664

Historia Franciszka Walusia Opowiem państwu historię Franciszka Walusia, przedstawię jego żywot, przygody, przejścia i dotkliwe prześladowania, jakich doznał na wolnej ziemi Waszyngtona. Urodził się Waluś 22 lipca 1922 r. w Hof-Wendorf na wyspie Rugii, na pruskim Pomorzu. Jego rodzice, polscy robotnicy rolni pracowali w wielkim latyfunium należącym do starej rodziny junkierskiej. Matka pochodziła ze ‘wsi Fanisławice koło Kielc, ojciec z okolic Żywca. Poznali się „na Saksach” w Niemczech i tam pobrali, mieli dwoje dzieci. Ojciec zmarł wskutek wypadku przy maszynie, a matkę z dziećmi deportowano do Polski w 1932 r, po dojściu Hitlera do władzy. Deportowano wtedy tysiące rodzin polskich robotników rolnych. W Niemczech szalała depresja, a w hitlerowskim, nowym porządku świata” nie było miejsca dla Polaków. Nie pytajcie mnie jak żyła matka Waiusia w Polsce. Nie pochodziła z bogatej rodziny, bo bogaci „na Saksy” nie chodzili. Co robiła, jak żyła? Jak żył Franciszek Waluś? Prawdopodobnie tak, jak setki tysięcy innych młodych ludzi na przeludnionej polskiej wsi w okresie przedwojennym. Kto ciekaw niech przeczyta? Pamiętniki chłopów”

i „Pamiętniki bezrobotnych” wydane przez Uniwersytet Warszawski w 1937r. Gdy przyszła wojna wywieziono Waiusia na roboty przymusowe do Niemiec, do Bawarii. Sprzedano go w Areiłsamcie w Umie jakiejś rodzinie bauerów i u różnych bauerów pracował przez wszystkie lata wojenne. Bauerzy na ogół go bardzo lubili, bo był posłuszny i pracy nie unikał, ale się go pozbywali przy najbliższej nadarzającej się okazji, gdyż był chuderlawy, słabowity, na swój wiek bardzo mały, nakazanych robót nie mógł szybko wykonać. Bauerzy potrzebowali mocarza, a dostali głodnego słabeusza. Po wojnie był zatrudniony w amerykańskich kompaniach wartowniczych. Do Polski wrócił na płaczliwe żądanie matki w jesieni 1948 r. W roku 1959 udało mu się wyjechać z Polski i przyjechać do Stanów Zjednoczonych, do Chicago. Pracował w fabryce General Motors, był pilnym pracownikiem. Lubiano go, nawet trochę awansował. Nie miał żadnych absolutnie kłopotów. Był gorliwym członkiem Partii Demokratycznej i pełnił funkcję „kapitana precynku”. W Chicago „kapitan precynku* to taki partyjny naganiacz „budzisuka* pilnujący, by w każdych wyborach wszyscy mieszkańcy głosowali przynajmniej raz 1 to tak, jak tego sobie życzy politykierska machina partyjna. Niebo zawaliło się na świat Walusiowy 26 stycznia 1977 r., gdy INS (Immigration and Naturalization Service) wręczyło mu pozew sądowy na rozprawę mającą na celu odebranie mu obywatelstwa amerykańskiego. Za agentem INS pojawili się reporterzy prasy, telewizji, radia usłużnie poinformowani przez władze. Reporterzy chcieli naocznie zobaczyć jak wygląda monstrum w ludzkiej formie, potwór, szatan, jeden z najokrutniejszych zbrodniarzy wojennych, który osobiście, w obecności świadków mordował, jako członek Gestapo i SS rozlicznych Żydów w Kielcach, Radomiu i Częstochowie. Nie pomogło sumitowanie, dowody, że to nie prawda, że to jakaś straszna omyłka. Władze wszystkie dokumenty i zeznania świadków uznały za fałsz, za spisek”Odessy”, za jeszcze jeden dowód zbrodniczych powiązań Waiusia, Nawet sąsiedzi okrzyczeli go gestapowcem. Nikt mu nie wierzył. Adwokaci nie chcieli się podjąć jego obrony. Skąd takie straszne oskarżenie? Waluś sam był sobie winien, gdyż zaprzyjaźnił się i dobre serce okazał przybyszowi z Polski, który się nazywał Marian Lipowski. Był to bardzo pobożny człowiek, chodził do kościoła i cio spowiedzi, co niedzielę, krzyżem leżał przy bocznym ołtarzu, To powinno być ostrzeżeniem dla Waiusia, bo już przecież nasi chłopscy przodkowie mawiali, że „ten, co leży pod figurą diabla ma za skórą”. Lipowski mieszkał u Waiusia kilka lat, Waluś mu znalazł zajęcie, pomagał jak mógł, nawet wtedy, gdy z Chicago Lipowski przeniósł się do Wiednia. Gdy wrócił z Wiednia znowu mieszkał u Waiusia. Poróżnili się o zwrot pożyczki, jaką Lipowski zaciągnął. Waluś domagał się zwrotu, groził dłużnikowi i wtedy to Lipowski ujawnił swą przeszłość: jest Żydem, którego podczas wojny przemocą ochrzczono, ale dzięki temu ocalał. I Lipowski udał się do organizacji żydowskich w Chicago i tam złożył oskarżenie: Waiuś jest zbrodniarzem wojennym, sam mu opowiadał o tym jak mordował Żydów w Kielcach i Częstochowie. Był członkiem „Geheime Staats Polizei” (Gestapo) i „Waffen SS”, Chicagowskie organizacje nie próbowały same niczego sprawdzić. Natychmiast powiadomiły Simona Wiesenthala i z miejsca poszła w ruch cała machina tropicielska. Tu pozwolę sobie zadać parę pytań: czy Lipowski był naprawdę Żydem, czy też oportunistą i nabieraczem? Jeśli go przemocą ochrzczono, dlaczego nie wrócił na łono swej wiary już w 1945 r? Dlaczego nie kontaktował się z tymi organizacjami żydowskimi po przybyciu do Chicago? Z całą pewnością te organizacje znalazłyby mu lepsze zajęcie niż mógł to uczynić Waiuś! Oportunistów i farbowanych lisów udających Żydów po wojnie było sporo, czy Lipowski był jednym z nich? Lipowskiemu uwierzono. Uwierzono prawdopodobnie z tego powodu, że od wielu lat żydowscy literaci w USA twierdzili, że to Polacy stworzyli polskie obozy zagłady”, że to „ze względu na polski „antysemityzm” zbudowano Oświęcim, Brzezinkę, Treblinkę, Majdanek. W dziesiątkach, ba, setkach książek opisywano udział Polaków w zbrodni Holocaustu. Żydowscy komicy opowiadali w telewizji polskie szmoncesy i „kawały”, ale to wszystko było nikczemnymi strzałami w próżnię. Nie było dowodów polskiego udziału w niemieckich, hitlerowskich zbrodniach. INS stworzyło listę podejrzanych o zbrodnie wojenne przybyszów do Stanów Zjednoczonych. Na tej długiej liście znajdują się nazwiska czterech Żydów, wielu Ukraińców, Litwinów, Łotyszów i Chorwatów, ale ani jednego Polaka. Nic dziwnego, że z takim zapałem rzucono się na ten kąsek. Miał to być coup de grace dla Polaków, dowód ich winy i zbrodni. Simon Wiesenthal nie zasypywał gruszek w popiele. Już w grudniu 1974 r. powiadomił o wykryciu zbrodniarza wojennego” w Chicago rząd Izraela i władze amerykańskie. Wiesenthal robił uprzednio wspaniałą robotę śledząc zbrodniarzy wojennych, tropiąc winnych. Za ten wysiłek należy się mu najwyższe uznanie, ale z drugiej strony jest on bardzo nieżyczliwie nastawiony wobec Polaków, We wszystkich jego książkach przewija się ten antypolski wątek. Wiesentha! potrafi wybaczyć członkom ukraińskiej dywizji SS Galizien, ale jak może czepia się Polaków. Pamiętać należy również, że Bruno Kreisky, premier Austrii i z pochodzenia Żyd parokrotnie oskarżył publicznie Wiesenthala o kolaboracje z Niemcami podczas wojny. Wiesenthal dostał natychmiastową pomoc od Izraela. „Mossad” (agencja wywiadu) umieściła ogłoszenie poszukujące świadków wypadków z Kielc i W odpowiedzi zgłosiło się 44 osoby, z tego 8 osób rozpoznało Waiusia z przedstawionych fotografii. Piszą o tym dwaj amerykańscy dziennikarze: Charles Ashman i Robert Wagman w książce noszącej tytuł „The Nazi Hunters”, książkę wydała firma „Pharos Books” w 1988 r. Obydwaj autorzy są żydowskiego pochodzenia, obydwaj ostro krytykują i potępiają aferę Waiusia, uważają, że przez prześladowanie niewinnego człowieka, jakim jest Watuś ośmieszono cały pościg prawdziwie winnych i uniemożliwiono pociągnięcie ich do odpowiedzialności. Dla Ashmana i Wagmana niewinność Waiusia jest niezaprzeczalna. Rozprawę przeciw Walusiowi, w sądzie federalnym w Chicago, prowadził „sędzia senior” Julius Hoffman. Ashman i Wagman określają jego akcje sadowe, jako „cudaczne” i „niesamowite”. Jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy sędzia Julius oznajmił dziennikarzom, że jego zdaniem Waluś jest winnym. Podczas rozprawy „sędzia senior” Hoffman zachowywał się tak, że nawet carski generał „wieszadeł” Murawiew, oprawca Litwy może być uważany za przykład sądowej bezstronności i godności. Sądy stalinowskie lat przedwojennych używały takich samych metod, jakich używał sędzia Julius. Wszystkie dowody przedstawione przez prokuraturę, jak to podkreślają Ashman i Wagman, często z sobą sprzeczne, Hoffman przyjmował, jako świętą prawdę. Dokumenty rzeczowe obrony odrzucał, jako „szwindel” i fałsz. Adwokat obrony Robert Korenkiewicz nie byl dopuszczony do głosu, Hoffman krzyczał na niego, jak na pastwisku krzyczy się na bydło, nie zezwalał Walusiowi na dawanie odpowiedzi. Te wybryki autorzy „The Nazi Hunter” nazwali słowami „weird” i „bizarre”. Na koszt skarbu Stanów Zjednoczonych sprowadzono z Izraela ośmiu „naocznych świadków”, którzy zeznali, że TAK Waluś to zbrodniarz, pamiętają go, bowiem doskonale. Pokazywali palcem, że to ten, „bo któż mógłby tę twarz zapomnieć?” Ani jeden nie został później pociągnięty, do odpowiedzialności karnej, jako krzywoprzysięzca. Z działaczy Polonii tylko profesor Eugene Kusielewicz, były prezes Fundacji Kościuszkowskiej, parokrotnie wysunął postulat żądania kary dla kłamców i krzywoprzysięzców. Sędzia Julius oczywiście wydał wyrok, że Waluś jest zbrodniarzem wojennym, że mu odbiera obywatelstwo. Sprawa poszła do apelacji. Znalazł się nowy adwokat, Charles Nixon, który odkrył stosy nowych dokumentów, m.in. zeznania francuskiego Żyda, jeńca wojennego, który pracował w Niemczech w tej samej wsi, u tego samego bauera, co i Waluś. Ten jeniec wyśmiał oskarżenie, podobnie jak i księża niemieccy, którzy Walusia znali. Sad apelacyjny nakazał nową rozprawę, ale prokuratorzy Stanów Zjednoczonych powiedzieli, że z braku dowodów sprawę wycofują. Tylko Simon Wiesenthal i władze Izraela nalegały, by mimo wszystko, jeszcze raz Walusia sądzić! Dla nich „brak dowodów” jest potwierdzeniem winy. Sprawa toczyła się cztery lata i w jej wyniku Waluś obłożnie zachorował (miał pięć zawałów serca), zbankrutował wydając ostatni grosz na obronę. Lipowski zmienił nazwisko i przepadł bez wieści. I wielu autorów nadal przytacza casus Waluś, jako „dowód polskiego udziału” w zbrodni Holocaustu. Taka jest opowieść o Franku Walusiu, którego krzywdy nikt nie wynagrodził, którego nie broniła żadna polonijna organizacja, O tym warto pomyśleć, nad tym się zastanowić. Stanisław Grzesznik

Antysemicka strona pani doktor. GIODO: Zajmiemy się tym. Generalny Inspektor Danych Osobowych zajmie się stroną internetową rzeszowskiej ginekolog Haliny W.( www.uzdrawiamy.com.pl), która ujawnia m.in. dane personalne swoich pacjentek i oskarża je o ukrywanie pochodzenia żydowskiego – to efekt publikacji „Gazety”. Ze strony Haliny W. bije antysemickimi treściami

Sikorski: „Mam nie tylko żonę wiadomego pochodzenia…”

„Żyd ukrywa się pod PESEL-em”. Pani ginekolog ujawnia

- Sprawa budzi nasze zastrzeżenia. W związku z tym zajmiemy się nią z urzędu. Jeśli to sama lekarka dopuszcza działań niezgodnych z prawem, grozi jej odpowiedzialność karna – nawet do 2 lat więzienia. Publikowanie bezprawnie danych osobowych jest karalne. Poza tym w tym przypadku możemy mieć również do czynienia ze złamaniem przez panią doktor tajemnicy lekarskiej – mówi „Gazecie” Małgorzata Kałużyńska-Jasak, rzecznik Generalnego Inspektora Danych Osobowych. Śledztwo w tej sprawie od kilku miesięcy prowadzi także Prokuratura Rejonowa dla miasta Rzeszów. Halina W. – jak napisaliśmy wczoraj – od listopada 2010 r. prowadzi w interencie stronę Uzdrawiamy.com.pl. Zamieszcza na niej antysemicki artykuły. Pisze na niej, że „Żydzi praktycznie opanowali już wszystkie instytucje państwa Polskiego”, a przez to „mogą przystąpić do następnego etapu swojego planu, czyli zniewolenia i eliminacji Polaków z ich ziemi”. Na stronie zamieszcza również dane personalne m.in. swoich pacjentek, podaje ich numery PESEL. Na ich podstawie oraz numerów rejestracyjnych aut „odkrywa” żydowskie pochodzenie pacjentek. Dla lekarki kluczowe są cyfry 7, 2 i 9. Jeśli pojawiają się w numerach PESEL lub rejestracji, dowodzą – według niej – że ktoś ma korzenie żydowskie. Na stronie zamieszcza również zdjęcia: „Stop judaizacji Polski. Polska należy do Polaków”, „Judeopolonia, jako nowotwór – podstępnie i skrycie – niszczący Polskę od wewnątrz”, „Nie ufaj (izra) ELITOM”. Na innym zdjęciu jest karykatura Żyda z plikiem banknotów w ręce na tle mapy Polski. Podpis: „Czy nie widzisz nic? Jak kradną twoją wolność”. Halina W. nie ma sobie nic do zarzucenia. – Dążę do prawdy – twierdzi. A tą prawdą – według niej – jest ujawnianie osób pochodzenia żydowskiego. – Ci ludzie ukrywają pochodzenie dla korzyści materialnych – mówi W. i podkreśla na każdym kroku, że jest katoliczką. Po naszej interwencji sprawą zajęła się również Okręgowa Izba Lekarska w Rzeszowie. Izba zapewnia, że rzeszowska ginekolog poniesie konsekwencje ujawnienia danych pacjentek i publikowania treści antysemickich.

http://rzeszow.gazeta.pl

Nie od dziś wiemy, że – z nieznanych nam powodów – ujawnianie żydowskiego pochodzenia osób, które są żydowskiego pochodzenia, wyczerpuje znamiona antysemityzmu. Dla pewności warto by też powstrzymać się od takich konstatacji, że np. w polskim parlamencie mamy Murzyna, w telewizji często widuje się pewnego sympatycznego Mongoła, a na Podlasiu żyje grupa Tatarów-muzułmanów. – admin

SKOK-i wskoczą pod bankowy nadzór – jest wyrok Trybunału Konstytucyjnego Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe trafią pod kontrolę Komisji Nadzoru Finansowego – zdecydował Trybunał Konstytucyjny. Sędziowie wprawdzie zakwestionowali dwa artykuły ustawy nakładającej na SKOK-i państwowy nadzór, ale uznali, że ustawa może wejść w życie bez nich. W SKOK-ach swoje pieniądze trzyma ponad 2,3 mln Polaków. W sumie jest tam zgromadzonych ponad 13 mld zł. Mimo to kasy nie podlegają państwowemu nadzorowi finansowemu, jak zwykłe banki. Zmienić to miała to ustawa uchwalona przez Sejm 5 listopada 2009 r. Przewiduje ona wprowadzenie wobec SKOK-ów wymogów dotyczących wskaźnika wypłacalności, który muszą utrzymywać. Jest on określony na poziomie 5 proc. (wobec np. 8 proc. wymaganych od banków). Na mocy przepisów KNF ma też możliwość ocenienia kondycji finansowej kas i ewentualnego nakazania im podjęcia działań mających na celu zwiększenie bezpieczeństwa ich klientów. Ustawa mówi też o tym, że wszystkie kasy muszą przejść audyt finansowy, a KNF będzie wydawał licencje na ich działanie.

Weto prezydenta Kaczyńskiego Ustawy nie podpisał jednak prezydent Lech Kaczyński, który w całości zaskarżył przepisy do Trybunału Konstytucyjnego. W marcu 2011 r. nowy prezydent Bronisław Komorowski wycofał jednak część zarzutów. Ostatecznie Trybunał zajął się jedynie badaniem, czy zgodne z konstytucją są dwa zapisy nowej ustawy: art. 17 pkt 1 i art. 91 ust. 1 i 2. Dziś Trybunał uznał, że oba są niezgodne z konstytucją, ale – jak stwierdził – nie są one nierozerwalnie związane z całą ustawą. Pierwszy z nich wymienia organy Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych (SKOK), a wśród nich zebranie przedstawicieli. Pominięto natomiast walne zgromadzenie członków spółdzielni. Prezydent uznał, że wypacza to idee spółdzielczości, bo to na walnym zgromadzeniu członkowie spółdzielni podejmują uchwały, co zapewnia im realny wpływ na jej działalność. Trybunał podzielił to zastrzeżenie. W komunikacie po ogłoszeniu wyroku napisano, że zakwestionowany art. 17 pkt 1 ustawy o SKOK z 2009 r., „poprzez pozbawienie członków kas możliwości udziału w walnym zgromadzeniu ograniczał prawa członków kas do współdecydowania w podejmowaniu najważniejszych dla tych podmiotów decyzji”.

„Puste i bezprzedmiotowe” Drugi z przepisów zakwestionowanych przez prezydenta zakłada, że w latach 2009 – 2010 środki funduszu stabilizacyjnego mogą być przeznaczone na pokrycie roszczeń członków kas z tytułu zgromadzonych w kasach środków w przypadku upadłości SKOK. Zdaniem prezydenta narusza to prawa kas, które przez lata gromadziły wkłady na fundusz stabilizacyjny Kasy Krajowej. Teraz okazało się, że środki te nie mają być przeznaczone na stabilizację kas zagrożonych niewypłacalnością, tylko na zwrot depozytów członkom upadłych kas.Ten przepis również Trybunał uznał za niezgodny z konstytucją, ale – jak stwierdził – „w związku z określeniem przedziału czasowego obowiązywania tych regulacji na lata 2009-2010 nie znajdą one żadnego zastosowania – są puste i bezprzedmiotowe”.

Bgr

Albin Siwak „Bez strachu” – tom III (fragment 1)

Albin Siwak ma niejedno do opowiedzenia i dlatego z chęcią zamieszczamy poniższy tekst, za nadesłanie, którego dziękujemy p. PiotrX. Jutro kolejny fragment – admin.

„Jezuita” Okazało się, że jest to ksiądz doktor, profesor nauk teologicznych. Starszy już człowiek bardzo inteligentny, w każdym zdaniu, które mówił wyczuwało się ogromną wiedzę. Coraz bardziej podobał mi się ze swoją wiedzą i szczerością oraz precyzyjną oceną kierownictwa Kościoła. Mówił, że część i to niemała tych „ojców Kościoła” walczy z imieniem Jezus i Maryja. Że uprawiają politykę masonerii światowej, będąc zresztą też masonami.

– Proszę zauważyć – mówił Jezuita – że oto kościół, który w czasach PRL był zainteresowany walką z ustrojem, dawał schronienie, opiekę, paczki i płacił kary na kolegium za tych, co nalepiali plakaty, kościół, który śmiało włączał się w krytykę polityki PRL, ten sam Kościół dzisiaj stoi na straży polityki tego ustroju, w którym przecież nie Polacy rządzą. Pacyfikuje księży patriotów za ich kazania patriotyczne. Karze ich przenoszeniem na biedne parafie, nie awansuje takich księży. To terror. A najbardziej ruchliwi, i pełno ich w telewizji i polityce, są księża biskupi Żydzi. Oni nadają ton całej hierarchii kościelnej, a kto ich nie słucha i nie wykonuje ich poleceń, ma źle w kościele. I to jest ta zasadnicza różnica między tym, co działo się w PRL, a dziś. Dziś nasi arcybiskupi są zainteresowani utrzymaniem władzy przez Żydów. Nie łudźmy się, to nie Polacy rządzą Polską. Według mnie więcej wolności i autonomii miała Polska Ludowa, chociaż też wtedy rządzili Żydzi. Dziś wszystkie decyzje są z Brukseli. Nawet takie śmieszne: jak długi ma być ogórek i ile mleka ma dać krowa. Wtedy za czasów PRL to strategiczne sprawy, jak armia jej ilość i uzbrojenie, ekonomia, np. co który kraj ma produkować, polityka zagraniczna to były obszary, gdzie Moskwa miała swe wpływy i wiedzę na ten temat. Ale reszta, nawet jak było to głupie, to było polskie, bo to tu zapadały decyzje, w Polsce. A dziś każda nawet najdrobniejsza sprawa musi być rozstrzygana w Brukseli. To jest tak absurdalne, że byłoby śmieszne, gdyby nie miało wpływu na nasze polskie problemy- ale ma !Z każdą godzina rozmowy przekonywałem się, że mam do czynienia człowiekiem nie tylko wielkiej wiedzy, ale z patriotą. Byt przy tym dobrym psychologiem. Obserwując mnie uważnie powiedział:

- Widzę, że jest pan przygnębiony. Co to za sprawy? Ten sam ciężar niesiony dla dwóch będzie lżejszy dla pana, proszę mówić.

- O czym tu mówić proszę księdza? Jest źle. Nawet bardzo źle. Z każdym miesiącem Żydzi zaciskają coraz mocniej pętlę na szyi polskiej. A ludzie tumanieni ich propagandą już nawet nie idą na sznurku do rzeźni jak rany. Idą już sami bez sznurka! Wiedza Polaków, do czego zmierza żydowska masoneria, w tym Żydzi w Polsce, jest żadna. Polacy są nawet bezbronni w dyskusji ze sforą antypolskich kundli. Po prostu mało, za mało, Polaków interesuje się tak przeszłością, tym, co Żydzi zrobili złego Polsce, jak i tym, co i jak robią obecnie.

- Tak, to prawda – zauważył Jezuita. – Przecież ja spowiadam i słucham ludzi. Często to właśnie też mówią. Ma pan rację, że poziom wiedzy tej o polskiej racji stanu jest bardzo niski. Zadbały o to wszystkie formacje polityczne, żeby zrobić wodę z mózgu naszej młodzieży. A żydowscy ministrowie czuwają nad tym, żeby żaden podręcznik historii nie przedstawiał prawdy historycznej. To misterna pajęcza robota, robiona przez nich i polskich pomocników konsekwentnie. Ale popatrz pan, panie Siwak, świat został tak urządzony, że co jedni wymyślą i wprowadza w życie, to drudzy wymyślą jak obalić. Co prawda nie zawsze to zmiany na lepsze, ale obalają i wprowadzają swoje rządy. I ten też minie. Z naszej już długiej rozmowy wyciągam taki wniosek – mówił dalej ksiądz. – Ma pan sporą wiedzę historyczną, więc nie będę tu przytaczał całych historycznych wypadków z przeszłości, lecz powiem hasłowo, bo obaj będziemy wiedzieć, o co tu chodzi. Odkąd ludzie nauczyli się pisać to wiemy sporo o przeszłości. Wiemy, że był taki Czyngis-han, że zawojował pół świata i wtedy myślano, że nie ma na niego siły. A padł. Wiemy o Rzymianach jak daleko zajęli Afrykę, Anglię, Europę. I że też wtedy nikt nie myślał, że padną. A padli. Był też taki Aleksander Wielki. Kraje miał u swych stóp i też nie myślano, że upadnie. A padł. A chociażby Hitler, gdy parł na wschód. Też była opinia, że tej armii nikt nie pokona. I to pokonali, te elitarne formacje SS żołnierze Stalina, o których złośliwi mówili i mówią, że szli w łapciach a karabiny mieli na sznurkach. I ci generałowie z elitarnych uczelni niemieckich oraz ich formacje o rzekomo wielkiej kulturze przegrali wojnę. A generałowie, synowie biednych rosyjskich chłopów, wygrali. Przecież Żuków, któremu podlegały wszystkie armie radzieckie był synem chłopa! To oni zatknęli w Berlinie swój sztandar, a nie Hitler w Moskwie. A chociażby to, co na własnej skórze przeżyliśmy, czyli okres PRL i zasięg władzy radzieckiej. W tym czasie państwa zachodnie bały się drażnić Stalina i ulegały mu wielokrotnie. I też wtedy nikt by nie uwierzył, że ten ustrój sam od środka będzie się rozpadał. Bo Wałęsa twierdząc, że to on obalił komunizm, to może te bujdy wmawiać takim jak on sam. Gdyby Związek Radziecki nie rozlatywał się od środka to i dziesięciu Wałęsów by nie pomogło. Tym przykładem posługujemy się często, również z ambony. Bo proszę sobie wyobrazić, że i Jezuici są różni. Na przykład pana książki jedni czytają po kilka razy, a inni nie chcą ich wziąć do rąk. Tak są przekonani, że pan, to człowiek tępy, ciemny i mściwy. A my tymczasem właśnie fragment pańskiej książki podajemy, jako najbardziej wiarygodny przykład działania woli Bożej, która dokonała się w obecnym pokoleniu. A na pana zmartwienie chcę panu powiedzieć, że padnie ta formacja tak, jak padały o wiele silniejsze.

- Zaskoczył mnie ksiądz mówiąc, że posługujecie się przykładem z mojej ksąiżki. Cóż to za przykład?

- Ano ten o przeorze zakonu Kapucynów. O tym jak pan budował sklepienie łukowe w ich kaplicy i nocnych rozmowach z przeorem.

Miał rację Jezuita mówiąc mi o tym fakcie. Pisząc tę historie zastanawiałem się, czy tylko wspomnieć o tym fakcie, czy też opisać wszystko ze szczegółami. Dla tych, co posiadają moje książki będzie to ma historia. Ale dla tych, co będą posiadać tylko tę książkę będzie to wartościowe i pouczające. I jeśli nie opiszę tego szczegółowo, to czytelnicy zrozumieją, jakim fragmentem z mojej książki posługują się Jezuici. I jak ważne były te nocne rozmowy w klasztorze w Siemiatyczach. Zacząć muszę jednak od bardzo dawnych wypadków, jakie miały miejsce w Krakowie, otóż w latach 1934-1937 żył w Krakowie bandyta o przezwisku „Kizior”. Ten Kizior dał się we znaki tak policji, jak i ludności. Kradł, gwałcił, kaleczył ludzi, terroryzując ich nożem. Jak siedział to był spokój. Jak go wypuścili to na nowo to samo robił. W 1937 roku spacerowało małżeństwo po moście nad Wisłą, podziwiając Wawel w blasku słońca. Szli chodnikiem po jednej stronie mostu, a ten Kizior szedł po drugiej stronie jezdni. W pewnym momencie na środku mostu ten człowiek zaczął włazić wyżej na konstrukcję mostu i szykował się do skoku w Wisłę. Spacerujący ludzie, domyślając się, że to samobójca zaczęli biec do niego. Ale nie zdążyli. Widzieli i słyszeli jak głośno zwracał się on do Boga. Podniósł ręce w górę i wołał: „Boże, jeśli Możesz przebacz mi moje grzechy. Błagam cie o to!” Przeżegnał się i skoczył. Ciało wydobyto i okazało się, że to słynny Kizior. Wszyscy księża w I Krakowie odmówili katolickiego pochówku. Nawet na cmentarz nie chcieli wpuścić ciała. Wiec leży ciało i śmierdzi, a rodzina nie wie, co z nim zrobić. I Po paru dniach zgłosił się do nich ksiądz i powiada. Przywieźcie go do mnie, do kościoła pod Krakowem. Odprawił mszę i pochował na cmentarzu. Na drugi dzień wezwał tego księdza biskup i powiada:

- I cos ty narobił? Teraz musisz zdjąć sutannę. Nie wolno ci było tego pogrzebu robić. Mamy przecież prawa, co wolno a co nie.

- A kto te prawa ustalał? – spytał ksiądz biskupa.

- Jak to kto? Nasi biskupi i kardynałowie.

- A może się mylili w tych sprawach? – spytał ksiądz.

- Nie dyskutuj ze mną w ten sposób – zaznaczył biskup. Ale ksiądz uparcie kontynuował sprawę:

- Księże biskupie, obaj głosimy ludności o nieskończonym miłosierdziu Boga. Czy ksiądz wierzy w to, co głosi?

- Pewnie, że wierzę – mówi biskup.

- Obaj też, jako kapłani głosimy nowy Testament. A tam pisze tak: Chrystus ukrzyżowany wiszący na krzyżu miał obok dwóch łotrów, też ukrzyżowanych. Jeden z nich złorzeczył i mówił: „Jak jesteś synem Boga, to zejdź z tego krzyża i pomóż nam.” Ale ten drugi mówi tak: „On niewinnie cierpi i umiera. A my obaj zasłużyliśmy przez swoje uczynki na taką śmierć.” I zwrócił się do Chrystusa mówiąc: „Panie wspomnij o mnie jak już tam będziesz.” Chrystus odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam ci, jeszcze dziś będziesz ze mną w niebie.” Głosimy to księże biskupie czy nie? – spytał proboszcz.

- Tak, głosimy – odparł biskup.

- Czy gdzieś Chrystus mówił i jest jakiś ślad, że my kapłani mamy być sędziami?

- No nie – mówił biskup.

- Więc żeby uwierzył ksiądz biskup, że Bóg odpuścił mu jego grzechy, gdy o to prosił jak skakał do Wisły, to Bóg musi księdzu biskupowi dać odpowiedź na piśmie i to jeszcze z pieczęcią? Jeśli Chrystus w jednej minucie przebacza i mówi do łotra „jeszcze dziś ze mną będziesz w niebie”, to też księdzu nie wystarcza? I tu proboszcz zabił ćwieka biskupowi, bo ten powiada:

-Ty masz rację! Ja o tym, co tu mówisz napiszę do Rzymu.

Odpowiedź przyszła, ale taka pokrętna. W Rzymie zgadzają się, że miłosierdzie Boskie jest nieskończenie dobre dla każdego, kto się ukorzy i żałuje za grzechy. I to, że Chrystus tak powiedział umierając też potwierdzili. Ale czy ksiądz proboszcz zrobił dobrze czy źle chowając zmarłego Kiziora, to już na ten temat nie było.

- Moim zdaniem mówił biskup oni cię nie zdegradowali, możesz dalej być proboszczem.

Ale ksiądz proboszcz powiedział: – Będą patrzeć bracia księża na mnie jak na odszczepieńca od wiary. Więc rezygnuję ja sam. Idę do zakonu. I ja w latach 1963-64 poznałem tego człowieka w klasztorze w Siemiatyczach. A że jestem gadatliwy to przeor, bo ten ksiądz został przeorem, miał, z kim pogadać. Pomijam tu kwestię mojego pracownika z budowy, którego żona aż sześć razy rodziła dzieci i one umierały w parę tygodni po urodzeniu. To inna i oddzielna historia, w która włączył się właśnie przeor i wyszło tak jak on mówił, ze urodzi siódme i będzie żyło. I żyje do dziś. Opisałem to wcześniej. I ten przeor nocami rozmawiał ze mną na różne tematy. I raz powiada tak

- Nie może być tak, że wiele milionów ludzi w tym ustroju boi się śmierci. Konkretnie faktu, że mają między sobą a Bogiem nieuregulowaną sprawę. Nie mogą ci ludzie odchodzić z tego życia w strachu. A tak się dzieje. Przecież tu do nas, po cichu przyjeżdżają ludzie władzy i spowiadają się w tajemnicy przed kolegami. A jak powiedziałem dotyczy to olbrzymiej ilości ludzi, bo Związek Radziecki zajął przecież wiele krajów i narzucił w nich swoje prawa. Jestem zdania – mówił przeor – że jeszcze za życia tego pokolenia runie ten ustrój. Więc ja tłumaczyłem przeorowi, że to niemożliwe gdyż Układ Warszawski jest potęgą. Związek Radziecki ma aż pięciomilionową armię. Polska pół miliona, Węgry, Bułgaria, Czechy i NRD drugie pół miliona. Że zachód na każdym kroku ustępuje Związkowi Radzieckiemu. Był wtedy 1964 rok, jak prowadziliśmy zażartą dyskusję. A on mówi, że nie takie potęgi w historii padały, że wszyscy ci, co podejmują wojnę z krzyżem i Bogiem, to padną, bo szatan ma tylko chwilowe sukcesy. Ksiądz Jezuita zgadzał się z opinią przeora i tłumaczył mi z przekonaniem:

- I ci dzisiejsi ludzie w rządzie, którzy dla fortuny wyrzekli się Boga i pomagają Żydom ujarzmiać swe narody, bo nie dotyczy to tylko Polski, będą pokonani przez ten krzyż. Żeby można było podnieść naród, to on musi wpierw upaść. I my obecnie padamy. Ale niech pan mi uwierzy. Odkąd ludzie na świecie nauczyli się pisać. To jasno jest napisane, że Żydzi na świecie robili liczne próby zagarnięcia władzy. Robili to podle, po bandycku i wrednie. Mordowali cesarzy i królów. Podstawiali im swoje córki i żony za kochanki. Nie cofali się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel. Przecież oni czekają na swego mesjasza. Chrystusa uznali za buntownika i zabili. Bo z ich wiedzy, którą to ich rabinowie naciągają pod potrzeby Izraela wynika, że mesjasz przyjdzie, jak Żydzi będą mieli władzę na ziemi. Rabini nie napisali, jaką władzę: komunistyczną czy kapitalistyczną czy też coś innego wymyślą, ale władzę muszą mieć, bo to warunek przyjścia mesjasza. Więc ja nie umiem panu powiedzieć, w jaki to sposób padnie to królestwo zła. Ale tak jak ten przeor w Siemiatyczach panu mówił, że padnie i padło. Tak i to też padnie. I ja za to ręczę. Mówi pan, że społeczeństwo jest otumanione i nie ma wiedzy, co się dzieje. To prawda. Ale czy nie pomyślał pan, że może coś się zdarzyć, co całkowicie odmieni w jednym dniu sposób widzenia rzeczywistości na świecie i w Polsce? Że nie głupi wymyślali przysłowia? A jedno z nich mówi, że jak Bóg dopuści to i z kija popuści. Że nie ma dla Pana Boga rzeczy niemożliwych? I ludzie, o których pan mówi, że ich nie obchodzą losy Polski w jednej chwili z powodu wydarzeń zmienią swoje zapatrywania. To, co ten przeor w Siemiatyczach panu mówił, że bóg nie pozwoli odejść z tego życia ludziom bez uporządkowania swoich spraw, to się stało wbrew potędze ówczesnego ustroju. Tak, że i dziś u nas może się wydarzyć coś, co pociągnie za sobą lawinę wydarzeń i to nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Mogą i na pewno będą takie wydarzenia, które w jednej chwili otworzą ludziom oczy i zmienią całkowicie ich poglądy. Ci sami ludziej, o których pan tu mówi, że wszystko im jedno, kto rządzi Polską, byleby miel mieszkanie, pracę i pieniądze, mogą widzieć więcej i rozumieć całkiem inaczej. Święty Łukasz w Ewangelii pisze, a i w wielu innych miejscach Biblii jest napisane podobnie, że będą patrzeć, ale nie będą widzieć, będą, słuchać, ale nie zrozumieją, będą postrzegać, ale nie dostrzegać. Chyba; żyjemy akurat w tym przedziale czasu, o którym pisze święty Łukasz i Biblia.– zakończył Jezuita. Po chwili dodał:

- Czytając pana książki upewniłem się, że posiada pan dobre rozeznanie, kto w wojsku był Żydem. Czy to, dlatego, że mieszka pan od dziecka wśród wojskowych?

- Nie. Nie, dlatego. Wojskowi na ogół nie chcą mówić o zwierzchnikach. Po prostu się boją. Moja wiedza tylko w części oparta jest o ludzi z wojska. Źródłem są dokumenty, jakie udało mi się uratować tuż przed wywiezieniem ich do zmielenia w Jeziornej. Dzięki przyjacielowi, który pilnował gmachu KC i sam mi je przywiózł do domu. To z nich niezbicie wynika, kto kim był w wojsku.

- Bo widzi pan, my, Jezuici, od czasu zakończenia wojny w 1945 dokumentujemy rzetelnie, kto kim jest w polskim kościele. I to od seminarium aż do końca życia sprawdzanego. Mamy dokładne rozeznanie, ilu duchownych w kościele polskim jest Żydami.

- A czy mógłbym skorzystać z waszych dokumentów?

- Tak. Ale taką decyzję może podjąć wyłącznie przeor. Zapraszamy pana do nas. Jest gdzie spać, bo mamy hotel dla pielęgniarek. Jest i kuchnia ze stołówką, tak, że bez obawy. A zresztą pana przyjaciel w Świętej Lipce też pana chciałby gościć. Byłem bardzo zadowolony z jego wizyty. Jakoś tchnął we mnie nowego ducha, dał siłę do pisania i dyskusji z ludźmi. Miał rację oceniając, że jestem jak powiedział „podłamany”. Ale ilu takich duchownych jest w Polsce, skoro sam mówi, że to duchowni wpuścili szatana do Kościoła i dbają, żeby dobrze mu było w Kościele? Sam mówi, że i Jezuici są podzieleni i nie można z nimi szczerze i o wszystkim mówić… Przyjąłem zaproszenie księży Jezuitów głównie dlatego, że mam wiele wspomnień związanych Świętą Lipką. Nie chcieli mnie puścić do przyjaciela, więc nocowałem u nich. Zauważyłem, że niektórzy Jezuici trzymali się ode mnie z daleka. Gdyby mogli, to pewnie mocno pokropiliby. mnie święconą wodą i patrzyli czy wyskakuje ze mnie diabeł, czy też trzeba jeszcze mocniej kropić. Ale zdecydowana większość chętnie mnie słuchała i zadawała dużo pytań. Przeor natomiast nie chciał od razu pokazać mi, jakie oni mają dokumenty. Oglądałem w jego obecności kilka roczników bardzo dobrze opracowanych, z których wynikało, że nie zdajemy sobie sprawy, jak głęboko żydowskie wpływy, jak ich ludzie zajmują stanowiska biskupów i arcybiskupów, jak szybko awansują w Kościele, w porównaniu do polskich duchownych.

- Chcę, żeby pan – mówił przeor – przyjechał jeszcze raz, a nawet więcej razy do nas. I wtedy obejrzy pan te dokumenty. Na pierwszą wizytę wystarczy. Rano przeor zaproponował mi obejrzenie gospodarstwa i wspólne słuchanie muzyki organowej. Boże jak ten czas przeleciał! Ileż to lat minęło od czasu, gdy z kolegami z Luter przyjechaliśmy tutaj na rowerach i siedziałem na tym stopniu ołtarza, patrząc na ruchome postaci świętych… W 1945 roku miałem dwanaście lat. Dziś prawie osiemdziesiąt. Wielu kolegów już zmarło. A na podwórku piliśmy wodę zimna ze studni z żurawiem… Tu się pobili moi koledzy, gdyż zabugowiec powiedział, że jego tata też wymyślił jak czerpać lekko wodę, a chłopak z Wyszkowa odpowiedział mu, że za Bugiem to zaledwie umieli zrobić cepy. A na tej górze, gdzie drogi się rozchodzą, zabrali nam bandyci rowery i jeszcze o mało nas nie zabili… Nie mogłem otrząsnąć się ze wspomnień. Słuchał tego mojego gadania przeor i powiedział:

- Jesteśmy całe życie w podróży. Jedni wybrali właściwą drogę do celu, a inni fałszywą. I tak idziemy do swego kresu tej podróży. Pewien jestem, że pan nie pomylił dróg i jest na tej właściwej. Mam dla pana niespodziankę na koniec. Proszę iść za mną. Zeszliśmy do podziemia i tu pokazał mi kryptę z prochami tego zakonnika, co mojemu przyjacielowi Jankowi i Oli dawał ślub.

- Żył ponad sto lat – mówił przeor. – I był właśnie taki, jak go pan opisał w swojej książce. Odważny i mądry. Uczył ludzi jak żyć i nie robić krzywdy bliźnim. Czasami czytamy opis ślubu, jaki odbył się tu w pana obecności. I o tym, jaką straszną śmiercią z rąk bandytów zginął tu Janek. Ale i o tym jak właśnie ten Jezuita zaświadczał przy trumnie Janka, że Ola to żona, bo on osobiście dał im ten ślub. Jak powstrzymał zemstę tłumu nad rodzicami Oli, których synowie byli bandytami, mówiąc:

- A kto z was jest bez winy i grzechu niech rzuca kamieniami w jej rodziców. Oni przecież nie chcieli mieć synów bandytów. Odprowadził mnie do samochodu i robiąc znak krzyża powtórzył:

- Nie zbaczaj pan z tej drogi. Ona prowadzi do dobrego celu. I powiedział to, czego nigdy nie zapomnę:

- Będziemy się modlić za pana, gdyż to Bóg dał panu wszystko, co potrzebne do pisania prawdy. Nie pierwszy to kapłan, który tak mówi. Ksiądz Józef Kluż z Korczyny, który przez wiele lat już pisze do mnie listy, napisał: „Odprawiam za pana mszę świętą i piszę, którego dnia i o której godzinie”. Ale to szczególny człowiek i kapłan. Jego listy tchną patriotyzmem i troską o ojczyznę (…) Albin Siwak

Budapeszt się nie poddaje Węgrzy reagują coraz bardziej spektakularnymi formami oporu na zapowiedź restrykcji ze strony Brukseli. Wbrew sondażom dużych agencji nie widać, by poparcie dla rządu Fideszu znacznie spadało. Zapowiedziane w środę przez Komisję Europejską rozpoczęcie przygotowań do wszczęcia przeciwko Węgrom procedury karnej związanej z rzekomym naruszeniem zasad traktatów unijnych wywołało w Budapeszcie wzburzenie i wyzwoliło szereg inicjatyw. Zapowiedziano m.in. liczne demonstracje poparcia dla rządu pod hasłem obrony suwerenności. Na jutro swoją manifestację pod siedzibą przedstawicielstwa Komisji Europejskiej zapowiedział prawicowy Jobbik. W kolejną sobotę siły popierające Fidesz i Orbána chcą zwołać przy placu Bohaterów setki tysięcy zwolenników rządu i nowej konstytucji. Chcą w ten sposób wesprzeć wysiłki rządu Orbána w unormowaniu stosunków z instytucjami międzynarodowymi. Federacja ponad tysiąca organizacji pozarządowych CET wydała „Deklarację dla Narodu” – popierającą władzę i sprzeciwiającą się atakom na suwerenność państwa, szczególnie w sferze monetarnej i ingerencji przedstawicieli obcego kapitału za pośrednictwem międzynarodowej finansjery. Organizacja reprezentuje różnorodne stowarzyszenia o charakterze społecznym, gospodarczym i kulturalnym z całych Węgier i krajów sąsiednich. Wzywają Unię i USA, by „zaprzestały ataków na Węgry”.

- Mało, komu naprawdę zależy na akceptacji oczekiwań Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Kontestacja poczynań rządu dotyczy małego segmentu społeczeństwa, ale bardzo głośnego. Przeciwnie, społeczeństwo w obliczu niesprawiedliwych ataków coraz bardziej się jednoczy. I to wokół Viktora Orbána i jego rządu, zupełnie wbrew oczekiwaniom lewicowej i liberalnej opozycji – ocenia Imre Pozsgay, były minister w komunistycznych rządach, potem opozycjonista, a obecnie doradca węgierskiego premiera. Szeroko reklamowane w europejskich lewicowych mediach pikiety przeciw nowej konstytucji, które odbyły się 7 stycznia, CET określa, jako marginalne i wzywa opinię międzynarodową do ich zignorowania. Oficjalny dokument potępia działania organizacji, „za którymi ukrywają się partie i ruchy polityczne”. – To brudna kropla w morzu – ocenili przedstawiciele CET. Rzeczywiście nagłośniona demonstracja w pobliżu opery w Budapeszcie nie zgromadziła nawet 5 tysięcy uczestników. CET popiera oczywiście manifestację 21 stycznia i wszelkie inne.

- Jesteśmy dumni, że możemy wziąć udział w oporze przeciw międzynarodowemu finansowemu terroryzmowi – stwierdził podczas wczorajszej konferencji prasowej ks. Zoltán Osztie. Na Węgrzech nie mówi się o poddaniu się, a cały czas o rozmowach. Nawet, kiedy sam Viktor Orbán mówi o konieczności przyjęcia żądań zachodniej finansjery, ludzie cały czas mają nadzieję, że chodzi o przydatną w negocjacjach deklarację i w końcu zostanie podpisane jakieś porozumienie o pomocy finansowej Węgier bez utraty gospodarczej i ekonomicznej suwerenności. Kontakty, szczególnie na polu europejskim, są w istocie bardzo intensywne. W węgierskim rządzie został powołany nawet oddzielny minister bez teki odpowiedzialny za kontakty z międzynarodowymi instytucjami finansowymi. Jest nim Tamás Fellegi. Węgierscy eksperci zwracają uwagę, że sytuacja gospodarcza kraju nie jest obiektywnie taka zła i państwu daleko jeszcze do Grecji czy Włoch. – Przekraczający 80 proc. PKB dług publiczny jest bardzo duży, ale wiele krajów rozwiniętych na świecie, jak USA czy Belgia, ma podobny poziom. Kiedy ten dług narastał, a działo się to głównie w ciągu ośmiu lat rządów socjalistów – z ok. 50 proc. do 83 proc., Komisja Europejska nie protestowała. Dopiero teraz, za rządów Fideszu, żąda się od nas obniżenia zadłużenia, co rząd obiecał czynić, ale to oczywiście musi trochę potrwać. Nikt, więc nie rozumie, dlaczego Unia Europejska chce karać właśnie Węgry. Przypuszczamy, że przyczyna jest inna – tłumaczy prof. Magdolna Csath, ekonomistka. Ta przyczyna to oczywiście polityka rządu Fideszu, a przede wszystkim objęcie wysokimi podatkami banków i sektorów gospodarki zdominowanych przez obcy kapitał (sieci handlowe, ubezpieczenia, telekomunikacja, energia) oraz zamrożenie kursów walut, w których spłacane są kredyty. – Ci, którzy piszą listy do Brukseli skarżące własny rząd, ci, którzy twierdzą, że u nas „zabija się demokrację” itd., mają zupełnie inne powody. Przede wszystkim są to Węgrzy o kosmopolitycznej orientacji politycznej i gospodarczej. Przykładem jest opublikowany w „The Economist” list 13 węgierskich lewicowych intelektualistów, wzywający Komisję Europejską do nasilenia działań przeciwko Węgrom. Ale żaden z jego sygnatariuszy nie ujawnił swojego nazwiska. Ten list jest anonimowym donosem na własne państwo. Tymczasem rząd po prostu broni interesów naszego kraju, przeciw Brukseli, bankom i MFW – zaznacza prof. Magdolna Csath. Opór wpływowych kół międzynarodowych budzą też inne posunięcia Orbána. – Ktoś chce, żeby Węgry zbankrutowały. Są dwa główne powody. Pierwszy jest taki, że węgierski premier czasem w Brukseli mówi: „Nie”. Na przykład wobec paktu fiskalnego, który ma u nas być poddany pod debatę parlamentarną, a niezaakceptowany bezwarunkowo i bezmyślnie na Radzie Europejskiej. Druga kwestia to bank centralny. Problem z nim jest taki, że w ogóle nie służy interesom gospodarki węgierskiej. Zadaniem każdego banku narodowego jest pilnowanie inflacji i pomaganie narodowej gospodarce rosnąć. U nas Węgierski Bank Narodowy (MNB) nie wykonuje ani jednego, ani drugiego, bo i inflacja jest wyższa od zakładanej, i wysokie stopy procentowe dławią konkurencyjność naszych przedsiębiorstw. Bank służy tylko interesom międzynarodowych kręgów finansowych – wyjaśnia Csath. Jej zdaniem, główny zarzut UE i MFW, że rząd odbiera MNB niezależność, jest fałszywy. – Zmienia się liczbę i sposób mianowania dwóch zastępców prezesa oraz powiększa się Radę Monetarną, dając prawo wyznaczania nowych członków parlamentowi. To nie są żadne istotne zmiany. Trudno mówić o zmniejszeniu niezależności banku. Ktoś przecież musi jakoś obsadzać te stanowiska. Węgierskie rozwiązanie nie jest jakieś oryginalne – stwierdza ekonomistka. Także wizja „bankructwa Węgier”, o jakim można by sądzić na podstawie ratingów międzynarodowych agencji, wydaje się w rzeczywistości nierealna. – Przede wszystkim spójrzmy na wskaźniki naszej gospodarki: O długu publicznym już mówiliśmy. Deficyt budżetowy wynosi ok. 3 proc. – to jest dość przyzwoity poziom, akurat taki jak we Francji czy Wielkiej Brytanii. Inflacja 3,5 proc. jest za duża, jednak też nie wyróżnia się na tle innych państw UE. Bezrobocie wynosi 11 proc. – to dużo, ale przecież w Polsce albo Hiszpanii jest jeszcze większe. Aktywa banku centralnego wynoszą 50 proc. całego długu Węgier. Więc podstawowe wskaźniki nie powinny jakoś bardzo niepokoić ani powodować obecnej radykalnej utraty zaufania rynków – ocenia nasza rozmówczyni.Co się jednak stanie, jeśli Unia, MFW i międzynarodowe rynki pozostaną nieugięte? Już teraz oprocentowanie węgierskich obligacji osiągnęło poziom, którego żaden rząd nie zaakceptuje. Na wykup już zaciągniętych zobowiązań nie ma, więc pieniędzy i konieczne są starania o pożyczki, a tych ani Unia, ani MFW mogą nie chcieć udzielić z powodów politycznych. Budżet prawdopodobnie wytrzyma taką sytuację najwyżej kilka miesięcy. Ale Csath jest optymistką. – Myślę, że sobie damy radę pomimo skoordynowanego ataku przeciw Węgrom. Jednak, jeśli nie powiodą się negocjacje z Brukselą i MFW, to będziemy musieli pożyczyć pieniądze gdzie indziej. Nie jesteśmy w tak głębokim kryzysie, żeby to było niemożliwe. Można też liczyć na stopniową poprawę ogólnej sytuacji ekonomicznej spowodowanej światowym kryzysem, szczególnie w Europie, a nasza gospodarka jest oparta na eksporcie. Może znajdziemy nowe rynki zbytu. Nie należy panikować – konkluduje. Imre Pozsgay zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt obecnej sytuacji, szczególnie ważny z punktu widzenia ideologii Fideszu bazującej na koncepcji odnowy narodowej. Zewnętrzna presja niesamowicie konsoliduje społeczeństwo. – Wszyscy musimy podzielać pewne wspólne podstawowe wartości narodowe. Przede wszystkim, żeby nie szkodzić swojej ojczyźnie. To jest zasada, którą mogą podzielać wszyscy Węgrzy, niezależnie od poglądów politycznych, religii itd. Myślę, że nasi obywatele zaczynają rozumieć sytuację państwa i nie zgadzają się na dyktat międzynarodowy, nawet, jeśli nie wszyscy podzielają politykę gospodarczą rządu – ocenia węgierski politolog Piotr Falkowski

Antyzachodnia kampania Putina Nasz Dziennik zwrócił uwagę na „antyzachodnią kampanię” Putina. Jeśli się nie mylimy, to nigdy nie zajął się o wiele bardziej intensywną antyputinowską kampanią ze strony Zachodu, ani tym bardziej próbami militarnego okrążania Rosji przez USRael i jego parobków. – admin.

Startujący w wyborach na urząd prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimir Putin przedstawił swój program wyborczy. Ogłosił, że zamierza zdecydowanie reagować „na wszelkie jednostronne kroki ze strony Zachodu”. Ludzie związani z byłym prezydentem, a obecnym premierem Rosji informują, że zamierzają zbadać, czy ostatnie masowe protesty obywateli przeciwko Kremlowi nie były inspirowane i finansowane przez Zachód [Były, były, tylko dureń może mieć jakieś wątpliwości - admin].

Prokurator generalny Jurij Czajka i szef Rady Bezpieczeństwa FR Nikołaj Patruszew skrytykowali rolę, jaką ich zdaniem odegrała zagranica w organizacji bezprecedensowych manifestacji przeciwko rządowi Władimira Putina. Według Czajki, w czasie manifestacji doszło do instrumentalnego wykorzystania ludzi do osiągnięcia celów politycznych, które w jego opinii są nieczyste.

- Przecież pieniądze na to wszystko często pochodzą ze źródeł, które znajdują się poza granicami Rosji – powiedział prokurator generalny w wywiadzie dla prorządowej „Rossijskiej Gaziety”. Także Nikołaj Patruszew jest przekonany, że protesty są inspirowane za granicą kraju. W jego opinii, doszło tu do takich samych mechanizmów jak w przypadku „arabskiej wiosny”. A o bezspornym zaangażowaniu sił zachodnich w rosyjskie manifestacje ma świadczyć, zdaniem Patruszewa, wykorzystanie internetowych portali społecznościowych do zgromadzenia i zorganizowania się osób niezadowolonych z obecnej władzy. „Współpraca międzynarodowa to droga o ruchu dwustronnym. Opowiadamy się za konstruktywnym współdziałaniem i dialogiem w kwestiach walki z międzynarodowym terroryzmem, kontroli zbrojeń oraz budowy zbiorowego bezpieczeństwa. Jednostronne kroki naszych partnerów, nieuwzględniające zdania Rosji i jej interesów, spotkają się ze stosowną oceną i reakcją z naszej strony” – cytuje PAP fragment programu rosyjskiego przywódcy. Choć ostrzeżenia Putina o jednostronności działań partnerów z Zachodu odnoszą się głównie do projektów takich jak np. amerykańska tarcza antyrakietowa, to słowa najbardziej zaufanych ludzi premiera doskonale wpisują się w antyzachodni kontekst jego kampanii wyborczej. Wybory prezydenckie w Rosji odbędą się 4 marca. Putin jest ich zdecydowanym faworytem, choć jego popularność w społeczeństwie od kilku miesięcy systematycznie spada. Po grudniowych wyborach do Dumy Państwowej przez Rosję przetoczyły się bezprecedensowo liczne demonstracje zorganizowane przez opozycję, która oskarża władze o sfałszowanie wyników głosowania. [Oczywiście chodzi o opozycję demokratyczną, a nie żadną inną, gdyby ktoś miał wątpliwości - admin] Łukasz Sianożęcki

Korporacja Monsanto wydała 2mln dolarów na lobbing za GMO Aż 2 miliony dolarów na lobbing w amerykańskich władzach wydała korporacja Monsanto w trzecim kwartale ubiegłego roku. Starania korporacji skupiały się głównie na wywieraniu nacisków zarówno na Kongres Stanów Zjednoczonych, jak i na Departament Rolnictwa (Department of Agriculture, USDA) – celem jest osłabienie restrykcji dotyczących genetycznie modyfikowanych buraków cukrowych i lucerny. Monsanto chce, aby załagodzone zostały przepisy dotyczące praw patentowych związanych z żywnością genetycznie modyfikowaną, a także zasady uprawy takiej żywności. Informacje o skali lobbingu oraz astronomicznej kwocie, jaką w zaledwie jeden kwartał wydała Monsanto na ten cel, zostały ujawione pod koniec ubiegłego roku. Łącznie, za danymi z serwisu OpenSecrets.org, korporacja Monsanto wydała na lobbing w amerykańskich władzach 5 milionów dolarów, a i tak jest to w tym kontekście relatywnie niska kwota. W poprzednich latach kwoty te oscylowały w granicach 8-9 milionów. Rozwój badań nad genetycznie modyfikowaną roślinnością spożywczą jest jednym z priorytetów Monsanto, zatem lobbing za odpowiednimi i wygodnymi dla niej prawami patentowymi jest newralgicznym celem, którego osiągnięcie zapewni jej gigantyczne zyski z GMO w przyszłości.

ekologia.pl http://autonom.pl

Podejrzewamy, że cytowane sumy nie odzwierciedla rzeczywistych wpływów Monsanto na rząd amerykański, jak np. lo

Maria Ochman: Polska to dla koncernów farmaceutycznych Eldorado Przewodnicząca Krajowego Sekretariatu Ochrony Zdrowia „Solidarności” mówi, że Polacy za leki płacą podwójnie, a Polska to dla koncernów farmaceutycznych istne Eldorado. Maria Ochman ocenia: Stworzono w Polsce łańcuszek, w którym każdy odsuwa od siebie odpowiedzialność. Teoretycznie aptekarz może poprawić receptę po lekarzu, ale musi się pod taką zmianą podpisać. Poza tym nie wyobrażam sobie, w jaki sposób pacjent miałby tłumaczyć aptekarzowi w obecności innych osób stojących w kolejce, że jest chory np. na schizofrenię albo zdradzać inne szczegóły swego zdrowia. To jest paranoja. “Solidarność” popierała pomysł stworzenia ustawy refundacyjnej, ponieważ mamy świadomość, że Polska jest krajem, w którym zachodnie koncerny farmaceutyczne, a także firmy, które w Polsce produkują leki, robią, co chcą. Nasz kraj stał się dla nich Eldorado. Z kieszeni polskich pacjentów wyciągane są gigantyczne pieniądze w podwójny sposób, bo po pierwsze na refundację (to są przecież pieniądze z naszych składek), a po drugie wtedy, kiedy dopłacamy do refundacji, kupując leki bez zniżki. Wystarczy popatrzeć na telewizyjne reklamy leków. Proponuje się nam uzdrowienie wszelkich dolegliwości, na wszystko jest lek. A Polacy, jak pokazują sondaże, są bardzo podatni na takie przekazy.

Koncerny farmaceutyczne uporządkowały sobie rynek rękami polityków

Rozmowa PROKAPA z Piotrem Korzeniowskim, farmaceutą, właścicielem prywatnej apteki w Piotrkowie Trybunalskim

Kto jest odpowiedzialny za całe to zamieszanie z lekami? Odpowiedzialni za to są ludzie, którzy najbardziej na tym zarabiają.

Czyli kto? To, co teraz powiem, dowiedziałem się od największego w Polsce eksperta od spraw rynku leków refundowanych, lekarza medycyny i wydawcy Pana Janusza Czarneckiego z Piotrkowa Trybunalskiego… Otóż głównie są to wielkie koncerny farmaceutyczne, takie, które decydują o przepływie pieniędzy na rynku leków. To są firmy, które produkują leki oryginalne. Dla większości leków oryginalnych w roku 2012 kończy się ochrona patentowa. Interesy tych firm zostały zagrożone przez producentów „generyków”, czyli odpowiedników leków oryginalnych, przy produkcji, których nie trzeba aż tyle zachodu. Dlatego te koncerny potrafiły tak wpłynąć na rząd, żeby ten wprowadził rozwiązania korzystne dla nich, a niekorzystne dla producentów tzw. „generyków”. W ustawie jest taki zapis, że jeżeli producent sprzeda więcej leków refundowanych niż zostało zakontraktowane przez Ministerstwo Zdrowia, będzie płacił kary. Dla gigantycznej firmy produkującej leki oryginalne ta kara to jest sprawa nieważna, może sobie pozwolić na takie kary. Natomiast dla małych firm produkujących „generyki” taka kara jest często zabójcza. W ten sposób wielkie koncerny uporządkowały sobie rynek. Ale chodziło nie tylko o to. Chodziło także o hurtownie farmaceutyczne, które tym „rekinom” producenckim psuły rynek. Producent wiedział, co się dzieje z jego lekiem tylko do momentu wyjścia leku z zakładu produkującego, natomiast hurtownie grały sobie później ceną tego leku, w związku z tym, przynajmniej na polskim rynku, zaczęły odgrywać najważniejszą rolę. Hurtownie, według ustawy, która obowiązywała, według prawa farmaceutycznego, nie powinny mieć własnych aptek. Tymczasem jedna z największych hurtowni – Polska Grupa Farmaceutyczna – chwaliła się nawet w telewizji, że ma dwa tysiące własnych aptek.

A jaka jest odpowiedzialność polityków? Wspomniał Pan tylko o wielkich firmach producenckich i hurtowniach… W końcu to politycy uchwalili ustawę, która w tym momencie wywołuje takie zamieszanie…

Tak, ale politycy nie mają żadnego pola manewru. Słynne słowa pana Kalisza „Wreszcie zdyscyplinowaliśmy koncerny farmaceutyczne” nie mają pokrycia w rzeczywistości. Jest zupełnie odwrotnie – to koncerny farmaceutyczne, te największe, te „rekiny”, zdyscyplinowały rząd. Teraz się mówi: „ustawa jest zła, należy ją zawiesić, napisać od początku”. Nic z tego nie będzie, bo to jest nie na rękę producentom, którzy decydują o tym rynku, czyli koncernom farmaceutycznym. Do tego nigdy nie dojdzie. To całe zamieszanie, proszę zauważyć, dotyczy tylko spraw marginalnych: wypisywania recept przez lekarzy, którzy mają decydować o poziomie odpłatności, czy to ma być 30%, 50%, ryczałt czy bezpłatnie. Takie rzeczy są naprawdę nieistotne. By wystarczyło nakazać lekarzom zakupić sprzęt komputerowy z oprogramowaniem do wypisywania recept. Aptekarzy kiedyś NFZ zmusił do całkowitego skomputeryzowania się!

Ale te – jak Pan to nazwał – „sprawy marginalne” – najbardziej dotykają zwykłych ludzi… Nie, najbardziej dotyka ludzi to, że nie ma tutaj wolnego rynku. Wolny rynek by załatwił sprawę. Leki są drogie. Np. jeśli chodzi o informatykę zauważmy, że komputery czy programy komputerowe są coraz tańsze, dlatego, że państwo się do tego nie miesza. Natomiast, jeżeli jest refundacja na leki to państwo ustala cenę z producentem leku i tutaj nikomu nie zależy na tym, żeby cena tego leku była niska. Jest ręcz odwrotnie – każdy chce żeby była jak najwyższa, bo płaci i tak podatnik.

Państwo, jako środowisko aptekarskie również zabiegaliście o zmianę sytuacji na rynku leków. Czy wasze zabiegi zakończyły się sukcesem? Tak, nasze zabiegi zakończyły się sukcesem. Chodzi o to, że od roku 2001 działała ustawa o cenach, która dyskryminowała detalistów, dyskryminowała aptekarzy. Powodowała ona taką sytuację: mała apteka pojedynczego właściciela mogła kupić dany lek w cenie np. 188 zł., po czym mogła sprzedać dzięki tzw. maksymalnej cenie urzędowej za 200 zł. (tzn. tyle refundował Narodowy Fundusz Zdrowia, do takiej kwoty), natomiast druga apteka – sieciowa, która kupowała w pakietach duże ilości leków, ten sam lek kupowała po 5 zł. i też dostawała refundację 200 zł. To nie była żadna konkurencja, nie działał tu żaden rynek, to było po prostu wielkie oszustwo.

Czy pacjenci w chwili obecnej rzeczywiście odczuwają to zamieszanie, pomijam już akcję „pieczątkową” lekarzy i bałagan, jeśli chodzi o to, kto ma ponosić odpowiedzialność za wypisanie recepty. Chodzi mi o ceny. Czy rzeczywiście leki radykalnie zdrożały? W sytuacji, kiedy skasowano tę promocję i kiedy apteki nie mogły sprzedawać pacjentowi leku za grosz, a w rzeczywistości pobierać od NFZ maksymalną cenę urzędową to zdrożały dla pacjenta, bo pacjent płacił grosz czy złotówkę, a teraz płaci 12 zł. Dla pacjenta jest drożej.

Jak Pan przewiduje rozwój sytuacji, czy dojdzie do jakichś dymisji? Jaki będzie rozwój sytuacji na rynku leków, co się będzie działo z małymi rodzinnymi aptekami i czy pozycja aptek sieciowych będzie się ugruntowywać, czy też będą może w jakiś sposób marginalizowane przez to, że nie mogą już stosować takich promocji? Wiadomo, że marża apteczna będzie mniejsza. Do tej pory apteki korzystały z dużych rabatów, upustów, które dawały firmy produkujące leki i hurtownie. W tej chwili marża hurtowni też została mocno ograniczona i będzie maleć, co rok do 2014 roku. Natomiast już marża apteczna jest tylko ściśle wyliczona i apteki przez to na lekach refundowanych nie będą miały takiego dużego zarobku jak wcześniej, z tym, że wcześniej ten duży zarobek miały tylko apteki sieciowe, a te małe były skazane na wymarcie. Teraz trochę sytuacja się odwraca. Prowadzenie apteki sieciowej wymaga dużych kosztów, właściciel takiej apteki może w niej, owszem, pracować, ale tylko w jednej, natomiast w pozostałych musi zatrudniać pracowników, a w aptece pojedynczej, właściciel apteki często jest magistrem farmacji i on sam może prowadzić aptekę, ewentualnie ze swoja rodziną. Koszty, więc są mniejsze. I tu może wygrać, bo nie będzie to już taki opłacalny biznes dla tych, którzy grali na tym rynku, natomiast dla ludzi, którzy mają wykształcenie farmaceutyczne wróci normalność. Tak jak było przed 2001 rokiem.

Czy nowa ustawa o refundacji przybliżyła nas do wolnego rynku w kwestii handlu lekami? Na pewno nie, ale też rynek leków refundowanych nie był wolny przed tą ustawą. Przed końcem zeszłego roku nie był to wolny rynek i nadal nie jest. Rozmawiał Paweł Sztąberek

Zbigniew Brzeziński: kto straci na wycofaniu się USA? Zbigniew Brzeziński jest z pewnością jednym z najbardziej wpływowych współczesnych analityków. Z jego zdaniem wciąż liczy się wielu ludzi na całym świecie a publikacje jego autorstwa są szeroko komentowane. W artykule "8 Geopolitycznie Zagrożonych Gatunków" ("8 Geopolitically Endangered Species") opublikowanym w najnowszym numerze prestiżowego "Foreing Policy" wymienił on szereg głównych państw zagrożonych ewentualnym upadkiem Stanów Zjednoczonych. Autor słynnych słów, że "Ameryka jest zbyt słaba, by sama rozwiązywać problemy światowe i zbyt potężna, by można je rozwiązać bez niej." Zwrócił uwagę na fakt, że w przypadku ewentualnego wycofania się Stanów Zjednoczonych z prowadzonej przez nią globalnej polityki stracić mogą przede wszystkim relatywnie nieduże bądź słabe państwa graniczące z silnym i ekspansywnym sąsiadem. Podkreślił przy tym przede wszystkim rosnące znaczenie takich regionalnych potęg jak Indie i Chiny a także zmianę polityki rosyjskiej. Kto więc zdaniem Brzezińskiego straci na wycofaniu się Amerykanów?

1. Gruzja - bez wątpienia to kaukaskie państwo jest szczególnie zagrożone ewentualnym wycofaniem się poparcia USA. Brzeziński wskazuje, że region ten ma szczególne znaczenie dla Rosji i ewentualne wycofanie się USA z poparcia dla Gruzji skończy się szybką reakcją Moskwy. Dodał przy tym, że pomoc USA ma również charakter ekonomiczny - od czasu wojny w 2008 roku Gruzja otrzymała blisko miliard dolarów.

2. Tajwan - "Narodowe Chiny" od prawie 60 lat pozostają niezależne od rządzonej przez komunistów części kontynentalnej. Od czasu wejścia przez ChRL na ścieżkę reform napięcia między obydwoma państwami chińskimi powoli maleją, jednakże zdaniem Brzezińskiego powolna integracja jest możliwa między innymi dzięki temu, że Tajwan może liczyć na amerykańskie wsparcie. Gdyby poparcie to wycofano można się spodziewać przyspieszenia integracji, lecz tym razem warunki dyktowaliby o wiele silniejsi komuniści.

3. Korea Południowa - podobnie jak w przypadku Tajwanu wycofanie się USA oznacza wzrost znaczenia Chin w regionie. ChRL pozostaje też protektorem Korei Północnej, co wiązać się może z utrudnieniem wzajemnych kontaktów. Według Brzezińskiego skończy się to zbliżeniem między Seulem a Tokio, choć oba kraje ze względu na zaszłości historyczne nie pałają do siebie sympatią.

4. Białoruś - chociaż związki tego państwa z Rosją już teraz są bardzo silne, to zdaniem amerykańskiego eksperta ewentualne połączenie się obu państw blokuje między innymi przeciwwaga w postaci obecności USA w Europie. Ich wycofanie się sprawi, że dalsza integracja pozbawiona będzie jakiegokolwiek ryzyka, a co więcej sprawi, że zagrożone staną się państwa bałtyckie z Łotwą na czele.

5. Ukraina - państwo to pozostaje w rozkroku między Wschodem i Zachodem. Bez USA Europa będzie zdaniem Brzezińskiego za słaba by utrzymać zachodni kierunek tego państwa i w efekcie skończy się to powolnym przejęciem kontroli nad Ukrainą przez Rosjan. Państwo to ma szczególne znaczenie, bo dzięki niemu Rosja stanie na drodze do odbudowy swojej mocarstwowości.

6. Afganistan - ten zniszczony przez wiele lat wojen kraj po wycofaniu USA stanie według Brzezińskiego po raz kolejny w obliczu wojny. Tym razem zagrożenie stanowić ma ewentualny konflikt między Indiami i Pakistanem a także powrót Talibów i odbudowa zaplecza dla terroryzmu.

7. Pakistan - to pełne kontrastów mocarstwo nuklearne, wciąż pozostaje niestabilne i zagrożone wybuchem konfliktu wywołanego przez wewnętrzne tarcia. Brzeziński twierdzi, że jedynie Stany Zjednoczone są zdolne zrestrukturyzować i unowocześnić Pakistan, bez ich obecności państwo to może szybko przekształcić się w kolejny Iran uzbrojony dodatkowo w broń atomową.

8. Izrael i Wielki Bliski Wschód - ewentualne wycofanie się Amerykanów oznaczać może tylko jedno: konflikt między najsilniejszymi graczami w regionie, szczególnie między Izraelem i Iranem, co skończyłoby się tragicznie przede wszystkim dla państw słabych, takich jak Liban czy Palestyna. W artykule Zbigniewa Brzezińskiego wyraźnie widać przekonanie o tym, że to właśnie Stany Zjednoczone są mocarstwem, które stabilizuje światowy ład. Stoi to w zupełnej sprzeczności z opiniami wielu innych komentatorów, których stanowisko niejednokrotnie było na tym blogu przytaczane. Na ile artykuł Brzezińskiego jest pewną prognozą a na ile zwykłym "straszakiem" mającym odegrać swoją rolę przed wyborami prezydenckimi w USA czytelnicy muszą odpowiedzieć sobie sami. Orwelski

Drugie podejście do repatriacji Państwo powinno wziąć na siebie ciężar sprowadzenia do Polski potomków polskich zesłańców, którzy chcą zamieszkać w Ojczyźnie, zapewnić im mieszkania, pomoc finansową oraz właściwą opiekę. W Sejmie po raz drugi ruszyły prace nad projektem ustawy repatriacyjnej, który ma zdjąć z samorządów ciężar repatriacji. Firmuje go Jakub Płażyński, syn zmarłego w katastrofie smoleńskiej byłego marszałka Senatu Macieja Płażyńskiego. Projekt został złożony we wrześniu 2010 roku po zebraniu 250 tysięcy podpisów. Nie ma jednak pewności, czy zyska poparcie koalicji rządowej.

- Kluczem do powodzenia tej inicjatywy jest zmiana finansowania. Jeśli ktoś mówi, że zmiany te popiera, ale nie popiera zmian zasad finansowania, to jest tak naprawdę przeciw szybkiej i pomyślnej repatriacji – podkreśla Jan Dziedziczak (PiS). Liczy, że w piątkowych głosowaniach zostanie on skierowany do komisji: Administracji i Spraw Wewnętrznych, Łączności z Polakami za Granicą, Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej. Te wyłonią specjalną podkomisję, która zajmie się pracą nad projektem. Wszystko jednak jest w rękach Platformy Obywatelskiej, od poparcia, której zależy los ustawy. Projekt został złożony do laski marszałkowskiej jeszcze w poprzedniej kadencji Sejmu, jesienią 2010 roku. Wtedy przedstawiciele rządu opowiadali się jednak przeciwko projektowi, a w samej PO głosy były podzielone. Zdaniem Artura Górskiego, wśród wielu posłów, także koalicji rządowej, istnieje zrozumienie dla problemu repatriacji rodaków ze Wschodu, choć spotkał się również z głosami, by zająć się biedą obecnych mieszkańców Polski, a nie ściągać potomków zesłańców, którzy często nie znają nawet języka polskiego.

- Decydujące mogą okazać się kwestie finansowe. Rząd twierdzi, że nie ma pieniędzy na tak szeroką repatriację, i albo ustawa upadnie, albo w toku prac komisyjnych tak zostanie zmieniona, że stanie się de facto “martwą literą prawa” – obawia się poseł PiS. Projekt ma, więc przyspieszyć i umożliwić repatriację Polaków, którzy po dziesiątkach lat przymusowej i spowodowanej tragiczną historią rozłąki zdecydowali się wrócić do Polski. – Nowa ustawa zadanie repatriacji przenosi z samorządów na rząd, co ma przyspieszyć ten proces – tłumaczy Artur Górski, członek sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Zauważa, że gdy za repatriację Niemców z Kazachstanu wziął się tamtejszy rząd, w ciągu kilku lat sprowadzono do RFN około 700 tys. osób pochodzenia niemieckiego. – Jeśli polski rząd zechce być równie skuteczny, nowa ustawa da ku temu formalne możliwości – dodaje. Ale nie tylko Niemcy ściągnęli do kraju swoich rodaków. Na dużą skalę taką akcję przeprowadziły też władze Rosji, która w ten sposób próbuje przeciwdziałać pogłębiającej się z roku na rok zapaści demograficznej. – Ci ludzie są w sytuacji, w której muszą w końcu gdzieś ruszyć w świat, bo Kazachstan nie jest ich miejscem – tłumaczy socjolog dr Robert Wyszyński ze Stowarzyszenia “Wspólnota Polska”. – W południowym Kazachstanie zaczynają się rozruchy, Polacy są odbierani, jako rosyjscy okupanci. Widzą, że ich sąsiadów Niemców repatriowano wszystkich, około 750 tys. osób – dodaje Wyszyński. Zdaniem wnioskodawców z obywatelskiego Komitetu “Powrót do Ojczyzny”, w ostatnich latach repatriacja niemal zamarła. Obecnie gminy podejmują repatriantów na podstawie wystosowywanych przez nie bezimiennych zaproszeń kierowanych do MSW. Efekty są mizerne, w ciągu roku realizowanych jest zaledwie kilkanaście wniosków. Gmina, która zgłasza gotowość do przyjęcia określonej liczby osób, zobowiązuje się tym samym do zapewnienia im środków utrzymania, tzn. mieszkania oraz pomocy finansowej potrzebnej w początkowym okresie pobytu. To ciężar nie do udźwignięcia. Tymczasem lista osób chętnych do powrotu do Polski zarejestrowanych w systemie RODAK liczy około 2,6 tysiąca. To około 1,6 tys. rodzin. Jednak czas do realizacji powrotu i ponownego zorganizowania im życia w Polsce mija bezpowrotnie. W ciągu ostatnich 10 lat, a więc od czasu wejścia w życie dotychczas obowiązującej ustawy, wystosowano zaledwie 200 zaproszeń. Repatriant nie tylko musi uzyskać gwarancje otrzymania wizy, ale także udokumentować środki finansowe na utrzymanie się w Polsce. Jak się okazało, wiele osób wróciło, więc do kraju z pominięciem oficjalnej drogi repatriacyjnej?

- Dotychczasowa ustawa zadanie repatriacji powierza gminom, które mają pilniejsze, lokalne zadania i muszą dbać przede wszystkim o mieszkania i miejsca pracy dla swoich obywateli. System wsparcia finansowego ze strony państwa dla gmin, które zapraszały do siebie repatriantów, okazał się niewydolny – przypomina poseł Górski. Tymczasem tempo repatriacji uzależnione było głównie od możliwości mieszkaniowych jednostek samorządu terytorialnego. Warunkiem do wydania wizy wjazdowej było, więc zagwarantowanie przez zapraszającą gminę mieszkania oraz pracy. Dlatego rokrocznie do Polski zapraszanych było najwyżej od kilkunastu do kilkudziesięciu rodzin. Poza tym dotychczas obowiązujące regulacje ustawowe rozmywają odpowiedzialność za repatriację rodaków. Według wnioskodawców, są one zbyt biurokratyczne i skostniałe w swoim podejściu do kwestii definicji narodowości polskiej. – Nie uwzględniają np. tych naszych rodaków, których przodkowie po I wojnie światowej nie znaleźli się w granicach II Rzeczypospolitej. W świetle ustawy o repatriacji Polacy choćby z obwodów żytomierskiego, winnickiego czy chmielnickiego na Ukrainie, także wywiezieni z tych terenów do Kazachstanu, nie są uważani za Polaków i nie podlegają repatriacji, gdyż nie mogą wylegitymować się dokumentami z Polski międzywojennej – tłumaczy Artur Górski.

- Nie wszyscy zostali tam zesłani po 1939 roku. Wielu z nich znalazło się tam, jako Polacy nieobjęci granicami II RP gwarantowanymi traktatem ryskim. A to też są Polacy, którym wojnę państwo sowieckie wydało w 1936 roku – przypomina dr Wyszyński, wskazując na niewłaściwe podejście polskich władz i instytucji państwowych do samego terminu “repatriant”. W jaki sposób nowa ustawa ma usprawnić warunki powrotu do Ojczyzny Polaków z krajów byłego ZSRS? Przede wszystkim obowiązek zapewnienia repatriantowi i jego rodzinie mieszkania ma zostać powierzony państwu, a dokładnie Departamentowi Obywatelstwa i Repatriacji MSW. Na znalezienie mieszkania ma mieć dwa lata od wydania przez konsula decyzji o przyrzeczeniu wydania wizy wjazdowej. Rozwiązanie to miałoby zapobiec przypadkom oczekiwania na repatriację 7-10 lat. Jak podkreśla poseł Górski, repatrianci skarżą się na słabą opiekę konsularną w trakcie przeprowadzki?

– Ci, co się przenieśli, często pozostawieni są sami sobie, bez należytej opieki i stosownego wsparcia – wyjaśnia. Dlatego nowela zakłada przyznanie świadczenia w wysokości 1175 złotych na okres 36 miesięcy, niezależnie od innych źródeł dochodu repatrianta i członków jego rodziny. Zdaniem wnioskodawców, koszty ustawy nie przekroczą 100 mln zł rocznie. Maciej Walaszczyk

Kłamstwa Rostowskiego przyszpilone

1. Dzisiaj Komisja Europejska zaprezentuje ocenę projektów budżetów na 2012 rok 5 krajów UE (w tym Polski), wobec których wszczęta była już 2009 roku procedura nadmiernego deficytu, określona w pakcie Stabilności i Wzrostu.

Nie znamy jeszcze pełnego stanowiska w sprawie budżetu naszego kraju, ale już wczoraj z wyjaśnień rzecznika komisarza ds. gospodarczych Oli Rehna wynikało, że KE oceni, iż Polska nie podjęła wystarczających kroków, aby zejść z deficytem sektora finansów publicznych w 2012 roku, poniżej 3% PKB. Jeżeli po rekomendacji KE, podobne stanowisko w tej sprawie zajmie Rada Europejska, to zostaną upublicznione słabości polskiego budżetu na 2012 rok, a w konsekwencji zostaną pokazane zagrożenia dla stabilności naszych finansów publicznych. To w kryzysowym w Europie roku 2012, może być złym sygnałem dla rynków finansowych, płynącym z Polski. Dobrze, że nie grożą nam za to sankcje wynikające z tzw. sześciopaku, bo te dotyczą krajów posługujących się walutą euro.

2. W ostatnich dniach grudnia minister Rostowski wysłał list do komisarza ds. gospodarczych Oli Rehna, zapewniając go, że Polska na koniec roku 2012 tak jak się zobowiązała w 2010 roku, zmniejszy deficyt sektora finansów publicznych do poziomu poniżej 3% PKB. Ten list to reakcja na wcześniejsze wystąpienie Komisji Europejskiej, która po wstępnej analizie naszego projektu budżetu na rok 2012 wyraziła, co do tego poważne wątpliwości. Zresztą według prognozy KE deficyt sektora finansów publicznych w Polsce nawet na koniec 2013 roku będzie wynosił 3,1% PKB (na koniec 2012 4% PKB). Rostowski wyjaśnia, że wysoki deficyt sektora finansów publicznych na koniec 2011 roku według metody unijnej wynoszący aż 5,6% PKB jest spowodowany między innymi harmonogramem absorpcji funduszy unijnych, które wymagają współfinansowania z budżetu państwa i z budżetów samorządowych, a także wysokim poziomem inwestycji publicznych, które wprawdzie wspomagają wzrost gospodarczy, ale także pochłaniają środki budżetowe. Tyle tylko, że jeżeli te dwie przyczyny są prawdziwe, to nie ustaną one przecież w roku 2012, który ze względu na czerwcowe mistrzostwa Europy w piłce nożnej, będzie wymagał wręcz zwiększonych wydatków na tego rodzaju inwestycje. Szef resoru finansów wyjaśnia także, że w projekcie budżetu na 2012 rok znalazły się dodatkowe pozycje dochodowe takie jak podwyżka składki rentowej, która ma przynieść około 6 mld zł dodatkowych dochodów ( wchodzi w życie od 1 lutego), nowy podatek od wydobycia miedzi i srebra (zaplanowane dochody 1,8 mld zł), a także wzrost dywidendy od spółek Skarbu Państwa o 2 mld zł do 8,15 mld zł.

3. Jak się okazuje te tłumaczenia (ponoć jednego z najlepszych ministrów finansów krajów UE), nie znalazły w Komisji Europejskiej, specjalnego zrozumienia? Zresztą, jeżeli Rostowski próbuje udowodnić, że w ciągu roku zmniejszy deficyt sektora finansów publicznych o blisko 3% PKB, a to w wymiarze kwotowym oznacza blisko 45 mld zł, to trudno przekonać Komisję, że zapewnią to dodatkowe dochody rzędu 10 mld zł i to w wersji optymistycznej, a także ograniczenia wydatków głównie inwestycyjnych w sytuacji, kiedy rok 2012 jest przedostatnim rokiem realizacji zadań wynikających z wieloletniego budżetu unijnego na lata 2007-2013. Takie poważne wątpliwości KE, co do naszego projektu budżetu na rok 2012, mogą źle wróżyć finansowaniu naszych potrzeb pożyczkowych na ten rok. Mimo wszystkich sztuczek Ministra Rostowskiego polegających na codziennym przejmowaniu wszystkich wolnych środków finansowych całego sektora finansów publicznych, (co często paraliżuje jego bieżące funkcjonowanie) w roku 2012 musimy pożyczyć około 170 mld zł i poziom rentowność naszych papierów skarbowych (10-letnich), nie może przekroczyć 7%. Od dłuższego czasu rentowność ta cały czas rośnie i obecnie oscyluje wokół 6% i każda informacja powątpiewająca w stan naszych finansów publicznych, może być impulsem do kolejnej fali jej wzrostu. Kłamstwa Rostowskiego, choć trwają już ponad 4 lata, zdają się mieć coraz krótsze nogi. Zbigniew Kuźmiuk

O DALSZY, DYNAMICZNY ROZWÓJ WSI… Z niewiadomych względów reżimowe media nie poświęciły chwili czasu doniosłej wizycie generała brygady Wojska Polskiego a zarazem Naczelnego Prokuratora Wojskowego i zastępcy Prokuratora Generalnego Krzysztofa Parulskiego w Pałacu Namiestnika. Ze smutkiem należy stwierdzić, że tej historycznej wizycie nie towarzyszyły kamery TVN, podczas gdy wystarczy byle zbiegowisko kiboli, by już mknęły wozy transmisyjne TVN z Kolendą, a nawet z Zaleską w środku - w asyście wozów policyjnych na sygnale... Niestety - tej, tak przecież ważnej wizycie generała Parulskiego w Pałacu Namiestnika nie towarzyszyła eskadra F-16 (jak w przypadku Owsiaka), ani nawet jedna kamerka redaktora Morozowskiego, którą na swoim ciele zamontowała kiedyś posłanka Berger, przed mającą nastąpić akcją molestowania politycznego przez posła Lipińskiego – w dodatku - przy posłanku posłanki, tj. w jej pokoiku sejmowym… Ale to są stare dzieje i widać, że telewizja po wykonaniu zadania, interesuje się tylko duperelami, mającymi odciągnąć uwagę widza od rzeczy ważnych dla rozwoju III RP, jej miast – a zwłaszcza wsi. Bo właśnie temu zagadnieniu była poświęcona wizyta generała prokuratora Parulskiego w Pałacu Namiestnika. Dostojny gość, po wejściu do pałacu - w pierwszej kolejności zwrócił uwagę na panujący w Pałacu ład i porządek, oraz na wyczyszczone do połysku żyrandole. Na zadane gospodarzowi pytanie, dotyczące środków używanych do czyszczenia żyrandoli – dostojny gość z Naczelnej Prokuratury Wojskowej otrzymał zwięzłą odpowiedź, że jest to Starwax w płynie. Odpowiedź ta spotkała się z pełną aprobatą generała brygady Wojska Polskiego a zarazem Naczelnego Prokuratora Wojskowego i zastępcy Prokuratora Generalnego, gdyż czystość, ład i porządek są u generała na pierwszym miejscu. W następnej części spotkania, już w gabinecie Pałacu Namiestnika, gospodarz Pałacu zrelacjonował Generałowi a zarazem Generalnemu Prokuratowi ostatnie polowanie na odyńca pod Ostaszkowem. W polowaniu brała udział nagonka złożona z chłopstwa z okolicznych wsi. Barwna opowieść tak przypadła do gustu dostojnemu gościowi, iż dalszą część spotkania poświęcono wyłącznie problematyce wsi. Rozmówcy podkreślili, że nie byłby możliwy dynamiczny rozwój III RP bez wsi i vice versa. Dostojny gość zwrócił uwagę na wielki wkład gospodarza Pałacu, włożony w ratowanie wsi w sytuacji zagrożenia zewnętrznego, a zwłaszcza wewnętrznego w osobie posła Macierewicza. Dostojny gość poinformował, zatem gospodarza Pałacu o przygotowywanym właśnie akcie oskarżenia przeciwko posłowi Macierewiczowi, którego anty-państwowa działalność mogła się przyczynić do kompletnego paraliżu wsi – gdyby nie pomocna dłoń i wielki wkład gospodarza pałacu Namiestnika. Rozmówcy podkreślili, że w sytuacji bohaterskiego aktu polskiego żołnierza, który broniąc honoru Prokuratora Generalnego i Prokuratury Wojskowej, dał wszystkim patriotom przykład, w jaki sposób należy walczyć o dalszy rozwój wsi – ten akt często spotyka się z drwinami, zamiast w wyrazami szacunku. Anty-systemowa opozycja wykorzystuje, bowiem wszystkie okazje do podważenia niewątpliwych osiągnięć III RP, za którymi stoją – często niewidoczni lub nawet pogardzani – pracownicy wsi. „Tym ludziom należy się szacunek” – czytamy w oświadczeniu -„...choć często narażani są na drwiny, niczym ów rosyjski, ślepy snajper”.... „Tę sytuację przyjmujemy z wyrazami głębokiego bulu, lecz w nadzieji, że sprawcy czynów, skierowanych przeciwko wsi – zostaną wkrótce oskarżeni i przykładnie ukarani” – kończy oświadczenie. Po podpisaniu oświadczenia, zatytułowanego „O DALSZY, DYNAMICZNY ROZWÓJ WSI…” Generał Krzysztof Parulski, a zarazem Generalny Prokurator Prokuratury Wojskowej i zastępca Prokuratora Generalnego, zakończył oficjalną wizytę w Pałacu Namiestnika….

Kapitan Nemo – blog

Ubezpieczaj albo lecz Po ustawie refundacyjnej nadciąga kolejny kataklizm. Chodzi o obowiązkowe ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej za błędy popełnione podczas leczenia, nałożone od tego roku na szpitale. Ubezpieczyciele żądają bajońskich sum Obowiązkowe ubezpieczenia z tytułu niepożądanych zdarzeń medycznych związane są z ustanowieniem komisji orzekających przy wojewodach, które mają rozdzielać na koszt firm ubezpieczeniowych rekompensaty dla pacjentów. Od komisji, w okresie do 4 miesięcy, pacjent powinien uzyskać jednoznaczną decyzję o wypłacie odszkodowania, która nie podlega zaskarżeniu. W tej sytuacji pieniądze wypłaci ubezpieczyciel, z którym szpital podpisał polisę. To, co z pozoru brzmi niegroźnie, a wręcz optymistycznie, dla szpitali oznacza de facto katastrofalny wzrost składki ubezpieczeniowej oraz pogorszenie się i tak trudnej sytuacji finansowej. Są przypadki, że placówki będą zmuszone wydać na obowiązkowe ubezpieczenie wartość nawet około 1 procenta ubiegłorocznego kontraktu z NFZ.Na Dolnym Śląsku część szpitali unieważniła przetargi, uznając, że oferta przedstawiona przez ubezpieczyciela, w tym przypadku PZU, jest nie do przyjęcia. Tak było w przypadku Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Legnicy, gdzie PZU za nową polisę zażądało ponad 725 tys. złotych. Biorąc pod uwagę, że szpital podobnie jak inne placówki tego typu płaci obowiązkowe ubezpieczenie OC oraz ubezpieczenie środków transportu, mienia itp., które opiewają na blisko 1 mln zł, to doliczając jeszcze wspomniane 725 tys. zł - wychodzi w sumie około 2 mln zł samych ubezpieczeń.

- To ogromny wydatek, na który nie jesteśmy po prostu przygotowani, tym bardziej, że składka ubezpieczenia jest różna w przypadku różnych szpitali. Nie wiemy, skąd wynika szkodowość, stąd nasze zastrzeżenia:

dlaczego i na jakiej podstawie pewne szpitale mają płacić np. 300 tys. zł, a inne 700 tys. zł - zastanawia się Krystyna Barcik, dyrektor legnickiego szpitala, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Ubezpieczenie z tytułu niepożądanych zdarzeń medycznych jest obowiązkowe, ale szpital jak na razie nie ogłosił kolejnego przetargu. Na Dolnym Śląsku większość szpitali - głównie powiatowych - unieważniła postępowania i nie zawarła umów z ubezpieczycielami. W przyszłym tygodniu w Opolu zaplanowano spotkanie konsorcjum szpitali powiatowych oraz konwenty starostów trzech województw: śląskiego, dolnośląskiego i opolskiego, z przedstawicielami resortu zdrowia i PZU właśnie w kwestii ubezpieczeń. Koszty dodatkowe, jakie ponoszą szpitale, nie do końca obchodzą NFZ. Fundusz, bowiem płaci szpitalom za wykonywanie świadczeń medycznych. Te zaś z otrzymanych środków muszą pokryć nie tylko koszty leczenia, ale także utrzymania placówek, do czego w tym roku dodatkowo dochodzi jeszcze wzrost składki rentowej. W ocenie posła Bolesława Piechy (PiS), przewodniczącego sejmowej Komisji Zdrowia, ta sytuacja to pokłosie forsowania przez rząd Donalda Tuska rozwiązań, o których gdzieś ktoś słyszał, ale dokładnie nie sprawdził, jak to działa w Europie - i wcielił to w polski porządek prawny bez wskazania dodatkowego źródła finansowania. - Takie formy, owszem, działają na rynkach ubezpieczeń w innych państwach, tyle tylko, że odszkodowania są wypłacane nie przez ubezpieczycieli, ale przez budżet danego państwa. W Polsce budżet państwa podlega określonym rygorom, dlatego przerzucono to na komercyjne ubezpieczalnie, a te z kolei przerzuciły to na szpitale - wyjaśnia wiceminister zdrowia w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Z problemem ogromnych ubezpieczeń wiążą się obawy o dodatkowy wzrost zadłużenia polskich szpitali. To, co udawało się jeszcze odwracać ustawą z 2005 r. dotyczącą restrukturyzacji zadłużenia i oddłużenia szpitali, już w tym roku może wrócić z większą siłą. Opozycja przypomina, że podczas przygotowań ustawy, w czasie prac Komisji Zdrowia, wielokrotnie podnoszono ten problem. - Jak to zwykle bywało, kiedy resortem zdrowia zawiadywała minister Ewa Kopacz, wszelkie sugestie czy argumenty nie trafiały do nikogo i były grochem rzucanym o ścianę - przypomina Piecha. Skutki złego prawa poniosą szpitale, sprawujące nad nimi pieczę starostwa powiatowe, a w konsekwencji - chorzy, którzy niebawem mogą się spodziewać kolejnych utrudnień w leczeniu. Na Podkarpaciu w związku z dodatkowymi ubezpieczeniami z tytułu roszczeń przed komisją pojednawczą przy wojewodzie osiem szpitali zawiązało nieformalną grupę zakupową, która działając w porozumieniu z grupą brokerską, liczy na nieco niższe koszty ubezpieczenia. - Gdy koszt ubezpieczenia to rząd wielkości blisko pół miliona złotych, każda ulga jest ważna, zważywszy na fakt, że kontrakt z NFZ jest porównywalny do ubiegłorocznego, a koszty, w tym również obowiązkowych ubezpieczeń, rosną bez przerwy. Jakoś musimy sobie radzić - mówi Janusz Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego nr 2 im. św. Jadwigi Królowej w Rzeszowie. Jego zdaniem, nie może być jednak tak, że wszystkie roszczenia finansowe przerzuca się na koszty funkcjonowania szpitali, co jest szczególnie niebezpieczne wtedy, gdy zapędy rządu kierują się ku przekształcaniu szpitali w spółki prawa handlowego.

- Jako szpitale tego nie udźwigniemy, co w konsekwencji może prowadzić do upadłości. Jeżeli wzrostowi kosztów funkcjonowania szpitali w Polsce nie będzie towarzyszył adekwatny wzrost nakładów na ochronę zdrowia poprzez wzrost składki na ubezpieczenie zdrowotne i towarzyszącą temu zmianę wyceny procedur medycznych, nic nie osiągniemy - niepokoi się dyrektor Solarz. Szefowie poszczególnych placówek dostrzegają potrzebę ubezpieczania swoich szpitali, zwłaszcza, kiedy rośnie ryzyko związane chociażby z coraz to większym wachlarzem wykonywanych świadczeń medycznych. Pytają jednak o granice kosztów, jakie przychodzi im ponosić w sytuacji, gdy państwo, z jednej strony nakłada obowiązki, a z drugiej umywa od tego ręce. Mariusz Kamieniecki

Gdzie są pieniądze NFZ? Oszustwo pieczątkowe Dzisiaj prezentuję rozmowę z lek. med. Eugeniuszem Sendeckim (znanym też, jako inicjator Telewizji Narodowej) na temat refundacji leków przez NFZ. Okazuje się, że oprócz pieczątek na receptach, o których głośno mówią media, są też inne, wbijane w kartoteki pacjentów, o których wszyscy milczą! Eugeniusz Sendecki wyciąga przerażające i daleko idące wnioski, ale są one całkowicie uzasadnione. Gdzie są nasze pieniądze, które powinny być na kontach funduszu NFZ?!!!

Poniżej filmiku zamieszczam artykuł Sendeckiego z jego blogu na Nowym Ekranie.

Bezpośreni link: http://www.youtube.com/watch?v=MBj6DLAeF8k

Afera receptowa i pieczątkowa to zasłona dymna. Europejska karta ubezpieczenia zdrowotnego (EKUZ) i druga Grecja.

Lek. med. Eugeniusz Sendecki

Chodzi o gigantyczne pieniądze polskich pacjentów, które prawdopodobnie nie zostały przez ZUS przekazane do kasy NFZ. Jak zmusić urzędników do oddania tych pieniędzy pacjentom? NAPUŚCIĆ NA NICH INNYCH URZĘDNIKÓW! Obywatele RP za pomocą europejskiej karty ubezpieczenia zdrowotnego (EKUZ) mogą zablokować nadużycia Rządu RP, ZUS-u i NFZ-etu i wyzwolić się spod panowania skompromitowanych mediów. Głośna afera receptowa i pieczątkowa to medialna ZASŁONA DYMNA, zakrywająca prawdę o wstydliwie ukrywanej gigantycznej aferze finansowej – malwersacji pieniędzy pacjentów ubezpieczonych przymusowo w Narodowym Funduszu Zdrowia. Nieudany zamach elit Polski po-okrąglostołowej na pieniądze NFZ-etu zakończy się kompromitacją rządu taką jak socjalistów na Węgrzech. Coraz jaśniejsze się staje – że spór urzedników Narodowego Funduszu Zdrowia ze środowiskiem lekarskim o refuncację recept jest ZASŁONĄ DYMNĄ nad sprawą o wiele wazniejszą – zmalwersowaniem pieniędzy polskich pacjentów przez urzedników ZUS-u, którzy Z PRZYCZYN POLITYCZNYCH nie przekazali pieniędzy do kasy NFZ-etu. Wyobrażam sobie sprawę tak; premier pod koniec roku 2011 poinstruowany przez ministra Rostowskiego NAKAZAŁ ZUS-owi zakupić obligacje za pieniądze, kóre miały byc wpłacone do NFZ-etu. Reżymowym dziennikarzom i urzędnikom NFZ-etu nakazał ROBIĆ DYM, żeby sprawę zataić. Rzecz koordynuje minister zdrowia, który za sprawę zapłaci utratą stołka, będzie uzyty, jako zderzak, bufor, czy jak się to teraz nazywa… Usłuzni dziennikarze nagłasniają pieczątkę „refundacja do decyzji NFZ”, którą opatruje się recepty. Wszyscy milczą na temat DRUGIEJ PIECZĄTKI, którą lekarze przybijają do dokumentacji pacjenta. Jest na niej napisane „brak możliwosci weryfikacji uprawnień pacjenta do leków refundowanych”. I to jest klucz do zrozumienia afery. Urzędnicy NFZ nie, dlatego nie weryfikują na bieżąco ilości ubezpieczonych, że nie potrafią. Owszem – potrafią jak najbardziej! Nie weryfikują, bo nie chcą ujawnić, że po prostu pieniedzy w kasie NFZ jest mniej niż ubezpieczeni wpłacili na ręce ZUS-u, który miał je funduszowi przekazać, ale naciski polityczne zmieniły bieg zlotego strumienia! Pętla się zaciska, bo jak obligacji nikomu się nie da od-sprzedać i odzyskać zainwestowanych pieniędzy – będzie druga Grecja! Kluczem jest obywatelskie wymuszenie na Narodowym Funduszu Zdrowia uczciwego wystawiania poswiadczeń – że pacjenci są ubezpieczeni (znaczy – że NFZ jest w stanie finansować ich potrzeby zdrowotne). Nie dajmy się oszukać, że jest to niemozliwe. JAK NAJBARDZIEJ JEST MOŻLIWE! Takim poświadczeniem jest „Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego”(EKUZ)*. Należy się masowo zgłaszać do NFZ i składać wnioski o wydanie tej karty. Pojedynczy obywatel moze złozyć wnioski za całą wieś, kamienicę, zakład pracy. Wtedy, gdy pacjent dysponuje EKUZ – żaden lekarz nie może zarzucić NFZ-etowi, że nie zweryfikował ubezpieczenia takiego pacjenta. Dostarczając lekarzowi numer swojej EKUZ dajemy mu wielką broń finansową (WSPARCIE) w walce z Systemem. Gdy urzędnicy NFZ-etu podpiszą się pod krytyczną iloscią wydanych EKUZ – będą musieli zameldować swojemu prezesowi „Szefie poświadczeń wydaliśmy wiecej, niż jest pieniędzy w kasie!”, a wtedy… przyparty do muru prezes NFZ niech się nawet rzuca do gardła prezesowi ZUS-u, ministrowi finansów, albo i samemu premierowi! I niech się nawet pozagryzają! Byleby nasze pieniądze dotarły tam, gdzie jest ich miejsce!Ja skwapliwie informuję moich pacjentów, że w przypadku przedstawienia mi karty EKUZ – nie będę przybijał do recepty pieczątki „refundacja leku do decyzji NFZ”. Proste, prawda?

*Europejska karta ubezpieczenia zdrowotnego (EKUZ) jest wydawana obywatelom polskim ubezpieczonym zdrowotnie w NFZ, gdy wyjeżdżają za granicę. Wystarczy pójść do biura NFZ i zażyczyć sobie wydania jej – w związku z podróżą zagraniczną planowaną na najblizszy czas. Bo przecież wszystkim nam się marzy piekna podróż do slonecznej Chorwacji, lub nad fiordy norweskie, prawda? Wedlug obowiązującego prawa – urzędnicy NFZ mają obowiązek wydać ją nam, kiedy tylko zechcemy. EKUZ jest wydawana pacjentom zgodnie z europejską zasadą swobody podróżowania i na podstawie umów międzynarodowych będących ponad ustawami naszego Sejmu. Czyli pokonujemy eurokratów ichnią własną bronią. Ano – niech, więc teraz poczują, jakie są koszta bycia eurourzednikami. A jak się nie podoba – to niech sobie samym wydadzą EKUZ i… emigrują jak najszybciej! Monitorpolski's Blog

Europa nie da nam 300 mld Angela Merkel i Nicolas Sarkozy chcą, aby pieniądze, które miały otrzymać biedniejsze kraje Europy, zostały przeznaczone na stymulowanie wzrostu zatrudnienia np. we Francji czy w Hiszpanii. To oznacza, że obiecanki PO z kampanii wyborczej o 300 mld zł dla Polski z funduszy unijnych to gruszki na wierzbie. Francusko-niemiecki plan wywołał zdumienie. O tych zamiarach nic nie wiedział Janusz Lewandowski, komisarz ds. budżetu UE. Ten sam, który był gwiazdą ostatniej kampanii wyborczej PO i zapewniał, że nikt nie zdoła wydusić z Unii tyle, ile Platforma. Wiceminister spraw zagranicznych Mikołaj Dowgielewicz uspokaja, że pomysł przeznaczenia funduszy strukturalnych na walkę z bezrobociem w starej Unii ma małe szanse na realizację. – Nie wchodzi w grę układ, w którym 17 państw unii walutowej decyduje o przyszłości funduszy strukturalnych. Polska ma prawo weta wobec wieloletnich ram finansowych, które muszą być przyjęte jednomyślnie przez wszystkie państwa Unii – twierdzi Dowgielewicz. Szczególnie Sarkozy'emu zależy na uzgodnieniu jeszcze przed majowymi wyborami prezydenckimi unijnej inicjatywy na rzecz wzrostu i walki z bezrobociem. Jego bilans na tym froncie jest fatalny. Francja tkwi w recesji, a od czasu objęcia przez Sarkozy'ego władzy w 2007 r. liczba bezrobotnych wzrosła o prawie pół miliona. Merkel postawiła jednak warunek – plan francuskiego prezydenta nie może prowadzić do zwiększenia długu krajów unii walutowej i uruchomienia świeżych rezerw finansowych. Stąd pomysł wykorzystania istniejących środków strukturalnych.

Gazeta Polska Codziennie

12 stycznia 2012 Być może wkrótce obowiązek mycia zębów wprowadzi socjalistyczna władza - jak tak dalej pójdzie w budowie państwa etatystycznego, biurokratycznego i antywolnościowego, opartego o prawa człowieka, a przeciwnego prawom naturalnym, które istnieją bez względu na istnienie państwa. Bo tzw. prawa człowieka i obywatela uzależniają człowieka od państwa; najpierw państwo go tymi prawami uzależnia nadając mu je przy pomocy demokratycznego Sejmu- a potem- na drodze łaski daje mu prawo do odwoływania się do sądów, żeby mógł walczyć o swoje prawa, które otrzymał od demokratycznego państwa prawa.. To nie prościej nie uzależniać człowieka, zwanego w demokratycznym państwie prawnym obywatelem- od demokratycznego państwa prawnego i dać mu naturalną wolność, żeby mógł się przy jej pomocy realizować? Ale nie! Państwo demokratyczne i socjalistyczne nakłada na człowieka dyby w postaci praw człowieka, a potem człowiek chodzi po sądach i innych miejscach kultu praw człowieka i walczy o poluzowanie tych dybów.. Państwo niestojące na straży wolności człowieka, nie jest państwem- tylko tyranią.. I ta tyrania narasta.. Dzień bez nowej tyranii- w demokratycznym państwie prawnym- jest dniem straconym, dla tyranów, którzy tę tyranię budują.. Pod fałszywymi hasłami praw człowieka i obywatela.. Krótko mówiąc mamy „Przej…….e”- jak mówi Patrycja Markowska, córka sławnego Markowskiego z zespołu Perfekt. Właśnie obowiązkiem posiadania kas fiskalnych zostali objęci sprzedawcy oscypków z zakopiańskich Krupówek. Niemcy podczas okupacji nie nałożyli na Górali dybów kas fiskalnych, przodownicy budujący Polską Rzeczpospolitą Ludową też nie nałożyli, a podczas realizacji” wolności” człowieka w III Rzeczpospolitej- jej dysponenci nałożyli na Górali taki obowiązek.. Bo „ niewola to wolność”! Przynajmniej w III Rzeczpospolitej.. Każdy ze sprzedających będzie musiał przedstawić porozumienie z producentem oscypków na temat dostawy towaru. Producent zaś musi posiadać certyfikat, który pozwala na wyrób oscypka.. Kiedyś - jeszcze nie tak dawno - Górale mogli sobie wytwarzać oscypki bez porozumienia z rządem, bez łączności z nim, w sprawie certyfikatu pozwalającego- według wymyślonych norm przez urzędników- produkować oscypki w sposób naturalny bez udziału państwa demokratycznego i prawnego, a teraz muszą spełniać normy wymyślone przez państwo o nazwie Unia Europejska, przetransmitowane do Górali przez władze eurolandu o nazwie Polska.. Teraz to dopiero muszą być smaczne te oscypki.. Bo może być coś bardziej smacznego niż ludzki wyrób wyprodukowany pod kuratelą państwa demokratycznego i prawnego w ramach norm ustanowionych przez to państwo? Nie może być - dlatego demokratyczne państwo prawne musi ustanawiać normy.. Będzie smaczniej i biurokratyczniej, bo przybędzie handlującym więcej papierów, które z kolei oryginalność sprawdzać będą różni tacy kręcący się po Krupówkach, funkcjonariusze demokratycznego państwa prawnego, czyhającego na potknięcie „obywatela” na równi pochyłej demokratycznego państwa. Najpierw dyby certyfikatu- zgodnie z prawami człowieka i obywatela- a potem oczekiwanie i czuwanie władzy, jak ktoś będzie starał się wymknąć z dybów, żeby posmakować trochę wolności.. I będzie mandat, a może w przyszłości więzienie, w zależności jak demokratycznie spojrzą na całą sprawę posłowie demokratycznego państwa prawnego, którzy przy pomocy gilotyny większości przegłosują odpowiednio sprawiedliwe prawo, które ze swej demokratycznej natury nie może być sprawiedliwe, bo oparte jedynie na kategorii większości, z wyłączeniem zdrowego rozsądku. Demokracja jest przecież tyranią większości! Zdrowy rozsadek nie ma tu nic do rzeczy.. Tak jak państwo prawa. Państwo prawa sobie- a demokratyczne państwo prawa- sobie. Dwa różne światy. A demokracja bez wartości jest tyranią.. Bez poszanowania praw naturalnych człowieka.. „Obywatel” Może nawet pójść do niezawisłego sądu w tej sprawie.. Bo co ma wisieć- nie utonie.. Poskarżyć się w niezawisłym sądzie, przestawić dowody swojego uwięzienia przez demokratyczne państwo prawne, pardon- dowody niewinności w swojej sprawie, sąd go wysłucha, przytaknie sprawiedliwie głową, ale wyda wyrok zgodny z prawem stanowionym przy pomocy większości, która przypadkowo jest większością w sercu demokracji, czyli w Sejmie.. I to serce bije.. Póki bije - nasza wolność jest zagrożona.. Niczyje zdrowie oraz życie nie jest bezpieczne, kiedy obraduje parlament - stwierdził jeden z konserwatystów amerykańskich.. No pewnie, że nie jest bezpieczne.. Jest w ciągłym niebezpieczeństwie.. Oscypek jest tylko symbolem odbieranej człowiekowi wolności.. A 65% Polaków niepłacących podatku od posiadania telewizora - to bunt przeciw telewizyjnej i radiowej propagandzie! Zniewalającej propagandzie! Państwo może nadać „obywatelowi” i człowiekowi prawo do mycia zębów, tak jak prawo do jeżdżenia metrem, czy prawo do oddychania powietrzem, oczywiście po zapłaceniu opłaty klimatycznej.. Właśnie …Ciekawy problem z zakresu poszanowania prawa człowieka i obywatela.. Jakie konsekwencje może wyciągnąć z człowieka gmina lub państwo, człowieka, który nie uiścił gminie, leżącej w demokratycznym państwie prawnym, opłaty klimatycznej związanej z pobytem na świeżym powietrzu nad samym morzem? Czy możliwe byłoby odcięcie- w formie kary- człowieka i „obywatela” od dostępu do powietrza jodowanego? Ciekawe, czy strażnicy miejscy w Sopocie by sobie z tym problemem poradzili, bo pomijam mieszkańców Sopotu, którzy nie opłacają, na co dzień opłaty klimatycznej, w ramach równości wszystkich” obywateli” i ludzi. Jedni są równi- a inni, bardziej równiejsi, od tych, co są już równi. Zwłoki poduszonych można byłoby składać w miejscu wyznaczonym przez władzę. Prawda, panie premierze? Można ten problem, jakoś rozwiązać? Tylko wobec krnąbrnych i niepłacących podatku klimatycznego turystów odciętych w sezonie wypoczynkowym od dostępu do powietrza.. W ramach prawa ustanowionego przez demokratyczny Sejm.. Przecież demokracja musi zawsze zwyciężyć! Mimo przygniecenia przez jej Bramę Triumfalną - co poniektórych.... Popieram pana Waldemara Deskę, współtwórcę zespołu DAAB, w jego proteście przeciwko państwu totalitarnemu, które zabrania człowiekowi na swojej działce i za swoje pieniądze postawić sobie szopę bez zgody urzędników demokratycznego państwa prawnego. Tak jak popierałbym protest Jezusa Chrystusa, gdyby jego rodzice protestowali przeciw urodzeniu Go w stajni betlejemskiej.. Wtedy panował cesarz i nie było demokracji.. No i nie było Sanepidu, który decydowałby, w jakich warunkach ma żyć i rodzić się człowiek.. Dzisiaj, w czasach demokracji totalitarnej- już nie wiele wolno.. Wolno jedynie ględzić o swojej niewoli.. Utyskiwać na niewolę wolno, ale niewolnikiem pozostać trzeba.. Dla dobra demokratycznego państwa prawnego- rzecz jasna! Ale niewolnicy się czasem buntują, tak jak pan Waldemar Deska.. Pan Waldemar w swoim Manifeście napisał był tak:

„Każdy ma prawo mieć swoją własną wolę. Nikt nie może mieć woli cudzej. Nie można mieć woli narzuconej.. Nie można mieć woli narzuconej przymusem prawnym.. Samowola jest wolą własną, a nie wolą biurokratów. Nie można mieć woli zniewolonej. A więc Samowola nie może być czymś nagannym, a tym bardziej karalnym”(!!!) I słuszna, pana Waldemara racja.. Sam bym tego lepiej nie napisał.. A obowiązek mycia zębów - w ramach praw człowieka i „obywatela” i tak wprowadzą, wcześniej czy później.. Bo to jest konsekwencja panujących u nas Praw Człowieka i Obywatela.. Niech tylko ustanowią mycie zębów, jako prawo.. A potem już tylko z górki! Tak jak prawo do robienia kupy i siusiu.. A dlaczego nie? Niech potem „obywatele” biegają po sądach wyjaśniając, dlaczego w dniu tym a tym, zrobił dodatkowo kupę i siusiu.. W przypadku biegunki - sąd powoła biegłych.. I sprawa jakoś zostanie wyjaśniona - po stronie sprawiedliwości- rzecz jasna! Bo sprawiedliwość jest fundamentem III Rzeczpospolitej.. NAPRAWDĘ? Sprawiedliwość można zawsze zadekretować demokratycznie.. Po prostu przegłosować! WJR

To na świńską grypę w Polsce zmarło 2000 czy 200 osób?

1. Artykuł we wczorajszym tygodniku Gazecie Polskiej poświęcony pandemii świńskiej grypy w naszym kraju w II połowie 2009 i w pierwszych miesiącach 2010 roku, każe zadać pytanie czy żyjemy w państwie, które opisywał Orwell czy też w demokratycznym kraju, w którym obywatele mają prawo do rzetelnej informacji szczególnie w sytuacji, kiedy zagrożone jest ich zdrowie i życie. Tekst nawiązuje do pamiętnego okresu przełomu 2009 i 2010 roku, kiedy na świecie i w Europie mieliśmy do czynienia z wirusem świńskiej grypy słynnym H1N1 na taką skalę i z takim poziomem zagrożenia zdrowia i życia ludzkiego, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła VI najwyższy poziom zagrożenia epidemią świńskiej grypy. Przypomnę tylko, że rządząca w Polsce koalicja PO-PSL ogłosiła, że w Polsce zagrożenie tym wirusem jest niewielkie, że są to wręcz pojedyncze przypadki na tysiące zachorowań na grypę w sezonie jesienno -zimowym. Zarówno Premier Donald Tusk jak i ówczesna Minister Zdrowia Ewa Kopacz twierdzili, że dominujące zachorowania na grypę to zachorowania na grypę sezonową. Szefowa resortu zdrowia w wypowiedzi 9 listopada (wtedy, kiedy zdiagnozowano śmierć pierwszego w Polsce pacjenta na grypę H1N1), stwierdziła wręcz, że na grypę H1N1 w Polsce dzisiaj choruje 200, słownie 200 osób. Konsekwencją takiej diagnozy prezentowanej przez rządzących była rezygnacja przez Polskę z zakupu szczepionki przeciwko wirusowi N1H1, nawet dla pacjentów z tzw. grup ryzyka. Byliśmy jedynym krajem w UE, a prawdopodobnie i w całej Europie, który tej szczepionki nie kupił, ba w mediach okrzyknięto to wręcz genialnym posunięciem Pani Minister Kopacz, która w ten sposób przechytrzyła pazerne koncerny farmaceutyczne i uratowała setki milionów pieniędzy budżetowych. Ten mit o genialności Pani Minister Kopacz został zresztą utrwalony przez samego Premiera Tuska, który prezentując sylwetkę swojej parlamentarnej koleżanki, jako kandydata na Marszałka Sejmu, użył go, jako argumentu przemawiającego za tym, żeby taka osoba piastowała funkcję II osoby w państwie.

2. Według Gazety Polskiej statystyki WHO dotyczące epidemii świńskiej grypy w latach 2009-2010 mówią jednak, co innego. Można się z nich dowiedzieć, że w Europie zachorowania na grypę w 95-99% były spowodowane przez wirus H1N1, a więc nie ma żadnych podstaw do stwierdzeń, że inaczej w tym czasie mogły wyglądać zachorowania na grypę w Polsce. Skoro tak, to zalecenia resortu zdrowia, który uparcie rekomendował Polakom szczepienia przeciwgrypowe przy pomocy szczepionki na grypę sezonową jawią się, jako zalecenia, które wprost stanowiły zagrożenie dla zdrowia i życia mieszkańców naszego kraju w szczególności osób z tzw. grup ryzyka. Ten wątek zresztą w tekście jest rozbudowany, pojawia się wręcz sugestia o zaangażowanie ważnych osób w państwie do promowania tej nieprzydatnej do ówczesnego zagrożenia szczepionki, w wyniku, czego jeden z koncernów farmaceutycznych zarobił na niej grube pieniądze.

3. Według oficjalnych statystyk w Polsce na grypę spowodowaną wirusem H1N1 zmarło 182 osoby (statystyki do końca lutego 2010), natomiast według WHO ofiar tej grypy na świecie było 20 tysięcy, z tego w naszym kraju zgonów spowodowanych tym wirusem było około 2 tysięcy, (co 10 zmarły na świńską grypę na świecie, to zmarły w Polsce). Duża część z nich to byli młodzi ludzie, ponieważ ten wirus w przeciwieństwie do tego sezonowego, powodował ciężkie zapalenie płuc i nieodwracalne ich uszkodzenie, a następnie śmierć właśnie u młodych i do tej pory zdrowych ludzi. W najbliższy piątek Premier Tusk ma prezentować w Sejmie informację o sytuacji w ochronie zdrowia spowodowanej skandaliczną ustawą refundacyjną. Informacja ta znalazła się w porządku obrad na skutek wniosku klubu Prawo i Sprawiedliwość. W debacie będziemy chcieli spowodować, żeby Premier odniósł się także do tych bulwersujących informacji dotyczących zgonów spowodowanych przez wirus H1N1, opublikowanych przez tygodnik Gazeta Polska.

Zbigniew Kuźmiuk

Mężczyzna, który podpalił się przed KPRM pisał prawdę o patologiach w skarbówce. „Rz” o wynikach kontroli To było jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w czasie kampanii wyborczej. 23 września przed kancelarią premiera oblał się benzyną i podpalił Andrzej Ż., były pracownik Urzędu Skarbowego Warszawa Praga. W zaadresowanym do premiera liście pisał o nieprawidłowościach w działaniu urzędu. Donald Tusk twierdził, że liczne kontrole w urzędzie nie wykazały nadużyć uprawdopodabniających podejrzenia Andrzeja Ż. Co innego ustaliła "Rzeczpospolita", która dotarła do raportu z kontroli, jaką w skarbówce jesienią 2009 r. przeprowadziła Izba Skarbowa. Doniesienia zdesperowanego Andrzeja Ż. potwierdzają się. W urzędzie nie monitorowano zawieszonych spraw, przez lata nie prowadzono ewidencji zawiadomień o nieprawidłowościach, do 2008 roku (czyli do czasu, gdy sprawę zaczął ujawniać Andrzej Ż.), nie odnotowywano dat i sposobu zakończenia spraw. Rozstrzygnięcia zapadały nawet z blisko 4-letnim opóźnieniem. Prowadziło to do przedawnień. „Rzeczpospolita” przypomina, że w swoim liście Andrzej Ż. pisał m. in.:

Już na samym początku pracy dowiedziałem się, że Referat nie wszczyna w ogóle postępowań karnych w sprawach o wykroczenia skarbowe, jeżeli obwiniony nie stawia się na wezwania i wtedy spokojnie czeka się tam na przedawnienie karalności wykroczenia i "odstępuje" się od dalszych czynności. Twierdził, że przełożony zabrania mu wszczynać postępowania, bo "Sądy i tak będą takie sprawy umarzać ze względu na znikomą szkodliwość czynu". "Wydział zalewa liczba zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstw skarbowych, których przedawnienie karania już upłynęło lub upływa z końcem 2007 roku" - opisywał. Przełożony miał mówić Ż.: "będziemy wszczynać te stare sprawy w styczniu 2008 roku z datą wsteczną". Za nieprawidłowości w urzędzie do dziś nikt nie odpowiedział. Po samopodpaleniu przed Kancelarią Premiera akta przejęła Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga i wznowiła umorzone w kwietniu śledztwo. Znp, rp.pl

"Uważam Rze": "Milewicz najprawdopodobniej został zabity w Iraku przez przypadek" Tygodnik "Uważam Rze" pisze o nowych faktach w sprawie śmierci Waldemara Milewicza, dziennikarza zastrzelonego w Iraku. Korespondent zginął, bo nosił takie samo nazwisko jak handlarz bronią, także Polak, wcześniejszy pracownik gabinetu politycznego Bronisława Komorowskiego - wynika z dokumentów, na które powołuje się tygodnik. Najprawdopodobniej Waldemar Milewicz został zabity przez przypadek, a celem ataku terrorystów był inny Waldemar Milewicz, członek zarządu Cenzinu, firmy handlującej bronią i wcześniejszy pracownik gabinetu politycznego ministrów obrony narodowej Romualda Szeremietiewa i Bronisława Komorowskiego. „Uważam Rze”, powołuje się na dokumenty zachowane w archiwum zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych. Według badających to morderstwo służb zamach na Milewicza był dokładnie zaplanowany, a terroryści mogli namierzyć dziennikarza, gdy ten pokazał paszport na lotnisku. Mordercy uznali zapewne, że towarzysząca korespondentowi ekipa filmowa to kamuflaż. Waldemar Milewicz zginął 7 maja 2004 roku, gdy samochód, którym jechał, został ostrzelany z broni maszynowej. Razem z nim zginął inny pracownik TVP - pochodzący z Algieru montażysta Mounir Bouamrane, a operator Jerzy Ernst został ranny.

Jm/ "Uważam Rze", wirtualna polska

Jak Kiszczak skórę ratował – operacja „Teresa” i „Trawa” IPN publikuje – donosi PAP – akta sprawy o kryptonimach „Teresa”, „Trwa”, „Portos”, „Turysta”, „Trop” i „Port”. Jest to zapis pięcioletniej inwigilacji przez SB, rodzin funkcjonariuszy SB oskarżonych o zamordowanie księdza Jerzego. Część tych akt ujawnił w 2009 roku dziennikarz Wojciech Sumliński, znany m.in. jako autor wydanej w 2005 roku książki Kto naprawdę go zabił?, w której starał się dowieść, że poza uwięzionymi za zbrodnię na księdzu odpowiadają również wyżej postawieni ludzie tajnych służb. Później udało mu się dotrzeć dotarł do nagrań i zapisów pozostałych z operacji „Teresa” i „Trawa”. Kiedy w 2007 roku kończył przygotowania do opublikowania dokumentów z podsłuchów, został okradziony. Dysponując jeszcze 1500 stronami akt, napisał książkę po raz drugi. Aresztowanemu w maju 2008 roku Sumlińskiemu ABW zarekwirowała prawie gotowe opracowanie. Nie miejsce tu na przypominanie szczegółów intrygi zakończonej skazaniem dziennikarza, próbą popełnienia przez niego samobójstwa w kościele pw. Stanisława Kostki w Warszawie i orzeczeniem przez lekarzy, że nie może przebywać w więzieniu. Ważne jest to, że po raz trzeci podjął tę zaiste syzyfową pracę. I chociaż był w stanie zrekonstruować całość jedynie częściowo, to stenogramy z podsłuchów potwierdzają, że proces toruński miał ochronić Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ci zaś nie spuszczali później oka ze skazanych i ich rodzin, by nie dopuścić do ujawnienia przez kogoś niewygodnych lub kompromitujących faktów. Wykorzystane poniżej cytaty pochodzą z ksiązki Wojciecha Sumlińskiego „Teresa, Trawa, Robot” (Fronda 2009) We wstępie autor podkreśla, że jego zamiarem nie było przedstawienie Pietruszki, jako ofiary systemu, lecz ukazanie metod osłaniania ludzi odpowiedzialnych za wydanie decyzji o zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki.„Znane z podsłuchu i publikowane tutaj rozmowy bliskich pułkownika Adama Pietruszki ukazują stan świadomości ludzi, którzy czują się zdradzeni i oszukani przez najwyższych przedstawicieli władz PRL – napisał o pracy Sumlińskiego ksiądz Stanisław Małkowski. – Nie mają złudzeń, co do metod: są szantażowani i gotowi są szantażować, wiedzą, z kim mają do czynienia („banda Łobuzów” – mówi o nich żona Pietruszki, „Kiszczak poświęci wszystkich, byleby samemu się ratować” – mówi syn i dalej cynicznie stwierdza: „trzeba się odciąć od tego kraju, od tego narodu, trzeba zacząć dbać o własną dupę, trzeba odkuć się, niech to państwo w gruz się wali”. […]. Bliscy płk. Pietruszki chcą ponownego procesu, bo wiedzą, kto ponosi główną odpowiedzialność za zbrodnię. Tymczasem wyjaśnienia okoliczności śmierci księdza Jerzego nie chcą sprawcy, ale nie chcą też ci, którzy sprawców kryją – władza III RP poczuwa się do ciągłości z władzami i dziedzictwem PRL-u”.

„Trzeba się dać chwilowo zamknąć” Trumna z ciałem księdza Jerzego Popiełuszki nie spoczęła jeszcze w ziemi, kiedy szef MSW Kiszczak zaczął przygotowania do postawienia przed sądem swoich podwładnych, którzy wypełnili rozkaz zamordowania duchownego. Sytuacja wymagała od władz ostrożności, ale i pośpiechu. Dlatego właśnie rankiem 2 listopada Kiszczak wezwał do siebie zastępcę dyrektora Departamentu IV MSW pułkownika Adama Pietruszkę. „Trzeba się dać chwilowo zamknąć” – zakomunikował podwładnemu, obiecując mu generalskie szlify za odegranie „trudnej roli” w związku z „potrzebą społeczną”. „Piotrowski jest przy was organizacyjnie najbliżej” – wyjaśnił Kiszczak. – Trzeba się publicznie uwiarygodnić”. Kilka dni wcześniej, 30 października, telewizja pokazała scenę wyławiania zwłok księdza Jerzego z zalewu koło Włocławka. Następnego dnia ulicami Warszawy miał przejść kondukt pogrzebowy, liczący tysiące ludzi, którzy wcześniej przez jedenaście długich dni i nocy czekali w napięciu na informacje o losach zaginionego 19 października kapłana.

Generałowie czuwają Pietruszce niespieszno było za kratki, więc próbował przekonać Kiszczaka, że generałowie MSW byliby „bardziej wiarygodni dla społeczeństwa”, jako zleceniodawcy zabójstwa. Towarzysz minister był jednak zdecydowany: „Unikniemy prowadzenia sprawy w głąb” – oświadczył. Rozmowa Kiszczaka z Pietruszką miała pozostać na zawsze tajemnicą, podobnie jak akta dokumentujące blisko sześcioletnią inwigilację osób związanych ze skazanymi oficerami Departamentu IV MSW: Piotrowskim, Pękalą, Chmielewskim, i Pietruszką, rozpoczętą zaraz po zapadnięciu wyroków w procesie toruńskim w 1985 roku. Zespół specjalny pod kierunkiem Zbigniewa Cwalińskiego – tego samego, który po wyborach parlamentarnych w 2001 roku został zastępcą komendanta głównego policji i był oskarżany o korupcję podczas komputeryzacji policji – kontrolował aż do 1990 roku wszystkie kontakty osobiste, telefoniczne i korespondencyjne znajomych oraz rodzin funkcjonariuszy uznanych za jedynych sprawców śmierci księdza.

Obietnice Kiszczaka A rozmowę z Kiszczakiem z 2 listopada 1984 roku streścił sam Pietruszka w zawiadomieniu o przestępstwie założonym w 1990 roku, kiedy uznał, że swoje już odsiedział i pora nacisnąć na Kiszczaka, by ten energiczniej postarał się jego zwolnienie. Znane z podsłuchu i opublikowane rozmowy osób bliskich pułkownikowi Adamowi Pietruszce pozwalają przypuszczać, że Pietruszka w tej akurat zbrodni nie brał bezpośredniego udziału, chociaż – jako wicedyrektor Departamentu IV –odpowiadał za wieloletnie prześladowania księdza Popiełuszki: wydawał przecież podwładnym polecenia i akceptował ich działania. Musiał też znać zamiary kierownictwa MSW wobec księdza Jerzego. Jeżeli jednak miał zasiąść na ławie oskarżonych, to towarzyszyć mu powinni byli w tym samym charakterze przynajmniej Kiszczak z Jaruzelskim, o generałach Pudyszu, Płatku i Ciastoniu nie wspominając. Dwa dni po ogłoszeniu wyroków w procesie toruńskim towarzysz minister pofatygował się osobiście do celi skazanego na 25 lat więzienia Pietruszki, by przekonać go, że „jego sytuacja jest przejściowa”. Obiecywał, że Rada Państwa ułaskawi pułkownika, „kiedy się wszystko uspokoi”.

„Pozwolili mu szczekać” Tymczasem żona Pietruszki, Róża, upominała się w pierwszych miesiącach po wyroku u kolegów męża o jego uwolnienie. Zabójstwo duchownego nie obchodziło jej w najmniejszym stopniu – pozostawało poza granicami jej świata. Trzeba go było zabić, to go zabili – tylko czemu płacić miał za to akurat jej mąż? Uważała, że „go wrobili”. „Od trzech tygodni usiłuję się dostać do Kiszczaka, on się boi tej rozmowy, bo ja mu tam wszystko wyrzucę. – zwierzała się w maju 1985 roku znajomej. Na sugestię, by jeszcze poczekała, Róża odpowiada: „Spokoju na razie nie będzie, wzięli się za księży, za tę »Solidarność«”. Róża wiedziała, że ma w domu podsłuch i otoczona jest konfidentami. Z synem, studentem szkoły MSW rozmawiała otwarcie – wszak wychował się w bezpieckim domu i niczego przed nim ukrywać nie musiała. Kiedy ona narzeka w 1985 roku, że „ci z MSW tak długo się pieprzyli i pozwolili, żeby ten [ksiądz Popiełuszko] szczekał”, syn zauważa: „ [ksiądz] Jankowski nadal robi to, co robi”. Pietruszkowa dorzuca: „Albo pozwalają na całe manifestacje tych turystów przy tym grobie [księdza Popiełuszki]. Podobno to samo jest na grobie Przemyka. Powiedziałam Kiszczakowi, to po coście go [księdza Popiełuszkę] tu pochowali? To macie, coście chcieli”.

Dowody i szantaże Od początku 1987 roku wspominają o pewnych informacjach, które mogłyby zaszkodzić Kiszczakowi. „Niech oni wiedzą, że orientuję się we wszystkim. Adam mi wszystko napisał w grypsie, gdzie schował ten list, w którym opisał, gdzie są dokumenty. I ja to wszystko znalazłam. Oni się mnie boją. Wiedzą, że się zabezpieczyłam… Tam są takie rzeczy i dowody… Pisma na Kiszczaka, koncepcja działań wobec księdza” – mówi synowi. – To jest autentyczny dowód, Jarek”. Syn jest coraz bardziej rozgoryczony: „Kto przeprowadzał śledztwo? Oni! Powinni poinstruować: mówcie, że faceta zostawiliście w lesie, a co dalej, trudno powiedzieć” – mówi. Matka mu wtóruje: „Ale Kiszczak chciał się wykazać, że jest praworządny, żeby nie zleciał ze stanowiska. Pamiętasz, jak byliśmy pierwszy raz u [prokuratora Leszka] Pietrasińskiego, to powiedział, że wie, co tatuś robił w tym dniu. A tatuś pił, przyszedł spity, pamiętasz? A na procesie Pietrasiński mówił, że tatuś kierował zza biurka. Jak mógł kierować zza biurka, jak pił?” Obserwują zmiany 1989 roku. W październiku Róża zgłasza się do komisji dla zbadania przestępczej działalności MSW przy kontraktowym sejmie. „Ja się długo wstrzymywałam – tłumaczy znajomej. – Wiedziałam, że ta sytuacja [ujawnienie prawdy o winnych] będzie później sprzyjać „Solidarności”, a ja nie jestem za „Solidarnością”. Stara się o rewizję procesu – bezskutecznie. W tym właśnie czasie Kiszczak, jako wicepremier i szef MSW w rządzie Mazowieckiego kończy papierową czystkę w swoim resorcie.

Pranie z namaczaniem Dwa lata później, w 1991 roku, zrobiło się głośno o zniszczeniu stenogramów z Biura Politycznego KC PZPR, które mogły dowodzić udziału Kiszczaka w zabójstwie ks. Popiełuszki i innych osób. Postępowanie przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej wykazało, że stenogramy kazali zniszczyć Jaruzelski i Kiszczak. Dziś wiemy już, że październiku 1989 roku wojskowe ciężarówki zabrały worki wybranych stenogramów z gmachu KC do papierni w Jeziornie, gdzie wylądowały w kotłach z wodą, a później zostały przerobione na „papier higieniczny”.

Anna Zechenter

Dług Polski to 415 % PKB!!! Powoli wyjaśnia się, dlaczego OFE są likwidowane i inaczej przez ESA liczone – zobowiązań emerytalnych się nie zrealizuje, a emerytur w obiecanej wysokości się nie wypłaci Dzisiaj Europejski Bank Centralny opublikował zamówioną przez siebie analizę wysokości zobowiązań emerytalnych w 19 krajach Unii Europejskiej w tym w Polsce. Jak wyliczyło Centrum Międzygeneracyjne w Uniwersytecie we Freiburgu, na którego wyniki wcześniej się powoływałem w opracowaniu „Pension obligations of government employer pension schemes and social security pension schemes established in EU countries. Final Report” zobowiązania emerytalne tych państw są czterokrotnie! wyższe od ich zadłużenia względem rynku kapitałowego i wynoszą prawie €30 bilionów. Podczas gdy zadłużenie z tego tytułu w Polsce jest jeszcze wyższe gdyż wynosi 361% PKB i 3,828 bln PLN (s. 133). Według wypowiedzi Jacob Funk Kirkegaard z Peterson Institute for International Economics z Waszyngtonu zamieszczonej przez Bloomberg’a tego typu sytuacja jest nie do utrzymania: “This is a totally unsustainable situation that quite clearly has to be reversed,” Gdyż obsługa tak olbrzymich zobowiązań musi pogłębiać kryzys w Europie i utrudniać wysiłki redukcji wysokości zadłużenia. Tego typu sytuacja musi spowodować wzrost wysokości wieku emerytalnego w połączeniu z obniżką wysokości świadczeń, o czym jest przekonany cytowany jednocześnie konsultant emerytalny Mercel’a dla krajów Europy Środkowo- Wschodniej Fergal McGuinness z Marsh & McLennan Cos.’s w Zurichu. Charles Cowling z JLT Pension Capital Strategies Ltd. w Londynie w artykule opublikowanym przez Public Serwice Europe uważa że już teraz wiek emerytalny należy podwyższyć do co najmniej lat, a możliwe że do 75 lat aby nadchodzącym wyzwaniom sprostać. Gdyż jak uważa wynika z wyliczeń Mercer’a o ile zobowiązania francuskie w wysokości €6,7 bln, jak i Niemiec w wysokości €7,6 bln są w wysokości trzykrotności PKB tych krajów (304% s.78 i 281% s.55 odpowiednio), to jednak ze względu na wyższy przyrost naturalny Francji łatwiej będzie się z nich wywiązać. Ale jedynie przy zachowaniu wzrostu gospodarczego, wydłużeniu wieku emerytalnego i jak podaje Stefan Moog z Uniwersytetu we Freiburgu przy założeniu spadku wysokości emerytur z 63% wynagrodzeń teraz do 48% w 2060 r. A to dlatego że jak podał The Economist w marcowym artykule „Running faster but falling behind”o ile w ubiegłym roku na każdego emeryta przypadało we Francji 4,2 pracowników, a w Niemczech 4,1 to w 2050 r. ta relacja spadnie do poziomu odpowiednio 1,9 i 1,6. Moim zdaniem kryzys jest jednak nieunikniony dla całej Europy, a zwłaszcza dla Polski, która mając olbrzymie zobowiązania emerytalne i tragiczny poziom urodzeń wysyła swoje dzieci do przeżywających problemy sąsiadów. A to dlatego że jak podaje w raporcie „Word Population Ageing 2009” ONZ Europa ma najwyższą proporcję osób w wieku emerytalnym i zgodnie z przewidywaniami ilość osób w wieku powyżej 60 lat jeszcze wzrośnie z 22% w 2009 r. do 35% w 2050 r. Świat w tym czasie się zestarzeje do obecnego europejskiego poziomu z 11% obecnie. I moim zdaniem Europa, a w pierwszej kolejności Polska tym wyzwaniom nie sprosta. Cezary Mech

10 razy Owsiak. Polemiczny głos profesora Aleksandra Nalaskowskiego Bywa tak, że student przynosi profesorowi pracę magisterską albo jej rozdział i profesor się zdumiewa, bo język pracy, jej struktura i wnioski nijak nie pasują do języka owego studenta, a zwłaszcza do jego gęby i kindersztuby. I do tego wątku wrócę na koniec. Działalność Jerzego Owsiaka jest bez wątpienia pożyteczna. I wszystkich szukających w niej drugiego czy trzeciego dna przestrzegam przed śmiesznością i zawiścią. Mało tego, proszę ich, aby nie komplikowali tego, co w swej istocie proste i zrozumiałe. A nade wszystko błagam by nie pisali na temat Wielkiej Orkiestry bredni. Teraz będzie w punktach, bo tak przejrzyściej.

1. Gdyby się dało Owsiakowi udowodnić kontakty ze służbami specjalnymi, agenturą czy międzynarodową masonerią to powiedziałby mi to prof. Andrzej Zybertowicz, mój uniwersytecki i pokoleniowy kolega, do którego w tych kwestiach mam pełne zaufanie. Ale pewnie szybciej zrobiliby to dziennikarze, którym taki news pewnie dodałby splendoru i mogliby używać kretyńskiej nazwy „dziennikarz śledczy”.

2. Gdyby Jerzy Owsiak był na pasku jakiejkolwiek ideologii, a zwłaszcza takiej, która ma swoją reprezentację w parlamencie to byśmy o tym wiedzieli, bo każdy kandydat z danej partii dałby kupę forsy za zdjęcie kampanijne w objęciach Owsiaka. I byśmy takie banery spotykali. Dziwnie się składa, że na czas kampanii wyborczych Orkiestra i jej dyrygent milkną i nijak nie dają się wykorzystywać. Jakkolwiek nie mam wątpliwości, że już niejedną propozycję odrzucili.

3. Wypominanie, wieczne i nudne wypominanie, Owsiakowi, że rzucał hasło „róbta, co chceta” jest formalnym nieporozumieniem. Bo owo, „co chceta” okazało się wolontariatem, kursami pierwszej pomocy, a nade wszystko sprzętem działającym w szpitalach. To nieszczęsne „róbta, co chceta” czy „jazda bez trzymanki” były raczej wyrazem zaufania, że przecież „chceta dobrze”. Ciekawe, że nikt nie zauważył, że hasło to już nie pada. Spostrzegawczość na poziomie zero, za to pamięć kombatancka.

4. Wszystko zaczęło się od muzyki. Zająkała stał się muzycznym prezenterem radiowym, a potem wymyślił akcję, która każdego by przerosła, ale jego nie. Miał widocznie szczęście. Bo w przeciwieństwie do zepsutych snobów nie czytuje Lenina, (bo tam nic nie ma!), nie powołuje się na Hanah Arendt czy Freuda. To fantasmagorie dziennikarskie i usilne poszukiwanie manipulacji. A gość jest hermetyczny. On po prostu lubi muzykę. Na niej zbudował potężny i pożyteczny ruch społeczny. W końcu nazwa „orkiestra” zobowiązuje.

5. Nie jest też akwizytorem producentów sprzętu medycznego. Jeśli z nimi wchodzi w układy, to po to, aby zdobyć jak najtaniej jak najlepszą aparaturę. Gdyby było inaczej mielibyśmy przypadek Najfeld vs Nowicka, gdzie wszystko dało się łatwo udowodnić i aborcjonistka przegrała z uczciwą i zupełnie wyjątkową dziennikarką. A na marginesie, czy ktokolwiek wyjaśnił kulisy umowy z chińską firmą, która przerwała budowę autostrady? Tam też szło o miliony.

6. „Przystanek Woodstock” to element Orkiestry. Tam się ładuje orkiestrowe akumulatory i pozyskuje wolontariuszy. W zasadzie każde zachowanie młodzieży (poza wkuwaniem słówek czy wzorów z fizyki) można nazwać buntem i upokorzyć je nazywając „wentylem”. Z najwyższym trudem przychodzi nam pomyśleć, że człowiek może działać ze szlachetnych pobudek. Bo dla wielu są one niezrozumiałe. Znacznie łatwiej jest nam młodych uwikłać w polityczną manipulację. Na „Przystanku” tak jak w wojsku, wśród studentów, uczniów, wśród bezrobotnych i biznesmenów, etc. pojawiają się dewianci. Przyjeżdżają alkoholicy, narkomani i menele. Pewnie przyjeżdżają też i homoseksualiści. Ale w niczym nie zmienia to idei wakacyjnej zabawy z muzyką. To, że polski dyplomata schlał się na Białorusi nie podważa ważności dyplomacji w tym kraju. Są takie chwile, że odróżnianie ryby od ichtiologa jest ważne. Czynienie Owsiaka odpowiedzialnym za każdego skręta z marihuaną jest tak samo zasadne jak obwinianie Sipińskiej o to, że na jakimś festiwalu wysiadły jej mikrofony. Czy jest jakikolwiek dowód, poza insynuacjami traktowanymi, jako dowody, że „Przystanek” zwiększa procent zażywających narkotyki, chlających piwo czy odstępujących od Kościoła? Gdyby temu ostatniemu zagrażały takie imprezy to nie przetrwałby swoich dwóch tysięcy lat.

7. To prawda, że na usługach „Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy” jest telewizja publiczna. Ale czy to źle? Powiedziałbym nareszcie! A co? Mieli w tym czasie transmitować mecz II ligi siatkówki?! Włączyli się w pożyteczną akcję. Ja bym tak chciał zawsze. Może nawet zapłacę abonament.

8. Zadziwiające, że szermując cytatami typu, „kto w ciebie kamieniem ty w niego chlebem” lub „kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci kamieniem” zapominamy o ważnym „po owocach ich poznacie”. Idźcie, więc krytycy Owsiaka i jego „mafii” do noworodków i sączcie im do ucha: „ta aparatura jest niesłuszna, tę aparaturę powinien zakupić nasz cyrkowy rząd, ale jej nie zakupił, zakupił ją Jurek i dlatego wasze zdrowie jest niesłuszne, a może nawet i życie jest niesłuszne, bo będziecie być może kiedyś elektoratem niesłusznej partii”. Głupie? Głupie.

9. Owsiak o krytykach mówi z politowaniem, o Kościele z szacunkiem, o wolontariuszach z wdzięcznością, a o uratowanych pacjentach w ogóle nie mówi, bo mu się łamie głos. Więc szanujcie Owsiaka, bo obiektywnie (zobaczyć, dotknąć, podłączyć) robi dobrą robotę. Gdy jego zabraknie to jakaś część dzieci po prostu umrze, a rząd to wpisze do statystki.

10. Jerzy Owsiak dostał żółtą koszulę od Janka Pospieszalskiego. A tak się składa, że znam tego muzyka-basistę z Czerwonych Gitar i on żółtej koszuli nie dałby byle, komu. I teraz do pierwszej frazy tego tekstu, obiecany powrót. Jerzy Owsiak nie mówi językiem oszustów, nie ma kindersztuby cwaniaczka i gęby malwersanta. Nie ma też ochoty na świętość (chociażby świecką) i w żaden sposób nie reprezentuje osobowości sekciarskiej. Jest po polsku, po chrześcijańsku przyzwoity-nawet, jeśli o tym nie wie. I na koniec, bo nie wytrzymam – pseudonaukowe analizy działania Orkiestry snute od Lenina, do Kim Dzong Ila są najzwyczajniej żenujące i intelektualnie prostackie.

Aleksander Nalaskowski

Co mi nie pasuje w „Owsiaku? Polemika do polemiki Prof. Nalaskowski pisał na portalu wPolityce.pl, że nie należy krytykować Jerzego Owsiaka. Wymienił przy tym szereg domniemanych zarzutów, które można by chcieć postawić szefowi WOŚP. Zaznaczał jednak, że nie ma to sensu. Są zapewne tacy, którzy chcą szukać w Owsiaku agenta, czy przestępcy, są tacy, którzy intuicyjnie krytykują wszystko, co lansowane jest przez wybitnie antypolską „Gazetę Wyborczą”, (co z resztą jest zupełnie zrozumiałe). Jednak odchodząc od zarzutów publicystycznych zajmijmy się konkretami. W mojej ocenie najważniejsze zarzutą są dwa.

Po pierwsze, Owsiak i jego inicjatywa musi budzić sprzeciw wszystkich, którzy nie znoszą fałszu i obłudy w życiu publicznym. Spójrzmy na liczby. WOŚP jest w stanie zebrać około 40-60 milionów złotych rocznie. Wiele z tych środków trafia na organizację koncertów, Przystanku Woodstock i na działalność statutową Fundacji. Jak pisały ostatnio media ponad 10 procent środków nie trafią tam, gdzie powinny? To dość poważnie zmniejsza skalę pomocy, jakiej Orkiestra jest w stanie udzielać. Na tym tle znacznie lepiej wygląda inna organizacja – Caritas. Kościelna instytucja charytatywna zbiera rocznie ponad 400 milionów złotych. I to bez kampanii promocyjnej, jaką media zapewniają Orkiestrze. Caritas dodatkowo ma drastycznie mniejsze koszty utrzymania działalności. To oznacza, że pomoc, jaką niesie ta organizacja jest znacznie większa niż WOŚP. Być może to nie wina Owsiaka, że w kraju jest traktowany, jako bóstwo, a rozkręcona przez niego inicjatywa, co roku zamienia się w medialny szantaż i nachalne nawoływanie do dawania pieniędzy dzieciom. Jednak nie zmienia to oburzającej sytuacji, jaka panuje w Polsce. Forsowana na siłę kampania lansowania Orkiestry połączona z równie silnym forsowaniem religijnej charytatywności musi budzić poczucie niesmaku. Bowiem w imię lansowania liberalnej postawy i ideologii, (o czym za chwilę) pompuje się jedną imprezę, bojkotując inne, znacznie bardziej zasłużone inicjatywy. W imię decyzji politycznych lansuje się szkodliwy sposób myślenia. Gdyby media z podobną pompą wsparły np. Caritas możliwość pomocy byłaby znacznie większa. Jednak nie zrobią one tego, ponieważ jest to organizacja niepasująca ideologicznie.

Drugim najważniejszym zarzutem wobec WOŚP, który jest związany z medialną legendą tej imprezy, jest zarzut psucia psychiki, budowania relatywizmu oraz liberalnych postaw wśród Polaków. Słowa Owsiaka „róbta, co chceta” są tu symbolem tego zepsucia. I nie chodzi tu nawet o to, co dzieje się na Przystanku Woodstock (głosy o tym słychać różne, ale nie przytaczam, bo nie byłem), ani o to, co mówi na koncertach Owsiak. Chodzi o atmosferę, jaka panuje wokół Orkiestry. Żeby pokazać, o co chodzi w lansowaniu liberalnych postaw należy rozbudować stwierdzenie Owsiaka „róbta, co chceta”. „Róbta, co chceta, w jeden dzień odkupicie swoje przewiny”. Przez przekazy medialne dot. Orkiestry przebija przekonanie, że w jeden dzień wolontariusze stają się aniołami, że są dobrymi ludźmi, że Polacy się poświęcają. Dzień ten jest czasem wręcz porównywany do rekolekcji społecznych czy dnia masowej „pokuty”. W tej narracji jest jednak przekaz podprogowy. Cały rok się nie liczy, liczy się ten jeden dzień. Takie podejście katolikom przypominać powinno grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Dziś grzeszę, ale jutro idę do spowiedzi, więc jest ok. Do takiego sposobu myślenia prowadzi owczy pęd, jaki panuje wokół WOŚP. Tymczasem dobrym człowiekiem należy być cały czas. Jeden dzień stania z puszką, czy kilka złotych wrzuconych do niej nie zmazuje minionego roku, ani nie daje in blanco druku, że jest się dobrym człowiekiem. Jednak wśród wielu osób panuje przekonanie, że tak właśnie jest, że zaangażowanie w pomoc WOŚP jest nie tylko cool i trendy, ale również, że daje ci glejt dobroci ludzkiej. To fałszywy sposób myślenia, który wypacza poczucie dobra, przyzwoitości i prowadzi do relatywizmu w podejściu do człowieka i rzeczywistości. Te dwa aspekty – fałszywy zachwyt nad dokonaniami Orkiestry oraz niszczenie poczucia, co jest dobre a co złe – to najważniejsze zarzuty, jakie mam przeciwko Orkiestrze. Być może zamiary twórców WOŚP były szczytne, być może są i dziś szczytne, ale przy okazji prowadzą niestety do negatywnych skutków ubocznych. Jednym z owoców tych skutków – związany bezpośrednio z kampanią lansowania Owsiaka – jest fakt, że każda krytyka Owsiaka spotyka się w Polsce z atakiem i krytyką. Owsiak stał się drugim Wałęsą, którego krytyka uchodzi dziś za godzenie w polski interes narodowy. To z normalnością ani dobrocią nie ma jednak nic wspólnego. Stanisław Żaryn

Pierwsze podwyżki 2012 roku Radio RMF-FM, Gazeta Wyborcza oraz Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej (CAFR, ośrodek badawczy typu think-tank) przygotowały zestawienia podwyżek i utrudnień, które uderzą w Polaków w 2012 roku (raport CAFR opublikowaliśmy tutaj). Większość nowych podatków oraz legislacyjnych obostrzeń ma swoje źródło w przygotowanych w minionym roku 57 ustawach, z których 8 to zupełnie nowe akty prawne, 10 to świeże nowelizacje a 39 to dokumenty, z których większość przepisów obowiązuje od jakiegoś czasu i tylko część weszła w życie z nowym rokiem. Źródłem wszelakich utrudnień jest również kilkadziesiąt nowych rozporządzeń, czyli takich aktów normatywnych, które zostały wydane przez rząd albo konkretnych ministrów „na podstawie szczegółowego upoważnienia zawartego w ustawie i w celu jej wykonania”. Powyższy wstęp do wyliczanki legislacyjnych kłód, które będą spadać pod nogi Polaków nie uwzględnia już zadekretowanych decyzji jednostek samorządowych (głównie uwzględnionych w gminnych budżetach podwyżek podatków lokalnych). Niestety – jak zauważyło radio RMF-FM – powrót do szarej rzeczywistości po szampańskiej sylwestrowej nocy jest w tym roku bardzo bolesny. Zdaniem Fundacji Republikańskiej początek 2012 roku można streścić w maksymie „mniej wolności, więcej podatków”. Wyższa danina już uderzyła we właścicieli samochodów z silnikiem diesla. Olej napędowy zdrożał średnio o 20 groszy na litrze. Palacze, którzy w ramach noworocznego postanowienia nie zdecydowali się podjąć walki z nałogiem powinni rozważyć sięgnięcie po inną używkę. Opakowanie papierosów już wkrótce będzie droższe o ok. 85 groszy. Symbolem polityki antyrodzinnej i braku wsparcia dla rodzin wielodzietnych jest podwyżka VAT na ubranka i buciki dla niemowląt. Zmiana stawki podatku od wartości dodanej dziecięcych tekstyliów z 8% na 23% to również wymowny przykład polityki unijnej. Wzrost VAT rząd tłumaczy wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości UE, który jeszcze w październiku 2010 r. zakazał Polsce stosowania preferencyjnej stawki daniny na te towary. Jednak umywanie rąk przez Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego jest nieporozumieniem. Nie chodzi tylko o feudalne zapatrzenie w Unię i jej ustawodawstwo, które gołym okiem widać u obu panów. Bruksela wymusiła na Polsce objęcie ubranek dziecięcych podstawową stawką VAT, której wysokość na poziomie aż 23% ustaliła właśnie Platforma Obywatelska (gdyby wynosiła ona 19% to podwyżka i tak byłaby dla rodziców dotkliwa, ale jednak odczuwalnie mniej!) Na marginesie problemu unijnych przepisów dotyczących podatków i pustych haseł o forsowaniu rozwiązań przyjaznych rodzinie warto przypomnieć regulacje dotyczące środków antykoncepcyjnych obowiązujące we Wspólnocie. Otóż – inaczej niż w przypadku wspominanych ubranek dziecięcych – państwa członkowskie mogą same ustalić wysokość VAT m.in. na… prezerwatywy! Środki antykoncepcyjne mogą być w UE obłożone dowolną daniną wyższą bądź równą 5%. Tym samym w Polsce, gdzie danina na antykoncepcję wynosi 8% (najniższa jest w Wielkiej Brytanii – 5%) tak samo jak w większości innych krajów UE dochodzi do paradoksalnego rozdźwięku między deklarowanymi przez polityków hasłami o „wspieraniu rodziny”, stymulowaniu rozwoju demograficznego itp. a stanem faktycznym. Już teraz większość z Czytelników została poinformowana o wyższych rachunkach za prąd (według wyliczeń RMF-FM za elektryczność zapłacimy średnio o 5 procent więcej). Na 100% wzrośnie również cena gazu, chociaż w chwili pisania artykułu nie było wiadomo o ile dokładnie (spekuluje się o nawet 10% podwyżce!) Jeśli ktoś z Państwa pomimo podwyżek zamierza na narciarski stok wysłać swoje pociechy powinien już teraz kupić kask ochronny, który od 1 stycznia 2012 roku jest obowiązkowy dla narciarzy poniżej 16 roku życia (rodzice / opiekunowie, którzy nie zaopatrzą swoich dzieci w stosowne okrycie głowy muszą się liczyć z karą grzywny). Co więcej Minister Spraw Wewnętrznych – chyba, jako jedyny w Europie – ma od nowego roku prawo wydawać rozporządzenia ograniczające maksymalną ilość narciarzy na danym stoku! Adam Wawrzyniec

Feminizm, jako neuroza na przykładzie p. Szczuki i p. Środy W polskich lewackich mass mediach dwie panie – Kazimiera Szczuka i Magdalena Środa – mają status intelektualistek-celebrytek. Ich sława nie wynika jednak z jakichś osiągnięć intelektualnych – Środa jest wprawdzie profesorem filozofii, ale jak się przejrzy listę jej „dzieł”, to łatwo można się zorientować, że są one jedynie dowodem na to, iż Wydział Filozofii UW powinno się chyba przemianować na Wydział Grafomanii za Pieniądze Podatnika. Ich sława ma związek przede wszystkim z wyznawaną przez nie ideologią feministyczną. W charakterze feministek właśnie są zapraszane do mass mediów, by perorować o krzywdzie kobiet. Jest jednak coś jeszcze, co łączy obie panie i co zapewne było źródłem owej ideologii. Otóż ich ojcowie w swoim czasie porzucili je razem z ich matkami w ramach wymiany małżonek na młodsze (a właściwe dużo młodsze) modele (zresztą to porzucenie było czymś względnym, bo obaj panowie starali się przecież utrzymywać z córkami jak najlepsze stosunki, ale zadra tkwiła). To wtedy właśnie obie panie zapewne zrozumiały, jak podłe i przesiąknięte hipokryzją są samce i jak patologiczną, ale także po prostu ułomną instytucją jest rodzina. Feminizm Szczuki i Środy ma, więc, jak widać, podłoże w traumie, jakiej doświadczyły w młodości na skutek zachowań ich ojców, które to zachowania zapewne były dalekie od ideału (Środę musiało dodatkowo zdenerwować to, że jej ojciec z kolejną małżonką wziął ślub kościelny, a nawet się nawrócił). Nie zmienia to faktu, że podstawą ich publicznych karier nie jest racjonalność, tylko poczucie krzywdy; nie normalność, tylko pewnego rodzaju dewiacja z tej krzywdy wypływająca. To zresztą cecha wszelkich ideologii lewicowych – rodzą się z poczucia krzywdy i są wyznawane przez ludzi, którzy na skutek tej krzywdy nie są do końca normalni. Uważają, że ich krzywda jest doświadczeniem powszechnym, co oczywiście nie jest prawdą. A potem do tych rzeczywiście skrzywdzonych i przez to skrzywionych dołączają zawodowi rewolucjoniści, którzy chcą „grabić zagrabione”. Tymczasem cały problem polega na tym, że nie ma krzywdy zbiorowej. Jest tylko krzywda indywidualna, która dotyka pojedynczych ludzi. I sprawiedliwość oraz zadośćuczynienie powinny zawsze być wymierzane tylko indywidualnie. Trzeba mieć świadomość, że ludzie tacy jak Środa czy Szczuka to osoby skrzywdzone. Co nie zmienia faktu, że szerzona przez nie ideologia jest groźna i należy ją zwalczać. Bo pomysły osób skrzywdzonych najczęściej, zamiast krzywdę naprawiać, jeszcze bardziej ją rozsiewają… Tomasz Sommer

CÓŻEŚ TY EUROPIE UCZYNIŁ ORBANIE Najpierw był „wstępniak” redakcyjny. Tylko, że w roli moskiewskiej „Prawdy” wystąpił londyński Financial Times.

www.ft.com/intl/cms/s/0/a5fe09ee-3604-11e1-ae04-00144feabdc0.html#axzz1ikXSaZ00

Zgodnie ze „sztuką” zaczęło się od przywołania autorytetu. Za autorytet „robił” zmarły Vaclav Havel, który przed śmiercią wyraził niepokój o demokrację węgierską. A potem już była jazda „po bandzie”. Na Węgrzech miał miejsce „zamach stanu w majestacie prawa”. „Znowelizowana konstytucja oraz zalew pomniejszych („basic”) ustaw przepchniętych („rushed through”) przez parlament pod koniec roku praktycznie zlikwidowały system kontroli i równowagi między trzema gałęziami władzy”. Nowe ustawy „dają Fideszowi ogromną władzę nad mediami, sądami, bankiem centralnym oraz instytucjami nadzoru”. „Zmiany w ordynacji wyborczej pozwolą temu ugrupowaniu pozostać u władzy przez długie lata”. Żadnych konkretnych przykładów – znowu zgodnie ze „sztuką” – nie podano. Ja się nie znam na polityce, ale ciekawy jestem jak to się dzieje, że parlament polski ustawy „uchwala” (na przykład tę o refundacji leków), a przez parlament węgierski ustawy się „przepycha”? Który to konkretnie przepis nowej węgierskiej konstytucji albo „pomniejszych ustaw” daje konkretnie Fideszowi władzę nad mediami, sądami, bankiem centralnym, i instytucjami nadzoru? Żeby było jasne – nie podoba mi się nowa węgierska ustawa medialna, bo wolność słowa to jedno z moich ulubionych praw! Ale poza tym? Nowa węgierska konstytucja ogranicza podobno uprawnienia sądu konstytucyjnego do badania konstytucyjności przepisów na wniosek zwykłych obywateli. Wbrew dotychczasowej praktyce będą oni musieli najpierw przejść całą procedurę sądową. Dla wszystkich, którzy zapałali z tego powodu oburzeniem przypomnienie, że tak samo mamy w Polsce od lat! A może chodzi o to, że sędzia sądu najwyższego musi mieć co najmniej pięcioletni staż. Zapis został uznany, jako napisany personalnie pod obecnego szefa sądu najwyższego Andrasa Bakę, który przez 17 lat pracował w Europejskim Trybunale Praw Człowieka i nie może się wylegitymować niezbędnym doświadczeniem nad Balatonem. Ale przecież w Polsce (art. 5 ust 3 ustawy o Trybunale Konstytucyjnym w związku z art. 22 § 1 pkt 6) ustawy o Sądzie Najwyższym) wymagany jest staż 10 lat! Zamachem na demokrację ma być podobno zmniejszenie liczby posłów z 386 do 199. – to źle. Po pierwsze będzie taniej – bo mniej posłów to mniejsze wydatki na ich utrzymanie. Po drugie Węgrów jest raptem 10 milionów, więc nawet 199 posłów to dużo (proporcjonalnie w Polsce, gdzie wyborców jest prawie 4 razy więcej powinno być 800). Zresztą ministerstw w „faszystowskim” rządzie Orbana jest raptem 8, a w Polsce 19. To gdzie jest lepiej, bo moim zdaniem na Węgrzech. Węgierska opozycja skrytykowała niemal całą konstytucję. Od invocatio dei na początku (chodź słowa „Boże, błogosław Węgrów”, od których zaczyna się preambuła, są zarazem pierwszym wersem niezmienionego nawet za komunistów hymnu) po zmianę nazwy państwa z Republiki Węgierskiej na Węgry, co ma oznaczać jakoby... zapowiedź rezygnacji z systemu republikańskiego. Jak się psa chce uderzyć, to kije się zawsze znajdzie. Bo czy w nazwie USA jest słowo „republika”? Jak był „wstępniak” to trzeba było wyciągnąć z niego wnioski. W Polsce wyciągnął je jeden z publicystów ekonomicznych. „Węgry są o krok od katastrofy i wydaje się, że jedynym sposobem na jej uniknięcie jest podanie się rządu Orbana do dymisji i utworzenie rządu pozapartyjnego, mającego szanse na odzyskanie zaufania rynków, MFW i Komisji Europejskiej” – napisał.

http://wyborcza.pl/1,76842,10920354,Uciec_z_Budapesztu.html#ixzz1ikucG8Z6

Politykę zostawię jednak tym, co się znają na polityce. Sam mam kilka spostrzeżeń dotyczących gospodarki. W nowej węgierskiej konstytucji przewidziano limit zadłużenia do wysokości 50% PKB – czyli o 10 punktów procentowych niższy niż w Polsce! To też źle? Przecież cała Europa walczy z problemem nadmiernego zadłużenia. Węgry są, więc raczej pod tym względem dobrym przykładem do naśladowania przez innych!

Podatek CIT wynosi dziś na Węgrzech 19%, a dla tak zwanych „Misi” – czyli małych i średnich przedsiębiorstw – został właśnie obniżony do 10%! Od 1 stycznia 2012 roku obowiązuje też liniowy podatek PIT ze stawką 16% i z ulgami na dzieci.

www.kormany.hu/download/3/11/10000/Hungary s flat rate personal income tax.pdf

Może, dlatego w Polsce, jako chyba już ostatnim kraju postkomunistycznym upieramy się przy podatkowej progresji – żeby nie posądzono nas o faszyzm? Za to podstawowa stawka podatku VAT została na Węgrzech podwyższona do 27%. Niezmienione zostały stawki na podstawowe produkty żywnościowe (18%), prasę i książki (5%). Ale podwyżkę podatku VAT poparła Komisja Europejska. Inaczej niż obniżkę podatku PIT. To jest kość niezgody między węgierskim rządem a Międzynarodowym Funduszem Walutowym, który żądał od Węgrów rezygnacji z jego obniżania, choć w ostatnim raporcie OECD Taxing Wages zalecana jest właśnie zmiana proporcji miedzy podatkami pośrednimi i bezpośrednimi:

www.blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=989)

A i w Polsce pojawiają się takie pomysły – jak w zmodyfikowanej wersji raportu „Polska 2030. Trzecia fala nowoczesności” – czy jakoś tak.

www.zds.kprm.gov.pl/sites/default/files/dsrk_kadry_0.3.pdf)

Może, więc „faszystowski” jest „podatek chipsowy”? Ale polski rząd też zaczął przebąkiwać o jego wprowadzeniu. Pomysłu likwidacji preferencyjnych stawek VAT na „używki” – bo chipsy mają taki właśnie charakter – ja bym za „faszystowski” nie uznał. To może, zatem „faszystowski” jest przepis, że do zmiany przepisów podatkowych wymagana odtąd będzie kwalifikowana większość 2/3 głosów? Co prawda wpływa to w sposób istotny na stabilność systemu podatkowego i skoro do zmiany konstytucji potrzebna jest kwalifikowana większość głosów to, dlaczego do zmiany systemu podatkowego nie może być wymagana taka sama? Jak pokazuje praktyka w konstytucjach są same ogólniki, a tu chodzi o konkretne pieniądze! Na pewno polscy obrońcy OFE uznają Orbana za „faszystę” bo pozwolił Węgrom wybrać – czy chcą pozostawać w prywatnych funduszach emerytalnych czy tez wolą przenieść się do państwowego. Czas na to mają do 31 stycznia 2012, ale już 97% Węgrów skorzystało z tego prawa i wybrało. Jak się Państwu wydaje, co wybrali? Czy to pomysł żeby ludzie sami sobie o czymś decydowali jest sprzeczny z zasadami Unii Europejskiej? Wygląda na to, że tak – o czym przekonali się Grecy, gdy pomysł przeprowadzenia referendum w sprawie akceptacji warunków pomocy unijnej spotkał się z ostracyzmem i szybko został zaniechany. Za to deficyt, który od 2002 roku wzrósł na Węgrzech z 53% do 82% PKB w 2009 roku został zredukowany do 75% w 2011. Węgry i Szwecja były jedynymi krajami UE, które w minionym roku zmniejszyły swój deficyt!!! Wyniósł on na Węgrzech raptem 2,9% PKB. Pierwszy raz od wejścia do UE Węgry spełniły pod tym względem wymagania Traktatu z Maastricht. Gwiazdowski

EURozwód oraz Czas ołowiu i uranu W czwartek ukaże się mój cotygodniowy felieton w Dzienniku Gazecie Prawnej pod tytułem “Jak się EURozwieść żeby pozostać w dobrych relacjach i nie zmarnować pieniędzy”. Za pomocą metafory rozwodu pokazuję, na czym polega problem w strefie euro. Poniżej fragment:

“Żeby przybliżyć sedno problemu posłużę się porównaniem obecnej sytuacji w strefie euro do małżeństwa między bogatym, solidnym i pracowitym panem z Północy, nazwijmy go Hans, z atrakcyjną, zgrabną, zmysłową i imprezową panią z Południa, damy jej na imię Carmela. To nie jest małżeństwo z miłości, tylko raczej wyrachowana decyzja biznesowa z udziałem rodzin młodej pary. Ale mimo tego na początku pojawiła się namiętność. Carmela umiejętnie wykorzystywała swoje atuty: pobudzające męskie zmysły krągłości, burzę czarnych włosów, idealnie zgrabne nogi byłej gimnastyczki i zniewalający uśmiech, więc Hans stracił dla nie głowę. Ale po kilku upojnych latach Carmela zaczęła się nudzić, odkryła też u Hansa wiele cech, które ją denerwowały. Hans lubił planować, mimo że jego firma dużo zarabiała, znaczną część pieniędzy odkładał na przyszłość, dla dzieci, na wypadek choroby, na emeryturę. Carmela tego nie rozumiała, na razie nie mieli dzieci, a po co martwić się emeryturą, to przecież będzie za jakieś 30-40 lat. Więc Carmela zaczęła stopniowo podbierać pieniądze, ale była na tyle sprytna, że Hans tego nie zauważył. Miała też liczne romanse, przeżywała uniesienia godne Himalajów w ramionach Adonisa, który tak jak ona pochodził z Południa, rozumiał jej potrzeby i podzielał jej poglądy na styl życia. Pewnego dnia …”

W sobotę, jak co tydzień ukaże się mój felieton w Rzeczpospolitej pod tytułem “Czas ołowiu i uranu”. Który powstał na podstawie analizy materiałów i wpisów umieszczonych pod tekstem Matka wszystkich strachów. Wszystkim, którzy podzielili się wiedzą na blogu serdecznie dziękuję. Poniżej fragment:

“Jakie wnioski wynikają z tej zbiorowej analizy? W artykule z Washington Post z 2006 roku jest opis symulacji, które przeprowadziły siły zbrojne USA w maju 2003 roku pod nazwą „TIRRANT – Theater Iran Near Term”, która zakładała atak na wiele celów w Iranie, nie wykluczając użycia taktycznej broni nuklearnej. Pentagon oficjalnie zaprzeczył, ale autor artykułu od ponad 20 lat zajmuje się analizą działań militarnych rządu USA, więc pewno ma dobre źródła informacji. Wniosek, atak USA na Iran jest zaplanowany od dłuższego czasu. Początkowo miały być dwa ewentualne powody ataku: akty terroru lub dowód, że Iran posiada broń masowego rażenia (pamiętamy, jakość dowodów z Iraku, tzw. dymiący rewolwer). Teraz doszedł trzeci powód, odpowiedź na blokadę cieśniny Ormuz. Warto też pamiętać, że w tych symulacjach Rosja i Chiny wystąpiły w konflikcie zbrojnym przeciw USA, ale Chiny nie były bezpośrednio zaangażowane.”. Rybiński

"Kolejny cios dla Polski. To porażające" Etos inteligencji, jako historycznej warstwy społecznej był w Polsce oparty nie tylko na autentycznych profesjonalnych kompetencjach (także w sferze szeroko rozumianej kultury), ale również na przyznawanej sobie (i uznanej przez innych) roli zarządcy narodowymi mitami i twórcy standardów moralnych. Nałożony na siebie obowiązek sprostania wynikającym z tego zobowiązaniom, z nawiązką wyrównał pewną pretensjonalność tej konstrukcji. Bo cena płacona za bycie inteligentem była wysoka, i w czasach rozbiorów i w komunizmie. Półinteligentom zawsze było łatwiej. Ale to właśnie aktywność inteligencji decydowała o przetrwaniu marzeń o Polsce. Tam formowały się elity. Dziś ów etos otrzymał kolejny cios. A wydawało się, że w warunkach odzyskanej wolności nie ma już zagrożeń. Nagła pauperyzacja towarzysząca urynkowieniu została, bowiem szybko przełamana: okazało się, że prawdziwa wiedza i talenty są zawsze w cenie. A fakt, iż społeczeństwo polskie miało (także w okresie komunizmu) wyższe standardy edukacyjne niżby to wynikało z ekonomicznego rozwoju kraju, okazał się głównym kapitałem społecznym Polaków. Ułatwił szybkie przystosowanie się do nowych reguł i indywidualne odnalezienie się w warunkach wysokiego ryzyka. Potem nastąpiła jednak nieudana reforma szkół średnich i programów: masowe testy, słowa-klucze i marne podręczniki, oduczające od myślenia oraz uzależnienie szkół od samorządów (czytaj: lokalnych układów i polityki), co w wielu wypadkach negatywnie wpłynęło na poziom kadry zarządzającej szkołami publicznymi. A obecnie przyszedł kolejny cios: rozporządzenie pani minister Barbary Kudryckiej z 2 listopada ub. roku (Dz. Ustaw 253) dotyczące "Krajowych ram kwalifikacji dla szkolnictwa wyższego". Wprowadza się tam drobiazgowy opis tego, co dany kierunek ma dać w sferze "wiedzy, umiejętności i kompetencji społecznych". Porażające jest już to, że oddziela się "nauki humanistyczne" (m.in. filozofia i jej historia, etyka, antropologia, nauka o kulturze) od "nauk społecznych" (politologia, prawo, ekonomia, socjologia). I oczywiście od matematyki i fizyki. Mimo iż większość odkryć w tych dziedzinach miało źródło w ontologicznych problemach stawianych przez filozofów. Ów rozdział będzie miał skutki programowe, organizacyjne i finansowe. Uderza też schematyzm (i wbrew tendencjom światowym wąska specjalizacja) problemów uznanych z istotne w sferze „wiedzy”. A także kolektywizm i prostackie podejście, co do listy „społecznych kompetencji”, które ma się uformować w toku studiów, w zakresie nauk społecznych. M.in. cytuję: „potrafi współdziałać w grupie i przyjmować różne w niej role”; „potrafi odpowiednio, (kto ma decydować, co to znaczy?!!) Określać priorytety w realizacji zadań”; „prawidłowo (znów, co to znaczy?) rozstrzygać dylematy zawodowe” oraz (silnie podkreślone) „potrafi myśleć i działać w sposób przedsiębiorczy” (czytaj: wie, co leży w jego interesie i tego się trzyma). Nie ma nic o ciekawości, pasji, krytycznym myśleniu, zmienianiu świata na lepszy, nie ma indywidualizmu, ani zobowiązań etycznych i odpowiedzialności wynikających z posiadanej wiedzy. Po (zaniechanych później) próbach podobnych reform na (drugorzędnych) uniwersytetach w USA Harold Bloom napisał o "zatrzaskiwaniu amerykańskiego umysłu". To dobre określenia na to, co robi Pani Kudrycka u nas. To są kwestie o znaczeniu ustrojowym. Boo szanse Polski zależą głównie od poziomu edukacji. Trudno o tym dyskutować z szefem komisji edukacji w sejmie, bo ten ma ledwo maturę. Pani Kudrycka chce produkować oportunistycznych wykonawców. A nie innowatorów i obywateli.

Jadwiga Staniszkis

Prokuratura wojskowa do odstrzału Szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski, uderzając w swojego przełożonego, wypowiedział posłuszeństwo państwu polskiemu. Wojskowi mogą liczyć na wsparcie prezydenta Bronisława Komorowskiego. Na szczytach władzy toczy się największa batalia ostatnich 20 lat.Jestem absolutnie przekonany, szczególnie, jeśli mówimy o takiej instytucji, jak prokuratura, w tym jej część wojskowa, że lojalność podwładnego wobec przełożonego musi być kwestią bezdyskusyjną – powiedział na konferencji prasowej premier Donald Tusk. Wcześniej o potrzebie likwidacji prokuratury wojskowej mówił minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Deklaracje przedstawicieli rządu stanowią zagrożenie dla wspieranych przez prezydenta zbuntowanych wojskowych, głównie tych z Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

Bunt generałów Sytuacja prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta jest wbrew pozorom bardzo trudna. W swoim wystąpieniu Krzysztof Parulski, jego nominalny zastępca, wypowiedział mu posłuszeństwo. Mimo to Seremet nie może odwołać swojego zastępcy. Aby to zrobić, prokurator generalny musi mieć zgodę szefa MON i prezydenta. Tymczasem Bronisław Komorowski już we wtorek jasno stwierdził, że jest przeciwnikiem zmian personalnych w prokuraturze. Zdaniem prezydenta potrzebne są zmiany systemowe. W praktyce oznacza to, że Parulski może czuć się bezkarny i dalej ostro krytykować przełożonego. Mediacją w sprawie zajął się szef Krajowej Rady Prokuratury Edward Zalewski – człowiek prezydenta, który wczoraj spotkał się z Komorowskim.

– To wojna na linii służby wojskowe–służby cywilne – mówi nam zastrzegający anonimowość poseł Platformy Obywatelskiej. – Chodzi o to, że prezydent Komorowski chce poprzez wpływy w armii zawłaszczyć państwo. Dlatego w odróżnieniu od Tuska nie chce dymisji skompromitowanego generała – mówi nasz rozmówca. O generale Parulskim i kompromitujących go faktach w sprawie śledztwa smoleńskiego pisaliśmy wczoraj. Prezes PiS Jarosław Kaczyński złożył zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Parulskiego. Generał miał przez telefon przekazać ministrowi sprawiedliwości informacje na temat stanu ciała zmarłego w Smoleńsku prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Problem w tym, że szef resortu sprawiedliwości nie był uprawniony do otrzymania takich informacji.

Samookaleczenie kontrolowane W poniedziałek Polską wstrząsnęła informacja o próbie samobójczej płk. Mikołaja Przybyła, wiceszefa prokuratury wojskowej w Poznaniu. Postrzelił się on w przerwie konferencji prasowej. Już następnego dnia pojawiły się poważne wątpliwości, czy mieliśmy do czynienia z faktyczną próbą samobójczą, czy może z teatrem.

– Charakter obrażeń, a zwłaszcza późniejsze wypowiedzi pana Przybyła, tuż po tej próbie, wskazują na to, że mogła to być pewnego rodzaju inscenizacja – twierdzi nasz informator.

– Kiedy w latach 80 ktoś chciał być wyrzucony z wojska, dokładnie w taki sposób dokonywał samookaleczeń. Osoba, która tak sobie przestrzeliła policzek, była wówczas uznawana za chorą psychicznie – dodaje nasz rozmówca. Przypomina, że w prokuraturze zapaść mogły decyzje np. o ukaraniu prokuratora za bezprawne żądanie billingów, wówczas jego czyn, nawet inscenizowany, można wytłumaczyć. Innym motywem może być chęć doprowadzenia do pozostawienia prokuratury wojskowej, jako odrębnej instytucji. Przypomnijmy, że płk Przybył podczas konferencji określił prokuraturę wojskową, jako „ostatni bastion”, bronił też gen. Parulskiego. Sam generał w rozmowie z dziennikarzami stwierdził, że pułkownik zorganizował konferencję samowolnie. Przemysław Harczuk, Katarzyna Pawlak

Kreatywna księgowość Jacka Rostowskiego Od kursu euro na koniec zeszłego roku zależał los wszystkich podatników w Polsce. Jeśli rządowi udało się wzmocnić złotówkę na tyle, by po raz kolejny uniknąć na papierze przekroczenia relacji długu publicznego do PKB na poziomie 55%, to poziom VAT pozostanie na obecnym poziomie. Jeśli nie, to VAT idzie w górę, a równocześnie następują cięcia budżetowe, przy których zamieszanie z refundacją leków to tylko przedsmak tego, co może nas czekać. Problem z kursem złotówki wziął się z tego, że rząd ochoczo pożyczał pieniądze za granicą, choć na ten moment trudno ocenić (były to głównie obligacje 10-letnie), czy wyjdzie na tym lepiej niż na pożyczkach krajowych. Rentowność obligacji emitowanych za granicą jest o ok. 0,5% niższa od krajowych. Tylko, że pół procent na kursie euro do złotówki to jest zaledwie 9 groszy. Wystarczy, że o tyle wzrośnie kurs euro, by tę półprocentową oszczędność zjeść. W ciągu zaledwie 2011 roku oficjalnie złotówka straciła do euro 45 groszy. Jak więc widać, na emisji obligacji za granicą na razie jesteśmy mocno stratni. Trudno jednak wyrokować, czy w perspektywie 10-letniej to się nie opłaci. Z tym tylko założeniem, że minister finansów, mimo że ma liczne narzędzia do manipulowania kursem, nie powinien grać na walutowej ruletce za pieniądze podatników. Skoro Komisja Nadzoru Finansowego zaleca bankom (skutecznie) wstrzymywanie się z udzielaniem walutowych kredytów dla polskich rodzin, to należy zadać pytanie o sens takich pożyczek branych przez rząd. Tym bardziej, że różnica pomiędzy hipotecznym kredytem walutowym a takim samym złotowym sięga trzech punktów procentowych, a w przypadku rządu było to zaledwie 0,5%. Po raz kolejny okazuje się, że według gremiów rządowych to, co teoretycznie jest dobre w skali rodziny, okazuje się nie dość dobre w skali kraju.Wiara w złotego Wydaje się, że to, co skłoniło rząd do zagranicznych pożyczek, to z jednej strony wiara w umocnienie złotego (jeszcze we wrześniu 2010 roku ukazała się prognoza Ministerstwa Finansów przewidująca średni kurs złotówki do euro w 2011 r. na poziomie 3,7, a w perspektywie kolejnych trzech lat miał on wynieść 3,5 – w rzeczywistości w ub. roku wyniósł 4,11), a z drugiej brak popytu na obligacje emitowane w złotówkach. Pierwszy powód to czysta ruletka – rząd obstawiał umocnienie złotówki, wierząc zapewne, że zielona wyspa pozostanie wyspą jeszcze przez lata, podczas gdy inne europejskie kraje będą pogrążone w stagnacji. Z drugiej strony napływ euro z Unii Europejskiej i wymiana ich na złotówki miała umocnić naszą walutę. Niestety nic takiego nie miało miejsca, niektóre kraje europejskie radzą sobie całkiem nieźle, a i środki z Unii Europejskiej to na razie melodia przyszłości. Co do drugiego powodu, to emisja obligacji w złotówkach skazana mogła być na niepowodzenie. Ogromne potrzeby pożyczkowe państwa w ostatnich dwóch latach, które wyniosły około 200 miliardów złotych, spowodowały, że polskie instytucje finansowe nie byłyby w stanie skupić tak ogromnej liczby obligacji. Dodatkowo premier Tusk w jednym z wywiadów przekonywał dziennikarza, że miarą sukcesu gospodarczego jego rządu jest to, że… zagraniczne instytucje chcą nam pożyczać pieniądze. Tak jakby robiły to w celach charytatywnych. Bo o ile pieniędzy może zabraknąć na niektóre leki dla społeczeństwa czy na niższe niż dotychczas podwyżki emerytur, to na pewno nie może ich zabraknąć na odsetki od długu publicznego, (które już przekroczyły 40 miliardów rocznie, co przy oszczędnościach na lekach w najlepszym razie na miliard złotych wygląda dość imponująco).

Wzrost VAT Problem z liczeniem zadłużenia zagranicznego wziął się z przyjętej metodologii, tzn. kursu na ostatni dzień roku. Wg tego kursu przeliczane jest nasze zadłużenie z euro i dolarów na złotówki. Po czym porównuje się dany wynik wraz z resztą krajowego zadłużenia z produktem krajowym brutto. I właśnie gra toczyła się o jak najniższy kurs euro, bo dzięki temu można było uniknąć przekroczenia bariery 55%, co skutkowałoby automatycznym cięciem wydatków oraz podnoszeniem wpływów podatkowych, tak by zrównoważyć budżet od kolejnego roku. W perspektywie Polski przekroczenie 55% zadłużenia spowoduje wzrost VAT o jeden punkt procentowy w lipcu 2012 roku. Widząc, co się dzieje na rynku walutowym (ciągłe osłabianie złotówki), rząd już od października szykował grunt pod obecne wydarzenia. Najpierw ministerstwo zaproponowało, dosyć rozsądnie, że należy zmienić metodologię liczenia zadłużenia zagranicznego i zamiast stosować kurs z ostatniego dnia roku, przyjąć uśredniony z całego roku. Jest to logiczne, ale wyklucza możliwość manipulacji, poza tym termin zgłoszenia (koniec roku) kazał podejrzewać, że jest to zmiana doraźna i jeśli w przyszłym roku mielibyśmy sytuację odwrotną (tzn. umacnianie się złotego), wystąpiłaby pokusa, by powrócić do starej metody liczenia. Później rząd zaczął sondować, na ile Narodowy Bank Polski może zaangażować się ze swoimi rezerwami walutowymi i wymienić trochę euro na złotówki. W połowie listopada prezes NBP profesor Marek Belka oświadczył i trochę ostrzegł banki inwestycyjne, że NBP nie będzie podejmował interwencji na rynku walutowym. Słowa sobie, a czyny sobie. O ile na początku listopada kurs euro wynosił 4,38 zł, to 25 listopada przekroczył granicę 4,50 i wokół tej wartości oscylował przez następne kilkanaście dni (osiągając 14 grudnia rekordowe 4,56). I prawdopodobnie wtedy zapadła decyzja o interwencji.

Złotówko, rośnij Oprócz NBP możliwości interwencji na rynku walutowym ma sam rząd. W końcu otrzymuje jakieś środki w walucie z Unii Europejskiej, a beneficjantom funduszy płaci w złotówkach. I nie jest tajemnicą, że Bank Gospodarstwa Krajowego przy wysokich kursach euro często sprzedaje je i wymienia na złotówki. Zyski z takich transakcji idą czasem w miliony złotych. Po prostu rząd wykorzystuje wysoki kurs, żeby wymienić posiadaną walutę. I właśnie takie środki rząd chomikował od paru miesięcy, żeby wykorzystać ich wymianę pod koniec roku po pierwsze – do osiągnięcia dodatkowych zysków (każde 10 groszy różnicy na euro może dać w przypadku sprzedaży miliarda euro dodatkowe 100 milionów złotych), a po drugie – do umocnienia złotówki i korzystniejszego przelicznika naszego długu. Tylko, że po drugiej stronie stoją banki inwestycyjne, które doskonale zdają sobie sprawę, w co gra nasz rząd, i mają przygotowane również setki milionów na taką operację. Czyli klasycznie mają zamiar w krótkim okresie osiągnąć spore (jak na tę branżę) zyski. Od 15 grudnia następuje już tylko umacnianie złotówki i z 4,5642 dzień wcześniej kurs euro spada do poziomu 4,39, osiągając tę wartość 28 grudnia. Do końca roku brakuje już tylko dwóch dni. I wtedy zaczyna się dopiero zabawa, do gry wkraczają wielcy gracze. Dzień później zaczyna się nagła wyprzedaż złotego, co doprowadza w ciągu dwóch godzin do skoku kursu euro z 4,39 do 4,44. Wtedy interwencję (jednak) podjął Narodowy Bank Polski, co wieczorem ogłoszono w dość lapidarnym komunikacie:

„W godzinach popołudniowych NBP dokonał sprzedaży pewnej ilości walut obcych za złote”. Czyli na pewno sytuacja robiła się na tyle groźna, że NBP interweniował, (co wcześniej raczej wykluczał prezes NBP Marek Belka). Tak jak szybko kurs wzrósł o 4,5 grosza, tak w chwilę spadł o 4 grosze. Ale mogliśmy być pewni, że spekulanci tylko zostaną zachęceni do dalszego działania. Następnego dnia znów kurs euro zaczął rosnąć, nastąpiła jednak interwencja na rynku (tym razem zapewne ze strony Banku Gospodarstwa Krajowego), NBP przyjął kurs z godziny 11.00 za kończący rok (poziom 4,4168), po czym kurs wystrzelił w górę do poziomu 4,45. W kolejnych dniach ciągle rósł, aż osiągnął równowagę na poziomie 4,51 (a więc ciągle o 4 grosze niżej od kursu, kiedy rząd zaczął interweniować na rynku). Można, więc śmiało założyć, że interwencja rządowa umocniła złotówkę o od 10 do 15 groszy w ciągu dwóch tygodni.

Ile długu zniknęło? Trudno jest oszacować, na ile ta interwencja rządowa obniżyła na papierze dług publiczny. Biorąc dane na koniec czerwca, można założyć, że przy kursie 4,50 euro nasze zadłużenie zagraniczne w walutach obcych, (bo jeszcze istnieje zadłużenie zagraniczne w złotówkach) wynosiło ok. 260 miliardów złotych. Zatem umocnienie złotówki mogło doprowadzić do zmniejszenia na papierze długu publicznego o ok. 5 miliardów złotych. Ile zaangażowano w to środków, dowiemy się pod koniec stycznia, gdy Ministerstwo Finansów ogłosi stan posiadania waluty. Na koniec listopada było to 6,18 miliarda euro. Może się wydawać, że obniżenie o 5 miliardów złotych długu wynoszącego, co najmniej (nawet wg wykonanych przez ministra finansów różnych sztuczek księgowych) 820 miliardów złotych (a bez sztuczek nawet 900 miliardów) jest niewiele wartą operacją i szkoda było angażować w to zarówno rezerwy Narodowego Banku Polskiego, jak i rządowe zgromadzone w Banku Gospodarstwa Krajowego. Tylko, że w ostatnich tygodniach roku rząd zachowywał się niezwykle nerwowo i nawet stosunkowo niewielkim sumom, które mogły zniknąć z zadłużenia, poświęcał dużo uwagi. Przed świętami Bożego Narodzenia wykupiono obligacje wyemitowane za granicą na sumę ok. 150 milionów złotych, których termin zapadalności przypadał na czerwiec 2012 roku. Jeżeli już takie kwoty zaczynają robić różnicę, to faktycznie musi być bardzo ciasno z zadłużeniem. Bo chociaż już w 2010 roku początkowo dług publiczny wynosił 55% PKB, to tydzień po październikowych wyborach został obniżony do 54,9%. Ale to według metodologii unijnej – na użytek krajowy minister finansów stosuje inną statystykę. I o ile ta unijna jest znacznie bliższa prawdy, to na użytek ustawowy stosowana jest ta, która wyłącza poza sferę publiczną pożyczki zaciągnięte np. przez Krajowy Fundusz Drogowy. Można, więc założyć, że dzięki sztuczkom z euro na papierze zniknęło ok. 5 miliardów złotych zadłużenia. Jaki był tego koszt, dowiemy się pod koniec stycznia. Przyjmując, że na każdym sprzedanym przez rząd euro straciliśmy po 10 groszy, koszt tej operacji wyniesie 100 milionów złotych na każdym miliardzie euro. A czy udało się uniknąć przekroczenia granicy ustawowej, to na dzień dzisiejszy wie chyba tylko minister finansów. Biorąc pod uwagę, jak nerwowe ruchy były wykonywane w grudniu (między innymi wykup na jeden miesiąc bonów skarbowych przez miasto stołeczne Warszawa na kwotę 0,5 miliarda złotych), naprawdę musiało być blisko. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nagle okazało się, że dług publiczny mimo wszystko przekroczył granicę 55%, mielibyśmy jedynie powrót do normalności, czyli wydawania przez państwo tyle pieniędzy, ile jest w stanie zabrać podatnikom. Być może po chwilowym szoku opinia publiczna wreszcie zrozumiałaby, że nie ma darmowych obiadów i że rachunki trzeba zawsze płacić. A to jest dobry przyczynek do otworzenia się na bardziej wolnościowe idee. Marek Langalis

Obniżając dług Grecji przewalutowano go na Euro!!! Grecja jest zadłużona ponad miarę, gdyż zgodnie z planami pod koniec 2012 r. będzie i tak miała €435 mld długu. 20 marca Grecji przypada termin spłaty obligacji na kwotę €14,5 mld. Marzec jest krytycznym miesiącem w roku 2012 z najwyższą transzą do spłacenia, a na którą bez zasilenia przez UE Grecja nie ma pieniędzy. Otóż nawet, jeśli uzgodniony plan redukcji długu wejdzie w życie to i tak Grecja będzie zadłużona ponad miarę, gdyż zgodnie z planami pod koniec 2012 r. będzie miała €435 mld długu. Z tym, że 2/3 z nich będzie winna instytucjom publicznym, które z powodów politycznych mogą jej ten wymiar zredukować. Ale nie muszą bez uzyskania koncesji politycznych. Przy okazji okazało się, że o ile banki zgodziły się na redukcję jego wymiaru to jednocześnie zabezpieczyły się, że ten dług ma być spłacony, ale w euro. Otóż o ile wcześniej pisałem, że w przypadku wyjścia Grecji ze strefy euro problemem w spłacie byłby dług instytucji prywatnych, który jest zaciągnięty na prawie londyńskim, o tyle okazało się że banki „załatwiły sobie” zamianę jurysdykcji swojego długu przy okazji okazanej pomocy. A dla Grecji jest to przysłowiowa zamiana pasa na siekierkę. Gdyż o ile szacuje się, że drachma by straciła 80% swojej wartości to dla inwestorów stało się korzystnie zredukować 50% wartości i utrzymać zwrot długu w euro. A wczorajszy artykuł Charles Forelle i Matina Stevies w WSJ „Europe Fears Rising Greek Cost” jedynie potwierdza tę smutną wiadomość. Pisząc wprost: “By doing the swap, however, Greece loses a chunk of future leverage. The new bonds will be issued under English law, which provides creditors with substantially more protection. Right now, a majority of Greek bonds are issued under Greek law, which can be changed by the Greek Parliament.”

Według Mercer’a

http://www.bloomberg.com/news/2012-01-11/europe-s-39-trillion-pension-threat-grows-as-regional-economies-sputter.html

zarówno Grecja jak i Portugalia mogłyby skorzystać z możliwości ograniczenia zobowiązań emerytalnych, poprzez wyjście ze strefy euro i powrót do narodowych walut. Gdyż wyższe stopy procentowe ograniczą wartość zobowiązań krajowych, podczas gdy ewentualne zagraniczne aktywa zyskają na wartości. Niestety, ale zarówno Polska, bez dzieci i z 415%-towym długiem, jak i Grecja z 231%-towym długiem emerytalnym ( „Pension obligations of government employer pension schemes and social security pension schemes established in EU countries. Final Report”s., 84) mimo że mają szanse zredukowania ciążących na nich zobowiązań, przy posiadaniu waluty krajowej, jednak poprzez utrzymywanie zobowiązań zagranicznych znajdują się z tych samych powodów w sytuacji kryzysowej. Cezary Mech

Kto jest komunistą?„Własność” to prawo użycia i nad'użycia. Jeśli nie mogę swojej fabryki rozebrać na kawałki – to nie jestem jej właścicielem! Właścicielem jest już państwo (ono MOŻE zrobić z nią, co chce!) - a mnie powierza tylko niektóre uprawnienia zarządu. Za „komuny” kursował dowcip: tow.Breżniew zaprasza matkę na Kreml, pokazuje jej swoje pokoje, swoje samochody. Potem zawozi na luksusowo urządzoną daczę. Matka zaczyna płakać. „Czemu płaczesz, Mateczko?” - pyta tow.Leonid. „Boję się, że przyjdą bolszewicy...”. Jeśli przychodzi facet i mówi: ci komuniści to się nakradli, trzeba im wszystko zabrać i podzielić po równo – to, oczywiście, nie jest „anty-komunistą”, tylko pure sangue komunistą. Jeżeli Hitler był socjalistą – to nie, dlatego, że flagę sprokurował Niemcom czerwoną, że partia nazywała się „narodowo-socjalistyczna”, a jej członkowie mówili do siebie per „towarzyszu” - lecz dlatego, że zniszczył wszystkich kapitalistów (arystokratów jakby mniej...), wprowadził rządy partii oparte o związki zawodowe, wprowadził przymusowe płatne urlopy, utrzymywał emerytury itd. I wyjaśnijmy jeszcze jedno – zwrot: „zniszczył kapitalistów”. Otóż w Niemczech nadal byli ludzie nazywani „kapitalistami” - a część z nich nawet myślała, że są kapitalistami. Jednak „własność” to – z definicji - „ius utendi & abutendi” - czyli: prawo użycia i nad'użycia. Jeśli nie mogę swojej fabryki rozebrać na kawałki – to nie jestem jej właścicielem! Właścicielem jest już państwo (ono MOŻE zrobić z nią, co chce!) - a mnie powierza tylko niektóre uprawnienia zarządu. W Niemczech „kapitalistom” nie wolno było nawet decydować o tym, co w swoich fabrykach produkują – więc „kapitalizmem” tego nazwać nie można. To tak, gwoli ścisłości.

A, oczywiście, ten dowcip na wstępie budził u mnie – wbrew intencjom jego twórców i kolporterów – sympatię dla tow.Leonida Breżniewa. Bo ja naprawdę nie lubię bolszewików! JKM

Geremek nie był zdrajcą!?!! Ta „Międzynarodówka Socjalistyczna” to tylko legalna przybudówka „Wielkiego Wschodu Francji”, paramasońskiego stowarzyszenia, którego bardzo wysokiego szczebla działaczem był p. prof. Geremek – który zresztą specjalnie tego nie ukrywał. Szok! Szok! Szok! Pierwszy szok – to, dlatego, że ja o tym szokującym dokumencie do wczoraj nic nie wiedziałem!! Dlaczego nie wiedziałem? Na tym właśnie polega szok. Nie wiedziałem – bo nie oglądam telewizji. Nie widziałem, więc programu p. Jana Pośpieszalskiego, na którym pokazano dokument StaSi, z którego jasno wynika, że śp. prof. Bronisław Geremek zdradził, „„ (o co mniejsza), ale i... Jednak po tym szokującej informacji wszystkie gazety w Polsce, cały internet – powinny się trząść. Tymczasem: ja nic o tym nie wiedziałem. Bo żadnego trzęsienia ziemi nie było. Nikt z moich znajomych mnie o tym nie poinformował – zapewne wszyscy sądzili, że ja o tym przecież wiem. Do tego doszedł okres Świąt i Nowego Roku – i jakoś to się zgubiło. Jak ktoś tego nie obejrzał – to proszę. Zamiast obrazu video wolałbym, co prawda oryginał dokumentu z tłumaczeniem – ale w naszej podłej epoce trzeba tracić masę czasu na słuchanie i oglądanie jakichś buziek:

http://www.youtube.com/watch?v=muq7_3cq3aM&feature=related

Jest to podana przez historyka (nazwiska, oczywiście, nie ma) relacja ambasadora NRD (nazwiska, oczywiście brak) o rozmowie ze Stanisławem Cioskiem 2-XII-1981, – w której to rozmowie Ciosek mówi, że śp.Bronisław Geremek sam podszedł do Niego i tłumaczył, że „idzie w złym kierunku i trzeba z nią zrobić porządek siłą. Solidaruchy są, oczywiście, oburzone – i p.Profesor siedząc w Piekle zaciera łapki, bo ma tam lepiej (On ma przyjaciół wszędzie – a w Piekle jest wyjątkowo dużo lewaków!), niż miałby się w Polsce po tym odkryciu. Ja zresztą podzielałem opinię Bronisława Geremka – ale nie doradzałbym komuchom, by dławić to siłą – no, i poza tym nie byłem doradcą „i”... Jeśli coś takiego mówi doradca „” - to jest to niewątpliwa zdrada. Ale trzeci szok – to reakcja „Salonu”. Proszę obejrzeć to: „Salon o dokumencie StaSi”.

http://www.youtube.com/watch?v=ShdYNxIUDLs&feature=related

Jest to rozmowa jakiegoś dziennikarza z p.prof.Tomaszem Nałęczem – który (całkowicie gołosłownie, bez jakiegokolwiek argumentu!!!) twierdzi, że ten dokument jest śmieciem wśród brylantów znajdujących się w archiwum pastora Gaucka. Dlaczego on akurat jest „śmieciem”? Nie sposób się dowiedzieć. Ale proszę popatrzeć na minę tego dziennikarza: toczka w toczkę jak mina prezentera TVP za komuny – kiedy musiał usprawiedliwiać jakieś wyjątkowe kłamstwo reżymu!! P.prof.Nałecz mówi np. „Relacja po latach jest wątpliwym źródłem” - niewątpliwie – ale za chwilę pojawia się relacja po latach Stanisława Cioska – i ta relacja jest już źródłem niewątpliwym. Staszka znam z dawnych PRLowskich czasów, z ZSP – i zaręczam, że łże jak... dyplomata. Każdy dyplomata jest uczony, by z zimną krwią zaprzeczać najoczywistszym rzeczom – a dyplomata kształcony za PRL musiał w ten sposób prostować, co drugie „oszczerstwo”. Staszek jest jednak wyraźnie zdenerwowany – i wygaduje kompletne bzdury. Dlaczego np. ambasador NRD miałby podłożyć taką fałszywkę – by „sprowokować inwazję towarzyszy sowieckich – co było marzeniem enerdowców”? Przecież informacja o tym, że czołówka „”, z p.Wałęsą na czele, gotowa jest uznać dyktat PZPR jak najbardziej powinna ich od tego odwieść!!! A teraz pomówmy o tym „..ale i...” Otóż los w ogóle mnie nie interesuje, „Dobry Czerwony to martwy Czerwony” - i czy to jest Czerwony z PZPR czy z to jeden czort. Tak nawiasem: procentowo więcej b. członków PZPR było wśród członków AW”S” niż wśród członków SLD – z czego znów nic nie wynika, bo i w AS”W”i w PZPR można było być nie będąc socjalistą. Jednak to był związek zawodowy, z konieczności socjalistyczny – a PZPR po latach sprawowania władzy już się przekonała, że socjalizm to nieżyciowa idea – a junta p. gen. Jaruzelskiego zezwoliła nawet na „reformę Wilczka”. Więc, powtarzam: dla mnie to rozgrywka między Czerwoną Hołotą, sterowana przez bezpiekę. Dla mnie w tej rozmowie najbardziej interesująca jest opinia Stanisława Cioska na temat prof.Geremka:

„...ma ścisłe kontakty z Międzynarodówką Socjalistyczną i osobiste kontakty z zachodnimi politykami”. Powiedzmy jasno: ta „Międzynarodówka Socjalistyczna” to tylko legalna przybudówka „Wielkiego Wschodu Francji”, paramasońskiego stowarzyszenia, którego bardzo wysokiego szczebla działaczem był p.prof.Geremek – który zresztą w rozmowach ze mną specjalnie tego nie ukrywał. Tak, więc prof.Geremek zdradzil „” - ale nie zdradził swojego prawdziwego ugrupowania: GOdF! Równie dobrze można mieć pretensje o „zdradę” do agenta KGB, który wślizgnął się w szeregi CIA – a donosił do Moskwy i działał na rzecz ZSRS. A osobiste kontakty Bronisława Geremka to nie kontakty z politykami „zachodnimi” - lecz z politykami „lewicowymi”. To potwierdza, że GOdF („Grand Orient de France”) już wtedy sterował „spontaniczną rewolucją” w Polsce, trzymał rękę na pulsie - a gdy „” zaczynała odchodzić od czystego socjalistycznego ruchu związkowego w stronę stowarzyszenia „z Matką Boską w klapie” przekazał przez prof.Geremka wiadomość, że trzeba z tym skończyć... a gdy Polska pod okupacją junty zaczęła w 1988 iść w kierunku pełnej wolności gospodarczej („Lepiej późno, niż wcale”...) GodF nakazał wskrzesić „” by położyła kres tej niebezpiecznej liberalizacji.

Po to właśnie Ciosek przekazał informację, że prof.Geremek jest eksponentem poteżnej euro-Lewicy – by jasne było, że rzadzony przez tę Lewicę Zachód daje przyzwolenie na zdławienie „”. I jeszcze jedna uwaga na koniec. O metodach działania Salonu. Masoneria najpierw pracowicie wytwarza „legendę”. Mamy tego liczne przykłady: Niemcy w 1917 izolowały swojego agenta w Magdeburgu – a w międzyczasie i masoneria i wywiad wojskowy wytwarzały „legendę Piłsudskiego”. Wyszło im świetnie: jeszcze w 1914 legioniści śpiewali

„Nie chcemy dziś od was uznania, Ni waszych mów, ni waszych łez; Już skończył się czas kołatania Do waszych serc – j***ł was pies!” bo witały ich zatrzaskiwane okiennice - a już w 1918 Piłsudski był Zbawcą. Dla połowy Polski – powiedzmy. Wystarczy 50-100 osób w zgrany sposób suflujących taką propagandę – i „spontanicznie” wytwarza się Legenda. Teraz Salonowcy zawsze wzajemnie wystawiają sobie laurki, jako Autorytetom Moralnym, Naukowym i innym: Piprztycki i Przeczykowski wystawiają ją Brzdąkalskiemu, Przeczykowski i Brzdąkalski Piprztyckiemu, a Piprztycki i Brzdąkalski, uznane już Autorytety: Przeczykowskiemu. A opinia Autorytetu Moralnego się liczy... Ta operacja bardzo się opłaca. Gdy dojdzie do wpadki, oświadcza się, cytuję z drugiego video: „Człowieka tego kalibru, tej szlachetności, tej niezłomności nie może zdyskwalifikować jakiś dokument z ambasady NRD”. Prof.Geremek był istotnie intelektualistą dużego kalibru (acz z zabitym w łeb lewackim ćwiekiem) – ale szlachetności i niezłomności trudno się było w Nim dopatrzeć. Gdyby Go prywatnie nazwać „szlachetnym”, to pewno by się nawet obraził – bo tego typu oceny kwalifikował jako burżuazyjne mizdrzenie się, jako słabość, jako wadę. Polityk, bowiem – zdaniem macherów politycznych – nie ma prawa być szlachetny: powinien być skuteczny. A szlachetność niewątpliwie w tym – przynajmniej w d***kracji – przeszkadza. I tyle na ten temat. Na razie! JKM

O ludzkiej krzywdzie Co i raz słyszę, że jakiś urząd skrzywdził człowieka. Nie – nie chodzi o petenta. Chodzi o sytuację, w której urząd zwolnił pracownika, by przyjąć na jego miejsce innego. Lub mógł przyjąć zamiast Kowalskiego jednego z dwudziestu innych kandydatów, a przyjął Kowalskiego. A inni mają wyższe kwalifikacje. Więc podnosi się larum. Zwolennicy innych kandydatek/ów odwołują się do opinii publicznej, do polityków (senatorów, posłów) – a jeśli sprawa tyczy stanowisk centralnych (a może to być sprzątaczka w Urzędzie Rady Ministrów...) - to opiera się nieraz o Sejm, który powołuje jakąś komisję „dla zbadania nieprawidłowości”... Ja jestem znany z tego, że walczę z urzędami, postępującymi niesprawiedliwie; z urzędami bezdusznymi. Z urzędami, które krzywdzą ludzi... ale w tym wypadku zdecydowanie stoję po stronie urzędów! Przyjrzyjmy się sprawie bliżej. Zgodnie z teorią Karola Ludwika barona de Montesquieu, zwanego Monteskiuszem, władza powinna być podzielona na trzy branże. Na władzę ustawodawczą (legislaturę), stanowiącą prawo; na władzę sądowniczą (judykaturę, orzekającą, co jest zgodne z tym prawem, a co nie) i władzę wykonawczą (egzekutywę) wykonującą, co trzeba zgodnie z prawem – interpretowanym przez judykaturę. W dzisiejszej d***kracji to wszystko jest gruntownie pokićkane. Teoretycznie egzekutywą jest „rząd”, a legislaturą: Senat i Sejm, Tymczasem zdecydowana większość ustaw tworzonych jest przez „rząd” - i, co więcej, uważa się, że to „sząd” jest odpowiedzialny za kształt ustawy!!!! Pamiętacie Państwo aferę p/t: „...i czasopisma”? Chodziło o to, że jakieś urzędniczki dopisały te dwa słowa do projektu rządowego... No to, co z tego? To tylko projekt! „rząd” mógł do tego projektu wstawić nawet zdanie „..i wszystkie kozy w Polsce pomalować na różowo” - ale to przecież Senat i Sejm te ustawy uchwalają. Gdybyśmy uważali Senat i Sejm za legislaturę, to byłoby kompletnie obojętne, jaki projekt sporządza „rząd”: - czy ktokolwiek! To Sejm uchwala ustawę – a jeśli coś przegapi, to ma to obowiązek skorygować Senat. Niestety: w Polsce uważa się, że to „rząd” ponosi odpowiedzialność za złą ustawę. A więc egzekutywa przejęła większość uprawnień legislatury. Powiedzmy teraz, że minister wywala z roboty Kowalską, a na jej miejsce przyjmuje Wiśniewską. I podnosi się larum, bo większość ludzi uważa, że Wiśniewska jest lepsza. Przepraszam – ale to jest kompetencja egzekutywy – i legislatura nie ma prawa się w to wtrącać. Wybraliśmy Ministra do realizacji jakichś działań – i trzeba mu pozwolić wykonywać je tak, jak uważa. Jak nam się nie podoba – można zmienić ministra... ale nie wolno podrywać jego autorytetu wtrącając mu się w dobór podwładnych!!!! Tymczasem w naszym pięknym kraju wszystko jest pokitłaszone dokumentnie. Nie, nie – w burdelu panuje zazwyczaj porządek. W Polsce jest znacznie gorzej. Ten urzędnik ma pracować dla ministra, a nie dla Sejmu ani dla gazety. Więc to minister ma go mianować - a reszta ma siedzieć cicho! Co więcej: może być prawda, że Wiśniewska jest lepsza od Kowalskiej. A mimo to minister może mieć rację mianując Kowalską!!! Jak słusznie zauważył p. Robert Townsend, nie ma ludzi dobrych na dane stanowisko. Bierze się człowieka dorastającego do stanowiska na 2/3 – i za kilka miesięcy ma on dorosnąć do swej roli. Kowalska może dorastać tylko na 2/3 – a doświadczona Wiśniewska na 4/5 albo i 7/8. Jednak możliwe, że za 6 miesięcy młodsza Kowalska będzie od Wiśniewskiej lepsza... Oczywistą jest rzeczą, że zdecydowana większoś: „naszego rządu” to pospolici kryminaliści. Powinni siedzieć w więzieniach. Jednak, jeśli powierzyliśmy im stanowiska – to trzeba też pozwolić im mianować swoich współpracowników... Albo-albo. Jeśli taki minister decyduje o losie nieraz milionów ludzi – to nie można nie pozwolić mu mianować swobodnie kierownika departamentu! A gdyby przyjął Wiśniewską - to o „krzywdzie” wrzeszczałaby Kowalska... JKM

Rzeczpospolita III i IV W marcu 1968 roku SB znalazła, a może sama podrzuciła na Wydział Humanistyczny UMCS w Lublinie ulotkę zaczynającą się od następującej diagnozy: „Reżym komunistyczny w walce o lepszy dostęp do żłobu rozpada się”. W 1968 roku ta diagnoza była chyba przedwczesna, chociaż rzeczywiście – pewne symptomy rozkładu reżymu dawały się zauważyć już wtedy – choćby w postaci otwartej wojny ówczesnych komunistycznych gangów, do której próbowały one włączyć szersze środowiska społeczne. Wspominam o tym dzisiaj, dlatego, że podobne symptomy znowu się pojawiły. Samobójczy strzał wojskowego prokuratora w Poznaniu nie tylko odsłonił jeszcze jeden fragment walki buldogów pod dywanem – a być może też zapoczątkował etap pojawiania się coraz to nowych ofiar katastrofy smoleńskiej. Wprawdzie Stronnictwo Ruskie uchwaliło, żeby do tej sprawy już nie wracać, ale jeśli w tej sprawie jest coś do ukrycia, to mogą pojawić się też ofiary, – bo czyż może być lepszy sposób utrzymania tajemnicy niż pozabijanie świadków? A utrzymanie tajemnicy wydaje się niezbędne dla podtrzymania w istnieniu III Rzeczypospolitej, której jedyną, a w każdym razie najważniejszą racją istnienia jest blokowanie pojawienia się Rzeczypospolitej IV. Jak pamiętamy, termin: „IV Rzeczpospolita”, pojawił się w dyskursie publicznym za sprawą Pawła Śpiewaka, aktualnie dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego. Dr Śpiewak twierdził, że III Rzeczpospolita wyczerpała już swoje możliwości i w tej sytuacji powinna zostać zastąpiona Rzeczpospolitą IV. Potem tę diagnozę podchwycił Bronisław Wildstein, a wkrótce również i Jarosław Kaczyński z IV Rzeczypospolitej uczynił w 2005 roku przewodni motyw kampanii wyborczej. To właśnie, jak sądzę, zdecydowało o wrogim stosunku do IV RP nie tylko Platformy Obywatelskiej, ale również – michnikowszczyny, nadającej ton tubylczym półinteligentom. Z czasem IV Rzeczpospolita stała się – jak to nazywa prof. Boguslaw Wolniewicz – „słowobijem” takim samym, jak za komuny „kontrrewolucja”. Podobnie jak za komuny oskarżenie kogoś o „kontrrewolucyjne” zamiary czy motywacje nie tylko zwalniało od merytorycznej dyskusji z takim oskarżonym, ale w dodatku – dyskwalifikowało go politycznie i moralnie. Obecne praktyki michnikowszczyny są dokładnym odwzorowaniem postępowania stalinowskich protoplastów, – do czego dołączyła się jeszcze obawa autorytetów moralnych przed lustracją. Niezależnie jednak od tego, warto zastanowić się, co hasło zastąpienia III Rzeczypospolitej Rzeczpospolitą IV miałoby oznaczać naprawdę. Zarówno III, jak i IV Rzeczpospolita oznaczają formy polskiej państwowości – tak samo, jak Rzeczpospolita I, II, czy PRL. Niektóre z form polskiej państwowości w ponad tysiącletniej historii Polski miały charakter suwerenny, podczas gdy inne – okupacyjny. Wbrew pozorom wcale nie jest trudno odróżnić jedne od drugich. W przypadku suwerennych form polskiej państwowości ostatnie słowo na temat sposobu funkcjonowania państwa i form życia narodowego należało do Polaków, podczas gdy w przypadku form okupacyjnych – do kogoś innego. Na przykład w I Rzeczypospolitej, przynajmniej do czasów saskich, ostatnie słowo należało do Polaków – ale już w epoce stanisławowskiej – do sąsiadów Polski. Podobnie okupacyjną formą państwowości polskiej było Księstwo Warszawskie, bo ostatnie słowo w sprawie zarówno jego istnienia, jak i form polskiego życia zbiorowego należało do Napoleona. W Królestwie Kongresowym – do każdorazowego Imperatora Wszechrosji, podobnie jak w PRL – do Biura Politycznego KC KPZR. Suwerenną forma polskiej państwowości była niewątpliwie II Rzeczpospolita – mimo różnych uwarunkowań. PRL – wiadomo; forma okupacyjna. No a Rzeczpospolita III? Czy ona jest suwerenną forma polskiej państwowości, czy kolejną formą okupacyjną? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sięgnąć do początków, to znaczy – do „okrągłego stołu”, będącego aktem założycielskim III RP. Jedną ze stron tej umowy były tajne służby wojskowe, które na skutek wygranego konfliktu z SB, czego symbolicznym wyrazem było zdymisjonowanie ze wszystkich stanowisk generała Mirosława Milewskiego – w UB chyba od urodzenia – były w drugiej połowie lat 80-tych absolutnym hegemonem na polskiej politycznej scenie. Druga stroną była „lewica laicka” to znaczy – dawni stalinowcy, którzy z różnych powodów z partia się rozstali, a nawet się jej przeciwstawili, tworząc jeden z nurtów tzw. opozycji demokratycznej (drugi nurt tworzyli tzw. niepodległościowcy, nawiązujący do tradycji II RP i Armii Krajowej). Lewica laicka dokooptowała kilku „pożytecznych idiotów” i osobistości znanych z „postawy służebnej”, wysuwając na fasadę naturszczyka w osobie Lecha Wałęsy, który „bez swojej wiedzy i zgody”... i tak dalej. Strony tej umowy dokonały swoistego podziału władzy NAD narodem polskim; wojskowa razwiedka, w zamian za uwiarygodnienie jej demokratyczną fasadą, przyznała lewicy laickiej koncesję na uchwycenie zewnętrznych znamion władzy, kontrolowanej nadal przez razwiedkę za pośrednictwem agentury uplasowanej w kluczowych segmentach gospodarki z sektorem finansowym na czele oraz w innych kluczowych segmentach państwa. Dlatego też podjęta w 1992 roku próba ujawnienia tej agentury w strukturach państwa, została natychmiast i brutalnie storpedowana przez koalicję obydwu stron umowy „okrągłego stołu”. Agentura ta – i to nie tylko z okresu PRL, ale w coraz większym stopniu – już z okresu „transformacji ustrojowej” a więc – żadną lustracją nawet teoretycznie już niezagrożona – jest najistotniejszym czynnikiem spajającym III Rzeczpospolitą i gwarantującym zachowanie ustalonej w 1989 roku ekonomicznej i politycznej hierarchii. Ta agentura w przeddzień i w trakcie transformacji ustrojowej dokonywała rozmaitych przewerbowań do państw trzecich, ale nie o to w tej chwili chodzi, bo z punktu widzenia oceny III RP, jako formy państwowości polskiej ważne jest, że organ również jest formacją okupacyjną – bo demokratyczne procedury służą jedynie do ukrycia dokonanego w roku 1989 podziału władzy NAD narodem polskim przez okupantów tubylczych.

Zatem jeśli już zastępować III RP Rzeczpospolitą IV, to w celu – po pierwsze – przywrócenia narodowi polskiemu suwerenności politycznej, uwalniając go spod władzy tajnych służb, będących według wszelkiego prawdopodobieństwa narzędziem realizowania na gruncie polskim interesów państw trzecich. Po drugie – przywrócenie narodowi polskiemu suwerenności ekonomicznej, poprzez zlikwidowanie ustanowionego w roku 1989 ekonomicznego modelu państwa w postaci tzw. kapitalizmu kompradorskiego – i zastąpienie go zwyczajnym kapitalizmem, w którym o dostępie do rynku i możliwości działania na rynku nie decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby z komunistycznym rodowodem. Po trzecie – przywrócenie suwerenności państwowej, którą Polska utraciła ratyfikując w 2003 roku traktat akcesyjny i w 2009 roku – traktat lizboński. Czy rzeczywiście ugrupowania szermujące w 2005 roku i później hasłem budowy IV Rzeczypospolitej miały i mają na myśli takie potrójne przywrócenie suwerenności - śmiem wątpić – ale tylko w takim znaczeniu to hasło ma sens. I właśnie ze względu na ten sens lepiej możemy zrozumieć wrogość, jaką pracujące nad realizacją scenariusza rozbiorowego Stronnictwo Pruskie jak i Stronnictwo Ruskie oraz michnikowszczyna demonstrują do IV Rzeczypospolitej, że aż nazwę tę uczyniły „słowobijem”. SM

Dlaczego „nie” dla emerytur – Chętnie popracuję do 67 roku życia, jak będę miał świadomość, że średnia długość życia polskich mężczyzn wynosi grubo ponad 80 lat. A u nas wynosi 71 lat. Dlatego porównywanie się z Niemcami czy Francuzami jest nieuprawnione – mówi Henryk Nakonieczny, członek Prezydium Komisji Krajowej, w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem. – Premier w exposé zapowiedział podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat zarówno dla kobiet jak i mężczyzn. Ale szefa rządu nie interesuje czy będzie praca dla sześćdziesięciolatków. Chodzi raczej o opóźnienie momentu wypłaty świadczeń. Jakie będą konsekwencje podwyższenia wieku emerytalnego? – To prawda, że przede wszystkim chodzi o opóźnienie wypłaty świadczeń. Problemem jest system ubezpieczeń społecznych i sposoby jego finansowania. Podwyższanie wieku emerytalnego to nieskuteczne rozwiązanie, bo faktycznie odsunie wzrost kosztów funduszu ubezpieczeń społecznych, ale na krótko i w sposób nieznaczny. To nie rozwiąże problemu ujemnego salda w funduszu.
– Koronny argument rządu: podwyższenie wieku emerytalnego uratuje finanse publiczne. Dłuższa praca oznacza wyższe składki. – Obawiam się, że niewielu będzie pracować do 67 roku życia. Spora grupa przejdzie na renty z uwagi na stan zdrowia. Kolejna – znajdzie się na bezrobociu, a poważny odsetek mężczyzn, to też trzeba powiedzieć – nie dożyje. Przecież 40 proc. mężczyzn nie dożywa 65 lat. Podwyższenie wieku emerytalnego nie wywoła wzrostu gospodarczego, nie zwiększy liczby miejsc pracy ani liczby osób płacących składki. Wydłużenie wieku emerytalnego będzie też miało negatywny wpływ na sytuację demograficzną. Nie tylko Solidarność, ale wielu ekspertów podkreśla, że kobiety będą opóźniać decyzję o urodzeniu pierwszego dziecka, a tym bardziej następnych. A zasadniczym problemem Polski jest sytuacja demograficzna, kurczący się naród. Metodą podwyższania wieku emerytalnego na pewno tego problemu nie rozwiążemy, to złe lekarstwo. To tak jakby złamanie leczyć lewatywą.
– Dlaczego kobiety mają opóźniać decyzję o urodzeniu pierwszego dziecka? – Bo nie będą mogły liczyć na pomoc ze strony rodziny. Wielu młodych jest zatrudnionych na umowy śmieciowe, co już w zasadniczy sposób wpływa na spadek liczby urodzeń. Niemając stabilnego zatrudnienia, rzadziej decydują się na dzieci.
– Przekładając to na sytuację życiową – dwudziestoparoletnia dziewczyna obawiająca się urodzenia pierwszego dziecka i licząca na pomoc swojej matki, z tej pomocy nie będzie mogła skorzystać, bo jej mama będzie w pracy. – Dokładnie o takie sytuacje chodzi. I to nie są indywidualne przypadki. Młodzi nie będą mogli liczyć na pomoc rodziców zmuszonych do dłuższej pracy. Trzeba zwrócić uwagę na tradycyjny model rodziny. W Polsce nie ma zwyczaju oddawania starszych osób do domów opieki. Nimi zajmuje się rodzina. Pracę godzimy z życiem rodzinnym, czyli nie tylko wychowywaniem dzieci, ale również opieką nad osobami starszymi, czasami niepełnosprawnymi. Wydłużanie wieku emerytalnego te naturalne relacje rodzinne zaburzy. Do tego trzeba dodać słabość systemu ochrony zdrowia w Polsce. Lepszym rozwiązaniem jest motywowanie do pozostawania aktywnym zawodowo, do czego zresztą zostaniemy zmuszeni, szczególnie po okresie niżu demograficznego. Różnica między ostatnim wynagrodzeniem, a wysokością świadczenia emerytalnego będzie tak duża, że nikt bez zasadniczych powodów nie zdecyduje się wcześnie zakończyć aktywności zawodowej. Dłuższe pozostawanie na rynku pracy stanie się przymusem ekonomicznym. Lepiej jednak pozytywnie motywować ludzi, by dłużej pracowali.
– W jaki sposób? – Nie presją ekonomiczną, ale np. umożliwiając dzielenie czasu pracy z emeryturą. Chodzi o różne formy mniejszej aktywności zawodowej przy częściowym finansowaniu świadczenia emerytalnego. Czyli otrzymuję część emerytury, a częściowo jeszcze świadczę pracę, np. na 1/2, 1/3 etatu. Państwo powinno pomóc przedsiębiorcom w opłacaniu składek za takich pracowników. Pracodawcy wiedzą, że wykorzystanie starszego pracownika w pełnym wymiarze czasu pracy jest nieefektywne, ale chętnie korzystają z ich umiejętności, wiedzy i doświadczenia. Starszy pracownik często nie jest w stanie angażować się na 100 proc., więc spada jego wydajność. A pracując na 1/2 etatu przyda się w firmie i będzie miał czas, by poświęcić go dla rodziny. Wtedy rzeczywisty wiek przechodzenia Polaków na emeryturę się przesunie. Stawianie barier wywołuje zrozumiałą niechęć. Trzeba szukać innych, motywacyjnych rozwiązań.
– Neoliberalni ekonomiści i politycy rządzącej PO twierdzą, że podnoszenie wieku emerytalnego jest nieodzowne, bo wzrasta średnia długość życia i to ciężar nie do udźwignięcia dla systemu ubezpieczeń społecznych. Podziela Pan ten pogląd? – To nieracjonalny argument. W ’98 roku zmieniliśmy system ubezpieczeń społecznych. Powiedzieliśmy tak: ile uskładasz w okresie aktywności zawodowej, tyle będziesz mógł z systemu wybrać. O jakim więc dziś mówimy obciążeniu? Jeżeli uznam, że w okresie zatrudnienia nazbierałem już tyle, że moje świadczenie będzie odpowiednio wysokie, to, dlaczego mam nie przejść na emeryturę? Ale jeżeli uznam, że w swojej historii zawodowej miałem dłuższe okresy nieskładkowe, to nie zdecyduję się na emeryturę, mimo nabycia uprawnienia z racji wieku. I wedle takich zasad działa system od ’98 roku. O tym nie zapominajmy. Problemem jest okres przejściowy, bo jeszcze w części musimy utrzymać stary system. Ale to problem finansowy, a nie wieku emerytalnego i czasu pracy. Trzeba szukać rozwiązań dla sfinansowania okresu przejściowego, ale nie przez podwyższanie wieku emerytalnego, a zabiegając o większe przychody. Proszę sprawdzić, w którym kraju europejskim obowiązuje wyższy wiek przechodzenia na emeryturę przy takim okresie dożycia jak w Polsce. Odpowiedź brzmi: nie ma takiego kraju.
– W Polsce 40 proc. mężczyzn nie dożywa 65 roku życia. – Nie ma porównania między polskim systemem opieki zdrowotnej, a skandynawskim czy niemieckim. Chętnie popracuję do 67 roku życia jak będę miał świadomość, że średnia długość życia polskich mężczyzn wynosi grubo ponad 80 lat. A u nas wynosi 71 lat. Dlatego porównywanie się z Niemcami czy Francuzami jest nieuprawnione.
– Jak poprawić finansowanie systemu ubezpieczeń społecznych? – Po pierwsze – należy ujednolicić system wnoszenia składki. To przyniesie rocznie od 10 do 12 mld zł rocznie. Wydłużenie wieku emerytalnego nie da takich oszczędności. Wynik funduszu ubezpieczeń społecznych, szczególnie funduszu emerytalnego jest wrażliwy na dwa zasadnicze elementy – liczbę ubezpieczonych, czyli wnoszących składki, i wzrost wynagrodzeń. Zmiany tych wskaźników zależą od wzrostu gospodarczego. Więcej zatrudnionych oznacza przecież większą składkę. Wzrost wynagrodzeń także oznacza wyższe składki. To są rozwiązania. Dlaczego w Polsce preferowane są umowy śmieciowe, czyli umowy-zlecenie, o dzieło czy samozatrudnienie, które dają niższe lub zerowe składki emerytalne? Państwo powinno robić wszystko, by promować umowy, które dają większe wpływy do systemu i gwarantują wyższe świadczenia w przyszłości. W Polsce jest odwrotnie.
– Prof. Bugaj podkreślał w Tygodniku, że w Polsce nie ma elementarnej zasady, iż dochód, niezależnie od źródła, jest jednakowo opodatkowany. – Wyobraźmy sobie taką sytuację: osoba korzystająca z przywilejów samozatrudnienia, czyli niższych składek, nie uzbierała sobie na własną emeryturę. I państwo musi ją dofinansować. Czyli my wszyscy się na to składamy. Ale ta osoba w międzyczasie, dzięki niskim składkom, inwestowała swoje środki w instrumenty finansowe przynoszące duże zyski. I okazuje się, że jest bardzo bogata, a emerytura państwowa to dla niej tylko dodatek. Gdzie tu sprawiedliwość i racjonalność działania? Rażąco niesprawiedliwe jest dopłacać do bogaczy, a nasz system rodzi takie patologie.
– OPPZ proponuje, by wiek emerytalny powiązać ze stażem pracy. Dziś niektórzy przepracowali 20 lat i przechodzą na emeryturę, a inni, z 40-letnim stażem pracy, nie osiągnęli wieku emerytalnego i dalej zasuwają. – Mówimy podobnie: jeśli uważasz, że już sobie uskładałeś i wystarczy ci środków, to przejdź na emeryturę. Taka decyzja zawsze jest związana z długim stażem pracy i długim okresem składkowym.
– Czyli przejście na emeryturę powinno być indywidualną decyzją? – Tak. Jeżeli ktoś z 40-letnim stażem pracy uzna, że ma wystarczająco dużo zgromadzonych środków i nie będzie potrzebował dofinansowania ze strony państwa to powinien przejść na emeryturę. Przecież będzie korzystał z własnych pieniędzy. Ktoś inny, w wieku 65 lat zorientuje się, że ma tylko 20 lat stażu pracy. Wtedy powiedzmy mu tak: zapłacimy ci minimalne świadczenie, ale pozostań w pracy, np. na 1/2 etatu. Dostaniesz częściowe świadczenie i częściowe wynagrodzenie.
– System ochrony zdrowia pozostawia wiele do życzenia. Tymczasem opodatkowano pracownicze pakiety zdrowotne. – To kierunek odwrotny od pożądanego. Jeżeli rząd chce motywować do lepszej dbałości o zdrowie to nie może przenosić kosztów na pracowników. Stając wobec przymusu ekonomicznego, często wybieramy pieniądze, a nie zdrowie, bo musimy mieć na utrzymanie dzieci czy niespłacony kredyt.
– Mówi Pan, że organizując referendum Solidarność zyskuje szansę rozmowy z Polakami i mobilizowania ich do następnych działań. – Dziś Polacy niezbyt chętnie angażują się w akcje społeczne. Kwestia podwyższenia wieku emerytalnego dotyczy każdego i pozwoli zintegrować działania różnych grup. Zbierając podpisy, trzeba wyjść do ludzi, rozmawiać z nimi. Samo referendum zmusi rząd do debaty publicznej na ten temat, a nie opiniowania w ciszy gabinetów. Solidarność, jako inicjator referendum, będzie miała w kampanii referendalnej prawo do przedstawienia argumentów opinii publicznej.
– Sceptycy powiedzą: Solidarność zaangażuje się w akcję zbierania podpisów, przedłoży projekt w parlamencie, ale ostateczna decyzja należy do sejmu. A wiemy, jaka jest koalicja rządząca. – A jaka jest inna, lepsza forma nacisku na parlament? 100, 200 tysięcy ludzi pod sejmem? Kolportując plakaty i ulotki nie zbierzemy 200 tysięcy osób pod parlamentem. W tym wypadku każdy, kto się podpisze, w jakiś sposób emocjonalnie zaangażuje się w naszą akcję. To szansa budowania świadomości Polaków. Mam nadzieję, że wytworzy się taka presja społeczna, że większość w sejmie nie ukształtuje się według podziału partyjnego.
– Solidarność ma mało czasu. Zdążymy? – Obawiamy się, że okres konsultacji zostanie skrócony do 21 dni i projekt jeszcze w końcu stycznia trafi do sejmu. Dlatego przed końcem stycznia powinniśmy złożyć nasz wniosek o rozpisanie referendum.
– Jak przekonywałby Pan młodych, by włączyli się do tej akcji? – Młodzi powinni zastanowić się, jakie będą ich szanse awansu, jeżeli rząd podniesie wiek emerytalny. Nie chodzi tylko o to, że nie będą mogli zająć miejsc pracy dziś zwalnianych przez osoby odchodzące na emeryturę. Ale również o praktyczne szanse awansu, wyższych zarobków, życiowej stabilizacji. Tygodnik Solidarnosc

Nasz wywiad. Generał Roman Polko o skandalach wokół prokuratury wojskowej: "Jestem zniesmaczony i zaniepokojony" wPolityce.pl: Czy całe zawirowanie wokół Prokuratury Wojskowej, coraz dziwniej wyglądające, można określić jako kompromitację tej instytucji wojskowej? Generał ROMAN POLKO, były dowódca jednostki GROM, były wiceszef BBN za czasów śp. Lecha Kaczyńskiego: Szczerze mówiąc jestem zaskoczony zajmowaniem tak silną, dokonywaną przez niektórych komentatorów, obroną prokuratury wojskowej. Ale czy to na pewno jest jakaś istotna część wojska? Mam wątpliwości. Tę prokuraturę tworzą prokuratorzy po trzymiesięcznym szkoleniu wojskowym. Jak działają to widać było choćby w przypadku Nanghar Khel, gdzie śledztwo nie było prowadzone jakoś rewelacyjnie sprawnie. W podobny sposób sprawę zbadałaby prokuratura cywilna.

Rozumie pan samobójczą próbę pułkownika Przybyła? Nie. To gest pasujący raczej do poborowego niż do doświadczonego oficera, który powinien umieć radzić sobie z problemami. Bardzo to dziwne i niepokojące.

A jak pan ocenia zachowanie Naczelnego Prokuratora Wojskowego Krzysztofa Parulskiego, który pozwala sobie na publiczne polemiki z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem? To zadziwiające w sytuacji, kiedy kontrola nad armią jest, jak w każdym systemie w pełni demokratycznym, cywilna. A tu niemal do porządku dziennego przechodzimy nad taką sytuacją. Tak jakby była to jakaś szczególna kasta, jakaś część wojska gdzie można się przeciwstawiać przełożonemu. W każdej innej części armii byłoby to natychmiast ucięte i ukarane. A tutaj także pułkownik Przybył, publicznie kontestujący plany zmiany ustawy, jest kreowany na jakiegoś bohatera. Mam wątpliwości czy to prawdziwy obraz. Każdy w armii wie, że jak nie zgadza się z decyzją przełożonego i nie może milczeć to może zwolnić się ze służby i wypowiadać, jako osoba cywilna. To właściwy sposób postępowania.

Pułkownik przybył zarysował też obraz gigantycznej korupcji w armii i prokuratury wojskowej, jako ostatniej zapory przed zorganizowaną przestępczością w armii. Czy faktycznie tak to wygląda? Czy żołnierze dostają na polu bitwy na misjach niesprawny sprzęt? Od kogo, jak kogo ale od prokuratora wojskowego mamy prawo oczekiwać faktów i konkretów, a nie ogólnych, tak mocnych stwierdzeń. Pan prokurator miał dużo czasu by o tym mówić. Jakiego konkretnie śledztwa dotyczącego korupcji w armii mu nie pozwolono prowadzić? Gdzie dokładnie, przy jakich przetargach jest ta korupcja? Kto ma mieć o tym wiedzę jak nie prokurator? My? A co do sprzętu - zawsze były i będą narzekania na jego, jakość. Nigdy nie będziemy mieli sprzętu gwarantującego 100 % bezpieczeństwa, nie będziemy mieli nawet rozpoznania satelitarnego, jaki mają Amerykanie. Ale i żołnierze USA narzekają. Bo sprzęt zawsze może być lepszy. Tak naprawdę kluczowe jest dowodzenie, jego, jakość.

 Wielu Polaków ma wrażenie, że znowu gryzą się jakieś buldogi pod dywanem. Podziela pan tę opinię?

Tak to czuję i jestem tym zniesmaczony. To powinno być przerwane i wyjaśnione. Niestety, brak reakcji władz pokazuje, że narastają podejrzenia, wątpliwości i chaos. To wszystko psuje morale wojska. Spada też zaufanie obywateli do armii i prokuratury.

Jaki powinien być ciąg dalszy tej sprawy? Prokurator generalny powinien wyciągnąć wnioski i zareagować. Powinna też szybko zostać powołana komisja parlamentarna, z różnych złożona opcji, która by obiektywnie sprawę wyjaśniła. Rozm. Gim

Jachowicz: Zainscenizowane samobójstwo? O dwóch możliwych scenariuszach ws. próby samobójczej płka Przybyła, stanie prokuratury wojskowej i rogrywkach między Parulskim i Seremetem - z Jerzym Jachowiczem rozmawia Marta Brzezińska.  Marta Brzezińska: Płk Przybył w jednym ze swoich pierwszych wywiadów po poniedziałkowym postrzale wyznał, że chciał w ten sposób ratować gen. Parulskiego. Co to znaczy? Jerzy Jachowicz: Myślę, że płk Przybył tworzy pewną fikcję, podając za motyw swojego czynu obronę gen. Parulskiego. To była przede wszystkim obrona jego samego i prokuratury wojskowej przed likwidacją oraz poważnymi zarzutami pod jej adresem, które stawiały pod znakiem zapytania jej przydatność. O tym mówił przecież na konferencji sam płk Przybył, zaś twierdzenia o obronie Parulskiego pojawiły się dopiero kiedy płk Przybył doszedł do siebie po postrzale i dowiedział się, że pozycja jego przełożonego jest zagrożona. Myślę, że to jest dorabianie filozofii po czynie, bo przed nim, Przybył myślał o czymś zupełnie innym.

Czyli co to było? Inscenizacja? Wszystko wskazuje na to, że to samobójstwo było sfingowane. Pierwsze godziny po wydarzeniu były dla mnie wstrząsające z różnych powodów. Przede wszystkim z samego faktu desperacji człowieka doprowadzanego na sam skraj psychicznego niepokoju, co zawsze dla każdego jest czymś bolesnym i dramatycznym. Zwłaszcza, kiedy – jak w tym przypadku – w grę wchodzą nie sprawy osobiste, ale sprawy publiczne. Tak to przynajmniej na początku wyglądało. Tymczasem, sposób dokonania tej próby samobójczej, jej skutki – i co najważniejsze – błyskawiczna reakcja i zamiana w trybuna, który kreuje program sprawiedliwości i prawidłowego funkcjonowania państwa – a tak przecież wyglądała obrona prokuratury wojskowej przez płka Przybyła - rodzi przekonanie, że to wszystko, od samego początku do momentu wyjścia ze szpitala i dalszych wydarzeń zostało wyreżyserowane, zainscenizowane, jako rodzaj takiego przedstawienia, z jednej strony dla opinii publicznej, a z drugiej – dla władzy, której przychodzą do głowy myśli o zmianie statusu prokuratury wojskowej.

Co próba samobójcza płka Przybyła mówi o stanie prokuratury wojskowej? Bo coś musi mówić. Prokuratura wojskowa w możliwie skrajny sposób jest dotknięta patologią, która w gruncie rzeczy demontuje nasze państwo. Załóżmy dwa scenariusze. Pierwszy – że to wszystko działo się na poważnie. Płk Przybył naprawdę chciał się zastrzelić, ale zrobił to nieudolnie. Wiemy jednak doskonale, że to nie jest sposób dochodzenia swoich racji, ani też obrony instytucji, w której się pracuje. Nawet, jeśli wszytko działo się na poważnie, to wskazuje to jedynie na patologię instytucji oraz na fakt, że pracują w niej ludzie, w których głowach może się zalęgnąć chorobliwa myśl, że tylko samobójstwo może ochronić jakiś system wartości, że jest jedynym sposobem na osiągnięcie swoich celów. To jest choroba, bo nie żyjemy – na szczęście – w państwie totalitarnym.

A drugi scenariusz? W drugiej wersji, w której to wszystko było jedną wielką inscenizacją, patologia jest jeszcze większa. Dochodzi tu element fałszywości, która sprawia, że patologia jest podniesiona do kwadratu. Próba samobójcza zostaje użyta, jako narzędzie, ale jeszcze dodatkowo - jako narzędzie fałszywe.

Do tego dochodzą wypowiedzi płka Przybyła, który usiłuje przekonać, że naprawdę chciał się zabić, ale coś mu przeszkodziło. Przecież osoba, która targnęła się na życie chyba nie musi na siłę zapewniać, że rzeczywiście chciała to zrobić... . Poziom konferencji prasowej, zarówno przed oddaniem strzału, jak i późniejsze wypowiedzi płka Przybyła, będącego w całkiem dobrej kondycji, jak na człowieka, który dopiero, co targnął się na swoje życie, jest żenujący. Tak samo, jak żenujące było mówienie o niezwykle dramatycznej sytuacji, w jakiej miał znaleźć się płk Przybył. Z poważnych źródeł prawniczych dowiedziałem się, że zamach samochodowy, o którym była mowa na konferencji, to była po prostu... kradzież kołpaków z samochodu prokuratora. O jakim zamachu, więc mowa? Podobnie, jak rewelacje o rzekomej nagrodzie miliona złotych za głowę płka Przybyła. To są po prostu jakieś fantasmagorie. Jeżeli mówimy o śmieszności, to właśnie tego rodzaju wypowiedzi mam na myśli.

A obrona gen. Parulskiego, jako argument samobójstwa? To chyba też żenujące.... Zarówno „szpitalne” wypowiedzi płka Przybyła, jak i obrona Parulskiego, podnoszenie jego zasług, jako człowieka, który z niezwykłą skrupulatnością opiekował się podwładnymi, nigdy nie naciskał na to, w jakim kierunku ma iść dane śledztwo, dbał o rzetelność procesów, co więcej – kiedy trzeba było, pomagał swoją wiedzą – są żenujące. Z punktu widzenia obserwatora, te wypowiedzi kompromitują, zarówno płka Przybyła, jak i całą prokuraturę wojskową.

Prokuraturę, która i tak jest już mocno skompromitowana... . Poziom prokuratorów wojskowych jest dramatycznie niski, pod każdym względem – przede wszystkim intelektualnym, (o czym mieliśmy możliwość przekonania się, gdy kwiat prokuratury wojskowej, czyli pan Parulski i jego najbliżsi współpracownicy, prowadzący śledztwo smoleńskie – można by rzec – elita prokuratury wojskowej - kompromitowała się na kolejnych konferencjach prasowych). Głównie z merytorycznego punktu widzenia, ich wypowiedzi, logika i komunikatywność są na przerażająco niskim poziomie. Nie może być tak, żeby doświadczony prokurator mówił w niezrozumiały dla słuchaczy sposób.

Skąd ta słabość? Niezależnie od braków ogólnego przygotowania kulturowego, językowego, etc., oni są po prostu słabi merytorycznie, ponieważ armia wchłonęła prokuraturę wojskową w całości, bez żadnej weryfikacji, z całą jej spuścizną z czasów PRL. Są to ludzie ukształtowani przez tamten system, którzy później zaczęli zajmować wysokie stanowiska kierownicze w prokuraturze (sam Parulski jest człowiekiem tamtej epoki). Potem przekazywali oni swoje nawyki, umiejętności świeżemu narybkowi, który trafiał do prokuratury. Krótko mówiąc, instytucja ta stała się hermetycznie zamkniętym światem o bardzo niskim poziomie merytorycznym. Stąd taka zaciekła walka – i to zarówno ze strony płka Przybyła czy gen. Parulskiego – o to, by nie ruszać prokuratury. Oni wiedzą, że w zderzeniu z prokuraturą powszechną wypadną marnie. Ci drudzy, w stosunku do nich, są Einsteinami.

Powodów tej obrony jest chyba jeszcze kilka... Tak, jest jeszcze przynajmniej jedna ważna rzecz w tej sprawie. W stosunku do prokuratury cywilnej, wojskowa ma o połowę mniej obowiązków. Prokuratorzy wojskowi żyją w tym swoim zamkniętym, świetnie prosperującym świecie, i są przyzwyczajeni do tego, że... zawsze na wszystko mają czas – prowadzą sprawy powoli, uważnie, nigdzie im się nie spieszy. Zupełnie inaczej jest w prokuraturze powszechnej, która jest obłożona nieprawdopodobną ilością pracy. Inna sprawa, że je knocą, ale to też z powodu tego potwornego przepracowania. Armia ma mało spraw, dzięki czemu może egzystować spokojnie.

Ponadto, wojskowi mają pewne przywileje, które utraciliby w razie likwidacji prokuratury wojskowej.... W porównaniu do prokuratury powszechnej, wojskowi mają luksusowe warunki pracy. Mają obozy kondycyjne, różnego rodzaju dodatki, np. mundurowe, służbowe mieszkania, etc. Gdyby zostali włączeni do prokuratury powszechnej, utraciliby wszystkie swoje przywileje. Pamiętajmy też, że ten wielki moloch, jakim było Ministerstwo Obrony Narodowej, w którego skład w jakimś stopniu wchodziła wojskowa prokuratura i sądy, wynikał z tego, że armia była częścią mechanizmu państwa. Liczyła 400, potem 300 tys. żołnierzy, to było wojsko poborowe. Ta rzeczywistość się zmieniła, teraz jest 150 tys. żołnierzy zawodowych, którzy idą do wojska, nie po to, żeby brykać na wojnach, ale po to, by mieć unormowany status życiowy, pewną stabilizację. Prokuratura wojskowa jest, więc niepotrzebna także z punktu widzenia oszczędności państwa, bo skoro jest mniej żołnierzy, to i potrzeba mniej ośrodków wojskowych, a w tej chwili jest ich za dużo i są do dyspozycji wojska. Prokuratura wojskowa walczy po prostu o własne wygody, płk Przybył walczył o to, żeby mieć klawe życie.

Jak ta walka przekłada się na rozgrywki między Seremetem a Parulskim?Jeden jest wart drugiego. Seremet, który zdecydował się, by poddać w miarę rzetelnej kontroli prokuraturę wojskową (mowa tu o kwestii nielegalnego pozyskiwania treści sms'ów dziennikarzy w sprawie pana Pasionka), mógł postarać się o to, by w sprawie tej obowiązywała pewna dyskrecja. Tymczasem, Seremet sam siebie starał się wykreować na wielce sprawiedliwego, stróża przepisów prawa. Taki obrót spraw, w którym wiele wyszło na światło dzienne, mogło rozwścieczyć Seremeta, który pewnie założył, że niektóre sprawy rozegrają się w zaciszu gabinetów. Z drugiej strony, Parulskiemu nie wolno było zareagować sposób, w jaki to zrobił. To coś znacznie więcej, niż tylko brak kultury względem swojego zwierzchnika.

Seremet i Parulski sprawdzili się na swoich stanowiskach? Obaj się skompromitowali. Czy Andrzej Seremet kiedykolwiek zaprotestował w sprawie skandalicznych kwestii, dotyczących śledztwa smoleńskiego? A przecież ma do tego prawo, mógłby na przykład powiedzieć: "Panie premierze, to był poważny błąd, że nie domagaliśmy się zwrotu wraku samolotu". Kompromitował się również wtedy, gdy pod jego okiem prokuratura wytaczała śledztwa czołowym ludziom opozycji, właściwie tylko po to, by ich nękać. Wiadomo było, że stawiane zarzuty najprawdopodobniej się nie potwierdzą, że sąd uniewinni Ziobrę, Kamińskiego, byłego szefa ABW, etc. i tak się prawdopodobnie stanie. Seremet pozwolił na wprowadził politykę do prokuratury, podczas gdy jego urząd został ustanowiony właśnie po to, by nie łączyć funkcji ministra sprawiedliwości - która jednak jest funkcją polityczną - z funkcją całkowicie indyferentną, niezależną od polityki, jaką jest urząd prokuratora generalnego. Seremet całkowicie wpisał się w linię polityczną rządu.

Sprawa ma się podobnie z Parulskim. Dokładnie. Za jego urzędowania, śledztwa prokuratury wojskowej wloką nie nadzwyczajnie, od początku dzieją się jakieś skandaliczne sprawy, jak na przykład spalenie rzeczy osobistych ofiar katastrofy smoleńskiej z obawy przed... wybuchem epidemii. To jakiś absurd, nie wspominając już o spotkaniach z bliskimi ofiar, którzy nie mogli się doprosić o jakiekolwiek informacje. I wreszcie, całkowity brak ruchu prokuratury wojskowej, która w gruncie rzeczy powinna mieć ułatwiony kontakt z władzami Rosji, po to, by jak najwięcej skorzystać z ich ustaleń na potrzeby własnego śledztwa. Również Parulski wpisał się w model polityczny różnego rodzaju zaniechań i nadzwyczajnej wiary w rzetelność Rosji w kwestii śledztwa smoleńskiego. Obydwaj są skompromitowani, chociaż akurat Seremet w jednym ma rację – czas zlikwidować prokuraturę wojskową.

Rozmawiała Marta Brzezińska 

Przybył kłamał? Ujawniamy nowe fakty Nazajutrz po samookaleczeniu pułkownik Mikołaj Przybył mówił dziennikarzom, że wielokrotnie był obiektem ataków, a bandyci nawet wyznaczyli nagrodę za jego głowę. Problem w tym, że żadna prokuratura nie prowadziła śledztw, w których Przybył byłby ofiarą bezpośrednich ataków - dowiedział się portal Niezalezna.pl. Pułkownik Mikołaj Przybył mieszka na terenie podległym Prokuraturze Rejonowej Poznań Wilda. Gdyby próbowano dokonać zamachu na jego życie w domu wojskowego, właśnie wildeccy śledczy przeprowadzaliby pierwsze czynności. A nic takiego nie miało miejsca. Znane są tylko dwa zdarzenia, w których wojskowego można uznać za ofiarę. Oba miały miejsce w połowie 2010 r. Najpierw prokuratorowi skradziono rower górski. Trudno to jednak uznać za działanie mafii. Drugie zdarzenie polegało na odkręceniu śrub kół samochodu płk. Przybyła. Niezależna.pl dowiedziała się jednak, że płk Przybył nie potraktował tego zdarzenia zbyt poważnie, choć teraz opowiada o próbie zabójstwa. Skąd ten wniosek? Przybył sam, bowiem dokręcił śruby i dopiero wtedy pojechał na komisariat.

- Przybył i w wojsku, i w cywilu był przecież prokuratorem od przestępczości zorganizowanej. Wiedział doskonale, że przy próbie zabójstwa powinien wezwać ekipę dochodzeniową do zrobienia oględzin i zabezpieczenia śladów. Dziwi, że tego nie zrobił, jeśli czuł się zagrożony – mówi nasz informator. A może inne prokuratury prowadziły śledztwa z płk Przybyłem, jako ofiarą?

- Nic mi o tym nie wiadomo – mówi krótko Magdalena Mazur-Prus, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Jak się dowiedziała Niezależna.pl, po poniedziałkowym postrzeleniu się płk Przybyła ponownie analizowane są oba postępowania – dotyczące kradzieży roweru i poluzowania śrub w samochodzie. Akta ściągnęła „okręgówka”, aby przygotować informację dla Prokuratury Generalnej.

- Taka informacja nie jest jeszcze gotowa. Nie ma również decyzji, czy te dwa postępowania ponownie zostaną wszczęte – dodaje prokurator Mazur-Prus. Grzegorz Broński

Piotr Zaremba: afera Parulskiego to gra w interesie dawnych służb wywodzących się z PRL Aleksandra Pawlicka szydziła sobie w ostatnim, „Wprost”, że ja i Michał Karnowski często się ze sobą zgadzamy i obdarzamy się nawzajem stosownymi komplementami. W rzeczywistości równie często się spieramy. Wystarczy się wczytać w teksty na tym portalu. Ale akurat wydarzenia związane z aferą pułkownika Przybyła i generała Parulskiego opisał prawidłowo. Tak jak on przestrzegam przed postrzeganiem jej tylko w kategoriach konfliktu personalnego czy czysto prawnego sporu o metody działania wymiaru sprawiedliwości – choć te elementy występują tam również. Wystarczy przypomnieć, że nieomal od samego początku w obronie wojskowej prokuratury zagrożonej likwidacją występuje Marek Dukaczewski, były szef wojskowych Służb Informacyjnych. Kto wpadł na pomysł, aby to właśnie jego, w teorii od dawna nieobecnego na scenie publicznej, zapraszać do radiowych i telewizyjnych audycji? Chyba on sam. A dlaczego zajmuje takie stanowisko? Czy nie, dlatego, że ta prokuratura, twierdząca dziś, że pada ofiarą zemsty za niewykryte afery, zajmowała stanowisko zgodne z politycznym interesem jego środowiska? Choćby w sprawach związanych z likwidacją WSI. To w istocie kolejny etap wojny o wpływy na szczytach państwa. Kto jakie zajmuje w nim stanowisko?

Naczelny prokurator wojskowy generał Krzysztof Parulski: Broni istnienia swojej instytucji. Gotów jest w tej sprawie na bardzo niekonwencjonalne ruchy, ataki na przełożonego w teorii groziły mu szybką dymisją. Musiał liczyć na poparcie wpływowych osób i nie zawiódł się. Choć prezydent Komorowski w teorii nie kwestionuje likwidacji prokuratury wojskowej, nie chce dymisji Parulskiego, co gwarantuje mu jeszcze wiele miesięcy urzędowania

Prokurator generalny Andrzej Seremet: Ma słabą pozycję w samej prokuraturze. Podważa ją zwłaszcza jego konkurent Edmund Zalewski, dziś szef Krajowej Rady Prokuratury. Inną grupą, która rzuciła mu wyzwanie są prokuratorzy wojskowi na czele z Serementem. Nie wiadomo, jak Seremet przyjmie podtrzymanie Parulskiego na stanowisku. W teorii mógłby nawet ustąpić z tego powodu. W takiej sytuacji naturalnym następcą byłby Edmund Zalewski, bo kandydatów na ten urząd wyłania Krajowa Rada Prokuratury, której on przewodniczy. Zalewski jest człowiekiem związanym z partią rządzącą.

Prezydent Bronisław Komorowski: Podtrzymuje Parulskiego – czy tylko z powodu wojskowych sentymentów? Traktuje prokuraturę wojskową, jako przestrzeń swoich wpływów. Po raz kolejny, jak za czasów Wałęsy, pałac prezydencki stał się, więc oparciem dla lobby dawnych służb wywodzących się z PRL.

Minister Jarosław Gowin: Spośród polityków obozu rządowego zajmuje najbardziej reformatorskie stanowisko. To on chciał likwidacji prokuratury wojskowej. I to on sugerował w środę, idąc dalej niż Tusk, że Parulski, powinien zostać odwołany.

Premier Donald Tusk: Godzi się na likwidację prokuratury wojskowej. Ale równocześnie nie na dymisję Parulskiego, o którego przyszłej „znaczącej roli” w dziele reformy powiedział podczas swojej konferencji. Czy tylko, dlatego, że nie chce zadrażnień ze „swoim” prezydentem? A może chce równocześnie osłabić rolę Seremeta żeby zwiększyć wpływ swojej partii na prokuraturę? Jeśli tak, zamierza to jednak robić dotychczasowymi metodami, czyli zza kulis. Jest przecież zarazem przeciwny cofnięciu innej „reformy” sprzed półtora roku: oddzielenia stanowiska prokuratora generalnego od urzędu ministra. Takie formalnie „niezależne” usytuowanie prokuratury pozwala rządowi formalnie nie brać za nic odpowiedzialności. Kazimierz Ujazdowski nazwał to na naszym portalu tolerowaniem „państwa w państwie”. Gdyby „niezależny prokurator generalny” był równocześnie człowiekiem Platformy, byłby stan idealny. Rząd miałby wpływy, a nie ponosiłby oficjalnie odpowiedzialności. I to jest chyba sens tych zdarzeń.Piotr Zaremba


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P89C660 662 664 3
ploch 664
664 665
664
664, Psychologia
664
664
664
P89C660 662 664 668 4
664
664
664
P89C660 662 664 3
664
P89C660 662 664 668 4
664 Kod ramki szablon 2

więcej podobnych podstron