Reszczyński: Gwiazdozbiór i agentura Nagle telewizornie wypełniła łzawa, tandetna reklama z premierem Donaldem Tuskiem w roli głównej. Potrafimy budować, potrafimy sobie pomagać, zbliżają się święta, czas zgody, usiądźmy razem do stołu, bo tak naprawdę mamy tylko siebie, itd. I mówi to facet, który jeszcze nie tak dawno z mównicy sejmowej ubolewał, że nie da się żyć z PiS w jednym kraju, a dużo wcześniej zapowiadał, że wyginie jak dinozaury. Kiedy zaś opozycja pisowska zapowiedziała 13 grudnia marsz w obronie wolności, suwerenności, bajeranci rządowej propagandy postanowili obsadzić Tuska w roli życzliwego świętego Mikołaja. Brakowało mu tylko czerwonej czapeczki i worka z prezentami, bo dobrotliwy uśmiech był wręcz doskonały. Wcisnąć zaprzyjaźnionym stacjom telewizyjnym dodatkowe pieniądze - z naszych podatków oczywiście - za niby świąteczną reklamę, tylko dlatego, że PiS organizuje marsz, a więc będą hasła nawołujące do zmiany fatalnej polityki rządu, gdy tymczasem jego ekipa demonstruje spokój, miłość, chęć współpracy i świąteczny nastrój. Zaiste nie ma chyba takiej ciemnoty, której propagandziści Tuska nie potrafiliby wcisnąć ludowi, przemieniając każdą „ściemę” w reklamowy szajs. Przypomina się ”siła spokoju” Tadeusza Mazowieckiego, który także nie mógł pogodzić się z krytyką, w której widział wyłącznie „polskie piekło”. Jeszcze wcześniej o 90 spokojnych dni apelował gen. Wojciech Jaruzelski. Miał pod butem cały naród, ale chciał, aby przez te 3 miesiące ludzie jeszcze bardziej zamknęli usta i siedzieli cicho.
„Mikołaj” Tusk ścigał się w tym czasie z produkowanymi spod jednej sztancy informacjami o tym, jak Jarosław Kaczyński zareagował na wypuszczenie go przez milicję w dniu 13 grudnia 1981 roku. To, że była to dla niego „niemiła” niespodzianka, skomentowano we właściwym dla komunistycznej propagandy stylu. Skonfrontowano tę wypowiedź z opozycjonistami internowanymi przez juntę Jaruzelskiego. Ależ mieli używanie. Jeden przez drugiego obalał „mit opozycyjności” Kaczyńskiego, jakby tylko internowanie dawało prawdziwą legitymację do bycia demokratą i autentycznym prześladowanym. Jeżeli co piąty delegat do władz wyłonionych przez zjazd krajowy Solidarności był agentem SB, to ilu ich musiano internować w ramach kontynuacji esbeckiej pracy. I mówili to ludzie, którym w niczym nie przeszkadza obecny system władzy z Jaruzelskim wkomponowanym w Radę Bezpieczeństwa Narodowego, u boku prezydenta Komorowskiego. I nie przeszkadza też nowa prezydencka doktryna, w myśl której dobrobyt i bezpieczeństwo zapewni nam dziś współczesna Rosja Putina. W przemilczanej kompletnie książce wspomnieniowej Ewy Kubasiewicz-Houée (skazanej w 1982 r. przez Sąd Marynarki Wojennej na 10 lat więzienia) – jest relacja jej syna Marka Czachora, (obecnie profesora fizyki współpracującego z zespołem Antoniego Macierewicza) ze spotkania z kpt. SB Adamem Hodyszem. Marek Czachor chciał się dowiedzieć, czy to od niego pochodzi informacja rozpowszechniana przez Bogdana Borusewicza na temat jego ojczyma Marka Kubasiewicza jako wieloletniego agenta SB. Hodysz kategorycznie zaprzeczył, ale przy okazji potwierdził, że gdy cała opozycja gdańska nie liczyła więcej niż 100 osób, prawie połowa z nich współpracowała ze służbą bezpieczeństwa. Bogdan Borusewicz ukrywający się aż 4 lata przed komuną, o czym z dumą wspomina w tych dniach, został zapamiętany przez Andrzeja Kołodzieja jako ten, któremu nie podobały się żadne niezależne inicjatywy ludzi chcących czynnie walczyć z juntą w stanie wojennym. „Nie tylko je krytykował, lecz nawet starał się je hamować” - wspomina Kołodziej, który w końcu zerwał kontakty z Borusewiczem po incydencie tak wspominanym: „Bogdan kazał mi go odebrać [stary powielacz] od naszego wspólnego znajomego, któremu kiedyś go zostawiłem. Dlaczego ma go odebrać, masz za mało sprzętu? Przecież o ile wiem, to sprzętu mamy dość, a ten powielacz nie jest najlepszej jakości. Nie chodzi o brak sprzętu. Zależy mi po prostu, aby ludzie ze środowiska Gwiazdów nie mieli na czym pisać”. Nie ma zatem niczego dziwnego w odmawianiu Jarosławowi Kaczyńskiemu opozycyjności. I nikogo nie dziwi to, że Lech Wałęsa wielokrotnie ośmieszał opozycyjną działalność w Wolnych Związkach Zawodowych i w Solidarności Lecha Kaczyńskiego. Komuniści, a wraz nimi ich agentura, bali się tylko tych ludzi, których nie mogli kupić i wciągnąć do współpracy. Do takich należał Andrzej Gwiazda i jego żona Joanna, a wraz nimi cały „Gwiazdozbiór”, jak nazwała to autentycznie wolne od wpływów agentury środowisko opozycjonistów Ewa Kubasiewicz. Wśród nich świeci wciąż nazwisko Krzysztofa Wyszkowskiego gnębionego przez Wałęsę procesami, który - gdyby nie jego choroba - szedłby razem z innymi w marszu 13 grudnia 2012 roku.Wojciech Reszczyński
Fotoskandale Fotoradary to zmora w naszym kraju. Są wszędzie, nieuprzedzone żadnym znakiem, 3 pod rząd, a niektóre "widzą wszystko". Zyskały sobie gronko "fanów", walczących z nimi na potęgę oraz własną pozycję w przychodach budżetowych. Jednym spędzają sen z powiek, innym dodają adrenaliny. Tylko parlamentarzyści nie żywią do nich żadnych uczuć, bo... bo nie muszą.
System niedoskonały Parlamentarzyści nie otrzymują fotomandatów, ze względu na "niedoskonałość systemową", która to nie wysyła "fotek" posłom i senatorom. Inspekcja drogowa mówi, że w "najbliższym czasie" to się poprawi. Oczywiście poza nimi wszyscy muszą płacić - nawet ci, objęci immunitetem min. sędziowie i prokuratorzy. Ich system nie pomija. Błędy się oczywiście zdarzają i nie ma się czemu dziwić, natomiast, jak to się dzieje, że akurat to parlamentarzyści mają ten (o)błędny przywilej? Czemu system nie wyłącza z mandatowania wszystkich z nazwiskiem Malinowski, albo kierowców BMW? Wtenczas błąd byłby bezstronny, a taki błąd "stronniczy" tylko irytuje płatników, a biedni posłowie i senatorowie muszą się tłumaczyć.
Kasa czai się w krzakach Słynny na całą Polskę pogromca fotoradarów swego czasu zalał Internet filmikami, gdzie i jak gminy umieszczają fotoradary. Jeden przefarbowany na zielono, ustawiony na tle zielonego płotu, kolejny na szaro przywdziany niczym elegancik w płaszczu, jeszcze inny udaje kosz na śmieci. Nagrał serię filmików "Straż biznesowo- miejska", tam pokazywał jak wygląda "dbanie o bezpieczne drogi" przez gminy. Zjawisko "pogromcy fotoradarów" wywołało trochę sukcesów, w kilku gminach fotoradary zostały "zdemaskowane" i znakowane, gdzieś unieważniono mandaty. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że "władza" przestała się kryć z tym, że fotoradary są dla kasy i nie mają w założeniu dbać o bezpieczeństwo.
Bez ogródek Jeszcze parę lat temu, mówiąc o fotoradarach, rządzący opowiadali o dbaniu o bezpieczeństwo, że przy szkołach, dzieci, na zakrętach. Teraz grają w otwarte karty, wpisują "zyski" z fotoradarów do pozycji przychodów budżetowych, kupują nowe urządzenia o coraz to wymyślniejszych funkcjach. Ponad pół roku temu mowa była o fotoradarach wyłapujących wszystko tj. niezapięte pasy, rozmowę przez telefon, wyjechanie za linię, przejazd "na zółtym", dłubanie w nosie. Po wizycie na warszawskim pl. Konstytucji otrzymywało się rachunek podobny do tego z Reala po zakupach świątecznych - z wymienionym wykroczeniem, ilością i ceną. Teraz głośno jest o takich co liczą prędkość średnią na danym odcinku. Przy okazji każdego newsa z zakresu "nowinki technologiczne w fotoradarach", zawsze podkreśla się, ile przyniesie to zysku do budżetu gminy/państwa. Cel stawiania fotoradarów już dla nikogo nie jest tajemnicą.Fotoprzekręt, do którego nie włączamy parlamentarzystów powinien wkurzyć już wszystkich. Jednak nikt się nie bulwersuje, bez mrugnięcia okiem płacimy (wszyscy, poza parlamentarzystami). Może dlatego, że jeśli nie zapłacimy, bez problemu "władza" odbierze sobie swoje poprzez wejście na konto bankowe.
Krystyna Szurowska
„Bańka budżetowa” w Sejmie Ustawa budżetowa będzie męcząca, czeka nas jedna nowelizacja po drugiejJak będzie wyglądał budżet państwa w roku przyszłym? Nawet ludzie bliscy Platformie Obywatelskiej oceniają, że ustawa okaże się męcząca, ponieważ czeka nas nowelizacja po nowelizacji. Harmonogram: drugie czytanie w Sejmie - poprawek do projektu ustawy budżetowej zgłoszono wiele. Po trzecim czytaniu (i głosowaniu), 14 grudnia ustawa według planu powinna zostać skierowana do Senatu, następnie sejmowa komisja finansów zajmuje się poprawkami senatorów, głosowanie nad nimi przewidziano w dniach od 23 do 25 stycznia 2013 r. I na koniec, przekazanie projektu ustawy (28 stycznia) do podpisu przez prezydenta. Prezydent ma na to siedem dni.
Manko z powodu VAT Konstytucja i ustawa o finansach publicznych mówią, że jeżeli ustawa budżetowa albo ustawa o prowizorium budżetowym nie wejdą w życie w dniu rozpoczęcia roku budżetowego, tj. 1 stycznia (w tym wypadku 2013 r.), a tak będzie, rząd prowadzi gospodarkę finansową państwa na podstawie rządowego projektu przedstawionego Sejmowi. Przypomnijmy, że przyjęty przez rząd pod koniec września, br. projekt budżetu na przyszły rok zakłada dochody wysokości 299 mld 385 mln 300 tys. zł, wydatki nie wyższe niż 334 mld 950 mln 800 tys. zł. Minister finansów Jacek Rostowski umie odejmować i policzył, że deficyt budżetowy nie powinien przekroczyć 35 mld 565 mln 500 tys. zł. Wyliczył, zdaniem ludzi, którzy się naprawdę na finansach znają – źle, bo dane dotyczące zaplanowanych dochodów podano mu wadliwe. Nie będzie tak dobrze, niektórzy analitycy uważają, że do budżetowej dziury trzeba dołożyć 20 mld. Jeszcze ustawa budżetowa nie jest gotowa, a Rostowski już ma manko – mówią. Winne będą m.in. podobnie, jak w br., znacznie mniejsze dochody z podatku VAT, niż założono w budżecie.
Przeszło to, co z PO Rząd założył, że gospodarka będzie się rozwijać w tempie 2,2 proc. Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club określił wzrost gospodarczy najwyżej na 1,7 proc. Ekonomista banku BZ WBK Piotr Bielski także uważa rządowe założenie za nazbyt optymistyczne, przypomina, że spowolnienie oznacza niższe wpływy do budżetu. Średnioroczną inflację rząd ocenił na 2,7 proc., wzrost realnych wynagrodzeń miałby sięgnąć 1,9 proc. O takim optymizmie mowy być nie może – podsumowują ekonomiści. Zatrudnienie, według rządu miałoby wzrosnąć o 0,2 proc., a stopa bezrobocia spaść do 13 proc. Niezależni eksperci aż przecierają oczy – coś takiego, bezrobocie miałoby być mniejsze, niż jest teraz? (stopa bezrobocia w końcu grudnia br. wyniesie 13,3 proc.). - W przyszłym roku bezrobocie w Polsce może wzrosnąć nawet 15 proc. mówi Janusz Jankowiak z Polskiej Rady Biznesu. Sejmowa komisja finansów publicznych pod koniec listopada br. poparła jednak taki projekt budżetu z 60 zgłoszonymi poprawkami, akceptując z nich 18, prawie wyłącznie Klubu Platformy Obywatelskiej, bo inni dla dominującej w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym PO przecież się nie liczą.
Instytucja fotoradarówBeata Szydło (Prawo i Sprawiedliwość) uznała projekt za „bańkę budżetową”, której pęknięcie byłoby dla Polaków bolesne. Jej zdaniem dokument jest tak niewiarygodny, że nie nadaje się do najgłębszych poprawek. Rząd PO i PSL roztrwonił cały dorobek PiS – oświadczyła. - Proponujecie optymalizację podatkową, polegającą na optymalnym ściąganiu z Polaków pieniędzy, a najlepszą, jak widzimy, instytucją poprawiającą ściągalność podatków to są teraz fotoradary. Wzrost wpływów podatkowych przez zamrożenie progów, czy likwidację ulg oznacza realne zwiększenie opodatkowania, mamy nadzieję, że wyborcy z tego PO rozliczą. Posłanka PiS i my wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, na jakich przesłankach założono tak optymistyczny, w porównaniu z tym, co się już dzisiaj dzieje, wzrost gospodarczy w 2013 r., jeżeli po trzech kwartałach tego roku PKB spadł do poziomu zaledwie 1,4 proc.?
Raczej płakać, niż się śmiać Wszystko niemal w oczach siada: produkcja przemysłowa, obroty handlu wewnętrznego i zagranicznego, dynamika spożycia i inwestycji. Spada realna wartość wynagrodzeń, zatrudnienie w gospodarce narodowej. Szydło powiedziała, że klub PiS będzie głosował przeciwko projektowi ustawy. Szef Klubu Parlamentarnego PiS Mariusz Błaszczak dodał, że przyjęcie budżetu w przedstawionym kształcie naraża na nowelizację budżetu wkrótce po Nowym Roku. Ruch Palikota zgłosił 5901 poprawek do projektu ustawy, większość zgodnie z obsesją głównodowodzącego tą partią dotyczyła Funduszu Kościelnego. Raczej płakać, niż się śmiać. Sławomir Kopyciński z RP oświadczył, że jego partia zgłaszając tyle poprawek wywiązuje się z obietnic wobec swoich wyborców. Czyżby byli za taką happeningową, nie śmieszną jednorodnością? Projekt budżetu porównał do bombki choinkowej, która kiedy się ją ściśnie, rozlatuje się w drobny mak.
Rózga dla Rady Polityki PieniężnejMinister finansów Jacek Rostowski obstawał, że projekt budżetu jest jak najbardziej realny – czy sam w to wierzy, to już inna sprawa. Liczy, że bez większych zmian zostanie uchwalony. Tak, jest jak najbardziej realny – wtrącimy w tym miejscu wypowiedź przewodniczącego Sejmowej Komisji Finansów Dariusza Rosatiego. Według niego „bańka budżetowa” omawiana w Sejmie zapewnia dalszą konieczną konsolidację finansów publicznych, dba o wzrost gospodarczy i gwarantuje prawidłowe wykonywanie podstawowych funkcji państwa. Rosati dodał, że przewidziano wzrost przeciętnego realnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej i procentową waloryzację rent i emerytur. Minister Rostowski zachmurzony oświadczył, że nikłej dynamice wzrostu PKB w trzecim kwartale br. winny jest broń Boże nie on, ani rząd Tuska, ale w poważnym stopniu Rada Polityki Pieniężnej, która w pierwszej połowie roku podwyższyła stopy procentowe. Ale – dodał kiepski rachmistrz - na szczęście hamowanie ze strony RPP już się skończyło, już teraz zrobiła się grzeczna i zgodnie z życzeniem rządu stopy procentowe obniża, licząc, że z inflacją jakoś to będzie. Wiesława Mazur
W Tychach smutek za stołem Włoch jest Włochem i obowiązki ma włoskie, kapitał ma narodowość
Święta Bożego Narodzenia w Tychach zapamięta niejedna tyska rodzina, będą smutne. Włoski właściciel w polskich zakładach Fiata (skrót od Fabbrica Italiana Automobili Torino) nieodwołalnie przeprowadzi redukcję zatrudnienia, bo tak postanowił i musi się liczyć z włoskim bezrobociem. Fabryka w Tychach wchodzi w skład spółki Fiat Auto Poland. Decyzje, które jej dotyczą podejmowane są w Turynie i są dla nas niekorzystne. Koncern włoski przejął Fabrykę Samochodów Małolitrażowych składającą się z wielu zakładów wśród nich była fabryka w Tychach. Płacą w tej fabryce Polakom niewiele, choć ludzie pracują, jak woły. Redukcja zapowiedziana została na początek przyszłego roku, ma objąć 1500 osób, Włosi zwolnią jedną trzecią załogi.
Odejścia dobrowolne i siłowe Nieoficjalnie mówi się, że ci, którzy dobrowolnie odejdą z pracy otrzymają większe odprawy, siłowo – mniejsze. I znów z pracusiami Polakami zagraniczny inwestor jest zawsze ma kłopot. Nie chcą odpraw, chcieliby dalej pracować, a koncern ogranicza produkcję. Kierownictwo firmy zapowiada, że w 2013 r. za bramy fabryki wyjedzie o połowę mniej samochodów, niż w rekordowym 2009 r., kiedy z linii montażowych zjechało 600 tys. nowych aut. Nie ma zbytu – wyjaśnia. A jak zbyt ma być, kiedy zabrano produkcję nowego, obiecanego Tychom atrakcyjnego nowego modelu samochodu panda, (o czym niżej). Fiat wygasza produkcję starej pandy, będzie jeszcze gorzej. Powody trudności koncernu ze sprzedażą, tkwią m. in. w niemrawej pracy włoskiego kierownictwa, które zaniedbało ekspansję, na tzw. rynkach wschodzących takich, jak chiński, czy indyjski, rozpoczynając za to nieudany rajd na rynku amerykańskim. Zapłacą Polacy.
Piechociński pobrzękuje... Włosi dawno już przyuczyły polskie władze, że nie mają nic do powiedzenia. Nowy wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński ze swoim pobrzękiwaniem szabelką śmiesznie wygraża, że rząd powalczy z ciężką sytuacją „w polskim przemyśle motoryzacyjnym”, (jaki ten przemysł jest polski – można zapytać). - Przyjdziemy dobrze przygotowani my, ministrowie: ja oraz minister pracy i polityku społecznej Władysław Kosiniak Kamysz (obaj z Polskiego Stronnictwa Ludowego, koalicyjnego okrucha Platformy Obywatelskiej), będziemy dyskutować nad tematem na posiedzeniu rządu, potem spotkamy się z przedstawicielami branży motoryzacyjnej, w tym z właścicielem Fiata Auto Poland, powiemy, że konsekwencje redukcji tak dużej liczby osób zatrudnionych bezpośrednio przy montaży samochodów w największej fabryce w Polsce mogą się przenieść z dramatycznymi konsekwencjami na inne gałęzie przemysłów zaopatrujących... Tylko w Tychach to jest ok. 5 tys. miejsc pracy pośrednio, niech sobie to Włosi wyobrażą, w zakładzie Fiata należy utrzymać na jak najwyższym poziomie produkcję i zatrudnienie – wygłasza zabawne (dla Włochów) przemówienia nowy wicepremier.
Fiat niszczy gwiazdę, tak każe mu sumienie Nie tak dawno dyrektor generalny Fiata mówił, że koncern nie ma żadnych zysków i stawiał za wzór wydajność fabryki w Tychach. Wychwalał polskich pracowników: świetnie pracują, tyska fabryka świeci w Grupie Fiata jak gwiazda. To nasz najlepszy zakład w całej Europie, produkuje tyle aut, co pięć włoskich zakładów z 22 tysiącami pracowników. Warto dodać, że na początku listopada br. w Tychach oraz największej, polskiej spółce Fiata w Bielsko - Białej pracowało 4947 osób, w tym 4625 w fabryce samochodów w Tychach. Okazuje się, że w tym dziwacznym kapitalizmie, jaki mamy i który zaleca Bruksela razem z Bankiem Światowym i Międzynarodowym Funduszem Walutowym, kiedy przychodzą naprawdę złe czasy nad ekonomią góruje polityka. W ubiegłym roku nie krył tego szef Fiata Sergio Marichionne mówiąc, że koncern, który reprezentuje, posiada zdrowe włoskie sumienie. - Naszym obowiązkiem jest stawianie na pierwszym miejscu kraju, w którym mamy swoje korzenie – mówił. We Włoszech zaczęło narastać bezrobocie, więc likwiduje się miejsca pracy w Polsce, żeby je przenieść do włoskiej macierzy. Bo Włoch jest Włochem i obowiązki ma włoskie, zwłaszcza, że zagraniczni inwestorzy kupując u nas zakłady kupowali też rynek, a ten na nowe samochody w kryzysie się bardzo skurczył. Z polskich zakładów produkujących samochody, w 2012 r. tylko 1,23 proc. pojazdów przeznaczonych było na rynek krajowy, bywały lata, że tylko Tychy sprzedawały u nas ponad 20 proc. swojej produkcji.
Co tam ekonomia, Panda pod Neapol! Niezrozumiałe decyzje kierownictwa włoskiego koncernu powodują powolne zamieranie fabryki w Tychach alarmuje AutoŚwiat.pl. Coraz głośniej zaczyna się dyskutować nad dalszym losem tej fabryki. Jej degradację widać gołym okiem. Tychy ucierpiały na decyzji odebrania produkcji najnowszego modelu Fiata Pandy, którą wsparto upadający zakład Pomigliano d'Arco koło Neapolu. Niesłychane, że nie wywołało to w 2010 r. zdecydowanej reakcji rządu premiera Donalda Tuska, przecież Tychy od 1992 r. – wówczas fabrykę przejęli Włosi - otrzymały dziesiątki milionów pomocy publicznej. Słyszymy, że w fabryce pod Neapolem Fiat ma ciągłe problemy, załoga żąda od koncernu kolejnych przywilejów, chociaż zarabiają tam bez porównania wiele więcej, niż w Tychach, jednak to Fiatowi politycznie się kalkuluje. Co tam ekonomia! Fiat na uruchomienie produkcji nowej pandy pod Neapolem musiał wyłożyć 800 mln euro: w ten sposób jednak koncern z Turynu spełnił żądania włoskich polityków. Włoskiego sumienia nie mogło ruszyć, że zadano cios polskiej fabryce. W połowie 2011 r. w tyskim zakładzie rozpoczęto produkcję małej Lancii Ypsilon, w zamian za nową pandę. Fabryka do września br. wyprodukowała 76,6 tys. „starych” Pand, o 70 tys. mniej niż w analogicznym okresie 2011 r. Od tego modelu Pandy trudno oczekiwać spektakularnych sukcesów, uważają fachowcy. Nie zrekompensowała po niej strat produkcja Lancii Ypsilon, której we wrześniu br. wyprodukowano tylko 3,4 tys. egzemplarze. W tym roku zakład opuściło 39,3 tys. tych samochodów, znacznie mniej niż można było oczekiwać, o granicy 100 tys., – o której się mówiło -. można tylko pomarzyć.
Przyszli na gotowe Małolitrażowy Fiat 500 przez kilka lat produkowany tylko w Tychach pojawił się (bez fajerwerków) w USA. Na ten rynek nie trafia jednak z Polski, ale z zakładów Toluca w Meksyku. Tychy pomagają w uruchomieniu produkcji „pięćsetki” w Meksyku informował „Gazetę Wyborczą” rzecznik Fiat Auto Poland Bogusław Cieślar. Zakład w Tychach z własnych pieniędzy sfinansował inwestycję w Fiata 500 – przypomniał, a na współpracy z Meksykiem raczej straci. Produkcja części do Fiata 500 w Meksyku wytnie polskich kooperantów zakładów w Tychach. Amerykanie zadbali, żeby auta były napędzane silnikami produkowanymi w Stanach Zjednoczonych. W tym roku Włosi chcieli sprzedać w USA 50 tys. fiatów 500 – nie udało się, w 2013 r. - 78 tys. W Tychach tylko w 2010 r. takich samochodów zmontowano 162 tys. Mgr inż. Rajmund Pollak w „Śląskiej gazecie” sprzed roku przypomniał, że powołana na początku 1972 r. Fabryka Samochodów Małolitrażowych sprzedana Włochom zatrudniała w wielu miejscowościach Polski ok. 25 tys. osób. W Tychach (Zakład nr.2) montowano Fiaty 126, była tłocznia, spawalnia. W Zakładach nr. 1 w Bielsko-Białej produkowano samochody Syrena, Fiaty 126p, zespoły napędowe do Fiata 126p, zawory, wykonywano odlewy z metali nieżelaznych. W Bielsku-Białej nie produkuje się aut od wielu lat. Sytuacja tej fabryki produkującej silniki wysokoprężne też nie jest jasna. FSM sam spłacił Włochom przed terminem kredyty i koszty licencji na Fiata 126p. Mało kto wie, – informuje inż. Pollak, że porozumienie ramowe z Fiatem na produkcję w FSM modelu panda zostało zawarte w... 1979 r. Po odwołaniu stanu wojennego, w 1987 roku generał Wojciech Jaruzelski oficjalnie spotkał się z właścicielem Fiata Giovannim Agnelim, efektem rozmów, które do dziś utrzymywane są w tajemnicy, było udzielenie Polsce przez Fiata kredytu w wysokości 500 mln dolarów na uruchomienie produkcji przyszłego Cinquecento. Umowa nie była korzystna i miała zasadniczy wpływ na pogorszenie sytuacji ekonomicznej FSM oraz jej przekształcenia własnościowe. W czasach transformacji umowę z Fiatem (także niekorzystną), przejmującym FSM w maju 1992 r., podpisał główny założyciel Platformy Obywatelskiej - Andrzej Olechowski. Włosi do FSM przyszli na gotowe, żadnej fabryki w Polsce nie zbudowali od podstaw.
Wiesława Mazur
Kolejny zgon smoleński 10 grudnia przed godz. 14.00 w budynku przy ul. Grochowskiej w Warszawie prezes wydawnictwa Magnum-X Cezary S. zadał kilka śmiertelnych ciosów nożem 46-letniemu Krzysztofowi Zalewskiemu, redaktorowi naczelnemu miesięcznika „Lotnictwo”, który nieustannie podważał tzw. oficjalne ustalenia ws. katastrofy smoleńskiej. Napastnik dysponował również materiałem pirotechnicznym, którego użył. Robert Wit Wyrostkiewicz w tekście „Dziewiąta śmierć” (tygodnik "Nasza Polska" Nr 45 (888) z 6 listopada 2012 r.) o niespodziewanym odejściu chorążego Remigiusza Musia, zadał pytanie, kto jeszcze musi zginąć, aby polska prokuratura i politycy zaczęli głośno mówić o zamachu w Smoleńsku lub przynajmniej o próbie eliminacji świadków. Nikt nie sądził, że lista „zgonów smoleńskich” powiększy się tak szybko o jeszcze jeden przypadek. Pytanie, czy skończy się tylko na tej tragedii… Krzysztof Zalewski był wiceprezesem wydawnictwa Magnum - X i ekspertem lotniczym, który wielokrotnie wypowiadał się na temat katastrofy smoleńskiej w opozycyjnych mediach. Był gościem m.in. Telewizji TRWAM, a także jednym z bohaterów filmu Anity Gargas "10.04.10". Zalewski zasłynął jako niestrudzony krytyk raportów MAK i komisji Jerzego Millera. Śmierć, jaką poniósł z rąk swojego współpracownika – Cezarego S. już tłumaczy się „sprawami biznesowymi”. Co do takich pospiesznych wyjaśnień, wątpliwości mają jednak eksperci.
- Zanim coś zostanie zbadane czy wyjaśnione, z góry zakłada się pewną tezę, aby wszystko potoczyło się w jej myśl. Stąd rodzą się tragikomiczne anegdoty o „seryjnym samobójcy”. W tym przypadku jest dokładnie tak samo: sprawa nie została jeszcze dokładnie zbadana, a już się podaje tezę, która ma nakierunkować dalsze kroki. Sprawy biznesowe, nic wspólnego ze Smoleńskiem, itd... Oczywiście są to przedwczesne diagnozy, ale stają się niestety regułą – mówi dziennikarz śledczy Wojciech Sumliński, autor bestsellerowej książki „Z mocy bezprawia”. Podobnego zdania jest nadkom. Dariusz Loranty, wieloletni pracownik Wydziału ds. Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. - Bez wątpienia mamy do czynienia z niezwykle dziwną sytuacją. Przecież giną ludzie, którzy mieli z tą sprawą jakiś związek! Nieważne w jaki sposób: czy poprzez wypowiedzi, oceny czy krytykę administracji państwa polskiego, która jest chyba najbardziej winna zagmatwaniu całej sytuacji – mówi były policjant, który niejednokrotnie zajmował się sprawami zabójstw i przestępczością zorganizowaną. Co ciekawe, tuż po śmierci Krzysztofa Zalewskiego w Internecie, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać komentarze anonimowych autorów, podważające wiarygodności b. redaktora naczelnego miesięcznika „Lotnictwo”. Żadnych złudzeń co do takich „przypadków” nie pozostawia Wojciech Sumliński. - Podważanie wiarygodności to domena wszelkich służb na całym świecie. Podobne praktyki stosowano również w PRL. Kiedyś zajmowałem się sprawą ks. Jerzego Popiełuszki. To temat dosyć odległy od tragedii smoleńskiej, ale chciałbym zwrócić uwagę na pewien mechanizm. Otóż, największe dokonania na tym polu miał prokurator Andrzej Witkowski i gdy był bardzo bliski postawienia bardzo trafnych tez, a także posadzenia na ławie oskarżonych 20 osób, po Warszawie zaczęła krążyć plotka, że Witkowski zwariował. Do dziś nie wiadomo kto był jej autorem. Okazało się, że nie zwariował, a każda z jego spraw zakończyła się sukcesem – nie odniósł żadnej procesowej porażki! (…) Jak widać, wystarczy komuś odebrać wiarygodność, by odebrać wiarygodność temu, czym się ten człowiek zajmował. – mówi dziennikarz śledczy. Sumliński przypomina, że byli funkcjonariusze Wojskowych Służb Informacyjnych od dłuższego czasu próbują zrobić z niego przestępcę, co ma podważyć jego dokonania dziennikarskie. W końcu wystarczy odebrać wiarygodność, aby „uśmiercić człowieka za życia”.
- To najgorsza broń. Jeżeli ktoś jest wariatem lub przestępcą, to nic nie są warte jego dokonania. Odbieranie wiarygodności to częsta praktyka służb specjalnych, nie tylko w Polsce. Z tym procederem mamy do czynienia również po śmierci osób. Jeżeli mamy teraz do czynienia z podważaniem wiarygodności człowieka, który już nie żyje, a miał spore osiągnięcia na polu wyjaśnienia tragedii smoleńskiej, to mamy do czynienia z tym samym mechanizmem. Podważyć wiarygodność znaczy dokładnie to samo, co odebrać dokonania. (…) Niczego innego nie spodziewałbym się w Polsce, zwłaszcza w przypadku osób, które dokonały pewnych ustaleń pod prąd temu, co próbuje się nam wmawiać, zwłaszcza w kwestii tragedii smoleńskiej – mówi autor książki „Z mocy bezprawia”. Jak widać, również osoby, które na co dzień radykalnie odcinają się od wszelkich spiskowych teorii dziejów, zauważają niezwykłą prawidłowość w przypadku „zgonów smoleńskich”. Pytanie, jak wiele osób musi jeszcze zginąć, aby polskie instytucje państwowe zaczęły wykonywać swoje ustawowe obowiązki? Aleksander Majewski
Ranking wydarzeń roku według mediów, czyli jaja medialne No to czas na sam ranking.
1. Oczywiście "mama Madzi". Wcale nie uważam, że ta sprawa była nieważna czy nieciekawa. Otóż była bardzo ciekawa - co siedzi we łbie babie, która - tak się może wydawać - robi wielką krzywdę swemu dziecku (tylko ze względów procesowych nie napiszę więcej), która wznieca larum na całą Polskę, a potem przed całą Polską odgrywa jakiś cyrkowy teatrzyk. To naprawdę ciekawe. I ważne o tyle, że mogło stanowić punkt wyjścia do dyskusji o problemach macierzyństwa, o dysfunkcjonalności wielu rodzin, o bezsilności wielu instytucji. Wielomiesięczny serial "mama Madzi" z żadną refleksją nie miał oczywiście nic wspólnego. Mówiąc językiem mediów - "matka Madzi" żarła, a że żarła, to nie znikała z pierwszych stron tabloidów i z serwisów informacyjnych. CDN.
2. Amber Gold - ani największa ani najbardziej dramatyczna historia z cyklu "afery a la piramidy finansowe". Amber Gold nadawała się jednak na mocne story. Z kilku względów. Wybuchła w wakacje, czyli w sezonie ogórkowym, gdy nic się nie dzieje, a jak już się zdarzy, to media tym "grzeją". Po drugie ludzie lubią czytać o cudzym nieszczęściu i o głupocie bliźnich - zawsze można im powspółczuć albo powiedzieć sobie - no taki głupi, żeby w to inwestować, to ja nie byłem. Po trzecie w sprawie wystąpił syn premiera, to czyniło sprawę o wiele bardziej atrakcyjną. Po czwarte niefrasobliwość urzędów i instytucji zaprezentowana przy okazji tej sprawy pasowała do PIS-owskiej narracji "państwo Tuska nie działa". Jest całkiem prawdopodobne, że właśnie ma miejsce jakieś nowe Amber Gold. Pewnie sprawa eksploduje w wakacje. Wtedy eksplozja będzie mediom najbardziej potrzebna.
3. Czy będziemy gotowi na Euro2012. Wiadomo było, że będziemy, ale przez 160 pierwszych dni mijającego roku trwały debaty czy będziemy. Tylko prezes od początku wiedział, ale on zawsze od początku wie, że nie będziemy gotowi i że impreza skończy się katastrofą. On po prostu kocha katastrofy, za które zawsze odpowiada oczywiście... no kto... no kto... no Tusk.
4. Trotyl na wraku. Tragikomiczna historia z trotylem na wraku pokazuje głupotę części mediów i wąziuteńkie horyzonty części dziennikarzy. Tak chcieli zamachu, że musieli uprawdopodobnić wybuch, tak bardzo chcieli uprawdopodobnić wybuch, że musieli znaleźć trotyl. Trudnego zadania znalezienia trotylu podjął się redaktor Gmyz. Udało mu się. W efekcie prezes wypadł na totalnego oszołoma, bo zdążył zadeklarować, że w Smoleńsku zamordowano 96 osób. W efekcie trotyl eksplodował też w redakcjach "Rzeczpospolitej" i "Uważam rze". Tu moja osobista nominacja dla redaktora Czarka - otóż nominuję go do nagrody Gmyza Roku. Będzie o nią rywalizował z panem Antonim M., z panią Anną F., z panem Grzegorzem G. i z kilkoma innymi patriotami.
5. Marsze organizowane przez ojca biznesmena Rydzyka w obronie telewizji, której nikt nie chce oglądać. Rydzyk osiągnąłby wielki sukces, gdyby jego Trwam miała tylu widzów co uczestników marszu. Uczestnicy maszerowali w proteście przeciw temu, że Trwam nie dano miejsca na multipleksie tylko dlatego, że nie dostarczyła odpowiednich dokumentów. Słusznie protestowali. Rydzyk zawsze olewał prawo i uchodziło mu to na sucho. Przyznany mu więc de facto status świętej krowy i związane z tym prawo olewania tego, czego inni olać nie mogą, trzeba szanować.
6. Dach na narodowym. O tej strasznej aferze media mówiły ponad dwa tygodnie. To, że wiedząc o nadchodzącym deszczu ludzie odpowiedzialni za dach dachu nie zamknęli, było oznaką kretynizmu. Kretynizm ten jednak szybko zbladł w zestawieniu z kretynizmem mediów, które sprawą tą się zajmowały.
7. Film "Pokłosie". Okazało się, że to film antypolski. Antypolskie jest wszystko, co nie jest infantylną bajeczką o Polsce Chrystusie narodów, cudownym i niepokalanym kraju zamieszkanym przez anioły i błogosławionym przez najświętszą panienkę, która naszą królową jest, choć jest Żydówką, co sporej części populacji nie przeszkadza tylko dlatego, że owa część jeszcze tego nie skumała. Dobry film. Naprawdę. Nie dziwota, że wzbudził emocje wśród kołtunerii.
8. Taśmy PSL. Jak Amber Gold, sprawa wybuchła w wakacje, gdy nic się nie działo, potraktowano ją więc jak historię zupełnie nadzwyczajną. Taśmy pokazały, że politycy PSL są pazerni(tak zresztą jak wszyscy inni nasi politycy), na potwierdzenie czego żadne taśmy nie są potrzebne.
9. ACTA - poważne protesty wzbudził projekt ograniczenia kradzieży w internecie. Zrozumiałe jest, że w Polsce, gdzie tradycja złodziejstwa jest naprawdę mocna, protesty były większe niż w jakimkolwiek innym kraju.
10. Podwyższenie wieku emerytalnego. W całej tej dziesiątce jedna z dwóch trzech spraw zasługująca na jakąkolwiek uwagę. Podwyższenie wieku emerytalnego było oczywiście słuszne przy przyjęciu logiki pt. 2 X 2 = 4. Jest to jednak logika w naszej polityce nieobowiązująca. W naszej polityce dominują bowiem obrońcy ludu, którzy w imię ludu robią rzeczy ludowi wychodzące bokiem i nie robią tego czego lud potrzebuje, bo ludowi zazwyczaj nie podoba się to, co ludowi jest potrzebne. Tak to mniej więcej wyglądał mijający rok w mediach. Następny będzie wyglądał jeszcze zabawniej. Jakże cudownie byłoby w Polsce, gdyby w naszych sądach każdy proces był jak szybki jak proces idiocenia naszych mediów. Niestety, tempo tego procesu jest nadzwyczajne i niedoścignione. LIS
Wkręceni w fotoradary Patrzę, jak rozpędzają się fotoradary. Jak każdy dodaje swój element, bo każdy się przecież zna. Każdy ma opinię. Każdy ma swoje zdanie, każdy wie. Patrzę, jak rozpędza się modelowa wrzutka fokusująca uwagę opinii publicznej. Sprawiająca, że jest o czym mówić, jest temat wokół którego można się socjalizować - trochę tak, jak pierwotne ludy ogrzewały się dobrymi opowieściami przy ogniskach. Patrzę, jak rozpędzają się fotoradary, jak skutecznie świat polityki zarządza światem mediów. Jak inne sprawy schodzą na plan dalszy. Jak żar dyskusji rozpala, jak chwytany jest „temat” do wieczornych wiadomości, do popołudniowych serwisów, do porannych programów. Temat prosty, z ekspertami do wydzwonienia: dwie grubsze panny i znana warszawska restauratorka, która wypowie się, co sądzi na temat. I jeszcze piosenkarka ze stajni stacji telewizyjnej, którą sfotografował fotoradar. Albo przynajmniej mógł sfotografować. Nie ma nikogo kto by się nie wkręcił lub nie został wkręcony. Tylko ten temat żyje w przestrzeni publicznej. Nic innego ludzi tu mieszkających nie pochłania. I nic innego ich nie dzieli. W sumie naprawdę nie ważne, czy „za” czy „przeciw”. Ważne, że jedni przeciw drugim, że jedni inaczej niż „tamci”. Zapewne więc – nie sprawdzałem, nie mam już na nich siły – po obu stronach w serwisie społecznościowym uzbroiły się dwie armie: z jednej strony Samuel Pereira i Łukasz Warzecha, z drugiej Waldemar Kuczyński i Bloger Azrael. Zapewne okładają się tak mocno, że wióry lecą. Jak zwykle, za wszystko. Za fotoradary. Choć fotoradary – niczym „zupa za słona” – są tylko pretekstem. Dla mnie klasyką wykorzystywania tego mechanizmu w marketingu politycznym wciąż będzie dyskusja wywołana w 2007 r. przez ekipę Sarkozy’ego, na pół roku przed wyborami prezydenckimi. Dyskusja-majstersztyk o paleniu tytoniu w miejscach publicznych. Socjaliści z Segolene Royal rzecz jasna bronili prawa do wolności i zakazywali zakazywania. Było dla nich jasne, że musieli wypowiadać się inaczej niż politycy prawicy. Nicolas Sarkozy pokazał się zaś jako szeryf, silna ręka, który nie będzie szedł na smyczy badań opinii publicznej, jeśli tyle osób umiera w wyniku biernego palenia tytoniu w miejscach publicznych. Debata pokazująca, uwypuklająca wówczas najlepsze cechy Sarkozy’ego, przykuwająca uwagę opinii publicznej. Cechy, na które w polityce było wówczas szczególne zapotrzebowanie. Tak jak było zapotrzebowanie na lidera, który uderza mocno w stół. Ważne, aby linia sporu przebiegała w miarę po środku, a zrozumiały dla wszystkich temat niósł łatwe do podkręcenia emocje. Aby dzielił. Zapełniał przestrzeń. Jedni więc chcą, aby wreszcie piraci drogowi przestali nieść śmierć. Drudzy, że jakaż to śmierć, jeśli po mieście nie sposób dziś już szybciej jeździć a i poza miastami nie sposób jeździć zgodnie z przepisami; że to jedynie sposób na łatanie budżetu przez Jacka Rostowskiego. I jedni i drudzy wcześniej czy później skończą dyskusję w tym miejscu, w którym zwykle kończą. A więc na nazwiskach: Donald Tusk, Jarosław Kaczyński. Wielka jest siła narracji i kto mechanizmy marketingu narracyjnego opanuje lepiej - wygrywa. Ale – jeśli nie ma nic innego i liczy się już tylko to, co zostało dobrze opowiedziane; jeśli to tak proste – to może i lewica mogłaby coś opowiedzieć? Może Leszek Miller zaproponowałby jakąś historię, zrozumiałą dla wszystkich, angażującą wszystkich, dzielącą publikę w miarę po równo? Może SLD też mogłaby wejść na matę, zainteresować sobą, przypomnieć o swoim istnieniu? Tak, mogłaby. Fotoradary albo Rok Edwarda Gierka. Jaki pierwszy dzień roku, taki i cały rok. Szczęśliwego 2013! Eryk Mistewicz
Manifest w obronie ‑"Bożego prostaczka" Po 1989 roku postępowe media oraz snobistyczne salony zdominowała pogarda wobec przeciętnego, niezamożnego obywatela. Niebywałe, jak się dzisiaj mówi o polskich chłopach i robotnikach. Jakby byli zużytymi robotami do kasacji. „Boży prostaczek” to nie prostak. To ktoś wyzbyty pychy, egoizmu, wrażliwy na los innych. To nie były TW z UD, UW, PD czy PSL. To nie dawny funkcjonariusz WSI, który zarządza teraz bankiem i zarabia miliony. To osoba skromna, cicha, często bezradna. Czy ludzie skromni i niezamożni są z natury głupi? Czy są źli i brzydcy? Czy stanowią masę odpadową kapitalizmu? Tak przynajmniej sądzi większość ludzi uważających się w Polsce za liberałów. W dobrze działającej liberalnej demokracji na górze drabiny zamożności są ponoć jednostki najlepsze, na dole – najgorsze. W Polsce ci „najlepsi” także będą albo już są zamożni, potrafili bowiem odnaleźć się w nowym systemie („wolnorynkowym”), bo są pojętni, dynamiczni, ale i wrażliwi. Są ciekawi świata, chcą żyć pełnią życia. Człowiek skromny to zakompleksiony dureń, który zamiast interesować się paryską modą i walczyć o prawa orangutanów, albo strajkuje, albo wegetuje w jakiejś Mławie, gdzie urządza pogromy Cyganom. „Polskie piekło”, „katolicki ciemnogród” – tak mówią „liberałowie”. Po 1989 roku postępowe media oraz snobistyczne salony zdominowała pogarda wobec przeciętnego, niezamożnego obywatela. Niebywałe, jak się dzisiaj mówi o polskich chłopach i robotnikach. Jakby byli zużytymi robotami do kasacji. Nawet u lewaków i socjalistów nie widzę wyraźnej obrony chłopów i robotników. Ludzi biednych, bez pracy i perspektyw. Lewacy toczą boje o sprawy obyczajowe, polityczne, o duperele. Mało kto przejmuje się polską wsią, czy mieszkańcami miast wybudowanych niegdyś wokół później upadłej fabryki. „Nam się udało, a ta ciemnota ciągle jest niezadowolona”. Tej postawie towarzyszyła od 1989 roku szkodliwa polityka gospodarcza – błędnie i przewrotnie nazywana liberalną. W istocie była to mieszanina beztroski, socjalizmu i korupcji utrzymująca społeczeństwo w biedzie. Ale niby-liberałowie mają powody do dumy. Na tle większości udało im się upozować na ludzi sukcesu. Kumoterstwo czerwonej pajęczyny, w pełni zachowana i sprawnie działająca sieć dawnych WSI, sobiepaństwo, skorumpowane i źle działające sądy, prokuratury, a także promujące uznaniowość prawo – to im pozwoliło osiągnąć sukces.Wszystko, co niezgodne z linią ekip Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej, Millera, Belki czy Tuska było i jest surowo piętnowane przez dyspozycyjne media i łapciuchów z niezdekomunizowanych szkół wyższych. Nie przeczę, że niejednokrotnie prawica postulowała rozwiązania jeszcze gorsze (jak choćby propozycje „ożywiania gospodarki” przez rozluźnianie dyscypliny budżetowej i zwiększanie podaży pieniądza). Faktem niemniej jest, że propaganda sukcesu uprawiana przez polityczne i intelektualne elity od początku III RP brutalnie knebluje krytyków lub ignoruje głosy prawdziwie liberalne – jak te z kręgów Centrum im. Adama Smitha. Nagradzany jest serwilizm i lizusostwo, premiowane w ramach plemiennych rytuałów (np. rozdawnictwo nagród typu „Nike”). Wzorem „młodego kapitalisty” stał się niegdyś polityk KLD, a potem UW i PO, Paweł Piskorski. Dynamiczny, kreatywny, twórczy? Tak?! Od wieku XVIII socjalistom sen spędzała z oczu robotnicza bieda – tak mówili. Ale nawet to mówienie się skończyło, gdy robotnicy w krajach prawdziwe kapitalistycznych zaczęli przyjeżdżać do fabryk własnymi samochodami – w Ameryce od czasów upowszechnienia się Forda T, w Europie zachodniej w latach 60. ubiegłego wieku. Wtedy to właśnie lewaccy terroryści zaczęli szukać duchowego wsparcia nie u robotników, ale u wykształciuchów zwanych intelektualistami. Nie kto inny, jak pisarz, filozof i komunista Sartre mawiał, że woli żyć w dyktaturze Stalina niż w dyktaturze de Gaulle`a. Postępowi intelektualiści i dziś mają się świetnie. Ci polscy odrabiają zaległości z czasów PRL. Wtedy musieli udawać dobrych wujów świata pracy. Teraz bez krępacji naśladują zachodnich kolegów. Robotników wymienili na lesbijki. Chłopów na pederastów. Zamiast biedą, martwią się „faszyzmem”. Zamiast liberalizować gospodarkę, od 1989 roku ich polityczni „liberalni” eksponenci podnoszą podatki, KTÓRE SAMI W DUŻEJ MIERZE MARNUJĄ I ROZKRADAJĄ. Za nasze pieniądze i z pomocą politycznych przyjaciół ideolodzy „liberalizmu” chcą organizować w szkołach akcje typu „załóż jemu, załóż sobie”. Zdumiewająca – tak powiem, żeby przyzwoicie brzmiało – ministrowa Hall kasuje w szkołach Gombrowicza, zapędza 6-letnie maluchy do szkół (państwo PO chce odbierać dzieci rodzicom jak najwcześniej, aby jak najszybciej przystąpić do ich indoktrynacji), zajmuje się pierdołami, zamiast uczyć dzieci historii Polski dawniejszej i dzisiejszej. DLACZEGO – W MORDĘ JEŻA !!! – NIE CZYTA SIĘ W LICEACH OBOWIĄZKOWO TAKICH KSIĄŻEK, JAK „INNY ŚWIAT”, „ARCHIPELAG GUŁAG” CZY „I POWRACA WIATR” BUKOWSKIEGO? A CHOĆBY I „WIERNĄ RZEKĘ” ŻEROMSKIEGO? W Polsce 95 proc. podatków od osób fizycznych od lat pochodzi od ludzi najbiedniejszych i skromnych (dwie pierwsze grupy płatników). To oni są najdokuczliwiej prześladowani przez fiskalizm, choć rzadko zdają sobie z tego sprawę – całkowicie zdezorientowani, bezradni. W ideologicznie poprawnej popkulturze robotnicy to mali złodziejaszkowie i pijaczkowie, siedlisko dewocji – tak jak chłopi (czy pamiętają Państwo Kabaret Olgi Lipińskiej, agitatorstwem ustępujący chyba tylko “Szkłu Kontaktowemu”?). Tymi grupami ani postępowe elity, ani „liberalni” politycy się nie przejmują. Robotników zastąpią wkrótce roboty, a chłopi wymrą samoistnie. Świat zasiedlą groteskowo chude modelki i antyfaszyści. Ci jeszcze powalczą ze sto lub dwieście lat, antyfaszyzm bowiem to fajna robota. Tu pełną synergię osiągają profesorki od kulturowych transgresji i czytelniczki „Bravo Girl”. Jestem zwolennikiem racjonalnej polityki gospodarczej, a równocześnie za podłość uważam pogardliwy stosunek pseudoliberalnych elit do ludzi skromnych ekonomicznie i obyczajowo. Te dwie formy skromności często idą w parze, ale w żadnym razie nie świadczą koniecznie o ułomności charakteru. Przeciwnie. W wielu przypadkach cechują ludzi silnych, rozważnych, prawych, którzy nie chcą być przebojowi. To wrzaskliwy „kapitalizm”, który wartościuje ludzi w zależności od stopnia zamożności lub zajmowanego stanowiska, jest propozycją nędzną. Ale nie całe zło świata da się wytłumaczyć działalnością „ich”. Każdy z nas musi być świadom własnych wyborów. Nie brakuje w Polsce leniów, złodziei i hochsztaplerów. Nie brakuje zaciekłych socjalistów wśród tzw. prawicy (rząd PiS mógłby wiele na ten temat powiedzieć). Nie brakuje takich, którzy chcą żyć cudzym kosztem. To ci najchętniej podchwytują hasło „sprawiedliwości społecznej”. A tymczasem żadna „sprawiedliwość społeczna” nie jest nam potrzebna. To wymysł socjalistów, którzy na jej konto podwyższają podatki po to, by je później zmarnotrawić lub rozkraść. Biedacy na tym nie skorzystają. Wolny rynek musi istnieć, ale w otulinie – owszem! – konserwatywnych wartości, wpajanych w rodzinie, szkole i kościele. Tylko w ten sposób można dojść do prawdziwej międzyludzkiej solidarności. Chciałbym, żeby rząd Donalda Tuska potrafił zreformować sferę gospodarczą na modłę liberalną. Chciałbym także, aby nie zapominał, że Jasną Górę odwiedza corocznie 4,5 miliona osób. Że to, co jemy i pijemy, to czym jeździmy i w co się ubieramy, ktoś musi wytworzyć. Fenomenalnie wartościowi są nie tylko Kuba Wojewódzki, Doda i Szymon Majewski. Wartościowi są także przeciętni ludzie, którzy wyczekują w mrozy na przystankach, podczas gdy ex-agenciuchy rozjeżdżają się luksusowymi terenówkami za 200 tys. zł, kupionymi za gaże z zasiadania w niezliczonych radach nadzorczych firm z udziałem Skarbu Państwa. Paweł Paliwoda
Kolejna kompromitacja rządu w kwestii polityki prorodzinnej. Skala niekompetencji przestaje już nawet dziwić Zanosi się na kolejną kompromitację rządu Donalda Tuska. Niestety rządy „liberałów” są na tyle mocno przepełnione wpadkami, że umknął wielu mediom fakt, iż wiele kobiet w 2013 roku padnie ofiarą realnej dyskryminacji. Wszystko przez kuriozalny projekt ustawy o urlopie macierzyńskim. Od 1 września 2013 r. półroczny urlop macierzyński (obecnie to 26 tygodni podstawowych i sześć tygodni dodatkowych) będzie można wydłużyć o kolejne 26 tygodni. Tak przewiduje projekt ustawy zmieniający kodeks pracy. Premier Tusk obiecywał zmiany w polityce prorodzinnej, i kreował się na wrażliwego na dobro polskich rodzin polityka. Okazuje się jednak, że nawet prosta ustawa pomagająca kobietom może zostać spartaczona. Jeżeli projekt ustawy nie zostanie zmieniony, to nie wszystkie rodzące w 2013 r. kobiety będą mogły skorzystać z nowych przywilejów. Sprawą zajęła się kilkanaście dni temu „Gazeta Wyborcza”, która opisała akcję „matek I kwartału”, które skrzyknęły się na Facebooku, by bronić swoich praw. Kobiety napisały petycję do ministra pracy i polityki społecznej, by przekonać autorów zmiany prawa, że ich ustawa jest absurdem. Na razie nie wydaje się by ich akcja cokolwiek zmieniła. Nowe prawo zaczynie obowiązywać 1 września 2013 r. Zgodnie z jej założeniem od tego dnia dwukrotnie dłuższy niż obecnie urlop macierzyński będzie mógł wziąć rodzic, który jeszcze przebywa na macierzyńskim. Dłuższe urlopy będą przysługiwały również tym, którzy rodzicami zostaną po 1 września 2013 r. I tutaj mamy haczyk. Okazuje się, że kobiety, które urodzą między styczniem a połową marca, zgodnie z prawem skończą urlop macierzyński przed 1 września. Tym samym tracą więc szansę na dodatkowe pół roku z dzieckiem. Problem dotyczy, uwaga, rodziców ok. 80 tys. dzieci. Czy te dzieci będą zupełnie pozbawione możliwości otrzymania wsparcia od państwa? Matki walczące o prawa swoje i swoich dzieci podkreślają, że obowiązujące ustawy o urlopach macierzyńskich czy ograniczającą becikowe wprowadzano od 1 stycznia. Dlaczego więc projekt o urlopach macierzyńskich nie może objąć wszystkich dzieci z rocznika 2013 r.? Znacie odpowiedź na to pytanie? Ja nie. I przestaje mnie to w sumie dziwić. Skala niekompetencji jaką ten rząd pokazuje od kilku lat powoduje zwykłą znieczulicę. Projekt ustawy o urlopie macierzyńskim jest kolejnym dowodem na postępującą nieumiejętność rządzenia państwem nawet w prostych kwestiach. Wydaje się, że matki zwracające uwagę na absurdy nowej ustawy nie będą miały łatwej przeprawy. Nie są dziesiątkami tysięcy zamaskowanych młodzieńców, którym rząd próbował zabrać możliwość oglądania klipów na Youtube. No chyba, że żenująca ustawa była specjalnie w taki sposób napisana. Może teraz premier przed kamerami nakrzyczy na niekompetentnych urzędników, i pokaże jak twardym jest graczem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby taki scenariusz miał miejsce. No chyba, że uda się jakoś wszystko znów na „Kaczora” zwalić.
Ojciec Rydzyk ma powody obawiać się kolejnej dyskryminacji. Prezes Dworak zamiast sądami straszyć, powinien głowę posypać popiołem Prezes Dworak zapowiada kroki prawne przeciw Ojcu Rydzykowi, że śmiał poddać w wątpliwość rzetelność działań Rady w sprawie nowych koncesji na multipleksie. Dyrektor Radia Maryja podzielił się bowiem publicznie obawami, że proces koncesyjny może być „ustawką”, zmierzającą dy pominięcia Telewizji Trwam i przyznania koncesji na program społeczno-religijny dla innej, pośpiesznie organizowanej stacji. Panie Prezesie Dworak – Pan i koledzy z Rady daliście dość powodów do podejrzeń. O nierzetelności poprzedniej procedury koncesyjnej bardzo wiele dowiedzieliśmy się ze zdania odrębnego sędziego Wieczorka. Procedura ta jest też przedmiotem postępowania prokuratorskiego, sąd warszawski uchylił właśnie prokuratorska decyzje o umorzeniu sprawy i nakazał dalsze jej prowadzenie. W grę wchodzi podejrzenie, że wysoki urzędnik Rady wszedł w niedozwolone koneksje z jednym z wnioskodawców i nielegalnie dopomógł mu w ulepszeniu wniosku. Jest też raport budżetowy Najwyższej Izby Kontroli, który zarzucił Radzie nieuzasadnione rozkładanie opłat koncesyjnych na raty, bez liczenia się z interesem publicznym. Koncesjonariusze po uzyskaniu koncesji jakoś dziwnie natychmiast ubożeli i nie stać ich było na zapłacenie opłat koncesyjnych jednorazowo. Tłumaczenia Pana Prezesa i Rady w tej sprawie są nadzwyczaj pokrętne, budżet państwa miał rzekomo zarobić na tym, że opłaty koncesyjne nie wpływają od razu, tylko będą wpłacane przez 10 lat. A jaka pewność, że w ogóle wpłyną, a jak nadawca w ciągu tych 10 lat zbankrutuje? Ojciec Rydzyk ma więc powody do nieufności, zwłaszcza ze jego doświadczenia z Krajowa Radą są od dawna negatywne. Raport NIK z 2000 roku opisywał wieloletnią dyskryminację Radia Maryja w przydziale częstotliwości radiowych. Istnieje jak widać „nowa świecka tradycja” dyskryminowania mediów tworzonych przez Ojca Rydzyka, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ma w tym sporą wprawę. Trudno się więc dziwić, że Ojciec Rydzyk obawia się kolejnej dyskryminacji. Prezes Dworak zamiast sądami straszyć, powinien głowę posypać popiołem, choć to początek karnawału i zapewnić pełną jasność i przejrzystość procedury koncesyjnej. Tym razem już nie przejdą „gry i zabawy”, które opisał sędzia Wieczorek. Wszystkie karty mają być na stole i należy je sprawdzić, czy nie są znaczone. Bo w poprzedniej procedurze istnieje podejrzenie, że znaczone niestety były, prokuratura to sprawdza. Niech zatem prezes Dworak nie wywołuje sądu z lasu, bo kto wie, jak się zakończy prokuratorskie śledztwo i kto ostatecznie przed sądem będzie jeszcze stawał. Janusz Wojciechowski
Jerzy Iwanow-Szajnowicz, polski superagent na greckiej ziemi Urodził się w Warszawie, ale większość życia spędził w Grecji. W czasie II wojny światowej zwerbowany przez wywiad brytyjski przeprowadził, przeważnie samotnie, szereg akcji sabotażowych zadając Niemcom dotkliwe straty. Zginął 70 lat temu rozstrzelany przez pluton egzekucyjny. Jerzy Iwanow-Szajnowicz urodził się 14 grudnia 1911 r. w Warszawie, w rodzinie rosyjskiego pułkownika i Polki. Kiedy miał kilka lat, jego matka rozwiodła się z ojcem i wyszła ponownie za mąż za greckiego biznesmena, z którym wkrótce wyjechała do Salonik. Jerzy pozostał w kraju i rozpoczął edukację w szkole oo. Marianów. W 1925 r. wyjechał do Grecji, kształcił się w Liceum Francuskiej Misji Świeckiej. Jednoczesnie rozpoczął również treningi pływackie i szybko zaczął odnosić sukcesy. W trakcie studiów agronomicznych w belgijskim Louvain został Akademickim Mistrzem Belgii w pływaniu. Na wakacje zawsze przyjeżdżał do kraju, gdzie szybko został członkiem warszawskiego AZS, z którym w 1937 r. wywalczył mistrzostwo Polski. W 1938 r. ukończył studia i powrócił do Grecji. Był poliglotą, oprócz polskiego opanował świetnie języki: angielski, rosyjski, francuski, niemiecki i grecki. Po wybuchu II wojny światowej, w maju 1940 r. rozpoczął współpracę z polską placówką wojskową w Salonikach. Udzielał wówczas pomocy polskim żołnierzom, którzy trafiali do Grecji z rumuńskich i węgierskich obozów uciekając przez terytoria Bułgarii i Jugosławii.
Od kwietnia 1941 r. przebywał w Palestynie, gdzie oczekiwał na skierowanie do Brygady Karpackiej. Ostatecznie został odkomenderowany do dyspozycji wojsk brytyjskich. Po przeszkoleniu, jako agent brytyjskiego wywiadu o kryptonimie „033 B”, został w październiku 1941 r. przetransportowany na pokładzie brytyjskiego okrętu podwodnego do Grecji.We współpracy z tutejszym ruchem oporu prowadził działalność szpiegowską i sabotażową. W zakładach Malzinotti w Nowym Faleronie przez cały okres działalności jego grupa zniszczyła 400 niemieckich samolotów, skutecznie paraliżując Luftwaffe w Afryce. Dzięki przywiezionej z Aleksandrii radiostacji Iwanow-Szajnowicz przekazywał dowództwu angielskiemu informacje o niemieckich instalacjach wojskowych w Grecji, ruchach wojsk niemieckich i włoskich, konwojach płynących do Afryki Północnej. Często uczestniczył w akcjach osobiście. W marcu 1942 r., pod przykrywką greckiego pracownika portowego w zespole stoczni Skaramanga dostał się do wnętrza okrętu podwodnego U-133 i zatopił go za pomocą min magnetycznych. W podobny sposób udało mu się zatopić przejęty przez Kriegsmarine grecki niszczyciel „Król Jerzy”, włoski ścigacz i hiszpański statek transportowy. W następnych miesiącach wsławił się kolejnymi śmiałymi akcjami dywersyjnymi, m.in. posyłając na dno flotyllę kutrów wyładowanych amunicją na wyspie Faros.
Skuteczność akcji dywersyjnych przeprowadzanych przez polskiego agenta sprawiła, że Niemcy rozesłali za nim listy gończe. Za informacje pomocne w jego schwytaniu wyznaczono nagrodę w wysokości 500 tys. drachm. Po raz pierwszy Iwanow-Szajnowicz został aresztowany w grudniu 1941 r. po denuncjacji kolegi ze szkoły. Udało mu się wówczas uciec z samochodu, który wiózł go do niemieckiego więzienia. Drugi raz zatrzymali go na wyspie Faros włoscy karabinierzy, których upił w przydrożnej tawernie, uciekając następnie w mundurze jednego z nich. Po raz ostatni ujęto go we wrześniu 1942 r. w jego kryjówce w Atenach. Po śledztwie i torturach gestapo, stając przed niemieckim sądem wojennym, powiedział: „wysłali mnie Anglicy, w rzeczywistości jednak jestem wysłannikiem tej Polski, która nigdy nie ustanie w walce z waszym najazdem”. Zginął rozstrzelany w egzekucji 4 stycznia 1943 r. w dzielnicy Aten Kesariani.
Pośmiertnie otrzymał od polskich władz emigracyjnych Order Virtuti Militari. W Grecji jest bohaterem narodowym, w 1972 r. w Salonikach odsłonięto poświęcony mu pomnik. Paweł Brojek
Ukąszenie PiSowskie - czyli: nowe kłopoty z Gontarczykiem Sequel wciąga. Spędziłem parę godzin czytając p. Piotra Gontarczyka „Nowe przygody z historią” („PROHIBITA”, Warszawa 2008) – i wrażenie wyniesione z poprzedniej lektury się pogłębiło. Problem z p. Gontarczykiem jest taki: robi świetną robotę, wyciąga mało znane lub nieznane dokumenty, zwalcza komunizm, sytuuje się na Prawicy... z tym, że cierpi na ukąszenie PiSowskie. Przez „Lewicę” rozumie nie tych, co głoszą poglądy lewicowe – lecz tych, co należeli do PZPR, tych, którzy są pro-rosyjscy – plus ludzi z okolic Adama Michnika. Powtarza przy tym – i chwała Mu za to – opinie śp. Pawła Jasienicy i śp. Stefana Kisielewskiego, że rządy Kuronia z Michnikiem byłyby gorsze, niż rządy śp. Władysława Gomułki. Ale ukąszenie działa... W związku z tym Autor nie pokazuje – na przykład, a to byłoby ciekawe – dokumentów o internowaniu 13 grudnia 1988 śp. tow. Edwarda Gierka i bodaj 25 najwyższych dygnitarzy PZPR – ani dokumentów o tym, że p. gen. Wojciech Jaruzelski chciał rozwiązać PZPR! Dobrze byłoby znaleźć jakieś zeznania o kontaktach p. Generała z generalicją sowiecką, która Mu pomagała (odezwy o stanie wojennym były drukowane przez Sowiecką Armię!) w nadziei na zrobienie takiego samego przewrotu w Sowietach! Rzecz ciekawa: obok znanego eseju o tym, że lewacki prezydent Republiki Chile, śp. Zbawiciel Allende, był agentem sowieckim (z uczciwym przyznanie, że zdaniem przywódców KPZS Allende był lewacki ponad wszelką rozsądną miarę – i starali się Go hamować!) w „Nowych kłopotach...” jest esej o śp. Emeryku Nagyu. Nagy – późniejszy bohater kontr-rewolucji węgierskiej, zamordowany z zimna krwią przez Sowietów – w młodości był, (o czym pisałem już 30 lat temu..) agentem NKWD. Jako młody rewolucjonista osobiście rozstrzeliwał w Jekaterynburgu rodzinę Cara, a czystki stalinowskie przetrwał kapując po kolei na swoich kolegów – węgierskich komunistów (i dobrze im tak...). Jednak, ponieważ potem stanął na czele kontr-rewolucji, a Sowieci Go zamordowali – to p. Gontarczyk darzy Go niechętnym, ale uznaniem. A zaraz potem jest o p.gen.Jaruzelskim. I najważniejszą dla p.Gontarczyka jest informacja, że ten człowiek, dobry Polak i katolik, wywieziony na Sybir (gdzie stracił Ojca) – w latach 40-tych i na początku 50-tych był TW Informacji Wojskowej. Pewno był – i tu można by Go zapewne usprawiedliwiać: bał się powrotu na Sybir, bał się utraty stopnia wojskowego... Cóż: złamał się... Otóż nie! P. Gontarczyk uczciwie przytacza raport oficera werbującego: „Jest naszym tajnym informatorem, pseudonim „Wolski” - zwerbowanym 23.03.46 w 5. Pułku Piechoty 3. Dywizji Piechoty na uczuciach patriotycznych”!!! W dodatku: „Kompromitujących materiałów nie posiadamy”!!! Czyli: przekonali młodego człowieka, moralnie nieskazitelnego, że trzeba uważać na szpiegów „faszystowskich” i donosić na podejrzanych o to kolegów. Otóż każde wojsko ma takich tajnych informatorów sprawdzających lojalność oficerów. I nie ma śladu, by p. Jaruzelski w tej roli komuś szkodził, składał fałszywe donosy – nic! PiSowskie ukąszenie (tu ukąszonym jest p. Gontarczyk) oznacza, że wszystko, co robiono w PRL jest złe, więc każdy, kto pracuje dla PRL jest zły – a każdy, kto zdradza PRL (jak np. śp. płk. Ryszard Kukliński) jest dobry. Jest to relatywizm moralny w postaci skrajnej. Nawet walka z bandami UPA była podejrzana, bo robili ją ludzie podlegający wtedy Związkowi Sowieckiemu (bezpośrednio: PRL powstała dopiero w 1952 roku!). Ciekawe: Polacy na kresach, mordowani przez „banderowców” i innych bandziorów nieraz współpracowali z hitlerowskimi okupantami; czy też za to trzeba uważać ich za niegodnych miana Polaka?!? Obawiam się, że gdyby PiSowi udało się zbudować IV Rzeczpospolitą i p. Zbigniew Ziobro posyłał tych z PZPR, SLD i PO do jakichś katowni, p. Gontarczyk ochoczo dostarczałby na te ofiary wyciągane z archiwów kwity! Cóż: rewolucja wymaga ofiar... P. Gontarczykowi po prostu nie mieści się w schematach myślowych, że tak jak Nagy mógł postąpić jak patriota, tak i mógł to zrobić p. Jaruzelski! Oczywiście: motłochowi się mówi: „Komunizm jest zły w samej istocie swojej i żadną miarą się z nim nie może pogodzić chrześcijańska cywilizacja”(to cytat z encykliki...) i czy Lenin, czy Stalin, czy Bierut, czy Gomułka, czy Gierek czy Jaruzelski, czy Michnik, czy Miller - to jedna cholera. Ale przecież p. Gontarczyk nie pisze dla motłochu – tylko dla elity!! I o to właśnie oskarżam PiS: o deprawację umysłów przyszłej polskiej elity. O spłycanie zagadnień. Natomiast z tego eseju o p. Generale wyniosłem ważną informację: że oficerem prowadzącym p. gen. Jaruzelskiego był p. gen.Czesław Kiszczak. Potwierdza to moją hipotezę, którą już kilka razy publikowałem: p. gen. Jaruzelski, czysty uczciwy człowiek, dobry wojskowy, nie orientujący się w gospodarce ani w polityce - był marionetką w reku machera Kiszczaka. I to p. gen. Kiszczak, nie informując o niczym p. gen. Jaruzelskiego, na kilka dni przed Okrągłym Stołem zawarł porozumienie z „Wielkim Wschodem” czy inną Lewicą europejską... która obiecała w zamian za to DUŻE PIENIĄDZE. Co wyjawił mi śp. Mieczysław F.Rakowski. Ale to już inna historia. Jeszcze pro domo sua: w „Nowych kłopotach..” bodaj dwa razy wymieniona jest sprawa p. Mariana Jurczyka (TW SB „Święty”). I znów ani słowa o sensacyjnej przecież sprawie: trzech sędziów Sądu Najwyższego, którzy wydali w tej sprawie wyrok zarówno formalnie jak i merytorycznie absurdalny wyzwałem na piśmie od „sk***ysynów” – i zostałem przez sąd uniewinniony! I ani słowa o tym. To – oraz zachowanie p. Joanny Lichockiej w TVP podczas wyborów plus to, że nigdy nie drukowano mnie w „Uważam Rze”, gdy było w PiSowskich łapskach – upewnia mnie, że PiS do spółki z UW, PO, SLD itd. uczestniczy w spisku pt. „Zamilczeć na śmierć Prawicę – skazaną przy Okrągłym Stole na niebyt”... A poza tym: lektura interesująca dla kogoś, kto się tymi sprawami pasjonuje. Tylko proszę czytać krytycznie! JKMLucida intervalla Nie jest żadną tajemnicą, że niezależne media głównego nurtu w naszym nieszczęśliwym kraju pracują w służbie ciszy, to znaczy - żeby przy pozorach natłoku wiadomości nie można było dowiedzieć się niczego ważnego. Zauważył to nawet pan red. Adam Michnik, który wprawdzie nie jest tak wpływowym cadykiem, jak dajmy na to, Aleksander Smolar, ale też jest wpływowy, więc wypada nam rozebrać z uwagą jego spiżowe spostrzeżenie, że każdy naród ma takie media, na jakie zasługuje. Wprawdzie pan redaktor nie sprecyzował wyraźnie, który konkretnie naród ma na myśli, to znaczy - czy nasz mniej wartościowy naród tubylczy, czy też ten eksportowy, pierwszej sorty - ale tak czy owak - mamy, nad czym rozmyślać, bo przecież taka „Gazeta Wyborcza” adresowana jest zasadniczo do naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Jeśli tedy pan redaktor Michnik z tak zdumiewającą szczerością zaprezentował swoje spiżowe spostrzeżenie, to nie pozostaje nam nic innego, jak przyjąć je do wiadomości - no i oczywiście zastanowić się, czymeśmy zawinili, że pan redaktor uznał, że zasłużyliśmy na taki los. Pewną wskazówką może być zarzut, jaki postawił kiedyś Polakom Winston Churchill. Zauważył mianowicie, że jesteśmy narodem wyjątkowo lekkomyślnym. Wiedział, co mówi - bo czyż trzeba większego dowodu lekkomyślności, jak ten, że zaufaliśmy, to znaczy - nasi Umiłowani Przywódcy zaufali właśnie Winstonowi Churchillowi? Skoro tedy tak wielu tubylczych mikrocefali chlipie swą intelektualną zupę z „Gazety Wyborczej”, to trudno się dziwić, że i redaktor Michnik doszedł do wniosku, że na nic lepszego nie zasłużyliśmy. W końcu któż może lepiej wiedzieć, jaki Scheiss produkuje „Gazeta Wyborcza”, niż jej redaktor naczelny? Zatem pracujące w służbie ciszy niezależne media głównego nurtu, naszpikowane przez wojskową i cywilną razwiedkę rozmaitymi „Stokrotkami”, niczym syfilityk bladymi krętkami, przedstawiają rozmaite blagi, jako szalenie istotne evenementa. Na przykład - że pan Adam Darski, uważany przez mikrocefali za przedstawiciela Belzebuba na Polskę, a w każdy razie - na województwo pomorskie, spotkał się był ze swoim dawcą szpiku. Dowiedzieliśmy się, że pan Darski wprawdzie „nie może żyć” bez swojego „genetycznego bliźniaka”, ale małżeństwa z nim chyba nie zawrze, bo tamten ma już żonę, a nawet dziecko. Takie to ci rewelacje zasadzał nam pan red. Durczok, nadajniki TVN z szybkością światła przenosiły te rewelacje do najdalszych zakątków Polski, a nawet świata - a umizgi „Nergala” sfotografowane zostały na tle choinki, symbolizującej jednak narodziny Jezusa Chrystusa, a nie Lucyfera, pod którego nasz Janko Muzykant tak lubi się podszywać. Widać wyraźnie, że ten cały „Nergal” to cienki Bolek - bo na okrągło pyskuje o Lucyferze, ale gdy potrzebuje wyłudzić szpik, to chowa dudy w miech, przymilnie się łasi i odwołuje do wartości chrześcijańskich, np. do altruizmu, bo wie, że gdyby odwołał się do wartości infernalnych, natychmiast dostałby w zad kopa okraszonego okrzykiem: „do zobaczenia w piekle, frajerze!” Ale czasami konfidenci się zapomną, albo oficer prowadzący zdrzemnie się w reżyserce i wtedy w oślepiającym błysku pojawia się prawda o naszym nieszczęśliwym kraju w całej straszliwej postaci. Oto okazało się, że pacjentka w pewnym szpitalu leczona była na korzonki, chociaż zdiagnozowano u niej nowotwór. Dlaczego zatem leczono ją na korzonki? Ano dlatego, że limit finansowy, jaki nasi oprawcy z NFZ wyznaczyli na nowotwory, już się wyczerpał, podczas gdy na korzonki - jeszcze nie. Zatem można było albo ją ze szpitala pod jakimś pretekstem przepędzić, albo leczyć tylko na korzonki. Przypomina to sytuację w miasteczkach-widmach na Dzikim Zachodzie z czasów gorączki złota, kiedy to za pigułkę lekarstwa na chybił-trafił bez porady pacjent płacił 2 dolary, a za pigułkę właściwą i z lekarską poradą - aż 10 dolarów - ale oczywiście jest i różnica, bo tam żaden NFZ, ani inna organizacja przestępcza nie rabowała ludzi pod pretekstem, że ich leczy. Rzadko zgadzam się z panem redaktorem Michnikiem, prawdę mówiąc - nie zgadzam się z nim nigdy, uważam go bowiem za sprytnego kabotyna - ale w jego ostatnim spiżowym spostrzeżeniu są okruszki spostrzegawczości i słuszności. Nie chodzi oczywiście o żadne media, tylko o organizację przestępczą pod nazwą III Rzeczpospolita. Bo czyż nie zasługujemy na taki los, skoro pozwalamy, by nasi Umiłowani Przywódcy w tak zwanym majestacie prawa ograbiali nas z pieniędzy pod pretekstem, że zorganizują nam opiekę lekarską, a potem, kiedy już rozgrabią między siebie część tego, co nam zagrabili, za pośrednictwem Narodowego Funduszu Zdrowia imienia doktora Józefa Mengele, wyznaczają nam „limity” na poszczególne choroby? Skoro wierzymy w kłamstwa, że ten rabunek jest wielkim dobrodziejstwem i zdobyczą ludu pracującego miast i wsi? Skoro uważamy za wariatów ludzi twierdzących, iż prawdziwa reforma państwa, nie tylko naszego nieszczęśliwego kraju, ale innych też, powinna polegać na przywróceniu ludziom władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają swoją pracą, a z której zostali podstępnie wyzuci przez Umiłowanych Przywódców? Skoro wierzymy w brednie i blagi podstawiane nam w charakterze prawdziwej rzeczywistości przez niezależne media głównego nurtu, nafaszerowane rozmaitymi „Stokrotkami” płci obojga, niczym syfilityk bladymi krętkami? SM
Czy złoto to faktycznie idealna antykryzysowa inwestycja? W ciągu ostatniej dekady cena uncji złota wzrosła pięciokrotnie. Skąd taka popularność tego metalu? Jego zwolennicy wskazują, że złoto nadal pozostaje kruszcem stworzonym do pełnienia funkcji pieniądza. W sytuacji, gdy ani w Europie, ani w USA politycy i ekonomiści wciąż nie znaleźli trwałego rozwiązania dla kryzysu finansowego, niewykluczone, że złoto powróci jeszcze do swojej dawnej roli. Kruszcu fizycznie jest na tyle niewiele, że oznaczałoby to silny wzrost ceny złota.
- Zarówno analiza techniczna, jak i fundamentalna dają podstawy, by sądzić, że rekordy cenowe złota i innych metali szlachetnych wciąż jeszcze przed nami – mówi Piotr Wojda z Mennicy Wrocławskiej. - Dopiero poziom w okolicy 2 tysięcy dolarów za uncję będą podstawy sądzić, że zbliżamy się do bańki spekulacyjnej – dodaje.
W poszukiwaniu bezpieczeństwa Zarówno amerykański kryzys finansowy wywołany przez rynek nieruchomości, jak i kryzys zadłużenia publicznego w strefie euro podważają stabilność wspólnych fundamentów współczesnej gospodarki – systemu papierowego pieniądza opartego na długu i wierze w wypłacalność największych państw na świecie. Przyszłość światowych finansów zależy dzisiaj od kluczowych decyzji politycznych, na które z niecierpliwością czekają rynki. Jak na razie ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Unii Europejskiej nie udało się podjąć kroków, które okazałyby się przełomowe dla walki z kryzysem. W poszukiwaniu bezpiecznych przystani inwestorzy na całym świecie znów zwracają się w kierunku złota. Fundusz Soros Fund Management LLC, należący do 81-letniego legendarnego inwestora zwiększył czterokrotnie zaangażowanie w SPDR Gold Trust – spółkę skupiającą grupę funduszy inwestycyjnych zaangażowanych w złoto. - Pekin chce, by juan stał się walutą opartą na złocie, podobnie jak pierwotnie frank szwajcarski. Podparcie juana w jakiejś części złotem powinno pomóc mu zostać jedną z czołowych walut na świecie – stwierdził niedawno Larry Edelson, analityk finansowy, który zajmował się handlem złotem. To tylko jedna z wielu teorii w zakresie inwestycji w złoto i najbliższej przyszłości światowego systemu monetarnego.
- Wzrost ceny złota w ciągu ostatniej dekady wiązał się z faktem utrzymywania przez Fed niskich stóp procentowych, co spowodowało wzrost cen szeregu aktywów, również metali szlachetnych – tłumaczy Arkadiusz Krześniak, główny ekonomista Deutsche Bank PBC.
- Początkowo odzwierciedlało to wzrost tempa podaży pieniądza, potem obawy przed recesją, następnie efekt łagodzenia ilościowego w USA, i być może również presję spekulacyjną. Dotychczasowy fundament światowego pieniądza – dolar amerykański – już dawno przestał być stabilną przystanią. Dług Stanów Zjednoczonych rośnie pod wpływem ogromnych wydatków administracyjnych, wojskowych, pakietów ratunkowych dla upadających instytucji finansowych oraz niewypłacalnych samorządów. Również przyszłość euro, które w optymistycznych scenariuszach unijnych polityków sprzed dekady miało przejąć choć w części rolę dolara, stoi pod znakiem zapytania. Co będzie dalej? Czy świat nadal będzie ufał dolarowi, traktował go jako pieniądz bazowy i udzielał Ameryce praktycznie bezzwrotnych pożyczek? Czy Zachód jest gotowy, by jako rezerwy walutowe traktować chińskiego juana? A może jesteśmy na tym etapie, by rozważyć powrót do systemu pieniądza opartego na złocie, jak to miało miejsce 40 lat temu?
Dollar as good as gold Bank Rozliczeń Międzynarodowych koordynujący współpracę banków centralnych 56 krajów (w tym Polski) stwierdził ostatnio, że złoto trzymane w skarbcach powinno być traktowane jako towar pozbawiony ryzyka. Na taki sam ruch zdecydowała się amerykańska Federalna Korporacja Ubezpieczeń Depozytów (FDIC). - Oznacza to, że złoto po raz pierwszy w historii tych instytucji zaczęło być traktowane jako pieniądz, na równi z dolarem, euro czy obligacjami rządowymi – mówi Piotr Wojda z Mennicy Wrocławskiej. - Cena złota odzwierciedla obawy inwestorów o stan gospodarki: im większe problemy zadłużenia, kłopoty z emisją obligacji, nerwowość na rynku akcji tym wyższa cena złotego kruszcu. Rekordy cen złota obecnej dekady wciąż pozostają w cieniu rekordów z roku 1980 kiedy cena uwzględniając inflację (w przeliczeniu na wartość dzisiejszego dolara) przebiła poziom 2600 dolarów za uncję – dodaje. Nie powinno to dziwić, bo jeszcze 40 lat temu wszystkie waluty świata były pośrednio wymienialne na złoto. Pośrednikiem był właśnie dolar amerykański. Funty, franki, marki można było wymienić na dolary, a te po ustalonym kursie (35 USD za uncję) na złoto. Jeszcze wcześniej, przed dwiema wojnami światowymi, wszystkie ważniejsze waluty były bezpośrednio uzależnione od kursu złota. Aż do początku lat 70. XX w. cena złota wyrażana w dolarach mimo presji wzrostowej była praktycznie stała, gdyż rząd USA zobowiązał się do wymiany po ustalonym kursie. W zamian za to amerykańska waluta stała się światowym złotem. Różnica polegała na tym, że USA nie musiały faktycznie wydobywać złota w kopalniach. Gdy tworzono tzw. system z BrettonWoods, zawieszano wymienialność na złoto innych walut poza amerykańską, wśród polityków i ekonomistów panowało przekonanie, że „dolar jest tak dobry jak złoto”. Rzeczywistość okazała się inna. Utrzymywanie stałych kursów walut i przede wszystkim wymienialności dolara na złoto okazało się niemożliwe. Gdy politycy uznali, że czas z tym skończyć, cena szlachetnego metalu poszybowała z 35 do 1835 dolarów w ciągu 40 lat. - Po uwolnieniu od złotej kotwicy, to bank centralny określał ilość pieniądza w obiegu – wyjaśnia Arkadiusz Krześniak główny ekonomista Deutsche Bank PBC.
Dlaczego złoto jest wyjątkowe? Charakter inwestycji w złoto łatwiej uchwycić spoglądając na nie inaczej, niż na inne surowce. Ropa, miedź czy szereg innych metali są dużo bardziej niezbędne w produkcji np. cennej elektroniki, pojazdów, broni. Jeśli chodzi o złoto, w ocenie ekspertów Deutsche Bank PBC mniej więcej 60 proc. popytu na nie generuje przemysł, w tym jubilerzy. Ok. 40 proc. jest przedmiotem obrotu w celach inwestycyjnych. Srebro i złoto mają bowiem pewne cechy, które sprawiają, że przez wieki traktowane były jako idealny towar do pełnienia roli pieniądza. Wynalazek pieniądza towarzyszy ludzkości od najstarszych dziejów. Za środek wymiany i nośnika wartości używano różnych towarów: soli, cukru, ryb czy tytoniu. Pieniądze służyły nie tylko jako środek wymiany, lecz umożliwiały także poszczególnym osobom i przedsiębiorstwom dokonywanie „obliczeń” niezbędnych w każdej zaawansowanej ekonomii - różne rodzaje pieniędzy wymienia się i wycenia w jednostkach, najczęściej wagowych. Z czasem okazało się, że są towary, które niezależnie w kilku miejscach na świecie zaczęły przejmować rolę innych jako pieniądz. Wśród nich metale szlachetne. Dlaczego? Po pierwsze, względna ich rzadkość sprawia, że mają stabilną cenę. Złoża srebra i złota są na tyle rzadkie, że obecnie nie dochodzi do niekorzystnych szoków podażowych, jak pod koniec XVI wieku w Hiszpanii, gdzie na skutek odkryć geograficznych zaczęły napływać galeony wyładowane złotem, co doprowadziło do galopującej inflacji. Szacuje się, że w historii cywilizacji wydobyto na świecie 165 tys. ton złota. To 5,3 miliarda uncji, czyli według dzisiejszej ceny równowartość 9,2 bilionów dolarów. W 2011 roku wydobyto ok. 2,8 tys. ton złota. W tym i kolejnym roku powinno to być ok. 2,8 tys. ton. Gdyby z całego złota na ziemi utworzyć sześcian, miałby krawędź niewiele większą niż 20 metrów. To mniej niż długość jednego kortu tenisowego. Z każdym rokiem jej długość zwiększa się zaledwie o 12 cm. Po drugie, oba metale są odporne na upływ czasu. Złote lub srebrne monety mogą przeleżeć setki lat nie ulegając degradacji. Po trzecie, oba dają dzielić się na małe porcje, dzięki czemu można w nich rozliczać transakcje o różnej wartości. - Złota na świecie jest obecnie tak mała, że trudno wyobrazić sobie, aby udało się fizycznie obdzielić nim wszystkich uczestników nowego systemu monetarnego. Z pomocą przychodzi jednak nowoczesna technika, która pozwala wprowadzić obrót złotem elektronicznym i powiązać go z choćby płatnościami kartą - wyjaśnia Piotr Wojda z Mennicy Wrocławskiej. No i po czwarte, złoto i srebro są jednorodne. Wartość uncji każdego z nich jest taka sama na całym świecie, co odróżnia je od np. diamentów, z których każdy jest wyjątkowy i wyceniany indywidualnie.
Waluty bez złotej kotwicy Od chwili uwolnienia wymiany dolarów na złoto wszystkie waluty świata stały się fiducjarne, czyli nie mające oparcia w dobrach materialnych. Banki centralne emitują za pomocą banków komercyjnych pieniądz, którego jedynym zabezpieczeniem jest gwarancja władz państwa, że waluta jest środkiem płatniczym na danym terytorium oraz statuty banków centralnych, w których zobowiązują się do utrzymywania ograniczonej inflacji (często dopuszczając większą utratę wartości pieniądza np. w celach „rozkręcenia” gospodarki w recesji).
– Złoto tradycyjnie jest towarem „antykryzysowym” i „antyinflacyjnym”. W sytuacji niepewności traktowane jest jako bezpieczna przystań – tłumaczy Arkadiusz Krześniak, główny ekonomista Deutsche Bank PBC. – Wzrost ceny złota częściowo odzwierciedla realną utratę wartości dolara amerykańskiego, na skutek gwałtownego zwiększenia podaży USD. Z drugiej strony, aktywa dolarowe są również traktowane jako „bezpieczna przystań”. Inwestorzy wybierają metale szlachetne, jeśli bardziej obawiają się inflacji, a USD, gdy bardziej boją się recesji.
- Podobnie, jak w przypadku innych inwestycji, analizując wzrost wartości złota w ostatnich latach, trzeba pamiętać, że zachowania się ceny w przeszłości nie może być traktowane, jako wskaźnik zachowania w przyszłości – zaznacza Arkadiusz Krześniak, ekonomista Deutsche Bank PBC.
Sztaba w sejfie pewniejsza niż certyfikaty (i zwolniona z podatku) Zaletą inwestycji w złoto jest jego podwójna rola. Z jednej strony jest aktywem, które może przynieść realne zyski. Kupując złoto 10 lat temu i sprzedając je dzisiaj mimo spadków w ostatnim czasie można było zyskać około 530 proc. Inwestując w szlachetny metal dwa lata temu można było osiągnąć 130-procentowy zwrot. Trzeba jednak również pamiętać, że na złocie można było również stracić. Przykładowo inwestując od sierpnia 2011 do maja 2012 na złocie można było stracić nawet 15 proc. Dlatego, jak zwraca uwagę Arkadiusz Krześniak z Deutsche Bank PBC, w przypadku wahań w trendzie bocznym bardzo ważny jest moment rozpoczęcia inwestycji. Zwolennicy inwestycji długoterminowych w złoto wskazują, że jest ono swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na wypadek finansowej katastrofy. Od mniej więcej roku ceny złota wpadły w trend boczny. Przyczyną prawdopodobnie jest wyczekiwanie inwestorów na wielkie zmiany geopolityczne i ekonomiczne. Jeśli dojdzie do dalszego luzowania polityki pieniężnej przez Stany Zjednoczone, państwa strefy euro, Szwajcarię czy Japonię doprowadzi do wzrostu presji na złoto. - Kraje strefy euro muszą wybrać: albo oszczędności, które grożą zdławieniem wzrostu gospodarczego, albo kontynuacja deficytu budżetowego i wypłata pakietów ratunkowych, które w dłuższym okresie zwiększają ryzyko inflacji – mówi główny ekonomista Deutsche Bank PBC. Obecnie światowe potęgi gospodarcze, nie wyłączając strefy euro muszą przede wszystkim unikać delfacji, która zwiększyłaby obciążenie tych krajów długiem. Jeśli inflacja w Stanach Zjednoczonych wymknęłaby się spod kontroli, wtedy złoto zaczęłoby mocno zyskiwać na wartości. Natomiast w przypadku globalnej recesji należałoby się spodziewać spadku ceny złota. Złoto zachowuje wartość również w czasie deflacji, ale traci wówczas premię inflacyjną.
- Decydując się na zakup złota, warto rozważyć inwestycję w fizyczne sztabki i monety, które możemy trzymać w dowolnym miejscu. „Wirtualne złoto” albo instrumenty pochodne bazujące na nim nie dają takiej pewności – radzi Monika Szlosek. Dyrektor Departamentu Bankowości Detalicznej, Deutsche BankPBC – Ta forma inwestycji skierowana jest głównie do klientów indywidualnych, dla których bezpieczeństwo jest priorytetem. Ostatnio popularne są "lokaty" oparte o złoto, które oferują klientowi instytucje parabankowe gwarantując kilkunastoprocentowe stopy zwrotu. Należy jednak być bardzo ostrożnym decydując się na inwestycję z firmami, które widnieją na liście ostrzeżeń KNF. Sztabki i monety mają szereg zalet nad papierowymi certyfikatami. Zmniejszają ryzyko związane z pośrednikiem, sprawiają, że inwestycja staje się prawdziwą alternatywą dla np. akcji czy innych produktów finansowych, a także wydłużają na lata potencjalny horyzont inwestycyjny. Złoto utrzymuje swoją wartość w czasie. Za jedną uncję złota (około 5 500 PLN) na początku XX wieku, jak i obecnie można było kupić najwyższej jakości ubranie obecnie w wieku XXI. Z kolei za 20 uncji złota (około 110 000 PLN) zarówno teraz, jak i na początku ubiegłego wieku można kupić względnie luksusowy samochód. Wreszcie, co bardzo ważne dla polskich inwestorów, zyski wynikające z zakupu złota w formie fizycznej nie są obciążone podatkiem. Trzeba natomiast brać pod uwagę koszt przechowywania cennego kruszcu. Jeśli złoto ma być zarówno potencjalną inwestycją, jak i polisą od kryzysu, kupując sztaby i monety warto robić to w pewnym miejscu. W Polsce wiarygodnymi dealerami złota i srebra są m.in. notowana na GPW Mennica Polska czy Mennica Wrocławska. Poszerzając ofertę produktową sprzedaż kruszców rozpoczęły też banki. Przykładowo Deutsche Bank PBC uruchomił we współpracy z Mennicą Wrocławską internetową platformę handlową przeznaczoną dla klientów indywidualnych.
- Pośrednictwo w sprzedaży złota wcale nie oznacza wyższych cen – tłumaczy Monika Szlosek z Deutsche Bank PBC. - Wręcz przeciwnie, banki są w stanie zaproponować często lepsze ceny niż złoto zakupione w innych miejscach – dodaje. W dbmennica.pl można kupić szeroką gamę produktów nie wychodząc z domu a przesyłka zostanie dostarczona przez kuriera. Jednak jak w przypadku każdej inwestycji, trzeba zachować rozsądek i ostrożność. - Inwestor indywidualny powinien inwestować w instrumenty, które dobrze rozumie i wybierać rynki, na których się zna. Jeśli inwestor spodziewa się inflacji, może rozważyć w złoto, jako jeden z możliwych sposobów zabezpieczenia się przed nią – mówi Arkadiusz Krześniak. – Należy również mieć na uwadze fakt, że w ciągu ostatnich lat mieliśmy do czynienia z szeregiem baniek spekulacyjnych (akcje, nieruchomości, surowce, waluty) i podstawowym pytaniem, na które musi odpowiedzieć inwestor: czy spodziewa się recesji czy też inflacji i odpowiednio dostosować strategię inwestycyjną – dodaje.
Opr. ZP
Mniej biurokracji i więcej ułatwień, oto jakie zmiany przynosi 2013 r. Trzecia ustawa deregulacyjna, ułatwiająca działalność firmom, liberalizacja prawa pocztowego, wygodniejsza wymiana paszportu - to tylko niektóre ze ważnych zmian w przepisach, które przynosi 2013 r. Co jeszcze zmienia się od stycznia? Dla przedsiębiorców najważniejsze zmiany przyniesie tzw. trzecia ustawa deregulacyjna, która wprowadza ułatwienia w prowadzeniu firmy:
- Kasowy VAT - małe przedsiębiorstwa będą mogły odprowadzać VAT nie po wystawieniu faktury, ale dopiero po uzyskaniu za nią zapłaty. Obecnie przedsiębiorca, który korzysta z rozliczenia kasowego i nie otrzymał zapłaty może nie odprowadzać podatku przez 90 dni. Później musi to zrobić, bez względu na to, czy kontrahent uregulował należność czy nie.
- Odbiorca faktury, który zalega z płatnością nie będzie mógł odliczyć podatku naliczonego z faktury przez niego niezapłaconej. Także nie będzie mógł zaliczyć takiej faktury w koszty uzyskania przychodu. Możliwe będzie też odliczanie VAT od faktury zapłaconej tylko częściowo. Termin na rozliczenie tzw. złych długów skróci się ze 180 dni do 150 dni.
- Pojawi się możliwość zastawienia przewidywanego zwrotu VAT pod zabezpieczenie kredytu. To znacząco zwiększy zdolności kredytowe przedsiębiorców.
- Zmiany w leasingu - minimalny czas trwania leasingu nieruchomości skróci się z 10 do 5 lat. Możliwe będzie także objęcie leasingiem wieczystego użytkowania. Ponadto pojawi się możliwość składania wniosków CEIDG-1 w urzędach skarbowych. Zmiana ułatwi osobom fizycznym rozpoczynanie i prowadzenie działalności gospodarczej poprzez załatwienie sprawy w trakcie jednej wizyty w urzędzie skarbowym, przy minimalnych formalnościach obciążających obywateli. Rejestracja ograniczać się będzie do potwierdzenia przez obywatela danych wcześniej zgłoszonych do urzędu skarbowego czy pozyskanych wewnątrz administracji. Łatwiejsze będzie również wystawianie e-faktur. Faktury przesyłane i przechowywane w formie elektronicznej będą traktowane tak samo jak te papierowe. Nadeszła również długo oczekiwana liberalizacja prawa pocztowego, która zapewni wszystkim firmom świadczącym usługi pocztowe równy dostęp do rynku usług pocztowych. W praktyce oznacza to większą ochronę konsumentów m.in. poprzez wprowadzenie i uporządkowanie systemu procedur reklamacyjnych i odpowiedzialności operatorów pocztowych. Od 17 stycznia obowiązywać będą również zmiany w przepisach paszportowych. Wniosek o paszport będzie można złożyć w dowolnym punkcie paszportowym. W tym samym punkcie odbierzemy także gotowy dokument. Obecnie wniosek składa się w urzędzie odpowiednim dla miejsca zameldowania, a paszport jest wydawany przez wojewodę, właściwego ze względu na miejsce zameldowania danej osoby (a w razie braku takiego miejsca - według ostatniego miejsca zameldowania na pobyt stały). Od stycznia wchodzą również w życie ułatwienia w kwestiach meldunkowych. Formalności załatwimy w jednym urzędzie (tym, w którym się meldujemy). Do tej pory trzeba było najpierw wymeldować się w jednym urzędzie, aby móc się zameldować w drugim. Zniknie też obowiązek podawania danych o wykształceniu, służbie wojskowej oraz przedkładania książeczki wojskowej. Ułatwienia, dzięki systemowi eWUŚ, spotkają nas również u lekarza. Aby potwierdzić, że mamy prawo do opieki zdrowotnej, wystarczy PESEL i dowód osobisty, prawo jazdy albo paszport. Nie trzeba będzie pokazywać dowodu ubezpieczenia, czyli tzw. druku RMUA, legitymacji emeryta czy dowodu opłaty składki z ostatniego miesiąca. Wszystko dzięki Elektronicznej Weryfikacji Uprawnień Świadczeniobiorców (eWUŚ). Opr.: AS
"Rodzina na Swoim" - pora na podsumowanie Z końcem 2012 roku wygasł program dopłat do mieszkań "Rodzina na Swoim." Po sześciu latach działania program ocenia Jarosław Jędrzyński, analityk rynku nieruchomości portalu RynekPierwotny.com.
Parę słów historii RnS został powołany do życia jeszcze za czasów poprzedniej koalicji rządzącej. Sam projekt „Rodziny” wywodził się z dziś już chyba nieco zapomnianej, za to dość oryginalnej inicjatywy „3 milionów mieszkań” lansowanej w ówczesnym programie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości, a wzorującej się na głośnej idei American Dream - domu dla każdego Amerykanina. Przyjęta we wrześniu 2006 r. ustawa o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania zaadresowana została do małżeństw lub osób samotnie wychowujących dziecko. Z czasem, za sprawą nowelizacji do grupy beneficjentów dołączyły osoby samotne. Uprawnione osoby, posiadające zdolność kredytową, mogły więc przystąpić do zaciągania kredytów hipotecznych, których około połowę odsetek przez osiem lat miało finansować państwo. Oczywiście kredytobiorca nie mógł być właścicielem innej nieruchomości. Limit na metraż kupowanego mieszkania wynosił 75mkw., domu – 140. Jednak dopłaty państwa ograniczone zostały odpowiednio do 50 i 70 mk Program długo odznaczał się bardzo słabą efektywnością z uwagi na niskie dopuszczalne limity ceny metra kwadratowego, zwłaszcza w odniesieniu do dużych miast, po których można było nabyć nieruchomość. Jednak nowelizacja ustawy, która weszła w życie z początkiem 2009 roku, podniosła ogłaszane przez wojewodów limity poprzez korektę wskaźnika z 1,3 do 1,4-krotności wartości odtworzeniowej budynków podawanej przez GUS, co w zestawieniu z korektą cen nieruchomości mieszkaniowych znacznie poprawiło efektywność programu. Niemal z dnia na dzień istotnie wzrosła liczba lokali mieszkalnych, które można było zakwalifikować do kredytowania z państwową dopłatą. W efekcie w roku 2009 liczba udzielonych kredytów preferencyjnych osiągnęła poziom prawie 31 tys., a więc dokładnie 3-krotnie wyższy niż w latach 2007 i 2008 razem wziętych. Od początku 2009 roku z miesiąca na miesiąc liczba chętnych na kredyt z dopłatą rosła w takim tempie, że pojawiły się spekulacje nt. terminu wyczerpania środków budżetowych przeznaczonych na finansowanie dopłat. Rzecznik Banku Gospodarstwa Krajowego, dysponenta finansów „Rodziny”, ocenił wówczas możliwości systemu na ok. 17 tys.(!) kredytów. W przypadku wyczerpania puli pieniędzy zasygnalizował jednak możliwość ich uzupełnienia przez ministra infrastruktury. Jednak w środowisku „kryzysu stulecia”wiara w tego typu ewentualność wśród potencjalnych kredytobiorców okazała się niewielka, w związku z czym wyścig po kredyt z dopłatą przybierał na sile. Jednym z ciekawszych symptomów wzrostu popularności RnS była szybko rosnąca liczba decyzji o zawarciu związku małżeńskiego w celu znalezienia się w grupie ustawowo uprzywilejowanej. Dziś wiemy, że ówczesne szacunki rzecznika BGK co do „możliwości systemu” zostaną przekroczone ponad jedenastokrotnie, co niewątpliwie należy uznać za niekwestionowany sukces autorów „Rodziny”.
RnS na cenzurowanym Od samego początku funkcjonowania „Rodziny na swoim” nie brakowało głosów krytycznych pod adresem programu dopłat. Przede wszystkim zarzutu dotyczyły faktu urzędowej deregulacji rynkowego procesu gry podaży i popytu, a w efekcie „konserwowania” zawyżonych cen mieszkań przynajmniej do czasu nowelizacji ustawy z 2011 roku, kiedy to wskaźnik wartości odtworzeniowej dla odmiany został drastycznie obniżony. Bardzo długo głównym i „powszechnym” zarzutem „Rodziny” było dotowanie publicznymi środkami banków i deweloperów, których wskazywano jako głównych i faktycznych beneficjentów programu. Natomiast korzyści, jakie miały być udziałem nabywców mieszkań oceniane były często jako problematyczne lub wręcz pozorne, z uwagi na zawyżone – także, a być może przede wszystkim za sprawą wysokich limitów RnS - ceny mieszkań. Często krytykowano też możliwości obejścia przepisów ustawy w punkcie zakazującym posiadania mieszkania przez osoby zamierzające skorzystać z programu kredytów preferencyjnych. Trudno jest dziś ocenić skalę procederu, polegającego na przenoszeniu własności posiadanej nieruchomości mieszkaniowej na członków rodziny, np. na dzieci, w celu dokonania typowo inwestycyjnego nabycia mieszkania w ramach programu RnS. Z pewnością jednak musiała być ona znacząca, skoro ustawodawca w kolejnej nowelizacji stanowczo zakazał wynajmu mieszkań zakupionych w RnS-ie. Swego czasu poważne wątpliwości budził też sam fakt narzuconej odgórnie „solidarności obywatelskiej”, polegającej na tym, że ogół podatników został ustawowo zobowiązany do swoistej darowizny, czyli bezinteresownego współfinansowania zakupu mieszkań przez uprzywilejowaną grupę beneficjentów RnS, w dodatku osób raczej nieźle lub wręcz dobrze sytuowanych, bo przecież posiadających udokumentowaną pełną zdolność kredytową.
Plusy RNS Abstrahując od zasadności zarzutów oponentów „Rodziny na swoim”, niewątpliwie stanowiła ona element aktywnie wspomagający rodzimą mieszkaniówkę, zwłaszcza w najtrudniejszych okresach, do których zaliczyć należy przełom lat 2008/2009, czy nawet drugie półrocze minionego roku – podkreśla Jarosław Jędrzyński. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że rola RnS była często mocno przeceniana, jako czynnika, bez którego rynkowi mieszkań w Polsce miało by być trudno w ogóle sprawnie funkcjonować. Program RnS nigdy w trakcie swej sześcioletniej historii w istocie nie kreował osobnego popytu mieszkaniowego, choć na pewno mógł robić takie wrażenie. W rzeczywistości środkami budżetowymi wspierał finansowo już istniejący popyt efektywny, a więc te osoby, które i tak były zdecydowane na zakup własnego lokum oraz posiadające konieczną zdolność kredytową. RnS był więc raczej czynnikiem przyśpieszającym (ułatwiającym) decyzję o zakupie własnego M lub nieznacznie podnoszącym parametry poszukiwanego lokum, aniżeli czymś w rodzaju panaceum na rzeczywiste problemy krajowej mieszkaniówki.
RnS życie po życiu Po zamknięciu z końcem ubiegłego roku „Rodziny na swoim”, program będzie jeszcze przez 8 lat żył w postaci budżetowych dopłat do kredytów udzielonych w jego ramach. Jednak już dawno, jeszcze w czasach początków funkcjonowania „Rodziny” pojawiały się pierwsze głosy zwracające uwagę na ryzyko niewypłacalności osób czy gospodarstw domowych spłacających kredyty w ramach RnS, kiedy 8-leni okres dopłat się zakończy, a kredyt preferencyjny stanie się kredytem komercyjnym. Niestety ten czas nieubłaganie nadchodzi. Ryzyko związane z kredytami udzielonymi w ramach programu „Rodzina na swoim”, wynikające ze skokowego wzrostu rat spłaty po 8 latach dopłat wymienia każdorazowo w swoich raportach o sytuacji banków w kolejnych okresach Komisja Nadzoru Finansowego, jako jedno z kilku podstawowych zagrożeń dla funkcjonowania banków w przyszłości, i to pomimo faktu, że pierwsze kredyty udzielone w ramach RnS utracą prawo do dopłat dopiero za dwa lata. Czy zagrożenie banków od tej strony jest realne, czy może KNF, tak jak to czasem zdarza się nadzorowi, „dmucha na zimne”? Dość niepokojące może wydawać się podobieństwo, choć szczęśliwie tylko w pewnych fragmentach, „Rodziny na swoim” do polityki amerykańskiej administracji, której celem było zapewnienie własnego dachu nad głową wszystkim, także tym mniej zamożnym obywatelom, działającej od dziesięcioleci pod hasłem American Dream. Proces ten przez długie lata funkcjonował w miarę poprawnie, aż do czasu gdy standardy udzielania pożyczek hipotecznych kilkanaście lat temu uległy znacznemu obniżeniu. Rząd USA dopuścił bowiem możliwość pożyczania pieniędzy klientom o niskiej wiarygodności kredytowej (tzw. subprime). By ułatwić im spłatę kredytów przyjęto, że przez pierwsze lata spłacać będą tylko odsetki (tzw. hybrid interest only) od kredytów wziętych według zmiennej stopy procentowej (tzw. Adjustable Rate Mortgage). Gdy po paru latach przyszło do spłacania pełnych rat w okolicznościach gwałtownego wzrostu stóp procentowych (z historycznie niskich poziomów), zaczęły się gigantyczne problemy z wypłacalnością kredytobiorców, których konsekwencją był pamiętny globalny krach na rynkach finansowych z 2008 roku. Czy w związku z tego typu analogią istnieje prawdopodobieństwo „powtórki z historii” w ramach rodzimego systemu bankowego? Aby urealnić takie ryzyko z szacowanej sumy 190 tys. kredytów udzielonych w RNS bardzo duży odsetek musiałby zostać zakwalifikowany do kategorii zagrożonych, a na to przynajmniej na razie raczej się nie zanosi. Jak wiadomo zdolność kredytowa określana przez banki dla amatorów programu kredytów preferencyjnych nie uwzględniała państwowych dopłat. Amerykanie dla odmiany, na własne nieszczęście zresztą, zdolność kredytowądla pożyczek hipotecznych subprime liczyli dla rat początkowych, regulowanych bliskimi zeru stopami i nie uwzględniających spłaty kapitału. To fakt przemawiający na korzyść „Rodziny”. Jednak na jej niekorzyść może przemawiać udzielanie kredytów bliżej nieokreślonej liczbie uczestników programu bez zdolności kredytowej, którym nowelizacja ustawy ze stycznia 2009 roku przyznała prawo otrzymania kredytu preferencyjnego po dołączeniu do umowy osób trzecich z rodziny. To te kredyty po zakończeniu okresu dopłat mogą stanowić potencjalne ryzyko dla banków. Tak czy inaczej przykład amerykański ostrzega przed bagatelizowaniem sytuacji, która nieuchronnie stanie się udziałem krajowego rynku nieruchomości, kiedy to kolejnym tysiącom kredytobiorców hipotecznych „ratka” zamieni się w pełną ratę kredytową. Wtedy dopiero okaże się, czy o „Rodzinie na swoim” będzie można powiedzieć, że zdała egzamin, a dziesiątki tysięcy uczestników programu faktycznie wyszło na swoje – podsumowuje Jarosław Jędrzyński. Opracował: ZP
EWuś też spaprali. Ciemna strona rejestracji u lekarza Każdy szpital, a nawet sanatorium musi codziennie od nowa potwierdzać, że wszyscy pacjenci mają aktualne prawo do leczenia. Oto ciemna strona systemu, który miał usprawnić rejestrację u lekarzy eWUŚ to system elektronicznej Weryfikacji Uprawnień Świadczeniobiorców. Od 1 stycznia musi z niego korzystać każdy szpital i każda przychodnia - inaczej Narodowy Fundusz Zdrowia nie zapłaci im za leczenie. Rejestratorka loguje się do bazy i wpisuje PESEL pacjenta. W ciągu kilku sekund dostaje odpowiedź, czy pacjent jest w bazie ubezpieczonych NFZ, czy nie. W tym drugim wypadku musi złożyć oświadczenie, że opłaca składki. Kłopot polega na tym, że szpitale, a także zakłady opiekuńcze, w których chorzy przebywają latami, muszą teraz codziennie weryfikować uprawnienia wszystkich pacjentów.
''Będą rosły góry papierów'' Dotyczy to nawet emerytów i rencistów, którym świadczenia wypłaca ZUS i KRUS, a także tych, którym bezpłatne leczenie należy się z mocy prawa, jak kobiety w ciąży i w czasie połogu oraz dzieci. Tych ostatnich często nie ma w eWUŚ, bo rodzice nie zgłosili w zakładzie pracy, że mają być objęte ubezpieczeniem. Jeśli teraz pociechy znajdą się w szpitalu, to ich rodzice będą musieli codziennie składać osobne oświadczenie o prawie do bezpłatnego leczenia.
- Przybyło nam pracy. Będą rosły góry papierów - skarży się Ryszard Batycki, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego w Bielsku-Białej. Szpitale mają jeszcze jeden kłopot. Jeśli pacjenta nie ma w eWUŚ, to nie wiadomo, jak zaznaczać w elektronicznych sprawozdaniach z leczenia słanych do NFZ, że chory złożył oświadczenie albo przedstawił druk potwierdzający, iż firma opłaca mu składki.
- W dodatku ten druk jest ważny 60 dni, ale do sprawozdania i tak trzeba codziennie wpisywać, że on jest. To absurd, który pokazuje, jak bardzo przepisy są niespójne - komentuje Marek Balicki, były minister zdrowia i szef Szpitala Wolskiego w Warszawie. Po co codzienna weryfikacja? Nie wiadomo Ministerstwo Zdrowia nie chciało wczoraj odpowiedzieć na pytanie, po co ta codzienna weryfikacja uprawnień do leczenia. Odesłało nas do NFZ. W końcu odpowiedział Artur Koziołek, rzecznik Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, które przygotowało nowe przepisy.
- Codzienne sprawdzanie eWUŚ jest konieczne, bo baza ubezpieczonych jest codziennie aktualizowana. Może się zdarzyć, że pacjent w trakcie hospitalizacji utraci prawo do bezpłatnego leczenia, a w takim przypadku za część pobytu w szpitalu będzie musiał zapłacić sam. A dlaczego obowiązek ten dotyczy nawet emerytów, rencistów i dzieci? - Bo prawo do renty jest okresowe, a prawo do bezpłatnego leczenia mają tylko dzieci z polskim obywatelstwem - odpowiada Koziołek.
- Jednak prawo do emerytury nie jest okresowe, a emerytów też trzeba codziennie sprawdzać w eWUŚ - zauważa Marek Balicki. Były minister pyta też: - Czy nie prościej zrezygnować z wydawania na cały system ewidencji ubezpieczonych 130 mln zł, skoro tylko 1 proc. obywateli nie ma ubezpieczenia? A i tak w trudnej sytuacji bytowej ich leczenie opłacane jest przez państwo. Może łatwiej po prostu dać prawo do bezpłatnego leczenia wszystkim obywatelom?
Judyta Watoła
TOWARZYSZE OD BEZPIECZEŃSTWA Projekt Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego (SPBN) został podjęty natychmiast po zaprzysiężeniu nowego prezydenta i miał stać się sztandarową inicjatywą Bronisława Komorowskiego. Tymczasem wiele wskazuje, że mamy do czynienia z realizacją autorskiego pomysłu gen. Stanisława Kozieja, a do prac nad narodowym bezpieczeństwem zaangażowano osoby z prywatnej uczelni i fundacji, w szef BBN zasiadał do niedawna jako członek rady nadzorczej. Przed siedmioma laty Stowarzyszenie Euro-Atlantyckie (SEA) zorganizowało spotkanie panelowe poświęcone "Strategicznemu przeglądowi obrony". Ówczesny prezes SEA, Bronisław Komorowski zaprosił na nie gen. Stanisława Kozieja - wykładowcę Akademii Obrony Narodowej, który przedstawił gościom swoją koncepcję przeprowadzenia Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa. Prelegent wyraził wówczas opinię, że – „zadanie to powinna podjąć albo Rada Bezpieczeństwa Narodowego przy Prezydencie z Biurem Bezpieczeństwa Narodowego w głównej roli wykonawczej, albo nieistniejąca, niestety, rządowa struktura ponad resortowa do spraw bezpieczeństwa narodowego.” Kilka miesięcy później, w listopadzie 2005 roku, gen. Koziej został powołany na stanowisko podsekretarza stanu w MON. 26 lipca 2006 podał się do dymisji, uzasadniając ją tym, iż nie chce własnym nazwiskiem firmować zmian, z którymi się nie zgadza. Chodziło o plany reformy Sztabu Generalnego oraz projekty prezydenta Kaczyńskiego dotyczące zwiększenia liczebność armii. Wydawało się wówczas, że autorski pomysł Kozieja – nie ma szans na realizację. Po odejściu z pracy w MON, generał był m.in. doradcą rzecznika praw obywatelskich, a od 2008 roku pełnił funkcję doradcy ministra obrony narodowej. Związał się także z prywatną Wyższą Szkołą Zarządzania Personelem (WSZP), w której objął stanowisko dyrektora Instytutu Bezpieczeństwa Krajowego. Ta warszawska uczelnia została założona w roku 2001 przez Spółkę „Zarządzanie Personelem sp. z o.o. Osoby związane ze szkołą – jej założyciele, Janusz i Marek Przepiórscy oraz ówczesny kanclerz uczelni Benedykt Ambroziak, we wrześniu 2008 roku powołały Fundację na Rzecz Bezpieczeństwa Gloria Victoribus. Przewodniczącym Rady Fundacji został prof. Marian Kowalewski, a członkiem rady nadzorczej gen. Stanisław Koziej. W statucie zapisano, iż celem fundacji jest „inicjowanie, prowadzenie oraz wspieranie, na rzecz ogółu społeczności, działalności naukowej, edukacyjnej i oświatowej w zakresie; kultury, sztuki, ochrony dóbr kultury i tradycji, ze szczególnym uwzględnieniem ochrony zabytków związanych z historią Wojska Polskiego oraz miejsc pamięci narodowej związanych z walką o wolność i niepodległość państwa polskiego” Fundacja prowadzi również działalność gospodarczą i realizuje cele statutowe m.in. poprzez odpłatną działalność szkoleniową, edukacyjną i oświatową. Jedną z pierwszych inicjatyw Gloria Victoribus było zorganizowanie w marcu 2009 roku seminarium naukowego - „Strategiczny Przegląd Bezpieczeństwa Narodowego. Rola, struktura, procedury”. Głównym prelegentem był gen. Stanisław Koziej, który w swoim wystąpieniu zaprezentował referat nt: „Miejsce i rola SPBN w narodowym planowaniu strategicznym oraz jego tematyka (struktura merytoryczna SPBN)”. „Muszę się przyznać – mówił Koziej - „że sam kilka lat temu wymyśliłem to przedsięwzięcie i tę nazwę (jak zresztą szereg innych narodowych procedur i dokumentów strategicznych) i przyczyniłem się jakoś do uwzględnienia jej w obecnej strategii.” W referacie znalazły się również słowa, które dwa lata później umieszczono w prezydenckim projekcie SPBN – „Ostatecznym rezultatem SPBN powinien być projekt znowelizowanej lub nowej strategii bezpieczeństwa narodowego, obudowany szerszym raportem na temat stanu i perspektyw bezpieczeństwa narodowego, w postaci tzw. Białej Księgi Bezpieczeństwa Narodowego. Zasoby wnioskowe zawarte w Białej Księdze BN powinny być także pomocne w opracowywaniu nowych (znowelizowanych) strategicznych dokumentów realizacyjnych - planów operacyjnych i programów preparacyjnych”. Szczegółowe procedury, metody organizowania i prowadzenia przeglądu przedstawił wówczas wykładowca WSZP, prof. Jacek Pawłowski, zaś sekretarz naukowy Instytutu WSZP, dr Kazimierz Sikorski zaprezentował „amerykańskie doświadczenia w prowadzeniu przeglądów strategicznych”. Kolejna konferencja Fundacji Gloria Victoribus -„Polskie Interesy w Nowej Strategii NATO” z listopada 2009 r. została objęta patronatem honorowym Ministra Obrony Narodowej. Nietrudno zauważyć, że Fundacja Gloria Victoribus oraz prywatna uczelnia, w której pracował gen. Koziej, były szczególnie zaangażowane w projekt SPBN i zainteresowane jego realizacją. W ramach WSZP, w roku 2006 powołano nawet Instytut Bezpieczeństwa Krajowego (IBK), na którego czele stanął Stanisław Koziej. Jednym z podstawowych zadań IBK miało stać się „badanie spraw bezpieczeństwa i sporządzanie analiz prognoz i ekspertyz”, a zadania Instytutu oraz jego struktura w dużej mierze odzwierciedlały misję prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Obserwując dalsze losy autorskiego projektu gen. Kozieja, można się zastanawiać, czy w przypadku szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego nie doszło do konfliktu interesów, w którym sprawy dotyczące państwa i bezpieczeństwa narodowego wymieszały się z relacjami zawodowymi i towarzyskimi. Na stanowisko szefa BBN gen. Koziej został powołany w dniu 13 kwietnia 2010r. Dopiero po kilku miesiącach, w lipcu 2010 wpłynął do KRS wniosek o wykreślenie Stanisława Kozieja i Adama Marszałka z funkcji członków rady nadzorczej Fundacji Gloria Victoribus. Z dokumentów rejestrowych wynika jednak, że jeszcze w maju 2011 roku szef BBN figurował jako członek rady nadzorczej. W tym samym czasie, fundacja otrzymała status organizacji pożytku publicznego, z którym związane są rozmaite przywileje, m.in. otrzymywania zleceń od organów administracji publicznej czy możliwości uzyskania 1 proc. podatku dochodowego od osób fizycznych. Gloria Victoribus korzystała również ze środków MON. W listopadzie 2009 roku z pieniędzy resortu obrony sfinansowano publikację wydaną przez w wydawnictwie Adama Marszałka. Na szczególną uwagę zasługuje jednak fakt, że w gronie ekspertów i „wybitnych osobowości”, którym w grudniu 2010 roku Bronisław Komorowski powierzył prace nad strategią polskiego bezpieczeństwa, znajduje się wiele osób związanych z Gloria Victoribus i prywatną Wyższą Szkołą Zarządzania Personelem. W radzie nadzorczej tej fundacji zasiadali lub nadal zasiadają: były szef MSWiA Krzysztof Janik – obecnie wicedyrektor Instytutu Bezpieczeństwa Krajowego przy WSZP, Andrzej Karkoszka, Jan Kowalewski, Adam Marszałek, Krzysztof Dubiński (były sekretarz gen. Kiszczaka podczas rozmów w Magdalence), gen. Kazimierz Sikorski, czy obecny wiceminister ON gen. Waldemar Skrzypczak. Gdy spojrzymy na strukturę prezydenckiego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego, okaże się, że zastępcą szefa Sztabu SPBN jest gen. Sikorski – członek rady nadzorczej Gloria Victoribus i sekretarz naukowy Instytutu Bezpieczeństwa Krajowego WSZP, zespołowi Systemu Bezpieczeństwa Narodowego przewodniczy Andrzej Karkoszka z WSZP, jego zastępcą jest płk Maciej Marszałek, a członkami zespołu Krzysztof Janik i płk Jacek Pawłowski z Instytutu Bezpieczeństwa Krajowego WSZP. Członkiem zespołu Interesów Narodowych i Celów Strategicznych jest zaś Tadeusz Chabiera z rady naukowej IBK WSZP. Pozostali członkowie SPBN to głównie osoby związane z „apolitycznym, niezwiązanym z żadną partią” Stowarzyszeniem Euro-Atlantyckim, któremu przed laty prezesował Bronisław Komorowski.
Można oczywiście przyjąć, że w III RP najlepszymi fachowcami od spraw bezpieczeństwa narodowego są osoby pracujące w jednej z prywatnej uczelni lub działające w Fundacji Gloria Victoribus. Niewykluczone też, że szczególny profesjonalizm w tej dziedzinie prezentują byli członkowie egzekutywy i KC PZPR, generałowie po moskiewskich uczelniach lub kursanci Sztabu Generalnego ZSRR. Osoby o takiej proweniencji znajdziemy również wśród belwederskich ekspertów. Obecny szef BBN Stanisław Koziej, jako żołnierz I Zarządu Sztabu Generalnego w latach 1978-81 brał udział w opracowaniach planu ataku wojsk UW na państwa Europy Zachodniej, a w sierpniu 1987 r. był na zabezpieczanym przez GRU kursie Sztabu Generalnego ZSRR. Być może, podobne doświadczenia są dostateczną rekomendacją do zajmowania się bezpieczeństwem niepodległego państwa. W przypadku osób zaangażowanych w Strategiczny Przegląd Bezpieczeństwa Narodowego, który ma stać się podstawą narodowego systemu bezpieczeństwa na kolejne dziesięciolecia, powinniśmy mieć pewność, że jedynym kryterium doboru tych osób są racje merytoryczne: najwyższy profesjonalizm, znajomość przedmiotu sprawy oraz wysokie kompetencje naukowe. Sytuacja, w której dysponentami i ekspertami SPBN stają się osoby powiązane z prywatną uczelnią oraz członkowie fundacji, w której do niedawna działał Stanisław Koziej, powinna budzić poważne zastrzeżenia. Może pojawić się pytanie – czy w przypadku tej inicjatywy mamy do czynienia z projektem służącym bezpieczeństwu państwa i jego obywateli, czy też z realizacją autorskiego pomysłu szefa BBN, dokonywaną w gronie zaprzyjaźnionych osób i środowisk? Aleksander Ścios
Ucichł Bonda ryk Krzysztof Bondaryk, nasz czołowy James Bond krajowej produkcji, odsiedział spokojnie swoje 5 lat w ABW i może teraz powrócić do zarabiania prawdziwych pieniędzy. A nas ciekawi ile Bondaryk dostał rocznej premii za sukcesy ABW w 2012 roku ? Krzysztof Bondaryk został oddelegowany do ABW na jesieni 2007 roku przez tzw. "grupę wrocławską" (Polsat, Polkomtel, Elektrim). Bondaryk miał zapewnić bezpieczeństwo i z zadania się wywiązał. Szum robiony w mediach wokół jego odwołania nie ma sensu. Bondaryk czy ktoś inny, będzie to samo. A tak przynajmniej Bondaryk załapał się na pełną premię za rok 2012. Być może nawet na specjalną premię uznaniową za uratowanie Sejmu RP przed nawozem Brunona K. i za listowne poinformowanie Tuska o Amber Gold. Bondaryk (tak jak Tusk) lubi luksusowe samochody marki Audi, więc premia przyda się w sam raz. Odwołanie Bondaryka w żadnym stopniu nie narusza bezpieczeństwa. Pełniącym obowiązki szefa ABW zostaje kolega i krajan Bondaryka, Dariusz Łuczak. Bondaryk pochodzi z Sokółki a Łuczak z Hajnówki. Puszcza Białowieska niedaleko. To może wyjaśnia zielone kurtki funkcjonariuszy ABW, taka straż leśna. Internauta Robert Frycz zaśmiecał florę internetu to go straż leśna pogoniła o szóstej rano. Frycz i tak ma szczęście że mu ktoś z dubeltówki nie przywalił.
"Gazeta Polska" opisała już kilka miesięcy temu rodowód i dokonania Krzysztofa Bondaryka:
media.wp.pl/kat,1022943,wid,14915379,wiadomosc.html
My z kolei opisywaliśmy dokonania straży leśnej z ABW:
monsieurb.nowyekran.pl/post/71449,klika-pod-ochrona-bondaryka
monsieurb.nowyekran.pl/post/78795,abwykastrowana
Zamiast dyskutować o odwołaniu Bondaryka, warto raczej pomyśleć o przyszłości i ściągnąć kręcenie następnego “Jamesa Bonda” do Polski. Posiadamy niezwykłe atuty: złe charaktery są na miejscu do wyboru, snajperów nie brakuje, Ruskie są niedaleko, krajobrazy mamy piękne, pociągi same się wykolejają więc nie potrzeba efektów specjalnych a i Aston Martin z pewnością się znajdzie. Samym tylko filmem Wajdy o Wałęsie przecież na świecie nie zaistniejemy.
Balcerac
Drastyczna redukcja lekcji historii Koalicja PO-PSL ponownie dała się we znaki. W grudniu przed Świętami Bożego Narodzenia 218 posłów odrzuciło obywatelski projekt ustawy przywracającej nauczanie historii w polskich szkołach. Pomimo społecznej akcji protestacyjnej w kraju i za granicą, prowadzeniu wielodniowych głodówek i długotrwałej walki o zachowanie historii w drugiej i trzeciej klasie liceum, zmian w reformie edukacji z 2008 roku, wprowadzonej jeszcze przez ówczesną minister edukacji Katarzynę Hall, nie będzie.
Naród bez historii, narodem bez przyszłości! Przez prawie 4 lata środowiska intelektualistów i nauczycieli, działacze „Solidarności” oraz wiele różnych organizacji próbowały stanąć w obronie polskiej tożsamości i nie dopuścić do wyeliminowania nauki historii w polskich liceach. Głodówkę jako formę protestu przeciwko zmianom w programie nauczania oraz m.in. braku obowiązkowego nauczania lekcji historii młodzieży, znajdującej w drugiej i trzeciej klasie liceum, podjęli najpierw z wielką determinacją opozycyjni działacze z 80. lat w Krakowie, a potem w ich ślad poszły grupy obywateli z innych miast. Jak Polska długa i szeroka, szczególnie w minionym 2012 roku, miała miejsce wielka społeczna akcja protestacyjna, której przewodnim hasłem stały się znamienne słowa wielkiego naszego rodaka Prymasa Tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego: „Naród bez dziejów, bez historii, bez przeszłości, staje się wkrótce narodem bez ziemi, narodem bezdomnym, bez przyszłości”. Były pikiety, głodówki i zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy, przywracającym lekcje historii do polskich szkół. Tutaj należy nadmienić, że podpisało się pod nim aż 150 tys. obywateli! (Do obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej wymagane jest co najmniej 100 tys. podpisów). „Nasza Polska” również przyłączyła się do tego protestu, wspierając obrońców nauczania historii i relacjonując poszczególne jego etapy. Tymczasem 14 grudnia 2012 r. obywatelski projekt ustawy przywracającej lekcje historii w szkołach ponadgimnazjalnych został odrzucony w pierwszym czytaniu w Sejmie. Za jego odrzuceniem opowiedziało się 218 posłów rządzącej koalicji PO-PSL, natomiast 209 opozycyjnych posłów głosowało przeciwko jego odrzuceniu.
Reforma pani Hall Przypomnijmy, że ówczesna minister edukacji w rządzie Donalda Tuska w 2008 r. wprowadziła rozporządzenie zakładające nową podstawę programową nauczania lekcji historii w polskich liceach. Według zarządzeń pani Hall od września 2012 roku nauka lekcji historii jest znacznie ograniczona. Mianowicie, wspólny kanon nauczania tego przedmiotu nie obejmuje 150 godzin w trzech kolejnych klasach liceum (wówczas gdy uczniowie osiągają wiek 17, 18 czy 19 lat), a jedynie 60 godzin! Co więcej, od września 2013 roku przedmiot ten mają uzupełniać lekcje „historii i społeczeństwa”, na które składa się dziewięć bloków tematycznych, takich jak np. “Wojna i wojskowość”, “Kobieta, mężczyzna, rodzina” czy „Język, komunikacja, media”. Wybór poszczególnych bloków jest fakultatywny dla nauczyciela. Ponadto reforma minister Hall kończy obowiązkowe lekcje historii na pierwszej klasie liceum. Tylko miłośnicy historii mają zapewnione nauczanie tego przedmiotu, dla pozostałych uczniów historia jest tylko dodatkiem w ich edukacji.
Infantylizacja historii Jedynym efektem społecznych protestów i tzw. okrągłego stołu historyków, który miał miejsce u samego prezydenta Komorowskiego, jest zadecydowanie o nauczaniu jednego z bloków tematycznych „Ojczysty panteon i ojczyste spory” jako obowiązkowego. To właśnie dzięki społecznemu naciskowi obecna minister edukacji Krystyna Szumilas postanowiła uczynić ten moduł obligatoryjnym w nowym przedmiocie „historia i społeczeństwo”.
Niestety, tylko ten postulat został spełniony z wielu innych, które pod adresem MEN wystosowały rzesze obywateli, w tym liczni intelektualiści, krytykując wprowadzoną reformę edukacji. Tak w wywiadzie udzielonym „Naszej Polsce” profesor Andrzej Nowak, wybitny historyk, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, komentował zmiany w ramowych programach nauczania historii: „Nazwałem główny problem ze zreformowaną nauką historii w polskich szkołach jednym słowem: infantylizacja, dlatego że po raz ostatni wspólny program nauczania historii obowiązuje szesnastolatków. Po raz ostatni obowiązkowo usłyszą, np. o Konstytucji 3 maja, w drugiej klasie gimnazjum - w wieku 14 lat. Czy jest to wystarczający wiek na zrozumienie całej dyskusji wokół tego ważnego aktu? Po raz ostatni obowiązkowo również o „Solidarności” czy Powstaniu Warszawskim młodzież usłyszy, mając 16 lat. Ponownie pytam: czy jest to odpowiedni wiek na zastanowienie się nad znaczeniem „Solidarności” i toczących się wokół niej sporów czy bardziej odpowiednim czasem jest moment, gdy młodzi ludzie kończą 18 czy 19 lat, wówczas gdy są już w drugiej czy trzeciej klasie liceum i są wtedy znacznie dojrzalsi?”. Z kolei Piotr Zaremba, publicysta, dziennikarz i nauczyciel historii, po grudniowym odrzuceniu przez Sejm obywatelskiego projektu przywracającego lekcje historii w polskich szkołach stwierdził: „Przegrana opozycji w walce o szkolną historię to punkt wyjścia do dyskusji o kryzysie współczesnej polskiej edukacji. Zmiany programowe przeforsowane przez poprzednią minister Katarzynę Hall drastycznie zredukowały wspólny kanon wiedzy, przesądzając definitywnie, że po pierwszej klasie liceum uczeń dokonuje wyboru i uczy się głównie przedmiotów potrzebnych do matury. W tej sytuacji nazwa „liceum ogólnokształcące” traci sens”. Obrońcy lekcji historii zapowiadają dalszą walkę o zachowanie polskiej tożsamości historycznej w polskich szkołach.
Magdalena Kowalewska
Rynki finansowe - co nas czeka w 2013 r.? Ubiegły rok należał do złotego. Niespodziewanie nasza waluta należała do najmocniejszych na świecie. Również inwestorzy giełdowi są bardzo zadowoleni - główne indeksy na GPW wzrosły o ponad 20 proc. Co nas czeka w 2013 roku? Swoimi prognozami dzieli się z nami Andrzej Kiedrowicz z firmy Easy Forex.
Kontynuacja poluzowania ilościowego Najważniejszymi czynnikami wpływającymi na nastawienie inwestorów do ryzyka oraz na rynki w 2013 r. będą: negocjacje budżetowe w USA, wzrost globalny, polityka Banków Centralnych, wydarzenia związane z unijnym kryzysem zadłużenia oraz niska zmienność cen. Ożywienie globalne w 2013 roku będzie nierównomierne, Banki Centralne będą dalej zwiększać płynność, a unijny kryzys wykaże oznaki stabilizacji. Unijny kryzys zadłużenia nieco straci na znaczeniu, ale będzie nadal istotnym czynnikiem.
Perspektywy dla wzrostu globalnego Wzrost globalny to istotny czynnik wpływający na nastawienie wobec ryzyka i politykę banków centralnych. Wszelkie oznaki znacznego pogorszenia lub ryzyka słabszego ożywienia globalnego przyniosą z dużym prawdopodobieństwem podniesienie płynności przez banki centralne oraz złagodzenie polityki pieniężnej. 2012 rok można opisać jako rok płynności i niskich stóp procentowych. W roku 2013 czeka nas raczej to samo, a inwestorzy będą uważnie przyglądać się zmianom w polityce banków centralnych.
Nastawienie wobec ryzyka Apetyt i awersja do ryzyka będą dalej istotnymi czynnikami wpływającymi na kształt rynków w 2013 roku. Nastawienie inwestorów jest ściśle skorelowane z kierunkiem zmian na rynkach akcji.
Rynek walutowy USD – polityka Fed Oczekuje się, że kurs dolara amerykańskiego w 2013 r. będzie dalej słabnąć w wyniku presji ze strony polityki Fed i bardziej pozytywnego nastawienia wobec ryzyka. Fed złożył obietnicę utrzymania stóp procentowych na rekordowo niskim poziomie do momentu spadku stopy bezrobocia do poziomu 6,5%. Fed dąży także do osłabienia dolara, w celu poprawienia sytuacji na rynkach akcji, pobudzenia wzrostu gospodarczego, zwiększenia sprzedaży eksportowej oraz poprawienia nastrojów inwestorów. Perspektywy dla polityki prowadzonej przez Fed to główny czynnik wpływający negatywnie na kurs dolara, a waluta może się okazać ulubionym instrumentem do realizacji strategii „carry trade” w 2013 r. Dolarowi będzie dalej sprzyjać poszukiwanie bezpiecznych lokat przez inwestorów, jeśli ponownie wystąpią obawy co do globalnego ożywienia gospodarczego oraz jeśli dojdzie do spadku na rynkach akcji i powrotu awersji do ryzyka.
Euro – słaby wzrost w UE Po najniższym od dwóch lat kursie 1,2044 pod koniec lipca 2012 r. kurs euro wynosi obecnie ok. 1,30. Od połowy roku kurs waluty ustabilizował się w zakresie 1,27 – 1,32. Kursowi euro sprzyja obietnica złożona przez szefa EBC, Mario Draghiego, dotycząca dołożenia wszelkich starań na rzecz wsparcia kursu euro i postępu w stabilizacji kryzysu zadłużenia wraz ze spadkiem zysków z obligacji. Postęp ów jest bardzo nietrwały i istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że unijny kryzys zadłużenia uda się rozwiązać w ciągu najbliższych kilku lat. Nasilenie obaw przed unijnym zadłużeniem może doprowadzić do wyprzedaży waluty, ale euro jest bardziej podatne na spadki wskutek słabych wyników gospodarczych UE. Unia Europejska obniżyła prognozy wzrostu PKB na 2013 rok dla Niemiec z 1,7% do 0,8%. Niemcy to największa gospodarka Unii, a słabsze perspektywy wzrostu oznaczają, że skutki unijnego kryzysu objęły najsilniejsze gospodarki UE. Słaba gospodarka unijna będzie dalej wywierać presję na EBC, by ten poluzował politykę pieniężną – co przynosi pozytywne nastawienie wobec ryzyka. Oczekuje się, że kurs euro w 2013 r. wzrośnie, ale wzrost będzie ograniczony przez obawy dotyczące spowolnienia unijnej gospodarki. Należy oczekiwać stopniowego wzrostu kursu euro wobec dolara do poziomu 1,35.
GBP – polityka Banku Anglii / rating zadłużenia: AAA W 2012 roku funt brytyjski osiągał ceny w wąskim paśmie 1,52 – 1,63 dolara. Waluta nadal jest ściśle skorelowana z parą EUR/USD, a w kursie krzyżowym uzyskiwała lepsze wyniki niż euro. Niedawne dane ekonomiczne dla Wielkiej Brytanii wskazują na wzrost tempa rozwoju. W 2013 r. dojdzie prawdopodobnie do dyskusji na temat tego, czy Bank Anglii będzie pierwszym Bankiem Centralnym, którzy zatrzyma ekspansję pieniężną. Perspektywy zmiany polityki Banku Anglii mogą wywindować kurs GBP. Inwestorzy będą uważnie obserwować perspektywy fiskalne Wielkiej Brytanii oraz utrzymanie przez ten kraj ratingu zadłużenia na poziomie AAA. Fitch ostrzega, że Wielka Brytania musi jeszcze bardziej ograniczyć wydatki, inaczej grozi jej obniżenie obecnego ratingu, które mogłoby doprowadzić do ograniczenia popytu na funta. Należy spodziewać się wzrostu kursu funta do ok. 1,65 oraz osłabienia waluty wobec euro w momencie, gdy postęp w pracach nad rozwiązaniem unijnego kryzysu zadłużenia wywoła popyt na lokaty bezpieczne.
JPY – polityka Banku Japonii / obciążenie zadłużeniem Jen japoński od listopada podlegał znacznej presji i oczekuje się, że waluta ta w 2013 r. ulegnie osłabieniu. Spadek kursu JPY jest wynikiem spekulacji co do dalszego utrzymywania przez Bank Japonii agresywnego poluzowywania polityki pieniężnej w 2013 r. oraz wskutek wysokiego zadłużenia tego kraju. W 2012 r. JPY niekiedy przyciągał inwestorów poszukujących bezpiecznych lokat, co było częściowo wynikiem unijnego kryzysu zadłużenia. Czynnik ten powinien odgrywać w 2013 r. mniejszą rolę, a kurs jena będzie bardziej skorelowany z różnicą w przychodach. Wskutek owej różnicy i lepszych perspektyw na rynkach globalnych, waluta może okazać się ulubionym instrumentem realizowania strategii „carry trade”. Niedawne dane z Japonii potwierdzają ucieczkę kapitału, która może przyspieszyć, jeśli kraj ten nie podejmie działań zmierzających do rozwiązania problemu rosnącego zadłużenia. Docelowo pod koniec roku należy spodziewać się kursu na poziomie 86.
CAD – rating AAA / ropa naftowa Dzięki utrzymującej się niepewności fiskalnej w USA, Europie i Japonii dolar kanadyjski czerpie korzyści z ratingu długu AAA oraz mocnej polityki fiskalnej. Ponadto Bank Kanady utrzymuje bardziej agresywne podejście w polityce pieniężnej niż inne kraje G-8. Kurs CAD jest wciąż ściśle skorelowany z ceną dóbr towarowych, a w szczególności ropy naftowej. Oczekuje się, że ceny ropy w 2013 r. spadną, a to może odbić się negatywnie na kursie tej waluty. Ponadto występują pewne oznaki spowolnienia kanadyjskiej gospodarki, a tempo wzrostu może być niższe niż w USA. Może to sprowokować Bank Kanady do przyjęcia łagodniejszego kursu w prowadzonej polityce. Trudniej będzie dolarowi w 2013 r. zyskać na wartości, ale do momentu zmiany polityki Banku Kanady negatywne czynniki dla tej waluty będą ograniczone, gdyż inwestorzy będą poszukiwać bezpiecznych lokat w krajach z ratingiem AAA.
AUD - Chiny / polityka RBA / rating długu AAA Perspektywy dla dolara australijskiego wiążą się ze wsparciem ze strony popytu na instrumenty o wysokich przychodach i waluty krajów o ratingu AAA. Niepewność co do stanu gospodarki krajowej Australii oraz łagodna polityka RBA ograniczą perspektywy umocnienia się tej waluty. Kurs AUD jest ściśle skorelowany z cenami złota, a w 2013 r. perspektywy dla cen złota są mniej optymistyczne. Bank Rezerwy Australii (RBA) obniżył stopy procentowe do rekordowo niskiego poziomu, ale przychody z instrumentów finansowych nadal przewyższają przychody z instrumentów partnerów handlowych tego kraju. Waluta wciąż jest mocna pomimo łagodnej polityki RBA, gdyż inwestorzy chcą realizować zyski z instrumentów finansowych. Chiny są głównym odbiorcą australijskiego eksportu i jeśli gospodarka chińska nadal będzie w fazie ożywienia, będzie to sprzyjać popytowi na walutę. Spowolnienie w sektorze górniczym stanowi ryzyko dla gospodarki krajowej. Rating zadłużenia AAA tego kraju zniweluje jednak niepewność co do wzrostu krajowego oraz osłabienia w górnictwie.
Rynek akcji Perspektywy dla gospodarek wschodzących, szczególnie dla Chin i USA, wyglądają na początku 2013 r. obiecująco. Z kolei sytuacja gospodarcza w Europie jest bardzo niepewna. Pomimo zróżnicowanych perspektyw globalnego ożywienia, płynność Banków Centralnych będzie nadal według oczekiwań sprzyjać w 2013 r. popytowi na rynkach akcji.
S&P 500 i NASDAQ – polityka Fed i wyższy wzrost S&P 500 i NASDAQ wzrosły w 2012 r. o 15%. Polityka Fed wspierania wzrostu i oczekiwania ożywienia w gospodarce amerykańskiej prawdopodobnie podniosą popyt na akcje amerykańskie w 2013 r. i być może indeksy te osiągną nowe rekordowe wartości. Oznaki osłabnięcia kryzysu w strefie euro sprawią, że obligacje stracą na atrakcyjności i będą w 2013 r. sprzyjać inwestowaniu w akcje. Ryzyko dla takiego scenariusza jest takie, że rynki w USA już osiągnęły najwyższe kursy od czterech lat i niektórzy pytają, ile jeszcze rynki mogą zyskać. Ponadto istnieje znaczne ryzyko związane z impasem politycznym w USA i z pytaniami, jaki jeszcze wpływ mogą wywrzeć bodźce monetarne. Prawdziwym testem dla tych rynków będzie wycofywanie się Banków Centralnych z działań stymulacyjnych, co jednak raczej nie zdarzy się jeszcze w tym roku. Dla tych indeksów w 2013 r. oczekiwane są skromne roczne wzrosty na poziomie 6-8%.
DAX – rosnące oczekiwania, że politycy unijni rozwiążą problemy związane z unijnym kryzysem zadłużenia / polityka EBC Niemiecki indeks DAX wzrósł w tym roku o 25% dzięki poluzowaniu polityki pieniężnej przez EBC oraz oczekiwaniom ze strony inwestorów, że unijni politycy osiągną postęp w pracach nad rozwiązaniem unijnego kryzysu zadłużenia. Pomimo oczekiwań słabych wyników gospodarki unijnej, kilku strategów z Wall Street decyduje się na zwiększenie w 2013 r. swojej ekspozycji w Europie. Dalsza łagodna polityka pieniężna EBC oraz spadek znaczenia unijnego kryzysu zadłużenia powinny – według oczekiwań – przynieść w 2013 r. wzrost indeksu DAX. Ryzyko wiąże się z utratą zaufania inwestorów do zdolności urzędników unijnych do rozwiązania kryzysu zadłużenia oraz, że spowolnienie gospodarcze w UE odbije się negatywnie na globalnym wzroście gospodarczym. W 2013 r. należy oczekiwać wzrostu indeksu DAX o 10-15%.
FTSE – rating zadłużenia AAA / możliwe zmiany w polityce Banku Anglii Indeks FTSE wzrósł w ubiegłym roku o ok. 5%, a perspektywy dla indeksu na rok 2013 wyglądają pozytywnie. Niedawno opublikowane dane gospodarcze dla Wielkiej Brytanii potwierdzają, że kraj ten wyszedł z recesji, a niektórzy analitycy zaczynają się zastanawiać, czy Bank Anglii nie zmieni swojego nastawienia do prowadzonej polityki i nie zrezygnuje z operacji wykupu aktywów w 2013 r. Zmiana polityki Banku Anglii oraz wycofanie z działań stymulacyjnych może stanowić główne ryzyko dla brytyjskiego rynku w 2013 r. Rozwiązanie problemu klifu fiskalnego w USA może przynieść wzrost podatków dla przedsiębiorstw w USA i sprzyjać przenoszeniu się do Europy, w tym do inwestycji na rynku brytyjskim (FTSE). Istnieje duże prawdopodobieństwo zmniejszenia inwestycji w USA na rzecz Europy i rynków wschodzących, co powinno przynieść wzrost FTSE. Ryzyko wiąże się z niepewnością fiskalną w Wielkiej Brytanii. Agencje ratingowe ostrzegły, że Wielkiej Brytanii grozi obniżenie ratingu zadłużenia AAA, jeśli rząd nie będzie dalej realizować wiarygodnego planu rozwiązania problemów nierównowagi fiskalnej tego kraju.
Rynek surowcowy Ropa naftowa – wyższa podaż / wzrost produkcji w USA Urząd ds. Informacji Energetycznej (Energy Information Administration, EIA) przewiduje, że w 2013 r. cena ropy osiągnie poziom 88 USD za baryłkę. Agencja spodziewa się, że produkcja OPEC zniweluje wyższą konsumpcję ropy na świecie i będzie stanowić przeciwwagę dla zakłóceń w podaży ropy. Agencja oczekuje także wzrostu w podaży ropy pochodzenia innego niż z krajów OPEC oraz dalszego tworzenia globalnych zapasów w I połowie roku w wyniku wzrostu podaży ze źródeł innych niż OPEC. Wzrost produkcji ropy w USA może również zaważyć na cenach tego surowca – w roku przyszłym i latach następnych. Produkcja ropy w USA ma wzrosnąć z 7 mln baryłek dziennie w 2008 r. do 12 mln do 2017 r. Rosnące wydobycie ropy w USA może przynieść większą stabilność cen. Ryzyko wiąże się z niskim poziomem zapasów na początku 2013 r., ograniczonymi możliwościami zwiększenia produkcji przez OPEC oraz z wyższym niż wcześniej oczekiwano globalnym zużyciem ropy wskutek wzrostu popytu w Chinach. Niski poziom zapasów krótkoterminowych może doprowadzić do wzrostu cen ropy na początku 2013 r., zależy to jednak od tego, jak szybko wzrośnie podaż płynąca z wydobycia ropy w USA.
Złoto – mniejszy popyt na bezpieczne lokaty / zdyskontowana polityka pieniężna Ceny złota w tym roku wzrosły o 9% i od dziesięciu lat są co roku coraz wyższe. Dalsza stymulacja ze strony polityki pieniężnej, niepewność co do klifu fiskalnego w USA oraz unijny kryzys zadłużenia i słabszy dolar sugerują pozytywne perspektywy dla złota w 2013 r. Istnieje jednak pytanie, czy globalna gospodarka zmierza ku warunkom inflacyjnym czy deflacyjnym. Złoto jest uważane za główne narzędzie zabezpieczania się przed inflacją. Jeśli wystąpią tendencje zmierzające do złagodzenia kryzysu w UE, a USA podejmą działania na rzecz uniknięcia klifu fiskalnego, może dojść do spadku popytu na złoto jako lokatę bezpieczną. Uniknięcie klifu fiskalnego w USA może wymagać dużych podwyżek podatków oraz cięć wydatków, co może nabrać charakteru deflacyjnego i spowolnić wzrost gospodarczy. W krótkim okresie cenom złota powinno sprzyjać dalsze poluzowywanie polityki pieniężnej na całym świecie, nie jest jednak jasne, czy uwzględniono w cenie politykę banków centralnych. Bez dodatkowych działań ze strony banków centralnych na rzecz wzrostu płynności oraz o ile unijny kryzys finansowy nie ulegnie pogłębieniu, wzrost cen złota będzie w przyszłym roku słabszy i być może osiągnie szczyt w tym cyklu.
Srebro – aktywo inwestycyjne / wzrost globalny Ceny srebra wzrosły w 2012 r. dwukrotnie bardziej niż w przypadku złota – 0 19%. Metal okazał się ulubioną klasą aktywa inwestycyjnego i trend ten powinien utrzymać się także w 2013 r. Popyt ze strony inwestorów będzie w przyszłym roku głównym czynnikiem popytu na srebro. Ceny metalu są zmienne i zazwyczaj rosną lub spadają dwukrotnie szybciej niż w przypadku złota. Zmienność ta będzie się utrzymywać, a metal powinien uzyskiwać w 2013 r. lepsze wyniki niż złoto. Wskaźnik srebra do złota wynosił w 2012 r. minimalnie 48,1 a maksymalnie – 59. Obecnie wynosi ok. 51. W ciągu ostatnich 20 lat najwyższy poziom tego wskaźnika wyniósł 100 (w 1990 r.), a najniższy – 14 (w 1980 r.). Wskaźnik złota do srebra obecnie jest bliski niedawno notowanej średniej i metal może zyskać w stosunku do złota. Należy zastrzec, że są to tylko prognozy, czyli zdaniem analityka prawdopodobne scenariusze. Jednak życie wielokrotnie nam udowadniało, że rynki potrafią zaskoczyć wszystkich, a przed bankructwem nie chroni nawet nagroda Nobla z ekonomii (casus LTCM). Dlatego każdy inwestor powinien posiadać alternatywny plan B (najczęściej zlecenie obronne typu stop loss) w razie, kiedy jego scenariusz się nie zrealizuje. Zbigniew papinski
Kwaśniewski doradza Kulczykowi za niezłą sumkę Aleksander Kwaśniewski zasiada w międzynarodowej radzie doradców firmy Kulczyk Investments obok byłego prezydenta Niemiec Horstea Köhlera i emerytowanego generała Jamesa L. Jonesa, doradcy prezydenta Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego w latach 2009-10. Według informacji "Gazety Wyborczej" za usługi doradcze otrzymuje wynagrodzenie w wysokości 200 tys. dol. rocznie. (ok. 52 tys. zł miesięcznie). Co robi Kwaśniewski u Kulczyka? Jak czytamy w dzienniku były prezydent służy biznesmenowi wiedzą dotyczącą Europy, Polski i Ukrainy. Z kolei gen. Jones doradza w sprawach przedsięwzięć ulokowanych na terenach zagrożonych wojną (w 2007 r. był wysłannikiem Departamentu Stanu USA ds. rozmów pokojowych na Bliskim Wschodzie), były prezydent Köhler - w sprawach Afryki. Zdaniem "GW", to zajęcie Kwaśniewskiego może być największą przeszkodą w jego powrocie na scenę polityczną, o czym głośno dyskutuje się na salonach lewicy. Podobne przejścia byłych polityków do świata biznesu są bardzo częste na świecie. Wystarczy przypomnieć byłego premiera Wielkiej Brytanii, Tony'ego Blaira, który zarobił milion dolarów w mniej niż trzy godziny jako mediator w rozmowach między Glencore a Xstrata, w sprawie wartego 50 mld funtów przejęcia, o czym pisaliśmy w serwisie BizTok. Również Gerard Schroeder może być przykładem tego, że biznes nie zapomina o życzliwych politykach. Schroeder w ostatnich dniach urzędowania, jako kanclerz Niemiec, podpisał z Rosją umowę o budowie Gazociągu Północnego pod dnem Bałtyku. Wkrótce po tym został powołany na szefa rady nadzorczej Nord Stream, konsorcjum budującego ten gazociąg. Nicolas Sarkozy z kolei po przegranych wyborach i odejściu z polityki, pojawiły się informacje, że podjął współpracę z bankiem inwestycyjnym Morgan Stanley, gdzie za wykład połączony z sesją zdjęciową miał zarobić pół miliona euro. Nie wiadomo, czy ta współpraca ma charakter stały. Opr.: AS
„Homofobia” na kursach pielęgniarskich Lewicowa propaganda i pseudonauka nie dotarły jeszcze w pełni do Polski. Kandydatki na pielęgniarki i położne nadal uczą się, że homoseksualizm to patologia a pederaści to osoby szczególnie niebezpieczne społecznie. Zatwierdzony w 2003 roku przez Ministerstwo Zdrowia program nauczania, według którego kształcone i egzaminowane są przyszłe położne i pielęgniarki, umieszcza homoseksualizm obok innych zaburzeń i patologii, takich jak ekshibicjonizm, sadyzm, masochizm, współżycie grupowe, gwałt i prostytucja. Niezależnie od wybranej specjalizacji można ukończyć kurs na temat funkcji prokreacyjnej rodziny, w którym homoseksualizm również znajduje się w dziale z zaburzeniami. Program zawiera także treści dotyczące pomocy i leczenia wybranych patologii. Prawda na temat homoseksualnych dewiacji ma również swoje miejsce podczas sesji egzaminacyjnych. Na wiosnę 2011 roku, w części pielęgniarstwo ginekologicznej padło pytanie o to, kogo uwodzą szczególnie niebezpieczni społecznie homoseksualiści. W sesji jesiennej egzaminowani musieli odpowiedzieć na pytanie, czym charakteryzują się homoseksualiści, którzy zgłaszają się na leczenie. Po odkryciu tych przejawów „mowy nienawiści” protesty rozpoczęło homoseksualne lobby. Pederaści wystosowali list do Ministra Zdrowia, na który jak dotąd nie otrzymali odpowiedzi. Na „skandal” zareagowała jednak, znana z lewicowych poglądów, pełnomocnik rządu ds. równego traktowania Agnieszka Kozłowska – Rajewicz. W medialnych wypowiedziach oceniła program nauczania pielęgniarek i położnych jako kuriozalny i niedopuszczalny. Stwierdziła również, że trzeba znaleźć taką formułę prawną aby natychmiast zaprzestano nauczania „niezgodnych z polskim prawem i aktualną wiedzą medyczną” treści. Według Kozłowskiej – Rajewicz w pełni zgodne z polskim prawem i wiedzą medyczną jest natomiast zabijanie niepełnosprawnych dzieci. Pełnomocnik jest głucha na apele obrońców życia, domagających się interwencji w sprawie tego nieludzkiego procederu. Marcin Musiał
Kolejne próby ogłoszenia niepowodzeń, jako sukcesów Jak ośmieszyć politykę prorodzinną w Polsce i przyspieszyć proces likwidacji kraju – wymyślać jej karykaturalne pomysły i debatować nad nimi miesiącami W ostatnim okresie jestem wielokrotnie dopytywany o sensowność ostatnich oszczędności rządowych na ulgach rodzinnych dla osób najbogatszych. Z przykrością komentuję, że te działania nie mają żadnego znaczenia poza takim, że rząd korzystając na życzliwości mediów (głównego nurtu) sprawia że cokolwiek robi, a czy z korzyścią dla rodzin czy też nie, to i tak nie ma znaczenia z powodu fabrykowanego szumu medialnego. Występując kilka lat temu na jednym z międzynarodowych kongresów w debacie dotyczącej euro, podsumowując dyskusję, stwierdziłem że przestaję być eurosceptykiem, gdyż procesy przed którymi przez lata ostrzegałem właśnie następują, a staję się demografosceptykiem. Ale też nie bezterminowo, gdyż Polska odwrócić kataklizm demograficzny może jedynie jeszcze przez najbliższe, dosłownie 2 lata. Gdyż później panie z wyżu solidarnościowego, które obecnie już mają 30 lat, się zestarzeją i dzieci mieć nie będą mogły. Niestety ale do tej pory znaczna ich część nawet nie zawarła związku małżeńskiego, co jeszcze bardziej ogranicza optymizm. Rozumie te zależności nawet wielka rywalka naszej Justyny Kowalczyk Marit Bjoergen, która w mediach się żali: „Mam 32 lata i jestem na szczycie moich możliwości, więc myślę że jeszcze kilka lat będę rywalizować na najwyższym poziomie. Zegar biologiczny przypomina mi jednak o macierzyństwie, o którym coraz częściej myślę i rozmawiam” którego to faktu za nic nie chcą przyjąć do siebie pseudoelity w Polsce. Obecny okres staje się już na tyle spóźniony, że o czekającej nas narodowej anihilacji pisze nawet Gazeta Wyborcza cytując m. innymi Xavier’a Devictora szefa Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie: „Obecnie w Polsce żyje około 3 mln 200 tysięcy kobiet pomiędzy 25. a 35. rokiem życia, czyli w wieku najbardziej sprzyjającym prokreacji. Jednak ponieważ w latach dziewięćdziesiątych dzietność spadła, mamy tylko 1,8 mln dziewczynek pomiędzy 5. a 15. rokiem życia, a to one są potencjalnymi matkami następnego pokolenia: nawet gdyby wszystkie urodziły po 2,1 dzieci, nie wystarczyłoby to, by powstrzymać spadek demograficzny”. Łączenie rodzin to bardzo istotny element polityki prorodzinnej. Niestety, nie naszej polegającej na ściągnięciu potomków zesłanych Polaków z Kazachstanu (dziwne ale o tym dziejowym, zaledwie ułamkowym, zadośćuczynieniu nikt już nawet nie mówi), czy też polskich emigrantów do pracy w kraju, lecz brytyjskiej i niemieckiej polityce przytrzymującej ich już na stałe za granicą. Dziennik Gazeta Prawna podlicza, że wyemigrowało już 300 tys. polskich dzieci do 14 lat, z czego 80 tys. w roku 2011. Niestety ale po wejściu do Unii Europejskiej zaczęliśmy tracić na masową skalę pokolenie Polaków urodzonych podczas demograficznego wyżu solidarnościowego początku lat 80-tych. Zamiast udrożnić kanał przepływu kapitału i przyciągnąć miejsca pracy do Polski, wypchnęliśmy młode pokolenie na emigrację do krajów ich potrzebujących do utrzymania starzejących się społeczeństw i tamtejszych organizacji gospodarczych, gdzie im zaproponowano pracę i wygodniejsze życie. To oni teraz ściągają swoje rodziny i dzieci, nie znajdując w kraju możliwości pracy w razie ewentualnego powrotu. Z danych Narodowego Spisu Powszechnego wynika, że za granicą przebywa ok. 2 mln Polaków, z czego ponad 220 tys. to dzieci w wieku do lat 14. Dziś jest już ich ok. 300 tys. gdyż łączeniu rodzin sprzyja polityka prorodzinna państw osiedlenia. Dla dzieci wychowanie w rodzinie jest optymalne, niemniej Polska już w niedalekiej przyszłości zapłaci wysoką cenę za tą krótkowzroczną politykę. Przy okazji podsumowań roku 2012 wielokrotnie przewijało się słowo kryzys, wszyscy narzekają na brak środków i zastanawiają się czy miliardy wydane na Euro2012 były efektywnie spożytkowane, zwłaszcza w świetle międzynarodowej kompromitacji związanej z zalaniem Stadionu Narodowego, mimo posiadania drogiego dachu. Ale okazuje się, że nie wszyscy ten pogląd podzielają. Mimo fal krytyki są tacy którzy Euro2012 uważają za jeden z nielicznych zeszłorocznych sukcesów, argumentując czasami w nieco cudaczny sposób. Na łamach "Newsweeka" Wojciech Fibak w odpowiedzi na pytanie: „Pieniądze wydane na Euro 2012 bez sensu?” zadeklarował, że „Rozpiera mnie duma, że jestem Polakiem” i to dlatego gdyż "Polska nie kojarzy się już z drobnymi złodziejaszkami, ale raczej z solidnymi murarzami, hydraulikami i godnymi zaufania gosposiami". Pytany z kolei, czy pieniędzy wydanych na stadiony nie byłoby lepiej zainwestować np. w żłobki, odpowiada zdecydowanie: „Nie łudźmy się, te żłobki i tak by nie powstały.” Nic ująć ani dodać, polityki prorodzinnej w Polsce nikt nie wprowadzi, a dumnymi powinniśmy być z solidności naszych nisko wykwalifikowanych emigrantów. Ciekawe, że w Polsce można ględzić bez składu i ładu i nikt tego nie wytyka. Nie piszę tego opiniując wcześniejszą wypowiedź, lecz brak reakcji na późniejsze niekonsekwencje. Otóż według tej samej osoby coś co było sukcesem, o tak sobie za chwilę staje się klęską. Gdyż po zeszłorocznym awansie Agnieszki Radwańskiej do finału Wimbledonu główne media bez refleksji cytowały taką oto wypowiedź tej dawnej sławy sportowej, a obecnie chyba zagubionego człowieka: „Navratilova, Lendl mi gratulują Agnieszki. Jej sukces to rekompensata za klęskę na Euro!”. I tak chyba na stałe zostanie w najbliższych latach, mniejsze niepowodzenia będą „odtrąbiane” jako nasze sukcesy. Dlatego z obecnym kluczowym okresem, dla przebudzenia się Narodu, należy wiązać silne uaktywnienie się antyrodzinnych działań mających na celu abyśmy jednak ten okres… „przespali” i nie zdążyli zareagować i z tym należy łączyć najbardziej cudaczne działania. W obecnym klimacie należy oczekiwać wielu najbardziej kuriozalnych pomysłów - bo tylko na takie przez ostatnie 20 lat władze było stać - wspierających rodzinę, aby w efekcie miesiącami jedynie mówić na ten temat w dążeniu do ośmieszenie samego pojęcia „polityki prorodzinnej”. W celu zablokowania debaty nad koniecznością jej wprowadzenia, tu i właśnie teraz. Cezary Mech
Twitterowy premier
1. Premier Tusk chyba pozazdrościł swojemu ministrowi Radkowi Sikorskiemu, bo coraz częściej kontaktuje się z opinią publiczną ale także z posłami i ministrami, właśnie za pośrednictwem Twittera. Najpierw tuż po Świętach Bożego Narodzenia, podzielił się swoim optymizmem co do sytuacji w naszym kraju w 2013 roku. Opublikował następujący wpis „Rok 2013 będzie dla Polski lepszy niż sądzą pesymiści. Unikniemy recesji, będą pozytywne rekordy na obligacjach, spadek bezrobocia w 2. połowie roku”. Wprawdzie ten twitterowy optymizm Tuska w sprawie sytuacji gospodarczej i na rynku pracy, nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością ale jak zastrzegł sam premier to tylko jego prognoza, a więc może się mylić.
2. W sylwestrowe przedpołudnie jednak twittując z Jarosławem Kuźniarem z TVN24, zaprezentował wpisy, które każą się poważnie zadumać nad jego wiedzą o zarządzaniu 40 milionowym państwem, a nawet stanem psychicznym. Najpierw jak to coraz częściej ma w zwyczaju „grubo” zażartował tym razem ze swojego rzecznika Pawła Grasia, podkreślając w ten sposób, że twittuje sam „leżę z grypą w łóżku a obok żona, nie Graś”. Prawda, że to bardzo wyszukany żart, godny premiera dużego środkowoeuropejskiego kraju należącego do Unii Europejskiej. Ucieszyła się zapewne z niego zarówno żona premiera jak i minister Graś.
3. Później już było na poważnie. Premier w ten sposób, zawiadomił swoich ministrów, że latem mogą się spodziewać poważnych zmian w składzie rządu. Napisał „nie wykluczam zmian na półmetku 2 kadencji. A więc latem poważna zmiana”. Wyobrażam jak się musieli poczuć ministrowie rządu Tuska, którzy w sylwestrowe przedpołudnie dowiedzieli od swojego szefa właśnie w taki sposób, że latem mogą być wyrzuceni na zieloną trawę. Przecież w składzie tej Rady Ministrów, są szefowie resortów, którzy powinni być odwołani już dawno ale są i tacy, który są poważnymi politykami i takie publiczne traktowanie ich przez premiera Tuska, musi być niezwykle bolesne.
4. Premier także przy pomocy Twittera, zawiadomił opinię publiczną ale także posłów, że na wiosnę przewiduje debatę na temat wejścia Polski do strefy euro. Szczególnie posłowie powinni w ten sposób zostać uspokojeni, ponieważ od wielu miesięcy, żądają w Sejmie poważnej debaty na ten temat. Na zaproszenie posłów Klubu Prawa i Sprawiedliwości przyszedł wprawdzie w październiku do Sejmu prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka ale akurat on, zalecał wstrzemięźliwość w sprawie naszego członkostwa w strefie euro. Na pierwsze czytanie ustawy o ratyfikacji traktatu fiskalnego, który tak naprawdę jest swoistym przedsionkiem do wejścia Polski do strefy euro, na połączonych komisjach finansów publicznych, ds. europejskich i sprawa zagranicznych, rząd reprezentowali tylko dwaj podsekretarze stanu z MSZ i MF. Ministrowie konstytucyjni uznali, że na takie debaty przychodzić nie będą, posłom powinno wystarczyć to co napisano w uzasadnieniu do projektu ustawy ratyfikacyjnej (choć znalazły się tam tylko banalne ogólniki), bo tylko argumentami tam zawartymi, posługiwali się wiceministrowie odpowiadając na pytania parlamentarzystów.
5. W tej sytuacji jako posłowie powinniśmy być wdzięczni premierowi Tuskowi, że chociaż w ten sposób ale jednak nas zawiadomił, iż na wiosnę (a więc w jakimś tygodniu od marca do czerwca), możemy się spodziewać w Sejmie debaty o tej niezwykle istotnej dla przyszłości Polski sprawie. Dobrze, że rządem naszego kraju, kieruje tak otwarty, potrafiący posługiwać się Twitterem człowiek, bo w ten sposób wiedzę z „pierwszej ręki” o zamiarach premiera, może pozyskać nie tylko opinia publiczna ale także posłowie i ministrowie. Kuźmiuk
Dziwna śmierć pomysłodawcy idei powstania pomnika NSZ Krystyn Bernatowicz, działacz narodowy, pomysłodawca pomnika Narodowych Sił Zbrojnych w Warszawie nie żyje. Pomimo śladów pobicia policja i prokuratura wykluczyły udział osób trzecich.
- Potwierdzam informację o śmierci Krystyna Bernatowicza – mówi “Naszej Polsce” Grzegorz Grabski, sąsiad zmarłego, narodowiec, potomek przedwojennego ministra Władysława Grabskiego. Dr Bernatowicz zginął w nocy z 12 na 13 grudnia, w 31. rocznicę stanu wojennego. – Moim zdaniem Krystyn zmarł w tajemniczych okolicznościach. Policji i prokuraturze nie zależało na wyjaśnieniu przyczyn tej śmierci i sprawę poprowadzili – w moim odczuciu – po łebkach. Byle jak najszybciej ją zamknąć. Oficjalnie za przyczynę śmierci uznano zatrucie się gazami powstałymi w wyniku spalania się wykładziny plastykowej – informuje Grzegorz Grabski, najbliższy przyjaciel i sąsiad zmarłego. – Oglądając i identyfikując zwłoki widziałem ślady pobicia, dlatego dziwi mnie szybkie wykluczenie ingerencji osób trzecich – mówi Grabski. – Nie twierdzę, że przyczyn śmierci Krystyna koniecznie trzeba szukać w polityce. Wydaje sie to mało prawdopodobne, chociaż niczego nie można wykluczyć. Trzeba też wziąć pod uwagę zwykły akt przemocy ze strony lokalnych meneli, których tu nie brakuje. Policja i prokuratura jednak szybko zamknęły sprawę więc prawdy zapewne nigdy nie poznamy – puentuje Grabski.
- Wiadomość o śmierci dr Krystyna Bernatowicza poraziła mnie. Jeszcze nie dawno z nim rozmawiałam w redakcji tygodnika “Nasza Polska”. Wywiad ze zmarłym ukazał się – jak się teraz okazało – już po jego śmierci! – mówi Magdalena Kowalewska, która w grudniu tego roku przeprowadziła rozmowę z śp. Bernatowiczem. – Warto przypomnieć Polakom o tej postaci, a był to zasłużony dla wielu polskich spraw socjolog, wiceprzewodniczący Ruchu Ludowego–Narodowego, członek Chrześcijańsko-Narodowego Społecznego Komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich 2010 roku, a w ostatnim czasie inicjator powstania pomnika Narodowych Sił Zbrojnych w Warszawie oraz wiceprezes Polskiego Komitetu Budowy Pomnika Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych – wylicza Kowalewska.
- Kilka dni przed śmiercią Krystyn dzwonił do mnie zapraszając mnie na spotkanie. Nie mogłam pójść ze względu na obowiązki. Żalił się w ostatnich dniach, że urzędnicy stołeczni robią wszystko by utrudnić powstanie pomnika Narodowych Sił Zbrojnych. Ten pomnik był idée fixe ostatnich miesięcy jego życia. Jego słowa na ten temat, problemy z upamiętnianiem żołnierzy NSZ, nakreślił w wywiadzie jakiego nam udzielił tuż przed śmiercią. Można powiedzieć, że nolens volens stał się to jego duchowy testament – stwierdza Maryla Adamus, prezes Wydawnictwa “Szaniec”, które wydaje tygodnik “Nasza Polska”.
Czytaj wywiad z śp. Krystynem Bernatowiczem: “Będę walczyć o pomnik NSZ”
- Krystyn był założycielem i spirytus movens Komitetu. Dzięki jego uporowi przeszliśmy znaczącą część trudnej drogi administracyjnej. Jednak najważniejszy był jego upór udzielający się innym. Bez niego nie byłoby nawet myśli o tym pomniku – wspomina Bernatowicza Artur Zawisza, do 2011 prezes, a obecnie wiceprezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych.
- Odszedł człowiek nieustępliwy, mający jasno określone cele i dążący do ich realizacji. Nie straszna była mu biurokratyczna władza Warszawy, mimo że w udzielonym wywiadzie dla “Naszej Polski” mówił o zmaganiach ze stołecznymi urzędnikami jako “drodze przez mękę”, a jak sam przyznał o staraniach powstania budowy pomnika NSZ “można byłoby napisać dobrą nowelę” – mówi Magdalena Kowalewska. – Przez blisko dwie godziny kilka tygodni temu śp. Krystyn Bernatowicz opowiadał mi jak trudną walkę musi toczyć z urzędnikami stolicy, którzy początkowo nastawieni byli przychylnie do powstania tego pomnika, po czym zaczęli odwracać kota ogonem i próbować wymyślać różne preteksty, mające na celu opóźnienie w czasie budowy pomnika oddającego cześć żołnierzom NSZ, bądź całkowicie nie pozwolić na jego istnienie. Warto dodać, że ojciec śp. Krystyna Bernatowicza należał do Narodowych Sił Zbrojnych i m.in. dlatego wielkim pragnieniem zmarłego było uhonorowanie żołnierzy NSZ – dodaje Kowalewska. Oddajmy na koniec głos na temat związków z NSZ samemu zmarłemu. – “Mama była w siódmym miesiącu ciąży z moją młodszą siostrą, kiedy dowiedziała, że gestapo pojmało tatę. Poroniła, dowiadując się o wyroku śmierci wydanym na tatę, którego uważano za bandytę. Niemcy powiesili lub rozstrzelali ojca. Gdy byłem młody, zająłem się nauką i karierą, ale pamięć o niezłomnych żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych ciągle mi towarzyszyła i wzrastała we mnie. Pomyślałem, że tym ludziom należy się pomnik. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego koledzy mojego ojca, którzy tak bardzo zasłużyli się Ojczyźnie nie mają pomnika, podczas gdy innym podziemnym organizacjom stawia się monumenty” – relacjonował nie dawno “Naszej Polsce” śp. Krystyn Bernatowicz.
“Nie poddam się. Będę walczyć do końca różnymi możliwymi sposobami” – powiedział w swoim ostatnim wywiadzie inicjator pomnika żołnierzy NSZ w Warszawie. Teraz tę walkę kontynuować winni ci, którym idea powstania pomnika żołnierzy NSZ jest bliska, a oporność stołecznych urzędników nie straszna. Niżej podpisany także znał śp. dr Bernatowicza. Poznałem go jeszcze w latach 90., w czasach kanapowych spotkań endeków marzących o przedwojennej świetności… Był człowiekiem ciepłym i serdecznym, któremu nie brakowało życiowej odwagi. Ostatnio planował spisać autobiografię. Umówili się nawet po nowym roku na wspólną pracę nad tą książką z red. Magdaleną Kowalewską, która miała pomóc mu od strony redakcyjnej i korektorskiej. Do tej współpracy już niestety nie dojdzie…
- Dr Bernatowicz od jakiegoś czasu toczył poważną walkę z chorobą. W ostatnich miesiącach miał przeprowadzoną operację, w czasie której został usunięty guz z płata płucnego. Żegnając się ze mną powiedział, że zawarł umowę z Panem Bogiem. Gdy zapytałam, czego ona miałaby dotyczyć, odpowiedział:
„Będę jeszcze żył co najmniej 10 lat”. Jednak stało się inaczej – wspomina ze smutkiem red. Kowalewska.
Ciało śp. dr Bernatowicza zostało skremowane i 9 stycznia 2013 r. zostanie złożone na cmentarzu w Gdańsku w rodzinnym grobowcu. Przyjaciele zmarłego za pośrednictwem “Naszej Polski” poinformują Czytelników naszego tygodnika o Mszy św. za duszę śp. Krystyna Bernatowicza, która niebawem zostanie odprawiona w jednym z warszawskich kościołów. Robert Wit Wyrostkiewicz
Facebook zawiesił konta redaktorów Polonia Christiana Redaktorzy PCh24.pl ukarani po raz drugi!
To nie koniec walki Facebooka z PCh24.pl. Po wczorajszym zawieszeniu kont redaktorów naszego portalu, FB dziś zawiesił część uprawnień na naszych kontach. Utraciliśmy możliwość zamieszczania treści na naszym fanpage’u. Czemu winny jest nasz portal? Publikował krytyczne artykuły o homoseksualistach. Kolejny radykalny krok Facebook’a dotyczy tekstu, który ukazał się… ponad pół roku temu! Usunięty tekst znajdziesz tutaj. Sprawa jest kuriozalna. Tekst, za który Facebook postanowił nas ukarać kolejny już raz w ciągu 24 godzin, został napisany na podstawie portalu TVP.info! Dotyczył on programu nauczania autorstwa Ministerstwa Zdrowia dla pielęgniarek i położnych. Traktuje on homoseksualizm jako zaburzenie i patologię obok takich dewiacji, jak ekshibicjonizm, sadyzm, masochizm, współżycie grupowe, gwałt i prostytucja. Za opublikowanie tego artykułu redaktorzy naszego portalu utracili część uprawnień na swoich kontach Facebookowych. Nie mogą obsługiwać naszego fanpage’u. Facebook idzie na ostrą wymianę ciosów z naszym portalem. Zaraz po pierwszym, chwilowym zawieszeniu naszych kont przez opublikowanie artykułu “Homo – aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne”, poinformowaliśmy naszych czytelników o tych działaniach m.in. na Facebooku. O sprawie napisały liczne portale prawicowe jak: wpolityce.pl, naszdziennik.pl, czy wiara.pl. Internetowy gigant postanowił jednak kontynuować swoją ofensywę.
Pierwsze uderzenie Tekst „Homo – aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne” informował o konferencji, którą zorganizowali homoseksualni aktywiści z organizacji Prideworks for LGBT Youth. Padły na niej stwierdzenia, że seksualność jest czymś „płynnym” a upodobania seksualne zmieniają się. Taka teza, padająca z ust tęczowych działaczy, była przełomowa, gdyż większość z nich propaguje przekonanie, iż orientacja jest genetycznie uwarunkowana, choć badania wskazują inaczej. „Oświecone” środowiska homoseksualne, tak często hołubiące naukę i tzw. światopogląd naukowy, tym razem okazały się impregnowane na wyniki dociekań naukowych. Nauka, rozum – tak ale tylko wtedy, gdy potwierdzają „słuszne i nowoczesne przekonania”, których strażnikami mianują się środowiska homoseksualne. Takie treści okazały się niestrawne dla moderatorów Facebooka. Zablokowali tymczasowo nasze konta, stawiając nam wymóg weryfikacji. Wpis z artykułem „Homo – aktywiści…” został usunięty z fanpage’a PCh24.pl. Zdaniem moderatorów promowanie takich treści „narusza Oświadczenie dotyczące praw i obowiązków obowiązujących w serwisie Facebook”. Oto link, do wspomnianego tekstu:
http://www.pch24.pl/homo-aktywisci-przyznali–ze-upodobania-seksualne-sa-zmienne,10599,i.html
Moderatorzy, tworząc w swoim zespole swoistą Wszechfacebookową Komisję Nadzwyczajną do Walki z Kontrrewolucją (podobny organ w Związku Sowieckim określany był skrótem Czeka), nie sprawią, że uruchomimy w naszym zespole jakieś mechanizmy filtrujące wrzucanych przez nas treści. Nadal będziemy dbać o to, by prawda o postępach (i podstępach) lewackiej ideologii (w tym ofensywie homoseksualnej propagandy) trafiała do jak najszerszej grupy odbiorców. Nawet jeśli popularyzowanie prawdy o homo-rewolucji na stronach Facebooka jest sprzeczne z interesami jego właścicieli. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że Facebook nie zawiesił profilu portalu PCh24.pl, na którym polecaliśmy nasz artykuł. Władze portalu społecznościowego zawiesiły pięć indywidualnych, prywatnych kont redaktorów PCh24.pl tylko z tego względu, że osoby te są moderatorami fanpage’a. Tak, jakby chciano nam powiedzieć – wiemy kim jesteście, wiemy gdzie pracujecie, jeśli nie zaczniecie myśleć tak, jak chcemy byście myśleli – na Facebooku może was po prostu nie być. Dodatkowo warto zauważyć, że skoro zawieszono konta wszystkich redaktorów PCh24.pl – profil portalu na Facebooku również nie mógł działać. Sprytne, prawda? PCh24.pl
O cywilnej i wojskowej bezpiece oraz obcej agenturze w Polsce – Służba Bezpieczeństwa, to polskojęzyczne KGB, zostało przeznaczone do częściowej dekonspiracji w ramach operacji propagandowo-osłonowej układu Jaruzelski-Geremek. Bezpieka wojskowa, czyli najtwardsze jądro, rdzeń systemu sowietyzacji Polski miało kilkanaście lat na to, żeby się przeszeregować, utajnić, zabezpieczyć agenturę, zniszczyć dokumenty. Dopiero w 2007 roku Polacy mogli zasiąść do lektury dokumentów tej sowieckiej organizacji, która swobodnie funkcjonowała, zachowując pełną kontynuację kadrową i operacyjną – mówił Grzegorz Braun o tajnych służbach PRL, które odziedziczyła III RP.
Reżyser dzielił się swoimi opiniami podczas spotkania towarzyszącego projekcji jego najnowszego filmu „Transformacja”, w którym pokazuje m.in. specyfikę działań bolszewickich tajnych służb w samym Związku Sowieckim oraz sowieckiej agentury na Zachodzie. Podczas spotkania Braun mówił głównie o tajnych służbach w Polsce, zarówno przed jak i po transformacji ustrojowej. Zwrócił uwagę na to, że o ile w Służbie Bezpieczeństwa, czyli peerelowskiej policji politycznej, dokonano pewnej weryfikacji, to służba będąca jej wojskowym odpowiednikiem przeszła przez rok 1989 praktycznie w nienaruszonym stanie.
– Od czasów kiedy funkcjonariusze „Smiersz” w 1943 i 1944 roku wyławiali takie talenty jak Jaruzelski czy Kiszczak do 2007 roku, kiedy minister Macierewicz przystąpił do pracy, która miała doprowadzić do przetrącenia kręgosłupa tej służbie, zachowana była pełna ciągłość kadrowa i operacyjna. Stąd Polacy stosunkowo niedawno dowiedzieli się, że coś takiego w ogóle istnieje. Tak jak i w dziejach Sowietów spopularyzowane zostało istnienie KGB , ale stosunkowo późno, bo dopiero w latach siedemdziesiątych zaczęły ukazywać się książki na temat GRU.
A to właśnie wojskowe służby polityczno-wywiadowcze były zdaniem dokumentalisty głównym narzędziem sowietyzacji Polski. „Niebieska” (od koloru munduru) SB była przy „zielonych” jedynie organizacją pomocniczą.
– Polacy mają kłopot z rozeznaniem tej hierarchii bo mają sentyment do munduru. Różnica była taka, że do SB nie było poboru, chłopcy z polskich rodzin nie byli wcielani do SB ale każdy szedł do wojska. A jak się już było w jakiejś organizacji, to wychodzi się z jakimś sentymentem na resztę życia. Stąd taka taryfa ulgowa dla „zielonych”. Tymczasem to „zieloni” byli tym głównym narzędziem sowietyzacji. SB to była pomocnicza formacja tubylcza, z której najważniejszy był Departament I czyli wywiad – też esbecy, tylko tacy, którzy mieli lepiej bo jeździli zagranicę. Tu żadna dekonspiracja nie została przewidziana. Dlatego do IPN dokumenty Departamentu I MSW, czyli peerelowskiego wywiadu, trafiły w stanie szczątkowym.
Funkcjonariusze tych organizacji mieli dzięki swoim powiązaniom możliwość łatwego startu w biznesie już w III RP a także ponadprzeciętne możliwości wywierania wpływu na społeczeństwo. Korzystają z tego nadal.
– Transformacja ustrojowa polegała na tym, że się uwłaszczyli ludzie tych dwóch służb, czyli „zielona bezpieka” i rdzeń, elita „bezpieki niebieskiej”. Dzisiaj widać, że „zieloni” ugrali znacznie więcej a „niebiescy” są w defensywie. Nikt nie spostponował generała Dukaczewskiego, naczelnego w swoim czasie sowieta – jest gwiazdą w mediach głównego ścieku.
Braun mówił też o tym, że wielu funkcjonariuszy i agentów zachowało swój stan posiadania i wpływy dzięki przeorientowaniu się na inne państwa niż Związek Sowiecki, któremu de facto wcześniej służyli.
– Ci niebiescy na przykład, co można przeczytać w lekturze dawnego ministra od bezpieki z tak zwanych postkomunistów Siemiątkowskiego, przewerbowywali się na Amerykanów. W Lizbonie w końcu lat osiemdziesiątych negocjowali z Amerykanami żeby im się sprzedać, zachować już nie tylko głowę, ale i majętność, i jakieś wpływy. Generalnie część z tej polskojęzycznej sowieckiej bezpieki się przewerbowała na Amerykanów, część się sprzedała Niemcom, ale po zamachu Smoleńskim jak sądzę przyszedł moment tryumfu agentury do końca lojalnej wobec Moskwy, nie skalanej dialogami, które byłyby prowadzone z jakimiś innymi służbami.
Twórca „Transformacji” mówił też o specyfice działania służb i o tym, że działania obecnej władzy w Polsce przypominają mu osiemnasty wiek.
– Tak jak w operacji TRUST [sowiecka akcja tworzenia fałszywych organizacji opozycyjnych – przyp. CC] obstawia się strony z pozoru antagonistyczne. Trzeba mieć swojego Piaseckiego, trzeba mieć swoich narodowców, trzeba mieć swoich patriotów, trzeba mieć swoich katolików, swoich księży patriotów i tak bezpieka z nami dzisiaj też pracuje.
- To nie są oczywiście sprawy tylko wewnętrzne, polskiej sceny politycznej. To są emanacje bezpieki co najmniej kilku różnych państw: ruskiej, pruskiej, izraelskiej, amerykańskiej. To jest wszystko osiemnasty wiek, w którym oficjalna polityka, racja stanu jest formatowana na poziomie Polska nierządem stoi, to znaczy, że dla wszystkich jest jasne, że tutaj kto inny rządzi i bycie polskim politykiem polega głównie na braniu udziału w castingach na najtańszego sprzedawczyka. I to jest bardzo smutne. Czarek Czerwiński
A ja „Uważam, Że” W aferze z „Uważam Rze” jest coś, czego nie rozumiem. W zespole kierowanym przez p. Lisickiego byli dziennikarze nazywający się dumnie „niepokornymi”. Co najczęściej oznaczało, że robili to, co chce PiS – a przynajmniej na złość PO. Zarabiali podobno znakomicie. (Nasuwa się analogia do niektorych opozycyjnych pisarzy z lat 1976-88; byli strasznie anty-rządowi – a żyli za dolary, otrzymywane za druk na Zachodzie. Przy ówczenym czanorynkowym kursie za $100 można było żyć przez caly rok. Oczywiście nie byli tak niepokorni, by choć czasem przyznać rację władzom PRLu (bo przecież nie było tak, by te NIGDY racji nie miały... Co to – to nie: pieniądze mogłyby się skończyć... I cieszyli się ogromną popularnością w społeczeństwie. Reżymowi literaci patrzyli więc na nich z zazdrością. W pewnym momencie PT Wydawca, p.Grzegorz Hajdarowicz, zwolnił p.Lisickiego z powodow dość zrozumialych: Redaktor Naczelny na łamach konkurencyjnego dwutygodnika skrytykowal Wydawcę. Po czym mianował NaczRedem p.Jana Z.Pińskiego. Na co większość Zespołu popstanowiła na znak protestu odejść. Uzasadniając to dziwacznie: bo pismo „przestało być niezależne”. Stało się zależne od Rządu. Nie wiem, skąd to przekonanie – ale, jak wiadomo, lemingi nie myślą, tylko idą za Pierwszym Lemingiem nawet w przepaść. Więc poszli. Ja bym na miejscu takiego publicysty dalej pisał – i dopiero gdyby mi NaczRed zdjął jakiś anty-rzadowy tekst, opuściłbym z trzaskiem Redakcję. Cóż: ja opieram się na faktach – w Polsce decyzje podejmuje się w oparciu o wieści z agencji JPP. Powtarzam: NIKT ich nie wyrzucał. Sami wyszli. Po czym podnieśli larum, że coś zniszczylo najlepsze prawicowe pismo... Swoją drogą p J . Z. Piński powinien się obrazić. Nie przypominam sobie, by w jakikolwiek sposób podlizywal się był jakiemukolwiek Rządowi. Pracował np. we „WPROST” - wyrzucił Go p.Tomasz Lis, człowiek z opcji pro-PO. Więc skąd to przypuszczenie? Cóż: lemingi nie myślą... Jedna Pani Powiedziała – i tyle. Ale, co dziwniejsze, okazało się, że stado lemingów składa się z dwóch podgatunków! Jedni najwyraźniej już od dawna planowali przejście do „W SIECI”. Pismo było – a przynajmniej na pewno będzie – absolutnie pro-PiSmackie. Skąd to wiem? Stąd, że SKOKI sfinansowały 250.000 (!) nakładu pisma – z czego sprzeda się może 40.000. Ale cóż: trwa walka z „Uważam Rze” - a w walce zdarza się konieczność kosztownego artyleryjskiego przygotowania. Skąd wiem, że od dawna planowali? To akurat wszyscy wiedzą: stąd, że PT b-cia Karnowscy, pobierający bardzo duże pieniądze z „Uważam Rze”, mogli w ten sposób finansować ten dwutygodnik. Dlaczego dwutygodnik? Bo mieli w umowie, że nie będą pracować dla innego „tygodnika”. Formalnie byli w porządku. Ale p.Hajdarowicz miał prawo się zdenerwować? Miał... Ci publicyści nie będą „niepokorni”; będą to wierni żołnierze PiSu. Ale inni – ludzie z którymi chętnie byłbym na łamach „Uważam Rze” (p.Rafał A.Ziemkiewicz, p.Waldemar Łysiak i inni), postanowili pozostać niepokornymi i zakładają trzeci, wlasny tygodnik. Ponieważ sami nie mieli kapitału na rozruch zwrócili się do zawodowego wydawcy – p.Michała Lisieckiego, z AWR „Wprost”. Dowcip w tym, że p.Lisiecki jest człowiekiem, który p.Marka Króla, byłego właściciela i założyciela „WPROST” wyrzucił dyscyplinarnie za niezbyt przecież ostrą:
http://www.wprost.pl/blogi/marek_krol/?B=1200
krytykę Rządu! Tak nawiasem: p.Król odwołał się do sądu - sąd (ku memu zdumieniu; ja bym tak nie zawyrokował) prawomocnie przyznał rację i odszkodowanie p.Królowi:
http://aleksanderpinski.nowyekran.pl/post/71151,zwolnienie-z-pracy-za-krytyke-gazety-wyborczej-bezprawne
Biorąc pod uwagę, że w obliczu starcia „Uważam Rze” z „W SIECI” nowy tygodnik o podobnym profilu nie ma szans; że AWR raczej robi bokami; i, że „niezależność” okaże się niedługo fikcją – nie mogę wyjść z zadziwienia. Ja jako liberał nikomu nie mówię, co ma robić – ale sam bym czym prędzej wrócił do „Uważam Rze”. Ku radości nie tyle mojej, p.Pińskiego, czy p.Hajdarowicza – ale przede wszystkim: Czytelników! JKM
P.Bondaryk wyleciał z szefowania ABW za zmontowana aferę z "Bruno-bomberem" Po kompromitacji ze zmontowaną aferą "Bruno-bombera" JE Donald Tusk usunął z posady szefra ABW p.Krzysztofa Bondaryka:
http://www.tvn24.pl/bondaryk-nie-jest-juz-szefem-abw-premier-przyjal-rezygnacje,297705,s.html
Wraz z Nim odchodzi 400 oficerów! Podobno GeStaPo miało w Generalnej Guberni tylko 49 oficerów... JKM
Zjadamy bogatych i bogatszych Podczas gdy my zajęci byliśmy świętowaniem, we Francji tamtejszy Sąd Najwyższy sprzeciwił się wprowadzeniu nowej stawki podatkowej w wysokości 75 procent, którą mieli zostać obłożeni najbogatsi obywatele. Ta 75-procentowa stawka podatkowa była jednym ze szlagierów wyborczych obecnego socjalistycznego prezydenta, który tę swoją wyborczą obietnicę w podskokach zrealizował. Niektórzy bogaci Francuzi, jak na przykład słynny aktor Gerard Depardieu, na znak protestu przeciwko temu podatkowemu zdzierstwu wyemigrowali do krajów sąsiednich. Inni doczekali się wyroku Sądu Najwyższego, który tę wysoką, 75-procentową stawkę uznał za „niesprawiedliwą”. Ciekawe, czy na przykład stawka 69-procentowa byłaby już w ocenie francuskiego Sądu najwyższego „sprawiedliwa”, czy jeszcze nie - co skłania do postawienia pytania - od jakiej granicy w państwie socjalistycznym, jakim na naszych oczach staje się dawna słodka Francja - zaczyna być sprawiedliwie. Warto postawić to pytanie tym bardziej, że nawet tak bardzo wrażliwy na sprawiedliwość francuski Sąd Najwyższy, progresję podatkową przecież toleruje. Tymczasem nie jest wykluczone, że zło tkwi nie tyle w wysokości progresywnych stawek, co w samej zasadzie progresji, według której obywatel bogatszy powinien płacić wyższy podatek, niż obywatel biedniejszy. Zasada progresji podatkowej jest wynalazkiem socjalistycznym i jak wszystko u socjalistów, pod maską szlachetnie brzmiących frazesów o równości, ukrywa odwieczną chciwość rządu. Istotą socjalistycznej propagandy jest rozbudzanie w ludziach zawiści skierowanej przeciwko bogatszym współobywatelom. W ten sposób rządy uzyskują społeczne przyzwolenie na zwiększenie fiskalnego ucisku, dzięki czemu rabunek zamożniejszych obywateli zyskuje pozory legalności w postaci egalitarnego ustawodawstwa. Warto w związku z tym zwrócić uwagę, że socjalizm jest sprzeczny z 10 przykazaniem Dekalogu, które, jak wiadomo, zakazuje pożądania cudzej własności. I słusznie - bo człowiek, który takiego pożądania nie może opanować, prędzej czy później złamie przykazanie siódme, zabraniające kradzieży, a możliwe, że również i piąte, jeśli właściciel spróbuje swojej własności bronić. To nie jest wcale teoretyczna możliwość, bo obydwie socjalistyczne rewolucje, jakich świat doznał w XX wieku - bolszewicka i faszystowska - rozpoczynały od rabunku, bardzo szybko przechodząc do terroru w postaci masowych mordów. Jeśli zatem ktoś chciałby przekonać się, że Pan Bóg rzeczywiście jest wszechwiedzący, to właśnie w postaci 10 przykazania zakazującego pożądania cudzej własności, ma dowód spektakularny; już w głębokiej starożytności Pan Bóg przewidział socjalistów i już wtedy ludzkość przed nimi ostrzegał. Bo - jak wspomniałem - rozbudzanie w ludziach pożądania cudzej własności, jest istotą ideologii i propagandy socjalistycznej. Zasada progresji podatkowej jest już tylko prostą konsekwencją tej pożądliwości. Skoro tak, to nie może być ona w żadnej postaci sprawiedliwa, bez względu na wysokość progresywnych stawek. Niestety - władze ustawodawcze współczesnych państw są nie tylko zarażone socjalistyczną ideologią, nie tylko skorumpowane - bo za walutę głosów wyborczych stręczą się obywatelom w charakterze rabusiów do wynajęcia, wskutek czego korupcja przestaje być patologicznym marginesem, a staje się naczelną zasadą rządzenia - władze ustawodawcze współczesnych państw są w dodatku coraz głupsze, czego najlepszym dowodem jest fakt, iż nie potrafią przewidzieć nieuchronnych następstw własnych działań. Rosnace zadłużenie współczesnych państw, czy kryzys finansowy w strefie euro są najlepszą, chociaż oczywiście nie jedyną ilustracją tej narastającej głupoty.Jednym z jej przejawów jest forsowanie przekonania, że jeśli pozjadamy bogatych, to zapanuje era powszechnej szczęśliwości. Tymczasem jeśli nawet pozjadamy najbogatszych, to znaczy - obłożymy ich 100-procentowym podatkiem - to po zniknięciu najbogatszych przyjdzie kolej na bogatszych. A kiedy pozjadamy i tamtych, nadal przecież ktoś będzie bogatszy od innych, no i na niego wskaże nieubłagany palec. Francja pod rządami socjalistów weszła właśnie na tę równię pochyłą. Czy wyrok tamtejszego Sądu Najwyższego powstrzyma ten ześlizg, czy też Francja runie ku swojemu przeznaczeniu - przekonamy się jeszcze w tym roku. SM
3 Styczeń 2013 „Pędzel do czyszczenia po strzyżeniu” - został wycofany w Olszynie przez tamtejszy Sanepid, w tamtejszych zakładach fryzjerskich, ze wzglądu na to, że pędzel do czyszczenia po strzyżeniu okazał się niehigienicznym bublem. Po tylu latach używania i stosowania.. Przez lata był używany- normalnie- jako pędzel, ale teraz już nie będzie używany. W końcu higiena musi być najważniejsza, przynajmniej tak jak bezpieczeństwo na drogach.. Mniejsza o jeżdżenie.. Ciekawe co z talerzami w Olsztynie? Czy nie będą w następnej kolejności do likwidacji? Talerze mają to do siebie, że często są brudne.. A brud to infekcje.. Precz z talerzami! Oprócz talerzy latających.. Jak fryzjerzy w Olszynie teraz radzą sobie z usuwaniem resztek włosów bez „pędzla do czyszczenia po strzyżeniu”? Czy wybierają indywidualne włosy z szyi strzyżonego przy pomocy wprawnych palców? -co też może być poczytane przez tamtejszy Sanepid za niehigieniczne.. To czym w takim razie usuwają resztki włosów? Może wydmuchują czymś w rodzaju odkurzacza..? Albo jakimś wprawnym ruchem grzebienia.. Może przykładają jakieś plastry, żeby resztki włosów się przyklejały.. Nie wiem- w każdym razie precz z pędzlami do czyszczenia po strzyżeniu.. Niech żyje Sanepid! No i coś trzeba zrobić z grzebieniami.. Też są niehigieniczne..No i trwa strzyżenie bydła, zwanego w demokracji” obywatelami”… Nowym Rokiem- starym krokiem. Znowu drożeje wiele rzeczy i będą efekty kombinacji rządowych mających na celu ostrzyżenie ”obywateli”, żeby było czym spłacać odsetki od zaciągniętych długów. A to są ciężkie miliardy złotych- dokładnie 43, 5 miliarda rocznie.(!!!!!). Ile dobrego indywidualny człowiek mógłby zrobić, gdyby mu rząd nie odbierał tych pieniędzy..? Tyle miliardów idzie do kieszeni bankierów międzynarodowych, dzięki pomocy tutejszych” elit”, które wobec własnego narodu nie mają żądnych skrupułów.. Stręczą- i tyle! I wyciągają- rujnując rynek i ogołacając go z pieniędzy.. Przypomnę pierwszego z dynastii stręczycieli, pana profesora Leszka Balcerowicza, wielkiego guru propaganmdy kiedyś marksistę i wykładowcę na uczelni promującej marksistowski punkt widzenia przy Komitecie Centralnym, i rozciągający go na cały kraj, a obecnie wolnorynkowca- oczywiście wolnorynkowa słownego, bo w praktyce – socjalistę międzynarodowego. A przecież po owocach poznajemy człowieka, a nie po deklaracjach słownych. Bo u socjalistów- co innego na wizji, co innego na fonii, a ręce i tak robią swoje. Słowa zaprzeczają temu co robią jego ręce. Realizator utopijnej wersji nadrzędności państwa nad człowiekiem.. To on zwiększał stopy procentowe na początku lat 90-tych; podnosił ceny alkoholu, opłaty celne, wprowadzał podatek- zwany „popiwkiem” od ponadnormatywnych (???_ co to jest?) wynagrodzeń, podnosił ceny węgla, gazu, energii elektrycznej, paliw, biletów PKP i PKS- nawet o 400%. Zupełnie tak samo jak dziś po dwudziestu trzech latach od tzw. przemian… Jeszcze kilka podwyżek w Warszawie zrobionych przez Platformę Obywatelską i panią prezydentową Gronkiewicz- Waltz, a warszawiacy będą biegać obok autobusów i tramwajów, gdy te będą przemierzały Warszawę- puste.. Już niektórzy twierdzą, że jeżdżenie taryfami w kilka osób, w tym samym kierunku, może okazać się tańsze.. Jak okaże się tańsze- to władza podniesie ceny benzyny.. Żeby było drożej, bo ma być drożej- w końcu skąd będą pochodzić pieniądze na utrzymanie ekonomicznego wariactwa pod nazwą Stadion Narodowy? I na utrzymanie całego tego socjalistycznego taboru, który ciągnie nas ku katastrofie.? I to nie jest tabor cygański- to jest tabor wariacki.. Pan profesor Leszek Balcerowicz, zwany przez nieżyjącego pana wicepremiera Andrzeja Leppera”, który zginął śmiercią” samobójczą”” szkodnikiem gospodarczym”-, wprowadził jako” wolnorynkowiec” mechanizm kontroli płac, wprowadził podatek dochodowy od osób prawnych, utrzymywał przez szesnaście miesięcy stały kurs złotówki wobec dolara- kto wiedział do kiedy- wyprowadził wielkie pieniądze z polskiego systemu bankowego- ocenia się tę wielkość na 27 miliardów dolarów.. (????) No i powiązał nas z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, który ciągnie z nas , ile się tylko da.. Tak jak z innych narodów zamieszkujących państwa demokratyczne i prawne.. Kredyt państwowy, jako remedium na gospodarkę „ wolnorynkową”.. Osioł by się uśmiał. Nie mówiąc o koniu… Nawet piekarze mieli obowiązek zawiadamiania izb skarbowych o zamiarze podwyżki cen pieczywa(???) Ci co produkowali gwoździe nie mieli takiego obowiązku.. Gdyby wszyscy co cokolwiek produkują mieli obowiązek zgłaszania zamiaru podwyżki cen swoich wyrobów- dopiero mielibyśmy” Meksyk”- „ wolnorynkowy” nadzorowany przez biurokrację.. Bo wolny rynek wolnym rynkiem, ale przecież ktoś tym wszystkim musi kierować- nieprawdaż? Nastąpił wtedy spadek produkcji, wzrost bezrobocia, pojawiły się w „ kapitalizmie” zasiłki dla bezrobotnych. No i powstało wtedy 13 nowych urzędów- jak na „ kapitalizm” przystało. Bo im więcej urzędów- tym lepszy kapitalizm… A tak naprawdę- socjalizm biurokratyczny.. No i ten” Plan Balcerowicza”, czyli 11 ustaw wymierzonych przeciw wolnemu rynkowi, który- paradoksalnie- wprowadził pan Wilczek z Rakowskim przy zgodzie pana generała Wojciecha Jaruzelskiego, który dzisiaj już wolnego rynku by nie wprowadził.. Tak wyczytałem w jakimś wywiadzie z nim.. Ale wtedy wprowadził- i sława i chwała mu za to.. No i teraz powrotu do ustawy Wilczka już nie ma.. Nie te czasy- jesteśmy w socjalistycznej Unii Europejskiej, w której reguluje się już prawie wszystko, nawet krzywiznę banana- nie wiem tylko co Komisja Europejska myśli o pędzlach do czyszczenia po strzyżeniu.. Ale i na to- jeśli jeszcze regulacji nie ma- przyjdzie czas.. Jak to w socjalizmie- wyregulowane i nadzorowane musi być wszystko.. Totalitaryzm i faszyzm pełną gębą.. Za pana profesora Leszka Balcerowicz były indeksacje płac, dopłaty, podatki, nowe urzędy, jakieś wskaźniki płac, rekompensaty wzrostu cen, powołano Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, ale bez reprywatyzacji(???). Taki jeden wielki biurokratyczny syf.. Żeby można było sprzeniewierzać majątek państwowy.. Zamiast licytacji i tworzenia Funduszu Emerytalnego z pieniędzy pochodzących z licytacji- wyprzedaż za psie pieniądze za 10% wartości.. Pan profesor Leszczek Balcerowicz był powiązany z Funduszem FOZZ.. O ile pamiętam- był wiceprezesem Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego.. To była wielka afera polegająca na wyprowadzeniu z Polski wielkich pieniędzy.. Prawdziwi winowajcy nie zostali do dzisiaj osądzeni.. Pan Żemek i pani Chim.. To za mało.. Ale gdzie są pieniądze? W każdym razie sprawa tych pędzli do czyszczenia po strzyżeniu powinna być rozszerzona na całą Polskę, skoro przykład jest pozytywny i właściwy. Przyjrzeć się też należy innym pędzlom- na przykład do malowania.. Albo pędzelkom, które używają kobiety do malowania oczu.. Zewsząd płynie zagrożenie życia i zdrowia.. Ale państwo demokratyczne i prawne czuwa, żeby nikomu nie stała się krzywda..I czy przypadkiem samo strzyżenie nie zagraża zdrowiu i życiu.? Na pewno zagraża, tylko trzeba zrobić odpowiednią propagandę.. A potem już wszystko pójdzie z górki?
„Obywatele” na pewno przyjmą to ze zrozumieniem. W końcu chodzi o ich bezpieczeństwo.. Przy odpowiedniej dawce propagandy wszystko da się zrobić.. To tylko kwestia świadomości. WJR
Monika Śladewska odpowiada Grzegorzowi Motyce z IPN na jego oceny działań UPA Pana publikacje nie tylko wywołują dyskusje, ale również protesty. Wielu kresowian po przeczytaniu Pana tekstów pyta, kto to jest Motyka i czyje interesy reprezentuje w IPN. Listy dotyczące Pana działalności publicystycznej są zamieszczane w historycznym czasopiśmie \"Na rubieży\", zapewne je Pan czyta. Mimo że od dawna funkcjonuje termin \"motykowanie historii\", dotąd pozostają bez odpowiedzi. Na mój tekst zamieszczony w 34. numerze \"Przeglądu\" zareagował Pan gwałtownie i w tym miejscu muszę podziękować Redaktorowi Naczelnemu \"Przeglądu\" za udostępnienie łamów tygodnika o zasięgu ogólnokrajowym, problem bowiem dotyczy poważnej zaszłości. W 36. numerze \"Przeglądu\" z przykrością przeczytałam, że mijam się z prawdą, przypisując Panu pogląd za pomocą zmanipulowanego cytatu, iż prowokacje sowieckiej partyzantki dały \"początek napadom na polskie miejscowości\". Otóż mam przed sobą \"Zeszyt Historyczny\" nr 138/Instytut Literacki, Paryż 2001/ tom 517, s. 205. Grzegorz Motyka pisze: \"W opracowaniu Siemaszków brakuje też szerszego tła [...], niewiele jest w książce informacji o licznych sowieckich oddziałach partyzanckich, które próbowały narzucić miejscowej ludności totalną wojnę partyzancką, są podstawy, aby przypuszczać, iż właśnie prowokacja sowieckiej partyzantki doprowadziła do dezercji ukraińskiej policji do UPA, dało to początek napadom na polskie miejscowości\". Są to Pana słowa i z gruntu fałszywe domniemania, więc kto manipuluje? W moim artykule \"Polityka nie zastąpi pamięci\" podkreśliłam, iż sam fakt wysunięcia takiej tezy wskazuje na braki w edukacji historycznej. Do tego dodam, że historyk domniemywać nie powinien, naukowiec musi wiedzieć, że nauka polega na obiektywnym badaniu, a jeśli jest się pracownikiem IPN, nie może być w niej miejsca na własne poglądy, chyba że kierownictwo instytutu je podziela. Dokumenty autorstwa OUN, radzieckie i niemieckie jednoznacznie wskazują inspiratorów i realizatorów mordów planowych, doktrynalnych i okrutnych. Pisze Pan dalej, że ucieczka policji ukraińskiej nie miała nic wspólnego z planami likwidacji polskiej ludności, przygotowanymi przez OUN-B i UPA. Otóż miała, Panie doktorze. Ta policja ideologicznie podlegała OUN-B i skutecznie pomagała Niemcom już w 1942 r. w likwidacji nie tylko Obórek czy Jezierców. Na skutek donosów napadała na gospodarstwa Polaków, których właściciele należeli do przedwojennych organizacji wojskowych, i tak w dniu 18 marca 1943 r. do gospodarstwa mojej ciotecznej siostry w Chobucie przyjechali Niemcy z policją ukraińską, polecili kopać dół, jej mąż mimo zranienia zdołał uciec, natomiast kuzynkę, spodziewającą się dziecka, ukraińscy policjanci wgonili w druty i pocięli bagnetami. W dole zostało pięć osób, dwóch mężczyzn zbiegło. Wówczas z rąk niemieckiej żandarmerii i ukraińskich policjantów w sąsiednich wsiach zginęło 80 osób. Te fakty są dobrze opisane, tylko Pana uczciwość intelektualna nie pozwala o nich wspominać. I o tym, że owa policja uciekła w lasy z bronią i całym ekwipunkiem - miała czym mordować bezbronnych Polaków. Napisał Pan: \"Nieprawdą jest również, abym nie uważał zbrodni na Wołyniu za ludobójstwo\". Śledzę Pana teksty i dotąd nie przeczytałam, że OUN-UPA odpowiada za zbrodnie ludobójstwa popełnione na kresowej ludności polskiej, i nie tylko, także ukraińskiej, oraz za pomoc Niemcom w likwidacji Żydów. W \"Rzeczpospolitej\"
(12, 24-25.05.2003) pisze Pan: \"Trudno zgodzić się z tak kategorycznym podejściem. \"Ludobójstwo\" jest terminem prawnym sprowadzającym wszystko, co wówczas wydarzyło się na Wołyniu, do problemu odpowiedzialności prawnej\". Powyższe daje wiele do myślenia i dlatego pewna grupa historyków stoi na stanowisku nieobciążania struktur OUN-UPA zbrodnią ludobójstwa, dla Pana i dla nich terminologia jest sprawą niezwykle ważną. W tej samej gazecie publicznie podzielił Pan polskich historyków na dwie grupy - umownie nazwał liberałami oraz konserwatystami. Przynależni do pierwszej grupy - według Pana - używają terminów konflikt, akcja antypolska, traktują równoważnie wszystkie wymienione przyczyny rzezi na Wołyniu, potępiają metody działania UPA, lecz wstrzymują się z osądem całej formacji. Drudzy (rozumiem konserwatyści) za jedyne dopuszczalne terminy uważają ludobójstwo lub akcję ludobójczą, potępiają UPA jako formację zbrojną. W cytowanym tekście zaliczył się Pan do liberałów. Dyskusja lub polemika z tymi historykami jest bezprzedmiotowa. Rzetelnych badaczy, którzy mają odwagę tę prawdę przekazać, atakuje Pan personalnie, przykładowo prof. Ryszarda Szawłowskiego za wstęp do pracy Siemaszków, dr. hab. Wiktora Poliszczuka za \"Gorzką prawdę\".
W moim artykule napisałam: dr Motyka stawia znak równości między AK a UPA. Pan oświadcza: \"Nigdy nie stawiałem znaku równości pomiędzy AK i UPA\". Proszę wobec tego zajrzeć do swego artykułu \"Ukraińska Armia Krajowa\" (\"Wprost\", 06.10.2002). Czy była to armia? Encyklopedia PWN (1974) podaje definicję - \"związek operacyjny wojsk o zmiennej liczbie korpusów lub dywizji\". UPA stosowała przymus mobilizacyjny, więc czy była to partyzantka? O partyzantce ukraińskiej nie słyszałam, w tamtym czasie potocznie mówiło się bandy lub rizuni. Na przykład pop Zakidalski w Kupiczowie zamknął cerkiew, nie poszedł w bandy (należał do wyjątków w pow. kowelskim). Formacja, którą Pan nazywa \"armią\", w swych działaniach nie przestrzegała praw przyjętych w konwencji genewskiej, jej głównym celem było dokonanie czystki etnicznej. Wielu Ukraińców było w partyzantce radzieckiej, ale to inne zagadnienie. Jeśli wspomniał Pan płk. Bryńskiego, uczciwiej byłoby poinformować czytelników \"Przeglądu\" o tym, że on podczas spotkania, na początku marca 1943 r., z delegatami OUN powiedział: \"Żyjemy w XX wieku, to co stało się w Paroślach, można jedynie porównać... do mordów popełnionych przez dzikie hordy Tatarów. Cóż zawinili spokojni mieszkańcy tej wsi, że tak okrutnie z nimi postąpiono?\". I dalej: \"My żądamy od UPA zaprzestania tej barbarzyńskiej działalności\". J. Sobiesiak, który brał udział w tych rozmowach, zapisał je w książce pt. \"Burzany\". Historykowi liberałów zręczniej jest powołać się na bezimiennych przełożonych. (...) W OUN-owskiej legendzie była to walka narodowo-wyzwoleńcza narodu ukraińskiego. Czy taki sposób ustawiania spraw jest merytorycznie i moralnie uczciwy, czy bojówkarze OUN-B, obywatele polscy mieli legitymację od narodu ukraińskiego, w czasie gdy żołnierze USRR walczyli z faszyzmem na najcięższych odcinkach Frontu Ukraińskiego? I rzecz ostatnia: polski holokaust przeżyłam osobiście, przeczytałam dekalog ukraińskiego nacjonalisty oraz programowe założenia OUN. Dziś wiem, kto był ideowym sprawcą i dlaczego nasi sąsiedzi, z którymi żyliśmy w zgodzie, chwycili za siekiery, widły oraz inne narzędzia i ruszyli rizaty Lachiw. Znam zagadnienie z autopsji, Pan natomiast zawęża problem do Wołynia i tworzy historię na podstawie wyselekcjonowanych dokumentów, stosując nieadekwatną terminologię, najwyraźniej zgodną z tendencją polityczną, tym samym przyczynia się do nobilitacji OUN-UPA. Monika Śladewska
Wielki Głód dawniej i dziś. Metody te same,tylko ofiary inne Tych, których wątki historyczne zniechęcają, muszę zmartwić: ten wpis to spora dawka „wspomnień historycznych”. Zmartwię też tych, którzy nie lubią kalkulacji i nauki jakotakiej. Soro i tego. Dziś zatem sięgamy początków wieku XX i przez pryzmat Wielkiego Głodu początków lat 30. patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość. To spojrzenie zawdzięczam pewnemu widokowi, widokowi małych kolędników, którzy w tym roku tłumnie nawiedzali domy naszego miasta. Przemoczone, zmarznięte, smutne, ale i pełne nadziei dzieciaki dzwoniły do drzwi i cieszyły się, że ktoś ich wpuści. Zwykle, zamiast pieniędzy widząc słodycze, kręciły nosem, mruczały coś tam z niezadowoleniem. W tym roku ich wzrok na widok cukierków rozpalał się a na buziach pojawiał się radosny uśmiech. I to był szok. Niby wszyscy wiedzą, że w Polsce jest źle, ba, coraz gorzej, ale dopiero taki dziecięcy uśmiech szczęścia, na widok cukierka w Święta Bożego Narodzenia potrafi wcisnąć człowieka w fotel i zmusić do głębokiej refleksji, zadać sobie pytanie: to, co one jadły w Wigilię? Kto im wyprawił święta? Caritas? Co jedzą na co dzień? Może w ich domach panuje głód? I chce się wyć jak wilk do księżyca z żalu, złości, bezradności… I gdzieś w tyle głowy pojawia się obraz żywych szkieletów, krążących w ich pobliżu wyjących do księżyca watach i pustego stepu. To dlatego ta historia. Ona może nas dziś wiele nauczyć. Lata 30. Rodzinę – małżeństwo z dwojgiem dzieci – wywieziono do Kraju Ałtajskiego. Kto, wiadomo, dlaczego też. Wtłoczono cztery delikatne stworzenia w warunki tak trudne, że nie sposób było utrzymać je przy życiu. Umarł on, potem ona. Z głodu. Dzieciom trzeba było dać coś jeść. Dzieci były najważniejsze. Przed śmiercią udało się skontaktować z rodziną w Polsce. Jakiś ksiądz przywiózł maluchy do kraju i umieścił w sierocińcu. Kontakty z rodziną były niepożądane. Niebezpieczne. Dzieci męczenników – samotne sieroty, którym całe życie czegoś brakowało. Dziś umierają, jak ich rodzice, z głodowej emerytury, bez szans na leczenie. I cóż na to Donald Tusk? Nic. Bo i o czym tu mówić. Bez przesady, i tak sporo przeżyli – prawie wiek. Wiek katuszy. Właśnie zaczął się kolejny. Miała zacząć się nowa era. Miało przyjść nowe milenium – milenium pokoju, sprawiedliwości... Przyszło, coś drgnęło. Pojawiła się nadzieja. Ludzie otworzyli okna, by wpuścić do domów trochę powiewu… i wwiało Donalda Tuska. Owładnął całą przestrzeń, wyżarł, co się dało, wylizał miski i … zakneblował usta. Nie, nie jakąś szmatą – biedą, ubóstwem., brakiem perspektyw, poczuciem niższości, świadomością bezradności, beznadzieją, chorobami wyleczalnymi, których nie można leczyć; poniżeniem. Zakneblował ustawowo. Radosne oczy dzieciaka ubranego za grosze w secondhandzie na widok kolorowego papierka, w którym skrywa się obietnica słodyczy wskazują na ubóstwo jego dzieciństwa. Przykrywają niemal zgrzebne odzienie, chudą twarz i cienie malujące zapadnięte oczodoły. Chce się płakać, wyć, drzeć pazurami mordę tego, który doprowadził do takiej sytuacji, który siedzi i żre, żre, żre i żre. Bezkarnie żre. I bezprawnie. Jak Stalin na Kremlu w 1930 – 31 – 32 i 33 roku. Nie ma rocznicy, fakt, ale jest podobieństwo: metod i skutków działania. W Polsce zaczyna się właśnie Wielki Głód. Niezależnie od tego, jak pełne koszyki mają przedstawiciele tłumów robiących przedświąteczne zakupy, które oglądaliśmy na szklanym ekranie. Wiadomo, telewizja kłamie. Zwłaszcza ta publiczna, sprzedajna (pip). Patrząc na lansowane obrazki i słysząc przedstawiane analizy, słupki i wniosków, myślałam więc w święta o tych biedakach, którzy nie byli w marketach, którzy święta spędzili przy konserwie rybnej z Caritasu, albo rybce „na krechę”… Co czuły ich dzieci widząc, ile inni (normalni, przeciętni) Polacy wydają na prezenty dla dzieci...? Nie, to nie będzie wycieczka sentymentalna w okolice biedy polskiej, ani wspomnienie ofiar Wielkiego Głodu lat 30. ubiegłego wieku. Co zatem? Zapraszam. Po rewolucji bolszewickiej w Rosji przez tereny zagrabione przetoczyły się w sumie trzy fale głodu: na początku lat 20., Wielki Głód lat 30. i po II wojnie światowej (w latach 1946-47). Głód w latach 30. był najtragiczniejszy w skutkach i zwany jest Wielkim. Szczególne nasilenie przybrał na terytorium ówczesnej Ukraińskiej SRR (dzisiejsza Ukraina wschodnia i centralna), pochłaniając kilka milionów ludzi (4-5). Dotknął on więc jeden z najbardziej urodzajnych regionów Europy; regionów, który mógłby wyżywić niemal cały kontynent a nie zdołał nakarmić ludzi go zamieszkujących. Jak do tego doszło? Propaganda sowiecka wpajała najpierw światu, że to kraj mlekiem i miodem płynący, dostatni- nic złego tam się nie dzieje. Kiedy jednak to mleko się rozlało, wmawiała światu, że winni są sami głodujący: nie chcieli pracować, uprawiać ziemi. No, to i zdechli z głodu. Inni mówią, że prawda leży gdzieś po środku a nawet ma różne oblicza. Wiadomo, jak to w sowieckiej czy postsowieckiej propagandzie. Tak, jak Rosja nie uznaje zbrodni katyńskiej za ludobójstwo, tak i tego za akt ludobójstwa nie uznaje. W sumie nie dziwi. Nie zmienia to jednak faktu, że jedyną przyczyną klęski głodowej była stalinowska polityka terroru na Ukrainie, ale i poza Ukrainą - na Kubaniu, nad Donem, na północnym Kaukazie i w Kazachstanie. Apogeum Wielkiego Głodu przypada na wiosnę 1933 r. Proces uśmiercania, nawet jeśli nie chodziło o wybicie wszystkich a jedynie złamanie im kręgosłupa moralnego, odbywał się według planu Stalina. Plan ten polegał na dokończeniu rewolucji bolszewickiej. Pierwszy etap wprowadzania komunizmu - w latach 1917 - 1918 –to krwawa likwidacja warstw inteligenckich, właścicieli ziemskich, fabrykantów i mieszczaństwa. Pozostało jedynie przełamać chłopów i im również narzucić marksistowską doktrynę i zaprowadzić kolektywizację wsi. Rozpoczęto ją w końcu lat 20., a tłumaczono koniecznością przyspieszenia rozwoju przemysłu ciężkiego. Rozprawę z wsią dokończono w latach 30. To doprowadziło do Wielkiego Głodu. Jak? – spyta ktoś bardziej dociekliwy. To się nie trzyma kupy. Wszak kolektywizacja, komunizacja terenów ZSRR przebiegała wszędzie a nie wszędzie ludzie milionami padali z głodu. Nie wszędzie wymierały kilkutysięczne wsie, pozostawiając po 20-30 osobowe zasoby ludzkie. Nie wszędzie dochodziło do aktów kanibalizmu. Nie wszędzie wioski były cuchnącymi cmentarzami, gdzie domy stały jak mało szczelne grobowce, bo zmarłym nie było komu kopać dołów. Nie wszędzie, wreszcie, wywożono ludzi tabunami i wrzucano z ciężarówek do wielkich dołów, grzebiąc ludzkie ścierwo jak cuchnące flaki z rzeźni – by nie zakażały i nie smrodziły. Ale, jak to?! No, tak. Nie wszędzie, bo nie wszędzie prości ludzie byli tak przywiązani do tradycji, wiary i tak zamożni, dumni i waleczni; nie wszędzie ludzie pozwalali wydrzeć sobie ojcowiznę, wiarę w Boga i Ojczyznę. I zapłacili za to życiem. Ciśnięto ich do skutku i uduszono. To uczy nas ważnej rzeczy: dusiciele są bezwzględni i nie odpuszczą. Są też mściwi, nieludzcy i wyprą się własnej twarzy w lustrze. A świat? A co świat robi w sprawie Somalijczyków? Pohuczało trochę i temat się znudził. No, może wysłali kilka tysięcy ciężarówek z jedzeniem, piciem lekami. Paru zapaleńców poświęciło swój czas i siły. Wszystko w tym temacie. A tam dzieci zdychają. To uczy nas, że świat (polityka, świat polityki) jest równie bezduszny jak dusiciele: będą patrzeć, będą widzieć a palcem nie kiwną – dwulicowe, interesowne hieny. Latem 1933 r. lider francuskiej Partii Radykalnej Eduard Herriot mówił o "wspaniale nawodnionych i uprawianych kołchozowych warzywnikach" i "zdecydowanie wspaniałych żniwach", by zakończyć konkluzją: "Przejechałem Ukrainę. A więc! Ręczę wam, że widziałem ją podobną do przynoszącego obfite plony ogrodu". No i na początku lat 30. wolny świat był zajęty innymi sprawami: igrzyskami olimpijskimi w Los Angeles, Wystawą Światową w Chicago…, a potem nieco poważniejszymi – dojściem Adolfa Hitlera do władzy w Niemczech. Nigdy obrzeża Starego Kontynentu nie wzbudzały większego zainteresowania państw Europy Zachodniej. I dziś też – spójrzmy prawdzie w oczy – Europa ma nas w dupie. I tym należy tłumaczyć zobojętnienie na tragedię milionów ludzi, umierających na Ukrainie w straszliwych męczarniach głodowej śmierci. Dziś jest niestety podobnie, np. z percepcją krwawej rozprawy Rosji Putina z małym narodem czeczeńskim. Tak samo z zakusami na Gruzję. Z zapędami w Polsce. Ukrainę znów Rosja tuli w swoich objęciach… A Świat… ma to w najgłębszym poważaniu, czyli również sra na to wszystko. Czym? Tym co zje w czasie hucznych świat Dziadka Maroza i Santa Klausa. Do dziś nie jest znana dokładna liczba ofiar Wielkiego Głodu na Ukrainie: 3,5 - 5 mln. W oficjalnym sprawozdaniu przeznaczonym dla Stalina szacowano, że 3,3 - 3,5 miliona osób w samej Ukrainie. Jednak niektórzy badacze doliczyli się nawet 20 milionów, ale już nawet dwa razy więcej - bo prawie 40 milionów ludzi dotknął głód lub głodowa nędza. W najgorszym okresie umierało do 25 tys. ludzi dziennie, których chowano pospiesznie w zbiorowych, anonimowych mogiłach. Szczególnie cierpiały dzieci: ocenia się, że na Ukrainie zmarła jedna trzecia z nich.Spór dotyczy też motywów. Część ukraińskich badaczy i polityków twierdzi, że istotną rolę odegrał czynnik narodowy, a celem Moskwy było zdławienie ukraińskich dążeń niepodległościowych. Zwolennicy takiej tezy wskazują, że głód objął przede wszystkim Ukrainę i rosyjski Kubań, gdzie większość mieszkańców też stanowili Ukraińcy. Przypominają, że wcześniej - w latach 20. - wyniszczono ukraińską inteligencję. Opustoszałe po klęsce głodu miejscowości zasiedlano Rosjanami. Takie relacje słyszałam z ust Ukraińców we Lwowie. Znam potomków tych, którzy zmarli śmiercią głodową, by ich żony, dzieci mogli przecierpieć jeden rok dłużej, z nadzieją, że po tym roku może zaczną powoli …żyć. Oni mówili (polscy Ukraińcy i Ukraińcy jako tacy również), że to, co się wówczas działo nie było wynikiem klasowej nienawiści wobec chłopów. Historycy uważają, że celem było złamanie oporu wsi wobec przymusowej kolektywizacji, który na Ukrainie był największy, a co za tym idzie - likwidacji chłopstwa jako grupy społecznej. Wydaje się, że obie te przyczyny wywołania Wielkiego Głodu - nienawiść narodowościowa, jak i klasowa, są równie prawdopodobne i wcale się nie wykluczają. Jak to było zatem? Jaki był plan? Plan działania: najpierw kolektywizacja, metoda: systematyczność. Bezpośrednim powodem głodu było konfiskowanie chłopom - najpierw zapasów zbożowych, a potem w ogóle całej żywności (wcześniej na Ukrainie przeprowadzono kolektywizację – w trzech etapach, od 1930r. uchwałą Komitetu Centralnego partii bolszewickiej z lutego 1929 r.; Miała zakończyć się w 1931 lub 1932r.). Na Ukrainie zamierzano wprowadzić gospodarkę uspołecznioną zarówno w przemyśle, jak i w rolnictwie. Chłopi mieli "dobrowolnie" wstępować do „spółdzielni” rolnych , a ziemia ich gospodarstw miała tworzyć wspólny majątek kołchozów - kolektywnych gospodarstw. Mimo represji, podczas przymusowej kolektywizacji zbuntowało się ponad milion chłopów. Wtedy władze oskarżyły kułaków (tak nazywano zamożnych chłopów; od ukraińskiego słowa "kułák" - zaciśnięta do uderzenia pięść, którą mieli bić biedaków pracujących na ich gospodarstwach) o agitację przeciwko kołchozom oraz o sabotaż i ukrywanie plonów. W efekcie trzy procent chłopów uznano za kułaków i rozstrzelano lub zesłano na Syberię jako wrogów władzy radzieckiej. Jawne bunty oraz niszczenie własnego mienia, które miało stać się własnością wspólną, były na porządku dziennym. Pogłowie bydła zmniejszyło się o połowę (co oczywiście spowodowało trudności rynkowe). W dostawach do miast zabrakło podstawowych produktów - mięsa, mleka i masła. Wywołało to represje sowieckich władz. Radykalnie zwiększono rozmiary obowiązujących dostaw produktów rolnych. W "Czarnej księdze komunizmu" (wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999 r. – polecam) czytamy:
"W 1930 roku państwo zabrało 30 proc. produkcji rolnej na Ukrainie, 38 proc. na bogatych równinach Kubania i północnego Kaukazu, 33 proc. zbiorów w Kazachstanie. W 1931 roku, przy dużo gorszych zbiorach, ilości te wyniosły odpowiednio 41,5 proc., 47 proc. i 39,5 proc. (...) W 1932 roku plan przymusowego skupu był o 32 proc. wyższy od planu z roku ubiegłego. (...) Do odbierania zboża centralne władze musiały znów posłać »brygady szturmowe«, utworzone w miastach z komsomolców i komunistów".
Wsie otaczano, a brygady złożone z milicji, wojska i aktywistów partyjnych konfiskowały w obejściach nie tylko zapasy zboża, ale praktycznie wszystko, co nadawało się do jedzenia, nawet u głodujących wieśniaków. Konsekwencją tego stał się głód, który objął prawie wszystkie wsie na Ukrainie. Wprowadzone w 1932 r. prawo o ochronie własności państwowej przewidywało dziesięć lat obozu lub karę śmierci "za wszelką kradzież lub roztrwonienie socjalistycznej własności". Ludność znała je pod nazwą "prawa o kłosach", gdyż skazani na jego podstawie winni byli najczęściej kradzieży kilku kłosów pszenicy lub żyta na kołchozowych polach. Na podstawie tego prawa skazano ponad 125 tysięcy ludzi, w tym 5400 na karę śmierci, tylko w ciągu roku. Pozostałych wywożono do gułagów. Nastąpiła fala migracji głodowych do miasta, gdyż tam obowiązywały przydziały żywnościowe dla pracujących. Chłopi próbowali też uciekać do Rosji, ale granice Ukrainy były obstawione przez wojsko. Ukraina została odizolowana, nie wpuszczano nikogo, kto wiózł żywność. Z powodu rzekomego sabotowania obowiązkowych dostaw zbóż władze wprowadziły całkowitą blokadę wsi i zakaz poruszania się koleją. Ustawa z 27 grudnia 1932 r. o paszportach wewnętrznych i obowiązkowym meldunku dla mieszkańców miast miała ograniczyć wychodźstwo ze wsi, "zlikwidować pasożytnictwo społeczne" i "zwalczać przenikanie elementów kułackich do miast". Wobec ucieczek ratujących życie chłopów rząd ogłosił 22 stycznia 1933 r. podpisany przez Stalina i Mołotowa okólnik, który skazywał na śmierć miliony zagłodzonych ludzi.
Raport konsula włoskiego z Charkowa, miasta położonego w sercu jednego z najbardziej dotkniętych przez głód regionów kraju - mówił o ludziach usuniętych z miast:
"Od tygodnia zorganizowano służbę przyjmującą porzucone dzieci. W istocie bowiem poza chłopami napływającymi do miast, gdyż na wsi nie mają żadnych nadziei na przeżycie, są jeszcze dzieci, przywożone tu przez rodziców, którzy po porzuceniu ich wracają, by umrzeć na wsi. Mają bowiem nadzieję, iż w mieście ktoś zaopiekuje się ich potomstwem. (...) Od tygodnia zmobilizowano dworników [stróżów] w białych bluzach, którzy patrolują miasto i doprowadzają dzieci do najbliższego posterunku milicji. (...) Ci, którzy jeszcze nie spuchli i mają szanse na przeżycie, kierowani są do baraków w Chołodnej Gorze, gdzie kona na słomie prawie 8000 ludzkich dusz, w większości dzieci. (...) Osoby opuchnięte przewozi się pociągami towarowymi na wieś i pozostawia pięćdziesiąt-sześćdziesiąt kilometrów za miastem, żeby nie umierały na widoku. (...) Po dotarciu na miejsce wyładunku kopie się wielkie rowy, do których wrzuca się zwłoki zebrane ze wszystkich wagonów".
Dziś też nie pokazuje się w święta biednych dzieci, które nie zasiądą pięknie wystrojone do suto zastawionego stołu w cieplutkim, przytulnym mieszkaniu a sine z zimna i blade z niedożywienia przycupną przy niemal pustym stole, na którym dobrze, że w ogóle coś jest i które nie dostaną żadnego prezentu, jeśli Caritas czegoś z darów nie przyniesie. Nie pokażą ich smutnych oczu tęskniących za drobnym upominkiem, który nie będzie niczym użytecznym, niezbędnym, koniecznym, redukującym jakiś brak w ich życiu (np. ciepłymi skarpetami, grubym swetrem z ciuchlandu czy butami po bogatej koleżance) Lu za jakimś w ogóle upominkiem. Nie, one nie mogą cierpieć na widoku. Pokaże się je kiedy indziej. Przy okazji reklamy jakiejś fundacji czy akcji charytatywnej. Nie będzie się psuć ludziom humoru na święta… Nie powie się ile wynosi „rodzinne” w Polsce. Nie powie się, ile dzieci głoduje wraz z rodzicami za ich głodową pensje, którą zjadają astronomiczne podatki, zusy, składki i rachunki za minimalne wykorzystanie czegokolwiek. Nie powie się, że nie używają prawie prądu, że myją się raz na tydzień w tej samej wodzie – jeden po drugim całą rodziną. Nie wspomni, że są otępiałe, osowiałe, zbuntowane i rozgoryczone, że tęsknią za byciem „kimś”, co znaczy „przeciętnym, statystycznym Polakiem”. Po co mówić, to patologia. Nie mówili też w święta o tym, że ten czas był dla niektórych bogatszy tylko dlatego, że żyli oddzielnie, że ich spotkanie rodzinne było krótkie a radość mieszała się z bólem rozstania, bo tata/mama znów musieli wracać – do pracy gdzieś bardzo daleko, na bardzo długo… Musieli. Ten przymus wynika wyłącznie z ustawodawstwa i decyzji politycznych w sferze gospodarki lub ich braku, które doprowadziły do biedy milionów ludzi w Polsce. Musieli. Zmuszono ich do migracji głodowej. Bo i żeby zarobić cokolwiek, utrzymać dwa gospodarstwa domowe, trzeba nie tylko się starać i oszczędzać – trzeba pracować. Wielu nie wróciło. Moja znajoma wróciła …w trumnie. Pierwsze dnia świąt osierociła syna pozostając od wielu już lat na obczyźnie, gdzie od świtu do nocy szorowała cudze sedesy.To nas uczy rzeczywistości. W latach 30. XX w. głód stał się normą życia ludności wiejskiej Ukrainy. Na wschodzie i południu Ukrainy zmarło z głodu ok. 20 - 25 proc. mieszkańców. Szerzyło się ludożerstwo. Ludzie jedli koty, psy, żaby, wrony, dżdżownice, otręby, chwasty, suszone i świeże liście, trociny. Nie nadążano z grzebaniem ludzkich szkieletów, powleczonych skórą. Śmiertelność niemowląt dochodziła do 80 proc. Ludzie masowo popełniali samobójstwa. Pomoc międzynarodowych organizacji humanitarnych nie nadchodziła, bo władze sowieckie jej zabroniły twierdząc, że głód na Ukrainie jest wymysłem burżuazyjnej propagandy. I propaganda sowiecka za granicą też robiła swoje. I tak do dziś. Za ludobójstwo uznają głód na Ukrainie rządy lub parlamenty 26 państw, w tym Polska (na podstawie uchwały Senatu), Argentyna, Australia, Azerbejdżan, Kanada, Mołdawia, Gruzja, Belgia, Estonia, Węgry, Litwa, Łotwa, Stany Zjednoczone i Watykan. Nie ma na tej liście Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Grecji czy Hiszpanii. Nie ma w tym towarzystwie Belgów, Holendrów… Bo nie wierzą, że w państwie szczęśliwości mogło tak się dziać. Wielu Francuzów podziwia Stalina – wybitnego polityka, którego nie lubią tylko tacy słabeusze jak Polacy. Cóż się dziwić, ludzie, którzy zamordowali własnego króla – oficjalnie i bez cienia żalu, tylko dlatego że był królem i nie pasował do nowej układanki… De ja vis? Czy nie tak było z Romanowami? O, i zrozumiałe jest stanowisko Wielkiej Brytanii… Gdyby to przeczytali, wkurzyliby się. …i jeszcze ciaśniej z Ruskimi współpracowali. Nasi sojusznicy. Wtedy i dziś… To uczy: kontroli ponad zaufanie. Roztropności. I leczy z naiwności. Jednym z wielkich polskich problemów jest bieda, wręcz nędza niekiedy, sporej części polskiego społeczeństwa, a niewybaczalnym grzechem autorów tzw. transformacji ustrojowej oraz szokowej terapii – ubóstwo młodzieży i dzieci. Kim oni są? To słynna III RP. To PSL, SLD, UW, …PO. Oni odpowiadają za los polskich rodzin, polskich starców i dzieci. A dzieci jest coraz mniej. Podobno do 2035 znikną ilościowo dwa województwa ludzi. Czasowo szkoły zaczynają odnotowywać zwiększenie ilości uczniów. Do szkolnych ławek powędrują dzieci becikowego wyżu. Okazuje się, że można społeczeństwo zachęcić do macierzyństwa i ojcostwa. Okres rządów PiS, krótki, bo krótki, dał ludziom nadzieję. Spojrzeli w przyszłość i dali ojczyźnie nowych Polaków. Wielu z nich dziś …głoduje. Wiadomo, przez PiS, właśnie. Tak, w rzeczywistości przez PiS, bo nie wygrał z PO. Nie wygrał z partia nawołującą do jedności, wybaczenia, patrzenia w przyszłość, odrzucenia zaszłości historycznych w przestrzeni kraju i jego sąsiedztwa… Przegrał z partią, która w pierwszych swych posunięciach …zabrała becikowe. PO rządzi drugą kadencję a sytuacja w kraju jest coraz gorsza. Wzywają nas do solidarności i „bycia razem” w spotach reklamowych PO. Znaczy, będzie bardzo źle. Tego nas to uczy. Co piąte polskie dziecko już w 2010 roku żyło w rodzinie o niskich dochodach, w trudnej lub bardzo trudnej sytuacji materialnej znajduje się ponad 1,8 mln Polaków mających mniej niż 19 lat. A reszta? Emeryci? Renciści? Dorośli w wieku produkcyjnym? Jest nas koło 38 milionów. Dzieciaka nakarmisz w pierwszej kolejności. Taki naturalny odruch. A kto nakarmi rodziców, dziadków i tych samotnych z sąsiedztwa? Nikt. Oni to dopiero głodują! To dodatkowe trzy kategorie głodujących. Demograficznie są liczniejsi co najmniej dwukrotnie. Od 2010 roku przybyło ich (powiedzmy) z 10% (skoro bezrobocie sięga już 13%, to i tak nie wiele). To czego nas to uczy? Tego, że poza 2 milionami głodujących dzieci, mamy w Polsce jeszcze 8 milionów głodujących dorosłych polaków! Poza nimi są jeszcze ci słabo jedzący, ale jedzący. Ci, co jedzą w miarę dobrze, ale niewystarczająco. Ich proporcjonalnie jest tyle samo. Bo? Bo u nas nie ma klasy średniej a klasa bogatych jest liczebnie mała. Możemy śmiało założyć, że około 16 milionów ludzi w Polsce żyje na poziomie minimum. To oznacza, że 24 miliony ludzi jest wściekła. Kiedy położymy na wadze głodujących z jednej i prawie głodujących z drugiej strony, mamy święty spokój Donalda Tuska i ekipy dobrze żrących. Historia uczy nas jednak tego, że bieda i głód rodzą jedynie biedę i głód jeszcze większy. To uczy nas zaś o tym, że święty spokój Donalda Tuska i ekipy dobrze żrących skończy się szybko. Co było dalej na Ukrainie czy w Kazachstanie? Ustawy trzymające bardziej za pysk. Spokojnie, u nas już je wprowadzono. To uczy nas o zapobiegliwości rządu, ale i jego motywach. Oznacza to, że D.T. doskonale wiedział (wraz z całą ekipą dobrze żrących i nażartych), ku czemu to zmierza. Wiedzieli też, że ku temu musi, bo ma zmierzać i koniec. Spośród 32 krajów należących do OECD, jesteśmy na samym końcu. Aż 30 proc. dzieci w Polsce żyje w biedzie. To najwięcej wśród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Co to oznacza? To znaczy, że te dzieci: mieszkają w nieremontowanych, często za ciasnych dla ich rodziny mieszkaniach; że w ich domach często jest za zimno; że nie noszą przyzwoitych (nie uwłaczających ich godności, nie zniszczonych i nie za małych) ubrań; że nie mają dość ciepłych ubrań na zimę; że chorują zbyt często; że nie są dobrze leczone; że nie jedzą śniadań i kolacji; że często nie jedzą żadnego ciepłego posiłku dziennie; że nie spożywają ani warzyw ani owoców; że jedzą najtańsze (lub dostarczone przez np. Caritas) i wciąż te same produkty: makarony, ziemniaki, pomidorówkę z ryżem lub makaronem, pasztetową… i ziemniaki – z cebulą, w kopytkach, w blinach, plackach. I mamy jadłospis na tydzień. Tydzień w tydzień. To dzieci, które nie noszą nigdy kanapek do szkoły. Nigdy nie jeżdżą na szkolne wycieczki. To dzieci zawstydzone, upokorzone, smutne i często zbuntowane. W przeciwieństwie do większości dzieci z bogatych domów, to dzieci bardzo wrażliwe. I dlatego tak bardzo zranione. Różnica pomiędzy ubóstwem dzieci a biedą dorosłych jest taka, że naraża najmłodszych m.in. na nieukończenie szkoły, zachorowanie spowodowane brakiem szczepień i niedożywienie, odrzucenie przez szkolnych kolegów. Dorastanie w enklawach biedy rzutuje na całe dalsze życie ludzi, którzy nie znają pozytywnych wzorców kulturowych i moralnych oraz nie wiedzą, w jaki sposób osiągnąć sukces zawodowy. To prawdopodobnie przyszli bezrobotni, wtórni analfabeci i niezaradni życiowo, notorycznie korzystający z pomocy społecznej. Do tego są jeszcze dzieci ulicy. Mało znany problem w Polsce. A jest ich w Polsce około miliona. Dzieci ulicy w domu tylko nocują, to ulica daje im wszystko - pieniądze, żywność, zabawki, ubrania, a także przemoc, alkohol i narkotyki. I mamy 9 do 16. I mniej spokoju. A wojska prawie nie ma. Kto będzie pałował w nowym stanie wojennym? Wajda, kręć: „ZOMO Reaktywacja”. Złotych sponsorów ekipa ma jeszcze kilku. Generał jeszcze żyje a jakie ma doświadczenia dowódcze! To Polaków nauczy – nie skomleć przy jedzeniu. Nawet z pustych misek. Tymczasem podnoszone są podatki, zabierane ulgi podatkowe, praktycznie zamrożone wszystko: stopy procentowe, emerytury, renty, zasiłki rodzinne i socjalne, kasy NFZ… Wiosną puszczą lody – uczy natura – i wszystko popłynie. Poleje się woda – słów i ta na otrzeźwienie niektórych umysłów. To one przeważą szalę. Donald Tusk modli się do trzech rzeczy i przed trzema klęka a dwie SA wszystkim znane: słupki sondażowego poparcia i słupki wzrostu gospodarczego (trzeci słup zajmuje tyle miejsca, bo to cała ekipa, że za nim, jak za murem, chowa się Wielki Brat – autor Wielkiej Biedy). Przeświadczenie, że problem zostanie rozwiązany na skutek wysokiego wzrostu gospodarczego, jest mylne. Polsce potrzebny jest bowiem spójny program interwencyjny. Bieda dzieci najczęściej wynika z niskich zarobków ich rodziców i z niskich świadczeń społecznych. Kiedyś Balcerowicz zasygnalizował kolejny swój postulat zmniejszenia wydatków na świadczenia Chciał utrzymać wewnętrzny popyt przez wydłużenie czasu pracy. Opowiadał o tym w radio. Prowadząca wywiad skwitowała, że gdy rządy występują z takimi propozycjami, ludzie wychodzą na ulice. Balcerowicz odpowiedział bezczelnie: No i co z tego, że wychodzą. W każdym normalnym kraju ludzie od czasu do czasu wychodzą na ulice. I nauczyła się ekipa, że trzeba temu zaradzić przed czasem (wyjścia na ulice) – ustawowo. Dokonane. To uczy jedynie o determinacji ekipy. Jak za bolszewików i Stalina: siła strachu, determinacja i konsekwencja oparte o systematyczność. Czegoś tu brakuje ekipie nażartych bardzo dobrze? Wiadra. Niedługo zaczną wymiotować. Mamy tu dwa podobieństwa: arogancja władzy wobec obywateli, którzy są przeciwni nakładaniu na nich nowych ciężarów i odbieraniu im świadczeń. Ukraińców lat 30. XX w. zabił Stalin tą samą metodą - przez zwiększenie obowiązkowych dostaw i odebranie im tego, co pozwalałoby im przeżyć, wyżywić rodziny, …dzieci. Co robi Tusk? Nic? Nie. Stalin też nie chodził po domach z koszykiem na jajka i workami na zboże. Tusk ma Grasia, Rostowskiego i innych kreatywnych wykonawców. Sam nakłada serdeczną maskę stroskanego i odpowiedzialnego ojca, gospodarza. On, jak Janosik, zabiera bogatym …nie tylko biednym. Becikowe nie dla bogatych. Jak zabrać i biednym? Proszę: Pokaż babo kwitek, że lekarz kontrolował od początku, jak rośnie ci brzuch z tym małym darmozjadem w środku. Już parę złotych w kasie zostanie. Państwo UW, SLD, czy teraz PO…, wsio rybka, to nie państwo a poddaństwo. Całkowite nowoczesne poddaństwo. Taki nowoczesny stalinizm. Tylko metody stare. Kto nie za partią (PO)? Większość emerytów i rencistów. I dzieci, bo w ogóle na razie nie głosują, więc na razie w ogóle się nie liczą. To nie w rodzinę wali Tusk – w dzieci wali. To ich po swojemu edukuje w szkołach, im skąpi chleba, odzienia, warunków do godnego życia. Że i dziadkom i rodzicom? Oni dadzą radę …nie jeść. Najwyżej nie dożyją wnuków (czasem to i lepiej dla nich). Emerytury zostaną w kasie (problem leczenia rozwiązany: nie ma kasy i już). Jednocześnie słyszymy wielkie słowa otuchy, wezwanie do miłości i solidarności, ofiarności… Słowa, słowa, słowa… I bale charytatywne. W Polsce problemem biednych dzieci nie zajmują się rządzący. To nie ich sprawa, że jakiś dzieciak jest niedożywiony. To sprawa dla fundacji różnej maści. To sprawa Kościoła, Caritasu… I to nie sprawa MOPS-ów, bo ci dołożą tyle, ile mogą. Dla wszystkich nie starczy i nie wiele można dać. Karnawał. Czas bale zacząć. Dziennikarze zlecą się w najdroższych - nieprzyzwoicie drogich w tej sytuacji – kreacjach. Z kochankami, konkubinami czy żonami. Będą bawić się do upadłego. Sami. Najbardziej zainteresowanych – głodnych – brak. Wrócą do domów nawróci, nieprzyzwoicie nażarci i weseli. Ruszy Wielka Orkiestra ŚP. Bo w Polsce chorymi też rządzący się nie zajmują. Nie w tym sensie, by ich leczyć a broń boże ratować im życie za publiczne pieniądze. Swoje konta zapełnią fundacje telewizyjne i jakaś prezydentowa zabłyśnie. Państwo Komorowscy wysłali wszak świąteczna paczkę, znaczy są charytatywnie nastawieni. Oj, wykarmili bandę głodnych dzieciaków w Wigilię. Tylko, kto da im jeść w nowym roku? Nie słychać ani słowa o dzieciach. One nie funkcjonują w przestrzeni publicznej. Gdyby nie szkoły… Gdyby je zamknąć…, cóż za oszczędność! Ze szpitalami dziecięcymi można sobie ostatecznie poradzić. Ci lekarze za darmo będą tam pracować, byle nie zamknęli placówki… Wiem, jak łatwo leczyć się w jakimś DSK. Wiedzą i rodzice tego malucha z Białegostoku, któremu nie zrobili badań krwi i zmarł. Ojciec chce im wysłać kilka złotych za te badania. Chłopie, nie w tym rzecz, że nie zapłaciłeś dychy. Nie zapłaciłeś stówy za prywatną wizytę, pięciu dych za skierowanie na oddział, na którym rezyduje ów prywaciarz i kolejnej stówy za opiekę… Wiem, moja córka dzięki Bogu przeżyła, choć opuściła DSK nawodniona, nie leczona, bez karty wypisu, ciężko chora… Akurat ten sam szpital. Pielęgniarki śmiały mi się w twarz, że nie umiałam tego „załatwić”. Ale to tak na marginesie. Bo co tam dwoje maluchów, w tym jedno martwe. Są ważniejsze kwestie. Ile dzieci w Polsce umiera z głodu? Nie prawda, że nie ma takich. To dzieci notorycznie niedożywionych (nawet jako ciężarne) matek, często chorych kobiet, którym brakuje wszystkiego. To dzieci głodujące od małego, bo w domu brakuje na wszystko. To dzieci, które wreszcie same chorują na przeróżne choroby. Zabije je grypa, powikłania, choroby serca, krwi, kości… To dzieci głodne. Jeszcze z rok rządów PO-PSL, czy - nie daj Boże – PO-SLD/PO-RP, a te dzieci będą grzebać we wspólnych dołach lub wywozić gdzieś daleko za miasta – by nie konały na widoku. Co ja gadam, one konają na widoku. To my tego nie widzimy. Głodują całe rodziny. To ludzie, którzy za 1200 zł. muszą utrzymać trzy, cztery osoby. Policzmy:
600 - mieszkanie, 100 - elektryczność, 100 – woda, 50- gaz, 50 – telefon, 200 – dojazdy…
Zostanie ta stówa, plus 150 zasiłku rodzinnego na maluchy (nieco więcej na starsze) i jakaś zapomoga. Nie duża, bo przy takich dochodach to im się zwyczajnie …nie należy. W 2012 r. podniesiono wysokość zasiłków rodzinnych. Od 1 listopada zasiłek rodzinny wynosi 77 zł na dziecko do 5 lat, 106 zł na dziecko w wieku 6-18 lat i 115 zł na dziecko w wieku 19-24 lata. Kryteria dochodowe uprawniające do świadczeń rodzinnych mają docelowo wynieść 574 zł na osobę i 664 zł na osobę dla rodzin z dzieckiem niepełnosprawnym. Śmieszne kwoty. Co na to powie Donald Tusk? Powie: Patologia. O patologiach nie rozmawiamy. Czego tacy ludzie oczekują? Do roboty! Dziadostwo jedne. Tylko zasiłki socjalne, zasiłki dla bezrobotnych im daj. Daj, daj, daj… To przez takich ten kraj dogorywa. Tak, przez to, że Polskie dzieci chcą jeść a głodują. Za Tuska mamy kolektywizację nowoczesną: ziemię kupują prywaciarze (z zagranicy i za bezcen), migracje do miast – za chlebem, którego tam nie ma, prawo pięciu kłosów i prawo kułaka w postaci represji wobec tych, którzy krzyczą: NIE!. Póki co brakuje bezimiennych dołów, bo bezimienne śmierci grobowe już są. Jaki będzie rok 2013? Jackowski wywróżył, że przełomowy. Tarocistka, że nijaki, nic się nie zmieni. Ja mówię, że taki, jaki sobie ułożymy, ale dla wielu (dzieci, dorosłych, staruszków!) będzie on ostatnim – z głodu a nie ze starości. Każą (od kilku lat) gardzić prawicowcami, narodowcami. Każą lekceważyć i wyśmiewać, oszukiwać starców. Każą drwić z katastrofy narodowej i jej ofiar, z ich rodzin. Każą nienawidzić – wyrżnąć watahy – PiS. Jedni słuchając drwin, ironii, lekceważących opinii, paszkwili medialnych …poszli strzelać; inny strzelają w necie lub towarzystwie. Wszyscy starają się zaszczuć to środowisko. Końcowa analogia dotyka tego, co Wasilij Grossman ukazuje w swojej książce, co działo się z kułakami na Ukrainie:
„Byli to ludzie z tych okolic; ludzie, których wszyscy znali, ale można by powiedzieć, że coś ich opętało, ogłupiło. [...] Wyzywają dzieci kułaków od "skurwysynów". Wołają do nich: "wy, krwiopijcy!"... Wmówili sobie, że nie wolno im niczego dotknąć” serwetki są splamione, nie można usiąść przy stole tych pasożytów, dziecko kułaka jest obrzydliwe, córka kułacka jest gorsza niż wesz. Uważają tych chłopów za zwierzęta, za świnie. Wszystko co kułackie jest odpychające: najpierw oni sami, potem fakt, że nie mają duszy... A poza tym oni śmierdzą, wszyscy maja syfilis, ale przede wszystkim są wrogami ludu, żyją z cudzej pracy, podczas gdy biedacy, komsomolcy i milicjanci są wszyscy bohaterami... Te wypowiedzi zaczęły wywierać na mnie wpływ. Byłem dzieckiem. Mówiono nam o kułakach na zebraniach. Radio, kino, pisarze i sam Stalin mówili to samo: kułacy są pasożytami, palą zboża, zabijają dzieci. I powiedziano nam bez ogródek: trzeba poderwać masy do walki z nimi, i wszystkich ich pozabijać. Unicestwić ich jako klasę, tych przeklętych ludzi... I ja z kolei dawałem się opętać: wszystkim nieszczęściom winni są kułacy. Gdy się ich pozabija nastanie dla chłopów szczęśliwa epoka.”
Kułaków zaszczuli, zakratowali, ograbili i zagłodzili (na zsyłce lub w ich własnych domach). Matki jadły własne dzieci, ojcowie wieszali się z bezradności i rozpaczy, dzieci… miały krótkie, smutne i męczące dzieciństwo. Polskie głodujące dzieci nie różnią się wiele od tamtych: są wyśmiewane, poniżane, ignorowane. Różnią się jedynie tym, że jeszcze głodują i może będą dłużej głodować, wszak tyle żarcia wywalamy po świętach (i nie tylko) do śmietników. Poza tym, im jak i tamtym, nikt nie przyjdzie na ratunek. Rodacy prędzej wyślą parę złotych na utrzymanie innych w Lusace, Somalii… Bo Polacy są wrażliwi. Na cudzą biedę. Nasza własna ich nie rusza. Może, dlatego że śmierć głodowa słabo się sprzedaje i słabo ją słychać. I o to, o tych!, tyle wrzasku w moim wpisie: nie bądźmy kanibalami. Nie upodobniajmy się do tych, którzy zażerli miliony ludzi w ostatnich latach. Donald Tusk, jego ekipa i wyborcy przeżerli los milionów Polaków. Lewatywę im i płukanie żołądków, bo pękną. I na odwyk. Miałam złożyć czytelnikom życzenia Bożonarodzeniowe, potem Noworoczne… Zaniechałam. Pomodliłam się za was. A życzę Wam, jak zawsze – jak najlepiej. To znaczy, jak najmniej Tuska, Komorowskiego, SLD, PO i RP w Polskiej gospodarce i polityce. Polakowi do szczęścia, spokoju i dobrobytu tyle wystarczy.Celarent
Gwiazdowski: Socjalizm zrujnuje nawet Amerykę Amerykanie, walcząc z fiskalnym clifem, szukają oszczędności budżetowych. A tymczasem z raportu przygotowanego przez Congressional Research Service (CRS) wynika, że prawie dwa i pół tysiąca z tych, którzy w 2009 roku pobierali zasiłek dla bezrobotnych, żyło w gospodarstwach domowych o rocznym dochodzie przekraczającym milion dolarów!!! Co prawda to tylko 0,02% z 11,3 mln amerykańskich podatników, którzy zgłosili wówczas dochód z racji korzystania z ubezpieczenia dla bezrobotnych, ale absurd pozostaje absurdem. Takich, którzy korzystają z zasiłku, choć dochód w ich rodzinach przekraczał 100 tys. rocznie USD było prawie milion!18 gospodarstw domowych, których dochód przekraczał 10 mln USD, pobrało świadczenia o średniej wysokości 12.333 dolarów. 74 gospodarstw, które deklarowały dochód między 5 mln a 10 mln dolarów, otrzymało świadczenia w wysokości 18.351 dolarów. Średnio osoba bezrobotna z rodziny o dochodzie przekraczającym 1 mln dolarów, przez około 37 tygodni pobierała świadczenia na kwotę 11.113 dolarów. W większości stanów USA prawo do pobierania świadczeń dla bezrobotnych przysługuje przez 26 tygodni. Niedawno Kongres wydłużył ten okres do 99 tygodni!!!
W grudniu ubiegłego roku Izba Reprezentantów przyjęła ustawę autorstwa republikańskiego kongresmena z Michigan, Dave’a Campa, zgodnie z którą indywidualny podatnik uzyskujący dochód ponad 1 mln USD, lub członek gospodarstwa domowego o dochodzie ponad 2 mln USD, zapłaci podatek w wysokości 100% od uzyskanego świadczenia. To znaczy najpierw mu wypłacą, a potem zabiorą. Od wypłacania i zabierania są inne urzędy i inni urzędnicy więc bezrobocie się nie zwiększy. Kobieta potrafi podobno uczynić z mężczyzny milionera. Pod warunkiem, że wcześniej był miliarderem. Co potrafi uczynić socjalizm z Ameryką??? Gwiazdowski
Wojna Tuska z ABW Najdłużej urzędujący szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego podał się do dymisji. Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie – posłowie z sejmowej komisji ds. służb specjalnych, którzy powinni zaopiniować tę decyzję, o rezygnacji Krzysztofa Bondaryka dowiedzieli się z mediów.
- Wniosek podobno ma wkrótce do nas trafić, to jest niezgodne z ustawą o ABW. Najpierw powinniśmy wydać opinię, a dopiero później powinna zostać podjęta decyzja w sprawie szefa ABW– mówi nam Marek Opioła (PiS), zastępca przewodniczącego sejmowej komisji ds. służb specjalnych.
Dymisja Bondaryka jest jednym z etapów wojny pomiędzy Donaldem Tuskiem a szefem ABW, o której „Codzienna” pisała już we wrześniu ub.r. Po wybuchu afery Amber Gold, w którą uwikłany jest syn Donalda Tuska Michał, premier zapowiedział reformę służb specjalnych. Wczoraj zakończył pracę zespół, który zajmował się tą reformą, a efektem jego prac jest odebranie ABW uprawnień dochodzeniowo-śledczych.
– Służbami zajął się „układ gdański”, czyli ludzie z najbliższego otoczenia Donalda Tuska z Trójmiasta. Grzegorz Schetyna, który miał resztki wpływów w służbach, właśnie je całkowicie stracił– powiedział nam jeden z byłych działaczy PO.
Krzysztof Bondaryk był kojarzony z Grzegorzem Schetyną i Zygmuntem Solorzem-Żakiem, u którego przez wiele lat pracował – był szefem ds. bezpieczeństwa w telefonii cyfrowej Era. Pozbawienie ABW uprawnień śledczych oznacza odebranie Agencji wszystkich spraw. Także tych, w których pojawiają się nazwiska osób z najbliższego otoczenia premiera Donalda Tuska. Chodzi m.in. o postępowania dotyczące branży energetycznej, w którym przewijają się nazwiska osób z otoczenia premiera, takich jak np. Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze, czy Krzysztof Kilian, zaufany człowiek Tuska, szef Polskiej Grupy Energetycznej. Według nieoficjalnych informacji odejście Bondaryka jest wynikiem konfliktu, którego ostatnią odsłoną była sprawa naukowca Brunona K., aresztowanego pod zarzutem planowania zamachu. Okazało się jednak, że sprawę Brunona K. przez rok prowadzili agenci ABW, a wszystko wygląda na operację służb. Na dodatek na konferencji prasowej ws. Brunona K. prokuratura opowiedziała się przeciwko planowanym zmianom w ABW. Mimo apelu prokuratury, a także wbrew stanowisku części polityków PO (m.in. Grzegorza Schetyny), którzy nie chcieli ograniczenia uprawnień ABW, Donald Tusk zdecydował się na przeprowadzenie rewolucji w służbach specjalnych.
– Dopiero za jakiś czas okaże się, kto naprawdę wygra w wojnie pomiędzy Donaldem Tuskiem a Krzysztofem Bondarykiem. Na pewno były już szef ABW nie powiedział jeszcze ostatniego słowa– stwierdził w rozmowie z nami były funkcjonariusz służb specjalnych.
O wojnie premiera z szefem ABW „Codzienna” pisała już we wrześniu ub.r. Donald Tusk podczas debaty sejmowej ws. afery Amber Gold stwierdził: „ABW trzeba przebudować w stronę służby informacyjnej, a nie konkurującej z innymi służbami policyjnymi”.
Po tej zapowiedzi powstał zespół ds. zmian organizacyjnych i legislacyjnych w służbach specjalnych, któremu przewodniczyli minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki oraz minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak. Wczoraj zespół zakończył prace, a ich efektem jest m.in. całkowita pacyfikacja służb specjalnych. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego pozbawiona uprawnień operacyjnych i śledczych będzie nadzorowana przez ministra spraw wewnętrznych, a nie jak do tej pory – przez premiera.– Za chwilę minister Cichocki w imieniu Donalda Tuska będzie proponował rozwiązania, które będą dokonywały rewolucji w systemie bezpieczeństwa państwa, a szczególnie w systemie służb specjalnych. ABW utraci część swoich uprawnień i będzie inaczej uporządkowana. Na pewno spowodowało to, że gen. Bondaryk nie chciał się zgodzić na taki sposób funkcjonowania Agencji, uważając jako jej szef, że może to szkodzić bezpieczeństwu państwa – uważa Stanisław Wziątek (SLD) z sejmowej komisji ds. służb specjalnych.– Trudno powiedzieć, co zdecydowało o tym, że gen. Bondaryk zdecydował się zrezygnować z zajmowanego stanowiska. Motywów swojej decyzji nie ujawnił na posiedzeniu Kolegium ds. Służb Specjalnych. Kolegium zapoznało się z decyzją pana generała i było nią zaskoczone – mówi Konstanty Miodowicz, przewodniczący komisji, której posiedzenie odbyło się wczoraj. Jacek Liziniewicz, Dorota Kania
Rokita Kaczyński nieuchronnie dojdzie do władzyRokita „Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Kaczyński natychmiast rozpocznie spektakularną procedurę stawiania Tuska przed Trybunałem Stanu, następnego dnia po zdobyciu władzy. Rokita „Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Kaczyński natychmiast rozpocznie spektakularną procedurę stawiania Tuska przed Trybunałem Stanu, następnego dnia po zdobyciu władzy. „....”Powszechnie uważa się, że strategia totalnej delegitymizacji rządu,prowadzona przez Kaczyńskiego i jego doradców, jest strategią katastrofalną dla PiS-u. Ciągle gdzieś czytam, że Kaczyński będzie wiarygodny tylko wtedy, gdy przestanie delegitymizować rząd, stanie się miły, grzeczny i zacznie współpracować z Tuskiem, jak Giertych, albo Ziobro. Moim zdaniem ta teza jest totalnie bezsensowna. Strategia oskarżania Tuska o zdradę, na granicy udziału w morderstwie smoleńskim, jest oczywiście społecznie ogłupiająca, niszczy racjonalną tkankę społeczną, destruuje debatę publiczną, natomiast jest efektywna, bo mobilizuje własnych zwolenników i osłabia morale przeciwników. I to ta strategia, a nie strategia uśmiechania się, łagodności i sympatii, doprowadzi Kaczyńskiego pewnego dnia do władzy. To nie ulega wątpliwości.”Na razie obóz rządowy dysponuje przewagą mobilizacyjną. Kiedyś była to przewaga totalna, ale to się zmienia. Jeszcze niedawno było tak, że Kaczyński nie był w stanie przeciwstawić na rynku popkultury, telewizji i mediów, porównywalnej ilości i wartości mediantów, czyli ludzi, którzy swoim nazwiskiem i twarzą są w stanie zwrócić na siebie uwagę. Dzisiaj już tak nie jest. Ekipa mediantów i celebrytów Kaczyńskiego jest porównywalnej jakości co Tuska. I mają chyba większą wolę walki.”....(źródło)
Rokita „„ Lecha Kaczyńskiego jego przeciwnicy traktowali nikczemnie, nie ulega to dla mnie żadnej wątpliwości. Od czasów endeckiej nagonki na Narutowicza nie było takiej sytuacji. Normalne wykonywanie przez niego obowiązków traktowane było jako przejaw chorych ambicji, a jego próby współkształtowania polityki państwa – jako awanturnictwo.” „....(więcej)
Warto przeczytać wywiad z Rokitą Bardzo interesująca analiza polityczna . Rokita uznaje w niej Kaczyńskiego za zwycięskiego politycznego startego, który nieuchronnie zdobędzie władzę. Tusk według niego już przegrał . Jego upadek to tylko kwestia czasu Rokita zdaje sobie sprawę ze strategicznego znaczenia jaki ma jakie ma zabudowanie przez Jarosława Kaczyńskiego kultu politycznego Lecha Kaczyńskiego Kultu nierozerwalnie związanego z Zamachem Smoleńskim Rokita kult Lecha Kaczyńskiego i kwestię Zamachu ocenia w kategoriach technologi zdobycia władzy. Jest o zbyt płytka ocena . Kult Lecha Kaczyńskiego ma dużo większe znaczenie dla Polski i Polaków niż tylko umożliwienie dojścia do władzy PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Nawet gdyby II Komuna w jakiś sposób , na przykład wprowadzając przed czym ostrzega Braun wprowadziła rządy autorytarne to istnienie tego kultu i wsparcie się ideologii Obozu Narodowego na religii powinna powstrzymać degradację Polaków To , czego jesteśmy świadkami w Polska to nie jest zwykła wojna polityczna . Polska stała się obszarem wojny kulturowej , cywilizacyjnej . Platforma , Tusk, Palikot są forpocztą ideologiczna politycznej poprawności. Dążą do ustanowienia jej religią państwową w Polsce . Społeczeństwa krajów zachodnich poddały się , przyjęły i zaakceptowały dogmaty i wartości tej religii politycznej. Religia politycznej poprawności kontroluje i wyznacza każdy aspekt życia etnicznych Europejczyków. Zniszczono rodzinę chrześcijańska, a w jej miejsce zainstalowano model politycznej poprawności. Europejczycy swoje życie rodzinne budują i prowadzą zgodnie z regułami religijnymi politycznej poprawności . Niestabilne związki , samotne matki, dzieci błąkające się w karuzeli konkubinatów , żyjące w cieniu przygodnych kontaktów seksualnych matek i ojców. Polityczna poprawność to również model gospodarczy . Bandyckie podatki , biurokracja, zniszczenie wolności ekonomicznej Obóz Patriotyczny budując kult polityczny Lecha Kaczyńskiego, uznając ,co powiedział osobiście Jarosław Kaczyński ,że najwybitniejszym Polakiem w naszej historii jest Jan Paweł II zbudował ideologiczny , kulturowy, etyczny bastion w wojnie z polityczną poprawnością Dzięki takim ludziom jak Palikot , efektem ubocznym , ale mającym już dalekosiężne skutki jest przedefiniowanie polskości. Palikot odżegnując się od polskości i atakując jednocześnie Kaczyńskiego w pewnym sensie zdefiniował , kto jest Polakiem . Rymkiewicz idzie jeszcze dalej i otwarcie mówi ,że Polakiem może być tylko zwolennik Obozu Patriotycznego Rymkiewicz „Niemal połowa Polaków głosowała na Jarosława Kaczyńskiego, a to znaczy, że niemal połowa Polaków chce pozostać Polakami. Czyli jest przekonana, że to jest coś dobrego, nawet coś wspaniałego – być Polakiem. „…„Wtedy szydercy będą się musieli ulokować gdzieś poza polskością. Nie można bowiem być Polakiem, będąc niewolnikiem. „...(więcej)
Rokita nie dostrzegł jeszcze jednego zjawiska społecznego , chociaż szczegółowo je opisuje . Chodzi o umacnianie się wizerunku Jarosława Kaczyńskiego jako niekwestionowanego przywódcy narodowego. O pozycji i znaczeniu porównywalnym z Piłsudskim, czy Dmowskim . I tutaj znowu odwołam się do Rymkiewicza Rymkiewicz „ Uważam ,że Kaczyński jest największym polskim politykiem od czasów Józefa Piłsudskiego. Tak jak Piłsudski był największym polskim politykiem od czasów kanclerza Zamojskiego . Siła duchowa Jarosława Kaczyńskiego jest tak wielka „...(więcej)
Pod spodem video Rymkiewicza w którym omawia różnicę pomiędzy Kaczyńskim i Tuskiem Rokita „Walka z pomnikami Lecha Kaczyńskiego jest walką z wiatrakami, bo one i tak któregoś dnia staną, pytanie tylko kiedy. Swoją posmoleńską konfrontacyjną polityką Tusk sobie zbudował autodestrukcyjną maszynerię. Toczy się proces, który delegitymizuje władzę Tuska. I ten proces będzie postępował. Smoleńsk jest jak woda podmywająca skałę. Cały czas podmywa i to jest tylko kwestia czasu, kiedy ta skała przewróci się. I co więcej, wydaje mi się, że oni poszli już tak daleko w tej logice, że nie mają możliwości cofnięcia się. „....”- Kaczyński był świetny, jeśli mierzyć jego prezydenturę rozmachem i idealizmem jego wizji politycznej. Słaby, jeśli mierzyć ją jakością zarządzania, umiejętnościami negocjacyjnymi czy zdolnością przekuwania wizji w czyn. No i, co oczywiste, w przeciwieństwie do swojego brata, był słabo dostosowany do marketingowych wymogów nowej polityki. Należał ewidentnie do starej szkoły. „......”To była przecież bardzo agresywna walka o kształt legendy Kaczyńskiego. Jedni do dzisiaj chcą zbudować romantyczną legendę człowieka, który złożył ofiarę z życia za swoją szlachetność i uczciwość, a drudzy za wszelką cenę chcą tę legendę zniszczyć, ponieważ oceniają ją, jako zagrożenie dla własnego rządu dusz i w efekcie własnej władzy. Więc głosy protestu przeciw pochówkowi na Wawelu nie były zwykłymi opiniami ludzi, którzy coś po prostu uważają i mają jakieś argumenty. Ale od samego początku, od pierwszego apelu Wajdy, były trąbką bojową, wzywającą do bezpardonowej rozprawy z legendą, o groźnych dla PO skutkach politycznych. „......” Czy były takie momenty, że przyszło Panu do głowy, że do katastrofy smoleńskiej mogło dojść w wyniku zamachu? Ta myśl jest cały czas obecna w mojej głowie, ale na takiej zasadzie, na jakiej może być obecna w głowie każdego zdroworozsądkowego człowieka.”....(źródło)..
Rokita „„Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu „Solidarności”. Jej centralną tezą było napiętnowanie nienawiści – nieobecnej ponoć w trakcie Wielkiego Sierpnia – jawnie przypisywanej teraz opozycyjnemu w przewadze audytorium. Z perspektywy racjonalnej technologii władzy użyto tutaj techniki pobudzania wrogich namiętności audytorium względem mówcy i jego politycznego obozu tak, aby rocznicowo odświętny uśmiech sali został zasłonięty grymasem jej narastającej złości, a teza postawiona przez mówcę znalazła natychmiastowe potwierdzenie. Można powiedzieć, że o ile polityczny zelotyzm obozu Jarosława Kaczyńskiego jest łatwy do pobudzenia i reaktywny, o tyle w obozie Donalda Tuska jest on aktywistyczny, czynny i bardziej wyrafinowany. Zwłaszcza dlatego, że potrafi także przywdziewać kostium tolerancji. „…”Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor”...(więcej)
Rokita „Tusk doskonale zdaje sobie sprawęz tego, że poza błędami pilotów i wieży, są inne okoliczności niewyjaśnione, że tam się zdarzyło coś jeszcze ponad błąd pilotów i wieży. Tusk jest na tyle racjonalny, że wie także, że raport Millera nie wyjaśnia sprawy, że są w nim jawne błędy – stwierdził Rokita w rozmowie z Onetem. To co, był zamach wybuch? Rokita nie wie... Jest za to pewny, że sprawa wcześniej czy później zaszkodzi Tuskowi.
Cała polityka obozu rządowego przyjęta wobec tej katastrofy była błędna. Platforma Tusk jeszcze zapłacą za to bardzo dużą cenę. (...) To będzie gwóźdź do trumny, który ich wcześniej czy później pozbawi władzy– wieszczy Rokita. '...(źródło )
Rokita „- Dlaczego w wyborach prezydenckich głosował Pan na Jarosław Kaczyńskiego i powiedział, że za dobrze zna Pan Komorowskiego, żeby go poprzeć? - Przez moment uważałem, że katastrofa smoleńska jest tego rodzaju dramatem i traumatycznym wstrząsem dla całego narodu, że wstrząśnie także strukturą polskiej polityki i ją odmieni. Sądziłem, że takim faktem, który mógłby zakłócić, złamać ten zły paradygmat, o którym rozmawiamy, byłby sukces prezydencki Jarosława Kaczyńskiego. Stawiałem sobie takie pytanie: czy jest możliwe po 10. kwietnia, ażeby prezydent Kaczyński i premier Tusk zrobili powtórkę groteskowego konfliktu, który doprowadził w końcu do strasznej tragedii?. I odpowiadałem sobie: - nie, to nie jest możliwe. Wstrząs jest tak wielki, że Tusk nie odważy się traktować prezydenta Jarosława Kaczyńskiego, tak jak traktował Lecha Kaczyńskiego, a prezydent Jarosław Kaczyński absolutnie nie wejdzie w buty swojego brata, w momencie objęcia tego urzędu. Czyli musi nastąpić coś, co złamie zły paradygmat. To była moja logika, która skłaniała do oddania głosu na Jarosława Kaczyńskiego. Do tej pory sądzę, że byłoby im bardzo trudno utrzymać tę politykę, gdyby Jarosław tamte wybory wygrał.
- Jarosław Kaczyński omsknął się o prezydenturę. Czego wtedy zabrakło? Zbrakło podjęcia tematu Smoleńska? Jarosław Kaczyński czasem się zastanawia, czy tam nie było zamachu, ale jest człowiekiem na tyle inteligentnym, że zdaje sobie sprawę , że wystarczających przesłanek dla takiej tezy nie ma. Więc mówi o zamachu dlatego, bo ocenia, że to lepiej mobilizuje jego elektorat. Tusk doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że poza błędami pilotów i wieży, są inne okoliczności niewyjaśnione, że tam się zdarzyło coś jeszcze ponad błąd pilotów i wieży. Tusk jest na tyle racjonalny, że wie także, że raport Millera nie wyjaśnia sprawy, że są w nim jawne błędy. „....” W ogóle warto pamiętać, że nigdy nie robi się niczego wspólnie z krajem nieprzyjaznym na jego terytorium. To jest elementarz polityki. „...”W tej chwili mamy w Polsce do czynienia z systemem dwupartyjnym i myślę, że ten system przez dłuższy czas się utrzyma. Nie ma dzisiaj żadnych powodów aby sądzić, że nastąpi jakieś głębokie przeobrażenie sceny partyjnej. Istnieje możliwość zainstalowania jakiejś małej partii narodowo-radykalnej, w takim samym trybie, w jakim udało się zainstalować Ruch Palikota. Na pewno bardzo by tego chciał Tusk, to oczywiste. Natomiast nic nie wskazuje w tej chwili na to, ażeby jakiś nowy aktor miał odegrać na partyjnej scenie jakąś samodzielną i istotną rolę. „.....”
Na koniec zapytam o prezydenturę Bronisława Komorowskiego. Jak Pan postrzega Bronisława Komorowskiego jako głowę państwa, czy ma szansę na drugą kadencję? - Nie ma żadnego powodu, żeby nie wygrał następnych wyborów w pierwszej turze. Jak na razie, jest to prezydentura pozbawiona politycznego znaczenia dlatego, bo Komorowski nie dysponuje polem manewru w obrębie Platformy Obywatelskiej, ani realną możliwością przeciwstawienia się Tuskowi. W związku z tym nie ma żadnego pola na jego własną politykę. Jest to więc prezydentura celebracyjna, jak bystro zauważył Wałęsa, od głaskania główek. Komorowski może się stać realnym podmiotem polskiej polityki tylko wtedy, kiedy Tusk będzie upadał. Wtedy przyjdzie taki czas, że on też będzie mógł się sprawdzić jako polityk.. Dzisiaj zaś robi to, co można robić w jego sytuacji najlepiej, czyli jest patriotyczny, swojski, rubaszny i przaśny. Ot prawdziwy gajowy. Mógłby wystąpić w każdym sitcomie i Polacy by się szczerze i życzliwie śmiali z jego gagów. Całkiem nieźle komponuje się z tą popkulturową, obowiązującą dziś stylistyką. Z punku widzenia profesjonalnej polityki Komorowski robi więc to, co powinien robić: buduje charakterystyczną postać z jakiegoś popularnego sitcomu. Gdyby zaczął robić jakąś dużą politykę, to zaczęłyby się dla niego duże kłopoty.”......(źródło)
Rokita „ ...”Oczywiście, że to jest najistotniejsza część tej siły. Medianci są w tej partyjnej walce bardzo wartościowymi żołnierzami, myślę, że najcenniejszymi. I walka staję się coraz bardziej zrównoważona. Nie ulega wątpliwości, że pewnego dnia doprowadzi do zmiany władzy. „....”To już jest kompletnie nowe zjawisko w polityce. To są partie, które nie wiodą sporu ideowego, są całkowicie spragmatyzowane i podporządkowane swoim liderom. Dokonały także intelektualnego i politycznego ubezwłasnowolnienia swoich członków i parlamentarzystów. Posługują się socjotechniką totalnej, wzajemnej delegimityzacji. „....”Te marionetki nazywane są politykami, posłami, publicystami, redaktorami naczelnymi. Wszystkie one wyrzekły się używania rozumu i rzetelnego oceniania świata i utworzyły dwa prymitywne, nienawidzące się plemiona. To ma pewną bardzo demokratyczną konsekwencję, a mianowicie utrzymujący się wysoki poziom mobilizacji społecznej. Zarówno Tusk jak i Kaczyński, utrzymują swoje plemiona w stanie ciągłego podniecenia emocjonalnego, przez co wywołują np. takie efekty, jak dość wysoka frekwencja wyborcza. Ludzie są szczerze zaangażowani w politykę. Ich wściekłość polityczna jest prawdziwa, naprawdę nienawidzą, prawdziwie utopiliby przeciwników w łyżce wody. W związku z tym mają głęboką motywację, aby pójść do wyborów. „.....”Ale rzeczywiste dokonania rządu Kaczyńskiego leżą zupełnie gdzie indziej, …...Tamten rząd składał się z retoryczno- propagandowego projektu IV RP, i luźno z nim związanych innych polityk, gdzie podejmowane długofalowe i niegłupie decyzje „.... Natomiast nie uważam, aby czas rządu Kaczyńskiego był całkiem stracony. Niewątpliwie reformy podatkowe Zyty Gilowskiej zagwarantowały polskiej gospodarce wzmocnioną konkurencyjność, tuż przed wybuchem wielkiego kryzysu. Bez Gilowskiej nie byłoby później słynnej "zielonej wyspy". To zresztą jest w ogóle ciekawe, że w Polsce najważniejsze liberalne reformy podatkowe przeprowadziły antyliberalne retorycznie rządy Millera i Kaczyńskiego „.....(źródło )
Marek Mojsiewicz
Polski Unabomber wsadził w tyłek lont Bondarykowi Wszyscy dziś się podniecają dymisją Szefa ABW zupełnie nie rozumiejąc o co chodzi. Tymczasem wystarczy przyjrzeć się co się dzieje w śledztwie tzw. Brunona K. domniemanego zamachowca na Sejm, Senat, Prezydenta, Marysię i siedmiu krasnoludków.
Bondaryk musiał odejść. Montowana przez niego od lipca prowokacja z wykorzystaniem akademika Brunona Kwietnia, prowadzona przez dwóch agentów ABW na 5 "spiskowców", polegająca na wyprodukowaniu hiperzagrożenia terrorystycznego okazała się kompletną porażką. Nie tylko nie udało się zatrzymać wzięcią bandy ABW na smycz, przez grupę przyszłych weryfikatorów i likwidatorów, ale na dodatek nieudolnie wpuszczono dziennikarzy jakiegoś dziwnego Nowego Ekranu w dostęp do akt, przez co wyszło na jaw, że pomysł i plan akcji był autorstwa agentów ABW, którzy także zobowiazali się do przeprowadzenia samego zamachu terrorystycznego. Wpadka ABW, kolejna i większa niż w sprawie Amber Gold, nie polegała więc tylko na przeprowadzeniu mistyfikacji, krzywdzącej niewinnego człowieka, mającej rzutem na taśmę udowodnić przydatność pionu śledczego tej służby specjalnej, ale głównie - w oczach wszystkich adresatów akcji - na beznadziejnym zabezpieczeniu autentycznej informacji przed przeciekiem. Chłopcy z ABW, spiskujący razem z prokuraturą i wspólnie trzymający sznurki, w nie wzięli pod uwagę, że te same kwity, które tak pilnie strzegli w swoich szufladach i sejfach są do niemal swobodnego obejrzenia w teczce akt XIV KP 1004/12/S znajdującej się w Sądzie Okręgowym w Krakowie, który wydawał nakaz tymczasowego aresztowania. Jeżeli komuś sie wydaje jeszcze, że dwa artykuły na ten temat opublikowane w internecie przez nasz skromy Nowy Ekran, czytane przez ponad 50 tys. osób i wielokrotnie powielane były bez znaczenia, to zapewniam, że zarówno ABW, prokuratura jak i osoby z rządu Tuska, które miały się nabrać na tę prowokację są zdecydowanie odmiennego zdania. Prawdopodobnie w wyniku kontroli, która została wszczęta pod koniec listopada śledztwo zaczęło się kompletnie sypać na początku grudnia. Prokuratura próbowała uciec do przodu, wpuszczając idiotyczną wrzutke dla opinii publicznej, że "rozważa mozliwość postawienia dodatkowych/nowych/innych zarzutów Brunonowi K."
"Rozważanie możliwości" przez prokuraturę było zaiste pasjonującym NEWSem. Normalny człowiek mógłby przypuszczać, że w toku śledztwa prokuratura co dzień, co godzinę rozważa różne możliwości i bada ich zasadność, ale przecież nie dziennikarze pracujący w TVN, Gazecie Wyborczej i Rzeczpospolitej, będący na wspominanej przez Leszka Szymowskiego liście 300 aktywnych agentów służb specjalnych (ABW, SKW, CBA czy byłego WSI). To oni zagwarantowali, że ta zasłona dymna dla półmózgów wypuszczona przez Bondaryka i Wronę rozeszła sie po mediach, jak ciepłe bułeczki. Niestety dla Bondaryka nic to nie dało. Opinia publiczna jeszcze tego nie wie, ale Tusk już dawno sie dowiedział, że akcja zmontowania polskiego Breivika jest tak dziurawa i tak grubymi nićmi szyta, że prawdopodobnie nie obroni się w sądzie. Sytauacja stała się na tyle groźna, że musiało dojsć do męskiej rozmowy i wyrzucenia Bondaryka na zbity pysk. To podstawowe działanie zabezpieczające, jeżeli ryzyko wylania tego szamba stało się zbyt wielkie. Jeśli premier teraz nie znajdzie kozła ofiarnego, to przy publicznym ujawnieniu hucpy ABW, demaskacji mistyfikacji i próby wrobienia w super terroryzm (bo zamach mial być na 100 fajerek) sam zapikuje szybciej niż polski drimliner. A musimy pamietać, że przy braku ostrych działań uprzedzajacych budzą się demony i wrogowie, posiadający odmienne od Tuska interesy, worki uciazliwych informacji i półki haków. Wszak z miejsca przypomniano by opinii publicznej, że Premier Donald Tusk jest jednocześnie koordynatorem służb specjalnych, osobą, która albo miała wiedzę o kompomitujacym działaniu ABW, albo sama to zleciła, by zniszczyć Kaczyńskiego lub Narodowców (szybko by powiaząno datę ogłoszenia "zamachu" z Marszem Niepodleglości) albo wykazala sie skrajną nieudolnością. Jeden tak celny kopniak mógłby sprowokować następne i wykopać premierka na polityczną orbitę. Tusk musiał się bronić. Była to zresztą kulminacja obrony przez atak, za wszystkie grzeszki tzw. pionu śledczego przywróconego z bliżej niewiadomych przyczyn przez Bondaryka (w zasadzie wbrew Tuskowi) 15 stycznia 2008 r.. Sam pion śledczy ABW wszak miał być ponownie (sic!) zlikwidowany nie bez powodu. Możliwość prowadzenia śledztwa to możliwość dysponowania wywiadowcami, techniką, uzbrojonymi funkcjonariuszami, narzędziami kryminalistycznymi i możliwością działania operacyjnego na obszarze wewnętrznym. Pod taką przykrywką można zrobić wszystko największemu ważniakowi, a nawet utrzymywać komando z licencją na samobójstwa. Jeżeli to prawda, że Bondaryk nie był do końca Tuska, to być może Donald miał poważne podstawy by mu wyrwać ząbki. Kto wie może miał ludzką potrzebę, by w końcu poczuć się bezpiecznie. Stąd właśnie ta próba kontrakcji Bondaryka na poczatku listopada (zresztą próba druga, tym razem marchewki, o czym napiszę na końcu*): widzisz stary, to nie prawda, że głownie sie zajmujemy inwigilacją ciebie i osaczaniem, bronimy także twoich 4 liter, bo Polska po twoim Smoleńsku pełna jest groźnych terrorystów mających poważne zamiary. Być może mogło się udać, ale niestety wyszło na jaw, że już nie wszyscy dziennikarze śledczy są na służbowym payrollu i nastąpił przeciek zupełnie nie kontrolowany. Tak skuteczny, że nawet Monisia Olejnik zaczęła zadawać prok. Arturowi Wronie zbyt kłopotliwe pytania. Na wizji, na żywo - nie było jak interweniować. Cholerne blogerskie nisze. W tej sytuacji akcja wokół prokuratury i ABW uległa znacznemu zaostrzeniu oraz przyspieszeniu, a Bondaryk żeby się obronić musiał udowodnić, że wbrew informacjom Nowego Ekranu sprawa z Brunonem K. była czysta. Widać nie udowodnił.
http://lazacylazarz.nowyekran.pl/post/80690,afera-abw-gdzie-sa-wielkie-media
ŁŁ
*Pierwsza próba Bondaryka ratowania swoich przed likwidacją nastapiła kilka dni wcześniej, pod koniec października poprzez wpuszczenie Gmyzem w Rzeczpospolitą prawdziwej informacji o śladach materiału na wraku Tupolewa (uprzedzając czepiaczy oświadczam, że nie twierdzę tutaj, iż Gmyz wiedział o zamiarach informatora, lub ma coś wspólnego z ABW choć, kto go tam wie;). Dla mnie nie ulega wątpliwości, że był to bat ostrzegawczy użyty przeciwko Tuskowi: zatrzymaj się, bo wiemy więcej o tym co działo się w Smoleńsku, jak jesteś umoczony, i mamy na to kwity, o których inni też mogą się dowiedzeć. Siła trotylu wstrząsnęła tak mocno opinią publiczną i miała takie konsekwencje, że z pewnością musiała Donalda nieźle przestraszyć. Poziom strachu był z pewnoscią adekwatny do ostrości propozycji złożonej Hajdarowiczowi by sprawę podtuszować. Draka z Brunonem K. miała być już tylko marchewkowymi poprawinami, a pradoksalnie - dzięki NE - stała się wtopą Bondaryka, wytrącającą mu wszystkie atuty. Teraz jeśli piśnie słowo lub pójdzie przeciek smoleński Bondaryk może sie przekonać ile lat myśli samobójczych w odosobnieniu kosztuje odpowiedzialność za udawanie terrorystów, a kto wie, może przygotowywanie autentycznego zamachu przy pomocy swoich agentów. Jeśli ktoś zadaje sobie pytanie, dlaczego Szef ABW miałby tak bronić się przed likwidacją jednego z pionów, to zwrócę uwagę, że wszystko zależy od tego czym naprawdę zajmował się ten pion śledczy. Wszak niektórzy likwidowani za weryfikację i zostanie w służbie postanawiają pucować nowym mocodawcom na starych, a nawet dają się przewerbować, o czym z pewnością może zaświadczyć Antonii Macierewicz np. w sprawie funkcjonariusza Badei z byłego WSI, a dzisiejszego SKW. Dziekuję za uwagę.
Ps. Jest teraz szansa, ze coś sie dowiemy o Smoleńsku od jakiegoś niezweryfikowanego pozytywnie śledczego za pomocą jego kontaktów (lub jego przyjaciół) w niezależnym i niepokornym dziennikarskim świecie starych tygodników oficjalnie wolnych od agentury, lub tych zupełnie nowych, ale prowadzonych przez znanych i lubianych. Jak za 2-3 miesiące nastąpi taki wyciek, to pamiętajcie o ewentualnych zasługach Nowego Ekranu w tej sprawie. Wszak bez nas Bondaryk by został, utrzymał PŚ i zatrzymał wszystkie trzymania dla siebie.
Ps. II. Póki Bondaryk bedzie trzymał gębę, póty następca wraz z Wroną i czyścicielami z togą sędziowską dopilnują, by jakieś, jakiekolwiek zarzuty przeciwko Brunonowi K. zostały sformułowane i procedowane. Ale pewnie proces będzie trwał długaśnie, by były szef ABW żył sobie w niepewności co z niego wyniknie. Swoją drogą to musiał być majstersztyk, z tym wybiciem ząbków Bondarykowi, wytrąceniem kombinerek i zakneblowaniem gościa jednym sprawnym ruchem. Zdecydowanie przekraczający możliwości samego Tuska. Łażący Łazarz - Tomasz Parol
Blisko połowa Polaków: zabiegi in vitro niedopuszczalne ze względów moralnych. To wynik sondażu... gazety.pl! Znani z admiracji dla in vitro redaktorzy „Wyborczej” muszą przecierać oczy ze zdumienia. Z własnego portalu dowiadują się, że wspierając stosowanie metody sztucznego zapłodnienia uszczęśliwiają znikomą część społeczeństwa. Zamiarem gazety.pl było zapewne mocne wejście w Nowy Rok, choć nie jesteśmy pewni czy wynik eksperymentu przypadkiem nie wymknął się z rąk pomysłodawców. Związany z gazetą Adama Michnika portal przeprowadza spektakularną ankietę. Czytelnicy odpowiadają na jedno pytanie:
Co sądzisz o programie rządu ws. in vitro, zakładającym refundację przez państwo 3 cykli dla 15 tys. par oraz dostęp dla osób, które udowodnią, że przez rok leczyły niepłodność? Wzięliśmy udział w sondażu, dzięki czemu znamy jego aktualny wynik. Aż 48 proc. respondentów odpowiada bezkompromisowo:
Zabiegi in vitro są niedopuszczalne z punktu widzenia moralnego, dlatego nie akceptuję tego programu.
26 proc. wolałoby regulację ustawową:
Program jest dobry, ale będzie trwał tylko 3 lata. Lepsza byłaby ustawa, bo ta jest bezterminowa. 17 proc. sądzi, że premier i ministrowie powinni mieć ważniejsze sprawy na głowie niż wspieranie zapłodnienia w probówce:
Refundacja in vitro to ważny problem. Jednak są poważniejsze kwestie w służbie zdrowia, które rozwiązałyby pieniądze przeznaczone na ten program. A jedynie 8 proc. wyraża zadowolenie z inicjatywy rządu:
Tak, ten program całkowicie rozwiązuje problem in vitro w Polsce. Nareszcie mamy cywilizowane regulacje, a nie wolną amerykankę jak do tej pory. Wynik znamienny. Ciekawe czy redaktorzy „Wyborczej” pochylą się nad nim z troską równą dotychczasowemu zapałowi krzewienia in vitro. JKUB
Radosław Markowski o swoim patriotyzmie: "Gdyby mnie spytano co trzeba było zrobić w 1939 r., gdy nas zaatakowano z dwóch stron... Ano poddać się rozsądnie" Niezależny ekspert prof. Radosław Markowski w radiu TOK FM powiedział coś nie coś o swojej miłości do Polski. Powstań mieliśmy dużo, można by podrzucić ich trochę Czechom. Rzecz w tym, że zawsze jest podział na tych, którzy brali udział w powstaniach poświęcając swoje życie w dobrej wierze, heroicznie i z wielkimi stratami. A co innego jest polityczny pomysł na takie hucpy, które nie mają żadnej szansy na realizację czegoś w sensie militarnym i politycznym. Rzecz dotyczyła Powstania Styczniowego i debaty nad uczczeniem bohaterów sprzed dokładnie 150 lat. Ale niezależny ekspert wolał znów mówić o Czechach:
Coraz bardziej jestem Czechem w takich wielkich historycznych wizjach tego, co w Europie się działo. Ta szwejkowska zasada, żeby siedzieć w gospodzie, pilnować temperatury piwa i czekać, aż ci szaleńcy z jednej strony na drugą przejadą, jest być może czymś bardziej normalnym i rozsądnym niż to nasze rzucanie się. No i najlepsze na koniec:
Powiem to tak dosadnie, nie po to, aby mnie cytowano. (...) Jako obywatel miłujący ten kraj - specyficznie być może, ale jednak - gdyby mnie spytano co trzeba było zrobić w 1939 r., gdy nas zaatakowano z dwóch stron: ano poddać się rozsądnie. Cytujemy te słowa z kronikarskiego obowiązku. I z nadzieją, że jeśli - nie daj Boże - historia znów zechce nas kiedyś boleśnie doświadczyć, wśród decydentów nie będzie patriotów z automatu rejterujących na piwo do knajpy. Slaw, tok.fm
Jarosław Gowin chce rozerwać gorset cisnący polską gospodarkę PRAWO. Deregulacja, czyli ułatwienia w dostępie do zawodów, jest potrzebna jak powietrze - twierdzi prof. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha Według Roberta Gwiazdowskiego, prawnika i ekonomisty, obowiązujące ograniczenia są niczym gorset, który ciśnie polską gospodarkę. Stanowisko to podziela dr Stanisław Tyszka, dyrektor Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, współautor raportu "Zawody regulowane". - Istniejące ograniczenia w dostępie do zawodów potężnie hamują rozwój naszego kraju - mówi. Również dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka PKPP "Lewiatan", uważa za rzecz niezbędną doprowadzenie do ułatwień w dostępie do wielu profesji. - To sprawa kluczowa w gospodarce rynkowej - przekonuje. Zarówno ona, jak i pozostali eksperci podkreślają, że deregulację należy robić z głową, by "nie wylać dziecka z kąpielą". W Polsce dostęp do 380 zawodów - w mniejszym lub większym stopniu - jest ograniczony różnego rodzaju warunkami (czyni nas to absolutnymi rekordzistami w UE - na drugim biegunie jest Estonia z 47 regulowanymi profesjami). Dopiero po ich spełnieniu można wykonywać dany zawód. W przypadku niektórych profesji lista wymogów jest dłuższa niż spis tytułów i ziem należnych królom polskim. Premier Donald Tusk nakazał ministrowi sprawiedliwości Jarosławowi Gowinowi zmniejszenie lub całkowite usunięcie barier w dostępie do co najmniej połowy z reglamentowanych zawodów w ciągu kadencji. Minister Gowin deklaruje, że chciałby ułatwić zatrudnienie w blisko 300 profesjach. Według fachowców, gdyby udało mu się zrealizować to zamierzenie w sposób rzeczywisty, a nie fasadowy, byłoby to wielkie osiągnięcie. Z pewnością nieporównywalnie istotniejsze niż tzw. reforma emerytalna rządu, ograniczająca się do podniesienia wieku. Ułatwienia w dostępie do zawodów, w ocenie fachowców, powiększyć mogą rynek pracy nawet o kilkaset tysięcy nowych miejsc.
W marcu 2012 r. minister Gowin zaprezentował pierwszą transzę deregulacyjną, obejmującą około 50 zawodów, m.in. komornika, trenera sportowego, pośrednika i zarządcy rynku nieruchomości, przewodnika turystycznego, taksówkarza, geodety. Przeciwko proponowanym zmianom protestowały niektóre grupy zawodowe (m.in. taksówkarze), co doprowadziło do korekt projektu. Wprowadzono np. zmianę, zgodnie z którą tylko gminy liczące powyżej 100 tys. mieszkańców będą mogły przeprowadzać egzamin dla taksówkarzy. Rozszerzony został też wymóg niekaralności wobec trenerów i instruktorów sportu o przestępstwa przeciwko wolności seksualnej i obyczajowości oraz korupcji w sporcie.
W listopadzie projektem zajął się Sejm. Gowin przekonywał, że efektem deregulacji będzie podniesienie jakości usług, bo na ich straży nie będą stać licencje ani korporacje, ale swobodna, uczciwa, sprawiedliwa konkurencja. Według ministra pozytywnym następstwem zmiany będzie też spadek cen usług. Jego oponenci twierdzili, że w ten sposób deklarowanego celu nie uda się osiągnąć, a przez "eksperymentowanie na żywym organizmie" obniży się poziom świadczonych usług i nie będzie miał kto odpowiadać za wynikłe z tego błędy. Do pracy nad projektami powołano w Sejmie nadzwyczajną komisję ds. ustaw deregulacyjnych. Na jej czele stanął Adam Szejnfeld (PO). W grudniu w komisji odbyły się wysłuchania publiczne organizacji zrzeszających profesje zainteresowane deregulacją. Zwolennicy i przeciwnicy przedstawili swoje argumenty. Gdyby ministrowi Gowinowi udało się ułatwić dostęp do kilkuset zawodów, to byłoby to wielkie osiągnięcie Fot. Bartek Syta
- Zdecydowana większość Polaków, kierując się zdrowym rozsądkiem, jest za deregulacją - podkreśla prof. Gwiazdowski. - Są za nią też z reguły ci, którzy sprzeciwiają się temu, by objęła ona... ich profesję. Przedstawiają argumenty, że dostęp do ich zawodu - z takich czy innych przyczyn - nie powinien być ułatwiony. Do innych, rzecz oczywista, powinien - mówi. Według prezydenta Centrum im. Smitha, ma miejsce z jednej strony trafne rozumienie fatalnych skutków regulacji, a z drugiej obrona własnych interesów. Dr Tyszka podkreśla, że deregulacja zwiększy konkurencyjność na rynku pracy, w konsekwencji podniesie się jakość, zmaleją ceny wielu usług, towarów, a także koszty funkcjonowania państwa.
- Nie bez znaczenia jest też, że obecny stan jest sprzeczny z konstytucją gwarantującą każdemu z nas wolność wyboru i wykonywania zawodu oraz miejsca pracy. Ograniczeniem tej wolności może być jedynie ochrona wartości wyższych, takich jak zdrowie czy bezpieczeństwo. Inaczej mówiąc: odstępstw powinno być bardzo niewiele, a jest mnóstwo - mówi Tyszka.
- Jeśli ktoś jest np. spawaczem, skończył szkołę i zdał wymagane egzaminy, to po co mu jeszcze licencja do uprawiania zawodu? Podobnie z zawodem np. przewodnika turystycznego. Jeśli ktoś będzie słaby, to rynek go zweryfikuje i taka osoba nie będzie mieć klientów - mówi dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek. Minister Gowin przedstawił już drugą transzę deregulacji. Znalazło się w niej 91 zawodów. Dotyczy ona branż: finansowej, budowlanej i transportowej. Projekt przewiduje m.in., że łatwiej byłoby zostać maklerem (pozostałby tylko wymóg niekaralności i zdolności do czynności prawnych), usługowo prowadzić księgi rachunkowe (konieczna pozostałaby niekaralność i wyku- pione ubezpieczenie OC). Wkrótce zapowiadana jest trzecia transza, która ma objąć ponad 100 zawodów.
Wlodzimierz Knap
Nadchodzi eWUŚ, szpitalny upiór – Marek Magierowski Dzisiejsze dzienniki wspominają Teresę Torańską, autorkę m.in. słynnego zbioru wywiadów z dawnymi PRL-owskimi aparatczykami „Oni”, a także rozmów z liderami opozycji „My”. Paweł Goźliński w „Gazecie Wyborczej” opowiada m.in. o początkach jej dziennikarskiej kariery: „Po studiach prawniczych dostała nakaz pracy w wydziale finansowym Powiatowej Rady Narodowej w Piasecznie. Nudy. Zdała więc na dziennikarstwo, ale prawdziwą szkołę zawodu w latach 70. dał jej reporter Jerzy Ambroziewicz w redakcji „Argumentów”.
„Wysyłał w teren – wspominała Torańska. – Złapałam ciężarówkę, bo lubiłam jeździć autostopem, rozmawiałam z kierowcą, opowiedział mi temat ciekawszy niż ten, który miałam. Ambroziewicz mówił mi: » To się nie wysiada z ciężarówki, jedzie się dalej i zmienia temat «”.
„To jest niewyobrażalne. Teresa była przecież samym życiem. Praca, bycie z nią, było zgodą na nieustanną gorączkę, bodźce, inspiracje” – pisze Goźliński. „Dzięki jej rozmowom stawaliśmy się bardziej świadomi tego, skąd przychodzimy i gdzie zbłądziliśmy”. Wszystkie gazety piszą też o niespodziewanej dymisji Krzysztofa Bondaryka, najdłużej urzędującego dotąd szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Najobszerniej – „Gazeta Polska Codziennie”. „Dymisja Bondaryka jest jednym z etapów wojny pomiędzy Donaldem Tuskiem, a szefem ABW. Po wybuchu afery Amber Gold, w którą uwikłany jest syn Donalda Tuska Michał, premier zapowiedział reformę służb specjalnych”. Szczegóły miał opracować specjalny zespół, który właśnie zakończył prace. Zgodnie z jego zaleceniami ABW utraci najpewniej uprawnienia dochodzeniowo-śledcze.
„Krzysztof Bondaryk był kojarzony z Grzegorzem Schetyną i Zygmuntem Solorzem-Żakiem, u którego przez wiele lat pracował – był szefem ds. bezpieczeństwa w telefonii cyfrowej Era” – pisze Dorota Kania. „Pozbawienie ABW uprawnień śledczych oznacza odebranie jej wszystkich spraw. (…) Chodzi m.in. o postępowania dotyczące branży energetycznej, w których przewijają się nazwiska osób z otoczenia premiera, takich jak np. Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze, czy Krzysztof Kilian, zaufany człowiek Tuska, szef Polskiej Grupy Energetycznej”.
„Rzeczpospolita” pisze na czołówce o propozycji obcięcia pensji unijnych urzędników niższego szczebla, co miałoby „zagrażać naszemu wpływowi na powstawanie europejskiego prawa”. W Komisji Europejskiej pojawiły się także pomysły na wydłużenie ścieżki kariery w instytucjach UE. „Dotknie to przede wszystkim urzędników z nowych krajów UE. A to właśnie urzędnicy w Komisji tworzą projekty legislacyjne. Gdy przechodzą one potem na szczebel polityczny, można próbować je zmieniać, ale jest to znacznie trudniejsze niż na etapie powstawania pierwszej wersji” – tłumaczy korespondentka „Rz” w Brukseli, Anna Słojewska. Polska ma w Komisji tylko jednego dyrektora generalnego (na 33) – Jan Truszczyński zajmuje się edukacją i kulturą. „Próbowaliśmy się dowiedzieć, ilu dokładnie kierowników i dyrektorów z poszczególnych państw pracuje w Komisji” – pisze Słojewska. „Rzecznik komisarza Markosa Szefcovica, który nadzoruje administrację i kadry, podał nam jedynie zbiorcze zestawienie dla 15 państw starej UE i 12 nowych. Oświadczył też, że na średnim szczeblu kierowniczym „panuje równowaga geograficzna”, bo z nowych krajów UE pochodzi 17 proc. naczelników wydziałów, co odpowiada proporcjom ludności – w „nowej” UE mieszka 20 proc. obywateli Unii”.
Gdy jednak przyjrzeć się liczbom bliżej, okazuje się, że polskich urzędników w Brukseli, szczególnie na wyższych szczeblach, jest wyjątkowo mało. Tym samym nasze wpływy w Komisji są właściwie zerowe. „Na szczeblach od AD9 do AD11, na których rekrutuje się naczelników wydziałów, jest 46 Polaków i 272 Hiszpanów (to kraj najbliższy nam w Unii liczbą ludności)” – przypomina autorka. „Na szczeblach wyższych, gdzie szuka się kandydatów na stanowiska dyrektorskie, Polaków jest zaledwie 38. Dla porównania reprezentacja Hiszpanii wynosi 468, Wielkiej Brytanii – 438, Francji – 650, Niemiec – 591, a Włoch – 528″. 591 Niemców na 38 Polaków – przy takich proporcjach nawet pod Grunwaldem nie mielibyśmy szans, a co dopiero na brukselskim Grand Place.
„Gazeta Wyborcza” opowiada o nowym biurokratycznym absurdzie zafundowanym szpitalom i pacjentom przez NFZ, a mianowicie Elektronicznej Weryfikacji Uprawnień Świadczeniobiorców.
„Od 1 stycznia musi z niego korzystać każdy szpital i każda przychodnia – inaczej Narodowy Fundusz Zdrowia nie zapłaci im za leczenie. Rejestratorka loguje się do bazy i wpisuje PESEL pacjenta. W ciągu kilku sekund dostaje odpowiedź, czy pacjent jest w bazie ubezpieczonych NFZ, czy nie. W tym drugim wypadku musi złożyć oświadczenie, że opłaca składki” – wyjaśnia Judyta Watoła. Miała być e-rewolucja, wyszedł urzędniczy e-bubel. Szpitale muszą bowiem potwierdzać świadczenia chorych… codziennie, nawet tych, którzy zgodnie z prawem mogą leczyć się bezpłatnie, np. dzieci. Albowiem, jak tłumaczy w tekście rzecznik Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji (to ono przygotowało nowe przepisy), „może się zdarzyć, że pacjent w trakcie hospitalizacji utraci prawo do bezpłatnego leczenia, a w takim przypadku za część pobytu w szpitalu będzie musiał zapłacić sam”.
„Szpitale mają jeszcze jeden kłopot. Jeśli pacjenta nie ma w eWUŚ, to nie wiadomo, jak zaznaczać w elektronicznych sprawozdaniach z leczenia słanych do NFZ, że chory złożył oświadczenie albo przedstawił druk potwierdzający, iż firma opłaca mu składki” – czytamy w „Wyborczej”. Na nowym systemie nie zostawia suchej nitki były minister zdrowia Marek Balicki: „Druk jest ważny 60 dni, ale do sprawozdania i tak trzeba codziennie wpisywać, że on jest. To absurd, który pokazuje, jak bardzo przepisy są niespójne. Czy nie prościej zrezygnować z wydawania na cały system ewidencji ubezpieczonych 130 mln zł, skoro tylko 1 proc. obywateli nie ma ubezpieczenia? A i tak w trudnej sytuacji bytowej ich leczenie opłacane jest przez państwo. Może łatwiej po prostu dać prawo do bezpłatnego leczenia wszystkim obywatelom?”. A może jeszcze łatwiej dać Polakom możliwość prywatnego ubezpieczania się, zlikwidować NFZ i rozpędzić tę zgraję urzędasów wymyślających i egzekwujących niemądre przepisy? Na koniec dobra wiadomość z „Dziennika Gazety Prawnej”. „Poprawa infrastruktury drogowej w postaci nowych autostrad, dróg ekspresowych oraz remontów istniejących połączeń zaczyna przynosić pierwsze efekty. (…) W całym ubiegłym roku wskutek wypadków drogowych życie straciło ponad 3,5 tys. osób. To o 16,3 proc. mniej niż w 2011″. Na odcinkach dróg, które zostały wyremontowane, liczba ofiar śmiertelnych zmniejszyła się o ok. jedną trzecią. Zaś liczba wypadków i rannych o ponad jedną czwartą.
Według „DGP” część zasług za spadek liczby ofiar przypisuje sobie także Główny Inspektorat Transportu Drogowego, nadzorujący coraz większą sieć fotoradarów. Owszem, zasługi są niewątpliwie. Problem w tym, by znaleźć złoty środek. Gdyby bowiem ograniczyć dopuszczalną prędkość na szosach do 30 km/godz., ustawić kolejne tysiąc radarów i wlepiać jeszcze wyższe mandaty, prawdopodobnie kraks byłoby jeszcze mniej. A nie byłoby ich w ogóle, gdybyśmy wszyscy zaczęli się przemieszczać na piechotę. W obowiązkowych kaskach, rzecz jasna. Marek Magierowski
Polemika dwóch fałszerzy historii Polemika dwóch fałszerzy historii panów Wiatrowycza i Motyki to lektura wielce pouczająca. Pierwszy z nich to kłamca zaprzeczający bez żenady oczywistym faktom, drugi jest bardziej inteligentny, wie, że skoro nie da się zanegować ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA na Polakach to należy przynajmniej je zrelatywizować. Motyka polemizuje z Wiatrowyczem, ponieważ bezczelne zaprzeczanie faktom historycznym psuje jego własne bardziej wyrafinowane i pseudonaukowe kłamstwo. W numerze 2/2012 (XXII) dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia” została opublikowana recenzja polskiego historyka Grzegorza Motyki. Ocenie została poddana książka Wołodymyra Wiatrowycza "Druha polśko-ukrajinśka wijna 1943-1947". Można – moim zdaniem – powiedzieć teraz śmiało o zaistniałej polemice pomiędzy tymi dwoma panami. Dotychczas odnosiłem wrażenie, że wyczyny (tendencyjne wypowiedzi i fałszerstwa) Wołodymyra Wiatrowycza są ignorowane przez poważnych polskich historyków z bardzo prostego powodu – Wiatrowycz nie jest partnerem dla renomowanych naukowców, ponieważ nie jest w istocie historykiem, ale propagandzistą. To taki „historyk” na etacie (był, już nie jest, po porażce Juszczenki) Służby Bezpieczeństwa Ukrainy.Grzegorz Motyka zwrócił, owszem, uwagę na ten specyficzny charakter kariery naukowej Wiatrowycza, jednak ta polityczna trampolina, która uczyniła z niego "jedną z pierwszoplanowych postaci kreujących ukraińską pamięć historyczną", nie budzi od początku u polskiego recenzenta żadnych negatywnych skojarzeń z „zadaniowymi” „historykami” epoki totalitarnej. Dopiero na końcu swojej analizy dochodzi do zbliżonych wniosków.
Według Motyki w opracowaniach "dało się jednak ... zauważyć niepokojącą tendencję do pomijania niewygodnych tematów w historii tych organizacji (OUN-UPA) oraz apologetyczne traktowanie ich uczestników". To bardzo łagodna ocena, gdy jest już wiadomo, że Wiatrowycz został przyłapany na wprowadzaniu do obiegu naukowego ewidentnych fałszywek, sfabrykowanych dokumentów wybielających OUN-UPA. Albo pan Grzegorz Motyka nie śledzi na bieżąco pojawiających się na zachodzie opracowań z zakresu swoich zainteresowań badawczych, albo fakty te świadomie pomija. Chyba jednak nie jest na bieżąco, ponieważ robi wrażenie, że Wiatrowycz naprawdę go zirytował.Cytaty z recenzji:
"Z ... rozczarowaniem przyjąłem jego ostatnią książkę. W rzeczywistości nie jest ona nawet pracą naukową, a luźnym historycznym szkicem". (...) "Choć może należałoby raczej powiedzieć, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju mowy obrończej wygłoszonej przez zdolnego, ale zaangażowanego emocjonalnie w sprawę adwokata." (...)
"Wiatrowycz pisze pod z góry założoną tezę, odrzucając lub pomijając wszelkie argumenty i fakty, które do niej nie pasują." Grzegorz Motyka z powodu znacznych rozmiarów "słabości" (znowu za delikatnie – gdy ktoś pisze całą książkę kłamstw, aby je sprostować, należałoby napisać nawet większych rozmiarów książkę) postanowił ograniczyć się do kilku najważniejszych kwestii.
1) Próba udowodnienia, że nie było rozkazu OUN-B nakazującego wymordowanie polskiej ludności.
Zdaniem Motyki Wiatrowycz kręci, manipuluje, pomija, stronniczo interpretuje, a na końcu użyte w książce "retoryczne chwyty sprawiają, że znakomita większość czytelników zamknie ją z przekonaniem, że OUN nie wydawała żadnych rozkazów w sprawie polskiej." Motyka stawia kropkę nad „i” pisząc, że to Kłaczkiwśkij ("Kłym Sawur") wydał rozkaz eksterminacji, zaaprobowany przez Centralny Prowyd OUN-B i zaakceptowany później przez Szuchewycza.
2) Hipoteza „buntu ludowego”, „odgrzana” przez Wiatrowycza.
Ta wersja wydarzeń była głoszona przez banderowców już w czasie trwania II Wojny Światowej. Niestety, nie ma na nią żadnych dowodów. Nie udało się znaleźć ani jednego przypadku wymordowania polskiej wsi przez ukraińskich chłopów bez udziału bojówek OUN-UPA. Motyka kpi z „metodologii” autora, nie potrafiącego podać ani jednego faktu„spontanicznego” mordu, bo "nie przeszkadza mu to utrzymywać, że takie zjawisko było szeroko rozpowszechnione na Wołyniu". (...) "Przymusowo mobilizując chłopów do antypolskich czystek, OUN najpewniej planowała rozprawę z częścią Polaków przedstawić jako „ludowe” samosądy„.”
3) Kłamstwo Wiatrowycza o mordzie w Paroślach - "Przekłamana wioska".
To pierwszy chyba zauważony przypadek, gdy Grzegorz Motyka nazwał dość zdecydowanie kłamstwo – kłamstwem. Ale nic dziwnego, bo został dotknięty osobiście. "Wiatrowycz polemizuje bowiem z moją hipotezą, że wieś Parośle została wymordowana 9 lutego 1943 roku przez pierwszą sotnię UPA" (...) "Broniąc członków pierwszej sotni przed zarzutem napadu na wioskę, Wiatrowycz w swym retorycznym zapędzie przekracza granicę dobrego smaku."
Na Ukrainie ujawnił się, żyje, opowiada a nawet pisze książki jeden z członków tej sotni mordującej w Paroślach. Dlaczego organizacje kresowe nie wnioskują o przynajmniej przesłuchanie przez właściwą prokuraturę IPN tego człowieka, w charakterze jeśli nie podejrzanego, to przynajmniej świadka? Prokuratorzy mówią, że nie mają nazwisk. Oto jest człowiek, podaje swoje nazwisko, prawdziwe i przybrane, nie ukrywa się, a co robi prokurator IPN? Wydaje się, że nic. Może potrzebuje społecznego wsparcia?
4) Wiatrowycz utrzymuje, że we wschodniej Galicji konflikt również zapoczątkowali Polacy, chcąc się zemścić za Wołyń.
Grzegorz Motyka przytacza fakty, które obnażają fałszywość tej tezy.
Kolejny raz recenzent jest zmuszony wskazywać na liczne manipulacje Wiatrowycza, co jest niewątpliwie żmudnym i czasochłonnym zajęciem. Aby nie naprowadzić czytelnika na trop Szuchewycza jako tego, który wydał rozkaz o rozpoczęciu „akcji antypolskiej” w Galicji, miłośnik UPA po prostu nie dał odnośnika do tego dokumentu, w całej książce nie ma odwołania do tej wypowiedzi naczelnego dowódcy UPA. Motyka przypomniał, że jeden z działaczy OUN napisał: "opór polskich samoobron zmalał do tego stopnia, że ukraińskie środki robią wrażenie niemieckich akcji przeciwko Żydom. (...) uważam, iż osiągnęliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Czy z Galicji wyjedzie jeszcze tysiąc Polaków mniej czy więcej, nie gra już roli."
"Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że jedna tylko sotnia „Siromanci” zabiła więcej Polaków niż wszystkie galicyjskie oddziały AK Ukraińców" - uważa polski historyk.
5) „Wojna” polsko-ukraińską rozpętali Polacy na Chełmszczyźnie w 1942 roku zabijając wielu niewinnych i bezbronnych Ukraińców.
„To twierdzenie oderwane od faktów” - odpowiada Grzegorz Motyka. "Pierwsze masowe mordy Ukraińców dokonane polskimi rękami w tym rejonie zostały odnotowane dopiero w maju 1943 roku". Z braku argumentów Wiatrowycz próbuje podciągnąć pod kategorię "polskie ataki na wioski ukraińskie" pacyfikacje niemieckie, uzasadniając to rzekomymi „polskimi donosami”. Z tym polski historyk rozprawia się krótko:
"Na temat skali donosicielstwa i jednocześnie wiarygodności ukraińskich informatorów w jednym z raportów, z 6 listopada 1940 roku, niemiecki starosta w Hrubieszowie napisał:
"Oczywiście pochodzące od Ukraińców donosy należy traktować z dużą ostrożnością, ponieważ ich informacje potwierdziły się tylko w kilku przypadkach. (...) Zalew informacji od Ukraińców przysparza niemieckim władzom znaczną ilość dodatkowej pracy".
Jeśli iść tropem rozumowania Wiatrowycza, to może od egzekucji polskiej inteligencji wykonanych przez Niemców wskutek donosów ukraińskich nacjonalistów należy datować początek polsko - ukraińskiej „wojny”?
Wiatrowycz usiłuje położyć na szali życie 600 Ukraińców zabitych na Chełmszczyźnie do końca 1943 roku, aby zrównoważyć śmierć 60 000 Polaków, którzy w analogicznym okresie, ale generalnie w swej masie nieco wcześniej, skonali pod banderowskimi siekierami na Wołyniu. Jak widać nici, którymi szyje ukraiński historyk, są bardzo grube!
6) Podwójne standardy Wiatrowycza.
"... w przypadku zabójstw Polaków mnoży wątpliwości, potępia wszelkie próby generalizacji i niemal żąda bezpośredniego przyznania się sprawców, o tyle gdy mowa o cierpieniach Ukraińców nie potrzebuje już tak rozbudowanego materiału dowodowego..."
"Po opisaniu kliku – niestety jak najbardziej prawdziwych – przypadków masakr na Ukraińcach – chętnie sugeruje, że było ich tyle samo co napadów na Polaków. Nie potrzebuje też już dokumentów polskiego podziemia, by oskarżyć je o próbę wypędzenia Ukraińców z Galicji wschodniej. Jeśli zbrodnie na Polakach stara się zminimalizować, to w przypadku mordów na Ukraińcach dąży do ich wyolbrzymienia. Problem w tym, że jeżeli chodzi o lata 1943-1945 , nie jest to prawdą. I nie mogę nie zadać pytania, które wielu Ukraińcom może wydać się niepoprawne: jeżeli rzeczywiście polskie szacunki ofiar są tak przesadzone, to czemu niemal wszystkie prośby o zgodę na dokonanie ekshumacji osób zamordowanych przez UPA spotykają się z negatywną reakcją ukraińskich władz? Przecież nie ma prostszego sposobu na rozstrzygnięcie sporu, niż analiza szczątków dotąd spoczywających w bezimiennych mogiłach."
[Tutaj dodam od siebie - dlaczego - na odwrót - dlaczego nie ma zgody obrońców dobrego imienia OUN-UPA na ekshumację szczątków zamordowanych Ukraińców, jak to miało miejsce - na przykład - w Pawłokomie?]
7) Negowanie faktu ludobójstwa.
Motyka zarzuca ukraińskiemu historykowi "... próby zanegowania zbrodniczości antypolskiej akcji UPA (...) już we wstępnych rozdziałach odrzuca on termin „ludobójstwo”, przeciwstawiając mu właśnie "wojnę".
Twierdzi także stanowczo, że "musimy używać zarówno terminu „ludobójstwo”, jak i „konflikt zbrojny”. W latach 1943-1945 doszło do „wojny w wojnie”, do polsko – zachodnio-ukraińskiej wojny w ramach drugiej wojny światowej, ale jej początek wyznaczają rzezie prowadzone przez OUN-B i UPA na Wołyniu."
W podsumowaniu Grzegorz Motyka pisze, że:
"Drugą polsko-ukraińską wojnę" należy uznać za książkę zdecydowanie nieudaną: napisaną poniżej zdolności jej autora. Co gorsza, jest ona szkodliwa dla dialogu polsko-ukraińskiego, pogłębi bowiem tylko wzajemne rozbieżności. Na czytelniku ukraińskim, słabo zorientowanym w polskiej literaturze przedmiotu, książka zapewne wywrze duże wrażenie. Może on ją odebrać jako rzetelną polemikę z pracami wydawanymi w Polsce; niektórzy recenzenci już piszą o "przełomie" w ukraińskiej historiografii i sugerują, by wnioski w niej zawarte zostały uznane za obowiązującą państwową wizję dziejów. Tymczasem dla polskich naukowców będzie ona jedynie kolejną próbą pomniejszenia i usprawiedliwienia zbrodni popełnionej na polskiej ludności cywilnej.
Zagadką pozostanie dla mnie, co skłoniło Wiatrowycza do napisania takiej pracy. Wydawało się, że jak mało kto jest on kompetentny, żeby przygotować pełną i rzetelną monografię UPA. Zamiast jednak uprawiać solidną historiografię, postanowił napisać książkę z tezą: "UPA była bohaterska, a zarzuty pod jej adresem są przesadzone, sfabrykowane lub wymyślone, w każdym razie nieprawdziwe." Czyżby zafascynowało go zjawisko tak zwanej polityki historycznej uprawianej w państwach sąsiadujących z Ukrainą? Nawet w Rosji, gdzie pokusy wykorzystywania historii do celów politycznych są ciągle żywe, każdy potrafi odróżnić rozprawy rzetelnych historyków od tych będących elementem „polityki historycznej”.
Tekst recenzji Grzegorza Motyki ukaże się także na portalu http://www.historians.in.ua/ w języku ukraińskim, za sprawą aktywności ukraińskiego historyka Andrija Portnowa.
Oprac. Wiesław Tokarczuk Autor: adamkuz