Wielkanocne wynalazki i misteria Przybycie do Warszawy delegacji rosyjskich prokuratorów wzbudziło w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców, a nawet tajniaków jaskółczy niepokój. Wiadomo; prijechały rewizory iz Pietierburga. Przesłuchają tych wszystkich mężyków stanu i orzekną, – kto winowat, a kto praw. Nie oszczędzą nikogo – nawet premieru Tusku. Kto okaże się winowat – pójdzie w odstawku, a kto wie, czy nie do kryminału. Kto okaże się praw, temu nic nie będzie. Nic dziwnego, że z tych nerwów każdy chciałby o całej smoleńskiej katastrofie jak najszybciej zapomnieć. Wychodząc naprzeciw tej gwałtownej potrzebie razwiedka propaguje wynalazek w postaci filtru internetowego, który wycina linki ze słowem „Smoleńsk”, albo „TU-154”. Rewizorów w ten sposób nie oszukają, ale chwilę zapomnienia może uzyskać. Nie jest to zresztą wynalazek jedyny. „Gazeta Wyborcza” na przykład zachwyca się duńskim „cipkomatem”, dzięki któremu wyzwolone panie mogą zrobić sobie fotografię krocza bez konieczności zdejmowania innego odzienia jak dessous. „GW” dostrzega w tym wynalazku milowy krok na drodze wyzwolenia kobiet, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że „cipkomat” umożliwi rasistom identyfikację rasowej przynależności kobiety i to od pierwszego wejrzenia. Jak się okazuje, nowoczesność jest pełna zasadzek. Przekonał się o tym pan Paweł Kosmala, prezes klubu sportowego „Legia”, którego kibice sprofanowali red. Adama Michnika, przypisując mu nazwisko Szechter. Poruszony tym bluźnierstwem prezes Kosmala w podskokach złożył samokrytykę, przepraszając Sprofanowanego za godzenie „w imię Pańskie”. Niech imię Pańskie będzie, zatem błogosławione. SM
Cztery gęby Światowida W 1938 roku śp. Ignacy Matuszewski, skądinąd pułkownik powiązany z Czerwoną Hołotą rządzącą wówczas Polską pod nazwa „sanacja”, ostrzegał w Sejmie, że jeśli tak dalej pójdzie, to za dziesięć lat Polska niczym nie będzie się różniła od Związku Sowieckiego. Można powiedzieć, że wykrakał: w 1948 była na najgorszej drodze ku temu – i kto wie, co by się stało, gdyby Józef Wissarionowicz Djugashvili (ksywka: „Stalin”) nie oddał był w 1953 ducha Diabłu. Ale przecież nie o to Matuszewskiemu szło. Chodziło Mu o to, że postępował powolny proces zawłaszczania wszystkiego przez II Rzeczpospolitą. Było to państwo faszystowskie, w wydaniu bardziej liberalnym niż Włoska Republika Socjalna za Mussoliniego, – ale jeśli idzie o gospodarkę pełną parą zmierzało w kierunku upaństwowienia wszystkiego, co się jeszcze ruszało. To zresztą był trend światowy. Od roku 1914 powszechnie zapanowała d***kracja, a w ślad za tym niczym nieograniczone rządy polityków i biurokratów. Dość powiedzieć, że nawet w Stanach Zjednoczonych powstawały takie potworki, jak Tennessee Valley Authority, – czyli kompleks reżymowych tam i elektrowni (do dziś Wuj Sam dopłaca do każdej wyprodukowanej tam kilowatogodziny!!!). Ostatecznym tryumfem komunizmu stało się w USA stworzenie NASA: zamiast pozwolić prywatnym firmom na pokonanie sowieckiego molocha Czerwony Prezydent, śp. Jan F. Kennedy, powołał reżymowego giganta, który do dziś wisi kamieniem młyńskim u szyi amerykańskiego podatnika! W Polsce pod pretekstem „potrzeb wojennych” budowano podobne potworki: Gdynię (proszę sobie wyobrazić, że Manhattan i cały Nowy Jork potrafiły zbudować firmy prywatne...) czy Centralny Okręg Przemysłowy, (który potem przez całą wojnę pracował dla III Rzeszy). I pod wszelkimi pretekstami upaństwawiano, co się dało – a resztę okładano potwornymi podatkami. III Rzeczpospolita rządzona przez „Bandę Czworga” też nie od macochy. Jest przy tym obojętne, którą twarz pokazuje Światowid. Gdy np. rządzi SLD, to jawnie socjalizuje. Gdy rządzi PSL, to nacjonalizuje. PiS oficjalnie upaństwawia, otwarcie twierdząc, że najważniejsze firmy „muszą” być przecież państwowe... Aktualnie u władzy jest ten wydział „Bandy Czworga”, który nazywa się „partia liberalna”, więc Światowid broń Boże nie mówi o „upaństwowieniu”, „uspołecznieniu” czy „nacjonalizacji”. Dziś Światowid demonstruje gębę z ustami mówiącymi o „prywatyzacji”. Konkretnie: w Warszawie ma zostać sprywatyzowane SPEC. I zostanie sprywatyzowane. Kupi je mianowicie... czysto państwowa „Polska Grupa Energetyczna”!!! Najprawdopodobniej PGE kupi też od od szwedzkiego „Vattenfalla” warszawskie elektrociepłownie. Również na Śląsku reżymowy „Tauron” ma kupić od prywaciarzy tamtejsze sieci energetyczne. Tak wygląda za PO "prywatyzacja". Wszystko jedno, którą twarz pokazuje Czerwony Światowid: tę drewnianą kukłę trzeba spalić! JKM
Jak czytać? A czytam, że w Orlando p. Helena Myles zostawiła swoją 16-miesięczną córeczkę (nb. o imieniu Jah-Nea – też wymyślili...) pod opieką przyjaciółki. Dziecko wytuptało na balkon, na III piętrze, przecisnęło się przez balustradę, na chwilę zawisło... co zobaczyła przechodząca turystka, p. Helena Beard z Worksop, która postanowiła spędzić Wielkanoc na Florydzie.. Podbiegła – i złapała spadającą małą, która zresztą potraktowała to jak pyszną zabawę. Natychmiast zabrano ją do szpitalu, gdzie stwierdzono, że nic jej nie jest. P. Beard otrzymała od szeryfa $100 w formie biletu do Disneylandu, policja postanowiła nie wszczynać postępowania. Co odbieramy w pierwszej warstwie tak: bystra Angielka uratowała dziecko przed, być może, i śmiercią? Happy end. A ja, człowiek starej daty, wyczytuję z tego następujące rzeczy:
1) W normalnych czasach jak się dziecko złapało i dzieciak się śmiał – to nikomu nie przyszłoby do głowy zabierać go do szpitala. Nawet nie, dlatego, że za badanie w normalnym kraju trzeba by zapłacić – po prostu:, po co? Dziś to jest rutyna, właściwie obowiązek. No, bo a nuż coś dziecku się stało – a „życie ludzkie jest bezcenne”. A poza tym: służba zdrowia jest bezpłatna, a trzeba zwalczać bezrobocie wśród ludzi pracy.
2) Nikomu do głowy by też nie przyszło, że policja czy ktokolwiek miałby z tego powodu wszczynać „postępowanie”. W Europie pewne by dziś wszczęto – o zaniedbanie obowiązku pilnowania dziecka, pewno przeciwko matce. W Ameryce policja ma jeszcze trochę zahamowań. Ale, powtarzam: rzecz nie w tym, że wszczęto czy nie wszczęto: rzecz w tym, że w normalnych czasach nikomu by to do głowy by nie przyszło; co tu ma do roboty policja???!!
3) Być może jednak to, że policja z Orlando nie podjęła postępowania ma specyficzną przyczynę. Otóż w Sieci i w prasie pełno jest zdjęć p. Beard. Natomiast nie ma, – co niesamowite – zdjęć małej Jah-Nei ani p. Heleny Myles. Nasuwa to przypuszczenie, że są One Czarne – i poprawność polityczna nie pozwala tego podać do wiadomości, by nie posypały się komentarze: „Znów te niedbałe i niechlujne Negry”. I Białą jednak starano by się ukarać za brak nadzoru nad dzieckiem, – podczas gdy Murzynami, na ich szczęście, nikt sobie głowy nie zawraca. To hipoteza. Hipotezy warto weryfikować. Mogę się, oczywiście, mylić. Anty-korwiniści: do roboty! JKM
Odpowiedzialność finansowa Anty-semici uparcie wypominają Żydom, że to „żydzi zabili Chrystusa”. Na co Żydzi – zamiast spokojnie odpowiedzieć, że nie takie rzeczy się w historii zdarzały - np. katolicy zabili Jana Husa (i parę tysięcy innych reformatorów religii...) - wszelkimi sposobami starają się wmówić światu, że to nieprawda, że Żydzi dzisiejsi nie mają z tym nic wspólnego, a w ogóle to nie wiadomo, czy Annasz i Kaifasz byli żydami... Jednak dokładnie ci sami Żydzi twierdzą, że „Polacy mordowali Żydów” - w ogóle nie przyjmując do wiadomości, że dzisiejsi Polacy nie mają z tym nic wspólnego, a w ogóle to nie wiadomo, czy ci, co zabijali Żydów nie byli przypadkiem z pochodzenia Niemcami, Białorusinami czy Ukraińcami. Ktoś to sprawdzał? Różnica jest tylko taka, że chrześcijanie nie żądają za śmierć Chrystusa od Żydów odszkodowania w wysokości 65 miliardów dolarów. Tak nawiasem: 30 srebrników z procentem za 2000 lat wyniosłoby więcej. Konkretnie, na 3% rocznie po 1975 latach dałoby to 677.080.096.507.200 miliardów srebrników. Srebrnik ważył ponad 11 g, w tym 6 gram czystego srebra. Proszę, więc to sobie przemnożyć przez 27, a otrzymacie Państwo liczbę złotówek, która dziś musieliby zwrócić potomkowie Judasza, Annasza i Kajfasza, gdyby chcieli się z tych srebrników wypłacić. Ceny ziemi w Jerozolimie są wysokie, ale wydaje się, że inwestycja w rolę garncarzową nie była najlepszym interesem. JKM
W Wielką Sobotę – średnie problemy Zacznijmy od Światowida. Oczywiście ożyłem tej postaci przypadkiem, bo miał cztery twarze. Natomiast dyskusje o pisowni słowa „Światowid” stawiam na równi z dyskusjami o wymowie słów w języku hetyckim. Teraz poważnie: {WilkAlfa} podaje kolejny sygnał potwierdzający: Jeszcze odnośnie koalicji PiS-SLD. Może coś jest na rzeczy, bo oto 19.IV tow. Oleksy udzielił wywiadu dla SE
http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/nie-ma-powodu-zeby-lech-kaczynski-nie-mia-pomnika_181278.html
i powiedział tam parę dziwnych rzeczy, np.: "W wielu sprawach Kaczyński miał też rację (...). Nie popadał też w doktrynerstwo. I sprzeciwiam się manierze, która u nieopanowanych wrogów braci Kaczyńskich każe automatycznie odbierać dobre imię byłemu prezydentowi. W wielu sprawach postępował roztropnie, bez zacietrzewienia. Umiał dostrzec to, co jest wspólne. Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego Lech Kaczyński nie miałby mieć pomnika."
{JMP} i { LuKe83} stwierdzając coś oczywistego: Właśnie w serwisie Associated Press znalazłem taką ciekawą wiadomość: Stan Waszyngton rozważa wprowadzenie podatku od posiadania samochodów elektrycznych. Co się stało, taż elektryczny samochód to oczko w głowie poprawnego polityka? Otóż politycy od lat wmawiali tam obywatelom, żeby kupowali oszczędne samochody, co mało palą, a najlepiej elektryczne, co nie palą wcale. No i jak już namówili i ludzie się na takie po przesiadali, to spadła sprzedaż benzyny. A jak spadła, to spadły dochody stanu z podatku od benzyny, który idzie na budowę i utrzymanie dróg. No i zrobił im się porządny deficyt... Jak widać, nawet tam nie potrafią sobie z tym poradzić inaczej, niż nowym podatkiem. Ciekaw jestem, co będzie jak UE stanie przed podobnym problemem, a tu benzyna dużo wyżej opodatkowana... Znając ich podejrzewam, że wymyślą żeby prąd do ładowania samochodów elektrycznych był opodatkowany jak benzyna. Więc kto będzie miał w domu stację ładowania samochodu, będzie musiał mieć przy niej drugi licznik prądu, a kto będzie ładował swój samochód normalnym, czyli z narzutem podatkowym "tylko" 50% zamiast 250 - będzie uważany za zbrodniarza.
JMP Przypuszczam, że podobnie może być z gazem LPG. Podobno ludzie coraz częściej zakładają instalacje (nic dziwnego), ale jak tylko rynek się nasyci, to nasze EuroKołchoWładze zrównają akcyzę na gaz z tą na benzynę i już nie będzie to takie opłacalne.
LuKe83 Nie: nałożą wyższą akcyzę na cały prąd elektryczny.
Wreszcie {Conducatorul }: „Panie Januszu, po raz kolejny nawołuję, żeby bez konsultacji z "zawodowcami" nie wypowiadał się Pan na tematy historyczne, bo historyków może razić pewna doza ignorancji...
Po pierwsze, nie warto iść za modą zachodu i używać przy transliteracji cyrylicznych imion/nazwisk metody ANGLOSASKIEJ. Jesteśmy w kraju słowiańskim i tłumaczymy na język słowiański inny język słowiański (napisany pismem greko-słowiańskim). Czy rosyjskie nazwisko dajmy na to Szczukow napisałby Pan Shtshukov? Albo Wissarionowicz Vissaryonowitsh? Odrzućmy tą rusofobię :)
Po drugie - wykazuje Pan niezrozumienie roli Gdyni nie tylko w międzywojennej polityce Polski, ale też jej znaczenie na Bałtyku w tamtym okresie. Nawet podczas okupacji ważniejszym portem dla Kriegsmarine była Gdynia - Gothenhafen, a nie Danzig. Przed wojną, w obliczu niemieckości Wolnego Miasta Gdańska alternatywny, polski port był MUSEM - czy budowany socjalistycznie przez państwo, czy przez prywaciarzy. Chyba, że posłuchalibyśmy rady "Morze Czarne jest także morzem", ale tego nie zrobiliśmy. W obliczu zajęcia Kłajpedy przez Niemców aneksja Litwy dla Połągi też nie miałaby sensu. Co do RSI, nie ma sensu mówić o niej "za Mussoliniego" - był jedynym przywódcą tego państwa, które zakończyło żywot wraz z jego śmiercią. Aczkolwiek całkiem symptomatyczne - faszysta Mussolini, póki był samodzielny utrzymywał Królestwo Włoch, kiedy stał się koncesjonowanym przez socjalistę Hitlera drobnym despotą - dopiero wtedy utworzył Republikę”. Otóż: ja nazwiska rosyjskie właśnie zapisuje „po słowiańsku”!!! Natomiast – nie wiem, czy Pan to zauważył – Djugashvili był Gruzinem – a Gruzini Słowianami nie są. Miło mi, że pomawia mnie Pan o rusofobię. Na ogół pomawiają mnie o rusofilię. Co do Gdyni: nie ma Pan racji. Znaczenie Gdyni (a i Gdańska) podczas wojny było praktycznie żadne. Co do Mussoliniego: słusznie. Zapomniałem, ze „za Mussoliniego” Włochy były królestwem. Dzięki czemu zresztą można się było Mussoliniego pozbyć, – co w przypadku Hitlera było, niestety, niemożliwe. To na razie...
JKM
Filip (Z Konopi) Libicki mówi basta Mamy rok wyborczy, więc coraz więcej politycznych ambicjonerów popada w stan amoku. Myśl, że już jesienią mogą utracić lukratywne alimenty, że potem znowu czołgać się przed przełożonymi, nosić za nimi teczkę, przymilnie patrzeć im w oczy i nadskakiwać, albo wydłubywać z okien kit - napawa ich trwogą aż do granic paniki. Ten strach i perspektywa upokorzenia budzi również pragnienie zemsty na osobach uznanych za sprawców tej sytuacji. Oczywiście do takich uczuć przyznawać się nie wypada, więc maskowane są one motywacją patetyczną. Ale co jeden człowiek chce ukryć, to drugi odkryje - zwłaszcza w sytuacji, gdy - jak mawiają Rosjanie - „łarczik prosto atkrywajetsia”. Oto na portalu „Prawica.net” pan poseł Jan Filip Libicki zapowiada zgłoszenie projektu ustawy, którą nazywa „Lex Rydzyk”: „W najbliższych dniach zgłosimy projekt ustawy, który zobowiąże nadawców społecznych, aby - gdy zabierają głos w sprawach politycznych - czynili to na tych samych zasadach, co nadawcy publiczni. Ktoś wreszcie musi powiedzieć basta nachalnej pisowskiej propagandzie w toruńskich mediach. I my to zrobimy” - odgraża się pan poseł. Pan Jan Filip Libicki po raz pierwszy został posłem z listy PiS w 2005 roku. W roku 2007 nie został już wybrany, zaś do Sejmu wszedł na miejsce zwolnione na skutek rezygnacji z mandatu pani prof. Zyty Gilowskiej. W kwietniu 2009 roku wystąpił z PiS - najpierw do Polski Plus, a kiedy partia tych dysydentów rozwiązała się z powodu braku perspektyw - po krótkiej kwarantannie w charakterze posła niezrzeszonego - w listopadzie 2010 roku podłączył się do PJN. Na czym ma polegać ta rewolucyjna zmiana? Na tym, by na nadawców społecznych nałożyć prawny obowiązek tzw. równego traktowania wszystkich podmiotów sceny politycznej - jeśli już zabierają głos w sprawach politycznych. Wprawdzie poseł Libicki, prezentujący się, jako płomienny obrońca chrześcijaństwa - bardziej nawet katolicki, niż cały Episkopat - usiłuje przypisać tej inicjatywie szlachetną motywację obrony katolickich wartości w Radiu Maryja przed jej redaktorami - ale nie trzeba specjalnej przenikliwości, by zauważyć, że tak naprawdę chodzi - po pierwsze - o zaszkodzenie znienawidzonemu Kaczorowi, a po drugie - o wciśnięcie się na antenę nawet wbrew woli właściciela rozgłośni. Najwyraźniej PJN nie bez słuszności obawia się, że w miarę zbliżania się terminu wyborów, początkowy festiwal popularności w telewizjach zakończy się bezpowrotnie. Przewidział to już dawno pozbawiony złudzeń biskup Ignacy Krasicki pisząc w bajce „Stary pies i stary sługa”: „Póki gonił zające, póki kaczki znosił, Kasztan, co chciał u pana swojego wyprosił. Przyszedł czas, a z dawnego pańskiego pieścidła, psisko stare, niezdatne, oddano do bydła”. I ten czas nadchodzi - więc na wszelki wypadek, poprzez stworzenie pozorów walki o pluralizm w mediach - PJN zamierza zmusić Radio Maryja do wpuszczenia na antenę swoich ambicjonerów. Ta inicjatywa może zyskać poparcie zarówno Platformy Obywatelskiej, jak i Sojuszu Lewicy Demokratycznej - bo przecież ta ustawa otworzyłaby dostęp do anteny Radia Maryja nie tylko partii Joanny Kluzik-Rostkowskiej, ale również - Platformie Obywatelskiej i Sojuszowi Lewicy Demokratycznej! Uprzejmie zakładam, że pan poseł Jan Filip Libicki jak zwykle nie wie, co czyni, że nie zdaje sobie sprawy z tych konsekwencji, że chęć zemsty i nienawiść do Jarosława Kaczyńskiego padły mu na mózg - ale przecież mogę się mylić. W takim przypadku sprawa wygląda znacznie gorzej - bo zmuszenia Radia Maryja do umożliwienia Sojuszowi Lewicy Demokratycznej propagowania na antenie legalizacji aborcji, jednopłciowych małżeństw i innych wynalazków politycznej poprawności w żadnym wypadku nie można motywować obroną wartości katolickich. Przeciwnie - jedynym uzasadnieniem może być dążenie do zniszczenia wiarygodności tej rozgłośni, a następnie - jej cichej likwidacji. Jak pamiętamy - taki cel przyświeca nie tylko tubylczej lewicy, nie tylko obydwu strategicznym partnerom, ale również - Loży Zakonu Synów Przymierza, która - obok przeforsowania realizacji żydowskich roszczeń majątkowych wobec Polski - pacyfikację Radia Maryja od samego początku umieściła na liście swoich priorytetów. Kto by pomyślał, że znajdzie kolaboranta akurat w osobie pana posła Jana Filipa Libickiego? Kto by pomyślał, że pan poseł Jan Filip Libicki stanie po stronie wrogów własności i wrogów wolności? Okazuje się, że wszystko przewidział poeta pisząc: „Tak wylazła z archanioła stara świnia reakcyjna - absolutnie apolityczna i zupełnie bezpartyjna”. Poeta - jak to poeta - przewidywał ogólnie, więc portret wypadł wprawdzie nieostro, ale przecież to i owo możemy w nim rozpoznać, nieprawdaż? SM
Prokuratura przybliża pojednanie Jeśli nawet Prawo i Sprawiedliwość nie powinno zostać zdelegalizowane ze względu na „podpalanie państwa” i „podżeganie do nienawiści”, to z całą pewnością trzeba zrobić z nim porządek z powodu notorycznego zasmucania środowisk narodowych skupionych wokół „Jednodniówki Narodowej”. Co prawda środowiska narodowe w swoim czasie notorycznie zasmucały profesora Geremka, ale czyniły to ze słusznych, a nawet - jedynie słusznych pozycji. O ile, bowiem profesor Geremek na poprzednich etapach nieubłaganie tkwił na jedynie słusznym stanowisku przewodniej roli partii i sojuszu ze Związkiem Radzieckim, to później się zbisurmanił i zaczął odczuwać niepohamowany tropizm do NATO, podczas gdy środowiska narodowe - wychodząc z założenia, że „niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje” - niezmiennie dochowały wiary Związkowi Radzieckiemu aż po dzień dzisiejszy. Nic, zatem dziwnego, że na widok poczynań „rusofobów”, którzy próbują oprzeć „całą politykę wobec Rosji na Katyniu”, całe narodowe poczucie realizmu przewraca się im razem z tak zwanymi bebechami. Inna rzecz, że tego narodowego poczucia realizmu niewiele już zostało. To nawet dobry przykład epigonów, którym myśl Romana Dmowskiego kojarzy się już wyłącznie z kurczowym trzymaniem się Rosji. „Takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii”. Niestety! „W tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz” - przypomina poeta. Tymczasem ruscy szachiści wolą „pojednywać się” z naszym mniej wartościowym narodem albo przy pomocy „Żydów”, albo za pośrednictwem „Chamów”, na skutek, czego narodowcy miłości swojej nie mogą skonsumować. Szalenie ich to frustruje i w rezultacie przyczyn swego odrzucenia przez Moskalików skłonni są upatrywać po stronie rusofobów, to znaczy - wszystkich, którzy ich nieszczęśliwej miłości nie podzielają. Najgorsze są nieproszone rady, ale skoro mamy Wielkanoc, kiedy wypada być dobrym dla wszystkich, a przynajmniej takiego udawać, radzę, by przypomnieli sobie przestrogę Józefa Mackiewicza, który ani o rusofobię, ani o bolszewickie ciągoty podejrzewany być nie może. W powieści „Droga donikąd” przytacza on przykład takiego kandydata na przyjaciela Sowieciarzy, któremu oficer NKWD dał po mordzie wyjaśniając, że „nam wspólników do władzy nie potrzeba”. Nie wyklucza to oczywiście możliwości ewentualnego podczepienia się pod FSB, której można by denuncjować „rusofobów” i w ten sposób przywracać naszemu biednemu narodowi właściwy pion moralny. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to nie musi być wcale przestroga. Przeciwnie - może być potraktowane, jako zachęta do jeszcze większej mobilizacji. Bo tak się akurat szczęśliwie składa, że Sojusz Lewicy Demokratycznej, typowany przez Siły Wyższe na politycznego kierownika koalicji, która jeszcze w tym roku „pojedna” nas z Rosją, no i zaspokoi Żydów do ostatniego srebrnika - zapowiedział rozszerzenie penalizacji „mowy nienawiści” nie tylko na tle antysemickim i ksenofobicznym - co narodowców musi z pewnością szalenie ekscytować, ale również z powodu „orientacji seksualnej” oraz „tożsamości płciowej”. Domyślam się, że panu przewodniczącemu Napieralskiemu musiały już do żywego dokuczyć docinki, jakoby był „zniewieściały” i postanowił położyć im kres przy pomocy kodeksu karnego. W tej sytuacji cóż by szkodziło dodać do tego jeszcze „rusofobię”? Za jednym pociągnięciem pióra można by wyleczyć rusofobów z ich szaleństwa. Niechby potem ktokolwiek zechciał pisnąć, choć słówko o Katyniu! Od razu powędruje do ciupy, a zresztą - gdzie tam piśnie, skoro wszystkie niezależne media dostaną rozkaz, żeby o Katyniu nie wspominać nawet słówkiem, a jeśli - to najwyżej przypomnieć, że wszystkiemu winni są Niemcy. To nawet bardzo możliwe za sprawą innego wybitnego polityka prawicowego, posła pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Filipa Libickiego. Na widok polityków PiS w Radiu Maryja ten wpływowy mąż stanu nie posiada się z oburzenia, ale nie, jako polityczny konkurent, co to, to nie, niech Bóg broni! Nie posiada się z oburzenia przede wszystkim, jako katolik, ponieważ politycy PiS - jak powszechnie wiadomo choćby z publikacji pana red. Jacka Żakowskiego - notorycznie pogrążają się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, zasmucając nie tylko redaktorów „Jednodniówki Narodowej”, ale i prostych, lecz żarliwych katolików. Bo trzeba nam wiedzieć, że pan poseł Libicki nie jest w swoim oburzeniu odosobniony. Ostatnio do Radia Maryja dzwonią różne osoby, w identycznych słowach dając wyraz swemu oburzeniu politycznym zaangażowaniem tej rozgłośni, co pokazuje, że Wojskowe Służby Informacyjne musiały uzyskać sukces werbunkowy również w środowisku gospodyń domowych. Na to wskazuje ów schematyzm wypowiedzi. Widać, że i Siły Wyższe ulegają schematyzmowi - takiemu samemu jak razwiedka niemiecka, która w czasie II wojny światowej wysyłała agentów do Wielkiej Brytanii. Mieli oni nie tylko angielskie kalesony i koszule, ale też byli absolwentami brytyjskich uczelni. Cóż jednak z tego, kiedy centrala wyekwipowała wszystkich w identyczne nesesery? Tak czy owak, grunt do przygotowania odporu został, więc odpowiednio uprawiony, więc kierowana przez panią Joannę Kluzik-Rostkowską partia Forsa... to znaczy pardon - jaka tam znowu „forsa”? Nie żadna „forsa” tylko Polska! Polska Jest Najważniejsza! Więc Polska Jest Najważniejsza zamierza wystąpić z inicjatywą ustawodawczą, by w przypadkach, gdy rozgłośnia angażuje się politycznie, musiała przestrzegać zasady równowagi - tak, jak media publiczne. Znaczy - jak dopuści na antenę kogoś z PiS, to zaraz po nim musi wystąpić ktoś z SLD, albo nawet - z „Jednodniówki Narodowej”. Z pobożnego oburzenia na radio maryjne bezeceństwa pan poseł Libicki gotów jest wymusić dostęp do toruńskiej rozgłośni Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, czy Januszu Palikotu, żeby mogli propagować tam wszystkie postępowe wynalazki w rodzaju jednopłciowych małżeństw i aborcji na życzenie. Czegóż innego mogłyby sobie życzyć środowiska niechętne temu Radiu - na przykład michnikowcy, czy Zakon Synów Przymierza, który - obok wyszlamowania Polski do ostatniego srebrnika - pacyfikację Radia Maryja umieści na drugim miejscu listy swoich priorytetów? „Stąd dla żuka jest nauka”, że zbytnia pobożność i gorliwość może okazać się tak samo niebezpieczna, jak jej brak, a może nawet niebezpieczniejsza, bo zaprawiona polityczną wścieklizną. Tak czy owak, możliwości tresowania tubylczego społeczeństwa już wkrótce mogą gwałtownie się powiększyć, co niewątpliwie przybliży osiągnięcie rozmaitych ideałów. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że od kilku dni bawi w Warszawie delegacja rosyjskich prokuratorów, którzy mają przesłuchiwać rozmaitych świadków, nie wyłączając tubylczych dygnitarzy, na okoliczność zaniedbań i błędów przy organizacji lotu prezydenta Kaczyńskiego z delegacją do Katynia. Lista przesłuchiwanych jest tajna, więc tylko możemy się domyślać, że wśród nich może znaleźć się również minister Sikorski, czy minister Arabski, nie mówiąc już o mężach stanu drobniejszego płazu. W ten sposób może nastąpić rekonstrukcja tubylczego rządu jeszcze przed wyborami, jeśli rosyjska prokuratura zakończy do tego czasu śledztwo. Pamiętamy, bowiem spiżowe słowa prezydenta Miedwiediewa, że „nie dopuszcza” myśli, by wyniki polskiego śledztwa różniły się od wyników śledztwa rosyjskiego. A nie trzeba chyba nikomu przypominać, że wyniki śledztwa rosyjskiego będą takie, jakich zażyczy sobie partia. Zatem środowiska skupione wokół „Jednodniówki Narodowej” mogą mimo wszystko czuć się udelektowane. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Rosja spełnia wszystkie ich życzenia, chociaż sprawia wrażenie, jakby w ogóle ich nie słuchała. Widocznie jednak wie o nich skądinąd, a może nawet je uprzedza? SM
24 kwietnia 2011 Zabawa w Polskę.. Przed Wielką Nocą pan prezydent Bronisław Komorowski wraz z małżonką złożyli Polakom życzenia. Życzenia złożył Polakom również pan premier Donald Tusk. Najwyższe konstytucyjne władze państwowe. Pan prezydent Bronisław Komorowski powiedział tak: „Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy.. Życzymy Państwu szczęśliwych i rodzinnych Świąt Wielkiej Nocy. Niech te piękne Święta staną się źródłem radości, wiary i nadziei”. Pan premier Donald Tusk powiedział tak: „Radości, optymizmu, przezwyciężania tego, co nas męczy w niedostatkach dnia codziennego. Niech ta świąteczna radość, to świąteczne słońce przetrwa w nas jak najdłużej”. Tyle powiedzieli najważniejsi ludzie w III Rzeczpospolitej, oprócz marszałka Stefana Niesiołowskiego, najemnika partyjnego, człowieka o zszarganych nerwach. Ten jakoś w tym roku nic nie mówił.. Może nerwy miał bardziej zszargane niż zwykle.. Nagrodę w wysokości 50 000 wziął, i to powinno go trochę pocieszyć.. W końcu 50 000 złotych nie chodzi drogą, a tyle się napracował nad burzeniem Państwa Polskiego, bo mam nadzieję, że tak kiedyś będzie nazywała się wolna Polska, wolna od jej wrogów budujących skorumpowaną, słabą, zbiurokratyzowaną, wysokopodatkową i Krainę Wielkiej Ilości Przepisów. Bo już coraz więcej „obywateli” dostrzega i ma odczucie, że Polską rządzą jej najwięksi wrogowie.. I ci wrogowie składają nam życzenia.. Ja tych życzeń nie przyjmuję.. Nie chcę słyszeć życzeń od ludzi, którzy prowadzą nasze państwo na manowce w kierunku likwidacji i uzależnienia od obcych. Ile na uchwalali demokratycznie bzdurnych ustaw, ilu darmo jedzących urzędników pozatrudniali, ile podatków popodnosili, ile kłamstw wsączyli w nasze życie, ilu Polaków musiało wyjechać z własnego kraju i zamiast tworzyć dobrobyt swój i swojego państwa, pracują na biurokrację w innych krajach - a teraz składają nam życzenia. Składają życzenia ofiarom swoich rządów. Czy to jest bezczelność, czy faryzejska obłuda granicząca z bezczelnością? Ile kłamstwa trzeba w sobie mieć, by składać życzenia ofiarom swoich rządów, ile obłudy i zakłamania wobec padającego Państwa Polskiego, za które nasi poprzednicy oddawali życie, by taka Polska istniała.. Ile przelanej krwi- i to wszystko na próżno.. Oddają obcym Polskę za bezcen, a nas oddali międzynarodówce lichwiarskiej w jasyr.. Bo te 13,5 miliarda dolarów tylko odsetek bankowych rocznie- to jest jasyr nasz, naszych dzieci i wnuków, czy też nie jest? I nie jest tak jak powiedział nieżyjący już abp Józef Życiński w dniu 7 czerwca 2010 roku, że: „Polski kształt wolności stanowi wynik działania Ducha Świętego”(???) Obecny kształt niewoli nie stanowi wyniku działania Ducha Świętego. Bo jak można w ogóle mówić o wolności,. Skoro podlegamy surowym rządom Komisji Europejskiej, która nie jest polskim rządem, ale ponadnarodowym Biurem Politycznym samo się wybierającym pomiędzy sobą, w określonym kręgu socjalistycznym.. Zupełnie nam obcym. A zarządzającym narodami europejskimi.. Sierp i młot- to za mało.. Jest to zmowa jeszcze głębsza. Wolnomyśląca. Wielkanoc, czas Zmartwychwstania Chrystusa, jest oczywiście czasem radości, bo daje nadzieję.. a nie nadzieję.. Daje też ból Pański, a nie „bul”. W wystąpieniach obu Panów nie ma słowa” zmartwychwstanie”.. Bo „polskość to nienormalność”- jakiś czas temu twierdził pan Donald Tusk.. Premier kraju, który nazywa się jeszcze Polska, na razie III Rzeczpospolita.. To „piękne święto” na pewno stanie się źródłem radości, wiary i nadziei.. Ale nie dzięki panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, który podpisywaniem antypolskich ustaw - tę nadzieję ludziom w Polsce odbiera... Razem ze swoim kolegą- panem Donaldem Tuskiem, który też jest za wolnym rynkiem i deregulacją gospodarki- tak powiedział panu Dawidowi Cameronowi, bawiąc z wizytą u niego w Wielkiej Brytanii, przed prezydencją Polski od 1 lipca.. A co robi z Polską? Reguluje i wprowadza socjalizm biurokratyczny zamiast wolnego rynku.. Mówi się już o 35 000 urzędnikach nas wizytujących na nasz koszt i bez naszej zgody... Mówiło się na początku o 12 000, potem, o 14 000 - a teraz słyszę, że zjedzie się do nas w gości 35 000(!!!) osobników biurokratycznych, którzy będą pilnować, czy polski rząd wywiązuje się z kierunku, jaki mamy narzucony przez nasze nowe państwo - Unię Europejską.. „Radości, optymizmu, przezwyciężenia tego, co nas męczy w niedostatkach dnia codziennego. Niech ta świąteczna radość, to świąteczne słońce przetrwa w nas jak najdłużej”- opowiada nam Słońce Peru. A co nas męczy w niedostatkach dnia codziennego i kto te niedostatki nam podrzucił.?. Kto to państwo przewraca do góry nogami? A stojąc na głowie widać wszystko do góry nogami.. Czy przypadkiem, nie ten, który życzy nam optymizmu w pokonywaniu tych niedostatków? I jeszcze mamy mieć przy tym radość.. To słynne „ świergolenie” opisane przez Aleksandra Sołżenicyna w „Archipelagu Gułag”.. Nie dość, że męczą i zatruwają, to jeszcze życzą, żeby się z tego radować.. Może zaśpiewać „ Odę do Radości”- hymn Unii Europejskiej, które podobno- według uprawianej propagandy- państwem nie jest.. A czym jest Unia Europejska? Nawet nie jest demokracją.. Jest dyktatem biurokratycznym nad narodami.. Bo kto wybiera Komisję Europejską? I kto sączy te setki dyrektyw w organizmy państw narodowych.. Radujemy się oczywiście ze Zmartwychwstania Chrystusa i to jest radość, której to radości nawet pan premier Donald Tusk nie jest nam w stanie odebrać.. Może nas jedynie pocieszać przed zgubnymi konsekwencjami swoich rządów.. Nazywając konsekwencje tych rządów obłudnie - ”niedostatkami”(???) Żeby to tylko były niedostatki? To pal licho! Ale to są wielkie długi i perspektywa likwidacji państwa.. Więcej ustaw- więcej niedostatków. Większe podatki- od maja VAT na książki- więcej problemów w firmach firm i u „obywateli”.. I to prawo uchwalane demokratycznie. Prawo zastawiane na „obywateli” niczym wnyki na sarnę lub dzika.. Tak wygląda dzisiejsze państwo. Nie jest dla ludzi w nim mieszkających, lecz przeciw nim.. Jako dobro wspólne nie istnieje? Jest to państwo zawłaszczone przez biurokrację i służące jedynie jej.. Reszta jest dopełnieniem rządów biurokracji i w jej interesie.. „Strzeżcie się kwasu Faryzeuszów”- przestrzegał Jezus Chrystus. Myśl jest ciągle aktualna.. Faryzeuszów ci u nas dostatek.. Żeby nie powiedzieć przez cztery lata rządów jednego prawdziwego zdania.. Same faryzejskie strofy.. A przed Wielką Nocą życzyć” przezwyciężania tego, co nas męczy w niedostatkach dnia codziennego”.(????) Tym, których się zamęcza... To jest dopiero apogeum faryzeizmu. Nakładać coraz większe ciężary, i kazać je dźwigać nieprzytomnie i ponad siły biedniejącym ludziom.. Doprowadzając ich do rozpaczy dnia codziennego.. Do rozpadu rodziny dnia codziennego, do wiązania ledwo koniec z końcem dnia codziennego.. I wygnać z kraju miliony naszych rodaków za chlebem, i wieszcząc,, że to jest dobro, a nie zło.. Gloryfikować wyjazdy za chlebem.. To, po co komu państwo, z którego musi wyjeżdżać? Czy Polska nie może być krajem, w którym da się żyć i pracować? No pewnie, że może.. A dlaczego nie jest? Bo system budowany usilnie od dwudziestu lat nie daje takich możliwości.. Zły system- bezrobocie i beznadzieja. Wysokie koszty - likwidacja drobnych i średnich.. I tak wygląda zabawa w Polskę.. Przy obłudzie i zakłamaniu rządzących.. Mimo to – radości przy śniadaniu Wielkanocnym.. Dla wszystkich. Żeby radość zagościła. U wszystkich. Zabawa w Polskę trwa! WJR
Odwaga rodem z „Trybuny Ludu” Wczoraj Amelia Panuszko, w tekście „Solidarny 2010 za pieniądze ZUS”, na stronie Newsweek.pl zlustrowała Dominika Tarczyńskiego. Okazuje się, że Tarczyński, – jako pracownik TVP, będąc na zwolnieniu lekarskim i biorąc pieniądze podatnika, stoi pod namiotem Solidarni 2010 na Krakowskim Przedmieściu. W tekście nie ma słowa o tym, dlaczego stoi, nie ma wzmianki, jakie są postulaty protestujących. Dociekliwa dziennikarka ma inną rolę do spełnienia. Jej misją jest dbać o nasze pieniądze. Z podobnym zaangażowaniem i równie odważnie, latem 80 roku dziennikarze „Trybuny Ludu” wskazywali jak straszne straty dla gospodarki narodowej przysparzają przestoje w Stoczni Gdańskiej, jak karygodnym marnotrawstwem są nierozładowane statki z powodu przerw w pracy (słowo „strajk” Boże uchowaj, nie może tu paść) A przecież na statkach gniją w ładowniach, jakże oczekiwane przez polskie matki, cytrusy i wymarzone przez ich pociechy – banany. Dzielna Amelia Panuszko prócz gorliwości w tropieniu marnotrawstwa pieniędzy podatnika, wykazuje też czujność… i empatię. Mimo iż rozpoznaje wrogą – antypaństwową i aspołeczną działalność Solidarnych, to jednak jej młodzieńcza wrażliwość każe zapytać z troską o zdrowie Tarczyńskiego – chory a chodzi po ulicy? O jego dochody musi też zapytać, a nuż się okaże, że Dominikowi płaci nie tylko ZUS, ale imperialiści, chcący wzniecać niepokój i sabotować budowanie narodowej zgody? Otóż pragnę poinformować panią Amelię i jej czytelników, że to nie imperialiści, nie podatnicy a sam Dominik latami płacąc składkę, zgromadził na koncie ZUS swoje własne zarobione pieniądze, które właśnie w takich chwilach ZUS mu zwraca. Dobrze, aby pani Panuszko wiedziała, że oprócz niego, ZUS zapłaci Michałowi Stróżykowi, brutalnie pobitemu przez straż miejską właśnie pod namiotem. Michał na skutek interwencji podwładnych prezydent H. G. Waltz ma uraz kręgosłupa, wybity ząb, wstrząśnienie mózgu, urazy ramion i nóg. Na razie dostał tylko kilkanaście dni zwolnienia lekarskiego, ale w gorsecie ortopedycznym (kupionym z kasy NFOZ) będzie chodził cztery tygodnie. Oprócz tego, ZUS zapewne płaci także Pawłowi Łapińskiemu, byłemu działaczowi Solidarności z lat 80, który do dziś cierpi na epilepsje pourazową na skutek skatowania go w czasach PRL przez SB. Teraz w jej rolę wciela się straż miejska i policja. Tylko, dlatego, że Paweł stał pod namiotem na Krakowskim Przedmieściu, został dwukrotnie poturbowany rzucony na ziemię i skuty kajdankami, a ostatnio bez lekarstw przetrzymywany przez 6 godzin na komisariacie. Amelię zawiodła rewolucyjna czujność, bo nie opisała właśnie tych kolejnych Solidarnych – beneficjentów ZUS. Spieszę jej też donieść, że podatnik prawdopodobnie będzie musiał zrzucić się na odszkodowanie i koszta procesu, ponieważ w opinii prawników brutalna, agresywna interwencja służb była kompletnie nieuzasadniona, a co najważniejsze – bezprawna. Pani Amelio, więcej czujności. Słabo się pani stara, proszę brać przykład z takich zuchów jak fotoreporter Michał Rozbick. Na stronach „Dziennika” jest jego fotka z akcji straży miejskiej. Niech pani zobaczy, jaką minę ma Ewa Stankiewicz. Nieźle, co? Pani musi się wysilać – coś pytać, pisać, kombinować. Słabo wyszło z tym zwolnieniem lekarskim – to jeszcze o tym, że Tarczyński coś tam miał do czynienia z demonami. Od czasu, gdy prezydencki demonolog Roman Kuźniar wysyła ludzi do piekła, to pani już wie, że diabły hulają Krakowskim Przedmieściem. Taki Michał Rozbick nic nie musi wymyślać, wyczeka, podejdzie blisko, pstryk, pstryk i już w redakcji pochwały. Za czasów Urbana trzeba było rysować karykatury, dziś wystarczy być pod Pałacem pstryk – deformacja zdjęcia i ubaw jak cholera…. Więc zapraszamy na Krakowskie pod namiot… może pani też coś jeszcze wytropi… Proszę jednak uważać na demony, bo mają w zwyczaju upominać się o duszę tych, co im się zaprzedali… A skoro pani robi na odcinku propagandy, to mogą panią potraktować jak swoją. Przypomnę, że inna ksywka na demona to „Książę kłamstwa”. Jan Pospieszalski
BĄDŹ WIERNY. IDŹ W niedzielę 10 kwietnia widziałem na Krakowskim Przedmieściu Polaków, którzy szli tak, jak uczył Poeta: „idź wyprostowany wśród tych, co na kolanach wśród odwróconych plecami i obalonych w proch”. Przypomniałem sobie wówczas artykuł, który w kwietniu 1981 r. pisałem do „Tygodnika Solidarność” (od WZZ do Sierpnia, „TS” nr 3): „Wiele gwałtownych prób zdobycia wolności podejmowali Polacy. Pamiętamy brutalność stalinizmu w czerwcu ’56, wielkie nadzieje Października, które tak szybko okazały się złudzeniem, klęskę studentów w ’68, tragedię Grudnia ’70. W kraju zapanowało poczucie beznadziejności. Społeczeństwo marniało z niemożności, gniło w bezruchu”. Komunistycznej atomizacji przeciwstawiałem hasło z Deklaracji Wolnych Związków Zawodowych: „Wzywamy wszystkich do solidarności w walce o lepszą przyszłość” i opisywałem jej sukces: „»Solidarność« – hasło gdańskiego strajku stało się imieniem Związku. Wielki ruch »Solidarności« ogarnął całą Polskę. Stał się dziesięciomilionową potęgą popieraną przez cały naród. Dokonała się najpiękniejsza w historii Polski rewolucja”. Tak wiosną 1981 r. czułem i myślałem nie tylko ja; tę wiarę i pogląd podzielały miliony Polaków. Byliśmy pełni dobrej woli i nadziei. Ale przeciw sobie mieliśmy nie tylko szantażujące cały świat Imperium Zła, ale i rodzimych zdrajców, gotowych do zamordowania „Solidarności”, do nowych zbrodni na Polsce. Targowica ogłosiła nas wyjętymi spod prawa „elementami antysystemowymi” i uwięziła w obozach, a całej Polsce narzuciła stan paraliżującego zamrożenia. Myśleliśmy wtedy, że chwila upadku komuny stanie się momentem narodowego zrywu na rzecz wolności i niepodległości; że zdrajcy, zbrodniarze i złodzieje ze strachu przed demokracją sami uciekną do Moskwy, a nową Polską będą rządzili patrioci. Nie przewidzieliśmy, że „nasi bohaterowie” – Wałęsa, Mazowiecki, Bujak, Kuroń, Michnik, Frasyniuk, Geremek i legion podobnych – okażą się sojusznikami oprawców, organizatorami PRL-bis, obrońcami postkomunistycznego układu; że „okrągły stół” stanie się nową targowicą, gorszą niż ta sprzed dwustu lat, bo narzuconą Polsce już nie siłą rosyjskiego żołdactwa, lecz własnym wyborem samozniewolenia. Dlaczego oni to zrobili? Ci, którzy służyli komunistycznej policji politycznej, jako jej agenci nie chcieli wolności ze strachu przed hańbą i wyrzuceniem z kręgu beneficjentów. Pożyteczni idioci dali się uwieść tłumiącej rozsądek pysze i żądzy władzy. Tacy jak Kuroń cynicznie obliczyli, że postkomunizm gwarantuje im utrzymanie uprzywilejowanej pozycji, a na pełnej wolności i demokracji mogą tylko stracić. Do tej koalicji szybko dołączyli ambitni „macherzy z zaplecza” oraz zorganizowani i indywidualni złodzieje. Za nimi do solidarnościowego establishmentu wkroczyły już całe tłumy „naszych” esbeków wraz z całym WSI. I musiało skończyć się tak, że Wałęsa został świadkiem obrony na procesie Jaruzelskiego, a Michnik bronił Kiszczaka. Dzisiaj dawni agenci NKWD, KGB, SB czy WSW są towarzyszami walki funkcjonariuszy służb specjalnych III RP. Członkowie komunistycznej nomenklatury i biznesmeni z rozdania FOZZ są elitą polskiej przedsiębiorczości. Trudno rozróżnić, czy to antysemici z Marca’68 walczą z polską ksenofobią u boku polskich posowieckich Żydów, czy odwrotnie. Czy to Komorowski podpiera Jaruzelskiego, czy Jaruzelski podtrzymuje aureolę nad układem Komorowskiego. Czy Tusk deklaruje ufność w Putina, bo taki głupi, czy taki podły, czy po prostu musi? Czy to Mazowiecki złapał „zaufanych ludzi KGB”, czy Tatarzyn za łeb trzyma? Katastrofa i wszystko, co się po niej stało, ujawniła, że polska demokracja pozostaje w niewoli postkomunistycznego systemu scalającego środowiska dawnej nomenklatury i część dawnych elit solidarnościowych. Dzięki posiadaniu absolutnej dominacji medialnej oraz korzystaniu ze wsparcia udzielanego przez zagranicę ten posowiecki układ nadal utrzymuje się przy władzy. Cóż zrobić? Nie wiem i dlatego przytaczam zdanie zamykające mój artykuł sprzed 30 lat: „Dzisiaj w kościołach polskich nad Wielkanocnym Grobem Chrystusa stoją trzy krzyże sprzed Bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej. (…) I dopiero ten pomnik w kościołach, przez wstrząsające ogromem znaczenia – świętością symbolu dotyka wielkości sierpniowej rewolucji zmartwychwstania narodu. Umieszcza ją w świadomości, wyobraźni i miłości Polaków na tym miejscu, które od bardzo dawna było puste. Na miejscu Zwycięstwa”. Krzysztof Wyszkowski
Dwa kroki do IV RP Jak wskrzesić ideę IV RP? Po pierwsze, trzeba umacniać te środowiska, które określamy, jako "obóz niepodległościowy". Po drugie, budować mosty porozumienia z tymi grupami Polaków, którzy głosowali na PO
Jeśli przez projekt IV Rzeczypospolitej rozumieć zadanie takiego unowocześnienia naszego kraju, które zachowa polską tożsamość i uczyni nas dumnymi z bycia Polakami, to odpowiedź na pytanie, jak to zrobić, jest prosta i składa się z dwóch kroków. Po pierwsze, trzeba umacniać te środowiska, które określamy, jako "obóz niepodległościowy". Po drugie, trzeba budować mosty porozumienia z tymi grupami Polaków, którzy sądzą, iż publiczne mówienie: naród, Polska, polskość, to znak jakiegoś czającego się za rogiem totalitaryzmu. Tylko te dwie rzeczy trzeba robić - nic więcej. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa. Idzie także o osłabienie mechanizmów rodzących niesprawiedliwość społeczną, a przez to blokujących rozwój społeczny. Taki projekt nie jest potrzebny tym środowiskom, które uznają funkcjonujące obecnie zasady gry w społeczeństwo za korzystne dla siebie.
Życie społeczne to gra - od nas zależy, na ile będzie to gra fair W życiu jedni radzą sobie lepiej, drudzy gorzej. Dlatego w każdym ustroju są ci, którym się wiedzie dobrze, i tacy, którym wiedzie się kiepsko. Wygrani i przegrani. Wygrani stają się elitami, przegrani ludem. Środowiska wygranych są zazwyczaj lepiej zorganizowane od grup przegranych. Wygrani, aby utrzymać swoją uprzywilejowaną pozycję w społeczeństwie, często działają według zasady "dziel i rządź". Nad podzielonymi łatwiej panować. W życiu panują zasady równowagi: gra się tak, jak przeciwnik pozwoli. To, na jak wiele może pozwolić sobie elita, w tym jak wiele niesprawiedliwych posunięć może bezkarnie zrealizować, zależy od tego, na ile lud daje się skłócić. To zaś zależy od tego, na ile lud jest zorganizowany. Zdolność ludzi do samoorganizacji zależy od poziomu zaufania między nimi, od tego, co nazywamy kapitałem społecznym. Z tym w Polsce jest kiepsko. Nasza transformacja ustrojowa także ma swoich wygranych i przegranych. W uproszczeniu powiemy, że mamy elity - które kontrolują najważniejsze zasoby (w tym środki zmasowanego przekazu). I mamy lud - bardzo często niedouczony, pogubiony, nierzadko dający sobą manipulować. Ale zarazem - i to bardzo obecne elity niepokoi - ten lud ma w sercu Boga i Polskę. Dlaczego niepokoi? Bo ludzie, którzy w sercu mają cynizm, lękają się tych, którzy są przywiązani do wartości. Bo jak ktoś jest przywiązany nie tylko do swojej sakiewki, to jest zdolny do poświęceń. I ta zdolność jest zasobem, którego często nie posiadają bogaci i potężni. Ta zdolność to szansa na wyrównanie nierówności zasobów materialnych, jaka występuje między stronami konfliktu. W interesie wygranych transformacji jest z jednej strony to, by grupy z nimi konkurujące, grupy tylko aspirujące do pozycji elit, były rozbite, z drugiej strony zaś, by podziały nie prowadziły do takiego poziomu konfliktu, w którym system, jako całość stanie się niestabilny i elity nie będą mogły cieszyć się swoimi zdobyczami. W roku 2005 w Polsce wydarzyło się coś znaczącego. Obóz niepodległościowy objął kontrolę nad częścią ogniw władzy państwowej. Obóz ten rozpoczął reformy, a przy okazji nabrał tempa proces gromadzenia doświadczenia przez środowiska mające szansę być nie tylko elitami tego obozu, ale elitami społeczeństwa polskiego w ogóle. Uruchomiły się procesy głębszych przesunięć w społecznym polu sił - zmiana proporcji między grupami wcześniej wygranych/uprzywilejowanych i przegranych/pokrzywdzonych. To wywołało, skądinąd zrozumiałe, zaniepokojenie dotychczasowych elit. Ale gra nie toczyła się tylko w wymiarze wewnętrznym: z samej swej natury obóz niepodległościowy - którego reformy, gdyby cały ich pakiet wprowadzono w życie, oznaczałyby wzmocnienie międzynarodowej pozycji Polski - nie był traktowany przyjaźnie przez te podmioty międzynarodowe. Tym podmiotom potrzebna jest Polska, jako partner słaby, taki, którego można sprowadzić do roli klienta, petenta, wasala.
By reformować Polskę, trzeba - równocześnie! - robić dwie rzeczy Trzeba wytwarzać, ciężką, niekiedy nieprzyjemną, mozolną pracą, nowe więzi społeczne, mnożyć kapitał społeczny, gromadzić to, czego obóz niepodległościowy ciągle ma zbyt mało. Odpowiedzmy sobie na pytanie:, co to znaczy przynależeć do elity? To posiadać wolę wzięcia współodpowiedzialności także za innych i mieć zasoby niezbędne do oddziaływania na społeczeństwo. Obóz niepodległościowy taką wolę posiada, ale z przywódczymi umiejętnościami gorzej. A w tworzeniu kapitału społecznego, w budowaniu więzi kluczowe są umiejętności przywódcze. To umiejętności nie po prostu rządzenia ludźmi, ale organizowania ich współpracy wokół wspólnych projektów. Deficyt tych umiejętności wynika m.in. z braku treningu. Ale tych umiejętności można się nauczyć. Z czego one się składają? Obejmują takie rzeczy, jak: umiejętne wypowiadanie się na kontrowersyjne tematy, stawianie czoła niewłaściwemu postępowaniu, spokojne wyrażanie (nie wykrzykiwanie w tłumie!) zdania przeciwnego do opinii autorytetów, pozyskiwanie sojuszników, prowadzenie spotkań, zachowywanie samokontroli, skuteczne wpływanie na zachowania współpracowników. To nie jest czarna magia; tego wszystkiego można się nauczyć. Dzięki badaniom naukowym wiadomo, jak to robić. Gdy się tego - wzajemnie - nauczymy, umocnimy obóz niepodległościowy, przybliżymy Polskę do posiadania elit, które wierzą w swój kraj. Ale samo umacnianie środowisk obozu niepodległościowego nie wystarczy. Dotychczasowi wygrani transformacji od roku 2005 świadomie stosują politykę dzielenia społeczeństwa. (A społeczeństwo głęboko podzielone traci zdolność do działania, jako rozumiejący swoją wspólnotę naród). Polityka ta odniosła liczne sukcesy; może największym z nich jest sztuczka godna Goebbelsa - przekonanie wielkiej części społeczeństwa, w tym grup przywiązanych do Polski i polskości, że to właśnie obóz niepodległościowy zerwał komunikację między różnymi grupami społecznymi. Sytuacja ta stawia przed nami drugie zadanie - wcale nie prostsze od pierwszego (polegającego, przypominam, na mnożeniu naszego kapitału społecznego): zadanie przezwyciężenia podziałów. Zadanie budowania mostów do tej części Polaków, którzy nas nie rozumieją, którzy podejrzewają nas o jak najgorsze zamiary, którzy obawiają się, że gdy mówimy "naród", to chcemy ich skrzywdzić. Gdy organizm społeczeństwa jest chory, niezbędna jest praca organiczna. Pewnie brzmi to nieatrakcyjnie - ale jest niezbędne. Na czym taka praca powinna polegać? Na wytworzeniu tego, co my sami, ludzie nawet całkiem "przeciętni”, (chociaż tak naprawdę każdy człowiek jest niezwykły), możemy wytworzyć. Możemy wytwarzać to, czego Polakom bardzo brakuje, to, co w Polsce nie przyrasta w latach transformacji. Chodzi o społeczny kapitał zaufania, bez którego ludzka masa pozostaje tylko masą (nawet, jeśli z Bogiem i Polską w sercu). Ale to nie wystarczy. W latach transformacji w Polsce wydarzyło się coś ważnego i niedobrego. Nadużyto języka, odwrócono znaczenia, wytwarzano klimat przemocy symbolicznej (środowiska patriotyczne też nie są tu bez grzechu). Bez zbudowania mostów, bez odbudowy zerwanej komunikacji nie zreformujemy Polski. Obecnie u wielu osób, które w ostatnich latach głosowały na PO, brak związku między działaniami i wyznawanymi wartościami stał się tak oczywisty, a powstały przy tym dysonans tak dotkliwy, że otwarcie i agresywnie dają odpór wszystkim, którzy mają odwagę rzucać światło na upokarzający rozdźwięk obecny w ich życiu. Jeśli chcemy unowocześnić Polskę, nie możemy pozwolić sobie na odwrócenie się od tych ludzi. Obecnym elitom tylko o to chodzi. Powinniśmy wydobywać Polaków - wraz z samymi sobą - z pułapki przemocy symbolicznej. Bardzo wiele rzeczy zaczyna się w naszych głowach. Nikt nie jest wolny od swojego mózgu - od schematów myślowych zakorzenionych w umyśle. Jednostka ludzka nie potrafi, bowiem robić niczego, na co nie pozwoliłby mózg. To on określa nasze poczucie słuszności, zdolność rozpoznawania dobra i zła, to, co postrzegamy, jako swój interes, a co jako dopuszczalne i niedopuszczalne. To mózg określa nasze poczucie przyzwoitości, naszą pożądliwość, nasze obsesje i nadzieje. To on daje (lub nie) nam narzędzia, by opierać się temu, co szkodliwe.
Jeśli pominąć to, co mamy wrodzone, wyznaczone biologicznie, to wszystko pozostałe, co w mózgu jest obecne, pochodzi z przestrzeni kulturowej. Ten, kto dostarcza strawę dla naszego umysłu, zyskuje nad nami przewagę, czasem trwałą władzę. Ten, kto posiada zasoby umożliwiające skuteczne oddziaływanie na tę przestrzeń, posiada zarazem instrumenty władzy nad innymi. Jednym z bardziej wyrafinowanych instrumentów takiej władzy jest, opisywana nieraz przez socjologów, przemoc symboliczna. Jest to ten rodzaj przemocy wobec człowieka, który ofiara stosuje wobec siebie sama; przemoc, która dzieje się przy czynnym współudziale. Jest to sytuacja, gdy dla opisu swojego położenia posługujemy się językiem stworzonym przez naszych konkurentów; taki język powoduje, iż nie potrafimy przeciwstawiać się im inaczej jak na ich warunkach.
"Powiedz, co czytasz, czego słuchasz, co oglądasz, a powiem ci, czego nie rozumiesz”, Co robi w reakcji na tę przemoc wielu Polaków? Ucieka. Od polityki, od aktywności społecznej, od Polski, wreszcie z Polski, gdy emigrują.
Trzeba tę ucieczkę powstrzymać. Przestańmy się bać rozmawiać ze sobą o polityce. To dzisiejsze oficjalne elity mają interes w tym, byśmy się od polityki odwracali. Byśmy - zrażeni kłótniami polityków - przełączali kanał telewizora na "Taniec z gwiazdami". Odwracając się od polityki - odwracamy się od swojego kraju. Zatem moja rada jest prosta: uczmy się - nawzajem - umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez "Gazetę Wyborczą" nie widzą już swojej Ojczyzny. Albo widzą w sposób tak inny od naszego, iż wydaje nam się absurdalny. Nie jest przecież tak, że po naszej stronie jest sto procent racji, a po ich stronie tylko samo zło. Zacznijmy od próby zrozumienia, dlaczego nas się boją, dlaczego nas nie rozumieją. Prof. Andrzej Zybertowicz
Nasz wywiad. Prof. Krasnodębski o nowym kursie władzy:, „Co jeszcze mogą? Kogo mieli, to już wyszydzili i upokorzyli..." wPolityce.pl: To będą, Panie profesorze, dla wielu Polaków bardzo smutne święta. Wciąż w cieniu smoleńskiej tragedii. Prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog, publicysta: Nie sposób w te święta nie myśleć o osobach, które znałem, które ceniłem, a które zginęły w tragedii smoleńskiej. Nie można nie pamiętać o ich rodzinach. Byłem kilka dni temu na spotkaniu w Trybunale Konstytucyjnym gdzie odbyła się konferencja poświęcona śp. Januszowi Kochanowskiemu, Rzecznikowi Praw Obywatelskich. Była tam jego żona, pani Ewa Kochanowska. Takich spotkań było dużo w ostatnim czasie. Myśli się, więc o nich, o osobach, których śmierć jest niewyjaśniona. Śledztwo utknęło, a pamięć i pragnienie prawdy są zasypywane, przysypywane przez media. Teraz czytamy na przykład głosy oburzenia, że gdzieś pojawiają się Groby Pańskie nawiązujące do tragedii smoleńskiej. I media te mówią, że coś takiego dzieli Polaków. No, więc to ważne pytanie, – dlaczego dzieli? Może, dlatego, że próbuje się, wbrew prawdzie, zapomnieć o państwowym, publicznym wymiarze tej tragedii? Przecież ona pokazała prawdziwy stan naszego państwa. To tak łatwo, pomimo tych wezwań, nie przeminie.
Ze strony wypowiedzi polityków i publicystów obozu rządzącego słychać od czasu rocznicy 10 kwietnia wezwania do zaostrzenia tonu wobec opozycji, a nawet do skończenia z szacunkiem dla ofiar. Jak można rozumieć cel tych wezwań? Cóż można powiedzieć – niech mówią, niech zaostrzają. Trudno sobie wyobrazić, co jeszcze można powiedzieć... Przecież oni już wszystko powiedzieli od 2005 roku. Wszystko, co chcieli - wykrzyczeli. Kogo mieli upokorzyć – upokorzyli. Kogo mieli wyszydzić, tego wyszydzili. Można, więc powiedzieć tylko tyle, że to świadczy o kompletnej nędzy umysłowej tych, którzy rządzą. Bo jak czytam, że zamówili doradców ze Stanów Zjednoczonych i zapłacili za poradę by wszystko zwalić na Kaczyńskiego, bo został już tylko jeden, to myślę, że to wyrzucone w błoto pieniądze. Robią to przecież bez przerwy, zawsze pokrywali swoją nieudolność tym zrzucaniem winy, a to na opozycję, a to na prezydenta Kaczyńskiego. Widać w tym także brak ambicji, idei, pomysłów.
Pomysł jest – ograniczenie praw opozycji na przykład do prowadzenia pełnej kampanii wyborczej, przy pełnej kontroli nad stacjami telewizyjnymi. A teraz jeszcze chęć uciszenia Radia Maryja. Tak, widać poszukiwania w tym kierunku. Myślę, że to jest reakcja na obchody 10 kwietnia, gdzie niezależnie od informacji podawanych w mediach oni zobaczyli ilu naprawdę ludzi tam przyszło, jak poważnie to przebiegało. Zrozumieli, że mają przeciwko sobie wielu Polaków. Zobaczyli, że to, co sami mają do przeciwstawienia, to sztywne oficjalne uroczystości, ze swoim tylko, władzy, udziałem. Co do ataków na Radia Maryja to charakterystyczne, iż wychodzi to z kręgów polityków dawnego ZCHN.
Może władzy tak wygodniej? Brzmi lepiej niż gdyby robiła to samodzielnie. Możliwe, ale mnie to jednak zadziwia. Znam pana Marcina Libickiego, uważałem go zawsze za porządnego człowieka. Dlaczego na to pozwala? Tak nie można robić, to jest brak szacunku do samego siebie. Jak można tak zmieniać koniunkturalnie poglądy? Tak samo jak ci ludzie, którzy wyszli z PiS, a teraz opowiadają różne rzeczy o swojej byłej partii, o środowisku, w którym byli ponad dekadę. W ten sposób dezawuują samych siebie. Wiemy, że tak postępować nie można.
Chyba, że chce się dołączyć do obozu rządowego. Wtedy trzeba tak mówić. I tak pewnie niektórzy z nich skończą, dostaną jakieś tam stanowiska za obecne zasługi. Czytałem ostatnio tekst człowieka o zupełnie innej niż moja drodze życiowej, Romana Graczyka. Podobnie jak ja jeździł ostatnio po Polsce i ma to samo wrażenie, te same obserwacje. Mianowicie, że ludzie, z którymi mam do czynienia, którzy szli razem ze mną w Marszu Pamięci 10 kwietnia, to nie są żadni biedacy, z marginesu, sfrustrowani swoją osobistą pozycją życiową. Nie. To są najczęściej inteligenci, zazwyczaj zadowoleni z osobistej pozycji zawodowej i własnego statusu materialnego. Nie, dlatego włączają się do życia publicznego. Oni po prostu czują się wypchnięci z Polski, odepchnięci, wyzuci z Rzeczypospolitej. Maja poczucie, że dzieje się coś złego, czują, że muszą reagować. Są dumni z własnej tradycji, chcą zachowania chrześcijańskiego charakteru kraju i społeczeństwa, obecności wiary w przestrzeni publicznej, silnej Polski. To narasta.
Z powodu? Sytuacja, którą mamy uruchamia w ludziach archetyp polskości. A we władzy wyzwala złe odruchy, powiedziałbym nawet komunistyczne atawizmy.
Wyraźnie irytują obóz władzy, a zwłaszcza związanych z nim publicystów, nowe inicjatywy medialne. Bo kiedy wydawało się im, że w sferze tygodników wszystko już zostało opanowane, to pojawia się „Uważam Rze" i odnosi ogromny sukces, pokazuje jak wielkie jest zapotrzebowanie na słowo inne niż propagandowe. A przecież to pismo dla inteligencji, ma długie, często trudne artykuły. Rośnie sprzedaż "Gazety Polskiej", pojawiają się nowe, ciekawe portale internetowe. To optymistyczne.
Wiele osób zwraca uwagę, ze stosowana wobec opozycji oś ataku, że dzielą, brużdżą, przeszkadzają, nie dają rządzić, że to przypomina czasy PRL i język stosowany wobec KOR, ROPCiO czy „Solidarności". A do tego jeszcze dochodzą frazy o „reakcji" czy „faszyzmie". Tak – te podobieństwa są uderzające. Podobieństwa zachowań do lat 70., kiedy ten wielki skok Gierka się kończył i pojawiło się niezadowolenie społeczne. Jakie wtedy były postawy ludzi? Wielu się bało, wybierało postawę konformistyczną. Ale funkcjonowały też dwie prawdy – jedna oficjalna, druga nieco ukryta. Ludzie mówili szeptem. Jak wielu teraz. Te demonstracje opozycji z jednej strony, z drugiej drętwe obchody np. 1 majowe. Tak, podobieństwo jest uderzające.
Ewa Stankiewicz, prowadząca protest na Krakowskim Przedmieściu mówi, że czuje się fizycznie atakowana, zagrożona. Ta władza sama się zapędziła w logikę, w której musi się odwoływać do środków represji. I to widać. Mnożą się przypadki czysto fizycznych ataków, ostatnio pobito dziennikarza Michała Stróżyka na Krakowskim Przedmieściu. Widać, że służby porządkowe tracą nerwy. Wcześniej był mord w Łodzi. I ta chęć zamknięcia ust wszystkim innym, wyparcia ich z przestrzeni publicznej, ograniczenia głosów innych, jest wyraźnie widoczna.
Co warto robić? Jakie działanie ma w tej sytuacji największy sens? Musimy nauczyć się kontrolować władzę, jak to robią na przykład Amerykanie. Uczymy się tego. Kiedy pojawiają się zachowania nie do przyjęcia, należy protestować, pisać listy i mejle. Podobnie, kiedy takie sytuacje zdarzają się za granicą. Kiedy padają frazy o „polskich obozach koncentracyjnych" czy kiedy, jak ostatnio w „Spieglu", ukazuje się artykuł powtarzający wszystkie kłamstwa na temat tragedii smoleńskiej, z rzekomą wypowiedzią kapitana Protasiuka, że jak nie wyląduje, to go zabiją. Trzeba protestować. To pierwsza płaszczyzna. Druga to budowa instytucji, klubów, księgarń, bibliotek, instytucji edukacyjnych, stowarzyszeń. W czasach transformacji to wszystko poznikało. Trzeba to odtworzyć, odbudować. Bo nigdzie w świecie Zachodu nie jest tak jak u nas, że zwykły obywatel jest w pogardzie, że wszystko jest dla establishmentu i celebrytów.
Czego Pan profesor życzy na Święta Czytelnikom portalu wPolityce.pl? Przede wszystkim pokoju i szczęścia rodzinnego. Ale także refleksji, nadziei. Żeby od tych świąt zaczęła się poprawa. Przeszliśmy przez trudny i przykry okres, trzeba z tych tragicznych wydarzeń wyciągnąć wnioski. Ale i mieć nadzieję, bo po Wielkim Piątku przychodzi przecież Wielka Noc. Może warto też odpocząć od tego potężnego nacisku medialnego, który naprawdę potrafi spaczyć zdroworozsądkowy osąd. zespół wPolityce.pl
Amerykański spec przeszkolił PO Platforma zaprosiła do Polski ekspertów odpowiedzialnych za sukcesy Obamy, Sarkozy’ego i Merkel. Jak ustaliła „Rz", najlepsi spece od marketingu politycznego z Europy i USA zjechali 8 kwietnia do Warszawy, by pomóc Platformie Obywatelskiej w opracowaniu strategii przed wyborami parlamentarnymi. Pierwszy raz w kampanii nie będzie wolno korzystać z billboardów i telewizyjnych spotów. Eksperci mieli przedstawić nowe sposoby dotarcia do wyborców. Eurodeputowanym PO udało się ściągnąć Ravi Singha odpowiedzialnego za internetową kampanię Baracka Obamy. W USA okrzyknięto go „guru kampanii wyborczych". Zdaniem Ravi Singha Platforma nie najlepiej wykorzystuje możliwości, jakie daje Internet. Amerykański Sikh w turbanie z elegancko przystrzyżoną brodą wywołał szok, gdy wyciągnął dane od zaprzyjaźnionych firm internetowych. – Strona PiS ma więcej wejść niż strona rządu i PO razem wzięte – dowodził. Z zaproszenia europosłów skorzystali też 40-letni Olivier Ubeda, który przyczynił się do zwycięstwa francuskiej partii UMP Nicolasa Sarkozy'ego, oraz twórcy wyborczych sukcesów niemieckiej kanclerz Angeli Merkel i szwedzkiej Umiarkowanej Partii Koalicyjnej.
– Po pierwsze, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jacy są wasi wyborcy? – dociekali eksperci.
– Rozczarowani i wściekli – miał odpowiedzieć jeden z polityków PO.
– No to musicie wszystko zwalić na Kaczyńskiego. Powtarzajcie, że opozycja rzuca wam kłody pod nogi – doradzali spece od public relations.
– To się już nie uda. Mamy nie tylko większość w parlamencie, ale od roku także swojego prezydenta – tłumaczyli politycy. Wśród słuchaczy, niemal 30 osób, byli m.in. eurodeputowani Jacek Protasiewicz, Sławomir Nitras i Krzysztof Lisek. Większość stanowili jednak działacze odpowiedzialni za techniczną stronę kampanii PO. Zachodni eksperci byli zgodni, że rząd do wzmocnienia wizerunku musi wykorzystać majową wizytę prezydenta Baracka Obamy w Polsce. Ich zdaniem nadszedł też czas na kampanie „door to door", w czasie, których partyjni aktywiści chodzą od drzwi do drzwi.
Goście jak z rękawa sypali nowatorskimi pomysłami, które z powodzeniem zastosowali u siebie. Szefowie lokalnych sztabów i komitetów obywatelskich UMP np. zapraszali znajomych do domu na kolację, w czasie, której dzwonił prezydent Sarkozy. Pomogło to pozyskać wpływowych wyborców i dodało skrzydeł lokalnym działaczom. W nadmorskich kurortach zaś partia Sarkozy'ego rozdawała klapki odciskające na piasku logo UMP. – To świetny pomysł – ucieszyli się działacze Platformy. Entuzjazm przygasł, gdy Francuz powiedział, że rozdawano też prezerwatywy z logo partii.
Niemiec i Szwed radzili, by podczas walki o drugą kadencję postawić na prosty przekaz: „Nasza partia jest obliczalna. A do czego zdolna jest opozycja, lepiej nie sprawdzać". – U nas to zadziałało – mówili. Joanna Gepfert, szefowa agencji PR Project, ostrzega przed bezmyślnym kopiowaniem zagranicznych wzorców. – Klapki odbiją się na plaży, ale się nie przebiją w społeczeństwie. Zwłaszcza, gdy osią kampanii PiS będzie tragedia smoleńska – mówi ekspertka. I przypomina wpadkę Kongresu Liberalno-Demokratycznego z wyborów w 1993 r., gdy partia oskarżana o skrajny liberalizm i wzrost bezrobocia wystartowała ze skopiowanym z amerykańskiej kampanii hasłem „milion nowych miejsc pracy". Wyborcy uznali to za szyderstwo i ugrupowanie nie przekroczyło progu wyborczego. Ale ekspert od marketingu politycznego Eryk Mistewicz jest zdania, że partie coraz lepiej korzystają z zagranicznych doświadczeń. – Kiedyś to polityk był odpowiedzialny za swą kampanię i docieranie do wyborców. Teraz to gra profesjonalistów, którzy przed każdymi wyborami do olbrzymiego banku pomysłów starają się wprowadzić nowe i korzystają z doświadczeń najlepszych. Dotyczy to każdej partii – mówi. Jak wynika z informacji „Rz", eurodeputowani PO dotarli do zachodnich ekspertów dzięki kontaktom w Europejskiej Partii Ludowej, do której Platforma należy w Parlamencie Europejskim? – Kampanii z USA nie da się przenieść na nasz grunt, ale Amerykanie są mistrzami w wykorzystywaniu portali społecznościowych i tego musimy się nauczyć. Z kolei we Francji, jak teraz u nas, obowiązuje zakaz reklamy politycznej i trzeba szukać nowatorskich sposobów docierania do wyborców – mówi Mistewicz. Wojciech Lorenz
Jak POLITICO.COM i wPolityce.pl ujawniły, że "guru Obamy" doradzający Platformie nie miał nic wspólnego z Obamą! Panowie spokojnie Artykuł POLITICO.COM ujawniający, że Singh nigdy nie pracował dla Obamy. Ten news gościł na niemal wszystkich polskojęzycznych stronach internetowych zajmujących się polityką: Najlepsi spece od marketingu politycznego z Europy i USA zjechali 8 kwietnia do Warszawy, by pomóc Platformie Obywatelskiej w opracowaniu strategii przed wyborami parlamentarnymi. Pierwszy raz w kampanii nie będzie wolno korzystać z billboardów i telewizyjnych spotów. Eksperci mieli przedstawić nowe sposoby dotarcia do wyborców. Eurodeputowanym PO udało się ściągnąć Ravi Singha odpowiedzialnego za internetową kampanię Baracka Obamy. W USA okrzyknięto go „guru kampanii wyborczych". Zdaniem Ravi Singha Platforma nie najlepiej wykorzystuje możliwości, jakie daje Internet. Wiele wskazuje, że to sama Platforma "spinowała" swój sukces, chcąc zaprezentować się, jako partia nowoczesna, mająca szerokie kontakty i obycie na świecie. A jak jest naprawdę? Redakcja wPolityce.pl postanowiła sprawdzić, kim jest Ravi Singh. W tym celu zapytaliśmy redakcję czołowego portalu amerykańskiego poświęconego polityce POLITICO.COM, z którym utrzymujemy kontakty, czy coś o nim wiedzą? I czy mogą potwierdzić, że Singh pracował dla kampanii Obamy i czy faktycznie on odpowiadał za internetową część kampanii 2008 roku.Wnioski, do jakich doszli dziennikarze POLITICO.COM okazały się niezwykle ciekawe. Wiele wskazuje, że ludzie Platformy zaliczyli sporą wpadkę i niezłą kompromitację. Ich "guru" i spec jest, bowiem dużo niższej, jakości niż sądzili. Zapewne sporo też przepłacili, nie mówiąc o śmieszności, jaką sprawa wywołuje. POLITICO.COM w obszernym tekście, napisanym między innymi przez doskonałego analityka politycznego Bena Smitha, informuje, że to wszystko co czytamy o panu Ravim Singhu, a i on sam o sobie opowiada, to raczej bajka. A jego znajomość z Obamą jest podobna do podobieństwa pomiędzy słodyczami końca PRL a prawdziwymi słodyczami. Innymi słowy - Platforma wyrzuciła pieniądze w błoto. Tytuł tekstu POLITICO.COM to: "The Obama Internet guru who wasn't", czyli w wolnym tłumaczeniu "Guru obamowego internetu, który nim nie jest". Portal stwierdza: W stolicach całego świata w ostatnich miesiącach przełomowa kampania internetowa Baracka Obamy 2008 roku ma twarz Ravi'ego Singha, który sam określa się, jako "guru kampanii", człowieka w kolorowym turbanie, o uspokajającym uśmiechu i wielkich umiejętnościach sprzedażowych.
W Polsce jest nazywany "człowiekiem odpowiedzialnym za kampanię internetową Baracka Obamy", w Indiach "guru kampanii Obamy i Clintona", W Columbii "el guru tecnologico de Obama", a we Francji "homme qui a géré la campagne d'Obama sur Internet". Jest tylko jeden błędny fakt w tym międzynarodowym portrecie Czarownika Sieci - Singh nigdy nie pracował dla Obamy. I łatwo dostrzec jak jego zagraniczni partnerzy odnieśli złe wrażenie, że miał. Dalej POLITICO.COM przechodzi do najciekawszego dla nas wątku polskiego. Opisuje, że Singh pojawił się w Warszawie 8 kwietnia i że przyjechał na prywatne spotkanie z doradcami Platformy Obywatelskiej poświęcone kampanii internetowej tej partii. Jeden z polskich dziennikarzy "usłyszał od osób uczestniczących w spotkaniu, że Singh był strategiem Obamy", a reszta polskich mediów powtórzyła to, jako fakt. Tym dziennikarzem był Wojciech Lorenz z "Rzeczpospolitej". Tak mówi o tym na stronie POLITICO.COM: Tak był mi zaprezentowany, jako jedna z osób odpowiedzialnych za internetową kampanię Obamy. Nie wiem czy tak się przedstawiał sam czy ludzie Platformy od PR chcieli tak to upozorować. Ale na pewno był wspomniany w kontekście kampanii Obamy. Singh oczywiście - donosi amerykański portal - nie prosił o sprostowanie błędu, ani w Polsce ani gdziekolwiek indziej. Także, gdy informację tłumaczyły media amerykańskie takie jak Huffington Post and GlobalPost. Bohater tej historii zaprzecza też, że jego zagraniczne materiały promocyjne kiedykolwiek opisywały go, jako doradcę Obamy. Nie potrafi jednak wytłumaczyć skąd się wzięło aż tyle nieporozumień wokół jego rzekomej pracy dla Obamy. Portal zwraca uwagę, że w pół tuzinie krajów jego pojawieniu się towarzyszyły bardzo podobne kampanie zapowiadające przybycie "guru Obamy", nawet, jeśli Singh osobiście nie był bezpośrednio cytowany przez lokalne media. Portal podaje liczne europejskie przykłady takich działań pijarowskich wokół Singha. Dziennikarze POLITICO dotarli też do materiału na YouTube, zamieszczonego na jego koncie jeszcze kilka dni temu, zatytułowanego "Election 2008 Obama Campaign Guru Ravi Singh in Madrid Spain". Czyli "Guru kampanii Obamy Ravi Singh w Madrycie". Film pokazywał Singha stojącego przy bannerze z napisem "Hope" i mówiącego na temat mediów społecznościowych. Jednak po tym jak POLITICO zaczęło pytać zagranicznych reporterów i polityków o Singha, ten napisał mejla z przeprosinami za nieporozumienie. Usunął także wspomniany materiał wideo ze swojego konta na YouTube i zrzucił odpowiedzialność za nieporozumienie na jednego z członków swojego zespołu. Napisał: Chociaż nasza technologia została użyta w ponad 1500 kampaniach w wyborach parlamentarnych, stanowych i lokalnych, nie byliśmy konsultantami w kampanii prezydenckiej Baracka Obamy i przepraszamy jeśli coś mogło wskazywać na cokolwiek innego. Singh dodał, że żaden z jego materiałów promocyjnych nie opisywał go, jako doradcę Obamy. Ale dziennikarze przypominają jego wypowiedź z lutego dla hiszpańskojęzycznej wersji CNN, gdzie powiedział w wywiadzie: Wielu wspaniałych ludzi było zaangażowanych w kampanię Baracka Obamy. Nasza rola była bardzo mała, dotyczyła małej części i było wielu ludzi zaangażowanych w stronę technologiczną kampanii. Poproszony o wyjaśnienie tego zdanie Singh odparł, ze dotyczyło ono tworzenia strony Partii Demokratycznej w czasie elekcji. Operatorzy telewizyjni pracujący dla Singha mówią, że sam nigdy nie próbował przedstawiać się, jako doradca Obamy. Reporterzy portalu ustalili, że firma Singha faktycznie miała kontrakt z Partią Demokratyczną stanu Nowy Meksyk: To był kontrakt wieloletni, obejmujący rok 2008, co partia oficjalnie potwierdziła. Ale liderzy partii mówią, że technologia dostarczana przez jego firmę (ElectionMall) była archaiczna i zacofana. Kontrakt ostatecznie rozwiązano. - To było zacofane i nie było jakichkolwiek znaków, że może być unowocześnione - powiedział jeden z działaczy. Mimo to Singh, chodzący w aurze doradcy Obamy, pracował m.in. dla opozycyjnej partii Fine Gael w Irlandii, przegranego kandydata prezydenckiego Jose Serra w Brazylii i kolumbijskiego prezydenta Juana Manuela Santosa. Dziś do tej zaszczytnej listy (nabranych?) klientów możemy doliczyć dobrze nam znaną Platformę Obywatelską. I na koniec - nieco o nas. Ben Smith cytuje w swoim pasjonującym tekście dziennikarza portalu wPolityce.pl Michała Kolanko, który "pierwszy zwrócił uwagę POLITICO na wątpliwe prezentacje Singha". Co jest prawdą. wu-ka
Żurawski vel Grajewski: Podmiotowość już nie przeszkadza. Po 10/04 polski głos jest spójny: „Nie liczcie się z nami" Przemysław Żurawski vel Grajewski (ur. 1963), adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Zajmuje się kwestiami bezpieczeństwa państwa, przede wszystkim Polski oraz UE. Całość tekstu w kwartalniku "Rzeczy Wspólne”, wydawanym przez Fundację Republikańską. Pismo - już 4 numer! - można nabyć w Empikach, dobrych księgarniach i w warszawskiej siedzibie Fundacji Republikańskiej (www.republikanie.org).> O ile działania rządu PiS i prezydenta Kaczyńskiego zmuszały pozostałych uczestników gry międzynarodowej do czynów, o tyle polityka obecnego rządu i prezydenta pozwala na „obsługiwanie" polskiego kierunku polityki zagranicznej innych państw przy pomocy nic nie znaczących gestów. Istnienie do 10 kwietnia 2010 r. prezydenckiego ośrodka wprowadzało do owej polityki pęknięcie. Katastrofa smoleńska ostatecznie zakończyła ten etap. Odtąd głos Polski jest jednolity, a przekaz idący w świat - spójny. Brzmi on: „Nie liczcie się z nami". Katastrofa smoleńska jest wydarzeniem wielowymiarowym. Posiada oczywisty wymiar ludzki - osobistej (prywatnej) tragedii, którą zostały dotknięte rodziny jej ofiar oraz tragedii narodowej (publicznej), która spadła na obywateli Rzeczypospolitej poczuwających się do jej przeżywania, jako naród – suweren państwa, którego istotna część elit w niej zginęła. Ma swój wymiar prawny, techniczny, medialny, moralny, ale również polityczny. Jest on faktem i zarzut, że wydarzenie to jest wykorzystywane politycznie jest absurdalny, gdyż niedorzeczne byłoby oczekiwanie, iż śmierć prezydenta i kilkudziesięciu towarzyszących mu polityków nie będzie miała konsekwencji dla tej dziedziny życia. Polityczny wymiar katastrofy smoleńskiej ma dwie płaszczyzny. Jako wewnętrzną można rozumieć konsekwencje owego wydarzenia dla kształtu oraz dynamiki polskiej sceny politycznej i rywalizujących na niej aktorów (partii). Zewnętrzna obejmuje wpływ samej katastrofy, jak i związanych z nią poczynań zainteresowanych sprawą państw na kształt stosunków międzynarodowych w naszym regionie świata. (...)
Klęska państwa Już na pierwszy rzut oka widać, iż katastrofa smoleńska była poważną klęską wizerunkową Polski, która ukazała się światu, jako państwo niezdolne do ochrony swych elit, bądź to posiadające wadliwe procedury dbania o ich bezpieczeństwo, bądź też niepotrafiące egzekwować ich przestrzegania. (...). Fakt, iż podział kompetencji i systemu podległości odpowiedzialnych za bezpieczeństwo służb jasno wskazuje na rząd, nie zmienia jednak wniosku, iż z perspektywy zagranicy nie skompromitował się czy to rząd RP, czy też Kancelaria Prezydenta, lecz państwo polskie, jako takie. (...) Polska od sierpnia 2008 r. zmuszona jest działać w warunkach stale pogarszającej się koniunktury międzynarodowej. Fakt ten nie obciąża żadnego z rządów Polski, ani żadnego z jej prezydentów, gdyż jest wynikiem sił i wypadków od nas niezależnych. Rząd PO-PSL swymi działaniami dekoniunkturę tę jednak pogłębiał. To ów rząd odpowiedzialny jest, bowiem za zainicjowanie ochłodzenia relacji z USA (niechęć do tarczy antyrakietowej, wycofanie wojsk z Iraku), rezygnację ze wspierania odczuwających zagrożenie rosyjskie wschodnich sąsiadów Polski (uznanie Kosowa wbrew prośbom Gruzji i Ukrainy, „ocieplanie" stosunków z Rosją, rozpoczęte i prowadzone w okresie rosyjskiego szantażu gazowego wobec Kijowa), zerwanie współpracy politycznej z Litwą (odmowa poparcia litewskiego weta wobec PCA - Umowy o Partnerstwie i Współpracy - UE-Rosja). On też firmował generalne „wygaszenie" polskiej polityki wschodniej na rzecz „pozostawania w głównym nurcie polityki unijnej", czyli przyłączenia się do obozu niemiecko-francuskiego, który promuje współpracę z Rosją i redukcję wpływów USA w Europie. Punktem zwrotnym była wojna rosyjsko-gruzińska z sierpnia 2008 r., która pokazała, iż Stany Zjednoczone nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa swym nieformalnym sojusznikom oraz, że Rosja jest w stanie dokonać inwazji zbrojnej na sąsiedni suwerenny kraj i nie ponieść z tego tytułu żadnych liczących się konsekwencji w relacjach z szeroko rozumianym Zachodem (UE, USA). Moment ten w wymiarze strategicznym zamknął drogę Ukrainie i Gruzji do NATO, o otwarcie której dyplomacja polska walczyła jeszcze na bukaresztańskim szczycie Sojuszu w kwietniu 2008 r., spierając się o to z Niemcami i Francją. Objęcie urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych przez Baracka Obamę i wycofanie się USA z rywalizacyjnej względem Rosji polityki w Europie Środkowowschodniej, klęska obozu „pomarańczowego" na Ukrainie, poważne zachwianie wiarygodnością strefy euro przez grecki kryzys finansowy, oczekiwane problemy podobnej natury w Portugalii, Hiszpanii i we Włoszech, a w ostatnich tygodniach także przyciągnięcie uwagi świata przez niepokoje w Tunezji i Egipcie, marginalizujące w oczach czołowych państw UE i w USA znaczenie sytuacji w naszej części kontynentu, dopełniają obrazu tej wyjątkowo złej dla Polski koniunktury międzynarodowej.
Wyzwania czasu dekoniunktury Stojące obecnie przed Polską wyzwania możemy podzielić na dwie kategorie. Pierwsza to wyzwania pozostające w zakresie celów strategicznych: zapewnienie traktowanego wielowymiarowo bezpieczeństwa państwa, utrzymanie poza strefą dominujących wpływów rosyjskich lub wyprowadzenie z niej państw szeroko rozumianego wschodniego sąsiedztwa Polski, utrzymanie wiarygodności amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa militarnego dla nowych państw członkowskich NATO. Kolejnym jest przeciwdziałanie powstaniu nieformalnego „dyrektoriatu" europejskiego, który dominowałby nad realnym procesem podejmowania decyzji w UE i sprowadzał jej procedury formalne do roli teatru politycznego, polegającego na zatwierdzaniu decyzji podjętych przez niemiecko-francuski tandem z ewentualnym dodatkiem głosu Wielkiej Brytanii w niektórych kwestiach. Druga kategoria to cele taktyczne. Wśród nich możemy wymienić takie kwestie, jak: przeprowadzenie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej w sposób niepodważający prestiżu i powagi państwa polskiego, utrzymanie drożności szlaków wodnych na podejściach do przyszłego gazoportu w Świnoujściu, wypracowanie korzystnego dla Polski porozumienia gazowego z Rosją. Dalej: ścisłe pilnowanie wdrażania przez UE tzw. „klauzuli Gazpromu", ważnej dla przeciwdziałania wrogiemu przejęciu przez rosyjskiego giganta infrastruktury energetycznej w państwach Unii, minimalizacja narzucanych gospodarce polskiej przez państwa „starej" UE kosztów „walki z globalnym ociepleniem". Istotne wydają się także zniesienie lub przynajmniej liberalizacja systemu wizowego dla Ukraińców i Białorusinów, obrona praw mniejszości polskiej na Białorusi, rozwiązanie problemu dyskryminacji mniejszości polskiej na Litwie bez jednoczesnego otwierania Rosji drogi do propagandowego ataku na Łotwę i Estonię w zakresie rzekomego łamania praw ludności rosyjskojęzycznej w krajach bałtyckich itd. Część z tych zadań realizowana była w miarę skromnych możliwości wykonawczych przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pozostające do 10 kwietnia 2010 r. poza władzą PO struktury państwowe RP, takie jak BBN, czy Rzecznik Praw Obywatelskich. Prezydent stał na czele wysiłków Polski na rzecz zachowania środkowoeuropejskiej solidarności wobec Rosji, co zostało zamanifestowane w 2007 r. w trakcie rosyjsko-estońskiej „wojny o pomnik" i szczególnie wyraźnie w czasie rosyjskiego najazdu na Gruzję. Z prezydentem Kaczyńskim związana była także aktywność Rzeczypospolitej w ramach współpracy z grupą GUAM (Gruzja, Ukraina, Azerbejdżan, Mołdawia) w zakresie zbudowania południowego szlaku tranzytu surowców energetycznych Morze Kaspijskie-Bałtyk, co znajdowało odzwierciedlenie w licznych szczytach energetycznych z udziałem Polski, Litwy i grupy GUAM. Po katastrofie smoleńskiej aktywność w tym wymiarze zupełnie ustała. Można oczywiście twierdzić, iż spotkania te pozostały bez istotnych konsekwencji praktycznych. Nie da się jednak wykazać, że „ocieplenie relacji z Rosją", czy też ożywienie martwego od lat Trójkąta Weimarskiego dało bardziej namacalne wyniki. O ile przy tym za polityką prezydenta Kaczyńskiego kryła się głębsza myśl strategiczna współpracy środkowoeuropejskiej, której ośrodkiem krystalizującym była Warszawa, o tyle za obecnymi poczynaniami rządzących trudno dostrzec jakikolwiek, poza wizerunkowym, ważki cel strategiczny. Zamarła żywa w ostatnich latach współpraca polsko-litewska, podobnie jak rodząca się po 2007 r. solidarność polsko-estońska i polsko-gruzińska. Zniknięcie prezydenckiego ośrodka polskiej polityki zagranicznej miało dla tych zjawisk decydujące znaczenie. Polska pod rządami PO-PSL zrezygnowała z roli promotora interesów swych mniejszych sąsiadów, co poprzednio czyniła nawet za cenę sporów z sąsiadami większymi. Pozycja Warszawy uległa wręcz odwróceniu. O ile poprzednio Polska z dużą dozą wyrozumiałości podchodziła do nierozsądnych posunięć naszych słabszych środkowoeuropejskich partnerów, a jednocześnie twardo spierała się z mocarstwami lekceważącymi interesy Rzeczypospolitej, o tyle obecnie poddaje się bez oporu wszelkim projektom niemiecko-francuskim, wykazuje daleko idące i niczym nieuzasadnione zaufanie do Rosji, a jednocześnie mocno manifestuje swoje niezadowolenie wobec Litwy i dystansuje się od Ukrainy. Próba ocieplenia stosunków z Białorusią Łukaszenki, wobec której rząd PiS i prezydent Kaczyński zachowywali daleko posuniętą rezerwę, zakończyła się spektakularną klęską, tak w wymiarze losów mniejszości polskiej i ZPB (utrata Domu Polskiego w Iwieńcu, dymisja Andżeliki Borys), jak i w aspekcie demokratyzacji Białorusi (brutalne represje reżimu wobec opozycji po grudniowych wyborach prezydenckich w tym kraju).
Nie drażnić Moskwy Katastrofa smoleńska, a raczej zachowanie władz RP tuż po niej, miały na te wydarzenia niewątpliwy wpływ. Złożona ustami rzecznika rządu Pawła Grasia, potwierdzona zaś przez premiera Donalda Tuska i wówczas p.o. Prezydenta Bronisława Komorowskiego deklaracja, iż Polska nie zażąda przejęcia śledztwa w sprawie śmierci swego prezydenta i towarzyszących mu osób, gdyż „mogłoby to być źle przyjęte", musiała być odczytana w całym regionie wschodnioeuropejskim jednoznacznie. Pytanie o to, gdzie i przez kogo żądanie przejęcia śledztwa przez Polskę byłoby „źle przyjęte" jest pytaniem retorycznym, odpowiedź, iż chodzi o Moskwę, jest oczywista. W takim wypadku każdy logicznie myślący pracownik departamentu analiz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych któregokolwiek z państw bałtyckich, Ukrainy, Gruzji, Mołdawii, ale także Białorusi i Rosji musiał zadać sobie pytanie, czy Polska, która nie podejmie próby przejęcia kontroli nad śledztwem w sprawie śmierci swego prezydenta w obawie przed niechęcią Rosji, podejmie jakąkolwiek inną akcję, narażającą ją na tę niechęć. Odpowiedź musiała być negatywna i w ten sposób Rzeczpospolita wysłała do wszystkich rządów w regionie sygnał, by nie liczyły na jej solidarność, lub by nie liczyły się z jej zdaniem w razie, gdy znajdą się w sporze z Moskwą, czy to takim jak Estonia w 2007 r., czy też takim jak Gruzja w roku 2008, czy wreszcie takim jak Ukraina, niemal w każdym roku po Pomarańczowej Rewolucji przeżywająca „gazowe wojny" z Rosją. Polska przekazała w ten sposób wiadomość także polskim działaczom mniejszościowym, np. na Białorusi. Informacja w niej zawarta brzmiała: „Rzeczpospolita nie uważa, by śmierć jej prezydenta warta była ryzykowania ochłodzenia stosunków z Moskwą. Nie łudźcie się, iż wasza śmierć, np. w wypadku samochodowym, lub w wyniku pobicia przez „nieznanych sprawców", wywoła jakiekolwiek poważne reakcje Warszawy." W kontekście tego przesłania rezygnacja Andżeliki Borys z przewodniczenia ZPB nabiera zupełnie innego sensu. Jest to naturalnie spekulacja, ale każdy, kto zna postsowieckie realia i potrafi wczuć się w sposób rozumowania doświadczonych nimi ludzi, musi przyznać, iż jest ona wysoce prawdopodobna. Przejęcie ośrodka prezydenckiego przez kandydata PO skutkowało pogłębieniem błędów rządu. Wizyta prezydenta Komorowskiego w Waszyngtonie i udzielenie przez niego poparcia prezydentowi Obamie w zakresie ratyfikacji układu New Start o redukcji strategicznej broni jądrowej w relacjach amerykańsko-rosyjskich było takim błędem. Lokator Białego Domu uzyskał argument w sporze ze sprzeciwiającą się układowi republikańską opozycją w Senacie. Mógł wskazać, że nawet uchodząca za nieufną wobec Rosji Polska uważa go za pożyteczny. Rosja, niemająca możliwości utrzymania parytetu sił jądrowych z USA w ramach swobodnego wyścigu zbrojeń, a traktująca ów parytet, jako publiczne potwierdzenie swojej równorzędnej z amerykańską mocarstwowości, uzyskała go, jako wynik przetargu politycznego, w ramach, którego Amerykanie oczekują rosyjskiej współpracy w kwestii powstrzymania irańskiego programu jądrowego. Prezydent Komorowski zanotował sukces wizerunkowy w postaci długiej rozmowy z Obamą. Tylko zyski Polski pozostają wątpliwe. Środki finansowe zwolnione z budżetu Federacji Rosyjskiej, zamiast na modernizację nieużytecznych pocisków jądrowych, mogą być przeznaczone na rozwój rosyjskich sił konwencjonalnych, które, jak wiemy od 2008 r., mogą być bezkarnie użyte przeciw sąsiadom Rosji. Jaki był w tym interes Rzeczypospolitej?
Polska samotna i bezradna Poparcie francusko-niemieckiego tandemu skutkuje marginalizacją Polski oraz zupełnym nieliczeniem się Berlina i Paryża z interesami Europy Środkowej. Rozreklamowane Partnerstwo Wschodnie umiera śmiercią naturalną z braku funduszy i jasno zamanifestowanego na szczycie w Pradze (7 V 2009 r.) braku zainteresowania czołowych państw UE. Łatwo odgadnąć, iż drugi szczyt PW, planowany na maj 2011 r., organizowany przez prezydencję węgierską pod przewodem nielubianego w UE Viktora Orbana, wypadnie, co najmniej równie blado. Osobną kwestią jest bezprecedensowa po 1945 r. sprzedaż przez Francję zaawansowanej technologii militarnej (okręty śmigłowcowo-desantowe Mistral) Rosji z zupełnym lekceważeniem obaw Gruzinów czy Bałtów. W podobny sposób przebiega konstruowanie zasad działania UE. Wszystko wskazuje na to, że polski rząd nawet nie był konsultowany przy mianowaniu Catherine Ashton i Hermana Van Rompuya, a jedynie poinformowany o tym fakcie po podjęciu stosownych decyzji. Obecne dążenie Niemiec i Francji do stworzenia dyrektoriatu europejskiego w oparciu o strefę euro i wydzielenia Unii dwóch prędkości połączone z marginalizacją znaczenia państw spoza unii walutowej pogłębia ten proces. Polska zdystansowana wobec opcji atlantyckiej (Wielka Brytania) oraz swych środkowoeuropejskich sąsiadów, świadomych, że nie mogą na nią liczyć w sporach czy to z Moskwą, czy z rdzeniem UE, jest wobec tych wyzwań samotna i bezradna. Jej „sukcesy" ograniczają się do wymiaru personalno-wizerunkowego – „korona Himalajów" w spotkaniach prezydenta Komorowskiego z przywódcami mocarstw, fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Jerzego Buzka, nagroda Karola Wielkiego dla premiera Donalda Tuska. O ile, zatem działania rządu PiS i prezydenta Kaczyńskiego zmuszały pozostałych uczestników gry międzynarodowej do czynów), o tyle polityka obecnego rządu i prezydenta pozwala na „obsługiwanie" polskiego kierunku polityki zagranicznej innych państw przy pomocy nic nieznaczących gestów.
Jednym głosem Istnienie do 10 kwietnia 2010 r. prezydenckiego ośrodka polskiej polityki zagranicznej wprowadzało do owej polityki pęknięcie. Polska nie przemawiała jednym głosem. Przez kilka miesięcy (do czasu zdezawuowania przez rząd akcji prezydenta Kaczyńskiego w Tbilisi) fakt, iż większość naszych wschodnich sąsiadów ma systemy prezydenckie, powodował, iż deklaracje prezydenta RP odbierane były w tych krajach, jako wyraz stanowiska państwa polskiego i minimalizowały szkody poczynione przez rząd. Zdolność prezydenta do tego typu amortyzującej działalności malała jednak w miarę uczenia się przez naszych partnerów rzeczywistego układu sił w Polsce. Katastrofa smoleńska ostatecznie zakończyła ten etap. Odtąd głos Polski jest jednolity, a przekaz idący w świat - spójny. Brzmi on: „Nie liczcie się z nami. Jeśli jesteście silni (Niemcy, Francuzi, Rosjanie) – nie liczcie się, bo się was boimy, jeśli jesteście słabi (Litwini) - nie liczcie na naszą solidarność. Musimy na potrzeby wewnętrzne manifestować naszą twardość w polityce zagranicznej i padło na was, bo jesteście słabi. Dajcie splendor naszym przywódcom, a najlepiej dajcie im jakieś stanowiska w instytucjach międzynarodowych, a będziemy wam posłuszni i »popłyniemy w głównym nurcie«, znając swoje miejsce w szeregu". Ten przekaz nie jest już zakłócany podmiotowym głosem Rzeczypospolitej, artykułowanym przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. I jest to najważniejszy skutek smoleńskiej tragedii.
Rzeczy Wspólne
Smoleńsk z prawej strony Nie jestem znawcą tematyki „smoleńskiej”. Nie śledzę z wypiekami na twarzy kolejnych doniesień dotyczących godzin, sekund, metrów, kilometrów na godzinę, zapisów z czarnych skrzynek, odgłosów wystrzałów etc. Co więcej, nie darzę szczególną estymą prezesa Jarosława Kaczyńskiego, nie sympatyzuję z Prawem i Sprawiedliwością, a nawet odczuwam lekkie zażenowanie, widząc egzaltację przynajmniej niektórych osób demonstrujących pod Pałacem Prezydenckim, zbierających się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu – i ogólnie zaangażowanych w „sprawę”. Ideowo wywodzę się z innej opcji, z obszaru „głębokiej” prawicy narodowej i konserwatywnej. Ale właśnie w tym środowisku (w szczególności na portalu konserwatyzm.pl) zauważam od dłuższego czasu nader niepokojące zjawisko, jakim jest traktowanie z nieprawdopodobną pogardą wszystkich, którzy zwracają uwagę na mniejsze lub większe wątpliwości i niejasności dotyczące śledztwa oraz nie uważają „oficjalnych” ustaleń za wystarczające. Od dobrych kilkunastu lat regularnie czytuję tygodnik „Najwyższy CZAS!”, pismo związane ze środowiskiem Unii Polityki Realnej (od pewnego czasu raczej z WiP i najnowszym tworem – UPR-WiP) i p. Januszem Korwin-Mikke. „NCz!” z pewnością może uchodzić za tubę prawicy konserwatywnej i libertariańskiej, za magazyn reprezentatywny dla tego nurtu politycznego. Pismo – jak większość dzienników, tygodników i nawet miesięczników od ponad roku – regularnie publikuje teksty dotyczące okoliczności katastrofy i związanego z nią śledztwa. Nie ma tu jednolitej, jasno określonej linii – dopuszczane są zarówno hipotezy „spiskowe”, jak i ich negacja. Te pierwsze reprezentuje np. publicystyka Leszka Szymowskiego (autora niedawno wydanej książki o kulisach katastrofy), te drugie wyrażane są głównie w felietonach pp. Adama Wielomskiego (prezesa Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego) oraz Krzysztofa Mazura. Na macierzystym portalu Wielomskiego (wspomnianym wcześniej konserwatyzm.pl) obecne jest w zasadzie tylko jedno podejście – frontalny i szyderczy atak na to, co autorzy określają mianem „Sekty Smoleńskiej” (z lubością używając przy tym skrótu „SS”). Świadomie użyłem słowa „szyderczy”. Co bowiem jest charakterystyczne w publicystyce Adama Wielomskiego (a także ludzi ze środowiska pisma „Myśl Polska”)? Otóż z jednej strony mamy artykuły „spiskowe”. Nie, nie jestem znawcą lotnictwa, przepisów prawnych, fizyki, wojskowości i zasad działania służb specjalnych. Ale nawet pobieżne przejrzenie tekstów „spiskowych” pozwala zauważyć, że są one merytorycznie uargumentowane. Być może błędnie – nie mnie to oceniać, choć jeśli wierzyć przytaczanym w nich informacjom, to istotnie poczuć można chłód w sercu, albo i bezsilną irytację na partactwo oficjalnych czynników krajowych. Przez „merytoryczne uargumentowanie” rozumiem podawanie pewnych konkretnych danych: liczb, dat, wydarzeń, nazwisk, kryptonimów, ilości, godzin, minut i sekund. To wszystko można znaleźć w publikacjach p. Szymowskiego i innych autorów „Najwyższego Czasu!”, reprezentujących „nurt wątpliwości”. Oczekiwałbym, zatem, że oponenci odniosą się do tych właśnie argumentów, – że Wielomski i inni publicyści konserwatyzm.pl oraz „anty-smoleńskiego” odłamu prawicy narodowej i konserwatywnej zadadzą sobie trud odpowiedzi na zarzuty. Doprawdy, miłym zaskoczeniem byłby rzetelny artykuł na łamach „NCzasu!”, „Myśli Polskiej” lub portalu KZM, w którym wreszcie poznalibyśmy uzasadnienie dla ustawicznie powtarzanych szyderstw o „oszołomach”, „mistyce polityczno-religijnej PiS”, „opowieściach paranoików” etc. Tak doszliśmy do sedna sprawy. Otóż wspomniani publicyści nie używają żadnych merytorycznych argumentów – każdego dnia (niekiedy wręcz kilka razy dziennie) na łamach konserwatyzm.pl widzimy ten sam spektakl kiepskich żartów, docinków i szyderstw. Owi publicyści nie używają żadnych merytorycznych argumentów – każdego dnia (niekiedy wręcz kilka razy dziennie) na łamach konserwatyzm.pl widzimy ten sam spektakl kiepskich żartów, docinków i szyderstw. „Dyskusja” wygląda, zatem następująco: z jednej strony otrzymujemy zestawienia (często bardzo długie i drobiazgowe) pewnych faktów i wnioski z nich. Nawet, jeśli fakty te są przeinaczane, a wnioski nieuprawnione, to druga strona powinna wreszcie się do nich odnieść – obnażyć przekłamania, bzdury, insynuacje, wykazać, co i dlaczego jest niemożliwe. Niestety, „argumentacja” drugiej strony wygląda mniej więcej tak (dokładny cytaty z konserwatyzm.pl):, Jeśli jesteś sympatykiem PiS, musisz mieć tę książkę, musisz wiedzieć jak zamordowano Lecha Kaczyńskiego! Musisz wierzyć w bombę próżniową, musisz wierzyć z zamach i sztuczną mgłę! (Adam Wielomski o książce red. Szymowskiego). Jedyną odpowiedzią nie tylko na zarzuty „zwolenników teorii spiskowej”, ale nawet na stawiane przez nich pytania i wysuwane wątpliwości, są błazeńskie reakcje w rodzaju: „Sekta Smoleńska ogłosiła, że Rosjanie zamordowali nam prezydenta, a to dobre, ha ha ha!”, „Słyszeliście? Według pisiaków Putin strącił samolot laserowym promieniem śmierci!”, „Histeria Kaczora się pogłębia i osiąga fazę kulminacyjną!” itd. Owszem, taka pisanina to jest rodzaj walki, – ale bardzo niepoważnej i na niskim poziomie. Istnieje jeszcze jedna kwestia, o której warto wspomnieć. Otóż można usłyszeć (także wśród „zwykłych ludzi”, ale w tym momencie interesuje mnie szczególnie środowisko prawicowe, konserwatywne i narodowe), że „Smoleńsk to temat zastępczy”, że jest on zasłoną dymną („sztuczną mgłą, he he”), za którą skrywane są „realne, faktyczne problemy”, wreszcie:, „że ileż można o tym samym?”. Otóż można. Twierdzenie, że czas skończyć z rozważaniami nad katastrofą i zająć się „poważnymi problemami” jest kuszące, ale posiada taki sam zwodniczy urok, jak „znane i lubiane” poglądy w rodzaju: „Pora skończyć tę zabawę w lustrację i szukanie agentów! Przeszłość to przeszłość, czas pomyśleć o przyszłości, o rzeczywistych wyzwaniach!”. Oba te przekonania są niepoważne. W drugim przypadku powinno być oczywiste, że przeszłość wpływa na teraźniejszość, że pewne powiązania istnieją i okazują się być dużo trwalsze, niż chcieliby nam to wmówić np. redaktorzy „Gazety Wyborczej”, wreszcie, – że jawności i oceny domaga się sama sprawiedliwość, jeśli traktować ją poważnie. W przypadku Smoleńska mamy natomiast do czynienia z wydarzeniem, co, do którego określenie „niecodzienny” jest (delikatnie mówiąc) niewystarczające. Śmierć 96 osób, w tym wielu bardzo ważnych urzędników państwowych i dowódców wojskowych, następnie wiążące się z tym zmiany w państwie – to nie jest coś, nad czym można w jakichkolwiek okolicznościach przejść do porządku dziennego. To nie jest zjawisko typu „stało się, trudno, idziemy dalej”. I trzeba to powiedzieć niezależnie od tego, co się sądzi o PiS, o polityce braci Kaczyńskich, a nawet o systemie demokratyczno-liberalnym, jako takim. Czy to naprawdę niezwykłe, że taka katastrofa absorbuje umysły ludzi przez pół roku, rok – i być może dużo więcej? Nie chodzi tu nawet o emocje, nawet, jeśli wielu im ulega. Chodzi tu właśnie o chłodny osąd. Jak to powiedział reżyser Grzegorz Braun – „Prezydenci nie giną w przypadkowych kraksach”. Oczywiście czasem giną, ale z uwagi na pełnione przez nich funkcje każdy przypadek powinien być rozpatrywany w sposób drobiazgowy, szczegółowy, bezstronny. Jeśli natomiast do istotności samej katastrofy dodamy jeszcze ogromną ilość niejasności pojawiających się w toku śledztwa – to niezwykłe jest raczej myślenie, że „rok wystarczy, dajmy spokój”. Niezwykłe, nieodpowiedzialne i niepoważne.
Adam Tomasz Witczak
Rosjanie zacierają ślady po eksplozji? Już pięć dni po katastrofie Rosjanie celowo wyrównali powierzchnię zmiażdżonego podczas katastrofy smoleńskiej fragmentu części ogonowej Tu-154. Zniszczenia tego dowodu, niezwykle istotnego dla wyjaśnienia okoliczności rozpadnięcia się samolotu, dokonano jeszcze przed zbadaniem wraku. Na zdjęciach wykonanych niedługo po katastrofie (w linku przykład, fotografię taką będzie można zobaczyć w najbliższym numerze "Gazety Polskiej") widać odwróconą o 180 st. część ogonową Tu-154 ze środkowym silnikiem. Fragment ten początkowo brany był za kokpit, bo luk umożliwiający dostęp do silnika był otwarty i przypominał przód kabiny pilotów. Widoczny na fotografiach mniejszy otwór to wylot dysz. Jego dolna część jest wyraźnie wygięta, tworząc odwróconą literę „V” i zasłaniając niemal połowę otworu. Antoni Macierewicz, przewodniczący sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, porównał to zdjęcie z fotografiami wykonanymi przez rosyjskich funkcjonariuszy w następnych dniach. Jedną z nich prezentujemy poniżej. Widać na niej wyraźnie, że przewożona ciężarówką część ogonowa samolotu została przez Rosjan „wyklepana” (otwór już jest okrągły), a ślady świadczące o działaniu na ten fragment potężnej siły – zatarte. Zdjęcie pochodzi z 15 kwietnia 2010 r. Tymczasem według końcowego raportu MAK badanie szczątków wraku przez rosyjskich ekspertów rozpoczęło się dopiero po 16 kwietnia. Oznacza to, że wbrew wszelkim regułom zniszczono jedną z najlepiej zachowanych części Tu-154. To kolejny skandal, którym powinna zająć się polska prokuratura. Przypomnijmy, że kilka miesięcy temu wszczęto śledztwo w sprawie ujawnionego przez „Misję specjalną” niszczenia wraku tupolewa w pierwszym dniu po katastrofie.
Samolot rozpadł się w powietrzu Zdaniem Antoniego Macierewicza, powodem, dla którego Rosjanie niszczyli wrak, może być chęć ukrycia faktu, że polski samolot rozpadł się już nad ziemią. – Coraz więcej wskazuje na to, że Tu-154 uległ zniszczeniu w powietrzu, jeszcze przed zetknięciem się z gruntem – mówi „Gazecie Polskiej” przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej. – Przeanalizowaliśmy setki zdjęć z miejsca katastrofy, oglądaliśmy fragmenty wraku. Na tej podstawie mogę powiedzieć, że części samolotu, które uległy największym zniszczeniom, nie zostały zgniecione, pogruchotane czy zrolowane, lecz po prostu rozerwane. Podobną opinię w rozmowie z „GP” wyrazili już w maju 2010 r. specjaliści od budowy płatowców. Jak twierdzili, przy zderzeniu samolotu z ziemią przed lub w chwili upadku doszło do silnej eksplozji. Gdyby tak nie było, samolot mógłby popękać, rozpaść się na kilka części, duraluminiowy kadłub mógłby powyginać się, ale nie rozerwałby się na tak drobne części. Identyczne spostrzeżenia miał prof. Mirosław Dakowski (profesor zwyczajny fizyki), który w ubiegłym roku w swoim zawiadomieniu do prokuratury napisał: „Kadłub, traktowany w obliczeniach, jako rura, głównie z duralu, wzmocniona żebrami, musiał przy ślizganiu się po zagajniku pozostać w całości lub rozpaść się na dwie, najwyżej trzy części. Rozpad jego na dziesiątki tysięcy części jest sprzeczny ze znaną z mechaniki wytrzymałością materiału kadłuba. Wskazuje to na pewność, iż rozpad kadłuba nastąpił z innych przyczyn, łatwych do jednoznacznego znalezienia”. Kolejną przesłanką wskazującą na zniszczenie samolotu nad ziemią jest rozmieszczenie i ułożenie szczątków Tu-154 na miejscu tragedii. Eksperci zespołu Macierewicza dokładnie przyjrzeli się fotografiom elementów wraku wkrótce po katastrofie. – O ile część samolotu od skrzydeł do ogona leży odwrócona o 180 st., o tyle część od skrzydeł do kokpitu znajduje się w prawidłowym położeniu. Także koła pod kokpitem, oczywiście do momentu, kiedy zostały zabrane przez Rosjan wraz z całym kokpitem, nie były odwrócone. Podobnie jak kilkunastometrowa część kadłuba z napisem „Republic of Poland”, która również w prawidłowym położeniu stała na ziemi. Jest to doskonale udokumentowane na zdjęciach, które są w posiadaniu zespołu ds. katastrofy smoleńskiej. Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem tak niezwykłego rozmieszczenia elementów wraku jest rozpad samolotu nad ziemią – mówi Antoni Macierewicz. Tym bardziej – dodaje poseł, – że w żadnym miejscu nie ma ani leja w ziemi, ani wyraźnych śladów przesuwania się (szorowania) samolotu po gruncie. Macierewicz podkreśla, że nieomal codziennie jego zespół pozyskuje nowe informacje także na temat działań Rosjan, którzy np. godzinę po katastrofie podstawili pod kokpit specjalistyczny samochód wojskowy. Czy już wówczas wymontowano z kokpitu elektronikę? – Nie wiemy tego z pewnością – mówi Macierewicz, – ale na pewno nie chodziło o ratowanie ofiar, bo już na samym początku zdecydowano, że nikt katastrofy nie przeżył i zrezygnowano z akcji ratunkowej.
Awaria komputera pokładowego Za hipotezą rozpadu samolotu nad ziemią przemawia też ujawniona przez „Gazetę Polską” informacja dotycząca przerwania działania komputera pokładowego (FMS). Według danych zawartych w końcowym raporcie MAK – przestał on funkcjonować 15 m nad poziomem lotniska, o godz. 10.41.05. Problem w tym, że w tym samym czasie miało dojść do zniszczenia samolotu wskutek... rozbicia się Tu-154 o powierzchnię ziemi. Jak to możliwe, że maszyna była 15 m nad poziomem pasa startowego i jednocześnie rozbijała się o ziemię na wysokości lotniska? Ponadto podane przez MAK współrzędne miejsca, w którym rozbił się samolot, i współrzędne zatrzymania się komputera pokładowego FMS dzieli ok. 140 m, choć powinno to być to samo miejsce. Ważna jest też odległość. Gdy nastąpił zanik zasilania FMS, polski Tu-154 znajdował się około 60 m przed miejscem pierwszego zderzenia z gruntem i około 600 m od progu pasa. Jak zauważył na stronie Salon24. pl bloger KaNo, z awarią komputera FMS łączy się także tajemnicza sprawa przeniesienia części samolotu, którą raport MAK (str. 87, zdjęcie nr 35 w wersji angielskiej) oznacza numerem 33. Na str. 84 tego dokumentu czytamy, że chodzi o fragment lewej konsoli statecznika poziomego ze sterem wysokości. Porównując zdjęcia obszaru katastrofy z 11 i 12 kwietnia 2010 r., można zauważyć, że element ten odpadł od samolotu jeszcze przed uderzeniem w ziemię właśnie w miejscu, w którym kończy się zapis komputera FMS. Przemawia to za hipotezą eksplozji w powietrzu, zwłaszcza w obliczu zachowania Rosjan, którzy – jak wynika z porównania zdjęć z kolejnych dni – z sobie tylko znanych powodów przenieśli (między 11 a 12 kwietnia 2010 r.) opisywany element ok. 50 m w stronę pierwszego zetknięcia się samolotu z ziemią. – Opisana przez „Gazetę Polską” sprawa zaniku zasilania komputera pokładowego to jedna z kluczowych przesłanek uprawdopodobniających hipotezę rozpadu Tu-154 nad ziemią. Jest to, bowiem jeden z niewielu faktów bezspornych, który możemy zweryfikować, opierając się na badaniach naukowców z USA, których orzeczenie jest podstawą tej informacji. Musimy pamiętać, że we wszystkich pozostałych wypadkach dotyczących okoliczności tragedii smoleńskiej jesteśmy zdani na rosyjskich świadków i rosyjskie badania, które, delikatnie rzecz biorąc, są zawodne – mówi Antoni Macierewicz. Poseł PiS podnosi także fakt, że polskim ekspertom uniemożliwiono zbadanie wraku samolotu na skutek skandalicznej decyzji Edmunda Klicha, który w kluczowym momencie wyjechał ze Smoleńska. Rosjanie odmówili wówczas polskim ekspertom dostępu do wraku, tłumacząc, że bez osoby akredytowanej jest to niemożliwe. Relacje na ten temat przekazali pracujący w Smoleńsku polscy eksperci, a zespół parlamentarny zawiadomił prokuraturę o przestępstwie popełnionym na szkodę państwa polskiego. Grzegorz Wierzchołowski
O utraconym szlachectwie Polaków -prof. Andrzej Waśko Oświeceniowa, masochistyczna satyra na polską przeszłość pokutuje do dziś. Generacje inteligencji karmione w PRL tą satyrą wyrastały w przekonaniu, że swobodne działania polityczne Polaków, bez kurateli z zewnątrz, prowadzą zawsze do anarchii, a przez anarchię do klęski, co było nauką wpisaną w propagandową przypowieść o Polsce szlacheckiej. Szlachta polska kultywowała dwa podstawowe ideały: rycersko-republikański i ziemiański. Ten pierwszy zaborcy podbitego Narodu, a później komuniści, intensywnie zohydzali młodzieży, sprowadzili do obrazów sejmikowej anarchii i walki o prywatę. Tym samym celowo tłumiono obecne w polskiej tradycji pozytywne wzory aktywnego życia obywatelskiego, z czego wynika po części dzisiejsza bierność polityczna kilkudziesięciu procent elektoratu. Rozwiązanie polskich problemów w XXI wieku nie będzie możliwe, jeżeli nie wycofamy się ze złudzeń i fałszywej strategii działania przyjętej po raz pierwszy w wieku XVIII. Aby tak się stało, musimy jednak najpierw zweryfikować stereotypową wizję sarmatyzmu, jako jedynej przyczyny wszystkich naszych nieszczęść i przewartościowując wypaczony przez propagandę komunistyczną obraz kultury szlacheckiej, spojrzeć z tego punktu widzenia na nowo, na całość naszych nowoczesnych dziejów – i na współczesność. Elity i mainstreamowe media III Rzeczpospolitej od 20 lat kreują taki obraz polskiego społeczeństwa, w którym główny konflikt polityczny pokrywa się z podziałami dotyczącymi stosunku do religii, nowoczesnej cywilizacji, obyczajów i stylu życia. Od dwóch dekad wmawia się nam, że istnieją dwie Polski: nowoczesna i zacofana – i że nie sposób rozwiązać problemów naszego kraju, dopóki ta druga Polska, “nienowoczesna”, nie zostanie całkowicie pokonana i zniszczona. Nie wystarczy jej, bowiem tylko odsunąć od władzy, wyeliminować z wszystkich ważnych instytucji i mediów, nie wystarczy pozbawić jej reprezentacji politycznej. Trzeba ją jeszcze poniżyć, ośmieszyć, ukazać młodym, jako ciemnogród, z którym każdy aspirujący do europejskości Polak musi całkowicie zerwać pod groźbą medialnego i towarzyskiego ostracyzmu. A kiedy już z naszego życia znikną ostatnie ślady starego świata, wtedy dopiero nad Wisłą zapanuje na stałe nowoczesność i powszechna szczęśliwość. Ogromna polityczna siła tego typu narracji i to, że znajduje ona tylu szczerych wyznawców, wynika z nawiązania do pewnej historycznej matrycy tkwiącej głęboko w zbiorowej podświadomości kilku ostatnich pokoleń. Choć ukształtowana w odległej przeszłości, jest – również dzisiaj – najważniejsza w postrzeganiu spraw polskich, ponieważ tworzy ją pierwsza, odruchowa odpowiedź na pytanie o przyczyny kryzysu Polski i utraty przez nią niepodległości. Odpowiedź ta pochodzi pierwotnie z czasów tragicznego zdarzenia w naszej historii, jakim były rozbiory, w wieku XVIII. Natomiast obowiązujący współcześnie kształt i wymowę nadała jej popularna edukacja historyczna okresu PRL, bezrefleksyjnie kontynuowana dziś w większości podręczników szkolnych i w mediach. Narracja ta mówi, że w XVIII wieku Polska upadła wyłącznie z winy szlachty, dlatego że broniła ona liberum veto i była tak samo ciemna, zacofana i nietolerancyjna, jak – nie przymierzając – współczesny elektorat prawicowy. I dalej narracja ta wskazuje, że Polskę w XVIII wieku chcieli ratować wyłącznie oświeceniowi zwolennicy reform, którzy zrozumieli, że prawdziwym zagrożeniem nie jest polityka Katarzyny II i innych zaborców, ale nasze własne tradycje, nazwane wówczas pogardliwie sarmatyzmem.
W niewoli oświeceniowego mitu Istotne jest, więc nie zagrożenie zewnętrzne (Rosja i inni), lecz zagrożenie wewnętrzne utożsamione z prowincjonalną, sarmacką częścią polskiego społeczeństwa: tradycjonalistyczną (czytaj: zacofaną); katolicką (czytaj: fanatyczną i nietolerancyjną). Wszystko, co dziś potępia się w ten sam sposób, w jaki za czasów Stanisława Augusta potępiano sarmatyzm, i co dziś piętnuje się wymyśloną w czasach oświecenia nazwą ciemnogród, jest, zatem z definicji niesłuszne i nie może być traktowane poważnie. Natomiast każda współczesna reforma, o jakąkolwiek by nie chodziło, rolna (za Bieruta) czy emerytalna (za Buzka) lub oświatowa (za minister Hall), z tych samych przyczyn nie może podlegać żadnej krytyce, gdyż na gruncie polskiej wersji mitu postępu zostaje automatycznie zakwalifikowana, jako kontynuacja zbawiennych reform oświecenia: dzieł Konarskiego, Staszica i Kołłątaja. Kształt dzisiejszej polskiej sceny publicznej wyznaczają, więc u jej podstaw niezauważane, na co dzień, ale tkwiące w umysłowym wyposażeniu Polaków mity historyczne. Najważniejszy z tego punktu widzenia nie jest jednak – jak się czasem mylnie sądzi – mit romantyczny, ale niedoceniany pod tym kątem mit oświeceniowy: legenda o walce szlachetnych reformatorów ze “zgniłym sarmatyzmem”. Mit ten jest też ukrytym, psychologicznym pudłem rezonansowym agresji propagandowej elit III RP skierowanej przeciwko konserwatywnej części polskiego społeczeństwa. Agresja ta wywołuje opór i napędza polityczną wojnę polsko-polską, w której bezproduktywnie zużywana jest energia Narodu. Na tym wewnętrznym konflikcie korzystają dziś inni, podobnie jak to było w początkach panowania naszego ostatniego króla i w czasach tragicznej konfederacji barskiej. Ponieważ zaś błąd, który do tego prowadzi, jest tym samym błędem, który polskie elity popełniły około roku 1764, rozwiązanie polskich problemów w XXI wieku nie będzie możliwe, jeżeli nie wycofamy się ze złudzeń i fałszywej strategii działania przyjętej po raz pierwszy w wieku XVIII. W Niemczech toczył się przed 20 laty głośny “spór historyków” o znaczenie niemieckiego dziedzictwa historycznego dla tożsamości i kondycji współczesnych Niemiec. W Polsce istnieje pilna potrzeba poważnej debaty nad znaczeniem dziedzictwa szlacheckiego (sarmackiego) oraz nad skutkami jego propagandowego skarykaturowania w PRL oraz nieobecności w kulturze i postawach współczesnych Polaków.
Polaków samobiczowanie Czarna legenda sarmatyzmu dla powojennych rządów komunistycznych była wprost genialnym samograjem w zakresie pseudohistorycznej legitymizacji ich władzy i psychologicznej dominacji nad podbitym narodem. Partia, która głosiła likwidację dawnych podziałów klasowych, znajdowała w motywach “ucisku pańszczyźnianego chłopa” i “pańskiej Polski” doskonałą wprost formułę demonizowania całej polskiej przeszłości, od średniowiecza po rok 1939. Natomiast oświecenie stanisławowskie, po kilku retuszach, jako epoka walki o postęp i reformy społeczne nadawało się idealnie na “pozytywną tradycję” obozu komunistycznego i jego programu przekształcenia Polski po roku 1945. W przedmowach do masowo wówczas wznawianych przekładów Tadeusza BoyaŻeleńskiego z literatury francuskiej XVIII wieku oświecenie było postępowe, racjonalistyczne i antyklerykalne – prawie jak PZPR. Stanisław August, król postępowy, a zarazem korzystający z rosyjskiej protekcji, z kart popularnych monografii dodawał splendoru równie jak on postępowym i protegowanym ze Wschodu komunistom. Do całości obrazu potrzebna była jeszcze historyczna figura wroga klasowego i zaplutego karła reakcji – i w tej roli obsadzone zostały w podręcznikach i publicystyce historycznej “ciemne masy szlacheckie”. Gdy ostatnim niedobitkom ziemiaństwa odbierano majątki, dwory i parki, w szkole straszono dzieci widmem złego pana i rozśmieszano satyrą “Pijaństwo” Ignacego Krasickiego. Nikomu nie przychodziło do głowy, że cały ten obraz, oparty na wyselekcjonowanych źródłach literackich jest w gruncie rzeczy krwawą, masochistyczną satyrą na polską przeszłość. Generacje inteligencji karmione w PRL tą satyrą wyrastały w przekonaniu, że swobodne działania polityczne Polaków, bez kurateli z zewnątrz, prowadzą zawsze do anarchii, a przez anarchię do klęski, co było nauką wpisaną w propagandową przypowieść o Polsce szlacheckiej. W przekonaniu, że aby cokolwiek w tym naprawić, trzeba najpierw wykończyć jakiegoś wroga wewnętrznego, który tkwi wśród nas lub w nas samych. Pierwsze z tych przekonań odbierało wiarę we własne siły. Drugie – rodziło gotowość do wewnętrznej krucjaty przeciwko “spadkobiercom najgorszych polskich tradycji”. Obie te wyniesione z PRL dyspozycje ujawniły się również w okresie ostatniego dwudziestolecia. Pierwsza, jako zdanie się na obcą kuratelę w reformach; druga, jako permanentna krucjata przeciwko ciemnogrodowi i moherom. Jednak oprócz tych negatywnych skutków wynikających z permanentnego zohydzania polskiej przeszłości, w centrum, czego tkwi czarna legenda sarmatyzmu, od upadku PRL daje się zauważyć także swego rodzaju reakcję obronną, którą można by określić, jako odrodzenie sentymentalnej tradycji domowej. Ze wspomnień rodzinnych tych, którzy takie tradycje przechowali, wydobywa się zupełnie inny wizerunek przodków. Z pamiętników i starych fotografii wyłania się świat przedwojenny i dziewiętnastowieczny, zrośnięty i z dawniejszymi czasami przez rodowody, wspomnienia odebranych domostw i bliższych ojczyzn. I nie jest to świat prymitywnych warchołów, ale ludzi pracowitych i rozumnych, życzliwych dla siebie, serio i po prostu oddanych Bogu i Ojczyźnie – bez ironicznych póz i grymasów. Oprócz strużki wspomnień, prywatna, dworkowa forma kultury narodowej o szlacheckiej proweniencji odciska pewien zauważalny ślad na obyczajach i modach współczesnych. Tu i ówdzie, w serialu telewizyjnym o Złotopolskich, w budownictwie “dworkowym”, w aspiracjach do własnego stylu życia – pobrzmiewają jakieś echa i marzenia rodem z ziemiańskiej sielanki. Stosunek Polaków do szlacheckich wzorów kultury jest, więc niekonsekwentny. Wzory obowiązujące w życiu prywatnym wydają się znacznie trwalsze i wyżej cenione niż kojarzone z tradycją szlachecką postawy w życiu publicznym. Czy zatem sentymentalna tradycja dworkowa egzystująca po cichu na obrzeżach współczesnej kultury jest wszystkim, co nam pozostało w spadku po dawnych Polakach? Niekoniecznie.
Reintegracja polskości Oczywistym punktem wyjścia reintegracji naszego obrazu samych siebie wydaje się dla mnie odrzucenie karykaturalnego stereotypu szlachetczyzny nadal pokutującego w polskich głowach. Nie chodzi o to, aby czarną legendę zastępować jakimś nowym mitem, tym razem na odmianę idealizującym sarmatyzm. Nie ma podstaw do tworzenia takiego mitu ani w dawniejszej, ani w najnowszej historiografii. Ale nawet z najbardziej krytycznych charakterystyk etosu szlacheckiego, jeśli tylko są oparte na źródłach, wyłania się jego obraz tak złożony i odmienny od szkolno-medialnej karykatury, że z samego ich studiowania można wyciągnąć wiele wniosków całkiem różnych niż te, które są w obiegu. Tworzymy dziś Naród bardzo już przemieszany i zhomogenizowany społecznie. Ale oznacza to, że historią polskiej szlachty powinniśmy się interesować nie tylko przez pryzmat heraldyki, lecz przede wszystkim z tej racji, że wartości i wzory szlacheckie stanowią niejako kapitał zakładowy naszej nowoczesnej kultury narodowej i w znacznej mierze ukształtowały jej charakter. Wychowanie w tej kulturze sprawia, że te wartości i wzory szlacheckie określają nas na różne sposoby i że musimy się sami wobec nich określać. Stąd zasadne jest pytanie, co ze spadku sarmackiego w jakiejkolwiek formie w nas przetrwało, a co zostało odrzucone lub uległo zatracie? Zasadne jest też pytanie, co mogło się stać z tożsamością i samopoczuciem Polaków, którym przez długie dziesięciolecia przedstawiano podstawowy symbol charakteru narodowego, jako wychowawczy antywzór, sumę samych wad i przywar, które w przeszłości doprowadziły Naród do zguby? Porównując kulturę szlachty polskiej i kulturę współczesnych Polaków, można w odpowiedzi na te pytania stwierdzić, że istnieją między nimi pewne rysy rodzinnego podobieństwa, ale wśród współczesnych Polaków zatraceniu uległa świadomość szlacheckiego pochodzenia tych rysów. W czasach niewoli i komunizmu utraciliśmy też dawny nasz styl, staropolską nobilitas. Skutki pedagogiki społecznej polegającej na eksponowaniu wyłącznie historycznych wad narodowych szlachty przy całkowitym pominięciu zalet sprawiły, że ostatnie generacje Polaków nie wyrobiły w sobie dawnych polskich zalet, natomiast wady odziedziczyły jak najbardziej, gdyż, jak wiadomo, chwasty rozsiewają się same, podczas gdy pożyteczne rośliny wymagają troskliwej uprawy. Szlachta polska kultywowała dwa podstawowe ideały: rycersko-republikański i ziemiański. Ten pierwszy zaborcy podbitego Narodu, a później komuniści, intensywnie zohydzali młodzieży, sprowadzili do obrazów sejmikowej anarchii i walki o prywatę. Tym samym celowo tłumiono obecne w polskiej tradycji pozytywne wzory aktywnego życia obywatelskiego, z czego wynika po części dzisiejsza bierność polityczna kilkudziesięciu procent elektoratu. (Skądinąd przyczyną tej bierności może też być długie trwanie w części społeczeństwa mentalności pańszczyźnianej.) Natomiast wzorzec ziemiański ewoluował też często w stronę pacyfistycznego, idyllicznego kwietyzmu, – który uczył życia nie czynnego, a wygodnego, w rodzinnej wiosce, na zagrodzie, z dala od spraw większej wagi. I ten właśnie kwietyzm staropolski odbija nam się dziś czkawką w nowomodnym samolubstwie tych, których nie interesuje nic poza własnym wygodnym życiem i od których zawsze można usłyszeć, że interesuje ich “tylko rodzina”, a “na polityce się nie znają”, z czego są dumni, bo polityka to rzecz brudna. Jest to właśnie sarmacki kwietyzm w nowym, gorszym wydaniu. Łączy się z tym polskie upodobanie do “złotej przeciętności” – aurea mediocritas. Polega to na niezrozumieniu i braku ambicji wyższych niż spokojne życie w domu z ogródkiem. Kiedyś bracia Golcowie śpiewali: “Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco. A tam gdzie to kretowisko, będzie stał mój bank”. Niestety, jak dotąd Polacy nie zakładają własnych banków i robią wrażenie, jakby unikali wszelkich większych i nieco bardziej ryzykownych przedsięwzięć. Bo dla nas – jak przed wiekami – spokój liczy się przede wszystkim, a nawet jeszcze bardziej. A przecież ten średnioszlachecki ideał umiarkowania mógłby dziś znaleźć o wiele lepsze zastosowanie, gdybyśmy owo umiarkowanie chcieli odnieść np. do sposobu i zakresu korzystania z pokus konsumpcyjnego stylu życia. Świadome ograniczenie pogoni za konsumpcją na rzecz życia w miarę prostego za to w liczniejszej rodzinie, jest przykładem tego, co z sarmatyzmu bardzo by się dziś przydało naszej młodej klasie średniej.
Misja podnoszenia z kolan Wśród sarmackich cnót, szczególnie narażonych na zatratę w czasach niewoli i okupacji, trzeba wymienić: umiłowanie wolności i gotowość ponoszenia za nią ofiar, rycerskość, godność i poczucie własnej wartości. Lata niewoli narodowej, w tym zwłaszcza czasy komunizmu, były dla milionów zwykłych Polaków czasem różnorodnych upokorzeń, łamania kręgosłupów i podcinania skrzydeł. Kondycja moralna wspólnoty musiała w takich warunkach marnieć – i marniała. Z historii szlacheckiej propaganda wybierała, więc to, co z takim stanem rzeczy jakoś korespondowało. Powtarzano, że szlachcic czapką i papką płaszczył się przed magnatem, ale poza bohaterami “Trylogii”, (której krytyka była zresztą modna) nie dopuszczano do świadomości społecznej żadnych pozytywnych skojarzeń z wojnami Rzeczpospolitej, z wysiłkiem i bohaterstwem czasów staropolskich. Po heroicznym pokoleniu AK pojawiali się jeszcze “ludzie z żelaza” w ruchu “Solidarności”, poczucie godności budziły w nas papieskie pielgrzymki. Ale z komunizmu wychodziliśmy, jako Naród ludzi dotkniętych, także mentalnie, skutkami wieloletniej niewoli, niemających o samych sobie wysokiego mniemania. Misja, jeśli już nie podniesienia Polaków z kolan, to wyprostowania im kręgosłupów, zdjęcia z barków bagażu niewoli była głównym zadaniem niekomunistycznych elit po roku 1989. Żeby to jednak uczynić, trzeba było – między innymi – uwolnić świadomość dzieci PRL od tych jakże negatywnych i niesprawiedliwych stereotypów historycznych, którymi zatruwano nas i moralnie tłamszono przez lata. Trzeba było przywołać pozytywny obraz polskiego charakteru i polskiej wspólnoty, kończąc raz na zawsze z paszkwilanckim traktowaniem przeszłości narodowej. Tymczasem właśnie ze strony inteligenckich, humanistycznych i artystycznych elit spotkało nas pod tym względem największe rozczarowanie, a właściwie zdrada. W latach III RP “czarna legenda dziejów Polski” odżyła z nową siłą i znalazła nowe zastosowanie polityczne. W myśl tej nowej ideologii Naród tak zacofany i nietolerancyjny jak Polacy nie dorósł do demokracji, muszą, więc nim rządzić lewicowo-liberalne elity Okrągłego Stołu. Modernizują one Polskę, to znaczy zacierają jej związek z tym, co było najważniejsze w jej dziejach. Konotacje antysarmackie musiały się pojawiać we wszystkich kontekstach i podtekstach tej ideologii, gdyż sarmatyzm, choć dalszy od nas niż historia najnowsza, nadal ucieleśnia symbolicznie to, co wspólne wszystkim Polakom: typ i charakter narodowy, swojskość oraz polskie zadowolenie z bycia sobą. A to, co ma być zamordowane w procesie kulturowej modernizacji, musi być przede wszystkim zamordowane, jako symbol. Z drugiej strony lata 90. przyniosły też w życiu intelektualnym pewną nową orientację, którą można by umownie nazwać orientacją pro sarmacką. W historiografii zapoczątkowały ją prace nad dziejami ustroju Rzeczypospolitej szlacheckiej podjęte w środowisku wybitnych specjalistów skupionych wokół prof. Anny Sucheni-Grabowskiej czy prof. Janusza Ekesa. Rehabilitacją literackich tradycji sarmackich zajął się Krzysztof Koehler i środowisko dwumiesięcznika “Arcana” (w tym m. in. także niżej podpisany). Jako osobny rozdział trzeba tu też wymienić twórczość literacką i muzyczną Jacka Kowalskiego z Poznania? W naukach politycznych pojawia się coraz większa grupa młodych badaczy ustroju staropolskiego oraz idei republikańskich. Cały widoczny dziś na różnych polach wysiłek w przywracaniu Polakom rzeczywistego obrazu naszego sarmackiego dziedzictwa jest jednak wciąż dalece niewystarczający w stosunku do znaczenia, jakie ma dzisiaj dla Polski ta sprawa i wszystko, co się z nią wiąże.
III Rzeczpospolita przyjęła za sprawą swych elit pewien model rozwoju, który – za prof. Zdzisławem Krasnodębskim – należy określić, jako model imitacyjny. Założeniem imitacyjnej modernizacji kraju jest całkowita rezygnacja z poszukiwania własnych dróg i zerwanie z rodzimymi doświadczeniami w polityce, ekonomii, organizacji życia społecznego. Skutkiem takiego wyboru jest jednak pełne uzależnienie kraju-biorcy od dostarczycieli imitowanych rozwiązań oraz jego trwałe zepchnięcie na cywilizacyjne peryferie. Oznacza to przegraną, w obliczu, której musimy sobie zadawać pytanie, czy Polska dysponuje jakimś potencjałem lub jakąś ideą, na której mógłby się oprzeć alternatywny, nieimitacyjny projekt jej rozwoju? Nie wiem, czy ktokolwiek formułuje dziś to pytanie, ale jeśli mimo swej pilności nie jest ono przedmiotem szerokiej dyskusji, to chyba tylko w wyniku założenia, że odpowiedź na nie musi być negatywna. Być może jednak odpowiedzi na nie szukamy zbyt płytko? Być może dałoby się wypracować dla Polski jakiś program organiczny, harmonizujący nasze działanie z naszym myśleniem i naszą drogę do przyszłości, z naszą tradycją? Pewne wydaje się to, że zapoczątkowany już powrót do pozytywnego postrzegania doświadczeń Polski przedrozbiorowej byłby właściwą inspiracją tego rodzaju programu, a współczesna rehabilitacja sarmatyzmu mogłaby stać się jego adekwatnym, choć nieco przekornym symbolem. Prof. Andrzej Waśko
List do Przyjaciół i Dobroczyńców – bp Bernard Fellay FSSPX Drodzy Przyjaciele i Dobroczyńcy! Nowy rok przyniósł nam sporo niespodzianek, dość nieprzyjemnych, by nie powiedzieć – dramatycznych. Mamy tu oczywiście na myśli wydarzenia odnoszące się do Kościoła, a nie katastrofalne trzęsienie ziemi w Japonii czy zamieszki w krajach arabskich i w Afryce, które jednak powinny być dla wszystkich przestrogą! Kto jednak dziś postrzega je jeszcze w ten sposób? Tak, znacznie bardziej niszczycielskie od wszelkich kataklizmów naturalnych – niosących za sobą śmierć, tragedie i wielkie cierpienia – są kataklizmy raniące i zabijające dusze. To samo jednak, co skłania nas do reakcji i poszukiwania remedium w przypadku ludzkiego ciała – ze względu na natychmiastowy ból, jaki ono odczuwa – na poziomie duchowym przechodzi niemal niedostrzegalnie. Grzech, który tak głęboko rani całe człowieczeństwo i każdą istotę ludzką, jest zauważany w bardzo niewielkim stopniu, dlatego też ludzie nie poszukują skutecznego to zło lekarstwa. Mówimy tu o duchowej katastrofie:, jak bowiem inaczej możemy nazwać wydarzenie, które sprowadza na manowce wielką liczbę dusz, które zagraża zbawieniu milionów, jeśli nie miliardów ludzi? Od początku tego roku w Rzymie zapowiedziano przynajmniej dwa wydarzenia, których skutkiem będzie najprawdopodobniej nie konwersja, ale wieczna zguba dusz: beatyfikację Jana Pawła II oraz wznowienie Dnia Modlitw w Asyżu z okazji 25. rocznicy pierwszego spotkania przedstawicieli wszystkich religii, zorganizowanego w tym mieście przez tego samego papieża. Tym, którzy mogą mieć trudność w zrozumieniu znaczenia tych dwóch wydarzeń, pragniemy przytoczyć słowa, napisane 25 lat temu w Liście do Przyjaciół i Dobroczyńców przez ks. Franciszka Schmidbergera, następcę arcybiskupa Lefebvre’a na stanowisku Przełożonego Generalnego Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Ks. Schmidberger przedstawił w nim częściową listę inicjatyw Jana Pawła II – papieża, który niebawem ma zostać beatyfikowany: 25 stycznia [1986 r.] w kazaniu wygłoszonym w bazylice Św. Pawła za Murami papież zaprosił przedstawicieli wszystkich religii do Asyżu na wspólną modlitwę w intencji pokoju. Wystarczy przypomnieć sobie wydarzenia z ostatnich trzech lat, by zrozumieć, jak bliscy jesteśmy stworzenia jednej światowej religii pod przewodnictwem papieża; religii, której jedynym dogmatem będą wolność, równość i braterstwo proklamowane przez rewolucję francuską i loże masońskie.
1. Nowy Kodeks Prawa Kanonicznego promulgowany przez samego papieża 25 stycznia 1983 r. deprecjonuje stan kapłański. Kościół jest odtąd „Ludem Bożym” w sensie protestanckim i egalitarnym, nie ma w nim ani podwładnych, ani przełożonych. Według wyjaśnień przedstawionych przez papieża w konstytucji [Sacrae disciplinae leges] hierarchia jest jedynie „służbą”, Kościół natomiast ma być definiowany, jako „wspólnota” „zaangażowana w ekumenizm”. Kanon 844 wyraźnie zezwala na interkomunię, kanon 204 miesza kapłaństwo sakramentalne z duchowym kapłaństwem wiernych etc.
2. W niedzielę 11 grudnia 1983 r. papież wygłosił – z własnej inicjatywy – kazanie w zborze protestanckim w Rzymie.
3. Biskup Sherbrooke z Quebecu wielokrotnie zapraszał protestantów do swej katedry do sprawowania obrzędów, podczas których udzielano nieważnych święceń. Osobiście brał udział w tych ceremoniach i przyjmował „komunię” z rąk świeżo „wyświęconej” pastorki.
4. 19 lutego 1984 r. podpisano nowy konkordat pomiędzy Włochami a Stolicą Apostolską: od tej pory, w oparciu o soborową deklarację o wolności religijnej, Włochy nie są już państwem katolickim, ale świeckim, innymi słowy – ateistycznym; wedle tego samego dokumentu Rzym nie jest nazywany Miastem Świętym!
5. 10 maja 1984 r. papież odwiedził świątynię buddyjską w Tajlandii, zdjął w niej obuwie i siadł u stóp buddyjskiego mnicha, siedzącego przed ołtarzem, na którym znajdował się duży posąg Buddy.
6. W liście pasterskim z 16 września 1984 r. biskupi szwajcarscy doszli do konkluzji, że „pragnienie, by otrzymywać wspólnie ten sam chleb z tego samego stołu, innymi słowy pragnienie, by Msza i Wieczerza nie były już sprawowane oddzielnie, pochodzi od Boga. Jednak – jak dodali biskupi – czas realizacji tego pragnienia należy poddać rozważnej ocenie”. Biskupi ci poparli również projekt ustawy wprowadzającej zmianę w prawie małżeńskim, doprowadzającej do niszczenia w mniejszym lub większym stopniu zarówno małżeństwa, jak i rodziny. Na skutek ich poparcia nowe prawo przyjęto w Szwajcarii 22 września 1985 r. Po raz kolejny biskupi okazali się grabarzami nie tylko ładu nadprzyrodzonego, ale nawet ustanowionego przez Boga porządku naturalnego.
7. Episkopat francuski w dalszym ciągu używa do katechizacji – z wielką szkodą dla dzieci – heretyckiego katechizmu Pierres Vivantes. „Kto by zaś zgorszył jednego z tych małych, którzy we mnie wierzą, lepiej by mu było, gdyby zawieszono kamień młyński u szyi jego i zatopiono go w głębokościach morskich” (Mt 18, 6).
8. Wspólne oświadczenie kard. Höffnera [abp. Kolonii] i przewodniczącego Rady Ewangelickich Kościołów Niemiec p. Lohse pozostawia stronom w małżeństwach mieszanych wolność zawierania związku, chrzczenia i wychowywania dzieci we własnych wyznaniach. Kodeks prawa kanonicznego z roku 1917 (kan. 2319) przewiduje natomiast za każde z tych wykroczeń karę ekskomuniki.
9. W książce The Ratzinger Report kard. Ratzinger stwierdza, że w wyjątkowych przypadkach religie niekatolickie są „nadzwyczajnymi” środkami zbawienia. Nie, Eminencjo: Jezus Chrystus i tylko On jest Drogą, Prawdą i Życiem, nikt nie przychodzi do Ojca, jak tylko przez Niego!
10. W nocie z 24 czerwca 1985 r., dotyczącej przedstawiania judaizmu w katechizacji, kard. Willebrands pisze, że również my, podobnie jak żydzi, oczekujemy Mesjasza! Powołuje się przy tym na słowa samego papieża, który wobec zgromadzonych w Moguncji 17 listopada 1980 r. żydów stwierdził, że Stare Przymierze nigdy nie zostało unieważnione.
11. Latem 1985 r. Watykan wysłał oficjalnego przedstawiciela na uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod budowę nowego, wielkiego meczetu w Rzymie.
12. W sierpniu 1985 r. Ojciec Święty powiedział do młodych muzułmanów z Casablanki, że również my czcimy tego samego Boga, co oni – jak gdyby islam podzielał wiarę w Trójcę Przenajświętszą oraz Wcielenie! Kilka dni później papież udał się z kilkoma szamanami animistów oraz ich asystą na przedmieścia Lomé, by wziąć udział w kulcie „świętego lasu”, podczas którego przyzywa się „mocy wody” oraz ubóstwionych dusz przodków. Co najmniej dwukrotnie [w Togo] – w Karze (podczas Mszy!) i w Togoville – skrapiał wodą i wsypywał mąkę do wydrążonego ogórka: był to akt kultu fałszywej religii.
13. Komisja katolicko-ewangelicka, powołana do podsumowania wizyty papieża w Niemczech w 1980 r., stwierdziła w swym opublikowanym 24 stycznia 1986 r. raporcie końcowym, że między tymi dwoma wyznaniami nie ma już różnic w pojmowaniu usprawiedliwienia, Eucharystii, kapłaństwa oraz urzędu papieskiego. Trudno nie zauważyć, że w ten sposób otwarcie proklamowano ujednoliconą religię ekumeniczną.
14. 25 stycznia 1986 r. papież wezwał przedstawicieli wszystkich religii na spotkanie modlitewne w intencji pokoju do Asyżu. Według informacji prasowych na dzień tego zgromadzenia może być wybrana data 24 października, kiedy to przypada rocznica założenia ONZ., „Do jakiego Boga będą się modlić ludzie, którzy wprost odrzucają Bóstwo naszego Pana Jezusa Chrystusa? Sam diabeł podszepnął ten pomysł” – komentował abp Lefebvre.
15. Również ostatnio, podczas podróży do Indii, papież mówił jedynie o dialogu i wzajemnym zrozumieniu pomiędzy religiami, które powinny promować współpracować na rzecz braterstwa oraz dobrobytu. Czy sądzicie, Drodzy Przyjaciele, że wyliczanie tego wszystkiego sprawia nam przyjemność? Pisanie o tym sprawia nam ból, naszą jedyną troską jest, bowiem dobro Matki Kościoła. Dalecy jesteśmy również od sądzenia papieża – pozostawiamy tę delikatną kwestię późniejszemu osądowi Kościoła. Nie należymy do tych, którzy pochopnie deklarują, że Stolica Apostolska jest pusta, w tej kwestii wolimy poszukiwać nauki w historii Kościoła. Papież Honoriusz został potępiony przez szósty sobór powszechny ze względu na głoszone przez niego fałszywe nauki, mimo to nikt nigdy nie twierdził, że nie był on papieżem. Nie możemy jednak zamykać oczu na fakty. A faktami są również tajne instrukcje karbonariuszy oraz ich korespondencja z roku 1820! Czytamy w nich: Zadanie, którego się podejmujemy, to praca nie na dzień, miesiąc czy rok; to może trwać kilka lat, może nawet całe stulecie. (…) To, o co musimy zabiegać, czego powinniśmy szukać i czego oczekiwać, tak jak Żydzi oczekują Mesjasza, to papieża odpowiedniego do naszych potrzeb. (…) Chodzi o to, że aby roztrzaskać skałę, na której Bóg zbudował swój Kościół (…). Wystarczy, aby tylko któryś z następców Piotra zamoczył w spisku choćby swój mały palec. (…) I tak, aby zapewnić sobie papieża wymaganej miary, należy wpierw ukształtować dla niego, dla tego papieża, generację, wartą królestwa, o którym marzymy. (…) Wypracujecie dla siebie, niskim kosztem, [dobrą] reputację, jako dobrzy katolicy. (…) Reputacja ta z kolei sprawi, że doktryny nasze dotrą do młodych kleryków (…) Po kilku latach, siłą rzeczy, ci młodzi księża przejmą wszystkie funkcje [w hierarchii]; będą rządzić, administrować, sądzić, zorganizują najwyższe zgromadzenie, zostaną powołani, aby wybrać papieża, który będzie rządzić. A papież ten, jak wielu mu współczesnych, będzie z konieczności mniej lub bardziej nasiąknięty włoskimi i humanitarnymi zasadami, które właśnie zamierzamy puścić w obieg. Musimy (…) krok po kroku, stopniowo, doprowadzić do tryumfu, którym będzie głoszenie idei rewolucyjnej przez papieża. Plan ten zawsze wydawał mi się wynikiem jakiejś nadludzkiej kalkulacji. W oryginalnej wersji małego egzorcyzmu Leona XIII czytamy natomiast: Ci niezwykle przebiegli wrogowie napełnili żalem i napoili goryczą Kościół, Oblubienicę Nieskalanego Baranka, i położyli świętokradcze ręce na jego najświętszych dobytkach. W samym Świętym Miejscu, gdzie został założony Tron Św. Piotra i Tron Prawdy na oświecenie świata, wznieśli oni tron swojej ohydnej bezbożności, z nikczemnym zamiarem, że gdy uderzy się w pasterza, owce się rozproszą. Cóż mamy uczynić, w obliczu sytuacji tak rozpaczliwej z czysto ludzkiego punktu widzenia? Modlić się, pracować i cierpieć dla Kościoła. Czy słowa te nie są równie aktualne po 25 latach? Wraz ze wstąpieniem na Stolicę Piotrową Benedykta XVI, który osobiście dostrzegał tragiczny stan, w jakim znajduje się Kościół, można było żywić nadzieję na pewną poprawę sytuacji. Rzeczywiście, wykonał on kilka gestów, które z pewnością mogą sprzyjać odbudowie [Kościoła], mimo wielu przejawów wrogości wobec tych posunięć. Bardzo dobrze pamiętamy o życzliwych gestach wobec naszego Bractwa, wspominamy je z wdzięcznością. Jednakże wznowienie spotkań w Asyżu, nawet, jeśli zostaną one skorygowane i zmodyfikowane, – co wydaje się intencją obecnego papieża – w sposób nieunikniony będzie przywodzić na myśl pierwsze z nich, które pod wieloma względami było skandaliczne: wystarczy tu wspomnieć choćby o pożałowania godnym i smutnym widoku Wikariusza Chrystusa wśród barwnego tłumu pogan, wzywających swych fałszywych bożków. Najbardziej szokującym i przejmującym grozą ekscesem było postawienie posążka Buddy na tabernakulum kościoła pw. Św. Piotra w Asyżu. Gdy ktoś pragnie świętować rocznicę tego typu wydarzenia, przez to samo wyrzeka się krytyki jego organizatora. Luterańskiemu pastorowi, który zaprotestował przeciwko nowemu spotkaniu w Asyżu, Benedykt XVI odpisał, że uczynił, co w jego mocy, by zapobiec synkretyzmowi. Czy ktoś jednak powie innowiercom, że jest tylko jedna prawdziwa religia, której wyznawanie może dać im zbawienie? Czy ktoś powie im, że nie ma innego imienia, pod którym mogliby być zbawieni, poza imieniem Jezus, jak tego nauczał pierwszy papież – św. Piotr (Dz 4, 12)? A przecież są to dogmaty wiary! Od początku tego roku w Rzymie zapowiedziano przynajmniej dwa wydarzenia, których skutkiem będzie najprawdopodobniej nie konwersja, ale wieczna zguba dusz: beatyfikację Jana Pawła II oraz wznowienie Dnia Modlitw w Asyżu. Jeśli organizatorzy przemilczą te fundamentalne prawdy, będą jedynie oszukiwać uczestników spotkania! Jeśli zamilczą przed nimi o jednej rzeczy koniecznej [do zbawienia], unum necessarium, sprawiając, że uwierzą oni, iż wszystko jest w porządku, ponieważ Duch Święty posługuje się innymi religiami, jako środkami zbawienia – nawet, jeśli wedle nowego magisterium II Soboru Watykańskiego nazywa się te środki „nadzwyczajnymi” – będą wprowadzać tych ludzi w błąd i pozbawią ich środków, dzięki którym mogliby dostąpić zbawienia. Co do beatyfikacji Jana Pawła II – jej bezpośrednim skutkiem będzie kanonizacja jego pontyfikatu, jako całości, wszelkich jego inicjatyw, nawet tych najbardziej skandalicznych, zarówno opisanych powyżej, jak i jeszcze innych, jak np. pocałowanie Koranu, wielokrotne ceremonie pokutne, w wyniku, których ludzie uwierzyli, że Kościół jest odpowiedzialny za schizmy i doprowadził do odłączenia niezliczonych dusz od Świętej Matki Kościoła, a więc przylgnięcia do błędu i herezji? Z praktycznego punktu widzenia wszystko to prowadzi do indyferentyzmu w życiu codziennym. Nieśmiałe próby, jakie podejmuje Rzym, by nieco skorygować tak szkodliwy dla Kościoła kurs, przynoszą mizerny rezultat: sam Kościół pozostaje dotknięty niemocą. Będzie się mówić, że przesadzamy, że dramatyzujemy, że jesteśmy tendencyjni – jednak tę dramatyczną ocenę sytuacji można było usłyszeć nawet z ust Pawła VI, Jana Pawła II i Benedykta XVI. Ich wypowiedzi pojawiły się jednak niczym spadające gwiazdy na nieboskłonie i szybko są zapominane, a rzesze, które nie zadają sobie trudu, by spojrzeć w niebo, pozostały całkowicie obojętne. Co mamy czynić? Co my możemy uczynić, Drodzy Przyjaciele? „Modlitwa i pokuta” – to hasło dała nam nasza najdroższa Matka, Najświętsza Maryja Panna, zarówno w Lourdes, jak i w Fatimie, a te pochodzące od Boga wskazówki zachowują wciąż swą aktualność, są nawet bardziej aktualne dziś niż wówczas, gdy zostały wypowiedziane. Wielu z was pragnęłoby poznać skutki podjętej przez nas w ubiegłym roku Krucjaty Różańcowej. Przesłaliśmy jej wyniki razem z życzeniami Ojcu Świętemu, on jednak nie raczył odpowiedzieć ani nawet potwierdzić ich otrzymania. Nie może nas to jednak zniechęcać. Nasze modlitwy zostały zaniesione do Najświętszej Dziewicy, Matki pełnej łaskawości i miłosierdzia, oraz do samego miłosiernego Boga – nie mamy, więc prawa wątpić, że zostaną one wysłuchane, zgodnie z nieomylnymi wyrokami Bożej Opatrzności. Ufajmy dobremu Bogu. Sytuacja w Kościele i na świecie skłania nas do nalegania, byście nie ustawali w waszych wysiłkach modlitewnych o dobro Kościoła i świata, o tryumf Niepokalanego Serca Maryi. Rozmiary kryzysu, mnożenie się wszelkiego rodzaju nieszczęść, które spadają na rodzaj ludzki, wymagają z naszej strony stosownej reakcji: powinniśmy „zawsze się modlić i nie ustawać” (Łk 18, 1).
Krucjata 12 milionów różańców Dlatego wydaje nam się sprawą naglącą i nadzwyczaj stosowną, by – biorąc pod uwagę coraz większy napór zła, zalewającego Kościół święty – raz jeszcze zainicjować Krucjatę Różańcową, kampanię modlitwy i pokuty. Począwszy od tegorocznej Wielkanocy do Zesłania Ducha Świętego w roku przyszłym, prosimy was o zdwojenie waszych wysiłków, do wytężenia wszystkich sił, byśmy mogli ułożyć nowy duchowy bukiet, nową wiązankę róż tak miłych Matce Najświętszej, prosimy, byście błagali Ją o wstawiennictwo za swymi dziećmi u Jej Syna oraz u naszego Ojca Niebieskiego. Wśród dusz rośnie dezorientacja, drapieżne wilki porywają je nawet w owczarni. Ten czas próby jest tak trudny, że zgubieni byliby nawet i wybrani, gdyby te dni nie zostały skrócone. Kilka budzących nadzieję gestów z minionych kilku lat nie wystarczy, byśmy mogli powiedzieć, że zaszły jakieś fundamentalne zmiany. Dają nam one wielką nadzieję na przyszłość, jednak jedynie na podobieństwo światełka dostrzeganego, gdy się jest wciąż pogrążonym w mroku długiego tunelu. Z całego serca prośmy, więc naszą Niebieską Matkę o interwencję, by ten straszliwy czas mógł zostać skrócony, by modernistyczna zasłona przesłaniająca oblicze Kościoła, – co najmniej od czasu Vaticanum II – mogła zostać rozerwana na dwoje, a władza mogła wykonywać swe obowiązki względem dusz, by Kościół mógł odzyskać swą duchową chwałę i piękno, by ludzie całego świata mogli usłyszeć Dobrą Nowinę, przyjmować sakramenty, które dają zbawienie i odnaleźć drogę do jednej owczarni. Jak bardzo pragnęlibyśmy móc posługiwać się językiem mniej dramatycznym, jednak kłamstwem i zawinionym zaniechaniem z naszej strony byłoby uspakajanie was, poprzez stwarzanie fałszywej nadziei, że sprawy same jakoś się ułożą. Liczymy na waszą szczodrobliwość i mamy nadzieję na zebranie bukietu złożonego, z co najmniej dwunastu milionów Różańców, odmówionych w intencji uwolnienia Kościoła od zła, które może mu zagrażać w najbliższej przyszłości, w intencji nawrócenia Rosji oraz rychłego tryumfu Niepokalanego Serca Maryi. Aby nasze modlitwy były jeszcze bardziej skuteczne i aby każdy mógł czerpać z nich jak największą korzyść, pragniemy zakończyć [ten list] przypomnieniem, że podczas odmawiania różańca nie liczba Ave Maria jest najważniejsza, ale sposób, w jaki się je odmawia. Rozproszenie i rutynę można zwalczyć, skutecznie odmawiając różaniec zgodnie z zaleceniami samej Najświętszej Maryi Panny: licząc paciorki różańca, rozważajcie tajemnice życia Zbawiciela i Jego Najświętszej Matki. Najważniejszy jest właśnie ten kontakt z życiem naszego Zbawiciela. Nawiązujemy go wówczas, gdy z miłością rozważamy wydarzenia każdej dziesiątki, – czyli tajemnice różańca. W ten sposób dziesiątki Zdrowaś Maryjo stają się jak gdyby tłem muzycznym towarzyszącym i podtrzymującym ten silny, a zarazem delikatny kontakt z Bogiem, z Chrystusem Panem i Niepokalaną. Siostra Łucja powiedziała, powtarzając naukę papieży, że Bóg pragnął nadać tej modlitwie szczególną moc, dlatego nie ma problemu, który nie mógłby zostać rozwiązany dzięki temu cudownemu nabożeństwu. Zachęcamy was do modlitwy w rodzinach: każdego dnia otrzymujemy nowe dowody na to, jak skutecznie chroni ona dzieci i młodzież przed pokusami i niebezpieczeństwami, jakie niesie współczesny świat, zabezpieczając równocześnie jedność rodziny. Nie zniechęcajmy się pozornym milczeniem Bożej Opatrzności po naszej ostatniej krucjacie. Czyż Bogu nie podoba się, gdy w rzeczach trudnych potrafimy docenić prawdziwą wartość tego, o co prosimy, i że jesteśmy gotowi zapłacić za to stosowną cenę? Ponieważ niebawem wkroczymy w okres Męki Pańskiej, Wielki Tydzień i czas chwalebnego Zmartwychwstania naszego Zbawiciela, prosimy Matkę Najświętszą, by raczyła wyjednać wam obfite błogosławieństwo, by wzięła was pod swoją czułą opiekę i odpowiedziała na wasze wytrwałe modlitwy.
Ω Menzingen, Niedziela Męki Pańskiej + Bernard Fellay, Przełożony Generalny
25 kwietnia 2011 Chytrze zamaskowane troski… Pan prezydent Bronisław Komorowski, prezydent Polski, pokazał swoje wielkie oburzenie, twierdząc, że: „Brak ustawy reprywatyzacyjnej to hańba dla Polski”(????) I jak „ taka ustawa będzie, nie zawaha się jej podpisać, jeżeli będzie to dobra ustawa, za którą będzie stała siła koalicji sejmowej”. Wydawałoby się, że słusznie, bo rzeczywiście brak ustawy reprywatyzacyjnej to hańba dla Polski, ale ta hańba ciągnie się od dwudziestu lat i jakoś pan obecny prezydent, wcześniej poseł- tą sprawą sobie głowy nie zaprzątał. Nie zaprzątał sobie, gdy był w kręgu Unii Demokratycznej, Unii Wolności, Stronnictwa Konserwatywno- Ludowego, Akcji Wyborczej Solidarność czy Platformy Obywatelskiej.. Dopiero teraz.. Co za przemiana? Gdy – będąc w Sejmie w latach 1991- 1993, pan Janusz Korwin- Mikke w imieniu koła Unii Polityki Realnej zgłaszał ustawę reprywatyzacyjną nie było wokół niej zainteresowania posłów.. Tak jak wyśmiano go, gdy zgłosił projekt ustawy, żeby wpisać do Konstytucji zakaz tworzenia deficytu budżetowego, a tym samym- długu publicznego. Wtedy demokratyczni posłowie go wyśmiali. Jak to: wpisać do Konstytucji sprawę nie zadłużania „ obywateli”? To skąd będą pieniądze na wydatki? To się nie mieściło w głowach demokratycznych posłów w demokratycznym państwie prawnym.. Przecież otwierały się wielkie możliwości zadłużania państwa, czyli „obywateli”. Wielkie żarcie na kredyt.. Albo mówiąc gołą prawdę - komuś zależało na zadłużaniu państwa, żeby ciągnąć z niego pożytki. Dzisiaj- po dwudziestu latach” transformacji”- te pożytki to 13,5 miliarda dolarów płaconych przez nas odsetek rocznie..(!!!!) Wszystko dookoła tonie w długach, ale orkiestra sejmowa gra nadal - jakby nic się nie działo.. Nie wystarczyło mieć wtedy rację- trzeba było mieć demokrację! Czyli większość do zablokowania zadłużania i wpisania do Konstytucji zapisu, że nie wolno ludzi zadłużać, nie wolno zadłużać ich dzieci wnuków.. No i będziemy mieli studencką kanapkę- jak tak dalej pójdzie: chleb posmarowany nożem! Pan Bronisław Komorowski, prezydent Polski ocknął się w sprawie ustawy reprywatyzacyjnej. Co spowodowało to ocknięcie? Może żal nad Polakami, którzy do tej pory nie odzyskali swoich cegielni, młynów, domów, – bo nie było ustawy reprywatyzacyjnej.? Może wstąpił w niego duch konserwatywnego – liberała? Może, zwyczajnie po ludzku uznał, że tym, co „komuna” zabrała - należy się zwrot. W tym czasie Kościół odzyskał wiele, Żydzi synagogi i kamienice, na które mieli papiery, i zdążyli je posprzedawać.. Część odzyskała swoje mienie drogą mitręgi biurokratycznej.. Ale ustawy reprywatyzacyjnej nie ma nadal. A mieliśmy wyjść z komunizmu, tak przynajmniej twierdziła 4 czerwca 1989, pan Joanna Szczepkowska- aktorka. Ona twierdziła nawet, że komunizm się w Polsce skończył(???) To jest chyba żart stulecia? Teraz jak ma już posadę dobrze płatną- na pewno komunizm się nie skończy.. I sama się śmieje ze słów wypowiedzianych wtedy - w afekcie euforii.. Tak się akurat składa, że potężny Światowy Kongres Żydów, od wielu lat domaga się zwrotu 65 miliardów dolarów od Polski za mienie pozostawione w Polsce przez obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Na nic zdaje się tłumaczenie, że Polska już te sprawy uregulowała z rządem amerykańskim w latach sześćdziesiątych, o czym poinformowało Ministerstwo Spraw Zagranicznych na swojej stroni internetowej.. Zrobił to sam pan Radek Sikorski Na nic się zdało oddalenie przez sąd amerykański pozwu Światowego Kongresu Żydów przeciwko Polsce w tej sprawie.. Sąd stwierdził wtedy, że nie ma podstaw prawnych do wyegzekwowania tej sumy. Bo po prostu nie ma na to dokumentów. Jak będą dokumenty- sprawa zostanie uruchomiona? Bo nietaktem jest, żeby domagać się zwrotu czegoś, co samozwańczo ma się należeć komuś, kto spadkobiercą nie jest, bo nie ma w ręku papierów- tylko, dlatego, że ktoś jest tej samej narodowości, i to jest powód, żeby całą rzecz oddać. Nawet w Ameryce się zorientowali, że coś tu gra.. Bo, na jakiej podstawie prawnej i dlaczego akurat Światowy Kongres Żydów uznający sam siebie za spadkobiercę? Pan Bronisław Komorowski ma się wkrótce spotkać z prezydentem Barakiem Hussainem Obamą i być może będą rozmawiali o tej sprawie i dlatego pan prezydent tak się denerwuje tą ustawą reprywatyzacyjną.. Tym bardziej, że nie dalej jak w lutym bieżącego roku do Izraela pojechała 55 osobowa delegacja rządowa z Polski, żeby tam porozmawiać o tym i owym, a o czym dokładnie? No niestety nie można było się dowiedzieć ze środków masowego przekazu- możemy się, co najwyżej domyślać.. Ale co nam z domysłów. Musiały być omawiane sprawy arcyważne, żeby nie powiedzieć tajne, skoro zostały utajnione przed opinią publiczną w Polsce.. Musiały być sprawy strategiczne dla państwa polskiego, zwanego III Rzeczpospolitą.. Takie, o których nie powinien się dowiedzieć nikt. 55 osób, w tym pan minister Graś, minister Kopacz, minister Hall i sam pan premier Donald Tusk.. Pssssssss… Ciiiiiichosza - żeby wróg Polski się nie dowiedział. Bo być może chodzi o te 65 miliardów dolarów, którą to sumę wymienił swojego czasu pan ambasador Szewach Weiss.. W każdym razie niedawno pan prezydent Bronisław Komorowski spotkał się z rabinami z Europejskiego Centrum Rabinicznego, tylko po to, żeby rabini z Europejskiego Centrum Rabinicznego podziękowali prezydentowi” za wkład na rzecz dialogu polsko – żydowskiego”. Spotkanie miało też charakter świąteczny, gdyż w tym roku, w tym samym terminie przypadają najważniejsze święta zarówno dla Chrześcijan, jak i Żydów.. I znowu nie wiadomo dalej, o czym rozmawiał z rabinami nas prezydent ponad to, co dotyczyło świąt. Ale duch tych 65 miliardów krąży po świątyni pańskiej jak swąd szatana.. I nie można się odpędzić od myśli, że właśnie z rabinami rozmawiał o tych 65 miliardach dolarów.. Ale żeby podczas okresu świątecznego rozmawiać o pieniądzach, które zresztą się - zgodnie z prawem - nie należą..? Uspokoił mnie odrobinę pan Paweł Graś, rzecznik rządu pana Donalda Tuska, też reprezentujący Platformę Obywatelską, mieszkający od wielu lat kątem u jakiegoś przemysłowca niemieckiego” za darmo”, w jego domu, czego nie sprawdzają i nie drążą służby polskie w służbie Polski, o co tam naprawdę chodzi. Co łączy pana Pawła Grasia z niemieckim przemysłowcem? Chyba, że już sprawdziły - i wszystko jest OK! Widocznie sprawdziły… Skoro jest ok.! Pan Paweł Graś oświadczył mianowicie, że projekt ustawy reprywatyzacyjnej jest gotowy, ale ustawa ta nie wejdzie w życie w najbliższym czasie(???!!!) Ufffff.. Dobrze, że w najbliższym czasie nie wejdzie, bo 65 miliardów dolarów to suma, która drogą sprawiedliwości nie chodzi, ale pan Paweł Graś mówi o sumie 20 miliardów złotych.. Co jest? Czyżby było planowane płacenie w ratach..? Zresztą jak nie mamy - jak powiedział jeden z Izraelczyków- to nam pożyczą.. A potem będziemy spłacali w ratach z odsetkami.. Zyskamy na tym na pewno, bo nie będziemy musieli oddać od razu całej sumy, co mogłoby popsuć nasz bilans płatniczy.. tym bardziej, że długi naszego rozbieranego i gwałconego państwa rosną i rosną. A przecież nie mogą rosnąć w nieskończoność? Nie pożyczaliśmy, ale musimy oddać.. To jest dopiero majstersztyk! I przy tym wielka troska o sprawiedliwość.. Bardzo zatroskana troska.. Chytrze zamaskowana i zatroskana.. I nie ma nikogo, kto przestałby troszczyć się o cudze troski i odesłał całą sprawę do sądów, właściwego miejsca do rozstrzygania sporów sprawiedliwie. Tym bardziej, że mamy sądy niezawisłe, na pewno bardziej niezawisłe niż te w PRL-u.. I na pewno sprawiedliwość zatriumfuje.. Chciałbym zobaczyć miny zatroskanych i niezawisłych sędziów, którzy musieliby podjąć sprawiedliwie decyzję nie mając przed sobą tomów akt i żadnych dokumentów.. I jak tu wtedy chytrze zamaskować troski? W sądzie bez dokumentów… Czy to dałoby się zrobić???? Prestidigitatorów przecież u nas nie brakuje. Wystarczy chytrze zamaskowana wola no i wielka zamaskowana troska.. WJR
TW „Feliks” (Bp Tadeusz Pieronek) Nasz bohater informuje: „- Panu Kaczyńskiemu chodzi o zdobycie władzy i żeby wygrać za wszelką cenę, a to oznacza iść po trupach” – mówi w rozmowie z onet.pl. Hmm. Po to zakłada się partie, aby zdobyć władzę. Skoro dowiedzieliśmy się od „Feliksa” o Jarosławie Kaczyńskim, pora dowiedzieć się czegoś o zacnym Feliksie. Z dokumentów służb specjalnych PRL, które znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej: „Za powodzeniem przedsięwzięcia przemawiają w pewnym stopniu jego cechy osobiste: pogodne usposobienie, niedoktrynalny, sposób rozumowania dość świecki (nie fanatyk), o dużym tupecie, graniczącym z pewną bezczelnością, spostrzegawczy, dobrze wyrobiony w zagadnieniach społeczno-politycznych. Względnie lojalnie ustosunkowany do obecnej rzeczywistości, trochę antywatykańskich przekonań. Śmiało, krytycznie wypowiada się na temat przełożonych i nie liczy się z dostojnikami kościelnymi. Myślę, że ma także zbyt wygórowane aspiracje i samodzielny sąd na temat poszczególnych spraw kościelnych i poszczególnych osób z hierarchii kościelnej” „zgodził się na dostarczanie informacji dotyczących Polonii w USA opartych na swoich spostrzeżeniach.” „pod numerem 2718 zostaje zarejestrowany, jako tajny współpracownik „Feliks”. TW „Feliks” jest jak skała. Skała, na której buduje szatan. Po latach – jak widać – nic się nie zmienił a mimo że nie pada tu żadne nazwisko ani funkcja, ani zawód, każdy czytelnik wie, o kogo chodzi. Opis charakterologiczny jest dokładny jak fotografia. W służbach zatrudniano jednak fachowców. TW Feliks wyczuwa trupa. Ten trupi odór to gnijące w nim resztki poczciwego człowieka. A teraz drogi Czytelniku, Tobie pozostawiam ocenę. Czy notka jest fikcja literacka czy bolesną prawdą.
Post scriptum:
Ewangelia Mateusza rozdział 24 werset 4.- Baczcie, żeby was, kto nie zwiódł.? (Podstępnie nie oszukał)
Ewangelia Marka rozdział 13 werset 22: Powstaną, bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i czynić będą znaki i cuda, aby o ile można zwieść wybranych (podstępnie oszukać)? Będą to fałszywi nauczyciele, którzy będą przekręcać Słowo Boże, aby oszukać ludzi i sprowadzić na nich przekleństwa, choroby i nieszczęścia. Gdy zaślepieni przywódcy prowadzą ślepych Niebezpieczna rola faryzeuszy w narodzie polegała na tym, że będąc zaślepieni własnymi myślami, zadufani we własnej mądrości, nie byli w stanie dostrzec dróg Bożych i wskazać ich ludowi, pozostającemu w mrokach niewiedzy. W tej sytuacji cała odpowiedzialność za naród spada na jego przywódców, którzy świadomie trwają w zaślepieniu. Już prorok Ezechiel ubolewał nad takimi pasterzami: „Biada pasterzom Izraelu, którzy sami siebie pasą.
nathanel.nowyekran.pl
Święta, Święta... W tym roku Święta Wielkiej Nocy obchodzą w tym samym czasie katolicy, prawosławni i protestanci. Również w tym samym czasie przypada żydowskie święto Paschy, – co właściwie powinno być regułą, bo Ostatnia Wieczerza to była właśnie uczta paschalna - jednak różne wyznania prowadzą własne kalendarze. A 18 kwietnia muzułmanie rozpoczęli kilkudniowe Święto Ofiarowania (Kurban Bayram, po arabsku: ‘Īd ul-’Aḍḥā, - na pamiątkę złożenia przez Abrahama ofiary. Przypomnijmy historię Abrahama. Miał On syna Izmaela, z niewolnicą Hagar – a następnie syna, Izaaka, z Sarą. Według żydów, co przejęli chrześcijanie, Bóg kazał Mu złożyć w ofierze „najukochańszego syna”, czyli Izaaka – natomiast według muzułmanów: „najstarszego syna”, czyli Izmaela. Reszta historii jest we wszystkich tych religiach identyczna: anioł powstrzymuje w ostatniej chwili rękę Abrahama i każe Mu w zamian złożyć w ofierze baranka. Co muzułmanie czynią na pamiątkę tego wydarzenia dosłownie – a my symbolicznie?
Izmael miał (wg. śp. Józefa Flawiusza) dwunastu synów o imionach: Nabajon, Kedar, Abdeel, Masam, Masmas, Idumas, Masmes, Chodam, Teman, Jetur, Nafais, Kadmas, – z których wywodzą się plemiona arabskie. (Abraham wygnał Hagar z Izmaelem na pustynię - bo, mając dziecko, wyśmiewała się z bezpłodnej Sary!). Izaak miał dwóch synów: Ezawa i Jakóba. Podobno nienawiść między potomstwem Izmaela i potomstwem Izaaka wywodzi się aż z tamtych czasów. W braku innych jest to bardzo dobre wytłumaczenie. No, to niech żydzi bija się z muzułmanami. U nas: śmigus-dyngus! JKM
Cud Świętego Ognia w Jerozolimie „Każdego roku w Wielką Sobotę tłumy wiernych gromadzą się w Bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie, ponieważ tego dnia z Nieba zsyłany jest ogień, który zapala świece w bazylice.” Takie słowa można przeczytać w jednym z wielu przewodników zachęcających do odwiedzenia Ziemi Świętej w czas Wielkanocy. Przez wyznawców kościoła prawosławnego „Cud Świętego Ognia” nazywany jest „największym ze wszystkich cudów chrześcijańskich”. Cud ten dokonuje się corocznie, dokładnie o tym samym czasie, w ten sam sposób i w tym samym miejscu. Żaden ze znanych nam cudów nie występuje tak regularnie i od tak długiego już okresu czasu. Informacje dotyczące tego cudu możemy odnaleźć już w zapiskach pochodzących z VIII wieku n.e. Cud Świętego Ognia dokonuje się, więc w Bazylice Grobu Świętego. Sama Bazylika jest dość tajemniczym miejscem. Zarówno teolodzy jak i historycy oraz archeologowie zgodni są, co do tego, że Bazylika znajduje się na skałach Kalwarii: wzgórza, na którym Jezus został ukrzyżowany oraz pochowany, jak można przeczytać w Ewangelii. Stoi, więc równocześnie w miejscu gdzie, według wiary chrześcijańskiej, Jezus zmartwychwstał. Informacje o cudzie można odszukać w wielu zapiskach z podróży do Ziemi Świętej na przestrzeni wieków. Rosyjski opat Daniel, w swojej relacji, która powstała w latach 1106-1107 bardzo szczegółowo opisuje „Cud Świętego Światła” i ceremonie, które mu towarzyszą. Opisuje jak Patriarcha wchodzi do Kaplicy (zwanej Anastasis, – czyli Zmartwychwstanie) z dwiema zgaszonymi świecami. Patriarcha klęka przed kamieniem, na którym Chrystus został złożony po śmierci i wypowiada słowa modlitwy, w czasie, której dokonuje się cud. Niebieskawe, trudne do opisania światło, jakby wypływa ze środka skały i po jakimś czasie zapala zgaszone lampki oliwne i świece Patriarchy. To światło to „Święty Ogień”, który następnie przenosi się na wszystkich obecnych.
Obrzęd, który towarzyszy „Cudowi Świętego Ognia”, jest być może najstarszym niezmienionym obrzędem chrześcijańskim na świecie. Od IV wieku n.e. aż do czasów obecnych, źródła mówią o tym budzącym bojaźń cudzie. Z tych źródeł jasno wynika, iż cud odbywa się zawsze w tym samym miejscu i tego samego świątecznego dnia. Czy będzie tak również w kolejnym roku? Aby to sprawdzić odwiedziłem Jerozolimę w 1998 roku, z zamiarem uczestniczenia w ceremoniach Wielkiej Soboty i ujrzenia cudu. Dzięki temu mogę teraz zaświadczyć, że cud miał miejsce nie tylko w kościele starożytnym, w średniowieczu, w późniejszych wiekach, ale na moich oczach dokonał się również 18 kwietnia 1998 r. Od 1982 r. grecko prawosławnym patriarchą Jerozolimy jest Diodorus I. Odkąd sprawuje tę funkcję, to on każdego roku wchodzi do Kaplicy, aby otrzymać Święty Ogień i tym samym to on jest głównym świadkiem cudu. Przed ceremonią w 1998 roku patriarcha przyjął nas na prywatnej audiencji, miałem wtedy okazję porozmawiać z nim o cudzie i dowiedzieć się, co dokładnie dzieje się w Kaplicy oraz jakie ten cud ma znaczenie dla niego i dla jego życia duchowego. Co więcej dzięki niemu miałem możliwość dokładnego obserwowania z balkonu kopuły Bazyliki tłumów zgromadzonych wokół Kaplicy w oczekiwaniu na „Wielki Cud Świętego Ognia”. Jedna z najbardziej sławnych ceremonii w kościele Prawosławnym. Cud odbywa się, co roku w Wielką Sobotę – w dniu obchodzonym przez Kościół Prawosławny, do którego należą wyznawcy obrządków syryjskiego, armeńskiego, rosyjskiego, greckiego, a także koptyjskiego. Wewnątrz Bazyliki Świętego Grobu reprezentowanych jest siedem wspólnot chrześcijańskich. Data Wielkanocy w kościele prawosławnym ustalana jest zgodnie z kalendarzem juliańskim, a nie według kalendarza gregoriańskiego obowiązującego w zachodniej Europie. Oznacza to, że Wielkanoc przypada zwykle w innym dniu niż w kościele protestanckim i katolickim. Odkąd cesarz Konstantyn Wielki wybudował w sercu Jerozolimy „budowlę godną Boga”, czyli Bazylikę Grobu Świętego, w połowie IV w., wiele razy kościół ten był niszczony. W czasach wypraw krzyżowych Bazylika uzyskała obecny kształt. Wokół Grobu Jezusa wzniesiono małą kaplicę z dwoma pomieszczeniami, jednym, – w którym znajduje się kamień i do którego może wejść najwyżej 5 osób. Kaplica ta znajduje się w centrum cudownych wydarzeń. Uczestnictwo w obrzędach tego dnia w pełni uzasadnia użycie terminu „wydarzenie”, gdyż w żadnym innym dniu w roku kościół ten nie jest tak oblężony jak w prawosławną Wielką Sobotę. Jeśli chcemy dostać się do środka Kaplicy trzeba liczyć się z nawet sześciogodzinnym oczekiwaniem w kolejce. Każdego roku setki ludzi nie może dostać się do środka z powodu tłoku. Pielgrzymi przybywają z całego świata, większość z Grecji, ale w ostatnich latach wzrosła ilość przyjeżdżających z Rosji i krajów byłego bloku wschodniego. Aby być jak najbliżej Grobu pielgrzymi koczują wokół, już od popołudnia Wielkiego Piątku oczekując na cud Wielkiej Soboty. Cud ma miejsce o godzinie 14:00, ale już od południa w Bazylice wrze. Od około 11.00 do 13.00 arabscy chrześcijanie głośno śpiewają tradycyjne pieśni. Pochodzą one z czasów okupacji tureckiej w XIII wieku, gdy chrześcijanie mogli śpiewać pieśni tylko w kościołach. „Jesteśmy chrześcijanami, jesteśmy nimi od wieków i będziemy już na wieki. Amen!” – śpiewają najgłośniej jak potrafią przy akompaniamencie bębnów. Bębniarze siedzą na ramionach ludzi, którzy radośnie tańczą wokół Kaplicy. Ale około 13.00 pieśni milkną i powoli zapada cisza, napięta i naelektryzowana oczekiwaniem na wielki przejaw Bożej Mocy, której wszyscy będą świadkami. O godzinie 13.00 przez zgromadzony tłum ludzi przeciska się delegacja lokalnych władz. Nawet, jeśli przedstawiciele władz nie są chrześcijanami, zawsze uczestniczą w ceremonii. W czasie tureckiej okupacji Palestyny, byli to tureccy muzułmanie, dzisiaj są to Izraelici. Od wieków obecność przedstawicieli władzy jest nieodłączną częścią ceremonii. Mają oni określoną funkcję: reprezentują Rzymian w czasach Jezusa. Ewangelia mówi o Rzymianach, którzy przybyli do Grobu Jezusa i opieczętowali go tak, aby uczniowie Jezusa nie mogli wykraść Jego Ciała i rozgłaszać, że zmartwychwstał. W ten sam sposób władze izraelskie przychodzą i pieczętują Grób woskiem. Jednak zanim to zrobią, zgodnie ze zwyczajem wchodzą do środka i sprawdzają, czy nie ma tam jakichkolwiek ukrytych źródeł ognia, które mogłyby wywołać cud, a tym samym skłonić niedowiarków do podejrzeń o oszustwo. Tak jak niegdyś Rzymianie mieli zaświadczyć, że nie było żadnej manipulacji po śmierci Jezusa, podobnie i w 1998 roku lokalne władze izraelskie miały zaświadczyć, że nie będzie żadnego oszustwa.
Świadectwo Patriarchy Pilgrim make photo of the Holy Light column (center) and balls of Holy Light (bottom-left). Kiedy Grób został sprawdzony i opieczętowany wszyscy zaintonowali pieśń Kyrie Elejson. O 13.45 przybył Patriarcha. Podążając za dużą procesją obchodzi Grób trzy razy, po czym rozbiera szaty liturgiczne zostając tylko w białej albie. Dzieje się tak na znak pokory przed wielką Mocą Boga, której będzie głównym świadkiem. Wszystkie lampy oliwne pozostają wygaszone od poprzedniego wieczora, a wszystkie źródła sztucznego światła gaszone są teraz, tak że prawie cała Bazylika pogrąża się w ciemności. Mając ze sobą dwie duże świece Patriarcha wchodzi do Kaplicy, najpierw do małego pomieszczenia przed Grobem, a potem już do samego Grobu. Ponieważ nie można obserwować wydarzeń dziejących się w środku Grobu, poprosiłem greko prawosławnego Patriarchę Jerozolimy Diodorusa, aby opowiedział o tym, co tam się odbywa. – Wasza Błogosławioność, co dzieje się po wejściu do Kaplicy? – Wchodzę do Grobu, pobożnie i z bojaźnią klękam przed miejscem, gdzie Chrystus został złożony po śmierci i gdzie później zmartwychwstał. Modlitwa w tym wyjątkowym miejscu to dla mnie zawsze święta chwila. To właśnie w tym miejscu Pan powstał z martwych w wielkiej chwale i stąd rozeszło się Jego Światło na cały świat. Apostoł Jan napisał w pierwszym rozdziale Ewangelii, że Jezus jest Światłością Świata… Klęczenie w miejscu, w którym Chrystus zmartwychwstał daje nam poczucie bliskości Jego cudownego zmartwychwstania. Katolicy i Protestanci nazywają ten kościół „Kościołem Grobu Świętego”. My nazywamy go „Kościołem Zmartwychwstania”. Zmartwychwstanie Jezusa jest dla nas Prawosławnych centrum naszej wiary. Poprzez Zmartwychwstanie Chrystus ostatecznie zwyciężył śmierć, nie tylko własną, ale śmierć wszystkich tych, którzy w Niego wierzą. Wierzę, że nie jest to przypadek, że Święty Ogień pojawia się właśnie w tym miejscu. W Ewangelii według św. Mateusza (28,3) jest napisane, że kiedy Chrystus zmartwychwstał, „anioł Pański zstąpił z nieba… a postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego białe jak śnieg.” Wierzę, że to zachwycająco piękne światło, które otoczyło anioła, gdy Chrystus zmartwychwstał, jest tym samym światłem, które cudownie pojawia się w Wielką Sobotę. Chrystus pragnie nam przypomnieć, że Jego Zmartwychwstanie jest prawdziwe, nie jest tylko mitem. On naprawdę przyszedł na świat, aby poprzez Swą śmierć złożyć potrzebną ofiarę i zmartwychwstał, aby każdy człowiek po śmierci mógł ponownie zjednoczyć się ze swoim Stwórcą.
Niebieskie Światło Patriarcha życzliwie opowiedział mi, co dzieje się potem: – Znajdując drogę w ciemności wchodzę do Kaplicy i klękam na kolana. Modlę się słowami, które były nam przekazywane przez wieki. Czekam. Czasami czekam kilka minut, ale najczęściej cud pojawia się zaraz po modlitwie. Z wnętrza kamienia, na którym spoczywał Jezus wylewa się światło, które zazwyczaj ma niebieskawy odcień, ale może także przybierać wiele różnych barw, lecz ludzkimi słowami nie można tego opisać. Światło wypływa z kamienia, tak jak mgła unosi się znad jeziora. Wygląda to tak, jakby kamień pokryty był wilgotną chmurą, ale to jest światło. Każdego roku to światło zachowuje się inaczej. Czasami tylko okrywa kamień, a czasami rozjaśnia cały Grób, tak że ludzie, stojący na zewnątrz widzą go wypełniony światłem. Światło nie płonie. Nigdy podczas tych 16 lat piastowania stanowiska Patriarchy i otrzymywania Świętego Ognia, nie przypaliło mi brody. Światło ma inną konsystencję niż zwykły ogień, który płonie w lampkach oliwnych. Po pewnym czasie światło unosi się i tworzy kolumnę, w której Ogień przybiera inną formę, taką, że mogę zapalić od niego moje świece. Po zapaleniu świec wychodzę z Kaplicy i przekazuję ogień najpierw Patriarsze Armeńskiemu, a potem Koptyjskiemu. Następnie przekazuję ogień wszystkim zgromadzonym.”
Symboliczne znaczenie Cudu. - Jak osobiście przeżywa Wasza Błogosławioność cud i jakie ma on znaczenie dla życia duchowego? – Cud porusza mnie tak samo głęboko każdego roku. Za każdym razem jest to dla mnie kolejny krok w kierunku nawrócenia. Mnie osobiście niezwykle pokrzepia rozważanie wierności Chrystusa, którą okazuje obdarowując nas co roku Świętym Ogniem, pomimo naszych ludzkich słabości i upadków. W Kościele doświadczamy wielu cudów, nie są one niczym nowym dla nas. Często spotykamy się z tym, że ikony płaczą, kiedy Bóg pragnie nam objawić, jak jest bardzo blisko nas. Mamy także świętych, poprzez których Bóg obdarza nas wieloma duchowymi darami. Ale żaden z tych cudów nie ma dla nas tak przejmującego i symbolicznego znaczenia jak cud Świętego Ognia. Ten cud to prawie sakrament. Dzięki niemu Zmartwychwstanie Chrystusa jest nam tak bliskie, jak gdyby miało miejsce kilka lat temu.
Cud w 1998 roku i nie tylko Kiedy Patriarcha, klęcząc modlił się w Kaplicy, na zewnątrz panowała ciemność, ale nie – cisza. Słyszalne były dość głośne szepty, atmosfera była bardzo napięta. Gdy Patriarcha wyszedł, trzymając w dłoniach zapalone świece, które rozjaśniły panującą na zewnątrz ciemność, rozległ się prawdziwy ryk, porównywalny tylko do hałasu na stadionach. Cud jednak nie ogranicza się tylko do tego, co dzieje się w środku małej Kaplicy, gdzie modli się Patriarcha. Bardziej znaczące może być także to, że niebieskawe światło pojawia się poza Kaplicą. Co roku wielu ze zgromadzonych w tym miejscu wiernych przyznaje, że to cudowne światło zapala świece, które trzymają w dłoniach. Wszyscy zgromadzeni czekają, więc ze świecami w dłoniach w nadziei, że i one zapłoną same cudownym światłem. Często zdarza się, że zgaszone lampy oliwne zapalają się na oczach pielgrzymów. Widać jak niebieski płomień przesuwa się w różne miejsca Bazyliki. Jest wiele pisemnych świadectw pielgrzymów, których świece zapaliły się same, potwierdzając wiarygodność tych relacji. Osoba, która doświadczy takiego cudu z bliska, zazwyczaj opuszcza Jerozolimę odmieniona, a wszyscy, którzy uczestniczą w tej ceremonii, od tamtej pory liczą czas, dzieląc go na ten „przed” i „po” Cudzie Świętego Ognia w Jerozolimie.
Cud nieznany na Zachodzie? Często nasuwa mi się pytanie: Dlaczego Cud Świętego Ognia jest tak mało znany w Zachodniej Europie? Na obszarach wiary protestanckiej można to w pewien sposób tłumaczyć tym, że w protestantyzmie nie ma tradycji cudów. Ludzie tak naprawdę nie wiedzą, gdzie zaszufladkować cuda i nie poświęcają im zbyt wiele miejsca w gazetach. Ale w tradycji chrześcijańskiej istnieje szerokie zainteresowanie cudami. Dlaczego więc nie jest bardziej znany? Musi wystarczyć jedno wyjaśnienie: polityka Kościoła. Tylko przedstawiciele kościołów prawosławnych uczestniczą w ceremonii. Cud pojawia się podczas Wielkanocy obchodzonej przez kościół prawosławny i bez udziału jakichkolwiek przedstawicieli władz kościoła katolickiego. Niektórzy prawosławni podają ten fakt, jako dowód, że kościół prawosławny jest jedynym prawowitym kościołem Chrystusa na świecie. To stwierdzenie z kolei nie może być przyjmowane ze spokojem w kręgach katolickich…
Problem autentyczności cudu Jak często ma to miejsce w przypadku innych cudów, wielu jest ludzi, którzy uważają, że to oszustwo i nic więcej poza arcydziełem prawosławnej propagandy. Wierzą, że Patriarcha ma przy sobie zapalniczkę. Jednak owi krytyczni sędziowie muszą zmierzyć się z kilkoma zasadniczymi problemami. Zapałki czy też inne metody pozyskiwania ognia są raczej niedawnymi wynalazkami. Jeszcze kilkaset lat temu rozpalanie ognia było przedsięwzięciem, które trwało o wiele dłużej niż kilka minut, podczas których Patriarcha przebywa w Kaplicy. Ktoś mógłby jednak powiedzieć, że ma on być może w środku płonącą lampkę oliwną, od której odpala świece. Jednak przedstawiciele lokalnych władz potwierdzają, że sprawdzili Kaplicę i nie znaleźli w niej żadnego źródła ognia. Największym argumentem przemawiającym za autentycznością są świadectwa kolejnych patriarchów. Największe wyzwanie, jakie staje przed obliczem każdego krytyka Cudu, to tysiące niezależnych świadectw pielgrzymów, trzymających podczas Cudu świece, które zapaliły się samoistnie. Tego nie da się w jakikolwiek sposób wyjaśnić. Z naszych dociekań wynika, że nigdy nie udało się zarejestrować kamerą żadnego przypadku samoistnego zapalenia świecy czy lampy oliwnej. Jednak, posiadam film video nakręcony przez inżyniera z Betlejem, Souhela Nabdiela. Pan Nabdiel uczestniczy w ceremonii od wczesnego dzieciństwa. W 1996 r. został poproszony o zarejestrowanie ceremonii z balkonu kopuły Bazyliki. Razem z nim na balkonie znajdowała się siostra zakonna i czterech innych wiernych. Zakonnica stała po jego prawej stronie. Na filmie widzimy tłumy stojące na dole. W pewnej chwili wszystkie światła gasną. To chwila, w której Patriarcha wchodzi do Kaplicy i ma otrzymać Święty Ogień. Podczas gdy przebywa w Kaplicy możemy nagle usłyszeć okrzyk zaskoczenia i zdumienia siostry stojącej obok Nabdiela. Obraz zaczyna drżeć, możemy usłyszeć podekscytowane głosy innych wiernych obecnych na balkonie. Następnie kamera przesuwa się w prawo i możemy zobaczyć, co jest przyczyną tych emocji. Duża świeca trzymana przez rosyjską siostrę zapaliła się, zanim Patriarcha wyszedł z Ogniem z Kaplicy. Drżącymi rękami trzyma świecę powtarzając z szacunkiem w powietrzu znak krzyża, czując ogrom mocy której jest świadkiem. W tej chwili prawdopodobnie nie ma innego filmu, który zarejestrowałby Cud.
Cudów nie można dowieść. Ten cud, jak większość innych cudów, jest otoczony niewytłumaczalnymi okolicznościami. Kiedy spotkałem w Jerozolimie arcybiskupa Tybru Alexiosa, powiedział mi: „Cud nigdy nie został sfilmowany i pewnie nigdy nie będzie. Cudów nie można dowieść. Aby cud przyniósł owoce w życiu człowieka potrzebna jest wiara. Bez aktu wiary nie ma cudu w pełnym tego słowa znaczeniu. Prawdziwy cud w tradycji chrześcijańskiej ma tylko jeden cel: rozszerzyć Łaskę Bożą wśród stworzenia, a Bóg nie mógłby rozszerzać Swej Łaski gdyby nie wiara jego stworzeń. Tak, więc nie może być cudu bez wiary.”
Tekst opublikowany w Berlingske Tidende numer z 15 września 1998.
Źródła pomocnicze:
1) Meinardus, Otto. Ceremonia Świętego Ognia w średniowieczu i obecnie. Bulletin de la Société d’Archéologie Copte, 16, 1961-2. 242-253
2) Klameth, Dr. Gustav. Das Karsamstagsfeuerwunder der heiligen Grabeskirche. Wien, 1913.
Autor: Niels Christian Hvidt – duński teolog, który pisze doktorat na Uniwersytecie Gregorianum w Rzymie. Orędzia „Prawdziwe Życie w Bogu” doprowadziły go do nawrócenia na katolicyzm w r. 1990 i skłoniły go do rozpoczęcia studiów teologicznych. Za pracę licencjacką z teologii mistycznej otrzymał złoty medal Królowej Danii.
Cited from: http://www.voxdomini.com.pl/inne/cud_jer.html
http://www.holyfire.org/file/Polish_Cud_Ognia.htm
Unia płaci, Unia wymaga Z Nigelem Farage’em, przewodniczącym frakcji Europa Wolności i Demokracji w Parlamencie Europejskim, rozmawia Dawid Nahajowski. Często krytykuje Pan tzw. brukselską klasę polityczną. Kogo dokładnie ma Pan na myśli? - Mam na myśli Komisję Europejską. To oni są najważniejsi. My mamy w Parlamencie 750 posłów, ale Komisja zatrudnia 30 tysięcy pracowników. To oni reprezentują rząd Europy i stanowią prawo. Trzeba jednak pamiętać, że urzędnik państwowy z Wielkiej Brytanii czy z Polski, który dostaje pracę w Komisji Europejskiej, otrzymuje niewyobrażalne wynagrodzenie i należy do najlepszego na świecie funduszu emerytalnego. Żyje mu się wspaniale i wygodnie i chce tylko, by instytucje europejskie miały jeszcze więcej władzy. Niestety, pieniądze są najważniejsze dla wielu osób. Jestem tu od 12 lat i obserwuję Brytyjczyków, którzy początkowo mają zdrowe i sceptyczne nastawienie wobec integracji europejskiej, ale po dwóch, trzech latach wciąga ich system. Wszystko przez pieniądze.
Kto obecnie rządzi w Unii Europejskiej? Kto podejmuje najważniejsze decyzje? - Na pewno głowy państw, tacy ludzie jak Merkel czy Sarkozy, mają o wiele więcej do powiedzenia od 2008 roku, kiedy zaczął się kryzys. Gdy ogląda się telewizję, to właśnie oni są tymi wielkimi. Niemcy i Francja. Ale za kulisami prawdziwa władza rozgrywa się właśnie w Komisji Europejskiej. Rząd Europy to Komisja Europejska niepochodząca z wyboru i dlatego nieusuwalna. Co to za system? W Wielkiej Brytanii od stuleci istnieje demokracja parlamentarna, a wy w Polsce po 1945 roku przeżyliście koszmar. Po dwudziestu latach wolności rządzą wami ludzie, na których nie możecie głosować. To nie demokracja.
Jakie Pana zdaniem powinny być relacje Unii Europejskiej z takimi krajami jak Egipt, Rosja czy Stany Zjednoczone? - To bardzo ważne pytanie. Czy UE powinna mieć wspólną politykę zagraniczną? Jeśli tak, to czy możliwe jest jej uzgodnienie? Nigdy w historii Wielka Brytania i Francja nie miały podobnego stanowiska w kwestii polityki zagranicznej. Obecnie mamy Europejską Służbę Działań Zewnętrznych z wielkim budżetem, ma w niej pracować 7 tys. osób. Jej szefową jest Catherine Ashton. W jakimś sensie jestem zadowolony, że głos Unii Europejskiej na scenie światowej jest ignorowany. Unii brakuje wiarygodności i nie ma szefa. Jak można uzgodnić politykę zagraniczną? To naprawdę bardzo trudne.
Co Pan powie o przewodniczącym Komisji Europejskiej José Manuelu Barroso? - Proszę pamiętać, że pan Barroso był także komunistą. Jak się popatrzy na te instytucje, można znaleźć w nich ludzi oddanych wcześniej komunizmowi, którzy teraz doskonale przystosowali się do nowego wspaniałego życia. Zawsze miałem wrażenie, że pan Barroso to miły człowiek. Nie mam do niego żadnych osobistych uprzedzeń. Myślę jednak, że jest szefem rządu w nowej formie.
Czy Herman Van Rompuy, stały przewodniczący Rady Europejskiej, jest szefem? - To dobre pytanie. Kto jest szefem? Traktat lizboński namieszał tutaj bardzo.
Do kogo powinienem zadzwonić, aby porozmawiać z kimś odpowiedzialnym za Unię Europejską? - To pytanie zadał wiele lat temu Henry Kissinger i nie ma na nie odpowiedzi. Jeśli mówimy o polityce zagranicznej, to czy trzeba się kontaktować z Barroso, Ashton czy Van Rompuyem?… Nie znam odpowiedzi, z kim. Powstała bardzo rozbudowana struktura. Ale Van Rompuya i Barroso łączy na pewno jedno – żaden z nich nie został wybrany i nie można ich odwołać ze stanowiska w głosowaniu powszechnym. Prawdziwa władza w tych instytucjach pozostaje poza demokratyczną kontrolą. To największy problem Unii Europejskiej. Ale gdy podnosimy ten temat, to okazuje się, że nikt nie chce niczego zmieniać.
Podczas swoich wystąpień na forum Parlamentu Europejskiego mówił Pan wiele o niepodległości. Jak Pan wie, Polacy bardzo cenią swoją nie tak dawno odzyskaną niepodległość. W obecnym kształcie UE Polska jest krajem w pełni niepodległym? - Całkowicie rozumiem, że chcieliście jak najdalej odejść od Moskwy. Ale różnica polega na tym, że w organizacji takiej jak NATO przy jednym stole zasiadają przedstawiciele niepodległych państw i albo coś uzgadniają, albo nie. W Unii Europejskiej natomiast ktoś inny podejmuje za nas decyzje. W przypadku krajów takich jak Polska, o ironio, po względnie krótkim okresie samodzielnego zarządzania swoimi sprawami większość prawa krajowego jest stanowiona przez instytucje unijne. Moja wizja Europy to taka, w której mój i pana kraj mają swoje demokratyczne rządy, które stanowią własne prawo. Jeśli spotykamy się w Radzie, to uzgadniajmy wspólne stanowisko. Niech to będzie niezależny układ. Uzgodnijmy pewne wspólne minimalne standardy dotyczące środowiska czy też warunków pracy. Ale niech to będzie zrobione w Europie suwerennych demokratycznych państw. Tymczasem tutaj po prostu buduje się kompletnie nowy kraj zwany Europą. Oczywiście to jest kraj, bo ma prezydenta i ministra spraw zagranicznych. Ale nikt nigdy na to nie wyraził zgody. Gdy zapytano Francuzów, czy akceptują konstytucję dla Europy, to powiedzieli „nie”, gdy zapytano Holendrów, odpowiedź także brzmiała „nie”, a gdy z kolei Irlandczycy powiedzieli „nie”, to zmuszono ich, by przeprowadzili kolejne referendum. Nie da się udowodnić, że narody Europy rzeczywiście tego chcą.
Obecnie słyszymy wiele słów krytycznych pod adresem strefy euro… - Od 1999 roku głośno i dobitnie podkreślałem w Parlamencie Europejskim, że strefa euro nie przetrwa i nie będzie działać. Wyśmiewano mnie za taki pogląd.
Unia Europejska powinna przyjmować nowych członków do strefy euro pomimo nasilającego się kryzysu ekonomicznego w Europie? - Proponowałbym – całe szczęście, mój kraj nie należy do strefy euro – aby zanim nowe kraje przystąpią do tej strefy, najpierw rozwiązać jej wewnętrzne problemy. Żeby było jasne, że Grecja i Niemcy nie mogą współistnieć w tej samej unii monetarnej. Eurostrefa nie może w takiej formie dalej działać – dwa lub trzy kraje powinny z niej wyjść dla własnego dobra. Chce się rozszerzać model, który już się nie sprawdził. To nie ma sensu.
Wcześniej był Pan członkiem partii konserwatywnej, teraz jest Pan eurosceptykiem. Dlaczego? - Rzeczywiście byłem członkiem partii konserwatywnej za czasów pani premier Thatcher. Miała na temat Europy bardzo zdecydowane i zdrowe poglądy. Naturalnie jak wszyscy cieszyła się, że upadł mur berliński i kraje takie jak Polska odzyskały niepodległość. Ale jasno stawiała sprawę – my chcieliśmy mieć przyjazne stosunki z naszymi europejskim sąsiadami. Myślę, że była bardzo dobrym premierem. Gdy odeszła z rządu, partia konserwatywna zaczęła mówić o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do strefy euro, podpisała Traktat z Maastricht. A teraz zasiadam w Parlamencie Europejskim i widzę moich kolegów konserwatystów z Anglii, którzy, z niewieloma wyjątkami, głosują za proliferacją prawa europejskiego w obszarach, które do tej pory były zarezerwowane dla państw narodowych. I naprawdę czuję się wolny, że nie jestem członkiem partii, która odwróciła się od swoich najważniejszych wartości.
Pod adresem Unii Europejskiej padło w naszej rozmowie już wiele słów krytyki. Czy widzi Pan jakieś pozytywy tej instytucji? - Można się spierać, czy niektóre ustawy tu tworzone są dobre i rozsądne. Na przykład, czy dyrektywa o ochronie mórz była rozsądna, czy powinna powstać. Równie dobrze można powiedzieć, że to fatalna dyrektywa, mówię tu o wspólnej polityce w dziedzinie rybołówstwa. Chodzi o to, że każdy akt ustawodawczy tworzony w Brukseli jest sporządzany w tajemnicy przez biurokratów i tylko oni mogą zmienić, zrewidować czy poprawić te przepisy. Nic się moim zdaniem nie robi w Brukseli, czego nie mogą zrobić suwerenne państwa, które ze sobą współpracują. Dziesiątki tysięcy ludzi zatrudnia się za ogromne publiczne pieniądze, a my wszyscy tracimy demokrację. Absolutnie nie popieram tego układu i nie wierzę, że da się go zreformować. Myślę, że musimy zacząć od początku realizować świeżą wizję Europy.
Jaki według Pana będzie stan Unii Europejskiej za 50 lat? - Jeśli UE przetrwa, to będzie ona najmniej demokratycznym dużym obszarem na świecie, bo do tego czasu nawet Chiny się zmienią. Będzie się charakteryzować niskim poziomem wzrostu, wysoką stopą bezrobocia, problemami społecznymi, w tym związanymi z migracją do Europy. Jeśli nic się nie zmieni, to stanie się katastrofa. Nie da się zbudować Stanów Zjednoczonych Europy bez przyzwolenia obywateli. Dziękuję za rozmowę.
http://www.naszdziennik.pl/
List bp-a Bernarda Fellaya do Przyjaciół i Dobroczyńców List do Przyjaciół i Dobroczyńców nr 78 Drodzy Przyjaciele i Dobroczyńcy! Nowy rok przyniósł nam sporo niespodzianek, dość nieprzyjemnych, by nie powiedzieć – dramatycznych. Mamy tu oczywiście na myśli wydarzenia odnoszące się do Kościoła, a nie katastrofalne trzęsienie ziemi w Japonii czy zamieszki w krajach arabskich i w Afryce, które jednak powinny być dla wszystkich przestrogą! Kto jednak dziś postrzega je jeszcze w ten sposób? Tak, znacznie bardziej niszczycielskie od wszelkich kataklizmów naturalnych – niosących za sobą śmierć, tragedie i wielkie cierpienia – są kataklizmy raniące i zabijające dusze. To samo jednak, co skłania nas do reakcji i poszukiwania remedium w przypadku ludzkiego ciała – ze względu na natychmiastowy ból, jaki ono odczuwa – na poziomie duchowym przechodzi niemal niedostrzegalnie. Grzech, który tak głęboko rani całe człowieczeństwo i każdą istotę ludzką, jest zauważany w bardzo niewielkim stopniu, dlatego też ludzie nie poszukują skutecznego to zło lekarstwa. Mówimy tu o duchowej katastrofie:, jak bowiem inaczej możemy nazwać wydarzenie, które sprowadza na manowce wielką liczbę dusz, które zagraża zbawieniu milionów, jeśli nie miliardów ludzi? Od początku tego roku w Rzymie zapowiedziano przynajmniej dwa wydarzenia, których skutkiem będzie najprawdopodobniej nie konwersja, ale wieczna zguba dusz: beatyfikację Jana Pawła II oraz wznowienie Dnia Modlitw w Asyżu z okazji 25. rocznicy pierwszego spotkania przedstawicieli wszystkich religii, zorganizowanego w tym mieście przez tego samego papieża. Tym, którzy mogą mieć trudność w zrozumieniu znaczenia tych dwóch wydarzeń, pragniemy przytoczyć słowa, napisane 25 lat temu w Liście do Przyjaciół i Dobroczyńców przez ks. Franciszka Schmidbergera, następcę arcybiskupa Lefebvre’a na stanowisku Przełożonego Generalnego Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Ks. Schmidberger przedstawił w nim częściową listę inicjatyw Jana Pawła II – papieża, który niebawem ma zostać beatyfikowany: 25 stycznia [1986 r.] w kazaniu wygłoszonym w bazylice Św. Pawła za Murami papież zaprosił przedstawicieli wszystkich religii do Asyżu na wspólną modlitwę w intencji pokoju. Wystarczy przypomnieć sobie wydarzenia z ostatnich trzech lat, by zrozumieć, jak bliscy jesteśmy stworzenia jednej światowej religii pod przewodnictwem papieża; religii, której jedynym dogmatem będą wolność, równość i braterstwo proklamowane przez rewolucję francuską i loże masońskie.
1. Nowy Kodeks Prawa Kanonicznego promulgowany przez samego papieża 25 stycznia 1983 r. deprecjonuje stan kapłański. Kościół jest odtąd „Ludem Bożym” w sensie protestanckim i egalitarnym, nie ma w nim ani podwładnych, ani przełożonych. Według wyjaśnień przedstawionych przez papieża w konstytucji [Sacrae disciplinae leges] hierarchia jest jedynie „służbą”, Kościół natomiast ma być definiowany, jako „wspólnota” „zaangażowana w ekumenizm”. Kanon 844 wyraźnie zezwala na interkomunię, kanon 204 miesza kapłaństwo sakramentalne z duchowym kapłaństwem wiernych etc.
2. W niedzielę 11 grudnia 1983 r. papież wygłosił – z własnej inicjatywy – kazanie w zborze protestanckim w Rzymie.
3. Biskup Sherbrooke z Quebecu wielokrotnie zapraszał protestantów do swej katedry do sprawowania obrzędów, podczas których udzielano nieważnych święceń. Osobiście brał udział w tych ceremoniach i przyjmował „komunię” z rąk świeżo „wyświęconej” pastorki.
4. 19 lutego 1984 r. podpisano nowy konkordat pomiędzy Włochami a Stolicą Apostolską: od tej pory, w oparciu o soborową deklarację o wolności religijnej, Włochy nie są już państwem katolickim, ale świeckim, innymi słowy – ateistycznym; wedle tego samego dokumentu Rzym nie jest nazywany Miastem Świętym!
5. 10 maja 1984 r. papież odwiedził świątynię buddyjską w Tajlandii, zdjął w niej obuwie i siadł u stóp buddyjskiego mnicha, siedzącego przed ołtarzem, na którym znajdował się duży posąg Buddy.
6. W liście pasterskim z 16 września 1984 r. biskupi szwajcarscy doszli do konkluzji, że „pragnienie, by otrzymywać wspólnie ten sam chleb z tego samego stołu, innymi słowy pragnienie, by Msza i Wieczerza nie były już sprawowane oddzielnie, pochodzi od Boga. Jednak – jak dodali biskupi – czas realizacji tego pragnienia należy poddać rozważnej ocenie”. Biskupi ci poparli również projekt ustawy wprowadzającej zmianę w prawie małżeńskim, doprowadzającej do niszczenia w mniejszym lub większym stopniu zarówno małżeństwa, jak i rodziny. Na skutek ich poparcia nowe prawo przyjęto w Szwajcarii 22 września 1985 r. Po raz kolejny biskupi okazali się grabarzami nie tylko ładu nadprzyrodzonego, ale nawet ustanowionego przez Boga porządku naturalnego.
7. Episkopat francuski w dalszym ciągu używa do katechizacji – z wielką szkodą dla dzieci – heretyckiego katechizmu Pierres Vivantes. „Kto by zaś zgorszył jednego z tych małych, którzy we mnie wierzą, lepiej by mu było, gdyby zawieszono kamień młyński u szyi jego i zatopiono go w głębokościach morskich” (Mt 18, 6).
8. Wspólne oświadczenie kard. Höffnera [abp. Kolonii] i przewodniczącego Rady Ewangelickich Kościołów Niemiec p. Lohse pozostawia stronom w małżeństwach mieszanych wolność zawierania związku, chrzczenia i wychowywania dzieci we własnych wyznaniach. Kodeks prawa kanonicznego z roku 1917 (kan. 2319) przewiduje natomiast za każde z tych wykroczeń karę ekskomuniki.
9. W książce The Ratzinger Report kard. Ratzinger stwierdza, że w wyjątkowych przypadkach religie niekatolickie są „nadzwyczajnymi” środkami zbawienia. Nie, Eminencjo: Jezus Chrystus i tylko On jest Drogą, Prawdą i ¯yciem, nikt nie przychodzi do Ojca, jak tylko przez Niego!
10. W nocie z 24 czerwca 1985 r., dotyczącej przedstawiania judaizmu w katechizacji, kard. Willebrands pisze, że również my, podobnie jak żydzi, oczekujemy Mesjasza! Powołuje się przy tym na słowa samego papieża, który wobec zgromadzonych w Moguncji 17 listopada 1980 r. żydów stwierdził, że Stare Przymierze nigdy nie zostało unieważnione.
11. Latem 1985 r. Watykan wysłał oficjalnego przedstawiciela na uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod budowę nowego, wielkiego meczetu w Rzymie.
12. W sierpniu 1985 r. Ojciec Święty powiedział do młodych muzułmanów z Casablanki, że również my czcimy tego samego Boga, co oni – jak gdyby islam podzielał wiarę w Trójcę Przenajświętszą oraz Wcielenie! Kilka dni pó¼niej papież udał się z kilkoma szamanami animistów oraz ich asystą na przedmieścia Lomé, by wziąć udział w kulcie „świętego lasu”, podczas którego przyzywa się „mocy wody” oraz ubóstwionych dusz przodków. Co najmniej dwukrotnie [w Togo] – w Karze (podczas Mszy?) i w Togoville – skrapiał wodą i wsypywał mąkę do wydrążonego ogórka: był to akt kultu fałszywej religii.
13. Komisja katolicko-ewangelicka, powołana do podsumowania wizyty papieża w Niemczech w 1980 r., stwierdziła w swym opublikowanym 24 stycznia 1986 r. raporcie końcowym, że między tymi dwoma wyznaniami nie ma już różnic w pojmowaniu usprawiedliwienia, Eucharystii, kapłaństwa oraz urzędu papieskiego. Trudno nie zauważyć, że w ten sposób otwarcie proklamowano ujednoliconą religię ekumeniczną.
14. 25 stycznia 1986 r. papież wezwał przedstawicieli wszystkich religii na spotkanie modlitewne w intencji pokoju do Asyżu. Według informacji prasowych na dzień tego zgromadzenia może być wybrana data 24 pa¼dziernika, kiedy to przypada rocznica założenia ONZ., „Do jakiego Boga będą się modlić ludzie, którzy wprost odrzucają Bóstwo naszego Pana Jezusa Chrystusa? Sam diabeł podszepnął ten pomysł” – komentował abp Lefebvre.
15. Również ostatnio, podczas podróży do Indii, papież mówił jedynie o dialogu i wzajemnym zrozumieniu pomiędzy religiami, które powinny promować współpracować na rzecz braterstwa oraz dobrobytu. Czy sądzicie, Drodzy Przyjaciele, że wyliczanie tego wszystkiego sprawia nam przyjemność? Pisanie o tym sprawia nam ból, naszą jedyną troską jest, bowiem dobro Matki Kościoła. Dalecy jesteśmy również od sądzenia papieża – pozostawiamy tę delikatną kwestię późniejszemu osądowi Kościoła. Nie należymy do tych, którzy pochopnie deklarują, że Stolica Apostolska jest pusta, w tej kwestii wolimy poszukiwać nauki w historii Kościoła. Papież Honoriusz został potępiony przez szósty sobór powszechny ze względu na głoszone przez niego fałszywe nauki, mimo to nikt nigdy nie twierdził, że nie był on papieżem. Nie możemy jednak zamykać oczu na fakty. A faktami są również tajne instrukcje karbonariuszy oraz ich korespondencja z roku 1820! Czytamy w nich: Zadanie, którego się podejmujemy, to praca nie na dzień, miesiąc czy rok; to może trwać kilka lat, może nawet całe stulecie. (…) To, o co musimy zabiegać, czego powinniśmy szukać i czego oczekiwać, tak jak Żydzi oczekują Mesjasza, to papieża odpowiedniego do naszych potrzeb. (…) Chodzi o to, że aby roztrzaskać skałę, na której Bóg zbudował swój Kościół (…). Wystarczy, aby tylko któryś z następców Piotra zamoczył w spisku choćby swój mały palec. (…) I tak, aby zapewnić sobie papieża wymaganej miary, należy wpierw ukształtować dla niego, dla tego papieża, generację, wartą królestwa, o którym marzymy. (…) Wypracujecie dla siebie, niskim kosztem, [dobrą] reputację, jako dobrzy katolicy. (…) Reputacja ta z kolei sprawi, że doktryny nasze dotrą do młodych kleryków (…) Po kilku latach, siłą rzeczy, ci młodzi księża przejmą wszystkie funkcje [w hierarchii]; będą rządzić, administrować, sądzić, zorganizują najwyższe zgromadzenie, zostaną powołani, aby wybrać papieża, który będzie rządzić. A papież ten, jak wielu mu współczesnych, będzie z konieczności mniej lub bardziej nasiąknięty włoskimi i humanitarnymi zasadami, które właśnie zamierzamy puścić w obieg. Musimy (…) krok po kroku, stopniowo, doprowadzić do tryumfu, którym będzie głoszenie idei rewolucyjnej przez papieża. Plan ten zawsze wydawał mi się wynikiem jakiejś nadludzkiej kalkulacji. W oryginalnej wersji małego egzorcyzmu Leona XIII czytamy natomiast: Ci niezwykle przebiegli wrogowie napełnili żalem i napoili goryczą Kościół, Oblubienicę Nieskalanego Baranka, i położyli świętokradcze ręce na jego najświętszych dobytkach. W samym Świętym Miejscu, gdzie został założony Tron Św. Piotra i Tron Prawdy na oświecenie świata, wznieśli oni tron swojej ohydnej bezbożności, z nikczemnym zamiarem, że gdy uderzy się w pasterza, owce się rozproszą. Cóż mamy uczynić, w obliczu sytuacji tak rozpaczliwej z czysto ludzkiego punktu widzenia? Modlić się, pracować i cierpieć dla Kościoła. Czy słowa te nie są równie aktualne po 25 latach? Wraz ze wstąpieniem na Stolicę Piotrową Benedykta XVI, który osobiście dostrzegał tragiczny stan, w jakim znajduje się Kościół, można było żywić nadzieję na pewną poprawę sytuacji. Rzeczywiście, wykonał on kilka gestów, które z pewnością mogą sprzyjać odbudowie [Kościoła], mimo wielu przejawów wrogości wobec tych posunięć. Bardzo dobrze pamiętamy o życzliwych gestach wobec naszego Bractwa, wspominamy je z wdzięcznością. Jednakże wznowienie spotkań w Asyżu, nawet, jeśli zostaną one skorygowane i zmodyfikowane, – co wydaje się intencją obecnego papieża – w sposób nieunikniony będzie przywodzić na myśl pierwsze z nich, które pod wieloma względami było skandaliczne: wystarczy tu wspomnieć choćby o pożałowania godnym i smutnym widoku Wikariusza Chrystusa wśród barwnego tłumu pogan, wzywających swych fałszywych bożków. Najbardziej szokującym i przejmującym grozą ekscesem było postawienie posążka Buddy na tabernakulum kościoła pw. Św. Piotra w Asyżu. Gdy ktoś pragnie świętować rocznicę tego typu wydarzenia, przez to samo wyrzeka się krytyki jego organizatora. Luterańskiemu pastorowi, który zaprotestował przeciwko nowemu spotkaniu w Asyżu, Benedykt XVI odpisał, że uczynił, co w jego mocy, by zapobiec synkretyzmowi. Czy ktoś jednak powie innowiercom, że jest tylko jedna prawdziwa religia, której wyznawanie może dać im zbawienie? Czy ktoś powie im, że nie ma innego imienia, pod którym mogliby być zbawieni, poza imieniem Jezus, jak tego nauczał pierwszy papież – św. Piotr (Dz 4, 12)? A przecież są to dogmaty wiary! Jeśli organizatorzy przemilczą te fundamentalne prawdy, będą jedynie oszukiwać uczestników spotkania! Jeśli zamilczą przed nimi o jednej rzeczy koniecznej [do zbawienia], unum necessarium, sprawiając, że uwierzą oni, iż wszystko jest w porządku, ponieważ Duch Święty posługuje się innymi religiami, jako środkami zbawienia – nawet, jeśli wedle nowego magisterium II Soboru Watykańskiego nazywa się te środki „nadzwyczajnymi” – będą wprowadzać tych ludzi w błąd i pozbawią ich środków, dzięki którym mogliby dostąpić zbawienia. Co do beatyfikacji Jana Pawła II – jej bezpośrednim skutkiem będzie kanonizacja jego pontyfikatu, jako całości, wszelkich jego inicjatyw, nawet tych najbardziej skandalicznych, zarówno opisanych powyżej, jak i jeszcze innych, jak np. pocałowanie Koranu, wielokrotne ceremonie pokutne, w wyniku, których ludzie uwierzyli, że Kościół jest odpowiedzialny za schizmy i doprowadził do odłączenia niezliczonych dusz od Świętej Matki Kościoła, a więc przylgnięcia do błędu i herezji. Z praktycznego punktu widzenia wszystko to prowadzi do indyferentyzmu w życiu codziennym. Nieśmiałe próby, jakie podejmuje Rzym, by nieco skorygować tak szkodliwy dla Kościoła kurs, przynoszą mizerny rezultat: sam Kościół pozostaje dotknięty niemocą. Będzie się mówić, że przesadzamy, że dramatyzujemy, że jesteśmy tendencyjni – jednak tę dramatyczną ocenę sytuacji można było usłyszeć nawet z ust Pawła VI, Jana Pawła II i Benedykta XVI. Ich wypowiedzi pojawiły się jednak niczym spadające gwiazdy na nieboskłonie i szybko są zapominane, a rzesze, które nie zadają sobie trudu, by spojrzeć w niebo, pozostały całkowicie obojętne. Co mamy czynić? Co my możemy uczynić, Drodzy Przyjaciele? „Modlitwa i pokuta” – to hasło dała nam nasza najdroższa Matka, Najświętsza Maryja Panna, zarówno w Lourdes, jak i w Fatimie, a te pochodzące od Boga wskazówki zachowują wciąż swą aktualność, są nawet bardziej aktualne dziś niż wówczas, gdy zostały wypowiedziane. Wielu z was pragnęłoby poznać skutki podjętej przez nas w ubiegłym roku Krucjaty Różańcowej. Przesłaliśmy jej wyniki razem z życzeniami Ojcu Świętemu, on jednak nie raczył odpowiedzieć ani nawet potwierdzić ich otrzymania. Nie może nas to jednak zniechęcać. Nasze modlitwy zostały zaniesione do Najświętszej Dziewicy, Matki pełnej łaskawości i miłosierdzia, oraz do samego miłosiernego Boga – nie mamy, więc prawa wątpić, że zostaną one wysłuchane, zgodnie z nieomylnymi wyrokami Bożej Opatrzności. Ufajmy dobremu Bogu. Sytuacja w Kościele i na świecie skłania nas do nalegania, byście nie ustawali w waszych wysiłkach modlitewnych o dobro Kościoła i świata, o tryumf Niepokalanego Serca Maryi. Rozmiary kryzysu, mnożenie się wszelkiego rodzaju nieszczęść, które spadają na rodzaj ludzki, wymagają z naszej strony stosownej reakcji: powinniśmy „zawsze się modlić i nie ustawać” (Łk 18, 1). Dlatego wydaje nam się sprawą naglącą i nadzwyczaj stosowną, by – biorąc pod uwagę coraz większy napór zła, zalewającego Kościół święty – raz jeszcze zainicjować Krucjatę Różańcową, kampanię modlitwy i pokuty. Począwszy od tegorocznej Wielkanocy do Zesłania Ducha Świętego w roku przyszłym, prosimy was o zdwojenie waszych wysiłków, do wytężenia wszystkich sił, byśmy mogli ułożyć nowy duchowy bukiet, nową wiązankę róż tak miłych Matce Najświętszej, prosimy, byście błagali Ją o wstawiennictwo za swymi dziećmi u Jej Syna oraz u naszego Ojca Niebieskiego. Wśród dusz rośnie dezorientacja, drapieżne wilki porywają je nawet w owczarni. Ten czas próby jest tak trudny, że zgubieni byliby nawet i wybrani, gdyby te dni nie zostały skrócone. Kilka budzących nadzieję gestów z minionych kilku lat nie wystarczy, byśmy mogli powiedzieć, że zaszły jakieś fundamentalne zmiany. Dają nam one wielką nadzieję na przyszłość, jednak jedynie na podobieństwo światełka dostrzeganego, gdy się jest wciąż pogrążonym w mroku długiego tunelu. Z całego serca prośmy więc naszą Niebieską Matkę o interwencję, by ten straszliwy czas mógł zostać skrócony, by modernistyczna zasłona przesłaniająca oblicze Kościoła – co najmniej od czasu Vaticanum II – mogła zostać rozerwana na dwoje, a władza mogła wykonywać swe obowiązki względem dusz, by Kościół mógł odzyskać swą duchową chwałę i piękno, by ludzie całego świata mogli usłyszeć Dobrą Nowinę, przyjmować sakramenty, które dają zbawienie i odnale¼ć drogę do jednej owczarni. Jak bardzo pragnęlibyśmy móc posługiwać się językiem mniej dramatycznym, jednak kłamstwem i zawinionym zaniechaniem z naszej strony byłoby uspakajanie was, poprzez stwarzanie fałszywej nadziei, że sprawy same jakoś się ułożą. Liczymy na waszą szczodrobliwość i mamy nadzieję na zebranie bukietu złożonego, z co najmniej dwunastu milionów Różańców, odmówionych w intencji uwolnienia Kościoła od zła, które może mu zagrażać w najbliższej przyszłości, w intencji nawrócenia Rosji oraz rychłego tryumfu Niepokalanego Serca Maryi. Aby nasze modlitwy były jeszcze bardziej skuteczne i aby każdy mógł czerpać z nich jak największą korzyść, pragniemy zakończyć [ten list] przypomnieniem, że podczas odmawiania różańca nie liczba Ave Maria jest najważniejsza, ale sposób, w jaki się je odmawia. Rozproszenie i rutynę można zwalczyć, skutecznie odmawiając różaniec zgodnie z zaleceniami samej Najświętszej Maryi Panny: licząc paciorki różańca, rozważajcie tajemnice życia Zbawiciela i Jego Najświętszej Matki. Najważniejszy jest właśnie ten kontakt z życiem naszego Zbawiciela. Nawiązujemy go wówczas, gdy z miłością rozważamy wydarzenia każdej dziesiątki, – czyli tajemnice różańca. W ten sposób dziesiątki Zdrowaś Maryjo stają się jak gdyby tłem muzycznym towarzyszącym i podtrzymującym ten silny, a zarazem delikatny kontakt z Bogiem, z Chrystusem Panem i Niepokalaną. Siostra Łucja powiedziała, powtarzając naukę papieży, że Bóg pragnął nadać tej modlitwie szczególną moc, dlatego nie ma problemu, który nie mógłby zostać rozwiązany dzięki temu cudownemu nabożeństwu. Zachęcamy was do modlitwy w rodzinach: każdego dnia otrzymujemy nowe dowody na to, jak skutecznie chroni ona dzieci i młodzież przed pokusami i niebezpieczeństwami, jakie niesie współczesny świat, zabezpieczając równocześnie jedność rodziny. Nie zniechęcajmy się pozornym milczeniem Bożej Opatrzności po naszej ostatniej krucjacie. Czyż Bogu nie podoba się, gdy w rzeczach trudnych potrafimy docenić prawdziwą wartość tego, o co prosimy, i że jesteśmy gotowi zapłacić za to stosowną cenę? Ponieważ niebawem wkroczymy w okres Męki Pańskiej, Wielki Tydzień i czas chwalebnego Zmartwychwstania naszego Zbawiciela, prosimy Matkę Najświętszą, by raczyła wyjednać wam obfite błogosławieństwo, by wzięła was pod swoją czułą opiekę i odpowiedziała na wasze wytrwałe modlitwy.
Ω Menzingen, Niedziela Męki Pańskiej Q Bernard Fellay, Przełożony Generalny
http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/1551#krucjata2011
LOS pikietuje konsulaty Niemiec Liga Obrony Suwerenności organizuje akcję pikietowania konsulatów Niemiec w Polsce w związku z dyskryminowaniem naszej mniejszości za Odrą, w zasadzie oparte o przepisy i decyzje z czasów hitlerowskich. Protesty odbyły się już m.in. w Gdańsku, Olsztynie i Krakowie. Poniżej oświadczenie manifestujących odczytane 20.04.2011 pod siedzibą konsula honorowego w Gliwicach. Organizatorzy zapraszają na najbliższą manifestację do Wrocławia w dn. 27.04.11 (środa) od godz.10,00.
O Ś W I A D C Z E N I E
W sprawie uznania polskiej mniejszości w Niemczech. 17 czerwca 2011 roku minie 20 lat od podpisania przez rządy Polski i Niemiec „Traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Niestety, jednym z najważniejszych i jak dotąd nierozwiązanych problemów we wzajemnych relacjach jest fakt nieuznawania przez Niemcy zamieszkującej w tym kraju polskiej mniejszości. W Niemczech polska mniejszość narodowa istniała oficjalnie do 27 kwietnia 1940 roku, gdy ówczesny szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego III Rzeszy Hermann Göring podpisał rozporządzenie, które nakazało delegalizację wszystkich polskich organizacji istniejących na terenie Niemiec oraz całkowitą konfiskatę ich mienia, bez możliwości uzyskania jakichkolwiek odszkodowań. Odebranie Polakom statusu mniejszości narodowej doprowadziło w konsekwencji do osadzenia naszych rodaków w obozach koncentracyjnych i więzieniach, gdzie podlegali oni fizycznej eksterminacji. Od tego czasu wszystkie dotychczasowe rządy niemieckie uznawały, że polska mniejszość narodowa po prostu przestała istnieć. Do dnia dzisiejszego władze w Berlinie nie uchyliły tego rozporządzenia. Skutkuje to tym, że Niemcy nie chcą nadać Polakom statusu mniejszości narodowej i zgodnie z niemieckim prawem Polacy mieszkający za Odrą, traktowani są jedynie, jako osoby polskiego pochodzenia z niemieckim paszportem. Szacuje się, że w Niemczech żyje na stałe ok. 2 milionów osób polskiego pochodzenia. Mniejszość niemiecka w Polsce na podstawie zapisów traktatu, licząca ok. 150 tys. osób, posiada dwóch posłów w polskim Sejmie i nie musi przekraczać 5 % progu wyborczego. Z naszych podatków utrzymywany jest tzw. „dom niemiecki” w Gliwicach, stawiane są dwujęzyczne tablice na rogatkach wielu miast i wsi, a dzieci niemieckie uczą się swojego języka od przedszkola aż do liceum. Statystycznie na każde 1 euro wydane na naukę języka polskiego w Niemczech, wydajemy w naszym kraju 2 tys. euro na naukę języka niemieckiego. Polski rząd przeznacza z budżetu każdego roku ok. 20-25 mln euro na rzecz mniejszości niemieckiej, natomiast niemiecki rząd szacunkowo od 300 tys. do 1,5 mln euro. W Niemczech z możliwości nauki ojczystego języka korzysta zaledwie 3,5 tys. polskich dzieci. Powszechnym zjawiskiem jest również to, że dyrektorzy szkół średnich w Niemczech zaznaczają polskim nauczycielom, że nie życzą sobie, aby lekcje i rozmowy na nich prowadzone były w innym języku niż niemiecki, pomimo tego, że w niektórych klasach polskie dzieci stanowią zdecydowaną większość! Konsekwencją nie przestrzegania tego wymogu może być zwolnienie nauczyciela z pracy. O nauczaniu języka polskiego w szkołach średnich i wyższych możemy tylko pomarzyć. Oczywiście zakazy te nie obowiązują w nauczaniu dzieci z Francji, Anglii i innych krajów europejskich, mieszkających na terenie Niemiec. Kolejnym bolesnym problemem współczesnej germanizacji jest kwestia działalności „Jugendamtów”. Zakazują one rozmawiania rodzicom z mieszanych małżeństw z ich dziećmi w języku polskim, a przy rozwodach rozstrzygają spory o dzieci najczęściej na korzyść niemieckiego współmałżonka. Często, tego typu sprawy kończą się dla Polaków ruiną finansową oraz prawdziwą gehenną, związaną z sądowym dochodzeniem praw do opieki nad dziećmi. O prawa Polaków w Niemczech upomina się nawet Komitet Doradczy Rady Europy, który w swoim raporcie z 2010 roku zaznacza wyraźnie, że w tym przypadku Niemcy nie stosują konwencji o ochronie mniejszości i zaleca objęcie Polaków zapisami wspomnianej konwencji, gdyż w przeszłości mieli oni w tym kraju status mniejszości narodowej. Komitet podziela opinię środowisk polonijnych i zaleca rządowi niemieckiemu wprowadzenie zasady symetrii, co pozwoli Polakom uzyskać takie same udogodnienia i prawa, jakie ma mniejszość niemiecka w Polsce. Wprowadzenie zasady symetrii przywróci Polakom w Niemczech status mniejszości narodowej i jednocześnie zakaże stosowania wobec naszych rodaków przymusowej asymilacji. Niestety, rząd niemiecki nie ma zamiaru akceptować zaleceń Rady Europy, i stwierdził, że na brak istnienia polskiej mniejszości w Niemczech zgodził się polski rząd podpisując traktat w 1991 roku, używając zawartego w nim wyrażenia „uzasadniona niesymetryczność”. Kolejnym aspektem tej sprawy jest fakt, że na spotkaniu z organizacjami polonijnymi w Darmstadt, które odbyło się w listopadzie 2010 roku, w obecności prezydenta Bronisława Komorowskiego, prezydent Niemiec Christian Wulff wyraźnie stwierdził w swoim przemówieniu, że „mniejszość polska w Niemczech jest, należy tę mniejszość chronić i jest ona bardzo ważna”. Niestety to ważne zdanie zostało zupełnie pominięte w relacjach i komentarzach z tego spotkania. W tym kontekście bardzo żenujące jest również dotychczasowe zachowanie przewodniczącego Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, posła PO Andrzeja Halickiego, który z uporem maniaka lansował tezę o „grupie polskojęzycznej w Niemczech” oraz wypowiedzi niektórych ekspertów tej Komisji stwierdzające, że Polacy nie są mniejszością w myśl prawa międzynarodowego, ponieważ nie są „ludnością osiadłą”! Należy, więc wyjaśnić, że prawo do przyznania statusu mniejszości jest wyłącznie aktem politycznym, a nie prawnym. Na skutek takiej niekompetencji i głupoty wykazywanej przez rządzących w Polsce polityków oraz braku z ich strony wsparcia dla walki o uznanie praw mniejszości polskiej w Niemczech, jej sytuacja bardzo różni się od sytuacji mniejszości niemieckiej w Polsce. Liga Obrony Suwerenności uważa, że walka o prawa Polaków w Niemczech powinna być sprawą priorytetową dla każdego polskiego rządu. Jako Polacy mamy prawo i obowiązek występować w obronie naszych rodaków, których krzywdzi prawo niemieckie, a do uregulowania kwestii mniejszości polskiej w Niemczech wystarczy dobra wola polityków rządzących w Berlinie i Warszawie. Dlatego domagamy się od władz niemieckich przyznania naszym rodakom w Niemczech statusu mniejszości narodowej. Jednocześnie od polskiego rządu oczekujemy adekwatnego wsparcia dla tej inicjatywy, które może przyczynić się do uzyskania przez Polaków mieszkających w Republice Federalnej Niemiec takich samych praw, jakie posiadają Niemcy w Polsce.
Gdańsk, dn. 8 kwietnia 2011 roku. Przewodniczący Ligi Obrony Suwerenności
Wojciech Podjacki
http://mercurius.myslpolska.pl