977

Telewizyjny sukces smoleńskiej strony wynika z siły argumentów. Ale jest też argumentem na rzecz telewizji publicznej – ta instytucja jest po prostu potrzebna Bilans poniedziałkowego wieczoru uważam za korzystny dla strony, którą nazwę umownie z braku lepszego określenia - smoleńską. Naturalnie żadna zmiana w świadomości szybko nie przyjdzie, setki tysięcy ludzi okopało się na swoich pozycjach. Ale kropla drąży skałę. Z tego punktu widzenia rozumiem furię, z jaką „Wyborcza” w dużej mierze samotnie przestrzegała przed dopuszczeniem filmu Anity Gargas, tak jak Kasandra przestrzegała Trojan przed wprowadzaniem drewnianego konia za mury miasta. Nawet jeśli porównanie rzeczników teorii zamachowej do głosicieli niemieckiej wojny za Katyń przez nieocenioną redaktor Kublik uznam za wypadek przy pracy. W byciu zabawnym też trzeba zachować umiar. Od razu zastrzegę, że nie jestem bezkrytycznym rzecznikiem wersji Antoniego Macierewicza. Cieszę się, że tylu naukowców ją wspiera, bo to czyni wyłom w radosnym kretynizmie skupienia się wszystkich wobec jedynie obowiązującego raportu Millera. Ale jej proklamowanie jako wersji z kolei także jedynej i obowiązującej uważam za co najmniej przedwczesne. Potrzeba dalszych badań i poszukiwań. Zarazem wersja oficjalna jest dziś wersją żałośnie niespójną, ułomną i skompromitowaną, to widzą nawet co inteligentniejsi przedstawiciele prorządowej większości. Stąd może ona wygrywać tylko w warunkach monologu – taki zafundowali swoim czytelnikom przez kilka dni  ostatnich  redaktorzy „Wyborczej”. Gdy dochodzi do zderzenia racji, jej miałkość wychodzi nieomal natychmiast.

Mogę się zastanawiać, czy każdy szczegół filmu Anity Gargas jest bezdyskusyjny. Wystarczy, że zebrała sto przykładów żałosnej bezradności i krętactwa. Że pokazała prokuratora Rzepę, który nie potrafi wyjaśnić, dlaczego sam nie obszedł terenu (to nie jest kwestia medialnej sprawności, redaktorze Kraśko). Albo przypomniała o losie szczątków samolotu rozkradanych przez Rosjan (to są wciąż dowody!!!). Jeśli to jest tylko propaganda, jak oznajmił w telewizyjnym studio po filmie redaktor Paweł Wroński, to dlaczego on sam nie umie jej rozbić w proch i pył? Dowiedzieliśmy się od niego, że obecność czy nieobecność generała Błasika w kokpicie nie ma wpływu na ocenę katastrofy, więc jest zaledwie mankamentem. Czy fakt, że po dwóch i pół latach prokuratura trafiła na ślad materiałów wybuchowych we wraku, a komisja Millera o nich nie wspomina biorąc na wiarę rosyjskie ustalenia, też nie wiąże się z przyczynami katastrofy? To co się z nimi wiąże? Okazało się jednak, że w zderzeniu z innymi głosami, najtwardszego Michała Karnowskiego, ale i miększych Pawła Lisickiego czy Andrzeja Stankiewicza, nawet Wroński był zmuszony wykrztusić, że komisja popełniła błędy i że być może potrzebne są dalsze badania. A to przecież cios w dogmat ogłaszany do wierzenia od miesięcy, a teraz przypomniany w ciągu groźnych homilii z Czerskiej. Muszę powiedzieć, że jestem wdzięczny telewizji publicznej za ten akt demaskacji. I zmuszony jestem jeszcze prosić: jak najwięcej profesora Ireneusza Krzemińskiego. Agresywnego, mówiącego wyłącznie o polityce a nie o faktach hejtera. Powtarzam, większość jest już w swoich mniemaniach okopana i zdania nie zmieni. Ale wciąż w ograniczonym stopniu wierzę w logikę faktów. Wystarczy, że monolog zostanie zastąpiony choćby kaleką i chaotyczną rozmową. To skądinąd triumf telewizji publicznej. Trudno tę konkretną ekipę, która nią teraz kieruje, uznać za nieuwikłaną politycznie po stronie obozu rządowego. A jednak uległa społecznej presji, uznała się za związaną jakąś resztką misji, którą jest w teorii pokazywanie różnych punktów widzenia i organizowanie debaty. Czy musiała? Prezes Robert Kwiatkowski, traktowany dziś także przez niektórych prawicowców jako jakieś wydumane zjawisko, nie przejąłby się takim zobowiązaniem nawet przez moment. Juliusz Braun się jednak cofnął. Kiedy obiecywał wrzeszczącej na niego Agnieszce Kublik, że zapewni „odpowiednią” dyskusję po filmie, poczułem się zaniepokojony. A jednak nie wszyscy grają w Polsce znaczonymi kartami. A w każdym razie nie przy każdej okazji. To wrażenie zostało mi z lekka popsute dzień później, programem Tomasza Sekielskiego „Po Prostu”. Nie żeby ukazało się w nim coś szczególnie skandalicznego. Ale mając godzinny program o śledczym nachyleniu w przeddzień smoleńskiej rocznicy można by się lepiej postarać.

A tu najpierw rozmowa z lekarzem, głównie o wzruszeniach i wrażeniach, nie faktach. Potem poprawny grzeczny dialog z prokuratorem Andrzejem Seremetem, wiecznie z siebie zadowolonym, i w zasadzie w tym zadowoleniu przez rozmówcę utwierdzanym. A przecież jeśli już nie ma do niego trudnych pytań, można było choć zażądać wyjaśnień, dlaczego prokurator generalny przez kilka miesięcy ukrywał się przed Anitą Gargas. To przecież żałosne widowisko. To nie w Gargas bije, a w nas, w opinię publiczną. Gdy dziennikarz straci prawo zadania choćby najbardziej błahego lub niepotrzebnego pytania (a tu zanosiło się na pytania najważniejsze i bardzo potrzebne), to my, obywatele je stracimy.

Ale może za dużo wymagam. Sekielski, dziennikarz, który miał duże zasługi w odsłanianiu kulis afery Rywina, przynajmniej nie wmawiał nam, że czarne jest białe. Trzymał się tematów bezpiecznych, to prawda, nie wiem, czy w przeddzień 10 kwietnia informacja, że Jacek Żakowski robił trzy lata temu dzieciom śniadanie, a Janina Paradowska znowu coś innego,  to zasadnicza misja polskiego dziennikarstwa. Ale zestawiając z telewizjami prywatnymi, tu się nas przynajmniej nie obraża. A może nie tyle nas, ile prawdy i zdrowego rozsądku. To dużo. Telewizja publiczna powinna więc istnieć, przy całym koszmarze jej przejmowania przez kolejne polityczne ekipy. Z abonamentem. Piotr Zaremba

Elżbieta Janicka doczekała się harcerskiej riposty na jej zboczone interpretacje opisów przyjaźni w „Kamieniach na szaniec.” Harcerze ostro o homokłamstwach w sprawie "Kamieni na szaniec" Ze zdumieniem przeczytaliśmy zamieszczony w portalu PAP dzieje.pl, a rozpowszechniony przez inne media tekst „Kamienie na szaniec, czyli mit domaga się analizy” oparty na osobistych refleksjach Elżbiety Janickiej – publikujemy oświadczenie Naczelnictwa ZHR w sprawie artykułu Elżbiety Janickiej pt. „Kamienie na szaniec, czyli mit domaga się analizy”. Nie akceptujemy niszczenia kolejnych autorytetów, zwłaszcza że przedstawione tezy nie są poparte żadnymi rzetelnymi badaniami historycznymi. Reportaż Aleksandra Kamińskiego to historia grupy przyjaciół zaangażowanych w walkę z okupantem, która nie jest monografią dziejów okupacji. Opowieść ta przez dziesiątki lat dawała, i daje do dzisiaj, wychowawcom ważny instrument w kształtowaniu postawy patriotycznej, o której niektórzy próbują zapomnieć, czy wręcz wyeliminować ją z naszej świadomości. Taką funkcję ma, w naszej ocenie, pełnić przywołany wyżej artykuł i zamieszczone w nim opinie. Tezy tam postawione, zwłaszcza że oparte na nieprzekonujących przesłankach, są obraźliwe zarówno dla ludzi bohatersko walczących w czasie II wojny światowej, jak i dla nas współcześnie żyjących. Przedstawiona w artykule interpretacja zachowań „Zośki” i „Rudego” nie uwzględnia okoliczności opisanych przez Aleksandra Kamińskiego, kiedy to „Rudy” po dniach tortur i katowania, stał w obliczu śmierci. W takiej chwili obecność przyjaciela i uścisk jego dłoni miały z pewnością całkowicie odmienny wymiar niż sugeruje autorka. Zastanawiamy się, jak wiele potrzeba zdeformowanej wyobraźni albo złej woli, aby na siłę interpretować zachowania postaci sprzed 70 lat zgodnie z potrzebami modnych obecnie trendów. Jest to niepotrzebne i niezrozumiałe, zwłaszcza że oderwane od realiów czasów okupacji. Uważamy, że istnieje dostatecznie bogata literatura i opracowania historyczne, wspomnienia potwierdzające wiarygodność myśli i zdarzeń będących udziałem tamtego bohaterskiego pokolenia. Przywołać tu można niezwykłą korespondencję opracowaną przez Tomasza Strzembosza w książce „Bohaterowie Kamieni na szaniec” albo „Pamiętniki żołnierzy Batalionu Zośka”. Zarys koncepcji wychowania przez walkę przedstawił w książce „Całym życiem” Stanisław Broniewski-Orsza. Nie było w niej ani cienia nacjonalizmu czy antysemityzmu. Przykro nam, że nie jest tego świadoma autorka cytowanych opinii. Niezależnie od tego jak dalekie i nieuprawnione wnioski będą wyciągane z postulowanej analizy „Kamieni na szaniec”, rozsiane w mogiłach po całej Polsce pokolenie Szarych Szeregów, symbolizowane przez „Zośkę”, „Alka” i „Rudego”, będzie dla nas zawsze punktem wychowawczego odniesienia. W programie harcerskiego wychowania bohaterstwo tamtego czasu, umiłowanie ojczyzny, poświęcenie wartościom najwyższym, dawanie świadectwa prawdzie, przyjaźni, uczciwości w czynach i relacjach wobec innych będzie wyznacznikiem wszystkich działań wychowawczych. Z takim programem służby Bogu, Polsce i bliźnim harcerstwo przetrwało czas komunistycznego zniewolenia. Taki program Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej będzie realizować także we współczesnych realiach.„Niech żywi nie tracą nadziei…”

Naczelnictwo Związku Harcerzy Rzeczpospolitej Oświadczenie prezesa MW w sprawie działań środowisk żydowskich Prezentujemy oświadczenie, jakie w dniu dzisiejszym wydał prezes Młodzieży Wszechpolskiej, Robert Winnicki. Wyrażam stanowczy sprzeciw wobec stanowiska, jakie Centrum Szymona Wiesenthala zajęło w liście wystosowanym w poniedziałek do prezesa Polskiej Akademii Nauk. Przedstawiciel Centrum, dr Shimon Samuels, stawia w nim prof. Michałowi Kleiberowi żądania „zawieszenia” historyka, prof. Krzysztofa Jasiewicza i „skazania go na intelektualne wygnanie”. Używanie takich sformułowań i stawianie podobnych żądań polskim placówkom naukowym przez zagraniczne instytucje jest skandaliczne i niedopuszczalne. Prof. Krzysztof Jasiewicz w wywiadzie udzielonym „Focus Historia” przedstawił kilka aspektów relacji polsko-żydowskich przed i w czasie II wojny światowej. W jego wypowiedziach znalazło się kilka tez dalekich od politycznej poprawności, ale znajdujących potwierdzenie w faktach historycznych. Ze stanowiskiem prof. Jasiewicza można się zgadzać lub nie. Jeśli ktoś uznaje, że trzeba z nim dyskutować, powinien podjąć się merytorycznej polemiki. Jednak list Centrum Szymona Wiesenthala z jakąkolwiek polemiką nie ma nic wspólnego. Jest to bezczelna próba zakneblowania ust człowiekowi stawiającemu niewygodne dla środowisk żydowskich tezy. Nie możemy pozwalać na takie działania. Sprawa jest tym bardziej bulwersująca, że zbiega się w czasie z innym skandalem. Chodzi o pomnik Polaków ratujących Żydów w czasie II wojny światowej, który miałby stanąć przy Muzeum Historii Żydów Polskich w ścisłym centrum historycznego getta. Polacy byli narodem, który uratował najwięcej Żydów z zagłady, jaką zgotowali im Niemcy. Dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy naszych rodaków zapłaciły prześladowaniem i śmiercią za pomoc niesioną Żydom. Dziś Centrum Badań nad Zagładą Żydów protestuje przeciwko budowie pomnika poświęconego pamięci Polaków ratujących Żydów. Taka postawa środowiska żydowskiego jest wręcz szokująca. Zarówno działania Centrum Szymona Wiesenthala, jak i funkcjonującego w Polsce Centrum Badań nad Zagładą Żydów są wyrazem niesamowitej arogancji i chęci zafałszowania historii. Środowiska żydowskie przeprowadzają bezpardonowe ataki na każdego, kto wspomni o niewygodnych dla nich faktach historycznych, a zarazem próbują zablokować oddanie sprawiedliwości Polakom, którzy ratowali ich przodków. Na takie oburzające działania nie może być przyzwolenia społecznego. Dlatego zwracam się z apelem do wszystkich, którym prawda historyczna i poczucie godności narodowej nie są obce – nie pozwólmy zakłamywać naszej przeszłości! Robert Winnicki

Kolejny pseudoautorytet: hipoteza zamachu to info-rozrywka Oficjalnie ogłoszone przyczyny katastrofy smoleńskiej to prozaiczne, suche dane. Bardziej sensacyjne wersje lepiej się sprzedają, zwłaszcza gdy emocje są silne i trudno weryfikować wszystkie dane - powiedział w rozmowie z PAP socjolog i medioznawca, prof. Tomasz Goban-Klas z UJ. "Autorytet" ten prawie ćwierć wieku był członkiem PZPR ( 1967 - 1990 ) oraz - jak wynika z zachowanych w IPN dokumentach - był zarejestrowany jako tajny współpracownik wywiadu PRL.
- Ludzie widzieli obrazy rozbitego samolotu z flagą, przywodzące skojarzenie, jakby to Polska się rozbiła, rzesze opłakujących, trumny, a przede wszystkim krzyże, kwiaty i znicze. To były zaduszki narodowe, przesunięte na kwiecień. Myślę, że to był rekord świata w intensywności zbiorowego, zmediatyzowanego żalu - ocenia dziś reakcje Polaków na katastrofę smoleńską Goban-Klas.
- Późniejszych reakcji społeczeństwa doszukiwałbym się właśnie w tym pierwszym uczuciu niedowierzania. Zdumienie, że coś takiego się mogło stać z takim samolotem i z takimi ludźmi - to jest chyba źródło tej zakorzenionej irracjonalności. Pierwszą myślą było, że im to nie powinno się zdarzyć. Gdyby to był zwykły samolot albo wypadek na mniejszą skalę, to łatwiej byłoby to wytłumaczyć jako katastrofę, czyli zdarzenie o charakterze losowym - mówi socjolog. Według Gobana-Klasa alternatywne przekazy (wśród nich teorie spiskowe, miejskie legendy i różne hipotezy niepoparte dowodami) przekazywane są w sposób właściwy dla popkultury, łatwiejszy i bardziej zgodny z temperaturą emocji niż suchy, oficjalny strumień informacji, więc zyskują większy posłuch. - Ja to ujmuję w kategoriach info-rozrywki. Niby to jest informacja, ale ona musi być jak doku-drama, fabularyzowana i pełna emocji - tłumaczy medioznawca. Przypominamy więc depeszę Polskiej Agencji Prasowej, którą trudno posądzić o szerzenie teorii spiskowych, z 2005 r.:
Pierwszy świadek, były funkcjonariusz wywiadu, zeznawał za zamkniętymi drzwiami Sądu Lustracyjnego na procesie Tomasza Gobana-Klasa, b. wiceministra edukacji i b. członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Rzecznik Interesu Publicznego podejrzewa Gobana-Klasa o "kłamstwo lustracyjne". Jedyne, co oficjalnie wiadomo o tym przesłuchaniu, bo powiedział o tym sąd w jawnej części rozprawy, to to, że świadek zeznał, iż wywiad PRL interesowały nie tylko informacje tajne z zagranicy, ale także te powszechnie dostępne. To oświadczenie ma znaczenie dla linii obrony lustrowanego, który twierdzi, że między nim a organami bezpieczeństwa PRL była współpraca pozorna. Lustrowany utrzymuje, że dostarczał wywiadowi tylko informacje powszechnie dostępne na Zachodzie, nie zaś tajne i to - według Gobana-Klasa - pozwoliło mu napisać w oświadczeniu lustracyjnym, że nie był współpracownikiem służb specjalnych PRL. [...] W aktach sprawy lustracyjnej są dwa sprawozdania napisane odręcznie przez lustrowanego (co sam przyznał mówiąc, że podawał w nich informacje nieistotne i powszechnie dostępne), a także kilka innych opracowań napisanych na maszynie.W listopadzie 2005 r. Sąd Lustracyjny umorzył proces Tomasza Gobana-Klasa. Sąd uznał, że w chwili, gdy składał on oświadczenie lustracyjne, wywiad jako taki nie podlegał lustracji.
W latach 1967-1990 Goban-Klas był członkiem partii komunistycznej. W 1986 r. został przez totalitarny reżim odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Autor: wg

Słowenia następną ofiarą euro? Kolejny pacjent do golenia Po Cyprze, w popularnym ostatnio serialu „Kolaps Europy” będziemy wkrótce mieli nowy odcinek – Słowenia. W tym miejscu garstka tych którzy jeszcze wierzą w euro i tak dalej, zaczyna zwykle głośno protestować: Słowenia nie ma sektora bankowego wielokrotnie większego od PKB Słowenia nie jest Cyprem! Racja! Słowenia nie jest Cyprem. Jest w jogurcie dużo większym niż Cypr! Na miejscu Słoweńców wialibyśmy z oszczędnościami zagranicę albo co najmniej pod materac. Prawdą jest że sektor bankowy w Słowenii to zaledwie 1.4x PKB, pestka wobec Cypru (%)  i poniżej unijnych standardów. Francja na przykład to blisko 2x więcej.   Dzięki temu Słowenia nie zawali się na skutek tego że, jak Cypr, wierząc w unijne zapewnienia polityczno poprawnie inwestowała w greckie obligacje które następnie padły. Zawali się za to dzięki dzikiej orgii wydatków i łatwego kredytu prowadzącej do bańki w nieruchomościach. Słowenia była czymś jak Polska – w miarę przyzwoitym po-komunistycznym skansenem gdzie rzeczy, a nieruchomości w szczególności, były tanie jak barszcz. A były tanie jak barszcz ponieważ nie było kredytu i wynalazku hipoteki, więc kupowało się je za gotówkę w kopercie, nie na kredyt. Wraz z upadkiem komunizmu i nadejściem postępu nadszedł kredyt przez duże „K” oraz wynalazek hipoteki. Wraz w nadejściem euro natomiast kredyt zrobił się tani jak barszcz. Jak wiadomo, jeśli kredyt staje się tani jak barszcz to to co za niego kupujemy staje się szybko drogie. Jest to logiczne. Jeśli mogę wziąć 1 milion kredytu to byle chlewik będzie mnie kosztował 100 tysięcy… Można też śmiało założyć że wyposzczone w komunizmie a nie nawykłe do kapitalistycznych zawiłości pieniężnych masy mając nagle dostęp do znacznego kredytu po niskiej cenie obchodziły się z nim nie najrozsądniej. No więc Słowenia, uzbrojona po zęby w tę finansową broń masowego rażenia zaangażowała się w sekularny boom budowlany, nie taki różny od, powiedzmy, hiszpańskiego czy polskiego. Z łatwym kredytem ceny szły w górę jak szalone, masy cieszyły się że się bogacą i stają się szybko masami milionerów, banksterzy odpalali grube cygara i liczyli rosnące w stratosferę a dmuchane banką nieruchomościową aktywa swoich banków. Z tym że Słoweńcy, w odróżnieniu od nas, patriotycznie odmówili sprzedania swoich banków kapitałowi zagranicznemu. Dzięki temu kapitał nie wpływał do wrażych kieszeni zagranicą. Wpływał za to do wrażych kieszeni lokalnej, post-komunistycznej nomenklatury i przyjaciół króliczka, robiącej za banksterów. W tym tkwi inna zasadnicza różnica z Cyprem, gdzie EU dokonała rajdu i przystrzygła głównie oligarchów rosyjskich i generalnie kapitał zagraniczny, oszczędzając miejscowych. Dzięki narodowym bankom w Słowenii natomiast mamy gwarancję że na ratowanie banków bekną teraz głównie miejscowi – czyli masy. Nawet IMF przewiduje że Słowenia, czy chce tego czy nie chce, będzie musiała zrekapitalizować swoje trzy największe banki na sumę rzędu 3% PKB. Nie wiadomo do jakiego stopnia liczyć można na pomoc EU lub IMF. Wątpliwe zresztą aby ktoś rozsądny miałby specjalny apetyt na taką pomoc. Po rajdzie na Cypr ze strony EU spodziewać się można wszystkiego. Może tym razem Dijsselbloem użyje dronów czy innych niekonwencjonalych metod nacisku? Wygląda więc że wszystko to ochoczo wykrztusić będzie musiał lud pracujący miast i wsi, płacąc cenę za swój „narodowy sektor bankowy” do którego tak tęskno niektórym u nas. Słoweńska bomba tyka. Stopy procentowe sięgnęły ostatnio 7% co zdaje się wskazywać na to że długo na eksploz  emisję słoweńskiego odcinka serialu czekać nie będziemy.  Powinno to dodatkowo dopingować Słoweńców do wycieczki z walizką do pobliskiego banku po gotówkę. Potem może być tłoczno… DwaGrosze

09/04/2013 Znikąd do nikąd Socjalizm i marnotrawstwo rozwijają się w najlepsze, biurokracja kwitnie, długi rosną, kraj się pogrąża. Czyli wszystko według scenariusza napisanego dwadzieścia dwa lata temu.. Licznik zadłużenia w centrum Warszawy zlikwidowany.. Bo jak się nie chce mieć gorączki- najlepiej rozbić termometr.. Najlepiej o sprawie nie mówić- wtedy nie ma żadnej prawy.. Wtedy nie ma długów.. Bo w świadomości nie istnieją.. Bo jak czegoś nie ma w świadomości” społecznej”- to nie istnieje.. jeśli oczywiście istnieje „świadomość społeczna”. Ratusz w Warszawie wydał w ubiegłym roku na przykład, na pomoc prawną 2,4 miliona złotych. Wydała oczywiście pieniądze podatników warszawskich pani Hanna Gronkiewicz Waltz. Z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.- ratusz jako budynek- nie jest winien. Winien jest człowiek. Tak jak przy wypadku samochodowym , nie jest winny samochód- tylko człowiek. I nie trzeba zabierać samochodu człowiekowi – trzeba karać człowieka.. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież Polska nie jest państwem prawa, tylko prawników, ale pani Hania wydała pieniądze podatników warszawskich na ….prawników zewnętrznych(??) To mało w Ratuszu prawników i radców prawnych na etatach? Jest ich około dwustu , a Ratusz ratuje się prawnikami zewnętrznymi. To tak jak w wojsku III Rzeczpospolitej.. Wojsko niby jest, składa się głównie z cywilnej biurokracji, dowódców i generałów- a prawdziwe wojsko jest w Afganistanie.- ale całości pilnują firmy ochroniarskie..(???) Za moich czasów pobytu w wojsku PRL-u- pełniliśmy służbę wartowniczą i sami pilnowaliśmy, żeby nas nie napali i nie okradli.. I to nie złomiarze, którzy już szykują się do rozrurowywania jeszcze nie wybudowanego Jamału II.. Tylko z bronią- na służbie wartowniczej.. Dzisiaj cywilów, pardon- generałów pilnują zewnętrzni ochroniarze.. Jest to olbrzymia armia 200 000 ludzki, którzy nie tylko pilnują obiektów wojskowych, ale są wszędzie.. Pilnują wszystkiego! A Policja Obywatelska? Ponad 100 000 ;ludzi i też głównie w biurach.. Są to prywatne firmy ochroniarskie wyrosłe jeszcze z czasów Okrągłego Stołu, moim zdaniem musiało być porozumienie dodatkowe mające na celu znalezienie atrakcyjnych źródeł dochodu dla funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i innych organów wtedy też demokratycznego państwa prawnego- tak jak dzisiaj.. Dawni ubecy musieli się gdzieś podziać.. Pozakładali więc firmy ochroniarskie, które pilnują.. Z pilnowania jest niezły grosz, zarówno publiczny jaki i prywatny.. Najlepiej pilnować instytucji państwowych- grosz jest w miarę pewny.. Obrabowani podatnicy nic nie powiedzą.. Nie mają wpływu na swoje pieniądze, odkąd przechwyciła je biurokracja. Ona najlepiej wie- jak je wydać.. Ooooooo… To na pewno! Tylko nie ma pojęcia jak je zarobić.. A jeśli chodzi o prawników zewnętrznych kręcących się przy warszawskim Ratuszu, to pieniądze dla nich znaleźć bardzo łatwo.. Wygląda na to, że mogą one pochodzić legalnych źródeł, z tych nowych czterdziestu(!!!) radarów, które Ratusz zamierza postawić dodatkowo w Warszawie przeciw kierowcom warszawskim. W końcu wcale nie chodzi o bezpieczeństwo- chodzi o pieniądze, które wpływają i wypływają na cele ustalane przez biurokrację.. Pomyślałem sobie, dlaczego tylko czterdzieści radarów..? A dlaczego nie sto czterdzieści? Na każdej ulicy po dwa, żeby kierowcy ani zipli.. Gdzie się nie obejrzą- zaraz radar, albo policjant na służbie, ręka w rękę ze strażą miejską i inspekcją drogową oraz służbą celną.. Oraz tajniakami, którzy też szukają pieniędzy do budżetu..

Oczywiście przy tym tempie zadłużania, 5 czy 7 tysięcy na sekundę- nie ma takiej możliwości prawnej, demokratycznej, społecznej, prawoczłowieczej, budżetowej czy innej, żeby nadążyć ze ściąganiem pieniędzy na spłatę odsetek od zaciągniętych długów na poziomie 400 miliardów dolarów i więcej w interesie organizacji międzynarodowych i finansowych żyjących z zadłużania narodów i państw.. Nie ma takiej możliwości, bo jest to za duży ciężar. 42 miliardy złotych odsetek rocznie(!!!!!). Żeby nie wiem ile zjedli kotletów poprzez swoich atletów- to nie udźwigną, taki to ciężar..

I dlatego władza organizuje proceder rabowania swoich poddanych zwanych w demokracji” obywatelami”, żeby jak najwięcej z nich wydusić.. A jest jeszcze co. .Kierowcy mają jeszcze trochę pieniędzy, mogą się przecież podzielić z demokratycznym państwem prawnym opartym o rabunek.. W końcu chcą bezpieczeństwa radarowego, czy nie? Zresztą kto będzie w demokratycznym państwie prawnym ich o cokolwiek pytał.?. Mogą przecież sobie pomanifestować, nawet blokować drogi- a sprawy i tak będą posuwały się w określonym kierunku.. W kierunku na zagładę i zadłużanie.. I uczynienie z „obywateli” wielkich niewolników demokratycznego państwa prawnego- nie nazywanego przez propagandę- państwem policyjnym.. Wszak żyjemy w państwie, gdzie każdy ma prawa człowieka, a nie ma praw naturalnych przysługujących człowiekowi wraz z przyjściem go na świat.. Niekoniecznie demokratyczny i prawny.. W końcu najlepszy saper może się pomylić, wylatując z roboty.. W tym czasie jakieś Stowarzyszenie, których w demokracji jest multum, i każde spełnia jakąś „pożyteczną rolę” dla władzy, głównie rolę polegającą na narzucaniu nam nowego sposobu postępowania wobec demokratycznego państwa prawnego, prowadziło akcję medialną pt” Bez kasku nie jadę”(???) Chodzi Stowarzyszeniu o to, żebyśmy pod żadnym pozorem nie wsiadali na jednośladu bez kasku- na razie po dobroci, a jak przyjdzie odpowiedni czas- to znaczy wytresuje się propagandowo masy- wtedy wprowadzi się przymus.. Każdy będzie jeździł na rowerze czy motorynce- w kasku. Będzie mu bezpieczniej.. Nie tylko oczywiście Stowarzyszenia pchają nas w kierunku niewoli, bo pamiętam jak pan Jarosław Kret agitował podczas opowiadania bajek o pogodzie, żeby włączać światła w samochodach w piękną pogodę.. I popatrzcie Państwo- władza posłuchała pogodynka.. Wprowadziła przymus palenia świateł w samochodach… Kim jest w takim razie pan Jarosław Kret? Musi być kimś ważnym w hierarchii ważności.. Potem kaski wprowadzi się obowiązkowo przy chodzeniu do sklepów na zakupy, a także przy chodzeniu na spacery- a w górach szczególnie. Mam na myśli góry skaliste.. Także dla sprzedawczyń, które wychodzą z tyłu sklepu żeby sobie zakurzyć, gdyby musiały uciekać przed funkcjonariuszami straży miejskiej, gdy ci będą je ścigać za niezgodne z demokratycznym prawem palenie.. Bo palenie szkodzi zdrowiu, tak jak alkohol.. To dlaczego demokratyczne państwo prawne pozwala jeszcze te trucizny sprzedawać? Stewardessy i stewardzi też powinni móc palić papierosy … Ale pod dwoma warunkami podczas lotu: po pierwsze w kasku- a po drugie- na zewnątrz samolotu…. I nareszcie pasażerowie siedzący w samolocie w kaskach będą bezpieczni od papierosowego dymu… No i nie należy zapominać o represjonowaniu kierowców samochodów.. Czy tylko Kubica musi jeździć w kasku? „Bez kasku nie idę nawet do ubikacji.”- takie powinno być hasło… WJR

CZTERY PYTANIA do prof. Zybertowicza o pozytywy smoleńskiej dyskusji w TVP i postawę "GW". Red. Wroński zaniepokojony perspektywą konsensusu? wPolityce.pl: - Czy wczorajszy wieczór w TVP można traktować jako pewną jaskółkę w dyskusji publicznej? Czy uzasadniona jest opinia, że Telewizja Polska otworzyła poważną debatę smoleńską? Prof. Andrzej Zybertowicz, socjolog: - Tak. Piotr Kraśko starał się rozmowę poprowadzić konstruktywnie. Prosił uczestników dyskusji – najpierw badaczy analizujących techniczne aspekty katastrofy, a później czwórkę dziennikarzy i dwóch profesorów o wskazanie dróg przezwyciężenia podziałów i ustalenia minimalnego choćby porozumienia co do faktów. Proszę zwrócić uwagę, że byli na to otwarci profesorowie Paweł Artymowicz i Jacek Rońda oraz wszyscy uczestnicy drugiej części dyskusji z wyjątkiem dwóch osób: prof. Ireneusza Krzemińskiego i Pawła Wrońskiego z „Gazety Wyborczej”. Zachowania dwóch ostatnich nie były rzeczowe. Wroński zarzucał filmowi Anity Gargas, że jest propagandowy. Szkoda, że nie wyjaśnił, na czym polega propagandowy charakter np. pokazania sceny niszczenia wraku. Wygląda na to, iż informacje niepasujące do mentalności red. Wrońskiego uważa on za propagandę. Jako wiarygodne dopuszcza tylko te informacje, które pasują do jego obrazu świata.

Jeszcze bardziej zaskakiwała postawa prof. Krzemińskiego, mojego kolegi z socjologicznej branży, którego emocjonalne zachowanie wskazuje na funkcjonowanie w jakimś bąblu myślowym, w którym informacje filtrowane są niezgodnie z etosem badawczym. Paweł Lisicki pokazał na istnienie faktycznych podstaw do nieufania zarówno komisji Millera jak i władzom polskiego państwa odnośnie ich zachowania po katastrofie smoleńskiej. Podawał informacje powszechnie znane, ale jakby obce prof. Krzemińskiemu. Pozostali uczestnicy debaty – prof. Michał Kleiber, redaktorzy Michał Karnowski, Lisicki, Andrzej Stankiewicz oraz prowadzący Kraśko szukali jakichś ścieżek ustalania faktów i przezwyciężania podziałów. To jest pozytywne.

Zwraca pan uwagę na postawę Pawła Wrońskiego. Od kilku dni widzimy na łamach „Wyborczej”, że postawiła ona sobie za punkt honoru konsekwentne dezawuowanie filmu Anity Gargas. Szaleńczo atakuje Telewizję Polską za to, że ośmiela się ona pokazywać widzom dokument, z którym redakcja z Czerskiej kompletnie się nie zgadza. To, co widzieliśmy w ostatnich dniach na łamach „GW” – najpierw w czwartek w trzech komentarzach i kuriozalnym wywiadzie Agnieszki Kublik z prezesem TVP, a później w obszernym sobotnim dodatku – doskonale pokazuje, czego jak ognia unika „Gazeta”. Oni bronią się rękami i nogami przed rzetelną debatą. Mam wrażenie, że część środowiska „Gazety Wyborczej” to biedni, zakłamani ludzie będący ofiarami własnych wyobrażeń na temat siebie samych i tych, z którymi się nie zgadzają. Proszę zwrócić uwagę, jak wypowiadał się Wroński: „Mówimy o przybijaniu kisielu do ściany. O dzieleniu ludzi przez polityków. Materiał Anity Gargas pokazuje świetnie, jak to wszystko jest manipulowane”. Nie po raz pierwszy mam wrażenie, iż środowisko „Wyborczej” swoje własne, wewnętrzne mechanizmy funkcjonowania i sposób traktowania obcych mu środowisk projektuje na świat zewnętrzny. Czy dlatego, iż sami toczą służalczo-manipulacyjne gry, są przekonani, że inni postępują tak samo?

Widzi pan w ogóle pole do dyskusji z „Gazetą Wyborczą” na temat Smoleńska? W sobotę opublikowała ona 16 stron „prawdy” o katastrofie. W każdym punkcie mamy tam półprawdy, manipulacje, nieścisłości podporządkowane jednemu – atakowaniu tych, którzy ośmielają się kwestionować oficjalne ustalenia. Zwróćmy uwagę, czym zbulwersował wczoraj prof. Krzemińskiego red. Lisicki – celnie zwracając uwagę na obfite posługiwanie się przymiotnikami przez profesora. Stawiam hipotezę, iż gdyby zrobić formalną, językową analizę schematów narracji „Wyborczej” na temat katastrofy smoleńskiej, znaleźlibyśmy schematy myślowe typowe dla postaw antysemickich. Zauważylibyśmy daleko posuniętą odmowę wiedzy, niezdolność do patrzenia rzeczywistości w oczy i uporczywe karmienie własnych stereotypów.

W studiu TVP dużo mówiło się o szukaniu porozumienia. Ale czy w sprawie smoleńskiej o to właśnie chodzi? Czy celem nie powinna być prawda zamiast jakiegoś kompromisu w debacie publicznej? W nauce do prawdy dociera się poprzez konsensus co do procedur jej poszukiwania. Dziennikarze mogą ich nie znać. Ale np. sądzę, iż profesorowie Artymowicz i Rońda są w stanie znaleźć porozumienie co do zasad prowadzenia dalszych dociekań. Na tej podstawie są w stanie ustalać prawdę. Minimalny konsensus to niezbędny warunek docierania do niej. Wygląda, jakby perspektywa takiego konsensusu red. Wrońskiego niepokoiła. Rozmawiał Marek Pyza

Macierewicz: Wygląda na to, że rząd tworzy sobie klasyczny wydział propagandy smoleńskiej. Skala zakłamania przypomina już w tej chwili kłamstwo katyńskie Skala zakłamania przypomina już w tej chwili kłamstwo katyńskie. Próbę udowadniania, że Polaków zamordowali w Katyniu Niemcy, bo znaleziono tam niemieckie łuski. Czasami mam wrażenie, że ta nadaktywność może być kwestią jakiegoś strumienia pieniędzy, które zostały przeznaczone na te "materiały edukacyjne" - tak Antoni Macierewicz odnosi się w rozmowie z "Gazetą Polską Codziennie" do ostatniej aktywności mediów typu "Gazeta Wyborcza", które wiele miejsca poświęcają sprawie katastrofy smoleńskiej. Z zainteresowaniem wysłuchałbym jednego rzeczywistego i  merytorycznego zarzutu wobec metodologii pracy naszego zespołu. Oczywiście, być może gdzieś się mylę, być może mylą się gdzieś nasi eksperci. Ale chcemy o tym dyskutować. Tymczasem wciąż nasze apele o polemikę zderzają się z murem ignorancji - tłumaczy poseł Macierewicz. Przewodniczący zespołu smoleńskiego przyznaje, że zapowiadany ostatnio rządowy zespół zajmujący się katastrofą smoleńską to będzie "klasyczny wydział propagandowy":

Zespół, który zamierza powołać premier Donald Tusk, będzie niewątpliwie finansowany z pieniędzy podatników. Wygląda na to, że rząd tworzy sobie klasyczny wydział propagandy smoleńskiej. Śledztwo w sprawie tak ogromnej tragedii narodowej jest badane niczym włamanie do kurnika. Macierewicz w rozmowie z "GPC" zapowiada również publikację raportu związanego z kolejnym etapem prac zespołu parlamentarnego. Zaznacza, że znajdą się tam materiały "niepodważalne". Sięgnęliśmy po zobiektywizowany materiał, czyli zapis zachowania się poszczególnych przyrządów, tak jak jest on zapisany w skrzynce parametrów lotu. To zostało nałożone na mapę terenu i umieszczone w czasie ostatnich sekund. W związku z tym wiemy, kiedy które zespoły mechaniczne się wyłączały, a które ulegały awarii, np. silniki, czy generatory. Niech dr Maciej Lasek, który nie potrafi zmierzyć brzozy, zacznie polemizować nawet nie z zespołem, ale firmą ATM, która dokonała odczytów - zaznacza Macierewicz.
Wskazuje, że odczytana została kolejna dana z systemu TAWS, którą zapisywało urządzenie MSL. Za pomocą GPS zapisywana jest wysokość mierzona od poziomu morza. W związku z tym, gdy mamy wyliczony poziomicami teren, nad którym leciał Tu-154M, i nałożymy na to trajektorię wyliczoną według punktów MSL, odjęcie jednej wartości od drugiej daje obiektywną wysokość, na której znajdował się samolot. I ta nigdy nie schodzi poniżej 30 m, a w TAWS 38 było to nawet ok. 40 m. To kolejny dowód na to, że nie było żadnego uderzenia w drzewo, bo tupolew przeleciał nad nim. Proszę mi udowodnić, że było inaczej - mówi Macierewicz.
Zaznacza, że tupolew "rozpadał się w powietrzu, począwszy od kilometra wstecz (wobec brzozy - red.), rozsiewał z ogromną prędkością odpadające fragmenty, a te uderzały w poszczególne miejsca, w płoty dachy, drzewa, obcinając ich gałęzie". KL

Masowe upadłości także w I kwartale tego roku

1. W gospodarce rynkowej, upadłości są normą taką jak powstawanie nowych firm ale o kondycji gospodarki informuje między innymi ilość i potencjał firm, które zwracają się do sądów z takimi wnioskami. Od roku 2008 ilość upadłości w polskiej gospodarce z roku na rok rośnie i to bardzo wyraźnie. W roku 2008 było ich „tylko” 425, w roku 2009 już 673, w roku 2010 – 691, a w 2011 aż 730 (dane te dotyczą tylko upadłości ogłaszanych przez sądy i prowadzonych zgodnie z prawem upadłościowym). Jednak rok 2012 był pod tym względem rekordowy. Według danych firmy Euler Hermes (zajmującej się ubezpieczaniem należności handlowych), w roku 2012 w Polsce upadło aż 941 firm czyli o 28% więcej niż rok wcześniej. W tej niechlubnej statystyce wyprzedziła nas w Europie tylko Portugalia i Grecja gdzie upadło odpowiednio o 43% i 30% więcej firm niż w roku poprzednim (ale Grecja i Portugalia przeżywają trwającą już kilka lat recesję). Nawet w dotkniętej głęboką recesją gospodarce hiszpańskiej było lepiej, bo tam upadło „tylko” o 24% firm więcej niż w roku poprzednim.

2. Branżą najbardziej dotkniętą bankructwami okazało się budownictwo. W tym sektorze upadło w roku 2012 – 273 firmy (blisko 1/3 wszystkich upadłości) czyli aż o 87% więcej niż w roku ubiegłym. Z wielkimi firmami giełdowymi z sektora budowlanego, które upadły (takimi jak DSS, Hydrobudowa, PBG),były związane setki podwykonawców i upadłości generalnych wykonawców wielkich inwestycji, spowodowały trwającą do tej pory wśród nich, falę upadłości bądź likwidacji. W kategoriach ekonomicznych trudno tę falę upadłości zrozumieć, ponieważ w ostatnich latach tylko sektor publiczny, wydał na inwestycje infrastrukturalne (głównie drogi, linie kolejowe, stadiony) ponad 130 mld zł.

Właśnie w związku z finalizacją przygotowań do Euro 2012, a także kończeniem się wydatkowania środków finansowych z budżetu UE na lata 2007-2013, rząd Donalda Tuska obiecywał branży budowlanej boom inwestycyjny, a niestety mamy największą w Europie falę upadłości w tej branży.

3. Niestety ta fala upadłości już nie tylko w sektorze budowlanym jest kontynuowana także w 2013 roku. W I kwartale tego roku upadło aż 240 spółek (tylko tych których upadłości ogłaszają sądy) i pod tym względem był to najgorszy kwartał w polskiej gospodarce od 8 lat. Wszystkie te firmy zatrudniały około 13 tys. pracowników, a ich łączne obroty w roku 2012 sięgnęły kwoty 3 mld zł, a więc ich upadłości są poważnym uderzeniem zarówno w gospodarkę jak i rynek pracy. W dalszym ciągu podobnie jak w roku 2012 największą grupą przedsiębiorstw, która upadła w I kwartale 2013 roku, to przedsiębiorstwa budowlane (ponad 1/4) ale coraz liczniej upadają także przedsiębiorstwa z branży metalowej, czy producenci elementów drzewnych współpracujący z budownictwem. Zaczęły się także upadłości wśród dystrybutorów hurtowych. Takich upadłości było aż 37. Znamienne były upadłości dwóch dystrybutorów samochodów i akcesoriów do nich, ponieważ obydwie firmy należały do pierwszej dziesiątki pod względem wielkości obrotów takich firm w Polsce. Pokazuje to skalę kryzysu w tej branży w Polsce. Coraz liczniej wśród upadających przedsiębiorstw są reprezentowane te z sektora usług (w I kwartale było ich aż 50), co oznacza, że spowolnienie z przemysłu coraz mocniej przenosi się do tego sektora. Niestety wszystko wskazuje na to, że w całym roku 2013, liczba upadłości zdecydowanie przekroczy 1000 spółek i będzie to już 6 kolejny rok w którym ona wyraźnie wzrośnie. Kuźmiuk

Cypryjskie banki powinny zbankrutować! Sadząc z temperatury za oknem, wydatek 900 mld euro na walkę z Globalnym Ociepleniem przyniósł wymierne efekty. To zdanie jest oczywiście żartem – natomiast sądząc ze stanu gospodarki, był jedną z przyczyn jej dramatycznego schłodzenia. Proszę zauważyć: jedną z przyczyn. Znaczy to, że dzisiejsza gospodarka jest tak bogata, że głupi bilion eurosów nie powoduje jeszcze nagłego załamania. Zawdzięczamy to oczywiście umiejętnemu drukowi pieniądza. Ponieważ kursy PLN-USD-EUR drastycznie się nie zmieniają, widać, że te trzy punkty fałszowania swoich pieniędzy idą mniej więcej równo. Przypuśćmy teraz, że NBP zacząłby po cichu drukować doskonale sfałszowane amerykańskie dolary; Fed zacząłby drukować idealnie sfałszowane eurosy, a EBC drukowałby – wzorem Fryderyka Wielkiego, który na potęgę fałszował polską walutę – złotówki. Ale byłby wrzask, ale leciałyby oskarżenia! A przecież – zakładając, że wydrukują tyle samo, co wydrukowali teraz – sytuacja byłaby identyczna! By być ścisłym: dla gospodarki lepiej jest, gdy pieniądz dodrukuje fałszerz (ale nie inne państwo!), niż gdy robi to jego własne państwo. Paradoksalne – ale prawdziwe. Nie mówię, że „sprawiedliwe”… Na razie pieniądze te wpuszczane są w bankrutujące banki. Rozpoczęły to USA – i to jeszcze za rządów p. Jerzego Busha juniora. To znaczy: III Rzeczpospolita zrobiła to na samym wstępie, bo nie miała pieniędzy – ale potem p. Leszek Balcerowicz i inni szefowie NBP starali się tę praktykę ograniczać. Obecnie jest to niemożliwe. Pieniędzy znów brakuje, a – jak wiadomo – „Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd, jeśli zabraknie mu pieniędzy”. Dodruk pieniądza jest względne łagodnym sposobem rabunku. Na Islandii w momencie kryzysu bankowego rząd nie dofinansował banków. Banki upadły, Islandczycy potracili większość (!) swoich pieniędzy – ale byli zadowoleni, bo rząd nie ugiął się pod naciskiem, głównie brytyjskim, by dodrukować pieniądze i dać bankom – żeby mogły spłacić zagranicznych wierzycieli, głównie Szkotów i Anglików. Inna sprawa, że podobno prawo islandzkie zapewnia bankom gwarancję państwową… Nie wiem – nie znam islandzkiego. Gdyby tak było, zmieniałoby to oczywiście prawną ocenę działania rządu w Rejkiawiku… Zauważyłem, że cała Sieć zgodnie ujada na (właśnie: na kogo?) za próbę obrabowania ludzi posiadających pieniądze w cypryjskich bankach. Wydaje się, że mało kto rozumie istotę problemu. Otóż banki na Cyprze przez lata oferowały korzystne warunki – optymistycznie zakładając rozwój gospodarczy. Optymizm okazał się w końcu zawodną wskazówką – i przed bankami zawisła groźba bankructwa. I to właśnie powinno nastąpić. Który bank by się utrzymał, to by się utrzymał – a który nie, to nie. Posiadacze kont w tych bankach zapewne straciliby 20-30% wartości wkładów. Ale nikt nie mógłby pisnąć. Kto spekuluje, składając pieniądze u tych, co oferują bardzo korzystne warunki, musi liczyć się nie tylko z zyskiem, gdy pójdzie dobrze – ale i ze stratą, jeśli pójdzie źle. Takie rozumowanie jest dziś jednak niepopularne w kompleksie bankowo-państwowym – a i Większość opowiada się, zdaje się, za „ratowaniem”. „Ratowanie” – to ładnie brzmi. Jakże to nie ratować, kiedy można uratować? Finansjera z poparciem polityków UE uznała, że mniejszym złem jest ratowanie tych banków. I bardzo słusznie uznała przy tym, że ci, co korzystali, a teraz straciliby 25%, powinni do tej operacji dołożyć te 7-10% – i jeszcze całować po rękach ratowników. Zarówno ci, co złożyli pieniądze w bankach solidniejszych, jak i ci, którzy złożyli je u pechowych ryzykantów. Cóż – skoro raz podjęto niemoralną decyzję o ratowaniu, to pozostaje już tylko zastanawianie się, jaka metoda jest mniej niemoralna… Tu jednak powstała jeszcze kwestia prawna: jak pozbawić oszczędzających tych 10% pieniędzy, nie ogłaszając bankructwa?!? Wydaje się, że komuniści rządzący EBC zupełnie nie wzięli tego pod uwagę. Każdy komunista wie, że jak „trzeba zabrać” – to trzeba. Jakoś się to zrobi. Najprostszą drogą wydawało się wydanie przez parlament Republiki Cypru ustawy odbierającej ludziom ich pieniądze. W krajach komunistycznych jest to normalka. Sejm może ogłosić, że wszystkim obywatelom urodzonym w roku podzielnym przez trzy zabiera 5% pieniędzy i przydziela je urodzonym w latach pozostałych – i koniec. W państwie totalitarnym – a d***kracja to ustrój totalitarny – Większość może wszystko. Nieoczekiwanie cypryjski parlament postanowił nie brać tego na swoje barki. Przywykł do normalności – a bo co? 2/3 posłów zagłosowało przeciwko, 1/3 się wstrzymała – za tą propozycją nie zagłosował nikt! Co dalej? Nasuwają się trzy możliwości:

1. Ratownicy zrezygnują z ratowania: niech złe banki padają! Mało prawdopodobne: zbyt wiele osób już pobrało łapówki oraz premie za plany ratownictwa.

2. Ratownicy załamią się i postanowią pokryć całość długów banków cypryjskich. To typowe w dzisiejszych „kobiecych” czasach. Mamusia mówi: „Synku, dołożę ci 1/3 do garnituru, jeśli zaoszczędzisz 2/3”. Po czym synalek pieniądze przepija… – a mamusia i tak mu garnitur kupuje. Uważam, że jest to bardziej prawdopodobne niż (1).

3. Rozpoczynają się żmudne negocjacje z poszczególnymi bankami. Zaoferuje się im pieniądze, jeżeli… Te będą musiały zwoływać posiedzenia rad nadzorczych, zebrania akcjonariuszów, odwoływać się do sądów – wszystko zależy od ich statutów i cypryjskiego prawa. Jest to metoda względnie najrozsądniejsza. Przede wszystkim negocjować będą tylko banki naprawdę zagrożone – tymczasem ustawa przydzieliłaby również bankom całkiem zdrowym pieniądze ich klientów! Przypominam, że gdy siedem lat temu po raz pierwszy dodrukowano w USA pieniądze i przydzielono je bankom, spora ich część w ogóle pieniędzy nie potrzebowała! Ale oczywiście wzięły. Internauci mają jednak rację: żadnych działań nie należało w ogóle wszczynać – i koniec. Cała ta działalność aż śmierdzi komunizmem i brakiem szacunku dla cudzych pieniędzy. Nieszczęście polega na tym, że w d***kracji ludzie domagają się od polityków: „Zróbcie coś!” – a ci, niestety, w totalitarnym państwie mają możliwości coś zrobić. Cokolwiek by zrobili, jedno jest pewne: zaufanie do banków – i tak już mocno nadszarpnięte – po tej aferze zmaleje jeszcze bardziej. Pierwszą ofiarą padły bankomaty oraz brytyjskie, greckie i inne banki mające filie na Cyprze. Kto następny? Otóż wcale nie musi to być Polska. Inne państwa są w znacznie gorszej sytuacji. P. Jerzy Soros przeprowadził kiedyś udany atak spekulacyjny na Bank Anglii. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby teraz spróbował z Niemcami! Mało kto wie, ale zadłużenie RFN na jednego jej „obywatela” jest większe niż Grecji. Ludzie mają jednak do Niemców zaufanie. Gdyby p. Sorosowi udało się na parędziesiąt minut tym zaufaniem zachwiać, stabilność RFN mogłaby runąć jak domek z kart. Po czym władzę mogliby tam objąć narodowcy – jak przed wojną. I oczywiście nowe państwo niemieckie, „IV Rzesza”, rozpoczęłoby zatargi z sąsiadami – bo to najlepszy sposób, by naród skupił się wokół własnego rządu… Czy „nasze” MSZ ma plan ratunkowy na taką okoliczność? JKM

SPÓR O ANTYKOMUNIZM Rafał Brzeski, pisząc przed laty o prowadzeniu „wojny informacyjnej”, wskazywał na jej poszczególne etapy: „W wojnie informacyjnej zniewala się społeczeństwo stopniowo. Trwa to latami. Polem walki jest ludzka świadomość. W pierwszej fazie wyznaczona do podboju społeczność jest demoralizowana, żeby złamać jej moralny kręgosłup. W kolejnej fazie burzy się obowiązujący w niej od wieków porządek wartości, potem pozbawia się ją poczucia własnej godności, zakłamuje osiągnięcia przodków, wpaja poczucie ogólnej niemożności, by wreszcie zniechęcić do stawiania oporu tłumacząc, że wszelki sprzeciw jest bezsensowny, bo trzeba płynąć z prądem”. W naszej, polskiej wojnie, czas PRL-u był zaledwie pierwszym etapem podboju, nie najgroźniejszym w skutkach, bo prowadzonym przez rozpoznawalnego, zewnętrznego wroga. Przypominał plagę szczurów, roznoszących „czarną śmierć” w „brzydkim, pozbawionym ptaków, drzew i ogrodów” Oranie. Prawdziwa epidemia zaczęła się wówczas, gdy szczury zniknęły z ulic miasta, gdy „ujrzeliśmy mediolańskie saturnalia na skraju grobów" i to, co powinno przerazić stało się obrazem powszednim. Kolejną fazę powierzono wrogom ulokowanym wewnątrz społeczeństwa, ukrytym za parawanem „wolnych mediów”, szermującym hasłami demokracji, okrytych społecznym zaufaniem i przywłaszczonym mianem autorytetów. Prymitywna falsyfikacja języka, tworzenie symulowanych podziałów, rewizja polskiej historii, walka z pamięcią, niszczenie kultury i szkolnictwa, propagowanie zachowań antyspołecznych i amoralnych – wyznaczały drugi i znacznie groźniejszy proces dezintegracji. Były czasem, o którym Gustaw Herling Grudziński pisał, że ma „zabić w ocalałych, w ich dzieciach, wnukach i prawnukach smak, wartość i godność życia zrzeszonego" Dramat polegał na tym, że ten wróg działał za aprobatą ogromnej części społeczeństwa, był uznawany za „swojego”, akceptowany i obdarzony wiarą w dobre intencje. Narzucenie Polakom tezy o „uśmierceniu” komunizmu, znakomicie ułatwiło walkę z antykomunizmem. Skoro komunizm umarł, zbędna też stała się postawa antykomunistyczna i odwoływanie do niej trąciło anachronizmem i donkiszoterią. A. Michnik, w artykule „Szare jest piękne” mógł zatem napisać – „Naprzeciwko siebie stanęły dwa odmienne światy wartości. Z jednej strony pragmatyczny, nierzadko nasycony pogardą i cynizmem świat ludzi dawnego reżimu. Z drugiej: anachroniczny patriotyzm ludzi konserwatywnych wartości, którzy w przeszłości stawiali opór komunizmowi. Dawny heroizm świata odpornego na represje teraz objawił drugą twarz: nietolerancji, fanatyzmu, odporności na idee modernizacyjne.” „Rozprawy” z antykomunizmem stały się ulubionym motywem twórczości żurnalistów, ustępując jedynie miejsca równie zajmującym tematom - „polskiego antysemityzmu” czy „megalomanii narodowej”. O proweniencji tych motywów wspominałem wcześniej, zatem ich propagandowa reaktywacja dowodziła skuteczności komunistycznych narzędzi i biegłości sukcesorów. Jacek Kwieciński w artykule „O wolną Polskę” przypominał – „Oto A. Michnik w tekście wręcz zasadniczym pisał już w 2000 r. (artykuł „Mantra zamiast rozmowy”) o „kłamstwie komunizmu i kłamstwie antykomunizmu”, „Kłamstwo stare – kłamstwo komunistów rozliczających faszyzm – zostaje zastąpione kłamstwem nowym: kłamstwem antykomunistów rozliczających komunizm”. Postawienie na równi najbardziej zakłamanego, niszczącego ludzką świadomość, ludobójczego systemu i autentycznej niechęci do niego mogłoby wydawać się szokujące. Ale to i tak eufemizm, bo potępienie absolutnego zła komunizmu jest dla Michnika przejawem postawy „prostackiej”. A już powiedzenie, że komunizm jest straszny już od samych podstaw, z natury i założeń, a nie tylko zbrodni, to herezja zupełna, temat tabu. Oczywiście nie tylko w Polsce. Bo niemal obowiązuje ideologia anty-antykomunizmu – niejako element poprawności politycznej.” Wspomniana przez Kwiecińskiego „ideologia anty-antykomunizmu” nie jest samoistnym dziełem grupki medialnych krzykaczy. Jak każde z narzędzi w komunistycznym arsenale pojęć – paralizatorów, nie znajduje oparcia w faktach ani w elementarnej logice. Bo jeśli komunizm był złem – czego nie negują nawet postaci „opozycji demokratycznej”, jakże walka z nim i próby rozliczenia, również mogą być złe? Niedorzeczność „ideologii anty-antykomunizmu” znajduje usprawiedliwienie tylko wówczas, gdy służy ona obronie komunizmu i chce postrzegać w nim dobro. Wtedy jednak jest składnikiem komunistycznego oszustwa i nie zasługuje na najmniejszą refleksję. Powinna zostać odrzucona, bez wdawania się w polemikę i zaśmiecania dyskursu publicznego.[…] Tadeusz Zawadzki, jedna z głównych postaci mackiewiczowskiej „Drogi donikąd”, przedstawiając sytuację pod rządami Sowietów, mówił „Słowa mają tu znaczenie odwrotne albo nie mają żadnego. Odbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy chciał sparaliżować akcję zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki". „Genialna prostota” semantycznego terroryzmu polegała na tym, że zachowania moralnie dobre (sprzeciw wobec komunizmu, głoszenie prawdy historycznej, patriotyzm, szacunek dla tradycji), przedstawiano jako rzeczy negatywne, nadając im znaczenie sprzeczne z elementarnymi normami etycznymi. To co w każdej normalnej i silnej społeczności byłoby wyznacznikiem pożądanych, obywatelskich postaw lub stanowiło fundament wolnego państwa – w III RP zostało sprowadzone do moralnego absurdu, stając się synonimem szkodliwego obskurantyzmu i znakiem wykluczenia. Ten ciasny, ograniczony sposób erystyki, tuszujący w istocie nienawiść wobec polskości cechuje całą, prostacką umysłowość tzw. elit III RP i od dwóch dekad zatruwa życie milionów Polaków.

W takich praktykach trzeba dostrzegać najgroźniejszy manifest, wiodący wprost do oswajania z „normami” komunizmu i budowania niewolniczej świadomości, w której polskość – z jej ważnym atrybutem antykomunizmu - ma być postrzegana jako kompromitujący i bezużyteczny bagaż. […] Obecny reżim z niezwykłą łatwością wmówił Polakom, jakoby archaiczna konstrukcja okrągłego stołu była jedyną, na której można budować polską państwowość. Próba podważenie tego fundamentu jest traktowana niczym negowanie zdobyczy Rewolucji i burzenie ustroju narzuconego Polakom siłą sowieckich bagnetów. Wywołuje histeryczne oburzenie „elit” i prowadzi do miotania najcięższych oskarżeń. Dzięki stosowaniu takich mechanizmów, w świadomości społeczeństwa ma powstać przeświadczenie, że każda próba „obalenia republiki” jest zamachem na Polskę, musi prowadzić do „anarchii” i „godzenia w interes narodowy”. Już tylko ta retoryka ujawnia „nieprawe” pochodzenie grupy rządzącej III RP, obnaża jej lęk przed demistyfikacją i jest dowodem, że fundamenty tego państwa są zbudowane na patologicznych, antypolskich podstawach. […] Niemałą rolę w rozprawie z antykomunizmem odegrali intelektualiści- pochylający się z uwagą nad wytworami medialnych terrorystów, podejmujący spór z prostackim bełkotem lub szukający „konsensusu” z epigonami komunizmu. Była to postawa diametralnie różna od tej, jaką wobec komunizmu i jego pochodnych zajmowali najwybitniejsi intelektualiści II Rzeczpospolitej, odmawiający uznania „obcego” za przedmiot godny polemiki. […] Prowadzony na wielu poziomach „spór o właściwą interpretację komunizmu” powinien być rozstrzygnięty, nie poprzez pseudonaukowe wywody, ale prostym rachunkiem krzywd wyrządzonych przez ludobójców. „Właściwą interpretację” komunizmu wyznacza ilość przestrzelonych potylic i liczba ofiar ubeckich katowni. Próba intelektualizacji i przeniesienia „sporu” na grunt polemiczny kończy się zawsze porażką rozumu i prowadzi do „straszliwego zamazania”. Obcując z komunistycznym zafałszowaniem, łatwo zapomnieliśmy, że „świat zaczyna się od dokładnego, ostrego widzenia. Ostrego widzenia przedmiotów w jasnym obiektywnym świetle. Bez cienia.” Tymczasem programowa kampania wyszydzania postaw antykomunistycznych, a nawet przydawania im błazeńskiej, bolszewickiej gęby, sprawiła, że niewielu Polaków potrafiło przyznać się do takiego „wynaturzenia”, a jeszcze mniej rozumiało, na czym polega prawdziwy antykomunizm. Ryszard Legutko tak opisywał przed laty sytuację antykomunizmu:

"Pojawiły się i nadal pojawiają sugestie, że istnieje jakieś powinowactwo duchowe między komunistą a antykomunistą, że antykomunizmu trzeba się strzec, bo stanowi on niemal zwierciadlane odbicie komunizmu. Doszło do sytuacji paradoksalnej: okazało się, że komunizm był zły, ale niezależnie od tego jak bardzo był zły, antykomunizm nigdy nie był dobry.” […] Jest oczywiste, że podobna aberracja, pozwalająca wyszukiwać „powinowactwo duchowe między komunistą a antykomunistą” nigdy nie miałaby miejsca, gdyby żałosne dylematy ludzi zaczadzonych bolszewickim fetorem potraktowano z całą „ostrością widzenia”, na jaką zasługiwały. Słowa Zbigniewa Herberta z rozmowy z Jackiem Trznadlem przecinają te niedorzeczne dywagacje, jakże sensowną refleksją - „Na początku była mała grupka agentów, którzy uczepili się intelektualistów, a intelektualiści odegrali na cześć „nowego” symfonię patetyczną... To było małe, głupie, nędzne, zakłamane.” Stąd wynikała potrzeba usprawiedliwienia – tak upiornego, by dobro wymieszać ze złem i polski antykomunizm skazić rzekomym „powinowactwem duchowym”. Przez dwie dekady akceptowano fałszywą „krytykę antykomunizmu” i znoszono tyrady o „polskim szowinizmie” czy „rusofobii” – nie próbując uwolnić się od prostackiej retoryki ani zignorować pokrzykiwań komunistycznych epigonów. Nie logika i nie siła argumentów decydowała o znaczeniu tych opinii, ale przyzwolenie na racjonalizowanie czegoś, co nigdy nie zasługiwało na miejsce w polskiej kulturze umysłowej i tradycji. „Nie było z kim polemizować i o co polemizować. Nie było języka. Język był sprzedany, zakłamany, zupełnie jak w czasach hitlerowskich” – mówił Herbert o polemice z komunistami i dodawał – „Bo to jest ustrój nierzeczywisty, ustrój widmowy, i dlatego tak trudny do zwalczenia. Ja mu odmówiłem ontologicznego statusu.” Na taki racjonalizm nigdy nie zdobyli się intelektualiści III RP, a wraz nimi – miliony Polaków niepogodzonych z tą hybrydą. Nie zastosowano go ani wobec pojękiwań zaczadzonych komunizmem durniów, ani wobec dyrdymałów głoszonych przez Michnika i jego semantycznych terrorystów. Wór pustosłowia i arsenał demagogicznych narzędzi do rozgrywania „polskich wad narodowych” potraktowano z intelektualnym patosem, nadając im wartość dyskursywną i nobilitując rzeczowymi polemikami. Zrobiono dokładnie to, na co liczyli komuniści, infekując Polaków obcym i wrogim tworem - usankcjonowano „rozbestwione kłamstwo” i brudnego Golema uznano za godnego Prometeusza. Aleksander Ścios

Dowody są po naszej stronie Żeby uwierzyć w przyczyny i przebieg katastrofy przedstawiane nam przez MAK, komisję Millera czy w końcu „Gazetę Wyborczą”, trzeba się odwrócić plecami do całego, ogromnego materiału dowodowego. Z Antonim Maciereiczem, przewodniczącym Zespołu Parlamentarnego ds. Wyjaśnienia Przyczyn Katastrofy TU-154M, rozmawia Katarzyna Pawlak/GPC. W ostatnich dniach trudno nie zauważyć niebywałej nadaktywności części mediów, które rozprawiają się z ustaleniami zespołu smoleńskiego. „Gazeta Wyborcza” wydała dodatek pt. „Wyjście z mgły prawdy”. Tyle że dla każdego, kto chociaż trochę interesuje się katastrofą, mglista na pierwszy rzut oka wydaje się przede wszystkim rzetelność dziennikarzy, którzy go opracowali. Wynajdują nowych świadków, „zapominają” o kluczowych dowodach, wiele kluczowych kwestii zwyczajnie pomijają. Niestety skala zakłamania przypomina już w tej chwili kłamstwo katyńskie. Próbę udowadniania, że Polaków zamordowali w Katyniu Niemcy, bo znaleziono tam niemieckie łuski. Czasami mam wrażenie, że ta nadaktywność może być kwestią jakiegoś ogromnego strumienia pieniędzy, które zostały przeznaczone na te „materiały edukacyjne”. Niewątpliwie zespół, który zamierza powołać premier Donald Tusk, będzie finansowany z pieniędzy podatników. Wygląda na to, że rząd tworzy sobie klasyczny wydział propagandy kłamstwa smoleńskiego. Śledztwo w sprawie tak ogromnej tragedii narodowej jest badane niczym włamanie do kurnika. Jeśli polski akredytowany przy MAK u na pytanie, czy zbadał brzozę i skrzydło, odpowiada: „Jak walnęło, to urwało”, a szef PKBWL mówi, że badano wypadki „tylko do brzozy”, to jak można przejść nad tym do porządku dziennego?

Jak to tylko do brzozy? Ano właśnie. Dysponujemy nagraniem wypowiedzi pana dr. Macieja Laska z zamkniętej konferencji, która odbyła się w zeszłym roku w Kazimierzu nad Wisłą. Na pytanie, czy badano ostatnie sekundy lotu, odpowiada: „A po co? My badaliśmy tylko do brzozy”. I na tym poziomie przygotowano raport i taki też poziom ma ten najnowszy wspomniany przez Panią dodatek do „Wyborczej”. Z zainteresowaniem wysłuchałbym jednego rzeczywistego i merytorycznego zarzutu wobec metodologii pracy naszego zespołu. Oczywiście, być może gdzieś się mylę, być może mylą się gdzieś nasi eksperci. Ale chcemy o tym dyskutować. Tymczasem wciąż nasze apele o polemikę zderzają się z murem ignorancji.

Ekspertom zespołu też zarzuca się ignorancję. Jeden z najczęściej powtarzanych zarzutów to pytanie: jak mogą badać katastrofę, skoro nawet nie byli na miejscu? Odpowiem pytaniem na pytanie: dlaczego eksperci rządowi, dysponując o wiele większymi niż my możliwościami, jeżeli chodzi o dotarcie do dowodów i zbieranie ich, nie wykonali elementarnych badań? Gdzie są dokładne zapisy systemu TAWS, systemu FNS? Można wymieniać niemal bez końca. My te wszystkie dowody zebraliśmy i opublikowaliśmy. Są na wyciągnięcie ręki i nie są uznaniowe, a w pełni obiektywne. Odczyty dostarczyli producenci urządzeń, które znajdowały się na pokładzie. I mówimy o  producentach m.in. z USA, nie z Rosji. Żeby uwierzyć w przyczyny i przebieg katastrofy przedstawiane nam od trzech lat przez MAK, komisję Millera czy rozpowszechniane przez takie media jak „Gazeta Wyborcza”, trzeba się odwrócić plecami do całego, ogromnego materiału dowodowego. Jak rozumiem, kolejną porcją tego materiału ma być trzeci już raport przygotowany przez zespół parlamentarny pt. „36 miesięcy po”? Będzie zawierał przełomowe dowody, do których nie sposób się odwrócić plecami? I niepodważalne. Została m.in. odnaleziona jeszcze jedna dana, na którą dotychczas nie zwrócono uwagi. W kwestii nawigacji tupolewa była już mowa o nawigacji barycznej i radiowej. Tymczasem okazuje się, że system TAWS zapisywał jeszcze jeden typ wysokości mierzony przez GPS za pomocą przyrządu MSL, czyli Medium Sea Level (średnia wysokość od poziomu morza – red.). W związku z tym, gdy mamy wyliczony poziomicami teren, nad którym leciał Tu-154M, i nałożymy na to trajektorię wyliczoną według punktów MSL, odjęcie jednej wartości od drugiej daje obiektywną wysokość, na której znajdował się samolot. I ta nigdy nie schodzi poniżej 30 m, a w TAWS 38 był on nawet na ok. 40 m. To kolejny dowód na to, że nie było żadnego uderzenia w drzewo, bo tupolew przeleciał nad nim. Proszę mi udowodnić, że było inaczej. Starają się to zrobić m.in. redaktorzy Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski we wspomnianym dodatku do „Wyborczej”. „Fakt zderzenia z brzozą jest bezsporny. Oprócz zeznań świadków potwierdziły to kawałki skrzydła Tu-154M wbite w drzewo, elementy maszyny leżące pod nim oraz odłamki brzozy w szczątkach samolotu”. Ma Pan pomysł, o jakich świadków może chodzić? Nie słyszałem o jakimkolwiek świadku, który relacjonowałby moment uderzenia skrzydłem o brzozę. Być może istnieje, ale dotychczas nikt nie przywoływał jego zeznań. Owszem, Mikołaj Bodin, właściciel działki z „pancerną brzozą”, widział jak samolot uderzył w brzozę, ale mówił o drugim drzewie, które tutka ścięła i poleciała dalej. Później tę brzozę wykarczowali Rosjanie. Bodin mówi o tym wyraźnie. Natomiast jeżeli chodzi o te odłamki brzozy w skrzydle i skrzydła w brzozie, zapomniano wspomnieć, że elementy skrzydła są jeszcze przed brzozą od strony, z której nadlatywał Tu-154M. I to 10 m od brzozy. Zatem musimy przyjąć, że w tutce zamontowano skrzydło latające także do tyłu. A już na poważnie: samolot, rozpadając się w powietrzu, rozsiewał z ogromną prędkością odpadające fragmenty, a te uderzały w poszczególne miejsca: w płoty, dachy, drzewa, obcinając ich gałęzie. Śledczy rosyjscy, którzy opisują m.in. miejsce zdarzenia, co ujawnił miesięcznik „Nowe Państwo”, piszą, że na dachu jednego z warsztatów samochodowych znaleźli spore kawałki drzew ścięte przez odpadające elementy samolotu.

Jak odpowie Pan na najnowsze zarzuty pana prof. Pawła Artymowicza, który twierdzi, że teorię o zamachu w Smoleńsku obala zapis odgłosów z kokpitu? Jak wyjaśnia prof. Artymowicz, na ścieżce dźwiękowej nie słychać komend pilotów, a jedynie uderzenia samolotu o drzewa. Przyjmuję to ze swoistym rozbawieniem, gdyż pan Artymowicz walczy nie tyle z nami, co z Instytutem Ekspertyz Sądowych im. Sehna w  Krakowie. Szanuję to, że jest fachowcem, choć zdaje się, że od astrofizyki, ale zachowuje się dość niepoważnie. Twierdzi, bowiem, że lepiej od biegłych z Krakowa odsłuchał nagrania z czarnych skrzynek, i poprawia ekspertów. Różnica polega na tym, że biegli nie tylko słuchają, ale także dokonują bardzo komputerowo skomplikowanej analizy matematycznej dźwięku, aby badać go obiektywnie. Badania, które biegli wykonali na kopii czarnej skrzynki, wykluczają uderzenie w brzozę. Nie odnotowali dźwięku uderzenia w drzewo, a zamiast niego, w momencie rzekomego uderzenia, zinterpretowali odgłos, który określili jako „dźwięk przesuwających się przedmiotów”. Jest to o tyle kluczowe, że dzieje się to od 1,5 sekundy przed miejscem gdzie rośnie brzoza, aż do momentu zakończenia zapisu czarnych skrzynek. A to oznacza, że kiedy zaczynamy słyszeć ten dźwięk, samolot jest w miejscu, gdzie nie ma żadnych brzóz. Walka o ten fragment nagrania jest tak intensywna ze strony pana Artymowicza, bo cała dotychczasowa synchronizacja wydarzeń przedstawiona przez MAK, a potem komisję Millera, powstała w odniesieniu do tego dźwięku, który oni odczytali jako uderzenie w drzewo. Narracja się sypie i ten ostatni element, który miał mieć cechy naukowego badania, pękł jak bańka mydlana. GaPol

Kolejny komunikat Tuska – Polacy nic się nie stało Wczorajsze spotkanie koalicyjne na najwyższym szczeblu (premier Donald Tusk, wicepremier Janusz Piechociński, marszałek Sejmu Ewa Kopacz, marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, szefowie klubów parlamentarnych Rafał Krupiński i Jan Bury, wiceprzewodniczący Platformy Grzegorz Schetyna, przewodniczący Rady Naczelnej PSL Jarosław Kalinowski), wyprodukowało kolejny znany nam już bardzo dobrze komunikat – Polacy nic się nie stało. Premier Tusk wezwał swojego koalicjanta na dywanik w poprzedni piątek, po głosowaniu nad wnioskiem o wotum nieufności dla ministra transportu Sławomira Nowaka, ponieważ 3 posłów PSL-u zagłosowało za tym wnioskiem (wprawdzie po głosowaniu jeden z nich powiedział, że się pomylił) i w związku z tym szef rządu zażądał „deklaracji lojalności”. PSL taką deklarację złożył, już w piątek szef tego klubu ogłosił, że wspomniani posłowie dostaną najwyższe kary nagany, a szef partii parokrotnie w kilku programach telewizyjnych zapewniał premiera, że takie głosowania już się nie powtórzą. Ale pomiędzy koalicjantami jest także jeszcze jedna poważna zadra. Własnym rozporządzeniem minister sprawiedliwości Jarosław Gowin zlikwidował 79 sądów rejonowych i połączył je z tymi w innych powiatach. Protestowały w tej sprawie społeczności lokalne, wreszcie powołano inicjatywę obywatelską i do Sejmu wpłynął projekt ustawy, podpisany przez blisko 200 tysięcy osób, który jeżeli zostanie uchwalony, przywróci w sądownictwie, stan sprzed wydania przez ministra Gowina wspomnianego rozporządzenia. Po debacie, która obyła się w ostatni piątek, ten projekt popierają wszystkie sejmowe kluby oprócz Platformy. Jeżeli klub PSL-u nie zmienił w tej sprawie zdania po wczorajszym spotkaniu, to projekt ten zostanie uchwalony na najbliższym posiedzeniu Sejmu. Wprawdzie w Senacie Platforma ma większość i projekt może zostać odrzucony, ale z kolei większość sejmowa może odrzucić konkluzję Senatu. Zostanie tylko podpis prezydenta Komorowskiego, a temu trudno będzie zawetować projekt obywatelski. Na koalicyjnym spotkaniu została omówiona także sytuacja związana ze słynnym już memorandum w sprawie budowy na terenie naszego kraju Jamału 2, a dokładnie gazociągu, którym Gazprom mógłby transportować gaz na Słowację i Węgry z pominięciem Ukrainy. Premier Piechociński w tej sprawie został nieźle wmanewrowany, bo on rozmawiał w Petersburgu z przedstawicielami Gazpromu przy okazji szczytu państw nadbałtyckich i Rosji w sprawie Morza Bałtyckiego i ponoć nic o tym przedsięwzięciu nie wiedział. Wcześniej natomiast prezes EuRoPol Gazu podpisał w Moskwie z szefem Gazpromu memorandum o rozpoczęciu przygotowań do realizacji tej wielkiej inwestycji i Rosjanie błyskawicznie pochwalili się w mediach tym sukcesem. W Polsce wybuchł skandal. Premier Tusk podczas konferencji prasowej w Sejmie po porannych głosowaniach, na pytanie jednej z dziennikarek z telewizji biznesowej o podpisane w czwartek porozumienie pomiędzy Gazpromem, a spółką polsko- rosyjską EuRoPol Gaz o realizacji takiego projektu inwestycyjnego, po krótkim kluczeniu, musiał odpowiedzieć „ja nic o tym nie wiem”, a następnie zirytowany jej kolejnymi pytaniami odwrócił się na pięcie i poszedł do swojej limuzyny w asyście ochroniarzy. Wieczorem nawet zaprzyjaźnione z rządem stacje telewizyjne, pokazywały nerwowe odpowiedzi premiera i jednoczesne wręcz paniczne próby dodzwonienia się przez ministra Budzanowskiego do kogokolwiek, kto mógłby mu dostarczyć informacji, co tak naprawdę zostało podpisane w Moskwie i przez kogo. Zdaje się,że po tym wszystkim chcąc przykryć niekompetencję swoich ministrów i swoją własną, premier Tusk zobowiąże ministra Budzanowskiego do zmian personalnych w PGNIG i spółce zależnej EuRoPol Gazie i uzna sprawę za załatwioną. Do Polaków natomiast zostanie wysłany tradycyjny komunikat – Polacy nic się stało, choć gołym okiem widać tak daleko posunięty rozkład instytucji państwa, że aż strach pomyśleć co się jeszcze musi w naszym kraju wydarzyć, żeby rządzący zrozumieli, że sobie nie radzą. Kuźmiuk

Pistoletowa prohibicja – prezent dla bandytów Problem posiadania broni przez obywateli wywołuje sporo emocji. 22 lipca 2011 r., Norwegia, wyspa Utoya, letni obóz młodzieżówki Norweskiej Partii Pracy. Uzbrojony Anders Breivik zastrzelił tam wówczas niemal sto osób. 20 lipca 2012 r., Denver w stanie Kolorado, Stany Zjednoczone – podczas premiery filmu o Batmanie James Holmes zastrzelił 12 osób, ranił 59. Automatyczną, wręcz instynktowną reakcją wobec takich informacji jest kategoryczny sprzeciw wobec liberalizacji dostępu do broni. Powszechnie funkcjonuje proste przełożenie: więcej broni to więcej tragedii. Badania ukazują jednak, że – paradoksalnie – uzbrojone społeczeństwo to bezpieczne społeczeństwo. Większość broni użytej w przestępstwach jest nielegalna. Praworządny obywatel, który nabywa broń dla własnej obrony, chce się zabezpieczyć przed bandytami, którzy wchodzą w jej posiadanie bezprawnie. By zrobić z niej przestępczy użytek, „zabijać dla zabawy”, jak ujął to 17-latek z Wenninden, miejsca jednej z niedawnych strzelanin w Niemczech. Broń potrzebna jest, aby chronić siebie i innych przed takimi osobami. Surowe reglamentowanie pozwoleń na posiadanie broni to de facto odbieranie potencjalnym ofiarom możliwości obrony. Przestępca bowiem zawsze zdobędzie broń i nie ma dla niego znaczenia rygorystyczne prawo. Mordercą nie staje się przez sam fakt posiadania pistoletu, lecz przez zbrodniczy zamiar jego użycia. Wprowadzanie zakazu posiadania broni ułatwia działanie bandytom, ponieważ nie czują zagrożenia ze strony ofiary. Jeśli natomiast napastnik wie o możliwości posiadania broni przez  ofiarę, zastanowi się, mając na uwadze ryzyko, które może mu grozić. Wszystkie strzelaniny mają jedną wspólną cechę – zdarzają się tam, gdzie obowiązuje zakaz posiadania broni. Takimi miejscami są szkoły, kampusy uniwersyteckie, itd. Ani razu nie zanotowano ataku np. na zgromadzenie NRA (National Rifle Association w Stanach Zjednoczonych [1]). Każdy, kto wtargnąłby tam z bronią w złych zamiarach, zostałby najprawdopodobniej szybko zastrzelony.

Statystyki są nieubłagane Przeprowadzone badania i informacje zgromadzone przez ICRGO [2] (Illinois Coalition of Responsible Gun Owners) jaskrawo pokazują, że w stanach, w których wprowadza się bardziej restrykcyjne przepisy dotyczące posiadania broni, występuje o wiele więcej przestępstw z użyciem przemocy, zabójstw niż w stanach, które prawo do własnego „guna” liberalizują. W Stanach Zjednoczonych od 1987 r. około 30 stanów ponownie zezwoliło obywatelom na noszenie ukrytej broni (concealed handguns), czego wynikiem był znaczny spadek przestępstw z użyciem przemocy [3]. Z badań wynika, że tylko 2-6 procenta tych, którzy legalnie posiadają broń, czynią z niej przestępczy użytek, co absolutnie nie może być argumentem za ograniczeniem dostępu do broni, bo równie dobrze można by zakazać posiadania siekier, noży, pałek, itp. Ktoś, kto legalnie nabywa broń, będzie skrupulatnie przestrzegał przepisów związanych z jej posiadaniem, by nie stracić zezwolenia. Ponadto, ludność zamieszkała na obszarach miejskich bardziej cierpi na ograniczeniach dostępu do broni niż mieszkańcy wsi, a to ze względu na występowanie w miastach slumsów, będących wylęgarnią przestępców. Z badań wynika również, że statystycznie użycie czy choćby wyciągnięcie broni przez potencjalną ofiarę zapobiega 2,5 miliona przestępstw rocznie lub 6 850 razy na dzień. W stanie Vermont obrót bronią nie jest w żaden sposób kontrolowany, nie wymaga się pozwoleń na broń. Ten sam stan zajmuje ostatnie miejsce w statystykach dotyczących przestępstw z użyciem przemocy (również badania FBI, 2003 r.). W Los Angeles w stanie Kalifornia, od schyłku lat 60., kiedy narzucono ograniczenia posiadania broni, zanotowano trzynastokrotny wzrost przestępstw z użyciem przemocy [4]. W Detroit w stanie Milwaukee przestępstwa z użyciem przemocy spadły o 12,5 proc. odkąd wprowadzono bardziej liberalne przepisy dotyczące posiadania broni (w 2001 r.). Podobnie na Florydzie odnotowano spadek przestępstw z użyciem przemocy o 26 proc., a morderstw o 52 proc., odkąd łatwiej tam o broń [5]. Waszyngton (D.C.)  nazywany był „morderczą stolicą Stanów Zjednoczonych” przez  14 z ostatnich 17 lat, z uwagi na największy współczynnik zabójstw w całym kraju. W tym stanie popełniono 7,5 razy więcej morderstw niż w sąsiedniej Virginii i o 6,5 razy więcej niż w stanie Maryland [6]. Obecnie najgorsza sytuacja jest w Chicago. Zarówno Waszyngton (D.C.), jak i Chicago (stan Illinois) posiadają natomiast najbardziej restrykcyjne ustawodawstwo, jeżeli chodzi o posiadanie broni.

Nie tylko USA Stany Zjednoczone nie są jedynym krajem, w którym można zaobserwować takie zależności. W Anglii w 1997 r. wprowadzono zakaz posiadania broni. Od sezonu 1998/1999 do 2004/2005 liczba przestępstw z użyciem broni palnej wzrosła z nieco ponad 5 tysięcy do ponad 11 tysięcy, z tego dwukrotnie w ciągu pierwszych 3 lat obowiązywania zakazu posiadania broni [7]. Innym przykładem jest Szwajcaria, gdzie każdy mężczyzna po ukończonych szkoleniach wojskowych zabiera ze sobą karabin, który ma obowiązek trzymać w domu i zgłaszać się na okresowe ćwiczenia [8]. Mimo obecności przynajmniej jednego karabinu w każdej rodzinie, Szwajcaria pozostaje spokojnym krajem i nie słyszy się  o przypadkach terroryzowania szkół bronią automatyczną, której skutki użycia w takich miejscach niosłyby za sobą znacznie więcej ofiar. Czechy i Niemcy to kolejne kraje, w których posiadanie broni jest dość szeroko rozpowszechnione. Przypada tam odpowiednio średnio 30 i 18 pozwoleń na broń na tysiąc mieszkańców. Jest to kilkakrotnie więcej, niż w Polsce, gdzie pozwolenia posiada statystycznie 3,5 osoby na tysiąc, a mimo to Czechy i Niemcy mają niższy współczynnik zabójstw, niż Polska [9].

Przepisy w Polsce Możliwość uzyskania pozwolenia na broń w naszym kraju reguluje Ustawa o broni i amunicji z dnia 21 maja 1999 r. [10]. Aby ubiegać się o pozwolenie trzeba przedstawić właściwemu organowi policji orzeczenia uprawnionych lekarza i psychologa, potwierdzających zdrowie psychiczne i wolność od uzależnień (takie zaświadczenia należy przedstawiać co pięć lat, dotyczy to również osób posiadających pozwolenie na broń palną bojową do ochrony osobistej; inni posiadacze broni  – myśliwi, sportowcy, kolekcjonerzy, rekonstruktorzy, itp. – są zwolnieni z tego obowiązku). Należy także określić cel, w jakim ubiega się o pozwolenie. Art. 10 ust. 2 ustawy normuje takie cele: ochrona osobista lub ochrona bezpieczeństwa innych osób oraz mienia, łowieckie, sportowe, rekonstrukcje historyczne, kolekcjonerskie, pamiątkowe i szkoleniowe. Przepis art. 10 ust. 1 stwierdza, że właściwy organ policji (komendant  wojewódzki) wydaje pozwolenie na broń, jeżeli wnioskodawca nie stanowi zagrożenia dla samego siebie, porządku lub bezpieczeństwa publicznego oraz przedstawi ważną przyczynę posiadania broni. Jest to bardzo restrykcyjny przepis, ponieważ ustawa w art. 15 ust. 1 pkt. 6 całkowicie wyklucza spośród posiadaczy broni osoby karane za jakiekolwiek przestępstwo umyślne (w tym skarbowe), a także sprawców niektórych przestępstw nieumyślnych (przeciwko życiu i zdrowiu, przeciwko bezpieczeństwu w komunikacji popełnione w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego albo gdy sprawca zbiegł z miejsca wypadku). W swej dalszej części, art. 10 stwierdza, że pozwolenie nie może być wydane na broń szczególnie niebezpieczną: samoczynną broń palną, zdolną do rażenia celów na odległość, broń wytworzoną lub przerobioną w sposób pozwalający na zatajenie jej przeznaczenia, a także na imitującą inne przedmioty, broń wyposażoną w tłumik huku lub przystosowaną do strzelania z użyciem tłumika huku oraz broń, której nie można wykryć przy pomocy urządzeń przeznaczonych do kontroli osób i bagażu.

Co można zmienić W praktyce, pozwolenia na broń wydawane są w Polsce bardzo rzadko, ponieważ organa policji, posiadając swobodę interpretacyjną opartą na uznaniu, nie są skłonne do ich udzielania. Często dopiero faktyczny zamach na życie lub zdrowie stwarza możliwość, że komendant policji pozytywnie rozpatrzy naszą prośbę. Ostatnia nowelizacja Ustawy o broni i amunicji, która weszła w życie w życie 11 marca 2011 r. w pewien sposób ograniczyła ową uznaniowość poprzez wprowadzenie warunku ważnej przyczyny posiadania broni (przykładowy katalog ważnych przyczyn zawarty jest w art. 10 ust. 3 ustawy). Zdaniem przedstawicieli Ruchu Obywatelskiego Miłośników Broni, policja natomiast chce przemycać uznaniowość opierając się na art. 12 ust. 1 ustawy i twierdząc, że ma prawo decydować o ilości broni, na które opiewa pozwolenie. Na polskim gruncie orędownikiem liberalizacji dostępu do broni jest m.in. były minister sprawiedliwości Andrzej Czuma. Główny atut projektu ustawy jego autorstwa tkwił w dążeniu do wyeliminowania działań opartych na uznaniu administracyjnym, gdyż zgodnie z literą projektu osoba, która spełniłaby wszystkie wymagane warunki, otrzymywałaby pozwolenie, bez obowiązku tłumaczenia, w jakim celu nabywa broń. Kompetencje do jego wydania licencji przeniesione zostałyby z rąk policji na rzecz organów samorządów lokalnych. Taka nowelizacja ustawy nie doprowadziłaby do dużego wzrostu liczby posiadanych przez obywateli sztuk broni, gdyż zamysłem Andrzeja Czumy było również wprowadzenie pojęcia tzw. podstawowego pozwolenia na broń, czyli umieszczenia jej tylko i wyłącznie w domu celem ochrony własnej, bliskich i mienia. Przeciwnicy takiego rozwiązania mogą podnieść argument, iż większa ilość broni będzie skutkowała wzrostem przestępstw z jej użyciem. Broni czarnoprochowej (pistolety, karabiny i broń śrutowa rozdzielnego ładowania, wytworzona przed rokiem 1885 lub repliki takiej broni), na którą nie potrzeba pozwolenia jest w Polsce – jak oceniają niektórzy – kilkaset tysięcy. Mimo to nie słyszy się o przestępstwach popełnionych z jej użyciem. Ponadto, ilość przestępstw z użyciem broni palnej w Polsce wyraźnie od kilku lat maleje [11]. Co ciekawe, policja nie jest w stanie powiedzieć, ile przestępstw popełnionych jest przy użyciu broni legalnie posiadanej. Brakuje takich danych i statystyk. Praktyka wykazuje, że takie przypadki można rocznie policzyć na palcach jednej ręki. Co więcej, obserwuje się inne ciekawe zjawisko – posiadacze pozwoleń na broń palną (sportową, myśliwską) bardziej przestrzegają prawa od momentu uzyskania takiego pozwolenia, nawet przepisów dotyczących ruchu drogowego. Mając na uwadze, że legalna broń prawie nigdy nie jest używana do popełniania przestępstw oraz przytoczone statystyki w Stanach Zjednoczonych, można uznać, że nie ma powodów do obaw. Opinia publiczna straszona jest perspektywą załatwiania porachunków sąsiedzkich za pomocą karabinów, strzelanin na festynach, itp. Wysuwane są nawet przypuszczenia, że dojdzie do krwawych rozwiązań stłuczek samochodowych. Profesor John R. Lott, amerykański naukowiec, który gruntownie zbadał opisywane zagadnienie na przestrzeni kilku dekad, stwierdził w jednym z wywiadów, że w wielu stanach w Ameryce od lat istnieją liberalne przepisy dotyczące posiadania broni i tylko jeden raz został zanotowany przypadek, gdy skutkiem kolizji drogowej było wyciągnięcie broni. Zostało to jednak uczynione w obronie własnej. Polacy nie są narodem psychopatów, którym nie można dać broni do ręki. Od 1 stycznia 2004 r. można posiadać w naszym kraju bez zezwolenia policji wiatrówki o energii nieprzekraczającej 17 dżuli. Jak dotąd nasz kraj nie stał się areną strzelanin ulicznych z użyciem wiatrówek czy bardzo groźnej broni czarnoprochowej, której pociski nierzadko zdolne są skruszyć szybę kuloodporną, czego raczej nie dokona pocisk wystrzelony z karabinu Kałasznikowa.

Zaostrzyć czy zliberalizować? Za każdym razem, gdy ma miejsce masakra, taka, jak nie tak dawno w Norwegii czy Stanach Zjednoczonych, wysuwane są postulaty dalszego ograniczania dostępu do broni. Pomijając to, że badania dowiodły istnienia odwrotnej zależności pomiędzy liczbą sztuk broni w społeczeństwie, a statystykami popełnianych przestępstw z jej użyciem, zwolennicy tego poglądu zapominają o jednej rzeczy. W Polsce rocznie ginie na drogach kilka tysięcy osób. Czy mając to na uwadze, nie należałoby całkowicie zakazać albo przynajmniej poważnie ograniczyć przemieszczanie się samochodami? Absurd tego rozwiązania jest oczywisty, a powinien być przecież logiczną konsekwencją poglądów przeciwników liberalizacji dostępu do broni. Skoro cenimy swobodę przemieszczania się, otoczmy tym większą troską życie ludzkie. Wypadki zawsze będą się zdarzały, ale jak ujął to znany radca prawny Włodzimierz Chróścik, „Tylko zacietrzewienie pozwala na akceptację sytuacji, w której hobby polegające na strzelaniu do zwierząt usprawiedliwia posiadanie broni, a chęć obrony żony przed gwałtem już nie” [12]. Powszechne jest bowiem mniemanie, że człowiek z natury swojej  charakteryzuje się zbytnią agresywnością i nieprzewidywalnością, aby można było powierzyć mu tak niebezpieczne narzędzie, jakim jest broń palna. Jednak to nie praworządni obywatele posiadający broń windują statystyki przestępcze, ale renegaci, osoby chore psychicznie i mordercy. Rzecz w tym, aby ich potencjalnym ofiarom nie odbierać prawa i możliwości skutecznej samoobrony. Włodzimierz Chróścik zauważył również, że „z punktu widzenia kryminologii nie zaskakuje statystyczna reguła, że rozpowszechnianie legalnej broni ogranicza przestępczość – logiczne jest, że ryzyko natychmiastowej, bezpośredniej i dotkliwej odpowiedzialności za popełnienie przestępstwa zbrodnicze zamiary studzi. Jeśli – jak mówią prawne autorytety – najlepszą prewencją jest wysokie prawdopodobieństwo ukarania przestępcy oraz dolegliwość kary, co może skuteczniej przeciwdziałać przestępczości niż realny strach, że ewentualna ofiara zrani lub zabije napastnika?” [13].

Media jak lobbyści bandytów Wspomniany już profesor John R. Lott opisuje w swojej książce następujący przypadek strzelaniny, który unaocznia, jak skuteczne jest samo prewencyjne wyciągnięcie broni: „25 stycznia 2002. W zeszłym tygodniu doszło do kolejnej strzelaniny w szkole, a nagłówki gazet – od Australii po Nigerię – wszędzie były takie same. Tym razem strzelanina wydarzyła się na uniwersytecie, w Appalachian Law School. Jak zwykle odezwały się głosy za większym ograniczeniem dostępu do broni. Tymczasem właśnie w naszej epoce – epoce „wolnych od broni palnej terenów szkolnych” – w niemal wszystkich relacjach pominięto jeden fakt: atak powstrzymało dwóch studentów, Mikael Gross (34 lata) i Tracy Bridges (25 lat), którzy w swoich samochodach mieli broń palną. Spośród 280 odrębnych relacji, które ukazały się w przeciągu tygodnia po wydarzeniu, jedynie w czterech wspomniano o tym Badania nieodmiennie pokazują, że posiadanie broni palnej umożliwia najbezpieczniejszy sposób reakcji na jakikolwiek rodzaj przestępczego ataku, szczególnie w przypadku strzelanin z wieloma ofiarami”[14].

[1] NRA (narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie) jest amerykańską organizacją non-profit, która domaga się przestrzegania Drugiej Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, zezwalającej obywatelom na noszenie broni, promuje jej posiadanie i samoobronę.

[2] Koalicja Odpowiedzialnych Posiadaczy Broni w Illinois.

[3] The death of gun control. How citizens legally carry loaded handguns in 49 states.    http:/www.gunmap.org/

[4] Ibidem.

[5] Ibidem.

[6] Ibidem.

[7] Home Office Statistical Bulletin. Crime in England and Wales 2006/07. http://www.homeoffice.gov.uk/rds/pdfs07/hosb1107.pdf , wykres na str. 63.

[8] Gun politics in Switzerland,  http://en.wikipedia.org/wiki/Gun_politics_in_Switzerland

[9] R. W. Wyrostkiewicz, Broń jest dla ludzi, Najwyższy Czas!  4/2009, s. 15

[10] Ustawa z dnia 21.05.1999 r. o broni i amunicji, tekst jedn.: Dz.U. z 2012 poz. 576, zwana dalej ustawą.

[11] Statystyki prowadzone przez Komendę Główną Policji, http://www.statystyka.policja.pl/portal/st/952/50844/Przestepstwa_przy_uzyciu_broni.html

[12] W. Chróścik w: Polacy mają prawo do posiadania broni, Rzeczpospolita, 7 maja 2008 r. http://www.wp.pl/artykul/130664.html

13] Ibidem.

[14] John R. Lott, The missing gun.  http:/www.rumormillnews.com/cgi-bin/archive.cgi/noframes.read/17108

http://www.pch24.pl/

Tomasz Tokarski

Gugulski: Rosja wskazała wykonawcę remontu Tu-154 Rozmowa z Marcinem Gugulskim, współpracującym z parlamentarnym zespołem badającym katastrofę smoleńską. Stefczyk.info: Dla zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską przygotował pan analizę, dotyczącą zlecenia na remont tupolewa, który rozbił się w Rosji. Z analizy wynika, że zakład remontowy został wskazany przez stronę rosyjską, a tej zdaje się zależało, by właśnie zakład w Samarze zajął się modernizacją... Marcin Gugulski: W tej sprawie należy zwrócić uwagę na dwa aspekty. Po pierwsze, należy wskazać, że tupolewy będące na wyposażeniu 36 SPLT i służące do transportu najważniejszych osób w Polsce były przez kilkanaście lat remontowane nie w Samarze, ale w innych zakładach. Konieczność kolejnego remontu samolotu wynikała z kończenia się resursów technicznych maszyny. Władze państwowe Rosji zrobiły przy tej okazji wiele, żeby ten remont odbył się w innych niż dotąd zakładach, czyli w zakładach Aviakor w Samarze. Posłużono się przy tej okazji takimi narzędziami, jak dekret prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. Na jego podstawie Federalna Służba Współpracy Wojskowo-Technicznej Federacji Rosyjskiej (FSWTS) wydała decyzję, z której wynikało, że jedynie jeden zakład będzie miał zgodę na uczestniczenie w rozmowach i negocjacjach dotyczących przetargu na remont. Tę zgodę dostały jedynie zakłady w Samarze. Inne zakłady nie miały możliwości przystąpienia do tego przetargu.
Może dotychczasowe zakłady nie mogły już prowadzić tej modernizacji? Nie wiem, co stało za tymi decyzjami, jakie były motywacje. Tego nie wiadomo. Jednak wiadomo, że zakłady, które prowadziły do tej pory remonty, były zdolne i w tym przypadku przeprowadzić modernizację. Co więcej, zakłady w Samarze nie były w stanie w całości samodzielnie przeprowadzić tych prac. Nie tam były przeprowadzane remonty silników obu tupolewów. One były wymontowywane w Samarze, wożone do innych zakładów. Tam przechodziły remonty, a następnie wracały i były montowane z powrotem. To miało praktyczne skutki dla bezpieczeństwa tego remontu.
Jakie? Z informacji MON wynika, że resort przewidział pieniądze dla jednego oficera, który miał dbać o bezpieczeństwo remontu. On miał być obserwatorem prac. Jednak, żeby mógł to robić skutecznie, powinien mieć dar bilokacji. On siedział w Samarze, więc nie mógł obserwować co dzieje się z silnikami.
Czy to, co działo się w Samarze, może mieć jakieś znaczenie ws. przyczyn katastrofy smoleńskiej? Ja w takie spekulacje się nie wdawałem w swojej analizie, jednak oczywiście zaznaczałem w przypisach i źródłach jakie w związku z tym pojawiały się wątpliwości. Zamieściłem np. uwagi i oceny firm, które nie zostały dopuszczone do remontu, czy opinie ekspertów lotniczych w tej sprawie. Jednak nie traktowałem tego, jako dowodu i przesłanki w swojej analizie. Rozmawiał TK

Polityczna grypa umysłu Na przełomie 2012/2013 na wirus grypy zachorowało kilkaset tysięcy Polaków. W 2011 roku na Ruch Palikota głosowało prawie półtora miliona uprawnionych. Czy byli zainfekowani szkodliwym wirusem umysłu? Dawno, dawno temu, być może przed miliardami lat, powstał organizm nowego typu – jeżeli w ogóle można nazwać to organizmem. Nowe stworzenie, miało niezwykłą właściwość: potrafiło atakować struktury odpowiedzialne za rozmnażanie się innych organizmów i zmuszać je do wytwarzania jego kopii. Taki twór nazwano wirusem. Wirus grypy jak każdy inny, działa w ten sposób, że poprzez wklejenie do komórek sekwencji DNA doprowadza do ich zainfekowania poprzez lawinowe replikowanie wirusa powodując ich niewłaściwe działanie. Atak wirusa grypy rozpoznajemy po objawach widocznych na błonie śluzowej, wysokiej gorączce i osłabieniu funkcjonowania całego organizmu.

Wirus ma jednak nie tylko biologiczny aspekt. Rozpoznajemy także wyprodukowane przez człowieka wirusy komputerowe i funkcjonujące w komunikacji oraz kulturze wirusy umysłu. Czym sekwencja genów dla wirusa grypy, czym zestaw komend dla wirusa komputerowego, tym grupa memów dla wirusa umysłu. Czy wirus grypy umysłu złożony z odpowiednich memów może być odpowiedzialny za wysoki wynik wyborczy Ruchu Palikota i utrzymywanie się przy władzy nieudolnych polityków?

Czym jest mem? Richard Brodie, twórca edytora Word i autor książki „Wirus Umysłu” posłużył się tu następującym przykładem: Załóżmy, że pewien wynalazca skonstruował do przewozu ziarna albo innego ładunku wózek posiadający koła ze szprychami. Taki wózek będzie nie tylko pomagał w przeniesieniu ładunku z jednego miejsca na drugie, ale będzie także przenosił ideę kół ze szprychami z jednego umysłu do drugiego. Jeżeli widząc taki wózek jakaś osoba skonstruuje podobny pojazd na kołach ze szprychami, to będzie oznaczało, że zaraziła się memem „kół ze szprychami”. Dziś, gdy rejestrujemy wszechobecność kół ze szprychami wiemy, że ta sytuacja musiała się powtórzyć niezliczoną ilość razy, a mem się skutecznie rozprzestrzenił. Z czasem zupełnie naturalnym wydaje się nam, że wózki i rowery posiadają koła ze szprychami i nie mamy potrzeby zastanawiać się nad praprzyczyną pojawienia się kół ze szprychami. Dla nas oczywistą oczywistością są właśnie koła ze szprychami, a nie inne, w tych środkach transportu. Te koła ze szprychami są właśnie przykładem memu, jednostką oprogramowania umysłu, w którą wpisana jest samoreplikacja i która oczekuje na sposobność materializacji: przybrania takiej postaci, która przeniesie jej zarodki do innych ludzi. Umysł ludzki nie jest przystosowany do przechowywania szczegółowej wiedzy, jaką nabywa przez lata. Podlegając procesowi wychowania przez rodziców, ucząc się w szkole, czytając książki, gazety, oglądając telewizję czy serfując w Internecie filtrujemy otrzymywaną informację dzieląc ją na podstawowe jednostki-hasła, które nie tylko pozwolą na segregowanie wiedzy, ale które także będą przez nas powielane i przekazywane dalej. Richard Dawkins w książce „Samolubny gen” porównał te podstawowe jednostki informacji kulturowej do samoreplikujących się genów i nazwał je memami. Zgodnie z wprowadzonym przez niego nowym paradygmatem, to mem decyduje o rozwoju umysłowym człowieka, który dostarcza mu środowisko, lub który produkuje sam mem, posiadający własność samoreplikacji, rozprzestrzeniania się i który niczym gen dba o swój własny interes. Mem jest tym co najprościej tłumaczy, najłatwiej dociera, jest najlepiej przyswajalne i bez wysiłku powielane oraz przekazywane dalej. Memetyka, która stara się stworzyć model ewolucji umysłu, twierdzi wprost, że w przypadku szerzenia się wiedzy i rozwoju kulturowego prawda nie ma znaczenia, gdyż wszystkie określenia, jako umowne nie są Prawdą lecz memami. To bardzo ateistyczne podejście, wywołujące poważne skutki w dziedzinie idei, gdy zestawimy je z chrześcijańskim paradygmatem opartym na Prawdzie. Niewątpliwie jednak tłumaczy zachowania ludzkie w kwestii ewolucji kulturowej na poziomie dnia codziennego. Jeśli mem byłby Prawdą musiałby być Dobry, tymczasem wszelkie bolączki społeczne trapiące ludzką kulturę, szkodliwe stereotypy, idee wywołujące marazm, a nawet ludobójstwo i mylne przekonania mimo, że zidentyfikowane jako bardzo niepożądane, nadal się szerzą po całym świecie. To efekt wyścigu memów nie pod względem trafności opisu świata, ale atrakcyjności, prowadzącej do zagnieżdżania się w umysłach, powielania i rozprzestrzeniania. Mem, chociaż należy do świata niematerialnego, w pewnym sensie zachowuje się jak istota żywa, dbająca tylko o własne korzyści, często kosztem nosiciela (właściciela umysłu), wyłączająca naszą wolną wolę i wykorzystująca analogiczne dla tych w przyrodzie, czy informatyce, środki do rozprzestrzeniania się – które nazywamy wirusami umysłu. To mem jest winny, że powstają wirusy umysłu szkodliwe dla społeczeństwa jak wirus grypy dla organizmu. Janusz Palikot w swoim programie postawił na postępową młodzież, kusząc ją legalizacją marihuany, legalizacją związków partnerskich homoseksualistów oraz antyklerykalizmem, czyli hasłami nie mającymi wiele wspólnego z rozwiązaniami dotyczącymi głównych bolączek Państwa Polskiego. Pomimo to osiągnął zaskakujący wynik wyborczy bazując na prostym przekazie trafiającym do programowo buntującej się młodzieży, łatwym do powielania i wzbogacanym szeregiem skandalizujących happeningów, samoreplikujących się w Internecie. 9 październiku 2011 przy urnach poparło Palikota ponad 10% głosujących, z czego większość stanowiła młodzież. Już jednak trzy miesiące później, na początku lutego 2012 ta sama internetowa młodzież protestująca tym razem w sprawie ACTA zachowała się tak, jak gdyby nagle pozbyła się choroby. Pojawiający się na wiecach ACTA Janusz Palikot został wygwizdany i zwyzywany. Od czerwca 2012 poparcie dla Ruchu Palikota oscyluje raptem na poziomie 2-3%, co jest zaskoczeniem w przypadku partii opozycyjnej. Obecnie Palikot, każdym swoim działaniem coraz bardziej pogrąża się w niebyt plasując się w okolicach 1%. I nie pomagają, żadne PR-owe hocki-klocki. Czy tak wielki spadek jest wynikiem błyskawicznego rozczarowania działaniem tej partii, czy też wyleczeniem się wyborców z grypy umysłu? Aby rzecz rozstrzygnąć musimy się przyjrzeć jakie są symptomy działania wirusów umysłu, jak się taki wirus rozprzestrzenia i jak się przed nim chronić.

Wyłączenie wolnej woli Wróćmy do samych memów, będących budulcem wirusów. Jak to się dzieje, że memy mają tak potężny wpływ na nasze postępowanie? Piotr Lasoń, znawca problemu i autor opracowania „W zaklętym kręgu memów” zwraca uwagę, że na początku lat osiemdziesiątych Benjamin Libet z San Fracisco, późniejszy laureat Nagrody Nobla w dziedzinie wirtualnej psychologii, wraz ze współpracownikami przeprowadził eksperyment, którego wyniki wstrząsnęły środowiskiem filozofów i neuropsychologów zainteresowanych zagadnieniem wolnej woli. Otóż wykazał on, że poczucie wolności wyboru i wpływu na podejmowane decyzje jest w znacznym stopniu złudzeniem. Libet badał aktywność mózgu, a konkretnie EEG tzw. potencjałów gotowości, w trakcie wykonywania prostej czynności. Okazało się, że świadomość wyboru pojawiała się około 200 milisekund przed wykonaniem ruchu, ale – uwaga – dopiero około 350 milisekund po zarejestrowaniu aktywności mózgu świadczącej o tym, że taki (konkretny) ruch nastąpi. W związku z tym wysnuto wniosek, że intencja powstaje niezależnie od świadomości, ale błędnie uświadamiana jest, jako nasz własny wybór. Na nasuwające się pytanie, co jest źródłem powstawania intencji wykonania takiego, a nie innego działania, jeśli nie jest nim wolny wybór – memetyka odpowiada, że mem. Podstawowy, wpisany wzorzec wiedzy. To one produkują większość naszych intencji. I nie chodzi tu niestety tylko o proste czynności, gdyż te złożone opieramy często o grupę memów, które stały się częścią naszego oprogramowania. Oczywiście sytuacja niekoniecznie musi wyglądać aż tak pesymistycznie. Jest w naszym działaniu miejsce na wolną wolę, pod warunkiem, że będziemy zdawać sobie sprawę, jakie memy niesłusznie bierzemy za prawdę i nauczymy się z nimi walczyć – ale do tego ostatniego wniosku amerykański badacz doszedł dopiero po latach.

Źródło infekcji Wyobraźmy sobie sytuację, że włączamy telewizor na program publicystyczny w TVN, w którym prowadzona jest rozmowa pomiędzy dwoma politykami z dwóch partii. Rzecz dotyczy nadchodzącego kryzysu i sposobu działania. Dziennikarz prowadzący jest pozytywnie nastawiony do obydwu dyskutantów. Jeden z polityków twierdzi, że trzeba będzie podnieść składki KRUS, drugi natomiast, że ratunkiem jest opodatkowanie kościoła i zaprzestanie zwracania majątku kościelnego, który można spieniężyć za miliardy złotych. Obydwaj się zgadzają, że trzeba szybko podwyższyć wiek emerytalny. Siedzący przed telewizorem ojciec z synem zostają zainfekowani wirusem umysłu, który przenosi następujące memy:

Dowiadujemy się rzeczy ważnej i prawdziwej, bo podanej przez poważną stację TV

Niewątpliwie nadchodzi światowy kryzys

Winni są rolnicy i księża korzystający z majątku państwa.

Dyskutują realni i poważni antagoniści posiadający nowoczesne podejście do problemu

Rozwiązania antykryzysowe obydwu partii nie obciążą dodatkowo zwykłych mieszkańców miast.

Bezspornie wszyscy musimy pracować dłużej dla dobra Polski i żeby mieć wysokie emerytury.

Zbiór powyższych memów natychmiast wywołuje spór pomiędzy ojcem a synem, która partia jest lepsza, bo to, że obydwie myślą w sposób nowoczesny (miasto, rozwiązania antymoherowe, globalne spojrzenie) i przyjazny dla zwykłego obywatela nie ulega wątpliwości. Wirus umysłu, który zainfekował telewidzów już na samym początku wyłączył w ich umysłach szereg wątpliwości typu: Czy oglądana dyskusja jest rzeczywiście istotna? Czy dane zaprezentowane są prawdziwe i podane przez specjalistów? Czy rzeczywiście nadchodzi kryzys? Czy nie można nic zrobić by ten kryzys nie nadszedł? Czy nawet, jeśli kryzys światowy nadejdzie, to u nas też musi być gorzej? Czy nie powinniśmy wykorzystać to, jako szansy dla naszej gospodarki? Czy faktycznie jest tylko wybór miedzy dżumą, a cholerą? Jakie są opinie innych polityków? Czy musimy tylko słuchać tych i popierać tych, co chcą sięgać do kieszeni podatnika? Czy te dwie partie polityczne nie prezentują tak naprawdę tylko jednej opcji, różniąc się jedynie w szczegółach? Dzięki sprawnie skonstruowanemu wirusowi umysłu, telewidzowie nie będą sobie zadawali tych wszystkich pytań i szukali rozwiązań innych niż zaprezentowane, za to łącząc je z określonymi formacjami politycznymi zinterpretowanymi jako przeciwstawne. Czym częściej się pojawi w TV podobna rozmowa pomiędzy tymi obydwoma ugrupowaniami tym mamy skuteczniejsze zarażenie danym wirusem umysłu. Na najbliższych spotkaniach towarzyskich widzowie, jako święcie przekonani, że istnieje tylko ten rodzaj wyboru u ludzi nowoczesnych (a kto nie chce taki być?), przekażą wirusa innym odbiorcom, prowadząc dyskusję i antagonizując ich miedzy sobą według schematu, zbioru memów, którym zostali zainfekowani. Dzięki wirusowi, z czasem coraz powszechniejsza w społeczeństwie stanie się dyskusja pomiędzy zwolennikami jednego z dwóch rozwiązań, marginalizująca inne opinie i inne partie polityczne jako zacofane, co znajdzie odbicie w artykułach prasowych, oraz kolejnych programach telewizyjnych, odpowiadających na wygenerowane właśnie zapotrzebowanie społeczne. Ciągłą obecność tych dwóch partii politycznych w telewizji być może znajdzie odbicie w sondażach, a w końcu przy urnach wyborczych. I to pomimo istnienia obiektywnie lepszych pomysłów politycznych na rządzenie państwem. Owa płytkość wyboru wynikająca z wgranego oprogramowania, a nie głębokiego, przemyślanego przekonania, będzie jednocześnie źródłem późniejszego braku zaangażowania oraz narastających frustracji, gdy po wyborach zostanie zaniechane infekowanie przez media tą umysłową grypą.

Czy produkcja wirusów umysłu zawsze jest skuteczna? Zdaniem Rycharda Brodie wirusy umysłu czasem powstają samoistnie jednak nad ich powstaniem często pracują grupy specjalistów, którzy dostosowują ich budowę, do trzech podstawowych sposobów infekowania, by uzyskać zamierzony efekt. Innego zdania jest Dr Magdalena Kamińska, autorka książki „Niecne Memy. Dwanaście wykładów o kulturze Internetu” która uważa, że “Wirus umysłu” powstaje wyłącznie samoistnie. Niezliczona rzesza profesjonalnych artystów, propagandzistów, dziennikarzy, specjalistów od reklamy i handlu próbuje tworzyć takie “wirusy”, ale “chwyta” śladowa ich ilość i nikt nie ma pojęcia, dlaczego. Na przykład: nie pamiętamy dziś, co właściwie reklamowano słynnym “oj tam, oj tam”. Przez trzy lata oglądaliśmy tysiące innych reklam, a tylko ten zwrot powtarzamy po kilka razy dziennie (były też memy, a nawet… piosenki disco polo). “Wirus umysłu” nie ma bowiem innego celu ani funkcji, niż tylko się powielać. Nie da się go zaprząc do żadnej pracy, bo to by go czyniło bardziej złożonym, a tym samym upośledziło jego zdolność do samopowielania – dodaje dr Kamińska. Czy zatem mamy do czynienia z celowym działaniem producentów memów, czy też nasza infekcja grypą umysłu zależy jedynie od przypadku? Pytanie musi pozostać otwarte, choć powinniśmy sobie zdawać sprawę, że ten co często próbuje to częściej trafia, tak samo jak ten, co jako producent lub nosiciel ma większe możliwości korzystania ze wspomnianych przez Brodiego środków ich rozprzestrzeniania.

Sposoby infekowania Zarażenie tymi bardziej i mniej szkodliwymi wirusami umysłu dokonuje się za pomocą mediów, poprzez sprawdzone sposoby przełamywania barier mentalnych. Oswajanie: Memy mające stać się częścią oprogramowania naszego umysłu powtarzane są tak długo, dopóki zawierającemu je wirusowi umysłu nie uda się nas pokonać. Prowadzona przez trzy kwartały 2011 ciągła promocja Ruchu we wszystkich mediach mainstreamowych, usilne przedstawianie jego lidera jako człowieka sukcesu służyło wywołaniu właśnie takiego efektu. Dysonans poznawczy: Jeśli coś się nam nie zgadza, umysł próbuje znaleźć ukryty sens lub wybrnąć z sytuacji korzystając z rozwiązania najłatwiejszego, najwygodniejszego lub wywołującego uczucie ulgi. Happeningi organizowane przez Palikota, wzbudzające jednocześnie zainteresowanie, zażenowanie i wesołość prowadzić miały do konkluzji: może i skandalista, ale on ma rację. Koń trojański: Łączenie memów nieatrakcyjnych z przyciągającymi uwagę. Z natury rzeczy koncentrujemy się na sprawach związanych z grożącym niebezpieczeństwem, krzywdą dzieci lub zwierząt albo atrakcyjnymi seksualnie osobami. W ten sposób stajemy się łatwym celem grup memów, z których jeden drażni czułe punkty a cała reszta korzysta z okazji i przekrada się do umysłu. Ten efekt często obserwujemy nie tylko w spotach politycznych ale i w reklamach. Atrakcyjny obrazek bawiących się dzieci, czystego luksusowego mieszkania, atrakcyjnej pani domu i uwodzicielskiego pogodnego ojca można zestawić zarówno z zaradnym, postępowym politykiem jak i zupą lub margaryną, by wzbudzić u odbiorcy chęć uczestniczenia w tej wspaniałej atmosferze. Trzeba zaznaczyć, że właśnie aplikacja wirusów umysłu metodą konia trojańskiego jest najbardziej rozbudowana i przy niej głównie wykorzystywane są środki znane z neurolingwistycznego programowania (NLP) takie jak skojarzenie, kotwiczenie czy przeramowanie.

Jak się bronić przed infekcją? Przede wszystkim nie należy przestać przestrzegać reguł ustanowionych przez innych. Zawsze miejmy wątpliwości i starajmy się dociec prawdy, pamiętając, że wirusy umysłu bawią się równie dobrze bezmyślnymi potakiwaczami jak i bezmyślnymi buntownikami. Wspominany Richard Brodie odkrył, że zarówno buntownicy, jak i potakiwacze zachowują się w sposób przewidywalny, zgodny ze swoim memetycznym programem. Jeżeli zrozumiemy, że jesteśmy zaprogramowani przez mamy i jak działają wirusy umysłu to możemy się przeprogramować i nie dać zainfekować. Grypa umysłu, odpowiedzialna za zarażenie palikotyzmem karmi się, jak każdy wirus tego typu, wiarą nosiciela w prawdziwość swoich memów. Osoby zarażone chronią programujące ich memy, jakby bronili własnego życia! Ich inteligencja i zdolności rozwiązywania problemów stają się własnością memów, którymi zostali zainfekowani i służą ich ochronie. Ratunkiem jest tylko zmiana systemu przekonań pozwalająca się dalej się rozwijać niezależnie i uczyć, polegająca na porównaniu wgranego programu z otaczającą nas rzeczywistością. Aby się uchronić przed podobnymi wypadkami musimy przestać spoglądać na prezenterów telewizyjnych, polityków, dziennikarzy czy twórców jak na orędowników prawdy. Paradygmat memetyczny, któremu ulegli decyduje, że nie jesteśmy przez nich postrzegani, jako odbiorcy Prawdy, tylko jako kolejni potencjalni żywiciele memów i kolejni nosiciele wirusów umysłu. Jesteśmy widziani tak, jak każą im nas widzieć memy, które na nich pasożytują. Powszechni rozsiewacze wirusów umysłów nie są zainteresowani, czy informacja, jaką przekazują jest prawdziwa. Jest to dla nich kompletnie obojętne. Informacja, której dystrybucja się zajmują ma być korzystna, atrakcyjna i posiadać zdolności samoreplikacji oraz rozpowszechniania się. Zamiast więc oczekiwać od ludzi mediów głównego nurtu, że będą przekazywać prawdę i mieć wyrzuty sumienia, gdy kłamią, potraktujmy ich jak osoby chore na wściekliznę, którym choroba (zanim zabije) każe kąsać i zarażać innych. Wystarczy, że odbiorca przyjmie inny niż oni paradygmat, oparty na prawdzie i jej poszukiwaniu, na analizie intencji i stawianiu właściwych pytań, a wirusy umysłu przestaną działać. Pocieszające jest to, że do takiego paradygmatu zazwyczaj wracamy, gdy przestajemy być skutecznie infekowani i zaczynamy korzystać ze swojego doświadczenia. Dlatego też grypa umysłu, polegająca na poparciu polityków Ruchu Palikota, głoszących program nie istotny dla głównych polskich bolączek przestała działać prawie natychmiast, gdy skończyła się przedwyborcza indoktrynacja medialna, a zaczęło normalne życie. Podobna reakcja czeka także inne formacje parlamentarne. Rośnie Platforma Oburzonych i Ruch Narodowy, a 23 marca Internauci organizujący tysięczną demonstrację pod Kancelarią Premiera i Sejmem publicznie spalili loga wszystkich partii bo „gówno robią”. Czyżby przełamany także został mem dualistycznego podziału Polaków na Lemingów i Pisowców, gdyż rzeczywistość powiedziała SPRAWDZAM? Być może.

Nawet Noblista Libet w końcu przyznał, że wolna wola mimo wszystko istnieje, gdyż człowiek zawsze ma możliwość powstrzymania się przed działaniem generowanym nieświadomie. Jeśli skutecznie wejrzymy w głąb siebie i przestaniemy być nosicielami politycznych wirusów umysłu, to podziękujemy nieudolnym rządzącym i zaczniemy rozliczać z działań tych, których wcześniej wybraliśmy. Tomasz Parol

Czym Żelazna Dama zasłużyła sobie na uznanie? „Zarówno w oczach członków Partii Konserwatywnej, jak i swych krytyków Małgorzata Thatcher osiągnęła w drugiej połowie lat 80. pozycję, jakiej nie dorównywał żaden brytyjski premier po II wojnie światowej. Nawet Harold Macmillan u szczytu powodzenia, gdy w wyborach powszechnych 1959 r. poprowadził konserwatystów do trzeciego z rzędu rekordowego zwycięstwa. Jej popularność – jeśli odliczyć aplauz towarzyszący Churchillowi jako przywódcy ogólnopartyjnej koalicji podczas II wojny światowej – dawała się przyrównać do popularności Baldwina w jego najlepszym okresie – w połowie lat 30., zanim przyćmiły go oskarżenia o politykę ustępstw wobec Hitlera. Od kadencji Lloyd George’a w czasie i tuż po I wojnie światowej nie było premiera, którego gwiazda wzniosłaby się tak wysoko przez tak długi czas. I żaden premier, po rządzącym w latach 1812-1827 lordzie Liverpool, nie sprawował swej funkcji tak długo, w sposób nieprzerwany. Upoważnia to do stwierdzenia, że Małgorzata Thatcher jest najwybitniejszym premierem brytyjskim lat pokoju w naszym stuleciu”. Tymi słowy rozpoczyna Kenneth Harris biografię wybitnej pani premier Wielkiej Brytanii. I właściwie na tym można byłoby skończyć artykuł Jej poświęcony. Bo czyż można oddać hołd w słowach piękniejszych? Warto jednak, korzystając z okazji, napisać, czym Małgorzata Thatcher zasłużyła sobie na takie uznanie; dlaczego uważa się ją za jedną z najwybitniejszych postaci politycznych naszych czasów? Pozwólcie zatem Państwo, że wszystkie Jej zasługi sprowadzę do wspólnego mianownika. Jest nim zaś niestrudzona walka z… państwem opiekuńczym. Paradoks? Skądże – uproszczenie, ale jak najbardziej prawdziwe. Jakkolwiek by patrzeć, wszelkie działania pani premier dążyły do ograniczania wydatków budżetowych, co przecież jest likwidacją opieki państwowej nad obywatelami. W ciągu jedenastu z górą lat pełnienia funkcji premiera potrafiła dokonać rzeczy, których nie dokonałby pewnie nikt inny. Swą konsekwencją, ale przede wszystkim efektami swoich posunięć potrafiła zjednać sobie większość poddanych Jej Królewskiej Mości do tego stopnia, że wygrywała wybory trzykrotnie z rzędu. Do największych Jej osiągnięć zaliczyć należy: zahamowanie wpływów związków zawodowych na politykę, trzykrotny wzrost rentowności produkcji przemysłowej, 50-procentowy wzrost wydajności pracy, dziesięciokrotny spadek liczby strajków, ograniczenie bezrobocia o prawie połowę. Dzięki prywatyzacji majątku narodowego, w tym przemysłu stalowego, naftowego, usług pocztowo-telekomunikacyjnych i innych oraz dzięki zduszeniu inflacji z 20 do 4% udało się doprowadzić kraj do poziomu nienotowanego w dziejach rozkwitu gospodarczego. Liczba właścicieli akcji potroiła się, a liczba posiadaczy własnych domów zwiększyła się o 3 miliony. To tylko niektóre osiągnięcia gospodarcze. Do tego należałoby dorzucić efekty polityczne, jak zwycięska wojna z Argentyną o Falklandy, udział w wojnie w Zatoce Perskiej z Irakiem, konsekwentne forsowanie interesów brytyjskich na forum Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i inne. Pani Thatcher cieszyła się wielkim poważaniem nie tylko we własnym społeczeństwie. Ronald Reagan – najwybitniejszy prezydent USA – darzył Ją swoją sympatią i często zasięgał Jej opinii w różnych sprawach. Jak to często jednak w demokracji bywa, lud w końcu zapragnął zmiany. Sondaże zaczęły wykazywać spadek popularności Małgorzaty Thatcher po tym, jak wprowadziła Ona podatek pogłówny. Nawet wewnątrz własnej partii zdania na ten temat były podzielone. Część Jej stronników wycofała poparcie, wobec czego pani premier, dla dobra partii rezygnuje z przywództwa, co w Wielkiej Brytanii automatycznie powoduje utratę premierostwa. „Żaden z dotychczasowych premierów nie oddał urzędu z taką odwagą i godnością i w atmosferze takiego uznania” – kończy swoją książkę Kenneth Harris. Dzięki temu śmiałemu posunięciu Partii Konserwatywnej udało się wygrać wybory po raz czwarty. Tym razem na jej czele stał jednak protegowany Lady Małgorzaty – Jan Major. Na koniec pozwólcie Państwo na osobistą dygresję. Otóż popularność i oryginalność reform pani premier zyskała tak wielkie uznanie, że od Jej nazwiska ukuto termin – „thatcheryzm”. Ponadto był taki okres, kiedy każda kobieta, która obejmowała wysokie stanowisko w jakimś kraju, pragnęła, by nazywano ją „Iron Lady” – tak jak cały świat mówił o pani Thatcher. Nawet Hanna Suchocka, której rachityczne „reformy” są mizerną atrapą zmian okresu thatcheryzmu w Zjednoczonym Królestwie, nazwana została przez przychylnych jej dziennikarzy „polską Małgorzatą Thatcher”. Prawda jednak jest taka, że żadna propaganda nie jest w stanie zniwelować różnicy w efektach gospodarczych, osiągniętych przez poszczególne państwa w porównaniu do Wielkiej Brytanii. Żadne obietnice przedwyborcze (mieszkania Kwaśniewskiego, 100 milionów Wałęsy) nie są nic warte, bo za słowami albo nie idą czyny, albo są to działania wywołujące wręcz przeciwne skutki. Prawdziwa mądrość nigdy jednak nie była prorokiem w swoim (naszym) kraju, dlatego reform w stylu thatcheryzmu nieprędko doczekamy. Andrzej Orkowski

Bronię prof. Krzysztofa Jasiewicza! Dlaczego? Bo przeczytałem podpisy pod „Listem otwartym” potępiającym wybitnego i zasłużonego dla Polski naukowca. Na pierwszych miejscach jest Zarząd Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczypospolita” oraz prof. dr hab. Paweł Śpiewak, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma. Ci ludzie nie mają moralnego prawa do wypowiadania się na temat stosunków polsko-żydowskich, ponieważ wielokrotnie wykazali w tej sprawie swoje pełne zacietrzewienia wrogie Polakom stanowisko. Należałem do założycieli tego Stowarzyszenia, ale bardzo prędko okazało się, że jest to tak bardzo agresywna antypolska maszynka propagandowa, że oficjalne organizacje żydowskie wyglądają przy niej na aż tak życzliwe polskości, że mogą obawiać się oskarżenia o – horrible dictu – antysemityzm. Z Pawłem Śpiewakiem miałem wrażenie bycia w przyjaźni, jednak po latach obnoszenia się przez niego z interesownym oportunizmem, a szczególnie po zniesławiającej polskość książce „Żydokomuna”, uważam go za inteligentnego oszusta z godną potępienia bezczelnością sprzeniewierzającego się w swej pracy interesom pracodawcy, od którego bierze sutą wypłatę. Śpiewak widzi i wytyka najmniejszą (czasem nawet tylko wymyśloną) słomkę w polskim oku, a odwraca się tyłem do potężnej belki zasłaniającej oczy tejże żydokomunie i jej piewcom. To kłamstwo jest szczególnie obrzydliwe u człowieka, który zna szczegóły stosunków polsko-żydowskich z osobistego, nawet rodzinnego, doświadczenia. Obrzydliwe, bo trzeba się naprawdę zaprzedać, żeby nie pamiętać np. takiej wypowiedzi Stefana Staszewskiego do mnie w 1980 r. (Śpiewak był jej świadkiem) – Proszę mi pomóc (w możliwości udzielenia wsparcia na rzecz „Solidarności” – K.W.), bo chciałbym wreszcie coś dobrego dla Polski zrobić. To „wreszcie” może przemówi kiedyś i do sumienia Śpiewaka. Widząc atak takich ludzi jak Stowarzyszenie i jak Śpiewak na prof. Krzysztofa Jasiewicza, człowieka o nieposzlakowanej opinii polskiego patrioty, w ciemno – powtarzam – w ciemno należy stanąć po stronie Jasiewicza. Zabieram głos w obronie profesora Krzysztofa Jasiewicza zgodnie z zasadą, że lepiej jest z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć. Domagam się rozsądku i bezstronności zanim zaczną do niego strzelać cyngle z GW z jednej strony, a z drugiej bronić go żydożercy. Jasiewicz jest zbyt cenną postacią wśród polskich historyków i w ogóle w polskim życiu publicznym, żeby pozwolić na wtrącenie go w otchłań obu form nienawiści – antypolonizmu i antysemityzmu. Już na pierwszy rzut oka na nazwiska ludzi, których GW przedstawia z iście stalinowskim tytułem „Trzeba potępić antysemickie wywody prof. Jasiewicza – apelują naukowcy, dziennikarze, działacze społeczni”, widać, że nie są to ci, którzy mogliby obruszyć się na opinię, że „polskość to nienormalność”. Ani ci, którzy uznaliby za konieczne zaprotestowanie, gdy były t.w. „Bolek” mówi „dowcipnie”, że nie będzie liczył ilu Żydów jest w rządzie, ale sam nie jest Żydem, co „może pokazać”. Ani ci, którzy w trakcie kolejnych antypolskich kampanii nienawiści firmowanych przez GW i Jana Tomasza Grossa uznaliby za swój obowiązek ruszyć palcem w bucie w obronie poniżanej polskości. Nie chcę jednak ze swojej strony „potępiać” tak ogólnie, jak oni potępiają. Są wśród nich i tacy, którzy szczerze uznali, że sprawa dialogu polsko-żydowskiego jest dobrem tak wielkim, że nie należy jej narażać żadną, choćby nawet uzasadnioną, ale krytyczną, wypowiedzią. Zwracam im jednak uwagę, że właśnie Jasiewicz ma na tym polu doświadczenia i bezpośrednie i długotrwałe i tak jednoznaczne, że mógłby być w tej sprawie dobrym sędzią.Zdanie, którego propagandyści i posłuszni im oportuniści używają jako kamienia obrazy – „Na Holokaust pracowały przez wieki całe pokolenia Żydów, a nie Kościół katolicki” – nie jest twierdzeniem, że Żydzi są winni Holokaustu, a tylko to, że oskarżanie Kościoła (i tak samo Polaków) o sprawstwo lub współsprawstwo Zagłady ma mniej wspólnego z rzeczywistością niż wytworzona przez wieki przez samych Żydów opinia nie liczenia się z interesem narodu-gospodarza. Jeżeli naukowcy podpisują się pod protestem, w którym potępia się opinie bez analizy ich wartości poznawczej, to bliżej im do organizatorów „potępień” po Czerwcu`76, niż Jasiewiczowi do Marca`68. Nikt nie jest w stanie wskazać, jakiej to władzy Jasiewicz miałby schlebiać, ani na jakie profity miałby liczyć. Przeciwnie, to po stronie jego oponentów widzimy i takich, którzy służyli władzy i w 68 i w 76. Jasiewicz całą swą długoletnią pracą udowodnił bycie rzetelnym i obiektywnym naukowcem, a jeżeli raz udzielił ostrej wypowiedzi, to wystarczy ją zestawić z jego innymi, napisanymi własną ręką opiniami o stosunkach polsko-żydowskich i ich powikłaniach. Można Jasiewiczowi zarzucić brak doświadczenia medialnego, który spowodował istnienie – jak się zdaje – pewnej różnicy pomiędzy tym, co mówi się w ferworze rozmowy, a co samemu by się napisało w przemyślanej wypowiedzi. Można spierać się z niektórymi zapewne nazbyt uogólniającymi ocenami. Można zarzucać mu pokrewieństwo (przynajmniej tak można wnosić z brzmienia nazwisk) z Kaczyńskimi z jednej strony i Jaruzelskimi z drugiej. Ale nie można mu zarzucać antysemityzmu! Dlaczego Jasiewicz nie broni się sam? To pytanie naganiaczy, którzy wiedzą, że głos rozsądku i obiektywizmu nie przebije się w zgiełku rozpętanej przez nich nagonki. A tym, którzy patrzą na całą awanturę i nie rozumieją, o co w niej chodzi – odpowiadam: Jak nie wiadomo, o co chodzi – chodzi o polskość. Konkretnie o to – czyja jest Polska? Wyszkowski

Wojna bez wojny Jeśli wciąż ostrożnie podchodzę do hipotezy zamachu, to właśnie dlatego, że postępowanie władz rosyjskich po 10 kwietnia 2010 r. nie sprawia wrażenia, jakby Kreml starał się ukryć dokonaną zbrodnię. Żelazna zasada „Sztuki wojny", wyłożona przez starożytnego chińskiego mędrca Sun Cy brzmi: zawsze oszukuj przeciwnika. Jeśli jesteś silny, przekonaj go, że jesteś słaby, jeśli słaby − że silny; jeśli chcesz nacierać, zrób wszystko, by sądził, że się cofniesz, jeśli chcesz się cofać… I tak dalej. Z podręcznika, zawierającego między innymi to wskazanie, uczyły się całe pokolenia sowieckich i rosyjskich wojskowych, dyplomatów i czekistów. Wśród nich także Władimir Putin.
A jeśli to nie zamach? Jeśli wciąż ostrożnie podchodzę do hipotezy zamachu, to właśnie dlatego, że postępowanie władz rosyjskich po 10 kwietnia 2010 r. nie sprawia wrażenia, jakby Kreml starał się ukryć dokonaną zbrodnię. Bynajmniej − Rosji wydaje się wcale nie zależeć na oddaleniu podejrzeń, że, owszem, strąciła bezkarnie samolot, na którego pokładzie leciał prezydent, generalicja i najwyżsi urzędnicy kraju należącego do NATO. Sprawcy takich zbrodni z reguły robią, co mogą, by się wybielić. A w tym wypadku mamy ze strony czekistów do czynienia z działaniami, które coraz bardziej uprawdopodobniają najgorsze podejrzenia. Za graniczącą ze zdradą stanu uległość, jaką wykazał się bezpośrednio po tragedii Donald Tusk, Putin odpłacił polskiemu premierowi dokładnie odwrotnie, niż ten oczekiwał. Zamiast w jakikolwiek sposób ułatwić mu zamknięcie sprawy − bo przecież i Tusk, i Sikorski wielokrotnie na różne sposoby sugerowali, że chcą tylko jakiejkolwiek spójnej wersji, jakiegokolwiek pozoru wyjaśnienia, choćby równie naciąganego, jak w sprawie „Kurska" − Rosjanie co krok, a zwłaszcza co rok w rocznicę tragedii, ich czołgają. A to obiecują wrak i nie oddają, a to odwołują uroczystości i stale podważają ustalenia, które wcześniej podchwycili jako prawdę objawioną ich polscy kolaboranci, w taki właśnie sposób, aby spektakularnie pokazać, jak żałosną pełnią oni w całej sprawie funkcję. Przykładem mierzenie osławionej brzozy. Brzoza miała pięć metrów, oznajmili Rosjanie, i przez dłuższy czas z satysfakcją przyglądali się, jak polscy „eksperci" przysięgają, że sami wspólnie z ekspertami rosyjskimi wszystko pomierzyli. A potem nagle Rosja oznajmia: o, wcale nie, jest sześć metrów. I nasze pajace jak na komendę, „ruki pa szwam": tak jest, oczywiście sześć. A Putin wtedy: a figę, pięć i pół, sami zmierzcie. Podejmując po katastrofie decyzję o oddaniu Kremlowi śledztwa, Tusk myślał zapewne, że kiedy pozwoli Rosjanom „pozamiatać", ci wysmażą jakąś w miarę trzymającą się kupy bajeczkę o wypadku, i jeszcze okażą mu na tyle wdzięczności, żeby w bajeczce tej choć odrobinę odpowiedzialności wziąć na siebie. No, przyznajemy, że troszeczkę nie tak było z naprowadzaniem, że bałagan był po obu stronach.
Z perspektywy Putina Ale spójrzmy na 10 kwietnia, proszę, oczami Putina, przy założeniu, że przyczyną tragedii nie był zamach, tylko, powiedzmy, świeżo wyremontowane w Rosji silniki tupolewa albo naprowadzanie. Dlaczego niby mieliby czekiści, skoro nic ich do tego nie zmuszało, pozwolić na uczciwe śledztwo? Także i w takiej sytuacji znacznie lepiej dla nich było zniszczyć względnie ukryć rozstrzygające dowody, zwłaszcza jeśli ich polscy pomagierzy z sobie znanych przyczyn postanowili swoimi kłamstwami im w tym pomagać, a wersję oficjalną czynić prowokacyjnie nietrzymającą się kupy. Że to właśnie zrodzi podejrzenia o zamach − bo nikt wszak nie ukrywa i nie niszczy dowodów swojej niewinności? Dla czekistów był to wybór między wizerunkiem Rosji jako kraju bałaganu i nieudolności oraz kraju, który każdego, kto mu stanie na drodze, dopadnie i zabije „nawet w kiblu". Który z tych wizerunków lepiej wybrać, dla każdego Rosjanina pozostaje oczywistością. Także, jeśli ofiarą w tej narracji miałby być prezydent kraju niby to wolnego i należącego do postrzeganego w Moskwie jako główny wróg NATO. Zwłaszcza gdy w Polsce władza jest w rękach ludzi tak uwikłanych, że na pewno nie ośmielą się wystąpić na arenie międzynarodowej z jakimikolwiek wątpliwościami. A skoro Polska o to nie wystąpi, Zachód sam z siebie nie będzie tak niewygodnej sprawy tykał, nawet gdyby miał w ręku niezbite dowody rosyjskiej zbrodni. Pisałem już zresztą wielokrotnie o korzyściach wynikających dla Kremla z przedłużania obecnej sytuacji w nieskończoność. Rosja zachowuje sobie na przyszłość możliwości dowolnej zmiany narracji (proszę sobie wyobrazić, że Putin, równie nagle jak to teraz było z Gazociągiem Jamalskim, oznajmia za czas jakiś: nasi specjaliści zakończyli śledztwo, i okazuje się, że tupolewa zniszczyła bomba podłożona przez polskie służby, na polecenie polskiego premiera albo obecnego prezydenta − i co?). Kreml ma interes w tym, aby wszyscy wiedzieli, że oficjalna wersja jest fałszem i że ten fałsz kryje nie nieudolność, ale zbrodnię.
Rosyjska gra Oczywiście fakt, że Rosjanie nie ukrywają wcale, iż mogli bezkarnie zamordować niewygodnych dla siebie polskich liderów, nie jest dowodem, że tego nie zrobili. Mnie jednak wciąż wydaje się bardziej prawdopodobne, że doskonale wykorzystali głupotę i nikczemność Tuska, by wypadek losowy rozegrać na swoją imperialną korzyść.
 Dlaczego losowy? Bo lotnisko w Smoleńsku, używane do nielegalnego handlu bronią, było pod stałą obserwacją zachodnich satelitów. A decyzja o zbrodni wymagałaby pewności, że sytuacja rozwinie się tak, jak się rozwinęła. Załóżmy nawet, że rosyjskie służby w pełni kontrolują rządzących Polską, ale tego, że Zachód dowie się o zamachu i nic nie zrobi, tego czekiści pewni być nie mogli. Można sobie, teoretycznie, wyobrazić, że zbrodnia byłaby pokerową zagrywką, opartą na założeniu, iż Ameryka, akurat mniej więcej w tym czasie dojrzewająca do uznania Rosji za niezbędnego sojusznika w rywalizacji z Chinami, pogodzi się i, jak w wypadku Katynia, stanie się w imię swoich interesów milczącym współzbrodniarzem. Ale USA są przecież krajem demokratycznym, w którym rząd, a więc i doktryna geopolityczna, zawsze może się zmienić. Najboleśniejsza prawda jest taka, że Rosja wyciągnęła z tragedii wszystkie możliwe korzyści, jakie wyciągnęłaby z zamachu, nawet jeśli w istocie zamachu nie było. Mędrzec Sun Cy, który oprócz tego, by zawsze kłamać, uczył także, że najbardziej pożądanym zwycięstwem jest wygrać wojnę, w ogóle jej nie staczając, byłby dla swoich kagiebowskich uczniów pełen podziwu. Rafał A. Ziemkiewicz

Dlaczego tak łatwo lżyć Nową Prawicę? Jest to grzech przeciwko światłu; przeciwko jasnemu światłu, jakim jest podstawowa zasada realizmu – zachowanie właściwych proporcji. Popełnia się ten grzech przez naciąganie faktów, fałszowanie argumentów, przedstawianie rzeczy w sztucznej grze świateł i cieni, wyciąganie na wierzch pomniejszych lub mniej znaczących zjawisk, które przypadkiem pasują do teorii. Czymś zupełnie innym jest solidny, skąpany w słońcu fakt, który można obejść dookoła i obejrzeć ze wszystkich stron. Okazuje się wówczas, że jest to fakt całkiem niezwykły, a oglądany z coraz to innych stron, zyskuje jeszcze na niezwykłości. (G. K. Chesterton „Wiekuisty człowiek” Wyd. Fronda) W archiwum kwartalnika „Opcja na prawo” można sprawdzić, że w nr 7-8/2004 roku ukazał się tekst zatytułowany „AADAM”. Była to rozmowa z autorem ogłoszenia opublikowanego we wrocławskim dzienniku „Słowo Polskie” (4/5 VIII 2001). Oto treść tego ogłoszenia: Ustanawiam nagrodę za najbardziej nieobiektywne przyprawianie gęby Unii Polityki Realnej i Januszowi Korwin-Mikkemu. Wręczenie nagrody nastąpi po zbiorach buraka pastewnego. Statuetka będzie wykonana z tegoż buraka i przyprawiona do smaku ostem. W porządnie funkcjonującym państwie „przyprawianie gęby” nie popłaca. Wymiar sprawiedliwości funkcjonuje szybko i energicznie. Oszczercy mają się z pyszna: płacą odszkodowania i publikują sprostowania z przeprosinami. Ponieważ zamieszkujemy na terenach administrowanych przez Naszych Drogich Okupantów (drogich ze względu na ich pobory, rzecz jasna), to oszczercy mają komfortowe warunki. Oszczercom można co najwyżej skoczyć. Wypada zastanowić się dlaczego właśnie wyborcy dawnej UPR, a dzisiejszego Kongresu Nowej Prawicy razem z wyborcami pana Janusza Korwin-Mikkego spotykają się z taką zmasowaną kampanią przyprawiania gęby i robienia wariata. Naturalnie jest tak dlatego, że politycy tzw. „głównego nurtu” szukają niezagospodarowanego elektoratu. To są owe słynne „zmarnowane głosy”. Dotychczas metoda działała skutecznie: istnieli ludzie, którzy solidnie zbluzgani kładli uszy po sobie i potulnie głosowali tak jak im zalecano w środkach masowej dezinformacji. Ostatnio obserwowany wzrost poparcia dla JKM i KNP można tłumaczyć wpływem Internetu. Monopol TV został nieco podmyty i efekty są już zauważalne. Warto wykorzystać okazję i uruchomić Dział Sprostowań i Replik. Dotychczas można było sobie „pisać na Berdyczów” . Reakcje na kłamliwe artykuły prasowe były i są nadal wyrzucane do kosza. Sieć umożliwia obejście tego problemu. Postuluję utworzenie miejsca dla zlekceważonych przez rozmaite Redakcje reakcji Czytelników. Nie chcą odszczekiwać, to niech przynajmniej wstydu się najedzą. Niech sprawdzają swoje miejsce w rankingu do statuetki AADAM-a. I warto się pospieszyć. Pan Marcin Wolski ma z pewnością rację: Śpieszmy się pisać prawdę, zanim nam zabronią! Aby nie być gołosłownym przytaczam list wysłany do tygodnika „W sieci”:

Wpieranie ojcostwa w stylu wolnym czyli Barbara Fedyszak-Radziejowska versus Janusz Korwin-Mikke Pani Barbara Fedyszak-Radziejowska (Doktrynerzy znad Wisły. O ekspertach od „jedynie słusznego” kapitalizmu. „W sieci” nr 2 (6) 2013) zarzuca panu Januszowi Korwin-Mikkemu, że do tego stopnia zdominował dyskusję na temat ekonomii iż: w podświadomości wciąż dominuje przenicowana „na drugą stronę” przez Janusza Korwin-Mikkego darwinistyczna doktryna Marksa. Nie jest to pochwała, ponieważ: jeśli jednak uznamy, że to Marks miał rację i kapitalizm naprawdę jest cyniczny, egoistyczny i wyzuty z norm etycznych, to pierwszy milion rzeczywiście nie tylko można, ale i trzeba ukraść. Tak brzydką wersję kapitalizmu miał lansować JKM, a realizować Leszek Balcerowicz. A mogło być inaczej! Drugą wizję kapitalizmu stworzył wybitny uczony Max Weber(…)Jego kapitalizm zbudowały purytański etos i asceza, to dlatego zaczął się on w społecznościach protestanckich Stanów Zjednoczonych, Anglii czy Holandii. Weber uważał, że motywowana religijnością asceza praktykowana w codziennym życiu oraz powściągliwa konsumpcja sprzyjały kumulacji kapitału i budowały sukces gospodarczy, bo inwestować można efektywnie, gdy nie „używa się życia”. Pan Rafał Ziemkiewicz udzielił wywiadu-rzeki panu Rafałowi Geremkowi („Wkurzam salon” wyd. Czerwone i Czarne Warszawa 2011). Opowiada tam między innymi o swoich przygodach w roli rzecznika prasowego Unii Polityki Realnej, partii, której współzałożycielem i prezesem był Janusz Korwin-Mikke, na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku: Młodzi ludzie nieobciążeni PRL-em rozumieli, co to są podatki i że nie ma rzeczy bezpłatnych. Ale nie do pojęcia było dla nich, dlaczego aborcja ma być zakazana i dlaczego ci śmieszni księża nie pozwalają się bzykać i nie pozwalają używać kondomów. I najtrudniejszą część naszego przekazu stanowiło wytłumaczenie im, że nie ma kapitalizmu, nie ma wolnego rynku bez wartości, niemodnie mówiąc. Że kapitalizm amerykański był zbudowany przez ludzi, którzy trzymali w ręku Biblię, do dziś przecież w tym najbardziej wolnorynkowym kraju masz ją w każdym pokoju hotelowym. (wytłuszczenie dodane przeze mnie). Jeżeli niżej podpisany, absolwent Licem Energetycznego nr 10 przy Zespole Szkół Zawodowych nr 4 we Wrocławiu potrafi dokonać takiego zestawienia, to dlaczego pozostaje to poza zasięgiem możliwości pani Barbary Fedyszak-Radziejowskiej? Czyżby ukończyła gorszą zawodówkę?! Takie przypuszczenie byłoby nieuprzejme, ale w takim przypadku nasuwa się inne pytanie: dlaczego pani Fedyszak-Radziejowska propaguje publicznie opinię na temat pana Korwin-Mikkego nie dosyć, że niepochlebną, to tak radykalnie inną od prawdy? Żyjemy w państwie założonym poprzez porozumienie przy „Okrągłym Stole” socjalistów bezbożnych z socjalistami pobożnymi – tak to nazywa lapidarnie niezrównany pan Stanisław Michalkiewicz. Właśnie kończy się okres inkubacji i niebawem wykluje się owoc tego związku. Najprawdopodobniej nikt ze współautorów nie oczekuje Cudownego Dziecka. Brutalnie mówiąc: wszyscy wiedzą, że będzie Pokraczny Bękart. Właściwie, to już rzuca złowrogi cień. Dlatego rozpoczęto poszukiwanie Frajera, którego się mianuje Sprawcą. Dlaczego wszyscy „poważni” kandydaci na urząd prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej kategorycznie odmawiają debaty z panem Januszem Korwin-Mikkem? Dlaczego pani redaktor Joanna Lichocka nie wpuściła do publicznej TVP pana JKM? Dlatego, że nie można dopuścić do publicznego przypomnienia działalności Koła Poselskiego Unii Polityki Realnej w pierwszym wolnym Sejmie. Przypomnę:

UPR proponowała zakazać uchwalania budżetu państwa z deficytem.

UPR proponowała przekazać część środków uzyskanych z prywatyzacji przemysłu po PRL na fundusz emerytalny (PRL budowała fabryki z pieniędzy zbieranych na ZUS).

UPR proponowała reprywatyzację.

Pani Fedyszak-Radziejowska ma pretensje o to, że na szczycie drabiny społecznej znaleźli się ludzie biznesu: Rzecz jasna, w ograniczonym i dobrze dobranym gronie, bo na samym szczycie miejsca jest niewiele. Jak potraktowano spadkobierców Edwarda Wedla, co w tej i tysiącach innych tego typu spraw zrobili panowie Jarosław i Lech Kaczyńscy, Maciej Jankowski („Solidarność” z Ursusa, Poseł) czy mecenas Jan Olszewski – nazwiska wzięte dla przykładu, warto przypomnieć sobie skład pierwszych Sejmów III RP, doradców prezydenta Lecha Wałęsy i innych decydentów tego okresu. Pani Fedyszak-Radziejowska rozczula się nad losem pana Romana Kluski, przedsiębiorcy rozjechanego walcem „prawa” III RP. Pełna uznaniowość w działaniu Urzędu Skarbowego, wykorzystanie policji, wojska (!) i innych agend państwowych do wykończenia niewygodnego biznesmena. A co zrobił premier Kaczyński dysponując poparciem prezydenta i większością parlamentarną do zmiany tego stanu rzeczy? Co robią ludzie IV RP dla naprawy państwa? Warto byłoby zrobić zestawienie listy wszystkich gości w audycjach panów Jana Pospieszalskiego i Bronisława Wildsteina publikowanych w TVP. Pani Magdalena Środa czy pan Sławomir Sierakowski (gdyby im się tylko chciało) mogliby zostać stałymi bywalcami. Powtórzmy (to podstawa edukacji) : debatują o Polsce socjaliści pobożni z socjalistami bezbożnymi. Na panów Korwin-Mikkego i Michalkiewicza mamy nieformalny, ale realny zapis cenzorski.

Pani Fedyszak-Radziejowska cytuje z homilii arcybiskupa Hosera: niepowstrzymane dążenie do maksymalnego zysku kosztem innych doprowadziło do światowego kryzysu ekonomicznego. No cóż. Jeżeli nie zysk, to strata. Niepowstrzymane dążenie do maksymalnej straty kosztem innych doprowadziło do powszechnego kryzysu krajów komunistycznych (gdzie jak gdzie, ale tam zysk był grzechem!). Jaki „zysk za wszelką cenę”?! Naszą zmorą jest deficyt, choćby i po trupach. A co do działalności nie nakierowanej na zysk, działalności non profit, w krótkich, żołnierskich niemalże słowach wypowiedział się Szef wszystkich arcybiskupów – Jezus Chrystus. Być może wśród Czytelników jest jakiś niewierzący, dlatego wyjaśniam: Jezus Chrystus w przypowieści o talentach działalności non profit wyraził zdecydowany sprzeciw. Julian Drozd (Wrocław 24.01.2013) Powyższy tekst wysłałem do redakcji tygodnika „W sieci”. Dzień później zostałem poinformowany, że wszystkie reakcje czytelników redakcja przekazuje autorom. Od tego czasu minęły dwa miesiące i cisza. Gdyby pani Fedyszak-Radziejowska opublikowała choćby jednozdaniowe dementi (np. takie: Z radością informuję moich Czytelników, że dowiedziałam się z książki pana Ziemkiewicza, iż pan Janusz Korwin-Mikke wcale nie lansował marxistowsko-darwinistycznej wersji kapitalizmu – jak (całkowicie omyłkowo i bez grama złej woli!)napisałam w swoim uprzednim felietonie), to nie byłoby sprawy. Teraz pani Fedyszak-Radziejowska może co najwyżej żałować, że nie poparła wprowadzenia ACTA. A czytelnik „W sieci”/”Sieci” może od czasu do czasu poskrobać się po głowie podczas lektury kolejnych ataków na JKM/Nową Prawicę i zastanowić, co tym razem nakłamali.

Jacek Drozd

Konspiracja w odpowiedzi na przemoc Coraz więcej oznak wskazuje na to, że obecna forma państwowości polskiej, czyli III Rzeczpospolita, to nie jest państwo, tylko banda cynicznych złodziei, którzy najwyraźniej pod tym kątem się wyczuwają, a następnie - kooptują. Państwo, owszem - jest rodzajem monopolu na przemoc, ale akceptację tego monopolu moralnie usprawiedliwia okoliczność, iż przemoc ta może być używana w służbie sprawiedliwości. W III RP przemoc państwa teoretycznie też może być używana w służbie sprawiedliwości, ale problem w tym, że zdarza się to niezwykle rzadko, a być może - nawet wcale. Przyczyną tego stanu rzeczy jest - jak sądzę, fakt, iż III Rzeczpospolita to inna, elegancka nazwa okupacji Polski przez bezpieczniackie watahy, które rabunkowo eksploatują nie tylko zasoby kraju, ale coraz śmielej i coraz bezczelniej rabują również obywateli. Oczywiście nie bezpośrednio, tylko z zachowaniem pozorów legalności, czyli w tak zwanym „majestacie prawa”. Stworzeniu takich pozorów służą Umiłowani Przywódcy, z których bezpieczniacy tworzą demokratyczną fasadę, tych wszystkich prezydentów, premierów, ministrów, senatorów, posłów i tak dalej. Ci, w zamian za umożliwienie dojenia Rzeczypospolitej, czyli w zamian za dopuszczenie do rabunku obywateli, wysługują się bezpieczniackim watahom mniej więcej w podobny sposób, pięknie się różniąc jedynie emploi, to znaczy - pozorami moralnego uzasadnienia swojej obecności w szajce zwanej III Rzeczpospolitą. Jedni tłumaczą swoją obecność w bandzie pragnieniem „modernizacji” naszego nieszczęśliwego kraju, a inni - płomienną obroną interesu narodowego. Ale znacznie bliższe prawdy są inwektywy, jakimi wzajemnie się obrzucają. Na przykład Platforma Obywatelska nazywana jest „obozem zdrady i zaprzaństwa”, podczas gdy ona z kolei określa antagonistyczne „Prawo i Sprawiedliwość” mianem „oszołomów”. Właśnie niezależne media doniosły o przypadku kierowcy, który wjechawszy w dziurę na drodze i uszkodziwszy koło, wezwał policję, by ta udokumentowała zdarzenie. Najwyraźniej zapomniał, że od policji najlepiej trzymać się jak najdalej, bo policja nie tylko jest częścią składową bandy zwanej III Rzeczpospolitą, ale w dodatku - jednym z najbardziej zdemoralizowanych elementów. Rzecz w tym, że stojący wyżej w hierarchii uczestnicy bandy ustalają na przykład, że z mandatów karnych, a więc z łupienia podróżnych na drogach, ściągną, dajmy na to, półtora, czy nawet 3 miliardy złotych, a policjanci to wszystko posłusznie wykonują. I tak mamy szczęście, że rząd nie wprowadził podatku w naturze w postaci ludzkiej skóry, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że policja wykonałaby również taki rozkaz. Precedens zresztą już w historii Polski jest; jak w „Opisie obyczajów” wspomina ksiądz Kitowicz, taki podatek, tyle, że w formie skór zwierzęcych, został nałożony na rzeźników w czasach stanisławowskich. Rozwścieczeni rzeźnicy dostarczali do skarbowych szop skóry surowe, które wkrótce zaczęły gnić, napełniając Warszawę przeraźliwym smrodem i trzeba było cały zapas zakopać lub spalić. Wracając do naszego kierowcy, przybyli na miejsce policjanci wymierzyli mu karę 100 złotych za brak należytej ostrożności - bo zarządca drogi, któremu nawet nie przyszło do głowy, by dziury załatać, postawił tam znak ostrzegawczy. Sąd, do którego kierowca się odwołał, karę zatwierdził, cynicznie wyjaśniając, że skoro kierowca przyjął mandat, to znaczy, że uznał swoją winę. Dla każdego jest oczywiste, że takie uzasadnienie polega na udawaniu durnia, bo tylko kretyn nie zdaje sobie sprawy, czym grozi wdawanie się w dyskusję z policjantami na pustej drodze. Każdy, kto słyszał o wyroku niezawisłego sądu na Grzegorza Brauna, który został skazany za bestialskie pobicie aż pięciu dorodnych policjantów na raz, świetnie to rozumie. Pokazuje to, że sędzia też poczuwa się do uczestnictwa w gangu i broni jego materialnych interesów. Oczywiście z żadną sprawiedliwością nie ma to nic wspólnego, o czym możemy się przekonać konfrontując wspomniany wyrok z definicją sprawiedliwości sformułowaną jeszcze przez starożytnego prawnika rzymskiego Ulpiana Domicjusza: „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi”, co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu tego, co mu się należy. Tenże Ulpian Domicjusz sformułował też wskazówki sprawiedliwego postępowania: „honeste vivere, alterum non laedere, suum cuique tribuere” - co się wykłada, by uczciwie żyć, drugiego nie krzywdzić, każdemu należne oddawać. Kiedyś o tym wszystkim uczono na studiach prawniczych, ale dzisiaj najwyraźniej żaden niezawisły sąd o takich głupstwach nie pamięta, o ile w ogóle jest świadom ich istnienia. Tak właśnie przypuszczam, bo o ile za moich czasów ważnym kryterium dopuszczania absolwentów studiów prawniczych do aplikacji sądowej lub prokuratorskiej była przynależność do PZPR, to dzisiaj, kiedy PZPR formalnie już „nie ma”, też przecież muszą istnieć jakieś kryteria negatywnej selekcji, wśród których nie wykluczam również tajnej współpracy z bezpieczniackimi watahami, albo przynajmniej pochodzenia z rodziny o takich tradycjach. Przypadek pana sędziego Igora Tulei stanowi poszlakę, że te podejrzenia nie są bezpodstawne. W takiej sytuacji nic dziwnego, że niezawisłe sądy stają się ważnym ogniwem gangu zwanego III Rzeczpospolitą, wobec którego obywatel naszego nieszczęśliwego kraju jest doprowadzany do stanu całkowitej bezbronności. Jedynym sposobem obrony swoich uzasadnionych interesów, obrony swojej własności, przyszłości swoich rodzin, a nawet - gospodarki narodowej - jest przejście do konspiracji w „szarej strefie”, dzięki której gospodarka polska jako-tako jeszcze funkcjonuje, dostarczając naszemu udręczonemu przez okupantów narodowi materialnych podstaw egzystencji. Wprawdzie nasi okupanci strasznie się na to oburzają, obłudnie twierdząc, że to pochwała bezprawia, a nawet - zorganizowanej przestępczości - ale nie dajmy się nabierać na te plewy. Znaczna część obowiązującego ustawodawstwa, to regulacje mające na celu zapewnienie niegodziwych zysków bezpieczniackim gangom, kosztem interesu narodowego i państwowego - a skoro tak, to do tej sytuacji znakomicie pasuje zasada sformułowana przez starożytnych rzymskich prawników, że „vim vi repellere licet”, co się wykłada, że siłę godzi się odeprzeć siłą. Ponieważ banda zwana III Rzeczpospolitą zmonopolizowała przemoc i zazdrośnie strzeże przed obywatelami dostępu do broni, siłą tej przemocy odeprzeć nie możemy, a skoro tak, to pozostaje tajność, czyli konspiracja. SM

10/04/2013 „Zamierzam przekonywać Polaków do posiadania przynajmniej dwójki dzieci”- zapowiedział w rozmowie z:” Dziennikiem Gazetą Prawną”, pan prezydent Bronisław Komorowski.” Pakiet rozwiązań, które ten cel zrealizują, jest w przygotowaniu”- twierdzi pan prezydent. No pewnie- każdy prezydencki pakiet spowoduje, że nagle zaczną rodzić się dzieci.. Rodzenie dzieci zależy od pakietów, czyli sterty wymyślonych przez biurokrację bodźców- które miałyby spowodować rodzenie się dzieci.. Czy oni wszyscy powariowali? Z żądnych pakietów nie będzie żadnych dzieci.. To tak jak z tym góralem, który siedzi i myśli. A co robi jak nie myśli? Tylko siedzi… I może próbuje myśleć..

Kiedyś dzieci się rodziły, bo rodzice chcieli je mieć w sposób naturalny, bez żadnych pakietów biurokratycznych. Dzieci traktowane były jako zabezpieczenie na przyszłość- wykształcone i wychowane tak, żeby zajmowały się na starość rodzicami. Dzisiaj cały ten model został przewrócony do góry nogami i dzieci jest coraz mniej.. Mało tego, nie dość, że jest ich mniej to jeszcze wyjeżdżają za chlebem, bo tacy ludzie jak pan prezydent Bronisław Komorowski przez ostatnie dwadzieścia lat rządów- spowodowali, że młodzi ludzie uciekają z własnej ojczyzny, bo nie mogą sobie tu znaleźć miejsca.. Wysokie koszty, podatki, biurokracja paraliżująca pracę, kontrole i wielkie marnotrawstwo- w połączeniu z przymusem płacenia podatku ZUS- na ubezpieczenia emerytalne, zdjęło odpowiedzialność dzieci wobec rodziców.. Do tego jeszcze dochodzi nachalna propaganda promująca tumiwisizm, nie odpowiedzialność i wieczną zabawę.. No i nauka- jak najbardziej, w tym kobiet, które robiąc karierę już nie mają czasu na dzieci.. Nie ma tradycyjnego modelu wychowania i przygotowania do życia dzieci.. Rozwody, rozwody i jeszcze raz rozwody.. Jakby państwu socjalistycznemu zależało, żeby rozwodów było jak najwięcej.. Bo płaci matkom samotnie wychowującym dzieci.. Takie matki są nagradzane. Jak się rozwiedzie i jest sama, nic ją nie łączy z mężem- zwanym partnerem przez propagandę-to wtedy nagroda.. Pieniądze z budżetu państwa, czyli od nas wszystkich, którzy jeszcze mają normalne rodziny.. A musimy finansować patologię w postaci rodziny samotnie wychowującej dzieci w postaci matki.. Bo na razie ojciec samotnie wychowujący dzieci- to rzadkość.. Młodzi- nie w ciemię bici ludzie- biorą fikcyjne rozwody, po to tylko, żeby dostać pieniądze za rozwód.. Bo de facto- socjalistyczne państwo płaci za rozwody finansując patologię jednorodzinną w postaci jednej części małżeństwa.. Źadne pieniądze z budżetu państwa oczywiście nie powinny się należeć nikomu , tym bardziej za rozbite małżeństwo- jako nagroda.. Pan prezydent Bronisław KOmorowski chce zwiększyć kwotę wolną od podatku, żeby tylko „obywatele” III Rzeczpospolitej- mieli dzieci.. Chce niejako przekupić za parę groszy ludzi, którzy na co dzień borykają się z wieloma problemami i nie mogą poradzić sobie ze sobą dzięki biurokratycznemu państwu socjalistycznemu, a będą brali sobie na głowę jeszcze wychowanie dziecka.. Prawie 70 % Polaków nie może związać koniec z końcem, dzięki rosnącym cenom i podatkom, głowę mają zajętą bezlitosną walką o byt.. Kto wtedy myśli o dzieciach? Chyba, że pan prezydent Bronisław Komorowski.. W obozach koncentracyjnych ludzie nie myśleli o rodzeniu dzieci- ale o przetrwaniu.. Żyjemy w pewnym sensie w takim obozie, gdzie miliony „ obywateli” myśli o przetrwaniu W tym czasie gdy pan prezydent ma pomysł na rodzenie w Polsce dzieci, poprzez parę groszy odpisu podatkowego- przydziela medale. W związku ze śmiercią pana Krzysztofa Kozłowskiego- współtwórcy tego bałaganu nazwanego III Rzeczpospolitą, któremu pośmiertnie przydzielił Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski(??) Za co?- chciałoby się zapytać. Za to operetkowe państwo, które budował wraz z innymi budowniczymi. Socjalizmu europejskiego.. Krzyż Wielki dostał też pan Adam Daniel Rotfeld- wiceminister i minister spraw zagranicznych w rządach SLD- zarejestrowany jako tajny współpracownik wywiadu PRL.. Pani Maja KOmorowska- sympatyczka Unii Wolności, krewna prezydenta Bronisława Komorowskiego.. Pani Julia Hartwig-MIędzyrzecka- współzałożycielka ROAD- zwolenniczka Unii Wolności.. Pan Andrzej Rottermund- dyrektor Zamku Królewskiego, wiceminister kultury w rządzie pana Jana Krzysztofa Kieleckiego.. Arcybiskup Józef Życiński-ps”Filozof-„- zajadły przeciwnik lustracji i przeciwnik wszelkiej prawicy.. Publicysta Gazety Wyborczej.. Tadeusz Konwicki-, pisarz- ulubieniec Gazety Wyborczej. Sami sobie wręczają medale.. Tak jak Wiktory w Telewizji Państwowej- sami sobie.. Pan prezydent napisał był o panu Krzysztofie Kozłowskim tak:” Krzysztof Kozłowski miał bardzo wyraźną wizję nowoczesnej Polski. Był współautorem polskiej przemiany po 1989 roku, człowiekiem ogromnej wiedzy, rozwagi o odwagi. Wziął odpowiedzialność za przeobrażenia arcytrudnego resortu- Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, za likwidację Służby Bezpieczeństwa, za przekształcenie milicji obywatelskiej w policję mającą służyć obywatelom wolnej Polski”(???) No tak.. Służba Bezpieczeństwa została zlikwidowana.. Al.e na to miejsc powstało dziewięć innych, służb a będzie dziesiąta. Pan generał Bondaryk- za zgodą premiera – szykuje. Będzie monitorował Internet.. Państwo Policyjne pozostało.. Milicja Obywatelska, tak nie ścigała kierowców- jak Policja Obywatelka.. No to po to trzeba było robić zmianę? Policja ma ścigać przestępców, a nie robić przestępców z ludzi.. To ma być nowoczesna Polska? To jest nowoczesna Polska policyjna.. Ja takiej Polski nie akceptuję.. Bo to jest Polska zniewolenia człowieka.. I wywracanie wszystkiego do góry nogami.. To jest nowoczesna Polska? Już nie dyskutując czy jest wolna.. Oczywiście, że nie jest- bo jest częścią innego państwa o nazwie- Unia Europejska…. Żadna część żadnego państwa nie może być suwerenna, bo jest częścią suwerennego państwa- Unii Europejskiej.. Suwerenne jest Zjednoczone Królestwo, bo ma wiele wyjątków, które sobie wywalczyło w ramach Unii Europejskiej..,. A w referendum Brytyjczycy ostatecznie zrywając z Unią Europejską pozostając w Traktacie z Schengen i Europejskim Obszarze Gospodarczym.. Czy Policja Obywatelska służy „ obywatelom”? Jeśli funkcję fiskalną można nazwać służeniem „obywatelom”.. Raczej ich represjonowaniem.. Jako część aparatu państwowego.. A więcej dzieci na razie nie będzie.. Nie ma do tego warunków! WJR

Staniłko Lech Kaczyński był kłodą sojuszu niemiecko rosyjsk Staniłko „Z punktu widzenia Berlina, Lech Kaczyński był wyjątkowo trudnym i niewygodnym partnerem. Domagał się on bowiem pełnego głosu dla krajów tzw. Nowej Europy w decydowaniu o kształcie Unii Europejskiej, co budziło irytację starych państw Unii.”.....”Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń.Prezydent Kaczyński dążył bowiem do  zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej– nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii.Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich „...(więcej)
Jarosław Kaczyński „ Stworzenie wspólnej armii przez UE dałoby Brukseli status supermocarstwa porównywalnego z Waszyngtonem. Chcę, by Europa była supermocarstwem. Jestem eurorealistą i popieram silną Europę, zwłaszcza w aspekcie polityczno-militarnym – mówił Jarosław Kaczyński na XXI Forum Ekonomicznym w Krynicy „....(więcej)
Zychowicz „„Rok 1920 był momentem zwrotnym w dziejach Polaków. To właśnie wtedy, mimo militarnego zwycięstwa, ostatecznie umarła idea Polski wielkiej, która rozciąga się na szerokich połaciach Europy Wschodniej, swymi granicami sięgającej niemal po mury Kremla i po stepy Zaporoża, której obywatele mówili dziesiątkami języków i wznosili modły w kościołach, cerkwiach, synagogach, zborach i meczetach. ”...” To właśnie w Rydze Polska ostatecznie wyparła się idei jagiellońskiej – porozumienia narodów znajdujących się między Niemcami a Rosją. Jedynej koncepcji, która może zapewnić Polsce, że będzie liczącym się graczem, a nie średnim państwem, z wynikającymi z historii ambicjami, ale bez potencjału, by je zrealizować.”...(więcej )
Paweł Kowal ”Otwarta na Wschodzie Unia to interes bardziej nasz niż Niemców czy Czechów, a nawet niektórych Ukraińców. .....”Tym planem powinna być odbudowa więzi ze społeczeństwami na Wschodzie, wielka rekonstrukcja. Nie Rzeczypospolitej Jagiellońskiej, ale relacji z ludźmi. Jako żelazny kapitał na czas, kiedy znowu powstaną warunki do działania w polityce. Na pierwszy ogień powinna pójść walka z wizami. Powinien powstać program wymiany studentów – dzisiaj w Polsce studiuje 6 tysięcy Ukraińców. Przez kilka lat powinniśmy podwajać tę liczbę, wydatki na ten cel byłyby inwestycją lepszą niż stadiony na Euro. „.....”Mniejsi przedsiębiorcy z Polski powinni otrzymać premię podatkową za rozwijanie współpracy ze Wschodem „....”Powinien powstać rządowy program, który będzie dofinansowywać wizyty licealistów na Wschodzie, tak by nie było maturzysty, który nie przekroczył Bugu, nie spotkał Ukraińców, Białorusinów, nie ujrzał Nowogródka itd. – wzorem powinny być doświadczenia izraelskie czy program polsko-niemieckiego „Jugendwerku". „......Środki trzeba skoncentrować, a głównym projektem powinien być Uniwersytet Partnerstwa Wschodniego. Sprzyjałoby to rekonstrukcji relacji ludzkich w regionie „......”Uniwersytet, idea do cna europejska, byłby widocznym znakiem zaangażowania Brukseli, miejscem studiów młodych ze Wschodu i Zachodu. Przygotowałaby siatkę znających się absolwentów, mających wspólne wspomnienia zarówno z sali wykładowej, jak i z akademika. Ich korpus byłby jak znalazł, gdy w końcu otworzą się możliwości poszerzenia Unii. „... .”„Koncerny jako 
przedłużenie państwa „.....”Polsce potrzeba siły, a siła to gospodarka „.....”Trafnie pisał o tym Maciej Olex-Szczytowski. Bez „swoich" koncernów, będących „przedłużeniem państwa", Polska nie odegra roli w Unii, a do Kijowa czy Pekinu latać będziemy jak niegroźne pięknoduchy z pustym koszyczkiem. Właśnie pozbyliśmy się nawet Zelmera, który miał ćwiartkę polskiego rynku AGD „....(źródło)

Friedman „Aby zacząć myśleć o polskiej strategii, musimy pamiętać, że w XVII wieku Polska, w unii z Litwą, była jednym z głównym mocarstw europejskich „....(więcej)
Macierewicz „Lech Kaczyński, mimo problemów, z jakimi musiał się borykać, był samodzielnym politykiem i skutecznie bronił suwerenności państwa. I dlatego uważam, że był najwybitniejszym polskim prezydentem. „....”Moim zdaniem Lech Kaczyński był najwybitniejszym prezydentem w dziejach Polski. Największym sukcesem jego prezydentury było zbudowanie sojuszu państw i narodów Europy Środkowej. Wcześniej ideę porozumienia państw położonych między Rosją a Niemcami propagował Józef Piłsudski – uniemożliwiła wówczas jej realizację słabość Polski i sytuacja geopolityczna. Te okoliczności zmusiły nas do zawarcia traktatu ryskiego po wojnie polsko-bolszewickiej. Oznaczało to rezygnację z programu budowy szerokiego porozumienia Europy Środkowej. W latach 40. wrócił do tego pomysłu, choć w innym zakresie, Władysław Sikorski. Dziś jest oczywiste, że budowa sojuszu w Europie Środkowej to nasza racja stanu. Prezydent Lech Kaczyński ideę przekształcił w realny projekt polityczny. Dzięki sprzyjającym warunkom gospodarczo-politycznym udało się to przeprowadzić w ciągu czterech lat, a więc błyskawicznie. Z tej koncepcji dzisiaj pozostały tylko drzazgi, ale mam nadzieję, że dzięki solidnym fundamentom narodowym, kiedy zmieni się władza w Polsce, będzie można do niej powrócić. Sojusz środkowoeuropejski w porozumieniu ze Stanami Zjednoczonymi jest fundamentem polskiej racji stanu. Podobnie jak od ponad 300 lat podstawą racji stanu Wielkiej Brytanii jest utrzymanie równowagi sił w Europie i niedopuszczenie do powstania tam państwa hegemona, a racją stanu Rosji imperialnej jest sojusz z Niemcami. „...(więcej )
Jan Staniłko „Wszędzie na świecie interes narodowy definiuje grupa kontrolująca kanały władzy, pieniądza i prestiżu, czyli establishment. Zła definicja interesu narodowego lub – jak to często bywa w Polsce – zwykła odmowa podjęcia tego wysiłku, jest świadectwem niskiej jakości elit. Establishment wysokiej jakości cechuje pewność siebie, determinacja i kompetencja, czyli cechy w Polsce niebywale rzadko występujące w połączeniu. „....”W obrębie polskich elit znajdziemy oligarchów oraz licznych najemników i brokerów zagranicznego kapitału (menedżerów i konsultantów), często brylujących w mediach. Natomiast z trudem znajdziemy w ich szeregach prawdziwych właścicieli i kreatorów, czyli przedsiębiorców związanych z Polską na dobre i na złe. Establishment, którego proweniencja stanowi tabu polskiego życia publicznego, jest często dla nich zamknięty. „.....”Jednak po 20 latach rozwoju polskiego kapitalizmu istnieje względnie liczna grupa polskich kapitalistów, „.....”Zbudowali oni globalnie konkurencyjne polskie firmy średniej i większej skali. To oni powinni dziś  zijednoczyć się w narodową klasę przemysłową i jako tacy stać się partnerami dla władz państwa. „.....”rozpaczliwe wezwanie estońskiego prezydenta Thomasa Ilvesa: „Polska to nadzieja dla wszystkich małych krajów". ….”Niewielu zapewne ludzi skłonnych będzie dziś przyznać, że człowiekiem, który to wezwanie starał się na miarę swoich sił i umiejętności podjąć był prezydent Lech Kaczyński. „...(więcej )
Warto sobie uświadomić jak wielkim geopolitycznym zagrożeniem dla Niemiec i Rosji był Lech Kaczyński. Gdyby Jarosław Kaczyński tak jak było to planowane wsiadł do samolotu lecącego do Smoleńska to PiS zostałby rozwalony od środka przez takich ludzi jak Michał Kamiński , Kluzik Rostkowska, Ziobro, Kurski. Rozbity PiS zostałby wdeptany buciorami stronnictwa pruskiego w ziemię, Radio Maryja rozgromione . A Obóz Patriotyczny by nie powstał . I Polacy nie mogliby się wokół niego zjednoczyć . Lech Kaczyński oczywiście nie spocząłby na Wawelu , nie powstałby kult polityczny wokół jego osoby. A tym samym jego osoba , pamięć nie stałby się personifikacją polskiej racji stanu . A dzieło jego życia poszłoby na marne Gdyby również Jarosław Kaczyński zginął to również los polityczny Tuska byłby przesądzony. Bo jedynym powodem dla którego Niemcy i ich media tak długo utrzymują go przy władzy i stabilizują sytuację polityczną w Polsce jest ….Jarosław Kaczyński i silny PiS . To dlatego Niemcy utrzymują niekorzystny dla nich stan w którym Układ Tuska kumuluje władzę i majątek Chciałbym zwrócić uwagę na dążenie Lecha I Jarosława Kaczyńskiego do wykorzystania Unii i je siły do uzyskania przez Polskę geopolitycznej pozycji pozwalającej odbudować przestrzeń cywilizacyjną Rzeczpospolitej Jagiellońskiej . Jarosław Kaczyński nie bez powodu zabiegał o zbudowanie armie europejskiej i osłabienie tym samym Niemiec. Wykorzystanie siły politycznej i gospodarczej Unii pozwoliłby przyłączyć Ukrainę i Białoruś do Unii , czyli de facto odbudować przestrzeń jagiellońska . Wtedy nawet rozpad Unii nie byłby dla Polski groźny , bo miałaby szansę wyjść z niej wraz z Ukrainą i Białorusią , Litwą , a może Węgrami Słowacją i Czechami jako odbudowana II Rzeczpospolita Jagiellońska. Tutaj warto zwrócić uwagę na tekst Kowala, który postuluje w tej materii pracę organiczną i czekanie na sprzyjający moment geopolityczny. Kowal” Tym planem powinna być odbudowa więzi ze społeczeństwami na Wschodzie, wielka rekonstrukcja. Nie Rzeczypospolitej Jagiellońskiej, ale relacji z ludźmi. Jako żelazny kapitał na czas, kiedy znowu powstaną warunki do działania w polityce”. Oczywiście sytuacja geopolityczna ulega szybkim , dramatycznym zmianom . Powstały dwa nowe imperia . Chiny i Indie, w upadku są USA i Europa . Niemcy prawdopodobnie przeceniły swoje siły i nie zbudują IV Rzeszy w oparciu o Unie Europejską . Rozpadają się struktury społeczne Europy Zachodniej . Poza tym upadek planu budowy IV Rzeszy oznacza początek upadku gospodarczego i politycznego samych Niemiec. A my ciągle nie mamy wspólnej przestrzeni gospodarczej, kulturowej i społecznej z Ukrainą W tym kontekście należy docenić dążenie Jarosława Kaczyńskiego do tego , aby od Polski i Ukrainy odstraszała Rosję wspólna europejska , a nie niemiecka armia . Bo już niedługo w obecnej sytuacji będziemy zmuszeni liczyć tylko na siebie Fragment książki: „Katastrofa: bilans dwóch lat” wydanej przez Instytut Sobieskiego.
Katastrofa smoleńska a geopolityka Lecha KaczyńskiegoZ punktu widzenia Berlina, Lech Kaczyński był wyjątkowo trudnym i niewygodnym partnerem. Domagał się on bowiem pełnego głosu dla krajów tzw. Nowej Europy w decydowaniu o kształcie Unii Europejskiej, co budziło irytację starych państw Unii.Jan Filip Staniłko
Katastrofa smoleńska a geopolityka Lecha Kaczyńskiego Z punktu widzenia Berlina, Lech Kaczyński był wyjątkowo trudnym i niewygodnym partnerem. Domagał się on bowiem pełnego głosu dla krajów tzw. Nowej Europy w decydowaniu o kształcie Unii Europejskiej, co budziło irytację starych państw Unii. Utrudniał odbudowę, ponad głowami krajów leżących pomiędzy, bliskiego sojuszu niemiecko-rosyjskiego, który od czasu rozbiorów Polski był tradycyjną formą relacji tych dwóch państw. Po rozpadzie Związku Sowieckiego Niemcy, akceptujące dotąd protektorat USA i cieszące się darmowym parasolem bezpieczeństwa, ponownie uznały Rosję za kraj sobie przyjazny i stopniowo zaczęły dążyć do wyprowadzenia wojsk USA ze swojego terytorium. Tymczasem Lech Kaczyński, dążył do coraz silniejszej obecności USA na terenie Polski i ogólnie dawnego bloku sowieckiego. Ewentualne przesunięcie amerykańskich sił z Niemiec do Polski, w połączeniu z asertywną polityką największego kraju w Europie Środkowej, byłoby mocno niekorzystne dla Berlina, który systematycznie stara się budować dominującą pozycję w regionie, rozbudowując więzi gospodarcze, inwestując w lokalne elity i kreując politycznych liderów. W tej sytuacji Berlin stawał się też naturalnym partnerem dla Rosji.
Jeśli chodzi o politykę Moskwy, działania Lecha Kaczyńskiego uderzały praktycznie we wszystkie istotne punkty rosyjskiej strategii odbudowy wpływów po rozpadzie ZSRR. Po pierwsze, Rosja – w momencie słabości – zgodziła się warunkowo na wejście krajów środkowoeuropejskich do NATO, ale za cenę braku trwałych instalacji sojuszu oraz nieobecności dużych amerykańskich zgrupowań taktycznych w tej części Europy. Budowa amerykańskiej tarczy antyrakietowej, z jednej strony łamałaby to kuluarowe porozumienie, z drugiej zaś została w rosyjskich kręgach wojskowych uznana za działanie potencjalnie zachwiewające równowagą potencjałów militarnych (atomowych), ustanowioną jeszcze w czasach zimnowojennych. Stąd tak niechętne i agresywne zachowania Moskwy wobec wysiłków rozmieszczenia w naszym kraju instalacji tarczy antyrakietowej, jak groźba wycelowania w Polskę rakiet atomowych oraz rozmieszczenie w obwodzie kaliningradzkim rakiety Iskander. Po drugie, działania Lecha Kaczyńskiego zmierzały do zakwestionowania przyjętej w latach osiemdziesiątych rosyjskiej strategii budowania imperialnych wpływów za pomocą utrzymywania monopolu na dostawy nośników energii. Strategia ta – zwana doktryną Falina (od nazwiska szefa Wydziału Europy Wschodniej KPZR, Pawła Falina) – zastąpiła tzw. doktrynę Breżniewa, której ostatnim aktem był wprowadzany w Polsce przez gen. Jaruzelskiego stan wojenny. Zastosowaniu doktryny Falina w dziedzinie dostaw gazu poświęcony był np. doktorat Władimira Putina. Budowa gazoportu w Świnoujściu, próby uruchomienia rurociągu Sarmacja (Odessa-Brody), czy budowania skoordynowanej regionalnej polityki energetycznej państw Europy Centralnej i Azji Centralnej, uderzały w podstawy rosyjskiego monopolu energetycznego.
Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń. Prezydent Kaczyński dążył bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej – nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii. Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich. Po dojściu do władzy Donalda Tuska te założenia polskiej polityki zagranicznej zostały natychmiast zakwestionowane przez rząd. Minister Radosław Sikorski w swoich publicznych wypowiedziach kilkukrotnie wyśmiewał założenia strategii geopolitycznej Lecha Kaczyńskiego, nazywając ją „prometejską” (choć tak nazywali ją także jej przedwojenni autorzy) i przeciwstawiał jej strategię całkowitego niemal skoncentrowania się na sprawach Unii Europejskiej – wpisania interesu europejskiego w interes polski. Lech Kaczyński wyznawał tu w istocie przeciwną filozofię. Podobnie jak większość silnych krajów UE, uważał, że to interes państwa narodowego – Polski – powinien zostać uznany i uszanowany przez innych graczy i wpisany w interes europejski.
Elity polskie a elity rosyjskie Niestety dla prezydenta Kaczyńskiego, ta asertywna koncepcja polskiej geopolityki nie była życzliwie przyjmowana przez krajowe elity intelektualne oraz media, a co za tym idzie również nie rozumiał jej ogół obywateli. Perspektywę tę trudno w Polsce propagować, ponieważ opiera się ona na założeniu twardego targowania się o swoje interesy na forach międzynarodowych oraz na uznaniu za konieczny wysiłku budowania silnych struktur realizujących ambitne zamierzenia. Innymi słowy, jest to filozofia oparta na założeniach tradycyjnego realizmu w stosunkach międzynarodowych. Tymczasem jako Polska, nie posiadamy ani utrwalonej narodowej strategii geopolitycznej, ani wykształconych w realistycznym duchu elit politycznych i państwowych.
Z jednej strony jest to problem kulturowo-historyczny. Sprowadza się on w dużej mierze do źródła przyczyn i skutków utraty niepodległości u zarania XIX w. Polacy nie wypracowali swojej doktryny międzynarodowej, tak jak zrobili to np. Rosjanie, Niemcy, Francuzi, czy Szwedzi. Literatura poświęcona definiowaniu pryncypiów polskiej geopolityki w oparciu o paradygmat realistyczny, stworzona na przestrzeni ostatnich pięciu wieków zmieściłaby się na jednej półce. Co więcej, ta literatura jest generalnie dzisiaj raczej trudno dostępna i po prostu nieznana. Nie uczy się w oparciu o nią ani dyplomatów, ani żołnierzy, ani akademików zajmujących się bezpieczeństwem. Innymi słowy, polskie elity zajmujące się sprawami międzynarodowymi w praktyce często nie rozumieją polskich interesów i posługują się schematami i mapami mentalnymi wytworzonymi w oderwaniu od nich. Polską dyplomację i kadrę oficerską, z którą weszliśmy w nowe realia po 1989 r. ukształtowała konsekwentna i przemyślna polityka sowieckiego hegemona. Istniała właściwie nieprzerwana historyczna ciągłość kadrowo-rodzinno-intelektualna między tzw. kujbyszewiakami, których Stalin przygotowywał w latach 40. do roli namiestników podbitej Polski, a elitą oficerów WSI, sztabu generalnego i polskiej dyplomacji. Do połowy lat 60. kadrami i sztabem Ludowego Wojska Polskiego kierowali radzieccy generałowie, którzy przekazali tę władzę gen. Jaruzelskiemu, czyli specjaliście od komunistycznego wychowania wojskowego. Biografia generała pokazuje, że poza nazwiskiem i pochodzeniem klasowym, był to w praktyce po prostu generał rosyjski. Gen. Jaruzelski był przy tym patronem najważniejszych oficerów polskiej armii a nominacje generalskie były z nim konsultowane jeszcze długo po 1989 r. Elita armii i dyplomacji krajów satelickich kształciła się na moskiewskich uczelniach, ale Rosjanie dbali o to, by wykształcenie strategiczne zawsze pozostawało ich monopolem. Stąd polska generalicja składa się ze specjalistów od taktyki, a polska dyplomacja ze specjalistów od praw człowieka, procesów rozbrojeniowych i akcji humanitarnych. Do tej pory około połowy wysokich rangą dyplomatów jest absolwentami MGIMO – moskiewskiej akademii dyplomatycznej – a duża cześć polskiej generalicji nadal składa się z absolwentów Akademii im. Klimenta Woroszyłowa. Polska po 1989 r. nie zbudowała od podstaw szkół kształcących – suwerennie myślące i uczące się trudnej sztuki definiowania interesów strategicznych – kadry dyplomacji i wojska, lecz po prostu poprzestała na szkołach odziedziczonych po starym systemie, tj. będącym zapleczem MSZ, wydziale Stosunków Międzynarodowych UW, którego patronem był należący do ZSL prof. Józef Kukułka oraz zsowietyzowanej Akademii Obrony Narodowej.
Z kolei opozycyjne kadry dyplomatyczne, wprowadzone do MSZ po 1989 r., nosiły silne znamię poglądów swojego patrona – prof. Bronisława Geremka, człowieka szerokich horyzontów, ale nieuleczalnego frankofila i wieloletniego członka PZPR, ze znaczącym epizodem pracy dla systemu pod koniec lat 60., gdy szefował Instytutowi Kultury Polskiej w Paryżu. W tej sytuacji szefowie polskiej dyplomacji po 1989 r. nawet jeśli pochodzili z obozu prawicowego nie mogli liczyć na komfortową sytuację, w której podlegający im aparat twórczo rozwijał ich myśl. Wręcz odwrotnie, zazwyczaj zajmował się on torpedowaniem ich nazbyt śmiałych idei. Aparat ten był zresztą tradycyjnie źleopłacany, zdemoralizowany i zazwyczaj marzył o możliwości przeniesienia się ze struktur krajowych do jakichś lepiej płatnych ciał międzynarodowych – kiedyś ONZ, później UE.
Trudno zatem dziwić się, że myślenie geopolityczne Lecha Kaczyńskiego napotykało na taki opór. Miało ono bowiem charakter w istocie kontrkulturowy. Polskie elity państwowe oraz intelektualne nie zmieniły z dnia na dzień swojej tożsamości, ani też nie podlegały istotnej wymianie i tak jak niegdyś ich naturalnym kanonem myślenia jest spolegliwości wobec naszych historycznych hegemonów oraz nadmierna czułość na zewnętrzną krytykę. W tej sytuacji polskie społeczeństwo hołdujące raczej sentymentalno- naiwnej wizji polityki międzynarodowej, nie ma okazji nauczyć się bardziej dojrzałego myślenia o interesach zagranicznych swojego kraju i polityce je realizującej. Z tej perspektywy, dość jasno widać, że elity rosyjskie są praktycznie negatywem elit polskich. Należy pamiętać, że w przypadku elit polskich problem zawsze polega na ich ignorancji w sprawach międzynarodowych, natomiast w przypadku elit rosyjskich ich problemem jest kompulsywny imperializm. Narodowa tożsamość Rosji ukształtowała się w ścisłym związku z ideą imperialną, a w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, kraj ten nie przeszedł bolesnego procesu powolnej dekolonizacji.
Rosja swoje kolonie – zwane satelitami – w Europie Centralnej straciła ledwie 20 lat temu. Był to proces gwałtowny, bo wynikający z wewnętrznego kryzysu w samym ZSRR. Utrata kontroli nad tzw. blokiem sowieckim nastąpiła najpierw w wyniku załamania w gospodarce radzieckiej i wymuszonego przejścia na rozliczenia handlowe w tzw. twardych walutach, a następnie w wyniku załamania się politycznej transformacji i będącego jej skutkiem rozpadu ZSRR. Oznacza to, że elity rosyjskie gdy tylko kraj odzyskał sterowność powróciły do tradycyjnego myślenia w kategoriach stref uprzywilejowanych interesów, czyli tzw. bliższej zagranicy. Oznacza to także, że – tak jak w krajach będących koloniami dawnych potęg zachodnioeuropejskich – w Polsce i innych dawnych krajach satelickich pozostała sprzyjająca Rosji cześć lokalnych elit.
W procesie budowy imperium Rosjanie wypracowali przez ostatnie trzy stulecia niebywale zaawansowaną kulturę myślenia strategicznego. Poczynając od rozbiorów Polski, poprzez rywalizację z otomańską Turcją, wojny z Napoleonem, Kongres Wiedeński podbój Kaukazu i Syberii, rosyjskie elity doskonaliły strategie imperialne. Z racji wielkości swojego kraju, horyzont ich myślenia obejmuje całą Eurazję. Rosjanie w ostatnich stu latach toczyli wojny z najsilniejszymi państwami świata – Japonią, Niemcami i USA. Ich myśl wojskowa, obok niemieckiej i amerykańskiej stanowi szczytowy dorobek intelektualny XX w. w tej dziedzinie. Rywalizacja zimnowojenna – obejmująca wszakże cały glob – pozostawiła Rosji olbrzymi aparat analizy i kadr dyplomatycznych. Pozostawiła też rzecz właściwie unikalną w skali świata, gigantyczny aparat służ specjalnych. Należy pamiętać, że państwo bolszewickie powstało w wyniku spisku, stąd myślenie bolszewickie zawsze opierało się na strategiach spiskowych. Co więcej, Rosja bolszewicka oparta była o odziedziczony po swojej carskiej poprzedniczce aparat opresji. To w obrębie tego aparatu – jego wojskowej (GRU) i cywilnej części (KGB) – zachowały się i rozwijały kanony myślenia strategicznego oraz zaawansowane techniki podboju, manipulacji, dezinformacji, czy wreszcie skrytobójczej likwidacji wroga.
Należy również pamiętać, że dzisiejsze elity Rosji to po prostu aparat służb specjalnych, który zrzucił z siebie kontrolę zgniłej i zdemoralizowanej partii komunistycznej. Rosja jest państwem rządzonym przez zawodowych agentów służ specjalnych. Jak wykazali jakiś czas temu O. Kryshtanovska i S. White rosyjskie elity polityczne i finansowe w 70% składają się z dawnych lub obecnych pracowników KGB i GRU. Liczba pracowników FSB od 1999 r. wzrosła od nieco ponad 70 tys. do ponad 350 tys. funkcjonariuszy w 2008 r. Prof. Włodzimierz Marciniak na jednej z konferencji użył takiego oto określenia: „Rosja to grupa przestępcza, która próbuje przekonać świat zewnętrzny, że jest państwem.” Rosyjskiemu establishmentowi, który składa się z agentów, żołnierzy oraz obsługujących ich finansistów, z pewnością nie przyświeca dzisiaj jakakolwiek prometejska idea na podobieństwo komunizmu. Jego najwyższą wartością jest po prostu pieniądz. Zawołanie dzisiejszej elity rosyjskiej mogło by brzmieć „In money we trust”, bowiem jest to nihilistyczna wspólnota połączona wysoką skłonnością do przemocy oraz zamiłowaniem do bogactwa.
Przemoc, dezinformacja, manipulacja Znakiem firmowym ekipy Władimira Putina jest szczególny rodzaj soft power oparty o stosowanie przemocy. Rosjanie często dobrze rozumiejąc wewnętrzne problemy swojego państwa – jego zacofanie i skorumpowanie – uważają, że skutecznym narzędziem realizacji swoich interesów będzie rozpowszechnienie opinii o ich bezwzględności w stosowaniu przemocy. Tak jak Amerykanom obsesyjnie zależy na utrzymywaniu poczucia atrakcyjności, tak Rosjanom z ich charakterystycznymi dla mentalności sowieckiej kompleksami, rodzącymi poczucie stałego zagrożenia ze strony wrogów otaczających Rosję ze wszystkich stron, zależy na tym, aby się ich bano.
I tak poczynając od upadku Michaiła Chodorkowskiego, którego los stał się czytelnym sygnałem dla reszty postnomenklaturowych oligarchów (często żydowskiego pochodzenia, jak np. Roman Abramowicz, czy Wiktor Wekselberg), aby porzucili ambicje polityczne - władza w Moskwie co jakiś czas wysyła dyscyplinujące sygnały i buduje swój kapitał lęku. Los Zelimchana Jandarbijewa, byłego prezydenta Czeczenii, zamordowanego w katarskiej Dausze przez dwóch agentów FSB był ostrzeżeniem dla innych polityków o separatystycznych ambicjach, aby porzucili nadzieję. Los Anny Politkowskiej, był ostrzeżeniem dla środowisk dziennikarskich, aby nie były nazbyt dociekliwe w śledzeniu interesów finansowych elit. Los płk. Aleksandra Litwinienki – byłego zawodowego porywacza i specjalisty od przesłuchań – ostentacyjnie zabitego wyszukaną trucizną w Londynie, był ostrzeżeniem dla innych zmęczonych swoją trudną pracą lub ogarniętych wyrzutami sumienia agentów, aby skoro już uciekają na Zachód nie informowali wszystkich o kulisach poczynań aktualnych władców Kremla. (Nie jest przypadkiem, że inni podobni uciekinierzy – Suworow, czy Gordijewski – zajmują się pisaniem książek historycznych). Ciekawe, że większość powyższych spraw prowadził ten sam prokurator, który obecnie zajmuje się prowadzeniem… śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej – Jurij Czajka. Zasłynął on m. in. przypisaniem morderstwa Litwinienki siedzącemu pod granicą mongolską Chodorkowskiemu. W tym kontekście całkowicie zasadnym jest zatem postawienie pytania, czy katastrofa smoleńska również nie wpisuje się w ten ciąg „komunikatów”. Ludzie poważni, rozumiejący rosyjskie metody działania lub po prostu myślący, jak dorośli muszą postawić sobie pytanie: Czy prezydent Kaczyński mógł zginąć, w ramach ostrzeżenia dla wszystkich przywódców krajów postsowieckich, aby nie podejmowali nazbyt ambitnych przedsięwzięć strategicznych, stojących w sprzeczności z rosyjskimi dążeniami imperialnymi? Uderzenie w pasterza, prowadzi wszak do rozpierzchnięcia się stada. W zwichrowanym umyśle polskiego inteligenta pojawi się w tym momencie natychmiastowa lękowa reakcja wyrażona w formie zarzutu, że przecież jest to myślenie spiskowe. Odpowiedź właściwa brzmi następująco: tak, jak najbardziej jest to myślenie spiskowe i jest ono najzupełniej zasadne, ponieważ z jednej strony spiskowo myślą i działają sami Rosjanie85, a z drugiej strony, hipotezy spiskowe z zasady są podstawowym sposobem ochrony własnej wolności. Nie jest wszak przypadkiem typowo republikańska obsesja spiskowa, którą hołubią zarówno lewicowi, jak i prawicowi Amerykanie. Naiwność polegająca na dezawuowaniu hipotez spiskowych, cechująca myślenie współczesnych Europejczyków, świadczy z kolei o ich zdziecinnieniu i zatracie instynktu politycznej wolności.
Problem tak naprawdę leży w zupełnie innym miejscu. My po prostu nie wiemy i najprawdopodobniej nigdy się nie dowiemy, czy był to zamach będący wynikiem spisku, czy po prostu zwykły wypadek, spowodowany ludzkim błędem lub techniczną awarią. Tak, jak do tej pory nie wiemy, co zdarzyło się na Gibraltarze 1943 r. i tak, jak długo oficjalnie nie mieliśmy prawa wiedzieć, co zdarzyło się w Katyniu. Innymi słowy, nawet jeśli katastrofa smoleńska jest zwykłym wypadkiem, Rosjanie zrobili wszystko, by mogła ona ostatecznie wyglądać na zamach – wycięli drzewa, pocięli wrak, nie przekazali nagrań z wieży itp. A zrobili tak, ponieważ jest to zgodne z ich tradycyjną polityką wyciągania dla siebie korzyści z każdej możliwej sytuacji. Cały rozwój wydarzeń, działania Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i Komitetu Śledczego Prokuratury Generalnej zdają się potwierdzać tezę, że celem rosyjskich władz nie jest bynajmniej zachowanie wiarygodności, ale ponowne potwierdzenie aktualności starej sowieckiej zasady: „Nie muszą nas szanować, wystarczy, żeby się nas bali.”
Obok kapitału strachu, innym tradycyjnym narzędziem działania Rosjan jest dezinformacja. Jak ujął to w jednym z wywiadów prof. Włodzimierz Marciniak: „Widać wyraźnie, że sytuacja jest nowa, a instrukcje stare, o czym świadczy ta ilość dezinformacji ze strony rosyjskiej: te opowieści o czterech podejściach do lądowania, o winie pilota. Przypomnę, że o czterech podejściach do lądowania mówił sam naczelny dowódca wojsk lotniczych.” Rosjanie reagują zazwyczaj według tego samego schematu. „Dezinformować i zaprzeczać. Cokolwiek by się zdarzyło, iść w zaparte i rozsiewać mgłę. Taka jest zasada tego systemu, by – jeśli naprawdę coś się stało – nie dojść winnego. Zresztą winni zawsze są obcy: polscy piloci, czeczeńscy terroryści, Gruzini, wszystko jedno, byle nie my.” Rosyjskie kłamstwa są w tym samym stopniu również narzędziem polityki wewnętrznej – tak było przy katastrofie w Czernobylu, jak i przy niedawnej katastrofie elektrowni wodnej sajańsko-szuszeńskiej, tak samo było sześć lat temu przy Biesłanie i przy tragedii okrętu „Kursk”. Pierwszą reakcją jest zawsze dezinformacja. Dopiero potem ocenia się, jak można to wykorzystać. Ostatecznie pamiętać należy, że Rosjanie do najwyższych poziomów doprowadzili sztukę manipulacji. Po zastopowaniu najpierw armii Tuchaczewskiego u bram Warszawy w 1920 r., a następnie po zdezawuowaniu potęgi pancernej Stalina przez Alberta Wholstettera i jego doktrynę wzajemnie gwarantowanego zniszczenia atomowego, Rosjanie wiedzieli, że podbój świata nie może się udać wyłącznie za pomocą siły. Dlatego komunizm wzniósł się na wyżyny sztuki manipulacji, rozwijając laboratoria broni psychotronicznej, eksperymentując z hipnozą, rozwijając techniki manipulacji oparte o psychologię poznawczą oraz psychologię społeczną. Komunistyczne służby specjalne animowały, rozsiewające moralną zgniliznę i ideologię, postępowe grupy literackie czy filozoficzne oraz utrzymywały całe siatki agentury wpływu, które stosowały zaawansowane techniki manipulacji informacją barwnie opisane w słynnej powieści Wladimira Volkoffa „Montaż”.
Jedna z najciekawszych technik manipulacji, opisanych w powieści Volkoffa, nosi nazwę „trójkąt” i polega na doprowadzeniu do sytuacji, w której rząd danego kraju zostaje opuszczony przez społeczne elity, poprzez wzbudzenie w owych elitach poczucia winy. Warunkiem powodzenia tej techniki jest zrozumienie danej społeczności lepiej, niż rozumie ona siebie samą. Trudno uniknąć skojarzeń z polską sytuacją, gdzie od czasów powojennych elity zmagają się z syndromem historycznego poczucia winy (np. winy za powstanie warszawskie) a jednocześnie kompulsywnie zwalczają narodowy kompleks ofiary (np. ofiary zbrodni katyńskiej). Również za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego i tuż po jego śmierci ukazywały się w prasie krajowej i zagranicznej pisane przez wpływowych pisarzy i publicystów niezliczone artykuły o narodowej megalomanii, jałowym machaniu szabelką, czy odgrzewaniu mesjanistycznych mitów ofiary.
W tej perspektywie problemem polityki Lecha Kaczyńskiego wobec Rosji była właśnie podatność na uruchomienie syndromu ofiary, co Rosjanie skutecznie wykorzystywali odmawiając uznania zasadności zaskarżania umorzenia śledztwa katyńskiego przez polskich obywateli. Wówczas jednak okazało się, że najskuteczniejszym narzędziem walki z taką manipulacją, jest po prostu wejście na drogę sporu prawnego i wygranie sprawy w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Jednak problem pojawiał się również na bardziej generalnym poziomie, mianowicie w dążeniu do zbudowania relacji z Rosją na prawdzie, a w szczególności na prawdzie o zbrodni katyńskiej. Problem nie tyle leżał w słuszności tego rodzaju dążeń, bo jest ona z naszej perspektywy oczywista, co raczej w niemożności przekonania do tego Rosjan. Istnieje bowiem poważne przypuszczenie, że Rosjanie tak pojętej prawdy po prostu nie rozumieją.
Polska prawda a rosyjski relatywizm Polski sposób myślenia – którego przedstawicielem był także Lech Kaczyński – jest silnie zakorzeniony w filozofii tomistycznej. Jego fundamentem jest przekonanie, że rzeczywistość może być co prawda widziana z różnych perspektyw, ale zawsze jest to ta sama rzeczywistość. Innymi słowy, odsłonięcie, opisanie istotnych faktów historycznych jest warunkiem zbudowania płaszczyzny prawdy historycznej, na której powinny zostać oparte możliwie partnerskie relacje sąsiedzkie. Również wywiedzione z prawa naturalnego zasady sprawiedliwości są takie same dla wszystkich – małych i dużych, słabych i silnych.
Tymczasem w mentalności sowieckiej głęboko zakorzeniony jest relatywizm norm i zasad, które gdzie indziej noszą uniwersalny charakter. Pozwala to Rosjanom wprowadzać w relacje z innymi stałe poczucie niepewności. Lew Gudkow – badacz kolejnych pokoleń ludzi sowieckich – pisze, że w warunkach chronicznej samowoli przełożonych człowiek nigdy nie może polegać na prawidłowym działaniu instytucji formalnych, a to z kolei powoduje zaniżoną samoocenę i brak ufności we własne siły. Chroniczne kompleksy świadomości hierarchicznej kompensowane są przez uczucie przynależności każdej jednostki do czegoś ponadindywidualnego, wielkiego i wyjątkowego – narodu, „dzierżawy” lub imperium. W tym sensie w Rosji społeczeństwo istnieje dla budowy potęgi państwa, a sam Rosjanin niejako stwarzany jest w swojej godności przez bycie elementem potęgi państwowej. Rosjanin wyjęty ze swego państwa zazwyczaj z czasem zatraca swoją tożsamość (np. przywódczyni ukraińskiej opozycji, Julia Tymoszenko, jest Rosjanką).
Pułkownik Edmund Klich zapamiętał zdanie przewodniczącej MAK generał Tatiany Anodiny: „Rosja jest wielka, a Polska to mały kraj”, wypowiedziane w kontekście badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. „Dziwiłem się – mówił pułkownik Klich – bo w tej sprawie powinna być równowaga, a nie rozważanie „po wielkości””. Zdziwienie pułkownika nie było uzasadnione, albowiem dochodzenie do prawdy „po wielkości” to właśnie cecha charakterystyczna mentalności sowieckiej, która wcale nie zniknęła wraz z rozpadem Związku Sowieckiego. Kolejne konferencje MAK tylko potwierdzają jej niezwykłą żywotność.
Wiceprzewodniczący MAK, Aleksiej Morozow stwierdził na konferencji po ogłoszeniu raportu Millera, że już sama obecność generała Andrzeja Błasika w kabinie pilotów była formą nacisku, niezależnie od jego zachowania i wypowiadanych słów. Natomiast obecność pułkownika Nikołaja Krasnokutskiego na stanowisku kontroli lotów „była obowiązkowa”, niezależnie od tego, że nie miał ona prawa tam być i że wielokrotnie ingerował on w proces podejmowania decyzji przez kierownika lotów podpułkownika Pawła Plusnina, sprowadzając zagrożenie na lądujące w Smoleńsku samoloty – najpierw Ił-76, a potem Tu-154. Aleksiej Morozow kilka razy powtórzył również opinię, że zgodnie ze statusem „nieregularnego lotu międzynarodowego” kontrolerzy nie mieli obowiązku podawania precyzyjnych danych. Postępowanie kontrolerów było pochodną statusu lotu. „Sam podjął decyzję – powiedział feralnego ranka 10 kwietnia pułkownik Krasnokutski – niech sam dalej…”. Wywody Morozowa odsyłają nas do rzeczywistości, w której nie istnieją uniwersalne kryteria oceny ludzkiego postępowania. Noszą one bowiem cechy sytuacyjne i hierarchiczne. Przyznanie komuś racji, pozytywna ocena jego działania, nie zależą od obiektywnych kryteriów, a od miejsca, jakie dana osoba zajmuje w hierarchii społecznej. Dobra materialne, prestiż, godność, normy etyczne, zdolności, aspiracje, potrzeby, wsparcie i pomoc rozdzielane są w społeczeństwie zgodnie z pozycją zajmowaną w strukturach władzy. Postępowanie pułkownika Krasnokutskiego uznane zostało za prawidłowe, a nawet obowiązkowe, ponieważ wynika to z jego miejsca w hierarchii wojskowej, a nie z obiektywnej analizy sytuacji. Opisywaną w tym miejscu rzeczywistość mentalną potwierdza późniejszy względem katastrofy awans tego pułkownika na wyższe stanowisko służbowe.
Partnerstwo czy sparingpartnerstwo? Dotychczasowe relacje z Rosją po 1989 r. konsekwentnie budowane były w oparciu o realistyczną doktrynę, której zręby stworzyli autorzy paryskiej „Kultury”, a która swoimi korzeniami sięga jeszcze XVI w. Koncepcja ta, zakładająca, że w polskim interesie leży istnienie między Polską i Rosją pasa niezależnych i przyjaznych nam państw, okazała się jednak w 2007 r. fałszywa. Przynajmniej w ocenie nowego polskiego rządu i większości medialnych komentatorów. W konsekwencji zarówno prezydent Kwaśniewski na kijowskim Majdanie, jak i prezydent Kaczyński na placu w Tbilisii okazali się być rusofobicznymi awanturnikami, owładniętymi prometeistycznym szałem. Natomiast prezydent Komorowski po katastrofie smoleńskiej obdarowujący orderami Rosjan i ich polskich „przyjaciół” okazać się musiał mądrym realistą. Prezydent Komorowski wpisał się w liczne wówczas głosy, mówiące o głębokiej potrzebie zmiany w relacjach pomiędzy Polską a Rosją. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że te przymilne gesty przyjaźni miały mocno służalczy charakter. Od kilku bowiem dobrych lat, polski rząd kierowany przez Donalda Tuska usilnie lecz bezskutecznie stara się dowieść kwadratury koła, tzn. zabiegał o zbudowanie partnerskich relacji na rosyjskich warunkach. Tymczasem takie partnerstwo w stosunkach polsko-rosyjskich polega na tym, że to strona rosyjska wciąga nas w niekończące się spory, w toku których musimy udowadniać swoje racje, prosić o poświadczenie prawdy, domagać się ujawnienia lub przekazania dokumentów, jednym słowem stawiać się w roli petenta. Rosja natomiast rezerwuje dla siebie rolę suwerena, który albo nasze oczekiwania uwzględni, albo je odrzuci.
Jak mówi prof. Włodziemierz Marciniak, tak uprawiane partnerstwo stanowi w istocie sparing i dlatego lepiej będzie mówić o sparingpartnerstwie. Zasadnicza użyteczność sparingu dla Rosji polega na tym, że obniża on status Polski poniżej naszych osiągnięć, możliwości i ambicji, podwyższając zarazem status słabego rosyjskiego państwa postkomunistycznego do rangi państwa silniejszego, które dzięki budowanemu w partnerstwie z Polską wizerunkowi mocarstwa może poszukiwać na arenie międzynarodowej silniejszego od siebie sojusznika. Problem polega również na tym, że wielu polskich polityków lubi sparing. Widocznie pozycja podporządkowana mentalnie im odpowiada. Sparing ma bowiem tę zaletę, że oprócz boksowania zakłada także dopuszczanie bliżej, zapraszanie do wspólnego świętowania, czułe objęcia i wzajemne ocieplanie wizerunku, co zawsze można przedstawiać jako sukces.
Sukcesy rzekomo wolnej od historycznych kompleksów Polski na drodze do partnerstwa z Rosją są jednak trudno dostrzegalne. Dużo łatwiej można pokazać rosyjskie sukcesy w egzekwowaniu od rządu Donalda Tuska oczekiwanej spolegliwości. Są to m. in.: wycofanie sporu o mięso produkowane w Polsce ze szczebla unijnego na poziom bilateralny i uwarunkowanie jego wwozu do Rosji absurdalną biurokracją, pozostawienie samotnej Litwy w jej próbach warunkowego zatrzymania negocjacji umowy partnerskiej UE-Rosja, rezygnacja z przekopania Mierzei Wiślanej w zamian za ponowne otwarcie cieśniny pilawskiej przez Rosję, ale za każdorazową jej zgodą, bezprawne odcięcie od informacji kancelarii prezydenta Kaczyńskiego przez MSZ i jednostronne uzgadnianie wspólnych obchodów katyńskich z Rosjanami, oddanie Gazpromowi faktycznej kontroli nad gazociągiem Jamał i rezygnacja z zaległych opłat przesyłowych, brak reakcji na sprzedaż Rosji przez Francję wielozadaniowych okrętów desantowych typu Mistral, czy wreszcie faktyczne przyjęcie polityki historycznej Putina (milczenie ws. zbrodni na Polakach w latach 30., faktyczne uznanie Katynia za część wielkiej czystki, uznana przez min. Sikorskiego symetria między Katyniem, a śmiercią rosyjskich jeńców w 1920 r., absurdalny pomnik ku czci czerwonoarmistów w Ossowie). Jest to tylko część z długiej listy faktycznych szkód wyrządzonych przez ekipę Tuska, która niemal całą polską politykę zewnętrzną podporządkowała wewnętrznym rozgrywkom i własnej popularności. Świadomie nie wymieniam wydarzeń dwuznacznych takich, jak wizyta premiera Putina na Westerplatte, czy bezprecedensowe zaproszenie ministra Ławrowa na naradę polskich ambasadorów. Nie mówię też o oczywistych zaniechaniach, które można by dziś – w czasach „znakomitej atmosfery” – nadrobić. Wszak w Rosyjskim Państwowym Archiwum Wojskowym w Moskwie wciąż spoczywa archiwum Legionów Polskich, całe niemal archiwum wywiadu II RP, archiwum rządu, Sejmu czy nawet Kancelarii Prymasów Polski. Ale za kompulsywnym parciem do poprawy relacji polsko-rosyjskich kryją się jeszcze dwa inne powody. Po pierwsze, zmiana ta wychodziła też naprzeciw cichemu oczekiwaniu państw zachodnich, dążących do gospodarczego zbliżenia z Rosją. Swoisty „przymus przyjaźni” jest zatem także wynikiem lokajskiej relacji Tuska w stosunku do Angeli Merkel. Podobnie też zainicjowane przez Davida Camerona partnerstwo Wielkiej Brytanii oraz państw skandynawskich i bałtyckich zawiązało się bez udziału Polski. Jednym z motywów powstania tego sojuszu był niepokój wywołany planowanymi zbrojeniami w Rosji ($800 mld). Tymczasem rząd polski, ustami goszczącego we Francji prezydenta Komorowskiego, sprzedaż francuskiej (ale także niemieckiej i włoskiej) broni do Rosji pochwala i niczym się nie niepokoi.
Relacje handlowe między Polską a Rosją mają nie większą rangę, niż nasze relacje handlowe z  Czechami. A gdyby jeszcze odjąć z wyraźnie ujemnego dla nas bilansu ropę i gaz, rynek rosyjski mógłby dla nas praktycznie nie istnieć. W sensie gospodarczym wojna o warty bodaj 30 mln dolarów rynek mięsa nie miała sensu. Ale przecież nie o handel w niej chodziło, a o zmuszenie państw starej Unii do objęcia ochroną interesów nowych państw członkowskich. Administracja premiera Kaczyńskiego uporem i konsekwencją doprowadziła do sytuacji, w której po szczycie Merkel-Putin w Samarze to Rosja zaczęła być traktowana jako kraj eurofobiczny, choć cena jaką trzeba było za to zapłacić było ugruntowanie opinii kraju rusofobicznego. Obecnie zaś pod oświeconym kierownictwem ministra Sikorskiego Polska zyskuje na popularności, bo nie robi kłopotów, tylko skwapliwie – jak to swego czasu ujął prezydent Chirac – „korzysta z okazji by siedzieć cicho”. Ale mimo to upokorzenia bynajmniej się skończyły. Wręcz przeciwnie. Trzy lata temu Rosjanie wprowadzili wizy tranzytowe dla Polaków, przyjaznemu rządowi grozili wycelowaniem w Warszawę głowic balistycznych, rozmieścili w obwodzie Kaliningradzkim rakiety Iskander, mimo, że USA z projektu stacjonarnej tarczy antyrakietowej się wycofały. W ostatnich miesiącach problemy analogiczne do  mięsnych, dotknęły polskich eksporterów owoców a także firmy transportowe, po tym jak Rosja zmniejszyła limit pozwoleń przewozowych. Wszystko to jednak niknie w obliczu tego gigantycznego upokorzenia, jakim jest sprawa katastrofy smoleńskiej i dotyczącego niej śledztwa. W kluczowym momencie tuż po katastrofie, gdy Donald Tusk opracowywał strategię wizerunkową, premier Putin opracowywał strategie prawne. Stąd nie jest dziś zaskoczeniem, że to Rosjanie ustalili i narzucili nam reguły prowadzenia dochodzenia. Lot wojskowy w oparciu o konwencję międzynarodową dotyczącą lotów cywilnych badała działająca w konflikcie interesów organizacja powołana przez Wspólnotę Niepodległych Państw (tj. MAK). Jako że nie jest ona podmiotem prawa międzynarodowego przedstawiła ona swoje ustalenia rządowej komisji rosyjskiej, która się z nimi zapoznała, ale oficjalnie ich nie przyjęła. Nie można zatem w tej sprawie nikogo pozwać. Przy okazji również tradycyjnie już okazało się, że Rosjanie zniszczyli ważne dowody (wycięli drzewa, pocięli wrak) a pozostałe kontrolują (czarne skrzynki, czy 5000 elementów z miejsca katastrofy zebranych rękami polskich archeologów) i jakoś nie spieszą się z ich oddaniem.
Irytujące oczekiwanie na przyjazne gesty ze strony Moskwy skończyło się tradycyjnym rosyjskim gestem „nierównej przyjaźni” – upokarzającym siarczystym policzkiem. Rząd najpierw chował przed Polakami niekorzystne dla Rosjan informacje, potem oburzał się na nierzetelność rosyjskiego raportu, nad przygotowaniem którego nie miał żadnej kontroli, by wreszcie uznać, że wersja, w której winny katastrofie jest pijany polski generał, nie jest aż taka bardzo zła. Okazało się, że rząd Tuska – na krajowym podwórku niezrównany mistrz piaru i gierek mediami – ma tym razem przed sobą nie byle kogo, bo prawdziwego maga manipulacji percepcją. Rosją rządzi i samodzierży wszak ekipa wywodząca się z KGB – służb specjalnych, które tworzenie złudzeń doskonalą od dziesiątek lat. Rosyjski PR ma przy tym swój specyficzny trumienny styl.
Niezależnie zatem od tego, co wydarzyło się 10. IV 2010 w Smoleńsku, skutki tej katastrofy są niebywale korzystne dla Rosji. Po pierwsze, to Rosjanie ustalają warunki prawdziwości raportu z katastrofy i to oni puścili w świat pierwszą, kluczową interpretację tego wydarzenia. Po drugie, to Rosjanie trzymają dziś w ręku przełącznik do temperatury politycznej w Polsce. Udało im się doprowadzić do tego, do czego dążą w Polsce od 300 lat, tj. do podzielenia sceny politycznej i rozniecenia wojny wewnętrznej. Po trzecie, udało im się poniżyć Polskę zarówno w oczach krajów Zachodu, jak i krajów BUMAGI (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Armenia, Gruzja, Azerbejdżan), których politycznym patronem starał się być prezydent Kaczyński. Po czwarte wreszcie, Rosjanom udało się te kraje zastraszyć – wszyscy rozsądni ludzie będą wszak zadawać sobie pytanie, czy był to zamach, czy jednak nie. I nawet jeśli była to zwykła awaria, to niszczenie dowodów przez Rosjan właśnie pozostawieniu takiej niejasności miało służyć. Zza chmury pompatycznej retoryki „równorzędnego partnerstwa” wyłania się zatem obraz upokorzonej Polski stojącej sam na sam wobec Rosji. Łasząc się do Rosji i Niemiec zraziliśmy lub rozczarowaliśmy do siebie większość państw naszego regionu. A przecież nasi regionalni sąsiedzi są naszymi najlepszymi sojusznikami, ponieważ sojusze z nimi nigdy nie będą dla nas egzotycznymi, przetrwanie jednego, zależne jest od przetrwania drugiego. Każde realne ustępstwo z polskiej strony, spotyka się co najwyżej z symbolicznym gestem strony rosyjskiej, bez podjęcia żadnych kroków wiążących ją prawnie. Zwrot w relacjach z Rosją przyniósł nam aplauz niekompetentnych publicystów i pochwały zachodnich dyplomatów, przestępujących z nogi na nogę, w kolejce do rosyjskiego kufra z pieniędzmi. Wszak Europa potrzebuje rynków zbytu, bo jej udział w handlu międzynarodowym systematycznie spada, a konkurencyjność maleje. Jednak konsekwencją tego zwrotu jest powolna utrata szacunku ze strony Amerykanów, niska widoczność polskiego interesu w Europie i brak jakichkolwiek realnych korzyści w relacjach z Moskwą. Chyba, że mówimy o sukcesach, które zdefiniowali i przedstawili nam do akceptacji sami Rosjanie. Wówczas wszystko staje się sukcesem .Jan Filip Staniłko, Instytut Sobieskiego Publikacja pochodzi z książki „Katastrofa: bilans dwóch lat”, wydanej przez Instytut Sobieskiego w ramach obchodów 2. rocznicy katastrofy smoleńskiej.. „...(więcej )
Korwin Mikke „ Ponad 97% Polaków nie płaciło by składek do ZUS, gdyby ubezpieczenie w ZUS było dobrowolne. Wyniki sondy pokazują całkowity brak zaufania do tej instytucji „...”Jedynie 1,6% respondentów powierzyłoby swoje pieniądze ZUS-owi, jeśli składka byłaby dobrowolna. Aż 97% biorących udział w sondażu deklaruje, że nie powierzyłoby swoich pieniędzy państwowemu ubezpieczycielowi, gdyby opłacanie składek było dobrowolne. Oznacza to, że 97% Polaków płaci składki ZUS tylko dlatego, że są do tego zmuszani przez aparat państwa.
87% ankietowanych zadeklarowało, iż pieniądze które zaoszczędziliby na ZUS-ie, zainwestowaliby w inny sposób w celu zapewnienia sobie godnej emerytury w przyszłości. Wyniki pokazują więc, że całkowicie nieuzasadnione są twierdzenia socjalistów, którzy straszą, że "gdyby nie ZUS i przymus ubezpieczeń, większość ludzi skończyłaby na starość pod mostem i umarłaby z głodu"....(źródło )
Paweł Chojecki „ Pytanie o przyszłość Ruchu Narodowego zależy w mojej ocenie od roli, jaka ostatecznie odegra w nim Marian Kowalski (który na przekór większości ideologów narodowców deklaruje się jako piłsudczyk). Jak narazie tylko ten polityk "czuje ulicę", umie porwać za sobą młodzież, rzeczowo rozmawia z przedstawicielami innych opcji i, co najważniejsze, patrzy w przyszłość nie zatruwając debaty bezpłodnymi dzisiaj sporami lat dwudziestych ubiegłego wieku „...”Najbliższa przyszłość pokaże, czy będziemy mieć do czynienia z kolejną odsłoną LPR lub NE, czy też z ruchem oddolnym zasilającym obóz patriotyczny zagubioną dotychczas młodzieżą. „...”Wczoraj  na KUL-u odbyła się debata na temat Ruchu Narodowego. Choć oficjalny jej temat brzmiał: „WSPÓŁCZESNE WYZWANIA RUCHU NARODOWEGO”, to z racji zaproszonych gości z GP jej myślą przewodnią był sens istnienia nowego bytu patriotycznego wobec prawicy parlamentarnej. Niespodziewanie debatę uświetnił kandydat PiS-u na premiera prof. Piotr Gliński …...(źródło) Marek Mojsiewicz

Operacja „Smoleńsk”. Wielkie przygotowanie. 1 września 2009 roku odbywały się uroczyste obchody 70 rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Lech Kaczyński udał się tego dnia na Westerplatte i tam wygłosił piękne, patriotyczne przemówienie. Donald Tusk spędzał ten dzień w swoim rodzinnym Sopocie. Doszło wówczas do dwóch nadzwyczajnych zdarzeń: na obchody rocznicy przyleciał premier Rosji Władimir Putin (wygłosił przemówienie, które wywołało wiele kontrowersji). Precedens polegał jednak na tym, że po uroczystych obchodach rocznicy, Donald Tusk i Władimir Putin udali się na spacer na molo w Sopocie i odbyli długą, ponad dwudziestominutową rozmowę. O czym rozmawiali – tego nie wiadomo. Pytany o to później Donald Tusk, żartował, że tematem ich rozmowy było to, gdzie podziewa się ochrona, kiedy szef rządu przyjeżdża do domu. To nieprawda. Tematem był najprawdopodobniej szykowany kontrakt gazowy, torpedowany przez obóz Lecha Kaczyńskiego oraz – na pewno – sprawa wizyty w Katyniu. Dowodem tego jest protokół przesłuchania Tomasza Arabskiego, znajdujący się w aktach śledztwa Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, prowadzonego w sprawie organizacji wizyty w Smoleńsku. W protokole czytamy: Kwestia Zbrodni Katyńskiej została poruszona przy okazji rozmowy premierów w Sopocie przy okazji uroczystości związanych z 70. rocznicą wybuchu II Wojny Światowej na Westerplatte. Po tym spotkaniu min. Kremer i dyrektor Bartkiewicz odbywali spotkania ze swoimi odpowiednikami ze strony rosyjskiej, w których temat uroczystości w Katyniu w 2010 roku był jednym z poruszanych tematów rozmów. Co innego mówił premier Donald Tusk. Zeznając przed prokuratorem, szef rządu powiedział: Temat wspólnej obecności w Katyniu, mojej i premiera Putina, nie pojawił się podczas rozmowy we wrześniu 2009 roku (…). Zakładałem, że nie mógłbym spotkać się z premierem Putinem w pierwszej połowie 2010 roku bez odniesienia się do sprawy Katynia. Nie zakładaliśmy jednak, że strona rosyjska zdecyduje się na ten gest.

Podczas tego samego przesłuchania, Tusk zeznał, że nie przypomina sobie, aby informowano go szczegółowo o rozmowach ze stroną rosyjską w sprawie przygotowania do wizyty w Katyniu. Jak widać, mamy do czynienia z rozbieżnościami w zeznaniach Tomasza Arabskiego i Donalda Tuska.

27 września 2009 roku na portalu tygodnika „Polityka” pojawiła się informacja mówiąca o możliwości spotkania Donalda Tuska i Władimira Putina podczas uroczystych obchodów 70-lecia zbrodni katyńskiej. Z kolei w grudniu 2009 roku „Gazeta Wyborcza” napisała, że Tusk z Putinem spotkają się w Kaliningradzie i stamtąd polecą do Katynia.

9 grudnia 2009 roku w Kancelarii Premiera odbyło się spotkanie, w trakcie którego Andrzej Przewoźnik – szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – miał poinformować, że prezydent Kaczyński nie podjął jeszcze decyzji co do swojej podróży do Katynia. Tymczasem w grudniu 2009 Kancelaria Prezydenta rozpoczęła przygotowania do wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Dyrektor Mariusz Handzlik udał się nawet do ambasady rosyjskiej, aby uzgodnić szczegóły. Jednak później ambasador Władimir Grinin twierdził, że o sprawie nic nie wie.

25 stycznia polscy dyplomaci w Moskwie przedstawili Jurijowi Uszakowowi – doradcy Władimira Putina – termin 10 kwietnia jako propozycję terminu uroczystych obchodów zbrodni katyńskiej. Termin ten został zaakceptowany przez stronę rosyjską. Następnego dnia wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Kremer przekazał swojemu rosyjskiemu odpowiednikowi, że w Katyniu należy spodziewać się wizyty polskiej „na najwyższym szczeblu”. 27 stycznia Mariusz Handzlik z Kancelarii Prezydenta oficjalnie poinformował rząd o uczestnictwie Lecha Kaczyńskiego w uroczystych obchodach zbrodni katyńskiej. Pismo zawierające informację tej treści otrzymali m.in. Radosław Sikorski i Tomasz Arabski. Z kolei sam Lech Kaczyński wystosował do prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa pismo, w którym zaprosił go do udziału w uroczystościach. Zwróćmy uwagę, że data 27 stycznia to dzień, kiedy ukazał się komunikat PGNiG, EuRoPolGazu SA i Gazpromu, mówiący o umorzeniu Gazpromowi 1,2 miliarda złotych długów wobec Polski. Od tego momentu pracownicy Kancelarii Prezydenta zaczęli mówić publicznie, że będą wnioskować o powołanie komisji śledczej w sprawie umorzenia długów Gazpromowi. Dalsze przygotowania do wizyty przebiegają więc w atmosferze konfliktu obu obozów politycznych o sprawę gazu i Gazpromu. Z zeznań pracowników Kancelarii Premiera wynika, że w lutym 2010 roku powstała specjalna grupa robocza, która miała przygotować wizytę Donalda Tuska w Katyniu. Przesłuchiwani przez prokuraturę pracownicy Kancelarii Premiera mówili, że byli wówczas przekonani, że będzie to wspólna wizyta premiera i prezydenta. Ich relacja jest sprzeczna z zeznaniami Donalda Tuska. W protokole przesłuchania szefa rządu czytamy bowiem: Nie pamiętam, aby był rozważany scenariusz wspólnego udziału mojego i prezydenta Kaczyńskiego podczas uroczystości w Katyniu (…) Kancelaria Prezydenta nie miała w planie informować Kancelarii Premiera o wydarzeniach z udziałem prezydenta. Pamiętam wypowiedź telewizyjną Prezydenta Kaczyńskiego, już po komunikacie, że dojdzie do spotkania premierów w Katyniu, iż zamierza wziąć udział w uroczystościach. Ja nie orientowałem się o przygotowaniach ze strony Kancelarii Prezydenta, ja dowiedziałem się o zamiarze udziału Lecha Kaczyńskiego z jego publicznej wypowiedzi po komunikacie.

3 lutego 2010 roku w gabinecie Donalda Tuska odbyło się spotkanie premiera z Andrzejem Kremerem, Adamem Rotfeldem i Tomaszem Arabskim. Tematem spotkania był planowany telefon od Władimira Putina. Jak zeznał Tusk, obecni zastanawiali się, czy przedmiotem rozmowy będzie sprawa uroczystości w Katyniu. Rzeczywiście Władimir Putin zadzwonił do Donalda Tuska. Przekazał zaproszenie do wspólnego udziału w uroczystościach w Katyniu i do złożenia hołdu pomordowanym. Podczas tej rozmowy nie została ustalona data spotkania. Jej ustaleniem miał się zająć oficjalnie Tomasz Arabski. 4 lutego 2010 roku Tomasz Arabski zadzwonił do Jurija Uszakowa – doradcy Władimira Putina. Uszakow oficjalnie jest zastępcą szefa administracji Putina, czyli zastępcą szefa jego kancelarii. Tu ciekawy paradoks: w dyplomacji powszechnym zwyczajem są rozmowy osób na tym samym szczeblu. Albo więc Arabski powinien rozmawiać z szefem administracji Putina, albo do Uszakowa powinien zadzwonić zastępca Arabskiego. Notatka z przebiegu tej rozmowy została objęta klauzulą tajności i po dziś dzień jest ukrywana przed opinią publiczną.

6 lutego strona rosyjska poinformowała Kancelarię Premiera, że premier Putin nie będzie mógł być w Katyniu 10 kwietnia i zaproponował przesunięcie terminu wizyty na 7 kwietnia. O tym, co działo się dalej, zeznała w prokuraturze Agnieszka Wielowieyska – dyrektor departamentu spraw zagranicznych KPRM:

Ustalono, że 10 kwietnia pozostaje nadal aktualny jako termin obchodów centralnych, zaś 7 kwietnia będzie obejmował wizytę premiera Tuska z jej osobnym programem. W sumie w lutym 2010 organizacja tych dwóch wizyt niejako rozdzieliła się (…) Punkty programu wizyty 7 kwietnia były ustalane ze stroną rosyjską.

27 lub 28 lutego zamordowany został Władimir Kondraczuk – prezes koncernu Trans Nafta. Pod koniec lat 90. koncern Trans Nafta na zlecenie Gazpromu dostarczał do Polski gaz i ropę naftową. Później koncern zaczął dostarczać gaz i ropę także na Białoruś. W 2004 roku Gazprom osłabił ich pozycję. W późniejszych latach Kondraczuk został pozyskany do współpracy przez polską Agencję Wywiadu i był wykorzystywany w grze przeciwko Gazpromowi. Wiele wskazuje na to, że zamordowanie Władimira Kondraczuka było sygnałem wysłanym rządowi Donalda Tuska, że strona rosyjska nie będzie tolerowała nikogo, kto sprzeciwia się gazowej polityce Gazpromu. Jeśli tak było i jeśli rząd Tuska ten sygnał odebrał, to natychmiast dał znać, że go zrozumiał. 1 marca gabinet Tuska, podczas swojego posiedzenia, upoważnił Waldemara Pawlaka do podpisania umowy gazowej z Rosją. Dopiero 3 marca media poinformowały o rozdzieleniu uroczystości katyńskich. Informacja ta jednak nie odbiła się w Polsce szerokim echem. W międzyczasie Tomasz Arabski wielokrotnie spotykał się z Jurijem Uszakowem, jednak notatki z tych spotkań są tajne. W trakcie prokuratorskiego śledztwa wyszło jedynie na jaw, że spotkania odbywały się w restauracjach, a nie w oficjalnych gabinetach i że część z nich prowadzona była w języku angielskim (wypraszano wówczas tłumaczkę). Treść tych rozmów i sam fakt ich prowadzenia Arabski próbował ukryć nawet przed ambasadorem RP w Moskwie. Otwarte pozostają następujące pytania:

– dlaczego Tomasz Arabski, przygotowując wizytę w Katyniu, potrzebował tłumacza tylko przy części rozmów, a pozostałą – najbardziej poufną część rozmów – z tymi samymi ludźmi prowadził po angielsku?

– dlaczego próbował ukryć swoje spotkania przed ambasadorem Polski w Moskwie?

– dlaczego notatki z jego spotkań objęte zostały klauzulą tajności obowiązującą do dziś?

Faktem bezspornym pozostaje, że wizytę Donalda Tuska w Katyniu przygotowano na dzień 7 kwietnia. Tego dnia szef polskiego rządu spotkał się tam z Władimirem Putinem. Szczegóły ich rozmowy nie są znane opinii publicznej. Trzy dni później do Smoleńska poleciał Lech Kaczyński. I tak doszło do największej tragedii w powojennej historii Polski…

Szymowski

Bez prawdy o Smoleńsku nie jesteśmy Zachodem Nie ma w Polsce bardziej antyzachodniej partii niż PO i bardziej antyeuropejskich mediów niż TVN i „Gazeta Wyborcza”. Zachód to nie promowanie gejów czy plucie na polskość, jak usiłuje się nam wmówić. To niezawisłe sądy, sprawna prokuratura, wolne media i politycy ponoszący odpowiedzialność. Bez prawdy o Smoleńsku grzęźniemy w dzikim, wschodnim postkomunizmie. Nasze dzieci nam tego nie wybaczą. Wśród mitów, jakie obalił ostatecznie Smoleńsk, jest prozachodni charakter elit III RP. Ekstatyczne parady Schumana, wywieszanie wszędzie flag Unii Europejskiej czy kuriozalne zrównywanie „Ody do radości” z „Mazurkiem Dąbrowskiego” – wszystko to nie ma nic wspólnego z dążeniem do wprowadzenia u nas zachodniego poziomu cywilizacyjnego.
Dagestańczyk dziwi się III RP Nocny pociąg z Warszawy do Poznania, kilkanaście dni przed 3. rocznicą 10 kwietnia. W przedziale jest nas trzech. Polak, który wraca od matki z Toronto. Matka jest ze starej emigracji, załatwiła mu tam pracę, z przemilczeń rodaka domyślam się, że na czarno. Jest też Dagestańczyk, który jedzie za chlebem do Francji. Porozumiewamy się z nim łamanym rosyjskim. I ja, dziennikarz „Gazety Polskiej”, wracający do domu, do Poznania.
Dagestańczyk sam z siebie pyta o Smoleńsk: „Waszego prezydenta ubili?”. Przytakujemy, opowiadamy, co wiemy o Smoleńsku. On mówi, że od początku to podejrzewał, bo widział zbrodnie Putina na Kaukazie. Rozmawiamy o historii, o Katyniu, o wywózkach narodów kaukaskich w czasie wojny... On słyszał o zatrzymaniu w Polsce czeczeńskiego premiera Ahmeda Zakajewa. Odpowiadam, że to był skandal, ale sąd go wypuścił. Chwalę się grzywną 500 złotych za pikietę w obronie Zakajewa. Rodak wracający z Kanady częstuje wódką. Ma gest, przez parę miesięcy zarobił tyle, ile w Polsce przez parę lat. Dagestańczyk jest religijnym muzułmaninem, nie pije. Za to zaczyna wypytywać: jak to możliwe, że Polska, kraj zachodni, członek NATO, pozwolił zabić swojego prezydenta, zupełnie jak u nich Asłana Maschadowa. A teraz nic się w tej sprawie nie dzieje, nawet hałasu na świecie nie ma, Putina nadal wszędzie zapraszają.
I co my mamy odpowiedzieć przybyszowi z Kaukazu? Tłumaczymy, że u nas to trochę jak u was – bogaci i wpływowi biznesmeni są związani z Rosją. Oni mają wpływ na politykę, a polityków mamy sprzedajnych i oni nic przeciwko Rosji nie zrobią. Prezydent Kaczyński był inny – naraził się Putinowi, zatrzymując czołgi jadące na Gruzję. Dagestańczyk świetnie rozumie, ale się dziwi. Myślał, że u nas inaczej niż u nich, że Zachód.
Siermięga PRL‑u przebrana za Europę Elity III RP mogą odmieniać słowo europejski na wszystkie sposoby. Jednak jak ryba w wodzie czują się w postkomunistycznej siermiędze urzędów III RP, zaludnionych przez powiązane z nimi wielopokoleniowe sitwy. Ani im w głowie wprowadzanie tu zachodnich standardów, gdy chodzi o wolną konkurencję, przejrzystość czy sądową niezawisłość. Bo one byłyby zagrożeniem dla trwania uprzywilejowanych, zmusiłyby ich do konkurowania z innymi. Skutkiem tego jest stan państwa, który odsłoniło tzw. śledztwo smoleńskie, będące de facto parodią śledztwa. Zamiast Zachodu mamy PRL – nie jest ono ani odrobinę bardziej wiarygodne od śledztw w sprawie zamordowania Stanisława Pyjasa czy Grzegorza Przemyka.Europejskość w propagandzie III RP miała być przeciwieństwem zaściankowej polskości. Batem na nią. Uwolnieniu się od komunizmu miało towarzyszyć oswobodzenie się od polskiej historii i przyłączenie do nowoczesnego Zachodu. Jak bardzo schematyczna była ta proeuropejskość, pokazał w zabawny sposób Aleksander Kwaśniewski w czasie debaty z Jarosławem Kaczyńskim w 2007 r. Oto jako antypisowskiego, otwartego Europejczyka postanowił on przedstawić... Mikołaja Kopernika. Informacją, że Kopernik walczył z Niemcami w obronie Olsztyna, wydał się zaskoczony. Jednocześnie te same elity utrwalały typowo wschodnie obyczaje, gdy chodzi o budowanie własnej pozycji. Jak widzą nas pojawiający się tu zachodni biznesmeni? III RP to dla nich jeden z krajów na Wschodzie, w którym trzeba płacić haracz miejscowemu układowi politycznemu i wtedy można robić interesy. Nie trzeba natomiast liczyć się ani z racją stanu owego kraiku, ani z zatrudnionymi pracownikami. Opłacając haracz, wynajmując wpływowych tubylców, którzy mogą wszystko, kupujemy sobie prawo pomiatania zarówno owym krajem, jak i tubylczą ludnością. Dlatego więcej pojawiało się w III RP inwestorów nastawionych na szybki zysk niż wieloletnie, poważne inwestycje, tworzące miejsca pracy. Medialna teza o tym, że zacofaniu Polski winna jest jej patriotyczna tradycja, prowokuje pytanie: kto jest winny tego, że nie mamy autostrad i sprawnej kolei? Przecież rządy Kaczyńskiego i Olszewskiego to tylko 2,5 roku z 24 lat historii III RP. Przez pozostałe 21 lat mieliśmy rządy oświecone.
Lis i Olejnik, czyli rosyjska koncepcja duchowa Smoleńsk dał jasną odpowiedź, czy jesteśmy na Zachodzie, czy na Wschodzie. W żadnym kraju Zachodu, w jakkolwiek bardzo złej byłby on kondycji, śledztwo smoleńskie nie mogłoby się zdarzyć. Prokuratura i sądy podporządkowane rządowi i służbom specjalnym to standardy Rosji i jej strefy wpływów. Wybitny XX-wieczny znawca Rosji Ryszard Wraga zwracał uwagę na to, że Rosja sowiecka, podobnie jak i Rosja carska „w swojej polityce podbojów zmierzała i zmierza zawsze do tego, żeby narzucić terenom okupowanym nie tylko swoją koncepcję ustrojową, lecz również i swoją koncepcję duchową”. Wyjaśniał: „Wraz z sowietami przychodzą na teren okupowany w Europie sowieckie wyobrażenia o demokracji, o socjalizmie, o religii, o wychowaniu, o stosunkach międzynarodowych, o postępie i kulturze”. Po Smoleńsku zobaczyliśmy to jak na dłoni. Porzucone przez pół roku szczątki ciał ofiar smoleńskiej tragedii odebraliśmy jako obcy polskiej wrażliwości, sowiecki brak szacunku dla zmarłych. Ale czym innym jak nie odcieniem tego samego barbarzyństwa było porzucenie ofiar Smoleńska przez dziennikarzy największych polskich mediów? Czym nagonki prorządowych mediów na nielicznych dziennikarzy, którzy próbują dochodzić prawdy (ostatnio na Anitę Gargas) różnią się od tego, jak rządowe media w Rosji traktowały Annę Politkowską czy Andrieja Babickiego?
Zemsta za Gruzję To prezydent Lech Kaczyński był tym, który chciał, by Polska – wbrew azjatyckim „GW” i TVN‑owi – stała się państwem rzeczywiście zachodnim. Podwyższenie statusu państw Europy Środkowo-Wschodniej, uczynienie z nich równoprawnych państw europejskich, było najważniejszym jego celem. Gdy w czasie rosyjskiej agresji na Gruzję przemawiał na placu w Tbilisi, przychodziła na myśl powieść „Kontra” Józefa Mackiewicza. Książka o losach żołnierzy narodów leżących na wschód od Polski. Podczas wojny walczyli przeciwko Związkowi Sowieckiemu, wobec ofensywy Armii Czerwonej uciekli na Zachód. A potem – jako członkowie narodów drugiej kategorii – zostali wydani przez cywilizowany Zachód w ręce Stalina. Gdy w Tbilisi obok polskiego prezydenta stanęli prezydenci Ukrainy, Litwy i Estonii oraz premier Łotwy, przełamany został przeklęty fatalizm historii. Oto narody drugiej kategorii zachowały się jak narody z tej lepszej Europy. Zapewne Smoleńsk był odpowiedzią na tę historyczną scenę.Piotr Lisiewicz

Drużyna narodowa To, że w trzecią rocznicę tragedii premier RP ucieka do Nigerii, jest tylko kolejnym etapem tej smoleńskiej ucieczki, która skończy się jego całkowitą banicją, w tej lub innej formie. Z nim nie toczymy sporu o rozumienie Polski, o współczesną formułę polskości. On nie walczy w tej samej co my, polskiej drużynie. Patriotyzm zakłada poczucie przynależności, rozumienie swojego życia jako wpisanego w szerszą wspólnotę, oraz poczucie obowiązku i lojalności – lojalności, która skłania nas również do przedkładania interesów własnego kraju, narodu, wspólnoty nad interesy innych krajów, narodów i wspólnot. To sprawia, że patriotyzm, choć niesie w sobie etyczne znaczenia, popada w konflikt z moralnością uniwersalistyczną, która nakazuje wszystkich ludzi traktować jednakowo. Czasami popada także w konflikt z ideałem indywidualnego rozwoju, samorealizacji i autoekspresji, gdyż w pewnych okolicznościach żąda podporządkowania celów indywidualnych dobru zbiorowemu, wymaga od nas wyrzeczeń – czasami nawet ofiary życia. To dlatego dziś tak wielu myślicieli odrzuca patriotyzm jako coś niezgodnego z ponowoczesnymi, indywidualistycznymi i uniwersalistycznymi ideałami, tracąc przy tym z pola widzenia prawdę, że przynależność do wspólnoty jest warunkiem sensownego, pełnego życia jednostki i prawdziwego szacunku dla innych narodów.
Różne drużyny, różne zapisy... To nie słowiańskość, nie rodowód wprost od Lecha czyni Polaka Polakiem, ale poczucie przynależności, lojalność i uczuciowe przywiązanie do kraju – miłość do Polski. Używając języka sportowego, ważne jest, w jakiej gramy drużynie, a nie jakie jest nasze pochodzenie. To dlatego, jak słusznie podkreśla w swoim artykule Tomasz Sakiewicz, tak często lepszymi Polakami niż „rdzenni” Polacy – których „rdzenność” bynajmniej nie wykluczała obojętności lub wrogości wobec Polski – bywali ludzie obcego pochodzenia. Ważne są motywy udziału w „drużynie” – nie może ono wynikać z pobudek czysto pragmatycznych, instrumentalnych, bo w istocie nie jest takim wyborem, jak wybór klubu sportowego. Patriota nie jest najemnikiem, jego związek z „drużyną” ma charakter etyczny i tożsamościowy – bycie w tej, a nie w innej wspólnocie jest ważnym wymiarem jego indywidualnej tożsamości, jest też sprawą głębokich uczuć, a nie chłodnego rozumu. Bo też chodzi o „drużynę” szczególnego rodzaju, do której zazwyczaj jesteśmy – jednak – zapisani przez fakt urodzenia. Najczęściej dziedziczymy zapis do tej „drużyny” po swoich rodzicach i dziadkach. Lojalność wobec narodu to także lojalność wobec naszych przodków. Ale nie jesteśmy całkowicie zdeterminowani, możemy w różny sposób obchodzić się tym „zapisem”, możemy go afirmować, możemy go negować, możemy ignorować. Ludzie mogą zmieniać swoją przynależność narodową na przykład przez emigrację. „Ja już jestem Austriakiem” – powiedział do mnie kiedyś mój kolega po paru latach mieszkania w Wiedniu. To przynajmniej było jasne postawienie sprawy. Jasna deklaracja przyjęcia na siebie innych zobowiązań i rezygnacja z polskości. Wiemy jednak, że taka zmiana przynależności nie jest jednak łatwa, często wręcz niemożliwa. Bo też ów kolega został Austriakiem szczególnego rodzaju, jakoś mniej austriackim niż ci Austriacy, którzy wcześniej nie byli, tak jak on, długo Polakami, choćby w sensie etnicznym. Bardzo często taki neofita, nowy „zawodnik” musi potwierdzać swoją nową przynależność i lojalność i odznacza się denerwującą nadgorliwością i niepewnością co do swojego statusu. Każda wspólnota, nawet najbardziej liberalna i „ponarodowa”, domaga się od lojalności pewnego typu. Tak jest nawet w wypadku narodów ukształtowanych z imigrantów, jak Amerykanie czy Australijczycy, które pozwalają na zachowanie części poprzedniej tożsamości. W wypadku narodów europejskich te wymogi są większe. Niepewność nowo zapisanych sprawia, że podejrzewani są o nielojalność, a czasami o instrumentalne traktowanie nowej narodowości. Często dokonują też nowych konwersji. Widziałem już wielu Polaków (najczęściej tylko w etnicznym sensie), którzy stawali się Niemcami, by potem znowu zostać Polakami. Taka nadgorliwość cechuje także naszych „Europejczyków” – dla których europejskość jest nową formą ucieczki od Polski.
Trauma, z którą się nie uporaliśmy Nie jest także rzeczą oczywistą, jakie cechy posiada owa narodowa „drużyna”. Każda jest inna. Naszą drużyną jest polska, jak długo gra dla Polski. To odniesienie do Polski, a nie język, nie obyczaje, nie kultura i nie religia, jakkolwiek bardzo ważne – czyni dopiero Polaków Polakami. To dlatego Polacy nie są szczepem, klanem, grupą etniczną, Serbołużyczanami, lecz narodem – wspólnotą polityczną. Polska „drużyna” ukształtowała się w dziejach i ma inne cechy niż „drużyna” Francuzów czy Niemców. Bo też „Polska” jako idea polityczna jest czymś innym niż „Francja” czy „Niemcy”. W ten, a nie w inny sposób przejawiała się w historii, nie możemy jej dowolnie zmienić, choć podlega zmianom, nie możemy swobodnie nadać jej pożądanego kształtu – nie możemy wybrać sobie innej przeszłości. Już zawsze będzie to historia wyznaczona takimi datami, jak 996, 1385 i 1795.
Co nie znaczy, że patriotyzm zakłada bezkrytyczny stosunek do przeszłości i polskiej tożsamości. Wręcz przeciwnie – często gorzka krytyka jest jego lepszym wyrazem niż pompatyczne pochwały. Sprzeczamy się o Polskę, np. o dziedzictwo I Rzeczypospolitej – jak ostatnio na tych łamach Ryszard Legutko i Tomasz Sakiewicz – bo ona nas żywo obchodzi. Ciekawe, że Polska Piastów nie budzi już takich emocji, choć to Piastowie założyli naszą „drużynę”. Nikt nie załamuje rąk z powodu testamentu Krzywoustego; nawet sprowadzenie Krzyżaków do Polski przez Konrada Mazowieckiego nie uchodzi za fatalny zwrot historii – pewnie dlatego, że ostatecznie tamte błędy nie ważą już tak bardzo na naszych losach. Łokietek i Kazimierz Jagiellończyk przynajmniej po części je odrobili. Ale zabory, koniec XVIII w. ciąży nad nami, kładą się cieniem na naszej psychice. Pierwsza Rzeczpospolita, tak rzekomo odległa, jest nam bliska, bo ciągle jeszcze nie udało się nam uporać z tamtą traumą, z tamtą klęską.
Republikańskie imperium II RP była próbą naprawienia błędów I Rzeczypospolitej, przez chwilę wydawało się, że skuteczną. Nawet Stańczycy, niechętni spuściźnie I RP, byli skłonni zmienić zdanie. Np. Michał Bobrzyński wskazywał konieczność innej narracji po 1918 r.: „Dziś czas jest i potrzeba przedsięwziąć rewizję nie tylko poglądu szkoły historycznej krakowskiej, lecz całej naszej dziejowej spuścizny, a z takiej rewizji wynika nowa historyczna synteza. Osią, wokół której synteza ta powinna się obracać, nie będzie wcale sprawa upadku Rzeczypospolitej, bo ta z chwilą wskrzeszenia państwa polskiego utraciła tę aktualność, jaką miała, dopóki nam szło o to, aby się z upadku podźwignąć... Nowa synteza naszych dziejów obracać się musi nie koło pytania, jak i dlaczego upadliśmy, lecz koło pytania, jak dźwigaliśmy się z upadku i z jakim zasobem sił moralnych i fizycznych, z jakimi urządzeniami i stosunkami stanęliśmy do budowy państwa, którą pokój światowy przed nami otwarł”.
Niestety pytanie o upadek trzeba było ponowić po 1939 i po 1945 r. Także po 1989 r. nie mogliśmy odsunąć go na bok. Spór o I Rzeczpospolitą to spór o konstrukcję polskiego narodu – wieloetniczną i polityczną (przeciwstawianą często bardziej nowoczesnej i homogenicznej, opartej na etniczności). Spór także o to, jak bardzo scentralizowane powinno być państwo, jaki powinien być udział obywateli w rządzeniu, czy można zdać się na niezborne społeczeństwo, na konfederacje i pospolite ruszenie czy też potrzeba dyscyplinujących je instytucji państwowych. Bywa więc postrzegany jako spór między etatystami a republikanami. Jednak jest to fałszywa alternatywa wynikająca z tego, że patrząc na Rzeczpospolitą z perspektywy jej schyłku, zapominamy, że była ona mocarstwem, wielkim republikańskim imperium. Polacy wykazali niezwykłe zdolności państwotwórcze, stworzyli imperium długo stanowiące przecież głównego rywala i wroga Rosji – a zarazem monarchiczną republikę, która gwarantowała wolność obywateli i udział w rządzeniu szerokiej warstwie szlacheckiej. A polska husaria nie była gorsza do dzisiejszych amerykańskich marines. Pierwsza Rzeczpospolita to także Koniecpolski, Żółkiewski, Chodkiewicz, Sobieski, którzy rozbijali w pył wrogów.

Świadectwo siły Polska ostatecznie przegrała rywalizację z Rosją – ale nie przegrała przecież ze słabym przeciwnikiem, o czym przekonali się Francuzi w 1812 r. i Niemcy w czasie II wojny światowej. Nie sam fakt porażki, lecz sposób, w jaki do niej doszło, może budzić poczucie upokorzenia – fakt, że na długo przed rozbiorami Rzeczpospolita stała się państwem klientelistycznym z klientelistyczną, zdemoralizowaną, sprzedajną elitą, pozbawioną woli politycznej, poczucia obowiązku i lojalności. Ale nawet dzieje porozbiorowe nie są tylko dziejami słabości i hańby albo – z drugiej strony – heroicznych, ale straceńczych i bezskutecznych zrywów. Wystarczy poczytać niektórych historyków państw zaborczych, by pozbyć się tych kompleksów. Owszem, pełno w nich jest pogardy i rasizmu, ale jest także lęk przed siłą polskości. Niemcy, łącznie z Maksem Weberem, panicznie bali się Polaków – i słusznie. Także Rosja nie radziła sobie z Polską. Opór Polaków niewątpliwie przyczynił się do klęski rosyjskiego imperium w 1917 r. i potem w 1989 r. Współcześni historycy przekonują, że wchłonięcie Polski było błędem Rosji, bo nie potrafiła się uporać z nami kulturowo i politycznie. Trzeba było dopiero uciec się do mordów na masową, przemysłową skalę, by zniszczyć polskie Kresy. Podobnie było z Niemcami. Katyń i Palmiry to – paradoksalnie – świadectwo polskiej siły, pokazujące, że te dwa mocarstwa mogły sobie poradzić z Polakami tylko uciekając się do mordu. Nie mogąc zabić Polaków politycznie i kulturowo, musieli ich zniszczyć fizycznie.
Granice sporu Patriotyzm przybiera różne formy, prowadzi do różnych konkluzji, skłania do wyborów różnych, często sprzecznych dróg politycznych. Przypuszczam, że i dzisiaj niektórzy z tych, którzy się trudzą nad dekonstrukcją tradycyjnej formuły polskości, robią to w przekonaniu, że jest to działanie służące Polakom, a nawet Polsce. Zapewne byliby oburzeni, gdyby im zarzucić brak patriotyzmu. Ale samo subiektywne przekonanie jeszcze o niczym nie świadczy – podobnie jak szumne deklaracje. Targowiczanie byli w swoim przekonaniu patriotami. Komuniści nie stronili od patriotycznej retoryki. Inni jednak – korzystając ze sprzyjającej koniunktury – otwarcie mówią, o co mi chodzi, że musimy się wyrzec polskości, że polskość to nienormalność, że we współczesnej Europie nie ma miejsca dla Polski. Należy docenić ich otwartość, bo jasno pokazuje, że są granice, za którymi kończy się uprawniony spór o Polskę. Pojęcie patriotyzmu nie miałoby sensu, jeśli uznalibyśmy, że nie ma jego przeciwieństwa – pojęcia zdrady, gdybyśmy uznali, że wszystko jest względne i każda postawa może być usprawiedliwiona. Oczywiście nie można nim lekkomyślnie szermować. Są jednak sytuacje graniczne, stawiające nas przed jasną alternatywą albo-albo. Polacy często, niestety, musieli się zmagać z takimi granicznymi sytuacjami. Wydawało się, że po 1989 r. na razie los nam odpuści, że nie będzie już nas poddawał podobnym próbom. Niestety stało się inaczej. Od 10 kwietnia 2010 r. znowu stoimy przed taką jasną, ostrą alternatywą. Donald Tusk znalazł się 10 kwietnia 2010 r. na swoistej „Patnie” – tonącym statku z powieści Conrada „Lord Jim”. Uciekł i w przeciwieństwie do Lorda Jima, nic nie wskazuje na to, by był to w jego wypadku moment zawahania się, moralnej nieuwagi; on myślał tylko, jak uratować swoją skórę, i bez wahania skoczył w zwodniczą szalupę, którą podsunął mu Putin, w jego objęcie. To, że w trzecią rocznicę tragedii premier RP ucieka do Nigerii, jest tylko kolejnym etapem tej smoleńskiej ucieczki, która skończy się całkowitą banicją, w tej lub innej formie. Można mieć różne zdania na temat przyczyn tego, co zaszło w Smoleńsku, gdyż ciągle brakuje rozstrzygających dowodów. Pewne jest jedno: ktoś, kto mówi, że śmierć polskiego prezydenta i polskiej elity go nie obchodzi, że sprawę można zamknąć, ktoś, kto twierdzi, że wrak samolotu po jego powrocie do Polski należy od razu przetopić, ktoś, kto mówi, że to tylko zbędny rekwizyt – przekracza wspomnianą granicę. Z nim nie toczymy sporu o rozumienie Polski, o współczesną formułę polskości. On nie walczy w tej samej co my polskiej drużynie.

Zdzisław Krasnodębski

Wypłacone przez Polskę odszkodowania za mienie pożydowskie Polska już raz, i to we wczesnym okresie powojennym zapłaciła takie odszkodowania. Zapłaciła za wszelkie mienie przedwojenne żydów będących po wojnie obywatelami tych państw lub kolonii tych państw ...

Jakub Zawadzki /Londyn/

Wypłacone przez Polskę odszkodowania za mienie pożydowskie W polskiej krajowej prasie polityczno-naukowej i na portalu nowy ekran , przeczytałem, czego nigdy uprzednio w żadnej prasie krajowej ani emigracyjnej nie znalazłem, dwa niemal sensacyjne naukowe artykuły dr Ryszarda Ślązaka o powojennych odszkodowaniach zapłaconych przez polskie powojenne ludowe rządy krajowe aż 12 państwom burżuazyjnego Zachodu. Dziesięciu państwom Europy Zachodniej i dwom krajom Ameryki Północnej, Kanadzie i Stanom Zjednoczonym. Odszkodowania te zapłacono i głównie za nędzne w stanie i resztkowe mienie pożydowskie, nawet to, które przed II wojną światową było mieniem żydowskim na terenie zbrodniczej III Rzeszy germańskiej, a po zakończeniu tej straszliwej dla Narodu Polskiego i polskiej gospodarki, wojnie geograficznie jakby i rzekomo znalazło się na terenach odzyskanych przez Polskę z wiekowej germańskiej niewoli, na ziemiach Zachodnich i Północnych stalinowskiej Polski Ludowej. Korzystam z tych wielce pożytecznych prac Pana dr Ryszarda Ślązaka, wzorując się na nich. W stosunku do zawartej w nich tematyki, chcę i uzupełniająco, w miarę mojej odziedziczonej po Ojcu wiedzy, zabrać głos w Waszych zasłużonych biuletynach Godność i Pamięć-Głos Kresowian oraz Polsce Wierni, które czytuję. W miarę moich możliwości publicystycznych jak najszerzej w przedmiocie tych publicznych odszkodowań. Możliwie pełniej, o stanie tych spraw, dla wiedzy i świadomości mojego Narodu, Polaków w kraju i na przymusowej emigracji. Zabieram głos w trosce, aby moja Ojczyzna, jej przedstawiciele w tajemnicy przed Narodem i po raz wtóry nie zapłacili, co już raz choinie zapłacili, nowych i ponownych odszkodowań, za rzekome mienie, których dotychczasową i powojenną zapłatę ukrywali w tajemnicy przed Narodem przez ponad sześćdziesiąt czy nawet siedemdziesiąt lat. Zapłacili nędzą żyjącego w terrorze stalinizmu społeczeństwa, bezmiarem obowiązkowych dostaw, powszechnym pół darmowym przymusem pracy, a nawet krwią patriotycznej młodzieży polskiej zesłanej do niewolniczej pracy i na zagładę na dziesięcioletnie okresy do pięćdziesięciu karnych obozów, rzekomo nie niewolniczych obozów pracy. Wyrażam to swoje stanowisko, aby moja Ojczyzna, Broń Boże, z uległości czy z naiwności aktualnie rządzących, nie zapłaciła powtórnie, tego co już raz zapłaciła i to kosztem mojego całego Narodu, do którego ja z dumą przynależę. Żeby nie zapłaciła ponownie w formie zbiorowej, jakieś kombinacji kompensacyjnej, czy też indywidualnie w odniesieniu do i za poszczególne pozycje tego rzekomego mienia, które zostało ujęte w załącznikach pozycji majątkowych do poszczególnych międzypaństwowych umów odszkodowawczych.Wiedza dotycząca tego narodowego zagadnienia powinna być w powszechnej świadomości mojego Narodu żyjącego w kraju i na rozproszonej po całym świecie dobrowolnej czy przymusowej emigracji. Żyłem w mojej ojczyźnie w okresie stalinizmu i później, doświadczyłem komunistycznego dobrobytu, ich praworządności i demokracji, dbałości o Naród i państwo. Ta problematyka odszkodowawcza i przywileje materialne przyznawane żydom przez rządzący wówczas reżim nasłany ze Wschodu, była mi rodzinnie znana, bo mój ojciec musiał się nią niejako z przymusu zawodowego zajmować. Zajmował się, aby nas wychować i nie stracić głowy, czy nie siedzieć w lochu. Zadbał o to abym ja w dorosłości nie poszukiwał go w jakiś wykopaliskach lub został pozbawiony na całe dorosłe życie odnalezienia jego mogiły, jak na przykład córka generała Fieldorfa, czy córka rotmistrza Pileckiego i tysiące innych wojennych i powojennych dzieci polskich, którzy do dziś nie znają mogił swoich ojców, nie mogą pomodlić się przy nich, ani złożyć na nich kwiatów i zapalić zniczy. Chlubnym jest, że kombatanci polscy w kraju, Kresowiacy, w malej liczebności ocaleni z Wołyńskiej czy z innego wschodniego obszaru państwa Polskiego zagłady dokonanej przez banderowsko-upowskie bandy faszystowsko-kryminalne, wydają tak wartościowe i stojące na wysokim poziomie intelektualnym i czystej prawdy historycznej, biuletyny. Szkoda, że tak trudno dostępne nam żyjącym na trudnej asymilacyjnie emigracji. Zagadnienie odszkodowania za rzekome przedwojenne mienie cudzoziemskie i żydowskie w Polsce, z winy diaspory żydowskiej, głównie w Ameryce Północnej, stało się zagadnieniem politycznym nie tylko w stosunkach polsko-amerykańskich, ale nawet zagadnieniem międzynarodowym. Środowisko amerykańskiej diaspory żydowskiej reprezentujące żydowski przemysł pozagładowy, prowadzi zaciekłą i antypolską kampanię, i jak to jego przedstawiciele publicznie oświadczali, że będą Polskę międzynarodowo upokarzali, dotąd, dopóki Polska nie zapłaci im żądanego kwotowo odszkodowania i to za nie określone przez nich rzekome mienie pożydowskie w powojennej Polsce. Zapowiedzieli i prowadzą zaciekle proces upokorzenia mojej Ojczyzny. Stale to czynią jakby w przestępstwie ciągłym proces międzynarodowego szkalowania Polski i to przy rażącej i wszechstronnej biernej, do niedawna, obronie Polski i Polaków, w tym również i mnie bo jestem Polakiem, w polityce zagranicznej prowadzonej przez polskie władze. Do tej kampanii antypolskiej poza organizacjami żydowskimi w Ameryce przyłączają się już środowiska europejskich żydów ortodoksyjnych, a nawet z samego Izraela. Choć przyłączają się, to nie bardzo wiedzą nawet o jakie roszczenia chodzi. Czy chodzi tylko o roszczenia z tytułu jakiś pozostałości po tych żydach z części przedwojennej państwa polskiego, które znalazło się w powojennych jego granicach, czy też o jakieś ich pozostałości z przedwojennych obszarów państwa polskiego zagarniętych po wojnie przez pokojowy Związek Sowiecki, czy też o jakieś mienie przedmiotowego roszczenia przedwojennych żydów niemieckich. Roszczenie do pozostałości po żydach, a położonych w Rzeszy na terenach, które Polska po wojnie odzyskała z wiekowej niewoli i okupacji niemieckiej. Okupacji za która powinni także zapłacić Polsce po wojnie z tego tytułu odszkodowanie, podobnie jak to w niedalekiej przeszłości zapłacili Francji. Mienie żydowskie w Rzeszy, podobnie jak mienie Polaków i polskich organizacji w Niemcach znacjonalizował Hitler jeszcze dużo wcześniej przed napaścią na Polskę we wrześniu 1939 roku. O które mienie i gdzie położone w tych roszczeniach więc chodzi. Z analizy różnorodnej prasy żydowskiej i to z rożnych krajów, także i z Izraela, wynika, ze roszczeniowo i propagandowo chodzi im o te wszystkie trzy obszary, a więc o obszary, które przed wojną były obszarami Rzeszy i o obszary które po wojnie siłą zabrał nam Związek Sowiecki. Związek Sowiecki uznał przecież, że na terenach poniemieckich, które weszły po wojnie w skład państwa polskiego, wszelkie mienie możliwe i niemożliwe do zdementowania i przewiezienia, jest jego własnością. Zdemontował go, wywiózł, inne zniszczył i dodatkowo jeszcze nałożył na Polskę, tak zwane odszkodowanie wyzwolicielskie, spłacane między innymi darmowym węglem wydobywanym prze polskich więźniów, a w bardzo krótkim powojennym okresie przez nielicznych jeńców niemieckich. To i takie stanowisko organizacji żydowskich w Ameryce i innych idących im w sukurs propagandowy, z pewnością byłoby inne, a być może nie byłoby go w ogóle, gdyby rząd USA, choć racz oświadczył, że już raz otrzymał od Polski takie odszkodowanie za przedwojenne i ocalałe z wojny mienie należące przed wojną do żydów w II Rzeczypospolitej, a także żydów niemieckich, a będących już w roku 1960 obywatelami Stanów Zjednoczonych. Z pewnością też nie było ich tego opartego na usilnej próbie wyłudzenia wrzasku, gdyby gmina żydowska w Polsce w przeszłości, lub obecnie oświadczyła, za jakie i za które mienie przedwojennych żydów w Polsce lub przedwojennych żydów niemieckich, otrzymali po II wojnie światowej odszkodowanie, rekompensatę, czy zwrot w naturze. Mogli i powinni byli oświadczyć jakie i które mienie pożydowskie zostało objęte międzypaństwowymi umowami odszkodowawczymi z dwunastoma państwami ówczesnego Zachodu. Państwo polskie w ramach tych umów zapłaciło za wszelkie pożydowskie mienie przedwojenne i to pełne wartościowo odszkodowanie pieniężne.Pełne wartościowo tak aby przedwojenny jego właściciel lub jego spadkobierca posiadający obywatelstwo kraju z którym taka umowa została zawarta, mógł w tym kraju za wypłacone mu odszkodowanie mógł nabyć własność na odpowiadającym wartościowo powojennemu stanowi w kraju pobierającym od Polski to odszkodowanie. Dziwnym zbiegiem okoliczności jakoś takiego oświadczenia nigdy dotychczas i nigdzie nie znalazłem, ani na stronach rządu USA ani na stronach społeczności żydowskiej w Polsce ani w żadnym innym kraju, również w Izraelu. Zaskakującym i dziwnym jest, że powojenne liczne zwroty w Polsce mienia ocalałym od hitlerowskiej zagłady żydom lub ich spadkobiercom i to zwroty w naturze, później masowo odsprzedawanego Polakom przez tych żydów, którzy wyjeżdżali/emigrowali z Polski do Izraela i w świat zachodni, jest również ukrywane przed krajowa i zagraniczna opinia publiczną. Dla mnie żyjącego na Zachodzie jest to trudne do zrozumienia.Skoro zwrócono, to dlaczego jest to przemilczane i tu i tam. Prawdą jest, że po wojnie z Polski emigrowali częściowo przedwojenni żydzi polscy, którzy przeżyli okrutną wojnę na terenie okupowanej mojej ojczyzny, Polski, choć głównie emigrowali żydzi nasłani nam przez maszerującą na Polskę sowiecką armię czerwoną. Jakoś do ojczyzny Lenina i jego systemu sprawiedliwości społecznej nie chcieli emigrować i wracać, choć do Polski przybyli z niego dla budowy i utrwalania w Polsce sowieckiego systemu sprawiedliwości społecznej, a Związek Sowiecki w jego propagandzie zwany był wówczas nadzieją ludzkości Nie słychać też o wypłaconych im po wojnie w kraju odszkodowaniach, czy o powojennych przywilejach materialnych żydów w Ludowej Polsce z czasów tak zwanej żydokomuny. To także i znów jest z jakąś zaciekłością o znamionach zatajane i to także przez żydów w przeszłości współrządzących Polską, członków ówczesnych powojennych polskich krajowych rządów ludowych. Rząd amerykański zawarł taką umowę odszkodowawczą z Polską, która ostatecznie została przez Polskę spłacona w roku 1981 gotówkowo, choć w systemie ratalnym, a także przez potracenie przez Amerykę wartości ówczesnych 18 ton złota, które Niemcy zrabowali instytucjom polskim i ludności polskiej już w pierwszym roku okupacji, a które odebrali im po wojnie Amerykanie i mieli go zwrócić Polsce. Potrącili go przy ustalaniu ostatecznej kwoty do zapłaty odszkodowania ujętej w tejże umowie odszkodowawczej. Wartość zapłaconego odszkodowania Ameryce jest więc wyższa o ówczesną wartość tych 18 ton polskiego złota. Wartości tego złota nie podano wówczas do wiadomości publicznej choć ostateczne ustalanie jego ceny rynkowej następowało jeszcze w roku 1961 i 1962 i to jeszcze po zawarciu tej umowy odszkodowawczej. Ostateczne ustalenie jego wartości i przyjęcie jej do końcowego rozliczenia umowy odszkodowawczej miało być przedmiotem dodatkowego protokołu uzupełniającego do tejże umowy. Ostatecznego stanu tej sprawy nigdy nie poznałem po opuszczeniu mojego kraju. Z tych to właśnie powyższych względów nie wiem, czy rządowi Stanów Zjednoczonych, głównie ich Sekretarzowi Stanu, do którego spłaty tych odszkodowań i z tej umowy, były bezpośrednio przez Polskę kierowane, zarzucić nieuctwo w tej kwestii, czy też celowy zanik pamięci, lub też tylko złą wolę i hipokryzję w stosunku do tego swojego, rzekomo najwierniejszego sojusznika w Europie. Sojusznika, którym sami Amerykanie się przechwalają, że nie mają innego kraju którego Naród jest tak proamerykański, jak Naród Polski. Jak ja w tym wszystkim mogę być mądrym, jaką mam zająć postawę i w obronie Ojczyzny i w stosunku do Ameryki. Elementem składowym tejże umowy odszkodowawczej były wykazy wszystkich rodzajów mienia objętego odszkodowaniem. Oddzielnie wykazy mienia majątkowego, /nieruchomości z ocalałą infrastrukturą, którą wówczas po wojnie wyceniano. Wyceny dokonywał rzekomo wspólny zespól ekspertów polskich i amerykańskich/ Praktycznie strona polska na polecenie krajowych władz politycznych, sowieckich przedstawicieli w KC rządzącej partii przyjmowali wszystko co przedstawiała strona amerykańska, mająca te dane od osób żądających tego odszkodowania. Z zasady przyjmowano charakter działki jako miejskiej. Skoro miejska, to znaczy zabudowana, choć po wojnie był w większości na nich gruz. Skoro w mięście to kiedyś będzie zabudowana i tak też wpisywano do tych zestawień, załączników. Prawdopodobnie wiele z nich do dziś nie jest zabudowanych, co moi kochani Rodacy powinni obecnie sprawdzić. Były i to oddzielne wykazy mienia instytucjonalnego i indywidualnych osób fizycznych, oddzielne wykazy akcji i udziałów w przedwojennych spółkach prawa handlowego funkcjonujących na przedwojennym obszarze państwa polskiego. Zostały przyjęte do odszkodowania nawet należności sklepów żydowskich od Polaków i polskich instytucji na moment wybuchu wojny i zajęcia Polski przez obu okupantów, a także inne nieuregulowane zobowiązania obywateli i państwa polskiego wobec tej mniejszości na dzień wybuchu wojny 1 września 1939 roku. Do umowy odszkodowawczej i do zapłat odszkodowania Ameryce przyjęto np. jako inne, także zakupione w okresie przedwojennym przez tę mniejszość narodową papiery wartościowe wyemitowane przed wojną przez Skarb państwa polskiego, a nawet przez inne instytucje państwowe. Można by wstępnie powiedzieć, że niemal ze wszystkich tytułów jakie mogły wystąpić w otwartej gospodarce rynkowej przedwojennej Polski. Być może, że innych już nie jestem w stanie wymienić bo o nich nie przechowały się dostępne dla mnie materiały lub do których dotychczas nie miałem dostępu, a które z pewnością znajdują się w posiadaniu polskich centralnych czy innych instytucjach państwowych. To one ostatecznie mogą i powinny posłużyć do pełnego i ostatecznego wyjaśnienia tych zapłaconych przez Naród w okresie powojennej biedy i ubóstwa powszechnego odszkodowań. Słysząc zewsząd o atakach na Polskę ze strony żydowskich organizacji w Ameryce byliśmy na emigracji niezmiernie zdziwieni biernym uprzednim stanowiskiem władz polskich. Trwało to raczej do czasu oświadczenia ministra Sikorskiego, który parokrotnie oświadczał, że po wojnie rządy Bieruta i jego następców uznały w tajemnicy przed Narodem indywidualną własność żydów niemieckich z czasów III Rzeszy i bezprawnie zapłaciły za nie odszkodowania i to do tylu państw odmiennego im, zwalczanego przez nich systemu politycznego Zachodu. Z drugiej strony przez cały okres komunistycznego panowania w Polsce nie chciały uznać i nadąć prawo własności własnemu Narodowi, mieszkańcom powojennym na tych prastarych ziemiach polskich. Co za paradoks dziwnej suwerenności władzy w suwerennym kraju. Z takiego stanowiska ludowych władz w Polsce cieszyli się Niemcy, głównie rewizjoniści wszelkiej maści, a nawet pewne kręgi polityczne, określając Polskę jako państwo na kółkach przesuwane przez mocarzy. Parokrotnie byłem w Niemczech w ostatnich latach i wypytywałem o ich stanowisko w kwestii tych odszkodowań wypłaconych przez Polskę za przedwojenne mienie żydów niemieckich. Większość rozmówców znała ten temat i twierdziła, ze to Moskwa decydowała, a nie Bierut czy Gomułka, dziwiąc się że jednym i to nie swoim obywatelom przyznaliście prawo do własności, a innym, własnym tego odmawialiśmy i to przez tyle lat, w dodatku do tego co sami wypracowali. Powinniście to wreszcie ostatecznie rozwiązać, a nie dostarczać pretekstów do atakowania was i to przez tych co dostali, nawet bezprawnie dostali. Jakoś w pokoju zapominacie o obranie samych siebie. Czy ci moi rozmówcy maja rację pozostawiam to do oceny Rodakom. Dostrzegam więc potrzebę zajęcia przez polskie władze ostatecznego stanowiska odrzucającego te ponowne, bezzasadne roszczenia i poinformowanie krajowej i międzynarodowej opinii publicznej o tym zamiarze ponownego wyłudzania odszkodowań od Polski przez organizacje i żydowskie działające w Stanach Zjednoczonych. Skoro organizacje żydowskie w Polsce milczą w tej sprawie, to można domniemać, że bardzo silne lobby żydowskie w Polsce, bezpośrednio jest zainteresowane wyłudzaniem różnego rodzaju majątku, czy środków finansowych od państwa polskiego dla wzrostu swojej siły w oddziaływaniu na polskie władze, i z tych to właśnie względów podjudzają żydowskie organizacje w Ameryce do takiego właśnie oddziaływania na Polskę.Z jeszcze z innego głębszego, skrywanego przed krajową i międzynarodową opinią publiczną stanowiska żydowskich organizacji w Ameryce, presją oddziaływanego na Polskę, jest wyciskane ciche i zwiększające się osadnictwo żydowskie w Polsce. Do tego zadania jakby się przygotowywały działające w Polsce żydowskie firmy developerskie skrycie szykujące bazę osadniczą, a o polskie wizy i o polskie obywatelstwo stara się poważna liczba żydów z rożnych krajów, ze Wschodu i z Zachodu blokowo militarnie rozumianego. W tych urojonych roszczeniach żydowskich nie może chodzić o wszelkiego rodzaju odszkodowanie za jakiekolwiek mienie położone czy występujące na terenach przedwojennej Rzeszy, a które po wojnie weszły w skład terytorialny państwa Polskiego, ani też o mienie z terenów które po wojnie zagarnął sobie Związek Sowiecki. Za znacjonalizowane przez III Rzeszę mienie żydowskie powojenne Niemcy zapłaciły narodowi żydowskiemu odszkodowanie, natomiast mienia polskiego, ani organizacjom polonijnym, ani Polakom zamieszkałym w Niemczech władze niemieckie dotychczas nie zwróciły i nie wypłaciły im odszkodowania, ani też za niego nie wypłaciły za nie odszkodowania państwu polskiemu. Natomiast rządy powojennej Polski Ludowej i to począwszy od roku 1947 w tajemnicy przed rzekomo własnym narodem wypłaciły odszkodowanie za mienie niemieckie pożydowskie, mienie po żydach niemieckich, które położeniowo i geograficznie znalazło się po wojnie na terenie Zachodnich i Północnych Ziem Odzyskanych przez Polskę. Powojenne organizacje żydowskie w Polsce i rządowe środowisko żydowskie w Polsce znało dokładnie całość sprawy, były o tym przez partię informowane, a nawet wykazy te były im i w tajemnicy przed krajową opinią publiczną przekazane, za które i jakie mienie pożydowskie zostaje wypłacone odszkodowanie rządowi USA i rządom poszczególnych innych państw, z którymi takie umowy zostały podpisane. Prasa krajowa w przeszłości nawet donosiła, że w Izraelu są prowadzone księgi wieczyste dla nieruchomości mienia pożydowskiego, choć nie wiemy czy położonego w granicach przedwojennych czy w już powojennych państwa polskiego. Skoro tak to znaczy że posiadali i posiadają informacje o każdym rodzaju mienia ujętego w załącznikach do tych umów odszkodowawczych i za poszczególne ich pozycje, za które moja Ojczyzna zapłaciła odszkodowanie. Z jednej strony od razu po wojnie żądano odszkodowania kiedy państwo nie miało suwerenności, a po upływie wielu lat kiedy państwo odzyskało wolność i suwerenność już od innych władz żąda się na nowo odszkodowania, potwierdzając jakby Polska po wojnie nie była Polską. Fakt wypłaty odszkodowania przez Polskę za mienie żydów niemieckich umknął uwadze organizacji żydowskich w Ameryce, a nawet rządom Stanów Zjednoczonych Ameryki i to od roku 1960, od momentu otrzymywania za nie odszkodowania.Co gorsze umknął także wszystkim polskim rządom powojennym i to niemal do roku 2011, w którym to roku po raz pierwszy nasz minister spraw zagranicznych, Pan Radosław Sikorski oświadczając publicznie stanął na stanowczym stanowisku, że za przedwojenne mienie pożydowskie Polska już raz, i to we wczesnym okresie powojennym zapłaciła takie odszkodowania. Zapłaciła za wszelkie mienie przedwojenne żydów będących po wojnie obywatelami tych państw lub kolonii tych państw bądź obszarów od nich zależnych, z którymi takie umowy odszkodowawcze zostały przez Polskę podpisane i odszkodowania zostały w ich ramach ostatecznie zapłacone. Temu i takiemu stanowisku obecnemu polskiemu ministrowi spraw zagranicznych należy udzielić wszechstronnego i publicznego poparcia w kraju i na emigracji. Z tego też miedzy innymi względu niniejszą pracą zabieram głos i to za Waszym, Szanowni Kresowi Kombatanci pośrednictwem. Piszący Polacy, osoby publiczne w kraju i na emigracji powinni także publicznie udzielić poparcia Panu ministrowi Sikorskiemu, który stanął w słusznej obronie Narodu i państwa, czego żaden z jego poprzedników, choć byli żydowskiego pochodzenia tego nie zrobił, a ich stanowisko byłoby, być może bardziej słyszalne i odczuwalne w diasporze żydowskiej, niż obecnego Pana ministra. Jestem wreszcie dumny, że Pan minister odważnie zajął tak słuszne, prawe i ostateczne stanowisko państwa. Jednak amerykańscy roszczeniowcy nie zaniechali upokarzania Polski, i nie wycofali się z tych urojeń i żądzy łatwego i ponownego wzbogacenia się na narodzie i państwie polskim. Jak już wymknęło się niesprecyzowane roszczenie zbiorowe na i od państwa, to z pewnością będą, a równocześnie i szerzej już próbują, indywidualnie wyłudzić jakieś korzyści choćby przez różnorodne kombinacje, a być może i przez różnorodne dalsze matactwa roszczeniowe podstawianych rzekomych wiecznie żyjących spadkobierców. Miało to już parokrotnie w Polsce miejsce, o czym szeroko donosiła prasa ogólnokrajowa i regionalna w kraju, a nawet prasa emigracyjna z niektórych krajów, nie tylko zachodnioeuropejskich. W Polsce powojennej obowiązywał system powszechnej własności państwowej i z tego względu prowadzenie ksiąg wieczystych przestało powszechnie obowiązywać, a w szczególności w odniesieniu do własności państwowej. Niemniej w okresie do roku 1950 księgi wieczyste jeszcze w obszarze centralnej Polski, w którym powszechnie występowały indywidualne gospodarstwa rolne zwyczajowo jeszcze aparat administracji terenowej księgi te prowadził. Gorzej było w innych rejonach kraju, a już całkowicie nie zaprowadzono ich na odzyskanych Ziemiach Zachodnich i Północnych. Niemniej polscy przedwojenni eksperci gospodarczy, którzy przeżyli i mogli jeszcze pracować w administracji bierutowskiej czy jeszcze w latach 60-tych zalecali fakultatywnie, aby wszystkie pozycje nieruchomości za które, jako za mienie pożydowskie i za inne instytucjonalne mienie przedwojennych właścicieli objęte zaplatą odszkodowania, i przechodzące na własność skarbu państwa miało zapisy ewidencyjne, że jest to własność skarbu państwa. Jednak należy przypuszczać, że nie wszystkie pozycje majątkowe za które zapłacono odszkodowanie mogą mieć takie w przeszłości dokonane wpisy, że jest to własność skarbu państwa. Z tego to względu mogą występować przypadki fałszywego zwrotu danej nieruchomości lub wypłacenia za nią po raz drugi odszkodowania, tym razem już jako osobie fizycznej czy bezprawnie reaktywowanej w nazwie rzekomo przedwojennej spółce. Z tego to względu przy wszelkich roszczeniach należy wykazać daleko idącą ostrożność i pewność dokumentacyjną, że dana nieruchomość nie została objęta odszkodowaniem lub zaraz po wojnie nie została sprzedana nowemu nabywcy, do której teraz może zgłaszać roszczenia również pierwotny jej właściciel i zbywca. Zbywanie nieruchomości w okresie powojennym często nie miało charakteru dokumentacyjnego, tylko ustny, bo handel ziemia dla osób indywidualnych był prawnie zakazany. Natomiast po roku 1970 co prawda jeden rolnik mógł zbyć ziemię drugiemu, jeżeli państwo nie zabrało mu jej w ramach pierwokupu, i po cenach określanych przez państwo, czyli niemal darmowych. Dla uzupełnienia treści niniejszego mojego głosu proszę redakcję o zamieszczenie wykazu pozycji majątkowych ujętych w załączniku do polsko-amerykańskiej umowy odszkodowawczej, a wskazanych na terenie kilku obecnych województw odzyskanych od Niemiec Ziem Zachodnich. Za te wszystkie pozycje ujęte w przedłożonym wykazie, posiadające numerację amerykańską powojenna Polska Ludowa zapłaciła odszkodowanie rządowi Stanów Zjednoczonych. Wszystkie te pozycje stały się wyłączną własnością skarbu państwa i we wszelkiej ewidencji powinny mieć zapis o własności skarbu państwa. Jeżeli zdarzyły się takie przypadki, że któraś pozycja nie ma takiego zapisu, to z mocy prawa taki zapis powinien być natychmiast uzupełniająco dokonany, a o ile wiem, nadzór nad własnością skarbu państwa w Polsce sprawuje przecież specjalnie do tego powołany minister wraz ze swoim aparatem administracyjnym. Jeżeli te pozycje z powodu powojennego bałaganu i różnorodnych zmian organizacyjnych w powojennej polskiej gospodarce czynionych przez dyktatorską, rządzącą partię komunistyczną, z jakiś powodów nie są własnością skarbu państwa, to powinny być bezwzględnie odzyskane, i nie mogą być z przesłanek poza prawnych, choćby z intencji oszustwa, komukolwiek zwracane. Klub IP

Szefowie służb: to zmowa albo rosyjska operacja W służbach specjalnych po katastrofie w Smoleńsku powinny powstać analizy, które ocenią dwie hipotezy. Pierwsza z nich to zmowa urzędników i firm w celu przechwycenia kontraktu na remont Tu-154. Druga: akcja rosyjskich służb specjalnych skutkująca zdobyciem dostępu do samolotu w czasie remontu. Zdaniem autorów opinii, Jerzego Kicińskiego, pełniącego obowiązki szefa ABW w 2007 r., oraz Andrzeja Kowalskiego, byłego p.o. szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zawartej w raporcie zespołu Antoniego Macierewicza, Federalna Służba Wojskowo-Technicznej Współpracy (FSWTW), która odegrała główną rolę w kierowaniu procesem przetargu na remont tupolewa, stanowi firmę przykrycia dla rosyjskiego wywiadu. W związku z tym przedstawiciele FSWTW nawiązujący kontakt z polskimi instytucjami w kluczowych dla Polski sprawach powinni być objęci rozpoznaniem Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW), a działalność FSWTW na świecie powinna być pod stałą uwagą SWW. Powinny być prowadzone działania operacyjne, które pozwolą na identyfikację osób zatrudnionych w FSWTW i podejrzewanych o pracę na rzecz wywiadu SWR/GRU. Kiciński i Kowalski zauważają, że ze względu na obszar pracy i utrzymywane kontakty firmie Polit-Elektronik – jednemu ze zwycięzców przetargu na remont tupolewa – trzeba było nadać w SKW status firmy przykrycia dla działań wojskowego wywiadu Federacji Rosyjskiej (GRU). Kontrwywiad powinien dysponować szczegółowymi informacjami o kontaktach tej firmy wśród przedstawicieli polskiej administracji (głównie MON) oraz innych instytucji (w tym parlamentu) oraz dziennikarzy (szczególnie z pism branżowych opisujących siły powietrzne) – podkreślają autorzy opinii. Także wprowadzenie w Federacji Rosyjskiej przepisów dekretu Prezydenta FR z 16 stycznia 2009 r. – które miało wpływ na rozstrzygnięcie przetargu – winno być poddane analizie pod kątem wpływu nowych rozporządzeń na kształt współpracy i dobór kooperantów dla strony rosyjskiej.
Dwie główne hipotezy Byli szefowie służb punktują także inne zaniedbania polskich służb specjalnych. Piszą, że przetarg na remont Tu-154M należało objąć osłoną kontrwywiadowczą ze strony SKW i że powinna powstać dokumentacja dotycząca remontu od momentu podjęcia decyzji o rezygnacji z zakupu nowych samolotów dla VIP i po decyzji o remoncie w Rosji użytkowanych w tym czasie samolotów. Także wybór kontrahentów po stronie polskiej (Polit-Elektronik i MAW Telecom), ze względu na przedmiot zamówienia, powinien stać się przyczynkiem do gromadzeniem dokumentacji w SKW i podjęcia działań kontrolnych wobec tych firm w zakresie dotrzymania przez nie najwyższych standardów obsługi kontraktu remontowego W dokumentacji SKW winny być wyodrębnione dwa główne zasoby informacji: dotyczący zabezpieczenia remontu na terenie zakładów remontowych i kontroli jakości jego wykonania oraz zawierający wszelkie informacje dotyczące zagrożeń wywiadowczych i terrorystycznych, które mogły wiązać się z remontem samolotu. Wreszcie – podkreślają Kiciński i Kowalski – należało zlecić analizy, które ocenią dwie hipotezy główne. Pierwsza z nich mówi o tym, że nastąpiła zmowa urzędników i firm w celu przechwycenia kontraktu. Za wiarygodnością tej hipotezy przemawia jednoczesne działanie rosyjskich i polskich władz, np. przepisy dekretu Prezydenta Rosji z 16 stycznia 2009 r., które wykorzystano do sterowania przetargiem na remont polskich samolotów TU-154M, i wyeliminowanie przez stronę polską – prawdopodobnie pod wpływem Rosjan – ofert konkurencyjnych dla firmy promowanej przez stronę rosyjską. Autorzy opinii nie wykluczają także innych możliwości, np. takiej, że określona grupa biznesowa, chcąc popełnić przestępstwo polegające na ustawieniu przetargu, budowała osłonę pozorującą działania wywiadu. Albo że rosyjski wywiad wojskowy realizował operację specjalną, w czasie której, dzięki maksymalizacji kwoty kontraktu, wybrane osoby (po stronie rosyjskiej i polskiej) uzyskały dodatkowe, nielegalne dochody.
Czego nie zrobiono Główny błąd – lub celowe zaniechanie polskich władz – to według Jerzego Kicińskiego i Andrzeja Kowalskiego niepodjęcie decyzji o zakupie nowych samolotów ze strefy ekonomiczno-technologicznej będącej poza wyłącznym zasięgiem operacyjnym wrogich Polsce państw (głównie Rosji i Chin). Konsekwencją tego była konieczność remontu samolotów rządowych w Rosji, co w przypadku dwóch tupolewów skończyło się oddaniem ich w ręce rosyjskich służb specjalnych. Jak czytamy w raporcie zespołu parlamentarnego – w realiach rosyjskich nie miało znaczenia, czy remontu dokonywały firmy przykrycia rosyjskich służb specjalnych, współpracujące z tymi służbami, obsadzone funkcjonariuszami lub współpracownikami tych służb, czy też doraźnie zadaniowane i kontrolowane przez służby. Polskie władze musiały zdawać sobie sprawę z tych realiów, nie zrobiono jednak nic, by zminimalizować zagrożenia ze strony Moskwy. Dopuszczono do wygrania przetargu przez firmy jednoznacznie powiązane z podmiotami rosyjskimi, nie kontrolowano operacyjnie przebiegu przetargu, nie zapewniono ciągłego nadzoru nad remontem. Kiciński i Kowalski dochodzą do konkluzji, że polski przetarg na remont samolotów został ustawiony przez stronę rosyjską. Świadczy to o tragicznie wysokim stopniu zinfiltrowania polskich struktur wojskowych i bezpieczeństwa przez służby rosyjskie – piszą byli szefowie służb. I dodają, że nie będzie przesadą stwierdzenie, że część polskich decydentów mogła pełnić w sprawie remontu tupolewów rolę marionetek rosyjskich. Grzegorz Wierzchołowski, Leszek Misiak

Czy wreszcie archeolog odejdzie z resortu Skarbu Państwa?

 1. Wczoraj klub Prawa i Sprawiedliwości złożył u marszałek Sejmu wniosek o wotum nieufności dla ministra Skarbu Mikołaja Budzanowskiego. Czarę goryczy przelała sytuacja związana z głośnym już memorandum podpisanym przez prezesów EuRoPol Gazu i Gazpromu, o którym minister skarbu, wydawał się parę dni temu, nie mieć pojęcia. Od razu pojawiły się w niektórych mediach uwagi sugerujące, że niepotrzebnie się z tym wnioskiem pośpieszyliśmy, bo przecież jeżeli do głosowania nad tym wnioskiem dojdzie, to koalicja Platforma-PSL, będzie broniła go jak niepodległości, podobnie jak to było w przypadku innych ministrów, których opozycja chciała odwołać. Te pretensje moim zdaniem są niczym nie uzasadnione, bo trudno, aby największy klub opozycyjny tolerował wpadki ministra i to w takiej skali, że ośmieszają one nasz kraj na arenie międzynarodowej. A właśnie tak się stało po akcji Putina i Gazpromu w sprawie tzw. Jamału II.

2. A przecież minister Budzanowski ma inne „zasługi”, które jak najbardziej upoważniają do złożenia takiego wniosku. W marcu podczas debaty sejmowej minister nie przedstawił nawet zarysu koncepcji ratowania spółki PLL LOT. Powiedział o uruchomieniu pomocy publicznej dla niej na razie wysokości 400 mln zł (docelowo ma ona wynieść około 1 mld zł) i konieczności poniesienia wyrzeczeń przez załogę firmy (czyli zwolnienia około 700 osób z ponad 2000 tysięcy zatrudnionych). Została ona jednak udzielona bez zgody Komisji Europejskiej, co czyni sytuację jeszcze trudniejszą. Minister skarbu nie wyjaśnił także poważnych rozbieżności w informacjach przedstawianych w ciągu II półrocza 2012 roku przez organy spółki LOT (radę nadzorczą i zarząd) i nadzór właścicielski czyli ministerstwo. Stwierdził, że o trudnej sytuacji spółki dowiedział się dopiero w grudniu 2012 roku, tuż po transmitowanej przez wszystkie stacje 24-godzinne uroczystości powitania w Warszawie pierwszego Dreamlinera, natomiast przewodniczący rady nadzorczej i prezes spółki przekazali opinii publicznej komunikat, że takie informacje były dostarczane do resortu systematycznie co miesiąc w II połowie 2012 roku.

3. W czasie tej debaty nie odpowiedział także na moje pytanie o zadziwiającej zbieżności pomiędzy pośpiesznym powstaniem i błyskawicznym rozwojem tanich linii lotniczych OLT Express (założonych przez Marcina Plichtę i jego spółkę – córkę Amber Gold) w I połowie 2012 roku i systematycznym pogarszaniem się sytuacji finansowej w PLL LOT.

Ba, w odpowiedzi zaatakował mnie za podniesienie tej kwestii sugerując, że wyznaję jakąś spiskową teorię, bo przecież nieprawdopodobne jest, aby ktoś świadomie pogarszał wyniki finansowe LOT-u tylko dlatego, że planowano jego przejęcie przez niedawno dopiero powstałą firmę lotniczą. Przypomniałem ministrowi, że latem i jesienią 2012 roku już po ujawnieniu skandalu z piramidą finansową Amber Gold, w mediach aż huczało o tym, że OLT Express właśnie po to powstało (nawet te 3 litery przed nazwą firmy nawiązywały bezpośrednio do spółki LOT). Ba, wymieniano nazwisko ukraińskiego oligarchy Igora Kolomoyskiego, który ponoć stał za tym projektem i był gotowy nabyć podupadający LOT, jak się to nazywa w środowisku szemranego biznesu „za darmo i na raty” (według medialnych informacji ABW przygotowywała i przekazywała premierowi Tuskowi notatki w tej sprawie wiosną i latem 2012 roku).

4. Teraz im więcej dni upływa od „zagrywki” Putnia w sprawie Jamału II, media podają coraz to nowe informacje, które pokazują jak bardzo minister Budzanowski, nie panuje nad tym co się dzieje w jego resorcie i spółkach, które nadzoruje. Okazuje się,że rada nadzorcza EuRoPol Gazu także głosami zasiadających w niej prezesów PGNiG już w dniu 5 listopada 2012 roku (a więc blisko pół roku temu), zobowiązała zarząd tej spółki do przygotowania założeń gazociągu z Białorusi na Słowację z ominięciem Ukrainy, a więc dokładnie takiego jaki opisany jest podpisanym z Gazpromem memorandum. Jeżeli przez tyle czasu nie udało się o tym dowiedzieć ministrowi Budzanowskiemu, który w ostatni piątek nerwowo wydzwaniał, aby uzyskać jakąkolwiek informację w tej sprawie, w sytuacji kiedy w tym samym czasie premier Tusk wił się na konferencji prasowej jak piskorz, pytany o tę sprawę. Są także jeszcze kompromitujące zachowania resortu skarbu i samego ministra Budzanowskiego związane z prywatyzacją mniejszych lokalnych spółek skarbu państwa, które są sprzedawane tylko po to, aby ich nabywcy po upływie minimalnego okresu ochronnego (najczęściej tylko 12 miesięcy), doprowadzali je do upadłości i zarabiali na sprzedaży terenów przemysłowych.

Tak się niestety stało z fabryką Łączników w Radomiu. Interweniowałem w tej sprawie u ministra kilka razy, ostrzegając przed tą prywatyzacją z udziałem firmy „krzak”. Niestety fabryki już nie ma, Radom stracił 400 bezcennych miejsc pracy, a po pustych halach hula wiatr. Minister oczywiście nie czuje się winny i odpowiada, że wypełnił wszystkie swoje obowiązki, niestety z takim właśnie rezultatem.

5. Wczoraj na posiedzeniu rządu premier zlecił nowemu ministrowi spraw wewnętrznych Bartłomiejowi Sienkiewiczowi przygotowanie w ciągu tygodnia raportu w sprawie skandalu z budową Jamału II i na tej podstawie ma podjąć decyzje personalne. Jeżeli ten raport zostanie przygotowany solidnie, to minister Budzanowski powinien zostać odwołany choćby dlatego, że nie panuje nad bezpieczeństwem energetycznym naszego kraju, a także dlatego, że ośmieszył w tej sprawie swojego zwierzchnika, czyli samego premiera Tuska. Kuźmiuk

10 KWIETNIA 2010 PAŃSTWO POLSKIE UPADŁO NA KOLANA Trzy lata temu Polska wstrzymała oddech, nie dowierzając temu, co się stało. Prezydent z Żoną? Generałowie wszystkich rodzajów sił zbrojnych? Prezes IPN, NBP, posłowie, senatorowie, ludzie zasłużeni dla Polski w przeszłości? Nie, to niemożliwie, myślało wielu z nas. Było to tak irracjonalne doświadczenie, że aż ciężko je było nazwać, uchwycić w jakieś ramy zdrowego rozsądku. Tyle osób, tak ważnych dla naszego państwa, zaangażowanych, oddanych Polsce w jednej chwili znalazło się po tej samej stronie, co 70 lat wcześniej polscy oficerowie, zabijani przez bolszewickich bandytów. A przecież lecieli oddać im hołd, przypomnieć o nich światu. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej porażającego, paraliżującego nie tylko umysł, ale i ciało? Nigdy nie zapomnę tamtego dnia, kiedy niczego jeszcze nieświadoma w słuchawce telefonu usłyszałam od kolegi pytanie zadane drżącym głosem „słyszałaś, co się stało?”. Do dzisiaj czuję tamte emocje i pamiętam, jak się nogi pode mną ugięły. Zamarłam. Później kolejne telefony od znajomych, rodziny. I tylko płacz w słuchawce i nie zadane jeszcze wówczas pytanie, które od początku wisiało niczym miecz nad skazańcem: czy oni znowu nam to zrobili? Znowu zabili? Pamiętam pierwsze zdjęcia z miejsca zdarzenia, bardzo skąpe relacje, ale już wtedy ktoś pilnował, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Pojawiła się więc cenzura na słowo zamach, w mediach wręcz histerycznie reagowano na najmniejszą choćby sugestię, że mogła to nie być zwyczajna katastrofa, co było tym bardziej zastanawiające, że przecież żyjemy w dobie globalnego terroryzmu. W każdym kraju, kiedy dochodzi do zdarzeń nietypowych pierwsze, co jest badane i głośno analizowane, to możliwość właśnie zamachu. W Polsce już 10 kwietnia słowo zamach zniknęło z przestrzeni publicznej.  Irracjonalność takiego podejścia polegała  na tym, że przecież w samej Rosji doszło do kilku zamachów w miesiącach poprzedzających katastrofę. Zaczęto wprowadzać do obiegu, z iście bolszewicką gracją, kłamstwa, które stały się kanwą późniejszych oficjalnych raportów. Zadawałam sobie wówczas pytanie, słuchając kolejnych ekspertów: skąd wy to wszystko wiecie, kiedy jeszcze ciała nie ostygły? Każdy kolejny dzień dowodził, że mamy do czynienia z jakąś przedziwną operacją. Presja, by winę zrzucić na pilotów, Prezydenta, później generała Błasika, sprawiła, że trudno było nie odnieść wrażenia, że ktoś tu z nami brzydko pogrywa. Pojawiło się hasło: lądowanie w Tibilisi.  Jeszcze wówczas te hasła dryfowały sobie dość swobodnie, z malutkim znakiem zapytania, ale już wtedy składano narrację, którą kilka miesięcy później podano światu w postaci raportu MAK. Można powiedzieć, że wtedy, 10 kwietnia 2010 r. w polskich mediach zaroiło się od jasnowidzów, którzy niezwykle precyzyjnie przewidzieli to, co Rosjanie napiszą. I to, co do przecinka. Pierwsze satelitarne zdjęcia z miejsca katastrofy wskazywały, że doszło tam do prawdziwej masakry. Nie mogłam zrozumieć, oglądając i porównując zdjęcia z innych katastrof, jak to się stało, że z naszego samolotu nic nie zostało, a całość wyglądała po prostu jak po wybuchu bomby, albo jakby ktoś rozrzucił te drobne elementy z wysokości. Przyznam szczerze, że choć wtedy daleka byłam od stwierdzenia, iż mieliśmy do czynienia z zamachem, to widok szczątków, sposób ich rozrzucenia, a także nasilająca się kampania oszczerstw wobec nieżyjących, spowodowały, że zaczęłam brać pod uwagę też taką ewentualność. Miałam przedziwne poczucie dyskomfortu, które pojawia się w chwili, kiedy oko rejestruje coś zupełnie innego od tego, co słyszy ucho. Dzisiaj już wiemy, po badaniach i analizach ekspertów Zespolu Parlamentarnego, że ten dziwny układ szczątków rzeczywiście zaprzecza tezom raportu MAK i KBWLLP. W najnowszym wydaniu periodyku naukowego Mathematical and Computational Forestry & Natural-Resource Sciences (MCFNS ) profesor Chris Cieszewski, wespół z Roger’em Lowe, Pete’m Bettinger’em i Arun’em Kumar’em z University of Georgia, przedstawił wyniki analiz danych satelitarnych. Wnioski są następujące:

„[…] obraz ukazuje wyraźny wzorzec szczątków z mniejszymi w środku i większymi na obrzeżach terenu katastrofy, co nie jest zgodne z opisami wzorca zniszczeń struktur cieńkościennych (Abramowicz 2003 and 2004; Hanssen et al. 2000; and White et al. 1999) i co wskazuje na to, że musiały istnieć siły działające na boki, które rozrzuciły te części z dala od epicentrum. Sugeruje to, że zniszczenie spowodowane było siłami działającymi na boki, które zgodnie z prawem Stokesa rozrzucały najcięższe części najdalej”. Muszę w tym miejscu podkreślić z całą mocą, że gdyby nie upór ze strony szefa Zespołu Parlamentarnego Antoniego Macierewicza, jego gigantyczna praca, pozyskanie dla sprawy smoleńskiej tak wielkich zasobów ludzkich, w postaci znakomitych naukowców z całego świata i z Polski, do dzisiaj tkwilibyśmy po uszy w kłamstwie smoleńskim w jego najbardziej odrażającym, rosyjskim wydaniu.  Działania ekspertów skupionych wokół ZP skutecznie rozbiły kłamstwo smoleńskie, a postaci takie, jak Wiesław Binienda, Kazimierz Nowaczyk, Grzegorz Szuladziński, Wacław Berczyński, Marek Dąbrowski oraz wiele, wiele innych osób,  o których często nie słychać w mediach, a które równie ciężko pracują,  na trwałe wpisały się do historii Polski. To oni w przyszłości będą wymieniani, jako ci, którzy się nie dali uwieść kłamstwu, nie zgodzili się na hańbę, jaką Polsce i Polakom zgotowano 10 kwietnia, i po tej dacie. Trzeba też w tym miejscu podkreślić, że po 10 kwietnia 2010 r. doszło do fenomenalnego wybuchu obywatelskiej działalności, ukierunkowanej na dojście do prawdy o tej strasznej tragedii, co widać było doskonale w blogsferze. Dzisiaj, w trzecią rocznicę Katastrofy Smoleńskiej Zespół Parlamentarny zaprezentował najnowszy raport podsumowujący dotychczasowe badania. Wbrew twierdzeniem oponentów ZP w gronie jego współpracowników znaleźli się ludzie zawodowo związani z lotnictwem na najwyższym światowym poziomie.  Mam tu na myśli doktora inżyniera Bogdana Gajewskiego, autora ponad stu obowiązkowych zarządzeń dotyczących sprawności sprzętu lotniczego i działań korekcyjnych, konsultanta badania wypadków lotniczych, eksperta w zakresie bezpieczeństwa lotów cywilnych, członka International Society of Air Safety Investigators (Międzynarodowego Towarzystwa Badaczy Wypadków Lotniczych), związanego z lotnictwem od ponad 30 lat.   Z ZP współpracuje także inżynier pilot MSME Glenn A. Jørgensen oraz kontroler lotów  Konrad Matyszczak. Jak zapewniają autorzy raportu, w badaniach nieodzowna była pomoc ze strony pilotów dużych samolotów komunikacyjnych i wojskowych, kontrolerów lotów oraz specjalistów w dziedzinie badania wypadków lotniczych. Co się stało 10 kwietnia 2010 roku nad Smoleńskiem? Wnioski płynące z badań ekspertów są jednoznaczne, choć, jak podkreślają autorzy raportu, badania nadal trwają. Według nich najbardziej prawdopodobną przyczyną katastrofy była destrukcja samolotu TU-154M zapoczątkowana eksplozją. Na taki scenariusz wskazują analizy dr. Grzegorza Szuladzińskiego i prof. Jana Obrębskiego. Naukowcy współpracujący z ZP podkreślają jednak, że prace nie zostały jeszcze zakończone, badania ciągle trwają, choć niezmienny jest główny element spajający wszystkie dotychczasowe badania, co do którego naukowcy nie mają wątpliwości, mianowicie przyczyną katastrofy smoleńskiej były eksplozje. Eksperci ZP przypominają też kluczowe informacje, jak ta, że samolot był błędnie naprowadzany, zaś na wieży przebywały osoby nieuprawnione, które decyzje na temat losów polskiego samolotu konsultowały bezpośrednio z Moskwą, co stanowi rażące złamanie zasad, obowiązujących kontrolerów. Destrukcja samolotu rozpoczęła się jeszcze przed pancerną brzozą, która miała być przyczyną całego nieszczęścia, czego dowodzi między innymi protokół rosyjskich śledczych sporządzony kilka godzin po tragedii, którego dotąd nikt oficjalnie nie podważył. To z tego dokumentu mogliśmy się dowiedzieć, że około sto mniejszych i większych fragmentów samolotu, znajdowało się  na powierzchni ponad 3500 m2 (dla porównania – powierzchnia skrzydeł TU-154M wynosi 201,54 m2) przed szosą Kutuzowa, czyli przed dotychczas pokazywanym wrakowiskiem. Odłamki samolotu znalazły się nie tylko w pobliżu „pancernej brzozy”, ale nawet przed nią. Na poważne kłopoty TU 154 M jeszcze przed brzozą wskazuje też ekspertyza ATM, wykonana na zlecenia Prokuratury Wojskowej, udostępniona naukowcom na październikową konferencję. Przyznam, ze najmocniejsze wrażenie na mnie zrobiła informacja o „wycięciu” 0,5 sekundy z kilku rejestratorów, o czym mówił dzisiaj doktor Nowaczyk:

 „W ekspertyzie (ATM – mój przyp.) podano, iż z odczytów usunięto ostatnie pół sekundy. Nastąpiła tu zadziwiająca zbieżność: w raporcie MAK w trakcie tej samej pół sekundy także nie ma żadnych odczytów, a zamiast nich pojawia się szara linia oznaczająca brak danych, usuniętych przy zastosowaniu rosyjskiego programu WinArm32, używanego do prezentacji zapisów. Z takim samym zabiegiem mamy do czynienia w nagraniach CVR. Podczas alarmu TAWS nadawane są automatycznie komunikaty głosowe (np. Terrain Ahead, Pull Up). Ostatni z tych komunikatów w dostępnych nagraniach z kokpitu jest przerwany w pół słowa: Pull... chociaż system TAWS nie uległ awarii, ponieważ trzy sekundy później nagrał ostatni „fault.log”. Tak więc i ostrzeżenie „Pull Up” powinno się nagrać w całości. Wycięte z rejestratorów i z nagrania z kokpitu pół sekundy znajduje się bezpośrednio po TAWS #38. Można zatem przypuszczać, że nastąpiło wówczas zdarzenie, które zostało zarejestrowane przez czarne skrzynki, rosyjską i polską, i było słyszalne w kabinie pilotów”. Co się wtedy wydarzyło, możemy się jedynie domyślać, choć odnaleziony przez biegłych PW trotyl zdaje się przybliżać nas do rozwiązania tej zagadki. Na możliwość sfałszowania CVR wskazywał też inżynier Konrad Matyszczak, kontroler lotów, który w tej sprawie złożył zawiadomienie do prokuratury. Po trzech latach od tamtych tragicznych, kwietniowych wydarzeń, dzięki wielu dzielnym ludziom, zbliżamy się do prawdy o tym, jak zginął Prezydent Polski, polscy generałowie, piloci, posłowie i urzędnicy. Bez ich wysiłku, ciężkiej pracy i uporu nadal tkwilibyśmy w smoleńskiej mgle, budząc politowanie w świecie i rechot kremlowskich siłowników. Jak powiedział wiele lat temu polski minister spraw zagranicznych:

„Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor”.

I Oni go obronili. Martynka

Kaczyński zablokował lewactwu wejście do Obozu Patriotyczneg „Maurycy Metelski „....”Orbán nie był wówczas zbawcą chrześcijaństwa. Wręcz przeciwnie, powstający w 1988 r. Fidesz przypominał raczej Kongres Liberalno-Demokratyczny, a nie Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. „.....”W pierwszej kadencji węgierskiego parlamentu atakowali rządzącą konserwatywną prawicę, głównie Węgierskie Forum Demokratyczne (MDF), przypominające obecne środowiska skupione wokół Jarosława Kaczyńskiego. założyciele Fideszu byli zafascynowani liberalizmem oznaczającym dla nich wolność. „.....”Młodzi fideszowcy atakowali rząd Jozsefa Antalla za klerykalizm i pobożność, zarzucali mu zbytnią troskę o pozytywną opinię w kościołach i zaniedbania w modernizacji kraju „...”„Fideszowi obce są patos, pustosłowie, napawanie się dumą narodową. Członkowie Fideszu nie czują, że teraz trzeba toczyć walkę o węgierskość". Słowa z lutego 1992 r. potwierdzono parę miesięcy później, gdy partia przystąpiła do Międzynarodówki Liberalnej. „......”Zwrot w prawo nastąpił po nieudanej kampanii w 1994 r. Fidesz uzyskał wówczas zaledwie 7 proc. głosów. „.....”Sam Orbán zaczął częściej mówić o wspólnocie narodowej, ważniejszej od egoizmu i indywidualizmu, „.....”Pozwolił na zwycięstwo partii w wyborach i utworzenie koalicji ze wspomnianym MDF, Chrześcijańsko-Demokratyczną Partią Ludową (KDNP) i Partią Drobnych Posiadaczy (FKGP) „.....”Rząd nie przeprowadził  zmian ideologicznych, oddał w tej kwestii pole lewicy i liberałom, nie przeprowadzono również zapowiadanej dekomunizacji „......”a węgierski premier zawarł sakramentalny związek małżeński i ochrzcił swoje dzieci, przed czym wzbraniał się od końca lat 90. Czy nie przypomina to drogi Donalda Tuska, który przed wyborami w 2005 r. wziął ślub kościelny, aby uwiarygodnić przemianę z antyklerykalnego liberała w „dojrzałego konserwatystę"? „.....”Na pewno przeczytamy natomiast o zmianach w konstytucji Węgier, takich jak odwołanie do Boga w preambule, podkreślenie wartości rodzinnych czy ochrona życia. „......(źródło )
Wiktor Orban „„Chrześcijańska Europanie pozwoliłaby całym krajom utonąć w niewolniczych długach” ..."Zanim jakiekolwiek odrodzenie gospodarcze będzie możliwe,Europa musi wrócić do chrześcijaństwa"…...”powiększający się kryzys w Europiema swoje źródła duchowe, a nie ekonomiczne.„...”aby przezwyciężyć kryzys i ocalić Stary Kontynentod zapaści gospodarczej, moralnej i społecznej, potrzebna jest odnowa kultury i polityki w oparciu o wartości chrześcijańskie„...”wartościami, które zawsze napędzały gospodarkę europejską były spójność, rodzina, praca i zaufanie. „....”Europa zarządzana zgodnie w wartościami chrześcijańskimi odrodzi siꔄ.....”przed Reformacją Kościół był przeciwny lichwie– praktyce, która zdaniem tego protestanckiego polityka w dużej mierze przyczyniła się do masowych, niemożliwych do spłacenia długów w wymiarze narodowym i indywidualnym. „....(więcej )
Jarosław Kaczyński w przemówieniu na trzecią rocznicę Zamachu Smoleńskiego „Najważniejsza jest miłość do Ojczyzny. A miłość tej Ojczyzny, Polski, oznacza także miłość Prawdy. Bo korzeniem Rzeczpospolitej jest Chrystus. To mówił ks. Piotr Skarga i to jest aktualne po dziś dzień „....(źródło )
Jarosław Kaczyński podkreślił, że śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego można scharakteryzować najkrócej jako polskiego patriotę, „.....”Tak, był polskim patriotą, ale to nie był patriotyzm deklaracji, to nie był patriotyzm pusty. Zabiegał o to, by nasz kraj był suwerenny, był godny, by Polska była poważnym państwem. To była bardzo ważna część tego patriotyzmu i musimy o niej pamiętać. To dziedzictwo musi być kontynuowane. „.....”Ale pamiętajcie: rechot przemysłu pogardy towarzyszył niejednemu polskiemu patriocie i mężowi stanu, który chciał budować mocną Polskę. Ale ci, którzy byli w ten sposób atakowani, nie załamali się - i my się też nie załamiemy. „....( źródło)
Nie przypadkowo zestawiłem tekst o przeistoczeniu sięOrbana , węgierskiego patrioty w twardego konserwatystę który na wartościach , na etyce chrześcijańskiej chce odbudować Węgry i silne , normalne społeczeństwo. Najważniejszymi słowami Jarosława Kaczyńskiego w 3 rocznicę Zamachu Smoleńskiego były „ Bo korzeniem Rzeczpospolitej jest Chrystus. To mówił ks. Piotr Skarga i to jest aktualne po dziś dzień” Były to głęboko przemyślane słowa . Nie rzucone tak od niechcenia , czy mające charakter wiecowego ozdobnika. Lewactwo przyspiesza w całej Europie ideologiczny przewrót .Wzmaga terror . W Holandii powstały obozy reedukacyjne dla homofobów ( więcej )

Dąży do narzucenia ludziom nowej religii jaką jest de facto polityczna poprawność Kaczyński twardo opierając swój Ruch na chrześcijaństwie domyka spójność ideologiczną Obozu Patriotycznego . Tutaj najlepiej oddał to kształtowanie się nowoczesnego narodu polskiego Rymkiewicz „Rymkiewicz. Nie można bowiem być Polakiem będąc niewolnikiem. „Niemal połowa Polaków głosowała na Jarosława Kaczyńskiego, a to znaczy, że niemal połowa Polaków chce pozostać Polakam „ ....(więcej ) .
Z drugiej strony Kaczyński jednoznacznie utożsamiając Ruch Patriotyczny z chrześcijaństwem i etyką z niego wypływająca zamyka lewkom możliwość przenikania i demoralizowania od wewnątrz Polaków i ich Obozu przez lewaków Ponieważ Kaczyński zbudował coś dużo więcej niż tylko partię polityczna , strukturę społeczną ,która w odróżnieniu od partii politycznej przetrwa nawet jego śmierć Jego słowa będą tez miały konsekwencje w postaci zmiany struktur przywódczych Obozu . Trudno sobie wyobrazić , aby w dłuższej perspektywie czasu pozostali tam ludzie , którzy porzucają rodziny , czy też próbują iść na zgniły kompromis z lewactwem w sprawach ochrony dzieci, czy rodziny . Na koniec polecam świetny tekst Krasnodębskiego , do którego z pewnością nie raz powrócę. Rymkiewicz „ Uważam ,że Kaczyński jest największym polskim politykiem od czasów Józefa Piłsudskiego. Tak jak Piłsudski był największym polskim politykiem od czasów kanclerza Zamojskiego . Siła duchowa Jarosława Kaczyńskiego jest tak wielka „...(więcej)
Orban „Węgrów, żyjących w Basenie Karpat oraz rozsianych po świecie, będziemy integrować pod względem kulturalnym, prawnym i duchowym,wykorzystamy do tegonowoczesne możliwości prawne i techniczne. Inaczej mówiąc,rozproszenie przetworzymy w siłę na rzecz narodu o światowym zasięgu „...(więcej)

Profesor Zdzisław Krasnodębski „. Patriota nie jest najemnikiem, jego związek z „drużyną” ma charakter etyczny i tożsamościowy „.....”To dlatego Polacy nie są szczepem, klanem, grupą etniczną, Serbołużyczanami, lecz narodem – wspólnotą polityczną. „.....”Spór o I Rzeczpospolitą to spór o konstrukcję polskiego naroduwieloetniczną i polityczną (przeciwstawianą często bardziej nowoczesnej i homogenicznej, opartej na etniczności). Spór także o to, jak bardzo scentralizowane powinno być państwo, jaki powinien być udział obywateli w rządzeniu, czy można zdać się na niezborne społeczeństwo, na konfederacje i pospolite ruszenie czy też potrzeba dyscyplinujących je instytucji państwowych. Bywa więc postrzegany jako spór między etatystami a republikanami. Jednak jest to fałszywa alternatywa wynikająca z tego, że patrząc na Rzeczpospolitą z perspektywy jej schyłku, zapominamy, że była ona mocarstwem, wielkim republikańskim imperium. Polacy wykazali niezwykłe zdolności państwotwórcze, stworzyli imperium długo stanowiące przecież głównego rywala i wroga Rosji – a zarazem monarchiczną republikę, która gwarantowała wolność obywateli i udział w rządzeniu szerokiej warstwie szlacheckiej. A polska husaria nie była gorsza do dzisiejszych amerykańskich marines. Pierwsza Rzeczpospolita to także Koniecpolski, Żółkiewski, Chodkiewicz, Sobieski, którzy rozbijali w pył wrogów. Świadectwo siły Polska ostatecznie przegrała rywalizację z Rosją – ale nie przegrała przecież ze słabym przeciwnikiem, o czym przekonali się Francuzi w 1812 r. i Niemcy w czasie II wojny światowej. Nie sam fakt porażki, lecz sposób, w jaki do niej doszło, może budzić poczucie upokorzenia – fakt, że na długo przed rozbiorami Rzeczpospolita stała się państwem klientelistycznym z klientelistyczną, zdemoralizowaną, sprzedajną elitą, pozbawioną woli politycznej, poczucia obowiązku i lojalności. Ale nawet dzieje porozbiorowe nie są tylko dziejami słabości i hańby albo – z drugiej strony – heroicznych, ale straceńczych i bezskutecznych zrywów. Wystarczy poczytać niektórych historyków państw zaborczych, by pozbyć się tych kompleksów. Owszem, pełno w nich jest pogardy i rasizmu, ale jest także lęk przed siłą polskości. Niemcy, łącznie z Maksem Weberem, panicznie bali się Polaków – i słusznie. Także Rosja nie radziła sobie z Polską. Opór Polaków niewątpliwie przyczynił się do klęski rosyjskiego imperium w 1917 r. i potem w 1989 r. Współcześni historycy przekonują, że wchłonięcie Polski było błędem Rosji, bo nie potrafiła się uporać z nami kulturowo i politycznie. Trzeba było dopiero uciec się do mordów na masową, przemysłową skalę, by zniszczyć polskie Kresy. Podobnie było z Niemcami. Katyń i Palmiry to – paradoksalnie – świadectwo polskiej siły, pokazujące, że te dwa mocarstwa mogły sobie poradzić z Polakami tylko uciekając się do mordu. Nie mogąc zabić Polaków politycznie i kulturowo, musieli ich zniszczyć fizycznie. „....”Należy docenić ich otwartość, bo jasno pokazuje, że są granice, za którymi kończy się uprawniony spór o Polskę. Pojęcie patriotyzmu nie miałoby sensu, jeśli uznalibyśmy, że nie ma jego przeciwieństwa – pojęcia zdrady, gdybyśmy uznali, że wszystko jest względne i każda postawa może być usprawiedliwiona. „...(źródło )
Marek Mojsiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
977 32a4438566947589b975292a5820f6a4
977
977.2014-przyklad egzaminu, FIR II UG, I semestr, rachunek kosztów II
977 plan
977
977
977 bibliografia
977
977 tekst
977
977
977
977
977
977
977, prez
977
67 961 977 Investigating Tribochemical Behaviour of Nitrided Die Casting Die Surfaces
concert 977

więcej podobnych podstron