275

Pochwała realizmu odwagi Jednym z moich ulubionych filmów jest obraz francuskiego reżysera Roberto Enrico z 1992 roku Wiatr ze Wschodu (tytuł oryginalny: Vent d’Est), zresztą z częściowo polską obsadą aktorską oraz kręcony w Krakowie i na Podhalu. Jest to dzieło, jak to się mawia potocznie, „oparte na faktach”, i to wiernie przedstawionych. Jego fabuła opowiada historię kilkuset żołnierzy (wraz z towarzyszącymi im kilkudziesięcioma osobami cywilnymi) walczącej u boku Niemiec z Sowietami, 1. Rosyjskiej Armii Narodowej pod dowództwem gen. Borysa Smyslowskiego, którzy pod koniec wojny przekroczyli granicę Księstwa Liechtenstein, prosząc o azyl i prawo transferu do krajów, w których mieli nadzieję znaleźć ostateczne schronienie. Panujący w Księstwie książę Franciszek Józef II udzielił im tego azylu i mimo ogromnego ryzyka oraz nacisków (nie tylko sowieckich, lecz również aliantów zachodnich) odmówił wydania antybolszewickich bojowników w łapy sowieckie, gdzie czekałyby ich niechybnie tortury i śmierć albo od razu, albo przez zgnicie w łagrach. Film ten, zupełnie wyjątkowy w swojej wymowie ideowej jak na panujące „standardy politycznej poprawności”, był u nas wyświetlany, także w telewizji, ale bez nadawania mu specjalnego rozgłosu. Przeciwnie: choć za tło posłużyły mu, jak wspominałem, polskie krajobrazy, i chociaż jedną z głównych ról (Żyda – pułkownika NKWD) grał – jak zawsze, znakomicie – ulubieniec warszawskiego salonu Wojciech Pszoniak, wyraźnie starano się go zepchnąć w zakamarki, a jakiś pismak z „G…a Wyborczego” napisał nawet zjadliwie: „pogratulować wyboru pozytywnego bohatera” (czyli gen. Smyslowskiego). Jasne, przecież pozytywnym bohaterem może być tylko postępowy bojownik ojczyzny światowego proletariatu, który ewentualnie, po zgruchotaniu kości odpowiedniej liczbie reakcjonistów, na starość dojdzie do wniosku, że coś należałoby poprawić w socjalizmie i zapisze się do „opozycji demokratycznej”. Gdyby na zachowanie władz Liechtensteinu spojrzeć z perspektywy wąskiego realizmu, to należałoby je ocenić jako przejaw „romantyzmu politycznego”, który – jak dobrze wiadomo – jest dewiacją i zbrodnią tak potworną, że w żadnym języku nie ma słów zdolnych tę potworność w pełni wyrazić, toteż nie ma innego wyjścia jak zamienić jakość w ilość i gęgać o tym nieustannie. Mikroskopijne państewko, odmawiające żądaniu najgorszej despotii w dziejach, dysponującej gigantyczną machiną militarną w pełnym rozpędzie, i nie mogące znikąd liczyć na wsparcie – to przecież „czyste szaleństwo”! Gdyby Sowieci zdecydowali się użyć siły, to Liechtenstein nie zdążyłby nawet uruchomić swojego jedynego czołgu (jeśli go w ogóle posiadał), a kilka batalionów krasnoarmiejców opanowałoby Księstwo w parę godzin, nawet uwzględniając okoliczność, że żołnierze gen. Smyslowskiego drogo sprzedawaliby swoje życie, bo i tak nie mieliby już nic do stracenia. Lecz książę Liechtensteinu (nawiasem mówiąc, ostatniej prawdziwej monarchii w Europie, jeszcze dziś) i jego lud, udzielający gościny antybolszewickim bojownikom, kierowali się innym realizmem niż realizm płazów czołgających się po ziemi: realizmem honoru, realizmem odwagi, realizmem prawego sumienia, które nie tylko jednostkom, lecz całym wspólnotom nakazuje niekiedy podjąć decyzje egzystencjalnie skrajnie niebezpieczne, lecz konieczne, bo wiedzą one, że kiedyś przyjdzie stanąć przed Najwyższym Sędzią, który zapyta: coście uczynili z danymi wam do przestrzegania nakazami prawa naturalnego, pośród których jest święte prawo azylu dla błagalników, przestrzegane nawet przez dzikie plemiona? O ile też dobrze pamiętam ów film, złowrogi pułkownik Czeko z NKWD nie odwoływał się w rozmowach z przedstawicielami Liechtensteinu do argumentu, iż władza bolszewików nad tym reakcyjnym pomiotem, który miał nieszczęście urodzić się pod ich dyktatem, pochodzi od Boga, więc to zbuntowane ścierwo do nich należy i mogą z nim zrobić co im się podoba (argument deprymujący często mniej rozgarniętych konserwatystów, to znaczy tych, którzy nie zadają sobie trudu, aby zrozumieć co naprawdę znaczy zasada nihil est potestas nisi a Deo). Używał on raczej tego samego argumentu, co wieki temu emisariusze demokratycznych Aten, składający maleńkiej, arystokratycznej Melos „propozycję nie do odrzucenia” zmiany ustroju na bardziej postępowy, jeśli chcą zachować przyjaźń i protektorat ateńskiego hegemona. Niestety, Melijczycy mieli mniej szczęścia niż poddani księcia Liechtensteinu i lekcja realizmu skończyła się dla nich zbiorową egzekucją. Co najbardziej zdumiewające w tej historii (nie w filmie, lecz w rzeczywistości), to fakt, że odwaga się opłaciła i rzecz skończyła się prawie zupełnym happy endem. Piszę „prawie”, bo nie dotyczy to tej część żołnierzy, którzy naiwnie uwierzyli sowieckim wysłańcom w „przebaczenie” i zgodzili się dobrowolnie „repatriować”, lecz już na terenie Węgier zostali wymordowani. Pozostali jednak ocaleli, większość zdołała wyjechać do Argentyny, niektórzy zostali na miejscu i tu założyli rodziny. Przede wszystkim ocalał Liechtenstein, bo Sowieci jednak nie dokonali inwazji, w czym bez wątpienia upatrywać należy palec Opatrzności. W tym sympatycznym i wzruszającym filmie jest jeden drobny zgrzyt – wyraźne ustępstwo na rzecz panującej ideologii – kiedy pod koniec filmu jeden z bohaterów, wyjaśniając powody nieustępliwości heroicznego państewka odwołuje się do „zasad demokracji”. To oczywisty absurd, bo również i z tego filmu, a zgodnie z rzeczywistymi faktami, wynika jasno, że ciężar tego postanowienia podjął osobiście książę Franciszek Józef – fizycznie „wielki nieobecny”, ale nieustannie przywoływany jako suwerenny podmiot tej decyzji, czuwający nad wszystkim z wyżyn swego zamku na skarpie nad miastem, z arystokratyczną delikatnością, ale stanowczo przełamujący wahanie, płynące z bojaźni, niektórych swoich ministrów. Gdyby w Liechtensteinie panowała demokracja, to sprawy z pewnością przybrałyby zupełnie inny obrót – taki sam, jak w „wielkich demokracjach Zachodu”, które nie tylko, że wydawały „faszystów” sowieckim oprawcom, ale w razie oporu same ich, jak angielscy „dżentelmeni”, masakrowały. W demokracji rozwija się przecież bujnie epidemia instynktu samozachowawczego, i wówczas na pewno i w Liechtensteinie górę wzięliby realiści pełzający, którzy czym prędzej zakuliby w dyby uchodźców i odesłali ich do „radzieckiej ojczyzny”, aby w ten sposób poprawić sobie „dwustronne stosunki” z sowieckim niedźwiedziem, a może nawet sami potraktowaliby tę „zbrodniczą populację” napalmem. Jeśliby już szukać jakiejś analogii ustrojowej, to postępowanie Księcia można porównać do zaprezentowanej w Błagalnicach Ajschylosa sytuacji króla Argos, Pelazgosa, który postawiony w analogicznej sytuacji – wydać władcy Egiptu Danaidy szukające schronienia u ołtarza Zeusa, czy nie wydać, narażając kraj na wojnę z potężnym mocarstwem – już w swoim sumieniu, po głębokim namyśle, podjął decyzję, lecz jako król „konstytucyjny” a nie tyran, używa całej siły przekonywania (peitho), aby również i lud zaakceptował świadomie jedyną decyzję zgodną z prawem boskiej Dike. To zatem nie „demokracja”, lecz system – rzecz jasna, w klasycznym tego słowa sensie, „republikański”, porządek „rzeczy wspólnej” księcia i ludu, zgodnie poszukujących sprawiedliwości i dobra oraz bojących się bardziej gniewu bożego niż ludzi. Jacek Bartyzel

Antypolskie oblicze Czesława Miłosza Zmarły w sierpniu 2004 r. Czesław Miłosz zaczął swoją karierę „autorytetu moralnego” jako lewicujący poeta i stalinowski dyplomata, a zakończył jako obrońca homoseksualnego stylu życia. W swojej poezji i wypowiedziach z pogardą i wrogością odnosił się do polskiej tradycji oraz Kościoła katolickiego, o czym przypomina w swojej książce Jan Majda, historyk literatury i emerytowany pracownik UJ. Autor przytacza wiele fragmentów z twórczości noblisty, który w Rodzinnej Europie napisał: „Gdyby dano mi sposób, wysadziłbym ten kraj w powietrze”. Książkę uzupełniają listy czytelników „Naszego Dziennika”, protestujących przeciwko pochowaniu Miłosza w kościele Na Skałce.

Słowo wstępne My Polacy bardzo cenimy sobie twórczość naszych pisarzy zarówno za ich talent literacki, a szczególnie za budowanie naszych wartości narodowych i duchowych sił — zwłaszcza w okresach, gdy naród przeżywał tragedie, jak to było podczas rozbiorów czy okupacji hitlerowskiej. Toteż ich dzieła były wtedy i są również teraz podstawą do budowania wartości moralnych i patriotycznych u młodzieży w szkołach oraz u czytelników dorosłych. Niestety, nie posiada dla nas tych walorów patriotycznych twórczość Czesława Miłosza, który był z pochodzenia Litwinem, a do polskości już od młodych lat rozwijała się w nim duża awersja, która od roku 1951, gdy zerwał stosunki z naszym krajem i został na emigracji — przerodziła się w nienawiść do Polski. Toteż zaczął wtedy w swoich utworach obelżywie często dyskwalifikować nasz kraj oraz wszystkie nasze główne narodowe wartości. Przede wszystkim oczerniał Polaków i ich różne grupy społeczne, nasz patriotyzm, język, polski katolicyzm, naszą literaturę i wiele jeszcze innych cennych składników polskości. W mojej tutaj publikacji wymieniam konkretne jego paszkwilanckie wypowiedzi na temat naszej kultury. A czynię to dlatego, że często w naszej historii musieliśmy bronią walczyć z najazdami wrogów, którzy chcieli nas zniszczyć. Miłosz niszczył Polskę słowami w swoich utworach, marzył nawet, żeby ją wysadzić w powietrze, czy przyłączyć do Związku Radzieckiego. Słowami walczył Miłosz z polskością w swojej twórczości, toteż i ja słowami bronię polskości i potępiam jego złośliwe obelgi rzucane na nasz kraj. Bronię więc naszego kraju, bo jak często podkreślam: Polska jest po Bogu moją drugą świętością. Podobnie jak ja, również kilkunastu polskich naukowców, publicystów i pisarzy skrytykowało w publikacjach nienawistny stosunek tego noblisty do naszego kraju i naszej kultury, podaję tutaj ich wypowiedzi o tym nobliście. Natomiast, gdy parę miesięcy temu wyprani z narodowej godności apologeci Miłosza postanowili złożyć jego szczątki wśród naszych wybitnych patriotów w Panteonie Narodowym na Skałce w Krakowie — to tysiące zdrowych narodowo Polaków w kraju i za granicą słusznie protestowało przeciw umieszczaniu w tym Panteonie tego noblisty. Część tylko tych protestów zamieszczam tu w końcowym rozdziale. Niestety, dla świeckich i kościelnych urzędasów i bezmyślnych klakierów Miłosza nie liczyła się antypolska postawa tego poety, wystarczyło im, że był laureatem Nagrody Nobla — to administracyjną siłą umieścili go w Narodowym Panteonie na Skałce wbrew woli opinii społecznej. Niniejsze opracowanie po raz pierwszy opublikowane zostało w 2002 roku jako jeden z rozdziałów książki pt. Wisława Szymborska, Karol Wojtyła, Czesław Miłosz. Wydanie obecne opatrzone zostało nowym tytułem i uzupełnione o suplement.

Jan Majda

Jan Majda jest pracownikiem naukowym Instytutu Polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z zawodu jest historykiem literatury i metodykiem kształcącym przyszłych nauczycieli języka polskiego. Dominującą tematyką naukowych książek Jana Majdy jest rola Tatr i regionu podhalańskiego w kulturze narodowej, dlatego w jego pracach przeważają takie zagadnienia, jak: środowisko literackie Zakopanego, motywy góralskie w literaturze, tatrzański mesjanizm, kultura górali. Tym tematom poświęcone są jego publikacje: Zakopiańskie centrum polszczyzny (1975), Góralszczyzna w twórczości Stanisława Witkiewicza (1979), Literatura o Tatrach i Zakopanem (1981), Tatrzańskim szlakiem literatury (1982, 1987), Młodopolskie Tatry literackie (1989, 1999), Góralszczyzna i Tatry w twórczości Stanisława Witkiewicza (1998), Wisława Szymborska, Karol Wojtyła, Czesław Miłosz (2002), Krakowska komedia (2003) i inne. W dziedzinie dydaktyki Jan Majda jest współautorem i redaktorem cieszącego się dużym uznaniem podręcznika Okresy literackie (1982 i nast.) oraz autorem 140 naukowych rozpraw i artykułów publicystycznych.” Jan Majda

Ukraina: Obchody 68. rocznicy powstania UPA Z okazji obchodzonej w czwartek 68. rocznicy powstania Ukraińskiej Powstańczej Armii w wielu miejscowościach zachodniej Ukrainy oraz Kijowie zorganizowano okolicznościowe imprezy. Największe odbyły się we Lwowie i w stolicy państwa. W uroczystościach we Lwowie wzięły udział najwyższe władze samorządowe i państwowe, z merem miasta Andrijem Sadowym, przewodniczącym Lwowskiej Rady Obwodowej Myrosławem Senykiem i wicegubernatorem obwodu lwowskiego Myronem Jankiwem na czele. Przemawiający na wiecu mer Andrij Sadowy wołał do zebranej na nim kilkudziesięcioosobowej grupy lwowskiej młodzieży oraz weteranów UPA: „W ten czas, gdy dwie wielkie tyranie, radziecka i faszystowska dręczyły Ukrainę i rozdzierały ją, młodzi chłopcy i dziewczęta wzięli broń i szli walczyć. Wiedzieli na co idą, że mogą nie przeżyć. Wychowanie, jakie otrzymali, ich przekonanie, że nikt za ciebie nie wykona twojego zadania, brały górę. I oddawali swoje życia setkami i tysiącami”. „Dziś ciężki czas. Dziś wiele myśli chodzi po głowie. Ale jestem przekonany, że każdy z obecnych tu weteranów i młodych ludzi, gdy nasze państwo będzie w niebezpieczeństwie, postąpi tak samo, jak postępowali nasi chłopcy i dziewczyny w 42 roku. Chwała UPA! Chwała weteranom! Chwała Ukrainie!” –  dodał mer. Przewodniczący Lwowskiej Rady Obwodowej Myrosław Senyk podkreślał natomiast, że UPA powinna być wzorem dla współczesnych. “Dziś, mając przed sobą poważne wyzwania, musimy przypomnieć sobie o ówczesnych wyzwaniach i pamiętać, że nasza siła w wierze, w Kościele, tradycjach, kulturze i w naszej jedności” – mówił. Jego zdaniem tego dnia powinno być obchodzone państwowe święto wojska ukraińskiego. Obecny na wiecu przewodniczący Krajowego Bractwa Bojowników UPA Ołeś Humeniuk dziękował merowi Lwowa za pomoc w budowie cmentarza weteranów UPA we Lwowie. Decyzją władz, 109 lwowskim weteranom UPA wręczono po 100 hrywien (ok. 40 zł) pomocy materialnej. Tego dnia odwiedził Lwów także nowy lider „Naszej Ukrainy” Wałentyn Naływajczenko, który m.in. radził swoim wyborcom, aby czytali prace Stepana Bandery, co jest konieczne, gdyż obecnie wiele jego idei jest wypaczanych, co dyskredytuje „ukraińską idee narodową”. Były szef Służby Bezpieczeństwa Ukrainy miał tu na myśli przede wszystkim partię „Swoboda”, o której powiedział: „Jesteśmy przeciw temu, żeby za pieniądze sąsiedniego państwa prowadzić wiece, pikiety, i podczas nich dyskredytować ideę narodową”. „Swoboda” jest oskarżana przez inne ugrupowania nacjonalistyczne i narodowodemokratyczne o to, że jest skrycie finansowana przez Partię Regionów, a nawet Rosję. Sama „Swoboda” zorganizowała swoje obchody w Kijowie. Około dwóch tysięcy osób przemaszerowało przez ukraińską stolicę, wykrzykując „UPA – państwowe uznanie!”, „Chwała Ukrainie – Chwała Bohaterom!” oraz nowe hasło w ich repertuarze – „Rewolucja!”, które skandował m.in. lider „Swobody” Ołeh Tiahnybok. Tiahnybok wołał później na wiecu: “UPA to największa podziemna armia nie tylko Europy, a i świata, wszystkich czasów. Walczyła na wszystkie fronty, niszczyła niemieckich, sowieckich, polskich okupantów od szeregowców do generałów. Przez tę armię przeszło 600 tys. Ukraińców. To 600 tysięcy bohaterów, którzy nawet po swojej śmierci wzbudzają przerażenie u wszystkich nieprzyjaciół prawdziwej Ukrainy“. Iryna Farion, członek Rady Politycznej „Swobody”, powołała się zaś w swoim przemówieniu na Jana Pawła II: „Kiedy papież przyjeżdżał do Lwowa, to mówił: Ludzie, nie zapominajcie jedenastego przykazania, które brzmi „nie bój się”. Ci, których pamięć dziś czcimy, którzy nam dodają siły – znali to przykazanie. (…) Moje słowa dziś będą nie wiecowe. Wiem, że w tej chwili obcujemy z Nieśmiertelnymi, z Pozaziemskim, Wiecznością, z absolutną Prawdą, Miłością, Nienawiścią. Bo właśnie takimi byli ci bohaterowie, których czcimy…” W czasie marszu interweniowały oddziały specjalne ukraińskiej milicji „Berkut”, aby uniemożliwić przemarsz przez Chreszczatyk, na co nie zgodziły się władze Kijowa i co zakazał na ich wniosek Sąd Administracyjny Miasta Kijowa. Odbyła się również kontrmanifestacja Komunistycznej Partii Ukrainy – około 150 osób zebrało się pod pomnikiem Lenina, trzymając transparenty z hasłami: „Pamiętamy banderowskie bestialstwa” i „Skasować dekret odnośnie Bandery i Szuchewycza!”. Warto wspomnieć także o dwóch akcjach przeprowadzonych w noc poprzedzającą rocznicę powstania UPA. W Kijowie organizacja „Bractwo” Dmytra Korczyńskiego oblała benzyną i podpaliła pomnik – sowiecki czołg T-34, ustawiony na cześć „wyzwolenia Kijowa”. Natomiast we Lwowie nieznane wcześniej ugrupowanie o nazwie Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy namalowało na ścianach budynków i parkanach hasła „KPZU” oraz „Precz z Banderą”. “Pod samym nosem banderowców w mieście Lwów, na ulicy zbrodniczo nazwanej imieniem kata ukraińskiego ludu Bandery, śmiałkowie z KPZU nanieśli (…) płomienne i zuchwałe hasła, a także obwieścili szerokim masom ludności o istnieniu Kompartii Zachodniej Ukrainy. (…) Skrót KPZU brzmi jak hasło nadziei na lepsze życie, na powrót socjalizmu! Akcje bezpośrednie ze strony KPZU będą trwały narastająco i zadadzą potężny cios nacjonalistom podczas wyborów samorządowych 31 października” – zapowiedzieli komuniści na swojej stronie internetowej.

Ukraińska Powstańcza Armia jest odpowiedzialna za ludobójstwo na ludności polskiej, w czasie którego zamordowano od 100 do 150 tys. osób. tr/Kresy.pl

Gnijemy Najgorzej jest wtedy gdy wszyscy piszą o tym samym. Zawala się chodnik w jednej z kopalń, giną ludzie – piszemy. Z autostrady wypada autokar, giną ludzie – piszemy. Pod naporem śniegu zawala się dach, giną ludzie – no to piszemy. Za każdym razem, w zależności od tego komu kibicujemy na politycznym froncie, winien jest albo Tusk, albo Kaczyński, albo Miller, albo Kwaśniewski, albo Schetyna, albo Dorn… Znowu zginęło mnóstwo osób więc znowu piszemy. My (blogerzy) piszemy mniej więcej tak jak zwykle – dokopując tym lub tamtym, w zależności od naszych sympatii politycznych. Ale w głównych mediach, tym razem da się delikatnie wyczuć pewien nowy element w odniesieniu do wczorajszej katastrofy. W tym konkretnym przypadku, w jakby większym stopniu niż zazwyczaj całkowitą winę za tragedię próbuję się zwalić na kierowcę busa. Niby jest dla przyzwoitości jakieś nieśmiałe wtrącenie tu i tam o złym stanie dróg, o złych procedurach, o braku kontroli na drogach (o to, to – brak kontroli na drogach! To jest naprawdę nośne: pamiętacie te podśmiewajki Tuska z Jarosława Kaczyńskiego o braku prawa jazdy i radarach? No to policzmy te radary wtedy i teraz!) i niedociągnięciach w policji, ale każda, nawet najbardziej tępa dziennikarska ciura widzi, że tym razem należy szczególnie uważać i bardzo ważyć słowa. Bo tym razem, a może dopiero następnym – nikt dokładnie nie wie kiedy – może nastąpić coś, co się kiedyś w żołnierskim slangu (w czasach, w których przyszło mi odsługiwać jaruzelszczyznę) nazywało: zaskokiem. Otóż w pewnym momencie, w społeczeństwie może dokonać się właśnie taki „zaskok” i może ono wreszcie zauważyć coś – co dla kogoś kto ma na oczach i uszach wytworzony jeszcze za urzędowania Jerzego Urbana szczelny filtr na tanią propagandę - jest widoczne już od samego początku rządów obecnej ekipy: Polska gniję. W tym miejscu warto może, żebym napisał że ja nie jestem zaskoczony. W ogóle. Nie jestem zaskoczony że jest źle, bo niczego dobrego się po tych, którzy tak bezpardonowo atakowali poprzedni rząd nie spodziewałem. Natura tych ataków, ich intensywność, brak poszanowania jakichkolwiek reguł w krytyce oraz szeroki front sprzymierzeńców w przeróżnych środowiskach przeżartych korupcją, ogólnym skurwieniem, brakiem lustracji i zachłannością w odzieraniu Polaków zarówno z godności jak i owoców ich pracy, stanowiła dla mnie stuprocentową gwarancję że kiedy już ci ludzie dorwą się do władzy to kamień na kamieniu nie zostanie. Ale nawet będąc takim sceptykiem, nie spodziewałem się że to pójdzie tak mocno, tak szybko i tak głęboko. A poszło. Pamiętam że kiedy Ludwik Dorn, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia w 2005 roku zainicjował taką akcję wyprowadzenia policjantów z komisariatów, aby zamiast siedzieć przy biurkach i zajmować się niepotrzebną papierologią zajęli się lepiej łapaniem kieszonkowców po marketach, to obsługujący polityczny festyn dziennikarze nie za bardzo wiedzieli jak to ugryźć. Bo niby jak i czym tu przysolić w pisowskiego ministra, skoro w sumie taka akcją ma sens i raczej się społeczeństwu spodoba? Jakieś pojedyncze próby ośmieszenia Dorna za ręczne sterowanie policją tu i tam się sporadycznie pojawiały, ale raczej jeszcze nieśmiałe i bez impetu. Podobnie było z akcją oczyszczania dachów ze śniegu po katastrofie w Katowicach. Nie było punktu zaczepienia. Dopiero kiedy Dorn spróbował wyegzekwować państwowe powinności od lekarzy z użyciem słynnego zdania o wzięciu ich w kamasze można było zacząć prawdziwą corridę. No i się zaczęło. Zaczęło tak mocno że właściwie do dzisiaj trwa, choć od ponad trzech lat rządzi już zupełnie ktoś inny, a i sam Dorn już jest politycznie gdzie indziej. Ale rozkazu żeby walić w PiS, Kaczyńskich i wszystko co może się z nimi kojarzyć nikt przecież nie cofnął. Nawet to że jest o jednego Kaczyńskiego mniej nikomu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – całą żółć wylewaną kiedyś na dwóch, teraz skierowano tylko na jednego. Nie od rzeczy tu przypominam tego Dorna i te jego wszystkie akcję, takie jak tą polegająca na wyprowadzeniu policjantów zza biurek, czy sprawdzaniu czy administratorzy budynków zrzucają śnieg z dachów obiektów które mają pod swoją pieczą. Otóż, w 2005 roku po raz pierwszy od dwudziestolecia międzywojennego rządziła w Polsce ekipa, która miała w sobie zaimplementowany gen państwowców. Wraz z nadejściem rządów PiS oraz początkiem prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego nastała krótkotrwała era państwowego urzędnika rozumianego jako tego, którego cały sens istnienia jest zamknięty w służeniu Polakom i poprawianiu funkcjonowania Państwa. Przyzwyczajonej do prywaty i wszechwładzy, postsowieckiej biurokratycznej hydrze nie mogło się to spodobać i oczywiście nie spodobało. Hydra gdzie tylko mogła i czuła się na siłach, tam wściekle walczyła z tak bardzo zapomnianą że aż już obcą filozofią funkcjonowania Państwa. W miejsce kolejnych łbów odrąbywanych podczas walki z prywatą i korupcją odrastały nowe, jeszcze bardziej bluzgające zgnilizną w PiS, Kaczyńskich i każdego kto choćby tylko zdawał się z nimi sympatyzować. A tak już jest na tym świecie, że jeśli pojawi się na horyzoncie ktoś kto dostatecznie jasno i dokładnie sprecyzuję swoje credo, natychmiast pojawią się ci wszyscy, którzy siedzieli dotąd cicho w swoich kątach myśląc że podjęcie walki jest bez sensu bo są sami na tym świecie. Wystarczyło tylko zauważyć że nie jest się samemu żeby się ocknąć i zacząć działać. Nie pamiętam za którego to było Cesarza Rzymu, ale podczas jednego z posiedzeń rzymskiego senatu pewien senator rzucił propozycję żeby każdy niewolnik nosił specjalny znak naszyty na swojej szacie. Propozycja bardzo się wszystkim spodobała bo była z gatunku tych: porządkujemy świat żeby wszystko było jasne i proste. I wtedy jeden z bardziej bystrych senatorów wstał i zadał przytomne pytanie: czy wy sobie wyobrażacie co się stanie kiedy oni zobaczą ilu ich naprawdę jest? Otóż to – trzeba się było policzyć! (paradoksalnie zapachniało klasykiem: Panowie, policzmy głosy…). Właśnie w taki sposób wyszli z cienia i pojawili się na polskim nieboskłonie ludzie tacy jak choćby śp. Janusz Kurtyka, śp. Janusz Kochanowski, śp. Aleksander Szczygło, śp. Władysław Stasiak, Witold Waszczykowski, śp. Sławomir Skrzypek czy setki innych. Żaden z nich przecież nie był członkiem PiS-u choć w świadomości społecznej już zawsze będą uchodzić za „pisowskich” – śmiem twierdzić że podświadomie ludzie klasyfikować ich będą po stronie PiS-u właśnie przez wzgląd na ich postawę urzędniczą. Nawet ci, którzy z PiS-em walczą w imię zupełnie atawistycznie pojmowanego interesu klanowego a nie państwowego, myślą o nich jako o pisowcach właśnie w ten sposób. Śp. Janusz Kurtyka, który na stanowisko szefa IPN-u był wysuwany i popierany przez środowisko krakowskiej Platformy (!), potem był atakowany najwścieklej właśnie przez platfusów jako już pisowski Prezes, tylko dlatego że okazał się wierny prawdzie i swoim przekonaniom, i nigdy nie uległ kastowym naciskom kapusiów i ich kumpli. Zaiste, w tym świetle i w tym towarzystwie „pisowiec” to brzmi naprawdę dumnie!
Ale nastała w końcu chwila kiedy spadł ten feralny Tupolew i pojawiła się dla restauratorów starego porządku realna szansa na odzyskanie wszystkich osieroconych przyczółków. Wtedy policzyli się też i ci z drugiej strony cywilizacyjnej barykady. Proszę zwrócić uwagę na to, kogo wciąga na swój dwór nowy Prezydent. Cały szpaler styropianowych „herosów” ze stajni dawnych „staliniątek” - jak to środowisko ironicznie nazywa nieoceniony w takich przypadkach Michalkiewicz - gotowych świadczyć wszem i wobec że Polska zdaję kolejne egzaminy ze swojej suwerenności, że zgoda buduję i że wszystko jak zwykle idzie w dobrym kierunku. Każdą wątpliwość należy natychmiast odkreślić grubą kreską, wątpiących zakwalifikować jako umysłowo chorych (okazuję się że już są testowane zamknięcia w psychuszkach – świeża przyjaźń z Putinem wydaję i u nas swoje realne owoce!) a zamiast dumy z bycia Polakami powinniśmy być dumni z tego że nareszcie dobrze o nas piszą w Moskwie i Berlinie. A co nam zostanie, kiedy już opadnie propagandowa mgła wytworzona przez medialną maszynkę do wciskania kitu? Równe kilometry darmowych autostrad? Nowoczesne lotniska, dobrze funkcjonujące szpitale i stocznie produkujące nowoczesne statki? Dobra i nowoczesna Armia, która nas obroni w razie czego? Czy może tylko kilka Orlików i wyciąg Sobiesiaka w Zieleńcu? Polska gniję, a obficie podlane krwią katastrofy takie jak niedawny upadek Casy, smoleńska pułapka, dwie fale powodzi w ciągu jednego roku czy wczorajsza kraksa to widoczne wykwity tego procesu. Coś takiego jak wysoka gorączka podczas przechodzenia grypy. Oczywiście nie jest tak że los nie doświadcza raz na jakiś czas w ten czy inny sposób, ale charakter tego co się w Polsce dzieję, częstotliwość oraz skala zjawisk noszą wszelkie znamiona tego co śp. ksiądz Bronisław Bozowski określał jako ZNAKI. Trzeba tylko umieć je czytać, ale i z tym może być problem, zważywszy na obecny format polskiego duchowieństwa. Cofnęliśmy się jako społeczeństwo cywilizacyjnie i duchowo przez ostatnie trzy lata o kilka dekad do tyłu, tylko że teraz być może jest nawet gorzej niż za czarnej komuny, bo chyba nawet na Kościół nie ma co liczyć, a propagandowa technologia poszła mocno do przodu. Nygus's blog

Moje państwo mnie zawiodło Byłem już nazywany bydłem i mężem dewiantki psychicznej. Potem dowiedziałem się, że wspominając żonę, uprawiam nekrofilię. I że łzy moich przyjaciół są tyle warte co opłakiwanie Bieruta. Czy ten zalew podłości ma kres? – pyta wdowiec po Aleksandrze Natalli-Świat Minęło pół roku od katastrofy smoleńskiej. Dla mnie jest to tragedia osobista, która przesłania polski i narodowy charakter dramatu. I tak już będzie zawsze. To osobiste spojrzenie sprawia, że tym mocniej odbieram wszystko, co wiąże się z katastrofą i jej konsekwencjami. Półrocze to był czas wspomnień, uroczystości, a dla mnie także czas refleksji. Refleksji smutnych i złych. Uczuciem, które mi towarzyszy od pierwszego dnia, jest poczucie ogromnego zawodu. Zawiodło mnie państwo, które nie potrafiło zapewnić bezpieczeństwa swojemu prezydentowi i setce przedstawicieli elity. Zawiodło, bo ta katastrofa nie miała prawa się zdarzyć.

Ola często latała samolotami Moja żona latała samolotami bardzo często. Przez pięć lat to był jej zwykły środek lokomocji w podróżach między Warszawą a Wrocławiem. Latała też za granicę, kilka razy lecieliśmy razem na wakacje. Zawsze bez obaw, z pełnym zaufaniem do umiejętności pilotów, odpowiedzialności służb kontroli lotów, fachowości mechaników. Premier Tusk oznajmia, że to środowisko PiS powinno się czuć odpowiedzialne za katastrofę. Czyli nie jest winny minister, który nie zapewnił bezpieczeństwa samolotowi. Winna jest moja żona, bo wsiadła do samolotu razem z prezydentem Tak, wiem. Katastrofy zdarzają się mimo wszystko. Zdarzają się przecież niezwykłe zbiegi okoliczności, zdarzają się ludzkie omyłki. Ale nie zdarzają się katastrofy takie jak ta. Nigdzie w cywilizowanym świecie nie mieliśmy do czynienia z katastrofą o takich konsekwencjach. To nie przypadek.

Wydawało nam się, że spośród tylu samolotów, w których Ola leciała, ten jest najbezpieczniejszy. Że procedury bezpieczeństwa, które bywają tak uciążliwe dla pasażerów, w tym przypadku doprowadzone będą do perfekcji. Jednak wiedza, którą uzyskaliśmy przez te pół roku – choć szczątkowa – poraża. Lista zaniedbań, zaniechań, niedopatrzeń jest coraz dłuższa. Nie ma sensu jej przypominać. Można te fakty odnaleźć w mediach. Okazuje się, że temu lotowi towarzyszyły chaos i dezorganizacja. Nawet w tak elementarnej sprawie jak status lotu: cywilny czy wojskowy. A przecież to radykalnie zmienia procedury bezpieczeństwa. Jak to możliwe, żeby standardy bezpieczeństwa lotów najważniejszych osób w państwie były rażąco niższe niż w przypadku lotów cywilnych? Ja tego pojąć nie potrafię.

Od pół roku czekamy Dziś to uczucie zawodu jest jeszcze głębsze. Pani Marta Kaczyńska po odwiedzinach grobu rodziców powiedziała, że narasta w niej gorycz. Rozumiem i podzielam to uczucie. Elementarny zdrowy rozsądek podpowiada, że po tak niebywałej katastrofie całe państwo powinno stanąć na głowie i zmobilizować wszystkie siły, by wyjaśnić jej przyczyny. Tymczasem mam najgłębsze przekonanie, że nasze państwo nie potrafi – a może nie chce – wystarczająco energicznie szukać prawdy. Zaczynając od rezygnacji z umowy polsko-rosyjskiej sprzed 17 lat, która pozwoliłaby stronie polskiej uczestniczyć na pełnych prawach w badaniu przyczyn katastrofy. Rzecznik rządu argumentował, że porozumienie nie ma procedur, że trzeba czasu na uzgodnienia. Czasu? Blisko pół roku czekaliśmy na wylot do Smoleńska naszych archeologów. Pół roku czekamy na memorandum dotyczące pomocy prawnej. Pół roku czekaliśmy na zabezpieczenie wraku samolotu. Doczekaliśmy się. Okazało się, że wystarczyły trzy dni. Ale nie dlatego, że jest to ważny dowód rzeczowy. Nie dlatego, że nasz rząd wykazał się uporem. Ale dlatego, że w Smoleńsku miały się spotkać panie prezydentowe. Czego więc trzeba, czasu czy chęci? I znów przeżywam gorycz i wstyd, bo to moje państwo pozwala się traktować jak pętak. Nie znam się na lotnictwie, a już tym bardziej na katastrofach lotniczych. Mam świadomość, że wyjaśnianie przyczyn jest sprawą trudną i pracochłonną. I że może zająć wiele miesięcy. Byłbym skłonny czekać cierpliwie, tak długo, jak to jest konieczne, gdybym miał zaufanie, że prace nad ustalaniem przyczyn przebiegają sprawnie i fachowo. A jednak nie sposób wykrzesać z siebie choćby odrobinę zaufania. Nie sposób, widząc szczątki samolotu i ciał naszych bliskich walające się na miejscu katastrofy. Nie sposób, słysząc matactwa na temat identyfikacji i sekcji ofiar. "Nie sposób" mógłbym powtórzyć jeszcze wiele razy. Ileż razy wyszydzano "pisowski" zespół sejmowy. Ileż razy wyszydzano jej przewodniczącego Antoniego Macierewicza. Ale dziwnym trafem dopiero po powstaniu tego zespołu zaczęły się konferencje prasowe prokuratury, zaczęła się aktywność różnych służb państwowych.

Przekroczone wszystkie miary Pytanie o przyczyny jest w oczywisty sposób pytaniem o odpowiedzialność. Używam wciąż słowa "państwo". Tak, ale to państwo ma konkretnych gospodarzy. Za państwo odpowiadają konkretni ludzie. Ministerstwo Obrony, które odpowiada za samolot, załogę, procedury lotu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych odpowiadające za logistykę i formalności. Słowem – rząd. Przedstawiciele tego rządu najwyraźniej nie tracą dobrego samopoczucia. Nie ma dymisji, nie ma poczucia źle spełnionego obowiązku. Rzecznik rządu nieodmiennie zapewnia, że wszystko jest w porządku, odpowiada lekko i ze swadą, jakby chodziło o budowę Orlików. Na pytanie, dlaczego nie zdymisjonowano ministra Klicha, skoro do dymisji podał się minister Ćwiąkalski po samobójstwach kilku przestępców, usłyszeliśmy, że przecież Klichowi nikt się nie powiesił. Premier Tusk oznajmia, że to środowisko PiS powinno mieć wyrzuty sumienia, że powinno się czuć odpowiedzialne za to, co się stało. Czyli nie jest winny minister, który nie zapewnił bezpieczeństwa swojemu samolotowi. Winna jest moja żona, bo wsiadła do samolotu razem z prezydentem. Nie mam słów na określenie cynizmu i podłości tych wypowiedzi. Przekroczone zostały wszelkie cywilizowane miary. I mam nadzieję, że Donald Tusk poniesie za nie stosowną odpowiedzialność prawną.

Nie wytrzymuję już jazgotu Sam przez sporo lat uczestniczyłem w życiu politycznym. Potem – towarzysząc żonie – żyłem polityką na co dzień. Znam dobrze jej mechanizmy. Znam dobrze mechanizmy funkcjonowania mediów. Znam sztuczki manipulacji i propagandy. Jestem przyzwyczajony do brutalności życia politycznego. Jest mi więc w pewien sposób łatwiej. Ale co mają powiedzieć rodziny, które są apolityczne? Dla których mikrofony i kamery to nowość. Których nigdy wcześniej nie dotknęły brutalność, obelgi, manipulacje słowami. Jakże współczuję rodzinom lotników, którzy nie mogą się bronić, a których wielokrotnie obwiniano za katastrofę. Czy popełnili błędy? Nie wiem. Ale ważniejsze pytanie, czy dostali do rąk wszystkie możliwe narzędzia, żeby bezpiecznie poprowadzić ten lot. Tego pytania na razie nikt nie postawił. Ale ci, którzy pilotów wysłali do Smoleńska, żyją i mają się świetnie. Sami piloci na to pytanie już nie odpowiedzą. Ale i mnie jest coraz trudniej wytrzymać w jazgocie dobywającym się z mediów. Byłem już nazywany bydłem i mężem dewiantki psychicznej. Potem dowiedziałem się, że wspominając tragicznie zmarłą żonę, uprawiam nekrofilię. I że łzy moich przyjaciół są tyle warte co opłakiwanie Bieruta. A cała ta nasza żałoba to cyrk. Czy ten zalew podłości ma kres? Nie ma. Polityk partii rządzącej oznajmia, że cieszyłby się ze śmierci politycznego rywala. W całym cywilizowanym świecie takie słowa oznaczałyby dla autora tej wypowiedzi śmierć cywilną. Ale nie w Polsce. U nas kontynuuje on karierę polityczną, karierę gwiazdy mediów, a nawet awansuje do roli guru subtelnych artystów i intelektualistów. Na swój sposób to półrocze uczciła "Gazeta Wyborcza". Opublikowała artykuł o przyczynach katastrofy. Artykuł, który powinien przejść do podręczników prasowej manipulacji. Pisząc o ewidentnych zaniedbaniach służb rządowych, ani razu nie wymieniono nazwy rządzącej partii, ani razu nie wymieniono nazwisk ludzi, którzy za ten tragiczny lot odpowiadali ze strony rządowej. Natomiast wielokrotnie wymieniono nazwę PiS. W różnych przypadkach i kontekstach. A do winnych katastrofy zaliczono nawet "pisowskich" dziennikarzy. Oczywiście po nazwisku. Na okrągłą rocznicę usłyszymy pewnie, że Lech Kaczyński sam się zabił, żeby zepsuć Tuskowi tradycyjny mecz piłkarski. To nie czarny humor. Przypomnicie sobie moje słowa za pół roku.

Rodziny lepsze i gorsze Wielokrotnie w ciągu tego półrocza miałem okazję wypowiadać się publicznie, bezpośrednio lub za pośrednictwem mediów. Miałem tę możliwość kilkakrotnie również w ostatnich dniach. Jednego mogę być pewny. Nikt mi nie zarzuci agresji, ostrości, uchybienia kulturze. Przeciwnie, raczej zarzucano mi zbytnią łagodność i cierpliwość. Wiem najlepiej, jak łatwo urazić czyjeś uczucia. I chcę tego uniknąć nawet kosztem nadmiernej empatii. Miałem też okazję kilka razy spotykać się z rodzinami ofiar. Zawsze były to spotkania ciepłe, mimo świadomości, że pochodzimy z różnych środowisk i zapewne różnimy się poglądami. I zawsze będę czuły na prawo innych ludzi do radzenia sobie z żałobą. Część rodzin dzień 10 października spędziła w Smoleńsku. Wiele razy powtarzałem, że moja nieobecność nie miała kontekstu politycznego, ale wyłącznie osobisty, że nie chcę przeżywać żałoby w tłumie, pod okiem kamer i aparatów. Natomiast szanuję wolę tych, którzy chcieli tam być. Ja byłem na mszy świętej i pod tablicą pamiątkową mojej żony na wrocławskim placu Solnym. Marta Kaczyńska była przy grobie rodziców. Jarosław Kaczyński – przed Pałacem Prezydenckim. Czy to tak trudno zrozumieć? Czy politycy nie mają prawa do własnej wrażliwości?

Są ludzie, którzy chcą, by krzyż postawiony przez harcerzy pozostał w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu. Inni chcą jego przeniesienia. Jeszcze inni chcieli go zabrać do Smoleńska. Nikt jednak nie zadał pytania: dlaczego jednych się poniża, obrzuca obelgami i wręcz fizycznie atakuje, a innym daje się prawo głosowania o losach krzyża? Ten krzyż jest tak samo własnością moją, rodziny Kaczyńskich i uczestników pielgrzymki do Smoleńska. Pamiętam dzień, gdy jechaliśmy długim konduktem przez Warszawę. I to wzruszenie na widok tłumów ludzi przy trasie, palących znicze, rzucających kwiaty. A przecież to było dwa tygodnie po katastrofie. Warszawiacy mogli się czuć znużeni tymi ceremoniami, zamykaniem ulic. I pamiętam kondukt jadący po nabożeństwie żałobnym na wrocławski cmentarz. Znów tłumy ludzi, kwiaty, znicze. Trudno było opanować wzruszenie. 10 października we Wrocławiu po mszy uformowaliśmy kilkusetosobowy pochód. Spokojny i milczący. Przeszliśmy pod tablicę upamiętniającą Władysława Stasiaka. Potem przez rynek pod tablicę upamiętniającą moją żonę. Szliśmy przez rynek jak zwykle tętniący życiem. I tam właśnie trafiliśmy na ludzi, którzy się z nas śmiali, szydzili, a nawet próbowali sprowokować fizyczną agresję. Nie było takich wielu, ale jednak byli. Dzień później media pełne były opisów wzruszenia i przeżyć uczestników pielgrzymki do Smoleńska. Tak, dla nich był to dzień wielkich i wzniosłych przeżyć. Dla mnie ten dzień skończył się gorzko.

Moralna degrengolada Ci młodzi ludzie z rynku nie wymyślili tego sami. Ich nauczono, że niektórych Polaków można bezkarnie wyzywać, a nawet trzeba to robić. Nauczono, że można drwić z cudzej żałoby, wykpiwać zmarłych. Nauczono ich, że to modne i że trendy. Dla mnie to doświadczenie jest wielkim, krzyczącym oskarżeniem. Oskarżeniem polityków bijących rekordy cynizmu, oskarżeniem mediów goniących za newsem i sensacją i pilnie wypełniających polityczne zlecenia. Nade wszystko jest oskarżeniem polskich elit opiniotwórczych. Bo to one powinny stać na straży kultury, wrażliwości, jakości debaty publicznej i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Tymczasem to one wyznaczyły standard chamstwa, podłości, nienawiści, zakłamania. To nie przypadek – kiedy młodzi ludzie drwili z mojej żałoby, w Warszawie trójka tzw. intelektualistów debatowała na temat agresji słownej w życiu publicznym.

Ostrzegając, że za agresją słowną może pójść i agresja fizyczna. O jakąż to agresję im chodziło? Oczywiście: wobec Murzynów i gejów. Moim zdaniem trudno o bardziej jaskrawy dowód intelektualnej i moralnej degrengolady, ludzi zwanych z przyzwyczajenia elitą.Tak, moje państwo mnie zawiodło. Polska mnie zawodzi. Ile jeszcze trzeba tragedii, żeby zawodzić przestała?

Autor w czasach PRL działał w opozycji demokratycznej, potem w "Solidarności", a po 1990 r. był wśród założycieli Porozumienia Centrum. W 1995 r. wycofał się z polityki. Był mężem Aleksandry Natalli-Świat, posłanki PiS, która zginęła w katastrofie smoleńskiej

Jacek Świat

Tusk chce okraść emerytów . Kto będzie następny ?Każda osoba, która zechce w przyszłym roku przejść na emeryturę (z ZUS lub z OFE), będzie musiała zrezygnować z zatrudnienia. Inaczej nie dostanie świadczenia na konto, ponieważ ZUS zawiesi wypłatę. Zmianę przepisów proponuje Ministerstwo Finansów już od 1 stycznia 2011 r. Wcześniej musi ją przyjąć rząd oraz zaakceptować Sejm. Resort finansów chce w ten sposób odzyskać miejsca pracy zajmowane przez emerytów. Przy okazji planuje także zaoszczędzić na świadczeniach wypłacanych przez ZUS osobom, które w ciągu ostatnich dwóch lat przeszły na emeryturę bez rezygnowania z pracy na etacie. Może to oznaczać wstrzymanie wypłaty emerytur około 60 tysiącom osób, które po 8 stycznia 2009 r. skorzystały z tej możliwości. Z projektu nowelizacji ustawy o finansach publicznych wynika, że przyniesie to oszczędności budżetowi państwa – być może nawet półtora miliarda złotych roczni” (źródło)

Mój komentarz W takiej Wielkiej Brytanii  weszło parę lat temu prawo , które zakazuje dyskryminacji ze względu na wiek. Oznacza ono, że nie można zwolnic kogoś z pracy, czy odmówić mu zatrudnienia, jeśli powodem jest wiek. Czyli emeryci uzyskali dodatkowe prawa. Czy jest sens tworzenie takiego dodatkowego ustawodawstwa to osobna sprawa. Co więcej emerycie nie płaca składek brytyjskiego ZUS. Istnieją nawet zachęty do pracy emerytów. Tusk, pragmatyk jak go nazywa z dumą Niesiołowski, a faktycznie bezideowy, a nawet bezmyślny premier dokonuje następnego ataku na polskie społeczeństwo, na polskich emerytów. Tusk chce aby państwo polskie zmusiło przynajmniej część emerytów do życia w nędzy. Bo starsi wiekowi Polacy, często posiadający schorzenia pracują, bo emerytura nie wystarcza na utrzymanie. Jeśli obłąkany wygraniem kolejnych wyborów Tusk zabierze im emerytury, lub zmusi do rezygnacji z pracy to będzie oznaczało , że  będą zmuszeni przez pragmatycznego Tuska, Niesiołowskiego i Platformę do życia w nędzy. Dwóch jeźdźców „Apokalipsy Platformy„ już znamy. Jeden nazywa się „Depopulacja„ a drugi „Nędza Emerytów„ . Od dawna postuluję likwidację przestarzałych niemieckich XIX wiecznych ubezpieczeń społecznych. Faktycznie system ubezpieczeni społecznych , w tym szczególnie ubezpieczenie emerytalne  jest faktycznie systemem dodatkowego  podatku i zapomogi państwowej luźno ze składką związanego. Każdy jest obłożony podatkiem procentowym od swoich zarobków, ale ustawodawca może jednemu naliczać np. za ostatnie pięć lat, innemu przysługuje już po 15 latach pracy. Teraz padł pomysł aby rewaloryzować emerytury kwotowo, a nie procentowo. Były już emerytury zamrażane. „ Składki „ nie można dziedziczyć .Emerytury są faktycznie zapomogami w sposób arbitralny ustalanymi przez państwo. Powoduje  to kilkoma groźnych  dla państwa i demokracji  skutków. Starzy ludzie zależni od klasy politycznej głosują na tych , którzy nałożą większe podatki na pracujących. Efektem jest w tej chwili gorsza i mniej wartościowa dieta osób pracujących i ich rodzin, oraz gorsze warunki mieszkaniowe niż emerytów. Efektem tego jest też depopulacja . W Niemczech dzięki temu patologicznemu splotowi interesów emeryci dostawali dużo wyższe emerytury niż wnieśli składek. Innym efektem tego jest finansowanie przez pochodzącym z biednych rodzin , nic dziedziczących, ciężko pracujących i umierających wcześniej emerytur osób zamożniejszych , które nie musiały tak ciężko pracować, mogły lepiej dbać o siebie i dłużej żyły. Niemożność dziedziczenia aktywów przez rodziny pogłębia tę dysproporcję społeczną . Patologiczne OFE w kwestii emerytur niewiele tutaj zmieniają . Państwo i tak dopłaca do ZUS i to coraz większe sumy, co nie tylko dowodzi ,że system ubezpieczeń społecznych jest bankrutem , ale również to że cała idea niemieckich ubezpieczeń nie  ma ani ekonomicznych, ani intelektualnych podstaw. Najlepszym systemem jaki ostatni powstał został opracowany przez Waldemara Pawlaka. Zaproponował on 120 złotowy co miesięczny równy dla wszystkich pracujących podatek ZUS. Emerytura byłaby zasiłkiem i byłaby wypłacana w jednakowej wysokości dla wszystkich. Jest to koncepcja łącząca szacunek dla człowieka, konieczność opieki nad nim w sytuacji, gdy nie jest wstanie zapracować na godne życie. System można by jeszcze bardziej uprościć. Zlikwidować przymusowe ubezpieczenia , a ludzi bez majątku, dochodów , rodziny objąć systemem jałmużny państwowej. System ten w tym system jałmużny państwowej omówię później szerzej. Marek Mojsiewicz

Przemoc w służbie postępu Aktywiści walki o prawa mniejszości dezawuują tradycyjną kulturę i religię. Upokarzają wiernych. Religia i wyrastające z niej obyczaje stają się „obciachem” – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” . „Jeśli narodowi niemieckiemu nie podobają się moje upodobania seksualne, to ja go za mordę zmuszę, aby je polubił” – miał wrzeszczeć w 1934 roku Ernest Rōhm na popijawie w restauracji paryskiej. Przywódca SA był zadeklarowanym homoseksualistą, a tego typu praktyki stanowiły wręcz rytuały w jego organizacji. Noc długich noży uniemożliwiła Rőhmowi ewentualną realizację jego gróźb. Obserwując działania „antydyskryminacyjnych” środowisk, można odnieść wrażenie, że rewolucyjny duch fűhrera SA unosi się nad nimi. Nie zrównuję, oczywiście, fizycznej przemocy nazistowskich bojówek i symboliczno-administracyjnej przemocy koryfeuszy współczesnej rewolucji kulturalnej. Podobieństwo jest jednak uderzające. Chodzi o wykorzystanie przemocy w celu rewolucyjnego przekształcenia porządku społecznego i narzucenia większości rozwiązań przez dobrze zorganizowaną i wyposażoną w szczególne środki mniejszość.

Rewolucja kulturalna Już od jakiegoś czasu przez Europę przetacza się rewolucja kulturalna. Ostatnio jej awangardą stała się tradycyjnie katolicka Hiszpania pod rządami premiera Jose Luisa Zapatero. Dawno przestało w niej chodzić o tolerancję dla odmienności. Jej celem jest „przewartościowanie wartości” i narzucenie odmienności jako normy. Wiąże się to z destrukcją znanej nam kultury europejskiej i zastąpieniem jej przez nowe, kontrkulturowe wzorce. Destrukcji podlega fundament kultury, czyli rodzina. Małżeństwu ma zostać odebrany szczególny status związany z leżącym u jego fundamentów zobowiązaniem do wychowania przyszłego potomstwa. Kultura odpowiedzialności nakierowana na ponadpokoleniową ciągłość ma zostać zastąpiona indywidualistyczną „wolnością”, a związki partnerskie czy homoseksualne zrównane w prawach z tradycyjnym „małżeństwem”. Jak zwykle pojawia się tu paradoks. Związki homoseksualne udawać mają małżeństwo, a z heteroseksualnych mają być zdjęte małżeńskie zobowiązania. Większości odbierane są prawa do ochrony ich kulturowego środowiska. Religijne symbole usuwane są z przestrzeni publicznej, czego jaskrawym przykładem było orzeczenie Trybunału w Strasburgu, który uznał obecność krzyży w szkole włoskiej za objaw „dyskryminacji i nietolerancji”. W Hiszpanii pod szyldem „neutralności światopoglądowej” faworyzowane przez państwo są przekonania ateistyczne i antychrześcijańskie. W Polsce obiektem dyskryminacji nie są świetnie sytuowane i wpływowe środowiska wielkomiejskich homoseksualistów.

Dyskryminowani są ludzie biedni Religia została wyrugowana ze szkół publicznych, a z programów nauczania usunięto wszelkie odniesienia do chrześcijaństwa i moralności chrześcijańskiej. Dzieci na lekcjach wychowania obywatelskiego dowiadują się m.in., że homoseksualizm przynależy do erotycznej normy. Rząd sprzeciwia się obecności krzyży w budynkach publicznych. Przemoc zaczyna być kierowana przeciw instytucjom chrześcijańskim, którym narzucane są sprzeczne z ich zasadami normy. W Wielkiej Brytanii usiłowano narzucać katolickim agencjom adopcyjnym obowiązek przekazywania parom homoseksualnym dzieci do adopcji, a w Skandynawii zmuszać duchownych do udzielania homoseksualnych „ślubów”. Polska jest jeszcze stosunkowo chroniona przed tymi ekscesami, choć ostatnie wydarzenia pokazują, że w integrującej się Europie wojna ta nie zostanie jej oszczędzona. Tak więc na najbliższych nam przykładach zanalizować można charakterystyczne cechy nowej przemocy rewolucyjnej tudzież postawy propagujących ją osób.

Anatomia nagonki Próbą użycia przemocy była nagonka na Elżbietę Radziszewską, pełnomocnika rządu do spraw równego traktowania, zorganizowana przez środowiska kontrkulturowego frontu. Swoją drogą wymaganie przez UE powołania wysokich instytucji do krzewienia równości powinno uruchamiać alarmowe dzwonki. W systemie prawnym wszystkich krajów UE znajduje się zakaz dyskryminacji i nierównego traktowania. Jeśli więc powoływany jest specjalny urząd, który zajmował się będzie tymi sprawami, można podejrzewać, że nie chodzi o nadzorowanie prawnej normy, ale o inżynierię społeczną, której celem jest tworzenie na masową skalę nowych postaw. Ataki na minister Radziszewską nie pozostawiały wątpliwości. Rzecznicy kulturowej rewolucji domagali się, aby instytucja kierowana przez Radziszewską realizowała ich postulaty. Ponieważ pani minister była oporna, domagali się jej odwołania. Znamienne, że zarzutem przeciw niej stała się jej katolicka religia. Kamieniem obrazy stała się wypowiedź Radziszewskiej, która stwierdziła, że szkoła katolicka ma możność odmowy zatrudnienia „zadeklarowanej lesbijki”. W rzeczywistości zakwestionowanie takiego prawa oznacza, że przeciwnicy pani minister chcą interweniować w kształt instytucji religijnej, jaką jest katolicka szkoła, i żądają zmiany jej tożsamości. Funkcjonowanie w takiej szkole „zadeklarowanej lesbijki” – a więc takiej, która demonstruje swoje homoseksualne wybory – jest wychowawczym sygnałem dla uczniów. Katolicka szkoła ma uznać homoseksualizm za normę. Kontrkulturowe lobby domaga się zmiany istotnego elementu światopoglądu katolickiego: koncepcji natury i prawa naturalnego. Władza ma ingerować w sumienie katolików, zakazywać im wychowania w ich duchu i domagać się zmiany kryteriów dobra i zła. Oto przemoc w stanie czystym. W Polsce poglądy takie reprezentuje dziś niewielki odsetek społeczeństwa. Równocześnie jednak, co widzieliśmy przy okazji sprawy Radziszewskiej, przejmuje je zdecydowana większość środowisk opiniotwórczych i mediów. To one przemocą administracyjną chcą narzucić Polakom swoje poglądy. Warto przypomnieć, że w historii dużo częstsze jest zjawisko dominacji i przemocy dobrze zorganizowanej mniejszości nad większością niż odwrotnie. Walka o prawa mniejszości, która dziś stała się hasłem kulturowej rewolucji, ma zdecydowanie antydemokratyczny charakter.

Przemysł pogardy Aktywiści walki o prawa mniejszości zaczynają od „przemocy symbolicznej”. Dezawuują tradycyjną kulturę i religię. Upokarzają wiernych. To są „mohery”, które powinny się wstydzić swojej tożsamości. To im przeciwstawiani są ludzie sukcesu: „zamożni, wykształceni mieszkańcy dużych miast”. Ta charakterystyka ma perswazyjny charakter. W ten sposób dominujące środowiska informują, jakie trzeba mieć poglądy, aby być zaliczonym do owej „lepszej” grupy. Przyjmując je, można nadrobić niedostatki w innych dziedzinach. Tradycyjna religia i wyrastające z niej obyczaje oraz normy stają się obciachem. Powszechne użycie tego pojęcia rodem z młodzieżowego żargonu informuje, że nie ma tu przestrzeni do dyskusji. Pozostaje stygmatyzowanie i poniżanie tych, którzy myślą i czują inaczej. Dysponenci mediów, które stają się instytucjami symbolicznej przemocy, starają się wykluczyć swoich przeciwników z debaty publicznej, a więc ze świata cywilizowanej demokracji. Rzecznicy rewolucji odmawiają ważenia racji i analizy argumentów strony przeciwnej. Pozycje zostały zawczasu obsadzone przez tych, którzy chcą wyznaczać nowe społeczne miary i dysponują środkami, aby tę operację przeprowadzić. W ich obrazie rzeczywistości z jednej strony sytuują się oświecone, europejskie, skazane na sukces, siły postępu – z drugiej skansen, który jak najprędzej powinien zniknąć z oblicza ziemi, a w każdym razie z Polski. Z jednej jest „tolerancja”, „młodość”, „otwartość”, „przyszłość”, z drugiej – ciemnogród, zaścianek, nienawiść. Ten obraz budują ludzie, dla których obrona ładu etycznego oznacza prostacki manicheizm. Jednak w walce z tradycyjną kulturą nie cofną się przed żadnym prostactwem, a racje są dla nich czarno-białe. Ludzie nienawidzący tradycyjnej kultury, którą usiłują unicestwić, oskarżają ją o nienawiść; budowniczy przemysłu pogardy piętnują swoje ofiary za brak szacunku wobec siebie.

Dyskryminacja i wykluczeni Dominująca mniejszość odmawia debaty. Środkiem do jej eliminacji jest poprawność polityczna. Nie wolno kwestionować roszczeń homoseksualnych aktywistów, gdyż oznacza to homofobię, nie można się sprzeciwiać kolejnym żądaniom feministek, gdyż oznacza to męski szowinizm (nawet gdyby głosiły go kobiety). W efekcie „postępowe i europejskie” głupstwa i absurdy nie mogą znaleźć odpowiedzi. Ostatnio, na kongresie ruchu Palikota, prof. Magdalena Środa powiedziała: „religia jest jak seks, jest sprawą prywatną, a nie państwową”. Pani profesor powinna wiedzieć, że religia jest złożonym systemem społecznym, a więc choćby z tego powodu nie sposób jej traktować jako sprawy prywatnej. Natomiast jeśli seks – z czym należy się zgodzić – ma taki charakter, to należy protestować przeciw wszelkim próbom jego politycznej instrumentalizacji, z czym mamy do czynienia w wypadku gejowskich aktywistów, i przeciwstawiać się manifestacjom typu gay pride. Rzeczywiście, w Polsce mamy do czynienia z dyskryminacją. Jej obiektem nie są jednak świetnie sytuowane i wpływowe środowiska wielkomiejskich homoseksualistów. Przykładami jej są stosunek państwowej administracji, wymiaru sprawiedliwości i zorganizowanej opinii publicznej do ludzi biedniejszych, zwłaszcza niemieszczących się w standardach owej wielkomiejskiej „wyższej klasy”. Trudno znaleźć bardziej skandaliczny tego przykład niż odbieranie dzieci rodzinom, które, wbrew środowiskowym opiniom, uznawane były za niespełniające kryterium wychowawczych. Sprawa Róży Woźnej była tego najgłośniejszym przykładem, ale była tylko wierzchołkiem góry lodowej. Przy okazji się okazało, że jej matkę wysterylizowano, nie pytając jej o zgodę. Uzasadnienia lekarzy i obrońców ich decyzji, wskazujących na intelektualną niesamowystarczalność kobiety, pochodziły z eugenicznego (odwołującego się do rasowych kryteriów) rejestru i były manifestacją wyjątkowej pogardy wobec owych stojących niżej tubylców.

Mowa nienawiści Przemoc symboliczna łatwo się przekształca w przemoc realną. Byliśmy tego świadkami w czasie kampanii organizowanej przeciw obrońcom krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Formy obrażania i demonstracji pogardy wobec modlących się tam ludzi były szokujące i często przeradzały się w akty fizycznej agresji. Znamienne były uzasadnienia owej pseudointeligenckiej tłuszczy, która domagała się ulicy „dla siebie”. – Nich idą się modlić do kościoła, ulica jest dla nas – ten argument pojawiał się bez przerwy. W tych prostackich wypowiedziach odbijała się esencja współczesnej wojny kulturowej. Chodzi o wypchnięcie większości ze sfery publicznej, zredukowania jej kultury do skansenu, którym ma się stać Kościół; sprowadzenia do roli podrzędnego obyczaju. Oczywiście, „wojna” na Krakowskim Przedmieściu miała tło polityczne. Wypowiadający ją prezydent Bronisław Komorowski i jego partia widzieli ją w takich kategoriach. Opozycja zresztą też włączyła się w nią na podobnej zasadzie. Fakt jednak, że kulturalna rewolucja staje się poręcznym politycznym wehikułem, wskazuje tylko postępujące za nią zagrożenia. Przemoc staje się narzędziem realizacji politycznych celów. Błyskawicznie wyczuł to najbardziej ostentacyjnie cyniczny z polityków PO Janusz Palikot. Jego ruch, który nie ma żadnych szans na szersze poparcie społeczne, cieszy się ogromną sympatią medialną. Przy okazji odsłania postawy sympatyzującego z nim salonu. Mamy bowiem do czynienia z najbardziej odrażającym przykładem demagoga, który karierę zrobił na insynuacjach i obelgach, również pod adresem niedawno zmarłych, i przekroczył wszelkie granice przyzwoitości w polityce. Osobnika, który parę lat temu próbował wypłynąć jako chrześcijański biznesmen, a kiedy to się nie udało, wziął się za hasła antyklerykalne. Jakakolwiek jego poważniejsza aktywność kończyła się blamażem, jak choćby komisja „Przyjazne państwo”. Na kampanię wyborczą tego milionera złożyli się studenci i emeryci, a jego fortuna dziwnym trafem wywędrowała do podatkowych rajów. Okazuje się, że to wszystko plus zestaw absolutnie populistycznych haseł nie przeszkadza medialnym celebrytom, jeśli połączony jest z antyklerykalną hucpą. Myślę, że fuehrer polskiej rewolucji kulturalnej wystawia właściwe świadectwo jej uczestnikom. Czy naprawdę przytoczona na wstępie opowieść z niczym się czytelnikom nie kojarzy? Bronisław Wildstein

Wildstein zainspirowany Trzecią Rzeszą Röhm jako prekursor... gejowskiego zagrożenia. Trudno uwierzyć, ale mamy w Polsce gazety i publicystów, którzy bronią III Rzeszy. Bronisław Wildstein we wczorajszej " Rzeczpospolitej" fascynuje się sposobem, w jaki Hitler rozprawił się z homoseksualistami noszącymi mundury SA. W tekście "Przemoc w służbie postępu" Wildstein piętnuje homoseksualną kontrkulturę, która jakoby podbiła już część Europy, a nowy front otworzyła w Polsce. Kreśli rys historyczny gejowskiego zagrożenia. Za prekursora uważa Ernsta Röhma, promotora i współpracownika Hitlera, przywódcę nazistowskich Oddziałów Szturmowych znanych pod skrótem SA. "Jeśli narodowi niemieckiemu nie podobają się moje upodobania seksualne, to ja go za mordę zmuszę, aby je polubił - miał wrzeszczeć w 1934 roku Ernest Röhm na popijawie w restauracji paryskiej. Przywódca SA był zadeklarowanym homoseksualistą, a tego typu praktyki stanowiły wręcz rytuały w jego organizacji. Noc długich noży [w nocy z 29 na 30 czerwca 1934 r. na polecenie Hitlera wymordowano kierownictwo SA] uniemożliwiła Röhmowi ewentualną realizację jego gróźb" - pisze Wildstein. Dodaje, że "obserwując działania antydyskryminacyjnych" środowisk, można odnieść wrażenie, że rewolucyjny duch führera SA unosi się nad nimi". Nie potrafię pojąć, jak publicysta, który chlubi się swoją polskością, może usprawiedliwiać nazistowską zbrodnię, jaką ewidentnie była " noc długich noży". Tym bardziej nie potrafię pojąć, jak można wykazać się taką historyczną ignorancją. Zakładałem, że Wildstein wie, że podczas " nocy długich noży" Hitler rozprawiał się z potężną opozycją polityczną w szeregach SA. Homoseksualizm przywódców tej formacji był tylko pretekstem, by ich zgładzić. Nie rozumiem wreszcie tego pogardliwego tonu. Röhm nie był jedynym homoseksualistą, który zginął z rąk nazistów. Szacuje się, że do obozów koncentracyjnych tylko z powodu ich orientacji seksualnej zesłano kilkanaście tysięcy ludzi. Dwie trzecie zginęło. Redaktor Wildstein, snując swoje chore analogie, nie widzi tu żadnego problemu. Bartosz T. Wieliński

Kto tu kogo inspiruje? Bartosz Wieliński, komentator “Gazety Wyborczej”, przyzwyczaił nas już, że najpierw pisze, a dopiero potem myśli, myląc przy okazji pióro z cepem do okładania adwersarzy. Ale jego najnowszy komentarz “Wildstein zainspirowany III Rzeszą” na stronie wyborcza.pl przekracza wszelkie granice złej woli. Wieliński przeczytał, że w swoim tekście “Przemoc w służbie postępu” Bronisław Wildstein przypomniał sposób myślenia Ernsta Roehma wodza nazistowskich bojówek S.A. i jednocześnie zadeklarowanego homoseksualisty, który gdy był u władzy, na jednej z libacji miał ogłosić: “Jeśli narodowi niemieckiemu nie podobają się moje upodobania seksualne, to ja go za mordę zmuszę, aby je polubił”. Na tej podstawie Wieliński ogłasza, że mój redakcyjny kolega fascynuje się sposobem, w jaki Hitler rozprawił się z homoseksualistami noszącymi brunatne mundury SA. w trakcie  tzw. nocy długich noży z 29 na 30 czerwca 1934 r. Wieliński pisząc, że “Roehm nie był jedynym homoseksualistą” i że był ofiarą nazistowskiej zbrodni, sugeruje, że zgładzenie Roehma na rozkaz Hitlera nadaje mu wymiar tragiczny.

Przeczytałem raz jeszcze z uwagą tekst Wildsteina. Wszelkie sugerowanie, że pochwala on Hitlera czy III Rzeszę to wyjątkowo podła insynuacja. Obojętność Bronka wobec walki między dwoma frakcjami politycznych gangsterów jest zgoła czym innym. Na podobnej zasadzie trudno szukać wzniosłości w losie szefa NKWD Gienricha Jagodę zgładzonego przez Nikołaja Jeżowa. Natomiast przechwałki Roehma, że jego chłopcy z SA nauczą Niemców tolerancji  pokazują, że bywali homoseksualiści rojący na temat narzucania powszechnej akceptacji dla ich preferencji seksualnych drogą wzięcia społeczeństwa za twarz. Nie jest to żadne uogólnienie, że wszyscy homoseksualiści mają takie ciągoty ale przypomnienie, że rewolucje polityczne skłaniały niekiedy wojujących homoseksualistów do pomysłów na zadekretowanie zmian obyczajowych siłą. Na podobnej zasadzie zwolennicy oddzielenia Kościoła od państwa powinni pamiętać, że w wydaniu bolszewików owo oddzielenie miało formę burzenie cerkwi i rozstrzeliwania prawosławnych kapłanów. A fakt bycia ofiarą III Rzeszy sam z siebie nie jest przepustką do statusu politycznego wzorca. W III Rzeszy masowo prześladowano komunistów, a jednak Niemcy szanując indywidualne cierpienia członków KPD pamiętają, że gdyby w 1933 roku do władzy doszli nie naziści, a bojówkarze spod znaku sierpa i młota, stosowaliby wobec swoich przeciwników z demokratycznej opozycji równie bezwzględne metody jak gestapowcy. To dlatego w tylu miastach byłej NRD – choć nie we wszystkich – Ernst Thaelmann, lider KPD jako patron ulic czy szkół został zastąpiony przez innych demokratycznych patronów. Jest w tekście Wielińskiego jeszcze jedno dwuznaczne zdanie. Co komentator “Wyborczej” miał na myśli pisząc o Wildsteinie, jako o publicyście “chlubiącym się swoją polskością”. Bronek wiele razy atakowany bywał przez niegodziwców i tchórzy, którzy stawiali znaki zapytania nad jego polskością. Czy Wieliński z premedytacją użył akurat takich słów? Semka

Promujcie Tarasa dalej… Facebookowy bohater wszystkich postępowców wciąż na łamach „Gazety Wyborczej”. Tym razem Dominik Taras udzielił wywiadu Dominice Wielowieyskiej. A w wywiadzie tym dzielił się swoimi przemyśleniami na temat życia, kultury, religii i… aborcji. I oby takich wywiadów więcej. Dwukolumnowy tekst pokazuje bowiem całkowitą intelektualną i emocjonalną pustkę organizatora „akcji krzyż”. I choć może to budzić współczucie (jeden z moich profesorów twierdził był, że takim ludziom zwyczajnie należy się współczucie), to jednocześnie wywołuje uśmiech, a także rodzi pytania, jak „GW” może promować kogoś o tak, hmmm… ograniczonych możliwościach. Zacznijmy od refleksji „wolnościowca” na temat tego, co powinno zrobić się z obrońcami krzyża. „We Francji to by wpadła policja, przegoniła i od razu byłby spokój” – opowiada „autorytet GW”, którego policja i straż miejska parokrotnie obiła („piło się piwo w miejscu publicznym czy coś i od razu zwijali, bez sensu”). A że policja nie chciała „zrobić porządku” to za porządkowanie zabrał się Taras i jego kumple. Dlaczego? Odpowiedź także zachwyca szczerością – żeby „wreszcie można było telewizję normalnie oglądać. A nie tylko ten krzyż i krzyż”. Dalej też jest wesoło. Taras dzieli się swoimi przemyśleniami na temat wiary. I tak dowiadujemy się, że był ochrzczony, po komunii, „więc do końca chyba nie jestem ateistą. Ale od Kościoła odwróciłem się już w gimnazjum. Nie wierzę w Boga” – oznajmia Taras. A „GW” nie ma nawet tyle miłosierdzia dla niego, by wyjaśnić mu, że jak ktoś nie wierzy w Boga, to jest ateistą właśnie. Zabawnie też brzmią refleksje młodego „autorytetu” na temat buddyzmu, który rzekomo ma być mu bliski. Otóż istotą tej etyki ma być… – uwaga, uwaga! – zasada: „słuchajcie, nie kłóćmy się, możemy spokojnie porozmawiać przy herbacie”. Potem zaczyna się jazda na Kościół. „…Kościół postęp hamował. Nauką się interesuję, taką bardziej rozwiniętą – fizyką, i wiem, co Kościół w średniowieczu robił. Jeśli ktoś głosił nauki inne niż Kościół, to wiadomo jak kończył” – peroruje Taras. A pani Wielowieyska nawet nie próbuje mu uświadomić, że fizyka – nawet ta najbardziej rozwinięta – nie zajmuje się historią Kościoła w średniowieczu. Nie zwraca mu też uwagi na to, że w średniowieczu nauka rozwijała się wyłącznie wewnątrz świata religii, co w tym okresie oznaczało przede wszystkim wewnątrz Kościoła. Absurd goni absurd. Taras dalej oznajmia, że nie ma nic do religii. „Ale Kościół to jest odrębne państwo, które się zbytnio miesza. Ja jestem antyklerykalny. Po co np. trzymać celibat?” – pyta z triumfem. A mnie szczęka zwisa, bo trzeba naprawdę mieć talent, żeby przejść od odrębnego państwa przez antyklerykalizm, do celibatu. To już jest prawdziwa sztuka pustosłowia i głupoty. Wielowieyska nie szczędzi też ostrzeżeń Tarasowi. I pyta: „Nie boi się Pan zadzierać z Kościołem?”. A on odpowiada: „No tak, czytałem »Kod da Vinci«, wiem jak się takie zadzieranie kończy. Opus Dei i inne takie”. Swoją drogą akurat to zdanie doskonale pokazuje, jakie są źródła wiedzy Dominika Tarasa. A ja ze swojej strony chciałem uspokoić pana Tarasa. Panie Dominiku, Pan się nie boi, Opus Dei ma ważniejsze sprawy niż zajmowanie się ludźmi, którzy nie mają nic do powiedzenia, a zamiast mózgu mają sałatkę z krewetek. Jeśli może się Pan czegoś spodziewać po ludziach Kościoła, to modlitwy o łaskę rozumu. Łaskę, która – jak pokazuje ten wywiad – nie może bazować na naturze. A do redaktorów „GW” mam apel. Promujcie Tarasa dalej. Nikt tak dobrze, jak on nie pokazuje miałkości intelektualnej i braku refleksji zwolenników „akcji krzyż”, niż jego bełkot.

Tomasz P. Terlikowski

Zachód odkrywa religię? Mogłabym pisać o nowej strategii rządu PO. Wcześniej udawał, że rządzi, dziś - że nie rządzi. A naprawdę przygotowuje drakońskie posunięcia z których część (kapitalizacja rent) idzie moim zdaniem w niewłaściwym kierunku.

Ale wciąż myślę o konferencji, która odbyła się w poniedziałek na UW. Konferencja, zorganizowana przez ojca Ziębę z Centrum Solidarności i prof. Marcina Króla, zgromadziła czołowych przedstawicieli filozofii politycznej z Europy Zachodniej: Vattimo, Grey, Avineri, Sloterdijk, Lash, Manent oraz politolog Ivan Krastev. Wspólnym mianownikiem wszystkich wystąpień, w tym mojego było to, iż nie można dłużej zakładać istnienia społeczeństw jako czegoś oczywistego. I z tej perspektywy nasza, "uspołeczniająca" religijność, z ruchem symboli od indywidualnej godności do sprawiedliwości, może być cennym zasobem na przyszłość. Żartobliwie wspomniałam w swoim referacie o "kontrreformacji ateistów. Bo właśnie to zachodni dziedzice tradycji Oświecenia zaczęli zastanawiać się nad religijnością, jako doświadczeniem myślowym. I mówili o konieczności przełamania "obojętnej różnorodności" zsekularyzowanej Europy. To oni dostrzegli, że liberalizm okazał się nieskutecznym narzędziem w komunikowaniu się z wielokulturowym i pozostającym w orbicie na żywo przeżywanych religii światem. Trzeba więc zrozumieć sam fenomen wiary, niezależnie od treści. Ja w swoim wystąpieniu podkreślałam, że religijność to także szczególny stosunek człowieka do samego siebie, z dostrzeżeniem obowiązków (wobec siebie i innych) wypływających z posiadania daru przyrodzonej godności. Rożne religie odmiennie ów dar uzasadniają. Bycie religijnym zawsze oznacza, że to od siebie wymaga się więcej. I właśnie oni, wybitni filozofowie zachodniego świata, przedstawiający się jako "zubożeni" (o moment wiary) teologowie, zaczęli - w kontekście polskiej "Solidarności", zastanawiać się nad epistemologicznymi granicami racjonalności, i nad siłą religii. Religii, wszelako, która nie powinna być upolityczniana, bo to zawsze ją pomniejsza. I to jest źródłem konfliktów, a nie - sama wiara. Bo ta, niezależnie od treści, przede wszystkim nie szuka wroga, ale - wnosi nową perspektywę pojmowania przez człowieka samego siebie. Profesor Jadwiga Staniszkis

Masakra na mazowieckiej drodze i co z tego wynika

1. Po wczorajszym tragicznym w skutkach zderzeniu transportowego Volkswagena z ciężarowym Volvo w wyniku której zginęło aż 18 osób, w mediach rozgorzała dyskusja o rażącym nieprzestrzeganiu przepisów ruchu drogowego, złym stanie polskich dróg, brawurze i nieodpowiedzialności kierowców. Dyskutujący nie są w stanie wręcz zrozumieć jak w niedużym samochodzie transportowym, w którym było tylko 6 fabrycznych miejsc siedzących, mogło podróżować aż 18 osób. Rzeczywiście brawura, nieodpowiedzialność kierowców i innych uczestników ruchu drogowego, nieprzestrzeganie przepisów ruchu drogowego, zły stan polskich dróg to wszystko prawda i to wszystko trzeba napiętnować, być może zmienić przepisy dotyczące zarobkowego przewozu osób ale ta katastrofa każe się zastanowić nad tym co spowodowało ,że aż 18 osób z własnej nie przymuszonej woli zdecydowało się podróżować w takich warunkach?

2. Jeżeli przyjrzymy się tej katastrofie bliżej to okazuje się, że te 18 osób jechało z niedużej wsi w gminie Drzewica w województwie łódzkim do pracy przy zbiorze jabłek w sadach na terenie powiatu grójeckiego polskiego zagłębia sadowniczego. Gmina Drzewica to gmina miejsko-wiejska z jednym kiedyś znanym w całej Polsce, a i na świecie zakładem Gerlach Drzewica największym producentem nakryć stołowych. Jeszcze 20 lat temu przedsiębiorstwo to zatrudniało 5 tysięcy osób i organizowało życie nie tylko w gminie Drzewica ale także w kilkunastu innych. Ta firma miała i żłobek i przedszkole, własną szkołę zawodową, własną służbę zdrowia i własny klub sportowy, który powinien być szerzej znany z sukcesów kajakarzy górskich ,którzy jeszcze w latach 90-tych zdobywali mistrzostwo świata. To wszystko się załamało mimo że nakrycia stołowe Gerlacha uchodzą za jedne z najlepszych na świecie. W tej chwili w dogorywającej już prywatnej spółce pracuje około 300 osób ale i one pewnie niedługo zasilą środowisko bezrobotnych. Bezrobocie w tym rejonie sięga 20% i ludzie są latami bezrobotnymi, a część z nich nawet nie jest się w stanie zarejestrować bo ma 2-3 hektarowe gospodarstwa rolne. Ci ludzie są gotowi się podjąć każdej pracy, która pozwoli zarobić przynajmniej kilkadziesiąt złotych dziennie. Jeżeli do tej pracy można dojechać płacąc kilka złotych w jedną i drugą stronę to nie patrzy się na warunki na tej podróży. Na takich trasach dawno zlikwidowano komunikację PKS-owską, bo nie były to kursy opłacalne. Teraz pozostaje tylko transport własnym samochodem albo transport takimi busami. A ich kierowcy aby się opłacało, muszą wziąć do pojazdu kilkanaście osób wtedy cena za przejazd będzie na tyle niska, że na jej zapłacenie będzie stać bezrobotnych.

3. Takich miejsc jak Drzewica z taką sytuacją gospodarczą i społeczną jest w Polsce co niemiara, tylko to co się tam dzieje nie jest zbyt atrakcyjne dla mediów. A czego nie ma w mediach tego nie ma w rzeczywistości, tak się przynajmniej się w Polsce przyjęło.

Zresztą po co o takich ludziach mówić jak w mediach, królują ludzie sukcesu, a Polska śmiało zmierza do grupy najważniejszych krajów europejskich. Ale one niestety są i podróży ludzi w takich warunkach odbywa się codziennie w różnych częściach Polski setki. Podróży po to aby po przepracowaniu na czarno 10- 12 godzin zarobić 70-80 złotych i wieczorem po 20 wrócić do domu, żeby następnego dnia wstać o 4 rano i na 7 dojechać do pracy. I tak codziennie dopóki ta praca na czarno jest. Tak wygląda życie tych , którzy jak to zgrabnie we wszystkich dyskusjach ujmują socjologowie „ nie skorzystali na przemianach” , a także nie są „młodzi, wykształceni” i nie pochodzą „ z wielkich miast”. Dobrze byłoby, żeby ta wręcz maskara na mazowieckiej drodze nie skończyła się tylko połajankami nieprzestrzegających przepisów drogowych kierowców ale była także refleksją nad losami ludzi w Polsce B, a może nawet Polsce kolejnych liter alfabetu. Jeżeli władze publiczne dalej nie będą zajmowały się losami takich ludzi to za parę lat Polska będzie bardziej podobna do krajów Ameryki Łacińskiej niż krajów w środku Europy, członków Unii Europejskiej.

Zbigniew Kuźmiuk



14 października 2010
Porządek dziubania w stadzie... Św. Tomasz z Akwinu napisał był w jednym, ze swoich dzieł, „Komentarzu do sentencji” bądź w’ Summie teologicznej”, że:” Wspólność dóbr rodzi lenistwo i zrzucanie pracy na innych i prowadzi do walki o korzyści”(!!!!). Popatrzcie państwo- to był XIII wiek od narodzin Chrystusa.. I Takie rzeczy przychodziły  ludziom do głowy.. A dzisiaj nikt nie zwraca na taką  oczywistość uwagi.. I nie można znaleźć w  rządzie jednej osoby, w którą można byłoby rzucić kamieniem.. oczywiście bez winy! I dalej Św. Tomasz z Akwinu uważał, że: ”wspólność dóbr wiedzie do nieładu, któremu zaradza się wprowadzając kontrolę i biurokrację, w rezultacie zbyt wiele władzy skupia się w rękach  rządzących, co unicestwia wolność ludzką”(!!!!). Czy to nie genialne? Tyle wieków temu.. Ale biurokracja ma w nosie Św. Tomasza z Akwinu.. Rozwija się w najlepsze i zawłaszcza coraz większe obszary naszej wolności.. Bo albo biurokracja- albo nasza wolność.. Albo ONI, albo- MY.. I Św. Tomasz z Akwenu był Dominikaninem, ale nie takim jak pan Maciej Zięba, kiedyś związany z KOR-em i Barbarą Labudą - podobno też Dominikanin - organizator hucpiarskich obchodów trzydziestolecia Solidarności.. Jacyś magowie, wizjonerzy czy Kriszynowcy - patronowali tym obchodom.. To oczywiście nie moje „święto”- zwracam jedynie uwagę chrześcijanom-solidarnościowcom.. Ciekawostka: wuj Św. Tomasza z Akwinu był opatem klasztoru na Monte Cassino.(????). Przy pomocy socjalistycznej Unii Europejskiej, budujemy socjalizm wspólnotowy na wielu płaszczyznach, między innymi w gminach. Wybudowanie wspólnej  i gminnej szkoły muzycznej w Radomiu, a jakże okazałej- jak wszystkie budowle socjalizmu dopóki nie zabraknie pieniędzy  i nazwanie Sali koncertowej im. Pendereckiego- to szczyt socjalizmu gminnego.. Nasza wspólna szkoła gminna będzie wszystkich drogo kosztować – jeśli chodzi o utrzymanie- nie wspominając o kilkudziesięciu milionach złotych wydanych na jej wybudowanie.. A patron sali? Czy rzępolenie pana Pendereckiego w ogóle można nazwać  muzyką? Oczywiście de gustibus non est disputandum.. Ale proszę poszukać wśród swoich znajomych choć jednego człowieka, który słucha czegoś takiego jak „ muzyka „ pana Pendreckiego? Tego w ogóle nie da się słuchać, chyba, że ktoś ma zszargane nerwy- i chce jeszcze bardziej pogłębić swój stan.. To jest „ muzyka’ dla rozstrojonych, żeby utrwalić ich w przekonaniu, że nie jest z nimi tak źle.. I jesień tu nie ma nic do rzeczy. Ale jest konstruowany jako autorytet muzyczny i ciągle toczy jakieś wojny o pieniądze gminne w Krakowie na organizowanie festiwali „ muzyki” nowoczesnej.. Pamiętam- chciał jakieś dziesięć milionów złotych na swój festiwal.... Nie wiem czy dostał, czy nie.. I nie wiem ile dostał w Radomiu. To jest tak jak ze sztuką nowoczesną.. Papieża przygniotą meteorytem lub pomalują płótno w kolorach tęczy.. Albo narobią gdzieś w  kącie. Muzyka powinna mieć linię melodyczną, jakiś rytm.. A nie tylko straszyć słuchacza.. Bo wystarczy jak władza nas codziennie straszy przy pomocy środków masowej dezinformacji.. i masowego rażenia. No właśnie. A propos straszenia...  Zdarzył się wypadek za Nowym Miastem, na drodze , którą doskonale znam, bo jeżdżę nią od 12 lat, raz, albo dwa razy w miesiącu.. Zdarzył się wypadek we mgle, zginęło wiele osób. Tragiczna śmierć ludzi, którzy jechali stłoczeni jak sardynki do pracy, którą rząd- swoimi pomysłami związanymi z podwyżkami podatków i regulacjami- likwiduje  bardzo zdecydowanie. Rządowi praca nie jest do niczego potrzebna: ma limuzyny, pieniądze, media do okłamywania ludu i wszelkie przywileje władzy.. To co ich obchodzi los ludzi, którzy walczą o życie swoje i swoich rodzin, przeciw zamierzeniom rządu likwidacji w ogóle pracy w Polsce? Jak tak dalej będzie rządzone- to za kilka lat nikt w Polsce nie będzie pracował, tylko biurokracja będzie żyła z pożyczonych  za granicą pieniędzy.. Które to pieniądze będą spłacali ci, którzy się jeszcze nie narodzili.. Bo na razie ci, którzy się jeszcze nie narodzili, mają na grzbiecie po 20 000 złotych długu, który socjalistyczno- biurokratyczny rząd im nabroił… Same odsetki dochodzą do 40 miliardów złotych(!!!!) Moim zdaniem jest to celowe zadłużanie nas , naszych dzieci i wnuków.. Wszyscy będziemy w niewoli babilońskiej międzynarodówki lichwiarskiej.. Bo lichwiarze muszą zarabiać! I „polski” rząd im to umożliwia.. Ciężko pracujący ludzie, próbujący obyć się bez państwa, samodzielnie jechali do pracy we mgle, i stłoczeni jak sardynki w puszce zapłacili po 2 złote za kurs, a nie po 20 złotych PKS-em.. Bo ich nie było na taką opłatę stać.. Zdarzył się wypadek tragiczny w skutkach, poginęły całe rodziny,   a tu patrzcie państwo co wyrabiają media propagandowe.. Gdyby nie jechali tak stłoczeni - to by żyli(???) A skąd wiadomo, że gdyby ich było o 10 osób mniej to wypadek by się we mgle  nie zdarzył? Czy kierowca jechał z zamiarem śmieci we mgle? I zabicia osiemnastu osób, których doskonale znał, z okolic Drzewicy i którzy dawali mu zarobić bez udziału państwa? I jeszcze sączą informacje, jak o za 70 złotych dniówki pracują po dziesięć godzin.(!!!). Jak można nad trumnami bohaterskich ludzi, walczących o swoje życie i życie swoich rodzin, bo polityka kolejnych  rządów od dwudziestu lat , szczególnie po przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej jest antypolska, reglamentując i ograniczając ludzką pracę- opowiadać takie dyrdymały nie mające nic wspólnego z wypadkiem? Ile krów rolnicy wybili, tylko dlatego, że ”nasi” rządzący zgodzili się na jakiekolwiek limity mleka, cukru, węgla.. Dobrze, że jeszcze nie ma limitów na jabłka - bo pracy byłoby jeszcze mniej! Polikwidować administracyjnie kosztowne cukrownie w Łapach, Lublinie - tylko dlatego, że Unia kazała, bo Unia uważa, że w Unii jest za dużo cukru.. A w Niemczech jakoś cukru nie jest za dużo.. Tylko w Polsce! Sączą umiejętnie marksistowski klasowy punkt widzenia.. Wyzyskiwacz sadownik- wyzyskiwany biedny pracownik najemny.. Taki” wolny najmita”- jak u socjalistki Konopnickiej.. Bo gdyby sadownik opłacił podatek ZUS pracownikom, wynajął  pracownikom klimatyzowany autokar, zapłacił po 200 złotych dniówki i zafundował  im saunę i pracownicy- zgodnie z socjalistycznym Kodeksem Pracy- pracowali  po 8 godzin,. z przerwą na  śniadanie i obiad plus wolne soboty, i gdyby wszystkie jabłka się zmarnowały- bo teraz jest czas sezonowy, żeby je wyzbierać-- to nareszcie Państwowa Inspekcja Pracy, której funkcjonariusze żyją z cudzej pracy, przeciw pracownikom, a po stronie państwa- to wtedy byłoby wszystko dobrze.. Ale jest to utopia, bo gdyby tak mogło być- to by było.. Ale nie jest! Oczywiście to wszystko nie opłacałoby się sadownikowi, a koszty przewyższyłyby zyski.. Ale co to kogo obchodzi! Liczy się czarna propaganda przeciw sadownikom, żeby jeszcze bardziej utrwalić ponury obraz wyzyskiwacza i kułaka.. Pracując 20 dni ludzie zarobią 1400 złotych przy zbieraniu jabłek.. Gdyby z tego państwu , czyli urzędnikom pasożytującym- oddali 400 złotych podatku ZUS i podatek od wynagrodzenia i po 20 złotych państwowemu PKS-owi- to ile by im zostało? Chodzi właśnie o to, że państwo w tym przypadku nic z tego, że ludzie chcieli pracować – nie miało. Bo złe państwo domaga się ciągłego haraczu dla siebie i dla swoich urzędników, których tysiące zalega po rzędach, za to, haraczu za to że człowiek w ogóle żyje, które to życie dał człowiekowi sam Pan Bóg , a nie państwo- który pochwala pożyteczną  pracę. Ale w  dziesięciu przykazaniach nic o obowiązkowym ZUS-e nie wspomina.. Ani w żadnych pismach proroków jego.. Obowiązkowy ZUS jest wymysłem chorego człowieka przeciw człowiekowi.. W Polsce wprowadził go Bolesław Bierut  ps. Tomasz w 1948 roku, a kontynuują kolejne ekipy od tego czasu.. Bankructwo coraz bliżej… Obligatoryjny  ZUS nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem.. I państwo, przy pomocy swoich funkcjonariuszy policyjnych, prowadzi obławy na samochody wiozące ludzi do pracy, do ciężkiej pracy, żeby ich złapać i utrudnić im dostęp do pracy nie obłożonej podatkiem państwowym.. Bo Niemcy przynajmniej robili obławy wywożąc przymusowych robotników do Rzeszy.. A gdzie socjalistyczne państwo polskie chce wywieźć złapanych Polaków chcących popracować sobie w wolnej strefie , w wolnej od macek państwowych? Żeby utrzymać siebie i swoje rodziny? Zbliża się zima, potrzebny jest opał i węgiel.. Kopalnie częściowo już polikwidowane i cena węgla poszła do góry, bo zmniejszyła się podaż.. Cena  tony dochodzi do 800 złotych.! Lewicowi  ekolodzy chcą polikwidować palenie węglem.. Ceny są  dzięki rządzącym , którzy zapędzili nas do reglamentacyjnej Unii Europejskiej.. Do państwowego lasu nie bardzo, bo jak złapią- to mogą  wykończyć karami... Zresztą w lesie nawet nie wolno się powiesić. Zakaz wstępu samobójcom!. Choć las jest przecież wspólny, skoro jest wspólny, to dlaczego tylko leśnicy( biurokracja leśna) mają z niego czerpać korzyści? I biurokracja państwowa oraz ekoterroryści.. I ta aktywistka, przebrana za dziennikarkę z mikrofonem, pytająca zbierającego jabłka a stojącego na drabinie- czy jest zadowolony z pracy przy zbieraniu jabłek? Bezczelność- to jest za słabe słowo! Propagandowy bandytyzm, żeby cała Polska widziała jaka to poniżająca praca. A kto doprowadził do sytuacji, w której ludzie w desperacji czepiają się wszystkiego? Czepiliby się nawet brzytwy ! Byleby przeżyć. Bo ONI walczą o przeżycie, a nie o kolejne premie i limuzyny.. Wzorem Idi Amina - ludożercy. A co mają robić? Ku satysfakcji rządzących powywieszać się w państwowych lasach podczas mgły? I jeszcze ględzą niestrudzenie i namolnie, że gdyby byli pozapinani w pasy.. To by poginęli w pasach! Ciszej nad tą trumną! Propagandowe urwisy.. Ludzie bez honoru i hucpiarze, dla których każda okazja jest okazją do szerzenia fałszywej  ideologii. Precz z komuną! WJR

PREZYDENT KOMOROWSKI JUŻ WIE! Spośród wszystkich wywiadów prezydenta Bronisława Komorowskiego najwyżej cenię ten z ubiegłego tygodnia, w którym objaśnia, jak — jego zdaniem — doszło do katastrofy pod Smoleńskiem. Przypomnę, że w polskim systemie konstytucyjnym prezydent jest głową państwa, zwierzchnikiem sił zbrojnych, pochodzi z wyborów powszechnych i gwarantuje ciągłość władzy państwowej. W tym sensie można traktować go jako symbolicznego następcę królów, naczelników i innych prezydentów, osobę ucieleśniającą majestat Rzeczypospolitej, stojącą na straży naszego bytu państwowego. Tyle w teorii, a teraz wspomniany wywiad.
Dziennikarka pyta: Monika Olejnik: 10 kwietnia to była katastrofa niewyobrażalna, w tej katastrofie zginęło dziewięćdziesiąt sześć osób, obecny prezydent, były prezydent, czy sądzi pan, że ktoś powinien za to ponieść odpowiedzialność, za ten bałagan, który był z jednej i z drugiej strony, tak jak czytałam reportaż w „Gazecie Wyborczej”, to miało być tak, po polsku „jakoś to będzie” i po rosyjsku „też jakoś to będzie”. Bronisław Komorowski : Pani redaktor, wydaje mi się rzeczą ważniejszą od pytania, kto powinien ponieść odpowiedzialność jest pytanie o to, jak do tego doszło. I na to drugie pytanie dopiero odpowiadają prokuratury w obu krajach i komisja międzynarodowa. Ja nie mam żadnej wielkiej satysfakcji z tego, że na samym początku, proszę znaleźć ten wywiad, mówiłem o tym, że w moim przekonaniu, jak zawsze w tego rodzaju przypadkach jest, decyduje splot okoliczności, który mogły mieć miejsce i po stronie polskiej i po stronie rosyjskiej, i że zawsze jest wiele przyczyn, tylko one skutkują katastrofą w momencie sprzyjającym, jakim była po prostu mgła bardzo nisko zalegająca tereny nad lotniskiem. I wydaje mi się, że najpierw ustalmy powody dramatu, a dopiero potem szukajmy winnych. Na pewno przy okazji katastrofy, jak zawsze przy okazjach katastrof lotniczych, w wojsku, poza wojskiem ujawniają się też różne mankamenty systemu rozwiązań prawnych, zarządzania przestrzenią powietrzną, a techniką itd., itd.

Monika Olejnik: No tak, ale mieliśmy katastrofę CASY, gdzie zginął kwiat naszego lotnictwa i nie wyciągnięto żadnych wniosków. Bronisław Komorowski : No, nie, mi się wydaje, że wyciągnięto szereg...
Monika Olejnik: No nie, no bo znowu mnóstwo generałów poleciało do Smoleńska. Bronisław Komorowski : Ale nie, to są dwie różne kwestie. Wie pani, to możemy do tego za chwilę wrócić, bo tu oczywiście, to jest problem istotny, ale wie pani, jest tak, że jak przy katastrofie rzeczywiście wychodzą różne mankamenty, a w systemach zabezpieczenia, a w systemach łączności, a w systemie podejmowania decyzji, a w relacjach między pilotem a vipami itd., itd., to warto zbadać, to się bada i z tego trzeba wyciągać wnioski. Natomiast nie jest tak, że na przykład błędy w zakresie, ewentualne błędy w zakresie zabezpieczania lotniska miały istotny wpływ na katastrofę. No katastrofa była spowodowana lądowaniem w nieodpowiednich warunkach, bez wystarczającej wiedzy o sytuacji na ziemi.

Monika Olejnik: No tak, ale jeżeli pilot nie wiedział, że jest wąwóz, jeżeli dostał dokumenty, w których nie było mowy o tym, że jest wąwóz to nie miał też... Bronisław Komorowski : Więc ja chciałem pani powiedzieć, to potwierdza moją tezę, że zawsze się ujawnia tysiąc mankamentów, które warto przebadać, ale tak naprawdę zadecydował według mnie fakt lądowania w warunkach, których lądowanie nie powinno mieć miejsca.

Monika Olejnik: Już w marcu ambasador Bahr pisał pisma do ministerstwa spraw zagranicznych, w których mówił o tym, że lotnisko smoleńskie nie jest przygotowane w ogóle do lądowania. Bronisław Komorowski : No właśnie, no to potwierdza to, co mówiłem, uważam, że tak trzeba to wszystko przeanalizować, ale nie należy, mnożąc różne sygnały o jakiś wątpliwościach, a nawet gdzieś tam o jakiś błędach nie należy tworzyć wrażenia, że zadecydowało coś innego...

Monika Olejnik: Ale nie wiemy. Bronisław Komorowski : ...niż lądowanie w nieodpowiednich warunkach, w których lądowanie nie powinno nastąpić.
Monika Olejnik: Tak, ale prokuratura nie wykluczyła zamachu, cały czas bada też sprawę, czy był zamach. Bronisław Komorowski : No bada, ale taka jest moja opinia, że nikt rozsądny poza, no prokuratura ma obowiązek zbadać wszystkie wątki i to robi, ale chyba nikt rozsądny nie ma wątpliwości, że zadecydował fakt lądowania w najbardziej fatalnych warunkach atmosferycznych. To zadecydowało, reszta to są jakieś dodatkowe elementy, którymi warto się zajmować, warto je badać, choćby nawet po to żeby być mądrzejszym na przyszłość, ale podstawowe pytanie, najważniejsze to jest zbadanie, jak doszło i dlaczego doszło do lądowania w tak złych warunkach atmosferycznych. Skąd prezydent wie, że winę za katastrofę ponoszą „nieodpowiednie warunki”? — nie wiadomo. Z pewnością rację ma natomiast, kiedy mówi, że nikt rozsądny nie będzie przeczył, że powodem wypadku była przede wszystkim decyzja pilotów o lądowaniu. Gdyby nie zdecydowali się lądować, samolot by się nie rozbił, to jasne. Logika bez zarzutu, nic dodać, nic ująć. Jestem rozsądny i nie będę przeczył tak oczywistym wnioskom. Ale na tym nie koniec. Wywiad pokazuje bowiem pewną tendencję, którą należałoby jakoś przyporządkować w szerszym kontekście sytuacyjnym. Tam do diaska, przecież my nie jesteśmy u cioci na imieninach, i nie rozmawiamy z wujkiem Heniem, który jutro idzie do szkoły palić w kotłowni, a dziś przy okazyjnej wódce spiera się z chrześniakiem Pawełkiem, który jest pięknoduchem i w ogóle jest przecież młody. Interpretację katastrofy smoleńskiej przedstawił nam sam Prezydent RP, osoba oficjalna, w stosunkach urzędowych, dokonująca w imieniu państwa czynności prawne. Jego wypowiedzi śledzą i skrzętnie odnotowują służby innych krajów. Co istotne, za chwilę prezydent będzie składał ewentualne zastrzeżenia strony polskiej do raportu MAK, a więc uczestniczył w analizie i weryfikacji rosyjskiego dokumentu objaśniającego przyczyny katastrofy! Jak w takiej sytuacji traktować jego oświadczenie, które zawiera mocną i pryncypialną tezę o winie pilotów i okoliczności przyrody? Wyobraźmy sobie, że w kombinacie ktoś kradnie worki z cementem i w końcu poirytowany kierownik wzywa kontrolę. Proszę pana — mówi do kontrolera — kradną na potęgę. Świnie… Worek leżał tu, tu i tu… pokazuje palcem. - Wszystko wynieśli! Patrzeć jak wezmą się za deski, a potem wywiozą mi żwir. - Może trzeba pilnować? nieśmiało odezwał się kontroler. - Panie, a co to da… W zeszłym roku pilnowałem i też wynieśli! Niech pan to zbada, mam do pana pełne zaufanie, bo choć pana nie znam, a ludzie plotkują, że na boku bierze pan w łapę, to przecież widziałem pana pieczątkę, a na niej jest napisane: „niezależny kontroler”. Tylko, proszę pana, proszę jeszcze chwilę… - Tak? — zainteresował się kontroler. - … bo wie pan, po mojemu to jest tak, że kradnie Pilich z Wojdakiem. W sumie sprawa jest prosta, inaczej tego wyjaśnić się nie da. Wystarczy, że pan… - Taaaak… No, ale w takim razie po co mam badać, skoro pan wszystko wie? — przytomnie zapytał kontroler. - A… widzi pan, to nie jest takie proste. Oczywiście, że wiem, ale jednak to pan musi mi to powiedzieć. Nauczycielka w szkole też pyta dzieci na egzaminie, ale to nie oznacza, że nie zna odpowiedzi i chce się czegoś od nich dowiedzieć. Rozumie pan? Kontroler rozumiał i poczuł się w obowiązku, żeby kierownikowi pomóc. Przyszło mu do głowy, że kierownik będzie zadowolony, kiedy dowie się jak bardzo ma rację, a śledztwo poprowadzone w tym kierunku jest bezpieczne i skazane na sukces, również w dobrze pojętym kontrolerskim interesie jego samego. „Chcesz, masz! — pomyślał — nie będę robił afrontów wobec takiego pięknego zaproszenia. Klient oczekuje, klient sobie życzy, nasz klient nasz pan. Aż nadto mi powiedziałeś, byłbym głupi, gdybym z tego nie skorzystał”. Historia kończy się dobrze. Pilich z Wojdakiem poszli siedzieć, cement dalej znika z budowy, kierownik awansował na podsekretarza stanu, a kontroler w zeszłym roku wykończył piętro w szeregowcu. Co zrobi prezydent B. Komorowski, kiedy dostanie do lektury raport MAK-u?, nie wiadomo. Być może odnotuje na marginesie: „Dobra robota! Panie generale Kozieju, no, musimy w końcu, prawda, poprawić te procedury! Niech pan do regulaminu koniecznie dopisze punkt, żeby więcej nie latać do Smoleńska jak jest mgła. Prezydent (podpis nieczytelny)”. referent

RODZICE KAPITANA PROTASIUKA: TO BYŁ ZAMACH Z państwem Lucyną i Władysławem Protasiukami, rodzicami mjr. pil. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem, rozmawia Marta Ziarnik

Od pierwszych chwil po katastrofie pod Smoleńskiem ruszyła kampania medialna, której celem jest obarczenie odpowiedzialnością za nią Państwa Syna - mjr. Arkadiusza Protasiuka, i całej załogi. Władysław Protasiuk: - Ależ o czym my mówimy?! Przecież nasz Syn miał żonę i dwoje małych dzieci, które kochał nad życie. Był młody, zdolny i przebojowy, i kochał życie. Był też ogromnie odpowiedzialnym człowiekiem.
"Gazeta Wyborcza" zarzuca Państwa Synowi, że nie odbył odpowiednich szkoleń, nie miał kwalifikacji, dlatego popełnił błędy. W.P.: - Syn miał najwyższe uprawnienia i na samoloty cywilne, i na Tu-154M. Latał też nie na jednym samolocie, ale na wielu różnych. Lucyna Protasiuk: - Nieraz zarzucano w mediach, że piloci cywilni nie postąpiliby tak, jak postąpiła załoga maszyny z prezydentem na pokładzie, która 10 kwietnia leciała do Smoleńska. Tylko nikt nie mówi o tym, że Arek - choć nie pracował w liniach cywilnych - to miał już wszystkie potrzebne do tego uprawnienia. Nie można więc mówić, że nie wiedział, jak ma się zachować. On te wszystkie dodatkowe uprawnienia robił sam dla siebie i za własne pieniądze, gdyż chciał się ciągle doszkalać.
Pracownicy 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego po przejściu na emeryturę (która następuje w młodym wieku, po zaledwie kilku latach pracy) nie mają żadnych problemów w znalezieniu pracy u prywatnych przewoźników. Wszyscy oni przyjmowani są z otwartymi ramionami, gdyż są świetnie - i to pod każdym względem - wyszkolonymi pilotami. Dla prywatnych linii lotniczych liczy się ich doświadczenie i wyszkolenie. I tak jak już wspomniałam, Arek dla siebie samego, dla poszerzania własnych umiejętności i dla satysfakcji robił kursy na cywilne loty. On sam podnosił swoje kwalifikacje i nikomu się tym nie chwalił. Jego dowódcy dowiadywali się o tych kolejnych kursach dopiero później, gdy Arek już je ukończył. I nierzadko byli zaskoczeni jego postawą, jego pociągiem do nauki i chęcią pogłębiania swoich umiejętności, kwalifikacji. W.P.: - Nawet miesiąc przed katastrofą Syn przeszedł dodatkowo kurs na ratownika medycznego. Gdy pytaliśmy go, po co mu kolejny kurs i czy nie lepiej, żeby poświęcił ten czas sobie i rodzinie, on nam odpowiadał, że ma małe dzieci i nigdy nie wiadomo, co może się jeszcze przydać. Tłumaczył nam też, że może te umiejętności wykorzysta kiedyś w pracy.

Za sumienną pracę Państwa Syn został nagrodzony. L.P.: - Tak. W 2005 roku dostał Brązowy Medal "Za Zasługi dla Obronności Kraju". Pośmiertnie też przyznano mu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Tuż po katastrofie pracownicy smoleńskiej wieży mówili, jakoby załoga polskiego samolotu źle znała język rosyjski... W.P.: - Ależ bzdury totalne! Arek bardzo dobrze znał rosyjski, porozumiewał się w tym języku bez najmniejszego problemu. Świetnie znał też język angielski. L.P.: - Tego typu oskarżenia są dla mnie niewyobrażalne. Arkadiusz znał przecież świetnie język rosyjski. Szkoła w Dęblinie przykłada do języków dużą wagę. I przecież to nasz Syn odprowadzał Tupolewa na remont do Samary, a później go stamtąd odbierał, gdyż najlepiej mówił po rosyjsku. Świetna znajomość tego języka jest bowiem w przypadku mniejszych rosyjskich lotnisk niezbędna, gdyż na tych lotniskach wieża słabo porozumiewa się w języku angielskim, przez co cała komunikacja przebiega niemal wyłącznie w języku rosyjskim. Język angielski jest obowiązkowy jedynie na większych, międzynarodowych lotniskach, takich jak chociażby lotnisko w Moskwie.
Jak Państwo radzą sobie z konsekwentnym przypisywaniem winy Synowi? Przodują w tym Rosjanie i część dziennikarzy. W.P.: - To, co jest powielane w mediach, to nic innego, jak tylko fałsz. To są jedynie domysły. A my przecież wiemy, kogo przez tyle lat wychowywaliśmy. Wiemy, jakim Arek naprawdę był człowiekiem. U niego nie mogło być żadnych pomyłek, żadnych niebezpiecznych ruchów. W mediach jednak będzie się mówić inaczej, bo tak chce Rosja.
Zaraz po katastrofie niektóre gazety zamieściły krótkie wywiady z Państwem. Te same tytuły później rozpisywały się o winie kapitana. W.P.: - Pani redaktor, my żadnych wywiadów nie udzielaliśmy. Na samym początku dzwoniło mnóstwo dziennikarzy, a nawet przychodzili do domu. Oni sami - na podstawie jednego naszego zdania - nadbudowywali wokół tego całą historię. Wkładali w nasze usta słowa, których nie powiedzieliśmy. Robili też zdjęcia z ukrycia, chociaż nie wyrażaliśmy wcześniej na to zgody. Dlatego też stwierdziliśmy, że już nigdy nie będziemy z dziennikarzami rozmawiać. Postanowiliśmy zrobić wyjątek dla "Naszego Dziennika", bo jako jeden z nielicznych nie feruje wyroków bez dowodów i pisze prawdę. L.P.: - Te tytuły, choć tak z nami postąpiły, miały jeszcze czelność dzwonić do nas po jakimś czasie po komentarz, wywiad, zdjęcia itp. Oni nie mają najmniejszych skrupułów.
Największa pasja – latanie Państwa Syn urodził się w Siedlcach, ale gdy był małym chłopcem, przeprowadzili się Państwo do Olkusza. Jak to się stało, że po latach rozpoczął naukę w Dęblinie? W.P.: - Tak, zarówno Arkadiusz, jak i jego młodszy brat podstawówkę kończyli w Olkuszu. Gdy ukończył ósmą klasę, jak gdyby nigdy nic oświadczył nam jednak, że chce iść do liceum w Dęblinie.

Skąd pomysł, by swoje życie wiązać właśnie z lataniem? Był w rodzinie jakiś pilot? W.P.: - Nie, w naszej rodzinie nie mamy pilotów. Dla nas też było olbrzymim zaskoczeniem, gdy pewnego dnia Arek oświadczył nam ni z tego, ni z owego, że idzie do szkoły lotniczej. Zawsze bowiem wykazywał dużą smykałkę do elektroniki, spraw technicznych itp., więc sądziliśmy, że będzie chciał w tym kierunku kończyć szkoły. Nawet wychowawczyni ciągle namawiała Arka, by poszedł na matematykę, gdyż miał wybitne zdolności w tym kierunku. L.P.: - W sumie to dowiedzieliśmy się o planach Arka w momencie, gdy Syn dostał nagle wezwanie na badania lekarskie, które są wymagane podczas przyjęcia do Liceum Lotniczego w Dęblinie. Tak więc dowiedzieliśmy się o jego planach pośrednio. Dopiero wówczas powiedział nam, że chce zostać pilotem.
Państwa Syn ukończył w Dęblinie nie tylko czteroletnie liceum, ale później także Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych. Jak wspominał spędzone tam lata nauki? Nigdy nie żałował swojej odważnej decyzji? W.P.: - Arek był bardzo zadowolony z decyzji o wyborze szkoły i zawodu. Latanie to była jego największa pasja.
Jego wychowawcy mówią, że był bardzo dobrym uczniem. W.P.: - To nie jest tak, że staram się chwalić Syna, ale z nauką nigdy nie miał żadnego kłopotu. Już od pierwszej klasy podstawówki miał same piątki. L.P.: - Arek zawsze miał same piątki i przynosił świadectwa z czerwonym paskiem.
Jaki miał kontakt z kolegami? L.P.: - Arek był bardzo lubiany wśród kolegów i nauczycieli. Świadczy o tym także to, iż zawsze był liderem w swojej grupie, klasowym przewodniczącym oraz organizatorem wielu inicjatyw. Zawsze czynnie brał udział w życiu klasy i szkoły i nie miał problemów, by integrować się z kolegami. Był radosnym, pełnym wigoru chłopcem i za to wszyscy go kochali.
Po ukończeniu Wyższej Szkoły Oficerskiej Państwa Syn został skierowany do latania z najważniejszymi osobami w państwie. L.P.: - To prawda. Po zakończeniu studiów w Dęblinie Arek od razu dostał przydział do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego w Warszawie i po wylataniu odpowiedniej liczby godzin, po licznych kursach, mógł zacząć przewozić ważne osoby. I choć trwało to jakiś czas, to i tak stosunkowo szybko udało się mu spełnić wszystkie wymagania. W.P.: - Syn najpierw latał na jakach, by później przerzucić się na Tupolewy. Tak więc miał praktykę na różnych maszynach.
Ten przydział to było olbrzymie wyróżnienie dla świeżo upieczonego absolwenta. L.P.: - Oczywiście. Ale zasłużył na to, ponieważ był jednym z najlepszych studentów. Dzięki temu wszedł do nielicznego grona pilotów, którzy mogą przewozić m.in. głowy państw. Mówię głowy, ponieważ - jak pokazuje chociażby przykład Gruzji - czasami na pokładzie samolotu znajdowało się po kilku prezydentów.
Pamiętają Państwo, po jakim czasie od przyjęcia do 36. Pułku Państwa Syn po raz pierwszy samodzielnie wiózł jakąś ważną osobistość? W.P.: - Arek nigdy się nie chwalił takimi rzeczami. Na temat swojej pracy, pracy w wojsku, nigdy nie chciał się wypowiadać. Można wręcz powiedzieć, że ten temat był dla niego tematem tabu. L.P.: - Nigdy nie przynosił spraw związanych z pracą do domu. Po powrocie z pracy poświęcał się w stu procentach rodzinie.
I nigdy nie zadzwonił do Państwa, mówiąc np.: "Mamo, tato, jutro lecę z prezydentem do..."? W.P.: - Nie. Absolutnie nigdy czegoś takiego nie powiedział. Czasami jak dzwonił, to mówił tylko, że ma następnego dnia wylot np. do Stanów Zjednoczonych. Ale z kim i po co, to nigdy nie mówił. L.P.: - Jeśli dopytywaliśmy, z kim leci, to mówił jedynie: "Dowiecie się z telewizji". Arek chciał pewnie w ten sposób chronić nas, byśmy się nie martwili. Inna kwestia, że pewnie nie mógł zdradzać takich informacji.
Jednak o tym, że 10 kwietnia leci do Smoleńska m.in. z prezydentem Lechem Kaczyńskim, Państwo wiedzieli? W.P.: - Tym razem wiedzieliśmy, bo dużo wcześniej o tym locie mówiły media. L.P.: - Jednak gdy dzień przed tym - tragicznym, jak się później okazało - lotem Syn zadzwonił do nas, powiedział tylko, że jutro leci do Smoleńska. Nie powiedział jednak, z kim. Mówił też, że po powrocie leci za ocean i że wraca dopiero w przyszły piątek.
I to była Państwa ostatnia rozmowa z Synem? W.P.: - Tak, ostatnia... L.P.: - Na samym końcu powiedział jeszcze tylko: "Do zobaczenia, mamo"...
Arek promieniował radością Wiele osób, z którymi rozmawialiśmy, wspomina Państwa Syna jako osobę niesłychanie zdyscyplinowaną. L.P.: - Arek był nadzwyczaj sumiennym, zorganizowanym i dokładnym młodzieńcem, a przy tym bardzo otwartym na ludzi i nowe wyzwania. Od małego był bardzo odpowiedzialny, z troską zajmował się o rok młodszym bratem. To było wręcz niespotykane. W.P.: - I ta dokładność była jego znakiem rozpoznawczym. Arek był sumienny do tego stopnia, że przed każdym lotem opracowywał dodatkowo w domu plan i trasę lotu, na bieżąco sprawdzał pogodę na trasie itp. A wszystko po to, by być jak najlepiej przygotowanym do pracy.
Interesował się jednak nie tylko lotnictwem. L.P.: - To była jego największa pasja, ale nie jedyna. Arek kochał wodę i góry. Bardzo lubił sport. Już w szkole został ratownikiem WOPR i kochał jeździć z nami na żagle. W.P.: - Poza tym interesował się wieloma innymi sprawami. Studiował przecież politologię na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, a także ukończył studia podyplomowe w zakresie integracji europejskiej i bezpieczeństwa narodowego na Wydziale Cybernetyki Wojskowej Akademii Technicznej.
Czego oczekiwał od pracy i swoich współpracowników? W.P.: - Arek w ubiegłym roku mógł już iść na wojskową emeryturę i rozpocząć pracę w tzw. cywilu. Ostatecznie jednak zdecydował się zostać, by dalej służyć w wojsku. Kochał to, co robił.

Zrezygnował z możliwości lepiej płatnej pracy w cywilnych liniach lotniczych, by służyć Ojczyźnie. Państwo należycie podziękowało mu za jego oddanie? L.P.: - Arkadiusz został - jak każdy wojskowy znajdujący się na pokładzie Tu-154M - odznaczony pośmiertnym awansem. Rodzina mogła w trudnych chwilach liczyć też na pomoc 36. Pułku, na opiekę w czasie pogrzebu itp. Nie określałabym tego jednak jako opieki ze strony państwa. Ta pomoc pochodziła od kolegów i przełożonych Arka z 36. Pułku. To oni organizowali się, by nam w miarę możliwości pomagać. W.P.: - A ta pomoc była bardzo potrzebna zwłaszcza w momencie, gdy przyjechaliśmy do Warszawy na odbywające się na placu Piłsudskiego uroczystości żałobne. Dlatego też chcielibyśmy za tę pomoc i pamięć serdecznie podziękować przełożonym i kolegom Arka z pułku.
Byli Państwo w niedzielę w Smoleńsku, z prezydentową? L.P.: - Pojechała tylko synowa, gdyż my z mężem nie byliśmy - fizycznie - w stanie odbyć takiej dalekiej podróży. Zresztą nie nadajemy się na tego typu spotkania twarzą w twarz z tym miejscem, które dla nas jest miejscem tragedii. Jest to dla nas zbyt bolesne. Ta tragedia jest jeszcze zbyt świeża.
W Smoleńsku Ewa Komorowska, wdowa po wiceministrze obrony Stanisławie Komorowskim, powiedziała, że choć "rozbitego na tysiące kawałków samolotu nie da się już złożyć", to jednak "serca rodzin to żywa tkanka, która się odnawia", "zależy tylko, czym będziemy ją karmić". Zaapelowała też, byśmy karmili się miłością i dobrą pamięcią o naszych bliskich. Słowa piękne, ale czy rzeczywiście media i rządzący pozwalają, by społeczeństwo karmiło się tą dobrą pamięcią o ofiarach tego tragicznego lotu, a zwłaszcza o jego bohaterskich pilotach? L.P.: - Jest wręcz odwrotnie... W.P.: - Jak mogą wprowadzać w życie ten apel, skoro od pierwszych chwil po katastrofie ciągle nam wmawiają - bez przedstawiania jakichkolwiek merytorycznych dowodów - że załoga i prezydent usiłowali popełnić zbiorowe samobójstwo?! L.P.: - Raptem po katastrofie, w mediach i nie tylko, zaroiło się od samych specjalistów. Wszyscy są "ekspertami" od katastrof, którzy mogą ferować wyroki, choć nie mamy żadnych dowodów w postaci chociażby czarnych skrzynek czy raportu MAK. Każdy jest specjalistą technikiem, specjalistą mechanikiem, który może mówić o świetnie działającej maszynie i wreszcie każdy jest psychologiem mówiącym społeczeństwu, jak piloci się zachowywali, a jak powinni się zachować w takiej sytuacji. I dziwnym trafem ci wszyscy "eksperci" wiedzą bezapelacyjnie, że na pokładzie wszystko działało, jak należy, a wina za katastrofę spoczywa na pilotach...
Ekspertem może być każdy, co gorsza, ciężkie oskarżenia nie niosą żadnych konsekwencji. L.P.: - Otóż to. A przecież żaden z ekspertów nie jest w stanie w 100 proc. powiedzieć, co tam rzeczywiście się wydarzyło. Bo nie było tam tylko jednego powodu, czynnika, który doprowadził do tej strasznej tragedii. Żadne też głosy ekspertów mówiących o tym, że np. piloci powinni się w tamtej sytuacji zachować tak i tak - bo tak zakładają standardy, nie może być traktowany jak wyrocznia. Nikt bowiem nie wie, jakie rzeczywiście warunki panowały na pokładzie - m.in., jakie urządzenia działały, a jakie nie. Zdaję sobie sprawę z tego, że w ostatnich chwilach w kabinie panował olbrzymi stres, ale Arek potrafił sobie radzić w takich momentach, potrafił działać racjonalnie. Dlatego też jestem pewna, że gdyby miał tylko prawidłowe naprowadzenie ze strony wieży, wyszedłby z tego cało - pomimo mgły i złych warunków... W.P.: - Jestem pewny, że w tych warunkach, jakie wówczas panowały, mój Syn robił wszystko, co w jego mocy, by uratować swoich pasażerów. Zagwarantowanie bezpieczeństwa pasażerów i współpracowników zawsze było jego priorytetem.
Wcześniej przyszło już Państwa Synowi latać w równie złych warunkach? L.P.: - Oczywiście. Arek nieraz już latał, lądował i startował w ciężkich warunkach. Chociażby w czasie lotu z Haiti i z Chin, kiedy to awarie Tupolewa (na marginesie tego samego, który rozbił się pod Smoleńskiem) zmuszały Syna do awaryjnych lądowań itp. W.P.: - Jednak nie będzie innych przyczyn katastrofy. Nie można podawać innych, prawdziwych, ponieważ to doprowadziłoby do zapaści w stosunkach sąsiedzkich. Niewykluczone, że mogłoby to doprowadzić nawet do kolejnej katastrofy...
Nie obawiają się Państwo, że kampania oszczerstw doprowadzi do sytuacji zmęczenia tym tematem, by w końcu pod naporem kolejnych "sensacji" porzucono meritum tej sprawy. L.P.: - Ma pani rację. Chodzi w tym o odwrócenie uwagi od istoty katastrofy smoleńskiej. O zrzucenie za wszelką cenę winy na pilotów i prezydenta. I bez względu na to, co wykaże jedna czy druga komisja, to i tak będzie wina pilotów, bo oni nie mogą się już obronić.
Może mogłyby ich bronić stenogramy, gdyby nie to, że od razu czarne skrzynki dostały się w ręce Rosjan. W.P.: - Dobrze wiemy, że te rejestratory są już tak zmanipulowane, że prawdy się z nich nie dowiemy. Przy dzisiejszej technice można wszystko. I dlatego mamy to, co Rosja chce, żebyśmy mieli. Ale już takim ostatecznym gwoździem do trumny były słowa ministra mówiącego, że my tych ostatnich chwil nagrania nie poznamy, bo są one zbyt drastyczne. To już zakrawa o trybunał. Jakim też prawem nasz rząd pozwolił Rosjanom, a zwłaszcza MAK, zabrać należące do państwa polskiego czarne skrzynki z Tu-154M, bez zrobienia wcześniej (i to publicznie) zapasowych kopii? Czy coś takiego zdarzyło się w innym kraju? Dlaczego też premier Donald Tusk i prezydent Bronisław Komorowski nic nie mówią o wieży w Smoleńsku i jej zaniedbaniach, o jej celowym wprowadzaniu pilotów w błąd? Dlaczego udają, że nie ma problemu?
To konsekwencja strategii porzucenia przez rząd zdecydowanych działań na rzecz wyjaśnienia katastrofy. W.P.: - Zgadza się. L.P.: - My również uważamy, że to rząd powinien od razu wystąpić do Rosji o przekazanie nam czarnych skrzynek i wraku samolotu, gdyż jest to nasza własność. Tymczasem nie podjął nawet takiej próby. Chcemy prawdy, nawet najtrudniejszej, ale prawdy
Jak dowiedzieli się Państwo o katastrofie? W.P.: - W sobotę rano zadzwoniła do nas bratowa żony i zapytała, czy Arek poleciał do Smoleńska. Powiedziała wtedy, że doszło do katastrofy... L.P.: - Nie mogliśmy w to uwierzyć. Cały czas mieliśmy nadzieję, że jednak w ostatniej chwili odwołali go, że poleciał ktoś inny. Od razu włączyliśmy telewizor i zadzwoniliśmy do synowej. Ale ona nie odbierała telefonu. Wówczas dotarło do nas, że Arek tam jednak poleciał... W.P.: - Później zadzwonił nasz młodszy syn z tragiczną wiadomością. Świat się nam wówczas zawalił na głowę.
Kto poleciał do Moskwy na identyfikację? W.P.: - Młodszy syn, gdyż my nie byliśmy w stanie. Ale gdy tam był, nie zidentyfikował ciała Arka. L.P.: - Nie mógł, bo Rosjanie twierdzili, że nie ma jeszcze ciała kapitana. Dlatego pobrali od Krzysztofa jedynie materiał DNA, na podstawie którego mieli przeprowadzać badania genetyczne. Nic więcej nie wiemy, gdyż młodszy syn nie chce o tym w ogóle mówić. Nie jest w stanie.
Dużo czasu zajęła identyfikacja Państwa Syna? L.P.: - Ciało Arkadiusza wróciło do Polski jako ostatnie - wraz z 20 pozostałymi trumnami. Było to w piątek, 23 kwietnia. Wraz z nim przylecieli pozostali członkowie załogi.
Jakie rzeczy osobiste Rosjanie zwrócili rodzinie? L.P.: - Synowa dostała mundur, ale my go jeszcze nie widzieliśmy. Podobno jednak był czysty i cały, czyli nie brudzony błotem - jak w pozostałych przypadkach. Jedynie bardzo mocno pachniał paliwem. W.P.: - Koledzy Syna dali nam jeszcze jego czapkę, która była na nabożeństwie. Teraz ma ją wnuczek.
Jeśli więc mundur był czysty, a sam kokpit nie uległ tak dużemu zniszczeniu jak pozostałe części samolotu, to dlaczego tak dużo czasu zajęło znalezienie ciała Państwa Syna? W.P.: - Też chcielibyśmy to wiedzieć! Przecież co jak co, ale zlokalizować pilotów, to był najmniejszy problem - chociażby ze względu na miejsce. To wszystko jest bardzo dziwne. Nawet nie wiemy, czy w tej trumnie, którą dostaliśmy, jest chociaż kawałek naszego dziecka... L.P.: - Otrzymaliśmy przecież jedynie akt zgonu. Żadnego dokumentu potwierdzającego badania DNA, potwierdzającego tożsamość naszego Syna, nie mamy. Nikt z rodzin nic takiego nie dostał. To skandal!
Będą Państwo domagać się ekshumacji i ponownej sekcji zwłok? W.P.: - Pani redaktor, to jest jak walka mrówki ze słoniem. Ja niczego dobrego po Rosjanach się nie spodziewam. Służyłem kiedyś z nimi w wojsku i wiem, jaki to jest naród, jak przełożeni potrafią być bezwzględni.
Jak Państwo oceniają stan śledztwa? W.P.: - To jest zwykła farsa! L.P.: - Gdyby Rosja nie miała nic do ukrycia, to dawno już oddałaby nam dokumenty, oddałaby nam czarne skrzynki itp.
Państwa zastrzeżenia dotyczą strony rosyjskiej czy polskiej? L.P.: - Obydwu. Wiadomo, że ze strony Rosji inaczej być nie może. Strona polska musi się zaś do tego dostosować. Tyle że w ten sposób nasz rząd nie jest w porządku wobec Narodu. W.P.: - Wszyscy kręcą, jak tylko mogą. Jakie świadectwo wystawia sobie minister, kiedy mówi wprost, że nie poznamy ostatnich sekund nagrania. Jak można tak robić? Skąd w takim razie mamy dowiedzieć się prawdy?! Powinni ujawnić prawdę, nawet najgorszą. My - nie tylko rodzina, ale i obywatele - musimy przecież dowiedzieć się, jak i dlaczego doszło do tej tragedii! Dlaczego nasi ukochani zginęli? Nawet gdyby to oznaczało najgorsze...
Czyli winę Państwa Syna? W.P.: - Nawet. Jeśliby to była faktycznie wina mojego Syna, to osobiście stanąłbym przed rodzinami pozostałych 95 ofiar, przed całym Narodem, by przeprosić. Przeprosiłbym w imieniu swoim i Syna - nawet przed kamerami. Ale powtarzam, proszę najpierw o pokazanie mi niezbitych dowodów, że to właśnie mój Syn jest winien! Jeśli zaś nie ma takich, które ewidentnie wskazują na winę Arka, na winę załogi, to błagam o zaprzestanie tej nagonki! Proszę o nieszarganie ich dobrego imienia. To zadaje kolejne ciosy ich rodzinom. W sądzie obowiązuje przecież zasada domniemania niewinności. Winę trzeba udowodnić.
Czego najbardziej brakuje Państwu w tym śledztwie? W.P.: - Prawdy.
Jak odebrali Państwo informację, że to właśnie MAK będzie prowadził dochodzenie techniczne? L.P.: - To jest już cios poniżej pasa. Przecież to MAK dopuścił samolot do użytku, to MAK nadzorował jego remont, a teraz ma opiniować przyczyny katastrofy. MAK ma ścisłe powiązania z najważniejszymi osobami w Rosji, w rządzie, w prokuraturze. Gdzie w takim razie ma tu być miejsce na obiektywizm?
Dopuszczają Państwo myśl, że kapitan mógł chcieć wylądować za wszelką cenę, nawet z narażeniem życia swojego i pasażerów, by tylko udowodnić, że doleci na czas? L.P.: - Nie. W.P.: - W żadnym wypadku. Tak nie mogło być, gdyż Syn był na to za rozważnym człowiekiem. Nigdy w takie rzeczy nie uwierzę! Przecież on chciał odejść na drugi krąg, o czym świadczą same stenogramy.
A zarzuty, że kapitan nie znał terenu i sprowadził samolot do wąwozu? L.P.: - To już jest śmieszne. Przecież Arek był w Smoleńsku kilka razy i znał to lotnisko. Jak już mówiłam, zawsze przed lotem przygotowywał się do niego bardzo dokładnie. Przecież Arek w ten wąwóz nie uderzył. Pomimo awarii urządzeń udało się mu wyprowadzić samolot na właściwy kurs.
Co, Państwa zdaniem, mogło więc doprowadzić do katastrofy? W.P.: - Nie mam najmniejszych wątpliwości, że załoga Tu-154M była źle naprowadzana. To był ewidentnie zamach. Dziękuję za rozmowę.

Na kursie i na ścieżce do lasu

1. Władysław Protasiuk, ojciec Arkadiusza, pilota w tragicznym smoleńskim rejsie, zaapelował dramatycznie, by nie szargać pamięci jego syna i nie obciążać go bez dowodów odpowiedzialnością za katastrofę. Ojciec kapitana w wywiadzie dla naszego "Dziennika", stwierdził też, że jego zdaniem katastrofa była wynikiem zamachu, bowiem samolot był źle naprowadzany.

2. Słowo "zamach" biorę w nawias. Nie ma na to dowodów. Ale złe naprowadzanie samolotu jest niezbitym faktem. Przecież kontroler lotu mówił "na kursie i na ścieżce" jeszcze na 20 sekund przed uderzeniem w drzewo, gdy aparatura alarmowała już "terrain ahead!". Kontroler mówił kilkakrotnie "na kursie i na ścieżce" choć wiadomo, że samolot ani na kursie, ani na ścieżce nie był. I wiadomo również to, że drugi pilot odliczał metry do ziemi, lecz dane, które podawał, były fałszywe. Co sie stało - drugi pilot zapomniał liczb, przestał odróżniać 50 od 20? Zapewne nie. Podawał błędne dane, bo błędne dane wskazywał mu wysokościomierz. A dlaczego wskazywał błędne dane? Ano właśnie - to jest fundamentalne pytanie!

3. Kiedy się wsiada do samolotu i zapina pasy, uśmiechnięta stewardessa wzywa do wyłączenia telefonów komórkowych, gdyż mogą one zakłócać funkcjonowanie systemów pokładowych samolotu. Każda próba sięgania po telefon, jeszcze na ziemi, w czasie kołowania samolotu, że o locie nie wspomnę, kończy się ostrą reprymendą. O technice mam pojecie blade, ale skoro skromny telefon może zakłócić systemy pokładowe, to znaczy, że zakłócenie ich przy pomocy potężniejszych urządzeń jest całkowicie możliwe. Zapewne więc możliwy był zamach elektroniczny.

4. Rosjanie prowadzą śledztwo, ale werdykt jest już znany, Rosjanie już go wydali w pierwszych godzinach po katastrofie. Samolot był sprawny, lotnisko i wieża kontrolna też, zawiniła polska załoga, która nie znała rosyjskiego i rozwaliła samolot we mgle. Takie jest założenie i rosyjskie śledztwo potwierdzi je z całą pewnością. W rosyjskim śledztwie wersja zamachu nie wchodzi w grę, bo przecież wiadomo, że Rosjanie żadnych zamachów nie dokonują. Nikogo też nigdy nie rozstrzelali. Wersja zamachu jest więc wykluczona z założenia, a jeśli fakty okażą sie niezgodne z tym założeniem, tym gorzej dla faktów.

5. A w Polsce, ten kto choćby przez sekundę dopuszczał nieśmiało możliwość zamachu, uważany jest za wściekłego rusofoba i tępego oszołoma.  Zamachu nie było i już! A z czego wynika, ze nie było? Z dowodów? Nie, to wynika z ogólnej politycznej poprawności, w ramach której Rosja uosabia obecnie samo dobro i nie tylko mówić, ale nawet myśleć nie wolno o niej źle.

6. Okudżawa (tak jest, ja znam tylko Brassensa i Okudżawę i wystarczają mi obaj za kopalnię myśli wszelakich), otóż Okudżawa napisał taki wiersz, ze za człowiekiem podążą zawsze czarny anioł, mówiący że sytuacja jest beznadziejna, ale i drepcze anioł biały, szepczący, ze nadzieja jest. Otóż mój biały anioł podpowiada mi, że jest nadzieja na dotarcie do prawdy. Jest taka nadzieja w polskim śledztwie. Przypominam sobie niedawną wypowiedź prokuratora Seremeta, który na pytanie o zamach, wykluczył wybuch czy zestrzelenie, ale innego zamachu, na przykład elektronicznego, nie wykluczył. Jest zatem nadzieja, że być może polscy śledczy wyjaśnią, dlaczego drugi pilot czytał fałszywe metry i dlaczego buda kontrolna wmawiała załodze, że samolot jest na kursie i na ścieżce, podczas gdy był na ścieżce, ale do lasu. 

PS. W wypowiedziach o katastrofie smoleńskiej przewija sie zarzut, że generał Błasik, który wszedł do kabiny pilotów, musiał przejść przez prezydencką salonkę. W domyśle - Prezydent go widział i nie powstrzymał. Ostatnio dywagował o tym pan Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości i ofiara niesprawiedliwości premiera Tuska. Pytam - i co z tego, ze przechodził przez salonkę? Prezydent Kaczyński miał się z okrzykiem zerwać - pan do kogo? Prezydent stewardessą miał być i nakazać Błasikowi powrót na miejsce i zapięcie pasów? Ludzie, opamiętajcie się! Janusz Wojciechowski

„Moje Westerplatte” Izraelscy komandosi składają przysięgę w symbolicznym miejscu – na wzgórzu Massada, które w czasie żydowskiego powstania przeciw Rzymianom było twierdzą niemal nie do zdobycia. Jednak po kilkuletnim oblężeniu i usypaniu rampy Rzymianie zwyciężyli. Grecy mają Termopile, a Polacy Westerplatte. Wszystkie te miejsca są symbolami bohaterstwa, poświęcenia, odwagi. A jednocześnie są miejscami przegranych bitew. Massada padła, obrońcy Termopil zostali pokonani, Westerplatte się poddało. Jednak wszystkie te miejsca stały się mitem, zalążkiem legendy, symbolem przemawiającym ku przyszłości. Dziś Westerplatte jest metaforą postawy życiowej, obrony systemu wartości, ostatniej reduty. Wiele tysięcy Polaków uczestniczyło w Warszawie w Marszu Pamięci. Zostali porównani do faszystów, opluci, już nie tylko dosłownie przez agresorów obecnych na miejscu, lecz przede wszystkim przez środki masowego ogłupiania. Opluci, napiętnowani, wyszydzeni i wykluczeni. Wykluczona i opluta została również pamięć, i to nie tylko o śp. prezydencie Lechu Kaczyńskim, lecz o wszystkich ofiarach. Bo w intencji wszystkich ofiar odbywał się ten marsz i w intencji wszystkich ofiar odbywały się poprzednie marsze i w intencji wszystkich ofiar odprawiane były msze święte i upamiętnienia wszystkich ofiar domagali się czuwający tam ludzie. Jak pisał poeta „To co nas podzieliło – to się już nie sklei”. I choć kiedyś słowa te wydawały się może zbyt surowe, dziś nie widzę takiej możliwości. Dziś salon w swych różnych mutacjach pokazuje prawdziwą twarz. „Się już nie sklei”, bo i jak mogłoby się skleić? Z Kolendą , Pochanke, Wajdą, Olejnik, Tuskiem, Niesiołowskim, Komorowskim? Czy jest możliwy sojusz bata z dupą? Antylopy z krokodylem? Dziś warto przypomnieć słowa papieża. Choć skierowane do katolików, niosą w sobie uniwersalne przesłanie do wszystkich ludzi poszukujących prawdy i stających w jej obronie, w obronie wartości którym chcą być wierni. Dziś tym Westerplatte dla wielu jest pamięć. Pamięć zacierana przez służby porządkowe które pod osłoną hufców policji pospiesznie usuwają wieńce, gaszą znicze i jeszcze gorące wyrzucają do worków na śmieci. Cóż za symboliczne okazanie pogardy rodakom, ale też tym którzy zginęli pod Smoleńskiem... Słowa wypowiedziane na Westerplatte w 1987 roku przez papieża Jana Pawłą II, na dwa lata przed upadkiem komunizmu... Wiemy, że tu, na tym miejscu, na Westerplatte, we wrześniu 1939 roku, grupa młodych Polaków, żołnierzy, pod dowództwem majora Henryka Sucharskiego, trwała ze szlachetnym uporem, podejmując nierówną walkę z najeźdźcą. Walkę bohaterską. Pozostali w pamięci narodu jako wymowny symbol. Trzeba, ażeby ten symbol wciąż przemawiał, ażeby stanowił wyzwanie dla coraz nowych ludzi i pokoleń Polaków. Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje "Westerplatte". Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można "zdezerterować". Wreszcie - jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba "utrzymać" i "obronić", tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych. Bernard's blog

Konsekwencje rządów Tuska

1. W ciągu ostatnich dni przemknęła przez media informacja o zapisach w projekcie zmian ustawy o finansach publicznych dotyczących wzrostu obciążeń podatkowych w sytuacji kiedy polski dług publiczny przekroczy 55% PKB. Piszę przemknęła bo nie było w tej sprawie prawie żadnych komentarzy choć propozycje podatkowe są dosyć drastyczne. Pierwsza dotyczy wzrostu stawek podatku VAT. Wzrosną one już od 1 stycznia 2011 roku z dotychczasowych stawek 3%, 7% i 22% na 5%, 8% i 23% co zapoczątkuje wzrost cen głównie żywności. Jeżeli dług publiczny przekroczy 55% wtedy od 1 stycznia 2012 roku wzrosną one do 6%,9% i 24% a w kolejnym roku 7%,10% i 25% i będą to najwyższe obciążenia VAT-owskie w Unii Europejskiej. Ale to nie wszystko kolejne podwyżki dotyczą podatku dochodowego od osób fizycznych. Mają zniknąć koszty uzyskania przychodu w wysokości 20% w przypadku umów zleceń i 50% koszty uzyskania przychodów w umowach o dzieło co oznacza wzrost opodatkowana PIT-em o 20% w przypadku zatrudnienia na podstawie umów zleceń i 50% wzrost opodatkowania w przypadku zatrudnienia w oparciu o umowy o dzieło (tak Premier Tusk chce podziękować środowisku dziennikarskiemu za poparcie w mediach). Zlikwidowana zostanie także ulga na dzieci w wysokości ponad 1,1 tys. odpisu od podatku na każde dziecko i ulga internetowa. Jeżeli w dalszym ciągu dług publiczny będzie rósł i przekroczy 60% PKB to zmaleją o 70% dotacje do wynagrodzeń osób niepełnosprawnych przekazywanych za pośrednictwem Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

2. Jednocześnie Minister Rostowski zapewnia, że te zapisy o podwyżkach podatków i likwidacji ulg mają charakter jedynie warunkowy bo on nie przewiduje sytuacji, żeby dług publiczny przekroczył 55% PKB. Tyle tylko, że te zapewnienia ministra są co najmniej zastanawiające, bo według publikacji jego resortu w połowie obecnego roku polski dług publiczny znacząco zbliżył się do wspomnianej granicy. Niedawno resort finansów podał informację, że dług publiczny w I połowie tego roku powiększył się aż o 51, 3 mld zł do kwoty 721,2 mld zł , ale są to niestety dane nie uwzględniające wszystkich zobowiązania jakie zaciągnęły w tym czasie instytucje publiczne, choćby Krajowy Fundusz Drogowy. Gdyby doliczyć zobowiązania KFD (a tak liczy nasz dług UE) to na koniec I półrocza dług publiczny wzrósł by do kwoty około 745 mld zł czyli aż 54,2 % PKB. Wszystko wskazuje na to, że tempo przyrostu długu w II półroczu będzie jeszcze szybsze, a dług ten przyrośnie o kolejne 58 mld zł, a więc dług publiczny na koniec tego roku wyniesie według metody unijnej wyniesie 803 mld zł (57% PKB), a według metody krajowej (czyli bez uwzględnienia zobowiązań KFD) 780 mld zł (55,3%PKB). A więc już niezależnie od metody liczenia na koniec 2010 roku dług publiczny przekroczy II próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych to bez jej zmian oznacza poważne ograniczenia dla budżetu w roku 2012 (niski deficyt, brak waloryzacji emerytur i rent, zamrożenie płac wszystkich pracowników sfery budżetowej, a także konieczność uchwalenia przez wszystkie samorządy budżetów bez deficytów).

3. Minister Rostowski podczas debaty sejmowej nad tymi propozycjami rządu będzie musiał wyjaśnić jak chce utrzymać dług publiczny poniżej 55% PKB na koniec 2011 roku skoro już na koniec 2010 dług publiczny liczony metodą unijną będzie wynosił aż 57% PKB, a polską 55, 3% PKB. Oczywiście metody papierowego obniżania deficytu finansów publicznych i w konsekwencji długu publicznego Minister Rostowski opanował do perfekcji. Polegają one głównie na wypychaniu długów poza sektor finansów publicznych (klasyczny przykład do powołanie Krajowego Funduszu Drogowego, który finansuje budowę dróg pożyczając pieniądze a minister nie uważa tych pożyczek za dług publiczny), czy zamiatania pod dywan ( Fundusz Ubezpieczeń Społecznych pożycza w bankach komercyjnych albo budżet udziela mu pożyczek a nie dotacji co także nie liczy się do długu publicznego). Tyle tylko, że Unia Europejska po przypadku Grecji na taka kreatywną księgowość już nie pozwoli. Widać jednak, że Premier Tusk i jego guru od finansów chcą aby prawdziwy stan finansów publicznych ujawnił się dopiero po wyborach parlamentarnych 2011 roku ale już ta zmian w ustawie o finansach publicznych propozycja przedstawiona przez rząd pokazuje, że król jest nagi. Zbigniew Kuźmiuk

Nowa udecja Palikota „Mam poglądy najbliższe dawnej Unii Wolności” – deklaruje lubelski poseł. I buduje partię, która ma być „odświeżoną” wersją UW. - Ciągle obiecują, że będzie lepiej, a my wiemy, że jest tak, jak było, że nic się nie zmieniło. To odczucie dosyć masowe, prawie każdego Polaka. (…) W polityce wciąż rządzą ci sami ludzie. Istniejące partie bardziej przypominają fundusze emerytalne dla ich liderów – takimi hasłami porywał Janusz Palikot uczestników kongresu poparcia dla swojej osoby, którzy w liczbie kilku tysięcy przybyli do warszawskiej Sali Kongresowej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to, co mówił 2 października lubelski poseł, jest kolejną wersją tego samego mechanizmu, który obserwowaliśmy przez ostatnią dekadę. Chodzi o spektakularne tworzenie „nowej siły” na scenie politycznej. Tak samo przecież zaczynała Platforma Obywatelska w 2001 r., SdPl w 2004 r., Partia Demokratyczna w 2005 r., a w ubiegłym roku Stronnictwo Demokratyczne i Polska Plus. Wszyscy mówili o konieczności zmiany, wszyscy też krytykowali dotychczasowy system partyjny, zarzucając mu „zabetonowanie”, zdobywanie władzy dla samej władzy, bezideowość i bezprogramowość. Wydawać by się mogło, że po tylu doświadczeniach wyborcy, a także dziennikarze i komentatorzy polityki powinni traktować takie spektakle z należytą rezerwą. Tymczasem kongres zwolenników Palikota został w mediach wykreowany do rangi wydarzenia nieomal przełomowego, a poważni ludzie na serio zastanawiają się, czy lubelski poseł po następnych wyborach zostanie wicepremierem.

„Salon” przeciw Tuskowi W tym nagłośnieniu nowej inicjatywy jest oczywiście metoda. O co tak naprawdę chodzi, bez ogródek wyjaśniła – jak zawsze dobrze poinformowana – publicystka „Polityki” Janina Paradowska. Swój najnowszy artykuł o Donaldzie Tusku zatytułowała „Antysalonowiec”. Wychodząc od awantury wokół minister Elżbiety Radziszewskiej, której szef rządu nie zdymisjonował, Paradowska pisze: „Sprawa Radziszewskiej jest więc policzkiem wymierzonym przez premiera sporej części kręgów opiniotwórczych, zwanych czasem pogardliwie »salonem«. I nie jest to incydent odosobniony. Jeszcze przed ostateczną rozmową z panią minister premier uznał za gorszące ulgi podatkowe dla twórców, czyli zwolnienie od podatku 50 proc. honorariów za prace twórcze. Rzecz wypłynęła dość przypadkowo w programie Tomasza Lisa przy okazji dyskusji o cięciach budżetowych. (…) Jedna z interpretacji tego zachowania głosi, że Tusk ma uraz po doświadczeniach z Unią Wolności, z której w niemal ostatnim momencie przed jej klęską uciekł na Platformę. Unia była właśnie salonowa, elitarna, kulturalna, próbowała nie tyle wyrażać poglądy społeczeństwa z politycznego centrum, co je kształtować, czasami narzucać”. Swój artykuł Paradowska kończy mocnym akcentem, stwierdzając, iż Tusk „nie jest więźniem żadnych wpływowych opiniotwórczych środowisk, ale też coraz trudniej będzie mu utrzymać ich poparcie i lojalność. W powietrzu unosi się atmosfera zdrady. Obopólnej”. Rzeczywiście, lider Platformy, choć zwykle stara się nie przekraczać granic „politycznej poprawności” narzucanej przez salonową „warszawkę”, potrafi poświęcić dobrą opinię w tych kręgach na rzecz zdobycia popularności u masowego wyborcy. Tak było, gdy opowiedział się za kastracją pedofilów, i tak jest teraz, gdy podjął walkę z dopalaczami. Gdy zdymisjonował ministra Ćwiąkalskiego (profesora z UJ!) w reakcji na tajemniczą śmierć jednego z zabójców Olewnika, i teraz, gdy jego ministrowie wchodzą w coraz ostrzejszy konflikt z „ekonomicznym guru”, Leszkiem Balcerowiczem, który domaga się radykalnych oszczędności, reform i prywatyzacji. Pozostaje też głuchy na apele „twórców” – na czele z Agnieszką Holland i Jackiem Żakowskim – mających ochotę przejąć media publiczne. Tak, Donald Tusk jest dla „salonu” skutecznym pogromcą PiS-u, ale nikim więcej. A już na pewno nie jest prawowitym kontynuatorem Unii Wolności, którą przecież osobiście dobił.
Człowiek z „towarzystwa” Sięgnijmy do wywiadu Palikota dla „Gazety Wyborczej” z 31 lipca br., gdzie odpowiada na zarzut, że tak naprawdę nie ma poglądów politycznych: „Mam poglądy. Lewicowo-centrowe, najbliższe dawnej Unii Wolności. Daleko posunięty liberalizm w gospodarce i obyczajowa tolerancja”. Czy to przypadek, że lubelski poseł odwołuje się właśnie do tej tradycji? Absolutnie nie. Przypadkiem było raczej jego związanie się z Platformą. Wystarczy przypomnieć kilka faktów. W latach 90. Palikot jako wiceprezes Polskiej Rady Biznesu zainicjował cykl wykładów, które dla członków PRB wygłaszali „wybitni intelektualiści”, tacy jak Czesław Miłosz, Adam Michnik, Jan Nowak-Jeziorański, Leszek Kołakowski, ks. Adam Boniecki, Władysław Bartoszewski, Jerzy Kłoczowski, Krzysztof Skubiszewski, Leszek Balcerowicz, abp Józef Życiński. Pochodzący z Biłgoraja biznesmen zaczął też współpracować z Biłgorajską Fundacją Rozwoju Regionalnego, w którą zaangażowany był jego krajan, poseł UW Henryk Wujec. „Z Wujcem dalej współpracuję społecznie. Dalej go podziwiam, dalej robimy razem fajne rzeczy” – przyznaje Palikot w wydanej jeszcze w tym roku książce („Janusz Palikot. Ja”, Warszawa 2010, s.115). Znamienna jest przy tym opinia lubelskiego posła o swojej rodzinnej miejscowości, której mieszkańców nazywa „antysemickim środowiskiem” (s. 111). Palikot był również jednym z założycieli, a następnie wiceprezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”, na czele której od początku stoi Henryka Bochniarz, była minister przemysłu, a w 2005 r. – o czym mało kto już pamięta – kandydatka w wyborach prezydenckich z ramienia Partii Demokratycznej, czyli dopiero co przekształconej Unii Wolności. On sam zresztą szczerze przyznawał: „Gdy postanowiłem zaangażować się w politykę, Partia Demokratyczna miała w społeczeństwie zaledwie dwuprocentowe poparcie i żadnych szans na obecność w sejmie. Wstępując do Demokratów, nie miałbym zatem widoków, by cokolwiek zdziałać w polityce. Musiałem zatem wybierać pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością a Platformą, jedynymi formacjami, które mogą dziś rządzić i zmieniać Polskę. Wstąpiłem do Platformy, traktując tę decyzję nieco jak małżeństwo z rozsądku, ale jednak jej program był mi znacznie bliższy niż program braci Kaczyńskich” („Płoną koty w Biłgoraju”, Gdańsk 2007, s. 143-144).

Z lewicą przeciw PiS To wyjaśnienie można odczytywać jako przyznanie, iż najbliżej było mu do PD, ale ponieważ bardzo chciał zostać posłem, wybrał PO, choć nie był to wybór z miłości, a jedynie z cynicznej kalkulacji. „Platforma wydaje mi się wtedy sensowną kontynuacją Unii Wolności” – tak Palikot w swojej najnowszej książce (s. 119) wspomina rok 2005. Został wówczas liderem Platformy na Lubelszczyźnie, ale bardzo szybko zaczął akcentować własne poglądy, które niekoniecznie zgadzały się z linią kierownictwa PO. Już w marcu 2006 r. opublikował głośny artykuł, w którym stwierdzał: „Kilka dni temu Marek Borowski, wieloletni członek najpierw PZPR, a potem SLD, obecnie przewodniczący Socjaldemokracji Polskiej, wezwał na łamach »Gazety« do tworzenia paktu na rzecz demokracji. (...) I choć różni mnie z nim wszystko w sprawach społecznych i gospodarczych, to wygląda na to, że przyjdzie nam bronić demokracji z ludźmi lewicy. Przyjdzie nam bronić demokracji z ludźmi, którzy niejednego z nas wsadzili do więzienia. Przyjdzie nam bronić demokracji przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu, człowiekowi »Solidarności«. Do tego doszło!” („Gazeta Wyborcza”, 14.03.2006 r.). Rok później Palikot konsekwentnie promował ideę wspólnego frontu z lewicą przeciwko PiS, występując na konferencji programowej PO w podkoszulku z napisami: „Jestem gejem” z jednej strony i „Jestem z SLD” z drugiej. Lubelski poseł oświadczył przy tym: „Przepraszam za Platformę. Przepraszam za to, w jakim stopniu dolewaliśmy oliwy do ognia, kiedy powstawała IV RP”. Wśród tych, których przepraszał, znalazła się rodzina posłanki SLD Małgorzaty Ostrowskiej, oskarżonej o korupcję. „Powinniśmy bronić Żydów, gejów i ludzi SLD, bo oni są słabi” – dodał Palikot. Działo się to tuż przed samobójstwem Barbary Blidy, po którym nastąpił wspólny atak postkomunistów i Platformy na rząd PiS. Dlatego nie powinien zaskakiwać fakt, iż jednym z mówców na kongresie poparcia Palikota był Ryszard Kalisz, SLD-owski szef komisji śledczej badającej sprawę Blidy. Tym bardziej nie może dziwić obecność takich posłów, jak Kazimierz Kutz czy Andrzej Celiński. Obaj przez wiele lat związani byli z Unią Wolności i choć nieraz już zmieniali polityczne szyldy, to pozostali wierni udeckiej ideologii, której nośnikiem jest „Gazeta Wyborcza”. Podobnie jak występujące w Sali Kongresowej feministki, Magdalena Środa i Agata Bielik-Robson, które należą do grona stałych autorów tego dziennika.

Ruch Komorowskiego? Nie muszą zatem mieć racji zwolennicy teorii, że odejście Palikota z PO to „rozłam kontrolowany”, uzgodniony z Tuskiem po to, by osłabić siłę SLD i ułatwić Platformie dalsze rządzenie po wyborach. Antagonizm pomiędzy obecnym premierem a „salonem” jest jednak autentyczny i przybiera coraz większe rozmiary. Niewątpliwym impulsem dla środowiska udeckiego było przejęcie Pałacu Prezydenckiego przez Bronisława Komorowskiego. Kolejne nominacje nowego prezydenta wskazują, iż ma ochotę budować samodzielny ośrodek polityczny właśnie z ludzi związanych niegdyś z UW. Czy inicjatywa Palikota ma z tym jakiś związek? Tego jeszcze nie wiemy, choć warto przypomnieć, że swego czasu to Komorowski ocalił swego przyjaciela przed gniewem Tuska, broniąc go na posiedzeniu zarządu PO: „ja wiem, że uważacie działania Janusza za kontrowersyjne, ale jak go usuniecie z partii, ja też odchodzę” („Janusz Palikot. Ja”, s. 158). Czyżby nadszedł czas, że obaj opuszczą Platformę i „wrócą” do swojej ulubionej Unii Wolności? Paweł Siergiejczyk

Kto jest prawdziwym Polakiem Ostatnie wypowiedzi premiera Donalda Tuska na temat Prawa i Sprawiedliwości, natychmiast zmutowane przez innych polityków rządzącej formacji i powielone w mediach, mogą więcej niż niepokoić. Donald Tusk zarzucił opozycji, czyli PiS, "mobilizowanie ludzi przeciwko państwu" i że to mobilizowanie "przez polityków opozycji jednej trzeciej narodu przeciwko własnemu państwu (...) stało się normą". Premier uważa, że musi to obudzić naszą "narodową czujność". Na Radzie Krajowej PO Tusk uzasadniał, że celem PiS jest oczekiwanie, aż państwo upadnie, dlatego zadaniem Platformy jest bronić Polaków przed PiS. To nie jest już zwykła "tradycyjna" krytyka opozycji ze strony szefa rządu, którą można by włączyć do 5-letniej historii walki politycznej PO z PiS. Jej "normalny", codzienny poziom agresji został zawyżony o jeszcze jedno absurdalne oskarżenie. Do tej pory PiS jako opozycja (dla Platformy jest to jedyna partia opozycyjna, co potwierdza, że SLD jest opozycją tylko z nazwy) stanowiło zagrożenie a to dla gospodarki i finansów (populizm), a to dla prawa (represje), a to dla swobód obywatelskich (podsłuchy), a to dla integracji europejskiej (eurosceptycyzm), a to dla współpracy z sąsiadami (niemieckie i rosyjskie fobie). Nie padł jeszcze zarzut, że stanowi zagrożenie dla państwa. Był co prawda pewien polityczny epizod w 1993 roku, kiedy to Porozumienie Centrum (ówczesna partia Jarosława Kaczyńskiego) zostało nazwane przez rząd Hanny Suchockiej partią antysystemową i antydemokratyczną. Wówczas w Urzędzie Ochrony Państwa przystąpiono do inwigilacji prawicowych ugrupowań opozycyjnych na podstawie tajnej instrukcji 0015/92. Do tej pory nikt z tego tytułu nie poniósł żadnej odpowiedzialności. "Zalew agresji ze strony PiS" - jak twierdzi premier Tusk, wymierzony jest tym razem przeciwko państwu polskiemu. Z pewnością zarzut ten byłby postawiony i wcześniej, za życia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale brzmiałby jeszcze bardziej absurdalnie niż dziś, kiedy nie ma go już na najwyższym urzędzie w państwie. Teraz "antypaństwowa opozycja" skupia się jedynie w Sejmie i po trosze w Senacie, w instytucjach jak najbardziej propaństwowych. Na czym polega absurdalność stwierdzeń premiera o antypaństwowym charakterze Prawa i Sprawiedliwości? Po pierwsze, na kompletnym niezrozumieniu roli opozycji w demokratycznym państwie. Jeżeli premier uważa krytykę swojego rządu i swojej partii za atak na państwo, to nie rozumie, do czego jest powołana opozycja w systemie parlamentarnym. Jeżeli premier uważa, że krytykowanie go przez opozycję jest działaniem antypaństwowym, to jego myślenie cofa nas do czasów totalitarnych, a może i jeszcze dalej, do pewnego króla Ludwika, który zwykł mawiać: "Ja jestem ludem i władcą" oraz "Państwo to ja". Ale Król Słońce to nie "słońce Peru". Parlamentarna opozycja, jaką jest PiS, stanowi część państwa prawa i działa w jego oficjalnych ramach. Może chodzi zatem o to, żeby w ogóle nie było w naszym państwie opozycji albo żeby była tylko poza parlamentem, jak w Rosji, na Białorusi czy w Chinach? Biorąc pod uwagę dobre samopoczucie władzy, jest to nawet zrozumiałe, ale z punktu widzenia interesów państwa jest to działanie samobójcze. Dlatego oskarżanie opozycji o działanie antypaństwowe jest z punktu widzenia państwa działaniem ze wszech miar szkodliwym. "Jeśli Jarosław Kaczyński i Anna Fotyga utrzymają władzę nad jedną trzecią Polaków - kontynuował swoją wypowiedź premier - to wykopią w społeczeństwie przepaść nie do pokonania". O jaką władzę chodzi premierowi? Czy można mieć władzę i być w opozycji? A może nie podoba się to, że obecna władza nie ma wciąż uznania u tej jednej trzeciej Polaków popierających opozycję, ale czy uznanie takie można uważać za atrybut władzy? Premier nie rozumie demokratycznych wyborów, jakich co cztery lata dokonuje Naród. Może zrozumie to, kiedy wraz ze swoją partią znajdzie się w opozycji i usłyszy pod swoim adresem taką samą opinię. Bezustanne, nachalne, nudne zajmowanie się przez rząd i wtórujące mu media problemem opozycji przybiera u nas już znamiona paranoi. W prawdziwie demokratycznych krajach media przede wszystkim interesują się tym, co robi rząd, a nie opozycja. Ale tzw. obrona przed PiS oskarżanym dziś o działalność antypaństwową, może wydawać się niepozbawioną sensu, jeśli władza przygotowuje społeczeństwo do delegalizacji opozycji. System rządów pozbawionych parlamentarnej opozycji wydaje się wciąż wielką pokusą dla politycznych miernot, których dewizą są słowa: "Po nas choćby potop". Ale takie rozwiązanie, jeśli chodzi ono komuś po głowie, nigdy nie będzie zaakceptowane przez Polaków, gdyż ono właśnie prowadzi do upadku państwa. Polacy, jak powiedział Jarosław Kaczyński na Krakowskim Przedmieściu sześć miesięcy po katastrofie smoleńskiej, są i chcą być "wolnymi Polakami". Słowa te zostały natychmiast zmanipulowane. Liczni dziennikarze stwierdzili, że Jarosław Kaczyński mówił o "prawdziwych Polakach". Miało to go całkowicie skompromitować. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Prawdziwym Polakiem jest ten, kto w swoim kraju chce się czuć prawdziwie wolnym. Wojciech Reszczyński

Antyfałszerz znów w akcji Jak Państwo sobie być może przypominają, po poprzednich wyborach na Białej Rusi zadałem sobie trud przeanalizowania wyników - i wyszło mi, że wybory są sfałszowane. Tyle, że odwrotnie, niż wrzeszczała "d***kratyczna opozycja": p. Aleksander Łukaszenka otrzymał WIĘCEJ głosów - a kazał podać mniej, bo byłoby głupio, że (jak za "komuny") otrzymał 90% - bodaj nawet z lekkim hakiem. Co prawda w 1959 roku w Albanii reżym otrzymał 99,9999% (jeden Albańczyk był przeciw!) a w 1952 roku w Tomaszowie Maz. PZPR uzyskała 100,0% - ale: to już nie te czasy... Prawie wszyscy pukali się w głowę: "Mikke, jak zwykle, fantazjuje"... I oto parę dni temu JE Aleksander Łukaszenka przyznał się! Tak, rzeczywiście kazał dosypać opozycji trochę głosów - by Zachód cmokał, że na Białej Rusi d***kracja kwitnie. Opozycja natychmiast doniosła na p. Łukaszenkę. Prokuratura donos odrzuciła, bo: 1. to na p. Prezydenta; 2. to byłoby tak śmieszne... i, rzeczywiście, jest! PS. Rozmawiałem wczoraj z p. Jarosławem Romańczukiem, kandydatem na prezydenta Białorusi. Zapewnił mnie, że (odkąd Moskwa przestała popierać p. Łukaszenkę?) Jego zwycięstwo nie będzie już takie przekonujące. A ponadto, że (tak: dzięki p. Łukaszence!) wyraźna większość Białorusinów już nie chce połączenia z Matuszką-Rosją! Zobaczymy...

Cyganie Cyganie zawsze byli traktowani w Polsce z sympatią. Zazdroszczono im swoistej lekkości życia, a muzyka cygańska stanowi ważny wkład w w kulturę nie tylko Polski, ale i całej Europy. Cyganie jeździli sobie taborami, kultywowali własne obyczaje – i nikomu to nie przeszkadzało. Mniej więcej raz do roku koło każdej wsi rozbijał się jakiś tabor, przy okazji ginęło kilkanaście kur, komuś ukradziono bieliznę z płotu, wybielono trochę kotłów i patelni, parędziesięciu kobietom powróżono z kart – i przez rok wioska miała co wspominać. Niestety: rządzące Europą biurokracje nie mogły tego znieść. Cyganów postanowiono wtłoczyć w ramy. Najpierw zakazano im wędrować – niszcząc podstawowy element ich kultury. Potem zaczęto wnikać w to, w jakim wieku dziewczyny wychudzą za mąż, a ponieważ zazwyczaj nie byli nigdzie zatrudniani na stałe – wręczano im zasiłki dla bezrobotnych. Spowodowało to niesłychaną demoralizację Cyganów, nazywanych obecnie „Romami”. O ile słowo „Cygan” kojarzy się z wolnością, kolorowymi wozami, pięknymi romansami i wróżeniem z kart – to słowo „Rom” kojarzy się z  żyjącym z zasiłku obdartusem, najczęściej żebrakiem albo złodziejem. „Rom” to po prostu zdeklasowany, odarty ze swojej kultury Cygan. Miasteczka, w których mieszkają obecnie „Romowie” najchętniej zakupiłyby im dziś wozy kolorowe – oczywiście: zmechanizowane – byle tylko zechcieli sobie jeździć po świecie, zamiast naprzykrzać się swoją obecnością przez 365 dni w roku. Bo piosenki cygańskie fajna rzecz – ale jak sąsiedzi śpiewają je zapamiętale co noc... W jednym z czeskich miast postawiono nawet mur oddzielający od siebie „Pepiczków” i „Romów” – na co podniosły się głosy, że to getto – i mur zburzono. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć: co zrobić z „Romami”? A oni mnożą się, jak króliki... JKM

Szara strefa i strajk włoski W ubiegły czwartek związkowcy z sekcji Solidarności zrzeszającej pracowników hipermarketów postanowili walczyć o korzystniejsze warunki zatrudnienia przy pomocy strajku włoskiego. Wygląda na to, że chodziło im przede wszystkim o ograniczenie zatrudnienia na podstawie umów cywilnoprawnych (np. zlecenia czy umowy o dzieło, a nie umowy o pracę z kodeksu pracy) oraz ukrócenie praktyk zatrudniania przez kierownictwo sklepów tańszych pracowników z zewnątrz. Strajk jako forma walki jest interesujący sam w sobie. Żeby bowiem w ogóle zastrajkować, najpierw trzeba zostać albo pracownikiem na podstawie umowy o pracę, albo przynajmniej kontrahentem – na podstawie umowy cywilno-prawnej. W takiej umowie określone są obowiązki pracodawcy względem pracownika (lub kontrahenta) i obowiązki pracownika (lub kontrahenta) względem pracodawcy. Taka umowa, żeby w ogóle była ważna, musi być dobrowolna, bo brak swobody przy jej zawarciu jest przyczyna jej nieważności. Zatem żeby w ogóle zastrajkować, trzeba najpierw dobrowolnie podpisać umowę określającą wzajemne obowiązki i uprawnienia. Natomiast strajk polega na tym, że pracownicy (lub kontrahenci, chociaż to zdarza się zdecydowanie rzadziej, bo umowy przewidują kary za odstąpienie, czy niestaranne ich wykonywanie) próbują wymusić na pracodawcy warunki korzystniejsze od dopiero co uzgodnionych groźbą strat, jakie poniesie na skutek przerwania pracy i zablokowania pracy łamistrajkom. Zdarzają się też protesty spowodowane łamaniem umów przez pracodawcę, kiedy na przykład nie płaci w terminie, albo w ogóle nie płaci umówionych wynagrodzeń, czy zmusza pracowników do świadczeń w umowie w ogóle nie przewidzianych. Wydaje się, że strajkowanie w sytuacji, kiedy pracodawca z zawartej umowy się wywiązuje, jest rodzajem szantażu ze strony pracowników, natomiast strajkowanie w sytuacji, kiedy pracodawca zawartą umowę łamie, jest spowodowane złym funkcjonowaniem państwowego wymiaru sprawiedliwości. Ale mniejsza na razie o to, bo związkowcy z Solidarności postanowili posłużyć się specyficznym rodzajem strajku, czyli tzw. strajkiem włoskim. Strajk włoski polega na tym, że pracownicy pracy nie przerywają. Przeciwnie – pracują niezwykle skrupulatnie, drobiazgowo przestrzegając wszystkich nakazanych procedur. Ale rezultat strajku włoskiego jest identyczny z rezultatem strajku zwyczajnego, kiedy pracownicy po prostu nie pracują. I w jednym i w drugim przypadku przedsiębiorstwo przestaje funkcjonować. Ta sytuacja zmusza do postawienie pytania o prawdziwy cel procedur, skoro ich skrupulatne przestrzeganie prowadzi do paraliżu przedsiębiorstwa. Na pewno ich celem nie jest sprawne jego funkcjonowanie – tę możliwość musimy wykluczyć. W takim razie jaki jest ich cel prawdziwy? Wydaje się, że takim celem jest albo ochrona czyjejś władzy, albo ochrona czyjegoś przywileju. Warto sobie to uświadomić tym bardziej, że taka sytuacja występuje nie tylko w przedsiębiorstwach, ale również w państwie. Oto Główny Urząd Statystyczny podaje, że około 30 procent produktu krajowego brutto – a więc tego, co jest w Polsce wytworzone i sprzedane – powstaje w „szarej strefie”, czyli w konspiracji przed władzą publiczną. Każdy rząd, a także niektórzy moraliści, bardzo się z tego powodu złoszczą i zapowiadają, albo przynajmniej popierają zniszczenie „szarej strefy”. Na szczęście, jak partia mówi, że zniszczy – to mówi, chyba, że – jak podejrzewam w przypadku sklepów z dopalaczami – w grę wchodzą interesy jakiejś wpływowej mafii, np. gangu producentów amfetaminy, któremu dopalacze mogły wejść w drogę i zmniejszyć zyski. W takim przypadku służby państwowe działają błyskawicznie, co skłania do brzydkich podejrzeń, że to stachanowskie tempo nie jest tak całkiem bezinteresowne. Ale mniejsza już o to, bo ciekawsza wydaje się propozycja, byśmy wyobrazili sobie sytuację, kiedy żadnej szarej strefy nie ma, a wszyscy skrupulatnie, żeby nie powiedzieć – drobiazgowo, przestrzegają obowiązujących przepisów prawnych. Krótko mówiąc – gdybyśmy wszyscy, w całym państwie urządzili coś na kształt praworządnego strajku włoskiego. Czy to jest w ogóle wykonalne? Abstrahując już nawet od treści prawa, zwróćmy uwagę, że przy istniejącej biegunce legislacyjnej, której efektem są tysiące, ba – dziesiątki tysięcy ustaw, rozporządzeń i zarządzeń, standardów i zaleceń, samo zapoznanie się z nimi wydaje się niepodobieństwem. A przecież żeby prawa przestrzegać, trzeba najpierw je poznać. Zatem każdy uczestnik życia gospodarczego, zanim mógłby przystąpić do działania, najpierw musiałby przeprowadzić gruntowne studia w zakresie obowiązujących przepisów. Studia te właściwie nigdy nie miałyby końca, ponieważ nie tylko kolejne rządy często unieważniają regulację poprzedników i ustanawiają własne, ale przede wszystkim – urzędnicy, pragnąc uzasadnić potrzebę własnych stanowisk, wymyślają coraz to nowe zarządzenia „usprawniające”. Już tylko straty czasu spowodowane koniecznością poznania obowiązującego i zmieniającego się nieustannie stanu prawnego mogłyby spowodować ustanie działalności gospodarczej, a przecież trzeba by jeszcze przestrzegać obowiązujących procedur, które też pochłaniają wiele czasu, energii i kosztów. Nie jest zatem wykluczone, że likwidacja szarej strefy metoda strajku włoskiego doprowadziłaby do ustania wytwarzania dóbr i usług, co pogrążyłoby kraj w zapaści, a kto wie, czy nie podcięło ekonomicznych podstaw egzystencji narodu? Wygląda zatem na to, że gospodarka jako tako funkcjonuje dzięki temu, że mnóstwo dzielnych ludzi nawet nie stara się poznać obowiązującego prawa i postępuje według własnego rozeznania moralnego – co oczywiście wiąże się dla nich ze sporym ryzykiem, zwłaszcza, gdy nie należą do żadnego z wpływowych gangów, obsadzających konstytucyjne organy państwa swoimi figurantami. Że gospodarka funkcjonuje, dostarczając narodowi ekonomicznych podstaw egzystencji bynajmniej nie dzięki naszym Umiłowanym Przywódcom, tylko mimo ich wysiłków. Niestety nasi Umiłowani Przywódcy w swoim zaślepieniu i zatwardziałości uważają inaczej – i właśnie nie tylko premier Donald Tusk, ale i Sojusz Lewicy Demokratycznej zapowiedział na tegoroczną jesień „ofensywę legislacyjną” w postaci kilkudziesięciu (!) ustaw – jakby jeszcze było im mało co najmniej 100 miliardów złotych tegorocznego deficytu i co najmniej 740 miliardów złotych długu publicznego na koniec roku. Wprawdzie lichwiarze jeszcze naszych Umiłowanych Przywódców kredytują, ale co będzie, kiedy już sprzedadzą ziemię i lasy? Czy lichwiarze kupią wtedy obligacje bankrutów, czy też bez naszego sprzeciwu – bo sami będziemy widzieli, że inaczej nie można – wezmą nas pod kuratelę?

SM

Wojna na górze – ale o co? Wygląda na to, że mamy wojnę na górze. Nie chodzi mi oczywiście o przekomarzania między prezesem Jarosławem Kaczyńskim, a prezydentem Bronisławem Komorowskim i towarzyszące im improwizowane liturgie żałobnej obrzędowości świeckiej, tylko o konflikt między Siłami Wyższymi, które Polską rządzą naprawdę. Na wojnę na górze wskazują nie tylko połamane okulary prof. Balcerowicza po burzliwej rozmowie z ministrem Rostowskim, nie tylko uruchomienie przezeń wkrótce potem zegara długu publicznego na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich w Warszawie, nie tylko gwałtowna wojna z dopalaczami, w której niemrawe organy naszego demokratycznego państwa prawnego wykazały determinację, niczym za Stalina, nie tylko pogróżki pani red. Moniki Olejnik, że będzie skarżyła ABW z powodu podsłuchiwania jej rozmów telefonicznych, ale również – a może przede wszystkim – że CBA zapowiedziało walkę z korupcją wśród polityków. Autorytety walczą z autorytetami, tajniacy powstają przeciwko tajniakom – jak gdyby układ okrągłego stołu z roku 1989 dobiegał końca. Najwyraźniej mamy wojnę na górze, w której obok potężnych szermierzy potykają się również giermkowie drobniejszego płazu. No dobrze – ale o co? Takiej wojny na górze nie prowadzi się o jakieś drobiazgi, tylko o sprawy naprawdę ważne, których rozstrzygnięcie zdeterminuje sytuację przynajmniej na najbliższe dziesięciolecie. A cóż to mogą być za sprawy? Ano – musi to być coś, co zwycięskim Siłom Wyższym zapewni nie tylko kontynuację, ale również wzmocnienie kontroli nad kluczowymi segmentami zarówno tubylczej gospodarki, z sektorem finansowym na czele oraz poprzez to – nad całym tubylczym życiem publicznym, słowem – pozwoli razwiedce kontynuować spokojną i korzystną okupację kraju. Przykładem takiego przedsięwzięcia może być zawarta 29 września br. umowa zawarta przez Polska Grupę Energetyczną S.A. (79,29 % udziałów Skarbu Państwa) na zakup 84,19 % udziałów spółki Energa S.A (większościowy udział Skarbu Państwa) w ramach - he, he, hi, hi! - „prywatyzacji”. A przecież nie jest to jedyna tego rodzaju transakcja, więc również towarzyszące im emocje – aż do wojny na górze – są całkowicie zrozumiałe. Tu idzie o życie – z przygotowaniem alternatywy politycznej nie tylko na przyszłoroczne wybory, ale i na następne dziesięcio lub nawet dwudziestolecie. SM

ANTYKORUPCJA – WRÓG PLATFORMY. Podobno, aż 89 proc. Polaków twierdzi, że korupcja to poważny problem, uznając jednocześnie, że najwięcej łapówek biorą funkcjonariusze publiczni. Tę powszechną ocenę potwierdza tzw. Indeks Percepcji Korupcji z 2008 roku, w którym uwzględniono 180 krajów. W gronie 30 państw regionu Europy Zachodniej i Środkowej (27 państw oraz Norwegia, Islandia i Izrael) zostaliśmy sklasyfikowani na 28. pozycji. Za bardziej skorumpowane uważa się tylko Bułgarię i Rumunię. Podobnie oceniono Polskę w Raporcie Departamentu Stanu USA z 2009 roku, w którym znalazło się stwierdzenie, że jesteśmy państwem korupcji. „Rząd nie wprowadza skutecznie w życie przepisów antykorupcyjnych. Panuje przekonanie, że korupcja jest akceptowana zarówno w sferach rządowych, jak i w samym społeczeństwie” – można przeczytać w raporcie. Jednocześnie jesteśmy krajem, w którym istnieje Centralne Biuro Antykorupcyjne, specjalny urząd Pełnomocnika ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych, dziesiątki organów kontroli urzędniczej i równie wiele organizacji zajmujących się zjawiskiem korupcji, a niemal każda profesja – od żołnierza po psychoterapeutę, ma spisany własny „kodeks etyczny”. Nie warto chyba przypominać, że w roku 2005 rządząca dziś partia, głosem Pawła Grasia w piśmie skierowanym do Dyrektora Programu „Przeciw Korupcji” Fundacji Batorego deklarowała „Katalog działań antykorupcyjnych Platformy Obywatelskiej”, w którym możemy przeczytać kilka zabawnie brzmiących zapowiedzi:  „zniesienia przywilejów władzy, które stworzyły system interesowności i korupcji rządzących, zaostrzenia odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy publicznych poprzez wprowadzenie wymogu najwyższej staranności czy wprowadzenia bezwzględnej zasady jawności i powszechnej dostępności wszystkich urzędowych dokumentów”.

Najlepsza z nich była jednak deklaracja „uzdrowienia procesów gospodarczych” i oświadczenie, iż w „programie PO przygotowaliśmy pakiet rozwiązań dotyczących uzdrowienia procesów gospodarczych – dotyczą one procedur przetargowych, systemu kontroli działalności gospodarczej oraz procesów prywatyzacji.” Równie interesujące fantazje można znaleźć w  obietnicach  Platformy z roku 2007, szczególnie w zakresie postulatów związanych z CBA. Czytamy tam m.in.:  „podległa (Szefowi CBA) instytucja jest kolejną formacją o charakterze policyjnym, uprawnieniami powielającą inne służby. [...] Tak więc uzasadnione są obawy, że korupcja nadal będzie się mieć całkiem nieźle. Wadliwą koncepcję pogłębia dodatkowo polityczna zależność szefa nominowanego przez premiera, co zawsze będzie rodzić pokusę wykorzystywania tej służby w celach politycznych. Tak więc trzeba je gruntownie zreformować.” Tyle teoria, podniesiona na szczyty cynizmu. W zakresie faktów wiemy bowiem, że od chwili objęcia władzy grupa rządząca nie wprowadziła żadnych regulacji prawnych służących walce z korupcją. Przeciwnie -   Donald Tusk i stworzone przez niego patologiczne zaplecze, na jakim oparty jest obecny układ są źródłem narodzin wszelkich afer, z których już ujawnione stanowią zapewne jedynie wierzchołek przestępczej góry. Nikt też w większym stopniu nie ponosi odpowiedzialności za dzisiejszy stan państwa, jak ten  kto świadomie doprowadził do zniszczenia mechanizmów regulujących życie publiczne; ograniczenia roli opozycji, zawłaszczenia spółek skarbu państwa, czystek w służbach specjalnych, politycznych nagonek i medialnych manipulacji. Na miano szczytu hipokryzji zasługuje publiczna deklaracja Tuska z lutego  2008 roku: „Wolę mieć przesadnie zdeterminowanego szefa CBA, który będzie nawet w sposób przesadny kontrolował moją władzę, niż kogoś, kto będzie wpatrywał się we mnie jak w swojego szefa i omijał szerokim łukiem ludzi obozu władzy. Oczekuję jednak bezwzględnej walki z korupcją przez Biuro. Być może wykaże się w nowej sytuacji politycznej większą niezależnością.” Już w roku następnym Donald Tusk - w akcie zemsty za ujawnienie afery hazardowej, dokonał faktycznej likwidacji jedynej służby powołanej do walki z korupcją na najwyższych szczeblach władzy, bezprawnie zwolnił Mariusza Kamińskiego i powierzył władzę nad CBA „partyjnemu komisarzowi” oraz grupie nieudolnych i obarczonych poważnymi oskarżeniami (m.in. w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika) funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego. Nominując Pawła Wojtunika na stanowisko szefa CBA Tusk stwierdził, że oczekuje od niego - „zera polityki w pracy, 100 proc. profesjonalizmu i pełnej bezwzględności w tępieniu zjawisk korupcyjnych". Zgodnie z logiką właściwą ludziom Platformy,  już 13 stycznia br. funkcjonariusze CBA dokonali przeszukania w domu politycznego rywala Tuska - Pawła Piskorskiego, a prokuratura postawiła mu zarzuty w sprawie sprzed kilkunastu lat. W ocenie wielu komentatorów, działanie to służyło wyeliminowaniu szefa PD z dalszej gry politycznej, a użycie służby antykorupcyjnej miało stworzyć wrażenie jakoby sprawa miała najwyższą wagę. Kolejne działania Wojtunika nie pozostawiały złudzeń, że doskonale zrozumiał nakaz „apolityczności”.  Już 11 grudnia 2009 roku Wojtunik złożył do Prokuratora Generalnego zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Mariusza Kamińskiego, powołując się po tygodniu urzędowania na „wnikliwą i długotrwałą  analizę materiałów odtajnionych”.  Dwa kolejne zawiadomienia w sprawie Kamińskiego złożył Wojtunik na początku lutego br., następne w marcu, a po każdej odmowie wszczęcia śledztwa przez prokuraturę zadbał o terminowe składanie zażaleń. Nie może zatem dziwić, że rok 2010 upłynął CBA na tropieniu rzekomych nadużyć poprzedników, a sukcesy tej służby można ograniczyć do kontynuacji spraw  rozpoczętych przez Mariusza Kamińskiego, z tym jednak zastrzeżeniem, że dotyczą wyłącznie urzędników samorządowych i komunalnych niskiego szczebla. Gdyby ktoś zechciał zdobyć wiedzę o obecnym poziomie korupcji w Polsce na podstawie lektury działu „aktualności” strony internetowej CBA, nigdy nie dowiedziałby się o „zaszczytnym” przedostatnim miejscu, jakie nasz kraj zajmuje w  międzynarodowym Indeksie. Dostrzegłby natomiast, że od chwili przejęcia władzy nad CBA trwa bezwzględna kadrowa czystka. O jej rozmiarach mówił Mariusz Kamiński w programie telewizyjnym Bronisława Wildsteina w styczniu br: „ Jesteśmy na etapie rozstrzeliwania kadry kierowniczej CBA. Dzieją się rzeczy niebywałe. Moi najbliżsi współpracownicy są odwoływani z funkcji, poddawani badaniom wariograficznym, na wykrywaczach kłamstw, w celu udowodnienia mi i innym funkcjonariuszom przestępstw, jakich mieli się dopuścić. Trwają postępowania dyscyplinarne. Chodzi o zgnojenie i złamanie kręgosłupa”. We wczorajszym liście otwartym do Donalda Tuska Kamiński sprecyzował:  „Z CBA usunięto ok. 90% kadry kierowniczej pionów operacyjno- śledczych, w większości doświadczonych oficerów policji i służb specjalnych. W ich miejsce przyjęto osoby, które w wielu wypadkach rozpoczęły służbę w latach 80 w MO i ich jedynym motywem jest dorobienie do emerytury.” Jakie standardy etyczne reprezentuje człowiek powołany przez Tuska na szefa służby antykorupcyjnej, niech świadczą słowa samego Wojtunika z 17 października 2009 roku z wywiadu dla „Rzeczpospolitej”. Z ust pełniącego obowiązki szefa CBA padła wówczas deklaracja: „Żadnej czystki czy masowej wymiany kadrowej nie przewiduję. Każdy ma u mnie kredyt zaufania, a najważniejsze kryterium, jakim się zawsze kierowałem, to kompetencje. [...] nie będzie się otaczał ludźmi z CBŚ”. W tym samym wywiadzie Wojtunik oświadczył: "Biuro ma być służbą antykorupcyjną i nie może być postrzegane jako instytucja kojarzona z taką czy inną polityczną opcją". Na tych działaniach nie kończy się jednak planowa likwidacja walki z korupcją. Już w czerwcu br. Antykorupcyjna Koalicja Organizacji Pozarządowych (AKOP) zwróciła się do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, w związku z przygotowywanym projektem ustawy o zmianie ustawy o CBA. W projekcie tym przewiduje się m.in. usunięcie  definicji korupcji, co zdaniem organizacji doprowadzi do nakładania się kompetencji CBA i uprawnień pozostałych formacji odpowiedzialnych za walkę z przestępczością (w szczególności policji i ABW). Istnieje też zagrożenie, że CBA może stać się kolejną instytucją, wyposażoną w środki niejawnej inwigilacji, w tym m.in. w kontrolę operacyjną, służącą zwalczaniu przestępczości o charakterze pospolitym. W ustawie planuje się również rezygnację z wymogu uzyskania zgody sądu na zbieranie niejawnych danych osobowych (art. 22). Odtąd CBA, bez żadnej kontroli sądowej będzie mogło gromadzić dane ujawniające pochodzenie rasowe lub etniczne, poglądy polityczne, przekonania religijne lub filozoficzne, przynależność wyznaniową, partyjną lub związkową, oraz dane o stanie zdrowia, kodzie genetycznym, nałogach lub życiu seksualnym. W przekazanym do KPRM stanowisku czytamy m.in.: „AKOP oczekiwała, że wprowadzając zmiany do ustawy o CBA wynikające z realizacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego, rząd zrealizuje także obietnice złożone podczas kampanii wyborczej 2007 roku. Platforma Obywatelska ostro krytykowała wówczas sposób funkcjonowania i działania CBA. W przesłanych Koalicji obietnicach wyborczych zapisała między innymi podporządkowanie CBA Sejmowi. W przedstawionej nowelizacji nie znajdujemy realizacji tych obietnic.” Planowana regulacja uczyni zatem z CBA klasyczną policję polityczną, wykorzystywaną do nękania osób niewygodnych dla władzy oraz do walki z opozycją. Likwidacja definicji korupcji pozwoli natomiast na  dowolną interpretację tego terminu i stosowanie go lub unikanie w zależności od okoliczności politycznych.  Po etapie kadrowych „czystek” i pozorowanych działań,  przyjdzie czas na uczynienie ze służby kolejnego, siłowego narzędzia służącego interesom grupy rządzącej. Zarzut sformułowany w liście Mariusza Kamińskiego, iż funkcje kierownicze w CBA powierzono osobom „podejrzewanym o współpracę z zorganizowanymi grupami przestępczymi, korupcję i ujawnianie przestępcom informacji ze śledztw” znajduje zatem potwierdzenie w katalogu celów, do jakich obecna władza zdaje się przeznaczać tę służbę. Ponieważ na jej czele stoi człowiek, którego oficerskie słowo przeczy faktycznym decyzjom,  a zasada „rób co innego, niż mówisz” jest jedną z podstawowych reguł grupy rządzącej, można wskazać również  ten argument - „z deklaracji” Pawła Wojtunika, na poparcie tezy, że CBA zostanie wykorzystane do walki politycznej. Tuż po objęciu funkcji szefa Biura padło bowiem oświadczenie: „Dbałość o standardy prawne to rzecz najważniejsza, bo pokusa wykorzystania tej służby jest bardzo duża. Potrafię się jej oprzeć”. Tym, którzy mają dziś swoje „pięć minut” w niszczeniu i korumpowaniu państwa warto zadedykować słowa Mariusza Kamińskiego: „Przyjdą czasy, że podsumujemy to co działo się w CBA”.

http://prawo.money.pl/aktualnosci/wiadomosci/artykul/korupcja;w;polsce;prawie;najwieksza;w;unii,117,0,544117.html

http://antykorupcja.edu.pl/index.php?mnu=17&id=3950

http://www.bibula.com/?p=7173

http://www.akop.pl/public/files/obietnice2007-po.pdf

http://cogito.salon24.pl/134713,architekt-rzeczpospolitej-aferalnej

http://cogito.salon24.pl/138943,wojtunik-partyjny-komisarz-czy-szeryf-w-cba

http://www.cba.gov.pl/wai/pl/20/AKTUALNOSCI.html

http://cogito.salon24.pl/154550,wojtunik-cena-honoru

http://www.tvn24.pl/0,1624358,0,1,szef-cba-czystek-nie-bedzie--agent-tomek-zostaje,wiadomosc.html

http://antykorupcja.edu.pl/index.php?mnu=17&id=4049

http://wyborcza.pl/1,76842,7498056,Kaminski__Trwa_gnojenie_moich_ludzi_w_CBA__Ale_ja.html?fb_xd_fragment#?=&cb=f1029440821096299&relation=parent.parent&transport=fragment&type=resize&height=20&width=120

http://www.rp.pl/artykul/90217,548671.html Aleksander Ścios

Trzeba wprowadzić myto, bo... nie domyto Zacznę od kondolencji dla górników z Chile. Bo nie minie miesiąc, a część z nich zapragnie wrócić pod ziemię. Tam listonosz nie przynosił rachunków, za to z nieba spadała manna, były transmisje i żadnych kobiet, czyli sporów. Był brud, owszem, ale ten bywa i na powierzchni. A teraz co? Kłótnie żon i licznych kochanek o podział rent, które zresztą i tak nigdy nie nadejdą. Ejże, to nie lepiej było siedzieć w tej kopalni cicho? I tylko wprowadzić dyżury? Oczywiście, całą akcję wydobywczą przedstawia się jako triumf ludzkości nad naturą. Śmiem wątpić, bo gdyby liczbę uratowanych w Chile zestawić z liczbą zabitych w trzęsieniu ziemi, w tym samym kraju zresztą - nie ma takiej skali, która to pomieści. No, ale trąbią trąby (trąb zawsze sporo, wszędzie), a jakoś nikt nie zastanawia się, co ludzie robili 620 m pod ziemią. Czego tam szukali, bo przecież nie bawołów ani jedzenia - wszystko to dostępne jest na powierzchni. Czemu ludzie łażą tam, gdzie nie powinni, w nienaturalne otoczenie, na niezwykłe głębokości? Czy natura się nie zemści, gdy któreś kolejne wiertło, niczym to z Zatoki Meksykańskiej, przewierci coś, czego wiercić się nie powinno, i wypuści demony? Lawę albo chorobę, albo jedno z drugim? Dla kilku sztabek złota i paru miedzianych rur? No, ale Chile to dla mnie zagadka, chociaż lubię tamtejsze alpagi, te o kolorze czerwonym nazywane winem (gdy to tylko sfermentowane owoce, żaden zresztą sukces tworzenia - w Meksyku już wspomnianym wystarczy włożyć pewien gatunek kaktusa na dwa dni do wiadra, by mieć najpyszniejszy napój świata, czarowny). No, ale Chile nie zrozumiemy nigdy, bo tam zawsze dzieją się rzeczy dziwne. Na przykład na pewno wylądowali tam kosmici (tylko mi nie piszcie, że w Peru - kiedy lądowali na Nazca - granice między tymi krajami były jeszcze na etapie wstępnych, przedkolumbijskich ustaleń). Także tam, na Atakamie przez sto lat nie spadła kropla deszczu. Ale tam wszystko odwrotnie, bo i nieprzypadkowo ludzie chodzą do góry nogami. Aha, i robią rajd Paryż - Dakar. To tak, jakby w Polsce zorganizować Wimbledon mniej więcej... Dobra, ale Chile daleko dosyć, a nam bliższe własne problemy, niemało. Przypomniał mi się kolega, który sam zadawał sobie pytanie: "Kiedy będzie lepiej?", no i sam też odpowiadał: "Już było!". Otóż chyba tak, a wnioskuję to po reklamach w radio ziemniaków po 3,77 za 5 kilo (gdy wcześniej leciały tylko reklamy aut). Twórcom i dziennikarzom minister finansów zagroził odebraniem połowy dochodu. O dziennikarzy bym się nie martwił, przynajmniej mają czas na zmianę zawodu, co wielu wyszłoby na dobre - jak Boga kocham! Ale twórcy? Najpierw pomyślałem, czy takowi istnieją... No tak, Wajda kręci film o Wałęsie. Ale czy to twórczość, mam wątpliwości - widziałbym ich raczej w Muzeum Figur Woskowych. Zwłaszcza że takie istnieje, założył je Pan Prezydent Komorowski, powołując sztab doradców, z sędziwym Tadkiem na czele. Tak, tym pierwszym premierem, którego zapamiętałem z tego tylko, że dużo palił i zasłabł w Sejmie - złowieszczy był to początek. Co do Tadka jeszcze, potwierdził stare przypuszczenie, że żółwie żyją najdłużej. Tyle że niekoniecznie te z Galapagos, także z Płocka! Taa, różne się dziwadła działy i dziać będą, na przykład to odmłodzenie przez postarzenie - ale nie bez powodu skrót PO określam jako Prawo Odwrotności. To znaczy, jak ma być lepiej, będzie gorzej, jak mają być autostrady, nie będą, a jak mają obniżać podatki, to podniosą, na bank. Ale te dziwadła to raczej norma w kraju, gdzie za piosenkarkę uchodzi Doda, za aktora Wojewódzki, a za ekonomistę Rostowski. Mnie tego ostatniego nawet żal, bo i do mnie też każdy przyłazi i mówi: daj! A ja - jak w filmie "Miś" mówi szatniarz: - A skąd wezmę, jak nie mam? Ale zamiast zarabiać na twórcach i dziennikarzach, miałbym lepsze pomysły. Mój sztandarowy - zlikwidować armię raz na zawsze, a broń rozdać chłopom, na zalążek partyzantki. Bo jak nas Słowacja zaatakuje, to sobie poradzimy nawet kijkami od nart. A jak reszta, i zaatakuje atomem, to polegniemy i tak w pięć bohaterskich minut, czy mamy armię, czy nie, zawodową, czy chłopską! Otóż armia jedyne, czego nam przysparza, to milionowej armii emerytów. Oczywiście rodzi się pytanie, co zrobić z tymi wojakami. Jak to co? Skoro lubią wojować, mogą zrzeszać się w grupy i wynajmować. Od setek lat działają tak wojska zaciężne, Legia, żadna hańba, raczej przygoda i tyle. Opodatkowałbym też wesela - jak ludziska mają na orkiestrę, co fałszuje, to niech dają i na fałszujący rząd. U mnie na wsi - zgodnie z tą podatkową pomysłowością - proboszcz opodatkował rozwodników. Mianowicie bierze po stówie od łba miesięcznie, na razie zebrał takich gagatków 15 - a w zamian obiecuje im to, co zawsze się obiecuje: życie wieczne, wcześniej kościelne zaślubiny bis, a dorywczo hostię - co kosztuje go pewnie ze dwa 20. Kanclerska głowa, żeby go nam tylko nie zabrali do jakiegoś banku watykańskiego! Jeszcze rząd chciałby zarobić? Proponuję zlikwidować Polską Akademię Nauk, za... bezużyteczność. Najsławniejszy astronom odkrył tylko, poza jakąś niewidoczną gwiazdką, kto przemyca złoto i że jest to jego brat. Inny, bliżej mi znany, fizyk (udający, że mnie wychowuje) odkrył jedynie rozszerzanie się rtęci pod wpływem ciepła - mianowicie chowając termometr przy telewizorze, wykrywał, kiedy zamiast być w szkole, oglądam powtórkę filmu dla dorosłych. Prezes PAN, kiedy odwiedziłem go kiedyś, dał mi dowód bezradności polskiej nauki, gdy w jego gabinecie, na 37. piętrze Pałacu Kultury, nie działała komórka. Otóż pan profesor poradził, żeby wyjść na parapet, bo tam lepszy jest zasięg. I ze śmiechem dodał, iż on robi tak zawsze. Aha, u nas wczoraj na Targach Nauki zapowiedziano triumfalnie, że za rok wyprodukujemy dwuosobowy samolot. Otóż bracia Wright, Orville i Wilbur zresztą, zrobili to - achtung, wnimanje! - w roku 1909. Znaczy się, nasza nauka jest już ponad sto lat w tyle. Zlikwidować. I jeszcze opodatkowałbym zagubione dzieci - mianowicie niech za akcje poszukiwań płacą rodzice (potem ewentualnie mogą wydać książkę - jak ta o zagubieniu się Tomka Sawyera). Ja się zresztą też często gubiłem, zwłaszcza jak bałem się lania, pozwalając się dopiero nazajutrz odnaleźć cudownie na wycieraczce, zresztą to lista chwały: Romulus i Remus, Czerwony Kapturek, Jaś i Małgosia... Aha, i opodatkować można posiadanie dzieci i korepetycje. Wjazd do każdego miasta, czyli myto - bo widać zresztą, że w Polsce mamy ostro nie domyto! I domy, co zresztą nastąpi niebawem. Oj, zatęsknicie wy jeszcze za socjalizmem! Aha, podobno ludzie są podsłuchiwani. No to ja współczuję mnie podsłuchującym. Po pierwsze - niczego nie pojmą kretyni, tylko do gazet wysławiam się zrozumiale. Po wtóre - gadam szyfrem. Więc jak mówię: "Guten Tag", to nie dla powitania szpiega z Bundeswehry, tylko żeby rozpoznać po głosie, kto dzwoni z nieznanego mi numeru. Jeżeli jakiejś damie proponuję teatr - to niekoniecznie akurat to mam na myśli. Jak przekonuję, że oddzwonię - wiadomo, że nie oddzwonię na pewno. A jak cichym głosem przerywam, że mam ważne zebranie - no to właśnie leżę na kanapie. I teraz, jakby to Państwu powiedzieć, mam zebranie. Paweł Zarzeczny

„Gazeta Polska” za bandą Czy część ofiar tragedii smoleńskiej przeżyła wypadek? Czy jeden z oficerów BOR, który był na pokładzie samolotu, zatelefonował do żony z miejsca katastrofy, mówiąc: „Tu dzieją się rzeczy straszne”? Reporterzy „Gazety Polskiej” opisali plotki na ten temat, dorzucili anonimowe relacje o tym, że wdowa po oficerze miała jakoby opowiadać znajomym o rozmowie z mężem, a teraz „nagle z nieznanych powodów zamknęła się w sobie i odmówiła rozmowy”. A potem zadzwonili do brata wyżej wspomnianego oficera BOR. Ten jednoznacznie stwierdził, że takiej rozmowy nie było. Jednak dziennikarze „GP”, niezrażeni tą odpowiedzią, postawili w swoim tekście bezkompromisowe pytanie: Jak to możliwe, że polska prokuratura nie podjęła dotychczas tego kluczowego wątku? Przykro to pisać, ale koledzy z „Gazety Polskiej” złamali wiele standardów zawodowych i zdroworozsądkowych. Pomijam rozważania nad tym, czy ofiary po wypadku żyły i mogły dzwonić. Ale jak można publicznie bez śladu dowodu na to dawać do zrozumienia, że wdowa po oficerze coś ukrywa? To żywy, cierpiący człowiek. Jeśli nie wiecie, koledzy, jakie mogą być „nieznane powody”, dla których wdowa „zamknęła się w sobie”, to przypominam wam, że pół roku temu straciła męża w katastrofie. To już nie jest jazda po bandzie. Wypadliście daleko za bandę. Janke

PLAGA I PUŁAPKA KONKURSÓW SMS-owych, konkursów  dla naiwnych, zwanych reklamowym blefem. Magia konkursów sms-owych Większość ludzi (ok.2/3) w Polsce posiada dochody nie przekraczające 2.000zł. netto. W wyniku ostatniego kryzysu gospodarczego, anomalii pogodowych, wzrostu cen żywności i energii, następuje dalsza pauperyzacja społeczeństwa. Niemal każdy marzy o tym , aby „zaświeciło mu słońce”, uważa też, że  „jednak coś  mu się od życia należy” i czeka na jakąś Okazję. Nawet niedawno rządzący, obiecywali  nam cuda, w co niektórzy uwierzyli i tym samym, mentalnie  się na nie przygotowali. Organizatorzy konkursów i loterii, właśnie na takich ludzi  polują. Niczego jeszcze nie wygrałeś, ale już dostajesz wiadomość z gratulacjami! Organizatorzy loterii i konkursów kuszą atrakcyjnymi nagrodami i wywołują wrażenie, że zwycięstwo jest blisko. Użytkownicy telefonów komórkowych i Internetu (poczty elektronicznej), którzy zakupili usługi telekomunikacyjne u Operatora realizującego bezkrytycznie tzw. „zlecenia reklamowe” przeżywają koszmar wielokrotnego w ciągu dnia pojawiania się reklam, a w istocie loterii i konkursów przedstawianych jako: „super oferta”, „spróbuj bez ryzyka”, „łatwa wygrana” itd. Do brania udziału ww. konkursach namawiają również znani prezenterzy telewizyjni i radiowi. Twierdzą (co mija się z prawdą), że „wystarczy wysłać tylko 1 darmowy SMS i już nic nie robiąc, należy tylko czekać na wygraną”. Wiele osób daje się na tą bajkę  nabrać, myśląc, że z „konkursem” jest tak samo, jak z losem kupionym w tradycyjnej loterii. Konkursy sms-owe, są trochę podobne do gry hazardowej „jednoręki bandyta,” nie tylko dlatego, że:  obejmuje ten sam segment rynku gier hazardowych, a sms-a wysyła się  jedną ręką. W opisanych konkursach i loteriach, zrobiono to samo co w „jednorękim bandycie”, w którym  wykorzystano program, zmuszający Użytkownika do coraz szybszej obsługi automatu, tylko po to, aby nie  dać mu czasu do  zastanowienie się. Stąd są sms-y  typu „odpowiedz natychmiast, czy też informacja, „że musisz odpowiedzieć np. wciągu. 15 minut.” Konkursy sms-owe jednak są popularniejsze i bardziej dostępne niż ww. „jednoręki bandyta". Ww. konkursy  np.74500 Pusty-SMS, Skarbiec Orange, Omnibus III, BMW TVP, BMW Orange, konkurs Discovery 7238 oraz inne, nie są reklamami lecz oszukańczymi loteriami, stanowią one  „żyłę złota”, dla oraz doskonały biznes dla zlecających i wysyłających te loterie do Klientów. Omamiony sztuczkami„handlarzy iluzji” (organizatorów tych konkursów), Klient ponosi stratę pieniężną. Jest to bezwzględna, wielka i perfidna ściema, (zawsze są jakieś „kruczki i gwiazdki”, tzn. podstęp, przekręt oraz oszustwo, jest to opinia tysięcy internautów), realizowana za przyzwoleniem tolerancyjnej polityki władz odpowiedzialnych za przestrzeganie prawa, w tym zakresie. Wmawia się, że  jest to wyłącznie spam a więc „fikcja zwana trikiem marketingowym”. Uważam, że jest to działanie niezgodne z prawem, co postaram się uzasadnić w dalszej części wypowiedzi. Aby bardziej obrazowo pokazać ten problem, to na wstępie opowiem starą anegdotę. „Do pubu wchodzi bezdomny i mówi do kelnera, Panie  kelner, proszę setę i galaretę i to szybko, póki się to nie zacznie. Zaniepokojony kelner pyta się, a co ma się zacząć? Czy w ogóle masz pieniądze? No właśnie, to już się zaczęło, odpowiada bezdomny”. A więc, skoro już skusisz się na wysłanie proponowanego darmowego SMS, trudno ci będzie wyrwać się z tej procedury. Już za chwilę, będą Ciebie nękać i bombardować (nawet co kilka minut) sms-ami, z idiotycznie głupimi pytaniami, lub wzywając tylko do wysłania kolejnego sms-a. (ale już płatnego ~5zł), który zapewni Ci rzekomo wysoką wygraną, Celowo mami się i podpuszcza Uczestników tych loterii i konkursów, wmawiając im, że prowadzą, będą obdarowani jakimiś „śmieciowymi” losami. Co chwilę otrzymujesz wiadomości z gratulacjami, nie wiadomo za co, z informacjami typu( …) „lepiej usiądź, bo odpowiedź będzie Bardzo Szokująca, po której nie pozostanie Tobie nic innego, jak tylko skakać ze szczęścia”. Gdy w te bajki uwierzysz i sprawdzisz tę szokującą wiadomość(~5zł), to dowiesz się, że otrzymałeś dodatkowe, „śmieciowe”(punkty lub losy), „dzięki którym jesteś coraz bliżej wygranej”. Jakaś pani z Działu Nagród, oznajmi Tobie, że „jesteś na liście Zwycięzców, w związku z tym, nie będziesz  płacić podatku od wygranej, ale musisz za to jedynie potwierdzić tę wiadomość„1 pustym sms-em na nr 74500” i znów  ta „sama śpiewka” jak wyżej. Następnie, sam Prezes (nie przedstawiając się), na piśmie gwarantuje Tobie wygraną np.50.000zł, której i tak nie dostaniesz,( zgodnie z Regulaminem, wszystko co napisze Organizator, jest  nieprawdziwe, jest na niby) Jednakże,  w tym przypadku są podstawy by sądzić, że stanowił jego pisemne oświadczenie woli o przyznaniu tobie ww. nagrody. naruszono Art. 286. § 1. k.k.  ( jest to „wprowadzenie osoby w błąd albo wyzyskanie błędu”). Aby otrzymać rzekomą wygraną, należy wielokrotnie potwierdzać i to najlepiej natychmiast płatnymi sms-ami,: twój numer telefonu, fakt akceptacji wygranej, tego że jest już Koniec (de facto twojej cierpliwości i pieniędzy). a co z nagrodą to „szukaj sobie wiatru w polu”. A więc nieuzbrojonym okiem widać, że jest to zwyczajny podstęp, oraz „ poświadczanie nieprawdy w celu osiągnięcia określonych korzyści poprzez wyłudzenie”( pieniędzy na sms-y). Słyszałem o takim przypadku, gdzie Klient grając w podobnym Konkursie o 10.000zl., zdobył aż miliard losów (czyli na 1 zł. przypadało 100.000 losów) i nic nie wygrał, stracił zaś na to dużo „kasy”. A co się stało z jego nagrodą? Nie pozostało mu nic innego, jak wyżej tzn. „szukanie  wiatru w polu”. Zdenerwowany tym  ewidentnym oszustwem, wyrzucił komórkę (wraz z  tym miliardem losów) do śmieci (stąd śmieciowe losy) i wreszcie przez chwilę naprawdę miał „święty spokój”. A miał być tylko jeden darmowy SMS. Są takie konkursy (np. Quiz„Skarbiec” i „Omnibus III” ,których  Organizatorami są: tCT „Creative Team” S.A oraz PTK Centertel „Orange”), gdzie, aby wygrać, należy rozwiązać aż 5885 pytań standardowych oraz pytania, specjalne i dodatkowe, których ilości nie podano. Jak widać Regulaminy te zaskakują dużą ilością pułapek, jak np. w ww. konkursach, zgodnie z (§4 pkt.5)- należy odpowiedzieć na ostatnie pytanie standardowe, przed następnym tego samego typu pytaniem, mimo upływu, choćby wielu dni. Czy przeciętny Klient, nękany kilkudziesięcioma sms-ami dziennie, jest w stanie zapamiętać, po upływie np. tygodnia, ostatnie pytanie standardowe, na które nie odpowiedział? Ponadto należy powiedzieć, że koszt uczestnictwa w ww. konkursach, w maju wzrósł z 3,66zł na 4,88zl za sms-a, tzn. o 33%. To  ci dopiero demonstracja: podstępu,. przebiegłości i pazerności CT „Creative Team.”

Gra „znaczonymi kartami.” Chyba najgroźniejszą, działającą na zasadzie „gry znaczonymi kartami”, czyli „wciskaniu” Klientom, nieprawdziwej informacji, wyłudzając za to  biorąc od nich, prawdziwe pieniądze, jest „Loteria Pusty-SMS.” Wynika to z jej Regulaminu tj. pkt.X.4 cyt. „Wszystkie treści zawarte w materiałach reklamowo-promocyjnych mają charakter jedynie informacyjny i nie mogą być podstawą do roszczeń Laureatów. Moc prawną mają jedynie postanowienia Regulaminu i obowiązujące przepisy prawa.” Ostrzegam Uczestników tej loterii, zgodnie z ww. Regulaminem wszystkie informacje wysyłane do Uczestników są nieprawdziwe (na niby) i należy je rozumieć odwrotnie, jak jest napisane i wyłącznie traktować je jako spam reklamowy. Ma to jeden cel, przez kłamstwo wyłudzać pieniądze za płatne sms-y. Z dużą uwagą i zarazem dociekliwością zapoznałem się z obowiązującym Regulaminem, mimo tego, że jego treść jest praktycznie niedostępna dla przeciętnego Użytkownika (szczegóły poniżej). Uważam, że zatwierdzenie tego Regulaminu przez Izbę Celną w Departamencie Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych Ministerstwa Finansów było wielkim błędem. Jak to może być, że wszystko to co deklaruje Prezes, jako Organizator Loterii, jest fikcją, jest jedynie spamem reklamowym, mającym na celu podstępne wyłudzenie pieniędzy od jej Uczestników. Dzięki temu, radca prawny Pani Beata Małkowska Łaszczyńska zam. w W-wie przy ul. Białej lok.4 (nie będąca Prokurentem ani pracownikiem firmy), w imieniu Organizatora oddalała i oddala reklamacje setek poszkodowanych Klientów, właśnie  podpierając się autorytetem IZBY CELNEJ, która zatwierdziła taki skandaliczny Regulamin. Urzędnicy udzielający zgodę na ten Regulamin, w ogóle nie zwrócili uwagi na skutki, jakie z tego wynikają dla Obywatela. Mamy tu więc do czynienia z niedopuszczalna klauzulą zmieniająca zasadę równości stron w stosunkach prawnych. Brakuje kontroli przestrzegania Regulaminu Loterii Spółki Internetq przez odpowiednie powołane do tego instytucje. A znając życie to prawdopodobnie stali za tym jacyś: Bolo, Lolo i spółka, ponieważ „wszędzie tam ,gdzie spotykają się wielkie pieniądze i polityka, rodzą się niebezpieczne związki. Największe gospodarcze skandale zawdzięczamy, na ogół decydentom i biznesmenom.  Zawsze też, znajdują się przedsiębiorczy Polacy, którzy próbują się dorobić kosztem naiwnych rodaków.” (cytat z „10-ciu największych afer gospodarczych’ Internet -WP 08.09 br.). Analizując ok. tysiąca opinii internautów oraz innych Uczestników loterii, śmiem twierdzić, że „Loteria Pusty-SMS” jest dla jej Uczestników najbardziej bezwzględną groźną i wprowadzającą w błąd loterią, istniejącą na rynku gier hazardowych. Ma ona pewne elementy stosowane w „jednorękim bandycie”. Chodzi o to ,że stosuje się w niej ponaglanie Uczestnika gry, tylko po to, aby nie miał on czasu do zastanowienia się. Organizatorem takiej  loterii ( pusty sms 745000 -INTERNETQ POLAND Sp. z o.o., z siedzibą w Warszawie (00-094), przy ulicy Wierzbowej 9/11 (w tzw. Centrum Opium- idealnym punkcie do otumaniania ludzi), wpisana do rejestru przedsiębiorców prowadzonego przez Sad Rejonowy dla m.st. Warszawy XII Wydział Gospodarczy Krajowego Rejestru Sądowego pod numerem KRS 0000321310, Numer NIP 1070012782, Numer REGON 141704000, posiadająca kapitał zakładowy w wysokości 1.000.000 zł. (czyli kwoty, do której spółka z o.o. odpowiada wobec swoich wierzycieli). Tzw. ”reklama”, którą stosuje Organizator, jest namolną, drażniącą i zarazem wprowadzającą w błąd, grą, której celem nie jest „chwalenie produktu, kogoś lub czegoś”. Jest ona nasycona wprost nieweryfikowalnymi elementami perswazyjnymi, wywierającymi silny nacisk psychiczny i stwarzającymi swego rodzaju przymus dokonania zalecanej czynności, tzn. wysyłania pustego sms-a. Niewątpliwie za najbardziej groźne, z listy czynów nieuczciwej reklamy, w szczególności ze względu na dużą częstotliwość i silne oddziaływanie perswazyjne, należy uznać praktyki reklamowe wprowadzające w błąd (właśnie te stosowane przez Organizatora). W przypadku reklamy wprowadzającej w błąd, działania te są niedopuszczalne, gdyż prowadzą do utrudnienia lub uniemożliwienia otrzymania rzetelnej informacji, tym samym ograniczając, lub wyłączając w ogóle szansę na dokonanie rzeczowego wyboru. Jest więc deliktem nieuczciwej reklamy, wyjątkowo dozwolonym w Polsce, pomimo negatywnych ww. aspektów. Ponadto, fakt nękania nas Użytkowników tego typu  reklamowymi spamami, nie powinno być obojętną okolicznością dla realizującego zlecenie Operatora, jak również nie jest ono obojętne dla psychiki przeciętnego konsumenta (w Polsce - osoby łatwowiernej z ukończoną zawodówką, ok. 10% z nich ma ukończone wyższe studia). Po prostu, nie chcemy być poddawani działaniom reklamowym i powinien o tym wiedzieć każdy Organizator audio-tekstowego Konkursu, czy też Loterii. Z punktu widzenia Tadeusza Sztuckiego (niekwestowanego eksperta w dziedzinie reklamy)(…)” reklamę można sformułować za pomocą kilku cech”. Zdaniem autora jest to „przekaz informacji: płatny, nieosobowy, pochodzący od konkretnego nadawcy, posługujący się masowymi sposobami komunikowania, w celu, pozyskania  przychylności adresatów czyli odbiorców reklamy.” Czy w przypadku oszukanych przez  podstępny Regulamin, (niedostępny dla Uczestnika loterii), Klientów INTERNETQ POLAND Sp. z o.o. Czy mamy do czynienia z tym co ma coś wspólnego z  przychylnością adresatów? Proszę przeczytać tysiące opinii przeciętnych konsumentów w ww. stronach internautów (złodzieje!). Zgodnie z Regulaminem pkt. X.4. „Wszystkie treści zawarte w materiałach reklamowo-promocyjnych mają  charakter jedynie informacyjny i nie mogą być podstawą do roszczeń Laureatów. Moc prawną mają jedynie postanowienia Regulaminu i obowiązujące przepisy prawa.” Jak zatem należy rozumieć stwierdzenie;  „Moje uszanowanie, tu Prezes Loterii. Potwierdzam w 100%, ze 30.000zł na 100% będzie WYPŁACONE! Proszę nadać 1 SMS o treści TAK na 74500 4,88zl/sms. ”Co, lub kogo takie stwierdzenie reklamuje? Dla przeciętnego konsumenta, jest to informacja o jego pisemnym oświadczeniu woli o przyznaniu mi  ww. nagrody i w związku z tym gwarancji prezesa firmy o wygranej. W wypaczonym, pokrętnym, pojmowaniu reklamy i prawa przez ww. Prezesa cyt.- „jest to taki komunikacyjny zabieg”, a  więc wg niego: CZARNE znaczy BIAŁE, TAK znaczy NIE, 100% GWARANCJA znaczy BRAK JAKIEJKOLWIEK GWARANCJI, STOP znaczy START, a KONIEC gry, oznacza jej POCZĄTEK, czyli cała ta Loteria. wg mnie  jest: OBŁĘDEM, WIELKA FIKCJA, ”bełkotem schizofrenika, będącego w ostatnim stadium delirium”. W tej Loterii, na ogół wygrać mogą dobrze poinformowani gracze lub „sprawni umysłowo inaczej”.  W tej grze, trzeba mieć specjalny klucz i w związku z tym należy słowa, które są prawdziwe odpowiednio pooznaczać (np.*)tylko po to aby wiedzieć, które słowa są prawdziwe (czy nie są tylko spamem i fikcją). Okazuje się , że pisząc do Organizatora STOP, on tego sms-a poważnie nie traktuje i wg internautów, 5 krotny, wysyłany do Organizatora STOP, nie wystarczy (jest to ok. 25 zł. straty).Wg nich po to aby Stop był prawdziwy, należy go wielokrotnie wysłać, ale tylko na darmowy numer. Komputer „głupieje”, wstrzymuje bombardowanie Klienta sms-ami dopiero wtedy jest ok i tylko  to skutkuje. Ponadto INTERNETQ Poland, doskonale wie o tym, że na tego typu loterii audiotekstowej, odpowiada się na pytania, często przysłane na ogół podstępem (skąd wzięto nr telefonu, jeśli nie dokonuje się zgłoszenia uczestnictwa) w czasie przerwy: w pracy, śniadaniowej, lekcyjnej, w metrze, w pociągu, w  autobusie, czekając na coś lub kogoś, czy też np. leżąc na plaży. Organizator doskonale wie i musi wiedzieć to, do kogo kieruje swoją ”reklamę”. Takie rozeznanie rynku oraz potencjalnych Klientów firmy, jest elementarzem i to niemal w każdym biznesie. Przeciętny konsument nie ma żadnych szans  wyjaśnienia wielu nieprawidłowości i uchybień prawnych. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że praktycznie nie można tego wyjaśnić nawet nie można „porozmawiać” z automatyczną sekretarką, ze względu na ww. Spółkę z o.o., która w ogóle nie dba o swój wizerunek. Jaka jest możliwość bezpośredniego kontaktu z tą firmą, w celu wyjaśnienia czegokolwiek? Prezes (nie ma innego kontaktu), jak próbować się z nim skontaktować, na ogól siedząc za granicą, nie zawsze udziela odpowiedzi na emaile. Zgodnie z pkt.VI.1. Nagrody Podstawowe zostaną przekazane przelewem, na rachunek bankowy wskazany przez każdego z Laureatów Nagrody Podstawowej, w terminie do dnia 16 sierpnia 2010 roku. A co mają zrobić Szczęśliwcy, którzy nigdy nie mieli konta bankowego i wcale go nie potrzebują .Takie działanie Organizatora narusza art.32 p.2 Konstytucji III RP.( „Nikt nie może być dyskryminowany  w życiu politycznym społecznym lub gospodarczym”).  Na jakiej podstawie prawnej  Organizator domaga się posiadania rachunku bankowego  w państwie gdzie(ponad.40% Obywateli nie posiada żadnego konta) Na świecie w XXI wieku, są znane inne formy przesyłania pieniędzy niż tylko przelewy bankowe. A w ogóle, jak się to  ma do niemal codziennych ostrzeżeń Policji, nakazujących chronić swoje konto bankowe, przed spryciarzami, którzy podstępem zdobywa dane Klienta oraz nr konta, ponieważ  grasuje w Polsce jakaś zorganizowana szajka, która mając, podrabia dokumenty i okrada go. Okradziono w ten sposób kilkunastu biznesmenów, w tym jednego z Warszawy na kwotę 2 milionów zł. Czy INTERNETQ Poland Sp. z o.o. ma prawo karać swoich Klientów za to, że przestrzegają zaleceń Policji?  Pomyśleć stracić główną nagrodę w wys. 50.000 zł. tylko dlatego, że  nie podało się  nr swojego  konta firmie, która ma  najgorsze (jakie w życiu widziałem) możliwe referencje i to wystawione przez Ich Własnych Klientów, cytat większości  Klientów tej firmy – oszuści, kłamcy, złodzieje, hieny, cwaniacy, naciągacze itd., itp. ,etc. Osobiście naliczyłem w obowiązującym Regulaminie kilkanaście nieprawidłowości i uchybień prawnych, a składając reklamację w tej sprawie, radca prawny z nieznanej mi firmy reprezentującej Organizatora - INTERNETQ Poland Sp. z o.o. podpiera się akceptacją Regulaminu przez Izbę Celną w Warszawie i mówiąc potocznym językiem powiedziała, iż „widziały gały co brały” (nie mogły widzieć bo Regulamin był praktycznie dla  przeciętnego Klienta jest niedostępny). Dlaczego zatwierdzony przez Izbę Celną Regulamin, nie przewiduje tego, aby w tzw. reklamie ostrzec dzieci i osoby niesamodzielne czy ubezwłasnowolnione, o zakazie uczestniczenia w loterii, tak jak ma to miejsce w  przypadku innych reklamach (np. lekarstw, czy inwestowaniu w złoto (Investors’a), jest ostrzeżenie o poważnym ryzyku związanym ze  spożyciem  leku lub inwestowaniem w złoto)? Okazuje się (w Internecie), że rodzice ( i prawni opiekunowie) skarżą się i wprost lamentują na sms-owe wyłudzanie pieniędzy od ich pociech. Dzieci, z natury są bardzo naiwne i łatwowierne, (wierzą dorosłym) i nie są odporne na kłamstwa wyspecjalizowanych i dobrze wyszkolonych „zawodowców,” zatrudnionych przez Organizatora loterii. Wystarczą im dosłownie sekundy (by wysłać 5 pustych sms-ów po~5zl każdy), aby dziecko straciło miesięczny abonament przeznaczony na kontakt z rodzicami. Naprawdę, sprawa okradania naszych dzieci jest sprawą poważną, poważnie powinna być potraktowana i „woła o pomstę do nieba"! Zgodnie zaś z Art. 286. § 1. k.k.  “Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym imieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd, albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.” Czy to nie pasuje jak ulał do działalności ww. firmy i jej Prezesa?  Tym powinny zająć się: UKE. UOIK, Rada Reklamy Rzecznik Praw Obywatelskich, Izba Celna w Ministerstwie Finansów oraz inne instytucje i organy? Należy wskazać, że zleceniodawcą ww. „reklamy” jest Prezes INTERNETQ POLAND Sp. z o.o., G. Witerski oraz jego Wspólnicy: Panagiotis Dimitropulos, Georgios Karakovounis z INTERNETQ TELECOMUNICATIONS AND INTERNET SERVICES SA. Poważnie rzecz traktując uważam, że pisemna gwarancja wygranej w loterii, która „stanowi jego pisemne oświadczenie woli o przyznaniu Uczestnikowi ww. nagrody” powinna być poważnie traktowana, a nie jak jest  tylko: drwiną z Klientów, lecz również naruszeniem umowy cywilno-prawnej kupna i sprzedaży(k.c.),Umowę tę, z winy Organizatora, zawarto nie mając możliwości  zapoznania się  z  tym wyjątkowo podstępnym Regulaminem. Chcąc go zdobyć, wpisując (za radą Prezesa) w Google - www.pusty-sms.pl, uzyskujemy wiele set opinii Uczestników loterii, w rodzaju - cytat; „złodzieje, oszuści, hieny, naciągacze, wyłudzacze” itd. itp. etc., lecz nie możemy znaleźć obowiązującego Regulaminu. Idąc dalej wpisując www.pusty-sms.pl regulamin, znowu czytamy ww. epitety, a z Regulaminem, jak nie mogliśmy tak nadal nie możemy się zapoznać „bez instalacji tzw. „wtyczki”. W  celu zapoznania się z nim należało zainstalować „wtyczkę,” czyli dodatkowy program np. „Adobe Flash Player 10,1 Windows, Firefox, Safari. Opera”. Warunki instalacji tego programu napisane są w nieznanym przeciętnemu Kowalskiemu języku obcym, (od ponad 10 lat „bezwzględnie wymagane jest, aby wszelkie: instrukcje obsługi, regulaminy i opisy techniczne produktów sprzedawanych w  Polsce, były wykonane w języku polskim”. O tym powinien wiedzieć i tym samym zabezpieczyć w  dostęp do Regulaminu Organizator Loterii. Przecież żaden odpowiedzialny uczestnik loterii, który nie zna biegle języka angielskiego, nie kupi przysłowiowego „kota w worku”. Są to niepodważalne fakty i m.in. głównie dlatego (oprócz wielu uchybień, nieprawidłowości oraz naruszeniu Regulaminu przez Internetq sp. z o.o.) należy dochodzić odszkodowania i to najlepiej zbiorowego. Uważnie obserwując poczynania Organizatora tej loterii, nie można wykluczyć tego, że Prezes, tej dziwnej i zarazem wyjątkowo pazernej spółki (~5zl/sms, stanowi  roczny abonament komórki na tzw. kartę prepaidową, nastawionej tylko na odbiór), który nie orientuje się w obowiązującym w III RP prawie, jest tzw. „slupem.” Teoretycznie,(zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, a sytuacje takie dość często u nas się zdarzają), jest to całkiem możliwe. Mam uzasadnione obawy, że Jego Wspólnicy: Panagiotis Dimitropulos, Georgios Karakovounis, również nie znają polskiego prawa. Zdaniem Uczestników, jak również  moim, ww. loteria  jest prostym sposobem wyłudzania pieniędzy, wbrew przepisom polskiego prawa:  Art. 286. § 1. k.k., Art.271. § 3. k.k., czy też Art.5 k.c.- „Nie można czynić ze swego prawa użytku, który byłby sprzeczny z zasadami współżycia społecznego(…),oraz umowy cywilno-prawnej, kupna i sprzedaży”. Obliguje to Uczestników do dochodzenia należnego odszkodowania, na drodze cywilno-prawnej. Ponadto uważam, że mamy tu do czynienia z naruszeniem zasad: „fair play”, dobrych obyczajów kupieckich, „gentlemen’s agreement,” a nawet Konstytucji III RP( w przypadku Regulaminu pkt.VI.1)art. 32.pkt 2.„Nikt nie może być dyskryminowany  w życiu politycznym społecznym lub gospodarczym”. Regulamin loterii, który jest niedostępny dla zwykłych Uczestników, powinien obowiązywać dwie strony, a obowiązuje tylko Uczestników. Nie posiada on jasnych, jednoznacznych i transparentnych reguł gry. Pierwszym największym gwałcicielem tych reguł (są na to dowody) jest sam Zarząd, który nie przestrzega Regulaminu. Obietnice wygranej są tutaj pisane „tylko palcem po wodzie”. W tej loterii, żeruje się na niewiedzy jej Uczestników, stosując reklamę, która jest całkowitą fikcją i reklamowym blefem, będącą na granicy prawa a prawdopodobnie (oceni to kto inny) jw. wykazałem, przekraczając je. Za realizację tego typu oszukańczych zleceń, „grę znaczonymi kartami,” (można to wykazać) oraz ewidentnego działania Organizatora w „złej wierze”, odpowiedzialnymi są  poza Zlecającym również: Operator telefonii komórkowej i wydający zgodę na tę Loterię tzn. Dyrektor Izby Celnej (decyzja-Nr 440000-IPA W-9285-2/10/406/ARA) w Departamencie Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych Ministerstwa Finansów. Szczegółowo analizując wszystkie punkty ww. Regulaminu, należy stwierdzić, że jest nieprecyzyjny i zarazem  niedoskonały. Posiada on kilkanaście uchybień i nieprawidłowości. Łatwo można wykazać, że w tym konkretnym przypadku  mamy tu do czynienia z „grą znaczonymi kartami”! Surfując po Internecie znalazłem dziwną listę zwycięzców konkursu  audiotekstowego z jesieni ub. roku..Lista ta jest dla mnie czymś niepokojącym i zarazem dziwnym:  - od 28.10 2009 r. do 11.12.2009 r. czterokrotnie w ww. Konkursie - nagrodę 10.000 zł. wygrał Marek Turynowicz z Białegostoku  (wg  Aagi internautki z Konkursu 74500) cytat - „karany oszust”) - od 18.11.2009 r. do 19.12. 2009 r. 6 x po 10.000 zł. wygrywają:  Dębscy z Końskowoli, (3 x Andrzej, 2 x Jolanta (1x jako mieszkanka Młynek), 1 x Krzysztof, oraz 1 x (29.11 2009 r. Andrzej wygrał 50.000 zł.).To dopiero trzeba mieć szczęście! Okazuje się, że w tym konkursie jest więcej takich wprost nieprawdopodobnych szczęściarzy. Z matematycznego punktu widzenia jest to mało prawdopodobne. No cóż, jest to co najmniej dziwne, ale prawdziwe. Jak widać, w tych Konkursach zdarzają się cuda. Złośliwi twierdzą, że być może ww. szczęściarze  mogą być tylko tzw. „słupami”, którzy uwiarygodniają te konkursy. Czy Izba Celna, która wydała Koncesję, oraz Departament Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych, Ministerstwa Finansów kontrolują to co „wyprawiają” tj. zleceniodawcy Organizatorzy loterii i wysyłający do Klientów te programy, w ramach tzw. zleceń reklamowych.? Czy, celowo w naszym kraju dla uzyskania korzyści finansowych wprowadza się  w życie tolerancyjną politykę,  w tym zakresie na szkodę tysięcy Użytkowników? Czy w ogóle jest jakaś stała bieżąca kontrola nad poczynaniami  Organizatorów Konkursów? Jak widać po skutkach  ich działania, to ich nie ma. Plaga sms-owych konkursów rozwija się u nas, jak jakaś zaraza. Dla Organizatorów to kokosowy interes, grunt jest dobry, a „frajerów jest ci u nas dostatek”. Zgodnie z obowiązującymi zasadami marketingu, największą  wartością firmy są: jej wizerunek oraz jej marka np. E. Wedel. Szczególnie dotyczy to spółek z o.o., które odpowiadają jedynie do wysokości swojego kapitału zakładowego. W przypadku firmy Internetq stanowi to 1.000.000 zł. (jest to równowartość  2 nagród po 500.000 zł.), zaś pozostałe nagrody to już zrzutka naiwniaków. Na ww. przykładzie okazuje się, że rację miał Mikołaj Kopernik głoszący, że „zły szeląg wypiera dobrego szeląga”. Muszę przyznać, że ci, „handlarze iluzją” (zleceniodawcy): Skarbiec Orange, Omnibus III, BMW Orange, Konkurs  7238 , NTERNETQ Sp. z o.o. (pomaga im PTK Centertel „Orange”), czy Business Sport Solutions Internetional LLC z Oregon USA (przesyłane przez portal 02.pl), czy inne przesyłane przez Erę, swoją bezwzględnością, perswazją oraz otumanianiem ludzi, moim zdaniem naruszają zasady:  przekracza prawo i zasady współżycia społecznego. polskiego prawa oraz „przekraczają granice, których nie wolno przekroczyć”. W tym zakresie prześcignęli oni  N. Machiavelego,  arcymistrza intryg, obłudy i przewrotności.  ENFORCER 1 – oszukany Klient

Budżetowa zupa na winie Minister Jacek Rostowski, w celu walki z długiem publicznym (czyli de facto naprawiania błędów własnych i poprzedników) postanowił nie tylko podwyższyć VAT, ale także zlikwidować m.in. ulgi na dzieci, czy też możliwość odliczania części kosztów uzyskania przychodu przez naukowców czy artystów. W sukurs fiskusowi idzie także minister Fedak, która chce, by dziurę budżetową załatały pieniądze z naszych przyszłych emerytur (OFE).

Dziel i rządź Te pomysły mają dwie cechy: pazerność i tymczasowość. Rzekomo liberalny gospodarczo rząd postanowił zabrać podatnikom więcej pieniędzy, niż do tej pory płacą na utrzymanie państwa, zamiast wykorzystać trudną sytuację ekonomiczną do przeprowadzenia rzetelnej reformy finansów publicznych, polegającą przede wszystkim na odchudzeniu rozpasanych wydatków. Jest to z polityczno-wyborczego punktu widzenia sprytny sposób, gdyż nie uderzający we wszystkich obywateli en bloc (np. poprzez podwyżkę stóp podatkowych), czy też w duże i silne grupy społeczne, jednocześnie związane z jednym z koalicjantów (objęcie rolników podatkiem dochodowym) – w zamian odbierający mniej licznym (artyści, dziennikarze), bądź nie grożącym rozróbami pod sejmem (rodzice) ulgi i przywileje. Z czysto teoretycznego punktu widzenia to działanie słuszne. Przedstawiciele każdego zawodu mogą znaleźć dobry powód, dla którego powinni płacić podatki niższe niż pracownicy innych branż (a do tego sprowadza się, było, nie było, przywilej możliwości odliczania części kosztów uzyskania przychodu). Dlatego też nie przyłączam się do argumentów części moich kolegów po fachu, którzy uważają, że zawód dziennikarza jest na tyle niezwykły, że predystynuje nas do korzystania z tego rodzaju ulgi. Jednak równość wobec prawa, także w zakresie opodatkowania, to tylko jedna z cech dobrego systemu podatkowego.

„Liniowy” tylnymi drzwiami Platforma Obywatelska okrężną drogą i nie do końca własnymi rękami, częściowo zrealizuje swój niegdysiejszy postulat, mianowicie wprowadzenie podatku liniowego w wysokości 15 proc. Dziś, gdy mamy dwie stopy podatku dochodowego od osób fizycznych (18 i 32 proc. - przegłosowane w ubiegłej kadencji) i liniowy podatek od osób prawnych (19 proc.), zaś wyższą stawkę płacą jedynie zupełnie najbogatsi, mamy do czynienia de facto z liniowym podatkiem dochodowym. Uwzględniając oczywiście ulgi, które w naszym systemie podatkowym występują, i kwotę wolną od podatku. I jeśli ktoś jest doktrynerem podatku liniowego, nie uwzględniającym tego, że dobre podatki powinny być także jak najniższe, a nie tylko jak najprostsze i jak najrówniej rozłożone na barki obywateli, to rzeczywiście ma się z czego cieszyć. Zwłaszcza, że politycy mogą zakrywać się tym, że stoimy na krawędzi zapaści budżetu i że wszyscy musimy ponosić wyrzeczenia, by jej uniknąć, zaś zasada zbytniego nieobciążania obywateli ciężarem danin, jako rzekomo „ideologiczna”, powinna być ignorowana.

Jutro będzie futro I tu pojawia się druga cecha „reform”, czyli ich zakładana tymczasowość. Krótko mówiąc, rząd, zamiast likwidować bezsensowne miejsca pracy w administracji, czy zmieniać prawo w kierunku ułatwienia przedsiębiorcom działalności gospodarczej, co przyniosłoby dodatkowe wpływy do budżetu (być może odejście z PO impotentnego w tym zakresie szefa komisji „Przyjazne Państwo”, Janusza Palikota, mogłoby być dobrym pretekstem do zamiany go na kogoś bardziej kompetentnego), woli ponownie sięgnąć do naszych kieszeni. Politycy koalicji zapowiadają, że chcą przywrócić ulgi, gdy problem rosnącego zadłużenia zniknie – czyli za ok. 3 lata. Doskonale wiedzą, że będziemy wtedy w trakcie kolejnej kadencji sejmu, w której u sterów zasiadać będą już nie politycy PO-PSL, ale zupełnie innej koalicji. A nawet jeśli obecna ekipa przetrwa wybory w 2011 roku (co jest swoją drogą bardzo prawdopodobne), to i tak ludzie o zapowiedziach przywrócenia ulg do tego czasu najzwyczajniej w świecie zapomną.

I tak dryfujemy sobie spokojnie w kierunku zapaści finansów publicznych. Prof. Krzysztof Rybiński twierdzi, że do 2013 roku dług publiczny wzrośnie o „dwa Gierki”. Jak widać, rząd, jak w głupim kawale o „zupie na winie”, stara się upichcić nam w budżetowym kociołku właśnie taką strawę. Starając się zapełnić go tym, co się akurat nawinie. Niezbyt perspektywiczna i bardzo ciężkostrawna to strategia. Stefan Sękowski

Prof. Rychard: Kaczyński gra na lękach sfrustrowanych Polaków rozmawiała Agnieszka Kublik - PO i PiS na pierwszy rzut oka różnią się głównie stosunkiem do katastrofy smoleńskiej. I to wydaje się dla nich wygodne, ale w dłuższej perspektywie może prowadzić do erozji. Jarosław Kaczyński adresuje swój przekaz do coraz węższej grupy odbiorców' - mówi w rozmowie z Agnieszką Kublik prof. Andrzej Rychard, socjolog PAN

Agnieszka Kublik: Czy dziś bardziej pana dziwi, że Grzegorz Napieralski wyrzucił z zarządu SLD Ryszarda Kalisza czy, że prezes PiS Jarosław Kaczyński śpiewa pod Pałacem Prezydenckim wraz z tłumem "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!". Prof. Andrzej Rychard, socjolog, Instytut Filozofii i Socjologii PAN oraz Wyższa Szkoła Psychologii Społecznej: Może to jakiś objaw gruboskórności, ale ani jedno, ani drugie mnie nie dziwi. Logika wydarzeń doprowadziła do tego, że organizmy polityczne stacją się coraz bardziej zamknięte i eliminują to wszystko, co czyniło je bardziej zróżnicowanymi.
A Janusz Palikot odchodzi z Platformy. To jest ten sam ruch: politycy nie próbują poszerzyć swojego pola posiadania, tylko zdefiniować jeszcze bardziej jednorodnie swoją tożsamość polityczną. To się może okazać przeciwskuteczne, zresztą w przypadku każdego z tych ugrupowań. Palikot próbuje rozbetonować tę - jak mówią socjologowie - zabetonowaną scenę przed dwie partie prawicowe. - Tak, ale w rezultacie PO staje się bardziej jednorodna i paradoksalnie nieco bardziej zbliżona do PiS. Bo na płaszczyźnie konserwatyzmu, czy ostatnich idei gospodarczych, które są propaństwowe, trudno dziś rozróżnić te dwie partie. To zastanawiające, jak tak gwałtowny i dramatyczny konflikt polityczny może istnieć między partiami, które tak bardzo się nie różnią? Jak by teraz zapytać, czym się różnią, to pewnie padła by odpowiedź, że stosunkiem do katastrofy smoleńskiej. W dyskursie politycznym nie widać nic innego. I obie zdają się tkwić w tym stanie, bo jest im wygodnie, że się właśnie tym różnią. W dłuższej perspektywie to może prowadzić do dalszej erozji sceny politycznej.

Czyli są dla siebie sensem istnienia? - To wręcz banał, ale nasza polityka poza banał nie wychodzi i tak ją trzeba opisywać: rzeczywiście, sensem istnienia pierwszej partii jest to, że definiuje się jako inna niż ta druga.
Naprawdę nie dziwi pana, że Kaczyński dziś śpiewa "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!"? - Prezes PiS adresuje ten komunikat do wąskiego - chyba coraz węższego - grona swoich zwolenników. Daje znać, że mu nie zależy na poszerzaniu tego grona, że nie chodzi o przyciąganie niezdecydowanych, tylko, o to, by utrzymywać przy sobie tych, którzy w niego wierzą. Tych ludzi wcale nie jest mało, więcej niż jak mówią niektórzy 5-6 proc.

To może jest ponad 20 proc. To są ci, którzy dziś popierają PiS i Kaczyńskiego: radykalnego, konfrontacyjnego, wojennego. - Tak, ta grupa może się zwiększać poprzez uśpienie czy demotywację PO. Tę demotywację widać w tym słynnym zdaniu premiera Tuska, że "nie ma z kim przegrać". To smutne, gdy premier takie zdanie wygłasza, choć na poziomie taktycznym ono jest prawdziwe.

To jeszcze garść cytatów z Kaczyńskiego z wiecu przed Pałacem Prezydenckim: "chcemy być wolnymi Polakami", "chcemy, żeby ten kraj był nasz", "przyjdą czasy nowe, że Polska zwycięży", "nie chcemy rządów złych ludzi". - "Źli ludzie", " nasz kraj", w ogóle ta "naszość" jako kategoria polityczna w XXI wieku! W dobie globalizacji, integracji! To, co mówi Kaczyński dramatycznie nie pasuje do wyzwań, przed jakimi stoi Polska. Ale to widocznie trafia w oczekiwania tego tzw. twardego elektoratu PiS. Ale też powiedzmy, że twardość tego elektoratu jest do końca niezbadana, czyli nie wiemy jak bardzo jest twardy. Pewnie jest do pewnego stopnia płynny, może go przybywać, ubywać. Gdyby - nie daj boże - nastąpiło pogorszenie sytuacji gospodarczej - może go przybywać. To są ludzie, których roszczenia i aspiracje nie są zaspokajane i pojawia się ktoś, kto im mówi: - źli ludzie wami rządzą, a ja spowoduję, że ten kraj będzie nasz. Kaczyński gra na tych lękach.

I je doskonale wyczuwa. - Najpierw je wyczuwa, a potem na nich gra.

Spora grupa Polaków nie czuje się u siebie, w Polsce, w wolnym, niepodległym kraju. Skąd taka frustracja w 20 lat po odzyskaniu niepodległości? - Przypominam, że PiS szedł do władzy z hasłami odbudowy państwa. I ta diagnoza była po części słuszna. Ale terapia okazała się o wiele bardziej szkodliwa niż choroba. I wiele nie pomogła. Ale to nie znaczy, że te problemy zniknęły. One istnieją i ludzie to widzą, np. nieskutecznie działającą biurokrację, która pęta energię Polaków. A właściwie każda partia szła do wyborów z taki hasłami uwolnienia energii. I Platforma, i teraz Palikot. To są apele dotyczące tych samych aspiracji, choć innych grup społecznych. Bo inne są aspiracje i lęki zwolenników PiS - tu chodzi przede wszystkim o tych, którzy uważają, że im się nie udało, politycy chętnie sięgają do tych grup, bo na takich lękach się bardzo łatwo gra. I inne są aspiracje sympatyków PO, bo im się wydaje, że im mogłoby powodzić się lepiej niż teraz, gdyby państwo lepiej funkcjonowało.

Prof. Michał Głowiński komentując manifestację mówił o "języku nienawiści, agresji, rewolucji i wojny domowej, który nie dopuszcza kompromisu". To rzeczywiście jest już wojna domowa? - Byłbym ostrożny z używaniem takich słów. Tak samo jak w kwestii porównań do 1933 r., bo wtedy - jak powiedział red. Jan Wróbel w radiu TOK FM - młodzi ludzie, którzy nie wiedzą, co to był nazizm, to sobie pomyślą, że takie coś, co robi Kaczyński pod Pałacem Prezydenckim.

To może trzeba im wytłumaczyć? - No właśnie. Ja bym wolał, żeby takich absurdów nie trzeba było tłumaczyć młodzieży w szkole. Choć rzeczywiście dobrze, że intelektualiści są na takie sprawy wyczuleni i żółte światełko zapalają dla wszystkich: polityków i dla komentatorów.

Czy tzw. PiS light, który mogliby założyć ci, którzy pracowali w sztabie wyborczym Kaczyńskiego, czyli Joanna Kluzik-Rostkowska, Paweł Poncyljusz, Elżbieta Jakubiak, Michał Kamiński, Adam Bielan, miałby szansę? - Gdyby chodziło to, że wyjdą z PiS i zaistnieją na scenie politycznej, to szansa nie jest zbyt duża. Bo wtedy po prawej stronie robi się ciasno. Ale jeśli chodzi o to, czy szansę ma PiS przekształcony w PiS light, to ma.

Ale PiS z Kaczyńskim się nie przekształci. - No nie. A co by było, gdyby w PiS został tylko Kaczyński a reszta partii poszłaby w stronę light? Ale to jest bardzo mało prawdopodobne, bo siły spajającą się w PiS silniejsze niż te rozrywające.

Pan rozumie do czego dziś dąży Kaczyński? Zawsze uchodził za błyskotliwego analityka, stratega. Chyba jakąś strategię ma? Czy to misja straceńcza? - Bardzo słabo się odnajduję w dyskusjach na temat, czy prezes Kaczyński ma jakiś plan, którego my maluczcy nie jesteśmy w stanie dostrzec. Bo on widzi 10 ruchów szachowych naprzód a my najwyżej jeden. Patrząc na to pragmatycznie, powiem tak: Kaczyński zmienił grę, w która gra, bo to nie jest gra na zwycięstwo.

Przecież niedawno mówi, że znów chce być premierem? - Kaczyński działa tak, jakby chciał bronić wartości, które sam uważa za ważne, niezależnie od tego, czy przyniesie mu to porażkę czy nie. Kaczyński w liście do członków PiS napisał o jakie wartości chodzi: "Bieg historii uczynił nas dziś depozytariuszami wartości narodowych. Tylko my możemy przeciwstawić się fatalnemu biegowi spraw". - To jest kompletnie niejasne: jaki bieg historii?, jacy my?

Chodzi o tragedię smoleńską i tę "prawie zdradę" rządu, jak twierdzi b. szefowa MSZ Anna Fotyga, dziś w PiS odpowiedzialna za politykę zagraniczną. - To bieg historii doprowadził do katastrofy smoleńskiej? Nie. Najprawdopodobniej doprowadził do tego bałagan po obu stronach, polskiej i rosyjskiej. Czynić z tego wydarzenia początek mitu założycielskiego jakiegoś nowego ruchu czy odrodzenia politycznego Polski, oznacza liczyć na mniejszościowe poparcie.

Do ruchu Palikota przyłączył się Kazimierz Kutz. O Palikocie mówi "nowalijka", "artysta bez dzieła", który wpuszcza do zatęchłej Platformy trochę świeżego powietrza. - To prawda - rzeczywiście wpuszcza. Palikot zbudował zręby programu, które choć cząstkowo są obecne w innych ugrupowaniach, to nikt nie zebrał ich razem. Np. nie było nigdy tak ostrego dystansu wobec wzrostu publicznej roli Kościoła.

Czy mu się uda? Do tej pory nikomu się nie udało, odejść w pojedynkę z partii i założyć nową. - Może mu się udać, bo trafił doskonale w czas ze swoją ofertą polityczną. Ale na razie jest sam, poza Kutzem i sprzyjającym mu Ryszardem Kaliszem nie widzimy nikogo innego. A chodzi o to, żeby maksymalnie wykorzystać ten sprzyjający takiej inicjatywie moment.

Przyjęcie Kalisz aby mu pomogło? - Na pewno. Ale opinia publiczna jest brutalnym i agresywnym zwierzęciem. Jeśli nie dostaje pożywienia szybko, to zwraca swoją uwagę gdzie indziej. Palikot musi się cały czas starać. Dziękuję za rozmowę.

Wrócił klimat PRL-u Jarosław Kaczyński gra na lękach sfrustrowanych Polaków – grzmi w „Gazecie Wyborczej” profesor Andrzej Rychard. W rozmowie socjolog dokonuje analizy działań prezesa PiS (bo przecież rządem i PO zajmować się nie trzeba). Rychard dochodzi do wniosku, że były premier gra na lękach ludzi, odwołuje się do tych, których roszczenia nie są zaspokajane. I to jest przedstawiane przez Rycharda jako zarzut wobec Kaczyńskiego. Socjolog nie zastanowił się w ogóle, dlaczego „roszczenia” nie są zaspokajane, dlaczego ludzie są sfrustrowani. Wtedy bowiem trzeba by dokonać analizy „sukcesów” rządu Donalda Tuska, a tych jak wiadomo analizować nie trzeba. Profesor snuł więc dalej refleksje na temat największej partii opozycyjnej. W całym wywodzie socjologa przebija przekonanie, że głównym winowajcą wszystkiego jest Jarosław Kaczyński. To on odpowiada również za błędy innych. Mimo słów wybitnego profesora, nie ma jednak nic dziwnego w tym, że polityk odwołuje się do grup, którym się „nie udało”. Przecież tak robią partie, i nie tylko, na całym świecie i to od czasów najdawniejszych. Tak robiły partie polityczne w czasie nieudanej „transformacji” ustrojowej, której skutki odczuli zwykli Polacy, a nie PRL-owscy aparatczykowie, komunistyczni oprawcy i wszelkiej maści inne gnidy. Tak robiły partie „postkomunistyczne”, gdy przejmowały elektorat prawicowych partii po rozczarowaniu pierwszymi latami III RP, tak robiła wreszcie „Solidarność”, która odwoływała się do ludzi sfrustrowanych, których roszczenia nie były zaspokajane przez totalitarne państwo. Dlaczego wykluczeni i sfrustrowani mają pozostać poza życiem politycznym? Chyba tylko dlatego, że to byłoby obecnie na korzyść Platformie Obywatelskiej. Jednak w polityce każdy może się odwoływać do kogo chce, byleby czynił to w zgodzie z prawem. Łamania prawa Rychard nie zarzucił Kaczyńskiemu. Ma jednak do niego pretensje, że używa on określeń nie pasujących do XXI wieku, takich, jak "źli ludzie", "nasz kraj", "naszość". - W dobie globalizacji, integracji! - dziwi się socjolog. I rzeczywiście, w dobie globalizacji w naszym (ups, przepraszam) kraju złych ludzi nie ma (no chyba, że w PiS-ie), a nasz (ups, znów przepraszam) kraj nie jest nasz, co świetnie pokazują sukcesy w polityce zagranicznej rządu Donalda Tuska. Tyle tylko, że wcale nie musi tak być. Nasz kraj może być nasz, czyli podmiotowy, skupiony na polskiej racji stanu, a ludzi zachowujących się źle można i należy piętnować, nawet w dobie globalizacji. Tyle tylko, że obecne władze zdają się podzielać wizję polityki zaserwowaną czytelnikom „GW” przez prof. Rycharda. Andrzej Rychard swoim wywiadem przysłużył się powrotowi do Polski klimatu z lat PRL-u. Mamy obecnie do czynienia z największą od lat propagandą kłamstwa i udawanych sukcesów. To one, szczególnie po 10 kwietnia, frustrują coraz większą liczbę Polaków, to one powodują, że ci, którym nie podobają się zmiany w Polsce, są skazywani – również przez Rycharda - na publiczną banicję czy ośmieszenie, że ci, którzy oczekują od rządu wzięcia odpowiedzialności za państwo, oczekują prawdy ws. katastrofy smoleńskiej, są atakowani i niszczeni. To one powodują, że media, intelektualiści i innej maści „autorytety” wolą zajmować się tym, co powiedział lider opozycji, gdzie był, z czym i dokąd szedł, z kim rozmawiał, z kim nie, komu podał rękę, komu nie podał, niż w sposób rzetelny oceniać i ewentualnie krytykować rząd Donalda Tuska i jego kompanów. Ludzie źle radzą sobie, żyjąc w rzeczywistości przesiąkniętej totalnym zakłamaniem. Coraz więcej osób widząc przekazy mediów mainstreamowych i wypowiedzi rządowych polityków przypomina sobie klimat z czasów, gdy Polakom o rzeczywistości opowiadał Jerzy Urban. Wtedy jednak nikt nie miał pretensji do działaczy opozycji antykomunistycznej, że odwołują się do wykluczonych i sfrustrowanych ludzi... Stanisław Żaryn

Czy Ratzinger blokuje beatyfikację Wojtyły? Galeazi  ”Mówi się także o frakcji w Watykanie, która istnieje w Watykanie i hamuje proces beatyfikacyjny. Należy do niej między innymi mediolański kardynał Carlo Maria Martini. Kardynał Martini jest reprezentantem dużej grupy biskupów, którzy wyrażają wątpliwości co do beatyfikacji Karola Wojtyły. Nie jest zresztą sam. Wielu członków episkopatu włoskiego, ale także niemieckiego i francuskiego, wyraża swoje wątpliwości i zastrzeżenia co do sposobu, w jaki Wojtyła używał pieniędzy Watykanu, ale także co do przestrzeni i swobody przyznanych fundamentalistycznym ruchom jak Opus Dei, Comunione e Liberazione czy Legionari di Cristo (Legioniści Chrystusa), które stały się "Kościołem w Kościele". Te ruchy mają własne źródła finansowania, wizję Kościoła niekoniecznie zbieżna z tą tradycyjną, aktywnie uczestniczą w polityce”…( źródło )

Mój komentarz Parę lat temu napisałem, że Ratzinger , czyli Benedykt XVI długo będzie odwlekał beatyfikacje Wojtyły. I znowu jakiś problem . Już, już za chwilę. Jedynie co Ratzinger szybko zrobił to objął wszystkie teksty Wojtyły prawami autorskimi. Gdyby ktoś przypadkiem na bazie nauczania tego jak jedni chcą geniusza , a drudzy proroka nie zbudował nowoczesnego polskiego narodowego kościoła. Jakiejś nowej sekty. Inny powód to polityka . Fragmenty rozmowy z Dudek z Galeazzi, chwilami będącej opisem spiskowej teorii dziejów, przytoczyłem, aby unaocznić, że Watykan, papieże są uwikłani w politykę. Dotyczyło to również Wojtyły. Tylko że Jan Paweł II drugi politykę uprawiał na potrzeby  uciśnionych. Jeśli jednak przyjmiemy, że papież to również ludzie polityki, mający narodowość, ba sympatie narodowe, to musimy przyjąć, że Ratzinger jest papieżem, jest politykiem jak przytłaczająca większość jego poprzedników, w tym Jan Paweł II Wielki. Zresztą wszyscy widzimy jak rozpolitykowany jest episkopat. Życiński, Dziwisz, Nycz. Sławoj Głodź. Ze nie wspomnę będącego co prawda poza episkopatem Rydzyka .Walczą zażarcie popierając swoich polityków, partie, opcje programowe. Czym się różni Watykan od polskiego episkopatu. Niczym, z tym, że Ratzinger jest Niemcem. Czy papież jest marionetka i nie jest wstanie zmusić, przeprowadzić beatyfikacji Wojtyły. Od kilku lat w to wątpię. Za każdym razem, kiedy Ratzinge, lub ktoś z jego otoczeni ogłasza, że Jan Paweł II już za chwile zostanie beatyfikowany bardzo powątpiewam. Nie, nie powątpiewam. Jestem przekonany, że niemiecki rezydent w Watykanie gra tylko na zwłokę. Mydli oczy Polakom. Papież nie jest marionetką. Blokowanie beatyfikacji Wojtyły jest działaniem na szkodę Polski i całego społeczeństwa polskiego stanowiącego dzięki emigracji ekonomicznej największą diasporę w Europie. Rozdzielone rodziny, rozwody, porzucone dzieci, złamane ludzkie życia . Ile dobra by ocalało, gdyby powstawały masowo polskie małe kaplice w całej Europie, a patronem każdej byłby Wojtyła,  

a jego nauka pomagałaby przetrwać polskim emigrantom. Wojtyła jako wybitny nie tylko myśliciel, nauczyciel i kapłan , ale także jako wybitny przywódca, patron Polski cementowałby Polaków, skupiał ich wokół uniwersalnych wartości. A to na pewno nie wszystkim jest na rękę. Sprawa blokowani przez Ratzingera beatyfikacji Wojtyły jest sprawa tak ważna dla Polski, że należy zastosować, wszystkie dostępne środki, aby zrealizować cel jakim jest wyniesienie na ołtarze Jana Pawła II Wielkiego. Uważam, że warto to osiągnąć nawet za cenę wypowiedzenia  konkordatu. Marek Mojsiewicz

Co innego słowa, co innego czyny Niemiecki Piątek Piotr Semki Guido Westerwelle, szef niemieckiej dyplomacji zbiera w Berlinie gratulacje. Niemcy zostały wybrane do Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych zdobywając dwuletnie, niestałe miejsce. Dyplomacja RFN  wygrała rywalizację z Kanadą i Portugalią. To tym większy sukces, że Niemcy były już stosunkowo niedawno niestałym członkiem Rady – w latach 2003-2004. Wielu polityków w Berlinie nie ukrywa, że w czasie tych kolejnych dwóch lat obecności w najbardziej istotnym i prestiżowym gremium ONZ, niemieccy dyplomaci  powinni działać na rzecz uzyskania stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa (RB). Sam Westerwelle podtrzymuje postulat wprowadzania na stałe do Rady wspólnego kandydata Unii Europejskiej. Ale złoty sen Niemiec o samodzielnym wejściu do ekskluzywnego klubu pięciu stałych członków Rady nie jest żadną tajemnicą w kuluarach gmachu ONZ. Jednak dyplomaci RFN wypowiadają się o nim bardzo ostrożnie. Skąd delikatność? Jak przy wielu innych niemieckich problemach – i na tę kwestię pada cień historii. Gdy w 1945 roku powstawał ONZ, największe mocarstwa były zgodne, że potrzebne jest miejsce szybkiej decyzji politycznej między największymi krajami zwycięskiej koalicji, jaka zdruzgotała państwa osi. To wyznaczyło stale miejsce w RB dla USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii i Francji. Piąte miejsce zarezerwowano dla Chin, które reprezentował wtedy republikański rząd Czang Kai-szeka. Nie minęły cztery lata, a komuniści Mao wygnali Czanga na wyspę Tajwan. Ale USA blokowało długo – bo aż do 1971 roku – zastąpienie przedstawiciela “Republiki Chińskiej” przez delegata komunistycznej ChRL. W międzyczasie dwie pokonane potęgi, RFN i Japonia, odbudowały swoją pozycję. Od zjednoczenia Niemiec w 1990 roku rozpoczęły się najpierw ciche, a potem coraz głośniejsze pytania polityków znad Renu, kiedy skończy się kara za rządy Hitlera i jak długo niemiecki kolos gospodarczy ma być politycznym średniakiem? No dobrze, zapyta ktoś – a jak do niemieckich przymiarek do miejsca w Radzie bezpieczeństwa ma się fakt stopniowej integracji Unii Europejskiej? Jak mawiają Amerykanie – to bardzo dobre pytanie. Owszem w latach 90. mówiono wiele o podjęciu przez Unię dyskusji, jak wprowadzić do RB  własnego stałego wspólnego przedstawiciela. Rzecz w tym że, zarówno Wielka Brytania jak i Francja nie zgodziły się, aby w imię idei europejskiej zrezygnować ze swojej mocnej pozycji w Radzie. W tej sytuacji niemieccy dyplomaci głoszą “off the records”: – Jesteśmy całym sercem za wspólnym euro-reprezentantem w Radzie. Ale skoro Londyn i Paryż walczą o swoje – nikt nie powinien się oburzać, że też walczymy. Zazwyczaj po takim dictum zaczyna się subtelnie przypominanie, że RFN jest trzecim co do wielkości płatnikiem do kasy ONZ, że niemieckie wojska uczestniczą dziś w operacjach pokojowych od Afganistanu poprzez Ocean Indyjski i Sudan, poprzez patrolowanie wód terytorialnych Libanu po Bośnię i Kosowo. Wszystko to przy  udziale ponad 7 tysięcy żołnierzy Bundeswehry. To znaczący wysiłek, ale w jakim stopniu ambicje wejścia do Rady są wynikiem zaangażowania w dzieło bezpieczeństwa świata, a w jakim procencie odbiciem mocarstwowych ambicji i prawdziwym testem na idee eurodyplomacji?

Niemcy razem z innym zwolennikami zmiany status quo  w Radzie – Indiami, Brazylią i Japonią, “nowymi mocarstwami regionalnymi” – wolą mówić o swojej trosce o przeforsowanie wewnętrznych reform w ONZ, niż o swoich aspiracjach do stałego miejsca w Radzie. Na takie ambicje  Berlina USA patrzą krytycznie, podobnie jak czynią to Francja i Włochy. Ale Niemcy wierzą w swój upór i efekt zwiększania swojego udziału w misjach pokojowych. Westerwelle głosi dziś potrzebę rozmów o wspólnym miejscu dla UE. Z drugiej strony wszyscy pamiętają o tym, jak w czasie posiedzenia  forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ  we wrześniu 2007 roku kanclerz Angela Merkel, rzuciła hasło: “Niemcy są gotowe do przyjęcia większej odpowiedzialności”. Powszechnie przyjęto to jako wyraźne zgłoszenie postulatu uzyskania stałego miejsca w Radzie, wsparte w umowie koalicyjnej przez ówczesna koalicję chadecji i SPD .Warto pamiętać też, że ponad rok temu  w maju 2009, gdy Westerwelle przemawiał na ekskluzywnym forum DGAP – niemieckiego towarzystwa polityki zagranicznej – wyraźnie wskazywał, że RFN nie powinna się wstydzić twardego przedstawiania swoich interesów. Tak samo, jak czyni to Paryż czy Londyn, choć oczywiście nigdy “alleingang” (czyli w pojedynkę). Lider FDP poparł wtedy plany takiej reorganizacji Rady Bezpieczeństwa ONZ, aby w końcu mogło się w niej znaleźć stałe miejsce dla Niemiec.

No ale to było jeszcze przed utworzeniem czarno-żółtej koalicji. Jak to więc  często bywa za Odrą – komentatorzy opiniotwórczych  dzienników wyraźniej zdradzają plany niemieckiego establishmentu politycznego niż sami politycy. Czwartkowy  “Frankfurter Allgemeine Zeitung” wprost głosi, że skład pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa “odpowiada realiom z roku 1945, nie zaś dzisiejszym”.  Horst Bacia, komentator FAZ narzeka, że Westerwelle lansując szerszą  reformę ONZ trzyma się postulatu  wspólnego miejsca w RB dla Unii Europejskiej. “Czy nie za skromnie?” – pyta kąśliwie  frankfurcki dziennik. “Nawet jeśli udałoby się zreformować ONZ i regionalne mocarstwa w Azji oraz Afryce uzyskałyby status stałego członka RB, to nie należy liczyć na to, że Wielka Brytania czy Francja zrezygnują ze swojego przywileju. Tymczasem RFN – jako trzeci pod względem sum płatnik do ONZ-owskiej kasy – ma prawo domagać się stałego miejsca w Radzie dla siebie – nawet jeśli rozsądniej póki co głośno o tym nie mówić” – twierdzi dziennik. Istotnie – niemieckim politykom, nie jest wygodnie mówić o swoim miejscu w Radzie Bezpieczeństwa. Taki egoizm negliżuje  bowiem obowiązującą dziś  ideę wspólnej unijnej dyplomacji. Owszem Niemcy mogą słusznie wskazywać na egoizm Londynu i Paryża, ale to nie tłumaczy, dlaczego chcą kopiować wielkomocarstwowe przyzwyczajenia Francuzów  i Anglików.

Trudno uniknąć wrażenia, że łatwo jest w Paryżu, Londynie i Berlinie mówić o wspólnej euro-dyplomacji, ale znacznie trudniej za pomocą czynów pokazać zdolność od samoograniczenia własnych ambicji. Co innego mówią słowa, a co innego polityczne fakty.

Semka

„Afery Prawa” i „Radio Pomost” zaatakowane przez tych samych hackerów Atak na niezależne media internetowe przybiera na sile. Nie można formalnie ich zamknąć z uwagi na „wolność słowa” to robi się to nielegalnie – za pomocą grup „hackerskich”, które podejrzewam nie są niczym innym jak wyspecjalizowanymi służbami dezinformacyjno – szpiegowskimi finansowanymi przez globalistów. Udało mi się dzisiaj przeprowadzić krótką rozmowę z redaktorem naczelnym Afer Prawa Zdzisławem Raczkowskim. Twierdzi, że za atakiem nie mogą stać amatorzy. Zachodnie serwery Afer Prawa są bowiem specjalnie chronione – włamania (było ich wiele) musiały być więc dokonane przez odpowiednio wykwalifikowane służby. Red. Raczkowski wiąże ataki z kompromitującymi dla tzw. „wymiaru prawa” w Polsce, które de facto zamieniło komunistyczny terror na wyrafinowany reżim sądowo – prokuratorski. O zakamuflowanych celach tego działania pisałem wcześniej w artykule „Agenda samodestrukcji” (http://monitorpolski.wordpress.com/2010/10/05/ratunek-dla-ziemi-czy-samodestrukcja/ ).

Zdzisław Raczkowski jest szczególnie narażony na atak bowiem przebywa w Polsce. O ile mi wiadomo, ma założonych kilka spraw karnych za publikacje, za co grozi mu kara więzienia. Czym się zatem różni sytuacja traktującego poważnie wolność wypowiedzi dziennikarza w „wolnej” Polsce od szykanowanego opozycjonisty z czasów komuny? Może tylko tym, że nie może on nawet poprosić o azyl polityczny w wolnym kraju z uwagi na to, że Polska jest już „wolna i demokratyczna”. Redaktor naczelny drugiej zaatakowanej przez tych samych „hackerów” strony Radia Pomost, Wiktor Żółciński, mieszka w Arizonie, zatem na razie nic mu nie grozi. Po pierwsze w USA obowiązuje pierwsza poprawka do Konstytucji, która bezwarunkowo gwarantuje wolność słowa, a po drugie w Arizonie można posiadać broń, zatem trudno byłoby „nieznanym sprawcom” bezkarnie zaatakować redaktora. Kilka dni temu zamknięto też znany blog „Poliszynel”, w którym autor ostro krytykował mniejszość żydowską w Polsce i na świecie. Blog zamknięto z uwagi na „naruszenie reguł” – chodziło prawdopodobnie o znieważenie mniejszości narodowej (rasowej?). Od kilku miesięcy zwracam uwagę na nową Inkwizycję, która funkcjonuje na świecie właśnie pod hasłami „znieważania” czy tzw. „mowy nienawiści” (hate speech). Inkwizycja ta ma na celu uciszenie niewygodnych dla globalnego rządu tematów. Skutecznie tu wykorzystywany jest tzw. „antysemityzm”, który stosuje się szeroko wobec niepokornych publicystów. Przypomnijmy, że jest to metoda dobrze sprawdzona w czasach stalinowskich, kiedy to tylko za posądzenie o „antysemityzm” można było dostać kulą w łeb. Niepokojące jest to, że „antysemityzm” blokuje całkowicie krytycyzm wobec przestępczych działań nie tylko Żydów, ale i osób, które podają się za Żydów (bo tak jest wygodnie). Inną chronioną grupą są homoseksualiści i inni „odmieńcy” seksualni. Można się obawiać tego, że te działania zmierzają do legalizacji pedofilii, która w pewnych kręgach uważana jest za normę.
Z ostatniej chwili: Afery Prawa znów są dostępne. Atak został odparty (www.aferyprawa.com). Poliszynel odblokowano na skutek protestów grupy blogerów na całym świecie. Przyczyną zablokowania „Poliszynela” była rzekoma reklama pewnego produktu, o którym autor bloga napisał w jednym z artykułów. WordPress szybko odblokował blog gdyż w USA można słono zapłacić za blokadę wolności słowa, która jest zagwarantowana Konstytucją. Czyli, że prawo w USA jeszcze działa co rodzi nadzieję na przyszłość. Jednakże musimy założyć, że są siły, którym nie jest na rękę publikowanie pewnych tematów i zrobią wszystko by uciszyć niesfornych publicystów. http://monitorpolski.wordpress.com

Zioła lecznicze niedostępne w UE Wielka Farmacja ma zamiar zaliczyć wielką wygraną: zioła lecznicze będą niedostępne w Unii Europejskiej… To już prawie się stało. Wkrótce preparaty ziołowe będą niedostępne, a możliwość przepisywania ich przez zielarzy również zostanie utracona. Wielka Farmacja osiągnie wkrótce cel w swojej wieloletniej bitwie w niszczeniu wszelkiej konkurencji.

Od 1 kwietnia 2011 prawie wszystkie zioła staną się nielegalne w Unii Europejskiej. Podejście w Stanach Zjednoczonych jest nieco inne, ale o tym samym niszczycielskim wpływie. Wielka Farmacja (Wielka Farmacja – Big Pharma – największe korporacje farmaceutyczne, które zdominowały rynek leków farmaceutycznych.) i Agrobiznes (Agrobiznes – zobacz http://pl.wikipedia.org/wiki/Agrobiznes) prawie zakończyły marsz do przejęcia wszystkich aspektów naszego zdrowia: od żywności, którą jemy, aż po sposób w jaki leczymy się, kiedy jesteśmy chorzy. Nie ma wątpliwości, że to przejęcie ukradnie nam resztki tego co pozostaje nam dla naszego zdrowia.

ZACZYNA SIĘ W NASTĘPNY PRIMA APRILISNajprzykrzejszy dowcip Prima Aprilis wszech czasów to dyrektywa w sprawie tradycyjnych ziołowych produktów leczniczych (THMPD), która została przyjęta z powrotem 31 marca 2004 roku (Directive 2004/24/EC of the European Parliament and of the Council of 31 March 2004

http://eur-lex.europa.eu/LexUriServ/LexUriServ.do?uri=OJ:L:2004:136:0085:0090:en:PDF). Dyrektywa ustanawia zasady i przepisy w zakresie stosowania preparatów ziołowych, które wcześniej podlegały swobodnemu obrotowi. Niniejsza dyrektywa wymaga, aby wszystkie ziołowe preparaty zostały poddane temu samemu rodzajowi postępowania jak farmaceutyki. Nie ma znaczenia, czy lek ziołowy był powszechnie używany od tysięcy lat. Koszty tego postępowania są ogromne, w porównaniu do większości innych branż produkcyjnych nie związanych z Farmacją. Szacunkowe koszty to od około 370 000 zł do 550 000 zł za jedno zioło, a w mieszance złożonego z kilku ziół, każde zioło musi być liczone odrębnie! Leki ziołowe będą traktowane tak, jakby były lekami syntetycznymi.

Leki ziołowe są to preparaty ze źródeł biologicznych (roślinnych, zwierzęcych, mineralnych). Nie zawsze są one oczyszczane i mogą zmieniać swój charakter i skuteczność, tak jak jest to z żywnością. To jest wypaczeniem charakteru ziół i natury ziołolecznictwa, aby traktować je jak farmaceutyki (leki syntetyczne). Oczywiście, to nie ma znaczenia w siedzibie Unii Europejskiej kierowanej m.in. przez Wielką Farmację, a która ma zapisane w konstytucji korporacjonizm (Korporacjonizm – doktryny społeczne głoszące, że podstawą państwa powinny być korporacje, zrzeszające zarówno pracodawców, jak i pracowników; oparte na solidaryzmie społecznym; były przedmiotem refleksji; idea państwa korporacyjnego częściowo wprowadzana w życie m.in. w faszystowskich Włoszech i frankistowskiej Hiszpanii). Dr Robert Verkerk z Alliance for Natural Health (ANH) opisuje problem wymaganej zgodności preparatów ziołowych podobny to tego jaki istnieje na leki farmaceutyczne: „Wpasowanie klasycznego medycznego ziołolecznictwa z pozaeuropejskich tradycji leczniczych w ramach programu rejestracji UE jest nie na miejscu. Ten system regulacyjny ignoruje je, a zatem nie został on dostosowany do specyficznych tradycji. Takie dostosowanie jest pilnie wymagane, jeżeli dyrektywy nie mają zamiaru dyskryminować kultur pozaeuropejskich, a tym samym naruszać prawa człowieka.”

(http://www.anh-europe.org/news/anh-press-release-anh-set-to-challenge-eu-herb-law).

PRAWO HANDLOWE Aby jak najlepiej zrozumieć, jak to się dzieje, trzeba zobaczyć, że prawa handlowe przesuwają wszelkie aspekty żywności i leków pod kontrolę Wielkiej Farmacji i Agrobiznesu. Czy wiesz co się dzieje w Stanach Zjednoczonych odnośnie surowego mleka (niepasteryzowanego, prosto od krowy) i ataku na nie przez Food and Drug Administration’s (FDA – odpowiednik polskiego GIS-u (GIS – Główny Inspektorat Sanitarny)? FDA twierdzi, że żywność w magiczny sposób staje się… farmaceutykiem, kiedy czynisz oświadczenia zdrowotne. Przy tych dziwnych stwierdzeniach i atakach możesz zauważyć, że Federalna Komisja Handlu (FTC) odgrywa znaczącą rolę. Zamiast traktowania używania żywności i tradycyjnych preparatów leczniczych jako podstawowych praw człowieka, są one traktowane jako kwestie handlowe. Sprawia to, że interesy wielkich korporacji są w centrum zainteresowania prawa żywnościowego i zielarskiego, a nie potrzeby i pragnienia ludzi. To kręcenie, które doprowadza do podejmowania przez FDA skandalicznych absurdalnych wypowiedzi, jak twierdzenie, że Cheerios (http://pl.wikipedia.org/wiki/Cheerios) i orzechy stają się farmaceutykami z powodu złożenia oświadczeń zdrowotnych

(http://eur-lex.europa.eu/LexUriServ/LexUriServ.do?uri=OJ:C:2008:323E:0276:0277:PL:PDF

http://www.stopcodex.pl/wp-content/uploads/2009/03/skrot_informacji_anh_thmpd_pl_beta1.pdf) dla tych produktów.

Celem tego wszystkiego jest uczynienie świata bezpiecznym dla wielkich korporacji w handlu wolnym, bez ograniczeń. Potrzeby i zdrowie ludzi po prostu nie są czynnikiem przez korporacje uwzględniane. Jak walczyć z tą ingerencją w nasze zdrowie i dobrostan? To nie jest jeszcze przypieczętowany interes, przynajmniej nie do końca. Jeśli cenisz sobie dostęp do ziół lub do naturalnych witamin i suplementów to należy podjąć działania. Nawet jeśli te kwestie wydają się bez znaczenia dla Ciebie, miej wzgląd na ludzi, dla których to ma znaczenie. Czy mają oni być pozbawieni prawa do leczenia i utrzymania zdrowia według swojego wyboru? ANH jest aktywna w walce z tymi ingerencjami. Obecnie kierują sprawy do sądu, próbując przerwać realizację dyrektywy THMPD. Możemy mieć nadzieję, że im się to uda, ale niedawna historia pokazuje, że prawne manewry nie mogą zatrzymać tego molocha. Nie możemy sobie pozwolić, aby usiąść i czekać na wyniki działań ANH. Musimy zobaczyć ich starania w całokształcie, w większym wymiarze, w którym każdy z nas odgrywa pewną rolę. Podjęcie działań zależy od nas, od każdego z nas.

CO MOŻESZ ZROBIĆ? Spróbuj sobie wyobrazić zwrócony twarzą w stronę swoich dzieci i wnuków, kiedy zapytają dlaczego nic nie zrobiłeś? Jak im powiesz, że tak naprawdę nie byłeś zainteresowany ich dobrostanem i zdrowiem? Jak im powiesz, że istotniejsze było obejrzeć najnowszy reality show w telewizji i że nie miałeś ani trochę czasu, aby napisać prosty list? Tylko aktywnie protestując przeciwko tej parodii można ochronić nasz wspólny dobrobyt. Jeśli będziemy siedzieć apatyczni – to się stanie. Nasze prawa do ochrony naszego zdrowia i naszych dzieci wiszą na włosku. Jeśli troszczysz się o dobro swojego dziecka lub wnuka, to TRZEBA DZIAŁAĆ – TERAZ! Nagłaśniaj, bo teraz jest chwila prawdy. Możesz usiąść i nic nie robić lub możesz mówić i działać. Mów, rozsyłaj, nagłaśniaj wszystkim, których znasz. Powiedz im, że nadszedł czas działania. Naprawdę, nie ma czasu do stracenia. Jeśli mieszkasz w Europie, wyślij list lub wiadomości do członka Parlamentu Europejskiego. Przejdź na tę stronę TUTAJ, aby dowiedzieć się kto jest Twoim posłem i pobierz jego dane kontaktowe. Następnie wyślij pismo, które jednoznacznie i zdecydowanie popiera działania ANH w staraniach o zawieszeniu realizacji THMPD i, że masz nadzieję, że europosłowie również zajmą stanowisko wspierające prawo ludzi do wolnego wyboru leków ziołowych. Autor: Heidi Stevenson Źródło oryginalne: gaia-health.com
Tłumaczenie i źródło polskie: Stop Codex

ADRESY EUROPOSŁÓW I POSŁÓW RP

Adresy europosłów tutaj: http://www.laquadrature.net/wiki/MEPs_PL

Adresy posłów tutaj: http://sejm.gov.pl/poslowie/lista6.htm za: http://wolnemedia.net/

Sfinansujemy szkolenia imamów Zmuszeni jesteśmy nie tylko przyglądać się bezsilnie postępującej fali islamizacji kontynentu europejskiego, ale także z naszych podatków ją finansować. Na uniwersytetach w Tybindze, Muenster i Osnabrueck powstaną pierwsze wspierane przez niemieckie państwo ośrodki studiów islamskich dla imamów i nauczycieli religii – poinformowała w czwartek w Berlinie niemiecka minister oświaty Annette Schavan. Studia, które rozpoczną się w semestrze zimowym od początku 2011 r., będą prowadzone w języku niemieckim. Jak powiedziała Schavan, inicjatywa ta ma pomóc w integracji żyjących w Niemczech imigrantów z państw muzułmańskich oraz przeciwdziałać radykalizacji wśród młodych wyznawców islamu. „Integracja polega również na tym, by także w sprawach wyznania czuć się u siebie” – dodała Schavan, cytowana przez agencję DPA.

Każde centrum studiów islamskich ma otrzymać z budżetu państwa po cztery miliony euro przez okres do pięciu lat. Jedną trzecią kosztów pokryją kraje związkowe, w których mieszczą się uczelnie. Docelowo mają powstać cztery takie ośrodki oferujące 400-500 miejsc dla studentów. Na uniwersytecie w Muenster i w Osnabrueck od 2011 r. możliwe ma być uzyskanie tytułu bachelora (licencjata) teologii islamskiej. „Chcielibyśmy wykształcić w Niemczech możliwie wielu imamów, bo jesteśmy przekonani, że są oni budowniczymi mostów” pomiędzy społecznościami – oceniła Schavan. Jak dodała, oferta ta to „wezwanie do dialogu”.

Za info.wiara konserwa http://konservat.pl/?sp=art&art=1011&path=arty2010#nc

I tak się przelewają poprzez świat debilne brednie o dialogu… dialogu między Żydami a chrześcijanami, między chrześcijanami a muzułmanami, między złodziejami a policją, między dupą a knutem… I ludzkość wsłuchuje się z powagą. – admin

CO MÓWIŁ EDMUND KLICH „Edmund Klich dementuje doniesienia «Gazety Polskiej»” - obwieściły media, które nie zauważyły, że cytowaną przez „GP” wypowiedź płk Edmund Klich dał... rosyjskiej gazecie „Moskiewski Komsomolec”. Pięć dni przed ukazaniem się „GP” przedrukowały ją inne polskie media. 8 października portal wpolityce.pl zamieścił tłumaczenie artykułu z „Moskiewskiego Komsomolca”. Oto fragment dotyczący słów akredytowanego przy MAK płk Edmunda Klicha (…) Głowa polskiej komisji od wypadku lotniczego Tu-154 Edmund Klich wyjaśnił: „niektórzy pasażerowie prawdopodobnie skonali jakiś czas po katastrofie, jednak w czasie upadku ulegli obrażeniom, niedającym szans na przeżycie.(...) Sprawą zajęły się inne media m.in. TVP i "Fakt", który na pierwszej stronie pytał: „W Smoleńsku żyli jeszcze 15 minut po katastrofie?” Dopiero pięć dni później, 13 października, Polska Agencja Prasowa podała: (…) Ja nic takiego na pewno nie powiedziałem - nawet w wersji „prawdopodobnie”. Może mówiłem, że w niektórych katastrofach zdarza się, że ktoś przeżyje, ale na pewno nie odnosiłem tego do katastrofy smoleńskiej – powiedział Edmund Klich. Dodał, że nie pamięta nawet, czy ktokolwiek z tej gazety (chodzi o „Moskiewskiego Komsomolca – red.) prosił go o rozmowę, choć nie wykluczył, że mogło tak być, bo udzielił wielu wypowiedzi. "Zastanowię się nad wystąpieniem do „Komsomolca” o sprostowanie" – oświadczył płk Klich. Nie wiadomo, dlaczego płk Klich blisko tydzień czekał, by ustosunkować się do swojej wypowiedzi dla rosyjskiej gazety. (dk, Niezależna.pl)

"FREEDOM HOUSE" KRYTYKUJE TUSKA ZA ZYZAKA Raport międzynarodowej pozarządowej organizacji Freedom House na temat wolności na świecie jest miażdżący dla rządu Donalda Tuska. W dokumencie wymieniona jest m.in. sprawa nagonki na Pawła Zyzaka, inwigilacji dziennikarzy przez ABW pod kierownictwem Krzysztofa Bondaryka czy afera stoczniowa. W raporcie czytamy: W kwietniu 2009 r. doszło w Polsce do próby politycznego zamachu na niezależność uniwersytetów i wolność badań naukowych. Rozpoczęła się ona od publikacji biografii politycznej Lecha Wałęsy (przywódcy "Solidarności" i drugiego polskiego prezydenta), opartej na pracy magisterskiej Pawła Zyzaka, studenta historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. W pracy opisano zatrważające fakty dotyczące współpracy Wałęsy z komunistycznym wywiadem w latach 70., a także wymieniono nadużycia władzy podczas jego prezydencji, związane głównie z tuszowaniem wcześniejszych występków. Większość z tych rzeczy była poruszana publicznie wcześniej, jednak nabrały one nowego znaczenia wraz z powrotem Wałęsy do polityki i jego poparciem udzielonym premierowi Donaldowi Tuskowi przeciw braciom Kaczyńskim. Książka została od razu zaatakowana przez polityczne środowisko dziennika "Gazeta Wyborcza" i partii PO; publikacji bronił zaś obóz PiS, z ochotą podważający uczciwość jednego z najbardziej znaczących zwolenników premiera Tuska. Minister nauki Barbara Kudrycka (PO) wezwała do natychmiastowego wszczęcia dochodzenia na wydziale historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, grożąc odebraniem mu akredytacji. Jej działanie zostało powszechnie odebrane jako próba ukarania najstarszego polskiego uniwersytetu za pozwolenie jednemu ze studentów na ujawnienie niewygodnych faktów z życia sojusznika obecnego rządu. Premier z początku poparł tę inicjatywę, ale protesty naukowców, dziennikarzy i polityków opozycji skłoniły go do zmiany decyzji i potępienia minister za nadgorliwość. Jednakże trzy tygodnie później rząd próbował obciąć prawie 63,4 mln dol. środków publicznych przeznaczonych na budowę nowego miasteczka akademickiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Raport Freedom House opisuje też procesy uderzające w wolność słowa jak np. sprawę wytoczoną przez Adama Michnika prof. Andrzejowi Zybertowiczowi czy proces Joanny Najfeld, która broni się przed sądem po pozwie, jaki złożyła lewacka aktywistka Wanda Nowicka. W dokumencie sporo miejsca poświęcono też inwigilacji dziennikarzy za rządów PO oraz afery hazardową i stoczniową. Autorem raportu jest Tomasz Pisuła, prezes Fundacji Wolność i Demokracja.
Całość do przeczytania TUTAJ. (wg, Niezależna.pl)

Wracają pomysły posłanki Sawickiej

1. Wczoraj Rada Ministrów przyjęła 2 projekty ustaw, ustawę o działalności leczniczej i ustawę dotyczącą refundacji leków. W tej pierwszej najważniejsze zmiany dotyczą przekształceń samodzielnych zakładów opieki zdrowotnej w spółki prawa handlowego, w tej drugiej głównie o stałe marże przy sprzedaży leków przez hurtownie i apteki. Ustawa o działalności leczniczej to lekko zmieniona ustawa, którą jakiś czas temu zawetował Prezydent Lech Kaczyński i tego weta mimo ogromnych wysiłków nie udało się odrzucić rządzącej koalicji PO-PSL.

2. W przyjętym teraz rządowym projekcie odstąpiono tylko od obligatoryjności przekształceń szpitali w spółki, a pozostałe rozwiązania przyjęto w zasadzie bez specjalnych zmian. Zamiast obligatoryjności wprowadzono jednak silny bodziec ekonomiczny w zasadzie zmuszający do przekształceń, ponieważ to samorządy mają teraz odpowiadać za zobowiązania szpitali. A ponieważ budżety samorządów są takie jakie są, to żaden z nich nie weźmie odpowiedzialności za ogromne zadłużenie polskiej ochrony zdrowia.

W tej chwili zobowiązania w ochronie zdrowia sięgają 10 mld zł, a na 20% placówek szpitalnych przypada aż 7 mld zł, więc będzie to zapewne pierwsza grupa szpitali, które pójdą pod młotki syndyków.

3. Uczynienie bowiem przekształcenia szpitali w spółki panaceum na zadłużanie się ochrony zdrowia w Polsce jest gigantycznym nieporozumieniem. Rzeczywiście po przekształceniu szpitali w spółki prawa handlowego, przestaną one generować długi bo nie pozwala na to kodeks handlowy pod groźbą uruchomienia przepisów kodeksu karnego dla zarządów tych spółek. Tyle tylko co będzie wtedy z pacjentami, których trzeba będzie leczyć mimo braku limitów przyjęć określanych przecież przez odziały Narodowego Funduszu Zdrowia. Gdzie oni trafią i kto za nich weźmie odpowiedzialność. Bardzo często podaje się teraz przykłady szpitali dotychczas przekształconych w spółki (jest ich obecnie około 120) jako argument, który ma zachęcić do tego rodzaju posunięć. Szpitale te się nie zadłużają i świadczą przecież nieodpłatne usługi pacjentom. Wystarczy jednak porozmawiać z ich dyrektorami, żeby się dowiedzieć, że ich kontrakty ustawione są na przyjmowanie głównie tzw. pacjentów dochodowych i unikanie takich, których leczenie może przynieść placówce straty. Zdarzają się więc sytuacje, że po zorientowaniu się w stanie pacjenta ci, którzy mogą generować straty są przewożeni do placówek publicznych. Zasadne jest więc postawienie pytania gdzie będzie się przewozić pacjentów niedochodowych ,kiedy wszystkie szpitale będą już spółkami prawa handlowego.

4. Rozwiązania zaproponowane przez rząd, przy zachowaniu dotychczasowego poziomu finansowania ochrony zdrowia (najniższego w UE wynoszącego ok.4% PKB) nieuchronnie oznacza upadłości świeżo powołanych spółek i zagospodarowanie majątku przez syndyków masy upadłościowej. A o zwiększeniu finansowania rząd nie poinformował choć ponad 2 lata temu Premier Tusk zobowiązał się w porozumieniu zawartym ze wszystkimi związkami funkcjonującymi w ochronie zdrowia do podniesienia składki zdrowotnej o punkt procentowy. Można więc bez cienia wątpliwości stwierdzić, że w tym projekcie ustawy wracają pomysły byłej posłanki Platformy Pani Beaty Sawickiej, która w 2007 roku wprost do podstawionego agenta CBA, mówiła o „kręceniu lodów” na majątku ochrony zdrowia. Brak ze strony rządu zobowiązania do zwiększenia finansowania ochrony zdrowia i niewprowadzenie ograniczenia, że samorząd będący właścicielem szpitala w powołanej spółce nie musi mieć przynajmniej 50% akcji lub udziałów, świadczy o tym, że przyjęte rozwiązania mają sprzyjać przyśpieszeniu procesów prywatyzacji majątku w ochronie zdrowia także przez wykorzystanie postępowań upadłościowych. Majątek ochrony zdrowia do tej pory był wyjęty z obejmowania go procesami prywatyzacyjnymi (poza majtkiem przychodni lekarskich) teraz pod rządami Platformy zostanie potraktowany identycznie jak każdy inny majątek produkcyjny, na którym można za nieduże pieniądze się uwłaszczyć. A chętnych to tego uwłaszczenia jest sporo i już od blisko 3 lat czekają na zmaterializowanie się zapowiedzi posłanki Sawickiej. Jeżeli Parlament przyjmie tą ustawę w kształcie zaproponowanym przez rząd to Prezydent Komorowski ją pewnie podpisze (choć w kampanii wyborczej nawet się procesował, że nie jest za prywatyzacją majątku ochrony zdrowia) i przyśpieszony proces prywatyzacji się zacznie. Zbigniew Kuźmiuk

Ryszard Kalisz i smakowite kotlety Agnieszki Kublik Autorski przegląd prasy „Całe SLD jest za mną” – taki tytuł „Gazeta Wyborcza” nadaje wywiadowi z – tu cytuję bo to ważne – „posłem, politykiem SLD, usuniętym w ostatnią sobotę z władz swojej partii”. A teraz podtytuł: „Coraz bardziej jestem przekonany, że ci, którzy przygotowali operację wykluczenia mnie z zarządu, to jest tylko wąska grupa kierownicza”. Ryszard Kalisz istotnie niedawno nie został wybrany do zarządu SLD. I od tygodnia prowadzi akcję krytykowania Grzegorza Napieralskiego,  na tyle jednak mądrze, by pozostawić sobie furtkę do pozostania w Sojuszu. A co z Ruchem Janusza Palikota – zapyta naiwny czytelnik. Jak to co? A co ma być? Co innego zajrzeć na szykowny wykształciuchowski show Palikota – a co innego budować z nim od zera partię. Kalisz woli SLD ale chce mieć w nim odpowiednio wysoka pozycję. I walce o  utraconą cześć członka zarządu wykorzystuje  jeden ale poważny atut – poparcie mediów, które go uwielbiają i jednocześnie nie poważają Napieralskiego. A spośród rozmaitych redakcji Napieralski najbardziej działa na nerwy „Gazecie Wyborczej”. Dlatego wywiad Agnieszki Kublik z posłem SLD to typowe tzw. podrzucanie kotletów. Pani Agnieszka zasypuje Kalisza takimi oto  dociekliwymi pytaniami: - Pamięta pan pewnie te słowa: „Grzegorzowi (Napieralskiemu) brakuje takich tendencji przywódczych, umiejętności rozmowy z opinia publiczną. A lewicy potrzebny jest dzisiaj naprawdę charyzmatyczny. - Pan powiedział prawdę o braku charakteru Napieralskiego to właśnie dlatego wtedy on pana znienawidził. - Te słowa są dziś aktualne? - To kolejny cytat z pana: „Zawsze opowiadam się za tzw. partycypacyjną formułą kierowania partią. Wodzowskie sposoby, takie jak w PiS-ie widać, doprowadzają do destrukcji. - A w ostatnią sobotę iloma głosami został  pan wykluczony z zarządu? - Starannie zaplanowana akcja?

Uff, dosyć! Gdyby Ryszard Kalisz chciałby zafundować sobie takie dwustronicowe ogłoszenie ma lamach „GW” musiałby zapłacić krocie. Ale ma Agnieszkę Kublik. Jak z takimi sojusznikami Kalisz ma nie myśleć śmiało o swojej przyszłości na lewicy? Semka

Kłamstwo w służbie „prawdy” Prawica oznacza „prawość”, „prawdę”, lewica to fałsz i obłuda – takie przekonanie panuje po „naszej” stronie politycznego sporu w Polsce. Jednak śledząc niektóre tzw. prawicowe i katolickie media można odnieść wrażenie, że – niestety – tak nie jest. Zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej. Kiedy otwieram „Gazetę Polską” czy „Nasz Dziennik”, to praktycznie w każdym numerze napotykam na kłamstwa, insynuacje, przeinaczenia, aluzje i bajki. W środowiskach prawicowych panuje swego rodzaju zmowa milczenia na ten temat – nie wypada krytykować, bo to tak, jakby przyznać, że np. TVN czy „Gazeta Wyborcza” ma nieraz rację i – o zgrozo – pisze prawdę. Tak oto pogodziliśmy się, że „prawicowe” media stały się kalką a rebours mediów lewicowych. Zapomnieliśmy, że prawda jest jedna, nie ma „naszej” prawdy i „ich” prawdy. Nie sposób zliczyć wszystkich kłamstw serwowanych przez wymienione media, bo zajęłoby to zbyt wiele miejsca, mogłaby powstać z tego cała księga. Zbulwersował mnie jednak przypadek ostatni. Oto „Gazeta Polska”, a za nią „Nasz Dziennik” – podała w tym tygodniu „sensacyjne informacje” na temat smoleńskiej katastrofy. Według nich, już po rozbiciu samolotu jeden z lecących nim funkcjonariuszy BOR miał dzwonić do żony mówiąc, że jest ciężko ranny w nogi i że „dzieją się tu rzeczy straszne”, a następnie połączenie zostało przerwane. Taką relację miał przedstawić „GP” nie wymieniony z nazwiska „jeden z dziennikarzy, który 10 kwietnia był w Smoleńsku”. Brednia kompletna, z serii – dotarliśmy do porażającej wiedzy. Przez pół roku nikt o tym nie pisnął słowa, dopiero teraz genialny dziennikarz „GP” trafił na trop. Wdowa po oficerze BOR-u Jacku Surówce zdecydowanie zaprzeczyła w rozmowie z „GP”, że fakt taki miał miejsce, ale mimo to „informacja” poszła w eter. – To bardzo bolesna nieprawda. Mąż do mnie nie dzwonił. Ostatni kontakt z nim to jest sms, który mąż wysłał mi z pokładu przed startem. Tak jak zawsze robił. Nie było później żadnego kontaktu – stwierdziła wdowa. Jaki nędzny i perfidny musi być „etos” dziennikarski, żeby cynicznie grać takimi metodami? Jak trzeba być bezczelnym, żeby takie „newsy” produkować? „Gazeta Polska”, udająca od pewnego czasu pismo arcykatolickie, zwiększyła sprzedać od kwietnia 2010 trzykrotnie. Cóż za sukces! Powód do dumy? A jakże. Nieważne, że sukces osiągnięty jest „po trupach” (prawie dosłownie), że narzędziem tego „sukcesu” jest kłamstwo i tupet – wszak to cena, jaką trzeba zapłacić, by dojść do „prawdy”. To słowo odmieniane jest na wszelkie sposoby, a to na wiecach, a to w prasie, a to w wywodach polityków i dziennikarzy. Ale praktyka wskazuje, że do tej „prawdy” dochodzi się przy pomocy ewidentnego kłamstwa. Czytam tytuł tekstu w „Naszym Dzienniku” – „Moskwa znowu zaprzecza zbrodni w Katyniu”. Cóż się stało? Miedwiediew tak rzekł, jakiś minister? Nie, jakiś oszołom prywatnie wydał książczynę na ten temat – a „Nasz Dziennik” obwieścił, że „Moskwa zaprzecza zbrodni katyńskiej”. Ten sam dziennik najpierw przez całe tygodnie alarmuje i oburza się, że teren katastrofy pod Smoleńskiem nie jest zabezpieczony, a kiedy milicja otacza teren i zaczyna pilnować – ta sama gazeta podnosi larum: „pilnują i nikogo nie wpuszczają”, pewnie coś chcą ukryć.

Dziennikarz „ND” w wywiadzie z jednym uczestników pielgrzymki do Smoleńska (tej z 10 października) prawie cały wysiłek skierował nie na duchowy jej wymiar (a cóż to kogoś obchodzi w katolickim piśmie), ale na to, by wydusić (dosłownie) od swojego rozmówcy, że czuł się inwigilowany i pilnowany, że zza każdego krzaka wyglądał tajniak, milicjant, funkcjonariusz KGB. To się nazywa walka o prawdę. Swego czasu media prawicowe miały przewagę moralną nad mediami lewicowymi czy brukowymi. Te czasy już bezpowrotnie minęły. Trzeba sobie spojrzeć w oczy i powiedzieć jak jest. Bo przecież nie jest „prawdą” to co te media kreują z takim uporem i natręctwem przy pomocy zwyczajnych kłamstw. http://engelgard.pl/?p=373

Uzupełnieniem powyższego artykułu jest tekst zamieszczony w „Rzeczpospolitej”.

Wdowa: nie było żadnego telefonu „Gazeta Polska” i „Nasz Dziennik” napisały, że jedna z ofiar smoleńskiej tragedii po katastrofie dzwoniła do żony. Ta dementuje - Nie było żadnego telefonu po katastrofie – mówi Krystyna Surówka, wdowa po oficerze BOR Jacku Surówce, który zginął pod Smoleńskiem. Według „Gazety Polskiej” i „Naszego Dziennika” już po rozbiciu samolotu lecący nim Jacek Surówka miał powiedzieć żonie przez telefon, że jest ciężko ranny w nogi i że „dzieją się tu rzeczy straszne”. Następnie połączenie miało zostać przerwane. – To bardzo bolesna nieprawda. Mąż do mnie nie dzwonił. Ostatni kontakt z nim to esemes, który wysłał mi z pokładu przed startem. Nie było później żadnego kontaktu – tłumaczyła Krystyna Surówka w TVN 24. W „GP” pojawiła się też informacja, że jeden z braci Jacka Surówki miał potwierdzić, iż oficer BOR dzwonił do żony po katastrofie. Skąd te rewelacje? Miał je przedstawić „GP” anonimowy dziennikarz, który 10 kwietnia był w Smoleńsku. – Rozmawiałam ze współautorem tego tekstu – opowiada Krystyna Surówka. – Najpierw twierdził, że ma nagranie tej rozmowy, potem, że to była wymiana informacji przez e-maila z innym dziennikarzem. Podczas drugiej rozmowy obiecał, że prześle mi tego e-maila. W czasie trzeciej rozmowy wyparł się wszystkiego. Nie ma żadnego e-maila. I dodaje, że jedyną prawdą w artykule jest to, iż skontaktowano się z innym bratem jej męża, który powiedział, że taki fakt nie miał miejsca. – To publikacja zwyczajnie nierzetelna – ocenia prof. Iwona Hofman, medioznawca z UMCS. – Jest informacja, której wszyscy zaprzeczają, ale gazeta publikuje tekst na jej podstawie, licząc, że wywoła jakiś odzew, utrwali się w debacie publicznej, podgrzeje atmosferę. Bo mimo że wszyscy zaprzeczają, w pewnym momencie ta nieprawdziwa informacja zaczyna żyć własnym życiem. Dziennikarz nie powinien tworzyć równoległej rzeczywistości. Nie można stawiać i bronić tez wbrew faktom.

http://www.rp.pl/artykul/15,549593-Wdowa–nie-bylo-zadnego-telefonu–.html

Ciotka Balcerowicz Kto nie z Tuskiem, ten z PiS (niektórzy niby z SLD, ale SLD też jest przecież z Tuskiem). Co w takim razie zrobić z profesorem Leszkiem Balcerowiczem? Nic się nie da zrobić: też jest z PiS, choć swej niechęci do PiS i do śp. prezydenta Kaczyńskiego wielokrotnie dawał wyraz, często moim zdaniem przesadnie i niesprawiedliwie. Ale logika polskiej debaty publicznej jest mordercza. Balcerowicz uparcie krytykuje rząd, straszy długiem publicznym (który, wszyscy "ludzie rozumni" przecież wiedzą, mamy najmniejszy w Unii i niczemu on nie zagraża), domaga się jakichś reform i wolnego rynku. Jest więc pisowcem jak w pysk strzelił, podobnie zresztą jak profesorowie Krzysztof Rybiński i Stanisław Gomułka, i w ogóle prawie wszyscy polscy ekonomiści poza Jackiem Rostowskim i Michałem Bonim. Cytat: U nas poglądy polityczne, jak w promocji w supermarkecie, media sprzedają w pakietach. Balcerowicz, Michnik, jak zresztą i Tusk, są w jednym pakiecie, Kaczyński, Macierewicz i na przykład Jurek w drugim...

Dla mnie to pewna drobna satysfakcja osobista. Latami musiałem znosić ataki ludzi nie pojmujących, jak to można ganić Michnika, a chwalić Balcerowicza. U nas poglądy polityczne, jak w promocji w supermarkecie, media sprzedają w pakietach. Balcerowicz, Michnik, jak zresztą i Tusk, są w jednym pakiecie, Kaczyński, Macierewicz i na przykład Jurek w drugim, i prostym organizmom nie mieści się w głowach, że można odróżniać konkretne polityczne sprawy, problemy, mieć poglądy własne, nie pakietowe, a już to, co jest sensem normalności - że się jest za albo przeciw jakiejś sprawie, a nie osobie, to już w ogóle do nich nie dociera. Tak, niestety, jest, kiedy się próbuje wprowadzić demokrację na kompletnym ugorze, wiele lat musi upłynąć, zanim dotrze do przeżuwaczy, czym się ona różni od wojny plemion, w jakiej się wychowali i do jakiej przywykli. Nawet nie dość, że to do nich nie dociera, ale jeszcze strasznie ich wścieka, bo wymaga, żeby zaczęli myśleć, a to znacznie trudniejsze, niż tylko drzeć ryj na widok totemów.

Teraz więc Balcerowicz jest w tej konfuzji, w jaką mnie - nieświadomie, oczywiście - przez wiele lat wpędzał. Ale bardziej niż ta drobna satysfakcja cieszy mnie, że pozostaje konsekwentny i w przeciwieństwie do wielu nie zapomina dla potrzeb poprawności o swoich poglądach. Trzeba bowiem powiedzieć, że takiego koncertu służalstwa i dwulicowości w polskich, z przeproszeniem, elitach, nie było od dawna. Ludzie, którzy zawsze byli za wolnym rynkiem, stali się zajadłymi etatystami, ludzie, którzy zachwalali prawa obywatelskie, zachwalają "działanie na granicy prawa", ludzie, którzy całe życie walczyli o wolność badań naukowych przykładają rękę do niszczenia IPN i gnojenia niepokornych historyków, a tacy, którzy walczyli o wolność słowa i prawo głoszenia opozycyjnych poglądów - na potęgę kłamią, manipulują i tępią w mediach niezależność. Wszystko to dlatego, żeby być po stronie "swoich", bo inaczej przyjdą "oni". A, rzecz zasadnicza, pojęcia "swoich" i "obcych" definiowane są na sposób plemienny, by nie rzec mafijny, nie mający nic wspólnego z polityką. Cytat: Jeśli Kaczyński mówił o "łże elitach", a Ziobro wyrokował o winie doktora G. zaraz po jego pokazowym zatrzymaniu, to było straszne, okropne, zagrażało wolności etc. Kiedy Tusk pluje się na jednogłośnie krytykujących go ekonomistów i zapowiada, że właściciel sklepów z dopalaczami "na sto procent wyląduje w więzieniu", to jest przez tych samych hipokrytów całowany po wszystkim, co im do ucałowania wskaże. Jeśli ważne jest, kto nasz, a kto nie nasz - to nie jest ważne, co robi. To znaczy, wszystko, co robi nasz, jest dobre, a co robi nie nasz, złe. Jeśli Kaczyński mówił o "łże elitach", a Ziobro wyrokował o winie doktora G. zaraz po jego pokazowym zatrzymaniu, to było straszne, okropne, zagrażało wolności etc. Kiedy Tusk pluje się na jednogłośnie krytykujących go ekonomistów i zapowiada, że właściciel sklepów z dopalaczami "na sto procent wyląduje w więzieniu", to jest przez tych samych hipokrytów całowany po wszystkim, co im do ucałowania wskaże. Cieszy, że Balcerowicz pozostaje jednym z nielicznych przykładów konsekwencji i za to, za co krytykował jego poprzedników, ma dość ikry, by krytykować także obecnego pic-premiera. Salon ma z tym pewien problem, i stara się go rozwiązać formatując niegdysiejszego "ojca polskich reform" na starą, nudną ciotkę, która ze swej kanapy poucza młode panienki, żeby dbały o cnotę, bo sobie życie zmarnują. Ciotkę, oczywiście, szanujemy, ale - my przecież teraz mamy takie pigułki, nie będziemy jej tłumaczyć szczegółów, w każdym razie nie stanie się nic. Cytat: Cieszy, że Balcerowicz pozostaje jednym z nielicznych przykładów konsekwencji i za to, za co krytykował jego poprzedników, ma dość ikry, by krytykować także obecnego pic-premiera. Salon ma z tym pewien problem, i stara się go rozwiązać formatując niegdysiejszego "ojca polskich reform" na starą, nudną ciotkę, która ze swej kanapy poucza młode panienki, żeby dbały o cnotę, bo sobie życie zmarnują. Otóż to, co powtarza w różnych mediach Balcerowicz, nie jest ciotczynym zrzędzeniem. Wbrew zakłamującym także jego, jak i wszystko zresztą, mediom, które Andrzej Wajda określił jako "popierające nas", nie chodzi tu nawet o horrendalne długi Tuska i ich ciężar. Te długi to też tylko objaw. Chodzi o to, w czyim interesie rządzi tak naprawdę Tusk. Otóż nie w interesie ogółu, narodu (którym to słowem zresztą w ogóle jego plemię się strasznie brzydzi), nie w interesie "klasy średniej", która pod jego rządami słabnie i niknie. Nie kieruje się troską o przyszłość, co otwarcie oznajmił - ale i z "żyjących tu i teraz" interesuje go, czego już otwarcie nie mówi, zadowolenie tylko pewnych grup - tych, które są ważne dla utrzymania władzy. Z tego punktu widzenia są oczywiście grupy ważne i ważniejsze. A najważniejszą, w systemie neofeudalnej biurokracji, jest szeroko rozumiana warstwa urzędnicza. Postkomunistyczni mandaryni, mnożący się licznie, spleceni więzami powinowactwa i siecią wzajemnych przysług pomiędzy sobą nawzajem i swoją klientelą. Cytat: Platforma Tuska jest związkiem ludzi żyjących z władzy i rosnących na władzy, związkiem bezwzględnych wyzyskiwaczy, dojących na wszelkie sposoby oduraczonych poddanych państwa-molocha. I tylko interes tej rozrośniętej warstwy próżniaczej oraz jej licznej klienteli reprezentuje i ma na względzie. Nie jest prawdziwy stereotyp, jakoby Tusk nie reformował, bo grozi to niezadowoleniem wyborców i spadkiem sondaży. Ani to nieprawda, że wyborcy zawsze karzą za reformy ("niech państwo przykład z Wielkiej Brytaniji biorą!"), ani, że Tuskowi tak zależy na sondażowych słupkach. Tusk nie reformuje, bo jakakolwiek reforma to cios w kastę mandaryńską. A na jej niezadowolenie pozwolić sobie nie może. Jego Platforma tyle ma już wspólnego z "reformami" III RP, co naftalina z dopalaczem. Jest związkiem ludzi żyjących z władzy i rosnących na władzy, związkiem bezwzględnych wyzyskiwaczy, dojących na wszelkie sposoby oduraczonych poddanych państwa-molocha. I tylko interes tej rozrośniętej warstwy próżniaczej oraz jej licznej klienteli reprezentuje i ma na względzie. Otóż powtarzając w kółko: rynek, mniej ingerencji państwa, mniej urzędników, mniej przepisów, wskazuje Balcerowicz sedno problemu. Bo od tego, zależy los Polski. Cytat: ...powtarzając w kółko: rynek, mniej ingerencji państwa, mniej urzędników, mniej przepisów, wskazuje Balcerowicz sedno problemu. Bo od tego, zależy los Polski. Tymczasem jedynym programem populistycznej zgrai, połączonej jedynie interesami splecionymi z władzą i prosperującym dzięki niej biznesem, także medialnym, jest nie stawianie pomników. To się mieści w "filozofii rządu", którego jedyne sukcesy to to, czego nie zrobił. Nie próbował "stymulować gospodarki" po kryzysie i nie kupił szczepionek na grypę, które faktycznie okazały się niepotrzebne. Także obietnica, że póki PO rządzi, Lech Kaczyński nie będzie miał pomnika, wydaje się wiarygodna. Tylko że to jedyna wiarygodna obietnica tej ekipy. I niczego więcej już się po niej nie można spodziewać. No, można jeszcze tylko mieć pełną lęku nadzieję, że wchodząc w tak głęboką symbiozę z kastą mandaryńską do tego stopnia zrośnie się z nią, że ktokolwiek przejmie władzę - niestety, prawdopodobnie dopiero po jakiejś iście argentyńskiej katastrofie - czy będzie to zakon PiS, czy jakaś junta wojskowa, będzie musiał większość urzędniczych latyfundiów zlikwidować, zamiast je przejmować. Nawet jeśli nie będzie mądry i zatroskany o Polskę, tylko po prostu dlatego, że nie będzie miał dość swoich ludzi do obsadzenia i kontrolowania tak szerokich struktur, a dotychczasowi, platformiani mandaryni, pozostawieni przy wpływach, wbiliby mu nóż w plecy. I kiedy to przyjdzie, okaże się, że stary, nudny Balcerowicz znowu jest jak znalazł. Rafał Ziemkiewicz

Likwidacja "Po prostu" Likwidacja „Po prostu” w 1957 roku, tygodnika cieszącego się ogromną popularnością, będącego nieformalnym organem nurtu reformatorskiego, doprowadziła na początku października 1957 roku do kilkudniowych manifestacji studentów w Warszawie, brutalnie stłumionych przez milicję. Wbrew mitologii Władysław Gomułka był najdalszy od realizacji postulatów demokratyzacji systemu sprawowania władzy oraz  poszerzania swobód demokratycznych, w tym wolności słowa. I sekretarz KC PZPR nie rozumiał potrzeby tego rodzaju reform, był bowiem – czego zresztą nie ukrywał – ortodoksyjnym komunistą. Na IX Plenum KC PZPR Gomułka dał jednoznacznie do zrozumienia, iż okres „wolności” został zakończony i należy przywrócić całkowitą kontrolę kierownictwa partii nad prasą. 10 września 1957 roku prezes Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, Czesław Skonecki, wystosował wniosek do Sekretariatu KC PZPR o „podjęcie decyzji o zawieszeniu działalności tygodnika <Po prostu>”. Swój wniosek uzasadniał sprzecznością linii politycznej tygodnika z polityką „partii i jej kierownictwa”, głoszeniem przez pismo „teorii burżuazyjno-integralnej demokracji”, podważaniem „podstaw ideologicznych naszego ustroju” oraz szerzeniem „zamętu w społeczeństwie w celu przygotowania gruntu pod tzw. <drugi etap> naszego Października pod hasłem <Cała władza w ręce Rad>”. 2 października 1957 roku na posiedzeniu Sekretariatu KC postanowiono „uznać za słuszną decyzję Centralnego Urzędu Kontroli Prasy o zawieszeniu tygodnika”. Ponadto uznano za niezbędne przekazać do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej sprawy członków partii ze składu redakcji „którzy nie wykonywali uchwał Partii”. Tego samego dnia Sekretariat KW Związku Młodzieży Socjalistycznej wystąpił w obronie pisma, przypominając zasługi tygodnika w walce przejawami „stalinowskiego systemu rządzenia” oraz fakt, iż postawienie tamy dla dyskusji „stanowi zaprzeczenie prawa do wolności słowa, do krytyki z socjalistycznych pozycji”. Oprócz próby wpłynięcia na zmianę decyzji władz partii, w gronie członków KW ZMS pojawił się pomysł wiecu protestacyjnego przeciw zamknięciu „Po prostu”. W nocy zaczęto przygotowywać ulotki i plakaty, zawiadamiające o zwołaniu w dniu 3 października o godzinie 19.00  wiecu w Domu Studenckim PW przy placu Narutowicza. Organizatorzy nie powiadomili władz uczelni, stąd zastępca Rektora PW wydał zarządzenie, w którym przypominał, iż organizacja wszelkich wieców na terenie uczelni wymaga zgody Rektora oraz zezwolenia Prezydium Stołecznej Rady Narodowej. Dla śledzenia rozwoju sytuacji w okolice DS. milicja wysłała „kilka trzyosobowych patroli”, które pozostawały w kontakcie z Komendą Miejska MO. Około godziny 17.00 w DS przy pl. Narutowicza zaczęli gromadzić się studenci, jednak wobec wspomnianego zakazu organizacji wiecu, tłum zaczął przemieszczać się na zewnątrz budynku. Do budynku DS przybył także Herbert Goldberg, członek KC i przewodniczący Komisji Młodzieżowej KC,  który na propozycję rozmów, miał odpowiedzieć, że nikim nie będzie dyskutował i że „na bałaganiarzy jedynym sposobem jest użycie siły”. Pojawienie się około godziny 19.00 nowych samochodów „grupy zmotoryzowanej MO”  - tzw. „golędziniaków” , zgromadzony tłum w liczbie około dwóch tysięcy powitał  gwizdami i ironicznymi okrzykami. „Przez megafon – wspominała Barbara Olszewska -  wezwano tłum do rozejścia się, ale zanim ludzie mogli zabrać się do tego, by się powoli zacząć rozpraszać, milicja  w niezwykle brutalny sposób zaczęła wszystkich bić pałkami i rzucać bomby z gazem łzawiącym. Dopiero wtedy tłum rzucił się do obrony, zaczęto bić się z milicją, rzucać kamienie, krzyczeć <Gestapowcy>, <SS-mani>, >My wam damy masło!>. Milicja biła nie tylko młodzież, ale i przechodniów, nawet tych, którzy schronili się w bramach domów przy okolicznych ulicach oraz wysiadających z tramwajów. (…) Cały plac był zasnuty białymi gazami”. Starcia z milicją oraz przybyłą Milicją Robotniczą, której członkowie „gorliwością prześcigali milicję”,  rozprzestrzeniły się na sąsiednie ulice, Grójecką i Słupecką. Około 22.00 grupa studentów wtargnęła do biura, w którym przebywał Goldberg i oskarżając go o sprowokowanie zajść, groziła pobiciem. Przestraszony Goldberg zatelefonował, by zaprzestano brutalnej interwencji milicji, a następnie opuścił budynek DS. W jakiś czasu potem milicja przerwała akcję i opuściła rejon placu Narutowicza. W trakcie kilkugodzinnych walk rannych zostało  50 osób, aresztowano kilkudziesięciu demonstrantów, spośród których większość zwolniono. W areszcie pozostało ośmiu studentów. Równocześnie studenci, którzy pozostali w gmachu powzięli rezolucję, która zawierała protest wobec „bezpodstawnej” interwencji milicji, jednocześnie zapowiedziano zorganizowanie wiecu w gmachu Politechniki na następny dzień. 4 października 1957 roku w prasie ukazały się niewielkie notki o zajściach „grupy awanturujących się studentów i wyrostków” i przywróceniu porządku przez milicję. Nie podano żadnych informacji o powodach tych „awantur”. W niektórych warszawskich zakładach pracy odbyły się tego dnia „żywiołowo organizowane” masówki, na których podejmowano rezolucje protestujące przeciw „awanturniczym wystąpieniom”, domagano się również „energicznego zwalczania wrogich wybryków” przez milicję. Prof. Eugeniusz Olszewski z Politechniki, jednocześnie przewodniczący Sekcji Szkół Wyższych i Instytutów Naukowych ZG ZNP, wysłał list do ministra szkolnictwa wyższego, Stefana Żółkiewskiego, z kopiami relacji, dobitnie przedstawiających bezpodstawność i brutalność interwencji milicji. Tego samego dnia odbyło się nadzwyczajne walne zgromadzenie Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich. W przyjętej uchwale uznano „zawieszenie tygodnika <Po prostu>, które wypadło niemal w rocznicę Października, za bardzo poważne ograniczenie swobody krytyki demokratycznej, utrudnianie konsolidacji sił postępowych i niebezpieczny sygnał powrotu do dawnych metod”. Po przeprowadzonych ze studentami rozmowach, były redaktor naczelny „Po prostu” Eligiusz Lasota udał się do komendanta warszawskiej milicji, ppłk. Kozłowskiego, którego poinformował o zamiarze złożenia interpelacji w Sejmie „przeciwko brutalności zastosowanej przez milicję”. Komendant miał mu odpowiedzieć, że „warszawska milicja umywa ręce od golędziniaków”. Z kolei zastępca komendanta SB m.st. Warszawy, mjr Kaszkur w liście do Żółkiewskiego przedstawił własną wersję wydarzeń, podkreślając, że po przekształceniu się wiecu w manifestację „zaszła konieczność użycia oddziałów milicji do zaprowadzenia porządku”. Dodał ponadto listę „organizatorów i przywódców na wiecu”, na której znalazły się także osoby nieobecne na placu Narutowicza, lecz związane ze Związkiem Młodzieży Demokratycznej. Nie bez znaczenia jest fakt, iż w następnym numerze „Nowych Dróg” w artykule poświęconym poglądom „rewizjonistyczno-likwidatorskich” znalazło się znamienne zdanie: „Z protestem przeciw zawieszeniu <Po prostu> wystąpili ludzie związani z działającym w pierwszych dniach po VIII plenum tzw. Związkiem Młodzieży Demokratycznej, który stanowił niewątpliwie ośrodek elementów reakcyjnych i antysocjalistycznych”. Minister Żółkiewski wysłał do rektorów uczelni w kraju telefonogram, w którym zawiadamiał o „wystąpieniach studentów pod pretekstem protestu przeciw zawieszeniu <Po prostu>” oraz „istnieniu przypuszczenia”, iż będą próby „rozszerzania niepokoju” na inne ośrodki akademickie poprzez „delegacje i wiece”. W związku z tym niebezpieczeństwem wzywał do podjęcia „kroków przeciwdziałających” , tzn. niedopuszczanie do organizowania wieców, apele do studentów o spokój z jednoczesnym ostrzeżeniem ich przed konsekwencjami wystąpień, karanie winnych „łamania porządku w uczelni i zarządzeń rektora z całą surowością”, a także „mobilizację opinii mas studenckich i pracowników naukowych”. Żółkiewski na zwołanej 4 października naradzie rektorów uczelni warszawskich polecił rektorowi Politechniki odwołanie od 16.00 wszystkich zajęć w dniach 4 i 5 października oraz wydanie zakazu odbywania wieców i zgromadzeń na terenie uczelni i DS-ów. Rektor Araszkiewicz wydał stosowne zarządzenie o godzinie 15.00, ostrzegając w nim, iż w razie przekroczenia wydanych zakazów „uczelnia może być, z polecenia ministra, zamknięta, a następnie zarządzona ponowna rejestracja studentów”. W tej sytuacji studenci zadecydowali o odroczeniu zapowiedzianego na wieczór wiecu, motywując to potrzebą „wszechstronnego i dogłębnego rozpatrzenia postulatów”. Decyzja ta zapadła zbyt późno i w auli Politechniki oraz na placu przed gmachem uczelni zaczęli zbierać się studenci. Zebrani w liczbie około 2000 przyjęli rezolucję w obronie „Po prostu”. Odczytano także „list otwarty” zespołu tygodnika do Gomułki, w którym opisano brutalną rozprawę milicji ze studentami, wyrażając protest wobec „próby rozbijania spokojnej manifestacji ludności, utrzymanej w granicach normalnie przyjętych i sankcjonowanych przez prawo zwyczajów życia politycznego”. Samą interwencję milicji uznano jako „akt godzący w elementarne wymogi demokracji socjalistycznej”. Konsekwencjami tego rodzaju praktyk „nie może być nic innego jak sparaliżowanie aktywności, jak wprowadzenie na nowo strachu w miejsce przekonywania i argumentacji politycznej, użycia na nowo argumentu siły w miejsce siły argumentu”. Gdy w auli trwał wiec, gmach Politechniki został otoczony przez jednostki MO, a wyjścia zablokowane. Do pierwszych starć doszło, gdy milicja zaczęła rozpraszać zgromadzonych na placu przed uczelnią. Atak milicji sprawił, iż po okrzyku „Do KC”, około 19.00 ruszyła w tym kierunku  manifestacja, która została w dużej części rozproszona już na placu Konstytucji. Jednak dwutysięczna grupa dotarła pod gmach KC, gdzie doszło do gwałtownych starć z milicją. Po zakończeniu wiecu w auli, zgromadzeni zaczęli ok. 20.30 opuszczać budynek i  - mimo obietnicy złożonej prof. Bukowskiemu, zostali zaatakowani przez tyraliery milicjantów. Z czasem starcia przeniosły się na plac Konstytucji i trwały do godziny 23. Brutalność milicjantów i członków Milicji Robotniczej nie ustępowała tej z dnia poprzedniego. Tego dnia rannych zostało 54 uczestników manifestacji, w tym 10 osób hospitalizowano. W trakcie trwania zamieszek w centrum miasta, polskie radio po raz pierwszy podało oficjalny komunikat Sekretariatu KC o zawieszeniu „Po prostu”. 5 października „Trybuna Ludu” zamieściła na pierwszej stronie komunikat Sekretariatu KC o zawieszeniu pisma. Zaraz obok w odredakcyjnym komentarzu wytłumaczono powody tej decyzji, podkreślając liczne „grzechy” redakcji. Na zakończenie opisano „burdy uliczne”, które zostały wzniecone przez „najbardziej niedojrzałe i zdezorientowane politycznie oraz jawnie reakcyjne grupy studentów (…) przy czynnym udziale chuliganerii”. Równocześnie skierowano wyraźne ostrzeżenie w stosunku do studentów, którzy „winni pamiętać, że na ich wykształcenie łoży społeczeństwo, że ciężar ich nauki dźwigają masy pracujące, które domagają się od młodzieży akademickiej studiów, nie zaś udziału w burdach ulicznych i awanturniczych wybryków”. Tego samego dnia przywołany do porządku Sekretariat KC ZMS podjął uchwałę, w której odcinano się od protestów studentów, nazywając je „awanturą polityczną” oraz skrytykowano postawę ideową „Po prostu”. Równocześnie podkreślono, iż „uważamy i zawsze uważać będziemy, że sprawą najważniejszą dla naszej organizacji jest to, by działała ona u boku i pod kierownictwem PZPR. Taką drogę obraliśmy i nigdy z niej nie zejdziemy”. Z kolei POP PZPR na Uniwersytecie Warszawskim wydała rezolucję, w której biorąc w obronę pismo, stwierdzono, iż „wkroczenie na drogę administracyjną zarządzeń stało się jedną z przyczyn ubolewania godnych wypadków z 3 i 4 bm”. Wedle sygnatariuszy przypadki brutalnego postępowania funkcjonariuszy milicji prowadziły do „osłabienia więzi między kierownictwem a masami”. Tego samego dnia redaktor naczelny pisma, Ryszard Turski,  zaniósł do KC pismo zespołu „PO prostu” do Gomułki. „Podpisałem się pod nim – wspominał – i sekretarz zaniósł list Gomułce. Kiedy wrócił, trzymał w ręku zmiętą kulkę papieru. Rozprostował i włożył do akt”. W sobotę wieczorem odbyła się w gmachu KC zwołana przez I sekretarza KC PZPR „narada dziennikarzy”, w trakcie której Gomułka powtórzył propagandowe tezy o inspiracji demonstracji przez „zwykłą chuliganerię” oraz „najgorsze męty społeczne”, które wykorzystały sytuację dla swych „zrozumiałych celów”. Jednocześnie ostro skrytykował rezolucję walnego zebrania Oddziału Warszawskiego ZLP, stwierdzając, że „przy pełnym zrozumieniu dla tego środowiska (…) i pewnych psychologicznych odrębności członków partii pracujących na tym odcinku (…) są pewne granice, których nie mogą przekraczać członkowie partii i których nie może przekraczać również i Związek Literatów. Nie może być autonomicznych organizacji, które uzurpują sobie prawo politycznego ośrodka, reprezentujące diametralnie inną politykę od tej, którą prowadzi rząd i partia. (…) A te wasze hasła <wolność słowa, swobody prasy, konstytucja gwarantuje>, to w konsekwencji my mamy bandę chuliganów, którzy szyby tłuką”. Około 18.00 na placu Konstytucji zaczął ponownie gromadzić się tłum, na który przed 19. uderzyła milicja. Wybuchły starcia, które trwały do godziny 23. W trakcie gwałtownych walk milicja kilkukrotnie użyła broni. Na rogu ulic Mokotowskiej i Koszykowej postrzelony został śmiertelnie w klatkę piersiową 17-letni Henryk Wasilewski. Zatrzymano ponad 150 osób, przeważnie młodych ludzi z podwarszawskich miejscowości. W odróżnieniu od dwóch poprzednich dni, udział studentów był znikomy. W niedzielnej prasie pojawiły się lakoniczne notatki opisujące „chuligańskie burdy w Warszawie” oraz kolejne rezolucje zakładów pracy „przeciwko warcholskim wybrykom”. W komentarzu redakcyjnym  w „Życiu Warszawy”  stwierdzono, iż „<Po prostu> nie będzie wznowione (…) redakcja <Po prostu> nie umiała odciąć się w sposób zdecydowany i konsekwentny od akcji w swojej obronie, akcji, która przerodziła się w wybryki i awantury uliczne”. W homilii wygłoszonej podczas wieczornej mszy w kościele św. Anny w Warszawie, kardynał Stefan Wyszyński zwrócił się z apelem o spokój i rozwagę, mówiąc: „Młodzieży Droga, ja Was dobrze rozumiem. Rozumiem Waszą mękę, rozumiem Waszą walkę o wolność myśli. Ale umiejcie naprzód uszanować to, co macie, i w warunkach, w jakich żyjecie – może niekiedy trudnych – umiejcie dziś pracować nad lepszą przyszłość ojczyzny”. Mimo tego wieczorem ponownie doszło do starć z milicją na placu Defilad. Miały one jednak dużo spokojniejszy przebieg i wzięło w nich udział dużo mniej manifestantów. W niedzielę,  6 października doszło do pierwszych protestów poza Warszawą, we Wrocławiu na placu Grunwaldzkim zgromadziło się około 500 studentów. Obserwowani przez milicję demonstranci po około dwóch godzinach rozeszli się. W poniedziałkowym „Sztandarze Młodych” ostrzegano, że z awantur korzystają „wrogowie, co pragną powrotu sytuacji sprzed 1939 i Października 56”. Dlatego spokojni mieszkańcy stolicy nie powinni tolerować zamieszek „ani jednego dnia dłużej”, a „kto ma trochę oleju w głowie”, rozumie, że nie może być „ani jednej minuty awantur więcej”. Postawiono też alternatywę: „Albo polityczny rozsądek i konieczna jak nigdy dyscyplina społeczna, albo anarchia, głupota i szarża opryszków”. Z akademika na placu Narutowicza zdjęto tego dnia – pod naciskiem milicji – wiszący od czterech dni transparent z hasłami domagającymi się wolności prasy.  Mimo wyraźnego uspokojenia nastrojów nadal trwał pokaz siły z strony milicji. Legitymowano przechodniów, a skupiające się grupki (m.in. przed Pałacem Kultury i Nauki) wyzwano do rozejścia się „szybko przechodząc do użycia pałek wobec ociągających się”. W poniedziałek, 7 października przypadało także „święto” powołania Milicji Obywatelskiej. Jednak w Warszawie odwołano obchody  „dla uczczenia”. Wobec wzrostu napięcia w Krakowie, nie zdecydowano na wznowienie zajęć na Politechnice Warszawskiej. „Gazeta Krakowska” zamieściła rezolucję szeregu krakowskich zakładów pracy do studentów, w której napisano m.in.: „Jesteśmy gotowi własnymi robociarskimi rękami obronić spokój, ład i porządek w naszym mieście wbrew zakusom niedowarzonych polityków i warchołów, usiłujących przeszkodzić w pracy nad odnową”. Podkreślano także, że „każdy stracony dzień nauki” to „woda na młyn wrogów zewnętrznych i wewnętrznych”, „czyn niegodny Polaka-patrioty” i „nawrót do tradycji liberum veto i RP szlacheckiej nierządem stojącej”. Na specjalnym zebraniu POP PZPR UJ wyrażono „niezadowolenie” z zamknięcia „Po prostu” oraz uznano prawo studentów do „wyrażania sądów w sprawach ich dotyczących”. 8 października na większości uczelni krakowskich studenci przeprowadzili strajk absencyjny, który największe rozmiary przybrał na Politechnice Krakowskiej. Podobny strajk przeprowadzono w olsztyńskiej Wyższej Szkole Rolniczej. 8 października BP KC PZPR doceniło postawę milicjantów, którzy „wykazali dużo ofiarności”, jednocześnie skrytykowano kierownictwo MSW i KG MO, które „okazały dużo nieporadności w kierowaniu akcją likwidacji burd ulicznych”. Uznano, iż należy „podnieść wymiar kary za znieważenie milicjanta, należy wychować społeczeństwo w poszanowaniu do milicji jako przedstawicieli władzy”. Ponadto zwrócono uwagę Prokuraturze Generalnej by winna „bliżej współpracować z MSW, szczególnie gdy zachodzą wypadki wymagające natychmiastowej interwencji i izolacji przestępców”, co miało oznaczać bezzwłoczną sankcję na profilaktyczne aresztowanie „elementów przestępczych”. Zobowiązano także min. Żółkiewskiego do zobowiązania rektorów do „najściślejszej kontroli obecności studentów na zajęciach obowiązkowych” oraz wprowadzenia kontroli obecności także na wykładach. Tego samego dnia Żółkiewski zgodził się na wznowienie zajęć na Politechnice Warszawskiej, „o ile Senat PW może zagwarantować całkowity spokój, tak potrzebny do normalnej pracy, tak na terenie PW, jak w DS-ach”. 8 października doszło do spotkania Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej z członkami zespołu „Po prostu”, w trakcie którego zarzucono dziennikarzom tygodnika działalność frakcyjną oraz podburzanie i kierowanie protestami ulicznymi. Rozmowy te kontynuowano w kolejnych dniach, w ich wyniku „część towarzyszy czyniła próby rewizji niektórych popełnionych błędów”, np. Eligiusz Lasota poniechał składania zapowiedzianej interpelacji w Sejmie w sprawie postępowania milicji podczas zajść. Ostatecznie z PZPR wyrzucono 9 osób, 6 dostało nagany, a jedną „ułaskawiono”. Uczelniana Komisja Dyscyplinarna PW rozpatrzyła sprawy 23 studentów, aresztowanych za udział w zajściach, przywracając w prawach studenta 10 osób. Spośród 886 zatrzymanych przez milicję, na początku listopada w aresztach przebywało 11 osób. Pierwsze procesy rozpoczęły się jeszcze w końcu października. I tak np. Wiesław Benczyński, 20-letni monter samochodowy, oskarżony o znieważenie funkcjonariusza milicji, został skazany na 6 miesięcy więzienia, a 21-letni ślusarz Jan Jasiński za uderzenie milicjanta na 3 lata więzienia. W końcu listopada rozpoczął się proces kilku studentów PW i UW oskarżonych o udział w zbiegowisku publicznych i czynną napaść na milicjantów. Zostali oni skazani na 1-1,5 roku więzienia. Kolejne procesy miały miejsce w styczniu i lutym 1959 roku. Ogółem spośród 31 aresztowanych studentów, skazano 9 osób. Spektakularne zamknięcie pisma oraz brutalna rozprawa z demonstrantami skłaniają do wysunięcia tezy, iż sprawę umyślnie nagłośniono, milicja dokonała nie sprowokowanej szarży na zgromadzonych , by sprowokować późniejsze zamieszki. Władysław Bieńkowski widział w tym typową dla Gomułki i jego ekipy „skłonność do zaostrzania” – „co można było załatwić spokojnie, z tego oni robili skandal”. Wydarzenia październikowe ukazały słabość tzw. rewizjonistów oraz bierność większości społeczeństwa, które ciągle pozostawało pod złudnym wrażeniem przemian z 1956 roku.

Wybrana literatura:

Gomułka i inni. Dokumenty z Archiwum KC 1948-1982

W. Jedlicki – Klub Krzywego Koła

J. Karpiński – Porcja wolności

B. Łopieńska, E. Szymańska – Stare numery

J. Kuroń – Wiara i wina Godziemba's blog


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
avr32 gnu toolchain 3 3 0 275 readme
bpol6010 275 287
275 Prawo pocztowe
275
historyczne bitwy benewent 275 p n e LADGYMSEYNNEPIY3VSFFG6UIYNXY4OJMUBNTVQY
274 i 275, AP
275 Manuskrypt przetrwania
275
Pervin Psychologia osobowości str 252 275, 281 309
MAKIJAZ 275 TURKUS I ZLOTO id Nieznany
P Czapli˝ski 274 275
275 staz test
255 275
fonetyka$0 275
1 (275)
275
Cierpiałkowska, Gościniak Współczesna psychoalnaliza Modele konfliktu i deficytu str 247 275
2004 09 032752 gmat m1

więcej podobnych podstron