POWTÓRNY UPADEK POLSKI - KONFEDERACJI TARGOWICKIEJ CIĄG DALSZY
Reytan – Upadek Polski – obraz Jana Matejki z 1866 przedstawiający protest Tadeusza Reytana, jako wizja artysty przyszłych losów Rzeczypospolitej.
Mimo oporów ze strony paryskiej emigracji, zwłaszcza skupionej wokół księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, obraz pokazano na wystawie w Paryżu w 1867, gdzie został nagrodzony złotym medalem. Do swoich zbiorów zakupił go cesarz Austrii Franciszek Józef I. W 1918 rząd niepodległej Rzeczypospolitej odkupił płótno przekazując je do zbiorów Zamku Królewskiego w Warszawie. Wywieziony podczas kampanii wrześniowej w 1939 został przejęty przez Niemców i przez nich ewakuowany z Warszawy w 1944. Odnaleziony w fatalnym stanie technicznym we wsi Przesieka obok Jeleniej Góry został odnowiony po trzyletnich staraniach konserwatorskich. Tematem obrazu jest scena, która rozegrała się 21 kwietnia 1773 w trzecim decydującym dniu obrad sejmu rozbiorowego na zamku w Warszawie, na mocy, którego Prusy, Rosja i Austria dokonały podziału części ziem polskich. Centralną postacią obrazu jest poseł ziemi nowogródzkiej, Tadeusz Reytan, w geście rozpaczy próbujący zapobiec haniebnemu wydarzeniu, jakim jest rozbiór Ojczyzny. Leżącemu pod drzwiami Reytanowi Adam Łodzia Poniński uniesioną ręką pokazuje żołnierzy rosyjskich w uchylonych drzwiach sali zamkowej. Z lewej strony stoi Szczęsny Potocki (w rzeczywistości miał wówczas 21 lat i na sali sejmowej był nieobecny). Hetman polny koronny Franciszek Ksawery Branicki ukrył twarz w dłoniach. Cała trójka zmierza do sali senatu w celu złożenia upokarzającego podpisu pod traktatem rozbiorowym. Po lewej stronie obrazu za przewróconym fotelem umieścił Matejko postać Franciszka Salezego Potockiego z karabelą, w bogatym szlacheckim stroju, ze wstęgą Orderu Orła Białego. Ten jeden z najpotężniejszych magnatów ówczesnej Rzeczypospolitej nie żył w momencie obrad sejmu rozbiorowego, ale malarz wprowadził go celowo w kompozycję obrazu, jako symbol schodzącego, bezradnego i pokonanego świata sarmackiego – również, jako symbol magnackiego egoizmu i prywaty. Postać ta idzie jak ślepiec z wyciągniętymi przed siebie rękami. Zza tej widmowej postaci widać podgoloną głowę innego magnackiego warchoła tamtego czasu Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”. Nieco dalej siedzi książę Michał Fryderyk Czartoryski przywódca Familii Czartoryskich, protektor siostrzeńca Stanisława Augusta Poniatowskiego, przewrócony fotel jest symbolem upadku Rzeczypospolitej, ale również planów i dzieła rodziny Czartoryskich. Obok księcia siedzi w rozpiętej sutannie brat króla Michał Jerzy Poniatowski, późniejszy prymas. Pod ścianą na drugim planie widać niezbyt wyraźnie postać młodzieńca w sarmackim stroju z szablą w dłoni i czapką konfederatką w drugiej ręce. To uczestnik konfederacji barskiej, późniejszy uczestnik powstań narodowych będący wg Matejki nadzieją dla upadającej Ojczyzny. Obok można dostrzec jeszcze jednego szlachcica z uniesioną w górę ręką. Jest to drugi z posłów ziemi nowogródzkiej Samuel Korsak, to także autoportret Matejki. Król Stanisław August Poniatowski opuściwszy swój tron, stoi zamyślony i bezradny z zegarkiem w lewej ręce, obok widać głowę Hugona Kołłątaja, który wtedy miał 23 lata i przebywał na studiach w Wiedniu i Rzymie, na obrazie Matejki ma jednak twarz dojrzałego mężczyzny i jest symbolem sprzeciwu wobec rozgrywającej się sceny. Ponad nimi, w sejmowej loży, zasiadł ambasador rosyjski kniaź Nikołaj Repnin. To kolejna nieścisłość w matejkowskiej kompozycji obrazu, ambasadorem Rosji był już wówczas Otto Magnus von Stackelberg. Do Repnina wdzięczą się dwie najwybitniejsze kobiety tamtej epoki - z prawej strony Izabela Lubomirska, a z lewej Izabela Czartoryska. Nad całym przedstawieniem góruje portret carycy Katarzyny II. Sala zamkowa jest w stanie opłakanym: sztukaterie drzwi są pokruszone, kotary podarte, kinkiety potłuczone, świece wypalone, na posadzce poniewiera się stos rozrzuconych papierów. Upuszczony pieniążek – może judaszowy srebrnik – z kieszeni Ponińskiego balansuje złowrogo na krawędzi.
Obraz stał się inspiracją piosenki Jacka Kaczmarskiego pod tytułem „Rejtan, czyli raport ambasadora”.
Stanisław August Poniatowski to ostatni władca Rzeczypospolitej obojga Narodów. Król Polski i Wielki Książę Litewski. Był synem Stanisława Poniatowskiego kasztelana krakowskiego i Konstancji z Czartoryskich, bratem podkomorzego nadwornego koronnego Kazimierza, feldmarszałka austriackiego Andrzeja, prymasa Michała Jerzego, Aleksandra, Franciszka, Ludwiki Marii Izabeli. Starannie wykształcony, w młodości wiele podróżował po krajach Europy Zachodniej. W 1752 roku został posłem na Sejm i mianowany pułkownikiem regimentu łanowego. W 1755 roku, dzięki staraniom Familii, przybył do Petersburga jako prywatny sekretarz brytyjskiego ambasadora, Charlesa Hanbury Williamsa, którego poznał wcześniej w Berlinie. W czerwcu 1755 roku został przedstawiony przez ambasadora księżnej Sophie Friederike Auguste przyszłej cesarzowej Rosji Katarzynie II, natomiast w grudniu tego samego roku nawiązał z nią romans, stając się jej kochankiem. W tym czasie w kraju dużą role odgrywały wielkie stronnictwa magnackie, a coraz więcej do powiedzenia miały mocarstwa ościenne, Prusy, Austria, a szczególnie Rosja zainteresowane narzuceniem Rzeczypospolitej ograniczonych reform ustrojowych podważających demokrację szlachecką. 11 kwietnia 1764 roku nastąpiło podpisanie porozumienia pomiędzy Rosją i Prusami odnośnie przeprowadzenia w Rzeczypospolitej elekcji wspólnego kandydata. Wybór padł na Stanisława Augusta Poniatowskiego (właściwie Stanisława Antoniego Poniatowskiego), który jako były kochanek Katarzyny II i nie pierwszoplanowa postać Familii gwarantował uległość wobec Rosji. Na prośbę przywódców Familii Andrzeja Zamoyskiego i Augusta Aleksandra Poniatowskiego w granice Rzeczypospolitej wkroczyły wojska rosyjskie. Katarzyna II wydała specjalną deklarację, w której zaznaczyła, że działanie to ma na celu dbałość o wszystkie swobody Rzeczypospolitej. 7 września 1764 roku przy nielicznym udziale szlachty i zdecydowanym poparciu wojsk rosyjskich (7 tysięcy), w wyniku de facto zamachu stanu Stanisław August Poniatowski został wybrany królem Polski. Jego elekcję podpisało jedynie 5320 osób, co było liczbą niezwykle niską. 25 listopada 1764 roku w dniu imienin carycy arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski Władysław Łubieński koronował go na króla Polski w kolegium św. Jana w Warszawie. W 1765 roku władca podjął próbę wzmocnienia miast, powołując we wszystkich województwach Komisje Dobrego Porządku. Zajęły się one uporządkowaniem praw własności na terenach miejskich, rewindykując bezprawnie zagarniętą własność magistratów. Zlikwidowały też wiele jurydyk magnackich, a poprzez usprawnienie zbierania podatków miejskich miasta zyskały nowe fundusze, przeznaczone teraz m.in. na wybrukowanie ulic. Ponadto król rozpoczął przeprowadzanie reformy monetarnej. Powołana przez niego komisja mennicza zajęła się projektem wprowadzenia nowych stóp monetarnych. Jeszcze w 1765 roku otwarto zamknięte od trzech pokoleń mennice. W marcu 1765 roku król wraz z Ignacym Krasickim i Franciszkiem Bohomolcem założył tygodnik „Monitor”. Artykuły w nim zamieszczone traktowały m.in. o potrzebie poprawy doli chłopskiej i tolerancji religijnej. Jednakże politycznie Polska stawała się coraz bardziej zależna od Rosji. 24 lutego 1768 roku Rzeczpospolita podpisała z Rosją Traktat Wieczystej Przyjaźni, mocą którego stawała się protektoratem rosyjskim.
Oto fragmenty owego traktatu:
[…]W imię Świętej nierozdzielnej Trójcy. Lubo między Najjaśniejszą Rzecząpospolitą Polską, i Imperium całej Rosji, trwa szczęśliwie według traktatu roku 1686 wieczny pokój, prawdziwa przyjaźń, stała harmonia, i dobre sąsiedztwo, jednak gdy z przyczyny zwykłych w sprawach ludzkich odmian, wyniknęły między nimi od tyle czasów rożne przypadki, które z racji odmienionych cirkumstancji, nowej imże najprzyzwoitszej wzajemnych obowiązków wyciągają ustawy; z tej więc przyczyny, i drugich w teraźniejsze czasy trafiających się, które tak w publikowanych Najjaśniejszej Imperatorowej Jej Mci całej Rosji deklaracjach, jako i w aktach skonfederowanej Rzeczypospolitej Polskiej do nich się zgadzających, dosyć jaśnie całemu światu są pokazane; Najjaśniejszy Król Imć Polski, i Stany Rzeczypospolitej obojga narodów, Polskiego i Litewskiego, spojone między sobą węzłem Konfederacji Generalnej z jednej strony, a Najjaśniejszą Imperatorową Jej Mć całej Rosji drugiej, uznali rzeczą być potrzebną, i stosującą się do wzajemnych ich interesów postanowić, i umocnić sposobem nowego traktatu, najpożyteczniejsze czasom, i cirkumstancjom bardziej służące, Rzeczypospolitej zaś Polskiej, względem bezpieczeństwa Jej konstytucji, i wolności, najpożyteczniejsze umowy; więc dla uczynienia takowego traktatu, z obu stron traktujących, są actu wyznaczeni Plenipotentiarii[…]
[…]Artykuł I
Najjaśniejszy Król Jmć, i Rzeczpospolita Polska, i Najjaśniejsza Imperatorowa Jej Mść całej Rosji, potwierdzają jak najuroczystszym sposobem stały, i wieczysty pokój, nieprzerwaną szczerą przyjaźń, ścisłe porozumienie się, i dobre sąsiedztwo, inter respectivos Status, posesjami i własnościami, według formalnego opisu traktatu Moskiewskiego w roku 1686 między obiema Najjaśniejszymi traktującemi Stronami zawartego, którego tenor, moc, ważność, i obowiązki reasumują się per expressum, et formaliter, przez ten nowy traktat, we wszystkim ich określeniu, jak gdyby ten wspomniony dawny roku 1686 traktat był w niniejszy słowo w słowo inserowany[…]
[…]Artykuł V
A jako Najjaśniejsza Rzeczpospolita Polska, dla wieczystey trwałości wszystkiego tego, co ona teraz dla własnego pożytku ustanowiła, jak najuroczyściey wzywała, i teraz jeszcze wzywa wysokość Najjaśniejszej Imperatorowej Jej Mci, na konstytucję, formę rządu, wolność, i prawa swoje, gwarancję; tak Najjaśniejsza Imperatorowa Jej Mć zadosyć czyniąc chęciom, i zaufaniu przyjacielskiemu Najjaśniejszej Rzpltej gwarantuje jej uroczyście mocą tego traktatu na wieczne czasy, jej konstytucję, formę rządu, wolność, i prawa z przyrzeczeniem świątobliwym, i obowiązkiem, za siebie, i Sukcesorów swoich na tron Imperii całej Rosji, utrzymywać, zachowywać, i zasłaniać Najjaśniejszą Rzpltę Polską przy nienaruszonej jej całości[…]. Katarzyna II gwarantowała ze swojej strony nienaruszalność granic i ustroju wewnętrznego tego państwa. 26 lutego 1768 roku uchwalono prawa kardynalne (m.in. liberum veto, wolną elekcję, prawo wypowiadania posłuszeństwa królowi, wyłączne prawo szlachty do sprawowania urzędów, całkowitą władze szlachty nad chłopami), wraz z nienaruszalnym prawem równouprawnienia niekatolików [dysydentów]. Uchwała przyczyniła się do utrwalenia starego porządku ustrojowego (z wyjątkiem stosunku do innowierców), którego gwarantem stała się Rosja. Część szlachty, przeciwna faktycznemu uzależnieniu od Rosji, zorganizowała 29 lutego 1768 roku konfederację barską, która wszczęła wojnę przeciwko Rosji w obronie niepodległości Rzeczypospolitej i wiary katolickiej. Konfederacja ta upadła po czterech latach walk i nastąpił wówczas I rozbiór Rzeczypospolitej (1772), w którym około 1/4 terytorium Rzeczypospolitej ze Lwowem, Pomorzem Gdańskim i Inflantami Polskimi zostało zagarnięte przez Prusy, Austrię i Rosję. Cesję terytorium zatwierdził Sejm Rozbiorowy odbywający się w latach 1773 – 1775, a zwołany w kwietniu 1773 roku w Warszawie. Przez wielu pisarzy i historyków wysuwana jest teza omasońskimrodowodzie rozbioru Polski, wówczas postrzeganej przez loże jako ortodoksyjnie katolicką. Po narzuceniu Rzeczypospolitej gwarancji ustrojowych w 1775 roku, ambasador rosyjski Otto Magnus von Stackelberg stał się faktycznym współrządcą państwa. Wszystkie decyzje monarchy musiały być z nim konsultowane i przez niego zatwierdzane. Wprawdzie w 1780 roku wojska rosyjskie opuściły terytorium Rzeczpospolitej, pozostał jedynie ambasador rosyjski Otto Magnus von Stackelberg, lecz magnateria pozostawała w dalszym ciągu w ostrej opozycji do króla. 6 października 1778 roku za zgodą Rosji został w Warszawie zwołany Sejm Wielki, który rozpoczął gruntowne reformy ustrojowe. 19 stycznia 1789 roku Sejm zniósł Radę Nieustającą. Stanisław August Poniatowski stracił tym samym realny wpływ na władzę wykonawczą w Rzeczypospolitej, jaką sprawował w porozumieniu z ambasadorem rosyjskim za pośrednictwem tego organu. 14 maja 1792 roku zawiązana została konfederacja targowicka, która wezwała do obalenia monarchicznego ustroju. Konfederaci zwrócili się o pomoc wojskową do Katarzyny II, która traktując nadal państwo polskie jako protektorat rosyjski, zdecydowała 18 maja 1792 roku o wkroczeniu wojsk rosyjskich w granice Rzeczypospolitej bez wypowiedzenia wojny. Konfederacja targowicka – konfederacja generalna koronna zawiązana wiosną 1792 roku w Targowicy przez przywódców magnackiego obozu republikanów w celu przywrócenia starego ustroju Rzeczypospolitej, pod hasłami obrony zagrożonej wolności przeciwko reformom konstytucji 3 maja, wprowadzającym monarchię konstytucyjną. Jej zawiązanie posłużyło Rosji jako pretekst do interwencji zbrojnej w Rzeczypospolitej. W rzeczywistości spisek został zawiązany 27 kwietnia 1792 w Petersburgu, pod patronatem cesarzowej Katarzyny II, która od 1768 r. występowała jako gwarantka ustroju Rzeczypospolitej. Sam tekst aktu konfederacji zredagował generał rosyjski Wasilij Stiepanowicz Popow, szef kancelarii księcia Grigorija Potiomkina. Wzięli w niej udział magnaci - generał artylerii koronnej Stanisław Szczęsny Potocki, jako marszałek konfederacji koronnej, hetman wielki koronny Franciszek Ksawery Branicki, hetman polny koronny Seweryn Rzewuski, generał Szymon Kossakowski i inni. Sekretarzem konfederacji został publicysta Dyzma Bończa-Tomaszewski. Dążyli oni do podziału państwa na samodzielne prowincje. Zwrócili się w tym celu o pomoc wojskową do carycy, uzyskali ją i 18 maja 1792 na Rzeczpospolitą uderzyła 100-tysięczna armia rosyjska – rozpoczęła się wojna polsko-rosyjska. Po zajęciu ziem Litwy przez wojska rosyjskie 25 czerwca 1792 roku, proklamowano w Wilnie konfederację generalną Wielkiego Księstwa Litewskiego, w dużej mierze komplementarną do konfederacji koronnej. Marszałkiem konfederacji litewskiej został mianowany kanclerz wielki litewski Aleksander Michał Sapieha, a jego zastępcą łowczy wielki litewski Józef Zabiełło. W rzeczywistości faktyczną władzę nad Wielkim Księstwem Litewskim sprawował, samozwańczy hetman polny litewski Szymon Kossakowski i jego brat biskup inflancki Józef, który kierował poczynaniami swojego bratanka Józefa, zastępującego nieobecnego w kraju Sapiehę. Władze targowickie, korzystając z opieki wojsk rosyjskich dokonały wówczas wielu aktów zemsty osobistej wobec szlachty i mieszczan, którzy w większości poparli dzieło konstytucji 3 maja. Palono wsie i miasta należące do patriotów, na dobra ich nakładano sekwestr, a ich samych niejednokrotnie publicznie znieważano. Poczynania te były zazwyczaj okazją do prywatnego wzbogacenia się kosztem ofiar w Rzeczypospolitej, np. biskup Kossakowski zagarnął bezprawnie dobra skarbowe na sumę 900 tysięcy złotych polskich. Pozbawiony pomocy zbrojnej swojego pruskiego alianta, szantażowany widmem bankructwa, gdyby Rosjanie zażądali spłaty pożyczonych mu sum, Stanisław August Poniatowski zwrócił się listownie do Katarzyny II, proponując jej wieczyste przymierze i ewentualną swą abdykację na rzecz wnuka cesarzowej, Konstantego. W odpowiedzi Katarzyna II podtrzymała swe poparcie dla konfederatów targowickich i zażądała przystąpienia króla do konfederacji targowickiej. Wobec takiego stanowiska cesarzowej król postanowił zaprzestać walki i przystąpić do konfederacji targowickiej. Stanisław August Poniatowski już wcześniej tajnie negocjował warunki zaprzestania działań wojennych z pozostałym w Warszawie posłem rosyjskim Jakowem Bułhakowem za pośrednictwem podkanclerzego litewskiego Joachima Chreptowicza. Stosując się do nowej instrukcji wicekanclerza Imperium Rosyjskiego Iwana Andrejewicza Ostermanna, poseł rosyjski zredagował ostateczną wersję przedstawionego mu aktu przystąpienia króla do konfederacji targowickiej. Król stosując się do żądania dworu petersburskiego nie zwołał Straży Praw, konstytucyjnego organu państwa, ale swoją decyzję przedstawił na zebraniu ministrów Rzeczypospolitej 23 lipca 1792. W posiedzeniu uczestniczyli - prymas Michał Jerzy Poniatowski, marszałek wielki koronny Michał Jerzy Wandalin Mniszech, marszałek wielki litewski Ignacy Potocki, marszałek nadworny litewski Stanisław Sołtan, podskarbi wielki litewski Ludwik Tyszkiewicz, podskarbi nadworny litewski Antoni Dziekoński. Zamiar króla uzyskał aprobatę niewielką większością głosów (7:5). Króla poparł Hugo Kołłątaj, zwolennikiem dalszej walki był m.in Kazimierz Nestor Sapieha, który początkowo należał do obozu hetmańskiego. 24 lipca Stanisław August złożył na ręce posła rosyjskiego Jakowa Bułhakowa żądany przez Katarzynę II akces do konfederacji targowickiej. Na rozkaz króla wydany 25 lipca wojska Rzeczypospolitej przerwały działania wojenne, a dowódcy, m.in. ks. Józef Poniatowski i gen. Tadeusz Kościuszko, na znak protestu podali się do dymisji. Wielu oficerów i cywilnych opozycjonistów udało się na emigrację, głównie do Saksonii. W ten sposób postąpili m.in. zadeklarowani przeciwnicy konfederacji targowickiej marszałek Sejmu Stanisław Małachowski i Ignacy Potocki. Wojna rosyjsko-polska 1792 trwała w sumie tylko kilka miesięcy. Po przedwczesnej kapitulacji wojsk polskich, konfederaci targowiccy zajęli, przy pomocy wojsk rosyjskich, wszystkie województwa Rzeczypospolitej, likwidując organy władzy powołane przez Sejm Czteroletni. Na życzenie Katarzyny II 6 września 1792 w Brześciu nad Bugiem rozpoczęły się obrady generalności obu konfederacji – koronnej i litewskiej. 11 września dokonało się uroczyste połączenie obu konfederacji pod nazwą Najjaśniejszej Konfederacji Obojga Narodów. Akt ten pobłogosławił obecny na tej uroczystości pomocniczy biskup przemyski Michał Sierakowski. Papież Pius VI wystosował specjalne błogosławieństwo dla dzieła konfederacji targowickiej. Gorącymi zwolennikami konfederacji byli: prymas Michał Jerzy Poniatowski, biskup chełmski Wojciech Skarszewski, biskup żmudzki Jan Stefan Giedroyć, biskup poznański Antoni Onufry Okęcki, biskup łucki Adam Naruszewicz i biskup wileński Ignacy Jakub Massalski. Rozpoczęła ona prace nad likwidacją skutków zmian ustrojowych, wprowadzonych przez konstytucję 3 maja. Zerwano wszystkie decyzje Sejmu czteroletniego odnoszące się do reformy wojska. Zerwano stosunki dyplomatyczne z Francją, wydalając jej posła Marie Louisa Descorches`a, odwołując też wszystkich przedstawicieli dyplomatycznych Rzeczypospolitej przy obcych dworach. Zdecydowano także o wysłaniu do Sankt Petersburga specjalnej delegacji hołdowniczej, która miała podziękować Katarzynie II za zbrojną interwencję i złożyć propozycję wieczystego przymierza pomiędzy Rosją i Polską. Władze targowickie, wsparte obecnością wojsk rosyjskich zmuszały wojsko i szlachtę polską do składania pod przymusem akcesów do konfederacji generalnej, zakazały też publicznego noszenia Orderu Virtuti Militari i używania symboli związanych z konstytucją 3 maja. Zjazd brzeski zamknięto 27 września, postanawiając przenieść obrady generalności do Grodna. Konfederacja targowicka zaprowadziła w Rzeczypospolitej rządy terroru, przy pomocy wojska rosyjskiego dokonując licznych grabieży i kontrybucji dóbr patriotów. Zrujnowany wojną kraj musiał dodatkowo znosić finansowe skutki pobytu 100 tysięcznej rosyjskiej armii okupacyjnej. Miarą upadku targowiczan było uroczyste poselstwo przywódców konfederackich 14 listopada 1792 do Katarzyny II, którzy podziękowali jej, że zechciała przywrócić wolność i ustrój republikański w Polsce. Nie skrywając swych wiernopoddańczych uczuć żywionych dla cesarzowej Rosji, Franciszek Ksawery Branicki, Seweryn Rzewuski, Szymon Kossakowski i Antoni Protazy Potocki wyrazili wówczas swą radość, że gdy despotyzm osiadł tron polski, na nieszczęśliwy naród wejrzał Bóg i Katarzyna. 23 stycznia Rosja podpisała z królestwem Prus traktat podziałowy, w którym zgodziła się na oddanie Prusom zachodnich województw Rzeczypospolitej. Wkrótce w granice państwa polskiego wkroczył korpus wojsk pruskich w celu wyegzekwowania postanowień tego traktatu. Taki obrót rzeczy skompromitował ostatecznie przywódców konfederacji targowickiej, którzy o ile liczyli się z możliwością aneksji wschodnich ziem Rzeczypospolitej przez Rosję, byli przekonani, że Katarzyna II pozostawi nienaruszone pozostałe terytorium jako rosyjski protektorat. Rosja jeszcze raz postanowiła wykorzystać fałszywy zapał patriotyczny targowiczan, gdy poseł rosyjski Jakob Sievers zezwolił generalności konfederackiej na wydanie 3 lutego 1793 manifestu protestacyjnego przeciwko agresji i okupacji pruskiej. 11 lutego generalność wydała uniwersał, zwołujący pospolite ruszenie, jednak decyzję swoją zmuszona była cofnąć w wyniku perswazji Katarzyny II. Część przywódców konfederacji targowickiej wyjechała wówczas z kraju. W celu zatwierdzenia traktatów podziałowych Katarzyna II zwołała sejm grodzieński 17 czerwca 1793. Odbyte 29 maja w asyście wojsk rosyjskich sejmiki ziemskie wybierały prawie wszędzie posłów rekomendowanych przez władze konfederacji targowickiej. 22 sierpnia wyłoniona ze składu sejmu deputacja podpisała z Rosją traktat cesyjny, w którym Rzeczpospolita oddawała ćwierć miliona kilometrów kwadratowych swojego terytorium. O ile traktat z Rosją został zatwierdzony po miesiącu obrad, tak o układzie z Prusami posłowie nawet nie chcieli słyszeć. Rosjanie wtedy wycelowali w zamek grodzieński armaty i po nocy milczenia, nad ranem 2 września zatwierdzono cesję na rzecz Prus. 15 września Rosjanie rozwiązali konfederację targowicką, która nie była im już do niczego potrzebna, a na dodatek od czasu wydarzeń lutowych nie mogli być pewni pełnej lojalności jej członków. W jej miejsce utworzono konfederację grodzieńską, której zadaniem miało być opracowanie nowego traktatu wieczystej przyjaźni pomiędzy Rzecząpospolitą i Rosją. Sejm grodzieński obradujący pod dyktatem posła rosyjskiego zatwierdził 24 września traktaty rozbiorowe i zajął się przywracaniem ustroju Rzeczypospolitej sprzed reform konstytucji 3 maja. Unieważnił m.in. dużą liczbę sancitów (uchwał) generalności konfederacji targowickiej.
Oto treść listu Stanisława Augusta Poniatowskiego do Katarzyny II (25 stycznia 1793):
„Pani siostro, Uczyniwszy zadość wszystkiemu, czego żądała ode mnie Wasza Cesarska Mość, jeszcze w swoim ostatnim liście z 26 sierpnia 1792 złożywszy swój los w jej ręce, w milczeniu oczekuję czynów jej wspaniałomyślności. Jakiekolwiek są me troski i niedostatki, tłumię swoje skargi, mówiąc sobie: Cesarzowa nie zignoruje tego, co się tutaj wydarzyło… Zechce, więc postawić tamę mym cierpieniom, pośród których będziemy szukali ukojenia w jej rozmyślaniach nad naszym losem. Lecz gdybym zachował milczenie po deklaracji pruskiej z 16 stycznia 1793, uchybiłbym prawdzie i powinnościom mojego majestatu. Dla wydania sądu o tym, co rzeczywiście zawiera rzeczona deklaracja: o naruszeniu przez nas terytorium pruskiego, o rzekomym istnieniu u nas klubów jakobińskich, przywołałbym tylko Waszą Cesarską Mość, by zobaczyła, do jakiego stopnia te podejrzenia są pozbawione podstaw. Pani, jeżeli jeszcze inne wojska oprócz przebywających w Polsce wojsk rosyjskich wejdą do naszego kraju będziemy się uważali za zgubionych. Niech będzie mi wolno powtórzyć dzisiaj, że jeśli Wasza Cesarska Mość ukróciłaby smutną niepewność naszego teraźniejszego położenia, przywiązując nas do swego imperium trwałym więzłem, zapewniającym integralność naszego terytorium i nasz godny żywot, zyskałabyś Pani oddane sobie królestwo, co więcej zjednałabyś sobie na zawsze cały naród, przez najświętsze wyrazy wdzięczności, do czego przekonuje go jego własny interes. Pani, zechciej pamiętać, jakim szczęściem byłoby dla mnie, po Twojej uprzedniej zgodzie, zdjęcie korony. Jeśli zaś dziś, sądy powzięte przeciwko mej osobie, stałyby na drodze do szczęścia mojego narodu, dłużej nie wahałbym się nad zapłatą takiej ceny by się dla niego poświęcić. W takim przypadku domagałbym się jedynie spłaty zaciągniętych długów i zapewnienia przyszłości mej rodzinie i służącym. Wiele pomagając innym, mało uczyniłem dla swoich. Rozporządzi Pani resztą dni (prawdopodobnie już niedługich) tego, który pozostaje Jej”.
Większość czołowych przywódców konfederacji targowickiej zostało skazanych na śmierć i powieszonych w czasie insurekcji kościuszkowskiej. Po opanowaniu Wilna przez powstańców, sąd kryminalny skazał na powieszenie hetmana wielkiego litewskiego Szymona Kossakowskiego. Wyrok wykonano publicznie 25 kwietnia 1794 na placu przed tamtejszym ratuszem.
9 maja 1794 na Rynku Starego Miasta powieszeni zostali publicznie przywódcy konfederacji skazani na karę śmierci przez Sąd Kryminalny Księstwa Mazowieckiego: biskup inflancki Józef Kossakowski, hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło.
28 czerwca 1794 wzburzony lud warszawski dokonał samosądów na członkach konfederacji targowickiej posądzanych o zdradę. Przed Kościołem św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu powieszeni zostali: biskup wileński Ignacy Massalski, kasztelan przemyski Antoni Czetwertyński, poseł do Turcji Karol Boscamp - Lasopolski, szambelan Stefan Grabowski, instygator królewski Mateusz Roguski, szpieg rosyjski Marceli Piętka, adwokat Michał Wulfers, instygator sądów kryminalnych Józef Majewski.
Sąd Najwyższy Kryminalny skazał Stanisława Szczęsnego Potockiego, Franciszka Ksawerego Branickiego, Seweryna Rzewuskiego, Jerzego Wielhorskiego, Antoniego Polikarpa Złotnickiego, Adama Moszczeńskiego, Jana Zagórskiego i Jana Suchorzewskiego na karę śmierci przez powieszenie, wieczną infamię, konfiskatę majątków i utratę wszystkich urzędów. Wobec nieobecności skazanych, wyrok wykonano in effigie 29 września 1794. (In effigie (łac. w obrazie) – był to obecny w prawie europejskim od czasów średniowiecza przepis pozwalający na wykonanie kary śmierci na wizerunku przestępcy zmarłego, który nie doczekał terminu egzekucji lub też zbiegł). Opis jednej z takich "egzekucji" zawarł markiz de Sade w dziele 120 dni Sodomy czyli szkoła libertynizmu. Formułę tę zastosował Sąd Najwyższy Kryminalny w czasie insurekcji kościuszkowskiej, wykonując wyrok na przywódcach konfederacji targowickiej 29 września 1794. W marcu 1794 roku wybuchło powstanie narodowe przeciwko Rosji i Prusom, kierowane przez gen. Tadeusza Kościuszkę. Po upadku powstania nastąpił w 1795 roku III rozbiór Rzeczypospolitej przez Rosję, Austrię i Prusy. Rzeczpospolita przestała istnieć jako państwo. Niepodległa Rzeczpospolita powstała 11 listopada 1918 roku po 123 latach zaborów, na jej czele stanął Pierwszy Marszałek Polski Józef Piłsudski. Niepodległa Polska trwała jedynie 20 lat do września 1939 roku, gdy nastąpił IV rozbiór Polski dokonany znowu przez Rosję, oraz III Rzeszę. Po zakończeniu II wojny światowej w 1945 roku Polska decyzjami Stalina, Churchila i Roosvelta nie odzyskała niepodległości stała się de facto republiką Związku Sowieckiego. Po upadku tego imperium powstał 4 czerwca 1989 roku mit Polski niepodległej, faktycznie rządzonej przez wewnętrzną i zewnętrzną agenturę, stwarzając nową formę okupacji Polski przez obce Narodowi Polskiemu siły, które spowodowały utratę źródeł narodowej tożsamości i spoistości ukształtowanych przez wiekowe dziedzictwo kulturowe. Te same siły zawładnęły Kościołem od wewnątrz, niepotrafiącego już nawet bronić Krzyża Chrystusowego. Aleksander Szumański
Paranoja po polsku, albo jak posel Kozdron przyspieszal prace legislacyjne Poseł Jerzy Kozdroń „... szczerze, nie wiedzieliśmy o tym terminie. Żyliśmy w błogiej nieświadomości...Dziś ma się odbyć kolejne posiedzenie komisji. – Poproszę posłów o przyśpieszenie prac – zapewnia Kozdroń(PO) ...Jeśli Sejm nie zdąży z przyjęciem nowelizacji kodeksu postępowania karnego do 20 lutego, to prokurator nie będzie mógł dokonywać zatrzymań podejrzanych.Wczoraj posłowie rozpatrzyli projekt nowelizacji kodeksu postępowania karnego, która ma zrealizować dwa wyroki (K 34/06 i SK 17/07) Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi o określenie w kodeksie przyczyn zatrzymania i doprowadzenia podejrzanego oraz możliwości przedłużenia tymczasowego aresztowania. Zmiana w przepisach dokonywana jest na ostatnią chwilę. Odroczone na rok orzeczenie TK w sprawie zatrzymania wchodzi w życie 20 lutego...” Gazeta Prawna 12.02.2009 O zagrożeniu posłowie z komisji nadzwyczajnej ds. zmian w kodyfikacji dowiedzieli się od „Rz” - Śledczy już nie zatrzyma gangstera. - Izabela Kacprzak 22-01-2009
„...–Czy posłowie zdają sobie sprawę, że za miesiąc nie zatrzymamy żadnego groźnego przestępcy? A jedyne, co będę mógł zrobić, to wysłać szefowi mafii wezwanie, by do mnie przyszedł! Ten przepis to podstawa naszej pracy! – piekli się jeden z prokuratorów Biura ds. Przestępczości Zorganizowanej przy Prokuraturze Krajowej.
– Przyznaję szczerze, nie wiedzieliśmy o tym terminie. Żyliśmy w błogiej nieświadomości – mówi zaskoczony poseł Jerzy Kozdroń (PO), szef komisji nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacji.
Art. 247 § 1 k.p.k. wymaga właściwie tylko drobnej poprawki.
Problem w tym, że zmiana tego przepisu została włączona do obszernego rządowego projektu zmian kilku ustaw (kodeksu karnego, kodeksu postępowania karnego i wykonawczego). Zmiany mają na celu eliminację błędów poprzednich nowelizacji i dostosowanie przepisów do wymogów konstytucyjnych. Przez rok przygotowywało go Ministerstwo Sprawiedliwości, część zmian została po poprzednim rządzie. ..”
Prześledziłam losy tego projektu.
W swoim ostatnim wystąpieniu w Sejmie ( 6 kadencja, 16 posiedzenie ) 30 maja 2008, prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień powiedział: „... Nie ulega wątpliwości, że obowiązek wykonywania orzeczeń trybunału spoczywa na wszystkich organach w państwie, przede wszystkim jednak na Sejmie i na Senacie, jako władzy ustawodawczej. Konstytucja obliguje ponadto prezydenta do czuwania nad jej przestrzeganiem. Istotną rolę ma do odegrania w tym zakresie również Rada Ministrów. Za niedopuszczalną należałoby uznać taką sytuację, w której żaden z wymienionych organów do takiego obowiązku nie czułby się kompetentny...”
Zaiste żaden z wymienionych organów, nie czuł się kompetentny do takiego obowiązku !
Notatka z posiedzenia Komisji Ustawodawczej – 14 października 2008r.
„...Ad. 3 Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z dnia z dnia 24 czerwca 2008 r. (sygn. akt K 34/06) dotyczącego ustawy – Kodeks postępowania karnego omówił przedstawiciel Biura Legislacyjnego Piotr Radziewicz. Wyjaśnił, że Trybunał Konstytucyjny orzekł o niezgodności z Konstytucją art. 247 § 1 ustawy ― Kodeks postępowania karnego. Wyrok wywołuje skutki prawne z dniem publikacji (19 lutego 2008 r.). Dodał, że do chwili obecnej żaden uprawniony podmiot nie wniósł inicjatywy ustawodawczej, mającej na celu wykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego, aczkolwiek w opublikowanych na stronach internetowych Ministerstwa Sprawiedliwości planach legislacyjnych zamieszczona została nowelizacja kodeksu postępowania karnego, obejmująca również zmiany zakwestionowanego przez Trybunał Konstytucyjny art. 247 § 1 (projekt z 20 maja 2008 r.). Wyjaśnił, że propozycja przygotowana przez Radę Ministrów (przywołany wcześniej projekt z 20 maja 2008 r.) oddaje istotę wyroku Trybunału Konstytucyjnego i może być traktowana jako jego wykonanie. Dodał, że jego zdaniem, inicjowanie przez Senat odrębnego projektu ustawy nie jest w tych warunkach zasadne. Ewentualne poprawki do ustawy wykonującej wyrok Senat może wnieść na dalszym etapie prac legislacyjnych. Jeżeli natomiast - wbrew oficjalnym zapowiedziom – Rada Ministrów nie wystąpi w najbliższym czasie z inicjatywą ustawodawczą, obejmującą zmianę art. 247 § 1 k.p.k., Komisja Ustawodawcza powinna wrócić do sprawy i rozważyć uchwalenie ww. przepisu, poprzez rozpoczęcie prac nad senackim projektem ustawy o zmianie ustawy kodeks postępowania karnego. Wobec powyższego przewodniczący komisji Krzysztof Kwiatkowski zaproponował, aby komisja nie wnosiła o podjęcie inicjatywy ustawodawczej w sprawie wykonania tego wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Komisja jednogłośnie (4 głosów „za”) przyjęła przedstawiony wniosek. Konkluzja - Komisja nie będzie wnosić o podjęcie inicjatywy ustawodawczej w tej sprawie...”
Czytając tę notatkę, skonstatowałam ze ździwieniem i przerażeniem, iż;
1. Komisja Ustawodawcza, przyjęła spokojnie do wiadomości, że żaden uprawniony podmiot nie wniósł inicjatywy ustawodawczej. I wygląda na to, że ta komisja nie była specjalnie tym zaskoczona.
2. Dowiedziała się też ta komisja - z Internetu (sic – siła Internetu!!!), że MS ma propozycję nowelizacji Kpk, w tym również art. 247 & 1 kpk, a więc spokojnie można osiąść na laurach.
3. Jeżeli natomiast, wbrew oficjalnym zapewnieniom – Rada Ministrów nie wystąpi w najbliższym czasie (ciekawe jaka jest definicja „najbliższego czasu” wg tej komisji) z inicjatywą ustawodawczą, Komisja wróci do sprawy i rozważy (!) uchwalenie ww. przepisu !
4. Wobec – jak powyżej - Komisja jednomyślnie przyjęła wniosek o niepodejmowaniu inicjatywy ustawodawczej w sprawie wykonania wyroku TK.
5. Podmioty uprawnione - a w tym wypadku zobligowane wyrokiem TK - do wnoszenia inicjatywy ustawodawczej, nie koorydynują swoich działań i nie komunikują się w sprawach inicjatyw – no ale zawsze mogą zajrzeć na Web innego podmiotu i zorientować się, co jest grane .
Najistotniejszym elementem konstytucyjnej poprawki do ustawy jak np. kpk, jest wynikająca z art 119 ust. 1 Konstytucji, zasada rozpatrywania projektu w trzech czytaniach i nie jest to li tylko wymóg formalny. Te trzy czytania, mają za zadanie dokładne i wnikliwe rozpatrzenie poprawki, a w konsekwencji wyeliminowanie ryzyka niedopracowania lub przypadkowości przyjmowanych w toku prac ustawodawczych rozwiązań, aby nie produkować na chybcika bubli.
Chciałoby się zapytać przewodniczącego komisji Senatora Krzysztofa Kwiatkowskiego, w jakim Lalaland pełni swoją funkcję?
Oczywiste jest dla każdego – no poza członkami Komisji Ustawodawczej, że na wprowadzenie poprawki potrzeba conajmniej 4-5 miesięcy w Sejmie i Senacie – i jest to wersja optymistyczna! Posłowie mieli rok, by uchwalić zmiany.
Z dokumentów sejmowych – druk 1612 - wynika, iż Marszałek Sejmu przekazał Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacji projekt tej nieszczęsnej poprawki 17 grudnia 2008- do rozpatrzenia.
Komisja ta „...po rozpatrzeniu tego projektu ustawy na posiedzeniach 7 i 22 stycznia 2009r wnosi: Wysoki Sejm uchwalić: w ustawie z dnia 6 czerwca 1997 r. – Kodeks postępowania karnego (Dz. U. Nr 89, poz. 555, z późn. zm.1)) wprowadza się następujące zmiany: 1) w art. 247 § 1 otrzymuje brzmienie: .... Sprawozdawca Jerzy Kozdroń ”
Jest to ten sam Poseł Jerzy Kozdroń, który przyznał dziennikarce Rzepy – Izabeli Kacprzak – „...szczerze, nie wiedzieliśmy o tym terminie. Żyliśmy w błogiej nieświadomości...Dziś ma się odbyć kolejne posiedzenie komisji. – Poproszę posłów o przyśpieszenie prac – zapewnia Kozdroń(PO)
Prof. Marian Filar (Demokratyczne Koło Poselskie) z komisji nadzwyczajnej ds. zmian w kodyfikacji, który od „Rz” dowiedział się o problemie, też nie ukrywał zaskoczenia: – Musimy się postarać, ale mam obawy, czy się uda. Nie wiem, dlaczego doszło do takich opóźnień....” Rzeczpospolita 22.01.2009
Z powyższych wypowiedzi członków komisji wynika, iż w druku 1612 poseł J.Kozdroń „minął się z prawdą”, twierdząc, że na posiedzeniu komisji w dniu 7 stycznia rozpatrywał projekt tej ustawy! Do 22.01.2009 żył przecież w błogiej nieświadomości, że wogóle jest taka potrzeba (rozpatrywania).
Wiedział o niej Senator Krzysztof Kwiatkowski, szef Komisji Ustawodawczej ale dalej czekał, może ktoś inny podejmie inicjatywę w „najbliższym czasie”!
Swoją drogą, po co mamy te dwie komisje? Na zdrowy chłopski rozum (nie)robią to samo ! A jak już muszą być dwie, to wypadałoby, aby swoje działania koordynowały!
22.01.2009 dołączono druk 1612 do druku 1392 – projektu innej poprawki w kpk, również efektu wyroku TK – SK 17/07. Gdyby ktoś chciał sprawdzić „Prace komisji” nie znajdzie tej poprawki pod hasłem druk - 1612 – szukać pod 1392 . 11.02.2009 Komisja Nadzwyczajna ds. zmian w kodyfikacji przedstawiła druk 1612A, (poprawka w poprawce) który Senat, jeżeli rozpatrzy w trybie przyśpieszonym - ma na to 14 dni, a pod jego obrady trafi ten projekt 18 lutego. Następnie podpis Prezydenta – minimum 7 dni – ale przedtem musi być skierowany do Trybunału Kontytucyjnego, ponieważ szybka ścieżka legistlacyjna nie stosuje się do kodeksów i TK może uchylić nowy przepis ze względu na niewłaściwy tryb uchwalenia – czy to „mijanie sę z prawdą” komisji , kwalifikuje się do niewłaściwego trybu uchwalania?
Stary przepis traci moc prawną 19 lutego !!!
Gdyby czytelnik wierzył naiwnie, jak to czyniła autorka, iż taka wpadka Sejmu to coś nadzwyczajnego, wyprowadzam z błędu – w naszym Sejmie jest to normalka.
„..Poczynając od momentu wejścia w życie obecnie obowiązującej konstytucji do końca ubiegłego roku,liczba orzeczeń wymagających realizacji, w tym takich, które formułują pod adresem prawodawcy określone zalecenia czy sugestie, wynosi przeszło 120. Do niej z kolei należałoby dodać szereg orzeczeń wydanych w roku bieżącym. Dane te budzą zaniepokojenie, tym bardziej gdy uświadomimy sobie, że za tymi liczbami kryją się konkretne, bardzo poważne sprawy. Nie sposób w wystąpieniu przed Wysoką Izbą wyliczyć wszystkich niezrealizowanych dotąd orzeczeń, nie wspominając już nawet o mniej lub bardziej szczegółowej ich analizie. Pragnę jednak przypomnieć, że na realizację czekają tak fundamentalne rozstrzygnięcia, jak m.in. wyrok w sprawie asesorów sądowych, obligacji Skarbu Państwa z okresu międzywojennego, nowych zasad dostępu do zawodów adwokata i radcy prawnego, czy też tegoroczny w sprawie zasad dostępu do zawodu notariusza...” Jerzy Stępień 30.05.2008 Sejm
Poniżej kilka konkretnych przykładów ze 120!
10 lipca 2007 r. Trybunał Konstytucyjny uchylił zbyt ogólny przepis mówiący o kierowaniu oskarżonych na przymusowe badania psychiatryczne. Dał posłom 15 miesięcy na jego poprawienie. Posłom zabrakło na to czasu. Tymczasem wyrok Trybunału zaczął obowiązywać. 19.10.2008. Przepis ten uchwalono w końcu 9.01.2009, zacznie obowiązywać 24.02.2009. Od czterech miesięcy, nie ma więc paragrafu....
24 kwietnia 2007 r. SK 49/05 wyrok dotyczący obligacji Skarbu Państwa z okresu międzywojennego. Trybunał odroczył utratę mocy obowiązującego niekonstytucyjnego przepisu na rok – 11 maja 2008r. ! termin ten upłynął.
Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z dnia 24 czerwca 2008 r., sygn. akt P 8/07 - art. 49 ustawy z dnia 17 listopada 1964 r. - Kodeks postępowania cywilnego w zakresie, w jakim ogranicza przesłankę wyłączenia sędziego jedynie do stosunku osobistego między nim a jedną ze stron lub jej przedstawicielem ustawowym, pomijając inne okoliczności, które mogłyby wywołać wątpliwości co do bezstronności sędziego, jest niezgodny z art. 45 ust. 1 Konstytucji. . Zdaniem Trybunału potrzebna jest więc niezwłoczna interwencja ustawodawcza, w wyniku której nastąpiłaby nowelizacja zaskarżonego przepisu, umożliwiająca objęcie wszystkich przesłanek względnych mogących wywołać wątpliwości co do bezstronności sędziego. W powyższych komisjach jak na razie cisza , nie ma inicjatywy. Na Webs – innych podmiotów, nie znalazłam też słowa o inicjowaniu czy projekcie. Niejako na marginesie - pod notatkami z prac powyższych komisji sejmowych można natknąć się na taką frapującą info: W posiedzeniu komisji nie uczestniczą osoby wykonujące działalność lobbingową. HMMM.......... Homo viator
Rock Przeciwko Katolicyzmowi Rock Against Communism (pol. Rock Przeciwko Komunizmowi - przyp. red.) to gatunek muzyczny, szczególny prym wiodący wśród skinheadów. Obecnie na celowniku wielu twórców tej muzyki znajduje się również chrześcijaństwo. Portal Fronda.pl dotarł do osób, które zgodziły się opisać cechy swojego środowiska – pisze Aleksander Majewski. Przyznawanie się do patriotyzmu czy wiary, wzbudza niepokój wśród etatowych wykrywaczy faszyzmu (bardzo często urojonego) spod znaku Stowarzyszenia NIGDY WIĘCEJ. Dziwne, że ich podejrzliwości nie wywołują fascynacje niektórych przedstawicieli subkultury metali spod znaku pentagramu, traktowanych, co najwyżej, jako grupa niegroźnych wariatów, mających prawo do swoich przekonań. Dziwne, bo czerń i długie włosy często towarzyszą łysym głowom i kolorowi brunatnemu. Wspólny mianownik? Antychrześcijaństwo.
Z Norwegii do Polski Co ciekawe, rasizm wśród przedstawicieli cięższego grania nie dotyczy tylko polskiego podwórka, a początek przenikania się subkultury metali i środowisk rasistowskich sięga już początku lat 90. XX w. Jednym z przykładów jest choćby norweski wokalista i gitarzysta Varg Vikernes. Muzyk zasilił kilka czołowych blackmetalowych zespołów (Burzum, Mayhem, Old Funeral), a jego znakiem rozpoznawczym, oprócz tradycyjnego dla gatunku antychrześcijaństwa, były właśnie rasizm i antysemityzm, występujące zarówno w tekstach utworu, jak i wypowiedziach Vikernesa. „Prawdopodobnie międzynarodowość (to wiedzie wszystkie ludzkie rasy ku zagładzie sprzyjając jednej zdegenerowanej i duchowo schizofrenicznej, bezkulturowej psiej rasie), kultywacja niedoskonałego człowieka, koncepcja grzechu i żalu, w końcu fakt, że jest to zbudowane na żydowskim systemie wierzeń który w żaden sposób nie ma korzeni w naszej europejskiej kulturze” – tak mówił w rozmowie z portalem Metal Crypt założyciel grupy Burzum o „słabościach chrześcijaństwa”. Na słowach nie poprzestał i podpalił trzy kościoły w Norwegii. Później dopuścił się zabójstwa muzyka grupy Mayhem Øysteina Aarsetha, ale to już zupełnie inna historia... W podobnym tonie, co Vikernes wypowiadał się wokalista zespołu Gorgoroth Kristian Eivind Espedal (pseud. Gaahl). W rozmowie dla norweskiej telewizji NRK 1 powiedział: „To jedna z tych rzeczy, które popieram w stu procentach i uważam, że takich podpaleń powinno być znacznie więcej w przyszłości. Musimy zniszczyć wszystkie formy chrześcijańskiej i semickiej religii, jakie znajdują się na świecie. Jedynie satanizm daje każdemu człowiekowi wolność”. W ten sposób muzyk odniósł się do serii podpaleń chrześcijańskich świątyń w Norwegii, dokonanych przez tamtejszych satanistów. Właśnie takie nakładanie się elementów antychrześcijańskich, pogańskich lub satanistycznych, antysemickich i rasistowskich spowodowało wyodrębnienie się nowej odmiany black metalu – NSBM (Narodowo-Socjalistyczny Black Metal). Nowa odmiana ciężkiego grania stosunkowo szybko znalazła naśladowców na polskim gruncie, jednak częściej zaliczanych do pokrewnego podgatunku pagan metal, sławiącego rodzimowierstwo i wrogość wobec chrześcijaństwa (szczególnie Kościoła katolickiego). W Polsce takie treści znalazły podatny grunt w l. 90, gdy mieliśmy do czynienia z prawdziwym renesansem subkultur – również metali i neonazistowskich skinów. Oprócz przeniesienia zachodnich wzorców społecznych, czynnikiem determinującym taki stan rzeczy były uwarunkowania historyczne. Długowłosi młodzieńcy, mający dość „dyktatury czarnych”, próbując zaspokoić duchowy głód, kierowali wzrok w stronę pradawnych wierzeń Słowian. Podobnie było w przypadku subkultury skinheads i jej neonazistowskiego odłamu. NS-i, uprawiający swoisty kult siły, stronili od słabego, uległego, nadstawiającego drugi policzek judeochrześcijaństwa. I tak „żydowski bękart” – jak zwykli określać Jezusa Chrystusa neonaziści – ustąpił miejsca Odynowi i innym słowiańskim bóstwom. Z czasem, długowłosi brodacze zaczęli pojawiać się u boku łysogłowych na koncertach muzycznych i manifestacjach (wystarczy wspomnieć chociażby nacjonalistyczną, neopogańską organizację Zadruga). Najlepszym przykładem takiej symbiozy było Trójmiasto. To właśnie tam metale i skinheadzi znaleźli wspólny język. - Gdańskie środowisko metalowe chyba od samego początku miało ciągotki w tym kierunku, podobnie jak większość ówczesnych subkultur gdańskich: skinheadzi, lechiści, metale, a nawet niektórzy depesze! – mówi mieszkaniec Trójmiasta. – Można wspomnieć znaną niegdyś grupę chuligańską, krążącą po gdańskiej starówce - "czerwono-czarnych" (nazwa wzięła się od kolorów sznurówek, którymi mieli przewiązane glany). Choć z początku mieli zatargi ze skinheadami, głównie z grupą "Hawany" i czasem z grupą "Mongoła", to jednak zawsze nosili się butnie i hardo, starając się upodobnić do tych, których zwalczali, do skinheadów. Prawdziwe i szerokie kontakty między gdańskimi nazistami a metalami zaczęły się, o ile mnie pamięć nie myli, po 1995 r. Głównie przez wspólne imprezy gdyńskiej mafii, skinheadów i metali w klubach 41 i Edofaz – wspomina. Jak przyznaje mój rozmówca, dla skinheadów metale byli zawsze nieco lepsi od "brudasów" czyli punków. W Trójmieście głównym celem neonazistów często stawali się nie tylko przedstawiciele środowisk anarchistycznych i antyfaszystowskich, ale również narodowcy przyznający się do swojego katolicyzmu! – Jeżeli widzisz w Gdańsku graffiti, przedstawiające krzyże na szubienicach czy jakieś antykatolickie, antychrześcijańskie napisy, możesz mieć pewność, że to nie lewactwo, tylko NS-i (neonazistowscy skinheadzi – przyp. red.) – mówi mi, dużo młodszy od Bolesława, działacz narodowy z Gdańska. Ku mojemu zaskoczeniu, on również otwarcie mówi o tym, że przedstawiciele tego środowiska świetnie odnajdywali się w światku przestępczym. I tak, łysogłowi stawali się żołnierzami mafii czy ochraniarzami w agencjach towarzyskich, kontrolowanych przez bandytów. Jak wynika z opinii moich informatorów, wszystko zaczęło się od muzyki. Honor, któremu liderował nieżyjący już Mariusz „Szczery” Szczerski, był najbardziej znanym zespołem, który w swoich tekstach łączył tradycyjne – również te niechlubne - elementy gatunku RAC (Rock Against Communism – Rock Przeciwko Komunizmowi – przyp. red.) z brutalnymi atakami na chrześcijaństwo, często stanowiącymi pospolite bluźnierstwo, podparte antysemickim i rasistowskim uzasadnieniem (teksty piosenek zespołu mówią same za siebie: „On nie umarł za ciebie/Lecz po to by Syjonu wiara zabiła nas!/ Bóg to twoje sumienie/ To nie semicki fetysz, który nadstawia twarz” czy „Kaleczony ostrzem słów,/ Ołtarzem żydowskiego diabła/ Władcy nieba kolorowych dusz”).
Naziole i metale Twórca internetowego zina Okop.fuckpc.com (jak mówi nam autor, strona jest w przebudowie – przyp. red.) na którym promowana jest tego typu muzyka, zgodził się na rozmowę z naszym portalem i wskazał „punkt zwrotny” w historii antykomunistycznego rocka w Polsce. - O skręcie sceny RAC w stronę pogaństwa zaczęto mówić w momencie pojawienia się splitu "Raiders of Revenge" , gdzie wystapiła RAC grupa Honor z pogańskim Gravlenadem (któremu liderował przyjaciel Adama „Nergala” Darskiego – przyp. red.). To na tym albumie można było usłyszeć mocne antychrześcijańskie deklaracje, jak np.: "Antychrysta sztandar w górę wznieś". Był to rok 2000. Jednak wg mnie skręt w stronę rodzimej wiary, a co ze sobą idzie w parze - antychrześcijaństwa, pojawił się o wiele wcześniej. Warto sięgnąć do wcześniejszych albumów, którym hołdował Jasiński i Szczerski. W 1993 roku Honor nagrał słynny album "Urodzony białym", wydany przez Fan Records. W utworze "Pieśń przywiana przez wiatr" słyszymy: Są sny zemsty i krwi stłumione żydowskim fałszem/To szept nocy i mgły z aryjskim powraca wiatrem – mówi mężczyzna. - Dwa lata później, ponownie dla tej samej wytwórni Honor nagrywa "Drogę bez odwrotu". W kończącej album, pięknej balladzie grupa daje jednoznaczną odpowiedź na swoje religijne przywiązania. "Ostatni Drakkar - Krzyż splamił Twój Honor": W oddali krzyż - znak nieczystej krwi/Rozsiewał zguby jad na wszystkie strony/Niezagrożony na tysiące lat/Krwi dumnej rasy pogardy wskazał szlak. Na kolejnych albumach owe pogańskie wątki występowały regularnie, a grupa wcale nie kryła się ze swoimi wierzeniami – tłumaczy mój rozmówca. W ślad za Honorem poszły inne kapele. I tak mieliśmy do czynienia z występowaniem tych samych zespołów w światku metalowym, jak i NS-owskim. Dobrym tego przykładem jest grupa Saltus. W 2008 r. zespół wystąpił w ciechanowskiej Kawiarni Artystycznej. Na występ w ramach XXI edycji festiwalu metalowego S'trash'ydelko przybyło jak zwykle mnóstwo dzieciaków z tzw. dobrych domów, z zamiłowaniem okazujących swoją pogardę dla „ciemnogródzkiego chrześcijaństwa”. Jakże wielkie było ich zaskoczenie, gdy do wspólnej zabawy przystąpili łysogłowi panowie w glanach, którzy w czasie występu Saltusa wyciągnęli prawice w geście „Heil Hitler!”. Koncert przerwano, a kindermetale przeżyli szok. Okazało się bowiem, że antychrześcijaństwo i fascynacja mrokiem często przybiera brzydki brunatny odcień. A przecież to nie jedyny taki przypadek. - Druga z wiodących kapel - Konkwista 88, może nie miała aż tak zadeklarowanych, religijnych tekstów jak Honor, ale nie ukrywała swoich fascynacji mitologią nordycką. Wystarczy wymienić słynne utwory "Bramy Valhalli" czy chociażby "Thor". W wielu starych skin-zinach można odnaleźć wywiady z liderem grupy Adamem, który na pytania odnośnie wiary odpowiadał krótko i treściwie, że Konkwiście nie jest po drodze z chrześcijaństwem. – opowiada twórca OKOP-u. - Na początku lat 90 w Toruniu powstała Zadruga, która samą nazwą nawiązywała do pogaństwa, więc ten proces trwał od dłuższego czasu. Do starych RAC-owych wyjadaczy z czasem dołączyły nowe, młode grupy jak Gammadion, Brander, Odwet 88, Ekspansja, Odwet (olsztyński), Battlefield, Warhead, Defensor 14, White Devils, Agressiva 88 czy najnosze jak October 15 i OWK i inne. Wszystkie te grupy łączyła wspólna idea nienawiści do chrześcijaństwa i miłości do ojczyzny. Przez blisko 15 lat w Polsce uformowało się wiele RAC kapel z mocnym, antykatolickim przekazem, więc jednoznacznie przybliżonej daty nie można określić. Nurt pogaństwa w muzyce RAC tworzył się długo i w ukryciu. Do tego doszły liczne kontakty skinheadów z kapelami black-metalowymi , a swój wpływ miała także aktywność organizacji typu Niklot czy Zadruga – tłumaczy mężczyzna. Zastanawia jednak fakt, że o ile dla środowisk lewicowych problemem jest wszelka manifestacja religijności czy patriotyzmu, której często przypisują cechy neofaszyzmu, tak kłopotu nie stanowi nasycone treściami neopogańskimi (lub satanizmem) antychrześcijaństwo. Na potwierdzenie tych słów dokonałem pewnego eksperymentu. Zgłosiłem do usunięcia administracji popularnego portalu YouTube piosenki zespołu Honor o charakterze antysemickim, rasistowskim i ksenofobicznym, a także te, mające znamiona antychrześcijaństwa, wzywające do mordowania katolików. Efekt? Piosenki skierowane przeciwko przedstawicielom innych narodowości i ras zostały usunięte, ale na prośbę o usunięcie utworów ewidentnie antychrześcijańskich (wzywających do prześladowań) administracja popularnej strony pozostała głucha.
Reakcja pogańska AD 2011- Bezapelacyjnie więcej jest kapel pogańskich. Na chwilę obecną do stricte katolickich grup, które są aktywne można zaliczyć Irydion, może Husarię, ewentualnie Bastion, ale ta grupa woli grać utwory o tematy patriotycznej, bez zagłębiania się w sprawy wiary. Podobnie jest z Horytnicą. Kapel katolickich było dużo, a duży wpływ na ich promocję miało nieistniejące już wydawnictwo NSR Rec. W Polsce nie mam już czegoś takiego jak katolicka scena narodowa. Są jeszcze bardowie narodowo-katoliccy, ale to już nie jest scena RAC – tłumaczy portalowi Fronda.pl dystrybutor muzyki tego gatunku. Na moje pytanie, jak wygląda sytuacja w pozostałych krajach Europy, odpowiada zaskakująco precyzyjnie: - Myślę, że podobnie jak w Polsce. Wyjątkiem mogą być niektóre francuskie kapele spod szyldu RIF i kilka włoskich załóg skupionych wokół organizacji narodowych. W Hiszpanii po zakończeniu działalności przez Estripe Imperial, nie praktycznie żadnej wyrazistej kapeli. Ostoją tego nurtu w Europie mogą być jeszcze Węgrzy, scena mocna, mało podziałów. Natomiast kraje na wschód od Polski, to głównie granie z dużą domieszką rodzimego folku lub odwołań do prawosławia – wyjaśnia wydawca. Na polskim gruncie dochodziło nawet do ostrych konfliktów między narodowcami-katolikami a neopoganami. - Jeśli dobrze pamiętam, to sprawa zaczęła się w końcówce lat 90. minionego wieku. Silny konflikt w Szczecinie i ostrzejsze utarczki w Trójmieście. W Szczecinie za sprawą silnego środowiska skupionego wokól zina „Odala” - pisemka Mateusza Piskorskiego, środowiska Niklotu i Zreszeszenia - a może Związku - Rodzimej Wiary. Podobno dochodziło do akcji typu: lanie po mordzie za mieczyk Chrobrego w klapie czy krzyżyk na szyi – tłumaczy mi Paweł, od wielu lat związany ze środowiskiem narodowym. Ten sam rozmówca również mówi o oddziaływaniu neopogan na środowisko skinów oraz metali i akcjach wymierzonych w narodowych katolików, które – według niego - miało podłoże w ideologii Honoru i tendencjach, panujących w środowiskach B&H, które prowadziło „akcje bojowe z prawdziwego zdarzenia” w Trójmieście. Wobec powyższych relacji, dziwi fakt że o ile środowiska antyfaszystowskie z naciskiem mówiły o „skrajnym katolicyzmie” neofaszystowskiej ekstremy, tak jakoś mało skwapliwie wspominały o dominującym w ostatnich kilku(nastu) latach rodzimowierstwie. Jako przykład można podać choćby reakcję Rafała Pankowskiego na pytanie dziennikarzy „Naszego Dziennika”, którzy po lekturze mojego tekstu o Nergalu, zwrócili się do „Nigdy Więcej” o komentarz ws. Roberta Fudaliego (ps. Rob Darken). Jak pisze Maciej Walaszczyk, Pankowski „był wyraźnie zaskoczony pytaniem "Naszego Dziennika" w sprawie "Nergala" i Fudalego”. Jak człowiek, który niemal etatowo zajmuje się badaniem środowiska neofaszystowskiego, może być zaskoczony pytaniem o taką oczywistą oczywistość? Tym bardziej, że mamy do czynienia z powszechnym zjawiskiem.
Aleksander Majewski
Teologia zawarta w kolędach Lex orandi, lex credendi – ta stara zasada przypomina, że styl, sposób, treść modlitwy pozostają ściśle powiązane z zasadami wiary. Jak się modlimy, tak wierzymy – można – dość dowolnie – przetłumaczyć ten fragment. Szczególnie mocno tę zasadę widać w odniesieniu do polskiej pobożności, także tej związanej z Bożym Narodzeniem. Narzekanie na polskie chrześcijaństwo, jego płytkość, słabość intelektualną, emocjonalność od dawna stanowi jedno z ulubionych zajęć katolickich, i nie tylko, intelektualistów. Ubolewanie nad faktem, że brak nam tak wielkich teologów, jak Yves Congar, Karl Rahner, Hans Urs von Balthasar czy Henri de Lubac – to jedna z ulubionych form biczowania polskich katolików przez lepszych i gorszych teologów, filozofów i publicystów. I choć można by spokojnie polemizować z tezą o braku wybitnych polskich teologów (najczęściej czytaną na świecie książką teologiczną jest „Dzienniczek” św. Faustyny Kowalskiej, która jako żywo jest Polką), to nie sposób nie zgodzić się z tezą, że rzeczywiście nie teologia jest szczególnym charyzmatem polskiego chrześcijaństwa.
Polski wkład w katolickość Tyle, że nie jest to zarzut. Każdy naród, jak to wspaniale przypominał Jan Paweł II, ma, bowiem inną misję do spełnienia i inne wartości do przekazania. „Kościół jest katolicki – pisał Jan Paweł II w encyklice „Slavorum Apostoli” – także, dlatego, że potrafi w każdym środowisku strzeżoną przez siebie Prawdę Objawioną, nieskażoną w Boskiej treści, przedstawić w taki sposób, by mogła spotkać się ze szlachetnymi myślami i słusznymi oczekiwaniami każdego człowieka i wszystkich ludów. Całe zresztą dziedzictwo dobra, które każde pokolenie (...) przekazuje potomnym, stanowi barwną i nieskończoną ilość kamyków, które składają się na żywą mozaikę Pantokratora, który pojawi się w pełnym blasku w czasie ponownego przyjścia”. Polska nie musi być, zatem „papugą Kościołów” zachodniej Europy, (po co zresztą naśladować coś, co doprowadziło do wyludnienia świątyń), ale powinna odkrywać wciąż na nowo własną tradycję i własny sposób przeżywania chrześcijaństwa i katolicyzmu. A ten, pozostając łacińskim, przeniknięty jest słowiańskością, która sprawia, że od rozważań filozoficzno-teologicznych bliższe nam są i bardziej do nas przemawiają treści religijne wyrażone w języku sztuki. Jesteśmy w tym niezwykle podobni do Rosjan i Serbów, którzy także częściej niż językiem teologii posługują się językiem ikony, (która według niebywale trafnego określenia ojca Jerzego Florowskiego jest „Ewangelią w kolorach) czy wielkiej literatury (wciąż najczęściej czytany rosyjskim myślicielem religijnym pozostaje Fiodor Dostojewski). W Polsce jest podobnie. Nasze chrześcijaństwo realizuje się jednak przede wszystkim w poezji, wielkiej literaturze i pieśniach. Henryk Sienkiewicz, o czym nieczęsto się pamięta, był wielkim apologetą katolicyzmu, Adam Mickiewicz, przy wszystkich życiowo-moralnych problemach także pozostawił po sobie wiersze, które wciąż służyć mogą modlitwie, a Mikołaj Rej dla polskich protestantów pozostaje jednym z najważniejszych ojców reformacji. O Norwidzie, Krasińskim nie ma tu nawet, co przypominać, bo każdy niemal Polak ma świadomość religijnego wymiaru ich twórczości. W efekcie polski katolicyzm jest literacki, poetycki, przeniknięty symboliką i emocjami obcymi bardziej racjonalnym wspólnotom zachodnim. Dzięki temu ma jednak w sobie ciepło, które szczególnie emanuje w czasie świąt Bożego Narodzenia.
Kolędowanie, jako uprawianie teologii To ciepło połączone jest jednak najbardziej z głęboką duchową mądrością, co widać w polskich kolędach. Część z nich ukazuje głęboko ludzki i trudny wymiar pierwszych dni Jezusa na ziemi, inne to niewielkie, wyrażone pięknym poetyckim językiem traktaty teologiczne. Tak jest z utworem Franciszka Karpińskiego „Pieśń o narodzeniu Pańskim”, która zapewne bardziej znana jest pod tytułem „Bóg się rodzi, moc truchleje”. Nawet najbardziej pobieżna analiza treści tej kolędy wprowadza nas w najgłębsze tajemnice chrześcijaństwa. „Moc truchleje” – śpiewamy i jednocześnie wyznajemy, że Wcielenie Boga jest tajemnicą niezrozumiałą, przerażającą aniołów. Stara tradycja chrześcijańska głosiła, że głównym powodem upadku aniołów była niezgoda Najwyższego Archanioła właśnie na wcielenie. Aniołowie, którzy pozostali przy Bogu, zaakceptowali z miłością tę tajemnicę, ale w niczym nie zmienia to faktu, że takie „obnażenie Boga”, Jego rezygnacja z atrybutów boskości, nieskończoności i wcielenie w człowieka musi napełniać grozą i fascynacją (słynne „tremendum et fascinosum”, które według Rudolfa Otto pozostaje zawsze istotą religii). Historię zbawienia poznać możemy z innych kolęd. „Na Ciebie króle prorocy czekali, a Tyś tej nocy, nam się objawił” – głosi kolęda z przełomu XVIII i XIX w. „Wśród nocnej ciszy”. A w kolędzie „Pójdźmy wszyscy do stajenki” uzupełniamy: „Witaj Jezu ukochany, od Patriarchów czekany, od proroków ogłoszony, od narodów upragniony”. I podobnie jak w przypadku poprzednich kolęd słowa te wprowadzają nas w najgłębsze tajemnice zbawienia, przypominając, że Chrystus został zapowiedziany przez proroków Starego Testamentu, że nauczanie i życie zarówno patriarchów żydowskich, jak i proroków, było wielkim oczekiwaniem na Zbawiciela, i bez Jezusa Chrystusa traci sens. Słowa o narodach także pragnących Pana odsyłają nas do prawdy o naturalnym objawieniu, które sprawiało, że ludzie wszystkich pokoleń i narodów uczciwie szukający Prawdy zawsze docierali, jak trzej królowie, choć czasem nieświadomie, do Boga, który stał się człowiekiem. Tomasz P. Terlikowski
Dożywocie za morderstwo Marka Rosiaka Na karę dożywotniego więzienia skazał we wtorek Sąd Okręgowy w Łodzi 63-letniego Ryszarda Cybę - byłego członka PO, który w październiku ub.r. w łódzkiej siedzibie PiS zastrzelił Marka Rosiaka i ranił nożem drugiego pracownika biura Pawła Kowalskiego. Sąd zdecydował, że Cyba będzie mógł ubiegać się o przedterminowe, warunkowe zwolnienie z więzienia po 30 latach i pozbawił go na 10 lat praw publicznych. Zgodnie z wyrokiem sadu Cyba ma też wypłacić zadośćuczynienie rodzinie Marka Rosiaka i Pawłowi Kowalskiemu, łącznie 140 tys. zł. Wyrok jest nieprawomocny. Proces, na wniosek pełnomocników oskarżycieli posiłkowych toczył się za zamkniętymi drzwiami; uzasadnienie wyroku jest jednak jawne. Do zbrodni doszło 19 października ub. roku. Jak ustalono, Ryszard Cyba wtargnął z bronią w ręku do łódzkiej siedziby PiS. Zastrzelił działacza partii i asystenta europosła Janusza Wojciechowskiego - Marka Rosiaka oraz ranił nożem Pawła Kowalskiego, asystenta posła Jarosława Jagiełły. Napastnika obezwładnił strażnik miejski. Według świadków tragedii sprawca krzyczał, iż chciał zabić Jarosława Kaczyńskiego i "powystrzelać pisowców". Łódzka prokuratura oskarżyła Cybę o zabójstwo Rosiaka i usiłowanie zabójstwa Kowalskiego. Odpowiada on także za nielegalne posiadanie broni - pistoletu Walther oraz 57 sztuk amunicji. Mężczyzna w śledztwie przyznał się do zarzucanych czynów, ale odmówił składania wyjaśnień. Biegli psychiatrzy uznali, że w czasie popełnienia przestępstwa był poczytalny. Przed sądem Cyba przyznał się do winy i złożył wyjaśnienia. Sąd zgodził się na ujawnienie jego danych osobowych i wizerunku. Niezalezna
Gęg oburzonych gęgaczy Rozpamiętywanie 30 rocznicy stanu wojennego ustąpiło miejsca świętemu oburzeniu, jakim zareagował Salon oraz autorytety moralne na świętokradztwo, jakiego dopuścił się przy pomocy złowrogiego Grzegorza Brauna red. Jan Pospieszalski. Chodziło oczywiście o dokument informujący o rozmowie, jaką „drogi Bronisław”, wtedy zresztą niebędący jeszcze „drogim Bronisławem”, odbył z odpowiedzialnym w partii za sprawy związkowe Stanisławem Cioskiem na temat przyszłości „Solidarności”. Red. Beylin w „Gazecie Wyborczej” twierdzi wprawdzie, że to „fałszywka”, w dodatku „powszechnie znana”, wyprodukowana specjalnie gwoli skompromitowania „drogiego Bronisława” podobnie jak „Protokoły Mędrców Syjonu” były fałszywką wyprodukowaną przez Ochranę gwoli skompromitowania... no, mniejsza z tym. Wszystko to oczywiście być może; ambasada NRD pewnie produkowała rozmaite rzeczy, ale - po pierwsze - poza oświadczeniem Stanisława Cioska, który tej rozmowy z prof. Geremkiem się wyparł, krytycy Grzegorza Brauna i red. Pospieszalskiego nie mają żadnego dowodu, że ten dokument jest fałszywy. Co więcej - został on odnaleziony już po likwidacji NRD, w aktach STASI przejętych przez Instytut Gaucka. Gdyby, zatem był fałszywką wyprodukowaną w celu skompromitowania prof. Geremka, to albo STASI, albo Moskalikowie opublikowaliby go skwapliwie jeszcze w 1981 roku, a nie kisili nie wiadomo, po co w archiwach. Jak SB w 1981 roku robiła fałszywki udające odezwy Klubu Służby Niepodległości, to nie kierowała ich do archiwum, tylko rozlepiała na mieście niemal równocześnie z autentycznymi? Wreszcie - ciekawe, że późniejszy rozwój sytuacji, tzn. zgoda „strony społecznej” na delegalizację „pierwszej” Solidarności i wybranych na I Zjeździe w gdańskiej Olivii władz krajowych oraz przyjęcie podsuniętej przez gen. Kiszczaka oferty konstruowania nowej Solidarności - tym razem od góry do dołu - w pełni zgadza się z pomysłem prof. Geremka zreferowanym we wspomnianym dokumencie - może poza pozostawieniem „Matki Boskiej w klapie”, czyli Lecha Wałęsy również na czele nowego ruchu. To jednak specjalnie nie powinno nikogo dziwić, zważywszy na różne „wstydliwe zakątki” w życiorysie byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Argument, że prof. Geremek nie żyje, nie ma najmniejszego znaczenia; gdyby tak badacze przeszłości mieli powstrzymywać się przed publikowaniem różnych rewelacji o osobach nieżyjących, trzeba by zlikwidować historiografię. Zresztą, kiedy prof. Geremek żył, jego wyjątkowa wrogość do lustracji była przecież powszechnie znana. Więc rozpamiętywanie rocznicy ustąpiło miejsca świętemu oburzeniu, bo i cóż właściwie tu rozpamiętywać? Skoro generał Jaruzelski orzekł, a sanhedryn potwierdził, że stan wojenny był „mniejszym złem”, a więc jakby rodzajem odpowiednio mniejszego dobra, to w tej sytuacji można tylko życzyć tym 51 procentom, które opinię tę podzielają, żeby takie przyjemności spotykały ich jak najczęściej - przynajmniej raz do roku. Niechże każdy ma to, co najbardziej lubi - o ile oczywiście to możliwe. Bo na przykład Salon i wirujące wokół niego stado autorytetów moralnych chciałoby utrwalić legendę świętości - ale cóż począć, jak co i rusz woń cudną paskudzą jakieś śmierdzące dmuchy? A jeszcze (strach pomyśleć!), gdyby Włodzimierz Putin zechciał zrealizować swą pogróżkę wypowiedzianą 1 września 2009 roku na Westerplatte, że Rosja gotowa jest udostępnić polskim historykom swoje archiwa? W „Informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW” przedstawionej w 1992 r. przez ministra Macierewicza posłom i senatorom była wiadomość, że przed rozpoczęciem niszczenia akt, wszystkie zostały zmikrofilmowane, w co najmniej 3 kompletach, z których dwa są „za granicą” a jeden - „w kraju”. Można sobie wyobrazić, ileż tam może być podobnych „fałszywek” - kto wie - może nawet takich samych jak ta wyszperana w archiwach STASI? W końcu nawet Stanisław Ciosek sugeruje, że ta „fałszywka” miała zostać przekazana „towarzyszom w Moskwie”? Ładny interes! Skoro nawet my, biedni felietoniści, wiemy takie rzeczy, to cóż dopiero ci, których takie dokumenty mogą dotyczyć? I dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć przyczyny, dla których pragnienie ocieplenia stosunków z Naszą Złotą Panią Anielą oraz inicjatywa „pojednania z Rosją” wyszły właśnie z kręgów, jakie dzisiaj tak się oburzają na świętokradztwo popełnione przez Grzegorza Brauna i Jana Pospieszalskiego. Jak wiadomo, Nasza Złota Pani jest wyjątkowo wyrozumiała dla ludzkich słabości, a i zimny rosyjski czekista Putin też wiele rzeczy rozumie, no a poza tym - jest przecież „człowiekiem honoru”, takim samym, jak generał Kiszczak? SM
Michnikowszczyna i „Folksdojcze” odrzucają pozory Wprawdzie nieubłagany postęp przewala się przez nasz nieszczęśliwy świat na podobieństwo tornada, ale mimo to, tu i ówdzie nie tylko przetrwały enklawy tradycji, ale nawet rodzi się tradycja nowa. No, nie taka może znowu „nowa”, bo liczy sobie 30 lat, niemniej jednak, zwłaszcza w proporcji do innych, znacznie bardziej zawansowanych tradycji, stara nie jest. Mam oczywiście na myśli nową świecką tradycję obchodów rocznicy stanu wojennego. Gdyby tak ktoś 13 grudnia 1981 roku zapadł w śpiączkę i obudził się z niej 13 grudnia roku 2011, to prawie nie zauważyłby różnicy. W telewizorze tak samo - generał Wojciech Jaruzelski, wprawdzie „przeprasza”, jednak porozumiewawczo mruga okiem do starej ubeckiej gwardii, że to „wicie, towarzysze, rozumicie” - nie jest naprawdę, tylko żeby dogodzić michnikowszczynie. Michnikowszczyna, bowiem musi żyrować generału jego patriotyzm, ponieważ kłamstwo założycielskie III Rzeczypospolitej ufundowane jest na założeniu, że „patrioci” z razwiedki z jednej strony i „patrioci” z „lewicy laickiej” z drugiej, „pojednali się” w 1989 roku dla dobra Polski, wystawili na fronton „Matkę Boską w klapie”, czyli naturszczyka po przejściach nazwiskiem Wałęsa Lech i z tej sodomii narodziła się III Rzeczpospolita. Gdyby się okazało, że generał Jaruzelski patriotą jednak nie jest, że to zdrajczyszka, co to, gdyby mu Breżniew kazał, to utopiłby nasz nieszczęśliwy kraj w krwi bratniej, no to odium spadłoby również na michnkowszczynę - kogo to mianowicie stręczyła skołowanemu narodowi tubylczemu i za jaką cenę żyrowała certyfikat niewinności? Zatem michnikowszczyna nie ma dzisiaj wyjścia - musi powtarzać łgarstwo o patriotyzmie generała Jaruzelskiego nawet wtedy, gdy ten oświadcza, że gdyby ponownie stanął w obliczu Solidarności, to zrobiłby to samo. Nawet wytresowany w mądrościach etapu tak wybitny przedstawiciel michnikowszczyny, jak Władysław Frasyniuk powiedział, że on takie przeprosiny p...li, ale cóż; Frasyniuk - to nie Michnik. Od Michnika wiele mógłby nauczyć się nawet kameleon, a zresztą - jeszcze tego brakowało, żeby „Żyd roku” 1990 miał się tłumaczyć przed jakimś mniej wartościowym narodem tubylczym. Mniej wartościowemu narodowi tubylczemu niczego tłumaczyć nie trzeba, tylko podawać mu prawdy, przydatne do wierzenia na konkretnym etapie. Więc gdyby tak nasz człowiek wybudził się ze śpiączki 13 grudnia 2011 roku, to mógłby sobie pomyśleć, że czas stanął w miejscu, gdyby nie marsze, jakie przeciągnęły ulicami Warszawy 12 i 13 grudnia. 12 grudnia, w rocznicę „ostatniego dnia wolności”, Marsz zorganizował „Nowy Ekran”, podczas gdy 13 grudnia - Prawo i Sprawiedliwość - początkowo w proteście przeciwko berlińskiemu przemówieniu ministra Sikorskiego, a potem - również w rocznicę stanu wojennego, nadając temu przedsięwzięciu nazwę Marszu Niepodległości i Solidarności. Marsze te nie były rozpędzane przez ZOMO, którego zresztą już „nie ma” tak samo, jak „nie ma” mafii, Żydów, Wojskowych Służb Informacyjnych, Służby Bezpieczeństwa, czy komunizmu - i to jest ta różnica - bo podobnie jak w roku 1981 - również w roku 2011 aż 51 procent mniej wartościowej ludności tubylczej uważa, że stan wojenny był „uzasadniony”. Czy naród, zawierający aż 51 procent ludności tubylczej, wrogiej, a w każdym razie niechętnie usposobionej do każdej manifestacji pragnienia polskiej niepodległości, będzie w stanie zachować niepodległość? Nie jest to wcale takie pewne tym bardziej, że i pozostała reszta zdecydowanie woli w tym celu na przykład maszerować w manifestacjach, albo intronizować Chrystusa Króla, niż, dajmy na to - tworzyć silniejsze bataliony, nie mówiąc już o poważniejszych poświęceniach. Podczas gdy przedstawiciele pozostałych 49 procent maszerowali w nieutulonym żalu za niepodległością, młyny sprawiedliwości ukończyły swą pracę i malinowymi ustami Sądu Najwyższego orzekły, że jesienne wybory parlamentarne są ważne, bo jeśli nawet tu i ówdzie wystąpiły jakieś niedociągnięcia, to nie miały one wpływu na wynik wyborów. I słusznie, bo, od kiedy to na wynik wyborów ma wpływ głosowanie? Nie tylko zresztą w naszym nieszczęśliwym kraju, bo w Rosji też - z tym, że w naszym nieszczęśliwym kraju wszyscy najwyraźniej uznają taki stan rzeczy za normalny, a kto wie - może nawet i pożądany i nikt nie naciska, by głosowanie powtarzać, podczas gdy brukselski zdechlaczek, „prezydent” Unii Europejskiej van Rompuy, podobnie jak „Kłamczucha”, czyli Hilarzyca Clintonowa nalegali, by w Rosji głosowanie zostało powtórzone. Inna rzecz, że van Rompuy bardzo się nie upierał, bo prezydent Miedwiediew zaproponował mu parę miliardów euro na zaklajstrowanie bankructwa Eurokołchozu. Tymczasem u nas - wiadomo; wynik wyborów nie zależy od żadnego głosowania, ale - po pierwsze - od tego, kogo Państwowa Komisja Wyborcza do wyborów dopuści, a po drugie - komu bezpieka pozwoli wygrać, a komu nie. Zatem orzeczenie Sądu Najwyższego jest w jak najlepszym porządku i można tylko się dziwować, dlaczego aż tyle czasu zajęło mu stwierdzenie oczywistej oczywistości, znanej każdemu i to na długo przed wyborami. Ale oczywista oczywistość to jedna, a wymagająca zostawienia sobie tempore deliberandi konieczność zachowania pozorów - to druga sprawa. Ponieważ kto, jak kto, ale Sąd Najwyższy jakieś pozory musi zachowywać, to i zwłoka jest w tych okolicznościach całkowicie zrozumiała. Zatem, kiedy tylko Sąd Najwyższy ogłosił swoje rewelacje, w Sejmie rozpoczęły się potępieńcze swary naszych Umiłowanych Przywódców wokół berlińskiego przemówienia ministra Sikorskiego i prawdopodobnych obietnic, jakie premier Tusk złożył Naszej Złotej Pani Anieli w sprawie zrzutki do Miedzynarodowego Funduszu Walutowego na „pożyczkę”, jakiej Fundusz ma udzielić unijnym bankrutom, a konkretnie - Italii, żeby wykupiła od banków niemieckich i francuskich swoje śmieciowe obligacje. Taką kombinację wykombinowała Nasza Złota Pani ze swoim francuskim kolaborantem Mikołajem Sarkozym, ponieważ unijne reguły zabraniają finansowania rządowych długów przez narodowe banki centralne - więc byłoby nieładnie, gdyby Europejski Bank Centralny nagle ostentacyjnie zaczął robić to, co zostało tak uroczyście potępione. Tedy landy strefy euro mają się zrzucić na 150 miliardów euro, podczas gdy landy zewnętrzne - na pozostałe 50 miliardów euro. Ponieważ Wlk. Brytania stanowczo odmówiła udziału w „unii fiskalnej” oraz tym przedsięwzięciu, a Szwecja i Czechy się wahają, nasz nieszczęśliwy kraj może przekazać do MFW od 6 nawet do 17 miliardów euro z rezerwy walutowej Narodowego Banku Polskiego. Najwyraźniej Nasza Złota Pani Aniela musiała nadać tej sprawie najwyższy priorytet, bo w Sejmie objawił się foedus Stronnictwa Pruskiego (Platforma Obywatelska) ze Stronnictwem Ruskim (PSL i SLD) oraz dziwnie osobliwej trzódki Janusza Palikota, od razu przez złośliwców nazwany „Folksdojczami”. Wprawdzie „Folksdojcze” mają w Sejmie wysoką przewagę, ale jest jeden problem. PiS twierdzi, że ów finansowy transfer jest umową międzynarodową tego rodzaju, że stosują się do niej zasady wyszczególnione w art. 90 konstytucji, to znaczy, że ratyfikowanie takiej umowy przez prezydenta wymaga ustawy uchwalonej większością co najmniej 2/3 głosów. Otóż „Folksdojcze”, nawet wsparci 3 głosami posłów „niezależnych”, mają tylko 304 głosy, podczas gdy wymagana większość wynosi co najmniej 307. W tej sytuacji rysują się dwie możliwości: albo już wkrótce będziemy świadkami potężnej kampanii w wykonaniu „Folksdojczów” i tak zwanych „mediów głównego nurtu”, że nie chodzi o żadną „umowę międzynarodową”, której ratyfikacja wymaga ustawy podjętej większością 2/3 głosów, że chodzi tylko o zwykłą pożyczkę, a nawet nie żadną tam „pożyczkę”, tylko „udostępnienie”, które tak naprawdę niczego nie oznacza, a kto uważa inaczej, ten jest oszołomem, moherem i tłukiem pancernym, że „euro albo śmierć”, że skoro tak głęboko utkwiliśmy w gównie, to już przepadło i teraz ze wszystkimi musimy udawać, że to smaczna czekolada, że wreszcie - sam błogosławiony Jan Paweł II chciał, by Polska została przyłączona do Unii, więc nie można teraz rozkrwawiać mu serca sprośnymi błędami Niebu obrzydłymi - i tak dalej i tak dalej - albo razwiedka, za pomocą konfidentów trzymanych dotąd na czarną godzinę, uruchomi serię nagłych rozłamów zarówno w PiS, jak i klubie Polska Solidarna, z których wyłoni się grupa „niezależnych posłów” zrażonych „antyeuropejskim fundamentalizmem” obydwu klubów i w ten sposób większość wymagana przez art. 90 konstytucji zostanie osiągnięta - albo wreszcie zobaczymy i jedno i drugie - bo przecież jedno drugiego nie wyklucza, a Nasza Złota Pani nie życzy sobie żadnej partaniny. SM
Tajne szkoły dla torturantów? Wprawdzie dlaczegoś przycichły informacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce, ale gadatliwość Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta rzuciła nowe światło na sprawy, które mogą się z tym wiązać. Pan Prokurator Seremet przypomniał swoim podwładnym, że zabijać karpie mogą wyłącznie osoby z wykształceniem - przynajmniej zawodowym oraz które przeszły odpowiednie przeszkolenie. Z ostrzeżenia nie wynika wyraźnie, jaki zarzut prokurator powinien postawić osobie, która zabiła karpia bez wymaganych uprawnień - czy popełnienia przestępstwa z art. 148 kodeksu karnego, czy tez z jakiegoś innego - ale to mniej ważne, bo znacznie ważniejsza byłaby informacja, gdzie można odbyć przeszkolenie w zakresie zabijania karpi - a jak można się domyślać - nie tylko karpi. Że w naszym nieszczęśliwym kraju muszą istnieć szkoły kształcące takich specjalistów, to wynika nie tylko ze wspomnianego komunikatu Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, ale również - z informacji zawartej na stronach internetowych Ministerstwa Gospodarki (www.mg.gov.pl/Kontakt/DAO/Wydzial+Zezwolen+II). Jest tam mianowicie informacja, że „Do zadań realizowanych w Wydziale należy w szczególności: (...) udzielanie pozwoleń, na przywóz, wywóz, lub pomoc techniczną dotyczącą towarów związanych z wykonywaniem kary śmierci lub tortur”. Czegóż to wicepremier Pawlak nie zrobi, żeby zarobić parę złotych! Ale mniejsza z tym, bo ta informacja dowodzi, iż skoro Ministerstwo Gospodarki zajmuje się udzielaniem „pomocy techniczej” w obrocie towarami związanymi z wykonywaniem kary śmierci lub tortur, to znaczy, że takie towary nie tylko ktoś w naszym nieszczęśliwym kraju produkuje, ale również - że ich używa - chociaż - jak wiadomo - zarówno kara śmierci, jak i tortury są u nas formalnie zakazane. Domyślam się, że w tego właśnie względu takich szkół kształcących torturantów w naszym nieszczęśliwym kraju „nie ma”, podobnie, jak „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych i Służby Bezpieczeństwa - ale ta oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności - co mimowolnie potwierdził nam sam Prokurator Generalny Andrzej Seremet. SM
Podobno ChRL chce kupować obligacje III RP? Nie, to "nasi" chcą im je opchnąć. Ciekawe, co JE Bronisław Komorowski im za to obieca... Poczytam o tym w źródłach chinskich - i za parę godzin pewno się odezwę. Ale możliwe, że Xin-Hua nic na ten temat nie mówi. Ani inne dostepne chińskie źródła. Wtedy poczekam. Jak ktoś chce sobie przejrzeć oficjałki po angielsku - to tu:
http://search.news.cn/language/search.jspa?id=en&t=1&t1=0&ss=&ct=&n1=Komorowski
Więc tak: Z dostępnych mi danych: Chińczycy wyrażają niezadowolenie, że polskie media traktują wizytę Prezydenta RP w Chinach znacznie (co podkreśla tutejsza ambasada) pobieżniej, niż wizyty w Stanach Zjednoczonych. W konsekwencji przydzielono Mu do opieki p.Yán-Dōng Liú. Pani Liú jest członkinią KC, a nawet b. wąskiego (24 osoby) PolitBiura KPCh, ale raczej drugorzędną: ot, przyjąć prezydenta Namibii czy premiera Kamerunu. Formalnie jest radczynią stanu i była oddelegowana do Komitetu Organizacyjnego Olimpiady w Pekinie. Z drugiej strony jest uważana za osobę bliską JE Jǐn-Tāo Hú (podobnie jak Prezydent należy do „mafii Qīng-Huá” - czyli absolwentów pekińskiego uniwersytetu - znanego też, jako Tsinghua, bo w 1911 nie istniała transkrypcja pīnyīn - należącego do Wielkiej Dziewiątki; nie mylić z Uniwersytetem Tsing Hua na Tajwanie!) Oczywiście chińskie banki czy chiński business nie muszą się przejmować tym, co mówią i robią politycy – w praktyce jednak bardzo się przejmują. Źle to wróży wysiłkom JE Bronisława Komorowskiemu by wepchnąć Chińczykom trochę naszych obligacyj. I jeszcze jedno: czynnikiem zakłócającym wizytę jest śmierć genseka KP KRLD. Korea Północna jest dla Pekinu sto razy ważniejsza od Polski. JKM
Alchemia Unii Europejskiej Któż nie chciałby być młody, zdrowy, piękny i na dodatek - bogaty? Każdy by chciał - zwłaszcza dzisiaj, kiedy w miarę słabnięcia w ludziach wiary w życie wieczne, rośnie pragnienie życia przynajmniej długiego. Ale cóż, komu po długim życiu, jeśli miałoby ono być pasmem udręki z powodu jakiejś bolesnej, czy powodującej zniedołężnienie choroby, albo utraty rozumu z powodu zgłupienia starczego? To z punktu widzenia jednostki, a przecież można, a nawet należy spojrzeć na rzecz całą z punktu widzenia społecznego. Wyobraźmy sobie, że jakimści cudem udałoby się medykom przedłużyć ludzkie życie, dajmy na to - do 100 lat, zamiast dzisiejszych średnich 72. Już teraz system emerytalny się wali, a cóż dopiero wtedy? Minister Rostowski nie nadążyłby z kreatywną księgowością, a premier Tusk w ramach „polityki miłości” pewnie zalegalizowałby eutanazję. Warto przypomnieć opinię francuskiego profesora chorób płucnych Lucjana Israela, zdaniem, którego przyczyną legalizacji eutanazji jest nieutulone cierpienie ubezpieczalni społecznej, która nie jest już w stanie wytrzymać boleści spowodowanych koniecznością finansowania kosztów utrzymania starych ludzi w ostatnich 6 miesiącach ich życia. Profesor obliczył, że te koszty są większe od kosztów, jakie ubezpieczalnia poniosła przez cały wcześniejszy okres życia takiego człowieka. A tu jeszcze ten nieszczęsny kryzys w strefie euro... Co tu ukrywać; socjalizm bez eutanazji długo nie wytrzyma, zatem tylko patrzeć, jak w państwie socjalistycznym nawet rojenia o długim życiu zostaną zakazane na równi z antysemityzmem i homofobią. Jedynym wyjściem z tej beznadziejnej sytuacji jest gwarancja, że wszyscy będą bogaci i zdrowi. No dobrze, ale jak to zrobić? Niech nikt nie myśli, że z podobnymi pragnieniami spotykamy się dopiero teraz. Towarzyszyły one ludziom od niepamiętnych czasów, aż starożytni wpadli na pomysł, że gwarancję długiego, wesołego i dostatniego życia można uzyskać przy pomocy kamienia filozoficznego, dzięki któremu można by nie tylko przekształcać pospolite metale w złoto, ale w dodatku - uzyskać panaceum, czyli uniwersalny lek na wszelkie choroby. Czegóż chcieć więcej? Zatem już w starożytności rozwinęła się khemeia, której nazwa pochodzi od Egiptu (Kham). Arabowie dodali z przodu „al” - i tak powstała al khemeia, zwana później alchemią. Wielkim protektorem alchemii był XVI-wieczny niemiecki cesarz Rudolf II, który obok swego zamku na Hradczanach w Pradze kazał wybudować mnóstwo małych domków z piecami, w których 200 alchemików pracowało nad transmutacją ołowiu i rtęci w złoto, no i oczywiście - nad panaceum, dokonując przy okazji różnych innych odkryć. Oto na przykład Teofrastus Bombastus von Hohenheim, znany jako Paracelsus uzyskał wybitne rezultaty w dziedzinie palingenezy, czyli reinkarnacji, dzięki którym potrafił nawet sporządzić bazyliszka. Bazyliszek „rodzi się z największych nieczystości kobiet, mianowicie z menstruacji i krwi nasiennej; następnie zostaje on umieszczony w naczyniu szklanym, w brzuchu końskim gnije, w takim łonie zostaje bazyliszek urodzony. Któż jest taki śmiały i silny, aby go sporządzić i wydobyć, albo ponownie zabić, kto przedtem nie ubrałby się i nie ochronił zwierciadłami?” Dopiero na tym tle lepiej rozumiemy naciski, jakie stosuje pani filozofowa Środa i posłanka Nowicka w sprawie in vitro. Widocznie muszą mieć jakieś doświadczenia z bazyliszkami, w co - zwłaszcza zapoznając się z przemyśleniami syna pani Nowickiej - chętnie wierzę. Z zacytowanego fragmentu opisu bazyliszka widać, jaką straszliwą wiedzą stała się alchemia, chociaż praktyczne rezultaty były znacznie skromniejsze; uważana początkowo za panaceum sól glauberska okazała się skuteczna tylko, jako środek na przeczyszczenie. Natomiast niepodobna odmówić ówczesnym alchemikom jednej umiejętności. Wprawdzie nie potrafili zamieniać ołowiu, czy rtęci w złoto, ale wykorzystując żądzę złota swoich protektorów, potrafili mnóstwo złota od nich wyciągnąć. Taki na przykład alchemik Grzegorz Honauer naciągnął księcia Fryderyka Wirtemberskiego aż na 200 tysięcy talarów, czyli 5600 kg srebra pod pretekstem przerobienia 25 cetnarów, czyli 1150 kg żelaza w złoto. We współczesnej Europie sztuka ta nie tylko się rozwinęła, ale stała się podstawową regułą funkcjonowania Unii Europejskiej. Unia Europejska, na podobieństwo alchemików łudziła miliony naiwniaków rzekomą umiejętnością wypłukiwania złota z powietrza. W zamian za obietnicę obsypania tym złotem naiwniacy poddali się władzy szarlatanów. Kiedy zaś szarlatani wyciągnęli z nich, co się tylko dało, okazało się, że do interesu trzeba dopłacać. I tak jak przedtem mnóstwo stręczycieli wmawiało naiwniakom, że trzeba wszystko poświęcić dla obiecanych bogactw, tak teraz wmawiają, że trzeba wszystko poświęcić, bo w przeciwnym razie obiecane bogactwa się rozwieją. Przy tych wszystkich podobieństwach jest oczywiście i różnica. Grzegorz Honauer próbował uciec za granicę, ale został schwytany i po obcięciu mu prawej ręki powieszony na szubienicy wykonanej z tego samego żelaza, które miał przerobić na złoto. Naszych stręczycieli nikt nie planuje powiesić, bo przezornie zadbali o zniesienie kary śmierci, a poza tym wygląda na to, że naiwniacy nadal im wierzą mając nadzieję, że złoty deszcz jednak spadnie, wszyscy będą bogaci i zdrowi i znowu będzie, jak za Gierka. SM
KURACJA – CZYLI SOWA NA WOJNIE „Jest pewne, że tożsamość gen. Dukaczewskiego na wieki wieków będzie wypełniona istotnym elementem – bólem egzystencjalnym po utracie WSI. No trudno, gen. Dukaczewski będzie się musiał z tym pogodzić – był szefem WSI, ale WSI zostały zlikwidowane, w mojej ocenie zresztą za późno. Zachowanie zdrowego dystansu do formacji, w której się pełni lub pełniło służbę, jest warunkiem zachowania zdrowia psychicznego, i to radzę gen. Dukaczewskiemu. Nie wszystko, co robiły WSI, było świetne, profesjonalne. Wysoki profesjonalizm WSI to mit.” – mówił w czerwcu br. Grzegorz Reszka, były p.o. szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, w wywiadzie udzielonym „Gazecie Polskiej”. „Egzystencjalny ból” po stracie WSI wydaje się rodzajem przypadłości, która dotknęła nie tylko Marka Dukaczewskiego, a jej zasięg przypomina dziś „elitarną” epidemię. Po roku 2006 ten sam ból odczuwało szereg tzw. publicystów i dziennikarzy III RP oraz rzesza szacownych polityków – z prawej i lewej strony sceny politycznej. Był to ból dotkliwy, słuszny i nieutulony. Likwidacja WSI – owego „peryskopu, za pomocą, którego Rosjanie pozyskiwali wiedzę o mechanizmach funkcjonowania naszego państwa” (jak określił tę służbę prof. Zybertowicz) sprawiła, że funkcjonujący dotąd triumwirat III RP (służb-biznesu-polityki) został mocno zdezorganizowany i osłabiony. Dlatego bezwzględnym priorytetem rządu Donalda Tuska stało się przywrócenie wpływów tego środowiska. Z chwilą przejęcia władzy przez Platformę wszelkie działania rządu zostały ukierunkowane na zablokowanie procesu weryfikacji żołnierzy WSI, przejęcie nowopowstałych służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz pełną reaktywację postkomunistycznego układu. Tuż po powstaniu rządu PO-PSL nastąpiły czystki w służbach specjalnych, szykany wobec szefów służb; nagonka na Mariusza Kamińskiego, oskarżenia przeciwko Święczkowskiemu, przesłuchania i represje wobec funkcjonariuszy kontrwywiadu wojskowego. Jedną z pierwszych decyzji nowego rządu było powołanie na stanowisko dyrektora Departamentu Kadr MON gen Janusza Bojarskiego, byłego szefa WSI. Zmiana ekipy politycznej uaktywniła również obrońców tej służby. Już w listopadzie 2007 r. złożono do TK wniosek o stwierdzenie niezgodności z konstytucją niektórych przepisów ustawy wprowadzającej ustawę o SKW i SWW. Kolejne miesiące przyniosły szereg zawiadomień do prokuratury przeciwko członkom Komisji Weryfikacyjnej oraz zawiadomień i pozwów przeciwko Antoniemu Macierewiczowi. W czerwcową noc 2008 roku, Sejm głosami obecnej koalicji uchwalił nowelizację ustawy o SKW i SW, która faktycznie zakończyła proces weryfikacji. W uzasadnieniu noweli napisano: „Projektowane przepisy generalnie otworzą drogę żołnierzom zawodowym zniesionych Wojskowych Służbach Informacyjnych do „zagospodarowania ich” niezależnie od faktu czy Komisja Weryfikacyjna wyda, czy też nie, swoje stanowisko.” Intencje rządu wobec żołnierzy WSI zostały ujawnione w ówczesnym komunikacie MON, w którym napisano: „ ministerstwo stoi na stanowisku, iż nie można im odbierać szansy udowodnienia, że są dobrymi fachowcami, a ich wiedza i doświadczenie mogą być w dalszym ciągu wykorzystywane w odnowionych służbach wywiadu i kontrwywiadu wojskowego”. Na wszelkie sposoby utrudniano pracę Komisji Weryfikacyjnej, zniesławiano i zastraszano jej członków, a wokół procesu likwidacji wytworzono atmosferę oskarżeń i klimat działań nielegalnych. Pod koniec 2007 roku rozpoczęto kombinację operacyjną z udziałem ludzi WSW/WSI, szefostwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, nazwaną przeze mnie aferą marszałkową. Polegała na działaniach zmierzających do uzyskania dostępu do tajnego aneksu z Raportu z Weryfikacji WSI, a gdy okazało się to niemożliwe, na zdyskredytowaniu członków Komisji Weryfikacyjnej i dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Działania te mogły również mieć na celu dezawuowanie treści zawartych w aneksie oraz uprzedzenie ewentualnych zarzutów dotyczących powiązań polityków PO ze środowiskiem byłych WSI. Częścią operacji prowadzonej m.in. przez rządowe media była kampania oszczerstw i pomówień pod adresem Antoniego Macierewicza oraz akcja dezinformacji na temat skutków likwidacji wojskowych służb. Zadanie było o tyle łatwe, że zdecydowana większość Polaków nie mając żadnej wiedzy na temat działania tych służb i ich historii, ulegała komunałom podawanym przez dyspozycyjne media. Wiedzę na temat likwidacji WSI odbiorcy mieli czerpać głównie od brylującego w przekazach medialnych gen. Marka Dukaczewskiego. Jednocześnie prokuratura wojskowa umarzała kolejne postępowania prowadzone na skutek zawiadomień złożonych przez Komisję Weryfikacyjną WSI, przy czym opinia publiczna nie miała żadnych możliwości, by dowiedzieć się, na jakiej podstawie dochodziło do umorzenia. Żadna ze spraw nie została rozpatrzona przez sąd i w żadnej nie pozwolono na uchylenie rzekomych tajemnic wojskowych służb. Mimo, iż prokuratorskie decyzje o umorzeniu nie mają mocy rozstrzygnięć sądowych, nie korzystają z tzw. powagi rzeczy osądzonej, są tajne i pozbawione uzasadnień – zostały przez media i środowisko byłych WSI okrzyknięte koronnymi dowodami „niewinności”. Odbiorcy tak spreparowanego przekazu mieli nabrać przekonania, że likwidacja WSI była szkodliwa dla Polski, a sam likwidator i jego Raport nie zasługują na zaufanie. Oceniając dzisiejszą informację nt wniosku prokuratury o uchylenie immunitetu Antoniemu Macierewiczowi, warto dostrzec, że poprzedziły ją intensywne działania żołnierzy i funkcjonariuszy byłych WSI skupionych w stowarzyszeniu „Sowa”. W sierpniu 2010 roku „Sowa” złożyła do Prokuratury Rejonowej zawiadomienie o „podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej” oraz wystąpiła do RPO i Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Polsce z prośbami o objęcie „zakresem ich możliwego działania spraw w obszarze zmierzającym do naprawy niezgodnego z Konstytucją RP prawa”. 21 września 2010, w nawiązaniu do wcześniejszego zawiadomienia „Sowa” złożyła w prokuraturze „pismo procesowe zawiadamiającego zawierające opis poszczególnych przestępczych zachowań osoby podejrzanej”. Jednocześnie stowarzyszenie zwróciło się do szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego z informacją „o ujawnieniu nowych informacji i okoliczności, które wpływają na treść Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI „ oraz prośbą o sporządzenie uzupełnienia Raportu dołączając m.in. „orzeczenia sądów, postanowienia prokuratury i ogólne analizy wykonane przez stowarzyszenie SOWA.” Miesiąc później ludzie byłych WSI wystąpili do przewodniczącego sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka „z prośbą o objęcie obszarem działania Komisji bezczynności organów Państwa wobec krzywd wyrządzonych publikacją nieprawdziwych danych w Raporcie o działaniach żołnierzy i pracowników WSI”. Na skutek zawiadomienia złożonego w sierpniu 2010 roku, postanowieniem z dn. 29 listopada 2010 r prokuratura podjęła śledztwo „w sprawie przekroczenia uprawnień służbowych i niedopełnienia obowiązków przez Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej przez zawarcie nierzetelnych danych w opracowanym raporcie”. Kilka dni później, stowarzyszenie złożyło kolejne „pismo procesowe zawiadamiającego” informując „o ustaleniu nowych okoliczności, wskazujących na uzasadnione podejrzenie naruszenia przepisów ustawy o ochronie danych osobowych przez Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej” W piśmie zatytułowanym „Wprowadzenie” zamieszczonym na stronie internetowej stowarzyszenia „Sowa” można m.in. przeczytać:
„Nie żywimy żalu do polityków PO, że przy ich akceptacji zostały rozwiązane Wojskowe Służby Informacyjne – każda władza ma prawo kształtować struktury państwowe według swoich wyobrażeń i pomysłów. Jednak nie możemy zrozumieć, dlaczego politycy PO do dziś nie rozliczyli członków Komisji Weryfikacyjnej, na czele z jej przewodniczącymi, za niezgodne z prawem wykonanie powierzonych im zadań – za popełnione przestępstwa w czasie przeprowadzania weryfikacji, za tendencyjny Raport i Aneks oraz za brak Sprawozdania z działalności komisji, którego wymagała ustawa uchwalona przez Sejm RP.” Gen. Marek Dukaczewski w piśmie skierowanym do premiera Tuska z 25 maja br. przypomniał również o „problemach” środowiska WSI:
„Pragnę podkreślić, ze do chwili obecnej nasze problemy nie zostały rozwiązane mimo deklaracji przedwyborczych partii Pana Premiera oraz oburzenia wyrażonego w tzw. "Antyraporcie", jak również mimo uchwalenia przez posłów Platformy Obywatelskiej zmian w ustawie znoszącej WSI w dniu 25 lipca 2008 r., która nie uwzględnia zapisów zawartych w wyrokach Trybunału Konstytucyjnego”. Odpowiedź z dnia 8 czerwca 2011 roku, udzielona generałowi przez Grzegorza Szymańskiego – z-cę dyrektora Centrum Informacyjnego Rządu dowodzi, że Dukaczewski nazbyt pochopnie ocenił bezczynność rządu. Dyrektor CIR przypominał, bowiem, że już w listopadzie 2010 roku Tusk (zarządzeniem nr 80) uchylił decyzję premiera Jarosława Kaczyńskiego zawartą w zarządzeniu nr 53 z 29 maja 2007 roku. Zawierało ono tylko jedną dyspozycję – uznawaną przez ludzi WSI za niezwykle krzywdzącą dla tego środowiska: „Powierza się Szefowi Służby Kontrwywiadu Wojskowego koordynacje działań w zakresie zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa wynikających z działań żołnierzy i współpracowników b. Wojskowych Służb Informacyjnych”. W piśmie z 28 czerwca br. Dukaczewski podziękował, zatem za uchylenie zarządzenia i wyraził nadzieję, iż ta decyzja „ pozwala wierzyć, ze sprawa skrzywdzonych przez Raport Antoniego Macierewicza i Komisje Weryfikacyjna żołnierzy i pracowników WSI zostanie w końcu rozwiązana zgodnie z zasadami obowiązującymi w demokratycznym państwie”. Podziękowania zamieszczono również na stronie internetowej stowarzyszenia Sowa:
„Mimo, iż musieliśmy czekać na ten moment przeszło 3 lata, a uchylenie tego zarządzenia nastąpiło w wyniku naszych starań (szczegóły znajdują się w zamieszczonej poniżej korespondencji), to dziękujemy politykom PO, że stać ich chociaż na taki gest wobec kadr byłych WSI.” Komentując działania stowarzyszenia, w artykule „SOWA IDZIE NA WOJNĘ” z maja 2011 roku (GP 18/2011) napisałem m.in.:
„Nietrudno zauważyć, że zamiarem oficerów byłych WSI jest podważenie całego procesu likwidacji i weryfikacji tej służby, postawienie przed sądem osób dokonujących weryfikacji oraz sporządzenie nowego kontr - raportu, w którym działalność formacji zostanie przedstawiona zgodnie z wolą „pokrzywdzonych”. Nie można również wykluczyć, że w ofensywę środowiska WSI wpisany jest plan dyskredytacji Antoniego Macierewicza, a uderzenie w szefa parlamentarnego zespołu PiS ds.zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej koresponduje z polityczny „zapotrzebowaniem” grupy rządzącej. Na stronie internetowej stowarzyszenia podkreśla się, że śledztwo prokuratorskie wszczęte na wniosek stowarzyszenia i grupy dziewięciu oficerów WSI ma zakończyć się do 5 października 2011 roku, a zatem w terminie bliskim wyborom parlamentarnym. Gdyby w tym czasie prokuratura chciała postawić Macierewiczowi zarzuty karne, zostanie to natychmiast wykorzystane przez rządową propagandę dla podważenia ustaleń sejmowego zespołu PiS i posłuży, jako pretekst do ataku na partię opozycyjną” Wniosek o uchylenie immunitetu Antoniemu Macierewiczowi wpisuje się w ten scenariusz i w pełni potwierdza polityczne tło decyzji prokuratury. Zaledwie przed czterema dniami na stronie stowarzyszenia Sowa ukazał się tekst zatytułowany „Wprowadzenie do obszaru ‘Interwencje’, a w nim „dramatyczne” pytanie ludzi byłych WSI:
„Czy możemy liczyć na sprawiedliwość I, II, III i IV Władzy w demokratycznym państwie” Po zacytowaniu odpowiednich zapisów Konstytucji, wskazano głównych winowajców „egzystencjalnego bólu”: „Niestety zapisy te nie dotyczą żołnierzy i pracowników WSI, którzy w oczach polskiego społeczeństwa zostali przestępcami i zdrajcami kraju, dzięki naiwności posłów PO, którzy po wystąpieniu posła Andrzeja Urbańskiego ramię w ramię z posłami PiS głosowali w Sejmie za tymi ustawami, a także dzięki cynizmowi Prezydenta RP, Lecha Kaczyńskiego i Prezesa RM, Jarosława Koczyńskiego, którzy powołali polityczny skład Komisji Weryfikacyjnej i powierzyli kierowanie jej pracami dwóm nieodpowiedzialnym politykom: Antoniemu Macierewiczowi i Janowi Olszewskiemu.” Aleksander Ścios
Wypychają Walterów Piotr Walter to ostatni aktywny przedstawiciel "rodzinnej" struktury w telewizji TVN, należącej niby to do klanu Walterów i Wejchertów. Na dzisiejszej konferencji prasowej TVN/ITI, Piotr Walter stał z tylu sali, pod ścianą. Do niedawna jeszcze Piotr Walter byl synonimem polskiego kapitalizmu III RP w stylu "Rodzina na Swoim". Zycie zawodowe Piotra Waltera zostalo zalatwione przez tatusia, w czystym polnocno-koreanskim stylu. W wieku trzydziestu kilku lat Piotr Walter zostal prezesem TVN SA, z astronomiczna pensja i opcjami na akcje spolki, wszystko razem liczone w milionach PLN rocznie. Ale czasy sie zmienily. Mariusz Walter jest juz hiszpanskim emerytem i Piotr Walter stoi pod sciana. Na dzisiejszej konferencji TVN/ITI na scenie usiedli Wojciech Kostrzewa i Markus Tellenbach. W pierwszym rzedzie rozsiedli sie kasjer ITI z Zurichu Bruno Valsangiacomo i Wdowa z St. Moritz, Aldona Wejchert. Ani sladu Mariusza Waltera. Pojawil sie za to Piotr Walter, stojac daleko pod sciana. Juz po NWZA spółki w dniu 15 listopada, Piotr Walter mowil (cytat): "Pozwólcie mi zakończyć ten rok". Walter ten rok chyba zakonczy, nawet jezeli ma to byc na stojaco. Ale co bedzie dalej? A jeszcze niedawno (rok 2006) kwartet Walter-Wejchert obsadzal radosnie wierchuszke TVN:
Walter Mariusz - Wejchert Jan (rada nadzorcza TVN)
Walter Piotr - Wejchert Lukasz (zarzad TVN)
Teraz rodzinna obsada wierchuszki TVN wyglada nastepujaco (biorac pod uwage zapowiedziana dymisje Lukasza Wejcherta):
----out----- ----out----- (rada nadzorcza TVN)
Walter Piotr ----out----- (zarzad TVN)
Pod koniec przyszlego roku moze juz nie byc nikogo. W miedzyczasie, nasuwa sie pytanie:, dlaczego klan Walterow, w tym Piotr Walter, pomimo licznych publicznych upokorzen, trzyma sie tak kurczowo mocno sprochnialej juz deski TVN/ITI? Stanislas Balcerac
Wolność zgromadzeń zagrożona Jak wiadomo, po zamieszkach przy okazji manifestacji w tegoroczne Święto Niepodległości prezydent Bronisław Komorowski błyskawicznie podjął decyzję o napisaniu, a następnie przesłaniu do Sejmu projektu zmiany ustawy Prawo o zgromadzeniach. Projekt wpłynął do Sejmu 24 listopada i został 1 grudnia skierowany do opinii do organów samorządowych. Niestety, tak jak wiele osób przewidywało, planowane zmiany zagrażają w poważny sposób konstytucyjnej wolności zgromadzeń. Potencjalnie najgroźniejsza jest tu zmiana art. 10 ust. 3 ustawy, który otrzymuje brzmienie: „Przewodniczący odpowiada za zgodny z przepisami prawa przebieg zgromadzenia oraz jest obowiązany do jego przeprowadzenia w taki sposób, aby zapobiec powstaniu szkód z winy uczestników zgromadzenia i podejmuje w tym celu przewidziane w ustawie środki”. (Środki te to żądanie opuszczenia zgromadzenia przez osobę, „która swoim zachowaniem narusza przepisy ustawy albo uniemożliwia lub usiłuje udaremnić zgromadzenie” oraz rozwiązanie zgromadzenia, „jeżeli uczestnicy zgromadzenia nie podporządkują się zarządzeniom przewodniczącego wydanym w wykonaniu jego obowiązków lub gdy przebieg zgromadzenia sprzeciwia się niniejszej ustawie albo narusza przepisy ustaw karnych”). Obecnie ustawa nie nakłada na przewodniczącego zgromadzenia obowiązku „jego przeprowadzenia w taki sposób, aby zapobiec powstaniu szkód z winy uczestników zgromadzenia”. Wprowadzenie tej zmiany oznacza, że przewodniczący zgromadzenia – którym zgodnie z projektem będzie musiał być obowiązkowo organizator albo wskazany członek władzy organizatora będącego statutową osobą prawną lub podmiotem niemającym osobowości prawnej (zniknąć ma dotychczasowa możliwość wskazania lub wybrania innego przewodniczącego) – stanie się odpowiedzialny za szkody wyrządzone przez uczestników zgromadzenia, choćby byli to np. przypadkowi chuligani lub wręcz prowokatorzy. Odpowiedzialność ta oznacza w pierwszym rzędzie grzywnę w wysokości do 7000 złotych, która będzie mogła być wymierzona na podstawie nowo wprowadzonego art. 13a ustawy – i wcale nie jest powiedziane, że nie będzie ona groziła nawet w przypadku, gdy przewodniczący zgromadzenia będzie usiłował zapobiec szkodom, na przykład wzywając chuliganów do opuszczenia zgromadzenia lub je rozwiązując. Bo skoro jest obowiązany do przeprowadzenia zgromadzenia „w taki sposób, aby zapobiec powstaniu szkód z winy uczestników zgromadzenia”, a jacyś uczestnicy zgromadzenia szkody wyrządzą, to znaczy, że nie wykonał ciążącego na nim obowiązku. Co z tego, że się starał? Co więcej, obawiam się prób interpretacji tego obowiązku przez prokuraturę i sądy, jako „prawnego, szczególnego obowiązku niedopuszczenia do popełnienia czynu zabronionego”, o którym mowa w art. 18 § 3 Kodeksu karnego. W takim przypadku można sobie wyobrazić np. sytuację, w której jakiś prowokator lub przypadkowy chuligan uczestnicząc w manifestacji niszczy jakieś mienie (np. samochód telewizji), otrzymuje (lub nie – w zależności od tego, czy go znajdą) zarzut popełnienia czynu z art. 288 kk, a przewodniczący tego zgromadzenia, (który tego w ogóle nie zauważył lub zauważył po fakcie, bo w manifestacji uczestniczyły tysiące osób) otrzymuje zarzut pomocnictwa w tym czynie, ponieważ „wbrew prawnemu, szczególnemu obowiązkowi niedopuszczenia do popełnienia czynu zabronionego swoim zaniechaniem ułatwił innej osobie jego popełnienie”. Ba, obawiam się nawet, że również jakiś sąd cywilny mógłby uznać w takiej sytuacji, iż przewodniczący zgromadzenia wskutek niedopełnienia ciążącego na nim obowiązku „był pomocny” bezpośredniemu sprawcy szkody i z tego tytułu jest za nią solidarnie odpowiedzialny, a co za tym idzie, musi zapłacić odszkodowanie. Jak widać z powyższego, wejście w życie prezydenckiej nowelizacji spowoduje, że organizowanie manifestacji – zwłaszcza dużych, podczas których trudno jest kontrolować wszystko, co się dzieje – stanie się działalnością ryzykowną. Organizator będzie musiał brać pod uwagę, że w wyniku działań nieproszonych chuliganów lub nasłanych prowokatorów zawsze mogą zostać wyrządzone jakieś szkody, którym nie będzie mógł zapobiec, co może skutkować grzywną, a być może też odpowiedzialnością karną i cywilną. W tej sytuacji jest prawdopodobne, że wiele osób i organizacji zrezygnuje w ogóle z organizowania manifestacji, obawiając się możliwych konsekwencji. Wolność zgromadzeń może stać się w praktyce fikcją. Gdyby nałożony na przewodniczącego zgromadzenia obowiązek zapobiegania szkodom powstałym z winy uczestników zgromadzenia nie odstraszał wystarczająco od organizowania manifestacji, w prezydenckim projekcie znajduje się inny zapis mogący ograniczyć ich przeprowadzanie. Jest to możliwość zakazania zgromadzenia w przypadku, gdy „w tym samym czasie i miejscu lub na trasie przejścia zgłoszonych zostało dwa lub więcej zgromadzeń i nie jest możliwe ich oddzielenie w taki sposób, aby ich przebieg nie zagrażał życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”, organ gminy zgodnie z nowo wprowadzonym art. 7a wezwał organizatora zgromadzenia zgłoszonego później do dokonania zmiany czasu lub miejsca zgromadzenia albo trasy przejścia uczestników, ale ten „pomimo wezwania, o którym mowa w art. 7a ust. 1, nie dokonał w wyznaczonym terminie zmiany czasu lub miejsca zgromadzenia albo trasy przejścia uczestników” (dodany art. 8 pkt. 3). Z zapisu tego nie wynika wcale jednoznacznie, że zakazane w takiej sytuacji może być tylko zgromadzenie zgłoszone później. Może być zakazane również to zgłoszone wcześniej – a jeśli ktoś miałby tu wątpliwości, to dodatkowo dodana jest wprost możliwość zakazania zgromadzenia bezpośrednio w przypadku, gdy „odbycie dwóch lub więcej zgromadzeń w tym samym czasie, w miejscach lub na trasach przejścia, które są tożsame lub w części się pokrywające – może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach” (znowelizowany art 8 pkt. 2). Można sobie więc wyobrazić sytuację, w której ktoś zgłasza zamiar zorganizowania manifestacji, a po kilku dniach ktoś inny zgłasza zamiar zorganizowania kontrmanifestacji w tym samym czasie i miejscu; organ gminy wzywa tego ostatniego do zmiany miejsca lub czasu zgromadzenia, ten tego nie dokonuje lub dokonuje w sposób nieznaczny (np. zmieniając czas o pół godziny) i w rezultacie na podstawie art. 8 pkt. 2 lub 3 wydawany jest zakaz obu zgromadzeń, lub nawet tylko tego zgłoszonego wcześniej. W ten sposób będzie można zgodnie z prawem uniemożliwić każdą manifestację, której nieprzychylne są władze gminy – wystarczy tylko, by znalazł się przeciwnik, który zgłosi kontrmanifestację, a następnie nie zmieni wystarczająco jej miejsca i czasu. Istotnym ograniczeniem jest też wprowadzenie obowiązku wcześniejszego (5 dni zamiast 3 dni przed datą zgromadzenia) zgłaszania zgromadzeń organowi gminy. Oznacza to, że jeszcze trudniejsze będzie uniknięcie grzywny za organizowanie manifestacji, które są szybką reakcją na różne wydarzenia takiej reakcji wymagające. Kiedyś widziano potrzebę uregulowania kwestii „zgromadzeń spontanicznych” – teraz projekt idzie w przeciwną stronę. Kolejnym elementem ograniczającym wolność zgromadzeń jest zakaz uczestnictwa w zgromadzeniach osób posiadających przy sobie „broń, materiały wybuchowe, wyroby pirotechniczne, materiały pożarowo niebezpieczne lub inne niebezpieczne narzędzia”. Pozornie wydawać by się mogło, że wprowadzenie tego zapisu nie ma sensu, ponieważ już art. 52 § 1 pkt. 5 Kodeksu wykroczeń przewiduje kary dla tego, kto „bierze udział w zgromadzeniu posiadając przy sobie broń, materiały wybuchowe lub inne niebezpieczne narzędzia”. Jednak należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, w prezydenckim projekcie wymienione są dodatkowo „wyroby pirotechniczne” oraz „materiały pożarowo niebezpieczne”. Jak zwrócił uwagę Piotr Lisiewicz, zakaz ich posiadania przy sobie podczas uczestniczenia w gromadzeniu wymierzony jest w takie formy demonstracji, jak marsze z pochodniami, zapalanie rac czy palenie kukieł przeciwników politycznych. Jakoś tak się składa, że formy te stosowane są obecnie głównie przez przeciwników obecnej władzy (PiS, narodowcy, kibice), co nasuwa wniosek, że celem projektu jest wymuszenie, by manifestacje opozycji były mniej dobitne, bardziej ugrzecznione i nudniejsze. Po drugie, wprowadzenie tego zakazu do ustawy o zgromadzeniach niesie skutki nie tyle dla uczestników demonstracji posiadających przy sobie zakazane rzeczy, co dla jej przewodniczącego, który (zgodnie z nowo wprowadzonym art. 13a) ma już nie tylko jak obecnie prawo, ale i obowiązek (pod karą grzywny) żądania opuszczenia zgromadzenia przez osobę, „która swoim zachowaniem narusza przepisy ustawy” (np. podpala kukłę premiera Rosji) oraz rozwiązania zgromadzenia, „gdy przebieg zgromadzenia sprzeciwia się niniejszej ustawie” (np. uczestnicy masowo zapalają pochodnie). Projekt zakazuje również uczestnictwa w zgromadzeniu osobom, „których rozpoznanie z powodu ubioru, zakrycia twarzy lub zmiany jej wyglądu nie jest możliwe”. Czyni wprawdzie wyjątek dla „uczestników zgromadzenia, o których mowa w art. 7 ust. 2 pkt 3a”, tj. tych, o planowanym udziale, których w zgromadzeniu organizator zawiadomił organ gminy – nie jest jednak jasne, czy wystarczy tu ogólna informacja typu „w zgromadzeniu planowany jest udział osób zamaskowanych”, czy też może trzeba będzie podać np. ich liczbę i wygląd. Jeśli policja i sądy będą stały na gruncie tej drugiej interpretacji, to wystarczy kilku zamaskowanych prowokatorów, którzy wmieszają się w wielotysięczny tłum w pobliżu policji, by mieć pretekst do ukarania przewodniczącego manifestacji grzywną za to, że (nie zwróciwszy na nich uwagi) nie żądał opuszczenia przez nich zgromadzenia. Należy tu zwrócić uwagę, że wyrokiem z 10 listopada 2004 r. (Kp 1/04) Trybunał uznał za niezgodne z Konstytucją m. in. zapisy ówczesnej nowelizacji Prawa o zgromadzeniach przewidujące zakaz uczestnictwa w zgromadzeniach osobom, których wygląd zewnętrzny uniemożliwia ich identyfikację. W uzasadnieniu napisano, że „prawo uczestnika zgromadzenia publicznego do zachowania anonimowości należy do istotnych elementów treści normatywnej konstytucyjnej wolności zgromadzeń” i że „ograniczenie wolności zgromadzeń polegające na ograniczeniu możliwości uczestnictwa w nich w sposób anonimowy nie jest konieczne również, dlatego, że ustawa z dnia 6 kwietnia 1990 r. o Policji daje wystarczające możliwości ingerencji policji w przebieg zgromadzeń w przypadku zagrożenia dla ich pokojowego charakteru, w tym także możliwość ustalenia tożsamości osób uczestniczących w zgromadzeniach”. Mimo to „strażnik Konstytucji” zdecydował się na kolejną próbę wprowadzenia takiego zakazu. Jak można zauważyć, planowane zmiany idą zasadniczo w dwóch kierunkach: zwiększenia formalnych utrudnień w organizowaniu zgromadzeń (możliwość zakazania zgromadzenia, jeśli „koliduje” z innym, wymóg wcześniejszego zgłaszania zgromadzeń organom gminy) oraz odstraszenia potencjalnych organizatorów ryzykiem odpowiedzialności (za szkody wyrządzone przez uczestników zgromadzenia albo za naruszanie przez nich zawartych w ustawie zakazów). Trudno nie wyciągnąć wniosku, że celem jest spowodowanie, by ludzie – zwłaszcza ci nieprzychylni władzy – jak najrzadziej gromadzili się na ulicach w celu zademonstrowania swoich poglądów.
Jacek Sierpiński
Kwerenda w kazachskich archiwach Prokuratorzy z Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Białymstoku przygotowali wniosek o pomoc prawną do władz Kazachstanu. Pytają, czy w zasobach archiwalnych znajdują się dokumenty z informacjami o polskich obywatelach zesłanych z rozkazu Stalina w głąb sowieckiego imperium. Może to pomóc zweryfikować dane o liczbie Polaków zesłanych na Wschód. Wiele wskazuje na to, że to w archiwach Kazachstanu znajdują się szczegółowe listy Polaków deportowanych z Kresów Wschodnich przez Sowietów. Chodzi o deportacje, które Sowieci masowo przeprowadzali na terenie okupowanej Polski. W latach 1940-1941 objęły one głównie mieszkańców ziemi białostockiej, natomiast w roku 1944 masowo wywożono na Wschód mieszkańców powiatów grodzieńskiego i wołkowyskiego. W tym właśnie roku szczególnie wielu Polaków trafiło do Kazachstanu, gdzie w głodzie i chłodzie, w niewolniczych warunkach pracowali w kołchozach i sowchozach. – Jest bardzo prawdopodobne, że Republika Kazachstanu posiada archiwa, w których znajdują się tzw. listy dyspozycyjne, czyli listy osób deportowanych na tereny Kazachstanu – mówi prokurator Zbigniew Kulikowski, szef Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Białymstoku. – We wniosku, który w najbliższych dniach za pośrednictwem Prokuratury Generalnej skierujemy do władz Kazachstanu, prosimy o informację, czy posiadają one takie listy – ujawnia „Naszemu Dziennikowi” prokurator. Kulikowski informuje zarazem, że rozważane jest skierowanie podobnego wniosku do władz Gruzji. Wniosek o pomoc prawną powstał na polecenie Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Warszawie, która posiadła informacje, że kazachskie archiwa mogą kryć listy wywiezionych Polaków. Prokurator Zbigniew Kulikowski podkreśla, że pozyskanie list dyspozycyjnych jest bardzo ważne, ponieważ w nich znajdują się pełne dane personalne osób deportowanych do Kazachstanu. Dzięki tym listom można by również dokładniej określić liczbę Polaków deportowanych na Wschód. Ta kwestia wciąż jest punktem spornym chociażby w dyskusjach prowadzonych między przedstawicielami Instytutu Pamięci Narodowej a związkami zrzeszającymi Sybiraków. Na podstawie własnych badań Sybiracy określili liczbę obywateli polskich wywiezionych na Wschód jedynie w latach 1939-1941 na 1 mln 350 tys. osób. Tymczasem IPN podaje, że wywieziono ich w tym okresie około 400 tysięcy. Jednak, ustalając liczbę wywiezionych, Instytut może opierać się jedynie na danych przekazanych dotychczas Polsce przez Rosjan z archiwów sowieckich, a są to dane szczątkowe. Wniosek o pomoc prawną kierowany do Kazachstanu wiąże się ze śledztwem w sprawie zbrodni komunistycznej przesiedleń ludności cywilnej z okupowanych przez Sowietów terenów powiatów Grodno i Wołkowysk. Prowadzi je Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Białymstoku. Śledztwo zostało podjęte zaraz po powstaniu Instytutu na bazie materiałów postępowania prowadzonego wcześniej przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Prokuratorom udało się zgromadzić już około 9 tys. protokołów przesłuchań świadków, osób pokrzywdzonych deportacjami. W dalszym ciągu są one zbierane i utrwalane. – Wiemy, że to jedynie cząstka pełnej liczby wywiezionych, lecz bez konkretnych dokumentów z archiwów znajdujących się na terenie byłego ZSRS tej pełnej liczby nie sposób ustalić – zaznacza prokurator Zbigniew Kulikowski. Jak już się przekonali prokuratorzy, na pomoc prawną ze strony Federacji Rosyjskiej i Białorusi do tej pory nie można było liczyć. Strona rosyjska twierdzi, że nie ma podstaw prawnych do realizacji próśb prokuratury IPN. Białystok ma ambicje stać się centralnym miejscem, gdzie bada się i archiwizuje sprawy dotyczące wywózek. W białostockim Muzeum Wojska od sierpnia ubiegłego roku funkcjonuje w zalążkowej formie pierwsze w naszym kraju Muzeum Pamięci Sybiru. Inicjatorem jego powstania był białostocki oddział Instytutu Pamięci Narodowej. Pomysł został wówczas przedstawiony władzom Białegostoku, które go podjęły. Docelowo sybirackie muzeum ma mieć swoją siedzibę przy ulicy Węglowej, w jednym z dawnych magazynów wojskowych przekazanych przez miasto Muzeum Wojska w Białymstoku. Magazyny znajdują się w pobliżu dworca Białystok Fabryczny, skąd w latach 1940-1941 wywieziono na Wschód ponad 20 tys. białostoczan. Adaptacja hali magazynowej o powierzchni około 4 tys. m kw. dla potrzeb stałej siedziby Muzeum Pamięci Sybiru ma się zakończyć w 2016 roku. Podczas wojny miały miejsce cztery wielkie wywózki obywateli polskich w głąb ZSRS. Sowieci nie wywozili na Wschód przypadkowych Polaków, lecz osoby i rodziny wyselekcjonowane, będące rzeczywistą elitą społeczną. Jednak kategorie ludzi podlegających deportacji z terenów objętych okupacją sowiecką z czasem ulegały poszerzaniu. Do łagrów początkowo wywożono przedstawicieli polskiej inteligencji i ich rodziny, a później także bogatszych rolników i robotników wykwalifikowanych. Wywiezieni trafiali m.in. w okolice Archangielska oraz do Irkucka, Kraju Krasnojarskiego oraz do Kazachstanu. Tysiące osób zmarło wskutek epidemii, chorób, głodu i wycieńczenia spowodowanego katorżniczą pracą.
Adam Białous
Lekcja argentyńskiego tanga. Kolej Europy na finansowy taniec śmierci? Dokładnie dziesięć lat temu Argentyna przeżyła finansowy i rządowy kolaps na pełną skalę. Był to końcowy efekt ponad dziesięciu lat wykonywania rozkazów MFW, międzynarodowych bankierów, agencji ratingowych i globalnych “ekspertów”, mówiących nam, co mamy robić. Prezydent Fernando de la Rúa do ostatniej chwili wprowadzał w życie wszystkie recepty MFW, każąc nam połknąć ich trujące “środki zaradcze”. Sprawy przybrały naprawdę zły obrót na początku 2001 roku, kiedy De la Rua nie mógł już dłużej obsługiwać “długu narodowego” Argentyny, nawet po wprowadzeniu kraju w pełny tryb “zerowego deficytu”, cięć wydatków publicznych, cięć zatrudnienia, cięć wydatków na zdrowie, wykształcenie i kluczowe usługi publiczne. W marcu 2011 roku ponownie powołał Domingo Cavallo na stanowisko ministra finansów - stanowisko, które Cavallo pełnił już wcześniej przez sześć lat w latach dziewięćdziesiątych pod ówczesnym prezydentem Carlosem Menemem, narzucając skandaliczną deregulację MFW i politykę prywatyzacyjną, która osłabiła państwo i doprowadziła wprost do kolapsu roku 2001. W rzeczywistości to nie De la Rua sprowadził Cavallo z powrotem na stanowisko ministra finansów, lecz zrobił to David Rockefeller (JPMorgan Chase) i William Rhodes (Citicorp), który osobiście przybył do Buenos Aires, aby powiedzieć (czytaj: rozkazać) Prezydentowi De la Rua, aby mianował Cavallo, bo jeśli nie, to…! Tak, więc, w czerwcu 2001 r., Cavallo (członek Komisji Trójstronnej i protegowany Sorosa-Rockefellera-Rhodesa) próbował zapobiec bankructwu przez stworzenie nowych mega-swapów długu obligacji skarbowych, które zwiększyły dług publiczny o 51 miliardów dolarów, przez co doprowadził do kompletnego załamania już w grudniu tego samego roku. Co było potem? De la Rua i Cavallo ochronili bankierów, zapobiegając ogromnemu runowi na banki, przez zamrożenie wszystkich depozytów bankowych. Nazywali to “Corralito” (“kojec, żłób”) – posiadacze kont mogli wypłacać jedynie 250 pesos tygodniowo (w tamtym czasie odpowiadało to 250 dolarom, a po dewaluacji w 2002 r., 75 dolarom). Gospodarka Argentyny załamała się. Ludzie wyszli na ulice, waląc w garnki i patelnie, krzycząc, skandując i nazywając bankierów “złodziejami, przestępcami, oszustami i szwindlerami”, ale wszystkie bramy z brązu wielkich mega-banków pozostały szczelnie zamknięte. Nikt nie odzyskał pieniędzy. Połowa depozytów bankowych była w dolarach. I nikt nie odzyskał dolarów, a jedynie pesos po oszukańczym kursie wymiany po wprowadzeniu dewaluacji, a tak zwana Rada “Wymienialności” Walutowej, którą Cavallo powołał dekadę wcześniej i która sztywno związała kurs peso z dolarem po nierealnym kursie jeden do jednego, została rozwiązana. Był to oczywisty, masowy, zaaranżowany przez bankierów i wspierany przez rząd, rabunek majątku i oszczędności 40 milionów Argentyńczyków. Połowa naszego społeczeństwa spadła szybko poniżej granicy ubóstwa, PKB skurczył się o prawie 40% w 2002 r., miliony ludzi straciło pracę, oszczędności, domy przejęte przez banki i swoje dotychczasowe życie, a jednocześnie … żaden bank nie upadł!
Wśród zamieszek w Buenos Aires i innych dużych miastach oraz pośród brutalnych represji policyjnych, które pozostawiły 30 zabitych na ulicach, De la Rua zapakował się do helikoptera na dachu pałacu prezydenckiego “Casa Rosada” i opuścił tonący statek. W ostatnim tygodniu grudnia 2001 r., czterech prezydentów kolejno przewinęło się przez urząd, aż w końcu bankierzy, media, Departament Stanu oraz Ministerstwo Skarbu USA zaakceptowały Eduardo Duhalde, jako tymczasowego prezydenta. Ostatecznie mianował on na stanowisko ministra finansów Roberto Lavagna, członka-założyciela miejscowego CARI – Argentyńskiej Rady Stosunków Zagranicznych (CFR), która jest miejscowym ramieniem nowojorskiego CFR. Argentyna została przez światową oligarchię władzy użyta, jako poligon doświadczalny, aby nauczyć się, w jaki sposób finansowy, monetarny, bankowy i gospodarczy kolaps na pełną skalę można kontrolować, a jego społeczne konsekwencje odpowiednio wykorzystać, aby zapewnić, że:
(a) bankierzy wyjdą bez szwanku,
(b) “demokratyczny porządek” zostanie przywrócony, a nowy rząd nałoży kolejne mega-swapy długu i uciszy ludzi, (bo jak nie to…!) i po trzecie
(c) na twarze banksterów wróci wielki uśmiech… Jak zawsze!
Wnioski wyciągnięte z Argentyny w 2001 roku są obecnie wykorzystywane w Grecji, Irlandii, Hiszpanii, Włoszech, Islandii, Wielkiej Brytanii i USA. Światowi władcy pieniądza przećwiczyli w Argentynie grę finansowej wojny. W pewnym momencie zrobiło się tak źle, że dziennikarz New York Times Larry Rohter (później oskarżony przez rząd brazylijski o powiązania z CIA) miał czelność zaproponować rozpad terytorialny Argentyny, jako “rozwiązanie” naszego kryzysu zadłużenia. Tytuł jego przewrotnego artykułu, opublikowanego w dniu 27 sierpnia 2002 r., mówił wszystko: “Niektórzy w Argentynie widzą secesję, jako odpowiedź na ekonomiczne zagrożenie“, w szczególności wskazując na nasz bogaty w zasoby naturalne region Patagonii… Następnie globalna oligarchia władzy wstawiła w końcu na stanowisko prezydenta swojego człowieka, kiedy Néstor Kirchner został prezydentem w maju 2003 roku. Kirchner pozostawił na stanowisku ministra finansów Lavagna i zaplanował kolejną rundę mega-swapów długu państwowego zaplanowanego na 42 lat w przyszłość (!). Zapłacił MFW pełną sumę, której żądali: 10 mld USD (w gotówce, w dolarach i bez żadnych potrąceń, czyli absolutnie najbardziej uprzywilejowany status wierzyciela!) nie otrzymując w zamian nic. Powiększył osłabienie wojskowe Argentyny, pogrążył edukację, media i kulturę i zakończył dzieło ustanawiając swoją żonę Cristinę swoją następczynią. Naturalnie z “doświadczenia argentyńskiego” zostało wyciągniętych wiele lekcji , które dziś są tak przydatne w kontaktach z tymi krnąbrnymi, biednymi Europejczykami. Zatem dekadę później…. kto chętny do tanga? Adrian Salbuchi Tłumaczenie: davidoski
Źródło: “Argentina tango lessons: Europe’s turn for financial danse macabre?” – RT.com
KOMENTARZ BIBUŁY: Jako “rozwiązanie” kryzysu argentyńskiego zadłużenia, dziennikarz New York Times Larry Rohter zaproponował rozpad terytorialny Argentyny, w szczególności wskazując na bogaty w zasoby naturalne region Patagonii… Na łamach wydawanego w USA tzw. amerykańskiego (czytaj: żydowskiego) wpływowego pisma Foreign Affairs, Radosław Sikorski pisał: “Polskę byłoby łatwiej reformować, gdyby porzuciła wyeksploatowane regiony, takie jak Śląsk.” Czyż nie widać tutaj jasno tej charakterystycznej korelacji działań syjonistycznych grup na całym świecie, usiłujących zdominować poszczególne kraje (a łatwiej się to robi poprzez ich parcelację), aby później zawłaszczyć je politycznie i gospodarczo? Pomagają im w tym odpowiednio opłacani służebni politycy i dziennikarze.
Rostowski wycofuje rządowe miliardy złotych z zagrożonych banków Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem, wesoła nowina W poniedziałek 19 grudnia 2011 r. Ministerstwo Finansów zamierza wykupić przed terminem bony skarbowe o wartości do 16,7 mld zł. Gazeta Wyborcza pochyla głowę nad roztropnością Rostowskiego, który w dobie kryzysu oddłuża Skarb Państwa. Powagi zapowiedziom dodaje informacja o odłożonych na rachunkach Ministra Finansów ok. 40 mld zł. Jednocześnie na koniec listopada 2011 r. deficyt budżetu państwa wynosi 21,6 mld zł przy planowanym 40,2 mld zł w całym 2011 r. Deficytowa jest praktycznie każda istotna część systemu finansów publicznych. Państwo wydaje więcej niż uzyskuje dochodów. Tymczasem Rostowski ma „drobne” przekraczające dwukrotnie faktycznie osiągany deficyt budżetowy. Co jest grane?
Cuda, cuda ogłaszają Ministerstwo Finansów informuje, że na koniec listopada 2011 r. dysponuje środkami walutowymi w kwocie 6,2 mld euro tj. 28,1 mld zł. Od dnia 31 grudnia 2010 r. przyrosły one aż o 4,6 mld euro (21,6 mld zł). Świstak pracowicie zawijał w sreberka, tylko, co i skąd? Najistotniejsze źródła walut dla Skarbu Państwa to: wpływy z emisji papierów skarbowych denominowanych w walutach obcych, wpływy z prywatyzacji od podmiotów zagranicznych oraz transfery z Unii Europejskiej. Od stycznia do listopada 2011 r. finansowanie zagraniczne deficytu budżetowego wyniosło 10 mld zł (zaledwie 41 % planu). Podobnie wpływy z prywatyzacji w tym samym okresie nie są oszałamiające - 12,2 mld zł (łącznie od inwestorów krajowych i zagranicznych). Ciekawie wygląda sytuacja w Budżecie Środków Europejskich. Do października 2011 r. wpłynęła z Brukseli równowartość 39 mld złotych, wydano zaś 41 mld zł (sprawozdanie operatywne tablica 18). Co znamienne w ustawie budżetowej deficyt Budżetu Środków Europejskich zaplanowano na 15,4 mld zł, a rzeczywisty deficyt sięgnął zaledwie 1,7 mld zł (11 % planu). Najwyraźniej poważnie zduszono planowane wydatki. Z wysokim prawdopodobieństwem za zwielokrotnienie środków walutowych w dyspozycji Ministra Finansów w 2011 r. odpowiada przede wszystkim nadzwyczajne ograniczenie zaplanowanych wydatków środków z Unii Europejskiej. Wykorzystanie środków dewizowych na wykup bonów skarbowych wymaga przewalutowania – wymiany na złotego. Ich sprzedaż na rynku może być formą interwencji walutowej, której spodziewają się spekulanci w grudniu 2011 r. Taka operacja to dwie pieczenie na jednym ogniu. Obniżenie złotowej części długu publicznego przez wykup bonów skarbowych oraz obniżenie złotowej równowartości denominowanego w walutach obcych długu publicznego na skutek chwilowego umocnienia złotego. Czy Rostowski musi uciekać się do wymiany dewizowych zaskórniaków?
I dary Panu, i dary Panu kosztowne złożyli W budżecie na 2011 r. po raz pierwszy pojawia się pozycja: zarządzanie płynnością sektora publicznego (Rozdział X Finansowanie deficytu budżetu państwa). Ni z gruszki, ni z pietruszki w rękach Ministra Finansów ma w 2011 r. znaleźć się aż 19,8 mld zł. Nadzwyczajność tej pozycji wyziera z projektu budżetu na 2012 r. Tym razem dzięki zarządzaniu płynnością nie tylko ma nie przybyć ani złotego, ale wręcz zarządzanie płynnością pochłonie 200 mln zł (Rozdział XI Finansowanie deficytu budżetu państwa). Zarządzanie płynnością to tylko przykrywka. Rostowski określił, że operacja ma polegać na przymusowym „pożyczeniu” Ministrowi Finansów środków z lokat bankowych od licznych instytucji państwowych. Dające podstawę do jej przeprowadzenia rozporządzenie weszło w życie z dniem 1 maja 2011 r., zaledwie 12 dni po publikacji w Dzienniku Ustaw. Natychmiast jeszcze w maju 2011 r. Rostowski zagarnął aż 14 mld zł. W czerwcu 2011 r. ściągnął dodatkowe 8,8 mld zł. Do końca listopada 2011 r. do rąk Rostowskiego łącznie trafiło 23,9 mld zł. Szczególną cechą tej operacji jest to, że pieniądze wycofano z banków komercyjnych i złożono w jednym jedynym banku – Banku Gospodarstwa Krajowego, który jest w pełni państwowy. Zwraca uwagę niezwykła dynamika akcji. Większość środków wycofano już w ciągu pierwszego miesiąca (maj), a akcja praktycznie zakończyła się w następnym miesiącu (czerwcu). Ubytek blisko 23 mld zł w dwa miesiące to poważne uszczuplenie taniej w obsłudze (relatywnie niewielka ilość rachunków o dużych saldach dysponentów państwowych) bazy depozytowej banków komercyjnych. Kryje się w tym drugie dno. Ma się rozumieć całkowicie „przypadkowo” Rada Polityki Pieniężnej od dnia 12 maja 2011 r. podwyższyła stopy procentowe o 0,25 %, z powtórką o kolejne 0,25 % już od 9 czerwca 2011 r. RPP pod silną presją zwiększyła stopy procentowe, aby zwiększyć skłonność do oszczędzania i zabezpieczyć płynność wydrenowanych przez Ministra Finansów banków komercyjnych. Ponadto decyzji RPP towarzyszyła obawa o skutki inflacyjne nagłego wzrostu podaży najbardziej płynnego pieniądza (transformacja lokat terminowych na depozyty bieżące ginące w czeluściach rządowych wydatków). Zaczyna się wojna o depozyty. Na śmierć i życie. Na ryzyko oszczędzających Polaków. Rząd wyżywi się sam dzięki ulokowaniu swoich środków we własnych bankach (NBP, BGK).
Przecież On wkrótce, przecież On wkrótce ludzi oswobodzi Zachomikowane wpływy dewizowe oraz wycofane z banków komercyjnych depozyty jednorazowo zwiększyły środki w dyspozycji Ministra Finansów o ponad 40 mld zł. Rostowski ma kasę na cuda w grudniu, gdy rząd drży o pozostanie z długiem publicznym poniżej progu ostrożnościowego. Cuda mogą mieć jednak negatywne konsekwencje. Zablokowanie wypłat z funduszy unijnych prowadzi do poważnego ryzyka naruszenia zasad określonych przy ich przyznawaniu i nawet do konieczności zwrotu środków. Ponadto grozi powstaniem zatorów płatniczych, utratą płynności i bankructwami zwłaszcza w budownictwie oraz pozostawieniem rozgrzebanych budów jak za Gierka. Z kolei wycofanie państwowych pieniędzy z banków komercyjnych uczula opinię publiczną, że w bankach dzieje się coś niedobrego. Co takiego siedzi w bilansach banków komercyjnych, że Rostowski w panice wycofał z nich 23 mld zł? Czy stanowiące własność zagranicznych bankierów banki komercyjne w Polsce są tylko dla idiotów? Odpowiedzi w kolejnych artykułach. Tomasz Urbaś
Korea - rakieta zamiast salwy pogrzebowej Byłbym ostrożny w otwieraniu szampana po śmierci, Kim Dzong Ila, przywódcy Korei Północnej. Nowy, młody, wykształcony, Kim Dzong Un, choć ma przed sobą wiele lat życia i zapewne nie ma najmniejszej ochoty na tarzanie się w popromiennym popiele, to jednak nie gwarantuje, że świat pozostanie spokojny. Po pierwsze, dlatego, że ma naród wychowany w nieustannej traumie wojny, pod drugie, dlatego, że ma politycznych dziadków wokół siebie, których kariery gwarantowała wieczna wojna a nie społeczny dobrobyt. Po trzecie w końcu, dlatego, że lepiej się rządzi reżimowymi instrumentami a nie demokratycznym chaosem. By przekonać świat, że nie ma, co popadać w euforię, jako salwę pogrzebową Korea Północna wystrzeliła ze swojego terytorium testową rakietę krótkiego zasięgu. Zbiegło się to z ogłoszeniem śmierci północnokoreańskiego przywódcy, Kim Dzong Ila. Agencyjne sformułowanie „zbiegło” brzmi zabawnie. Raczej rakietę odpalono celowo by dać wyraźny sygnał – „hola, hola u nas wszystko w porządku”. Północnokoreański porządek znamy zaś nazbyt dobrze. Sygnał ma odstraszyć wszelkiej maści demokratycznych „mieszaczy” by trzymali się z dala od kraju, w którym wszystko robi się na baczność a autorytet władzy wspiera się na jakże dobrze znanych nam Polakom mechanizmach. Agencja Reutera pisze, powołując się na niewymienionego z nazwiska przedstawiciela władz Korei Południowej, że ta próba rakietowa raczej nie miała związku ze śmiercią Kima. A skoro tak, to, po co na wiadomość o śmierci północnokoreańskiego przywódcy rząd Japonii polecił siłom zbrojnym „wzmożoną czujność" oraz przystąpił do konsultacji z Waszyngtonem i Seulem? Cudów nie ma powiedział opacznie pewien ksiądz… no właśnie. Cud przemiany Korei w gołąbka pokoju nie nastąpi jeszcze bardzo długo. Orwellsky
Czego nie wiesz o Korei Północnej? Pomimo faktu, że Korea Północna uchodzi za najbardziej odizolowane państwo świata, co jakiś czas możemy napotkać na garść informacji pochodzących z tego kraju. W związku ze śmiercią Ukochanego Przywódcy, która jak widzieliśmy na krążących po sieci nagraniach, doprowadziła do rozpaczy całe masy jego wiernych poddanych warto zebrać garść ciekawostek na temat tego specyficznego kraju.
Ideologia Korea Północna a właściwie Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna ma być zdaniem jego twórców krainą szczęśliwości o dobrobytu. To, że założeniom teoretycznym daleko do ich praktycznej realizacji wiemy z pojawiających się, co jakiś czas komunikatów medialnych. KRL-D to państwo komunistyczne – to wie każdy. Bardziej dokładni powiedzą, że w Korei Północnej panuje ideologia marksistowska lub marksizm-leninizm. Tak jednak nie jest.
Interesujący jest fakt, że publikacje autorstwa północnokoreańskich przywódców dostępne są w języku polskim, wszystkie w formacie.pdf umieściła na swojej oficjalnej witrynie ambasada KRL-D w Polsce.
Dżucze Okazuje się, że koreańscy komuniści wypracowali własną specyficzną ideologię zwaną „dżucze” (samodzielność). U jej podstaw leży zakorzenienie w tradycji koreańskiej, w związku, z czym odrzucane są wszelkie obce ideologie, które nie uwzględniają lokalnej specyfiki. Samodzielność objawia się zarówno w polityce poprzez nie uleganie zewnętrznym naciskom i wpływom, ekonomii poprzez odrzucanie pomocy zewnętrznej (powiązania gospodarcze prowadzą do uzależnienia politycznego), a także sferze militarnej gdzie dżucze polega na stworzeniu systemu obrony opartego na własnych siłach. O skutkach założeń tej ideologii dowiedzieć się można w licznych relacjach związanych z Koreą Północną. Szczególnie realizacja ostatniego z nich zaowocowała specyficzną doktryną.
Songun Czyli „najpierw wojsko” - wypracowana na terenie Korei doktryna oznacza w zasadzie podporządkowanie wszystkich poprzednich sfer życia interesom armii. W praktyce w wyniku serii klęsk, jakie dotknęły państwo na początku lat 90-tych zyskała quasi-oficjalny status obowiązującej ideologii. Oznacza to, że po cichu Korea Północna przekształciła się z państwa komunistycznego w wojskową dyktaturę.
Rasizm Twierdzenie, że mająca swoje korzenie w komunizmie dyktatura będzie jak najdalsza od jakichkolwiek teorii rasistowskich okazuje się być nieprawdziwe. Podobne teorie są przez władze w Phenianie wciąż umiejętnie podsycane. Jak zauważył w wywiadzie dla portalu Rebelya rosyjski ekspert Andriej Łańkow w Korei Północnej obowiązuje specyficzna doktryna mówiąca o „wyższości rasy koreańskiej”, która na Północy nie została skalana przez „długonosych, białych Amerykanów”. Szerzej na ten temat można przeczytać w wydanej w 2010 roku książce B. R. Myersa The Cleanest Race: How North Koreans See Themselves and Why It Matters („Najczystsza rasa: jak widzą siebie Północni Koreańczycy i dlaczego ma to znaczenie”). Koreański rasizm jest specyficzny, wiąże się szczególnie z osobą lidera, silnego przywódcy, który pozwala niewinnej rasie, za jaką się uważają zachować swoje niezwykle cnoty.
Trzecia wojna światowa W zeszłym roku doszło do poważnego konfliktu granicznego między Koreą Północną a Południową. W wyniku ataku ze strony Północy zatopiony został południowokoreański statek. Wkrótce internauci skojarzyli, że dzień ataku pokrywał się z datą wybuchu III Wojny Światowej według przepowiedni Baby Vangi (licząc czas wg kalendarza juliańskiego). Kilka dni później konflikt został jednak załagodzony a wojna wciąż nie wybuchła.
Choinka Rok temu rząd Korei Południowej postanowił rozpocząć wojnę psychologiczną używając... choinki. W pobliżu linii demarkacyjnej dzielącej półwysep na dwie części postawiono liczącą 100 stóp stalową, pokrytą kolorowymi światełkami i z daleka przypominającą choinkę wieżę. Znajdowała się ona na wzgórzu mniej więcej trzy kilometry od granicy i jest doskonale widoczna przez osoby znajdujące się po drugiej stronie. Chociaż północni Koreańczycy straszyli odwetem, rząd w Seulu postawił na swoim."Choinka" ma stanąć również w tym roku, będzie świecić od 23 grudnia do 6 stycznia. Na koniec wątek humorystyczny związany ze zmarłym przywódcą Korei Północnej. Specyficzny styl, Kim Dzong Ila został dostrzeżony przez internautów, z których jeden założył bloga, „kim jong-il looking at things”. Na blogu tym Ukochany Przywódca z uznaniem spogląda na owoce pracy swoich poddanych. Mamy, więc zdjęcia przedstawiające, Kim Dzong Ila patrzącego na krowy, na kukurydzę, maszyny, ogórki, pomarańcze. Prezentuje przy tym unikalny styl charakteryzujący wszystkich północnokoreańskich oficjeli, wśród których szczególne miejsce zajmuje kurtka, której barwa przez jednego z blogerów określana, jako „dym z Czarnobyla” zdobyła uznanie wielu amatorów oryginalnego stylu. Orwellsky
Pierwsze refleksje po obejrzeniu idącego na wojnę towarzysza Wolskiego... Obejrzałem dziś, sławny już film Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna pt.: "Towarzysz generał idzie na wojnę"... Moim zdaniem film ten winni obejrzeć (wraz z wcześniejszym: "Towarzysz Generał") wszyscy Polacy, niezależnie od poglądów i stosunku do osoby generała Wolskiego vel. W. Jaruzelskiego a w szczególności każdy uczeń szkoły średniej... Może kiedyś, kiedy Polska będzie naprawdę wolna, suwerenna i demokratyczna, tak się stanie... Jestem pełny szacunku dla twórców filmu, niemniej mam do nich żal... odarli mnie z resztek złudzeń i już ostatecznie zabrali mi moją patriotyczną, młodzieńczą i idealistyczną przeszłość lat 80-tych i 90-tych XX wieku... Czuję się tak, jakbym dostał siarczysty cios w szczękę, został oszukany i poniżony przez najbliższego przyjaciela lub zdradzony przez ukochaną partnerkę... Autorzy dla mnie dziś stali się dostarczycielami "anonimowej koperty", którą zostawili mi pod drzwiami domu abym mógł znaleźć w niej fotografie "zdrady", zdrady przeczuwanej od dawna, która była niemal pewnością, ale odsuwaną gdzieś w zakamarki duszy... Wolę jednak prawdę od fałszu i zakłamania a mój żal, złość, gorycz i gniew zamienione w smutek mogę tylko kierować wobec zdrajców i oszustów... Mogę też podzielić się z Wami moimi pierwszymi refleksjami, które niedługo postaram się przedstawić w bardziej syntetyczny sposób... Myśl pierwsza... Polska od 1943 roku, czyli od zamachu na generała W. Sikorskiego oraz po konferencjach w Teheranie, Jałcie i Poczdamie aż do dzisiaj nie była i nie jest ani wolna, ani niepodległa, ani suwerenna. Fakt celowej jej degradacji i niszczenia narodu polskiego wydaje się najbardziej widoczny właśnie od 4 lipca 1943 do marca 1968 i od 1976 roku (powstanie KOR) do dzisiaj... Myśl druga (nie nowatorska, ale warto to przypominać zawsze)... W okresie PRL wszystkie decyzje kadrowe oraz dotyczące polityki wewnętrznej w Polsce podejmowane były w ZSRR. Generał Wolski - co można zobaczyć w filmie - wyrażał uniżoną wdzięczność Leonidowi Iljiczowi Breżniewowi za to, że dostąpił zaszczytu zostania I Sekretarzem KC PZPR a gdy chciał zrezygnować z funkcji premiera to towarzysze sowieccy stanowczo nakazali mu pełnić ją dalej... Oczywiście łatwo z tego wywnioskować, że również "polski okrąglak" w 1989 roku nie byłby możliwy bez zgody władz sowieckich... Myśl trzecia... W 1981 roku sowieci w żadnym razie nie mieli zamiaru interweniować w Polsce. Skłonni byli nawet do akceptacji przejęcia władzy przez "Solidarność", co zapewne było o tyle łatwiejsze, że po Prowokacji Marcowej (a i wcześniej oczywiście) "wierchuszka" i doradcy Solidarności byli zinwigilowani zarówno przez UB-ecję jak i sowiecka informacje wojskową... Sowieci po prostu bali się wejść do Polski oraz byli osłabieni wojną w Afganistanie i reakcją na tę wojnę USA (embargo). Zdawali sobie sprawę, że - jak to, w odniesieniu do 1968 roku, ujął jeden z towarzyszy - "Polacy to nie Szwejki" a do Solidarności należy 10 milionów Polaków. Niebagatelną przeszkodą była też możliwość pogłębienia embarga na dostawy zboża i technologii z USA i Europy oraz wstrzymania przez Zachód importu rosyjskich: ropy i gazu... Myśl czwarta... W filmie dowiadujemy się, że generał Wolski planował Stan Wojenny już w sierpniu 1980 roku a jedynym obszarem wątpliwości nie było czy, ale kiedy zaatakować naród polski. Koszmarem Wolskiego była też cały czas obawa związana z reakcją Solidarności i Polaków na Stan Wojenny oraz osoba papieża Jana Pawła II... Sądzę, że Wolski wprowadzając Stan Wojenny przypuszczalnie dobrze wiedział, że "władze i marksistowscy doradcy Solidarności" są niejako po jego stronie, co powoli - np. po słowach B. Geremka - staje się chyba dla wszystkich oczywistością. Może - w związku z tym, że jakoś JPII nie udało się pozyskać do współpracy a zawsze oddawał najwyższą cześć Matce Boskiej - należy jeszcze raz dogłębnie zanalizować możliwe i hipotetyczne "źródła" powstania pomysłu zamordowania naszego Papieża oraz środowiska, które zamach akceptowały? Myśl piąta... Nigdy w historii nie zdarzyło się, aby Polak posyłał polskie wojsko na Polaków. Sowieci byli szczęśliwi, że Wolskiemu udało się spacyfikować polski naród jego "własnymi rękoma". Jeżeli więc Wolski był Polakiem jest najgorszym zdrajcą Ojczyzny, natomiast, jeżeli obywatelem sowieckim, to jest i był od początku naszym wrogiem... Jak zatem można ocenić i za kogo uważać ludzi zasiadających z wrogiem lub zdrajcą do "okrąglaka"? Moim zdaniem - jeżeli byli Polakami - są też prawdopodobnie zdrajcami, a jeżeli nimi nie byli i realizowali przy "stoliczku" obce nam interesy, to są prawdopodobnie li tylko wrogami Polski, polskości i narodu polskiego... Myśli napływa więcej... Nieraz nawet przerażają swoją treścią, ale zawsze - wobec faktu ukrywania przeszłości - można myśleć, mieć wątpliwości, zadawać pytania i zastanawiać się stawiając przeróżne tezy i hipotezy. Mam nadzieje, że kiedyś będzie można naszą niedawną historię poznać a hipotezy zweryfikować: odrzucając je, jako fałszywe, lub przyjmując, jako prawdziwe... Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad...
http://krzysztofjaw.blogspot.com/
LUDZIE NAJBARDZIEJ ZBRUKANI W SŁUŻBIE OBCYCH Dzisiejszy dzień mija pod znakiem zapowiedzi odebrania Antoniemu Macierewiczowi immunitetu poselskiego, celem postawienia mu zarzutów w związku z jego działaniami, jako likwidatora WSI. Sprawa jest niezwykle ciekawa, bo pokazuje de facto, w jakim kraju żyjemy oraz kto tym naszym krajem rządzi. Dlaczego te działania obecnych władz są swoistym papierkiem lakmusowym ich intencji? Czym były Wojskowe Służby Informacyjne wie każdy, kto jest choćby średnio zorientowany w rzeczywistości, a także posiada wiedzę o historii Polski po 1945 roku. WSI to był twór, a raczej nowotwór czysto sowiecki, mający pełnić funkcję peryskopu Moskwy na terytorium Rzeczypospolitej. Służby te, co pokazuje ostatnio wydana książka Sławomira Cenckiewicza pod wymownym tytułem „Długie ramię Moskwy”, były strukturą w dużej mierze nieudolną, zdegenerowaną wieloletnią współpracą z wywiadem radzieckim i rosyjskim, a żołnierze tych służb często byli ludźmi wprost oddanymi interesom naszego wschodniego sąsiada, pozostali musieli żyć w swego rodzaju schizofrenii. WSI nigdy nie doczekały się choćby płytkiej weryfikacji kadr wojskowych, jaką zrobił UOP. Funkcjonariusze tych służb byli niemal w 100% transparentni dla rosyjskiego wywiadu, a ich działania nie stanowiły dla niego żadnej tajemnicy. Toteż, kiedy czytam w dzisiejszych notkach i komentarzach słowa o zniszczeniu polskiego wywiadu i kontrwywiadu przez ministra Macierewicza, uczynienia naszego kraju bezbronnym na działania obcych państw, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że piszą to ludzie, albo o ilorazie inteligencji nieprzekraczającym możliwości intelektualnych kury, albo celowo dezinformujący. Jak bowiem można dzisiaj z pełną powagą twierdzić, że struktury podległe przez kilkadziesiąt lat Sowietom, zinwigilowane przez nich do granic możliwości, mogą stanowić jakąkolwiek wartość dodaną dla niepodległego państwa polskiego? Czy można służyć dwóm panom jednocześnie w interesie obydwu? By przekonać się o szkodliwości tych służb wystarczy prześledzić kariery, co poniektórych panów, sprawdzić, gdzie się kształcili, z kim utrzymywali kontakty oraz jakie ścieżki życiowe przemierzyli, by zdać sobie sprawę, że WSI w takiej formie, w jakiej były do 2006 roku stanowiły zagrożenie dla naszego państwa. Z ta diagnozą zgodzili się przecież nie tylko posłowie PiS, ale też PO głosując gremialnie za ich likwidacją (375 posłów podniosło rękę na tak, oprócz Bronisława Komorowskiego). Po przegłosowaniu ustawy przez parlament Antoni Macierewicz został wyznaczony na likwidatora WSI, a efektem prac był wydany w lutym 2007 roku raport, gdzie opisywano miedzy innymi działania o charakterze przestępczym żołnierzy WSI, jak choćby handel bronią, czy udział w mafii paliwowej. Po wygranych przez PO wyborach w 2007 roku błyskawicznie wszczęto postępowanie, mające wykazać rzekome przekroczenie uprawnień likwidatora WSI i postawienie mu zarzutów. Przez pięć lat nie udało się zebrać wystarczających dowodów, by postawić Antoniemu Macierewiczowi zarzuty, ale stało się to właśnie teraz, kiedy poseł PiS ujawnił, iż przed drugą rocznicą tragedii smoleńskiej przedstawi całościowy raport z prac Zespołu Parlamentarnego, któremu szefuje. Raport ma zawierać przede wszystkim analizę techniczną, którą wykonują zespoły eksperckie w Polsce i za granicą, a wyniki ich prac są ze sobą kompatybilne, co stanowi dowód nie do podważenia. Co ciekawe, Macierewicz ujawnił na portalu rebelya, iż służby rosyjskie uaktywniły się po opublikowaniu prac profesora Biniendy i Nowaczyka, a ich działania zmierzają do wymuszenia na ekspertach z USA zaniechania pomysłu umiędzynarodowienia sprawy smoleńskiej podczas planowanej międzynarodowej konferencji w Pasadenie. Minister podkreślił, iż te działania są na tyle poważne, że każdy szanujący swe życie człowiek musi się zastanowić, czy nadal się angażować. Można, zatem przyjąć, iż ten nagły i błyskawiczny tryb działania, który ma na celu odebranie Antoniemu Macierewiczowi immunitetu i postawienie go przed sądem, za to, że realizował ustawę parlamentu polskiego, ma służyć wyłącznie zastraszeniu, storpedowaniu prac Zespołu Parlamentarnego. Jak mówi ludowe przysłowie: „na złodzieju czapka gore”. Sam minister Macierewicz tak komentował dzisiejsze informacje:
"Musi dziwić, że po pięciu czy sześciu latach w sytuacji, w której wypowiedział się w tej kwestii Trybunał Konstytucyjny, kiedy moje działanie było podejmowane w oparciu o ustawę, formułuje się zarzut ujawniania tajemnicy. To wygląda dosyć absurdalnie”. Niestety żyjemy w czasach absurdu, a jego opary wdychamy codziennie. Akcja skierowana przeciwko Macierewiczowi nosi wszelkie znamiona zemsty politycznej, za to, że ujawnił skandaliczne działania ze strony polskich władz przed i po 10 kwietnia 2010, które przywodzą na myśl jedynie dwa wytłumaczenia: albo skrajna niekompetencja, albo zdrada interesów państwa polskiego. Na koniec pozwolę sobie zacytować słowa Józefa Piłsudskiego, które dedykuję wszystkim prześmiewcom, przeszłym i przyszłym oprawcom Antoniego Macierewicza:
„Ludzie, najbardziej zbrukani w służbie dla obcych, nie mogą znieść tej prawdy, nie mogą spokojnie nad tym przejść do porządku dziennego, że na wyżyny w Polsce został wyniesiony człowiek, który dumnie głowę nosi, człowiek, na którego czci skazy nie ma, który ma za sobą prace tak trudne, jak może nikt z Polaków. Zepsucie nie znosi cnoty. Człowiek głęboko upokorzony nie znosi dumy”.
http://niezalezna.pl/20604-atak-na-antoniego-macierewicza
http://www.naszdziennik.pl/dodatek/wsi/raport.pdf
http://rebelya.pl/post/487/macierewicz-polskie-wadze-ukryy-jednoznaczne-do
Martynka
EU ZACZYNA DYKTATURĘ POD PRZYKRYWKĄ NOWEGO CIAŁA - ESM, czyli mechanizmu EUROPEJSKIEJ FINANSOWEJ STABILIZACJI Przy użyciu narzędzia „finansowej stabilizacji”, jako usprawiedliwienia, EU cichcem chce narzucić państwom eurozony mechanizm stałego dofinansowywania olbrzymich kwot. Najdalej do lipca 2012, kiedy to 90 % państw eurozony ratyfikuje podtykany im „traktat zadłużenia” planowane jest stworzenie kolejnego, niewybieralnego i niepodlegającego kontroli ciała zwanego ESM, czyli European Stability Mechanism, czyli jednym słowem - stworzenie dyktatury tejże instytucji nad eurozoną. Założycielski kapitał tego nowego ciała, na które państwa eurozony mają się bezzwrotnie zrzucić ma wynosić od 700 miliardów euro - do 1 tryliona euro. Jeden trylion to 1 + osiemnaście zer. Ale kwota ta w każdej chwili może zostać powiększona przez zarząd ESM – ciała, które będzie kompletnie poza i ponad prawami i rządami państw tworzących EU.
„Członkowie ESM nieodwołalnie i bezwarunkowo zobowiązują się do wniesienia zaaprobowanej składki” - tak brzmi szkic traktatu.- „Będą punktualnie wpłacać przewidziane kwoty, zgodnie z zasadami ustalonymi w Traktacie.” Gdyby wstępny trylion euro okazał się niewystarczający – a biorąc pod uwagę zadłużone rządy Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Irlandii i innych krajów – z całą pewnością okaże się on niewystarczający – zarząd ESM po prostu zażąda więcej. A państwa bez szemrania muszą zażądane kwoty wpłacić i to w ciągu 7 dni. Nowe ciało EU będzie miało nie tylko prawo do pobierania dowolnych składek od członków eurozony. Będzie miało również prawo do sprzedawania długów.
„ESM będzie uprawnione do zdobywania funduszy poprzez wydawanie papierów dłużnych”. Tak, więc, jeśli rządy danych państw zbankrutują, ESM może wydrukować na ich nazwisko papier dłużny. ESM ma przejąć władzę w lipcu 2012, jak tylko 90% państw członkowskich ratyfikuje „traktat dłużny”. Zastąpi tym samym takie „tymczasowe” ciała jak European Financial Stability Facility oraz European Financial Stabilization Mechanism. Oba te ciała przedstawiano przez lata, jako „tymczasowe” i istniejące tylko celem ułatwienia finansowania podczas kryzysu. A teraz wygląda na to, ze jednak wprowadzi się je na stałe. ESM ma mieć kwaterę główną w Luksemburgu, zaś zarządzana będzie przez niewybieralną i nikomu się nietłumaczącą ze swych decyzji radę „szefów”. I co ciekawe, majątek, fundusze czy masa upadłościowa ESM „będzie nietykalna wobec wszelkich form śledztwa, rekwizycji, konfiskaty, wywłaszczenia, czy jakiejkolwiek innej formie przejęcia, zajęcia majątku z powodu zadłużenia, czy zaboru mienia poprzez działania ciał wykonawczych, sądowniczych, administracyjnych czy legislacyjnych.” I to bez względu na to, gdzie się będą znajdować, czy w czyich rękach. Owa szajka będzie kooperować ściśle z International Monetary Fund. Natomiast parlamenty poszczególnych państw czy wyborcy nie muszą być konsultowani. Kiedy rząd będzie dofinansowywany przez nowe ciało - ESM, IMF oraz European Central Bank razem stworzą zbiór bezwzględnych warunków, których będzie musiał przestrzegać? Będzie to wymagało sporych „makro-ekonomicznych dostosowań”. Tak, więc narodowe budżety poszczególnych państw będą w rękach niewybieralnej międzynarodowej szajki. Przestaną być respektowane wszelka suwerenność czy demokracja. Jest to coś w rodzaju totalitarnego paktu nowej IV Rzeszy, jeśli owa ESM ma być totalnie ponad prawem, a jednocześnie zarządzać miliardami euro. Idea EU została sprzedana, jako stowarzyszenie wolnego handlu. Później stało się zoną euro. Teraz zaś chce zostać imperium, które prawem kaduka będzie ściągać nielimitowaną daninę z podległych państw. Ekonomiści zauważają, że kryzys ekonomiczny EU został spowodowany głównie przez centralizację i centralny bank. A teraz, zamiast zdecentralizować gospodarkę, EU na siłę wmusza Europie dyktaturę eurokratów. Najpierw poprzez wmuszanie konstytucji, a kiedy to nie przeszło, poprzez Traktat Lizboński.. Zaś ESM to następny krok do eurototalitaryzmu Sigma
Rosjanie biednieją. Biurokracja rośnie Tylko utrzymanie się wysokich cen ropy zagwarantuje Rosji wykonanie budżetu w przyszłym roku. Rosjanie obawiają się, że przyjdzie im mocno zaciskać pasa. Za to rządowi łapówkarze mają się dobrze i napychają swoje kieszenie. Oceny ośrodków analitycznych takich jak Goldman Sachs uspokoiły nieco Kreml, przerażony prognozami spadku ceny ropy w 2012 roku. Gdyby prognozy te się spełniły, rosyjski budżet w roku wyborów prezydenckich mógłby ulec załamaniu. Jest on tak skonstruowany, że zakłada, iż cena baryłki ropy Urals będzie wynosić 100 dolarów. Zdaniem ekspertów Goldman Sachs, cena rosyjskiej ropy może nie tylko pozostać na przewidywanym poziomie, ale wzrosnąć nawet o 15 procent. Według nich, będzie to efekt utrzymującego się napięcia wokół Iranu. Groźba sankcji „naftowych”, które może nałożyć na ten kraj Unia Europejska, sprawiła, że cena baryłki ropy, jeżeli sankcje na Iran istotnie zostaną nałożone, podskoczy do 200 dolarów! Takie prognozy to miód na zbolałe serce kremlowskich ekonomistów, usiłujących znaleźć środki na realizację przynajmniej części przedwyborczych obietnic, a także na wywiązanie się z szeregu zobowiązań międzynarodowych. W 2012 roku we Władywostoku odbędzie się np. szczyt państw grupy Współpracy Gospodarczej Azji i Strefy Oceanu Spokojnego. Putin chciałby, by ów szczyt stał się wizytówką „potęgi” rosyjskiego Dalekiego Wschodu. We Władywostoku są, więc realizowane inwestycje, które można porównywać z budową egipskich piramid. Jedną z nich jest wiszący most nad zatoką, wokół której leży miasto, spinający oba jej brzegi. We Władywostoku jest przebudowywana cała infrastruktura komunikacyjna: lotnisko i drogi, a także magistrala Władywostok-Chabarowsk o długości tysiąca kilometrów. Koszt całego przedsięwzięcia, finansowanego z budżetu państwa, nie jest podawany. Wiadomo tylko, że modernizacja trasy Władywostok-Chabarowsk będzie kosztować 9,7 mld rubli! Te wydatki i tak będą niewielkie w porównaniu z innymi, które pociągną inne prestiżowe inwestycje. Budowa jednego tylko odcinka magistrali Moskwa-Sankt Petersburg o długości 43 km, będzie kosztowała rosyjski budżet 50 mld rubli! Jeszcze większe kwoty idą na tworzenie infrastruktury dla przyszłej olimpiady zimowej w Soczi. Tylko na wybudowanie odcinka dublującego aleję Kurortową o długości 16 km budżet wyda aż 100 mld rubli! By go stworzyć, trzeba, bowiem zbudować dziewięć tuneli i 13 mostów. Zaciskający pasa Rosjanie są tymi wydatkami rozwścieczeni – i to z kilku powodów. Podejrzewają, że znaczna część budżetowych środków przeznaczonych na budowę dróg jest najzwyczajniej rozkradana i trafia do kieszeni różnych czynowników. Według oficjalnych danych przedstawionych przez Sergiusza Stiepaszyna, przewodniczącego Izby Rozliczeniowej, koszt budowy dróg w Rosji wynosi 2,6 raza więcej niż w Europie, trzy razy więcej niż w USA i siedem razy więcej niż w Chinach! Dla Rosjan dane te są przerażające, tym bardziej, że od 2000 roku państwo ogranicza wydatki na budowę dróg, koncentrując się tylko na niektórych odcinkach. Realnie rzecz biorąc, finansowanie budowy dróg zmniejszyło się trzyipółkrotnie, podczas gdy koszty ich realizacji wzrosły pięciokrotnie. W rezultacie obwodowych i lokalnych dróg nikt nie remontuje, co dodatkowo wpływa negatywnie na nastroje społeczne. Gdy urzędnicy napychają sobie kieszenie budżetowymi pieniędzmi, Rosjanie najzwyczajniej biednieją. I to nie tylko ci najubożsi, którzy zawsze mieli trudności, że związaniem końca z końcem, ale także przedstawiciele klasy średniej. Widać to zwłaszcza w przedłużającym się kryzysie w budownictwie mieszkaniowym. Z roku na rok w Rosji oddaje się coraz mniej mieszkań. W 2010 roku do eksploatacji oddano 58 milionów metrów kwadratowych powierzchni mieszkaniowej, a w 2011 roku – 38 mln metrów kwadratowych. Rosjanie nie mają najzwyczajniej pieniędzy na nowe mieszkanie. Nie ma mowy, żeby w najbliższych latach budownictwo osiągnęło poziom z 2007 roku, czyli sprzed kryzysu finansowego. W zbliżającym się 2012 roku spodziewać się należy dalszego pogorszenia nastrojów społecznych, zwłaszcza w dużych aglomeracjach miejskich, takich jak Moskwa czy Sankt Petersburg. Władze przystąpiły, bowiem do porządkowania sytuacji w gospodarce mieszkaniowo – komunalnej, chcąc uwolnić budżet od ogromnych dopłat na jego utrzymanie. Wiążę się to jednak z przerzuceniem kosztów utrzymania mieszkań na barki Rosjan, na co ci nie mają ochoty. Zapowiedź tego kroku, zdaniem analityków, była główną przyczyną słabych wyników Jednej Rosji w miastach. Ich mieszkańcy obawiają się, że wzrost różnych taryf będzie tak duży, że najzwyczajniej nie będą w stanie płacić za swe mieszkania. Nikt nie wierzył, że wzrost opłat – jak prognozował wicepremier Dymitr Kozak – nie przekroczy 6 procent. Realna rzeczywistość potwierdziła te przewidywania. Jako pierwsi przekonali się o tym mieszkańcy Moskwy. Tylko opłata za utrzymanie i remont domów mieszkalnych wzrośnie o 25 procent! Od 6 do 15 proc., w zależności od dzielnicy, podniesione zostaną opłaty za energię elektryczną, gaz, ogrzewanie i wodę. W ślady Moskwy pójdą szybko inne miasta i ośrodki. Rosjanom będzie się żyło coraz ciężej.
Marek A. Koprowski
Nie ruszajcie naszych rezerw! Mija dziesiąty dzień od szczytu w Brukseli. Polskie władze powinny ogłosić, czy i ile pieniędzy przekażą na ratowanie euro. Mimo że operacja ta łamie żelazne zasady korzystania z rezerw Narodowego Banku Polskiego, to eurofanatycy gotowi są na wszystko, aby ją przeprowadzić.Prorządowe media prowadzą kampanię propagandową na rzecz przekazania nietykalnych dotychczas rezerw NBP do MFW na ratowanie strefy euro. Tymczasem ocena wiarygodności strefy stale się pogarsza. Moody’s obniżył wiarygodność kredytową Belgii od razu o dwa poziomy. Bardzo groźnie zabrzmiało też ostrzeżenie agencji Fitch o możliwości obniżenia wiarygodności kilku krajów, w tym Włoch i Hiszpanii. Fitch uzasadnił je tym, że po ostatnim szczycie UE „kompleksowe rozwiązanie kryzysu strefy euro jest technicznie i politycznie poza zasięgiem”.Nasi eurofanatycy przekonują, że powinniśmy w ramach solidarności zrzucić się na ratowanie bogaczy ze strefy euro. Tymczasem:
- Rezerwy NBP mają służyć stabilizacji kursu naszej waluty, a nie ratowaniu obcych.
- Banki centralne nie mogą wspierać finansowo rządów, bo może to być katastrofalne dla finansów i gospodarki.
- Zapewnienie, że odzyskamy pieniądze za 3–4 lata, jest absurdalne, bo mogą one nam być potrzebne już w przyszłym roku.
- Rezerwy walutowe gromadzone są po to, aby przetrwać najcięższe chwile. Teraz, kiedy fala kryzysu zbliża się do Polski, rząd chce oddać ostatnią naszą deskę ratunku innym.
- Proponowana operacja jest „szwindlem”, bo przywódcy europejscy chcą dobrać się do kasy banków centralnych, (czego nie wolno im robić) tylnymi drzwiami, czyli za pośrednictwem MFW.
- Operacja ratunkowa nie uzdrowi sytuacji, bo zebrana kwota to kropla w morzu potrzeb.
- Zastrzyk spowoduje, że Włochy powiększą swoje i tak monstrualne zadłużenie.
- Dzięki naszym pieniądzom południe Europy będzie mogło jeszcze chwilę pożyć ponad stan. Wzrosną roszczenia związków zawodowych, protesty społeczne i oczekiwania podwyżek.
- Włosi mogliby sami wykupić dług swojego rządu. Średni dochód gospodarstwa domowego w Italii wynosi równowartość 2 mln zł rocznie.
- Złamanie świętej zasady nienaruszalności rezerw sprowokuje spekulantów do ataków na złotówkę.
Tadeusz Święchowicz
Białoruskie KGB na serwerach NASK Nie ma końca kontrowersji wokół Naukowej Akademickiej Sieci Komputerowej. Od przeszło dwóch tygodni "Gazeta Polska Codziennie" i portal Niezalezna.pl piszą o tym, że NASK wydzierżawił Agorze najważniejsze polskie domeny: poland.pl i polska.pl. Teraz „Codzienna” ustaliła, że podległy Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego instytut udostępnia swoje serwery odpowiedzialnym za dławienie opozycji białoruskim służbom specjalnym. Z serweru NASK korzysta m.in białoruskie KGB. Jak ustaliła „Codzienna”, serwer NASK
jest jednym z kilku używanych przez białoruskie Centrum Operacyjno-Analityczne (COA). COA to powołana w zeszłym roku przez reżim prezydenta Aleksandra Łukaszenki służba specjalna, której zadaniem jest m.in. „walka z ekstremizmem w sieci”. Ma np. pełen wgląd w internetowe bazy klientów operatorów telekomunikacyjnych, w tym sieci komórkowych. Może też kontrolować maile i strony, na które trafiają. COA podobnie jak NASK jest też jedynym administratorem narodowej domeny Białorusi (.by). Serwer obsługuje prywatne domeny, ale także np. strony mińskich organów administracji i białoruskie KGB. Co ciekawe, z tego samego serwera co białoruskie KGB korzysta też m.in. polska policja. Jedna z obsługiwanych za jego pomocą domen odsyła do strony poświęconej systemowi SIRENE (sirene.gov.pl). To system gromadzenia danych na temat obserwowanych w strefie Schengen podejrzanych lub ściganych osób oraz przedmiotów (aut, broni, dokumentów). Prócz tego w wykazie obsługiwanych przez serwer domen są m.in. strona obsługująca Urzędy Miast i Gmin (umig.gov.pl) oraz Uniwersytet Warszawski (wz.uw.edu.pl). [zobacz pozycję:Domains using this as name server (52 items)]
Zaskoczenia całą sprawą nie ukrywa dr Andrzej Bartosiewicz, były kierownik Działu Domen w NASK i wieloletni szef skupiającej narodowe rejestry domen organizacji CENTR. To on, jako pierwszy ujawnił informację o tajemniczym serwerze. W rozmowie z „Codzienną” mówi: – To jest kwestia etyczno-moralna. Białorusini kontrolują internet. Nikt prócz NASK nie udostępnia im swoich serwerów. Dr Bartosiewicz zwraca też uwagę, że choć raczej nie ma zagrożenia przechwycenia polskich treści, to białoruskie służby kontrolują swoich internautów również przy pomocy polskiego serwera. Obecny dyrektor NASK, płk Michał Chrzanowski, były Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego ABW, w przesłanym do nas oświadczeniu napisał:
"Działanie polskiego serwera w NASK, jako secondary dla białoruskiej domeny.by oznacza, że nawet jeśli inne serwery nazw dla domeny .by przestałyby działać, np. w wyniku odcięcia serwera podstawowego przez reżim Łukaszenki - użytkownicy Internetu na Białorusi mogliby przez jakiś czas korzystać z serwisu DNS, który jest podstawowym protokołem przy korzystaniu z Internetu. Autorytarny reżim bez Internetu sobie poradzi. Zabranie społeczeństwu białoruskiemu chociażby 5 minut dostępu do prawdy jest ciosem w plecy zadanym tym, którzy walczą o prawo do niezależnej informacji i wolność słowa na Białorusi". Jednocześnie rzecznik NASK, Radosław Musiał pomimo kilku próśb nie odpowiedział na nasze pytania, czy i w jakim zakresie instytut współpracuje ze specsłużbami reżimu. - Stanowisko NASK jest niezrozumiałe – uważa dr Bartosiewicz. Domeny „.by” są kontrolowane przez reżim Łukaszenki, więc nie ma powodów, aby reżim odcinał kogokolwiek od domeny. - Innymi słowy – dodaje - utrzymanie polskiego serwera nie ma uzasadnienia w zakresie zapewnienia „ciągłości” działania Internetu na Białorusi. Sprawa serwera to kolejny w ostatnich miesiącach zgrzyt w polskich kontaktach z białoruską opozycją. W ubiegłym miesiącu reżim skazał na 4,5 roku łagru opozycjonistę Alesia Bielackiego. Bielacki został zatrzymany po przekazaniu służbom białoruskim przez Polskę i Litwę danych o jego kontach w tych krajach. Z kolei 12 grudnia br. Straż Graniczna zatrzymała na lotnisku Okęcie innego białoruskiego opozycjonistę, Alesia Michalewicza. Po kilku godzinach polski MSZ przeprosił go i kupił bilet do Londynu. W tym samym dniu Radosław Sikorski wręczył nagrodę żonie skazanego na łagier Bielackiego.
Wojciech Mucha
20 grudnia 2011"Spisane będą czyny i rozmowy"- twierdził poeta Czesław Miłosz, pochowany - nie wiedzieć, czemu, w Krypcie Zasłużonych na Skałce, obok takich wielkich Polaków jak: Karol Szymanowski, Teofil Lenartowicz, Wincenty Pol, Jacek Malczewski, Ludwik Solski, Józef Ignacy Kraszewski, Henryk Siemiradzki, Jan Długosz, Stanisław Wyspiański, Tadeusz Bananchiewicz czy Adam Asnyk.. W Prywatnych obowiązkach twierdził, że: „Polak musi być świnią, ponieważ się Polakiem urodził” (???). Tylko, dlatego, że się Polakiem urodził? Czy świnia nie może być innej narodowości? Ciekaweeeeee… Tylko Polak? W rozmowie ze Zbigniewem Herbertem, w 1968 roku, twierdził, że Polską trzeba przyłączyć do ZSRR(???) Podobnie jak komunista, syn pani marszałek Nowickiej z Ruchu Palikota, twierdzi, że Polacy pomordowani przez NKWD w Katyniu – to” darmozjady”.(!!!!) Polacy dla poety Miłosza, to „ szczuropolacy”, Matka Boża, to „pogańska Bogini”, a przed wojną tworzył komunistyczną grupę pisarzy i poetów ”Żagary”, między innym w tej grupie był pan Jerzy Putrament, agent NKWD. I taki człowiek, który na świecie twierdził, że jest Litwinem pochowany został na Cmentarzu Wielkich Polaków.. Kompletny nonsens! Ale „spisane będą czyny i rozmowy”- to na pewno prawda, bo my wszyscy - piszący i myślący, czy tego chcemy, czy też nie - zajmujemy się spisywaniem tych wszystkich czynów i rozmów. Ja to robię już od pięciu laty codziennie, dokładnie 26 grudnia minie pełnych pięć lat.. Ile to rozmów i czynów, ludzi likwidujących państwo polskie- spisałem przez te pięć lat? 1800 felietonów w ciągu pięciu lat? Jednak – nawet nie przypuszczałem - ale jest to kawał - niektórzy uważają na tym blogu - niepotrzebnej nikomu roboty.. Ja uważam, że potrzebnej, gdybym był innego zdania- przestał bym spisywać te „czyny i rozmowy”. To chyba jasne! Może się to komuś w przyszłości przyda? W końcu prawda zawsze jest ciekawa.. Jak twierdził największy pisarz XX wieku, obok Sienkiewicza, czy Prusa - Józef Mackiewicz? I młodzi idą po nas, niech korzystają z doświadczenia starszych.. Niech uczą się myśleć! I nie dadzą się propagandzie.. Musi się coś szykować w III Rzeczpospolitej, o czym nie wiemy, a dowiemy się w odpowiednim czasie, bo pan prezydent Bronisław Komorowski, kiedyś z Platformy Obywatelskiej, a dziś bezpartyjny- jak to w demokracji, kupił sobie strzelbę aż za 8000 złotych, co przy jego zarobkach nie jest sumą zawrotną - raczej taką sobie.. Za nie całą miesięczną pensję.. Chyba żona pana prezydenta nie miała nic przeciw temu, że mąż- prezydent będzie chciał sobie postrzelać. W końcu pan prezydent znany był kiedyś z zamiłowania do polowań, kiedy jeszcze poprawność polityczna nie była tak wiodącą ideologią- jak jest dzisiaj.. Zaniepokojona tym faktem jest lewicowa dama pani Maria Czubaszek, która bardzo martwi się, co to będzie, jak pan prezydent zacznie znowu strzelać do ptaków, które ona tak kocha i nie wyobraża sobie, żeby ktoś w cywilizowanych czasach strzelał do niewinnych ptaków. Co innego do niewinnych ludzi, do których „ władza ludowa” strzelała? Do tych- od czasu do czasu- można- byleby nie do ptaków.. A przecież jak myśliwy wybiera się na polowanie, to nie po to, żeby sobie pospacerować: jak twierdził podczas kampanii samorządowej kandydat na prezydenta Radomia z Platformy Obywatelskiej, pan Piotr Szprendałowicz - tylko po to, żeby trafić w kaczkę z pierwszym razem. Pan Piotr na pytanie z sali, czy strzela do kaczek podczas polowania, powiedział, że nie strzela tylko ”chodzi na spacery” (???) Czym wywołał moją wesołość, a ponieważ siedział przy stole prezydialnym obok mnie, powiedziałem mu dyskretnie, żeby zamiast do Polskiego Związku Łowickiego powinien zapisać się do Polskiego Związku Spacerowiczów, jeśli takowy jest- a jak go nie ma, to szybko należy go powołać, najlepiej ustawą sejmową? Kandydaci na wszystkie szczeble władzy w Polsce z Platformy Obywatelskiej mają jeden ważny kłopot: muszą mówić trak jak im partia każe, nawet, jeśli jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. My prawica - mówimy wszystko zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, bo to jest prawdziwy program prawicowy.. Nie musi nikt do mnie dzwonić i mówić mi, co ja mam mówić - tylko mówię wszystko, co jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem i polską racja stanu. Nie potrzebuję konsultacji, w przeciwieństwie do kandydatów PO czy innych socjalistycznych partii, których programy oparte są na ogół o demagogię i kłamstwo.. Pani Czubaszek Maria kocha przyrodę i ptaki, a najbardziej nie lubi Prawa i Sprawiedliwości, i wszystko, co powiedzą ci z Prawa i Sprawiedliwości, jest dla niej obmierzłe i złe, a rzecz polega na tym, żeby ustosunkowywać się do poglądów, a nie emocjonalnie do danego ugrupowania - jeśli już ktoś chce zajmować się komentowaniem,.. I przy tym ośmieszają, cokolwiek ktoś powie.. Ośmieszając, mówią to z uśmiechem, sprzedając bałach propagandowy ludowi oglądającemu telewizję.. Pani Maria Czubaszek, naprawdę pani Alicja Bacz, jest członkinią Partii Dobrego Humoru, najśmieszniejsze jest to, że zmieniła nazwisko, które przejęła po zmarłym mężu, ale dlaczego zmieniła imię (???) Przecież nie jest to imię po zmarłym mężu. Pani Alicjo, jak to jest.. Ciekawe czy poglądy pani także odziedziczyła po mężu..(???) Bo teksty piosenek są zupełnie niezłe, ale poglądy.. I czy to nie wstyd tak bić jak w bęben tylko w Prawo i Sprawiedliwość, a może trochę w Platformę Obywatelską? W końcu to ona rządzi Polską i ona Polskę doprowadza do upadku realizując scenariusz rozbiorowy. Nieprawdaż? I nie jest pani do śmiechu, że polski rząd, ostatecznie chce wspomóc Międzynarodowy Fundusz Walutowy sumą 6 miliardów euro, czyli około 30 miliardów złotych, żeby francuskie i niemieckie banki odzyskały swoje pieniądze, a rząd grecki wspomógł zakupującego mowy samochód Greka- sumą 12.600 złotych (????) To jest dopiero numer.. Nie znam przemysłu samochodowego greckiego, ale o ile wiem kupują oni między innymi samochody francuskie i niemieckie.. Ale ci Niemcy i Francuzi są cwani.. Pomagają Grekom, choć Grecy od wielu lat rządów socjalistów i komunistów, wcale Greków udawać nie muszą, i nikt się już ich nie boi, nawet, gdy przynoszą dary. Żyją sobie spokojnie na cudzy koszt i na koszt przyszłych pokoleń Greków.. I niby „kryzys” i wszystko się wali, a socjaliści jeszcze wymyślają więcej socjalizmu w socjalizmie.. To ma być recepta na „ kryzys”.. Toż to antyrecepta.! Już Niemcy kilka lat temu dopłacali Niemcom do zakupu nowych samochodu.. Ale to Niemcy- Niemcom, a teraz Polacy będą dopłacać Grekom do zakupu niemieckich i francuskich samochodów.. Ciekawe, kiedy Polacy będą dopłacać Niemcom do zakupu niemieckich samochodów? Ale strzelba się panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu przyda, przynajmniej w momencie, w którym lud zacznie szturmować Pałac Zimowy, pardon- Belweder, niszcząc przy okazji stojący tam pomnik - ukochanego przez pana Bronisława, no na razie nie tak drogiego – jak Drogi Bronisław- socjalisty- Józefa Piłsudskiego, tak naprawdę wroga narodu polskiego. I dalej pisane będą czyny i rozmowy.. Taki ma przynajmniej plan! WJR
To przy stole czy jednak w menu?
1. Znamy już projekt porozumienia międzyrządowego, który został przygotowany w sekretariacie Przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya i jeżeli pozostanie od do marca w dotychczasowym kształcie, to Polska niestety nie znajdzie się przy stole tylko w karcie dań, jeżeli trzymać się retoryki użytej w debacie nad tą sprawą przez Donalda Tuska. Potwierdza to przede wszystkim fakt, że umowa międzyrządowa jest zaadresowana do 17 krajów strefy euro, a kraje spoza strefy euro mogą się do niej ewentualnie dołączyć. Znamienne, że propozycja tego dołączenia, znajduje się dopiero w ostatnim punkcie tego projektu. Umowa wejdzie w życie, jeżeli ratyfikuje ją tylko 9 krajów strefy euro (a więc większość z 17 członków strefy euro. Trzeba jednak zauważyć, że Unia liczy aż 27 członków, a więc uruchomienie porozumienia międzyrządowego przez zaledwie 1/3 krajów UE z możliwością wykorzystania do jego realizacji wspólnych instytucji europejskich takich jak Komisja Europejska czy Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu, dobitnie pokazuje podział krajów członkowskich na dwie grupy tych, które podejmują decyzje i tych, które jedynie mogą się do nich dołączyć.
2. Istotą podziału krajów członkowskich UE na dwie kategorie w zaproponowanym porozumieniu międzyrządowym są zapisy mówiące o obradach, przygotowaniach do nich, podejmowaniu decyzji w gronie członków Eurogrupy i tylko informowaniu pozostałych sygnatariuszy porozumienia o przygotowaniach i rezultatach szczytów. Konsekwencją takiej konstrukcji porozumienia jest to, że ewentualne sankcje wynikające z nieprzestrzegania ustaleń wspólnej polityki fiskalnej (unii fiskalnej), które wcześniej miały być automatyczne, teraz automatyczne już nie są, a będą je mogły blokować tylko kraje należące do strefy euro. Można sobie, więc wyobrazić sytuację, że ewentualne sankcje za nieprzestrzeganie ustaleń unii fiskalnej wobec Niemiec, ten kraj w porozumieniu z Francją bezie mógł zablokować, natomiast ewentualne sankcje dla kraju spoza strefy euro (takiego jak Polska), zostaną uchwalone bez naszego udziału. Wreszcie w porozumieniu jest zapisana dobrowolność przystąpienia do wspólnej polityki fiskalnej przez kraje spoza strefy euro (automatycznie obejmują one tylko członków tej strefy), ale w sytuacji, kiedy widzimy daleko idącą spolegliwość Tuska, Sikorskiego i Rostowskiego, to nie można mieć wątpliwości, że zgłoszą oni już teraz, przystąpienie Polski do unii fiskalnej ze wszystkimi tego konsekwencjami.
3. I na koniec sprawa naszej wysokiej opłaty za to to wymarzone miejsce przy stole, choć jak wynika z powyższego wcale go nie będzie. Teraz już wiemy, że będzie ona wynosiła aż 6,27 mld euro, (choć jeszcze może być wyższa, jeżeli do porozumienia nie przystąpią W. Brytania, Czechy i Szwecja) i już ruszyła lawina potakiwaczy rządowych, aby uzasadniać, jaki świetny interes Polska zrobi przy tej okazji. Rezerwy walutowe przecież lokowane w amerykańskich, niemieckich itp. papierach skarbowych, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ulokować je w MFW w końcu instytucji międzynarodowej mającej rating AAA. Ba ta instytucja da nam wyższy procent niż przynosi nam lokowanie w papierach amerykańskich czy niemieckich. Usłużni ekonomiści cały czas przekonują jak pewne jest pożyczenie takiej instytucji jak MFW, bo przecież do tej pory było tak, że fundusz ten pożyczone pieniądze zawsze odzyskiwał, bo ma pierwszeństwo przed innymi wierzycielami. Tyle tylko, że do tej pory fundusz nie pożyczał bankrutom albo krajom, które w momencie starania się o wsparcie MFW już są częściowo niewypłacalne. Najbardziej przekonywującym w tej sprawie jest przykład Grecji, której najpierw pożyczono (MFW i KE) ponad 106 mld euro, ale już w ramach II pakietu pomocowego dla tego kraju jest propozycja umorzenia 100 mld euro wcześniejszych długów. Wygląda, więc na to, że nie przy stole tylko w menu i to za bardzo duże pieniądze, taki jest prawdziwy rezultat brukselskich negocjacji Tuska, Sikorskiego i Rostowskiego. Zbigniew Kuźmiuk
Jana Krzysztofa Kelusa list o telewizji, esbeckich emeryturach i rocznicy KOR-u Bez tytułu, a jakby się ktoś przy tytule upierał, to niech będzie: „Przyczynek do obchodów 35 rocznicy powstania KOR-u”
23 lub 24 września. Dzwoni do nas na wiochę ktoś z TVP 2. Nazwisko nic mi nie mówi, więc je błyskawicznie zapominam. Powiada, że 35-sta rocznica powstania KOR-u, feta na Zamku, a na fecie będzie film o rzeczonym KORze z moją piosenką o szosie E-7, czyli o Radomiu. I że TVP kręci z tego reportaż i oczywiście tantiemy prześle na ZAiKS. No to przerywam i mówię, że ja jestem niezależny, do nijakiego ZaAiKSu nie należę i trzeba ze mną umowę licencyjną podpisać. Na to on, tak trochę nie na temat, mówi, że panie Janie, przecież Pan jest zaproszony na Zamek i... No to wyjaśniam, że istotnie, kancelaria coś przysłała, ale się nie wybieram. Jakoś to przełknął i po chwili milczenia powiada, że – wracając do tematu –to jak się z tą umową tak upieram, to trudno, podpiszą. Więc przechodzę do konkretu i mówię, że musi być w niej taka formułka o wynagrodzeniu w wysokości średniego miesięcznego świadczenia emerytalnego funkcjonariusza byłej SB. Mówi – po pauzie, – że ja chyba żartuje i o jaką w końcu sumę chodzi. Wyjaśniam, że nie żartuję, że o ile pamiętam to dwa sześćset, czy coś koło tego. Poczym... cisza, chwila szeptanki, i komunikat, że o czymś takim to kierownictwo musi zdecydować. I się rozłącza. Wygrzebuję z szuflady tę umowę. Mój teścik. Czytam samoje gławnoje: punkt piąty:
„Z tytułu udzielenia licencji w zakresie, o którym mowa w pkt 2 umowy LICENCJOBIORCA wypłaci Autorowi wynagrodzenie w kwocie równej średniemu miesięcznemu świadczeniu emerytalnemu pobieranemu przez FUNKCJONARIUSZA byłej SŁUZBY BEZPIECZENSTWA wynoszącej 2558 zł brutto (słownie: dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt osiem zł).”
No właśnie. Wszystko niby w porządku. Nikt przecież nikogo nie obraża, nie nazywa ubekiem, ani es-bekiem, tylko Funkcjonariuszem – i to z dużej litery. Do czego tu się można przyczepić? Hmm…, co najwyżej do kwoty tej miesięcznej es-beckiej renciny, bo taka – nawet po tej obniżce – przymała się wydaje. Pewnie z panienkami z hali maszyn i wszelakim niższym personelem usługowo-pomocniczym średnią policzyli. Na pytania, ile ona wynosi, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, kierowane - o ile pamiętam - przez pana Schetynę - tej średniej nie było łaskawe ujawnić. Sam nie indagowałem, ale byli tacy, którzy to bezskutecznie czynili. Musiałem, więc oprzeć się na enuncjacji odnalezionej na internetowym portalu Gazety Wyborczej. Cytuję: „Rzepliński przypominał, że przeciętna emerytura byłego esbeka wynosi dziś 2558 zł”. Rzecz do sprawdzenia.) NIK-owską kontrolę by na nich nasłać! – zaczynam się wzbudzać. Znowu ta niegospodarność i szastanie pieniędzmi podatnika. Przecież gdyby telewizyjni bonzowie byli finansowo zapobiegliwi, to zapłaciliby mi bez ociągania. Czy oni gazet nie czytają i nie wiedzą, że w Strasburgu oczekuje na rozpatrzenie sześć tysięcy es-beckich skarg o naruszenie praw nabytych. Lada chwila wyrok zapadnie, a jak es-bekom cofną obniżkę, to będę rewaloryzował roszczenie. I będzie kosztowało drożej…. (Nas wszystkich niestety też…. Ale to tak…. off topic.) Po paru dniach... Telefon od Chojeckiego, z propozycją, że on podpisze ze mną umowę, bo żaden menago z Woronicza się nie podłoży i na te moje numery z es-beckimi emeryturami nie pójdzie. Czyli umowa z nim, a on sobie potem jakoś od telewizorni tę kasę wycofa. Średnio mi się to podoba. Ty się w to nie wcinaj, Choju – proszę. Przecież wiesz, że mi nie chodzi o kasę. Oni już ten reportaż skręcili i teraz muszą z tego jakoś wybrnąć. I to ani mój, ani twój, tylko ich kłopot. Daj mi adres mailowy prezesa Brauna. No to mi dał i chyba też mu ulżyło, że się nie będzie w to mieszał. Dwie godziny później dzwoni jakiś facet: serdeczności, przecież się znamy, na Raszyńskiej u nas bywał, nazywa się Krzysztof Lang, jest niezależnym producentem i to on zrobił ten film i on podpisze ze mną umowę, Pytam, czemu nie telewizornia? No jak to, czemu – dziwi się i zaczyna tłumaczyć, że ja pewnie nie wiem, ale telewizornia to już nic samemu, wszystko przez niezależnych producentów, takich jak jego spółka. Pełen outsourcing, czyli..... Więc, przerywam, i pytam, czy on przypadkiem wie, że w tej umowie musi być formułka o wynagrodzeniu w wysokości ekwiwalentu es-beckiej emerytury. Tak, wie. Umowę z\araz przyśle pocztą, reszta korespondencji na maila. OK. Koniec września, a listonosza coś nie widać. W końcu przychodzi mail z wzorem umowy. Jest antydatowana i idiotyczna, – bo „o dzieło z przeniesieniem praw autorskich”. Istny cyrograf. Podpisując coś takiego, sprzedałbym swoją starą, poczciwą piosenkę za psie pieniądze telewizorni do lukrowania kolejnych rocznic: a to ci KOR-u, a to radomowego Czerwca, albo jakiegoś innego święta Obolałej Dupy. Ta akurat piosenka im się nadaje; ani Generała, ani „ludzi honoru” nie obraża. Dla kombatantów czytelna, dla młodziaków nuda i smęcenie starcze. Na niewygodne rocznice w sam raz.
No dobra. Reportaż już pewnie poszedł, – choć tak naprawdę to nie wiem, bo telewidz ze mnie marny. Mam, więc do wyboru: nie podpisać i pieniaczyć się o naruszenie praw (podobno trzykrotna zwykle przebitka), albo uprzeć się przy umowie w wersji Wieśka J. i ciągnąć sprawę dalej, licząc na to, że coś przekombinują. Wybieram to drugie. ( Za co zresztą mój kurator finansowy, mec. Wiesław Johann mnie dobrotliwie opieprza.) Potem wszystko idzie jak po maśle, Umowa w mojej – przygotowanej przez mec. Johanna wersji – podpisana, kasa ma być przelana w ciągu 14 dni. Tyle, że „film”, o którym była mowa, zmieniono na „reportaż „, a z TVP2 – zrobiła się TVP Jedynka. Ale to detale, a w końcu najważniejsza formułka o ekwiwalencie es-beckiej emerytury się ostała ….więc… dosyć tej asertywności: podpisuje.
Czas leci, jesień się zamienia w zimę, i czasem nachodzą mnie wątpliwości czy nie straciłem ostatniej szansy. Bo koniunktura na moje niegdysiejsze przyśpiewki, jaka jest – każdy widzi. Mogłem niby nie podpisać i od razu sprawę nagłośnić.. Ale z drugiej strony – tak sobie tłumaczę - zasłoniliby się tym jakimś Langiem i wtedy by mogło wyglądać na pieniactwo i wojnę o kasę… Czort wie, czy to na dobre, czy na złe. Nie to, żeby obsesyjnie, ale od czasu do czasu sprawdzam konto. Nic nie przeleli. Coś im się najwyraźniej zacięło. Jest szansa, że się jednak podłożą. Na początku grudnia, dzwonię do Langa. Tłumaczy coś bardzo mętnie, ale wychodzi na to, że za tydzień telewizornia mu przeleje - i wtedy dopiero będzie mógł zapłacić. Gram rolę cierpliwego wierzyciela. Dobrze, tyle czekałem, to i tydzień poczekam. Mija 10 dni. Wysyłam mail z wzmianką o odsetkach. Potem następny, w którym robię błąd – literówkę - i zamiast ¼ roku wychodzi jakby do trzech czwartych mi się to jego niepłacenie wydłużyło. Lang chyba się z tej pomyłki ucieszył, bo mu wyszło na to, że wiejski pojar nawet na kalendarzu nie kumaty i da się łatwo wydymać. W mało parlamentarny sposób wywala kawę na ławę: zapłaci nie wcześniej, niż wydusi coś z Telewizorni. Tylko, że w tym roku pewnie nie wydusi, bo im się kasa skończyła - to już mój domysł. Czytam ten jego - taki więcej chamski - mail, i przypomina mi się stworzona przez Haska postać Feldkurata, a raczej jego wierzyciela, o którym dłużnik mówi pogardliwie per „Mąż Wytrwały.” A na koniec spuszcza go ze schodów…. No, nie: ta rola mi nie odpowiada. Decyduję, więc, że.... trudno: nie udało się bezpośrednie zderzenie z Telewizornią, to rozegram końcówkę z ich podwykonawcą – podlizuchem. Wysyłam, więc niezwłocznie wezwanie do zapłaty. To takie konieczne pismo przed procesowe, bez niego sąd nie przyjmie pozwu. A ponieważ prawo nie wymaga zachowania w wezwaniu jakiejś sztywnej formuły, pozwalam sobie na złośliwy wtręt:
Prezesowi Spółki - p.Krzysztofowi Lang - pozwolę sobie dodatkowo wyjaśnić, że umowa licencyjna nie zawierała klauzuli stanowiącej, iż płatność na rzecz licencjodawcy uzależniona jest od tego, kiedy i czy TVP 2 zechce wynagrodzić p.Langemu jego usłużność. I na koniec jeszcze – tym razem spełniając wymóg kodeksowy – zdanko o tym, iż jak nie będzie wpłaty, to będzie pozew. I podpis: dr.Jan Krzysztof Kelus
No cóż…. koniec wieńczy dzieło. Pieniacz odetchnąłby z ulgą. Ale ja chyba nie jestem pieniaczem, bo w się swym przydługim życiu ani razu nie pieniaczyłem. I nijakiej satysfakcji z tego obrotu sprawy nie czuję. Trudno. To jest gorzej niż plan B. Nierzetelnych, zalegających z płatnościami „ludzi sukcesu” jest w Polsce pod dostatkiem. Proces z jakimś tam panem Lang o zator płatniczy nijak nagłośnić się nie uda. Trochę szkoda, że tym razem się nie udało. Tym bardziej, że następnej okazji za panowania na Telewizorni Juliusza B. – to się raczej nie doczekam. Próbuję się pocieszać, że niby „dłużej klasztora niż przeora”, ale chyba za stary jestem, żeby mnie to archaiczne porzekadło nastrój podreperować mogło. Aż tu nagle, po dwóch dniach telefonuje ktoś o niewyraźnym nazwisku. Z TVP (chyba z Jedynki). Stwierdza, że jest problem: prawnicy nie zgadzają się na zawarty w umowie zapis o jakiś es-beckich emeryturach. Oni czegoś takiego nie podpiszą. Próbuję się dopytać, o co mu właściwie chodzi, przecież umowę mam podpisaną z niezależnym producentem, a nie z TVP . A on swoje:, że dział prawny takiej umowy nie przyjmie, nie można będzie Panu Lang zapłacić, musimy, więc jakieś wyjście wynegocjować, a ja powinienem zrozumieć, że.... I tu jakoś trafił u mnie na zły moment, bo zamiast się cieszyć z tego, że debile z Telewizorni się na koniec podstawili, troszkę sobie pokrzyczałem. Wzburzyłem się mocno i dokładnie tego monologu nie pamiętam. Moja zacna żona - Kuba – opowiedziała mi potem, że plułem i tupałem: całkiem jakbym się w Niesiołowskiego wcielił, a w tym, co wykrzykiwałem sensu doszukać się było trudno. No, bo jaki sens wykrzykiwać przez telefon, że telewizyjni prawnicy, obrońcy sumień swych es-beckich kumpli, i inne pierdolone święte od grubej kreski utuczone krowy – to mogą mi na chuj naskoczyć…. I takie tam…. Biedroń by się uśmiał. Potem trochę wstyd, ale tak już mam. A piszę o tym, bo chcę być wierny sobie… i faktom. Nie będę udawał, że w chwilach wzburzenia dystyngowaną przemawiam polszczyzną. I choć moje – jak napisał jeden z przyjaciół – „legendarne przywiązanie do każdego znaku autorskiego” jest wręcz obsesyjne, tym razem zgadzam się na wykropkowanie, lub zastąpienie eufemizmami wulgaryzmów wszędzie tam, gdzie mogłyby one utrudnić rozpowszechnianie tekstu. Bo mi na jego rozpowszechnianiu zależy i każdy, kto się do tego przyczyni - wzmianką na blogu, akcją „wyślij do wielu”, wklejeniem na jakimś forum - zaskarbi sobie moją wdzięczność. Zakładam, że bratnie dusze – nawet, jeśli mnie osobiście nie znają - zrozumiały, dlaczego mi na rozpowszechnieniu tej pisaniny zależy. Bo przecież nie chciałoby mi się rzeźbić w słowach dla wygrania procesu o ekwiwalent es-beckiej emerytury z jakimś telewizyjnym dobiegaczem czy prezesem Braunem. Sytuację prawną mam akurat taką, że wystarcza napisanie pozwu. Nie jest też tak, iżby nagle opętała mnie starcza potrzeba przypomnienia o sobie światu. No, więc, po co to napisałem? Odpowiem tak: śmieszny z pozoru pomysł z umieszczeniem w umowie klauzuli o ekwiwalencie es-beckiej emerytury, służył w zasadzie temu samemu, czemu w dawnych, – choć nie zamierzchłych – czasach PRL-u służyły moje piosenki, wraz ze sposobem ich rozpowszechniania. Test służył wówczas ustaleniu, jakie są granice represyjności komunistycznego systemu, który niby już słabował, ale jeszcze kąsał. Sprawdzałem, więc, co zrobią komuchy, gdy jakiś czubek oleje cenzurę, nagra swoje przyśpiewki na kasety i zacznie je sprzedawać z bezczelną, umieszczoną na kasecie adnotacją, obwieszczająca mieszkańcom PRL-u, iż jest niezależnym twórcą działającym poza Państwowym Monopolem Rozrywkowym, zastrzega prawa autorskie do swoich przyśpiewek, przedstawia się z imienia, nazwiska i adresu, oraz oczekuje, że opłaty licencyjne za kopiowanie kasety przesłane zostaną przez zwolenników jego twórczości na podany adres. (Przepraszam, że przynudziłem, ale nie każdemu musi się moja osoba z czymkolwiek kojarzyć). Tamten test, czy eksperyment, wspominam, jako wspaniałą przygodę. Także, jako doświadczenie, dzięki któremu sporo ciekawych rzeczy o sobie samym i o otaczającym świecie się dowiedziałem. A teraz – w 35-tą rocznicę powstania KOR-u i w III-ej dekadzie III RP, – co chciałem sprawdzić? W zasadzie to samo: granice wolności – odpowiem. Jakie znowu granice? – zdziwi się ktoś. Granicą wolności jest zasobność twojego portfela – powie. Wolności masz ile chcesz,, nie ma cenzury, cenzorów, cenzorskich zapisów. A czy poprawność polityczna nie jest nową formą zniewolenia? – spytam. I usłyszę, że nie. Poprawność to wyłącznie etykieta. A czy ona komuś służy, chroni czyjeś interesy? Usłyszę, że nie. Ona służy po równo wszystkim. A jeśli zajdzie konflikt miedzy prawem – choćby cywilnym – a tą poprawnością, to, co się wówczas stanie? – pytam. Nic, bo taka sytuacja jest niemożliwa. Wyszło mi, że jest inaczej. I choć wiem, że w dobie dominacji mainstreamowych mediów przekonanie kogoś do racji innych niż te, jakimi został nadrukowany, jest niemal niemożliwe, zdecydowałem się na opisanie przebiegu mojego mini testu. Trochę także, dlatego, że powstanie alternatywnego obiegu, jego pierwsze sukcesy i pączkowanie, dają piszącemu poczucie swobody, tekstowi szanse zaistnienia, a w moim starzejącym się mózgu jakieś intuicyjne poczucie, że coś podobnego jakby już przerabiałem… I to nie jest żadne déjvu! Nie jest to, bowiem poczucie, że aktualna sytuacja wydarzyła się już kiedyś, w jakiejś nieokreślonej przeszłości. Czas potrafię dość dokładnie określić. Nie, nie. To nie żadne déjà vu ; raczej zwykłe pamiętanie podobieństw społecznych nastrojów i klimatów obecnych, z tymi tuż przed powstaniem KOR-u, a może tuż po jego powstaniu. W każdym razie czas, gdy w prowadzonym przez tow. Gierka lokalu gastronomicznym, historia ogłosiła closing time – godzinę przed zamknięciem. Powiozło mnie w jakiś nastrój podniosły, a tu nagle przypomniałem sobie tego Langa i tego czynownika z Telewizorni. Obu naraz. I znowu zaczęło mnie trzepać. Czuję, że jeśli w tym momencie nie skończę, to znowu będą wulgaryzmy, i to takie, że nikt normalny tego do końca nie doczyta. Zapisuję plik, wychodzę z Worda, wgniatam kciukiem przycisk i czekam, aż na ekranie pojawi się napis „Trwa zamykanie systemu”. Closing time.. Jan Krzysztof Kelus
Od redakcji: Niniejsza wersja opowiadania posiada autorskie imprimatur - otrzymaliśmy ją już bezpośrednio od Jana Krzysztofa Kelusa dziś wieczorem. Poprzednia była, jak napisał nam Autor, w zasadzie brudnopisem. Za zamieszanie przepraszamy Autora i Czytelników. Blogpress's blog
Kaset nie rozbroją Zawiodły genewskie rokowania w sprawie zakazu stosowania bomb pakietowych i pocisków kasetowych. Znów wygrały pieniądze, przegrają nieostrożne dzieci.Tam, gdzie mówią pieniądze i czają się lęki, bardzo trudno rozmawia się o rozbrojeniu. Właściwie coraz trudniej. Wysiłki na rzecz traktatu o zakazie produkcji materiałów rozszczepialnych od wielu lat utkwiły w miejscu wskutek sprzeciwu Pakistanu. Ostatnio, 25 listopada w Genewie załamały się czteroletnie rokowania mające położyć kres, lub choćby ograniczyć produkcję bomb kasetowych i pocisków pakietowych najczęściej nazywanych z angielska cluster weapons, CBU. Są one od początku ważnym celem apostołów rozbrojenia ze względu na sposób działania, który razi wszystko, co żyje bez różnicy i to nie tylko podczas pierwszej i drugiej ich eksplozji. Bomb takich lub pocisków używa się zasadniczo, jako broni przeciwpiechotnej dla „wymiatania npla z pola walki”. Kiedy taki pocisk rozerwie się nad celem, rozrzuca mnóstwo małych, wtórnych bombek na powierzchni wielkości piłkarskiego boiska i każda z nich wybucha zaraz potem rażąc gęsto odłamkami dookoła. Sięgają wszędzie i trudno się przed nimi ukryć. Po takim ostrzale w polu nawet pojedynczego rażenia praktycznie nie zostaje żaden cały żołnierz ani żywe stworzenie, są tylko zabici i ranni. Problem jednak również w tym, że nie wszystkie takie wtórne bombki wybuchają od razu. Nieraz i 15-20% z nich, zwłaszcza starych, topornych modeli o zawodnych zapalnikach, pozostaje i zalega potem w ziemi przez dziesiątki lat, rdzewieje i wybucha w chwili, gdy przypadkowo znajdą je dzieci albo inni zbieracze. Ich też wtedy „wymiata z pola walki”. Bron ta pojawiła się już podczas II wojny światowej i od tego czasu w ponad 50 krajach świata zgromadzono znaczne jej zapasy. Ocenia się że przez ostatnie 40 lat od niewybuchów tylko z tej kategorii na całym świecie zginęło lub zostało okaleczonych ok. 100.000 cywilów. Mimo moralnego potępienia żaden z czołowych producentów ani tym bardziej użytkowników tej broni nie pozwolił jak dotąd na żadne jej prawne ograniczenie. Od wielu lat oenzetowska Konwencja o Szczególnych Rodzajach Broni Konwencjonalnej (Convention on Certain Conventional Weapons, CCW) z 1980 roku usiłuje specjalnym protokołem wprowadzić CBU na listę szczególnie odrażających i nieludzkich rodzajów broni, które już zwalcza, takich jak miny przeciwpiechotne, lasery tnące oczy, napalm i przylepne środki zapalające, itp. Wydawało się ze punkt zwrotny nastąpił w roku 2006 w związku z masowym użyciem tej broni przez Izrael w południowym Libanie i celowym zużyciu starych zapasów zawodnych pocisków po to, aby w praktyce zaminować ten obszar dla użytku partyzantów. Ocenia się, że ostrzał pociskami kasetowymi przeprowadzony przez Izrael przez ostatnie 72 godziny walk latem 2006 już po wynegocjowaniu zawieszenia broni pozostawił w południowym Libanie przynajmniej milion niewybuchłych bomb. Jan Egelund, ówczesny sekretarz ONZ ds. pomocy humanitarnej, określił te działania, jako „szokujące i kompletnie niemoralne”. Agencje ONZ oceniają, że do maja 2007 zginęło tam od takich zaległych a wcześniej niewybuchłych bomb, co najmniej 203 cywilów, przeważnie kobiet i dzieci. Nawet USA musiały w tych warunkach powołać specjalną komisję, a rzecznik Departamentu Stanu USA Sean McCormack stwierdził, że „there may likely could have been some violations” (możliwe, że być może mogły mieć miejsce jakieś naruszenia), co jak na służalczą postawę Stanów Zjednoczonych wobec Izraela, jest i tak stwierdzeniem niesłychanie radykalnym. O tym, że Izrael także wcześniej nadużywał tej broni, (o co był oskarżany) świadczy fakt, że Reagan dwukrotnie zawieszał jej eksport do Izraela w 1982 i 1988 roku, podczas wcześniejszych najazdów na Liban. Izrael jednak wciąż wzrusza ramionami i cynicznie przywołuje tu zakwalifikowanie swego głównego przeciwnika na tamtym terenie – szyickiej milicji Hezbollah, jako organizacji terrorystycznej, umieszczonej na liście ONZ. Jak zwykle, gdy chodzi o potępienie Izraela sprawa szybko ugrzęzła w jałowych utarczkach słownych i proces tym bardziej uległ spowolnieniu. Frustracja wokół tej sprawy doprowadziła do tego, że przy wsparciu międzynarodowych organizacji humanitarnych inicjatywę osobnych rokowań (poza CCW) podjęła grupa państw (Norwegia, Szwecja, Austria, Irlandia, Meksyk, Watykan i Nowa Zelandia) i w roku 2008 w Oslo doszło do podpisania dobrowolnej konwencji 94 państw, w tym większości członków NATO, o zakazie produkcji, stosowania, magazynowania i przekazywania broni CBU wszelkiego typu. Do dziś liczba państw-sygnatariuszy tzw. Deklaracji z Oslo wzrosła do 109.
Konwencja taka nie nakłada jednak żadnych sankcji ani nie wymaga kontroli, a politycy podpisują niekiedy takie akty, bo to ładnie wygląda, a nie wiąże rąk, często dla mydlenia oczu opinii publicznej, która nie odróżnia mocy różnych międzynarodowych instrumentów prawnych. Niemniej, nawet i to przydało wigoru wiążącym rozmowom w ONZ. Pojawiły się pewne formalne ustępstwa nawet ze strony USA, które są głównym producentem i promotorem tej broni na świecie. Jednym jest ogółny szlaban na broń wyprodukowaną przed rokiem 1980, kiedy technologia była jeszcze toporna, co pozostawiało szczególnie wiele małych niewybuchów w polu rażenia. Drugim jest poparcie przez duże kraje (USA, Rosja, Chiny) projektu inwentaryzacji zapasów tej broni na świecie. To by obejmowało także kraje, które i tak nigdy nie podpiszą Deklaracji z Oslo, czyli ujawniło ponad 85% światowych zapasów i mogłoby doprowadzić do kontrolowanego zniszczenia większej ilości tej broni. W tekście tej propozycji Waszyngton umieścił nawet obietnicę, że w przyszłości można by wprowadzić bardziej restrykcyjne standardy. Ponadto Stany Zjednoczone, które mają największe światowe zapasy tych pocisków, szacowane na 5,5 mln sztuk, (co oznacza setki milionów wtórnych bombek), przyjęły standard technologiczny zobowiązując swoich producentów do takiej, jakości, aby odsetek niewybuchów zmniejszyć do poniżej 1%. Oczywiście, takie postawienie sprawy nie może zadowalać zwolenników zakazu broni CBU. Międzynarodowe stowarzyszenie pozarządowych organizacji na rzecz tego rozbrojenia, nazwane CMC (Cluster Munition Convention) oraz ponad 50 mniejszych państw wypowiedziało się przeciwko amerykańskiemu projektowi, a Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża wręcz oświadczył, że konwencja w takiej postaci, gdyby ją przyjęto, byłaby zachętą do rozwoju nowej generacji bomb kasetowych w majestacie przyzwolenia ONZ. Podkreślił, że celem jest całkowity zakaz taki jak przyjęty w Oslo, tylko objęty kontrolą i obwarowaną sankcjami ONZ. Odejście od tego celu byłoby bardzo niedobrym precedensem. Ponieważ decyzje w CCW podejmowane są na zasadzie konsensusu, veto grupy z Oslo w zasadzie uwaliło amerykański projekt „mniejszego zła”. Duże kraje są z tego sprzeciwu wyraźnie niezadowolone. Amerykański orzeł zakwilił, że jest nim „deeply disappointed”. Rosyjski niedźwiedź zamruczał, że u przeciwników projektu „pozycja cziotko nieracjonalnaja”. Chiński tygrys dodał nawet, że będą oni pośrednio odpowiedzialni za przyszłe cywilne ofiary takiej broni. Ale nawet wśród krajów, które formalnie stoją po stronie Deklaracji z Oslo i zwolenników radykalnego rozbrojenia choćby tylko w tym zakresie, z pewnością są i takie, którym po cichu odpowiada ówże klincz w sprawie CBU oraz to, że mogą nadal taką broń mieć i produkować. Z pewnością niektóre z nich weszły do klubu przeciwników CBU na użytek własnej opinii publicznej, ale wiedząc z góry, że z zakazu i tak będą nici. Polityka międzynarodowa jest pełna takiej hipokryzji. Fiasko rokowań o zakazie CBU odzwierciedla jednak słabnącą pozycję formalną wielkich państw i możliwość narzucania przez nie swej woli mniejszym, przynajmniej w ONZ. Ujawniło ono także rosnącą trudność techniczną takich drażliwych rokowań z uwagi na coraz większą możliwość ich kontroli przez opinię publiczną. Zdumieni delegaci zauważali, że ich wypowiedzi były upowszechniane na świat i komentowane poprzez Twitter jeszcze zanim skończyli przemawiać. Niektórzy ostrzegają, że tak daleko posunięta jawność i przejrzystość ogranicza pole dyplomatycznego manewru. A w przypadkach, gdy „lepsze jest wrogiem dobrego” brak manewru może przynieść dużą szkodę. Fiasko genewskich rokowań w sprawie zakazu CBU oznacza, że w przewidywalnej przyszłości nie będzie do nich powrotu ani nie da się włączyć tej kategorii broni do CCW. W praktyce oznacza to wiele dalszych pogrzebów dzieci, wiele urwanych rąk i nóg, wypalonych oczu, zmasakrowanych ciał… Sam spór podświadomie odzwierciedla zresztą filozofię przyszłych i spodziewanych działań wojskowych. Wielcy i silni stawiają w nim na swą przewagę techniczną i potrzebują broni, która pozwoli im kontrolować „bunty tłumu” oraz liczebną przewagę zdesperowanych, ale zawsze słabiej uzbrojonych przeciwników. Takich jak ty i ja. Bogusław Jeznach
Ściema sternika Donalda Te słowa Geniusza Kaszub, który 4 lata temu obiecał Polakom raj na ziemi warto zacytować po czterech latach :- Polacy przez te kilka lat kryzysu w Europie i na świecie wykazali się nadzwyczajną odpowiedzialnością. Ta odpowiedzialność pozwoliła Polsce przepłynąć przez te fale kryzysu względnie bezpiecznie. Kiedy słyszę czarne prognozy, że Polacy są optymistami, modlę się, by nigdy nie przestawali być optymistami własnej przyszłości? Kto zawsze przewiduje sztorm, ten nigdy nie wypływa w morze - powiedział premier Donald Tusk w programie Tomasz Lis "Na Żywo" w TVP?. Szef rządu podkreślił, że "przez te 20 lat pokazaliśmy, że my się nie boimy wypływać na morze". Tusk zaznaczył także, że "następny rok będzie trudniejszy od poprzedniego, ale ciągle w Polsce da się żyć".
Za ile da się żyć? - od razu warto byłoby zapytać sternika Donalda, który załatwił nam 100 miliardów dolarów długu więcej, czyli dwa razy więcej niż Gierek przez całą dekadę? Za te 350 euro emerytury lub taką samą pensję w Tesco? A dokąd to wypłynęliśmy towarzyszu Donaldzie? A może od 20 lat kręcimy się w kółko wokół bagna PRL-u wraz z towarzyszami z PZPR, WSI i SB? To, że Polacy przeżyli przez 20 lat sztormów PRL-bis, to nie wynika wcale z optymizmu Polaków. To wynika z determinacji, gdyż zawsze lani byli w dupę – jak nie przez komunę, to przez liberałów. To oni – pozbawili Polaków pracy, sprzedając za bezcen zakłady pracy, podwyższając podatki, jak ów „liberał” Balcerowicz, który wprowadził „popiwek”, żeby Polakom w głowach się nie przewróciło! Sternik Donald dzisiaj mówi, że „ciągle w Polsce da się żyć”. Zapewne da się żyć w wielu państwach, skoro tam ludzie żyją. Nawet w Korei Północnej żyją ludzie. Ale skoro sternik III RP nakłania nas jeszcze do wypłynięcia w morze w czasie sztormu w Unii Europejskiej – to może niech wypłynie tam sam. Niech zwróci się do apologetów Platformy, by zrzucili się na Grecję i Włochy i da nam wreszcie święty spokój. Bo przecież nikt normalny nie wypływa statkiem w sztorm. Takiego kapitana należałoby wsadzić w kaftan bezpieczeństwa! Przed nadejściem sztormu – wzywa się przeciez statki do powrotu do portu! Tylko kretyn kapitan, udając zucha to robi, narażając statek i załogę na spotkanie z żywiołem, gdyż w sztorm mogą wypłynąć jedynie specjalne statki– statki ratownicze. I taki właśnie statek wymarzył sobie sternik Donald, wypływając na pomoc Grekom i Włochom, choć oni sami nie zamierzają już nigdzie wypływać. Co innego na morzu, gdy statek nie ma możliwości skryć się w porcie… Sternik Donald pcha, więc nas wszystkich do zagłady, podpuszczając nas byśmy wypłynęli pod jego światłym przewodem w europejski sztorm. Lis słucha z uwagą, a nawet z podziwem, bo jaki to odważny jest ten sternik Donald! Euro-głupki, z otwartymi ustami słuchają każdego słowa sternika, niczym dawni zetemesowcy – gotowi skoczyć w ogień za partią i I sekretarzem. Ja zaś patrzę na kolejną ściemę premiera, któremu już nie starcza argumentów, by nakłonić Polaków do zbiorowego samobójstwa. Jak na Titanicu, który miał się oprzeć nawet górom lodowym... Kapitan Nemo - blog
Medytacje smoleńskie 5: Okęcie, Warszawa
1. Zaginiony raport gen. Załęskiego 29 kwietnia 2010, a więc niespełna dwa tygodnie po tragedii, „Czerska Prawda” przedstawiała (bez opublikowania źródła, niestety) tezy raportu sporządzonego „kilkanaście godzin po katastrofie” (a przekazanego B. Klichowi), autorstwa gen. Krzysztofa Załęskiego, który po śmierci śp. gen. A. Błasika, pełnił obowiązki szefa Sił Powietrznych
http://wyborcza.pl/1,76842,7826286,Dlaczego_Tu_154_nie_wylecial_wczesniej.html
Gen. Załęski, dodajmy, miesiąc później, 18 maja, złożył dymisję, nie podając żadnych powodów http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/niespodziewana-dymisja-w-silach-powietrznych-gen-k_139755.html
http://www.wprost.pl/ar/195780/Bessa-w-armii/
ale ten wątek tu pomijam. Wracam do raportu gen. Załęskiego. Wedle niego:
„Wojsko chciało, by prezydencki tupolew wyleciał do Smoleńska wcześniej. Nie zgodziła się Kancelaria Prezydenta. Na pokład samolotu zabrała wszystkich dowódców wojskowych, nie pytając o zdanie ministra obrony. (...) [L]otnictwo zaplanowało wcześniejszą godzinę startu tupolewa. Plan przygotowano tak, że Jak-40 z dziennikarzami wystartuje o godz. 5 rano, a Tu-154 - o 6.30 (ostatecznie wystartował dopiero przed 7.30).” Wcześniejsza godzina wylotu miała wg płk. R. Raczyńskiego, będącego wtedy jeszcze szefem 36 splt, dać: „zapas bezpieczeństwa czasu pozwalający np. na zmianę trasy przelotu lub krążenie nad lotniskiem w oczekiwaniu np. na poprawę pogody (...). Gdyby tupolew wystartował w planowanym czasie, byłby w Smoleńsku mniej więcej wtedy, kiedy lądował "dziennikarski" jak. - Ten tupolew to najszybszy latający pasażerski samolot na świecie, odkąd nie latają concordy - mówi płk Raczyński.” Raport miał stwierdzać dalej, że to: „Kancelaria Prezydenta zakwestionowała plany wojskowych lotników. Mówi o tym pismo adresowane do szefa MON 30 marca. "Pismem zastępcy dyrektora gabinetu szefa Kancelarii Prezydenta RP Katarzyny Doraczyńskiej [zginęła w katastrofie] przedstawiono szczegółowy program uroczystości, planowane godziny startów samolotów oraz skład delegacji" - czytamy w raporcie gen. Załęskiego. Start Tu-154 przesunięto na godz. 7 rano.” No i jak dalej drążyła sprawę „Czerska Prawda”, wychodziło, że wg MON: „w ten sposób program został zapięty "na sztywno", bez marginesu bezpieczeństwa czasu. Nie było go na dojazd z innego lotniska niż Smoleńsk, bo uroczystość by się mocno opóźniła, a późnym popołudniem miał wyjeżdżać do Polski specjalny pociąg dla Rodzin Katyńskich, prezydent miał wrócić do kraju ok. godz.18. Zalecane prezydenckiemu samolotowi przez rosyjską kontrolę lotów - już w czasie przelotu 10 kwietnia - dwa zapasowe lotniska Mińsk i Witebsk są oddalone od Katynia o 305 i 130 km. Podróż stamtąd samochodami trwałaby od dwóch do czterech godzin”.
2. Odnalezione szczęśliwie zawczasu rejestratory Jak te wyliczenia odległości ustalali cyrklem na mapie spece z „Czerskiej Prawdy” to już pikuś. Ciekawe, bowiem skąd się wzięła informacja o „zalecanych przez rosyjską kontrolę lotów – już w czasie przelotu 10 kwietnia - dwóch zapasowych lotniskach Mińsk i Witebsk” - wiemy, bowiem ze „stenogramów”, że kto jak kto, ale moskiewska kontrola NIE ZALECA załodze żadnych lotnisk zapasowych, tylko przekazuje namiary na „Korsaża”, czyli wieżę szympansów. Naturalnie, cytowany wyżej we fragmentach przeze mnie, tekst niejakiego Marcina Górki
http://wyborcza.pl/1,76842,7826286,Dlaczego_Tu_154_nie_wylecial_wczesniej.html
pisany był pod koniec kwietnia 2010, a więc na miesiąc przed „ujawnieniem zawartości czarnych skrzynek”, Górka więc, mimo swych najszczerszych chęci, mógł nie wiedzieć, że w tych zapisach z rejestratorów rozmów w kokpicie wyjdzie coś zupełnie innego aniżeli głosiła „wczesna moskiewska narracja”i to – pech chce – potwierdzona „wczesnymi”, bo jakby jeszcze z 10-go Kwietnia, odczytami zawartości tychże rejestratorów http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114891,7757486,Piloci_ladowali_wbrew_zaleceniom__Potwierdza_to_zapis.html
„Zapis rozmów pilotów Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem wskazuje, że nie bacząc na zalecenia rosyjskiej strony, załoga polska postanowiła lądować- powiedział, wg relacji portalu newsru.com, z-ca prokuratora generalnego Aleksander Bastrykin na spotkaniu z Władimirem Putinem w sztabie operacyjnym na miejscu tragedii.” Skąd ów bystry prokurator Bastrykin, „Przewodniczący Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej”, mógł wiedzieć wieczorem 10-go Kwietnia, jak wygląda „zapis rozmów pilotów Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem”, jeśli dopiero miano z powagą przewieźć rejestratory z tymi zapisami tychże rozmów do Moskwy na ich (tychże rejestratorów) „komisyjne otwarcie” z udziałem naszych niezawodnych ekspertów oraz wojskowych prokuratorów http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7757743,Sledczy_badaja__czarne_skrzynki__samolotu__Moga_byc.html
http://wyborcza.pl/1,76842,7776781,Rozmowy_pilotow_beda_ujawnione.html
Jeden smoleński diabeł tylko wie. Możliwe, że akurat któryś z tych, co sponiewierali rejestratory http://freeyourmind.salon24.pl/369017,o-diablach-co-rejestratory-sponiewierali
Może Bastrykin miał dostęp do jakichś zapisów jeszcze zanim otworzono rejestratory? Oczywiście to jest niewykluczone, a nawet zupełnie możliwe, przy założeniu, że np. te zapisy powstawały, tzn. zgrywały się (jak to mówią dźwiękowcy czy producenci muzyczni) w różnych miejscach naraz. Takie rzeczy zawodowym realizatorom dźwięku są świetnie znane. Tak choćby Bono nagrywał, jak słyszałem, z sędziwym Frankiem Sinatrą piosenkę „I've Got You Under My Skin” do płyty „Duets” z 2007 r. - jeden artysta pracował w jednym studiu na jednym końcu USA, a drugi w drugim studiu. Nie tylko zresztą Bastrykin był jakby „zawczasu”, bo podczas wieczornej konferencji z carem, całkiem nieźle poinformowany o zawartości rejestratorów, ale i genialny Szojgu, twierdzący, że „Na miejscu katastrofy znaleziono czarne skrzynki. Już rozpoczęła się ich ekspertyza, może wyjaśnić przyczyny katastrofy” http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7753504,Odnaleziono_czarne_skrzynki_z_samolotu_prezydenckiego.html
Nadzwyczajną wiedzą, jakby odnoszącą się właśnie do jakichś zapisów (choć diabeł smoleński wie, jakich), wykazywał się również wybitny ruski gen. Aloszyn twierdzący na konferencji prasowej, z której migawki obiegły cały świat, że „gdy załoga nie wykonała polecenia szefa lotów, ten kilkakrotnie nakazał jej skierowanie maszyny na lotnisko zapasowe” http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7754920,Rosja__Polska_zaloga_nie_wypelniala_polecen_kontrolera.html
por. też późniejsze doniesienia ruskiego „Kommiersanta”
Jak donosiła „Czerska Prawda” już w dniu tragedii, także jakby dysponując wiedzą z jakichś ruskich bezcennych zapisów: „Kontroler lotów radził pilotowi samolotu prezydenta, by ten ze względu na mgłę lądował w Mińsku” http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114891,7752603,Odradzano_ladowanie.html
– ciekawa składnia, nawiasem mówiąc), co więcej, głosiła, że: „Źródła wojskowe podają, że 15 min przed lądowaniem prezydenta służby kontrolne lotniska zabroniły lądować wojskowemu Ił-76 ze względu na złe warunki. On odleciał gdzie indziej.” 15 minut przed, powtórzmy. To by się akurat zgadzało z zeznaniami stewardessy „dziennikarskiego”, jaka-40, która taką właśnie odległość czasową między iłem-76 a tupolewem miała podać podczas przesłuchania w prokuraturze (por. Nisztor i Galimski, „Kto naprawdę ich zabił?”, s. 50).
3. Typy bilokacji smoleńskich No tak, pytanie tylko, co to by był za tupolew, skoro ił-76, jak z kolei wiadomo nam z „zapisów” przedziwnych szpul z wieży szympansów, o godz. 9.39 rus. czasu (czyli 7.39 polskiego) „odchodził na drugi krąg”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html
zaś o 7.39 pol. czasu to „prezydencki Tu-154M” jeszcze był w polskiej przestrzeni powietrznej, jak przekonują nas niemal wszyscy eksperci już od wielu wielu miesięcy. Co to mógłby być za tupolew? Ano ten, o którym z kolei wspominał cytowany na początku płk. Raczyński a mówiący (w komentarzu do raportu gen. Załęskiego), że „Gdyby tupolew wystartował w planowanym czasie (tj. o 6.30 pol. czasu – przyp. F.Y.M.), byłby w Smoleńsku mniej więcej wtedy, kiedy lądował "dziennikarski" jak”. Mniej więcej wtedy - no to by pasowało do takiego „akademickiego kwadransu” odległości czasowej. Domyślamy się jednak, że tupolew, który dopiero wystartował z Okęcia o ok. wpół do óśmej naszego czasu, a więc jakieś dobre 2 godziny po jaku-40, nie mógł być o 7.56 (tj. 15 minut po ile-76) nad smoleńskim Siewiernym, choć, rzecz jasna, pojawiające się w „zapisach CVR” pytanie (ponoć o 10.25 rus. czasu, a o 8.25 Polskiego, czyli - wg oficjalnej narracji - parę minut po przekroczeniu ASKIL i wejściu w ruską przestrzeń powietrzną) brzmiące: „A wyście wylądowali już?” i stawiane załodze, jaka-40 przez załogę tupolewa w tym właśnie kontekście (wylotu delegacji prezydenckiej dobre 2 godziny później) brzmi nieco zastanawiająco. Przypadki bilokacji różnych obiektów fizycznych były już sygnalizowane w blogosferze, w przypadku samej... „lotniczej katastrofy” http://freeyourmind.salon24.pl/286838,bilokacja-o-8-38
oto, bowiem o 10.38 rus. czasunie kto inny a sam prześwietny gubernator Antufiew miał słyszeć „nierealny, nienaturalny dźwięk silników i nagle zrobiło się cicho”, no i (jak wynikało z jego obliczeń przed Zespołem smoleńskim) sam legendarny „polski montażysta” ledwie ściągnął kamerę o godz. 8.37.34 pol. czasu (czyli 10.37.34 rus. czasu) sprzed blacharzy, miał też w ciągu niewielu sekund później mieć słyszenie dziwnego odgłosu silnika, no i widzenie w rozwiewce we mgle skrzydlatej orki (na temat owej skrzydlatej orki będzie jeszcze w mojej książce, więc cierpliwości. Nie byłoby w tym czasie (mam na myśli podaną właśnie godzinę 10.38) nic nadzwyczajnego, wszak nawet prowadząca własne „dziennikarskie śledztwo”, trzymające się twardo moskiewskiej narracji, „Rz” parę tygodni „po katastrofie” dotarła do wiekopomnego odkrycia w postaci ruskiej bumagi mówiącej o zerwaniu linii energetycznej w Smoleńsku, i wyszło jej (tejże „Rz”, nie linii energetycznej), że do wypadku mogło dojść nie o 10.56 rus. czasu (jak „Rz” podawała wraz z innymi mediami wcześniej
http://www.rp.pl/artykul/463304.html
piórem tego samego P. Zychowicza, co osobiście poleciał jakiem-40 „dziennikarskim” na uroczystości katyńskie), lecz o 10.39.35
http://www.rp.pl/artykul/466823.html?p=2
co przy lekkim retuszu zegara atomowego w Smoleńsku, dałoby się nieco do godziny 10.38 cofnąć - gdyby nie to, iż o 10.38 tupolew znajdował się jeszcze (wedle „stenogramów CVR”) 10 km od lotniska Siewiernyj. Naturalnie, mogłoby być też tak, że Antufiew krzywo spojrzał na swój zegarek (szkiełko zaparowało lub cziesy niedokładnie chodziły), zaś Wiśniewskiemu parametry czasowe kamery się o tę przysłowiową chwilę rozjechały. Szczęśliwi zresztą i tak czasu nie liczą, jakie zaś może mieć znaczenie jakaś jedna minuta wobec wieczności? Może, więc właśnie 10.39/8.39 jest OK? Niech najwybitniejsi eskperci od lotnictwa namierzają dalej.
4. Z Okęcia do Briańska? No i tak to jest - zaczęliśmy od Okęcia, a znaleźliśmy się w Smoleńsku, a przecież wcale tak być nie musiało. Jak bowiem w innym, tym razem majowym (z 2010 r.), artykule pisała „Czerska Prawda”, znów powołując się na sobie tylko dostępne źródła, Moskale proponowali przelot do... Briańska:
„Jak powiedział "Gazecie" urzędnik biorący udział w polsko-rosyjskich rozmowach organizacyjnych przed obchodami rocznicowymi, Rosjanie ostrzegali, że nie mogą dać pełnej gwarancji bezpieczeństwa ciężkim maszynom lądującym w wyposażonym w prymitywny system naprowadzania samolotów na pas startowy porcie lotniczym Siewiernyj w Smoleńsku. Proponowali międzynarodowy port lotniczy w Briańsku położony około 250 km od Katynia. Jednak jak zapewnił nas nasz rozmówca, prowadzący rozmowy Andrzej Kremer, wiceminister spraw zagranicznych, oraz Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (obaj zginęli w katastrofie samolotu prezydenckiego), zarzucali gospodarzom, że chcą tylko utrudnić Polakom dostęp do Katynia, i nakłonili Rosjan do wyrażenia zgody na lądowanie w Smoleńsku. Tę informację potwierdziło nam niezależnie od siebie dwóch przedstawicieli strony polskiej. Jeden z nich ocenił nawet: -Niepotrzebnie zmusiliśmy Rosjan do zgody na przyjęcie samolotu w Smoleńsku.
- Port lotniczy w Briańsku ma znacznie lepszy system naprowadzania lądujących tam samolotów. W smoleńskim Siewiernym są tylko radiolatarnie, które nie pozwalają pilotowi na precyzyjne określenie kursu. A Briańsk ma system SP-80M. On, jak pisze się w gazetach, "automatycznie" naprowadza samolot na pas, czyli sygnalizuje pilotowi każde najmniejsze odchylenie od kursu i glisady, to jest właściwego toru zniżenia - powiedział "Gazecie" jeden z najlepszych rosyjskich pilotów oblatywaczy oraz specjalista od wyjaśniania przyczyn katastrof lotniczych. - Mówiłem już wcześniej czytelnikom waszej gazety, że piloci prezydenckiego Tu-154 w zasadzie zawsze lądowali tylko na tak wyposażonych lotniskach. Moim zdaniem w Briańsku bez problemów siedliby nawet przy widoczności praktycznie zerowej - dodał ekspert.” To dopiero musi być ruski zacny port, w którym „przy widoczności praktycznie zerowej” nawet polscy piloci, którzy mają w zwyczajach podczas lądowania we mgle, „szukać ziemi wzrokiem” (co także ustalili najlepsi ruscy eksperci
http://wyborcza.pl/1,76842,7842978,Rosyjscy_eksperci__Pilot_szukal_ziemi_wzrokiem.html
- „bez problemów siedliby” (por. też
http://www.wprost.pl/ar/215934/Oficerowie-monitorujacy-lot-Tu-154-Witebsk-jest-na-Bialorusi/
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/briansk-i-okolice.html
Bez problemów, to naprawdę musiałoby być coś. Wariantu z Briańskiem jednak nie brał pod uwagę „BOR”, który, jeśli już to, miał, – co piszę za genialnym gen. Janickim – rozpracowane warianty mińsko-witebskie (cyt. za M. Górką):
„Zapytaliśmy BOR, jak zorganizowano by transport delegacji, gdyby pilot Tu-154 zdecydował się lądować w Mińsku lub Witebsku. - Natychmiast skontaktowalibyśmy się z polskim MSZ, rosyjską Federalną Służbą Ochrony lub jej białoruskim odpowiednikiem. Na któreś z tych lotnisk podstawiono by samochody i zorganizowano by podróż do Smoleńska w odpowiedniej asyście - mówi szef BOR gen. Marian Janicki. Jego zdaniem sformowanie takiej kolumny nie trwałoby dłużej niż godzinę od podjęcia decyzji.
Czy jednak BOR nie powinien wcześniej zadbać o to, by na lotniskach czekały samochody w zapasie?
- Nie ma takiej procedury, która nakazywałaby wystawienie kolumn samochodowych na innych lotniskach niż docelowe, ujęte w planie. To jest niemożliwe i niepotrzebne. Alternatywny transport organizuje się z lotniska, o którym już wiadomo, po zmianie planu - podkreśla gen. Janicki. Dodaje, że w przeszłości bywały sytuacje, gdy delegacja musiała lądować w innym niż przewidziano miejscu z powodu złych warunków atmosferycznych. - Zawsze transport organizowano, gdy było już znane ostateczne miejsce lądowania - mówi szef BOR.” Nic dziwnego, rzecz jasna, iż 10-go Kwietnia „alternatywnego transportu nie organizowano” (przynajmniej oficjalnie, bo prawda wciąż leży przed nami nieco zakryta), skoro niemal żadnej łączności (pomijając dwa enigmatyczne telefony koło godz. 8.20) z polską delegacją nie było, zaś słynne rozmowy załogi tupolewa i załogi jaka-40 „zapisane” na dziwnych szpulach budzą wiele, chyba całkiem uzasadnionych, wątpliwości
http://freeyourmind.salon24.pl/373534,kotwice-pierwszej-hipotezy-zamachowej
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/konferencja-zespou-smolenskiego.html
Przypomnę, już tylko z kronikarskiego obowiązku, że wariant Briańska analizowała też grupa „kolegów z wojska” stojąca za książką „Zbrodnia smoleńska. Anatomia zamachu”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/12/refleksje-po-lekturze-zbrodni.html
Jak poza tym twierdził „C.K.” przywoływany w „Białej Księdze” na. s. 66 – i tak kwestia ochrony Prezydenta nie należała do obowiązków BOR, skoro: „Na lotnisku nie planowano obecności żadnego funkcjonariusza BOR. W przypadku gdyby delegacja prezydencka wylądowała na innym lotnisku, za zabezpieczenie – to jest zapewnienie ochrony przy lądowaniu i przyjeździe na miejsce wizyty odpowiadałyby służby rosyjskie. Jest to zwyczajowo przyjęta modelowa procedura działania służb ochrony w każdym kraju (…) Mieli przewidziane możliwości działania w przypadku lądowania w Moskwie Domodiewo, Witebsku i Mińsku. (…) Byłem po raz pierwszy na przygotowaniu pobytu zagranicznego osoby ochranianej, nie zetknąłem się nigdy z sytuacją zmiany miejsca lądowania samolotu.” Tak, więc, nawet gdyby łączność z załogą była, to i tak BOR czekałby, aż Ruscy zabezpieczą miejsce, bo, jak pamiętamy z opowieści Janickiego, „ochronę zapewnia gospodarz, ochronę zapewnia gospodarz”. BOR nawiasem mówiąc, dostaje 10-go w godzinach porannych z COP telefon z zapytaniem o lotniska zapasowe dla prezydenckiej delegacji: „W dniu 10 kwietnia 2010 r. o godz. 7.00 objąłem służbę oficera operacyjnego BOR w centrum kierowania. Ok. godz. (…) zadzwonił do mnie dyżurny operacyjny z centrum operacji powietrznych. Zapytał mnie, czy wiemy coś o możliwości innego miejsca lądowania z uwagi na złe warunki atmosferyczne nad lotniskiem w Smoleńsku.W moich dokumentach nie było informacji o możliwych lotniskach zapasowych, niczego takiego nie pamiętam. Nie miałem jakichkolwiek informacji czy dotyczących pogody w Smoleńsku, czy wyboru innego miejsca lądowania. Odpowiedziałem, że nie mam żadnych informacji i poprosiłem, że w przypadku gdyby COP miał jakieś informacje o innym miejscu lądowania, poinformował mnie o tym. Chodziło o konieczność poinformowania o tym służb dyplomatycznych na miejscu oraz naszych funkcjonariuszy zabezpieczających wizytę Pana Prezydenta na terenie Federacji Rosyjskiej. Kilka minut po tym telefonie, około 8.55 jeden z naszych oficerów czekających na przyjazd Prezydenta w Katyniu C. K. zadzwonił do mnie z pytaniem, czy mamy jakieś informacje, gdyż dochodzą do nich niepokojące sygnały, że może być problem, bądź, że jest problem z lądowaniem samolotu.” Niestety w „Białej Księdze”, na s. 99 i 108, nie jest podana precyzyjna godzina tego połączenia, ale możemy się domyśleć, że było to koło 8.50, co oczywiście kłóci się z relacją innego borowca – por. s. 52: „W dniu 10 kwietnia 2010 r. objąłem służbę zastępcy oficera operacyjnego BOR w centrum kierowania BOR. (…) Kolejną informacją dotyczącą tego lotu był telefon z Centrum Operacji Powietrznych, było to ok. godz. 8.30, może kilka minut później. Oficer, który pełnił tam służbę powiadomił nas o złych warunkach atmosferycznych nad Smoleńskiem i zapytał, czy jest nam coś wiadomo w tej sprawie. Spytał też, czy istnieje możliwość lądowania na lotnisku zapasowym”. Jak jednak już się przyzwyczailiśmy w „zeznaniach okołosmoleńskim”, nikomu wtedy nie chodził dokładnie zegarek, zwłaszcza osobom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo delegacji prezydenckiej, zaś do tej pory żadna, podkreślam żadna, z instytucji zajmujących się „przyczynami katastrofy” nie opublikowała w całości stenogramów rozmów oficerów COP-u. Nam w tych medytacjach nie chodzi tym razem o to, czy faktycznie poleciano by z delegatami np. do Briańska (przy oficjalnie zaplanowanych lotniskach białoruskich), jak to choćby z opublikowanych fragmentów dialogów w COP-ie by wynikało
http://www.wprost.pl/ar/215934/Oficerowie-monitorujacy-lot-Tu-154-Witebsk-jest-na-Bialorusi/
lecz o to, że w tych wielu opracowaniach dokonywanych ex post tragedii (bez względu na to, czy chodzi o akustyków z kancelarii Prezydenta, czy o ludzi z MSZ, czy wreszcie o środowiska mundurowe tudzież związane z różnymi służbami), pojawia się jeden wielce zastanawiający motyw: zrzucania winy na zmarłych (i na ich decyzje). Pozostaje nam, więc w ostateczności poszukać w dokumentach pisanych przez (nieżyjące już) osoby, którym imputuje się jakieś niedociągnięcia i sprawdzić, czy faktycznie to, co im się imputuje, znajduje w tychże dokumentach jakieś potwierdzenie.
5. Umarli bronić się nie mogą? Poczytajmy najpierw, co piszą żywi. Jeśli bowiem już 30 marca (po rzekomym piśmie śp. K. Doraczyńskiej) jasne było, że wylot jest o 7-mej, to, jakim sposobem część pasażerów mogła być o 4-tej na lotnisku?: „Staszek (Mikke – przyp. F.Y.M.) mówił, że leci samolotem o bardzo wczesnej godzinie, o 3 lub 4 rano – wspomina jego przyjaciółka, mecenas Ewa Stawicka. – Już po katastrofie dowiedziałam się, że poleciał później wraz z prezydentem”
http://www.rp.pl/artykul/466762.html
Tylko takim sposobem, że swój wylot miała wcześniej i to nie tupolewem. W szeroko komentowanej w blogosferze relacji P. Świąder z RMF-u pisał zaś: „Nasz samolot miał odlecieć o 5 rano. Rzadko mam okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie oficjalnych wizyt, tym razem, na wyjazd do Katynia zgłosiłem się na ochotnika. Dopiero na Okęciu okazało się, że dziennikarze mają lecieć Jakiem, a dopiero godzinę po nas wystartuje Tupolew. OK - pomyślałem, widocznie zabrakło dla nas miejsca w "Tutce".
Z czego z kolei by wynikało, że jakiś wylot planowany był na piątą – i to tupolewem, na Okęciu jednak doszło do zmiany tego właśnie planu - i ogłoszono dziennikarzom, że lecą jakiem-40 (wsadzono ich najpierw do 045, potem przesadzono do 044) i że tupolew odleci GODZINĘ później, co znaczyłoby, że o 6 rano. (Jest jednak kilka relacji świadczących o wylocie tupolewa dopiero o 7.30 – pytanie, zatem: jaki samolot i z kim na pokładzie wystartował między jakiem-40 a tupolewem, a ściślej, między 5.30 a 6 rano, oraz dlaczego jego wylot i przelot został utajniony? Jak-40 – ten trzeci „czekający w hangarze”, tak jak oznajmiono dziennikarzom? CASA – taka jak ta, co leciała 7-go? Czy jeszcze inny samolot?
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/by-jeszcze-jeden-samolot_31.html
Powyższy scenariusz kłóci się z tym, co udało się ustalić gen. Załęskiemu i podać w jego raporcie. Jak z kolei pisali mundurowi autorzy „Zbrodni smoleńskiej?..”, zamieszczając nawet skan stosownego dokumentu wysłanego przez kancelarię Prezydenta do Arabskiego
s. 48), jeszcze 9 marca 2010 r. start tupolewa zaplanowany był na godz. 6.30 pol. czasu (zaś start, jaka-40 na 5.00). U dołu dokumentu widnieje zresztą pieczątka i podpis mjr. Zbigniewa Gontarczyka z 36 splt (zamieszczałem ten skan w mojej recenzji) – z datą 12-04-2010. Jak pamiętamy, anonimowy urzędnik kancelarii Prezydenta (typuję „pana Wierzchowskiego” lub „pana Sasina”) nie był w stanie stwierdzić, kto był autorem tego dokumentu, ponieważ „pieczątka się nie odbiła, czy jakoś jej faks nie uchwycił”, zaś parafka okazała się „nieczytelna” - i wskazywał na „pana Strużynę”, jako „koordynatora wszystkiego”. Na kogo z kolei wskazałby „pan Strużyna”, tego jeszcze nie wiemy, gdyż nie trafiło się do tej pory jego publiczne przesłuchanie przed Zespołem smoleńskim. Z tego jednak, co miał ustalić raport gen. Załęskiego sporządzony kilkanaście godzin po tragedii, z kancelarii Prezydenta wyszło jeszcze parę tygodni później po 9-tym marca, pismo z 30 marca 2010 r., a więc na półtora tygodnia przed wylotem delegacji, zmieniające wcześniejsze ustalenia z 36 splt. Dokumentu tego nie znalazłem w „Białej Księdze” Zespołu
http://naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/bialaksiega.pdf
mimo że jest w niej np. dokument autorstwa śp. K. Doraczyńskiej z 4 marca 2010 do niesławnego „pana Strużyny”. Pismo Doraczyńskiej z 30 marca 2010 nie figuruje także, o ile wiem, w opasłej dokumentacji millerowców – może jednak dołączone zostało, chociaż do raportu gen. Załęskiego? Jeśli zajrzymy ponownie do „Białej Księgi”, to na s. 50 przytoczony jest mail Doraczyńskiej z 11 marca kierowany do pracowników kancelarii Prezydenta, w którym pada zdanie: „na dzień dzisiejszy Darku zamów proszę TUtke i JAKa i pewnie ruszą 2 samochody z Polski (z załaga KP RP) „, z czego można by wnioskować, że jeszcze 9-go marca (vide bumaga „bez autora” podana w „Zbrodni smoleńskiej...”) dokładnych ustaleń z 36 splt, co do wylotu, wcale nie było. To z kolei stoi w sprzeczności z tym, co miał zeznać „mjr P.O. z 36 splt”: „zamówienie na lot Prezydenta RP na trasie Warszawa–Smoleńsk–Warszawa na dzień 10.04.2010 wpłynęło 10.03.2010 (…) w dniu 30.03.2010 wpłynęło zamówienie na lot Premiera trasie Warszawa–Smoleńsk–Warszawa na dzień 7.04.2010” („Biała Księga”, s. 83). Jak jednak z tego zeznania widać, nie ma mowy o żadnym piśmie z 30 marca, które dotyczyłoby wylotu delegacji Prezydenta, zaś zgadzałoby się to zeznanie z dziwnym (bo „bez autora”) dokumentem z 9 marca, zgłaszającym, przypominam, godz. 6.30 pol. czasu (jako start tupolewa) – no i zgadzałoby się ono z „ustaleniami” słynnej „komisji Millera”: „W dniu 9.03.2010 r. Zespół Obsługi Organizacyjnej Prezydenta RP wystąpiłdo 36 splt z zamówieniem na transport lotniczy do SMOLEŃSKA w dniu 10.04.2010 r. dwoma samolotami (Tu-154M i Jak-40)” (s. 13, pseudoraportu). Niżej natomiast we wzmiankowanym mailu Doraczyńskiej jest jeszcze ważniejsze sformułowanie dotyczące... podziału grupy naszych żurnalistów mających lecieć na katyńskie uroczystości: „dziennikarzy zgodnie z ustaleniami weźmiemy 14, połowa w JAKu i połowa w TU.” Wychodziłoby, więc na to, że nie musiało być planu z upakowaniem wszystkich dziennikarzy w „dziennikarskim jaku-40”, jak nam to opowiadał pewien „ocalony z katastrofy”, a zdziwienie Świądra z RMF-u na Okęciu, gdy się dowiedział, że wcale nie lecą tutką, było zupełnie naturalne. I czytamy dalej w tym samym mailu Doraczyńskiej: „Adam dowiedź się, kiedy TVP i inne media się wybierają, (bo może większość zostanie tam po 7.04 i wtedy pula miejsc w samolocie się zwiększy) (...)”. Faktem zaś jest, że część ludzi mediów, dokładnie tak, jak przewidywała Doraczyńska, rzeczywiście została w Smoleńsku po 7-mym kwietnia. Robi się ciekawie, prawda?, zwłaszcza, że 11 marca, a więc tego samego dnia, kiedy poszedł mail Doraczyńskiej do jej kolegów z kancelarii, M. Jakubik pisze do D. Jankowskiego (tego samego, co był jednym z adresatów maila Doraczyńskiej), że coś jest nie tak z lotniskiem w Smoleńsku („Rosjanie twierdzą że ono niezbyt działa”; „Biała Księga”, s. 52, 72). O tym mailu o „niezbyt działającym lotnisku” (jednego z pracowników kancelarii do drugiego), jak pamiętamy z przesłuchań przed Zespołem smoleńskim, nic kompletnie nie wiedzieli ani „pan Wierzchowski”, ani „pan Sasin”, czyli dwaj najsłynniejsi akustycy z kancelarii Prezydenta. Ciekawie byłoby, więc, gdybyśmy znali raport gen. Załęskiego, ba, ale podobnie jak z tym „zmieniającym wcześniejsze ustalenia”, dokumentem kancelarii Prezydenta (z 30-go marca 2010 r.), rzecz się ma z tajemniczym raportem gen. Załęskiego. Nie ma go ani w „Białej Księdze”, ani w dokumentacji millerowców, ani nawet wzmianki o nim nie ma w tzw. „Polskich Uwagach” do raportu komisji Burdenki 2
http://freeyourmind.salon24.pl/345616,uwagi-do-uwag
Nie podejrzewam oczywiście, by to gen. Załęski sporządził wadliwie swój dokument (przedłożony ówczesnemu ministrowi obrony), lecz, że to jego, jako óczesnego p.o. szefa Sił Powietrznych, przy konstruowaniu tego raportu wprowadzono w błąd. Z tego też powodu dobrze by było, by ów raport ujrzał w końcu światło dzienne i by przyjrzała się mu choćby prokuratura wojskowa, nawet jeśliby raport leżał gdzieś na dnie szuflady obecnego szefa MON. No, chyba, że raport już przestał istnieć. W tekście Górki pojawia się jeszcze taka informacja:
„Kancelaria Prezydenta nie pytała MON o zgodę w sprawie zabrania na pokład najwyższych dowódców polskiej armii (w katastrofie zginęło sześciu). 17 marca minister Bogdan Klich otrzymał jedynie informację podpisaną przez szefa prezydenckiej kancelarii Władysława Stasiaka (zginął w katastrofie): "Pan Prezydent zamierza zaprosić do wzięcia udziału w tej uroczystości najważniejszych dowódców Wojska Polskiego" - Nie mieliśmy nic do powiedzenia - mówi nasz rozmówca w resorcie obrony. Dowódcy dostali zaproszenia datowane 25 marca. Były adresowane osobiście, jeden z dowódców przerwał urlop, by polecieć do Katynia z prezydentem Lechem Kaczyńskim. - Nie wiedzieli, że tylu ich leci naraz. Zobaczyli się dopiero na pokładzie samolotu - mówi nasz informator (był z nimi na pokładzie czy ich na ten pokład prowadził? - przyp. F.Y.M.) - Oczywiście, takie rzeczy się zdarzały, już latali razem np. do Afganistanu, ale nie wszyscy naraz.” Oczywiście ostatnią osobą, która powinna udawać świętego po największej tragedii, jaka dotknęła Polskę po wojnie, jest B. Klich, na co zwracał uwagę nawet Hypki http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7818023,Hypki__Po_Miroslawcu_i_Smolensku_Klich_powinien_odejsc.html
ale mogło być tak, że faktycznie tenże Klich nic nie wiedział o tym, co się dzieje na Okęciu 10-go, tzn. nie on akurat musiał podejmować wtedy poranne decyzje (to tak czy tak kwestia do ustalenia w dalszym śledztwie – kiedyś w wolnej Polsce). Jeśli jednak nie Klich, to ktoś inny musiał decydować – zarówno na wojskowym, jak i ministerialnym poziomie. Okęcie to nie postój taksówek, gdzie można sobie dowolnie wsiąść do pojazdu i udać w podróż, zwłaszcza że, jak podkreślano w „Białej Księdze”, 9 kwietnia wieczorem nadeszło do Polski, do Dyżurnej Służby Operacyjnej Sił Zbrojnych „ostrzeżenie o możliwości uprowadzenia statku powietrznego z jednego z lotnisk Unii Europejskiej” (s. 109) – przekazane do COP, ale i do Ośrodków Dowodzenia i Naprowadzania oraz do bazy w Mińsku Mazowieckim (s. 110). W komentarzu do tej informacji dodawano w „Białej Księdze”: „Brak danych świadczących o wpływie tego ostrzeżenia na działania BOR oraz innych osób, instytucji i organów państwowych zaangażowanych w organizację i zabezpieczenie podróży delegacji z Prezydentem RP na czele do Katynia w dn. 10 kwietnia. Brak reakcji na zagrożenie terrorystyczne obciąża zwłaszcza szefów służb specjalnych i nadzorującego ich premiera D. Tuska”(s. 109). Albo więc ktoś świadomie dokonał usadzenia wszystkich wysokich rangą dostojników cywilnych i wojskowych na pokładzie jednego samolotu, by nie tylko złamać przepisy, ale i narazić ich na śmiertelne niebezpieczeństwo – albo też delegację rozdzielono na (przynajmniej) dwa samoloty, z których wylot jednego został „utajniony” (np. ze względów bezpieczeństwa w związku z terrorystycznym zagrożeniem). I teraz osoby, które podjęły takie a nie inne decyzje na Okęciu, skrywają się za zmarłymi lub za dziwnymi dokumentami, licząc, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Mylą się. Bardzo się mylą.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/okecie-10-kwietnia.html
http://arturb.salon24.pl/279487,ludzie-pana-prezydenta
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/gdzie-jest-dyrygent-z-okecia.html
http://www.rp.pl/artykul/460202,463122-8-56---tydzien-po-katastrofie.html
http://freeyourmind.salon24.pl/373534,kotwice-pierwszej-hipotezy-zamachowej#comment_5460850
http://freeyourmind.salon24.pl/373534,kotwice-pierwszej-hipotezy-zamachowej#comment_5460871
FYM