Propagandowe wybory 1952 roku Wybory do Sejmu z 1952 roku były pierwszymi w pełni komunistycznymi wyborami, zorganizowanymi zgodnie z „postępową” tradycją Związku Sowieckiego. Prześledźmy w jaki sposób komunistyczne gazety kształtowały obraz kampanii wyborczej. Konstytucja PRL z 22 lipca 1952 roku dawała w teorii szerokie swobody demokratyczne, a władza miała należeć do ludu pracującego miast i wsi, który miał ją sprawować przez swych przedstawicieli wybieranych do sejmu i rad narodowych w wyborach powszechnych, równych, tajnych i bezpośrednich. Projekt nowej ordynacji wyborczej miał być dowodem na - zdaniem jego autorów: „Konsekwentny demokratyzm naszej ordynacji wyborczej znajduje wyraz w tym, ze oparte na nim wybory będą w pełni i najszerszym znaczeniu powszechne, równe i bezpośrednie przy ścisłym zachowaniu tajności głosowania. (…) Ten głęboki demokratyzm możliwy jest na gruncie tych przeobrażeń, którym uległ nasz naród, na gruncie tej jedności, którą osiągnął w procesie przeobrażania się w naród socjalistyczny”. Propaganda komunistyczna stawiała tezę, iż w trakcie kampanii wyborczej „naród nasz uczyni krok naprzód na drodze wieńczącej naszą tysiącletnią historię, na drodze przekształcenia się w naród socjalistyczny, (…) umacniającej się jedności moralno-politycznej narodu polskiego”. Ta potrzeba „jedności” sprawiła, iż wyborach nie było konkurencyjnych list wyborczych, bo „polityka państwa ludowego we wszystkich zagadnieniach jest całkowicie identyczna z interesami ludzi pracy stanowiących olbrzymią większość narodu, odpowiada w pełni najżywotniejszym interesom narodu”. Wyrazem tej postawy był Front Narodowy i wchodzące w jego skąd organizacje społeczno-polityczne z PZPR na czele. Ugrupowania te – wzorem kierownictwa PZPR – musiały być jednomyślne, z godnie z wolą narodu. Ten krąg jednomyślności zamykał się w jednomyślnym głosowaniu i akceptacji kandydatów Frontu Narodowego. Nie pozostawiono więc żadnego marginesu swobody dla ogółu „jednomyślnej masy” obywateli, co w praktyce wymuszało powszechny udział w głosowaniu. Na temat nowej ordynacji głos w prasie zabierali chłopi, robotnicy i profesorowie. Średniorolny chłop z powiatu łódzkiego mówił, ze nareszcie „doczekał się wolnych wyborów rozpisanych na mocy ludowej konstytucji” i jako agitator dołoży wszelkich starań aby „wróg nie miał możliwości tumanienia ludzi pracy”. „W nadchodzących wyborach – pisał ZSM-owiec – młodzież polska opowie się za dalszym rozwojem sił, swej ojczyzny, za wieczną przyjaźnią ze Związkiem Radzieckim, którego pomoc umożliwia szybkie uprzemysłowienie naszego kraju, będziemy głosowali za sprawą pokoju a pracą swą przyczynimy się do przyspieszenia budownictwa socjalizmu”. Z kolei profesor prawa dowodził, iż nowa ordynacja wyborcza „opiera się na mocnym fundamencie zdobytych już i ugruntowanych nowych stosunków w ekonomii kraju, nowego układu sił klasowych, (…) w każdym artykule zabezpiecza władzę ludu, prawa ludu, wolność ludu”. Ustanowienie nowej ordynacji stało się okazją do „spontanicznego” składania różnego rodzaju zobowiązań produkcyjnych. Np. w gminie Przekłakowo siedmiu gospodarzy postanowiło zorganizować jeszcze przed siewami spółdzielnię produkcyjną i podpisało stosowną deklarację. We Wrocławiu budowlani postanowili upowszechnić metodę pracy trójek murarskich systemem potokowym, a na zebraniach gromadzkich Samopomocy Chłopskiej w wielu powiatach chłopi składali zobowiązania wykonania przedterminowych obowiązkowych dostaw zboża. Swoje poparcie dla ordynacji wyborczej wyraziła grupa pisarzy ze Śląska z Gustawem Morcinkiem i Wilhelmem Szewczykiem na czele, którzy obiecali, że swoich utworach postarają się utrwalić „piękno naszych czasów, patos naszego budownictwa, szczęście człowieka wyzwolonego z ucisku i wyzysku – pragniemy by utwory te służyły narodowi i dopomogły w walce i pracy, zdobyczach naszego ludowego ustroju”. Na temat nowej roli posła w Sejmie PRL szeroko rozwodziła się prasa komunistyczna, wskazując, iż poseł w demokracji ludowej, w przeciwieństwie do Polski sanacyjnej, jest całkowicie zależny od wyborców i nie jest zależny „od kapitalistów i bankierów”. Kwestionowano prawo Sejmu II RP do reprezentowania narodu, podkreślając jego „klasowy” skład, będą „galerią arystokratów i obszarników” , którzy od „stuleci toczyli krwawy pot polskiego chłopa”. Gazety pełne były oszczerczych oskarżeń II RP o rzekomą współpracę z Hitlerem, prześladowanie komunistów, cenzurę prasy oraz strzelanie do bezrobotnych w trakcie manifestacji antyrządowych. Przeciw tej dyktaturze występowała – zdaniem komunistycznych dziennikarzy – jedynie KPP, „wyrazicielka autentycznych interesów narodu, której sanacja bała się najbardziej”. 29 sierpnia odbyła się ogólnopolska Konferencja Frontu Narodowego, na której powołano Ogólnopolski Komitet Wyborczy z Bierutem jako przewodniczącym na czele. W trakcie konferencji sekretarz KC PZPR Edward Ochab wskazał, iż wobec umocnienia władzy ludowej oraz rozgromienia opozycji, władze uznały jako słuszne i celowe „zwiększenie liczby posłów bezpartyjnych w nowym Sejmie w stosunku do poprzedniego, wysuniętych przez organizacje ludu pracującego, cieszących się zaufaniem swego środowiska, wyróżniających się ofiarną pracą dla Polski Ludowej”. Zadaniem siły przedniej narodu – PZPR było umacniać – zdaniem mówcy – Front Narodowy i „walczyć o wszechstronny rozwój, a jednocześnie ograniczać i rugować wyzyskiwaczy i wszelkiej elementy spekulacyjne, które próbują przeciwstawić się woli narodu”. Kazimierz Wyka w wystąpieniu wygłoszonym w imieniu inteligencji twórczej mówił o tym, co zawdzięcza inteligencja twórcza Polsce Ludowej i co jej dała – „wyrwała go z marginesu społecznego, z samotnictwa, oderwała go od służby dla klas posiadających, wyrwała go z tej pozycji jaką ustrój kapitalistyczny narzucał artyście na tych pozycjach. Nikczemniała twórczość artystyczna – stawała się nikomu niepotrzebna a z duszy i osobowości artysty wyzwalała część zawartej w niej energii, część bynajmniej nie najlepsza. Polska Ludowa zaś umożliwiła artystom włączenie się w życie narodu, w jego pracę i budownictwo socjalistycznej przyszłości, zażądała służby najbardziej zaszczytnej bo zdolnej wyzwolić pełną energię duszy artysty, a w zamian dała mu czytelnika masowego, o liczbie jakiej nikt nie śmiał marzyć w Polsce przedwojennej”. Na początku września 1952 roku odbyły się wojewódzkie konferencje wyborcze, na których podejmowani rezolucje nawołujące do mobilizacji na rzecz kampanii wyborczej. Ks. Antoni Lemparty z ruchu księży-patriotów nawoływał do zjednoczenia „całego narodu, partyjnych i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących wokół podstawowych zagadnień jak walka o pokój, nienaruszalność naszych granic, realizacja planu 6-letniego, o lepsze jutro”, co jego zdaniem nie osłabia jego wiary i poczucia jedności z Kościołem i poszanowania władzy duchownej (sic!). Jakkolwiek ordynacja wyborcza przewidywała możliwość wielu list kandydackich, to jednak – jak pisał Dominik Horodyński w Słowie Powszechnym 30 sierpnia 1952 roku - „rozbudowa społeczno-gospodarcza Polski, walka przeciw wszystkiemu co grozi pokojowi świata, strzeżenie naszej ojczyzny przed infiltracją wroga, pogłębianie sojuszu z ZSRR i krajami demokracji ludowej, to są obowiązki narodowe, które Obowiązują wszystkich obywateli rozumiejących kardynalne założenia polskiej racji stanu. W tych sprawach najgłębiej pojętego interesu narodowego organizacje uprawnione do zgłaszania własnych list kandydackich, ustalają jedną wspólną listę Frontu Narodowego”. Ogłoszony 6 września 1952 roku program FN podkreślał „braterską jedność działania partyjnych i bezpartyjnych”, wskazując, iż „kto staje w szeregach frontu jest patriotą”, a kto tą jedność świadomie rozbija jest wrogiem. Obiecywano wzrost realnych zarobków, poprawę zaopatrzenia rencistów i emerytów, wzrost stopy życiowej chłopów, zapowiadano także dziesięciokrotny wzrost produkcji do 1960 roku w porównaniu z okresem międzywojennym. Kierowano słowa czci w stosunku do „chorążego pokoju” Józefa Stalina i potępiano imperializm amerykański. Na koniec apelowano o powszechny udział w głosowaniu w dniu 26 października 1952 roku na kandydatów FN, co miało dowodzić „zjednoczenia wszystkich ludzi pracy, patriotów we FN, któremu przewodniczy wielki budowniczy Polski Ludowej B. Bierut”. Na „żywiołowych” manifestacjach zwoływanych z okazji opublikowania programu wyborczego FN, obok deklarowanej wiary w realizacje jego obietnic, wyrażano przekonanie, że wspólną pracą będzie można pokonać przeszkody i trudności i osiągnąć to „czego chcemy dla nas i przyszłych dzieci”. Temu celowi służyć miały nowe zobowiązania produkcyjne na cześć programu, a także na cześć zbliżającego się XIX zjazdu WKP(b) w Moskwie. Prasa obfitowała w informacje dotyczące tych zobowiązań. Z obowiązującym wówczas patosem pisano: „pierwsze szeregi patriotów – do nowej walki o przedterminowe wykonanie planów, do walki o wyższy poziom techniczny i produkcyjny, do walki o oszczędność, o wyższą jakość pracy”. Pracą miano przekuć program wyborczy FN w radosną rzeczywistość. Te zobowiązania miały w istocie rzeczy nie tyle zwiększyć produkcję i realizować program wyborczy, ile miały stanowić panaceum na fiasko gospodarki planowej, działającej na zasadzie pompy ssącej bez dna. W trakcie kampanii wyborczej odbył się proces zabójców Stefana Martyki, spikera radiowego, autora powszechnie znienawidzonych za szczególnie zjadliwą i napastliwą treść komentarzy politycznych w audycji „Fala 49” . Procesowi nadano szeroki rozgłos przedstawiając oskarżonych jako terrorystów i bandytów. Zakończył się on skazaniem 4 oskarżonych na karę śmierci, jednego na dożywotnie więzienie, a pozostałych na 15 lat więzienia. Dziennikarzom GW i TVN dla przypomnienia "pięknych czasów". 12 września 1952 roku rozpoczęło się wybieranie kandydatów na posłów przez komitety FN na zebraniach załóg w fabrykach, na zebraniach gromadzkich, powiatowych, itp. Wcześniej przygotowaną listę kandydatów proponowanych pod hasłem „masy ludowe wysuwają swoich kandydatów”, odczytywali przewodniczący zebrań. Kandydaci uzyskiwali natychmiast jednomyślną akceptację, często bez głosowania, które w tych warunkach było czystą formalnością. W całym kraju w pierwszej kolejności wybierano na kandydata Bolesława Bieruta, nazywanego „ukochanym wodzem, Budowniczym Polski Ludowej, nauczycielem i wychowawcą narodu” a nawet „świetlanym drogowskazem dla naszej przyszłości, naszej wspaniałej ojczyzny”. Drugim „kandydatem narodu” został sowiecki marszałek – Konstanty Rokossowski pełniący funkcję ministra obrony narodowej. Wszyscy kandydaci na posłów mieli być godni wyboru, gdyż „reprezentują uparty niepokój, drogę zwycięskiej myśli przodującego człowieka, sprawie, ze są bohaterami codziennej pracy, dla których prawem i znakiem przewodnim jest dobro i siła kraju, pokój i socjalizm”. Wyłanianiu kandydatów na posłów towarzyszyły „burzliwe” oklaski i skandowania, regulatorem natężenia których były funkcje i hierarchia kandydatów. Największy aplauz przysługiwał Bierutowi, potem „synowi ludu Warszawy, bohaterowi Stalingradu” – Rokossowskiemu oraz Jakubowi Bermanowi – członkowi BP KC i sekretarzowi KC PZPR, szarej eminencji ówczesnych władz. Wbrew oficjalnej propagandzie kandydatów robotniczych i chłopskich było stosunkowo niewielu, większość stanowili bowiem członkowie państwowo-partyjnej i administracyjnej nomenklatury. W opublikowanej w prasie w dniu 20 września 1952 roku depeszy tow. Bierut wyraził zgodę na kandydowanie ze stołecznego okręgu wyborczego miasta Warszawy. Następnym etapem kampanii wyborczej były spotkania oraz wiece przedwyborcze „ludzi pracy” w fabrykach, instytucjach i gminach z kandydatami na posłów. Do kampanii propagandowej wciągnięto księży-patriotów oraz „intelektualistów” i działaczy katolickich skupionych przy Polskim Komitecie Obrońców Pokoju. I tak, historyk, prof. Andrzej Wojtkowski na spotkaniu z pracownikami i studentami KUL, wskazywał, iż porozumienie między Episkopatem a państwem (z 1950 roku), było możliwe dzięki temu, ze Kościół wyszedł z założenia, ze jego misja może być realizowana w różnych ustrojach społecznych. Dlatego też czynna postawa katolików jest konieczna, a ci, którzy wybrali „emigrację wewnętrzną” bojkotują własny los – „nie można obrazić się na historię, nie można mówić o Polsce Ludowej w trzeciej osobie, bowiem odpowiedzialni za nią jesteśmy wszyscy” – mówił Wojtkowski. Katolicy winni więc kroczyć w pierwszym szeregu budowniczych Polski Ludowej i nie wolno im ulegać propagandzie zagranicznej, podjudzającej Polaków przeciw sobie. ”Katolik – mówił dalej Wojtkowski – świadomy swych obowiązków musi pomagać wszystkim. Każdemu kto pomaga Polsce, likwidując krzywdę społeczną i dąży do zespolenia Ziem Zachodnich, w tym i marksistom, mimo iż są przeciw religii”. W dyskusji na KUL zabrał głos również redaktor tygodnika „Dziś i jutro” Tadeusz Mazowiecki podkreślając, iż FN opiera się na zasadzie poszanowania odrębności światopoglądowej, po to aby nasza praca umacniała potrzebny nam wszystkim pokój in ofiarniej służyła rozkwitowi naszej ojczyzny. „W świecie – mówił Mazowiecki – zmagają się siły wojny i pokoju, a miejsce Polaków jest w obozie pokoju i stale dokonujemy tego wyboru. Umacnianie porozumienia między Kościołem a państwem służy umacnianiu jedności wokół FN. Katolik, który ulega wrogiej propagandzie osłabia swoją postawą i postępowaniem trwałość porozumienia, szkodzi własnemu narodowi i swemu Kościołowi. Umacnianie zaś porozumienia jest formą realizacji naszych niezbywalnych Obowiązków jako katolików i jako obywateli Polski Ludowej”. Mazowiecki zwrócił również uwagę, iż miliony dawniej upośledzonych uzyskało „poczucie szlachetności” i chociaż nie jest łatwo i są narzekania na braki i niedociągnięcia, to jest w nich nadzieja serc i „poczucie godności prostego człowieka” Na spotkaniu w Gnieźnie, kandydat na posła, Jan Dobraczyński przekonywał, iż jako pisarz w sposób pozytywny ustosunkowywał się do realizmu socjalistycznego – nowej linii w literaturze i sztuce. Jego zdaniem socrealizm jest odkrywczy, wykazuje bowiem najlepsze dążenia, pragnienia i wysiłki człowieka, mówiące z uznaniem o ludzkim heroizmie i przeciwstawiające się wszystkiemu co paczy moralnie jednostkę, co zamyka ją w ciasnym kole egoizmu i wyżycia. To zaś czyni ją bliską literaturze katolickiej, która także jest z natury humanistyczna. Natomiast przywódcy Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w swym organie prasowym „Zielonym Sztandarze” instruowali jak należy prowadzić kampanie wyborcza na wsi. Należało więc przede wszystkim podkreślać osiągnięcia, zwalczać „propagandę wroga” oraz przypadki „naruszania ludowej praworządności”. „Kułacy, spekulanci – pisano – i im podobni to wrogowie, którzy chcą przywrócenia dawnych stosunków społecznych w Polsce”. W powiecie radomskim – podkreślała „Trybuna Ludu” – chłopi dali „druzgocącą odprawę kułakowi, który nawoływał do niespieszenia się ze sprzedażą artykułów rolnych państwu”. Było więc charakterystyczne, iż obrazowi entuzjazmu i powszechnego poparcia dla wyborów i FN na wsi ze strony małorolnych i średniorolnych chłopów towarzyszyły teksty wymierzone przeciw kułakom i spekulantom, którzy zakłócali spokój społeczny i byli siedliskiem wrogiej propagandy. Posądzano ich o jak najgorsze zamiary - głównie o torpedowanie obowiązkowych dostaw żywności. Kandydaci inteligenci na spotkaniach wspominali o wspaniałym rozwoju szkolnictwa, kandydaci-pisarze opowiadali o swoim życiu i twórczości. Jerzy Andrzejewski oświadczył, iż „gdyby przestał pisać agitacyjnie to stałby się murarzem, który umie władać kielnią, a nic nie buduje. Nic nie budować to znaczy burzyć to co jest”. Natomiast Antoni Słonimski podkreślał, iż to Związek Radziecki, a nie bankierzy amerykańscy, obronił Europę przed faszyzmem. Żołnierz armii radzieckiej idąc na Berlin „niósł w tornistrze tomy wielkich pisarzy rosyjskich, angielskich, francuskich (sic! – Godziemba) a żołnierz amerykański przyniósł do Europy pończochy nylonowe, komiks, striptiz i gangsteryzm”. Za najniebezpieczniejsze wśród „niektórych indywidualistów” uznał Słonimski nawyk myślowy „zrodzony ze złudzeń 20-lecia”, wiarę w istnienie trzeciej drogi. Przyznając, iż był kiedyś jej wyznawcą, deklarował, iż „przebudowa świata, zwycięstwo sprawiedliwości społecznej i nawet samo istnienie narodu możliwe jest tylko w oparciu o naukę marksistowską i siłę Związku Radzieckiego”. Kto zaś nie idzie tą drogą spełza na pozycje frontu antynarodowego, zdrady narodowej. Z kolei Stanisław Wygodzi wskazywał, iż pisarze, obok miłości do własnego kraju, winni głosić „uczucie wielkiej płomiennej nienawiści do tych, co nam stają na drodze, do imperializmu, do wrogów ludu, do wszystkiego co nam przeszkadza”. Deklarację poparcia dla FN i wyborów złożyli m.in. Kazimierz Brandys, Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Pola Gojawiczyńska oraz wielu innych ludzi kultury. Jakub Berman na spotkaniu z inteligencją twórczą w Warszawie mówił o jej roli i zadaniach w socjalistycznym społeczeństwie, zwracając uwagę, że „nie wszyscy jeszcze uświadomili sobie głębiej związek i współzależność jaka zachodzi między rozwojem kultury a ustrojem społecznym i nie wszyscy rozumieją prawa rządzące rozwojem kultury, które należą do zakresu praw rządzących rozwojem społeczeństwa, nie wszyscy zdają sobie sprawę, że klucz do odkrycia tych praw daje marksizm-leninizm, ale każdy kto mam oczy otwarte, kto nie chce sam siebie okłamywać, nie może zaprzeczyć tym oczywistym faktom nie wysuwając z nich wniosków”. „Wbrew wrogom i oszczercom – mówił Berman – rewolucja kulturalna i jej rozwój w Polsce prowadzi do najpełniejszego rozwoju kultury, jak i do najpełniejszego rozwoju każdej jednostki, do najbardziej wszechstronnego rozwoju indywidualnego, do coraz bogatszego życia kulturalnego. Wróg zaś chce wszechwładztwa ciemnoty i zabobonu. Im bardziej tego wroga się izoluje, tym szybciej i łatwiej pokona się trudności i mniej ofiar będzie wymagała nasza walka, tym lepsze i radośniejsze będzie życie prostego człowieka”. Inny prominentny działacz PZPR - Aleksander Zawadzki w Dąbrowie Górniczej zwrócił uwagę na to, że wybory odbywają się w nieporównywalnie lepszej sytuacji niż w 1947 roku, mimo, iż jeszcze działa wróg. Wrogiem zaś są ośrodki dawnych wpływów PSL i WRN w „kułackiej i spekulacyjnej części wsi” oraz część kleru – szukającego natchnienia w słuchaniu zagranicznych radiostacji. Dlatego jedynie „rewolucyjna czujność” i zdecydowana postawa są „warunkiem pełnego zwycięstwa”. W wypowiedziach kandydatów trudno doszukać się ich własnych i oryginalnych opinii czy poglądów – wymagano od nich trzymania się wytycznych, tzw. „linii”. Stanowili oni po prostu „pas transmisyjny” władz partyjnych do społeczeństwa. Nie wszystkie komitety partyjne czy FN pracowały zgodnie z dyrektywami władz. Prasa często krytykowała komitety terenowe za brak pełnej mobilizacji w walce klasowej. Krytyka była pretekstem do wezwań o dalszą mobilizację szeregów. Skrytykowano np. powiatowy komitet PZPR w Rawie Mazowieckiej, „który postępuje tak jak gdyby powiat ten stanowił wyspę, którą omija walka klasowa i starte zostało dziedzictwo zacofania w masach i nie działa spekulant”. Takich wysp być nie może – pisano – gdyż jeszcze działa wróg, który chce piętrzyć trudności na drodze ku socjalizmowi. Dla partii kampania wyborcza była „próbą sił i wartości” organizacji partyjnych, jej aktywu i każdego członka partii, z której wszyscy muszą „wyjść zwycięsko”. Spotkania przedwyborcze zamknął Bierut, który wystąpił na wiecu przedwyborczym w Hali Mirowskiej w Warszawie w dniu 24 października 1952 roku. Program FN określił jako jedyny i słuszny mający żadnej alternatywy. Cytując liczne słowa Stalina o zachodniej demokracji i wyższości ustroju socjalistycznego, roztoczył wizję budowy wspaniałej, pięknej i zamożnej Polski Ludowej. Spotkanie przebiegło pod znakiem kultu i uwielbienia dla „pierwszego kandydata narodu”. „Wyborcy Warszawy – pisała Trybuna Ludu – długo i gorąco manifestują swoją miłość i przywiązanie do wielkiego budowniczego Polski Ludowej”. W specjalnych przedwyborczych wydaniach sobotnio-niedzielnych (25-26 października 1952 roku) prasa apelowała do wyborców o nie skreślanie kandydatów na kartach do głosowania. „Pamiętajcie – pisano – że lista Frontu Narodowego w każdym okręgu obejmuje ściśle tyle nazwisk kandydatów na posłów i zastępców ilu powinno być wybranych. Wyborcy, składajcie karty wyborcze bez zmian i skreśleń”. Wybory ubezwłasnowolniały Polaków, czyniąc z nich bezwolne marionetki, pionki w politycznej grze komunistów. W świetle propagandy liczyła się bowiem tylko wysoka frekwencja i masowe uczestnictwo w akcie głosowania na rzecz FN, a tym samym masowe poparcie dla polityki kierownictwa partii z Bierutem na czele. Wybory miały w praktyce jedynie zademonstrować „polityczno-moralną jedność narodu” wokół przywódców komunistycznych. Wedle oficjalnego komunikatu Państwowej Komisji Wyborczej w wyborach wzięło udział 95,5% uprawnionych, a na Front Narodowy oddano 99,9% głosów. Nic więc dziwnego, iż poniedziałek 26 października był dla propagandy świętem jedności narodu. „Polacy jak nigdy w historii – pisano w Trybunie Ludu – zespoleni jedną wolą i przepojeni głębokim umiłowaniem ojczyzny masowo poszli do urn”. Był to dzień „pełen dumy i powagi a jednocześnie radości w mieście i na wsi”. Zdaniem propagandzistów masy pracujące „wykazały swój patriotyzm, głębokie umiłowanie programy wyborczego FN i świadomość, że Polskę buduje się pracą rąk własnych. (…) wykazały, ze naród jest zjednoczony i jednolity, przepojony głębokim poczuciem odpowiedzialności za siłę i przyszłość państwa, którego jest gospodarzem. (…) wykazały głębokie przywiązanie narodu polskiego do prezydenta B. Bieruta, pierwszego kandydata całego narodu, wielkiego budowniczego Polski Ludowej”. Wybory 1952 roku z 95% frekwencją stały wzorcem dla późniejszych komunistycznych wyborów w PRL , a całkowicie podporządkowana partii prasa stanowiła, ważny oręż w kreowaniu rzeczywistości zgodnie z ideologicznymi pryncypiami i aktualnymi dyrektywami kierownictwa partyjnego.
Wybrane źródła:
Trybuna Ludu 1952
Życie Warszawy 1952
Słowo Powszechne 1952
Zielony Sztandar 1952
Godziemba
O motywacjach wyborców i pytaniach na II turę Po zakończeniu wczorajszego głosowania zapanowała dezorientacja – wyniki sondaży Homo Homini, SMG/KRC i OBOP-u bardzo się od siebie różniły. Dla niektórych nie był to jednak problem. Na stronie głównej Salonu24 pojawił się wpis jegomościa, który stwierdzał, że nie ma znaczenia, o ile Jarosław Kaczyński przegrał, ważne jest tylko to, że przegrał, a skoro przegrał, to na pewno w drugiej turze nie wygra. Wpis starał się utrzymać pozór analizy, ale w rzeczywistości był emocjonalną deklaracją przeciwnika kandydata PiS. Nikt, kto na zimno analizuje sytuację, nie stwierdzi, że różnica pomiędzy dwoma głównymi kandydatami nie ma znaczenia. Ma znaczenie kapitalne. Gdyby była taka, jak prognozowały sondaże robione dla TVN i Polsatu, Kaczyński miałby naprawdę nikłe szanse na zwycięstwo. W obecnej sytuacji szanse ma znacznie większe, choć będzie mu trudno. Sam oceniałbym je na 30 do 40 procent. Wpis, o którym wspominam, skojarzył mi się z jednym z mitów, dotyczących wyborców PiS i Kaczyńskiego. Ulubiona mitologiczna mantra głosi, że wybierają ich „mieszkańcy wsi i małych miasteczek, słabo wykształceni, mało zarabiający”. Według badań, Komorowski ma przewagę także w grupie osób z wykształceniem zawodowym, więc nie wiem, skąd te deklaracje. Czasem przybierają one wręcz formę nakazu, np. wówczas, gdy TVN24.pl tytułuje jeden ze swoich tekstów „Wykształceni wybierają marszałka”. Znakomitą reakcją na ten schemat były pojawiające się w Internecie wzory koszulek z napisem „Jestem niewykształcony, z małego miasteczka”. Funkcja perswazyjna przekazu jest jasna: kto chce zaspokoić własne aspiracje lub uleczyć kompleksy, związane z chęcią przynależności do „lepiej wykształconych” i „rozumnych”, powinien zagłosować na kandydata PO.
(Na marginesie, o magii tytułów. Onet.pl – grupa ITI – oparł się wczoraj wieczorem oczywiście na „świetnym” sondażu SMG/KRC, który różnicę pomiędzy Komorowskim a Kaczyńskim szacował na 13 punktów. Gdy wszedłem na ten portal rano, po sondażu SMG/KRC nie było oczywiście śladu, były natomiast wyniki z PKW. Wyniki te, jak wiadomo, w nocy zaczęły się od dystansu na poziomie niecałych 2 punktów, by ostatecznie urosnąć do niecałych 5. Tytuł na Onecie? „Komorowski zwiększa przewagę nad Kaczyńskim”. Miodzio.) Zastanawiałem się wczoraj nad motywacjami jednych i drugich wyborców. W przypadku tych, którzy wolą Kaczyńskiego, tworzy się kolejny mit: że głosują wyłącznie pod wpływem emocji, że nie potrafią swojego wyboru racjonalnie uzasadnić, a jeśli jakoś próbują, to mówią bzdury. Jasne, tacy też są i pewnie nawet jest ich niemało. Ale znacznie zabawniejsza jest ta część mitu, która głosi, że wyborcy Platformy lub jej kandydata to bez wyjątku ludzie racjonalni, spokojni, myślący samodzielnie. Wystarczy zrobić krótką kwerendę w Salonie24, żeby przekonać się, że zwłaszcza najzagorzalsi ze stronników rządzącej partii jakąkolwiek racjonalność i zdolność do toczenia spokojnej dyskusji pożegnali wieki temu. Pozostały jedynie schematy i klisze, nierzadko dość chamskie (wczoraj np. jakieś indywiduum pisało o mojej „pisowskiej gębie”). Z całą ostrością dotarło to do mnie, gdy wczoraj zerknąłem na wiadomość na stronie BBC, poświęconą polskim wyborom. Było tam zebranych kilka opinii wyborców – BBC.co.uk robi czasem takie zestawienia z „mordkami”. Jeden z wyborców Kaczyńskiego spokojnie wyliczał konkretne powody, dla których chce na niego głosować, podczas gdy jakaś dziewczyna, pracująca w Londynie, oznajmiła, że chce zagłosować na Komorowskiego, aby „już nigdy nie powtórzyła się tragedia, jaką jest władza Kaczyńskich”. I to był w zasadzie jej jedyny argument „tragedia władzy Kaczyńskich”. To zestawienie wyglądało symbolicznie: konkret versus histeria. Bardzo interesujące byłoby zbadać postawy wyborców jednej i drugiej strony – skądinąd wiem, że jedna z partii robiła takie wewnętrzne badania, z których jakiś czas temu wyszło, że emocjonalna niechęć wyborców PiS do Platformy jest na poziomie dwukrotnie niższym niż emocjonalna niechęć wyborców Platformy do PiS. Ciekawie byłoby się dowiedzieć, na jakim poziomie racjonalności są argumenty, które jedna i druga strona są w stanie przytoczyć, aby wytłumaczyć swoje poparcie dla tego lub innego kandydata. Mam podejrzenie – choć to oczywiście tylko moje spekulacje na podstawie dowodów anegdotycznych – że wyborcy Komorowskiego/Platformy mogliby w poziomie emocjonalności, histerii i braku racjonalności przebić spokojnie wyborców PiS, co – jeśli wziąć poprawkę na większy podobno wśród nich odsetek osób wykształconych i z dużych miast – byłoby tym bardziej znamienne i stanowiłoby niepokojącą diagnozę stanu polskiego społeczeństwa. To zresztą wstęp do kolejnych, potencjalnie bardzo obszernych rozważań o sposobach napędzania poparcia dla partii i o wdrukowywaniu wyborcom w mózgi pewnych schematów poprzez systematycznie wałkowanie ich w mediach, co z kolei jest możliwe z powodu osobistej sytuacji tychże wyborców (szybki awans społeczny, niezaspokojone aspiracje, kompleksy itd.). Jak zatem kształtuje się sytuacja, skoro już wiemy, że Kaczyński pozostaje za Komorowskim niecałe 5 punktów w tyle? Wszystko zależy od odpowiedzi na kilka pytań, na których większość dziś – moim zdaniem – odpowiedzieć nie jesteśmy w stanie.
Po pierwsze – jak drogo sprzeda się Napieralski i który z kandydatów będzie w stanie kupić jego poparcie, ewentualnie przynajmniej milczenie w tej kwestii i ogólnikową radę dla zwolenników, aby wybrali zgodnie z własnym sumieniem (wariant bardziej prawdopodobny w przypadku dogadania się z PiS).
Po drugie – czy oficjalne poparcie Napieralskiego dla jednego lub drugiego konkurenta będzie w ogóle miało wpływ na decyzje jego wyborców, a jeśli tak, to jak duży.
Po trzecie – jakimi rezerwami w elektoracie dysponują Kaczyński i Komorowski. Tu akurat można spekulować: w mojej opinii rezerwy Komorowskiego są potencjalnie większe niż Kaczyńskiego, co przy przewadze w I turze wskazywałoby raczej na jego wygraną, ale…
Po czwarte – znów nie mamy pewności, czy te rezerwy są tylko potencjalne, czy też są to ludzie, którzy faktycznie 4 lipca wyjdą z domów i zagłosują.
Po piąte – jaki wpływ na frekwencję będą miały trwające już wakacje. Obiegowa opinia głosi, że bardziej straci na tym Komorowski, ale trudno powiedzieć, jak bardzo.
Po szóste – czy można stracić lub też zyskać na powrocie do tradycyjnego tonu kampanii, czyli niczym niepohamowanej agresji.
Jedno jest jasne: im mniejsza różnica pomiędzy kandydatami, tym większa potencjalna mobilizacja ich elektoratów. Przy czym elektorat Komorowskiego pobudzany jest do udziału w wyborach nie tyle chęcią zwycięstwa lub przekonaniem, że Komorowski będzie świetnym prezydentem, co raczej niechęcią wobec Kaczyńskiego, nierzadko obsesyjną; elektorat Kaczyńskiego zaś prócz tego, że nie chce dopuścić Platformy do pełni władzy, głosuje raczej za Kaczyńskim niż przeciwko Komorowskiemu. Pytanie, która motywacja jest silniejsza. Warzycha
Kto co wie, kto czego nie wie i dlaczego? Autorski przegląd prasy Wszystkie gazety po pierwszej turze głowią się, jak się skończą wybory. Z jednym wyjątkiem. Tomasz Lis we „Wprost” wszystko już wie. „Czego nie będzie? Nie będzie prezydenta Jarosława Kaczyńskiego. Nie będzie (w każdym razie jeszcze nie) recydywy IV RP. Nie będzie (w każdym razie jeszcze nie) dalszego ciągu totalnej wojny między prezydentem a premierem. A co będzie? To pokaże prawdziwa druga tura, która rozpocznie się tuż po zaprzysiężeniu Bronisława Komorowskiego”. Tomasz Lis o sukcesie kandydata PO dowiedział się chyba od Włodzimierza Cimoszewicza, a ten pewnie od Króla Żubrów białowieskiej puszczy.
Tytuły innych czołówek: Fakt – „Komorowski liczył na dużo więcej”. Dziennik-Gazeta Prawna – „Dzieli ich tylko 5%”. I wreszcie „Gazeta Wyborcza”, jak zwykle dbająca o morale swoich czytelników, z bojowym komunikatem – „Komorowski górą”. Tuż pod tytułem równie bezstronny tytuł komentarza Adama Michnika – „Komorowski potrzebuje mobilizacji” (chodzi o mobilizację tych którzy nie chcą powrotu IV RP). Znowu walka, znowu bój o wszystko, znowu Kartagina która musi zostać zburzona. W świecie Adama Michnika nie ma nudy demokracji, zawsze warczą bębny bojowe, bo wróg u bram! W „Polsce the Times” Paweł Fąfara wskazuje, że zwycięzcą wyborów już jest lider PiS. “Teraz, po udanej kampanii i możliwym wyniku w drugiej turze nawet w okolicach 45 proc., Kaczyński będzie miał pozycję niekwestionowanego lidera, który PiS poprowadzi przez najbliższe lata. A przypomnijmy, że jeszcze przed katastrofą smoleńską w samej partii coraz głośniej mówiło się o konieczności jego odsunięcia. Kaczyński kampanią zbudował też zaczyn nowego wizerunku – polityka może i wyrazistego, ale przewidywalnego, niekonfliktowego, szukającego porozumienia. I jeśli tylko przez najbliższe miesiące uda mu się go konsekwentnie podtrzymywać, już na stałe może odkleić się od niego odium IV RP. A wówczas, przy obecnej bazie poparcia, w wyborach parlamentarnych w przypadku jakichś poważnych błędów PO i jej przesuwania się w lewą stronę, by tłumić SLD, PiS może nawet pokusić się o dogonienie PO”. Media zaszokowane są wciąż różnicami między sondażami które wczoraj o 20.00 podawały bardzo oddalone od siebie dane. „Każdy sondaż inny” – wybija na czołówce Fakt. A Łukasz Warzecha szydzi: „Ta tura ma też przegranego. Część spośród ośrodków badania opinii publicznej doznała kosmicznej kompromitacji. (…) Sondażownie powinny na gwałt ratować wizerunek, bo rezultaty ich badań stają się mniej wiarygodne niż prognozy wróżki.” W „GW” Piotr Pacewicz: „Wyniki sondaży okazały się wielką zmyłą, której wszyscy – w tym również my dziennikarze – padliśmy ofiarą. Aż trudno w to uwierzyć. Czyżby ludzie w aż takim stopniu oszukiwali ankieterów twierdząc, że będą głosowali na lidera sondaży – Komorowskiego i ukrywając swe poparcie dla Kaczyńskiego? Inna interpretacja: nastąpiła nadzwyczajna mobilizacja elektoratu Kaczyńskiego i tym samym próby losowe przestały być reprezentatywne dla ludzi, którzy wzięli udział w wyborach.” A dlaczego ludzie nie mają ochoty przyznać się ankieterom do popierania lidera PiS? Może nad tym pogłowi się mistrz sondażowych łamigłówek z ulicy Czerskiej? Piotr Semka
POLACY WIERZĄ W MIKOŁAJA Z badań GfK Polonia przeprowadzonych pod koniec maja wynikało, że większość Polaków uważa, że to państwo powinno płacić za szkody majątkowe poniesione przez ludzi w czasie powodzi. Ale w kolejnej edycji badania – w połowie czerwca – odsetek zwolenników państwowej pomocy spadł aż o 14 punktów procentowych (z 52 do 38%). Znacznie za to przybyło zwolenników obowiązkowych polis ubezpieczeniowych od skutków powodzi. Opowiedziało się za nimi 42% respondentów. Co się stało? Po prostu w ankiecie ujawniono, że pomoc państwa pochodzi z pieniędzy podatników! Wcześniej była to dla badanych tajemnica! Za pomocą państwa opowiadały się najczęściej osoby o niskim wykształceniu i zarobkach, częściej kobieci niż mężczyźni i większa część emerytów. (Pomóc, ale nie z podatków Polacy już nie chcą, by pomoc dla powodzian była finansowana z podatków, wynika z sondażu przeprowadzonego w połowie czerwca dla "Rzeczpospolitej" przez GfK Polonia, na grupie prawie tysiąca osób. To wynik znacznie różniący się od badania majowego, w którym 52 proc. ankietowanych uznało, że to państwo powinno płacić za szkody wyrządzone przez wielką wodę. Odsetek zwolenników państwowej pomocy spadł aż o 14 pkt proc. (do 38 proc.). Za to mocno przybyło zwolenników finansowania strat powodziowych z obowiązkowych polis (obecnie są one dobrowolne). Taką odpowiedź w drugiej edycji badania wybrało 42 proc. respondentów. Równocześnie wzrósł odsetek niezdecydowanych - z 3 do 6 proc. Badanie to jasno pokazuje, że mówiąc o państwowych pieniądzach, nie myślimy o tym, że pochodzą z naszej kieszeni. - Wyniki sondażu pokazują, jak niski jest poziom edukacji ekonomicznej Polaków, mówi Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. - Państwo nie ma innych źródeł pieniędzy niż podatki lub podnoszenie zadłużenia, co oznacza, że podatki będą musiały wzrosnąć w przyszłości). Ciekawe ilu z nich chodzi na wybory i na kogo głosuje??? Może niech w następnej edycji badania GfK Polonia postawi takie pytanie. Odpowiedzi mogłyby być zaskakujące. Bo Mikołajów wśród polityków ci u nas dostatek.
Prąd ważny jak chleb Wszyscy jesteśmy odbiorcami prądu. W XXI wieku energia elektryczna potrzebna jest ludziom jak chleb. Chcemy jej ciągle więcej. Wszyscy musimy oszczędzać zużycie prądu w domu, biurach i w firmach, polska gospodarka jest jednak ciągle nienowoczesna, energożerna. Świat poszedł w tym kierunku, że wzrost gospodarczy wiąże się ze wzrostem zużycia energii – według szacunków w 2030 r., zużycie energii wzrośnie o 55 proc., gazu o 29 proc., produktów naftowych o 27 proc. Energia w Polsce nieznośnie drożeje, jeszcze trochę i mało kogo będzie stać na zapłacenia rachunku. Wraz ze wzrostem kosztów energii większa część społeczeństwa może zostać objęta zjawiskiem ubóstwa energetycznego, już teraz na “dzień dobry” takich rodzin mamy 629 tys. Rząd nie zrobił łaski, że zaakceptował w maju tego roku założenia do aktów prawnych wprowadzających system ochrony “odbiorców wrażliwych”, opracowanych już dawno. Mocno na to naciskało Ministerstwo Gospodarki, w końcu Rada Ministrów przyjęła opracowany w resorcie na 33 stronach dokument, który mówi o wprowadzeniu dopłat do rachunków za prąd dla najuboższych. Trudno sobie wyobrazić, że rodziny o niskich dochodach będą musiały zrezygnować z korzystania z prądu w ich domach, to przecież barbarzyństwo i niemożliwe! Prawie tak, jakby z powodu niedostatku pieniędzy zabrano komuś powietrze. Polska nie wypełnia dyrektywy Unii Europejskiej, jeśli chodzi o tzw. odbiorcę społecznie wrażliwego na podwyżki ceny prądu.
Projekt bonusu dla “wrażliwego” Zgodnie z zapisami European Regulators Group for Elektricity and Gas, termin “odbiorcy wrażliwi oznacza osobę, która ma być chroniona w relacjach z dostawcami energii, dotyczy to m.in. inwalidów, przewlekle chorych, emerytów, osób o niskich dochodach, mieszkańców obszarów wiejskich. W Norwegii przedsiębiorstwa sieciowe mają obowiązek dostarczać energię elektryczną dla odbiorców “wrażliwych”, mimo że nie płacą rachunków, w Finlandii i Szwecji w skrajnych przypadkach rachunki reguluje pomoc społeczna, we Francji stosowane są specjalne taryfy dla ubogich, we Włoszech nie wolno odcinać dostaw prądu tam, gdzie zasila on urządzenia do ratowania zdrowia… Z zapisami ERGE liczy się Urząd Regulacji Energetyki i musi się liczyć rząd. URE trzyma u nas ostatnimi siłami na wodzy ceny energii dla gospodarstw domowych i popuszcza je od czasu do czasu naciskany natarciem firm energetycznych, które uważają, że w Polsce ceny energii są śmiesznie niskie i ograniczają ich zyski. Tymczasem ceny prądu, w odniesieniu do zarobków są u na bardzo wysokie. URE odpowiada za utworzenie systemu wsparcia “dla wrażliwych”. Ten system ma przechodzić przez placówki opieki społecznej. One najlepiej powinny wiedzieć, komu i jak pomóc, chociaż nie zawsze tak jest: cichy, najbiedniejszy z biednych zbyt często bywa niezauważony. Projekt przewiduje przyznanie bonusu (ryczałtu) energetycznego ubogim odbiorcom. Osoba lub rodzina uprawniona do zasiłku stałego albo okresowego otrzymywałaby rachunek za zużycie prądu pomniejszony o kwotę tego bonusu. Jego wysokość obliczana byłaby następująco: dla osoby samotnie gospodarującej – 900 KWh darmowo prądu rocznie, dla dwóch do czterech osób 1250 KWh, więcej niż czterech – 1500 KWh. Wysokość darmowego ryczałtu ulegałaby zmianie, każdego roku w dniu 31 marca, wówczas prezes URE ogłaszałby wysokość bonusu ważnego przez następny rok dla różnych grup. Miałby się przy tym trzymać tego, że wydatki na prąd najubożsi ponosiliby mniejsze o ok. 30 proc. od tych, które płaciliby, gdyby nie mieli darmowego ryczałtu. Ośrodki pomocy społecznej nie dawałyby beneficjantom pieniędzy do ręki, ale wystawiały poszczególnym rodzinom odpowiednio niższe faktury za zużycie prądu. Budżet państwa miałby zwracać pieniądze energetyce. To wczesny i jeszcze niezatwierdzony etap prac nad założeniami ustawy.
Energetykę przejmują obce państwa Wyliczono, że na ten cel z kieszeni podatników trzeba byłoby wydać ok. 160 mln zł. Choć jeszcze nic nie jest przesądzone już w opozycji, że wzrosną koszty dla firm energetycznych, ustawili się niektórzy ich właściciele. Chodzi o trudne dla nas do sprecyzowania koszty administracyjno-informatyczne, których firmy się boją. Prawie od początku transformacji energetyka była prywatyzowana. Sprzedaż tego sektora, w rozumieniu każdego z nas, ale nie rządu, branży strategicznej dla gospodarki, budziła zawsze kontrowersje, według badań, co najmniej 65 proc. Polaków uważa, że przedsiębiorstwa energetyczne powinny zostać własnością państwa. Ale nie zostały, kolejne rządy konsekwentnie robiły swoje, walcząc o załatanie dziur budżetowych. Elektrownie, elektrociepłownie, firmy dystrybuujące energię są dziś Szwedów, Belgów, Niemców, Francuzów. Mieliśmy do czynienia ze zmianą stosunków własnościowych w tej branży pozorną, ponieważ następował proces sprzedaży udziałów polskiego skarbu państwa firmom państwowym z innych krajów, albo firmom z innych krajów kontrolowanych przez państwo. W tej chwili potrzeba wyciśnięcia z prywatyzacji 27 mld zł, skłoniła rząd do galopującego przyspieszenia prywatyzacji energetyki – spora część wymienionej, ogromnej sumy ma pochodzić z tego źródła. To już ostatnie rodowe srebro, które nam zostało. Na giełdę wchodzi holding Tauron, weszła w ub. roku jeszcze potężniejsza od Taurona – Polska Grupa Energetyczna (spadają jej notowania giełdowe, a miała być czempionem). Rok wcześniej giełda przerobiła akcje mniejszej od PGE spółki energetycznej – Enea, przy czym część pakietu akcyjnego Enei przejął szwedzki Vattenfall.
Tauron, PGE, Energa, PAK – pod młotek! W ostatnim kwartale tego roku pracownicy kolosa, jakim jest PGE – koncern ma zostać pod kontrolą państwa, ale widząc, co się dzieje, mało kto wierzy, że tak będzie za parę lat – będą mieli prawo do sprzedaży swoich akcji. W przyszłym roku minister skarbu Aleksander Grad planuje sprzedaż kolejnego pakietu akcji zarówno PGE, jak i Taurona. Ministerstwo Skarbu Państwa zaprosiło inwestorów do negocjacji w sprawie sprzedaży 82,9 proc. spółki Energa (to dawna G –8, z którą kiedyś chciał kupić miliarder Jan Kulczyk, a teraz z zakupu nie rezygnuje). Energetyka jest atrakcyjna dla inwestorów nawet w czasach dekoniunktury, chociaż tak narzekają, że wymaga kilkudziesięciu miliardów nakładów na modernizację i rozwój. Płaczą (i kupują polskie firmy energetyczne), że będą musieli słono dopłacić do interesu, a pozyskiwanie pieniędzy na finansowanie w energetykę jest trudne. Narzekają, że mnóstwo środków będzie ich kosztowało inwestowanie w odnawialne źródła energii – w 2020 r. Polska musi wykazać, że 15 proc. produkowanej energii pozyskuje z OZE, do tego należy drastyczne ograniczyć emisję CO2, co w praktyce oznacza ograniczenie produkcji prądu i ciepła z węgla kamiennego i brunatnego. Przeciętny, niekombinujący i zaharowany Polak kapitału nie ma, ale na świecie jest go nadmiar. Krąży i szuka możliwości, żeby się podwoić i potroić, bo – jak wiadomo – pieniądz czyni pieniądz, toteż rząd nie jest strachu, że nie będzie miał chętnych na wielkie polskie firmy energetyczne z perspektywami na przyszłość. Wymienione wyżej firmy składają się nieraz z ponad 90 spółek, w tym elektrowni i kopalni. W zakupie Energi chce wziąć udział PGE, temu jednak sprzeciwia się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Jeszcze w tym roku rząd planuje sprzedać wszystkie posiadane akcje skarbu państwa (50 proc., wliczając akcje załogi) Zespołu Elektrowni Pątnów – Adamów -Konin. PAK dostarcza na rynek ok. 8,5 proc. wytwarzanej w kraju energii. Firma jest drugim, co do wielkości krajowym producentem taniego prądu z węgla brunatnego. Elektrownie wchodzące w skład spółki wybudowane zostały w latach 1958–1974. Wiesława Mazur
Kto gra śmiercią “IV RP to państwo, które zamordowało Barbarę Blidę”. To kuriozalne zdanie pochodzi z wypowiedzi Adama Michnika wzywającego do zwierania szeregów w drugiej turze wyborów dla powstrzymania Jarosława Kaczyńskiego. Podobną rzecz powiedział Bronisław Komorowski na zakończenie telewizyjnej debaty prezydenckich kandydatów. Mamy więc do czynienia ze strategią wyborczą. Czas, aby Władysław Bartoszewski nazwał po imieniu praktyki Komorowskiego i jego propagandystów. Czy to III RP zabiła Krzysztofa Olewnika, Marka Papałę albo Jacka Dębskiego, a potem wykonawców tych morderstw, masowo popełniających samobójstwa pod troskliwym nadzorem Straży Więziennej? W każdym z tych wypadków mieliśmy do czynienia z korupcją i przestępczymi układami na wysokim szczeblu, bezradnością wymiaru sprawiedliwości i bezkarnością zleceniodawców zabójstw. Kto jest odpowiedzialny za opisywane przez nas ostatnio morderstwa i zaginięcia świadków koronnych? Czy należy obwinić za te śmierci Adama Michnika, Tadeusza Mazowieckiego, a może Bronisława Komorowskiego? W trakcie sprawowania władzy przez premiera Tuska i marszałka Komorowskiego sędzia z Garwolina powiesił się po przeszukaniu przez funkcjonariuszy ABW jego służbowego pomieszczenia. W tym samym czasie podpułkownik Barbara P. popełniła samobójstwo po tym, gdy wielokrotnie przesłuchiwana była w sprawie śledztw za rządów PiS. Czy jej śmierć jest mniej tragiczna niż śmierć Blidy? Może należy więc oskarżyć kandydata Komorowskiego o tę i podobne zbrodnie? Funkcjonariusze ABW, którzy weszli do domu Blidy, popełnili grzech nadmiernej delikatności: oskarżani wcześniej o brutalność nie założyli jej kajdanek i nie pilnowali w toalecie. Od początku polityczne żerowanie na jej śmierci było czymś ohydnym. Czas, aby Władysław Bartoszewski nazwał po imieniu praktyki Komorowskiego i jego propagandystów. Bronisław Wildstein
Ciąg dalszy sądowego sporu o prawo do wydawania w Polsce dzieł Józefa Mackiewicza Wolą Józefa Mackiewicza było wydawanie jego książek w Polsce – zeznał jego siostrzeniec, pisarz Kazimierz Orłoś na procesie wytoczonym przez obecną właścicielkę praw autorskich do książek Mackiewicza za wydanie bez jej zgody zbioru jego tekstów o Katyniu. W poniedziałek Sąd Okręgowy w Warszawie kontynuował proces w tej sprawie. W 1997 r. Nina Karsov-Szechter, właścicielka wydawnictwa Kontra z Londynu, pozwała prof. Jacka Trznadla, który opracował wtedy teksty Mackiewicza, wydając je pod tytułem „Katyń – zbrodnia bez sądu i kary”. Pozwanymi są też wydawca, Polska Fundacja Katyńska oraz córka Mackiewicza Halina. Powódka żąda od pozwanych po 20 tys. zł odszkodowania oraz przeprosin. Pozwani wnoszą o oddalenie pozwu. Jeszcze w 1998 r. na wniosek Karsov-Szechter sąd zakazał rozpowszechniania tej książki. Proces w tej sprawie był zawieszony do czasu zakończenia głównego sporu o prawa autorskie po Mackiewiczu. Po jego śmierci w Niemczech w 1985 r. odziedziczyła je towarzyszka jego życia Barbara Toporska, która z kolei zapisała je Karsov-Szechter. W sierpniu 2008 r. warszawski sąd okręgowy orzekł prawomocnie, że prawa autorskie przysługują właśnie Karsov-Szechter. Sąd oddalił wtedy apelację córki pisarza Haliny, która twierdziła, że w niezachowanym liście z 1982 r. pisarz uczynił ją dyspozytorką praw autorskich na polskie wydania w oficynach podziemnych. Sąd Najwyższy latem 2009 r. odmówił przyjęcia kasacji, co oznaczało zakończenie sporu, który toczył się od 1994 r. Po tej decyzji Sąd Okręgowy w Warszawie „odwiesił” proces o wydanie książki o Katyniu. Na wniosek pełnomocnika nieobecnej powódki mec. Andrzeja Laguta, sąd wystąpił o akta sprawy o spadek po Mackiewiczu. W poniedziałek Orłoś zeznał, że wolą wuja było wydawanie jego książek w Polsce. Powołał się na jego słowa z lat 80., że bardzo się cieszy z wydawania swych pozycji w krajowych wydawnictwach podziemnych. Świadek podkreślił, że nigdy nie słyszał, by wuj protestował przeciw tym publikacjom, a sprzeciwiał się tylko ich cenzurowaniu. Orłoś dodał, że w liście do znajomej w czasie stanu wojennego wuj pisał, że prawa do wydań krajowych swych książek przekazał córce. Kopie tego nieistniejącego dziś listu Orłoś krótko przechowywał; pokazywał go m.in. pisarzowi Markowi Nowakowskiemu, a potem oddał córce Mackiewicza (która zniszczyła go, bojąc się rewizji SB). Świadek zeznał, że o przekazaniu praw córce Mackiewicz mówił też w latach 80. innemu pisarzowi z Monachium Włodzimierzowi Odojewskiemu. Według Orłosia, decyzja o przekazaniu przez Toporską praw autorskich Karsov-Szechter wynikała tylko z trudności w korespondencji z córką Mackiewicza w kraju. Drugi świadek Mirosław Kowalski, podziemny wydawca z lat 80., zeznał, że w sprawach wydawniczych kontaktował się wtedy z Haliną Mackiewicz. „Jesienią 1982 r. czytałem list jej ojca, w którym przelewał na nią prawa do swych dzieł na terenie Polski” – powiedział. Proces odroczono do 18 października, kiedy jako świadek pozwanych ma zeznawać Marek Nowakowski. Odojewski ma zeznawać w Niemczech przed konsulem RP. W USA ma zaś w tym trybie zeznawać adresatka listu Mackiewicza z 1982 r. Pozwani wnoszą o oddalenie pozwu. „To na powódce spoczywa ciężar wykazania, że w skład masy spadkowej wchodzą też te prawa, których ochrony żąda” – mówił na poprzedniej rozprawie mec. Maciej Bednarkiewicz, reprezentujący pozwaną córkę pisarza. Chce on wykazać, że prawa do wydawania swych książek w Polsce Mackiewicz przekazał córce. „Mackiewicz nie chciał być drukowany w Polsce komunistycznej” – podkreślił. Według Trznadla, przekazanie praw Karsov-Szechter przez Toporską w latach 80. dotyczyło tylko wydawnictw innych niż polskie. „Cel wydania mojej książki był ideowy, bo nie wzięliśmy honorarium, a wszystkie pieniądze za wydanie poszły na budowę cmentarzy ofiar zbrodni katyńskiej” – mówił. Podkreślał, że Karsov-Szechter w ogóle nie wydawała wcześniej książek Mackiewicza o Katyniu. „SB też zatrzymywało książki Mackiewicza” – skomentował sądowy zakaz. Według mec. Laguta, prawomocny wyrok co do praw spadkowych Mackiewicza przesądza i tę sprawę. Zarzucał pozwanym „pokrętną argumentację”, podkreślając, że „nie ma mowy o upoważnieniu dla córki pisarza na prawa autorskie”. „Autorskie prawa majątkowe wchodzą w skład masy spadkowej, a sąd określił, kto ma do niej prawo” – mówił. Wspomniał, że pozwani sugerują, że jest ona „bolszewicką agentką o określonym pochodzeniu” (Karsov-Szechter jest emigrantką od końca lat 60). Zdaniem mec. Laguta – mimo sądowego zakazu – inkryminowana książka nadal jest publikowana. Mackiewicz urodził się w Petersburgu w 1902 r. Jego starszym bratem był Stanisław Cat-Mackiewicz, dziennikarz i pisarz, w latach 1945-1955 premier rządu RP na emigracji. J. Mackiewicz brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. Potem jako reporter prasy wileńskiej piętnował zacieranie w imię polskiej racji stanu językowego i kulturowego bogactwa Kresów Wschodnich. Podczas okupacji Mackiewicz publikował w gazecie wydawanej przez Niemców. Wojskowy Sąd Specjalny Armii Krajowej uznał go za zdrajcę i w 1943 r skazał na karę śmierci – wyroku nie wykonano. W 1943 r. za zgodą Niemców oraz za wiedzą AK uczestniczył w ekshumacji grobów w Katyniu, co opisał w relacji „Zbrodnia w lesie katyńskim” i przyczynił się do rozpowszechnienia prawdy o zbrodni. Od 1945 r. mieszkał na emigracji – w Anglii, potem w RFN. Napisał m.in. głośne powieści: „Droga donikąd” (1955) opisującą Wileńszczyznę pod okupacją sowiecką, „Nie trzeba głośno mówić” (1969) – o okupacji niemieckiej, gdzie zarzucał AK współpracę z ZSRR, „Lewa wolna” (1965) – o wojnie 1920 r., „Kontra” – o Kozakach walczących przeciw ZSRR w II wojnie światowej. W latach 60. i 70. atakował Watykan i Kościół za „ugodową politykę wobec komunistów”. Zmarł w 1985 r. w Monachium. Niektórzy uważają go za jednego z największych polskich prozaików XX wieku, inni za zdrajcę i kolaboranta. Jego zwolennicy i przeciwnicy cenią go i oskarżają za to samo: antykomunizm, bezkompromisowość, ostry język. PAP
Rosjanie przekazali tylko 10 procent materiału dowodowego, ale i tak tłumaczenie może zająć nawet 3 miesiące
1300 kart rosyjskiego śledztwa w sprawie kwietniowej katastrofy prezydenckiego tupolewa, które zostały wczoraj przekazane stronie polskiej, to mniej niż 10 procent zebranego przez Rosjan materiału dowodowego. Jeśli polscy śledczy nie skorzystają z usług większej liczby tłumaczy, to z przesłanych wczoraj przez Rosjan akt dotyczących katastrofy pod Katyniem będziemy mogli skorzystać najwcześniej za 2-3 miesiące. Dopiero wówczas będziemy też w stanie ostatecznie przesądzić, ile wart jest rosyjski materiał, który w ocenie mecenasa Rafała Rogalskiego, pełnomocnika rodzin kilku ofiar, został mocno okrojony. Polska prokuratura otrzymała wczoraj około 1300 kart rosyjskiego śledztwa dotyczącego katastrofy prezydenckiego samolotu, do której doszło 10 kwietnia br. W materiałach mają znajdować się zeznania świadków, protokoły i dokumentacja fotograficzna z oględzin miejsca katastrofy i protokoły z identyfikacji ciał ofiar. Jak zapewnił Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej, akta niezwłocznie będą przekazane prokuraturze wojskowej, gdzie prowadzone jest śledztwo. Jak zaznaczył, otrzymane dokumenty są sporządzone w języku rosyjskim i prokuratura wojskowa musi powołać biegłych tłumaczy przysięgłych, którzy dokonają przekładu akt na język polski. Z faktu przekazania akt zadowolony jest mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin Lecha i Marii Kaczyńskich, Aleksandry Natalli-Świat, Przemysława Gosiewskiego i Janiny Fetlińskiej – ofiar katastrofy smoleńskiej. Jak zauważył, jest to jednak tylko 1300 kart, które według jego obliczeń mogą stanowić niespełna 10 procent zebranego przez Rosjan materiału dowodowego. - Cieszę się, że mamy chociaż tyle, choć dziś nie jesteśmy w stanie ocenić wartości merytorycznej tych materiałów. Być może one niewiele wniosą do postępowania. Mam jednak nadzieję, że w przesłanych aktach są dokumenty, które mają istotne znaczenie dla wyjaśnienia wszystkich okoliczności tej katastrofy – ocenił. Mecenas Rogalski wyraził też zdziwienie, że dokumenty przekazywane są tak opieszale, bo jak przypomniał, pierwsze wnioski o pomoc prawną skierowane zostały do Rosjan tuż po katastrofie. W efekcie opóźnień po stronie rosyjskiej oraz konieczności przetłumaczenia dokumentów polscy śledczy – jeśli nie skorzystają z usług większej liczby tłumaczy (dotąd prokuratura, by zmniejszyć ryzyko przecieku, korzystała z usług jednego tłumacza) – z przesłanych rosyjskich materiałów będą mogli skorzystać dopiero za 2-3 miesiące. - Ten materiał wymaga przetłumaczenia. W obecnych realiach będzie to trwało dość długo i nie jest to kwestia tygodnia czy dwóch. Jeden tłumacz może przetłumaczyć dziennie 10-15 stron. Z prostych wyliczeń wynika, że na 1300 kart będzie potrzebował około trzech miesięcy. To powoduje, że polskie śledztwo nie będzie przebiegało w sposób prawidłowy – ocenił Rafał Rogalski. W jego opinii, ważne jest, by strona rosyjska w przyszłości przekazywała akta polskim śledczym systematycznie, tak by można było je na bieżąco tłumaczyć. Do sprawy wczoraj nie chciał odnosić się płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jak zaznaczył, wszystkie kwestie dotyczące akt będą rozważane, gdy dokumenty znajdą się już w posiadaniu prokuratury. W katastrofie Tu-154M pod Katyniem zginęło 96 osób, wśród nich prezydent Lech Kaczyński i jego małżonka oraz przedstawiciele parlamentu, urzędów państwowych, wojska i Rodzin Katyńskich. Polskie śledztwo w tej sprawie prowadzi zespół śledczy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Marcin Austyn
Przypadek? Naprawdę miałam chęć napisania czegoś zabawnego, czegoś co by się nadawało do “Humorów Prawicy”, ale nie mogę. Moje plany zniweczył wpis niejakiego Samuela Pereiry (znanego też jako S. Preria), który w swojej grupie o nazwie “Mediowo” (na Facebooku) zamieścił taki oto zbiór: “Czy ktoś mi wyjaśni te 5 wypadków samochodowych? (w jednym niedoszła ofiara przeżyła)
1. bp Mieczysław Cieślar † 18.04.2010 r. – Duchowny zginął w godzinach nocnych w wypadku samochodowym. Miał być następcą ks. Adama Pilcha – który zginął w Smoleńsku. Bp Cieślar był przewodniczącym Kolegium Komisji Historycznej w sprawie inwigilacji luteran przez SB (sprawa Zwierzchnika Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego bp Janusza Jaguckiego) link na ten temat
2. dr Dariusz Ratajczak † 28.05.2010 r. – Zginął w bardzo zagadkowych okolicznościach. Dariusz Ratajczak (48 l.) był doktorem historii, jedynym w Polsce skazanym za „kłamstwo oświęcimskie”. Znajdujące się w stanie znacznego rozkładu zwłoki znaleziono w ubiegłym tygodnie w samochodzie renault kangoo, który prawdopodobnie od 28 maja stał na parkingu pod “Karolinką”. Gwoli uczciwości trzeba dodać, że był też ofiarą nagonki w “Wyborczej”. link na ten temat
3. Krzysztof Knyż † 02.06.2010 r. – ‘Operator Faktów nie żyje’, taka informacja pojawiła się w serwisie TVN, bez szczegółów. Pracował z W. Baterem (tym, który pierwszego dnia podał poprawną godzinę katastrofy, co media odkryły po 10 dniach) Śmierć operatora nieomal przemilczana… ponoć w Polsat News (platforma cyfrowa) była relacja na żywo i pokazano jak TU154 ląduje awaryjnie i nie był to bynajmniej rozbity w drobny mak samolot ale dobrze zachowana maszyna – czy ktoś to oglądał? ma nagranie?
link na ten temat
4. prof. Marek Dulinicz † 06.06.2010 r. szef “rzekomej grupy archeo która miała wyjechać do Smoleńska - nie żyje… zginął w wypadku samochodowym. link na ten temat
5. Wojciech Sumliński (przeżył) 08.06.2010 r. – Dziennikarz śledczy Wojciech Sumliński uderzył w Białej Podlaskiej samochodem w mur cmentarny. W oponie znaleziono poziomo wbity gwóźdź, który ją przedziurawił. Dziennikarz chce złożyć do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Uratował go fakt, że planując wyjechać do Warszawy, chcąc coś załatwić jechał jeszcze po mieście. Dzięki temu prędkość w momencie pęknięcia opony wynosiła 60 km/h link na ten temat
ps. Pod koniec ubiegłego roku też zdarzyła się dziwna historia. Grzegorz Michniewicz, dyrektor generalny Kancelarii Premiera Tuska zmarł nagle 23.12.2009 r. – powiesił się na kablu od odkurzacza. Nie zostawił listu pożegnalnego. W wieczór poprzedzający tragedię Grzegorz Michniewicz przeprowadził trzy rozmowy telefoniczne w dziwnym, nietypowym nastroju (z żoną, pewnym urzędnikiem i ze swoim przyjacielem) oraz wysłał serię SMS-ów. Przyjaciel z którym Michniewicz rozmawiał przed śmiercią przez Skype wyznał, że Grzegorz był w fatalnym stanie psychicznym, tak jakby był czymś przerażony, wręcz szlochał. Michniewicz miał dostęp do wszystkich, nawet najbardziej tajnych dokumentów premiera Tuska. Przez jego ręce przechodziła cała korespondencja do premiera – w tym prywatna. link na ten temat“ Później dodała jeszcze Dominika G.: “zapomnieliśmy o jeszcze jednej bardzo istotnej śmierci – szyfranta Zielonki… jego szczątki odnaleziono w kwietniu br. w Wiśle. Czy przypadkiem nie było tak, że był on potrzeby Rosjanom do rozszyfrowania kodów z telefonów satelitarnych… a potem się go po prostu pozbyli?” To jak to było z tą krwią na rękach…? Claroklara
Co to jest ‑ normalność? W kraju ślepców jednooki jest królem. Jak pisał śp. Antoni Słonimski: „Dawniej, by zadziwić publikę trzeba było pokazać na scenie nagą kobietę; dziś wystarczy powiedzieć parę rozsądnych zdań poprawną polszczyzną, a już ludzie otwierają gęby ze zdumienia!”. Po prawie stu latach starannej hodowli Homo Sovieticus – a raczej Homo Socialis – ludzie otwierają gęby ze zdumienia, gdy ktoś powie jakąś normalną rzecz – np., że człowiek powinien się leczyć za własne pieniądze, a o to, by dzieci nie były otyłe, powinni dbać rodzice, a nie jakiś Urząd d/s Otyłości Dzieci! Co więcej: Homo Socialis widząc milion tłustych bachorów widzi w tym „problem społeczny” - i jest wręcz oburzony, gdy komuś mówię, że nie: że jest to po prostu milion problemów indywidualnych. Bo Homo Socialis myśli w kategoriach społeczeństwa, kolektywu. Homo Socialis nie powtarza już za śp.Włodzoimierzem Majakowskim: „Jednostka niczym – jednostka zerem” - w praktyce jednak uważa, że to Urząd Państwowy winien Jednostce podpowiadać – a jak nie pomoże: to i zmuszać – do „właściwych zachowań”. To samo z leczeniem: wyjaśnianie, że 100 laty temu medycyna była na znacznie niższym poziomie, nie było Ubezpieczalni (oczywiście!) „Społecznej” - a ludzie jakoś masowo nie umierali, zaś przyrost naturalny był nawet znacznie wyższy, niż dzisiaj – spotyka się nawet nie tyle z protestem, co kompletnie bezmyślnym wyrazem twarzy dowodzącym, że jest to tak sprzeczne z tym, co temu Homo wbito w głowę, że jest on gotów zaprzeczyć nawet temu, że 2 x 2 = 4 – a racji nie przyzna! Bo, jak mówiła śp.Stefania Grodzieńska: „Na ludzkie postępowanie składa się małpia złośliwość, krowia obojętność i barania głupota”. Zapomniała jeszcze o oślim uporze. Socjaliści bazują na tej właśnie głupocie oraz na zawiści. Socjalista zamiast ucieszyć się, że sąsiad więcej zarabia, więc może i mnie coś z tego kapnie – od razu zielenieją z zazdrości i gotowi są mu podłożyć nogę.... I, co gorsza, bez trudności to robią – w w ustroju totalitarnym , jakim jest d***kracja, zgromadziwszy większość 51% - w ostateczności: 2/3 – mogą każdego w majestacie Lewa obrabować! Taka jest natura człowieka – i nie można starać się zmienić ludzi, trzeba po prostu zmienić ustrój, odbierając większości prawo rabowania Mniejszości – i tyle. Ba! Kiedy politycy przywykli do roli Organizatorów 51%. Ludzie patrzą na nich jak na potencjalnych hersztów bandy, która tego zamożniejszego sąsiada obrabuje z jego pieniędzy. Jest to bardzo intratne zajęcie – bo herszt bandy ma dochody większe, niż pospolity gangster. I dlatego bardzo-bardzo-BARDZO się starają, by przypadkiem tego znakomitego (dla nich...) ustroju im nie zepsuć. A ja bardzo proszę o pomoc właśnie w zniszczeniu tego ustroju. By już nigdy się nie odrodził! JKM
Back in the USSR? Zanim wyjdziemy z NATO i dołączymy do WNP, Polacy powinni na własne oczy ujrzeć dokładne zdjęcia satelitarne z 10 kwietnia, którymi nasi sojusznicy dysponują. Oczywiście tymi jedenastoma latami w Pakcie Północnoatlantyckim nie ma co się tak bardzo przejmować, ponieważ jest to nic wobec kilkudziesięcioletniej przynależności do przygotowującego się od lat 60. do nuklearnego ataku na kraje zachodnie, Układu Warszawskiego (sama Rosja sowiecka ćwiczyła taki atak już w 1954 r. na poligonie Tockoje). Jeśli zresztą weźmiemy pod uwagę to, że w 1985 r. przedłużono UW o 20 lat, to właściwie nie należymy do niego raptem 5 lat, a 14 maja br. upłynęło 55 lat od powstania UW. Zdjęcia satelitarne dotyczące przebiegu zdarzeń 10 kwietnia pomogłyby współczesnym Polakom, zwłaszcza tym sentymentalistom usilnie pragnącym powrotu do bloku sowieckiego utwierdzić się w przekonaniu, że właśnie pod takim rosyjskim butem chcą znowu długo i szczęśliwie żyć. Pod butem rosyjskim bowiem jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej, nawet, jeśli but ten czasami niektórych, pomniejszych z punktu widzenia Kremla, ludzi zgniata. W. Biernacki w ostatnim „Nowym Państwie” (5/2010), w tekście „Imperialna Rosja?”, przypomniał, że nasz wschodni sąsiad to kraj, w którym obywatele (rzekłbym: poddani) przez 70 lat żyli w totalitaryzmie. Szmat czasu. Znaczy to, ni mniej ni więcej, że kilka pokoleń Rosjan mentalnie zakorzenionych jest w rzeczywistości wszechobecnego kłamstwa i przemocy, a więc właściwie nie zna doświadczenia wolności. Niewykluczone też, że nie jest w stanie zrozumieć, czym jest prawda, dobroć, solidarność, uczciwość czy prawość. Biorąc jednak pod uwagę to, że mentalność wielu Polaków kształtowana była po wojnie przez Rosjan i ludzi wysługujących się Rosji, powstaje pytanie, czy proces sowietyzacji i rusyfikacji nie dokonał jednak nieodwracalnych zmian także w naszym kraju. Wydawałoby się bowiem, że z polską mentalnością i narodowością nierozerwalnie łączy się umiłowanie wolności – tymczasem spotykamy, słyszymy i widzimy ludzi, którzy zachwalają sobie niewolę, którzy z pełnym zrozumieniem przyjmują i kłamstwo, i przemoc. Mało tego, im większe kłamstwo, im większa przemoc, tym większy respekt u tychże ludzi. Dokładnie tak, jak w czasach komunistycznych. Potęga komunizmu polega na tym (zwrócił uwagę na to J. Mackiewicz), że wprowadza on niewolnictwo duchowe, że podporządkowuje on sobie ludzi na poziomie duchowym, a nie tylko fizycznym. Zniewolenie duchowe może zaś trwać całymi dziesięcioleciami i być przekazywane z pokolenia na pokolenie jako „realpolitik” w ramach sowieckiego ładu. Zniewolenie duchowe może być czymś tak silnym, że niewolnicy zachowują się „jak należy”, czyli są grzeczni, „słuchają się”, nawet, gdy zmienione zostają warunki społeczno-polityczne (vide pieriestrojka). Niewolnik bowiem ścierpi wszystko - dosłownie wszystko: nędzę, poniżenie, ból - prócz wolności. Wolność dla niewolnika to chaos i niebezpieczeństwo. Niewola zaś to porządek i spokój. Zdumiewaliśmy się serwilistyczną, promoskiewską postawą gabinetu ciemniaków, postawą, która, w kontekście smoleńskiego zamachu, kwalifikuje tychże ciemniaków przed Trybunał Stanu (jeślibyśmy żyli w niepodległym, wolnym kraju), ale przecież nie mniej zdumiewająca jest postawa paru milionów Polaków, którzy z tym serwilizmem wiążą jakieś swoje wielkie życiowe nadzieje, jakąś wizję naszego (a może już tylko ichniego) kraju. Całkiem realny wydaje się więc scenariusz, w którym niepodległość Polski zostanie pogrzebana nie tylko przez promoskiewskie władze, ale przez sporą część polskich obywateli. Z tego też powodu sztab wyborczy J. Kaczyńskiego powinien pamiętać o tym, o co tak naprawdę w II turze wyborów toczy się cała gra. Podpowiem, że na pewno nie o kwestię finansowania służby zdrowia ani o zagadnienia związane z obyczajowością mniejszości seksualnych. FYM
Poza Sejmem nie ma polityki Żaden z kandydatów niszowych nie powiedział wyraźnie, dlaczego chce, aby wyborcy postawili właśnie na niego, a nie na któregoś z faworytów Głównymi przegranymi tych wyborów są ci, którzy liczyli na przełamanie duopolu PO – PiS. To fakt, że nie mieli ani czasu, ani przestrzeni medialnej na prezentację swoich racji, osób i programów. To, czego nie wypełniły emocjami katastrofa i powódź, zabudował tradycyjny spór zwolenników i przeciwników III RP, znajdujący swe groteskowe ukoronowanie w procesie o prywatyzację służby zdrowia. Większość Polaków wciąż odnajduje się w tym podziale, prostym jak audio-tele, i wciąż czuje się w nim wygodnie. Ci, którzy chcieliby ich z niego wyrwać, po prostu nie mieli możliwości zabłysnąć. Inna sprawa, czy byliby w stanie. Niektórych kandydatów po prostu nie rozumiem. Domyślam się, po co startowali Bogusław Ziętek czy Kornel Morawiecki, ale po kampanii tak samo jak i przed nią nie bardzo wiem, czym chcieli porwać wyborców, odciągnąć ich od świętej wojny hegemonów sceny politycznej i przekonać do swoich ruchów, o których wypromowanie przecież chodziło. Ten sam zarzut postawić można Markowi Jurkowi. Żaden z kandydatów z tej grupy nie wyartykułował wyraźnie, dlaczego chce, aby wyborcy postawili właśnie na niego, kandydata niszowego, a nie na któregoś z faworytów. Być może obezwładniło ich przekonanie, że w tych wyborach po prostu nie wypada ostro akcentować różnic ani atakować. Ale bez tego nie sposób sobie wyobrazić wydostania się z marginesu sceny politycznej. Nie mówię tu o nadmiernym ugrzecznieniu, ale o braku wyrazistej oferty. Janusz Korwin-Mikke nie szczędził faworytom wyścigu obelg, podobnie jak Andrzej Lepper, ale oni też nie osiągnęli sukcesu – bo w wypadku Korwin-Mikkego mówić można raczej o wypracowanej przez 20 lat “rozpoznawalności” niż o sukcesie politycznym. Polacy po prostu nie dostali przekonującego komunikatu, dlaczego mecz między PO a PiS mieliby uznać za odwracanie ich uwagi od spraw naprawdę ważnych, i jakie to sprawy. Tymczasem, jak pokazuje frekwencja, większość nadal się tym meczem pasjonuje, zapewne dlatego, że polityka sprowadzona do swego rodzaju “tańca z gwiazdami” stała się dla wszystkich zrozumiała. Jak na razie, nikt nie znalazł na tę tabloidyzację debaty publicznej sposobu. Wszyscy, którzy tego spróbowali, pozostają na marginesie tak samo teraz, jak byli tam przed wyborami. Ich dalsza działalność pozostaje wyłącznie kwestią determinacji i wiary w siebie, które niczym nie zostały podbudowane. Grzegorz Napieralski i Waldemar Pawlak startowali w interesie swych formacji. Pierwszy odniósł sukces pozwalający uznać go za prawdziwego zwycięzcę pierwszej tury. Ocalił swe przywództwo w partii, ocalił sens istnienia samej formacji, na której, jak się zdaje, postawiła już krzyżyk większość jej historycznych liderów, i na dodatek stał się gospodarzem części elektoratu łakomej dla obu hegemonów. O to samo walczył Pawlak, bez powodzenia. Można tylko przypomnieć, że nigdy jeszcze w wyborach prezydenckich kandydat chłopski nie osiągnął sukcesu, i zadać retoryczne pytanie, kiedy przywódcy PSL zauważą, że chłop wcale nie chce widzieć w Belwederze innego chłopa. Można też przypomnieć, że fatalne wyniki kolejnych prezesów PSL w wyborach prezydenckich jak dotąd nie szkodziły zanadto ani im, ani ich partiom. Niewątpliwie największym przegranym jest Andrzej Olechowski, a raczej Paweł Piskorski, który zamierzał jego kandydaturą wyprowadzić z niebytu Stronnictwo Demokratyczne. Zamiar nie był może zuchwały, biorąc pod uwagę możliwości organizacyjne i finansowe, ale wybór kandydata okazał się całkowitym nieporozumieniem. Olechowski nigdy nie błyszczał energią ani charyzmą, ale tym razem sprawiał wrażenie po prostu kompletnie niezainteresowanego wygraną. Trudno naprawdę zrozumieć, po co mu było takie upokarzające zakończenie kariery. Menu naszej politycznej restauracji pozostało więc takie samo: dwa dania, dwie przystawki. Może nie należy się dziwić, że przyśpieszona, krótka kampania, w dodatku odbywająca się w cieniu tragedii, nie mogła tego zmienić? Rafał A. Ziemkiewicz
22 czerwca 2010 CHaos na Olimpie. Znowu jakoś cicho w głównych mediach nad wielkim „ sukcesem” rządu Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego A jaki to sukces? Bank Światowy zatwierdził kolejną pożyczkę dla Polski w kwocie- uwaga!- 1 miliarda euro(!!!!). Czyli około 4 miliardów złotych, które będziemy musieli spłacać wraz z odsetkami jako podatnicy.. To co potrafi robić doskonale rząd- to nas zadłużać… Ktoś wyliczył, że na każdego z nas przypada już 27 000 złotych zadłużenia. Łącznie z tymi, którzy właśnie przychodzą na świat i z Bankiem Światowym nie chcą mieć nic wspólnego. Bo oni by się za żądne skarby nie zadłużyli.. A wiecie państwo na jaki cel dostaliśmy, dzięki staraniom pana Jacka Vincenta Rostowskiego z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie, którego do rządzenia polskimi finansami sprowadził pan Donald Tusk, a finansowanego przez G.Sorosa, międzynarodowego spekulanta? Jest to pożyczka” przeznaczona na naprawę finansów publicznych”(????) Biurokracja nas zadłuża, żeby poprawić finanse publiczne.. To naprawdę dobry kawał! Przecież chyba każde dziecko wie, że żeby naprawić finanse, czy to domowe, czy publiczne, należy jedynie zmniejszyć wydatki publiczne, których jest co niemiara głupich i bezsensownych, wystarczy otworzyć radio lub telewizor i usłyszeć, jakie to programy rządowe i gminne realizuje się na pożyczonych pieniądzach.. Na przykład w takiej Łodzi, zwykli rynkowi stacze, którzy dorabiali sobie rynkowo u samochodziarzy, załatwiając im miejsca postojowe za drobną opłatą, nie zakwalifikowaną jako dochód- uzyskali status pracowników z pensją 1300 złotych, wypłacaną z budżetu gminy(!!!!) I mają opłacony podatek ZUS! Nie mam danych ile pieniędzy na ten cel poszło, ale są to wydatki gminy, a nie przychody.. Ale łódzka biurokracja wynalazła jakiś przepis, jakąś furtkę, jakiś program europejsko- rządowy, na mocy którego można było wydać kolejne pieniądze i obskubać łódzkich podatników.. Bo tak jak do tej pory, gdy pracowali na siebie , nie mogło pozostać.. Teraz Łodzianie będą ich utrzymywać. Znowu „przybyło miejsc” pracy w urzędzie, bo ktoś musi pilotować wypłatę wynagrodzeń dla ulicznych staczy.. To samo przecież można zrobić z miejskimi prostytutkami. Po co mają brać pieniądze od” klientów” bezpośrednio, jak mogą dostać minimalne wynagrodzenie z gminy i mieć opłacony ZUS, a na boku wziąć jeszcze dodatkowe pieniądze- od korzystających z ich usług- „klientów.”? Dobrze, że pan Andrzej Lepper nie wygrał w wyborach prezydenckich, bo on proponował minimalne wynagrodzenia na poziomie europejskim, coś około 1000 euro, a więc około 4000 złotych..(????). Co prawda wcześniej twierdził, że prostytutki nie można zgwałcić.. Ale wyobrażacie sobie państwo minimalne wynagrodzenie dla prostytutek z kasy gminy na poziomie 4000 złotych? Która sprostytuowana gmina wytrzymałaby takie obciążenia, jak już- dzięki szaleńczym rządom okrągłostołowców od dwudziestu lat- wszystkie toną w długach? A będzie jeszcze gorzej, bo program rządowego zadłużania nas, rozkręca się jeszcze bardziej.. Dochody z podstawowego podatku obskubującego konsumentów, podatku VAT, drastycznie się zmniejszyły, powstała wielka „dziura budżetowa”, więc najlepiej zatkać ją kolejną pożyczką.. A tę następną- kolejną, a jeszcze następną- jeszcze kolejną, i kolejną, aż do zatonięcia finansów publicznych, a przecież wystarczy zmniejszyć szaleńcze wydatki.. Podobnie rzecz się ma z moim kolegą partyjnym z Unii Polityki Realnej, panem Stanisławem Żółtkiem, byłym wiceprezydentem , z królewskiego kiedyś Krakowa, dzisiaj tonącego w odmętach demokracji, który otrzymał 120 000 złotych odszkodowania, za to , że wygrał sądową sprawę przeciwko pomówieniu prokuratora , że wziął łapówkę przy sprzedaży jednej z krakowskich kamienic.(???). Pomówiony przez prokuratora trafił do aresztu o zaostrzonym rygorze gdzie skuwano mu ręce kajdankami, a ponieważ jest człowiekiem o posturze, w którą spokojnie mogłoby wejść dwóch wiceprezydentów z Unii Polityki Realnej , to kajdanki go uwierały. Nie był to rozmiar dopasowany do grubości jego rąk.. Składał zażalenia i prośby, żeby mu ulżono.. W końcu go wypuszczono i po 8 latach otrzymał odszkodowanie od państwa.. A co się stało z prokuratorem prowadzącym sprawę mojego kolegi, bardzo porządnego człowieka, Stanisława Żółtka? Ano awansował do prokuratury generalnej(!!!). I to jest Polska sprawiedliwa i solidarna.! Sprawiedliwość wymagałaby, żeby teraz pan prokurator miał ręce skute kajdankami i był przetrzymywany w areszcie o zaostrzonym rygorze z podejrzeniem , dlaczego niesprawiedliwie pomówił człowieka..
I jak już sprawa się wyjaśniła, z własnej kieszeni zapłacił odszkodowanie, a nie my- niewinni podatnicy.. Ale takiej Polski chyba nie doczekamy, bo rządzą koterie i układy, a sprawiedliwość.(???). To słowo jedynie napisane na budynku sądu w Warszawie i ona jest „ ostoją IIII Rzeczpospolitej”. Jeżeli taka sprawiedliwość jest ostoją III Rzeczpospolitej, to nie mamy na co liczyć. W czasie przedstawienia w cyrku prestidigitator zwraca się do widowni: - A teraz, żeby pokazać państwu, iż nie ma tu żadnego oszukaństwa, poproszę na arenę kogoś z publiczności. Kogoś, o kim nie można powiedzieć, że jest ze mną w zmowie. O!!! Może poprosimy tego chłopczyka siedzącego w drugim rzędzie. .. Prawda że widzisz mnie po raz pierwszy w życiu. - Tak, tato…. To tak to właśnie wygląda. Niezależna prokuratura, niezależne sądy, niezależna sprawiedliwość.. Wszyscy są niezależni od siebie, a ci niezależni uzależnieni od niezależności, mają się bardzo dobrze i niezależnie od okoliczności awansują lub nie; zależy to, czy aktualnie u steru władzy politycznej są ci, od których niezależni są prokuratorzy i sędziowie, a nic ci, od których w przyszłości będą niezależni.. Bo niezależność jest podstawą sprawiedliwości III Rzeczpospolitej to chyba widać i słychać na co dzień. Tarzamy się wprost w sprawiedliwości, wychodzi nam ona uszami i nosem. Bo „ sprawiedliwość jako stała i niezłomna wola oddawania każdemu tego co mu się należy”- już dawno nie istnieje. W tym demokratycznym chaosie prawnym- w jakim żyjemy- w tym upolitycznionym od góry do dołu państwie- nie może być sprawiedliwości, chyba, że takiej, która jest, albo po stronie Kargula , albo po stronie Pawlaka. I ona wtedy jest gdy jest po jego stronie. Bogowie Olimpu chaos pogłębiają.. I zadłużają. To jest prawdziwy program każdego rządu. Zadłużyć jak najwięcej, żeby nasze wnuki i prawnuki nigdy się z niewoli lichwiarskiej międzynarodówki nie wydobyły.. Bo kto te długi pospłaca i z czego? Bo ileż można podnosić podatki? WJR
Test Jak wiadomo, w 1980 roku, kiedy pod naporem społecznego buntu rozpad PZPR wytworzył polityczną próżnię, wypełniły ją natychmiast tajne służby wojskowe i cywilne: WSW i SB. To one przygotowały i przeprowadziły stan wojenny – kiedy to poprzez internowanie Edwarda Gierka dano wyraźny sygnał, że partia politycznie przestała się liczyć. Tajne służby wojskowe i cywilne administrowały stanem wojennym w zgodzie i harmonii – aż do połowy lat 80-tych, kiedy złożenie przez M. Gorbaczowa prezydentowi Reaganowi w 1985 roku w Genewie oferty traktatu rozbrojeniowego zapoczątkowało proces zakończony ewakuacją imperium sowieckiego ze Środkowej Europy. Zapowiedź zasadniczej zmiany sytuacji politycznej wywołała w łonie razwiedki walkę o hegemonię, której umownym początkiem jest zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki w październiku 1984 roku, a końcem – usunięcie ze wszystkich stanowisk w państwie i partii generała Mirosława Milewskiego w roku 1985. Generał Milewski – w UB chyba od urodzenia – był dla cywilnej bezpieki postacią reprezentatywną, więc jego spektakularne usunięcie – m.in. pod pretekstem obciążenia go odpowiedzialnością za sprawstwo kierownicze zabójstwa ks. Popiełuszki oznaczało, że absolutnym hegemonem na polskiej politycznej scenie pozostała razwiedka wojskowa. I to ona – poprzez organizowanie od 1985 roku spółek nomenklaturowych, które, rozkradając państwowe przedsiębiorstwa, przygotowują wybrane środowiska komuny do zajęcia pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych – przygotowuje, przeprowadza i nadzoruje przebieg sławnej transformacji ustrojowej, wykorzystując do tego zarówno rzeszę konfidentów, jak i przygarść pożytecznych idiotów, którzy chyba są również idiotami w sensie dosłownym, bo do dzisiejszego dnia uważają, że z tym „obaleniem komuny”, to wszystko było naprawdę. Razwiedka wojskowa, czyli dawne WSW, przepoczwarzone w WSI, dla umocnienia własnej pozycji pozwala w ramach „transformacji” na dodatkowe przetrzepanie SB poprzez weryfikację, podczas gdy sama przechodzi cała transformację w szyku zwartym – aż do formalnego rozwiązania we wrześniu 2006 roku, po którym przeniknęła do będących już poza wszelkim podejrzeniem Służby Wywiadu Wojskowego i Służby Kontrwywiadu Wojskowego – które – za parawanem figurantów piastujących tzw. zewnętrzne znamiona władzy, czyli gabinety, sekretarki, limuzyny, tytuły i apanaże – w najlepsze okupują państwo, przekształcając je we własne żerowisko. Ale razwiedka – swoją drogą, a każdy z razwiedczyków z osobna – swoją. Długoletnie przyzwyczajenie do wysługiwania się Związkowi Radzieckiemu stało się drugą ich naturą, toteż kiedy Związku Radzieckiego miało tu zabraknąć, zaczęli rozglądać się za nowymi Związkami Radzieckimi. Krótko mówiąc – zaczęli przewerbowywać się – a to do niemieckiego BND, a to do izraelskiego Mosadu, a to do razwiedki amerykańskiej – nie mówiąc już o tych, którzy po staremu pozostali przy rosyjskiej GRU. Nastąpiła recydywa saska, kiedy to – jak pamiętamy z historii - w państwie nie było chyba nikogo ważnego, kto nie byłby agentem jakiegoś obcego dworu. W rezultacie dzisiejsza polityka naszego państwa, to znaczy – postępowanie figurantów, podkręcanych jak nie przez tych, to przez tamtych agentów - jest wypadkową interesów różnych państw trzecich i jeśli delikatny kompromis między nimi się zachwieje, a zaraz na tubylczej scenie wybucha wojna na górze. Jeśli zaś chwiejna równowaga zostanie przywrócona – możemy na tubylczej scenie politycznej liczyć nawet na rok spokojnego słońca. Ot, na przykład – po deklaracji prezydenta Obamy, który 17 września ub. roku dał do zrozumienia, że USA, wobec zmiany swoich politycznych priorytetów, na razie nie potrzebują w Europie Środkowo-Wschodniej żadnych dywersantów – znowu zaistniały przesłanki nawet do utworzenia wielkiej koalicji między – zdawać by się mogło – walczącymi na śmierć i życie „watahami”. W tych warunkach dobrze, jak któryś z wykonawców zadań zleconych przez państwo trzecie stara się uwzględnić przy okazji jakiś tubylczy, polski interes państwowy – ale „rzadkość to wielka i obrosła mitem”. Warto też zwrócić uwagę, że płynna jest również sytuacja między owymi państwami trzecimi. Przykład Stronnictwa Ruskiego, które po smoleńskiej katastrofie błyskawicznie wypączkowało ze Stronnictwa Pruskiego i które aż przebiera nóżkami, by „pojednać się” z zimnym rosyjskim czekistą Putinem pokazuje, że możliwy jest w związku z tym zaskakujący rozwój wydarzeń. Ponieważ 18 sierpnia ub. roku prezydent Miedwiediew odbył w Soczi zasadniczą rozmowę z izraelskim prezydentem Peresem, to nikogo chyba nie dziwi, że w awangardzie Stronnictwa Ruskiego jest dziś środowisko skupione wokół żydowskiej gazety dla Polaków, która jeszcze niedawno utopiłaby Putina w łyżce wody. I oto właśnie mamy sposobność przyjrzenia się testowaniu naszych razwiedczyków, a za ich pośrednictwem – również utytułowanych pajaców – na lojalność. Chodzi oczywiście o zuchwałe aresztowanie Uri Brodskiego, agenta Mosadu zamieszanego w zabójstwo działacza Hamasu w Dubaju – a poszukiwanego przez Niemcy, które wystawiły za Brodskim europejski nakaz aresztowania. Jak wiadomo, na podstawie tego nakazu, państwo członkowskie UE zobowiązuje się wydać innemu państwu członkowskiemu UE. No i – jak napisała „Rzeczpospolita” – Polska znalazła się „między młotem a kowadłem”. Chodzi oczywiście o to, kogo mamy bardziej się słuchać: czy Mosadu, czy BND. To zależy od tego, która frakcja w okupującej Polskę razwiedce okaże się silniejsza: czy Stronnictwo Pruskie, czy lobby żydowskie. Izrael „zażądał” od Polski, tzn. – od tubylczego niezawisłego sądu - wydania swojego agenta – i nie ulega wątpliwości, że wobec tak stanowczego żądania razwiedczykowie kolaborujący z Mosadem poruszą niebo i ziemię, to znaczy – utytułowanych pajaców i swoich konfidentów w mediach – a ci pewnie nie cofną się nawet przed uwagą, że oto Polacy „znowu” łapią i wydają Żydów Niemcom – zaś kolaboranci niemieccy z pewnością staną na nieubłaganym gruncie praworządności. Ciekawe, czy ktoś pomyśli o tym, by za ewentualne wydanie Uri Brodskiego do Izraela wytargować od Żydów rezygnację z wysuwanych wobec Polski żądań rewindykacyjnych na sumę 65 mld dolarów. To by się Polsce chyba opłacało, ale czy ktoś kieruje się jeszcze polskim interesem? SM
BEZ ZŁUDZEŃ - ŚCIOS O WYBORACH Dla wyborcy Platformy/Komorowskiego trzyletni okres nieudolnych, aferalnych rządów, z finałem tragedii smoleńskiej i kompromitacją w czasie powodzi nie ma najmniejszego znaczenia dla oceny kandydata tej partii. Z wyników I tury wyborów zdają się wynikać trzy podstawowe przesłanki. Pierwsza: należy zdecydowanie odrzucić wszelkie tzw. sondaże oraz wyniki badania opinii publicznej i zacząć traktować je jako element kampanii wyborczej, prowadzonej na rzecz grupy rządzącej. Druga: na efekt poparcia udzielonego Bronisławowi Komorowskiemu nie mają wpływu jakiekolwiek przesłanki racjonalne i merytoryczne, w tym negatywne okoliczności dotyczące tej postaci. Trzecia: zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w II turze wyborów jest w pełni realne. Pierwsza refleksja nie jest żadną rewelacją. W identyczny sposób jak obecnie tzw. sondażownie działały podczas wyborów prezydenckich w roku 2005 i tylko „krótkiej pamięci” Polaków zawdzięczamy, że pięć lat później mogły dokonać tej samej manipulacji. Dość przypomnieć, że wszystkie badania przed I turą z trzech ostatnich dni kampanii 2005 r. dawały zwycięstwo Tuskowi: CBOS – 40 do 35 proc., TNS OBOP 40 – 34 proc., a GfK Polonia nawet 42 do 31 proc. W rzeczywistości Tusk dostał 36,3 proc. głosów, a Lech Kaczyński – 33,1 proc. Prawdziwy cel funkcjonowania owych „ośrodków badań opinii publicznej” został jednak zdemaskowany podczas drugiej tury wyborów, gdy wszystkie sondaże dawały zgodnie zwycięstwo Tuskowi. Jego przewaga wynosiła od kilku do kilkunastu procent głosów. W przedwyborczy piątek 2005 r. sondaże PBS dla “Gazety Wyborczej” i GfK Polonia dla TVN dawały Tuskowi zwycięstwo 52 do 48 proc. TNS OBOP w badaniu dla “Faktu” wieszczył triumf Tuska 53 do 47 proc., ale już w sondażu dla TVP – tylko 50,9 do 49,1 proc. W rzeczywistości wygrał Lech Kaczyński, uzyskując 54 proc. głosów, zaś Tusk – tylko 46 proc. Całkowitą kompromitacją okazały się tegoroczne przewidywania „sondaży” "Gazety Wyborczej", w których zapowiadano zwycięstwo Komorowskiego już w I turze. Podobnej wartości były „badania” sporządzone na zlecenie TVN i TVN24, podczas których dzwoniono do 6 tys. osób, które oddały głos w pierwszej turze wyborów. Na tej podstawie wyliczono, że Komorowski dostał 45,7 proc. głosów, a Jarosław Kaczyński – 33,2 proc. Na 9 dni przed wyborami z sondażu SMG/KRC dla TVN24 wynikało, że w pierwszej turze Komorowski miał otrzymać poparcie 42 proc. badanych, a Jarosław Kaczyński tylko 30 proc. 18 czerwca br. sondaż Homo Homini wskazywał na zwycięstwo Komorowskiego – 55,5 proc., do Kaczyńskiego – 37,8 proc. Nie ma wątpliwości, że w państwach autentycznej demokracji tego rodzaju ośrodki zostałyby skompromitowane i natychmiast skazane na bankructwo, ponieważ żadna szanująca się instytucja nie zamówiłaby w nich badań. W III RP możemy się spodziewać, że będą nadal prowadziły działalność propagandową, czynnie wspierając grupę rządzącą. Ujawnienie rażących dysproporcji między prognozami tych sondażowni a rzeczywistym wynikiem I tury jest także okolicznością kompromitującą dla wielu dziennikarzy, publicystów i tzw. analityków, którzy bezkrytycznie formułowali przedwyborcze oceny w oparciu o wyniki owych badań, nie dopuszczając refleksji, iż mogą być one elementem przedwyborczych manipulacji. Znacznie poważniejsza wydaje się jednak druga przesłanka. W roku 2007 PO zwyciężyła w wyborach parlamentarnych z wynikiem 41,5 proc.. Wynik Komorowskiego – ok. 41 proc. potwierdza, że partia rządząca zachowała swój „twardy” elektorat i pomimo 3 lat rządów utrzymuje poparcie na tym samym poziomie. Trudno oczywiście stwierdzić, czy elektorat PO z roku 2007 i obecny elektorat Komorowskiego stanowią te same osoby, choć niemal identyczny wynik zdaje się to wyraźnie sugerować. To zaś oznacza, że dla wyborcy Platformy/Komorowskiego trzyletni okres nieudolnych, aferalnych rządów, z finałem tragedii smoleńskiej i kompromitacją w czasie powodzi nie ma najmniejszego znaczenia dla oceny kandydata tej partii. Może to również oznaczać, że choćby Bronisław Komorowski był agentem rosyjskim lub mordercą – nie będzie to miało wpływu na preferencje wyborców PO. Do świadomości tak sformatowanego wyborcy nigdy nie zdoła dotrzeć żadna z konsekwencji związanych z wyborem tego kandydata. Groźba dominacji rosyjskiej i wystąpienia Polski z NATO, totalitaryzacja życia publicznego: rządy wojskowej bezpieki, wprowadzenie utajnionej cenzury, inwigilacja i represje wobec obywateli, gospodarcza zapaść czy uzależnienie od Rosji – wydają się dla wyborcy Komorowskiego kwestiami moralnie obcymi i nierozpoznanymi intelektualnie. Podobnie – wszelkie rzeczowe i wsparte na faktach przekazy dotyczące tej ponurej postaci nie mają szans dotrzeć do świadomości 40 proc. wyborców. W tym samym obszarze niewiedzy znajduje się informacja o braku jakichkolwiek osiągnięć w 20-letniej karierze politycznej Komorowskiego, fatalnym dla wojska okresie jego ministrowania czy braku kompetencji dla zajmowania poszczególnych stanowisk, niskim stanie wiedzy ogólnej kandydata i niedostatkach w zakresie elementarnej kultury. Poważna, intelektualna schizofrenia dotycząca tej grupy Polaków byłaby doskonale widoczna gdyby zapytać wyborców Komorowskiego: czy chcą Polski politycznie i gospodarczo uzależnionej od putinowskiej Rosji lub: czy są stronnikami sowieckiej ekspozytury wojskowej bezpieki, prześladującej przez dziesięciolecia ich rodaków i żerującej na gospodarce III RP? Można być pewnym, że te same osoby - odpowiadając przecząco na takie pytania – jednocześnie, bez żadnych oporów popierają kandydata, który w wypowiedziach reprezentuje interes Rosji, jest wspierany przez prasę rosyjską i funkcjonariuszy wojskowej bezpieki, a od wielu lat pozostaje politycznym patronem ludzi, wywodzących się ze zbrodniczej Informacji Wojskowej. Takie zachowanie potwierdza obawy, że stan umysłu, jaki trzeba osiągnąć, by świadomie poprzeć kandydaturę Bronisława Komorowskiego, nie pozwala już nigdy na powrót do normalności. Jedną z najistotniejszych informacji wieczoru wyborczego w TVP był wynik sondażu, w którym zapytano Polaków, na ile tragedia smoleńska miała wpływ na dokonywany przez nich wybór? Pomijając oczywistą absurdalność tak sformułowanego pytania, warto odnotować, że odpowiedź jakiej udzieliło blisko 80 proc. respondentów twierdzących, że zdarzenia z 10 kwietnia nie miały wpływu na ich wybór – powinna przeciąć wszelkie spekulacje, co do rzekomego wstrząsu, jakiego doświadczyli Polacy w związku z tragicznymi wydarzeniami. Jest oczywiste (a potwierdza to również wynik wyborczy), że po dwóch miesiącach od 10 kwietnia Polacy nie dostrzegają już związku przyczynowo-skutkowego między tym wydarzeniem a przyśpieszonym terminem wyborów, zachowaniami Bronisława Komorowskiego, czy wreszcie samym faktem kandydowania Jarosława Kaczyńskiego. Nie może zatem dziwić, że taki związek nie jest również widoczny dla wyborców Komorowskiego, a zachowanie tego człowieka po śmierci prezydenta pozostaje moralnie obojętne i nierozpoznane dla wyborców PO. Z refleksji dotyczącej zdolności percepcyjnych „twardego” elektoratu PO/Komorowskiego powinna wynikać oczywista konkluzja, że kierowanie do tej grupy przekazów opartych na faktach i rzeczowej argumentacji jest pozbawione sensu i nie ma najmniejszego wpływu na zmianę preferencji. Czynnikiem integrującym to środowisko jest bowiem nienawiść do braci Kaczyńskich oraz bezgraniczna, sekciarska wiara w przekaz medialny i partyjny. W zderzeniu z przesłankami racjonalnymi musi to powodować jedynie wzrost agresji i kolejny wybuch nienawiści – jako reakcję na wrogi, bo nierozpoznany element prawdy, niezgodny z aktem bezkrytycznej wiary. Trzecią przesłanką, jaką można wyprowadzić z przebiegu ostatnich zdarzeń, to głębokie przekonanie, że zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w drugiej turze wyborów jest jak najbardziej realne. Wynik wyborczy kandydata PiS jest doskonały, jeśli wziąć pod uwagę okoliczność niedostrzeżoną przez tzw. analityków. O ile na wynik Komorowskiego „pracowała” od 3 lat cała grupa rządząca, przy wydatnym wsparciu usługowych mediów i tzw. autorytetów, o tyle Jarosław Kaczyński jest kandydatem zaledwie od 2 miesięcy i nikt przed tragedią smoleńską nie brał tej kandydatury poważnie pod uwagę. W tych warunkach, przy ograniczonej możliwości prowadzenia kampanii wyborczej oraz ewidentnych aktach manipulacji medialnych i sondażowych, wynik Kaczyńskiego stanowi doskonały prognostyk przed II turą wyborów. Warunkiem podstawowym wydaje się dotychczasowa, niekonfrontacyjna taktyka wzmocniona o twarde punktowanie wszelkich braków merytorycznych Bronisława Komorowskiego podczas debat telewizyjnych. Dla człowieka dużej inteligencji, sprawnego i kompetentnego polityka – jakim jest Kaczyński – jest to zadanie stosunkowo łatwe, a ostateczny obraz tych rozgrywek (nawet przy niechętnej i agresywnej propagandzie) musi być korzystny dla prezesa PiS. Z powodów, jakie wyżej wskazałem, nie ma natomiast sensu próba „odzyskania” elektoratu Komorowskiego/PO. Tu nie pomogą żadne argumenty, ani informacje najbardziej oczywiste. Dość sugestywnym dowodem, że elektorat ten nie jest zainteresowany prawdą o osobie, której chce powierzyć przyszłość Polski jest fakt, że żaden z publicystów, dziennikarzy i przedstawicieli establishmentu III RP nie wykazał dość odwagi, by zadać Komorowskiemu choćby jedno pytanie z listy 50 skierowanych do kandydata. Tchórzostwo tej postawy nie wymaga komentarza. Z tego względu próby prowadzenia dyskusji z częścią społeczeństwa, która nie ma nawet odwagi usłyszeć odpowiedzi na trudne pytania zadane kandydatowi - muszą być skazane na porażkę. Można natomiast oczekiwać na mobilizację choćby części, z blisko 50- procentowego potencjalnego elektoratu „niezagospodarowanego” - ludzi, którzy dotychczas nie popierali żadnej partii i kandydatów. Grupą docelową, do której należy obecnie skierować cały przekaz dotyczący kandydatury Kaczyńskiego mogą być wyłącznie ci Polacy, którzy nie brali udziału w I turze wyborów. Z powodów, jakie wyżej wskazałem, nie ma natomiast sensu próba „odzyskania” elektoratu Komorowskiego/PO. Tu nie pomogą żadne argumenty ani informacje najbardziej oczywiste. Dość sugestywnym dowodem, że elektorat ten nie jest zainteresowany prawdą o osobie, której chce powierzyć przyszłość Polski, jest fakt, że żaden z publicystów, dziennikarzy i przedstawicieli establishmentu III RP nie wykazał dość odwagi, by zadać Komorowskiemu choćby jedno pytanie z listy 50 skierowanych do kandydata. Tchórzostwo tej postawy nie wymaga komentarza. Z tego względu próby prowadzenia dyskusji z częścią społeczeństwa, która nie ma nawet odwagi usłyszeć odpowiedzi na trudne pytania zadane kandydatowi - muszą być skazane na porażkę. Można natomiast oczekiwać na mobilizację choćby części, z blisko 50- procentowego potencjalnego elektoratu „niezagospodarowanego” - ludzi, którzy dotychczas nie popierali żadnej partii i kandydatów. Przekonanie ich, że sytuacja Polski wymaga pójścia na wybory i oddania głosu na polskiego kandydata, wydaje się łatwiejsze niż absurdalne mrzonki o przejęciu komunistycznego elektoratu Napieralskiego czy próby uszczuplenia grupy zwolenników PO. Jedynie w tym obszarze jest jeszcze ogromny potencjał wzbudzenia aktywności obywatelskiej, a ponieważ „twardy” elektorat PO zdaje się nie przekraczać 40 proc. przy około 50-procentowej frekwencji wyborczej – każdy głos pozyskany spośród grupy, która dotychczas nie głosowała, będzie zwiększał szanse Jarosława Kaczyńskiego. Aleksander Ścios
Glossa do Ściosa Ścios ma absolutną rację, co do kompromitacji zakłamanych sondażowni, jak jednak doskonale wszyscy wiemy, tymże placówkom „badawczym”, które działają wyłącznie na obszarze perswazji i manipulacji, wcale nie chodzi o dostarczenie rzetelnych danych o rzeczywistości społecznej. Nie po to te placówki powstały i nie po to się w nich zatrudnia speców od „ankietowania” czy „sondowania”. Wystarczy zresztą posłuchać tłumaczeń ludzi szefujących tym placówkom. Potrafią oni albo zrzucać winę na respondentów, albo tłumaczyć się tym, że niewłaściwa „próba” im wyszła. Nie przeszkadza im to jednak wcale w publikowaniu niereprezentatywnych „badań”, które następnie z werwą komentują dziennikarze przyzwyczajeni do tego, że mają się zajmować propagandą, a nie służbą obywatelom. Oczywiście propaganda to też służba, tylko że establishmentowi. W przypadku natomiast zakłamanych sondażowni, których skandaliczne „badania” pojawiają się od wielu już lat, to aż dziw, że część naukowców (rozsądnych, bo nie mam na myśli tych środowisk oddanych nowej lub starej nomenklaturze) nie nawołuje do zamknięcia tychże placówek oraz do niezlecania im jakichkolwiek badań. Należy bowiem utwierdzać opinię publiczną i polskie społeczeństwo w przekonaniu, że nie powinno się udzielać żadnych informacji tymże sondażowniom i nie powinno się im powierzać żadnych „analiz zachowań społecznych”, „preferencji wyborczych” itd. Jeśli konsekwentnie będzie się przekazywać społeczeństwu taką opinię o sondażowniach skończy się na tym, że nie będą one dysponowały nawet szczątkowymi danymi, które mogłyby wykorzystywać do manipulacji i perswazji, a w rezultacie zaczną te placówki upadać, czego im szczerze życzę. Po drugie należałoby konsekwentnie nie powoływać się na „wyniki badań” tego rodzaju sondażowni, by nie upowszechniać ich manipulacji. To tyle o „badaniach”. Piszę to na marginesie tekstu Aleksandra Ściosa (http://cogito.salon24.pl/197543,bez-zludzen), pod którym to tekstem pojawiła się dyskusja dotycząca strategii uzyskiwania szerszego społecznego poparcia przez J. Kaczyńskiego w II turze wyborów prezydenckich. Zgadzam się i z tym, co napisał Ścios, i z tym, co głosi dr B. Fedyszak-Radziejowska (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100622&typ=my&id=my11.txt) – nie powinno się liczyć na przyciąganie elektoratu komunistycznego, a już zwłaszcza establishmentu komunistycznego, który jest antypolski. Przed chwilą (kwadrans po ósmej) w Jedynce słyszałem „prof. K. Kika”, który mówił o nacjonalizmie, wstecznictwie i reakcji (!) we... współczesnej Polsce – w przeciwieństwie do „postępowych idei lewicowych”; ci ludzie tak właśnie myślą. Nie muszę zresztą dodawać, że od niedzielnego wieczoru wielu postpeerelowskich dziennikarzy aż kwiczy z radości na wieść o „sukcesie” Napieralskiego. Ja uważam, że nawet nie powinno się dążyć do przeciągania środowisk komunistycznych, stojąc na gruncie konserwatywno-niepodległościowym, zwłaszcza jeśli ten grunt uważa się za podstawę sanacji polskiego państwa. Przywoływana bywa w tym kontekście dyskusji o dalszej strategii PiS-u wypowiedź jednego z przedstawicieli SLD brzmiąca tak: „Nie zagłosuję na Komorowskiego. Po tym, co widziałem w dniu 10 kwietnia w dniu straszliwej katastrofy, kiedy przyjechałem na polecenie Grzegorza Napieralskiego zastępować go na posiedzeniu Konwentu Seniorów, kiedy wszedłem do gabinetu marszałka chwile po skończonym nagrywaniu expose marszałka wypełniającego obowiązki prezydenta, kiedy w jego gabinecie zobaczyłem Sławomira Nowaka, wtedy pomyślałem ze przyjaciel pomaga przyjacielowi. Jak się okazało tam już wtedy był szef sztabu wyborczego pana Komorowskiego, otoczenie pana Komorowskiego zachowywało się jak stado sępów na pobojowisku. Nigdy w życiu nie zagłosuję na Komorowskiego w drugiej turze.” (http://cogito.salon24.pl/197543,bez-zludzen#comment_2802161) Wszystko to fajnie – tylko powstaje jedno pytanie: dlaczego ludzie SLD i świadkowie skandalicznych zachowań Komorowskiego i jego kolesi nie nagłaśniają tej hucpy? Dlaczego nie trąbią od rana do wieczora o stadzie sępów, tylko, tak jak choćby wspomniany Kik, z całkowitym przekonaniem mówią o poparciu w II turze właśnie Komorowskiego? Odpowiedź jest prosta: bo sami są stadem sępów. Pamiętam to mocne wrażenie, jakie zrobił na mnie klęczący przy trumnach osób poległych w ziemi smoleńskiej, G. Napieralski i sądziłem, że po tragedii z 10 kwietnia jego środowisko zrozumie, na czym polega obrona polskiego interesu i może choć trochę przybliży się do idei niepodległościowej, skoro w takich okolicznościach wysocy przedstawiciele SLD (wraz z kandydatem na prezydenta) zginęli. Tymczasem nie! Środowisko to otrząsnęło się z tej tragedii, jak pies z wody po wyjściu z rzeki. Już przecież sam fakt, że Komorowski ze swymi ludźmi zachowywał się jak zachowywał, że gabinet ciemniaków tak potraktował delegację prezydencką do Katynia, jak potraktował, że żaden z ministrów (ani Klich, ani Sikorski, ani Janicki, ani Arabski) nie podał się z marszu do dymisji, biorąc przynajmniej część odpowiedzialności na siebie za to, co się wydarzyło – powinien nakazywać ludziom SLD trzymanie się jak najdalej od tego stada sępów. Komuniści jednak wcale nie zamierzają tak działać, tylko już zgodnie ze swoimi obyczajami kalkulują, gdzie co uda się ugrać jak najlepiej i kiedy znowu będzie można przejść do czerwonej ofensywy zmierzającej do kolejnej obyczajowej i kulturowej rewolucji. Jeśli więc tragedia smoleńska i krew przyjaciół czy kolegów (tak przecież o poległych ludzie Napieralskiego mówili) spłynęła po środowisku SLD jak wiosenny deszcz po czerwonych dachówkach, to środowisko Kaczyńskiego powinno myśleć głównie o tych wyborcach, którzy wciąż nie zdecydowali się na udział w wyborach, a nie o żadnych „ludziach lewicy”, zgodnie zresztą z hasłem: Polska jest najważniejsza. Dla czerwonych, pragnę przypomnieć, Polska nigdy nie była i nie jest najważniejsza. FYM
SONDAŻE WYBORCZE, SPRAWA DLA PROKURATURY? Krótka kwerenda prasy pozwala wysnuć „sensacyjne” podejrzenie, że rekordzista w mylących sondażach – pracownia PBS DGA - mogła być zainteresowana wygraną w wyborach prezydenckich kandydata PO. Właściciel PBS DGA, firma konsultingowa DGA, robi bowiem z Ministerstwem Skarbu Państwa, Ministerstwem Pracy jak i agencjami zarządzanymi przez PO bezsprzecznie interesy życia. Do najgłośniejszych należy „projekt/kontrakt senatora Misiaka” - szkoleń dla zwalnianych ze stoczni. Uzasadnione zatem jest podejrzenie świadomej manipulacji wyborczej. W ogólnie dostępnych źródłach i prasie czytamy:„Nic nie przebije błędu PBS DGA, która jeszcze w piątek podawała 51 proc. poparcia dla Komorowskiego i 33 proc. dla Kaczyńskiego. Wniosek był oczywisty: Komorowski może wygrać w pierwszej turze, trzeba się tylko sprężyć.” – Ja jako ofiara sondaży O akcjonariacie sondażowi dowiadujemy się ze stronie internetowej PBS DGA: „Instytut PBS DGA został założony w 1990 roku i należy do czołówki firm badawczych działających na polskim rynku. Oferuje pełny zakres badań opinii i rynku. W 2006 roku wzbogaciliśmy naszą ofertę o usługi doradcze, korzystając ze wsparcia firmy konsultingowej DGA, która zakupiła część udziałów PBS.” – PBS DGA. Z kolei Wyborcza.pl podaje szczegóły afery Misiaka: „Ustawa stanowi, że za zapewnienie zwalnianym stoczniowcom miękkiego lądowania odpowiada państwowa spółka Agencja Rozwoju Przemysłu. 27 lutego ARP ogłosiła, że "do realizacji usługi szkoleniowo-doradczej" wybrała konsorcjum firm DGA z Poznania i Work Sernice (firma senatora Misiaka - przyp. autor) z Wrocławia.” – Misiak dobrodziej Zaś na stronie internetowej DGA możemy przestudiować listę projektów prywatyzacyjnych zarządzanych obecnie przez DGA dla Ministerstwa Skarbu Państwa. Zatem tłumaczenia Gazety Wyborczej jak i TVN, że z oszczędności zamówiły tanie sondaże, są całkowicie niewiarygodne. Czyż nie zamówiono te, a nie inne sondaże „po linii” i w z góry zamierzonym celem? Informacja o wygranej Komorowskiego w pierwszej turze poszła w świat tuż przed ciszą wyborczą i z pewnością miała wpływ na kształtowanie preferencji wyborczych. To skandal! Sprawą powinna zająć się prokuratura. Jerzy Bielewicz
Kontroler z Okęcia: Wieża naprowadzała Tu-154 do zderzenia z ziemią Jestem pewien, że załoga nie podjęła decyzji o lądowaniu, lecz o odejściu na drugi krąg i że kontrolerzy z wieży w Smoleńsku złamali przepisy międzynarodowego prawa lotniczego. Także dotyczące uruchomienia akcji ratowniczej – mówi kontroler wieży na Okęciu, który prosi o zachowanie anonimowości. Od wielu lat pracuję na stanowisku kontrolera wieży na Okęciu. Nie mam wątpliwości – informacje kontrolera: 10.40.13–4 na kursie i ścieżce, 10.40.26–3 na kursie i ścieżce (przy założeniu, że stenogram mówi prawdę!) były ewidentnie niezgodne z rzeczywistym położeniem samolotu. Kontroler (jeśli to był kontroler, a nie osoba podstawiona), który był przekonany o właściwym działaniu radaru, powinien zacząć się niepokoić, kiedy na dwóch kilometrach od progu pasa nie widział samolotu. Nie mógł go widzieć z powodu mgły, ale powinien już dostrzegać przedzierające się przez nią światła. I tak zareagował. Poprosił załogę o włączenie reflektorów (10.40.32). Reflektory były już włączone (zostały najprawdopodobniej uruchomione wraz z wypuszczeniem podwozia). Kontroler nadal nie widzi samolotu, wie, że nieuchronnie i szybko zbliża się moment decyzji. Informuje: 10.40.38–2 na kursie i ścieżce.
Absurdalna informacja wieży To oznacza, że jest przekonany o właściwym położeniu samolotu albo ktoś go zmusza do takiej wypowiedzi, albo ktoś odtworzył nagraną wcześniej sekwencję z taśmy. Charakterystyczne, że informacje o dystansie podawane są w odstępie 13 i 12 sekund, czyli prawidłowo i za około 11 sekund (10.40.49) samolot powinien być 1100 metrów od pasa, czyli nad bliższą radiolatarnią. Wówczas powinna paść co najmniej informacja, a właściwie komenda: 1 na kursie i ścieżce, wysokość decyzji!
Kontroler powinien też podać w tym momencie warunki lądowania, to znaczy aktualną widzialność wzdłuż pasa, siłę i kierunek wiatru, ewentualne zmiany, jakie zaszły od ostatniej informacji pogodowej (podstawę chmur, stan nawierzchni, ciśnienie), i wydać zgodę na lądowanie. Taka zgoda, jakkolwiek do niczego niezobowiązująca załogi, ma o tyle istotne znaczenie, że mówi jej o dostępności drogi startowej i o tym, że jest wolna od innych statków powietrznych, pojazdów, pieszych itd. Między innymi na jej podstawie załoga podejmuje decyzję o dalszych działaniach. Jest to jedna z kilku składowych takiej decyzji. I załoga musi mieć te informacje, by właściwie i odpowiedzialnie ją podjąć. Taka informacja się nie pojawiła.
Żadna już się nie pojawiła aż do absurdalnej informacji: Horyzont, 101. Zakładam, że w ich [rosyjskiej] nomenklaturze oznaczać to musi polecenie odejścia na drugi krąg, bo podczas takiego manewru załoga wyrównuje lot, dodaje mocy na silnikach, po czym się wznosi. Komenda padła więc co najmniej 5 sekund za późno, nawet w świetle przekonania kontrolera o właściwej pozycji maszyny na kursie i na ścieżce. Jak wiemy, samolot był dużo za nisko, by na kilometr przed pasem kontroler mógł powiedzieć, że są na ścieżce. Samolot leciał pod ścieżką już od około 4. kilometra przed progiem pasa. Tymczasem kontroler upewniał ich w przekonaniu, że lecą z właściwym gradientem schodzenia (co było po części prawdą), ale i po ścieżce. Opierając się na informacjach kontrolera, musieli uderzyć w ziemię, gdyby kontynuowali podejście i podjęli decyzję o lądowaniu. Wiemy jednak, że je przerwali i rozpoczęli odejście po nieudanym podejściu, ale bezskutecznie. Samolot nadal szedł w dół, wręcz jakby dokładnie odwrotnie do zamierzonego manewru, z jeszcze większą prędkością. Wygląda to na uszkodzenie, zablokowanie steru wysokości.
Kontoler wiedział, ale nie powiedział… Ponieważ informacja od kontrolera, która daje prawo podjęcia decyzji o lądowaniu, nigdy się nie pojawiła, tym bardziej jestem pewien, że załoga nie podjęła decyzji o lądowaniu, lecz odejściu na drugi krąg. Bezwzględnie kontroler (bądź kierownik lotów) musi dać przynajmniej hasło: „pas wolny”. To oznacza – dostępny, niestanowiący zagrożenia dla lądującej maszyny, której załoga nie jest w stanie (nawet przy idealnych warunkach pogodowych) dostrzec tego wszystkiego, co widzi (lub o czym wie) kontroler. Ma on wiedzę o wszelkich ewentualnych zgodach, jakie wydał innym statkom powietrznym, samochodom, służbom technicznym lub nawet pieszym na zajęcie czy przecięcie pasa. Poza tymi wszystkimi możliwymi do przewidzenia i znanymi czynnikami na każdym lotnisku czy lądowisku, zwłaszcza w terenie niezurbanizowanym, należy spodziewać się nagłego wtargnięcia na pas dzikiej zwierzyny bądź stada ptaków, które mogą stanowić ogromne zagrożenie dla lądującej z dużą prędkością maszyny.
Załoga natomiast znajduje się w środowisku zmiennym, dynamicznym. Jej położenie – wysokość – jest w ciągłym ruchu. Musi śledzić przyrządy, zwłaszcza w gorszych warunkach pogodowych, słuchać instrukcji z ziemi, porozumiewać się między sobą i wreszcie… reagować na te wszystkie elementy. Czynnikiem decydującym jest czas, którego z każdym metrem obniżanej wysokości i zbliżającej się ziemi ubywa. Po to właśnie na posterunku każdego lotniska świata w roli służebnej wobec każdej załogi trwa kontroler lotniskowy. Rola kontrolera naprowadzającego samolot za pomocą radaru nie umniejsza w żaden sposób znaczenia i odpowiedzialności kontrolera udzielającego bądź nie zgody na lądowanie. Dlatego na ogół są to dwie różne osoby. Jeden odpowiada za podejście do lądowania i ma zazwyczaj uprawnienia radarowe, drugi nie musi ich mieć, ale ma pełną wiedzę, co dzieje się w jego rejonie odpowiedzialności, czyli na samym lotnisku. Jeśli nawet obie te czynności sprawuje jedna osoba, to jest ona w pełni odpowiedzialna za wszystkie te elementy. Trzeba pamiętać, że taka osoba pełni służbę kontroli ruchu lotniczego. Udziela zgody na podejście, start, lądowanie, przekazuje wszystkie niezbędne informacje, a w razie potrzeby pełni również służbę ratowniczo-poszukiwawczą. Ta również nie została wypełniona właściwie. Kontroler powinien bezzwłocznie po utracie odczytu radarowego danego statku powietrznego albo w ciągu pięciu minut od spodziewanego lądowania i/lub utraty łączności z załogą (jeśli służba kontroli radarowej nie jest zapewniana) ogłosić alarm dla służb ratownictwa. Po to właśnie władze lotnicze każdego państwa powołują kontrolę ruchu lotniczego. Jednym z kilku podstawowych pytań dla komisji badającej ten wypadek powinno być więc także określenie czasu, w którym taki alarm ogłoszono. Jednak z przekazów medialnych wiadomo, że kontroler pytany w pierwszych chwilach po tragedii o samolot przez osoby ze strony polskiej, odpowiedział, że maszyna… odleciała. Jeżeli jest to informacja prawdziwa, oznacza to, że kontrola ruchu w Smoleńsku nie zadziałała zgodnie z przepisami prawa o ruchu lotniczym. opr. Redakcja
Wyborczy matrix Jak bardzo media i dziennikarze zanurzyli się w medialny matrix, obnażył w znacznym stopniu wieczór wyborczy 20 czerwca. Tej niedzieli w całym kraju królowała telewizja i jej posłańcy zdradzający wyborcze tajemnice W ostatnich godzinach przed ciszą wyborczą ruszyły jak do boju wszystkie stacje radiowo-telewizyjne i redakcje opiniotwórczej prasy. W wydaniach dzienników i serwisów informacyjnych słychać było wręcz tętent koni, zgrzytanie wojennych toporów i świst wypuszczanych strzał. To bezwzględne starcie trwało od kilku tygodni, niektórzy publicyści już wyraźnie finiszowali, z trudem łapiąc oddech. Dlatego kiedy ogłoszono ciszę wyborczą od północy w sobotę do godz. 20.00 w niedzielę, w mediach, zwłaszcza tych elektronicznych, zrobiło się dziwnie pusto i głucho. Zniknęły nagle z pola widzenia twarze, sylwetki i głosy oswojonych do bólu publicystów, ekspertów od politycznego wizerunku, polityków i dyżurnych socjologów. TOK FM jako komercyjna stacja żyjąca z komentarzy politycznych i ambicji kreowania politycznych klimatów została odcięta od butli z tlenem. Jej stali komentatorzy w czasie ciszy nieustannie bajdurzyli o niczym, a na falach rozgłośni - jak nigdy - można było usłyszeć wiele rytmów w stylu pop.
Kreowanie monstrum Nieco inaczej wyglądała sytuacja dziennikarzy prasowych. Ci mogli wypisać się w ostatnich wydaniach gazet. Tygodnik "Polityka" od początku wieszczył, że to będzie kampania "w czerni i sepii", a Jarosław Kaczyński w pojedynkach wyborczych będzie chroniony "specjalnymi immunitetami". Mariusz Janicki i Wiesław Władyka przewidywali, że "kontynuacja polityki zmarłego prezydenta jawi się jako główne hasło prezydenckiej kampanii Jarosława Kaczyńskiego". Publicyści "Polityki" obawiali się, iż "emocje, rozchwiane uczucia, religijne uniesienia, zwłaszcza w histerycznym przekazie medialnym, mogą odrealniać rzeczywistość, skłaniać do ocen przesadnych i nieadekwatnych". W innym tekście tygodnik wybił na czołówkę artykułu zdanie: "Pałac przy Krakowskim Przedmieściu przypomina twierdzę, w której przyjaciele czczą pamięć zmarłego prezydenta". Tydzień później gazeta na okładce kolejnego numeru zamieściła twarz Kaczyńskiego, podświetlając szczególnie jego oczy i umieszczając nad nimi napis: "Hipnotyzer. Jarosław Kaczyński będzie chciał pozbawić Polaków pamięci". Janina Paradowska w otwierającym numer artykule snuła analizy: "na razie w podniosłej atmosferze żałoby trwa operacja wizerunkowa, mająca zlać dwóch braci w jednego". Kim był Jarosław Kaczyński w publicystyce "Polityki", oprócz tego, że hipnotyzował? Otóż miał nieskończenie wiele oblicz i twarzy: był mścicielem szukającym winnych śmierci brata; politykiem o najmniejszym zaufaniu społecznym, politycznym samotnikiem, zimnym graczem, oddanym wyłącznie bratu; specjalistą od dzielenia i prowokowania konfliktów. Słowem, jawił się niby istne monstrum, którego na dodatek nie wolno atakować, bo pogrążone jest w żalu po śmierci brata. Ten wizerunek miały, jak przewidywała red. Paradowska, ocieplać "tabloidowe ustawki". W ostatnim numerze przed wyborami red. Paradowska zatytułowała swój artykuł "Maskarada". I snuła swoje czarne myśli, pisząc, iż jeśli do Pałacu Prezydenckiego wejdzie Kaczyński, to przekształci to miejsce w "redutę, w sztab, gdzie opracowywane będą plany wygrania kolejnej elekcji, podczas której już będzie można brutalizować bez żadnych zahamowań". Inny opiniotwórczy tygodnik, "Newsweek", nie prowadził aż tak jawnej wojny z Jarosławem Kaczyńskim. We wcześniejszych numerach skupił się na pytaniach o Jarosława Kaczyńskiego: "Czy naprawdę się zmienił?", i pytał psychologów o nowy wizerunek Jarosława Kaczyńskiego. Publicyści "Newsweeka" wydawali się wielce zafrasowani faktem, że po śmierci brata, bratowej i najważniejszych politycznych przyjaciół Kaczyński nie jest taki jak dawniej. A jaki był dawniej? No, oczywiście straszny. Wywoływał wojny, mówił o czystkach IV RP itp. Ten i podobny przekaz nieustannie płynął z wielkich tytułów prasowych i komercyjnych elektronicznych mediów. Jarosławem Kaczyńskim można było straszyć dzieci, ale też wywoływać gęsią skórę na karkach redaktorów wielu gazet czy niezweryfikowanych funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych. Jednak czy Jarosława Kaczyńskiego bali się również jego wyborcy? O tym już redaktorzy "Newsweeka" nie byli tak do końca przekonani i w ostatnim numerze przed wyborami na okładce swojego pisma zamieścili dwie twarze (Komorowskiego i Kaczyńskiego) zanurzone po brodę w wodzie z pytaniem: "Kto wypłynie na powodzi?".
Wielkie manewry Jak bardzo media i dziennikarze pogrążyli się w medialnym matriksie, obnażył w znacznym stopniu wieczór wyborczy. 20 czerwca w całym kraju przez kilka godzin królowała telewizja i jej posłańcy zdradzający wyborcze tajemnice. Po raz pierwszy swoje wieczory wyborcze zaprezentowały cztery stacje - publiczna TVP i trzy komercyjne: lewicowa Superstacja oraz TVN 24 i Polsat News. Pamiętamy, że te dwie ostatnie Andrzej Wajda jeszcze na początku kampanii określił jako zaprzyjaźnione z Bronisławem Komorowskim. Redaktorzy od zadań specjalnych - choć na co dzień bardzo oswojeni ze studiem, kamerami i błyskiem reflektorów - tego wieczoru byli spięci i stremowani. Tutaj każde potknięcie i nieuwaga mogły bardzo drogo kosztować. Atmosferę napięcia wyczuwało się zresztą już od kilku tygodni. Trwała wielka mobilizacja. W TVN 24 rangę wieczoru wyborczego porównano do finałowego meczu mundialu. Prześcigano się w pomysłach w sprawie wejść na antenę, przedstawiania zwycięzcy wyborów, frekwencji i tego, czy będzie druga tura. W wyborczej relacji walkę prowadzili nie tylko kandydaci na prezydenta. Równolegle trwała rywalizacja TVN 24 z całą konkurencją. Tego wieczoru stacja, która zyska największą widownię, zbierze w przyszłości miliony z reklamowego tortu. Dlatego oglądalność poszczególnych stacji była pilnie monitorowana na równi z wynikiem wyborów. Imperium Waltera ruszyło ze swoim wieczorem wcześniej niż publiczna telewizja, bo ok. godz. 19.25, tuż po "Faktach" w TVN. Dziennikarzami prowadzącymi byli sprawdzeni w wielu bojach: Kamil Durczok i Justyna Pochanke. Od godz. 19.50 do 20.50 można ich było oglądać również w TVN. Z zaproszonymi ekspertami: politologami, socjologami, politykami rozmawiali inni medialni frontmani: Monika Olejnik i Bogdan Rymanowski. Ponadto - co miało być największą atrakcją - stacja przygotowała studio wirtualne w technice 3D. A tam głównym magikiem przedstawiającym najnowsze wyniki był - bardzo młody, ale rzecz jasna, już obsypany nagrodami - Jarosław Kuźniar. To on po ciszy wyborczej przedstawił pierwsze wyniki z wirtualnego studia.
Magicy i prestidigitatorzy W studiu TVN nad wszystkim dominowała scenografia. Objaśniający dane i wyniki jawił się niby prestidigitator, prezentujący stworzoną przez studyjnych informatyków interaktywną grafikę łączoną z obrazem rzeczywistym. Nie przypadkiem jeszcze w zapowiedzi programu Kuźniar miał słowną wpadkę, gdy zapewniał, że "u nas wszystko jest wirtualne". Oczywiście, miał powiedzieć - realne. Zresztą na ekranach wszystkich telewizji tego wieczoru i tej nocy migały wymyślne napisy, obrazy, infografiki i wizualizacje. W studiu TVN 24 non stop królowały zaskakujące efekty wizualne wirtualnej scenografii. Widzowi nie pozostawiono chwili na refleksję, by choć przez moment zastanowił się nad tym, co się tak naprawdę dzieje. Magiczne studio 3D, jak się okazało, miał również Polsat News. Jarosław Gugała z Polsat News, który odpowiadał za przygotowania do wieczoru wyborczego, już wcześniej zapowiadał, studząc gorączkę konkurencyjnej TVN, że studio wirtualne w technice 3D to dziś właściwie standard. Jednak Polsat News oprócz nowoczesnego studia w siedzibie stacji - na wzór TVP 1 - przygotował też studio zewnętrzne pod Pałacem Prezydenckim, gdzie byli zapraszani politycy. Wieczór wyborczy w Polsat News poprowadzili Magda Sakowska i Bogusław Chrabota przy współudziale Agnieszki Gozdyry i Tomasza Machały, którzy dyżurowali pod Pałacem Prezydenckim. Rozmowy z gośćmi Polsatu prowadzili Dorota Gawryluk, Jarosław Gugała oraz Wojciech Szeląg. Każda ze stacji zamówiła też w ośrodkach badania opinii własne sondaże wyborcze. I tak dla TVP sondaże przygotował TNS OBOP, dla TVN - SMG/KRC, a dla Polsatu - instytut Homo Homini. Jakież było zaskoczenie - wyrażane głośno również przez polityków - różnicą (ok. 6 proc.) między poszczególnymi badaniami. Okazało się, że najbliżej realnego wyniku był sondaż TNS OBOP zrealizowany dla TVP. TNS OBOP prognozował wynik 40,3 proc. dla Bronisława Komorowskiego, 35,8 proc. dla Jarosława Kaczyńskiego. Sondaże MB SMG KRC (dla TVN) dawały Komorowskiemu ok. 46 proc., a Kaczyńskiemu 33,2 proc.). Od realnego wyniku znacznie odbiegały także sondaże bombardujące wyborców przed głosowaniem. Jednak prognozowane wyniki, które migały na ekranie, szybko korygowano. Przeciętny widz nawet mógł nie zauważyć tych manipulacji, choć w głowie mógł mieć poczucie dużego zamętu. Dlatego nie może być zaskoczeniem, pomimo starań konkurencji, dobra oglądalność stacji TVP, której widownia dopisała także podczas tego wieczoru. Interesująco wypadły powyborcze komentarze w TVP, która gościła prof. Jadwigę Staniszkis, prof. Antoniego Dudka, dr. Rafała Chwedoruka, prof. Kazimierza Kika. Profesor Jadwiga Staniszkis, która kilka dni wcześniej w programie TVN "Teraz my" w bezpośrednim starciu z Januszem Palikotem poddała go miażdżącej krytyce, i tym razem nie odpuściła: "Palikot jest dla mnie śmieciem" - wyparowała na koniec rozmowy w TVP. Dziś wielkie redakcje i studia telewizyjne snują rozważania na temat drugiej tury. Czy powtórzy się sytuacja z 2005 r., gdy w pierwszej turze także prowadził Tusk? Kto ma większy napęd i lepsze pomysły do pracy w ciągu tej dogrywki? Czy będziemy świadkami brutalizacji kampanii? Jakie pomysły przedstawią sztaby wyborcze kandydatów na debatę prezydencką? Mimo wielu pytań mało kto podważa dziś styl i sposób komunikowania się z wyborcami przez Jarosława Kaczyńskiego. Jego niewzruszony spokój i opanowanie, czy nawet wręcz łagodność, wprawiły największych wrogów PiS w stan oszołomienia. Czy to jednak wystarczy do wygrania drugiej tury? Z pewnością przez ten czas, który pozostał do 4 lipca, z placu boju nie zejdą wielkie media i ich ludzie od zadań specjalnych. To od nich w dużym stopniu będzie zależało, czyj wizerunek i która postać bardziej przemówi do serc i umysłów wyborców. Hanna Karp
Im nie zależy na ustaleniu prawdy – mówi Wiktor Suworow (Wołodymir Rezun) o katastrofie smoleńskiej Przede wszystkim korzystam ze sposobności, by wszystkim Polakom wyrazić swe współczucie. To była straszna tragedia. Błagam Boga, by to nie była zbrodnia spowodowana przez Rosjan, lecz katastrofa. Między naszymi narodami było tyle bólu, tyle krwi, że gdyby się okazało, że to była zbrodnia – to ja nie wiem, jak mógłbym żyć z takim ciężarem. Wiele niestety wskazuje, że to była zbrodnia, gdyż jest wiele poszlak o tym świadczących. Lecz mimo to chciałbym, żeby to była katastrofa nie spowodowana celowym działaniem. W przeciwnym przypadku odczuwałbym ogromny wstyd wobec Polaków, uwzględniając to wszystko, co zaszło miedzy nami w ciągu ostatnich stu lat. Jako były obywatel Rosji poczuwam się do odpowiedzialności za wszystko, co Rosjanie robią złego Polakom. W jednej mojej powieści młoda dziewczyna zastanawia się nad kwestią czy kaci i mordercy są odpowiedzialni za swe zbrodnie. I odpowiada sobie, że nie, gdyż swe zbrodnie popełnili nie z własnej inicjatywy, lecz na rozkaz. Natomiast ich przełożeni, jak Stalin, którzy polecali im mord, mają czyste ręce, ponieważ nikogo osobiście nie zgładzili. W ten sposób przywódcy mają czyste ręce, zaś mordercy i kaci – czyste sumienie. To taka wymówka osoby uwikłanej w zbrodnię. Mój kraj – to kraj ofiar oraz katów. Gdyby każdy z nas odpowiadał za cały kraj, a nie tylko za własne postępowanie, to całej tej ohydy by u nas nie było. Uciekłem z tego kraju przed trzydziestu laty, ale wciąż poczuwam się do odpowiedzialności za wszystko, co się w niej dzieje. Jak również za całą jej przeszłość. Jestem dawnym współpracownikiem sowieckich służb specjalnych i znam się na ich metodach. Jeśli chodzi o katastrofę smoleńską, to wiem tyle, ile podają środki przekazu. Niemniej analizując dane podane przez prasę, stwierdzam po pierwsze, że nie wszystko tu jest jasne i nie budzące podejrzeń. Dlatego, po drugie, okoliczności katastrofy powinny być zbadane przez komisję międzynarodową. Ta międzynarodowa komisja powinna się składać z niezależnych ekspertów pochodzących z krajów neutralnych, cieszących się powszechnym zaufaniem jak Szwecja lub Szwajcaria. Należy zaprosić ludzi z tych krajów, by mieli pełny wgląd w okoliczności katastrofy. Niech oni nam później opowiedzą, co się wydarzyło. Osobiście opowiadam się za następującą wersją wydarzeń. Służby specjalne chciały utrudnić misję prezydenta Kaczyńskiego i w tym celu zakłócić mu lądowanie. Być może ci ludzie nie dążyli do tak tragicznego w skutkach wyniku swych działań. Natomiast z całą pewnością chcieli oni utrudnić prezydentowi Kaczyńskiemu przyjazd do Katynia. Zmusić do zawrócenia ze Smoleńska, do lądowania na odległych lotniskach zastępczych. Dać mu do zrozumienia – zabieraj się stąd. Gdyby zaś zależało im na spowodowaniu katastrofy, to też nic nie stało im na przeszkodzie. Rosyjskie służby mają wiele ofiar na swym sumieniu. Sowiecki agent zabił skrytobójczo w Niemczech Stepana Banderę. Pomijam tu ocenę samego Bandery, chodzi o fakt jego zamordowania przez sowieckiego agenta. A mój przyjaciel Sasza Litwinienko został zamordowany w Londynie przez rosyjskie służby przy pomocy środków radioaktywnych. Jest to pierwszy w świecie akt międzynarodowego terroryzmu przy pomocy środków radioaktywnych. To, że mord był wynikiem działań rosyjskich służb specjalnych, nie budzi nigdzie żadnych wątpliwości. W Rosji rządzą przestępcy zdolni do każdej zbrodni. Nie mam dowodów na potwierdzenie tezy, że samolot strącili agenci rosyjskich służ specjalnych, ale jest rzeczą pewną, że byliby oni do tego zdolni. W rosyjskim dochodzeniu zazwyczaj ważne jest nie ustalenie prawdy, lecz wynalezienie prawdopodobnego wytłumaczenia przyczyn katastrofy zadowalającego stronę rosyjską. Zarówno w Związku Sowieckim, jak i we współczesnej Rosji poszukuje się w takich przypadkach nie prawdy, lecz wygodnego dla władz wytłumaczenia biegu wydarzeń. Sposób potraktowania przez władze rosyjskie pola, na którym rozbił się samolot prezydencki, świadczy, że władzom rosyjskim nie zależy na zabezpieczeniu ewentualnych dowodów wskazujących na prawdziwe przyczyny katastrofy. Na tym polega brak odpowiedzialności najwyższych czynników państwowych z prezydentem Miedwiediewem na czele. Mówią o nim, że jest to strach na wróble. Moim zdaniem jest to żywy człowiek z krwi i kości, istota ludzka, która zgodziła się pełnić funkcje manekina. Antoni Zambrowski
Blisko, coraz bliżej Głupota jest przywilejem durniów. Ludzie przyzwoici zwykle posługują się rozumem. Czemu członkowie rządu Donalda Tuska wraz z Bronisławem Komorowskim walczą o zakwalifikowanie do tej gorszej kategorii? Otóż widzę tylko jedną możliwą odpowiedź: bo z jakichś powodów chcą. Bądź muszą. Kancelaria Prezydenta pod kontrolą. Instytut Pamięci Narodowej spacyfikowany. Narodowy Bank Polski przejęty. Rzecznik Praw Obywatelskich, można powiedzieć, ze słusznej linii rodzinnej. Sprawozdanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji odrzucone, a furtka pozwalająca przejąć całkowitą kontrolę nad mediami publicznymi szeroko otwarta. A ty, elektoracie, przyglądaj się, ucz i zapamiętuj raz na zawsze: albo całym sercem kochasz tuskokomorowszczyznę, więc, co oczywiste, gromadzisz się pod sztandarem partii ziejącej miłością do przeciwników politycznych, albo, by tak rzec, spadaj szczaw siorbać. Nie ma to, tamto.
MOŻNA PRZYZWOICIE Dwa dni przed końcem sierpnia 1996 roku, w Norwegii, czternaście kilometrów na wschód od lotniska Svalbard Airport Longyear, o szczyt wzgórza Operafjellet rozbił się samolot Tu-154M, własność linii lotniczej Wnukowo Airlines. Na pokładzie znajdowało się 130 rosyjskich i ukraińskich górników, zdążających do pracy. Zginęli wszyscy, wraz z jedenastoosobową załogą. Nim upłynęły 24 godziny, na miejscu tragedii znalazły się służby rosyjskie. Norwegowie nie protestowali. Wypadek badano wspólnie, zaś "czarne skrzynki" Norwegia natychmiast przekazała właścicielowi samolotu. Innymi słowy, nawet niezwykłe sytuacje pozwalają zachować się przyzwoicie. Tak, jak należy. Jak wygląda to w Polsce? Ano, polska prokuratura nie ma dostępu do świadków, których chciałaby przesłuchać. Obietnice o rychłym wyjeździe na miejsce tragedii polskich archeologów można między bajki włożyć. Oryginały "czarnych skrzynek" prawdopodobnie na zawsze pozostaną w rękach Rosjan. Mało tego, okazało się, że zapis ostatnich minut przed katastrofą, przekazany stronie polskiej, był o szesnaście sekund krótszy, niż powstały na jego podstawie stenogram. Co oznacza, że nagranie było montowane. Nie wiadomo tylko, w jakim celu. Tymczasem większość mediów przeistoczyła się w usta rządu i wbrew faktom lansuje poglądy bliskie platformianym sercom. I tak dalej, i tak dalej. Co w obliczu powyższego najbardziej dla mnie zaskakujące, kandydaci na prezydentów - wyjąwszy Jarosława Kaczyńskiego (oraz, gwoli sprawiedliwości, także Andrzeja Leppera) - oświadczyli unisono, iż zaangażowanie polskiego rządu w sprawę rozwiązania smoleńskiej katastrofy nie budzi wątpliwości. Jak gdyby za wszelką cenę chcieli potwierdzić oficjalnie (przed kim?) wasalny status polskiego państwa. No to co to jest, do diabła, jeśli nie jest to wyścig po okruchy z pańskiego stołu nieznanych bliżej demiurgów, kształtujących rzeczywistość w naszej części Starego Kontynentu?
POLISH NIGHTMARE Coś bardzo niepokojącego stało się z Polską. Miało być uczciwiej i sprawiedliwiej niż w PRL-u - a nie jest. To frustrujące uczucie, ale przede wszystkim uczucie upokarzające. W swoim własnym kraju Polacy nie czują się bezpiecznie, postrzegając władzę jako nieudolną i nieuczciwą, prawo jako nieskuteczne i niesprawiedliwe, a kraj oddany w pacht polityczno-biznesowym koteriom. Jeżeli skonfrontować nasze dawne marzenia o życiu w demokratycznym społeczeństwie i gospodarce wolnorynkowej, z tym co teraz dzieje się wokół nas, to trudno nie odnieść wrażenia, iż własne marzenia oglądamy w krzywym zwierciadle. Naturalne staje się zatem pytanie: dlaczego "American dream" na naszych oczach zmienił się w "Polish nightmare"? Dlaczego to, czego doczekaliśmy, nie jest tym, czego oczekiwaliśmy, o czym marzyliśmy? Pełne sklepowe półki. Wymienialna złotówka. Paszporty. Wolna prasa. Swoboda podróżowania, zrzeszania się i swoboda wypowiedzi. Z drugiej strony, brak nadziei, perspektyw, pewności jutra, poczucia bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Zamiast wolnego rynku - kompradorski kapitalizm. Zamiast społecznej solidarności - mafijne nawyki rządzącej biurokracji. I tak dalej, i tak dalej. Gdzie podziało się to coś w duszy polskiej, czego dzisiaj nie widać, to coś, co było silniejsze od strachu przed śmiercią nawet, to coś, co wiodło Polskę ku wolności? I co z naszą wolnością zrobiliśmy? Powiedzmy dość. Wybierzmy mądrze. Rozsądnie, rozważnie, rozumnie, przyzwoicie. Chyba nikt nie ma wątpliwości, iż następcą Lecha Kaczyńskiego nie może być suchy technokrata, zaplątany w niejasne uwarunkowania, prowadzany za rączkę nie wiedzieć dokąd przez nieprzyjazne Polsce koterie. Że prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej powinien zostać ktoś, kto jest w stanie godnie zastąpić człowieka, który nie zwracał uwagi na żyrandole, ponieważ miał je nad głową, a nie w głowie. I który zginął na służbie, broniąc najświętszych dla Polski wartości. Zginął, ponieważ trzy dni wcześniej ktoś zwany premierem RP pozwolił jak dziecko rozegrać się premierowi Federacji Rosyjskiej, ustawiającemu pionki na własnej szachownicy i grającemu we własną grę. Zatem, jeżeli chcemy zmienić Polskę, głosujmy na Jarosława Kaczyńskiego. Kto wie, może uda się ludziom przyzwoitym rozstrzygnąć kwestię następstwa już w pierwszej turze? ...Bo Polska jest najważniejsza. Krzysztof Ligęza
Ściema dwudziestolecia Cóż za radość w towarzystwie − Bronisław Komorowski wygrał wybory i został prezydentem, już w pierwszej turze! Co prawda, tylko w tygodniku „Wprost”, ale za to z jakim przytupem. Okładka, wstępniak, w którym naczelny, radując się, że nie będzie powrotu IV RP, już snuje rozważania nad wielkością właśnie rozpoczętej prezydentury… Bezcenne. Zachowam sobie ten egzemplarz. Sądzę, że Bronisław Komorowski też go sobie zachowa, żeby w przyszłości od czasu do czasu móc sobie poczytać i pomarzyć. Zapewne zachowa też egzemplarz „Gazety Wyborczej” z przedwyborczego piątku, z sondażem dającym mu wspomniane zwycięstwo, 51 punktów procentowych i 18-procentową przewagę nad głównym rywalem. Sondażem? Nie chce mi się wierzyć, że aż takie przeszacowanie może być wynikiem błędu, ani w to, że mógł się on przypadkiem trafić akurat w badaniu zleconym akurat przez tę gazetę. Naród, jak wyczytałem w internecie, po sławnym wieczorze wyborczym TVN, gdzie upierano się przy 12-procentowym zwycięstwie Komorowskiego jeszcze parę godzin po ogłoszeniu przez PKW pierwszych wstępnych wyników, zaczął skrót SMG/KRC tłumaczyć jako „Sondaże Mamy G…niane/Komorowski Raczej Cienki”. Zabawię się podobnie i na okoliczność wspomnianego „sondażu” dla giewu rozwinę skrót PBS-DGA jako „Poopowiadajmy Bajki Salonowi − Dają Grube Apanaże”. Pastwię się? Może i tak, ale uważam za wyjątkową bezczelność, że ludzie odpowiedzialni za tę sondażową hucpę nie mają sobie nic do zarzucenia. No cóż, to nie nasza wina, że wyborcy Kaczyńskiego wstydzą się przyznać jak głosowali, ha, ha, ha. Akurat uwierzę. Wbijano wyborcom w łeb, że Komorowski dostanie ponad 50 procent, to dostał ponad 40. Gdyby uczciwie pisano, że poparcie jest mniej więcej równe, dostałby pewnie około trzydziestu. A może jednak to tylko błędy? Cóż, jeżeli, to przypomina się stara opowieść z podręcznika ekonomii o pewnym kraju afrykańskim, w którym odchodzący Anglicy pozostawili miejscowym władzom mennicę. Nowy rząd oczywiście uruchomił ją na najwyższych obrotach, drukując pieniądze bez opamiętania, co zgodnie z ogólnie znaną (ale nie temu rządowi) zasadą wywołało inflację i uczyniło całą tę produkcję bezwartościowym papierem. Wtedy okazało się, że cała ludność miejscowa przeszła na waluty obce, miejscowej używając tylko do jednego celu: do płacenia stale podnoszonych podatków. W ten sposób rząd, płacąc obywatelom bezwartościowym papierem, dostawał od nich z powrotem też tylko bezwartościowy papier. Z propagandą okazuje się być podobnie. Skutkiem intensywnego bombardowania wyborców medialnymi ściemami są tylko notowania w sondażach, które wcale nie przekładają się na rzeczywistość. Jakoś pięknie mi się komponuje ten numer „Wprost” przysłany wprost z rzeczywistości alternatywnej (muszę przy okazji przyznać się do błędu: pisałem, że neo-Wprost pod redakcją Lisa będzie „Polityką Light”, tymczasem, jeszcze gorzej, staje się on bladą kopią „Przekroju” z czasów Najsztuba) z przewodniczącym sztabu p.o. Komorowskiego, panem Sławomirem Nowakiem. Onże, upojony w piątek wspomnianą publikacją giewu, pojechał na uwieńczenie kampanii kpinami z „krótkich nóżek” Kaczyńskiego. No cóż, pan Nowak, znany ze zdecydowanej męskiej urody (bo niby z czego więcej?), zapewne słusznie dumny jest ze swoich nóg, kształtnych i długich. Tylko chyba najwyraźniej zapomniał, skąd mu one wyrastają. Rafał A. Ziemkiewicz
Jak kolega Komorowskiego prywatyzuje służbę zdrowia Trwa proces pomiędzy Bronisławem Komorowskim, a Jarosławem Kaczyńskim w kontrowersyjnej sprawie prywatyzacji służby zdrowia. Prawdopodobnie dziś zapadnie wyrok. Tymczasem jak informuje lokalny portal internetowy LM.PL wojewoda wielkopolski Piotr Florek (partyjny kolega marszałka Komorowskiego jeszcze z czasów SKL) szykuje rewolucję w systemie ratownictwa medycznego. Sprawa jest bardzo kontrowersyjna. Wojewoda Florek już ogłosił, iż wraz z rozpoczęciem następnego roku, w strukturach Centrum Powiadamiania Ratunkowego w czterech subregionach województwa Wielkopolskiego, pokrywających się z terenem byłych województw (konińskim, kaliskim, leszczyńskim i pilskim) będzie miała miejsce radykalna redukcja rejonów operacyjnych: uwaga z 35 dotychczas działających do 5. CPR-y mają pozostać tylko w stolicy Wielkopolski – Poznaniu oraz czterech niegdysiejszych miastach wojewódzkich: Koninie, Kaliszu, Lesznie i Pile. W każdym takim ośrodku ma stacjonować po 25 karetek. Znikną miedzy innymi pogotowia w Turku i Kole. W sierpniu zostanie ogłoszony przez NFZ konkurs na obsługę nowych jednostek. Plany wojewody budzą poważne obawy środowisk samorządowych, a także kadry zarządzającej powiatowymi instancjami służby zdrowia. Cytując za LM.PL Krzysztofa Bestwinę, dyrektora szpitala w Turku: (…) „Centralizacja spowoduje, że małe szpitale zostaną wykluczone. Nikt z nas nie jest w stanie spełnić wymogu, co do ilości karetek. Zapowiada się kolejna walka o pogotowie.” Z kolei Barbara Graczyk-Malińska, szefowa ZOZ-u w Kole zwraca uwagę na chaos organizacyjny. (…) Te duże regiony miałyby sens, gdybyśmy je wcześniej przygotowali. Jest połowa roku. Mamy pozatrudnianych ludzi i nie wiemy, co z nimi zrobić. (…) Właśnie piszę program naprawczy dla szpitala. Nie dość, że mamy kłopoty finansowe i organizacyjne, to jeszcze i z tym mam sobie poradzić – dodaje. Wojewoda wielkopolski nie wyklucza, że usługi z zakresu ratownictwa medycznego będą świadczyły konsorcja, obejmujące dotychczasowe stacje pogotowia. Z pomysłem tym nie chcą się zgodzić szefowie powiatowych szpitali, powołując się na argumenty formalno-prawne oraz konflikty istniejące w środowisku. W zakresie jakości oferty świadczonych usług medycznych, w subregionie konińskim największymi kwalifikacjami legitymuje się szpital w Koninie. Szefowa tego ośrodka Barbara Szeflińska zamierza wystartować w konkursach na usługi w dziedzinie ratownictwa medycznego. Sęk jednak w tym, że obawia się prywatnej konkurencji. Warto wysłuchać słów, które ma do powiedzenia Szeflińska: (…) „Na rynku są już prywatne firmy, które szykują się, by gro tych rejonów przejąć. Posiadają potencjał, ludzi, środki i są w stanie to zorganizować. To jest zagrożenie dla wszystkich.” A więc jednak mamy do czynienia z planowaną prywatyzacją. A tymczasem wojewoda wielkopolski Piotr Florek, to prominentny funkcjonariusz regionalnej Platformy Obywatelskiej. Co ciekawe działał jeszcze w strukturach Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego i był kolegą partyjnym Bronisława Komorowskiego. Szczególnie mocno współpracował z senatorem (a ówcześnie posłem) Ireneuszem Niewiarowskim, blisko zaprzyjaźnionym z marszałkiem Komorowskim. Florek, to najbliższe otoczenie Niewiarowskiego i swego czasu jeden z jego najbardziej oddanych współpracowników. Podczas niedawnej wizyty Komorowskiego w Licheniu na uroczystościach z okazji dorocznej pielgrzymki sołtysów, animatorem tego wydarzenia był właśnie Niewiarowski. Tajemnicą poliszynela jest, iż w trakcie ostatnich wyborów parlamentarnych Florek ustąpił Niewiarowskiemu miejsca na liście senatorskiej PO. W zamian za to został wojewodą wielkopolskim. Rekomendował go premierowi Tuskowi członek prezydium zarządu krajowego PO poseł Tomasz Nowak i nie kto inny tylko senator Niewiarowski. Zarówno Niewiarowski, jak i wprowadzający do wielkopolskiej służby zdrowia rynkowe mechanizmy wojewoda Florek są dobrze znani Bronisławowi Komorowskiemu z czasów ich wspólnej działalności w SKL-u. Romano Manka-Wlodarczyk
PBS DGA ze swoim sondażem, sprawa dla prokuratury? Krótka kwerenda prasy pozwala wysnuć „sensacyjne” podejrzenie, że rekordzista w mylących sondażach – pracownia PBS DGA mogła być zainteresowana wygraną w wyborach prezydenckich kandydata PO. Albowiem właściciel PBS DGA, firma konsultingowa DGA robi z Ministerstwem Skarbu Państwa, Ministerstwem Pracy jak i agencjami zarządzanymi przez PO bezsprzecznie interesy życia. Do najgłośniejszych należy „projekt/kontrakt senatora Misiaka” - szkoleń dla zwalnianych ze stoczni. Uzasadnione zatem jest podejrzenie świadomej manipulacji wyborczej. W ogólnie dostępnych źródłach i prasie czytamy: „Nic nie przebije błędu PBS DGA, która jeszcze w piątek podawała 51 proc. poparcia dla Komorowskiego i 33 proc. dla Kaczyńskiego. Wniosek był oczywisty: Komorowski może wygrać w pierwszej turze, trzeba się tylko sprężyć.” – Ja jako ofiara sondaży O akcjonariacie sondażowi dowiadujemy się ze stronie internetowej PBS DGA: „Instytut PBS DGA został założony w 1990 roku i należy do czołówki firm badawczych działających na polskim rynku.Oferuje pełny zakres badań opinii i rynku. W 2006 roku wzbogaciliśmy naszą ofertę o usługi doradcze, korzystając ze wsparcia firmy konsultingowej DGA, która zakupiła część udziałów PBS.” – PBS DGA. Z kolei Wyborcza.pl podaje szczegóły afery Misiaka: „Ustawa stanowi, że za zapewnienie zwalnianym stoczniowcom miękkiego lądowania odpowiada państwowa spółka Agencja Rozwoju Przemysłu. 27 lutego ARP ogłosiła, że "do realizacji usługi szkoleniowo-doradczej" wybrała konsorcjum firm DGA z Poznania i Work Sernice (firma senatora Misiaka przyp. autor) z Wrocławia.” – Misiak dobrodziej Zaś na stronie internetowej DGA możemy przestudiować listę projektów prywatyzacyjnych zarządzanych obecnie przez DGA dla Ministerstwa Skarbu Państwa. Zatem tłumaczenia Gazety Wyborczej jak i TVN, że z oszczędności zamówiły tanie sondaże są całkowicie niewiarygodne. Czyż nie zamówiono te a nie inne sondaże „po linii” i w z góry zamierzonym celem? Informacja o wygranej Komorowskiego w pierwszej turze poszła w świat tuż przed ciszą wyborczą i z pewnością miała wpływ na kształtowanie preferencji wyborczych. To skandal! Sprawą powinna zająć się prokuratura. Jerzy Bielewicz
PS. Gdzie są dziennikarze śledczy? Czy może nie wolno psuć interesów nawet jeśli robione są ze szkodą dla państwa i jego ustroju.
Kto winny – pracownie czy badani? Dlaczego ośrodki badawcze się pomyliły w prognozach wyników? “Rzecz w metodzie badawczej. SMG KRC przeprowadziło zwykły sondaż telefoniczny w ciągu ostatnich trzech godzin przed zamknięciem lokali wyborczych. Natomiast TNS OBOP zrobił klasyczny exit poll, czyli ankieterzy stali przed wybranymi losowo 500 lokalami wyborczymi. I tam według określonej procedury odliczali wychodzących z lokalu i pytali: na kogo głosowałeś? Oczywiście te 500 komisji zostało tak losowo dobrane, by zapewnić ich reprezentatywność w stosunku do wszystkich komisji wyborczych” – tłumaczy w „Gazecie Wyborczej” Ryszard Pieńkowski, wiceszef PBS DGA. “Próba szacowania wyników w dniu wyborów za pomocą sondażu telefonicznego jest więc nieporozumieniem. Ale sondaż telefoniczny jest co najmniej dziesięciokrotnie tańszy niż exit poll. TVN i SMG KRC postawiły na duże oszczędności i stąd ta wpadka” – dodaje. Wbrew temu, co napisałem w pierwszej wersji tego przeglądu prasy (przepraszam za niedopatrzenie – swój błąd naprawiam), szef PBS tłumaczy w innym miejscu w „Gazecie” z czego wynika błąd popełniony przez jego firmę w sondażu dla „GW”, w którym różnica między Bronisławem Komorowskim a Jarosławem Kaczyński wyniosła.. 18 punktów procentowych. Był to najbardziej odbiegający od rzeczywistości sondaż. Pieńkowski mówi: „To bardzo trudna chwila dla całej branży. Nasza firma nie będzie już sprawdzała preferencji politycznych przez telefon, to zawodne (…). Błędnie przewidzieliśmy zachowanie wyborców niezdecydowanych. “Rozdzieliliśmy” ich proporcjonalnie między kandydatów, a okazało się, że byli to głównie zwolennicy Napieralskiego i Kaczyńskiego” . Trzeba przyznać też z uznaniem, że redakcja „Gazety” napisała o błędnym sondażu wprost i sama w dzisiejszym wydaniu przeprosiła czytelników. „Gazeta” w tej sytuacji zachowała się fair. W „Gazecie” swoje oświadczenie w sprawie sondażowych błędów publikuje Zarząd Organizacji Firm Badania Opinii i Rynku. Kto jest winny błędom? Dwa fragmenty oświadczenia: „Problemem badań sondażowych jest to, że sporo osób odmawia w nich udziału, a niektórzy odmawiają odpowiedzi na poszczególne pytania. Ogranicza to wiarygodność wyników danych sondażowych. Jednocześnie jednak etyczną zasadą wszelkich badań społecznych jest dobrowolne uczestnictwo – ludzie mają prawo odmawiać w nich udziału i odpowiadania na pytania, które ich w jakiś sposób krępują. Niektóre ośrodki badawcze informują o tym osoby wylosowane do badań przed rozpoczęciem ich realizacji”. (..) Krytyka badań sondażowych – często ignorancka i nieodpowiedzialna – powoduje, że potencjalni respondenci tracą zaufanie do sondaży i albo w ogóle odmawiają w nich udziału, albo nie odpowiadają na poszczególne pytania, przez co oddalają nas od prawdy”. No cóż. Choć prawdą oczywiście jest, że badani często odmawiają udziału, a czasem nie przyznają się do rzeczywistych wyborów, to od zarządu OFBOR można by oczekiwać bardzo samokrytycznej refleksji. Janke
Odzyskana godność wyborców PiS Ludzie, którzy dali sobie wmówić, że Lech Kaczyński był postacią groteskową, po szoku 10 kwietnia zerwali z polityczną poprawnością i powiedzieli na głos, że projekt IV RP uważają za trafny i rozsądny – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Salon znów jest zdumiony. Bronisław Komorowski nie zdołał wygrać wyborów prezydenckich w pierwszej turze, a Jarosław Kaczyński z wynikiem 36,46 potwierdził, że potrafi się ścigać z kandydatem Platformy. Rezultat Jarosława Kaczyńskiego jest sporym sukcesem, zwłaszcza że przez trzy ostatnie lata uporczywie tłumaczono Polakom, jak bardzo antydemokratyczną partią jest Prawo i Sprawiedliwość.
Wagnerowskie skojarzenia Dziś też już słyszymy tworzone naprędce teorie, że to „wynik smoleńskiego szoku, ale i nachalnej propagandy wylewającej się z publicznych mediów”. Są i bardziej pogardliwe wyjaśnienia, na przykład „że Polacy pragną wodza, a nie wujka, a przy okazji sieroty po IV RP podnoszą głowy”. Doprawdy zabawne jest przekonanie części elit, że Polacy są posłuszni temu, co usłyszą w TVP i publicznym radiu. Notabene w mediach oskarżanych o to, że w połowie są we władaniu SLD, która akurat promowaniem Kaczyńskiego specjalnie zainteresowana raczej nie była i nie jest. A poza tym czy rzeczywiście programy TVN były wyprane z politycznych sympatii? A co łzawymi relacjami Katarzyny Kolendy z wizyt Bronisława Komorowskiego w różnych zakątkach kraju? A co z „Gazetą Wyborczą”, która pracowicie przypominała „Alfabety IV RP”? Albo rozważała, czy prezydent Lech Kaczyński nie wpływał na decyzje pilotów o lądowaniu w Smoleńsku za wszelką cenę? Czy wreszcie tuż przed ciszą wyborczą ogłaszała, że 20 czerwca Komorowski otrzyma 51 proc. głosów? Przetrwanie (a nawet zwiększenie) elektoratu PiS tłumaczy się jeszcze bardziej prymitywnie. Zachodnie media sugerują na przykład, że romantyczni Polacy w myśl „mitu ofiary” i „testamentu krwi” uparli się, by zwolniony przez Lecha Kaczyńskiego fotel prezydencki przekazać jego bratu Jarosławowi. Zabawne są te pogańsko-wagnerowskie skojarzenia o powodach, dla których ludzie głosowali na lidera PiS. Prawda natomiast jest znacznie prostsza. Wyborcy Lecha Kaczyńskiego głosowali na jego brata, aby zachować poczucie godności. Wybór Jarosława Kaczyńskiego był jak najbardziej racjonalny. Bo też chęć zachowania godności i podmiotowości należy do jak najbardziej racjonalnych zachowań. Ludzie, którzy dali sobie wmówić, że Lech Kaczyński był postacią groteskową, po szoku 10 kwietnia zerwali z polityczną poprawnością i powiedzieli na głos, że projekt IV RP uważają za trafny i rozsądny.
Mit za mitem Wyborcy PiS przez ostatnie dwa miesiące wcale zresztą nie mieli tak łatwo. Lekceważenia i obrażania wartości, które są dla nich święte (patriotyzmu czy dumy z narodowych dziejów) poniechano na trzy dni – od soboty 10 kwietnia do poniedziałku 12 kwietnia. Już we wtorek, 13 kwietnia, ruszyła kampania przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu. A kilka dni później Andrzej Wajda pytał we francuskim dzienniku „Le Monde”, czy to prezydent Kaczyński skłonił załogę Tu-154 do podjęcia próby lądowania. Chwilę potem premier Donald Tusk ogłosił, że nowa kampania będzie miała twarz Jana Pospieszalskiego, współautora filmu „Solidarni 2010”. A wszystko przy powtarzanej jak mantra tezie, że PiS na pewno będzie grał w kampanii smoleńskimi trumnami i agresją. Agresja owszem była, ale ze strony Władysława Bartoszewskiego, Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego. Gdy nadzieje na sprowokowanie prezesa PiS się nie spełniły, kampanię uznano za nudną. Postulat zakończenia wojny polsko-polskiej, który zgłosił Jarosław Kaczyński, został zlekceważony i potraktowany jako taktyczna obłuda. Kropkę nad „i” postawił Tadeusz Mazowiecki, który na łamach „Gazety Wyborczej” zadeklarował, że gdyby Kaczyński naprawdę się zmienił, to by się wycofał z polityki. Co więcej, Mazowiecki dodał, że tylko wybór Komorowskiego gwarantuje koniec wojny polsko-polskiej. Takie oto myślenie prowadzi do poglądu, że bezpieczna może być tylko Polska naznaczona monopolem politycznym Platformy Obywatelskiej, bo wtedy oba najwyższe urzędy będą w jednych rękach i nie zdarzy się straszliwa klątwa – „groźba podzielenia Polaków”. Choć przez trzy ostatnie lata Jarosław Kaczyński był spychany do narożnika polskiej polityki, odbudował swój elektorat do poziomu z 2005 roku. W jakimś stopniu spełniła się stara dewiza: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Kreowanie czarnej legendy IV RP przekroczyło granice absurdu i u części wyborców obudziło zdolność do samodzielnej oceny politycznej rzeczywistości. Po tragedii smoleńskiej Kaczyński wykorzystał odnowiony kredyt zaufania, ale czy uda się mu powtórzyć sukces brata z 2005 roku?
Ile poświęci Kaczyński? Bez elektoratu SLD szef PiS drugiej tury nie wygra. Przed pięcioma laty z wyścigu o urząd prezydenta usunął się Włodzimierz Cimoszewicz i lewicowy elektorat musiał się kierować własnym wyczuciem. Było to korzystne dla Lecha Kaczyńskiego, tym bardziej że wyborcy mieli uraz do PO za udział Konstantego Miodowicza w tzw. sprawie Jaruckiej. Teraz zaś zwolennicy SLD mają Grzegorza Napieralskiego. A ten nawet swoje wezwanie do „kierowania się własnym sumieniem” sprzeda PO lub PiS tylko za konkretne ustępstwa ideowe. Kaczyński stoi więc przed trudnym wyborem: Czy ma wszystko poświęcić dla wygranej i ulec w jakimś stopniu SLD? Czy też zachować prawicowy pryncypializm? Jak dalece lider PiS posunie się na drodze kuszenia SLD? Wszystko zależy od tego, jak bardzo zależy mu na Pałacu Prezydenckim. Prezydentura ma dla PiS wiele zalet – to polityczny konkret, pięć lat całkiem realnej władzy. Ale co będzie, gdy „pakt z diabłem” nic nie da? Co się stanie, gdy szef PiS pójdzie na ustępstwa wobec SLD, zrazi do siebie jakąś część swego elektoratu z pierwszej tury, a zbyt wiele głosów wyborców Napieralskiego nie uzyska? Bardziej ryzykowna, ale i uczciwsza wobec wyborców byłaby inna taktyka. PiS wykonuje ileś gestów socjalnych, ale bez wychwalania Wojciecha Jaruzelskiego czy mrugania okiem do skrajnych feministek. I liczy na sukces, zakładając, że frekwencja będzie niższa niż w pierwszej turze, a ewentualna zwycięska debata z Komorowskim przekona do niego część zwolenników SLD. A przynajmniej spowoduje, że w czasie drugiej tury zostaną w domach. W tym wypadku Kaczyński i jego sztab więcej rzucą na szalę, ale będą bardziej w zgodzie z nastrojami swoich wyborców. Dla Prawa i Sprawiedliwości wynik Kaczyńskiego z pierwszej tury już jest sukcesem. Zbyt gwałtownie przechylając się w kierunku SLD, szef PiS zyskuje szansę na wygraną w drugiej turze, ale ryzykuje rozczarowaniem swego elektoratu.
Co wybierze Jarosław Kaczyński? Na ćwiczenia z tej kwadratury koła ma zaledwie 12 dni. Semka
SUPEREURO Na wypadek, gdyby „pakiet stabilizacyjny” na 750 mld euro nie ustabilizował jednak sytuacji w strefie euro, Niemcy i Francja badają możliwość wprowadzenie „supereuro”. Według „Daily Telegraph”, w skład tej super strefy wchodziłyby Niemcy, Francja, Holandia, Austria, Finlandia i...Dania. Taki „koszyk” można uznać za pewną niespodziankę jeśli weźmiemy pod uwagę, że w Danii euro jeszcze nie ma, a wynik referendum w tej sprawie w Danii nie jest wcale taki pewny. „Stare euro” (czyli – jak rozumiem – obecne) będzie obowiązywało w krajach Południa europy i w Irlandii (która na południ nie leży). Straci ono na wartości wobec nowej waluty, która będzie obowiązywała na Północy i... też się będzie nazywała euro! Zaoszczędzi to krajom Południa „horroru relegowania z eurostrefy”. „Anonimowy”, ale oczywiście świetnie poinformowany, urzędnik powiedział „Telegraphowi”, że niemieccy i francuscy oficjele zastanawiali się nad tym, jak wykluczyć słabsze państwa eurostrefy, ale doszli do wniosku, że nie da się tego zrobić i wymyślili „plan B” przewidujący „rozwarstwienie” eurostrefy. ("Telegraph": Niemcy i Francja rozważają "dwuwarstwowy" system euro Niemcy i Francja badają możliwość stworzenia dwuwarstwowego systemu wewnątrz strefy euro tak, by odseparować silniejsze gospodarki północnej Europy od słabszych południowoeuropejskich i ograniczyć przez to zasięg kryzysu - twierdzi sobotni "Daily Telegraph". Takie rozwiązanie ma przewidywać "plan B" rozważany na wypadek, gdyby przyjęty ostatnio gigantyczny pakiet stabilizacyjny na sumę 750 mld euro nie ustabilizował słabszych państw eurostrefy borykających się z wysokim zadłużeniem. Według "Daily Telegraph", powołującego się na źródło urzędowe, w skład strefy "supereuro" wchodziłyby Niemcy, Francja, Holandia, Austria, Dania (referendum w tym państwie ws. wprowadzenia euro przewidziane jest na 2011 r.) i Finlandia. Reszta eurostrefy byłaby zdominowana przez państwa śródziemnomorskie: Grecję, Hiszpanię, Włochy i Portugalię, ale znalazłaby się w niej też Irlandia. "Stare euro straciłoby na wartości wobec nowej waluty opartej na gospodarkach francuskiej i niemieckiej, ale zarówno północna, jak i południowa Europa byłyby chronione: gospodarki północy zabezpieczyłyby się przed rozszerzeniem się na nie perturbacji finansowych, a południowym zaoszczędzono by horroru relegowania z eurostrefy i zdania na własne siły" - wyjaśnia "Daily Telegraph". Nie wymieniony z nazwiska urzędnik powiedział gazecie, że niemieccy i francuscy oficjele zastanawiali się nad tym, jak wykluczyć słabsze państwa eurostrefy, ale doszli do wniosku, że nie da się tego zrobić. Stąd zaczęto myśleć nad "planem B" przewidującym rozwarstwienie eurostrefy. Prezydent Francji Nicolas Sarkozy - twierdzi to źródło - wolałby tego nie robić, "ale jeśli Hiszpania, Włochy i Grecja pociągną za sobą Francję, to przyjmuje do wiadomości, że będzie musiał je odciąć". "Grecji można dopomóc stosunkowo łatwo, ale Hiszpanii nie można ani uratować, ani dopuścić, by się załamała. Wywieranie większej presji na Niemców i Francuzów, by ratowali inne państwa, jest politycznie nierealne" - dodaje urzędnik. Zarówno Francja jak i Niemcy są wystawione na ryzyko ewentualnej niewypłacalności Hiszpanii. Jak przypomina "Daily Telegrach", Francuzi pożyczyli Hiszpanom ok. 600 mld euro, zaś Niemcy - ok. 400 mld euro. (PAP). Dialektyka triumfuje. Dzięki temu, że eura będą dwa, będzie tak, jakby było jedno. Kisiel, który proponował żeby zlikwidować socjalizm bez likwidacji nazwy, a rebours. Mam nieśmiałe pytanie do Najlepszego Ministra Finansów w Europie: do której części strefy będziemy przystąpić? Północnej, czy południowej? A może, zważywszy na nasze położenie geograficzne, stworzą dla nas trzecią: środkową.
Gwiazdowski
Na kogo będzie głosował Tusk? Wladymir Kirjanow, rosyjski publicysta, korespondent dziennika "Argumenty i Fakty": „Z naszego punktu widzenia pierwsze miejsce i dobra pozycja przed II turą Bronisława Komorowskiego postrzegana jest jako korzystna dla Rosji.” Włodzimierz Cimoszewicz: "A nie ukrywam, że nie chciałbym, żeby pan Kaczyński został prezydentem. Więc, jeżeli mogę pomóc i przekonać kogoś jeszcze dodatkowo do wsparcia pana Komorowskiego, to robię to z chęcią." Gen. Wojciech Jaruzelski: "Marszałek Komorowski, w moim rozumieniu, charyzmę ma. Cechują go godność i dostojeństwo, a jednocześnie jest człowiekiem otwartym, potrafi nawiązać kontakt bezpośredni, ma poczucie humoru. To, co zobaczyłem w Moskwie, nie było dla mnie jakimś odkryciem. Ja go przecież znam od lat, oczywiście z dystansu, zwłaszcza gdy był ministrem obrony narodowej. Posiada walory męża stanu." Gen. Marek Dukaczewski były szef WSI.: „Co Pan zrobi, jak [Komorowski] wygra? - Otworzę szampana.” Po pierwszej turze wyborów prezydenckich okazało się to, co staje się już nudne – lwia część sondaży przedwyborczych była daleka od rzeczywistości. Marszałek sejmu, obiekt westchnień ośrodków „politycznie poprawnych” dostał mniej niż mówiły sondaże, a prezes PiS traktowany przez te ośrodki niechętnie, dużo więcej. Bronisław Komorowski - 41,54% głosów. Jego rywal Jarosław Kaczyński - 36,46%. Różnica między kandydatami wynosi 5,08%. Zdaje się, że Komorowski zapatrzony w słupki sondaży liczył, że wygra wybory w pierwszej turze. Kiedy ogłaszano wyniki pokazujące, że jednak będzie druga tura wyborów wyraźnie nie potrafił ukryć rozczarowania. Ruszył znowu kołowrotek spekulacji i przypuszczeń, kto ostatecznie wygra wybory. Ton nadają jak zwykle zwolennicy Komorowskiego. Słyszymy, że chociaż jego wygrana z Kaczyńskim w pierwszej turze nie jest imponująca, to marszałek ma większe szanse na przypływ elektoratu niż „straszny Kaczor”, który założył owczą skórę łagodności będąc nadal krwiożercza bestią. A więc trzeba zmobilizować wszystkie siły i wesprzeć Komorowskiego, bo jak powiedział marszałek, w drugiej turze „każdy głos jest na wagę złota”. Jednak uzyskania dodatkowych głosów może być trudniejsze niż sądzą wspierający Komorowskiego. Trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie, czy wygrana Komorowskiego jest potrzebna politycznym oponentom Kaczyńskiego?
1. Grzegorz Napieralski. Przewodniczący SLD postawił ambitny cel odbudowy siły tego ugrupowania. Janusz Palikot, wiceprzewodniczący PO oraz totumfacki Komorowskiego zaproponował SLD zawarcie sojuszu, stanowisko wicepremiera Napieralskiemu i dwie teki ministerialne w rządzie. Napieralski otrzymał propozycję odegrania roli przybocznego Platformy. Wątpliwe, aby na tej ofercie Napieralski chciał budować siłę SLD. Jest jeszcze inna okoliczność przeciwna ofercie PO. Wcześniej Platforma starała się osłabić Napieralskiego w jego środowisku. Odniosła pewien sukces załatwiając Komorowskiemu wsparcie ze strony Włodzimierz Cimoszewicza. Lider SLD ma w swoim ugrupowaniu opozycję złożoną głównie z dawnych aparatczyków PZPR wspierających dziś Komorowskiego. Zwycięstwo Komrowskiego w wyborach byłoby w istocie wygraną oponentów Napieralskiego. A skoro całość władzy wykonawczej będzie w rękach PO (prezydent i rząd), to tym samym zminimalizuje możliwości Napieralskiego na scenie politycznej. Odwrotnie w razie wygranej Kaczyńskiego szef SLD będzie miał dużo lepszą pozycję. SLD zdolna poprzeć prezydenta lub rząd będzie obiektem starań i zabiegów ze strony przywódców największych ugrupowań. Straci te możliwości, jeśli prezydentem zostanie Komorowski. Lider SLD zapewne nie odważy się wezwać swoich zwolenników aż do glosowania na Kaczyńskiego, chociaż to nakazuje interes SLD. Jednak raczej nie będzie namawiał do wspierania Komorowskiego, który dla idowych lewicowców będzie trudno akceptowalny. Być może jakaś część lewicowego elektoratu posłucha wezwań Jaruzelskiego, Cimoszewicza i wkrótce także Aleksandra Kwaśniewskiego by oddać głos na Komorowskiego. Nie wydaje się jednak, aby to była wielkość licząca się. Już raczej wyborcy SLD zostaną w domu nie chcąc wybierać.
2. Waldemar Pawlak. Uważa się go za przegranego w tych wyborach. Wynik 1,75% jest rzeczywiście marny. Wicepremiera i lidera partii znajdującej się w parlamencie, dysponującej pieniędzmi, wyprzedził uważany za outsidera Janusz Korwin-Mikke z wynikiem 2,48% głosów. Kilku komentatorów zauważyło, że Pawlak zapłacił cenę za współrządzenie z Platformą. Środowiska głosujące tradycyjnie na PSL nie darzą sympatią PO. Teraz jeszcze dodatkowo PSL słyszy, że Paltforma kusi SLD propozycją wspólnych rządów. W tej sytuacji wezwanie przez Pawlaka, aby jego wyborcy głosowali w drugiej turze na Komorowskiego, protektora Palikota, byłoby czynem niemądrym. Waldemar Pawlak jest człowiekiem inteligentnym i nie będzie chciał sobie zaszkodzić. Wydaje się zresztą pewnym, że prezes Pawlak łatwiej porozumie się z prezydentem Jarosławem Kaczyńskim, niż z prezydentem Komorowskim, który chcąc przypodobać się lewicy i wbrew PSL już powołał Marka Belkę na szefa NBP.
3. Donald Tusk. Nie widać też korzyści jakie uzyskałby premier Tusk w razie wygranej Komorowskiego. Premier dobrze wie, że Komorowski jest człowiekiem o ogromnych ambicjach. I wie, co ujawniały liczne gafy marszałka, że prezydentura Komorowskiego może być dla Platformy kompromitująca. Komorowski już "wyprowadzał" Polskę z NATO. Nie trudno wyobrazić, że jako prezydent może komuś wypowiedzieć wojnę. Dotąd Tusk niezwykle sprawnie radził sobie z wszystkimi, którzy mogli zagrozić jego pozycji lidera PO. Teraz wyrósłby mu ambitny konkurent, którego nie będzie można, niczym Grzegorza Schetynę, usunąć, z fotela. Natomiast wygrana Kaczyńskiego daje Tuskowi wiele korzyści. Platforma będzie miała znowu kogoś, kogo może zwalczać i przeciwko komu może organizować swoje zaplecze. Główny wróg Platformy PiS może stracić na skuteczności - prezydent Jarosław Kaczyński nie będzie mógł kierować partią. Nawet z tylnego siedzenia. A przegrany Komorowski staje się dla Tuska w PO kimś bez znaczenia. Dystans, jaki premier zachowuje wobec poczynań wyborczych Komorowskiego wskazuje, że Tusk zdaje sobie sprawę jak niebezpieczna może być dla niego prezydentura "przyjaciela Bronka". Premier oczywiście nie może zwalczać własnego - teoretycznie - kandydata na prezydenta. Istnieją jednak różne sposoby niestandardowe, które mogą sprawić, że Komorowski przegra. Wniosek: Prezydentura Komorowskiego jest potrzebna środowisku zmaltretowanych przez PiS byłych tajnych służb, zdaje się być też potrzebna różnym zasłużonym emerytom PZPR i... last, not least jest “korzystna dla Rosji” (Kirjanow). Prezydentura Komorowskiego nie jest potrzebna Polsce! Zdaje się nie jest też potrzebna politycznym przeciwnikom Prawa i Sprawiedliwości. Nie jest potrzebna, co brzmi zabawne, Donaldowi Tuskowi. Na kogo 4 lipca będzie głosował premier? Głosowanie jest tajne. Szeremietiew
U źródeł ładu III Rzeczypospolitej Jarosław Guzy odsłania grę działaczy konspiracyjnych o środki z Zachodu, a także rolę komunistycznych władz i bezpieki, które usiłowały wpływać na kształt podziemia, gdy okazało się, że nie mogą go zniszczyć – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Nie sposób przecenić wkładu IPN w przywracanie Polakom ich najnowszej historii. Taki charakter ma również „U źródeł złego i dobrego” – rozmowa z Jarosławem Guzym, pierwszym przewodniczącym Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W tym wypadku jednak wyjątkowo wyraźnie, jak wskazuje tytuł, mamy do czynienia z historią, która kształtuje naszą teraźniejszość, a więc książką par excellence aktualną. Guzy jest bohaterem historycznych wydarzeń, które opisuje od wewnątrz, odwołując się do własnych doświadczeń. Jest jednak także z wykształcenia socjologiem, który nie traci niezbędnego do ich oceny analitycznego dystansu. Pozwala mu to odsłonić moment rodzenia się naszego ładu polityczno-społecznego. W sukcesie książki ma także udział rozmówca Guzego, młody historyk Robert Spałek, któremu wiedza pozwala stać się realnym partnerem rozmowy.
Odnoga „Solidarności” Historia NZS rozpoczyna się nieomal z „Solidarnością”, a ugrupowanie to stanowi jej studencką odnogę. Pomysł jego powołania pojawia się już z początkiem września na licznych uczelniach, a znakiem czasu jest fakt, że nazwa nowego związku wymyślona zostaje w kilku ośrodkach niezależnie od siebie. „Solidarność” i NZS były szerokimi, rewolucyjnymi ruchami, w których dominował żywioł demokratyczny pomimo istotnej roli, jaką odgrywali w nich przedstawiciele opozycji przedsierpniowej. Guzy akcentuje napięcie pomiędzy demokratyczną dynamiką tego ruchu a próbami podporządkowania go sobie przez rozmaite grupy i środowiska, w tym i opozycji wcześniejszej, proces, który spełnienie uzyskał w oligarchicznych mechanizmach III RP. Zjawisko to można było obserwować wyjątkowo wyraźnie w odniesieniu do grup ekspertów, którzy pojawili się już podczas strajku w stoczni w sierpniu 1980 roku i funkcjonowali jako znacząca grupa wpływu. Byli to ludzie wywodzący się ze środowisk inteligencji, pierwotnie robiący karierę w strukturach PRL-owskiego państwa, a potem mniej lub bardziej buntujący się przeciw niemu. Mieli jednak nadal poczucie potęgi i trwałości komunistycznego ładu i nie rozumieli dynamiki procesów zmian. Usiłowali odgrywać rolę pośredników między rządzącymi a zrewoltowanym społeczeństwem. Dość szybko uzyskali ogromne znaczenie i potrafili istotnie wpływać na politykę „Solidarności”. Wiązało się to zresztą z faktem, że to ich władze PRL wolały mieć za partnerów. Doradcy działali moderująco, blokując wolnościowe aspiracje społeczne. Wbrew własnemu poczuciu intelektualnej wyższości wyjątkowo słabo rozumieli znaczenie wielkiego ruchu, którym chcieli sterować. Demonstrowali natomiast paternalistyczny, wyższościowy stosunek do ogółu społeczeństwa. Postawy te wyjątkowo wyraźnie widać było w odniesieniu do NZS. Młoda opozycja nie była traktowana po partnersku przez „robiących politykę” ekspertów i sprzyjających im działaczy. Metaforyczną wręcz sceną pokazującą owe relacje jest zakończenie strajku studenckiego w Łodzi, którego przywódcy trzymani są na korytarzu, a w gabinecie ostateczny kształt porozumienia wicepremier Mieczysław F. Rakowski ustala ze swoim dobrym znajomym, ekspertem „Solidarności” Bronisławem Geremkiem.
Związek karierowiczów Doświadczenia NZS z obozem władzy, z którym zderzał się jego przewodniczący, przywracają pamięć o tamtych czasach, skutecznie mistyfikowaną dziś przez stronniczych dziennikarzy i dworskich historyków. Buta i arogancja tak oczywista dla panów PRL, i to również tych „oświeconych”, do których należał Rakowski, więcej mówi o wczesnym porządku niż teoretyczne analizy. Guzy przypomina również, czym był oficjalna, rządowa organizacja Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, przemianowany w tamtym czasie na ZSP (socjalizm nie przechodził). Związek ów, który był szkółką partyjnej kariery, nie miał żadnego ideowego zabarwienia – znamienna była rezygnacja z socjalistycznej identyfikacji przy zmieniającej się koniunkturze – i stanowił jedynie organizację cynicznych karierowiczów. To oni dali początek „Ordynackiej” i największym karierom III RP, Aleksandra Kwaśniewskiego i jego otoczenia.
Grzechy konspiry Okres burzy i naporu „Solidarności”, czyli lata 1980 – 1981 były jednak czasem dominacji procesów demokratycznych. Stan wojenny i zejście związku (a także NZS) do podziemia zmieniły wszystko. W podziemiu nie sposób kultywować demokratycznych obyczajów. Guzy odważnie opisuje zjawiska, które bywają przemilczane w imię fałszywie pojętej obrony dobrego imienia „Solidarności”. Wskazuje na grę o środki z Zachodu, a także rolę komunistycznych władz i bezpieki, które usiłowały wpływać na kształt podziemia, kiedy się okazało, że nie mogą go zniszczyć. Polegało to na bezwzględnym ściganiu jednych grup i stosunkowo tolerancyjnym podejściu do innych. Ale najważniejsze były wewnętrzne procesy, które zdominowały podziemie.„Anonimowe gremia dzieliły środki na działalność według anonimowych reguł. To musiało rodzić patologie. Jedną z nich była postępująca kumulacja środków w Warszawie, kosztem zamierającego terenu. Drugą, budowanie sobie wpływów w strukturach, środowiskach, wśród działaczy za wspólne przecież pieniądze. (...) Grupy przywódcze, jednocześnie pełne wewnętrznej rywalizacji, zamykały się w sobie. Coraz wyraźniejszy był mechanizm kooptacji za, czy poprzez lojalną służbę – bynajmniej nie wyłącznie »sprawie«, ale partykularnym interesom środowiska czy poszczególnym liderom. Charakterystyczne, jak słaby był dopływ »świeżej krwi«, choćby z nowej fali strajków robotniczych”. To zamykanie się na wpływ szerokiego ruchu, którego istnieniu liderzy zawdzięczali swoją pozycję, stanowi, zdaniem Guzego, największy grzech konspiry. Powstaje wówczas, jak ironizuje, pierwsza polityczna partia w Polsce, „coctail party”, środowisko monopolizujące zagraniczne kontakty i niemal niewychodzące z ambasad w Warszawie. „Ówczesne elity prezentowały się jako bardzo jałowe; ich prób diagnozy społecznej, ekonomicznej – było jak na lekarstwo. Gotowe były chyba tylko do walki o władzę, którą ćwiczyły na wciąż skromnym poletku”.
Strach przed ludem Ten stan elit, według Guzego, rzutował na ich postawę przy Okrągłym Stole i późniejsze działanie. „Władzę trzeba było wziąć w całości, w końcu tak się przecież stało. A tymczasem próbowano realizować anachroniczny koncept koegzystencji z komunistyczną władzą. Ze strachu, wrodzonej i wyuczonej w PRL potrzeby umiarkowania, a także odczuwanych korzyści i wygody z rządzenia na zasadzie porozumienia elit, ponad głowami nieobliczalnego i niebezpiecznego »ludu«. Postawię śmiałą tezę, że tego ludu i prawdziwej demokracji bali się nie tylko komuniści, ale i spora część elit obdarzonych zaufaniem. Stąd te desperackie próby ratowania listy krajowej, a właściwie upadającego pod naporem wydarzeń status quo. (...) W 1989 r. elity społeczne, które miały mandat społecznego zaufania, przekształciły się w elity polityczne skrojone według własnego pomysłu, który nie musiał odpowiadać oczekiwaniom ludzi. Na tym, moim zdaniem, polegała pierwotna zdrada ideałów »Solidarności«: na uzurpacji. (...) Społeczeństwo reprezentowane przez solidarnościowe elity okazało się dla nich szalenie zacofanym »materiałem do modernizacji«: tradycyjna klasa robotnicza powinna zaniknąć, rolnicy w ilości powyżej paru procent to wstyd wobec Europy, a inteligencja czym prędzej powinna się przekształcić w klasę średnią czy salariat, żeby zlikwidować wschodnioeuropejską anomalię rozwojową. (...) A ja po prostu cały czas miałem bolesne poczucie, że strasznie marnuje się potencjał, osiągnięcia, ale i nadzieje ruchu »Solidarności«. I marnują to ci, z którymi siedziałem w kryminale, mieliśmy wspólne ideały. Zapanowała nieuczciwość, ludzi okłamywano. (...) Nagle znajomi, którzy jeszcze wczoraj funkcjonowali w podziemiu, przeszli na drugą stronę. Oczywiście, przede wszystkim czerwony robił swoje. Rozpoczęła się niesamowita akcja rozgrabiania państwowego majątku”.Przy tym wszystkim pierwszy przewodniczący NZS uznaje, że Polacy nawet w tych warunkach dali sobie w sumie radę. Jakim kosztem się to stało i jak wielki potencjał został zmarnowany, to już zupełnie inna sprawa. Bronisław Wildstein
List zwolennika Bronisława Komorowskiego do Ciemnogrodzian
1. Piszę do Was ten list z dzielnicy Wilanów, najbogatszej i najdroższej dzielnicy Warszawy(złośliwi mówią o nas – Warszawka, w odróżnieniu od prawdziwej starej Warszawy), gdzie kandydat PO Bronisław Komorowski uzyskał najwyższe w kraju poparcie – 73 procent ważnie oddanych głosów. Piszę ten list do was, mieszkańców wsi Godziszów na Lubelszczyźnie, gdzie Bronisław Komorowski uzyskał najniższe poparcie – 3 procent, podczas gdy kandydat PiS Jarosław Kaczyński dostał poparcie najwyższe w Polsce – 84 procent głosów ważnie oddanych.
2. Piszę ten list od nas, z naszego – nie waham się użyć tego określenia –Jasnogrodu, do was, do waszego Ciemnogrodu, żeby wam powiedzieć, że was nie rozumiem. Dlaczego wy głosujecie na Jarosława, zamiast głosować na naszego ulubionego Bronisława?
3. Rozejrzyjcie się wokół siebie, obywatele ciemnogrodzcy – przecież Polska tak bardzo się zmieniła! Na przykład my - mieszkamy na pięknym osiedlu, a bezpieczeństwa naszych rodzin i naszych domostw strzeże renomowana firma ochroniarska. Pracujemy w świetnych firmach, instytucjach finansowych, bankach, pełnimy ważne stanowiska w administracji państwowej, nikomu z nas nie brakuje pracy ani chleba! Jeździmy eleganckimi samochodami, a na wczasy wyjeżdżamy na Karaiby albo Seszele. Dlaczego wy tam w Godziszowie i innym podobnym Ciemnogrodzie nie potraficie tego docenić i uszanować?
4. Głosujecie na Kaczyńskiego, bo nie chcecie prywatyzacji służby zdrowia.... O bezrozumny Ciemnogrodzie!. My od dawna korzystamy tylko i wyłącznie z prywatnej służby zdrowia i zapewniam was, że jest ona o niebo lepsza od państwowej. Mamy osobne sale, z telewizją satelitarną, z internetem, mamy dostęp do najlepszych specjalistów i zabiegów, nie mamy żadnych problemów z zakupem leków A wy tam w Ciemnogrodzie popieracie tego nieodpowiedzialnego Kaczyńskiego, który opowiada głupstwa, że służba zdrowia powinna być publiczna. Nie wierzcie w to! Prywatna, prywatna i jeszcze raz prywatna! Płacisz, wymagasz i masz!
5. Podobnie edukacja. Dlaczego popieracie Kaczyńskiego, który broni publicznej oświaty, a my mamy naprawdę dobre doświadczenia z edukacją prywatną. Nasze dzieci od dawna chodzą tylko i wyłącznie do prywatnych szkół i zapewniam was, że poziom w nich jest bardzo wysoki, nie to co w waszej ciemnogrodzkiej podstawówce czy gimnazjum.
6. Ubzduraliście sobie w głowach to rolnictwo.... nic, tylko rolnictwo i rolnictwo, że niby Kaczyński go broni. Ale po co broni? Po co komu rolnictwo, szanowni Ciemnogrodzianie? Na rolników trzeba tylko płacić, tu dopłaty, tam KRUS-y, a przecież oni nie są już do niczego potrzebni. Żywność można sprowadzić z Brazylii albo z Chin, może nawet tańszą, bo genetycznie zmodyfikowaną. Nasze pola uprawne powinno się zamienić na pola golfowe. Niektórzy z moich przyjaciół mają takie pola golfowe, na przykład Rycho ma takie pola i Miro też mai zapewniam was, że dochód z nich jest znacznie wyższy niż z waszych kartofli i żyta, a nawet za przeproszeniem – nie bierzcie tego wprost do siebie – z buraków.
7. Przykro mi, ale muszę wam wprost powiedzieć, drodzy Ciemnogrodzianie z Godziszowa i tysięcy podobnych miejscowości. Jesteście zacofani, jesteście nienowocześni, Jesteście nieeuropejscy i nieświatowi. Wstyd mi za was. Musicie się zmienić!
8. Nie słuchajcie Radia Maryja, ani Telewizji Trwam, lecz oglądajcie „Szkło kontaktowe”, tam jest prawda , tam luz i wysublimowany dowcip. Tam są mądrzy redaktorzy i telefonują do nich sami mądrzy słuchacze. Nie czytajcie „Naszego Dziennika” lecz Gazetę Wyborczą, która otworzy na świat wasze zasklepione umysły, która was unowocześni. No i nie glosujcie drugi raz na Kaczyńskiego, który w czasie swoich dwuletnich rządów aresztował siedem milionów ludzi i założył podsłuchy u dalszych czterdziestu dwóch milionów obywateli. Nie głosujcie na Kaczyńskiego, lecz na naszego Bronisława, który jest nowoczesny, światowy, zna języki dla s niego obce (choć ich nie używa i wypowiada się patriotycznie wyłącznie po polsku), ma głęboką wiedzę na każdy temat, o Unii Europejskiej, o ONZ, o metodach wydobycia gazu i w ogóle o wszystkim. Poza tym ma żonę i pięcioro dzieci i ogólnie błyszczy kindersztubą, w szczególności wobec kobiet, zwłaszcza duńskich.
9. Nie głosujcie na Kaczyńskiego, który hołubi tylko kota, podczas gdy nasz Bronisław lubi wszystkie zwierzęta – sarny, jelenie, dziki, zające, lisy, a nawet rosyjskie niedźwiedzie. Uwielbia oglądać te zwierzęta przez lunetę optyczną swojego sztucera.
10. Zrobiliście błąd w I turze, ale wybaczam. Jesteście bowiem prymitywni, niewykształceni, niedouczeni, no w dodatku ze wsi. Możecie jeszcze ten błąd naprawić, przemyślcie to, choć wiem, że to dla was trudne, bo jako dotychczasowi wyborcy Kaczyńskiego nie macie przecież nawet połowy tej inteligencji, jaką mamy my, błyskotliwi wyborcy Komorowskiego. W każdy razie rzucam hasło, a wy je łapcie – Ciemnogród wybiera Komorowskiego!
PS. Ale co ja wam tłumaczę... stare porzekadło mówi przecież, że głodny sytego nie zrozumie Janusz Wojciechowski
Wygra Polska, czy Centrolew? Miny zrzedły sztabowcom Bronisława Komorowskiego, gdy po godzinie 20.00 20 czerwca Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła wstępne wyniki wyborów prezydenckich. Nie dość, że nie ma mowy o zwycięstwie w pierwszej turze, to jeszcze różnica, dzieląca ich protagonistę od głównego rywala, Jarosława Kaczyńskiego, okazała się minimalna (około 5%). Czarnym koniem okazał się być Grzegorz Napieralski, kandydat lewicy cieszy się zupełnie nieoczekiwanym poparciem rzędu 13 %.
O tym, czy na kolejne pięć lat w Belwederze zasiądzie człowiek całkowicie uległy wobec obecnie sprawujących władzę liberałów, czy też do takiej monopolizacji władzy nie dojdzie, zadecydujemy w drugiej turze 4 lipca. [Admin nie bardzo rozumie, dlaczego pospolite szumowiny nazywa się "liberałami". - admin] Najprawdopodobniej kampania wyborcza teraz dopiero nabierze rumieńców. Nic nie zostało bowiem jeszcze powiedziane: nokautu nie było, niektórzy komentatorzy już porównują sytuację do wyborów w roku 2005, kiedy to w pierwszej turze wygrał Donald Tusk, by w drugiej ulec Lechowi Kaczyńskiemu. Teraz decydujący wpływ na wynik drugiej tury mogą mieć wyborcy lewicy, których kandydat znalazł się na trzecim miejscu. Liczba głosów oddanych na pozostałych kandydatów, zgodnie z przewidywaniami, nie będzie odgrywała większej roli. Najwyraźniej premier Tusk, jawny sterownik całej kandydatury Komorowskiego, dążący do utrzymania faktycznej władzy politycznej w kraju i jednocześnie wyeliminowania jedynej przeciwwagi wobec rządu, jakim był prezydent wywodzący się z innej opcji politycznej, wyciągnął jednak wnioski z licznych wpadek, gaf i bzdetów, wypowiadanych przez Komorowskiego, i spodziewał się, że łatwego zwycięstwa nie będzie. Flirt liberałów z lewicą rozpoczął się już wcześnie, najwyraźniejszym tego sygnałem było wysunięcie Marka Belki na stanowisko prezesa NBP. W ramach podziękowań jeszcze przed wyborami Włodzimierz Cimoszewicz poparł Komorowskiego, nie patrząc nawet na to, że SLD ma własnego kandydata. Teraz sztabowcy Komorowskiego już nawet nie ukrywają, że liczą na poparcie udzielone przez Grzegorza Napieralskiego, i z niecierpliwością oczekują spotkania obu liderów. Pytanie brzmi tylko, na ile w praktyce zdaje się takie poparcie, udzielone przez szefa „rywalizującego” kandydata. Efekt medialny jest spory, to fakt. Ale Bogu dzięki to jeszcze nie media wybierają prezydenta, a ludzie. A ludzie, zwłaszcza Polacy, są z natury nieufni wobec autorytetów i poleceń wydawanych z góry. Nie należy się więc bynajmniej spodziewać, że te 13% poparcia, udzielone Napieralskiemu, przepłynie w drugiej turze czysto na Komorowskiego. Ludzie głosować będą raczej zgodnie z własnymi przekonaniami. I tu decydujący wpływ mogą mieć dwa czynniki: po pierwsze, strach przez powrotem IV RP (jest to spory potencjał, który da się jeszcze wykorzystać za pomocą czarnej propagandy). A po drugie, jak układają się proporcje dwóch nurtów polskiej lewicy. Nie jest bowiem tajemnicą, że w SLD rywalizują ze sobą dwa nurty – liberalny i, mówiąc umownie, prospołeczny. Elektorat o nastawieniu liberalistyczno-świecko-wolnorynkowym, a więc tak zwana młoda, demokratyczna lewica, której tak naprawdę bliżej do UW i PO, niewątpliwie Kaczyńskiego nie poprze. Natomiast ta część elektoratu, dla których pierwszorzędne znaczenie mają nie wolnorynkowy kapitalizm i liberalistyczne światopoglądy, a ochrona miejsc pracy i „sprawiedliwość społeczna”, mogą już swe poparcie udzielić Kaczyńskiemu. Należy przy tym zauważyć, że Jarosław Kaczyński do tej pory umiejętnie omijał te sprawy z dziedziny światopoglądowej, które mogą do niego zniechęcić i ukazywać go jako konserwatywnego tradycjonalistę o „zaściankowych” poglądach. Fakt, że w ostatnim czasie nawet odsunął się od środowiska Radia Maryja i „Naszego Dziennika”, przemawia w tym przypadku wyłącznie na jego korzyść. Pod względem strategicznym trzeba też wspomnieć o genialnym wręcz sloganie wyborczym, jakim posługuje się Jarosław Kaczyński. „Polska jest najważniejsza” – z akcentem na słowo „Polska”. Krótko, zwięźle, i dla wszystkich zrozumiale. Nie jest to hasło partyjne, nie wyraża partyjnej ideologii czy spornych elementów ideologicznych, za to z czystym sumieniem pod nim podpisać się może prezydent, i każdy prawdziwy mąż stanu. Wystarczy porównać wiece wyborcze Kaczyńskiego i Komorowskiego, i dominujących na nich kolorystykę. Na jednych niepodważalnie przeważają flagi biało-czerwone i godła państwowe, na drugim – błękitne flagi partyjne, flagi Unii Europejskiej i symbole PO. [Admin nie radzi przywiązywać zbytniej wagi do symboliki, choć niewątpliwie symbolika obozu Kaczyńskiego jest milsza naiwnemu sercu.] W myśl byłego prezydenta: „Tu jest Polska…”. I ten aspekt również może mieć swoje znaczenie w drugiej turze, w której naprzeciwko obozowi „państwowo-patriotycznemu” może stanąć nowy Centrolew, czyli konfiguracja czysto polityczno-ideologiczna. Chcąc pokonać Komorowskiego w drugiej turze Jarosław Kaczyński będzie jednak musiał nie tylko uważać, by nie zniechęcić do siebie jakiejś części wyborców nieprzemyślaną czy emocjonalną wypowiedzią. Wymagałoby ono wielkiego wysiłku przekonania tych, którzy na niego nie głosowali, że faktycznie nie jest tym samym prezesem PiS-u, którym był do kwietniowej tragedii. Michał Soska
Globalna arcybzdura trzyma się mocno Żelazo zatrzyma ocieplenie klimatu
http://biznes.onet.pl/zelazo-zatrzyma-ocieplenie-klimatu,18491,3302048,1,prasa-detal
Tysiące ton żelaza wrzucone do wód oceanów i mórz mają radykalne ograniczyć proces ocieplania się klimatu – uważają naukowcy, a informuje o tym „Polska The Times”. Ta na razie eksperymentalna metoda mogłaby ograniczyć nawet o kilkanaście procent ilość dwutlenku węgla emitowanego do atmosfery przez człowieka, co – zdaniem brytyjskich naukowców z Uniwersytetu w Southampton – dość radykalnie ograniczyłoby postępowanie procesu globalnego ocieplenia. Według ekspertów żelazo pobudzi wzrost fitoplanktonu, który w normalnych warunkach pochłania dwutlenek węgla, a po śmierci opada na dno oceanu, gdzie węgiel pozostaje uwięziony na wiele setek lat. W ramach naukowego eksperymentu płynny siarczan żelaza będzie rozpylany ze statków i samolotów na powierzchni około 10 tys. km kw. Oceanu Indyjskiego. Będzie to pięcioletni eksperyment naukowy zorganizowany przez Narodowy Ośrodek Oceanografii przy Uniwersytecie Southampton. Koszty badań wyniosą około 70 mln funtów. W skali globalnej, użyźnianie oceanów mogłoby usunąć z atmosfery do miliarda ton dwutlenku węgla, czyli 12 proc. ilości tego związku wytwarzanej przez człowieka. Metoda ta może się okazać znacznie tańsza niż redukcje emisji, a jej koszty być może poniosą przedsiębiorstwa wykorzystujące paliwa kopalne.
Więcej w „Polska The Times”. Admin uważa, iż dużo tańsze i równie skuteczne w zwalczaniu nieistniejących problemów było by wynajęcie czarowników z Afryki jako konsultantów.
Spod znaku Temidy Pani Sędzina ogłosiła werdykt że Jarosław Kaczyński musi na antenie TVP I TVN stwierdzić że kłamał, bo sędzina stwierdziła że Komorowski nie chce prywatyzacji bo jeszcze jej nie zrobił, a jakby robił to by robił zgodnie z konstytucją. Tak zrozumiałam to idiotyczne uzasadnienie wyroku. Kaczyński ma racje ale jej nie ma, bo rząd to nie samorząd a Koorowski to ponad wszystkim. Gajowy Bronek mówi, że to nie on chce, on tylko jest za oddaniem samorządom a samorządy sprywatyzują. A samorządy to nie Bronek ani tym bardziej PO, to kosmici. Wprawdzie cała PO i Komorowski z PSL razem wzięte głosowała za możliwością zbycia udziałów przez organ założycielski na rzecz prywatnego inwestora, chociaż cała PO i Komorowski głosowała przeciw wnioskowi opozycji by uniemożliwić zbywanie 100% udziałów w ręce prywatnego inwestora, następnie cała PO i Komorowski głosowała za odrzuceniem weta Prezydenta Lecha Kaczyńskiego – to za mało, to mały pikuś jest, bo to niejednoznaczne jest dla sędziny. Jednoznaczne jest natomiast, że samorządy to nie PO i Bronek. Wiadomo jest wszystkim, ze w tych samorządach to broń Panie Boże ludzie z nadania PO, tam zagnieżdziły się same pisowskie lizusy. Fajnie ten sąd manipuluje, nauki pobierali chyba u tych komików manipulatorów POwców. JK zamiast krzyczeć, że Komorowski z PO chce prywatyzować szpitale powinien krzyczeć: - Komorowski i PO chce oddać szpitale samorządom w których rządzą ludzie z nadania partyjnego PO, a te chcą prywatyzacji-. - Ustawa o zoz-ach dopuszczała możliwość prywatyzacji służby zdrowia, ale jej nie nakazywała - uzasadniał sąd. Sąd stwierdził we wtorek, że prawdą jest, iż jedną z konsekwencji przyjętej ustawy mogła być prywatyzacja służby zdrowia, ale - jak zaznaczono w orzeczeniu - "nie była to jednak konsekwencja ani konieczna, ani statystycznie przeważająca, ani też nieuchronna". W ocenie sądu, regulacje ustawy o zoz-ach, które dopuszczały możliwość prywatyzacji ani jej nie wymuszały, ani też nie zawierały tezy o jej nieuchronności. Zdaniem sądu, zaprzeczenie przez Komorowskiego dopuszczalności prywatyzacji służby zdrowia, przez unikanie określenia prywatyzacja, de facto takiej możliwości nie wykluczało, a więc dopuszczało, to jednak nie oznacza, że był on za sprywatyzowaną służbą zdrowia. Sąd orzekł, że określenie zawarte w programie PO "Polska zasługuje na cod gospodarczy", że samorządy zyskają prawo do dysponowania placówkami ochrony zdrowia, których są organami założycielskim, nie jest jednoznaczne z prywatyzacją zoz-ów. - Niemniej jednak - orzekł sąd - PO dopuszczała możliwość prywatyzacji zoz-ów: - Podjęcie próby wprowadzenia w życie ustawy, która zakłada komunalizację i komercjalizację zakładów opieki zdrowotnej z możliwościa zbywania udziałów w tych spółkach bez żadnych ograniczeń dotyczących minimalnych wartości kapitału zakładowego pozostawionego w gestii jednostek podległych państwu (...) świadczy niewątpliwie o dopuszczeniu możliwości prywatyzacji zakładów opieki zdrowotnej - uznał sąd. - Jednakże z faktu komunalizacji i komercjalizacji nie wynika jeszcze ani konieczność, ani nawet zdefiniowanie prawdopodobieństwa prywatyzacji takiej spółki. (...) Należy podkreślić, że regulacje ustawy o zoz-ach, które dopuszczały możliwość prywatyzacji, ani nie wymuszały tej prywatyzacji, ani nie zawierały tezy o jej nieuchronności czy statystycznej konieczności jej przeprowadzenia - podkreślił sąd. - Nie można zakwalifikować głosowania za ustawą o zoz-ach jako chęć prywatyzacji służby zdrowia - wskazał sąd. - Reforma służby zdrowia akceptowana przez Bronisława Komorowskiego zmierzała do tego, aby swobodę decyzji w kwestii prywatyzacji pozostawić samorządowi terytorialnemu i to jednostki samorządu terytorialnego decydować miały o tym, czy zoz-y działające na jego terenie w formie spółek prawa handlowego prywatyzować zgodnie z zasadami przyjętymi w ustawie, czy też nie - argumentował sąd. http://fakty.interia.pl/raport/wybory-2010/news/...
Czy ktoś mi to przetłumaczy z polskiego na nasze? Ja nie jestem z PO i nic nie kapuję. Platforma to partia cwaniaków, wie jak dopiąć swego, jak lodów ukręcić i jak oszukać przy tym wszystkich z pomocą nagrzanej sędziny. kryska
Obcy w swoim państwie Podczas exposé premiera Donalda Tuska trzy lata temu kluczowym hasłem było odbudowanie zaufania. Niestety do dziś się to nie powiodło. Kryzys wiary obywateli w państwo narasta – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Dlaczego firmy badawcze popełniły tak duże błędy w prognozowaniu wyniku wyborów prezydenckich? Czy to problem socjologów, czy może objawy jakiejś społecznej choroby? Z jednej strony oczywiście mieliśmy do czynienia z błędami metodologicznymi i niewątpliwie firmy przygotowujące sondaże muszą mocno zweryfikować swój sposób pracy. Jednak problem jest poważniejszy.
Słuchawką o widełki Gdy pisałem ten tekst, pracę przerwał mi telefon. „Moje nazwisko Antkowiak, prowadzę ogólnopolską akcję…”. Nie usłyszałem jaką, bo wściekły trzasnąłem słuchawką o widełki. Polacy mają coraz mniej czasu, dostają coraz więcej telefonów z rozmaitymi propozycjami, czy to od sprzedawców koców, garnków, czy wycieczek do Lichenia. Kiedy dzwonią ankieterzy z PBS, CBOS czy SMG, część ludzi zapewne reaguje podobnie. Wszystko jedno, czy pytają ich o garnki, czy o partie polityczne. Zawracają znowu głowę, a mamy coraz mniej czasu, bo dwie prace, film, komputer, zakupy... To normalne zjawisko. I w dodatku powszechne na całym świecie. Wszędzie są grupy pytanych, którzy nie chcą rozmawiać z ankieterami. – Stopień realizacji badań jest u nas i tak ciągle wyższy niż w krajach Europy Zachodniej, jak np. w Niemczech. To jest ogólnoświatowy trend – przekonuje socjolog profesor Henryk Domański. A jednak tak duża rozbieżność między sondażami a wynikami wyborów przydarzyła się właśnie Polsce.
Świat oficjalny Podczas exposé premiera Donalda Tuska trzy lata temu kluczowym słowem było „zaufanie”. Szef rządu powtarzał je wtedy kilkadziesiąt razy i potem wracał na wiele sposobów. Zaufanie miało się stać „fundamentem wielkiej nowej umowy politycznej Polaków” i mottem jego rządu. Ta obietnica mogła budzić nadzieje. Ale czy tę wiarę obywateli w państwo udało się odbudować? Polakom coraz częściej brakuje zaufania do instytucji życia publicznego, do państwa. Do tego wszystkiego, co można nazwać światem oficjalnym: polityków, rządu, parlamentu, do operatorów telefonicznych, poczty, urzędów. – To jest problem zaufania części obywateli do III Rzeczypospolitej, w której nie udało się zbudować szacunku dla państwa – uważa socjolog Tomasz Żukowski. A częścią tego „świata oficjalnego” dla wielu ludzi są także ankieterzy biur badania opinii publicznej. – Ludzie nie odpowiadali na pytania ankieterów, bo nie byli pewni, czy mogą pozwolić sobie na szczerość wobec instytucji życia publicznego – dodaje Żukowski. I uzupełnia katalog instytucji, których Polacy nie darzą zaufaniem, o media. Tę sytuację zarejestrowali twórcy głośnego filmu dokumentalnego „Solidarni 2010”. Padające w dniach żałoby przed Pałacem Prezydenckim wypowiedzi, mniej i bardziej sensowne, były przejawem tej frustracji i braku wiary w państwo. – Widać było brak zaufania do władzy – potwierdza prof. Henryk Domański. Ale jednocześnie dodaje, że obecność tłumów na warszawskim Krakowskim Przedmieściu była też przejawem tęsknoty za zaufaniem do instytucji prezydenta. – Zobaczyliśmy, że istnieje potencjał zaufania do władzy – mówi.
Atrakcyjny towar Problem z zaufaniem do instytucji publicznych, tak silnie odzwierciedlony w wynikach przedwyborczych sondaży, istnieje już od wielu lat. Bez wątpienia rację ma Tomasz Żukowski, kiedy mówi, że w ciągu ostatnich 20 lat nie udało się wykształcić zaufania i szacunku do państwa. Po roku 2000 było to widać w badaniach socjologicznych bardzo wyraźnie. W tym czasie poziom zaufania do Andrzeja Leppera wahał się od 30 do 50 proc. Nieprzypadkowo. Uczestniczyłem wówczas w badaniach, które prowadziły „Rzeczpospolita” oraz SMG/KRC w kilkunastu miejscach w Polsce. Pokazały one, że nieufność, a wręcz wrogość, obywateli do wszystkiego, co kojarzy się z oficjalnymi strukturami, jest ogromna. Popularność lidera Samoobrony była wyrazem buntu i frustracji wobec struktur państwa, które wyłącznie żeruje na obywatelach i czyha cały czas na jego potknięcie. Od tego czasu – jak twierdzi prof. Henryk Domański – sytuacja znacząco się nie poprawiła. A w dodatku doszedł jeszcze kryzys zaufania do „świata mediów i sondaży”. Spowodowany poniekąd przez same media. Gazety i telewizje zamawiają wszak badania na potęgę, przy każdej okazji i na każdy temat. To atrakcyjny towar. Wynikami wszyscy się ekscytują, jest co komentować, rośnie cytowalność. Trzeba tylko wykonać je jak najtaniej... I w końcu ten wózek, który wszyscy razem ciągnęliśmy, musiał się wywrócić.
Byliśmy okłamywani Inny socjolog, proszący o zachowanie anonimowości, na podstawie prowadzonych przez siebie pogłębionych badań jakościowych wyborców, twierdzi, że część ludzi nie rozmawiała z ankieterami, bo nie wiedziała, jak im odpowiadać. Po 10 kwietnia mówili: „byliśmy okłamywani na temat tego, jaki jest Lech Kaczyński”. Podczas badań fokusowych powtarzają: „czujemy, że nami manipulowano”. Zdali sobie sprawę, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, niż sobie wyobrażali. Ale to nie znaczy, że wszystko zrozumieli i mieli jasność. Oni sami sobie nie umieli powiedzieć, co się zdarzyło. Część z nich zdecydowała się oddać głos na Jarosława Kaczyńskiego, ale nie do końca rozumiała dlaczego. Oni nie umieją jeszcze o tym opowiedzieć. A Kaczyński im do tej pory w tym nie pomógł. Dlatego, gdy dzwonił ankieter, bali się powiedzieć: „chcę głosować na Kaczyńskiego”, bo obawiali się, że zaraz padnie pytanie „a dlaczego?”, na które już odpowiedzieć nie będą umieli. Woleli więc nie odpowiadać wcale albo mówić, że wybierają Komorowskiego – bo takiej odpowiedzi uzasadniać nie trzeba. To spostrzeżenie socjologa to kamyczek wrzucony do ogródka sztabu Jarosława Kaczyńskiego, który nie potrafił swoim wyborcom przekazać jasnego uzasadnienia, dlaczego mają na niego głosować.
Żal i nadzieja Czy kryzys zaufania do instytucji publicznych to zjawisko trwałe? Czy będzie już tylko coraz gorzej, wyniki sondaży będą mniej dokładne, a Polacy coraz bardziej zamknięci w sobie? Socjologowie uważają, że po 10 kwietnia coś się jednak zmieniło. Przed Pałacem Prezydenckim ludzie wyrzucali z siebie swoje żale, ale też przyszli z nadzieją. Są dziś bardzo zagubieni, ale coraz bardziej zdają sobie sprawę, że nie można pozostawić wszystkiego tak, jak jest. Czują, że państwo wymaga naprawy i wzmocnienia. Akurat pod tym względem nastroje społeczne zmieniły się dość mocno. Zrozumiały to sztaby kandydatów do urzędu prezydenckiego – nieprzypadkowo mówili oni w tej bardzo krótkiej kampanii przed pierwszą turą innym językiem niż przed poprzednimi wyborami. I, jak widać po nie najgorszej frekwencji, taki sposób prowadzenia kampanii nie został odrzucony. A wręcz przeciwnie.
Trochę przerysowany Jeśli Polacy zauważą, że jakość życia politycznego się poprawia, to pojawi się też szansa na podniesienie poziomu zaufania do państwa i jego instytucji. Oczywiście taka zamiana musi być głęboka i długotrwała. Polityka musi być porządna i solidna. Media muszą być bardziej odpowiedzialne. Podobnie jak biura zajmujące się prowadzeniem badań społecznych. Wtedy będzie szansa na budowę prawdziwego państwa obywatelskiego, w którym każdy czuje się odpowiedzialny i za swoje życie, i za sferę publiczną. Bo dziś trudno namówić do aktywności (a nawet do krótkiej rozmowy z ankieterami) ludzi, którzy czują się obco w swoim państwie, którzy mają poczucie, że to państwo jest czymś wrogim, że media wciskają im ciemnotę, a sondaże ich okłamują. Ten obraz pewnie jest trochę przerysowany. Ale tylko trochę. Janke
Człowiek, który polit-poprawności się nie kłaniał 11 czerwca br. media obiegła informacja o śmierci dr. Dariusza Ratajczaka. Całe prawicowe środowisko wstrzymało oddech, czekając na potwierdzenie tej wstrząsającej wiadomości. Stało się. 21 czerwca, dziesięć dni po znalezieniu zwłok w stanie zaawansowanego rozkładu w samochodzie historyka, Polska Agencja Prasowa podała informację, że rodzina Ratajczaka zidentyfikowała ciało. Dr Dariusz Ratajczak urodził się 1962 r. w Opolu. Był synem znanego i szanowanego adwokata mec. Cyryla Ratajczaka (tego samego, który bronił za czasów PRL braci Kowalczyków oskarżonych o wysadzenie auli WSP w Opolu). Ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, a w 1997 r. obronił pracę doktorską „Zagadnienie postaw ludności Śląska Opolskiego w świetle wyroków WSR-ów w Katowicach i w Opolu w latach 1945-1955” (której promotorem był prof. Stanisław Nicieja). W latach 1988-2000 był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Opolskiego. Momentem przełomowym w jego życiu było wydanie książki „Tematy niebezpieczne”, gdzie w przystępny dla czytelnika sposób, omówił poglądy rewizjonistów Holocaustu. Chociaż książka została wydana niewielkim nakładem autora (320 egz.), wywołała prawdziwą burzę i piskliwy klangor wśród przedstawicieli „elyty”. Oprócz przewidywanej nagonki „Gazety Wyborczej”, głos zabrały takie postacie jak Władysław „Profesor” Bartoszewski („Ta książka to hańbieniem narodu polskiego!”) czy prof. Witold Kulesza („To typowy przykład kłamstwa oświęcimskiego!”), a Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP oświadczyło, że “Ratajczak zasługuje na potępienie, a jeszcze lepiej – zignorowanie przez opinię publiczną “. Jakby tego było mało, Prokurator skierował do sądu akt oskarżenia, powołując się na art. 55 ustawy o IPN („kto publicznie i wbrew faktom zaprzecza zbrodniom nazistowskim, podlega grzywnie lub karze pozbawienia wolności do lat trzech”). Sąd Rejonowy w Opolu, co prawda, umorzył postępowanie, ale kłopoty Ratajczaka nie kończyły się. Prokuratura (czy raczej „Demokratura”?) domagała się powtórzenia procesu. W 2001 r. sąd zawiesił postępowanie, ale jednocześnie przypiął Ratajczakowi łatkę „kłamcy oświęcimskiego”. Z takim wilczym biletem, Ratajczak nie mógł już myśleć o dalszej pracy na uniwersytecie, którego władze najpierw zawiesiły historyka, a potem wydaliły. Na domiar złego, doktor otrzymał zakaz pracy w zawodzie nauczycielskim na 3 lata. Historyk był zmuszony podjąć pracę hotelowego tragarza, cierpliwie czekając na upływ 3 lat niesłusznej „banicji”. Nie wiedział jeszcze, że łatka „antysemity” położy się cieniem na całe jego życie…
Po przeczekaniu kary już żadna uczelnia, czy nawet biblioteka nie chciały zatrudnić Ratajczaka. Jego ojciec – Cyryl niemal do końca życia syna, wysyłał rozpaczliwe listy z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy dla syna (bez jego wiedzy, bezskutecznie próbował skontaktować się nawet z licealnym przyjacielem Dariusza – Grzegorzem Schetyną) . Jednak, nikt w obawie przed szykanami, nie zdecydował się wyciągnąć pomocnej dłoni w kierunku opolskiego historyka. Nie pomógł IPN, który kreuje się na instytucję broniącą polskiego interesu. Nie pomogli również Ryszard Bender czy Jerzy Robert Nowak, licytujący się w katolickich mediach na swój „patriotyzm”. Również ks. Prałat Henryk Jankowski czy o. Tadeusz Rydzyk, poza dobrym słowem, nie potrafili (a raczej nie chcieli) udzielić pomocy Ratajczakowi (u tego drugiego historyk niemal do końca pozostawał na tzw. „liście rezerwowych wykładowców”). Doktor pozostał sam. Dariuszowi Ratajczakowi pozostało więc pisanie w czasopismach prawicowych (m.in. w „Nowej Myśli Polskiej”, „Najwyższym CZASIE!”, „Narodni Myslence” „Opcji na Prawo”, „Kronice” czy „Polonii”). Najprawdopodobniej, zdając sobie sprawę z beznadziejności własnej sytuacji, nie wahał się przed pisaniem na najbardziej kontrowersyjne tematy. W swoim danse macabre, poruszał kwestie, o których inni baliby się nawet pomyśleć. Pisanie interesujących artykułów, nie zapełniało portfela Ratajczaka, który wyrokiem sądu był zmuszony płacić alimenty znacznie przewyższające jego zarobki (sędziego nie przekonały argumenty, że nikt nie chce przyjąć do pracy „antysemity”, nawet z doktoratem). W efekcie historyk stracił mieszkanie i jego domem został… samochód. Czytelnicy nie mogli już przeczytać kolejnych tekstów. Zmarł jednego z upalnych, wiosennych dni 2010 r. Najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. Śmierć Ratajczaka to kolejny przykład na to, że pałkarze politycznej poprawności nie cofną przed niczym, aby nachalnie promować swoją religię, której sacrum stanowi demoliberalizm, prawoczłowieczyzm i agresywny „tolerancjonizm”. Obok tychże „kapłanów” nowej religii, w jednym szeregu stoją menedżerowie Holocaust Industry, którzy zapełniają sobie kabzę, wykorzystując tragedię ofiar pomordowanych w Szoah, na prawo i lewo rzucając oskarżenia o antysemityzm. Co najgorsze, złamanie człowieka takiego, jak Dariusz Ratajczak, ma przyzwolenie wśród tzw. „inteligencji”. Przykładem tego mogą być słowa wybitnego prawnika, prof. Andrzeja Zolla, który bez mrugnięcia okiem powiedział: „Kara, jaka go spotkała, to zdrowy objaw społeczny.” Dziwne, że takiej kary prof. Zoll nie domaga się dla gnoi, którzy w świetle fleszy kpią sobie z polskości i Wiary. W efekcie czego degeneraci pokroju Jakuba Wojewódzkiego (który zbeszcześcił flagę narodową) czy Adama Darskiego (nagminnie opluwającego chrześcijaństwo) są całkowicie bezkarni. Odejście opolskiego historyka, zaszczutego przez szwadrony political correctness, powinno skłonić do refleksji również szeroko rozumiane środowisko prawicowe w Polsce. Jak bowiem możliwe, że ceniony historyk, dla którego, parafrazując Mackiewicza, „tylko Prawda była ciekawa” nie mógł znaleźć zatrudnienia na ŻADNEJ uczelni? A przecież naukowców, określających się mianem „ludzi Prawicy” w Polsce nie brakuje, nieprawdaż? Teraz, jedyne co pozostaje, to zachować nieśmiertelną Pamięć o dr. Dariuszu Ratajczaku – Człowieku, który politycznej poprawności się nie kłaniał. Aleksander Majewski
Rosjanie chcą przetopić szczątki polskiego prezydenckiego samolotu. Polska prokuratura żąda wydania wraku Tu-154 Mecenas Rafał Rogalski skieruje dziś do polskiej prokuratury wniosek, by ta wystąpiła do Rosjan o natychmiastowe wydanie wraku Tu-154M Prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wczoraj rano otrzymała przekazane przez Rosjan ok. 1300 kart akt rosyjskiego śledztwa. Po zapoznaniu się z zawartością teczek prokuratorzy mają postanowić o powołaniu biegłych tłumaczy. Śledczy przyznali też, że wciąż czekają na przekazanie dowodów związanych z katastrofą, m.in. wraku samolotu. Jak usłyszeliśmy, pomysły przetopienia szczątków Tu-154M – taki scenariusz sugerowała rosyjska prasa – przed prawomocnym zakończeniem postępowań są niedorzeczne. Przekazane przez Rosjan akta ze śledztwa w sprawie katastrofy samolotu są już w rękach polskich prokuratorów. Jak powiedział nam płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, dokumenty były wczoraj przeglądane, a po zakończeniu tych czynności mają zapaść decyzje dotyczące m.in. powołania biegłych. Na razie nie wiadomo, ile osób zajmie się tłumaczeniem dokumentów. W ocenie mec. Rafała Rogalskiego, pełnomocnika kilku rodzin ofiar katastrofy, by ten proces mógł być sprawnie przeprowadzony, nad aktami musi pracować zespół kilku osób. Jak ocenił, dla jednego tłumacza pracy wystarczyłoby nawet na 3 miesiące. To skutecznie wstrzymałoby polskie śledztwo. Docelowo dokumentów powinno być znacznie więcej, bo otrzymane 1300 kart to – w ocenie pełnomocnika – tylko mała część zebranej już przez Rosjan dokumentacji.
Wciąż trwają prace w Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie, gdzie biegli uzupełniają stenogramy otrzymane od Rosjan. Prokuratura nie chce jednak rozmawiać o przebiegu tych prac. – Nie udzielamy na ten temat informacji. Kiedy spłynie do nas końcowa opinia sporządzona przez biegłych, wówczas poinformujemy opinię publiczną o tym, co zostało ustalone i w jakim kierunku dalej będzie prowadzone śledztwo – podkreślił płk Rzepa. Dopytywany przez “Nasz Dziennik”, nie chciał też powiedzieć, czy specjaliści na bieżąco informują prokuraturę o wynikach prac. Tymczasem rosyjska prasa publikuje niepokojące informacje na temat przebiegu śledztwa. Jak sugeruje tygodnik “Żyzń”, śledczy zakończyli już badania szczątków samolotu i są one im już niepotrzebne. Według gazety, w badaniach nie przeszkodziło to, że dotąd nie wszystkie elementy wraku zostały zebrane z miejsca katastrofy. Jak sugeruje tygodnik, są też pomysły, by wrak został przetopiony. Takiego scenariusza nie wyobraża sobie polska prokuratura. Jak zaznaczył płk Rzepa, strona polska zwróciła się do Rosjan o przekazanie wszystkich dowodów związanych ze sprawą i czeka na realizację wniosku. – Nikt nie pozwoli sobie na to, by zniszczyć dowody rzeczowe, dopóki postępowanie nie zostanie zakończone prawomocnie. Jeśli Rosjanie komuś postawią zarzuty, kogoś będą chcieli postawić przed sądem, to te dowody będą musiały być dostępne dla sądu. Także my możemy ich potrzebować. Dlatego zwróciliśmy się z odpowiednim wnioskiem i czekamy na to, by wszystkie dowody dotarły do Polski, po to, by móc z nimi pracować – dodał. Niepokojące sygnały dotyczące przyszłości wraku spowodowały, że z ostrożności procesowej mec. Rogalski jeszcze dzisiaj skieruje do polskiej prokuratury wniosek, by ta wystąpiła do Rosjan o wydanie wraku. – Jest to sytuacja bardzo niepokojąca. Jeżeli rzeczywiście miałoby dojść do tego, że dowód w sprawie zostałby zniszczony, to dla mnie taka sytuacja jest niedorzeczna i budząca głębokie zdziwienie – ocenił. Jak zauważył mec. Rogalski, polscy eksperci muszą mieć dostęp do wraku, by móc przeprowadzić niezbędne badania. Ponadto wrak jest własnością Polski. Marcin Austyn
Towarzystwo wzajemnej adoracji Igor Janke jak zwykle w swoim gentlemeńskim stylu skrytykował ośrodki badania opinii publicznej za ostatnią wpadkę. Oczywiście nie ma twardych dowodów na celowe manipulacje, ale wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w dziedzinie badań opinii publicznej w krajach cywilizowanych i porównać to z polską rzeczywistością by stwierdzić, że istnieją silne poszlaki na udział z premedytacją tych pracowni w kreowaniu rzeczywistości i działaniu na polityczne zapotrzebowanie. Poszlaką taką jest również i to, że mimo popełnianych błędów, z usług niesolidnych sondażowi ciągle korzystają ci sami kontrahenci, którzy owe rozmijające się z rzeczywistością badania zamawiają. Prawda jest taka, że niewiarygodna telewizja informacyjna zatrudniająca coraz bardziej tracących wiarygodność dziennikarzy próbuje dodawać sobie powagi publikując, czasami kilka razy dziennie pseudo-sondaże.
Doszliśmy już do takiego kuriozum, że czasami nawet dwie godziny po jakimś wydarzeniu pseudo- dziennikarz z poważną miną prosi zaproszonych pseudo-ekspertów o wyjaśnienie, zwracając się do nich z odwiecznym i sakramentalnym pytaniem: „Jak mamy rozumieć te wyniki?”. W tle, pojawiają się rosnące i malejące kolorowe prostopadłościany czy walce opisane procentami. No i jak tu nie wierzyć w taką „profesjonalną” dyskusję podpartą gadającymi „mądrymi głowami” gdzie w tle wszyscy widza kolorowe mądre wykresy. Czy pojednanie ze strony Putina jest szczere? Ależ tak, przecież wszyscy za chwilę widzą ten wysoki czerwony słupek. Kogo poprze elektorat Napieralskiego? Oczywiście Komorowskiego, bo już po chwili w TVN24 strzela niemal do nieba niebieski walec. Czy słyszał ktoś, aby któryś z dyżurnych socjologów czy politologów zawsze stojących w blokach startowych i czekających na telefon z TVN powiedział na antenie bardzo prosta prawdę? - Kochani, sondaż robiony w kilka godzin na polityczne zamówienie to nie jest coś, co będzie z powagą komentował szanujący się specjalista Zwalanie zaś dzisiaj winy na badanych, a tak naprawdę na wyborców PiS-u, to już jest bezprecedensowy skandal, bezczelność i poczucie zupełnej bezkarności. Przez lata media i właśnie specjaliści od sondaży ukuli pojęcie „elektoratu zdyscyplinowanego” adresując je oczywiście do zwolenników Jarosława Kaczyńskiego.
Jest on zawsze problemem dla salonu, kiedy grozi w wyborach niska frekwencja. Może czas już nazwać tych zawsze głosujących wyborców określeniem bardziej odpowiadającym prawdzie. Są to ludzie ideowi, kochający Polskę i śledzący wydarzenia na bieżąco, dla których w tak ważnym dniu jak wybory, na bok odchodzą grille, weekendowe wyjazdy czy turystyczne wypady. Więcej szacunku dla nas, Panie i Panowie. kokos26
Czy istnieje kłamstwo tubylcze? Okazuje się, że tak, a na problem zwrócił mi uwagę mój australijski kolega, który kilka lat temu popełnił tekst, w którym opisywał przypadek miejscowego polityka nieopatrznie twierdzącego, iż skądinąd godni szacunku Aborygeni… nie wynaleźli koła. Oczywiście postępowcy z Canberry rozszarpali „rasistę” z wprawą żarłacza tygrysiego. Absolutnie nikogo nie obchodziło, że tubylcy rzeczywiście nie mieli zielonego pojęcia o rzeczonym kole. No, ale nie o prawdę historyczną tu chodziło. Niewątpliwie Aborygeni są obecnie „świętymi krowami”. Zdecydowana większość australijskich badaczy przeszłości podkreśla ich szlachetność, pokojowe nastawienie i gehennę, jaką zgotowali im występni biali osadnicy. Szczególnie odnosi się to do rdzennych Tasmańczyków, którzy w XIX wieku podobno zostali celowo wytępieni przez kolonistów. Zajmijmy się bliżej tą sprawą. Już w 1948 roku Clive Turnbull pisał w książce „Black War”, iż „polityka eksterminacyjna nie odnosiła się tylko do nazistowskich Niemiec [ale i do Australii – D.R.]”. Kilkadziesiąt lat później jego słowa potwierdziła Lyndall Ryan w pozycji „The Aborigines of Tasmania”. Napisała, że Tasmańczycy byli ofiarami świadomej polityki ludobójstwa (genocide). Natomiast Rhys Jones i Tomek Haydon w pracy „The Last Tasmanian” jasno dali do zrozumienia, że podbój Australii był „holokaustem dokonanym przez niemiłosiernych Europejczyków”. Wszystko byłoby cacy, czyli zgodne z politycznie poprawnymi trendami, ale oto w historycznym światku Australii pojawił się niejaki Keith Windschuttle (to w ogóle bardzo ciekawa i barwna postać – historyk, pisarz, dziennikarz, w młodości zwolennik Nowej Lewicy, później już tylko prawicowiec) z wydaną kilka lat temu w formie tomu pierwszego książką „The Fabrication of Aboriginal History: Van Diemen’s Land, 1803-1847”, w której mocno podważył główne tezy głoszone przez współczesnych naukowców. Rewizjonista, dodajmy, w dużym stopniu oparł swoje sądy na wcześniejszych pracach, w tym książce klasyka tematu i naocznego świadka wydarzeń, Jakuba Erskine’a Caldera („The Native Tribes of Tasmania”). Przede wszystkim zauważył, że w walkach na Tasmanii zginęło więcej białych niż tubylców (187 do 118; dodajmy, że w czasie kolonizacji wyspy liczba Aborygenów nie przekraczała 2 tysięcy – inni twierdzą, że było ich 5 tysięcy). Autor podważa również pogląd, iż tubylcy toczyli świadomą „wojnę narodową” z Europejczykami. Przecież dla tych prymitywnych nomadów pojęcie „narodowego celu” musiało być czystą abstrakcją. Twierdzi nadto, że rdzenni Tasmańczycy byli ludem raczej agresywnym. Znani byli z okrutnych rajdów na izolowane farmy, nadziewali na włócznie bezbronne kobiety i dzieci. Mimo to znajdowali wielu obrońców – tak wśród kolonistów, jak i w lokalnym rządzie. Spostrzeżenia „australijskiego Dawida Irwinga” znakomicie korespondują z uwagami Patrycji Cobern. Odważna niewiasta opublikowała 25 lat temu w „The Bulletin” artykuł pod wielce intrygującym tytułem „Who really killed Tasmania’s Aborigines?” („Kto naprawdę zabił Aborygenów z Tasmanii?”), w którym postawiła tezę, iż miejscowi tubylcy wymierali jeszcze przed przybyciem Europejczyków na wyspę (pierwsi brytyjscy osadnicy, prowadzeni przez porucznika Jana Bowena, pojawili się tam w 1803 roku, zakładając Risdon Cove nad rzeką Derwent). Gdyby zatem koloniści pojawili się u brzegów Tasmanii nieco później, najpewniej nie odkryliby żadnych siedzib ludzkich. Cobern podaje kilka przyczyn samoistnej degrengolady Tasmańczyków. Były to: obżarstwo (pochłanianie nadmiernej ilości zjełczałych produktów), brak higieny (obejmował on również prymitywne przecinanie pępowiny podczas narodzin), plemienna prostytucja skutkująca chorobami wenerycznymi, infekcje będące następstwem zadawania sobie rytualnych cięć i ran, słabe zabezpieczenie przed względnie surowym klimatem wyspy (na Tasmanii zimą temperatury spadają nawet do -13 stopni Celsjusza; nie było zatem dziełem przypadku, że miejscowi kradli koce przybyszom z Europy). Autorka konkluduje: „cichy morderca tasmańskich plemion nie miał białej twarzy; były nim rasowe praktyki oraz obyczaje”. Nie był to zresztą morderca konsekwentny. Do dnia dzisiejszego na Tasmanii żyje kilkuset europejsko-tubylczych mieszańców, domagających się zresztą terenów wyłącznie dla siebie (ostatnia pełnej krwi Tasmanka, niejaka Truganini, zmarła z przyczyn naturalnych w… 1876 roku). Windschuttle już publikuje kolejne książki. Właśnie ukazuje się drugi tom jego dzieła o Aborygenach, tym razem poświęcony Nowej Południowej Walii i Queenslandowi. Wcześniej, bo w roku 2004, autor „wyskoczył” z pozycją „The White Australia Policy”, w której napisał m.in., że historycy przesadzają z „australijskim rasizmem”. Generalnie obiecuje jeszcze wiele razy mocno wstrząsnąć politycznie poprawnymi podstawami australijsko-aborygeńskiej historii. A będzie czym potrząsać, gdyż już dzisiaj wskazuje się, że tubylcy gustowali w kanibalizmie, toczyli między sobą zażarte wojny o kobiety, absolutnie nie posiadali poczucia „narodowej wspólnoty”. A zatem, podsumowując, przybywający do Australii koloniści, sami nie będąc aniołami, nie odkrywali raju. Przeciwnie – budowali go z talentem i uporem właściwym przedstawicielom zachodniej cywilizacji… Dariusz Ratajczak
Dziś “badania terenu”, jutro masowa eksploatacja Polski: Amerykański koncern Chevron przygotowuje się do poszukiwań zasobów polskiego gazu łupkowego Amerykański koncern Chevron jesienią rozpocznie poszukiwania gazu łupkowego w województwie lubelskim. Prace eksploracyjne są planowane na pięć lat i mają odpowiedzieć na pytanie, czy na Lubelszczyźnie rzeczywiście znajdują się złoża gazu ziemnego w łupkach. Na spotkaniu z wojewodą lubelskim delegacja Chevronu przedstawiła wczoraj wstępne założenia planowanych prac badawczych dotyczących poszukiwań gazu łupkowego na Roztoczu. Chevron otrzymał 4 koncesje na działalność eksploracyjną na Lubelszczyźnie. Badania mają określić obecność, ilość i jakość gazu łupkowego. – Zostały wyznaczone cztery miejsca do przeprowadzenia badań – powiedziała po spotkaniu wojewoda lubelski Genowefa Tokarska. – Są to okolice Kraśnika, Frampola, Zwierzyńca i Grabowca. Rozpoczęcie prac planowane jest na czwarty kwartał, a dokładnie za rok poznamy pierwsze wyniki badań. Liczymy na dobrą współpracę – dodała wojewoda. Prace poszukiwawcze realizowane będą w trzech etapach. Pierwszy, który rozpocznie się jesienią, będzie polegał na zastosowaniu bezinwazyjnych geosond, które bez szkody dla środowiska za pomocą odbitych od skał fal sejsmicznych określą poziom gazu. W przypadku pozytywnego wyniku tych badań dokonane zostaną próbne odwierty, które John Claussen, dyrektor zarządzający projektem Chevronu w Polsce, ostrożnie planuje na koniec przyszłego roku. Czas trwania prac eksploracyjnych Clausen szacuje na pięć lat. Poszukiwania gazu łupkowego na Lubelszczyźnie zlokalizowane są na Roztoczu, które pod względem przyrodniczym stanowi najbardziej atrakcyjną część regionu. Wymaga to szczególnej ostrożności związanej z dbałością o środowisko. O uzyskanie decyzji środowiskowej na prowadzenie badań Chevron dopiero będzie się starał, ale wojewoda Tokarska nie przewiduje specjalnych trudności w załatwieniu tych formalności. – Wiem, że firma dołoży wszelkich starań, by nie uszkodzić środowiska naturalnego – powiedziała po spotkaniu z delegacją Chevronu. – Zapewniali, że mają sprawdzone sposoby, by uchronić cenne przyrodniczo obszary. Badania będą dotyczyły głębszych warstw ziemi i dopiero na znacznej głębokości będą się rozchodziły promieniście od miejsca eksploracji – wyjaśniła Tokarska. Dyrektor Claussen, pytany, czy przewidywane złoża w Polsce mogą zalegać na głębokości większej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie firma Chevron zdobyła duże doświadczenie w wydobyciu, stwierdził, że według przewidywań złoża w Polsce powinny znajdować się na tej samej głębokości co w USA (około 3-3,5 km). Adam Kruczek
Afgańskie eldorado czyli wojna musi się zwrócić! Eksperci z Pentagonu odkryli na terytorium niemal całego Afganistanu 20 olbrzymich obszarów bogatych w surowce mineralne na niespotykaną dotąd skalę. Wstępnie wyceniona wartość nowo odkrytych złóż przekroczyła 1 bilion dolarów (1.000.000.000.000 $). Czyżbyśmy wreszcie poznali prawdziwą przyczynę obecnej wojny afgańskiej?
Amerykanie są niezwykle pragmatycznym społeczeństwem. Od samego początku wojny w Afganistanie oddziałom amerykańskim towarzyszyli poszukiwacze złóż surowców mineralnych. Ustanowienie amerykańskiej strefy wpływów politycznych w tym zapomnianym przez Boga i cywilizację kraju musiało się wiązać z zapewnieniem sobie wyłączności na eksploatację napotkanych zasobów surowców mineralnych.
Sezam pod pustynią Po ośmiu latach poszukiwań ujawniono wreszcie, że wojna w Afganistanie może się zwrócić z dużą nawiązką, bez skrzywdzenia przy tej okazji samych Afgańczyków. Wewnętrzna notatka Pentagonu, która trafiła niedawno w ręce dziennikarzy „New York Timesa”, określa Afganistan jako ,,Arabię Saudyjską rud metali”. Badania odkrywkowe wykazały, że Afganistan leży na całkowicie nietkniętym skarbcu pełnym rud żelaza, miedzi, kobaltu, złota i metali przemysłowych szczególnie ważnych dla przemysłu obronnego, jak lit. Notatki rządowe, do których dotarli dziennikarze, wskazują, że afgańskie pokłady są tak olbrzymie, że wielokrotnie przekroczyły najśmielsze przewidywania amerykańskich ekspertów. Dla gospodarki USA najważniejsza jest wiadomość o odkryciu jednych z największych na świecie pokładów litu. Ten metal ma wszechstronne i strategiczne znaczenie dla naszej cywilizacji. Jest niezwykle ważnym składnikiem szeregu produktów, bez których nasze życie byłoby bardzo utrudnione, zaczynając od baterii, akumulatorów litowo-jonowych, laptopów, telefonów komórkowych, stopów metali, z których zbudowane są samoloty, chłodziwa w reaktorach jądrowych, a kończąc na deuterku litu, który jest istotnym elementem broni termojądrowej. Należy pamiętać, że amerykańskie szacunki dotyczące afgańskich pokładów surowców mineralnych są bardzo wstępne i mogą jedynie pomniejszać faktyczne ilości. Według „New York Timesa”, tuż pod powierzchnią półpustynnej ziemi afgańskiej znajdują się olbrzymie złoża 22 różnych pierwiastków i surowców: żelaza, miedzi, niobu, kobaltu, złota, molibdenu, azbestu, srebra, potasu, aluminium, grafitu, lapis lazuli, fluoru, fosforu, cynku i ołowiu, rtęci, strontu, siarki, talku, magnezytu oraz kaolinu. Raport nie wymienia jednak pierwiastków promieniotwórczych – uranu czy toru – chociaż ich obecność może być zastrzeżona tajemnicą wojskową.
Wojna musi się opłacać Znamienny jest fakt, że poszukiwaniami pokładów surowców mineralnych na terenie Afganistanu zajmowała się specjalna grupa wojskowych z Pentagonu. Specjalistów cywilnych było niewielu i mieli oni jedynie charakter doradczy. Operacja poszukiwania złóż surowców była okryta tajemnicą, a specjalna grupa umundurowanych specjalistów miała dostęp do każdej strefy. Trudno się temu dziwić, skoro była to ekipa prawdziwych poszukiwaczy skarbu. Wstępnie skarb ten został wyceniony na 1 bilion dolarów, ale jego prawdziwa wartość może okazać się wielokrotnie większa. Dla zobrazowania wartości tego odkrycia wyobraźmy sobie, że ekipa Pentagonu znalazłaby magazyn, w którym ukryte byłoby 50 tysięcy ton czystego złota. W drugim pod względem wielkości w USA skarbcu złota na terenie Fort Knox zdeponowane jest 4570 ton czystego złota o rynkowej wartości 133,2 miliarda dolarów. Pod ziemią afgańską jest skarb wartości dziesięciu składów z Fort Knox! Czy o taki skarb nie warto się pokusić nawet kosztem utraty popularności w społeczeństwie? Wojna musi się zwrócić – to zasada, która obowiązuje od wieków. Do połowy czerwca 2010 roku koszt wojny w Afganistanie wyniósł około 278 miliardów dolarów. Nawet jeżeli przyjmiemy, że eksploatacja afgańskich złóż będzie przebiegać wolno, a dochodami trzeba będzie się dzielić z formalnymi gospodarzami tego kraju, to i tak amerykańskie zyski wielokrotnie przerosną koszty dotychczasowych działań wojennych. Dowódca sił koalicyjnych w Iraku, generał David Howell Petraeus, podkreślił że eksploatacja afgańskich zasobów nie nastąpi z dnia na dzień, a po drodze natrafi się na wiele problemów natury technicznej, politycznej i logistycznej, ale bez wątpienia odkrycie tak gigantycznych pokładów surowców zmienia całkowicie sens obecności wojsk amerykańskich w Afganistanie.
Psy wojny Gdy czytam doniesienia amerykańskiej prasy na temat odkrycia olbrzymich złóż surowców w Afganistanie, nieodparcie nachodzi mnie wspomnienie książki Fredericka Forsytha z roku 1974 pt. „Psy wojny”. Forsyth w sposób bardzo prosty ukazał mechanizm działania współczesnego neokolonializmu. Tzw. demokratyczni politycy i dziennikarze zalewają nas każdego dnia stosem poprawno-politycznych bzdetów na temat pomocy humanitarnej dla krajów Trzeciego Świata. Rozbawił mnie naiwny komentarz publicysty „New York Timesa”, Jamesa Risena, który stwierdził, że na odkryciu amerykańskich specjalistów z Pentagonu skorzysta cały naród afgański, który czeka wkrótce prosperity i świetlana przyszłość. Jeżeli weźmiemy pod uwagę dotychczasowe koszty obecności wojsk USA w Afganistanie, które muszą się zwrócić, konieczność podziału koncesji na eksploatację złóż między sojuszników z NATO oraz opłacenie ,,swoich” ludzi na szczytach władzy w Afganistanie, to dla prostego ludu afgańskiego niestety niewiele zostanie. W ,,Psach wojny” Forsyth ukazał mechanizm, który w różnych wariantach niezmiennie działa zawsze i pod każdą szerokością geograficzną: szef brytyjskiego koncernu górniczego, pragnący przejąć kontrolę nad złożami platyny w fikcyjnym państwie afrykańskim Zangaro, organizuje zamach stanu, który jest przeprowadzony przez grupę najemników pod dowództwem Brytyjczyka, Carlo Shannona. Oficjalnie media zachodnie informują ogłupioną opinię publiczną, że w Zangaro wybuchło demokratyczne powstanie przeciw władzy złego dyktatora. W rzeczywistości jest to zmiana niewygodnego kacyka, który utrudnia brytyjskiej korporacji dostęp do złóż platyny, na innego dyktatora, który w zamian za władzę i zaszczyty udostępnia Brytyjczykom te złoża.
Kto pierwszy po afgańskie złoto? Od kilku tygodni trwa w Polsce zajadła dyskusja na temat „kiedy powinny zostać wyprowadzone z Afganistanu polskie wojska?” Dopiero teraz, po dziewięciu latach, ktoś zaczyna się nad tym zastanawiać. W tej dyskusji padają żałosne banały o wierności wobec sojuszników, honorze i dotrzymaniu słowa. Politycy, którzy wymyślają podobne bzdury, będą niestety nami rządzić przez najbliższe kilka lat. Czy polskie wojska walczą w Afganistanie o pietruszkę? Czy ciągle nad polską polityką obronną musi się unosić upiór naiwności, którego symbolem jest zagłada 1. Polskiego Pułku Lekkokonnego Gwardii Cesarskiej na przełęczy Somosierry w Hiszpanii 30 listopada 1808 roku? W naszej polityce ciągle funkcjonuje to naiwne hasło „za wolność waszą i naszą”, która właśnie na przykładzie Hiszpanii, Iraku czy Afganistanu jest dość swobodnie interpretowana. A może wreszcie czas porzucić ten naiwny, romantyczny bełkot i zająć się w sposób pozytywistyczny, racjonalny i pragmatyczny własnym interesem narodowym? Polskim firmom trafia się rzadka okazja udziału w eksploatacji gigantycznych złóż surowców mineralnych. Zamiast pustych słów o zobowiązaniach sojuszniczych wobec Amerykanów, może wreszcie rząd Donalda Tuska zacznie twardo negocjować na temat afgańskich koncesji dla polskich przedsiębiorstw. Paweł Łepkowski
Gazeta Wyborcza a śp dr Dariusz Ratajczak Co mają wspólnego dziennikarze „Gazety Wyborczej” zajmujący się przez lata tak gorliwie śp. dr. Dariuszem Ratajczakiem, przedstawiciele Uniwersytetu Opolskiego, z którego naukowiec w wyniku szczucia „GW” wyleciał, a także Andrzej Zoll, który proponował mu samokrytykę, oraz gromada innych autorytetów prowadzących polowanie na czarownice? Otóż to, że teraz „nie komentują sprawy”. Rzeczywiście nie ma czego komentować. Można tylko odtrąbić sukces i napić się szampana. Naukowiec z prowincjonalnej uczelni, który ważył się napisać o rewizjonistach Holokaustu, którym nie do końca podoba się metodologia stosowana przy badaniach dotyczących tej zbrodni, musiał przecież za naruszenie tabu zostać przykładnie ukarany. Trzeba było go wytarzać w błocie, a potem pilnować, by nigdzie nie dostał pracy odpowiadającej jego wykształceniu i możliwościom – niech cieciuje albo zdycha z głodu. No i cóż – „Gazecie Wyborczej” się udało. Dr Ratajczak najpierw w wyniku pracowitego szczucia dziennikarzy tego dziennika stracił pracę, potem jego życie dosłownie się rozsypało, a w końcu popadł w nędzę. Nie pomógł niemal nikt – nawet wpływowy obecnie kumpel z ławy szkolnej, Grzegorz Schetyna, który wolał nie przypominać sobie tak nieprzyjemnej znajomości. Najbardziej szokujące w tej całej historii jest to, że „Gazeta Wyborcza” nie przestała zaszczuwać Ratajczaka nawet po jego śmierci. W tytule tekstu o jego śmierci jej dziennikarze napisali „kłamca oświęcimski”, chociaż nim nigdy nie był. Dopiero po kilku godzinach zmienili na „były pracownik Uniwersytetu Opolskiego”. Bądźmy obiektywni. Hunwejbini z „Gazety Wyborczej” pewnie nie spodziewali się, że los dr. Ratajczaka wskutek rozpętanego przez nich polowania na czarownice potoczy się aż tak tragicznie. Oni pewnie nie chcieli jego śmierci, chcieli „tylko”, by już do końca był napiętnowany na forum publicznym. Nie zmienia to jednak faktu, że to oni rozpoczęli łańcuch zdarzeń, które doprowadziły do tragicznego końca. Powiedzmy wprost: ich filosemicka bigoteria doprowadziła człowieka do nędzy, poniżenia, a w dalszym efekcie do śmierci. Teraz dziennikarze i autorytety prowadzące niegdyś nagonkę na dr. Ratajczaka sprawy już nie komentują i najchętniej by o niej zapomniały. Najwyraźniej tragedia, jaką ci ludzie zbiorowo spowodowali, jakoś im jednak doskwiera. Naszą rolą jest niezapominanie o tej sprawie, bo jeśli ją zapomnimy, to wkrótce dowiemy się o kolejnej podobnej tragedii. A jeśli wyciągniemy z niej wnioski, to może dr Ratajczak odegra rolę polskiego Dreyfusa – pokazując bigoterię, skorumpowanie i zakłamanie części mediów i „elit”. Sommer
23 czerwca 2010 ŚmiechPospolita Polska.. Pan Lech Wałęsa słynący przez całe lata z wypowiadania złotych myśli na antenach różnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych, mający do nich dostęp ze względu na funkcję jaką pełnił w państwie, w Salonie Politycznym Trójki, w programie III państwowego radia w dniu 3.08 09 roku powiedział:” Kaczyńscy to ludzie walki, bo musieli walczyć o pierś matki”(????) Na politycznej scenie komediowej pan Lech Wałęsa ma swoje miejsce wypowiadając inne złote myśli polityczne, jak to w demokracji służące do zakrycia tego co naprawdę dzieje się za przepierzeniem sceny komediowej i polityczno- demokratycznej, zadekretowanej i zorganizowanej przez spc- służby. Klasyk myśli komediowej i polityczno- demokratycznej powiedział jeszcze między innymi, co mam zapisane po” kres moich dni” w moich notatkach, które robię od co najmniej piętnastu lat.. Wśród złotych myśli pana prezydenta Lecha Wałęsy mam takie jak: „ Mogę zaprosić Lecha Kaczyńskiego z żoną oraz Jarosława Kaczyńskiego z mężem”(????). czy” „To są ostatnie godziny naszych pięciu minut”(???), czy” „ Ja stosuję co do niektórych Stary Testament”, czy” Ja jestem” on”, ja jestem” my”, „ Mówię Panu święte słowa, a pan moja krowa”,” Furman nie może być koniem i odwrotnie”,” Dokonałem zwrotu o 360 stopni”,” „ Dobrze się stało, że źle się stało,”” „Tonący brzytwy chwyta się byle czego”,” Widzę to jasno na białym ”,””To pan w niedzielę wszedł tu jak do obory, i ani be, ani me, ani kukuryku”, czy słynne” Ja jestem „ za”, , a nawet przeciw”. I wiele innych.. Kwalifikujących się do zeszytu humoru, a nie do polityki.. Może ktoś kiedyś, pokusiłby się o zebranie wszystkich humorystycznych głupstw wygadywanych przez personalne owoce demokracji zadekretowanej przez ostatnich dwadzieścia lat.. Bo w poprzedniej komuno- demokracji nie przypominam sobie, żeby takie ilości nonsensów z zeszytów humoru przeciekały do tzw. opinii publicznej. Może wypowiadali je demokratyczni notable, ale za kulisami zorganizowanej demokratycznie władzy i dlatego nic nie przedostawało się na zewnątrz.. Na zewnątrz demokracji. Bo wtedy obowiązywał centralizm demokratyczny obrządku demokratycznego, dzisiaj mamy demokrację zadekretowaną i organizowaną przez oficerów służb wszelakich, którzy stoją na straży osiągnięć i porozumień Okrągłego Stołu, a nazwałbym ją-demokracją obrządku specjalnego.. Na co dzień roboty jest na tyle, żeby umiejętnie kanalizować” opinię publiczną” pod określonym kątem upodobań demokratycznych, a gdy nagle trafi się „wpadka” bo lud demokratyczny jednak jest nieobliczalny i zagłosuję na taką Samoobronę lub Ligę Rodzin Polskich- to wtedy wzmaga się działalność służb, żeby na powrót przywrócić układ okrągłostołowy, bo władzy raz zdobytej przy Okrągłym Stole- nigdy nie oddamy.. Gomułka też tak mówił, ale w końcu musiał oddać… Bo nic nie jest wieczne na tym Bożym Świecie.. Już wyobrażam sobie co by się działo w demokratycznych jak najbardziej mediach, gdyby dajmy na to 10-15% zdobyła Unia Polityki Realnej wespół z Wolnością i Praworządnością., które przy Okrągłym Stole nie były i nie należą do części zmówionego ze sobą establishmentu.. Jak mawiał czujny demokrata, wcześniej socjaldemokrata- Lenin, fundamentaly ideolog, którego myśli stanowią kanwę postępowania współczesnych demokratów:” Do pilnowania burżuazyjnych specjalistów potrzebny jest nam czujny pies”(???). I słuszna jego racja! Czujny pies jest podstawą demokracji zorganizowanej przez spec- służby. Ojjjj. By się działo- jak powiada inny klasyk. Ten od wiecznego ratowania państwowej służby zdrowia, która jako skansen komunizmu- jest nie do uratowania. Bo i tak wcześniej czy później skończą się pieniądze.. Bo komunizm wymaga pieniędzy, żeby go prawidłowo zbudować. Nieskończonej ilości pieniędzy..! Aż do naszej finansowej kości.. Właśnie trawa przedwyborcza dyskusja dwóch” odmiennych” kandydatów na prezydenta III Rzeczpospolitej ( pan redaktor Stanisław Michalkiewicz powiedziałby, że różnią się jedynie krawatami i żonami, choć żonami – panie Stanisławie-już niekoniecznie))o państwowej Służbie Zdrowia.. Pomijając już fakt, że w kompetencjach prezydenta nie leży wpływ na państwową służbę zdrowia.. To tak jakby dwóch szewców rozgrzewało dyskusję o smakowitości w zamiłowaniu do jedzenia marcepanów w cieście z pobliskiej cukierni, koncentrując uwagę słuchających na tych sprawach, a nie na sznurowadłach wystających z butów niczym słoma. Żaden miłośnik staroci nie rozciąga swych zamiłowań na staruszki, gdyby nawet nie wiem jak chciał.. To nie leży w kręgu jego zainteresowań. Nawet jeden z kandydatów demokratycznych , prawdomównych , pełen praw człowieka, piłsudczyk aż do socjalistycznej kości, pan Bronisław Komorowski wygrał sprawę w demokratycznym i niezależnym sądzie urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości w sprawie o państwową służbę zdrowia, jak najbardziej zorganizowaną na wzór komunistycznych komun, bo jak stwierdził niezawisły sąd- nie jest za prywatyzacją(???) A Platforma Obywatelska, do której przynależy pan kandydat demokratyczny i prawoczłowieczy zawsze mówiła, że jest za prywatyzacją, na razie za komercjalizacją.. Za prywatyzacją był również inny demokratyczny, prawdomówny, pełen praw człowieka i piłsudczyk aż do socjalistycznej kości , kandydat na prezydenta, pan Jarosław Kaczyński, co wyczytał podczas publicznej debaty pan kandydat demokratyczny i prawdomówny- Bronisław Komorowski herbu Komorowski.. Tak naprawdę obaj nie są za prawdziwą prywatyzacją: pan Jarosław Kaczyński jest etatystą i państwowcem, tak jak jego guru Józef Piłsudski, a pan Komorowski, tak jak cała ta Platforma Obywatelska „ liberalna” udawał, że jest za prywatyzacją, a jest za modelem prywatnych szpitali, ale działających pod kuratelą państwa socjalistycznego i zbiurokratyzowanego Narodowego Funduszu Zdrowia, powołanego- przy poparciu Platformy Obywatelskiej wtedy Unii Wolności- jako Kasy Chorych.. I nie jest za wolnym rynkiem usług medycznych, lecz za zasilaniem prywatnych szpitali pieniędzmi państwowymi, czy ukradzionymi podatnikom, bez ich wiedzy i zgody.. Konflikt jest więc pozorowany na użytek socjalistycznych mas, żeby się entuzjazmowały tematem zastępczym, i żeby w wiecowej atmosferze fałszywego entuzjazmu wykrzesać coś dla siebie ze wzbudzonego entuzjazmu mas demokratycznych. A wiecie państwo co powiedział pan Sławomir Nowak z Platformy Obywatelskiej po wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie w sprawie pozorowanego konfliktu na użytek socjalistycznych mas? „Dzięki wyrokowi sądu zapanuje w Polsce prawda, chociaż na te dwa tygodnie” (?). I oni tak z wielką dezynwolturą wypowiadają sobie lekko i swobodnie nieuczesane myśli.. Żyjemy w ciągłym kłamstwie i propagandzie.. Pan Nowak wyraża nadzieję, ze prawda zapanuje chociaż na dwa tygodnie.. Dobre i to! Chociaż na dwa tygodnie.. A później w koleiny kłamstwa , demagogii i manipulacji.. Czy ONI się w ogóle nie zastanawiają co wygadują? Tak jak Lech Wałęsa swojego czasu powiedział:” Miała być demokracja, a tu każdy wygaduje co chce”(!!!!) A i tak rządzi kto inny i wprowadza w nasze życie co chce.. Bo głosujący w demokracji robią z siebie głupca, a z kraju ruinę.. Nieprawdaż? WJR
Rząd dał zarobić Kredyt Bankowi Z posłem Arturem Górskim, członkiem sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, rozmawia Zenon Baranowski Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła istnienie nieprawidłowości w wykonaniu budżetu przez kancelarię premiera. Jakie to nieprawidłowości? - W informacji NIK pojawiają się sformułowania, że działano "z naruszeniem prawa" czy podejmowano "nielegalne działania". Dotyczy to dwóch kwestii. Pierwszą są nagrody, które otrzymały osoby piastujące kierownicze stanowiska państwowe. Mowa jest o 16 osobach należących do tzw. R [najwyżsi urzędnicy państwowi - przyp. red.]. Nagrody, na łączną kwotę 169 tys. zł, według NIK zostały wypłacone niezgodnie z obowiązującymi przepisami. Kancelaria premiera po prostu nie uwzględniła zmian w prawie, jakby o nich nie wiedziała, co jest bardzo dziwne. Druga kwestia to przechowywanie pieniędzy budżetowych na rachunku w banku komercyjnym Kredyt Bank SA, co jest niezgodne z prawem, ponieważ według ustawy powinny być one zdeponowane w NBP, a w każdym razie w banku państwowym. Zdaniem NIK, z tego powodu zostały uszczuplone dochody budżetu państwa o kwotę ok. 1,2 mln złotych.
Jednym słowem, widzimy - łagodnie rzecz ujmując - niefrasobliwość w gospodarowaniu publicznymi środkami... - W kwestii tego banku komercyjnego szef kancelarii przyznał, że to było złamanie prawa i ubolewał nad tym, iż tej kwestii nie dopilnował, choć NIK zwróciła na to uwagę już w ubiegłym roku. Jeżeli zaś chodzi o pierwszą kwestię, to Tomasz Arabski uznał, że premier ma prawo przyznawać nagrody urzędnikom w ramach zarządzania zasobami ludzkimi i motywowania swoich współpracowników, tylko zapomniał, że w związku z kryzysem finansowym w ubiegłym roku wypłacanie nagród w "R" zostało "zamrożone". I tłumaczenie, że poprzedni premierzy też przyznawali nagrody, tego nie zmienia.
Na komisji przedstawiciele Ministerstwa Finansów informowali, że obniżono wynagrodzenia w administracji państwowej. - Z jednej strony obniża się wynagrodzenia wszystkim urzędnikom, a następnie wybranym z "R" przyznaje się nagrody sięgające kilkunastu tysięcy złotych. Tomasz Arabski, szef kancelarii, przyznał, że z kancelarii premiera to on i minister Jacek Cichocki doświadczyli tego finansowego wyróżnienia ze strony Donalda Tuska. Pozostali urzędnicy mogą czuć się oszukani, bo na nich się oszczędza, a na innych mniej.
NIK poinformowała, że żadnych wniosków do prokuratury nie było... - Bo nie było przestępstwa jako takiego. Ale dziwię się, że NIK tak łagodnie oceniła działalność Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, dając pozytywną rekomendację do wykonania budżetu za ubiegły rok jedynie z zastrzeżeniami. Dziękuję za rozmowę.
TVPlatforma Nowelizacja ustawy medialnej ma umożliwić Platformie Obywatelskiej przejęcie pełnej kontroli nad zarządami i radami nadzorczymi mediów publicznych. Ustawa nie rozwiąże żadnego z problemów TVP i Polskiego Radia. Takie zarzuty przedstawił przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Witold Kołodziejski podczas wczorajszego posiedzenia sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu dotyczącego nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji oraz ustawy o opłatach abonamentowych. W Sejmie ma dojść do publicznego wysłuchania projektu ustawy, o co wnioskowali przedstawiciele związków twórczych. Szef Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych Maciej Strzembosz przekonał posłów, że wysłuchanie publiczne daje czas na rozmowy o projekcie ustawy medialnej. "Ustawa ani nie poprawia w żaden sposób katastrofalnej sytuacji mediów publicznych, ani nie odsuwa polityków od manipulacji mediami, jest natomiast prostym sposobem na przejęcie władzy politycznej w mediach i prowadzi do jeszcze większego upartyjnienia i podporządkowania mediów rządzącej koalicji" - napisano w liście przedstawicieli organizacji twórczych do marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Ich niepokój wywołuje także wykreślenie z obowiązującej ustawy o radiofonii i telewizji art. 21 ust. 1a, co oznacza, że jeśli nowelizacja wejdzie w życie, to - jak można przeczytać w liście - "media publiczne nie będą już musiały współtworzyć polskiej kultury, chronić języka polskiego, tworzyć programów dla Polaków mieszkających za granicą, a nawet produkować własnych programów". Jednak zdaniem PO, nowelizacja ustawy ma na celu jedynie odsunąć "gremia polityczne od zarządzania mediami publicznymi". Projekt zakłada nowy sposób wyłaniania rad nadzorczych i zarządów w TVP i spółkach Polskiego Radia. Przewodniczący KRRiT Witold Kołodziejski zaznacza, że nowelizacja nie rozwiązuje żadnych problemów związanych z mediami publicznymi. Według niego, obligatoryjne konkursy na członków zarządów i rad w mediach publicznych obowiązują również dzisiaj, a wymogi dla kandydatów proponowane w projekcie również są podobne do obowiązujących w obecnych przepisach. Kołodziejski podkreślił wczoraj, że jeśli w praktyce sposób wyłaniania członków tych gremiów źle funkcjonuje, to proponowane zmiany "małej nowelizacji" także nie będą wystarczające, bo nie wprowadzają nic nowego. Według nowelizacji, rady nadzorcze w TVP i Polskim Radiu liczyłyby nie od pięciu do dziewięciu, ale siedmiu członków, z tego czterech spośród kandydatów zgłoszonych przez uczelnie akademickie wyłaniałaby w konkursie KRRiT, trzech pozostałych wskazywaliby ministrowie: kultury, skarbu i finansów. Z kolei w mediach regionalnych rady nadzorcze miałyby liczyć pięciu członków: trzech z konkursu organizowanego przez KRRiT i dwóch ze strony ministrów: kultury i skarbu. Przewodniczący KRRiT zaznaczył, że proponowany sposób wprowadzania ludzi do rad w większym stopniu wpływa na uzależnienie mediów od polityki, bo o obsadzie resortów decyduje koalicja rządowa. Paweł Tunia
(Nie)bezpieczny (nie)rząd Tuska W rządzie Donalda Tuska zasiada wielu wybitnych fachowców. Fachowców od demontażu państwa. To główny, zasadniczy i najcięższy zarzut, jaki można postawić temu premierowi, tym ministrom, członkom i sympatykom Platformy Obywatelskiej. Ci ludzie niszczą – świadomie i nieświadomie – polskie państwo. Wcześniej czy później zostaną z tego rozliczeni. Zapewne nie tylko przez wyborców, ale i przez niezawisłe sądy Historia na pewno oceni ich bardzo surowo – jako najgorszy, najszkodliwszy rząd po 1989 r. Źle, że wiele zdążą jeszcze zepsuć. Dziś widać wyraźnie, że niektóre szkody są już nie do odrobienia. Skutki innych będziemy usuwali dziesiątki lat. Polska rządzona przez Tuska i Palikota idzie drogą Węgier, które arogancja i nieudolność socjalistów doprowadziła na skraj przepaści, ale skończyć możemy jeszcze gorzej, bo sytuacja międzynarodowa jest fatalna. W takich czasach nieudolne rządy mogą nie skończyć się tylko na krachu ekonomicznym. Zagrożona jest niepodległość państwa – ta faktyczna, a nie formalna. Zwłaszcza że największe straty panowanie Tuska przynosi bezpieczeństwu RP.
„Zadaniowy” charakter partii PO to klasyczna „partia władzy” (termin został ukuty w Rosji lat 90. – symptomatyczne...), bezideowa i pragmatyczna aż do obrzydzenia. Sięgająca po Sikorskiego i Cimoszewicza, po Hübner i Krzaklewskiego. Zmieniająca poglądy tak, aby zyskać doraźne korzyści. Tak więc raz chce kastrować pedofili i stawia na rodzinę (w kampanii Komorowskiego), aby zaraz potem kokietować homoseksualistów i z automatu nazywać wielodzietną rodzinę „patologią”. Raz podwajająca kontyngent polski w Afganistanie, a niedługo potem wzywająca do rejterady z natowskiej misji. Przykłady takich zwrotów można mnożyć. A przecież nie powinny one wcale dziwić – wszak PO została wykreowana w określonym celu, ma „zadaniowy” charakter. Jest od tego, żeby nie dopuścić PiS do władzy (wariant minimum), a nawet je zniszczyć (wariant maksimum). Platforma nie powstała i nie działa po to, by Polakom żyło się lepiej, a „Polska rosła w siłę”. PO jest po to, by załatwić parę „spraw”. Najpierw chodziło głównie o powstrzymanie oczyszczania państwa przez PiS oraz umożliwienie zaprzyjaźnionym biznesmenom robienia interesów. Ale od dłuższego czasu widzimy też inny aspekt istnienia PO.
Niebezpieczna polityka zagraniczna Początkowo w polityce zagranicznej starała się ona nie robić nic. Tusk przyjął taktykę strusia – gdyby nie prezydent Lech Kaczyński, Polski w ogóle nie byłoby na scenie międzynarodowej. Niestety, od pewnego czasu ten rząd zaczął wyprawiać w polityce zagranicznej takie rzeczy, że już nawet nie dziwi freudowskie przejęzyczenie Komorowskiego o wychodzeniu Polski z NATO. Duet Sikorski–Tusk nie tylko zlikwidował politykę wschodnią Polski, dokonując w tej kwestii zwrotu największego po roku 1989, ale też uczynił zewnętrzną aktywność RP wypadkową polityki Moskwy i Berlina. Uległość wobec Rosji i Niemiec jest tak oczywista, że nie warto nawet się o tym rozpisywać. Chyba że ewentualnie pospekulować, kto w PO jest z „partii niemieckiej”, a kto z „partii rosyjskiej”. Rządzący konsekwentnie niszczą strategiczne relacje z USA (inna rzecz, że przy współudziale Obamy), ciekawe jednak, czy zdają sobie sprawę, czym się może skończyć sprawa zatrzymania i prawdopodobnej ekstradycji do Niemiec rzekomego agenta Mossadu. Gdzie nie spojrzeć, Polska traci przyjaciół – na własne życzenie. Może o to chodzi? Może mamy mieć tylko dwóch przyjaciół – jednego na wschodzie, drugiego na zachodzie? Jeśli tak, to Tusk powinien zadbać o dobre samopoczucie sąsiadów i rozbroić naszą armię. Na razie idzie to całkiem nieźle. Pod populistycznym hasłem zniesienia poboru do wojska obecny rząd niszczy potencjał naszych sił zbrojnych. Zmniejszono armię ze 150 tys. do 100 tys. Ale nie unowocześniono, nie zmodernizowano. Więcej jest w niej przysłowiowych „wodzów” niż „Indian” (oficerowie 30 proc., podoficerowie 40 proc., szeregowi 30 proc.). Z Iraku Tusk i Klich zrejterowali, ostatecznie grzebiąc jakiekolwiek szanse na to, by coś mieć z misji nad Tygrysem i Eufratem. Z Afganistanem jest jeszcze gorzej. Wzięto na siebie zbyt wielką odpowiedzialność i zbyt wiele obowiązków przekraczających nasze możliwości. A teraz Komorowski i Tusk grają życiem żołnierzy w kampanii wyborczej. Mówiąc o wycofaniu się, zachęcają talibów do atakowania polskiego kontyngentu. Jakby zapomnieli o hiszpańskiej lekcji – zamachach w Madrycie, zwycięstwie socjalistów, wycofaniu wojsk z Iraku. Rząd PO zawalił też, rzecz jasna, projekt niezwykle wrogo odbierany w Rosji – tarczę antyrakietową. Najpierw była „gra na czas”, a po dojściu Obamy do władzy grzeczne oczekiwanie, aż USA w końcu zdejmą z nas ten „ciężar”. PO nie prowadzi polityki. PO bawi się polityką. Skutki tego mogą być opłakane. W jakiejkolwiek kwestii by dotknąć zagadnienia bezpieczeństwa, mamy prawdziwą katastrofę. Sam premier wydaje się wręcz zwolennikiem rozwiązania armii. Służby specjalne zawrócono na stare tory – powrócili „fachowcy”. Bezpieczeństwo energetyczne? Z jednej strony wieloletni kontrakt z Gazpromem, który zdusi naszą gospodarkę i uzależni nas od Rosji. A z drugiej strony pomysły, aby środki unijne przeznaczone na gazociąg Odessa–Brody–Gdańsk przesunąć na walkę z powodzią.
Niszczenie państwa Niszczenie instytucji państwa i ograniczanie jego funkcji to największe grzechy tego rządu, ale nie jedyne. Kompleksy wobec Zachodu, wzrost korupcji i przestępczości, chamstwo języka publicznego, medialna „softcenzura” itd., itp. Platformersi są gorsi niż SLD w czasach millerowskiego triumfalizmu. Postkomuniści zawłaszczali jedynie instytucje państwowe, wykorzystywali je dla własnych celów, ale też niejednokrotnie je wzmacniali – inna sprawa, że dla partykularnych interesów. Platformersi nie zawłaszczają państwa, oni je niszczą. O ile szkody po SLD można było naprawiać, o tyle po Platformie w ogóle nie będzie czego naprawiać. PO stała się jedynie słuszną partią. Bezkarną, hołubioną przez media i sądy, dokarmianą przez rodzimych oligarchów, głaskaną od czasu do czasu przez Berlin czy Moskwę – niczym dobrze wytresowany miły piesek. Członkostwo w PO, otwarte wyrażanie poparcia dla niej – stały się niezwykle trendy. PO znaczy Partia Oportunistów. Oportunistów nie brakowało też w PZPR. Ale to, co robi obecna ekipa, zmusza do stwierdzenia, że członkostwo w PZPR jest mniej hańbiące niż działalność w PO po tym wszystkim, co się stało przez pięć ostatnich lat. Być w partii Palikota, Niesiołowskiego, Sikorskiego czy Nowaka – to wstyd i obciach. To znamię hańby na zawsze. Za pięć, dziesięć i więcej lat – epizod bycia w partii Tuska musi dyskwalifikować. Antoni Rybczyński
Wyszperane w Internecie: Głos przeciw Jarkowi* W rozmowie ze jednym ze znajomych padły ostatnio takie słowa: „Jeżeli 50% z obietnic B. Komorowskiego sie zrealizuje to uważam to za w miarę optymistyczne. Jeżeli więcej to sukces.”Zadałem wiec pytanie: o jakich obietnicach Komorowskiego mówił znajomy? Najpierw poprosiłem o 10 obietnic. Zero odpowiedzi. Po kilku meilach poprosiłem o 5 obietnic (czyli gdyby spełniły sie 3 obietnice (60%) to byłby juz wielki sukces!). NIC, ZERO, wszystko (dużo emocjonalnego pisania) ale nie obietnice Marszalka sejmu. Odpowiedzi summa summarum nie dostałem, mimo wielokrotnego podejścia i stawiania pytań na nowo. Otóż tak sie zwykło przyjmować, ze w kampanii wyborczej osoby chcące być wybranymi obiecuję swoim wyborcom cos, po to żeby ci na nich zagłosowali (kiełbasa wyborcza). Tak jest w normalnym układzie, w normalnej demokracji. „Daj na mnie glos, a ja w zamian dam ci przywileje”. Ale tak przecież nie jest w przypadku faworyta naszych wyborów prezydenckich. Ten pan niczego nie obiecuje. Ten pan nie musi niczego obiecywać. Wg mnie poziom poparcia dla Bronisława Komorowskiego jest niesłychanie wysoki. Staram sie oceniać to obiektywnie, choć to trudno, bo mam swoje sympatie polityczne. Ale jeśli sie tak przyjrzeć panu Komorowskiemu, to ani on przystojny, ani specjalnie inteligentny (wiele wpadek, niektóre naprawdę głupie). Dochodzi sprawa katastrofy smoleńskiej, w której pan Marszalek w zasadzie z pełnym zachwytem pracuje jako rzecznik strony rosyjskiej, a na dodatek rok temu przewidział, ze prezydent może polecieć samolotem i sprawa prezydentury sie rozwiążę. Tu akurat warto przypomnieć, ze pan Komorowski, jako jedyny z PO (wbrew dyscyplinie) głosował przeciw rozwiązaniu WSI a dziś ma absolutnie poparcie, z Dukaczewskim na czele. Warto zaznaczyć, ze to właśnie ci ludzie swego czasu rozpracowywali PC próbując wyeliminować z gry Kaczyńskich. Dziś Ci ludzie mówią o rzetelnym śledztwie Rosjan... Do tego wszystkich dochodzi sprawa prosta: otóż Komorowski zwyczajnie w świecie nie ma charyzmy. On jest nijaki. Zwyczajnie w świecie nijaki. To jak mówi, jak stoi, to jak się zachowuje. To nie porywa ludzi. Dlatego tez poparcie, które uzyskał w pierwszej turze mogłoby sie wydawać niesamowicie, niewiarygodnie wysokie, gdyby nie jedna rzecz. Gdyby nie to, ze my tu w ogóle nie mówimy o obietnicach wyborczych, charyzmie, czy o inteligencji. My tu mówimy o emocjach. Doszliśmy
do etapu, gdzie juz żadnych obietnic nie trzeba składać. Nikt nie patrzy na poglądy, nikt nie walczy o idee, nikt nie zamierza czytać
programu wyborczego i o nim rozmawiać. Ważny jest odruch. Emocjonalny odruch. Odruch Pawłowa. Stawiam tezę, ze PO mogłoby wystawić jako kandydata na prezydenta smoka wawelskiego, Reksia albo misia Uszatka i ten kandydat miałby takie samo poparcie co pan Komorowski. A może i większe, bo te postacie wzbudzają sympatie bez poparcia mediów. Bo tu w ogóle nie chodzi o to co sobą
reprezentuje kandydat PO, kim jest, jakie składa obietnice (żadnych nie składa, nie musi). Tu chodzi o to, ze po drugiej stronie stoi Jarosław Kaczyński. Człowiek, który wywołuje w milionach zwykle, najzwyklejsze uczucie niechęci, a wręcz nienawiści. Człowiek, który przez sam fakt, ze jest, ze mówi co myśli, ze ma inne zdanie wywołuje odruch niechęci, nienawiści. Odruch Pawłowa. Swego czasu dostałem od znajomego taki filmik. W filmiku tym pies nie zjada popcornu na hasło, ze popcorn jest od Kaczyńskiego. Od wszystkich je ale od Kaczyńskich nie zamierza. Nie lubi. Tytuł emaila, w którym to dostałem był „inteligentny pies”. Otóż dokładnie w ten sam sposób przedstawia sie sprawa rzekomo inteligentnych ludzi, którzy popierają dziś tzw. razwiedke. Pies w filmiku jest wyraźnie wytresowany. Nie ma w tym za grosz inteligencji. Jest zwykłą tresura, typu siad, podaj, nie jedz od Kaczyńskiego. Jest jakąś tam forma adaptacji (im szybciej sie nauczysz, tym szybciej będą cie chwalić, żeś mądry), nie ma w tym za grosz inteligencji. Znajomy miał inteligentnego psa i mówił, ze pies to był diabeł wcielony. Robił mnóstwo paskudnych rzeczy, zawsze potrafił sie wywinąć (naprawdę inteligentnie) i na dodatek za żadne skarby nie słuchał żadnych poleceń. Jak wiec powiedziałem, sprawa z ludźmi popierającymi Komorowskiego wydaje mi sie bardzo podobna. Pewno jest tam grupa inteligentnych ludzi, z własnego wyboru popierających akurat Marszalka (np general Dukaczewski zdecydowanie jest inteligentny a nie wytresowany) ale cala reszta glosuje nie na Bronisława, ale przeciwko Jarosławowi. Pan Bronisław nie musi składać żadnych obietnic, bo po drugiej stronie jest Jarosław Kaczyński wywołujący odruchy niechęci czy nienawiści. Pan Bronisław Komorowski musi po prostu być. Nic więcej. Może być gruby, chudy, brzydki, przystojny. Nie ma znaczenia. Ważne, ze pan Kaczyński wywołuje tyle niechęci. A wszystko dzięki tresurze. Medialnej tresurze. Wystarczy
wspomnieć nazwisko Kaczyński, Macierewicz, Kurski i ... ludzie uciekają. Wystarczy, ze w telewizji pojawi sie jedna z tych osób i ludzie przełączają kanał. Takie to proste. Siad. Aport. Zmień kanał. Ja osobiście nie lubię dziesiątek osób w naszym życiu politycznym. Nie lubię Tuska, Komorowskiego, Michnika, Żakowskiego (omnibusa), Olejnik, Kuczyńskiego, Niesiołowskiego, Kalisza i wielu innych. Kurskiego na marginesie tez nie lubię. Tak zwyczajnie w świecie nie darze ich sympatia. Więcej, uważam, że (generalizując)nie dbają o naród i są w stanie sprzedać nas jeśli tylko tak będzie dobrze dla nich. Ale słucham ich. Słucham co mówią. Nie wyłączam telewizora tylko dlatego, ze to oni cos mówią. Owszem, zdarza sie przełączyć kanał, ale tylko dlatego, ze akurat nie mam ochoty na „żadne takie”. Nie dziś. Często jednakże zwyczajnie w świecie włączę TVN, który uważam, za narzędzie manipulacji (powstałe – panowie koncesyjniaki, no no no) i oglądam. Oglądam co tez oni tam znowu kręcą. A w druga stronę działa to juz trochę inaczej. Siad, podaj łapę, aport, zmień kanał, nie słuchaj, nie myśl o tym co oni mówią. Bronisław Komorowski wygrywa nie dlatego, ze jest jaki jest. To nie gra roli. Ludzie głosują przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bo go nie lubią. Trudno im często określić nawet za co. Po prostu go nie lubią. Zarzucają mu jakieś rzeczy, a nie widza analogicznych i gorszych spraw w partii, którą popierają. Kiedyś mi kolega to wytłumaczył tak: „wiesz, Tusk nigdy z siebie nie robił czystego. Każdy wie, ze ma brud za paznokciami. Wiec jemu wybaczam. Ale Jarosław, wiesz on udaje świętoszka!”. Lata „nawalanki medialnej” robią swoje. Więcej, uważam, ze tych ludzi nie da sie nakłonić za żadne skarby do zmiany poglądów. Nakłonić dyskutując. A to dlatego, ze ci ludzie nie posługują się argumentami. Poglądy maja takie jakie maja dziś media. Dziś mogą walczyć o prywatyzacje. Jutro beda dumni, ze nacjonalizują bank. Nie widząc, ze ktoś konfitury wynosi ze spiżarni. W to będą wierzyć, bo taka będzie doktryna. Argument to abstrakcja. Argument można zabić linkiem z onet.pl bądź zdaniem eksperta. Logikę można zignorować. Ważne, ze autorytet (przecież oni nie mogą sie mylić...) potwierdza. Jeśli jesteś w mniejszości i podniesiesz temat, ze lubisz Kaczyńskiego za to czy za tamto, to cie wyrugują ze swego otoczenia (jeśli mogą, czasem sie nie da). Okrzykną oszołomem, wieśniakiem i po sprawie. Smród sie rozszedł. Oni inteligentni (od Kaczyńskiego nie jedzą), ty z czworaków. Na logicznie wyciągane wnioski w ogóle nie beda reagować, tylko rzuca kolejne hasło rodem z lornetą. Demokratycznie zdepczą wszelkie argumenty. A wiadomo, ze większość ma racje no nie? Ta co demokratycznie uwolniła Barabasza, też miała racje. Itd., itd. A do tego wszystkiego ta cześć będzie nazywana inteligentna i sama sie za taka będzie miała. Z wielka radością beda mówili o wieśniakach popierających Kaczyńskiego i inteligencji popierającej Komorowskiego (co akurat różnie sie rozkłada, ale hasło jest nośne i echem sie tłucze po pustych głowach). Tak jakby bycie wieśniakiem bez szkoły było czymś gorszym jak bycie wieśniakiem z magistrem. Ten pierwszy nie stracił przynajmniej wielu lat... Na koniec chciałbym zwrócić uwagę jak przez te wybory sprawa katastrofy smoleńskiej w ogóle przestala istnieć. Wydaje sie, ze poprawność polityczna wymaga teraz tego, żebyśmy nie rozmawiali w ogóle na temat tej katastrofy. Poza tym juz tyle czasu minęło. Trauma tez. Uffff. Na dobra sprawę to wydawać się może, ze nic sie nie stało. Nic nie spadło a w wyborach startuje przecież taki sam. Dodam
KTO PRZYZNAŁ RACJĘ KOMOROWSKIEMU W składzie sędziowskim wydającym wyrok w procesie Komorowski-Kaczyński zasiadały sędzia Małgorzata Perdion-Kalicka oraz Bożena Chłopecka. W 2007 r. sędzia Chłopecka orzekła, że poseł PiS Zbigniew Wassermann ma przeprosić Agorę i że naruszył wiarygodność „Gazety Wyborczej”. Sędzia Bożena Chłopecka (delegowana do sądu okręgowego z sądu rejonowego) w 2007 r. orzekła, że Zbigniew Wassermann, były koordynator służb specjalnych w rządzie PiS, ma przeprosić Agorę, wydawcę „Gazety Wyborczej”, za stwierdzenia ze stycznia 2006 r., w których zarzucał „GW”, że toczy „zawziętą wojnę w celu ochrony układu ludzi władzy, biznesu, mafii i służb specjalnych” oraz że „działania i praktyki „GW” wskazują na instrumentalną manipulację polityczną”. Sędzia Chłopecka uznała, że Zbigniew Wassermann naruszył dobra osobiste i wiarygodność „Gazety Wyborczej”. Wyrok nakazywał opublikowanie przeprosin, wpłacenie 15 tys. zł na cel społeczny oraz zwrot Agorze 2 tys. zł kosztów sądowych. Poseł Wassermann odwołał się od wyroku do Trybunału w Strasburgu. Przewodniczącą składu sędziowskiego była Małgorzata Perdion-Kalicka, nominowana na stanowisko sędziego sądu okręgowego w 2004 r., orzekająca w wydziale gospodarczym sądu okręgowego. Jak zauważyli inetrnauci, uzasadnienie do wyroku, który odczytywała kilkadziesiąt minut w sprawie Komorowski-Kaczyński, przygotowała w ekspresowym tempie – dwie godziny po przesłuchaniu Bronisława Komorowskiego. Zanim nastapiło wydanie wyroku, minister zdrowia Ewa Kopacz (PO) stwierdziła, że „Jarosław Kaczyński musi przeprosić pacjentów”. Poprzedni wyrok w sądzie okręgowym – także nakazujący przeproszenie Bronisława Komorowskiego przez Jarosława Kaczyńskiego - wydała sędzia Agnieszka Matlak. Orzekała ona m.in. w procesie Stanisław Remuszko–„Gazeta Wyborcza", w którym stwierdziła, że „negatywne treści na temat Adama Michnika redaktora naczelnego Gazety Wyborczej oraz wydawcy tej gazety Agory S.A. są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego”. Wydała również wyrok na korzyść Wojciecha Jaruzelskiego w procesie wytoczonym generałowi przez spadkobiercę przedwojennych właścicieli willi, w której mieszka Jaruzelski. Orzekając w procesie Jerzy Urban (naczelny tygodnika „Nie") – Marek Król (b. naczelny tygodnika „Wprost"), wydała wyrok korzystny dla Urbana.
Mn, niezalezna pl
Kryzys kryzysem, ale Arabski musi dostać Kancelaria Premiera Rady Ministrów przetrzymywała nielegalnie środki budżetowe na nieoprocentowanych rachunkach w bankach komercyjnych zamiast w NBP Donald Tusk przyznał nagrody 16 wysokim urzędnikom swojej kancelarii w 2009 r., mimo że zabraniała tego ustawa - takiego zdania jest Najwyższa Izba Kontroli. Gratisy sięgające nawet 15 tys. zł dostali m.in. szef kancelarii Tomasz Arabski czy Jacek Cichocki, sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych. Posłowie opozycji są oburzeni i zwracają uwagę, że nijak się to ma do zapowiedzi redukcji wynagrodzeń dla urzędników z uwagi na kryzys. W drugiej połowie zeszłego roku kancelaria premiera wydała 169 tys. zł na nagrody dla swoich urzędników. Wynosiły one od 8 tys. do 15 tys. zł i otrzymało je 16 osób. Podczas kontroli wydatków budżetowych NIK ustaliła, że przyznano je z naruszeniem prawa. - NIK uznała wypłatę tych nagród za niezgodną z prawem - mówi Dariusz Zielecki, wicedyrektor Departamentu Administracji Publicznej w NIK. Dodaje, że obowiązywało wówczas czasowe zawieszenie wypłaty nagród dla najwyższych urzędników państwowych, czyli z kategorii "R". Po kontroli taka ocena została przedstawiono kancelarii premiera, która jednak się z nią nie zgodziła. - Kancelaria się z tym nie zgadza i uważa, że miała podstawę prawną, natomiast Kolegium NIK uznało, że wprost podstawy prawnej nie było, dlatego kwestionowaliśmy legalność tych nagród - podkreślił Zielecki. Urzędnik NIK wyjaśnia, że zgodnie z przepisami wynagrodzenie wysokich urzędników państwowych reguluje odpowiednia ustaw, której część przepisów, m.in. o wypłacie nagród, została czasowo zawieszona. KPRM tłumaczy się natomiast, że stosowała ogólne przepisy o przyznawaniu nagród, a zmiany przewidujące zawieszenie nagród są wadliwe. - Kancelaria twierdzi, że wypłacała te środki nie na podstawie tych zawieszonych przepisów, tylko na podstawie przepisu ogólnego; NIK natomiast uważa, że przepis o wynagrodzeniach urzędników państwowych jest rozwiązaniem szczególnym i tylko na tej podstawie można regulować stosunki wynagrodzeniowe dla tej grupy pracowników - zaznacza Zielecki. Jak czytamy w sprawozdaniu Izby, "szef KPRM uznał, że samodzielną podstawą prawną do wypłaty tych nagród była ustawa budżetowa, w której były zabezpieczone środki na ten cel". - Z jednej strony obniża się wynagrodzenia wszystkim urzędnikom, a następnie wybranym z "R" przyznaje się nagrody sięgające kilkunastu tysięcy złotych - podkreśla poseł Artur Górski (PiS) z sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, która zapoznawała się wczoraj z wynikami realizacji budżetu. - Szef kancelarii przyznał, że z kancelarii premiera to on i minister Jacek Cichocki doświadczyli tego finansowego wyróżnienia ze strony Donalda Tuska. Pozostali urzędnicy mogą czuć się oszukani, bo na nich się oszczędza, a na innych mniej - dodaje. Jak informuje Najwyższa Izba Kontroli, nie będzie też żadnych konsekwencji za naruszenie prawa. Pytany o ewentualne zawiadomienie prokuratury lub zbliżone działania Zimecki odpowiedział, że "nie ma takich działań, tutaj nie ma żadnych podstaw ku temu". NIK stwierdziła także, iż "nielegalnie" przetrzymywano wolne środki budżetowe KPRM na nieoprocentowanych rachunkach w bankach komercyjnych (Kredyt Bank). "NIK ocenia jako działanie nielegalne przetrzymywanie środków budżetowych przeznaczonych na wydatki z funduszu dyspozycyjnego na odrębnym rachunku bankowym", co jest "niezgodne z ustawą o finansach publicznych, która nakłada obowiązek prowadzenia rachunków bieżących związanych z obsługą budżetu państwa w NBP" - czytamy w sprawozdaniu Izby. W trakcie kontroli kancelaria wystąpiła o zamknięcie tego rachunku. Szef KPRM Tomasz Arabski przyznał wczoraj, że było to złamanie prawa, i wyraził ubolewanie, iż nie dopilnował tej kwestii. NIK ocenia, że dochody budżetu z tytułu mniejszych odsetek zmniejszyły się przez te działania o blisko 1,2 mln złotych. Ale również w tym względzie nie będzie żadnych wniosków o pociągnięcie do odpowiedzialności.
Zenon Baranowski
Ojciec Kataryniarza Dzisiaj 23 czerwca, który ktoś ogłosił Dniem Ojca. Nie mam pojęcia, dlaczego taki dzień wyznaczono akurat dzisiaj, ale też nie ma to większego znaczenia; każdy byłby równie dobry. Odczułem w związku z tym potrzebę, by zacytować tu obszerny fragment ze swojej starej powieści „Pieprzony los Kataryniarza”: Po odpowiedź na pytanie dlaczego Robert nie potrafił zapomnieć o swych pierwszych wzruszeniach, najprościej było pojechać do małej miejscowości nad błotnistym brzegiem Wisły. Bliskość tego brzegu widać było po rysach, przeszywających ściany starszych domów, po pochyleniu stodół i magazynów. Podmokły, stale osiadający grunt wykoślawiał każde dzieło ludzkich rąk, wykrzywiał i przyginał ku ziemi stawiane z mozołem budowle, jakby na wszystkim chciał zaznaczyć upływ czasu. Udało mu się to zwłaszcza na miejscowym cmentarzu, gdzie chyba żaden z krzyży, porastających schodzący łagodnie ku Wiśle stok, nie zdołał zachować pionu. Nawet te drogie, kamienne, wsparte na zeszlifowanej tablicy, grubej płycie i cementowym postumencie prędzej czy później musiały pochylić się w hołdzie dla mijających nieubłaganie dni i lat. Pod takim właśnie pochylonym przez czas kamiennym krzyżem spoczywał Ojciec Kataryniarza. Ale choć minęło już wiele lat, odkąd został zamknięty w drewnianej skrzyni i nakryty kamienną płytą, władza, jaką sprawował nad synem, nie zmniejszała się. Przeciwnie. Rosła. Z martwym ojcem nie można już dyskutować, pozostaje niezmienny w swych wyrokach, dokładnie co do słowa takich jakimi zapadły w pamięci, gdzie przychodziło szukać ich rozpaczliwie w ciężkich chwilach. Jeśli Robert mógł mieć do kogoś pretensje, to powinien mieć je właśnie do Ojca. Że zmusił go, by taki właśnie był, że od małego nabijał mu głowę Somossierami i klasztornymi górami, że kazał mu wychowywać się wśród Wołodyjowskich i Chrobrych, palić świeczki wpuszczonym w kanał powstańcom i mordowanym strzałami w potylicę akowcom, klękać na rocznicowych nabożeństwach, przechowywać legionowe odznaki dziadka i pamięć o jego więzieniu, o rozkułaczaniu i ruskich rządach w czterdziestym piątym – słowem, że wszczepił mu najgłębszą, niewypowiedzianą i wstydliwie ukrywaną miłość do tego wszystkiego, co Szczepana Mirka, literata, podrywało dreszczem furii. Powinien mu wyrzucać, że pchnął go na tę drogę, że nauczył go tysiąca przeszkadzających w życiu rzeczy i tylko nie powiedział jednego: po co. Po co to wszystko, co z tego przyjdzie jemu, światu, czy, jak to powszechnie mawiano, „temu krajowi”. Ale nie potrafił mieć o to żalu. Poza wszystkim, najbardziej niezwykłe nawet dla niego samego było to, że Ojciec nigdy niczego mu nie nakazał. Nigdy go do niczego nie zmusił. Nie dał mu szansy na bunt, którego pewnie miał w duszy pod dostatkiem, by, jeżeli inaczej by się ułożyło, stanąć staremu okoniem i pójść swoją drogą. Ale jego stary, tak zdawałoby się poczciwy i niewprawny w międzyludzkich rozgrywkach, wiecznie okpiwany i oszukiwany przez całą tą bandę biurew i partyjniaków, z którą musiał się co dnia użerać i która skróciła mu życie – ten jego poczciwy stary okazał się tak przebiegły, że nie dał synowi najmniejszego ruchu, podporządkował go sobie bez reszty, całkowicie. Nie krzykiem ani biciem, choć oczywiście, zdarzyło mu się sięgać po pas, i Robert musiał potem przyznać, że zawsze słusznie. Ale nie. Podporządkował go sobie tym niepowtarzalnym, niezwykłym uczuciem, na które ludzka mowa nie zna nazwy, a które istnieć może tylko pomiędzy ojcem a synem. W każdej sprawie, w każdej sytuacji zdawał się tylko powtarzać mu samym spojrzeniem: synu, pozwól mi być z ciebie dumnym. Nie ma większego szczęścia na świecie, niż duma własnego ojca. Niż jego zmęczone, poczciwe oczy i te słowa: mój syn, mój syn. Nie było rzeczy, której Robert nie potrafiłby zrobić, gdyby w zamian jeszcze choć raz mógł poczuć dłoń Ojca na ramieniu i usłyszeć te słowa. Nie narzucał mu wielkich zadań. Nie stawiał wymagań, które mogły by przerazić i załamać. Był tylko z niego dumny, jeśli zrobił coś dobrego, i tym zdobył sobie na syna większy wpływ, niż jakimikolwiek rozkazami. Kiedy Robert wydrukował swój pierwszy tekst, Ojciec wykupił gazetę ze wszystkich okolicznych kiosków. Kiedy opowiadał o swoim dniu, kiedy zdawał egzaminy, i kiedy przynosił do domu pochwały w dzienniczku, kiedy zarobił pierwsze pieniądze i kiedy z radia sami zgłosili się go namawiać do pracy, i kiedy po raz pierwszy przyprowadził do domu Wiktorię – zawsze mógł liczyć na ten błysk aprobaty w szarych, zmęczonych oczach, na znak ojcowskiej dumy. Nic na świecie nie było ważniejsze. Jeśli w którymś momencie ojcowskiej aprobaty zabrakło, albo wydawała mu się mniejsza, wiedział już sam, że trzeba się wysilić, postarać, szukał sposobu, rzucał się do pracy, byle tylko zasłużyć na jeszcze więcej, byle tylko dać Ojcu satysfakcję z syna, a sobie to poczucie spełnienia oczekiwań. Pierwsza rzecz, o której myślał rzucając się w wir wydarzeń to było jak Ojciec to odbierze, czy mu się spodoba, czy będzie z tego dumny – och, jak ten stary poczciwiec mógł być aż tak przebiegły, że tak go przenicował, ugniótł w palcach jak wosk na swą wierną, młodszą o trzydzieści parę lat kopię! Nie mógł być aż tak sprytny, musiał to po prostu mieć we krwi, zresztą co to ma za znaczenie – ważne, że Robertowi wystarczyło do dziś pomyśleć o Ojcu, a znów stawał się bezbronnym, zdanym na niego małym chłopcem i choć minęło tyle lat, natychmiast czuł jak pod krawędzią powieki wzbierają ciężkie, gorzkie łzy, bo ponad te szczęśliwe chwile przebijał w pamięci moment, gdy nagle to stare, poczciwe serce eksplodowało mu w piersiach i Ojciec opuścił go w jednej chwili, tak nagle, że Robertowi nigdy nie udało się do końca otrząsnąć z szoku. Zdawało się, że Ojciec nie miał w sobie żadnej z tych cech, które mogą człowieka uczynić w oczach syna bohaterem. Nie był ani wodzem, ani wojownikiem, nie zdobył sławy, nie zrobił kariery, nie dorobił się pieniędzy. Wiedział, że dla ludzi którzy wierzą w to, w co on wierzył święcie, dla ludzi, którzy brzydzą się kłamstwem, lizusostwem, podłością, wszystkie stanowiska powyżej kierownika budowy będą w „tym kraju” na zawsze zamknięte – i godził się zapłacić tę cenę za swoją wiarę i swoje obrzydzenie. Potem, kiedyś, Robert spotkał człowieka który studiował razem z Ojcem i dowiedział się, jak to wyglądało: Ojciec wkuwał wszystko na pamięć, z chłopską zawziętością i uporem. Nie był specjalnie zdolny. Był uparty i niezmożony jak wół, i takie miał życie: sześćdziesiąt lat nieustannej orki, twardego, mozolnego wspinania się do celu. Syn rozkułaczonego, sanacyjnego wójta, rzucony we wrogi świat, za cel postawił sobie tyle, żeby wywalczyć swoje miejsce w życiu, mieć żonę i wielu synów, zarobić na ich utrzymanie, posłać na studia i patrzeć z dumą, jak rosną. I osiągnął to, kosztem codziennej, twardej orki, ciągnął ten wózek, coraz bardziej zmęczony, i kiedy przychodził po pracy zasypiał zaraz na fotelu, głowa opadała mu do tyłu, męczył się, ale nie chciał się położyć, nie chciał się przyznać, że jest już aż tak zmęczony. I jeszcze miał tylko tyle siły, żeby uczyć Roberta tej staroświeckiej, zapomnianej już wiedzy, co to jest Ojczyzna. A kiedy Jaruzelski wyprowadził przeciwko tej Ojczyźnie czołgi na ulice, przejął się tak, że w końcu musiał iść do lekarza. Schował wyniki badań, i wtedy, i potem, nie chciał za nic iść do szpitala, nie godził się na bezradność, na zniedołężnienie, nie przyznawał się do niczego, tylko ciągnął, ciągnął pod górę, z tą swoją niezmożoną, chłopską zawziętością, aż biedne stare serce nie wytrzymało tego wysiłku i pękło niczym stara dętka – i odszedł w jednej chwili, jak ścięte drzewo, jak pewnie chciał umrzeć, skoro już było trzeba. I pozostała tylko ta marmurowa płyta i pochyły krzyż, gdzie Robert z rzadka, gdy mógł sobie pozwolić na wyjazd z miasta, zastygał nie potrafiąc zrozumieć, że Ojca już nie ma. Jakby to było wczoraj.
Rafał A. Ziemkiewicz
CENA 3 czerwca – gen Marek Dukaczewski były szef Wojskowych Służb Informacyjnych, w wywiadzie dla „Polska” : „Na kogo zagłosuje WSI w tych wyborach? - Przecież żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami jako formacja. Zagłosujemy tak, jak dyktuje sumienie i oczekiwania związane z przyszłym prezydentem. Bronisław Komorowski ma sympatię środowiska WSI? - Tak, bo konsekwentnie i odważnie, mimo ataków z różnych środowisk, również swojego, kategorycznie mówił, że był przeciwny likwidacji WSI i uzasadniał dlaczego. Pokazał, że ma kręgosłup. Komorowski ma Pana głos? - Tak. [...] - W aneksie do raportu są informacje pochodzące nie tylko z materiałów WSI, ale też z materiałów ABW, z tzw. aresztów wydobywczych, i dotyczą konkretnych osób.
Głównie PO? - Różnych. Aneks miał zostać odpalony przed drugą turą wyborów prezydenckich. Mogłoby się okazać, że osoby, które ubiegają się o prezydenturę, są obciążane różnymi zeznaniami. Komorowski, Napieralski? - Nie wiem. Możliwe, że ludzie z ich otocznia. Tragedia smoleńska przerwała te przygotowania? - Zmieniła bardzo wiele. Ale w BBN wciąż jest zespół złożony z ludzi współpracujących z Macierewiczem, który nadal nad tymi dokumentami pracuje”.
15 czerwca - Wojskowe Służby Informacyjne nadają ton narracji w sprawie katastrofy prezydenckiego tupolewa pod Smoleńskiem - twierdzi "Nasz Dziennik". Według gazety, major Michał Fiszer - chętnie i szeroko spekulujący w mediach na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj - to funkcjonariusz Wojskowych Służb Informacyjnych. Gazeta odnotowuje, że od 2000 r., po przejściu do rezerwy, major występował jako "niezależny ekspert", promując w mediach m.in. udział Polski w wojnie w Iraku. Fiszer zaangażowany był też w ostatnim czasie w obronę szefa MON Bogdana Klicha.
19 czerwca - "Rzeczpospolita" informuje: „generał Janusz Bojarski może zostać polskim przedstawicielem przy NATO i UE. Po wielu dymisjach i katastrofie pod Smoleńskiem, w której zginęli najważniejsi dowódcy, armię czekają zmiany personalne. Najważniejszą zagraniczną funkcją do obsadzenia jest stanowisko zastępcy dowódcy w Dowództwie Transformacji NATO w Norfolk. Nieoficjalnie mówi się, że obejmie je gen. Mieczysław Bieniek - obecnie polski przedstawiciel wojskowy przy komitetach wojskowych NATO i Unii Europejskiej. Kogo szef MON wyznaczy na to stanowisko, gdy generał awansuje? Według źródeł „Rz” związanych z resortem obrony następcą gen. Bieńka miałby być gen. Janusz Bojarski, szef Departamentu Kadr w MON”. Gen. Bojarski w roku 2004 został zastępcą szefa Wojskowych Służb Informacyjnych ds. informacyjnych i współpracy międzynarodowej. Od 14 grudnia 2005 do 12 maja 2006 r. czasowo pełnił obowiązki szefa WSI. – Osobiście bardzo się cieszę, że ludzie z WSI robią kariery w strukturach NATO – tak informacje „Rz” skomentował były szef WSI gen. Marek Dukaczewski. Aleksander Szczygło, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, protestował, gdy minister obrony Bogdan Klich powołał Bojarskiego na szefa kadr w MON. – Chłopcy z WSI będą teraz decydowali o tym, kto będzie awansował w wojsku – komentował Szczygło w 2007 r.
21 czerwca - Wojskowa prokuratura umorzyła śledztwo ws. związków szefów Wojskowych Służb Informacyjnych z nielegalnym handlem bronią z lat 90. Jak poinformował rzecznik prokuratury płk Ireneusz Szeląg, sprawa ma charakter ściśle tajny i nie może podać żadnych szczegółów. Szeląg dodał, że decyzja podjęta formalnie 14 czerwca jest nieprawomocna - może się od niej odwołać szef MON oraz osoby wcześniej podejrzane. W 2006 r. zarzuty korupcyjnego przekroczenia obowiązków służbowych postawiono dwóm byłym szefom WSI gen. Konstantemu Malejczykowi i kontradmirałowi Kazimierzowi Głowackiemu. Obu groziło do 10 lat więzienia. "Na czas stawiania zarzutów były do tego podstawy, ale nie jest to przecież jednoznaczne ze sformułowaniem aktu oskarżenia" - powiedział PAP Szeląg. Dodał, że zgromadzono "wszelkie możliwe dowody". Wyjaśnił, że śledztwo trwało długo (od 2000r.), bo prokuratura musiała każdorazowo występować o zwolnienie świadków z tajemnicy państwowej oraz o odtajnianie dokumentów. W sprawie było też 21 umorzeń cząstkowych w wątku działań żołnierzy WSI. Powodem był brak cech przestępstwa, nie popełnienie go oraz przedawnienie karalności. Uzasadnienie umorzenia liczy ok. 200 stron i jest w całości tajne.
3 czerwca – gen. Marek Dukaczewski w wywiadzie dla „Polska” Prezydentem zostaje Bronisław Komorowski i prosi Pana o pomoc. Pomożecie? Gdyby ktokolwiek chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć. Aleksander Ścios
Bugaj: Czy dla Kaczyńskiego Jaruzelski to też lewica? Sojusz Lewicy Demokratycznej to postkomuniści, a nie lewica. Wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który stwierdził, że nigdy więcej nie będzie mówił o postkomunistach, a jedynie o lewicy, była obliczona na krótki efekt polityczny. Przecież dysponujemy świeżymi dowodami na zaagażowanie Napieralskiego w obronę rzekomego dorobku PRL, generała Jaruzelskiego, czy ataku na IPN.
Liberałowie, nie lewicowcy Z doniesień medialnych wynika, że dwa postulaty kierowane w stronę Platformy, za poparcie których Bronisław Komorowski miałby otrzymać poparcie Grzegorza Napieralskiego w II turze, to parytety dla kobiet na listach wyborczych i dopuszczalność in vitro. Pierwszy z nich to typowy temat zastępczy zachodniej socjaldemokracji, która w ubiegłych latach całkowicie odsunęła się od kwestii socjalnych. Kompletnie skapitulowała przed – w niektórych aspektach słuszną – krytyką ze strony neoliberalizmu z lat 70-tych XX wieku. Zaś kwestia in vitro – którą skąd inąd popieram – nie jest tematem specyficznie lewicowym, ale liberalnym. Z drugiej strony, nie znam postulatów SLD przykładowo odnośnie podatków. W problematyce poruszanej przez Sojusz nie ma kwestii socjalnych. A jednocześnie Grzegorz Napieralski jest jeszcze bardziej postkomunistyczny od swoich starszych kolegów. W jego wypowiedziach pojawiają się postulaty istotne dla wciąż zmniejszającego się środowiska, takie jak emerytury dla pracowników SB, obrona generała Jaruzelskiego, czy atak na IPN. Na te sprawy kładzie wręcz większy nacisk niż inni członkowie SLD. Nie ma znaczenia, że jest od nich młodszy. Dlatego to, co powiedział Jarosław Kaczyński, było dla mnie co najmniej dziwne. Wszyscy pamiętamy, jak gen. Jaruzelski mówił, że jako człowiek lewicy popiera w I turze Grzegorza Napieralskiego, a w II Bronisława Komorowskiego. Czy dla Jarosława Kaczyńskiego gen. Jaruzelski także jest człowiekiem lewicy?
PiS musi wrócić do korzeni Nazwanie postkomunistów lewicowcami Kaczyńskiemu sukcesu nie przyniesie. Dobry wynik wyborczy Napieralskiego nie wynika z silnej reprezentacji wśród jego elektoratu postkomunistycznych wyborców, ale ze zniesmaczenia dwoma głównymi kandydatami. Dużej części z nich Kaczyński nie przekona bez względu na to, co będzie mówił. Martwi mnie fakt, iż od dłuższego czasu niknie projekt polityczny, który chciał połączyć lewicową wrażliwość z pewnym konserwatyzmem. Być może ta gra jest na krótką metę nawet korzystna, ale to powoduje, że na polskiej scenie politycznej zanika pluralizm. Zresztą to powrót na ścieżkę tożsamości PiS, podjęcie próby zainicjowania nowego początku, mógłby pomóc Kaczyńskiemu zawalczyć o tych wyborców Napieralskiego, którzy byliby skłonni na niego zagłosować. Podobnie, jak wyborcy Pawlaka, choć ich jest zdecydowanie mniej. Rządy Kaczyńskiego pokazały, że nie był całkowicie przywiązany do hasła Polski solidarnej. Kaczyński powinien do niego wrócić, odwołać się do argumentów socjalnych, które pierwotnie cechowały jego wypowiedzi. Podkreślić pewien egalitaryzm. To mogłoby być skuteczne rozwiązanie. Nie neguję, że częścią owej wypływającej z korzeni PiS zmiany mogłoby być odejście od radykalnego antykomunizmu, jaki cechował początkowo Jarosława Kaczyńskiego. Pomysły odebrania stopnia generalskiego Wojciechowi Jaruzelskiemu, czy delegalizacji SLD były po prostu chore. Ale perspektywa całkowitego odejścia od sprzeciwu wobec postkomunizmu mnie martwi.
prof. Ryszard Bugaj