Nawrócenie jest jedyną nadzieją ludzkości Najciekawszy bodaj aspekt orędzia fatimskiego stanowi zagadnienie wojny i pokoju, zwłaszcza rozważane z pozycji okrutnego dylematu: czy lepiej ulec komunizmowi niż zginąć, czy wręcz odwrotnie – lepiej paść trupem do ostatniej krwi walcząc z czerwoną zarazą. W roku 1917 – na kilka miesięcy przed przejęciem władzy w Rosji przez komunistów oraz na dwadzieścia osiem lat przed wybuchem pierwszej bomby atomowej w Hiroszimie – w fatimskim orędziu Boża Opatrzność z nadprzyrodzoną przejrzystością przedstawiła plan rozwiązania tego przerażającego problemu. W Cova da Iria za pośrednictwem trojga pastuszków Matka Boża przekazała jasne wskazówki dotyczące postępowania w tej – jakże przecież poważnej – kwestii. Po pierwsze, Jej orędzie mówi o rozprzestrzenieniu się błędów Rosji, ukazując komunizm, jako wielką karę, na którą narażona jest ludzkość z powodu swego religijnego i moralnego upadku. Najwyraźniej zatem komunizm to swoisty bicz Boży, którym wychłostane mają zostać narody, zwłaszcza zachodnie. Ludzkość może jednak uniknąć takiego losu, o ile powróci do prawdziwej wiary i moralności chrześcijańskiej oraz porzuci bagno bezbożności i niemoralności. Ściślej rzecz ujmując, nawet znaczna liczba nawróceń osobistych nie wystarczy, by spełnić prośbę Matki Bożej. Każdy naród spustoszony przez agnostycyzm i swobodę seksualną musi się w całości nawrócić i powrócić do nieprzemijających praw Ewangelii (dotyczy to zwłaszcza krajów Zachodu).
Niepokalane Serce Maryi Zwycięży! Fatimskie orędzie nie ogranicza się do ukazywania zagrożenia. Mówi także, w jaki sposób go uniknąć: nie umierając, ani tym bardziej nie zostając komunistą, lecz wypełniając wolę Boga i rozważając przesłanie Jego Matki. Nie zapominajmy także, iż jednym z warunków jest poświęcenie Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi na warunkach, o jakie Ona sama prosiła. Jeśli tak się nie stanie – ostrzega fatimskie orędzie – sprawiedliwości Bożej nic już nie powstrzyma: Jeżeli moje prośby zostaną wysłuchane, Rosja nawróci się i nastanie pokój. Jeżeli nie, rozpowszechni ona swe błędy po świecie, wywołując wojny i prześladowania Kościoła Świętego. Dobrzy będą umęczeni, Ojciec Święty będzie musiał wiele wycierpieć, różne narody będą unicestwione. Na koniec moje Niepokalane Serce zatriumfuje. Orędzie fatimskie sugeruje, zatem cudowne ingerencje Bożej Opatrzności w dzieje świata, które zapewnią zwycięstwo, prawdopodobną pozostawiając jednocześnie hipotezę, iż ludzie sami będą musieli się do tego zwycięstwa przyczynić poprzez bohaterskie uczestnictwo w wielkich bitwach, o wyniku, których zadecyduje pomoc Niepokalanej Dziewicy. Orędzie fatimskie z całą pewnością wyklucza ostateczne zwycięstwo komunizmu, jako że istnieją jedynie dwie możliwości: albo ludzie usłuchają orędzia Maryi i komunizm zostanie pokonany nie zdążywszy poczynić żadnych szkód, albo ludzie nie usłuchają, a wówczas doświadczą komunizmu, który i tak ostatecznie zostanie przezwyciężony. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku Matka Boża zwycięży. Należy podkreślić, iż za pomocą samej tylko broni, choćby najpotężniejszej, nie zdołamy się przed komunizmem obronić, jakkolwiek zdecydowana polityka odstraszania oparta silny o zachodni system obrony stanowi uprawniony i konieczny środek zapobiegania wojnie. Matka Boża przedstawia, bowiem rozprzestrzenienie się komunizmu, jako karę za grzechy. Kara ta z pewnością nastąpi, jeżeli ludzie się nie nawrócą. Jednym ze sposobów, w jaki gniew Boży spadnie na nieżałującą za grzechy ludzkość może być szerzenie się bezwarunkowego pacyfizmu o czysto emocjonalnym, a więc krótkowzrocznym charakterze. A przecież taka postawa zawsze prowokuje drapieżnego przeciwnika. Zważmy jednakże, iż wojna absolutnie nie jest preferowanym przez Opatrzność sposobem powstrzymania komunizmu. Bóg pragnie odnowy rodzaju ludzkiego, zastosowania się ludzi do orędzia z Fatimy oraz nawrócenia Rosji. Wyłącznie militarne lub polityczne zwycięstwo nad Rosją w żadnym razie nie rozwiąże problemu. Bóg chce czegoś więcej: pragnie nawrócić Rosję, a do tego – bez wątpienia – nie potrzebuje się uciekać do jakiejkolwiek wojny. Zasadniczym jednak warunkiem nawrócenia Rosji jest nawrócenie Zachodu. Jeżeli Zachód się nawróci, to możliwe, że Rosja zostanie nawrócona na drodze pokoju, perswazji i środków religijnych, bez konieczności działań wojennych – a tego właśnie pragnie Niepokalana Dziewica.
Tylko wiara może być odpowiedzią na kryzys Doskonale zdaję sobie sprawę, iż niniejsze rozważania mogą się spotkać z pogardą i sceptycyzmem. Ludzie bez wiary czy też małej wiary uśmiechną się i orzekną, że refleksje te są dziecinnym uproszczeniem problemów, które popychają kraje Zachodu ku komunizmowi, a być może – ku wojnie. Zda im się śmiesznym, może nawet szalonym, szukać rozwiązania owych kwestii w na przesłaniu ogłoszonym przez troje niepiśmiennych pastuszków. Nie przeczę, że problemy współczesnego świata są wysoce skomplikowane. Przeciwnie, uważam, że są one aż tak złożone, iż po ludzku rzecz biorąc wydają się wręcz nie do rozwiązania. Tym bardziej, że dodatkowo je komplikują debaty ludzi bez wiary lub małej wiary, którzy usiłują owe problemy rozwiązać. Jestem przekonany o powierzchowności obserwacji i opinii, jednak nie w naszym obozie, lecz po stronie sceptyków. W większości mają oni, bowiem w najwyższym stopniu prymitywne i powierzchowne pojęcie o religii i jej roli w życiu zarówno społeczeństw jak i jednostek, o oferowanym przez nią ogromnym potencjale rozwiązywania problemów, które sceptycy daremnie usiłują rozwikłać. Nie potrafię się oprzeć pragnieniu umożliwienia sceptycznym czytelnikom spojrzenia, jakby przez dziurkę od klucza, na ogromny wachlarz atutów religii. Spójrzmy, jak święty Augustyn przedstawia społeczeństwo prawdziwie chrześcijańskie – Państwo Boże – ukazując wszelkie korzyści płynące dla państwa z nauki Jezusa Chrystusa: Niech ci, którzy twierdzą, że nauka Chrystusa jest szkodliwa dla państwa, stworzą sami taką armię, jaką Jezusowe słowa powołują do istnienia; niech stworzą takich zarządców prowincji, takich mężów i żony, takich rodziców i dzieci, takich panów i sług, takich królów, takich sędziów, takich poborców podatków i podatników, jakich czyni chrześcijańskie nauczanie, i dopiero wtedy niech mają czelność powiedzieć, że nauczanie to jest szkodliwe dla państwa. Nie, raczej nie zdecydują się oni przyznać, że to właśnie ono, należycie stosowane, stanowi opokę u fundamentów republiki. Z powodu nieszczęsnej kondycji upadłej natury ludzkiej oraz działań szatana i jego ziemskich agentów skłonność człowieka do sprzeciwiania się wierze narasta aż do stopnia całkowitego jej odrzucenia – naucza doktryna katolicka. Im bardziej się człowiek od wiary oddala, tym większy popełnia grzech. Przypomina to nieco prawo Newtona i znajduje potwierdzenie w doświadczeniu. Jeżeli społeczeństwo – powodowane rozwojem niewiary i korupcji – dochodzi do całkowitego wykroczenia przeciw zasadom augustyńskiego Państwa Bożego, jaka nauka polityczna, społeczna czy ekonomiczna jest w stanie zapobiec jego upadkowi?! Jeśli ludzie nie zdołają powrócić do zbawiennych zasad chrześcijaństwa, nic nie zapobiegnie ich upadkowi, który stanie się tym straszniejszy, im dłużej będzie trwał i im głębiej sięgnie proces degeneracji. Narodom w mniejszym stopniu zaatakowanym zepsuciem pozostaje, zatem ze wszech miar słuszne odpieranie ataków ze strony narodów bardziej upadłych, na drodze zbrojenia się, zachowywania pełnej pokojowego nastawienia czujności i stosowania środków odstraszających. Poprzestając jednak wyłącznie na tym nie zdołają stłumić trującego fermentu współczesnego neopogaństwa kryjącego się w głębi ich tkanek. Wynika to jasno z orędzia fatimskiego. W świetle powyższego możemy lepiej zrozumieć inny aspekt kary, a mianowicie jej oczyszczający, odnawiający i porządkujący charakter. Boża kara – przerywając niosący największe zagrożenie dla zbawienia niezliczonej ilości dusz proces degradacji, zarówno indywidualnej jak i zbiorowej – otworzyłaby ludziom oczy na ciężar ich grzechów, prowadząc ich do skruchy i poprawy, aby wreszcie obdarzyć ich prawdziwym pokojem. Better dead than red – lepiej umrzeć niż stać się komunistą. Ale jeszcze lepiej – żyć. Tak właśnie: wieść nadprzyrodzone życie łaski tutaj, na ziemi, aby później żyć wiecznie w chwale Bożej.
Orędzie fatimskie wymaga wypełnienia Orędzie fatimskie krąży po świecie już od siedmiu dekad, a nie zdołało jeszcze przyczynić się do nawrócenia rodzaju ludzkiego. Ściślej rzecz ujmując, nie zdołało przyczynić się do nawrócenia katolików, na których modlitwy, pokutę oraz poprawę życia Maryja najbardziej liczy, jako na skuteczne narzędzie powstrzymania gniewu Jej Syna, aby mogło nastać Jej panowanie nad światem. Orędzie nie wspomina, w jaki sposób w czasie strasznych dni kary Bóg będzie wspierał tych, którzy uwierzyli w obietnice złożone przez Matkę Bożą; nie mówi także, czego się od nich będzie wówczas oczekiwać. Zagłębiając się w hipotezę kary Bożej możemy stwierdzić, że kontekst orędzia fatimskiego prowadzi do wniosku, iż okaże się ona przynajmniej dwojakiego rodzaju. Mogą się na nią złożyć wojny (nie tylko międzynarodowe, ale i domowe) oraz kataklizmy naturalne. Czy wojny owe będą miały podłoże ideologiczne? Czy będą to konflikty pomiędzy wiernymi i niewiernymi (jawnymi lub zakamuflowanymi heretykami i schizmatykami, poganami, ateistami itp.) czy też nie będą miały żadnych oficjalnych konotacji ideologicznych, jak na przykład konflikt francusko-pruski z roku 1870 albo pierwsza wojna światowa? W roku 1917, kiedy orędzie zostało przekazane ludziom, rozróżnienie pomiędzy wojnami i kataklizmami naturalnymi zdawało się bardzo przejrzyste. Niemożliwym wszak wydawało się wówczas, by człowiek mógł wywołać katastrofy przyrodnicze; postrzegano je raczej, jako konsekwencję Bożej sprawiedliwości, dokonującej się za pośrednictwem żywiołów. Rozróżnienie owo pozostaje wciąż aktualne, musimy jednak wziąć pod uwagę, iż od tamtej pory człowiek posiadł zdolność wywołania kataklizmu o nieobliczalnych rozmiarach za pomocą broni jądrowej. Możliwe także, iż skutkom atomowej hekatomby towarzyszyć będą zesłane przez Boga anomalia całkowicie przyrodnicze. Pozostaje jeszcze jedno spostrzeżenie: z punktu widzenia orędzia fatimskiego, rzeczywista gwarancja zabezpieczenia ludzkości przed katastrofą leży nie tyle w polityce rozbrojenia, traktatach pokojowych i tym podobnych, ale w nawróceniu. Innymi słowy – zgodnie z zapowiedzią Matki Bożej – jeżeli ludzie nie przestaną obrażać Boga, kara z pewnością nadejdzie, bez względu na to, jak bardzo będziemy się starali jej uniknąć za pomocą innych sposobów. Z drugiej strony, jeżeli się poprawimy, Bóg nie tylko powstrzyma pełnię swego gniewu, ale także obdarzy nas wszelkimi okolicznościami potrzebnymi do zachowania trwałego pokoju. Będzie to pokój Chrystusowy za panowania Chrystusa – pokój Maryi za Jej panowania.
Plinio Corrêa de Oliveira
Tekst jest fragmentem książki Plinia Corrêi de Oliveira pt.: “Fatima commented”
Święty Stanisław – patron Polski na trudne czasy Jeden z głównych Patronów Polski obok świętego Wojciecha i samej Królowej Wszystkich Świętych, jest postacią tak znaczącą dla naszej historii, że nie sposób przecenić jego roli – zarówno, jako orędownika w niebie jak i hierarchy zasłużonego za życia i po śmierci dla polskiej jedności i niepodległości. Stanisław ze Szczepanowa, jak każdy prawdziwy naśladowca Jezusa Chrystusa ceniący prawdę ponad względy ziemskie, równocześnie wzbudził przeciwko sobie wrogość tych, którym z różnych powodów chrześcijański porządek broniony przez świętego biskupa był nie na rękę. W ogniu tej walki powstały dwie tradycje dotyczące okoliczności męczeńskiej śmierci polskiego Patrona. Jedna dworska – przedstawiająca Stanisława, jako buntownika, druga związana ze środowiskiem kapituły krakowskiej – akcentująca moralny charakter biskupiego sprzeciwu wobec poczynań Bolesława Szczodrego odpowiedzialnego za jego zabójstwo. Stanisław przyszedł na świat w rodzinie posiadającej włości w Szczepanowie niedaleko Bochni. Odebrał katolickie wychowanie w domu, a następnie edukację w kraju i zagranicą. Jeszcze, jako świecki kanonik kapituły katedralnej w Krakowie pełnił obowiązki sekretarza biskupa Lamberta Suły. Hierarcha nakłonił go do przyjęcia święceń kapłańskich, co też uczynił Stanisław około trzydziestego roku życia. Biskup Lambert wytypował go na swego następcę. Za zgodą księcia Bolesława ksiądz Stanisław ze Szczepanowa zasiadł na stolicy krakowskiej diecezji w roku 1072. Pierwszym wielkim i ważnym dla Polski dokonaniem Świętego było wskrzeszenie metropolii gnieźnieńskiej, która została obalona i spustoszona podczas powstania pogańskich żywiołów w latach trzydziestych. Krok ten stanowił kontynuację programu pierwszych Piastów, którego patronem był święty Wojciech. Kiedy bowiem zabrakło niezależnej archidiecezji, arcybiskupstwo magdeburskie wznowiło roszczenia podporządkowania piastowskiego państwa jurysdykcji Kościoła w Niemczech. Zabiegi, jakie biskup Stanisław podjął w Stolicy Świętej doprowadziły do odebrania ważnego atutu w rękach ekspansyjnej polityki cesarstwa. Od początku swych rządów zasłynął Stanisław, jako pasterz pełen miłosierdzia i sprawiedliwości, niosący pomoc ubogim, a możnych nieprzyjaciół zjednujący skromnością i wielkoduszną miłością, wszystkich zaś na równi gromiący z powodu grzechów zabijających dusze zarówno małych jak i wielkich. Znał i osobiście zabiegał o pomoc dla każdej wdowy i sieroty w okolicy, a przy wizytacjach parafii nie wysługiwał się swym duchowieństwem, lecz osobiście pilnował porządku i duchowego dobra wśród powierzonej mu owczarni. Pewnego razu Biskup udał się do niejakiego Jana Brzeźnickiego, aby poświęcić wystawiony przezeń kościół w Brzeźnicy. Pan rozgniewał się o coś na hierarchę i przepędził go, poturbowawszy jego służbę. Pasterz nie bacząc nawet na godność biskupiego stroju, a pragnąc jedynie dobra duszy tego człowieka, całą noc spędził na łące pod gołym niebem modląc się za porywczego wielmoża – gdy zaś ten opamiętał się nazajutrz i przyszedł do Stanisława, Święty wybaczył mu od razu i poszedł konsekrować dom Boży. Początkowo współpraca Biskupa krakowskiego i panującego księcia Bolesława układała się nader pomyślnie. Hierarcha zabiegał w Rzymie o koronację dla władcy, ten zaś łożył środki na rozwój życia kościelnego. W pewnym momencie miał jednak zaistnieć spór, który wpłynął na dzieje młodego państwa, a którego okoliczności pozostają niewyjaśnione. Wiadomo jedynie, że niezgoda między biskupem i królem doprowadziła do ekskomuniki rzuconej na władcę i doraźnego wyroku skazującego świętego Stanisława na karę obcięcia członków (truncatio membrorum). Istnieją różne hipotezy na temat tła tego sporu, wszystkie są natomiast zgodne, iż biskup krakowski strofował publicznie króla (z powodu rozpusty bądź złego traktowania poddanych), ten zaś nie mogąc pohamować gniewu nakazał zabić bądź sam zabił świętego biskupa. U Wincentego Kadłubka znajdziemy wersję, iż miało to miejsce po wyprawie kijowskiej Bolesława, który tak długo trzymał swych żołnierzy na kampaniach wojenny, że ich żony dopuściły się wiarołomstwa. Król miał wówczas tak bezlitośnie i w zapamiętaniu karać niewierne małżonki, że sprowadził na siebie gniew i klątwę krakowskiego hierarchy. Jedynym źródłem pisanym pobieżnie wspominającym o tych wydarzeniach jest kronika Anonimowego Benedyktyna (zwanego Gallem), piszącego w ponad trzydzieści lat później i niebędącego naocznym świadkiem. Winę umieszcza on po obu stronach, biskupa jednak nazywa zdrajcą (traditor). To jedno słowo występujące w kronice dało początek niekończącemu się pasmu pomówień oskarżających Świętego o konszachty ze spiskowcami w kraju i wrogami zagranicą. Tymczasem słowo to występuje w dziele Anonimowego Benedyktyna kilkanaście razy i bynajmniej nie zachowuje jednakowego znaczenia odnoszącego się do tak rozumianej zdrady. Prawdopodobnie owe traditio oznacza po prostu odstąpienie od obowiązków feudalnych, którymi związany był biskup Stanisław, jako poddany króla. Nie od wczoraj jednakże wiadomo było, że władca nie jest ponad Kościołem, ale w Kościele (tak pouczał święty Ambroży cesarza Teodozjusza), chociaż w praktyce panujący nie chcieli uznawać tej zależności. Święty papież Grzegorz VII, gdy ekskomunikował Henryka IV został okrzyknięty zdrajcą cesarstwa (traditor Imperii). Stanisława oskarżono zaś o przyłączenie się do spisku przeciwko panowania Bolesława Szczodrego, którego przywódcą był prawdopodobnie palatyn Władysława Hermana Sieciech. Żadnemu historykowi nie udało się jak dotąd znaleźć faktograficznych podstaw tego zarzutu, jego powtarzanie należy, zatem przypisać niewiedzy bądź chęci nadszarpnięcia sławy świętego sługi Kościoła. Pomimo tylu niejasności wiadomo, iż mord dokonany na świętym Stanisławie niemało przyczynił się do powstania zamętu w kraju, król, bowiem był zmuszony uchodzić i trudno nawet stwierdzić, gdzie złożył swe doczesne szczątki, zaś państwo Piastów utraciło na długie lata wypracowaną przez kilka pokoleń koronę. Przy okazji procesu kanonizacyjnego rozpoczętego oficjalnie przez Innocentego IV w 1250 udowodniono, że kult Męczennika trwał nieprzerwanie od jego chwalebnej śmierci. Stwierdzono też cuda za wstawiennictwem Świętego. Dla historii Polski ważna jest pośmiertna rola, jaką odegrał on w stronnictwie dążącym do zjednoczenia piastowskich ziem w czasie rozbicia dzielnicowego. Powstała głośna metafora, że tak jak obcięte członki Męczennika zrosły się w sposób cudowny, tak za jego wstawiennictwem zjednoczą się ziemie dzielone wciąż małostkową niezgodą książąt. Ideał świętego Stanisława podjął i propagował chociażby arcybiskup Jakub Świnka, duchowy przywódca obozu zjednoczeniowego, który koronował w 1295 roku Przemysła II na króla Polski. Na inny ważny aspekt męczeństwa świętego Stanisława zwraca uwagę krakowski historyk konserwatywny Walerian Kalinka. Otóż święty biskup miał według niego swoją niezłomną postawą nie tylko bronić chrześcijańskiego ładu w państwie, ale również złamać na swej piersi absolutną władzę dzierżoną przez pierwszych Piastów i pośrednio przyczynić się do rozwinięcia ducha obywatelskiego wśród tworzącego się narodu politycznego. Kościół świętego Michała Archanioła na Skałce w Krakowie, gdzie zamordowano Świętego stał się miejscem pielgrzymek. To tam większość królów polskich odbywała nabożeństwo ekspiacyjne przed koronacją i tam od setek lat aż po dziś dzień wyrusza uroczysta procesja z katedry wawelskiej. Ósmy maja 1254 roku, kiedy ogłoszono w Polsce kanonizację Biskupa krakowskiego był symbolicznym dniem chwilowego pojednania zwaśnionych książąt, którzy zjechali się na uroczystości do Krakowa. Orędownictwo w niebie świętego Stanisława towarzyszy odtąd dziejom polskim – choćby przy okazji bitwy pod Grunwaldem, kiedy miano widzieć jego postać nad polskimi hufcami, a sam Władysław Jagiełło twierdził, iż zawdzięcza zwycięstwo właśnie temu Świętemu. Filip Obara
Czyżby Belka zaczął wojnę z rządem Tuska? Czyżby rządowi Tuska nawet dotąd spolegliwe wobec niego instytucje, przestały sprzyjać?
1. W ostatnią środę dosyć niespodziewanie Rada Polityki Pieniężnej, podniosła stopy Banku Centralnego o 0,25 pkt. procentowego i jest to pierwsza podwyżka stóp od czerwca 2011 roku, a więc od 11 miesięcy. Piszę niespodziewanie, bo aż 10 z 12 ankietowanych przez agencję ISB analityków nie oczekiwało ingerencji RPP w poziom stóp procentowych Banku Centralnego na majowym posiedzeniu Rady. Po tej podwyżce podstawowa stopa procentowa NBP (tzw. referencyjna) wynosi 4,75%, stopa lombardowa, (czyli maksymalna stopa procentowa, po jakiej bank centralny udziela kredytów bankom komercyjnym pod zastaw papierów wartościowych) 6,25%, stopa depozytowa 3,25%, a stopa redyskonta weksli 5%.
2. Podwyżka podstawowych stóp procentowych banku centralnego jest stosunkowo niewysoka, ale jednak jest sygnałem, że Rada zdecydowała się zacieśniać politykę pieniężną, zwłaszcza, że zapowiada ona jej kontynuację jeszcze w tym roku. W sytuacji, kiedy wzrost gospodarczy wyraźnie spowalnia, a poziom bezrobocia w środku roku wynosi aż 13%, taka decyzja może wywołać tylko i wyłącznie nerwowe reakcje rządu i takie reakcje się pojawiły. Zastanawiające jest uzasadnienie RPP do tej decyzji. Rada pisze, że do utrzymania się inflacji na podwyższonym poziomie przyczynią się wcześniejsze osłabienie złotego oraz wysokie ceny surowców. W tym samym kierunku będzie oddziaływała wysoka dynamika cen administrowanych. Ponieważ Rada chce wpływać na przyszłe oczekiwania inflacyjne, starając się je obniżyć, ze zdziwieniem należy przyjąć podwyżkę stóp procentowych banku centralnego z uzasadnieniem pokazującym, że czynniki, które wpływają na wzrost inflacji, znajdują się poza obszarem jej oddziaływania.
3. Do tej pory wydawało się, że Prezes NBP Marek Belka, który został zaproponowany na szefa banku centralnego po tragicznej śmierci Prezesa Sławomira Skrzypka przez pełniącego obowiązki prezydenta ówczesnego Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego w wyniku nieformalnego porozumienia z byłym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, jest wyjątkowo spolegliwy wobec rządu Donalda Tuska. O tej spolegliwości najdobitniej świadczy sprawa udzielenia pożyczki przez NBP z naszych rezerw dewizowych dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego wysokości 6,27 mld euro. Deklarację tej pożyczki złożył na Radzie Europejskiej premier Donald Tusk jeszcze w grudniu 2011 nawet bez decyzji Rady Ministrów w tej sprawie, nie wspominając nawet o jakiejkolwiek wcześniejszej konsultacji udzielenia tej pożyczki z bankiem centralnym. Przepytywany na tę okoliczność na posiedzeniu sejmowej komisji finansów publicznych, prezes NBP Marek Belka przyznał, że decyzja w sprawie kredytu dla MFW jest decyzją polityczną, ale bank centralny nie będzie przecież przeszkadzał rządowi w prowadzeniu polityki europejskiej. Taka otwartość w wypowiedziach szefa banku centralnego jest godna pochwały, tyle tylko, że potwierdza ona, iż bank centralny w czasie rządów Donalda Tuska nie jest niestety bankiem niezależnym.
4. Teraz nagła decyzja RPP podwyższająca stopy procentowe banku centralnego, spotkała się z bardzo dużym niezadowoleniem rządu. Wicepremier Pawlak nazwał ją dramatyczną pomyłką. Z kolei minister finansów Jan Vincent Rostowski stwierdził, że Konstytucja RP gwarantuje wprawdzie RPP pełną niezależność, nie jest jednak w stanie zagwarantować jej nieomylności. Widać wyraźnie, że rząd odebrał podwyżkę stóp procentowych banku centralnego, jako godzącą w przyszły wzrost gospodarczy, a ponieważ i tak rządzący przewidują spowolnienie gospodarcze zaraz po Euro 2012 to dodatkowe impulsy pochodzące od NBP odbierają wręcz, jako rozpoczęcie wojny RPP z rządem. Czyżby rządowi Tuska nawet dotąd spolegliwe wobec niego instytucje, przestały sprzyjać? Kuźmiuk
W USA pierwsze auto bez kierowcy. Komuna dziady Amerykański stan Nevada wydał pierwszą licencję dla samochodu bez kierowcy Otrzymała ją zmodyfikowana przez inżynierów Google'a Toyota Prius. Zmysły kierowcy zastąpiły kamery wideo zamontowane na dachu auta, czujniki radarowe i laserowe dalmierze Krasnodębski o Komorowskim „zwolennicy obozu rządzącego – zwłaszcza ci wysokiego diapazonu –nie musieliby się wstydzić z powodu kolejnych wpadek swojego prezydenta cierpiącego nie tyle na dysleksję ….ile niestety na bardziejrozległe dysfunkcje intelektualne, które jest coraz trudniej ukryć. „...(więcej)
Zareba o Tusku, „Kiedy był szefem partii opozycyjnej, chętnie słuchał każdego, kto przewinął się przez jego gabinet. Rzadko, kiedy byli to eksperci czy intelektualiści. …...Tuska rozmowy z tego typu ludźmi nudziły i napawały odrazą „....(więcej)
„Amerykański stan Nevada wydał pierwszą licencję dla samochodu bez kierowcy Otrzymała ją zmodyfikowana przez inżynierów Google'a Toyota Prius. Zmysły kierowcy zastąpiły kamery wideo zamontowane na dachu auta, czujniki radarowe i laserowe dalmierze.Wydział pojazdów mechanicznych wydał tablice rejestracyjne dla tego auta. Aby to było możliwe kilka miesięcy wcześniej Nevada zmieniła obowiązujące przepisy.”....”Większość wypadków drogowych jest spowodowana błędem ludzkim — powiedział Alex Padilla, senator stanu Kalifornia, kiedy rozpoczynał proces legislacyjny. — Komputery i czujniki autonomicznego pojazdu są w stanie analizować sytuację na drodze szybciej i kierować pojazdem bezpieczniej.„....(źródło)
Zestawiłem te trzy informacje nieprzypadkowo. Chcę pokazać, że nie jest to koincydentem. Prymitywny kraj i prymitywni ludzie u władzy. Ludzie mieszkający w cywilizacyjnym bambusolandzie, w jaki II Komuna przekształciła Polskę mogą postęp cywilizacyjny oglądać jedynie z relacji zagranicznych. Drugą Komuną rządzą teraz ludzie, z których jeden „ jest obdarzony” „ rozległymi dysfunkcjami intelektualnymi, a drugi nudzi się i brzydzi rozmów z ludźmi mądrymi, inteligentnymi. Tusk wsławił się zresztą próbą zniszczenia, UJ, bo nie spodobała mu się jedna praca magisterska. Studenta Zyzaka. To ci sami prymitywni ludzie o ograniczonej poczytalności intelektualnej wmawiają Polakom, że ograniczenie szkolnictwa wyższego to bardzo dobry pomysł, bo po studiach wyższych nie ma pracy, że zawodówki to przyszłość polskiego szkolnictwa, a praca w zagranicznych fabrykach to świetlana przyszłość dla młodych Polaków. Nachalna propaganda szerzona przez reżimowe media II Komuny wmawia Polakom, że rozbudowa szkolnictwa wyższego nie jest Polsce potrzebna, że studiowanie jest startą czasu dal młodych Polaków. Aby wprowadzić do powszechnego użytku samochody bez kierowcy potrzeba milionów inżynierów, informatyków, logistyków, naukowców. Ale nie będą to Polacy. II Komuna pod światłym przywództwem osoby obdarzonej darem ” rozległych dysfunkcji intelektualnych „ zapędzi Polaków do zawodówek z elementami fabrycznego języka niemieckiego, angielskiego, czy francuskiego. W zależności, jakie zamówienia otrzyma premier III RP. Bez rozwiniętego szkolnictwa i nauki, bez wolności ekonomicznej, czyli niskich podatków pozwolimy Tuskowi, Komorowskiemu zbudować z Polski skansen. Musimy pozbyć się okupującej Polskę II Komuny. Najlepiej oddaje to stadionowe hasło. Komuna dziady. Marek Mojsiewicz
Sejm przyjął reformę emerytalną Rząd, mimo zupełnego braku poparcia społecznego, postanowił zapędzić starych ludzi do roboty. Niezwykły pośpiech, z jakim przepchnięto ustawę, świadczy o tym, że rządzące Polską szumowiny nie mają już gdzie kraść, bo polskie przedsiębiorstwa zostały już niemal w całości rozszabrowane. Nawiasem mówiąc – już widzimy te rozliczne stanowiska pracy, oczekujące na zmęczonych i schorowanych polskich 65-, 66- i 67-latków, podczas gdy młodzi ludzie żyją z zasiłków. Admin.
Głosowało 455 posłów, za było 268, przeciw 185, a dwóch wstrzymało się od głosu. Za uchwaleniem ustawy głosowało 203 posłów PO, czyli wszyscy, którzy uczestniczyli w głosowaniu oraz 27 posłów PSL, a także 36 posłów Ruchu Palikota i dwóch posłów niezrzeszonych (Ryszard Galla i Jarosław Jagiełło). Przeciw ustawie opowiedziało się 135 posłów PiS ze 136 głosujących, czterech posłów Ruchu - Wanda Nowicka, Anna Grodzka, Witold Klepacz, Robert Biedroń, a także wszyscy głosujący posłowie SLD (25), oraz 20 posłów z SP i jeden poseł PSL (Eugeniusz Kłopotek). Wstrzymało się od głosu dwóch posłów z RP: Jacek Kwiatkowski i Andrzej Lewandowski. Nie wzięło udziału w głosowaniu trzech posłów PO (Krystyna Poślednia, Jarosław Charłampowicz i Radosław Sikorski), a także Barbara Bartuś z PiS oraz Roman Kotliński z RP. Ustawa przewiduje, że od 2013 r. wiek emerytalny będzie wzrastał o trzy miesiące każdego roku. Tym samym mężczyźni osiągną docelowy wiek emerytalny (67 lat) w 2020 r., a kobiety - w 2040 r. Nowe regulacje przewidują też możliwość przejścia na wcześniejszą, tzw. częściową emeryturę. Sejm przyjął w piątek poprawkę zgłoszoną przez PO, zgodnie, z którą minister pracy do końca grudnia 2013 r. powinien przygotować program wspierania zatrudnienia i aktywizacji zawodowej osób powyżej 60. roku życia oraz wspierania równości płci na rynku pracy. Wcześniej rząd proponował, aby program ten został opracowany do końca 2014 r. Natomiast poparcia Sejmu nie uzyskała poprawka PiS, która przewidywała skrócenie tego terminu do końca 2012 r. Parlament zgodził się też na uzupełnienie rządowej propozycji o dwie poprawki PSL, dotyczące rent i emerytur rolniczych. Umożliwiają one m.in. otrzymywanie renty rolniczej lub emerytury rolniczej w pełnej wysokości mimo prowadzenia działalności rolniczej z małżonkiem podlegającym ubezpieczeniu emerytalno-rentowemu. Ten, kto pobiera rentę rolniczą z tytułu niezdolności do pracy w gospodarstwie będzie mógł uzyskiwać dochody z pracy pozarolniczej. Posłowie odrzucili natomiast, mimo pozytywnej rekomendacji nadzwyczajnej komisji ds. reformy emerytalnej, poprawkę PSL, która dostosowywała zasady naliczania okresów ubezpieczenia dla kobiet i mężczyzn, liczone przy przechodzeniu na częściową emeryturę przez rolników, do zasad obowiązujących w systemie powszechnym. Odrzucone zostały też zgłoszone przez opozycję wnioski mniejszości dotyczące m.in. wprowadzenia dobrowolności przechodzenia na emeryturę w wieku 67 lat oraz zmierzające do tego, by nie wydłużać wieku emerytalnego osobom, które ukończyły 50 lat. Posiedzenie Sejmu rozpoczęło się wnioskiem szefa klubu PiS Mariusza Błaszczaka o przerwę i zwołanie posiedzenia Konwentu Seniorów ws. niewpuszczenia na galerię sali posiedzeń Sejmu prezydium NSZZ "Solidarność". "Chcielibyśmy usłyszeć uzasadnienie, dlaczego na galerię nie wpuszczono przedstawicieli prezydium NSZZ +Solidarności+. Czy to oznacza, że pani marszałek zdelegalizowała związek zawodowy?" - pytał poseł. "Ze względu na warunki pracy, taka jest moja decyzja i nie ulega ona zmianie" - odpowiedziała marszałek Sejmu Ewa Kopacz. Wniosek o ogłoszenie przerwy upadł. Podczas głosowań zabierali głos tylko posłowie opozycji, którzy są przeciwni reformie, mówili m.in. o eutanazji emerytalnej, głodowych emeryturach i szwindlu emerytalnym. "Panie premierze, jak bardzo trzeba nienawidzić swojego narodu, aby gotować mu taki los" - pytała Beata Kempa (SP). Jak oceniła, "jest to czarny dzień dla polskiej demokracji". Zapowiedziała także, że jej klub zgłosi projekt ustawy, który "obali" rządową reformę. Natomiast Jacek Bogucki (SP) przekazał premierowi piłkę futbolową od NSZZ "Solidarność". "Byście zajęli się tym, co robicie najlepiej - graniem w piłkę" - tłumaczył. Andrzej Romanek (SP) dodał, że rząd przygotował "emerytalną eutanazję", ponieważ - jego zdaniem - 1/3 obywateli nie dożyje wieku emerytalnego. "Z trudem wytłumaczyliście samym sobie, dlaczego podejmujecie się tej reformy, ale nie da się tego wyjaśnić społeczeństwu" - ocenił natomiast Tadeusz Iwiński (SLD). Przed ostatecznym głosowaniem ustawy Arkadiusz Mularczyk (SP) zapowiedział, że jeżeli jego ugrupowanie będzie rządziło w następnej kadencji, to przywróci stary system emerytalny. Podobną deklarację złożyła Józefa Hrynkiewicz z PiS. "Apeluję do moich rodaków, pomóżcie nam zmienić tę chorą, barbarzyńską ustawę! (...). Musimy dziś, jak w czasach komuny walczyć o nasze własne państwo i demokratyczne procedury. PiS, jeśli dojdzie do władzy zrobi wszystko, aby tę ustawę i wszystkie ustawy, które prowadzą do eutanazji niemal całego pokolenia uchylić" - zapowiedziała. Posłowie PiS zareagowali na jej wystąpienie brawami, wstali i zaczęli skandować m.in.: "Solidarność" i "Zwyciężymy". Także Anna Bańkowska z SLD poinformowała, że lewica liczy na wygraną w przyszłych wyborach m.in. po to, aby ustawę podwyższającą wiek emerytalny odrzucić. "Będziemy walczyć o to, aby tej ustawie nadać krótki okres trwania" - powiedziała.
Do wystąpień posłów opozycji ustosunkował się minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz. Zaapelował do Sejmu o odpowiedzialność. Wskazał, że dyskusja nad zmianami prowadzona była nie tylko w parlamencie, ale podczas debaty społecznej. Według niego debata ta trwała od momentu ogłoszenia przez premiera w expose zapowiedzi podwyższenia i zrównania wieku emerytalnego. Minister zaznaczył, że w jej efekcie ustawa została wzbogacona o rozwiązania dotyczące m.in. emerytur częściowych. Kosiniak-Kamysz zaznaczył, że uwzględnienie - jako warunku do uzyskania emerytur częściowych - okresu ubezpieczeniowego, a nie stażu pracy, oznacza, że będą wliczane także tzw. okresy nieskładkowe, czyli np. czas poświęcony na opiekę nad dzieckiem czy okres represji przed 1989 r. Obiecał, że rząd razem z partnerami społecznymi będzie pracował w Komisji Trójstronnej nad programem wspierającym aktywność zawodową osób starszych. Wolny Związek Zawodowy Sierpień 80 w piątkowym komunikacie podał, że sprzeciwia się "drakońskim i absolutnie nieuzasadnionym zmianom w systemie emerytalnym" bez rozwiązania podstawowych problemów społecznych, "które mają fundamentalne znaczenie dla wysokości naszych emerytur i jakości życia przyszłych emerytów". Związek przypomniał swoje postulaty, m.in. "podniesienie płacy minimalnej do poziomu europejskiego, czyli najpierw do poziomu 50 proc., a docelowo do 68 proc. średniej krajowej". "Domagamy się również od rządu przyjęcia harmonogramu i metod działania zmierzającego do likwidacji patologii polegającej na coraz powszechniejszym zatrudnianiu pracowników na umowach śmieciowych. Polska w ciągu ostatnich lat stała się liderem w zatrudnianiu na takie umowy, a to niestety przekłada się na wysokość składek wpływających do ZUS-u" - napisano. W komunikacie zwrócono uwagę na "niespotykane i budzące grozę tempo prac nad ustawą narzucone przez rządzących". "Wydaje się, że chodzi wyłącznie o to aby Premier Donald Tusk miał się czym pochwalić na majowym szycie przywódców państw europejskich. Szczyt, który odbędzie się 23 maja paradoksalnie poświęcony ma być „polityce wsparcia wzrostu” i Donald Tusk z ustawą podnoszącą wiek emerytalny, kolejny raz chce zaprezentować się tam, jako prymus ultraliberalnych rozwiązań, narzucanych społeczeństwom państw europejskich" - dodano. Związkowcy stwierdzili, że są gotowi "rozmawiać o rzeczywistej reformie systemu emerytalnego, ale nie o mechanicznych rozwiązaniach polegających na podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat". ONET
Nabici w rurę Numer: 33/1999 (872) "Wprost" zdobył tajny kontrakt na dostawy gazu z Rosji do Polski, zwany "kontraktem stulecia"We wrześniu 1996 r. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, firma odpowiadająca za zaopatrzenie kraju w gaz, zawarła go z rosyjskim koncernem Gazprom. Jego szczegóły były ukrywane przez poprzedni zarząd PGNiG nawet przed kierownictwem Ministerstwa Gospodarki. Treść umowy w całości zna w Polsce tylko kilkanaście osób. Tymczasem - według sporządzonego w tym roku rządowego raportu - "kontrakt z Gazpromem jest poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa energetycznego i surowcowego kraju, a nawet suwerenności RP". Zdaniem rządowych specjalistów, wymaga natychmiastowej renegocjacji. Idea poprowadzenia przez terytorium Polski gazociągu Jamał - Europa Zachodnia zrodziła się na początku lat 90. Z inicjatywą wystąpiła strona rosyjska, dla której gazociąg ten jest inwestycją strategiczną, o znaczeniu nie tylko ekonomicznym, ale i politycznym. Obecnie główne arterie doprowadzające rosyjski gaz do Europy Zachodniej i Południowej biegną przez Ukrainę. By kraj ten nie mógł decydować o całym transporcie rosyjskiego gazu na Zachód, rosyjscy stratedzy zaprojektowali gazociąg tranzytowy Jamał - Europa Zachodnia, prowadzący przez Białoruś i Polskę. Jak sama nazwa wskazuje, w przyszłości będzie nim transportowany gaz ze złóż na półwyspie Jamał. Jednak przygotowanie złóż do eksploatacji i samo jej uruchomienie jest niezwykle kosztowne. Dlatego w ciągu najbliższych lat rurociąg ten nie będzie służył do przesyłania gazu z Jamału, lecz jako alternatywna droga transportu z tych samych złóż, z których teraz gaz jest w całości transportowany przez Ukrainę. Eksploatacja zasobów półwyspu Jamał to odległa przyszłość. Polska zdecydowała się uczestniczyć w budowie i dostawach gazu z gazociągu tranzytowego na skutek zawyżonych prognoz zużycia gazu ziemnego w naszym kraju. W latach 1990-1991 zachodnie firmy na zlecenie rządu przeprowadziły studia sektorowe, z których wynikało, że zużycie gazu w Polsce w roku 2010 wyniesie - w zależności od wariantu - 27-45 mld m3. Wprawdzie w ostatnich latach zużywano w Polsce tylko ok. 11 mld m3 gazu rocznie, niemniej jednak we wrześniu 1996 r. rząd Włodzimierza Cimoszewicza, reprezentowany przez PGNiG, zawarł kontrakt z Rosjanami. Już dwa lata później okazało się, że umowa ta praktycznie nie miała dla Polski żadnego sensu. Na zlecenie Rządowego Centrum Studiów Strategicznych wykonano nowe wstępne prognozy, z których wynika, że roczne zapotrzebowanie Polski na gaz ziemny nie przekroczy w ciągu najbliższych kilkunastu lat 15-17 mld m3. Tę ilość mogliśmy sobie zapewnić bez konieczności inwestowania w budowę gazociągu tranzytowego. Już w 1991 r. informował o tym Instytut Podstawowych Problemów Techniki PAN, lecz ostrzeżenia te zignorowano. "Kontrakt stulecia" pogłębia uzależnienie Polski od dostaw z jednego tylko kierunku, a jego zapisy wywołują wrażenie, jakby przed podpisaniem dokumentu nikt z polskiej strony go nie czytał. Obecnie Rosja jest monopolistą w dostawach gazu do Polski. Do czasu, kiedy budowa gazociągu jamalskiego nie zostanie ukończona, nie są one gwarantowane żadnym kontraktem handlowym, a odbywają się jedynie na podstawie corocznych umów między PGNiG i Gazpromem. Stwarza to stałe zagrożenie przerwaniem lub ograniczeniem dostaw bez prawnych i międzynarodowych konsekwencji dla rosyjskiego koncernu. Dla naszego systemu gospodarczego przerwanie (z jakichkolwiek przyczyn) dostaw z Rosji oznaczałoby katastrofę. Z żadnym zachodnioeuropejskim dostawcą gazu nie mamy połączenia rurociągowego ani podpisanej wiążącej umowy, co zapewniłoby Polsce dywersyfikację dostaw. Wprawdzie wiosną tego roku zawarto kontrakt z Norwegami, ale opiewa on jedynie na 0,5 mld m3 rocznie. Tymczasem obowiązek dywersyfikacji dostaw gazu nakładają na Polskę umowy podpisane z Unią Europejską w układzie stowarzyszeniowym, a także najnowsze przepisy prawne UE, które będą musiały znaleźć zastosowanie w Polsce po naszym przystąpieniu do unii. Zawarcie z Gazpromem "kontraktu stulecia" w praktyce uniemożliwia zapewnienie Polsce dywersyfikacji dostaw gazu. Z gazociągu jamalskiego nasz kraj miałby, bowiem odbierać 14 mld m3 rocznie. Jeśli do tego dodać ok. 5 mld m3 wydobycia krajowego i wspomniany gaz od Norwegów, to całość przekraczałaby nawet planowane roczne zapotrzebowanie na gaz w naszym kraju. Pozyskiwanie gazu z innych źródeł straciłoby, więc sens. Co gorsza - kontrakt z Gazpromem skonstruowano w ten sposób, że Polska będzie musiała płacić nawet za gaz, który nie będzie jej potrzebny i nie zostanie odebrany? Opłaty obciążające PGNiG za gaz zamówiony, a nieodebrany, ustalono w kontrakcie na 75 proc. wartości gazu nieodebranego. A zatem zbyt duża ilość gazu zakontraktowana przez PGNiG nie tylko wyklucza możliwość sensownej dywersyfikacji dostaw tego surowca, ale stwarza także poważne zagrożenie dla finansów firmy odpowiedzialnej za zaopatrzenie Polski w gaz. W kontrakcie nie zachowano również zasady równości stron. Z jednej strony, zezwala on spółce Gazprom na sprzedaż w Polsce gazu z rurociągu tranzytowego stronom trzecim bez pośrednictwa PGNiG, z drugiej zaś - zabrania PGNiG sprzedaży nadwyżek gazu odebranego zagranicznym kontrahentom. Taki zapis w kontrakcie doprowadzi do tego, że rosyjski dostawca będzie mógł sprzedawać gaz bezpośred- nio polskim odbiorcom, bez pośrednictwa PGNiG, korzystając z gazociągu, w który firma ta zainwestowała, co najmniej 350 mln zł. Zyski PGNiG z takich operacji wyniosłyby 0,00 zł.
"Kontrakt stulecia" z rosyjskim Gazpromem zagraża suwerenności RP Na mocy kontraktu Polska rezygnuje też z używania niektórych istniejących już połączeń gazociągowych. Gdy gazociągiem jamalskim zacznie płynąć pierwszy gaz, wyłączone zostaną sprawne i działające dziś rurociągi w okolicach Przemyśla i Hołowczyc, którymi importujemy gaz z Rosji. Zarząd PGNiG zgodził się, by połączenia te pozostawić, jako strategiczną techniczną rezerwę przesyłową dla Gazpromu. W konsekwencji doprowadzi to do umocnienia monopolistycznej pozycji tej firmy w Polsce. Połączenia te mogą, bowiem zostać wykorzystane do zwiększenia rosyjskich dostaw (niewymagającego żadnych inwestycji) wraz z wprowadzeniem w Polsce dostępu stron trzecich do sieci. Zgodnie z naszymi ustaleniami z Unią Europejską nastąpi to w 2006 r. W ten sposób Gazprom będzie miał strategiczną przewagę nad wszystkimi innymi potencjalnymi dostawcami gazu, którzy po liberalizacji rynku gazowego mogliby sprzedawać gaz w Polsce. Przewagę taką zapewni mu brak infrastruktury łączącej polski system gazowniczy z systemami krajów Unii Europejskiej. Zapisy kontraktu uniemożliwiają też w praktyce uzyskanie przez Polskę rekompensaty w razie niewywiązania się przez Gazprom z warunków kontraktu. W takim wypadku PGNiG najpierw musi wypłacić odszkodowania swoim odbiorcom, a dopiero, gdy Gazprom uzna, że kwoty te wydano zasadnie, PGNiG może liczyć na odzyskanie pieniędzy. Kontrakt nie określa jednak, w jakim czasie Gazprom powinien wypłacić tę rekompensatę, a jednocześnie ogranicza wielkość polskich roszczeń jedynie do wartości jednomiesięcznych dostaw. W kontrakcie fatalnie dla strony polskiej zdefiniowano pojęcie ewentualnych strat poniesionych przez PGNiG. Mają to być mianowicie "kwoty, które będą zasadnie i rzeczywiście wypłacone przez kupującego", czyli PGNiG, jego odbiorcom. Zawarcie kontraktu z Gazpromem było najlepszym wyjściem dla Polski i naszej gospodarki. Nie było możliwe zawarcie innej umowy bez spowodowania znacznej podwyżki cen gazu. Gaz, który popłynie gazociągiem jamalskim, będzie pochodził z największych złóż i będzie najtańszy. Trzeba pamiętać, że kiedy toczyły się negocjacje, Polska nie miała stałego kontraktu na dostawy gazu, a nasz kraj znajdował się na końcu rosyjskich rurociągów. Odcięcie dopływu gazu, który nimi płynął, nie miałoby, więc dla nikogo konsekwencji ekonomicznych - dla nikogo oprócz Polski. Dzięki kontraktowi Polska będzie krajem tranzytowym, a rosyjski gaz popłynie również do krajów zachodnich, z którymi Rosja chce przecież utrzymywać jak najlepsze kontakty. To zapewnia nam bezpieczeństwo. Oprócz nas o kontrakt z Rosjanami starało się jeszcze kilka innych państw, m.in. Ukraina i Czechy. Proponowały one nawet lepsze warunki niż Polska, a mimo to Rosja wybrała nas. Oczywiście, należy szukać również innych dostawców gazu, dlatego cieszę się, że toczone są negocjacje w sprawie pozyskiwania gazu ze złóż na północy Europy. Ale jeszcze raz podkreślam, że kontrakt z Gazpromem był i jest dla Polski najlepszy. Znam jego treść dość dokładnie. Jest on objęty tajemnicą handlową i nie mogę ujawnić jego szczegółów, ale zapewniam, że jest bezpieczny dla Polski. Taka definicja z góry zakłada, że w razie poważniejszych i długotrwałych ograniczeń dostaw uzyskanie rekompensaty od Gazpromu nie będzie możliwe. Po pierwsze - maksymalna wysokość rekompensaty jest limitowana, po drugie - PGNiG, firma znajdująca się w słabej kondycji finansowej, nie będzie w stanie zrealizować warunku "rzeczywistej" wypłaty odszkodowań za straty, jakie ponieśliby polscy odbiorcy. Straty te w skrajnych wypadkach mogą, bowiem sięgać setek milionów złotych, których PGNiG nie będzie w stanie wypłacić po to, by móc żądać od Gazpromu ich zwrotu. Kontrakt zawarto wreszcie na bardzo długi okres - 25 lat. Będzie obowiązywał do 2021 r. Tymczasem prognozy dotyczące zapotrzebowania Polski na gaz ziemny sięgają, co najwyżej 2010 r. W krajach Unii Europejskiej kontrakty na dostawy gazu zawiera się maksymalnie na 15 lat ze względu na trudności z dokładnym określeniem zapotrzebowania w dłuższym czasie. Biorąc pod uwagę wszelkie wynikające z "kontraktu stulecia" zagrożenia dla bezpieczeństwa polskiego systemu gazowniczego, powołano specjalną rządową komisję, która opracowała raport "O zaopatrzeniu Polski w gaz ziemny". Autorzy raportu podkreślają konieczność renegocjacji kontraktu z Gazpromem. Według nich, Polska powinna renegocjować wszystkie opisane wyżej zapisy. Bardzo ważne jest, byśmy nie musieli płacić za gaz nieodebrany. W ten sposób mielibyśmy również szansę korzystać w większym stopniu z gazu dostarczanego z Norwegii i przez innych zachodnioeuropejskich dostawców. W rządowym raporcie mówi się też o konieczności renegocjacji zapisu o punktach odbioru gazu z gazociągu jamalskiego. Wedle kontraktu, są to dwa punkty znajdujące się w rejonie Włocławka i Poznania. Odbiór gazu w jakichkolwiek innych miejscach - zgodnie z umową - nie jest możliwy. Oznacza to, że do Przemyśla, na Śląsk i do całej południowej Polski PGNiG będzie tłoczyło gaz z Polski centralnej, ponosząc przy tym znaczne koszty, co oczywiście spowoduje wzrost cen gazu w naszym kraju. Północno-wschodnia i wschodnia Polska również będzie zaopatrywana spod Włocławka, a nie - jak do tej pory - z granicy polsko-białoruskiej. W ten sposób rosyjski gaz najpierw dotrze gazociągiem tranzytowym do Włocławka, a więc ok. 400 km od granicy z Białorusią (zresztą na koszt PGNiG, ponieważ kontrakt z Gazpromem określa, iż od miejscowości Kondratki na granicy białorusko-polskiej gazociąg staje się własnością PGNiG), a dopiero potem wróci kilkaset kilometrów z powrotem do wschodniej Polski. Wiosną tego roku zmienił się zarząd PGNiG. Aleksandra Findzińskiego na stanowisku prezesa zastąpił Stefan Geroń. Nowy zarząd ma naprawić błędy swoich poprzedników. Na szczęście - choć będzie to bardzo trudne zadanie - oprócz szukania nowych dostawców gazu na zachodzie Europy musi się zająć renegocjacją tylko jednego kontraktu: umowy z Gazpromem. A niewiele brakowało, by poprzednie kierownictwo PGNiG doprowadziło również do podpisania umowy z holenderską firmą Gasunie. Umowa pozornie miała prowadzić do dywersyfikacji dostaw gazu do Polski, ale w istocie pogłębiłaby uzależnienie naszego kraju od rosyjskiego Gazpromu. PGNiG miało ją podpisać z dostawcą zachodnioeuropejskim, teoretycznie bezpiecznym. Było tylko jedno małe, ale zasadnicze, „ale". Nasz system gazociągowy nie jest połączony z systemem Gasunie, a jedynie z gazociągami zachodnioeuropejskim (w dużej mierze kontrolowanymi przez Gazprom), takimi jak Midal, Jagal, Stegal, z którymi ma zostać połączony gazociąg tranzytowy Jamał - Europa Zachodnia. W sieciach tych gaz płynie ze wschodu na zachód, rozprowadzając rosyjskie dostawy. W jednej rurze nie można przesyłać gazu w dwóch kierunkach jednocześnie - z Rosji na zachód i z Holandii do Polski. Negocjatorzy z PGNiG i Gasunie ustalili, więc, że transakcja między tymi firmami odbywałaby się na zasadzie "swap", czyli wymiany. Polegałoby to na tym, że my kupowalibyśmy 2 mld m3 gazu rocznie od holenderskiej firmy, a ona dostarczałaby go z... gazociągu Jamał - Europa Zachodnia. Gasunie, bowiem podpisała już z Gazpromem kontrakt na zakup 4 mld m3 gazu z tego właśnie gazociągu. Rosjanie zgodzili się, by Holendrzy reeksportowali gaz do odbiorców trzecich? W tym wypadku do Polski. Faktycznie byłby to rosyjski gaz przesyłany z Jamału. W tym miejscu można zapytać, dlaczego PGNiG, podpisując z Gazpromem w 1996 r. kontrakt na dostawy 14 mld m3 gazu rocznie, a więc przeszło trzykrotnie więcej niż w umowie z Holendrami, prawa do reeksportu nie wynegocjowało? Na szczęście w ostatniej chwili minister gospodarki wydał PGNiG polecenie zakazujące podpisywania umowy z Gasunie. Wkrótce potem zawarto umowę z Norweskim Komitetem Negocjacyjnym na dostawy do Polski wspomnianych wyżej 0,5 mld m3 rocznie. To niewiele, ale toczą się negocjacje w sprawie większych kontraktów z Norwegami i podłączenia Polski do norwesko-niemieckiego systemu NETRA, którym gaz płynie z zachodu na wschód. Należy mieć nadzieje, że wkrótce rozpoczną się też prace nad zaniedbywanym dotychczas projektem budowy terminalu gazu skroplonego LNG (dostawy gazu tankowcami), który byłby alternatywą dla bardzo kosztownych podziemnych magazynów gazu. Doprowadzenie do dywersyfikacji dostaw, a co najważniejsze - renegocjacja tragicznych dla Polski zapisów kontraktu z Gazpromem, to niezbędne warunki, by odsunąć ryzyko katastrofy gospodarczej, która mogłaby nas dotknąć w przyszłości, gdyby z jakichś powodów przestał sprawnie funkcjonować gazociąg jamalski.
Piotr Kudzia, Grzegorz Pawelczyk
Kilka uwag nad gazem.Co z ONETem i "Nowym Ekranem"? W tekście „Nabici w rurę" czytamy, że "WPROST” (33/1999) zdobyło tajny kontrakt na dostawy gazu z Rosji do Polski, zwany "kontraktem stulecia"
http://www.wprost.pl/ar/5295/Nabici-w-rure/
Oto obszerne fragmrenty – z moim komentarzem: Wprawdzie w ostatnich latach zużywano w Polsce tylko ok. 11 mld m3 gazu rocznie, niemniej jednak we wrześniu 1996 r. rząd Włodzimierza Cimoszewicza, reprezentowany przez PGNiG, zawarł kontrakt z Rosjanami. Już dwa lata później okazało się, że umowa ta praktycznie nie miała dla Polski żadnego sensu. Na zlecenie Rządowego Centrum Studiów Strategicznych wykonano nowe wstępne prognozy, z których wynika, że roczne zapotrzebowanie Polski na gaz ziemny nie przekroczy w ciągu najbliższych kilkunastu lat 15-17 mld m3. Tę ilość mogliśmy sobie zapewnić bez konieczności inwestowania w budowę gazociągu tranzytowego. Już w 1991 r. informował o tym Instytut Podstawowych Problemów Techniki PAN, lecz ostrzeżenia te zignorowano. "Kontrakt stulecia" pogłębia uzależnienie Polski od dostaw z jednego tylko kierunku, a jego zapisy wywołują wrażenie, jakby przed podpisaniem dokumentu nikt z polskiej strony go nie czytał. Obecnie Rosja jest monopolistą w dostawach gazu do Polski.(...) Wcale bym się nie ździwił. JE Donald Tusk publicznie przyznał, że przed podpisaniem nie przeczytał Traktatu Lizbońskiego, odbierającego III RP suwerenność nad Polską – to, po co czytać jakiś-tam kontrakt w/s jakiegoś śmierdzącego gazu? Może by to i czytali, gdyby filmowała to telewizja – ale tak?
Czytamy dalej: Dla naszego systemu gospodarczego przerwanie (z jakichkolwiek przyczyn) dostaw z Rosji oznaczałoby katastrofę. Z żadnym zachodnioeuropejskim dostawcą gazu nie mamy połączenia rurociągowego ani podpisanej wiążącej umowy, co zapewniłoby Polsce dywersyfikację dostaw. Wprawdzie wiosną tego roku zawarto kontrakt z Norwegami, ale opiewa on jedynie na 0,5 mld m3 rocznie. Tymczasem obowiązek dywersyfikacji dostaw gazu nakładają na Polskę umowy podpisane z Unią Europejską w układzie stowarzyszeniowym, a także najnowsze przepisy prawne UE, które będą musiały znaleźć zastosowanie w Polsce po naszym przystąpieniu do unii. Zawarcie z Gazpromem "kontraktu stulecia" w praktyce uniemożliwia zapewnienie Polsce dywersyfikacji dostaw gazu.
Jest zdumiewające, że do zadbania o NASZ interes mają ZMUSZAĆ „naszych” okupantów... przepisy UE. Zaczynam uważać, że L*d Boży nie całkiem bezpodstawnie głosował w 2003 w referendum za likwidacją państwa polskiego i przekazaniem władzy nad Polską tym typom z Brukseli... JKM
Kto odpowiada za wysokie ceny gazu? Warto przypomnieć
Ciągle się spotykam z rozpowszechnianymi w mediach i internecie twierdzeniami, że to rząd premiera Tuska i premier Pawlak odpowiadają za wysokie koszty importowanego gazu. Pan premier Tuska ani mi brat ani mi swat i (ja, szeregowy analityk, w dodatku bez przydziału, niezależny)pozwalam sobie nawet go krytykować ("PGNiG? Staramy się to trzymać jakoś w ryzach...")... ale takiej nierzetelności w ocenach znieść już nie mogę. Więc, żeby prawdzie stało się zadość... Przypominam tym wszystkim, którzy tak namiętnie propagują te tezy, że mijają się z prawdą. Za wysokie ceny gazu odpowiadają rządy PiS-u w latach 2005 - 2007. Precyzyjnie: pan minister Woźniak (dzisiejszy główny geolog kraju w rządzie PO/PSL), pan Piotr Naimski (specjalny pełnomocnik rządu ds. dywersyfikacji, wiceminister gospodarki, obecnie poseł PiS) i pan Wojciech Jasiński (ówczesny mister skarbu, obecnie poseł PiS). To ta ekipa rządowa doprowadziła do kontraktu z Gazpromem i RosUkrEnergo w listopadzie 2006 r. Przypomnę skutki tego kontraktu (slajd z prezentacji Bezpieczeństwo energetyczne):
Dodatkowe informacje o roli ministra Jasińskiego: "Kolejna odsłona gazowego kontraktu 2006 r."
Kolejna odsłona gazowego kontraktu 2006 r. 25 lutego, 2010 - 09:28
Do prasy przeciekł kolejny dokument pokazujący jak podejmowano decyzje w 2006 roku. "Super Express" opublikował fragment decyzji ówczesnego Ministra Skarbu Wojciecha Jasińskiego."Super Express" dotarł do, tajnej do niedawna, korespondencji z listopada 2006 roku pomiędzy prezesem PGNiG Krzysztofem Głogowskim i ówczesnym ministrem skarbu. Jasiński został poinformowany, że w efekcie nowego porozumienia koszty dostaw wzrosną o niemal miliard dolarów (około 3 miliardów zł!). Głogowski napisał też, że nowa umowa spowoduje wzrost cen gazu o 10 procent. Jasiński odpowiedział błyskawicznie już następnego dnia: "Ze względu na ograniczony czas do wyrażenia opinii, MSP nie miało możliwości analizy przekazanego projektu umowy. (?) Niemniej (...) Minister Skarbu Państwa wyraża zgodę na zawarcie umowy" - czytamy.
Blisko 3 miliardy złotych straciła Polska na porozumieniu gazowym, jakie w 2006 roku podpisał PGNiG z Rosjanami. Wszystko odbiło się na naszych kieszeniach, bo ceny gazu wrosły o 10 procent. Pikanterii dodaje fakt, że ówczesny minister skarbu Wojciech Jasiński (62 l.) z PiS wyraził zgodę na zawarcie niekorzystnej umowy, choć sam przyznał, że... nie miał czasu na jej analizę.
Kilka słów ode mnie:
- Rosjanie zwrócili się do nas już w październiku 2005 roku. Do pierwszych spotkań doszło dopiero 11 miesięcy później. W tym czasie resort skarbu był zajęty wymianą zarządów w PGNiG - twierdzi Andrzej Szczęśniak, ekspert rynku paliw.
- Nic więc dziwnego, że potem w pospiechu podejmował decyzję. Zastanawiam się również, dlaczego pismo trafiło do ministra dopiero 14 listopada, skoro już 4 dni wcześniej w Moskwie dopięto szczegóły porozumienia. Jego zdaniem ta sytuacji pokazała polityczną dwulicowość PiS.
- Mieli usta pełne antyrosyjskiej retoryki. Kiedy przyszło do konkretów, po cichutku podpisali katastrofalną umowę. Warto też zwrócić uwagę na wypowiedzi dwóch ministrów: byłego i obecnego rządu. Według Pawła Poncyljusza (41 l.), byłego wiceministra gospodarki, Jasiński został postawiony pod ścianą. - Kontrakt gazowy był podpisywany pod presją Rosjan, którzy szantażowali nas wstrzymaniem dostaw. Z braku czasu minister nie miał możliwości rzetelnej oceny treści umowy. W dodatku nie dysponował odpowiednimi komórkami merytorycznymi - twierdzi Poncyljusz.
- To przykład rażącej niegospodarności i niedbałości ministra. Umowa została podpisana na poniżających warunkach - odpowiada Mikołaj Budzanowski (39 l.), obecny wiceminister skarbu. Oczywiście dalej następuje rutynowa wymiana ciosów z rozpatrywaniem sprawy na komisji sejmowej ("umową gazową zaakceptowaną przez byłego ministra w 2006 roku zainteresowała się Sejmowa Komisja Skarbu"), straszeniem się prokuraturą ("Włodzimierz Karpiński (49 l.), wiceszef komisji skarbu: jeśli okaże się, że Jasiński nie wykazał należytej staranności, to komisja skieruje sprawę do prokuratury"), a nawet Trybunałem ("Według wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego (66 l.) z Platformy Obywatelskiej, Jasiński powinien stanąć przed Trybunałem Stanu!").
Nudą wionie. Jak PiS wróci do władzy, to może coś bardziej spektakularnego wymyśli, żeby ukarać "zdrajców", którzy teraz negocjują nową umowę... Jakieś publiczne chłosty, dyby, flet hańby, klatka błaznów (o!), kuna, pręgierz... Może to wyglądać efektownie, zwłaszcza jak telewizje będą na żywo transmitowały. Lud by się lepiej bawił, w końcu bilet każdego kosztował tylko stówkę. Jak dotąd.
http://szczesniak.pl/2154#comment-13181
Szcześniak
Oczekuję konfrontacji na dowody Z Grzegorzem Januszką, ojcem Natalii Januszko, stewardesy na Tu-154M, najmłodszej ofiary katastrofy smoleńskiej, rozmawia Marta Ziarnik To Pana pierwszy wywiad prasowy. Co takiego się stało, że zdecydował się Pan przerwać milczenie, ponad dwa lata po katastrofie? – Tu nie chodziło o milczenie, tylko o coś głębszego – o nas i nasze wywrócone do góry nogami życie. To, że dziś z panią rozmawiam, wcale nie oznacza, że ten ból jest mniejszy. Wręcz przeciwnie. Ale zgodziłem się na tę rozmowę, bo chciałbym wreszcie poruszyć kilka istotnych kwestii, o których jednak trzeba mówić. Przed ponad dwoma laty wydarzyła się niezrozumiała katastrofa, w której zginęło aż 96 osób. Dla nas najważniejsza była oczywiście nasza córka Natalia – tak jak dla pozostałych rodzin najważniejszą ofiarą tej katastrofy była bliska im osoba. Ale zginęli też m.in. prezydent, generałowie i politycy. Dlatego ten temat nie jest zamknięty. Zwłaszcza, że do dziś władze nie zrobiły niemal nic, by tę sprawę rzetelnie wyjaśnić i zamknąć. Dlatego przyłączam się do tych wszystkich osób, które dokładają olbrzymich starań, by wyjaśnić przyczyny tej katastrofy. W tym kontekście chciałbym podziękować posłowi Antoniemu Macierewiczowi, który ma ogromne zasługi chociażby z tego względu, że robi wszystko, aby ten temat nie został zamknięty i zamieciony pod dywan. I powołana przez niego do życia komisja parlamentarna pokazuje, że już przy odrobinie dobrej woli można wiele zdziałać. W tym miejscu chciałbym jeszcze dodać, że w demokratycznym państwie takie działania powinny być normą. Zastanawiam się, więc, dlaczego strona rządowa nie może z tą komisją i jej ekspertami współpracować – chociażby po to tylko, by zweryfikować jej ustalenia, które bez merytorycznego uzasadnienia są ciągle podważane. Obie strony powinny połączyć siły i wspólnie badać ten problem i dyskutować nad nim sprawdzać, czy przedstawiane dotychczas wnioski są trafne itp.
Najpierw potrzeba jednak chęci z obu stron. – Tak, rozchodzi się o chęci. A te, jak dotąd, obserwuję wyłącznie u współpracujących ze wspomnianą komisją profesorów, w tym m.in. ze Stanów Zjednoczonych. Dlatego postanowiłem polecieć wraz z pozostałymi rodzinami do Brukseli, by wziąć udział w wysłuchaniu, podczas którego prof. Wiesław Binienda, dr Kazimierz Nowaczyk i dr Marek Czachor zabierali głos i by poznać ich osobiście. Ale wyjaśnijmy sobie, że lecąc do Brukseli, nie liczyłem na to, że dojdzie tam do jakiegoś olbrzymiego przełomu. Zdaję sobie, bowiem sprawę, że te badania, których podjęli się wspomniani profesorowie, są bardzo żmudne i wymagające wielkiej pracy. I przyznam, że spotkanie i rozmowa z profesorami wywarły na mnie ogromne wrażenie i jestem pełen podziwu wobec tego, co udało im się osiągnąć. Ponadto, choć może się wydawać, że to wysłuchanie niewiele zmieniło w sposobie patrzenia Zachodu na kwestię katastrofy polskiego samolotu rządowego, to jednak proszę pamiętać, że kropla drąży skałę. Już dziś widzimy, że coraz więcej polskich i zagranicznych naukowców jest zainteresowanych współpracą ze wspomnianymi profesorami i to jest dla nas – rodzin – pewien promyk nadziei w momencie, gdy podobnego zainteresowania umiędzynarodowieniem śledztwa nie widzimy po stronie rządu.
Gdyby miał Pan wskazać, co najbardziej bulwersuje, niepokoi w sprawie katastrofy? – Kwestii, które mnie zastanawiają i niepokoją, jest wiele. Najbardziej jednak niepojęte jest dla mnie to wielkie, nieograniczone zaufanie naszych głównych polityków do władz rosyjskich i do MAK. Ani ci pierwsi, ani też komisja pani generał Tatiany Anodiny nie wzbudzają cienia zaufania. Wystarczy zagłębić się w historię i prześledzić publikacje dotyczące MAK, by się przekonać, jakiego rodzaju jest to instytucja i że te obawy są jak najbardziej słuszne. Dlaczego więc premier scedował wszystko na rzecz obcych władz i obcych komisji? Dlaczego pozwolił, by to Rosjanie decydowali o tym, co i czy w ogóle możemy dostać, czy się dowiedzieć? Naprawdę nie widzę też powodu, dlaczego ujawnione przez pracujących w Stanach Zjednoczonych naukowców rozbieżności dotyczące katastrofy i jej przebiegu budzą taką agresję wielu osób i środowisk. To są problemy skupione wokół nauk ścisłych, a więc da się je ustalić naukowo. Kto zaś jest bardziej kompetentny, by to zrobić, jak nie ci panowie, którzy cieszą się w świecie opinią świetnych fachowców i za swoje badania otrzymują najbardziej prestiżowe nagrody? Członkowie komisji zespołu parlamentarnego mają związane ręce, gdyż większość materiałów i dowodów – jak choćby w postaci wraku – jest dla nich niedostępna. To samo można powiedzieć o polskiej prokuraturze prowadzącej śledztwo czy o komisji Jerzego Millera. W takiej sytuacji pozostają nam, więc tylko nauki ścisłe – w tym m.in. fizyka i medycyna, które mogą pomóc wyjaśnić przyczyny katastrofy. Na podstawie wiedzy, którą do tej pory posiedliśmy, jesteśmy w stanie wiele dzięki tym metodom osiągnąć. To jest tylko kwestia chęci. Chęci sporządzenia protokołu zbieżności i rozbieżności i ustalenia, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Chciałbym, żeby tę kwestię badali i ustalili eksperci, a ich ustalenia zostały skonfrontowane. Dziś, w dobie takiego rozwoju techniki, to nie powinno być wielkim problemem. Naukowcy z każdej strony świata mogą się przecież kontaktować ze sobą w e-przestrzeni.
Co Pan – jako ojciec członka załogi – sądzi o tezach, jakoby delegacja leciała do Katynia z przymusu, a w związku z tym prezydent jest tej tragedii winien, bo stworzył “bizantyjski orszak”. – Powiedzmy sobie jasno. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Jeśli chodzi o załogę, to przecież była to ich praca – tak jak w przypadku chociażby Natalii, która była stewardesą. Co do zarzutu dotyczącego “bizantyjskiego orszaku”, to polityka nie jest nauką ścisłą i nie chcę się na ten temat wypowiadać. Jedno, co mogę powiedzieć, to – z tego, co opowiadała Natalia – pracownicy lubili latać z prezydentem i jego małżonką, gdyż Lech Kaczyński był osobą spokojną, raczej małomówną i niekonfliktową, podczas gdy pani prezydentowa okazywała wszystkim wielką serdeczność, otaczała ich taką, powiedzmy, matczyną troską i załoga bardzo to sobie ceniła. A to, czy zasadne jest, żeby cała niemal generalicja leciała jednym samolotem, to już jest odrębna sprawa. Nie wiem, po co w to mieszać prezydenta. Przecież są osoby, które za to odpowiadają i one nie zostały dotąd za to pociągnięte do odpowiedzialności. Dlaczego o to obwinia się prezydenta, który nie żyje? Naprawdę tego nie rozumiem.
Wróćmy jeszcze do pytań związanych z tym, co wydarzyło się na Siewiernym. Które szczególnie Pana nurtują? Od kogo oczekuje Pan na nie odpowiedzi? – Przez te dwa lata wiele rodzin zgłębiło swoją wiedzę z dziedziny samolotów i katastrof, ale ekspertami nie jesteśmy. Dlatego też chciałbym usłyszeć odpowiedź na dręczące mnie pytania właśnie od ekspertów, od osób, które są w stanie merytorycznie, naukowo wyjaśnić mi wątpliwości. Najbardziej zastanawia mnie, jak to jest możliwe, że spadając z tak niskiej wysokości i przy stosunkowo małej prędkości, ten samolot roztrzaskał się w drobny mak. Przecież ten wrak nie wygląda, jakby spadł z kilkunastu metrów. On wygląda jak plastikowa zabawka, którą ktoś rozwalił młotkiem. Chciałbym też poznać wszystkie okoliczności związane z tym, co nastąpiło już po katastrofie, czyli kto tam poleciał, jakie przeprowadził badania i co stwierdził. Tak jak mówiłem, jest to pole do dyskusji dla ekspertów, gdyż to są sprawy w sferze nauk ścisłych. I choć wypowiadam się jedynie we własnym imieniu, sądzę, że wiele rodzin by się zgodziło, iż ciągłe rewelacje i spekulacje nie sprzyjają temu, żebyśmy mogli, na ile jest to możliwe, w spokoju przeżywać naszą żałobę. Jeśli więc udałoby się naukowo rozwikłać część tych rozbieżności, tym lepiej. Praca profesorów z USA rzeczywiście jest nieoceniona. Oni sami podczas rozmów z nami podkreślali, że swoje badania udowadniają w bardzo ostrożny sposób, także z tego względu, że nie mają pełnych danych i dowodów. Niemniej ich pomiary są naprawdę przełomowe. I wydaje mi się, że takie osoby – które w Stanach Zjednoczonych i na świecie cieszą się świetną opinią – nigdy nie pozwoliłyby sobie na jakieś uchybienia, niedociągnięcia i niemerytoryczne wnioski, czy też nie podpisałyby się pod czymś, co jest totalnym nonsensem. Dlatego też chciałbym, by ci, którzy wysuwają wobec ustaleń wspomnianych profesorów jakieś zarzuty, (choć nigdy nie słyszałem, by były to zarzuty merytoryczne), odważyli się na bezpośrednią konfrontację z nimi. Nie mogę się wypowiadać w imieniu tych panów, ale sądzę, że zarówno prof. Binienda, jak i Nowaczyk chętnie podejmą się skonfrontowania w dyskursie naukowym wyników swoich badań z innymi naukowcami bądź osobami, które wyrażą taką chęć. A wiemy, jak ważne są w takich sprawach konfrontacje. Wielokrotnie podczas nich okazywało się, że jedna ze stron kłamała. Dlatego też trzeba wreszcie jednoznacznie rozwiać wątpliwości, wyjaśnić te kwestie. Brzoza mogła ściąć skrzydło Tu-154M albo nie. Innych możliwości nie ma. Przy takiej prędkości kawałek oderwanego skrzydła mógł polecieć 111 metrów albo nie. To wszystko jest naukowo do stwierdzenia. Można się przecież posiłkować także innymi katastrofami, by na ich podstawie wyjaśnić niektóre kwestie. Chociażby podczas katastrofy w Lesie Kabackim, do której doszło równo 25 lat temu, samolot wyciął całą aleję drzew, czyli jego skrzydła nie złamały się na pierwszym drzewie (w tym kontekście jeszcze mniej naukowo brzmią informacje dotyczące brzozy w Smoleńsku, łącznie z tym, że zajmujący się tą kwestią mieli problemy z ustaleniem jej grubości. Jeden z ekspertów zaopiniował też, że argument dotyczący brzozy można podeprzeć tym, że ptaki mogą uszkodzić samolot. Jeśli wpadną do silnika – to mogą, ale żeby uszkodzić konstrukcje samolotu? Ptaki o takich gabarytach przestały latać po tym, jak meteor uderzył w półwysep Jukatan…). Podobnie na lotnisku w Katowicach w 2007 roku samolot ściął latarnie na odcinku niemal 900 metrów i pasażerowie wylądowali bezpiecznie. Lub awaryjne lądowanie w Rosji, gdzie – jak informowano – drzewa zamortyzowały uderzenie i nikomu z pasażerów nic się nie stało. W Mozambiku samolot z prezydentem uderzył w zbocze góry z dużą prędkością, a pomimo tego część osób przeżyła. I takich przykładów można przytaczać wiele. Początkowo winą za katastrofę w Lesie Kabackim obarczono załogę. Jednak wysiłek pracujących na miejscu osób i ekspertów pozwolił później wyjaśnić, że w rzeczywistości piloci nie ponosili winy i spisali się naprawdę świetnie, tylko zabrakło szczęścia. Przeczesano dokładnie teren i znaleziono dowody na to, że doszło tam do awarii silników. Wierzę, więc, że przy takich chęciach, jakie mają profesorowie Binienda, Nowaczyk, Szuladziński, Czachor i pozostali, którzy zapowiedzieli swój udział w październikowej konferencji naukowej na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, uda nam się dojść do prawdy.
W wyjaśnieniu przyczyn pomóc mogą też sekcje zwłok. Ale z tym jest jeszcze większy problem. – Kwestia ekshumacji jest dla mnie osobiście bardzo trudnym tematem, wywołującym wiele wewnętrznych sprzeczności. Uważam jednak, że pozostałe rodziny, jeśli taka jest ich wola, powinny mieć prawo decydowania o tym w sytuacji, gdy mają jakieś podejrzenia. I naprawdę niezrozumiałe dla mnie były wypowiedzi ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz twierdzącej, że sekcje zwłok w Polsce są wykluczone, a następnie kwestia niedopuszczenia do udziału w sekcji Janusza Kurtyki i Przemysława Gosiewskiego przybyłego specjalnie z USA znanego specjalisty w dziedzinie patomorfologii prof. Michaela Badena, który wykonywał m.in. sekcję zwłok prezydenta Johna Kennedy´ego i cara Mikołaja II. Zwłaszcza, że taka była wola obu wdów. Pamiętam, jak po katastrofie pani Kopacz mówiła, jak to rosyjscy i polscy lekarze i eksperci ramię w ramię pracowali i nie miały znaczenia chociażby różnice językowe. Także z tego wynika, że nie było żadnych przeciwwskazań do tego, żeby dwie strony pracowały ze sobą. Dlaczego więc w badaniu pana Kurtyki i Gosiewskiego nie mógł uczestniczyć zagraniczny ekspert? Mówiąc też o pani Kopacz, nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie. Swego czasu wszędzie lansowana była teza o rzekomej obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, która miała niby deprymować pilotów, paraliżować ich. Stwierdzić, więc można, idąc tym tropem, że obecność pani minister zdrowia w prosektorium w Moskwie podobnie negatywnie działała na pracę lekarzy. Czyli pod presją mogli popełnić błędy. Dlaczego więc teraz nie pozwala się tego wyjaśnić? Dlaczego nie ma równego traktowania?
Skoro już mowa o gen. Błasiku, czy córka opowiadała kiedykolwiek o przypadkach, w których dowódca Sił Powietrznych wchodził do kokpitu, zajmował miejsce pilota, wywierał presję? – Pani redaktor, nawet gdyby generał był obecny w kokpicie, i tak nie miałoby to znaczenia dla sprawy. Ale to już zostało wyjaśnione, że nie mógł tam przebywać, gdyż jego ciało odnaleziono w zupełnie innym miejscu. Jednak w pamięci pozostaje ten obrzydliwy sposób, w jaki potraktowano rodzinę pana generała. Powiedzmy też sobie, że generałowie zazwyczaj latali na poligony, i to helikopterami. Także różnica między kokpitem a kabiną pasażerów była w pewnym sensie umowna. Natalia też nigdy o podobnych przypadkach nie wspominała.
Jak Pan odebrał zarzuty strony rosyjskiej, że to piloci Tu-154M doprowadzili do katastrofy, brawurą, brakiem doświadczenia? – Polscy piloci cieszą się w świecie bardzo dobrą opinią i są w czołówce pod względem techniki i umiejętności. A piloci zajmujący się lotami VIP-ów muszą być najlepsi. Wysuwanie wobec załogi Tu-154M argumentów typu, że mieli za mało wylatanych godzin, jest niesłuszne. Bo proszę pamiętać, że liczy się nie tylko liczba godzin, ale także startów i lądowań oraz warunków, w jakich latali. A ci piloci mieli na koncie loty w naprawdę ekstremalnie trudnych warunkach. Przed tą straszną katastrofą w podobnym składzie lecieli chociażby z misją na Haiti i spisali się naprawdę świetnie, o czym może świadczyć fakt, że gdy wracali o godzinie drugiej w nocy do Warszawy, na lotnisko przyjechał gen. Andrzej Błasik, aby im osobiście pogratulować i podziękować za świetnie wykonane zadanie. Piloci 36. SPLT wielokrotnie lądowali na lotniskach słabo wyposażonych, nieposiadających podstawowych urządzeń, bez których piloci linii pasażerskich na całym świecie nie wyobrażają sobie lądowania – jak chociażby bez ILS-u. Naprawdę różnica pomiędzy lotniskiem chociażby w Heathrow a lotniskiem wojskowym w Smoleńsku jest kolosalna. Każdy pretekst jest jednak dobry, by rzucić oskarżenie. Gdyby piloci byli starsi, to wysunięto by na pewno zarzut, że popadli w rutynę. Skoro byli młodzi, to zarzucono im brawurę. Kolejny zarzut, że załoga nie była zgrana. Przecież to byli młodzi ludzie i świetnie się ze sobą dogadywali. Mało tego, w swoim towarzystwie spędzali także wolne chwile. Jak więc można mówić, że byli niezgrani?!
Sądzi Pan, że kiedykolwiek dostaniemy wrak tupolewa? – Mam nadzieję, że tak. Pytanie tylko, w jakim on wówczas będzie stanie i czy jeszcze eksperci będą w stanie czegokolwiek się z niego dowiedzieć. Powstanie jednak wtedy jeszcze inny problem, a mianowicie kwestia tego, co z tym wrakiem zrobić – poza badaniami oczywiście. Mówiąc szczerze, to mam bardzo mieszane uczucia, jeśli chodzi o włączenie tego samolotu, jako elementu jakiegoś pomnika. Dziękuję za rozmowę.
“Ogłaszam alarm dla uniwersyteckiej społeczności” Prezentujemy wystąpienie prof. dr hab. Ewy Nawrockiej – profesora Uniwersytetu Gdańskiego, Kierownika Katedry Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej, wygłoszone na konferencji “Wściekłość i oburzenie. Obrazy rewolty w kulturze współczesnej” na Uniwersytecie Gdańskim, 18 kwietnia 2012 roku. Oto treść wystąpienia:
To moje wystąpienie nie jest referatem, po którym można by bić brawa ani gwizdać, no chyba, że z oburzenia. Bo ono jest wyrazem bólu, nawet nie oburzenia ani wściekłości, ale właśnie bólu. I chciałabym, żeby państwo wysłuchali tego wystąpienia właśnie w taki sposób. (…) Wiele nas boli, wiele nas oburza, i jest ku temu wiele powodów, wiele i różnych. Wyczuwanych, odczuwanych, uświadamianych, rzeczywistych albo urojonych, obiektywnych i subiektywnych, w skali mikro naszej prywatnej egzystencji, całego uniwersytetu, wydziału filologicznego, polonistycznego podwórka, czy najszerzej – całego kraju. Rozmawiamy o tym w domu, w rodzinach, w naszych uniwersyteckich pokojach, w bufecie, na korytarzach, na prywatnych spotkaniach, w kuluarach sesji i oficjalnie w konferencyjnych wystąpieniach, z głębokim bólem i płomiennym oburzeniem. Niektórzy piszą listy do koleżanek i kolegów z innych uczelni, do Rady Wydziału, do rektora Uniwersytetu, do prasy. Wszyscy mają poczucie, ba, pewność, że jest źle, bardzo źle. Z polonistyką, z humanistyką, z nauką, z uniwersytetami, z kondycją duchową społeczeństwa. Że będzie jeszcze gorzej. Wszystko toczy się po równi pochyłej. Jesteśmy obolali, oburzeni. Nawet najostrzejsze słowa nie są w stanie tego wyrazić. Co z tego wynika? Nic. Wielkie, piramidalne, obezwładniające nic. Pracownicy Katedry Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej postanowili coś zrobić. To było w styczniu tego roku. Na początek wypowiedzieć, spisać nasze bóle i nasze oburzenie, spisać “czyny i rozmowy”, jak mówi poeta. Po to, by zdiagnozować stan rzeczy, opisać rzeczywistość i nasze jej rozpoznanie. Zwróciłam się drogą mailową, a także ustnie, osobiście, do wszystkich kierowników katedr Instytutu Filologii Polskiej, a także do niektórych zaprzyjaźnionych koleżanek i kolegów z innych filologicznych instytutów z prośbą, by odpowiedzieli pisemnie na pytanie: co nas boli, co nas oburza. To było w styczniu. I co? I nic. Odpowiedziało 9 osób. 7 z naszej katedry, jeden językoznawca i jeden historyk literatury. 9 osób na przeszło 80 pracowników Instytutu Filologii Polskiej. 9 sprawiedliwych, czy 9 naiwnych? 9 frustratów, czy 9 anarchistów? Dlaczego nasza inicjatywa nie znalazła odzewu? Czy pytanie zostało źle sformułowane, nie w porę? Czy już tak długo i tak głęboko zanurzyliśmy się w szambie, że pokochaliśmy to swoje poniżenie i smród rozkładu? (…) Ta sytuacja mówi coś o nas samych. Dał o sobie znać kompleks Stefka Marudy. Nie warto, na pewno się nie uda, żadne działanie i gadanie nie mają sensu. Nic od nas nie zależy, jakoś to będzie, jakoś się ułoży, najlepiej bez naszego udziału. Może jest jeszcze gorzej. Obezwładniający konformizm czy wręcz zwykłe tchórzostwo, lęk przed wychyleniem się, odsłonięciem, narażeniem się, każdy ma coś do stracenia. Młodzi pracownicy stają pod ścianą i perspektywą gilotyny. Umowy o pracę adiunktów, zawarte na czas określony, krótki, bo trzyletni, mogą nie zostać przedłużone, i wtedy na bruk. Habilitacja niezrobiona w terminie – na bruk. Może być i tak, że pomimo wszystkich 4 pozytywnych recenzji, rektor zaangażuje się w naciski na Radę Wydziału, by uwaliła habilitanta. To przypadek z Wydziału Oceanografii. Albo recenzje habilitacji są po kumotersku zawsze bardzo pozytywne. Albo wprost przeciwnie – pryncypialnie negatywne, wychodząc z założenia jedynie słusznej, jedynie naukowej, jedynie obowiązującej metodologii. Jest, więc czego się bać. Wniosek o profesurę belwederską może zostać przez Radę Wydziału odrzucony z powodów ideologicznych. Kandydat na profesora jest zanadto religijny, czytaj: katolicki. To przypadek polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Albo światopoglądowo niewyrazisty, lub uformowany w minionej, niesłusznej, czytaj komunistycznej epoce. Pasje lustracyjne, rozmaicie i przeciwstawnie motywowane są w środowisku naukowym w stanie wrzenia. Jak wiadomo, nowa ustawa o szkolnictwie wyższym w sprawie profesury pozbawia Radę Wydziałów prawda decydowania. Wprowadza właściwie sądy kapturowe, których tajne wyroki muszą zostać zaakceptowane. Ale jest i druga strona medalu, równie obrzydliwa. Przedłużenie umowy o pracę adiunkta oraz awans na profesora uczelnianego musi odbywać się drogą konkursu. Tylko, że te konkursy są ustawione, są fikcją. Wszak chcemy przedłużyć umowę “naszemu” adiunktowi, bo jest dobry, ale także, dlatego, że jest “nasz”, bez względu na to, jak dobrzy będą konkurenci stający do konkursu, i nieświadomi, że biorą udział w żenującej fikcji, upokarzającej wszystkich uczestników tej farsy. Jest jeszcze gorzej. Są adiunkci nie do ruszenia, mimo że ich obecność na Uniwersytecie jest wielką pomyłką, o czym wszyscy wiedzą. Nie robią latami, i nie zrobią habilitacji. Albo robią ją na kompromitującym poziomie. Wykorzystali wszystkie możliwe urlopy, są stale na zwolnieniach lekarskich, potem wchodzą w wiek emerytalny i stają się nietykalni. Blokują etaty, demoralizują studentów, generują koszty edukacji, trzeba za nich organizować płatne zastępstwa, olewają swoje nauczycielskie obowiązki.
Profesorowie w zdecydowanej większości, jakby z zasady, w nic się nie angażują. Zamknięci w wieży słoniowej “nauki czystej” robią swoje. To znaczy piszą swoje kolejne książki, znane w wąskim gronie specjalistów, których nie czytają nawet ich studenci. Jeżdżą na kolejne konferencje krajowe i zagraniczne, zapraszani drogą półprywatną. Zresztą to tylko ich stać na zapłacenie wpisowego, 300-400 a nawet 500 złotych, opłacenie podróży i hotelu, w sumie 700 do 1000 złotych za wyjazd konferencyjny. Potem publikują w książkach konferencyjnych, które muszą udawać monografię, bo za monografię liczy się więcej punktów niż za referat wygłoszony na konferencji. Piszą na prawo i lewo recenzje doktoratów i habilitacji, ktoś je musi pisać, ale często w wąskim kręgu wzajemnych usług: ty mojemu, ja twojemu. Pracują na paru etatach, chcą w spokoju dotrwać do emerytury. Już się nie wychylą, nie nadstawią głowy, nie zajmą stanowiska. Często znudzeni, wypaleni, zniechęceni, cyniczni, bez wiary w skuteczność jakiegokolwiek działania zmierzającego do zmiany status quo, albo dostosowujący się do każdej sytuacji. Powszechny, zatrważający upadek etyki w nauce jest tajemnicą poliszynela. A wokół rozrasta się i umacnia Rzeczpospolita Urzędasów. Pracownicy naukowi – zwróćmy uwagę na tę nazwę: “pracownicy naukowi” – pełniący funkcje kierownicze w katedrach, instytutach, dziekanatach, zmieniają się w sterowanych odgórnie urzędników. Dniami i nocami, przez tygodnie i miesiące, kosztem zdrowia, snu, nerwów, własnej pracy naukowej i dydaktyki, piszą sprawozdania, wypełniają ankiety, liczą godziny, przecinają siatki, kombinują jak wyprowadzić władze zwierzchnie i ministerialne w pole, wymyślają nowe nazwy przedmiotów, zadrukowują tony papieru, co parę dni zmieniają wyliczenia i wykresy, bo rektorat przysyła nowe wytyczne, coraz to spływające z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Urzędasy na wszystkich szczeblach władzy, oderwani od rzeczywistości, zanurzeni w papierach, sprawozdaniach, protokołach, projektach, notach, liczbach, punktach, grantach – obezwładniają, paraliżują, zatruwają, straszą, grożą. W imię fikcji, utopii, matriksu, iluzorycznej reformy w imię nowoczesności, innowacyjności, europejskości i mitycznej Ameryki, jako wzoru. Nikomu nie przychodzi do głowy elementarne pytanie: po co komu Uniwersytet?! I jaki powinien być. Czy kiedykolwiek na którejkolwiek Radzie Wydziału i na Senacie odbyła się dyskusja o istocie powinności, o duchu Uniwersytetu? Nigdy. W ciągu 45 lat mojej pracy, najpierw w Wyższej Szkole Pedagogicznej a potem na Uniwersytecie byłam członkiem różnych gremiów, Rady Wydziału i Senatu, i nigdy [nie było takich dyskusji]. Tak, wiem, teraz jest czas na weksle, nie na książki. Cytuję przenikliwe i prorocze słowa niegdysiejszego młodego i buńczucznego polityka Kongresu Liberałów, który dziś jest odpowiedzialny za kierunek zmian w kraju: “Gdański Uniwersytet jest największym deweloperem na Pomorzu. Buduje od lat coraz większe, coraz nowocześniejsze i coraz droższe budynki.” [Nie jesteśmy pewni, gdzie kończy się cytat, ale logicznie właśnie tu - red.] Daje zarobić niezliczonej ilości wykonawców i firm dostawczych, a one rewanżują się decydentom bynajmniej nie bukietami kwiatów. Pensje tzw. pracowników naukowych, już nawet nieuczonych, raczej wyrobników wyrabiających swoje ustawowo wymagane godziny stoją w miejscu na poziomie najniższym w ramach płacowych widełek. Aby zorganizować spotkanie studentów z naszym emerytowanym profesorem w jakiejkolwiek sali na wydziale musimy uzyskać pisemną zgodę kanclerza na bezpłatne jej wykorzystanie. Każdy sposób zarobienia pieniędzy jest dobrze widziany. Rektor Uniwersytetu Gdańskiego, jako jedyny kandydat na stanowisko, wybrany po putinowsku na drugą kadencję przez stary Senat, w imię oszczędności wymusza redukcję godzin dydaktycznych. Nie tylko drastyczne ograniczenie ich ilości, ale i zamianę ćwiczeń na wykłady w proporcji 50 na 50 procent. Odmawia zgody na nowe etaty, nawet na wymianę emeryta-profesora na adiunkta. Wymusza likwidację nadgodzin obsadzaniem zajęć przez doktorantów. Nie daje sobie wytłumaczyć, że istotą edukacji w szkole wyższej, zresztą nie tylko uniwersyteckiej, ale zwłaszcza w dziedzinie humanistyki, jest rozmowa, dialog, komunikacja. A to da się przeprowadzić przede wszystkim na ćwiczeniach i konwersatoriach. I nie w grupach ponad 30-o osobowych. Nie ma innej drogi skutecznej edukacji do życia w społeczeństwie niż żywy kontakt studenta z nauczycielem, adiunktem, profesorem, człowieka z człowiekiem. I to chciałabym napisać dużymi literami: CZŁOWIEKA Z CZŁOWIEKIEM. W rozmowie, dyskusji, sporze, polemice. Gdzie mamy się tego nauczyć jak nie tu, na Uniwersytecie. Zarządzający nauką w tym kraju nie zdają sobie sprawy z tego, że Uniwersytet to nie tylko budynki, przeszklone hole, labirynty korytarzy, windy i najdroższa aparatura, martwa, kamienna, szklana pustynia. Bo Uniwersytet to przede wszystkim sprawa ducha, intelektu, bezinteresownej miłości do wiedzy i nauki, ciekawość i zapał, radość i odwaga myślenia, sztuka zadawania pytań i szukania odpowiedzi. To pasła tworzenia, umiejętność komunikacji i dialogu, to przestrzeń obcowania z wartościami, to uczenie. Ludzie z wiedza i pasją, odważni i etyczni, uczciwi i prawi, niezależni od urzędasów i politycznej koniunktury. Ich podstawową powinnością jest uczciwe, twórcze, niezależne, wolne, niezadekretowane myślenie, krytyczne myślenie. I tego mają uczyć studentów w procesie wzajemnie stymulowanej intelektualnej interakcji. Czy to jeszcze gdziekolwiek istnieje? Bezmyślna i nieodpowiedzialna reforma szkolnictwa podstawowego i średniego doprowadziła do kompletnej zapaści edukacyjnej. Jej autorzy i orędownicy już gryzą siebie, a nauczyciele zmagają się z przeszkodami nie do przeskoczenia. A my dostajemy studentów niedouczonych, niemyślących, intelektualnie leniwych i biernych, do tego aroganckich i niezainteresowanych studiami poza zdobyciem papieru. Ale czy mamy prawo narzekać? Bez sprzeciwu pogodziliśmy się z likwidacją egzaminów wstępnych i regułami nowej, ogłupiającej, testowej matury. A właściwie, co Uniwersytet oferuje swoim studentom? Coraz to nowe kierunki – bo za to są punkty. Kierunki, na których wciskami im iluzoryczną, nikomu do niczego niepotrzebną, pozorną wiedzę, której oni i tak nie przyswajają, bo już wiedzą, i już widzą, że to się im do niczego nie przyda. Uprawiamy wzajemne, obrzydliwe, oszukańcze praktyki. My ratujemy swoje etaty, kombinując skąd by tu jeszcze znaleźć godziny, które rektor i ministerstwo każą nam ograniczać. Studenci nie uczą się i nie umieją się uczyć. Nie czytają literatury, nie myślą. Nie są w stanie zbudować dłuższej, spójnej merytorycznej wypowiedzi ustnej. Piszą z błędami stylistycznymi i ortograficznymi. Trudno się nawet temu dziwić. Język polski jest dyskryminowany, jako język naukowy. Punktuje się publikacje w językach obcych. Kultura języka w społeczeństwie jest na coraz niższym poziomie. Jego żenującą kalekość widać, słychać i czuć w atakujących nas zewsząd wypowiedziach polityków i dziennikarzy. A studenci? Czy żądają, by od nich czegoś wymagano? By uczciwie rozliczano z tych wymagań? Czy skarżą się na olewanie zajęć, na niepunktualnych i nieprzygotowanych do zajęć wykładowców, nudne ćwiczenia i wykłady, powtarzane na pierwszym i drugim stopniu edukacji tematy, ćwiczenia, metody dydaktyczne? Nie chodzą na zajęcia i nieskończenie zaliczają ćwiczenia, wymuszają kolejne terminy egzaminów. Władze idą im na rękę. Egzaminatorzy kapitulują ze zmęczenia, zniechęcenia, obrzydzenia. Mało, kto odważa się oblać studenta – bo rozpadnie się grupa, bo zabraknie godzin, bo zagrożone będą nasze etaty. Czy studenci oburzają się na praktyki łapówkarskie? Czy potępiają ściąganie i kupowanie prac licencjackich i magisterskich? Notorycznie zrzynają z internetu. Czy razi ich wulgarne słownictwo, rynsztokowy język kolegów i, niestety, koleżanek, rozbrzmiewający w tych murach? Powszechnie daje znać o sobie syndrom kacetu. Jedni są ofiarami, drudzy katami, i to na zmianę. Jedni i drudzy są sobie potrzebni, podzielili się funkcjami i rolami, weszli w te wyznaczone role i jakoś dobrze im z tym. A może nie należy obrażać się na rzeczywistość? Może prorocze hasło prymatu weksla nad książką należy obrócić na swoją korzyść? Może należy zlikwidować państwowe uczelnie w obecnym kształcie? Rozwiązać anachroniczne, skostniałe uniwersytety, rozpędzić na cztery wiatry ministerstwo nauki. Skoro państwo nie ma pieniędzy na naukę, na nic nie ma pieniędzy, niech się odczepi. Niech zapanuje wszechwładne, zdrowe prawo rynku. Wiedza jest towarem, trzeba ją dobrze sprzedać i drogo kupić. Żadnych etatowych pracowników naukowych, żadnych ministerialnych programów, żadnych państwowych dotacji, nominacji i kontroli. “Rób co możesz” – mówi anioł we śnie do Czesława Miłosza. Zawsze coś możesz zrobić. Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębin. Organizujmy się w uniwersyteckie korporacje lokalne, skrzyknijmy się i stwórzmy atrakcyjne programy nauczania, własne zasady finansowania. Papiery i dyplomy nieważne, bo i tak w praktyce liczą się umiejętności, nie papiery. Niech rynek weryfikuje naszą przydatność na uniwersytetach nowego typu. Wymyślmy sobie takie uniwersytety. I spójrzmy prawdzie w oczy: w obecnej formie i w obecnej kondycji nie jesteśmy społeczeństwu do niczego potrzebni. Sfrustrowani, wypaleni, bezwolni, zastraszeni, narzekający, niezdolni do solidarności, na pewno nie jesteśmy potrzebni. Wyobraźmy sobie, że sfrustrowany rzeźnik nie jest w stanie rozebrać tuszy wołu, a wypalony rolnik zaorze pół pola i nie posieje, a depresyjny dróżnik nie przestawi zwrotnicy. “Z wiosną idą chmury, z chmury piorun uderza”. Niech uderzy. Zbliża się maj. Pamiętajmy o paryskim maju 1968. Ogłaszam alarm dla uniwersyteckiej społeczności. Niech trwa. Wpolityce.pl
KOMENTARZ BIBUŁY: Interesująca analiza sytuacji na wyższych uczelniach, ukazująca również powszechny marazm Polaków. Tylko… Tylko to, niemal wszystko psujące, zdanie o maju ’68… Miejmy nadzieję, że to tylko taka nieudana licentia poetica, bo czego, jak czego, ale trockistowskiej rewolty na polskich uczelniach nam nie potrzeba.
Socjalistyczne państwo - to taka wielka fikcja, w której każdy stara się żyć kosztem drugiego- ktoś słusznie zauważył, ale nie mogę sobie przypomnieć – kto. Niemniej jednak, bardzo słuszna uwaga. Tak jak uwaga pani profesor Zyty Gilowskiej o programach pralki automatycznej, których jej pralka ma więcej niż rząd.. To znaczy o rządzie, w którym była- już tak się nie wyrażała- tylko o rządzie, w którym nie była. Oczywistym jest, że wszystkie programy organizowane przez biurokrację rządową żądnego sensu nie mają kreując jedynie wielkie marnotrawstwo, oprócz sensu przysparzającego korzyści samej biurokracji rządowej.. W końcu biurokracja rządowa żyje z nas. Przypominam sprawę największego orlika wszechczasów- Stadionu Narodowego w Warszawie kosztującego 2 miliardy złotych,(!!!!!) czyli co najmniej czterokrotnie więcej niż stadion tego typu w innych miejscach. Prywatny inwestor budujący stadion dla siebie na pewno nie wydałby takiej góry pieniędzy.. Ale jak pieniądze nie są „ inwestora” to wydaje ile tylko się da… Dach może być otwierany potrójnie - a co to szkodzi.. Dla wielbicieli upaństwowionego sportu mam dobrą wiadomość.. Część sufitu, która kilka dni temu oderwała się od sufitu Stadionu Narodowego już została naprawiona. Na razie nie ma obawy, że cały sufit spadnie na głowy oglądających igrzyska, w każdym razie nie ta część, co została kilka dni temu naprawiona.. Czym oni podwieszają ten sufit, że część z niego odpadła jeszcze przed bachanaliami na nasz rachunek? Bo chyba już nikt nie ma wątpliwości, że do całości imprezy dołożymy.. Jesteśmy zamożnym krajem tonącym w długach- to nas stać! Jakiś czas temu była sprawa schodów, coś było nie tak, a teraz sufit.. Ale dach się otwiera.. Jak będzie padał deszcz- zamknie się dach i spokojnie kibice będą mogli sobie pooglądać. Ale przecież było już uroczyste otwarcie Orlika Narodowego.. Czy może mi się pomyliło.. Nie jestem biegły specjalnie w sprawach sportu- ta dziedzina jakoś najmniej mnie interesuje.. Te wrzeszczące tłumy jakoś odpychają mnie od siebie.. Może, dlatego, że przeczytałem” Psychologię tłumu”.. A lubię bardziej kameralne spotkania.. W najbliższą niedzielę wybieram się na spotkanie z panią Katarzyną Groniec, promującą płytę ”Pin-up Princess”, dawniej artystką Teatru Studia Buffo.. Naprawdę dziewczyna ma talent, ale oprócz talentu trzeba całą sprawę sprzedać.. Tak jest w życiu.. Talent, praca, talent, praca i to coś - co spowoduje sukces.. Taki pan Andrzej Rosiewicz dysponuje wielkim talentem, nagrał wiele płyt- także w demokratycznej III Rzeczpospolitej, ale od dwudziestu lat żadnej nikt nie usłyszy w środkach masowej dezinformacji i propagandy.. Tylko „Chłopców radarowców’, „ czy „Dziewczyny witaminy”.. No i „melodię z „Czterdziestolatka”.. A gdzie pozostałe 180 przepięknych piosenek skomponowanych w III Rzeczpospolitej demokratycznej..?
W każdym razie od zawalenia się części sufitu Orlika Narodowego, i tak remont całego stadionu będzie po odbytych igrzyskach -nie zawali się III Rzeczpospolita - ona zawali się z innego powodu.. Przede wszystkim z powodu narastającego długu tzw. publicznego i budowy socjalizmu biurokratycznego – zamiast normalnego państwa wolnorynkowego.. I nie pomogą prośby pana ministra Jacka Vincenta Rostowskiego, żeby pan profesor Leszek Balcerowicz usunął z centrum Warszawy zegar długu publicznego. Do którego to długu pan minister Leszek Balcerowicz także się przyczynił.. Jeśli już przenosić zegar długu publicznego, to należałoby go przenieść na Stadion Narodowy, jako największy symbol wielkiego socjalistycznego marnotrawstwa.. I podwiesić go pod sufit stadionu, ale tak, żeby dalsza jego część nie odpadła, a tym bardziej na głowy VIP-ów, a jeszcze szczególniej na głowy tych, którzy o budowie tego socjalistycznego monstrum za państwowe pieniądze zadecydowali.. Zresztą mógłby nawet spaść im na głowy- może wtedy by się opamiętali.. Chociaż niekoniecznie, skoro marnotrawstwo jest już zaprogramowane na wieczność. Bo socjalizm oparty jest głównie o biurokratyczne marnotrawstwo przecież.. Podwieszony pod naturalny rozsądek ludzi przedsiębiorczych.. Titanic zatonął, być może, dlatego, że nie został ochrzczony i na burcie miał powypisywane różne sprośności przeciwko Bogu. III Rzeczpospolita zatonie, bo nie dość, że nie została ochrzczona, to jeszcze zbudowana na fundamentach spróchniałego socjalizmu z poprzednich lat, począwszy od roku 1918.. Z przerwą na narodowy socjalizm niemiecki. W końcu „święto” 1 maja wprowadzono w Polsce w roku 1940, za rządów narodowych socjalistów niemieckich.. No i na działalności oficerów różnych służb, którzy zamiast państwu służyć- żyją z niego.. Bo ja nie mam nic przeciw temu, że państwem rządzą służby specjalne.. Byleby służyły polskiej racji stanu.. A nie obcym! Tak jak we współczesnej Polsce demokratycznej i prawoczłowieczej.. W III Rzeczpospolitej dominuje biurokracja, w przyszłym „Państwie Polskim” – powinna dominować wolność człowieka.. Na razie jak donosi „ Gazeta Prawna” resort finansów nakazał kolejne kontrole w firmach, które regularnie nie wpłacają zaliczek na podatek dochodowy, tylko regulują należność, co jakiś czas, gdyż pozwala im to zaoszczędzić w ciągu roku trochę pieniędzy. Inspektorzy pojawiający się w siedzibach firm dojonych przez państwo socjalistyczne, powiadomią podejrzanych, że jeśli w całości zaległości nie zostaną uregulowane, to zostanie im wymierzona grzywna. Zdaniem” ekspertów” kierunek kontroli oceniają, jako słuszny. Muszą to być” eksperci” rządowi, bo twierdzą, że” skarb państwa nie może kredytować przedsiębiorców” (????) Każdy może mieć swoich „ekspertów”, ale czy przypadkiem nie jest tak, że to przedsiębiorcy i miliony pracujących ciężko ludzi, kredytuje fanaberie rządu i całego socjalistycznego państwa? Przecież rząd i socjalistyczne i biurokratyczne państwo nie wytwarza żadnego dochodu i nie tworzy żadnej wartości.. Tym samym nie może kredytować przedsiębiorców. Państwo może okradać i dodrukowywać - bo jest oparte na przemocy.. Jak „obywatela” państwo złapie, że sobie dodrukowuje pieniędzy – to go wsadza do ciupy.. Ale samo może to robić – i to nie jest przestępstwem. Wszystko, co robi państwo, a co jest oparte na przemocy- nie jest przestępstwem.. Przestępcą jest ”obywatel”, który kombinuje, jak tu nie dać się okradać.. Człowiek, który działa na rzecz dobra swojego i swojej rodziny jest z natury przestępcą w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i biurokratycznej sprawiedliwości.. A przecież ochrona dobra „obywatela” wymaga poświęcenie z jego strony.. Musi zmierzyć się z socjalistycznym państwem opartym na kradzieży.. I dlatego w podziemiu gospodarczym jest już 33% „obywateli”(????) To, po co „obywatelowi” takie państwo? SOCJALISTYCZNE PAŃSTWO BEZPRAWIA oparte na kradzieży i niesprawiedliwości? Niesprawiedliwości, i do tego społecznej.. WJR
Serce Marszałka Zgodnie z wolą Marszałka Józefa Piłsudskiego, po śmierci jego serce zostało wyjęte z ciała i zamknięte w opatrzonym pieczęcią prezydenta szklanym słoju. W testamencie Marszałek zastrzegł – „niech tylko moje serce wtedy zamknięte schowają w Wilnie gdzie leżą moi żołnierze, co w kwietniu 1919 roku mnie, jako wodzowi Wilno, jako prezent pod nogi rzucili (….) Niech dumne serce u stóp dumnej matki spoczywa”. Po zakończeniu uroczystości pogrzebowych w Krakowie, w Belwederze rozpoczęto przygotowania do przewiezienia serca Komendanta do Wilna. Po ukończeniu przez Wojciecha Jastrzębowskiego prac nad srebrną urną, 30 maja 1935 roku złożono do niej serce Piłsudskiego. Odnośny akt brzmiał:
„Zgodnie z istotną wolą Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego (…) dnia 13 maja 1935 roku nazajutrz po śmierci Serce to wyjęte zostało przez lekarzy: majora dr Wiktora Kalicińskiego i dr Józefa Laskowskiego w obecności generała brygady dr Jakóba Krzemieńskiego Prezesa Najwyższej Izby Kontroli Państwa, generała brygady dr Bolesława Długoszowskiego, dowódcy 2 Dywizji Kawalerii i Tadeusza Kamińskiego, Prezesa Sądu Okręgowego w Warszawie. W dniu 30 maja 1935 roku o godzinie 18-ej w obecności żony Marszałka Polski Aleksandry Piłsudskiej, córek Wandy i Jadwigi oraz brata Kazimierza, serce Marszałka Polski zostało złożone w tej urnie dla pochowania Go zgodnie z wolą Zmarłego Wodza”. Tego samego dnia wieczorem wdowa w otoczeniu oficerów i rodziny przeniosła urnę na Dworzec Wschodni, gdzie została wystawiona na widok publiczny w oknie specjalnego pociągu jadącego do Wilna. Uroczystości w Wilnie odbyły się w dniu 31 maja 1935 roku. Urnę z sercem Marszałka przeniesiono uroczyście w lektyce wśród szpaleru wojska i tysięcznych tłumów, pragnących oddać hołd Komendantowi, do Ostrej Bramy i ustawiono naprzeciw cudownego obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, gdzie msze celebrował ks. biskup Michalkiewicz. Po nabożeństwie urnę zamknięto w specjalnej niszy, znajdującej się w pierwszym filarze naprzeciwko ambony. Wnęka została zasłonięta stalową płytą, którą następnie zaplombowano oraz zamurowano kolejną płytą, tym razem z marmuru. Następnego dnia przywieziono do Wilna prochy matki Marszałka, które także złożono w kościele św. Teresy. W pierwszą rocznicę śmierci, 12 maja 1936 roku odbył się właściwy pogrzeb serca Marszałka oraz prochów Marii Piłsudskiej. Ceremonię poprowadził arcybiskup wileńskie Romuald Jałbrzykowski. Trumnę z prochami matki ustawiono na armatniej lawecie, a serce Marszałka w urnie na lektyce. Kondukt, w którym uczestniczyła rodzina, prezydent Mościcki, premier, marszałkowie Sejmu i Senatu, ministrowie, posłowie, oficerowie oraz przedstawiciele świata nauki i kultury, wyruszył z kościoła św. Teresy i szedł ulicami Ostrobramską, Mickiewicza i Wileńską aż na cmentarz na Rossie. Na cmentarzu po krótkich modłach urnę złożono do mauzoleum. Jednostka artylerii oddała salwę honorową, po czym odegrano hymn oraz „Pierwszą Brygadę” . Okolicznościowe przemówienie wygłosił prezydent Ignacy Mościcki. Po ceremonii, przy grobie „matki i serca syna” stanęła warta honorowa. W mauzoleum Matka i Serce Syna na czarnej granitowej płycie nagrobnej zgodnie z wolą Piłsudskiego wykuto cytaty z Wacława Beniowskiego Juliusza Słowackiego:
Ty wiesz, że dumni nieszczęściem nie mogą
Za innych śladem iść tą samą drogą.
Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu
Gniazdo na skałach orła, niechaj umie
Spać, gdy źrenice czerwone od gromu
I słychać jęk szatanów w sosen szumie.
Tak żyłem.
między nimi napis:
Matka i Serce Syna.
http://www.youtube.com/watch?v=0Hi_xPaaU5s
M. Gałęziowski, A. Przewoźnik – Gdy Wódz odchodził w wieczność. Uroczystości żałobne po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego 12-18 maja 1935 r.
W. Jędrzejewicz – Kronika życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935
Wszyscy Żydzi mają wspólne DNA Amerykański genetyk Harry Ostrer ogłosił, że Żydzi mają wspólne DNA. Sformułowanie profesora wywołało gorącą dyskusję na świecie - podaje dzisiejsza "Rzeczpospolita". Autor książki "Legacy: A Genetic History of the Jewish People" stwierdził, że dowiódł tzw. biologicznych podstaw "żydowskości" oraz znalazł konkretny "gen żydowski". Informacja wywołała zażartą dyskusję w świecie Żydowskim jak również naukowym. Amerykański dziennik "Haarec" napisał, że profesor Oster "wsadził kij w mrowisko". "Żydowskie geny mają Żydzi z Europy (Aszkenazyjczycy) oraz Żydzi z Bliskiego Wschodu (Sefardyjczycy). Co świadczy, że są ze sobą spokrewnieni. Według wyliczeń Ostera 80 proc. żydowskich mężczyzn i 50 proc. kobiet ma kod genetyczny świadczący o tym, że wywodzą się z Bliskiego Wschodu" - podaje dziennik "Rzeczpospolita". Wg. Ostrera Żydzi byli w stanie zachować "czystość genetyczną”, dlatego, że ich "społeczności były niezwykle homogeniczne. Szczególnie Żydzi aszkenazyjscy niechętnie mieszali się ze swoimi chrześcijańskimi sąsiadami w Polsce czy na Węgrzech". Ponadto prof. Ostrer dowodzi, że ze względu na swoją homogeniczność Żydzi mają większy iloraz inteligencji IQ niż pozostała część społeczeństwa amerykańskiego. "Książka Ostrera - pisze "Rzeczpospolita" - została odebrana, jako wyzwanie rzucone grupie historyków i genetyków, którzy uważają, że cośtakiego jak "plemię żydowskie" nie istnieje. Najsłynniejszym z tych badaczy jest Szlomo Sand (...) On i jego zwolennicy uważają, że naród żydowski został wymyślony przez syjonistów pod koniec XIX wieku". Książka Ostrera jest ciekawym spojrzeniem na historię ludu wybranego. Ciekawe, jaki odbiór zyska w polskiej społeczności żydowskiej, która chyba w większości nie interesuje się swoją historią.
Sm/"Rzeczpospolita"
"Gdyby Kaczyński uderzył go w twarz, to bym nie protestował" - Po takim zachowaniu, kiedy Palikot odważył się coś tak nikczemnego powiedzieć, gdyby Jarosław Kaczyński wstał i uderzył go w twarz, to bym nie protestował - powiedział w "Faktach po Faktach" w TVN24 wicemarszałek Sejmu z SLD Jerzy Wenderlich, oceniając piątkową awanturę w Sejmie podczas głosowań nad ustawą emerytalną. - Chciałbym podziękować za te słowa - odpowiedział poseł PiS Przemysław Wipler. Palikot zarzucił w Sejmie Jarosławi Kaczyńskiemu, że wysłał na śmierć swojego brata. Podczas piątkowego głosowania nad ustawą emerytalną doszło do ostrego sporu pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim i Januszem Palikotem. Zaczęło się od słów Donalda Tuska, który przywołał w swoim wystąpieniu słowa ś.p. Lecha Kaczyńskiego. W odpowiedzi prezes PiS zarzucił premierowi, że jego zasługą jest "poziom nieprawdopodobnego grubiaństwa i chamstwa" w polskim życiu publicznym.Odniósł się w ten sposób do okrzyku, który jeden z posłów rzucił podczas jego przemówienia. Poseł siedzący po lewej stronie sali miał krzyknąć do prezesa PiS by zadzwonił do brata. Urażony poczuł się Janusz Palikot, który z mównicy zarzucił prezesowi PiS, że to on "wysłał na śmierć swojego brata"
JW/TVN 24/YouTube
Furia Niesiołowskiego. Poseł atakuje Ewę Stankiewicz: Won stąd! Stefan Niesiołowski poproszony przez Ewę Stankiewicz o krótką rozmowę przed kamerą niespodziewanie zaatakował reporterkę. Nie tylko obrażał ją słownie, ale także próbował zniszczyć jej kamerę. Prezentujemy nagranie z kamery Stankiewicz, która zarejsertowała furię posła PO. W piątek posłowie przegłosowali ustawę podwyższającą wiek emerytalny do 67 roku życia. Wcześniej, na sejmową galerię nie zostali wpuszczeni działacze "Solidarności", którzy od kilku dni protestowali na Wiejskiej przeciw uchwaleniu szkodliwej ustawy. Oburzeni związkowcy postanowili zablokowować parlamentarzystom wyjazd z Sejmu. Zatrzymany przez protestujących Stefan Niesiołowski wycofuje się w głąb Sejmu. Podchodzi do niego reporterka Gazety Polskiej" Ewa Stankiewicz, prosi o krótką rozmowę i pyta posła, czy wie, dlaczego nie został wypuszczony z Sejmu.
Niesiołowski niepodziewanie atakuje reporterkę. Nie tylko obraża ją słownie, ale usiłuje także zniszczyć jej kamerę. Na You Tubie można już znaleźć nagranie z kamery Stankiewicz, która zarejestrowała pełen wściekłości, nienawiści i braku kultury atak posła PO. Sprawa właściwie nie wymaga żadnego komentarza. Czytelnicy mogą sami obejrzeć i ocenić. A to Kaczyńskiemu to dziś są wypominane słowa "Spieprzaj dziadu", które przy występie Niesiołowskiego są drobnostką. EMBe
Decyzja szkodliwa podwójnie Decyzja rządu i Sejmu - czyli tak naprawdę PO - w sprawie opóźnienia wieku emerytalnego jest szkodliwa podwójnie - pisze dla Faktu Łukasz WarzechaPo pierwsze, dlatego, że zmiana w tak ważnej sprawie nie została osadzona w żadnym systemie, żadnej szerszej strategii i to w dodatku w sytuacji, gdy wielu ekonomistów coraz otwarciej mówi, że państwowe emerytury będą na śmieciowym poziomie. Ludzie mają pracować dłużej, ale skąd mają się wziąć miejsca pracy dla nich – nie wiadomo. Nie zbudowano żadnego długookresowego planu. Nikt nie chce pamiętać rządowego programu 50+, który okazał się kompletnym niewypałem. Skoro z 50+ nie wyszło, to, co dopiero z 60+? Po drugie – ponieważ Platforma na długi czas pogrzebała w istocie słuszną ideę zmian w systemie emerytalnym. Opóźnienie wieku emerytalnego jest nieuniknione i potrzebne, ale na pewno nie należy tego robić tak wycinkowo i arogancko, jak partia Tuska. Następcy z pewnością ten system znowu zmienią, ale za sprawą Platformy ogromna grupa Polaków będzie już zawsze reagować alergicznie na jakąkolwiek próbę zmian w emeryturach. Brawo. Łukasz Warzecha
Kuroń. Emerytury? Chamów za mordę i do roboty gonić, „Jaka demokracja?” - zagrzmiał mocno znieczulony bohater opozycji. „Chamów trzeba za mordę trzymać i do roboty gonić”.Sądził zapewne, że na imprezie są sami swoi i tu się pomylił. „Jaka demokracja?” - zagrzmiał mocno znieczulony bohater opozycji. „ Chamów trzeba za mordę trzymać i do roboty gonić”.Sądził zapewne, że na imprezie są sami swoi i tu się pomylił. „...(więcej)
II Komuna ze stojącym na jej czele Słońcem Peru Dotkniętym Geniuszem przez Boga likwiduje system emerytalny. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości No nie całkiem likwiduje po prawdzie? Chłopstwo pańszczyźniane nadal będzie płaciło właścicielom III RP haracz zwany składką emerytalna. Tusk likwiduje jedynie wypłaty emerytur polskim „staruchom „. Już wiadomo, że starczy wiek 67 lat nie wystarczy, aby system się zamknął. W Europie już mówi się o 70 latach. Niektóre kraje jak Szwecja rozważały podniesienie wieku emerytalnego do 75 lat. Trzeba też zrozumieć, że Polacy nie są u siebie w domu. Jak za dobrych feudalnych lat Polak ma jedynie obowiązki i podatki, a nie ma praw? Nowi feudałowie pokazali, że mogą na zasadzie widzimisię podnieść wiek emerytalny do 67 lat.Dlaczego nie podnieść do wspomnianych 75 lat, a dodatkowo dla wszystkich chorych i niepełnosprawnych nie wprowadzić eutanazji? Chory, barbarzyński, prymitywny, przestarzały i antyhumanitarny system przymusowych niemieckich ubezpieczeń należy zlikwidować całkowicie. Nie można dopuścić do tego, aby został on zlikwidowany w wersji, jaki forsuje to w tej chwili Tusk i oligarchia europejska. Pozostawić podatki i haracze typu składki na obłąkanie wysokim poziomie z jednej strony. Z drugiej zmusić strych schorowanych ludzi do pracy aż do śmierci. I powoli likwidować dla Polaków dostęp do służby zdrowia poprzez coraz gorsze leki, podnoszenie ich ceny, nawet jak w wypadku chorych na raka pozbawienia ich całkowicie leków, ograniczanie dostępności do zabiegów i badań wydłużanie czasu, w jaki zostaną wykonane. Wprowadzenie na masową skale eutanazji z cała propagandowa infrastrukturą zmuszania chorych, niepełnosprawnych ludzi ich rodzin do poddawania się jej rozwiąże czerwonym problem kosztownego leczenia w ostatnich stadiach różnych chorób. Eutanazja to industrialne ludobójstwo. Degeneracja systemu opieki społecznej jest faktem. Po co czekać, aż czerwoni władający II Komuna przeprowadza likwidacje systemu ubezpieczeń społecznych na swój hitlerowski sposób. Należy bandycki przymusowy system ubezpieczeń zlikwidować, a zagrabiane pieniądze zwrócić ich właścicielom, ciężko pracującym Polakom. A oni po pozbyciu się bandytów i złodziei okradających ich podatkami już sobie sami poradzą. Cytowane słowa Kuronia powinny rozwiać wątpliwości, jaki scenariusz, jaką rolę dla Polaków w Polsce i w Europie widzą lewicowcy, socjaliści. Tusk rozbudowując system II Komuny realizuje hasło Kuronia. Pozbawić polskie chamstwo wolności obywatelskich i zagnać do roboty. Chamy powinny być zagnane do roboty aż do śmierci.
Marek Mojsiewicz
Przełomy małe, duże i średnie
*Patyk wojenny – zakopany! * Zgoda buduje, dość już zgorszenia
*Czym podatki wobec wieczności... * Ubij pirata, spasaj Rasieju!
(„Najwyższy Czas”, 10 maja, 2012) Jeśli prezydenta Johna F. Kennedy’ego mógł zamordować działający samodzielnie Harvey L. Oswald, co zatwierdziła i czelnie podała do wierzenia całemu narodowi amerykańskiemu państwowa komisja Warrena – czemuż by, toutes proportions gardees, gen.Papały nie miał zamordować jakiś „Patyk”, zwykły złodziej samochodów? Tylko patrzeć, jak „niezależna prokuratura” poda nam do wierzenia tę wersję, a „Patyk”... Powiesi się w areszcie? Umrze na „zator”, jak Artur Zirajewski, ps.Iwan, świadek oskarżający o zlecenie zabójstwa „biznesmana” Mazura?... Ten „przełom” w śledztwie dotyczącym zabójstwa Papały oznacza tylko, że walczące ze sobą o ukryty, wielki, „kazionny” szmal dwa gangi bezpieczniaków (WSI, które nie istnieją, contra SB, które też nie istnieje?...) doszły wreszcie do porozumienia po dłuższym okresie walki. Na „Patyku” zakończy się, więc bezpieczniacka dintojra, która i tak już ujawniła publice nazbyt wiele tajemnic transformacji ustrojowej. Wiadomo: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Teraz, więc znów zgoda, bo przecież kryzys, depresja... Jużci pewien jestem, że i gen.Gromosław Czempiński nie będzie już dłużej włóczony po „niezależnej prokuraturze”, a i Peter Vogel-Filipczyński rozpłynie się we mgle, w oparach i miazamatach Wielkiej Tajemnicy szwajcarskich kont bankowych. Nie byłbym też zdziwiony, gdyby do tej budującej bezpieczniackiej zgody doprowadził Leszek Miller swym politycznym talentem negocjacyjnym, bo przecież bez zgody na głębokim zapleczu „transformacyjnym” nie ma mowy o odbudowie „silnej lewicy” SLD-owskiej proweniencji. Kto wie, czy po tej budującej, przełomowej zgodzie cały ten Ruch Palikota nie rozleci się jak domek z kart, choćby i poseł Klepacz, nawet z Kaliszem i Olejniczakiem na kupę, przeszedł z SLD do Ruchu?... Gen. Papałę zabił, zatem samochodowy złodziejaszek „Patyk”...Piszą, że przy okazji kradzieży luksusowych aut korumpował „stołeczną policję”, ale konkretnie, kogo – ani się dowiesz, Kto wie, czy nawet sam nie przyzna się do tego zabójstwa; ostatecznie lepsze dożywocie czy „ćwiara” za zabójstwo Papały, z gwarancja przeżycia, niż niespodziewany „zator żylny” lub „depresja samobójcza” w celi; wszystko kwestią umowy i wzajemnego zaufania... O ile pamiętam, już po zabójstwie małżeństwa Jaroszewiczów próbowano wrobić w nie jakiś żulów, ale że wrabianie było zbyt grubymi nićmi szyte, skończyło się kompromitacją organów ścigania. Ale teraz, po tamtych doświadczeniach, organa miały wystarczająco dużo czasu, by subtelniej wystrugać killera z patyka. Oczywiście oskarżeniu Patyka o tę zbrodnię dajemy taką samą wiarę, jaką Amerykanie dają ustaleniom komisji Warrena... Jedno jest pewne: wojna na górze (czy raczej: na zapleczu) między bezpieczniackimi watahami zostaje właśnie zakończona, chociaż zakopano nie tyle topór wojenny, co patyka. W przekładzie na politykę: szanse SLD na zjednoczenie lewicy rosną. Zresztą śledztwo w sprawie fałszów w zeznaniach podatkowych biłgorajskiego Hegla też wygląda na przełom. Oto prokurator umorzył postępowanie z uzasadnieniem: „Nieprawidłowości w oświadczeniach podatkowych pana posła („pana posła” – sic!) wynikają z filozoficznego wykształcenia i stosunku do wartości materialnych”. Odtąd możemy spokojnie „zgubić” w zeznaniach podatkowych 50, 100 tysięcy czy nawet milion złotych a potem spokojnie wytłumaczyć referentowi skarbowemu albo prokuratorowi, że dla nas to „żaden pieniądz”, a poza tym „pieniądze szczęścia nie dają”, co zauważyła już szkoła stoicka w głębokim antyku, a co dzisiaj mniejszej rangi filozofowie wulgaryzują po swojemu: że wszystko to ch... podług wieczności. I czy takiemu tłumaczeniu może się oprzeć jakiś referent lub prokurator? O ile „przełom w śledztwie” względem zabójstwa gen.Papały jest w merdiach komentowany bardzo powściągliwie, o tyle żadnego komentarza nie doczekał się inny przełom, znacznie większego kalibru: pierwsze w historii wspólne manewry marynarki wojennej Rosji i Chin. Manewry te przeprowadzono na Morzu Żółtym, w pobliżu Korei Południowej, ale i Japonii, i niewiele o nich wiadomo. Z pewnego punktu widzenia jest to milczenie ze słusznych pozycji: po jaką cholerę cywil-bandzie wiedzieć takie rzeczy? Manewrowano pod kryptonimem „Morskie współdziałanie 2012” i niby ćwicząc się w zwalczaniu piractwa morskiego. Hm... Udział w tych manewrach krążownika atomowego „Warieg” z rakietami dalekiego zasięgu i jednostek wyspecjalizowanych w zwalczaniu atomowych łodzi podwodnych pokazuje, że musi to być bardzo zawzięta walka z piractwem: takiemu piratowi, któremu zatopi się atomową łódź podwodną, od razu odechce się „zgarniać po morzach, co dołapi”... Nic, więc dziwnego, że po tych przełomowych, inauguracyjnych wspólnych manewrach morskich rosyjsko-chińskich na Morzu Żółtym spodziewane są następne, jeszcze bardziej przełomowe, tym razem morsko-lotnicze i już na Pacyfiku. Być może miękkość Obamy wobec Putina wynika i z przełomu w stosunkach rosyjsko-chińskich? Odnotujmy w tych przełomowych czasach i ten przełom: ostateczny upadek projektu „Nabucco” – gazociągu, który z Morza Kaspijskiego miał przesyłać gaz, alternatywnie do rosyjsko-niemieckiego gazociągu bałtyckiego, dla południowej Europy. Żadnego „Nabucco” już nie będzie. Obydwaj strategiczni partnerzy pokazali Unii Europejskiej, kto rządzi w Europie. Tymczasem prasa informuje, że „gospodarkę światowa” napędzają już tylko trzy filary: właśnie przemysł wydobywczy surowców, dalej - turystyka i...Przestępczość! I jak tu nie docenić naszego drobnego przełomu, wystrugania killera z patyka, jako warunku dalszego, dynamicznego rozwoju trzeciego filaru! Marian Miszalski
Wielomski:, Dlaczego demokraci bronią Julii Tymoszenko Nad Ukrainą wyraźnie wzbierają ciemne deszczowe chmury. Fakt, że nad naszym wschodnim sąsiadem z troską pochylili się amerykańscy oraz europejscy demokraci i obrońcy praw człowieka wskazuje, że rozpoczyna się klasyczna demoliberalna nagonka na kraj, który nie przestrzega ich „standardów”. Mówiąc zaś w języku mniej ideologicznym, a bardziej rzeczywistym, znaczy to tylko tyle, że władze ukraińskie skutecznie opierają się „europeizacji”, czyli polityczno-ekonomicznej kolonizacji swojego państwa. Gdybym był Ukraińcem, to zrozumiałbym to, jako znak, że mój prezydent Wiktor Janukowicz skutecznie broni suwerenności mojego kraju przed zagranicznymi „wujkami” i „ciociami”, którzy mają ochotę przekształcić go w swoją kolonię. Zastanawia, dlaczego ten internacjonał demokratyczny z taką zaciekłością broni „praw człowieka” właśnie w przypadku Julii Tymoszenko? Oczywiście, z góry możemy odrzucić propagandowe hasła o „standardach” i „prawach człowieka”. Przecież ci sami ludzie, którzy tak bardzo bronią tychże praw na Ukrainie, nie tak dawno gościli na olimpiadzie w Pekinie i jakoś zapomnieli wtedy wspomnieć o „Wolnym Tybecie”. Potem ci sami polityce żebrali, aby niedemokratyczny i negujący prawa człowieka chiński „reżim” utopił w ratowaniu europejskiego socjalizmu kilkaset miliardów dolarów. Jak socjalizm europejski zaczął bankrutować, to chińskie pieniądze nagle przestały śmierdzieć, a ideologiczne zaklęcia poszły w kąt? Ucieszny to był widok, gdy główni orędownicy demokratycznego mesjanizmu tańczyli jak wytresowane pieski przed chińskimi przywódcami. A jeszcze bardziej ucieszny był to widok, gdy Chińczycy dali im tęgiego kopa w przysłowiowy zadek. Prawdę mówiąc przypuszczam, że nagła krucjata prawo-człowiecza w obronie Julii Tymoszenko ma źródła rozmaite, acz jedno wybija się najbardziej ze wszystkich: powód, dla którego była premier trafiła do więzienia na siedem długich lat. Kierujący socjalistycznym złodziejstwem przywódcy wpadli w trwogę, ponieważ Tymoszenko trafiła za kraty za niekorzystne dla państwa traktaty handlowe. Na Zachodzie już dawno wymyślono sobie, że polityk jest bezkarny za popełnione machlojki i swoje słabe rządy. Ponosi, bowiem tylko tzw. odpowiedzialność polityczną, czyli grozi mu, że „suwerenny lud” nie wybierze go w kolejnych wyborach. Innymi słowy, za swoje uczynki jest zupełnie bezkarny. Tymczasem na Ukrainie jedna z osób należących do internacjonalnej demoliberalnej klasy politycznej, czyli do establiszmentu, trafiła za kratki z jakiegoś tam banalnego zarzutu, że z powodu jej decyzji państwo straciło jakieś głupie setki milionów dolarów. Dla zachodnich demokratów musi być myślą przerażającą, że mogliby odpowiedzieć karnie za wszystkie machloje i przejawy niekompetencji, jakich dopuścili się za swoich rządów. Gdyby ten ukraiński model odpowiedzialności zastosować w Polsce, to więzienni klawisze, do co drugiego osadzonego w zakładzie karnym delikwenta musieliby się zwracać „Panie Pośle” lub „Panie Ministrze”. Dlatego wcale się nie dziwię, że ci wszyscy ludzie są w stanie totalnej trwogi. Oto pobudowali domy, napełnili konta, rozbijają się dobrymi brykami, a tu – na modłę ukraińską – ktoś mógłby ich postawić przed sądem i zapakować na długie lata za kratki. Ja tam nie mam nic przeciwko zapełnieniu więzień demokratycznymi politykami. Nie powiem, nawet poprawiłoby mi to humor, a przede wszystkim zaspokoiło moje przekonanie, że na świecie winna panować jakaś sprawiedliwość. Dlatego Julii Tymoszenko bronić nie mam zamiaru. Jeśli niezawisły sąd orzekł, że działała na szkodę państwa ukraińskiego, to powinna wyrok odsiedzieć. Ktoś powie: „Ależ Panie Adamie, właśnie oto chodzi, że Tymoszenko nie skazał niezawisły sąd, tylko sąd ulegający naciskom Prezydenta Janukowicza!” Odpowiem, że to faktycznie jest straszne, ale to sama Tymoszenko jest sobie winna. W latach 2007-2010 Piękna Julia pełniła funkcję Premiera Ukrainy, a jej partia przez cztery lata współtworzyła koalicję rządzącą. Zapytam, więc: a co przez te cztery lata Pani Tymoszenko i jej partia zrobiły dla ustanowienia na Ukrainie niezawisłych sądów? Istnieją dwie możliwe odpowiedzi: 1/ Przez te cztery lata rząd Julii Tymoszenko, naśladując najlepsze wzorce zachodnich demokracji, stworzył niezależne sądownictwo, a to za pomocą odpowiednich ustaw, które zapewniły sędziom niezależność od władzy wykonawczej. Jeśli jest to dobra odpowiedź, to znaczy, że Julia Tymoszenko poszła do więzienia po uczciwym i sprawiedliwym procesie, którego nie powstydziłyby się tzw. zachodnie demokracje. 2/ Przez te cztery lat swoich rządów Tymoszenko nie zrobił kompletnie nic lub prawie nic dla stworzenia na Ukrainie niezależnego sądownictwa. Jeśli to jest dobra odpowiedź, to trzeba postawić kolejne pytanie: dlaczego nic nie zrobiła w tym kierunku? Odpowiedź może być tylko jedna: istniejący stan jej odpowiadał, ponieważ to ona współrządziła krajem. A gdy się rządzi, to podległość sądów i prokuratury władzy wykonawczej jest niezwykle wygodna. Reasumując, wydaje mi się, że na postawione powyżej pytanie, co rząd Tymoszenko zrobił dla niezależności sądów na Ukrainie nie ma dobrej – z perspektywy zachodnich obrońców praw człowieka – odpowiedzi. Albo sądy ukraińskie działają prawidłowo, albo wadliwość ich funkcjonowania jest spowodowana zaniechaniem popełnionym przez byłą premier. A tak w ogóle, szerzej: jeśli rzeczywiście Ukraina jest państwem gdzie panuje polityczny bandytyzm, to przecież nikt nie ma obowiązku zajmowania się polityką. Robiąc wielkie biznesy i wchodząc w świat rządowy Julia Tymoszenko była świadoma, w co się pakuje. Przez wiele lat z bliska widziała i współuczestniczyła w głównych wydarzeniach. Jeśli ktoś wchodzi do jaskini z wilkami, to czy ma moralne prawo wrzeszczeć, że została mu odgryziona ręka? „Człowiek człowiekowi wilkiem” pisał niegdyś Tomasz Hobbes i zasada ta nie obowiązuje nigdzie w tak pełnej rozciągłości, jak właśnie w polityce. Adam Wielomski
Szymowski: Nieudolność policji Eksponowanie w mediach tragedii sześciomiesięcznej Madzi z Sosnowca służyło oczywiście odwróceniu uwagi społeczeństwa od spraw ważnych. Nie zmienia to faktu, że polskie państwo skompromitowało się przy wyjaśnianiu tej sprawy. Od kilku lat policja i wymiar sprawiedliwości nie są w stanie dobrze wyjaśnić żadnej skomplikowanej sprawy kryminalnej. Pierwszą wiadomość o zaginięciu małej Madzi nadano w mediach 24 stycznia 2012 roku. Społeczeństwo zostało poinformowane, że w Sosnowcu nieznany sprawca zaatakował matkę dziewczynki i porwał dziecko. Nadano rozpaczliwy komunikat matki, potem zaangażowano ponad setkę policjantów, strażników miejskich i specjalistów, nawet jasnowidza Krzysztofa Jackowskiego. Kamery telewizyjne pokazywały, jak ponad setka funkcjonariuszy przy 20-stopniowym mrozie biega po Sosnowcu i rozkleja plakaty z wizerunkiem dziecka, mające pomóc w jego odnalezieniu. Potem do akcji włączył się kontrowersyjny detektyw Krzysztof Rutkowski, co natychmiast zagwarantowało uwagę mediów. I w ten oto sposób Bartłomiej i Katarzyna – rodzice małej Madzi – z dnia na dzień stali się celebrytami. Najpierw ofiarami nieistniejącego porywacza, potem nieodpowiedzialnymi rodzicami, wreszcie dwójką niedojrzałych ludzi, których rola w całej tragedii wydaje się coraz bardziej dwuznaczna. Jednoznaczna, i to w negatywnym tego słowa znaczeniu, jest rola w całej sprawie wymiaru sprawiedliwości i policji.
Skompromitowany detektyw Już w ciągu pierwszych godzin po zdarzeniu w Sosnowcu pojawił się Krzysztof Rutkowski. Sam wobec siebie używa określenia „detektyw”, choć od kilku lat nie ma licencji (zabrano mu ją po wyroku sądu w związku z bezprawnym przejęciem dziecka na zlecenie rozwodzącej się matki). Polskie prawo zakazuje wykonywania czynności detektywistycznych przez osoby nieposiadające licencji. Sens tego można oczywiście kwestionować (koncesja na działalność detektywistyczną jest tak samo zasadna jak na handel alkoholem), jednak przepis przepisem i przestrzegany być musi. Za jego łamanie grozi kara pozbawienia wolności do lat trzech. Z tego względu pan Rutkowski powinien już pierwszego dnia zostać zatrzymany, a następnego dnia ukarany przez sąd. Łamanie prawa jest wszak łamaniem prawa, a temu akurat człowiekowi przychodzi to wyjątkowo łatwo (kilkanaście dni temu został skazany przez Sąd Okręgowy w Katowicach w związku z działaniem tzw. mafii paliwowej). Obecność Rutkowskiego w sprawie małej Madzi nie wzbudziła zastrzeżeń policjantów. Tymczasem od lat wokół osoby byłego detektywa skandale pojawiają się jak grzyby po deszczu. I nie chodzi tu o jego nagłaśniane przez media relacje z kobietami. Chodzi o sprawy kryminalne, w których brał udział – często ze skutkiem tragicznym (casus Olewnika). Policji znanych jest zresztą kilka innych spraw uprowadzeń dla okupu, gdzie zaangażowanie detektywa Rutkowskiego doprowadziło do śmierci zakładnika. Najgłośniejszym takim przypadkiem było uprowadzenie hinduskiego biznesmena Harisha H. (dokonała go słynna grupa „obcinaczy palców”), którego udałoby się odbić, gdyby nie to, że o planowanej akcji poinformował w radiu Rutkowski. Stało się to tuż przed planowanym odbiciem zakładnika z rąk oprawców. Bandyci zorientowali się, że mogli zostać wystrychnięci na dudka, i nie zaufali po raz drugi policyjnemu negocjatorowi. Biznesmen został zamordowany, a jego zwłok nie odnaleziono do dzisiaj. Podobnych przypadków było więcej. W żadnej sprawie związanej z uprowadzeniem dla okupu Rutkowski nie usłyszał nawet zarzutów prokuratorskich, co ciężko wytłumaczyć na podstawie przepisów prawnych. Mimo to i mimo że wiedzę na ten temat policja ma, nikt w Sosnowcu nie uznał za stosowne odsunąć podejrzanego detektywa od sprawy. Pozostaje mieć nadzieję, że śledztwo prokuratorskie doprowadzi do postawienia zarzutów osobom za to odpowiedzialnym.
Dobra gra Druga kompromitacja policji polegała na źle prowadzonych przesłuchaniach matki Madzi. 22-letnia Katarzyna Waśniewska nie ma przecież ani przeszłości kryminalnej, ani bogatego doświadczenia w kontaktach z wymiarem sprawiedliwości. W dniach po zaginięciu dziecka działała – co normalne – pod wpływem emocji. I potrafiła oszukać wszystkich – i dochodzeniowców, i policjantów kryminalnych, i śledczych, i później prokuratorów. Wszyscy, bowiem uwierzyli w jej wersję o uprowadzeniu córeczki, nawet jej nie sprawdzając. Taki stan rzeczy wystawia jak najgorsze świadectwo całej śląskiej policji. Dała się, bowiem nabrać młodej kobiecie, niemającej doświadczenia w unikaniu wymiaru sprawiedliwości. Na koniec dała się nabrać również prokuratura i sąd. Ta pierwsza wnioskowała o zastosowanie tymczasowego aresztowania, choć prawo daje taką możliwość w wypadku oskarżenia o przestępstwo zagrożone karą, co najmniej ośmiu lat więzienia (Katarzynie Waśniewskiej grozi lat pięć). Sąd dał się do tego przekonać, jednak sąd wyższej instancji uwzględnił odwołanie i Katarzynę Waśniewską zwolnił z aresztu. Mamy, więc ciąg wydarzeń dowodzący skrajnej nieudolności całego aparatu ścigania i nieznajomości przepisów u jednego sędziego. Po postanowieniu sądu wyższej instancji, uznającym areszt za bezzasadny, należy skontrolować wszystkie decyzje sędziego, który postanowił prewencyjnie (i bezprawnie – w świetle kodeksu postępowania karnego) posłać młodą kobietę za kratki na czas śledztwa.Kompromitująca pomyłka Gdy w Sosnowcu trwał komediodramat z rodzicami Madzi w roli głównej, media podały informację o kolejnej wpadce śląskiej policji. Tym razem pomylili się antyterroryści. Chcąc zatrzymać groźnego przestępcę, źle policzyli piętra i wpadli do mieszkania, gdzie przebywały dwie Bogu ducha winne osoby. Doszło oczywiście do szarpaniny, która zakończyła się siniakami, guzami i stresem dla ofiar. Komendant policji zapowiedział, że dwójka ludzi zostanie przeproszona. Ci jednak na tym poprzestać nie chcą i zapowiedzieli skierowanie sprawy do sądu o odszkodowanie za straty fizyczne i moralne. Sprawa została nagłośniona do tego stopnia, że omawiano ją na posiedzeniu Rady Ministrów. I dopiero wtedy okazało się, że przyczyną pomyłki była źle zaplanowana akcja. Bandyta, którego zatrzymywać mieli antyterroryści, mieszkał na trzecim piętrze. Komandosi zaczynali akcję na poziomie piwnicy (a więc z piętra -1), odliczyli do trzech i wpadli na drugie piętro. Wniosek z tego taki, że dowodzący akcją i odpowiedzialny za rozpoznanie nie byli w stanie porozumieć się w kwestii liczenia do trzech.To zresztą nie pierwsza taka pomyłka. W marcu warszawska policja musiała zapłacić odszkodowanie dwóm mieszkankom Łodzi, do których wiele miesięcy wcześniej wpadli zamaskowani antyterroryści, bo pomylili adresy i poszukiwanego bandytę łapali u niewinnych ludzi.
Miliony na radary W piątek 20 kwietnia popularny portal internetowy podał informację o ciekawej akcji śląskiej policji zmierzającej do poprawy bezpieczeństwa. Za ponad 50 tysięcy złotych zakupiono specjalistyczny sprzęt umożliwiający robienie zdjęć kierowcom i wychwytywanie tych, którzy jeżdżą bez zapiętych pasów, przewożą dzieci bez specjalnych fotelików lub rozmawiają podczas jazdy przez telefon komórkowy. Urządzenie wyposażone w dokładny obiektyw fotograficzny może wykonywać tysiące zdjęć. Efekty policjanci widzą na ekranie monitora i od razu mogą wypisywać mandaty. Ten sprzęt jest o tyle nowatorski, że – jak czytamy na portalu – kierowca nawet nie wie, kiedy zostało mu wykonane zdjęcie. Chcąc, więc uniknąć mandatu, musi cały czas jechać zgodnie z przepisami. Chodzi oczywiście nie o poprawę bezpieczeństwa na drogach, tylko o pieniądze. Jeśli przyjmiemy, że przeciętny mandat to 100 złotych, wystarczy wystawić i wyegzekwować 500 mandatów, aby inwestycja w drogi sprzęt zwróciła się. A po to, aby wystawić 500 mandatów za bzdurne wykroczenie, wystarczy jeden dzień. Później urządzenie zacznie przynosić zyski. I o to właśnie chodzi. Specjalistyczny sprzęt zakupiony przez śląską policję to jedna z setek inwestycji dla drogówki. Podczas gdy polska policja cierpi na poważne problemy kadrowe i logistyczne, na chroniczny brak sprzętu, samochodów, fachowców i szkoleń, dziesiątki milionów złotych wydaje się na fotoradary, wideorejestratory i nowoczesne radiowozy dla policjantów z drogówki. Wszystko, dlatego, że pieniądze dla drogówki to inwestycja. Zwróci się bardzo szybko dzięki mandatom nakładanym na Bogu ducha winnych kierowców. Pozostaje zadać pytanie, jakie byłyby efekty śledztwa w sprawie Madzi, gdyby te 50 tysięcy złotych wydano na szkolenia dla policjantów zajmujących się poszukiwaniem zaginionych dzieci lub dla specjalistów od przesłuchań. Leszek Szymowski
Piński:, Kto i jak nami manipuluje? Projekt uchwały Sejmu wzywającej Rosję do oddania wraku prezydenckiego samolotu to „zdrada narodowa”, „adres do cara”, „targowica”. Leszek Miller, jako premier, samodzielnie, bez wiedzy i zgody prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, sprowadził do Polski CIA i pozwolił jej torturować podejrzanych o terroryzm. Rząd chce zlikwidować wszystkie przywileje emerytalne. Służba Bezpieczeństwa tworzyła spisy agentów na podstawie list lokatorów. Katastrofa w Smoleńsku to skutek brawury pilotów („tak lądują debeściaki”) i nacisków pijanego szefa wojsk lotniczych. Oto tytuły tylko kilku publikacji prasowych. To tylko najbardziej jaskrawe przykłady prób manipulowania opinią publiczną w ostatnich tygodniach. Większość wspomnianych wyżej publikacji nie powstała przypadkowo. Była efektem działań politycznych spin doktorów, którzy w coraz większym stopniu korzystają z metod wpływu na społeczeństwo opracowanych przez tajne służby. Pionierem takiego zarządzania opinią publiczną były służby sowieckie. Dziś ich know-how stosowane jest, na co dzień.
Środki aktywne Sejm RP, budynek główny; poręcz z głową węża (balustrada wokół hallu głównego); autor: Piotr VaGla Waglowski (licencja public domain) Najskuteczniejszą bronią z arsenału tajnych służb używaną w polityce są tzw. środki aktywne. To przekazywanie starannie wyselekcjonowanych prawdziwych informacji w celu wywołania fałszywego obrazu rzeczywistości. Najlepszą ilustracją wykorzystania tego środka było zamieszanie medialne, jakie stworzył rząd wokół funduszu kościelnego. Szumnie zapowiadana i głoszona likwidacja ma przynieść… 89 mln złotych. Wydatki państwa to ponad 330 mld (miliardów!) złotych. Gołym okiem widać, że groźba likwidacji funduszu kościelnego nie miała celów ekonomicznych, tylko polityczne. Pod przykrywką tej wojny na razie udaje się Tuskowi spokojnie ukrywać fakt, że Zakład Ubezpieczeń Społecznych splajtował. Od kilkudziesięciu lat miliony Polaków rozpoczynały płacenie składek ZUS, licząc, że odpowiednio w wieku 65 lub 60 lat (kobiety) rozpoczną odbieranie pieniędzy. Teraz nagle rząd zapowiada „reformę”. Ma ona polegać na tym, że dłużej płacimy składki i krócej je odbieramy. Gdyby podobny „przewał” próbowała zrobić prywatna ubezpieczalnia, skończyłoby się na zawiadomieniu prokuratury. Przy okazji zadymy z Kościołem, którą wywołał Tusk, umknęła wszystkim informacja, że plany podwyższenia wieku emerytalnego były oparte na błędnej (starej!) prognozie demograficznej. Proponowane przez rząd zmiany nie wystarczą do utrzymania systemu. Taktyka zastosowana przez Tuska jest stara jak świat. W Polsce ten sposób określany jest swojsko, jako metoda „na zająca”. Kilka lat temu jej zastosowanie w polityce pokazał satyryczny film Barry’ego Levinsona „Wag the Dog” („Fakty i akty”). W przededniu wyborów ubiegający się o reelekcję prezydent USA zostaje oskarżony o molestowanie małoletniej. Za radą swego doradcy postanawia wywołać fikcyjną wojnę z Albanią („– Dlaczego Albania? – A dlaczego nie?”), by odwrócić uwagę obywateli od obyczajowego skandalu – to w skrócie fabuła tego głośnego filmu. Jeszcze lepiej ten sam mechanizm pokazuje niedawno emitowany serial o burmistrzu Chicago zatytułowany „Boss”. Główny bohater – skuteczny, cyniczny gracz polityczny – staje na krawędzi swojej politycznej kariery. Gdy wybucha skandal o korupcyjnym podłożu z jego udziałem, burmistrz zleca podległym mu służbom nalot na charytatywną klinikę prowadzoną przez jego córkę, które nielegalnie przekazywała leki potrzebującym. Cel jest prosty: zamieszanie, zmiana tematu, pokazanie, że w imię obrony dobra publicznego jest gotów poświęcić rodzinę. A że to nie prawda? Ważne, aby lud to kupił.
Agenci wpływu Najważniejszym działaniem, którym wpływa się na społeczeństwo, jest dezinformacja. Obecnie szerzy się ją przez rozpowszechnianie prawdziwych, ale zmanipulowanych informacji albo takich, które nie podlegają natychmiastowej weryfikacji. Do dystrybucji takich „prawd” i „półprawd” używani są agenci wpływu. Nie chodzi bynajmniej o osoby posiadające rejestrację i status agenta (aczkolwiek nie jest to wykluczone). Najlepiej oddaje dziś tę funkcję słowo „autorytet”. System korzystania z agentów wpływu (autorytetów, elit) do perfekcji opanowały sowieckie służby. Dlatego do dzisiaj nie została rozliczona kolaboracja z sowieckim okupantem, ponieważ ucierpiałyby na tym zbyt mocno elity i ich spadkobiercy. Większość agentów wpływu jest świadoma celów, do których jest używana. W zamian otrzymuje prestiżowe nagrody, stypendia, możliwość publikowania w mediach za sowitym wynagrodzeniem itp. Jest jednak kategoria, która daje się wykorzystywać za darmo. To tzw. pożyteczni idioci. Nie trzeba ich werbować, płacić itp. Sami zrobią to, czego się od nich oczekuje. Każde ugrupowanie polityczne stara się mieć swoich „agentów wpływu”. Specyfiką polskiej sceny politycznej jest świadome lansowanie medialnych bohaterów. Takimi ludźmi do zadań specjalnych są m.in.: Stefan Niesiołowski w Platformie (przejął tę funkcję od Janusza Palikota), Adam Hofman w PiS (od niedawna) i Eugeniusz Kłopotek w PSL. W SLD rolę tę, z braku lepszych kandydatów, pełni sam Leszek Miller. Chociaż którąkolwiek z tych osób trudno nazwać powszechnie uznanym autorytetem, to media reagują praktycznie na każde, nawet najgłupsze i prowokacyjne ich wypowiedzi. Rządząca PO wykorzystuje Stefana Niesiołowskiego do siania zamętu i odwracania uwagi społeczeństwa, na przykład, gdy rząd albo premier ma kłopoty. Najlepszym przykładem są ostatnie pyskówki z jego udziałem, których celem jest „przykrycie” nieudolności śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej i rządowych planów grabieży obywateli, zwanych dla niepoznaki „reformą emerytalną”. Z tworzeniem agentów wpływu trzeba jednak uważać. Do 2010 roku w ten sposób był wykorzystywany przez Platformę Janusz Palikot. Szybko jednak zrozumiał, że popularności, którą dzięki swojej roli zdobywa, można użyć do budowania własnej siły politycznej – i „zerwał się ze smyczy”. Podobną porażkę zaliczył PiS. Po sukcesach Palikota postanowiono wykreować tam Nelli Rokitę, ale przeceniono możliwość jej kontrolowania. Skutkiem były nieuzgodnione z centralą „detonacje”, szkodzące wizerunkowi partii.
Nieoczekiwana zmiana ról Majstersztykiem zastosowania środków aktywnych była sprawa Beaty Sawickiej. Jak zauważył dr Dominik Smyrgała (wykładowca akademicki, były pracownik Służby Kontrwywiadu Wojskowego), rozegrano ją według tzw. schematu zmiany kontekstu. Polega on na tym, że nie neguje się istnienia jakiegoś zjawiska, ale przedstawia się je w takim świetle, aby zwrócić uwagę na inne fakty. Mimo ewidentnych dowodów na prymitywną korupcję posłanki PO, udało się uzyskać inny obraz sytuacji. Sawicką pokazano, jako zapłakaną, skrzywdzoną, uwiedzioną przez bezdusznego agenta CBA kobietę. Zamiast dowodów na korupcję opozycji, dostaliśmy dowód na niemoralność i opresyjność rządów PiS. Ujawnienie tej sprawy tuż przed wyborami w 2007 roku, zamiast ponieść notowania PiS, zwiększyło rozmiary wyborczej porażki tej partii. Tę samą metodę zastosowano, wywołując zamieszanie wokół aneksu do raportu z likwidacji WSI. Operację rozpoczęto od publikacji w mediach plotek o rzekomej możliwości nabycia jego kopii za milion złotych. Nikomu nie przeszkadzało, że rewelacje prasowe pochodziły od byłych oficerów WSI, którzy nie przeszli weryfikacji. Posłużono się tu rozpowszechnianiem niesprawdzalnej nieprawdy. Chociaż nikomu kopii aneksu nie udało się nabyć, to przecież mogła istnieć taka możliwość. Chodziło o zaszczepienie odbiorcy podświadomego przekazu, że aneks do raportu WSI można kupić. Z biegiem czasu sięgnięto po bardziej radykalne środki, przygotowując grunt pod działania prokuratury. Do mediów przekazywano częściową prawdę, informując, że przedłuża się weryfikacja żołnierzy WSI. Manipulowano jednak powodami tego zjawiska, zarzucając weryfikatorom brak kompetencji i opieszałość. Nie wspominano przy tym o faktycznych przyczynach, czyli zablokowaniu kancelarii tajnej, braku certyfikacji systemu informatycznego i problemach z poświadczeniami bezpieczeństwa, za które weryfikatorzy nie odpowiadali. Celem operacji było przygotowanie gruntu pod rewizje ABW u weryfikatorów (miały miejsce w maju 2008 roku). Pretekstem było badanie sprawy rzekomego wycieku aneksu i oferty pozytywnej weryfikacji za pieniądze. W ten sposób całkowicie fałszywa informacja posłużyła za pretekst do rozprawy ze środowiskiem, które próbowało ocenić i zweryfikować dorobek wojskowych tajnych służb, a także przeciąć nić wiążącą WSI z Rosją. Prymitywne bombardowanie opinii publicznej kłamstwami, których nie można zweryfikować, jest bardzo skuteczną metodą. Przykładem jest chociażby stosowane przez Rosję oskarżanie Polaków o mord na bolszewickich jeńcach z wojny 1920 roku. Chociaż jest to oczywisty fałsz, to przeciętny „konsument” mediów polskich i rosyjskich (o zagranicznych nie wspominając!) nie jest w stanie go zweryfikować.
Fałszywe oskarżanie liberalizmu Podręcznikowym przykładem manipulacji sloganami jest termin „narodowy socjalizm”. Większość ludzi, nie tylko w Polsce, nie zdaje sobie sprawy z tego, że III Rzesza była państwem socjalistycznym. Uważają nazizm, czyli narodowy socjalizm, za ustrój radykalnie prawicowy. W Polsce z podobnym zjawiskiem mieliśmy do czynienia w trakcie ostatnich kampanii wyborczych i wiązało się ono z podziałem na część solidarną i liberalną. Chociaż Polska od 1989 roku plasuje się bardzo nisko w rankingach wolności gospodarczej (jak słusznie zauważył Kazik Staszewski, mieliśmy transformację socjalizmu totalitarnego w koncesyjno-etatystyczny), wszystkie ciemne strony systemu gospodarczego III RP określono mianem liberalizmu. Jak się wydaje, zamierzeniem spin doktorów PiS było stworzenie negatywnego obrazu uchodzącej za liberalną Platformy Obywatelskiej – jako współodpowiedzialnej za całe społeczne zło transformacji ustrojowej. Samo nazywanie PO partią liberalną także nie do końca odpowiada prawdzie. Jak na ironię, jedyne ekipy w Polsce, które dokonywały obniżek podatków (fundamentalny warunek liberalizmu gospodarczego), to rządy Mieczysława Rakowskiego (jeszcze komunistyczny), Leszka Millera i Jarosława Kaczyńskiego.
Fałszowanie historii Obiektem manipulacji na niespotykaną skalę jest w Polsce kwestia rozliczeń z okresem PRL. Do manipulowania postrzeganiem rozliczeń z przeszłością w Polsce wykorzystuje się całe spektrum metod dezinformacji. Trzy z nich zasługują na szczególną uwagę: tzw. części równe, części nierówne i generalizacja. Pierwszy sposób polega na tym, że opinie czytelników lub osób poproszonych o komentarz publikuje się w takich samych proporcjach, niezależnie od ich faktycznej liczby, co nadaje prezentowanej sprawie pozory obiektywności. Metoda druga jest podobna. Polega na tendencyjnym prezentowaniu argumentów jednej strony. O ile, więc sondaże nie wskazują na przewagę przeciwników lustracji, o tyle w wielu mediach dominują ich poglądy. Generalizacja z kolei polega na tym, że wnioski z pojedynczych spraw są rozciągane na całość zjawiska. Na przykład społeczeństwo jest przekonywane, że otwarcie do publicznego wglądu archiwów IPN dotknie wszystkich w jednakowym stopniu. W ten sam schemat wpisują się hasła w stylu „wszyscy musieli jakoś żyć”, „cała bezpieka fałszowała archiwa”, „akta IPN są kserowanymi w pośpiechu świstkami”. Dziś osoby uchodzące w Polsce za autorytety czynią wiele starań, aby skompromitować ideę lustracji (np. Maria Dmochowska). Podają przy tym argumenty nacechowane emocjonalnie, a często zupełnie fałszywe. Poznanie prawdy o własnej przeszłości jest nazywane nienawiścią, barbarzyństwem, pogwałceniem godności i praw człowieka. Ujawnione przykłady współpracy z bezpieką są traktowane, jako nieistotne i nieszkodliwe. Na historyków, którzy napisali książkę o życiowych losach Lecha Wałęsy, wylewa się kubły pomyj. Próbuje się także wpływać na zagraniczną opinię publiczną. Nieżyjący już prof. Bronisław Geremek, publicznie odmawiając złożenia oświadczenia lustracyjnego, na forum międzynarodowym sugerował, że w Polsce łamane są podstawowe standardy europejskie. Jednocześnie nie wspomniał ani słowem, że w państwach takich jak Czechy i Niemcy przeprowadza się dogłębną lustrację, odkąd tylko komunizm upadł. Jednym z głównych zadań diabła jest przekonanie potencjalnych ofiar, że diabły nie istnieją. Wtedy można działać już do woli – pisał angielski pisarz Carl Staples Lewis w „Listach starego diabła do młodego”. Na polu działania tajnych służb oznacza to potrzebę przekonania ludzi, że mówienie o zakulisowych działaniach, inspiracjach, dezinformacji i agentach wpływu to teorie spiskowe. A w te – jak wiemy – nie wypada wierzyć. Podobnie postępują dziś firmy public relations i specjaliści od wizerunku polityków, którzy skutecznie manipulują opinią publiczną, ale starają się to ukryć. Warto pamiętać, że komuniści byli tak skuteczni, że na Zachodzie widziano w nich obrońców pokoju, a nie bezlitosnych zbrodniarzy, którymi byli. Podobnie dzieje się w Polsce, gdy ze zwykłych zbrodniarzy tworzy się tragicznych bohaterów historii, z kapusiów – patriotów oszukujących bezpiekę, a ze skorumpowanych polityków – niewinne ofiary służb. Piński
Jest coraz trudniej Z ekonomistą Jackiem Barzowskim ze Związku Dużych Rodzin Trzy Plus rozmawia Anna Wiejak - Jakie trudności ze strony państwa napotykają rodziny wielodzietne? - Od początku przemian ustrojowych Państwo Polskie zajęło się polityką gospodarczą, ale zapomniało o podmiocie tej polityki, czyli pracownikach i ich rodzinach. Rolę rodziny ograniczono do “dawcy pracy i podatków”, a nie podmiotu samej gospodarki. Nie ma spójnej polityki prorodzinnej, a tylko “symboliczne gesty” przed wyborami, np. “becikowie”, które jest dobrym pomysłem, mimo że jest tylko rekompensatą namiastki całości kosztów, jakie ponosi rodzina. A jest planowane jego zniesienie, jako “nieetyczne”, bo burzy równość obywateli wobec Konstytucji!? To jakiś absurd! Dlaczego nie stosuje się tego samego zapisu w przypadku płacenia solidarnych składek ZUS, dla tzw. singli czy osób, które świadomie nie chcą mieć dzieci. Dlaczego nasze dzieci mają płacić za nich składki, skoro oni teraz nie czują się w obowiązku pomagać w utrzymaniu naszych dzieci. Brak jest demograficznego planowania długoterminowego. Imigranci nie przyjadą do Polski, ponieważ Państwo Polskie nie daje ochrony socjalnej jak inne kraje UE. Brak jest przedszkoli, żłobków, nowych szkół na nowych osiedlach. Ustawa “żłobkowa” niewiele wniosła. Samorządy nie mają pieniędzy na dopłaty do prywatnych przedszkoli, które teraz są zamykane. Brak zajęć pozalekcyjnych, często rodzice pracują długo i dzieci nie mają opieki lub ta opieka jest opłacana przez rodziców (opiekunki) “z własnej kieszeni”, co jest kolejnym kosztem w budżecie domowym. Informacja o możliwości dopłat do opiekuna przez Państwo, o którym wspominają: ustawa, media i kolejne rządy jest zerowa. Nikt z urzędników lokalnych nie słyszał o takiej pomocy Państwa.
- Czy jest coraz łatwiej, czy coraz trudniej? - Niestety jest coraz trudniej. Nadmierna fiskalizacja powoduje zubożenie społeczeństwa, a zwłaszcza rodzin wielodzietnych. Państwo Polskie od roku 2000 systematycznie zwiększa obciążenia podatkowe dla: rodzin, związków partnerskich (rodzin szeroko rozumianych bez względu na status prawny), ograniczając zarazem ulgi podatkowe. Postawa Państwa, można by powiedzieć, nie zaskakuje, bo to rodzina jest nadal największym płatnikiem wszelkich podatków, zwłaszcza pośrednich jak VAT, a nie przedsiębiorcy, którzy mogą odliczać koszty ze swojej działalności, co powoduje narastającą frustrację społeczeństwa. Osoby zdeterminowane, aby nadal mieć rodzinę i żyć godnie, są zmuszane do emigracji zawodowej. Często kończącej się rozpadem rodziny.
Państwo nie pomaga również w sytuacjach skrajnie trudnych, traktując rodzinę wielodzietną jak “patologię”, a nie przyszłość kraju. Przykładem może być postawa urzędników np. Urzędu Pracy, którzy zgodnie z brakiem polityki prorodzinnej nie ułatwiają poszukiwania pracy rodzicom rodzin wielodzietnych, uzasadniając, że są mniej mobilni niż osoby samotne. A to ojcowie i matki takich rodzin są zmotywowani jak nikt inny, aby podjąć pracę. Często pracują na dwóch etatach. Brak polityki prorodzinnej wraz ze zwiększaniem się kosztów życia nakłada na rodzinę obciążenia, których ta rodzina nie może unieść. Często rodziny, których dochód jest uważany przez urzędników Urzędu Skarbowego czy MOPS za wysoki (w przypadku gdyby małżonkowie partnerzy żyli samotnie, byliby postrzegani, jako osoby zamożne), w przypadku rodzin z 3 i więcej dzieci żyją bardzo skromnie. Koszty utrzymania muszą być liczone razy 5 i więcej. Kolejnym przykładem braku pomocy ze strony Państwa jest brak spójnej polityki edukacyjnej. Kolejne zmiany programów edukacyjnych, (co za tym idzie zmian podręczników), nie pozwalają na przekazywanie podręczników kolejnym pokoleniom. Rozumiem, że duży wpływ ma tu lobby wydawnicze, bo ze strony merytorycznej nie widać przyczyny. Zakresy wiedzy są takie same albo wręcz zmniejszane.
- Co powinno się zmienić? Dlaczego? - Jest kilka spraw, które powinny ulec zmianie. Polityka prorodzinna nie jest odległa, co do zasady od polityki gospodarczej – to inwestycja w przyszłość, która zawraca się po latach. Podobnie jak brak infrastruktury drogowej nie pozwala się rozwijać gospodarce (brak autostrad, powoduje utratę znaczenia dla polskich portów morskich) tak brak planowania demograficznego powoduje brak rąk do pracy. Zapewne każdy z rodziców ma inne pomysły na rozwiązanie tej kwestii, ale ogólnie sprowadza się to do:Rodzina powinna być w centrum zainteresowania rządu jako sposób na demografię. Tak jak wspomniałem imigracja niczego nie zmieni. Powodem mogą być różnice kulturowe, (co widać w innych krajach UE). Brak jest pomocy socjalnej dla imigrantów, a płace nie są na poziomie UE. Zmiany polityki fiskalnej, w której Państwo zwalnia z części obciążeń fiskalnych rodziny do momentu pozostawania dzieci w gospodarstwie domowym; niektóre samorządy lokalnie zauważyły ten problem i np. wspierają Rodziny ulgami komunikacyjnymi lub nawet darmowymi przejazdami komunikacją komunalną. Przykład: miasto Gdańsk i wiele innych. W innych krajach zwłaszcza skandynawskich pomoc państwa jest bardzo duża, co owocuje wzrostem liczby ludności. Matki i ojcowie nie muszą się martwić o opiekę nad dzieckiem, bo zapewnia to państwo. Państwo również zwalnia ze znaczącej części podatków na każde kolejne dziecko, traktując je jak inwestycję w kolejne kadry. Bez względu na poniesione koszty. Zmiana polityki pracy. Koniec z ukłonami dla przedsiębiorców, którzy masowo naginają prawo, zmuszając do samozatrudnienia pracowników (jednoosobowa firma) dla zmniejszenia kosztów działalności bez ochrony ubezpieczenia, co powoduje brak poczucia bezpieczeństwa dla pracowników. Takie działania nie zachęcają (jak to się podaje opinii publicznej i w mediach) do wzrostu zatrudnienia, a do obniżki wynagrodzeń i zwolnień. “Casting” na pracownika wygrywa ten, kto będzie tańszy dla pracodawcy. Obecnie w mojej ocenie ok. 70 proc. podmiotów stosuje tę formę zatrudnienia (zwłaszcza handel i produkcja), która nie daje ochrony pracownikowi (rozwiązanie stosunku pracy jest praktycznie natychmiastowe, bo nie mają tu zastosowania przepisy prawa pracy, a kodeksu cywilnego. Jak przedsiębiorca z przedsiębiorcą). Pomoc w dowozie dzieci do szkół i dostępie do dóbr kultury. Wiele gmin likwiduje ”gimbusy”, tłumacząc się wysokimi kosztami, nawet ich nie zniechęca łamanie ustawy, która taki obowiązek na nich nakłada. Postawa mediów, które “wyśmiewają” lub przedstawiają rodziny wielodzietne, jako pewnego rodzaju “heroizm”. Duża rodzina w Europie jest czymś zupełnie normalnym. Przedszkola, żłobki, szkoły. Na nowych osiedlach brak jest tych instytucji. Dowozy dzieci są czasochłonne i kosztowne. Rozwiązanie nasuwa się samo. Dlaczego developer w zamian za pozwolenie na budowę nie zobowiąże się do zbudowania takich punktów, w zamian miasto, gmina odda grunt po likwidowanej szkole, często zlokalizowanej w centrum miasta? Takie i wiele innych zmian może zachęcać do posiadania dzieci i wzrostu demograficznego.
- Co w ostatnich latach zmieniło się na gorsze? - Wzrost cen! Ceny żywności, paliwa i innych dóbr (w tym dla dzieci wzrosły wraz ze zmianą stawki podatku VAT z 8 proc. do 23 proc.). Przykład: paczka pieluch to ok. 50 zł, tygodniowo potrzebne są 4 paczki na jedno dziecko, co daje ok. 200 zł na miesiąc. Brak w budżecie domowym tych 15 proc. to przepaść! Wzrost cen powoduje spadek konsumpcji lub zakupy produktów tańszych, przez co państwo w efekcie i tak zarabia mniej. Spadek realnych dochodów! Wraz ze wzrostem obciążeń podatkowych Pracodawcy masowo uciekają się do zmiany zasady zatrudniania na samozatrudnienie, w ramach którego pracownik sam jest zobowiązany do płacenia składek ZUS i podatków, nie zmieniając stawki zatrudnienia. Przykład: Na umowę o pracę pracownik otrzymuje: 1500 zł netto, w tym opłacone składki ZUS i ubezpieczenie zdrowotne. W sumie daje to kwotę: 2057 zł brutto. Na umowę o współpracy (samozatrudnienie) pracownik otrzymuje również 2057 zł brutto, ale w tym jest 23 proc. VAT, składka ZUS i zaliczka na podatek dochodowy. W rezultacie pracownik otrzymuje “na rękę” ok. 1359 zł netto. Mając w perspektywie utratę pracy, jeśli się nie zgodzi na zmianę warunków, przyjmuje taką ofertę z utratą 141 zł miesięcznie! Bezrobocie! Brak pomysłu rządu na politykę zatrudniania. Jest wysłuchiwany tylko jeden głos w tej sprawie – głos pracodawcy. Nie ma ochrony pracownika. Brak prac interwencyjnych, komunalnych nie pozwala nawet na zatrudnienie czasowe w czasie poszukiwania pracy. Pomoc MOPS. Zmniejsza się możliwość uzyskania świadczeń, powód: coraz większa liczba zainteresowanych oraz zła procedura rejestracyjna. Przykład: do rejestracji potrzebna jest deklaracja PIT sprzed 2 lat (często z okresu, w którym zainteresowana rodzina nie miała problemów z pracą lub dobrze prosperowała ich działalność gospodarcza) z dobrymi dochodami. To nie obrazuje obecnej sytuacji tej rodziny, która ubiega się o wsparcie w tym momencie, a nie 2 lata temu.
- Jak ocenia Pan prowadzoną przez rząd politykę rodzinną? - Nie ma jej! Chyba tylko w mediach, ale nie ma jej od kilkunastu lat. To zaniedbanie kilku rządów, nie tylko obecnego.
Antoni Macierewicz: Wybić się na niepodległość Powstała szczególna tęczowa koalicja. Obok Leszka Millera, Aleksandra Kwaśniewskiego, Bronisława Komorowskiego, Janusza Palikota, Aleksandra Smolara i Donalda Tuska ramię w ramię stanęli Zbigniew Ziobro i Paweł Kowal, a obok Tomasza Lisa – Marek Magierowski i Igor Janke. Tylko raz po 1989 r. w historii mieliśmy do czynienia z podobnie szerokim frontem. Wtedy, w 1992 r., ten sojusz nazwano „koalicją strachu”. Dziś przeciwników polityki PiS łączy strach przed realistyczną oceną sytuacji geopolitycznej, w jakiej znaleźliśmy się po 10 kwietnia 2010 r.
W ostatnich dniach establishment polityczny i publicystyczny ze szczególną determinacją atakuje Prawo i Sprawiedliwość za stanowisko w sprawie polityki zagranicznej, w szczególności wobec Rosji i Ukrainy. Zarzuca się PiS awanturnictwo, radykalizm, nieodpowiedzialność, brak konsekwencji, a nawet – świadome działanie na rzecz Rosji i Niemiec. Front polityków i publicystów, za wszelką cenę chroniących obecne status quo w polityce zagranicznej, zaczął swoje działania od brutalnych ataków na zespół smoleński i przypisywanie mi słów, których nigdy nie wypowiedziałem. Ale ostrze ataku skierowano przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu domagającemu się – o ile premier Tymoszenko nie zostanie uwolniona – ogłoszenia bojkotu meczów Euro 2012 odbywających się na Ukrainie i przeniesienia ich do Polski lub do Niemiec.
Spokój za wszelką cenę Powstała szczególna tęczowa koalicja. Obok Leszka Millera, Aleksandra Kwaśniewskiego, Bronisława Komorowskiego, Janusza Palikota, Aleksandra Smolara i Donalda Tuska ramię w ramię stanęli Zbigniew Ziobro i Paweł Kowal, a obok Tomasza Lisa – Marek Magierowski i Igor Janke. Tylko raz po 1989 r. w historii mieliśmy do czynienia z podobnie szerokim frontem. Wtedy, w 1992 r., ten sojusz nazwano „koalicją strachu”. Dziś przeciwników polityki PiS łączy przede wszystkim strach przed realistyczną oceną sytuacji geopolitycznej, w jakiej znaleźliśmy się po 10 kwietnia 2010 r. Wspólnym mianownikiem łączącym krytyków PiS jest przekonanie, że bezradność i bezczynność wobec zagrożeń powstrzyma coraz bardziej widoczne coraz bardziej widoczny kryzys polskiej państwowości.
Dlatego piętnuje się PiS za – jakoby – nieodpowiedzialne antagonizowanie Rosji, wpychanie Ukrainy w jej ramiona i wspieranie polityki Niemiec, które współdziałając z Rosją, chcą uniemożliwić rozszerzenie UE na wschód i podporządkować Ukrainę Rosji. Prawo i Sprawiedliwość, wskazując na agresywne działania Rosji wobec Polski w związku z tragedią smoleńską czy wzywając do bojkotu Ukrainy, ma działać pour le roi de Prusse i narażać Polskę na największe niebezpieczeństwo. Cała ta bzdurna argumentacja wynika albo z kompletnego niezrozumienia lub nieznajomości obecnych uwarunkowań geopolitycznych, albo też ma świadomie wprowadzić w błąd opinię publiczną. Ocena ta jest szczególnie istotna w wypadku polityków takich jak Zbigniew Ziobro, który ostatnio kilkakrotnie odcinał się od PiS, sygnalizując gotowość do bardziej „realistycznej” polityki wobec Rosji, także w sprawie śledztwa smoleńskiego. Czy Zbigniew Ziobro zdaje sobie sprawę z konsekwencji swojej postawy i deklaracji? Czy dopiero dziś wybiera drogę Pawła Kowala, czy też właśnie teraz zdecydował się mówić o tym otwarcie? Takich pytań nie warto oczywiście zadawać w wypadku premiera Donalda Tuska czy prezydenta Bronisława Komorowskiego. Oni decyzje podjęli już dawno temu. A najlepiej świadczy o tym fakt, że ich politykę rosyjską kształtują ludzie o wyrobionej renomie: Radosław Sikorski, Daniel Rotfeld i Roman Kuźniar.
Polska i Niemcy a sprawa ukraińska Aby zrozumieć obecną sytuację, należy powiedzieć kilka słów o grze politycznej prowadzonej przez ostatnie kilka lat w czworokącie Polska – Ukraina – Rosja – Niemcy. Sprawa ukraińska nie doprowadzi w wymiarze strategicznym do likwidacji prorosyjskich tendencji w Niemczech i zapewne oba państwa rychło się pogodzą, być może nawet kosztem interesów Polski. Taktycznie jednak „na chwilę obecną” Rosję i Niemcy dzieli coraz poważniejszy spór, który rozpoczął się od Polski, a teraz skoncentrował na Ukrainie. Jego historia jest długa i nie ma potrzeby opisywać jego kolejnych etapów, choć warto pamiętać, że począwszy od XIX w. Ukraina była oczkiem w głowie polityki niemieckiej, najpierw Austro-Węgier, a następnie XX-wiecznych Niemiec. Zarówno monarchia habsburska, jak i później Niemcy starały się politycznie rozegrać sprawę ukraińską wobec Rosji, a przede wszystkim przeciwko Polsce. I to na terenie Niemiec skupiła się w latach 30. i 50. XX w. nacjonalistyczna emigracja ukraińska (dopiero w czasach późniejszych najliczniejsze i niezależne od polityki niemieckiej ukraińskie ośrodki emigracyjne powstały w USA i Kanadzie). Te związki budziły zawsze zrozumiałe obawy polityków polskich, ale też potęgowały świadomość, iż bez rozwiązania kwestii ukraińskiej niepodległość Polski zawsze będzie zagrożona.
Europa Środkowa – klucz do Eurazji W ostatnich kilku latach politykę niemiecką wobec Rosji determinowało dążenie do powstania osi kontynentalnej łączącej Europę i rosyjską Eurazję. Kluczem do tej polityki były z jednej strony interesy gospodarcze obu państw, a z drugiej strategia Niemiec polegająca na przeciwstawieniu się amerykańskiej polityce zagranicznej w wydaniu George’a Busha. To zbliżenie nabrało szczególnego przyspieszenia dzięki dobrym relacjom prezydenta i premiera Rosji Władimira Putina z postkomunistycznymi elitami w Niemczech. Dla wielu Polaków symbolem rosyjsko-niemieckich stosunków i szczególnej współpracy stał się rurociąg północny, a także niezbyt życzliwe Polsce i zdecydowanie korzystne dla Rosji niemieckie działania w sprawie szlaków wodnych w okolicy Świnoujścia i Szczecina. Rosja i Niemcy niechętnie patrzyły na politykę Lecha Kaczyńskiego zmierzającą do budowy sojuszu Europy Środkowej, wspartego specjalnymi stosunkami z USA. Tak pomyślana Europa Środkowa umacniała niepodległość byłych republik radzieckich wyzwolonych spod sowieckiej okupacji, oddalała perspektywę budowy państwa europejskiego i uniemożliwiała stworzenie wspólnej przestrzeni politycznej łączącej Unię Europejską i Rosję putinowską. Była to, krótko mówiąc, najskuteczniejsza i jedyna realistyczna polityka antyglobalistyczna idąca w poprzek długo przygotowywanym planom. Szczególnie istotne dla tej koncepcji było porozumienie polsko-ukraińskie. Dlatego właśnie prezydent Lech Kaczyński parł do zaproszenia Ukrainy do NATO – plan ten został zrealizowany podczas konferencji w Bukareszcie w 2008 r. I to prezydent Kaczyński wraz z prezydentem Juszczenką doprowadzili do wspólnej organizacji Euro 2012. Początkowo kontrakcja rosyjska wobec takiego rozwoju wydarzeń zyskała przyzwolenie Niemiec. To za sprawą Niemiec deklaracja bukareszteńska o przyjęciu Ukrainy i Gruzji do NATO okazała się tylko pustym gestem (w dalszej konsekwencji sytuacja ta otworzyła drogę do rosyjskiej agresji na Gruzję). To wpływowe środowiska niemieckie zaangażowały się w zwalczanie tarczy antyrakietowej, mającej scementować sojusz Europy Środkowej z USA. I to Angela Merkel wreszcie pchnęła Donalda Tuska w objęcia Putina, począwszy od spaceru na sopockim molo, a skończywszy na uścisku na smoleńskim pobojowisku.
Wielka Europa, czyli imperium kontratakuje Z politycznego punktu widzenia kluczowa była jednak wielka operacja polityczna, która znalazła swoją kumulację wczesną jesienią 2009 r. Wówczas to, 1 września 2009 r., premier Tusk zaprosił premiera Putina i kanclerz Merkel na Westerplatte. Rocznicę wybuchu II wojny światowej, u źródeł, której stał sojusz rosyjsko-niemiecki, miano uczcić wspólnie w miejscu dla Polaków szczególnym, będącym symbolem bohaterstwa i niezłomności w obronie niepodległości Ojczyzny. Spotkanie zostało poprzedzone publikacją na łamach „Gazety Wyborczej” tekstu autorstwa Władimira Putina, prezentującego stanowisko Rosji w kwestii historycznej odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej i propozycję nowej polityki europejskiej. Putin podtrzymał znaną tezę, że za wojnę winę ponosiła Polska. Równocześnie złożył Niemcom propozycję budowy na bazie sojuszu rosyjsko-niemieckiego Wielkiej Europy. Polsce pozostawiono możliwość dołączenia do sojuszu na zasadzie dobrej woli głównych partnerów kształtujących nową architekturę Europy. Zapewne język otwarcie nawiązujący do publicystyki z lat 30. nie był przypadkiem... Według Putina „Wielka Europa” oparta na sojuszu niemiecko-rosyjskim z polskim udziałem miała zastąpić obecną strukturę Europy budowaną przez Unię Europejską. Premier Donald Tusk przyjął warunki rosyjskie. Prezydent Lech Kaczyński je odrzucił. Wyrazem stanowiska Tuska była rezygnacja z traktowania zbrodni katyńskiej, jako aktu ludobójstwa, powołanie Daniela Rotfelda, według dokumentów IPN zarejestrowanego, jako kontakt operacyjny wywiadu PRL, na funkcję ministra odpowiedzialnego za politykę rosyjską, a wreszcie przygotowania do sojuszu gospodarczo-politycznego, który miał zostać zawarty na Cmentarzu Katyńskim 7 kwietnia 2010 r. I tak się stało. 7 kwietnia 2010 r. – wcześniej eliminując z polityki zagranicznej niepokornego prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego – Donald Tusk wmurował kamień węgielny pod prawosławną cerkiew w Katyniu oraz uzgodnił warunki wieloletniego traktatu gazowego uzależniającego Polskę od gazu rosyjskiego.
Dzień, który wstrząsnął światem Cena tego sojuszu ujawniła się już po trzech dniach, 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Okazała się tak straszna, że zachwiała nie tylko niepodległością Polski, ale też wstrząsnęła podstawami całej polityki europejskiej. Czy już wówczas Niemcy Angeli Merkel postawiły znak zapytania nad propozycją Putina? A może stało się to nieco później, w miarę narastania kryzysu gospodarczego i gwałtownego wzrostu pozycji i aspiracji Niemiec? A może Niemcy nigdy w rzeczywistości nie traktowały propozycji Putina poważnie, a tylko premier Tusk z powodu braku doświadczenia, za sprawą bałamutnej publicystyki „głównych mediów”, dał się zwieść swoim doradcom? Analizując te wydarzenia, z pewnością trzeba też wziąć pod uwagę kompromitację wspólnej polsko-niemieckiej polityki wobec Białorusi. Wydaje się, że potraktowano ją, jako probierz rzeczywistych zamiarów Rosji (świadczyć o tym może zawikłana historia stosunków służb specjalnych Polski i Białorusi, a zwłaszcza zaskakująco liberalna reakcja rządu premiera Tuska na udokumentowane fakty białoruskiego szpiegostwa w Polsce). Bez względu na to, jaka była geografia tego kryzysu, w pełni ujawnił się on jesienią 2011 r., gdy to minister Radosław Sikorski wygłosił w Berlinie przemówienie obwołujące Niemcy hegemonem powstającego państwa europejskiego i zadeklarował, iż Polska gotowa jest włączyć się w takie struktury, rezygnując z zasadniczych znamion swojej suwerenności.
Odwrócenie sojuszy Wszystko, co się później stało, można uznać za reakcję Putina na wymykanie się z rąk rosyjskich łupu, jakim miała być Europa Środkowa i rola hegemona w Europie. Przynajmniej od tego momentu polityczne drogi Rosji i Niemiec rozeszły się (oczywiście mówimy tylko o pewnej fazie tych relacji, nie kwestionując ich długofalowej zbieżności). Kolejne uderzenie rosyjskie zostało skierowane w stronę Ukrainy, której pozycja wzmocniona symbolicznymi, wspólnymi z Polską Mistrzostwami Euro 2012, była ostatnią już pozostałością koncepcji budowy prozachodniej Europy Środkowej z okresu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Można chyba stanowisko rosyjskie streścić następująco: „Jeśli Polska, zamiast być swoistym kondominium i łącznikiem rosyjsko-niemieckim w budowaniu Wielkiej Europy, ma stać się częścią państwa europejskiego ze stolicą w Berlinie, to nie widzimy żadnego powodu, by pozwalać na rozszerzanie wpływów tego nowego państwa na Ukrainę i resztę dawnych republik sowieckich”. Takie działanie można było przejściowo tolerować w procesie budowy Wielkiej Europy, ale nie wobec próby zastąpienia tego projektu Europą niemiecką z Polską w jej ramach. Dlatego też Rosja w przyspieszonym tempie doprowadziła do podpisania z Ukrainą w pełni uzależniających to państwo umów gazowych, a następnie wsparła brutalną politykę Janukowycza wobec niepodległościowej opozycji, na czele, której stała była premier Julia Tymoszenko. Krokiem następnym była próba skupienia wokół Ukrainy i Rosji innych państw Europy Środkowej, pokazując, że ta konstrukcja może mieć także rosyjską wersję.
Jałta raz jeszcze? Działania te ma przypieczętować szczyt Europy Środkowej w Jałcie, którą na miejsce spotkania wybrano chyba nieprzypadkowo. I wydaje się, że ani panu Pawłowi Kowalowi, ani panu Markowi Magierowskiemu tłumaczyć tego nie muszę... Choć być może trzeba tę symbolikę przypomnieć prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, który jako jedyny z ważnych polityków Środkowej Europy zdecydował, iż na ten szczyt pojedzie. Jest oczywiste, że jego obecność zostanie zinterpretowana, jako zgoda na powrót Moskwy do imperialnych tradycji, a co gorsza, jako akceptacja dla całej nowej konstrukcji geopolitycznej i miejsca wyznaczonego dla Polski w jej ramach. W ten sposób w dwa lata po śmierci polskiej elity niepodległościowej nad Smoleńskiem Rosja odwróciła sens i znaczenie porozumienia polsko-ukraińskiego i na nim chce wesprzeć swoją hegemonię w Europie Środkowej. Euro 2012, które symbolizowało prozachodnie porozumienie państw i narodów od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne i od Odry po Kaukaz, teraz ma stać się znakiem powrotu do polityki jałtańskiej z… 1945 r. Z Europy Środkowej pozostały polityczne zgliszcza, a Niemcy i Rosja szarpią każde w swoją stronę postaw czerwonego sukna Rzeczypospolitej.
Nie trzeba o tym głośno mówić! To na tle tych wydarzeń należy analizować ostatnią histerię wobec prac zespołu smoleńskiego. I na tym właśnie tle powinno się rozpatrywać spór o bojkot ukraińskiej części Euro 2012. Nie trzeba mieć specjalnej sympatii do pani Julii Tymoszenko i do sił politycznych, które reprezentuje, by zdać sobie sprawę, że stała się ona zakładniczką obecnej imperialnej polityki Kremla i roli, jaką w niej ma odegrać Ukraina. Ma rację Marek Magierowski wskazując, że skuteczne odebranie Ukrainie Euro byłoby dla tego państwa katastrofą gospodarczą i polityczną. Rzecz w tym, że zgoda na Euro w obecnych warunkach oznacza akceptację imperialnej ekspansji Rosji i katastrofę dla Polski. Być może z tego dylematu wynika jakieś rozwiązanie kompromisowe i znając tradycje polityki UE, zapewne zostanie ono znalezione. Pytanie tylko, jaki w tej kwestii jest interes Polski? Bo sugestie Kowala, Magierowskiego i Ziobry, iż bojkot to gra na rzecz Rosji organizowana przez Niemcy, świadczą albo o braku jakichkolwiek kwalifikacji politycznych, albo o świadomym wprowadzaniu w błąd. Trzeba nic nie wiedzieć o ostatnich latach tej polityki i jej uwarunkowaniach, by sądzić, że bojkot Euro może być rodzajem prowokacji niemieckiej w celu wepchnięcia Ukrainy w ręce rosyjskie. Zabawne, że ci sami ludzie uważają możliwość zamachu pod Smoleńskiem za spiskowe szaleństwo, a zagrożenie dla Polski wynikające z utraty całej elity państwa kwitują okrzykami: „nie wolno o tym głośno mówić”, bo Rosja się zdenerwuje. Zachowanie to przypomina mi tylko znany z sienkiewiczowskiego „Potopu” opis postawy Akbar Ułana, który popędzał skazanych na śmierć przez Kmicica ordyńców, by się szybciej nawzajem wieszali, „bo się bogadyr zdenerwuje”. Jak widać, Rosja nie potrzebuje ani specjalnych nacisków na Polskę, ani własnej propagandy, ma przecież całą paletę „dobrowolców” gotowych za nią wykonać zadanie. Taka właśnie atmosfera bierności i przyzwolenia najbardziej sprzyja polityce powolnego wchłaniania Polski przez rosnący w siłę układ rosyjski w Europie Środkowej.
Z Moskwą na czele? Czy więc w tej sytuacji jest sens wzywać do bojkotu Euro 2012? Trzeba sobie jasno powiedzieć, że z pierwotnego planu skonstruowanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prezydenta Wiktora Juszczenkę nie pozostało już nic. Euro nie stanie się symbolem ewoluowania Ukrainy ku Zachodowi, a przede wszystkim nie będzie symbolem współpracy polsko-ukraińskiej w budowie prozachodniej Europy Środkowej. Euro obecnie może stać się jedynie symbolem zgody Unii Europejskiej na fakt, iż to narzędzie zostało przez Putina skierowane przeciwko Zachodowi, a miejsce prozachodniej Ukrainy powoli zaczyna zajmować prorosyjska Polska! Bo Polska wpychana na te szlaki od początku kadencji prezydenta Komorowskiego po Smoleńsku, Jałcie i Euro rozgrywanym na warunkach moskiewskich może stać się przywódcą Europy Środkowej, tylko, że na nowo związana geopolitycznie z Moskwą. Oczywiście plany, które zdaje się wspierać prezydent Komorowski, mogą spalić na panewce. Bojkot spotkania jałtańskiego przez Niemcy, Austrię, Węgry, Czechy, Chorwację, Słowenię, Bułgarię, Estonię, Albanię i Szwecję pokazuje, iż opór wobec koncepcji odbudowy rosyjskiej strefy wpływów w Europie Środkowej ma duży zasięg. Być może te państwa nie mają tak przenikliwych publicystów i polityków jak Zbigniew Ziobro, Paweł Kowal, Igor Janke i Marek Magierowski? Ale może dzieje się tak, dlatego, że państwa te obawiają się właśnie ponownego uzależnienia od Moskwy i nie mają zamiaru wspierać odbudowy rosyjskiej strefy wpływów w tzw. bliskiej zagranicy, jak definiuje Europę Środkową rosyjska doktryna bezpieczeństwa państwa.
Polityczny sens bojkotu Ukraina jest obecnie głównym sojusznikiem i reprezentantem zamiarów Moskwy na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej. Nie ma więc wątpliwości, że bojkot Euro, a co za tym idzie wszystkie opisane tego konsekwencje dla państwa ukraińskiego, utrudniają politykę rosyjską. Musi się z tym liczyć Moskwa, ale musi się liczyć z tym przede wszystkim prezydent Janukowycz. Nie będę spekulować na temat jego intencji. Nie mam jednak wątpliwości, że pięć razy przeanalizuje swoje decyzje, zanim narazi kraj na bojkot. Stąd zapewne ostatnie gesty Janukowycza i przeniesienie premier Julii Tymoszenko do szpitala poza łagrem (będące zresztą odpowiedzią nie tylko na żądania zachodnie, ale przede wszystkim na jasne sugestie Kremla w tej sprawie). I choćby, dlatego trzeba było uruchomić ten środek nacisku, który zaproponował Jarosław Kaczyński. Nie należy się łudzić, że obecny konflikt niemiecko-rosyjski trwale zwiąże Niemcom ręce w ich polityce wschodniej. Z pewnością nam, gdybyśmy doprowadzili do bojkotu ukraińskiej części Euro i np. rozgrywki zostałyby przeniesione do Niemiec czy też do Polski, ta decyzja pozwoliłaby odzyskać inicjatywę w polityce wschodniej i utrzymać rolę lidera prozachodniej polityki w tym regionie. A to oznacza sytuację o niebo lepszą niż powolne zbliżanie się do budowy NATO-bis z okresu Lecha Wałęsy, co zdaje się zapowiadać polityka przygotowana przez prof. Kuźniara i realizowana przez prezydenta Komorowskiego.
Wybić się na niepodległość Musimy wreszcie pamiętać, że wszystko, o czym tu mówimy, rozgrywa się na pół roku przed rozstrzygnięciami w Waszyngtonie, które w zależności od tego, kto obejmie Biały Dom, mogą przynieść pogłębienie strategicznego partnerstwa rosyjsko-amerykańskiego, obiecywanego przez prezydenta Obamę w prywatnych rozmowach z prezydentem Miedwiediewem, bądź przeciwnie – powrót do aktywnej polityki europejskiej w wypadku zwycięstwa kandydata republikańskiego. I dlatego właśnie, że spór o Euro i los Europy Środkowo-Wschodniej poprzedza rozstrzygnięcia globalne związane z kierunkiem polityki USA, niesie on tak duże ryzyko, ale też tak olbrzymie konsekwencje. Powstrzymanie ofensywy moskiewskiej na Ukrainie lub też przeciwnie – ukształtowanie Europy Środkowo-Wschodniej pod patronatem Rosji postawi USA wobec nowych wyzwań i z pewnością przyczyni się do kształtu rozstrzygnięć amerykańskiej polityki europejskiej i polityki wobec Rosji Władimira Putina. A to oznacza, że decyzja o bojkocie Euro przekracza lokalny spór rosyjsko-niemiecki i jest istotnym czynnikiem mogącym oddziaływać na rozstrzygnięcia globalne. Krótko mówiąc, podjęcie przez politykę polską propozycji zawartej w oświadczeniu Jarosława Kaczyńskiego może na nowo otworzyć, wydawałoby się, zamkniętą już perspektywę sojuszu USA z Europą Środkową. I taki jest rzeczywisty wymiar polityki Prawa i Sprawiedliwości. To, dlatego zwalczają ją wszyscy zwolennicy neosocjalistycznego imperium europejskiego budowanego na sojuszu niemiecko-rosyjskim. Dlaczego jednak do tego chóru przyłączają się politycy deklarujący dążenia niepodległościowe – tego nie rozumiem. Być może oni sami nie mają świadomości konsekwencji swojej postawy, poza tym, że chcą doraźnie, już dzisiaj zaszkodzić Prawu i Sprawiedliwości. No, ale to z polityką polską niewiele ma wspólnego. Antoni Macierewicz
12 maja 2012 "Życie jest formą istnienia białka" tylko białka - twierdzą ci wszyscy, którzy uważają, że dusza człowiekowi do życia nie jest potrzebna- tylko białko a taka na przykład demokracja jest swoistego rodzaju ciałem bez duszy w organizmie grupowo- kolektywistycznym zorganizowanym przez Lewicę prawoczłowieczą na zasadzie głosowania w formie grupowej większości nad mniejszością, gdzie w ogóle nie ma miejsca na wolność jednostki.. „Jednostka niczym, jednostka zerem”-_ jak twierdził poeta proletariacki Majakowaki. Może, dlatego popełnił samobójstwo, bo zrozumiał, że kolektywizm to wielkie zło... A już ustalanie prawdy i postępowania dla wszystkich jednostek na wyboistej drodze większości.. To kompletne wariactwo.. Człowiek powinien ustalać sam, co robi ze swoim życiem, a nie, żeby 460 obcych mi - zarówno prywatnie jak i ideologicznie ludzi - ustalało, do jakiego czasu mam pracować na nich, na innych, byle nie na siebie.. Bo i tak na zakończenie mojego życia inni muszą na mnie pracować.. A co ja im zrobiłem, jaką krzywdę im wyrządziłem? - żeby pracowali na mnie. Tym bardziej, że wszystkich nie znam.. I nie jestem z nimi solidarny społecznie.. Tak jak oni ze mną.. Gdyby oczywiście nie było przymusu i łączenia się milionów ludzi przymuszonych demokratycznie do społecznej solidarności- nie byłoby problemu.. Na tym przykładzie widać wyraźnie, że demokracja jest formą istnienia ukrytej tyranii.. Większość decyduje- jednostka musi się podporządkować.. Demokracja nie ma duszy- taki organizm na dłuższą metę nie może funkcjonować.. No, bo jak może funkcjonować organizm bez duszy.?. Organizm składa się i z ciała i z duszy.. I one się wzajemnie uzupełniają.. I tworzą jedność.. Gdy ciało zamiera - dusza pozostaje nieśmiertelna.. Rozkład demokratycznego ciała demokracji postępuje, co widać gołym okiem w całej demokratycznej i socjalistycznej Europie. Ale to, co działo się pod Świątynią Rozumu w piątek- przechodzi wszelkie pojęcie.. Oblężenie Świątyni Rozumu - kto by pomyślał, że w demokracji, w której to Świątyni Demokratycznego rozumu zasiadają przedstawiciele mądrości społecznej i ludowej, nie mylić ze sprawiedliwością społeczną- lud solidarnościowy protestuje przeciwko ciemiężeniu go przez swoich przedstawicieli, których sam sobie wybrał.. To znaczy będąc precyzyjnym: inni wybrali tych, którzy obecnie wydłużają demokratycznie czas pracy niewolników demokratycznego państwa prawnego, a ci, którzy ich wybrali - nie protestują.. Będą protestować, jak u władzy znajdą się ci, których wybrali ci, którzy obecnie protestują, jako lud Solidarności.. Jak mówił pan generał Czesław Kiszczak, twórca tej demokracji parlamentarnej i oligarchicznej - w jednym ze swoich licznych wywiadów: „Solidarność niczego sobie nie wywalczyła, tylko ja jej wszystko podarowałem?(!!!!) Czy to nie piękne wyznanie jednego z najinteligentniejszych twórców tego bałaganu? Wielkiego cappo tutti di cappi.. Twórcę fundamentów demokratycznego państwa prawnego ukształtowanego przy Stole Okrągłym.. W którym to państwie bezprawia mamy nieprzyjemność żyć.. A jego ludzie rządzą nami i robią z nami, co chcą.. Jak będą chcieli to przedłużą wiek pracy żeby nikt nie dostał grosza emerytury do stu lat.. A kto im zabroni? A jak będzie jeszcze większa społeczna potrzeba- społeczna potrzeba po konsultacjach społecznych- to nawet do lat 150(!!!!) Mogą też pobierać składki emerytalne od nieboszczyków.. To też mogą! Wystarczy przegłosować większościowo. Bo pieniądze od jeszcze nienarodzonych już pobierają. Mam na myśli dług publiczny przekraczający 4 biliony złotych.. Niektórzy się jeszcze nie urodzili, ale mają dług na grobie, pardon - na garbie. Bo do grobowej deski będą spłacać i jeszcze dłużej.. Demokracja większościowa nieposiadająca żadnych hamulców moralnych może wszystko.. Demokracja nie ma nic wspólnego z moralnością! Demokracja ze swej natury jest niemoralna! Bo sama idea większości jest niemoralna. Kolektywna większość to zbiorowa tyrania.. Lud otoczył Sejm i nie wypuszczał swoich przedstawicieli, a Policja Obywatelska nie reagowała.. Widać był taki rozkaz.. To znaczy wpuszczali tych ”obywateli” posłów, którzy sympatyzują z obywatelsko - związkową z Solidarnością.. Nie wpuszczali „obywateli” z Platformy Obywatelskiej.. Bo najlepszymi „obywatelami” w demokratycznym państwie prawa - są obywatelscy obywatele Platformy Obywatelskiej.. Reszta „obywateli” to bydło wyborcze używane jedynie przy cyklicznych bachanaliach obywatelskich, gdzie można oddać głos na przyszłych wybrańców obywatelskości.. W państwie obywatelskim obywatel jest własnością państwa demokratycznego i prawnego.. Jest poddanym biurokracji obywatelskiej, tak jak w PRL-u, gdzie Milicjant Obywatelski zaczepiał obywatela i zwracał się do niego per ”obywatelu”.. Już niektórzy to zapomnieli, ale ja pamiętam.. Wtedy byli obywatele i dzisiaj są obywatele, jakby bardziej obywatelscy niż wtedy.. Wtedy „obywatel” nie mógł tak wiele skarżyć się do obywatelskiego państwa prawnego tak jak dziś.. Może się skarżyć do państwowych sądów, że go państwo oszukało – do woli.. Do woli i w nieskończoność.. Jest niewolnikiem – obywatelem państwa demokratycznego i prawnego. W PRL-u raczej morda w obywatelski kubeł.. Dzisiaj można sobie pokrzyczeć, pomanifestować, poskarżyć się nawet za granicą... Do wielkich trybunałów! A i tak władza obywatelska otoczona ochroniarzami, przed nieobliczalnym ludem obywatelskim zrobi, co uważają w Komisji Europejskiej.. Wszyscy obywatele pod Sejmem, tak jak obywatele ponad innymi „obywatelami” denerwowali się bardzo, nawet „człowiek o zszarganych nerwach” pan poseł-obywatel - profesor Stefan Niesiołowski, wykrzykiwał jakieś frazy pod Świątynią Rozumu, tak krzyczał, że nie wiadomo do tej pory, czy do Świątyni chciał wejść, czy z niej wyjść.. W każdym razie czapki nie miał na głowie.. Bo na pewno by ją zdjął.. No, bo jak się wchodzi do Świątyni - czapki z głów się zdejmuje.. W „naszej” Świątyni Rozumu ustawy się ”uchwala”, tak jak ustawę o przedłużeniu wieku pracy na całą tę biurokrację, żeby płacić jak najdłużej składkę, a na takich na przykład Węgrzech - ustawy się ”przepycha” Tak twierdzi propaganda..: Czym różni się uchwalanie demokratyczne ustaw od ich przepychania- także demokratycznego? Albo się przepycha, albo – uchwala.. Albo.. Moim zdaniem narzuca! W Świątyni Rozumu demokratyczni kapłani narzucają nam, co mamy robić i w jakim zakresie. ONI kierują naszym losem tak jak w starym Egipcie.. ONI znają te tajemnice kielni i fartuszka. Wielcy budowniczowie i konstruktorzy idei.. Idei, która przede wszystkim pozbawia nas wolności.. A przy tym wszystkim okazało się, że znowu Doda-Rabczewska, która ma mieć pomnik na Placu Jana Pawła II, w miejscu swojego urodzenia - nie ma stanika.. Jakiś czas temu nie miała majtek. Twierdziła, że w nich była, ale niezawisły sąd orzeczył inaczej, tym bardziej, że byli świadkowie i nie byli to Świadkowie Jehowy... A w demokracji nie wypada chodzić nago.. Jakby wyglądała demokracja taka naga.?. Jakby „obywatele” zobaczyli, co tak naprawdę dzieje się za jej kulisami? Demokracja nie jest żadną formą istnienia.. Demokracja to nonsens, chaos i tyrania. Wszystko w jednym! Kupa śmiechu i jacyś niespełna rozumu ludzie kręcący się na jej karuzeli. WJR
Eksplozja nastąpiła wewnątrz Tu-154 Sposób, w jaki została rozpruta powierzchnia kadłuba Tu-154, wskazuje, że w samolocie lecącym do Smoleńska nastąpił wybuch wewnętrzny. To – według naszych informacji – jeden z ważniejszych wniosków przełomowego raportu, jaki przygotował dr Grzegorz Szuladziński dla zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza. Raport ma być ogłoszony w najbliższych dniach. Koncentruje się na zniszczeniach, jakim uległ Tu-154, i zawiera hipotetyczny przebieg ostatnich sekund lotu maszyny, która rozbiła się 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem.
Pytany przez nas o zawartość raportu Antoni Macierewicz mówi: – Jeszcze nikt nie przedstawił analizy, która tak ściśle odpowiadałaby faktom.
To był wybuch wewnętrzny Według informacji „Gazety Polskiej”, jeden z ważniejszych fragmentów analizy dr. Szuladzińskiego dotyczy mechaniki wybuchu i zniszczeń samolotu spowodowanych ogniem. Ta część raportu może mieć fundamentalne znaczenie dla wyjaśnienia sprawy katastrofy smoleńskiej. Autor opisuje różne rodzaje zniszczeń samolotu w zależności od źródła i charakteru pożaru po katastrofie. Zauważa m.in., że przy zapaleniu się paliwa np. podczas awaryjnego lądowania powstaje z reguły duży pożar, który skutkuje spaleniem, a przynajmniej nadpaleniem maszyny. Do innych zniszczeń doszłoby natomiast w przypadku detonacji bomby lub innego materiału wybuchowego poza statkiem powietrznym nad powierzchnią ziemi. Eksplozji takiej towarzyszyłoby natychmiastowe powstanie kuli ognia, której powierzchnia byłaby falą uderzeniową. Po rozszerzeniu się średnicy kuli fala ta oddzieliłaby się od niej, szybko niszcząc napotkane przedmioty – w związku, z czym działanie samego ognia miałoby ograniczony zasięg. Inaczej wyglądałyby zniszczenia po wybuchu wewnątrz samolotu. Wówczas kula ognia, która powstała wraz z eksplozją, rozeszłaby się stopniowo po maszynie zgodnie z kształtem wnętrza – z pominięciem tych elementów konstrukcji, które oddzieliły się w wyniku wybuchu. Po rozerwaniu wraku odlatujące części zostałyby „omyte ogniem” i paliłyby się po upadku na ziemię. Kontaktu z ogniem nie miałyby zaś elementy oddalone lub osłonięte od źródła eksplozji. Rodzaj zniszczeń w Tu-154 – rozprucie powierzchni kadłuba oraz zasięg pożaru – wskazują właśnie na wybuch wewnętrzny. Oznacza to, że w samolocie, w którym zginął Lech Kaczyński, prawdopodobnie eksplodował materiał wybuchowy. Autor raportu wskazuje, że prawdziwości szokującej hipotezy o wybuchu wewnętrznym dowiodłaby ostatecznie analiza metalurgiczna śladów chemicznych na powierzchniach bezpośrednio dotkniętych eksplozją.
Kim jest autor raportu? Naukowiec, który przygotował raport prezentowany przez zespół Antoniego Macierewicza, jest wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie. Dr Grzegorz Szuladziński to absolwent Politechniki Warszawskiej (na prestiżowym Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa), w 1973 r. doktoryzował się z mechaniki struktur na amerykańskim University of South California (absolwentem tej uczelni był m.in. słynny kosmonauta Neil Armstrong, pierwszy człowiek na Księżycu). Do 1980 r. pracował w Stanach Zjednoczonych, zajmując się m.in. technologiami lotniczymi i kosmonautycznymi. Wśród wielu jego projektów można wymienić komputerowe symulacje zdarzeń sejsmicznych, mające na celu bezpieczeństwo obiektów nuklearnych. W 1981 r. Szuladziński przeniósł się do Australii, gdzie do dziś prowadzi prace nad procesami rozpadu, dynamiką konstrukcji, odkształceniami itd. w lotnictwie, kosmonautyce, kolejnictwie i energetyce. Ekspert zespołu Antoniego Macierewicza ma także na swoim koncie dwie książki i wiele artykułów, jest członkiem kilku stowarzyszeń inżynieryjnych w USA i Australii. Od lat 90. wykonuje złożone komputerowe symulacje takich zjawisk jak rozbijanie skał przy użyciu materiałów wybuchowych, rozrywanie metali, niszczenie budynków za pomocą wstrząsów czy interakcje zachodzące między płynem a strukturą. Dr Szuladziński po prof. Wiesławie Biniendzie i dr. Kazimierzu Nowaczyku jest zatem kolejnym wybitnym specjalistą pracującym za granicą, który podważa kluczowe tezy rosyjskiego raportu MAK oraz raportu podsumowującego pracę rządowej komisji Jerzego Millera. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Niesiołowski zaatakował Ewę Stankiewicz, „Bo pani rozbiję kamerę!", "Won stąd!", "Niech pani idzie do PiS-u i do tych lizusów pisowskich swoich!" - to próbka języka miłości w wykonaniu posła PO Stefana Niesiołowskiego. Polityk rzucił się przed Sejmem na Ewę Stankiewicz, próbując wyrwać jej kamerę. Wszystko w obecności swoich partyjnych kolegów. Reżyserka Ewa Stankiewicz chciała wczoraj zapytać Stefana Niesiołowskiego, dlaczego ma takie problemy z wyjściem z Sejmu (straż marszałkowska kazała policji otoczyć kordonem gmach parlamentu i nikogo nie wpuszczać do środka, nawet dziennikarzy i pracowników izby). Niesiołowski nie chciał jednak normalnie porozmawiać, zapytał za to agresywnie: "Skąd pani jest?". Gdy Ewa Stankiewicz się przedstawiła, poseł PO warknął: "Ja nie chcę z panią rozmawiać". Stankiewicz spokojnie spytała: "Czemu?", na co Niesiołowski odpowiedział: "Wie pani, dlaczego... Niech pani idzie do Pospieszalskiego!". Reżyserka powiedziała wtedy: "Ale ja jestem Ewa Stankiewicz. Mam osobne nazwisko i osobne imię". To rozwścieczyło Niesiołowskiego. Dalszy ciąg rozmowy wyglądał następująco:
Stefan Niesiołowski: - To jest pani od tego filmu "Solidarni", tak, tego pisowskiego paskudztwa?!
Ewa Stankiewicz: - Nie pisowskiego paskudztwa, tylko dokumentu...
Stefan Niesiołowski: - Nie chcę z panią rozmawiać! Niech pani idzie do PiS-u! Proszę odwrócić to, bo pani rozbiję kamerę, jak pani będzie mnie filmować bez mojej zgody!!! (odchodzi kilka kroków)
Ewa Stankiewicz: - Przed chwilą nie mógł pan wyjść z sejmu, czy pan wie dlaczego?
Stefan Niesiołowski: - Czy pani jest głucha?!! Niech pani idzie do PiS-u i do tych lizusów pisowskich swoich!! I proszę nie rozmawiać ze mną, bo pani rozbiję kamerę!... Bez mojej zgody proszę mnie nie filmować! (zaczyna szarpać za kamerę, w tle słychać głos jego kolegi: "Stefan!") Roztrzaskam pani kamerę, ostrzegam!!! Kiedy Ewa Stankiewicz tłumaczy: "jest pan osobą publiczną", Niesiołowski odpowiada: "Won stąd!!! Won do PiS-u!!" Chamskiemu zachowaniu Niesiołowskiego przyglądają się jego koledzy partyjni, m.in. Paweł Suski, Lucjan Pietrzczyk, Dorota Niedziela i Henryk Siedlaczek. Niektórzy pozwalają sobie na stwierdzenia, że to... Ewa Stankiewicz prowokuje posła PO ("Ta pani po prostu prowokuje"). Padają zdania: "Nie ma pani identyfikatora", "Pan [Niesiołowski] tylko zabrał kamerę". Ta ostatnia kuriozalna wypowiedź pada z ust posłanki PO Doroty Niedzieli. Jeden z kolegów Niesiołowskiego mówi do Ewy Stankiewicz: "Niech pani nie kombinuje". I dodaje: "Proszę zasłonić jej tę kamerę" (po czym sam to robi).
Niezalezna
Kto był z Niesiołowskim - podajemy nazwiska Chamskiemu zachowaniu Niesiołowskiego, który zaatakował reżyserkę Ewę Stankiewicz, przyglądali się jego koledzy partyjni - albo bezczynnie, albo wspierając byłego wicemarszałka Sejmu. Oto osoby, które udało nam się zidentyfikować: Paweł Suski, Lucjan Pietrzczyk, Dorota Niedziela i Henryk Siedlaczek. Niektórzy z obserwujących furię Niesiołowskiego pozwalali sobie na stwierdzenia, że to... Ewa Stankiewicz prowokuje posła PO ("Ta pani po prostu prowokuje"). Można było usłyszeć zdania: "Nie ma pani identyfikatora", "Pan [Niesiołowski] tylko zabrał kamerę". Ta ostatnia kuriozalna wypowiedź padła z ust posłanki PO Doroty Niedzieli. Jeden z kolegów Niesiołowskiego powiedział do Ewy Stankiewicz: "Niech pani nie kombinuje". I dodał: "Proszę zasłonić jej tę kamerę" (po czym sam to robi).
Paweł Suski (PO)
Dorota Niedziela (PO)
Lucjan Pietrzczyk (PO)
Henryk Siedlaczek (PO)
Całość furiackiego ataku w wykonaniu byłego wicemarszałka Sejmu z Platformy Obywatelskiej można zobaczyć, klikając poniżej: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=rxTVzzmo8tw
Grzegorz Wierzchołowski, Współpracownicy: Marek Nowicki
To już nie jest śmieszne. Niesiołowski nie stracił tylko instynktu samozachowawczego. On ma realny problem Zachowanie Stefana Niesiołowskiego na filmiku Ewy Stankiewicz jest znamienne. Jednak nie chodzi już tylko o to, że władza jest butna. Problem jest głębszy. To co do tej pory mogło się wydawać nawet czymś zabawnym i nieszkodliwym u „łódzkiego Joe Pescegio” przeradza się w poważny problem.
Stefan Niesiołowski niejednokrotnie w telewizyjnych programach mówił rzeczy niegodne posła RP. Wyzywanie oponentów od buców, ćwoków czy nikczemnych durniów jest u tego polityka na porządku dziennym. Media chętnie jednak zapraszają do swoich programów Joe Pesciego z Łodzi, bo podwyższa on oglądalność i zastępuje programy satyryczne. Niesiołowski jest również czołowym „krzykaczem” sejmowym, który z pierwszych ław przeszkadza nie tylko innym politykom, ale również osobom przemawiającym spoza Sejmu. Problem ten opisała niedawno "Rzeczpospolita". Stefan Niesiołowski należał do trzech muszkieterów Tuska, którzy językiem zamiast szabelki mieli za zadanie zadawanie ran przeciwnikom premiera i przykrywanie medialne problemów PO. Dziś z tercetu Palikot-Niesiołowski-Kutz został tylko ten drugi i nadal wywiązuje się ze swojego zadania w sposób znakomity. Niesiołowski nie korzysta już oczywiście z nagrody za swoje zachowanie, jakim było stanowisko wicemarszałka Sejmu, jednak wciąż jest na eksponowanej medialnie pozycji w Platformie Obywatelskiej. I to mu wystarczy. Ma więcej niż mógłby kiedykolwiek sobie wymarzyć. Innymi słowy jest celebrytą Tuska. Przyznam się bez bicia, że celebryta Niesiołowski, który w telewizji przypomina teksańskich nerwusów z filmów klasy B, mnie również czasami rozśmieszał. Kultowy filmik z Niesiołem, w którym zestawiono jego wszystkie najlepsze wypowiedzi może konkurować ze scenami z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Wczorajsze zachowanie czołowego polityka Platformy Obywatelskiej dowiodło jednak, że już śmiesznie nie jest. Niesiołowski ma realny problem ze sobą i swoimi nerwami. Oczywiście ma on prawo do nazywania wszystkich prawicowych dziennikarzy pisowskimi lizusami. Nie odmawiam mu również prawa do odsyłania byłego naczelnego „Rzeczpospolitej” do pornobiznesu. Może on również porównywać polityków PiS do wariatów, ( co w zestawieniu z filmikiem Stankiewicz jest naprawdę paradne). Robi to na własne konto. Nie można natomiast zapominać, że Niesiołowski ( tak jak Kutz) mówi po prostu dziś głośno to, o czym ynteligencja rozprawia w zaciszu swoich gabinetów i domów. Jednak posunięcie się do uderzenia w kamerę dziennikarki i mówienie do niej „won” pokazuje, że ten zasłużony w PRL-u polityk nie tylko stracił instynkt samozachowawczy. Niesiołowski zachował się jak esbecy, których ta reżyserka filmowała, albo jacyś aferzyści uciekający przed kamerami TVN24. Żaden polityk w demokratycznym kraju nie pozwala sobie na takie zachowanie. Czy uderzenie w kamerę Stankiewicz i epitety rzucane w jej stronę to tylko przykład zadufania tej władzy? Nie do końca. Mimo wszystko Platforma stara się dobrze wypadać pijarowo w prawicowych mediach. Wyskok Niesiołowskiego pokazuje, że polityk ten przeszedł rubikon i ma realny problem ze sobą. Mam nadzieję, że dopóki go nie rozwiąże, nikt mu nie powierzy ważnego stanowiska publicznego. Niestety nie spodziewam się jakiegokolwiek ukarania posła za skandaliczne zachowanie wobec dziennikarki. U nas panują inne standardy, które były widoczne w reakcji (a raczej jej braku) polityków PO, którzy stali koło Niesiołowskiego, gdy ten atakował dziennikarkę. To właśnie one spowodowały, że Niesiołowski wyszedł z politycznego getta i stał się pierwszoligowym politykiem, która ma do zaoferowania jedynie nienawiść. Teraz mamy tego konsekwencję. Niestety mediokracja zaczyna pożerać swoje własne dzieci. Łukasz Adamski
Niesiołowski nazywa Stankiewicz zerem i zapewnia, że umyłby ręce po podaniu „prawicowym” dziennikarzom Stefan Niesiołowski odnosi się do swojego wczorajszego makabrycznego zachowania w rozmowie z portalem natemat.pl. W swoim stylu poseł obraża „pisowskich” dziennikarzy. „Przyczepiła się do mnie, więc odepchnąłem jej kamerę, bo nie chciałem, żeby mnie nagrywała. […] Dla mnie pani Stankiewicz jest po prostu zerem”- mówi Niesiołowski. Niesiołowski pogrąża się po swoim wczorajszym zachowaniu. I robi to w naprawdę spektakularny sposób. Przypomnijmy, że poseł zaatakował Ewę Stankiewicz, gdy ta próbowała z nim porozmawiać. Niesiołowski w rozmowie z portalem natemat.pl odniósł się do swojego zachowania. „To była prowokacja z jej strony. Dziesięć razy jej powtarzałem, że jest pisowską propagandystką. Dziesięć razy jej mówiłem, że nie mam ochoty z nią rozmawiać, bo jest niewiarygodna. Przyczepiła się do mnie, więc odepchnąłem jej kamerę, bo nie chciałem, żeby mnie nagrywała. Inni też nie chcieli z nią rozmawiać, więc na kamerę zarzucali marynarki lub zasłaniali się ręką. Dla mnie pani Stankiewicz jest po prostu zerem - mówi polityk rządzącej partii. Niesiołowski nie przyznaje się do napaści na dziennikarkę. „Nic takiego nie było. Takiego chamstwa to ja jeszcze nie widziałem. Powiedziałem, żeby sobie poszła, a ta nie zareagowała. Pisowskie media po raz kolejny pokazały, na co je stać. Jeszcze raz powtarzam - to czysta prowokacja” - twierdzi Niesiołowski. Prominentny polityk Platformy Obywatelskiej kontynuuje tyradę przeciwko konserwatywnym dziennikarzom. „Ja ani Stankiewicz, ani Mazurkowi, ani Karnowskiemu i Pospieszalskiemu nie podam mojej ręki i nie będę z nimi rozmawiał. Brzydzę się ich. Niech sobie piszą, co chcą. Nie zmuszą mnie do tego. Jakbym dotknął ich dłoni, to bym od razu poszedł umyć ręce - mówi Stefan Niesiołowski. Komentarz zbędny. Nieprawdaż? Smutne, że tacy ludzie reprezentują Polaków w Sejmie RP. To jest naprawdę upadek wszelkich norm. Co na to Platforma Obywatelska? Ł.A/natemat.pl
Niewiarygodne! To wina prawicowych reporterów? Wyborcza relacjonuje zachowanie Niesiołowskiego
"Polowanie na Niesioła. Poseł PO nie wytrzymał, popchnął kamerę Ewy Stankiewicz”- taki tytuł daje „Gazeta Wyborcza” w relacji skandalicznego zachowania prominentnego posła Platformy. Wydaje się, że koledzy z Czerskiej sugerują nawet, że winni są ci, którzy „chodzą za Niesiołem”. „W czasie piątkowej blokady, podczas której działacze związkowi nie chcieli wypuścić posłów Platformy z terenu Sejmu, poseł PO Stefan Niesiołowski dał się ponieść emocjom. Popchnął kamerę należącą do ekipy związanej z "Gazetą Polską" Ewy Stankiewicz”- czytamy w „Wyborczej”. „Prawicowe media od rana rozsyłają dziś filmik, na którym do posła Niesiołowskiego podchodzi Ewa Stankiewicz, reżyserka m. in. Solidarnych 2010, współpracująca m. in. z Janem Pospieszalskim i "Gazetą Polską" - pisze „GW”. Dalej warto przytoczyć całą relację „Gazety Wyborczej”. Sami niech sobie Państwo ocenią specyficzną narrację żurnalistów od Michnika ( pogrubienia w tekście nasze):
Stankiewicz podchodzi do polityka, ten pyta: Skąd pani jest? Kiedy reżyserka się przedstawia, polityk mówi, że nie chce z nią rozmawiać? Kiedy Stankiewicz dopytuje, dlaczego, Niesiołowski mówi: - Pani wie, niech pani idzie do Pospieszalskiego? Jest pani od filmu "Solidarni", tego PiS-owskiego paskudztwa... [w filmie nakręconym po katastrofie smoleńskiej prezentowane są wypowiedzi obarczające winą za katastrofę Donalda Tuska i Rosjan - red.].
Stankiewicz nie ustępuje, Niesiołowski grozi: - Niech pani idzie do PiS-u, bo pani rozbiję kamerę, jak pani będzie mnie filmować bez mojej zgody.
Stankiewicz nie reaguje. Niesiołowski powtarza. - Niech pani idzie do tych PiS-owskich lizusów, proszę nie rozmawiać ze mną, bo pani rozbiję kamerę - powtarza i popycha kamerę w dół.
- Stefan, daj spokój, pani po prostu prowokuje, nie ma sensu - próbują interweniować inni posłowie PO.
Stankiewicz nie ustępuje. - Won stąd - mówi Niesiołowski.
Następnie czujni redaktorzy „Wyborczej” piszą, że znaleźli inne filmiki z „polowania na posła” i cytują okrzyki (podobono) protestujących ludzi z „Solidarności”.
„Ty gnido! Cwaniaku pier... Na szubienicę! - słychać też”- na filmiku.
„Są też filmiki, na których można zobaczyć, jak reporterzy "z prawej strony" chodzą za Niesiołowskim, licząc na nagranie posła, znanego z emocjonalnych reakcji”- czytamy dalej w GW, która cytuje oczywiście smakowitsze kawałki znalezione w sieci. Już wszystko jasne. „Reporterzy z prawej strony” prześladują Niesioła, który "znany jest z emocjonalnych reakcji”. Można się było chyba spodziewać takiej relacji żurnalistów z drugiej strony. Ciekawe, co by było, gdyby jakiś poseł PiS "znany z emocjonalnych reakcji" uderzył w kamery portalu gazeta.pl? To chyba retoryczne pytanie. Ł.A/Gazeta Wyborcza
Nasz wywiad. Ewa Stankiewicz: Niesiołowski rzucił się na mnie i zaczął szarpać. Jego znajomi powiedzieli, że niczego nie widzieliEwa Stankiewicz została wczoraj brutalnie zaatakowana przez posła Stefana Niesiołowskiego. wPolityce: Jak doszło do tego skandalicznego wydarzenia? Ewa Stankiewicz: Filmowałam zajścia przed Sejmem. Z powodu przegłosowania ustawy emerytalnej związkowcy solidarnościowi postanowili nie wypuścić posłów z Sejmu. Filmowałam to i zauważyłam, że posłowi Niesiołowskiemu nie pozwolono wyjść. Próbował z różnych stron, nie udało mu się, próbował wymknąć się bocznymi wyjściami, ale bezskutecznie. Poszłam, więc w ślad za nim i zapytałam czy wie, dlaczego nie może wyjść z Sejmu. Jak widać na filmie, zapytał mnie, kim jestem, padły jakieś straszne określenia, po czym rzucił się na mnie. Najpierw rzucił się agresywnie na kamerę, później rzucił się też na mnie. Przy wszystkich.
Jak to się rzucił? Zaczął cię szarpać? Tak, rzucił się na mnie i zaczął szarpać. Tego nie widać, bo wszystko było sfilmowane z mojej kamery. Zaatakował mnie fizycznie. Wystraszyłam się, bo to przecież nienormalne.
Co na to towarzyszący mu ludzie? Jego kompanii próbowali go hamować, odciągnęli go ode mnie, mówiąc: "Stefan, daj spokój". Ale gdy chciałam wezwać policję i zwróciłam się do nich mówiąc, że "państwo byliście świadkami", odpowiedzieli "nie, nic nie widzieliśmy". Jeden z nich powiedział nawet: "to pani zaatakowała". Był tam też operator z TVP, który filmował, ale gdy Niesiołowski się na mnie rzucił, to opuścił kamerę i przestał filmować. Zaczęłam się rozglądać, czułam się jak w jakiejś mafii.
Skąd taka agresja u posła Niesiołowskiego?Nie wiem. Dziwna jest ta jego wolta. Miał kiedyś przecież postawę, którą szanowałam. Myślę, że pokazuje to pewną szczególną postawę rządu wobec mediów. Rząd przyzwyczaił się do "swoich" dziennikarzy. Dla nich to zupełnie nowa sytuacja, nie do przyjęcia, że na terenie Sejmu może być jakiś dziennikarz, który nie jest z nimi zaprzyjaźniony. Nie umieją się wobec tego zachować. Są chamscy, wydaje im się to niezwykłe, nienaturalne, nie wiedzą, co z tym zrobić. To świadczy o tej rzeczywistości. Dla nich dziennikarz to ktoś, kto jest im przyjazny.
Wygląda to tak, że jest kasta dziennikarzy dopuszczona blisko, a do innych mówi się "won do PiS-u", czyli dziennikarz to tuba propagandowa, a nie ktoś, kto patrzy na ręce... Dziennikarze, którzy stawiają trudne pytania, wzbudzają w niektórych politykach agresję. Zupełnie pomyliły im się role. Nie mają pojęcia o tym, jaka jest rola dziennikarza, kim ten człowiek jest i jaką funkcję pełni również wobec nich. Jaką ma misję i obowiązek? Ja byłam przecież w trakcie nagrywania materiału dziennikarskiego.
W swoich dokumentach podejmujesz trudne tematy, zadajesz trudne pytania, jesteś na styku środowisk, które nie są sobie przyjazne. Zdarzyło ci się kiedyś, że ktoś cię tak zaatakował? Pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu miały miejsce różne sytuacje, nie do końca życzliwe wobec mnie. To jest rzeczywiście taki symptom, widać, że od katastrofy smoleńskiej i jej konsekwencji, wszystko się zaczęło. Natomiast, nigdy, przenigdy, w całej - wcale niekrótkiej - historii filmowania dokumentów, nigdy nie spotkałam się z taką agresją. Pierwszy raz spotkałam się agresją pod krzyżem, po filmie "Solidarni 2010", po tej całej nagonce, kiedy filmowałam "Krzyż". Tam spotkałam się z agresją fizyczną i słowną, a drugi raz wczoraj przed Sejmem.
To chyba jednak pierwsza sytuacja z posłem RP w roli głównej? Ależ oczywiście. Zachował się jak człowiek z marginesu.
Jak oceniasz taką postawę Stefana Niesiołowskiego, jako posła? Jak mam go oceniać, jako posła, skoro nie mogę go ocenić, jako człowieka? Brakuje mu elementarnych ludzkich odruchów. Co tu mówić o misji posła, jeśli nie wykazuje podstawowej kultury, jako człowiek?
Jak zakończyła się ta sytuacja? Wielokrotnie prosiłam Straż Marszałkowską o wezwanie policji. Nie doprosiłam się tego. Za którymś razem, gdy podeszłam do strażnika i zapytałam, co z policją, usłyszałam, że była i rozmawiała z marszałkiem Niesiołowskim. Odpowiedziałam, że to ja wzywałam funkcjonariuszy i ja chciałam z nimi rozmawiać. Wtedy zostałam odesłana do wyboru numeru 997.
Zadzwoniłaś?Tak, przyszedł policjant, zrelacjonowałam mu całość zdarzenia. Odesłał mnie do komisariatu. Powiedziałam temu policjantowi, że marszałek Niesiołowski gdzieś zniknął i być może wróci. Nie czuję się tu bezpieczna, nie wiem czy inni ludzie mogą się czuć tu bezpiecznie, skoro przebywa na terenie Sejmu.
Co na to policjant? Powiedział" "proszę pani, co ja mogę, skoro marszałek ma immunitet". Zapytałam, więc, czy to, że ma immunitet pozwala mu na pobicie drugiego człowieka? Odpowiedział, że póki nie złapie go na gorącym uczynku, nic nie może zrobić.
Co zamierzasz z tym zrobić? Nie wiem. Mam się z tym człowiekiem procesować, chodzić po sądach? Chciałabym zapomnieć o tej sytuacji i trzymać do tego dystans.
Film krąży po Internecie, wielu ludzi cię wspiera, na naszym portalu również. Niestety jest też wielu ludzi, którzy mają satysfakcję z takiego zachowania Niesiołowskiego i to jest bardzo przerażające, że ta Polska jest podzielona. Ktoś napisał w jednym z komentarzy - wyobraźcie sobie, co by się działo, gdyby tak jak Niesiołowski zachował się np. Joachim Brudziński. Te podwójne standardy, to, że niektórzy ludzie mogą dowolnie przekraczać granice, zachowywać się już nawet nie chamsko, tylko jakby już rodem z faszystowskiej rzeczywistości i ich działania są bezkarne, a inni podlegają wyśrubowanym normom, jest przerażające. Jedna strona jest całkowicie bezkarna, a inna jest wiecznie napiętnowana. Przy tym, gdy dochodzi do tak skandalicznych zachowań, jak wczorajsze, nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności, ani policja ani koledzy klubowi. To jest bardzo niebezpieczna tendencja w Polsce, bo to rzeczywiście zakrawa o faszyzm, o wykluczenie z życia społecznego olbrzymiej grupy ludzi i odebranie prawa do godności, do szacunku. To jest potworne i bardzo niebezpieczne.
Przy tym wczoraj dowiedzieliśmy się, że prokuratura wszczęła śledztwo dotyczące obrażania prezydenta Komorowskiego i premiera Tuska przez uczestników uroczystości z okazji II rocznicy katastrofy smoleńskiej, którzy przynieśli transparenty z napisem "zdrajcy". Póki sobie na to będziemy pozwalać, oni będą testować granicę, do jakiej mogą się posuwać w odbieraniu nam prawa do wolności i do godności. To jest tak naprawdę pytanie do nas na ile my sobie pozwolimy i gdzie tę granicę postawimy.
Wygląda na to, że społeczeństwo coraz bardziej zdecydowanie walczy o swoje prawa. Dowiedli tego chociażby Związkowcy "Solidarności". Z wydarzeń przed Sejmem przygotowujesz jakiś większy materiał? Tak, właśnie zrobiłam 13 minutowy reportaż, który bardzo polecam. Można w nim zobaczyć Katarzynę Kolendę-Zalewską w pracy, można też zobaczyć jak posłowie nie zostali wypuszczeni z Sejmu, będzie można posłuchać zdania starych Solidarnościowców, którzy przykuli się do wejść i nie pozwalali wychodzić posłom. Moim zdaniem to ciekawy materiał. Czas, który tam wczoraj spędziłam był dla mnie wstrząsającym czasem, starałam się to przekazać.
Rozm. M. Nykiel
Trójkoalicja PO-PSL-Ruch Palikota dopięła swego Wprawdzie trójkoalicja PO-PSL-Ruch Palikota dopięła swego ale ustawy emerytalne trafią jeszcze do Trybunału Konstytucyjnego, a już po wygranych przez PiS w 2015 roku wyborach parlamentarnych, zwyczajnie trafią do kosza.
1. Wczoraj po blisko 8 godzinach głosowań koalicja PO-PSL wspierana przez posłów z klubu Palikota przeforsowała dwie ustawy emerytalne, tę o podwyższeniu wieku emerytalnego mężczyzn o 2 lata, kobiet o 7 lat, a kobiet pracujących w gospodarstwach rolnych aż o lat 12, a także ustawę o emeryturach mundurowych. Wszystkie poprawki, a także liczne wnioski mniejszości złożone przez opozycję zarówno PiS, SLD jak i Solidarną Polskę, zostały bez żadnych skrupułów odrzucone, więc ustawy zostały przyjęte dokładnie w takiej wersji jak chciał rząd. Teraz przekazane zostaną one do Senatu, a ten, jeżeli wprowadzi jakieś poprawki to tylko o charakterze legislacyjnym, te zostaną przyjęte na następnej sesji Sejmu pod koniec maja, prezydent Komorowski podpisze ustawy natychmiast i będziemy mieli nowe prawo emerytalne przed Euro 2012. Rząd z rozmysłem forsował takie rozwiązanie zakładając, że mistrzostwa Europy w piłce nożnej i związane z nimi emocje odsuną na dalszy plan zainteresowanie ustawami emerytalnymi, a po mistrzostwach wszystko rozejdzie się po kościach.
2. Rachuby Tuska i jego PR-owców, że tak właśnie się stanie, po wczorajszym dniu wydają się jednak mocno przesadzone, widać wyraźnie, że związek zawodowy Solidarność zamierza walczyć o zablokowanie tych ustaw, jeszcze długo. Zresztą rządzący z jednej strony sygnalizują chęć rozmowy ze związkowcami z Solidarności, (Tusk nawet przerwał na ponad godzinę obrady Rady Ministrów, żeby w ostatni wtorek spotkać się z Piotrem Dudą w Kancelarii Premiera i odebrać od niego przygotowane przez Związek projekty ustaw) z drugiej strony swoją arogancją prowokują związek do protestów. Najpierw zignorowali ponad 2 mln podpisów zebranych przez Solidarność w sprawie referendum dotyczącego podwyższenia wieku emerytalnego, a wczoraj Marszałek Kopacz swoją decyzją, zablokowała możliwość przebywania na galerii Sejmu 11 osób z prezydium Komisji Krajowej Solidarności. Związkowcy chcieli się przysłuchiwać debacie, jaka z reguły odbywa się przy głosowaniu licznych poprawek szczególnie w przypadku projektów ustaw, które będą oddziaływały aż na blisko 16 mln pracujących Polaków oraz blisko 300 tysięcy tych, którzy znajdują się w służbach mundurowych. Marszałek Kopacz poinformowała posłów, że nie pozwoli wejść związkowcom na sejmową galerię i mimo licznych wniosków posłów opozycji w tej sprawie tak już pozostało do końca wczorajszych głosowań.
Był to jedyny przypadek w ostatnich latach, kiedy to związkowcy nie mogą wejść do Sejmu w sytuacji, kiedy głosowane jest w nim prawo godzące bardzo mocno w interesy pracownicze. Zresztą takie potraktowanie przedstawicieli Solidarności, zaowocowało później zablokowaniem wyjścia posłów z Sejmu, po zakończonych obradach aż do godziny 18 -stej.
3. Na liczne pytania posłów ministrowie rządu Tuska praktycznie nie odpowiadali. Sam zadawałem aż trzy takie pytania. Pierwsze do ministra finansów w sprawie oszczędności budżetowych wynikających ze skrócenia czasu wypłacania emerytur poszczególnym świadczeniobiorcom wg szacunków tylko w roku 2014 wyniosą one 2 mld zł w 2015 już prawie 4 mld zł i będą w tym tempie dalej rosły. Drugie do ministra pracy o dodatkowe koszty wydatków na żłobki i przedszkola w sytuacji, kiedy babcie i dziadkowie nie będą mogli zajmować się wnukami, ale także na domy pomocy społecznej i domy dla ludzi starszych w sytuacji, kiedy dzieci nie będą się mogły zajmować swoimi starymi rodzicami.
Wreszcie trzecie do ministra spraw wewnętrznych o to czy chce sprowokować strajk włoski służb celnych na naszych granicach w szczególności na granicy z Ukrainą i tym samym doprowadzić do skandalu podczas Euro 2012. Chodzi o nieuwzględnienie służby celnej w mundurowych rozwiązaniach emerytalnych mimo tego, że w kampanii wyborczej Tusk to celnikom obiecał. Tylko ten ostatni odpowiedział, że się tego nie obawia, choć celnicy taki rodzaj protestu właśnie rozpoczęli i będą go przez nadchodzący miesiąc nasilać.
4. Tak, więc wprawdzie trójkoalicja PO-PSL-Ruch Palikota dopięła swego, ale ustawy emerytalne trafią jeszcze do Trybunału Konstytucyjnego (złożymy taki wniosek zaraz po ich podpisaniu przez prezydenta) a już po wygranych przez PiS w 2015 roku wyborach parlamentarnych, zwyczajnie trafią do kosza. Zdajemy sobie sprawę, że polski system emerytalny wymaga naprawy, ale trzeba ją zacząć od zaproponowania swobody, jeżeli chodzi o wiek emerytalny (pracują dalej ponad obecny wiek emerytalny tylko ci, którzy chcą i mogą), swobody wyboru sposobu oszczędzania na emeryturę (ZUS czy OFE), pełnego „ozusowania” wszystkich rodzajów umów o pracę, wsparcia dla rynku pracy szczególnie młodych ludzi, natychmiastowego silnego wsparcia dla rodzin z dziećmi, wreszcie wsparcia dla nabywania, wynajmu mieszkań przez młode rodziny. Tylko pakiet takich rozwiązań w dłuższym czasie da szansę poprawy sytuacji w systemie emerytalnym inaczej będzie on trwale niewydolny. Kuźmiuk
Spoliczkowane społeczeństwo - czas na przewrót Dziś Donald Tusk dopychając kolanem i uchwalając ustawę o podwyższeniu wieku emerytalnego sam włożył rudą głowę w gilotynę. Naród otacza szafot, a rękę na spuście zwalniacza trzyma Przewodniczący Solidarności. W latach 1921-1926 w Polsce panował podobny burdel i festiwal niemożności, korupcji, łapówkarstwa oraz rozszalałej agentury jak dziś i przez ostanie 23 lata. Niewiele osób pamięta, że oprócz szalejącej inflacji, z którą z trudem poradził sobie pozaparlamentarny rząd Władysława Grabskiego w 1925 roku mieliśmy koszmarne zadłużenie państwa (400 mln ówczesnych złotych w I połowie), strajki generalne i masowe demostracje (przetaczające się przez kraj od 1923 r.) oraz nagły wzrost cen energii i materiałów przemysłowych (o 15%) oraz w konsekwencji żywności (16,2%). Do tego mieliśmy permanentny kryzys konstytucyjny (5 kolejnych desygnowanych nie było w stanie powołać rządu) i skandalicznie niską popularność Prezydenta oraz partii rządzących do tej pory. W społeczeństwie wrzało, do czego przyczyniła sie sprawa wybuchu prochowni 13 października 1923 w Cytadeli Warszawskiej, w której zginęło 25 osób (40 ciężko rannych) odnośnie którego śledztwo było w powszechnej opinii sfingowane i niewiarygodne; a także strzelanie do demonstrantów 5 listopada 1923 w Krakowie na rozkaz Ministra Spraw Wewnętrznych Władysława Kiernika - część wojska najpierw przeszło na stronę demonstrantów, dlatego w wyniku strzałów zginęło zginęło 18 cywilów, 3 oficerów i 11 szeregowców. Początek 1926 to strajki warszawskich tramwajarzy i pracowników telefonów, rozruchy z udziałem bezrobotnych w Kaliszu, a także krwawe starcia z policją protestujących w Stryju, Włocławku i Lublinie.
Na dodatek doszły nastepujace czynniki zewnetrzne (czy one nam czegoś nie przypominają?):
1922 w Rapallo zawarto układ sowiecko-niemiecki. Jego główne postanowienia zakładały zakończenie wzajemnych roszczeń finansowych obu stron, intensyfikację kontaktów gospodarczych, nawiązanie stosunków gospodarczych oraz zainicjowanie współpracy wojskowej pomiędzy sygnatariuszami. Układ ten oznaczał znaczne pogorszenie sytuacji międzynarodowej Polski.
15 czerwca 1925 wygasła konwencja górnośląska i rozpoczęła się wojna celna II Rzeczypospolitej z Republiką Weimarską. Niemcy zaprzestały kupna polskiego węgla. Doprowadziło to do nagłego pogorszenia sytuacji gospodarczej w Polsce.
16 października 1925 mocarstwa zachodnie podpisały układ w Locarno, w którym Niemcy gwarantowały jedynie nienaruszalność swojej zachodniej granicy, pozostawiając sprawą otwartą uznanie granic na wschodzie.
W tej sytuacji pierwszy raz Piłsudski wysłuchał Grupę Jastrzębi (m.in. Beck, Kot, Wieniawa), która poprzez Gen. Orlicz-Dreszera zaproponowała przeprowadzenie przewrotu ratującego Polskę. Co prawda pierwsze przygotowania powzięto już 27 listopada 1925 r. ale miały one bardzo szczególny charakter. Po pierwsze grupa żołnierzy wywiadu (dwójkarze) i osób majacych dostęp do skrzętnie ukrywanychprzed społeczeństwem akt prokuratorskich dotyczącymi kilku tysięcy umorzonych przestepstw i afer gospodarczych z udziałem posłów, polityków, urzedników oraz wojskowych bedących przy władzy lub w parlamencie, oraz do pełnych biografii tych osób, przygotowała listę ponad 1000 nazwisk najwiekszych szkodników, którzy albo przez zdradę (agenci niemieccy, sowieccy, austryjaccy, a nawet angielscy), albo przez złodziejstwo albo przez niewiarygodną głupotę mogli doprowadzić Polskę do utraty suwerenności. Wielu z nich było elementem ówczesnej "gry teczkami" czyli np. szantażu z powodów obyczajowych przez rezydentów z Niemiec (a najbardziej podatnymi na szantaż byli homoseksualiści, z których niemal 100% wysługiwało się obcym wywiadom) lub jako byłych współpracowników Ochrany (tu kwity mieli bolszewicy). Umysł żołnierski w owych czasach działał prosto: jeżeli odzyskanie niepodległości zostało przepłacone śmiercią kilkuset tysięcy żołnierzy i cywilów (Legiony, Wojna 1920 r., Powstania Śląskie itd), to jeśli dalsze utrzymanie niepodległości Polski wymaga likwidacji zdrajców, defraudantów, złodziei, tchórzy i innych szkodników, to warto to zrobić, na zasadach prawa wojennego. A żeby było prawo wojenne musiała być ogłoszona wojna przeciwko szkaodnikom, a o zabezpieczenie suwerenności Państwa Polskiego. 18 kwietnia 1926 Gen. Żeligowski wydał rozkaz przeprowadzenia zgrupowania wojska w okolicy Rembertowa na dzień 10 Maja, a 12 Maja Piłsudski wkroczył do Warszawy. Celem było przejęcie władzy i odebranie urzędu niepanujacemu nad sytuacją Prezydentowi Wojciechowskiemu oraz cicha likwidacjia agentury i szkodników. W czasie, gdy walki jeszcze trwały do mieszkań osób z listy zapukali egzekutorzy. W ten sposób Polska zaczęła ponosić się z chaosu. Niestety najpierw światowy kryzys 1929 zatrzymał polepszającą się koniunkturę gospodarczą, a potem wrzesień 1939 zlikwidował II RP. Jest opinia niektórych historyków, że Niemcy musieli zaatakować wprost gdyż po tzw Przewrocie Majowycm została im wycięta prawie cała agentura wpływu. Nawet ci niezabici zostali tak bardzo przestraszeni, że odsunęli się od polityki i gospodarki. Niemcy nie mieli, więc innych środków niż wojna, by uzyskac kosztem Polski wyznaczone cele gospodarcze i polityczne. Oczywiście prawodopodobnie została też skrzywdzona grupa osób niewinnych - jak to na wojnie, podobnie jak w okopach czy podczas szarży. W Maju 2012 mamy ponownie sytuację wielkiej zapaści politycznej - Mamy także cichy kryzys konstytucyjny, gdyż Komorowski przejał urząd prezydencki, jako beneficjent Zamachu w Smoleńsku i w drodze rażącego złamania Konstytucji RP - oraz nieznany od lat popis arogancji władzy, lekceważenia opinii społecznej, korupcji, agentury i doprowadzenia Polski do tak wielkiego uzależnienia energetycznego, politycznego i prawnego, ze to grozi (a właściwie to już się dzieje) utratą naszej suwerenności. Co prawda sytuacja jest trochę inna niż 86 lat temu, nie mamy chociażby Piłsudskiego, ale możemy doszukać się jednak pewnych podobieństw odnośnie stopnia napięcia społecznego i naszej sytuacji ekonomicznej oraz geopolitycznej - [w początku Maja 1926 strona rządowa, wbrew wszelkim faktom też twierdziła, że właśnie wskaźniki gospodarcze zaczynają się poprawiać] I w tym momencie Donald Tusk przeforsowujac w trybie pilnym i bez żadnych konsultacji społecznych ustawę o podwyższeniu wieku emerytalnego, straszliwie szkodliwą dla obywateli decyduje się na doprowadzenie do wybuchu narodowego gniewu pod sztandarami wciąż prężnej Solidarności. I na dodatek pojawia sie znakomity moment na masowe protesty, gdyż sam Tusk będący zakładnikiem zachodu w sprawie EURO 2012 (wóz-przewóz) jest jednocześnie na celowniku wszystkich zagranicznych kamer i gazet. Na dodatek Policjanci mają przeprowadzić swój strajk razem z Solidarnością, Celnikami, Kolejarzami, Taksówkarzami, Budowlańcami, Nauczycielami, Młodzieżą szkolną, obrońcami wolnych mediów (TRWAM), Narodowcami, a może także kibicami, (bo nie dojadą na mecze, lub z zasady, bo to patrioci) oraz Internautami. Jak zatem zamierza zareagować? Skąd pewność, że zawezwane wojsko zamiast zaprowadzać porządek i strzelać do tłumu, znów się do niego nie przyłaczy? Tym samym bardzo prawdopodobne, że Donald Tusk jak kretyn włożył dzisiaj głowę pod gilotynę, nad której ostrzem panuje Piotr Duda Przewodniczący Solidarności. Kto wie, może właśnie zaczął się kolejny polski Przewrót Majowy? Czy mamy autentyczny poczatek procesu koniecznych zmian? Mam nadzieję, że tak! ŁŁ
Ps. ta notka nie jest dyskusją o obozie Piłsudczyków i Endecji, ale zupełnie, o czym innym, wiec proszę by komentatorzy nie dryfowali po meandrach. Mamy konkretny fakt, konkretną sytuację, konkretne analogie i konkretne działania trzeba podjąć. Łażący Łazarz - Tomasz Parol
Kilka obserwacji na temat emerytur, badziewia i recesji Dzisiaj byliśmy świadkami kolejnej żenującej debaty w Sejmie na temat ważny dla milionów Polaków, czyli emerytur i wieku emerytalnego. Sejm uchwalił podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat. W tym szumie informacji chciałbym pokazać, co jest istotne, ale nie jest przedstawiane w mediach przez tzw. opiniotwórczych dziennikarzy, pewno, dlatego że ich opinia się tworzy w sposób ułomny, czyli nie rozumieją sedna problemu.
Po pierwsze, to nieprawda, że po podniesieniu wieku emerytalnego problem znika. W realistycznym scenariuszu wzrostu gospodarczego i demografii dopiero podniesienie wieku emerytalnego do 75 lat bilansuje system emerytalny i zdrowotny przy akceptowalnej społecznie stopie zastąpienia (relacji emerytury do ostatniej pensji). Mówiąc kolokwialnie, ZUS i tak zbankrutuje za 10-20 lat.
Po drugie, nie chodzi o to żeby dłużej pracować, tylko mądrzej pracować. Jeżeli dzięki mądrym reformom znacząco zwiększymy wydajność i wynagrodzenia, to może się okazać, że nie trzeba dłużej pracować, bo oszczędności emerytalne od wyższych wynagrodzeń wystarczą. Debata publiczna w ogóle tego wątku nie podejmuje, przez co jest ułomna. Oczywiście pozostaje pytanie jak wygenerować mądrzejszy wzrost, w sytuacji, gdy innowacyjność w Polsce obniżyła się w minionych latach. Mój zespół badawczy pokazał jak, w raporcie o innowacyjności polskiej gospodarki, ale media tematu nie podjęły, a politycy tego nie rozumieją, są z innej bajki, takiej gdzie innowatorów nie ma.
Po trzecie, jeżeli w 2013 roku w Polsce będzie recesja, czego oczekuję, to ludzie z całą brutalnością zobaczą jak zły jest stan finansów publicznych w Polsce, mimo kreatywnej księgowości ministra Rostowskiego na skalę bez precedensu w historii ludzkości (schowanie przed obywatelami długu w wysokości ponad 300 mld złotych w ciągu 10 lat). Dla mediów akcja związkowców, “żeby nie wypuścić tego badziewia z Sejmu” jest happeningiem medialnym. Dla mnie to początek bardzo poważnego konfliktu społecznego. Europa w przyszłym roku zapłonie gniewem ludzi przeciw bankierom, przeciw establishmentowi politycznemu. Ten gniew rozleje się ten na ulice polskich miast. Bezrobocie wśród młodych przekroczy 30%, wiele rodzin doświadczy znaczącego spadku poziomu życia.To będzie ciężki rok, i dla Europy i dla Polski. Rybiński
Spełnione marzenie Adolfa Hitlera „Niemcy robią z nas bohaterów, a Sowieci robią z nas gówno” – zauważył Józef Mackiewicz. Nawiasem mówiąc, w sprawie twórczości Józefa Mackiewicza coś drgnęło, bo ostatnio niezawisły sąd w Warszawie przełamał wydawało się - żelazny monopol Niny Karsow-Szechter na dysponowanie dziełami tego wybitnego, plasującego się co najmniej w pierwszej trójce pisarzy polskich XX wieku, przyznając możliwość dysponowania prawami do niektórych przynajmniej utworów mieszkającej w Warszawie córce Józefa Mackiewicza, pani Halinie Mackiewicz. Czyżby gwiazda Szechterów zaczynała gasnąć? Wróćmy jednak do rzeczy. Niemcy oczywiście wcale nie chcieli robić z Polaków bohaterów, ale nie chcieli też robić z nich hitlerowców. Przeznaczeniem Polaków była rola nawozu historii, na którego pożywce miało rozwijać się przyszłe imperium germańskie od Atlantyku po Ural. Polacy mieli, zatem posiąść umiejętność rachowania do 500, czytania – żeby potrafili zapoznać się z obwieszczeniami i instrukcjami oraz czytywać niemieckie gazety dla Polaków, narysowania swojego podpisu, no i oczywiście – że powinni we wszystkim słuchać Niemców – swoich panów – ale poza tym mogli pozostawać sobą. W tym celu rozpętali terror – ale terror ma oprócz bardzo wielu złych, również swoją dobrą stronę. Człowiek terroryzowany wie, że jest terroryzowany, a ponieważ każda akcja wywołuje reakcję, to wielu próbuje odpowiadać na terror albo biernym, albo nawet czynnym oporem. Co więcej – ponieważ Niemcom w ogóle nie przyszło do głowy, żeby Polaków na kogoś przerabiać, więc w zasadzie zostawiali ich w spokoju, dzięki czemu Polacy wykształcili własne wzorce postepowania, w których czlowiek stawiający opór został obdarzony największym prestiżem. W ten oto sposób Niemcy, wbrew oczywiście sobie, robili z Polaków bohaterów. Tymczasem Sowieci w pierwszej kolejności nastawili się na przerobienie Polaków na ludzi sowieckich. Owszem, stosowali również i terror, ale niejako na marginesie, w charakterze uzupełnienia tego głównego nurtu, jakim było przerabianie ludzi na ludzi sowieckich. Różnica między normalnym człowiekiem, a człowiekiem sowieckim polega, jak wiadomo, na tym, że człowiek sowiecki rezygnuje z wolnej woli a więc właściwości, o której chrześcijaństwo utrzymuje, że – obok inteligencji - jest jednym z przejawów podobieństwa Boskiego w człowieku. Człowiek sowiecki jest zatem istotą człekokształtną, ale uwstecznioną do poziomu bydlęcego, którą Józef Mackiewicz skrótowo i – co tu ukrywać - pogardliwie nazywał „gównem”. Produkcja człowieków sowieckich trwała w naszym nieszczęśliwym kraju co najmniej 50 lat, a wiele wskazuje na to, że nie ustała również po sławnej transformacji ustrojowej, którą przeprowadziła i nadzoruje u nas razwiedka w porozumieniu z byłymi stalinowcami, którzy w międzyczasie przefarbowali się na szczerych demokratów i w tym charakterze nastręczyli się naiwnemu i safandulskiemu narodowi tubylczemu na Umiłowanych Przywódców i autorytety moralne. Najnowszą odmianą człowieka sowieckiego jest „młody, wykształcony, z wielkiego miasta”, który na wszelki wypadek dostraja się do głównego nurtu, rezygnując w ten sposób z wolnej woli, byle tylko – również we własnych oczach uchodzić za człowieka nowoczesnego. Identyczną ambicję miał również klasyczny człowiek sowiecki – i w tym właśnie najlepiej zaznacza się kontynuacja. Konsekwencją tej, trwającej całe dziesięciolecia, produkcji człowieków sowieckich, jest nie tylko zaistnienie obok siebie dwóch narodów polskich, a właściwie zaistnienie obok dotychczasowego narodu polskiego wykorzenionego plemienia ludzi sowieckich. Mówią oni polskim językiem, naśladują tradycyjne obyczaje i nawet markują wierzenia religijne – ale nie należą do polskiego narodu, ponieważ nie podzielają ideałów, jakie na przestrzeni tysiąca lat naród ten ukształtowały i nadały mu odmienność odróżniającą go od innych narodów. Plemię człowieków sowieckich charakteryzuje się brakiem takich charakterystycznych właściwości, a nawet – brakiem jakichkolwiek właściwości – i dlatego człowieki sowieckie są wszędzie takie same.W ten oto sposób marzenie wybitnego niemieckiego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, by z narodu polskiego uczynić nawóz historii, za sprawą sowieckich kolaborantów i kontynuującej ich dzieło razwiedki, został nie tylko w stu procentach zrealizowany, ale nawet – wyraźnie przekroczony. Wprawdzie Adolfowi Hitlerowi mogły przychodzić do głowy rozmaite pomysły – ale jestem całkowicie pewien, że nawet jemu nigdy nie przyszedł do głowy pomysł, by politycznym przedstawicielem narodu polskiego uczynić osobę legitymujacą się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka”, albo osobnika, którego podstawowym, a chyba nawet jedynym tytułem do sławy, jest seksualne zboczenie w postaci sodomii. A z takich właśnie i tym podobnych osobników składa się Ruch Palikota, na czele którego postawiony został osobnik zachowujący się jak l`agent provocateur i prawdopodobnie spełniający taką właśnie misję. Ruch ten cieszy się rosnącą popularnością w kręgach lewicowych, które bez obawy popełnienia błędu można identyfikować z żyjącym na polskim terytorium etnograficznym i dyrygowanym przez razwiedkę plemieniem człowieków sowieckich, które w ten sposób zamierza doprowadzić pozostałosci narodu polskiego do stanu bezbronności i w zamian za ponowne powierzenie obowiązków nadzorczych, przekazać go państwom poważnym w charakterze nawozu historii. Stanisław Michalkiewicz
Warcholstwo Skandaliczna decyzja Sejmu o wydłużeniu wieku emerytalnego nie zmienia faktu, że protestujący związkowcy z "Solidarności" zachowywali się - najdelikatniej mówiąc - niezgodnie z demokratycznymi standardam Decyzję Sejmu i rządu w sprawie reformy emerytalnej uważam oczywiście za skandaliczną, ale nieistotną. Skandaliczną, dlatego, że złamano ustalenia zawierane z tymi emerytami wcześniej, (gdy zaczynali pracę, gwarantowano im, że "emeryturę" dostaną w wieku lat 65). Nieistotną, dlatego, że zanim planowane zmiany wejdą w życie (rok 2020), ustrój zdąży zbankrutować, a o rządzie ekipy Tusk - Pawlak nikt już nie będzie pamiętał (a oni sami - daj Boże - skończą w kryminale). Jednak nie zmienia to faktu, że równie skandaliczne było zachowanie związkowców z "Solidarności", protestujących, blokujących ulicę Wiejską i gmach Sejmu. No i utrudniających życie posłom. Związkowiec to taki sam obywatel jak każdy inny. Ma te same prawa i te same obowiązki. Prawem związkowca (jak i każdego obywatela) jest prawo do niezadowolenia z sytuacji politycznej i prawo do krytyki rządu. Nieudolny i głupi rząd związkowiec może zmienić w jeden sposób: oddając głos. W systemie demokratycznym, o który tak walczyła "Solidarność", zmian politycznych obywatel dokonuje przy pomocy głosowania. I to głosowanie jest jedyną formą wpływu na sytuację kraju, a nie protesty. Związkowcy z "Solidarności" walczyli o demokrację, więc teraz ją mają. Głosowali - sądząc z ich sympatii politycznych - na PiS, czyli na partię, która teraz jest w w opozycji, a nie przy żłobie. Ale która to partia też prowadziła politykę katastrofalną ekonomicznie. Głosując na PiS, głosowali na ten złodziejski, skorumpowany system. Mają, więc co chcieli. Mój gniew związkowcy manifesujący pod Sejmem RP wzbudzili również wtedy, kiedy domagali się zakazania "umów śmieciowych", powołując się na poparcie "narodu", który nigdy nie dał im takiego poparcia. Jako zwolennik prawa do zawierania "umów śmieciowych", powoływanie się przez "S" na rzekome poparcie całego narodu w sprawie ich koncepcji uważam za oszustwo. Kto wam dał prawo do wypowiadania się w moim imieniu?
"Solidarność" przyzwyczaiła nas do tego, że potrafi wyprowadzać ludzi na ulice, gdy istnieje ryzyko, że władza tym ludziom nie chce "dawać" czegokolwiek (najczęściej pieniędzy lub przywilejów). Jak pamiętamy, w latach, 90 co najmniej kilka razy marsze protestacyjne "Solidarności" doprowadziły do aktów wandalizmu. "Solidarność" odpowiedzialna jest za to, że ludzie oczekują, że państwo im będzie "dawać" i żyją w postawach roszczeniowych. "Solidarność" miała swoją rolę do odegrania w historii. Było nią obalenie PRL. I rolę tę spełniła. Jednak w dzisiejszej rzeczywistości pomysły związkowców z "S" są szkodliwe i prowadzić mogą tylko do pogorszenia i tak już fatalnej kondycji gospodarczej Polski. Dlatego - będąc przeciwnikiem ustroju, Tuska i Platformy Obywatelskiej - jestem również przeciwnikiem "Solidarności". Nie tylko zresztą jako obywatel. Także jako kierowca, któremu akcje "Solidarności" przeszkadzają poruszać się po Warszawie. Szymowski
Nieznośna nuda rozkładu Tłumaczenia rządu Tuska, że „nie ma pieniędzy” na emerytury przypominają ubolewania ojca − pijaka, że, niestety, jego dzieci muszą chodzić w dziurawych butach, bo na nowe nie ma pieniędzy Na buty dla dzieci pieniędzy nie ma − ale na wódkę ma; każdy człowiek, choćby najprostszy, widzi fałsz i bezczelność. Nie do końca wiadomo, ilu rząd Tuska zatrudnił urzędników − jest to jego najgłębszą tajemnicą, obok rozmiarów zaciągniętego przez ten rząd zadłużenia, chronionych skomplikowaną inżynierią finansową ministra Rostowskiego. Wedle ostatnich obliczeń dziennikarzy, którzy zgromadzili dane bezpośrednio z ministerstw, urzędów centralnych i wojewódzkich, sejmików etc. i uwzględnili najprostsze sposoby ukrywania stanu faktycznego (np. szerokie stosowanie przez urzędy stałych lub powtarzalnych zleceń zamiast etatów) jest to już około miliona. Mniej więcej dziesięć razy więcej, niż jest potrzebne do sprawnego funkcjonowania państwa. Doliczmy do tego dziesiątki instytucji dofinansowywanych z budżetu, doliczmy rozmnożone do nieprzytomności rady nadzorcze i zarządy licznych spółek (mówi się o PKP, którą podzielono na 50 spółek, a z PKS zrobiono ich ponad 500!), doliczmy płaconą na każdym kroku „rentę korupcyjną”, sprawiającą, że na przykład budowa − prowadzona przez licznych pośredników − autostrad, czy inne przedsięwzięcia publiczne, pochłaniają 1,5 czy nawet 2 razy więcej, niż powinny, a i tak ostatecznie pieniądze nie dochodzą do tych, którzy naprawdę budują. Tu są, wataho propagandystów Tuska, pieniądze na buciki dla dzieci. Te pieniądze władza trwoni, rozdaje swoim faworytom, rozkrada, a gdy jej poddani, utrzymywani dotąd w posłuchu zmasowanym kłamstwem i socjotechnicznymi manipulacjami, zaczynają upominać się o to, co mają zagwarantowane różnymi ustawami, do ustawy zasadniczej włącznie − ta władza naskakuje na nich z tupetem, jak ów szatniarz ze sławnej sceny „Misia”: „cham się uprze, i mu daj! Skąd wezmę, jak nie mam!” Kiedy się tak patrzę, jak powraca to wszystko, co − wierzyliśmy paręnaście lat temu − miało już bezpowrotnie zginąć w ponurej przeszłości, doświadczam dziwnego uczucia nudności. Bo, może nie wszyscy wiedzą, ta niezwykle dziś aktualna scena, jak i cały w ogóle film, nie wzięły się z upodobania śp. Stanisława Barei do surrealizmu czy tzw. dowcipu abstrakcyjnego. Nie była nawet wcale, jak może niektórym się wyda, satyrą na niewychowanych szatniarzy, choć na szczęście cenzor swego czasu dał się przekonać, że właśnie tylko to. „Nie mamy pańskiego płaszcza − i co nam pan zrobi!?”. Trudno nie czuć znudzenia, widząc farsową powtórkę tego, co za młodu wydawało się groźne. Gnijący PRL, bez ZOMO i budzących grozę „nieznanych sprawców” (przynajmniej na razie), ale za to z jeszcze bardziej bezczelną i groteskową niż wtedy propagandą władzy bez reszty wpisanej w posowiecki podział − „elita”, czyli nomenklatura, lub też, mówiąc za Dżilasem, „nowa klasa” ze swoją licznie rozmnożoną klientelą, przeciwko ogłupionej masie, która ma być cicho i posłusznie utrzymywać stada pasożytów. Jak to ujmował Towarzysz Szmaciak: „bo trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie − zrobić mydło” (jak widać z tego cytatu − Władysław Bartoszewski tego nie wymyślił, on się w tym wychował, choć kiedyś był po innej stronie; i to też powtarzalne do znudzenia, że podczas rewolucji niektórzy się przesiadają, a potem szybko wchodzą w buty byłych wrogów). Ale „bydło” w końcu się buntuje. Traci szacunek do tych „lepszych”, którzy nimi rządzą i pouczają, którzy im przewodzą na drodze do raju komu… pardon, do raju Europy i Nowoczesności, i którzy im urządzają ludowe igrzyska „zaspakajające żywotne potrzeby naszego społeczeństwa” (bo, jak słusznie zauważył ktoś w komentarzach pod jednym z moich poprzednich felietonów, Euro 2012 to właśnie taki współczesny Miś, którym zatrudnieni za jedną czwartą ogólnej sumy kosztów konsultanci „otwierają oczy niedowiarkom”). „Bydło” stopniowo traci przekonanie, że tak właśnie musi być, że trzeba wszystko cierpliwie znosić, i kiwać pokornie jak cielęta głowami, gdy nażarte elity perswadują nam jak głupiemu dziecku, że jak nie ma pieniędzy, no to nie ma pieniędzy. I gdy elity owe podnoszą z irytacją głos, jak może „bydło” nie rozumieć „że z pustego i Salamon nie naleje także samo”. Elity nie tylko podnoszą z irytacji głos, one jeszcze wygrażają piąstką – że, jak nie rozumiemy, to nam dadzą, jak upartemu bachorowi, klapsa! Tylko, że w wykonaniu władzy znanej głównie z pijarowskiego pajacowania budzi to raczej śmiech, niż grozę. Mark Senet (ten od niemej komedii) powiadał swoim komikom: kiedy nie wiesz, co wymyślić, zgub spodnie. W wersji zmodyfikowanej przez Donalda Tuska rada ta brzmi: kiedy nie wiesz, co zrobić, wypuść Palikota. Większość dała się sprowokować − a mnie, cholera, już i Palikot nudzi. Jego wypowiedzi i zachowania są przewidywalnie, jak − że zniżę się do stylistyki filozofa z Biłgoraja − wiatry po kapuście. Mieć pretensje do Palikota, to jak mieć pretensje do psa, że szczeka i gryzie. Odpowiedzialność ponosi ten, kto go do agresji ułożył i poszczuł. A co mógł szef grupy trzymająca władzę, czyli narzędzia do strzyżenia i dojenia, zrobić innego, niż spróbować wrócić do posmoleńskiego judzenia, które tak dobrze mu robiło w czasach, gdy dostawał dość kredytów na dokarmianie swojej klienteli? Ale pieniądze mu się kończą. Oczywiście, dla władzy skończą się na końcu, władza, jak mawiał serdeczny przyjaciel Adama Michnika, „się wyżywi”. Ale… żeby z nie wiedzieć, jakim tupetem minister Rostowski ogłaszał, że czas zdjąć zegar długu, i żeby z nie wiedzieć, jaką prestigitatorską zręcznością wyliczał, że zadłużenie wynosi wciąż tylko 54,99 procenta PKB, to według Eurostatu jest to już 56,5; drugi próg konstytucyjny dawno za nami. Międzynarodowi lichwiarze głupi nie są, nie łykają Tuskowej propagandy tak gładko jak redaktorzy z TVN. Władza teraz upycha kolanem „reformę”, żeby ich przekonać, że w razie, czego odejmie Polakom od gęby ostatnią skórkę, ale weksle pospłaca, że mogą jej pożyczać dalej − ale czy lichwiarzom to wystarczy? Czy nie uznają, że czas już „realizować zyski”? Z jednej strony cisną cwaniacy z „rynków finansowych”, z drugiej burzy się „bydło”, i znowu − nic bardziej nudnego, niż to, że ludziom władzy popuszczają zwieracze przyzwoitości. Mieć pretensje do Niesiołowskiego, że jest, mówiąc najdelikatniej, emocjonalnie niestabilny, i że od czasu, gdy go Kaczyński publicznie upokorzył przy układaniu list wyborczych porusza nim już tylko ślepa, psychopatyczna nienawiść? Trzeba mieć pretensję do tego, który w swym cynizmie posunął się do wykorzystania psychicznych zaburzeń zasłużonego kombatanta, który go obdarował znacznie przerastającymi jego możliwości intelektualne stanowiskami i używa do plucia na swoich przeciwników. Ale co ma taki zrobić, kiedy przetrwonił już wszystko, co było do przetrwonienia? Mam wrażenie, że już to wszystko widziałem. Jedyne, co jeszcze mnie ciekawi, to − jak długo to potrwa tym razem. I czy i tym razem dostaniemy jeszcze jedną szansę, czy też za zaprowadzanie „porządku w Warszawie” wezmą się mniej lub bardziej taktownie jacyś protektorzy. RAZ
Wirus smoleński? Nikt jakoś nie zauważa, że MAK podając informację, że śp.gen.Andrzej Błasik miał we krwi 0,2‰ alkoholu – podała jednocześnie, że 95 osób było całkiem na sucho. To wręcz nieprawdopodobny jak na polską delegację stopień trzeźwości. W komentarzu do mej wypowiedzi w Radio WNET:
http://www.youtube.com/all_comments?v=98B4ids5NcQ
{kombajndosalatek} pisze: „Po co JKM robi wariatów z ludzi chcących wyjaśnienia katastrofy w Smoleńsku? Ruscy kręcą jak się da - zmieniają wersje, nie oddają własności III RP, bo może być dowodem, a dziadek dalej pierdzieli swoje - że "mgła", wariactwa itp!” Odpowiadam: Nie JA z nich robię wariatow – tylko oni sami! To jest choroba, po prostu „wirus smoleński” - bo ludzie stracili wszelką zdolność do krytycznego myślenia. Bo, np. jeśli się twierdzi, że przyczyną katastrofy była „bomba próżniowa” (co samo w sobie jest kretynizmem – proszę sobie poczytać, co to jest „bomba próżniowa”) to po co mieć pretensje do kontrolerów lotniska?!? Przy okazji: nikt jakoś nie zauważa, że MAK podając informację, że śp.gen.Andrzej Błasik miał we krwi 0,2‰ alkoholu – podała jednocześnie, że 95 osób było całkiem na sucho. To wręcz nieprawdopodobny jak na polską delegację stopień trzeźwości. A i 0,2‰ to nie żaden stan nietrzeźwości – podejmuję się bezbłędnie prowadzić samochód przy 10 razy wyższym stężeniu we krwi! A zresztą: jakie ma znaczenie, ile promille miał we krwi i gdzie był gen.Błasik! Powtarzam raz jeszcze: NIE ROZMYWAJMY ODPOWIEDZIALNOŚCI! Gdyby wyszło na jaw, że na 5 minut przed katastrofą do śp.kpt.Arkadiusza Protasiuka zadzwonił JŚw Benedykt XVI i powiedział: „Synu! O ile możesz postaraj się wylądować w Smoleńsku!” to i tak Papiez byłby bez winy, a całkowita odpowiedzialność spadałaby nadal na pilota. Bo Papież nie trzymał w ręku steru – a tylko pilot czuje przepływ strug powietrza na lotkach maszyny, tylko on widzi, jak gęsta jest w tym momencie, w tym miejscu i na tej wysokości mgła – i TYLKO ON podejmuje decyzję! Po 100 latach komunizmu i socjalizmu ludzie mają jakieś d***kratyczno-kolektywistyczne odchyłki. A decyzję podejmuje JEDEN człowiek, nie „kolektyw”. Chorzy ludzie są zazwyczaj bardzo uciążliwi dla otoczenia. O wszystko mają pretensję, wszystko im zawadza. Tu właśnie mamy taki przypadek... Przez dwa lata to cierpliwie i delikatnie prostowalem. Teraz twierdzę, że pozostaly już przypadki nieuleczalne – a chorych psychicznie trzeba eliminować z życia publicznego! JKM
Niepokojąca ewolucja „standardów” „Wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie” - napisał Czesław Miłosz. Cóż dopiero gdyby taki wariat nie tylko wydostał się na swobodę, ale w dodatku zdobył władzę, jaką daje, dajmy na to, stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych? Oczywiście jest to możliwość czysto teoretyczna, bo podobno kandydaci na prezydentów są dokładnie badani psychiatrycznie jeszcze przed uzyskaniem nominacji - ale czy w dzisiejszych czasach naprawdę można ufać lekarzom? Przypominam sobie pewnego psychiatrę, który w towarzystwie opowiadał o swoim pacjencie, co to próbował wymyślić perpetuum mobile. Dobrotliwie z tego pacjenta pokpiwał, aż nagle, ni stąd, ni zowąd, z dziwnym błyskiem w oku oświadczył: perpetuum mobile wynajdę ja! Więc chociaż prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Husejn Obama z pewnością jest normalny w sensie medycznym, to przecież nieustannie przebywając wśród ludzi o poglądach postępowych, siłą rzeczy musiał się zbisurmanić. Najlepszym tego dowodem jest ostatnia jego deklaracja o poparciu dla małżeństw między sodomitami i gomorytami. Chociaż jest prawie pewne, że nie mówi szczerze - bo twierdził, że to przekonanie w nim „dojrzewało” - i że jest to element przedwyborczej socjotechniki, która ma mu zapewnić sympatię żydowskich mediów, dlaczegoś zainteresowanych zniszczeniem fundamentów łacińskiej cywilizacji - to konsekwencje tej deklaracji mogą mieć poważne konsekwencje dla świata. Chodzi o to, że Stany Zjednoczone nie tylko odgrywają znaczną rolę w kreowaniu tak zwanych „standardów demokracji”, ale w dodatku skomponowaną z tych „standardów” demokrację próbują stręczyć różnym narodom - ostatnio niestety również przy pomocy siły zbrojnej. Jeśli zatem do standardów demokratycznych zostanie włączona konieczność akceptacji małżeństw sodomitów i gomorytów, może to zniechęcić do demokracji bardzo wielu ludzi - a w tej sytuacji i tak już słabnące poparcie dla wojny, jaką Stany Zjednoczone prowadzą z tak zwanym terroryzmem, może osłabnąć jeszcze bardziej. W tej sytuacji nie pozostanie nic innego, jak narzucić światu standardy demokratyczne przy pomocy sił zbrojnych - i taki rozwój sytuacji nie jest chyba przez prezydenta Baracka Husejna Obame wykluczony, skoro zalegalizował obecność sodmitów i gomorytów w amerykańskiej armii, którzy w związku z tym, w pewnym momencie mogą zyskać decydujący wpływ na wojsko, a za jego pośrednictwem - również na politykę państwa. W takich okolicznościach wiele narodów może uznać, iż USA stanowią zagrożenie dla cywilizacji - ze wszystkimi tego konsekwencjami. I jeszcze jedno - nowojorskie gazety gratulują prezydentowi Obamie „silnego przywództwa”. To wcale nie musi być prawda, bo kampania wyborcza dopiero się zaczyna, więc nie jest wykluczone, że gdy z jakichś powodów wydawałoby się to korzystne, to prezydent Obama zatańczy na rurze. SM
Aleksander Kwaśniewski pomaga losowi Wiele znaków na ziemi i niebie wskazuje, że Słońce Peru zwolna chyli się ku zachodowi. Nie znaczy to, że pogrąży się w niebycie - co to, to nie; reakcja na casus Julii Tymoszenko pokazuje, że wśród Umiłowanych Przywódców wytworzyła się solidarność ponad podziałami i w ramach robienia sobie na rękę nie tylko respektują wszystkie immunitety, które sobie dotychczas zagwarantowali, ale obmyślają dla siebie nawzajem różne rekompensaty na otarcie łez, gdy coś pójdzie nie tak - zatem pewnie i laureat Nagrody Karola Wielkiego dostanie jakąś unijną synekurę, gdy Siły Wyższe uznają, że trzeba wreszcie coś zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Problem jednakże w tym, że na razie nie widać kandydata, któremu można by, nawet z ograniczonym zaufaniem, powierzyć zewnętrzne znamiona władzy w naszym nieszczęśliwym kraju. Wprawdzie Siły Wyższe patrzą na Janusza Palikota i jego dziwnie osobliwą trzódkę z widocznym zainteresowaniem, ale i z niepokojem. Biłgorajski filozof wie, gdzie przebiega wedle stawu grobla, ale niekiedy bywa rozrywkowy, a w swojej dziwnie osobliwej trzódce udało mu się zgromadzić tak niezwykłych oryginałów, że na wszelki wypadek powinien go pilnować ktoś bardziej zaufany. Świetnie nadawałby się do tego Leszek Miller, ale problem w tym, że między Januszem Palikotem, a Leszkiem Millerem iskrzy do tego stopnia, iż były premier nazwał nawet dziwnie osobliwą trzódkę biłgorajskiego sowizdrzała „naćpaną hołotą”. Powody tego iskrzenia mogą być rozmaite, ale pewnie chodzi o to, kto w zjednoczonej lewicy byłby pierwszy, a kto drugi. Nie jest żadną tajemnicą, że „patronem” takiej lewicy pragnąłby zostać były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski, który po utracie prezydenckiej synekury, ani rusz nie może ustatkować się na żadnej posadzie. Tymczasem bezcenny czas mija i pewnie, dlatego Aleksander Kwaśniewski postanowił trochę losowi dopomóc. Pamiętając o Archimedesie, co to potrzebował tylko punktu oparcia by podnieść Ziemię, najwyraźniej upatrzył sobie punkt oparcia w niezależnej prokuraturze. W rozmowie z Agatą Nowakowską i Dominiką Wielowieyską, wbrew wcześniejszym zaprzeczeniom, przyznał, że wiedział o tajnych więzieniach CIA w Polsce, ale swoim zwyczajem uznał, że nie jest odpowiedzialny za to, co tam amerykańscy oprawcy ze swoimi więźniami wyprawiali. Swoim zwyczajem - bo czy Aleksander Kwaśniewski kiedykolwiek za cokolwiek odpowiedział? Za nic i nigdy - ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o to, dlaczego zdecydował się przyznać i to właśnie teraz? Otóż nietrudno zauważyć, że deklaracja Aleksandra Kwaśniewskiego, iż wiedział o tajnych więzieniach CIA w Polsce, bije przede wszystkim w Leszka Millera. Skoro, bowiem wiedział o nich prezydent, to nie mógł nie wiedzieć ówczesny premier. Co więcej - to właśnie on, jako szef rządu, musiał wydąć formalną zgodę? I wprawdzie komentując tę deklarację Aleksandra Kwaśniewskiego Janusz Palikot o Leszku Millerze nie wspomina ani słowem, ale nie bez słuszności zauważa, iż teraz prokuratura nie ma już wyjścia: musi wszcząć w tej sprawie energiczne śledztwo. W tej sytuacji Leszek Miller jest postawiony wobec alternatywy: albo pogodzi się z Januszem Palikotem, umożliwiając w ten sposób Siłom Wyższym podmiankę Słońca Peru na Zjednoczoną Lewicę, gdzie jeden drugiego by pilnował, albo świetlaną przyszłość zagrodzi wyrok Trybunału Stanu, który w takiej sytuacji na pewno stanąłby na nieubłaganym gruncie konstytucyjnej praworządności. Taka, panie kombinacja - jak mawiał poeta Antoni Lange. SM
Oświadczenie w sprawie zajść pod Sejmem OŚWIADCZENIE prezesa Kongresu Nowej Prawicy w sprawie zajść pod Sejmem Kongres Nowej Prawicy podziela oburzenie Polaków, których Sejm III Rzeczypospolitej postanowił obrabować z ca. 150.000 zł (kobiety) i ca. 100.000 zł (mężczyzn). Tym niemniej KNP nie pochwala metod zastosowanych przez NSZZ „Solidarność” i wyraża nadzieję, że Trybunał Konstytucyjny uzna tę haniebną ustawę za niebyłą. Kongres Nowej Prawicy uważa, że zarówno wołające o pomstę do Nieba poczynania Sejmu - jak i fakt, że III Rzeczpospolita nie potrafiła nawet zapewnić własnym Posłom swobodnego wyjścia z budynku Sejmu - jest dowodem, że III Rzeczpospolita – ten bękart „Okrągłego Stołu”, państwo niesprawiedliwości i korupcji – odchodzi na śmietnik historii i musi zostać zastąpiona przez nowoczesne Państwo Polskie Janusz KORWIN-MIKKE
13 maja 2012 "Żeby w kraju bezprawia nie można było znaleźć jednego gangstera”- stwierdził pan Stefan Friedmann w filmie ”Poranek kojota”, filmie z 2004 roku.. Jak ten czas leci.. Mamy rok 2012.. Czy nadal mamy ”kraj bezprawia”? I czy są w nim gangsterzy? Ostatnio zacząłem oglądać polskie filmy i od czasu do czasu będę je dla Państwa recenzował. Będę zwracał szczególną uwagę na zawartą w nich propagandę ukrytą w „ największej ze sztuk”- jak twierdził towarzysz Lenin. Są filmy bardziej propagandowe- i mniej propagandowe- zachowujące pewien umiar propagandowy.. W końcu lewica nie odważy się umieścić w filmach samej propagandy. Widz na pewno zorientowałby się wtedy, że jest karmiony propagandą. I przestanie uczęszczać do kin. Mają jeszcze telewizję, radio i gazety. Sztuka polega na takim ukryciu propagandy, żeby całą rzecz sprzedać, ale żeby nie przedobrzyć.. Bo jak nauczał Sun Zi:” kiedy sztandary i proporce są w ciągłym ruchu, znaczy to, że w wojsku panuje rozprzężenie”. I dlatego proporce nie mogą być w ciągłym ruchu... Tylko od czasu do czasu.. Tak, żeby tych ruchów, nie daj Boże – nerwowych - nie zauważyć.. Podobnie jak wtedy, gdy” oficerowie złoszczą się, to znaczy, że siły wojska są na wyczerpaniu”.. I dlatego nie można dopuścić, żeby widz się zorientował, że „oficerowie się złoszczą”.. Ale jeszcze po nocy nie słychać krzyków..”Jeśli po nocy słychać krzyki, to znaczy, że wróg wpada w popłoch”.. W każdym razie film jest ciekawy, wesoły, z dobrymi dialogami i z dobrą rolą pana Janusza Józefowicza, jako gangstera. Szczególnie scena pod warszawskim ZOO, gdzie następuje wymiana „jeńców”.. Pan Janusz puszczał tę scenę dwa tygodnie temu w Teatrze Studia Buffo podczas „ Wieczoru włoskiego”.. Bardzo zabawna wierzcie mi Państwo.. Proszę przy okazji ją sobie obejrzeć.. I to wspaniała zdanie, nie wiem czy w sposób merytorycznie zamierzone: „Żeby w kraju bezprawia nie można było znaleźć jednego gangstera”.(????). Sam byłem zaskoczony…, Bo naprawdę żyjemy w kraju gangsterskim i naprawdę- gdyby władza chciała znalazłaby niejednego gangstera. Nieszkodzi, że spośród siebie... W każdym razie pan młodszy Stuhr, z wielkim zawodem sugerującym wyższość dziennikarzy TVN nad innymi dziennikarzami mówi, że” nie jestem dziennikarzem TVN”, z nutą zawodu, że tak dobrym nie jest.. Jest to oczywiście propaganda telewizji TVN, która jakoby miała najlepszych dziennikarzy.. Tak jak kamera w pewnym momencie pokazuje na zbliżeniu odświeżacz samochodowy niemieckiej firmy Baum..Wunder- Baum.. Wiszący w samochodzie gangstera.. Pokazywany przez 2- 3 sekundy, tak, żeby widz wbił sobie jego wizerunek do głowy.. Podczas natomiast zbliżenia seksualnego jedna z bohaterek mówi” A zabezpieczenie”(???) Szkoda, że scenarzysta, pan Mikołaj Korzyński, syn Andrzeja Korzyńskiego – kompozytora, nie podał firmy produkującej najlepsze prezerwatywy.. Może znowu okazałoby się, że najlepsze są niemieckie.. Zabezpieczają w najwyższym stopniu.. „Każda klęska jest nawozem sukcesu”- to też myśl z filmu. To może się podobać..” Co nas nie zabije- to nas wzmocni?”. jak śpiewali w Hitlerjugend. „Żeby z kimś się związać, trzeba z kimś chodzić 3 miesiące” mówi jedna z bohaterek. I mówi skąd tę myśl wzięła.. Z periodyku” Bravo”.. Aha! Tam najlepiej wiedzą ile i co, oraz z kim - w optyce propagandy periodyka „Bravo”.. Tam też wiele wiedzą o zabezpieczeniach, ciążach” niechcianych”, kondomach, chcianych niechcianych partnerach na raz i innych takich pomysłach rozwalających świadomość tradycyjnego pojmowania normalności.. W sumie film zabawny, śmieszny - warto obejrzeć, żeby się pośmiać.. A propagandy nie jest tak wiele.. Tak jak na przykład w „Listach do M.”.. Tam to aż roi się od propagandy antychrześcijańskiej.. Cały film właściwie jest naśmiewaniem się z chrześcijaństwa.. Umieszczając akcję w Wigilię Bożego Narodzenia, ani razu o Bożym Narodzeniu nie wspominając. Ale nie wspominając o holokauście, pani Monika Olejnik” gwiazda” współczesnego dziennikarstwa ideologicznego, podczas dzisiejszego śniadania w Radio Z, wspomniała o Hitlerze.. A zrobiła to propagandowo tak:, gdy przemawiał pan Hoffman z Prawa i, że tak powiem- Sprawiedliwości, nagle wtrąciła, że pan Jarosław Kaczyński chwali holokaust(????) Pan Hoffman zdezorientowany i zaskoczony, odpowiedział, że nie chwali.. Jak to nie chwali, jak wspomniał o Hitlerze- ukąsiła pani Monika, dziennikarka salonowa? Największa dziennikarka salonowa. Pan prezydent świętej pamięci Lech Kaczyński zwrócił się do niej w tym samym radio dwukrotnie per ”Stokrotka”...(????) Ciekawe, że już doszło do tego, że jak ktoś wspomni o Hitlerze, to od razu salon utożsamia go z holokaustem.. To tak jak uderzy się stół- to nożyce się odezwą.. To tak jakby ktoś wspomniał o kwiatach- i od razu pani Stokrotka byłaby oburzona.. A kto mówi o stokrotkach? Chyba, że miał dostęp do zasobu zastrzeżonego Wojskowych Służb Informacyjnych- tak jak pan prezydent Lech Kaczyński, który te listę konfidentów zastrzeżonych dla nas- miał u siebie.. I nikt tej sprawy nie drąży.. Pani Monika nie pozywa, żeby sprawę wyjaśnić.. Przy okazji wyjaśniłoby się , kto tam jeszcze jest na tej liście.. W końcu miało być rozliczenie z PRL-em., a nie ma.. I na razie nie będzie, póki rządzi PO.SLD, PSL i Pis, jako ugrupowania okrągłostołowe.. Aha - jak Hitler- to od razu holokaust! Czy Hitler nic innego nie robił? Tylko mordował Żydów. Jakoś do roku 1941 Hitler pozostawał w sojuszu z bolszewikami i mu to nie przeszkadzało, z kim się zadaje.. Dopiero w roku 1942 – w styczniu- w Berlinie podjęto decyzję o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej.. I dopiero wtedy się zaczęło.. A „ Main Kampf” młodzież w Bawarii już niedługo będzie czytać „legalnie”.. Bo to się szykuje - a u nas To pani Monice nie przeszkadza. Mnie oczywiście – też nie, bo każdy powinien mieć prawo przeczytać sobie, co chce i zapoznać się z treścią tam napisaną. Jako człowiek czytający, chcę zapoznać się z tym, co wypisywał Lenin, Stalin, Trocki czy Hitler? Tamtych można czytać- Hitlera nie! Co jest takiego w tym, co wygadywał Hitler? Że nie wolno czytać obiegu powszechnym.. Żeby sobie pójść do bibiloteki i poczytać.. W końcu ja jestem człowiekiem prawicy, a propaganda twierdzi, że Hitler też był „prawicowcem”. Chciałbym dokładnie wiedzieć, co ten” prawicowiec” wygadywał. Ciągle tylko słyszę, że nienawidził Żydów.. Lubił Wagnera, wielbiciela germańskiej dominacji- twórcy romantycznych oper, którego uwielbiał wąsaty Adolf.. To znaczy, że jak ktoś lubi opery Wagnera - to wielbi Adolfa Hitlera? Tak to przedstawiła pani : „dziennikarka” Monika Olejnik, przesiadująca w mediach przez ostatnich dwadzieścia lat- no i wcześniej.. Aktywistka feministyczna bez formalnego przydziału. I przesłuchuje zaproszonych gości.. Ona chce ich zmienić! Żeby w kraju kłamstwa, dezinformacji i propagandy- nie można było znaleźć jednego prawdziwego, otwartego kłamcy? Muszą się ukrywać manipulując.. Tak jak różnego rodzaju gangsterzy.. WJR