927

Moje zatrute święta Zatrute przez wymiar niesprawiedliwości, który powinien byc dla wszystkich jednakowy, a nie jest Nie, ze mną nic się nie dzieje, pracę na razie mam, w domu dziękuje, wszyscy zdrowi. Mam zatrute święta przez wymiar niesprawiedliwości. Tej niesprawiedliwości, której nie mogę znieść i wobec której staję coraz bardziej bezradny. Poddać się nie umiem, pomóc nie jestem w stanie. I już zaczynam myśleć, czy się oflagować i wejść na jakiś komin albo protestacyjną głodówkę uskutecznić. Nie dają mi spać zwłaszcza trzy sprawy.

Pierwsza – to Tomasz Trzeciak, rolnik spod Lubrańca na Kujawach. Od roku prawie siedzi w więzieniu za wypadek. W sobotni wrześniowy wieczór wracał z pola po całodziennej orce. Był trzeźwy, traktor miał oświetlony. Z tyłu najechało go audi, którym sześciu młodych ludzi jechało na dyskotekę. Siła uderzenia wbiła samochód pod pług i traktor. Trzech młodych ludzi, w tym kierowca, zginęło. Tragedia wielka, ale nie mogę pojąć, dlaczego sad we Włocławku uznał winę rolnika. Bo lusterko miał za krzywe... Sąd uznał, że kierowca nie miał obowiązku widzieć oświetlonego ciągnika przed sobą (świadek pasażerka zeznała, że ostrzegała kierowcę – uważaj traktor – co znaczy, że kierowca go nie widział). Kierowca nie musiał widzieć traktora przed sobą, natomiast rolnik miał obowiązek widzieć samochód za sobą! I to rolnik został uznany za winnego, że audi najechało na niego z tyłu. I za to rolnik został skazany na dwa i pół roku bezwzględnego więzienia. W zasadzie się nie zdarza, żeby za wypadek po trzeźwemu, bez brawury, ktoś szedł siedzieć. Niemka, która przez brawurę spowodowała katastrofę polskiego autokaru pod Berlinem, gdzie zginęło 14 osób, dostała rok w zawieszeniu na dwa lata, wyroku ikt nie krytykował. Tomasz Trzeciak poszedł siedzieć 19 stycznia 2012 roku. Policja przyjechała po niego po wieczornym obrządku. Jak bandytę zakuli go w kajdany, przy żonie , starych rodzicach i przerażonych dzieciach. Nie chodziło wszak, żeby go tylko wsadzić (wystarczyło go wezwać, sam by się stawił), ale trzeba go było jeszcze upodlić. Żona została ze starymi rodzicami, dwójka dzieci, 30 hektarami ziemi, stadem krów i świń i z niespłaconymi kredytami. Gdy Trzeciak starał się o przerwę w karze, z uwagi na gospodarstwo, sad odmówił, bo zona skazanego bardzo dzielnie sobie radzi w gospodarstwie. Gdy żona przedstawiła zaświadczenia psychologiczne, że zdrowie psychiczne dzieci jest zrujnowane z uwagi na traumatyczną rozłąkę z ojcem, sad uznał, że dzieci dobrze się uczą i ojciec nie jest im potrzebny. Gdyby żona poszła w tango, a dzieci zaczęły ćpać, to może by pomogły mężowi i ojcu dostać przerwę, ale że to kochająca się rodzina serdecznych, uczciwych, najlepszych pod słońcem ludzi, to mąż i ojciec ojciec niech sobie siedzi.Tak rozumują sędziowie w imieniu Rzeczypospolitej, w naszym imieniu. Pan Prezydent Komorowski odmówił łaski, mimo że błagał o nią Trzeciak, jego matka i ja też błagałem. Prosiłem o osobiste spotkanie z prezydentem w tej sprawie – nawet nie raczył odpowiedzieć. Szef Kancelarii przysłał mi bardzo aroganckie, nieprzyjemne pismo.Jakby prywaty jakiejś chciał, a to ani mi brat, ani swat, ani szwagier. Obcy ludzie, których mi strasznie żal. O mnie zresztą tu nie chodzi wcale, ale o bezduszność wobec losów człowieka, któremu dzieje się krzywda. Trzeciaka w pierwszej instancji sądziła pani sędzia Magdalena Tomasiewicz, w drugiej sprawozdawcą był sędzia Zbigniew Siuber. Obojgu Państwu sędziom życzę zdrowych, wesołych beztroskich świąt, w rodzinnej atmosferze. Tej, która Trzeciakowi i jego zdruzgotanej rodzinie nie jest nie jest dzisiaj dana. I nie wiem, czy będzie dana kiedykolwiek, bo po takich przeżyciach do normalnego życia bardzo trudno się wraca, zwłaszcza dzieciom, które były świadkami, gdy ich ojca aresztowano jak bandytę. I jeszcze życzę państwu sędziom, żeby wam się nigdy lusterko nie skrzywiło. Bo nikt nie zna dnia ani godziny, a skrzywić każdemu się może...

Druga sprawa, która zatruwa mi święta– to Grzegorz Wiecha. Młody chłopak spod Kielc, Sad Rejonowy w Kielcach skazał go na 5 lat więzienia, okręgowy podwyższył wyrok na 7 lat, Sąd Najwyższy oddalił apelację. Wiecha był na piwie w pubie. Był tam tez pewien recydywista, który potem wraz ze swoim kolegą dokonał rozboju. Złapali go, a że kryminalista znał prawo, to wiedział, że jak pomówi jeszcze jednego sprawcę, to może starać się o nadzwyczajne złagodzenie kary (to się nazywa mały świadek koronny). I pomówił Wiechę. I Wiechę skazali tylko na podstawie tego pomówienia kryminalisty, w dodatku chwiejnego i zmienianego. Żadnego innego dowodu nie było, sam pokrzywdzony dostał w głowę i stracił pamięć, nikogo nie rozpoznał, nie wiedział ilu było sprawców. Na podstawie pomówienia jednego kryminalisty skazali chłopaka na siedem lat więzienia. Bez żadnych dowodów, bez żadnych! A w aferze korupcyjnej w Sądzie Najwyższym są zeznania, są podsłuchy, ale to za mało, to wszystko niewiarygodne, kto by tam wierzył kryminaliście! A Tuwim pisał, że wymiar niesprawiedliwości powinien być dla wszystkich jednakowy... Co by państwo zrobili, gdyby wasze dziecko spotkało to co Wiechę? Co byście zrobili, gdyby wasz grzeczny, wychuchany ukochany syn miał nagle iść do więzienia, gdzie takich delikatnych biją, gwałcą i odbierają wszelkie człowieczeństwo? Poszlibyście może do posła, takiego jak ja i błagali – niech go pan ratuje! A mnie na kolejne pisma i prośby o ratunek odpowiadają – wyrok wydany, potwierdzony, utrzymany, paragraf taki to a taki, a w ogóle to co ma poseł do sprawiedliwości, która wie najlepiej. Punkt pierwszy – sąd ma zawsze rację... Pomyślcie państwo – na podstawie pomówienia jednego recydywisty.... Pani Rzecznik Praw Obywatelskich jeszcze obiecała zbadać sprawę... ja proszę, ja błagam – niech Pani wniesie kasację, nie może być tak, żeby niszczyć człowieka na podstawie interesownych oskarżeń jednego przestępcy! Nie może tak być, bo nas też to kiedyś dopadnie!

I trzecia sprawa, najgorsza – Jan Ptaszyński. Ten z Białegostoku, którego skazali na dożywocie za podwójne morderstwo – pisałem o nim kilka razy.. Właśnie dostałem odpowiedź z Prokuratury Generalnej na kolejne moje pismo – nie wniosą kasacji... Opisali, na kilkunastu stronach, a jakże, całą historię sprawy, jeszcze raz powtórzyli, co napisały sądy, wszystko prawomocne, sądy orzekły, sądy oceniły, sądy miały prawo i nie ma już dla człowieka żadnej nadziei.

Panie Prokuratorze Seremet, panie Sędzio Seremet – a ja prosiłem, żeby pan sam przeczytał te sprawę, sam, w końcu chodzi o człowieka skazanego na dożywocie. Dlaczego pan nie chce tego zrobić? Dla Pana to godzina lektury, a tam chodzi o całe życie niewinnego człowieka i gdzieś tam bezkarność prawdziwego mordercy. Może ja zwariowałem. Może się mylę w tym czepianiu się sprawy Ptaszyńskiego. Bardzo bym chciał, żeby mnie ktoś do tego przekonał. Panie Prokuratorze Seremet – jeśli się mylę – to proszę, świątecznie Pana o to proszę – niech mi pan pomoże! Niech mi Pan w sprawie Ptaszyńskiego, skazanego w procesie rzekomo poszlakowym, wskaże jedną poszlakę, która Ptaszyńskiego obciążą. Nie łańcuch poszlak – tak wiele nie wymagam - ale jedną, choćby najmniejszą poszlakę. Bo ja twierdzę, że poszlaki tam nie ma żadnej. Poza tym, że Ptaszyński znał zamordowaną i z nią sypiał – ale to przecież nie jest żadna poszlaka. Była natomiast poszlaka (obcy włos w pościeli zamordowanej kobiety) wskazująca na innego sprawcę. I czy może mi pan to jeszcze wyjaśnić – jak to się stało, że w postępowaniu odwoławczym przed sądem Apelacyjnym w Białymstoku, przy rozpoznawaniu apelacji na korzyść Ptaszyńskiego, przeprowadzono dowody z zeznań na niekorzyść, a mianowicie z zeznań świadków „spod celi”, którzy siedzieli z Ptaszyńskim już po wyroku w I instancji i dręczyli go psychicznie, żeby wydobyć od niego potwierdzenie zbrodni. Czysto stalinowskie praktyki,które zresztą tez nie dostarczyły dowodów winy Ptaszyńskiego. Powiedział, że woda w wannie była zimna (to wiadomo było ze znanych mu akt) a sąd apelacyjny uznał to za dowód przyznania się do winy i tym dowodem, w postępowaniu apelacyjnym na korzyść, przypieczętował dożywotnie skazanie. Przecież to jest koszmar jakiś! Panie sędzio Seremet – po starej sędziowskiej może nie znajomości, ale przeszłości – wskaże mi pan te jedną obciążającą Ptaszyńskiego poszlakę? Jeszcze raz podkreślam – nie zamknięty łańcuch poszlak, wymagany do uznania winy – ale jedną, jedyną poszlakę... Jakiś motyw, jakieś groźby, jakieś najmniejsze choćby ślady... A dziś życzę Panu Prokuratorowi Generalnemu Wesołych Świąt, też w serdecznej, rodzinnej atmosferze. Ja świętami się nie cieszę, bo wciąż myślę, że tam gdzieś w wiejskiej chałupinie na skraju Puszczy Białowieskiej pali chrustem w kuchni i płacze w samotności stara matka Ptaszyńskiego. Opuszczona i bezradna wobec tej bezlitosnej machiny, która zwaliła się na jej syna i na nią. Wesołych, rodzinnych świąt życzę też sędziom, którzy skazali Ptaszyńskiego, zwłaszcza pani sędzi Hryniewickiej z Sadu Apelacyjnego w Białymstoku. Wesołych, naprawdę wesołych świąt, których oby nic nie zatruwało, tak jak mnie zatruwa. Moja ulubiona pastorałka to „Nie było miejsca dla Ciebie”. W moim smutnym nastroju wziąłem gitarę i tak ja sobie nucę, zmieniwszy nieco słowa...

Nie było miejsca dla ciebie

w Betlejem w żadnej gospodzie

I lepiej zostałbyś w niebie

Boś Chryste nie jest dziś w modzie

Nie było miejsca choć zszedłeś

Jako zbawiciel na ziemię

Kto by Cię szukał, Bóg wie gdzie

Gdy własne zgubił sumienie

Nie było miejsca choć chciałeś

ludzkość przytulić do łana

Lecz drzwi zamknięte zastałeś

A w oknach ciemna zasłona

Nie było miejsca choć chciałeś

Ogień miłości zapalić

Ale na próżno czekałeś

Nie chcą Cię witać ni chwalić

Gdy liszki maja swe jamy

Ptaszęta swoje gniazdeczka

My coraz mniej Cię szukamy

Ważniejszy żłób od żłóbeczka

A dzisiaj czemu wśród ludzi

Tyle łez, jęku, katuszy

Niech się Betlejem obudzi

W niejednym sercu i duszy

PS. Czytelnikom życzeń nie składam, źle by dziś zabrzmiały... I o życzenia dla siebie nie proszę, poza jednym - sprawiedliwości, bo duszę się bez niej jak bez powietrza.

Janusz Wojciechowski

Nie będziemy mieć kooorwety „Gawron”, ale za to zbroimy się na potęgę Nie będziemy mieć ko .. orwety „Gawron”, ale za to będziemy mieć „gwiezdne wojny” Nie będziemy mieć ko .. orwety „Gawron”, ale za to zbroimy się na potęgę ! Na potęgę równą somalijskim piratom. Budowana od czasów rozbicie dzielnicowego ko .. orweta „Gawron” nie doczekała swojego finału. A szkoda, bo kosztowała prawie tyle samo co i Narodowy Basen w Warszawie. Niestety, nie miała zasuwanego dachu. W planach rządowych więc przepoczwarzyła się w patrolowiec „Ślązak” (to podobno najdroższa „motorówka” na świecie). Ale to tylko początek wielkich zbrojeń, nie tylko w marynarce. A Marynarka Wojenna zapowiada , że do 2022 roku otrzyma okręt wsparcia operacyjnego (do przewozu personelu Wojsk Lądowych i Wojsk Specjalnych wraz ze sprzętem), do 2026 zbiornikowiec paliwowy, do 2030 roku okręt wsparcia logistycznego. Modernizację czeka również siły lądowe. Spośród 900 czołgów, które posiadamy, zdecydowana większość to polski „rudy” (T-72) wraz z modernizacją PT-91 (ok. 230 sztuk). Niemiecki „tygrys” (Leopard 2A4) to jedynie 128 sztuk. Gruntowną modernizację mają przejść właśnie niemieckie czołgi w zakresie urządzeń optoelektrycznych oraz armaty, wymiany kamery termowizyjnej działonowego oraz przyrządu obserwacyjno-celowniczego dowódcy na dzienno-nocny przyrząd obserwacyjno-celowniczy. Niezbędne jest także wyposażenie czołgu w dzienno-nocną kamerę do jazdy wstecz oraz dzienno-nocny przyrząd obserwacyjny dla kierowcy.Ulepszony ma zostać także pancerz, system kierowania ogniem i systemy łączności. Modernizację przejdzie także lotnictwo. MON chcewyposażyć myśliwce F-16 w pociski manewrujące dalekiego zasięguAGM-158 JASSM. Dzięki takim rakietom„Jastrzębie” mogłyby atakować cele nawet z odległości trzystu kilometrów. A wiec przygotowujemy się do napaści na odległość 300 km? Ale to wszystko wypada blado wobec faktu, iż polskie wojsko zamierza zakupić kilkaset samolotów bezzałogowych – zakłada plan modernizacji uzbrojenia przygotowany przez resort obrony. To, na tle naszej armii, wygląda niemal jak „gwiezdne wojny”. Będą to nie tylko rozpoznawcze maszyny klasy mini, ale także drony, które mogą atakować wrogie cele używając rakiet.Zgodnie z ministerialnym planem armia dostanie 97 zestawów bezzałogowców: cztery klasy operacyjnej (MALE), 51 klasy mini, 27 krótkiego i średniego zasięgu oraz 15 najmniejszych, miniaturowych bezzałogowców klasy mikro. Ponieważ w każdym zestawie może znajdować się od trzech do ośmiu aparatów latających, oznacza to, że wojsko wzbogaci się o kilkaset dronów. Po takich zapowiedziach można dojść do wniosków, że prowadzimy wyścig zbrojeń. Tylko przeciwko komu ? Sądząc po zasięgu pocisków (300 km) to w grę wchodzi Białoruś, Litwa, region Królewca, bo z pewnością nie nasi najwięksi przyjaciele Niemcy i Ukraina. Tylko czy to wszystko nie „psu na buty”, skoro już niedługo większość z nas, wobec zaniku powszechnego szkolenia i braku dostępu ludzi do broni, nie będzie potrafiła używać nawet broni strzeleckiej. Czy ponownie będziemy „skazani” na kosy? ParallaxView

Rewolucyjna walka z Bożym Narodzeniem

Nasilająca się ateizacja i ideologia „braku ideologii” skłaniają decydentów na całym świecie do coraz to bardziej absurdalnych decyzji dotyczących Bożego Narodzenia. W wolnym świecie nie wolno oficjalnie używać nazwy i symboli tego niezwykle ważnego Święta. Od kilku lat mamy do czynienia z postępującym zjawiskiem urzędniczej dechrystianizacji i desakralizacji Świąt Bożego Narodzenia. Nie chodzi tylko o wypowiadane w reklamach telewizyjnych – oraz niestety z niektórych ambon – słowa o „magii świąt”, czy „pięknie zimowych świąt”. Chodzi o jawną, ostrą i skierowaną na zbudowanie nowego człowieka – a więc typową dla wszystkich rewolucji – walkę przeciwko Panu Bogu. Zjawisko walki ze świętem obchodzonym 25. grudnia jest bardzo stare. Już purytanie w siedemnastowiecznej Anglii – bluźnierczo odrzucając w całości kult maryjny – wymogli na władzach zakaz świętowania w tym dniu. Oficjalnym powodem był „papizm” świętujących. Po przeniesieniu się do Ameryki ci sami purytanie, podczas buntu przeciwko brytyjskiemu królowi, obchodzenie Bożego Narodzenia postrzegali jako przejaw… sprzyjania Anglikom. Skrajnie wrodzy Bożemu Narodzeniu byli francuscy rewolucjoniści. W obowiązującym od 1793 r. kalendarzu, każdemu dniu patronowało jakieś zwierzę, roślina lub minerał. Na wigilię, 24. grudnia, przypadał „dzień siarki”, a na 25. grudnia – „dzień psa”. Dodajmy, że oba dni były zwykłymi dniami pracującymi. Za uczestnictwo w Mszy św. płaciło się wówczas głową. W połowie XIX wieku rewolucja zaczęła wykorzystywać inną broń – rozum i konsumpcję. Właśnie powołując się na te hasła zaczęto prowadzić na zachodzie Europy proces dechrystianizacji świąt. Kościół pozbawiono prawa do prowadzenia szkół, a Święto Narodzenia Pańskiego zaczęto wykorzystywać do napędzania sprzedaży kiczowatych pamiątek i innych, niezwiązanych z chrześcijaństwem towarów. XX wiek przyniósł barbarzyńską walkę z chrześcijaństwem, więc i z jednym z najważniejszych jego świąt. Czytelnikom w tej części Europy nie trzeba przypominać, jakich bezeceństw dopuszczali się bolszewicy i niemieccy narodowi socjaliści, by walczyć z pamiątką tego wydarzenia. „Precz z Bożym Narodzeniem, niech żyje dziesięciodniowy tydzień pracy!” – to najłagodniejsze hasło rosyjskich komunistów, pochodzące jeszcze z lat dwudziestych. Potem było już tylko gorzej. Rewolucyjna walka z Panem Bogiem i dniem Narodzin Jego Syna najczęściej zaczyna się, lub jest serdecznie popierana, u szczytów władzy. Najczęściej to nie jacyś anonimowi buntownicy występują przeciwko Świętu, ale rządzący państwami. Tak samo jest i dziś, rewolucja się nie zatrzymała.   Co chwila docierają do nas informacje o nowootwartych frontach walki z Bożym Narodzeniem. Ta sama pierwsza poprawka do amerykańskiej konstytucji, która zagwarantowała mieszkańcom USA, że państwo nie będzie decydować o legalności czy nielegalności kultu religijnego, w dzisiejszych czasach zaczyna być wykorzystywana jako oręż przeciwko chrześcijaństwu. W zeszłym roku, członkowie Izby Reprezentantów otrzymali zakaz wysyłania do wyborców życzeń „Merry Christmas” (Szczęśliwego Bożego Narodzenia). Według Kongresu USA jedynie „słuszną” wersją są życzenia „Happy Holidays” (Wesołych Świąt). To samo stało się w Wielkiej Brytanii, gdzie nawet pracownicy Czerwonego Krzyża otrzymali nakaz, by przy wysyłaniu kartek zawierały one „najlepsze życzenia” czy „sezonowe życzenia” (season’s greetings) a nie „świąteczne życzenia” (Christmas greetings). Przeciwko Bożemu Narodzeniu protestowali w Holandii homoseksualiści. Skoro jednak nie udało się usunąć wielowiekowej tradycji, w 2009 r. w dniach gdy chrześcijanie czcili przychodzącego Pana, homolobby zorganizowało festiwal „Różowe Świąt Bożego Narodzenia” – imprezę promującą homoseksualizm i jawnie szydzącą z symboli chrześcijańskich – m.in. przedstawiając dewiacyjne szopki z udziałem św. Józefa i Matki Bożej. Przy pełnej aprobacie władz. A oto garść najgłośniejszych wydarzeń, tylko z ostatnich kilku dni. W Szwecji „nowocześni” nauczyciele, w obawie o oskarżenia o „nietolerancję”  masowo wysyłali do Urzędu Szkolnego zapytania o to, czy uczniowie i nauczyciele mogą się zgromadzić w kościele z okazji adwentu. I co odpowiedział socjalistyczny urząd? Stwierdzono, że uczniowie muszą się czuć bezpiecznie w szkole i „nie mogą być narażeni na jakiekolwiek oddziaływanie religii w kościele”. Nawet, jeśli chcą przygotować się w ten sposób do obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia. Nauczyciele posyłający dzieci do świątyni, powinni mieć – według urzędu – pewność, że nie będą się one znajdowały pod „jednostronnym wpływem” jakiegokolwiek wyznania (sic!) W Brukseli w miejsce tradycyjnej choinki stanie areligijna zimowa instalacja. Dlaczego? Ponieważ choinka może „obrażać uczucia religijne osób innych wyznań”! Na nic zdały się przekonywania Belgów, że w ich kraju mieszka dużo więcej chrześcijan niż osób innych wyznań, a także tysiące podpisów pod petycją o umieszczenie tradycyjnej choinki na rynku w centrum Brukseli. Nawet drzewko zbyt kojarzy się decydentom ze stolicy postępowej Unii Europejskiej z Chrystusem. Musiało więc zniknąć, mimo iż przez lata w grudniu w centrum Brukseli ustawiano 20-metrową choinkę z Ardenów. W tym roku na zabytkowym rynku Grand Place pojawiła się jednak 25-metrowa konstrukcja, o której nie do końca wiadomo, co ma symbolizować. W Londynie co prawda miejsce choinki póki co nie jest zagrożone, ale władze nie mają nic przeciwko dwójce performerów, którzy już rozpoczęli – a planują robić to do 5 stycznia – w teatrze Soho przedstawianie swojego show. Zapowiedzieli, że chcą „obdarować” publiczność „opowieścią antybożonarodzeniową” z wplecionymi wątkami… homoseksualnymi i satanistycznymi. To nie koniec. Brytyjscy uczniowie z Essex nie przebiorą się w tym roku za pasterzy i Trzech Króli. Na scenie szkolnego teatru nie będzie stajenki i Jezusa w żłóbku. Zamiast jasełek zaplanowano inscenizację: „Napad na sklep jubilera”. Zmieniono słowa dziewiętnastowiecznej kolędy – „Tam daleko w żłobie” na „Ze żłobem w siną dal”. Dyrekcja szkoły tłumaczyła, że decyzja o zastąpieniu jasełek kryminałem, zapadła w związku z ostatnimi głośnymi kradzieżami w okolicy. Angielskie media przypominają jednak, że dyrekcja tej szkoły nie po raz pierwszy nadaje politycznie poprawną oprawę Świętu. W poprzednich latach np. wykreślali z kolęd niepoprawne politycznie ich zdaniem wersy (rzekomo szowinistyczne) a w ich miejsce wstawiano nowe słowa, „neutralne płciowo”. We Francuskim Villebon, dyrekcja supermarketu Auchan – jakby chcąc wpisać się w klimat stworzony przez decydentów w innych częściach kontynentu – zdecydowała o niesprzedawaniu w swoim sklepie szopek bożonarodzeniowych. Stwierdzono, że „szokują one licznych klientów”. W tym akurat wypadku – może dlatego, że dla sieci sklepów wolność (a więc i rynek) liczyła się bardziej niż dla urzędników we wspomnianych wyżej miejscach – decyzję szybko zmieniono po masowych protestach katolików. Wskazali oni, że ci sami – jakoby zszokowani szopką muzułmanie – nie mają nic przeciwko przyjmowaniu wypłacanych przez francuską Kasę Rodzinną, tzw. premii bożonarodzeniowych. Armia walcząca z Bożym Narodzeniem wyciąga broń przeciwko chrześcijaństwu z różnych powodów. Mieszkańcy niewielkiego duńskiego miasteczka Kokkedal dowiedzieli się ze zdumieniem, że w tym roku w święta nie będzie już miejskiej choinki. Miała kosztować od 5 do 7 tys. koron (ok. 4 tys. złotych). To za dużo – orzekli radni, którzy całkiem niedawno wydali dziesięć razy tyle (60 tys. koron) na miejskie obchody islamskiego święta ofiarowania. Warto dodać, że kilka miesięcy wcześniej do rady miasta wybrano większość… muzułmańskich kandydatów. Nie sposób nie przypomnieć w tym miejscu, kto był tym, któremu jako pierwszemu przeszkadzało Boże Narodzenie. Ogromny strach przed narodzeniem Chrystusa czuł przecież król Herod. W obawie przed Zbawicielem zorganizował zakrojoną na wielką skalę zbrodnię rzezi niewiniątek. Nie zapomnijmy również, przyglądając się dzisiejszym poczynaniom rządów, urzędów i władz miast, oraz wszystkim tym, którzy namawiają do niszczenia Bożego Narodzenia, że to właśnie Herod jako pierwszy próbował namówić władców świata, by wystąpili przeciwko Synowi Bożemu. Krystian Kratiuk

Mater Poloniae dolorosa – o ataku na Królową Polski Ksiądz Boniecki z jego wizją modernistycznego Kościoła w wersji „holenderskiej” czy „gazetowo-wyborczej”, Nergal na pierwszych stronach gazet, wyśmiewanie ludzi modlących się na ulicach i w kościołach, ataki na krzyż pod Pałacem Namiestnikowskim. To trwa od lat. Od czasu katastrofy smoleńskiej przybrało zaś na sile w sposób przerażający. Ciśnięcie żarówkami z farbą w Obraz-Symbol, Obraz-Świętość, Obraz-Kwintesencję Polski – to nie jest przypadek. To efekt. Czterdzieści tysięcy wojowników Batu-chana wyjęło strzały z kołczanów, po czym nałożyło je na cięciwy. Wystrzelone w górę pociski zawyły diabelskim jazgotem i zasłoniły całe niebo, po czym spadły na głowy mieszkańców Kijowa. Był 6 grudnia 1240 r. Zaczynało się mające trwać tydzień oblężenie.

Uratowana z pożogi, czyli na plecach św. Jacka Największa metropolia tej części Europy, stolica Rusi, porównywalna jedynie z Konstantynopolem, miała upaść. Zagłada czekała liczne cuda architektury kijowskiej, m.in. Cerkiew Dziesięcinną mierzącą 45 m wysokości, zbudowaną z chersońskich marmurów, o kolorowych witrażach wypełniających okna i wielkim rydwanem z brązu przed wejściem. Gdy gród Kija, tak malowniczo położony na wzgórzach, płonął, ciągle jeszcze opierając się najeźdźcom, w drewnianym kościele o.o. Dominikanów rozegrała się scena, która stała się częścią legendy jednego z najwspanialszych polskich świętych – Jacka Odrowąża. Ten uczeń samego świętego Dominika, pierwszy polski „pies pana” (Domini canis), był nie tylko założycielem polskiej prowincji zakonu, ale także szerzył działalność misyjną na terytorium Rusi. Podobno przebywał w Kijowie, gdy zza skutego lodem Dniepru leciały płonące pociski. Pożar trawił już większą część miasta. Kościół i klasztor dominikański leżały w lackiej dzielnicy, przy bramie – także zwanej przez kijowian lacką, czyli polską. (Jak domniemywał prof. Aleksander Brückner, terminy „lach” i „lacki” wzięły się od tego, iż używaliśmy wtedy przede wszystkim łaciny, stanowiliśmy więc swoiste Lacjum w tej części Europy). Świątynia stanęła w ogniu. Według legendy, Jacek wraz z kilkoma braćmi próbowali w ostatniej chwili ratować, co się da – przede wszystkim naczynia liturgiczne, które stanowiły największą wartość. Odrowąż chwycił monstrancję, by ocalić przed zniszczeniem także to, co najcenniejsze z punktu widzenia wiary, czyli Najświętszy Sakrament. Gdy biegł w stronę wyjścia, wśród spadających, rozżarzonych belek usłyszał za sobą głos: „Dokąd uciekasz? Zostawisz mnie? Nie zabierzesz ze sobą?”. Odwrócił się i zdumiony zobaczył, że mówi do niego posąg Matki Bożej. Wrócił więc po alabastrową figurę Madonny, wziął ją na barki i wyniósł z płomieni. Bał się, że posąg będzie za ciężki, że go nie udźwignie. Jednak Ona dodała mu sił. Podobno doradziła także ucieczkę za Dniepr, pomimo oblężenia. Tak też uczynił, zabierając ze sobą resztę braci. Legenda opowiada w tym miejscu o cudzie chodzenia po powierzchni wody, lecz wyjaśnienie jest dość proste – Dniepr był w tym czasie pokryty grubą zmrożoną taflą. Tatarzy starali się bowiem prowadzić ataki zimą, gdy rzeki pokrywała warstwa lodu. Dzięki temu mogli przeprawiać na drugą stronę dużą liczbę konnych, a także zyskiwali przewagę psychologiczną, gdyż o tej porze roku Europa raczej nie walczyła. Dlatego też św. Jacek pokazany jest na obrazie wiszącym w prawej nawie warszawskiego kościoła Dominikanów, jak idzie w rozwianym płaszczu, a raczej ślizga się, po powierzchni rzeki. W jednej ręce trzyma monstrancję, w drugiej figurę Madonny. Uratował nie tylko swoje życie, ocalił także Ją, Matkę Bożą. Jest w tej całej legendzie coś niezwykłego. Piękna metafora, figura retoryczna, która każe zobaczyć czyn Jacka jako symbol. Nie chodzi tylko o to, że Odrowąż był jednym z pierwszych na naszej ziemi krzewicieli kultu maryjnego, bo tych nigdy nie brakowało, świadczy o tym chociażby wezwanie pierwszej gnieźnieńskiej świątyni. Okazuje się jednak, że Matka Boża nie tylko stanowi przedmiot kultu i modlitwy, nie tylko sama daje opiekę czy wyprasza nam u swojego Syna różne łaski, lecz oczekuje od nas tego, byśmy i my się nią zaopiekowali – żebyśmy czasem ponieśli ją na swoich barkach. Jak święty Jacek. Nieodmiennie wzrusza mnie ta wizja – dominikanin pokonujący zaśnieżonymi szlakami setki kilometrów, niosący na plecach alabastrowy posąg Maryi. Jakby chciał powiedzieć: „Czasem ty niesiesz nas na swoich plecach, innym razem my, dzieci, niesiemy ciebie”. Jak w życiu… Ojciec i Matka troszczą się o nas, gdyśmy jeszcze mali, a potem nadchodzi taki dzień, gdy tego Ojca lub tę Matkę trzeba wziąć na ręce. Zanieść po schodach. Położyć do łóżka. Tak właśnie niesie święty Jacek Matkę Bożą przez śniegi, z płonącego Kijowa, do Polski. Bo tu jest jej miejsce. Było. Od początków.
Madonna w oczach „dzieci hipermarketu” Niedawno media podały wiadomość o zamachu dokonanym na częstochowską Madonnę. Atak na polską świętość religijną i narodową, jaką jest obraz Matki Bożej na Jasnej Górze, nie jest przypadkowy. Nawet jeśli został dokonany przez szaleńca, to jest efektem prowadzonej już od lat niebywałej nagonki na wszystko, co katolickie. A jeszcze szerzej – na wszystko, co chrześcijańskie, patriotyczne, narodowe. A więc – polskie. Jakże dziwić nas może wypełniona farbą żarówka wymierzona w święty obraz, jeśli w kilka dni później Ruch Palikota bierze oficjalnie w obronę człowieka, który rzucał w kierunku – jak to określił poseł Ryfiński – „bohomazu” i chce wpłacić za niego kaucję, pokazując, że tak naprawdę czyn zamachowca zasługuje na pochwałę i wsparcie! I takie właśnie wsparcie jest gorsze niż sam obrazoburczy wyczyn – bo go usprawiedliwia i gloryfikuje! Cały medialny szum wokół wydarzenia ma służyć jednemu celowi – dalszej propagandzie wymierzonej w środowisko tradycyjno-chrześcijańskie. Ksiądz Boniecki z jego wizją modernistycznego Kościoła w wersji „holenderskiej” czy „gazetowo-wyborczej”, Nergal na pierwszych stronach gazet, wyśmiewanie ludzi modlących się na ulicach i w kościołach, ataki na krzyż pod Pałacem Namiestnikowskim. To trwa od lat. Od czasu katastrofy smoleńskiej przybrało zaś na sile w sposób przerażający. Ciśnięcie żarówkami z farbą w Obraz-Symbol, Obraz-Świętość, Obraz-Kwintesencję Polski – to nie jest przypadek. To efekt. Czyż nie liczy się atmosfera? Klimat? Powiedzmy to tak: scenografia, światła, dobór kostiumów, muzyki i twarze statystów? Tak, by ci, którym zamarzy się bycie aktorem w antykatolickim spektaklu, poczuli, że są tak naprawdę oczekiwani? Że w ciemnościach czuwa publiczność gotowa ich oklaskiwać? Ta żarówka rzucona w ołtarz na Jasnej Górze w roku 2012 pokazuje, jak głęboko następują zmiany w świadomości narodowej. Matkę Bożą jako Królową Polski – prawdziwą duchową Przewodniczkę, Orędowniczkę, Pocieszycielkę i Opiekunkę naszego Narodu – postrzega ciągle topniejąca, wierna grupa praktykujących katolików. Reszta przestaje poruszać się w świecie podstawowych pojęć kształtujących naszą tożsamość. Jest to tym bardziej przerażające, że nawet w dobie, gdyśmy fizycznie nie byli wolni, mieliśmy siłę wynikającą z niezależności Ducha. Ten Duch zaś wyrastał na rzeczach wspólnych, zaszczepianych głęboko w sercu już od dzieciństwa, tkwiących w moralnym kręgosłupie Polaka. Teraz jednak – mimo pozoru zewnętrznej wolności – coraz więcej rodaków naszych staje się pustych pod względem posiadania jakiegokolwiek ducha polskiego, narodowego. Coraz bardziej powiększa się grupa nieszczęśliwych ludzi, którzy są „dziećmi hipermarketu”, produktem masowym, niemyślącymi samodzielnie plastykowymi europejczykami. Dla takiego europejczyka Matka Boża z Jasnej Góry staje się jedynie zabytkiem podobnym do kolumny Zygmunta czy Kopalni Soli w Wieliczce – przedstawia wartość, ale nie niesie ze sobą szczególnej, wyjątkowej treści duchowej.
W zalewie antychrześcijańskiego jazgotu „Bogurodzica” grzmiała nad hufcami Jagiełły pod Grunwaldem. Tę cudowną pieśń, pierwszy hymn polski o Madonnie, co była „Bogiem sławiena”, Jan Łaski zawarł w swoim Statucie już na wstępie. To rzecz wielkiej wagi. W starożytnym Rzymie, budując państwo, starano się oprzeć je na fundamencie boskim. Juliusz Cezar wywodził swój ród od Eneasza i Wenus, a auspicja, czyli oficjalny system wróżb, należały do rytuału państwowo-religijnego. Gdy więc w kształt prawno-instytucjonalny przyoblekała się Pierwsza Rzeczpospolita, uczyniono podobnie. Tekst „Bogurodzicy” w pierwszym drukowanym dokumencie, pochodzącym z czasu rodzenia się polskiej „prakonstytucji” Nihil Novi, zbiorze kodyfikacyjnym i jednocześnie akcie „erekcyjnym” polskiej kultury, stał się tekstem o znaczeniu fundamentalnym, jeśli chodzi o założycielski mit polskiej Republiki. Matka Boża stawała się w ten sposób sui generis „matką założycielką” państwa. Sam Łaski nazwał „Bogurodzicę” pieśnią „najpobożniejszą ze wszystkich” (prima omnium devotissima) i „jakby wyrocznią Królestwa Polskiego” (tanquam vates regni Poloniae). Wyrocznię należy tu rozumieć nie w świetle współczesnego znaczenia okultystycznego, lecz w wymiarze rzymskiego rodowodu instytucjonalnego Rzeczypospolitej Polskiej. Tak jak Rzym opierał większość swoich decyzji na głosach wyroczni (począwszy do założenia miasta i wróżby, jaką z lotu ptaków odczytał Romulus), tak i Polska odwoływała się do kultu Matki Bożej, który leżał u podstaw jej istnienia i wytyczał drogę duchowego wzrostu. Tą drogą podążaliśmy, zawsze wierni, przez stulecia. „Bogurodzicę” śpiewano więc w dobrych i złych chwilach – pod Cecorą i Chocimiem. P
oprzez wieki naszej Historii setki pieśni, wierszy i świętych obrazów w miejscach kultu budowały spójny obraz Matki Bożej – Królowej Polski. Aby wyjednać pomoc Najświętszej Panienki w walce z niewiernymi, król Władysław IV ustanowił jej order – Order Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. O Madonnie pisali poeci – zwany polskim Horacym Sarbiewski, czy też, zapomniany już, Wacław Kochowski. Ten ostatni tak zwracał się do Niej, gdy Turcy oblegali Kamieniec Podolski: „Królowo Polska, Sarmacyi pani,/Tobie i nieba, morze i otchłani/Posłuszne zawsze, świetną słońce togą,/Miesiąc pod nogą./Twojać to Polska, ty jej z dawna bronisz,/I teraz ją ty w tym razie zasłonisz”. Legenda obrazu Matki Bożej z Jasnej Góry stanowiła jeden z elementów kultu narodowego. Sięga nawet Łukasza Ewangelisty, a potem cesarza Konstantyna Wielkiego, choć oczywiście współczesne badania nie potwierdzają aż tak wczesnego rodowodu. Nie przypadkiem jednak w legendzie pojawiał się Konstantyn. Jeśli bowiem pierwszy cesarz chrześcijański widział na niebie znak Chrystusa i kazał go umieścić na labarum, sztandarze legionowym, słuchając wskazania „in hoc signo vinces” (pod tym znakiem zwyciężysz), to podobną rolę miała odegrać w naszych dziejach Matka Boża z Częstochowy. Stała się symbolem nie tylko religijnym, ale w pewnym sensie państwowym. Niemcy mieli włócznię św. Maurycego z relikwią Krzyża Świętego, wierzyli w jej potężną siłę duchową – niesiona na czele armii miała stanowić rodzaj ochronnego talizmanu i pozwalać odnosić zwycięstwa pod znakiem Chrystusa. Naszą „włócznią” była i jest Święta Ikona z Jasnej Góry. Do Niej zawsze jako naród mogliśmy udać się „pod obronę”. Za panowania Wazów wzgórza klasztorne ufortyfikowano i Jasna Góra stała się Fortalitio Mariano – Twierdzą Maryjną. A właściwie Polska cała stała się ową twierdzą. W sercach naszych była Ona, a myśmy tworzyli szaniec dookoła Rzeczypospolitej, broniąc własnymi piersiami tego, co polskie, i tego, co święte. Dzięki Sienkiewiczowi symbol ten uniósł się jeszcze bardziej w ponadczasową przestrzeń poprzez słowa kreślone genialnym piórem o obronie klasztoru w czasie potopu szwedzkiego. Szramy na obrazie zbójcy zrobili wcześniej, bo w wieku XV, kiedy to obraz stał się obiektem barbarzyńskiego ataku. Teraz, w dobie gdyśmy wszyscy w wolnej Polsce, został zaatakowany powtórnie i jedynie dzięki specjalnym zabezpieczeniom nie uległ całkowitej dewastacji. Szaleńców jest wielu. I pewnie należałoby bluźnierczy casus położyć na karb jedynie chorego umysłu, a rzeczy nie komentować w podniesionym sienkiewiczowsko tonie, gdyby nie dwa aspekty. Pierwszy – już wspomniany – dotyczy faktu, że od dłuższego czasu zewsząd we własnym kraju otoczeni jesteśmy tak silnym jazgotem antychrześcijańskim, że kto chadza do kościoła, zaczyna się zastanawiać, czy zaraz nie przyjdzie się spotykać po kryjomu w katakumbach. A drugi – niezwykle istotny – dotyczy sposobu, w jaki zareagowały na ten akt terroru polskie władze. Nie było już – jak w wypadku Brunona K. – konferencji prokuratury ani prezentowanego w mediach stanowiska premiera rządu. Zupełnie tak, jakby to była wewnętrzna sprawa Kościoła, w pewnym sensie „jego problem”. Jedyne więc oficjalne stanowiska to te ojców paulinów czy Konferencji Episkopatu Polski. Tymczasem Matka Boża na Jasnej Górze jest Świętością Narodową. Jest znakiem, symbolem tego, co w historii naszej największe i najpiękniejsze. Ona była na szkaplerzach tych, którzy walczyli o wolność przez stulecia. Do niej się modlili konfederaci barscy. O niej pisał Mickiewicz i Słowacki. Po odparciu Szwedów Jan Kazimierz złożył w katedrze lwowskiej śluby – przyrzeczenie wobec Boga i Historii. Oddał Naród nasz w opiekę, pod władanie duchowe Matce Bożej. Od tamtej pory stała się Ona – Królową Polski. Tak jak Brytyjczycy chronią swoją królową, która niesie dla nich wartość wyższą niż bieżąca polityka, tak i my, Polacy, winniśmy chronić swoją. Nieść Ją na barkach, jak święty Jacek w lodowej zawiei pod Kijowem.
Na rozkaz carskiego namiestnika W roku 1861, kiedy w Warszawie trwały demonstracje patriotyczno-religijne, naprzeciw rosyjskich bagnetów stawały tłumy nieuzbrojonych mieszkańców stolicy. W czasie jednej procesji ludzie szli ze Starego Miasta pod Zamek Królewski, gdzie rezydował carski namiestnik, książę Michaił Gorczakow. Nad nimi powiewały chorągwie z godłami – Orłem, Pogonią i Michałem Archaniołem. Z jakiegoś okna kobieta podała idącym studentom duży obraz. Matkę Boską. Młodzi ludzie chwycili ją i ponieśli nad głowami. Doszli na pl. Zamkowy, gdzie rzędem stali kozacy. Jeden z nich, asauła Zawarow, gdy zobaczył, że Polacy trzymają w rękach obraz Madonny, rozkazał krótko: „Brać ją! ”. Kilku jego podwładnych zeskoczyło z koni i rzuciło się w stronę studentów. Wywiązała się szarpanina. Sołdaci próbowali wydrzeć Madonnę z polskich rąk. Ale warszawiacy trzymali ją mocno. Naraz ramy pękły i się rozleciały. Młodzieńcy polecieli na bruk. I wtedy Rosjanie złapali płótno z Matką Boską i uprowadzili je. Jak żywą ofiarę. Zniknęli z Nią gdzieś w czeluściach zamkowych. Tłum patrzył w ciszy. Nieruchomo. Tomasz Łysiak

Chrostowski: Bóg ciągle przejmuje inicjatywę O katolickiej wykładni symboli i motywów pojawiających się w ewngelicznym opisie Bożego Narodzenia, z ks. Waldemarem Chrostowskim, prof. dr hab. teologii i biblistą rozmawia Rafał Pazio. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Warto zastanawiać się nad katolicką wykładnią motywów i symboli pojawiających się w Ewangeliach. Ważną rolę w opisach narodzin Chrystusa odgrywa sen. To we śnie Józef słyszy, żeby nie oddalać brzemiennej Maryi. We śnie mędrcy ze Wschodu dowiadują się, że nie powinni Herodowi mówić o miejscu, w którym przebywa Jezus. Jakie jest znaczenie ewangelicznych snów? Opowiadanie o okolicznościach rodzin Jezusa Chrystusa znajduje się w dwóch Ewangeliach kanonicznych: według św. Mateusza i św. Łukasza. Pozostałe dwie Ewangelie, czyli według św. Marka i św. Jana, nie opowiadają o zwiastowaniu w Nazarecie i narodzinach w Betlejem. Rozpoczynają się od opisu publicznej działalności Jezusa, kiedy był On już dorosłym mężczyzną. Najstarszy schemat głoszenia Ewangelii o Jezusie Chrystusie był więc taki, że opowiadano przede wszystkim o Jego działalności publicznej i nauczaniu oraz męce, śmierci i zmartwychwstaniu, natomiast na drugim planie pojawiały się pytania o Jego dzieciństwo i młodość. Z czasem i one stawały się bardzo ważne, stąd pamięć o nich utrwalona w kanonicznych Ewangeliach, a także w rozmaitych pismach apokryficznych, w których do głosu obficie dochodziła także wyobraźnia. Każda z dwóch Ewangelii kanonicznych, które opowiadają o narodzinach Jezusa, odzwierciedla odmienną perspektywę. Ewangelia według św. Mateusza została napisana z perspektywy żydowskiej i jest adresowana przede wszystkim do Żydów – zarówno tych, którzy uwierzyli w Jezusa, jak i pozostałych, którzy w czasach ewangelisty i później w Niego nie uwierzyli. Z kolei Ewangelia według św. Łukasza jest przeznaczona dla chrześcijan pochodzenia pogańskiego, którzy chcieli utwierdzić się w wierze bądź dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie, a także dla pogan zainteresowanych wiarą chrześcijańską. Sen Józefa i opowiadanie o przybyciu do Betlejem trzech mędrców ze Wschodu znajdują się w Ewangelii według św. Mateusza. Jest to księga napisana według żydowskich wzorców myślenia, a więc z perspektywy mężczyzny. Wyrazistym bohaterem jej dwóch pierwszych rozdziałów jest Józef. To, co dotyczyło Jezusa, czyli Jego dziewicze poczęcie przez Maryję, było dla Józefa czymś absolutnie niezwykłym. Nie doszedł do tej wiedzy własnym rozumem ani przemyśleniami. Gdy dowiedział się, że Maryja, którą miał wkrótce poślubić, spodziewa się narodzin dziecka, a dobrze wiedział, że nie jest to jego dziecko, poczęte z ich fizycznego zbliżenia, zamierzał Ją potajemnie oddalić. Ewangelista nadmienia, że decydując się na to, „nie chciał narazić Jej na zniesławienie” (Mt 1,19). Postanowił wziąć na siebie wszystkie ludzkie domysły z tym związane oraz najrozmaitsze dociekania dotyczące tej sprawy. Ta jego sprawiedliwość została wynagrodzona. To, do czego nie doszedł własnym rozumem, zostało mu objawione przez Boga. Narzędziem tej radykalnie nowej wiedzy stał się sen. We śnie Józef poznał wolę Bożą i ją przyjął. „Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie” (Mt 1,24). Najpierw nie rozumiał, co się wydarzyło, ale w trudnym dla siebie położeniu zaufał Bogu i zrozumienie, którego nie doznał na jawie, przyszło do niego podczas snu. Podobnie było w przypadku mędrców ze Wschodu.

Ale jak ocenić pewność bohaterów Ewangelii, że konkretny sen jest znakiem Bożym? Jeżeli Bóg podaje komuś rękę, daje mu jednocześnie pewność, że jest to ręka Boża. Jeżeli Bóg kogoś powołuje, daje mu siły, żeby za tym powołaniem pójść. Jeżeli Bóg pokazuje drogę, uzdalnia również do tego, by na nią wstąpić i ją owocnie przebyć. Bóg nie kłamie ani nie zwodzi! Człowiek, który przeżywa głębokie doświadczenie religijne, nabywa pewności, że nie jest to iluzja ani coś fałszywego. Głębia tego, co przeżywa, daje mu pewność, że jego doświadczenie jest autentycznie religijne. Miarę prawidłowego odczytania snów stanowi to, czy człowiek wezwany do posłuszeństwa głosowi powołania, którego pełnego znaczenia do końca nie rozumie, zaakceptuje sens tego, co przeżywa, w przekonaniu, że chodzi o coś absolutnie wyjątkowego, co dotyczy najgłębszych pokładów jego wnętrza i sumienia.

Co mówi nam postawa Józefa, który działał, jak twierdzi Ewangelista, pod wpływem snów? Mówi nam, że ten, kto wierzy w Boga, nigdy nie jest sam. Jeżeli przed człowiekiem wierzącym stają zadania, które odbiegają od codzienności i zwyczajnej normy, to Bóg daje mu jasne światło, które pozwala prawidłowo rozeznać posłannictwo i zadania, nowej sytuacji i wynikających z niej powinności, których nie sposób porównywać z innymi doświadczeniami. Bóg wymagał od nich bezgranicznego zaufania, ale też dał im narzędzia i środki, jak choćby sny, które utwierdziły ich w przekonaniu, że odwzajemnienie zaufania Bogu jest możliwe i potrzebne. Zarówno Józef, jak i mędrcy ze Wschodu zdecydowali się na przygodę wiary. Mieli dokonać skoku w przyszłość, ale uznali i przyjęli, że ta przyszłość nie jest przepaścią.

W Ewangelii według św. Łukasza zauważamy w opisie Bożego Narodzenia szczególną aktywność aniołów. Jak interpretować scenę ogłoszenia Dobrej Nowiny pasterzom? Nie można tego, co niebiańskie, interpretować w kategoriach ziemskich. Gdybyśmy mogli i chcieli nakręcić film z tego, co wydarzyło się na polu pasterzy nieopodal Betlejem, nie zobaczylibyśmy na nim skrzydlatych istot. Nie potrzeba więc byłoby statystów udających anioły. Przecież aniołowie to duchy, postacie pozbawione cielesności. Ale nie znaczy to, że pasterze niczego zewnętrznie nie przeżyli. Przeciwnie, doświadczyli obecności Boga również w sferze zjawiskowej, jakkolwiek ich doświadczenie było przede wszystkim doświadczeniem wiary. Jak Józef i mędrcy ze Wschodu, tak i oni przeżyli wielką przygodę wiary. Sposobem objawiania się Boga i Jego woli jest głos. Zapewne było tak, że pasterze usłyszeli Głos, który wzywał ich, by udali się do pobliskiego Betlejem. Nie można wykluczyć, że to, co przeżywali, miało wewnętrzny charakter, jednak skutki pójścia za Głosem były widoczne na zewnątrz. Ewangelista przedstawił to wydarzenie tak, że ma ono wszystkie cechy wydarzenia zewnętrznego. Ponieważ było niepowtarzalne, nie da się go zweryfi kować w fizykalnym czy przyrodniczym sensie. jesteśmy w stanie sprawić tego, co się wtedy wydarzyło. Pasterze dowiedzieli się i uznali, że w świecie, w którym żyją, zaistniało coś radykalnie nowego: Bóg w wyjątkowy sposób wszedł w ludzką historię.

Jak odczytać dosyć ponure, jak na radosny wydźwięk Bożego Narodzenia, przedstawienie w Ewangelii według św. Mateusza „rzezi Niewiniątek”? To opowiadanie potwierdza, że dobro nie ma w świecie samych przyjaciół. Bywa tak, że dobro, oprócz wzajemności, wyzwala także mroczne siły zła i ciemności. Właśnie w konfrontacji z dobrem te siły mocno się uaktywniają. Tak było i tym razem. Narodziny Jezusa miały oznaczać dla świata pokój i radość, ale bardzo szybko okazało się, że Ten, który przychodzi jako „książę pokoju”, stał się „znakiem sprzeciwu” i celem prześladowania. Przedstawiciele i mocodawcy sił zła dążą do narzucenia porządku w takim kształcie, w jakim go sobie wyobrażają. W ten sposób dają upust egoizmowi, pysze i żądzy władzy, których skutki są katastrofalne dla innych. Tak było i tym razem. Narodziny Jezusa, bezradnego i bezsilnego, okazały się zagrożeniem dla lokalnego żydowskiego króla. Tacy Herodowie istnieją w każdym czasie i w każdym pokoleniu. Wszędzie, gdzie rodzi się dobro, pokój i jedność, dają o sobie znać tacy, którzy są skłonni do tworzenia i pogłębiania podziałów pomiędzy ludźmi. Prześladowania, o których mówi ewangelista, miały wyjątkowo krwawy charakter. Doświadczenia XX wieku pokazują, że i w naszych czasach nie zabrakło ludzi, którzy w swojej „pomysłowości” w zadawaniu cierpień i śmierci byli podobni, a nawet prześcignęli króla Heroda.

Dlaczego rodzice dzieci, które stały się ofi arami opisanej w Ewangelii rzezi, nie zostali ostrzeżeni – jak Józef, który mógł uciec z rodziną do Egiptu? Porządek Boży stale miesza się z porządkiem ludzkim. Tam, gdzie nie można uratować wszystkich, trzeba uratować przynajmniej niektórych. Niszczycielskie siły zła, które niosą śmierć, są niestety skuteczne. Narodziny Jezusa nie usunęły ze świata wszelkiego zła, grzechu i ciemności. Także cierpienie pozostało jego realną i dotkliwą częścią. Jezus został ocalony, bo takie są ramy Bożego planu zbawienia. Miał publiczną. Ale Jego cierpienie i męczeńska śmierć zostały jedynie odłożone. Miał dożyć 33 lat, żeby doświadczyć okrutnie zadanej Mu śmierci, przeżywanej znacznie bardziej świadomie niż w przypadku betlejemskich Niewiniątek. To, co stało się ich udziałem wkrótce po narodzeniu, było udziałem Jezusa wtedy, gdy osiągnął wiek dorosły oraz pełne rozeznanie odnośnie do swojej sytuacji. Przeszedł przez cierpienie, które okazało się integralnym składnikiem Bożego planu zbawienia. Udziałem betlejemskich Niewiniątek i Jezusa Chrystusa był krzyż, aczkolwiek w każdym przypadku urzeczywistniony inaczej. W liturgicznym wspomnieniu Niewiniątek czytamy, że współuczestniczą one w Chrystusowym krzyżu. Nie zostały ocalone, ponieważ siły zła okazały się wobec nich skuteczne, lecz w głębokim tego słowa znaczeniu wyprzedzały i zapowiadały los Jezusa.

W Ewangelii według św. Mateusza pojawia się proroctwo Micheasza zapowiadające, że Jezus ma być królem Żydów. A przecież Izraelici Jezusa odrzucili. To nie jest tak, że Izrael w całości Jezusa odrzucił. Znacząca część ludu Pierwszego Przymierza przyjęła Jezusa, poczynając od Piotra, przez apostołów i uczniów, po Pawła oraz innych głosicieli Ewangelii. Odnosi się to również do Maryi, córki Izraela, w której odbyło się przejście od nadziei żydowskiej do nadziei chrześcijańskiej. Ta część Izraela powiedziała Chrystusowi swoje „tak” i stała się pierwocinami Kościoła. Dzięki takim Izraelitom wiara w Jezusa Chrystusa upowszechniła się w starożytności i przetrwała do naszych czasów, pozyskując „po drodze” znacznie liczniejszych wiernych pochodzenia pogańskiego. Ale jest również faktem, że niemała część Żydów powiedziała Jezusowi „nie”, co znalazło wyraz i utrwaliło się w judaizmie rabinicznym. Ten sprzeciw jest swoistą tajemnicą Izraela. Ma też znaczenie głęboko symboliczne. Symbolizuje bowiem grzechy i niewierności wobec Boga i Jego Syna popełniane przez tych, którzy w Niego uwierzyli. Zdarza się bowiem, że chrześcijanie, a więc ludzie ochrzczeni, którzy mają obowiązek wyznawania Chrystusa, dopuszczają się win i występków, których ciężar bywa tak wielki, że podważa tę wiarę. Zatem nie tylko wyznawcy judaizmu rabinicznego odrzucają Jezusa. Przydarza się to również wielu chrześcijanom, którzy odrzucają Go przez swoje grzechy, chociaż mają dobre rozeznanie, kim On jest. Zatem Izrael pozostaje znakiem sprzeciwu, którego sytuacja w Bożym planie zbawienia nie jest jednak nieodwracalna. Jak chrześcijanie, którzy grzeszą, mogą liczyć na miłosierdzie Boga, tak Żydzi, którzy nie uznają Chrystusa, też mogą liczyć na Jego miłosierdzie i przebaczenie. W tym jesteśmy – co za paradoks Bożego miłosierdzia! – w gruncie rzeczy do siebie podobni. Jezus Chrystus w tajemniczy sposób jest Władcą wszystkich, a więc zarówno tych, którzy się do Niego przyznają, jak i pozostałych, którzy Go nie znają albo nawet deklarują Jego odrzucenie.

Jak odnieść się do zjawiska wypychania opowieści o narodzeniu Jezusa z wszechobecnych wytworów kultury masowej? Chrześcijańska odpowiedź może być tylko jedna. Wobec tendencji, które pomniejszają, relatywizują albo spychają wyjątkowość przyjścia Jezusa na świat, reakcja chrześcijan powinna polegać na pogłębieniu własnej tożsamości religijnej i wzmożonej trosce o to, by w naszym życiu i postępowaniu było wyraźnie widać rysy specyfi cznie chrześcijańskie. Tam, gdzie napór bezbożnych ideologii i tendencji, które próbują osłabić moc i światło Ewangelii, jest wielki, nie ma innego sposobu, by mu się skutecznie przeciwstawić, niż wiarygodne świadectwo chrześcijańskiego życia. Boże Narodzenie dokonuje się najpełniej w tym człowieku, w którego wnętrzu Bóg przychodzi na świat. Pod tym względem Boże Narodzenie wciąż trwa, gdyż Bóg ciągle przejmuje inicjatywę i jest gotów dogłębnie przemieniać sumienia ludzi. Nie ma lepszego sposobu na przezwyciężanie zła niż wzmaganie obecności dobra. Do tego sprowadza się zawołanie św. Pawła: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”. W. Chrostowski i R. Pazio

Komedianci III RP „Jedynie słuszne” poglądy i wybory polskich aktorów Dwa filmy fabularne – wyświetlane w kinach „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego i jeszcze nie nakręcony „Smoleńsk” Antoniego Krauzego – wzbudziły gorące dyskusje o charakterze bynajmniej nie artystycznym. Szczególnie aktywni w tych dyskusjach okazali się aktorzy, dla których oba filmy są kolejnym pretekstem do zademonstrowania zarówno „politycznej poprawności”, jak i środowiskowego koniunkturalizmu. „Pokłosie”, którego premiera – co charakterystyczne – odbyła się w przeddzień Święta Niepodległości, od początku ma tylko jedną twarz: Macieja Stuhra, który gra w filmie główną rolę. Pozostali wykonawcy istnieją w jego cieniu, a sam reżyser świadomie unika publicznego tłumaczenia się ze swego „dzieła”, pozostawiając to młodemu aktorowi. I zapewne wie co robi: Stuhr to jedna z najpopularniejszych dziś twarzy polskiego kina i telewizji, w dodatku syn wybitnego aktora, który co prawda lata świetności ma już za sobą, ale nie przestaje być „celebrytą”, choćby nawet z racji swojej walki z chorobą nowotworową. To chyba zresztą nie przypadek, że tuż po premierze „Pokłosia” Jerzy Stuhr otrzymał Złote Berło – wielką nagrodę Fundacji Kultury Polskiej, którą kieruje Rafał Skąpski, wieloletni działacz SZSP i były wiceminister kultury w rządzie SLD, bliski współpracownik Waldemara Dąbrowskiego, „szarej eminencji” także w obecnym resorcie kultury.

Męczeństwo Maciej Stuhra Maciej Stuhr całkowicie zaangażował się w promowanie filmu Pasikowskiego, ale też przez wiele dni brylował w mediach wypowiedziami na temat Polski i Polaków, Kościoła, polityki i oczywiście „polskiego antysemityzmu”. „Dlaczego Niemcy nie mają łatki antysemitów? To jeden z największych paradoksów powojennej historii. Pewnie dlatego, że przepracowali ten temat. Nie mieli co prawda wyboru, ale posypali głowy popiołem. My nie” – mówił Stuhr w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (8 listopada br.), a rozmawiającej z nim dziennikarce nie przyszło do głowy zapytać, czy aktor naprawdę uważa, że Polacy mają takie same winy wobec Żydów jak Niemcy.

Wygłaszając takie opinie młody Stuhr doskonale zdawał sobie sprawę, jak będą przyjęte przez normalnych, uczciwych Polaków. I od razu ustawił się w roli męczennika: „Jestem przygotowany, zamówiłem sobie rozpuszczalnik do zmywania gwiazdy Dawida z drzwi”. Zaledwie tydzień po premierze filmu Władysław Pasikowski ogłosił, że skoro „Maćka Stuhra spotykają ataki ze strony internautów”, to on ma prośbę „do wszystkich tych, którym film i rola Pana Macieja Stuhra się podobały, żeby i oni pisali o tym, że im się podobało. Wtedy nienawiść, chamstwo, zwykły podły antysemityzm, głupota i ciemnota polityczna znikną wśród głosów rozsądnych ludzi”. Ale kampania w obronie rzekomo prześladowanego aktora na tym się nie skończyła. Na początku grudnia członkowie Zarządu Stowarzyszenia ZASP z prezesem Olgierdem Łukaszewiczem na czele wystosowali list otwarty, w którym wyrazili dumę z postawy młodego Stuhra i stwierdzili, że jego patriotyzm „jest szlachetnej próby” – taki jak patriotyzm Słowackiego, Mickiewicza, Żeromskiego i Miłosza. Autorzy listu orzekli także, iż „ci, którzy plują na aktora Macieja Stuhra, nie mają snadź potrzeby myślenia”. A na koniec stwierdzili: „Fakt, że na naszych sąsiadach ze wschodu, północy i południa ciążą znacznie cięższe winy w stosunku do swych obywateli Żydów w czasie wojny i oto wcale nie kwapią się oni do rachunku sumienia, dobrze im się żyje z kościotrupem w szafie, nie jest żadnym argumentem, byśmy my zło zamiatali pod dywan. Nasze przyznanie się do win budzi respekt. I to jest powód do dumy z ojczyzny”.

Tako rzecze Olbrychski Podobnych głosów w środowisku aktorskim nie brakowało. Daniel Olbrychski mówił o „Pokłosiu”: „Fantastyczny film, cieszę się, że polski reżyser odważył się coś takiego nakręcić”. A pytany o ataki na Stuhra, stwierdził: „Wygląda na to, że nie mamy wciąż jeszcze takiej odwagi krytycznego spojrzenia na własną historię, jaką mają choćby Amerykanie”. I porównał młodego aktora do hollywoodzkiego gwiazdora Gary’ego Coopera. A także pochwalił się, że sam miał ochotę nakręcić film o zbrodni w Jedwabnem, w którym zamierzał umieścić płonącą stodołę („GW”, 29 listopada br.). Głos Olbrychskiego wart jest odnotowania, bo przy okazji poparł on decyzję swojego kolegi po fachu, Mariana Opani, który odmówił zagrania roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego w filmie „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. I choć zdjęcia do filmu nawet się jeszcze nie rozpoczęły, to Olbrychski z góry uznał, że będzie to „film propagandowy, szkodliwy dla społeczeństwa i ośmieszający Polskę”. Sam Opania wykorzystał propozycję Krauzego do złożenia jawnej deklaracji politycznej. „Otrzymałem taką propozycję i od razu odmówiłem. Mam swoje powody, polityczne. Nie jestem zwolennikiem PiS ani braci Kaczyńskich” – stwierdził znany aktor w rozmowie z portalem Onet.pl (21 listopada br.). I dodał, że ocenia Jarosława Kaczyńskiego jako postać „antypatyczną”, podobnie też określił PiS. „Nie mam zamiaru im pomagać w nakreślaniu ich bzdurnych przekonań. To, co oni uznają, czyli że w Smoleńsku doszło do zamachu, jest bzdurą. Nie będę brał udziału w rzeczy, która przypuszczalnie będzie szła w tym kierunku” – stwierdził Opania.

Teatr udecji, teatr Platformy Ale „Pokłosie” i „Smoleńsk” to tylko preteksty do składania podobnych deklaracji. Bo w środowisku aktorskim od wielu lat „polityczna poprawność” jest normą. Jak to w warszawsko-krakowskim „salonie” - bo ludzie sceny i filmu są przecież tego „salonu” znaczącą częścią. „W życiu społecznym liczy się dla mnie to powoli odchodzące w cień pokolenie polityków związanych z Unią Demokratyczną, później z Unią Wolności, to były osoby świetlane i takie są w moim odczuciu do dzisiaj” – mówi Maciej Stuhr i zapewne podpisałoby się pod tym liczne grono jego kolegów. Przez kilkanaście lat swego istnienia udecja zdołała pozyskać spore grono czołowych aktorów. Gustaw Holoubek, Krystyna Janda, Kazimierz Kaczor, Maja Komorowska, Marek Kondrat, Zofia Kucówna, Edward Linde-Lubaszenko, Piotr Machalica, Anna Nehrebecka, Jan Nowicki, Jerzy Radziwiłowicz, Andrzej Seweryn, Andrzej Szczepkowski, Joanna Szczepkowska, Stanisław Tym, Zbigniew Zamachowski, Zbigniew Zapasiewicz i oczywiście Daniel Olbrychski – to najbardziej znani sympatycy UD i UW w tym środowisku, mobilizowani przed każdymi wyborami, by wspierać partię Mazowieckiego i Geremka. Od kilku lat podobny zestaw nazwisk funkcjonuje wokół Platformy Obywatelskiej, a szczytem mobilizacji były ostatnie wybory prezydenckie, gdy w komitecie honorowym Bronisława Komorowskiego znaleźli się m.in. Piotr Adamczyk, Artur Barciś, Magdalena Boczarska, Andrzej Chyra, Janusz Gajos, Andrzej Grabowski, Barbara Horawianka, Alicja Jachiewicz-Szmidt i Stefan Szmidt, Tomasz Karolak, Marian Kociniak, Krzysztof Kowalewski, Krzysztof Materna, Wojciech Pszoniak, Maciej Rayzacher, Andrzej Strzelecki, Danuta Szaflarska, a także – tradycyjnie już - Olbrychski, Szczepkowska, Tym, Zamachowski, Seweryn i Nahrebecka. Ta ostatnia sama zaangażowała się czynnie w politykę, zostając warszawską radną PO, zaś Andrzej Seweryn otrzymał dyrekcję stołecznego Teatru Polskiego.

Naiwni i wyrachowani Ale gdy zapytać znanych aktorów o motywacje ich wyborów politycznych, zwykle otrzymujemy wyświechtane frazesy. Małgorzata Braunek pytana, na kogo głosuje, odpowiada: „Na PO, ze strachu przed IV RP” („GW”, 31 października – 1 listopada br.). Jan Englert mówi: „Tak jak Tadeusz Mazowiecki jest mi bliski sercem, tak Tusk rozumem” („GW, 16-17 czerwca br.). Co wynika z tych deklaracji? Tylko to, że aktorzy – i w ogóle ludzie kultury – nie posiadają żadnych szczególnych predyspozycji do zajmowania się polityką, lecz ulegają takim samym bezmyślnym odruchom i zbiorowym emocjom, jak ogromna większość obywateli. Oczywiście i politycy, i dziennikarze doskonale to wiedzą, ale w interesie swoich środowisk politycznych starają się wmówić wyborcom, że banały czy ewidentne bzdury wygłaszane przez sławnego aktora automatycznie stają się poważną opinią. Ale dlaczego sami aktorzy godzą się na rolę tanich komediantów na politycznej scenie? Czy wszyscy są tak głupi lub naiwni? Trudno tak sądzić. Zapewne duża część z nich robi to po prostu z wyrachowania, bo aktorstwo to zawód bardzo uzależniony od państwowych pieniędzy i politycznych decyzji. Nie tylko dlatego, że większość teatrów należy do rządu i samorządów, a otwarcie teatru prywatnego (jak to uczynili w Warszawie Krystyna Janda czy Tomasz Karolak) wymaga dobrych relacji z lokalną władzą. Przecież praktycznie nie kręci się dziś filmów bez dotacji z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (podlegającego Ministerstwu Kultury) i bez udziału którejś z największych stacji telewizyjnych – TVP lub TVN. Te same stacje (plus Polsat) oferują też szybki zarobek w serialach i coraz liczniejszych programach, w których „celebryci” są jurorami. A przecież sympatie polityczne tych telewizji są doskonale znane… Paweł Siergiejczyk

Święta za kratami Wigilijny wieczór i święta Bożego Narodzenia nie dla wszystkich będą czasem spotkań z rodziną. W aresztach śledczych w dalszym ciągu przebywają Piotr „Staruch” Staruchowicz i inni kibice aresztowani przed Euro 2012. Zarzuty wobec nich dotyczą handlu narkotykami i opierają się na zeznaniach świadka koronnego Marka H. ps. Hanior, wielokrotnego przestępcy, członka tzw. gangu „Szkatuły”. W wypadku lidera kibiców Legii poza wątpliwymi zeznaniami świadka nie ma innych dowodów. Rzekomy pośrednik, który miał przekazać narkotyki, nie został przesłuchany, a śledczy nie wiedzą nawet, gdzie się znajduje. Nie ma także nagrań ze stacji benzynowej, na której miało dojść do rzekomego przestępstwa, nie ma wieści o dalszych odbiorcach rzekomych narkotyków. Wiarygodność „Haniora” podważa też fakt, że do tej pory na podstawie jego zeznań nie zostało zakończone żadne poważne postępowanie. – Świadek koronny to nasze jedyne źródło – powiedział „Gazecie Wyborczej” o zakończonej w środę oskarżeniem w sprawie „Starucha” prokurator Szymon Liszewski, naczelnik wydziału V Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Sama, niechętna przecież kibicom, gazeta przyznaje, że to raczej niewiele. Sprawa „Starucha” jest prowadzona osobno i pojawił się już w niej akt oskarżenia. Co jednak ciekawe, postępowania w sprawie innych zatrzymanych kibiców nie nabrały tempa. Tak jest w wypadku Piotra D., o którym również wielokrotnie pisała „Codzienna”. – Sądzę, że akt oskarżenia pojawi się najwcześniej w kwietniu rozkłada ręce mec. Andrzej Nogal, obrońca mężczyzny. Podobnie jak w wypadku „Starucha” i Piotr D. został zatrzymany wyłącznie na podstawie zeznań „Haniora”. Dramaturgii dodaje tu fakt, że równocześnie toczy się przed warszawskim sądem rodzinnym proces o ograniczenie D. i jego małżonce praw rodzicielskich w stosunku do ich rocznego syna. Taki wniosek złożył prokurator Walerian Janas z ramienia Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie prowadzący śledztwo przeciwko wszystkim zatrzymanym w maju mężczyznom. Oboje rodzice rozpatrywali ewentualność umieszczenia dziecka w znajdującym się przy areszcie domu dla matki i dziecka, by synek miał kontakt z ojcem. Piotr D. był jego głównym opiekunem do momentu aresztowania. Ten zgodny z prawem wniosek wystarczył Janasowi do niezrozumiałej interwencji w sądzie rodzinnym. Na 28 grudnia wyznaczone jest ponadto posiedzenie w sprawie zażalenia na areszt mężczyzny. Kibice i ich rodziny obawiają się jednak, że i tym razem zostanie on przedłużony.
Niech się nie martwią, prawda i tak zwycięży przekonuje ks. Jarosław Wąsowicz, organizator Ogólnopolskiej Pielgrzymki Kibiców na Jasną Górę. – Muszą pamiętać, że pomimo aresztu Pan Jezus i tak w święta Bożego Narodzenia przynosi im znak nadziei.
– Spędziłem na Rakowieckiej niejedne święta i wiem co to znaczy. Ale przynajmniej ja wiedziałem, za co siedzę – mówi Adam Borowski, opozycjonista, więzień stanu wojennego. – W wypadku Piotra Staruchowicza tego nie wiadomo. Uważam, że dawna opozycja, wszyscy ludzie dobrej woli, wszystkie media, powinny się domagać uwolnienia Piotra dodaje. Wojciech Mucha

Jak zdelegalizować Roberta Winnickiego? Efekt propagandowy i zastraszający ”system” zamierza osiągnąć przeprowadzając akt delegalizacji „na tle” aresztowania pana Roberta Winnickiego i kilku jeszcze Działaczy Ruchu Narodowego, pod zarzutem…Marsze Niepodległości stanowią zadrę w oku systemu przywiślańskiego, a ich główny Organizator, prezes MW pan Robert Winnicki, znalazł się przez To w centrum uwagi różnych służb, mających na celu niedopuszczenie do rozwinięcia się Ruchu Narodowego, a jednym ze sposobów na powstrzymanie Jego ekspansji, jest wywołanie np. prowokacji politycznej o zasięgu „aż do Brukseli”. Atak demokratycznego państwa prawa nastąpi najprawdopodobniej na krótko przez obchodami rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja, w którym to dniu system obawia się masowych demonstracji Młodzieży, której zaczyna nie wystarczać corocznych Marszów Niepodległości w dniu 11. Listopada. To, że atak na pana Roberta Winnickiego – który wybaczy, że używam Jego Godności, jako synonimu Ruchu Narodowego – nastąpi, jest sprawą przesądzoną, gdyż system nie „puści płazem” zniewagi jaką stanowiła dlań stutysięczna Demonstracja 11. Listopada 2012 roku; zastanowić się zatem warto w jaki sposób i z której strony atak ten nastąpi. Chęć delegalizacji Młodzieży Wszechpolskiej i „wyjaśnień formalnych” dla ONR, system wykazał już 21 listopada, poprzez stosowny donos, czyli „wniosek”, jaki złożył w tej intencji SLD, zachęcony przez panią Marszałek Ewę Kopacz już w dniu 15.11, słowami „że art.13 konstytucji mógłby być podstawą prawną do delegalizacji” (Uwaga, pisownia oryginalna: słowo konstytucja napisano z małej litery, zapewne stosownie do znaczenia i stopnia legalności tego dokumentu). Ponieważ święty Paragraf – jako podstawa funkcjonowania systemu przywiślańskiego - został w ten sposób znaleziony i wskazany, zahartowanym poprzez „kopanie na metr” w Ziemi Smoleńskiej oraz osobistym nadzorowaniem sekcji w Moskwie, palcem Pani Marszałek, systemowi pozostaje tylko wykonanie warunków „brzegowych” tam określonych, jako „mógłby być”. Tak oto, niewinnymi słowy: „mógłby być”, wypowiedzianymi przez jeden z najwyższych autorytetów państwowych III RP, rozpoczął się proces likwidowania możliwych wpływów pana Roberta Winnickiego na przebieg wydarzeń politycznych na ziemiach zagrabionych Rzeczypospolitej. Ponieważ system działa jedynie metodami demokratycznymi i nie może zaatakować Ruchu Narodowego za świętowanie Rocznic, ani za przynoszenie na Demonstracje i – bezczelne, gdyż w geście dezaprobaty - powiewanie Biało-Amarantowymi (teoretycznie) flagami, ani też nie bardzo może zakazać zgromadzeń Obywateli, a więc szykuje prowokację na większą skalę tak, aby delegalizacja Młodzieży Wszechpolskiej stała się „konieczna” na skutek interwencji samej największej świątyni świętego Paragrafu, mieszczącej się w czeluściach Brukseli. Efekt propagandowy i zastraszający ”całą resztę” system zamierza osiągnąć, przeprowadzając akt delegalizacji „na tle” aresztowania pana Roberta Winnickiego i kilku jeszcze Działaczy Ruchu Narodowego (procesy masowe zostały doskonale przećwiczone w sowietach i Niemczech hitlerowskich, czyli przodujących systemach socjalistycznych) pod zarzutem…. no właśnie, Czego? Tutaj, w sukurs okupantowi przychodzi słabość Ruchów Narodowych, określających się – całkowicie słusznie, -  jako Polskie, co czyni Je łatwym łupem wszelkiej maści prowokatorów, udających Najprawdziwszych z Najprawdziwszych Polaków, „akcentujących swoją polskość” jedynie fanatyczną nienawiścią do Żydów. Celowo użyłem słowa słabość, w stosunku do określenia się „tylko” Polakami, gdyż dużo rozsądniej i dla systemu rozbrajająco byłoby używanie słowa Obywatele Polscy, co wyjaśnię w akapitach poniżej. Unia Europejska, jako twór socjalistyczny i totalitarny, używa sprawdzonych w wieloletniej praktyce metod „jednoczenia” zrzeszeń jej podległych, wokół symbolu zagrożenia. Ponieważ w świecie sielanki demokratycznej „zagrożenia rozpoczynają się” dopiero w okolicach nieszczęsnego Afganistanu, „spoiwem” systemów totalitarnych stał się najstraszliwszy wróg postępowej ludzkości, jakim jest Antysemityzm. Oskarżenie o Antysemityzm (ze strachu i ogarniającej Mnie trwogi, piszę to słowo z dużej litery, gdyż byłem – przed laty - oskarżony przez samego Simona Wiesenthal’a, więc znam już  co to mores) jest uniwersalnym słowem-kluczem, blokującym wszelkie myślenie logiczne oraz usprawiedliwiającym „w oczach opinii publicznej świata” wszelkie represje, wobec Osób tak nikczemnie się antysemityzujących, czyli „występujących przeciwko szczęściu i harmonii całej ludzkości”. I właśnie w tym „punkcie” system przywiślański „ma paragraf” na pana Roberta Winnickiego i przyszłych Współ-oskarżonych, a następnie: Współ-osadzonych, gdyż wypełnia „warunki brzegowe” pamiętnego przykazania pani Marszałek Ewy Kopacz, w kwestii „mógłby być”. Dlaczego? Dlatego, iż dla systemu przywiślańskiego opanowanego przez najszczerszych demokratów  istnieje – do dowiedzenia przed każdym niezawisłym sądem – równanie polityczno-matematyczne Polak=Antysemita, podpierane cały czas kampanią w „międzynarodowych środkach przekazu”, o zbrodniach Polaków dokonywanych na Żydach, pod pretekstem okupacji jakichś mitycznych „nazistów”, których istnieniu zaprzecza całe Przedsiębiorstwo Holocaust S.A. złotymi zgłoskami wychodzącymi z ust swoich wyrobników. Także, oskarżenie pana Roberta Winnickiego o Antysemityzm nie będzie opierać się na merytorycznej analizie Jego programu politycznego, dowodnie opartego o Katolicką Naukę Społeczną (nakazującą Miłość Bliźniego, a więc wykluczającą wszelki rasizm) czy też konkretnych wypowiedzi publicznych, lecz na oskarżeniach przez „najwierniejszych zwolenników”, "najbardziej Narodowych i Najprawdziwszych Polaków", a którzy „nękani wyrzutami sumienia” zgodzą się pełnić rolę „świadków koronnych”, w przewidywanych - niniejszym szkicem - procesach politycznych, służących za pretekst do zdelegalizowania MW oraz zakazu zgromadzeń i demonstracj niekoncesjonowanych przez system przywiślański i jego agendy. Na marginesie dodam, iż owe „procesy” ciągnąć się będą co najmniej przez lat dziesięć, dwanaście i zakończą „umorzeniem warunkowym”, lecz skutecznie posłużą do oczernienia Ruchów Narodowych oraz Osoby pana Roberta Winnickiego, przed postępową opinią publiczną świata demokratycznego. Ponieważ system przywiślański działa na wzór sowiecki i Nic nie uczyni bez podgatowki, uruchomił już latem 2012 Najbardziej Najprawdziwszych z Najprawdziwszych Polaków, których „wysyp” podziwiam ostatnio na nowym Ekranie, a których jedynym „programem” owej Najprawdziwszej Polskości, jest szukanie Żyda we wszystkim „co się rusza”, poczynając od Ojca ŚwiętegoJana Pawła II, którego nazywa Żydem Wojtyła-Katz:, po Ojca Świętego Benedykta XVI, który jest dla nich „tylko” potomkiem Macharala. Żydem, a więc automatycznie wrogiem Polski, jest więc Każdy, kto nie podziela Najprawdziwszych z Najprawdziwszych Polaków „Narodowców” poglądu, iż:

Cóż jest takiego kompromitującego w “socjalizmie narodowym”, poza tym, że tak ochrzczono hitlerowski totalitaryzm? I czym Pana zdaniem jest w ogóle “narodowy socjalizm”? Czytelnik ma w głowie asocjację – “nazizm” “Hitler” “narodowy socjalizm”. Problem w tym, że to wygodne zestawienie propagandowe, tyle że we współczesnej debacie nad optymalnym narodowym systemem społeczno-ekonomicznym służące wyłącznie nieuczciwemu manipulowaniu dyskusją..” na portalu http://prawica.net/32438#comment-554105 (niestety już skasowanym przez Adminów :-(

Każdy, kto wierzy w B*ga, a nie w ateistyczny socjalizm:

„Katolicka nauka społeczna to nic innego jak socjalizm, tyle że odarty z podstaw w teorii ekonomii”.item.

Każdy, kto nie fascynuje się zwycięstwem narodowego-komunizmu w dniu 13. Grudnia 1981 roku:

„artykuł” usunięty przez portal niepoprawni.pl autorstwa „przyszłego świadka koronnego”...

Każdy, kto w życiu codziennym i politycznym stosuje się do Nauczania o Miłości Bliźniego, stanowiącej podstawę ustroju i potęgi Rzeczypospolitej.

Deus Caritas Est – Benedykt XVI „przypowieść o dobrym Samarytaninie pozostaje kryterium miary, nakłada powszechność miłości, …(por. Łk 10, 31), kimkolwiek jest”.

Także, panu Robertowi Winnickiemu „dorabiane” jest „zaplecze” Jego Ruchu Narodowego, które zgodnym chórem zezna na planowanym procesie, że „właśnie taka” jest ideologia oraz program polityczny Młodzieży Wszechpolskiej: „eksterminować zagrożenie dla Narodu Polskiego, jakie stanowią panoszący się wszędzie Żydzi” – za co będą „sanki” trwające – oczywiście bez prawomocnego wyroku sądowego, ale za to przy aplauzie postępaków – do zakończenia „sprawy”… w roku 2025? Do metod owej „eksterminacji” fachowcy „narodowi” dopiszą – wyczytane w fascynujących ich protokołach mędrców – a „świadkowie koronni”, zwłaszcza „narodowcy, którzy objawili się światu dopiero latem 2012 (tak byli zaczytani lekturą o Żydach molestujących dzieci, a zwłaszcza już ekscytowali się wizją Żydowskich niewolnic, dla Narodu Panów)  poświadczą, będzie „reaktywowanie kotłowni w Auschwitz”, masowe wypędzenia, stemple w dowodach osobistych, kapelusze z Gwiazdą Dawida, etc., czyli całe „spektrum działań”, o których jeszcze – przezornie i w strachu – nie piszą jawnie, ale…ujawnią na rozprawie głównejJestem Autorem tezy, iż wszystkie ruchy "rewolucyjne" - to znaczy występujące przeciwko porządkowi naturalnemu, były, są i prawdopodobnie dalej będą opierać się na platońskiej obietnicy "Kobiety wszystkie powinny być wspólną własnością mężczyzn" co – jak widać – jest także motorem ideologii narodowo-komunistycznej "chłoptasiów niewyżylców" Jak bronić się przed takim tałatajstwem, udającym Myśl Narodową? Trudna sprawa, gdyż:

Świadków na to znajdę wszędzie -. Nie brak świadków na tym świecie. Teraz chodźcie - bliżej! bliżej! Znakiem krzyża podpiszecie” jak już pisał znawca natury Najprawdziwszych z Najprawdziwszych, których – jak widać - pełno we wszystkich epokach, Aleksander Fredro. (Chociaż z tym podpisaniem „znakiem Krzyża” mogą być problemy, bo to bolszewia czystej wody i może nie umieć W tym miejscu powracam do – wspomnianej powyżej - koncepcji Myśli konserwatywnej, aby odradzające się Ruchy Narodowe, akcentowały bardziej swój charakter obywatelski, katolicki i cywilizacyjny, który autentycznie posiadają, pozostawiając kwestię narodowości w domyśle, jako oczywistą i nie wymagającą szczególnego podkreślania. Rozsądnym byłoby też publiczne odniesienie się – przez pana Roberta Winnickiego oraz zdecydowane nagłaśnianie tak ważnej wypowiedzi - do „tendencji” opisanych powyższym szkicu, gdyż warto – zdaniem Myśli konserwatywnej – utrącić „argument” nienawiści rasowej, którego niechybnie użyją prokuratorzy, zachęceni do „przedsięwzięcia czynności” donosami „walących w skruchę” Najprawdziwszych z Najprawdziwszych „Narodowców” Narodu Polskiego.

PS. Wszystkim Moim Czytelnikom życzę Wesołych Świąt oraz ogłaszam, że w dniu dzisiejszym, w Wigilię rocznicy Narodzin Pana, wybaczam wszystkim Osobom, które próbowały wyrządzić Mi przykrość, lub obrazić swoją „patriotyczną” pisaniną Życzenia składam też całej Redakcji. Szczęść B*że! Marek Stefan Szmidt

Wigilijni Judasze nie odpuszczają nawet dziś Dziś Wigilia, jutro już Święta.  Donald Tusk tak pięknie mówił kilka dni temu o miłości i pojednaniu, iż uwierzyłem, że nastąpiła cudowna przemiana i nastrój udzielił się władzy, jak i środowisku dziennikarskiemu wspierającemu tą władzę z całych sił.

Nie zdziwiło mnie też, więc, że w dzisiejszym  programie Moniki Olejnik "Gość radia Zet" prowadząca i jej gość ksiądz nadają na tych samych falach sympatycznie się uzupełniając. Na początek pani MO zakwestionowała miejsce urodzin Jezusa (jakże aktualny temat) opierając się na wypowiedzi innego księdza, który stwierdził, że był to Nazaret, a nie Betlejem (w końcu Jezus nazywany był z Nazaretu, a nie z Betlejem). Ale oboje pięknie się zgodzili, (choć zasiali przy dzisiejszym dniu nutkę niepewności i wątpliwości), że to są tylko szczegóły, a najważniejsza jest przecież Tradycja. Zdziwiło mnie trochę, że gość rozwinął wątek "semtalogu" Palikota, w którym ten określił swoje siedem przykazań. Palikot nie jest ani gwiaździstą postacią, ani tym bardziej znaczną, aby zajmować się jego przemyśleniami. Gość całkowicie  odkrył się jednak dopiero na koniec rozmowy i tu miałem odczucie, jakbym słuchał jakiegoś zaprogramowanego leminga. Na pytanie MO o politykę polską i zarzuty do niej usłyszałem, "że ma już dość ciągłego opowiadania o wrakach , zamachach, nie trawi po prostu już tego, a brakuje mu debaty o przyszłości, o miejscu Polski w Unii Europejskiej". Zacząłem  zastanawiać się kim jest ten "apolityczny" przedstawiciel Kościoła tak pięknie posługujący się językiem Palikota, Millera, czy Komorowskiego? Zapamiętałem nazwisko i zacząłem szukać informacji w Necie. Ksiądz Andrzej Luter. Choć ponad sześć lat przewijałem się w katolickim środowisku akademickim nic mi to nazwisko nie mówiło. Ale im więcej wątków odkrywałem tym mniej wątpliwości pozostawało. Ksiądz Andrzej Luter jest kapelanem prezydenta Komorowskiego (ten niuans albo przegapiłem, albo pani Monika "zapomniała" o nim wspomnieć). Zna się z Komorowskim, jak mówi, ćwierć wieku. Jest stałym publicystą m.in. Gazety Wyborczej. Politycznego zacięcia nie stracił wdziewając sutannę. W licznych publikacjach wypowiadał się przeciwko lustracji. Poniżej tekst o tym, kim jest ks. Andrzej Luter– duchowny z poglądami wykluczającymi go z każdego seminarium w okresie przedsoborowym, kapłan zaciągający na samego siebie automatyczną ekskomunikę, człowiek wspierający kłamstwa historyczne, propagujący antypolskie stereotypy, zausznik podłych współpracowników komunistycznych służb bezpieczeństwa. Cóż, skołowani  propagandą Polacy zafundowali sobie takiego a nie innego prezydenta, który z kolei wybrał sobie takiego a nie innego kapelana.Jaki prezydent taki kapelan – i odwrotnie. Ks. Andrzej Luter – jeden z etatowych “kapelanów” “Gazety Wyborczej” (obok ks. Czajkowskiego alias TW “Jankowskiego”) – po raz kolejny zabrał głos w sprawie lustracji. Tym razem napisał paszkwil na ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Pretekstem do ataku stała się głośna ostatnio sprawa TW “Filozofa”, czyli metropolity lubelskiego abpa Józefa Życińskiego. Ks. Andrzej Luter – opisując publicystyczną działalność ks. Isakowicza-Zaleskiego – przyrównał go do Savonaroli, nazwał insynuatorem i “fanatycznym jeźdźcem lustracji”. Napisał też, że postępowanie księdza Isakowicza wywołuje “nieprzyjemną duszność”. Na drugim biegunie ks. Luter postawił postać abpa Życińskiego, pisząc o nim jako o “wybitnym hierarsze”, “intelektualiście najwyższej próby” i “autorytecie, który stał się obiektem wojny podjazdowej grupy lustratorów”. Kim jest Andrzej Luter? To ksiądz przedstawiany, jako zwolennik tzw. katolicyzmu otwartego, duszpasterz dziennikarzy, publicysta m.in. niszowego “Tygodnika Powszechnego” i “Więzi”. Ks. Luter wielokrotnie potępiał lustrację, najczęściej na łamach zaprzyjaźnionej “Gazety Wyborczej”. W 1993 r. porównał w niej “Gazetę Polską” do antysemickich pism w 1968 r. (za publikację “listy Macierewicza”), następnie przez długie lata bronił antylustracyjnego lobby. W swojej publicystyce ks. Luter często używał demagogicznych i retorycznych chwytów z repertuaru swojego ideowego guru – Adama Michnika. W tekście “Pycha tropicieli teczek” (opublikowanym w “GW” w 2006 r., tuż po zdemaskowaniu, jako TW ks. Michała Czajkowskiego) pisał na przykład:

Jakie mamy moralne prawo dokonywać publicznej rzezi człowieka tylko, dlatego, że ćwierć wieku temu na chwilę upadł i czynił zło? (…) Żyjemy 17 lat w wolnej Polsce, nie ma już SB szukającej haków na ludzi Kościoła i opozycji, zapomnieliśmy już, czym był totalitaryzm, można, zatem, zachowując anonimowość, żyć i grzeszyć swobodnie, bo nikt nas już nie zwerbuje mimo licznych słabości, a czasami podłości… no i wreszcie można lustrować! (“GW” 22 IX 2006)

Ks. Luter zrecenzował też na przyjaznych łamach “GW” książkę Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, nazywając ją dziełem “teologów z IPN”. Oto próbka języka księdza: W istocie “ukąszonym” przez IV RP chodzi tylko o ideologię i politykę. Ich savonarolizm jest niebezpieczny, bo bezwzględny. Czerpią perwersyjną radość z obalania autorytetów. Znaleźć haka i uderzyć kogoś “z salonu” to gratka. Słowo “salon” jako obelga antyinteligencka funkcjonowało w publicystyce hunwejbinów Marca ‘68. W ostatnich latach wróciło do łask. (“GW” 26 VII 2008)

Ks. Luter – podobnie jak inni “kapelani” Adama Michnika – wiele razy apelował o ostrożność w sądach historycznych, a także o kierowanie się miłosierdziem i przebaczanie. Apele te nie przeszkodziły mu jednak wziąć udziału w nagonce na osoby sprzeciwiające się żenującemu spektaklowi “przeprosin” za tragedię w Jedwabnem. Ks. Luter wyraźnie chwalił wówczas katolicką lewicę, która potępiła zaplanowaną rzekomo przez Polaków zbrodnię w Jedwabnem, rzucając jednocześnie gromy pod adresem “narodowoojczyźnianego ciemnogrodu” Po tym, jak wyszło na jaw, że ks. Michał Czajkowski przez 24 lata współpracował z komunistyczną bezpiekę (i jako TW “Jankowski” donosił m.in. na ks. Jerzego Popiełuszkę), ks. Andrzej Luter napisał tekst, w którym surowo upominał “radykalnych lustratorów” i “nieprzejednanych tropicieli”. Dziś z podobną pasją atakuje ks. Isakowicza-Zaleskiego – tylko za to, iż ten miał odwagę przeciwstawić się zmowie milczenia w polskim Kościele i nagłośnić sprawę trzynastoletniej współpracy z SB abpa Józefa Życińskiego. Czas pokaże, kogo ks. Luter wyłaje publicznie po ujawnieniu kolejnego użytecznego dla pewnych środowisk agenta…I jakże się pięknie wszystko wyjaśniło. Jak pasują zacytowane dziś, przy Wigilii, na antenie radia słowa, do ich autora. To taki dyżurny kapłan systemu na trudne dla władzy chwile, który zawsze powie co trzeba.

Nie ma zdziwienia, bo być nie może, a Judasze za srebrniki atakują nawet dziś, przy Wigilii nie odpuszczając nikomu, kryjąc się za fasadą Kościoła, lub pod płaszczem fałszywych autorytetów. Odpuśćmy im dzisiaj, choć źle czynią.

Zdrowych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia wszystkim życzę. Merry Chrismukkah

ZNACZENIE SYMBOLI (01) Jak każde stare i wielkie święto, okres Bożego Narodzenia obfituje w symbole. Niektóre są celowo z nim mieszane, jak np. Chanuka.  Kiedy 13 grudnia 1981 roku wprowadzono w Polsce stan wojenny, obiegowym żartem stały się życzenia składane w okolicy świąt: „Wszystkiego najlepszego w Nowym Jorku i szczęśliwego nowego wyroku.” Okazuje się, że dziś także w Nowym Jorku mają kłopoty z życzeniami na Boże Narodzenie, bo tradycyjne Merry Christmas staje się tam niepoprawne politycznie jako wyznaniowo wykluczające. Powinno się wysyłać na kartkach tylko „Season’s Greetings” lub „Happy Holidays”, a mówić raczej „have a blessed day” albo coś równie neutralnego. Furorę w Ameryce robi podobno (chyba żartem) formułka „Merry Chrismukkah”, gdzie znaczenie ‘Wesołych Świąt’ obejmuje w jednym słowie Boże Narodzenie (Christmas) i ośmiodniowe żydowskie święto świateł (Hanukkah, Chanuka), które zaczyna się 25 dnia miesiąca Kislev i w tym roku wypadło w dniach 8-16 grudnia (wszystkie święta żydowskie są ruchome względem kalendarza słonecznego). Nie jest to, jak widać, dokładnie okres chrześcijańskiego Bożego Narodzenia, a w przyszłym roku będzie jeszcze gorzej (od 27 listopada do 5 grudnia), ale Żydom widocznie to nie przeszkadza. Więcej światła na tę sprawę rzuca nowa książka o prowokującym tytule „A Kosher Christmas”, której autorem jest rabin Joshua Eli Plaut. Opowiada on o tym, jak Żydzi zawsze ponoć czuli się źle, gdy nadchodził grudzień, odczuwany jako miesiąc ich wykluczenia. Ten „grudniowy dylemat”, jak go nazywa autor, najbardziej doskwierał Żydom w Ameryce, gdzie dość wcześnie odnaleźli oni swoją Ziemię Obiecaną, czuli się u siebie i nie chcieli być w niczym gorsi od gojów. Dylemat grudniowy stał się dla Żydów szczególnie dokuczliwy odkąd Boże Narodzenie wyszło z domów chrześcijan i stało się publicznym świętem federalnym w roku 1870. Ratunkiem stała się w tej sytuacji także publiczna emancypacja Chanuki, święta dawniej w tradycji rabinackiej mało znaczącego, które prawie zawsze wypada w grudniu i np. w roku 2014 nawet dosięgnie wigilii (16- 24 grudnia), aby w roku 2015 powrócić do 6-14 grudnia. O niskiej randze Chanuki świadczy fakt, że w czasie tego święta można pracować, i wolno palić inne światła, ponieważ światło Chanuki ma tylko znaczenie wspominkowe. Szczególnie gorliwie propaguje Chanukę wpływowa sekta Lubawiczan (Chabad-Lubavitch). W tradycji Chanuki było dawanie dzieciom gelt (drobnych pieniędzy lub upominków), oraz jedzenie smażonych na oleju potraw: pączków, faworków i placków ziemniaczanych (latkes) co pozwoliło zmieszać tradycje prezentów i życzeń świątecznych, oraz stworzyć nowe obyczaje do przyjęcia dla gojów, które rozcieńczały chrześcijański charakter ich świąt. Plaut sugeruje nawet, że zwyczaj oglądania komedii w amerykańskiej TV w dzień Bożego Narodzenia (a więc i zaplanowanie takich komedii w rozkładówce) został wprowadzony przez Żydów, podobnie jak modne w Ameryce ucztowanie w tym dniu w chińskich restauracjach. Obie te ‘nowe tradycje’ kulminują w słynnej „Kung Pao Kosher Comedy” przedstawianej w chińskiej restauracji w San Francisco.

Chanuka jest radosnym świętem obchodzonym przez Żydów na pamiątkę odzyskania i nowego poświęcenia świątyni jerozolimskiej przez żydowskie powstanie Machabeuszy. Nie jest to jednak radość szczególnie etyczna. Podobnie jak święto Purim, gdzie bohaterką jest Estera, także i tu bohaterką jest zimna suka – Judyta, motywem - zemsta, a sposobem działania - podstęp i zdrada. Estera wykorzystała wyjątkowo głupiego króla Persów Kserksesa do zorganizowania rzezi perskiej elity, a Judyta wykorzystała prymitywnego asyryjskiego wodza Holofernesa, którego uwiodła, upoiła i ‘po pijaku’ łeb mu ucięła, co pomogło Żydom wykorzystać popłoch w jego oddziałach. Z pewnością w obu przypadkach nie ma kogo żałować, ale tym bardziej nie ma tu kogo czcić ani stawiać za wzór. O rewolucyjnej walce z Bożym Narodzeniem w historii pisał Krystian Kratiuk w wirtualnapolonia.com, co na NE przekazał nam Jacek (dzięki!). Ja chciałbym tu tylko zwrócić uwagę na to, że mieszanie symboliki jest nadal bardzo intensywne i skuteczne. Wielu Polaków nieświadomie, w tym także niektórzy moi znajomi, w okresie Bożego Narodzenia wystawia w oknach lampki w kształcie trójkąta prawdopodobnie sądząc, że jest to symbol choinki. Lampka taka ma zwykle dziewięć światełek: po cztery po bokach i jedną na szczycie. Na warszawskim Żoliborzu, gdzie mieszkam, widuje się już wieczorami w oknach także inne, mniejsze o 5-7 światełkach. Jest to w gruncie rzeczy żydowska menora, a zwyczaj jej wystawiania w oknie w grudniu to zwyczaj przyjęty z żydowskiej Chanuki, mający wskazywać, że oto w tym domu mieszkają pobożni Żydzi, mniej więcej tak jak napis K+M+B corocznie odnawiany kredą na drzwiach na Trzech Króli wskazuje, że jest to tradycyjny dom katolicki. Normalna menora, czyli żydowski świecznik zapalany na szabat ma siedem ramion, niosących starą i bardzo silną symbolikę 6:1, czyli proporcję między sacrum a profanum (np. sześć dni powszednich i jeden dzień szabatu). Specjalna menora chanukowa (chanukija) ma jednak dziewięć, a nie siedem ramion, ponieważ jest menorą wspomnieniową. Osiem z nich służy zapalaniu na pamiątkę ośmiu dni oczyszczenia, na które starczyło oliwy w dzbanie znalezionym po odzyskaniu Świątyni w powstaniu Machabeuszy. Pierwszego dnia zapala się jedno światełko, drugiego dwa, trzeciego trzy itd., aż do zapalenia wszystkich ośmiu. Dziewiąte światełko, zwykle środkowe i nieco wyniesione (niczym na czubek choinki), zwane sługą (szamasz) służy do zapalania ogniem pozostałych, ponieważ między nimi samymi ognia przenosić nie wolno. Wystawianie światła jest dla Żydów micwe pirsumej nisa (przykazaniem rozgłaszania cudu), ale w przeszłości Żydzi często bali się wynosić światła chanukowe z domów, a nawet wystawiać je w oknach, aby nie prowokować prześladowców. My nie musimy się tego bać, ale też nie powinniśmy ślepo przyjmować obcych wzorów o wątpliwej wartości, dlatego że modne, albo że dzieci chcą, bo widziały u sąsiadów. Na ogół trudno jest o tym rozmawiać ze znajomymi, bo wyglada to na mentorstwo i łatwo kogoś urazić, dlatego wolę o tym napisać. Sam też uważam, że nie należy demonizować spraw drobnych, ale też nie należy ich lekceważyć, tak jak nie lekceważymy pierwszej pleśni albo korozji na czymś, co jest dla nas cenne. A najważniejsze - umieć rozpoznawać i mieć wiedzę o tym, co nasze i nie nasze. Aby wiedzieć, co wybierać. Bogusław Jeznach

W którą stronę zmierza system emerytalny w Polsce? Po ostatnim orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego dotyczącym „waloryzacji” emerytur w 2012 r. pytanie to jest szczególnie zasadne. W sprawie K 9/12 Trybunał Konstytucyjny w dniu 19 grudnia 2012 r. nie doszukał się naruszenia norm konstytucyjnych w zastąpieniu waloryzacji świadczeń emerytalno-rentowych, mającej zapewnić zachowanie ich realnej wartości „waloryzacją” kwotową, która podwyższa świadczenia o tę samą kwotę, co w praktyce prowadzi do zmiany ich realnej wartości i „spłaszcza” system, gdyż osoby o niższych świadczeniach korzystają ze zwiększenia wartości realnej ich świadczeń, a osoby o wyższych świadczeniach tracą na spadku ich realnej wartości, mimo nominalnego zwiększenia wysokości świadczenia.

Zgodnie z komunikatem prasowym

„Trybunał przypomniał swoje wcześniejsze orzecznictwo, z którego wynika, że waloryzowanie świadczeń emerytalno-rentowych stanowi jeden z elementów konstytucyjnego prawa do zabezpieczenia społecznego, wyrażonego w art. 67 ust. 1 konstytucji, co oznacza konieczność istnienia mechanizmu utrzymywania świadczeń emerytalno-rentowych na odpowiednim poziomie ich wartości realnej. Określenie zakresu i formy zabezpieczenia społecznego, konstytucja powierza ustawodawcy (art. 67 ust. 1 zdanie 2 konstytucji) i dlatego też ma on znaczną swobodę w kształtowaniu mechanizmu waloryzacji. Do ustawodawcy należy zatem wybór rozwiązań, które uważa za optymalne z punktu widzenia potrzeb obywateli oraz wymogów ekonomicznego rozwoju kraju. W dziedzinie kształtowania praw socjalnych, konstytucja pozostawia ustawodawcy szeroki margines działania, a sposób wykorzystania tego marginesu nie może pozostawać bez związku z aktualnymi możliwościami finansowymi państwa. Swoboda ustawodawcy nie jest jednak nieograniczona. Określając zakres prawa do zabezpieczenia społecznego ustawa nie może naruszyć istoty danego prawa, która określa jego tożsamość.” Trybunał uznał także, że „polski system ubezpieczeń społecznych nie definiuje w sposób absolutny zasady wzajemności składki i prawa do świadczenia. Przyczyna tego leży w tym, że składka nie jest dostosowana do wielkości indywidualnego ryzyka, ale jest ustalana na przeciętnym poziomie, zapewniającym względną równowagę w ujęciu całościowym, obejmującym wszystkich ubezpieczonych. Przy ustalaniu prawa do świadczeń lub ich wysokości w zakresie określonym w ustawie są uwzględniane również okresy nieskładkowe, niezwiązane z wykonywaniem działalności zawodowej i obowiązkiem opłacania składki, a ponadto przewidziana jest górna granica świadczenia, jakie można otrzymać. Nie zawsze więc - z konstytucyjnego punktu widzenia - jako nieprawidłowość należy traktować brak prostej zależności między prawem do świadczeń i ich wysokością a okresem opłacania i rozmiarem składki.” (podkreślenia za komunikatem prasowym). Ponadto „Trybunał stwierdził, że od chronionego konstytucyjnie prawa do waloryzacji jako elementu prawa do zabezpieczenia społecznego należy odróżnić metodę podwyższania nominalnej wartości świadczenia.” „Trybunał stwierdził, że spadek wartości realnej świadczeń niektórych weteranów walk o niepodległość w następstwie waloryzacji kwotowej jest usprawiedliwiony zasadami sprawiedliwości społecznej nakazującej równomiernie rozkładać ciężary oraz dbałością o stan finansów publicznych.” Wszystko to w praktyce oznacza daleko idącą swobodę w przemodelowywaniu systemu emerytalnego w przyszłości, a znaczenie wyroku Trybunału znacząco wykracza poza incydentalną kwestię „waloryzacji” świadczeń emerytalnych i rentowych we właśnie kończącym się roku 2012. Przyjęty przez Trybunał sposób rozumowania może bowiem przesądzić sposób kształtowania systemu emerytalnego w przyszłości. Ustawodawca będzie mógł bowiem kierować się wyrażonym przez Trybunał poglądem, że „Do ustawodawcy należy zatem wybór rozwiązań, które uważa za optymalne z punktu widzenia potrzeb obywateli oraz wymogów ekonomicznego rozwoju kraju.” W efekcie, w pogarszającej się sytuacji demograficznej i gospodarczej pierwszeństwo przed potrzebami emerytów i rencistów i ochroną nabytych przez nich praw mogą mieć wymogi ekonomicznego rozwoju kraju, zwłaszcza, że równocześnie Trybunał uznał, że „konstytucja pozostawia ustawodawcy szeroki margines działania, a sposób wykorzystania tego marginesu nie może pozostawać bez związku z aktualnymi możliwościami finansowymi państwa.” Skoro zatem możliwości te będą ulegać ograniczeniu, ustawodawca będzie mógł odpowiednio modyfikować prawa socjalne wynikające z uprawnień emerytalnych i rentowych, zwłaszcza, że Trybunał wyraźnie wskazuje także na konieczność dbałości o stan finansów publicznych. Obecnie funkcjonujący w Polsce system emerytalny ma charakter ubezpieczeniowy, który chroni emerytów i ubezpieczonych w oparciu o zasadę praw nabytych. Omawiane orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego prowadzi do osłabienia tej ochrony. Usprawiedliwienie przez Trybunał rozwiązań przyjętych w 2012 r. „zasadami sprawiedliwości społecznej nakazującej równomiernie rozkładać ciężary” może być wykorzystane przez zwolenników systemu zaopatrzeniowego, do ewolucji systemu emerytalnego w tym kierunku, by tak przemodelować system emerytalny, by wszyscy uprawnieni otrzymywali jednakowe świadczenia uzależnione od bieżących  możliwości finansowych państwa i aktualnej sytuacji finansów publicznych oraz potrzeb rozwoju kraju. Taka zmiana szłaby zatem nawet dalej, niż wymuszane przez kryzys w strefie euro ograniczenia waloryzacji emerytur, jak ostatnio w Hiszpanii, czy obniżki wartości nominalnej świadczeń, jak w Grecji. Wygląda na to, że Trybunał Konstytucyjny już pogodził się z tym, że w Polsce nie ma i nie będzie skutecznej polityki prorodzinnej, kryzys demograficzny, związany z niską dzietnością i potęgowany przez emigrację w szczególności do bogatszych krajów UE, będzie się nasilał i w związku z tym, zaczął przygotowywać grunt pod stopniowe zdemontowanie dotychczasowych uprawnień, które jak do tej pory wynikało z wcześniejszych orzeczeń TK, chroniły regulacje i zasady wynikające z Konstytucji RP.

1 stycznia 2013 r. wchodzi w życie nowelizacja ustawy o finansach publicznych. Jej zadaniem jest ograniczenie wpływu wahań kursów walut na ewentualne uruchomienie procedur ostrożnościowych, wśród których jest wzrost stawek VAT. Zgodnie z ustawą o finansach publicznych, jeżeli relacja długu publicznego do PKB przekroczy 50 proc., ale jest nie większa niż 55 proc., to w budżecie na kolejny rok relacja deficytu budżetu państwa do dochodów nie może być wyższa od wskaźnika przyjętego w roku bieżącym. Natomiast przekroczenie progu na poziomie 55 proc. zmusza rząd do podjęcia bardziej radykalnych kroków. Budżet nie może dopuszczać deficytu lub ma być tak skonstruowany, by relacja długu do PKB spadła. Zamrażane są też wynagrodzenia, a waloryzacja rent i emerytur nie może przekroczyć poziomu inflacji. Dodatkowe obciążenia - w postaci wzrostu stawki podatku VAT - przewiduje ustawa o podatku od towarów i usług (chodzi o przekroczenie progu 55 proc. w relacji kwoty PDP do PKB za lata 2012 lub 2013). Zmiany zawarte w noweli ustawy o finansach publicznych oraz ustawy o VAT, przygotowanej przez resort finansów, dotyczą niestosowania - w określonych sytuacjach - ograniczeń wynikających z przekroczenia w relacji państwowego długu publicznego (PDP) do PKB progu 50 proc. oraz progu ostrożnościowego 55 proc., czyli z tzw. procedur ostrożnościowo-sanacyjnych. Procedury te nie byłyby uruchamiane, gdyby powodem przekroczenia przez dług progu ostrożnościowego był kurs złotego lub poziom prefinansowania potrzeb pożyczkowych na przyszły rok. Zgodnie z dotychczasowymi przepisami uruchamianie sankcji związanych z przekroczeniem progu ostrożnościowego następuje bez względu na to, czy próg ten został przekroczony w następstwie finansowania potrzeb pożyczkowych, czy też w wyniku np. krótkoterminowych działań spekulacyjnych, mających na celu osłabienie kursu złotego. Co roku zobowiązania zaliczane do długu publicznego w walutach obcych są przeliczane na złote według średniego kursu tych walut, ogłaszanego przez Narodowy Bank Polski w ostatnim dniu roboczym danego roku. Nowela przewiduje natomiast m.in., że państwowy dług publiczny będzie przeliczany na złote nie tylko według kursu z ostatniego dnia danego roku, ale także z zastosowaniem średniej arytmetycznej ze średnich kursów walut obcych, ogłaszanych przez NBP z dni roboczych (od poniedziałku do piątku) z roku budżetowego, za który ogłaszana jest relacja. Wyliczona w ten sposób kwota będzie pomniejszona o kwotę wszystkich wolnych środków finansowych, będących w dyspozycji ministra finansów na koniec roku budżetowego, służących finansowaniu potrzeb pożyczkowych budżetu państwa w kolejnym roku budżetowym. W przypadku, gdy w wyniku takiego obliczenia okaże się, że wartość relacji do PKB będzie mniejsza niż 50 proc. lub 55 proc., wówczas ograniczenia przewidziane w procedurze ostrożnościowej oraz warunkowe podniesienie stawek podatku VAT nie będą wprowadzane w życie. PAP/Wuj

Wybory w maju, czy w czerwcu? Na przełomie stycznia i lutego PiS zapowiada złożenie wniosku o konstruktywne wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska. Kandydatem głównej (i tak naprawdę - jedynej) partii opozycyjnej na premiera ponadpartyjnego rządu technicznego jest prof. Piotr Gliński. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, na podstawie artykułu 158 Konstytucji może uchwalić wotum nieufności wobec Rady Ministrów większością ustawowej liczby posłów (co najmniej 231). Szansa na wygranie tego głosowania przez PiS jest równa zeru. Wprawdzie podczas debaty będzie można wiele powiedzieć o jakości rządów Donalda Tuska, jednak wynik jest z góry przesądzony Jednak złożenie tego wniosku przez PiS może przynieść też inne konsekwencje. Nie wszystko jest takie oczywiste i proste jak by się wydawało, a wiemy już z doświadczenia, że dzięki ciężkiej pracy rozmaitych ludzi i / lub dziennikarzy Tusk potrafił wyjść cało z niejednej opresji. Sytuacja gospodarcza Polski jest tragiczna. Wiosną najprawdopodobniej dojdzie do dużych niepokojów społecznych; ludzie wyjdą na ulicę; może dojść do „kryteriów ulicznych” w różnych miastach. W oczach działaczy PO i ludzi którzy żyją z różnych układów i układzików, widać coraz większy strach. Bo co się stanie, gdy Polacy w swojej determinacji, w masowych wystąpieniach, zmuszą ten skompromitowany rząd do ustąpienia i ponownych wyborów parlamentarnych jesienią 2013 roku? Co się stanie, jeżeli wybory odbędą się w apogeum niechęci do tej władzy? Strach w oczach mają posłowie PO których jedyną umiejętnością jest istnienie w odpowiednim układzie. Boją się ci, którzy żyją z drobnych przekrętów, ale wiedzą, że dopóki PO jest przy władzy, nic złego ich nie spotka. Boją się dziennikarze, których haniebne teksty są gdzieś zapisane i krążą w internecie, boją się ci którzy mimo braku kompetencji zajmują miejsca pracy innym, którzy nie mają wujka w jakichś zarządach, czy radach nadzorczych. Boją się ci z Bożej łaski „artyści”, którzy zatrudniani są na jakąś fuchę, lub mają możliwość zarobienia reklamując cokolwiek - z tym, że tylko wtedy, gdy wypowiedzą jasno po czyjej stoją stronie: obrażając Boga, Polaków, czy chociażby Jarosława Kaczyńskiego. Nawet tzw. „autorytetom” (niejednokrotnie z esbecką przeszłością) strach zagląda w oczy; bo kto jak kto, ale oni sami wiedzą dlaczego są „autorytetami” i za jaką cenę. PiS może w najbliższych wyborach, przy sprzyjających warunkach, uzyskać większość parlamentarną i samodzielnie powołać rząd. Nie marzę o sytuacji takiej, jaka się wytworzyła na Węgrzech, gdzie Wiktor Orban ma większość konstytucyjną… ale kto wie? Polacy, czego historia uczy, są w stanie w krytycznej sytuacji podejmować nie tylko bohaterskie, ale też racjonalne decyzje. Strach niektórych polityków PO przed odpowiedzialnością karną, a ministrów przed Trybunałem Stanu sprawia, że w tej chwili w najwyższych gremiach PO o niczym innym się nie mówi. Zresztą tę szajkę nigdy nic nie interesowało, oprócz trwania przy władzy i kręceniu lodów. Z informacji jakie do mnie dotarły z… wynika, że najważniejsi pijarowcy Tuska przekonują go do scenariusza, jaki w mniejszym zakresie zastosował w jesieni tego roku. Przypominam, że w październiku Tusk zwrócił się do Sejmu o głosowanie w sprawie wotum zaufania dla rządu. Głosowało 452 posłów, "za" wotum zaufania głosowało 233 posłów, "przeciw" było 219, od głosu nie wstrzymał się żaden z posłów. Przypominam, że większość ustawowa wynosi 231 posłów. Niewielką ilością głosów Tusk wygrał i tym samym dał sobie parę miesięcy oddechu. Dzisiaj pijarowcy Tuska namawiają go, żeby iść dalej. Po nieudanym konstruktywnym wotum nieufności, Tusk decyduje się na rozwiązanie Sejmu i doprowadzenie do majowych wyborów parlamentarnych. Maj to według ścisłego zaplecza Tuska ostatnia data, która daje szanse na wygranie wyborów. PSL na pewno nie zgodzi się na przyspieszone wybory. Działacze PSL są przerażeni wynikami sondaży. Realna wizja nieprzekroczenia procentowej bariery umożliwiającej wejście do Sejmu, brak możliwości rozdawania stanowisk - to koniec tej partii. Z kolei SLD będzie za przyspieszonymi wyborami, bo ma nadzieję, że coś zyska. Dziwolągi zagłosują tak jak im Tusk każe, a SP zrobi wszystko żeby wstrzymać się od głosu, bo dla ich posłów to też może być ostatnie głosowanie w Sejmie. Decyzja o rozwiązaniu Sejmu będzie należeć do PiS. Partii Jarosława Kaczyńskiego majowy termin wyborów nie jest na rękę. Jesienny termin to co innego - wtedy skumulują się wszystkie zaniedbania rządu Tuska, a jego nikczemne działania dotrą do wystarczającej ilości Polaków, żeby móc myśleć o wygraniu wyborów i samodzielnym rządzeniu. Jedynym wyjściem będzie szukanie kruczków prawnych, żeby przesunąć wybory na jesień. Jeżeli to się uda i wybory odbędą się jesienią 2013 roku, to pojawia się wielka nadzieja, że Święta w następnym roku, (Ci przynajmniej, którzy myślą o dobru Polski i Polaków) spędzą w lepszych nastrojach niż dzisiaj - czego Państwu przy okazji życzę. Muszę wrócić jeszcze na chwilę do tego, co na końcu mojego tekstu napisałem dwa tygodnie temu:(…) „Bardzo Państwa proszę - nie ulegajcie emocjom związanym z „Uważam Rze” i celów jakie sobie stawiał red. Paweł Lisicki. (…) Dzisiaj sytuacja jest taka, że powstał dwutygodnik „wSieci”. Proszę uważnie przeanalizować co się stało, którzy dziennikarze zostali oszukani, a którzy nie. Jeśli będziecie mieli trudności z dojściem do sedna prawdy, to idźcie śladem pieniądza; zobaczcie kto na tym zamieszaniu zyska, a kto straci. To jest najlepsza metoda dojścia do prawdy. Bo prawda jest najciekawsza.

Reszta jest teatrem.” Otóż powoli wszystko zaczyna się wyjaśniać. Według informacji ujawnionej 20 grudnia, red. Paweł Lisicki, Michał M. Lisiecki i Platforma Mediowa Point Group S.A, która jest wydawcą tygodnika Wprost, dwutygodnika Bloomberg Businessweek Polska, miesięcznika Film oraz serwisów internetowych: Wprost.pl, Machina.pl, Sport24.pl, Ototrend.pl zakładają nowy ogólnopolski tygodnik. Pierwszy numer ma się podobno ukazać 1 marca 2013 roku. Warto przypomnieć, że pan Michał M. Lisiecki pod koniec 2009 roku odkupił od cypryjskiej firmy Qebonto Holdings 80 proc. udziałów w Agencji Wydawniczo-Reklamowej Wprost, za zaledwie 8 mln zł. Właścicielami AWR Wprost byli m.in. Marek, Amadeusz i Paulina Król.Sposób, w jaki Marek Król, były poseł z listy PZPR (wybory 1989 r.) i były sekretarz Komitetu Centralnego PZPR ds. Propagandy został właścicielem tytułu już teraz pewnie nikogo nie interesuje. Przypomnę tylko, że dopiero w 1999 roku zawarto ugodę między Spółdzielnią Pracy Dziennikarzy "Wprost" która zapłaciła milion dolarów Komisji Likwidacyjnej RSW "Prasa-Książka-Ruch" za cofnięcie przez nią powództwa dotyczącego praw do tytułu tygodnika Wprost. Nie o red. Marka Króla tu chodzi, myślę, że każdy ma prawo naprawić to co złego, według mnie pan Król to uczynił, choć nie mnie to oceniać. Uwłaszczanie się na państwowym majątku było w tamtych czasach powodem do dumy, nie do wstydu. Tylko dla tych, którzy nie śledzili tych dziwacznych „prywatyzacji” sytuacja wydawała się normalna. Przecież nie kto inny, tylko były premier rządu III RP, jeden z założycieli Kongresu Liberalno - Demokratycznego (z którego wylęgła się Platforma Obywatelska), były przedstawiciel Polski w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie, były prezes zarządu Banku Pekao S.A, przewodniczący Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów, a mianowicie pan Jan Krzysztof Bielecki, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zaraz na początku lat dziewięćdziesiątych powiedział:

"Pierwszy milion trzeba ukraść". To się nazywa stawiać odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu. Jak się pierwszy milion ukradło, to kradło się dalej w myśl maksymy że „ćwiczenie czyni mistrza”. I doszło do tego, że oni nie mają już czego w Polsce kraść. Mogą jeszcze coś ukraść z zamówień publicznych finansowanych przez Unię Europejską, lub oszukać drobnych wykonawców. Tu nasza rodzima mafia prześcignęła nawet mafię neapolitańską. We Włoszech wprawdzie wybudowano parę dworców kolejowych za pieniądze Unii w miejscach do których kolej nie dociera, ale jednak pod budowę autostrad dodawali w minimalnych ilościach; dodawali kamień i co jeszcze tam było potrzebne. Nawet budując obiekty publiczne dorzucali oprócz piasku trochę cementu i tylko w naprawdę nielicznych przypadkach domy się rozlatywały. W Polsce kamień też się dodaje, niestety tylko troszeczkę, ale - takie jest życie - i tak w nocy to wszystko wywozi się na inną budowę, zresztą na inną budowę autostrady… i tak w kółko. Takie finansowe perpetuum mobile. Wracając do naszego geniusza medialnego Michała Lisieckiego, jak się sam porównuje: polskiego Ruperta Murdocha, to za jego rządów dyscyplinarnie usunięto z tygodnika „Wprost” Marka Króla. A za co? Otóż za felieton pt. „Nie polezie orzeł w GWna” i za krytykę Adama Michnika i Andrzeja Wajdy. Na miejsce red. Króla zatrudniono geniusza dziennikarskiego, niejakiego Tomasza Lisa. Pewnie w celu uwiarygodnienia tygodnika „Wprost”. Przypomnę tylko, że tak jak w przypadku red. Cezarego Gmyza, tekst Marka Króla był zaakceptowany przez redakcję Wprost. Warto w tym momencie przypomnieć przysłowie przypisywane greckiemu filozofowi Heraklitowi z Efezu: „Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Nie wierzę, żeby red. Paweł Lisicki nie znał tego przysłowia. Niezwykle ciekawie sylwetkę Michała Lisieckiego i jego dokonań biznesowych przedstawił red. Jan Piński w tekście jaki ukazał się na portalu: gf24.pl pod znaczącym tytułem „Wprost na zakręcie”. Zachęcam do przeczytania:

http://www.gf24.pl/9407/wprost-na-zakrecie

Z zainteresowaniem będę przyglądał się dalszym dokonaniom pana Michała Lisieckiego i red. Pawła Lisickiego, pewnie najciekawsze przed nami. Zobaczymy w jakim kierunku pójdą działania braci Karnowskich i ich tygodnika „wSieci”, który (jak piszą bracia) ukazuje się w nakładzie prawie 300 tys. egzemplarzy. Zastanawia mnie tylko te 100 stron i cena 2,9 zł. Nikomu nie będę podpowiadał, żeby wziął kalkulator i policzył takie drobiazgi, jak np. koszt druku, zwrotów i takie tam parę groszy typu utrzymanie redakcji, etc. Ale przecież cuda są na świecie, czego właśnie doznajemy w tym wyjątkowym czasie. Żeby nie było, że się czepiam, naprawdę mam nadzieję, że bracia Karnowscy odłożą na półkę własne ambicje i stworzą tygodnik który zadowoli tę część prawej strony, która im kibicuje. Bo każde takie działanie jest zagrożeniem dla mainstreamu, a o to nam wszystkim chodzi. Ryszard Kapuściński

Pozory mylą. Do czasu „To nie kryzys, to rezultat” − mawiał Kisiel. Doskonale pasuje to powiedzonko do komunikacyjnego zawału na Śląsku. Cała propagandowa orkiestra jazgocze oczywiście, że to nie wina Tuska (bo przecież nic nie jest winą Tuska, a kto za cokolwiek wini wszechwładnego premiera, tego nadworny satyryk wychłoszcze rymami). Że wszystko spaprały „koleje śląskie”. Nie poradziły sobie, nie umieją, nie nadają się… No, ale to dość marne wyjaśnienie problemu, bo przecież trudno nie zapytać − a kto takiej firmie, która sobie nie radzi, przekazał newralgiczną sprawę, jaką jest komunikacja w mocno zindustrializowanym, ludnym regionie? Nie upewniwszy się, czy jest ona zdolna sprostać wyzwaniu? Ano, odpowiedź jest taka − zrobił to rząd Donalda Tuska właśnie. I to już ładnych parę lat temu. I jeszcze ogłosił „usamorządowienie” przewozów wielkim sukcesem. A dlaczego „usamorządowił”? A właśnie po to, żeby się pozbyć odpowiedzialności. Żeby móc teraz mówić „to nie my”. Mądrzy ludzie przestrzegali wielokrotnie, że to się źle skończy, że samorządy nie są w stanie sprostać beztrosko przerzucanym na nie zadaniom, zwłaszcza gdy, tradycyjnie już, za zwiększaniem ich zadań nie idą większe pieniądze. Dziś mądrzy ludzie mówią, że to, co wyrabia się na Śląsku, to przedsmak chaosu czekającego nas w całym kraju, region po regionie. Ale rząd się mądrymi ludźmi od dawna już nie przejmuje, to nie jego elektorat. Nie mniejszym sukcesem niż „usamorządowienie” kolei było przymusowe skomercjalizowanie placówek służby zdrowia. Przypomnę, że miało to być lekarstwem na ich zadłużenie. Mądrzy ludzie od razu uprzedzali, że komercjalizacja to tylko − zgodnie z zapowiedzią posłanki Sawickiej − przekierowywanie publicznych pieniędzy do prywatnych kieszeni, że dla uzdrowienia służby zdrowia kluczowa jest nie sprawa własności szpitali, ale system ubezpieczeń. Już w kilka miesięcy po komercjalizacji raport NIK wykazał, że w poddanych tej operacji szpitalach zadłużenie odrasta w tempie błyskawicznym. Oczywiście zadbano, by ten raport nie przebił się do opinii publicznej. Podobnie jak o to, by nie przebiły się wstrząsające statystyki, iż w Polsce na 100 operowanych pacjentów umiera 17, gdy średnia UE to 4 zgody na 100 operacji. Symbolem tego megakłamstwa pozostanie grzanie przez rządowe telewizornie i radia cały dzień niusa o pionierskiej operacji serca małej dziewczynki właśnie w czasie, gdy Centrum Zdrowia Dziecka wstrzymuje przyjmowanie pacjentów, zwalnia lekarzy i, krótko mówiąc, kona. Oczywiście, ukryć raport NIK czy statystyki było łatwiej, niż teraz sprawić, aby nie przebiły się do opinii publicznej fakty, z którymi styka się bezpośrednio każdy chory − przeraźliwe kolejki w przychodniach czy chaos na kolei, by tylko przy tych dwóch dziedzinach pozostać. Fakt faktem, że platformerski agit-prop robi, co może, licząc na nieskończony barani potencjał swojego elektoratu. Ale to wszystko trzyma się na pozorach sukcesu. Jak długo jeszcze da się je podtrzymywać?

Nasze Święta Karpie, śledzie, pierogi, barszcz, sianko, choinki, pogańskie pochodzenie chrześcijańskich rytuałów, neopogańskie trywializowanie chrześcijańskiego święta, prawdziwy święty Mikołaj kontra zapasiony krasnal z przedwojennej reklamy coca-coli, który zajął jego miejsce, „gwiazdka” u gwiazd, rodzinny stół u państwa (do wyboru, do koloru, byle nie z PiS-u), wspomnienia o minionych Wigiliach, garść ciekawostek świątecznych z innych krajów… Tylko, cholera, jakby nie kombinować, nie da się przykryć informacji i faktycznym zamknięciu lotniska w Modlinie i nieopisanym bardaku z tym związanym − nikt nic nie wie, a zdążający do rodzin na święta pasażerowie przeklinają bezsilnie kursując w tę i z powrotem. Tak oto kompromituje się kolejna pokazówka „Polski w budowie”, po Stadionie Narodowym, który pewnie nigdy się już nie doczeka oficjalnego odbioru, i po odpicowanym po wierzchu Dworcu Centralnym w Warszawie. Zaprzeczyć temu nie można. Można najwyżej zepchnąć temat na stronę jedenastą, jak to robi „Rzeczpospolita”, można też wyszyć cały wielominutowy materiał o tym, że w sumie nie jest tak źle, jak to codziennie od pewnego czasu robią Wiadomości TVP. Do annałów powinien wejść dziennik sprzed kilku dni o świątecznych podróżach koleją: no, pewne problemy się zdarzają, ale są i takie pociągi, w których jest miejsce siedzące, a spóźnienie naprawdę nieduże, dowód, że nasz reporter sam się przejechał z kamerą. Wyemitowano to-to akurat w dniu, gdy przechodząc przez Dworzec Centralny ułowiłem niezwykły doprawdy komunikat, iż opóźniony o około 300 minut ekspres „Mewa” ze Szczecina do Warszawy Wschodniej został w dniu dzisiejszym odwołany. Rozumiecie Państwo − jeśli został odwołany, to w jaki sposób złapał 300 minut opóźnienia? W punkcie odjazdu (Szczecinie) jeszcze był, a w punkcie odbioru (Warszawie) po 300 minutach bezskutecznego oczekiwania pogodzono się z jego zniknięciem? Czyli odwołano go gdzieś po drodze? Co w takim razie stało się z pasażerami, którzy niefortunnie doń wsiedli?„Pociąg… zwiększył swe opóźnienie do iluś tam minut i w związku z powyższym uznany zostaje za zaginiony. Ktokolwiek wiedziałby o losie zaginionego, proszony jest o zgłoszenie do centralnej dyrekcji kolei państwowych, lub do najbliższej budki dróżnika…” − to tekst ze starej piosenki „Wałów Jagiellońskich” „Wars wita was”. Wtedy przynajmniej była jedna dyrekcja PKP, do której można by się zgłosić, a teraz – która z kolejowych spółek, których narobiło się więcej niż budek dróżników, odpowiada za zaginięcie ekspresu „Mewa”? Wracając jeszcze do rozsypywania się „Polski po budowie”, głośna stała się wypowiedź pani redaktor Paradowskiej, która w poparciu dla Partii zwykła iść o pół kroku przed samą Partią, że jej tych firm, które na Tuskowych budowach pobankrutowały, wcale nie żal. Dowcip w tym, że dzięki ogłoszeniu bankructwa wykonawcy inwestycji na Euro zwolnili się od obowiązku napraw gwarancyjnych. Co będzie miało pewne znaczenie, gdy „złuszczać się” zaczną kolejne kładzione na tempo nawierzchnie. Święta świętami, ale „pospolitość” nie odpuszcza; warto zajrzeć do „Naszego Dziennika” i rozmowy z mecenasem Rogalskim o kuriozalnym postępowaniu wytoczonym mu za obrazę prokuratora Parulskiego, w sposób nie bardzo wiadomo jaki konkretnie, a także materiał o dyscyplinowaniu prokuratorów, którzy ośmielili się skrytykować tzw. śledztwo smoleńskie. A w „Gazecie Polskiej Codziennie” przeczytać o nagrodzie im. Lecha Kaczyńskiego dla Krzysztofa Wyszkowskiego i przy świątecznym stole choć przez moment pomyśleć o losie tego jednego z najbardziej bohaterskich i zasłużonych Polaków, w III RP niedocenionego i skazanego na zapomnienie oraz prześladowanego przez prominentnego dziś byłego TW.

I, pomimo licznych powodów do smutku i obawy, cieszyć się. Bo, jak nieustająco powtarzam − to nasze święto. To święto narodzin Boga, który na swe miejsce przyjścia wybrał głęboką wiochę na zapadłej prowincji, a nie stolicę, zwykłą oborę, a nie pałace, a na świadków narodzenia − prostych pastuchów, a nie intelektualistów, celebrytów czy inne „autorytety”. Coś nam przecież chciał w ten sposób powiedzieć. Rafał A. Ziemkiewicz

Wytępić na prawicy integralnej Na prawicy integralnej wytępić trzeba „anty-interwencjonizm”. Wywodzi się on bądź to z zainfekowania „konserwatywnym liberalizmem”, bądź to z brania na poważnie sentymentalnych bajek o dobrych średniowiecznych królach którzy „panowali, ale nie rządzili”, zasiadając jedynie majestatycznie na tronach i przyglądając się z ich wysokości samozarządzającemu się w dole społeczeństwu organicznemu, któremu sama świadomość obecności króla wystarczać miała rzekomo do życia w zgodzie z prawem naturalnym. Konserwatywno-liberalna koncepcja rządu „silnego, ale ograniczonego” jest logicznie niespójna i demagogiczna; rząd silny, to rząd mogący oddziaływać wszędzie tam, gdzie jest to zasadne, nie zaś rząd spętany rozmaitymi ograniczeniami – postulowane przez „konserwatywnych liberałów” państwo nie jest państwem „silnym, ale ograniczonym” (bo takie zwierzę nie istnieje), ale jest państwem słabym i ubezwłasnowolnionym. Demagogiczne jest również powoływanie się na zasadę pomocniczości, bo jej treścią nie jest brak możliwości ingerowania władcy w daną materię, ale niekorzystanie przez władcę z tej możliwości wówczas, gdy nie jest to potrzebne. Popularne w niektórych kręgach tradycjonalistycznych (a częściej libertariańskich, choć podszywających się pod tradycjonalizm) rozumienie decentralizacji jako wyłączenia spod prerogatyw władcy określonych obszarów życia społecznego także jest fałszywe; zdrowa decentralizacja to nie zastąpienie władzy centralnej republikańską utopią harmonijnie współdziałających ze sobą pomimo braku zwierzchniej instancji władz terytorialnych, tylko zróżnicowanie treści polityk prowadzonych przez władzę centralną w zależności od partykularnej natury subiektów tych polityk. Jest to zatem decentralizacja przedmiotowa albo raczej branżowa, a nie podmiotowa – na poziomie podmiotu władzy każde zdrowe państwo zorganizowane jest bowiem na zasadzie centralizmu. Doktryna polityczna współczesnej rewolucji konserwatywnej musi być esencjonalnie antyrepublikańska, mianowicie postulować polityczny monizm, polityczny centralizm i prawo suwerena do interweniowania wszędzie tam, gdzie okaże się to zasadne dla stosownego uformowania materii społecznej i przyrodniczej. Oznaczać to musi odrzucenie koncepcji „państwa minimum” i „państwa-nocnego stróża” na rzecz koncepcji prowadzenia przez władcę aktywnych polityk publicznych: kulturalnej, regionalnej, gospodarczej, bezpieczeństwa wewnętrznego, społecznej, w zakresie cenzury, demograficznej i im podobnych – zarówno przy użyciu środków „pozytywnych” (inspirowania lub korygowania określonych zjawisk), jak i „negatywnych” (niedopuszczania lub wytłumiania określonych zjawisk). Poza wszystkim innym, doktryna rewolucji konserwatywnej nie jest doktryną zachowawczą, ale właśnie doktryną „rewolucji”, tak więc doktryną podmiotowego kształtowania przez człowieka rzeczywistości, „czynienia sobie Ziemi poddaną”. W terminie „rewolucja konserwatywna” stosowny akcent należy zatem położyć na pierwszy jego człon, mianowicie na „rewolucję”, wyciągając stąd odpowiednie wnioski. Ronald Lasecki

„Prawica integralna” na potrzeby podmianki W ramach potępieńczych swarów na tak zwanej „prawicy”, na portalu „Prawica.net” ukazał się socjalfaszystowski manifest pióra pana Ronalda Laseckiego, nawołujący do „wytępienia antyinterwencjonizmu” na „prawicy integralnej”. Dlaczego w ramach potępieńczych swarów? Bo na politycznej scenie naszego nieszczęśliwego kraju zdecydowanie dominują formacje lewicowe, a w każdym razie - etatystyczne. Widać to wyraźnie po preferencjach; każda z nich uważa, że najlepszym sposobem podziału dochodu narodowego jest podział przymusowy za pośrednictwem państwa, a nie dobrowolny, za pośrednictwem rynku. To kryterium jest ważne, bo można z niego wyprowadzić cały model państwa i systemu prawnego. Więc prawica jest tylko w „ciemnościach zewnętrznych”, skąd dobiega „płacz”, albo w najlepszym razie - „zgrzytanie zębów”. Czy jednak ten manifest ukazał się tylko w ramach potępieńczych swarów? To już nie jest takie oczywiste w sytuacji, gdy okupujący nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniacy najwyraźniej dochodzą do przekonania nie tylko o potrzebie dokonania jakiejś zmiany dekoracji, ale również - że podmianka dokonana w ramach istniejącego establishmentu może nie wystarczyć, że dla zrobienia lepszego wrażenia na opinii publicznej, a przede wszystkim - wzbudzenia w ludziach, przynajmniej na pewien czas, odrobiny nadziei, trzeba istniejące dekoracje polityczne uzupełnić o jakiś nowy element. Trzeba przy tym pamiętać o zasadzie primum non nocere, co się wykłada, żeby przede wszystkim nie szkodzić. Komu? Ano, naszym okupantom, to znaczy - bezpieczniackim watahom, które ciągną grube profity z kapitalizmu kompradorskiego, ekonomicznego modelu państwa, ustanowionego jeszcze przez generała Kiszczaka do spółki z wyselekcjonowanymi osobami zaufanymi w roku 1989. Ze strony ugrupowań parlamentarnych żadnego zagrożenia dla kapitalizmu kompradorskiego nie ma; jeśli nawet przed kilkoma laty można było odnieść wrażenie przeciwne, to dzisiaj, kiedy każde ugrupowanie parlamentarne stara się pokazać, jaką to ma zdolność koalicyjną, widać, że od tej strony jest bezpiecznie. Jedyne niebezpieczeństwo mogłoby pojawić się ze strony jakiegoś nowego podmiotu politycznego, który, wykorzystując nastrój oczekiwania czegoś nowego, może uruchomić sekwencję wydarzeń groźną dla kapitalizmu kompradorskiego, a co za tym idzie - dla okupacji naszego nieszczęśliwego kraju przez bezpieczniackie watahy. Żeby takim przykrym niespodziankom zapobiec, nie można biernie czekać na to, co się na scenie pojawi, tylko zawczasu wykreować byt, który i roztoczy powaby nowości i nie stworzy dla okupantów najmniejszego niebezpieczeństwa. Na czym mogłoby polegać niebezpieczeństwo dla kapitalizmu kompradorskiego? Polega on, jak wiadomo, na tym, że bezpieczniackie watahy regulują nie tylko dostęp do rynku, ale również - kontrolują sytuację na rynku. Zatem ani nie ma tam intruzów, a w dodatku hierarchia rynkowa odzwierciedla faktyczną hierarchię polityczną. Narzędziem umożliwiającym tę kontrolę jest oczywiście rozbudowana agentura, zaś instrumentem technicznym - ścisła reglamentacja. Gdyby zatem na politycznej scenie nagle wzrosła w siłę formacja programowo wroga zarówno reglamentacji, politycznej kontroli dostępu do rynku, jak i agenturze w strukturach państwa, to właśnie coś takiego mogłoby stworzyć dla okupacji kto wie, jak poważne zagrożenie. Zatem czyż nie lepiej zadbać o wyhodowanie zawczasu formacji, która nie tylko będzie ideowo przeciwna wszelkim zagrożeniom, ale w dodatku - wykorzysta żywą i rozpowszechnioną tęsknotę za surowym, ale sprawiedliwym opiekunem, który wprawdzie rękę ma ciężką i batem albo pałą wymusza posłuch, ale jednocześnie uwalnia od nieznośnej odpowiedzialności za własny los? Jakie zatem są zasady ideowe ruchu na którego czele mam stanąć? - pyta bohater profetycznej sztuki Sławomira Mrożka. Na to pytanie odpowiada manifest pana Ronalda Laseckiego. Jego ostrze zwraca się przeciwko konserwatywnemu liberalizmowi, by po wytępieniu tej zarazy w następstwie rewolucji konserwatywnej przywrócić „polityczny monizm, polityczny centralizm i prawo suwerena do interweniowania wszędzie tam, gdzie okaże się to zasadne dla stosownego uformowania materii społecznej i przyrodniczej.” Zatem - nie tylko inżynieria społeczna, pozwalająca robić z „materiałem ludzkim” wszystko, co niezbędne dla odpowiedniego „uformowania materii społecznej”, a nawet - „przyrodniczej”. Co autor ma na myśli - nietrudno zgadnąć. Czyż z punktu widzenia „suwerena” - ktokolwiek by nim nie był - udoskonalona również pod względem przyrodniczym, znaczy - eugenicznym - „materia społeczna” nie jest lepsza od nieudoskonalonej? Jasne, że lepsza, a w takim razie - cóż albo któż mógłby go powstrzymać przed „dalszym udoskonalaniem”? Oczywiście, że nikt - co skądinąd wynika z samej istoty suwerenności suwerena. No dobrze - ale któż by nim był, kogo pan Ronald Lasecki w charakterze suwerena by nam nastręczył? Kto w charakterze suwerena inicjowałby i forsował te wszystkie „polityki publiczne”: kulturalną, regionalną, bezpieczeństwa wewnętrznego, społeczną, „w zakresie cenzury”, demograficzną i im podobne, zarówno przy użyciu „środków pozytywnych”, jak i „negatywnych”? Kogo, mówiąc po prostu, pan Ronald Lasecki nastręczyłby nam na Józefa Stalina - bo tą zdecydowaną kreską nakreślił nam chyba portret Ojca Narodów? Jak przyzwolenie na te wszystkie eksperymenty pogodzić z „przywiązaniem do tradycyjnej katolickiej moralności” o którym pan Ronald Lasecki zapewnia w innym miejscu - trzeba mieć nieźle nasrane w głowie. SM

WOLNOŚCIOWY NEKRO-REAKCJONIZM W podziemnym śfjatku radykalnej prawicy zdarzają się niekiedy intrygujące zbliżenia poszczególnych autorów, grup i frakcji, pozornie wynikających z innych fundamentów albo po prostu poruszających innego rodzaju zagadnienia. Takie zbliżenia skłaniają do pewnej zadumy czy też refleksji nad tym, że nigdy nie wiadomo, z kim się kiedyś spotkamy na długiej drodze naszego ideologicznego rozwoju (lub regresu). Wspomniane sojusze i wspólne głosy niekoniecznie muszą być rezultatem jakiejś odgórnie przyjętej strategii, niekoniecznie nawet mają „rzeczywisty” charakter – w istocie mogą bowiem występować jedynie w umysłach czytelników, którzy zauważają np., że od pewnego czasu wnioski pana X zadziwiająco zbiegają się z konstatacjami pana Y. Otóż ja wystąpię w roli czytelnika, który postawił sobie za cel skontrować nieco „nauczanie”, z którym w ostatnich czasach spotyka się w dwóch formach czy też odsłonach. Pierwszą są pisma tak szacownych teoretyków i ideologów „zamordyzmu mundurowego” jak dr Adam Wielomski czy Ronald Lasecki, drugą natomiast liczne szasy Mirosława Salwowskiego, tworzące rosnącą coraz to bardziej chrześcijańską wersję Miszny i Gemary. Ufam zresztą, że znamienici autorzy wybaczą mi te drobne, żartobliwe wszak uszczypliwości, czymże innym mógłbym bowiem wesprzeć mizerię mojej argumentacji, jeśli nie ironią? Przejdźmy jednak do rzeczy. Jak można się domyślić, nie jest moim celem omawianie artykułów Ronalda Laseckiego na temat geopolitycznego wymiaru konfliktu w Mali, ani też wywodów Mirosława Salwowskiego na temat tańców i strojów kąpielowych. Te pierwsze kwestie leżą zupełnie poza moimi kompetencjami i zainteresowaniami, z tymi drugimi natomiast niekiedy się, o dziwo, dość mocno zgadzam, choć może przyjmując znacznie mniej „prawniczo-kodeksowe” podejście. Celem moim jest odniesienie się do pewnej wizji państwa, która przebija z pism wspomnianych autorów, jak również osób, które wspierają ich podczas częstych (i jakże jałowych) dysput na forach internetowych oraz w podobnych spelunach i mordowniach. Wszystko wskazuje na to, że zarówno Ronald Lasecki i Adam Wielomski, jak i Mirosław Salwowski, doszli w swoich rozważaniach do wizji silnie „pro-państwowej”, mówiąc najogólniej. Nie określam tego jako „konserwatyzm pro-państwowy”, ani też przy pomocy innego „-izmu”, zdając sobie sprawę, że przynajmniej dwie z wymienionych trzech osób być może wcale nie określają się jako „konserwatyści” lub też nie jest to dla nich istotne. Tak czy inaczej u wszystkich trzech (ich akurat spodobało mi się wywołać do tablicy, ale oczywiście takich publicystów znalazłoby się więcej) widać przeciwstawienie się innej wersji prawicowości, konserwatyzmu, reakcjonizmu i katolicyzmu – takiej, jaka jest obecna np. w programie Organizacji Monarchistów Polskich. Aby nie przedłużać tych dywagacji, wyjaśnię w czym rzecz, odstawiając na razie na bok pisma Mirosława Salwowskiego, które – jako że w założeniu dotyczą nieco innych zagadnień i wychodzą z innych zainteresowań – wzięte zostaną pod uwagę nieco później, gdy już spotkają się z myślą Wielomskiego i Laseckiego. A zatem: u drogiego Ronalda mamy wizję „silnego państwa”, uzbrojonego w mocarny aparat policyjny i sprawnie funkcjonujący aparat biurokratyczny, państwa zjednoczonego wszechogarniającą monoideą, zunifikowanego, zuniformizowanego, zgoła faszystowskiego (nie nadaję temu przymiotnikowi jakichś perwersyjnych konotacji, „nie boli mnie on”, ani też nie oburza mnie samo podpisywanie się pod jakoś pojętym „faszyzmem”). W szczególności przejawia się to w tekstach Ronalda Laseckiego, który z lubością cytuje bon-mot Mussoliniego „wszystko w państwie-nic poza państwem-nic przeciwko państwu”, jak również kreuje z rozmachem obraz prezydenckiego marszu niepodległości – takiego, jak powinien on wyglądać („odgrodzona barierkami gawiedź mogłaby wystąpić co najwyżej w roli gapiów patrzących z rozdziawionymi z podziwu ustami na ten pokaz siły państwa”). Adam Wielomski nie znajduje się, jak sądzę, w aż tak dalekich obszarach, na co zapewnie nie pozwala mu pewna doza pragmatyzmu i skłonność do możliwie praktycznego spoglądania na politykę i wszelkie idee. Sam zresztą się do tego przyznaje (vide ostatnia polemika z panią Magdaleną Ziętek – „patrzę na konserwatyzm jako na doktrynę mającą mieć zastosowanie praktyczne (polityczne)”). Mirosław, również od pewnego czasu intensywnie pisujący na konserwatyzm.pl, skupia się w swojej publicystyce niemal wyłącznie na kwestiach moralnych. Stara się je zresztą w możliwie osiągalnym stopniu ująć w zbiór zakazów, nakazów, a także luźniejszych zaleceń, które teoretycznie nie mają charakteru obowiązującego, ale w praktyce w taki właśnie sposób są przedstawiane (sławetne „zawsze lub prawie zawsze jest to okazją do grzechu…”). Ten sposób myślenia często sytuuje się niebezpiecznie blisko „talmudyzmu” i „kazuistyki” (w potocznym znaczeniu tych słów, utożsamiającym je z suchym, jałowym i posępnym dywagowaniem na temat kolejnych ustępów i paragrafów). Ma on jednak tę zaletę, że w pewnym stopniu pozwala omawiać także sprawy praktyczne, codzienne i konkretne, do których taki np. Ronald Lasecki raczej nie zwykł się zniżać (a więc, czy należy płacić podatki, a jeśli tak, to które; czy wolno łamać formalnie obowiązujące prawo poprzez przechodzenie na czerwonym świetle; czy wolno spożywać alkohol w miejscach publicznych, gdy jest to zabronione etc.). Tego typu kwestie mogą się wydać niepoważne (gdzież im tam do rozważań o doktrynie politycznej), w istocie jednak na ich przykładzie rozważać można praktyczne wnioski, jakie płyną z teorii, jak też i testować konsekwencję osób, które dane teorie wygłaszają. Te trzy opisane podejścia – wielka koncepcja „rewolucji konserwatywnej” Ronalda, pragmatyzm Adama Wielomskiego i jego chęć uczynienia konserwatyzmu ideą mającą przełożenie na współczesną rzeczywistość, a wreszcie moralistyka Mirosława i cechujące go pragnienie postępowania w zgodzie z Prawem (przez duże „P”) – wiodą wspomnianych autorów m.in. do wniosku, że należy bronić współczesnego państwa polskiego, rozumianego nie tylko jako pewien obszar otoczony granicami, naród, tradycja itd., ale jako ta konkretna, istniejąca organizacja polityczna, wręcz jako istniejący obecnie rząd. Należy go bronić (przed insurekcjonistami i jakobinami – Wielomski), a także słuchać się pokornie (szczególnie jest to widoczne u Mirosława) oraz dopingować owo państwo do rozprawy z wrogami wewnętrznymi, wyrzucać mu, że jest zbyt słabe, zbyt mało bije i smaga batogiem (Ronald). Nie obiecuję wcale, że tej wizji będę w stanie przedstawić sprecyzowaną, ścisłą ideologię, jakiś „-izm”, przy pomocy którego rozplanuję obraz idealnego świata. Nie jest to nawet moim celem, mam zamiar jedynie przesunąć akcenty i zwrócić uwagę na pewne zagadnienia, jak również podkreślić, że podane powyżej modele konserwatyzmu, katolicyzmu, prawicowości, patriotyzmu – nie są jedynymi. Na początek posłużmy się pewnymi obrazami. Otóż z jednej strony – przede wszystkim u Ronalda – mamy państwo gardzące samym pojęciem „wolności”, a już zwłaszcza „obywatelskich”, państwo scentralizowane, kpiące sobie z „kultu własności prywatnej”, uprawnione do działania wszędzie tam, gdzie uzna to za słuszne. Wyraźnie widać to w takich fragmentach tekstów Ronalda jak ten: „rząd silny, to rząd mogący oddziaływać wszędzie tam, gdzie jest to zasadne, nie zaś rząd spętany rozmaitymi ograniczeniami – postulowane przez „konserwatywnych liberałów” państwo nie jest państwem „silnym, ale ograniczonym” (bo takie zwierzę nie istnieje), ale jest państwem słabym i ubezwłasnowolnionym”. Mało tego, czytamy również, że: „Doktryna polityczna współczesnej rewolucji konserwatywnej musi być esencjonalnie antyrepublikańska, mianowicie postulować polityczny monizm, polityczny centralizm i prawo suwerena do interweniowania wszędzie tam, gdzie okaże się to zasadne dla stosownego uformowania materii społecznej i przyrodniczej”. Nie bardzo wiem, co ma na myśli Ronald pisząc o materii „przyrodnicznej” – czyżby zawracanie biegu rzek albo wysiedlanie wsi i miasteczek w celu przeprowadzenia na ich terenie państwowej autostrady? Mirosław Salwowski pozornie zdaje się być daleko od takiej „faszyzacji życia”, w istocie jednak również i on wielokrotnie dawał wyraz swojemu przeświadczeniu, że państwo może ingerować, wnikać, wchodzić etc. gdzie to tylko potrzebne, a to w celu ochrony poddanych (obywateli) przed szeroko pojętym grzechem, błędem, złem i zepsuciem. Kwestie prywatnej własności, wolności osobistej, rozmaitych praw i przywilejów są tu tak naprawdę drugorzędne – ograniczenia tej ingerencji mogą się wiązać najwyżej z pewnymi niedogodnościami technicznymi, które ewentualnie mogą przeważyć nad korzyściami wynikającymi z poskromienia deprawacji.

Zajmijmy się najpierw teorią, abstrahując od obecnych uwarunkowań, rządów PO czy innych partii, III Rzeczypospolitej itd. Otóż obaj panowie zdają się sądzić, że państwo ma właściwie prawo do wszystkiego, jeśli tylko będzie to „dobre” dla wspólnoty. Co zabawne, wydaje się, że u Laseckiego instancją oceniającą pożytek płynący z działań państwa jest samo państwo, bo przecież nie owa gawiedź z rozwartymi głupkowato gębami. Postawa Ronalda jest zapewne motywowana przeświadczeniem, że w idealnym państwie to właśnie osoby takie jak on, czy też podzielające jego wizje geopolityczne, ekonomiczne i inne, kształtowałyby politykę. Podówczas oczywiście niczym trudnym nie byłoby podporządkowanie się wszelkim rozkazom i przepisom. Mało tego: założenie jest zapewne takie, że władza bije tych, których bić należy – i wypada jej tylko przyklasnąć. Ronald nie zdaje sobie sprawy – albo też niespecjalnie go to interesuje – że brak klarownego wydzielenia zakresu kompetencji państwa (czy jakiejkolwiek innej władzy) to po prostu pole do monstrualnych nadużyć i faktycznej tyranii. Przypomina to groteskową wiarę, przejawianą swego czasu przez niektórych korwinistów, w to, że ideałem policjanta w „silnym, ale ograniczonym państwie” będzie ktoś w rodzaju „Brudnego Harry’ego”, kto nie przejmuje się głupstwami w rodzaju strzałów ostrzegawczych, tylko rusza na bandytów bez miłosierdzia. Taki „Brudny Harry” dobrze wygląda na filmie, ponieważ scenarzysta z góry założył, że Harry trafi tych, których trafić powinien, a rozbitymi szybami i zniszczonymi straganami widz nie będzie się przecież przejmował. W praktyce oczywiście nasz dzielny „glina” podczas „ostrej akcji” w filmowym stylu „zdjąłby” kilka przypadkowych ofiar, a mieszkańcom okolicy zdezorganizował życie na krótszy lub dłuższy kawałek czasu (dewastując ich mienie). Podobnie rzecz się ma z kuriozalną wiarą w to, że państwo powinno mieć możliwość ingerowania „wszędzie tam”, gdzie jest to „zasadne”. Otóż niezwykle istotne jest właśnie to, by możliwość ingerencji państwa była ograniczona – ograniczona moralnością chrześcijańską, prawem własności prywatnej, przyjętymi obyczajami lokalnymi, uprawnieniami samorządów etc. Mało tego: w tradycyjnej monarchii na ogół tak się właśnie rzecz przedstawiała, choć oczywiście Ronald wykpiwa poważne traktowanie „sentymentalnych bajek o dobrych średniowiecznych królach którzy „panowali, ale nie rządzili”, zasiadając jedynie majestatycznie na tronach i przyglądając się z ich wysokości samozarządzającemu się w dole społeczeństwu organicznemu, któremu sama świadomość obecności króla wystarczać miała rzekomo do życia w zgodzie z prawem naturalnym”. Zapewne są to w dużej mierze „bajki”, ale podobnie bajkową wizją jest opowieść o dobrym wodzu faszystowskim, który rządzi wszystkim i nad wszystkim czuwanie ma on lub funkcjonariusze jego partii – przy czym w magiczny sposób unika się tu korupcji, złodziejstwa, nadużyć, biurokracji, upodlenia obywateli, realizacji prywatnych interesów etc. Z dwóch bajek wolę wierzyć w tę pierwszą, utożsamiając się – i to jest pewien program pozytywny, luźno rzecz jasna zarysowany – z wizją społeczeństwa organicznego, zdecentralizowanego, różnorodnego, a także (o zgrozo) w pewien sposób zorganizowanego oddolnie. Bliska jest mi więc wizja, którą prof. Bartyzel opisał (pośrednio) w nastepującym fragmencie: „Ani w Hiszpanii, ani w Polsce, nie zaakceptowano też nowożytnej logiki suwerennego państwa, pozostając przy koncepcji władzy politycznej, jako zwieńczenia wielości samorządnych wspólnot, tworzących corpus politicum (civitas, res publica); zwieńczenia, czyli regulatora harmonizującego cele tych wspólnot w dążeniu do celu wspólnego. (…) hiszpańska tradycja „foralizmu”, czyli przywilejów i wolności prowincji oraz municypiów, stanowi właśnie ścisły odpowiednik staropolskiej, szlacheckiej „powiatowości”, stanowiącej również nieomal samowystarczalny świat społeczeństwa żyjącego podług ustalonego od wieków obyczaju, z niemal nieobecną administracją, lecz ze ściśle przestrzeganym kodeksem norm postępowania. Ten sam, co karlistowski ideario político, w którym pod panowaniem jednej, katolickiej wiary, każda ze wspólnot lokalnych (pueblos) rządzi się jako samowystarczalna „republika chrześcijańska”, w poszanowaniu „naturalnej hierarchii”. Ideał ten nie musi być oczywiście, a wręcz nie jest „liberalny” czy tym bardziej „demoliberalny”. Przeciwnie: w sferze obyczajowości, publicznego kultu katolickiego czy wartości patriotycznych, narodowych etc. – może być zupełnie nieliberalny. Jest jednak wolnościowy – wolnościowy przez to, że umożliwia społeczeństwu samoorganizację, że szanuje własność prywatną, że wreszcie nie wpycha wielkiej machiny państwowej tam, gdzie nie jest ona konieczna. O tym wspomnę jeszcze parę linijek niżej, przy okazji omawiania poglądów Mirosława Salwowskiego, ale już tu mogę rzec, iż właśnie w Hiszpanii wykształciła się owa „proto-austriacka” szkoła scholastyczna, której koryfeusze (jak Juan de Mariana) gotowi byli za kradzież (i grzech ciężki!) poczytywać np. tak rozpowszechnione dziś (i legitymizowane przez państwo) zjawiska jak fałszowanie monety przez władcę (inflacja) czy system rezerwy cząstkowej w bankowości. Mało tego: tego typu postępki władców skłaniały niektórych z myślicieli do sugerowania, że królowie owi (przecież chrześcijańscy, dynastyczni itd.!) są zwykłymi tyranami. Zbliżone myślenie prezentowali opisywani niegdyś przez Adam Wielomskiego (jako ciekawostka) francuscy neofeudałowie, o których sposobie myślenia tenże autor pisze: „Proces ten [despotyzacji – przyp. ATW] stopniowo narastał, osiągając swe apogeum za panowania Filipa Pięknego - potwora, skąpca, zazdrośnika, autokraty, bezbożnika, człowieka gwałcącego wszystkie tradycyjne prawa szlachty i królestwa”. Co było przykładem tego okropnego postępowania? M.in. „Filip Piękny przywłaszczył sobie przywilej - monopol na bicie monety, zmonopolizował sądy, centralizując je w stolicy w postaci parlamentu paryskiego. Podwyższał podatki, psuł monetę”. O „kartach” przysługujących wszystkim prowincjom czytamy zaś: „Karty, pomimo różnic regionalnych, co do jednego są ze sobą zgodne: nie wolno monarsze nakładać podatków bez zgody stanów. Ta podstawowa wolność zanikła niestety we Francji, a przetrwała w Anglii”. Te przykłady są tu oczywiście dobrane nieco przypadkowo, ale obrazują one, jak bardzo nasze społeczeństwo i nasze państwo (tj. państwa naszej epoki) odbiegły od pewnych chrześcijańskich i tradycyjnych ideałów, jak bardzo faktyczny despotyzm zatriumfował pod maską liberalnej demokracji. Obrazuje to także stępienie naszej wrażliwości, która pozwala nam kłócić się np. o wysokość podatku dochodowego albo kształt przepisów kodeksu karnego, bez podważenia samych fundamentów systemu, a więc istnienia tego rodzaju podatku lub jednolitego systemu prawnego. Będzie to szczególnie istotne już za chwilę, przy krytyce poglądów Mirosława Salwowskiego. Postawa Mirosława jest nieco inna niż faszystowskie fascynacje Ronalda. Paradoksalnie jest mi bliższa w tym sensie, że różnimy się przede wszystkim oceną tego, jak daleko państwo może się posunąć – a więc jak irytujące i głupie mogą być przepisy, do jakiej wysokości należy płacić podatki, co czyni władzę legalną, a co ją delegitymizuje itd. Nie wspomniałem o tym na początku, ale wyjaśnię teraz, że pisząc ten tekst przyjąłem założenie, iż czytelnik jest mniej więcej obeznany z artykułami przytaczanych przeze mnie autorów. Powiem zatem, że po przeczytaniu kilku tekstów (artykułów tudzież wypowiedzi internetowych) Mirosława na temat władzy, monarchii, rządu, podatków i tym podobnych spraw doszedłem swego czasu do wniosku, że jego wiernopoddańczy stosunek do władzy bliski jest myśleniu w kategoriach „ciepłej wody w kranie”. A zatem: skoro „da się żyć”, „ciepła woda jest”, „z głodu nikt nie umiera”, ba, w niedzielę wolno nawet iść do kościoła – to w zasadzie le bon catholique ma wszystko, czego mu potrzeba. Jakże mógłby podważać legalność panującej władzy, jakże mógłby łamać jej prawa, gdy przecież nawet wypełnianie tych najdziwniejszych nie wiąże się bądź co bądź z poważnymi męczarniami, a jedynie z umiarkowanymi niedogodnościami? Jakże miałby urągać III RP czy rządom Tuska i Komorowskiego, skoro – nie da się zaprzeczyć – policja mimo wszystko łapie złodziei, są jakieś ulice i szkoły, zdaje się nawet, że lepsze to wszystko niż np. codzienność mieszkańców Mogadiszu w byłej Somalii. Sądziłem co prawda, że ta wyliczanka to raczej ironiczne przejaskrawienie poglądów drogiego Mirosława, ale ostatni jego tekst – „O ‘totalitarnym państwie PO’, policyjnym reżimie Tuska i ‘męczeństwie na pluszowym misiu’” – przekonał mnie, że mirosławowy ogląd rzeczywistości zmierza właśnie ku takiemu „dobro-obywatelskiemu kwietyzmowi”. W swoim tekście Mirosław wyjaśnia, że rzekome prześladowania opozycji w Polsce, męczeństwo bitych demonstrantów lub nędza społeczeństwa – to w zasadzie parodia autentycznego cierpienia, głodu i totalitaryzmu, niegodna rozdmuchiwania na taką skalę, na jaką czynią to „wolni Polacy” czy uczestnicy Marszu Niepodległości. W rzeczy samej, jest to prawdą, podobnie jak jest prawdą, że w Polsce „da się żyć”. Mało tego: praktyka pokazuje, że człowiek jest w stanie znieść znacznie gorsze warunki (od własnych materialnych począwszy, na sytuacji państwa skończywszy). Mirosław myli jednak dwie płaszczyzny. Z jednej strony mamy bowiem kwestię osobistego, chrześcijańskiego (i dobrowolnego) znoszenia życiowych niedogodności, pewien rodzaj stoickiego spokoju, gdy wokół zmienia się świat, przychodzą kolejni władcy, kolejne sukcesy i niepowodzenia etc. Na tym poziomie, na tej płaszczyźnie istotnie nie wypada narzekać, marudzić i żądać od życia zbyt wiele. Ba, można nawet dobrowolnie, z iście buddyjską obojętnością znosić nie tylko rządy Donalda Tuska, ale w ogólności wszystkich natrętów (bądź co bądź, jak pisał Cioran, „pokochać swoich natrętów – to pierwszy warunek świętości). Ale mamy jeszcze inny wymiar życia: ten, na którym jesteśmy członkami społeczeństwa i narodu, ze wszelkimi związanymi z tym obowiązkami tudzież prawami. To ten poziom, na którym możemy – z całą śmiałością – domagać się czegoś od władzy. „Czegoś” – a więc sprawiedliwego ustroju, poszanowania prawa naturalnego, działania korzystnego dla społeczeństwa, stania na straży niepodległości państwa itd. Co do obowiązków, to należy do nich nie tylko posłuszeństwo władzy, ale także – w określonych okolicznościach – również nieposłuszeństwo wobec niej w imię wartości wyższych, bardziej fundamentalnych. Problemem Mirosława jest to – że konstruując swoje obrony podatków, Bronisława Komorowskiego, rządów Tuska i cielęco pokornego stosunku do państwa – daje się w gruncie rzeczy wmanewrować w grę rozgrywaną przez potwora demoliberalizmu. Rdzeniem jego propaństwowej argumentacji są twierdzenia, które – choć ozdobione są licznymi cytatami z Biblii i pism papieży – sprowadzają się niestety do owej wizji „ciepłej wody w kranie”. Skoro nie jesteśmy prześladowani w obozach koncentracyjnych, głodzeni, masowo mordowani itd., skoro jako tako funkcjonują podstawowe urządzenia społeczne, skoro być może nawet dałoby się opłacić wszystkie podatki i jeszcze przeżyć, skoro mamy polską flagę i nawet religię w szkole – to czemuż mielibyśmy się buntować, toczyć wojnę z państwem? Ba, winniśmy mu okazywać „cześć”, a nawet okazywać ją bezpośrednio prezydentowi Komorowskiemu. Mirosław Salwowski nie zauważa tego, że ten tok myślenia zawsze będzie prowadził do praktycznego poddania się demoliberalizmowi, socjaldemokracji czy pokrewnym współczesnym ustrojom – zresztą, być może wcale mu to nie przeszkadza. Jeśli ma on zamiar czekać z wszelkiego rodzaju oporem aż do chwil ostatecznych, gdy poborca podatkowy nie zostawi nam nawet talerza kaszy, a prezydent i premier otwarcie zaczną ściągać flagi narodowe z urzędów – to niewykluczone, że nigdy się takiego momentu nie doczeka. Właśnie na tym polega szantaż moralny demoliberalnego Lewiatana. W realiach totalitarnych lub w realiach quasi-anarchii, jak w Republice Weimarskiej czy Hiszpanii tuż przed wybuchem wojny domowej, postawa rozmaitych prawicowych buntowników (czy będą to chłopi odmawiający pójścia do rewolucyjnego wojska, czy nacjonalistyczna partyzantka, czy karliści obsesyjnie strzegący swoich fueros), podważających fundamenty państwa, jest zrozumiała, nawet jeśli ktoś nie zgadza się z poglądami tychże desperados. W demoliberalnym Babilonie ludzie tacy jak Mirosław zawsze będą szantażowani moralnie przez Wielkiego Lewiatana, który demonstracyjnie będzie obnosił się z tym, że przecież opozycja nie jest zsyłana do obozów, z wypłacanych pensji można się od biedy utrzymać, państwo jest formalnie niepodległe, a w ogóle – wszystko to lepsze niż chaos, ów straszliwy, mityczny chaos, od którego lepszy jest wszelki porządek, każde wzięcie za pysk. W myśli Adama Wielomskiego wygląda to nawet tak, że porządek Platformy lub SLD jest lepszy od dzikiego chaosu hord PiS i Palikota. Zresztą, mało tego: Palikot byłby z kolei „katechonem” w stosunku do Pol-Pota i tak dalej. System demoliberalny ma do siebie to, że nawet zdrada państwa czy monstrualna niesprawiedliwość będzie zrealizowana gładko i niepostrzeżenie. Gdy de Gaulle opuścił w latach 60-tych Algierię Francuską, przełożyło się to na śmierć tysięcy harkis oraz katastrofę francuskich osadników – widoczną gołym okiem pod postacią wysiedleń, by nie wspominać już o wcześniejszych masakrach ludności. W tej sytuacji działania OAS stają się zrozumiałe przynajmniej w tym sensie, że można próbować wczuć się w postawę zdesperowanych wojskowych i prawicowych ekstremistów. Gdy prezydent Polski podpisuje Traktat Lizboński, gdy mamy do czynienia z innymi, pomniejszymi tego rodzaju „zdradami i zdradkami”, objawiającymi się w łaszeniu się rodzimych urzędników innym państwom i międzynarodowym organom – wówczas w życiu codziennym nie zmienia się nic, dzień wstaje taki sam, jak poprzedni, Polska w UE czy Polska „po Traktacie” nie różni się znacząco od tej sprzed lat kilku. To oczywiście wiąże ręce wszelkiej opozycji – jakże bowiem można na poważnie mówić to, co Grzegorz Braun w klubie Ronina, gdy przecież „nic się nie dzieje”, a porównania do totalitaryzmu czy rozbiorów to „nieuprawnione wyolbrzymienia”? Nieco wcześniej wspominałem nie bez powodu o hiszpańskich karlistach czy francuskich neofeudałach. Mógłbym tu jeszcze dorzucić wizję restauracji w myśli Carla Ludwiga von Hallera (która znana jest mi, przyznaję, li tylko z opracowania A. Wielomskiego oraz krótkiego fragmentu oryginalnego tekstu), a także – z nieco innej beczki – chestertonowską sympatię do tego, co „małe”, „swojskie” i „wolnościowe” w opozycji do imperialistycznego Mordoru. Znalazłoby się także parę innych przykładów takiego wolnościowego, decentralizacyjnego konserwatyzmu, wymierzonego – owszem, przeciw socjalizmowi i liberalizmowi, ale także przeciw absolutyzmowi oświeconych władców, a nawet przeciw golemowi zamordystycznej, prawicowej dyktatury. Mirosław powołuje się gorąco na rozmaite cytaty dotyczące posłuszeństwa władzy, zupełnie jednak nie bierze pod uwagę tego, że rozmaite papieskie pouczenia z XIX wieku były wymierzone właśnie przeciwko ideowym przodkom takich panów jak dziś Tusk, Sarkozy, Merkel, Hollande – czy właściwie ktokolwiek z demoliberalnego garnituru polityków. Jest niezwykłym paradoksem wykorzystywać legitymistyczne w swym rdzeniu, chrześcijańskie uzasadnienia dla władzy królewskiej w celu obrony demoliberalnych uzurpatorów przed kim? – ano, przed tak lub inaczej pojętą (prawda, że niedoskonałą) prawicą, katolikami, monarchistami, konserwatystami itd. Nie zauważa on także, że – zarówno jako katolicy, jak i jako Polacy – nie jesteśmy już gośćmi, jak (w pewnym sensie) pierwsi chrześcijanie w Rzymie. Gośćmi, którzy musieliby potulnie i pokornie stosować się do wszystkiego, co jest im narzucane i sugerowane. Zauważmy, że jako katolicy mamy już za sobą pewną tradycję Christianitas, rozmaite lokalne wcielenia właściwego (z grubsza) porządku społecznego i dopasowaną do tego doktrynę, teorię kontrrewolucji – a w przypadku krajów takich jak np. Hiszpania można wręcz mówić o tym, że jesteśmy (katolicy, chrześcijanie) tymczasowo usunięci w cień, ale mający przecież swoje niezbywalne prawo do realizacji „właściwego porządku rzeczy”.

Analogicznie jako naród, jako Polacy, świadomi patrioci, nie jesteśmy bynajmniej sługami czy tym bardziej niewolnikami państwa, a w szczególności efemerycznych, zmieniających się rządów demoliberalnych (w szerokim znaczeniu tego słowa). Z tego też powodu jest najzupełniej naturalną rzeczą traktowanie obecnego systemu (o którego niesprawiedliwości będzie jeszcze niżej) jako pewnego rodzaju dokuczliwej okupacji. W realiach polskich nakłada się na to fakt nader kiepskiej legitymizacji aktualnie panującej władzy, a mam tu na myśli choćby to, że będąc formalnie predysponowaną do zachowywania niepodległości, w istocie w ostentacyjny sposób działa przeciw niej (vide uzależnienie kraju od decyzji podejmowanych w Brukseli, podpisanie Traktatu Lizbońskiego, rozmaite afery i układy stojące u samych podstaw III RP – nie chcę tu rozwijać tych wątków, zapewne wystarczająco zrobili to za mnie autorzy tacy jak choćby S. Michalkiewicz czy R. Ziemkiewicz). Mirosław Salwowski dochodzi do swojego lojalizmu właśnie dlatego, że miast porównywać panujący porządek z pewnym ideałem, pewną teorią, która powinna nam przyświecać (jako punkt wyjścia do oceny sytuacji bieżącej, a nie jako utopijny plan do zrealizowania „na teraz”) – ogranicza się jedynie do testu na „ciepłą wodę w kranie” i możliwość dojścia bez przeszkód na mszę świętą w niedzielę. Tymczasem system, w którym żyjemy, jest głęboko niesprawiedliwy, nieuczciwy i zdegenerowany – nawet jeśli nie objawia się to (lub też – nie objawia jeszcze) stosami trupów na ulicach czy czymkolwiek w tym rodzaju (choć stosy martwych płodów w innych krajach to już mocny znak). Weźmy np. tak banalny problem jak podatki (na który z kolei Ronald Lasecki parsknąłby zapewne z pogardą, jako że prawdziwi arystokraci nie rozmawiają o pieniądzach, chyba że forsy potrzebuje Państwo – wówczas plebs winien opróżniać sakiewki w rakietowym tempie). W każdym razie Mirosław przekonuje nas co do tego, że granicą ich płacenia jest być może stan głodu, niemożności realizacji podstawowych potrzeb – ale nie można się uchylać „po to, by mieć więcej pieniędzy na nowy samochód, większy dom czy posyłanie swych dzieci do lepszej szkoły”. Znamienne jest rozpatrywanie tego w ten sposób – w sposób, który prowadzi do konstatacji, że jeśli ktoś zarabia zawrotną sumę 100 tysięcy złotych miesięcznie, wówczas można mu z lekkim sercem zabrać nawet i 95 procent tej kwoty, jako że za pozostałą część spokojnie przeżyje w dzisiejszych realiach, więc nie powinien mieć pretensji. A jednak problemem dzisiejszego systemu podatkowego nie jest wcale to, czy po opłaceniu danin zostaje jeszcze na uczciwe czy przyzwoite życie, ale raczej to, że urąga sprawiedliwości każda sytuacja, w której państwo pochłania połowę czy też trzy czwarte naszych dochodów. Tyczy się to również sytuacji, w której dowolny towar lub transakcja mogą zostać obciążone podatkami rzędu więcej niż jednej piątej ich wartości (VAT), albo nawet dwukrotnie i wielokrotnie podrażane (akcyza). Coś, co powinno być w najlepszym razie rodzajem składki na podstawowe wspólne dobra, staje się elementem gigantycznego złodziejstwa, obsługiwanego przez potężną machinę biurokratyczną. Mało tego: już sama konstrukcja podatków i składek od dochodów zdaje się być niesprawiedliwa, raz z racji tego, że daje władzy uprawnienie wglądu w to, kto posiada jaki majątek (czy przypadkowo spotkanej na ulicy osobie odpowiadamy bez skrępowania na pytanie „ile zarabiasz?”), po drugie zaś dlatego, że państwo stawia się tu – najzupełniej absurdalnie – w roli współudziałowca w wypracowanym dochodzie, zupełnie tak, jakby przyłożyło doń rękę, jakby było wspólnikiem w spółce. W istocie jest natomiast gościem pobierającym haracz, pobierającym „dolę” – i to potężną (procentowo). Analogicznie rzecz się ma z całym współczesnym systemem bankowym i pieniężnym. System pieniężny oparty jest na kreacji środków fiducjarnych, de facto na inflacji – a, jak już wspominałem, przez niejednego katolickiego myśliciela proceder ten uważany był za nieomal zbrodniczy. System bankowy, legitymizowany wszak przez państwo, ufundowany jest na rezerwie cząstkowej, co również narusza prawo własności – w sposób ostentacyjny, w gruncie rzeczy może bardziej drastyczny niż wysokie nawet podatki. Takich przykładów można wymienić jeszcze wiele, ale nie ma sensu mówić przecież o całkowitym zniszczeniu tego, co określa się w myśli konserwatywnej, jako „ciała pośredniczące”; o – w realiach polskich – nieuczciwej prywatyzacji lat 90-tych; o całkowitym wycofaniu Kościoła Katolickiego z wpływu na kształt państwa i społeczeństwa etc. – wchodzenie w tego typu szczegóły nie byłoby niczym nowym dla konserwatywnych czytelników. W istocie więc z konserwatywnego, legitymistycznego, katolickiego punktu widzenia funkcjonujemy dziś w swoistym nie-bycie, można wręcz powiedzieć – w politycznym sedewakantyzmie. I choć na gruncie katolicyzmu sedewakantystą bynajmniej nie jestem, to jednak w zakresie stosunku do współczesnych ustrojów i państw (tj. rządów) bliski jest mi swego rodzaju „polityczny sedewakantyzm” czy też „polityczny sedeprywacjonizm”. Tak jak sedewakantyści kierują się w swoich poczynaniach rozpoznawaną w jakiś sposób (zapewne ułomny, ale cóż, jesteśmy tylko ludźmi) nauką Kościoła, uznając, że nie ma innej rady i lepszej koncepcji niż przechowywanie „świętego ognia”, tak też i na gruncie polityki czynić powinni katoliccy reakcjoniści, konserwatyści – czy jak też ich zwać. „Polityczny sedeprywacjonizm” lub nawet swoista „taktyka przesiewania” (vide FSSPX) byłby tu lepszym rozwiązaniem (o tym, czy są to dobre rozwiązania w kwestii kryzysu w Kościele – nie chcę tu dyskutować, stosuję te pojęcia tylko jako analogie), pozwalałby bowiem zachowywać zdrowy rozsądek przy jednoczesnym uznawaniu w pewnym stopniu i zakresie, że jednak „jakieś”, „nasze” państwo istnieje i że mimo wszystko winniśmy mu wierność. Daleko mi do środowisk „sekty smoleńskiej” i podobnych (zresztą moja ocena prezydenta Lecha Kaczyńskiego także odbiega od tej, która cechuje takie grupy). A jednak bliższa jest mi owa stereotypowa szalona dewotka w moherowym berecie, krzycząca o „zdrajcach ojczyzny”, motywowana patriotyzmem tyleż ognistym, co nieokrzesanym i intuicyjnym, do podważania legalności i prawowitości władzy „tych tam, co ukradli Polskę” – niż obrona status quo z pozycji faszysty pragnącego realizacji „gigantycznej idei imperialnej”, pragmatyka trwożącego się o „porządek publicznych” czy wreszcie moralisty dywagującego nad tym, czy granice już zostały przekroczone, a warunki spełnione, czy może jeszcze nie.

Przywołam tu raz jeszcze prof. Bartyzela: „Karliści (…) nigdy nie mieli żadnych wahań co do swojego prawa wystąpienia przeciwko francuskim najeźdźcom, uzurpatorom na tronie czy szykującemu rewolucję na wzór bolszewicki, a formalnie legalnemu, rządowi Frontu Ludowego”. Na wypadek, gdyby ktoś źle mnie zrozumiał, chciałbym jednak podkreślić, że cały ten tekst nie jest w żadnym razie jakimś absurdalnym, obłędnym nawoływaniem do insurekcji, miejskiej partyzantki albo masowej odmowy płacenia podatków czy skoordynowanej akcji przechodzenia na czerwonym świetle, by dokuczyć Donaldowi Tuskowi. Na poziomie najbardziej przyziemnym żywot zarówno autorów, których krytykowałem, jak i mój, będzie zapewne podobny i podobnie potulny wobec panującego prawa i uwarunkować (tzw. praca, życie, dom etc.). Na nieco wyższym różnice przejawiać będą się może w zaangażowaniu w inne inicjatywy (meta)polityczne itd. W żadnym razie nie uważam natomiast, by było cokolwiek sensownego w jakichś postulatach spod znaku Brunona K. i innych dziwnych osobników tego rodzaju. To, co próbowałem zarysować, zresztą nader luźno, to jedynie pewna teoria, pewien ogólny ideał, który ma służyć li tylko wypracowywaniu sobie stosunku do konkretnych wydarzeń i sytuacji, nijak nie wynika z niego natomiast postulat rozpętywania nowej wojny karlistowskiej w Polsce A.D. 2012. Jeśli jednak chodzi o praktyczne postępowanie, to nieco prowokacyjnie wstawię tu cytat z komentarza umieszczonego przez niejakiego R.d.C. pod tekstem Adama Wielomskiego o jego „ukrytym luterstwie i heglizmie”. A oto ów „program na teraz”: „Każda władza, która łamie Prawo Boże i naturalne sama przez swój wybór staje się wrogiem Boga, czyli Antychrystem. Nie ważne, czy to Autorytet, Monarcha, czy demokratycznie wybrana. Problematyczne jest czy takie rządy są warte uznania (w sensie wykonywania ich poleceń) czy raczej zasługują na całkowite olanie. Oczywiście modlić się za nich o dar Ducha Świętego zawsze trzeba, ale stosowałbym się raczej do czegoś co roboczo nazywam anarchizmem chrześcijańskim. W skrócie: bierny stosunek do takiej władzy, w miarę możliwości jak najmniejsze korzystanie z aparatu państwa, nie dawanie możliwości zarobku dla rządu- coś podobnego do działań Ligi na Rzecz Wolności Religijnej w Meksyku w latach dwudziestych XX wieku. I uznawanie jedynie władzy zza gór. To dopiero ultramontanizm”. Adam Tomasz Witczak

Odpowiedź pp. Stanisławowi Michalkiewiczowi i Adamowi Witczakowi Kilka dni temu dowiedziałem się całkiem przypadkowo o pojawieniu się dwóch tekstów polemicznych wobec moich własnych wypowiedzi. Autorem jednego z nich jest pan Stanisław Michalkiewicz, drugiego Adam Tomasz Witczak. Tekst pana Michalkiewicza „Prawica integralna” na potrzeby podmianki ukazał się pierwotnie 31 października na łamach tygodnika „Nasza Polska”, tekst Adama Wolnościowy nekro-reakcjonizm podesłano mi natomiast w wersji, która ukazała się 9 grudnia na forum Rebelya. Obydwaj polemiści stawiają mi dosyć podobnej natury zarzuty i wychodzą w swojej krytyce ze zbliżonych pozycji, toteż odpowiem im w tym miejscu zbiorczo (1).

Logika przeciwieństw Panu Michalkiewiczowi nie podoba się silne państwo prowadzące aktywną politykę wewnętrzną i zewnętrzną. Prowadzenie poszczególnych polityk publicznych, choćby takich jak demograficzna, gospodarcza czy migracyjna kojarzy mu się ze stalinizmem. Swój wpis na Facebooku (później bez mojej wiedzy ale też bez sprzeciwu skopiowany przez kogoś na prawica.net) popełniłem właśnie poirytowany tego rodzaju mentalnością, która na wszelkie postulaty wzmocnienia państwa i na wszelką pozytywną z nim identyfikację odpowiadać każe odesłaniami do totalitaryzmu. Mentalność ta dość typowa jest dla tego środowiska, którego pan Michalkiewicz jest jednym z ideologów, mianowicie dla tak zwanych „konserwatywnych liberałów”. Konfuzja moja w zderzeniu z poglądami typowymi dla środowiska pana Michalkiewicza i konfuzja pana Michalkiewicza z zderzeniu z poglądami typowymi dla mojego środowiska bierze się z wewnętrznej niespójności określenia czyjegoś stanowiska mianem „konserwatywno-liberalnego”. Konserwatyzm i liberalizm tworzą dwa odrębne światy ideowe, w związku z czym, wdrożenie postulatów doktryny liberalnej oznacza unicestwienie na poziomie materialnym porządku tradycyjnego, zaś wdrożenie postulatów doktryny konserwatywnej oznacza odbudowanie na poziomie materialnym porządku tradycyjnego i unicestwienie instytucji liberalnych. Nie jest tu możliwe żadne modus vivendi, ponieważ przyjęcie którejkolwiek instytucji liberalnej równoznaczne jest ze zniszczeniem tych elementów porządku tradycyjnego, na które taka instytucja będzie wywierać wpływ. Filozoficzna ani polityczna osmoza konserwatyzmu z liberalizmem nie jest po prostu możliw Semantyczny fałsz określenia „konserwatywno-liberalny” najłatwiej obnażyć używając go nie w formie przymiotnikowej, ale rzeczownikowej; zwrot „konserwatywny liberalizm” oznacza po prostu jedną z odmian liberalizmu. Od innych odmian różni się ona przekonaniem, że zaaplikowanie danemu społeczeństwu instytucji liberalnych przyczyni się do jego ewolucji w kierunku przypominającym społeczeństwo mieszczańskie XIX-wiecznej Europy, którego wyidealizowany obraz „konserwatywni liberałowie”uznają nie wiedzieć czemu za tradycyjny model życia. Skoro zaś „konserwatywni liberałowie” opowiadają się za wdrożeniem w sferze publicznej instytucji liberalnych, zatem nie ma podstaw do wiązania ich z obozem konserwatywnym, w obrębie którego zastępowanie instytucji tradycyjnych instytucjami liberalnymi uznaje się za równoznaczne z gruchotaniem kości tradycyjnemu społeczeństwu. Koncepcja urządzenia sfery publicznej i koncepcja porządku publicznego są dla doktryny politycznej esencjonalne i odróżniają ją od doktryn odnoszących się do innych sfer. W tym zaś obszarze, pomimo równoczesnego hołdowania niekiedy przez „konserwatywnych liberałów” tak zwanym „tradycyjnym” lub „chrześcijańskim” wartościom w życiu prywatnym, domagają się oni rozwiązań liberalnych. Stąd właśnie stykając się z koncepcjami rozwiązań antyliberalnych i z nieliberalnym modelem wspólnoty politycznej, przyjmują wrogie wobec nich nastawienie. Mając dodatkowo na ogół nikłe wyobrażenie na temat tradycyjnego społeczeństwa i umysłowości człowieka tradycyjnego – nie bez przyczyny przecież liberalne XIX-wieczne mieszczaństwo uznają za wzorzec życia na sposób tradycyjny, wszystkie spory ideologiczne odczytują przykładając je do nowożytnej matrycy liberalizm-totalitaryzm. Kolega po piórze pana Michalkiewicza, mianowicie pan Janusz Korwin-Mikke wszystkich nie-liberałów zwykł wyzywać od „faszystów”, z kolei młodociani czytelnicy obydwu publicystów znani są z tego, że doktryny i porządki tak różne jak katolicyzm, feudalizm, sanację czy narodowy radykalizm zwykli wszystkie beztrosko wrzucać do wspólnego worka z etykietką „socjalizm”. W tych właśnie uwarunkowaniach, to jest w wyznawaniu przez pana Michalkiewicza jednej z odmian liberalizmu i w myśleniu przez niego kategoriami nowożytnymi (co każe mu widzieć w polityce jedynie przeciwieństwo liberalizmu i totalitaryzmu), należy doszukiwać się powodów, dla których postulaty uznania prerogatyw państwa w dość przecież konwencjonalnie rozumianym zakresie jego kompetencji skojarzyły mu się ze stalinizmem.

Odgórność porządku O ile w przypadku pana Michalkiewicza mamy zatem do czynienia z oporem liberała broniącego liberalnych instytucji i swojego wyobrażenia ideału liberalnej kultury politycznej, o tyle w przypadku Adama Witczaka zagadnienie jest bardziej złożone. Pan Michalkiewicz nigdy o ile mi wiadomo nie określał się mianem tradycjonalisty, reakcjonisty czy nawet monarchisty, gdy tymczasem znając wcześniej napisane teksty Adama mam przynajmniej tą pewność, że mój oponent pisząc o porządku tradycyjnym rozumie co się pod tym pojęciem kryje i nie podstawia w jego miejsce XIX-wiecznego mieszczańskiego liberalizmu. Pojawiają się jednak w związku z jego wyobrażeniem tradycyjnego porządku istotne zastrzeżenia. Z pewnych fragmentów wypowiedzi Adama wnioskuję, że podobnie jak wielu innych przeciwnych „zamordyzmowi” tradycjonalistów wierzy on w spontaniczne, oddolne narastanie ładu organicznego. Przekonanie takie typowe jest dla tego nurtu w tradycjonalizmie, który pozostaje pod wpływem filozofii Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu. Da się w niego też wkomponować pewne elementy filozofii politycznej „szkoły austriackiej”, przy odpowiedniej ich uprzedniej modyfikacji. W każdym jednak razie, dialog i wzajemne inspirowanie się przez te dwa obozy jest możliwe i rzeczywiście można je niekiedy obserwować, również w publicystyce i w mniej formalnych wypowiedziach Adama. Tyle że ja w oddolne narastanie ładu nie wierzę. Większy niż pisma Akwinaty wpływ na moje myślenie wywarły pisma tradycjonalistów integralnych, które z kolei uznać można za późną kontynuację nurtu neoplatońskiego w filozofii. Jestem zatem przekonany, że tworzenie się porządku politycznego odpowiadało schematowi powstania Układu Słonecznego, kiedy to emitowane przez Słońce siły grawitacji zadziałały jako strukturalne spoiwo, zaś emitowane przez Słońce światło jako źródło życia. Tradycjonaliści integralni bardzo często przywołują obraz Słońca jako metaforę Boga i będącego jego ziemskim odbiciem i zastępcą monarchy. Tak jak bowiem Układ Słoneczny jest systemem heliocentrycznym, tak metafizyka tradycjonalistyczna jest systemem teocentrycznym. Bóg – choć sam niewzruszony - jest w niej początkiem Wszechświata i źródłem wszystkich sił nadających mu kształt oraz wprawiających go w ruch. W przełożeniu na rzeczywistość polityczną odpowiednikiem Wszechświata jest Imperium, zaś odpowiednikiem Boga imperator. Tak daleko jak sięga władza imperatora, tak daleko sięgają porządek i kultura. Poza granicami Imperium jest już tylko nicość. Porządek zatem (tożsamy tutaj z Imperium) jest odgórnie budowany przez imperatora, który podobnie jak Bóg-Demiurg nadaje formę materii (różnica polega jedynie na tym, że Bóg również stwarza ex nihilo, zaś monarcha jedynie formuje z zastanej już materii). Owszem, rację ma Adam że chodzi między innymi o wymienione przez niego „zawracanie rzek” i „przesiedlanie wiosek”. To jednak jedynie jeden z aspektów, mianowicie formowanie materii przyrodniczej i społecznej. Monarcha w państwie (Bóg we Wszechświecie, ojciec w rodzinie) jest jednak również źródłem porządku duchowego i w serze ludzkich zachowań, tak więc źródłem kultury. I w obydwu tych sferach (przenikających się zresztą, bo przecież kultura dopasowuje się do środowiska fizycznego w którym przyszło jej funkcjonować) pojawiają się właśnie owe polityki publiczne, tak więc choćby cenzurowanie określonych treści z kulturze i sprawowanie mecenatu nad innymi, określone reglamentowanie osadnictwa, zagospodarowania przestrzennego i działalności gospodarczej, wreszcie również polityka demograficzna – choć bynajmniej nie w postaci eugeniki, jak uroił to sobie pan Michalkiewicz. Pielęgnowanie bowiem choćby instytucji rodziny, z drugiej zaś strony reglamentowanie imigracji, podobnie jak zakazywanie tego by w sąsiedztwie zabytkowego pałacu wybudowano centrum handlowe to właśnie szczegółowe przykłady owych polityk publicznych, przy pomocy których władza tworzy porządek. Miałem na myśli tylko to i aż to, bowiem dla krytykowanych przeze mnie „konserwatywnych liberałów” tego typu twórcza, regulacyjna i reglamentacyjna funkcja rządu to już nieakceptowalny zamach na wolność.

Kontrrewolucyjne złudzenia Z drugiej strony, pewna kategoria konserwatystów i tradycjonalistów w której mieści się między innymi Adam, a której mógłbym zarzucić przede wszystkim pięknoduchostwo, wychodząc od wcześniej wspomnianych arystotelizmu i tomizmu, stoi na gruncie samoczynnego oddolnego narastania i nawarstwiania się porządku, jednak bez kogoś, kto decydowałby o jego formie i był źródłem życia dla poszczególnych jego elementów. To wizja republikańska, w której różne i oddzielone od siebie segmenty społeczeństwa miałyby nie wiedzieć czemu zgodnie współpracować w harmonijnym porządku. Monarcha jest tylko zwieńczeniem takiego porządku i co najwyżej spaja go - na ogół na sposób raczej symboliczny niż materialny. Wizja ta niewątpliwie ma charakter tradycjonalistyczny, ponieważ rozwój jest tu rozwojem organicznym i dochodzi do nawarstwiania się kultury, tradycji, pamięci historycznej, praw i przywilejów a także majątku. Szukając analogii w świecie przyrody można by wskazać na rafę koralową, gdzie kolejne pokolenia koralowców, zwracając się ku słońcu (w naszej metaforze byłby to odpowiednik zwracania się przez człowieka ku Bogu bądź zwracania się przez poddanego ku monarsze), wzrastają na ciałach swych umarłych poprzedników budując wreszcie imponujący ogromem i trwałością skalny gmach.Tyle że analogia taka byłaby chybiona podobnie jak chybiona jest teoria republikańskiego tradycjonalizmu, bo przecież koralowce nie są same dla siebie źródłem życia i impulsów do wzrastania w określonym kierunku, ale reagują na formujące je siły przyciągania i na światło słoneczne. Tam gdzie światło nie dociera, tam też nie znajdziemy koralowców. Podobnie jest z porządkiem politycznym, który tworzony jest przez prawowitego władcę na tej samej zasadzie, zgodnie z którą powstaje rafa koralowa i formuje się życie na Ziemi. Tam, gdzie nie docierają męskie, witalne, solarne, twórcze siły których krynicą jest monarcha, w miejscach których nie opromienił blask jego władzy, nie może również powstać porządek i życie. Jeśli zatem porządek zostanie kiedyś odbudowany i jeśli dokona się kontrrewolucja, to będzie ona procesem ponownego nadawania formy zdezorganizowanej przez rewolucję materii, dokonywać się zaś będzie na podobieństwo działań monarchów w dawnych wiekach. Będzie to zatem proces odgórny i przeprowadzany odgórnie. Żadnego „samoorganizującego się społeczeństwa”, żadnego „nieobecnego” i będącego jedynie czymś na kształt legendy odległego „dobrego króla za górami”. Zamiast tego konkretny i realnie istniejący władca, który aktywnie wypełniał będzie swoje powinności wobec wspólnoty nad którą władzę powierzyła mu Opatrzność, formując tą wspólnotę stosownie do nakazów prawa naturalnego. Mógłby na to Adam odpowiedzieć, że przecież król taki nie może decydować o tym, czy w danej gminie wybudować kościół lub muzeum, albo czy dany film powinien trafić na ekrany, czy nie. I że gdyby któryś z władców miał ambicję o tym wszystkim decydować, musiałoby to doprowadzić do tyranii i przede wszystkim do niewydolności aparatu władzy. Oraz że w historii przypadki omnipotentnych władców-biurokratów zdarzały się niezwykle rzadko i że nie zapisali się oni chlubnie. Niewątpliwie zarzuty takie byłyby słuszne, nie oznacza to jednak że w porządku tradycyjnym istnieje to, co liberałowie i trąceni duchem nowożytności konserwatyści nazywają „wolnością”. Porządek tradycyjny nie jest porządkiem wolnościowym, ale porządkiem organicznym, co w języku liberała wykłada się jako „kolektywistyczny”. Wspólnota tradycyjna ma charakter paternalistyczny i patriarchalny. Wyrasta z rozszerzenia wspólnoty rodowej. Monarcha jest więc dla swoich poddanych ojcem. W terenie zastępują go feudałowie, którzy z kolei są ojcami dla swoich wasali. Na najniższych szczeblach tej drabiny znajdują się klany, w społecznościach osiadłych przeradzające się z czasem w gminy, oraz wchodzące w ich skład rodziny. Tam zatem gdzie bezpośrednio nie jest obecny monarcha, w jego zastępstwie występuje feudał, rodowy patriarcha bądź ojciec rodziny. Porządek tradycyjny jest więc w wyobrażeniu „wolnościowca” porządkiem „tyranii” ojców, patriarchów i zwierzchników innych „ciał pośredniczących”. To właśnie dlatego liberałowie, gdy dekapitowali i rozbijali wspólnotę pozbawiając ją prawowitego króla, powtarzali następnie swoje działania wobec wchodzących w jej skład wspólnot cząstkowych i ich naturalnych zwierzchników. Nawet gdy jednak w jakimś kraju żaden z liderów poszczególnych wspólnot nie zdobył i dziedzicznie nie utrwalił władzy nad wszystkimi pozostałymi by wykształciła się monarchia, nie były to bynajmniej kraje o porządku „wolnościowym”, ale kraje wielu małych „tyranów” rodowych, plemiennych, klanowych, dzielnicowych etc. Tam, gdzie natomiast konstytucja danego kraju nazbyt skostniała a wspólnoty cząstkowe zyskały przywileje i pozycję umożliwiające im ubezwłasnowolnienie władcy i pozostawiające mu jedynie funkcję symboliczną (lub gdzie dana dynastia się zdegenerowała i wydawać poczęła gnuśnych władców), tam naród pozbawiony tyleż życiodajnych impulsów ile dyscyplinującej politycznie formy murszał i nie jest przypadkiem że wspólnoty których konstytucja wyrodziła się w formy opisane i pochwalane przez Adama (paraliżujące centralny aparat władzy prawa i przywileje stanowe lub prowincjonalne – np. w Rzeczypospolitej, wśród chrystianizowanych w XVII w. Huronów, wśród XIX-wiecznych Maorysów), obserwować mogliśmy dezorganizację tych wspólnot w formę bezrządnej lub rewolucyjnej anarchii. Bo też pamiętać należy, że podnoszona przez Adama autonomia wspólnot cząstkowych wobec wspólnot w stosunku do nich nadrzędnych nie miała charakteru absolutnego. W społecznościach tradycyjnych własność przykładowo była przypisana rodzinom i klanom, ale jeśli w obrębie danej wspólnoty wyższego rzędu zaszła taka potrzeba, wspólnota niższego rzędu zobowiązana była oddać do dyspozycji (na ogół za późniejszym odszkodowaniem) swoją własność zwierzchnikowi owej wspólnoty wyższego rzędu której sama była częścią. Tak więc gdy plemię zostało dotknięte klęską żywiołową i jego członkom zagrażała śmierć lub skrajne ubóstwo a równocześnie któryś z należących do plemienia klanów nie ucierpiał w swoim stanie posiadania, na ogół zobowiązywano go do podzielenia się swoim majątkiem z najbardziej potrzebującymi. Podobnie gdy dana rodzina wykazywała cechy patologiczne, w jej autonomię wkraczała starszyzna klanowa. Dziś dalekim pogłosem tej tradycyjnej wspólnotowości jest choćby prawo państwa i jego funkcjonariuszy do skonfiskowania (na ogół za późniejszym odszkodowaniem) własności prywatnej na potrzeby toczącego się konfliktu zbrojnego czy w innych wymagających tego sytuacjach.

Wyleczyć się z pięknoduchostwa i oczyścić z liberalizmu Powtórzmy, więc w tym miejscu jeszcze raz to, co stało się powodem polemiki moich obydwu adwersarzy: na prawicy integralnej (tradycjonalistycznej, monarchicznej, narodowej) wytępić trzeba „anty-interwencjonizm” powodowany czy to inklinacjami liberalnymi, czy przywiązaniem jego zwolenników do zdefektowanych, zniekształconych, zdeformowanych konstytucji niektórych krajów – budzących dziś niekiedy sentyment z racji zderzenia się przez nie swego czasu z rewolucją i zogniskowania wokół siebie narodowej tożsamości w jej tradycyjnej postaci, nieuwalniających się jednak przez to od swoich wad. Taką wadą przywoływanych przez Adama hiszpańskiego karlizmu i francuskiego „neofeudalizmu” było to, że żaden z tych nurtów nie umiał przedstawić realistycznej doktryny przeprowadzenia kontrrewolucji, przedstawiciele obydwu zaś przez swoje doktrynerskie przywiązanie do anachronicznych i niefunkcjonalnych form ustrojowych i tradycji politycznych, przez krótszy lub dłuższy czas i mniej lub bardziej świadomie popierali ruchy rewolucyjne przeciwko ruchom kontrrewolucyjnym. Powtórzę tu jeszcze raz (czego mam nadzieję mój polemista nie poczyta mi za obrazę, bo osobiście stosunek mam do niego życzliwie-koleżeński i jestem pełen podziwu dla błyskotliwości jego intelektu) to, co Adamowi zarzucałem już wcześniej – jego „tradycjonalistyczno-wolnościowe” pięknoduchostwo to wypisz-wymaluj postawa „emo-prawicowa”, uwarunkowana jak sam zresztą przyznaje, osobistymi upodobaniami i specyficzną mentalnością. Z wiary w opowieści tego rodzaju że „wystarczy że wszyscy będziemy żyć po bożemu, modlić się, uczciwie pracować i wychowywać dzieci, a kontrrewolucja dokona się sama” prawica integralna musi się wreszcie wyleczyć, jeśli ma być podmiotem politycznym (choćby nawet niewiele znaczącym, ale jednak politycznym), a nie tylko grupą ludzi preferującą określony sposób postępowania w życiu codziennym i określone wzorce kulturowe. Prawica swoim głównym przedmiotem zainteresowania musi uczynić sferę publiczną, tak więc to, co polityczne – związane z państwem i władzą. Za cel swój zaś obrać nadanie odgórnie i za pośrednictwem władzy i państwa (czyli w jedyny możliwy sposób) sferze publicznej na powrót organicznego, hierarchicznego i wspólnotowego charakteru. Czyli takiego, jaki w opinii pana Michalkiewicza i podobnych mu liberałów zasługiwałby zapewne na miano „kolektywistycznego” i „zamordystycznego”. Ale na takiej prawicy, dla pana Michalkiewicza i podobnych mu liberałów – co oczywiste – nie mogłoby być miejsca.

1. W polemice skupiłem się na kwestiach moim zdaniem istotnych, pominąłem natomiast obsesyjnie powracający w każdej niemal wypowiedzi p. Michalkiewicza temat „razwiedki”, co mam nadzieję że i mój polemista (jeśli przeczyta ten tekst) i czytelnicy mi wybaczą. Wątek „razwiedki” zbywam milczeniem, gdyż po pierwsze sam nie czuję się kompetentny w przedmiocie działań rozmaitych tajnych służb, po drugie zaś, przypuszczam, że równie mało kompetentny jest pan Michalkiewicz, którego wypowiedzi w tych właśnie swoich fragmentach mają co najwyżej walor rozweselającego ozdobnika dla właściwej treści danego tekstu.Ronald Lasecki

Dwa tradycjonalizmy, dwie tradycje Uwagi, które niżej kreślę, odnoszą się – polemicznie – do artykułu p. Ronalda Laseckiego O prawicę antywolnościową, czyli odpowiedź na dwie polemiki. Nie będę wszelako odnosił się do części pierwszej tej odpowiedzi, skierowanej do p. red. Stanisława Michalkiewicza, a to dlatego, że – pomijając zbędne przytyki ad personam, z główną przesłanką rozumowania p. Laseckiego, iż konserwatyzm i liberalizm stanowią wzajemnie przeciwstawne sobie paradygmaty, toteż opcja „konserwatywno-liberalna” musi pozostać niespójną hybrydą, w zupełności się zgadzam. Dodałbym do tego jedynie, że dokładnie z tego samego powodu za niekonsekwencję uważam propozycję samookreślania się prawicy jako „antywolnościowej”. Jeżeli bowiem konserwatysta zdaje sobie sprawę, że „prawica prawdziwa”, czyli tradycjonalistyczna nie jest i nie powinna być „wolnościowa”, ponieważ hołubiona przez liberałów „wolność” w ogóle jest abstrakcją zrodzoną na gruncie nierealistycznej koncepcji człowieka jako bytu abstrakcyjnego, „człowieka w ogóle”, wyizolowanej z socjologicznego kontekstu, autonomicznej i samowystarczalnej jednostki, to zdefiniowanie się przez „antywolnościowość” oznacza pozostawanie nadal w zasięgu semantycznym i faktycznym tej abstrakcji, tyle że na pozycji zwykłego przeczenia. Z drugiej zaś strony, konserwatysta (tradycjonalista1), stojąc na gruncie koncepcji człowieka jako bytu konkretnego, a więc określonego przez rozmaite, konstytuujące go tożsamości, nie tylko może bronić, ale jest wręcz zobligowany do obrony wszelakich „wolności konkretnych”, należących do tych naturalnych ciał społecznych, które wyznaczają ramy jego doczesnej egzystencji. Skoncentruję się tedy na drugiej – zresztą o wiele bogatszej w ważkie treści – części odpowiedzi p. Laseckiego, w której próbuje on (w tonie kurtuazyjnym, co wynika z deklarowanej sympatii osobistej) dokonać refutacji poglądów p. Adama Tomasza Witczaka, co do których przyznaje nawet, że są one tradycjonalistyczne, tyle że w kształcie jego (Ronalda Laseckiego) zdaniem zbudowanym na „złudzeniach” i „pięknoduchostwie”. Autor nie ukrywa przy tym, że źródło owych (domniemanych) błędów tego nurtu w tradycjonalizmie widzi w filozofii Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu. Główną osią sporu czyni zaś problem źródła (acz z prezentacji wynika, że raczej trybu) wyłaniania się politycznego porządku2, zarysowując następującą, ostrą i wykluczającą się w jego ujęciu dychotomię: albo porządek rodzi się wyłącznie oddolnie i spontanicznie, bez niczyjej ręki sprawczej (stanowisko przypisywane przez Autora arystotelikom i tomistom), przez narastanie i nawarstwianie się, albo porządek powstaje (też wyłącznie) odgórnie, jako następstwo kreatywnego fiat władcy (imperatora), będącego analogonem Boga we wszechświecie, z tą tylko różnicą, że imperator nie „stwarza” ex nihilo (stanowisko przyjmowane przez tradycjonalizm zwący się integralnym i przez samego Autora). Co więcej, z dalszych wyjaśnień dowiadujemy się, że ów monarcha – kreator jest kimś więcej nawet, niż jedynym autorem porządku politycznego, ale również „źródłem porządku duchowego”. Odnosząc się do treści głównego zarzutu p. Laseckiego, trzeba nasamprzód zauważyć, że zawarta w nim supozycja dowodzi pewnego niedoczytania bądź niezrozumienia stanowiska obu filozofów. Jeśli chodzi o Stagirytę, to autor artykułu z całą pewnością ma na myśli słynny opis powstawania różnych rodzajów wspólnot w I księdze Polityki. W istocie obraz tam przedstawiony odpowiada pojęciom „narastania” i „nawarstwiania” się form, czerpiąc niewątpliwie modele takiej kategoryzacji z obserwacji świata organicznego, gdzie występuje ewolucja od potencjalności ziarna do aktualizacji jego natury w postaci w pełni rozwiniętego owocu. Wspólnotą (koinonía) najmniejszą – a więc i zalążkiem polis – jest domostwo (oíkos), zaspokajające elementarne potrzeby człowieka; wspólnotą wyższą, powstałą ze stowarzyszenia się domostw, jest gmina (kome); zaś najwyższą – kompletną (teleios) i na tyle dużą, aby być samowystarczalną (autarkeia) – jest utworzona ze złączenia co najmniej kilku gmin polis, wspólnota polityczna, w naszym znaczeniu „państwo”. Dopiero wraz z utworzeniem polis wspólnota osiąga właściwy sobie cel (télos), jakim jest dążenie do prowadzenia dobrego życia (eu zen), którego koniecznym i wstępnym warunkiem jest właśnie samowystarczalność; w tym zatem sensie należy mówić, że państwo istnieje „z natury” (phýsei), a nie jako na przykład rezultat dobrowolnej zgody czy konwencji. Do tego momentu nic jeszcze nie jawi się jako problematyczne w zarzucie postawionym przez p. Laseckiego. Stanie się jednak takim, jeśli zauważymy, że w przywołanej przed chwilą „morfologii” form wspólnotowych w teorii społecznej Arystotelesa nie ma niczego takiego, co by uprawniało do wyciągania wniosku, iż filozof mówi tutaj o źródle (albo, inaczej mówiąc, o przyczynie) porządku politycznego. To jest jedynie deskrypcja zaobserwowanego (a raczej domyślanego) procesu ortogenezy po linii prostej od formy zalążkowej do najbardziej złożonej. Przedmiotem namysłu w tej części (ks. I) Polityki nie jest jeszcze badanie porządku polis, lecz jedynie jej natury (phýsis), którą, jak już wiemy, jest aktualizacja społecznej potencjalności człowieka i umożliwienie mu dobrego życia. Badanie porządku Arystoteles zaczyna dopiero w księdze III, gdzie przedmiotem namysłu staje się istota (eídos) polis, czyli forma wypełniająca materię (obywateli i „mury miasta”). Ów porządek, inaczej mówiąc „ustrój” polis, właściwa jej „konstytucja”, winien być nazywany dla odróżnienia od polis politeją (politeia), czyli właśnie „porządkiem polis”, ponieważ zaś istnieją różne i konkurencyjne warianty tego porządku, dla ich wyodrębnienia i poklasyfikowania konieczne jest doprecyzowanie go jako porządku „władz (táksis), a zwłaszcza nadrzędnej (kýrion), którą wszędzie jest rząd (políteuma) w państwie, toteż w rządzie wyraża się ustrój państwowy” (1278b). Zapewne, po części usprawiedliwieniem tego pomieszania studium natury i istoty polis jest zarówno chaotyczny i niewykończony kształt Polityki, jak i sprawiająca niemały kłopot tautologiczność kategorii użytych przez Arystotelesa („natura” i „istota” są przecież zasadniczo synonimami, tu zaś oznaczają dwie różne rzeczy), co jest skutkiem nie do końca udanego przeniesienia kategorii ontologicznych do episteme politike, niemniej, jeśli się tej różnicy nie uwzględni, to skutkiem będzie właśnie błąd popełniony przez p. Laseckiego, który opis morfologii potraktował jako teorię ładu. Nawiasem mówiąc, zważywszy, że p. Lasecki dystansuje się, jak zwykle, do Arystotelesa, a zaznacza swoją sympatię do Platona, warto zauważyć, że owa sekwencja historycznych form wspólnoty z ks. I Polityki tak naprawdę wcale nie jest oryginalnie arystotelesowska, lecz właśnie platońska. Stagiryta przejął ją po części z „poleogonii” (dwa pierwsze porządki, od polis prymitywnej do zbytkownej) w Państwie, po części zaś (większej) z opisu i analizy form społecznych ludzkości po potopie w Prawach (prymitywna patriarchalna dynasteia – osada klanowa, stopniowo rozwijająca się w monarchię, basileia – rozmaite odmiany właściwych poleis po zejściu na równiny – federacja w ramach narodu, ethnosu), tyle tylko, że ją… znacznie uprościł i – co wręcz zakrawa na paradoks w obliczu powszechnego mniemania, iż Platon to „dogmatyk” a Arystoteles „empirysta” – ogołocił z bogactwa szczegółów empirycznych. Najwyraźniej zatem p. Lasecki nie zdaje sobie sprawy z tego, że atakując w tym punkcie Arystotelesa potępia w istocie Platona. Jednakowoż nawet ów sam opis rozwijających się jedna z drugiej form wspólnoty nie daje żadnych podstaw do twierdzenia, iż proces ów rozwija się samoczynnie, bez udziału jakiegokolwiek sprawcy. Byłoby to wręcz sprzeczne z zasadniczym tokiem rozumowania Arystotelesa, które polega na szukaniu przede wszystkim celowości każdej rzeczy. Cel zaś wspólnoty musi sytuować się w sferze świadomości, więc i świadomego działania. Człowiek to nie roślina, która kiełkuje i rozkwita na mocy kierującego nią procesu, czy tego „chce”, czy „nie chce”. Człowiek to jedyna na ziemi istota, która posiada zdolność rozróżniania dobra od zła, a zatem i wyboru takiego działania, które będzie zmierzało do osiągania jakiegoś dobra, a przynajmniej tego, co za swoje dobro uważa. Człowiek nie jest jednym z wielu zwierząt stadnych (agelaion zoon), lecz jedynym politikón zoon, co oznacza, że specyficznie właściwy jego naturze pęd (horme) do życia społecznego nie działa w nim jako instynktowny „zew natury”, któremu nie można by się oprzeć. Przeciwnie, ta potencja socjalizacji musi zostać przez kogoś świadomie i celowo zaktualizowana; konieczny jest fundator, który założy polis, nazwany przez Arystotelesa wprost jej twórcą (aítios). Co więcej, ten, który to uczynił, który pierwszy zebrał ludzi we wspólnocie politycznej, który tę wspólnotę zestroił, był „twórcą największych dóbr” (1253a). Dodajmy jeszcze, że w XII ks. Metafizyki pojawia się nawet zalążkowo – w związku z samowystarczalnym, Pierwszym Poruszycielem (nóesis noeseos) wiecznego kosmosu – tak bliska uczuciom p. Laseckiego, monoteistyczna symbolika polityczna, otwierająca drogę hellenistyczno-rzymskim spekulacjom na temat monarchii uniwersalnej jako odwzorowania „monarchii kosmicznej”, aczkolwiek w Polityce filozof nie nawiązuje do niej, pozostając na klasycznie greckim gruncie polis. Ażeby już nie rozciągać ponad miarę tego jednego wątku kwestii poruszanych przez p. Laseckiego, powiedzmy tylko, że teza o samoczynności powstawania ładu politycznego jest tak samo fałszywa w odniesieniu do filozofii św. Tomasza z Akwinu, który nie pozostawia żadnej wątpliwości co do tego, że „oprócz czynnika pobudzającego do realizacji własnego dobra” (czyli owego wrodzonego appetitus socialis), „winno istnieć coś, co pobudza do dobra wspólnego dla wielu ludzi. Z tego powodu we wszystkich rzeczach, których porządek zakłada jedność, występuje czynnik królewski nadrzędny wobec innych” (De regno, 1.5). Dzieje się tak zaś z nakazu samej Opatrzności. Szczególnie zaś dwa ostatnie (14 i 15) niewątpliwego autorstwa Akwinaty rozdziały De regno są monumentalną „symfonią” na chwałę „poleogonii” królewskiej, której każdy akt – czy to kreujący porządek, czy go zachowujący i podtrzymujący, co stanowi dwa sposoby imitatio Boga Stwórcy (creator) i Zachowawcy (conservator) Wszechświata – króla naśladowcy jest wzięty „z obrazu założenia świata” (14.3.2). Twierdzenie, iż w tradycji arystotelesowsko-tomistycznej (a dokładniej, jak tego dowiedliśmy: platońsko-arystotelesowsko-tomistycznej) porządek polityczny „sprawia się” całkowicie samoczynnie, bez żadnego „kreatora”, nie wytrzymuje zatem poważnej, źródłowej krytyki, toteż możemy odtąd porzucić je na złomowisku nietrafnych hipotez. Czy to jednak oznacza, że pomiędzy kosmowizją ładu i jego źródła, obecną w tradycjonalizmie klasyczno-chrześcijańskim, a tą, którą prezentuje tradycjonalizm mieniący się integralnym, w ogóle nie ma żadnej istotnej różnicy? Wprost przeciwnie, jest, i to tak kardynalna, że pogodzenie owych wizji zdaje się być zupełnie niemożliwe. Sytuuje się ona bowiem na poziomie najbardziej elementarnym – ontologii, rozbieżne konkluzje polityczne natomiast są już tylko pochodną owych założeń podstawowych. Artykuł p. Laseckiego ma tę dużą zaletę, że pozwala bardzo klarownie wskazać tę niepojednalną różnicę metafizyk fundujących jeden i drugi tradycjonalizm. Metafizykę fundującą tradycjonalizm „integralny” i jego metapolitykę możemy zrekonstruować na podstawie następującego fragmentu wywodu p. Laseckiego: Jestem zatem przekonany, że tworzenie się porządku politycznego odpowiadało schematowi powstania Układu Słonecznego, kiedy to emitowane przez Słońce siły grawitacji zadziałały jako strukturalne spoiwo, zaś emitowane przez Słońce światło jako źródło życia. Tradycjonaliści integralni bardzo często przywołują obraz Słońca jako metaforę Boga i będącego jego ziemskim odbiciem i zastępcą monarchy. Tak jak bowiem Układ Słoneczny jest systemem heliocentrycznym, tak metafizyka tradycjonalistyczna jest systemem teocentrycznym. Bóg – choć sam niewzruszony – jest w niej początkiem Wszechświata i źródłem wszystkich sił nadających mu kształt oraz wprawiających go w ruch. Jakiego rodzaju jest to metafizyka? Jeśli nie poddamy się ponad miarę urokowi metaforyki solarnej, to słowem, które najbardziej precyzyjnie odda jej charakter będzie termin emanatyzm. Jest to metafizyka emanatystyczna. P. Lasecki sugeruje, iż stanowi ona „późną kontynuację nurtu neoplatońskiego w filozofii”. Prawdę powiedziawszy, tak jak w wielu innych przypadkach użyć tego terminu, tak i w tym nie mam pewności co do tego, co właściwie określane jest mianem neoplatonizmu: czy jakiekolwiek nawiązanie czy wręcz kontynuacja albo zastosowanie platonizmu, filozofii samego Platona (w tym sensie mówimy przecież o platonizmie – a nie neoplatonizmie! – wczesnego chrześcijaństwa aż po przełom arystotelesowski w XIII wieku), czy też, co byłoby określeniem ściślejszym – o systemie metafizycznym ostatniego wielkiego filozofa pogańskiej starożytności, Plotyna z Likopolis (ok. 205-270). Biorąc jednak pod uwagę to, że ontologia Platona nie jest emanatystyczna (struktura metafizyczna w jego teorii bytu składa się z następujących pierwszych i najwyższych zasad: Jedno i Diada tego co wielkie-i-małe, będąca zasadą i źródłem wielości bytów, oraz z trzech różnych poziomów rzeczywistości: poziom idei, poziom bytów matematycznych i poziom świata fizycznego, postrzegalnego zmysłami, lecz nic z niczego tu się nie wyłania, gdyż Demiurg wytwarza każdą rzecz z osobna, biorąc za punkt odniesienia właściwy jej model), przyjmuję, że neoplatońska metafizyka, do której odwołuje się p. Lasecki jest w istocie plotyńska, a nie platońska. (Jeżeli zaś wnioskuję błędnie, to wina nie moja, lecz autora, że nie doprecyzował zakresu pojęcia neoplatonizm.) Ta metafizyka zbudowana jest od początku do końca na zasadzie Jednego – nie jakiegoś szczególnego jednego, jakiejś określonej jedności, ale Jednego-samego-w-sobie, będącego przyczyną i racją bytu jedności wszystkich innych rzeczy. Jedno jest ponad bytem, ponad myślą i ponad życiem; jest wolnym działaniem tworzącym siebie. Wszystkie inne rzeczy pochodzą, według Plotyna, od Jednego właśnie w ten sposób, o jakim napomyka p. Lasecki: wyłaniają się z niego jako światło wypromieniowane przez świetliste źródło, w formie następujących po sobie kręgów coraz to bardziej słabnącego światła, acz samo źródło trwa nijak niezubożone. Wyjście rzeczy z Jednego przedstawia się jako trzy hipostatyczne świetliste kręgi: pierwszą hipostazą jest samo owo świetliste źródło, drugą – Nous, czyli Umysł, trzecią – Dusza. Za tą trzecią hipostazą następuje krąg, w którym światło już wygasa i gdzie zaczyna się materia, która – skoro jest ciemnością – potrzebuje oświetlenia z zewnątrz. Wielość rodzi się dopiero wewnątrz drugiej hipostazy, ale ściślej mówiąc nie tyle jest ona wielością, co po prostu Nous widzi siebie jako wielość (Enneady, VI, 7,16). Zgodnie z porządkiem wyłaniania się kolejnych szczebli hipostaz, cały kosmos zmysłowy jest tworem najniższej z hipostaz, czyli Duszy. To Dusza – „podzielona” na dusze indywidualne schodzi do ciał, formuje rozumny plan świata, „ogrzewa” niejako materię. Nie można więc powiedzieć, iżby świat cielesny był zły (Plotyn manicheizmem szczerze się brzydził), niemniej tym, co dusza może zaszczepić światu jest tylko dążenie do ponownego zjednoczenia się z Jednym, osiągalne w ekstatycznym uniesieniu. Będzie ono jednak polegało na „usunięciu wszelkiego zróżnicowania i wszelkiej inności”, bo „Jedno jest zawsze w nas obecne, my zaś jesteśmy w Nim obecni tylko wtedy, kiedy wyeliminujemy wszelką inność” (Enneady, VI, 9, 11). Ta wzniosła i estetycznie powabna wizja, staje się jednak przerażająca, gdy przełożyć ją na język i rzeczywistość polityki. Podczas gdy dla myślenia politycznego ufundowanego na metafizyce realistycznej, identyfikującej wielość bytów, każda wspólnota polityczna jest też koniecznie jakąś wielością, złożoną z części zróżnicowanych, które „częściami” większej całości stają się począwszy od złożenia (zespolenia przez jakiegoś aítios, „stroiciela”), lecz i przed owym zespoleniem, a nawet i po jego nastąpieniu, pozostają realnymi substancjami, całościami w sobie i dla siebie (np. jeśli państwo jest „rodziną rodzin”, to każda z tych rodzin nadal pozostaje czymś odrębnym, niezależnie od wejścia z innymi w relacje czyniące ją częścią czy nawet „organem” tej większej całości; podobnie rzecz się ma z gminami czy prowincjami), ta – neoplatońska – kosmowizja, którą zachwala p. Lasecki, wymaga zniweczenia principium individuationis, tym samym zaś anihilacji wszelkiego zróżnicowania. Każda dyferencja i każda inność muszą zostać zneutralizowane w niezróżnicowanym Jednym. Jest to więc konsekwentny, czysty monizm Jednego, do którego jak do „czarnej dziury” wpada i niknie wszelkie istnienie poszczególne (które zresztą i tak, jeśli wziąć pod uwagę emanacyjny porządek uprzedniego hipostazowania poziomów rzeczywistości jest w gruncie rzeczy pozorne; to właściwie tylko efemeryczny efekt radiacji światła wypromieniowywanego przez Jedno, a nie realna substancja, czyli taki byt, który istnieje sam przez się lub oddzielnie od reszty – arystotelesowski choristón). Kiedy zatem zidentyfikujemy tę metafizykę jako monistyczną, to zaczynamy rozumieć, dlaczego w kręgu ideowych przyjaciół p. Laseckiego taką fascynację budzi „sakralna logika” północnokoreańskiej „kimokracji”: wszakże w tym, co dane nam jest zaobserwować, choćby z choreografii defilad, monistyczny ideał Jednego, z którego usunięto wszelkie zróżnicowanie i wyeliminowaną wszelką inność, gdzie nie ma już nawet śladu obecności choristón, zdaje się być tam w pełni osiągnięty. Za plastyczny wykładnik monizmu Jednego można uznać malarstwo abstrakcyjne, jak choćby Czarny kwadrat na białym tle Kazimierza Malewicza – nie jest więc przypadkiem ścisłe powinowactwo pomiędzy sztuką abstrakcyjną a totalitaryzmem, bo jedno i drugie jest ufundowane właśnie na metafizycznym monizmie. Emanatystyczne rozumienie poziomów rzeczywistości przebija wyraźnie także przez opis schodzenia z góry w dół władzy w „porządku tradycyjnym”. Feudał, patriarcha rodowy, ojciec rodziny są w tym ujęciu postrzegani wyłącznie jako „zastępcy” monarchy w terenie. Nie jest to ujęcie całkiem błędne, ale jednostronne i niebezpieczne bez dookreślenia zakresu i granic tego „wikariatu”, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ów monistyczny kontekst założonej tu metafizyki. Może on bowiem sugerować, a nawet więcej niż sugerować, coś więcej niż tylko zrozumiały sam przez się i nieproblematyczny porządek rozkazodawstwa, ani nawet mistykę promieniowania majestatu monarszego na stojących niżej, lecz także brak samoistnego ontologicznego ugruntowania wszystkich jurysdykcji, jakie tylko istnieją, oprócz monarszej. Władza każdego z tych „wikariuszy” byłaby wykonywana wówczas wyłącznie jako delegacja otrzymana – a zatem arbitralnie także wstrzymywana czy wręcz odbierana, jeśli taka będzie wola zwierzchnika – od piastuna jedynej w gruncie rzeczy „prawdziwej” władzy nad wszystkim i wszystkimi. Wracamy zatem znów do Jednego, a wielość to tylko pozór, wszystko zawiera się w Jednym. Nie tego wszakże uczy nas skarbnica wszelkiej autentycznej Tradycji, czyli Kościół: jeśli wszelka władza pochodzi od Boga, to nie tylko ta jedna i najwyższa (w porządku doczesnym), czyli polityczna władza zwierzchnika civitas, ale także, i z osobna, a nie wyłącznie za pośrednictwem jednego kanału dysponowania jej prerogatywami, władza ojca nad rodziną, patriarchy nad rodem, wychowawcy nad uczniem i każdego z ciał pośredniczących, jakie tylko istnieją, wykonujących jurysdykcję nad swoimi członkami. Jeśli przypomnimy w tym miejscu znów historyczny proces genezy wspólnoty doskonałej, czyli państwa, to zobaczymy, że wynika z tego coś zupełnie odwrotnego niż to, iżby ojciec był „małym tyranem” nad rodziną z tytułu otrzymywania takiej prerogatywy od „dużego tyrana”, czyli króla, i z jego upoważnienia. Przeciwnie: ma ją z faktu i tytułu ojcostwa, bo również władza ojcowska pochodzi z boskiego upoważnienia, a historycznie poprzedza władzę monarszą. Genetycznie porządek formowania się wspólnot postępuje przecież od najmniejszego ku coraz większemu: to król zatem (w królestwie terytorialnym) lub cesarz w monarchii uniwersalnej, jako ostateczny szczebel władzy, suprema auctoritas, jest „wielkim ojcem”, „ojcem ojców”, a państwo stanowi „uogólnionego”, „wielkiego człowieka” (makroanthropos), jak mówi o tym Sokrates w Państwie Platona. Oczywiście, rodzina, klan, gmina, prowincja, korporacje i stany, muszą być subordynowane względem piastuna suprema auctoritas, i okazywać mu posłuszeństwo, który to obowiązek wynika z faktu, iż jedynie on zapewnia wspólnotom niższego rzędu to najwyższe dobro wspólne, którego żadne z nich nie byłoby w stanie uzyskać samodzielnie. Ale posłuszeństwo (i tak samo obowiązek świadczenia tych powinności, którego tego wymagają) dotyczy właśnie sfery owego powszechnego dobra wspólnego, natomiast w zakresie partykularnego dobra wspólnego każdej wspólnoty niższej, w którym to zakresie jest ona i pierwotna, i autarkiczna, to władza najwyższa ma obowiązek poszanowania płynącej także od Boga władzy piastunów niższego szczebla i wewnętrznej „konstytucji naturalnej” tych wspólnot. Właściwie spełniający swoją „posługę królewską” król jest przede wszystkim opiekunem i gwarantem tych „konstytucji wewnętrznych”, ten zaś, który dopuszcza się na nich gwałtu, staje się uzurpatorem i tyranem, którego duszą targa rozszalała hybris władzy. W świetle powyższego widać, jak różne treści można podkładać pod te same pojęcia – w tym wypadku organiczności i hierarchiczności ładu tradycyjnego. Dla nas organiczność – zgodnie z powszechnie przyjętym znaczeniem tego słowa – oznacza naturalny porządek wzrastania od form prostych i zalążkowych do złożonych i dojrzałych, jak najpełniej aktualizujących zawarte w nich in nuce potencje; wzrost taki jest naturalny, jeżeli przebiega swobodnie i w koleinach właściwej danej rzeczy natury; może być on do pewnego stopnia kontrolowany, korygowany i ulepszany, tak jak troskliwy ogrodnik hodujący róże nawozi ziemię, podlewa i przycina liście, szczepi, ale zawsze w granicach wyznaczonych właściwościami danego gatunku, a nie według swojego widzimisię; w przeciwnym wypadku mamy do czynienia z szarlatanerią znaną jako „łysenkizm”. Tak samo jak człowiek z embriona, potem oseska i „nieociosanego” jeszcze „barbarzyńcy” może stać się człowiekiem dojrzałym (spoudaios), jeżeli przejdzie pomyślnie dobrze ułożony program wychowania i edukacji (paideia), w którym wydobyte i usprawnione zostaną potrzebne mu cnoty i umiejętności, również wspólnota polityczna może osiągnąć dojrzałość, jeżeli rozwinie się w niej odpowiednia ilość organów spełniających zróżnicowane funkcje i zarazem usprawnionych do kooperacji ze sobą, co jest warunkiem prawidłowego funkcjonowania całego organizmu. Naturalnie, potrzebny jest organ naczelny, koordynujący całą akcję dla wspólnego celu i w razie konieczności naginający do niego członki, które nadto oddaliły się i gdzieś zboczyły, albo ociągają się ze świadczeniem na rzecz wspólnoty, niemniej miarą organiczności porządku będzie właśnie to, że takie interwencje nie będą musiały być częste, a tym bardziej permanentne, a w normalnych warunkach koordynującą rola przewodnika (rector Akwinaty) w drodze do portus salutis danej wspólnoty będzie wyglądała tak, jak działanie Boskiego Lalkarza w Prawach Platona, który kieruje charakterami pociągając je albo łagodnie i delikatnie złotą nicią, albo – gdy to konieczne – ostrymi szarpnięciami nici z podlejszych kruszców. Nic organicznego w powyższym sensie nie da się zidentyfikować w koncepcji prezentowanej przez p. Laseckiego. Widzimy tam jedynie spływanie w dół jakiejś cząstki mocy udzielanej przez najwyższego, ale jeśli rzecz sprowadza się tylko do tego, to ostatecznym rezultatem musi być rozproszenie energii i niższe członki będą mogły ponownie stać się zdolne do życia dopiero wtedy, kiedy najwyższa władza, emitująca światło, znowu „naładuje” ich akumulatory; w sobie samych te niższe organy nie mają bowiem żadnego źródła życia. Cały kosmos społeczny przypomina tu więc raczej zdechłą żabę, która zaczyna drgać dopiero, gdy podłączy się ją pod galwanizator, ale to przecież tylko pozór życia, a nie prawdziwe życie organiczne. Analogiczny problem dotyczy hierarchiczności. W porządku organicznym, rozwijającym się od mniejszego do większego i od prostego do złożonego, hierarchie wykształcają się w sposób naturalny i na każdym szczeblu i w każdym typie związku: w rodach, klanach, gminach, stanach, gremiach profesjonalnych etc. Kiedy, czy to w drodze dobrowolnego federowania się, czy to podboju, wspólnoty mniejsze zostają włączone do większych, może nastąpić zarówno wymiana elit (nawet eksterminacja), ale mogą też one zostać włączone w nowy porządek, zmieniając swój charakter: np. naczelnicy samodzielnych dotąd plemion czy mikroorganizmów politycznych mogą zostać włączeni do hierarchii feudalnej albo administracyjnej większego organizmu, który je wchłonął. Tak czy inaczej, w organicznym społeczeństwie ciągle się „coś dzieje” na różnych szczeblach i w różnych sektorach, powstają nowe układy i nowe hierarchie wraz z różnicowaniem się funkcji, których nikt nie zaplanował. Natomiast w modelu nam tu proponowanym dostrzec możemy tylko jeden typ hierarchii, o charakterze przypominającym militarny bądź urzędniczy, i będący rezultatem jednej tylko woli, wyznaczającej swoich „zastępców” na wszystkich poziomach struktury społecznej. Taka hierarchia ma więc charakter „sztuczny” raczej i mechaniczny, niż naturalny, i kojarzyć się może z tą biurokratyczną karykaturą porządku hierarchicznego, jaką był wprowadzony w Rosji przez cara Piotra I, jednolity dla służby państwowej, cywilnej i wojskowej, system czternastostopniowej „tabeli rang” („czynów”). Nie tak wygląda porządek hierarchii naturalnych w społeczeństwie organicznym. Przywołajmy tu słowa skierowane przez procuradores XV-wiecznych Kortezów Królestwa Aragonii do jej króla: Nos, que somos tanto como Vos, y todos juntos más que Vos [„My, którzy jesteśmy równi Wam, a którzy razem z Wami tworzymy całość wyższą od Was”]. Oto zwięzła i znakomita definicja mistycznego corpus politicum, którego król jest głową, a inni członkami, lecz które rację swojego istnienia czerpie ze źródła wyższego od jakiejkolwiek ziemskiej istoty, króla nie wyłączając. W królu bowiem należy rozróżnić osobę fizyczną, która ontologicznie nie różni się niczym od innych osób, od królewskości, która jest „urzędem duszy”, otrzymującym autorytet upoważniający do posłuchu od Króla Królów. Znakomity teoretyk tradycjonalizmu, Francisco Elías de Tejada, tak opisuje hierarchizację elementów tradycjonalistycznego lematu: Dios – Patria – Fueros – Rey. Król (el Rey), jako osoba fizyczna jest podporządkowany dobru większemu, czyli funkcji królewskiej (realeza). Fueros, czyli zespół przywilejów, uprawnień i wolności konkretnych wspólnot terytorialnych (forales) i stanowych (estamentos), są podporządkowane dobru wspólnemu wyższego rzędu, czyli Ojczyźnie (Patria). Ojczyzna, czyli największe dobro ludzkie doczesne, jest podporządkowana Bogu. Wyłania się z tego pięć szczebli dóbr, od najniższego do najwyższego: 1) dobro osobiste króla, 2) dobro instytucjonalne królowania, 3) dobra partykularne rodzin i prowincji/ludów (pueblos), 4) dobro wspólne całej Ojczyzny; 5) dobro najwyższe Chrześcijaństwa. Rozwijając słynną maksymę św. Tomasza: „nie królestwo jest dla króla, lecz król dla królestwa”, hiszpańscy tradycjonaliści powtarzają: książęta są dla księstw, księstwa są dla społeczeństwa, społeczeństwa są dla człowieka, człowiek jest dla Boga. Należy zwrócić baczną uwagę na jeszcze jeden ważny składnik politycznej kosmowizji p. Laseckiego, wyrażony następującymi słowy: W przełożeniu na rzeczywistość polityczną odpowiednikiem Wszechświata jest Imperium, zaś odpowiednikiem Boga imperator. Tak daleko jak sięga władza imperatora, tak daleko sięgają porządek i kultura. Poza granicami Imperium jest już tylko nicość. Chociaż Autor tego nie zdradza, ten model porządku jest identyczny z tym typem reprezentacji egzystencjalnej, który Eric Voegelin nazywa reprezentacją kosmologiczną, opartą na „prawdzie” kosmologicznego imperium, które uznaje siebie za odwzorowanie ładu kosmicznego. Jest to bez wątpienia najstarszy typ reprezentacji, znany wszystkim starożytnym imperiom tak Bliskiego, jak Dalekiego Wschodu (a także prekolumbijskiej Ameryki), i co więcej, wciąż odradzający się w różnych mutacjach. Podstawową cechą tego typu reprezentacji jest nie tylko identyfikacja ładu imperium z ładem kosmosu, ale równie proste, można rzec automatyczne, utożsamienie racji imperium z prawdą, a wrogów imperium, czy po prostu tych, którzy nie chcą być przez nie pochłonięci – z kłamstwem. Lecz jak można się przekonać, że imperium jest reprezentantem prawdy, a jego wrogowie – kłamstwa? Również prosto: buntowników rozpoznajemy jako nosicieli kłamstwa po tym, że stawiają opór, imperatora rozpoznajemy jako „prawdonoścę” po tym, że bunt uśmierzył i buntowników unicestwił. W ten sposób prawda zawsze zwycięża, ponieważ to, co zwycięża jest prawdą. Atoli, jak słusznie zapytuje Voegelin, kiedy na inskrypcjach imperatora, takiego jak perski Dariusz I, czytamy ostentacyjne przechwałki na temat własnej cnotliwości, dzięki której mógł zmiażdżyć propagatorów kłamstwa, „zaczynamy się zastanawiać, co miałaby do powiedzenia druga strona, gdyby dane jej było mówić?” (Nowa nauka polityki, Warszawa 1992, s. 60). No właśnie, problem w tym, że nie było jej to dane, nietrudno jednak domyślić się, że miałaby ta strona przeciwne zdanie na temat rozłożenia prawdy i fałszu. Już to nakazywałoby co najmniej wstrzemięźliwe powstrzymanie się od nazbyt pochopnego przyznawania prawdzie imperium waloru prawdy uniwersalnej i… prawdziwej. Tym bardziej, że konsekwentne podporządkowanie się „logice” prawdy imperialnej, rozpoznawanej po tym, że zwycięża, dziś na przykład nie pozostawiałoby żadnego wyboru poza tym, który przecież p. Laseckiego musiałby napawać (uzasadnioną) odrazą, tj. poddaniem się prawdzie imperium Demokracji i Praw Człowieka, reprezentowanej przez imperatora „Szatanów Zjednoczonych”, a uznania wszystkich, którzy sprzeciwiają się demokracji i prawom człowieka oraz nie chcą dać się wchłonąć przez to imperium, za nosicieli kłamstwa i szerzycieli chaosu, zasługujących na pogardę i zmielenie w proch. Na szczęście, ludzkość nie jest skazana na bezalternatywność wobec prawdy kosmologicznego imperium, ale trwało wieki zanim, dzięki leap in being, który dokonał się niemal jednocześnie w różnych cywilizacjach i religiach, od Chin (konfucjanizm) i Indii (buddyzm), poprzez Persję (zoroastryzm), po Izrael (biblijni prorocy) i Grecję (filozofia i tragedia), odkryto możliwość innego i bardziej adekwatnego sposobu odnoszenia reprezentacji egzystencjalnej do prawdy. Trzeba było do tego przede wszystkim odkrycia rozróżnienia pomiędzy immanencją a transcendencją oraz odkrycia indywidualnej ludzkiej psyche, która sama, a nie tylko kolektywnie, za koniecznym pośrednictwem imperatora-despoty, może nawiązać osobową relację z transcendentnym Bogiem. Pozwala to z kolei na odkrycie, iż żaden porządek nie może być uznany za prawdziwy, jeżeli jego ceną jest znicestwienie człowieka (reguła antropologiczna); ponieważ jednak nie wystarczy tu jakaś arbitralna idea człowieka (to mogłoby prowadzić do sofistycznego relatywizmu), lecz o człowieka wyróżnionego ze względu na duszę, który odkrył swoją prawdziwą naturę w więzi z Bogiem, a przez to – ukształtowawszy ład we własnej duszy – może też budować ład we wspólnocie (reguła teologiczna). I to wszystko jednak byłoby na nic, gdyby Prawda sama, Prawda transcendentna, Prawda jedyna nie objawiła się człowiekowi jako prawda soteriologiczna. Odkąd zatem Boski Logos, Druga Osoba Trójcy Świętej wcieliła się w Syna Człowieczego, który potwierdził, iż Jest Królem i że dana jest Mu wszelka władza w Niebie i na ziemi, każde roszczenie – czyjekolwiek: imperatora indywidualnego czy kolektywnego – do bycia reprezentantem boskiej Prawdy z własnego nadania i bez odniesienia się do Prawdy, którą jest Chrystus, zostało raz na zawsze zdemaskowane jako przewrotny fałsz. Jakikolwiek cesarz, król, prezydent czy „suweren zbiorowy”, który nie uzna publicznie i faktycznie, że jest sługą Chrystusa Króla, może być tylko władzą de facto, nawet „legalną” w porządku ludzkim (którą należy cierpliwie znosić dopóki nie przekracza tej miary występku, który św. Tomasz z Akwinu nazywa „szalonym przerostem tyranii”), ale nie prawowitą władzą de iure. Jak to wykłada francuski teoretyk legitymizmu – Guy Augé, jedynie chrześcijaństwo przyniosło rozwiązanie dramatu politycznego, z którym ludzkość zmagała się od najstarszych form swego wspólnotowego istnienia, a do którego jedynie drogą rozumu noetycznego przybliżali się filozofowie klasyczni: jak uzyskać posłuszeństwo nie-służalcze, nie-niewolnicze, posłuszeństwo swobodne, czyli inaczej prawdziwą prawowitość (légitimité) władzy? Otóż, tym jedynym rozwiązaniem jest rozróżnienie pomiędzy władzą a władcą, urzędem a człowiekiem, królowaniem a królem. To władza, urząd, królowanie pochodzi od Boga, człowiek zaś, który ów urząd królewski sprawuje, pełnić go ma jako posługę (ministère) dla dobra wspólnego. „Posłuszeństwo – pisze Augé – nie jest więc należne jednostce, lecz dobru wspólnemu, którego ta jednostka ma obowiązek poszukiwać, a w ostatecznym wnioskowaniu – Bogu, w którym to dobro jest zakorzenione, i od którego pochodzi wszelki autorytet, który może zobowiązywać w sumieniu” (Succesion de France et règle de nationalité, Paris 1979, s. 121). Dlatego także oczywiście tradycjonalista chrześcijański nie może żadną miarą przyjąć twierdzenia tradycjonalisty „integralnego”, iż monarcha jest „źródłem porządku duchowego”. Takim źródłem jest tylko Bóg, a jedynym przez Niego upełnomocnionym interpretatorem tego porządku jest Kościół. Cesarze i królowie nie otrzymali od Chrystusa takiej misji; otrzymali jedynie miecz władzy doczesnej, którym mają torować drogę oświecania ludzkości dzierżycielom miecza władzy duchownej. Cesarz, jak pisał papież św. Gelazy I, jest synem, a nie głową Kościoła. Nie głosi Słowa Bożego, lecz wyjątkowo pilnie się w nie wsłuchuje. Jego pozycja ze względu na współistotność Kościoła i Imperium w jedności Ducha Świętego przenikającego Res Publica Christiana jest wprawdzie, z racji tego, iż sam znajduje się na szczycie Imperium, obok papieża jako widzialnej Głowy Ecclesia, absolutnie wyjątkowa, ale w tym, że jest w stopniu nieporównywalnym z nikim innym zobowiązany do bycia naśladowcą Chrystusa (Christomimetes) i dopiero dzięki temu staje alter Christus – lecz z łaski, nie z natury. Musimy więc zgodzić się z tym, że faktycznie istnieją (jako sposoby myślenia) dwa nader różne tradycjonalizmy. Pierwszy, to tradycjonalizm tradycji konkretnej, zakorzenionej z jednej strony w klasycznej filozofii politycznej, z drugiej zaś w Objawieniu biblijno-chrześcijańskim, oświetlonym także przez Ojców i Doktorów Kościoła ze św. Augustynem i św. Tomaszem z Akwinu na czele; tradycji inkarnowanej w socjologiczną i duchową rzeczywistość średniowiecznej Res Publica Christiana, i pomimo wszelkich zerwań z nią i ciosów jej zadanych przez kolejne rewolucje w ideach i w faktach, wciąż jeszcze niezagasłej do końca i możliwej do odbudowania. To tradycjonalizm oparty o realistyczną metafizykę, identyfikującą wielość bytów, z których każdy ma swoje własne pryncypia i własną substancjalność, na czele z bytami osobowymi, więc postrzegający świat jako rzeczywistość pluralistyczną, ale hierarchicznie uporządkowaną w zmierzaniu do wspólnego celu, zarówno doczesnego, jak nadprzyrodzonego. I jest drugi tradycjonalizm, pragnący, by postrzegano go jako „integralny”, a więc domniemanie pełniejszy i bardziej całościowy, lecz w rzeczywistości będący tradycjonalizmem tradycji abstrakcyjnej, wyspekulowanej, nigdzie niezakorzenionej, więc błąkającej się jak Pirandellowskie Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora, by je ożywił, niczym eteryczna animula vagula blandula, wędrująca po epokach, cywilizacjach i religiach w nadziei, że uszczknąwszy coś wartościowego z każdej z nich (co, trzeba przyznać, czyni często w sposób odkrywczy i frapujący, dlatego narracje tradycjonalistów integralnych czyta się z przyjemnością niemniejszą niż baśnie Tolkiena) zyska prawdziwe życie. Tradycjonalizm oparty – jak wynika jasno z dyskutowanego tu wywodu – na metafizyce emanatystycznej, na monizmie Jednego, z którego wszystko inne się wyłania i do niego powinno powrócić, zniweczywszy wszelkie zróżnicowanie, wikłający tedy w nierozwiązywalne aporie deklaracje o organiczności i hierarchiczności. Jako tradycjonalistyczna mitopeia, narracja tradycjonalistyczno-integralna spełnia dodatnią rolę, bo wspaniale kształci i rozwija wyobraźnię. Natomiast jako podstawa tradycjonalistycznej metapolityki, tym bardziej zaś kontrrewolucyjnej akcji politycznej, tradycjonalizm „integralny” jest oczywiście bezużyteczny, a w razie upierania się przy nim – może wieść na manowce. P. Lasecki z niewątpliwie wystudiowaną ironią i nie bez kokieterii, która ma pewien intelektualny wdzięk, nazywa swoje propozycje „zamordystycznymi” i „totalitarnymi”, ujmując te określenia w cudzysłów. Problem w tym, że jeśli im się przyjrzeć dokładniej, okazuje się, że są one naprawdę zamordystyczne i totalitarne, bez żadnego cudzysłowu. W jednej wszelako kwestii praktycznej musimy przyznać p. Laseckiemu rację. Stopień zniszczenia tradycji jest tak głęboki, że ewentualny kontrrewolucyjny restaurator ładu będzie oczywiście musiał nieporównywalnie bardziej aktualizować potencję kreacji, a nie konserwacji (bo konserwować nie będzie miał za bardzo czego), czyli odwrotnie niż rex z De Regno św. Tomasza. Pozostaje jednak pytanie, jak daleko ta kreatywna funkcja ma sięgać, jak głęboko w kosmos społeczny wkraczać mają owe aktywne polityki szczegółowe, do których tak zachęca Autor? Nie ma na to pytanie dobrej odpowiedzi, która byłaby jednocześnie enumeracją i delimitacją. Ale można podać ogólne kryterium ewaluacji, którym jest sam cel takiego działania: otóż żadne działanie nie może być uznane za dobre i pożądane, jeżeli wprost albo przynajmniej w dających się przewidzieć konsekwencjach prowadzić będzie do rezultatu przeciwnego niż zamierzony. Inaczej mówiąc, jeśli celem jest odbudowanie porządku organicznego, to środki utrwalające mechanizację życia społecznego muszą zostać wykluczone jako szkodliwe ze swojej natury. Jeżeli lekarz chce umożliwić pacjentowi powrót do swobodnego oddychania, to nie może stosować środków zmniejszających powierzchnię jego płuc. Przyglądając się natomiast praktycznym propozycjom p. Laseckiego i jego kolegów, można nabrać uzasadnionego podejrzenia, że są to właśnie „lekarstwa” tego rodzaju, a zza urokliwego na swój sposób wizerunku solarnego imperatora, emanującego światłem na jego awatary w kolejnych szczeblach aparatu władzy, niepokojąco przeziera raz po raz nader pospolite i odpychające oblicze Gnębona Puczymordy. My, za karlistami, wolimy obstawać przy programie: ¡mas Sociedad, menos Estado! [„Więcej Społeczeństwa, mniej Państwa!”].

PS Jako że traktujemy – co chyba widoczne – p. Ronalda Laseckiego z należną jego intelektowi i charakterowi rewerencją, czujemy się również upoważnieni do poproszenia go o wyjaśnienie następującej supozycji z jego tekstu dotyczącej hiszpańskiego karlizmu i francuskiego „neofeudalizmu”: …przedstawiciele obydwu (…) [nurtów] przez swoje doktrynerskie przywiązanie do anachronicznych i niefunkcjonalnych form ustrojowych i tradycji politycznych, przez krótszy lub dłuższy czas i mniej lub bardziej świadomie popierali ruchy rewolucyjne przeciwko ruchom kontrrewolucyjnym. Mniejsza o francuskich „neofeudałów” – nurt wszakże dość marginalny i efemeryczny kilku XVIII-wiecznych pisarzy, mocno fantazjujących na gruncie historiografii. Co innego hiszpańscy karliści – mający już prawie 200 lat historii, wyjątkowo heroiczny i ofiarny oddział szturmowy kontrrewolucji. Mniej zorientowanym czytelnikom przypomnijmy, że karliści w XIX wieku wzniecili dwa powstania przeciwko liberalizmowi i rewolucji burżuazyjnej, w trzecim walczyli już także z demokratami i republikanami, a w Krucjacie 1936-39, nazywanej także IV wojną karlistowską, starli się z anarchistami i komunistami. Prócz tego, tak jak mogli w danych okolicznościach, więc czy to jako zbrojni ochotnicy, czy choćby piórem i w inny sposób wspierali: w XIX wieku – swoich legitymistycznych kolegów w Portugalii, Francji i Neapolu; jako żuawi papiescy walczyli w obronie Państwa Kościelnego; w amerykańskiej wojnie secesyjnej popierali Konfederację przeciwko jankeskiej Północy, a w meksykańskiej wojnie domowej – konserwatystów katolickich przeciwko jakobinom Juareza; na początku XX wieku wspomagali portugalskich monarchistów w ich próbach obalenia Republiki, w czasie I wojny światowej próbowali doprowadzić do separatystycznego pokoju, kładącego kres ogólnoeuropejskiej rzezi i ratującego katolicką monarchię austro-węgierską; w okresie międzywojennym popierali powstanie meksykańskich cristeros; w 1939 roku popierali katolicką Polskę przeciwko neopogańskiej III Rzeszy, w 1973 roku uzasadniali (Elías de Tejada) argumentami z tomistycznej teorii prawa do oporu przeciwko legalnej tyranii przewrót wojskowy w Chile (bronili także walczącego z Tupamaros prezydenta Urugwaju, J. M. Bordaberry, który zresztą potem sam stał się karlistą); o tym, iż byli zawsze i wszędzie nieubłaganymi wrogami komunizmu nie trzeba nawet wspominać; wspierali i wspierają nadal ruch tradycji katolickiej skupiony wokół śp. abpa Marcela Lefebvre’a i FSSPX; w ostatnich latach konsekwentnie potępiają wszystkie amerykańskie interwencje na Bliskim i Środkowym Wschodzie, a także zaangażowanie w nich Hiszpanii. Wierząc przeto, że p. Lasecki nie rzuca lekkomyślnie oskarżeń na wiatr, oczekujemy, że albo dostarczy nieznane nam dowody bezwiednego choćby popierania przez karlistów kiedykolwiek i jakichkolwiek ruchów rewolucyjnych przeciwko kontrrewolucyjnym, albo wycofa to straszne i krzywdzące oskarżenie.

1 Terminy te będą tu traktowane wymiennie, także dla uwydatnienia, iż „konserwatywny liberalizm” nie mieści się w tym paradygmacie.

2 Autor parokrotnie używa w swoim tekście sformułowania „porządek tradycyjny”. Zakładam jednak, że czyni to wyłącznie ze względów dydaktyczno-perswazyjnych w kontekście sporu z wrogami tradycji, bo w ścisłym sensie sformułowanie to jest pleonazmatyczne: każdy porządek jest ex definitione tradycyjny, bo wszystko, co nie jest tradycją, jest nie-porządkiem.Jacek Bartyzel

Volenti non fit iniuria Ach, nie ma rzeczy doskonałych! To znaczy - oczywiście są, jakże by inaczej, na przykład - autorytety moralne - ale nawet te niewątpliwe przykłady doskonałości mają swoje słabe punkty, na które wskazuje choćby formuła „bez swojej wiedzy i zgody”. Nie tylko zresztą to, bo weźmy na przykład święta - wszystko jedno: Bożego Narodzenia, czy Wielkiej Nocy - nie mówiąc już nawet o obchodzonym w naszym nieszczęśliwym kraju aż dwukrotnie w ciągu roku: 1 maja i 13 grudnia - święcie naszych okupantów. Święta byłyby doskonałe, gdyby nie składanie życzeń. Nie chodzi nawet o konieczne minimum hipokryzji, niezbędne przy takim na przykład opłatku parlamentarnym, kiedy to życzenia koalicji rządowej składa opozycja i odwrotnie. Wprawdzie wiadomo, że opozycja upatruje swoją pomyślność w klęsce koalicji rządowej, a koalicja - w nieskuteczności opozycji - ale czy przy tak uroczystej okazji można sobie pozwolić na taką szczerość? Jasne, że nie można, toteż nietrudno wyobrazić sobie, jak gęste opary obłudy muszą unosić się na takich uroczystościach. Ale nawet w sytuacjach czystych i jasnych nie jest łatwo, bo czyż każdy z nas nie doświadczył pragnienia wyjścia poza banał? Ale jak tu wyjść poza banał, kiedy zewsząd słychać „wszystkiego najlepszego”, albo „spełnienia marzeń”? W takich sytuacjach dobrze jest odwołać się do doświadczeń starożytnych Rzymian, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji. Jedną z takich sentencji jest „volenti non fit iniuria”, co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Nie tylko nie dzieje mu się krzywda, ale więcej - jeśli spełni mu się to, czego chciał, albo przynajmniej - co mu się najbardziej podoba - to powinien być ponad wszelką miarę udelektowany. Teoretycznie tak, chociaż nie jest to wcale takie oczywiste, na co już w starożytności zwracał uwagę Platon mówiąc: „nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!”, a w naszych czasach - sam Pan Jezus, opowiadając za pośrednictwem świętej siostry Faustyny Kowalskiej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami. - Upominam ich - powiada - głosem sumienia, upominam ich głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą doprowadzić człowieka do opamiętania, a kiedy nic nie pomaga - spełniam wszystkie ich pragnienia. Akurat niedawno przypadały grudniowe rocznice: ogłoszenia stanu wojennego 13 grudnia i masakry na Wybrzeżu w dniach 14-22 grudnia. Z tej okazji obok smętnych i bezradnych rocznicowych wspominek, pojawiły się również wystąpienia czcicieli generała Wojciecha Jaruzelskiego, nie tylko powtarzających spiżowy rozkaz pana red. Michnika, by się od generała „odpieprzyć”, ale również wysławiających jego czyny nie tylko jako genialnego dowódcy inwazji na Czechosłowację, ale również - sprawnego pacyfikatora Wybrzeża oraz 10-milionowej, wrogiej organizacji. Wszystko to, ma się rozumieć - prawda - chociaż gwoli symetrii wypada zauważyć, że generał Jaruzelski nie jest jedynym genialnym strategiem, ani też sprawnym pacyfikatorem. Wcześniej podobnymi zaletami wykazał się inny wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler - o czym wspominam en passant, by żadna cnota nie pozostała bez nagrody. Nie o to zresztą chodzi, tylko oczywiście - o świąteczne życzenia. Pamiętając o spiżowej zasadzie volenti non fit iniuria, czegóż można i nawet należałoby życzyć entuzjastom stanu wojennego i innych wyczynów generała Jaruzelskiego? A czegóż by, jeśli nie tego, by przynajmniej raz w roku spotykało ich to, co tak im się podoba, to znaczy - stan wojenny, połączony z wyłamywaniem drzwi i wyprowadzaniem w gaciach, „ścieżkami zdrowia” na komendach, no i na koniec - surową ręką sprawiedliwości ludowej! Wprawdzie większość z nich pewnie wyobraża sobie, że zawsze byłaby po stronie generała, to znaczy - wśród aresztujących, pałujących i skazujących - ale przecież może być i odwrotnie, bo życzenia nie zawsze spełniają się dokładnie, a life is brutal and full of zasadzkas. SM

„Stokrotka” z Bartosiem demaskują Jezusa Okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy siłą rzeczy kształtują go na własny obraz i podobieństwo. Najbardziej widać to oczywiście w niezależnych mediach głównego nurtu, naszpikowanych funkcjonariuszami poprzebieranymi za dziennikarzy, niczym wielkanocne baby - rodzynkami. No dobrze - ale co jest charakterystycznym rysem bezpieczniackiej mentalności? Z uwagi na konieczność utrzymania tajności swego zaangażowania, taki jeden z drugim ubek bez przerwy musi udawać kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Consuetudo est altera natura - powiadają starożytni Rzymianie, co się wykłada, że przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Nic zatem dziwnego, że taki jeden z drugim ubek, przez całe lata zakłamujący własny wizerunek, może w końcu nabrać organicznego wstrętu do prawdy, który schodzi mu do poziomu instynktów. Dlatego charakterystyczną cechą bezpieczniackiej mentalności jest zakłamanie. Wspomina o nim popularne porzekadło, iż „ten się błaźni, kto policjanta zaufa przyjaźni”. Podobno z policjantami różnie bywa, chociaż ja nie bardzo w to wierzę - ale co do ubeków, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przyjaźnić się z nimi nie można, bo nie uznają oni żadnej lojalności. Pamiętam, jak jeszcze za głębokiej komuny, w latach 70-tych, niektórzy ubecy przesłuchując ówczesnych opozycjonistów, próbowali nawiązać z nimi jakąś psychiczną łączność. Polegało to z reguły na wmawianiu przesłuchiwanym, że bezpieka jest konieczna i nawet gdyby komuna upadła, to oni wszyscy jako fachowcy od podglądania, podsłuchiwania, prowokowania i skrytobójczego mordowania, na pewno zostaną zaangażowani przez nową władzę. Żadnemu z tych zdemoralizowanych ludzi nie przyszło do głowy, że w ustroju wolnościowym aż tak bardzo nie trzeba będzie obywateli podglądać, podsłuchiwać, prowokować, czy mordować. Ale tajniactwo, ten ropiejący wrzód na ciele współczesnego świata, wolności nienawidzi tak samo, jak prawdy, toteż nic dziwnego, że III Rzeczpospolita, owoc sodomii generała Kiszczaka ze swoimi konfidenty, charakteryzuje się bodaj najwyższym poziomem inwigilacji obywateli przez bezpieczniackie watahy w całej Europie. Ale inwigilacja to tylko jeden z przejawów ubeckiej aktywności. Mimo transformacji ustrojowej jedno się nie zmieniło; bezpieka, podobnie jak za komuny, za swojego głównego wroga po staremu uważa Kościół katolicki. Prawdopodobnie wchodzi tu w grę mechanizm dziedziczenia sympatii i wrogości. Ponieważ znaczna część, być może nawet większość bezpieczniaków, to potomstwo ubeckich dynastii, których początki często giną jeszcze w mrokach okupacji sowieckiej i niemieckiej, to nic dziwnego, że nienawiść do Kościoła katolickiego i religii wysysają z mlekiem matek, a następnie utwierdza ich w tej postawie wrogość do prawdy i wolności. Niekiedy, pod wpływem mądrości etapu, uczucia te są wytłumiane, a bezpieczniacy nawet przymilnie łaszą się do Kościoła - ale wystarczy przejrzeć fora internetowe, na których wymiotują zadaniowani przez oficerów prowadzących konfidenci, żeby przekonać się nie tylko o nieprzejednanej nienawiści, ale i o istnieniu centrali sprawiającej, że cała ta ubecka swołocz śpiewa nie tylko z jednego klucza, ale często tymi samymi tekstami. Specjalną okazją do tego rodzaju popisów są oczywiście chrześcijańskie święta. Toteż w stacji telewizyjnej, która się ze mną procesuje o naruszenie „dóbr osobistych”, słynna „Stokrotka” w przerwach między walkami kogutów, to znaczy - pana posła Niesiolowskiego i różnych jego adwersarzy, jakie naprzemian urządzają sobie z panem red. Lisem, którego dla odmiany futruje telewizja państwowa - przesłuchała Tadeusza Bartosia, ongiś dominikańskiego bożego ptaszka, któremu najwyraźniej obrzydły rosoły na święconej wodzie i przeszedł na wikt świecki. Była to znakomita ilustracja spostrzeżenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dopóki Tadeusz Bartoś był dominikańskim ojczykiem, bez zająknienia czytał przy ołtarzu, jak to Jezus narodził się w Betlejem, gdzie Maria z Józefem udali się z powodu spisu podatników zarządzonego przez Oktawiana Augusta, jak to nie było dla nich miejsca w gospodzie, jak to aniołowie pod niebiosa wyśpiewywali po łacinie „gloria in excelsis Deo”, jak to Jezus uciekał przed Herodem do Egiptu i tak dalej. Kiedy jednak przeszedł na świecki wikt i opierunek, a „Stokrotka” podała mu ton,qui fait la musique, natychmiast odkrył nie tylko że religia prowadzi do okaleczania kobiet, ale również - że Jezus wcale nie urodził się w Betlejem, tylko w Nazarecie, bo nie było żadnego spisu podatników, że wobec tego w Betlejem nie mogło być żadnych aniołów, ani trzech króli, że Jezus wcale do Egiptu nie uciekał - i tak dalej. Ogromnie jestem ciekaw, co Tadeusz Bartoś powie z okazji Wielkiej Nocy - bo obecne przesłuchanie u „Stokrotki” pokazało, że powinność swej służby zrozumiał, więc prawie na pewno zostanie na przesłuchanie wezwany. Czy przypadkiem nie odkryje, że o żadnym zmartwychwstaniu nie ma mowy, bo wszystko odbyło się tak, jak arcykapłani i starsi ludu po naradzie zalecili nawijać żołnierzom? Nie jest to wykluczone, bo w ten sposób można by upiec na jednym ogniu dwie pieczenie; zasiać ziarno wątpliwości, czy przypadkiem nie miała racji Doda Elektroda mówiąc o „naprutych winem i palących jakieś zioła” autorach, a po drugie, a właściwie przede wszystkim - wyjść naprzeciw zapotrzebowaniem, jakie pociąga za sobą słynny dialog z judaizmem. Taki pan red. Jan Turnau, boży ptaszek z „Gazety Wyborczej”, uwija się jak mróweczka, żeby mikrocefalom przedstawić strawniejszą dla „judaizmu” wersję Zmartwychwstania - że mianowicie nie było ono „faktem historycznym”, a tylko apostołowie tak bardzo tego pragnęli, że aż się im w końcu przywidziało. Ano - jak ludzie piją wino i palą różne zioła, to niejedno może im się przywidzieć - więc przy takim teologicznym założeniu, przed dialogiem z judaizmem otwierają się przepastne perspektywy. Zatem dzisiaj Tadeusz Bartoś jeszcze dopuszcza możliwość, że Jezus jednak się urodził - jak nie w Betlejem, to przynajmniej w Nazarecie - ale jestem przekonany, że jeśli przyznają mu lepszy wikt i bardziej luksusowy opierunek, to na pewno przypomni sobie, że i z tym urodzeniem to nic pewnego, a właściwie - że pewne jest, iż żadnego Narodzenia nie było. To samo głosili przecież za pierwszej komuny agitatorzy ze Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, którzy dzisiaj albo przeszli na „uniwersalizm”, albo nawet schronili się w Zakonie Synów Przymierza - ale jak trąbka zagra im tratatata, to chyba znów powrócą do służby w karnych szeregach? Dobry kogut w jajku pieje - toteż już teraz widać, że Tadeusz Bartoś wszedł na właściwą drogę. Ponieważ Episkopat zganił podpisanie przez rząd konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, Tadeusz Bartoś sumiennie zeznał „Stokrotce”, że religia prowadzi do okaleczania kobiet. Z jednej strony - któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od ojczyka - niechby i byłego - ale z drugiej - niepodobna nie zauważyć, iż Tadeusz Bartoś jak ognia unika symetrii nie tylko między religiami, ale nawet - między płciami. Bo przecież jest na tym świecie pełnym złości religia, która prowadzi do okaleczania mężczyzn poprzez ucinanie im napletka - ale Tadeusz Bartoś najwyraźniej skądś wie, że zauważanie tego słonia w menażerii ściągnęłoby mu na głowę same kłopoty, podczas gdy na demaskowaniu Jezusa może nawet dochrapać się stanowiska autorytetu moralnego. Zwłaszcza teraz, kiedy gołym okiem widać foedus, jaki „judaizm” zawarł z bezpieczniakami. Jeśli chodzi o bezpieczniaków, to oni dla miłego grosza pewnie przeszliby na judaizm i nawet poddali się okaleczeniom - ale widocznie nie ma takiej konieczności. Zauważył to w swoim czasie pruski król Fryderyk II mówiąc, że kanaliami owszem - można się posługiwać, ale pod żadnym pozorem nie wolno się z nimi spoufalać. Zatem tylko foedus - ale to wystarczy dla skoordynowania propagandy, zaś efekty tej koordynacji mogliśmy na własne oczy obejrzeć przy okazji przedświątecznego przesłuchania Tadeusza Bartosia u „Stokrotki”. Na szczęście nie musimy się aż tak bardzo się tym wszystkim przejmować, bo aniołowie, których zdaniem naszego byłego ojczyka „nie było”, podobnie jak dzisiaj „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych”, wprawdzie głosili pokój - ale tylko ludziom „dobrej woli”. Widać tedy, że nie obejmuje to łajdaków, zatem - zanim z ich strony padnie kolejna salwa, niech humory nam w Święta Bożego Narodzenia dopisują. SM

Dzień po końcu świata No nie, panie Piperman, tego już za wiele! Ja już nie mogę słuchać te rzeczy, co ony mówią, tak samo, jak pani Monika Olejnikówna. Ona też nie mogła słuchać, jak ten - wi hajst der goj? - a -o - ten Terlikowski, zaczął jej mówić, że aborcja to tak jak morderstwo. No, powiedz pan sam - czy można spokojnie słuchać takie rzeczy? Pan może myślisz, że wszystko można słuchać? Jakże „można”, kiedy przecież nie można - i ta Olejnikówna zaczęła na tego, jakże mu tam? - a - na tego Terlikowskiego krzyczeć, że ona nie może już słuchać takie rzeczy. No i słuszna jej racja, - bo po co ona go wezwała do telewizora? Ona wezwała go do telewizora, żeby zwyczajnie - przesłuchać go i zawstydzić, a on, zamiast się przesłuchać i zawstydzić, to on zaczął mówić takie rzeczy. Ja myślę, panie Piperman, że ona już go więcej nie wezwie, bo jak on ma mówić takie rzeczy, to lepiej będzie, jak Olejnikówna przesłucha się sama. Sama się zapyta i sama się odpowie i to będzie git - bo któż może lepiej od niej wiedzieć, jak trzeba odpowiadać? Tego nie wie nawet Niesiołowski, bo on tylko skalibrowany jest ogólnie - ale na szczegóły już musi być naprowadzony. Jak on zostanie naprowadzony, to on już wie, co ma robić; on się pieni, on krzyczy o nienawiść - a jak już się wypieni i wykrzyczy, to on idzie do kasy i tam jemu wypłacają dietę. I powiedz pan sam - po co tu jeszcze jakiś Terlikowski, co to zamiast się przesłuchać i zawstydzić, on mówi takie rzeczy jak jakiś bezwstydnik? Panie Biberglanz, pan aby na pewno dobrze się czujesz? Jak ja bym nie wiedział, że pan jesteś dobry kupiec, to ja bym panu zapytał, od kiedy pan masz tych objawów. Co mnie pan zawracasz głowę tym całym Niesiołowskim z Olejnikówną? Pan rozumisz - te bezpieczniaki, to ony się nudzą i ony dla rozrywki każą urządzać w telewizorze takie walki kogutów; biorą Niesiołowskiego pokazują mu, dajmy na to, Terlikowskiego i on zaraz się na niego rzuca, gdacze, pióra lecą we wszystkie strony - ale co ja mam z tego za interes? A pan? Pan też nie masz z tego żaden interes. To co mnie pan zawracasz głowę, że pan nie możesz słuchać takie rzeczy? Jak pan nie możesz, to po co pan słuchasz? Pan słuchasz, jakbyś pan nie wiedział, że to są takie makagigi dla głupich gojów. Goje - ony patrzą, ony słuchają, ony potem nawet dzwonią, albo w gazecie u Michnika głosują, który wygrał - ale żeby pan, taki poważny człowiek, bawił się w takie rzeczy? Ja panu nie poznaję! Oj, panie Piperman, ja nie bawię się w te rzeczy, pan masz rację, ja nie mam w tym żaden interes! Ja co innego chciałem pana powiedzieć, tylko widzisz pan, ja jestem taki zmartwiony, że ja się boję, czy mi się nie zaczyna gonitwa myśli, jak temu prezydentu, co to jest za, a nawet przeciw.A czego pan jesteś zmartwiony? Kto panu martwi? Mnie nikt nie martwi, ja sam się martwię. Przecież pan wiesz - goje, ony teraz mają święta, ony kupują choinki, ony kupują bombki na te choinki i wszystko takie - a jak ony kupują, to jak pan myślisz - kto im sprzedaje? Nu, ja myślę, że to pan im to wszystko sprzedajesz, panie Bibelrglanz - i ja to rozumię. Ale ja nie rozumię, czegoś pan taki zdenerwowany, że pan się zapominasz, co pan chcesz mnie powiedzieć. A co tu jest do rozumienia, to znaczy - do nierozumienia, panie Piperman? Pan nie masz interes żeby słuchać Olejnikównej - i tu masz pan recht - ale ja widzę, że pan nic nie słuchasz. A jak pan nic nie słuchasz, to jak pan chcesz wiedzieć, co w trawie piszczy? Pan nic nie wiesz o koniec świata? Jak to ja nic nie wiem, kiedy ja o koniec świata wiem wszystko? Koniec świata to jest koło Witebska. Tak mnie mówił mój dziadek, jak on tam kiedyś poszedł z towarem do jednej wsi, spotkał babę i pyta ją, którędy iść dalej. A ona jemu powiada: dalej? Od nas dalej? Od nas dalej już nie można, od nas można tylko z powrotem. Znaczy się, panie Biberglanz, tam jest koniec świata. Ale po co panu ten koniec świata? Pan tam chcesz robić jakiś interes? Jaki tam znowu interes, to znaczy tak; koniec świata to jest git interes - ale nie ten, co mnie pan mówisz. Jakiego tam Witebska? Tu nie chodzi o Witebska, tylko o Majów. Ony, uważasz pan, te Maje, ony miały taki kalendarz i ony obliczyły, że koniec świata będzie 21 grudnia tego roku. A co to za Maje? To jakieś goje? Zgadłeś pan. To goje, tylko amerykańskie, znaczy się - indiańskie. Panie Biberglanz - od kiedy pan się przejmujesz, co sobie myślą goje, niechby nawet amerykańskie? Ony nawet jak myślą, to ony przecież nic nie wymyślą. Wymyślić to możesz pan, to mogę ja, to może, dajmy na to, Rotszyld, a nawet z ostateczności Michnik - ale przecież nie goje. A pan mi opowiadasz o jakichś Majach. Co ony robią, te Maje, ony coś sprzedają? Ony nic nie sprzedają, ony nic nie kupują, bo ich nie ma. Panie Biberglanz, co pan mnie mówisz takie rzeczy? Pan chcesz mnie powiedzieć, że ony, znaczy się - te Maje - rządzą światem? A czego jak ja mówię, że ich nie ma, to pan zaraz myślisz, że ony rządzą światem? No a co ja mam myślić, jak pan tak mówisz? Weź pan Michnika; on mówi, że nie ma Żydów. A znowu goje mówią, że nie ma Wojskowych Służb Informacyjnych. A pan mnie mówisz, że Majów też nie ma. To sam pan powiedz - co ja mam myślić? Jak ich nie ma, to dlaczego ony mają kalendarz? Jak ich nie ma, to kto nakazał końcu świata? Ony nakazali, ale to było dawno. Ony wszystkie powyginali, ale zostawili kalendarz i ten kalendarz ktoś znalazł i zobaczył, że tam jest koniec świata. 21 grudnia tego roku.No i co? Panie Biberglanz, ja widzę, że pan masz zegarek. A kalendarz też pan masz? Jakbyś pan miał kalendarz, to byś pan wiedział, że dzisiaj jest już 22 grudnia. Pan myślisz, że ja nie wiem? Ja wiem - ale widzisz pan - jak dzisiaj jest 22 grudnia, to znaczy, że końcu świata został odwołany. A jak on jest odwołany, to już nie można robić na nim żaden interes. I teraz pan sobie wyobraź, co te głupie goje wymyśliły. Zamiast ogłosić koniec świata najdalej za rok - ony powiedziały, że Maje się pomyliły, ale za to Newton na pewno się nie pomylił, więc koniec świata na pewno będzie, tyle, że dopiero w roku 2060. I pan się dziwisz, że ja nie mogę słuchać takie rzeczy? Jak ja mam robić interes na koniec świata, jak on ma być dopiero w 2060 roku? Panie Piperman, powiedz pan sam, czy to nie jest gewałt, czy to nie jest rozbój? Pan mógłbyś tego słuchać, jak pan byś był na moim miejscu? Czy to prawda, co mówią, że pan masz znajomości w rządzie? To powiedz im pan, żeby ony zrobiły koniec świata wcześniej, bo ja tak długo czekać nie mogę! Wesołych Świąt! Jak mówi się w sferach kupieckich - a dlaczego ony nie mają być wesołe, skoro koniec świata został odwołany? A Boże Narodzenie nie zostało odwołane, przynajmniej na razie - chociaż oczywiście nieubłagany postęp nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Zatem - dlaczego nie mielibyśmy się weselić? Tedy weselmy się - bo komuż weselić się z okazji Bożego Narodzenia, jeśli nie nam - starym kontrrewolucjonierom? SM

Korwin-Mikke: Krach odwleczony w czasie Prezent od św. Mikołaja. Tym prezentem będą zapewne (bo pewne to nie jest…) spokojne Święta. Ja przepowiadałem tęgie zamieszanie już tej jesieni. Odpowiedzialni ekonomiści naszego obozu mówili: „Kryzys w 2013 roku, może na jesieni 2012, może na początku 2014…”. Ja jestem optymistą – a uważam, że im wcześniej to wszystko trzaśnie, tym lepiej… Ponadto trzeba wziąć pod uwagę dwa aspekty. Gdyby trzasnęło, a ja bym tego nie przewidział – to poruta… A tak – to cóż: co się odwlecze, to nie uciecze. Zawsze można się o parę miesięcy pomylić. Skąd można było np. przewidzieć, że ten geniusz finansów, p. Jan Vincent, czyli JE Jacek Rostowski, zdoła pożyczyć 4 mld eurosów od zadłużonych po uszy Japończyków? Po drugie: takie przepowiednie są w dużej mierze samo-się-sprawdzające. Po ich ogłoszeniu prawdopodobieństwo krachu na jesieni rośnie. A skoro uważam, że im wcześniej, tym lepiej dla wszystkich… A po trzecie: jeszcze nic straconego. Gdy „Solidarność” w 1981 roku szykowała na 17 grudnia wielką demonstrację, p. gen. Wojciech Jaruzelski ogłosił 13 grudnia (ogłosił, a nie „wprowadził” – wprowadzić nie mógł z powodów formalnych; wg prawników co najmniej do 6 stycznia 1982 roku działania Władzy były nielegalne) stan wojenny. WCzc. Jarosław Kaczyński zapowiadał Wielką Manifestację na 13 grudnia… Oczywiście my w tej demonstracji nie uczestniczyliśmy. Jeśli ktoś chciał iść prywatnie, to jego sprawa – ale bez znaków partyjnych. Ogólnie: śp. Winston Leonard Spencer Churchill ur. ks. Marlborough mawiał, że polityk to taki człowiek, który potrafi bezbłędnie przewidzieć, co zajdzie – a potem przekonująco wytłumaczyć, dlaczego to nie zaszło. Chyba nieźle mi poszło? Jednakowoż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeszcze jedne Święta upłyną w spokoju. W Polsce panuje zdumiewająca sytuacja. Z jednej strony narasta wściekłość na obecną klasę polityczną – z drugiej strony ludzie robią wrażenie, jakby byli zahipnotyzowani: nie potrafią wyobrazić sobie alternatywy. Z jednej strony gazety krzyczą o narastającej biedzie – z drugiej badania przynoszą opinie, że Polacy są zadowoleni z obecnego stanu swoich finansów. Wyjaśnienie tego fenomenu nie jest trudne. Po prostu w złym stanie materialnym są ci, którzy nie fatygują się wypełniać żadnych ankiet. Ponadto – jak słusznie zauważył śp. Aleksy de Tocqueville – rewolucje wybuchają nie wtedy, gdy kraj pogrążony jest w biedzie, lecz wtedy, gdy ludzie oczekiwali rozwoju i spotkało ich rozczarowanie. I taka właśnie sytuacja panuje w Grecji, Portugalii, Hiszpanii, Niemczech, Polsce, Francji… Ludzie, wierząc zapewnieniom federastów, oczekiwali po utworzeniu Unii Europejskiej Bóg wie czego – a tu nic. Wszystko rozłazi się w szwach. Nie wiem, czy Państwo zauważyli, ale 1 grudnia minęła trzecia rocznica utworzenia Unii Europejskiej. Nikt nawet się o tym nie zająknął, nikomu nie w głowie świętowanie – gdy okazało się, że Unia nie potrafi nawet uchwalić budżetu! Rząd III RP znalazł się z tej okazji w idiotycznej sytuacji. Z jednej strony zachwalał zawsze „strategie lizbońską” i mały budżet – z drugiej strony mały budżet to małe pieniądze otrzymane z Brukseli. Oznacza to, że samemu mniej się ukradnie – ale, co ważniejsze, nie będzie pieniędzy obiecanych rozmaitym grupom interesu. A przypomnijmy: „rewolucje wybuchają nie wtedy, gdy kraj pogrążony jest w biedzie, lecz wtedy, gdy ludzie oczekiwali rozwoju i spotkało ich rozczarowanie”. Niektórzy mogą teraz ostatecznie stracić cierpliwość do rządów PO-PSuListycznych. Nie dość, że spora część bezpieki usiłuje już obalić JE Donalda Tuska, jak obalała śp. Gomułkę i Gierka – to jeszcze taki klops. W tym stanie rzeczy rządowi PR-owcy dwoją się i troją, by ożywić np. sprawę Smoleńska. Wtedy ludziom, straszonym Kaczyńskim (pięć razy ponad miarę zresztą – p. Zbigniew Ziobro raczej nam już nie grozi), staje przed oczami możliwość powrotu PiS do władzy – i słupki poparcia dla PO rosną. Brak pieniędzy z Brukseli przynosi jeszcze jeden smutny dla rządu rezultat: PiS, jeszcze rok temu wyśmiewające PO za obietnicę wycyckania od UE 300 miliardów, teraz twierdzi, że trzeba żądać 500 miliardów – i jeśli „Rząd” tego nie zrobi, to „zdradzi narodowy interes Polski”. Z czego wynika, że gildia żebraków-kompradorów postanawia bić rekordy Guinessa w wyciąganiu pieniędzy z Brukseli. Jednak nawet magik może z pustego cylindra wyjąć królika tylko wtedy, gdy tego królika ma. A Bruksela coraz wyraźniej daje do zrozumienia, że kieszenie są puste. Podobny problem ma p. Aniela Merkel. To znaczy: nie ma problemu z nawoływaniem do oszczędności, bo pobożni socjaliści są bardziej oszczędni niż bezbożni – ale ma na karku czeredę lewicowego hultajstwa, od SPD przez Zielonych po Links, które też prześciga się w demagogii. D***kracja to naprawdę zabawny ustrój. Dopóki pieniądze się nie skończą oczywiście. Z naszego punktu widzenia lepiej, by rządziła p. Merkel, bo gdyby wygrali ci różowo-czerwono-zieloni, to kryzys w Niemczech byłby gigantyczny – i szybko do władzy doszliby jacyś narodowi socjaliści. A co to oznacza, nie muszę chyba tłumaczyć. Chociaż z drugiej strony: gdyby doszli do władzy tamtejsi narodowcy, to może by odepchnęli od granic Polski nawałę zwolenników hasła: „Bóg jest Bogiem, Mahomet jest Jego Prorokiem, a zasiłek społeczny jest naszym niezbywalnym prawem”. Co miałoby dobre strony.

Także u nas spokojnie. Jeszcze kilka miesięcy. Kioto nie rozwiązano – ale (dzięki wetu „Rządu” III RP) i nie rozszerzono. Tak więc podwyżki cen ropy, gazu i elektryczności nie będą (miejmy nadzieję) takie dotkliwe. A w ogóle: „Bóg pobłogosławi – Ojczyznę nam zbawi!”. Tylko dajmy Mu szansę! Życzę Państwu, byśmy jednak jak najszybciej rozstali się z III RP. Aby ojcowie mieli dobrą prace, matki – bogatych mężów, dzieci – kochających rodziców, a wszyscy – zdrowych Dziadków i Babcie. I jakoś to będzie. Bo przecież nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było! JKM

25 Grudzień 2012 Boże Narodzenie - mamy dzisiaj. Chwila ciszy pośród codziennej burzy wywołanej walką cywilizacji. Albo raczej walką – z cywilizacją chrześcijańską, obcych jej sił- najbardziej znienawidzoną cywilizacją przez wrogów tej cywilizacji. Których pełno w mediach tzw. głównego nurtu medialnego. I ciągle wymyślają coś przeciw.. Dezinformują, ośmieszają, dezawuują.. Ciekawe, który z nich wystąpi frontalnie z pomysłem likwidacji Świąt Bożego Narodzenia, bo przecież obraża uczucia niewierzących? Tak jak Krzyż Chrześcijański, no i Kościoły Chrześcijańskie.. Żeby zlikwidować całą cywilizację chrześcijańską nie wystarczy odebrać człowiekowi jego przyrodzonej wolności przy pomocy tysięcy przepisów ją ograniczających,, nie wystarczy zabrać mu jego prawo naturalne do jego pełnej własności, nie wystarczy przegłosować demokratycznie przy pomocy większości, do jakiego wieku życia można człowieka zabić– trzeba jeszcze rozprawić się z symbolami chrześcijaństwa.. Bo przecież wrogowie chrześcijaństwa nie zatrzymają się w połowie drogi walki z nim. Co to – nie! Walka z chrześcijaństwem będzie się toczyła aż o końca.. Aż do jego likwidacji przy biernej postawie chrześcijan.. Którzy często nieświadomie do końca -opowiadają się za walką z Kościołem.. Chyba, że Chrześcijanie się przebudzą… Co jest zawsze możliwe. W końcu Boże Narodzenie daje taką nadzieję… Narodziny Chrystusa- to nowa nadzieja.. Na razie- małymi krokami- w określonym kierunku.. Każda antycegiełka jest ważna.. Żeby wstrząsnąć budowlą.. Żeby zachwiać, podmyć, podburzyć.. Dopiero w przyszłym roku będą znowu sprzedawać w supermarketach biały opłatek” Bożonarodzeniowy”. Sam widziałem „ anioły” przechadzające się w supermarkecie z koszyczkiem w którym były białe opłatki służące do łamania się nim podczas Kolacji Wigilijnej? Zapytałem „ anioła”: czy opłatek jest poświęcony przez księdza? „Anioł” spojrzał na mnie ze zdziwieniem.???. Pierwszy raz w życiu widziałem zdziwionego” anioła”.. Oprócz- rzecz jasna „ anioła” – Jurka Owsiaka, który kilka lat temu wylądował, otwierając show Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Miał też skrzydła! Bo inaczej – co oczywiste-by nie wylądował.. Nie był zdziwiony- by pełen pasji, w ratowaniu bankrutującej służby zdrowia. Której nikt nie uratuje- oprócz prywatyzacji i rynku. Ale pan Jurek- próbuje.. 15% wpływów idzie dla jego fundacji… Można oczywiście sprzedawać opłatki „ świąteczne” w różnych kolorach: najwięcej powinno być czerwonych, ale mogą być zielone, różowe, czarne.. W różnych kształtach. Dlaczego nie? Chodzi o to, żeby był handlowy wybór.. A że nie wyświęcone? Przez kilkanaście minut- widziałem jak, jedna Pani kupowała taki” opłatek”.. Chrześcijanin adoptowany dla supermarketu- kupi taki „ opłatek”.. Chrześcijanin wierny naukom Chrystusa, nie adoptowany do supermarketu– takiego” opłatka nie kupi”.. Nie wiem, nie pytałem, czy w supermarkecie można kupić święconą wodę? Ale w przyszłości na pewno można będzie taką wodę kupić.. Dużo wody, w różnych ilościach.. Nawet w beczkach- jak klient będzie sobie życzył. Jeśli będzie chciał się w takiej wodzie wykapać. Tyle, że nie będzie ona święcona… A co to szkodzi supermaketowym chrześcijanom? Żeby tylko była woda.. A mało to wody w kranach? Jeszcze tylko dewocjonalia.. W przyszłości powinny być wszystkie obowiązkowo sprzedawane w supermarketach; figurki Chrystusa, Matki Bożej, Świętych.. Razem, z obrazami. W różnych rozmiarach i wielkościach.. W promocjach., na talony, jako dodatki do zakupów.. No i będzie można sobie zamówić mszę. .W końcu w Świątyni Handlu- powinny być odprawianie msze.. Jak są” opłatki”, które sprzedają „ anioły”- to dlaczego nie mają być odprawiane” msze”?. No i grać- tak jak” Baranku Boży , który gładzisz grzechy świata” na nutę woogi- boogi- na ostatniej Mszy Świętej w mojej parafii Św. Jadwigi w Radomiu., Bardzo dobry wzór dla odprawiania Mszy św. w supermarketach.. Będzie wielka publiczność ludowa.. Zbiorą się miłośnicy jazzu i woogi- boogi, ale niekoniecznie Chrystusa. Opłatki wtedy będzie można rozdawać w promocji- gratis, a figurki Chrystusa- wrzucać normalnie do koszyka… Obok masła i sera.. I wędzonych ryb. No i wtedy może nareszcie wrogowie chrześcijaństwa nie będą twierdzili, że „ religia katolicka prowadzi do okaleczenia kobiet”. Mało okaleczenia- przede wszystkim do dyskryminacji kobiet.. Bo dlaczego do tej pory kobieta nie była papieżem, czy papieżycą? To wielki skandal ! Tyle lat siedzą na tronie papieskim- mężczyźni- czas na kobiety.. Są ładniejsze i bardziej uczuciowe.. Może odmienią rolę Kościoła na Ziemi, tej Ziemi? A potem niżej i niżej.. Powinny być biskupami, proboszczami, organistkami.. I powinny mieć mężów. .Bo to lepiej służy Kościołowi.. I gromadkę dzieci, żeby były większe spory o majątek – jak to często w rodzinie. Nie jestem tylko pewien, czy mogły się rozwodzić.. Ale chyba – tak. Żeby były wolne, a nieokaleczane przez religię katolicką.. „Religia katolicka prowadzi do okaleczenia kobiet ”,a inne religie- na przykład Mojżeszowa, nie prowadzi do okaleczenia, nawet poprzez obrzezanie.. Mimo, że to okaleczenie jest jak najbardziej prawdziwe.. Ale czemuś służy- i tu nie ma protestów różnego rodzaju wrogów. Bo najgorsi są wrogowie chrześcijaństwa- wyłącznie chrześcijaństwa.. Tu wrogowie są- tam ich nie ma. Skąd wiedzą czyimi wrogami być obecnie najlepiej? Kto im wytycza te drogi wrogości? Kogo słuchają..? Kto za nimi stoi? Kobiety – za lata dyskryminacji w Kościele Powszechnym- powinny objąć wszystkie stanowiska od dołu go góry Kościoła. Za te wszystkie lata poniżenia, dyskryminacji, niedoceniania.. I na nic słowa Św .Pawła, że „kobieta powinna milczeć w Kościele”. To jest dopiero męski szowinista.. Wcześniej był Szawłem.. Zanim stał się Pawłem.. I jako Paweł tak powiedział.. Ile jeszcze pracy przed burzycielami tradycji.. Ile jeszcze kłamstw będą musieli wylać, ile przeinaczeń nagłośnić, ile potu wylać, żeby przekonać do zmiany tego wszystkiego, co było kiedyś, co nawarstwiało się przez wielki w postaci tradycji, co się sprawdziło i trzymało kupy..? Ale są nieugięci.. I bardzo zdyscyplinowani i konsekwentni.. I tak od roku 1717.. Wcześniej słabiej- a teraz coraz bardziej niecierpliwie.. Żeby jak najszybciej. Jakby coś ich piliło.. Coś powodowało przyspieszenie.. Żeby szybciej ludzi zamienić w bydło bezmyślne i bez tradycji.. Żeby człowieka odchristnianizować i znowu spoganizować.. Tylko człekoczłowiecze małpy. I żeby na nic stały się wysiłki Św., Wojciecha, który zapłacił życiem za krzewienie wiary.. W końcu wszyscy nie możemy być Św. Wojciechami.? Ale możemy być Wojciechami..Nieprawdaż? WJR

Socjaliści na grzbietach starców zlinczują demokrację coraz większą siłą polityczną podczas wyborów dysponują ludzie w zaawansowanym wiek.. starsze pokolenie będzie powiększać przewagę polityczną na tymi, którzy będą to pokolenie utrzymywać. Mariusz Dąbrowski „Warto to obserwować, bo podobny problem dotyczy również Polski.”...„Postępujący proces starzenia się japońskiego społeczeństwa powoduje, że coraz większą siłą polityczną podczas wyborów dysponują ludzie w zaawansowanym wieku. Rodzi się niebezpieczna sytuacja, kiedy to starsze pokolenie będzie powiększać przewagę polityczną na tymi, którzy będą to pokolenie utrzymywać. Powstaje w związku z tym pytanie, czy nieuchronny konflikt pokoleń nie rozsadzi w przyszłości japońskiej demokracji?.    Jeff Kingston w bardzo ciekawej pracy zatytułowanej „Contemporary Japan: history, politics, and social change since the 1980s” napisał, że młodzi Japończycy w wieku 24-34 lat włożą do systemu podatkowego i ubezpieczeń społecznych 25 mln jenów więcej niż kwota, którą będą mogli wyjąć z tego systemu. Dla porównania obecne pokolenie siedemdziesięciolatków cieszy się nadwyżką w postaci 15 mln jenów. Zatem łączna luka pokoleniowa między wyżej wymienionymi grupami wynosi obecnie 40 mln jenów, czyli ok. 1,5 mln złotych wg bieżącego kursu walutowego. ...(źródło)

Socjalistyczna Europa ( profesor de Soto uważa ,że cezura ustanowienia ustroju socjalistycznego w Europie Zachodniej jest data zburzenia muru berlińskiego ...video więcej) zniszczyła społeczeństwo. Bismarck ,aby uzależnić robotników , Polaków i generalnie ludzi pracujących warstwy niższe od klasy rządzącej Prusami wprowadził socjalistyczny wynalazek ubezpieczeń społecznych. Ludzie mogli być bardziej eksploatowani ekonomicznie z jednej strony , a jako emeryci z drugiej stali się całkowicie zależni od rządu Prus. Genialny chwyt Bismarcka robiący z robotników , pracowników najemnych , Polaków klasę państwowego chłopstwa pańszczyźnianego związany był z przyznaniem praw wyborczych obywatelom Prus , które zbudowały II Rzeszę Dzięki przymusowym ubezpieczeniom robotnicy , którzy byli blisko wieku emerytalnego , lub byli na emeryturze stali się grupą popierającą okradanie przez państwo młodych ludzi i ich rodzin . Gdyby nie przymusowe ubezpieczenia i kontrola państwa nad emeryturami i zasiłkami ludzi domagaliby się niskich podatków, tak aby odłożyć na emerytury, opłacać składki na tanie i dające dużo lepsze świadczenia dobrowolne ubezpieczenia. Ponieważ los osób starszych bardzo często zależałby od ich dzieci rodziny byłyby stabilniejsze , rozwodu rzadsze , rodzice dbaliby o zapewnienie dobrego wykształcenia i wpajaliby prawidłową etykę rodziny i pracy.

Na przykładzie tekstu Dąbrowskiego widzimy j do jakiego złodziejstwa , bandytyzmu dochodzi po wprowadzeniu socjalizmu . Socjalizm, który okrada ludzi podatkami ,z jednej strony robi z ludzi żebraków , którym państwo wypłaca jałmużnę pod nazwą emerytury , co całkowicie pozbawia ludzi godności . A be zgodności już tylko jeden krok do wspierania w zamian za jałmużnę , resztki, za emeryturę bandyckich socjalistów w dziele zniewolenia i obrabowania ludzi podatkami, składkami . Uzależnionych, tych których przeżycie zależy całkowicie od emerytury , od jałmużny otrzymywanej z rąk państwa i urzędników propaganda terroryzuje i zmusza do głosowania na socjalistów , którzy dzięki temu ograbiają całe społeczeństwo. Tutaj polecam vide, mini wykład profesora Jaroszyńskiego, który uważa , że wysokie podatki świadczą o istnieniu ustroju socjalistycznego . (zobacz video)

Przychodzi jednak moment , w którym rabowani podatkami młodzi ludzie przestają pracować, przestają zakładać rodziny. I co wtedy Co miał na myśli Dąbrowski mówiąc ,że ta sytuacja rozsadzi demokrację .Oznacza po prostu likwidacje demokracji i wprowadzenie w najlepszym wypadku rządów autorytarnych. Młodzi ludzie sponiewierani podatkami , po opłaceniu których ich rodziny żyją na skraju ubóstwa, a dzieci żyją w nędzy zamiast wyjść z bronią w ręku biernie zaakceptują pozbawieni ich prawy politycznych , byle tylko oligarchia po zlikwidowaniu resztek demokracji ukróciła emerytury ,zasiłki i radykalnie zredukował liczebnie ilość pasożytniczych urzędników. O tym, że problem likwidacji resztek demokracji w Europie jest poważnie brany pod uwagę najlepiej świadczy tekst Cichockiego .Co więcej , według Cichockiego tą nowa elita europejskiego państwa autorytarnego ma być oligarchia germańska . Autorytaryzm mają wprowadzić w Europie, w Polsce jako hegemon Niemcy . Pod spodem video Michalkiewicza „ Socjalizm domaga się ofiar z ludzi „Cichocki „Europa nie pogrąży się w ciemności, ale z kryzysu Unii, prawdopodobnie na bazie unii walutowej, może nie całej, wyłoni się jej nowy polityczny i gospodarczy kształt. „....”Z jednej strony mamy tych, którzy coraz głośniej twierdzą, że za fasadą kolejnych programów ratunkowych oraz walki z kryzysem powstaje jakiś rodzaj oświeconej, absolutystycznej władzy z siedzibą w Pałacu Elizejskim oraz berlińskim Kancleramcie – le Groupe de Francfort (Grupa Frankfurcka). Używając UE i MFW, obala on oporne demokratyczne rządy, narzuca drakońskie programy reform, buduje plany nowych europejskich rozwiązań, nie pytając nikogo o zdanie. Jego działania w istocie relatywizują lub całkiem podważają demokratyczną wolność suwerennych państw oraz narodów. „....”jest nią nowa kultura stabilizacji i bezpieczeństwa, o której tak często i tak chętnie w ostatnim czasie mówi Angela Merkel „.....”I czy dzisiaj nie da się stwierdzić, że narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy przyniosły przede wszystkim korupcję, życie ponad stan, bezrobocie, zadłużenie państwa, a dalej stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy? „.....”Na fundamencie euro, albo na jego gruzach, powinien powstać zarządzany w nowy sposób, bardziej autorytatywnie, obszar bezpieczeństwa, wzrostu oraz rozwoju. Niektórzy nazwą go europejskim państwem rozwojowym, inni przypomną sobie w tym kontekście o starym niemieckim pojęciu Leistungsraum. „.....(więcej)

Fragment wywiadu z profesorem Górą „65 lat to za mało. Będziemy pracować jeszcze dłużej, niezależnie co nasi politycy dzisiaj o tym mówią. Swoim studentom w SGH Marek Góra powtarza, że jeśli wierzą w to, że przejdą na emeryturę przed 75. rokiem życia, to są naiwni. „...”Są dwie drogi, by uniknąć bankructwa systemu emerytalnego. Obniżyć świadczenia albo podnieść wiek emerytalny. Polska robi te dwie rzeczy naraz. Czy musimy być aż takim prymusem? „....”A jeżeli młodym ludziom zabierzemy pieniądze wprowadzając wyższe podatki, by sfinansować szybko rosnące wydatki na emerytury, to oni – nie mając pewności jutra i poczucia bezpieczeństwa – będą nadal emigrować i nie będą decydować się na posiadanie dzieci.

Emigrują, bo wolą pracować za granicą nawet poniżej swoich kwalifikacji niż w Polsce na umowach śmieciowych. Bez składek na ZUS, a więc też bez godziwej emerytury w przyszłości. Problem ten dotyczy całej Unii Europejskiej. Tam nazywa się to „pokoleniem 1000 euro”. To nie tylko sprawa braku perspektyw. Według Eurostatu dzisiaj ryzyko ubóstwa ludzi w wieku 25–50 lat jest większe niż osób ponad 65-letnich. Nie widzę więc uzasadnienia, by trzydziestolatek, który chce mieć dzieci i dom, miał finansować sześćdziesięciolatka, który może sam na siebie zarobić. Powinniśmy się zastanowić, czy przypadkiem nie zgubiliśmy w tym wszystkim idei solidarności międzypokoleniowej. „...(więcej)

Magierowski „.”Rodzina została zaatakowana  od środka. Publiczna edukacja miała na celu nie tylko walkę z analfabetyzmem, lecz także wyrzeźbienie nowego człowieka – takiego, jakiego potrzebowało socjalistyczne państwo. „.....”Ponad 100 lat wcześniej taki rozwój wydarzeń przewidział niemiecki filozof Johann Gottlieb Fichte: „Zadaniem edukacji jest zniszczenie wolnej woli, tak, aby uczniowie w dorosłym życiu nie byli w stanie podejmować takich decyzji, które nie spodobałyby się ich nauczycielom". „......”Jeśli chcemy powołać światowy rząd, musimy usunąć z umysłów ludzi pojęcie indywidualizmu, wykorzenić lojalność wobec tradycji rodzinnej, patriotyzmu, religijnych dogmatów" – mówił przed laty George Brock Chisholm, kanadyjski psychiatra, pierwszy dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia.Jeśli oczekujemy zmian w ludzkich zachowaniach, niezbędna jest ponowna interpretacja pojęć dobra i zła, które są dzisiaj podstawą w edukacji dzieci". „......”Dla Chisholma moralność była „psychologicznym zaburzeniem". Rodzinę nazywał „rozsadnikiem nacjonalizmów i uprzedzeń". Zaś „największe zagrożenie dla ludzkości" stanowiły według niego osoby „ślepo podążające za naukami swoich ojców i matek". ...(więcej ) Marek Mojsiewicz

Pełna treść bożonarodzeniowej homilii Benedykta XVI: "Tam, gdzie nie oddaje się chwały Bogu, gdzie się o Nim zapomina, nie ma także pokoju!" O otwarcie serca na Boga, który jest sprawą najważniejszą, jedynym, który w ostatecznym rozrachunku jest naprawdę ważny – zaapelował Benedykt XVI podczas tradycyjnej Pasterki sprawowanej w bazylice watykańskiej. Ojciec Święty zaznaczył, że postrzeganie człowieka, jako istoty umiłowanej przez Boga zapewnia poszanowanie ludzkiej godności każdego, niezależnie od jego pochodzenia, wyznawanej religii czy statusu społecznego. Modlił się szczególnie o pokój na Bliskim Wschodzie i zgodne współżycie wyznawców religii monoteistycznych. Oto tekst papieskiej homilii w tłumaczeniu na język polski:

Drodzy bracia i siostry!

Nieustannie na nowo piękno tej ewangelii wzrusza nasze serca – piękno, które jest blaskiem prawdy. Nieustannie na nowo wzrusza nas fakt, że Bóg staje się dzieckiem, abyśmy Go mogli miłować i jako dziecko powierza się z ufnością w nasze ręce. Niemalże mówi: wiem, że moja wspaniałość cię przeraża, w obliczu mojej wielkości szukasz uznania dla siebie samego. Tak więc przychodzę do ciebie jako dziecko, abyś mógł mnie przyjąć i pokochać.

Nieustannie na nowo wzrusza mnie także słowo ewangelisty, wypowiedziane niemal mimochodem, że nie było dla nich miejsca w gospodzie. Nasuwa się nieuchronnie pytanie, co by się stało, gdyby Maryja i Józef zapukali do moich drzwi. Czy byłoby dla nich miejsce? Przychodzi nam także na myśl, że tę uwagę, pozornie przypadkową o braku miejsca w gospodzie, co zmusiło Świętą Rodzinę, by schroniła się w stajence, ewangelista Jan pogłębił i wskazał na istotę, mówiąc: „[Słowo] przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (J, 11). W ten sposób wielka kwestia moralna dotycząca tego, jak podchodzimy do uchodźców, uciekinierów, migrantów zyskuje znaczenie jeszcze bardziej fundamentalne: czy naprawdę mamy miejsce dla Boga, kiedy próbuje do nas przybyć? Czy mamy dla Niego czas i miejsce? Czyż to właśnie nie sam Bóg jest przez nas odrzucany? Rozpoczyna się to od tego, że nie mamy dla Niego czasu. Im szybciej możemy się poruszać, im bardziej skuteczne stają się narzędzia, pozwalające oszczędzić nam czas, tym mniej mamy czasu do dyspozycji. A Bóg? Kwestia dotycząca Jego nigdy nie wydaje się pilna. Nasz czas już jest całkowicie wypełniony. Sprawy idą jednak znacznie głębiej. Czy Bóg ma naprawdę miejsce w naszym myśleniu? Metodologia naszego myślenia jest tak ustawiona, że w istocie On nie powinien istnieć. Nawet jeśli zdaje się pukać do bram naszej myśli, musi On zostać oddalony z jakąś argumentacją. Aby jakaś myśl była uważana za poważną, musi być skonstruowana w ten sposób, aby uczynić zbędną „hipotezę Boga”. Nie ma dla Niego miejsca. Także w naszym odczuwaniu i pragnieniach nie ma dla Niego miejsca. Chcemy samych siebie, pragniemy rzeczy, których można dotknąć, szczęścia doświadczalnego, sukcesu naszych planów osobistych i naszych zamiarów. Jesteśmy całkowicie „wypełnieni” samymi sobą, tak, że nie ma już wcale miejsca dla Boga. Dlatego też nie ma miejsca dla innych, dla dzieci, dla ubogich, dla obcokrajowców. Wychodząc z prostego słowa, o braku miejsca w gospodzie możemy sobie uświadomić, jak bardzo potrzebujemy zachęty świętego Pawła: „Przemieniajcie się przez odnawianie umysłu” (Rz 12, 2). Paweł mówi o odnowieniu, o otwarciu naszego umysłu (nous); mówi, ogólnie rzecz biorąc, o sposobie w jaki postrzegamy świat i samych siebie. Nawrócenie, którego potrzebujemy musi naprawdę sięgnąć aż do głębi naszej relacji z rzeczywistością. Módlmy się, aby w naszych sercach tworzyła się przestrzeń dla Niego. A także, abyśmy w ten sposób mogli Go rozpoznać również i w tych, poprzez których do nas się zwraca: w dzieciach, cierpiących i opuszczonych, zmarginalizowanych i biednych tego świata. Jest jeszcze drugie słowo w opisie Bożego Narodzenia, nad którym chciałbym się wraz z wami zastanowić: hymn uwielbienia, który aniołowie wznoszą po ogłoszeniu orędzia o nowo narodzonym Zbawicielu: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania”. Bóg jest chwalebny. Bóg jest czystym światłem, blaskiem prawdy i miłości. On jest dobry. Jest prawdziwym dobrem, dobrem par excellence. Otaczający Go aniołowie, przekazują przede wszystkim zwyczajnie radość z powodu postrzegania chwały Bożej. Ich śpiew jest promieniowaniem wypełniającej ich radości. W ich słowach słyszymy, że tak powiem, coś z melodyjnych dźwięków nieba. Nie ma żadnych wątpliwości co do celu, jest po prostu fakt wypełnienia szczęściem wypływającym z percepcji czystego blasku prawdy i miłości Boga. Pragniemy, aby ta radość nas dotknęła: istnieje radość. Istnieje czyste dobro. Istnieje czyste światło. Bóg jest dobry i jest On najwyższą mocą ponad wszystkimi mocami. Z tego faktu powinniśmy się po prostu tej nocy radować razem z aniołami i pasterzami.

Z chwałą Boga na wysokościach związany jest pokój na ziemi między ludźmi. Tam, gdzie nie oddaje się chwały Bogu, gdzie się o Nim zapomina lub wręcz Jemu zaprzecza, nie ma także pokoju. Jednakże dzisiaj rozpowszechnione nurty myślenia twierdzą odwrotnie: religie, szczególnie monoteizm, miałyby być przyczyną przemocy i wojen na świecie; należałoby najpierw wyzwolić ludzkość od religii, aby następnie budować pokój; monoteizm, wiara w jednego Boga, miałaby być despotyzmem, przyczyną nietolerancji, ponieważ ze swej natury chciałaby narzucić siebie wszystkim, uzurpując sobie, że jest jedyną prawdą. To fakt, że w historii monoteizm posłużył za pretekst do nietolerancji i przemocy. To prawda, że religia może ulec chorobie i w ten sposób przeciwstawić się swojej najgłębszej naturze, kiedy człowiek myśli, że musi sam we własne ręce wziąć sprawę Boga, czyniąc w ten sposób z Boga swoją własność prywatną. Trzeba być czujnym wobec tych wypaczeń sacrum. O ile niepodważalne jest w historii pewne nadużywanie religii, to jednak nie jest prawdą, że odrzucenie Boga przywróci pokój. Jeśli gasi się Boże światło, gasi się także nadaną przez Boga godność człowieka. Nie jest on już wtedy obrazem Boga, który w każdym musimy czcić, w człowieku słabym, obcym, ubogim. Nie jesteśmy już wtedy wszyscy braćmi i siostrami, dziećmi tego samego Ojca, które począwszy od Ojca są ze sobą nawzajem powiązane. W minionym wieku widzieliśmy z całym okrucieństwem jakie wówczas pojawiają się rodzaje aroganckiej przemocy, i jak człowiek gardzi i druzgocze człowieka. Tylko wtedy, gdy światło Boże jaśnieje nad człowiekiem i w człowieku, tylko jeśli każdy człowiek jest chciany, znany i miłowany przez Boga, i tylko wówczas – niezależnie od tego jak bardzo nędzna była by jego sytuacja – jego godność jest nienaruszalna. W Świętą Noc sam Bóg stał się człowiekiem, jak zapowiedział prorok Izajasz: narodzone tutaj dziecko jest „Emanuelem”, Bogiem z nami (por. Iz 7, 14). W ciągu tych wszystkich stuleci były naprawdę nie tylko przypadki nadużywania religii, ale z wiary w tego Boga, który stał się człowiekiem, nieustannie na nowo wypływały siły pojednania i dobroci. Ta wiara wniosła w ciemności grzechu i przemocy świetlisty promień pokoju i dobroci, który nadal świeci.

Tak więc Chrystus jest naszym pokojem i ogłosił pokój dalekim i bliskim (por. Ef 2, 14.17). Jakżeż nie powinniśmy się do niego w tej godzinie modlić: Tak, Panie, głoś także i nam dzisiaj pokój, dalekim i bliskim. Spraw, aby i dziś miecze przekuwano na sierpy (por. Iz 2, 4), aby miejsce broni na potrzeby wojenne zajęła pomoc dla cierpiących. Oświecić ludzi, którzy wierzą, że muszą dopuszczać się przemocy w Twoje imię, aby nauczyli się zrozumienia absurdu przemocy i rozpoznawania Twojego prawdziwego oblicza. Pomóż nam stać się ludźmi „Twojego upodobania” – ludźmi na Twój obraz, a więc ludźmi pokoju. Gdy aniołowie się oddalili, pasterze mówili między sobą: Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, to słowo, które dla nas się wydarzyło (por. Łk 2, 15). Ewangelista nam mówi, że pasterze pospiesznie dążyli do Betlejem (por. 2, 16). Jakaś święta ciekawość pobudziła ich, by zobaczyć w żłobie to dziecię, o którym anioł mówił, że był Zbawicielem, Chrystusem, Panem. Wielka radość, o której mówił także anioł poruszyła ich serce i przydawała im skrzydeł. Chodźmy do Betlejem, mówi do nas dzisiaj liturgia Kościoła. Trans-eamus tłumaczy Biblia łacińska: „przejść”, iść poza, odważyć się na krok, który wykracza poza, „przeprawa”, przez którą wychodzimy z naszych nawyków myślowych i życiowych i przekraczamy świat czysto materialny, aby osiągnąć to, co istotne, poza to, co teraz, do tego Boga, który ze swej strony, przyszedł tu do nas. Pragniemy prosić Pana, aby dał nam zdolność wyjścia poza nasze ograniczenia, nasz świat; aby nam pomógł w spotkaniu Go, zwłaszcza, gdy On sam, w Eucharystii, składa się w nasze ręce i w nasze serce.

Chodźmy do Betlejem: tymi słowami, wraz z pasterzami, mówimy sobie nawzajem, że nie powinniśmy myśleć tylko o wielkiej drodze do Boga żywego, ale również do konkretnego miasta Betlejem, do wszystkich miejsc gdzie Pan mieszkał, pracował i cierpiał. Módlmy się w tej godzinie za ludzi, którzy dziś tam żyją i cierpią. Módlmy się, aby był tam pokój. Módlmy się, aby Izraelici i Palestyńczycy mogli rozwijać swoje życie w pokoju jednego Boga i w wolności. Módlmy się także za sąsiednie kraje, za Liban, Syrię, Irak i inne: aby umocnił się tam pokój. Aby chrześcijanie w tych krajach, gdzie początki miała nasza wiara, mogli nadal mieszkać; aby chrześcijanie i muzułmanie wspólnie budowali swoje kraje w pokoju Bożym.

Pasterze szli z pośpiechem. Pobudzała ich święta ciekawość i święta radość. Być może między nami bardzo rzadko się zdarza, że spieszymy do Bożych spraw. Bóg nie należy dziś do rzeczy pilnych. Myślimy i mówimy, że sprawy Boże mogą poczekać. Ale to On jest sprawą najważniejszą, jedynym który w ostatecznym rozrachunku jest naprawdę ważny. Dlaczego nie mielibyśmy i my dać się porwać ciekawością, by widzieć bliżej i poznać to, co Bóg nam powiedział? Prośmy Go, aby święta ciekawość i święta radość pasterzy poruszyła w tej chwili także nas i idźmy więc z radością tam, do Betlejem – do tego Pana, który także dziś na nowo przybywa ku nam. Amen. Maf, KAI

Pomarańcze są, śledzie są, baleron bywa... Magia świąt PRLWigilie w PRL nie różniły się wiele od tych dzisiejszych. Zmieniła się za to rzeczywistość, polityczna i gospodarcza. O świętach w czasach, w których pomarańcze pachniały piękniej niż dziś. W sklepach w zasadzie wszystko jest. Cytryny i pomarańcze. Śledzie i karpie. Bywają szynka i baleron. Podobno można trafić nawet na bakalie. W supersamie zatrzęsienie kosmetyków. Dezodorantów Korsarz, bardzo przydatnych przy karnawałowym abordażu, katowiczanie kupili prawie trzy tysiące sztuk. W Wieliczce, w Domu Towarowym "Kinga", obroty przekroczyły 30 mln. Były grejpfruty, cytryny, pomarańcze. Karpie też, choć małe i późno. Zaopatrzenie w wędliny - jak widać. Nie brakuje ryb w Szczecinie, brakuje klientów. Panie wiedzą swoje - karp kupiony za wcześnie to jednak nie to. Nawet, jeśli najtańszy w Polsce, 520 zł za kilogram. Na targu w Białymstoku też dóbr bez liku. Kury, gęsi, koguty, z pierzem i bez pierza. Indory nawet do 20 kg, kosztuje taki 8 tys., ale mniejszego można kupić już za 2 tys. albo koguta za 600 zł. Jest pszenica na kutię po 42 zł za kilogram, grzyby z białostockich lasów po 500 zł wianuszek i warzywa z białostockich ogrodów, oczywiście. Im więcej się kupi, tym wychodzi taniej, bo obowiązuje jak to w dobrym handlu, rabat. Jaja w Białymstoku sprzedaje się do pary, 40 zł dwa. Jeśli chodzi o alkohol, w tym roku będzie na słodko, bo w sklepach przeważają kremy i likiery. No, trudno. Tak przedświąteczne przygotowania podsumowywał "Dziennik Telewizyjny" w 1987 roku. I na koniec pytał jeszcze jednego z kupujących: panie Tadeuszu, a ta butelka na święta to konieczna? Nie można by tak raz bez alkoholu? - Można - odpowiada pan Tadeusz. - Ale jak rzucili, warto kupić, niech stoi. To i przecież dwa, trzy lata postoi. Kto tu mówi, żeby od razu pić!
Karp 292 zł za kg, czekolada 60 zł za 100 gr, pomarańcze 80 zł za kg. Choinka najchętniej z lasu. Ale to nie karpie, nie śledzie ani nawet nie indory budziły największe emocje. "Statki z cytrusami już stoją na redzie portu w Gdyni"- ogłaszały media. A niewiele brakowało, by nie można ich było skosztować nawet na święta. Władysław Gomułka, I sekretarz PZPR, doszedł bowiem pewnego razu do wniosku, że cytryny kosztują zbyt wiele. Zresztą witaminę C zawiera przecież kiszona kapusta, za którą nie trzeba płacić dewizami. Pomysł przepadł i dzięki temu dziś jednym z najpiękniejszych świątecznych wspomnień jest właśnie zapach pomarańczy. - W Wigilię czekałem najbardziej na to, by dostać pomarańczę albo banana, a może nawet dwa - wspomina z rozrzewnieniem w rozmowie z "Polską" Włodzmierz Czarzasty (SLD). - Nie brałem udziału w rodzinnym ustawianiu się w kolejki, bo byłem na to za mały - dodaje.Być może to siermiężna rzeczywistość sprawiała, że przy rodzinnym stole było bardziej kolorowo i radośnie niż w rzeczywistości
W sprawie kolejek "Dziennik Telewizyjny" radził: zdecydowanie w najlepszej sytuacji są rodziny wielodzietne. Każdy członek rodziny staje w innej kolejce i po godzinie ma to, co chciał albo to, co było. Tak naprawdę poprawa w sprawie zaopatrzenia nastąpiła na początku lat 70. To właśnie wtedy do Polski zaczęły przed świętami przybywać pierwsze towary z zagranicy. Z zaprzyjaźnionej Bułgarii pomarańcze i orzechy, z wrogiego Zachodu cytryny, wina, mandarynki czy rodzynki. Na Wigilię nawet w PRL zdarzały się cuda. Skrupulatnie opisywała je prasa. "Władze miasta [Warszawy - red.] podjęły decyzję o wprowadzeniu jednorazowego bonu na zakup wyższych gatunków mięsa, wędlin oraz masła. Na jednorazowy bon przysługuje 80 dkg wędzonek, 50 dkg mięsa, 25 dkg masła. System wprowadzania bonów będzie analogiczny jak biletów towarowych na cukier. Wszystkie kartki mają pokrycie w towarze". "Życie Warszawy" informowało: "Szefowie stołecznego handlu nawołują do spokojnych zakupów. Przygotowywali się do nich od dawna i wiele towarów udało się im zmagazynować, i to w ilościach przekraczających nawet nasze apetyty".
- Dla mnie Wigilia to właśnie święta mojego dzieciństwa. Było biednie i niekolorowo, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Mimo siermiężnej rzeczywistości święta były zawsze najpiękniejsze - opowiada o swoich wspomnieniach z Wigilii PRL Joachim Brudziński (PiS). I nie jest w tym stanowisku odosobniony. To właśnie czasy, w których choinki zdobiły pajacyki z drucianymi nogami, a zdobycie potrzebnych do pieczenia produktów czy gwiazdkowych prezentów było loterią, nasi rozmówcy wspominają dziś z łezką w oku. Zupełnie, jakby kolejki i deficytowe towary niosły za sobą osobliwą magię. Nie ma w tym nic dziwnego - odpowiada antropolog kultury dr Jan Witold Sulima. - Upłynęło wiele czasu i dziś idealizujemy czas PRL. Tak to już się zwykle dzieje, że zapamiętujemy raczej te lepsze chwile, wypierając z pamięci przykrości - przekonuje antropolog. - Poza tym zwyczajnie byliśmy młodsi - dodaje. Zdaniem dr. Sulimy święta nie zmieniły się zresztą od tamtego czasu ani trochę. - Sytuacja polityczna nie wpłynęła na obyczajowość, nie zmieniła nawet w najmniejszym stopniu polskich tradycji czy zwyczajów. Te mamy dziś dokładnie takie same jak dawniej. Jest karp, 12 potraw i kolędy przy stole. Jedyna różnica polega na tym, że kiedyś to były pomarańcze cudem wystane, a obecnie wybrane spośród 10 gatunków, które gniją w supermarkecie - podkreśla dr Sulima. Co jeszcze się zmieniło? Dziadek Mróz ustąpił miejsca Świętemu Mikołajowi. Choinka na placu Zamkowym nie jest już "darem zaprzyjaźnionej Szwecji", jak w 1989 roku. Ale stoły uginają się tak samo jak paradoksalnie w PRL. Bo fenomenem polskim było to, że kiedy czegoś nie wystarczało, przed świętami i tak udawało się potrzebne artykuły znaleźć. Na wsi u chłopa albo w drodze wymiany kartek. I na koniec nie wiadomo jak, ale wszystkiego było aż nadto.PRL zmienił świąteczne obyczaje Polaków tylko w jednej kwestii. To komunistom - ściślej zaś Hilaremu Mincowi - zawdzięczamy zwyczaj podawania na wigilijnym stole akurat karpia Jeśli zdarzyło się, że mimo rozwiniętej sąsiedzkiej współpracy i zaradności czegoś jednak zabrakło, karpia można było na przykład zastąpić dorszem, importowanym ze Związku Radzieckiego. Sama zresztą tradycja jedzenia na Boże Narodzenie karpia to zwyczaj raczej świeży. Zapoczątkowany na przełomie lat 40. i 50. XX wieku, zaledwie kilka lat po zakończeniu II wojny. Krótko mówiąc, tradycja rodem z PRL. I raczej niewiele ma wspólnego z samym Bożym Narodzeniem. Po wojnie znalezienie w sklepie ryb rzecznych przed świętami graniczyło niemal z cudem. Mimo że to właście takie gatunki przewidywała miejska wigilia. Aby mniej bolesnym było wspomnienie kruchych szczupaków czy sandaczy, problem rozwiązano, wymyślając hodowlę karpia. O tym, że to właśnie karp pojawi się w milionach domów, zadecydował w 1948 roku Hilary Minc. Dziś niewielu już o sprawie pamięta i potrawy z karpia są celebrowane niczym najlepsza polska tradycja Karp karpiem, ale dziś także już zimy nie te - wspominają z rozrzewnieniem nasi rozmówcy. To właśnie na okres PRL przypadają dwie zimy stulecia z lat 1963 i 1978-1979 r. W latach 60. srogi mróz zaatakował 4 stycznia. "Trybuna Ludu" opisywała: "Spóźnienia niektórych pociągów sięgały dwóch i więcej godzin. Zamarzają zwrotnice, mnożą się awarie urządzeń sygnalizacyjnych, twardnieją smary. W wielu pociągach podmiejskich pozamarzały drzwi". W pekaesach zamarzało paliwo, brakowało płynów do odmrażania szyb. "Z komunikacją miejską też nie jest lepiej. Na przystankach czekają więc tłumy zmarzniętych pasażerów" - informowała "Trybuna". Paraliż kolei doprowadził do kryzysu energetycznego. W domach brakowało opału. Węgiel po prostu nie mógł być transportowany na zasypanych torowiskach. Brakowało też lokomotyw, które w pierwszej kolejności odśnieżały torowiska, i wagonów, które z zamarzniętym węglem utknęły w różnych częściach kraju. Podobnie wyglądała wyjątkowo śnieżna zima 1978 roku. W noc sylwestrową śnieg padał tak intensywnie, że sparaliżował całą kolej. Znów zabrakło surowców energetycznych. Nie działała komunikacja miejska , autobusy jeździły w tunelach wyrzeźbionych w śniegu. W odśnieżaniu torów i dróg pomagali żołnierze i sprzęt wojskowy, w tym czołgi, które gąsienicami zrywały zbity śnieg na drogach. - W sylwestra wracałem do domu pługiem - wspomina dr Sulima. I podkreśla, że to były czasy, kiedy nawet takie opady śniegu nie były w stanie pokrzyżować ludziom planów. Zdaniem Pawła Piskorskiego sekret magicznych wspomnień tych trudnych pod każdym względem czasów tkwił w tym, że żyło się wolniej. - Mieliśmy dla siebie więcej czasu. Przedwigilijne przygotowania to była prawdziwa celebracja. Łącznie ze strategią stania w kolejkach - mówi "Polsce". Wszystkim życzymy dziś zatem długich świątecznych kolejek. Barbara Dziedzic

Podejrzenia, że ABW zniszczyła Brunona K. dla własnych celów coraz bardziej zasadne. Agencja działała poza prawem? Sprawą Brunona K. i jego rzekomego planu ataku na Sejm oraz polityków media żyły tygodniami. Powtarzano informacje o możliwym zagrożeniu i uprawiano propagandę strachu. Z każdej strony słychać było, że mamy w Polsce kolejny przejaw nienawiści. Choć niemal natychmiast pojawiły się wątpliwości co do rzetelności pracy ABW, dominujący przekaz był inny: zagrożenie było realne, służby odniosły sukces. Odwrotną opinię związaną z działalnością Agencji przedstawił 13 grudnia na posiedzeniu Zespołu ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa płk. Andrzej Kowalski, oficer służb z wieloletnim doświadczeniem. Zaprezentował on ekspertyzę, która poddaje w wątpliwość profesjonalizm działań Agencji. Kowalski zaznaczył, że sprawa Brunona K. była prowadzona w sposób pozaprawny: ABW realizując sprawę Brunona K. przeprowadziła tzw. operację specjalną. Operacja specjalna to skomplikowane działania, w których wykorzystuje się zarówno technikę jak i wyszkolone osoby. To jest coś co trwa jakiś czas, jest dobrze przygotowane. (…) Nie ma czegoś takiego w polskim prawodawstwie, jak operacja specjalne, która polega na wejściu w kontakt z przestępcą, uczestniczenie z nim w pewnym porozumieniu i działanie razem z nim w sposób synchroniczny. Czegoś takiego ustawodawca nie przewidział. A z czym takim właśnie mieliśmy do czynienia. Kowalski wskazuje, że w każdej operacji specjalnej ogromnie ważną rolę pełni prokurator:

Najważniejsza jest nieustanna asysta prokuratora w tych działaniach. To jest niesłychanie ważne i wynika z doświadczeń służb zachodnich. Jeśli dowody były źle zebrane, gdy udało się udowodnić, że część działań osoby sądzonej była inspirowana przez człowieka służb czy oficera służb, to skazanie było niemożliwe. Asystencja prokuratury była więc ciągła. Na każdym etapie dzięki temu można zebrać dowody przestępstwa w sposób prawidłowy, a jednocześnie uchronić funkcjonariusza od przestępstwa. Jednak jak wskazuje Kowalski sprawa Brunona K. mogła być prowadzona w inny sposób. Świadczą o tym kolejne zaskakujące informacje prokuratury, która mówiła o uzupełnianiu zarzutów o nowych zaskakujących dowodach itd. Ten sygnał świadczy, podpowiada coś takiego, że prokuratura tych materiałów przed 5 listopada w ogóle nie widziała. To oznaczałoby, że cała sprawa od listopada 2011 była prowadzona jedynie na bazie działań operacyjnych, bez konsultacji prawnej co do zdobywania dowodów - wyjaśniał oficer. Kowalski wskazuje, że do lipca sprawa była prowadzona „na zasadzie rozpoznania interesującego dla służby obiektu”. Interesującego, ponieważ on mógł być przestępcą. Jednak nie było sygnałów, że dzieje się coś szalenie niebezpiecznego. Ponoć w lipcu pojawił się przełom w sprawie. Ponoć wtedy pojawił się obiekt, który mógł być celem ataku - mówił Kowalski, wskazywał, że odpowiedź na pytanie czy ABW informowała ochronę zagrożonych budynków o sprawie pozwoliłaby pokazać, na ile poważne było zagrożenie w ocenie samej Agencji. Kowalski w swojej wypowiedzi przedstawił również opis jednej z operacji specjalnych prowadzonych w USA:

Do 17 października 2012 roku FBI prowadziła operację specjalną przeciwko człowiekowi, który chciał doprowadzić do zamachu. Operacje specjalną prowadzono do czasu, gdy załadował on materiały wybuchowe na samochód, uzbroił go i doprowadził pod budynek, który chciał wysadzić. Potem wysiadł, poszedł do hotelu i nagrał swoje wystąpienie po zamachu. Wziął detonator i go odpalił. Oczywiście nic się nie stało, ponieważ operacja była kontrolowana. Ładunek wybuchowy, dostarczony przez służby, był fałszywym i nie mógł eksplodować. Wszystko było bezpieczne. Dzięki temu co się stało, agenci nie mieli wątpliwości. Mieli dowody, że ten człowiek chciał przygotować i przeprowadzić zamach. Wykonał wszystkie czynności, żeby zrealizować swoje plany. Mieli nawet dowód, że chciał zdetonować ładunek. Kowalski zaznacza, że w modelu zachodnim wszystkie działania służb są kontrolowane i nadzorowane przez prokuraturę. Zupełnie inaczej przedstawił działania służb sowieckich. Tam – jak wskazywał służby dostawały zlecenia na konkretne osoby, lub sprawy korzystne dla władzy. Wszystko działo się w sposób tajny, bez śladów dokumentacji itd. I wydaje się, że niestety w sprawie Brunona K. ABW realizowała działania zbliżone raczej do realiów i standardów wschodnich a nie zachodnich. Znaleziono człowieka, pracowano nad nim, a gdy było to wygodne ujawniono całą sprawę. Wydaje się, że zbyt dużo świadczy o tym, że Brunon K. posłużył Agencji za narzędzie do walki o wpływy. Mówił o tym wprost jeden z prokuratorów na wspólnej konferencji Agencji i prokuratury. Apelował, by nie odbiera uprawnień ABW. To wskazuje na możliwe intencje formacji Bondaryka w całej sprawie. Znamiennym zdaje się również zbieg okoliczności rozpoczęcia śledztwa z wydarzeniami w polskiej polityce. Jak przypomniał płk. Kowalski w sprawie Brunona K. przełom miał nastąpić w lipcu 2012 roku. Cały kraj żył wtedy aferą Amber Gold. Aferą, która okazała się rykoszetem uderzyć w ABW. W tym czasie do służb musiał już dotrzeć sygnał o zapowiedziach i planach Donalda Tuska. Premier w Sejmie zapowiedział, że Agencja przejdzie reformę i będzie zajmować się innymi obszarami. W tym samym momencie ABW postanowiła skonsumować prowadzoną od niemal roku operację specjalną przeciwko Brunonowi K. Wszczęto śledztwo, które po kilku miesiącach stało się przyczynkiem do apelowania o pozostawienie formacji Bondaryka dotychczasowych uprawnień. Wydaje się, że Brunon K. to fikcja, twór służb, który miał im pozwolić na realizacje ich własnych interesów. Agencja zdecydowała się wyciągnąć jego sprawę, choć wiedziała, że cała sprawa może zakończyć się totalną kompromitację formacji. Wydaje się, że służby w tej sprawie działały wedle zasady: znajdź mi człowieka, a paragraf się znajdzie. Rodzi się podejrzenie, że każdy może stać się obiektem działań służb, które wyglądają jak nakłanianie do działalności przestępczej. Takie działanie nie mieści się jednak w granicach praworządności państwa demokratycznego. Sprawa Brunona K. miała być sukcesem ABW. Okazuje się, że bliżej jej do totalnej kompromitacji i działań pozaprawnych. To kolejny sygnał pokazujący patologie w służbie kierowanej przez gen. Krzysztofa Bondaryka. Do tej pory jednak wszystkie afery i patologie nie podburzały zaufania premiera do szefa ABW. Wątpliwe, by obecnie się coś zmieniło. A skoro się nie zmieni, każdy musi mieć się na baczności. Nigdy nie wiadomo, kiedy i kto zostanie uznany przez służby za przydatnego... Blog Stanisława Żaryna


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2SB 927 2SD1247
927
Nadajnik i odbiornik do urządzeń zdalnego sterowania SL490, ML929 927
927
927
927
Część 3. Postępowanie egzekucyjne, ART 927 KPC, III CZP 93/07 - z dnia 6 listopada 2007 r
927
927
926 927
2SB 927 2SD1247
marche 927 p
926 927
foxtrot 927
927
2SB 927 2SD1247
AVT 927 cz2
other 927

więcej podobnych podstron