673

Wywiad z Pawłem Zyzakiem, biografem Lecha Wałęsy Najlepiej stać po stronie czystego sumienia – rozmowa z Pawłem Zyzakiem, autorem biografii „Lech Wałęsa. Idea i historia” Portal ARCANA: Twoja książka wywołała swojego czasu burzę. Ataki medialne, bezprecedensowe oszczerstwa, doprowadzenie do wyrzucenia z pracy stanowiły poważną presję - czy po upływie dwóch i pół roku od wydania książki żałujesz, że zdecydowałeś się na taki nieodwracalny krok? Pawel Zyzak: Oczywiście, że nie żałuję. Jeśli książka spowodowała pewne nieodwracalne straty w kondycji Instytutu Pamięci Narodowej lub Uniwersytetu Jagiellońskiego, to dla mnie osobiście stała się odskocznią, stwarzając zbiór szeregu możliwości w rozwoju kariery. Dziś jeżdżę po świecie, otrzymuję propozycje stypendiów naukowych, a w środowisku szeroko pojętej prawicy jestem osobą darzoną, co dla mnie szczególnie ważne – zaufaniem. Byłbym nieszczery, gdybym teraz powiedział, że żałuję wszystkiego, co się wydarzyło.

Historycy wracając po pewnym czasie do swoich prac, wiele by do nich dopisali nowych treści i spostrzeżeń. Jak jest w przypadku twojej biografii Lecha Wałęsy? Jakie poprawki byś tam wprowadził?

Na pewno gdybym napisał ją rok później, znalazłoby się w niej jeszcze więcej faktów dotyczących życiorysu Lecha Wałęsy. Myślę, że mój język stoi obecnie na wyższym poziomie i wciąż ewoluuje. Nawet w książkach Bronisława Wildsteina widać symptomy tej ewolucji. Z każdym rokiem jego pisarstwo jest doskonalsze. Nie usunąłbym żadnego z tzw. „kontrowersyjnych” fragmentów książki. Wręcz przeciwnie – wzbogaciłbym je o szereg kolejnych faktów. Na pewno uzupełniłbym książkę o kwestię  oddźwięku „Solidarności” za granicą oraz o wątek jej relacji ze Stanami Zjednoczonymi, sympatyzującymi mocno z narodem polskim.

Wiele osób wspierało Cię po wydaniu książki, także poprzez zakup Twojej publikacji, przychodzili na spotkania z Tobą, wyrażali swoje uznanie. To dla nich, interesujących się czy wszystko u Ciebie w porządku, chciałbym spytać, co się teraz z Tobą dzieje, w jakim stadium swojego życia jesteś, jak Ci się powodzi? Naturalnie pamiętam o tym wsparciu i na pewno będę miał okazję podać dalej tę iskierkę. Obecnie kontynuuję swoją drogę naukową, chciałbym zostać historykiem z prawdziwego zdarzenia, przynajmniej doktorem (tytuł magistra nie jest tytułem naukowym). Nie aspiruję, więc do udziału w wielkiej akademickiej dyskusji historycznej o ostatnich dekadach PRL, choć moim zdaniem pod rządami PO-PSL oklapła i stała się jałowa. W naszym wieku, jesteśmy rówieśnikami, powinniśmy jeszcze przysłuchiwać się starszym i mądrzejszym oraz sporo czytać. To prawda, wystartowałem z pisarstwem nieco wcześniej, ale biologii nie oszukam, więc szlifuję umiejętności.  

III RP poznałeś na dwa sposoby – jej korzenie zbadałeś poprzez własne poszukiwania naukowe, a częściowo poznałeś ją przez własne doświadczenia. Próba wprowadzenia cenzury, ograniczenia wolności słowa i wolności badań naukowych, ataki personalne, to wszystko składa się na ponury obraz naszych elit. Ale od czasu wydania książki wiele się zmieniło, miała miejsca tragedia smoleńska, te patologie państwa wypływają na każdym kroku. Jaka jest Twoja diagnoza współczesnej Polski? Jeśli chodzi o „sprawę Zyzaka”, to była to, moim zdaniem, sprawa dla polskiej nauki przełomowa. Była granicą, której przekroczenie obudziło na dobre ducha służalczości drzemiącego w pewnych kręgach naukowych, przywykłych do koegzystencji z reżimem komunistycznym. Bez powodu, bo reżim ten przeminął, a nawet najostrzejsze słowa polityków, gnębionych zresztą przez ten reżim jeszcze dwadzieścia kilka lat temu, nie przyniosły jego reaktywacji. Jeżeli udało się zastraszyć najstarszy w Polsce uniwersytet, to, jakie inne środowisko naukowe zdołałoby się oprzeć podobnym naciskom? Katastrofa smoleńska, odwrotnie, istotnie zagroziła suwerenności państwa i rozsierdziła macki byłego reżimu. Katastrofa stała się z kolei punktem krytycznym dla polskiej polityki i nieodwracalnym upadkiem dziennikarstwa par excellence. Od tego momentu wypadki w naszym kraju nabrały tempa. Uśpiona nomenklatura rozciągająca się od służb po administrację, żywiąca się sokami społeczeństwa, uznała, że może jej ono zagrozić. Możliwość osądzenia osób odpowiedzialnych za katastrofę smoleńską może wywołać falę zmian, którą trudniej będzie zatrzymać niż tę wywołaną „aferą Rywina”.

Po publikacji książki S. Cenckiewicza i P. Gontarczyka, „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” dr Cenckiewicz wydał publikację „Sprawa Lecha Wałęsy”, w której opisywał dzieje dyskusji wokół agenturalności byłego prezydenta. Czy była ona dla Ciebie inspiracją w wydaniu „Gorszego niż faszysta”? W jakimś stopniu tak. Podobnie uczynił Jan Tomasz Gross, wydawszy książkę Wokół „Sąsiadów”: polemiki i wyjaśnienia, opisującą szum medialny po ukazaniu się Sąsiadów. We wstępie do Gorszego niż faszysta przyznałem, że pierwotnie nosiłem się z zamiarem poszerzenia pierwszej książki o nowy rozdział, opisujący burzę wokół książki. Pisząc go coraz bardziej przecierałem oczy ze zdumienia. „A jednak nie przypuszczałem, że to było... aż tak... z tym otoczeniem”, że zacytuję przedwojennego socjalistę Mieczysława Niedziałkowskiego. Zadziałał w okresie „sprawy Zyzaka” cały, pełny łańcuch tzw. układu: rząd – media – służby specjalne - okrągłostołowe elity – celebryci - służby specjalne – prokuratura – sądownictwo - świat nauki. Niewybaczalnym błędem byłoby nie napisać szerszej rozprawy na temat wypadków wokół książek o Wałęsie, a nie mogłem czekać, aż ktoś inny to być może uczyni. Materiały internetowe, na których częściowo opiera się moja praca, znikają, niekiedy są modyfikowane. Gorszy niż faszysta, napisany trochę z zaskoczenia, umożliwił mi zamrożenie furii medialno-politycznej, za pomocą, której przetrącono kręgosłup nie tyle ludziom, ile wspaniałym ośrodkom naukowym. Uważam, że takie dokumenty jak ten, książka Wojciecha Sumlińskiego Z mocy bezprawia, czy publikacje o „katastrofie smoleńskiej”, to coś, o co każdy z nas może się pokusić, oddając jednocześnie cegiełkę na rzecz przyszłych pokoleń.

Kiedy dziś, po 30 latach, patrzymy na ludzi Solidarności widzimy często, że jej bardziej odważni członkowie zostali zepchnięci na margines życia społecznego, a często ci nastawieni kunktatorsko zrobili błyskotliwe kariery polityczne. Spójrzmy na przykład ś.p. Anny Walentynowicz – gdy Lech Wałęsa zostawał prezydentem, ona musiała dorabiać do głodowej emerytury. Z tego mogą rodzić się niepokojące wnioski – może bardziej się opłaca siedzieć cicho i być wyczulonym na to, z której strony wiatr wieje?

Co 10, czy 20 lat przychodzi w Polsce przełom, który znosi aktualne elity i wynosi inne. Historia zatacza koło, ale nic nie jest już takie jak dawniej, ponieważ niektórych błędów nie jesteśmy w stanie naprawić, a niektórych rozwiązań powielić. Trudno w takiej dynamice przewidywać wydarzenia i ich następstwa. Podobnie to, czy aktualnie lepiej być leniem czy krzykaczem. Najlepiej stać po stronie czystego sumienia, tym bardziej, że w tej chwili to najlepszy „program polityczny” dla Polski. Trzeba budować zręby niepodległościowych struktur i instytucji, bo dziedzictwo tej pracy wypłynie na powierzchnię. Choć Anna Walentynowicz nie doczekała się upragnionej przez siebie Polski, jej dziedzictwo również przyniesie plon.

http://www.portal.arcana.pl/Najlepiej-stac-po-stronie-czystego-sumienia-rozmowa-z-pawlem-zyzakiem-autorem-biografii-lech-walesa-idea-i-historia,2179.html

portal.arcana - blog

Czy rząd wiedział, na co się zgadza Minister administracji i cyfryzacji Michał Boni stwierdził, że Polska może podpisać ACTA 26 stycznia Dopiero po atakach internautów-hakerów, którzy zablokowali dostęp do internetowych stron kancelarii premiera, niektórych ministerstw i Sejmu, rząd postanowił jeszcze raz się zastanowić, czy w najbliższy czwartek w Tokio Polska przystąpi do ACTA - międzynarodowej umowy handlowej w sprawie zwalczania obrotu towarami podrobionymi. Przeciwnicy umowy podnoszą, że pod płaszczykiem ochrony praw autorskich następuje zamach na swobody obywatelskie, próba inwigilacji obywateli i cenzury w internecie. Minister administracji i cyfryzacji Michał Boni po konsultacjach ministrów z premierem stwierdził, iż "myśli, że do podpisania umowy w czwartek dojdzie". Podpisanie ACTA uzasadniane jest ustanowieniem ram działania w celu skutecznego eliminowania naruszeń praw własności intelektualnej. Mimo szczytnego celu określonego w samej nazwie umowy i jej uzasadnieniu poważne wątpliwości budzą - jak to zwykle bywa - szczegółowe zapisy umowy. Oponenci proponowanych w ACTA zapisów zwracają uwagę, iż pod pretekstem walki z piractwem w internecie wprowadzane są narzędzia ograniczające prawa obywatelskie - mające uzasadnić inwigilowanie obywateli np.jako potencjalnych przestępców. Dodatkowo poważne wątpliwości budzi niejasność i nieprecyzyjność zapisów umowy. Prace nad umową, nie tylko w naszym kraju, toczyły się głównie w zaciszu rządowych gabinetów. Do czasu, gdy na kwestię umowy nie zwróciły uwagi spektakularne ataki na rządowe strony internetowe, doprowadzenie do zgody państw Unii Europejskiej na podpisanie ACTA zaliczane było nawet przez propagandę rządu Donalda Tuska do listy sukcesów polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Decyzję o przystąpieniu państw UE do umowy z Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Marokiem, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i Stanami Zjednoczonymi podjęto na ostatnim unijnym szczycie podczas polskiej prezydencji w połowie grudnia. Jeszcze przed wczorajszymi konsultacjami w kancelarii premiera ministrowie Donalda Tuska, którzy wspierali podpisanie umowy, spuścili z tonu. Minister administracji i cyfryzacji Michał Boni stwierdził, że Polska może nie podpisać ACTA 26 stycznia. Według Boniego, choć rząd przyjął już uchwałę w sprawie podpisania ACTA, to jeszcze premier nie podpisał upoważnienia do podpisania dokumentu. Przyznał też, że rzeczywiście podczas prac nad przystąpieniem do umowy zabrakło szerokich konsultacji społecznych, które należałoby przeprowadzić. Po konsultacjach w kancelarii premiera Boni stwierdził, że ACTA polskiego prawa nie zmieni. - Uważamy, że procedura i prace nad tym dokumentem powinny trwać, a Polska powinna mieć gotowość do jego podpisania, tak jak wszystkie pozostałe kraje Unii Europejskiej, z których kilka poinformowało Komisję Europejską o podpisaniu tego dokumentu, ale z opóźnieniem wynikającym z kwestii proceduralnych - powiedział Boni. Stwierdził, iż myśli, że do podpisania przez Polskę umowy w czwartek dojdzie. Jak jednak zaznaczył, należy odróżnić samo podpisanie dokumentu od faktu stania się dokumentu prawem.

- Będzie jeszcze ten okres ratyfikacyjny i myślę, że w czasie tego okresu ratyfikacyjnego wszystkie argumenty za i przeciw się pojawią i zależnie od tego ten dokument będzie ratyfikowany albo nie - zadeklarował. Minister gospodarki, wicepremier Waldemar Pawlak tłumaczył, że przyjęcia umowy nie należy się bać. - Nie wykracza to poza te przepisy, które w prawie krajowym obowiązują. Nic się nie pogorszy - zapewniał Pawlak. Stwierdził jednak, że podpisanie umowy może zostać odłożone w czasie, a nawet może zapaść decyzja, że Polska do umowy nie przystąpi.

Nie tędy droga O niepodpisywanie przez Polskę ACTA zaapelowała wczoraj do rządu Donalda Tuska cała opozycja. Politycy ugrupowań opozycyjnych skłaniali się do przeprowadzenia szerokich konsultacji w sprawie zawartości umowy i ustalenia, jakie praktyczne skutki będzie niosła ze sobą taka umowa. - Ta umowa handlowa ogranicza swobody obywatelskie. (...) A możliwość nieskrępowanego dostępu do internetu, wymiany myśli, poglądów, ocen jest jedną z zasadniczych wolności obywatelskich. Jako klub parlamentarny jesteśmy przeciwni piractwu, ale nie tędy droga. Nie tymi metodami należy zwalczać piractwo - ocenił przewodniczący klubu Prawa i Sprawiedliwości Mariusz Błaszczak. Zapowiedział, że klub PiS złoży wniosek, aby podczas najbliższego posiedzenia Sejmu zebrały się na wspólnych obradach komisje: ds. Unii Europejskiej, Kultury i Środków Przekazu oraz Innowacyjności i Nowoczesnych Technologii, aby na tym forum porozmawiać wraz z partnerami społecznymi o wolności w internecie. Błaszczak zwrócił uwagę, iż w trakcie procesu podejmowania decyzji w sprawie przystąpienia do umowy zabrakło konsultacji społecznych. - Albo rząd jest niekompetentny i nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji podejmowanych działań, albo to jest z premedytacją przyjęta umowa, by sprawy, które ograniczają swobody obywatelskie, przemycać przy okazji innych decyzji - dodał przewodniczący klubu PiS. O niepodpisywanie umowy i podjęcie w tej sprawie konsultacji apelowali również politycy Solidarnej Polski, SLD i Ruchu Palikota. Uzasadniając stanowisko SLD były wiceminister nauki Wojciech Szewko, zwracał uwagę, że regulacje zawarte w ACTA budzą wątpliwości z punktu widzenia ich zgodności z Konstytucją, m.in. naruszają, w jego opinii, tajemnicę korespondencji, a urzędnikom dają możliwość np. samodzielnego określania, kto jest, a kto nie jest nie tylko winny naruszania praw autorskich. Jeden z artykułów ACTA mówi np. o możliwości wydania dostawcy usług internetowych nakazu niezwłocznego ujawnienia posiadaczowi praw informacji wystarczających do zidentyfikowania abonenta, którego konto zostało użyte do "domniemanego naruszenia" praw związanych ze znakami towarowymi czy praw autorskich. Artur Kowalski

SKARGA w związku z dyskryminowaniem odbiorców katolickiej Telewizji Trwam przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji podczas procedury przyznawania koncesji na nadawanie programu telewizyjnego w systemie DVB-T

Szanowna Pani Prof. Irena Lipowicz Rzecznik Praw Obywatelskich

Zespół Wspierania Radia Maryja z uwagą obserwował działania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (dalej: KRRiT) przy wypełnianiu przez nią zadania przydzielania koncesji na dostęp do multipleksu. W naszym "Komunikacie" z dnia 1 października 2011 r. stwierdziliśmy, iż "Wykluczenie Telewizji Trwam z udziału w takim przekazie [tj.: dostępu do platformy cyfrowej] odbieramy, jako kolejną dyskryminację katolików w Polsce. Dziękujemy wszystkim tym, którzy takie stanowisko wyrazili już w masowo przesyłanych protestach do KRRiT". Wcześniej zaś - w piśmie z sierpnia 2011 r. do przewodniczącego KRRiT - nasz Zespół wskazał na widoczne dyskryminowanie katolickiego nadawcy przez KRRiT. Wtedy też Fundacja Lux Veritatis skierowała do KRRiT odwołanie od ogłoszonej z końcem lipca 2011 r. decyzji KRRiT o nieprzyznaniu Telewizji Trwam dostępu do multipleksu, który umożliwia cyfrowe nadawanie naziemne jej programu.

Brak rozpatrzenia odwołania w terminie określonym przez KPA, przede wszystkim zaś widoczne dyskryminowanie Telewizji Trwam w procedurze koncesyjnej, wywołało protesty szerokich kręgów społecznych kierowane do KRRiT. Oprócz stowarzyszeń i ruchów katolickich w obronie równego traktowania katolickiej stacji wystąpili jeszcze w ubiegłym roku przedstawiciele wielu partii politycznych, organizacji skupiających środowiska dziennikarskie (obok Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy również Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich), Helsińska Fundacja Praw Człowieka i wiele innych, które swoje wystąpienia przekazywały również opinii publicznej. Wobec braku do końca ubiegłego roku reakcji ze strony KRRiT na odwołanie Fundacji Lux Veritatis rozpoczęło się przesyłanie do KRRiT (z kopią do Biura Radia Maryja) imiennych listów-protestów od obywateli z żądaniem odstąpienia przez KRRiT od dyskryminowania Telewizji Trwam przy przyznawaniu dostępu do multipleksu. Codziennie napływały setki listów z zawartymi w nich setkami imiennych protestów. W tym czasie również Rada Stała Konferencji Episkopatu Polski w swym oświadczeniu wydanym dnia 16 stycznia 2012 r. zaapelowała do KRRiT o "przyznanie Telewizji Trwam miejsca w cyfrowym multipleksie" oraz wyraźnie podkreśliła, że "wykluczenie stacji o charakterze religijnym w procesie koncesyjnym narusza zasadę pluralizmu oraz równości wobec prawa". Wcześniej zaś Ojciec Święty Benedykt XVI w liście wystosowanym przez Sekretarza Stanu Stolicy Apostolskiej z okazji 20. rocznicy rozpoczęcia działalności ewangelizacyjnej przez Radio Maryja (z dnia 1 grudnia 2011 r.) zwrócił również uwagę na ważną i niezastąpioną przez innych nadawców telewizyjnych rolę Telewizji Trwam w przekazywaniu nauczania papieskiego. Ksiądz kardynał Tarcyzjusz Bertone napisał tam m.in.: "Ojciec Święty Benedykt XVI wyraża swą radość z faktu, że dzięki Radiu Maryja i związanej z nim Telewizji Trwam Jego podróże apostolskie, audiencje środowe i inne wystąpienia mogą być odbierane w Polsce w języku ojczystym. Jest to wyraźny wkład w przybliżanie Misji Piotrowej w waszym Kraju i wśród waszych Rodaków na obczyźnie".

W przywołanych w naszej "Skardze" i w wielu innych wystąpieniach podkreślano, iż decyzja KRRiT odbierana jest jako dyskryminująca katolików w Polsce. W tej sytuacji KRRiT zdecydowała się wcześniej, niż uprzednio zapowiadała, bo 17 stycznia 2012 r., ogłosić, iż podtrzymuje decyzję o nieprzyznaniu Telewizji Trwam miejsca na multipleksie. Argumentacja słowna przedstawiona przez KRRiT świadczyła wyraźnie, iż KRRiT wydała decyzję nie tylko "z naruszeniem podstawowych zasad postępowania administracyjnego, niezgodną z zebranymi w sprawie materiałami i w oderwaniu od złożonych przez Fundację i pozostałych wnioskodawców dokumentów". Na powyższe zwróciła uwagę Fundacja Lux Veritatis w swym oświadczeniu w dniu 18 stycznia 2012 r. Negatywna decyzja KRRiT odnośnie do odwołania Fundacji Lux Veritatis i podtrzymanie uniemożliwienia Telewizji Trwam dostępu do multipleksu powoduje, iż nadal napływają listy z protestami od obywateli. Świadczy to dobitnie o przeświadczeniu olbrzymiej liczby Polaków, iż w opisywanej sprawie występuje ewidentnie naruszenie zasad równego traktowania i wyraźne dyskryminowanie odbiorców katolickiej telewizji. W obowiązującej ustawie o radiofonii i telewizji z dnia 29 grudnia 1992 r. (z uwzględnieniem późniejszych zmian) wyraźnie - w art. 6.1 - stwierdza się, że "Krajowa Rada stoi na straży wolności słowa w radiu i telewizji [...] oraz zapewnia otwarty i pluralistyczny charakter radiofonii i telewizji", a w przyjętej w ubiegłym roku (30 czerwca 2011 r.) ustawie o wdrożeniu naziemnej telewizji cyfrowej, w art. 7 ust. 1 ustawodawca jednoznacznie zobowiązuje przewodniczącego KRRiT, aby brał pod uwagę "w szczególności konieczność zapewnienia różnorodności programowej w ofercie programów telewizyjnych rozpowszechnianych w sposób cyfrowy drogą rozsiewczą naziemną". Podjęte przez KRRiT decyzje wyraźnie świadczą o naruszeniu wymagań ustawowych przez ten konstytucyjny organ. Naruszenie to zaś jednoznacznie świadczy o dyskryminowaniu katolików w dostępie do katolickiej telewizji. Nadmieniamy również, iż podparcie przez KRRiT uzasadnienia swej decyzji brakiem odpowiedniego zabezpieczenia finansowego przez nadawcę Telewizji Trwam stoi w sprzeczności z rzeczywistością. Wykazane to zostało wyraźnie w wystąpieniu dyrektora finansowego Fundacji Lux Veritatis na posiedzeniu senackiej Komisji Kultury i Środków Przekazu w dniu 18 stycznia 2012 r. (por. "Nasz Dziennik" z 20.01.2012, s. 12 i 13). Argument KRRiT dotyczący braku finansowego zabezpieczenia wnioskodawcy szczególnie razi nieobiektywnością, gdy porówna się dobrą sytuację Telewizji Trwam, której koncesji odmówiono, z brakiem realnego zabezpieczenia finansowego nadawców, którym koncesję przyznano.

Szanowna Pani Profesor, zwracamy się do Pani jako Rzecznika Praw Obywatelskich, korzystając z uprawnień zapisanych w ustawie o Rzeczniku Praw Obywatelskich z dnia 15 lipca 1987 r. (z późniejszymi zmianami), prosząc o podjęcie czynności, zgodnie z art. 9 pkt 1 tejże ustawy. Spodziewamy się, że występując w obronie dyskryminowanych obywateli, zwróci się Pani do Sejmu o zlecenie Najwyższej Izbie Kontroli przeprowadzenia kontroli w KRRiT w odniesieniu do procesu przydzielania przez nią koncesji na korzystanie z multipleksu. Chodzi w szczególności o zbadanie przez niezależny organ, uprawniony do tego konstytucyjnie, czy występuje odczuwane przez tak wielką rzeszę obywateli dyskryminowanie Telewizji Trwam w tym procesie, a więc "traktowanie [Telewizji Trwam oraz katolików, jako odbiorców programu tego nadawcy] mniej korzystnie, niż traktowani są inni wnioskodawcy" (z definicji pojęcia "dyskryminacja" podanej na stronie internetowej RPO).

Szanowna Pani Rzecznik Praw Obywatelskich, nadmieniamy, że w niedawnej przeszłości Sejm musiał zajmować się zagadnieniem dyskryminowania katolików przez KRRiT. W dniu 15 grudnia 1999 r. Sejm podjął uchwałę zlecającą NIK przeprowadzenie szczegółowej kontroli w KRRiT w zakresie realizacji koncesji dla Radia Maryja. Wobec potwierdzenia przez NIK zarzutów o dyskryminowaniu Radia Maryja przy przyznawaniu częstotliwości i mocy stacji nadawczych Sejm w dniu 26 kwietnia 2001 r. przyjął uchwałę, w której zobowiązał KRRiT "do podjęcia wszelkich działań mających na celu niezwłoczne usunięcie nierównej pozycji Radia Maryja w stosunku do pozostałych nadawców ogólnopolskich". Tak więc droga przeciwdziałania dyskryminacji w opisanym zakresie została już "przetarta". Zdajemy sobie sprawę, iż podjęcie uchwały przez Sejm wymaga uzyskania większości, czyli udziału w przyjęciu tej uchwały posłów z partii reprezentowanych obecnie w KRRiT. Jeśli KRRiT oraz współtworzące ten organ partie uważają, iż w procesie przyznawania koncesji nie wystąpiła dyskryminacja opisana przez nas, to uwzględnią wniosek o zbadanie tego procesu przez niezależny i uprawniony do takiego badania organ konstytucyjny, jakim jest NIK. Mamy nadzieję, że również Pani powinno zależeć na dogłębnym rozpoznaniu tej sprawy, a o to właśnie Pani może wnioskować. Mamy nadzieję, że zechce Pani w trybie pilnym skierować odpowiedni wniosek do Sejmu RP.

Z poważaniem W imieniu Zespołu Przewodniczący Prof. dr hab. inż. Janusz Kawecki

Skład Zespołu Wspierania Radia Maryja:

prof. dr hab. inż. Włodzimierz Bojarski - Warszawa

prof. dr hab. inż. Janusz Kawecki - Kraków

prof. dr hab. Andrzej Kaźmierczak - Warszawa

prof. dr hab. Aleksander H. Krzymiński - Warszawa

prof. dr hab. Janina Marciak-Kozłowska - Warszawa

prof. dr hab. Wacław Leszczyński dr h.c. - Wrocław

prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski - Monachium

prof. dr hab. Janina Moniuszko-Jakoniuk - Białystok

prof. dr hab. Kazimierz Tobolski - Poznań

prof. dr hab. Ludwika Sadowska - Wrocław

prof. dr hab. Jerzy Wojtczak-Szyszkowski - Warszawa

dr inż. Antoni Zięba - Kraków

Lekcja z agresji na Libię: Chaos nie jest niespodzianką Na przestrzeni historii ataki wojskowe na suwerenne narody zawsze oznaczały śmierć, zniszczenie i chaos, które wcale nie kończą się w momencie zakończenia inwazji. Spójrz na Irak, Afganistan, Palestynę, Wietnam, Irlandię Północną – a nawet II Wojnę Światową i Zimną Wojnę. Dlaczego więc w Libii miałoby być inaczej? Obecnie media zachodnie są “przerażone” trwającymi nadal strzelaninami między walczącymi frakcjami. Reuters donosi, że “starcia między rywalizującymi libijskimi milicjami zabiły dwie osoby i raniły 16, w ostatnich aktach przemocy z udziałem zbrojnych grup odmawiających złożenia broni.“[1] A czego niby Zachód się spodziewał? Suwerenny kraj – Libia – został zaatakowany i opanowany przez siły NATO, na podstawie fałszywego pretekstu wspartego przez obłudną Rezolucję ONZ, która doprowadziła do zabicia i okaleczenia dziesiątek tysięcy Libijczyków oraz zbombardowania ich domów i infrastruktury. Kraj został splądrowany i doprowadzony do totalnego chaosu, a jego przywódcy oraz ich dzieci i wnuki pomordowani na żywo w telewizji, z czego sekretarz stanu USA Hillary Clinton publicznie zrywała boki…[2] Brzmi to podobnie jak osiem lat inwazji na Irak, gdzie ohydna przemoc panuje do dziś. Podobnie jak Afganistan. Jak 60 lat codziennego życia w Palestynie. Podobnie jak Serbia dwie dekady temu i Wietnam cztery dekady temu. Czy Zachód jeszcze raz zagrał w to samo?! Nie wydaje mi się. Chłopcy od geopolitycznego planowania w Radzie Stosunków Zagranicznych (CFR), Komisji Trójstronnej, American Enterprise Institute i AIPAC mają zbyt dużo doświadczenia, aby ponownie potknąć się o ten sam kamień. Czy oznacza to, że ​​zniszczyli Libię celowo? Oczywiście, że tak! Codzienne obrazki piekła, jakim stała się Libia, którymi przez blisko rok byliśmy karmieni przez media, oraz tak zwana “Arabska wiosna” – zbrojne powstania wspierane przez CIA, MI6, Mossad i NATO – są wystarczająco wymowne. Te zachodnie organizacje terrorystyczne (“agencje rządowe ds. brudnych sztuczek”), wykonały świetną robotę! Spójrz na to, co robią teraz w Iranie, gdzie bez skrupułów otwarcie przyznają, że jeżdżą po ulicach Teheranu mordując naukowców i cywilów i wysadzając bombami budynki i instalacje.[3] [4] Czy ktoś może podać bardziej jasny przykład terroryzmu sponsorowanego przez państwo? Terroryzmu, do którego otwarcie przyznają się sami jego sprawcy – Izrael, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania? Zniszczenie Libii i innych “państw zbójeckich” było i jest głównym celem Globalnej Oligarchii Władzy. Niesie ono ze sobą przesłanie dla całego świata, wymowne ostrzeżenie i groźbę dla każdego narodu na Ziemi:

“Jeśli możemy to zrobić w Libii, możemy to zrobić w każdym cholernym kraju w którym chcemy.”

“Albo jesteś z nami albo przeciwko nam” – mówi doktryna Busha po 9/11…

Czy słyszałaś to, Wenezuelo? Czy słyszałaś to, Syrio? I ty, Ekwadorze, Nigerio, Pakistanie i Boliwio!!? Naturalnie odległość w czasie pomiędzy groźbami a zbrojną agresją jest odwrotnie proporcjonalna do odległości, w jakiej “państwo zbójeckie” znajduje się od Rosji i Chin… W artykule z 30 grudnia 2011, pod tytułem “2012: Rok rządu światowego“[5], opisałem 12 “wyzwalaczy”, które Globalna Oligarchia Władzy Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Unii Europejskiej używa do narzucenia globalnej dominacji. Wyzwalacz nr 10 mówi wprost o “Atakach na «państwa zbójeckie»”. Widzisz, istnieją wzorce, jeśli wiesz, gdzie patrzeć. Na przykład, Libia Kadafi-ego, Wenezuela, Iran, Syria i wiele innych państw muzułmańskich posiada banki centralne, które są prawdziwie niezależne. Niezależne nie od władz lokalnych, jak chcieliby tego jajogłowi z Harvardu i CFR, ale niezależne od MFW, Goldman Sachs, Citibank i pasożytniczej lichwiarskiej globalnej bankierskiej kabały Rothschildów i Rockefellerów. Inny wzór? Libia ma dziewiąte, co do wielkości rezerwy ropy naftowej na świecie, największe w Afryce. Kaddafi szykował się do wprowadzenia Złotego Dinara – waluty wykonanej z prawdziwego złota, a nie cienkiego papieru jak dolar czy euro – do rozliczania handlu libijską ropą naftową. A następnie – dlaczego nie? – do wprowadzenia go do handlu ropą w całej Afryce i na Bliskim Wschodzie… Był to bezpośredni atak na hegemonię dolara w handlu ropą naftową! Saddam Husajn zrobił coś podobnego, kiedy zdecydował się na wykorzystanie euro zamiast dolara w handlu ropą w ramach programu “ropa za żywność“, zezwolonego w Iraku w ramach sankcji ONZ. Było to w listopadzie 2002 roku i jeśli dobrze pamiętam stary Saddam popadł w kłopoty w marcu 2003 roku… Inny wzór? Przywódcy takich krajów jak Libia, Irak, Afganistan i Serbia byli krótkowzroczni, jeśli chodzi o kluczowe kwestie geopolityczne, dlatego kiedy zrobiło się wokół nich gorąco, niezmiennie pozostawali sami w krzyżowym ogniu Zachodu. Nie ukształtowali strategicznych sojuszy, przez co zostawali na lodzie. Kadafi zrobił jeszcze gorzej: spędził ostatnie kilkanaście lat, zanim został zamordowany, robiąc zadośćuczynienia Stanom Zjednoczonym, Wielkiej Brytanii, Włochom, Unii Europejskiej. Dlatego media są pełne słodkich zdjęć Kadafiego obejmującego Bush-a, Kadafiego obejmującego Tony Blair-a, Kadafiego z królem Juanem Carlosem, z Sarkozy-m, Zapatero, Cameron-em, Brown-em, Obamą, Chirac-iem… Mamy nawet zdjęcie Silvio Berlusconiego całującego Kadafiego w rękę! (we wrześniu 2010 roku – jest nagranie wideo…)

9 lekcji z agresji na Libię

1) Nie ufaj zachodnim mocarstwom, zwłaszcza Stanom Zjednoczonym, Wielkiej Brytanii, Francji, Włochom i Izraelowi.

2) Nie trzymaj się władzy zbyt długo. Zwłaszcza, jeśli możesz ją przekazać inteligentnemu spadkobiercy, jak Saif-Kadafi. Ojciec powinien to zrobić, co najmniej pięć lat temu…

3) Nie ufaj zachodnim mocarstwom.

4) Nie pozostawaj w osamotnieniu. Znajdź dobrego sojusznika: Rosję lub Chiny – na przykład. Spytaj Iran – rozumie sprawę bardzo dobrze.

5) Nie ufaj zachodnim mocarstwom…

6) Bądź bardzo ostrożny względem zachodnich organizacji terrorystycznych, jak CIA, MI6, Mossad i ich prywatnych kamratów: Blackwater/Xe, Halliburton i innych.

7) Nie ufaj zachodnim mocarstwom…

8) Nie pozwól “zachodnim mediom” przekazywać wiadomości na temat tego co dzieje się w twoim kraju. Media rosyjskie, chińskie, irańskie i z Ameryki Łacińskiej stają się niezwykle ważne.

9) I na koniec – Nie ufaj zachodnim mocarstwom!

Adrian Salbuchi Tłumaczenie: davidoski

The lessons of Libya: Chaos is no surprise’- Adrian Salbuchi - rt.com

Przypisy:

[1] Reuters: Two killed and 16 hurt in Libyan clashes

[2] http://www.youtube.com/watch?v=2D0LEW6vGF8

[3] The Australian: Inside Mossad’s war on Tehran

[4] Der Spiegel: Mossad Admits It Killed Nuke Scientist

[5] 2012: Year of the World Government

Bankowa okupacja

Trzeba raczej zbijać kłamstwo po kłamstwie Można by się zastanawiać skąd jest tyle wykluczających się wersji wydarzeń w sprawie smoleńskiej? Można, ale moim zdaniem nie ma to najmniejszego sensu. Odpowiedź, bowiem jest bardzo prosta. To nie jest kwestia niezgodności informacji, gdyż… to nie są żadne informacje. Jeżeli na przykład znamy, co najmniej kilka różnych opowieści o tym, co stało się z kokpitem, to znaczy, że prawdziwa może być tylko jedna z nich, albo żadna. Tak samo szkoda brać na serio zapisy rejestratorów parametrów lotu, kiedy nie mamy czarnych skrzynek tylko płytki z zapisem rozmów (i to, przypomnę, ich wersję drugą, ponoć kanoniczną, bo poprawioną). Na ile są one wiarygodne i mówią nam o tym, co się rzeczywiście działo w kabinie pilotów? Polski zespół analizując je, pisze (8:20:28,4) o zaburzeniach sygnału we wszystkich czterech kanałach, trwających około 0,4 s, a wynikających ze zniekształcenia powierzchni taśmy na odcinku około 3 cm (karbowanie taśmy). Od tej godziny mamy zarejestrowane występujące ponadto siedemnaście razy zjawisko - cytuję:

przesłuchu międzykanałowego – wspak wypowiedź (częstotliwość ich występowania jest coraz większa im bliżej końca taśmy). Mamy także kilka trwających po parę sekund „gwizdań”, przerwę związaną z „końcem zapisu strony A” o godzinie 8:30:01,6 oraz ponowne zaburzenia sygnału we wszystkich kanałach o godzinie 8:39:42,0, czyli tuż przed wygaśnięciem sygnału. Czytając stenogramy zastanawiałem się cały czas nad jednym – czy ktoś sobie ze mnie robi ponure żarty, czy rzeczywiście można poważnie pracować na takim materiale? Te wszystkie zakłócenia mogą być przecież miejscami, w których zapisy montowano. Żeby móc to wszystko uczciwie zanalizować, należałoby przede wszystkim zbadać taśmą matkę. Czy bez takiego badania porównawczego jest to w ogóle materiał do analizy? Czy to można nazwać badaniem danych rekordera awaryjnego? Nie chciałbym, aby z tego, co piszę ktoś wyciągnął wniosek, że skoro nie ma żadnych wiarygodnych dowodów to wszelkie dochodzenie prawdy jest z góry skazane na klęskę. Nic bardziej mylnego. Wręcz przeciwnie. Może prawdy o wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 roku nie uda się nam w społecznym śledztwie samodzielnie odkryć, ale na pewno uda się zdemaskować jeszcze liczne kłamstwa, fałszerstwa, dezinformacje i manipulacje. Tysiące kłamstw, mnożących się jak przez pączkowanie. Patrząc na to jak wciąż się rozrastają rodzi się we mnie jedno pytanie – jeżeli sprawa jest tak „arcyboleśnie prosta”, to dlaczego wchodząc w nią głębiej ma się wrażenie, że ktoś nas wpuścił do ciemnego labiryntu z Minotaurem? Nie trzeba się także martwić tym, że dojście do prawdy jest tak trudne. Trzeba raczej zbijać kłamstwo po kłamstwie. To tylko tyle, ale i aż tyle. Choć samo kłamstwo jest czynem niemoralnym, to, gdy chodzi o kłamstwo wobec wymiaru sprawiedliwości jest ono przestępstwem. A z takim przypadkiem mamy do czynienia tutaj. Znaczy to także coś znacznie więcej. Kto bowiem popełnia przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości? Ten, kto ma do ukrycia znacznie cięższe przestępstwo.

Roman Misiewicz

Hackerzy, WTC, KOZIEJ - a „stan wojenny”

Panie KOZIEJ!! NIC NIE TRZEBA ZMIENIAĆ....WSZYSTKO JEST PRZYGOTOWANE PRZEZ PAŃSTWA MOCODAWCÓW

Antymaterialny

http://antymaterialny.nowyekran.pl/post/49491,kim-jest-szef-anonimowych

[z większego artykułu – końcówka.. MD]

20 lutego 2008 roku w Niemieckim Parlamencie w Monachium odbyło się posiedzenie poświęcone Traktatowi Lizbońskiemu. Na spotkaniu tym profesor Schachtschneider z uniwersytetu w Nuremburgu wydobył na światło dzienne całkowicie przemilczany paragraf. Profesor wyjaśnił, że ów nieznany paragraf oznacza, że wraz z ratyfikacją Traktatu Lizbońskiego przywrócona zostanie w Europie kara śmierci. Kara ta nie jest zapisana w żadnym osobnym traktacie lecz jako przypis, ponieważ wraz z traktatem reformującym Unię Europejską, akceptujemy również Kartę Praw Podstawowych która mówi, że nie ma kary śmierci - lecz później jest przypis który mówi „chyba że w wypadku wojny, zamieszek (riots) i przewrotów (upheaval)” - wówczas możliwa jest kara śmierci. Profesor Schachtschneider zaznaczył, że klauzula ta jest czymś wyjątkowo skandalicznym, ponieważ wyraźnie została zamaskowana w traktacie pod postacią przypisu do przypisu i poza ekspertami nikt nie zdołałby go odkryć. Antymaterialny

Polskie zrywy narodoweTradycja romantyczna a Tradycja i interes narodowy Polski Zarówno Narodowcy jak i Tradycjonaliści oceniali romantyczne zrywy negatywnie. Te dwa środowiska skupiały ludzi najbardziej przywiązanych do chrześcijańskiego dziedzictwa Polski. Naprzeciw nim zawsze stawały wrogie chrześcijańskiemu dziedzictwu siły libertyńskiego przewrotu takie jak jakobini, socjaliści, karbonariusze, republikanie czy liberałowie. Te wrogie chrześcijaństwu środowiska zawsze w większym lub w mniejszym stopniu brały udział w wielkich rewolucjach. Były one także powiązane ze światowym judeomasoństwem zarówno o charakterze „lewicowym” (tzw. „europejskim”), jak i „konserwatywnym” (tzw. anglosaskim”). To właśnie te środowiska, realizujące w dużej mierze internacjonalistyczne założenia swoich ideologii, widziały w powstańczych zrywach największe szanse na zrealizowanie swoich postulatów. Natomiast środowiska tradycjonalistyczne, przywiązane ze swej natury do dziedzictwa polskich przodków, czyli nacjonaliści i reakcjoniści, oceniali te czyny zbrojne negatywnie.

Powstanie Kościuszkowskie (1794). Gdy uczą nas historii w szkołach lub, gdy sami sięgamy do historycznych publikacji, z łatwością dowiadujemy się prawie wszystkiego, co dotyczy wydarzeń historycznych. Poznajemy ich głównych bohaterów, daty i miejsca bitew oraz zawieranych porozumień etc. Jednak to małe słowo „prawie” znacząco decyduje o historycznej prawdzie. Podręczniki historii są tak opracowane, żeby uczeń, student, czy miłośnik historii nie poznali całego politycznego kontekstu danego wydarzenia historycznego. Dlatego pisząc o Powstaniu Kościuszkowskim skupię się wyłącznie na tym, czego pod tym hasłem w podręcznikach nie znajdziemy. T. Kościuszko jeździł kilkakrotnie do Francji celem uzyskania pomocy wojskowej dla przygotowywanego powstania. Jedyne, co uzyskał od władz rewolucyjnej Francji, to wyłącznie aprobatę dla narodowego zrywu Polaków. Musimy jednak pamiętać, że rok 1794 był piątym rokiem rewolucyjnej Francji – pierwszej w ówczesnym świecie rewolucji socjalistycznej, zbrodniczej (ludobójstwo np. w Wandei), przygotowanej przez judeomasonerię. W 1794r. doszło do porozumienia między Rosją, Niemcami, Austrią, Hiszpanią i Holandią, które w obawie przed przeniesieniem się na ich terytoria judeomasońskich idei rewolucyjnych, burzących dotychczasowy porządek polityczny, zdecydowały się na zbrojną interwencję we Francji. „Francuska” rewolucja była zagrożona. Wybuch Powstania Kościuszkowskiego w oczywisty sposób wiązał siły Rosji, Niemiec i Austrii i oddalał tym samym niebezpieczeństwo ich interwencji we Francji. Takie były rzeczywiste inspiracje i przyczyny polskiego zrywu wolnościowego. Sam T.Kościuszko był także członkiem masonerii. Liczyły się, zatem, rewolucyjne judeomasońskie idee, a nie polski narodowy interes. Insurekcja Kościuszkowska Warszawski powstańczy oddział Jana Kilińskiego, po krótkiej potyczce zmusił stacjonujący w Warszawie rosyjski garnizon do poddania się. Bezbronnych rosyjskich jeńców na rozkaz J.Kilińskiego wymordowano. Rosyjski odwet był szybki i okrutny – rzeź Pragi (W.Zajewski, „Trzy powstania narodowe”). Ów bezmyślny zbrodniczy akt rodzący nienawiść (odtąd stale już obecną i podsycaną) między Polakami a Rosjanami miał swoich judeomasońskich, politycznych inspiratorów. Z pewnością wzorem była tu także rewolucja francuska ze swoim hasłem, że „wrogów rewolucji się nie więzi, ich się zabija”. Jednak inspiratorów tego okrucieństwa należy szukać wśród wszystkich wrogów Polski i Słowian, pomnych swojej klęski w 1410r. w bitwie pod Grunwaldem, w której Słowianie pokazali, że stanowią siłę nie do pokonania, jeśli działają wspólnie. Temu wrogiemu podstępowi ulegli Polacy i Rosjanie. (Czy dzisiaj jesteśmy mądrzejsi?) Nie należy się w tym doszukiwać spiskowej teorii dziejów, po prostu, taka jest polityka, takie są jej dalekosiężne plany podboju Słowian i Wschodu, co przecież doskonale obserwujemy dzisiaj.

Wojny Napoleońskie (1807-1815). Służyły eksportowi rewolucyjnych idei francuskich, czyli w rzeczywistości judeomasońskich, do innych europejskich państw, a także do ich podboju i podporządkowania. Ówczesna elita finansowa „anglosaska” (anglosaska judeomasoneria), wspierająca wojny napoleońskie, dążyła przede wszystkim do osłabienia rodzących się potęg, Niemiec i Rosji. A gdy pozycja napoleońskiej Francji za bardzo się umocniła, judeomasoneria anglosaska zadbała o upadek Napoleona. Polacy mamieni obietnicami francuskimi i własnymi nadziejami na odtworzenie Państwa Polskiego stanowili mięso armatnie dla Napoleona. Ale, czy droga do odbudowy RP powinna być drogą podboju państw chrześcijańskich, niszczenia kościołów, klasztorów – także na terytoriach polskich pod zaborami? Niestety, brali w tym udział polscy żołnierze pod wodzą Napoleona. Na szczęście Polacy nie okazali się takimi głupcami jak wmawiają nam podręczniki historii. Dwukrotnie więcej polskich ochotników walczyło po stronie chrześcijańskiej Rosji niż przeciw niej, po stronie Napoleona, cesarza judeomasońskiej Francji (L.Bazylow, „Polacy w Petersburgu”). Wraz z klęską Napoleona na frontach wojennych (głównie po przegranej wojnie z Rosją) legły w gruzach plany Polaków na odzyskanie niepodległości za pomocą Francji, a utworzone przez Napoleona maleńkie Księstwo Warszawskie znalazło się pod panowaniem rosyjskim.

Powstanie Listopadowe (1830-1831). Na jego temat pisał prof. Michał Bobrzyński (1849-1935) w książce „Dzieje Narodu i Państwa Polskiego”. Rozdział dotyczący samego powstania został zamieszczony w 48nr/2008r tygodnika „Tylko Polska”. Powstanie wybuchło w nocy z 29 na 30 listopada 1830 roku, a więc w tym samym czasie gdy rozpoczęła się rewolucja we Francji niszcząca cały dorobek pokoleń tego kraju. Carska Rosja w ramach obrony europejskiej cywilizacji chrześcijańskiej zdecydowała się na stłumienie tej rewolucji, jednak wybuch powstania na ziemiach polskich zablokował przemarsz Rosjan na zachód. Wbrew liberalnej propagandzie Królestwo Kongresowe było dobrze rozwinięte. Sytuacja Polaków w „Kongresówce” była z pewnością o wiele lepsza niż obecnie. Działo się to w dużej mierze dzięki politycznym zabiegom polskich emisariuszy oraz przychylności Mikołaja I. Jednak wybuch „powstania” doprowadził do upadku „Kongresówki”, oraz antypolskiego kursu władz rosyjskich. Ponadto uratował judeomasońskie zamieszki we Francji, które wojska „Świętego Przymierza” stłumiłyby w kilka tygodni. U progu jego wybuchu wymordowano wielu wybitnych i zasłużonych polskich generałów widzących zgubne skutki tych zamieszek. Mordowano także generałów rosyjskich („bojownicy o wolność” na wzór współczesnych im lewaków zabijali ich za to, że byli Rosjanami). Powstanie było zainicjowane przez „polską”, „francuską” i „amerykańską” masonerię. Leżało także w interesie wolnomularzy pruskich oraz rosyjskich, widzących w nim szansę na obalenie tradycyjnego porządku w Rosji. Podobnie jak „Insurekcja Kościuszkowska”, powstanie to wiązało się nie tylko z koncepcją budowy jakobińskiej republiki w Polsce, ale także z rewolucyjnym zamieszaniem politycznym w obrębie Rosji. Przywódcy powstańczy tacy jak: Piotr Wysocki, Joachim Lelewel (ten żydowskiego pochodzenia), Jan Skrzynecki, Józef Chłopicki i inni należeli do masonerii. Milionowe dotacje finansowe na jego wybuch oferowały Komitet Francusko-Polski i Polsko-Amerykański Komitet pomocy dla powstania. Twórcami tych komitetów byli Żyd i mason Joachim Lelewel oraz weteran „rewolucji amerykańskiej” i „francuskiej” mason Marie Joseph de La Fayette. Dzięki zabiegom Lelewela powstanie wspierali również żydowscy wichrzyciele widzący korzyści w przeprowadzeniu rewolucji na terenach Polski i Rosji. Liderzy powstania kierowali się jakobińskimi ideałami rewolucji 1789-1793. Zakładali założenie w Polsce kolejnej republiki na wzór francuskiej. Można uznać za uzasadnione twierdzenie, że „gdyby powstanie listopadowe wygrało, Polska stałaby się drugim laickim, socjalistycznym krajem jak Francja”. Gdyby założenia „polskich jakobinów” zostały zrealizowane, obecnie już od lat w Polsce karanoby ludzi za odmawianie modlitwy jakiegokolwiek wyznania. Nie byliby potrzebni bolszewicy w Rosji, żeby wprowadzać tam godzące w wielowiekowe dziedzictwo tego kraju ustawodawstwa. Stąd „Powstanie Listopadowe” było zbrodnią zarówno na Polakach jak i na Rosjanach. Doprowadziło do zniszczenia „Królestwa Kongresowego”, w którym sytuacja polityczna i ekonomiczna Polaków nie była wcale zła. Skutkiem jego klęski był antypolski kurs władz rosyjskich, który wcześniej nie miał miejsca. Zakładało również koncepcję laickiej i libertyńskiej rewolucji na terenie nie tylko Polski, ale także i Rosji. Była, więc to wojna pomiędzy tradycyjnym porządkiem chrześcijańskim, a oświeceniowym libertyństwem, nie zaś walką „Polaków z okupantem rosyjskim” jak nas indoktrynują podręczniki i media.

Wiosna Ludów (1848). Na temat działań niepodległościowych Polaków w zaborze pruskim pisywali działacze z tego samego środowiska, co na temat „Powstania Listopadowego”. Tutaj główną rolę odgrywał Władysław Studnicki. Generalnie „Wiosna Ludów” była także rewolucyjną zbrodnią na Narodzie Polskim pod zaborem pruskim, oraz zniweczeniem zabiegów dyplomatycznych, jakie prowadzili tamtejsi polscy patrioci konserwatywni (dziś zwani „faszystami”). W marcu 1848 roku powołano „Komitet Narodowy”. Reprezentował on stanowisko polskie wobec władz pruskich. W jego skład weszli dwaj konserwatyści oraz kilku rewolucjonistów. Ci drudzy dążyli do podpuszczenia Prus przeciw Rosji, oraz zbudowaniu w Polsce laickiej republiki. Różnica między 1830, a 1848 rokiem była jednak taka, że rewolucjoniści upatrzyli sobie za wzór nie tyle jakobińską „Francję”, ale „Włochy” karbonariuszy. Wizję „polskich” wichrzycieli poparli „pruscy” masoni i liberałowie. Władze królewskie nie zgodziły jednak się na ich żądania. Przychylny Polakom Fryderyk Wilhelm IV współpracował z konserwatywną frakcją polskich członków komitetu. Rozpoczęto realizację ich zamierzenia. Ograniczano stopniowo represje wobec Polaków po wydarzeniach z 1830 roku, oraz zamieniono stacjonujące w Księstwie Poznańskim Wojsko Pruskie, na nowo tworzoną Polską Gwardię Narodową. Tendencje te prowadziły do budowy realnej Autonomii Polski zapewniającej swobody Polakom (w zaborze pruskim !). Perspektywa jej realizacji w przyszłości, z pewnością zapobiegłaby przyszłym koszmarom Kulturkampfu. Jednakże nadzieje te zostały pogrzebane. 28 marca 1848 roku do Poznania przybył mason Ludwik Mierosławski. W Europie, w tym samym czasie, szalała już „Wiosna Ludów”, która szczególnie mocno dotknęła Francję, Włochy, Austrię, Prusy i Rosję. Głównymi prowodyrami tych brutalnych rewolt byli karbonariusze, na czele, których stali dwaj wpływowi włoscy masoni: G.Garibaldi i G.Mazzini (ten drugi był według niektórych źródeł żydowskiego pochodzenia). Mason Ludwik Mierosławski przybył na polecenie Mazziniego, z rozkazem wszczęcia rewolty w Poznaniu. Efekt końcowy rewolucji był tragiczny. Dokonano wielu egzekucji, zaś samo „powstanie” zakończyło się rzezią mieszkańców Pomorza. Skutki tej rozróby były podobne jak w zaborze rosyjskim, po nieudanym „Powstaniu Listopadowym”. Zwrócę uwagę na jeden fakt. Flaga, jaką posługiwali się karbonariusze z „Młodych Niemiec” podczas „Wiosny Ludów”, jest identyczna z flagą późniejszej Republiki Weimarskiej, czyli niemieckiego państwa pod żydowskimi rządami, oraz aktualnego państwa. Dowodzi to korzeni, z jakich wywodzi się Republika Federalna Niemiec. Wszystkim chcącym zgłębić ten temat polecam felieton „1848-rewolucja konserwatywna?”.

Powstanie Styczniowe (1863). Zwróćmy uwagę na kontekst polityki światowej w tym okresie. W 1862 car Rosji, Aleksander II zawarł z prezydentem USA, Lincolnem, przymierze militarne. Na początku 1863r. do rządu Wlk.Brytanii wpłynęła ostra nota dyplomatyczna rządu rosyjskiego. Informowała ona, że rosyjskie okręty wojenne zostały wysłane do portów Nowego Yorku i San Francisko. Nota jednocześnie ostrzegała, że Rosja rozpocznie wojnę w Europie, jeśli Wlk.Brytania i Napoleon III przystąpią do planowanych operacji militarnych przy boku Konfederacji w wojnie secesyjnej – 1861-65 (na podst. „Treason in America” – A.Chatkin). Mamy, zatem istotny motyw do podjęcia próby powstrzymania marszu wojsk rosyjskich do Europy, do Francji i do Hiszpanii. Powstanie Styczniowe wiązało rosyjskie siły – inspiracja, co oczywiste, wyszła z kół judeomasonerii anglosaskiej i europejskiej (francuskiej i niemieckiej). O przebiegu bitew powstania informacje znajdziemy w podręcznikach. Ja ograniczę się do uzupełnienia ich o kilka ciekawostek. Wywołaniem powstania w Królestwie Kongresowym byli żywotnie zainteresowani bogaci Żydzi, którzy pokładali w nim wielkie nadzieje dla realizacji swych dalekosiężnych planów. „(…) w powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego (…) skorzystajmy z dobrej okazji. Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację itp. mrzonki, myślmy przede wszystkim o sobie. Chłop polski nie lubi nas, wiemy o tym, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez fakt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta.” – cytat za T.Jeske-Choińskim, „Historia Żydów w Polsce”, s.137. Inny ciekawy cytat: „Naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas, jest nasz.” – za S.Dider, „Rola neofitów w dziejach Polski”, s.111. 10.04.1864r. dyktator Rządu Narodowego, R.Traugutt został wydany żandarmerii carskiej przez Żyda Artura Goldmamna, zatrudnionego w skarbowości powstańczej. Interesująca jest także działalność innego Żyda, Leopolda Kronneberga, który wyasygnował na cele powstańcze milion złotych rubli – to była ogromna kwota, za którą kupiono za granicą broń dla powstania. Jednak broń ta nigdy nie dotarła do powstańców. Żyd Tugenhold, szpieg rosyjski, sekretarz pułkownika T.Łapińskiego zdradził Rosjanom szlaki przerzutowe. Car odznaczył Kronneberga najwyższym rosyjskim odznaczeniem oraz przyznał dziedziczne szlachectwo (J.Polak, „Zbrodnicze plemię”, s.75). W wyniku przegranego powstania wielu Polaków zesłano na Sybir, ich majątki konfiskowano i rozdawano lub sprzedawano za niewielkie kwoty Żydom, którzy przysłużyli się Rosji. Żydzi mogli także kupować łącznie z majątkami szlacheckie tytuły ich byłych polskich właścicieli. R.Traugutta stracono w 1864r. na stokach Cytadeli Warszawskiej, którą zbudowano z materiału pozyskanego w okolicach Warszawy z rozebranych dworów szlachty polskiej, która brała udział w Powstaniu Listopadowym 1831r.

Powstanie Warszawskie (1944). Przykładowym źródłem tematycznym jest felieton „Powstanie Warszawskie, czyli gloryfikacja zbrodni”. Artykuł opiera się o relacje wojskowe. Generalnie samo „Powstanie Warszawskie” było zbrodnią przeciwko setkom tysięcy Warszawiaków chcących przetrwać wojnę. Gdyby powstanie nie wybuchło, Warszawa nie poniosłaby ogromnych strat ludzkich i materialnych. Jednak współcześnie w mediach jesteśmy karmieni propagandą o konieczności powstania. Polscy dowódcy przewidywali tragiczne skutki powstania, ale nie pozwolono im powstrzymać jego wybuchu. Pułkownik Bruno Nadolczak twierdził, że gen. Sosnkowski wymusił na Winstonie Churchillu decyzję o wstrzymaniu powstania. Anglicy wyznaczyli samolot mający przewieźć pułkownika z rozkazem wstrzymania powstania i zrzucić go nad Polską. Jednak samolot jedynie „polatał i wrócił”. Historycy twierdzą, że rzeczywistym lobbystą na rzecz wybuchu powstania był Żyd i mason Józef Retinger (współtwórca idei UE), który wraz z syjonistą i masonem Winstonem Churchillem (pochodzenie żydowskie) nalegał aby powstanie wybuchło. Tak, więc powstanie nie leżało w zamyśle polskich patriotów, ale elementów antynarodowych. Zależało na nim głównie elitom brytyjskim i sowieckim. Brytyjczycy, aby oszczędzić krew Anglosasów prowadzili wojnę kosztem innych krajów europejskich. W pierwszym etapie wojny była to Polska, a potem ZSRR. Anglicy cieszyli się z zadania strat Niemcom kosztem innych, sowieci zaś dzięki walkom w Warszawie pozbyli się wielu tysięcy przyszłych potencjalnych przeciwników politycznych. Wybuch walk w Warszawie poprzedziło przybycie z Włoch do Warszawy niemieckiej elitarnej dywizji „Hermann Göring”. Tylko prowizorycznym atakom rosyjskim zawdzięczamy, że powstania nie zmieciono w kilka dni. „Powstanie Warszawskie” nie leżało w narodowym interesie polskim. Było również przeprowadzone tak, aby nie osiągnęło sukcesu. Na miesiąc przed rozpoczęciem powstania opróżniono magazyny broni i amunicji należące do powstańców. Stąd postrzegane jest, jako kryminalne przestępstwo nastawione na wymordowanie wielu tysięcy polskich patriotów w walce z brutalnymi „jednostkami niemieckimi”. Odpowiedzialni za ten czyn winni być osądzeni, a niekreowani na bohaterów. Czym innym jest zaplanowana i przemyślana walka, determinowana brakiem innej alternatywy, a czym innym jest nieprzemyślany zryw, pchający nieuzbrojonych ludzi do walki z wielekroć silniejszym wrogiem w momencie, kiedy ten przysyła jeszcze posiłki. Z kolei pomoc powstaniu nie leżała w interesie sowieckim. Przewidzieć to mógł każdy bez specjalnej znajomości polityki i taktyki wojskowej.

Polskie zrywy narodowe w ocenie nacjonalistów i konserwatystów Narodowcy oraz konserwatyści nigdy nie byli przeciwni samej idei walki o suwerenność ojczyzny. Wręcz przeciwnie, stoimy murem jak nikt inny za niepodległą ojczyzną. Nikt nie kwestionuje konieczności powstań Śląskich, Wielkopolskich czy walk w obronie Lwowa. Słuszne były również walki konserwatystów z rabacją galicyjską w zaborze austriackim. Sprzeciwiamy się natomiast czynom zbrojnym jawnie zagrażającym Polskiej Tradycji, narodowym interesom Polaków oraz politycznemu bytowi RP.

Oto negatywy polskich powstań:

1. „Powstania” (czyt. rewolucje), po hipotetycznym swoim zwycięstwie zburzyłyby chrześcijańskie i narodowe dziedzictwo Polski, podobnie jak z narodowymi i chrześcijańskimi Tradycjami Chlodwiga zerwała rewolucja we Francji (1789-1793).

2. Były inspirowane, finansowane i wspierane politycznie przez lobby judeomasońskie.

3. Powstania ratowały rewolucje w zachodniej Europie. W XVIII i XIX wieku wybuch powstania na terenie Polski odbywał się niemalże w tym samym czasie, co rewolucje na terenie Francji lub Włoch. W XX wieku „Powstanie Warszawskie” związało walką niemieckie jednostki, które Niemcy mogliby skierować do Normandii, gdzie kilka miesięcy temu wylądowali alianci. Chociaż III Rzesza nie była państwem katolickim, to jednak była związana z Francją Vichy, odwołującą się do tradycji sprzed rewolucji. Lądowanie aliantów oznaczało tragedię dla narodu Francuskiego, który widział w interwencji amerykańskiej powrót ich kraju do oświeceniowej laickiej republiki.

4. Skutki „powstań”, były zawsze tragiczne dla Polski. Pogłębiały one represje państw zaborczych wobec ludności polskiej.

5. Do „tradycji powstańczej”, czyli de facto „romantycznej”, dziś nie odwołują się środowiska propolskie, jak Narodowcy, czy Konserwatyści z oczywistych względów, zawartych w powyższych punktach. Zyskuje ona jednak poklask we współczesnych podręcznikach hołubiących rewolucyjny postęp oraz piętnujących Polską Tradycję, jako „faszyzm”. Jest ona również oficjalną linią polityczną środowisk „judeopatriotycznych” (neojakobińskich) pokroju PiSu, PJNu, a nawet w części swoich postulatów także PO.

Piotr Marek Dariusz Kosiur

Geneza i anatomia pomarańczowej opozycji w Rosji

Michael McFaul, jako rzymski prokurator Maksim Szewczenko

Opozycja w Rosji powinna istnieć, rosyjska władza zawsze będzie wywoływać niezadowolenie u wielu osób. Samo już istnienie takiej liczby opozycyjnie nastrojonych osób jest świadectwem wolności panującej w Rosji. Dlatego sądzę, że to pozytywny proces. Wierzymy w to, że Rosja jest zjawiskiem historycznie trwałym. Jeśli władza miałaby być przekazana opozycji, to niech będzie to opozycja sensowna, a nie lemingi, które pielgrzymują do amerykańskiego ambasadora Michaela McFaula. Uważam wiernopoddańczą wizytę opozycji rosyjskiej w ambasadzie amerykańskiej za absolutnie normalne zjawisko. Taka już natura rosyjskiej inteligencji liberalnej – ona zawsze uważa swoje państwo za niedoskonałe i złe; zawsze też zakłada, że na Zachodzie, za granicą, żyją mądrzy ludzie, którzy wiedzą, jakich reform potrzebuje Rosja. Liberalna inteligencja nie skrywa swoich zamiarów przekształcenia Rosji w część Zachodu, albo – jeszcze lepiej – podzielenia jej i stworzenia na jej terytorium wielu miłych i wygodnych państw typu zachodniego. Pomysł ten wysunęła już Galina Starowojtowa na początku lat dziewięćdziesiątych, zaś opozycja cały czas go powtarza. Oczywiście, oni pragną „dobrego wujka”, który wspiera demokrację i, co najważniejsze, roztaczałby opiekę nad demokracją wśród wszystkich narodów świata. Ruchy prodemokratyczne wszystkich narodów świata są wspierane, finansowane i rozwijane przez Amerykanów od początku XX wieku – od czasów słynnego memorandum Woodrowa Wilsona. Najpierw Amerykanie określają, czym jest naród, dlaczego jedni ludzie są narodem a inni nie, a potem przystępują do kreślenia granic, w ramach, których dane narody mogą stanowić o sobie. Sądzę, że nasi liberałowie chodzą do pana McFaula z autentycznej potrzeby serca, ze swojej natury. Oni po prostu chcą stać się owym narodem, który będzie realizował swoje prawo do samostanowienia na gruzach Imperium Rosyjskiego, Związku Radzieckiego i Federacji Rosyjskiej. Nie demonizowałbym McFaula, jako „specjalisty z zakresu pomarańczowych rewolucji”. On jest specjalistą od Rosji, wspaniale włada językiem rosyjskim, znakomicie zna nasz kraj, ma ogromną wiedzę na temat literatury rosyjskiej. Nie sprawia też, moim zdaniem, wrażenia człowieka, który nienawidzi naszego kraju. Po prostu jest Amerykaninem, i – jak to uczciwy Amerykanin – służy interesom swojego imperium. W interesie jego imperium leży zniszczenieFederacji Rosyjskiej, doprowadzenie do jej dezintegracji i utworzenie na jej miejscu wielu małych państw narodowych, uzależnionych od woli Waszyngtonu. Sądzę, że McFaul znakomicie rozumie istotę naszej liberalnej inteligencji, jej zdradziecką i sprzedajną istotę, jej nienawiść do własnego kraju, która została bardzo jednoznacznie wyrażona w programie telewizyjnym Jewgienii Albac przez przedstawiciela „Centrum Lewady”. Stwierdził on, że przeciw Putinowi opowiada się obecnie wykształcona, najlepsza część społeczeństwa, natomiast Putina wspiera część pozbawiona wykształcenia i wiedzy – taka jakby „brudna” część. Przedstawiciele inteligencji liberalnej często mają w kieszeni dwa paszporty, a w duszy trzy tożsamości. Pytanie polega na tym, dlaczego powinniśmy wymagać od amerykańskiego urzędnika imperialnego, aby przestał czynić to, do czego został powołany? McFaul usiłuje postępować, jak Poncjusz Piłat, jak prokurator rzymski. Dlaczego wymagamy od niego, by zaprzestał służenia interesom Rzymu? On nie może nie służyć interesom Rzymu. To po prostu my musimy być przeciwko Rzymowi. Musimy przestać bawić się w Rzym. Rosja jest historyczną antytezą Rzymu. Musimy uwolnić się od utopii Rzymu, stworzyć związek wolnych narodów. Nasz przywódca w przeszłości to Attyla, wykształcony człowiek, znający sześć języków, w młodości pobierający nauki w Rzymie, który później unicestwił owe światowe, mroczne kazamaty – Rzym. Za nim szli Hunowie, Słowianie, ludy turańskie, narody Kaukazu, a także Goci, którzy byli chrześcijanami. To były cywilizowane narody ze swoją etyką i swoim rozumieniem wolności. Musimy zrozumieć, że nie jesteśmy Rzymem, że z Rzymem nie ma żartów, że Rzym należy szanować. Attyla szanował Aecjusza, którego znał od młodości. Jednocześnie musimy być niezłomni wobec Rzymu. Jeśli Rosja zechce stać się częścią Rzymu, piątym mocarstwem w systemie relacji finansowych, która próbuje budować współczesny Rzym, wówczas Rosja będzie skazana na zagładę. Jeśli nie rzucimy wyzwania duchowego, nie staniemy w opozycji, nie powiemy, dlaczego nie chcemy być Rzymem, dlaczego nie chcemy, by nami rządzili urzędnicy naśladujący Rzymian, wówczas zginiemy. Powinniśmy zorganizować Związek Wolnych Narodów, które występują z pozycji innych wartości. Nie wartości służenia ogromnemu, wspaniałemu miastu, jak by ono się nie nazywało, a całkowicie innych, duchowych. Nasze ludy – rosyjskie, kaukaskie, turańskie – mają swoje zasady, dla których warto żyć i warto umierać, które przeczą zasadom Rzymu. „Pomarańczowe procesy” same w sobie, to zaledwie straszydła, których nie warto się obawiać. To technologie, które jedno państwo stosuje wobec innego. Jest mi wstyd, że Rosja nie stosuje takich metod wobec innych. W USA pełno jest ludzi, którzy byliby szczęśliwi, jeśli Rosja powróciłaby do wspierania ich walki z imperium amerykańskim – i czarni, i Indianie, i lewica, i skrajna prawica. Krótko mówiąc, najprzeróżniejsi ludzie. Biedna i mała Kuba wiele lat trzyma się dzięki niezłomności Fidela. W Ameryce odnajduje on wielu ludzi, których wspiera i którzy wspierają jego. Ten, kto będzie siedzieć w półprzysiadzie, w nadziei przypodobania się amerykańskiemu wujkowi, ten sam skazuje się na śmierć – i tu nie są potrzebne żadne amerykańskie technologie. „Pomarańczowe technologie” to bardzo prosta sprawa: komunikacja sieciowa, stworzenie pozytywnego wizerunku ruchu protestu i negatywnego wizerunku władzy, wyłonienie lidera i jego legitymizacja za sprawą zewnętrznego uznania. Nie ma tu żadnego know-how, i ja nie widzę w tym niczego złego. Po prostu można stosować te technologie wobec przeciwnika i zasiać chaos w USA. Tam rewolucja jest o wiele bardziej prawdopodobna, niż w Rosji. Po prostu trzeba tym się zajmować. A jeśli siedzi się i się jojczy, jak to przeciw nam stosuje się „pomarańczowe technologie” – to co z tego, niech stosują! Jeśli się nie bronimy, tylko krzyczymy „nie bijcie, nie bijcie!”, to będą dalej bić, aż zabiją. Trzeba wesprzeć i uzbroić Iran, dostarczyć tam rakiety ZRK S-300, dostarczyć tam przekiwokrętowe rakiety „Rapier”, uzbroić Syrię, uzbroić palestyński ruch oporu, wesprzeć opozycję zbrojną w Afganistanie, uznać władze talibów, domagać się wypuszczenia z więzienia Wiktora Buta i wspierać powstańców z FARC – niech przeprowadzą „czerwoną” kolorową rewolucję przeciw USA – w kluczowym państwie basenu Morza Karaibskiego. Wtedy, uwierzcie mi, problem pomarańczowej rewolucji w Rosji sam zniknie. Jednym z żądań opozycji rosyjskiej jest proklamacja republiki parlamentarnej. Znowu nie widzę w tym scenariusza „ukraińskiego”, przy czym republika parlamentarna jest możliwa tylko pod warunkiem pełnej nacjonalizacji wszystkich surowców naturalnych. Wszystko, co związane z dochodami z surowców naturalnych, gałęzi strategicznych, obroną – powinno znajdować się w rękach państwa. We wszystkich innych kwestiach państwo powinno przekazać inicjatywę w ręce obywateli, choćby w kwestiach organów milicji i bezpieczeństwa. W naszym kraju liczba milicjantów jest zdecydowanie za wysoka. Według słów pewnego gubernatora oni stali się swoistą warstwą pasożytniczą. Wydaje mi się, że wybór „szeryfów” może zabezpieczyć ład na poziomie samorządu terytorialnego. Doprowadzi to do tego, że ludzie sami będą mogli, za pośrednictwem obieralnych organów, decydować o sposobie, w jaki wydawane są pieniądze. Ja nie wiem, jaka to będzie republika – parlamentarna czy nieparlamentarna. Tym niemniej kontrolę nad strategicznymi gałęziami powinien zachować prezydent. Jeszcze jedno pytanie – czy istnieje ryzyko połączenia sił opozycji systemowej i pozasystemowej, na co zanosi się ostatnimi czasy? Uważam, że opozycja w Rosji powinna istnieć, rosyjska władza zawsze będzie wywoływać niezadowolenie u wielu osób. Samo już istnienie takiej liczby opozycyjnie nastrojonych osób jest świadectwem wolności panującej w Rosji. Dlatego sądzę, że to pozytywny proces. Wierzymy w to, że Rosja jest zjawiskiem historycznie trwałym. Jeśli władza miałaby być przekazana opozycji, to niech będzie to opozycja sensowna, a nie tym lemingom, które pielgrzymują do McFaula. Osobiście do McFaula nie mam żadnych pretensji – robi to, co powinien robić. Na tym polega jego praca. Ale i ludzie, którzy wręczają klucze do bram przyszłości Rosji w ręce swoich zachodnich „partnerów” nie wywołują już zaskoczenia. McFaul jest emisariuszem Rzymu. Kłaniają się przed nim ci, którzy pragną stać się częścią imperium. Chodzi do niego kolektywny Józef Flawiusz, gotów służyć cesarzowi, a jednocześnie rozpaczający, w akcie hipokryzji, nad ginącą ojczyzną bojowników, którą w istocie gardzi i nienawidzi. tłum. dr Przemysław Sieradzan

Rok 2050 – kto będzie rządzić światem Opublikowany po raz kolejny raport banku HSBC noszący wiele mówiący tytuł "Świat w roku 2050" ("The World in 2050") to interesująca próba przewidzenia kierunków w jakich podąży światowa gospodarka i jakie państwa w nadchodzących dekadach zyskają szczególnie na znaczeniu. Z raportu jasno wynika, że w najbliższych latach możemy się spodziewać poważnego przetasowania i zachwiania istniejącego dotychczas schematu: bogata północ - biedne południe. Będzie to miało związek z dynamicznym rozwojem gospodarek szeregu państw, które dziś uchodzą za rozwijające się.

Do kogo należy, zatem przyszłość? Z pewnością raport potwierdza prognozy wielu – XXI wiek będzie wiekiem Azji. Oprócz dotychczasowych liderów takich jak Japonia, Korea Południowa, Singapur a ostatnio również Indie i Chiny, pojawią się kolejne: Filipiny, Wietnam czy Malezja. Warto przy tym podkreślić, że będzie się to łączyło z rosnącym wzrostem populacji w wielu azjatyckich krajów, szczególnie wzrośnie liczba dwóch państw – Filipin i Pakistanu. Wzrost znaczenia Azji oznacza także zmianę światowych wektorów – już dziś widać przeniesienie się środka ciężkości z obszaru atlantyckiego na Pacyfik. W wojskowości dostrzec to można między innymi w związku z zacieśnieniem sojuszy Stanów Zjednoczonych oraz Chin na tym obszarze. Odnosząc to do sfery ekonomicznej wśród wymienionych w raporcie państwo, które rozwiną się szczególnie intensywnie bardzo wiele powiązanych jest właśnie z Oceanem Spokojnym. Zdaniem autorki raportu Chiny nie będą jedynym państwem, którego oblicze ulegnie radykalnej przemianie. Szczególne znaczenie uzyskają Filipiny. Równocześnie po drugiej stronie Oceanu pojawią się nowe, o wiele silniejsze niż dotychczas państwa. Chodzi przede wszystkim o Chile i Peru, które zyskają we wszystkich rankingach. To ostatnie zdaniem autorki może w przeciągu nadchodzących dekad przeskoczyć ponad 20 pozycji w rankingu i znaleźć się na 26 miejscu pod względem wielkości PKB. Będzie to kolejny objaw jak już wspomniano wcześniej przeniesienia się światowego środka ciężkości nie tylko na Ocean Spokojny, ale też o wiele bardziej na południe. Obok wymienionych państw w Ameryce Południowej rozwijać się będą również Brazylia, Ekwador, Boliwia, Honduras i Paragwaj. Równocześnie wzrośnie znaczenie niektórych państw afrykańskich, szczególnie Nigerii, Ghany i Etiopii. Państwa afrykańskie państwa swoją o wiele silniejszą pozycję zawdzięczać będą nie tylko poprawiającej się sytuacji gospodarczej, ale także ogromnemu przyrostowi ludności, która wkrótce ulegnie w tych krajach podwojeniu. Demografia zdaje się mieć w omawianym raporcie znaczenie kluczowe - widać wyraźny związek między spodziewanym, szybkim rozwojem a ilością nowych mieszkańców.

Nowi gracze Interesująco prezentuje się lista państw, których znaczenie zdecydowanie wzrośnie. Zdaniem autorki raportu wśród liderów wzrostu gospodarczego wymienić należy Egipt, Turcję, Ukrainę i Nigerię. Turcja już dzisiaj wyrasta na lidera regionu, wspomnieliśmy już o wzroście znaczenia Nigerii, interesująca jest na pewno opinia na temat Ukrainy. Otóż zdaniem autorki w nadchodzących dekadach rozwój gospodarczy tego państwa wynosić będzie średnio 4-5% rocznie. Ma to się stać pomimo wyraźnego spadku ludności Ukrainy oraz o wiele gorzej sytuacji w porównaniu z większością krajów postkomunistycznych. W tej grupie dobrze rokują również Rumunia i Czechy, które mają pozostać najlepiej rozwijającą się gospodarką regionu Europy Środkowej.

A co z Polską? Polska jak się okazuje znalazła się w grupie krajów o najniższym wzroście gospodarczym. W ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat nasza pozycja pozostanie mniej więcej taka, jaka była. Cały raport, chociaż z pewnością dostarcza wielu interesujących prognoz, sprawia wrażenie mało odkrywczego. Przede wszystkim zdaje się opierać jedynie na tym jak prezentuje się sytuacja poszczególnych państw w dniu dzisiejszym i próbuje je odnieść na kilkadziesiąt lat w przyszłość. Historia uczy nas zaś, że rzadko, kiedy coś, co zapowiadano jako pewnik sprawdzało się w rzeczywistości. Przede wszystkim raport zakłada istnienie stałych granic państw, nie uwzględnia tak istotnych przy takich analizach ewentualnych konfliktów zbrojnych ani poważniejszych kryzysów gospodarczych, katastrof ekologicznych czy innych istotnych zwrotów, jakie już niejednokrotnie miały miejsce w historii. Wszystko to sprawia, że na raport warto spojrzeć nieco z dystansem. Kod Władzy

IKZE dla naiwnych Rzepa donosi, że pojawił się nowy „produkt”, aby wyciągnąć od naiwnych nowe pieniądze. Na „emeryturę” oczywiście! Nowy produkt na kilometr zajeżdża nieświeżą pieczenią odgrzewaną kolektywnym wysiłkiem lobby bankowo- ubezpieczeniowego. Podejrzewaliśmy, że coś takiego może się ulęgnąć od dłuższego czasu, co najmniej od Anty poradnika przyszłego emeryta. No i teraz mamy wynik pracy piekarzy z TFIs, towarzystw ubezpieczeniowych i reszty legionu ostrzących sobie zęby na szmal obywateli instytucji. Rzecz jest dalekim echem fiaska tzw. polskiej reformy emerytalnej, która miała opierać się na trzech filarach. Filarem pierwszym i obowiązkowym miał być ZUS, odpowiedzialny za stosunkowo skromną podstawę emerytury. „Twoje” emerytalne oszczędności miał za to pomnażać kwalifikowany prywatny menedżer w OFEs, które miały być drugim i najważniejszym filarem systemu. Cóż bardziej właściwego jak powierzenie „twoich” oszczędności emerytalnych wolnorynkowym ekspertom, walczącym między sobą o ciebie, jako klienta jak wilki? Czym walczących? Doskonałymi wynikami, ma się rozumieć! Wszystko miało być tu nowe, konkurencyjne i pachnące świeżą, wolnorynkową farbą. Jedyną rzeczą państwową był przymus obywatela oddania swoich oszczędności „w zarząd” prywatnemu specjaliście. No i dla tych, którym i tego było za mało dobre państwo stworzyło jeszcze filar trzeci – IKEs, indywidualne konta emerytalne, słusznie zapomnianego dzisiaj bękarta systemu. A teraz przewińmy taśmę fast forward do końca i zobaczymy resultat tych polskich reform emerytalnych. Naprzód okazało się, że reklamowane początkowo, jako „twoje” pieniądze przekazane w zarząd OFEs zrobiły się w podejrzanych okolicznościach niezupełnie twoje. To jest, były dostępne na twoim rachunku w OFE, do którego jednak nie mogłeś się nawet zbliżyć, dopiero po osiągnięciu wieku emerytalnego, yada, yada. No, niech będzie, eksperci podobno nie lubią jak się im przeszkadza. Kiedy jednak zacząłeś już snuć plany emerytury pod palmami za krocie pomnożone dla ciebie przez ekspertów z palmy się urwał się kokos i przywalił cię w głowę przerywając te marzenia. Okazało się że nawet jakby eksperci OFEs zarobili dla ciebie te miliony to i tak wypłacana z nich będzie tylko głodowa emeryturka i zajmie się tym dla pewności ZUS, czyli państwo. A tobie już się wydawało, że przynajmniej na stare lata kupisz sobie za zebrany kapitał jakąś solidną annuity i będziesz się mógł odczepić w końcu od ZUSu i panstwa… Nici też okazały się z dziedziczenia fortuny w OFEs bo skoro nie bardzo wiadomo kto jest właścicielem to jak tu dziedziczyć? Zresztą o wszystkich się przecież i tak zatroszczy ZUS to, po co ta posesywność? Potem się okazało, że i z tą fortuną w OFEs coś kiepsko. Menedżerowie OFEs fortuny wprawdzie porobili, ale raczej dla siebie i to na bonusach pochodzących z astronomicznych, obligatoryjnych opłat, które wydrenowali z „twojego” kapitału. Z wynikami inwestowania przez ekspertów było już znacznie chudziej a w porywach nawet zupełnie beznadziejnie. Szczególnie po kryzysie 2008. Menedżerowie najwyraźniej dopiero się uczyli, że nie wszystko zawsze tylko wzrasta, ale może także czasem spaść i się potłuc. A okazyjnie może się z tego zrobić nawet zupełna jajecznica, zwłaszcza, że geniusze reformy emerytalnej zadekretowali, że wszystkie jajka mają być trzymane w jednym, polskim koszyku. I tak OFEs musiały za 2/3 „twojego” kapitału patriotycznie wykupywać obligacje państwowe i tylko polskie a za resztę akcje, też polskie i tylko polskie. Przeczy to najbardziej podstawowym kanonom dywersyfikacji inwestycji. Nawet widząc zbierające się na horyzoncie chmury OFEs najpewniej nie mogły ratować kapitału klientów awaryjnie przechodząc do gotówki, aby w niej sztorm przeczekać. Jakby to zrobiły to zbankrutowałyby najpewniej państwo polskie i dokonały krachu stulecia na WGPW. Byłby to, więc czyn wielce niepatriotyczny.Te patriotyczne rozterki OFEs ukrócił w końcu premier Tusk przekierowując strumień szmalu do nich płynący do zawsze potrzebującego szmalu państwowego ZUSu. I słusznie, co się taki szmal ma marnować w OFEs skoro potrzebuje go jak powietrza tonące państwo! Pozostawione po tej lobotomii karkasy OFEs czekają obecnie na położenie ostatecznego kresu ich mękom przez definitywne przekierowanie do ZUSu pozostałego strumyczka składek i oficjalne pozamiatanie po nich. Nie dziw, więc że widząc zbliżający się koniec intratnego strzyżenia emerytalnych baranów w OFEs bankowo – ubezpieczeniowe lobby przypomniało sobie teraz o zapomnianym zupełnie trzecim filarze. IKEs były generalnie klapą, tylko 800-tysięczny margines obywateli prawdopodobnie o niższym IQ dał się na nie nabrać. Teraz mocno nieświeża pieczeń IKE została odgrzana i polana jedynie bardziej strawnym sosem. Nowy/stary produkt ma się nazywać IKZE – indywidualne konto zabezpieczenia emerytalnego i dzieli z poprzednim jego grzech pierworodny – zależność od państwa. Cóż takiego złego jest w takim razie w IKE/IKZE? Otóż wiele złego by z tym nie było gdyby nie doświadczenie z OFEs. Po doświadczeniach z OFEs natomiast każdy „rachunek emerytalny” w zasięgu państwa powinien być dla kogoś myślącego absolutnym no-no, bez względu na to, jakie atrakcje oferuje. Byłoby to po prostu bezmyślnym powtórzeniem błędu z OFEs, z tym, że tam stratę kapitału wytłumaczyć można przynajmniej przymusem państwa. Strata w IKE czy IKZE będzie natomiast tylko i wyłącznie rezultatem własnej głupoty. Dla przypomnienia – naprzód napędzając klientów i kasy kartelowi bankowoubezpieczeniowemu, potem systematycznie przez lata naginając legislację w kierunku przejęcia kontroli nad wkładami emerytalnymi obywateli a na końcu po prostu demontując OFEs państwo straciło wszelką wiarygodność w kwestiach oszczędzania emerytalnego. Udowodniło, że jak tylko zbierze się gdzieś odpowiednio duża góra szmalu to nic nie powstrzyma lepkich łap polityków, aby nią zawładnąć. Polacy prawidłowo rozpoznali to niebezpieczeństwo i słusznie stronili od IKEs. Gdyby zebrała się w nich także poważna suma to w sposób gwarantowany, wcześniej czy później, również podzieliłaby los kapitału w OFEs. Naprzód okazać by się mogło na przykład, że konta są wprawdzie prywatne, ale wypłaty z nich muszą także iść przez ZUS. Potem mogłoby się okazać, że rząd, potrzebujący szmalu na, dajmy na to, bailout banków w Burkina Faso, „pożyczył” sobie wkłady IKEs pod zastaw, na przykład, proponowanych wcześniej „bonów emerytalnych”. A w końcu stwierdziłby, że nie ma, po co zwracać czegokolwiek, bo i tak ZUS się o wszystko zatroszczy. To tylko jeden z wielu możliwych scenariuszy wydymania naiwnych. W czym IKZE mają się różnić od IKE? Przede wszystkim w tym, że wpłaty na IKZE można odpisać od podstawy opodatkowania, to jest zmniejszyć bieżące podatki syfonując fundusze do IKZE. To rzeczywiście ma więcej sensu niż zupełnie bezsensowne wsadzanie do IKE funduszy już po opodatkowaniu. To, że jest to jedynie odroczenie a nie darowanie podatku można też przeboleć. W końcu gość na emeryturze ma na ogół niższą stawkę podatkową niż w szczycie swoich możliwości generowania dochodu. Ale czy rzeczywiście można będzie uciec teraz w IKZE przed pazernością fiskusa i odsolić na bok poważny kapitał? Sorry, nope. IKZE są tutaj kompletną kpiną. Oddajmy głos Rzepie:

…istnieje jednak pewne ograniczenie. Wpłaty na nowe konto zabezpieczenia emerytalnego mogą wynieść rocznie tylko do 4 proc. podstawy wymiaru składki na ubezpieczenie emerytalne za poprzedni rok. Wpłata na konto nie może być wyższa niż 4 proc. liczone od 30-krotności średnich zarobków. Oznacza to, że w 2012 r. maksymalnie na IKZE będzie można przelać 4030,8 zł i taką kwotę odpisać od podstawy opodatkowania przy rozliczaniu PIT za 2012 r. Skąd ta kwota? W 2011 roku 30-krotność średnich zarobków wyniosła 100 770 zł. Jeśli nasze dochody do 15 września poprzedniego roku kalendarzowego były niższe niż 12-krotność wynagrodzenia minimalnego (mniej niż 17 tys. zł), to w następnym roku można wpłacić na konto równowartość 4 proc. od 12-krotności minimalnego wynagrodzenia, czyli ok. 660 zł. Niewiele wyższy jest limit dla samo zatrudnionych odprowadzających najniższą składkę na ubezpieczenie emerytalne. W ich przypadku w 2011 r. podstawa wymiaru składki na ubezpieczenie emerytalne nie przekroczyła 25 tys. zł. Zatem na IKZE mogą wpłacić w tym roku mniej niż 1 tys. zł. Chodzi, więc o zaczepienie szmalu naiwnych nowym kontem, bardziej atrakcyjnym podatkowo, ale z symbolicznym limitem wpłat i zamrożeniem go na długo (min. 5 lat). Nie to jednak jest największym problemem z IKZE. Jest nim wspomniany grzech pierworodny IKE – zależność koncesjonowanego przez państwo w kryzysie konta od jego kaprysów. Żaden kapitał nie jest w takich warunkach bezpieczny. Wystarczy jeden rządowy dekret, jedno rozporządzenie, jedna instrukcja, i wszystkie konta IKE, IKZE czy jak je jeszcze nazwiemy można na komendę zamknąć, zamrozić, obłożyć jakimś podatkiem, zmienić zasady wpłat czy wypłat czy też wykonać jedną ze 101 innych sztuczek, aby obywatela pozbawić kapitału. Jeżeli obywatel nie zatracił jeszcze zupełnie zdolności myślenia to jego konkluzja po epopei z OFEs może być jedna i tylko jedna – przymusowy haracz na ZUS to absolutnie wszystko dla państwa, linia w piasku, mur. Ani centa więcej z prywatnych emerytalnych oszczędności pod kontrolą państwa. Dodatkowe oszczędzanie na emeryturę – absolutnie tak. Jest nie tylko potrzebne, ale i konieczne, bo na państwo i ZUS nie ma, co liczyć. Ale cały sens tego inwestowania leży właśnie w tym, że złożony kapitał zainwestowany jest poza zasięgiem zaborczego państwa i jego klasy politycznej. Choćby się waliło i paliło, choćby trzeba było ratować banki w Burkina Faso czy Mozambiku, choćby państwo tonęło w narobionych długach, żadnego dodatkowego prywatnego kapitału emerytalnego w jego zasięgu. Choćby miał to być tylko rulonik złotych krugerrandów zakopany w stoiku pod gruszką. Prywatny czwarty filar emerytalny. Dwa Grosze

Telefony (2) Na ubiegłorocznym grudniowym posiedzeniu Zespołu smoleńskiego, kiedy p. M. Wassermann powiedziała słynne, wielokrotnie cytowane i komentowane, słowa: „Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie, czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym udzielana im była jakakolwiek pomoc”

http://polska.newsweek.pl/nigdy-sie-nie-dowiecie—czy-przezyli-katastrofe--corka-wassermanna-przed-zespolem-macierewicza,86195,1,1.html

Powróciła po raz kolejny kwestia telefonów należących do ofiar tragedii oraz problemów z ustaleniem podstawowych danych z tymi telefonami związanych. M. Wassermann powiedziała wtedy, oprócz cytowanych wyżej słów, także: „Praca ABW, jeżeli chodzi o katastrofę smoleńską jest taka, że opinia odnośnie telefonów jest kolejny raz odesłana jako nie do przyjęcia i dalej nie istnieje opinia odnośnie telefonów osób, które tam zmarły, co za tym idzie, dalej nie wiemy, o której się zalogowali lub nie”

www.youtube.com/watch?v=5XCA2xZyTq4 (11' materiału sejmowego

Zagadnienie telefonów prywatnych i służbowych, należących do członków delegacji prezydenckiej od samego początku „śledztwa” prowadzonego oficjalnie, było niesamowicie skomplikowane, podczas gdy sprawa powinna być arcyboleśnie prosta, skoro „wsie pogibli” o 8.41, tj. w „godzinie Morozowa”. Jeśliby, bowiem wszyscy członkowie delegacji prezydenckiej zginęli właśnie wtedy, to rzecz jasna, nikt z użytkowników telefonów nie mógł ani telefonować, ani sms-ować, wszystko to zaś powinno być czytelne na bilingach oraz łatwe do wykrycia po kryminalistycznych oględzinach tychże telefonów. Co zatem mogłoby stać na przeszkodzie, by po upublicznieniu informacji o tychże bilingach i po zbadaniu tychże telefonów, oddać je rodzinom zabitych? Tymczasem, jak można było choćby usłyszeć na posiedzeniu podsumowującym 4-miesięczne prace Zespołu (październik 2010), min. A. Macierewicz za min. A. Seremetem, powtarzał, iż prokuratura nie ma jeszcze bilingów, o które wystąpiła do ABW. Jak sytuacja wygląda dziś z tymi bilingami? Ja osobiście nie wiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby wyglądała podobnie jak 4 m-ce po „katastrofie”. Na tymże dawnym posiedzeniu Zespołu (październik 2010) sprawa telefonów, a zwłaszcza jednego z nich, który, jak się po opublikowaniu informacji o nim, okazało, miał być jedynie faktem medialnym, czyli dezą, jaką podpuszczono dziennikarzom „GP” - została kapitalnie skomentowana przez p. M. Mertę, której wywód pozwolę sobie we fragmencie przytoczyć poniżej. Zdaniem, bowiem p. Merty, owe nieprawdziwe informacje (związane z rzekomym połączeniem śp. J. Surówki i przekazaniem przez niego dramatycznej opowieści) „to nie są zwykłe pomyłki”, tzn. „ten fałsz w nich zawarty jest po coś”(38'42'' materiału sejmowego):

„Mamy informację, która do nas wróci. W którymś momencie takie rewelacje znowu się pojawią. I teraz, co się będzie działo. Jeżeli tę informację uznajemy za kaczkę dziennikarską, za totalną nieprawdę, to każdą następną z tego gatunku też zakwestionujemy. Jeśli nie my, to zakwestionuje ją społeczeństwo (...). W którymś momencie może wyjść coś na jaw i wtedy powiemy: aha, już to słyszeliśmy, już to miał być Surówka i nie był, więc każdy kolejny też będzie, ten na pewno jest wymyślony. I ja myślę, że cała ta sprawa z „Gazetą Polską” miała właśnie to na celu, że to nie była taka sobie... taki sobie wymysł czyjś, takie sobie przekłamanie, że to było w mojej intuicji zrobione po to, żeby z góry zdezawuować takie ewentualne późniejsze doniesienia (...)” Jednym z takich późniejszych (w stosunku do historii z telefonem śp. J. Surówki) doniesień było to, które przekazał choćby J. Sasin podczas swego pierwszego wystąpienia przed Zespołem (wrzesień 2010) przy okazji dyskutowania sprawy informacji o trzech osobach, które „przeżyły katastrofę”: „Minister Jacek Sasin:

To ja może bardzo króciutko. Ja bardzo króciutko, jeśli pan przewodniczący pozwoli. Też jakby może tak bardzo ogólnie, do tego co pan powiedział, bo ja myślę, że no wokół całej tej sprawy, tej tragedii, rzeczywiście jest bardzo wiele takich informacji, też i plotek, i takich informacji nieścisłych, które w bardzo wielu przypadkach mogą zaciemniać właściwy obraz. Ja też słyszałem, też będąc na cmentarzu, potwierdzam to, słyszałem taką informację o tych, o trzech osobach, które przeżyły, i też nie potrafię powiedzieć, skąd tą informację słyszałem, znaczy ona gdzieś po prostu się pojawiła. Ona się gdzieś pojawiła po prostu i no ja jakby uczepiłem się też tej informacji, no bo jak jest informacja, że ktoś przeżył prawda, no to...

Przewodniczący Antoni Macierewicz: Każdy z nas.

Minister Jacek Sasin: Ale proszę państwa..

Przewodniczący Antoni Macierewicz: Ale skądś do tych mediów dotarło.

Minister Jacek Sasin: Proszę państwa, nawet ja to do mediów powiedziałem, bo podszedł do mnie dziennikarz i pyta się coś, a ja mówię: - Nie mamy informacji w tej chwili.

Minister Jacek Sasin: ... mamy i mówię, usłyszałem, gdzieś tu informację taką, że ktoś przeżył, że kilka osób przeżyło, ale nie potrafię tego potwierdzić. Więc ta informacja funkcjonowała. Natomiast też jest proszę państwa, ja też różnego rodzaju informacje mniej lub bardziej fantastyczne też do mnie docierały, również w późniejszym okresie. Między innymi miałem taką, dostałem taką informację, no, która mnie trochę zmroziła, powiem szczerze, a mianowicie, że jeden z pracowników Kancelarii tuż przed śmiercią wysłał sms-a do swojej rodziny, mówiącego o tym, prawda, że: - Giniemy! Ratujcie nas! No takie bardzo dramatycznego prawda. No było to coś mrożącego krew w żyłach. Ja wstrząśnięty tą informacją podjąłem próbę ustalenia z rodziną tego człowieka, gdzie miałem kontakt, czy to jest prawda. Okazało się, że nikt z rodziny nie potwierdził, aby taki sms dotarł. Więc, znaczy to też pokazuje, że tutaj mogą różnego rodzaju po prostu plotki się pojawiać. Ja myślę, że każdą taką plotkę trzeba sprawdzić oczywiście, bo to jest tak, że wśród takiego szumu informacyjnego może być ileś bardzo prawdziwych informacji, które zmienią może czasami nawet obraz tego, co, jaki mamy tego, co się wydarzyło. Natomiast myślę, że to po prostu wymaga sprawdzenia, każda sprawa. Natomiast zgadzam się oczywiście z tym, co pan mówił, dotyczące tego, że można naprawdę pewnie jeszcze wiele źródeł takich informacji, gdzie wiele spraw w tej chwili zaciemnionych mogłoby się wydać, chociażby te kwestie satelitarnego oglądu, to myślę, że jest coś, co rzeczywiście wiele spraw być może by nam wyjaśniło” http://freeyourmind.salon24.pl/382860,samolot-zjechal-z-pasa#comment_560342

cytuję za stenogramem P. Merta, którą cytowałem wyżej, dodawała jeszcze w swoim wywodzie a propos historii z telefonem śp. J. Surówki: „Dobrze byłoby sprawdzić, jak dochodzi do takich dezinformacji i skąd one się biorą, bo myślę, że to dużo powie o samej sprawie śledztw i tego, co przewiduje się, że wyjdzie na jaw”. Podejrzewam, że historia z tym nieistniejącym telefonowaniem była podobna jak z przesłuchaniem A. Miendiereja i słynną notatką „oficera AW”, o czym pisali i K. Galimski z P. Nisztorem w swej książce, i autorzy „Zbrodni smoleńskiej”. Ci pierwsi stwierdzili, że notatka jest fałszywką sporządzoną przez specsłużby, zaś ci ostatni, wprost przeciwnie, potraktowali ją jako wiarygodny dokument

http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2011/12/Zbrodnia-smole%C5%84ska-recenzja-Free-Your-Mind.pdf

L. Szymowski, jak pamiętamy, do tego stopnia dał się wkręcić „ludziom cienia”, że opublikował nawet dziwne zdjęcie z „Bilda” (jest ono cały czas do obejrzenia tu

http://el.ohido.siluro.salon24.pl/231970,dwie-trajektorie-zakopywanie-samolotu

jako... materiał przekazany naszym służbom przez amerykańską NSA i podpisał: „Tupolew awaryjnie wylądował w lesie. Potem doszło do wybuchu”

http://freeyourmind.salon24.pl/304267,zamach-tak-ale-czy-na-siewiernym

Sam jednak fakt, że „ludzie cienia” tak wiele zadają sobie już od długiego czasu fatygi, by „zdynamizować” śledztwo smoleńskie (szczególnie, gdy zajmują się nim zwolennicy zamachu na Siewiernym), dowodzi, iż muszą mieć w tym swój żywotny interes. Po co bowiem konstruowaliby fałszywe notatki czy podsuwali autorom książek/artykułów śledczych dotyczących tragedii, błędne tropy, (które, jak w przypadku sprawy śp. J. Surówki, omal nie skończyły się dla redakcji „GP” procesem wytoczonym przez p. K. Łuczak-Surówkę (o całej sprawie raz jeszcze wspomina ona w książce J. Racewicz „12 rozmów o miłości. Rok po katastrofie”, s. 220-221? Po to, by ukryć prawdziwe. Jeśli więc po dwóch latach nadal tak niewiele wiemy o telefonach ofiar tragedii, to tam, w tychże telefonach, na pewno tkwi jakaś część prawdy o tym, co się 10-go Kwietnia stało. Zamiast więc czekać następne dwa lata na wrak, może czas zajrzeć do tego, co się zachowało w telefonach? No, chyba, że do ich zbadania wymagana jest zgoda Kremla – to wtedy faktycznie, także z tym badaniem trzeba będzie nieco poczekać. W dzisiejszym „Uważam Rze” (4/2012, s. 16) p. E. Błasik po raz kolejny potwierdza to, iż Dowódcy mieli 10-go lecieć odrębnym samolotem: „Pierwotnie cała generalicja miała lecieć na pokładzie, jaka. Decyzja, że polecą tupolewem, zapadła w piątek, dzień przed wylotem.” Czy faktycznie umieszczono Dowódców w „prezydenckim tupolewie”, tak by dwóch z nich mogło się potem „znaleźć” nawet w jego kokpicie, tego wciąż nie wiemy, warto by jednak ustalić, kto w piątek wieczorem taką decyzję chciał podjąć – B. Klich? J. Sasin przed Zespołem smoleńskim z naciskiem powtarzał, iż na żadnym etapie przygotowań osobny statek powietrzny dla generalicji nie był przewidywany

http://freeyourmind.salon24.pl/313310,podzial-delegacji

ale przecież to nie w gestii Sasina leżało ewentualne decydowanie o tym, jakim samolotem polecą Dowódcy, sądzę zaś, że relacja p. Błasik nie pozostawia tu cienia wątpliwości (podobnie zresztą, jak słynna rozmowa w COP z 10-go Kwietnia

http://freeyourmind.salon24.pl/294090,czas-na-nowa-narracje

„Wcześniej było planowane, że Dowódcy będą lecieć Jakiem”)). Chyba że rację ma intheclouds twierdząca już od dłuższego czasu

http://clouds.salon24.pl/306662,tajemnice-okecia-dwa-tu-154-7-kwietnia

że na 10-go przygotowano, tak jak na 7-go, specjalnie 2 tupolewy (ale o numerze bocznym 101, tzn. 102-ka użyta byłaby jako druga 101-ka), i do jednego z nich zaproszono by pierwszą część delegacji, a do drugiego – drugą. No to wtedy faktycznie, nie tylko ABW miałaby problem z telefonami.

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/telefony.html

FYM

Kondominium czy wolna Polska Po 10 kwietnia 2010 roku rząd Tuska skapitulował przed Rosją i Niemcami. Albo Polska, dzięki nowym elitom politycznym, zacznie zabiegać o swoje interesy i pozycję w Europie, albo na długo przyjmie status terytorium zarządzanego de facto przez dwa sąsiadujące mocarstwa. O Polsce, jako kondominium rosyjsko-niemieckim, czyli terytorium zarządzanym wspólnie przez te dwa państwa, jako pierwszy powiedział publicznie Jarosław Kaczyński.

– Wywołało to olbrzymią burzę, ale i rodzaj catharsis na scenie politycznej – wskazywała była szefowa MSZ Anna Fotyga podczas sesji: „Polska – kondominium, stan europejski czy wolna Rzeczpospolita?”. – Prezydent Lech Kaczyński opisywał tendencje hegemonistyczne w UE, szczególnie ze strony Niemiec i mówił o rosyjskim neoimperializmie. Sprzeciwiał się tym tendencjom i nie było to „machanie szabelką”, bo to nigdy nie budzi takiej agresji.

Hołd berliński Sikorskiego O rządzie Tuska entuzjastycznie pisze dziś prasa niemiecka, co powinno nas niepokoić. – Swobodni w wierze, swobodni w obyczaju i podatkach – taki zakres niepodległości zarysował w „hołdzie berlińskim” minister Sikorski. To mniej więcej tyle, ile wielki książę Mikołaj Mikołajewicz w 1914 roku, po rozpoczęciu I wojny, oferował Polakom w zamian za milion żołnierzy, którzy mieli walczyć za cara rosyjskiego. To dowód cofnięcia się moralnego i intelektualnego obozu rządzącego – uważa poseł Antoni Macierewicz (PiS). Przypomina o koncepcji prezydenta Kaczyńskiego, który zabiegał, by Europa Środkowa stała się siłą zdolną równoważyć potęgę Niemiec i Rosji. – Pozwalającą Polsce budować własną przestrzeń suwerenności. W ciągu trzech lat, od 2005 roku, Polska z kraju marginalnego, nieliczącego się, stała się osią porozumienia sięgającego od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne i od Odry po Kaukaz. To był wielki zamysł Lecha Kaczyńskiego pozwalający prezydentowi realizować niepodległościową politykę w UE. Przecież rynek Europy Środkowej jest większy od rynku rosyjskiego – podkreśla poseł Macierewicz. Nasi sąsiedzi zza Odry mają powody do zadowolenia. Po raz pierwszy od ośmiu lat Niemcy odnotowały dodatni przyrost naturalny. – Eksperci przyznają, że pozytywny przyrost demograficzny zawdzięczają emigracji, przede wszystkim z Polski – alarmuje prof. Bogdan Musiał, niemiecki historyk polskiego pochodzenia pracujący w IPN. – Niemiecka gospodarka potrzebuje na gwałt wykwalifikowanej siły roboczej i z Polski ją otrzymuje. Jeśli przyjeżdża dobrze wykształcony trzydziestolatek z rodziną, to dla państwa niemieckiego stanowi czysty zysk. Przypomnijmy sobie, co führer przewidział dla Polski – Generalna Gubernia miała stanowić rezerwę taniej siły roboczej. Niemcy realizują swoje cele także dzięki odpowiedniej polityce historycznej. – Wysyłanie paczek do krajów Europy Wschodniej w okresie komunizmu utwierdza Niemców w przekonaniu, że „my byliśmy ci dobrzy”. A przemilcza się, że kanclerz Schmidt wspierał aktywnie reżim Jaruzelskiego, już oficjalnie nazwany przez sąd „przestępczym związkiem o charakterze zbrojnym”. Polityka RFN od roku ’80 nastawiona była na współpracę z ZSRR. I to na ogromną skalę. W grudniu 2010 prezydent Komorowski był w Berlinie i dziękował za paczki, czym utwierdzał Niemców w dobrym mniemaniu o sobie – mówi prof. Musiał.

Byle Polska nie przeszkadzała O tym, jak politycy rządzącej PO są ulegli wobec niemieckich żądań, świadczy sprawa budowy rosyjsko-niemieckiego Gazociągu Północnego, która m.in. ograniczyła możliwości rozwojowe portu w Świnoujściu. Mecenas Stefan Hambura (reprezentuje po katastrofie smoleńskiej rodzinę Anny Walentynowicz), dotarł do listu ówczesnego ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka do marszałka sejmu Grzegorza Schetyny z 21 października 2011. Grabarczyk napisał: „21 czerwca 2011 roku kanclerz Niemiec Angela Merkel zapewniła stronę polską, że strona niemiecka zadba o to, by zostały uregulowane kwestie prawne w sytuacji konieczności pogłębienia trasy przy wejściu do portu w Świnoujściu”. – Minister Grabarczyk mówi, że to strona niemiecka będzie dbała o polskie sprawy. To zdumiewające – komentuje mec. Hambura. – Okazuje się, że wynikiem tej deklaracji było wspólne oświadczenie Grabarczyka i ministra transportu Niemiec Ramsauera, przyjęte bez podpisów. To niebywałe!

Prof. Musiał podkreśla, że Niemcy nie mają surowców, dlatego ich naturalnym partnerem jest Rosja.

– Sojusz dotyczy nie tylko spraw energetycznych. Rosja jest dla Niemiec ogromnym rynkiem zbytu. Niemcy, jako mocarstwo gospodarcze, żyją z eksportu wysokich dóbr technologicznych – wskazuje. – Z punktu widzenia niemieckich elit politycznych Polska jest przystawką i przeszkadza, bruździ. Jest za mała, aby być równorzędnym partnerem i nie ma takiego potencjału gospodarczego, ale za duża, by można ją było zmarginalizować. Najlepiej, by nie przeszkadzała. I rząd Tuska te oczekiwania Niemiec spełnia. Niemcy są z tego zadowoleni. Pytanie czy to dla Polski dobrze?

Zasobna w węgiel i ropę Na pewno niekorzystna jest dla Polski umowa gazowa z Rosją. – To uzależnienie jest na naszych oczach pogłębiane. Wicepremier Pawlak w ustawie, którą w tej chwili skierował do procedur legislacyjnych, gwarantuje obecność rosyjską w polskim sektorze energetycznym, czyli powrót Gazpromu, jako dysponenta gazociągu jamalskiego na terenie Polski. Premier Pawlak wykonuje zobowiązanie, które podjął, podpisując umowę polsko-rosyjską półtora roku temu – sygnalizował w czasie konferencji Piotr Naimski, członek Zespołu ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. – Z drugiej strony, Polska jest krajem niezwykle zasobnym w surowce energetyczne. Mamy bardzo dużo węgla, prawdopodobnie dużo gazu i ciepłej wody w głębi ziemi do wykorzystania. Jeżeli uruchomimy te zasoby w naszym interesie, to mogą stać się narzędziem prowadzenia polityki w Europie. – Za pięć, sześć lat Polska może stać się eksporterem gazu. Ale nie będzie łatwo. Jest wielu, którzy chcą się temu przeciwstawić – uprzedza Naimski. – Bo jeśli Polska odzyska niezależność energetyczną to zyska suwerenność gospodarczą i polityczną. Nie chce tego ani Rosja, ani Niemcy. Jeżeli my sami tego nie zrobimy, to nikt nam nie pomoże. Zdaniem byłego chargé d’affaires Polski w Moskwie Wiktora Rossa, Rosja znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. – Dysponuje nagromadzonymi w ostatnim dziesięcioleciu środkami, które spadły jej jak manna z nieba, bo dziesięciokrotnie wzrosły ceny ropy. Ale gospodarka rosyjska jest monokulturowa, oparta tylko na ropie i gazie, których wcale nie ma w nadmiarze, a do tego bardzo energochłonna. Wiara w to, że Rosja stanowi supermocarstwo energetyczne i może uzależnić od siebie całą Europę, to nieporozumienie. Ambasador Ross podkreśla, że wypromowanie Putina było projektem medialnym. – Chodziło o to, by stworzyć tzw. kryszę, czyli dach, pokrywający interesy oligarchów, którzy dokonali grabieżczej prywatyzacji całego majątku dawnego Związku Sowieckiego. Powstała grupa ok. 100 osób, które rządzą faktycznie krajem – mówi Wiktor Ross. – Putin opiera się na wąskiej grupie kleptokracji [wykorzystującej władzę do nakładania obciążeń finansowych na obywateli, w celu pomnażania osobistych fortun – dop. kś] wywodzącej się ze służb specjalnych. Oligarchowie są dziś zaniepokojeni rozwojem sytuacji, uważają, że krysza już nie jest wystarczająca, nie może zapewnić im już bezpieczeństwa. Obawiają się buntu społecznego na dużą skalę. Ale usunięcie Putina wydaje się bardzo trudne.

Atak na Węgry – Dziś walka o to, czy małe i średnie kraje w Europie będą miały możliwość suwerennego bytu, toczy się w Budapeszcie – alarmuje Piotr Naimski. W Europie mamy do czynienia z kryzysem demokracji. – Władzę w Grecji przejął były wiceprezes Europejskiego Banku Centralnego Papademos. Zdobył ją drogą zakulisowych działań, które z demokracją mają niewiele wspólnego – zauważa Bronisław Wildstein, publicysta „Uważam Rze”. – Miejsce demokratycznie wybranego premiera Papandreu, który chciał odwołać się do woli ludzi w referendum, zastąpił eurokrata. Odbyło się to na mocy decyzji podjętych poza Grecją. Także Berlusconi odchodząc zaznaczył, że został do tego zmuszony. Powołano Montiego, który był komisarzem europejskim. A teraz wywiera się presję na Węgry. Jakoś nie wywierano jej na poprzedni lewicowy rząd, który rozpaczliwie zadłużał Węgry i uzależniał od Rosji. W Europie, na przykładzie Węgier widać, że dochodzi do starcia oligarchii polityczno-finansowej z tradycyjnie rozumianą narodową demokracją.

Piotr Naimski przypomina, że w Polsce zawsze byli politycy o orientacji prorosyjskiej i proniemieckiej. – Kwestia suwerenności rozstrzyga się w naszych głowach. Dopóki w naszym myśleniu będziemy kondominium, nie mamy szans.

Krzysztof Świątek

23 stycznia 2012 "Żeby nie słyszeć bębnów wojny- trzeba być głuchym" - jeden z czytelników do mnie napisał.. I słuszna jego racja. Wojna zawsze wydaje odgłosy, charakterystyczne dźwięki, pląta czas. Współczesna wojna toczy się bez dział.. Działa to ostateczność. Trwa wojna cywilizacji.. Najpierw pęknie najsłabsze ogniwo łańcucha.. Jak to zwykle bywa na wojnie. Ale najważniejsze to wprowadzić niebywały chaos w świadomości ludzkiej.. Żeby nikt się w niczym nie mógł połapać, nikt niczego zrozumieć i tylko uwierzyć we wszystko, co płynie z Ministerstwa Prawdy.. Dogasić- przy pomocy propagandy - świecę prawdy.. A przecież prawda miała nas wyzwolić.. Kłamstwo i prawda- odwieczna dualna wojna pomiędzy nimi. Po tym jak krakowscy specjaliści stwierdzili, że generał Błasik nie był w kokpicie, i nie było zahaczenia 80 tonowego Tupolewa o brzozę, zagadywacze telewizyjni i radiowi, pracujący na różnych etatach naszego życia politycznego, przystąpili do wałkowania kolejnej wersji „ błędu pilota”. Teraz jest polityczny problem skąd w kokpicie wzięło się 13 ciał? Jak to skąd? Wszyscy przed katastrofą poszli sobie pogadać z pilotem- i to jest właśnie jego błąd, że zamiast prowadzić samolot do katastrofy, oczywiście, żeby go wyprowadzić z katastrofy- rozmawiał sobie beztrosko z tymi trzynastoma osobami.. Gdyby kokpit pomieścił więcej niż trzynaście osób, powiedzmy sześćdziesiąt, to te osoby mogłoby doradzić kapitanowi jak lądować bezpiecznie. I nic złego by się nie stało..I gdyby jeszcze był czas na demokratyczne głosowanie.. Na pewno przegłosowaliby, żeby wylądować bezpiecznie.. Takie sterty głupstw opowiadają, żeby ukryć prawdę. Im więcej słów wylewają, tym bardziej wydaje im się, że ukryją myśli.. A Salon, obśmieje i tak każdego, kto myśli logicznie. W propagandzie nie ma miejsca na logikę, bo propaganda to świadome działanie na umysł człowieka, żeby ten myślał tak, jak propagandysta sobie życzy. I to jest cel propagandy.. Kłamać, kłamać, kłamać- i tak, żeby coś zostało w oparach dezinformacji.. Na taśmach słychać jeszcze odgłosy” przesuwanych przedmiotów”(????) To, co pasażerowie przesuwali w Tupolelwie przed katastrofą? Może próbowali zanieść toaletę do kokpitu? Sączenie tych bajek doprowadziło niektórych „ obywateli: „do wyłączania swojego umysłu na czas, jak opowiadacze bajek je opowiadają. Bo ile można wytrzymać opowiadanie bajek, jak „obywatel” nie szykuje się do spania? W 2009 roku rozpoczęła się naprawa tego Tupolewa, Tu- 154M w zakładach lotniczych w Samarze..Przetarg na remont wygrało konsorcjum Polit Elektronik-MAW Telekom, ale wcześniej ofertę składały: Bumar i Metaleksport. Firma Polit-Elektronik nie figuruje w Krajowym Rejestrze Sądowym, nie ma osobowości prawnej. Podawała na swojej stronie internetowej, że jest przedstawicielem koncernu lotniczego MiG, ale nie była(???) Nikt tego nie sprawdzał, a ministrem obrony narodowej był wtedy pan Bogdan Klich z Platformy jak najbardziej Obywatelskiej. Polit Elektronik miała na koncie 8 milionów dolarów, był to warunek niezbędny, żeby móc uczestniczyć w remoncie. Niezarejestrowana firma miała na koncie 8 milionów dolarów.. I popatrzcie Państwo, nikt tego nie sprawdzał? Nikogo to nie obchodziło? Nikt sobie nie zadawał trudu, żeby dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi? W MAW Telekom pracują dwie osoby związane z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.. Pan Marek Cieciera - doradca Stanisława Kozieja w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego oraz pan Tomasz Kamiński, negatywnie zweryfikowany oficer Wojskowych Służb, dawny słuchacz kursów KGB. To właśnie pan Kamiński ustalał szczegóły kontraktu w Samarz e. A ciekawy to kontrakt.. TU-154, o numerze 101 wylatał dopiero 1/3 godzin, które miał przeznaczonych do wylatania, a więc dopiero 5000 godzin, zostało mu do wylatania jeszcze 10 000 godzin (????) I już poszedł do remontu? Oczywiście można samolot posłać do remontu po 1000 wylatanych godzinach i zainkasować pieniądze. Remonty robić jak najczęściej, no, żeby pieniądze wpływały systematycznie, w odpowiedniej wysokości.. Obydwa rządowe Tupolewy warte były w roku 2009 -1,6 miliona dolarów, a wiecie Państwo ile wydano na remont Tupolewa o numerze 101? 20 milionów dolarów (!!!) I nikt nie sprawdzał, dlaczego wydano tak wielką sumę i przekazano ją konsorcjum MAW Telekom- Polit Elektronik Zakłady lotnicze w Samarze są częścią korporacji Ruskije Maszyny, która należy do kampanii inwestycyjnej Bazowyj Element, kontrolowanej przez Olega Dieriepaskę, oficera KGB, przyjaciela Władymira Putina, który jednocześnie sponsoruje partię” Jedna Rosja”. Jak Jarosław Kaczyński był premierem, rozpoczęto procedurę zakupu nowych samolotów dla 36 Specjalnego Pułku, ale pan Bogdan Klich, gdy został ministrem obrony narodowej- wstrzymał te procedurę? Dlaczego wstrzymał? Jako pacyfista nie zajął się budową armii, tylko jej likwidacją.. W 2010 roku polskie siły zbrojne zatrudniały 130 000 osób, z czego 70 000 to - uwaga! - cywile, urzędnicy, biurowi… Taka armia nie wygra żadnej wojny, żeby nie wiem jak bębniły werble i bębny.. I nie trzeba wcale był głuchym.. I tak się niczego nie słyszy.. Zakłady w Samarze wzięły za remont 600 000 dolarów, a gdzie się podziała reszta tej góry pieniędzy?????? Ano zainkasowało je konsorcjum MAW-Telekom-Polit Elektronik.. I od tego należy zacząć śledztwo w sprawie” Katastrofy smoleńskiej’. To jest pierwszy punkt programu tego najważniejszego śledztwa w III Rzeczpospolitej. Żeby zacząć wyjaśniać, co było dalej! To byłby dopiero początek.. Przecież w zakładach w Samarze pod okiem KGB można było zrobić wszystko z samolotem. Zajmowały się tym osoby związane z KGB- tak twierdzą Amerykanie.. I wiecie Państwo, kto zajmował się rozszyfrowywaniem, meldunków i informacji dotyczących- między innymi- remontu Tupolewa w Samarze? Pan chorąży Stefan Zielonka, który je rozkodowywał i- jak twierdziła propaganda dezinformacyjna - uciekł do Chin (!!!!) Tak? Do Chin???? I nie mogliśmy się go doczekać, jak strona Chińska nam go przekaże… W poniedziałek wielkanocny roku 2009, jego gnijące ciało znaleziono nad Wisłą w krzakach. Tylko wyszedł z domu… I nigdy do niego nie powrócił.. I to jest dopiero początek całej tej historii- chyba największego kłamstwa spośród kłamstw III Rzeczpospolitej.. Zginęło 96 osób.. I nie wszyscy byli w kokpicie.. Dziwne?

P.s. Nowy Embraer kosztuje 28 milionów dolarów.

WJR

Pięć rosyjskich historycznych kłamstw Dyskusja o likwidacji pomnika polsko-sowieckiego "braterstwa broni" (tzw. czterech śpiących) pokazuje, że przegrywamy walkę o prawdę historyczną. Przyjmujemy sowiecką wersję historii. Tymczasem Rosja Sowiecka była pierwszym i najważniejszym sojusznikiem Hitlera. Wspólne działania tych państw doprowadziły do wybuchu II wojny światowej. W 1939 r. oba totalitarne państwa napadły na Polskę. Dopóki Rosjanie nie będą w stanie mówić o faktach historycznych, żadne pojednanie polsko-rosyjskie nie będzie możliwe. Gdy w latach 60 zaczynał się proces francusko-niemieckiego zbliżenia, historia była jednym z ważnych obszarów, na którym rodziło się to pojednanie. Aby zaczął się faktyczny proces polsko – rosyjskiego pojednania, współczesna Rosja musiałaby przestać interpretować w wygodny dla siebie sposób wydarzenia z przeszłości i zaakceptować historyczne fakty.Musi też przyznać się do zbrodni sowieckich na Polakach, jakie miały miejsce w przeszłości. Jeśli tego nie zrobi, polsko - rosyjskie pojednanie nie wyjdzie poza ramy obłudnych uścisków polityków.

Kłamstwo I: Stalin ratował pokój Nie jest prawdą, że ZSRR przed wybuchem wojny bronił pokoju w Europie. Od początku był, obok Niemiec, państwem, które nie godziło się z ustanowionym w Europie w 1919 r. porządkiem wersalskim. To w naturalny sposób zbliżało oba państwa do siebie. Już w 1922 r. w Rapallo doszło donawiązania sowiecko–niemieckiej współpracy. To wówczas oba państwa zrezygnowały ze wzajemnych roszczeń wobec siebie, nawiązały dwustronne stosunki i zainicjowały współpracę na różnych płaszczyznach, wśród których najważniejszą była wojskowa. Dzięki niej Sowieci mogli rozbudować swój przemysł zbrojeniowy, zaś Niemcy w sposób dyskretny mogli testować na sowieckich poligonach swoją nową broń, która później posłużyła im do zaatakowania Europy. Nadzieje Stalina na skuteczne obalenie porządku wersalskiego w Europie odżyły, gdy w Republice Weimarskiej do władzy doszedł Adolf Hitler i jego narodowosocjalistyczna partia. Sympatie były obustronne. Nie bez przyczyny Hitler w korespondencji do Stalina tytułował goparteigennosen(towarzyszem partyjnym).Rosnące w siłę hitlerowskie Niemcy otwarcie zmierzały do rewizji porządku wersalskiego w Europie. Z kolei Stalin odrzucając porządek wersalski, myślał, w jaki sposób przywrócić sowieckiej Rosji jej dawną carską mocarstwowość. To czyniło realnym sowiecko–niemieckie porozumienie. Sygnałem do nowej politycznej ofensywy był dla Stalina zawarty w końcu września 1938 r. układ monachijski, w ramach, którego kraje zachodnie usiłowały szukać możliwości zaspokojenia rosnących aspiracji hitlerowskich Niemiec. Układ ten wykluczał jednak sowiecką Rosję z udziału w budowaniu nowego europejskiego porządku. Na Kremlu narastała chęć wzięcia rewanżu na mocarstwach zachodnich za wykluczenie Sowietów. Od tej pory sowieckie plany coraz bardziej brały pod uwagę wojnę, jako środek do podziału politycznych wpływów w Europie. Działo się tak mimo oficjalnych deklaracji o zachowaniu w Europie pokoju. Stalin na jednej z narad w październiku 1938 r. podkreślał: „To, że teraz krzyczymy o pokoju, to tylko woal!” Gdy 15 marca 1939 r. niemiecki Wehrmacht wkroczył do Pragi, państwa zachodnie zwróciły swoją uwagę na Związek Sowiecki, jako na potencjalnego partnera w ratowaniu pokoju w Europie. Zaproponowały Sowietom zwołanie konferencji w sprawie wspólnego działania w razie zagrożenia agresją III Rzeszy. Zaledwie kilka tygodni później „do przetargu” o względy Rosji przystąpiły Niemcy. 17 kwietnia 1939 r. dyplomacja niemiecka wyszła z oficjalną propozycją podjęcia dwustronnych rozmów. To była sytuacja, o jakiej od dawna marzył Stalin. Kluczową decyzję w tej sprawie podjęto na Kremlu 21 kwietnia 1939 r. Podczas narady sowieckiego Politbiura Wiaczesław Mołotow zaproponował „podpalenie Europy wspólnie z Hitlerem”, co zaaprobował Stalin.

Kłamstwo II: pakt Ribbentrop – Mołotow odwlekał wojnę 23 sierpnia 1939 r. ministrowie spraw zagranicznych III Rzeszy - Joachim von Ribbentrop i Związku Sowieckiego -Wiaczesław Mołotow podpisali w Moskwie dwustronną umowę, formalnienazwaną paktem o nieagresji.Podpisanie paktu poprzedziły zainicjowane już w kwietniu 1939 r. przez stronę sowiecką tajne negocjacje pomiędzy stronami. Sowietom zależało, aby wiedza o tych negocjacjach nie przedostała się do opinii publicznej w Europie. Deklarując zachodnim mocarstwom swoją troskę o pokój w Europie, w tym samym czasie dokonywali wspólnie z Niemcami jej podziału. To był jeden z tych momentów w historii, w którym skumulowała się cała perfidia zaborczej polityki Sowietów. Ale istotą sowiecko – niemieckiego paktu był jego tajny protokół dodatkowy. Zapisane w nim postanowienia były terytorialnym rozbiorem Europy pomiędzy Związkiem Sowieckim i III Rzeszą, w którym obaj sygnatariusze rozporządzali niepodległością środkowoeuropejskich państw. W ten sposób kraje bałtyckie (Estonia i Łotwa) i Finlandia miały stać się strefą wpływów sowieckich i przyszłym terytorium Związku Sowieckiego, a północna granica Litwy (z Łotwą) stanowić miała granicę pomiędzy strefami interesów Niemiec i ZSRR. Zapisy tajnego protokołu mówiły, że na obszarach należących do Polski strefy interesów Niemiec i ZSRR będą przebiegały wzdłuż linii rzek Narwi, Wisły i Sanu. Strona sowiecka nie zapomniała również o zapisaniu w protokole, że Besarabia znajdzie się w jej strefie wpływów. W ten sposób Związek Sowiecki przystał na wspólną z hitlerowskimi Niemcami napaść na Europę. Pakt nie tylko dokonywał rozbioru Europy, ale stwarzał podstawy do ścisłej współpracy gospodarczej pomiędzy Sowietami a III Rzeszą. Już w kilka dniu po jego podpisaniu obie strony zawarły umowę handlową przedłużoną w 1940 r. na kolejny rok. W ramach umów handlowych ZSRR dostarczał III Rzeszy surowców w zamian za niemiecką technologię militarną oraz cywilną. Bez tej współpracy III Rzesza nie mogłaby prowadzić swojej ekspansji terytorialnej w latach 1939-1941. Dzięki niej Hitler mógł skutecznie obejść brytyjską blokadę gospodarczą, która zaczęła się w momencie wypowiedzenia przez Wielką Brytanię wojny Niemcom. To właśnie Sowieci byli do 1941r. strategicznym partnerem gospodarczym III Rzeszy i najważniejszym eksporterem surowców dla niemieckiego przemysłu wojennego. To właśnie pakt Ribbentrop – Mołotow był zarzewiem II wojny światowej, otwierał drzwi niemieckiej i sowieckiej agresji na Polskę, po której wojna światowa była już nie unikniona. Dlatego Związek Sowiecki w równym stopniu, co hitlerowskie Niemcy jest odpowiedzialny za wybuch II wojny światowej. Wkroczenie Sowietów na wschodnie tereny Rzeczypospolitej 17 września 1939 r. nie było pokojową interwencją, mającą chronić obywateli polskich przed niemieckim okupantem. Była to agresja wynikająca z podpisanego paktu Ribbentrop – Mołotw. Gdy 1 września 1939 r. niemieckie armie zaatakowały Polskę, Stalin świadomie czekał na odpowiedni moment, aby wejść na scenę rozpoczętej wojny. Chodziło mu przede wszystkim o stworzenie politycznych pozorów zaplanowanej z Niemcami agresji na Polskę.

Kłamstwo III: Sowieci przybyli walczyć z Niemcami Chociaż w połowie września 1939 r. było już jasne, że Niemcy wygrały wojnę z Polską, to trwały zacięte walki. Wkroczenie półmilionowej armii sowieckiej do Polski 17 września 1939 r. było skalkulowanym przez Stalina momentem. Sytuacja militarna pozwalała Polsce stawiać zaciekły opór Niemcom, ale wojna na dwa fronty nie miała sensu. Znaczna część zwykłych polskich obywateli mimo strachu, chciała wierzyć, że wkraczający Sowieci przybyli walczyć z Niemcami. Nawet część żołnierzy polskiej armii uległa takiemu chwilowemu złudzeniu. Propaganda sowiecka argumentowała, że interwencja jest niezbędna, gdyż państwo polskie przestało istnieć. A Armia Czerwona wkraczała z pokojową misją, dlatego, że Polska nie była już zdolna chronić własnych obywateli. W szczególności - jak głosiła sowiecka propaganda - ochrona ta należała się zamieszkującym wschodnią Polskę Ukraińcom i Białorusinom. W ten sposób agresja została przedstawiona, jako ochrona Ukraińców, Białorusinów i samych Polaków. Tymczasem rzeczywistość była zgoła odmienna. Armii Czerwona była najeźdźcą. Rozbrajała polskie oddziały, mordowała władze cywilne. Tam, gdzie dochodziło do spotkania żołnierzy sowieckich i niemieckich, wyrażano wielką radość z powodu wspólnie pokonanego przeciwnika, jak np. 22 września 1939 r. w Brześciu. Stalin deklarował wówczas, że przymierze z Niemcami zostało w tych dniach „przypieczętowane krwią”. Kampania w Polsce przyniosła jeszcze jeden wspólny krok najeźdźców, zasadniczy dla późniejszych losów polskiego społeczeństwa. 28 września 1939 r., gdy polska stolica wpadła w ręce niemieckie, obie strony postanowiły jeszcze raz omówić wzajemne stosunki. Podpisano traktat o granicach i przyjaźni, który obok korekty strefy wpływów zobowiązał obie strony do wspólnego tłumienia polskiego oporu. Stało się to początkiem sowiecko–niemieckiej eksterminacji narodu polskiego. Nowy traktat dał też wolną rękę Sowietom, w poszerzaniu zasięgu własnego państwa. W ten sposób dokonali oni przesunięcia granic swoich republik ukraińskiej i białoruskiej na zachód, zmuszając swoich nowych obywateli do udziału w aneksji ich ojczyzny. 22 października 1939 r. mieszkańcy zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi zostali zmuszeni do udziału w fasadowych wyborach do dwóch zgromadzeń, których efektem był wniosek, by wschodnie ziemie Polski zostały włączone do Związku Sowieckiego. W ten sposób Rada Najwyższa Związku Sowieckiego włączyła Zachodnią Ukrainę do Republiki Ukraińskiej, zaś Zachodnią Białoruś do Republiki Białoruskiej. Nie był to koniec sowieckich przekształceń terytorialnych. W połowie listopada 1939 r. Rada Najwyższa BSRR w Mińsku włączyła w skład republiki województwa białostockie i nowogródzkie, zaś Rada Najwyższa w Kijowie analogicznie włączyła do swoje republiki Wołyń i Małopolskę Wschodnią. Agresja zbrojna i posunięcia polityczne Sowietów na ziemiach polskich w ciągu pierwszych dwóch miesięcy były brutalnym złamaniem wszystkich obowiązujących aktów prawa międzynarodowego. Łamały podpisany w 1929 r. przez Związek Sowiecki, Polskę, Rumunię, Estonię i Łotwę pakt o nieagresji zwany Protokółem Litwinowa, łamały zawarty w 1932 r. pomiędzy Polską a Sowietami pakt o nieagresji, łamały podpisaną w 1933 r. przez Sowietów międzynarodową „Konwencję o określeniu napaści” i przede wszystkim łamały Pakt Ligi Narodów, będący wówczas podstawową prawa międzynarodowego.

Kłamstwo IV: W sowieckiej strefie Sowieci nas chronili Nie jest prawdą jakoby Polscy obywatele na zajętych przez Sowietów terenach wschodniej Polski mogli przetrwać, dzięki temu, że władza sowiecka ochroniła ich przed hitlerowskimi Niemcami. Skutki dwuletniej sowieckiej okupacji terenów wschodniej Polski przewyższały represje w analogicznym okresie na terenach Polski zajętych przez III Rzeszę. I nie chodzi wyłącznie o statystyki, ale o rzecz najważniejszą dla każdego narodu – jego elity. W drugiej połowie września 1939 r. w sowieckiej niewoli znalazło się ponad 125 tys. polskich jeńców wojennych, w tym 8 tys. oficerów i 6 tys. policjantów. Do liczby polskich jeńców wojennych należy dodać około 1 000 000 osób cywilnych deportowanych przez władze sowieckie z terenów wschodniej i centralnej Polski, które poddane zostały eksterminacji w sowieckich obozach koncentracyjnych GUŁAG na całym obszarze Związku Sowieckiego. Wybitny amerykański historyk Norman Naimark w swojej najnowszej książce „Stalin’s Genocides”, nie waha się porównać sytuacji Polaków w latach 1939-1941r.pod panowaniem sowieckim do sytuacji Żydów w okresie holocaustu. Sowiecka eksterminacja elit zaczęła się od polskich jeńców wojennych, którzy znaleźli się w dyspozycji Zarządu Jeńców Wojennych NKWD. To rozwiązanie samo w sobie było sprzeczne z prawem międzynarodowym. O sposobie ich eksterminacji zadecydowała uchwała Biura Politycznego WKP(b) z 2 października 1939 r. „O jeńcach wojennych”, która wprowadzała różne kategorie jeńców wojennych, dzieląc ich wedle kryteriów klasowo - politycznych. Tymi kategoriami były: stopień wojskowy, zawód, pozycja społeczna oraz stosunek do komunizmu, a do ZSRS w szczególności. W oparciu o takie kryteria wyodrębniono polskich oficerów, którzy zostali umieszczeni w obozach: w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie. Przetrzymywani w obozach oficerowie stanowili elitę wojska polskiego i polskiej inteligencji.Ich tragiczny los przypieczętowała ostatecznie decyzja sowieckiego Biura Politycznego KC WKP(b) z 5 marca 1940 r. o rozstrzelaniu. W efekcie śmierć poniosło blisko 22 tys. polskich obywateli.Władze sowieckie obawiały się, że ta właśnie grupa społeczna i zawodowa w przyszłości może przejąć ciężar narodowowyzwoleńczej walki Polaków, zakładając zarazem, że walka ta będzie wymierzona w ZSRS. Wagę sowieckiej decyzji o wymordowaniu polskich oficerów można jedynie porównać do niemieckiej konferencji w Wannesee, w trakcie, której zadecydowano o planowym ludobójstwie Żydów.W ciągu 21 miesięcy okupacji terenów wschodniej Polski Sowieci usunęli tysiące lekarzy, prawników, naukowców, polityków i innych przedstawicieli polskiej inteligencji, wywożąc ich w głąb Rosji. W ten sposób dokonali swoistej dekapitacji polskiego społeczeństwa, czego nie byli w stanie dokonać Niemcy na zajętym przez siebie polskim terytorium.

Kłamstwo V: Sowieckie wyzwolenie Nie jest prawdą, że Armia Czerwona pokonując III Rzeszę przyniosła wolność państwo i narodom Europy Środkowo – Wschodniej. Sowieci uwalniając je spod panowania systemu hitlerowskiego narzucili własny system, który przetrwał prawie pięćdziesiąt lat.W połowie 1944 r. Armia Czerwona przeszła do ofensywnych działań na środkowym odcinku frontu. W ich efekcie w lipcu 1944r. przekroczyła linię Bugu, by następnie w krótkim czasie dotrzeć do linii Wisły. Jednak właśnie wtedy, na blisko pół roku, Sowieci zahamowali swoją ofensywę. Dzisiaj już nie budzi żadnych wątpliwości, że chodziło o przyspieszenie upadku Powstania Warszawskiego. Armia Czerwona nie tylko nie pomogła walczącej z Niemcami Warszawie, ale przez trzy miesiące po upadku powstania, spokojnie przyglądała się, jak Niemcy metodycznie i planowo niszczą to, co pozostało z miasta i dokonują represji na jej mieszkańcach. W ten sposób Stalin dokonał zemsty na Warszawie za niezapomnianą klęskę sowieckiej armii w bitwie warszawskiej w 1920 r., nazwanej przez Polaków „Cudem nad Wisłą”. W lipcu 1944 r. Polska stała się prawdziwym probierzem sowieckiego wyzwolenia. Dla Stalina podporządkowanie ziem polskich, stanowiło ważny czynnik w przejęciu kontroli nad Europą. To tutaj przetestowano całą sowiecką technologię uzależniania państw, począwszy od instalowania marionetkowego rządu komunistycznego, jego legalizowania za pomocą sfałszowanych przy pomocy sowieckich doradców wyborów oraz podejmowania przez ten rząd dogodnych tylko dla siebie decyzji. Wystarczy wspomnieć, że Stalin nakazał PKWN-owi podpisanie „Porozumienia między PKWN a rządem ZSRR o polsko-radzieckiej granicy”, na mocy, którego marionetkowy rząd w Lublinie zrzekł się Kresów Wschodnich na rzecz Związku Sowieckiego. Także w powojennej Polsce NKWD przetestowało metody zwalczania podziemia zbrojnego. Wystarczy wspomnieć jedynie, ze do walki z polskim antykomunistycznym podziemiem NKWD zaangażowało największe siły. One w latach 1944-1946 zorganizowały na terytorium polskiego państwa aparat represji, który kontynuował politykę z lat 1939-1941. W jej ramach NKWD dokonało aresztowań oraz deportacji polskiej ludności w głąb Związku Sowieckiego. Tylko z obszaru pojałtańskiej Polski w ramach „utrwalania władzy ludowej” wywieziono do Związku Sowieckiego ok. 40 tysięcy osób, w tym 17 tysięcy żołnierzy podziemia, a ogólną liczba wszystkich represjonowanych należy szacować, na co najmniej 45 tysięcy osób. „Sowieckie wyzwolenie” oznaczało również depolonizację Kresów Wschodnich, która rozpoczęła się już w lipcu 1944 r. po opanowaniu przez Armię Czerwoną Wilna i Lwowa. Szacunkowe oceny mówią, że na terenach tych aresztowano, internowano i deportowano od 40 do 50 tysięcy osób. Do tego trzeba doliczyć olbrzymią ilość przestępstw popełnianych na ludności cywilnej przez jednostki Armii Czerwonej, stacjonujące przez ponad pół roku na ternach znajdujących się na Wschód od Wisły. Rozboje, gwałty, uprowadzenia, kradzieże były w tamtym czasie stałym elementem stacjonowania sowieckiej armii. „Wyzwolona” Polska była traktowana przez Związek Sowiecki, jako kraj podbity również w aspekcie gospodarczym. Widać to było w szczególności w pierwszej połowie 1945 r., gdy tereny świeżo wyzwolonej przez Armię Czerwoną Polski stały się obszarem największej, obok terenów przyszłej NRD, systematycznej akcji rabunkowej w historii XX wieku. Sowieckie trofiejne komanda demontowały i wywoziły całe fabryki, elektrownie, młyny, urządzenia, tory kolejowe, stacje telefoniczne, rzeźnie, surowce, półfabrykaty i zabierały bydło, z całej „wyzwolonej” Polski. Największy rozmiar sowiecki rabunek przybrał na Śląsku. Grabież ta była zaplanowana i przeprowadzana systematycznie na osobiste polecenie Stalina. To pięć najważniejszych kłamstw w rosyjskiej wersji historii II wojny światowej. Tych kłamstw jest jednak znacznie więcej. Dopóki Rosja będzie je oficjalnie głosić, na prawdziwe pojednanie nie ma, co liczyć. Leszek Pietrzak

Kryzys jest nieunikniony! Costas Paris, Terence Roth i Stelios Bouras w artykułach publikowanych w Wall Street Journal, wiążą aktualne załamanie negocjacji Grecji z Institute of International Finance z wysokością kuponu restrukturyzowanego długu. Na 20 marca br. Grecji przypada termin spłaty obligacji na kwotę 14,5 mld euro. Marzec jest krytycznym miesiącem w roku 2012, z najwyższą transzą do spłacenia, na którą bez zasilenia przez UE Grecja nie ma pieniędzy. O ile pierwotnie Grecja, Niemcy i MFW chciały jego w wysokości poniżej 4 proc., o tyle IIF proponował powyżej 5 proc. Costas Paris oraz Terence Roth, w artykule „Greek Default Fears Grow as Debt Talks Stumble”, który ukazał się w WSJ wiążą załamanie negocjacji Grecji z Institute of International Finance z wysokością kuponu restrukturyzowanego długu. I wprawdzie jak wczoraj podali Paris z Stelios Bouras, w artykule “Greek Debt Talks Appear to Stall Amid Clash on Rate for New Bonds”IIF zgodził się na średni poziom 4% (3,5% dla wcześniejszych zapadalności i rosnący do max. poziomu 4,6%) to jednak zarówno Niemcy jak i MFW uznały ten poziom za niespłacalny przez Grecję. I jak podaje dzisiejszy Financial Times w artykule Peter Spiegel i Kerin Hope „Greek bondholders draw line in the sand” i w WSJ Charles Forelle i Costas Paris w „Talks on Greek Debt Hit an Impasse”żądają dalszej redukcji o 50 pb kuponów obligacji długoterminowych. Zgoda IIF jest o tyle istotna, że jeśli około 68 proc. inwestorów dobrowolnie się zgodzi, to klauzula tzw. „wspólnego działania” (collective action), zostanie uruchomiona, zmuszając pozostałych wierzycieli do przyłączenia się do porozumienia.

Banki „sobie załatwiły” Jak podają Tom Lauricella, Matt Wirz i Alkman Granitasas w innym artykule „WSJ” „Markets Bet on Greek Debt Deal”, o ile grecki dług, który ma ulec redukcji, jest wyceniany na 21-24 proc. wartości nominalnej, to cenę tego płatnego w marcu fundusze hedgingowe wywindowały do 40 proc. Blokując porozumienie i grożąc ogłoszeniem niewypłacalności, „grają” na opóźnienie porozumienia, na czym by skorzystały, gdyby jeszcze marcowa transza została spłacona ze środków pomocowych. Niemniej, nawet, jeśli uzgodniony plan redukcji długu wejdzie w życie, to i tak Grecja będzie zadłużona ponad miarę, gdyż zgodnie z planami pod koniec 2012 r. będzie miała 435 mld euro długu. Z tym, że dwie trzecie z nich będzie winna instytucjom publicznym, które z powodów politycznych mogą jej ten wymiar zredukować. Przy okazji okazało się, że o ile banki zgodziły się na redukcję jego wymiaru, to jednocześnie zabezpieczyły się, iż ten dług ma być spłacony, ale w euro. Otóż, o ile wcześniej pisałem, że w przypadku wyjścia Grecji ze strefy euro, problemem w spłacie byłby dług instytucji prywatnych, który jest zaciągnięty na prawie londyńskim, o tyle teraz okazało się, że banki „załatwiły sobie” zamianę jurysdykcji swojego długu, przy okazji udzielonej pomocy. A dla Grecji jest to przysłowiowa zamiana pasa na siekierkę. Gdyż o ile szacuje się, że drachma straciłaby 80 proc. swojej wartości, to dla inwestorów stało się korzystnie zredukować 50 proc. wartości i utrzymać zwrot długu w euro.

Euro najgorszą walutą Nadchodzący rok będzie tym, w którym strefa euro ocaleje albo się rozpadnie, a ostatnie „zbiorowe” obniżki ratingów państw strefy euro, te prognozy potwierdzają. Właśnie takim stwierdzeniem rozpoczął Brian Blackstone artykuł „New Hurdles Loom in Euro Crisis” w „Wall Street Journal”. Stwierdzenie niezbyt optymistyczne, niemniej bliskie obiektywnego, w sytuacji bardzo złych wyników europejskiego rynku kapitałowego. Jego odbiciem stał się fakt, że euro było najgorszą walutą wśród głównych walut świata, której wartość spadła do poziomu najniższego względem jena od 10 lat, a względem dolara, jedynie podczas sesji 10 stycznia, osiągnęło poziom wyższy niż w ostatnim dniu roku – 1,287 dol./euro. Presja na osłabienie rośnie ze względu na rekordową ilość 127,9 tys. kontraktów typu „short”, zanotowaną 27 grudnia przez Commodity Futures Trading Commission. Wg Banku Anglii operacje na dol./euro stanowią 1/3 operacji na światowym rynku walutowym. A dane CFTC są dobrą podstawą do oceny zachowań funduszy hedge’ingowych, jak i krótkoterminowych ocen inwestorów. Analitycy oczekują presji na euro w pierwszym półroczu nowego roku. I nic dziwnego, jeśli, jak ujawniono w Szwajcarii, żona szefa Banku Centralnego przewalutowała swoje oszczędności na dolary, a sami Grecy, nie wierząc w stabilność swojego systemu, wytransferowali ponad 62 mld euro w ciągu ostatnich dwóch lat. Według danych Banku Centralnego Grecji, tylko we wrześniu i październiku 2011 r. firmy i klienci prywatni wycofali z greckich banków ponad 14 mld euro, a przecież tego typu zabezpieczenia przed upadkiem euro inwestorzy dokonują masowo. W tym kontekście, tak bardzo nie dziwi fakt, że rekordowe, bo 17-procentowe zwroty w 2011 r., dały inwestycje w dziesięcioletnie obligacje amerykańskie i były to najwyższe zwroty na nich od 2008 r.

Sytuacja nie do utrzymania Tydzień temu Bloomberg opublikował, zamówioną przez Europejski Bank Centralny, analizę wysokości zobowiązań emerytalnych w 19 krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Jak wyliczyło Centrum Międzygeneracyjne w Uniwersytecie we Freiburgu, na którego wyniki w artykułach publikowanych w „Gazecie Finansowej” już wcześniej się powoływałem, w opracowaniu „Pension obligations of government employer pension schemes and social security pension schemes established in EU countries. Final Report”, zobowiązania emerytalne tych państw są czterokrotnie(!) wyższe, od ich zadłużenia względem rynku kapitałowego i wynoszą prawie 30 bln euro. Podczas gdy zadłużenie z tego tytułu w Polsce jest jeszcze wyższe, gdyż wynosi 361 proc. PKB i 3,828 bln zł (s. 133). Według wypowiedzi Jacoba Funka Kirkegaarda z Peterson Institute for International Economics z Waszyngtonu, zamieszczonej przez Bloomberga, tego typu sytuacja jest nie do utrzymania, gdyż obsługa tak olbrzymich zobowiązań musi pogłębiać kryzys w Europie i utrudniać wysiłki redukcji wysokości zadłużenia. Tego typu sytuacja musi spowodować wzrost wysokości wieku emerytalnego, w połączeniu z obniżką wysokości świadczeń, o czym jest przekonany cytowany przez Bloomberga konsultant emerytalny Mercera’a dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, Fergal McGuinness z Marsh & McLennan Cos.’s w Zurichu.

Kryzys w Polsce jest nieunikniony Charles Cowling z JLT Pension Capital Strategies Ltd. w Londynie, w artykule opublikowanym przez Public Serwice Europe, uważa, że już teraz wiek emerytalny należy podwyższyć, do co najmniej 70 a możliwe, że 75 lat, aby nadchodzącym wyzwaniom sprostać. Gdyż, jak wynika z wyliczeń Mercer’a, o ile zobowiązania francuskie w wysokości 6,7 bln euro, jak i Niemiec w wysokości 7,6 bln euro, są w wysokości trzykrotności PKB tych krajów, to jednak ze względu na wyższy przyrost naturalny Francji, łatwiej będzie się z nich wywiązać. Ale jedynie przy zachowaniu wzrostu gospodarczego, wydłużeniu wieku emerytalnego, i jak podaje Stefan Moog z Uniwersytetu we Freiburgu, przy założeniu spadku wysokości emerytur z 63 proc. wynagrodzeń (teraz) do 48 proc. w 2060 r. A to, dlatego, że jak podał „The Economist” w marcowym artykule „Running faster but falling behind”, o ile w ubiegłym roku na każdego emeryta przypadało we Francji 4,2 pracowników, natomiast w Niemczech 4,1, to w 2050 r. ta relacja spadnie do poziomu odpowiednio 1,9 i 1,6. Moim zdaniem kryzys jest jednak nieunikniony dla całej Europy, a zwłaszcza dla Polski, która, mając olbrzymie zobowiązania emerytalne i tragiczny poziom urodzeń, wysyła swoje dzieci, do przeżywających problemy sąsiadów. A to, dlatego, że, jak podaje ONZ w raporcie „Word Population Ageing 2009”, Europa ma najwyższą proporcję osób w wieku emerytalnym i zgodnie z przewidywaniami, liczba osób w wieku powyżej 60 lat jeszcze wzrośnie z 22 proc. w 2009 r. do 35 proc. w 2050 r. Świat w tym czasie się zestarzeje do obecnego, europejskiego poziomu z 11proc. obecnie. I moim zdaniem Europa, a w pierwszej kolejności Polska tym wyzwaniom nie sprosta.

Moment przełomowy Według Mercera zarówno Portugalia, jak i Grecja mogą skorzystać z możliwości ograniczenia zobowiązań emerytalnych poprzez wyjście ze strefy euro i powrót do narodowych walut, gdyż wyższe stopy procentowe ograniczą wartość zobowiązań krajowych, podczas gdy ewentualne zagraniczne aktywa zyskają na wartości. Tak, więc zarówno Polska bez dzieci i z 415-procentowym długiem, jak i Grecja z 231-procentowym emerytalnym, który ma szanse, przy powrocie do drachmy zredukować, (ale po serii redukcji wydatków spadku PKB o ponad 6% w 2011 r.- wg FT), znajdują się z tych samych powodów w sytuacji kryzysowej. A rok 2012, jak i sam marzec, są jedynie pozornie momentem przełomowym. Cezary Mech

Tworzyć pieniądze zamiast kupować je od banków Nie tak dawno temu, kiedy rodziny żyły z niewielkich dochodów, właściciele sklepów spożywczych sprzeda­wali im żywność na kredyt, a rachunki były płacone, kie­dy robotnicy otrzymywali swoje pensje na końcu tygo­dnia. Gdyby właściciele sklepów, którzy w taki sposób kredytowali rodziny, pobierali odsetki od tych niezapła­conych rachunków, wiele rodzin popadłoby w dług bez możliwości wyjścia z niego kiedykolwiek. Prawie tak samo jest w przypadku rządu, który, czekając na pieniądze podatników, równoważy swój budżet pieniędzmi zakupionymi w instytucjach ban­kowych. Rząd tydzień po tygodniu pogrąża się w długu i nie będzie mógł wyjść z niego nigdy. Czy te­goroczny deficyt [rządu kanadyjskiego w 1990 r. – bo z tego roku pochodzi artykuł – przyp. red. Michael] wynoszący ponad 35 miliardów dolarów nie składa się głównie z płatności odsetek, które muszą być zrealizowane? A co by się stało, gdyby instytucje bankowe dofinan­sowały szkatuły państwowe bez pobierania odsetek? To niemożliwe! Instytucje bankowe są prywatnymi przedsię­biorstwami i działają po to, by mieć zyski. Rodziny żyjące kilka lat temu dla poprawienia swojej sytuacji uprawiały małe ogródki warzywne w lecie i przygotowywały przetwory z warzyw na zimę. W ten sposób ludzie nie kupowali w sklepie spożywczym tego, co byli w stanie wyprodukować sami. Ale rząd nie bierze przykła­du z rodzin. Kupuje on pieniądze, które instytucje banko­we tworzą i sprzedają po wysokim koszcie, podczas gdy mógłby sam tworzyć pieniądze, których potrzebuje, bez odsetek.

Gdyby każdego tygodnia rząd tworzył wymagane pieniądze na pokrycie swoich tygodniowych wydat­ków, nie byłoby żadnego długu ani żadnego deficytu, a Kanada [Polska też – przyp. red. Michael] byłaby zamożniej­sza. Proszę zauważyć, że nie mówimy tutaj o gotów­ce czy bilonie, ale o pieniądzach zapisanych, jako cy­fry w księgach bankowych lub na kontach, o rodzaju pieniędzy, które banki tworzą każdego dnia. Znany amerykański ekonomista John K. Galbraith powiedział kiedyś: „Proces tworzenia pieniędzy przez banki jest tak prosty, że może budzić w nas odrazę”. Czy to, dlatego politycy nie rozumieją niczego z procesu tworzenia pieniędzy? Dobrą radą dla nich byłoby porzu­cenie tej odrazy i przynajmniej wzięcie się za problem tworzenia pieniędzy ze szczerym pragnieniem przywró­cenia rządowi jego praw, nawet gdyby mieli oni nadep­nąć na odciski kilku bankierów, żeby osiągnąć ten cel. Diane Boucher

http://www.bibula.com/

Wielki wyjazd na Węgry Kupujemy węgierskie produkty. To możemy robić od dziś.

http://niezalezna.pl/22176-wielki-wyjazd-na-wegry

15 marca 1848 r. rozpoczęła się rewolucja na Węgrzech, która miała doprowadzić do wyzwolenia kraju spod panowania austriackiego. Już 11 marca grupa, na czele, której stanął poeta i ideowy przywódca młodzieży budapeszteńskiej Sándor Petöfi, sformułowała "12 żądań", które stały się manifestem rewolucji. Treść manifestu ogłoszono drukiem 15 marca, a całość uroczyście odczytano zebranym na dziedzińcu Muzeum Narodowego. Ten dzień uważa się za moment rozpoczęcia rewolucji węgierskiej. W manifeście domagano się (otóż to, tego domagano się ponad 160 lat temu na Węgrzech; czy my dzisiaj w Polsce nie żądamy praktycznie tego samego?):

1. wolności prasy i zniesienia cenzury

2. niezależnego rządu z siedzibą w Buda-Peszcie

3. corocznego zwoływania sejmu w Peszcie

4. równouprawnienia wszystkich obywateli

5. gwardii narodowej

6. powszechnego opodatkowania

7. zniesienia pańszczyzny

8. sądów przysięgłych

9. banku narodowego

10. przysięgi żołnierzy na konstytucję; niewysyłania żołnierzy węgierskich za granicę oraz usunięcia obcych wojsk z kraju

11. uwolnienia więźniów politycznych

12. unii z Siedmiogrodem

Powołano parlament i niezależny od Austrii rząd, na którego czele stanął Lajos Kossuth. Rewolucję węgierską 1848-1849 r. poparł polski rząd narodowy na emigracji, a w walkach po stronie węgierskiej walczył trzytysięczny legion polski pod wodzą gen. Józefa Wysockiego. W lutym 1849 r. naczelnym dowódcą wojsk węgierskich mianowano gen. Henryka Dembińskiego, a od sierpnia 1849 r. naczelnym wodzem armii węgierskiej został gen. Józef Bem. Dzień 15 marca stał się Świętem Narodowym na Węgrzech. W dniu tym odbywają się liczne uroczystości państwowe, mające upamiętnić krew bohaterów, którzy zginęli w walkach o wolność. Tradycyjnie świętujący Węgrzy noszą trójkolorową kokardkę w barwach narodowych przypiętą do piersi. Kluby „Gazety Polskiej” organizują 15 marca WIELKI WYJAZD NA WĘGRY, do Budapesztu. Zademonstrujemy naszą przyjaźń, nasze poparcie dla Węgrów i polityki Pana Premiera Viktora Orbana! Zapraszam wszystkich Polaków, wszystkie organizacje patriotyczne, do przyłączenia się do nas. Proszę powiadomić znajomych i przyjaciół. Jedźmy razem. Niech Europa zobaczy, że Polacy nie zostawią Węgrów samym sobie. Niech ekipa Tuska wie, że o naszych bratankach Węgrach myślimy i o nich nie zapominamy. Niech lewacka Europa zastanowi się, zanim znowu przyjdzie jej do głowy upokarzać dumnych Węgrów. Pamiętajmy, że w Budapeszcie stoi pomnik Sándora Petöfiego, jak i Józefa Bema; prawdziwy symbol naszej przyjaźni. Pamiętajmy o naszych ojcach i dziadkach, którzy - ku wściekłości komunistycznego reżimu - w roku 1956 organizowali pomoc dla bohaterów antysowieckiego powstania na Węgrzech. ZRÓBMY TO Jeżeli będzie nas dużo, pojedziemy pociągami.

Zgłoszenia, pomysły i pomoc proszę wysyłać na adres:

solidarnosczwegrami@gazetapolska.pl

O kosztach związanych z Wielkim Wyjazdem na Węgry powiadomię wszystkich w najbliższym czasie. Już po wstępnych rozmowach wiem, że nie będą wysokie, wręcz symboliczne. Przypominam, że „Gazeta Polska Codziennie” zainicjowała akcję – kupujemy węgierskie produkty. To możemy robić od dziś. Podobno tu można zamówić tanio spanie w Budapeszcie...

http://www.hostelsclub.com/

Czy prezydent może wprowadzić stan wyjątkowy?

http://niezalezna.pl/22221-prezydent-moze-wprowadzic-stan-wyjatkowy

W nocy z soboty na niedzielę internetowa część polskiej administracji przestała właściwie istnieć. Padła także strona Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To sprzeciw hakerów z całego świata wobec planów m.in. polskiego rządu, który chce wprowadzić porozumienie ACTA pozwalające na inwigilację internautów. Dzięki niedawnej nowelizacji prawa prezydent może ze względu na cyberatak ogłosić stan wyjątkowy. Hakerzy swoje działania określają już mianem internetowej wojny światowej (World War Web). Międzynarodowe porozumienie ACTA oficjalnie ma na celu walkę z piractwem w sieci. Nieoficjalnie pozwala na inwigilację internautów.

„W Polsce nasi bracia i siostry walczą przeciwko ACTA. Naszym obowiązkiem jest im pomóc!” - czytamy na profilu Anonymous na portalu społecznościowym Twitter. To właśnie ta grupa, przy wsparciu hakerów z całego świata, zorganizowała w nocy z soboty na niedzielę atak na strony internetowe m.in. rządu i prezydenta. Łącznie zablokowano kilkadziesiąt witryn, a wśród nich takie serwisy, jak www.prezydent.pl, www.sejm.gov.pl, www.kprm.gov.pl. Nie działała nawet strona Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, www.abw.gov.pl, która miała rozprawić się z hakerami.

„Codziennej” udało się porozmawiać z jednym z nich, polskim internautą.

- Nasze działania są niezależne od poglądów politycznych czy wyznania. Łączy nas stanowczy sprzeciw wobec układu ACTA. Internet nie jest własnością rządu żadnego kraju i zarządzanie jego treścią w jakikolwiek sposób jest nie do zaakceptowania. Zwłaszcza, że porozumienie ACTA to nie tylko prewencja przeciwko piractwu internetowemu, ale przede wszystkim narzędzie w rękach władz do inwigilacji. W tym kontekście można spokojnie używać słowa „cenzura” - tłumaczy nasz rozmówca. Poza hakerami sprzeciw zgłosili internauci masowo zrzeszający się pod hasłem „Stop ACTA” oraz wiele środowisk internetowych, m.in. grupa Dialog, czyli forum wymiany opinii między rządem a organizacjami społecznymi, czy organizacja Panoptykon. Ich zdaniem porozumienie ACTA stwarza „poważne ryzyko naruszenia prawa do prywatności i ochrony danych osobowych poprzez możliwość dochodzenia prywatnej egzekucji praw autorskich, bez kontroli sądu, w której posiadacze praw autorskich będą mogli żądać od dostawców internetu ujawniania im danych użytkowników”.

Warto przypomnieć, że zgodnie z zeszłorocznymi poprawkami do ustawy o stanie wyjątkowym, które zaproponowała Platforma Obywatelska, może on być wprowadzony przez prezydenta także z powodu cyberataku. Wiele kontrowersji wzbudza nie tylko samo porozumienie ACTA, ale też sposób jego wprowadzania. Informacja o tym, że polski rząd podpisze umowę 26 stycznia w Tokio, pojawiła się publicznie dopiero w ten czwartek, chociaż Rada Ministrów wyraziła na to zgodę już w listopadzie 2011 r. Rzecznik prasowy Stowarzyszenia Wikimedia Polska Paweł Zienowicz mówił PAP w minionym tygodniu, że największe zastrzeżenia budzi tryb negocjacji porozumienia.

- Ustalenia trwały od 2007 r., ale były tajne. Nie było żadnych konsultacji społecznych. Decyzja o podpisaniu umowy została ogłoszona na 40 stronie komunikatu prasowego, dotyczącego rolnictwa i rybołówstwa. To świadczy o tym, jak politycy nas szanują - powiedział.

Dokument poza nami mają podpisać wszystkie kraje Unii Europejskiej oraz m.in. USA, Australia, Japonia i Szwajcaria. Pracowano nad nim w tajemnicy już od 2007 r. Sprawa wypłynęła jednak dopiero niedawno i to dzięki przeciekom z serwisu Wikileaks. Natomiast na stronie internetowej Ministerstwa Kultury, które ma wdrażać umowę, informacje na temat ACTA pojawiły się… cztery dni temu. Niezalezna

Katolicy mają milczeć? - ks. abp Andrzej Dzięga

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120123&typ=wi&id=wi03.txt

Czy nie wolno nam mieć swoich poglądów na państwo i na poglądy innych środowisk? Czy mamy jedynie wszystkim przyklaskiwać, także tym, którzy na nas pokrzykują i nas poniżają? Czy katolicy nie mogą mieć poglądów na państwo? - pyta w liście do wiernych archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej ks. abp Andrzej Dzięga. Odnosi się w nim do stosunków państwo - Kościół, kwestii Funduszu Kościelnego, Komisji Majątkowej, do ataków na krzyż. Nawiązując do inicjatyw środowisk radykalnie lewicowych o tzw. rozdziale Kościoła od państwa, pasterz archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej zauważa: "Ciekawostką jest, iż nie mówią o rozdziale państwa od Kościoła, tak jakby państwo chciało mieć możliwość bezpośrednich interwencji w sprawy Kościoła, a jedynie Kościół by miał zamknięte usta. Dziwią te tematy, gdyż w Polsce od dawna istnieje taki rozdział konstytucyjny, ustawowy i realny. Z natury rzeczy są też jednak obszary wspólnego zainteresowania instytucji państwowych i kościelnych. Dotyczy to przede wszystkich inicjatyw charytatywnych, edukacyjnych i kulturalnych, w których aktywność ludzi i instytucji Kościoła staje się wręcz wyręczeniem państwa w jego obowiązkach wobec społeczeństwa". W liście ks. abp Dzięga nawiązał też do Funduszu Kościelnego i tzw. ustawy o "dobrach martwej ręki" z 1950 roku, która, jak pisze, "odebrała przede wszystkim Kościołowi katolickiemu setki nieruchomości, w tym budynki szkół, szpitali, domów opieki, gospodarstwa rolne, które kiedyś powstały ze składek lub pracy wiernych". Metropolita szczecińsko-kamieński przypomina, że "korzysta zaś z nich do dzisiaj państwo, które się już wtedy zobowiązało, że z racji korzystania z pożytków z tych nieruchomości, część tych pożytków będzie przeznaczało na zabezpieczenie dzieł prowadzonych przez Kościoły i związki wyznaniowe. Do roku 1989 Kościołowi katolickiemu jednak w praktyce nie pozwolono korzystać z tych środków, poza nielicznymi wyjątkami duchownych, tzw. księży patriotów, nielojalnych wobec Kościoła. Dobra te do dzisiaj pozostają całkowicie w ręku państwa i to państwo polskie czerpie pełne pożytki z tych dóbr" - wyjaśnia ks. abp Dzięga. Metropolita odpowiada też w liście m.in. na pytanie o opodatkowanie księży. "Warto przypomnieć, że każdy z duchownych, zatrudniony w ramach umowy o pracę w jakiejkolwiek instytucji, rozliczany jest zgodnie z przepisami polskiego prawa pracy i przepisami prawa o podatkach" - pisze ks. abp Andrzej Dzięga. ks. abp Andrzej Dzięga

Skradziono dane z laptopa wiceministra cyfryzacji

Ktoś włamał się do laptopa wiceministra cyfryzacji Igora Ostrowskiego i skradł dane, zarówno prywatne jak i służbowe - ujawnił minister Michał Boni

- Hakerzy włamali się do komputera wiceministra, było zgłoszenie na policję. Uważam, że to jest skandaliczne - powiedział minister cyfryzacji na antenie TOK FM. Boni przeprosił też za brak konsultacji społecznych ws. przyjęcia przez Polskę ACTA: - Jest deficyt i poczucie tego, że nie było konsultacji, boleję nad tym i mogę za to przeprosić.

- Sygnał o braku konsultacji ws. ACTA został usłyszany.

- Musimy mieć mocniejsze zabezpieczenia, jeśli chodzi o serwery - mówił minister Boni w telewizji TVN24. Przypomniał przy tym, że hakerstwo, jest łamaniem prawa. - W ciągu kilku miesięcy powinniśmy dokonać audytu zabezpieczenia stron administracji rządowej, powinien powstać system ich zabezpieczenia - oświadczył. - Potrzebne są nowe umowy i odpowiednie dyspozycje dla ministrów.

- Trzeba znaleźć formuły, które w inny sposób (inni, niż ACTA - red.) będą chronić własność intelektualną - stwierdził Boni.

- Żaden z zapisów ACTA nie wymaga zmian w polskim prawie - zaznaczył minister Boni. [ależ „idzie w zaparte”... md]

Boni podkreślił, że do międzynarodowych traktatów, kraje mogą załączać protokoły, precyzujące owe traktaty.

- Ważne jest wyjaśnienie ACTA, żeby zniknęła mitologia zagrożeń - dodał. Minister zapewnił, że celem polskiego rządu jest ochrona internautów. Dziś, w sprawie ACTA, spotkają się minister Michał Boni, premier Donald Tusk oraz szefowie MSZ i MKiDN Radosław Sikorski i Bogdan Zdrojewski. Premier Donald Tusk nie podpisał jeszcze upoważnienia dla MSZ do podpisania ACTA. Kilka krajów zapowiedziało, że na pewno nie podpisze ACTA 26 stycznia. Boni pytany, czy nasz kraj może podpisać porozumienie ws. ACTA, powiedział, że również Polska może nie podpisać ACTA 26 stycznia.

- Będzie teraz duża dyskusja w UE, czy jest sens podpisywać ten dokument - zaznaczył. Jak przypomniał, jednym z sygnatariuszy traktatu jest Komisja Europejska, a "po sugestiach różnych krajów być może KE wróci do tej dyskusji" nad ACTA. ACTA (Anti-counterfeiting trade agreement) to układ między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA, do którego ma dołączyć UE. Jego nazwę można przetłumaczyć, jako "porozumienie przeciw obrotowi podróbkami", dotyczy jednak ochrony własności intelektualnej w ogóle, również w internecie. Zdaniem obrońców swobód w Internecie może prowadzić to do blokowania różnych treści i cenzury w imię walki z piractwem. Rp.pl

Gibraltar i Smoleńsk. Dwie tragedie, jeden mechanizm? Koniec roku 2011. Jak zawsze czas podsumowań odnoszący się przeważnie do wydarzeń wywołujących dobre lub złe emocje, a co za tym idzie subiektywny. Dla mnie czas się zatrzymał 10 kwietnia 2010 r. Przez pryzmat smoleńskiej tragedii, co najmniej dotąd jak długo nie poznamy przyczyn i okoliczności, w których zginęła polska delegacja, będę oceniać nasze tu i teraz. Tamten sobotni poranek był w końcu – obok straty i bólu- jednym z największych testów dla państwa, wtedy jak nigdy wcześniej mogliśmy powiedzieć: sprawdzam. Po dwudziestu miesiącach od tragedii i tylu samo prawie miesiącach śledztwa, które należy opatrzeć wielkim cudzysłowem, diagnoza jest jednoznaczna: nie przysunęliśmy się do prawdy o tragedii o krok. Owszem, zespół parlamentarny z pomocą naukowców ze Stanów wykluczył zderzenie tupolewa z brzozą, dobre oczywiście i to, jednak w dalszym ciągu nie wiemy, co się stało 10 kwietnia 2010 i z jakich konkretnie przyczyn ludzie nam bliscy – bez względu na to, czy dane nam było się osobiście poznać czy nie, przymiotnik „bliscy” podkreślam z całą mocą – zginęli. Pamiętam jak w programie Dariusza Baliszewskiego z lutego 2008 r., poświęconemu katastrofie gibraltarskiej wypowiadał się m.in. Antoni Chudzyński, były sekretarz ministra Tadeusza Romera, major brytyjskiego kontrwywiadu MI 6, według którego „nigdy nie było żadnej katastrofy gibraltarskiej”. Zdaniem Chudzyńskiego w samolocie, który został wyłowiony z wód Gibraltaru, w ogóle nie było ciała generała Sikorskiego, a Naczelny Wódz i premier Rządu Polskiego na Uchodźstwie miał zostać zamordowany wcześniej w Pałacu Gubernatora. Co ma wspólnego Gibraltar ze Smoleńskiem, można się spytać? Otóż, w przypadku Gibraltaru i Smoleńska mamy to samo: wiemy, że doszło do tragedii, znamy bilans strat, ale wiemy też na pewno, że nie było tak jak się nam to przedstawia. W jednym i drugim przypadku jest całe mnóstwo dziur i niekonsekwencji w oficjalnych wersjach, podobnie zarówno w przypadku Gibraltaru, jak i Smoleńska sprzeczne są relacje świadków. Jedni, jak na przykład Jacek Sasin, widzieli ciała ofiar na Siewiernym, inni, jak dajmy na to operator Sławomir Wiśniewski, nie widzieli szczątków poległych na sugerowanym miejscu zdarzenia. Podobnie było z relacjami dotyczącymi obrażeń, jakie miał odnieść gen. Władysław Sikorski – od jedynie „małej dziurki w oku” po zmasakrowaną twarz „z mózgiem na wierzchu”. W obu przypadkach jest też podawany do publicznej wiadomości zupełnie niejasny i nieprawdopodobny przebieg „katastrof”. Katastrofy takie się po prostu nie zdarzają.

„Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym była im udzielana jakakolwiek pomoc” – mówiła 22 grudnia Małgorzata Wassermann, córka śp. Zbigniewa Wassermanna, podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Odnosząc się do dokumentacji dotyczącej sekcji zwłok stwierdziła, że Rosjanie od początku do końca poświadczali nieprawdę, za niepełną uznała także polską opinię dotyczącą przyczyn śmierci jej ojca, gdyż zabrakło w niej np. badań świadczących o „wykluczeniu osób trzecich” w spowodowaniu katastrofy. Sformułowanie „nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie, czy oni przeżyli tę katastrofę” brzmi znamiennie. Małgorzata Wassermann, związana tajemnicą śledztwa, nie może zdradzać szczegółów. [Piotrze, co to znaczy?? Czy PRAWDA nie jest dla pani Wassermann ważniejsza od podpisanego jakiegoś papierka?? MD] W tym jednym jednak zdaniu mówi bardzo wiele. Przeczytajmy je, zatem jeszcze raz uważnie. Czy możemy w tej sytuacji wykluczyć, jako błędny trop profesora Jacka Trznadla, wybitnego sowietologa, który 19 kwietnia 2010 r., jako Przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Katyńskiej, zwrócił się w liście do otwartym do premiera Donalda Tuska o umiędzynarodowienie śledztwa mającego wyjaśnić przyczyny tragedii z 10 kwietnia, a następnie z jego inicjatywy zostało zebrane pod tą inicjatywą ponad 300 tysięcy podpisów? Jacek Trznadel w swoim ostatnim tekście, niemal przemilczanym niestety w blogosferze, podaje nie po raz pierwszy w całości w wątpliwość całą tzw. oficjalną narrację nie wykluczając przy tym miejsca, na którym miało dojść do tragedii.

„Zaraz po 10 kwietnia, pierwsze moje wrażenia z oglądanych filmowych reportaży z Siewiernego: tu i tam widać duże szczątki samolotu i całkowicie pustą przestrzeń pomiędzy nimi. Żadnych niedużych fragmentów rozbitej maszyny, szczątków, żadnych przedmiotów należących do pasażerów. Jakiegoś porozrzucanego bagażu osobistego. A przede wszystkim żadnych zwłok. Żadnych porozrzucanych ubrań. To budziło ogromne zdziwienie. Zwłoki mogły być już usunięte, ale cała reszta? Wrażenie, że to nie są zdjęcia zaraz po rozbiciu się Tupolewa. Mówiłem sobie: przecież w kabinie było 120 foteli z jakiegoś lekkiego metalu, nic nie widać, ani całych, ani porozbijanych. Ta pustka… Nie wyglądało to zgoła na uchwycenie sytuacji zaraz po wypadku. Potem, w toku nadchodzących reportaży, ciała pasażerów pojawiały się nagle, nie wiadomo, gdzie znalezione, wręcz tajemniczo. Nikt nie zmarł przed chwilą i nie dogorywał. Żadnych zdjęć „rumowiska” wypadku, nawet z oddalenia. Nie wyjmowano ciał z jakiegoś kłębowiska korpusu samolotu. Żadnych ujęć z akcji ratowniczej. Nie wiadomo nawet, jaki obszar zalegały ciała. Nie wiadomo, skąd „postronni” Rosjanie wzięli wiedzę, w formie powtarzającego się zdania „Wsie pogibli”… Kto zdecydował się to nadać, lub się na to ośmielił. Bo musiało to pochodzić z jakiegoś jednego źródła.” – relacjonuje swoje obserwacje Trznadel w artykule „Może gdzie indziej, ale na pewno”. „A jeśli masakra nastąpiła nie na Siewiernym?” – pyta autor. Na tego rodzaju pytania nie ma miejsca w tak zwanej przestrzeni publicznej. Nie pytają dziennikarze, bo jedzą z ręki wydawcom, nie pytają politycy, bo myślą o kolejnej kadencji i w związku z tym starają się, by wszystkie wypowiedzi zmieścić w do bólu przewidywalnym schemacie. Czy nie możemy jednak pytać my?

„Tajność i dezinformacja to najskuteczniejsza broń armii sowieckiej i całego systemu komunistycznego. (…) Rosyjskie określenie kamuflażu – maskirowka – jest podobnie jak słowo razwiedka, niemożliwe do wiernego przetłumaczenia. Maskirowka oznacza wszystko, co wiąże się z zachowaniem tajemnicy i wprowadzeniem nieprzyjaciela w błąd w kwestii planów i zamierzeń najwyższego dowództwa sowieckiego. Maskirowka ma szersze znaczenie niż „podstęp” i „kamuflaż” razem wzięte.” – pisał Wiktor Suworow w „Specnazie”. Anatolij Golicyn w „Nowych kłamstwach w miejsce starych” przedstawił mechanizm sowieckiej deiznformacji. Warto wziąć pod lupę wspomniany tekst Trznadla i przywołane pozycje Suworowa i Golicyna, a następnie skonfrontować to z propagandą na temat wydarzeń 10 kwietnia 2010. Wnioski mogą być zaskakujące. Albo i nie... Piotr Jakucki

ZAKŁAD PASCALA „Demokracja to rządy mniejszości sprawowane tak, żeby większość nie zorientowała się, że to nie ona rządzi”- Izabela Brodacka Pewien dziennikarz żydowskiego pochodzenia poskarżył mi się kiedyś, że katecheta prześladuje jego dzieci. Pomyślałam, że ksiądz wyprosił je z lekcji religii i bardzo się oburzyłam. Okazało się, że wręcz przeciwnie- wałęsające się po korytarzu dzieciaki zostały zaproszone przez katechetę do klasy. „To, co w tym złego?”- zapytałam zdumiona. „ Przecież nie życzę sobie, żeby chodziły na religię”- odparł. „To im zabroń i kropka”- „Wtedy będą się czuli wykluczeni”. Dopiero wtedy zrozumiałam, o co chodziło znajomemu i on to potwierdził. Uważał, że trzeba zlikwidować religię w szkole, żeby jego dwaj synowie, którzy nie chcą na nią chodzić nie czuli się gorsi od kilkuset dzieci, które na religię chodzić chcą.

„Demokracja to rządy większości sprawowane tak, żeby mniejszość nie czuła się mniejszością”- oświadczył.

„Demokracja to rządy mniejszości sprawowane tak, żeby większość nie zorientowała się, że to nie ona rządzi”- ja na to. Bardzo się śmiał, ale nie zaprzeczył. Posługując się tą logiką należałoby zakazać stosunków heteroseksualnych, żeby homoseksualiści nie czuli się dyskryminowani samym faktem, że są w mniejszości. ( Mam to przemyślane- dla podtrzymania gatunku dozwolone byłoby wyłącznie zapłodnienie in vitro). Za wykluczonego uważało się zawsze kogoś, kogo gdzieś nie chcą. Zrozumiałe, że nienajlepiej czuje się ktoś, kogo wyrzucono z zamkniętego klubu, albo nie wpuszczono na premierę sztuki. Okazało się, że dyskomfort wykluczenia może przeżywać ktoś, kto nie chce iść na premierę, pomimo, że go serdecznie zapraszają, ale wkurza go myśl, że ktoś inny będzie się na tej premierze dobrze bawił. Choć nie lubi teatru chciałby zamknąć wszystkie teatry, żeby inni nie mogli się cieszyć przedstawieniami, które zupełnie go nie interesują. Przekonuje, że ludzie chodzą do teatru z przyzwyczajenia, że nie są szczerymi miłośnikami, lecz snobami, że chodzą pokazać futra. Martwi się, że teatry wyciągają od ludzi pieniądze dając w zamian tylko iluzje, że rodzice indoktrynują dzieci, które są wdrażane do chodzenia do teatru a może wolałyby mecz. I że plakaty teatralne zakłócają neutralność przestrzeni publicznej. W przypadku teatru każdemu nasuwa się prosta odpowiedź. Przestań się bracie o mnie martwić. Co cię obchodzi, na co wydaje swoje pieniądze? Co cię obchodzi, na ile moje zainteresowanie sztuką jest autentyczne a na ile snobistyczne? Co cię wreszcie obchodzą moje dzieci? Te same pytania powinno się zadać wojującemu ateiście. Co cię bracie obchodzą moje praktyki religijne, obrzędowy charakter moich wierzeń, a wreszcie moje dzieci.? Przecież kościół jest w defensywie. Nie zagląda nikomu bez jego zgody do łóżka ani do portfela. Niezależnie od swoich poglądów, duchowni nie mogą zakazać nikomu nieformalnych związków, aborcji, korzystania z usług prostytutek, homoseksualizmu, jedzenia mięsa w piątek i pracy w niedzielę. Co cię bracie obchodzi, że nie jem mięsa w piątek, jeżeli ty się możesz obżerać nim do woli? Wojujący ateiści najczęściej troszczą się obłudnie o nasze dzieci. Odpowiem tak. Każdy rodzi się w jakiejś kulturze i w niej wyrasta. Przyjmuje ją z dobrodziejstwem inwentarza, jak to robi większość z nas, czasami buntuje się i ją odrzuca, czasami ponownie wraca. Nawet legendarne ludzkie szczenię wychowywane przez wilki musi przyjąć ich rytuały i sposoby ustalania hierarchii- inaczej nie przeżyje. Większość tych zachowań jest wdrukowywana od pierwszych dni życia, zarówno w świecie zwierząt jak i ludzi. Pozostawienie wychowywania religijnego do pełnoletniości, gdy młody człowiek będzie mógł sobie przejrzeć oferty różnych kościołów i wybrać ten, który mu najbardziej odpowiada ( jakby wybierał dom wczasowy) jest równie absurdalne jak zabranianie dziecku mówienia do 18 roku życia w nadziei, że wtedy w pełni świadomie wybierze sobie język, który mu się spodoba. Takie dziecko nie będzie w ogóle mówić. Oczywiście zdarza się, że człowiek wybiera sobie jakiś inny język, a nawet zapomina, albo stara się zapomnieć język urodzenia, ale w jakimś języku musi wzrastać, jeżeli ma mówić. 3 letnie dziecko urodzone w rodzinie katolickiej uczy się religii katolickiej, tak jak uczy się języka. Paciorek w przedszkolu to jak wyrabianie niezbędnych w życiu nawyków. Jeżeli ktoś jest wyznawcą religii ateistycznej i nie chce zgodzić się w tej sprawie z wolą większości, niech pomyśli o przedszkolu specjalnym. Gdybym mieszkała w kraju muzułmańskim nie przyszłoby mi do głowy żądać reformowania tego kraju tylko, dlatego, że nie chce żeby moje dziecko uczestniczyło w muzułmańskich praktykach religijnych. Muszę przyznać, że zupełnie nie rozumiem wojujących ateistów. Ludzie, którym nie przeszkadza, że państwo odbiera im w przymusowych podatkach lwią część zarobków i zużywa w dowolny sposób, martwią się, że ktoś inny zupełnie dobrowolnie, rzuci 5 złotych na tacę. Ludzie, którym nie przeszkadzają zaśmiecające miasto ulotki prostytutek oraz wulgarne love parade, czują się urażeni obecnością krzyża w przestrzeni publicznej. Z większym szacunkiem traktują tarota i obrzędy voodoo niż wierzenia większości swego społeczeństwa. Nie ma sensu przenoszenie na kościół swego indywidualnego sporu z Panem Bogiem. To tak jakby mając sprawę z dziedzicem pobić jego ochmistrzynię. W kościele jak w każdej ludzkiej instytucji zdarzają się ludzie dobrzy i źli. Inaczej mówiąc - to, że ksiądz żyje z gospodynią, nie dowodzi, że nie ma Boga.. Każdy wybiera jedną z opcji zakładu Pascala i nikt mu wyboru nie narzuca. Dlaczego zatem ateista chce uniemożliwić swobodny wybór innym? Chyba, że przyjąć, że wojujący ateista zachowuje się jak gruźlik, który pluje zdrowemu do zupy, bo nie może znieść myśli, że jest on zdrowy. Trzeba byłby, zatem traktować ateizm jak niebezpieczną chorobę, której ateista jest świadom. Wolałabym jednak tego nie robić. A parafrazując zakład Pascala można powiedzieć, że nawet gdyby Boga miało nie być należy postępować tak, jakby był. Izabela Brodacka

Z dziejów głupoty w rządzie...Trzeba jednak przyznać, że w tym oświadczeniu krokodyla Boniego więcej jest fałszu niż głupoty

23.01.2012 seaman http://seaman.salon24.pl/384087,z-dziejow-glupoty-w-rzadzie

Zastanawiam się, czy istnieje jakaś instytucja, która gromadzi dla celów statystycznych lub choćby w charakterze źródeł dla szołbiznesu, przykłady idiotyzmu rządzących wszelkiej maści. Jeśli jest i jeśli prowadzi jakiś ranking, to władza w Polsce w ostatnich miesiącach znacząco poprawiła swoją pozycję w tej klasyfikacji. Już sam Paweł Graś nabił nam tyle punktów, że ekipa Tuska zdobyła zapewne niejeden przechodni tytuł „Najgłupszej Politycznej Wypowiedzi Tygodnia”. Graś w specyficzny sposób rozsławił imię polskiego rzecznika rządu na łamach, falach i ekranach mediów, zapewne nie tylko w naszym kraju. Szkoda czasu nawet, żeby wymieniać wszystkie dotychczasowe „osiągnięcia” rządu Tuska, a przecież nie tylko rząd jest w Polsce w ciemię bity. Skupię się, zatem na odkryciach dzisiejszych.

„Jeśli długotrwałe ataki hakerów zakłócą życie publiczne i na masową skalę nie będą mogły działać instytucje rządowe, wtedy trzeba będzie zastanowić się nad koniecznością wprowadzenia stanu wyjątkowego” - powiedział w RMF FM szef prezydenckiego BBN gen. Stanisław Koziej. Czy to nie jest mocny pretendent do tytułu w tym tygodniu? Konia z rzędem temu, kto znajdzie lepszy sposób na rozwścieczenie ludzi. Nawet, jeśli to jest prowokacja ze strony prezydenckiego urzędnika, to kwalifikuje się do konkurencji „głupota zbrodnicza”. A szef Kozieja, czyli prezydent Bronisław Komorowski, który z namaszczoną powagą zarzeka się, że w sporze prokuratorów nie stoi po niczyjej stronie i za chwilę blokuje decyzję o dymisji jednej z tych stron – także jest jednym z faworytów w tym wyścigu. Zresztą wiadomo powszechnie skądinąd, że obecny prezydent jest pretendentem cotygodniowym. A to dopiero poniedziałek, do niedzieli jeszcze ho, ho, ho! Z kolei minister Michał Boni jako żywo przypomina postać z „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda. Tę mianowicie, o której Tyrmand pisze, że nagromadziła wokół siebie tyle fałszywych skromności i zasług, że już trudno będzie obnażyć jej przecherstwa. Otóż Michał Boni bardzo pożałował dzisiaj, że rząd nie przeprowadził konsultacji w spawie międzynarodowej umowy ACTA, którą rząd miał podpisać już w najbliższy czwartek w Japonii.

„Boleję, że nie było konsultacji w sprawie ACTA. Na przełomie rządów niektóre urzędy przyspieszyły swoją pracę. Które? Zostawmy to. Popełniono błąd i trzeba to odrobić, wrócić do konsultacji” - roni łzy krokodyl Boni. Tak jakby dzisiaj, po zablokowaniu stron kancelarii rządu i prezydenta, spadło na niego olśnienie, że rząd jest zobowiązany do konsultacji. Trzeba jednak przyznać, że w tym oświadczeniu krokodyla Boniego więcej jest fałszu niż głupoty. Ale wypowiedź jak najbardziej kwalifikuje się do zgłoszenia w fazie eliminacji grupowych. Właściwie, jeśli wziąć pod uwagę całokształt osiągnięć Michała Boniego w rządzie Tuska, to mógłby on zacząć używać inicjałów Boni M. Jednak głównym faworytem w tym tygodniu wydaje się być administracja rządowej strony internetowej, czyli zapewne ktoś od ministra Grasia. Grupa Polish Underground, która zaatakowała stronę Kancelarii Premiera, zawiesiła tam dotychczasowy login oraz hasło do tej strony. Wygląda, że dostępu do rządowej strony broniły iście kosmiczne zabezpieczenia:

login „admin” oraz hasło „admin1”

Jeśli to prawda, to w dziejach głupoty rządowej została zapisana nowa karta, a nawet postawiono milowy krok. Właściwie brakuje mi inwencji twórczej, żeby to jakoś nazwać. Nie ulega jednak wątpliwości, że rząd Tuska i Grasia znajdzie się w annałach przemysłu rozrywkowego. Seaman

Po co komu taka Unia Dzisiejsza Unia Europejska nie ma już prawie nic wspólnego z tą, do której wstępowaliśmy w 2004 r., a jej ojcowie założyciele muszą przewracać się w grobie. Dzisiejsze referendum dałoby z pewnością inny wynik i to nie tylko w Polsce, wiele narodów ma wyraźnie dość i nie chce pluć krwią i jeść trawy byleby tylko uratować ten sztuczny twór i spłacić unijne długi. Co dzisiejsze decyzje UE, KE czy EBC mają wspólnego z demokracją i interesami europejskich narodów. Przywódcy Unii i unijni biurokraci mają pełne usta frazesów o ratowaniu idei wspólnego dobra. Jednak skala egoizmu, protekcjonizmu, deptania traktatów i podstawowych zasad demokracji, a zwłaszcza nierównego traktowania jego nieco mniej zamożnych i wpływowych członków przekroczyła granice przyzwoitości. Silne Niemcy topią słabeuszy, mocne euro dusi europejskie gospodarki. Unia dzieli się na ekskluzywne kluby i tych, którzy nie mają nawet prawa posłuchać, o czym radzą wielcy. Kto dziś kieruje i podejmuje kluczowe decyzje w UE? Z pewnością nie są to reprezentanci wolnych – zjednoczonych narodów. Dziś UE nie rządzi już nawet Parlament Europejski, Komisja Europejska, Przewodniczący Van Rompuy, czy szef euro- grupy J.C. Junckers. Decyzje podejmują, również za nas Kanclerz Niemiec A.Merkel, która dla niepoznaki i kamuflażu konsultuje się z Prezydentem Francji na kolejnych szczytach. Gdy N.Sarkozy przegra wybory, Francja straci nawet ten pozorny atrybut wpływu na rozwój sytuacji w Unii Europejskiej. Nawet unijni biurokraci są dziś w strachu, tracą władzę i wpływy, choć nie tracą jeszcze apanaży. Unia kartelizuje się. Co wspólnego z postanowieniami Traktatu Lizbońskiego ma dzisiejszy Traktat Fiskalny, a co z zasadami demokracji i ideami założycieli Unii Europejskiej ma dziś niedopuszczenie przez duet „Merkozy” do przeprowadzenia referendum w Grecji na temat tego czy chce pozostać w strefie euro? Czy antydemokratyczne, przypominające polityczny zamach stanu – obalenie rządu S.Berlusconiego we Włoszech i wymuszenie własnej kandydatury sprawdzonego bankiera M.Montiego. Czy, aby za duetem Merkel – Sarkozy nie stoi jeszcze silniejsze lobby, które zakulisowo, choć realnie rządzi dziś UE- lobby bankowo-finansowo-przemysłowe. Unia wkracza na niebezpieczne tory, straciła wizje i zasady, okłamuje europejskie narody, ratuje elity, łamie własne traktaty, szantażuje i wymusza. Złotoustych łajdaków i euro fanatyków nadal w Unii sporo, tyle, że słowa znaczą dziś coraz mniej. Po co komu dziś taka Unia, która woli ratować banki, niż narody europejskie, która zamiast niwelować różnice rozwojowe, wspierać najsłabszych w trudnych chwilach, grozi blokadą, odbieraniem środków pomocowych, wysokimi karami finansowymi, jak na Węgrzech. Zmusza do wyprzedaży majątku narodowego jak w Grecji – słynne wyspy za długi, zmusza do drakońskich, anty-rozwojowych cięć, które wyprowadzają ludzi na ulicę – jak w Rumunii, szantażuje potępieniem, postawieniem przed Trybunałem, odebraniem funduszy spójności i funduszy strukturalnych wtedy, gdy kraj unijny chce się ratować na własną rękę, gdy pojawiają się interesy narodowe i własna racja stanu. Zmusza do płacenia haraczu 6 mld euro na rzecz MFW – jak w przypadku Polski. Dzisiejsi wrogowie narodowych interesów, racjonalności, konkurencyjności, podmiotowości narodów są u steru Parlamentu Europejskiego, dawni lewaccy bojówkarze, przeciwnicy państw narodowych z Przewodniczącym PE M.Schulzem opluwającym Węgrów czy Brytyjczyków i pastwiących się nad Premierem Węgier, bo postanowił powrócić do chrześcijańskich, łacińskich korzeni w środku Europy. Są dziś górą. Jest to bardzo zła wróżba dla całej Unii, to coś więcej niż aksamitny demontaż tej Unii, którą do tej pory znaliśmy. Nic dziwnego, że niektórzy członkowie UE, strefy euro coraz głośniej zadają sobie pytanie, po co nam taka Unia? Komu naprawdę dziś ona służy, co daje dziś nam euro? Co ważniejsze euro czy europejczycy? Nie ma w tej Unii polityki wzrostu i rozwoju, braterstwa i solidarności, są kary, groźby, a euro staje się symbolem zubożenia całych narodów. Co wspólnego z zasadami traktatowymi, ba zwykłą przyjazną relacją stowarzyszonych państw ma ciągłe podważanie Schengen przez Duńczyków i Włochów czy groźba deportacji bezrobotnych Polaków i obywateli z państw Europy Środkowo- Wschodniej, z holenderskich plantacji tulipanów- miejmy nadzieję, że nie w zaplombowanych wagonach. Co wspólnego nawet ze zdrowym rozsądkiem ma nazywanie zmian legislacyjnych na Węgrzech dyktaturą czy faszyzacją kraju przez wysokich przedstawicieli Unii, tylko, dlatego, że premier Orban chce mieć wpływ na kształt rady Banku Centralnego Węgier? Co w tym nadzwyczajnego, że chce zablokować finansowy sabotaż węgierskich interesów i portfeli swoich rodaków ze strony obecnego prezesa banku centralnego? To tak jakby Pani Kanclerz A.Merkel nie miała wpływu na kształt składu EBC, a premier D.Tusk na wybór członków RPP, czy samego nawet prezesa NBP. Jak widać jednym wolno więcej, drugim znacznie mniej. Tak jakby Prezes M.Belka ulubieniec międzynarodowych instytucji finansowych, który teraz tak hojnie się im odwdzięcza – polską składką do MFW, został wybrany z woli narodu i w referendum zapytał Polaków o zgodę na transfer naszych rezerw walutowych. Dzisiejsze europejskie rządy cechuje podwójna lojalność, przywódcy unii są albo zbyt słabi, albo zbyt skorumpowani i ulegli, by zadbać o interesy tych na dole, bez których UE nie ma najmniejszego sensu. Straszenie wojną nic tu nie da, tak jak i mechaniczne cięcia, odbieranie zdobyczy socjalnych i praw nabytych, drakońskie oszczędności, podwyżki podatków, kary finansowe nie zażegnają obecnego kryzysu. Ile pomyj wylano już na głowę Premiera D.Cammerona, tylko, dlatego, że ma wątpliwości, co do tego, dokąd prowadzi Europę Merkel i Sarkozy, jak brutalnie drwiono z Prezydenta RP L.Kaczyńskiego, gdy upominał się o swoje, jak bardzo nadal lekceważy się mądre i dalekowzroczne opinię Prezydenta Czech V.Klausa. Wielkie oburzenie euro- fanatyków budzą demokratyczne pomysły czeskiego rządu, który chce przeprowadzić ogólnonarodowe referendum w sprawie przyjęcia traktatu fiskalnego. Nawet Premier Polski D.Tusk zorientował się wreszcie, że nie można pozostawić sterów Europy w rękach Paryża i Berlina, choć nadal mamy siedzieć cicho w unijnym przedpokoju i płacić haracz. Tak ma teraz wyglądać partnerstwo w ramach Unii. Na razie europejski Titanic niczym wycieczkowiec Costa Concordia u wybrzeży Włoch w sposób kontrolowany tonie. Nawet orkiestrą już nikt nie dyryguje, europejscy pasażerowie są zapewniani, że to tylko drobna, chwilowa awaria. Co sprytniejsi z VIP-owskich kabin przepychają się do szalup ratunkowych. Kapitan statku Europa dba już tylko o siebie swoje banki i swoje interesy. Niestety będą kolejne ofiary beztroski, egoizmu, zwykłych kłamstw, a zwłaszcza łamania podstawowych zasad i demokracji w oparciu, o które powstała Unia Europejska. Unia, więc będzie albo niemiecka albo jej w obecnym kształcie nie będzie. Unii nie da się naprawić bez powrotu do jej źródeł. Janusz Szewczak

Jak fałszować wybory – komunistyczny poradnik Większość metod była podobna w całej Polsce – wynik wyborów był założony z góry, aby go uzyskać opanowywano komisje wyborcze i represjonowano opozycję. Unikatowe fotografie, plakaty, druki ulotne, dokumenty i materiały prasowe znalazły się na otwartej w Katowicach wystawie, przypominającej sfałszowane wybory do Sejmu Ustawodawczego. Bolesław Bierut osobiście czuwał nad falszowaniem wyborów.

- Wystawę przygotowano tak, by eksponowała regionalny aspekt wyborów z 19 stycznia 1947 r. na szerszym, ogólnopolskim tle. Ekspozycję tworzy 20 paneli, uporządkowanych w układzie chronologiczno-tematycznym – powiedziała PAP Monika Kobylańska z katowickiego IPN, który jest współorganizatorem wystawy.

- Prezentowane materiały ukazują przebieg wydarzeń wiodących do decyzji o terminie przeprowadzenia wyborów, przebieg kampanii wyborczej, propagandę obozu władzy i opozycji, a także metody stosowane przez komunistów i UB – tak w trakcie kampanii, jak i liczenia głosów - dodała Kobylańska. Wystawę w katowickiej siedzibie Archiwum Państwowego będzie można oglądać do końca lutego. Współautor ekspozycji, dr Adam Dziuba z katowickiego IPN, zaznaczył, że choć w większości związane z wyborami wydarzenia były na Śląsku podobne do tych w innych częściach Polski, historycy odkryli też kilka elementów odróżniających region od innych.

- Większość metod była podobna w całej Polsce – wynik wyborów był założony z góry, aby go uzyskać opanowywano komisje wyborcze i represjonowano opozycję. Do „nowatorskich” metod, stosowanych w woj. śląskim na szerszą niż gdzie indziej skalę, należy zaliczyć np. zawieszanie działalności powiatowych zarządów PSL np. pod zarzutem współpracy ich członków z bandami - powiedział dr Dziuba. W innych regionach zdecydowanie rzadziej władze decydowały się na takie rozbijanie struktur legalnie działającego stronnictwa. Zawieszenie zarządów powiatowych ułatwiało represjonowanie ich członków. Ich zaangażowanie w kampanię wyborczą na rzecz PSL traktowano wówczas, jako działalność “podziemia” i stosowano sankcje. Innym charakterystycznym dla ówczesnego woj. śląskiego zjawiskiem było – w ocenia dr. Dziuby – jawne i manifestacyjne głosowanie w dniu wyborów. Według historyka, był to przede wszystkim wynik wywieranej na wyborców presji – autochtonów straszono, że zostaną wywiezieni do Niemiec; przybyszów z Kresów Wschodnich kuszono obietnicami lepszych domów czy mieszkań, albo ostrzegano, że będą musieli opuścić Śląsk i osiedlić się gdzie indziej. Manifestacyjnie głosowały też załogi kopalń i hut, w obawie o pracę. W akcji propagandowej w regionie uczestniczyło ok. 120 tys. aktywistów partyjnych i ok. 100 tys. ich popleczników. Prezentowane na wystawie materiały pochodzą m.in. ze zbiorów centrali IPN w Warszawie, archiwum Instytutu w Katowicach, katowickiego Archiwum Państwowego, archiwum “Dziennika Zachodniego”, a także Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego w Warszawie oraz kilku muzeów w woj. śląskim – w Zabrzu, Sosnowcu, Dąbrowie Górniczej.

Zdrada w Jałcie Wybory do Sejmu Ustawodawczego odbyły się 19 stycznia 1947 r. Były konsekwencją ustaleń konferencji w Jałcie w lutym 1945 r. Zwycięskie mocarstwa zadecydowały wówczas, że normalizacja sytuacji w Polsce nastąpi poprzez dopuszczenie do uczestnictwa w życiu politycznym wszystkich demokratycznych ruchów politycznych, reorganizację rządu i przeprowadzenie w pełni demokratycznych wyborów. Komuniści zorganizowali wybory w sposób uniemożliwiający społeczeństwu wyrażenie swych politycznych preferencji. Kampania wyborcza obfitowała w nadużycia, których elementami były aresztowania, pobicia a nawet morderstwa działaczy opozycyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego, nagonka na politycznych przeciwników i przymuszanie obywateli do rezygnacji z zasady tajności wyborów. Rezultat głosowania sfałszowano. Wedle oficjalnych danych wybory przyniosły ogromny sukces obozowi władzy. Nadużycia popełnione w trakcie kampanii i liczenia głosów spowodowały tylko słabe protesty ze strony USA i Wielkiej Brytanii. W konsekwencji wybory z 19 stycznia 1947 r. były – w ocenie współczesnych historyków – istotnym etapem ugruntowania politycznej dominacji w Polsce komunistów z Polskiej Partii Robotniczej. PAP

Za: Polskie Radio - Historia

Daleko od kokpitu "Choć generała wymieniano i w rosyjskim, i polskim raporcie o katastrofie smoleńskiej - to nie ma twardego dowodu, że w ogóle wchodził do kokpitu" - tak zaczyna się tekst Michała Majewskiego i Pawła Reszki w sobotnio-niedzielnej "Rzeczpospolitej". To prawda, choć cały artykuł wciąż pełen jest wątpliwości. Wyobrażam sobie, że nad gorącymi głowami "śledczych" dziennika unoszą się upiory w kształcie znaków zapytania, przepoczwarzają się ciągle w słowo "BŁASIK", a potem znowu w dręczące pytajniki. Zapewne w takim stanie ducha zostało napisane zdanie konkludujące artykuł: "Pewność w sprawie gen. Błasika to chyba nie jest dziś najbardziej odpowiednie słowo".

Zaraz, zaraz. Istnieją jeszcze biblioteki i archiwa internetowe. I tam można znaleźć na ten sam temat prawdę pewną jak skała. Oto ona. W czerwcu 2011 r. "Rzeczpospolita" pisała: "Nie ma wątpliwości, że w ostatniej fazie lotu w kokpicie był gen. Błasik. Jego głos jest zarejestrowany na 2 min przed wypadkiem. Czy naciskał na pilotów?". Pewnie, że naciskał. A może wcale nie musiał. Bo przecież jak generał gdzieś wchodzi, to jego podwładni zaczynają ostentacyjnie łamać przepisy. To chyba oczywiste. A przynajmniej tak jest w Rosji, bo kto, jak kto, ale Tatiana Grigoriewna wie, co mówi. Zacytowane słowa napisał natomiast najbardziej wiarygodny tandem dziennikarzy gazety: Michał Majewski i Paweł Reszka. Potem, jak przystało na myśl czystą i jasną, rzec można natchnioną, powtarzali ją wielokrotnie. Nawet napisali książkę pod intrygującym tytułem "Daleko od Wawelu". Przyjrzyjmy się innym złotym myślom zasłużonego duetu:

"Piloci świadomie lądowali przy fatalnej pogodzie".

"Choć urządzenia ostrzegały, że zbliża się katastrofa, piloci nie przerwali lądowania".

"Jest pewne, że załoga zdawała sobie sprawę z fatalnych warunków na lotnisku. Mimo to, Protasiuk kontynuował podejście".

"Nie ma wątpliwości, że gen. Błasik w ostatniej fazie lotu był w kopicie". Czyżby te opinie nie ostały się nawet po opublikowaniu raportu komisji Millera 29 lipca 2011 roku? Nie szkodzi. Honoraria za "Daleko od Wawelu" już wpłynęły, gdzie trzeba. I można przystąpić do pisania kolejnego wiekopomnego dzieła. Proponuję tytuł "Blisko do Kremla", żeby było równie oryginalnie. Jeśli gaża zostanie przez pomyłkę wypłacona w rublach, to proszę się nie martwić - ostatnio stoi całkiem nieźle. Na koniec już zupełnie poważnie. Artykuł sprzed dwóch dni zatytułowany "Znikający głos generała. Kto usłyszał gen. Błasika" został przedstawiony przez publicystę gazety Michała Szułdrzyńskiego, jako niesłychana rewelacja. Jakież są, zatem te "ujawnione" przez "Rzeczpospolitą" "nowe fakty"? Że nie ma dowodów na obecność gen. Błasika w kabinie? Że nikt nie chce się przyznać do rozpoznania jego głosu w nagraniu? Że komisja Millera manipulowała transkrypcją policyjnego laboratorium? To są te nowe fakty? Panowie, to nie nowe fakty. To po prostu "mądrość etapu". Przed prywatyzacją Presspubliki należało pisać zgodnie z oczekiwaniami przyszłego inwestora. A teraz okazało się, że nowy właściciel rozumie prawa rynku, z których wynika jasno, iż pisząc to samo, co "Gazeta Wyborcza" - tylko nudniej - czytelników się nie utrzyma. Takie są fakty. Może i dla niektórych nowe. Ale co to ma wspólnego z katastrofą smoleńską i z dziennikarstwem w ogóle? Piotr Falkowski

"W automacie" - potwierdza technik Wykonując pierwsze zakręty przed podejściem do lądowania i ustalając z "Korsarzem" poszczególne parametry, dowódca lotu PLF101 do Smoleńska planuje, że "w przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie". Komendę potwierdza technik pokładowy: "w automacie". Komisja Jerzego Millera przypisała tę frazę drugiemu pilotowi Odtworzone z nagrań rejestratora dźwięki ostatnich 40 minut tragicznego lotu PLF101 do Smoleńska znamy w trzech wersjach: MAK, komisji Jerzego Millera i Instytutu Ekspertyz Sądowych im. J. Sehna w Krakowie. Komisja ministra Millera korzystała z ekspertyzy Centralnego Laboratorium Kryminalistyki Komendy Głównej Policji. Ale nie wiadomo, które fragmenty zidentyfikowali policyjni specjaliści, a które uzupełniła czy zmieniła sama komisja. W każdym razie pod dokumentem stanowiącym załącznik nr 8 do protokołu komisji widnieją jedynie podpisy dwóch jej członków. Transkrypcję MAK podpisali zarówno Rosjanie zajmujący się nagraniem, jak i uczestniczący w odsłuchiwaniu Polacy (nie wszyscy). Natomiast Instytut Sehna pracujący na potrzeby prokuratury dostarczył obszerną ekspertyzę, z której upubliczniono jedynie fragment zawierający treść nagrania. Nic nie wskazuje na to, aby prokuratura mogła jakoś w niego ingerować. Byłoby to zresztą złamaniem zasad procedury karnej. Jako pierwszy swoje wyniki opublikował MAK. Moskiewskie odczytanie rozmów z kabiny nie zostało wykonane przez profesjonalistów ani przy użyciu specjalistycznego sprzętu. Rosjanom pomagało w różnych okresach czterech Polaków, dość przypadkowo dobranych i niemających żadnych doświadczeń w zakresie badań akustycznych, fonoskopijnych itp. MAK ograniczył się do przyjęcia wyników ich pracy w zakresie wszystkich rozmów prowadzonych w języku polskim, sam uzupełniając jedynie rosyjskie zdania smoleńskich kontrolerów, ale te były akurat, co do brzmienia jasne i wyraźne. Tabela MAK sporządzona na początku maja 2010 r. liczy 41 stron i nie zawiera żadnych śladów dokładnych badań taśmy. To po prostu lista wypowiedzi w dwóch kolumnach: po rosyjsku i po polsku. Czasem trudno się zorientować, w jakim języku padła oryginalna wypowiedź. Nie rozdzielono też kanałów zapisu dźwięku. Brak jest jakichkolwiek innych odgłosów poza sygnałem radiolatarni i głosami TAWS. Ten stenogram jest oczywiście najuboższy. Rosjanie posłużyli się do opisu czasem moskiewskim (początek 10 h 02 min 48 s), jako podstawę traktując czas zegara samego rejestratora, który różni się od astronomicznego mniej więcej o 3 sekundy. Rosjanie później zamawiali jeszcze w zewnętrznej firmie analizę krótkiego fragmentu - jednego zdania dyrektora Protokołu Dyplomatycznego Mariusza Kazany, tylko po to, żeby upewnić się, iż ten powiedział: "No to mamy kłopot". Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego dostarczyła tabelę liczącą 130 stron, ale zastosowana forma prezentacji - coś w rodzaju pionowej osi czasu - powoduje, że całe strony są niemal puste, mamy natomiast lepszy ogląd upływu czasu, przy czym ten zespół posłużył się czasem uniwersalnym: początek 6 h 02 min 53 s. Tu także występują tylko słowa i najwyraźniejsze dźwięki, takie jak markery radiolatarni i komunikaty TAWS. Natomiast rozdzielono kanały zapisu i wykryto część przesłuchów między nimi. Piotr Falkowski

Wildstein Oligarchia finansowo polityczna załamuje demokrację Wszystko, co było gęstsze od powietrza, ukradli albo sprzedali ....„Urzędniczo-prawno-finansowo-medialna oligarchia tworzy dla nas ramy jedynie dopuszczalnych poglądów i zachowań, Matką założycielka wszystkich totalitaryzmów w Europie była Rewolucja Francuska. Przemoc ideologiczna, pozbawienie jednostki jej jakichkolwiek praw, budowa wpajanych terrorem systemów ideologicznych, przybierających formę totalitarnej religii politycznej. Faszyzm, komunizm, a teraz polityczna poprawność są bękartami tejże rewolucji, upiorami, które próbują przegryźć gardło Europie, które żywią się wolnością polityczną i ekonomiczną Europejczyków. Faszyzm i komunizm przemieniły setki milinów ludzi w niewolników. Oligarchia faszystowska i komunistyczna posiadała prawo śmierci i prawo grabieży. Eutanazja, aborcja, eksterminacja ekonomiczna to sztandarowe, wspólne hasła dla trzech bękartów, trzech lewicowych religii politycznych, faszyzmu, komunizmu i politycznej poprawności. Każda z tych religii politycznych w swoim obłąkanym dążeniu do zniewolenia ludzi i ich ekonomicznej eksploatacji posługuje się czasem odmiennymi narzędziami i instrumentami. Oligarchia politycznej poprawności używa w celu ekonomicznej eksploatacji setek milionów niewolników inżynierię finansową, podatki i zadłużanie państw. Eksploatacja ekonomiczna nowego chłopstwa pańszczyźnianego na skalę niewolniczą, a z tym mamy w tej chwili do czynienia w Europie wymaga albo wprowadzenia klasycznego lewicowego fizycznego terroru faszystowskiego, czy komunistycznego, albo udoskonalenia ich technik terroru propagandowego, medialnego. W innym wypadku współcześni niewolnicy, z których większość nie jest już w stanie normalnie żyć i posiadać normalną rodzinę podniosłaby bunt. Narodem w Europie, który jako pierwszy podniósł w Europie polityczny, wyborczy bunt przeciw Oligarchii Politycznej Poprawności są Węgrzy. Nie tylko oddali władzę patriocie, konserwatyście, ale w ostatnią sobotę zamanifestowali bunt przeciwko totalitarnej oligarchii politycznej poprawności. Milion Węgrów wyszło na ulice. Orban tak tłumaczył powody białej agresji, jakiej w tej chwili dokonuje oligarchia w stosunku do Węgier w swoim wywiadzie zatytułowanym Wszystko, co było gęstsze od powietrza, ukradli albo sprzedali„ Sądzę, że ataki przeciwko naszemu krajowi mają dwa powody. Jeden to powód moralny – chodzi o wartości. Rzeczywiście, konstytucja mówi, że bez chrześcijaństwa nasz kraj by nie przetrwał. To wartość, o którą musimy zadbać. Konstytucja mówi, że wartością jest szacunek dla własnego kraju i narodu. Musimy, więc go wzmacniać. Poza tym konstytucja mówi, że podstawą życia jest rodzina, dlatego nie zezwala parom homoseksualnym na takie prawa, jak rodzinom i odmawia prawa do adopcji dzieci. Oczywiście konstytucja mówi również, że bronimy życia od poczęcia – musimy je szanować i chronić”.......”Rzeczywiście, mój rząd naruszył wiele interesów gospodarczych. Gdy przejęliśmy władzę w roku 2010, mieliśmy olbrzymie długi, była olbrzymia dziura budżetowa, kraj był na skraju bankructwa. Korupcja była wszechobecna. Wszystko, co było gęstsze od powietrza, ukradli albo sprzedali. Musiałem to zatrzymać. „.....(źródło)

Węgrzy w odróżnieniu od Polaków mają szczęście. Węgrzy maja szansę na powrót do normalności, mają szansę na wyzwolenie się z ekonomicznego ucisku. Złodziejska oligarchia lewicowa na Węgrzech nie nie ma takiej legitymacji, takiego ukorzenienia jak oligarchia w Polsce. Fedyszak Radziejowska tak napisała w swoich przemyśleniach patologicznym establishmencie kontrolującym Polskę Fedyszak Radziejowska „Powołany do życia przy Okrągłym Stole establishment (w skrócie będę dalej nazywać go OSE) planował demokrację fasadową, w której demokratyczne procedury są, ale treść, kultura demokracji oraz kontrola rządzących przez opozycję i opinię publiczną nie odgrywają większej roli. Można zakładać partie polityczne, stowarzyszenia, a nawet gazety i rozgłośnie radiowe, co cztery lata odbywają się wolne, tajne i powszechne wybory,ale treść demokracji, czyli autentyczna, merytoryczna rywalizacja elit, programów i partii politycznych nie istnieje. „...”Opozycja też nie jest przypadkowa, bo jej szanse na przejęcie władzy muszą być zerowe. Sens demokracji fasadowej tkwi w procedurze legitymizacji władzy. Wybrana – może praktycznie więcej niż dyktatura„...(więcej)

Po tym wstępie wróćmy do Bronisława Wildsteina i jego artykułu „Europa, czyli nowy podział polityczny, jaki ukazał się w Uważam Rze. Wildstein „Załamuje się tradycyjna demokracja w jej narodowych wcieleniach. Władzę przejmuje oligarchia finansowo-polityczna, głosząca nowy, szerszy wariant tejże demokracji”.... „Urzędniczo-prawno-finansowo-medialna oligarchia tworzy dla nas ramy jedynie dopuszczalnych poglądów i zachowań, przekształca je w europejskie prawo i nadzoruje jego przestrzeganie. Uwolnić nas od naszych tożsamości usiłują wyemancypowani już od nich przedstawiciele europejskich elit. „....”O ile nie udało się dotąd – i nic nie wskazuje, aby miało się udać w przewidywalnym czasie – wyprodukowanie standardowych Europejczyków, o tyle homogeniczne elity europejskie w dużej mierze się już narodziły „....”Chodzi o załamywanie się tradycyjnej demokracji w jej narodowych wcieleniach i przejmowanie władzy przez oligarchię finansowo-polityczną. Oczywiście oligarchia ta nie formułuje antydemokratycznych haseł. Wręcz przeciwnie – głosi, że tworzy nowy, szerszy, a więc lepszy wariant demokracji. Przypomina to, jako żywo ideologię komunistyczną, która krytykując parlamentaryzm, a więc tradycyjną, „formalną” demokrację, proponowała w jej miejsce nową poprawioną wersję zwaną demokracją ludową czy socjalistyczną.„.....(źródło)

Konkluzja jest jedna. Oligarchia używając ideologi, religii politycznej politycznej, jaka jest polityczna poprawność dokonują zamachu na demokrację i prawa człowieka, odzierają Europejczyków z ich praw politycznych i wolności obywatelskich. Jaki jest powód tej agresji. Pieniądze. Możliwość wzorowanego na komunizmie, czy faszyzmie niekontrolowanego okradania bezbronnych ludzi podatkami i długami publicznymi. Marek Mojsiewicz

Smoleńsk. Punkt zwrotny Po blisko dwóch latach tkwimy w punkcie wyjścia. Działania strony rosyjskiej oraz mnogość ponawianych dezinformacji nakazują powrót do hipotez podstawowych: możliwej awarii samolotu oraz działania osób trzecich. Stenogram nagrań rejestratora głosów z kokpitu, sporządzony przez specjalistów z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie (IES), stanowi istotny przełom w smoleńskim śledztwie. A jego upublicznienie podczas zeszłotygodniowej konferencji można porównać do odpalenia bomby z opóźnionym zapłonem. Sama konferencja nie była pasjonującym widowiskiem. Lakoniczny prokurator generalny Seremet oraz milczący szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Parulski stanowili jedynie tło dla płk. Ireneusza Szeląga, który przekonująco wypadł w roli gospodarza, choć – najprawdopodobniej skrępowany zaleceniami przełożonych – zrobił wiele, aby znaczenie krakowskiej ekspertyzy fonoskopijnej dochodziło do opinii publicznej stopniowo, łagodząc szokowy efekt nowych ustaleń.

Rzetelny stenogram z kokpitu Pretensje do organizatorów spotkania zgłaszał mec. Stefan Hambura, pełnomocnik części rodzin smoleńskich, którego na konferencję po prostu nie wpuszczono. Tłumaczenia, że była ona przeznaczona tylko dla ludzi mediów, adwokat uznał za pretekst. Jego zdaniem, szło raczej o to, by – jako osoba zapoznana wcześniej z treścią stenogramu – nie zadawał zbyt krępujących pytań. Eksperci z Krakowa wyodrębnili w nagraniu z rejestratora CVR głosy 17 osób, co nie znaczy, że wszystkie nagrane wypowiedzi udało im się zrozumieć i przypisać określonym osobom. Poszerzyli nieco listę odcyfrowanych słów i wypowiedzi, ale jakość nagrania, w tym zwłaszcza wysoki poziom tła akustycznego oraz jakość nie najlepiej rozmieszczonych głośników, sprawiły, że część wypowiedzianych w kabinie pilotów lub jej najbliższym otoczeniu słów pozostaje nadal niezrozumiała. Pułkownik Szeląg, szef Okręgowej Prokuratury Wojskowej w Warszawie, podczas konferencji ujawnił trzy ważne informacje. Po pierwsze, w nagraniach z kokpitu nie zidentyfikowano ani jednej wypowiedzi generała Andrzeja Błasika. Po drugie, odczytów z wysokościomierza barycznego, które wcześniej przypisywano właśnie dowódcy lotnictwa, dokonywali członkowie załogi (drugi pilot Robert Grzywna oraz nawigator Artur Ziętek). Po trzecie, dopiero ten trzeci stenogram – wykonany przez specjalistów z IES z zachowaniem wszelkich reguł sztuki i pod odpowiedzialnością karną – pozostaje dla polskich śledczych rzetelnym dowodem w prowadzonym postępowaniu.

Raport Anodiny w drobny MAK Ireneusz Szeląg zapowiedział, że w Krakowie powstanie odrębna opinia o stanie emocjonalnym osób, które zabierały głos w kokpicie rządowego tupolewa. Można sądzić, że będzie to odpowiedź naszych ekspertów na podjętą przez organizację Tatiany Anodiny próbę zdezawuowania załogi polskiego samolotu sporządzonymi na chybcika profilami psychologicznymi. Wyniki krakowskiej ekspertyzy, mimo oszczędnego gospodarowania prawdą podczas konferencji, są w istocie sensacyjne. Po blisko dwóch latach od zdarzenia lansowana od pierwszych chwil wersja o błędzie pilotów – jakoby niedouczonych, źle współpracujących ze sobą i poddanych przemożnej presji – jako przyczynie smoleńskiej tragedii rozpadła się na naszych oczach jak domek z kart. A przecież na rzekomej obecności gen. Błasika w kokpicie opierał się nierzetelny i wrogi polskim ofiarom raport MAK. Podobnie przyczyny unicestwienia samolotu przedstawiał raport Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, kierowany przez Jerzego Millera, który z jednej strony złożony łańcuch przyczynowo-skutkowy rozciągał na całe dwudziestolecie naszego państwa, z drugiej zaś odpowiedzialnością za całokształt obarczał generała Błasika, jak gdyby to właśnie dowódca wojsk lotniczych jednoosobowo odpowiadał za cięcie budżetu MON i konsekwentne zwijanie polskiej armii. Ofiarą tej oskarżycielskiej wymowy raportu padł 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, rozformowany z końcem 2011 roku, podobno za nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa i lekceważenie sprawy szkoleń.

Milczenie Błasika, gadatliwość Klicha Dyżurni eksperci informują dziś telewidzów, że choć analiza głosów nie potwierdza obecności generała Błasika w kokpicie, to również jej nie wyklucza, bo przecież zwierzchnik pilotów mógł wywierać na nich presję milcząc, przez samą tylko obecność. Ani ekspertów, ani co gorsza pułkownika Edmunda Klicha, który w ciągu 21 miesięcy wydał już wiele wzajemnie wykluczających się oświadczeń, w ogóle nie zakłopotało, że rozkolportowana w świecie przez raport MAK-u i potwierdzona przez raport Millera wersja o rzekomej winie generała Błasika nie ma żadnego pokrycia w udokumentowanych faktach. Wyznawcy teorii o błędzie pilotów nie dbają specjalnie o spoistość własnej narracji. Z jednej strony twierdzą, że dowódca sił powietrznych miał już w Warszawie przymuszać kapitana Protasiuka do lotu, a później do lądowania mimo mgły, ale z drugiej strony sugerują, że to on miał być jedyną osobą w kokpicie, która odczytywała dane z właściwego wysokościomierza. Chcąc za wszelką cenę utrzymać wersję o obecności generała w kokpicie, płk Klich ujawnił swoje pełne zaufanie do wyników prac strony rosyjskiej. Wprawdzie nie ma nagrania głosu – wywodził – ale Rosjanie znaleźli jego ciało i ciało nawigatora w sektorze numer 1, co zdaniem akredytowanego, sprawę jednoznacznie przesądza. Szkoda, że podobnego zaufania akredytowany Klich nie przejawia wobec strony polskiej, czego dowodzi choćby potajemne nagranie służbowej rozmowy z ministrem Bogdanem Klichem. Rzecz się jeszcze skomplikowała po informacji NPW, że w domniemanej bliskości kokpitu znaleziono również kilkanaście innych osób. Ale za to bez dowódcy i drugiego pilota.

Chętnie pomogli MAK-owi Wiemy już, że pierwszy stenogram, nominalnie przygotowany przez MAK, powstał dzięki nieformalnej, w zasadzie amatorskiej i prowadzonej w złych warunkach współpracy kilku członków komisji Millera, z których jeden miał rozpoznać głos polskiego generała. Dziś nikt się do tego nie przyznaje, ale w sierpniu 2011 roku ppłk Robert Benedict i Waldemar Targalski, obaj z komisji Millera, w wywiadach dla „Naszego Dziennika” potwierdzili, że to dzięki niefrasobliwej pomocy polskiej strony, MAK uzyskał możliwość medialnego pastwienia się nad generałem Błasikiem. Komisja Millera w czasie prac nad swoim raportem nie dysponowała jeszcze ekspertyzą z Krakowa, miała natomiast stenogram wykonany przez centralne laboratorium kryminalistyczne KGP. Tyle, że policyjni autorzy również nie zidentyfikowali głosu generała w badanym nagraniu. Wtedy ponownie do akcji ruszyli ludzie od Millera i – według słów jednego z członków komisji, dr. inż. Macieja Laska – samodzielnie przypisali odczyty wysokościomierza barycznego gen. Błasikowi. Co lepsze, włożyli mu w usta kwestię: „Nic nie widać?”, której krakowskie laboratorium w ogóle nie zdołało odsłuchać w nagraniu. Już te przykłady wystarczą, by ukazać graniczący z nonszalancją brak odpowiedzialności w sprawach najwyższej wagi państwowej. O braku empatii wobec rodziny zmarłego oficera nawet nie warto wspominać.

Bez wraku ani rusz Teraz nie ma już, czego poprawiać lub dopisywać do raportu, który szykowano w pośpiechu, żeby tylko zdążyć przed zeszłorocznymi wyborami do parlamentu. Komisja Millera dowiodła swej bezużyteczności, a nawet szkodliwości w zakresie działań, do jakich została powołana. Badanie wypadku lotniczego to coś z gruntu innego niż zarządzanie emocjami społecznymi w interesie rządzących bądź organizowanie medialnych klakierów dla głoszenia hasła: „Polacy, nic się nie stało”. Jeżeli ma powstać komisja, to tym razem międzynarodowa, z udziałem specjalistów gwarantujących fachowość badań i obiektywizm rezultatów. Ważne też, aby tym polskim śledczym, którzy dowiedli swojej rzetelności, stworzyć warunki prowadzenia dalszego postępowania, w oparciu o niezbędny materiał dowodowy, na który składają się wrak samolotu, oryginały nagrań z rejestratorów, broń i kamizelki borowców, telefon satelitarny prezydenta, wymagane przez prawo sekcje zwłok. Potrzeba wyjaśnienia rzeczywistego przebiegu zdarzeń, a następnie ustalenia przyczyn śmierci blisko stu osób, w samolocie rządowym TU 154M numer 101, pozostaje wciąż istotnym elementem polskiej racji stanu. Waldemar Żyszkiewicz

Macierewicza będą ścigać jeszcze 11 lat. Zostanie skazany za uzdrowienie wojskowych służb? Zarzuty, które prokuratura chce postawić posłowi Antoniemu Macierewiczowi, przedawnią się w 2022 roku – wynika z maila, jakiego portal wPolityce.pl otrzymał z Prokuratury Generalnej. Rzecznik PG tłumaczy, że obecnie wniosek o uchylenie immunitetu parlamentarzysty jest w Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie. Z wcześniejszych zapowiedzi wynika, że wniosek po uzupełnieniu zostanie złożony w Kancelarii Sejmu. Śledczy chcą postawić Macierewiczowi zarzuty związane z przygotowaniem raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Ich zdaniem poseł dopuścił się przestępstw, pracując nad dokumentem. Macierewicz ma usłyszeć zarzut przekroczenia uprawnień, poświadczenia nieprawdy i ujawnienia tajemnicy. Grozi mu 8 lat więzienia. Wokół zarzutów dla Macierewicza widać niepokojące żonglowanie terminami. Początkowo prokuratura stała na stanowisku, że zarzuty dla likwidatora WSI przedawniają się w styczniu 2012 roku. Jednak na dwa dni przed upływem tego terminu, gdy wiadomo było, że Macierewicz już zarzutów nie usłyszy, Prokuratura zaprezentowała nową interpretację. Uznano, że zarzuty przedawniają się w 2017 roku. Dziś okazuje się, że i to za mało. Nam rzecznik PG napisał, że śledczy będą ścigać Macierewicza pięć lat dłużej. Prokuratura Generalna nie odpowiedziała nam na pytanie, czy inni członkowie komisji weryfikującej WSI zostaną również pociągnięci do odpowiedzialności. Tego niestety można się spodziewać, ponieważ sprawa zarzutów dla Antoniego Macierewicza wygląda, jak zemsta odbudowywanych przez rząd i partię Tuska środowisk związanych z WSI. Ludzie „wojskówki” będą chcieli zniszczyć zapewne nie tylko Macierewicza. Sprawa zarzutów dla Macierewicza to gorzkie podsumowanie polskiej rzeczywistości. Macierewicz i komisja weryfikacyjna naświetlili groźne dla Polski powiązania WSI z rosyjskimi służbami oraz udokumentowali patologie i przestępstwa, do jakich dochodziło w WSI. Praca Komisji stała się podstawą uzdrowienia wojskowego wywiadu i kontrwywiadu oraz wzmocnienia bezpieczeństwa polskiego państwa. Za tę pracę zamiast podziękowań, członkowie komisji słyszą od lat groźby i oszczerstwa. Niestety trudno mieć nadzieję, że sytuacja ulegnie zmianie. Saż zespół wPolityce.pl

Polski rząd nie chce zrabowanych dóbr kultury. Gdzie są nasze arrasy? W październiku 1920 roku, niemal natychmiast po zakończeniu walk, przedstawiciele rządów Rzeczypospolitej Polskiej i z drugiej strony sowieckiej Rosji i Ukrainy rozpoczęły negocjacje pokojowe w Rydze. Ich najważniejszym rezultatem było wykreślenie na blisko dwadzieścia lat wschodniej granicy Polski. Mniej znane są ustalenia dotyczące zwrotu Polsce dóbr kultury oraz dokumentów i materiałów archiwalnych. Przez blisko piętnaście lat Sowieci unikali wypełnienia przyjętych warunków. Mimo że były one sformułowane w sposób jasny i niedający pola do żadnych dyskusji. Artykuł XI traktatu mówił wyraźnie, że sowieckie władze zobowiązują się zwrócić Narodowi Polskiemu „wszelkie trofea wojenne (na przykład chorągwie, sztandary, wszelkie znaki wojskowe, działa, broń, regalia pułkowe itp.), jak również trofea zabrane od roku 1792 Narodowi Polskiemu w jego walce o niepodległość przeciw carskiej Rosji”. Dla społeczeństwa polskiego, tak bezlitośnie grabionego przez cały okres porozbiorowy, powrót tych dzieł był kwestią pierwszoplanową.

Nie chcieli oddać Polscy negocjatorzy byli przekonani, że ustępstwa Rosjan w tych kwestiach będą rzeczą oczywistą. Bardzo się mylili, gdyż bolszewicy niespodziewanie walczyli o każde słowo uzgodnień i domagali się wykreślenia bardzo wielu kategorii zrabowanych dóbr. Rosyjscy prawnicy argumentowali często, że „ze zbiory o światowej sławie, usystematyzowane i skatalogowane, nie mogą być rozbite”. Mimo oporu Rosjan w wyniku ustaleń traktatowych powołano Mieszaną Komisję Specjalną, w skład, której weszła Delegacja Polska dla Spraw Rewindykacji. Siedzibą jej pracy stała się Moskwa. Członkowie komisji stanęli zaraz na początku swej akcji wobec przemożnych trudności, na które składał się z jednej strony brak jakichkolwiek źródeł (Rosjanie nie kwitowali zwykle grabionych dzieł sztuki), z drugiej często ujawniająca się zła wola strony rosyjskiej. Tak wspominał swoją pracę w tamtym okresie były ekspert komisji Karol Wójcik: „Kto, kiedy, co, ile, jakimi drogami z Polski wywiózł i gdzie to ugrzęzło? Nikt już tego w pełni nie dojdzie. Jedyną miarą jest chyba pustka, jaka po tych spustoszeniach została na ziemiach Rzeczypospolitej. Ważniejsze tylko i z większym cynizmem, bo w jasny dzień dokonywane rabunki zostawiły ślad widoczny, ale i na te wiadome fakty brak było dowodów, bo konfiskat i rekwizycji nie kwitowano. Władze rosyjskie prowadziły wprawdzie w wielu wypadkach szczegółową korespondencję dotyczącą poszczególnych rabunków, korespondencja ta jednak utknęła głęboko w rosyjskich archiwach, szczególnie w archiwum ministerstwa dworu, Ermitażu, ministerstwa wojny i tylko przypadek lub niedyskrecja jakiegoś rosyjskiego uczonego oddawała do dyspozycji strony polskiej równie rzadki jak cenny ślad albo dowód”.

Skarby wracają do Polski Sowieci robili wszystko, by utrudnić pracę Polakom w Moskwie. To strona polska musiała wykazać, że dany obiekt pochodzi z rabunku, że bezwzględnie pochodzi z terenów Rzeczypospolitej i stanowi część polskiej, a nie przykładowo ukraińskiej czy łotewskiej spuścizny kulturalnej. Wystarczał cień wątpliwości, by zastępy usłużnych prawników na wyścigi kwestionowały prawa Polaków. „Sprawa zawiśnie w powietrzu, a przedmiot zostanie na miejscu” – tak mawiali Sowieci. Mimo to przez pierwszych kilka miesięcy pracy komisja odniosła szereg naprawdę spektakularnych sukcesów. Jak wspomina Karol Wójcik: „Mimo tych wszystkich trudności, które niejednokrotnie zdawały się grozić zupełnym zerwaniem prac, mimo poważnych częstokroć konfliktów, delegacja polska już w kilku pierwszych miesiącach zdołała wydobyć i wysłać do Polski pierwsze transporty zawierające urządzenie Zamku Warszawskiego, Łazienek i Białego Domku, jak też 21 obrazów Bellotto-Canaletto (49 wagonów) – dalej zbiory z Orużejnoj Pałaty na Kremlu, zawierające m.in. sztandary, chorągwie, insygnia koronacyjne i łańcuch Orderu Orla Białego Stanisława Augusta [z 1756 r.], popiersia sławnych mężów z Zamku itp. (9 wagonów), 15 skrzyń z obrazami treści historycznej, 92 arrasy Zygmunta Augusta, stanowiące 2/3 wielkiej serii wawelskiej (reszta, i to niepełna, została odnaleziona i uzyskana po wielu? trudach dopiero w następnych latach), 24 głowy rzeźbione ze sławnego stropu Zamku na Wawelu, 17 wagonów ze zbiorami Stanisława Krosnowskiego, pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego dłuta Thorvaldsena i wreszcie »Grunwald« Matejki”. Warto przy tym zauważyć, że płótno Matejki trafiło na Wschód dopiero w 1915 roku. Rosyjska armia wywiozła je w obawie przed nadciągającymi Niemcami. Z kolei pomnik księcia Poniatowskiego, który dziś zdobi dziedziniec przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, odnaleziono w Homlu na terenie posiadłości Paskiewiczów. Feldmarszałek rosyjski, który zdławił powstanie listopadowe, zapragnął ustawić go sobie w ogrodzie…

Tylko metryka koronna Inna sprawa dotyczyła zwrotu dokumentów i materiałów archiwalnych. Tu Sowieci stawiali szczególnie silny opór. Było to zaskakujące, bo przecież dokumenty urzędowe nie przedstawiały dużej wartości materialnej. Jaką wartość „stare szpargały” mogły mieć dla budowniczych „nowego, wspaniałego świata”? A jednak polskim negocjatorom udało się odzyskać tylko nikłą część archiwów. Zbiory składające się na ogromne Archiwum Koronne, wywiezione na rozkaz Katarzyny II w 1794 roku, zostały rozdzielone. Dokumenty stanowiące tak zwaną „metrykę koronną” częściowo zwrócono Polsce. Natomiast część archiwaliów stanowiącą tzw. Metrykę wołyńską zatrzymano. Do dziś znajdują się w moskiewskim Archiwum Głównym MSW oraz Archiwum Ministerstwa Sprawiedliwości. Sowieci uznali arbitralnie, że stanowią one część spuścizny ukraińskiej. Podobnie odmówiono Polsce praw do Metryki Litewskiej, próbując udowodnić, że stanowiła ona odrębną część. Było to oczywistą bzdurą. Archiwa te tworzyły integralną całość i przechowywano je razem – na Zamku w Warszawie. Mimo protestów polskich ekspertów przekazano je… Litwinom i wysłano do Kowna. Rosjanie nie chcieli przekazać również XIX-wiecznych archiwaliów z okresu Królestwa Polskiego. Ostatecznie z ponad 1,5 miliona woluminów strona polska uzyskała zaledwie około siedmiu tysięcy pozycji!

Co przepadło Taktyka rosyjska, polegająca na niemiłosiernym przewlekaniu spraw, nużeniu przeciwnika i niezwykle rzadkim podejmowaniu ostatecznych decyzji, przyniosła skutek. W 1927 roku podpisano tzw. Układ Generalny, który ostatecznie zamykał kwestię rewindykacji. „Rzutem na taśmę” udało się odzyskać szereg bezcennych przedmiotów. Przede wszystkim słynny miecz koronacyjny królów polskich, zwany „Szczerbcem” – jedyne autentyczne insygnium koronne. Dalej Chorągiew Wielką Koronną Zygmunta Augusta, Miecz Orderu Świętego Stanisława, który służył przy koronacji ostatniemu królowi polskiemu, Miecz, Płaszcz i Czapkę Orderu Ducha Świętego, przedmioty podarowane przez papieża Innocentego XI królowi Janowi III za odsiecz Wiednia, dalszą serię arrasów wawelskich oraz szereg obrazów pędzla Wouwermana, Watteau, Rembrandta i Helbsta. Udało się odzyskać kilka tysięcy dzwonów ze świątyń wszystkich wyznań, zabranych z terenów należących do Polski po traktacie ryskim. Była to jednak kropla w morzu. W rosyjskich muzeach i archiwach nadal znajdują się tysiące zagrabionych Polsce przedmiotów. Dziś stanowią one zbiory Towarzystwa Opieki nad Zabytkami w Moskwie (m.in. zbiory Radziwiłłów, Branickich, Raczyńskich, Tyszkiewiczów). Zbiory dawnego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Polskimi w Petersburgu (zawierające m. in. ok. 30 tys. dubletów książek z Biblioteki Załuskich). 11 tysięcy rękopisów zrabowanych z Warszawy stało się zaczątkiem pierwszej Biblioteki Publicznej w Petersburgu. Dalej idą zbiory dawnego Wileńskiego Muzeum Starożytności: monet, medali i pieczęci znajdujących się w byłej Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu oraz w Ermitażu. Z działu bibliotek były to: zbiory Gabinetu Rycin, Biblioteki Uniwersyteckiej, biblioteki, archiwum i zbiorów Liceum Krzemienieckiego, a przede wszystkim kolekcji polskich włączonych do Biblioteki Publicznej w Petersburgu (m. in. biblioteki: Załuskich, Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Uniwersytetu Wileńskiego, Głównego Zarządu Cenzury Warszawskiej, Sapiehów z Dereczyna i Czartoryskich z Puław).

Rząd milczy W tej sytuacji nie zaskakuje, że Sowieci nie dotrzymali słowa w kwestii wypłaty wojennych reparacji. Chodziło o kwotę 30 milionów rubli „w złotych sztabkach” – jak konkretnie zapisano. Oczywiście tych pieniędzy nie można dziś już uzyskać. Inaczej sprawa ma się z dziełami sztuki. One nadal istnieją! Wiele z nich można nawet oglądać w rosyjskich muzeach. Jest zastanawiające, że właściwie nikt w Polsce nie upomina się o zwrot zagarniętych dzieł sztuki i cennych archiwaliów. Prób takich nie podjął żaden polski gabinet rządowy po 1989 roku. Pytanie, które autor tekstu skierował w tej sprawie do rzecznika prasowego MSZ, pozostało bez odpowiedzi. A przecież obecny rząd jest tym, który „w rozmowach z politykami rosyjskimi miał wstać z kolan”.

Ramka – artykuł XI traktatu

Artykuł XI

1. Rosja i Ukraina zwracają Polsce następujące przedmioty, wywiezione do Rosji lub Ukrainy od 1 stycznia 1772 roku z terytorium Rzeczypospolitej Polskiej:

a) wszelkie trofea wojenne (na przykład chorągwie, sztandary, wszelkie znaki wojskowe, działa, broń, regalia pułkowe itp.), jak również trofea zabrane od roku 1792 Narodowi Polskiemu w jego walce o niepodległość przeciw carskiej Rosji. Nie podlegają zwrotowi trofea polsko-rosyjsko-ukraińskiej wojny 1918-1921 roku;

b) biblioteki, księgozbiory, archeologiczne i archiwalne zbiory, dzieła sztuki, zabytki oraz wszelkiego rodzaju zbiory i przedmioty o wartości historycznej, narodowej, artystycznej, archeologicznej, naukowej lub w ogóle kulturalnej.

Zbiory i przedmioty, omówione pod literami a i b punktu niniejszego, podlegają zwrotowi bez względu na to, wśród jakich okoliczności lub z jakich rozporządzeń ówczesnych władz były wywiezione i bez względu na to, do jakiej osoby prawnej lub fizycznej należały pierwotnie lub po wywozie.

Ramka – zemsta króla Stefana zza grobu

Najsłynniejszym trofeum zrabowanym przez Moskali był tron Stefana Batorego. Caryca Katarzyna rozkazała sprowadzić go z zamku wawelskiego po upadku insurekcji kościuszkowskiej. Niemka na rosyjskim tronie nie mogła nachwalić się solidności polskiego mebla. Kazała sobie z niego zbudować… sedes. W środku siedzenia wyrżnięto okrągłą dziurę. Pod spodem Katarzyna kładła nocnik i gotowe. Nie cieszyła się nim jednak zbyt długo. Któregoś zimnego poranka 1796 roku znaleziono ją martwą na jej „tronie”. Oficjalna przyczyna zgonu – wylew krwi do mózgu. Była to ostatnia, pośmiertna już zemsta króla Batorego. A wiadomo przecież, że wojowniczy Siedmiogrodzianin bił Rusów jak nikt w naszej historii. Marek Skalski

Benzyna po 3,45 za litr z VAT? Tak jeśli zniknie akcyza, opłata paliwowa i… Unia Europejska

Ceny benzyny pokonują w Polsce kolejne bariery. Gdy cztery lata temu po raz pierwszy na stacjach benzynowych padła granica 4 złotych za bezołowiową 95, wydawało się, że to tylko chwilowa górka. Dziś ta sama benzyna kosztuje od 5,55 do 5,65 zł za litr i ciągle drożeje. Wbrew pozorom nie tylko wydarzenia na Bliskim Wschodzie odpowiadają za tak szybki wzrost. Obecnie ceny ropy wcale nie są aż tak wysokie, jak moglibyśmy się spodziewać, śledząc ostatnie doniesienia o wydarzeniach w państwach uchodzących za głównych wydobywców tego surowca. Baryłka ropy (ok. 159 litrów) Brent (Londyn) oscyluje obecnie wokół 112 dolarów (jest to ropa pochodząca z Morza Północnego), baryłka Ural (rosyjska) 110 dolarów, a WTI (West Texas Intermediate, notowana w Nowym Jorku) ok. 102 dolarów. Ponieważ ta ostatnia ropa ma jednak trochę inne właściwości, jako odnośnik cenowy na świecie zwykło się uważać londyńskie notowania baryłki Brent. Obecne 112 dolarów to ciągle o ponad 30% mniej niż w lipcu 2008 roku, gdy cena osiągnęła rekordowe 147 dolarów (a eksperci wieszczyli szybkie przełamanie bariery 200 $). I co może trudne do wyobrażenia, na razie ceny ropy na świecie ustabilizowały się właśnie na poziomie 100-120 dolarów. Chwilowe wahnięcia w jedną lub drugą stronę powodowane są głównie plotkami o spodziewanym kryzysie na Bliskim Wschodzie (prawdopodobny konflikt zbrojny z Iranem w roli głównej) lub problemami z wydobyciem ropy w Nigerii (odpowiadającej za około 4 procent wydobycia ropy na świecie). Niektórzy znów wieszczą, że konflikt zbrojny w Iranie może wywindować ceny ropy do poziomu 150 dolarów za baryłkę, co miałoby rzekomo doprowadzić do cen na polskich stacjach na poziomie 8 zł za litr. Tylko że polskie ceny w większym stopniu zależą od pazerności rządzących niż od światowych cen i kursu złotówki (patrz rys.1).

Polski rekord Obecnie ceny paliwa w Polsce biją absolutne rekordy. Wprawdzie na czas wyborów PKN Orlen zaniżał swoje ceny, oferując w detalu niemalże tę samą cenę, co w hurcie, ale po wyborach wszystko wróciło do normy, czyli do ciągłego wzrostu. Obecnie trudno znaleźć miejsce w Polsce, gdzie na stacjach naszego największego koncernu paliwowego cena byłaby poniżej 5,50 zł za litr. W ciągu pięciu lat daje to imponujący wzrost o 45% (patrz rysunek nr 2). Ale to jeszcze nic. Wg Głównego Urzędu Statystycznego, ceny paliwa w listopadzie wzrosły (rok do roku) o 19,4%. Jak zgodnym chórem mówią przedstawiciele stacji benzynowych, ich marże przy tak wysokich cenach wynoszą zaledwie 2%. Boją się podnieść wyżej, bo klienci ograniczyli zakupy. Bariera psychologiczna (uwypuklana głównie przy przekraczaniu kolejnych okrągłych cen) to jedno, a możliwości finansowe zakupu to drugie. Wydaje się, że wielu kierowców przy obecnych cenach zaczyna coraz bardziej spoglądać w portfel.

Ile mogłaby kosztować benzyna? Tak jak w dowcipie opowiadanym na stacjach benzynowych. Przy dystrybutorze rozmawia dwóch kolegów. Jeden pyta drugiego: – Stać cię jeszcze na paliwo? – Na paliwo tak, ale na podatki już nie. Niestety to nie ceny ropy windują polskie rekordy cen benzyny. Odpowiedzialny za taki wzrost jest dosyć wysoki kurs dolara oraz ciągle podnoszone podatki akcyzowe. Gdy w lutym 2009 roku benzyna kosztowała w Polsce ok. 3,60 zł za litr, dolar był droższy niż obecnie. Tylko, że baryłka Brent kosztowała na rynkach ok. 40 dolarów. Z kolei, gdy w lipcu 2008 roku baryłka biła rekordy (ok. 148 $), dolar kosztował ok. 2 złotych. Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdy cena ropy jest dosyć wysoka, a kurs złotówki w stosunku do dolara słaby. Tyle, że litr ropy na świecie kosztuje obecnie ciągle tylko ok. 2,40 zł. Do tej wartości trzeba doliczyć około 10% kosztów rafinerii i jej zysku (dane za 2010 rok za raportem finansowym grupy Orlen) oraz do 5% marży stacji. Razem cena netto benzyny w Polsce mogłaby na stacji wynosić 2,80 zł za litr. Doliczając do tego nawet normalny VAT (23%), otrzymujemy 3,45 zł za litr. Przy obecnym kursie dolara jest to koszt benzyny wraz z podatkiem VAT. Ale jest jeszcze przecież akcyza i tzw. opłata paliwowa. A co gorsza, VAT nalicza się nie od ceny netto benzyny, tylko od ceny benzyny powiększonej o opłatę paliwową i akcyzę. Czyli w przypadku benzyny VAT jest tak naprawdę podatkiem od podatku Podczas gdy u nas benzyna kosztuje 5,50 zł za litr, w Stanach Zjednoczonych można zatankować za 3,20 dolara, ale za galon (są stany z ceną poniżej 3 dolarów). W przeliczeniu na litry daje to wartość 85 centów za litr, a więc przy dzisiejszym kursie dolara ok. 3 złotych. Czyli dokładnie tyle, ile mogłaby kosztować w Polsce z jakimś małym podatkiem. Zamiast tego mamy 5,5 zł, co pozbawia polską gospodarkę konkurencyjności. Oczywiście winnym wysokiej akcyzy jest Komisja Europejska, która ustanawia jej stawkę minimalną. A polski rząd musi obliczać wysokość tego podatku wg kursu złotówki do euro. Jeżeli euro stoi wysoko 1 października (dzień, wg, którego oblicza się akcyzę na rok następny – dla Polski było to 4,3815 wobec 3,937 rok wcześniej), to i akcyza musi od nowego roku automatycznie wzrosnąć. Chyba, że mieści się w wymaganych przez UE minimach (jak ma to miejsce obecnie dla benzyny, gdzie akcyza była ustanowiona powyżej minimum, więc zmiana kursu euro nie zmuszała rządu do jej podwyżki). Dla oleju napędowego akcyza wzrosła z 1048 zł na 1000 litrów do 1196 zł (plus opłata paliwowa w wysokości ok. 240 zł). Z kolei akcyza na benzynę wyniesie 1565 zł (plus opłata paliwowa 99 zł). Trzeba cały czas pamiętać, że od tego podatku płacony jest VAT. I rząd nie bardzo ma jak obniżać tę akcyzę. Na dzień dzisiejszy te możliwości to ok. 9 groszy za litr benzyny i zero na olej napędowy. Wszystko przez wysoki kurs euro 1 października. Pozostaje, więc jedynie płakać i płacić. Chyba, że ktoś sprowadza sobie benzynę z Rosji, gdzie (w obwodzie kaliningradzkim) kosztuje ok. 3,20 zł za litr. Tylko, że można maksymalnie przywieźć tyle, ile mieści się w baku samochodu. Co nie przeszkadza, co bardziej przedsiębiorczym mieszkańcom rejonów przygranicznych jeździć do Rosji na pustym baku, tankować i wracać ze zbiornikiem pełnym benzyny do rozprowadzenia wśród znajomych. Co oczywiście jest uznawane za proceder nielegalny. Tak samo gdyby ktokolwiek chciał kupić sobie statek benzyny w Stanach Zjednoczonych i rozprowadzić paliwo po Polsce. Zanim by to uczynił, musiałby uiścić odpowiednie stawki akcyzy, (czyli do naszej ceny z wcześniejszego przykładu 3 złotych musiałby doliczyć 1,66 zł akcyzy i opłaty paliwowej, a do tego jeszcze 23% VAT, co dałoby 5,73 zł plus wszystkie koszty transportu). Wniosek jest smutny. Cena benzyny w Polsce może spaść w wyniku albo umocnienia złotówki wobec dolara, (na co się nie zanosi), albo spadku cen ropy Brent. Patrząc na to, co Izrael wyczynia z Iranem i Stanami Zjednoczonymi, również można wątpić w taki rozwój sytuacji. Należy raczej oswajać się coraz szybciej z cenami w okolicach 6 złotych. Chyba, że padnie Unia Europejska, a wraz z nią jej dyrektywy o minimalnej akcyzie. Wątpliwe jednak, żeby rząd ochoczo zrezygnował z tak obfitego źródła podatków jak polscy kierowcy… Marek Langalis

Oświadczenie Obywatelskiej Komisji Etyki Mediów ws. niedopuszczenia TV Trwam do multipleksu

Ogromne zdziwienie i sprzeciw budzi podtrzymanie przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji odmownej decyzji w sprawie przyznania społecznemu nadawcy, Telewizji TRWAM, miejsca na multipleksie cyfrowym. Krajowa Rada, ustami Przewodniczącego Jana Dworaka, wyeliminowała w ten sposób poważną, doświadczoną, dobrze prosperującą stację z dostępu do rynku przyszłościowych technologii. Jest to ewidentne ograniczenie konstytucyjnego prawa obywateli do korzystania z wolności słowa i wolnego wyboru mediów. W tej sytuacji nie dziwią plany niektórych środowisk, by zrezygnować z odbioru telewizji i ograniczyć abonament do radiowego, w myśl zasady: płacę za towar, który chcę dobrowolnie i świadomie nabyć. Przyczyny odmowy podane przez KRRiT są nieprzekonywające. Fundacja Lux Veritatis wypełniła wszystkie stawiane warunki, łącznie z argumentami za stabilną sytuacją finansową. Decyzja KRRiT i Pana Dworaka, zasłużonego niegdyś opozycjonisty, cofa nas do ciemnych lat komunistycznych, gdzie prawo służyło, jako oręż rewolucyjny a później sposób na obezwładnienie przeciwnika ideologicznego. Nie powinniśmy nad tym przechodzić do porządku dziennego, jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym. Dlatego stanowczo protestujemy przeciw stronniczym praktykom Krajowej Rady i żądamy sprawiedliwego traktowania wszystkich polskich mediów oraz respektowania prawa obywateli do swobodnego głoszenia ich poglądów. Żądamy także od KRRiT podania do publicznej wiadomości jasnych i mierzalnych kryteriów na podstawie, których przyznawano miejsca na multipleksie.

Teresa Bochwic - przewodnicząca

Tomasz Bieszczad

Anna Pietraszek

ks. Roman Piwowarczyk

Ewa Stankiewicz

Jan Żaryn

Paweł Graś jak Jerzy Urban bezczelnie wciska tanią propagandę Złotousty rzecznik rządu oświadczył wczoraj, że zablokowanie wielu stron internetowych administracji państwowej, w tym stron premiera, prezydenta, sejmu wynika z ogromnego zainteresowania tymi stronami i tematyką. Niedługo po tej wypowiedzi zablokowana została strona samego Pawła Grasia. Zapewne z powodu ogromnego zainteresowania internautów osobą Pawła Grasia. Chyba wszyscy internauci wiedzą, że blokada stron jest aktem wymierzonym przeciw tzw. porozumieniu ACTA. Tylko rzecznik rządu wciska nam tanią propagandę. Robi to tak bezczelnie, jak niegdyś bezczelnie kłamstwa wciskał rzecznik PRL-owskich rządów Jerzy Urban. Graś boi się przyznać, że internauci protestują przeciw rządowi i premierowi, bo to zburzyłoby misternie budowany obraz premiera Tuska, którego wszyscy kochają, no z wyjątkiem „szalonych zwolenników PiS”, ale tymi nie ma się, co przejmować. Rzecznik Graś zapewnia, że w żaden sposób zawartość tych stron nie została naruszona. Tymczasem osoby stojące za blokowaniem stron twierdzą, że są w posiadaniu plików, które zawierają poufne dane dotyczące polskich polityków. Grożą, że jeśli Polska przyłączy się do porozumienia ACTA, to ujawnią te dokumenty. Ciekawe, co na to powie rzecznik rządu? Jaki tym razem argument z repertuaru Jerzego Urbana wyciągnie? Czy usłyszymy nowszą wersję Urbanowego: „rząd jakoś się wyżywi”? Rzecznik rządu, co chwila raczy nas swoimi głębokimi przemyśleniami. Nie dalej jak dwa tygodnie temu komentując informację, że eksperci z Instytutu prof. Sehna odczytując zapis czarnych skrzynek nie znaleźli tam wypowiedzi śp. Generał Błasika, rzecznik Graś wypalił:

To już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie zginęli. To oczywiste, że życia nie przywróci, ale dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy, dla prawdy jest to niezwykle ważne ustalenie. Takie lekceważące podejście, za nic mające chociażby uczucia wdowy po śp. Generale Błasiku, to wyraz bezduszności i arogancji obecnej władzy. Ta wypowiedź dyskwalifikuje rzecznika rządu zarówno politycznie jak moralnie. Jeśli by takie podejście stosować, na co dzień to trzeba by zaniechać badania morderstw, wypadków samochodowych czy innych zdarzeń, których efektem była ludzka śmierć. Po co w takim razie ciężka praca policjantów, którzy do dzisiaj szukają sprawców morderstw, które miały miejsce wiele lat temu. Bo rozumując Grasiem to i tak życia nikomu nie przywróci. To absurd i szaleństwo. Może czas, aby poseł Graś zajął się czymś pożyteczniejszym niż uprawianiem propagandy. Może powinien swój czas poświęcić na opiekowanie się willą Herr Paula Roglera, jak robił to przez wiele lat. Będzie z tego większy pożytek.

Marcin Mastalerek

Prof. Andrzej Nowak dla wPolityce.pl: Stracona szansa. "Donald Tusk mógł teraz zejść z tej równi pochyłej. Ale nie chciał" W środę, 18 stycznia, „Rzeczpospolita” opublikowała mój niewielki artykuł-apel do prezydenta i premiera. Ekspertyzę Instytutu Sehna traktowałem w nim, jako szansę – szansę powrotu do poważnej rozmowy o naszej wspólnocie politycznej, a także o granicach kłamstwa. Wydawało mi się, że odczyt Instytutu Sehna, podważający „dźwiękowy” dowód na obecność gen. Błasika w kabinie pilotów, a zatem główną podstawę tezy o fatalnych skutkach „nacisków” w katastrofie smoleńskiej – tezy wysuniętej przez MAK, a potrzymanej przez Komisję Millera – jest dla władz państwa polskiego okazją do wycofania się z polityki żyrowania kolejnych manipulacji i kłamstw podsuwanych przez funkcjonariuszy Putina w tej tragicznej sprawie. Wydawało mi się, że jest dobry moment, by polski premier i prezydent – po pierwsze – przeprosili rodzinę polskiego generała, przeprosili także żołnierzy Wojska Polskiego ceniących sobie honor munduru, za hańbiące, rozgłoszone nie tylko po Polsce, ale po całym świecie oskarżenie, którego podstawa dowodowa nie została potwierdzona. Po drugie, by wystąpili z otwartym protestem przeciw niedającym się dłużej ukrywać dowodom złej woli rządowej strony rosyjskiej w sprawie badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Wydawało mi się jeszcze trzy dni temu, że premier Donald Tusk może zejść z tej równi pochyłej, która prowadzi nasze społeczeństwo do utrwalenia fatalnego podziału, przypominającego coraz bardziej plemienne podziały Hutu i Tutsi. Teraz, po zaakceptowaniu wyników ekspertyzy Instytutu Sehna, można było szukać porozumienia. Nic, na trzy lata przed najbliższymi wyborami nie stoi na przeszkodzie, by wszechwładny premier skorygował swoją politykę opartą na rządzeniu przez dzielenie. Rezygnacja z roli żyranta najbardziej jaskrawych i poniżających Polskę kłamstw rządowej strony rosyjskiej w dochodzeniu smoleńskim nie musi wcale skutkować oddaniem władzy PiS-owi. Mogłaby natomiast zacząć zabliźniać rany podziału, który dodatkowo będzie osłabiał naszą wspólnotę, gdy przyjdzie nam się mierzyć ze skutkami gospodarczego kryzysu. Tak sobie myślałem, naiwnie, jeszcze trzy dni temu. Szybko zostałem wyprowadzony z błędu. Kwestii coraz bardziej ryzykownej i szkodliwej kolaboracji z Putinem nikt naturalnie nie podjął. Podobnie nikt niemal nie chce nawet rozważyć perspektywy ograniczenia zimnej wojny domowej w Polsce. Nie dało się jednak uniknąć odpowiedzi na pierwszy, najczęściej powtarzany postulat: zweryfikowania krzywdzących opinii w sprawie gen. Błasika. Postulat wydawał się oczywisty. Niestety, tylko się wydawał. Od razu usłyszałem, że nawet, jeśli ekspertyza Instytutu Sehna nie potwierdziła winy gen. Błasika, to niczego nie zmienia. Ta wina j e s z c z e nie została potwierdzona, ale za chwilę m o ż e być, zatem nie spieszmy się z tymi przeprosinami. Tak powiedział m.in. pan poseł Schetyna. Nigdy w życiu nie czułem się tak upodlony, jak w ciągu ostatnich dwóch-trzech dni. A jak czują się rodziny tragicznie zmarłych generałów, których teraz włącza się w te haniebne spekulacje? Te spekulacje, które mają zaciemnić prosty wynik ekspertyzy Instytutu Sehna: MAK kłamał, Komisja Miller, idąc z MAK-iem – myliła się przynajmniej w istotnej części. Te coraz bardziej rozpaczliwe, wewnętrznie sprzeczne, bezczelne kłamstwa, manipulacje, sugestie. Coraz bardziej butne w poczuciu swej absolutnej bezkarności. Wszystkie wielkie media są w jednym szeregu. Nikt ich nie sprawdzi. Mogą krzyczeć, że czarne jest białe, że ofiary same sobie są winne, że to one są prześladowcami biednych, spokojnych obywateli, którzy chcą się uwolnić od ich koszmaru… Powtórzę konkluzję wspomnianego artykułu. Ze zmarnowania tej szansy, jaką było dla polskich władz orzeczenie Instytutu Sehna „cieszyć się mogą tylko ci, którzy stoją konsekwentnie po stronie Putina. Dziś jeszcze mogą wygrać. Ale jutro, za rok, za dziesięć – ich kłamstwa już nic nie zasłoni.” prof. Andrzej Nowak

Jeszcze o Republikanach w Karolinie Południowej Pisałem wczoraj, że w większości stanów zwycięzca bierze wszystko. Ale nie we wszystkich - w New Hampshire, na przykład, nie. W wyniku tego zdobyte mandaty delegatów rozkładają się tak:

Newton Gingrich – 23,

Willard "Mitt" Romney – 19,

Ryszard Santorum – 12,

Ronald Paul – 3,

Jonatan Huntsman – 2.

P.Huntsman, zgodnie z moimi przewidywaniami, wycofał się - więc "jego" delegaci najprawdopodobniej, zgodnie z Jego życzeniem, poprą p.Romneya. Deklarowałem też sporo sympatii dla p.Santoruma - na podstawie Jego wypowiedzi. Moja sympadia mocno zmalała po przeczytaniu opinii konserwatywnego-libertarianina, radiowca z Karoliny Południowej - p.Kuby Huntera

http://www.conservativedeclaration.com/2011/05/compassionate-conservative-rick-santorum/ .

Wynika z niej, że p.Santorum twierdzi, że był "herbaciarzem" zanim jeszcze powstała Tea Party - ale w praktyce, zdaniem p.Huntera, nie rozumie, że "metody Wielkiego Rządu, za którymi optował w swojej książce, są właśnie tym powodem, dla którego wielu herbaciarzy nie nazywa się już Republikanami". P.Jerzy Mędoń, który mi te opinie przysłał z USA, słusznie pisze:

"To tak jak z Michaliną Bachman: mówi sensownie, bon moty ma znane i celne "wolny wybór (aborcja) - tak, ale dla wyboru żarówek" - a mimo to poparła nowelizację Patriot Act Busha i głosowała za podwyższeniem limitu zadłużenia publicznego - deklaracje to jedno, praktyka decyzji politycznych to drugie; i nie słyszałem by poparła Rona Paula po rezygnacji z dalszej kampanii. A te sprzeczne informacje o Santorum to typowy dysonans deklaracji i praktyki, ogólników i szczegółów. Cieszę się że p. Lis "otworzył" Panu oczy na to kim jest M. Romney". No - akurat p.Romneya to nigdy specjalnie nie lubiłem. Choć wolę Go jednak od JE Baraka Husseina O. Teraz Floryda - gdzie liczenie głosów jest już tradycyjnym problemem... Jak widać: w "ojczyźnie nowoczesnej d***kracji" też jest pomieszanie pojęć - co się dziwić, że i w Polsce. Np. w sprawie Węgier:

Hahahaha Korwin popiera demokrację: urbietorbi smiac sie nie wypada, jezeli ktos zmienia zdanie w pewnej sprawie to dowod na zrozumienie, glebsze zapoznanie sie kwestia w tym przypadku polityka Orbana. Jak widac pan Mikke po dluzszej analizie stanal po slusznej stronie.Z pewnoscia sprzeciw p.Mikke wobec polityki Eurokomuny jak napisal Libero jest trafny tylko wczesniejszy wywiad p.Janusza i tresc Konwentu sa sprzeczne. Zly oddzwiek pozostaje, ale zawsze jak widac mozna poprzez dzialanie cos naprawic.Z pewnoscia polityka Orbana wobec Banku Centralnego jest godna uwagi i odwazna.Znacjonalizowanie polityki pienieznej niesie za soba pewne konsekwencje, co mozna juz zauwazyc. Ciekawi mnie rowniez wasze zdanie "wolnorynkowcy”, bo przeciez to interwencjonizm. 7777 Czyli tak: federaści wrzeszczą, że p.Orbàn niszczy d***krację, p.JKM popiera p.Orbàna, z czego wynika, że p.JKM jest za d***kracją!!

A merytorycznie: to właśnie polityka p.Orbàna w sprawie banku centralnego jest powodem, że obawiamy się o los Węgier. Bo działalność Banku Centralnego jest zawsze szkodliwa - czy będzie to bank w rękach federastów, czy Węgrów, czy FED. JKM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
673
673 UG ZWP L Pawlowicz 2012 id Nieznany (2)
673
673
673-oświecenie charakterystyka epoki, Szkoła liceum !!!, J. Polski
II CSK 673 12
673
672 673
673
Remington 673
Nuestro Circulo 673 TIGRAN PETROSIAN, 18 de julio de 2015
673 Ewidencja prawa użytkowania wieczystego gruntów
673

więcej podobnych podstron