924

Fałszywi prorocy Apokalipsy Jeżeli jutro obudzą się Państwo we własnych łóżkach, nie zaś na łonie Abrahama, w dolinie Jozafata, przed bramą świętego Piotra czy w kotle Belzebuba – jak tam komu pisane – będzie to znaczyło, że intensywnie ostatnio przepowiadany koniec świata nie nastąpił. Proszę jednak spróbować dostrzec jasną stronę sprawy – dzięki zapasom zgromadzonym w przygotowanym na tę okoliczność schronie przez długi czas nie trzeba będzie wydawać ani grosza na zakupy. Pod koniec minionego stulecia ukazały się na Zachodzie – zaraz zresztą przetłumaczone na język polski – trzy książki „niezależnego badacza” z Belgii, Patricka Geryla, pod wielce wymownymi tytułami Proroctwo Oriona na rok 2012, Światowy kataklizm w 2012 roku oraz Jak przeżyć kataklizm roku 2012. Ich autor, jako człowiek przenikliwy i nie pozbawiony inteligencji, doszedł do śmiałego wniosku, iż świat musi kiedyś – ni mniej ni więcej, jak tylko – zakończyć swe istnienie! Jakiż przy tym byłby zeń „uczony”, gdyby natychmiast nie zaczął obliczać dokładnej daty tegoż wydarzenia?! Przestudiował starożytne proroctwa Majów, Czerwców, a nawet Październików. Łamałem kod za kodem – wyznaje Patrick Geryl. Kod Leonarda DaVinci złamał kantem dłoni na pół – stosik dziesięciu egzemplarzy po pięćset stronic każdy – Bruce Lee przewrócił się w grobie… Wedle belgijskiego „badacza” w roku 2012 Wenus, Mars i Orion miały się znaleźć w takiej pozycji, która skutkowałaby przestawieniem biegunów magnetycznych Ziemi i – ku zgrozie nauczycieli fizyki – magnes zamiast przyciągać opiłki żelaza zacznie je odpychać, a cała planeta zarazem stanie w płomieniach i pogrąży się w odmętach wód (sic!). Już raz zresztą – przypomina Geryl – doszło do podobnego wydarzenia – w roku 9792 przed narodzeniem Chrystusa, kiedy to zatonęła Atlantyda. W powiązania między rokiem 2012 n.e. i 9792 p.n.e. nie należy wątpić. Jeśli w dalszym ciągu będziemy lekceważyć te odkrycia, wszyscy zginiemy. Dzwony powinny bić na alarm na całym świecie! To wydarzenie będzie porównywalne z eksplozją 10 000 bomb atomowych naraz. Całe kontynenty przestaną istnieć. Miliardy ludzi zginą. Będzie to największa tragedia na świecie od czasów biblijnego potopu. Mówię wyraźnie: jeżeli ludzkość nie przyjmie szybko do wiadomości znaczenia tej daty, sama sobie zgotuje śmierć – ostrzega belgijski „prorok”.

Dante by się nie powstydził Co właściwie się wydarzy? Wskutek wzmożonej aktywności magnetycznej Słońca  dojdzie na jego powierzchni do gigantycznych eksplozji nuklearnych, których impet sięgnie biegunów magnetycznych Ziemi, powodując gwałtowne zwolnienie jej ruchu obrotowego a następnie zmianę kierunku tegoż ruchu. Obecnie Ziemia porusza się z zachodu na wschód, potem będzie się obracać ze wschodu na zachód. (…) Nastąpi to w czasie krótszym niż doba – czytamy w Proroctwie Oriona na rok 2012. Efekty takiego nagłego hamowania całej planety nietrudno sobie wyobrazić, ale wcale nie musimy się tym trudzić. Autor Proroctwa Oriona na rok 2012 uczynił to za nas. Sięgnijmy zatem po odnośne fragmenty.

Ogromna ściana wody, której wysokość dochodziła do 450 metrów przelewała się przez szczyty wzgórz jak ogromne wodospady i kaskady szerokie na 15 kilometrów, tocząc przed sobą całymi kilometrami ogromne wielometrowe głazy. Potężne masy wody wypłukały głębokie na wiele metrów kanały w bazaltowej płycie Płaskowyżu Kolumbijskiego. Wypływając z doliny Clark Fork River w zachodniej Montanie i przepływając przez północne Idaho z prędkością 16 kilometrów sześciennych na godzinę woda osiągnęła głębokość 250 metrów, płynęła przez Wallula Gap na granicy stanów Waszyngton i Oregon, a następnie spłynęła do Kolumbii w swojej nieprzerwanej wędrówce do Pacyfiku. (…)

Słońce z piekielną prędkością wyrzucało cząsteczki w przestrzeń kosmiczną. Rozpędzone cząstki elektromagnetyczne mknęły przez atmosferę z niespotykaną siłą. Utworzyło się coś w rodzaju leja tam, gdzie linie pól wiatrów słonecznych schodziły się w magnosferze. W wyższych warstwach atmosfery powstawały silne burze. (…) Największa burza słoneczna od czasów zagłady Atlantydy dokonywała morderczego dzieła. Strumienie elektronów pędziły w kierunku biegunów, (…) transformatory elektryczne przegrzewały się. Walące się reaktory atomowe powodowały reakcje łańcuchowe. Strumień elektronów osiągnął teraz siłę huraganu. Wnikał coraz dalej w atmosferę. Jedna po drugiej waliły się w gruzy na całej planecie elektrownie atomowe i inne urządzenia nuklearne. Znaleźliśmy się znowu w epoce jaskiniowej. (…) Domy waliły się i zapadały w niezmierzone głębie. Beton i asfalt autostrad pękały na ogromnych przestrzeniach. Mosty zapadały się do kłębiących się pod nimi rzek. W powstałe rozpadliny wpadło mnóstwo ludzi. Wszyscy, którzy nie dostali się na statek ani nie znajdowali się wysoko w górach, byli teraz w pułapce. Właściwie żadne miejsce nie było bezpieczne. Ci, którzy wspięli się na Mount Everest (…), jak piórka spadali z rozdygotanej góry i ginęli pogrzebani pod lawiną. Następnie góra pękła na dwoje i runęła (…). W Londynie słynny Tower Bridge zawalił się, a zaraz po nim całe miast rozsypało się w gruzy jak domek z kart. Wkrótce centrum finansowe leżało z gruzach i nic nie pozostało z pięknych kompleksów sklepowych. Z popękanych rur wodociągowych tryskała woda, rury gazowe wybuchały, stacje benzynowe również, okrywając dymem całe otoczenie. Chaos, całkowity chaos. (…) Przez chwilę zdawało się, że wieża Eiffla zdoła wytrzymać. Chwiała się na wszystkie strony, ale w końcu odzyskiwała równowagę. Nagle jeden z głównych filarów zapadł się pod ziemię i potężny żelazny szkielet rozsypał się zupełnie (…). Łuk Triumfalny leżał na ziemi, mosty na Sekwanie zniknęły, Luwr przetrwał tyko chwilę. Z każdym wstrząsem ziemi Paryż coraz bardziej stawał się miną. We wnętrzu Ziemi ciągle pękały wielkie masy skalne. (…) Chmury popiołu przesłoniły niebo, tak jakby świat wkraczał w wiek ciemności. I tak rzeczywiście było, bo gwałtowność natury nie tylko zniszczyła życie w wielu rejonach Ziemi, ale sprawiła, że lądy nie nadawały się już do zamieszkania. (…) Tokio waliło się w gruzy. W morze zapadały się całe wyspy, pola ryżowe zalała lawa. (…) Świat był teraz po prostu ogromnym piecem. Wszyscy ludzie, wszystko, co żyje, zginęło. Pozostała tylko spalona ziemia, ale, podobnie jak niebo, była już tylko gruzami i rozpadlinami. Wtedy rzeki wyszły z brzegów, wszystkie morza podniosły się i ziemia zatonęła w morzu. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy podczas lektury, jest niewątpliwy talent literacki autora (nie przesadzimy konstatując, iż wręcz prosi się on o wymierne wynagrodzenie), drugą zaś – sposób, w jaki zdolny ów człowiek kreśli wizję przyszłych wydarzeń: używając czasu przeszłego, zupełnie jakby relacjonował wydarzenia, których był naocznym świadkiem.

Niepobożne życzenia szarlatanów Zarysowana powyżej przerażająca wizja ma się ziścić 21 grudnia 2012 roku. Skąd to wiadomo? Ze starożytnego kalendarza Majów, który rzekomo tą właśnie datą się kończy, a ma być tak doskonały, że wszystko, co w nim zawarte przyjmować należy jako nieomylną wyrocznię. Niezwykle ciężko odrzucić kosmologię Majów, ponieważ pozostawili oni za sobą niesamowite dowody na to, że ich metodologia czasu daje niezwykle dokładne rezultaty. Ich piramidy są precyzyjnie ustawione zgodnie z corocznymi przesileniami i równonocami spowodowanymi przez precesję osi Ziemi podczas orbitowania wokół Słońca. Piramida Kukulcan w Chichen-Itza jest niezwykle dokładnym przyrządem do odmierzania upływu czasu, nigdy nie zawiodła jeśli chodzi o określenie z największą precyzją corocznej precesji równonocy. Starożytni astronomowie Majów ponad 1500 lat temu przewidzieli dokładne ustawienie w linii prostej Ziemi, Słońca i gromady gwiezdnej Plejad wraz z centrum naszej galaktyki – dowiadujemy się z książki innych „niezależnych badaczy” – Adriana G. Gilberta i Maurice’a M. Cotterella zatytułowanej Prorocza wiedza Majów. A zatem wszystko jasne – skoro sami Majowie tak powiedzieli, skoro do tego Ziemia, Słońce i Plejady staną sobie w rządku, to przecież nie może być inaczej. Koniec świata pewny! Zaprawdę, stopień zidiocenia ludzi Zachodu dawno już przekroczył masę krytyczną. I to właśnie ten fakt – być może już wkrótce – stanie się przyczyną definitywnego końca ich cywilizacji. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Zauważmy za to, iż wspomniany kalendarz bynajmniej o żadnym kataklizmie dnia 21 grudnia 2012 roku nie wspomina. Tego dnia po prostu kończy się cykl czasowy trwający od 13 sierpnia 3114 roku przed narodzeniem Chrystusa. Błąd Geryla i innych podobnych mu sensatów wydaje się wynikać z nierozumienia kultury Majów, którzy dzieląc  swój kalendarz na cykle każdy z owych cykli nazwali „światem” (podobnie uczynili Aztekowie nazywając cykle swego kalendarza „słońcami”). I oto 21 grudnia 2012 roku o godzinie 11.11 czasu gwiazdowego jeden z owych światów ma dobiec końca, dając zarazem początek cyklowi (czyli „światu”) nowemu. Reszta to wyłącznie domysły czy raczej życzeniowe myślenie szarlatanów: skoro rok 2012 ma przynieść koniec starego świata i narodziny nowego, a wszelkim narodzinom, jak wiadomo, towarzyszą pot, ból i krew, to dzień zimowego przesilenia roku 2012 musi rozpętać trwogę i cierpienie na miarę tak doniosłego wydarzenia – to z kolei opinia amerykańskiego dziennikarza Lawrence’a E. Josepha, autora pracy zatytułowanej 2012 Apokalipsa. Zdumiewające, że niewierzący w Boga i Jego plan dziejów prorocy końca świata nie potrafią wyjść poza chrześcijański krąg pojęciowy. Po repertuar środków wyrazu, z których budują swe przerażające wizje, nieodmiennie sięgają do Apokalipsy św. Jana. Wszystkie zarysowane przez nich scenariusze łączy jeden wspólny mianownik: we wszystkich świat rozpada się z hukiem. Dlaczego? Czemu nie kończy się cicho i spokojnie, na przykład, pandemią śpiączki, która dyskretnie acz stanowczo wymiata rodzaj ludzki z biednej przeludnionej Gai, by ta odetchnąwszy z ulgą mogła dalej szczęśliwie egzystować bez obawy, że ludzki szkodnik doprowadzi ją kiedyś do zagłady? A przecież Objawienie Janowe ilustruje ostateczny sąd Boga nad grzeszną ludzkością, i tylko tak – jako część spadającej na nią kary – należy odczytywać ukazaną w Apokalipsie hekatombę. Czym tłumaczyć fakt posługiwania się wyłącznie taką wizją końca rodzaju ludzkiego przez osoby nie uznające pojęcia grzechu i w ogóle reagujące na Kościół katolicki jak diabeł na wodę święconą? Chyba tylko intelektualną pustką ateizmu.

Głupi ci gringos A co na to wszystko sami Majowie? Zacznijmy od tego, że nie posługiwali się oni jednym kalendarzem lecz dwoma (rytualnym zwanym tzolkin i codziennym zwanym haab), które na dodatek wpisywały się w jeszcze szerszy układ zwany Długą Rachubą. Zdaniem znawców kultur przedkolumbijskich w żadnym z owych porządków nie znajdujemy najmniejszej zapowiedzi, znaku czy choćby aluzji dotyczącej jakiegokolwiek niszczycielskiego kataklizmu w grudniu 2012 roku. Przeciwnie – majańskie hieroglify wyznaczają czas do roku 9898.

Mało tego – napisy odnalezione w Świątyni Inskrypcji w Palenque są świadectwem czegoś dokładnie odwrotnego. Mianowicie tego, że na dzień, który jeszcze nie nastąpił i do którego daleko, a chodzi o 23 października 4772 roku, zaplanowali organizację wielkiego święta narodowego ku czci historycznych zasług króla Pacala. Napisy te wykonano w roku 690 naszej ery na rozkaz syna Pacala, Kan Balama. Trudno mniemać, żeby przewidzieli koniec świata na rok 2012 a na rok 4772 wyliczyli wielkie święto – zauważa Piotr Kitrasiewicz na kartach demaskującej matactwa siewców strachu książki zatytułowanej Rok 2012 – Apokalipsa nadchodzi?, relacjonując treść artykułu Romana Warszewskiego opublikowanego na łamach miesięcznika „Nieznany Świat”.

Kropkę nad i stawia zaś indagowany przez tego ostatniego na okoliczność nadchodzącego rzekomo końca świata potomek Majów w prostej linii – meksykański szaman, wedle którego cała ta sprawa to wymysł białych albo tubylców przekupionych przez białych.

Siewcy strachu Kim są ludzie wymyślający te misterne i na pierwszy rzut oka niezwykle spójne i przekonujące scenariusze? Przekonanymi o słuszności swych teorii naiwnymi szarlatanami czy cynicznymi oszustami usiłującymi zbić kapitał na naiwności innych. Czy raczej dewiantami czerpiącymi przyjemność z siania trwogi? A może znajdziemy w nich po trochę ze wszystkich tych postaw? Przyjrzyjmy się czołowemu prorokowi roku 2012 – pięćdziesięciosiedmioletni Patrick Geryl to pasjonat nauk ścisłych bez wykształcenia akademickiego, stroniący od używek surowy wegetarianin i gorący zwolennik tak zwanej zdrowej żywności. Od wczesnej młodości usiłował zdobyć sławę na polu naukowym – w druku zadebiutował próbą obalenia teorii Einsteina.

W bezpośrednim kontakcie nie sprawia on wrażenia kogoś, kto cynicznie nabija innych w butelkę. Wręcz przeciwnie, gość jest z gatunku tych, którzy mają poczucie autentycznej misji – opowiada o swym spotkaniu z Gerylem Marek Rymuszko, zwracając jednocześnie uwagę, iż zdaje się on wykazywać brak elementarnej wrażliwości. Gdy, na przykład, w wypełnionych salach mówi o setkach tysięcy czy wręcz miliardach ofiar prognozowanego przezeń kataklizmu, czyni to z błąkającym się po twarzy uśmiechem, zupełnie jak rachmistrz liczący w sklepie słoiki na półce. Tworzy to wyrazisty dysonans emocjonalny, gdyż mimika i towarzyszący jej lekki ton drastycznie rozbiegają się z treścią wykładu – dodaje redaktor naczelny miesięcznika „Nieznany Świat”.

A może jednak nie ma w tym żadnego dysonansu. Może nasz prorok istotnie w myśli liczy, nie słoiki, co prawda, lecz wpływy ze swych książek i prelekcji. Trzeba bowiem oddać mu sprawiedliwość dostrzegając, iż działa po mistrzowsku. Proroctwem Oriona na rok 2012 narobił smaku rosnącej nieustannie rzeszy głodnych metafizycznej sensacji, by kilka lat później zaspokoić ów głód zawartym na kartach Światowego kataklizmu w 2012 roku konkretnym scenariuszem wydarzeń – do tego stopnia przerażających, aby czytelnicy obu wspomnianych tytułów sami zasypali go trwożliwym: co robić?, a on wówczas zapali dla nich światełko w tunelu, publikując Jak przeżyć kataklizm roku 2012. A gdy 22 grudnia 2012, okaże się, że staruszek świat wciąż miewa się znakomicie, wszyscy zrobieni w oriona będą mu mogli skoczyć na… Kajmany. Ale to jeszcze nie wszystko. Oto w przerwach między rozsnuwaniem na rozmaitych forach apokaliptycznych fresków Geryl aktywnie promuje jedyną drogę ratunku od niepojętego dla fizyki sojuszu ognia i wody – mianowicie budowę bunkrów wysoko w górach (oprócz sprawienia sobie niezatapialnej łódki). Przygotowani wszystko przetrwają! Dlatego już dziś należy wykupić miejsce w takim bunkrze zwanym wzniośle arką przetrwania. Cenę dziesięciu tysięcy euro od osoby bez trudu udźwignie znaczna część populacji naszej planety, ale liczba miejsc jest ograniczona do pięciu tysięcy (mimo to wciąż jeszcze można znaleźć wolne). Proste działanie arytmetyczne wskazuje, że gdyby udało mu się zaludnić tylko połowę swych, nawet za połowę ceny, to i tak zgromadzona suma pozwoli mu pławić się w luksusie do końca jego dni. Dlatego też głosi wszem i wobec, że tylko w południowoafrykańskich górach Drakensberg istnieją szanse na ocalenie (ludzie bowiem nie w ciemię bici zaczęli na własną rękę budować podobne schronienia w Pirenejach, Himalajach i Atlasie) gdyż wszędzie indziej nastąpi zlodowacenie, a w Afryce, wiadomo, słoneczko przypieka. W bunkrach mają się znaleźć zapasy wody i żywności na rok (po takim bowiem czasie mają ocalali wybrańcy wyjść na zewnątrz, by na surowym korzeniu budować Nowy Wspaniały Świat), a także nasiona, roślin, niezbędne narzędzia oraz inne utensylia, spośród których najwięcej miejsca poświęca autor opisowi skrzynki do ekologicznej defekacji… Patrick Geryl nie jest jedynym piewcą końca świata w roku 2012 – jak już wspomnieliśmy jest ich legion. Internet aż huczy od ich wynurzeń, organizowane są „naukowe konferencje” z udziałem wielu z nich, rodzą się nie mniej „naukowe” projekty. Przytłaczająca większość tego typu działań wiąże się z ezoteryką, okultyzmem, czasami wręcz czystym diabelstwem, magią, odmiennymi stanami świadomości i ukrytą od dawna na naszej biednej planecie agenturą kosmitów. W niniejszym artykule brak miejsca na przybliżanie tego typu tematyki, celem więc jej maksymalnie skrótowego przybliżenia ograniczmy się do przykładu, który szczególnie urzekł niżej podpisanego. Oto amerykański „uczony” James J. Hurtak, prezes Akademii Przyszłej Nauki, autor książki Księga Wiedzy: Klucze Enocha, głosi, iż gdy nadejdzie ostateczna godzina, wybrani zostaną ewakuowani z Ziemi na pokładzie dziesięcioosobowych eterycznych pojazdów sterowanych przez dwóch niewidzialnych inżynierów pokładowych. Wie, co mówi, bo niejednokrotnie już bywał zabierany do wyższych rzeczywistości… Myliłby się jednak ten, kto by – przykładając do zarysowanej powyżej rzeczywistości miarę klasycznej zachodniej percepcji rozumowej – sądził, że ma do czynienia z równie nielicznym co nieistotnym marginesem maniaków wyalienowanych z otaczającego ich świata. Po pierwsze bowiem Zachód od dawna nie używa miary swej klasycznej percepcji rozumowej, dając przed nią pierwszeństwo niewyobrażalnym wręcz gusłom. Po drugie zaś, choć animatorzy tej rzeczywistości w istocie stanowią grono nieliczne, ofiary ich aktywności liczy się grubymi tysiącami.

Przemysł końca świata Od mniej więcej połowy lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia obserwujemy tworzenie się swoistego przemysłu końca świata, nawet jeśli niekoniecznie ma on nastąpić w roku 2012. Obrazy globalnej hekatomby coraz częściej wypełniają karty literatury pięknej i rażą z kinowych czy telewizyjnych ekranów, co szczególnie warte zaznaczenia w czasach, w których obraz ostatecznie zdominował słowo, a techniki komputerowe dały kinematografii bajeczne wręcz możliwości perfekcyjnej kreacji każdej wymyślonej rzeczywistości. Rzućmy okiem na kilka wybranych tytułów. Warto zacząć od nakręconego w roku 1996 Dnia Niepodległości Rolanda Emmericha, jako – można powiedzieć – wprawki reżysera przed podjęciem zadania realizacji 2012. Opowiada on o inwazji cywilizacji pozaziemskiej na Ziemię, niosącej naszemu światu totalną zagładę. Ale nie z nami takie numery – choć dziewięćdziesiąt procent ziemskiej populacji ginie, to jednak ludzie znajdują w sobie dość siły, by rękami mniejszości rasowo-etniczno-kulturowej w osobie murzyna, żyda i pijaczka-abnegata powstrzymać zagładę. Podobnie dzieje się w Armageddonie Michaela Baya z roku 1998 – pędząca ku ziemi gigantyczna asteroida zostaje unicestwiona przez wysłany ku niej prom kosmiczny jednakowoż kosztem życia jego załogi. Podobną ofiarę poniosą astronauci wysłani w identycznej misji, w pochodzącym również z roku 1998 Dniu zagłady Mimi Leder, aczkolwiek ich misja powiedzie się tylko połowicznie – śmiercionośna asteroida zostanie przepołowiona i jej „mniejsza połowa” niestety uderzy w Ziemię nie niszcząc jej definitywnie, ale przynosząc gigantyczne zniszczenia i śmierć milionów ludzi Początek nowego stulecia przyniósł zarzucenie koncepcji zniszczenia naszej planety przez obiekt z kosmosu – nieskrępowane wizjonerstwo musiało ulec przed faktami, te zaś są takie, iż żaden nieznany obiekt nie znajduje się na tyle blisko Ziemi, nawet ukryty gdzieś za rogiem wszechświata, by zdołał w ciągu kilku lat do niej dolecieć. Za to w trzewiach naszego globu aż bulgoce od ciekawych możliwości. Z tej inspiracji powstało w roku 2004 Pojutrze znanego nam już Rolanda Emmericha – obraz gwałtownego ochłodzenia klimatu, wskutek którego półkulę północną skuwa lód, a z życiem udaje się ujść jedynie garstce najbardziej przedsiębiorczych, którzy kryją się w jednej z amerykańskich bibliotek, gdzie – znajdując dość opału w postaci książek – czekają na przybycie ekspedycji ratunkowej.

Ideologia rozpaczy No i wreszcie opus magnum tegoż reżysera, który zdaje się wyrastać na głównego ideologa ekranowej zagłady, mianowicie 2012. Film ten to nie tylko najpełniejszy, najbarwniejszy, najdynamiczniejszy i najbardziej przerażający obraz zagłady. To coś znacznie więcej: swoiste ukoronowanie wysyłanego ludzkości od dwóch dekad komunikatu o jej nieuchronności. To swoista – żeby użyć skojarzenia filmowego – suma wszystkich strachów. Przyjrzyjmy się bowiem jego wymowie (niby w soczewce skupiającej cząstkowe przesłanie wcześniejszych obrazów).

Oto nadchodzi kataklizm, w którym ginie 99,99 procent populacji. Z zagrożenia drwi sobie jedynie grupa trzymająca władzę – garstka możnych tego świata, których stać na zapłacenie miliarda euro za miejsce w niezatapialnej arce – premierzy, bankierzy, naftowi szejkowie. Znikąd pomocy – niezwykle wymownie rysuje się scena, w której pada podcięty gigantyczną falą posąg Chrystusa Zbawiciela w Rio de Janeiro. Po chwili taka sama fala dosięga Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie – potężna kopuła toczy się po placu przed bazyliką miażdżąc zgromadzonych tam wiernych i grzebiąc pod jej gruzami Ojca Świętego odprawiającego ostatnią Eucharystię. Widzicie – zdają się mówić twórcy filmu – i co wam z tej waszej religii? Gdzie jest wasz Bóg? Dlaczego nie przybywa na ratunek? Ciekawe, że papież nie znalazł się w gronie pasażerów arki przetrwania – byłby to wszak znakomity chwyt propagandowy: co z niego za pasterz, skoro opuszcza swoje owce, jednak z drugiej strony ważniejsze wydaje się pokazanie, iż w Nowym Wspaniałym Świecie, który powstanie, gdy opadną wody, nikt papieża nie chce. Notabene, w gronie wytypowanych do przeżycia nie znalazł się żaden duchowny chrześcijański. Rozpoczyna się Novus Ordo Saeculorum – ziemski raj dla nielicznych, gdzie nie będzie miejsca dla pospólstwa. O to właśnie – wyraźnie widać – chodzi animatorom powyższych wizji: o wzniecenie trwogi, rozpętanie psychozy strachu, a nade wszystko – wytworzenie poczucia beznadziei. Wszystko stracone, marnie zginiemy, nie stać nas przecież na zapewnienie sobie ocalenia. Skąd zresztą mielibyśmy go wypatrywać? Rozpacz. Otóż to – rozpacz. Kluczowe słowo w powyższym kontekście. Rozpacz to wszak dokładne przeciwieństwo jednej z trzech Boskich cnót – nadziei. Rozpacz to domena szatana, który doskonale wie, że nie zostało mu wiele czasu, pragnie zatem przed swym ostatecznym upadkiem zagarnąć jak najwięcej dusz. Przewiduje on w niedalekiej przyszłości nadejście jakiegoś poważnego zamętu – znaki czasów: anomalia w przyrodzie, kryzys gospodarczy, niepokoje społeczne, pozwalają się tego domyślać nawet ludziom – on zaś, obdarzony przecież anielską przenikliwością i inteligencją widzi to nieporównanie wyraźniej, przeto sączy w ludzkie dusze przekonanie, że już są ze szczętem zgubione. Warto zwrócić uwagę na przewrotność ojca kłamstwa (żeby było jasne, nikt bynajmniej nie zamierza zarzucać ich twórcom świadomego działania na rzecz szatana, wystarczy wszak wątpić w Bożą opatrzność, by jego swąd natychmiast wkradł się we wszystkie nasze poczynania). Wszystkie ukazane powyżej filmowe wizje  niosą optymistyczne zakończenie: ostatecznie człowiek zwycięża. Ale to tylko iluzja mająca wbić człowieka w dumę, aby był pewny, że zwycięsko wyjdzie z każdych opałów. Czy bowiem, gdy spadnie nań cios, niekoniecznie nawet ostateczny, zwróci się ku miłosierdziu Bożemu, czy zawoła: Panie, ratuj mnie! (Mt 14, 30)? Z pewnością nie! Będzie się starał ratować samodzielnie, a ujrzawszy fiasko swoich poczynań popadnie w tym głębszą rozpacz. Rozpacz to grzech przeciwko Duchowi Świętemu – dotknięty nią człowiek staje na równi pochyłej wiodącej wprost ku zezwierzęceniu. Znakomicie pokazuje to Cormac McCarthy w powieści zatytułowanej Droga (na podstawie której nakręcono niezwykle wierny literackiemu oryginałowi film). Nie bardzo wiadomo, co się stało. Po prostu nadszedł kataklizm. W ślad za nim zaś – zimno i głód. I oto widzimy człowieka postnowoczesnego, który stopniem zdziczenia dalece przewyższywszy najprymitywniejszego z barbarzyńców zajada bliźniego swego aż mu się uszy trzęsą.

A co na to Kościół? Powyższe obrazy nie powinny jednak przerażać chrześcijanina, który przecież natychmiast dostrzega w nich fałsz. Koniec świata jest bowiem dla chrześcijanina równie oczywisty jak samo świata istnienie. O jego nieuchronnym nadejściu upewnia go Pismo Święte słowami samego Jezusa Chrystusa, który w Ewangelii Mateuszowej wyraźnie mówi: I wtedy nadejdzie koniec (Mt 24, 14). Koniec czego? Doczesnej egzystencji rodzaju ludzkiego. Bo przecież ten świat nie został stworzony jako rzeczywistość wieczna, albowiem wieczny jest tylko Bóg i jego Królestwo, które nie jest z tego świata (J 18, 36). Centralnym jednak punktem końca naszego doczesnego świata będzie Paruzja, czyli powtórne przyjście Jezusa Chrystusa w pełni Jego chwały i Boskiego majestatu, aby – co wspominamy w codziennej modlitwie – sądzić żywych i umarłych. Perturbacje, czy to kosmiczne czy społeczne, będą jedynie dodatkiem.

Tego właśnie kluczowego elementu prawdziwego końca świata brakuje we wszystkich opisanych powyżej elukubracjach współczesnych siewców strachu, dlatego też w chrześcijanach nie powinny one wzbudzać najmniejszego zaniepokojenia. Chrześcijanin końca świata się nie boi. Nawet, gdyby nastąpił on 21 grudnia 2012 roku (choć przeczy temu logika wiary, gdyż oznaczałoby to triumf ateistów i ukłon w stronę demonicznych bożków przedkolumbijskiej Ameryki, a Pan Zastępów nie kłania się nikomu, demony zaś strąca do piekła w ogień nieugaszony), prawdziwy chrześcijanin przyjąłby go z radością, jak wszystko, co przyjmuje z rąk swego Ojca. Wiemy na pewno, że niebo i ziemia przeminą (Mt 24, 35), nie wiemy jednak, kiedy to się stanie. Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które ojciec ustalił swoją władzą (Dz 1, 7), ba, o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec (Mk 13, 32). Jedyne czego mamy być pewni to, że Dzień Pański przyjdzie tak jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: „Pokój i bezpieczeństwo” – tak niespodziewanie przyjdzie na nich zagłada jak bóle na brzemienną i nie umkną (1 Tes 5, 2). Nikt nie zostanie ostrzeżony – od bez mała dwóch tysięcy lat mamy wszak Nowy Testament, który jest jednym wielkim ostrzeżeniem – lecz dwóch będzie w polu: jeden będzie wzięty, drugi zostawiony. Dwie będą mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, druga zostawiona (Mt 24, 40-41) Mamy przeto, wzorem panien mądrych (Mt 25, 1-13), uważać, aby serca nasze nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie spadł na was znienacka jak potrzask (Łk 21, 34-35). Pieczołowicie dbając o czystość duszy, poprzez życie pełnią sakramentów, ze spokojem, a jednocześnie przepełnieni świętą niecierpliwością oczekujemy spełnienia naszych nadziei, Panie, przyspiesz więc przyjście Twego Królestwa! (Tertulian), pomni na słowa św. Piotra, by starać się przyspieszyć przyjście dnia Bożego, który sprawi, że niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią (2 P 3, 12), kto bowiem wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10, 22). Chrześcijanin nie tylko więc, jak to już zostało powiedziane, nie boi się końca świata, ale wręcz nie może się go doczekać. Bo dla chrześcijanina koniec świata to przecież koniec padołu łez, to niebo nowe i ziemia nowa, to Miasto Święte – Jeruzalem Nowe, to przybytek Boga z ludźmi, w którym Bóg zamieszka wraz z nimi i otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie, ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły (Ap 21, 1-5). Marana tha!Przyjdź, Panie Jezu! Amen (Ap 22, 20).

Jerzy Wolak

Radarowa republika Rostowskiego Minister finansów Jacek Rostowski zaplanował, że dla ratowania przyszłorocznego budżetu policja oraz inne służby ściągną ze statystycznego Polaka ponad 500 zł. Z mandatów, grzywien i innych opłat do kasy państwowej ma wpłynąć 20,2 mld zł. Szef resortu finansów Jacek Rostowski napisał dla Polaków tragiczny scenariusz. Chce zmienić III RP w państwo policyjne, w którym obywatel będzie ścigany przez mundurowych na każdym kroku. Funkcjonariusze nie będą jednak ślepym narzędziem represji, lecz zmienią się w maszynkę do robienia pieniędzy. Taki wniosek można wysnuć, studiując budżet państwa przygotowany przez ministra. Rostowski założył, że do kasy państwowej w 2013 r. z grzywien, mandatów oraz innych opłat wpłynie aż 20,2 mld zł. Według szacunków Ministerstwa Finansów w tym roku służby mundurowe przysporzyły państwu 14,7 mld zł dochodu. Zatem planowany wzrost ma wynieść 37,4 proc. Tak wysokiego wzrostu Rostowski nie planuje w żadnej innej dziedzinie. Przeciwnie, np. wpływy z podatku VAT, który stanowi podstawowe źródło dochodu państwa, mają być niższe o niemal 4,5 proc. W przyszłym roku na baczności powinni mieć się kierowcy. Główny Inspektorat Transportu Drogowego szacuje, że wpływy do budżetu z urządzeń do pomiaru prędkości działających w ramach Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym wyniosą ok. 1,5 mld zł. Rzecznik Inspektoratu Jan Mróz podkreśla, że przekroczenia prędkości są rejestrowane automatycznie, a wysokość mandatów określa taryfikator. Mróz zapewnia, że działanie automatycznego nadzoru ruchu nie jest obliczone na zysk.

– Celem jest poprawa bezpieczeństwa na drogach – przekonuje Policjanci nie chcą być postrzegani jak poborcy podatków. – Nie jesteśmy instytucją, która ma zapewniać wpływy do budżetu – podkreśla rzecznik Komendy Głównej insp. Mariusz Sokołowski.

– Z naszego punktu widzenia byłoby najlepiej, gdyby obywatele przestrzegali prawa i w ogóle nie płacili mandatów – zapewnia.

– Plany ministra zapisane w budżecie to nic innego jak sygnał dla służb, że mają łupić ludzi – ocenia Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.

Na rozkaz Rostowskiego mandaty będą nam teraz wystawiali wszyscy, nie tylko policja, ale straż leśna, wodna i rybacka – dodaje.
Ekonomista ironizuje, że minister finansów buduje budżet państwa, opierając się na staruszkach, które przechodzą przez ulicę na czerwonym świetle. Zwraca przy tym uwagę, że w tym roku Rostowski zakładał, iż ściągnie z mandatów 1,2 mld zł. Okazało się jednak, że wpływy były znacząco mniejsze. Plany ministra Rostowskiego zachęcają również samorządy, by sięgnąć głębiej do kieszeni obywateli. W Warszawie wpływy z mandatów przekroczyły w tym roku 20 mln zł. – W przyszłym roku mają być wyższe – mówi stołeczny radny Maciej Wąsik (PiS). Przypomina słowa Donalda Tuska, który zanim został premierem, mówił pod adresem Jarosława Kaczyńskiego, że „tylko facet bez prawa jazdy może wydawać pieniądze na fotoradary, a nie na drogi”. Wojciech Kamiński

Jedna rasa, by wszystkie nauczać Dopóki ja będę mógł odebrać ci dzieci na dziesięć miesięcy co roku, ucząc ich tego, co chcę i traktując je, jak mi się podoba, dopóty ty ze swoim sposobem życia nie będziesz w pełni bezpieczny. Ludwig von Mises — wielki myśliciel antyfaszystowski — ostrzegał przed państwowymi szkołami jako niewyczerpalnym źródłem konfliktów etnicznych. Panujące narodowości mogą ją wykorzystać do indoktrynowania dzieci pochodzących z innych kultur, odrywając je od rodzin i społeczności[1]. W przypadku Kanady wyłącznym celem szkół z internatem dla Indian było „zabicie  w dziecku Indianina”[2]. Kanadyjski rząd rozpoczął edukację dzieci autochtonów już w 1883 r., inicjując program budowy szkół z internatem. Celem tego programu było odebranie dzieci buntowniczym, barbarzyńskim rodzicom i przekształcenie ich w cywilizowanych, uległych obywateli brytyjskich. W roku 1996, gdy ostatnia szkoła dla dzieci Indian została zamknięta, placówki tego typu już od dawna cieszyły się ponurą sławą z powodu wyjątkowo niskich standardów edukacji i licznych skandali związanych z przemocą wobec dzieci (w tym przemocą seksualną)[3]. Źródło okrucieństwa panującego w tych szkołach było takie samo jak w innych placówkach publicznych w krajach wielokulturowych. Mises, jako austriacki Żyd, zapewne myślał o konfliktach etnicznych we własnym kraju, gdy pisał:

Na rozległych obszarach, gdzie ludy mówiące różnymi językami żyją tuż obok siebie… szkoła może odizolować dziecko od narodu jego rodziców… Kto kontroluje szkoły, może skrzywdzić inne narody i ich kosztem wesprzeć swój własny.(Liberalizm w tradycji klasycznej)

W Kanadzie kulturowy rozłam między rządzącymi kulturami (angielską, francuską i szkocką) a podporządkowanymi im licznymi kulturami tubylców był wyjątkowo szeroki. Wielu Europejczyków wierzyło, że zdominowanie tych dzikich ziem jest ich przeznaczeniem, a przeznaczenie tubylców to zniknięcie lub asymilacja. Jednak tubylcy nie zamierzali poddać się bez walki. W roku 1886 — czyli rok po zbrojnych powstaniach Metysów i ludu Kri na zachodnich preriach — John McRae, inspektor szkół dla Indian, stwierdził: „nie wydaje się prawdopodobne, by jakiekolwiek plemię, którego dzieci są pod pełną kontrolą rządu, chciało rządowi sprawiać poważne problemy”[4].

Przyjdź po jedzenie, przyjmij kajdany Do zarządzania szkołami państwo zatrudniało tanich w utrzymaniu duchownych. W konsekwencji wielu byłych uczniów wini za swoje traumatyczne przeżycia chrześcijańskich misjonarzy, a nie represyjny rząd. Z pewnością wielu rzekomo chrześcijańskich nauczycieli ma na sumieniu niemało niegodziwości.

Jednakże to państwo mianowało dyrektorów, wybudowało szkoły oraz sfinansowało cały system. I, co ważniejsze, to państwo zapędziło dzieci przed szkolne drzwi. Państwowe szkoły były przymusowe dla wszystkich Indian w wieku poniżej 16 lat. Początkowo jedynie sporadycznie wymuszano stosowanie tej reguły rękami państwowych urzędników — państwo miało inne metody perswazji. Pod koniec XIX w. większość kanadyjskich autochtonów żyła już pod przytłaczającą kontrolą rządu. Państwo zamknęło ich w rezerwatach i zakazało im sprzedaży czegokolwiek nie-Indianom bez pisemnej zgody urzędnika. Tubylcy nie mogli również (i, w większości przypadków, do dziś nie mogą) posiadać na własność nieruchomości w rezerwatach. Nie ma wolności bez wolności gospodarczej. Niektórzy tubylcy chcieli zapewnić dzieciom zachodnią edukację, byli jednak ekonomicznie przykuci do rezerwatów. Nie mogli sobie pozwolić na wysłanie dzieci do szkół innych niż internaty państwowego monopolu. W innych przypadkach całe rodziny wręcz głodowały przez socjalistyczną kontrolę, jakiej poddane było ich życie. Rodzice mieli nadzieję, że w państwowych szkołach ich dzieci będą przynajmniej dobrze karmione[5]. Tym niemniej niektórzy rodzice na wszelkie sposoby trzymali swoje dzieci z dala od rąk rządu. Jedna z dziewczynek wspomina, że ojciec kazał jej ukryć się w lesie, a urzędnikowi powiedział — zgodnie z prawdą — że córki nie ma w domu[6]. Szkoły często były położone wiele mil od rezerwatów, z których pochodzili ich podopieczni. Miało to podwójny sens: koszty utrzymywania placówek tylko w centrach regionów były niższe, a ucieczki podopiecznych utrudnione. Kilkoro dzieci zginęło, próbując przedrzeć się do domu przez pustkowia. Gdy nauczyciele chwytali uciekiniera, mieli prawo go wychłostać przy wszystkich uczniach w ramach odstraszającego przykładu. Mogli również zamknąć takie dziecko w izolatce na wiele dni lub przykuwać je na noc łańcuchami do łóżka. Jeden z ojców, gdy odwiedzał swoją córkę w internacie, zauważył dziewczynkę z nogami skutymi tak, by nie mogła biegać.

Reedukacja We wstępie do książki Separating School and State Richard Ebeling, jeden z kontynuatorów myśli Misesa, tak pisał o szkołach publicznych:

Rodzic jest postrzegany jako źródło szkodliwego wpływu na kształtowanie dziecka — wpływu, który musi zostać zniwelowany. Publiczna szkoła stanowi zatem swoisty „obóz reedukacyjny” (s. xiv).

W kanadyjskich szkołach z internatem reedukację posunięto do ekstremum. Nauczyciele sądzili, że każdy fragment dotychczasowego wychowania dziecka stanowił zagrożenie dla jego przyszłości jako lojalnego, brytyjskiego obywatela.

Większość kultur, od których dzieci zostały oderwane, była oparta na anarchicznym systemie społecznym, bazującym na dobrowolności zrzeszania się. Istniały tam wojny, lecz nie istniał powszechny pobór. Istniał handel, lecz nie istniały podatki. Istnieli przywódcy, lecz nie istnieli władcy. Istniała udzielająca porad starszyzna, lecz nie istnieli królowie ani prezydenci wydający rozkazy[7]. Każdy mężczyzna i każda kobieta mogli samodzielnie decydować o swoim losie. W tradycji autochtonów głównym celem wychowania było przygotowanie dziecka do podejmowania sprytnych, samodzielnych decyzji — tak,  aby mogło pomóc swojej rodzinie w przetrwaniu i wzroście. Dla myśliwych z ludu Kri, żyjących w północnych lasach, największym wyzwaniem w sferze gospodarczej było tropienie zwierzęcia w dziczy, gdy w okręgu wielu mil nie było nikogo, kto mógłby im cokolwiek nakazać. Metody wychowawcze panujące w tych kulturach przygotowywały dzieci do radykalnej niezależności. Rodzice prawie nigdy nie używali kar cielesnych, uczyli dzieci radzenia sobie z emocjami i podejmowania własnych decyzji. Nic dziwnego, że rządowi urzędnicy uważali tych ludzi za pozbawionych dyscypliny dzikusów. Nigdy nie uczono ich posłuszeństwa. Duncan Campbell Scott — poeta i słynny urzędnik zajmujący się sprawami Indian — martwił się, że: „bez edukacji i naszej troski Indianie wytworzyliby niepożądany i potencjalnie niebezpieczny element w społeczeństwie”[8]. By zneutralizować ów niebezpieczny element, nauczyciele w internatach postanowili zniszczyć każdy symbol przynależności dziecka do rodzimej kultury. Nauczyciele obcinali im charakterystyczne długie warkocze, konfiskowali należące do nich futra i koraliki i ubierali w szkolne mundurki. Poniższe zdjęcia, zrobione ok. 1897 r., pokazują zamierzoną transformację (z niebezpiecznego dzikusa w praworządnego obywatela) pochodzącego z ludu Kri „Thomasa Moore’a”. Tak, na zdjęciu z lewej chłopiec trzyma rewolwer[9]! Nauczyciele nadawali uczniom nowe, łatwiejsze do wymówienia imiona i używali ich zamiast imion, które dzieciom nadali rodzice (w niektórych szkołach po prostu nadawano uczniom numery). Każde słowo wypowiedziane w rodzimym języku (który często był jedynym językiem znanym dzieciom) karane było pasem lub jeszcze surowiej.

W gruncie rzeczy personel szkolny używał kar cielesnych za prawie każde przewinienie. Pewien urzędnik zauważył w 1896 r., że: „taka brutalność nauczycieli w szkole dla białych dzieci nie byłaby tolerowana przez ani jeden dzień w żadnej części Kanady”[10]. Lecz dzieci dzikusów musiały się nauczyć posłuszeństwa pod groźbą siły. Wchodziły w świat totalnej kontroli. Jak mówił jeden z byłych uczniów, nauczyciele mówili im:

kiedy iść do łazienki, kiedy jeść, kiedy robić to a tamto, kiedy się modlić. Mówiono nam nawet, kiedy wolno nam kaszleć i ziewać. Dzieci nie potrafią powstrzymywać kaszlu, lecz nam wydawano rozkaz: „przestań szczekać!”[11].

Zadaniem tych szkół było nieodwracalne odcięcie dzieci od ich kultury. Jeden z uczniów, Charlie Bigknife,

pamięta, że po odcięciu mu warkocza w szkole File Hills w Saskatchewan powiedziano mu: „od teraz nie jesteś już Indianinem” [12].

Poza tym, nauczyciele — a także starsi uczniowie, wypaczeni już przez szkołę — wykorzystywali seksualnie wielu, wielu młodych chłopców i dziewcząt. Wstyd i zdezorientowanie ofiar jeszcze bardziej ułatwiały niszczenie ich tożsamości.

To nie może się powtórzyć Uczniowie wymyślali złożone sposoby samoobrony. Używali języka gestów do komunikowania się między sobą, organizowali napady na kuchnie, by wykraść jedzenie nauczycieli (znacznie lepsze niż ich własne), wiązali się w grupy, by chronić się przed maltretowaniem, podejmowali wielokrotne próby ucieczki, a czasem nawet podpalali szkołę. Jednak w ostateczności szkoły z internatem najczęściej osiągały swój cel, niszcząc zdolność uczniów do życia w kulturze rodziców. Po 10 miesiącach codziennego życia pod presją zakazu używania rodzimego języka, często okazywało się, że dziecko w wakacje nie potrafi porozumieć się z rodzicami czy starszyzną i opowiedzieć, co działo się w szkole. Dzieci nie posiadały również umiejętności niezbędnych do osiągnięcia gospodarczego, społecznego, a nawet emocjonalnego sukcesu w rodzimych społecznościach. Właśnie tak Zachód zwyciężył w Kanadzie. W wielu przypadkach szkoła nie wyposażyła również dzieci w umiejętności, które mogłyby im pomóc w poruszaniu się w głównym nurcie kanadyjskiej gospodarki (nawet jeśli kontrola życia Indian zostałaby zniesiona). Nic dziwnego, że monopolistyczny system przymusowej edukacji cechowały bardzo niskie standardy nauczania. Maltretowanie, izolacja i brak prawdziwego wykształcenia uniemożliwiły wielu uczniom zostanie wartościowymi członkami jakiegokolwiek zdrowego społeczeństwa. W Kanadzie modny jest obecnie pogląd, jakoby główną przyczyną tego koszmaru były rasistowskie uprzedzenia Europejczyków, zakładające niższość Indian. Takie wytłumaczenie jest pocieszające — jawny rasizm był w odwrocie przez większość ostatniego stulecia. Jednak prawdziwe zagrożenie wciąż istnieje. Dopóki ja będę mógł odebrać ci dzieci na dziesięć miesięcy co roku, ucząc ich tego, co chcę i traktując je, jak mi się podoba, dopóty ty ze swoim sposobem życia nie będziesz w pełni bezpieczny. A jeśli to ty masz taką władzę nade mną i moimi dziećmi, wówczas w niebezpieczeństwie jestem ja i moje tradycje. Jak uczył nas Mises:

Na wszystkich obszarach wielonarodowych, szkoła jest politycznym trofeum najwyższej wagi. Nie można jej pozbawić politycznego charakteru tak długo, jak pozostaje instytucją publiczną i przymusową. (Liberalizm w tradycji klasycznej)

Niedawny raport kanadyjskiej rządowej Komisji Prawdy i Pojednania kończy się słowami: „to nie może się powtórzyć”.

Najlepszym sposobem dopilnowania tego jest wcielenie w życie słów Misesa:

Rozwiązanie jest tylko jedno: państwo, rząd i prawo w żaden sposób nie mogą zajmować się szkołami i edukacją.

Tłumaczenie: Grzegorz Heinrich

Sowiecki Jaruzelski Mówiąc o rocznicy stanu wojennego, nie możemy pominąć jego głównego architekta, czyli sowieckiego generała Wojciecha Jaruzelskiego. Oto garść faktów, które przybliżają michnikowego „człowieka honoru”, a tak naprawdę szefa wojskowej junty, która wypowiedziała wojnę narodowi, przywódcę zorganizowanego związku przestępczego o charakterze zbrojnym. Od początku swojego dorosłego żywota wyróżniał się zaangażowaniem politycznym, czyli służalczością wobec komunistów, co pozwoliło mu piąć się po szczeblach kariery wojskowo-partyjnej. Ten polski inteligent, wychowany w patriotycznej rodzinie zesłańców, zdradził Polskę już w 1943 r. Wtedy trafił do Szkoły Oficerskiej w Riazaniu, utworzonej przez komunistyczny Związek Patriotów Polskich pod egidą Sowietów. Koniec wojny z Niemcami nie oznaczał dla niego końca walki o  komunizm. Jego szlak bojowy znaczą walki z bandami UPA, ale też innymi „bandami” – dużo groźniejszymi dla reżimu komunistycznego – tymi spod znaku NSZ i WiN. Przełożonym meldował o tych ostatnich:

„Zadaniem bojówek terrorystycznych miała być bezkompromisowa walka z obecnym ustrojem demokratycznym oraz terroryzowanie i zabójstwa działaczy partii demokratycznych oraz UB i MO, rabowanie pieniędzy w instytucjach Państwowych i półdzielczych, rabowanie broni oraz prowadzenie wszelkimi możliwymi środkami walki i propagandy przeciw demokratycznej Państwowości Polskiej z jej rzedstawicielami”.
O sfałszowanych wyborach do Sejmu w 1947 r. informował centralę:

„Same wybory przeszły zupełnie spokojnie, nie będąc zakłóconymi przez napady i ekscesy bandyckie. (...) Wszystkich schwytanych bandytów i zwolenników reakcyjnego podziemia przekazano wraz z zdobytą bronią do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. (...) Organizacjom i bandytom została odebrana ostatnia możliwość wywołania poważniejszego chaosu i zamieszania w kraju”. Znów nie chodziło o bandy ukraińskich nacjonalistów. Jaruzelski informował nie tylko przełożonych w MON, ale jako TW „Wolski” donosił także na kolegów do zbrodniczej Informacji Wojskowej. Potem były same awanse. W 1950 r. w Głównym Zarządzie Wyszkolenia Bojowego został szefem Wydziału Szkół i Kursów Oficerów Zawodowych. Podchorążym zadawał takie oto pytania z wyszkolenia politycznego:
1. Dlaczego wychowując nowe kadry winniśmy wzorować się na doświadczeniach WKP(b),
2. Dlaczego żołnierze Odrodzonego Wojska Polskiego winni naśladować w służbie i życiu cywilnym takich bohaterów, jak: gen. Świerczewski, Buczek, Marchlewski, Dzierżyński, J. Dąbrowski,
3. Co wiecie o powstaniu Gwardii Ludowej,
4. Jak należy pracować na odcinku wysuwania i wychowywania kadr, jak nas uczy Generalissimus Stalin”.
W styczniu 1965 r. Jaruzelski został szefem Sztabu Generalnego WP. Był to precedens, przeskoczył bowiem kilka szczebli w pionie operacyjnym wojska. Nie mogło to stać się bez aprobaty Moskwy. Brał udział w przygotowaniach do marca 1968 r., otwarcie występując przeciwko syjonistom jako rzekomym sprawcom wydarzeń. Inwazję na Czechosłowację uważał za wojskowy i polityczny sukces: „Doświadczenie wykazało, że pomoc ta była konieczna i przyszła w porę”. Za marcowe „zasługi” dla komunistycznej władzy (nie pierwsze w jego życiorysie), już w kwietniu 1968 r., został ministrem obrony narodowej. Jak podaje jego biograf Lech Kowalski, „spowodował usunięcie z wojska (…) 1400 oficerów LWP pochodzenia żydowskiego. Proces ten trwał aż do początków lat osiemdziesiątych”. Zastanawiające, że antysemityzmu Jaruzelskiego nie dostrzega dziś Adam Michnik. W grudniu 1970 r. Jaruzelski razem z szefem MSW Kiszczakiem ustalał warunki użycia broni. 13 grudnia 1981 r. to znane fakty. Jaruzelski zabiegał o pomoc ZSRS, ale mimo próśb jej nie otrzymał. Towarzysze radzieccy byli zachwyceni, że zrobił to własnymi siłami: „W Centrali (KGB) zapanowała powszechna ulga i nie szczędzono pochwał dla umiejętności Jaruzelskiego, dowództwa polskiej armii i SB”. Czy można mieć jeszcze wątpliwości, w czyim interesie towarzysz generał wypowiedział wojnę Polakom? Jeszcze kilkanaście dni przed wyborami z czerwca 1989 r. mówił: Ukazywać społeczeństwu powiązania opozycji z Zachodem w takim kontekście, by jasno z tego wynikało, że godzą w polską rację stanu. Dalszy ciąg znamy. Dzięki kontraktowi z koncesjonowaną częścią opozycji towarzysze z PZPR-u dostali się do parlamentu, a Jaruzelski został prezydentem. To początek hańby III RP. Dziś sowiecki generał Jaruzelski nadal jest „mężem stanu”. Nieosądzony za swoje zbrodnie, żyje w chwale zbawcy narodu, pobiera wysoką emeryturę i miesza z błotem każdego, kto ośmieli się powiedzieć o nim prawdę. A większość Polaków uważa stan wojenny za zbawienie…
Tadeusz Płużański

Rząd wyprzedaje Polskie Koleje Linowe Sprzedaż Polskich Kolei Linowych staje się faktem. Możliwe, że całość spółki kupi firma Tatry Mountain Resorts. – Wbrew zdrowemu rozsądkowi rząd wyprzedaje to, co w Polsce najlepsze – mówi poseł PiS-u Andrzej Adamczyk, wiceprzewodniczący sejmowej komisji infrastruktury. W czwartek w prasie ogólnopolskiej ukazało się ogłoszenie Polskich Kolei Państwowych, w którym zapraszają do negocjacji w sprawie nabycia ich akcji. Jak podaje PAP, szef TRM-u Bohuš Hlavatý powiedział, że jego firma jest zainteresowana zakupem całości PKL-u, ponieważ „z punktu widzenia rozwoju spółki PKL oraz korzyści dla narciarzy taka transakcja daje największe możliwości dla podmiotu, który będzie nowym właścicielem wyciągów i kolei w Krynicy-Zdroju, Gubałówce, Kasprowym Wierchu czy Górze Żar”. TRM chce wziąć udział w prywatyzacji poprzez konsorcjum, w którego skład wchodzą także cztery polskie gminy: Krynica-Zdrój, Szczawnica, Zawoja i Czernichów. Adamczyk podkreśla, jakie ryzyko niesie ze sobą sprzedaż akcji PKL-u zewnętrznemu inwestorowi. – Możemy mieć podejrzenia, że nasi turyści otrzymają gorszą ofertę od tej, która jest w Alpach czy na Słowacji. Ten, kto kupi PKL – niezależnie czy będzie to TRM, czy inna firma zagraniczna – może przystopować rozwój infrastruktury w Polsce na rzecz własnego biznesu za granicą mówi poseł. Jak dodaje, nikt nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego sprzedaje się firmę, która w ciągu kilku ostatnich lat zainwestowała w modernizację i rozwój ok. 100 mln zł. W sobotę Rada Polityczna PiS-u przyjęła uchwałę w sprawie powstrzymania działań rządu Donalda Tuska prowadzących do prywatyzacji PKL-u. mm

Medale w cieniu nierozliczonej przeszłości W ostatni czwartek, tj. 13 grudnia w Ambasadzie RP w Londynie, w rocznicę wprowadzenia Stanu Wojennego odbyła się ceremonia wręczania Medali Wdzięczności nadanych przez Europejskie Centrum Solidarności Brytyjczykom, którzy pomagali Polsce i Solidarności w latach 80-tych. W tym dniu prawie w tym samym miejscu odbyło się także nieco inne wydarzenie. Tu w świetle fleshy aparatów nie wręczano medali. Tu na chodniku przed Ambasadą RP przypominano, iż tak naprawdę odpowiedzialnych za tamten i obecny stan – do dziś nie rozliczono. Z przedstawicielem pikietujących - Jurkiem Byczyńskim, Prezesem Patriae Fidelis, rozmawiał Paweł Majewski. 

Czym właściwie jest Patriae Fidelis? Patriae Fidelis jest stowarzyszeniem młodzieży patriotycznej na emigracji, zajmujący się kultywowaniem polskiej tradycji i historii. Zajmujemy się wzajemną pomocą dla polskich emigrantów, którzy chcą zachować więzi z krajem i służyć mu swą fachową wiedzą i umiejętnościami zdobytymi w Anglii. Organizujemy szkolenia, wykłady, wspólne wyjazdy, spotkania z kombatantami. Jesteśmy nowoczesnymi tradycjonalistami.

I to właśnie robiliście pod Ambasadą RP w Londynie 13 grudnia? Chcieliśmy przypomnieć o ofiarach Grudnia, o nierozliczeniu sprawców tamtych wydarzeń i o zagrożeniach, które dla narodu niesie brak prawdziwej demokracji. Nazizm i nieliczni jego przedstawicieli zostali osądzeni w Norymberdze. To samo musi spotkać komunistów, aby wypełniła się sprawiedliwość dziejowa. Nie może być rażącej dysproporcji pomiędzy dwoma totalitarnymi systemami. Uniemożliwia to uwierzenie w prawo, bo godzi to w rzymską maksymę dura lex, sed lex. Dla wszystkich. 

Stałem z Wami gdy czytany był list z ironicznym podziękowaniem dla generała Jaruzelskiego nieznanego autora z okresu stanu wojennego, stałem z Wami śpiewając hymn, stałem gdy zarządziliście minutę ciszy. Wszystko super i podpisuję się pod tym obiema rękoma. Potem jednak krzyki kilku młodzieńcow na widok których przeciętny człowiek zmienia strone ulicy..... Przyznam, że choć znam Was i wiem, że byliście tam pokojowo - niewyglądało to .... pokojowo. Po co to wszystko ? Czy nie wystarczy piękny gest upamiętnienia? Na wyspach brytyjskich, przez paręset lat ustabilizowanej demokracji, formy ekspresji mogą być bardziej wyważone i bardziej parlamentarne. To nie tyczy zrozpaczonych i bezsilnych, krzyczących o sprawiedliwość i o Norymbergę dla sprawców mordu. Pytasz się o piękny gest upamiętnienia. Stan wojenny nie był herbatką u cioci na imieninach, tylko chrzęstem czołgowych gąsienic o zmrożony biały śnieg, który wkrótce został nasączony polską krwią. O tej tragedii trzeba przypominać w każdej formie, na salonach i na ulicach, prośbą i krzykiem, aż do skutku, aż do sądu.  

Dla wielu ludzi zgromadzonych w “Ambasadzie” byliście krzykatą grupką zakłócającą spokój. Czy taki efekt miało to przynieść? Szanujemy decyzję Ambasady o zorganizowaniu uroczystości i nadania orderów działaczom angielsko-polskiej Solidarności. W 1981 dokonali oni wielkiej rzeczy. Zorganizowali wtedy demonstrację, która być może dla niektórych "zakłócała spokój". Ale 31 lat później ich etos pozostał w naszych sercach, dlatego czujemy, że musimy kontynuować ich misję. Z podobnymi problemami boryka się dziś młode pokolenie, a przecież wolność nie jest dana raz na zawsze, trzeba o nią dbać i ją wspierać.

OK. Jestem przekonany, że jest wśród Polonii wielu Polaków chcących zrobić coś dla swego kraju, dla poprawy własnego życia. Jak zachęciłbyś ich, aby przyszli do Was i co właściwie mieliby robić? Tak jak wspominałem na początku, jesteśmy ludźmi, dla których egoizm i konsumpcyjny styl życia nie jest marzeniem. Działalność pro publico bono, dla dobra wspólnego, jest czymś ważnym i rzeczywistym. Czas dzisiejszy być może przypomina XIX wiek, gdzie praca u podstaw miała swoją wartość i sens. Exodus prawie dwóch milionów młodych, energicznych Polaków, jest upływem tak potężnym, że bez ich działalności na rzecz kraju i dla samych siebie, znacznie trudni nam podniesienie się na polu ekonomicznym i intelektualnym. Polska jest trzecim najbiedniejszym krajem Unii Europejskiej, ale nie przez brak potencjału, ale przez złą organizację. Każdy Polak w Wielkiej Brytanii ma własne doświadczenia, często wysokie kwalifikacje, różne umiejętności, ale brakuje nam współpracy dającej wymierny efekt. Silna Polonia to mądra Polonia. In pluribus unum.  Dziekuje za rozmowe

TYLKO U NAS wnioski lekarza specjalisty medycyny sądowej po analizie zdjęć ze Smoleńska. Znaczące różnice w obrażeniach ofiar Dr Grażyna Przybylska-Wendt w trzeciej części przygotowanej dla portalu wPolityce.pl analizie prezentuje wnioski, jakie płyną ze zdjęć z miejsca katastrofy, które zostały ujawnione w mediach. W dwóch pierwszych częściach dr Przybylska-Wendt wskazywała, jak powinny być prowadzone działania na miejscu katastrofy, jak wiele informacji można dzięki temu pozyskać oraz opisywała procedury sekcyjne, a także te związane z ekshumacjami. Poniżej stawia wnioski, jakie płyną z analizy zdjęć z miejsca katastrofy. W opisie wielu fotografii ekspertka zwraca uwagę na bardzo duże zniszczenia, jakim uległ samolot w czasie katastrofy:

Spośród siedemnastu okazanych do opisu zdjęć katastrofy smoleńskiej - sześć przedstawia ujęte fragmentarycznie, najprawdopodobniej pobliskie sobie miejsca rozbicia się samolotu. Liczne, różnej wielkości elementy wraku, niektóre znacznie rozdrobnione, inne większe, części najprawdopodobniej z wnętrza samolotu, między innymi dość duże fragmenty foteli, połamane gałęzie drzew i strzępy tkanin leżące na trawiasto-ziemistym podłożu - sprawiają wrażenie pobojowiska ze znacznym rozrzutem i rozdrobnieniem samolotu i jego części. Inne zdjęcia przedstawiają m.in. zwłoki ofiar. We wnioskach końcowych raportu dr Grażyna Przybylska-Wendt zaznacza:

O ile dać wiarę powszechnie dostępnym informacjom, że po katastrofie we względnie dobrym stanie zachowały się zwłoki tylko 20 osób - a ze zdjęć wynika, że miały podobne obrażenia, sugeruje to, że mogły ich doznać w podobny sposób. Dalszym wnioskiem może być taki, że siedziały one obok siebie i wypadły z samolotu w podobnym miejscu. Z powyższych danych wyłania się kolejny wniosek natury ogólnej: jeżeli zwłoki jedynie 20 osób zachowały względną całość anatomiczną to ciała pozostałych 76 osób były najprawdopodobniej (o czym donosiły media na podstawie badań komisji Millera) uszkodzone w znacznie większym stopniu. Ich rozrzucone znacznie dalej od wraku fragmenty były znajdowane jeszcze jakiś czas po katastrofie. Powstaje pytanie: czy do tak bardzo rozległych obrażeń aż 76 osób doszło jeszcze w samolocie, w momencie jego ewentualnego rozpadu przed zetknięciem się z ziemią, czy na zewnątrz samolotu, po gwałtownym - pod wpływem bardzo znacznej siły - wyrzuceniu z niego ciał, na znaczną wysokość i odległość, (co też mogłoby tak rozległe, wielokrotne zniszczenia ciał wytłumaczyć)?
Zestawienie na podstawie zdjęć 20 zwłok z medialnymi opisami innych ciał może wskazywać, że w momencie katastrofy osoby, których ciała zostały znacznie zniszczone, znajdowały się w takiej części samolotu, która uległa znacznie rozleglejszemu uszkodzeniu niż ta, z której zwłoki zachowały się w dość dobrym stanie (opisane wyżej). Przyczyny różnicy w mechanizmie uszkadzania się samolotu w katastrofie, bez wzięcia pod uwagę, poza danymi technicznymi – także danych, o jakich mówią zwłoki pasażerów – z całą pewnością ustalić będzie trudniej. Uwidocznione na zdjęciach obrażenia, podobne jak u tak wielu osób świadczą, że powstały w podobnych okolicznościach i w podobnym czasie. W świetle powszechnie dostępnych danych – okolicznościami tymi była katastrofa lotnicza w dniu 10.04,2010 r. Ocena przyczyny katastrofy nie leży w kompetencji medycznej. Mimo podobieństwa i rozległości obrażeń, śmierć poszczególnych osób następowała w zróżnicowany od siebie sposób i z w różnym, ale mierzonym w sekundach, co najwyżej w kilku minutach, czasie. Nie wydaje się być możliwym, aby którakolwiek z osób w chwili  doznawania obrażeń była ich świadoma lub odczuwała ból. Zakresu świadomości przed wypadkowej – nie da się określić. Pozostają domysły. Ogólnikowe co prawda, ale dane przenikające do mediów, dotyczące rozpoznań posekcyjnych stawianych przez obducentów (lekarzy wykonujących sekcje), a określających przyczyny zgonu poszczególnych osób pokazywały, że rozpoznania te były niemal jednakowe i sprowadzały się przeważnie  do określenia "uraz wielonarządowy". Faktycznie osoby, które ucierpiały w tej katastrofie, doznały urazów wielonarządowych, ale u każdej z nich co innego spowodowało bezpośrednio zgon. U niektórych obrażeń było tak wiele, że każde z nich oddzielnie również przyniosłoby śmierć, ale nie można w takich sytuacjach, gdzie zwłok jest duża ilość, potraktować rozpoznania zbiorczo. A wydaje się, iż w tym przypadku tak właśnie było. A to jest znaczne uproszczenie, tzw. pójście na łatwiznę. Rozpoznania powinny być bowiem zróżnicowane chociażby dlatego, aby móc potem udzielać odpowiedzi na uszczegółowione pytania, poza tym, co ważne, z ludzkiego szacunku dla poszczególnych osób, które należy traktować indywidualnie. Z dużym prawdopodobieństwem można uznać, że w znacznym stopniu prawidłowemu kierunkowi śledztwa na jego początkowym etapie tzn. bezpośrednio po katastrofie, nadałyby wyniki rzetelnie przeprowadzonych oględzin i sekcji wszystkich zwłok wraz z badaniami dodatkowymi anatomopatologicznymi i chemicznymi, między innymi krwi na zawartość alkoholu, co jest przy gwałtownych zgonach, bez względu na ich okoliczności badaniem rutynowym, nawet u dzieci. Tymczasem z licznych doniesień i znanych faktów wynika, że sekcje wykonane były pobieżnie, niewiadomo czy dotyczyły wszystkich zwłok, dokonywali je lekarze prawdopodobnie patolodzy a więc nie medycy sądowi, niewiadomo też czy był ze zwłok pobrany stosowny materiał (treści zabrudzeń z różnych miejsc). Jeżeli oględziny i sekcje przeprowadzano by według obowiązujących zasad, z wszelkimi prawidłami i zgodnie z wiedzą sądowo-medyczną w tym zakresie - to oględziny na miejscu katastrofy trwałyby znacznie więcej godzin, niż trwały. Po drugie nie byłoby technicznej możliwości, aby sekcje wszystkich osób wykonano jednego, następnego dnia po katastrofie. A według oficjalnych doniesień już w poniedziałek poinformowano polskich przedstawicieli i rodziny ofiar, że jest po sekcjach, rozpoczęto identyfikacje wraz z pośpiesznym chowaniem ciał do trumien, bez możliwości ich otwierania w Polsce. Taka informacja była bardzo wyraźna, pozostaje w pamięci ludzi, ponieważ wielu, żeby nie powiedzieć wszyscy ją słyszeliśmy. Panowało wtedy powszechne przekonanie, że ten oficjalny zakaz obowiązuje. Z perspektywy czasu widać, że wiele danych zostało tym sposobem zaprzepaszczonych. Dr n. med. Grażyna Przybylska-Wendt
„Sprawdzają nas, jak mięso widelcem, czy jesteśmy jeszcze wewnątrz chrześcijanami”. NASZ WYWIAD z ks. Skrzypczakiem o prowokacjach wobec katolików
wPolityce.pl: - W ostatnich latach dochodzi w Polsce do coraz bardziej bulwersujących katolików wydarzeń, które coraz częściej próbuje się bagatelizować. W 2010 roku było Krakowskie Przedmieście, niedawno atak na Cudowny Obraz na Jasnej Górze i próba wykorzystania go przez polityków od Palikota mówiących o bohomazie, jest właściwie cała działalność błazna z Biłgoraja, dla którego ataki na Kościół i katolików stały się głównym orężem politycznym, jest Nergal drący na scenie Pismo Święte. Nie mówiąc już o fali szamba wzbierającego w internecie, na różnych profilach facebookowych. Kilka lat temu szczytem szyderstwa z katolików był wygłup Marka Siwca parodiującego papieża. Na mocniejsze ataki pozwalał sobie tylko Urban. Dziś, można powiedzieć, że duch Urbana wraca i to z szerokim przyzwoleniem. Skąd wziął się w Polsce podatny na to grunt? Ks. Robert Skrzypczak, dr teologii dogmatycznej, psycholog kliniczny, publicysta, autor wielu książek, m.in. „Pomiędzy Chrystusem a antychrystem”, „Karol Wojtyła na Soborze Watykańskim II" oraz „Chrześcijanin na rozdrożu”: - Z wykorzystania pewnej słabości nas, katolików. Jesteśmy trochę bardziej podzieleni niż jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu pomiędzy różne światopoglądy. Nie dotyczy to samego wyznania wiary czy sprawowania liturgii, ale odniesienia się do ważnych wydarzeń narodowych (np. katastrofy smoleńskiej, tego, co się działo na Krakowskim Przedmieściu) czy do środków masowego przekazu. Podział na kościół łagiewnicki i toruński może trochę zbladł, ale próbuje się mówić o kościele otwartym i zamkniętym, o tradycyjnym i reformatorskim. Te podziały opinii między katolikami zaczynają być boleśnie wykorzystywane. Mamy do czynienia nawet z pewnym szczuciem, planową robotą, by nas jak najbardziej skłócić. Byśmy nie rozpoznawali siebie - katolików jako sojuszników, ale przeciwników. Łatwiej jest wtedy o zaatakowanie symboli religijnych, naszych świętości, bez spodziewania się odpowiedniej riposty. Jeszcze kilkanaście lat temu można było oczekiwać zjednoczonego odporu czy nawet potępienia, gdy coś mogło nas obrazić. Dziś budzi to już tylko dyskusje wewnętrzne.

Można to osadzić w kontekście czasów, w których żyjemy i tych niepokojących zmian cywilizacyjnych, w których to chrześcijaństwo jest najbardziej prześladowaną religią. Gdy to czasem powtarzam, spotykam się z uśmiechem politowania, a przecież to są trudne do podważenia twarde dane. Wystarczy przywołać raporty Pomocy Kościołowi w Potrzebie. Od niedawna jest to coraz bardziej odczuwalne również w Polsce (oczywiście, zachowując proporcje, nie na taką skalę jak w Nigerii czy Chinach). Czy ma na to wpływ pogaństwo płynące z kultury Zachodu w zestawieniu z pewnym przyzwoleniem na tego typu zachowania dwulicowych, cynicznych polityków? Z całą pewnością. Płynący z mediów cynizm, szyderstwo, podważanie wiarygodności, na Zachodzie dzieje się na zasadzie powolnego przyzwyczajania ucha, urabiania wrażliwości czytelników i słuchaczy. Przyzwyczaja nas się do tego, że można sponiewierać człowieka kojarzonego z Kościołem, sponiewierać świętość, symbol. Ale też dzieje się coś niedobrego z nami samymi. Ja mówię o przenikaniu pewnego wirusa, który wcześniej niszczył chrześcijaństwo na Zachodzie. Kościół w Polsce jest silny strukturalnie, natomiast obawiałbym się o to, co się dzieje w poszczególnych ludziach. Ten wirus atakuje poczucie tożsamości katolickiej, przynależności do swojego Kościoła. Jest chyba coraz mniej ludzi przekonanych, wiernych uczniów Jezusa Chrystusa, a coraz więcej powierzchownych klientów oprawy religijnej, tzw. tradycji katolickiej uświetniającej uroczystości. Widać osłabienie tożsamości. Ten proces, na zewnątrz widoczny jako prowokacje Palikota albo ataki internetowe, jest wtórnym uderzeniem tego, co Kościół na Zachodzie przeżył w ’68 roku w czasie rewolucji seksualnej i obyczajowej związanej z zaatakowaniem prawdomówności, autorytetu Kościoła. Zaczęły się wówczas rozprzestrzeniać hasła o korzeniach bolszewickich, np. „Uderz w pysk Ojca”, „Boga nie ma”, „Dusza to komórka nerwowa”, „Zakazane zakazywać” czy popularne wśród części zagranicznych poetów „Zbij lustro” oznaczające: „nie daj sobie zaglądać do sumienia, bądź sam arbitrem w swojej sprawie”.

U nas się nie rozprzestrzeniły. Bo paradoksalnie byliśmy przed tymi niszczącymi wrażliwość moralną katolików procesami chronieni przez mur berliński oraz fakt, że Kościół w Polsce był prześladowany. Również dzięki temu, że Kościół stanął po stronie człowieka słabszego – robotnika, chłopa. Odwrotnie niż na Zachodzie, gdzie w wielu miejscach kościół hierarchiczny stanął po stronie elity. Wiele środowisk robotniczych odeszło od Kościoła. My odczuwamy dziś wtórne uderzeniem tego wirusa – z zewnątrz nic się nie zmienia, mamy pełną swobodę wyznawania, organizowania uroczystości religijnych, publikowania, ale coś się zmienia wewnątrz nas.

Na ile jest niebezpieczne, że powtórzą się kolejne etapy tych zmian, znane z Zachodu? Szalenie niebezpieczne. Możemy się spodziewać podobnych efektów. Na Zachodzie Kościół zostaje z silnymi strukturami, ale bez ludzi. Są potężne seminaria, gmachy, które budował św. Jan Bosko, klasztory, ale prędzej czy później, gdy brakuje ludzi i powołań, przychodzi kolejny etap – sprzedawanie obiektów, pozbywanie się kościołów.

I zamiana świątyń na dyskoteki. Więcej – w Holandii spotkałem przypadek pięknego gotyckiego kościoła, który przechodził z rąk do rąk. Najpierw była w nim księgarnia, później hotel, a na końcu dom publiczny. Signum temporis tego, co się może z nami stać, jeśli w porę nie zwrócimy uwagi, że dziś – z punktu widzenia dobra Kościoła – nie jest najważniejsza ochrona przywilejów czy stanu posiadania, ale zadbania o kondycję duchową, moralną, człowieka w Kościele.

Jak się bronić przed tymi niebezpieczeństwami, zarówno „systemowo”, jak i w konkretnych przypadkach, o jakich wspominaliśmy na początku? Gdy jesteśmy znieważani, próbuje nas się zhańbić - składać doniesienia do prokuratury, modlić się, odpowiadać równie ostrym językiem, czy może organizować się w jakieś fundacje? Trzeba odpowiedzieć działaniem pozytywnym, jakie znamy z Ewangelii. Przecież wiemy, że każdy człowiek potrzebuje zetknąć się z Ewangelią. Do tej pory myśleliśmy, że misje to coś, co organizujemy wysyłając emisariuszy na zewnątrz. Wspieramy ich finansowo, ewentualnie modlitwą, a sami jesteśmy w dobrej kondycji. A to my sami potrzebujemy ewangelizatorów, misjonarzy. Na serio wziąłbym wezwanie już drugiego papieża do nowej ewangelizacji. Przypomnę, że – tak jak tłumaczy to Jan Paweł II – jest ona głoszeniem Ewangelii do ludzi, którzy są jeszcze w Kościele. Wziąłbym też na serio to, o co bił się na Soborze Watykańskim II Karol Wojtyła. Już w pierwszym przemówieniu w 1962 r. zwracał uwagę, znając zmiany zachodzące wśród katolików we Francji, Belgii czy we Włoszech, na konieczność walki o przywrócenie wczesnochrześcijańskiej inicjacji, wtajemniczania w wiarę. Wiedział, że nie wystarczy samo informowanie o nauczaniu Kościoła, drukowanie dokumentów, wręczanie ludziom katechizmu, ale potrzeba trudu wprowadzania w wiarę nie tylko wyznawaną, ale i przeżywaną.

Na ile jest to zadanie dla duchownych, a na ile dla świeckich?Dla wszystkich. W nas, duchownych, dostrzegam oczywiście wiele mechanizmów hamulcowych. Niektórzy chcieliby ocalić stary świat – przywilejów, podziału na Kościół, który rządzi i jest rządzony, albo Kościół nauczający i poddający się nauczaniu. Potrzebujemy wrócić do tego, co też wybrzmiało na Soborze – odkrycia w Kościele nie tyle hierarchy czy świeckiego, ale godności człowieka ochrzczonego.

A co by ksiądz powiedział takiemu zdezorientowanemu katolikowi, który styka się z przejawem agresji, jak w przypadku posła bluzgającego o bohomazie? Co ma zrobić w takiej konkretnej sytuacji? Nie wolno dać się wciągnąć w podobne zachowanie. To próba cynicznego, wulgarnego ściągnięcia w dół, obniżania poziomu nie tylko sposobu rozmawiania Polaków między sobą czy komunikowania się przez środki masowego przekazu, ale po prostu wciągnięcia katolika na ring. Chodzi o to, byśmy dali sobie po pysku. Nie możemy dać się sprowokować do wzajemnego obrzucania się mięsem i szukania odwetu. Nasza misja jest inna. Chrześcijanin nawet wtedy, kiedy jest prowokowany, obrzucany wulgarnościami, odpowiada dając świadectwo. „Bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest” mówi Apostoł Piotr. Tego typu zaczepki są próbą sprawdzania kondycji katolików. Jak się widelcem sprawdza mięso, sprawdzają i nas, czy jesteśmy jeszcze wewnątrz chrześcijanami, którzy mają odruchy Chrystusowe, czy już jesteśmy puści.

Pytanie, czy to drugiej strony tylko nie rozzuchwali... Jednego z ojców pustyni zapytano, czy chrześcijanin ma prawo się gniewać. Odpowiedział, że nie, bo Chrystus uczył nas również miłości do nieprzyjaciela i panowania nad sobą samym. Także tego, że Bóg czuwa nad każdą okolicznością ludzkiego życia. Nie powinniśmy się na innych gniewać – ani wtedy, gdy jesteśmy wystawiani na próbę, ani gdy próbuje nam się odebrać naszą własność czy honor. Jest jeden przypadek, gdy mamy prawo, a nawet powinność się rozgniewać – gdy ktoś zamierzałby nas odwieść od miłości Boga. Ta druga strona musi więc pamiętać, że istnieje taka okoliczność, w której my, katolicy, się rozgniewamy.

Rozmawiał Marek Pyza

Od Piastów do III RP – historia legalnej kradzieży „Historia pisana pieniądzem” to książka o manipulacji walutą, która ma miejsce w Polsce od najstarszych wieków naszej państwowości.  Co łączy politykę finansową Mieszka I z reformami Balcerowicza? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Jakub Woziński.

 Kto ma pieniądze, ten ma władzę – chyba każdy zna to powiedzenie. Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo losy państw, społeczeństw i narodów zależą od pieniędzy. Refleksja historyczna podjęta z perspektywy finansowej jest wręcz niezbędna do prawidłowego zrozumienia procesów zachodzących w świecie.

Na ogół znamy nazwiska królów, prezydentów oraz generałów, lecz nawet nie jesteśmy w stanie wskazać, kim byli ludzie z sektora bankowego i finansowego, którzy czasami posiadali znacznie większą od nich władzę – pisze Jakub Woziński. „Historia pisana pieniądzem” to opowieść o tym, jak rządzący Polską na przestrzeni wieków manipulowali polską walutą. Rozważania autora rozpoczynają się w czasach wczesnosłowiańskich, jeszcze przed nastaniem rządów piastowskich. Książka nie jest zatem próbą szczegółowego opisu procesów ekonomicznych lecz ukazaniem historii Polski od strony finansowej. Jakub Woziński nie ukrywa przy tym swoich sympatii i wrogości.

Władcą, który w historii Polski w sposób szczególny zapisał się jako oszust na ogromną skalę był Mieszko III Stary, który w czasie rozbicia dzielnicowego sprawował seniorat. Jego krótkotrwałe rządy okazały się fatalne w skutkach dla ludności całego kraju. O ile bowiem w 1173 roku z grzywny srebra wyrabiano 694 monety, w 1177 roku z tej samej ilości srebrnego kruszcu wybijano już 1310 monet. To właśnie w owych czasach powstało określenie „plewy”, gdyż bite w tym czasie monety były tak cienkie, że stempel widniał tylko na jednej ze stron.

To tylko jeden z opisów procederu psucia pieniądza, jakie miały miejsce w początkach państwa polskiego. Na tym historia oczywiście się nie kończy. Pierwsze banki, epoka merkantylizmu, rozbiory, powstanie Narodowego Banku Polskiego, polityka finansowa PRL – autor płynnie przechodzi przez kolejne wieki aż do czasów nam współczesnych.

Woziński nie zostawia suchej nitki na postaciach powszechnie uważanych za wybitne w historii naszego kraju.

Kazimierz Wielki był pierwszym z wielu tzw. wielkich budowniczych, do którego grona zalicza się także m.in. ministra skarbu Królestwa Polskiego Franciszka Druckiego-Lubeckiego, czy też ministra skarbu II Rzeczypospolitej Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ich rzekome wielkie osiągnięcia w dziedzinie modernizacji kraju były okupione „spodleniem” pieniądza oraz zubożeniem społeczeństwa, choć współcześni chcą w nich widzieć wielkich bohaterów.

Czytając „Historię pisaną pieniądzem” bardzo łatwo jest odnaleźć główną tezę oraz przesłanie książki. Nie trzeba jej szukać pomiędzy wierszami, gdyż autor wielokrotnie podaje ją czytelnikowi na tacy.

Każdy kraj ma własne dzieje bankowości oraz systemu monetarnego. Te historie to nieustanne pasmo intryg, mających na celu wykorzystanie ustanowionego przez państwo monopolu do celów rozmaitych grup interesów. Zdaniem Jakuba Wozińskiego, rządowy monopol na produkcję pieniądza, który trwa już od ponad dziesięciu stuleci, prowadzi jedynie do złego. Gdy rządzący mają pełną kontrolę nad walutą, zawsze przynosi to szkodę dla obywateli, niezależnie od tego, kto aktualnie przebywa u steru władzy.

Królowie oszukiwali, lecz oszukuje również władza demokratyczna. Eksploatowali okupanci, ale „prawowici” władcy także dopuszczali się rażących wykroczeń.

„Historię pisaną pieniądzem” czyta się łatwo i lekko. Autor nie stosuje przeintelektualizowanego słownictwa i unika skomplikowanych pojęć naukowych. W przystępny dla czytelnika sposób tłumaczy pojawiające się podczas lektury pojęcia z zakresu ekonomii i finansów. Woziński stosuje również trafne porównania, które pozwalają uzmysłowić sobie skalę opisywanych manipulacji walutowych. Zarówno przedstawione w książce tezy jak i zaproponowane przez autora metody wyjścia z gospodarczego kryzysu, są bardzo niepoprawne politycznie. Można nie zgadzać się ze wszystkimi, ale przeczytać „Historię pisaną pieniądzem” na pewno warto. To unikalna pozycja na polskim rynku, która przedstawia historię finansową Polski w sposób daleki od utartego, „oficjalnego” sposobu. Marcin Musiał

Rząd i Janosik to socjaliści Postać górala-zbójnika, przedstawionego w serialu „Janosik”, budzi zapewne u wielu sentyment ze względu na legendę, którą obrosła ta postać. I choć rząd – podobnie jak zbójnik – ma na sztandarach socjalistyczne ideały, to jednak zdecydowanie nie jest obiektem uczuć sympatii, a raczej bezsilnej złości z powodu tego, że zabiera to, co mu się nie należy. Janosik stosował specyficznie pojętą redystrybucję dóbr, okradając bogatych, a dając biednym. Obecnie państwo przejęło rolę Janosika. Niestety rozbójnik, nawet ze swoimi, nomen omen, towarzyszami, nie był w stanie wpłynąć na stan gospodarki w skali całego kraju. Rząd, ku utrapieniu podatników, ma o wiele większe możliwości i bardzo często wykorzystuje je w destruktywny sposób. Metodę Janosika stosuje choćby w podatku dochodowym, w wyniku, czego bogaci płacą więcej tylko z tego powodu, że zarabiają więcej, a wykorzystanie większych z tego tytułu wpływów do budżetu przez państwo pozostawia wiele do życzenia. Rząd zachowuje się jak Janosik również w przypadku samorządów, które niejako „zrzucają” się na te, które mają mniejsze dochody. Istnieje, bowiem obowiązkowa wpłata do budżetu państwa przez te samorządy, które osiągają nadwyżki. Wysokość wpłaty ustala się na podstawie procenta przychodów województwa sprzed dwóch lat w stosunku do bieżącego roku. „Janosikowe” płacą te gminy, których dochody w przeliczeniu na jednego mieszkańca przekraczają 150 proc. przeciętnego wynagrodzenia. W nadchodzącym roku bogatsze regiony wspomogą biedniejsze łączną kwotą 2,4 mld zł. Najwięcej do państwowej kasy wpłaci Warszawa – 800 mln zł. Poznań – około 84 mln zł, Kraków – 61 mln zł, Wrocław – 59 mln zł, Polkowice – 24 mln zł. Wśród województw najwięcej odda mazowieckie – ponad 600 mln zł. Przepisy te obowiązują od 2003 r. Przy ich wprowadzaniu, powoływano się na zasadę solidarności oraz zrównoważonego rozwoju, cokolwiek miałoby to znaczyć. Idea pomocy biedniejszym gminom została jednak wypaczona, ponieważ w efekcie biedniejsi nie otrzymają nic, czego wcześniej w ten czy inny sposób nie zapłacili. Teoretycznie, przyjezdni z biedniejszych gmin nie płacą podatku dochodowego w metropoliach, w których pracują. Płacą tam jednak pośrednio inne podatki, składając się w pewnym sensie na wyższe dochody bogatszych samorządów, które przekazują potem nadwyżki do budżetu dla biedniejszych gmin. Redystrybucja dokonywana przez państwo zatacza zatem koło. Te samorządy, które płacą „podatek janosikowy”, w proteście przeciw tej daninie, zaangażowały się w akcję STOP Janosikowe. Skarżą się na utratę potencjału inwestycyjnego, choć należy wątpić, że potężnie zadłużone miasta nie robiłyby tego, gdyby nie istniało „janosikowe” . Niewątpliwie jest to jednak niesprawiedliwe rozwiązanie, a przy tym niemoralne, ponieważ niejednokrotnie uzależnia biedniejsze gminy od dotacji, bez których by sobie nie poradziły. Rząd, zamiast bawić się w Janosika, powinien stworzyć w Polsce klimat sprzyjający wolnej i nieskrępowanej gospodarce, zmniejszyć opodatkowanie pracy, dzięki czemu ludzie mogliby zaoszczędzić więcej i być może podjąć decyzję o poszukiwaniu pracy gdzie indziej. Nie stanie się tak jednak dopóty, dopóki państwo będzie systematycznie nakładać kolejne obciążenia podatkowo-składkowo-janosikowe. Tomasz Tokarski

SIEDEM PYTAŃ do Joachima Brudzińskiego o atakach na Jarosława Kaczyńskiego. "To arsenał z tej samej szafy Lesiaka" wPolityce.pl: Jak na rozkaz wszystkie media próbują dowieść, wbrew oczywistym faktom, że Jarosław Kaczyński nie ma za sobą pięknej karty opozycyjnej. To nowy wątek? JOACHIM BRUDZIŃSKI, od 1991 roku członek Porozumienia Centrum, działacz Prawa i Sprawiedliwości: Ależ skąd. To jest stary arsenał potwarzy i kłamstw, które zostały precyzyjnie opisane już przez pułkownika Jana Lesiaka, były w  jego szafie.

Kim był Jan Lesiak? To funkcjonariusz komunistycznej Służby Bezpieczeństwa zwalczający opozycję demokratyczną w PRL, między innymi zajmował się Jackiem Kuroniem. Wstawiennictwo tego ostatniego pozwoliło Lesiakowi po 1990 roku przejść pozytywnie przez weryfikację i wstąpić do UOP.

Czym zajmował się Lesiak w Urzędzie Ochrony Państwa? Niestety, nie służył ochronie państwa ale zajmował się rozbijaniem i dezintegracją opozycji prawicowej, która naprawdę oderwała się od postkomunistycznych układów, w tym Porozumienia Centrum i Jarosława Kaczyńskiego. Po latach dziennikarze dotarli do wytworzonych przez Lesiaka materiałów, które zyskały miano "szafy Lesiaka". I tam znaleźli wskazówki jak zwalczać Jarosława Kaczyńskiego, uważanego za najgroźniejszego potencjalnie lidera prawicy niepodległościowej.

Jakie to były wskazówki? Lesiak w swoich wytycznych dla polityków ówczesnej władzy oraz dla mediów nakazywał m.in. przedstawiać Jarosława Kaczyńskiego, wówczas zaledwie 40-latka, jako polityka starego, zmęczonego, wypalonego. I tak się działo! Podobnie jak sugerowanie iż Jarosław Kaczyński nie był zaangażowany w działalność opozycyjną. Zacytuję może słowa Lesiaka: "Należy podnosić, że był postacią marginalną, że nie był internowany, nie odegrał żadnej roli". Powielano też tezy o tym iż ówczesny lider PC rzekomo rozbija prawicę, a w innych dokumentach wskazywano jak naprawdę należy to robić. Miano atakować współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, sugerować iż jest to opozycja antysystemowa, że podpala Polskę, nie jest opozycją konstruktywną, że chce jątrzyć kiedy trzeba ciężko pracować...

...jakby pan cytował dzisiejsze gazety! Bo to jest dokładnie ta sama płyta. Tym językiem mówią nadal TVN, "Wyborcza", Władysław Frasyniuk, Andrzej Halicki, Rafał Grupiński i wielu innych. Można powiedzieć, że Lesiak wiecznie żywy!

No i teraz jeszcze jeden wątek - sugerowanie iż Kaczyński, będąc w opozycji, ma Bóg wie jaką władzę. Ależ to też stare! Pamiętam spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim w Szczecinie z 1993 roku, kiedy ze śmiechem opowiadał iż media robią z niego, żyjącego niezwykle skromnie, jakiegoś bogacza. I ludzie wierzą, że ta piekarnia za rogiem należy do niego, że ma gdzieś pod Bydgoszczą fabrykę cukierków.

Teraz w pierwszym szeregu ataku na prezesa PiS stanął Piotr Piętak, były wiceminister w rządach PiS. Jak to rozumieć? W mojej ocenie jako próbę zrobienia kariery, pójścia drogą pewnej tramwajarki, która za atak na PiS została wyniesiona pod niebiosa. Pamiętam go z okresu jego pracy w rządzie, wtedy nie podnosił swoich zarzutów. Jest coś w tym łaszeniu się do rządzących w ten sposób wyjątkowo niesmacznego. Jarosław Kaczyński był wśród tych, którzy zaczęli swoje zaangażowanie opozycyjne jeszcze przed okresem "Solidarności". Był w nią zaangażowany, tak w okresie oficjalnego działania Związku jak i w podziemiu antykomunistycznym. Jest coś żałosnego w obecnych atakach na opozycyjny dorobek Jarosława Kaczyńskiego. Rozm. Gim

3 PYTANIA DO JANUSZA SZEWCZAKA. "Pomysły ministra pracy są oburzające. Takiego prawa nie ma nawet w kryzysowej Hiszpanii" wPolityce.pl: Nowe propozycje zmian w Kodeksie Pracy mogą spowodować powrót pracujących sobót (także dla kobiet w ciąży) oraz narzucanie pracownikom pracy po 12 godzin dziennie. Jak pan ocenia te rządowe pomysły? Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów: Są zupełnie szokujące! Czas pracy będzie tak elastyczny, że pracownik będzie musiał pracować po 12 godzin dziennie. To oburzające. Takiego prawa nie ma nawet w kryzysowej Grecji czy Hiszpanii, mimo ogromnych problemów tych krajów.

To odpowiedź rządu na kryzys?Tak, widać wyraźnie, że według planu rządu, koszty kryzysu mają ponieść pracownicy. Ucierpią także wynagrodzenia. Takie zapisy w prawie pracy będą oznaczać tyle, że pracownicy nie będą mieli prawa do wypłaty nadgodzin. Nowe prawo, gdyby weszło w życie, wiązałoby się także z kompletną dezorganizacją życia pracowników. Przecież ludzie mają dzieci, rodziny, dzieci chodzą do przedszkoli, żłobków, etc. To jest horrendum. Dziwi mnie milczenie ze strony związków zawodowych. Przecież polskie firmy notują zyski. Kryzys dopiero się rozpoczyna, a propozycje ministra pracy to zupełnie drakońskie metody.

Może jednak kryzysowa sytuacja wymaga takich działań? Nie, to zupełnie absurdalna odpowiedź na kryzys. Sensowniejszą odpowiedzią na kryzys byłyby wyższe wynagrodzenia, wówczas nie spadałaby konsumpcja. Warto przypomnieć, że  mamy, razem z Hiszpanią, pierwsze miejsce w Europie pod względem ilości zawieranych umów śmieciowych. Wobec osób, pracujących na takich umowach, nie stosuje się większości przepisów Kodeksu Pracy, a jest ich już trzy i pół miliona osób. Wprowadzenie tych zmian sprawi, że w kolejnym kroku rodzice zaczną przyprowadzać do pracy dzieci, by te im pomogły. Rozmawiała DLOS

Staniszkis: Obserwujemy promowanie się ekipy, która zastąpi Tuska. Narzędziem - koncesjonowany radykalizm Znana socjolog prof. Jadwiga Staniszkis frapująco analizuje przyszłość Platformy Obywatelskiej, w której coraz bardziej aktualne staje się pytanie kto obejmie schedę po obecnym liderze ugrupowania. Platforma umiejętnie od kilku lat używa tzw. mowy nienawiści, jako narzędzia stabilizacji własnej władzy. Ale jednocześnie rysuje się już projekt nie dotyczący samej PO, a jakiegoś głębszego fundamentu – co po Tusku?

- zauważa profesor w wywiadzie dla „Faktu”.

Według Staniszkis, szczególnie zauważalne w ostatnim czasie jest promowanie się ewentualnej nowej ekipy w postaci  triumwiratu: Sikorski-Gowin-Giertych. Ewentualnej, bo jeszcze nie wiadomo jak sytuacja się rozwinie. Jeżeli Donald Tusk przetrwa śledztwo smoleńskie, w tym możliwy atak na Putina, który mógłby uruchomić pewne informacje uderzające w premiera, to ma on szansę utrzymać się przy władzy

– zaznacza profesor.

Narzędziem w walce o przejęcie sterów w Platformie i sprostanie opozycji ma być radykalizm. Ten mechanizm widać m.in. na przykładzie tego, co stało się z "Uważam Rze" – tygodnik, który zdobył autorytet, krytycznie opisując rzeczywistość. Przyszła nowa ekipa, która jak to nazywam, "kradnie" PiS-owi radykalizm, zastępując go radykalizmem posuniętym jeszcze bardziej, ale w sposób koncesjonowany – zauważa w „Fakcie” Jadwiga Staniszkis. I dodaje:

Kolejnym elementem tego projektu jest stworzenie kontroli nad najbardziej ekstremalnymi ruchami, takim jak ONR, czy formacja byłego posła pana Artura Zawiszy. Stąd w tym projekcie wziął się Jan Piński, nowy redaktor "Uważam Rze". Obaj panowie, Zawisza i Piński, funkcjonowali kiedyś w partii Libertas, która występowała ostro przeciwko traktatowi lizbońskiemu, przeciwko Unii Europejskiej, a równocześnie była finansowana, nie chcę wchodzić w szczegóły, przez środowisko pochodzące z samego środka establishmentu. JKUB/”Fakt”

Smoleńskie kłopoty prokuratora Kazimierz Olejnik skrytykował na łamach „Rz" sposób prowadzenia śledztwa 
w sprawie tragedii 
z 10 kwietnia 2010 roku. Teraz ma postępowanie służbowe. Po ponad dwóch latach od katastrofy Tu-154 nie ma wątpliwości, że wojskowi śledczy popełnili błędy, dopuścili do zamiany ciał ofiar, przez co konieczne były ekshumacje. Ich pracę krytycznie ocenił Kazimierz Olejnik, były zastępca prokuratora generalnego. I mocno tym się naraził kierownictwu Prokuratury Generalnej. Ma postępowanie służbowe. Dziś musi tłumaczyć się ze swoich słów.

– Zostałem wezwany na przesłuchanie w charakterze obwinionego w związku z wypowiedziami dla dziennika „Rzeczpospolita" dotyczącymi śledztwa smoleńskiego – potwierdził „Rz" Kazimierz Olejnik. Uciął pytania, zastrzegając, że na tym etapie nie będzie się wypowiadał.

– Rzecznik dyscyplinarny prokuratora generalnego wezwał prok. Olejnika, by odebrać od niego wyjaśnienia – mówi „Rz" Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej. Czy dyscyplinarkę polecił wszcząć Andrzej Seremet? – Postępowanie ma niejawny charakter – dodał. Czym się naraził Olejnik? Kiedy na jaw wyszła zamiana ciała Anny Walentynowicz, pytany przez „Rz" mówił, że nie ma dla tego usprawiedliwienia i wytykał zaniedbania.

– Nie mam cienia wątpliwości, że przy sekcjach ciał ofiar powinni być polscy prokuratorzy. Oględziny i sekcja to wręcz kanon pracy – mówił. Twierdził, że to szef wojskowych prokuratorów (wtedy gen. Krzysztof Parulski) powinien dopilnować, by przy sekcjach byli nasi śledczy. Gdy prokuratura winą za błędne identyfikacje obarczała rodziny ofiar, Olejnik tłumaczył: – To prokurator wydaje pozwolenie na pochowanie zwłok, do niego należała decyzja o otwarciu trumien. Najmocniej się naraził mówiąc, że „prokuratura doprowadziła do tego, że dzisiaj ustalenia śledztwa są pod znakiem zapytania, bo oparła się na dowodach zebranych przez służby innych państw". Olejnik odszedł w stan spoczynku po ciężkim wypadku drogowym w 2005 r. Wcześniej był pogromcą mafii, posłał za kraty gangsterów i tzw. łowców skór. Słynie z dosadnych komentarzy i ma odwagę wytykać błędy śledczym, za co wciąż obrywa. Kłopoty miał też za krytykę prokuratury po tym, gdy wycofała się z zarzutów wobec wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza (chodziło o należności podatkowe Rafinerii Trzebinia). – Teraz też nie wycofa się z tego, co powiedział, bo uważa, że ma prawo wypowiadać się w tak ważnej sprawie jak śledztwo smoleńskie – mówi znający go prokurator. Rzeczpospolita

Melak: Prezydent konsekwentnie odrzuca fakty "Bronisław Komorowski od początku był zwolennikiem i wyznawcą teorii winy polskich pilotów" - mówi Andrzej Melak, brat śp. Stefana Melaka, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Stefczyk. info: Jak pan odebrał słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego, który odrzuca jakiekolwiek przesłanki przemawiające na rzecz tzw. teorii zamachu, a jedyne co ma do zarzucenia ws. śledztwa smoleńskiego to fakt, że eksperci z komisji Millera nie zabrali głosu polemizując z ustaleniami "szalonych głów" jak określił, specjalistów współpracujących z zespołem Antoniego Macierewicza? Andrzej Melak: Prezydent zajął stanowisko w tej sprawie od razu po 10 kwietnia. Zdecydowane i jedno. Od początku był zwolennikiem i wyznawcą winy polskich pilotów, którzy w sposób samobójczy doprowadzili do zderzenia z ziemią. Mimo wielu nowych faktów, które wyszły na jaw od tego czasu – prezydent zdania nie zmienił. Jego nie interesują ustalenia znanych i cenionych w świecie naukowców. Interesuje go tylko to, co stwierdziła Anodina i komisja Millera. I to jest błąd prezydenta. A właściwie trudno uznać to za błąd, bo to jest konsekwencja wyznawania teorii o zdarzeniu losowym i przeświadczenie, że winna jest jedynie załoga samolotu. To nic nowego w postępowaniu prezydenta. Bo jak sobie przypomnimy, kilka miesięcy po wydarzeniu, kiedy nie było jeszcze ani ekspertyz, ani raportu Anodiny - on w sposób kategoryczny, zdecydowany i autorytatywny twierdził, że winę ponoszą piloci.
Jednak od tego czasu poczyniono wiele nowych ustaleń. Pan prezydent zdaje się ich nie dostrzegać, bądź świadomie ignorować. Dziwi to Pana? Prezydent nie potrafił stanąć w obronie polskich mundurów, polskich generałów, polskich żołnierzy. Pozwolił na ich obrażanie, na pohańbienie mundurów. Jest także współwinnym, że zostali pochowani ja zwierzęta w workach, że nie przeprowadzono sekcji zwłok. Bo pełniący wówczas obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski zgadzał się w tej kwestii całkowicie z tym, co robi premier Donald Tusk. To był zgodny tandem, który oddał śledztwo i wszelkie prerogatywy w tym zakresie stronie rosyjskiej. Wbrew przepisom obowiązującego prawa. Postawa prezydenta jest niezmienna. Więc nie ma się, czemu dziwić.
Prezydent powiedział również, że w stanowisku Rosji dotyczącym zwrotu wraku dostrzega niewielki, ale jednak - postęp. Czy pan go również widzi? Większość komentatorów interpretuje słowa ministra Ławrowa, jako usztywnienie stanowiska... Pan prezydent nosi okulary, które najwyraźniej powodują taką wadę wzroku, że dostrzega coś, czego nie ma. Być może stąd jego skłonność do widzenia przychylności Rosjan, wtedy, gdy oni demonstrują coś wręcz przeciwnego.
A jak pan odebrał interwencję ministra Sikorskiego w Unii Europejskiej i jego zderzenie z ministrem Ławrowem? To jest gra, która obliczona na polskiego wyborcę, otumanionego przez środki masowego przekazu i narrację prokuratury i rządu. Przekaz ma być taki: "Popatrzcie, przecież my się staramy!". A przecież teraz nawet Unia Europejska nie jest w stanie nic wskórać z Rosją. Sprawę przegrano, gdy 32 miesiące temu ani rząd ani prezydent nie zwrócił się do naturalnych sojuszników a śledztwo oddano historycznym wrogom Polski – Rosjanom. Przecież z nimi nigdy nie byliśmy w żadnym sojuszu! Not. ansa

Kownacki: Sąd nakazuje naprawić prokuraturze błędy Warszawski sąd pozytywnie rozpatrzył wniosek Jarosława Kaczyńskiego i Marty Kaczyńskiej i nakazał prokuraturze wznowić śledztwo w sprawie zaniedbań Biura Ochrony Rządu w Smoleńsku. Śledczy muszą też przesłuchać m.in. Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych i administracji w kwietniu 2010 r. O sprawie rozmawiamy z mecenasem Bartoszem Kownackim, posłem PiS. Stefczyk.info: Co pan sądzi o decyzji sądu, który nakazał wznowić prokuraturze umorzone przez nią śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez BOR w Smoleńsku? Sąd nakazał m.in. przesłuchanie m.in. Jerzego Millera, szefa MSWiA w czasie, gdy rozgrywała się tragedia prezydenckiej delegacji. Bartosz Kownacki: Jestem zaszokowany, że tych czynności przesłuchania nie wykonano wcześniej. Z tego punktu widzenia decyzja sądu jest jak najbardziej prawidłowa. Nie znam tych akt, ale wiedząc o doniesień medialnych, że Jerzy Miller nie został w tej sprawie przesłuchany. Takie osoby zgłaszane są przez pełnomocników bliskich ofiar nie dlatego, aby szukać sensacji, ale dlatego, że jest to konieczne procesowo dla ustalenia pewnych okoliczności. Jeśli ktoś tego nie robi, no to nie może być potem innej decyzji sądu. Dobrze, że są w Polsce sądy, które starają się w sposób obiektywny, oceniając czy dowody są przeprowadzone czy nie, podejmować decyzję. Jest nadzieje, że jest tu jakiś element, który pozwala kontrolować decyzję prokuratury. To tez pokazuje jak ważna jest analiza akt i jeśli są podstawy ku temu, kierowanie odpowiednich wniosków do sądu.

Nie zawsze jest tak oczywiście, że sąd podziela nasze zdanie, ale widać po powyższym przypadku, że tego rodzaju praca potrafi przynieść efekty. To musiało być bardzo poważne zaniedbanie, skoro sąd taką decyzję podjął. Gdyby to były jakieś drobne uchybienia, to decyzja byłaby inna.

Czy uważa pan, że decyzja prokuratury o umorzeniu śledztwa nosiła znamiona decyzji politycznej? Mnie jako adwokatowi nie wypada sugerować, że w tle były jakieś decyzje polityczne. Natomiast nie da się uniknąć wrażenia, że w wielu sprawach związanych z katastrofą smoleńską ta polityka jest, czy tego chcemy czy nie i niestety prokuratorzy też tej presji ulegają. Patrzą na pewne elementy swej pracy przez pryzmat polityki i oczekiwań polityków, więc być może – podkreślał zwrot być może – w tej sprawie też tak było, jeżeli tych czynności nie wykonano(przesłuchania Millera – przyp. red.), to być może prokurator chciał przedwcześnie zakończyć postępowanie. To pokazuje jeszcze jedną rzecz. To nie jest tak, że prokuratura cywilna, jest zasadniczo lepsza od prokuratury wojskowej. Problem prokuratury jest daleko szerszy, bo mamy prokuratura, który jest zależny od polityków, bo prokurator Andrzej Seremet jest zależny od polityków. Tak więc lepiej by było, aby minister sprawiedliwości pełnił funkcję prokuratora generalnego i również ponosił odpowiedzialność polityczną. Dzisiaj jest tak, że korzyści z działalności prokuratury odnosi ugrupowanie sprawujące władzę, zaś wszystkie negatywne elementy decyzji prokuratury, to wówczas słyszymy słowa o apolitycznej i niezależnej prokuraturze.

Jakie muszą być dalsze poczynania prokuratury w dzisiejszej sprawie? Ona musi przeprowadzić te przesłuchania, do których zobligował ją sąd? Tak, prokuratura musi przeprowadzić te dowody. Na podstawie tych dowodów musi dokonać ponownej analizy, czy nie pojawiły się podstawy, aby dokonać kolejnych czynności procesowych. Jeżeli ponownie dojdzie do umorzenia, to wtedy jest możliwość złożenia prywatnego aktu oskarżenia przez osoby pokrzywdzone. Wówczas nie będzie trzeba ponownie uruchamiać prokuratury i sprawa mimo wszystko trafi do sądu. ROZM. Sławomir Sieradzki     

"Miejsce wybuchów"? Ekspert komisji Millera odpowiada MacierewiczowiPoczątek formularza Dół formularza

Ekspertyza wykonana została na podstawie zdjęć satelitarnych miejsca zderzenia z ziemią. Ile terenu zostało spalone poprzez wybuch paliwa, nie możemy unikać tego słowa - mówi Monice Olejnik doktor Maciej Lasek. Materiał, na który powołuje się poseł Macierewicz, dotyczy miejsca zderzenia z ziemią, czyli tego obszaru, na którym samolot po zderzeniu z ziemią został i się zapalił. Tego dotyczyła ta ekspertyza - tłumaczył w Radiu ZET były członek komisji Millera. Jego zdaniem tę ekspertyzę komisja znała od samego początku obrad. Wykorzystano ją też do przygotowania raportu. Pracowali na niej nasi specjaliści, którzy byli na miejscu wypadku. Oni ocenili na podstawie tej ekspertyzy, czy ślady zabezpieczone na miejscu wypadku odpowiadają temu co zostało opracowane na podstawie zdjęć satelitarnych - dodaje przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Były członek komisji Millera twierdzi też, że nie znaleziono dowodów na wybuch. Jeżeli jest wybuch, to nie ma trotylu. Jeżeli jest trotyl, to nie było wybuchu, bo co wtedy wybuchło? - mówi Monice Olejnik. Powołuje się na dane z rejestratorów. Wybuch nie może nastąpić w ciągu mniej niż jednej czwartej sekundy, tak, że ciśnienie wzrosło i spadło do poprzedniej wartości. Zapis jest ciągły, a elementy, które oglądali nasi koledzy na żadne charakterystyczne towarzyszące wybuchowi - twierdzi. Podtrzymuje też tezę o zderzeniu się maszyny z brzozą. Wszystkie dowody wskazują na to, że ten samolot zderzył się z brzozą. Były w nią wbite szczątki samolotu, pod nią leżały elementy samolotu, które od niego odpadły po kolizji - mówił w Radiu ZET. Przyznał jednak, że nie pobrano próbek z poszycia samolotu. Nie, oglądali charakter przełomów, oceniali charakter niszczenia konstrukcji po zderzeniu z ziemią oraz o to, jak ta ostatnia trajektoria lotu została odwzorowana na uszkodzeniach drzewostanu, który znajdował się przed lotniskiem w Smoleńsku - stwierdził. Doktor Lasek zapewnia też, że nie wystąpi w telewizyjnej debacie z ekspertami Macierewicza. To będzie przypominało grę w szachy z gołębiem - mówi. Eksperci porozumiewają się nie przez media, ale przez dyskusję. (...) Być może najpierw podyskutujemy i dojdziemy do wspólnych wniosków, wtedy będziemy mogli przedstawić wspólne oświadczenie. Na tym powinno polegać informowanie, a nie na tym, kto głośniej krzyczy - dodaje. Zapewnia też, że byłby w stanie przekonać do swej tezy profesora Biniendę. Na pewno jednak nie wyobraża sobie dyskusji z Antonim Macierewiczem. To jest mistrz w swojej klasie, jeśli chodzi o budowanie wypowiedzi. Czy ktoś, kto będzie tego słuchał, to czy przyjmie chłodny fakt eksperta, wypowiedziany technicznym, często niezrozumiałym językiem, czy coś, co by chciał usłyszeć, bo dobrze się słucha? - wyjaśnia. Źródło: Radio ZET

Ukarali prokuratora, za krytykę prowadzenia śledztwa smoleńskiego Były zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik skrytykował sposób prowadzenia śledztwa smoleńskiego. Słowa krytyki nie spodobały się kierownictwu Prokuratury Generalnej, a wobec Olejnika wszczęto postępowanie służbowe. Kazimierz Olejnik to prokurator w stanie spoczynku, który w mediach określany jest mianem „pogromcy polskiej mafii”. Kierownictwu Prokuratury Generalnej naraził się ostro krytykując zaniedbania prokuratorów prowadzących śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej. Po skandalu z zamianą ciał ofiar tragedii smoleńskiej prok. Olejnik stwierdził, że to polscy prokuratorzy powinni być obecni w trakcie sekcji ofiar w Rosji, ponieważ „oględziny i sekcja to wręcz kanon pracy”. Prokurator Olejnik zarzucił także szefowi wojskowych prokuratorów, gen. Parulskiemu, że to on powinien dopilnować, aby przy sekcjach ciał ofiar katastrofy smoleńskiej obecni byli polscy śledczy. Kazimierz Olejnik wielokrotnie oburzał się także, że prokuratura „doprowadziła do tego, że dzisiaj ustalenia śledztwa są pod znakiem zapytania, bo oparła się na dowodach zebranych przez służby innych państw”. Dzisiaj prok. Olejnik poinformował, że został wezwany na przesłuchanie w charakterze obwinionego w związku z wypowiedziami dla dziennika „Rzeczpospolita" dotyczącymi śledztwa smoleńskiego.
- Postępowanie służbowe wobec prokuratora, który wyrażał opinie nie jest najlepszym standardem. Przypominam, że każdy obywatel ma konstytucyjnie zagwarantowaną wolność wypowiedzi. Żadne przepisy wewnętrzne nie mogą naruszać tych praw. W sprawach postępowań służbowych wobec prokuratorów, najwyższego szczebla decyzje podejmuje Prokurator Generalny. Sprawa jest kuriozalna, ale to niestety nie jedyny przypadek, postępowań wobec śledczych po wyrażeniu swojej opinii – mówi w rozmowie z portalem Niezalezna.pl Bogdan Święczkowski były szef ABW, wieloletni prokurator, obecnie w stanie spoczynku. Pk,

Histeria z patentami Na wykop.pl sporą popularność zdobyło histeryczne ostrzeżenie:

http://www.wykop.pl/ramka/1351323/juz-za-pare-godzin-zostanie-podpisany-wyrok-na-polska-gospodrke/

TO JUŻ JUTRO! PO CICHU I ZA PLECAMI ZOSTANIE PODPISANY WYROK NA POLSKIEJ GOSPODARCE!
Już jutro nasi rządzący po cichu i za plecami podpiszą wyrok na polską gospodarkę! Przystąpimy do tzw. jednolitego patentu europejskiego, co sprawi, że w ciągu najbliższych 20 lat "popłyniemy" wszyscy na 40 mld zł! W mediach cisza absolutna, choć:
1) wszyscy członkowie komisji sejmowej d/s innowacyjności jednomyślnie ponad podziałami (co nie zdarza się często!) przegłosowali zalecenie absolutnego nie wchodzenia przez rząd w ten układ (wcale nie musimy!  Włosi i Hiszpanie odmówili i będą na "starych zasadach" patentować swoje wynalazki!)
2) Deloitte w 62-stronnicowym raporcie zrobionym na zamówienie Min. Gospodarki, (które lansuje na swych stronach poparcie dla tego niekorzystnego dla nas pomysłu) jasno, wyraźnie i kategorycznie ODRADZIŁ rządowi przystępowanie Polski do wzmocnionej współpracy w tym zakresie i wyliczył dokładnie jak wiele na tym starcimy!

Cóż: nie dajmy się zwariować!

Dziennikarze, jak zwykle, przesadzają. Te 40 mld jest zapewne trzykrotnie zawyżone. Wszelako nawet gdybyśmy mieli dołożyć do tego 40 mld przez 20 lat - to jest to 2 mld złp rocznie, co oznacza 90 zł rocznie, czyli 8 zł miesięcznie od jednego pracującego Polaka. Trudno to nawet zauważyć - a co dopiero uznać za "wyrok na polską gospodarkę". W rzeczywistości sytuacja w tej dziedziniejest niesłychanie zabagniona, i wprowadzenie „Jenolitego Patentu Europejskiego” nieco spraw uprości. Tak, że od tych 40 miliardów trzeba tak z połowę od razu odjąć.

Natomiast zgadzam się, że JPE w sumie będzie jednak niekorzystny. Pisałem na ten temat wielokrotnie. Kiedyś, bowiem patenty były po to, by konsumenci mogli cieszyć się licznymi wynalazkami. Z biegiem czasu zwyciężył komunizm: system patentowy zaczął działać nie na rzecz konsumentów, lecz na rzecz Człowieków Pracy, czyli wynalazców. Obecnie zaś zwyciężył trockizm – i liczy się dobro urzędników biur patentowych, rzeczników patentowych i managerów wielkich firm...

JPE temu nie zapobiega. Sytuacja dojrzała do kontrrewolucji:

1) należy przywrócić zasadę, że ochrona patentowa trwa 7 lat – i przez cztery kolejne lata można jeszcze dokupywać ochronę, za coraz wyższą opłatą. Po 11 latach – koniec: wnalazek należy do calej ludzkości

2) wprowadzić „patent otwarty”. Wynalazca idzie do Urzędu (oczywiście: może elektronicznie) z wnioskiem o przyznanie patentu. Nikt tego nie sprawdza: jeśli źle sformułował, nie wynajął sobie fachowca - jego pech. Urząd za umiarkowaną opłatą – powiedzmy: 50 zł - umieszcza to w Sieci (w kilku miejscach – dla bezpieczedństwa) zaznaczając dzień, godzinę minutę i setną część sekundy zgłoszenia wynalazku. I drukuje przepiękny dyplom potwierdzający, że facet taki wynalazek zgłosił. Można opatentować w ten sposob dowolną rzecz – np. koło. Tylko jeśli pójdę z tym do kołodzieja żądając oplaty ten roześmieje mi się w nos, pokazując, że koło było już stosowane. Albo, że ktoś już wcześniej koło opatentowal – i on, kołodziej, mu płaci. Albo, że patent na to był zgłoszony, już wygasł – i koło jest własnością ludzkości. Czyli Urząd Patentowy w ogóle nie zajmowalby się merytoryczną wartością ani nowością wynalazku! Spory między wynalazcami rozstrzygałyby sądy powszechne. Tylko to oczyściłoby tę stajnię Augiasza. Istota systemu patentowego polega na tym, że prosty kowal może wspaść na pomysł – i za te 50 zł zostać włascicielem patentu. Obecnie zgłoszenie wynalazku to potworne sumy – a podobno w JPE ma to kosztować dzisiątki tysięcy €uro!! Czyli: system ten chronić będzie wyłącznie Wielkie Firmy. Dlatego jestem przeciwko JPE – ale, na litość Boska: nie histeryzujmy. Teraz też jest źle...A jeśli eurokraci chcą wdać się w pojedynek z amerykańskim Urzędem Patentowym, (bo federastom o to chyba chodzi) – to cóż: jakoś tę wojnę przeżyjemy! JKM

Wojna polsko-radarowa W tym roku w sezonie przedświątecznym jednym z najbardziej popularnych prezentów stały się gadżety umożliwiające oszukiwanie fotoradarów. Biznes robią też osoby, które za pieniądze przyjmują punkty karne innych kierowców. Im więcej urządzeń do kontroli prędkości ustawia się przy polskich drogach, tym więcej pojawia się sposobów na to, by nie płacić mandatów. 1475 zł – tyle pół roku temu kosztował jammer – urządzenie ogłupiające sprzęt do pomiaru prędkości. Jammer emitował sygnał, który oszukiwał policyjny radar i sprawiał, że nie był on w stanie pokazać szybkości jadącego samochodu. Te urządzenia, choć na początku spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem wśród kierowców, ostatecznie nie przyjęły się na polskim rynku, bo nie wytrzymywały konfrontacji z policją.

– Dopóki kierowca mijał stacjonarne radary, wszystko było w porządku, bo jammer oszukiwał je i na zdjęciu nie było widać prędkości, więc nie było podstawy do wystawienia mandatu – tłumaczy Mirosław Walkowski, który handluje antyradarami przy trasach wylotowych z Warszawy.

– Gdy jednak prędkość mierzył patrol policyjny, korzystając z ręcznego radaru, czyli tzw. suszarki, radar wydawał dziwne dźwięki. Wtedy policjanci zatrzymywali kierowcę i konfiskowali jammera. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Na rynku pojawił się jammer spowalniacz – urządzenie, które w lepszy sposób pozwala oszukać radarowy i laserowy miernik prędkości, oraz fotoradar robiący z ukrycia zdjęcia kierowcom przekraczającym dozwoloną szybkość. Istota działania jammera spowalniacza polega na tym, że zakłóca pomiar prędkości, ale w taki sposób, że aparatura pomiarowa wykazuje nie rzeczywistą prędkość, tylko taką, jaką chce kierowca. Nowoczesne jammery spowalniacze wyposażone są w miernik i skalę: od +70 do - 70, a najnowsze nawet od +80 do - 80. Kierowca wybiera wartość, o którą chce skorygować pomiar radaru. Przy wyborze wartości -50, jeśli będzie jechał 150 km/godz. i zostanie sfotografowany przez radar, urządzenie wykaże, że jechał z prędkością 100 km/godz.

– Ta druga generacja radarów pozwala też lepiej zabezpieczyć się przed policją – tłumaczy Mirosław Walkowski.

– Funkcjonariusz, który z ukrycia będzie mierzył naszą prędkość, nie usłyszy już żadnych dźwięków wskazujących na zakłócanie, tylko zobaczy pomiar skorygowany o tę wartość, którą wskaże kierowca samochodu, a więc wyczyta prędkość dozwoloną na danym odcinku. Zanim zorientuje się, że pojazd wyposażony jest w jammera, kierowca zdąży odjechać. Wśród samych kierowców opinie na temat jammerów są podzielone. Jedni są zachwyceni, gdyż twierdzą, że po zakupie jammera zapomnieli, co to mandat i punkty karne. Nie brak i głosów krytycznych. Niektórzy twierdzą, że to „ściema”, bo urządzenia przed niczym nie chronią, a już na pewno nie przed miernikami prędkości. Przełomowy projekt Jak dowiedziała się „Angora”, jedna z amerykańskich firm produkująca popularne w Europie jammery pracuje nad nową generacją tych urządzeń. Według założeń, mają współpracować z GPS-ami, które mają bazę danych o lokalizacji

fotoradarów. Nowe jammery mają mieć funkcję automatycznego zagłuszania radarów. Oprogramowanie wyczyta z danych GPS informacje, jakie ograniczenie prędkości obowiązuje w miejscu lokalizacji pojazdu i potem prześle do jammera, a ten automatycznie ustawi taką „korektę” prędkości, aby zdjęcie z radaru okazało się bezużyteczne. W ten sposób kierowca nie będzie musiał regulować spowalniacza na różnych odcinkach drogi, w zależności od ograniczeń prędkości, gdyż ten ureguluje się sam. Wielki popyt Ile kosztuje jammer spowalniacz? Na popularnym internetowym serwisie aukcyjnym można znaleźć urządzenia używane za kwotę niższą niż 1800 zł. Nowy spowalniacz kosztuje od trzech do nawet ponad czterech tysięcy złotych, w zależności od wersji i dostępnych funkcji. Są takie, któ re mają dwie dodatkowe głowice, a te można umieścić w tylnej części samochodu (służą do oszukiwania fotoradarów wykonujących zdjęcie z tyłu samochodu). Firmy oferują również tradycyjne antyradary (koszt: 300 – 1000 zł), które powiadamiają kierowcę o zidentyfikowaniu radaru. Działają one na zasadzie wykrywania wiązki promieni emitowanej przez radar. Niestety, często reagują również na inne urządzenia, wprowadzając kierowców w błąd. Choć prawie wszystkie segmenty rynku dopadł kryzys, branża antyradarowa rozwija się dynamicznie.Tym szybciej, im więcej państwo inwestuje w urządzenia do kontroli prędkości. W 2012 rokuprzy polskich drogach zdecydowano się ustawić ponad 300 nowych fotoradarów. A minister finansów Jacek Rostowski zaplanował w budżecie kwotę 1,2 miliarda złotych, jako planowane dochody z tytułu mandatów i grzywien. W budżecie na rok 2013 kwota wzrosła do 1,5 miliarda złotych,

a wszystkich radarów w całej Polsce ma być 406 (nie wiadomo, czy plan ten zostanie zrealizowany, bo procedury przetargowe napotykają nieprzewidziane problemy). Do tego w całej Polsce mają powstać 24-odcinkowe pomiary prędkości (specjalne urządzenia będą identyfikować samochód, a potem mierzyć jego średnią prędkość na konkretnym odcinku; jeśli kierowca ją przekroczy, dostanie mandat). To oznacza, że rok 2013 może się zapisać w historii, jako rok rekordowej ilości kar dla polskich kierowców. Nic, więc dziwnego, że użytkownicy dróg robią co mogą, aby nie dać się mandatom.

– Kończący się rok był dla mnie rekordowy pod względem ilości sprzedanych gadżetów antymandatowych – mówi Walkowski. I podkreśla, że od połowy listopada dziennie (bezpośrednio i poprzez konto internetowe) sprzedaje nawet po kilkanaście gadżetów. A w przyszłym roku spodziewa się jeszcze lepszych wyników. – Im częściej minister Rostowski mówi o wpływach z mandatów drogowych, tym więcej mam zamówień od kierowców z całej Polski – cieszy się sprzedawca. Na gwiazdkę… punkty karne System walki z kierowcami stworzył też inny biznes: handel punktami karnymi w internecie. Osoby posiadające prawo jazdy, a niemające samochodów, na forach internetowych oferują możliwość przyjęcia za kogoś mandatu i punktów karnych. Na czym to polega? Właściciel samochodu sfotografowanego podczas przekraczania prędkości otrzymuje do domu wezwanie do wskazania osoby, która feralnego dnia prowadziła samochód. Ta osoba dostanie później wezwanie do zapłacenia mandatu. Co robią kierowcy, którzy nie chcą stracić prawa jazdy? Mogą „sprzedać” punkty karne. Poprzezforum internetowe właściciel samochodu nawiązuje kontakt z osobą, która zgodzi się przyjąć mandat i punkty karne. W zamian dostaje pieniądze. 100 złotych za każdy punkt karny oraz wartość mandatu. Dla przykładu: kierowca, który dostanie 10 punktów karnych i 500 zł mandatu, płaci takiemu ochotnikowi 1500 złotych, z czego ten 1000 zł zatrzymuje dla siebie, a 500 zł płaci jako mandat. Popularność tej usługi sprawiła, że w sezonie przedświątecznym spadła jej cena. W internecie można znaleźć ogłoszenia osób, które przyjmują punkty karne w cenie 50 zł/punkt. Cenę zaniżają najczęściej nastolatki, bo w ten sposób chcą zdobyć pieniądze na święta. I choć policja walczy z tym procederem, nie jest w stanie skutecznie go wyeliminować. Mandaty dla nieboszczyków Nowatorskie rozwiązanie problemu mandatów znalazł krakowski przedsiębiorca Konrad W., który pokonuje rocznie tysiące kilometrów samochodem zarejestrowanym na żonę. Gdy kilka miesięcy temu jego żona dostała ze Straży Miejskiej wezwanie do wskazania kierowcy pojazdu, W. wpadł na oryginalny pomysł.

– Otworzyłem gazetę na stronie z nekrologami i znalazłem klepsydrę z nazwiskiem człowieka, który zginął w wypadku samochodowym – opowiada W.

– Człowiek ten żył w momencie, gdy zostało zrobione zdjęcie samochodu, którym ja jechałem. Żona wskazała jego, jako sprawcę wykroczenia. Pomysł ten, choć z punktu widzenia etycznego może budzić wątpliwości, okazał się jednak skuteczny. Żona Konrada W. nie dostała więcej żadnych wezwań w tej sprawie. To nie jest jedyny polski sposób na uniknięcie mandatu. Na popularnym forum motoryzacyjnym kierowca z Warszawy pochwalił się, że jako sprawcę wykroczenia wskazał cudzoziemca. Inny wskazał swojego wujka, który od lat mieszka poza Polską. Podał nawet jego adres za granicą. Jak twierdzi, wezwania do wujka nie wysłano. LESZEK SZYMOWSKI

Nieład kształtujący się w nieładzie Żona jednego” obywatela” III Rzeczpospolitej obchodziła urodziny. „Obywatel” długo się zastanawiał jaki prezent jej kupić. Zapytał o radę innego „ obywatela” – kolegę.

- Może przyjdź do domu trzeźwy?- poradził mu po koleżeńsku” obywatel”. Żonaty„obywatel” chwilę się zastanowił i sceptycznie odpowiedział:

- Nie przesadzajmy: to nie jest okrągła rocznica..(???) Dowcip ten przyszedł mi do głowy w związku z przypomnieniem sprawy internowania pana późniejszego prezydenta III Rzeczpospolitej- Lecha Wałęsy. I nie chodzi mi o samo internowanie, żeby panu Lechowi włos z głowy nie spadł i był pod kontrolą służb,. i potem spełniał określoną rolę przywódczą - ale o to co w tym czasie pił. Ile wypił alkoholu podczas jedenastu miesięcy internowania w Arłamowie_ Pan Lech Wałęsa stanowczo zaprzecza jakoby wypijał przez 11 miesięcy po jednej butelce alkoholu dziennie.. Według raportu BOR pan Lech Wałęsa podczas 11 miesięcy internowania wypił: dwie butelki spirytusu, wódki- 289 butelek, wina- 158 butelek, koniaku- 59 butelek, szampana- 238 butelek i piwa 1115 butelek. 11 miesięcy- to 330 dni.. Samego piwa wypijał po trzy butelki dziennie(???) Chyba, że raport BOR został sfałszowany „ bez wiedzy i zgody”, tak jak wiele dokumentów świadczących o agenturalnej współpracy wielu osób ze świecznika władzy. To wszystko być może, bo na tym świecie są rzeczy, które się nawet filozofom nie śniły. Poza tym na tym świecie pełnym złości.. A jeszcze do tych trzech butelek piwa dziennie dochodzą butelki wódki, wina, szampana.. Czy pana Lecha Wałęsę nie obowiązywała wtedy ustawa o wychowaniu w trzeźwości? Chyba ustawa o wychowaniu w trzeźwości weszła w życie w roku 1982.. I dalej obowiązuje- wielokrotnie nowelizowana.. Państwo jest jak ojciec dla nas wszystkich- nawet dba o nasze wychowanie w trzeźwości.. Masa urzędników się zajmuje tym dbaniem o naszą trzeźwość.. Państwo ponad człowiekiem i jego wolnością wyboru.. Na przykład w Radomiu władze Prawa i Sprawiedliwości postanowiły wydać trzydzieści tysięcy złotych z budżetu miasta, żeby zapłacić je firmie, która będzie inwigilować młodych ludzi poniżej 18 lat, jak oni sobie organizują kupno alkoholu. Bo jak jest zakaz sprzedaży alkoholu osobom poniżej osiemnastu lat- w setkach tysięcy takich sklepów wiszą takie tabliczki- to człowiek mający lat siedemnaście i pół- nie może sobie kupić normalnie butelki wina, tylko musi prosić starszego kolegę, żeby mu je kupił. .Oczywiście sprawa zakupu i picia alkoholu- to sprawa rodziców, a nie państwa czy gminy, bo dzieci powinny być rodziców, a nie państwa czy gminy ,ale żyjemy w demokratycznym państwie prawnym- więc państwo już dosłownie zajmuje się wszystkim. Bo wszystko co państwo potrzebuje, żeby się nami zajmować i naszymi dziećmi- można przegłosować.. Oczywiście te trzydzieści tysięcy złotych pochodzą z kieszeni tych wszystkich, którzy albo nie mają dzieci, albo mają dzieci już dorosłe, albo mają dzieci, które nie piją alkoholu.. I muszą się na tę akcję składać, czy tego chcą, czy nie.. Tak jak na dofinansowanie narodowego przewoźnika PLL LOT-sumą 1 miliarda złotych.. Jeśli oczywiście nasz prawdziwy rząd się na to zgodzi.. Bo musi się zgodzić Komisja Europejska, w ramach naszej „ suwerenności”.. Tym bardziej jesteśmy „suwerenni” im więcej o naszych sprawach decydują obcy. .Jak u Orwella- „ Niewola to wolność”- Wszystko odwrócone.. Dopłacanie do jakieś firmy przez państwo- to kolejny problem.. Miliony Polaków nie latających samolotami LOT-u- muszą się złożyć na to, żeby samoloty sobie polatały na ich rachunek.. Bo ci co latają nie są w stanie.. Ci co piją alkohol w ogóle, powinni być karani już w samym sklepie przy zakupie alkoholu.. Bo przecież państwo demokratyczne i socjalne oraz zasiłkowe , powywieszało w każdym sklepie informację, że” alkohol szkodzi zdrowiu ”(???) Skoro coś szkodzi, tak jak na przykład kwas solny- to powinno być zakazane w ogóle. Kwas solny szkodzi, ale nie jest zakazany.. Ani nie ma żadnej wywieszki w sklepach alkoholowych, ani w żadnej hurtowni kwasów. Że szkodzi przy wypiciu.. A jednak” obywatele” nie piją gremialnie kwasu solnego, czasami ktoś przez pomyłkę.. Po co ma szkodzić, jak wiadomo, że szkodzi? Ale skąd wiadomo, że szkodzi? Ano tego właśnie nie do końca wiadomo.. Bo chyba musiał zaszkodzić tym, co takie hasło wymyślili w ramach walki z alkoholizmem i nietrzeźwością.. Tym bardziej, że wszystko na tym Bożym świecie szkodzi- zależy od ilości spożycia.. Nich ktoś spróbuje zjeść trzy kilogramy golonki.. W przeliczeniu na tony- według standardów europejskich.. Albo beczkę ogórków kiszonych.. Nie wspominając o beczce soli- białej śmierci. Przez setki lat nie byłą „ białą śmiercią” – od jakiegoś czas jest. Czyżby ideologia w nauce już osiągnęła apogeum? Panu Lechowi Wałęsie w Arłamowie jakoś alkohol nie zaszkodził.. BOR mu donosił i tyle.. Ale pan Lech Wałęsa nie donosił.. Bo był zamknięty. Zresztą to w tamtych czasach donosił, mimo, że teczek było- i jest- coś około 1,5 miliona(??) Ale donosił tylko pan Michał Boni, Andrzej Olechowski i „Święty”- ale Sąd Najwyższy uznał, że mimo, że się przyznał, że donosił– to nie donosił.. Czyli tylko trzech- ale dobre i to.. Reszta nie donosiła, albo bez ich” wiedzy i zgody”.. Zresztą Służba Bezpieczeństwa sama siebie inwigilowała i sama sobie organizowała życie konspiracyjne.. Zresztą wszystko zostało odkreślone grubą kreską.. I mamy nowe czasy- po staremu.. Pani Wanda Nowicka, wicemarszałek Sejmu i z Ruchu Palikota, jest bardzo zadowolona z faktu, że Polska podpisała- w naszym imieniu zrobiła to pani Rajewicz od równego statusu kobiet i mężczyzn, że III Rzeczpospolita będzie walczyła z przemocą w rodzinie, żeby rodzinę rozwalić na amen , i w związku z tym trzeba będzie powołać nową biurokrację, która scentralizowana i jednocześnie zdecentralizowana będzie walczyć z przemocą w rodzinie i rozbijać dodatkowo rodzinę.. Bo każde podejrzenie o przemoc- może skończyć się pozamykaniem członków rodziny i odebraniem rodzinie dzieci.. Żeby je przekazać państwu, które lepiej się zajmie dziećmi niż najbliższa rodzina.. Ja już mam nazwę dla nowego urzędu, którego pragnie pani Wanda Nowicka.. Centralny Urząd Porządku Panującego w Rodzinie oparty o Dialog, Tolerancję.. Ile będzie kosztował taki urząd centralny wraz z oddziałami terenowymi? Nie ma jeszcze kosztorysu- nawet wstępnego, ale jak znam życie powstanie bardzo szybko, bo rodziny posłów Palikotów już czekają, żeby zająć wyjściowe pozycje.. Żeby zdobyć upragnioną państwową posadę, bo nie ma to jak państwowa posada na trudne czasy.. W końcu mamy” kryzys”- i nie jest to rezultat kolejnych rządów, które podnoszą podatki, rozbudowują państwo demokratyczne i prawne, i płodzą niezliczone ilości przepisów- zamykając nas w obozie koncentracyjnym przepisów. I coraz większy nieład kształtujący się w nieładzie.

WJR

Arogancja i tchórzostwo Bondaryka Szef ABW Krzysztof Bondaryk podobnie jak inni ministrowie rządu Donalda Tuska całkowicie lekceważą parlamentarzystów opozycji. Jest to zarazem lekceważenie zasad demokracji. Kto by się przejmował takimi drobiazgami? Bondaryk ma skąd czerpać wzory, bo obecnie rządząca ekipa co i rusz okazuje wobec społeczeństwa swoją arogancję. Moim zdaniem, prawdziwym źródłem ignorowania parlamentarzystów jest tchórzostwo. Lęk przez pytaniami i debatą, które by obnażały nieudolność lub złą wolę kierujących państwem. Taką postawę niejednokrotnie wykazywał Prokurator Generalny Andrzej Seremet. Lekceważył zaproszenia posłów na posiedzenia sejmowych komisji sprawiedliwości. Odmawiał przyjścia na spotkania speckomisji. Robił to ze strachu, żeby nie zostać zasypanym kłopotliwi ripostami czy kompromitującymi go faktami. Seremet w lutym tego roku zignorował posiedzenie komisji do spraw służb specjalnych, poświęcone stosowaniu przez te służby technik operacyjnych. Wywołało to oburzenie posłów, ale poza demonstracją niezadowolenia, nie ma żadnych sankcji, które mogłyby zapobiec fatalnym dla demokracji postawom ministrów. Nieobecność Prokuratora Generalnego, który sprawuje nadzór nad stosowaniem technik operacyjnych oznaczała lekceważenie sejmowej komisji. Identycznie zachowali się szefowie MSWiA, obrony narodowej, dyplomacji, Prokurator Generalny i szef ABW. Cała piątka, zaproszona na posiedzenie senackiej komisji obrony ws. katastrofy smoleńskiej, nie pojawiła się rzec można demonstracyjnie. Senatorowie mieli wysłuchać informacji przedstawicieli organów państwa, Bogdana Klicha, Radosława Sikorskiego, Jerzego Millera, Andrzeja Seremeta i Krzysztofa Bondaryka o działaniach podjętych w związku z wyjaśnieniem okoliczności katastrofy Tu-154M 10 kwietnia 2010 r. Można zakładać, że wszyscy byliby w komplecie, gdyby mieli przedstawić „Niekwestionowane osiągnięcia rządu Donalda Tuska”. - Ale o katastrofie smoleńskiej? Co to, to nie – odpowiedział sobie w duchu każdy z ministrów. I oto efekt. Bonadryk posłużył się wypróbowana metodą służb: - Nie dostałem zaproszenia. Więc jak mogłem przyjść? Zaproszenie na posiedzenie Zespołu Parlamentarnego ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa Bondaryk najwyraźniej otrzymał. Co nie znaczy, że przyszedł. Napisał tylko, żeby pytania, jakie zostaną sformułowane w wyniku spotkania, przekazać mu na piśmie. To oczywiście wybieg. Łatwo zrozumieć unik jaki zrobił, gdyż tematem posiedzenia była sprawa Brunona K. z Krakowa, słynnego niedoszłego zamachowca na najważniejsze organa państwa – prezydenta, premiera, ministrów i parlamentarzystów. Gdyby szef ABW był na tym posiedzeniu, prawdopodobnie wylądowałby w klinice rządowej na oddziale intensywnej terapii. Do szpitala doprowadziłyby go surowe, ale jak się wydaje trafne opinie posłów i obecnych w czasie posiedzenia ekspertów o śledztwie prowadzonym przez ABW. Wiele przesłanek wskazuje, że mankamenty zdrowia psychicznego Brunona K. zostały wykorzystane przez służby i prokuraturę do spreparowania historii o rzekomo przygotowywanym zamachu. Celem zaś były doraźne interesy polityczne. Chodziło o zasianie w społeczeństwie niepokoju. Ich źródłem są środowiska „nacjonalistyczne, ksenofobiczne, antysemickie”, których klasycznym wytworem jest Brunon K. Czy Bondaryk byłby w stanie patrzeć i słuchać jak rujnowana jest jego konstrukcja, która miała przynieść rządzącym co najmniej kilka korzyści, a obróciła się przeciwko nim. I wszystko za sprawą ABW. I wszystko pod kierunkiem Bondaryka. Jerzy Jachowicz

Staniszkis Głębszy Układ usunie Tuska by eksploatować Polaków Staniszkis "klasa polityczna z otoczenia Platformy, ­która dzięki upartyjnieniu gospodarki i państwa, do tej pory korzystała eksploatując państwo i społeczeństwo " Staniszkis „Po drugie, klasa polityczna z otoczenia Platformy, ­która dzięki upartyjnieniu gospodarki i państwa, do tej pory korzystała eksploatując państwo i społeczeństwo – zaczyna się dzielić. ….bo „kołdra staje się za krótka”. „.....”Platforma umiejętnie od kilku lat używa tzw. mowy nienawiści, jako narzędzia stabilizacji własnej władzy. Ale jednocześnie rysuje się już projekt nie dotyczący samej PO, a jakiegoś głębszego fundamentu – co po Tusku? „....”Tym bardziej, że dotychczasowe narzędzia, jakie stosował rząd Donalda Tuska czyli kreowanie siebie jako jedynego źródło i gwaranta porządku, po serii przedstawiania przez PiS alternatywnych projektów, nie jest już takie oczywiste „.....” Problem w tym, że nasza władza nie liczy się ze społeczeństwem, stabilizacja w kryzysie polega na przerzucaniu kosztów na obywateli. Przede wszystkim przez obniżanie bardzo wielu standardów, i pełzające podnoszenie kosztów życia, a po drugie przez zrzucanie problemów na przyszłe pokolenia „.....”Obserwujemy coś, co może doprowadzić do reprodukcji władzy w Platformie, ale odbywa się to w sposób naruszający samą istotę demokracji . Widzimy bowiem próbę wyparcia realnych podmiotów, takich jak partie polityczne i opozycja przez symulacje, by różne odnogi czy kreacje władzy mogły zająć całą przestrzeń.W leninowskiej formule na tym właśnie polegał totalitaryzm, gdy węzeł partia-państwo uważał się za jedyny, jak mówiono „podmiot historyczny”. ….” Obserwujemy promowanie się ekipy, która Tuska zastąpi, ale nadal utrzymanej w ramach Platformy”.....” Stąd jak już wcześniej wspomniałam ta gwałtowna zmiana w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” przeprowadzona w celu zneutralizowania PiS i wypromowanie ewentualnej kolejnej ekipy na przykład triumwiratu: Sikorski-Gowin Giertych”.... (źródło)

Niezwykle ciekawa analiza Staniszkis. Chciałbym zwrócić uwagę na kilka węzłowych punktów w rozważaniach Staniszkis Totalitaryzm II komuny polegający na leninowskim modelu przejęcia państwa przez partię. Temat monopartii jaką faktycznie jest Układ rządzący II Komuną rozwinął wcześniej Krasnodębski Powstanie nieoficjalnych struktur kontrolujących państwo , głębszy fundamentu , które Staniszkis w jednej ze swoich wcześniejszych analiz nazwała Głębszym Układem . Demokracja fasadowa, Polska jako państwo niedemokratyczne , z kolonialnym systemem podatkowym i społecznym polegającym na eksploatacji Polaków przez nomenklaturę polityczną II Komuny skupioną wokół Tuska i Platformy. Co najistotniejsze , Staniszkis uważa ,że Układ nie dopuści do demokratycznego przejęcia władzy przez opozycję , Obóz Patriotyczny. Używa takich terminów jak reprodukcja władzy w Platformie , kontroli politycznej Układu nad Platformą i traktowanie Tuska jako atrapy medialnej , którą po zużyciu można wyrzucić na śmietnik Co najistotniejsze wymian Tuska na kogoś innego może oznaczać ,że Głęboki Układ jest już tak stabilny i tak mocno trzyma w łapach układ polityczny i instytucje publiczne , że nie musi już się liczyć z resztkami demokracji , że zamknięto budowę realnego systemu autorytarnego , że w razie czego z Obozem Patriotycznym II Komuna rozprawi się tak jak I Komuna, PRL z Solidarnością . Przy użyciu siły .Michalkiewicz uważa ,że III RP jest okupantem w stosunku do Polaków. Państwem którego struktury służą oligarchii do eksploatacji ekonomicznej Polaków . Staniszkis potwierdza tą tezę. Mówi i klasie politycznej , nomenklaturze II Komuny, która eksploatuje państwo i Polaków. Pod spodem video , wywiad szefa nowej partii , Demokracji Bezpośredniej Adam Kotucha w którym opisuje mechanizmy oszustwa politycznego jakim jest ustrój II Komuny i poniżanie polityczne Polaków Staniszkis „Staniszkis „Myślę, że afera nie została uruchomiona przez Platformę, tylko przez jakiś głębszy układ, który dyscyplinuje całą scenę polityczną. „...(więcej)

Staniszkis „ Rząd Tuska, kolonizując własne społeczeństwo, bo wysysając jego zasoby, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski. „....”Niemcy – przodująca gospodarka ….Tusk wydaje się dopełniać tę nową strategię dwojako. Czyniąc z Polski zaplecze siły roboczej dla gospodarki (i ekspansji na Wschód) Niemiec. Temu może służyć zrównanie wieku emerytalnego Polski i Niemiec przy radykalnej różnicy płac. I odpaństwawiając Polskę poprzez sprzyjanie regionalizacji. „....(więcej)

Staniszkis „Już przed rewelacjami „Rzeczpospolitej” chciałam pisać o mafijności państwa – choć w innym tego aspekcie. „....”Całe życie pod komunizmem, pamiętam to z własnej biografii, było strachem i wysiłkiem jego przezwyciężania. Upokorzeniem gdy milczało się, zamiast dawać świadectwo prawdzie. Bohaterstwem było nie dokonywanie rzeczy wielkich, ale codzienne zwyciężanie z własnym strachem. „...(więcej)

Staniszkis „ Obserwujemy promowanie się ekipy, która Tuska zastąpi, ale nadal utrzymanej w ramach Platformy. Stąd jak już wcześniej wspomniałam ta gwałtowna zmiana w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” przeprowadzona w celu zneutralizowania PiS i wypromowanie ewentualnej kolejnej ekipy na przykład triumwiratu: Sikorski-Gowin-Giertych. Ewentualnej, bo jeszcze nie wiadomo jak sytuacja się rozwinie. Jeżeli Donald Tusk przetrwa śledztwo smoleńskie, w tym możliwy atak na Putina, który mógłby uruchomić pewne informacje uderzające w premiera, to ma on szansę utrzymać się przy władzy. Warunkiem jest większa zachowawczość Tuska i nienaruszanie interesów tej części klasy politycznej, która pociąga za sznurki. Ale ten mechanizm głęboko zagraża demokracji, bo pokazuje, że państwo jest nietransparentne i poza kontrolą. Nie wiadomo kto decyduje. Nie czytelny jest układ sił. I to jest problem znacznie głębszy, niż wspomniany przez panią fakt, że władza nie rozmawia ze społeczeństwem. „.....(źródło)

Marek Mojsiewicz

Wojenne koncepcje Kierownictwo Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność” nie zdecydowało się na budowanie zastępczych struktur związkowych na wypadek przewidywanej konfrontacji z władzami komunistycznymi. Komunistycznemu aparatowi represji nie udało się nie udało się zatrzymać – w ramach operacji „Jodła” - szeregu znanych działaczy „S” Regionu Mazowsze – Zbigniewa Bujaka, Zbigniewa Janasa, Witolda Kulerskiego oraz Zbigniewa Romaszewskiego. W datowanym na 18 grudnia 1981 roku przewodniczący Regionu Zbigniew Bujak zaapelował o cofnięcie się „przed zrobieniem ostatniego kroku”, który mógłby doprowadzić do użycia broni przez komunistów. Jednocześnie zwrócił się do związkowców o przygotowanie ostrzegawczego strajku jednogodzinnego, którego celem było pokazanie, że „związek istnieje”. Za konieczne uznał także podjęcie przygotowań do proklamowania strajku „właściwegookupacyjnego”, który miał wymusić na władzach uwolnienie Lecha Wałęsy oraz innych internowanych i aresztowanych członków „Solidarności” oraz doprowadzić do zniesienia stanu wojennego. 21 grudnia 1981 roku Zbigniew Janas, przewodniczący Komisji Zakładowej „Ursusa” zaapelował o pomoc dla rodzin aresztowanych, zaangażowanie w kolportaż ulotek i wydawnictw podziemnych oraz utrwalanie „aktów zemsty” przedstawicieli „aparatu partyjnego i kierownictwa”. W opublikowanym tego samego dnia oświadczeniu wiceprzewodniczącego Regionu, Wiktora Kulerskiego, wskazano na konieczność samoorganizacji społeczeństwa oraz podejmowanie biernego oporu. Wprowadzenie stanu wojennego skłoniło działaczy zawieszonego Związku do poszukiwania nowych metod działania. Zasadniczą dyskusję na łamach prasy podziemnej zapoczątkował opublikowany pod koniec marca 1982 roku tekst Jacka Kuronia (przebywającego wówczas w więzieniu) „Tezy o wyjściu z sytuacji bez wyjścia”, w którym opowiedział się on za powszechnym ruchem oporu „dobrze zorganizowanym” przez centralę „ruchu”. Kuroń uznał za niezbędne przygotowanie społeczeństwa do „zbiorowego wystąpienia” oraz pozyskanie przychylności wojska i milicji. Miała to być jednak tylko forma nacisku na władze, gdyż jednocześnie uznał za konieczną gotowość „do nawet najdalej idących ustępstw w kompromisie z władzą” W odpowiedzi Zbigniew Bujak uznał propozycję Kuronia za „nierealną”, opowiadając się za „walką pozycyjną” oraz ruchem „silnie zdecentralizowanym stosującym wiele różnych metod działania” – trudniejszym do pokonania przez władze. Równocześnie szef Regionu podkreślał potrzebę unikania „frontalnych starć z władzami” ze względu na „zbyt wielkie niebezpieczeństwo”. Głównym punktem programu podziemnej „Solidarności” miało być rozbijanie monopolu władz w różnych sferach życia, co pozwoliłoby na stworzenie „niezależnej od władz struktury życia społecznego”, obejmującej przede wszystkim pomoc społeczną, niezależny obieg informacji, kulturę i naukę. Podobny punkt widzenia reprezentowali również Wiktor Kulerski oraz Zbigniew Janas, przekonani o potrzebie utworzenia „społeczeństwa podziemnego”, w efekcie czego władzom miałaby pozostać jedynie kontrola nad „policją i zaprzysięgłymi kolaborantami”. Ideę „długiego marszu” wspierał także Adam Michnik. Nieco inną koncepcję sformułował Zbigniew Romaszewski, postulując potrzebę ujednolicenia tworzących się struktur oraz stworzenia centrum decyzyjnego, które miało wyznaczać cele, kierunki oraz taktykę walki z komunistami. Opowiadał się także za koordynacją działań między poszczególnymi zakładami pracy. W czerwcu 1982 roku na łamach „Tygodnika Mazowsze” przedstawił wizję zmasowanego uderzenia na struktury władzy, proponując przeprowadzenie na jesieni ogólnopolskiego strajku powszechnego z czynną obroną zakładów pracy oraz demonstracji i pochodów, których zadaniem było odciągnięcie sił bezpieczeństwa od zakładów. Masowa skala protestów oraz strajków mogłaby jego zdaniem zapoczątkować nieposłuszeństwo w szeregach sił bezpieczeństwa oraz wpłynąć na zainteresowanie się Polską przez światową opinię publiczną. Zbigniew Romaszewski był również jednym z twórców radia „Solidarność”, którego pierwszą audycję nadano 12 kwietnia 1982 roku, w drugi dzień świąt wielkanocnych. Jego sukces wzbudził jednak niepokój Bujaka i Kulerskiego, zazdrosnych o wpływy Romaszewskiego. Bujak wspominał, iż „Zbyszek był zresztą trochę niecierpliwy i po nadaniu w eter pierwszej audycji jakby poleciał na fali sukcesu, nie przestrzegając pierwotnego planu działania, według którego audycja miała być podzielona na segmenty emitowane z kilku różnych radiostacji. Po zrobieniu pierwszego nadajnika wypróbował go nie czekając na następne”. W latach 1982-1983 nadano w sumie 29 audycji radia „Solidarność”. Władze komunistyczne powołały specjalną grupę operacyjno-śledczą w MSW, którego zadaniem była likwidacja radia. Do pierwszych aresztowań doszło w czerwcu 1982 roku. W lipcu aresztowano m.in. Zofię Romaszewską, która była spikerką radia, a w końcu sierpnia 1982 roku Zbigniewa Romaszewskiego. W lutym 1983 roku Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego skazał Zbigniewa Romaszewskiego na 4,5 roku więzienia, a pozostałych oskarżonych na kary od 7 miesięcy do 3 lat więzienia. Dopiero po powołaniu Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, w maju 1982 roku utworzono w Warszawie regionalne kierownictwo – Regionalną Komisję Wykonawczą, której celem była „koordynacja działań zmierzających do odwołania stanu wojennego, zwolnienia internowanych i skazanych, przywrócenie praw obywatelskich oraz wznowienie działalności NSZZ „Solidarność”. Komisja miała także wspierać inicjatywy służące budowie „społeczeństwa podziemnego”. Jej nieformalnym organem był „Tygodnik Mazowsze”, kierowany przez Helenę Łuczywo.

Z RKW ściśle współpracowały Grupy Oporu „Solidarni”, których szefem był Teodor Klincewicz, wiceprzewodniczący KKK NZS. Członkowie Grup przeprowadzali akcje ulotkowe przed planowanymi wystąpieniami „Solidarności”, malowali napisy na murach, wywieszali transparenty z hasłami. W czasie jednej z akcji wmurowano na Starym Mieście na jesieni 1982 roku tablicę upamiętniającą ofiary stanu wojennego. W kwietniu 1982 roku na łamach „CDN” przedstawiono koncepcję nawiązującą do okupacyjnego Państwa Podziemnego. Spoiwem dla podziemnych inicjatyw oraz wszystkich regionów miał być „podziemny parlament”, którego zadaniem miało być wskazywanie strategicznych celów. Koncepcję „państwa podziemnego” popularyzował w swoich kolejnych tekstach Czesław Bielecki (publikujący pod pseudonimem Maciej Poleski). Państwo podziemne miało znaleźć oparcie w społeczeństwie podziemnym, co było elementem łączącym z koncepcją Bujaka i Kulerskiego. W odpowiedzi na represje władz komunistycznych Bielecki proponował formę walki zaczepnej (quasi partyzanckiej) polegającej na atakach i wycofywaniu się bez wdawania się w „otwartą bitwę”, zastosowanie „ograniczonego odwetu”, nie przybierającego jednak formy „kontrterroru”. Nawiązując do doświadczeń Armii Krajowej wskazywał na potrzebę przekształcenia „Solidarności” w Związek Walki „Solidarność”. Jednocześnie proponując powstanie sądów społecznych piętnujących osoby uznane za „kolaborantów” , występował przeciwko „ugodzie społecznej”. Opowiadając się za nieodkładaniem sprawy niepodległości, uważał, że „trzeba w duchu oporu budować niepodległość na co dzień poza oficjalnym życiem”. Proponował więc niejako „kontrrewolucję pełzającą”. Zarazem widział potrzebę „wyniesienia sprawy polskiej na forum międzynarodowe” poprzez utworzenia Polskiego Komitetu Solidarności z przedstawicielstwami za granicą. Także Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarności” uznawał ideę „społeczeństwa podziemnego” za niedającą nadziei na wyjście „z obecnego impasu politycznego” oraz „tragicznego kryzysu”. Deklaracje MRKS publikowane na łamach „CDN-Głosu Wolnego Robotnika” zawierały ostrzeżenia, że „osoby odpowiedzialne za zwolnienia z pracy zostaną dotknięte surowymi konsekwencjami”. W ramach MRKS utworzono tzw. grupy specjalne z Adamem Borowskim na czele, które zajmowały się akcjami ulotkowymi, wieszaniem transparentów. 31 maja 1982 roku wmurowano na planu Zwycięstwa płytę upamiętniającą zamordowanych górników z kopalni „Wujek”. Najbardziej spektakularną akcją grup specjalnych MRKS było wykradzenie z łap SB 7 czerwca 1982 roku rannego Jana Narożniaka, przebywającego w szpitalu przy ul. Banacha w Warszawie. Akcja ta spotkała się jednak z potępieniem Regionalnej Komisji Wykonawczej, która zarzuciła wykonawcom brak jej uzgodnienia z RKW oraz narażenie na represje lekarzy pomagających w uwolnieniu Narożniaka. Na początku lipca 1982 roku Adam Borowski wraz z Wojciechem Borkowskim rozlali cuchnącą substancję w Teatrze Komedia, którego dyrektorem była Olga Lipińska, gorliwa zwolenniczka stanu wojennego. W efekcie tej akcji teatr został zamknięty. Liczne aresztowania członków grup specjalnych spowodowały zawieszenie ich działalności. Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego pod przewodnictwem mjr Czesława Łączyńskiego skazał Adama Borowskiego w maju 1983 roku na 3,5 roku więzienia, a izba Wojskowa Sądu Najwyższego uwzględniając rewizję prokuratora podwyższyła karę do 6 lat więzienia, zarazem na mocy amnestii łagodząc ją o połowę. Istotną rolę odgrywało także środowisko skupione wokół pisma „Głos”, wydające także „Wiadomości”. Członkowie redakcji m.in.: Antoni Macierewicz, Ludwik Dorn, Jarosław Kaczyński, Marcin Gugulski, P. Strzałkowski opowiadali się za taką organizacją podziemia, która byłaby zdolna zapewnić jego działania w dłuższym okresie czasu, tak, aby mogło stać się „trwałym elementem polskiego układu sił”. Wskazywali także, że tworzone niejawne struktury oporu powinny mieć charakter niepodległościowy. Odrzucali sens konspiracji, której efektem miała być ugoda z władzami, „taktyczny kompromis z komunistami”. Za niezbędne uznawali tworzenie zrębów podziemia politycznego oraz budowę nowoczesnego programu niepodległościowego, opartego na katolickiej nauce Kościoła.

Przejęcia władzy w momencie „rychłego upadku komunizmu” oczekiwała grupa skupiona wokół pisma „Niepodległość”, którego pierwszy numer ukazał się na początku 1982 roku. Publicyści pisma, m.in.: Witold Gadomski, Jerzy Targalski domagali się, aby podczas „nieuniknionego kryzysu” żądać od władz komunistycznych przeprowadzenia wolnych wyborów oraz ustanowienia prywatnej własności w gospodarce Przedstawione warszawskie koncepcje były próbą odpowiedzi na pytanie, co dalej czynić po nagle stłumionym przez komunistów „karnawale „Solidarności” i w jaki sposób przygotować Polaków na ponurą noc stanu wojennego.

Wybrana literatura:
T. Ruzikowski – Stan wojenny w Warszawie i województwie stołecznym 1981-1983
Solidarność a wychodzenie Polski z komunizmu. Studia i materiały z okazji XV rocznicy powstania NSZZ „Solidarność”
Ł. Kamiński – Długi marsz czy krótki skok, „Rzeczpospolita” 13 XII 2001
K. Łabędź – Opozycja polityczna w Polsce w okresie stanu wojennego
Solidarność podziemna 1981-1989, red. A. Friszke
Opozycja w PRL. Słownik biograficzny 1956-89

Godziemba's blog

Mam świetny temat na Kaczyńskiego „Michnikowszczyznę” zastępuje „Bohaterowszczyzna”, jej nowa prawicowa wersja. Elity prawicowe budowane są według dokładnie tego samego schematu, jak lewicowe w latach osiemdziesiątych. Dzień bez (........?)  jest dniem straconym, to już tradycja  świecka, powszechna, od lewicy po prawicę. Średnio rozgarnięty  student politologii, obudzony w nocy po ciężkiej imprezie, zapytany o kogo chodzi, rzuciłby bez namysłu: Kaczyński!  Nie wykluczam, że ze względu na kurczące się preteksty do ataku na lidera opozycji, w piśmie komputerowym „Moja myszka” pojawi się wkrótce wstrząsające wyznanie Rafała Ziemkiewicza, że Jarosław Kaczyński nie obsługuje programu Excel. Już wszyscy go obsługują - Miller, Bartoszewski, nawet stary woźny w szkole sumuje w nim i przelicza wszystko, a Prezes nie. Nikt tu nie będzie się „wbijał” w temat godzinami i zastanawiał, a co to ma do rzeczy, tylko, w ślad za portalami i dziennikami telewizyjnymi wybuchnie równie świętym oburzeniem co RAZ, że Kaczor nie zna Excela, a przecież każdy go zna. Rysuje się na horyzoncie coś niezmiernie szkodliwego dla Polski, dla jej przyszłości, coś absurdalnego, wyłania się bowiem z otchłani tonącej III RP, nowy prawicowy mainstream, budowany na tej samej zasadzie, co niegdyś mainstream lewicowo – lewacki: wyjątkowości, nieomylności, tajemniczości. Innymi słowy RAZ, surowy krytyk tego nurtu w polskiej polityce, sięga pospołu z innymi publicystami po te same metody. Już sam termin „niepokorni” jest okropny. Kto jest niepokornym? Ten, kto zostanie namaszczony na niepokornego. Źle doprawdy wróży to na przeszłość. Czytam znowu, że coś jest nie tak przez Kaczyńskiego. Tym razem red. Ziemkiewicz snuje jakieś naciągane rozważania o tym, co łączy Kaczyńskiego i Michnika. Dowiadujemy się , że łączy ich wrogość do endecji, mówi niepokorny i właściwie użala się, że marsz PiS- u w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego był marszem partyjnym, że Prezes odwrócił się od narodowców.  To jest dla mnie niesłychane,  że inteligentny i wpływowy człowiek, swoje rozmowy o prawicy z Jarosławem Kaczyńskim prowadzi, już od dłuższego czasu, za pośrednictwem mediów lewicowego mainstreamu, to tak, jakby w 1981 roku Marek Jurek biegał do „Trybuny Ludu”, by poskarżyć się na lewicę laicką. Gdzie nie zajrzeć, Ziemkiewicz o Kaczyńskim – serial, teatr absurdu, godny Mrożka. Sprawdźcie, czy aby na pewno Kaczyński je polskie jogurty, a może je „Zotta”? Będzie temat dnia. Jeśli to są pretensje natury programowej, ale w obrębie jednego obozu politycznego, to dlaczego RAZ czy inni działacze prawicowi krytykujący Prezesa PiS, nie poproszą go o spotkanie, o rozmowę o Polsce, nie wiem, może o wywiad, wszak to dziennikarze, zawodowcy. Niech się z nim spotkają. Czy Jarosław Kaczyński zamieszkuje jakąś inną, niedostępną galaktykę? Jeśli natomiast zwolennicy myśli endeckiej mają własny patent na Polskę, bez udziału Jarosława Kaczyńskiego, niech to w końcu z siebie wyrzucą. Takie zachowanie, jak obecne, przynosi bowiem, więcej szkody, niż pożytku, bo nikt się nie zastanawia, a co, a kto, tylko idzie komunikat: „Kaczyński jest pijany od władzy”. Niestety, przypomina to sytuację, w której sfora psów czeka codziennie przed gospodą na to, co im tam  rzuci dziś jej właściciel. Do tej pory było tak, że do tej ujadającej sfory wychodził tylko „klasyczny” mainstream i karmił publikę stekami bzdur. Dziś, sfora ma coraz większy komfort, bo konkurencja też rzuca smakowite kąski na lidera opozycji.

„Michnikowszczyznę” zastępuje „Bohaterowszczyzna”, jej nowa, prawicowa wersja. Elity prawicowe budowane są według dokładnie tego samego schematu, jak lewicowe w latach osiemdziesiątych. Nie jestem tu żadną stroną w sporze, jedynie obserwuję zachowanie co ważniejszych postaci życia politycznego. Jarosław Kaczyński nie prowadzi sporu z endecją, a wiele tez stawianych przez Rafała Ziemkiewicza jest niezwykle trafnych, choćby dotyczących samoorganizowania się społeczeństwa. Tylko najpierw,  zaprośmy do debaty socjologów i psychologów po to, by znaleźć wyjście z narastającej apatii Polaków, rezygnacji w wyższych celów, skupieniu się na ekonomicznym przetrwaniu. Moskwa czy Berlin mogą tu jeszcze nasłać lub „obudzić” dziesiątki swoich agentów, ale żadna siła nie zatrzyma aspiracji i dążeń większości narodu.

Czy to dążenie Polaków do wolności, krwawo tłumione tyle razy przez stalinowskich i poststalinowskich komunistów, nie jest wystarczającym fundamentem do wspólnej walki z systemem? Dzwonić, rozmawiać, dyskutować i wyjaśniać, określić punkty brzegowe, spojrzeć czasami do historii, że to nam wychodziło. Trzeba jednak odłożyć na bok własne ambicje, nie szastać pojęciem niepokornych, nie wywyższać się ponad innych, o czym tak mądrze i tyle razy mówił Jan Paweł II.  No i trzeba mieć więcej wiary w sam wielki przełom. Jarosław Kaczyński, to przyzna każdy poważny psycholog, dysponuje wręcz niebywałą odpornością psychiczną na ataki płynące z każdej strony, jest liderem z prawdziwego zdarzenia. I, jak każdy przywódca, ma swoje wady. Podział polityczny jest już klarowny. Kto miał zdradzić, to chyba już zdradził. SLD  samo się dorzyna na naszych oczach, co jest dość ciekawe i chwilami zabawne, bo wspiera ten proces czynnie Janusz Palikot. Platformy, jako partii politycznej, właściwie już nie ma. Czy to musi od razu skutkować takim silnym pobudzeniem?     

Jesteśmy z Jarka, Jarek jest z nas Frasyniukowi wolno więcej, Geremkowi pewnych pytań się nie zadaje, Wałęsę należy mierzyć inną miarą, a pierwszy milion trzeba ukraść. Gdybym miał w największym i symbolicznym skrócie wyjaśnić nieustające i olbrzymie poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego, to powyższe frazy stanowią najbardziej lakoniczne wyjaśnienie. Jest to rzecz jasna wyjaśnienie trochę nie wprost – to opór społeczny wobec ewidentnego fałszu tych stwierdzeń (autentycznych!) jest przyczyną trwania Kaczyńskiego jako symbolu sprzeciwu wobec pazernego establishmentu III RP. Pierwszego premiera wypromował i wprowadził na urząd już w 1989 roku, czyli ponad dwadzieścia lat temu. Potem było jeszcze kilku innych włącznie z nim samym, a także dwóch prezydentów, o prostych ministrach już nie wspomnę. A przecież jest naturalną koleją rzeczy, że przedtem musiał się postarać, żeby zwolnić poprzedników zajmujących te urzędy. Napisałem kiedyś, że bez jego wpływu Tusk skończyłby jako wicemarszałek Senatu, Lepper nie skończyłby jako wicepremier, a taki Mazowiecki w ogóle by nie zaczął. To brzmi jak wypis z biografii wszechwładnego dyktatora, ale trudno o większy kontrapunkt w polityce – ten człowiek prawie cały swój polityczny żywot spędził w opozycji. Jak on tego wszystkiego w tej sytuacji dokonał? Tym bardziej zasadne to pytanie, że nie ma drugiego polityka w Trzeciej Rzeczpospolitej tak intensywnie i masowo zwalczanego, spotwarzanego oraz marginalizowanego przez władzę i służalcze media. Frasyniukowi wolno więcej, Geremkowi pewnych pytań się nie zadaje, Wałęsę należy mierzyć inną miarą, a pierwszy milion trzeba ukraść. Gdybym miał w największym i symbolicznym skrócie wyjaśnić nieustające i olbrzymie poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego, to powyższe frazy stanowią najbardziej lakoniczne wyjaśnienie. Jest to rzecz jasna wyjaśnienie trochę nie wprost – to opór społeczny wobec ewidentnego fałszu tych stwierdzeń (autentycznych!) jest przyczyną trwania Kaczyńskiego jako symbolu sprzeciwu wobec pazernego establishmentu  III RP. Bez poparcia społecznego Kaczyński jako polityk nie przetrwałby pierwszych kilku lat transformacji. Tego prostego argumentu unikają jak ognia wszyscy okołorządowi publicyści naszej politycznej sceny. Według nich jesteśmy bezwolnym stadem, a Kaczyński zagrał nam na czarodziejskim flecie i poszliśmy za nim jak w dym. Bardzo wygodna teza, zwłaszcza gdy się broni  skorumpowanej i skompromitowanej do cna władzy - tylko z lekka metafizyczny argument może dotrzeć do ogłupionych telewizyjną propagandą wyborców. Tych kilka prostych zdań wybrałem na chybił trafił z tysiąca innych fałszywych aksjomatów Trzeciej Rzeczpospolitej, wciskanych nam codziennie przez sponsorów, beneficjentów i funkcjonariuszy obecnej władzy. Nie dotyczą przecież konkretnych osób, nie chodzi o Frasyniuka czy Geremka, chodzi o zasady i to właśnie o nie upomina się Kaczyński od początku. To nie jest tak, jak twierdzą jego zakamieniali wrogowie, że on uwiódł swoich zwolenników (czyli mnie et consortes) jakimś magnetycznym wpływem albo wiecową frazą. Najpierw bowiem doświadczalnie na własnej skórze sprawdziliśmy, że w III RP jesteśmy okłamywani, oszukiwani; robieni w konia, w bambuko; traktowani niczym frajerzy, woły robocze; manipulowani jako mięso wyborcze, a nasze głosy stanowiły podkładkę dla rządów kolejnych aferałów. To oczywiste. Dopiero potem, gdy sobie uświadomiliśmy skalę manipulacji docierało do nas stopniowo, że jedynym politykiem w Polsce, który odważył się to powiedzieć ludziom prosto w oczy był właśnie Jarosław Kaczyński. On to nie bacząc na swoją proweniencję żoliborskiego inteligenta z krwi i kości, nie zważając na szanse wyborcze, sprzeciwił się koncesjonowanemu establishmentowi, dożywotnim autorytetom moralnym z nominacji sponsorów, liberałom-aferałom, dziennikarzom-funkcjonariuszom, funkcjonariuszom-sponsorom, politykom-tajnym współpracownikom, ministrom-łapownikom i tym podobnej gadzinie rujnującej życie publiczne i gospodarcze kraju. Tylko on jeden uosabia realną szansę na wyrugowanie patologii z polskiej sceny politycznej, tych wszystkich – ujmując symbolicznie – Bolków, Rychów, Zbychów, Donków i Bronków. I to jest także wytłumaczenie tych niebywale zajadłych ataków na osobę Jarosława Kaczyńskiego, nie mających precedensu nawet w III RP – dla nas uosabia szansę na wyjście z bagna, jakim jest tak zwane państwo Tuska, a dla nich uosabia jedyne realne zagrożenie niczym nieskrępowanego procederu zawłaszczania i rozkradania Polski. No więc, czy można się dziwić, że potraktowaliśmy go jak swego? Ale z drugiej strony słusznie podejrzewają różni cwani komentatorzy , że to nie Kaczyński jest bólem głowy establishmentu III RP. Problemem jesteśmy my naród - Polacy, mohery, ciemnogrodzianie, patrioci, oszołomy, katolicy, klerykałowie, jakkolwiek nas zwą, to nie ma znaczenia. Bo my przecież pozostaniemy, nawet gdyby zabrakło Kaczyńskiego - co nie daj Bóg – ale to nie zmieni stanu rzeczy, jedynie co najwyżej chwilowo go zakłóci. Przy nas żadna sitwa nigdy nie będzie bezpieczna, tak jak nie może czuć się bezpiecznie degenerat w normalnym środowisku. Czy ktoś może poważnie przypuścić, że gdy zabraknie Kaczyńskiego, to my kiedykolwiek zaakceptujemy państwo, w którym sędzia płaszczy się przed premierem, prokurator chroni hochsztaplera, władza go promuje, a urząd skarbowy o nim zapomina? Czy ktoś może na serio myśleć, że uszanujemy władzę, która do śledztwa dotyczącego największej powojennej katastrofy wysyła  buraków, co nie potrafią głupiej brzozy zmierzyć i bredzą, że jak coś walnęło, to się urwało? Naprawdę ktoś wierzy, że my zgodzimy się z takim stanem rzeczy, żeby obsceniczny cham będący twarzą przemysłu nienawiści był lansowany jako ikona walki z mową nienawiści? Czy pogodzimy się z sytuacją, w której rzecznik rządu ciemną nocą ustala z właścicielem prywatnej gazety, jak zafałszować prawdę zawartą w artykule? To ma być państwo prawa, gdy pod nosem premiera jego urzędnicy biorą kilkumilionowe łapówki? Albo czy naprawdę wierzycie, że przyklaśniemy przekazaniu suwerenności do Unii Europejskiej, na której czele stoją figuranci nawet fizycznie przypominający postaci z Tolkiena, nie mówiąc już o kompletnej niemocy intelektualnej? Żaden normalny człowiek nie pogodzi się z myślą, że ministrem rządu jest ubecki współpracownik, premier notorycznie mija się z prawdą, a prezydent jest na bakier z elementarną logiką i wiedzą. Mamy zaakceptować dewastujący państwo wytwór partii rządzącej, jak „Koleje Śląskie Spółka z p.o.”? Otóż nie pogodzimy się z tym nigdy, zaś Kaczyński jest jedynie wyrazicielem i jego obecność jest niesłychanie ważna, ale nie jest przecież warunkiem sine qua non. Dzisiaj, owszem, nie mamy kogo innego na jego miarę, lecz przecież nie będzie tak zawsze. Niezgoda na bantustan zwany Trzecią Rzeczpospolitą jest w nas.  Dlatego daremne żale Piętaków, próżny trud Kuźniarów, bezsilne złorzeczenia Niesiołowskich. Nigdy go nie złamiecie, bo Kaczyński jest w nas. Seaman

TRZEBA MIEĆ SZCZĘŚCIE W BIZNESIE Pamiętacie Państwo scenę ze Zmieników Barei, w której wulkanizator na stwierdzenie, że miał szczęści, że właśnie obok jego warsztatu położyli „eksperymentalny” kawałek nawierzchni, na którym przebijają się opony, odparował: „Szczęście?! A wie pan ile mnie to szczęście kosztowało?” Przypomniała mi się ta scena, gdy przeczytałem w Pulsie Biznesu artykuł o inteligentnych systemach drogowych, w których „kwarcowe czujniki zważą ciężarówki z dokładnością do 2,5%, a informacje o przekroczeniu dopuszczalnej masy natychmiast przekażą odpowiednim służbom”. System będzie też „kształtował zachowania kierowców” tak by „eliminować (!!!) przejeżdżających skrzyżowanie na późnym pomarańczowym”. Od razu będzie odpalał pocisk? Czepiam się słówek? Nie, nie słówek. Czepiam się jednego: to ma być obowiązkowe!!! Właśnie weszła w życie nowelizacja ustawy o drogach publicznych, która – UWAGA! – NAKAZUJE samorządom wdrażanie rozwiązań z zakresu inteligentnych systemów transportowych przy planowaniu inwestycji infrastrukturalnych! Po producentach ekranów dźwiękoszczelnych chroniących dżdżownice na polach przed nadmiernym hałasem dobiegającym z autostrady, kolejnych przedsiębiorców spotkało „szczęście”, że państwo postanowiło przeprowadzić jakiś „eksperyment”. Gwiazdowski

Wozinski: Myśli nowoczesnego libertarianina Libertarianin, tak jak nowoczesny endek, brzydzi się oportunizmem mafii i nie ma najmniejszej ochoty przyłączać się do sekty. Ale jednocześnie nie jest na tyle naiwny, aby wierzyć, że jakiekolwiek państwo może w ogóle działać. Przede wszystkim nowoczesny libertarianin nie jest w stanie zrozumieć, jak można w dzisiejszej Polsce w ogóle mówić o słabym państwie. Polskie państwo ma się świetnie – zatrudnia ok. 3,5 miliona osób, które zarabiają średnio o 30% więcej niż ich odpowiednicy w sektorze prywatnym. Do państwa należy wszechwładny ZUS oraz tysiące innych molochów, takich jak choćby PKP, PLL LOT, Poczta Polska, NBP, PGNiG oraz niezliczone inne podmioty. Państwo posiada wszystkie drogi, ulice, rzeki, jeziora, porty, sądy, uniwersytety, stadiony itd. itp. Nie ma w całym kraju ani jednego podmiotu prywatnego, który mógłby w jakikolwiek sposób równać się do Lewiatana. Najzamożniejsi przedsiębiorcy w rodzaju Jana Kulczyka czy Zygmunta Solorza-Żaka dysponują sumami, które są niczym w porównaniu do tych, którymi zarządza skarb państwa, a w istocie ciężko ich w ogóle nazywać przedsiębiorcami, gdyż swoje fortuny zawdzięczają ścisłej współpracy z Lewiatanem. Polskie państwo to gigant, wokół którego jak mrówki tłoczą się osoby prywatne, licząc na to, że załapią się na okruchy ze stołu pana domu. Rządząca od 2007 roku Platforma Obywatelska państwa nie osłabia, lecz bardzo je wzmacnia. Przedstawiciele pisowskiej sekty starają się za wszelką cenę pokazać, że platformerska mafia je niszczy, lecz dzieje się coś dokładnie innego. Za rządów Tuska przybyło kilkaset tysięcy bezużytecznych biurw, wzrosły obroty budżetu (wydatki coraz bardziej przewyższają przychody), a państwo zachowało swój stan posiadania w prawie wszystkich branżach (szumnie zapowiadana deregulacja okazała się jedynie hasłem propagandowym). Sekcie oraz nowoczesnemu endekowi to jednak za mało i chcą dalej wzmacniać rzekomo słabe dziś państwo. W jaki sposób? Nacjonalizując jakieś branże? Przywracając Centralny Urząd Planowania? A może dokonując fuzji Orlenu z PKP Cargo, PGNiG oraz LOT-em w celu utworzenia największej państwowej firmy w Europie? Polskiej! Ale by była potęga… Nowoczesny libertarianin obserwuje uważnie otaczającą go rzeczywistość i wcale nie widzi zawłaszczenia państwa wyłącznie przez ludzi dawnego systemu. Z państwowej kasy utrzymują się zarówno lewicowcy chwalący mafię, jak i prawicowe pisma wysławiające pod niebiosa mafię. Z podatków fundowane są partie zarówno pobożnych, jak i bezbożnych socjalistów. Jak Polska długa i szeroka, dziesiątki tysięcy urzędów, szkół, bibliotek, prokuratur, hal sportowych oraz uczelni jest okupowanych nie tylko przez ludzi dawnego systemu, ale i przez węszących wszędzie ingerencję Salonu ludzi związanych z prawicą. Postkomuniści wcale nie zabronili dostępu do tych kilku milionów posad na dworze Lewiatana – pobożni socjaliści sami się garną pod jego skrzydła. Te 3,5 miliona osób, które pracują obecnie dla państwa, to nie tylko głosujący na PO, PSL, SLD czy Palikota, ale także, (kto wie, czy nie w większości) ludzie o prawicowych poglądach, którzy zamiast wziąć się do roboty w sektorze prywatnym, wolą pić kawę w budżetówce. To prawda, że peerelowscy aparatczycy zagarnęli dla siebie sporą część posad, na których siedzą do dziś, ale ich potęga jest możliwa tylko dlatego, że tzw. polactwo żyje ideałami silnego państwa. Gdy pojawiają się inicjatywy takie jak Ruch Autonomii Śląska, które dają nadzieję na osłabienie państwa i przeniesienie politycznego środka ciężkości na poziom lokalny, najbardziej zwalcza je właśnie prawica, która marzy o silnym, scentralizowanym państwie, które o wszystkim decyduje z Warszawy. Najzamożniejsze państwa Europy, do których porównuje ciągle Polskę nowoczesny endek, stały się zamożne nie dzięki swojemu państwu, ale właśnie dzięki rozdrobnieniu politycznemu, które w Polsce zostało zlikwidowane tuż po rozbiciu dzielnicowym, a później przekreślone przez potężne państwo szlachty. Nowoczesny libertarianin wcale nie ma się za idiotę, gdy twierdzi, że państwo wcale nie musi budować dróg, kontrolować sądów ani pobierać podatków na wojsko. Historia pokazała i wciąż pokazuje, że usługi te są świadczone znacznie lepiej przez sektor prywatny. Państwo polskie ani jakiekolwiek inne nie jest tu do niczego potrzebne. To, czego naprawdę potrzeba, to masowego odejścia od państwa. Zbiorowego porzucenia państwowych etatów i zgłoszenia popytu na wolny rynek. Większość ludzi na prawicy jest przekonanych, że wpierw trzeba odsunąć Salon od władzy, a dopiero potem będzie można ewentualnie pomyśleć o realizacji „marzycielskich” wolnorynkowych idei. Ale walka z Salonem bez walki z państwem to walka z wiatrakami, gdyż Salon całą swoją siłę czerpie właśnie z państwa. Gdyby nie było Lewiatana, wszystkie osobniki pokroju Kwaśniewskiego, Środy czy też Komorowskiego byłyby bezsilne i musiałyby pracować ciężko na życie na podrzędnych stanowiskach. Dopóki jednak nowoczesny endek chce silnego państwa, będzie wiecznie zmagał się z wciąż kolejnymi zastępami Palikotów i Niesiołów, których państwo, jako instytucja do głębi zła, premiuje. Akceptując w punkcie wyjścia dominację tej instytucji, uczciwi ludzie zawsze będą na przegranej pozycji. Proponując wskrzeszenie przedwojennej idei narodowej, nowoczesny endek nawet nie ma świadomości, że aspiruje do czegoś, co zamożne kraje zachodu zaczynają coraz wyraźnie odrzucać. Wysiłki na rzecz przekształcenia Unii Europejskiej w wielkie superpaństwo sprawiają, że państwa narodowe chwieją się w posadach jak jeszcze nigdy od momentu ich powstania. Gdyby więc kiedyś nowoczesnemu endekowi udało się nawet jakimś cudem zmienić „polactwo” w Polaków i przekształcić Polskę z kraju kolonialnego w kraj ambitnego narodu, na zachodzie nie będzie już żadnych Włochów, Niemców, Hiszpanów ani Brytyjczyków. Ich miejsce zajmą Tyrolczycy, Bawarczycy, Szkoci, Katalończycy, Walijczycy, Baskowie oraz Wenecjanie. Bankructwo współczesnych państw, które zrzeszają odmienne kulturowo grupy etniczne oraz narody, sprawia, że nie chcą one dłużej żyć ze sobą pod jednym dachem. Tymczasem nowoczesny endek aż sapie ze złości, gdy ktoś próbuje powiedzieć, że jest Kaszubą, Ślązakiem albo Łemkiem. Polskie ma państwo ma być wszak z definicji silne, jednolite i niepodzielne. Nowoczesny libertarianin nie zamierza trwać przy wczorajszych ideach narodowych, lecz nie dlatego, że są wczorajsze, ani dlatego, że są narodowe. Libertarianin wierzy w istnienie wiecznego, niezmiennego kodeksu moralnego, który nie jest „polski”, „niemiecki” ani „francuski”, lecz obowiązuje wszystkich ludzi – bez względu na miejsce i czas. Prawo własności obowiązuje bez względu na to, co stało się dotychczas, oraz bez względu na to, co stanie się później. Taka perspektywa nie przekreśla oczywiście myślenia w kategoriach narodu lub grupy etnicznej, z którymi czujemy więź – naród to przecież także język i kultura, których nie trzeba mieszać do instytucji zajmującej się zbieraniem podatków. Nowoczesny libertarianin nie darzy też żadnym wielkim sentymentem II RP, w której cała rzeczywistość gospodarcza została podporządkowana państwu. W dwudziestoleciu międzywojennym panował półkomunizm przejawiający się odgórnym sterowaniem obiegiem pieniężnym, większość przedsiębiorstw należała do Lewiatana, a Polacy dwukrotnie doświadczyli hiperinflacji, która zniszczyła ich oszczędności. Zaś wychwalane przez nowoczesnego endeka „inwestycje” w rodzaju Gdyni czy Centralnego Okręgu Przemysłowego były okupione zubożeniem społeczeństwa oraz rozmnożeniem państwowych etatów. Gdyby więc zestawić dwie przedwojenne dekady z III RP, okazuje się, że współczesne państwo posiada wiele pozytywnych cech, które są dziś powszechnie niedoceniane. Polska zrodzona w Magdalence pozwala na względnie rynkową wycenę swojej waluty, o czym przed wojną w większości można było tylko pomarzyć. Zniesiono także pobór do wojska, a państwo zaprzestało realizowania wielkich projektów, takich jak budowanie od podstaw miast czy też hut. Nie znaczy to oczywiście, że nowoczesny libertarianin pragnie tworzyć apologię obecnego państwa, lecz nie sposób odmówić mu pewnych swobód, których wcześniej zwyczajnie nie było. Nowoczesny libertarianin ma świadomość, że nie ma nic do stracenia, gdyż odebrano mu w zasadzie wszystko. Decyduje o swojej własności w bardzo skromnym zakresie i naprawdę nie ma większego znaczenia to, czy administrator Lewiatana będzie miał na imię X, czy Y, ani też czy będzie mówił to, czy tamto – niewola jest niewolą. Jedyną szansą na wydostanie się z niej jest sprawienie, aby system tworzący niewolę uległ rozkładowi. Jedyna sensowna strategia na dzisiejsze czasy polega więc w istocie na tworzeniu podziałów wśród niewolących. Na zastępowaniu monolitu pluralizmem na każdym poziomie. Na potęgowaniu rozłamów, wzmacnianiu sporów, a może wówczas nasi oprawcy zagapią się na chwilę i wreszcie uda się wyjść na wolność. Jakub Wozinski

Szymowski: Echa filosemickiej inwigilacji. Niepokorni nie komentują Dwa tygodnie temu temu ujawniliśmy szczegóły operacji UOP i ABW, w ramach których inwigilowano prawicowych dziennikarzy, w tym środowiska Radia „Maryja” i „Najwyższego Czasu!”. Temat podjęły niszowe portale internetowe, oraz kilka mediów polonijnych. Na naszą publikację nie zareagowała ani ABW, ani większość mediów głównego nurtu w tym nikt z tzw. „autorów niepokornych”. Ten ostatni fakt mówi sam za siebie. Tydzień temu ujawniliśmy, że Urząd Ochrony Państwa, a potem jego następczyni – ABW – prowadziły szereg operacji polegających na inwigilacji środowiska dziennikarskiego. Inwigilacja ta polegała na zdobywaniu ważnych informacji z życia prywatnego dziennikarzy, podsłuchiwaniu ich rozmów, a także na plasowaniu agentury w środowisku dziennikarskim. Ujawniliśmy kulisy dwóch operacji. Pierwsza – opatrzona kryptonimem „Cmentarze” – została wszczęta jesienią 2011 roku pod pretekstem ochrony przed wandalami cmentarzy żołnierzy Armii Czerwonej (inwigilowano wówczas m.in. dziennikarzy kwestionujących oficjalną wersję katastrofy smoleńskiej). W kwietniu 2012 roku wszczęto operację o kryptonimie „Menora”, której oficjalnym powodem było „zabezpieczenie operacyjne” uroczystych obchodów rocznicy powstania w getcie warszawskim. Zabezpieczać miano przed „antysemickimi ekscesami”. W ramach tej operacji, objęto inwigilacją część środowisk Radia Maryja, w tym publicystę „NCz!” Stanisława Michalkiewicza. Więcej szczegółów i więcej informacji o prowadzonych operacjach w mojej książce „Media wobec bezpieki” (wyd. Bollinari Publishing House), która niedawno trafiła do księgarń. Tam odsyłam wszystkich bardziej zainteresowanych tematem.

Syndrom pałacu prezydenckiego Ciekawe jest co innego: od momentu, w którym tekst „Media wobec bezpieki” znalazł się w „Najwyższym Czasie”, monitorowaliśmy większość mediów, czekając na echa tekstu. Te okazały się mniejsze niż sądziliśmy. Wzmiankę o naszych informacjach przekazały jedynie trzy portale polonijne, oraz dwa portale działające w Polsce (w tym „Fronda.pl”). Tekst zauważyła również blogerka używająca pseudonimu „elig”, która poinformowała na swoim blogu na kilku portalach, iż „książkę intensywnie reklamuje >>Najwyższy Czas!<<”. Jednak media głównego nurtu miały inne problemy. Mówiły choćby o nowej instytucji od zwalczania „mowy nienawiści”, którą pokierować ma Michał Boni. Najbardziej zdumiało nas to, że oczywistym skandalem jakim jest podsłuchiwanie i inwigilowanie dziennikarzy nie zajęły się tuzy „salonowego” dziennikarstwa jak choćby Wojciech Czuchnowski z „Gazety Wyborczej”, który wielokrotnie naświetlał szkodliwą działalność służb specjalnych wobec dziennikarzy. Nie rozumiemy również dlaczego z alarmem w sprawie nie wystąpił Tomasz Wołek. To ostatnie jest o tyle zdumiewające, że jeden z etapów inwigilacji miał miejsce na początku lat 90., gdy rządziły formacje uznające się za „prawicowe”, a duży wpływ na politykę mieli tak znienawidzeni przez Wołka bracia Kaczyńscy. Z jednej strony, nie chce nam się wierzyć, by obaj znamienici publicyści nie zauważyli naszego artykułu. Znalazł się wszak na okładce poprzedniego numeru „NCz!”. Z drugiej strony, trudno nam wierzyć, że obaj publicyści (Czuchnowski i Wołek) reagują alergicznie tylko na te skandale, które ich zdaniem miały miejsce w czasach PiS, a w głębokim poważaniu mają łamanie prawa przez służby w czasach obecnej koalicji. Takie rozumowanie byłoby wprost podejrzeniem o stosowanie „moralności Kalego”, o co przecież obu szacownych publicystów podejrzewać nie sposób. Wytłumaczyć można to tylko w taki sposób, że padliśmy ofiarą „syndromu pałacowego”. Przypomnijmy: gdy w Pałacu Prezydenckim urzędował Lech Kaczyński, nie było redakcji, która nie byłaby wyczulona na wszelkie nieprawidłowości u pracujących tam urzędników (piętnowano choćby prezydenckiego doradcę Marka Surmacza za przekraczanie prędkości). Gdy Lech Kaczyński zginął, a przed wydaniem formalnego aktu zgonu do „pałacu” wszedł Bronisław Komorowski, dziennikarze głównych mediów nabrali wody w usta. Tu jest podobnie. Gdy w czasach PiS pojawiały się zarzuty pod adresem funkcjonowania służb, prasa reagowała natychmiast. Gdy „Najwyższy Czas!” ujawnił praktyki jeszcze bardziej skandaliczne tyle, że w czasach PO, nastaje cisza.

Wielki skandal Na nasz artykuł nie zareagowały czynniki oficjalne. Ani Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ani nadzorujący ją minister Jacek Cichocki, ani premier, ani żaden z posłów sejmowej komisji ds. służb specjalnych. A przecież ujawniliśmy skandal ogromnego kalibru. Z przedstawionych przez nas informacji wynika bowiem, że w demokratycznym ponoć państwie prawa, gdzie obowiązują przepisy mówiące o rozdziale władzy i gwarantują niezależność mediom, od wielu lat inwigilowano – pod błahymi zupełnie pretekstami – dziennikarzy. Rolą prasy jest kontrola władzy. W Polsce sytuacja wygląda inaczej. Większość mediów zajmuje się utrwalaniem władzy konkretnej partii politycznej, a odpowiedzialne za utrzymanie tego stanu rzeczy są służby specjalne. Przy czym ich działania obejmują kontrolę zarówno mediów walczących o poparcie PO, jak i tych, które popierają PiS. W tym kontekście jasne jest z jakiego powodu intensywnej inwigilacji poddawani byli publicyści Radia Maryja i „NCz!”. Próby penetracji tych dwóch środowisk przez służby nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. O ile „NCz!” jako pismo nie mieszczące się w „mainstreamie”, nie był jeszcze dla bezpieki zagrożeniem, o tyle koncern medialny ojca Rydzyka skutecznie mógł powalczyć o „rząd dusz” i służby upatrywały w nim większe zagrożenie. Zdumiewające są preteksty używane do inwigilacji dziennikarzy. Z pozycji zdrowego rozsądku trudno bowiem podejrzewać Stanisława Michalkiewicza czy Grzegorza Brauna o to, by mogli brać udział w jakichkolwiek zamieszkach na tle narodowościowym. Działalność publicystyczna ich obu sprowadza się do wyrażania poglądów (do czego mają prawo), które przedstawiają inne spojrzenie na rzeczywistość. Za poglądami Brauna czy Michalkiewicza nie idą żadne akty przemocy ani żadne akty wandalizmu, więc obejmowanie ich obu inwigilacją jest co najmniej nieporozumieniem. Tym bardziej, że ABW – zabezpieczająca operacyjnie przebieg uroczystości w getcie – nie odebrała jako zagrożenia dla państwa faktu, iż bezpieczeństwa pilnowali również uzbrojeni funkcjonariusze izraelskich służb specjalnych. Trudno mi znaleźć przypadek innego państwa, do którego oficjalnie przyjeżdżają uzbrojeni funkcjonariusze innych służb, by chronić swoich obywateli.

Definicja zagrożenia W ramach operacji „Cmentarze” objęto inwigilacją osoby podejrzewane o nastawienie „antyrosyjskie”. Co to oznacza? W praktyce, ABW inwigilowała tych, których sama uznała za „antyrosyjskich”. Podobnie jak w przypadku operacji „Menora”, inwigilowano tych, których funkcjonariusze bezpieki sami uznali za „antysemitów”. Uznawali na podstawie sobie tylko znanych kryteriów. W praktyce, przy takich pretekstach, ABW może przy każdej sprawie inwigilować każdego, kogo według własnego widzimisię uzna za zagrożenie. Weźmy przykład: jeśli ABW chce inwigilować biznesmena X, a nie ma do tego podstaw prawnych, to może uznać go za zagrożenie dla porządku konstytucyjnego i powód do inwigilacji już się pojawia. W ten sposób służby mogą zawsze i wszędzie inwigilować każdego, kogo chcą. Jeśli dodamy do tego faktyczny brak kontroli nad służbami (kontrola ta jest iluzoryczna) i faktyczny brak możliwości ścigania popełnianych przez nich przestępstw (prokuratorzy nie dostają materiałów operacyjnych służb) to mamy odpowiedź dlaczego w Polsce służby specjalne działają jak państwo w państwie. I dlaczego zamiast dbać o bezpieczeństwo Polski realizują swoje gierki nie zawsze wiadomo komu służące.

Pytania „Najwyższego Czasu!” do ABW

1. Gdzie w ustawie o ABW istnieją zapisy dotyczące ochrony uroczystości żydowskich? Jeśli ich nie ma, to czy funkcjonariusze prowadzący operację „Menora” nadużyli prawa?

2. Kto w ABW i na czyje zlecenie wydał rozkaz o przeprowadzeniu operacji „Menora”? Czy takie operacje mają być przeprowadzane w przyszłości? Jeśli tak to, na jakiej podstawie prawnej?

3. Czy prawdą jest, że prowadzący filosemicką operację „Menora” funkcjonariusze dostali za nią nagrody i w jakiej wysokości?

4. Dlaczego ABW toleruje obecność uzbrojonych funkcjonariuszy izraelskich służb (m.in. Mossadu) w Polsce?

5. Jakiego rodzaju antysemickie zagrożenie upatruje ABW w osobie Stanisława Michalkiewicza?

6. Jakiego rodzaju zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa upatruje ABW w osobach Grzegorza Brauna, Leszka Szymowskiego, Jana Pospieszalskiego i innych, objętych inwigilacją w ramach operacji o kryptonimie „Cmentarze”?

7. Czy materiały operacyjne dotyczące inwigilacji dziennikarzy „Najwyższego Czasu!”, w tym akta z lat 90 zostały komisyjnie zniszczone, jak nakazuje to prawo? Leszek Szymowski

Dochody podatkowe wyraźnie niższe niż zaplanował Rostowski

1. Kończy się powoli rok 2012 i przynajmniej wstępnie, można ocenić realizm planowania dochodów budżetu państwa przez ministra Rostowskiego, na ten właśnie rok. Wstępne dane za cały rok 2012 ukażą się na stronach ministerstwa finansów dopiero po 20 stycznia przyszłego roku ale właśnie ten resort opublikował dane dotyczące wpływów podatkowych za miesiąc listopad. Są one wprawdzie lepsze niż wykonanie odchodów podatkowych za wrzesień i październik ale nie na tyle aby dochody te za 11 miesięcy tego roku wróżyły zrealizowanie tego co zaplanował szef resortu finansów. Przypomnę tylko, że dochody podatkowe z VAT, zamiast przyśpieszać jak to się zwykle dzieje w końcówce roku, coraz bardziej spowalniają albo są wyraźnie niższe od ubiegłorocznych. We wrześniu były o 6,9%, a w październiku aż o 14% niższe, niż w analogicznych miesiącach roku poprzedniego. Równie źle było w przypadku wpływów z podatku dochodowego od osób prawnych (CIT). We wrześniu wpływy z tego podatku były niższe aż o 16,3%, a w październiku o 13,9% niż w tych samych miesiącach roku poprzedniego. W listopadzie te bardzo negatywne tendencje zostały wprawdzie lekko odwrócone albo złagodzone (wpływy z VAT w stosunku do listopada 2011 roku były o 5,5% wyższe, z akcyzy za to o 6,1% niższe, z CIT także o 3,5% niższe, a z PIT o 3,6% wyższe).

2. Jeżeli weźmiemy jednak pod uwagę wpływy podatkowe z 11 miesięcy tego roku i porównamy je z analogicznym okresem roku ubiegłego to wyraźnie widać, że ministrowi Rostowskiemu nie uda się osiągnąć zaplanowanych dochodów podatkowych i to w bardzo dużym stopniu. Po 11 miesiącach wpływy z VAT są 1,4% niższe, z akcyzy o 4,1% , z CIT o 6.9%, a z PIT o 5,5% wyższe niż w analogicznym okresie roku ubiegłego. Można by powiedzieć, mimo wszystko jednak to niezłe rezultaty, gdyby minister Rostowski nie przewidywał w budżecie na rok 2012, dwucyfrowych wzrostów wpływów podatkowych.

3. Najbardziej dotkliwa pomyłka dotyczy podatku VAT. Dochody budżetowe z tego tytułu miały być o aż 12 mld zł (o około 10%) większe niż w 2011, choć nie przewidywano kolejnej podwyżki jego stawek. Wykonanie po 11 miesiącach wpływów z VAT o 1,4% niższe niż w roku 2011, spowoduje już na pewno sytuację, że wpływy z tego podatku za cały rok 2012 będą nominalnie niższe niż w roku poprzednim. Jest to sytuacja, która ma miejsce pierwszy raz od momentu wprowadzenia tego podatku czyli od roku 1993. Przypomnę tylko, że ma ona miejsce w sytuacji kiedy poziom inflacji jest wyraźnie wyższy niż tej przyjęty w ustawie budżetowej. W budżecie bowiem przyjęto wskaźnik inflacji na poziomie 2,8% ,a przez wiele miesięcy tego roku wskaźnik inflacji wynosił blisko 5%, by w ostatnich miesiącach obniżyć się do 4%, a w październiku do 3,4%. Przy wyraźnie wyższym wskaźniku inflacji w stosunku do tego zaplanowanego wpływy z VAT-u powinny być wyższe w stosunku do tych zaplanowanych i to bardzo wyraźnie, bowiem oddziałuje na nie pozytywnie aż dwa czynniki wzrost gospodarczy i wyższa inflacja, a są nie tylko od nich wyraźnie niższe ale nawet niższe od od wykonania wpływów z tego podatku w roku 2011.

4. Minister Rostowski pytany przez mnie kilka razy w Sejmie o przyczyny tego stanu rzeczy, odpowiadał bardzo wymijająco, nie chcąc przyznać się do takiego gigantycznego błędu. Wszystko wskazuje więc na to, że po stronie dochodowej budżetu w 2012 roku, może zabraknąć przynajmniej 12-15 mld zł, a to oznacza konieczność zablokowania dużej części wydatków budżetowych w ostatnim miesiącu tego roku. Obcięte zostaną zapewne wydatki inwestycyjne, a pewną część wydatków z 2012 roku, minister Rostowski, przesunie do finansowania z budżetu przyszłorocznego (klasyczne zamiatanie pod dywan). Tyle tylko, że przesuwanie długów niczego nie daje, bo rok 2013 pod względem wpływów podatkowych, zapowiada się jeszcze gorzej, niż ten który się właśnie kończy. Kuźmiuk

Za co kochamy Donka: jego LISTA ZASŁUG Lista zasług Donka jest długa i każdy powinien mieć szanse ją zobaczyć:

2012:

- podpisanie ACTA,

- podarowanie 6 mld EURO na ratowanie Grecji i 3 razy większych od naszych - emerytur GREKÓW.

2011:

- podwyżka podatku VAT,

- podwyżka podatku CIT,

- podwyżka AKCYZY,

- podwyżka podatku od ciężarówek,

- podwyżka opłaty klimatycznej,

- podwyżka składki rentowej,

- podwyżka wieku emerytalnego,

- podwyżka podatku gruntowego,

- podwyżka opłaty targowej,

- podatek od miedzi,

- akcyza na węgiel,

- likwidacja dopłat za leki na receptę,

- likwidacja ulg (jak na internet, rodzinne,

  na edukacje i kursy, przedsiębiorcze).  

2010:

- podniesienie podatku VAT,

- podniesienie podatku CIT,

- podniesienie akcyzy,

- wprowadzenie e-myta,

- podatek pielęgnacyjny, 1% dochodów brutto,

- podniesienie opłaty rejestracyjnej dla samochodów,

- anulowanie budów połowy autostrad,

- totalny chaos z pociągami,

- likwidacja ulg na obowiązkowe biokomponenty do paliwa,

- umorzenie miliardowych długów Rosji za gaz, (bez powodu, w ramach przyjaźni polsko-radzieckiej),

- likwidacja ulg na internet,

- zamrożenie składek do OFE,

- ogołocenie Funduszu Rezerwy Demograficznej,

- zatrudnienie ponad 100 tysięcy nowych, zbędnych urzędników,

- "kreatywna księgowość", czyli liczenie szarej strefy, (to jeszcze niepewne),

- ustawa o zabieraniu dzieci pod BYLE pozorem na wzór Szwecji,

- portret prezydenta w każdej ambasadzie, (ostatnio było tak za Gierka),

- spotkanie ambasadorów Polski z całego świata z Sikorskim i Ławrowem, (byłe służby specjalne Rosji, obecnie sprawy zagraniczne) w celu wyznaczenia "wskazówek".

- obłożenie VAT-em (najwyższym) kursów  kształcących i szkoleń, w tym na prawo jazdy,

- ustawa, mówiąca, że jeśli jest ryzyko, że dług przekroczy 55% wartości PKB, VAT    AUTOMATYCZNIE będzie podwyższany,   czyli od 2012 VAT 25%, najwyższy w Europie!

- Pożyczka z EBI, (Europejski Bank Inwestycyjny) 2 miliardów Euro. Najwyższa pożyczka, jakiej  Europejski Bank Inwestycyjny udzielił od 2004.

- brak JAKICHKOLWIEK uzgodnień w sprawie gazociągu z Rosji do Niemiec. W efekcie, Polscy rybacy jako jedyni nie dostają odszkodowań, (Szwedzi i Estończycy dostają równowartość 150 tys. złotych – każdy rybak).

- zablokowanie możliwości wpływania do portów w CAŁEJ POLSCE statków o zanurzeniu większym niż 7- 8 m. Statki te kierowane są do Niemiec.

- Umowa na gaz z Rosją, o której Unia Europejska  wyraziła się, że jest skrajnie niekorzystna dla Polski,  a w kraju "uzgadniaczom" grozi za nią obecnie  Trybunał Stanu. Za TEN SAM gaz z Rosji, Niemcy płacą 20% mniej, Anglicy 50% mniej!!!

http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=8034&Itemid=100

Kurs na euro Klaruje się sytuacja w Eurolandzie. Pora, zatem na rewizję polskiego stanowiska w sprawie przyjęcia wspólnej waluty Dobiega końca rok 2012. Wróżby rychłego zmierzchu strefy euro, niemal codziennie odmieniane przez wszystkie przypadki przez rozmaitych czarnowidzów, okazały się chybione. Kolejne szczyty unijne oraz zdecydowana postawa Europejskiego Banku Centralnego ułożyły się per saldo w dość spójną i elastyczną reakcję na kryzys, dzięki której Euroland nie tylko przetrwał okres najgorszych turbulencji, ale jeszcze rozpoczął proces zacieśnienia więzów integracji. Choć na ożywienie gospodarcze w Europie przyjdzie nam jeszcze poczekać, strefa euro wkroczyła już na ścieżkę stabilizacji, a także szybkiej – jak na warunki unijne – zmiany instytucjonalnej. Dla Polski to znak, że pora na rewizję stanowiska w sprawie przyjęcia wspólnej waluty. Temat przystąpienia naszego kraju do strefy euro wraca do debaty publicznej, co w ubiegłym tygodniu wyraźnie zasygnalizował premier Donald Tusk. Wznowienie debaty o euro znajduje tym większe uzasadnienie, że na chwilę obecną większość Polaków nie chce żegnać się ze złotówką. Po nawałnicy złych wieści, jakie docierały do nas z Eurolandu przez ostatnie lata, szeregi zwolenników wspólnej waluty mocno stopniały. Z pewnością dla niejednego obywatela „euro” to dziś synonim „kryzysu”, „greckiej tragedii” albo „zrzutek na cudze długi”. A tymczasem argumentów przemawiających za włączeniem się w proces europejskiej integracji walutowej można wymienić sporo. Przypomnijmy najważniejsze z nich.

Strefa korzyści Po pierwsze, rezygnacja ze złotówki na rzecz euro to eliminacja ryzyka walutowego i kosztów, jakie wiążą się z zamianą jednej waluty na drugą. To wymierna korzyść dla wielu Polaków, począwszy od turystów jadących za granicę po sektor przedsiębiorstw – eksporterów, importerów, instytucji finansowych itd. Po drugie, wejście do strefy euro oznacza automatyczną obniżkę stóp procentowych. Dziś stopa referencyjna NBP wynosi 4,25 proc., podczas gdy analogiczna stopa EBC kształtuje się na poziomie 0,75 proc. Innymi słowy, wejście do Eurolandu oznaczałoby znaczne zwiększenie dostępności kapitału w Polsce, przy czym boom kredytowy, jaki zapewne byśmy obserwowali, powinien być postrzegany, jako sposób na zwiększenie nie konsumpcji (jak swego czasu np. w Grecji), lecz inwestycji.

Po trzecie, wejście do strefy euro wiązałoby się z poprawą wiarygodności naszego kraju. Efekt? Lepszy rating kredytowy Polski, niższe rentowności obligacji skarbowych i mniejsze koszty obsługi długu publicznego. Po czwarte, dołączenie do klubu państw strefy euro usytuowałoby Polskę w ścisłym centrum europejskiej integracji. Ten argument o wielorakim wymiarze – politycznym, ekonomicznym, strategicznym oraz cywilizacyjnym – nabiera szczególnej mocy zwłaszcza teraz, gdy Euroland wrzuca wyższy bieg, instytucjonalnie i decyzyjnie oddalając się od reszty państw UE. Istnieje ryzyko, że z biegiem czasu kraje, które trwać będą przy walutach narodowych, mogą przekształcać się w peryferia integracji. Słowem, wejście do strefy euro przyniosłoby Polsce najpewniej obniżkę kosztów transakcyjnych dla biznesu, wzrost wymiany handlowej, stworzenie większej liczby miejsc pracy, zmniejszenie kosztów obsługi długu publicznego, umocnienie pozycji na arenie międzynarodowej oraz podniesienie atrakcyjności inwestycyjnej. A to wszystko oznaczałoby bardzo dużą szansę na poprawę dobrobytu nad Wisłą.

Kiedy wymienić złotówki na euro? Oczywiście, gdy mowa o przystąpieniu do strefy euro, automatycznie na usta ciśnie się także pytanie o datę. Tę trudno podać, przy czym wydaje się, że wejście do Eurolandu lepiej rozważać w perspektywie krótszej niż dalszej. W dzisiejszym świecie rzeczywistość staje się coraz bardziej zmienna i nieprzewidywalna, a strefa euro mimo wszystko zapewnia dużą stabilność, nawet w kryzysie. Na niespokojnym morzu współczesnej gospodarki światowej to właśnie na tym statku powinna znaleźć się Polska, zwłaszcza w świetle przytoczonych wcześniej argumentów. Z kolei odwlekanie decyzji o „wejściu na pokład” może w przyszłości utrudnić proces przyjęcia wspólnej waluty. Termin przystąpienia Polski do strefy euro w głównej mierze nakreślą dwa czynniki. Pierwszy sprowadza się do pytania, kiedy uda się nam wypracować konsensus polityczny i społeczny wokół idei integracji walutowej. Przykładowo, wprowadzenie euro może wymagać zmiany Konstytucji RP, a do tego w Sejmie potrzeba większości, co najmniej dwóch trzecich głosów. To właśnie dlatego podjęcie na nowo debaty nad stosunkiem Polski do europejskiej waluty jest tak ważne. W ślad za tym warto dotrzeć do obywateli z obiektywnymi informacjami na temat skutków wprowadzenia euro w Polsce. Chodzi o to, by stosunek do Eurolandu warunkowały nie tylko telewizyjne urywki z greckich strajków, ale także rzetelne argumenty i merytoryczne dyskusje. Drugi czynnik polega na sprostaniu kryteriom konwergencji nominalnej. Obecnie nie wypełniamy żadnego z nich i w tym obszarze czeka nas zapewne sporo pracy. Oprócz zbicia deficytu budżetowego poniżej 3 proc. PKB, co wydaje się dość realne w najbliższym czasie, musimy też między innymi zadbać o niższą inflację, a po wejściu do mechanizmu ERM II utrzymać kurs złotego w dopuszczalnym pasmie wahań w stosunku do euro. W dzisiejszym świecie, gdzie rynki finansowe lubują się w zmienności, a spekulacja na walutach, surowcach i artykułach żywnościowych jest na porządku dziennym, wypełnienie zaprojektowanych ponad dwadzieścia lat temu kryteriów może stanowić nie lada wyzwanie. Idealnego czasu na przyjęcie euro tak naprawdę jednak nie będzie. Okres tzw. „wielkiej stabilizacji” skończył się wraz z wybuchem ostatniego kryzysu finansowego. Teraz, gdy sytuacja w Eurolandzie się klaruje, warto poważnie rozważyć wprowadzenie w Polsce wspólnej waluty. Dobrze, że wracamy do tego tematu. Jan Gmurczyk

Masowa eksplozja chamstwa Od czasu przejęcia władzy przez Platformę Obywatelską Polska pogrąża się w coraz większej brzydocie życia publicznego. Sukces Platformy polegający na wciągnięciu szerokich rzesz w brutalną wojnę – najbrutalniejszą, jaką znała III RP – z Prawem i Sprawiedliwością nie mógł pozostać bez niszczącego wpływu na naszą wspólnotę. Nie ma standardu, którego by przez ostatnie lata anty-kaczystowskiej krucjaty nie złamano, nie ma takiej obrzydliwości, której by osoby publiczne nie wypowiedziały, a której media masowo by nie nagłośniły, nie ma takiego kłamstwa i takiej obelgi rzucanych na Prawo i Sprawiedliwość, których by nie usprawiedliwiano. Nie ma takiego świństwa popełnionego przez Platformę Obywatelską, które nie spotkałoby się bądź z obojętnością, bądź nawet z przychylnością najważniejszych środowisk oraz mediów głównego nurtu. Nie ma takiego absurdalnego argumentu, którego nie mogliby użyć sędziowie polscy, by pognębić ludzi związanych z prawą stroną, ani takiego ośmieszającego prawo i szkodliwego dla życia publicznego orzeczenia, którego nie mogliby wydać, o ile tylko posłużyć może jako nauczka wymierzona ludziom związanym lub kojarzonym z Prawem i Sprawiedliwością. Nie ma takiego stopnia nierzetelności w informowaniu i ocenianiu współczesnej Polski, którego nie mogłyby osiągnąć dzisiejsze media głównego nurtu. Nie ma takiej bezczelności propagandowej rządu i Platformy, której media te by nie zaakceptowały, ani takiego nieuczciwego triku, którego by nie zastosowały, by wykrzywić, ośmieszyć i wyciszyć merytoryczny przekaz Prawa i Sprawiedliwości. W dwadzieścia kilka lat po upadku PRL-u i uzyskaniu niepodległości nie było jeszcze w Polsce takiego nagromadzenia kłamstwa, mistyfikacji, brutalności i politycznego paskudztwa.

Zły geniusz PO Platforma Obywatelska – najbardziej cyniczna ze wszystkich partii, które dotąd rządziły Polską – jest pod jednym względem tknięta geniuszem. Potrafiła wydobyć i do własnych celów użyć najgorsze cechy społeczeństwa polskiego. Doprowadziła więc do masowej eksplozji chamstwa. Gdy Platforma przejęła władzę, polskie chamstwo otrzymało jasny sygnał: teraz już można i nie ma żadnych ograniczeń. W wielkim polowaniu na Prawo i Sprawiedliwość oraz na prawicę wszystkie środki są dozwolone. Po Prawie i Sprawiedliwości przyszła kolej na Kościół, który zbiera razy, jakich nie otrzymywał nawet przez rządzących III RP postkomunistów. Ale w promocji chamstwa Platforma uczyniła coś więcej. Uruchomiła umysły elit III RP na rzecz jego usprawiedliwienia. Różne tuzy polskiej kultury i subkultury nagle poczuły serdeczną więź z chamami. Palikot, Kutz, Niesiołowski, Bartoszewski i tuziny innych platformersów, których nazwisk nie próbuję nawet spamiętać, okazały się nie dziwolągami, lecz typami odsłaniającymi prawdziwe pokłady duszy polskich akademików, noblistów, artystów. Polski autorytet moralny pokazał, że ma naturę Palikota, a pokazawszy ją, wcale się nie zawstydził. Zły geniusz Platformy sprawił też, że Polskę zalał kundlizm o wymiarach trudnych do wyobrażenia. Czy ktokolwiek mógłby przypuszczać, że Polacy – nie wszyscy, lecz dobre kilka milionów – przejdą do porządku dziennego nad niebywałymi skandalami związanymi z pochówkiem ofiar Smoleńska? Jeszcze kilka lat temu, gdyby powiedziano Polakom, że mają w pogardzie obowiązki wobec zmarłych, że będą ubliżali tym, których zmarłych bliskich potraktowano jak worki śmieci, zapewne by się oburzyli. Dzisiaj zobojętnieli na fakt, że czyjeś ciało z błogosławieństwem państwa pochowano w cudzym grobie, że czyjeś szczątki poniewierają się w błocie, że urzędnicy państwowi kłamią lub nie są w stanie zadbać o najbardziej elementarne obowiązki wobec zmarłych.

Fala polskiej marnościNie są to oczywiście rzeczy, które umykają uwagi wyborców. Oceny Platformy są coraz niższe, lecz ciągle ogromna rzesza Polaków chce na nią głosować. Wiele wskazuje na to, że przyszłe wybory wygra Prawo i Sprawiedliwość. Czy będzie to początek zmian na lepsze? Czy kolejne wybory będą zatem – jak wielu ma nadzieję – typowym przykładem demokratycznego wahadła, kiedy to większość wyborców zdegustowana ekipą rządzącą powołuje do władzy opozycję? Odsunięcie Platformy od władzy, jakkolwiek jest warunkiem kluczowym, nie rozwiązuje problemu. Wszystkie upiory, które Platformie tak łatwo udało się wypuścić w roku 2005, zapewne nie znikną i nawet po porażce PO będzie mogła nadal z ich pomocą pobudzić kolejną falę polskiej marności. Gdybym miał określić podstawową przyczynę tłumaczącą relatywną łatwość, z jaką udało się Polskę zdemoralizować, to wskazałbym na uwiąd ducha suwerenności, którego efektem jest nasza nadmierna zewnątrz-sterowność. Wzmocnienie suwerennościowego i wewnątrz-sterownego nastawienia Polaków do otaczającego świata wydaje się programem zgodnym ze zdrowym rozsądkiem i z tym elementarnym poczuciem godności, którego oczekuje się od wszystkich narodów chcących odegrać jakąś rolę w zarządzaniu własnymi sprawami.  A jednak tego wzmocnienia Polacy – na razie – nie chcą. Oczekują, że przyszły rząd ograniczy korupcję, zwiększy skuteczność, poprawi transport i infrastrukturę, lecz wszystkie te rzeczy, nawet jeśli zostaną z sukcesem przeprowadzone, mogą się okazać niewystarczające, jeśli przeciwnikom politycznym uda się podtrzymać przekonanie, że polska polityka winna być raczej wizerunkowa niż realna.

Skonsolidowana kontr-elita Polacy – niestety – ciągle przedkładają korzystny wizerunek nad korzystny stan rzeczy, ciągle wolą paciorki rozdawane przez wielkich i sławnych niż realną korzyść, ciągle raczej wybiorą konformizm, niż zaryzykują dbanie o własny interes. Dlatego – niestety – wielu z nich nadal przedkłada platformerski bajzel nad PiS-owski republikanizm. Zresztą jednym z najbardziej demoralizujących skutków rządów Platformy jest zdeprecjonowanie programów naprawy państwa. Taka naprawa kojarzy się dziś ze znienawidzoną przez wielu ideą IV Rzeczypospolitej. Nie znaczy to wcale, że w ciągu ostatnich lat nic się nie zmieniło. Mimo brutalizacji życia publicznego spowodowanego polityką Platformy Obywatelskiej rzeczy rokują lepiej niż na początku lat dziewięćdziesiątych. Ta druga Polska, bardziej suwerennościowa i wewnątrz-sterowna, jest silniejsza, lepiej zorganizowana, świadoma celów i trudności, które musi pokonać. Ujawniła się i skonsolidowała kontr-elita, znacznie sprawniejsza intelektualnie i dojrzalsza niż elita III RP. Jest coraz liczniejsza rzesza odpowiedzialnych dziennikarzy, którzy mają dość zdegenerowania głównych mediów i którym sprawy polskiego państwa leżą na sercu. Ale rzeczywiste warunki zmiany w Polsce nie nastąpią w momencie stworzenia arytmetycznej większości, która odsunie Platformę od władzy. Takie warunki powstaną dopiero wtedy, gdy za tą arytmetyczną większością wyborców pójdzie masowa niezgoda na stan zdemoralizowania, w jakim obecnie się znaleźliśmy. Ryszard Legutko

"Bioferm", FOZZ...kierowca Kubiaka Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Oficer krakowskiej policji, od swojego agenta, dostaje informację, że w mieszkaniu znanego, albańskiego bandyty Niko H. ukrywa się poszukiwana kobieta. Mieszkanie w krakowskim bloku zostaje obstawione, a oficer wdziera się do mieszkania. Poznaje w nim Marzenę Domaros, bardziej znaną jako Anastazja P. - autorkę napisanych przez Jerzego Skoczylasa „Erotycznych immunitetów” -. Po wielu godzinach przesłuchań Anastazja P. godzi się wykonać dla policji pewną sekretną misję – ma zostać policyjną wtyką wewnątrz środowiska zajującego się prowadzeniem firmy „Bioferm”. Wszystko idzie jak z platka, Anastazja P. poznaje jednego z głównych podejrzanych, wchodzi z nim w bliska relację...i nag le  policyjny plan  przestaje działać. Tomasz Wróblewski, szef „Biofermu” wymyka się policyjnej pogonii, a jego bliski znajomy pan A., któremu spodobała się, podstawiona przez policję Anastazja P., otwarcie śmieje się sledczym w nos. Pan A. chełpił się wówczas tym, że w latach siedemdziesiątych, przez zieloną granicę, uciekł z Polski do Szwecji, tam został znanym fotografem – miał między innymi robić zdjęcia Madonnie - . W  czasach "Biofermu" pan A. intensywnie zajmował się lansowaniem, w świecie mody, córki generała Gromosława Czempińskiego. To jednak mało, w tym samym czasie w firmie „Bioferm”, jako ksiegowa, pracowała żona wysokiego oficera policji, który później pełnił kluczowe funkcje na najwyższych szczeblach Centralnego Biura Śledczego. Z materiałów sledztwa wynikało także, że „towarzystwo Bioferm” spędzało upojne chwile na zacumowanym na Morzu Adriatyckim jachcie. Bywala tam także rodzina wysokiego oficera policji. Do kogo należał jacht? Ano do jednego z późniejszych oskarzonych w procesie Funduszu Obsługi Zadłuzenia Zagranicznego. FOZZ i „Bioferm”? Tak, tak...tu właśnie kryje się wyjaśnienie nietykalności (do dziś) poszukiwanego międzynarodowym listem gończym załozyciela „Biofermu” Tomasza Wróblewskiego. Żoną pana Tomasza w tym czasie była bowiem Agnieszka Komornicka – córka Krzysztofa Komornickiego, oficjalnego dealera opla w Polsce, a nieoficjalnie – wraz ze swoją kochanką Irene Ebbinghaus - szarej eminencji FOZZ. Oboje zostali później skazani za udział w jednej ze spraw FOZZ. Tomasz Wróblewski działał w powiązaniu z wojskowymi słuzbami specjalnymi i był po prostu chroniony – przed ujęciem – przez ludzi FOZZ. Sprawa „Biofermu” była bowiem jedynie odpryskiem wielkiego kompleksu afer pod wspólną nazwą: afera FOZZ. Za poszukiwania Wróblewskiego pieniądze wyciagał później nawet detektyw Krzysztof Rutkowski. Nie pisałbym o tym, gdyby nie (opisana przez mnie już wcześniej) oficalna niemal obecność poszukiwanego Tomasza Wróblewskiego na meczu Euro 2012 we Wrocławiu. Tak mi się też wydaje, że prezydent Wrocławia pochodzi z Krakowa i to z rejonów w których za młodu „operował” Tomasz Wróblewski. Marzena Domaros alias Anastazja Skoczylas Potocka miała pewnie szczere chęci zostać policyjną wtyką w kryminalnym towarzystwie. Rychlo jednak – może nawet sam pan Lesiak – wytłumaczono jej, że weszła w gniazdo os i status policyjnego agenta jest zbyt słaby wobec agentów wojskowych służb specjalnych. Tak przy okazji przypomniałem sobie, że osobistym kierowcą pezetperowskiego bonzy Hieronima Kubiaka był kiedyś niejaki Marian Janicki, było to jednak na długo przed tym zanim został kierowcą Lecha Wałęsy – tu jednak zanosi się na zupełnie inną historię. Gadowski

Ten rząd się wyżywi Gdyby chcieć podsumować obecny rok przez pryzmat wydarzeń w gospodarce, trzeba by stwierdzić, że tak źle nie było od 20 lat. Ale drastyczny spadek popytu w październiku i lawinowo rosnące bezrobocie w listopadzie, to po prostu nic innego jak podsumowanie 5 lat rządów Platformy Obywatelskiej, która na żadnym etapie rządzenia nie podjęła kroków mogących łagodzić skutki kryzysu. Ten kryzys rozlewa się po całej Europie i jest dowodem na ignorancję ekonomiczną i dyletanctwo dygnitarzy unijnych, jednak nie można wszystkiego zwalać na sytuację zewnętrzną kiedy widzi się co wyczynia minister Rostowski. Bardzo rzadko oglądam telewizję, ale włączyłem ostatnio i naciąłem się na Donalda Tuska mówiącego przy okazji zbliżających się świąt o miłości. Ja co prawda jestem przeciwnikiem tzw świętych mikołajów-polityków, takich co to rozdają prezenty za które płaci społeczeństwo, ale ten rząd nawet niczego już nie rozdaje, a zabiera, ciągle coś zabiera i sięgania do mocno wydrenowanych kieszeni Polaków nie widać końca. Tusk mówi o miłości, a jego ręka tkwi głęboko w naszych kieszeniach. Stwierdzenie 'nie dajmy się nabrać na te gładkie słówka i puste gesty' to już truizm, ale warto o tym pamiętać bo zbliża się czas prawdziwego kryzysu. "Ten rząd się wyżywi, ten rząd się zawsze wyżywi". O ironio, takie słowa (ich autorem jest Jerzy Urban) przytoczył sam Donald Tusk wytykając PiSowi złe gospodarowanie publicznym groszem w latach kiedy Kaczyński sprawował władzę. No to co teraz mamy? 13% bezrobocie (będące efektem spadku konsumpcji oraz zmniejszenia dynamiki inwestycji), wzrost na PKB poziomie 1,4% w III kwartale (za cały rok będzie poniżej 2%), grożącą recesję na początku 2013 która pewnie nie zostanie szybko zahamowana i cały przyszły rok nasza gospodarka może zaliczyć na minusie. Znamy pomysły tego rządu na radzenie sobie z kryzysem i są to każdorazowo podwyżki podatków. Po osłabieniu gospodarczym w 2009 i drastycznym zwiększeniu deficytu w roku następnym, rząd podniósł VAT co oczywiście nie mogło pozostać bez wpływu na konsumpcję tyle że zadziałało jak to zwykle bywa z opóźnieniem. Cóż, miejmy nadzieję że przyjdzie opamiętanie albo jakiś nowy rząd, tak by za rok na stołach wigilijnych Polaków nie było mniej dostatnio, choć już teraz wielu naszych rodaków będzie musiało najeść się miłością premiera, który z niezmąconym spokojem pozdrawia  nas niczym Edward Gierek 40 lat temu, rozglądając się przy okazji od kogo można by pożyczyć kasę na marnotrawienie jej po urzędach i spółkach skarbu państwa (pozdrowienia dla misiów z niewypłacalnego LOTu gdzie trwa nieustanny bal). A pożyczają nawet od zadłużonej na biliard jenów Japonii. Taka to ekonomika Jana Vincenta.  Alex_Disease

ZŁOM NA SZMELC! JE Joanna Mucha, ministerka sportu--i-czegoś-tam-jeszcze, postanowiła, że tzw. Stadionem Narodowym zarządzać będzie nie ta spółka, lecz inna spółka.Właściwie: przez czas jakiś będą nim zarządzały dwie... Ale nas to g***o obchodzi! Obchodzi nas natomiast co innego: to, że p. Ministerka wreszcie przyznała, że w latach 2013 – 2014 Stadion będzie przynosił straty. To, że będzie przynosił, ja napisałem w ANGORZE pięć lat temu. Nie było to trudno przewidzieć: to było oczywiste. Obiekt budowany tak, by był dobry na Jedną Wielką Imprezę nie może być dobry na okres poza Wielką Imprezą. Fraka nie da się wykorzystać jako ubranie robocze albo nawet codzienne. To znaczy: można – ale drogo i niewygodnie. Jest to, powtarzam, oczywiste. Jest też oczywiste, że w latach 2015 i dalej „Stadion Narodowy” będzie przynosił jeszcze większe straty. Nie ma co czekać – trzeba go rozebrać. Ale znacznie taniej: oddać cały ten teren właścicielom, spadkobiercom śp. Aurelii Czarnowskiej i Arpada Chowańczaka. Sąd ponownie przyznał im prawo do tego terenu. Jest duża szansa, że uradowani właściciele zgodzą się wziąć grunt razem z tą kupą szmelcu – i sami go rozbiorą. To całkiem spora oszczędność. Prywaciarze wykorzystają i sprzedadzą każdą szybkę, każde krzesełko, każdą płytę kamienną... Gdyby rozbiórkę robiło państwo, szyby zostałyby pobite, krzesła połamane, a płyty „gdzieś” by zniknęły. Znamy życie – nieprawda-ż? Jest złudzeniem, że jak państwo coś „ma”, to my mamy z tego jakąś korzyść. Korzyść np. ze Stadionu mają tylko pracownicy i właściciele spółek, które nim zawiadują. A my, podatnicy, na to płacimy. Pamiętacie może Państwo, jak 12, 8, 5, a nawet dwa lata temu zachwalano nam Hiszpanię? Że dzięki Anschlußowi do Wspólnoty Europejskiej Hiszpania się bogaci, powstają autostrady, lotniska, szybkie koleje... I Polska musi koniecznie w referendum opowiedzieć się też za Anschlußem, to i my dostaniemy dotacje na koleje, autostrady, lotniska... Dziś okazuje się, że Królestwo Hiszpanii jest bliskie bankructwa. Nie ma już

z czego dokładać do tych wszystkich autostrad, lotnisk, kolei... Bo to wszystko deficytowe! A Republika Portugalii rozbiera stadiony budowane na Euro 2004. Niektórezajęli już... komornicy. Przypominam, że ja o tym mówiłem i pisałem od samego początku. Że dobrobyt nie pochodzi z dotacyj – tylko z PRACY. Że stadiony będą deficytowe. Że Polska potrzebuje nie tyle autostrad, ile przyzwoitych szos, po których można będzie jechać 150 – 160 km/godz... I to wszystko jak grochem o ścianę. Za każdym razem ja mam rację – a wysoko opłacani politycy, urzędnicy i eksperci się mylą. I za każdym razem znów słucha się tych samych doradców. Dlaczego? To przecież oczywiste! Jakby Stadion Narodowy budował prywaciarz, to kosztowałby on 600 milionów. Może nawet i 500. Prywaciarz by się trząsł nad każdą złotówką – przecież zaoszczędzenie 100 milionów to naprawdę życiowy interes. Każdy chciałby wzbogacić się o 100 mln w pół roku (bo tyle by trwała budowa...) Natomiast jeśli buduje państwo, to w interesie urzędnika jest, by stadion wybudować za co najmniej 1,9 mld. Łapówka przy zamówieniach to zwyczajowo 10%. Jeśli więc wybudujemy za 1900 milionów zamiast za 600 milionów, to zamawiający urzędnicy zarobią o 130 milionów więcej. Ładny grosz. Bez podatku. Nawet, jeśli to w cztery lata (bo tyle trwa państwowa budowa)... Jasne? JKM

ZAROBIĆ TRZY RAZY TYLE! Gdy kobiety pytają: „Jak możemy dorobić, by wspomóc budżet rodziny?”, niezmiennie odpowiadam: „To nie Pani ma harować na trzech etatach (zawodowy, zaopatrzeniowiec domu i gospodyni domowa) – po to, by zarobić tyle, ile mąż płaci w podatkach. To mąż ma zarabiać trzy razy tyle!”. Czy to jest możliwe? Bez najmniejszej trudności. Tyle, że nie w tym ustroju. Czy w tym celu wystarczy zlikwidować podatki dochodowe, obniżyć pozostałe, uprościć przepisy, zlikwidować przymus płacenia na ZUS? Nie. W ten sposób można zarobić dwa razy tyle. Co więcej: zarabiałoby się dwa razy tyle – jednak za wszystko trzeba by płacić. Za szkołę, za lekarza... W sumie zarabialibyśmy tylko od 8% do 40% więcej. A ja mówię o tym, by zarabiać naprawdę trzy razy więcej. W tym celu nie wystarczy jednak zmienić gospodarkę. Trzeba jeszcze zmienić psychikę. Czy widzieli Państwo pasiaki łowickie? A inne stroje ludowe? Czy dziś rolnika stać na taki strój? Nie? A wtedy gospodarzy – i co lepszych parobków też – było stać! Dlaczego przed pierwszą wojną światową robotnika stać było, by wyżywić sześcioro dzieci i niepracującą żonę – a dzisiaj go nie stać? Przecież nauka i technika uczyniły takie postępy... Nie stać – bo jak tylko rośnie bogactwo, to Panowie D***kraci natychmiast tę nadwyżkę albo marnują, albo rozkradają. By tego uniknąć, należy kategorycznie zabronić rządom wtrącania się do gospodarki. Trzeba też, by Senat i Sejm wtrącali się do niej jak najrzadziej. Bo każda nowa ustawa – to jak operacja na żywym organizmie. To jak złamanie ręki i zestawianie jej na nowo. Bardzo kosztowne i męczące. To można zrobić. Tę bandę pasożytów z Brukseli i Warszawy można pogonić. Ale trzeba uczynić jeszcze jeden ważny krok:

Ustawić właściwie rolę kobiet. Socjaliści wyrywali kobiety z domów. Najpierw próbowali na traktory – ale kobiety nie chciały. To teraz wyrywają w inny sposób – i teraz im się udało. Ogromna większość kobiet obecnego pokolenia uważa, że „powinny” pracować poza domem. Tymczasem w czasach, o których na początku pisałem, praktycznie wszystkie kobiety uważały, że ich powołaniem jest być PANIĄ DOMU – a konieczność zarabiania na chleb była tragiczną ostatecznością. Kobieta pracująca to kobieta zdeklasowana. Nieszczęśliwa. I tak powinno być. Z wyjątkiem zawodów typowo kobiecych – pielęgniarka, szwaczka itp. – całą resztę pracy powinni wykonywać mężczyźni. I bez najmniejszej trudności daliby sobie radę. Proszę sobie wyobrazić, ile zarabiałby właściciel warsztatu, gdyby nie przeszkadzała mu w pracy panienka z Izby Skarbowej! I bezrobocie by zniknęło... Ale oprócz tego odpadłyby potworne koszty komunikacji miejskiej (przewożącej do pracy głównie kobiety...), rozmaitych żłobków, przedszkoli, konieczność leczenia dzieci, którymi nie może opiekować się matka, konieczność resocjalizacji i trzymania w więzieniach młodzieży z rodzin, w których matka nie miała czasu na zajęcie się dzieckiem i nie mogła dać mu tyle miłości, ile dziecko wymaga, leczenia mężów, niemających regularnych obiadów domowych. Ale najważniejszy koszt to utrzymanie urzędów, które są tworzone tylko po to, by „stworzyć miejsce pracy dla kobiet”. A te urzędy nie tylko kosztują: ten ślusarz, malarz, frezer, pisarz, kopacz, kierowca, drwal musi jeszcze tracić czas na wypełnianie w tych urzędach papierków. Tracić CZAS. A czas – to pieniądz!!!A spokojnie pracując, zarobiłby właśnietrzy razy tyle... JKM

PIESKIE ŻYCIE W kraju kapitalistycznym Konsument jest Panem Konsumentem. Nieszczęsne Człowieki Pracy żałośnie żebrzą o jego łaskawe spojrzenie. Pan Konsument idzie sobie ulicą – a po obu stronach usłużne Człowieki Pracy wołają: „Niech Pan kupi moje buty!”; „Niech Pan wejdzie i spróbuje naszych znakomitych potraw!”;„Niech Pani zechce skorzystać z promocyjnej wizyty u kosmetyczki!”. I te potrawy, i te buty muszą być dobre – w przeciwnym razie kapitalista bankrutuje, a jego pracownicy idą na bruk. I o to chodzi: by kapitalista bał się, że zbankrutuje, a pracownik bał się, że wyleci na zbity pysk. Wszystkie Człowieki Pracy muszą się BAĆ! Tylko wtedy Panowie i Panie Konsumenci będą mieli tanie i dobre towary. Przypominam, że Panie i Panowie Konsumenci to również Człowieki Pracy – tylko już po fajrancie. Kto tego nie rozumie, jest idiotą – albo, co gorsza, socjalistą. Natomiast tam, gdzie rządzi socjalizm, Ludź Pracy ma się doskonale: ma pewną pracę, gwarantowane zarobki, chroni go jakaś „Karta Nauczyciela” czy inny Układ Zbiorowy – i możesobie bimbać na nieszczęsnego konsumenta. Głównymi obszarami panowaniasocjalizmu na świecie są: oświata i służba zdrowia. To, co tam się dzieje, dosłownie zapiera dech. Np. w kanadyjskiej prowincji Saskatchewan na wizytę u Pana Okulisty nieszczęsny pacjent z kataraktą musiał czekać 18 miesięcy, a do Pana Chirurga z łąkotką: 35 miesięcy!!! Okazało się, że polskie Człowieki Pracy w białych fartuchach pobiły ten rekord. Jak podała TVN24 na wizytę u Pana Endokrynologa we Wrocławiu trzeba czekać ponad 7 lat. Najbliższy wolny termin jest w lutym 2020! Wpisanie na listę wcale zresztą nie oznacza gwarancji wizyty. NFZ podpisuje umowy 3-letnie – więc za trzy lata może się okazać, że placówka już nie przyjmuje pacjentów... Oczywiście może też się okazać, że pacjent już nie żyje. I o to chodzi! Kłopot z głowy... Oto spokojna (cholera!!), rzeczowa wypowiedź Pana Endokrynologa, dra Marka Braszewicza: „Tu chodzi o hormony, o przysadkę mózgową, to poważne sprawy. Wydaje się to niemożliwe, że terminy są tak odległe. W żadnym wypadku nie można czekać z wizytą tak długo”. Otóż, Panie Doktorze – a piszę to spokojnie, zanim mnie szlag trafi – niech Pan nie rżnie głupa! Gdy wprowadzimykapitalizm, Pan Pacjent będzie przyjmowany przez endokrynologa tego samego dnia – dokładnie taksamo jak Pan Konsument wchodzący do sklepu z butami obsługiwany jest w tej samej minucie. I tak jest i dzisiaj – ale prywatnie. Jeśli dziennie do endokrynologów zgłasza się 1000 pacjentów, a endokrynolodzy mogą przyjąć tylko 700 – to kolejka musi rosnąć – i niedługo wynosić będzie 8, 9, 10... 12 lat! Gdyby natomiast zlikwidować służbę zdrowia – i lecznictwo działałoby tak samo jak obuwnictwo – to zarobki endokrynologów trochę by wzrosły, część młodychludzi zamiast na Europeistykę, Ogólną Teorię Zarządzania czy Kosmetologięposzłaby studiować endokrynologię, a z Indii przyjechałoby (nie pytając nikogoo zgodę, bo nie byłoby Ministerstwa Zdrowia!) z 50 endokrynologów – i po dwóch miesiącach nie byłoby problemu. Dlaczego ludzie muszą umierać – po to, by dalej istniał ten pasożyt: SłużbaZdrowia??!!??Nie istnieje Fundusz Zdrowia Kotów ani Kasa Chorych Psów – i dlatego psy i koty przyjmowane są przez weterynarza tego samego dnia. Za 15 zł. Pora, by i ludzie zakosztowali pieskiego życia! JKM

POMYSŁY WIELKORZĄDCÓW Kroniki rzymskie są dość dobrze zachowane i znane. Wiemy, kiedy Cyceron przemawiał w Senacie, wiemy, kiedy urząd obejmował kolejny konsul. Nie potrafię więc zrozumieć problemu z ustaleniem daty narodzin Jezusa z Nazaretu. Nie chodzi o dzień: tu akurat wiemy, że tak naprawdę Chrystus urodził się wczesną wiosną, kiedy pastuszkowie wypędzali już owce na całe dnie i noce. Wiemy, że wtedy panowało akurat Globalne Oziębienie, które zwalczano, paląc ogniska i głęboko oddychając, by w powietrzu było jak najwięcej dwutlenku węgla – ale się nie udało, i w Palestynie zimą było za zimno na nocowanie pod gołym niebem. Zresztą na początku obchodzono dzień Narodzin na wiosnę – dopiero któryś z papieży uznał, że skoro i tak nie wiemy na pewno, kiedy On się urodził, przesilenie dnia i nocy będzie doskonałą datą. Po co odrywać ludzi wiosną od pracy w polu? A w grudniu ludzie raczej się nudzą długimi wieczorami. Bardzo praktyczne podejście do sprawy! Biskupi często miewają takie praktyczne pomysły. Gdy na Anglię naszła plaga jemioły – jeszcze większa niż w Polsce dzisiaj – ogłosił, że pod jemiołą wolno się całować. Czasy były dość purytańskie – więc młodzież męska masowo rzuciła się na drzewa i przynosiła tego pasożyta całymi wiąchami, wieszając jemiołę na każdej stodole... I co – zły pomysł? I przyrost naturalny zrobił się bardziej imponujący... Natomiast nie rozumiem, jakim cudem nie można ustalić roku Narodzenia Pańskiego. Przecież „onego czasu wyszedł dekret od Cesarza Augusta, by spisano wszystek świat”. Sam spis powszechny to idea idiotyczna, świadcząca o tym, że państwem zaczynają rządzić biurokraci, dla których ważna jest LICZBA, a nie sens. Jednak ta forma

spisu powszechnego: „Szedł więc każdy, aby miał być spisany, każdy do miasta swego, gdzie się urodził” była wyjątkowo kłopotliwa dla ludzi. Informacja o roku tego spisu powinna być znaleziona w kronikach Wiecznego Miasta – boć to przecież niesłychana kupa danych, które spływały do Rzymu ze wszystkich krańców Imperium – ale także w postaci psioczenia zwykłych ludzi i lokalnych skrybów w całym Cesarstwie. A tu – nic! Wiemy dokładnie, którego dnia prz mawiał Katon, wiemy, którego dnia objął urzędowanie August... i śladu informacji o Wielkim Idiotycznym Spisie Powszechnym! Prawda jest taka, że żadnego spisu powszechnego w ogóle nie było! Był to wymysł Publiusza Sulpicjusza Kwirynusa, który był wtedy namiestnikiem Cesarza w Syrii – i nie lubił Żydów, co jest zresztą dość powszechną przypadłością. Jednak spis (tylko w swojej prowincji!!) zarządził nie na złość Żydom – tylko dlatego, by mieć formalną podstawę do spisania majątku Heroda Archelausa, wicekróla Judei, który ponoć bardzo się nakradł, rządząc tą prowincją. Ponieważ przepisy nie pozwalały ot tak sobie zaglądać ludziom do ich prywatnych majątków – a w dodatku Herod Archelaus był synem Heroda Wielkiego – przeto Kwiryniusz zarządził spis powszechny w Syrii – i spisał majątki wszystkich – tylko po to, by sprawdzić, co naprawdę należy do Archelausa! (Nie wykluczam, tak nawiasem, że gdyby b-cia Kaczyńscy do spółki z p. Zbigniewem Ziobrą przerobili Rzeczpospolitą z III na IV, to zarządziliby spis powszechny tylko po to, by sprawdzić, co naprawdę należy do pp. Kwaśniewskich...) To zarządzenie wywołało całkiem słuszne, choć krwawo stłumione, powstanie zelotów... no, i nadal nie rozumiem: jakim cudem nie wiemy, w którym roku urodził się Chrystus? JKM

Staruch oskarżony w sprawie narkotykowej: Za handel amfetaminą grozi mu 10 lat więzienia Nieformalny lider pseudokibiców Legii Warszawa Piotr S., ps. Staruch, jest oskarżony w sprawie handlu amfetaminą. Warszawska prokuratura w środę lub najpóźniej w czwartek wyśle akt oskarżenia do sądu. S. grozi do 10 lat więzienia. Akt oskarżenia ma trafić do Sądu Rejonowego Warszawa-Praga - poinformował PAP w środę prok. Szymon Liszewski, naczelnik wydziału ds. przestępczości zorganizowanej Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Dodał, że konieczne są tylko "drobne korekty techniczne" gotowego już aktu oskarżenia. Tymczasem "Gazeta Wyborcza" na swych stronach internetowych podała, że akt już wysłano. Pod koniec maja 42 osoby aresztowano w sprawie przemytu i handlu narkotykami na dużą skalę. CBŚ zatrzymało m.in. "szalikowców" z grupy "Teddy Boys 95" i członków tzw. gangu Szkatuły. W latach 2008-2011 mieli oni brać udział w przemycie narkotyków w państwach UE, w tym Polski, i wprowadzaniu ich do obrotu. W sumie chodzi o 3,7 tony marihuany, ponad 500 kg amfetaminy, 300 kg kokainy i blisko 250 kg heroiny - informowała wtedy prokuratura. Potem postępowanie zostało podzielone; jednym z wyodrębnionych wątków była sprawa S. Jest on oskarżony w sprawie kupna w maju 2010 r. kilograma amfetaminy. Drugi zarzut dotyczy przygotowania do "wprowadzenia do obrotu" 5 kg amfetaminy. Ponadto S. ma też dwa zarzuty ukrywania dowodów osobistych innych osób. Liszewski potwierdził, że oba zarzuty narkotykowe oparto na zeznaniach świadka koronnego (Marka H., ps. "Hanior", handlarza narkotyków). "To typowa sytuacja +jeden na jeden+: ktoś twierdzi, że sprzedał narkotyki, ktoś inny zaprzecza, by kupił" - powiedział prokurator. "My daliśmy wiarę świadkowi koronnemu, co oceni sąd" - dodał. Podkreślił, że z chwilą gdy akt oskarżenia zostanie zarejestrowany w sądzie, to właśnie sąd będzie miał prawo decydować o areszcie S. Od maja br. S. przebywa w areszcie, którego termin upływa w drugiej połowie stycznia 2013 r. Śledczy zaprzeczali wcześniej, by zatrzymania pseudokibiców miały związek z tym, że na początku czerwca zaczynało się w Polsce Euro 2012. Obrońca Piotra S. mec. Krzysztof Wąsowski mówił wtedy PAP, że jego klient uważa, że był taki związek. Adwokat dodawał, że S. nie był członkiem "Teddy Boys". Prawnik wnosił o uchylenie aresztu, bo według niego nie istnieje obawa matactwa, skoro wszystkich podejrzanych zatrzymano; można też stosować wobec S. inne niż areszt środki zapobiegawcze. Sąd oddalał zażalenia na areszt. Grupa "Teddy Boys 95" to najbardziej radykalna, obok "Turystów", bojówka "szalikowców" Legii. Nieoficjalnie wiąże się ją z licznymi "ustawkami" - bójkami z pseudokibicami innych drużyn oraz "zadymami" na stadionach - także poza granicami Polski. W październiku 2011 r. CBŚ zatrzymało pięć osób z tej bojówki za przemyt narkotyków z Holandii. W maju 2011 r. warszawska prokuratura rejonowa wysłała do sądu akt oskarżenia przeciw "Staruchowi" za uderzenie w kwietniu 2011 r. w twarz piłkarza Legii Jakuba Rzeźniczaka po przegranym meczu. Grozi za to do roku więzienia. Zdarzenie zarejestrowała kamera, a nagranie opublikowano w internecie, pokazały je także media. Piotr S. nie przyznał się w tej sprawie do winy. "Staruch" został też zatrzymany przez policję w czasie akcji przeciw chuliganom, którzy brali udział w zamieszkach 3 maja 2011 r. na stadionie w Bydgoszczy, po finałowym meczu Pucharu Polski. W związku z tą sprawą S. usłyszał zarzut wtargnięcia na murawę; zastosowano wobec niego dozór policyjny. W czerwcu 2011 r. prawomocny zakaz stadionowy wobec Piotra S. orzekł warszawski sąd. Sprawa dotyczyła zdarzeń z października 2009 r., gdy przed meczem Legii spiker prosił o uczczenie chwilą ciszy pamięci zmarłego Jana Wejcherta, jednego z założycieli ITI. "Staruch", jako wodzirej kibiców, zaintonował wtedy okrzyk: "Jeszcze jeden!", adresowany do Mariusza Waltera, drugiego ze współwłaścicieli. Ochroniarze siłą wyprowadzili go ze stadionu. S. był już karany za rozbój. W grudniu 2011 r. przed stołecznym sądem rejonowym poddał się karze dwóch lat więzienia w zawieszeniu na pięć lat za taki czyn. Przez swoich sympatyków oraz część polityków prawicy jest on uznawany za "więźnia politycznego". "To typowa sprawa kryminalna, która nie wiem czemu nabiera jakiegoś niebotycznego wymiaru" - powiedział PAP Liszewski. "Jakiekolwiek kwestie pozaprocesowe nie mają tu znaczenia" - zapewnił.

Polki powinny mieć broń do obrony przed socjalistami Palikot „„ Jeśli już mówimy o legalizacji, to czy nie za bardzo Ruch Palikota odleciał chcąc zalegalizować sutenerstwo? O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam.” „Francuscy sędziowie postanowili forsować oskarżenie byłego szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominique'a Strauss-Kahna o stręczycielstwo „....”Były szef MFW został oskarżony o stręczycielstwo już na początku tego roku. Strauss-Kahn miał uczestniczyć w tzw. libertyńskich wieczorach w kilku miastach Francji i USA. Oświadczył wówczas, że rzeczywiście brał udział w takich spotkaniach, ale nie wiedział, że kobiety w nich uczestniczące były płatnymi prostytutkami. „....”W ubiegłym tygodniu Strauss-Kahn zawarł ugodę z 33-letnią hotelową pokojówką pochodzącą z Gwinei, która oskarżała go o gwałt. Strauss-Kahn przyznał się, że między nim a pokojówką doszło do "niepłatnego seksu", ale że nie użył wobec kobiety przemocy. „.....(źródło)

Palikot „„ Jeśli już mówimy o legalizacji, to czy nie za bardzo Ruch Palikota odleciał chcąc zalegalizować sutenerstwo? O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam.”...(więcej )

Już teraz III RP , państwo, które toleruje przemoc w stosunku do słabszych nie jest w stanie ochronić ludzi przed handlarzami niewolników.Niskie wyroki dla handlarzy niewolników tylko zachęcają do tego procederu Oto przykład jak III RP chroni wolność ludzi . „Sąd uznał winę oskarżonych w zakresie głównych zarzutów dotyczących handlu ludźmi” …”Sąd uznał, że bracia dopuścili się handlu ludźmi” …. „Wszyscy trzej bracia uznani zostali także za winnych tego, że groźbami pobicia i przemocą doprowadzili „ …. „zapłacili za nie dwóm obywatelom Ukrainy tysiąc dolarów.” „...”skazani zostali na kary łączne po 5 lat więzienia”...(więcej)

Nowy trend w nowoczesnym wychowywaniu dzieci lansują psychologowie w Norwegii. Ich zdaniem, dzieci powinny oglądać pornografię! - podaje onet.pl. Nowy trend w nowoczesnym wychowywaniu dzieci lansują psychologowie w Norwegii. Ich zdaniem, dzieci powinny oglądać pornografię! I to im wcześniej, tym lepiej. A rodzice powinni z nimi o tym dyskutować.”.....”Poglądom Lindskoga wtóruje terapeuta rodzinny i seksuolog Thomas J. Winther. – Ciekawość jest zdrową częścią rozwoju dziecka – przypomina starą prawdę. – Porno nie wywołuje traumy u dzieci – przekonuje dr Winther.„.....(więcej)

Duńczycy rozpoczęli dyskusję na temat zmian w prawie, które doprowadziłyby do tego, że kazirodztwo przestałoby być przestępstwem obyczajowym. Za zmianami w prawie opowiada się Lista Jedności - koalicja ugrupowań lewicowych i zielonych„....To staroświeckie i groteskowe podejście do spraw seksu i rodziny - przekonuje Pernille Skipper, posłanka i rzeczniczka Listy Jedność „ ...(więcej)

Sutenerstwo, prostytucja, handel ludźmi , kazirodztwo , przemoc seksualna w stosunku do dzieci, w tym zmuszanie ich do oglądania pornografii . Socjaliści spod znaku politycznej poprawności propagują lub tolerują przemoc seksualną głównie w stosunku do kobiet i dzieci. Jeśli ktoś się dziwi , dlaczego socjaliści , lewica i lewacy tak żarliwie walczą o to , aby kobiety matki były pozbawione prawa do posiadania broni , by były bezbronne to tych kilka cytatów powinno być najlepsza na to odpowiedzią . Ile kobiet, dzieci uratowane byłyby przed bydlakami , gdyby kobiety , matki miały prawo do posiadania broni .Ilu sutenerów , pupilków Palikota zginęłoby z rąk kobiet , którymi się handluje , odbiera godność ludzką , ilu gwałcicieli , kazirodców , pedofilów Broń w rękach obywatela służy dwom ochronie podstawowych praw człowieka .Użycia jej w domu w celu ochrony swojej rodziny, gdy zwykły kryminalista wtargnie do domu . Oraz groźba użycia jej na ulicy , gdyby przypadkiem rząd opanowali polityczni kryminaliści, którzy chcieliby obywateli okraść bandyckimi podatkami , lub pozbawić ich wolności politycznych , czy ekonomicznych Ludzie są bezbronni wobec socjalistów . Pozbawionych broni obywateli łatwiej obłożyć ciężkimi podatkami, łatwiej takie chłopstwo pańszczyźniane ulegnie przemocy nie tylko podatkowej , ale i seksualnej Kobiety powinny mieć prawo do posiadania broni, aby bronić się przed gwałcicielami , sutenerami , a matki , aby chronić swoje dzieci przed pedofilami i bandytami . Pod spodem video ,które pokazuje do czego prowadzi przemoc ustawowa socjalistów , pokazuje los ich fiar , odmawiając ludziom, kobietom , matkom prawo do posiadania broni wydają je na łup tolerowanego przez lewicę bandytyzmu .Ile byłoby mniej ofiar, gdyby nie socjalistyczna ideologiczna przemoc w stosunku do najsłabszych , przemoc odbierająca im prawo do obrony życia , zdrowia i godności . Socjalistyczna przemoc odbierająca im prawo do posiadania broni.

Marek Mojsiewicz

KOMOROWSKI I JARUZELSKI. W CIENIU STANU WOJENNEGO Wkrótce po ogłoszeniu kandydatury Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich 2010 roku, w programie telewizyjnym „Fakty po faktach”, były współpracownik komunistycznej bezpieki Andrzej Olechowski podzielił się z widzami intrygującą wiadomością - „Kandydat Platformy Obywatelskiej nie ma kwalifikacji, żeby objąć urząd prezydenta państwa. Są rzeczy, których nie mogę powiedzieć, bo cały czas obowiązuje mnie tajemnica państwowa. Ale my wiemy niestety o nim rzeczy różne”. To zaskakujące wyznanie jednego z „ojców założycieli” Platformy Obywatelskiej, nie doczekało się wówczas żadnego rozwinięcia. Nikt z przedstawicieli reżimowych mediów nie miał odwagi zapytać, o jakich „my” mówił Olechowski i jakie „rzeczy różne” wiedział na temat przyszłego prezydenta dobrze poinformowany TW „Must”. Zaciągnięta nad osobą Komorowskiego szczelna osłona medialna sprawia, że od czasu afery marszałkowej, do opinii publicznej nie przedostają się żadne informacje mogące zmącić propagandowy wizerunek „spokojnego konserwatysty” i „męża stanu”. Ujawniane niekiedy językowe lapsusy i gafy lokatora Belwederu nie przybliżają nas do prawdziwej wiedzy o Komorowskim. Podobnie jak rysunki satyryczne czy niewybredne żarty. Mają raczej uczynić z niego postać bardziej swojską i akceptowaną przez Polaków, a ludziom niewymagającym dać namiastkę wolności słowa. Prymat tego polityka w tzw. rankingach zaufania jest ponurym dowodem skuteczności ośrodków propagandy. Nad polityczną karierą Bronisława Komorowskiego – od dyrektora gabinetu Aleksandra Halla, poprzez stanowisko wiceministra i ministra obrony narodowej, po rolę marszałka Sejmu i prezydenta RP – zalega cień szeregu niewyjaśnionych spraw. W Raporcie z Weryfikacji WSI mającym wagę dokumentu urzędowego, zawarto opis dziesiątek przestępstw i nieprawidłowości, jakie miały miejsce w czasie 15 lat istnienia służb wojskowych. Przedstawiono liczne przypadki korupcji, nadużywania władzy, przekraczania uprawnień i przestępstw gospodarczych. Aż 26 razy dokument ten wymienia nazwisko Bronisława Komorowskiego - wskazując na jego odpowiedzialności za nieprawidłowości związane z funkcjonowaniem służb wojskowych. Pojawiają się pytania; nie tylko o genezę i charakter kontaktów Komorowskiego ze środowiskiem WSI, z generałami po moskiewskich uczelniach i z esbekami prześladującymi Polaków, ale przede wszystkim o konsekwencje politycznej działalności w MON. Od początku pracy w ministerstwie, Komorowski prezentował negatywny stosunek do dekomunizacji w wojsku. Wtedy, gdy struktury postkomunistyczne były najsłabsze, a opinia publiczna pamiętała zbrodnie stanu wojennego, chronił aparat postsowiecki, tłumacząc np. że wywiad peerelowski nie pracował na rzecz Związku Radzieckiego. O zainicjowanej przez Komorowskiego i Onyszkiewicza „grubej kresce" w MON, wielokrotnie mówił Krzysztof Wyszkowski, wspominając m.in. jak dzisiejszy lokator Belwederu odtajnił materiały archiwalne dotyczące marca 1968 r., po to, by – jak sam twierdził – „odbudować poparcie inteligencji dla wojska i obronności". „To tak – pisał Wyszkowski - jakby ktoś zakładał, że poprzez poznanie wszelkich faktów związanych ze zbrodnią katyńską chciało się budować przyjaźń polsko-sowiecką czy kształtować dobry image polskich komunistów.” O autentycznej postawie Komorowskiego szczycącego się dziś swoją „kartą opozycyjną”, najpełniej świadczy jego fascynacja generalicją „ludowego” wojska, przyjaźnie z ludźmi wojskowej bezpieki czy awanse udzielane prześladowcom opozycji. Postać tę trzeba oceniać w perspektywie szczególnego zaufania, jakim cieszył się nowy wiceminister MON ze strony komunistycznych służb wojskowych. Należy ją postrzegać poprzez krąg najbliższych znajomych i współpracowników, wśród których znajdziemy: gen. Adama Tylusa, gen. Bogusława Smólskiego, płk. Henryka Demiańczuka, płk. Lucjana Jaworskiego, płk. Aleksandra Lichockiego, mjr. Jerzego Smolińskiego, gen. Pawła Nowaka czy gen. Józefa Buczyńskiego. Obnoszoną - niczym moralną tarczę, „kartę opozycyjną” Komorowskiego warto oceniać w perspektywie „dialogów” z roku 1982, które w swoim artykule „Dialogi operacyjne Komorowskiego” przytoczyła Dorota Kania w „Gazecie Polskiej” z grudnia 2010 roku. Na pytanie esbeka: jak widzi siebie w nowej sytuacji, w której znalazła się Polska, Komorowski odpowiedział: „mam dość wszelkiej działalności. Nigdy nie byłem ideologiem, to wszystko przestało mieć sens”. W innej rozmowie z maja 1982 roku, Komorowski nazwał zasłużonego opozycjonistę Wojciecha Ziembińskiego „pajacem lubiącym się bawić w konspirację” i stwierdził: „mam dość wszelkiej działalności w opozycji, jestem zdekonspirowany wy wiecie o mnie wszystko. Jakakolwiek działalność opozycyjna moja czy innych jest po prostu zabawą w podchody.”

Gdy przed kilkoma dniami wspominaliśmy 31 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, reżimowe media niezwykle mocno nagłaśniały propagandowy gest Komorowskiego – zapalenia „symbolicznej świecy pamięci o ofiarach stanu wojennego oraz solidarności z Białorusią i innymi narodami walczącymi o wolność”. Tymczasem to wydarzenie powinno nam przypominać, że lokator Belwederu darzy szczególną atencją sowieckiego agenta Wojciecha Jaruzelskiego – odpowiedzialnego za wojnę z narodem i cierpienia milionów Polaków. Już w roku 1998, gdy prokuratura wojskowa wydała postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, ówczesny szef sejmowej komisji obrony narodowej Bronisław Komorowski, działając na wniosek grupy posłów SLD wnioskował do ministra sprawiedliwości o udostępnienie utajnionego uzasadnienia tylko Wojciechowi Jaruzelskiemu i grupie generałów LWP. Dla Polaków dokument ten pozostał do dziś tajny, ponieważ prokuratura tłumaczyła, iż zawiera on "informacje stanowiące nadal tajemnicę państwową". To Komorowski w 2005 roku usilnie sprzeciwiał się inicjatywie Jarosława Kaczyńskiego, gdy ten chciał pozbawić agenta „Wolskiego” stopnia generalskiego i przywilejów należnych byłemu prezydentowi „To zły pomysł – perorował polityk PO - Trzeba umieć oddzielić regulacje ustawowe dotyczące wszystkich byłych prezydentów od oceny ich działalności, nie można karać kogoś za błędne decyzje lub niewłaściwe zachowanie, odbierając uprawnienia”. Rok później, w wywiadzie dla Moniki Olejnik, Komorowski twierdził, że „zabranie Jaruzelskiemu stopnia generalskiego oznaczałoby, że przekreślamy całą drogę żołnierską generała, a ta nie cała przecież była zła”. Postać agenta zbrodniczej Informacji Wojskowej Komorowski nazwał „do pewnego stopnia tragiczną” argumentując, że Jaruzelski wziął udział w demontowaniu własnego systemu, „za którym się opowiadał i którym żył przez całe życie”. Ówczesny marszałek Sejmu podkreślał przy tym, że „niewątpliwie gdzieś miały swoje istotne znaczenie jego korzenie rodzinne, tradycja, dla myślenia w kategoriach patriotyzmu”. Nie mogło zatem dziwić, że tuż po objęciu prezydentury, Komorowski zaprosił Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, argumentując iż uczynił to „na rzecz zgody narodowej, na rzecz zakończenia wojny polsko-polskiej”. Kilka dni później sowiecki agent napisał do Komorowskiego: „Rozumiem, iż cała ta wrzawa wokół posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego i mojego w nim udziału, stała się głównie okazją do realizacji głównego celu – podważenia prestiżu, zaufania, zdyskredytowania Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. [...] Przykro mi, iż naraziłem Pana Prezydenta na powstałą sytuację.” Wydaje się, że autora stanu wojennego i lokatora Belwederu łączy nie tylko fascynacja Rosją czy stosunek do „ludowego” wojska. Życiowym „spełnieniem” Jaruzelskiego było wprowadzenie stanu wojennego – wymierzonego w Polaków i ogłoszonego w interesie sowieckiego okupanta. Jedną z pierwszych inicjatyw ustawodawczych Komorowskiego była natomiast nowelizacja ustawy o stanie wojennym, uchwalona w ekspresowym tempie, tuż przed wyborami parlamentarnymi 2011 roku. Pozwala ona Komorowskiemu wprowadzić stan wojenny lub stan wyjątkowy „w sytuacji szczególnego zagrożenia konstytucyjnego ustroju państwa, bezpieczeństwa obywateli lub porządku publicznego, w tym spowodowanego działaniami o charakterze terrorystycznym lub działaniami w cyberprzestrzeni, które nie może być usunięte poprzez użycie zwykłych środków konstytucyjnych”. Przy pomocy tej ustawy można podważyć każdy niekorzystny werdykt wyborczy lub zablokować zmiany groźne dla rządzących. Znając prawdę o postaci Komorowskiego, jego prorosyjskich admiracjach i poglądach na działania opozycji, można się obawiać, by to narzędzie nie zostało ponownie użyte przeciwko dążeniom milionów Polaków. Aleksander Ścios

Śmierć lewicy, Palikot w kondukcie Ani, SLD, ani nawet RP, w krytykowaniu obozu prawicowego i tak nie wygra z Platformą, bo ta ma do dyspozycji w opluwaniu PiS specjalnie wyszkolone do tego celu komando, więc doprawdy, warto zadać takie pytanie: Co lewica ma dzisiaj do powiedzenia Polakom? Ja rozumiem, i lewicę, i Lisa, i Olejnik, i co niektórych naszych, że oni wszyscy z pasją zajmują się Jarosławem Kaczyńskim. Mój news na dziś o Prezesie: "Jarosław Kaczyński je naleśniki z nutellą”. Formy ataku, dobór słów dowolny, ma być śmiesznie. Mało kto natomiast, zajmuje się tym, co dzieje się na lewicy, a to przekroczyło granice absurdu. Zastanawiam się nawet, czy oni jeszcze płacą jakimś instytutom badania opinii publicznej za poważne diagnozy. Łączne poparcie dla RP i SLD krąży cały czas wokół  14%-16%, co oznacza powrót do wyniku sprzed 5-6 lat. Sukces to nie jest, ale to byłoby dopiero, gdybym się tym martwił. Chodzi raczej o to, co liderzy lewicy, a raczej tak zwanej lewicy,  wyprawiają. W szyld, że oni martwią się  losem mas pracujących, nikt już od dawna nie wierzy, w to, że Palikot broni przedsiębiorców też. Kolejne wystąpienia Millera czy Palikota, skupiające się na Kaczyńskim i odradzającym się w Polsce faszyzmie nikogo poza nimi samymi nie interesują, bo sami już po prostu niewiele znaczą dla wyborców. A jak ktoś niewiele znaczy, to może mówić nawet rzeczy „ważne”, a i tak nikt go nie słucha. Tak to się niestety  kręci. Czy warto o tym w ogóle pisać? Myślę, że tak, skoro nawet największe autorytety medialne zajmują się czasem tym tematem. Otóż, nie wiem, co tak bardzo intryguje dziennikarzy czy socjologów w tym, że Janusz Palikot ma już harmonogram spotkań na styczeń, a w tym, z samym mistrzem loży lewicowej, Aleksandrem Kwaśniewskim. Były prezydent już miał swoje pięć minut, a nawet dziesięć, i na Ojca Zbawiciela wcale nie wygląda. Dobija zresztą jego niezłą pozycję na scenie właśnie Janusz Palikot,  bo on dobija całą lewicę, i to będzie jego życiowe dzieło. On ją chowa do grobu, on jest jej prawdziwym grabarzem. To on sprawił, że Leszek Miller, który po ostatnich wyborach starał się odbudować wizerunek SLD jako partii socjalnej, dał się wpuścić w totalny kanał palikociarskiej narracji. Przerwał zajmować się sprawami ludzi, a zaczął drążyć razem z nim temat faszyzmu, w którym nigdy nie pokona Palikota, bo to on i tak zawsze rzuca najmocniejsze wisty. Z Jarosławem Kaczyńskim rzecz ma się jeszcze gorzej, bo tu nikt nie przebije Stefana N., a ostatnio także posła Halickiego (pseudonim Aviva). Kulminacją polityki lewicy, która wkroczyła już w świat absurdu była zbiórka  pod Zachętą. Krótko mówiąc, Miller gra tak, jak mu każe Palikot, a Kwaśniewski się przygląda, co z tego wyjdzie. Może on już wie, że nic, że to będzie pogrzeb lewicy, a może, tak jak Leszek i Janusz, ma tu jeszcze jakieś złudzenia. Ani, SLD, ani nawet RP, w krytykowaniu obozu prawicowego i tak nie wygra z Platformą, bo ta ma do dyspozycji w opluwaniu PiS specjalnie wyszkolone do tego celu komando, więc doprawdy, warto zadać takie pytanie: Co lewica ma dzisiaj do powiedzenia Polakom? Nie w partyjnych broszurkach, ulotkach, tylko tak na poważnie, co ona nam mówi? Otóż SLD i RP Polakom nic nie mówi, nie mówi już nic ciekawego, nie ma nawet przekazu dnia, który ma jeszcze PO. Zawdzięcza to po części jej rozbiciu, jakiego dokonał Janusz Palikot, wróg numer jeden lewicy postkomunistycznej. Czyje interesy reprezentuje? Być może jest „śpiochem”, którego obudzono na czas przełomu, być może robi to, co każe mu Jerzy Urban. Z perspektywy roku, widać jednak wyraźnie, że zdaniem Palikota jest złożenie starej lewicy,  lewicy leśnych dziadków, do trumny i zakopanie jej. Jeśli ciąg dalszy jest taki, że na gruzach starej powstanie coś pomiędzy lewicą laicką, ruchem gejowskim, palaczami marihuany i łódzkimi szwaczkami, to jest to kompletna utopia. Już nie ma na to miejsca. Program socjalny ma dziś PiS, ale kto go dziś w Europie nie ma? To już nie jest tylko domena lewicy. Odpowiedź jest prosta. Nie ma go tylko Platforma Obywatelska, która nie ma żadnego programu, bo do  grabienia Polski niepotrzebny jest żaden program. Wrogowie lewicy powiedzą, no i dobrze, że Palikot topi Millera i całe SLD. Pewnie i dobrze, ale warto pomyśleć o sfrustrowanym i zawiedzionym elektoracie, który – poza niechęcią do Jarosława Kaczyńskiego – równie mocno nienawidzi Platformy.  GrzegG

Kurs na euro propagandzisty Gmurczyka Rzadko zdarza mi się czytać tekst człowieka mieniącego się ekonomistą, którego można spokojnie określić mianem propagandysty. Tak więc przyjrzyjmy się temu co pisze na S24 Jan Gmurczyk, propagandzista z Instytutu Obywatelskiego. Pominę mętny i niczym nie uzasadniony wstęp autora o „klarowaniu się sytuacji w Eurolandzie”, by przejść już do tego co ma być w mniemaniu Gmurczyka konkretem przemawiającym „za” przyjęciem przez Polskę jak najszybciej waluty „euro”. Po pierwsze, rezygnacja ze złotówki na rzecz euro to eliminacja ryzyka walutowego i kosztów, jakie wiążą się z zamianą jednej waluty na drugą. To wymierna korzyść dla wielu Polaków, począwszy od turystów jadących za granicę po sektor przedsiębiorstw – eksporterów, importerów, instytucji finansowych itd. Żeby zaakcentować mocne wejście w temat Gmurczyk już na wstępie miesza wszystko ze wszystkim, żeby dobrze zacząć. Otóż ryzyko walutowe ( swoją drogą powinien jako ekonomista napisać o ryzyku zmiany kursu walutowego) jest zjawiskiem normalnym w gospodarce rynkowej i nie jest obce także walucie nazwanej „euro”. Euro podlega tym samym prawom co dolar, frank szwajcarski czy też złoty. Następnie pisze autor o „kosztach” jakie wiążą się z wymiana jednej waluty na drugą. Te koszty to zwyczajny margines w rozliczeniach międzywalutowych, a obrazowo – w uproszczeniu - można by to przedstawić jako koszty operacji bankomatowej. Przecież euro też podlega w rozliczeniu co do innych walut, a Polska nie prowadzi wymiany handlowej tylko z Eurolandem. Turyści nie wypoczywają tez tylko w Eurolandzie. Wrzucanie zaś do jednego worka turystów, eksporterów, importerów i instytucji finansowych, by podeprzeć się niesprecyzowanymi „wymiernymi korzyściami” to już naprawdę majstersztyk, gdy o owych wymiernych korzyściach autor nie nadmienia konkretnie ani jednym słowem. Idźmy dalej:

Po drugie, wejście do strefy euro oznacza automatyczną obniżkę stóp procentowych. Dziś stopa referencyjna NBP wynosi 4,25 proc., podczas gdy analogiczna stopa EBC kształtuje się na poziomie 0,75 proc. Innymi słowy, wejście do Eurolandu oznaczałoby znaczne zwiększenie dostępności kapitału w Polsce, przy czym boom kredytowy, jaki zapewne byśmy obserwowali, powinien być postrzegany jako sposób na zwiększenie nie konsumpcji (jak swego czasu np. w Grecji), lecz inwestycji. Oczywiście automatyczna obniżka stóp procentowych – jak to Gmurczyk pisze – nie powoduje automatycznie, że Polacy będą płacić mniejsze odsetki za już zaciągnięte kredyty, bo przecież żaden bank nie jest instytucja charytatywną. Zmieni się za to dostęp do kredytów, gdyż zdolność kredytowa będzie oceniana w skali całego Eurolandu i na tym tle wyglądamy blado. Twierdzenie, że w Polsce nastąpi bum kredytowy można potraktować w kategoriach science fiction. Kompletnie zaś z kosmosu jest wzięte twierdzenie, że nastąpi – na skutek przyjęcia euro- znaczne zwiększenie dostępności kapitału w Polsce. To absurd, którego autor nie jest w stanie niczym obronić. Nie rozumiem też wstawki z Grecją, bo to przecież Grecja w obiegowej opinii wydała na konsumpcję właśnie środki dostępne w euro ! Po trzecie, wejście do strefy euro wiązałoby się z poprawą wiarygodności naszego kraju. Efekt? Lepszy rating kredytowy Polski, niższe rentowności obligacji skarbowych i mniejsze koszty obsługi długu publicznego. A to dopiero pobożne życzenia. Można boki zrywać ! Przecież dzisiejsza praktyka unijna mówi zgoła całkiem coś innego. W najlepszym przypadku dla autora można by napisać, że euro wcale nie chroni przed zmianami rentowności obligacji skarbowych krajów członkowskich, a tym bardziej ratingu ! Po czwarte, dołączenie do klubu państw strefy euro usytuowałoby Polskę w ścisłym centrum europejskiej integracji. Ten argument o wielorakim wymiarze – politycznym, ekonomicznym, strategicznym oraz cywilizacyjnym – nabiera szczególnej mocy zwłaszcza teraz, gdy Euroland wrzuca wyższy bieg, instytucjonalnie i decyzyjnie oddalając się od reszty państw UE. Istnieje ryzyko, że z biegiem czasu kraje, które trwać będą przy walutach narodowych, mogą przekształcać się w peryferia integracji. Jak się nie ma tak naprawdę czego zachwalić, to trzeba czymś postraszyć. I tak właśnie robi autor notki. Jak inaczej odczytać te ostatnie parę zdań ? Nie chcę się jednak znęcać nad panem Gmurczykiem. Teraz powinienem napisać to, o czym on nie napisał . Nie będę też oceniał wniosków jakie autor wyciągnął, bo chyba dla każdego, kto chociaż trochę interesuje się tematem ta „agitka” może być odebrana tylko w jeden sposób. Wciskanie ciemnoty. Wbrew temu co Gmurczyk pisze, mamy dziś sporo dowodów na błędy strukturalne , które co rusz ujawniają się w strefie euro. Wiemy, ze cały ten projekt ma znaczenie polityczne, a nie ekonomiczne. Wiemy, że słabsi są jeszcze słabszymi, a silniejsi jeszcze silniejszymi. Mamy zdefiniowane zagrożenia i na dziś i na przyszłość. Wiemy też że projekt „Euroland” okazał się kolosem na glinianych nogach przy pierwszym, większym zawirowaniu w gospodarce światowej. Wiemy też, że nie da się sztucznie wyrównać gospodarek narodowych co do ich siły i konkurencyjności. W ostateczności zawsze doprowadzi to do patologii. Przecież oliwki nie mogą być tańsze w Niemczech niż w Grecji. Nieprawdaż panie Gmurczyk ?

http://iobywatelski.salon24.pl/473403,kurs-na-euro

CZTERY PYTANIA do prof. Marciniaka. "Rząd ma instrumenty, by naciskać ws. wraku. Pytanie, dlaczego nie chciał i nie chce się nim posłużyć" wPolityce.pl: Rosyjski ambasador przy UE poinformował, że w informacji o agendzie rozmów na szczycie UE-Rosja nie znajduje się temat zwrotu wraku tupolewa do Polski. Grzegorz Schetyna mówił z kolei, że to było wiadomo, ponieważ wniosek ministra Sikorskiego został zgłoszony zbyt późno. Były marszałek Sejmu przyznał, że liczy, że sprawa zostanie poruszona w kuluarach. Czy taki obrót sprawy oznacza porażkę inicjatywy Sikorskiego? Prof. Włodzimierz Marciniak: O porażce można mówić jedynie w konfrontacji z zamierzeniami ministra Sikorskiego. Ich natomiast nie znamy. Minister nie wyjaśnił w sposób jasny, o co mu chodziło. Znamy jedynie publiczną wypowiedź ministra do dziennikarzy, w której przyznał, że zwrócił się z wnioskiem do pani Ashton w czasie posiedzenia ministrów spraw zagranicznych. To było stanowisko przekazane polskiej opinii publicznej. Wydaje się jednak, że takie zwrócenie się do pani Catherine Ashton nie ma żadnego istotnego znaczenia. Agenda była ustalona wcześniej. Wiadomo, że w jej opracowanie były zaangażowane różne segmenty administracji brukselskiej. Taki wniosek to była zła droga załatwienia tej sprawy.

Jest w ogóle szansa na poruszenie jej choćby w rozmowach kuluarowych? Trudno powiedzieć, czy jest szansa na poruszenie tego w rozmowach nieoficjalnych. Warto zwrócić uwagę na pozycję Catherine Ashton, wysokiej przedstawiciel ds. zewnętrznych UE. Wydaje się, że ona raczej prezentuje stanowisko UE w różnych sprawach. Te stanowiska muszą być wypracowane wcześniej. Żeby skutecznie zabiegać o to, by przedstawiciel Unii poruszył sprawę wraku w rozmowach z Rosją, trzeba uzgodnić tę sprawę z poszczególnymi państwami unijnymi. Dopiero potem można działać i czynić kolejne kroki. Wydaje się, że w tej sprawie mamy niejasną intencję ministra Sikorskiego oraz równie niejasny skutek.

Rosjanie stoją na stanowisku, że wrak jest im potrzebny do śledztwa. Zgodę na to, by szczątki tupolewa przebywały w Rosji dał rząd w maju 2010 roku. Jeśli rządowi zależałoby na szybkim zwrocie wraku, co mógłby zrobić? Powiedział Pan "jeśli rządowi by zależało"... Nagle strona rządowa zaczęła być aktywna w tej sprawie. Mieliśmy publiczną wypowiedź ministra Sikorskiego. Wcześniej docierały do nas sygnały, że obóz rządowy chce coś zrobić, że uważa, że coś trzeba zrobić. Było posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Mieliśmy wypowiedzi medialne prezydenta Komorowskiego. Widać, że strona rządowa uznała, że ma jakiś problem do rozwiązania. Nie wiem, czy stronie rządowej uda się ten problem rozwiązać. Nie mam bowiem jasności, jak ona go definiuje i na czym on polega. Być może władza uznała, że zmieniło się nastawienie opinii publicznej i trzeba coś zrobić. Radosław Sikorski postanowił wejść w buty Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS kiedyś skłonił Angelę Merkel do tego, by wystąpiła w Samarze ws. konfliktu dotyczącego ekspertu mięsa do Rosji. I Sikorski chciał podobnie rozegrać tę sprawę.

Możemy jakoś naciskać na Rosję? Rząd ma bardzo prosty argument, którym niestety nie chce się posługiwać. Nie chciał się nim posługiwać do tej pory. Mówię o umowie z 1993 roku. W niej w ogólnej formie opisano procedury postępowania w ramach współpracy polsko-rosyjskiej. Jeśli w tym dokumencie brakowało oprzyrządowania to przez dwa lata można było ze stroną rosyjską wypracować i wynegocjować szczegółowe zapisy. Można było doprecyzować. Rząd ma więc instrumenty, ma instrument prawa międzynarodowego. Pytanie jednak, dlaczego rząd nie chciał i do dziś nie chce się tym instrumentem posłużyć. Zamiast tego poszukuje jakichś atrap. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Tak dziala, a wlasciwie nie dziala polski MSZ. Duzo piszemy o zagranicznej aktywnosci radka zdradka. Czy jest to aktywnosc i Polska ma wymierne korzysci z takich dzialan to chyba kazdy widzi. Zawalenie polityki wschodniej na Litwie, Ukrainie i Bialorusi jest az nadto widoczne. Zaniechanie dzialan poparcie w Gruzji co sie wiaze z utrata jej suwerennosci. Za to wspolpraca pod "patronatem" czlowieka w bulu i nadzieji nawet gdy Narod polski jest jej pozbawiony z sowiueckim rezimem jest na porzadku dziennym. Ciagle spotkania wszelkiego rodzaju sluzb, penetrowanie naszego kraju i odbieranie instrukcji jak w czasach najciemniejszych dla naszej Ojczyzny sa na porzadku dziennym. Coraz bardziej nasz kraj jest uwiklany w zaleznosc od Rosji wbrew interesom narodowym i polskiej racji stanu. Ale to nie wszystko. Polski MSZ pod zarzadem tego twitterowca zaniechal reprezentowania Polonii w Niemczech. Pozostawil Polakow tam mieszkajacych samym sobie. Ignoruje wszelkie polonijne spotkania i pozbawia Polakow szans na silna pozycje negocjacyjna z rzadem RFN. Czy takie rzady wybierali Polacy? Czy te wszystkie klamstwa i obietnice wyborcze moga pozostac bez echa i reakcji. Przeczytajcie sobie wywiad znanego naszego prawnika dla portalu wp. Artykul ten otrzymalem od mego przyjaciela i postanowilem sie z Wami tutaj na blogu podzielic. Czy mozna takiego ministra uznac za experta w swej dziedzinie jak mialo byc za rzadow PO? Toz to prymitywy w najlepszym okazie.

Stefan Hambura: nie rozmawiajmy z Niemcami na klęczkach Polski rząd śpi. Nie robi nic, by pomóc polskiej mniejszości w Niemiec. Nie podejmuje tematu i nie dyskutuje, a jak już mu się zdarza, to robi to na klęczkach. - Nie wolno chować głowy w piasek, bo wtedy wypina się tyłek, a po tyłku tylko się dostaje - mówi berliński mecenas Stefan Hambura w wywiadzie dla Wirtualnej Polski. Izabella Jachimska: Od tego roku w szkołach Nadrenii Północnej Westfalii wprowadzono nowy przedmiot - islam - o co walczyli przedstawiciele prawie 3-milionowej społeczności tureckiej, nieuznawanej w Niemczech za mniejszość narodową. Dlaczego to, co udało się trzem milionom Turków, nie udaje się dwóm milionom Polaków żyjących w Niemczech?

Stefan Hambura: Premier Turcji przyjeżdża do Niemiec z listą konkretnych żądań i strona niemiecka wie, że część z nich musi spełnić. Państwo tureckie świadomie wykorzystuje w negocjacjach obecność dużej grupy swoich rodaków w Niemczech. A co robi rząd polski? Śpi.

Czy polskie władze mają klapki na oczach, jeśli chodzi o sytuację mniejszości polskiej w Niemczech? - Sądzę, że ten temat zbytnio nie interesuje części polskich polityków i elit. Zmiana statusu niemieckiej Polonii wymagałaby ciężkiej pracy i dużego zaangażowania, to zaprocentowałoby w dwójnasób. Strona niemiecka nie ucieknie przed sprawą polskiej mniejszości narodowej, pod warunkiem, że będziemy dobrze przygotowani pod względem merytorycznym do dyskusji. Rząd niemiecki, władze federalne i landowe są otwarte na argumenty. Nie bójmy się wreszcie z nimi rzeczowo rozmawiać.

Czy polscy politycy są zakładnikami źle pojętej poprawności politycznej i dyplomatycznie przemilczają niewygodne tematy, byle nie zadrażniać stosunków z Niemcami? - Sporo w tym racji. Można wiele ugrać ze stroną niemiecką w sprawie mniejszości polskiej w Niemczech, gdyby Polska zleciła fachowcom przygotowanie odpowiednich ekspertyz, zorganizowała konferencje naukowe z udziałem historyków i prawników z Polski oraz z Niemiec i wymieniała się na argumenty. Niestety, polscy politycy kłaniają się w pas stronie niemieckiej, a wręcz padają na klęczki w akcie wiernopoddańczym. Niech przynajmniej nie hamują inicjatyw Polonii i Polaków w tej dziedzinie. Postawa przedstawicieli partii rządzącej wobec wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego w Opolu jest całkowicie nieproduktywna. Niemcy nie muszą zajmować oficjalnego stanowiska w sprawie mniejszości polskiej, bo mają znakomitych adwokatów w osobach niektórych polskich polityków.

Czy w prawach mniejszości powinien obowiązywać parytet, na zasadzie: jak wy nam, to my wam? - W prawach polskiej i niemieckiej mniejszości powinna obowiązywać zdrowa równowaga. Nawet sami Niemcy przyznają, że w stosunkach polsko-niemieckich panuje asymetria. Powiedziała to wyraźnie sekretarz stanu w ministerstwie spraw zagranicznych Cornelia Pieper z okazji ubiegłorocznych obchodów 20. rocznicy Traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Niemcy mają w Polsce niezwykle bogate przywileje, zaś Polakom w Niemczech omawia się nie tylko prawa do bycia mniejszością, ale nie realizuje się zapisów z traktatu polsko-niemieckiego z 1991 roku. To, co powiedział Jarosław Kaczyński jest oczywistą oczywistością, jak się mówi po wałęsowsku.

Który z elementów asymetrii w stosunkach polsko-niemieckich jest według pana szczególnie krzywdzący? - Z jednej strony państwo polskie wydaje około stu milionów złotych, czyli 25 mln euro na naukę języka niemieckiego dla mniejszości niemieckiej w Polsce, a z drugiej strony w Niemczech nauka języka polskiego odbywa się w warunkach chałupniczych z prywatnej inicjatywy rodziców, polonijnych stowarzyszeń oświatowych, czy Kościoła. Niech Republika Federalna przeznaczy podobne pieniądze na naukę polskiego na własnym podwórku. Wtedy byłby raj.

W 2009 roku w imieniu najważniejszych organizacji polonijnych zwrócił się pan pisemnie do kanclerz Angeli Merkel w sprawie uchylenia hitlerowskiego rozporządzenia z 1940 roku, odbierającego Polonii status mniejszości narodowej i konfiskującej jej mienie.

Jaką otrzymał pan odpowiedź? - Stwierdzono, że tak do końca nie jest. Że w zderzeniu z prawem Republiki Federalnej Niemiec rozporządzenie nie obowiązuje. Pisząc do kanclerz Merkel znałem odpowiedź. Chodziło mi o to, aby pokazać, że rozporządzenie Hermanna Göringa nadal ma fatalne skutki dla niemieckiej Polonii. Przed delegalizacją organizacji polonijnych w Niemczech prężnie działały polskie banki, spółki rolno-handlowe, spółdzielnie, drukarnie, gazety, szkoły, bursy, instytucje opieki społecznej, stowarzyszenia kulturalne oraz kluby sportowe. Straty materialne poniesione przez polską mniejszość narodową w Niemczech, spowodowane konfiskatą majątku, wyceniane są, na co najmniej 8,45 miliona ówczesnych reichsmarek. Do tej pory władze niemieckie nie zrobiły nic, aby organizacje polonijne wyposażyć w odpowiednie środki finansowe i dać im możliwość powrotu do działalności w skali przedwojennej.

Czy według pańskiej wiedzy prawniczej niemiecka Polonia spełnia warunki mniejszości narodowej? - Pewna grupa Polaków z całą pewnością. Przed drugą wojną światową mniejszość polska w Niemczech istniała i działała na terenach Rzeszy, wchodzących obecnie w skład Republiki Federalnej Niemiec. Na przykład Jan Kaczmarek przedwojenny działacz Związku Polaków w Niemczech urodził się w Bochum i nikt nie powie, że Bochum leży teraz w granicach Polski. Przedstawiciele przedwojennej mniejszości polskiej z Düsseldorfu, Hamburga, Berlina, czy Bochum mają potomków, którzy są namacalnym dowodem na to, że mniejszość polska nie rozpłynęła się w powietrzu. Trzeba tylko wspomagać te kilkadziesiąt tysięcy obywateli niemieckich poczuwających się do polskości. Do 1989 roku w Polsce też nie było oficjalnie mniejszości niemieckiej. Najpierw dostali wsparcie polityczne, a później finansowe. Jak Niemcy mieszkający w Polsce wrócili do swych korzeni? Najpierw dostali z Berlina wsparcie polityczne, a potem finansowe - byli wysyłani na specjalne kursy, uczyli się od podstaw języka niemieckiego. Dlaczego nie dajemy mniejszości polskiej w Niemczech podobnej szansy? Niech Polska zainwestuje w te osoby. Jak Warszawa zadeklaruje wolę polityczną i wyasygnuje konkretne pieniądze, wówczas Republika Federalna Niemiec będzie musiała dołożyć się finansowo do starań podejmowanych przez stronę polską.

Czy trzeba koniecznie uznać Polaków za mniejszość narodową, aby zmniejszyć asymetrię w prawach niemieckiej Polonii? - Oczywiście można czekać na kolejną okrągłą rocznicę Traktatu dobrosąsiedzkiego z 1991 roku. Podpisać znowu kilkadziesiąt stron uzgodnień, pospotykać się, poświętować i poprzestać na zobowiązaniach werbalnych. To skandal, że strona niemiecka nie wypełnia postanowień traktatowych.

Ale od lipca tego roku Niemcy finansują biuro Polonii w Berlinie. - A wie pani, gdzie ma ono swoją siedzibę? W jednym z budynków federalnego ministerstwa spraw wewnętrznych. Gorzej być nie może. Chyba strona niemiecka wybrała taką lokalizację, żeby zaoszczędzić na monitoringu i podsłuchu. Najpierw trzeba uzyskać specjalną przepustkę u ochrony. Zwykły Polak z ulicy dziesięć razy się zastanowi zanim skorzysta z pomocy biura, a jak będzie miał kłopoty z językiem niemieckim, w ogóle nie dostanie się do środka. Myślę, że szybko by się znalazły inne pomieszczenia dla biura Polonii w Berlinie, gdyby strona polska zaproponowała podobne lokum mniejszości niemieckiej w Polsce.

Co powinien zrobić rząd w Warszawie, aby poprawić sytuację Polaków za Odrą i skuteczniej reprezentować polskie interesy w Niemczech? - Przestać rozmawiać z Niemcami na klęczkach. Zebrać wszystkie argumenty merytoryczne, zlecić ekspertyzy, przetrząsnąć archiwa i odnaleźć dokumenty świadczące o obecności Polaków za Odrą. W przypadku Związku Polaków w Niemczech strona niemiecka nie ma żadnych szans przed siłą ich racji. Trzeba tylko przygotować rzetelną dyskusję w telewizji, środkach masowego przekazu. Nie bać się tematu polskiej mniejszości. Trzeba rozmawiać z Niemcami na argumenty, a nie obawy, czy aby strona niemiecka nie poczuje się urażona. Nie wolno chować głowy w piasek, bo wtedy wypina się tyłek, a po tyłku tylko się dostaje.

Rozmawiała Izabella Jachimska, Berlin

Upadek Gomułki 20 grudnia 1970 roku został pozbawiony dyktatorskiej władzy Władysław Gomułka, jego odwołanie ze stanowiska I sekretarza PZPR odbyło się w trybie pokojowym chociaż było poprzedzone krwawymi represjami reżimu wobec protestujących formalnie przeciwko podwyżce cen, a faktycznie przeciwko władzy komunistycznej w Polsce. Nie zwróciłbym specjalnej uwagi na tę rocznicę gdyby nie program telewizyjny w TVP „Historia” jej poświęcony. W programie udostępniono wypowiedzi zarówno stronie reżimowej jak i uczestnikom i świadkom zbrodniczych wydarzeń poprzedzających obalenie Gomułki. Była to zresztą powtórka programu nadanego przed paru laty, nie mniej jej nadanie skłania do kilku refleksji. Po pierwsze: do historii ówczesne wydarzenia przeszły pod maskującą ich treść nazwą „wypadków grudniowych na Wybrzeżu”, a powinny podobnie jak i „poznański czerwiec 1956 roku” nosić nazwę odpowiadającą ich merytorycznej i historycznej treści – czyli faktycznie – c z y n u p o w s t a ń c z e g o.

Po wtóre: - program jest dowodem oczywistej manipulacji nie tylko z racji dysproporcji w udzielaniu głosu przedstawicielom reżimu ze stroną walczącą i ofiarami, ale nawet z treści komentarza.

Po trzecie: - program nie ujawnia całego tła politycznego ówczesnych wydarzeń ograniczając się do ukazania jedynego wątku którego wyraźnym zadaniem jest przedstawienie Gomułki w pozytywnym świetle. Chodziło o rzekomo „samowolne” podpisanie przez PRL umowy z RFN która uznała polskie granice na Odrze i Nysie. Pomijając drobny fakt że granica ta nie była granicą z RFN, takie „uznanie” nie było sukcesem Polski, ale Niemiec gdyż dostarczyło Niemcom prawa do wypowiadania się w sprawie w której nie mieli prawa się wypowiadać mocą decyzji zwycięskich państw sprzymierzonych w Poczdamie którym III Rzesza poddała się bezwarunkowo. Ponadto RFN zastrzegła sobie prawo uznania „istnienia III Rzeszy w granicach z 1937 roku”. Oczywiście do takiego stwierdzenia nie wolno było dopuścić mimo że traktat pokojowy z Niemcami nie został podpisany / nota bene do dnia dzisiejszego/ gdyż sprawa traktatu pokojowego o którym wspomina umowa poczdamska jest wyłącznie sprawą woli aliantów. Umowa, czy jak mogą to traktować Niemcy „dyktat” poczdamski obowiązuje po dzień dzisiejszy / potwierdzony zresztą w Paryżu i Moskwie w latach dziewięćdziesiątych ubw./ i o jego zmianie może zadecydować tylko wspólna wola aliantów. Pominięto natomiast inne powody jak konieczność wymiany władzy zbyt „okrzepłej” przez kilkunastoletnie zasiedzenie, a także wprowadzenia elementów ściślejszego uzależnienia od Moskwy w obliczu ewentualnego marszu na zachód. Ponadto niedostatecznie przedstawiono wątek wewnętrzny jakby ukrywając bezwzględną walkę na „noże” między członkami kierownictwa zbrodniczego gangu jakim było szefostwo PZPR.

Po czwarte: - wszystkie poprzednie uwagi mają zupełnie drugorzędne znaczenie wobec faktu że zbrodnia reżimu z grudnia 1970 roku nie została dotąd stosownie ukarana, podobnie jak i inne jego zbrodnie. A to już jest ciężkim przestępstwem obecnej władzy w Polsce która chroni zbrodniarzy. Przy okazji można tylko wspomnieć że Gomułka został obalony głównie jego własnymi rękami. Tak się złożyło że miałem możność wejrzenia za kulisy akcji przygotowawczej do jego obalenia. Byłem bowiem jako ekspert zaproszony do udziału w zespole konsultacyjnym Państwowej Komisji Cen, co było zresztą reliktem po bezpartyjnym zespole fachowców w Ministerstwie Żeglugi z czasów „popaździernikowego” kierownictwa tego resortu z ministrem Darskim na czele. Na przełomie listopada i grudnia 1970 roku zostałem zaproszony przez dyrektora Krawczyka z PKC o konsultacje w sprawie cen ryb. Kiedy zjawiłem się u niego, wyciągnął plik wielkich arkuszy zapisany cenami detalicznymi ryb i przetworów rybnych aktualnymi i nowymi które miały być wprowadzone od 1 stycznia 1971 r. Zwróciłem uwagę na znaczne podwyżki, ale zaznaczyłem że mogę się do tego wszystkiego ustosunkować po parodniowej analizie i zaznajomieniu się z proponowanymi cenami artykułów komplementarnych, a szczególnie mięsa. Oświadczył mi że nie może mi tego dostarczyć gdyż jest to objęte tajemnicą. Na moją rezygnację z dalszej rozmowy na ten temat zaproponował wizytę u prezesa PKC niejakiego „Strumińskiego”. Na moje stanowcze żądanie pan prezes pokazał mi płachty z nowymi cenami. Zorientowawszy się mniej więcej jakiego rzędu podwyżki cen żywności są szykowane wróciliśmy do gabinetu Krawczyka który wyjaśnił mi że nie może mi dostarczyć danych „na wynos” i że do proponowanych cen mogę się ustosunkować na miejscu i to natychmiast, gdyż cały materiał muszą dostarczyć jak najszybciej sekretarzowi Jaszczukowi w KC który nadzoruje całą akcję. Ten Jaszczuk który jeszcze do niedawna nosił imię Borys / tak przynajmniej do niego zwracał się Jędrychowski/ a już wówczas –Bolesław, był człowiekiem szczególnego zaufania Moskwy, taka była o nim powszechna opinia jeszcze kiedy pracował w PKPG. Przejrzałem zatem pokrótce całość zwracając uwagę głównie na największe nonsensy, ale szczególną uwagę zwróciły poprawki dokonane czerwonym długopisem świadczące o tym że ich autor nie miał najmniejszego pojęcia o cenach i ich wzajemnych relacjach. Na moją uwagę na ten temat Krawczyk oświadczył że tych pozycji ruszać nie można gdyż są to osobiste adnotacje Gomułki. Mieliśmy oto dowód czym się zajmuje człowiek posiadający dyktatorską władzę w kraju / a może raczej najstarszego rangą nadzorcę obozowego/, zajmuje się bowiem ustalaniem ceny puszki szprotów. Dyrektor Krawczyk był podobnie jak ja bezpartyjnym specjalistą, tylko że chyba miał mniej „haków” w życiorysie bo dłużej utrzymał się na stanowisku. Był to człowiek wybitnie inteligentny i pracowity i właściwie to on faktycznie prowadził całą tą nieszczęsną komisję. Był wyraźnie załamany powstałą sytuacją, a kiedy mu zwróciłem uwagę że przecież jest to oczywista prowokacja, bezradnie rozłożył ręce zadając retoryczne pytanie: - co robić w sytuacji istniejącego nawisu inflacyjnego wynoszącego 140 mld. zł. Odpowiedziałem że wysokość tego nawisu jest humorystyczna w zestawieniu z oszczędnościami obywateli RFN wynoszącymi 500 mld. marek, a ponadto jeżeli się tego obawia to nie cenami żywności, a raczej obniżką cen artykułów trwałego użytkowania i zamrożeniem płac można utrzymać dyscyplinę wydatków. Zgodził się ze mną, ale oświadczył że jest już za późno na jakiekolwiek nowe inicjatywy. Za parę dni w telefonie z Wybrzeża słyszałem odgłosy strzelaniny i o to chyba w całym tym przedsięwzięciu chodziło, ażeby odejście Gomułki odbyło się w takiej atmosferze, a ze przy tej okazji zginą ludzie to już dla nowej władzy najmniejsze zmartwienie. Andrzej Owsiński

SB plus PO równa się polowanie na Kaczyńskiego W ostatni czwartek, nomen-omen 13 grudnia, w rocznicę stanu wojennego portal "Gazety Wyborczej" rozpoczął akcję propagandową, której celem jest, po raz kolejny, Jarosław Kaczyński. "GW" uznała za stosowne zmienić życiorys byłego premiera i szefa opozycji. Na sygnał z Czerskiej ogary poszły w las. Władysław Frasyniuk, bohater lat 80-tych, i niestety, antybohater w wolnej Polsce, żywy symbol upadku partii, którą kierował – Unii Demokratycznej, jednoznacznie zasugerował w wywiadzie dla TVN 24, że Jarosław Kaczyński rzekomo w grudniu 1981 ... podpisał lojalkę. W ślad za tym pojawiają się usłużnie inni oszczercy i leje się z rynsztoka polityczno-medialnego piana nienawiści. A ja mam poczucie deja-vu. Przecież to już było. Przecież ja już to widziałem. Oczywiście! Niemal 20 lat temu w tygodniku Jerzego Urbana "Nie" opublikowano artykuł, który stawiał ówczesnemu szefowi PC kłamliwy zarzut, iż "sam napisał i podpisał swoją lojalkę w sytuacji ... dwuznacznej". Autorem tego paszkwilu był Marek Barański – ten sam, który w stanie wojennym występował w "Dzienniku Telewizyjnym" w wojskowym mundurze. Wtedy i później, jako naczelny "Trybuny" i dziennikarz "Nie" też kłamał na potęgę. Ale to oszczerstwo wobec Kaczyńskiego zakończyło się dla niego fatalnie: spektakularnie przegranym procesem sądowym. Proces ten – taka polska specyfika – trwał aż 5 lat, od 1993 do 1998 roku. Odbyło się w tym czasie 8 rozpraw. Barański został skazany na 10 tys. zł grzywny oraz opłaty sądowe i zwrot kosztów postępowania. Sąd Rejonowy dla Warszawy Mokotowa, III Wydział Karny ustalił, że 17 grudnia 1981 Jarosław Kaczyński został zatrzymany przez SB i przewieziony do gmachu MSW. Przesłuchiwał go tam kapitan SB Marian Śpitalniak. Obecny lider PiS nie tylko odmówił współpracy z SB, ale powiedział, że wybrałby raczej "samobójstwo jako alternatywę". Nie podpisał też "lojalki", słusznie argumentując, że jest ona bezprawna. Okazało się, że artykuł Barańskiego "Figurant Jar" był wyssany z brudnego, czerwonego palca. Wśród tych, którzy wówczas zeznawali na korzyść Jarosława Kaczyńskiego był dziennikarz Tomasz Wołek. Dziś w tej sprawie milczy. To haniebne milczenie. Zeznawał wówczas też na rzecz Kaczyńskiego Ludwik Dorn. Ten, w przeciwieństwie do zestrachanego Wołka, również i teraz dał świadectwo prawdzie. W trakcie procesu dziennikarzyna z "Nie" kręcił i wielokrotnie zmieniał zdanie. Dokonał nagłej wolty tuż przed, podkreślam, przed, a nie po... – ogłoszeniem przez szefa MSW w rządzie SLD-PSL Zbigniewa Siemiątkowskiego informacji, że w 1993 roku UOP prowadził inwigilację PC jako istotną część inwigilacji polskiej prawicy. Tak, to była ta słynna "szafa Lesiaka" czyli działalność zespołu pułkownika SB, który zweryfikowany po 1989 roku pracował w służbach specjalnych III RP. Po niemal dwóch dekadach szafa Lesiaka odezwała sie znowu niczym "szafa grająca" z okresu PRL. Kto tym razem wcisnął odpowiedni guzik, żeby ją po latach uruchomić? Agora? Platforma Obywatelska? Ważny jest efekt. Oto bowiem okazało się, że w jednym szeregu, pod wspólnym sztandarem nienawiści dla Jarosława Kaczyńskiego, PiS czy obozu niepodległościowego są dawni ubecy, żurnaliści od Urbana, politycy PO, Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk. Słowem nowa odmiana czerwono-różowego salonu, nowy "okrągły stół" części środowisk postsolidarnościowych i postkomunistycznych połączonych strachem i agresją wobec premiera IV RP. Zastanówmy się dlaczego nagle odezwał się ten mocno fałszujący chór ubecko-salonowo-platformerski? Ani chybi dlatego, że Kaczyński rośnie w siłę i nawet osoby będące daleko od polityki widzą, że to PiS jest jedyną alternatywą dla PO. I tylko Prawo i Sprawiedliwość może odebrać władzę nieudolnym liberałom. Nie udało sie zniszczyć PiS i podłamać wiary w samego Kaczyńskiego ani wyśmiewaniem naszego programu gospodarczego, ani opowiadaniem na okrągło, że jesteśmy "partią jednego tematu", ani nieustannym prowokowaniem w Sejmie i w mediach, ani zwalnianiem na nas winy za brak postępu w unijnych negocjacjach budżetowych. Kolejne próby skompromitowania premiera IV RP i jego partii spełzły na niczym. Dorabianie gęby nie powiodło się. No to teraz z braku laku lepszy kit. A więc taki "oszczerczy kit" o lojalce wyciągnięto "Gazeta Wyborcza" z przyległościami powinna pamiętać o tym, co o braciach Kaczyńskich pisała ... "Gazeta Wyborcza" 9 maja 1989 roku: "obaj wszystko robią razem, byli w latach 70- tych wybitnymi (choć trzymali się w cieniu) działaczami opozycji demokratycznej. Od 1980 są czołowymi ekspertami Solidarności. Jarosław Kaczyński jest sekretarzem KKW Solidarności. Lech – członkiem stałego Prezydium KKW. "Kaczory" były nierozłączne podczas ubiegłorocznych strajków Stoczni Gdańskiej, po bratersku śpiąc na jednym płacie styropianu. Cechy przypisywane braciom: poczucie humoru, inteligencja, upór, skromność i flegmatyczny spokój." I dalej: "Jarosław nie lubi mówić o tym, czego już dokonał. Ale to trzeba dodać: był on w 1979 r. jednym z pierwszych organizatorów akcji zbierania pod warszawskimi kościołami podpisów, wspierających żądanie nadawania w radiu mszy świętej – co ostatecznie zostało osiągnięte w Porozumieniu Sierpniowym 1980 r." Tak pisała "GW" w niespełna siedem i pół roku po wybuchu stanu wojennego. Są na szczęście tacy ludzie, doprawdy odlegli od PiS, którzy w tym momencie zachowali się przyzwoicie i dali świadectwo prawdzie. Należy do nich dziennikarka "Gazety Wyborczej" Ewa Milewicz oraz współzałożyciel Ruchu Helsińskiego w Polsce prof. Marek Antoni Nowicki. Ten drugi stwierdził co następuje: "Jarosław Kaczyński od początku stanu wojennego aktywnie działał w opozycji. Jesienią 1982 był jednym z założycieli i aktywnym działaczem Komitetu Helsińskiego (...) był także ważnym ogniwem kontaktów i współpracy między Komitetem Helsińskim a działającymi w podziemiu działaczami "Solidarności". Ta spółka z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością czyli dawna eSBecja, Wałęsa, Frasyniuk et consortes, uznaje za swoją dewizę Goebbelsa, aby kłamać sto razy, a coś zawsze z tego zostanie. Próżne ich zamiary, daremny trud. A swoją drogą, koalicja oszczerców Kaczyńskiego w gruncie rzeczy wcale nie jest taka egzotyczna jak się wydaje. Jedno jest wszak pewne: ta koalicja hańby wojnę o prawdę już przegrywa. A Kaczyński? Idzie dalej.

Ryszard Czarnecki

20 Grudzień 2012 Departament Polityki Senioralnej - przy Ministerstwie Pracy i Polityki Socjalnej imienia Jacka Kuronia i Jarugi Nowackiej- istnieje od sierpnia 2012 roku. W ramach zmniejszania biurokracji- powołała go Platforma Obywatelska, przy wydatnym udziale Polskiego Stronnictwa Ludowego. Najbardziej denerwuje mnie w nazwie PSL- słowo” Polskie”; żeby bardziej osłodzić nam polskością nowy byt biurokratyczny? Do zadań nowej biurokracji w ramach biurokracji kumulującej socjalizm w Ministerstwie Socjalistycznej Pracy i Polityki Socjalistycznej należy „wytyczanie kierunków skierowanych do seniorów, realizacji zadań w obszarze aktywnego starzenia się i innych form współpracy wewnątrz i międzypokoleniowej z udziałem seniorów oraz monitorowanie wdrażanych rozwiązań”(???) Takiej nowomowy- nawet Orwell by nie wymyślił.. Wymyślił słowo” nowomowa”.. Biurokracja zawsze musi się schować ze potokiem słów, które niewiele znaczą, bo nie chodzi o treść- chodzi o formę. Chodzi o to, żeby w biurokratycznej formie schować socjalistyczne treści- no i żeby były posady. Niezależnie na czyich plecach- ale- zawsze na naszych pieniądzach. Bo w przyszłym roku Departament Polityki Senioralnej ma dostać na swoją” działalność” czterdzieści milionów złotych..(???) Nie jest to oczywiście dużo, bo w mijającym roku dostał 20 milionów- ale na „ działalność” od sierpnia.. To tak jak biurokracja za rządów Prawa i Sprawiedliwości wzrosła o 44 000 w ciągu dwóch lat rządów, a za Platformy Obywatelskiej- w ciągu czterech lat- o 100 000(???). Czyli mniej więcej- o tyle samo.. W końcu na piramidę nonsensu upaństwowionego sportu– wydano 2 miliardy złotych- to głupie czterdzieści milionów złotych dla Departamentu Polityki Senioralnej- to oczywiście mały pikuś.. Ale mnie ciekawi co innego: pomysł powołania nowej biurokracji narodził się w Sądeckim Uniwersytecie Trzeciego Wieku podczas bibki w Łebie gdzie biurokracja omawiała problem” Perspektywy rozwoju infrastruktury społecznej na rzecz edukacji i aktywności osób starszych”. Nie wiem ile kosztowała ta nasiadówka, ale w ładnej okolicy.. I kto im dał prawo trwonienia naszych pieniędzy.?. Biorą ile chcą- trwonią ile chcą.. Jak to w demokratycznym państwie prawnym.. Zastanawiałem się dlaczego socjaliści uniwersytety nazywają” Trzeciego Wieku”, a przecież mamy wiek XXI.. Licząc od narodzin Chrystusa.. Widocznie nie uznają Chrystusa.. Według innych kalendarzy- mamy inny wiek.. Według Kalendarza Żydowskiego mamy rok 5771- bo Żydzi liczą lata od biblijnego stworzenia świata.. Nie uznają narodzin Chrystusa. My Chrześcijanie liczymy czas od przyjścia Chrystusa na świat.. I tak na razie pozostało, ale kto wie co będzie dalej..? „ Trzeci wiek” nie jest więc od Kalendarza Żydowskiego, bo musiałby być wiek 571.. Według Muzułmańskiego – również nie. Bo to rok hidżry- ucieczka proroka Mahometa z Mekki do Medyny.. W Kalendarzu Chińskim- co sześćdziesiąt lat zmiana.. Niebiańskie pnie i dwanaście ziemskich gałęzi.. Nie warto podcinać gałęzi ,. Na której się siedzi.. I co dziesięć dni wschodzi nowe Słońce.. Według Kalendarza Majów- również nie.. Bo za kilkanaście godzin stanie się nieaktualny.. Będzie koniec świata, czym pasjonują się propagandowe merdia od kilku miesięcy.. Jakiś pogański kalendarza zaprząta ich uwagę.. Gdyby wierzyli w Pana Boga, wiedzieliby , że to on zarządzi koniec świata, a nie pogańscy magowie i kapłani.. Ale jak ktoś nie wierzy w Pana Boga- uwierzy we wszystko – twierdził Chesterton.. Jedyne sensowne wytłumaczenie, że socjaliści masonerni liczą historię ludzkości dopiero Trzeci Wiek- to jest rok 1789.. Czyli czas tzw., Rewolucji Francuskiej, która wywróciła chrześcijańską Europę do góry nogami.. Rok 1789- czyli od Narodzin Chrystusa- 18 wiek.. Potem XIX, XX, i teraz mamy XXI czyli III według masonerii, która te klocki w Europie ustawia od roku 1717.. Od czasu powstania. Bo wprowadzenia Kalendarza Rewolucyjnego, tych różnych termidorów- im nie wyszło.. To może wyjdzie im liczenie czasu historii od Rewolucji Francuskiej.. Wyjdzie , nie wyjdzie- próbować warto.. Tak jak z Bożym Narodzeniem.. Proszę posłuchać piosenek granych przez „ radio publiczne” przez jeszcze te kilka dni.. Jest ich kilka o „ świętach”.. Nawet niektóre ładne i melodyjne.. Tylko, że nie są to piosenki o Świętach Bożego Narodzenia.. O jedzeniu, o różnych płatkach śniegu, o saniach, , o Mikołaju, o emocjach przy jedzeniu, o wietrze, o uczuciach do innego człowieka, o mrozie, o prezentach., o choince, o gwiazdach, o wakacjach, o spędzaniu wolnego czasu- i o wielu różnych sprawach byle nie o narodzinach Chrystusa . A o naszym Zbawicielu ani mru mru. Zbliża się jakiś wielki czas jedzenia i wielkich zakupów w sieciach handlowych. Chodzi o zarobienie pieniędzy.. Tak jak ten” Jezuita „ z Nowego Sącza.. Ojciec Fabian.. Zamiast nauczać wiernych słowa Bożego, ten” kapłan” organizował seminaria, za które pobierał po 130 złotych od osoby i nauczał wierne słuchaczki” 7 tajemnic urody i siły” oraz tłumaczył dlaczego mężatki są łatwe(???) A są? Wydawał też audiobooki traktujące o tym, jak dorobić się pieniędzy.. Napisał też- ten heretyk- własną wersje pieśni Ciebie Boga Wysławiamy.. Namawiał do ściągania na lekacjach uczniów- bo to jest źródło wiedzy..” W imię Jezusa możesz wszystko”- twierdził” ojciec Fabian”.. Może to brat pana Jurka Owsiaka, który namawiał młodzież, żeby robiła co chceta.. „Jezuita” twierdził, że człowiek pod wieloma względami wie więcej od Boga..(??) W końcu władze kościele pogoniły heretyka z ambony- przepraszam- ambon już się nie używa.. Kapłan – jak równy z równym wiernym i demokratycznie- mówi przez mikrofon na tym samym poziomie. Mam na myśli poziom kościelnej posadzki.. Kiedyś grzmiał z ambony! Zniknął z parafii bytomskiej ,. I nikt nie wie gdzie się podziewa.. Wydaje nadal książki Ostatnia to- „Obudź w sobie przywódcę”.. I być może znudził mu się stan kapłański, bo niektórzy twierdzą, że związał się z kobietą.. Przestał być sługą Bożym- został sługą kobiecym.. Błądzących nigdy nie brakowało na tym ziemskim padole .. I nie będzie brakowało.. Tak jak wariatów i postępowych księży, postępowych piosenek ,postępowych lewicowców, postępowych kobiet.. Niech się święci prostytucja.. A czym się zajmuje socjalistyczny Departament Polityki Senioralnej? Przygotowuje informacje, koordynuje realizacje,, przygotowuje opinie, koordynuje współpracę,, współpracuje z innymi departamentami, przedstawia rozwiązania, ,uczestniczy w pracach, współpracuje z ośrodkami badawczymi, gromadzi i upowszechnia oraz bierze udział w posiedzeniach(!!!!) Czyli marnuje czas i nasze pieniądze.. Boże !Widzisz to i nie grzmisz! I takich gremiów jest w socjalistycznej Polsce setki.. I to jest Polska właśnie. WJR


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
924 925
924
2id 924 Nieznany (2)
924
924
924
Część 3. Postępowanie egzekucyjne, ART 924 KPC, 2001
924
924
924 925
924
Seinfeld 924 The Finale(2)
924 Christina Aguilera Beautiful
924
concert 924 p
Porsche 924 technical Specif
akumulator do porsche 924 20 20 turbo
924 engine hardware v1
marche 924 1

więcej podobnych podstron