Lepsze twórcze napięcie niż usypiająca zgoda Potrzebny jest mocny rząd, w którym nie będzie gier i przepychanek koalicyjnych. Potrzebny jest odważny premier, który nie wystraszy się krytycznego artykułu w gazecie w Berlinie czy Paryżu – mówi prezes PiS Piotrowi Gursztynowi i Igorowi Janke
Rz: Co robił „Paprykarz”, czyli Stanisław Kowalczyk, na konwencji PiS? Chciał się jakoś zaangażować i przekazać publicznie problemy, którymi żyje jego środowisko. Ma charyzmę, doskonale mówi, jest niezwykle autentyczny i przebojowy, więc pokazał to, co zobaczyliśmy. Nie wiedzieliśmy, co pokaże, bo wcześniej nie widzieliśmy go w takiej sytuacji.
A kto za miesiąc będzie formował nowy rząd? Mam nadzieję, że Prawo i Sprawiedliwość. Ja będę premierem.
A z kim? Powtarzam to wielu dziennikarzom: jesteśmy nastawieni na rozwiązanie maksymalne, do tego mobilizujemy ludzi. Na podstawie obecnych sondaży nie widać szans na zdecydowane zwycięstwo PiS. Jeśli ono będzie, to niewielkie.
Więc, z kim koalicja? Różne rzeczy się zdarzały. W 2005 r. wydawało się, że Donald Tusk wygra w pierwszej rundzie. Niedługo przed wyborami sondaże myliły się o 24 proc. w stosunku do rzeczywistego wyniku. Przed wyborami samorządowymi PO miała dostać 50 proc., a dostała 30. Zobaczymy, jak będzie.
Przygotowujecie się do rządzenia? Tak. Jesteśmy gotowi.
W jaki sposób? Od bardzo długiego czasu pracuje Zespół Pracy Państwowej, choć z przerwą spowodowaną tragedią smoleńską. Tworzone są różne programy i podejmowane decyzje personalne. Mamy gotowe ustawy, na przykład podatkowe, a nie „szuflady pełne ustaw”.
W ostatnich latach z PiS zostały wypchnięte wartościowe osoby, które byłyby przydatne przy tworzeniu rządu. To stara opowieść. Prosiłem Marka Jurka, żeby nie wychodził z partii, niemniej wszędzie pisze, że go wyrzuciłem z PiS. Ci ludzie wyszli nie, dlatego, że ich ktoś wypychał, tylko, że wpadli na inny pomysł polityczny.
Czy jest możliwe, że skorzysta pan z tych osób? Z tych akurat nie, bo w rządzeniu jest też ważna moralność. Jeśli chodzi o ludzi, którzy w ogóle są poza Prawem i Sprawiedliwością, to oczywiście, że tak.
Może pan wymienić takie osoby? Nie będę nikogo w tej chwili wymieniał. Uruchomiłbym spekulacje, które by nam nie pomogły w sukcesie wyborczym.
A co robią dziś Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski? Zniknęli jakoś. Biegają dzielnie po całej Polsce.
A co oznaczają zmiany na listach, wprowadzanie nowych ludzi? To przemeblowanie partii? To nie jest przemeblowanie. Myśmy po prostu zauważyli, że trzeba wzmocnień. Trzeba wzmocnić klub pod względem prawniczym, ekonomicznym, polityki zagranicznej. To zrobimy, zapraszamy ludzi bardzo nam bliskich. Pana profesora Jerzego Żyżyńskiego znam do dawna, panią profesor Krystynę Pawłowicz podobnie. Profesor Józefinę Hryniewicz również znam bardzo długo.
Ale profesor Witold Modzelewski, specjalista od skomplikowania podatków w rządzie SLD, teraz ekspert od prostowania podatków w ekipie PiS, to jest pewna nowość. Na listach pana profesora Modzelewskiego nie ma. Założenia do ustaw podatkowych zostały sformułowane przez ekspertów partii.
Czy Modzelewski może się pojawić w okolicach pańskiego rządu, gdyby taki powstawał? Cenię sobie profesora Modzelewskiego. Zrobił wrażenie w Krynicy na Forum Ekonomicznym, gdzie znakomicie mówił na temat spraw podatkowych. Słuchałem go z zaciekawieniem.
Jak pan wyobraża sobie ewentualną współpracę i kohabitację z Bronisławem Komorowskim? Sądzę, że Bronisław Komorowski jest człowiekiem racjonalnie nastawionym do życia i to się uda.
Wypowiadał się pan w ostry sposób na temat prezydenta Komorowskiego. Mówiłem o stosunkach osobistych i proszę je oddzielić od stosunków publicznych. Zawsze podkreślałem, że jeżeli będzie potrzeba w życiu publicznym – i raz tak się zdarzyło w czasie wizyty prezydenta Obamy – to będę współpracował. Lepsze jest dla Polski twórcze napięcie niż usypiająca zgoda Tuska i Komorowskiego. Bo ona jest jedną z przyczyn tego, że nie przeprowadza się reform.
Jako premier spotykałby się pan z obecnym prezydentem i ustalał z nim sporne kwestie? Myślę, że prezydent Komorowski nie uzna za właściwe przeciwstawianie się projektowi zmian w Polsce, które są bezwzględnie potrzebne, aby kraj mógł normalnie funkcjonować. Np. aby uporządkować finanse publiczne. Nie wyobrażam sobie, aby były wetowane. Nie wyobrażam sobie też, żeby wetował ustawy rozszerzające demokrację w Polsce.
Zadeklaruje pan, jeśli zostanie premierem: „Panie prezydencie, jestem gotowy do współpracy”? To sytuacja normalna dla kogoś, kto przestrzega konstytucji. Bo przypomnę, że Donald Tusk jej nie przestrzegał, nie przychodził do poprzedniego prezydenta z deklaracją współpracy. Mówił: „Powiem brutalnie, ale prezydent nie jest mi potrzebny”. Nie przyjmę takiej postawy, bo uważam ją za antypaństwową. To nie ma nic wspólnego z tym, że uważam, iż prezydent Komorowski po słowach o ślepym snajperze w normalnym demokratycznym państwie byłby wyeliminowany z życia publicznego. Tylko choroba polskiego życia publicznego powoduje, że jest inaczej.
Jak będzie wyglądał pana przyszły rząd, jeśli PiS wygra? W tej chwili nie dam się wciągnąć w dywagacje personalne. W Polsce gabinety cieni się nie sprawdziły.
Dopuszcza pan możliwość rządów koalicyjnych? Powtórzę jeszcze raz: moment dla Polski jest trudny. Potrzebny jest mocny rząd, w którym nie będzie gier i przepychanek koalicyjnych, w naszym przypadku podsycanych często z zewnątrz. Potrzebny jest odważny premier, który nie wystraszy się krytycznego artykułu w gazecie w Berlinie czy Paryżu. Tylko mocny rząd jest wariantem wartym rozważenia. Dążymy do tego i zapewniam, że to będzie rząd podejmujący odważne decyzje.
A w tym rządzie będzie Antoni Macierewicz, Anna Fotyga albo Beata Szydło, jako minister finansów? Że tak będzie, mówią politycy PO. Nie będzie w tej chwili z mojej strony żadnych rozważań personalnych. Nie będę reagował na prowokacje ze strony PO. Nie uda im się.
Mówiąc o silnym rządzie, widzi pan jakieś wzory w Europie i na świecie? Polska ma swoje własne problemy, nie ma nic gorszego niż peryferyjne naśladownictwo. Każdy kraj jest inny, być może niejeden z tych wybitnych polityków nie poradziłby sobie w Polsce. Czasem splot okoliczności powoduje, że ktoś może odegrać swoją rolę. Były kanclerz Niemiec Konrad Adenauer jest tego przykładem. Uczyć się trzeba, ale bez naśladownictwa. Na pewno z zainteresowaniem patrzę na Viktora Orbana. Także na Petra Neczasa. To nowy premier Czech, bardzo poważna zmiana na lepsze. Miałem okazję go poznać. Teraz wystosowujemy wspólny list dotyczący pewnych kwestii podstawowych związanych z Unią Europejską. Interesującym politykiem jest David Cameron. Niekoniecznie zgadzam się z tym, co Anders Fogh Rasmussen robi, jako sekretarz generalny NATO, natomiast, jako premier Danii był bardzo sprawny. Wrażenie polityka, któremu Pan Bóg dał wszystko, co może dać politykowi, robił Tony Blair. To rzeczywiście dziecko szczęścia.
Jakie pański rząd miałby pierwsze priorytety? Co zrobiłby pan przez pierwsze 100 dni? Z cała pewnością najpierw musiałbym się przyjrzeć, jak jest naprawdę. Teraz sprawą pożarową są finanse publiczne. Nie wiemy, ile naprawdę jest długu. Niektórzy ekonomiści twierdzą, że część długu jest ukryta. Trzeba opracować plan ratunkowy. W dwóch etapach. Drugi etap już jest gotowy, to nasze ustawy podatkowe. Pierwszy etap dotyczy przyszłego roku i decyzje trzeba będzie podejmować w zależności od tego, jaki jest poziom zagrożenia. Jest już wrzesień, a my nic nie wiemy o przyszłym budżecie. To zupełnie niespotykana sytuacja.
Jest kampania wyborcza. Każdy rząd zrobiłby to samo. Może tak, może nie. Może, gdyby nie miał tyle do ukrycia, toby nie zrobił. Sprawą numer dwa, też związaną z audytem państwa, jest uruchomienie procesu inwestycyjnego. Na razie z tych pieniędzy, które są. Chociaż oczywiście też energicznie zajęlibyśmy się tymi 300 mld złotych…
Wy też? PO już to obiecuje. Być może da się uzyskać więcej. 300 mld to jest dokładnie tyle, ile myśmy uzyskali.
Przyzna pan, że byłby to bardzo dobry budżet, jeśli udałoby się to osiągnąć. To jest dokładnie tyle, ile myśmy osiągnęli.
Tyle, że teraz jest inna sytuacja. To prawda, teraz sytuacja jest trudniejsza.
Docenia pan wkład Janusza Lewandowskiego, który zapewne mocno się do załatwiania tej sprawy przykłada? Na razie nic nie wiem, wiem tylko o liście jedenastu, którzy chcą innego budżetu. Każdy rząd musi twardo przeć do przodu, by te pieniądze zdobyć. Przypomnę, że to, o czym mówi dziś Platforma, zostało umieszczone w naszym programie w 2008, a uchwalone w 2009 roku. Tyle, że u nas ten plan inwestycyjny był znacznie większy. Nie, dlatego, że oczekiwaliśmy więcej pieniędzy ze środków unijnych, ale dlatego że chcieliśmy zainwestować znacznie więcej z naszych własnych pieniędzy. W tej chwili, nie mając pełnej wiedzy o budżecie, nie mogę dać ostatecznej odpowiedzi w tej kwestii. Natomiast mogę zapewnić, że bardzo szybko byśmy wrócili do sprawy przedszkoli, sześciolatków, odwrócenia wszystkich wyczynów pani Hall.
Uważa pan, że sześciolatki nie powinny w ogóle iść do szkoły? Kiedyś powinny pójść, ale najpierw trzeba się do tego bardzo dobrze przygotować. Teraz należy dać wybór rodzicom. Na pewno wycofalibyśmy wszystkie ograniczenia dotyczące nauki historii. Zajmiemy się też sprawą możliwości wyboru OFE lub ZUS przez obywateli. Zmienimy politykę kulturalną. Wrócimy też do sprawy Smoleńska. Bez żadnego awanturnictwa, ale z całą powagą. Państwo nie zdało egzaminu. Raport Jerzego Millera nie odpowiada na zasadnicze pytania. Gdzie wrak, skrzynki? Donald Tusk przed Rosją w sprawie Smoleńska wywiesił białą flagę.
Co konkretnie rząd może zrobić w tej sprawie? Przede wszystkim dokonać weryfikacji tego, co zrobiono i dokonać uczciwego badania tej sprawy. Nawet z braku wielu dowodów z Rosji pewne sprawy można badać lepiej. Można sięgnąć do wszystkich amerykańskich źródeł, zbadać sytuację prawną, umiędzynarodowić śledztwo. O czym mam rozmawiać z Donaldem Tuskiem w sprawie Smoleńska? Jeśli mamy wyjaśnić Smoleńsk, musi się zmienić w Polsce rząd.
Jakie inne działania podjęlibyście w pierwszym okresie rządów? Najważniejsze jest dzisiaj uchronić Polaków przed skutkami kryzysu gospodarczego. Trzeba zrobić wszystko, by zatrzymać narastanie długu publicznego. Tu będzie potrzebny szybki, ale precyzyjny audyt finansów publicznych. Obecnie tak naprawdę nie wiemy, w jakim rzeczywiście są stanie. Na pewno podejmiemy sprawę powrotu prokuratury do Ministerstwa Sprawiedliwości. Obecna sytuacja jest najgorszą z możliwych.
Prokuratura przed nikim niby nie odpowiada, a w istocie jest upolityczniona jak nigdy dotąd. Jednocześnie rząd może mówić: to nie nasza sprawa. Dokonamy również zmian w polityce zagranicznej.
Jakich? W Unii Europejskiej będziemy znacznie bardziej energicznie zabiegać nie tylko o te 300 miliardów, ale także o równe dopłaty dla polskich rolników czy o odblokowanie portu szczecińskiego. Chcemy też postarać się o więcej stanowisk dla Polaków w unijnej administracji. W tej ostatniej sprawie rząd wywiesił białą flagę, poniósł kompletną porażkę. Chodzi również o zmianę sposobu mówienia o Polakach za granicą. Gdyby pani Steinbach mówiła o Francuzach takie rzeczy jak o Polakach, już dawno by nie funkcjonowała w niemieckiej polityce. Uważamy, że przy odpowiednio zdecydowanej postawie Polski do takich sytuacji by nie dochodziło. Obecnie dokonujemy aktu samoograniczenia w imię strategii płynięcia w głównym nurcie. To polityka nieskuteczna, sprzeczna z naszym interesem. Te poklepywanie po plecach nic nie daje, to pusty gest. Prowadzi nas w ślepą uliczkę. Takie działanie zmusza nas do zgadzania się z interesem niemieckim, a ten interes jest często sprzeczny z naszym.
Sugeruje pan, że obecna ekipa za mało energicznie zabiega o te 300 miliardów? To Janusz Lewandowski, jako komisarz odpowiedzialny za budżet wspólnie z Jose Manuelem Barroso przyjęli właśnie taką propozycję budżetu. Pan Lewandowski jest polskim komisarzem w UE i wykonuje swoje obowiązki – to nie jest żadna zasługa PO.
Ale nie jest winą Platformy, że inne kraje chcą innego budżetu. Winą Platformy jest to, że jest nieskuteczna i uległa w stosunkach wewnątrz UE. Przekonanie, że pokorne ciele dwie matki ssie, nie zawsze się w polityce sprawdza. Hiszpania potrafiła wykorzystywać środki Unii Europejskiej, miała bardzo silną pozycję, a pokornym cielęciem przy tym nie była. Prowadziła bardzo twardą politykę, używała weta i była skuteczna. My uważamy, że Polska zachowująca się twardo ma większe szanse na sukces niż Polska zachowująca się miękko. Minister Jacek Rostowski mówi, że od bicia ręką w stół to się może kawa wylać, a ja mu mówię: przy takiej polityce zagranicznej, jaką uprawia PO, tej kawy nawet nie dostaniemy. Będziemy cofać wiele decyzji Platformy Obywatelskiej. Analizy wymaga też sposób, w jaki PO prywatyzuje majątek Skarbu Państwa.
Które konkretnie prywatyzacje ma pan na myśli? Na pewno Lotosu nie sprywatyzujemy.
Pytamy o te dokonane, bo o tym pan mówił. Musimy przyjrzeć się sytuacji w PZU. Wielu analityków twierdzi, że poszły ogromne pieniądze na odzyskanie od Eureko udziałów w tej firmie, a kontroli nad nią nadal nie mamy. Jeżeli to jest prawda, to będziemy działać bardzo zdecydowanie. Ale nie wiem, czy to prawda. Natomiast, jeśli chodzi o inne prywatyzacje, to będziemy się przyglądać. Na pewno przyjrzymy się sferze banków, bardzo się temu przyjrzymy.
Co to znaczy: „bardzo się temu przyjrzymy”? Na świecie nie jest tak, że kwestie własności są nieodwracalne. Oczywiście nie myślę o nacjonalizacji, ale np. o wykupie. Państwo musi mieć pewne mechanizmy, które pozwalają na regulowanie życia gospodarczego.
Jakie mechanizmy? Z jednej strony prawne, a z drugiej strony za pomocą tych firm, na które ma jakiś wpływ. Np. w sprawie regulacji cen paliw można coś zrobić. Państwo musi mieć swoją wagę. W przeciwnym razie jest za słabe. W niektórych wypadkach można np. bank wykupić. Na pewno jednak wszystko musi odbywać się według reguł, które nas dziś obowiązują, czyli według reguł Unii Europejskiej.
Jaka będzie przyszła kadencja, jeśli chodzi o sprawy gospodarcze i społeczne? Każdy następny rząd będzie miał trudniejszą sytuację i będzie musiał podejmować trudne decyzje. Pan mówi o konieczności podejmowania odważnych decyzji. Jakie decyzje jest pan gotów podjąć? Jak poznam szczegóły naszej sytuacji finansowej, to na pewno przyjmę jedną zasadę: nie obciążać najbiedniejszych. Jest wielka część polskiego społeczeństwa, która ma się średnio albo gorzej niż średnio i która od strony ekonomicznej była poszkodowana w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat. Przypomnę, co się działo na początku lat 90. Była ogromna inflacja, która skutkowała niszczeniem oszczędności, utratą wartości książeczek mieszkaniowych. Ludzie tracili pracę, sprzedawano mieszkania razem z mieszkańcami. Upadały spółdzielnie, w których ludzie mieli udziały. Padło wiele małych i dużych warsztatów pracy. Ci wszyscy ludzie stracili, a pewna grupa w tym samym czasie ogromnie się wzbogaciła. Nie widzę żadnych powodów, ani ekonomicznych ani moralnych, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Bo rozumiem, że takie propozycje składają dziś liberałowie. Oni chcą jeszcze raz społeczeństwo zubożyć, jeszcze raz skoncentrować środki w pewnej grupie.
Zapowiada pan „sięganie do głębszych kieszeni”. Co to znaczy? Jesteśmy przeciwnikami podnoszenia podatków. I mamy nadzieję, ze tego da się uniknąć. Myśmy podatki obniżali. Ale jeżeli będzie tak ciężki kryzys, jeśli będzie nam groziło bankructwo, to skądś te pieniądze trzeba będzie brać. My weźmiemy je od bogatych, a nie od biednych.
Z głębokich kieszeni. Nie może być tak, że sekretarka płaci większe podatki niż jej szef. W jaki sposób chciałby pan sięgać do kieszeni bogatych? Podatek bankowy, uczciwe wpływy z podatku od hipermarketów, uszczelnienie systemu podatkowego. Chcemy oszczędzić wielką część społeczeństwa, bo to jest też sposób na ocalenie popytu. Czym biedniejszy człowiek, tym mniej kupuje dóbr importowanych, a kupuje u polskich producentów. To jest podtrzymanie polskiej gospodarki.
Kogo ma pan na myśli, mówiąc o opodatkowaniu sfer, które dziś nie płacą podatków? Mam na myśli wielkie sfery, które na różnych zasadach podatków po prostu nie płacą – przede wszystkim hipermarkety. Żeby było jasne – nie mam na myśli rolników.
Zmian w KRUS pan nie planuje? Ci, którzy chcą zmian w KRUS, nie wiedzą, jaka jest sytuacja na polskiej wsi. Mówiąc bez przesady, likwidacja KRUS dla wielu mieszkańców wsi oznaczałaby głód. My takich działań nie planujemy. Uważamy je za szkodliwe.
Można podnosić podatki, a można i ciąć wydatki. Gdzie pan widzi możliwości cięcia? Można ciąć wydatki. Na pewno jest to możliwe w administracji. Chcemy likwidacji na przykład gabinetów politycznych.
To są symboliczne kwoty. Nie tak bardzo symboliczne.
Dzisiaj już nawet wójt może mieć gabinet polityczny. To są już kwoty liczone w miliardach. Na pewno w tej dziedzinie można oszczędzać. Jest potrzebny audyt budżetu. Oszczędności bardzo zwiększy choćby skonsolidowanie zakupów dla administracji państwowej. Takie działania będziemy prowadzili, wiedząc, że będzie to budziło potworny opór. Ale to trzeba zrobić. Są jednak dziedziny, na których oszczędzać nie można – polskie rodziny, emeryci, zdrowie czy wojsko, którego, niestety, prawie nie mamy. Rozmawialiśmy o tym, co będzie, jeśli pan wygra. Ale porozmawiajmy o drugim scenariuszu.
Co będzie, jeśli PiS przegra? Pierwszy scenariusz jest o wiele ciekawszy. Polacy zasługują na ten scenariusz.
Piotr Gursztyn, Igor Janke • Rzeczpospolita
Spotkanie bp. Bernarda Fellaya z prefektem Kongregacji Nauki Wiary kard. Williamem Levadą
Komunikat Domu Generalnego Bractwa Kapłańskiego Świętego Piusa X. 14 września: spotkanie bp. Bernarda Fellaya z prefektem Kongregacji Nauki Wiary kard. Williamem Levadą. Prefekt Kongregacji Nauki Wiary kard. William Joseph Levada wystosował do przełożonego generalnego Bractwa Św. Piusa X bp. Bernarda Fellaya oraz jego dwóch asystentów: ks. Niklausa Pflugera oraz ks. Alaina-Marca Nely’ego, zaproszenie na zaplanowane na 14 września br. spotkanie w Pałacu Świętego Oficjum. W zawierającym zaproszenie liście kard. Levada zaznaczył, że celem spotkania jest przede wszystkim ocena rezultatów dyskusji teologicznych prowadzonych przez ekspertów Kongregacji Nauki Wiary oraz Bractwa Św. Piusa X w ciągu dwóch ostatnich lat, a w drugiej kolejności rozważenie dalszych perspektyw. Przygotowane przez ekspertów obu stron podsumowania dyskusji teologicznych, mogące stanowić pomoc w ich przyszłej ocenie, zostały uprzednio przesłane na ręce przełożonych Bractwa Św. Piusa X oraz Kongregacji Nauki Wiary. Pod koniec czerwca br. bp Fellay otrzymał, zatem dokument, który będzie przedmiotem spotkania zaplanowanego na 14 września. List kard. Levady nie zawiera żadnych konkretów, co do dalszych perspektyw, niektórzy jednak – i to nie tylko przedstawiciele mediów – uważają, że są uprawnieni do wysuwania różnorakich hipotez; mówią o propozycji zawarcia formalnego porozumienia w kwestii interpretacji nauk II Soboru Watykańskiego i zapowiadają powołanie prałatury personalnej lub ordynariatu… Hipotezy te stanowią jedynie owoc spekulacji, a jedynym gwarantem ich prawdziwości są słowa ich autorów. Bractwo Św. Piusa X trzyma się oficjalnych procedur i polega jedynie na potwierdzonych faktach. Jak przypomniał bp Alfonso de Galarreta przy okazji udzielania święceń kapłańskich w Ecône [29 czerwca 2011 r.]: „Jesteśmy katoliccy, apostolscy i rzymscy. A ponieważ Rzym jest głową i sercem Kościoła katolickiego, zdajemy sobie sprawę, że (…) kryzys musi zostać rozwiązany w Rzymie i przez Rzym. Konsekwentnie małe dobro, jakie zdołamy zdziałać w Rzymie, ma większe znaczenie, niż wiele dobra zdziałanego gdzie indziej”. Kierując się tym właśnie przekonaniem, bp Bernard Fellay uda się do Rzymu na zaproszenie prefekta Kongregacji Nauki Wiary.
DICI, 30 sierpnia 2011
Wywiad z J.E. bp. Bernardem Fellayem Na zakończenie spotkania J.E. bp. Bernarda Fellaya i jego dwóch asystentów z kard. Wilhelmem Levadą, prefektem Kongregacji Nauki Wiary, które rozpoczęło się 14 września 2011 r. o godz. 10, przełożony generalny Bractwa odpowiedział na pytania serwisu informacyjnego DICI.
Ekscelencjo, jak przebiegło spotkanie? — Spotkanie było prowadzone z wielką kurtuazją oraz równie wielką otwartością, ponieważ przez wzgląd na prawdę Bractwo nie zgadza się na ukrywanie istniejących nadal problemów. Co więcej, dyskusje teologiczne, prowadzone przez ostatnie 2 lata, przebiegały w tym samym duchu. Gdy 15 sierpnia 2011 r. powiedziałem, że jesteśmy [Rzym i Bractwo] jednomyślni, co do tego, iż nie osiągnęliśmy zgody w kwestii II Soboru Watykańskiego, jednocześnie wyjaśniłem, że gdy chodzi o dogmaty, zawarte w dokumentach Vaticanum II, takie jak np. doktrynę Trójcy Przenajświętszej, to oczywiście je przyjmujemy. Żadne zdanie [z mojej wypowiedzi] nie powinno być wyrywane z kontekstu. Wielką korzyścią płynącą z naszych rozmów teologicznych jest dokładne zbadanie i naświetlenie wszystkich problemów doktrynalnych.
Wspólne oświadczenie Stolicy Apostolskiej i Bractwa informuje, że Waszej Ekscelencji przekazano jakiś dokument doktrynalny oraz pewną propozycję rozwiązania sytuacji kanonicznej Bractwa. Czy możemy poznać szczegóły? — Dokument ten, nazwany „preambułą doktrynalną”, został nam wręczony w celu poddania go dogłębnej analizie. Ponieważ jego treść jest poufna, musicie zrozumieć, dlaczego nie powiem o nim nic więcej. Jednak już sam termin „preambuła” wskazuje, że jej akceptacja jest wstępnym warunkiem kanonicznego uznania Bractwa przez Stolicę Apostolską.
Co do preambuły doktrynalnej – o ile możemy o niej mówić, nie naruszając zasady tajności – to czy Wasza Ekscelencja może potwierdzić, że zawiera ona, jak podano w komunikacie prasowym, rozróżnienie między de fide [tym, w co należy wierzyć] – co jest [wszak] w całości akceptowane przez Bractwo – a tym, co wynika z pastoralnego charakteru Vaticanum II (co głosił przecież sam sobór) i co może być przedmiotem krytyki bez podawania w wątpliwość prawd wiary? — To nowe rozróżnienie zostało przedstawione nie tylko w oświadczeniu dla mediów; osobiście wiem o nim z różnych źródeł. Kard. Castrillón Hoyos już w 2005 r. powiedział na zakończenie naszej pięciogodzinnej rozmowy, podczas której wyjaśniałem mu wszystkie zastrzeżenia Bractwa odnośnie do Vaticanum II: „Nie mogę powiedzieć, że zgadzam się ze wszystkim, co mówicie, ale to, co mówicie, nie stawia was poza Kościołem. Napiszcie zatem do papieża i poproście go o zdjęcie ekskomunik”. Dzisiaj, chcąc zachować obiektywizm, muszę przyznać, że w preambule doktrynalnej nie ma jasnego rozróżnienia między nienaruszalną sferą dogmatyczną a sferą pastoralną, o której można dyskutować. Jedyną rzeczą, którą mogę ujawnić – gdyż jest to fragment oświadczenia dla prasy – jest to, że preambuła zawiera „pewne zasady doktrynalne i kryteria interpretacji nauki katolickiej, które są niezbędne, by zapewnić wierność Magisterium Kościoła i «sentire cum Ecclesia» (‘współodczuwanie z Kościołem’). Jednocześnie pozostawia się miejsce na uprawnioną dyskusję, badania i teologiczne wyjaśnienia poszczególnych wyrażeń i formuł zawartych w dokumentach soboru i Magisterium posoborowego”. Tak to właśnie wygląda.
Jeśli chodzi o status kanoniczny, który zaproponowano Bractwu pod warunkiem zaakceptowania preambuły doktrynalnej, to mówiło się raczej o prałaturze [personalnej] niż o ordynariacie. Czy to prawda? — Jak słusznie zauważyliście, ten status kanoniczny zależy od spełnienia [przez Bractwo] pewnych warunków, dopiero później będziemy mogli poznać szczegóły; wciąż pozostają one przedmiotem dyskusji.
Kiedy Wasza Ekscelencja planuje udzielić odpowiedzi na przedstawioną preambułę doktrynalną? — Najpierw muszę znaleźć czas na dokładne przestudiowanie tego dokumentu i skonsultowanie go z innymi odpowiedzialnymi w Bractwie, ponieważ obiecałem moim współbraciom, że w tak ważnej sprawie nie podejmę żadnej decyzji bez uprzednich konsultacji. Mogę was jednak zapewnić, że nasza decyzja zostanie podjęta dla dobra Kościoła i dusz. Nasza krucjata różańcowa, która trwa od kilku miesięcy, musi zostać zintensyfikowana, abyśmy mogli – przez wstawiennictwo Maryi, Matki Kościoła – uzyskać łaskę światła i siły, których potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek.
Wojna Rostowskiego Jeśli Euro, sztuczna waluta eurozojuza, nie przetrwa – nie przetrwa sam eurosojuz. A jeśli nie przetrwa sam eurosojuz – czeka nas wojna. Taką wizję rozwoju wydarzeń w ogarniętej coraz poważniejszym kryzysem Unii przedstawił 14 września w Parlamencie Europejskim minister finansów Jacek Rostowski. W tych kilku zdaniach – „Za wszelką cenę musimy ratować Europę. Nie łudźmy się, gdyby Euro miało się rozpaść, to Europa długo tego szoku nie przetrwa”, a po takim kryzysie gospodarczym i politycznym „rzadko się zdarza, by po 10 latach nie było także katastrofy wojennej” – zawarte są dwa bardzo istotne punkty.
Po pierwsze, siły trzymające władzę w Polsce (i w Europie), którym zależy na utrzymaniu status quo, czyli ubezwłasnowolnionych i nie suwerennych narodów w sfederalizowanej, przekształcającej się w superpaństwo Europie, zaczynają panikować. Zdają sobie sprawę z faktu, że wspólna waluta jest de facto instrumentem politycznym, służącym budowie transnarodowej federacji regionów, likwidacji narodowej tożsamości, tradycji, historii i kultury oraz budowie nowego człowieka, „Europejczyka”, wraz z jego nową świadomością i tożsamością (akceptacją wszelkich możliwych zboczeń, „tolerancji” dla każdego niszowego światopoglądu, wyrzeczenia się własnych korzeni religijnych czy historycznych i uznania ich za szkodliwe). Zdają sobie sprawę z tego, że kryzys gospodarczo-finansowy, do którego doprowadziły nie zniewolone narody, a transnarodowe koncerny i ich spekulacje, może doprowadzić do obalenia tej sztucznej, politycznej waluty. A to pierwszy krok do zrzucenia unijnego jarzma i ewentualnego powrotu do własnej waluty, własnej polityki finansowej i gospodarczej, do polityki społecznej i wewnętrznej – czyli do własnej suwerenności. I stąd paniczny strach i przerażone straszenie powrotem „nacjonalizmów” i „granic”, które rzekomo zagrażać mają pokojowi, stabilności i dobrobytowi „Europejczyków”. Gdyby rzeczywiście granice miały być nie naturalnym elementem każdego państwa – tak jak drzwi są naturalnym i niezbędnym elementem każdego domu – które je, w zależności od własnych potrzeb i interesów, raz uchyla, raz zamyka, a zagrożeniem dla pokoju i dobrobytu – to przez pół wieku od zakończenia wojny Europa Zachodnia znajdowała się w permanentnym kryzysie, a po dzień dzisiejszy tkwiłaby w nim większa część świata. Ale tak nie jest. Granice i prawo do ich kontrolowania, do kontrolowania przekraczających je osób i towarów są jednym z elementów suwerennego państwa (niech ktoś spróbuje powiedzieć Stanom lub Rosji, by otwarły dla wszystkich swe granice, bo inaczej zostaną uznane za „niepostępowe” i „niedemokratyczne”), i dlatego tak panicznie ich powrotu boją się wszyscy znaczący przedstawiciele europejskiego mainstreamu, niezależnie od rzekomej opcji politycznej.
Druga część wypowiedzi – zasłyszane rzekomo od spotkanego przypadkiem na lotnisku „prezesa jednego z większych polskich banków”, który już ponoć stara się o karty imigracyjne do USA dla swoich dzieci, przekonanie o mającej nastąpić w ciągu 10 lat katastrofie wojennej – na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie abstrakcyjnego political fiction. Może minister finansów przeholował na nieoficjalnym bankiecie poprzedniego wieczora? Nie dość, że chwalenie się podejrzanymi i niejawnymi (żadne nazwisko przecież nie padło) znajomościami i powoływanie się przez polskiego ministra na takie źródła w najmniejszym stopniu nie licuje z godnością tego urzędu. Ale przecież sama wojna w współczesnej Europie (Unii) wydaje się być bardzo mało prawdopodobna – pomijając ewentualność napaści na „peryferyjne” kraje UE, do których należy Polska, przez sąsiednie mocarstwa, żaden geopolityk czy ekspert od stosunków międzynarodowych nie będzie poważnie rozważał możliwości wojny pomiędzy, powiedzmy, Niemcami a Francja lub Francja a Wielką Brytanią. Zresztą nie w takiej ewentualności należy szukać sensu wypowiedzi ministra Rostowskiego. Chodziło mu zapewne przecież o straszenie, do czego może doprowadzić porzucenie przez któreś z państw członkowskich eurosojuza wspólnej waluty. A więc ciągu przyczynowo-skutkowego: kryzys – powrót do waluty narodowej – wojna. Logiczne? Z całym szacunkiem dla ministra finansów (mianowanego profesora prywatnej uczelni, nie posiadającego nawet stopnia naukowego doktora), ale nie za bardzo, przynajmniej nie w takim sensie, w jakim przedstawił go w PE Jan Antony Vincent-Rostowski. Bo w to, że taka dajmy na to Grecja, pogrążona w kryzysie aż po uszy, która próbuje ratować sytuację powracając do Drachmy i czerpiąc korzyści eksportowe z posiadania własnej waluty, może stać się przyczyną wojny, raczej nie wierzę. Chyba, że minister finansów powiedział coś, czego powiedzieć wcale nie chciał, albo coś, o czym wcale nie wiedział, że powiedział? Załóżmy, że opcja polityczna pana ministra wygrywa zbliżające się wybory, a kolejne wygrywa dajmy na to już nie ta partia, ale inna z tego samego nurtu ideologicznego, choćby nazywała się socjaldemokratyczną. Przez kolejne cztery, a może i osiem lat postępuje demontaż państwa polskiego. Doszczętnie zlikwidowano kolej – kursują już tylko niemieckie szynobusy po niemieckich i rosyjskich torach. Kompletnie wyzbyto się polskiej własności (o ile jeszcze takowa istnieje poza drobnym rolnictwem), nie ma polskiego przemysłu, nie ma stoczni, fabryk, hut – Polska jest tylko miejscem względnie taniej siły roboczej, wyzyskiwanym przez globalne, transnarodowe koncerny. Bezrobocie trzyma się na stabilnym poziomie 10-15% dzięki kolejnym falom emigracji zarobkowych kolejnych pokoleń absolwentów szkół średnich i wyższych. Sytuacja demograficzna jest katastrofalna, społeczeństwo drastycznie się starzeje, nie ma, komu pracować na emerytury dla coraz większej ilości emerytów i rencistów. Kolejne podwyżki podatków, nowe podatki i wzrost cen doprowadziły do pauperyzacji większości społeczeństwa, którą stać zaledwie na zaspokojenie podstawowych potrzeb i opłacenie rachunków czy podatków. Służbę zdrowia diabli wzięli – stać na nią tylko najbogatszych, placówki publiczne dawno pozamykano z powodu nierentowności ekonomicznej. Z tego samego powodu pozamykano większość przedszkoli, szkół, bibliotek, kin i domów kultury na wsi i w małych miasteczkach, których degradacja cywilizacyjna odrzuciła je z powrotem do lat 20-tych/30-tych XX wieku. Polska zbrojeniówka w ogóle już nie istnieje (produkuje się tylko elementy uzbrojenia, jako podwykonawca dla zagranicznych koncernów), armię z powodów finansowych i demograficznych zredukowano do 50-tysięcznych sił policyjno-porządkowych. Na Śląsku, już formalnie „autonomicznym” i odseparowanym od reszt Polski rządzą „autonomiści” i „mniejszość niemiecka”, przywrócono hitlerowskie nazwy miejscowości z lat 1933-45. Na Podkarpaciu Ukraińcy jawnie gloryfikują „bohaterskich bojowników UPA”, na Podlasiu formalnie obowiązuje litewskie nazewnictwo geograficzne, a administracja publiczna posługuje się językiem litewskim, jako urzędowym. Kościół katolicki, za wyjątkiem liberalno-postępowego skrzydła europejskich „księży-patriotów” zszedł do podziemia, podobnie jak nauczanie historii Polski. I nagle, w pewnym momencie, sąsiadujące z nami kraje, Niemcy i Rosja, uznają, że państwo polskie de facto przestało istnieć, i zmuszone są zaopiekować się zamieszkującymi dawne terytorium RP mniejszościami narodowymi, bezwzględnie gnębionymi i wyzyskiwanymi przez polskich nacjonalistów Niemcami i Rusinami… Czy o to mogło ministrowi Rostowskiemu chodzić? Wątpliwe. „Political fiction”? Oby. Michał Soska
Tusk dogania Ugandę! Sprzyjający gospodarce rząd Platformy zapewnił Polsce 53 miejsce wśród 141 państw świata. Polska już dogania Jamajkę i Ugandę! Na razie jednak polscy przedsiębiorcy wybierają Cypr (18.) i Słowację (13.) miejsce w rankingu wolności gospodarczej. Byłbym złośliwy, gdybym pominął fakt, że w ubiegłym roku było gorzej (65 miejsce Polski), a dwa i trzy lata temu 77. Ale premier Tusk obiecał cuda: wzrost zatrudnienia, podwyżkę płac dla resortu zdrowia, powroty Polaków z saksów no i ofensywę ustawową. Zapomniał dodać wszakże, że realizacja cudu
nastąpi po ostatecznym rozwiązaniu kwestii pisowskiej, a zatem ewentualnie po kolejnych i następnych wyborach. Wprawdzie istnieje postęp, ale eksperci z Centrum im. Adama Smitha uważają, że tylko teoretyczny: -To nie jest awans z tego tytułu, że rząd cokolwiek więcej zrobił, poza tym, że wstrzymał się od absurdalnych działań, jakie miały miejsce w innych krajach - powiedział Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. To jedyna dobra strona lenistwa tego rządu – wstrzymał się i okazało się to dla Polski zbawienne. A Słowacja, niskie podatki i przyjazne państwo – za miedzą!
http://www.youtube.com/watch?v=H_x-CJweTPM
PS.1: wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby prezes Tusk zrealizował tę głoszoną od lat ofensywę ustawową mając takich fachowców w rządzie!
PS.2: w Polsce brakuje fachowców, nie można znaleźć rzemieślnika – nie, nie dlatego, że kraj się rozwija, tylko z tego powodu, że musieli wyjechać za chlebem zagranicę. Leży szkolnictwo zawodowe, bo każdemu młodemu człowiekowi wmówiono, że musi być magistrem. Powiatowe uczelnie zapewniają szybkie zdobycie bezwartościowego na ogół dyplomu młodym wykształconym z dużych miast, którzy myślą, że coś osiągnęli. Tymczasem brakuje nam usługodawców, czyli rzemieślników, najważniejszej kadry XXI wieku. Bez małych firm Polska umocni swą pozycję kolonii. To też spadek po PRL, który uważał rzemieślnika za spekulanta, a robotnika za robola, który musi awansować, by w drodze ewolucji stać się człowiekiem (homo sovieticus). To się w dużym stopniu udało (patrz Niewymowny).
PS.3:pan prezydent Komorowski zapowiedział, że misję utworzenia rządu powierzy Platfomie bez względu na wynik wyborów – jak donosi wp. Wczoraj pisałem o tym ze znakiem zapytania, dziś mogę postawić wykrzyknik!
Norymberga II – dla Rosjan! Dlaczego Rosjanie mają polską krew na rękach? Dlatego, że nie tylko nie oczyścili się przez przez żal za grzechy, ale w bolszewickim stylu nadal oskarżają Polaków o zbrodnie niepopełnione. Jak profesor Giennadij Matwiejew. O zbrodnie niepopełnione Rosjanie oskarżali Polaków od 1917 roku wielokrotnie*. Ich lista jest długa. Najpierw przewrót listopadowy. Mordowanie „biełoruczków”, to znaczy polskich elit na terenie państwa bolszewickiego. Tę krwiożerczą orgię opisuje Maria Dunin-Kozicka:
Burza ze wschodu to opowieść o dekapitacji Polaków, o rosyjskim (bolszewickim) rasizmie. Ofiarą antypolskiej nienawiści padły dziesiątki tysięcy polskich inteligentów. Po burzy ze wschodu Polaków w Imperium Zła czekała dalsza Golgota. Tę opisuje Timothy Snyder w wydanej ostatnio książce „Skrwawione ziemie” wyliczając nieukarane dotąd rosyjskie zbrodnie. Amerykański historyk pisze, wprost, że najbardziej prześladowaną grupą narodowościową* w Europie międzywojennej byli Polacy w Rosji. Precyzyjnie i na zimno wymienia etapy zbrodni, określanej, jako „operacja polska”. To było ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej w Rosji. Cytat: „Operacja polska zapisała się pod pewnymi względami, jako najkrwawszy rozdział wielkiego terroru w Związku Radzieckim”*. Do tego zaliczyć należy fizyczną likwidację wielu mieszkańców zamieszkałych przez Polaków kresów zachodnich ZSSR:
Marchlewski Dzierżyński są kolejnym etapem zbrodni. Nie wolno zapominać o tym, że zbrodnia Wielkiego Głodu na Ukrainie zakończyła żywot tysięcy polskich chłopów, zamieszkujących ojczyznę na wschodzie. Wreszcie II Wojna Światowa: Katyń, uchodzący za symbol rosyjskiego ludobójstwa. Oraz:
Zatajony Katyń przypomniany rzez Tadeusza A. Kisielewskiego w dokumentalnej książce pod takimż tytułem. Czy IPN podąża tym śladem? Niemiecki miliarder, neostalinowiec, Jan Philipp Fürchtegott* Reemtsma, patron wystawy „Vernichtungskrieg. Verbrechen der Wehrmacht 1941 - 1944“ - (Ludobójcza wojna. Zbrodnie Wehrmachtu 1941 – 1945) pozwolił na umieszczenie w tejże prorosyjskich fałszywek historycznych. Zrobione przez Niemców zdjęcia pomordowanych przez NKWD Polaków po wkroczeniu do rosyjskiej strefy okupacyjnej w Polsce podpisano „ofiary Wehrmachtu”. Tych było nie mniej, ale te były dziełem Rosjan.
Ludobójstwo niemieckie nie zaczęło się w 1941 roku po napaści Hitlera na Stalina, lecz we wrześniu 1939 roku w Polsce. We wsi Urycze, gdzie Niemcy spalili w stodole polskich jeńców wojennych. Patent ten wykorzystywali też i później. Ale wróćmy do Rosji: do wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku i do zbrodni wojennych, popełnianych wówczas przez Rosjan. Podnoszony przez Matwiejewa zarzut, że Polacy pozwolili umrzeć bolszewickim jeńcom w obozach, jest kłamstwem. Polska roku 1920 to nie była Rosja 1920 roku. Polska była państwem demokratycznym, a Rosja morderczą dykaturą. Innymi słowy, w Polsce były wolne media, z lewicowymi włącznie; działały organizacje charytatywne, Rosyjski Czerwony Krzyż (Stefania Sempołowska) miała wolny wstęp do obozów, Polska nie ukrywała niczego. Jasne, że były choroby i wszy. To była wojna przecież. Ale o tym, jak wyglądały rosyjskie obozy jenieckie, prasa wolnego świata nie pisała, bo nie miała do nich dostępu! Zresztą Rosjane nie patyczkowali się na ogół z wziętymi do niewoli Polakami w 1920 roku. Kula w łeb była najbardziej humanitarnym rozwiązaniem.
*Pożoga (taki temin nadałem ludobójstwu na Polakach) obejmuje okres 1917-1956, stąd pomijam wcześniejsze zbrodnie rosyjskie na Polakach.
* wskazuje to jednoznacznie na rasistowski charakter zbrodni rosyjskich
* Skrwawione ziemie, Snyder, str. 146
*Imię to oznacza „Bój się Boga”, dosłownie.
http://www.youtube.com/watch?v=PAPctERefgk&feature=related
Post scriptum: tatuś prof. Matwiejewa brał udział napaści na Polskę. Teraz bezczelnie wymawia Polakom, że jako katolicy muszą się pokajać (?!). Oczywiście neostalinowcy nie muszą, bo katolikami nie są. Zastanawia mnie, kto zaprosił go do Polski na dyskusję, ponoć naukową? Dlaczego nikt nie wskazał na rasistowski charakter Pożogi? O tym, jak Rosjanie piszą historię wstecz, a rząd IIIRP im w tym pomaga, pisałem tu:
http://jan.bogatko.nowyekran.pl/post/10243,po-co-prezydent-komorowski-pojechal-do-katynia
Post scriptum 2:...”Dwa bataliony polskie broniły się jakiś czas, a później rzuciły karabiny i podniosły ręce do góry. Musiały się tam dziać rzeczy straszne. Gdy nadciągnęła, idąca w pogoni, kawaleria generała Dreszera, było już za późno. Droga, wieś cała usiana była trupami jeńców polskich. Leżeli rozebrani do bielizny, niektórzy do naga. Na oko, nie były to więc już trupy żołnierzy, ale masy ludzi, zastygłe w bezkształtnych pozach mordowanych wręcz. Takiego mrożącego krew w żyłach widoku nie widział nikt jeszcze w całym pułku. Bo to wszystko leżało prawie na kupie. Na małą przestrzeń spędzono przeszło tysiąc jeńców. Teraz słali się o czaszkach rozwalonych łopatkami, głowach odrąbanych szablami, ciała przebite wielokrotnie, podziurawione bagnetami, pocięte na kawałki, niektórzy z wykłutymi oczami, o rozprutych brzuchach. W powietrzu czuć było silny odór świeżego mięsa, krwi i mózgów. Mniej zniekształcone trupy leżały w zastygłym w oczach przerażeniu, o ustach otwartych do krzyku”.
Lewa Wolna, Józef Mackiewicz (ludobójstwo w Stupsku, 24 sierpnia 1929 roku, dokonane przez komkora Gaja).
Post scriptum 3: przestrzegam przed skutkami pułapki terminologicznej: tu mordowali (rzekomo) Polacy, a tam sowieci (nie Rosjanie) czy naziści (nie Niemcy). W ten sposób „zbrodniarzami” będą zawsze i wyłącznie Polacy, a Niemcy i Rosjanie – ofiarami nie tylko Polaków, ale i „nazistów” czy „bolszewików”.
Post scriptum 4: gdyby Rosja przegrała wojnę, tak jak Niemcy, to o zbrodniach rosyjskich byłoby głośno. Tymczasem Alianci ukrywali zbrodnie rosyjskie, a szczytem zakłamania było powierzenie Rosjanom roli sędziów w procesie norymberskim.
Post scriptum 5: oskarżenie Marwiejewa o „zbrodnie” dokonane przez Polaków na jeńcach rosyjskich ma taką samą wartość, co oskarżenie Rudenki, jakoby to Niemcy mordowali Polaków w Katyniu.
Post scriptum 6: Rosjanie nadal uprawiają ludobójstwo. W Czeczenii. Na oczach całego świata.
Jan Bogatko
Ministrowie od blefu Marni to ministrowie, którzy dają się złapać na kłamstwie – w najlepszym wypadku na blefie. Niemal cała kadencja rządu Tuska jest pełna mglistych słów, które rząd sprzedawał jako prawdy objawione. Co boli. Szczególnie gospodarkę. A pierwsze skrzypce w tej tuskowej orkiestrze grali zawsze trzej przyjaciele z rządowej ławy – Jan Vincent-Rostowski, Aleksander Grad oraz Radosław Sikorski. Wszyscy trzej próbowali się jak najlepiej sprzedać. Ze dobrym skutkiem – musicie przyznać. Bo dzisiaj społeczeństwo mówi o Jacku Rostowskim, choć wcale nie takie ma imię minister finansów, technicznie rzecz biorąc obcokrajowiec, wierny poddany królowej brytyjskiej. Coraz więcej Polaków wierzy w akcjonariat obywatelski, program ad hoc wymyślony w rządzie z udziałem Grada po nie tak wcale dawnej kolejnej nieudanej próbie sprywatyzowania sztandarowej spółki Skarbu Państwa, czyli Giełdy Papierów Wartościowych. I, w końcu, mało kto mówi o tym, że po czterech latach rządów PO-PSL media zagraniczne wspominając II Wojnę Światową wciąż mówią o polskich obozach zagłady, choć Radosław Sikorski po wielokroć deklarował, że MSZ z tym obyczajem skończy. W jaki sposób? Otóż MSZ miało wytaczać procesy zagranicznym mediom za używanie tego sformułowania. Tak przynajmniej ministerstwo deklarowało w listopadzie 2008 roku. Od tamtej pory liczba polskich obozów zagłady powiększyła się również o te, które znajdowały się i znajdują w granicach Niemiec(!). Oczywiście Polska nie wytoczyła żadnego procesu w takiej sprawie – ale z deklaracji gabinetu Sikorskiego sympatyzujące z uśmiechniętym ministrem telewizje publiczna i TVN nigdy go nie rozliczyły. Wprost przeciwnie, im bliżej kampanii, tym mniej się o tym wspominało. Dzisiaj jest to w mediach mainstreamu temat tabu. Sikorski prowadził swoją politykę na kolanach przed Rosją i Niemcami. O tym, jak wyglądało śledztwo smoleńskie nie trzeba przypominać. Ani jak się do tego miała polska racja stanu. Ale cofnijmy się głębiej – to Sikorski swoją poddańczą polityką sprawił, że rosyjscy producenci gazu traktowali nas i traktują z góry. On w końcu był szarą eminencją programu prywatyzacyjnego, który na początku kadencji z dumą ogłaszał Tusk. Choć jego nazwisko nie padło – prywatyzacja miała być wyłącznym sukcesem Grada – doradzał w sprawie pozyskania kapitału z krajów półksiężyca. Tajemniczy inwestorzy z Kataru mieli zainwestować ogromne pieniądze w stocznię w Gdyni. Niedługo później ci sami, niewymieniani z nazwiska, przedstawiciele kapitału Emiratu Kataru mieli pojawić się, jako inwestorzy strategiczni przejmujący Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie. Deklaracje w sprawie katarskiej były oczywiście blefem. Żadna transakcja nie doszła do skutku, a kulejący budżet Tuska ratowała pospieszna sprzedaż GPW nie inwestorowi strategicznemu, ale w ramach publicznej oferty. W czasie głębokiego kryzysu rozpoczął, więc rząd wyprzedaż narodowych rodowych sreber swoją nieumiejętność pozyskania inwestorów strategicznych maskując programem obywatelskiego inwestowania. Tylko, że Polaków już nie było stać na inwestowanie. Maksymalny wysiłek inwestycyjny, na które mógł sobie pozwolić przeciętny Kowalski to lewarowany kredytem spekulacyjny zakup akcji. Zakup, który miał w szybkim czasie przynieść krociowe zyski (czas pokazał, ze, choć zyski były, trudno je nazwać krociowymi). Co to oznaczało dla samej GPW? Wyraźny spadek znaczenia w regionie, którego nie udało się zamarkować nawet stworzeniem nowych indeksów giełdowych, w tym indeksu spółek z Ukrainy. Warszawska giełda jest zupełnie nieprzygotowana na kolejną falę kryzysu, o której coraz głośniej mówią ekonomiści. W międzyczasie Aleksander Grad pospiesznie zrobił kolejny wątpliwy ruch, pospiesznie pozbywając się Rafała Juszczaka, jednego z najlepszych prezesów, których miał należący do Skarbu Państwa bank PKO BP. I znów emisja akcji i publiczna sprzedaż – pieniądze zasiliły budżet maskując wydatki na rozrośniętą administrację, zaś kapitał spółki, jednej ze strategicznych spółek państwa polskiego, został lekko rozwodniony. Zresztą wszystkie pieniądze, które rząd pozyskiwał ze sprzedaży spółek z udziałem Skarbu Państwa radośnie zabierał minister Vincent-Rostowski, który łatał nimi rosnące wydatki administracji publicznej. Armia urzędników zaprzyjaźnionych z Platformą Obywatelską nie musiała strajkować, co stało się symbolem rządów PO oglądanych oczami związków zawodowych i zwykłych obywateli. Oni nawet nieszczególnie odczuli drastyczne – w skali mijającej kadencji – podniesienie podatków. To, że społeczeństwo doprowadzone do nędzy – ponad połowa Polaków żyje na granicy ubóstwa – wyjdzie na ulice, jest kwestią czasu. Ale tego właśnie ruchu rząd Tuska się spodziewał dając w tym roku szerokie pełnomocnictwa służbom mundurowym do traktowania protestujących, jak worki treningowe. Warto o tym pamiętać w najbliższych wyborach. Paweł Pietkun
Najgorsi posłowie VI kadencji W piątek zakończył pracę Sejm VI kadencji. To dobra okazja, aby ocenić jego działalność. Niestety, nie była to kadecja, która chlubnie zapisze się w dziejach polskiego parlamentaryzmu. W Sejmie tym kluby PO i PSL były tylko posłuszną maszynką do głosowania w rękach rządu, natomiast opozycja (zwłaszcza PiS) była marginalizowana i zwalczana na różne sposoby. To nie były 4 lata zwyczajnej rywalizacji politycznej. To były 4 lata bezwzględnej walki o utrzymanie władzy i “zgnojenie” przeciwnika, 4 lata ordynarnej propagandy i niczym niepohamowanej nienawiści. Ale także 4 lata większych lub mniejszych afer i skandali (na czele z aferą hazardową). I 4 lata promowania politycznej nielojalności oraz lekceważenia wyborców, którzy powierzyli mandat przedstawicielowi danej partii, a na koniec kadencji widzą tego samego polityka, jako kandydata zupełnie innej formacji. W tej sytuacji urządzanie rankingu najlepszych posłów (jak to zrobił tygodnik “Polityka”) zakrawa na ponury żart. Warto natomiast sporządzić ranking najgorszych posłów VI kadencji – ku przestrodze na przyszłość, by mandatu poselskiego i ważnych funkcji w parlamencie nie powierzać ludziom kompromitującym państwo polskie. W rankingu przygotowanym przez redakcję “Naszej Polski” uwzględniono tylko tych polityków, którzy działali w Sejmie, gdyż posłowie-ministrowie i ich resorty zasługują na odrębną ocenę.
1. Stefan Niesiołowski Wątpliwy zaszczyt otwierania tego rankingu przypadł wicemarszałkowi Sejmu, który z racji pełnienia tej funkcji powinien być osobą łagodzącą konflikty i dążącą do porozumienia wszystkich partii (przynajmniej w kwestiach związanych z funkcjonowaniem izby). Tymczasem Niesiołowski stanowi zaprzeczenie tych cech, przed czym ostrzegali posłowie PiS już w momencie wyboru wicemarszałków. Nienawiść do braci Kaczyńskich i ich partii, wyrażana w sposób wręcz ordynarny, stała się wizytówką wicemarszałka, a prowadzenie przez niego obrad Sejmu na długo zostanie zapamiętane, jako świadectwo upadku obyczajów na Wiejskiej.
2. Janusz Palikot W antypisowskim zacietrzewieniu Niesiołowskiemu może dorównać tylko lubelski poseł PO, lecz na szczęście nie pełnił tak ważnej funkcji, a niemal rok przed końcem kadencji zrezygnował z mandatu poselskiego, by założyć własną partię, (co jest jedynym jego czynem godnym szacunku). Palikot powinien jednak być zapamiętany nie tylko, jako autor chamskich gestów i wypowiedzi – niestety tak łatwo podchwytywanych przez media – ale także jako przewodniczący sejmowej komisji “Przyjazne Państwo”, która miała uprościć prawo i ułatwić prowadzenie działalności gospodarczej. W rzeczywistości nie zrobiła nic istotnego, choć ówczesna partia Palikota miała w izbie większość i mogła przegłosować wszystko.
3. Zbigniew Chlebowski Przewodniczący klubu PO przez pierwszą połowę kadencji teoretycznie należał do najważniejszych osób w Sejmie (choć w rzeczywistości był tylko wykonawcą woli Donalda Tuska), a w drugiej połowie stał się już tylko spoconym bohaterem afery hazardowej, która wybuchła w momencie ujawnienia treści skandalicznych rozmów Chlebowskiego z podejrzanymi biznesmenami. Okazało się wówczas, że czołowy polityk partii rządzącej był tak naprawdę lobbystą branży hazardowej. Mimo tej kompromitacji dopiero niedawno wystąpił z PO i startuje dziś, jako “niezależny” kandydat do Senatu.
4. Mirosław Sekuła Były prezes NIK (oceniany raczej pozytywnie), śląski samorządowiec i działacz katolicki najwyraźniej postanowił w tej kadencji doszczętnie skompromitować swój wizerunek. Dokonał tego, jako przewodniczący komisji śledczej mającej wyjaśnić aferę hazardową. Przez niemal rok prowadził prace tej komisji w sposób wyraźnie stronniczy, faworyzując swoją partię kosztem opozycji, by w końcu bezceremonialnie przeforsować własną wersję raportu, z której wynika, że tak naprawdę żadnej afery nie było. Nic dziwnego, że zaraz po tym “osiągnięciu” z kretesem przegrał wybory na prezydenta Zabrza, a dziś zamiast ubiegać się o kolejną kadencję w Sejmie liczy na fotel wiceprezesa NIK.
5. Ryszard Kalisz To niewątpliwie jeden z najlepiej przygotowanych prawników i najlepszych mówców w tym Sejmie, tyle że nastawiony wyłącznie na własną karierę. Dlatego już na początku kadencji wywalczył sobie (obok analogicznej funkcji w Komisji Sprawiedliwości) stanowisko przewodniczącego komisji śledczej, która miała wyjaśnić okoliczności śmierci Barbary Blidy. Komisja oczywiście niczego nie wyjaśniła, za to jej szef tuż przed wyborami ogłosił raport, którego główną konkluzją są wnioski o postawienie premiera Kaczyńskiego i ministra Ziobry przed Trybunałem Stanu. Dzięki temu wyraźnie wzmocnił swoją pozycję w SLD, którego lider Grzegorz Napieralski – wcześniej ostro krytykowany przez Kalisza – musiał zapewnić mu pierwsze miejsce na stołecznej liście partii.
6. Kazimierz Kutz Najstarszy poseł tej kadencji (rocznik 1929) dobitnie udowodnił, że z wiekiem wcale nie przybywa rozumu. Aktywność poselska Kutza koncentrowała się, bowiem wokół dwóch spraw: uporczywego oskarżania PiS o śmierć Barbary Blidy oraz popierania Ruchu Autonomii Śląska. A w dodatku stał się on głównym kompanem i piewcą Palikota, wraz, z którym w końcu wystąpił z Platformy. Teraz startuje znów do Senatu, de facto popierany przez PO. To mimo wszystko smutny schyłek życia całkiem zdolnego niegdyś reżysera filmowego.
7. Bartosz Arłukowicz Przykładów karierowiczostwa było w tej kadencji niemało, lecz najbardziej chyba ordynarnym stało się przejście szczecińskiego posła lewicy do PO. Sympatyczny i inteligentny doktor Arłukowicz zdobył popularność, jako najbardziej dociekliwy członek komisji śledczej ds. afery hazardowej, gdzie bezlitośnie demaskował ekipę Tuska. I oto kilka miesięcy później przyjął ofertę zostania zupełnie fikcyjnym ministrem w tej samej ekipie oraz “jedynką” na szczecińskiej liście Platformy. Ciekawe, jak to ocenią wyborcy?
8.Joanna Kluzik-Rostkowska Największy błąd personalny Jarosława Kaczyńskiego, który tę dziennikarkę uczynił ministrem, posłem, wreszcie szefem swojego sztabu wyborczego, ona zaś odwdzięczyła mu się skrajną nielojalnością. Nielojalna okazała się zresztą także wobec posłów, których pociągnęła ze sobą do nowej partii PJN, by i ją wkrótce opuścić – dla pierwszego miejsca na rybnickiej liście PO. To, co dziś mówi o Tusku i Kaczyńskim, stanowi dokładne odwrócenie jej opinii sprzed półtora roku i wzbudza już tylko salwy śmiechu lub uczucie wstydu. I pomyśleć, że jeszcze niedawno byli tacy, którzy widzieli w niej “polską Angelę Merkel”!
9. Jan Filip Libicki O ile Arłukowicz i Kluzik-Rostkowska nigdy nie uchodzili za osoby szczególnie ideowe, to nie da się tego powiedzieć o poznańskim pośle, od zawsze postrzeganym (podobnie jak jego ojciec), jako tradycyjny katolik i konserwatysta. Nie uchroniło to jednak młodego Libickiego od choroby karierowiczostwa, która w tej kadencji zaprowadziła go od PiS, przez efemeryczną Polskę Plus i PJN, do Platformy – i to akurat w momencie, gdy partia Tuska szczególnie mocno otwiera się na ludzi o poglądach lewicowo-liberalnych. Szczególnym “wianem”, jakie Libicki wniósł do PO, była jego inicjatywa – na szczęście niepodjęta przez liderów tej partii – ustawowego narzucenia Radiu Maryja i Telewizji Trwam doboru gości wypowiadających się na tematy polityczne. Dziś polityk o tak swoistym “dorobku” ubiega się o mandat senatora z ramienia PO.
10.Tomasz Tomczykiewicz To teoretycznie jedna z największych karier mijającej kadencji. Teoretycznie, – bo obecny szef klubu PO (podobnie jak jego poprzednik Zbigniew Chlebowski) nie jest w Sejmie politykiem samodzielnym, lecz posłusznym zawiadowcą maszynki do głosowania akceptującej pomysły rządu. Więcej samodzielności ma, jako szef śląskiego regionu Platformy, co niestety wykorzystuje na szkodę Polski, gdyż to z jego inicjatywy wpuszczono do władz województwa Ruch Autonomii Śląska. Tomczykiewicz miał też swój udział w hucpie pod nazwą komisja śledcza ds. śmierci Barbary Blidy, – jako jej wiceprzewodniczący i główny pomocnik Ryszarda Kalisza. Do powyższej dziesiątki najgorszych posłów można dodać jeszcze kolejne nazwiska potwierdzające mierny poziom VI kadencji. Z pewnością należy wymienić zasiadającą od 20 lat w Sejmie (i znów kandydującą!) łódzką posłankę Iwonę Śledzińską-Katarasińska, która jako szefowa Komisji Kultury i Środków Przekazu kilkakrotnie firmowała próby “odpolitycznienia” mediów publicznych, a gdy w końcu Platformie udało się przeforsować te zmiany, obłudnie stwierdziła, że to jej klęska, bo nastąpiło kolejne upolitycznienie. A także krakowskiego posła Jarosława Gowina, który stał się gwiazdą medialną, jako “etatowy konserwatysta” w PO, za to jego obecność w Sejmie nie przyniosła żadnych wymiernych efektów: zarówno jego pseudokatolicki projekt ustawy o in vitro, jak i zmiany w konstytucji, które przygotowywał będąc szefem nadzwyczajnej komisji, nie były nawet rozpatrywane na plenarnym posiedzeniu izby. Za to – mimo deklarowanego katolicyzmu i silnych związków z Kościołem – głosował za odrzuceniem projektu ustawy chroniącej życie nienarodzonych. Jest jeszcze jedna kategoria posłów: takich, których obecność w Sejmie nie miała żadnego sensu. Należą do niej m.in. były AWS-owski wicepremier Longin Komołowski, szczeciński poseł Cezary Atamańczuk czy były wiceminister zdrowia Krzysztof Grzegorek. Ten pierwszy przez 4 lata ani razu nie zabrał głosu (!), dwaj pozostali mieli tylko po jednym, mało znaczącym wystąpieniu, za to swoją obecnością kompromitowali polski parlament: Atamańczuk ma wyrok sądowy za prowadzenie samochodu pod wpływem narkotyków i próbę przekupienia policjanta, a Grzegorek – za korupcję, jako dyrektor szpitala. Obaj wprawdzie zostali usunięci z PO, ale mandaty poselskie utrzymali do końca kadencji, głosując zwykle tak jak Platforma. (opr. PS)
Polska ma najwięcej zawodów regulowanych w Europie. Raport “Fundacji Republikańskiej”. Mamy najwięcej zawodów regulowanych w Europie. Polska ogranicza dostęp do największej liczby zawodów spośród wszystkich państw europejskich. Zawodów w różny sposób reglamentowanych jest u nas aż 380. Dla porównania Niemcy ograniczają dostęp do 152 zawodów, Francja do 150, Holandia do 134, a Estonia jedynie do 47 zawodów. Tak wielka liczba zawodów reglamentowanych w Polsce przekłada się na rosnące bezrobocie wśród absolwentów, na emigrację zarobkową Polaków, na wysokie koszty usług, na wyzysk młodych pracowników, na wysokie koszty funkcjonowania państwa, na inflację prawa, i wreszcie na obniżenie konkurencyjności polskiej gospodarki. Z tych powodów Fundacja Republikańska opracowała raport omawiający wymogi potrzebne do wykonywania poszczególnych zawodów oraz analizujący te przepisy pod kątem zasadności wprowadzania konkretnych ograniczeń z punktu widzenia ochrony interesu publicznego. W raporcie proponujemy zdecydowane obniżenie wymagań lub całkowite zniesienie ograniczeń w przypadku większości zawodów w tej chwili zamkniętych. Wprowadzenie zmian rekomendowanych w raporcie dałoby Polsce 10 miejsce w zestawieniu państw europejskich o najniższym poziomie reglamentacji dostępu do zawodów. Przed kandydatami do omawianych 380 zawodów stawiane są obecnie bariery w postaci odpowiedniego wykształcenia, egzaminów państwowych lub korporacyjnych, konieczności uzyskania wpisu do rejestru po spełnieniu określonych warunków, wymogów doświadczenia i praktyk zawodowych, a także różnych dodatkowych kryteriów, takich jak niekaralność, świadectwa zdrowia, etc. Trudno nie dostrzec związku między olbrzymią liczbą zawodów regulowanych a dynamicznie rosnącym bezrobociem wśród absolwentów. Według Eurostatu udział młodych bez pracy wśród ogółu bezrobotnych w Polsce w pierwszym kwartale 2011 roku sięgnął 25%. Bezrobocie wśród młodych jest u nas wyraźnie powyżej średniej europejskiej (20%). W ciągu ostatnich 3 lat wzrosło ono o około 7%, a Polska wyprzedziła w tym niechlubnym rankingu m.in. Rumunię, Szwecję i Francję. Minister Michał Boni w raporcie „Młodzi 2011” poszukuje rozwiązania problemu bezrobocia wśród absolwentów proponując, między innymi, wprowadzenie doradców zawodowych w gimnazjach. Naszym zdaniem znacznie bardziej skutecznym sposobem byłoby zdecydowane otwarcie dostępu do zamkniętych korporacji zawodowych. Uważamy, że reglamentowanie dostępu do tak wielkiej liczby zawodów oznacza ograniczenie wolności i praw konstytucyjnych. Zgodnie z art. 65 ust. 1 Konstytucji RP każdemu zapewnia się wolność wyboru i wykonywania zawodu oraz wyboru miejsca pracy. Ograniczeniem tej wolności może być jedynie ochrona wartości wyższych takich jak zdrowie czy bezpieczeństwo publiczne. Obecny poziom reglamentacji zawodów w większości przypadków nie spełnia kryterium ochrony interesu publicznego. Jest natomiast zabezpieczeniem partykularnych interesów obecnych członków korporacji, ograniczaniem konkurencji i zbędnym utrudnieniem dla kandydatów do zawodów. Jeśli polska gospodarka ma na równi konkurować z gospodarkami pozostałych państw europejskich potrzebne jest zdecydowane ograniczenie liczby zawodów regulowanych. dr Stanisław Tyszka
Europejski Kompleks Kultury W polskich elitach władzy pokutuje niepewność, niewiara, wstydliwość wobec prezentacji własnych dokonań, co do poprawności własnego dorobku. Ambicje, by było światowo, europejsko, wielorako, poprawnie i nowocześnie, całkowicie przysłoniły Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego pod rządami Bogdana Zdrojewskiego wartość i wagę własnej kultury, jej dorobku i wielkiego wkładu w dokonania kultury tych szerokich horyzontów. Myśląc o przyszłości, potrzebna jest mądra polityka historyczna, a tej właśnie całkowicie zaniechano na rzecz przypodobania się doraźnym trendom. Nasze polskie doświadczenie historyczne wskazuje wyraźnie, że w najtrudniejszych czasach zaborów, okupacji Naród Polski najlepiej realizował się w kulturze i to dzięki niej przetrwał, jako Naród, który na domiar potrafił odrodzić państwo. Rozumiało to świetnie pokolenie wojenne, rozumiały następne pokolenia. Jan Paweł II przypominał o tym zarówno w swoim słynnym wystąpieniu w UNESCO w 1980 r., jak i w późniejszych encyklikach i wypowiedziach. Bez pamięci historycznej, bez ugruntowanej tożsamości ani nie jesteśmy partnerami dla innych, ani nasz wkład w kulturę europejską czy światową nie może być zauważalny, a staje się rozmyty pośród wielu uzurpatorów do praw autorskich.
Muzeum bez siedziby
Trudno, więc, podsumowując kadencję rządów PO w kulturze, nie wyodrębnić kilku grzechów głównych, z których pierwszym, najbardziej dotkliwym, jest grzech zaniechania. Dotyczy on przede wszystkim tak ważnej inicjatywy jak Muzeum Historii Polski, o której poprzedni minister Kazimierz Ujazdowski pisał, że jest projektem politycznie niechcianym przez władze PO, choć brak w Polsce innej placówki obejmującej syntezę naszych dziejów. Polskie doświadczenie historyczne nie znalazło uznania u polskiego rządu i warto zapytać: dlaczego. Czy dobre tradycje parlamentaryzmu, samorządności, wolności, tolerancji, niezgody na totalitaryzmy wszelakiej maści, zakorzeniona w strukturach organizacji społecznej myśl chrześcijańska itd. są powodem do wstydu, europejskiej niezgody, poczucia niższości?
Instytucja utknęła w martwym punkcie, i to w sytuacji, gdy do lokalizacji wybranej już przez ministra Bogdana Zdrojewskiego przy Trasie Łazienkowskiej, nieopodal placu Na Rozdrożu, przeprowadzono międzynarodowy konkurs architektoniczny na projekt budowy muzeum. Bohdan Paczkowski, zwycięzca konkursu, może mieć jednak wątpliwą satysfakcję, ponieważ ministerstwo nie znalazło już środków na opracowanie projektu wykonawczego, co z kolei skutkuje utratą gwarancji, że budowa muzeum zostanie sfinansowana ze środków unijnych. Tymczasem wysokość środków przeznaczanych na działalność Muzeum Historii Polski pozwala mu funkcjonować na granicy przetrwania.
Drugi projekt o tożsamościowym charakterze – Muzeum Ziem Zachodnich – w ogóle stracił szansę na jakąkolwiek realizację.
Zapaść dyplomacji kulturalnej
Osobny rozdział stanowi Europejskie Centrum Solidarności, wspierane jeszcze przez PO w poprzedniej kadencji. Najpierw kłopoty z zarządzaniem tą instytucją, następnie ograniczenie funduszy na projekt i działalność, wreszcie kontrowersyjna decyzja co do zarządzania ECS. Nie mamy problemów z akceptacją obcokrajowców na stanowiskach kierowniczych i zarządczych w firmach. Mimo wszystko w czasie, gdy Europa przyjmuje na wiarę zmistyfikowaną wersję historii, że to zburzenie muru berlińskiego było kluczem do pokonania reżimów komunistycznych, nie ma już komu upomnieć się o “Solidarność” i jej elementarne znaczenie w kształtowaniu na nowo Europy. To, co było motorem, wygląda dziś z zaściankowego kąta, tak jest postrzegane i przedstawiane.
Nie lepiej rzecz ma się z ministerialnymi programami, które naszą tożsamość miały wzmacniać i ukierunkować na przyszłość, m.in. w znacznym stopniu został ograniczony cieszący się uznaniem i dobrymi rezultatami program “Patriotyzm jutra”.
Z instytucji już istniejących zagadką jest dla mnie Instytut Adama Mickiewicza, w którym pokładałam duże nadzieje, gdy powstawał, a którego zadaniem podstawowym miała być promocja kultury polskiej za granicą. Kiedy przeglądam zrealizowane projekty i te, które są jeszcze w trakcie realizacji, przecieram oczy ze zdumienia, gdy widzę, że IAM w znacznej części promował i rozpowszechniał obce kultury, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na wysokiej klasy polskie dzieła i produkcje. Niewiele jest też międzynarodowych projektów z polskiej inspiracji. Nie ogarniam też podobnych decyzji, jak np. ta, by w ramach naszej prezydencji w UE kulturę polską miał promować niemiecki film “Mania, robotnica z zakładów tytoniowych” tylko z tej przyczyny, że przecierała w nim ścieżki do gwiazdorstwa Pola Negri. To za mało, żeby było warto, choć pojmuję potrzebę Filmoteki Narodowej pozyskiwania środków na rekonstrukcję własnych zbiorów. Z tej puli jednak to nie tej rangi i nie nasze dokonanie. Podobne przykłady można mnożyć w sytuacji kompletnej zapaści finansowej, choćby zespołów artystycznych Polskiego Radia itd.
W całkowitą niepamięć poszła idea polskiej dyplomacji kulturalnej. Warto przyglądać się w tej mierze innym narodom, jak choćby Francuzom. Oni wiedzą i zawsze wiedzieli, że kultura buduje ich wysoki status i zawsze na niej budowali potęgę, nawet – czy zwłaszcza – w czasach kryzysu. Nigdy też na tym nie stracili.
Ideologiczny kontekst dotacji
Znamienne jest również przyznawanie dotacji ministerialnych czasopismom. Nie da się ukryć wyrazistego zideologizowania rynku wydawniczego, i jest to całkowity zwrot w lewo. Celowo nie wymieniam tytułów, bo ujednolicenie poprawnościowo-liberalne jest tu niemal zupełne.
Niezrozumiałe w wielu przypadkach są też decyzje dotyczące dofinansowania w dziedzinie sztuki filmowej i festiwali przyznawane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Na przykładzie ostatnich edycji konkursowych, choćby w kategorii filmów historycznych, widać, iż nie dostały wsparcia finansowego takie filmy, jak: “Gdzie są Porozumienia Gdańskie” Krzysztofa Brożka, “Kobiety >Solidarności” Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego, “Tarcza Rzeczypospolitej” Mirosława Gronowskiego czy “Synagoga” Edyty Wróblewskiej, za to dostaje film o znamiennym tytule, który w tym kontekście brzmi jak komentarz do całej sytuacji – “Życie uratował mi towarzysz Stalin” Kamila Kubiaka i Kamila Polaka – jakkolwiek ironicznie by to brzmiało. Dodam jeszcze, że przy porównywalnych czy nawet identycznych ocenach ekspertów decyduje tytuł, nazwisko autora (np. w 2010 r. oceniony jako przeciętny film “Sąsiadeczki” Anny Rottenberg otrzymał całą wnioskowaną kwotę).
Warto w tym miejscu postawić pytanie: dlaczego Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego jest tak bardzo dziedzictwu i tożsamości narodowej i kulturowej niechętne? Czy była to osobista preferencja ministra Zdrojewskiego, czego symptomów wcześniej nie zdradzał, czy też – przepraszam za słowo – naciski polityczne kierownictwa PO, które bez osłony zwykło traktować kulturę instrumentalnie?
Do tej wyliczanki trzeba dodać jeszcze znaczące osłabienie nakładów na konserwację zabytków – przypomnę, że w porównaniu z 2007 r., a więc z poprzednią kadencją Sejmu, dotacja budżetowa spadła ponad połowę. Do minimum ograniczono też działania w opiece nad zabytkami.
Nieodżałowany Tomasz Merta, wiceminister kultury, który zginął w katastrofie smoleńskiej, pieczołowicie zabiegał o każdy wartościowy obiekt wart konserwacji. Potem nie dostrzegłam już u nikogo takiej determinacji i staranności. Nie udało się również zreformować systemu konserwacji zabytków w takim kierunku, by uniezależnić konserwatorów od wojewodów, co dzisiaj generuje oczywisty konflikt interesów.
Podczas Kongresu Kultury Polskiej przed dwoma laty proponowano, by zbliżać budżet kultury do standardów światowych, co w polskich realiach mogłoby się zamykać 2-procentowym wkładem. Nie wiem, czy osiągnęliśmy choćby połowę tej kwoty. Wiele uwagi poświęcano także zmianom w ustawie o prowadzeniu działalności kulturalnej w kierunku większej elastyczności w pozyskiwaniu twórców, samodzielności i wraz z tym odpowiedzialności dyrektorów artystycznych i menedżerów kultury, których brak w instytucjach.
Zamiast tych usprawnień ministerstwo zaczęło forsować ustawę, która w pierwotnej wersji zakładała przymus zatrudniania młodych twórców (w teatrach, orkiestrach itp.) wyłącznie sezonowo, przez pierwsze 15 lat ich pracy. W tej sytuacji nawet najbardziej poszukiwany, zdolny młody artysta nie miałby żadnej szansy na bezpieczne założenie rodziny, wzięcie kredytu, jakąkolwiek stabilizację. Problem pogłębia się, gdy zważyć, że budżet instytucji – co stanowi rzeczywistą trudność – jest planowany na rok kalendarzowy, a nie na sezon artystyczny. Wydarzenia znacznej rangi, festiwale i inne liczące się imprezy planuje się natomiast na dłużej niż sezon, nieraz z kilkuletnim wyprzedzeniem, i raczej ta niezgodność spędza zarządzającym sen z powiek.
Nie musimy mieć kompleksów
W polskich elitach władzy pokutuje niepewność, niewiara, wstydliwość wobec prezentacji własnych dokonań, co do poprawności własnego dorobku. Może to owe kompleksy doprowadziły do firmowanych przez MKiDN i MSZ wpadek w postaci wulgarnych plakatów i billboardów, wydania zagęszczonego wulgaryzmami komiksu o Fryderyku Chopinie, reklam PLL LOT na niemieckim portalu internetowym naszego kraju jako przyjaznego seksturystyce i tym podobnych absurdów. Może więc przydałoby się więcej polityki historycznej, osadzenia u siebie, we własnej kulturze. Kultura polska nie rodzi kompleksów i obaw. Ma swój wysoki status i miejsce w chrześcijańskiej Europie. To może nie zachwyca Zygmunta Baumana, projektodawcy Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu. Zsocjalizowany model otwartej kultury masy i z odzysku byłby może interesującym eksperymentem w szerokiej, wielobarwnej gamie europejskich kultur. Kiedy staje się jedynie słuszny… tę otwartość już przećwiczyliśmy.
Dr Małgorzata Bartyzel
Mobilizacja syjonistycznych rzezimieszków
Wiele wskazuje na to, że już wkrótce ulice palestyńskich miast i wsi mogą obficie spłynąć krwią. Armia izraelska przeprowadza właśnie zakrojoną na szeroką skalę akcję werbunku ochotników do tłumienia palestyńskich manifestacji. Przygotowania i szkolenia cywili z zakresu walki wręcz i rozpraszania tłumu, przeprowadza się między innymi we Wschodniej Jerozolimie oraz Hebronie.
Swoją gotowość przyjazdu na Terytoria Okupowane wyraziła działająca we Francji paramilitarna organizacja zwana Żydowską Ligą Obrony. Ochotnicy mają być dodatkową pomocą dla wojska (mobilizacja rezerwy z trzech pułków), oraz policji, której zostały przyznane dodatkowe uprawnienia, takie jak dłuższy czas przetrzymywania osób w areszcie. Prócz sił ludzkich, izraelska armia otrzymała od resortu nowe „zabawki” w postaci armatek wodnych, paralizatorów dźwiękowych, wyrzutnie zasobników z gazem. Próbkę swych możliwości syjonistyczni bandyci dali w zeszły piątek, brutalnie tłumiąc manifestację Palestyńczyków z wioski Nabi Saleh na Zachodnim Brzegu. Do demonstrantów strzelano gazem łzawiącym oraz metalowymi kulkami powleczonymi tworzywem. Zatrzymani, także mieszkańcy sąsiednich wiosek zostali dotkliwie pobici.
Gwałtowną reakcję władz Izraela wywołały zapowiedzi pokojowych manifestacji poparcia dla idei członkostwa Palestyny w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Prezydent Autonomii Palestyńskiej zamierza w najbliższy piątek złoży na ręce sekretarza generalnego ONZ wniosek o przyjęcie do Organizacji. Prócz przygotowań militarnych, Izrael wysłał do USA swego ministra obrony. Ehud Barak spotkał się w Waszyngtonie z szefami Pentagonu oraz CIA. Z kolei na dziś zaplanowana jest wizyta premiera Benjamina Netanjahu, który spotka się w Nowym Jorku z Barackiem Obamą. „Jestem przekonany, że działania Stanów Zjednoczonych oraz innych współpracujących z nami rządów spowodują, że ta próba zakończy się fiaskiem” – stwierdził Netanjahu podczas zeszłotygodniowego posiedzenia rządu.
Za: nacjonalista.pl (21 września 2011)
Zabobon laicyzmu
Ludzie od zawsze skłonni byli wierzyć w różne zabobony. Czym jest zabobon? To bezpodstawna wiara w to, że istnieje jakiś związek przyczynowo-skutkowy między wydarzeniami, które w rzeczywistości nie mają ze sobą nic wspólnego , np. że zobaczenie kominiarza i wykonanie kilku odpowiednich gestów przynosi szczęście, a czarny kot przebiegający drogę sprowadza niechybnie jakieś nieszczęście. To jedne z najprostszych zabobonów, ale bywa i tak, że zabobony są rozbudowane w całe ideologie i stroją się w piórka poglądów racjonalnych, a nawet naukowych. Tego rodzaju zabobonem jest współczesny laicyzm.
Zabobon laicyzacji polega m.in. na przekonaniu, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko pozbawi się Kościół jakichkolwiek wpływów na życie polityczno-społeczne. Są w Polsce politycy, którzy na tym właśnie zabobonie chcą zbić swój kapitał polityczny. Szczególnie jeden polityk, którego jednak nazwiska nie godzi wymieniać w tak zacnym tygodniku jak „Idziemy”. Jego zwolennicy wypisują w internecie niebywałe głupoty, np. że w kraju nad Wisłą zapanuje dobrobyt, kiedy tylko rozwiąże się konkordat, odbierze przywileje związkom wyznaniowym i skonfiskuje niektóre dobra kościelne.
Tego rodzaju zabobonna ideologia charakteryzowała żarliwych komunistów. Za Lenina i Stalina burzono piękne cerkwie i kościoły, duchownych aresztowano i wysyłano na Sybir, a młodzieży programowo wciskano ateizm jako tzw. naukowy światopogląd. Oczywiście w ten sposób nie zbudowano żadnego dobrobytu. Związek Radziecki się rozpadł, a chrześcijaństwo przetrwało i się odradza. Dziś rosyjskie władze wspierają plan zbudowania 2 tys. cerkwi. W naszych czasach wielkim wyznawcą zabobonu laicyzacji okazał się premier Hiszpanii Zapatero. Tyle że za jego rządów Hiszpania znalazła się w poważnym kryzysie ekonomicznym, a laiccy bojówkarze, którzy po chamsku próbowali zakłócić Światowe Dni Młodzieży w Madrycie, skompromitowali się totalnie w konfrontacji ze spokojnymi, uśmiechniętymi młodymi katolikami.
Ostatnio Leszek Miller stwierdził, że jeśli Kościół chce ewangelizować, to powinien to robić za pomocą metod, które nie mają nic wspólnego z presją na ustawodawstwo. Innymi słowy, były premier powtórzył tyleż zabobonną, co antydemokratyczną tezę, że katolicy jako katolicy, w tym przede wszystkim księża i biskupi, powinni mieć ograniczone prawa obywatelskie, które przecież gwarantują każdemu wolność domagania się od władz określonych działań. W Konstytucji RP czytamy m.in.: „Każdy ma prawo składać petycje, wnioski i skargi w interesie publicznym, własnym lub innej osoby za jej zgodą do organów władzy publicznej”. Skoro każdy, to w imię czego zabraniać biskupom publicznego wypowiadania się na przykład w kwestii ustawy dotyczącej aborcji lub zapłodnienia in vitro? Jeśli słowa Leszka Millera wziąć na poważnie, to trzeba by stwierdzić, że ustawodawcze postulaty mogą formułować organizacje gejowskie, feministyczne, pseudoekologiczne itp., ale biskupi mają siedzieć cicho. Absurd i zabobon!
Laicki zamordyzm nie tylko chce ograniczać katolików i kościelne podmioty w ich obywatelskich prawach, ale zdarza się, że wchodzi z buciorami w to, co dla katolików święte. Rząd Irlandii, któremu walka z pedofilią coraz bardziej myli się z walką z Kościołem, wymyślił sobie prawo, wedle którego ksiądz, który dowie się podczas spowiedzi o przestępstwie seksualnym i nie doniesie o tym policji, będzie podlegał karze więzienia. Pomysł jest absurdalny chociażby dlatego, że przestępca nie przystąpi do szczerej spowiedzi, jeśli będzie wiedział, że ksiądz ma obowiązek natychmiastowego zdemaskowania go przed władzą. Tą drogą nie wykryje się przestępców, ale jedynie uderzy w sakrament spowiedzi. No, ale przecież zabobony, w tym zabobon laicyzmu, są dalekie od rozsądku i logiki.
Dariusz Kowalczyk SJ
Za: “Idziemy” nr 37/2011 (xwk)
Ks. prof. Chrostowski pisze do rektor UW ws. Magdaleny Środy
Magdalena Środa jako “nauczyciel akademicki deklaruje gotowość podarcia Pisma Świętego, przyłączając się do wydłużania pasma nieszczęść i prześladowań wierzących, do jakich posuwali się komuniści i narodowi socjaliści” – napisał ks. prof. Waldemar Chrostowski do prof. dr hab. Katarzyny Chałasińskiej-Macukow. W liście do rektor Uniwersytetu Warszawskiego, na którym wykłada prof. Środa, przewodniczący Stowarzyszenia Biblistów Polskich prosi o zajęcie stanowiska władz uczelni w tej sprawie.
Ks. prof. Chrostowski odnosi się do wywiadu, jakiego Magdalena Środa udzieliła “Super Expressowi”. Solidaryzując się z satanistą Adamem Darskim ps. Nergal, powiedziała w nim: “Ja osobiście nieraz też mam ochotę podrzeć Biblię za pełne agresywnych i nawołujących do przemocy treści”.
Poniżej publikujemy treść listu ks. prof. Chrostowskiego:
Jej Magnificencja
Prof. dr hab. Katarzyna Chałasińska-Macukow
Rektor Uniwersytetu Warszawskiego
Zebrani w Katowicach na VIII Walnym Zebraniu i 49. Sympozjum Biblistów Polskich, wyrażamy głębokie zaniepokojenie i oburzenie deklaracją dr hab. Magdaleny Środy, nauczyciela akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego, która w nawiązaniu do haniebnego wyczynu Adama Darskiego, ps. Holocausto vel Nergal, publicznie obwieściła: „Też mam ochotę podrzeć Biblię”.
Jesteśmy gremium zatwierdzonym przez Konferencję Episkopatu Polski, którego celem jest pogłębianie znajomości Pisma Świętego przez badania naukowe i rozpowszechnianie Słowa Bożego w duchu II Soboru Watykańskiego. Stowarzyszenie Biblistów Polskich tworzy 80 samodzielnych pracowników naukowych, 161 doktorów oraz 37 osób ze stopniem licencjata teologii – łącznie 278 osób. Są wśród nas pracownicy wielu polskich wyższych uczelni i wykładowcy wyższych seminariów duchownych.
Doktor hab. Magdalena Środa wielokrotnie i w niewybredny sposób dawała wyraz swej wrogości wobec Kościoła oraz wiary i moralności chrześcijańskiej. Jednak tym razem jej słowa zbyt daleko wykraczają poza ramy fundamentalnej przyzwoitości. Oto nauczyciel akademicki deklaruje gotowość podarcia Pisma Świętego, przyłączając się do wydłużania pasma nieszczęść i prześladowań wierzących, do jakich posuwali się komuniści i narodowi socjaliści. Odnosząc się z pogardą do Boga, niszczyli księgi święte, by jeszcze bardziej upokorzyć Jego wyznawców.
Oczekujemy zajęcia właściwego stanowiska Władz Uniwersytetu Warszawskiego w tej bulwersującej sprawie.
Za Walne Zebranie i Zarząd SBP
ks. prof. zw. dr hab. Waldemar Chrostowski
Przewodniczący Stowarzyszenia Biblistów Polskich
Katowice, 20 września 2011 r.
Źródo: KAI
Czy wojaże Tuskobusem nie skończą się z hukiem?
1. Minęły zaledwie dwa dni podróżowania przez Premiera po Polsce Tuskobusem, a już nazbierało się tyle poważnych zastrzeżeń, co do tego wojażowania, że można by nimi obdzielić przynajmniej kilka kampanii wyborczych. Na początek wątpliwość najważniejsza, jak można pogodzić rządzenie 40-milionowym krajem, kierowanie pracami Rady Unii Europejskiej i podróże po różnych częściach naszego kraju przez 3 tygodnie?
Na zdrowy rozum nie można, więc widać, że Platforma podporządkowała wszystko kampanii wyborczej. Zresztą decyzję o tym, aby nie skracać kadencji Parlamentu i nie przeprowadzać wcześniejszych wyborów i w związku z tym kierować pracami UE podczas kampanii wyborczej, Donald Tusk podjął ponad rok temu. Wtedy uznał on, że nie jest ważny był interes naszego kraju tylko interes partii, bo przecież pokazanie się obok takich przywódców UE jak Kanclerz Angela Merkel czy Prezydent Nikolas Sarkozy to dla kampanii wyborczej, wręcz bezcenne.
2. Okazuje się także, że Premier Tusk, który przez 4 lata był wręcz hołubiony przez mainstreamowe media, nie jest przygotowany do odpowiadania na drażliwe pytania, które zadają mu zwykli ludzie, kiedy wysiądzie z autobusu. Już rolnik z powiatu przysuskiego Stanisław Kowalczyk parę tygodni temu, kiedy niespodziewanie pojawił się przed kamerami, które miały transmitować miłą i przyjemną rozmowę Tuska z poszkodowanymi przez huragan producentami papryki, narobił Tuskowi sporo kłopotu swoim pytaniem „Panie Premierze jak żyć”. Okazało się wtedy, że zawsze sprawny językowo i skory do rozmowy Premier tym razem jakby zapomniał języka w gębie i po kilkudziesięciu minutach został przez swoich urzędników ewakuowany z zagrożonego terenu.
3. Teraz zaczyna się podobnie. Już wizyta Premiera w Chełmży nie należała do przyjemnych, bo na rynku pojawiła się grupa kibiców miejscowego klubu piłkarskiego, którzy mieli kilka transparentów z hasłami, z których „Tusk matole twój rząd obalą kibole”, należało do najłagodniejszych. Wczoraj w podwarszawskim Piastowie, tylko drobiazgowa trwająca około 40 minut kontrola przeprowadzona przez policję spowodowała, że kibice nie mogli wejść na otwarte spotkanie z Premierem. Ale to jest dopiero początek akcji kibiców. Przy pomocy internetu zwołują się na kolejne spotkania z Premierem i znając determinację tego środowiska, można być pewnym, że nie ustaną w wysiłkach, aby do takich spotkań jednak doszło.
4. No i są także zwykli ludzie, którzy mimo starannej selekcji gości spotkań z Tuskiem, przedzierają się przez kordony policji ochroniarzy i działaczy Platformy. Tak było właśnie w Piastowie, gdzie przeciwnikom Tuska udało się rozwinąć transparent z napisem „Dosyć kłamstw”. Zaprzyjaźnione media, mimo, że starają się przemilczać incydenty, z których wynika, że nie wszyscy Polacy „kochają” Premiera, musiały jednak to wydarzenie pokazać i cały wysiłek PR-owców Tuska, aby pokazywać tylko ładne obrazki z jego udziałem, poszedł na marne. W następnych dniach przy kolejnych podróżach Premiera tego rodzaju incydentów, zapewne nie da się uniknąć i mimo tego, że zaprzyjaźnione media, będą dalej chronić rządzących, to do opinii publicznej choćby za pośrednictwem internetu dotrą informacje, że nie wszyscy Polacy cieszą się na spotkania z szefem rządu. Jeżeli więc po badaniach poparcia dla Platformy w najbliższych dniach okaże się, że notowania tej partii wcale nie rosną, to podróże premiera Tuskobusem zakończą się szybciej niż zaczęły. Tuskobus miał być ostatnią bronią Platformy, która pomoże notowaniom tej partii oderwać się od notowań Prawa i Sprawiedliwości. Szybko się może okazać, że to gwóźdź do trumny tej partii. Zbigniew Kuźmiuk
Prof. Jan Żaryn: „Lista Michnika” nadal jest katechizmem dziennikarskim dla pracowników „GW” Koncern „Agory” i jego główny organ prowadzony przez Adama Michnika ponownie zajął się moją osobą. Można z tego wnioskować, iż niegdysiejsza „lista Michnika”, na której i ja się znalazłem, nadal jest katechizmem dziennikarskim dla pracowników „GW”. Wśród tych 100 nazwisk zdecydowana większość należy do autentycznej elity, hołdującej podstawowym wartościom patriotyczno-chrześcijańskim. Zaszczytem, zatem było znalezienie się wśród tych pięknych sylwetek. Nie taka jednak intencja przyświecała twórcy wspomnianej listy. Sądząc po moim przypadku, chodziło raczej o to, by uczulić dziennikarzy i publicystów związanych z jedynie słusznym organem, iż trzeba śledzić poczynania niebezpiecznych osobników, piętnować każdy ich „wybryk”, a najlepiej wykluczyć z obiegu publicznego. Lista ta skurczyła się nieco bez wpływu „Gazety Wyborczej”, dnia 10 kwietnia 2010 r., jednakże jeszcze kilkudziesięciu nas zostało. Co gorsze pojawili się także następcy. Ostatni wybryk olsztyńskiego dziennikarza „Gazety Wyborczej”, który za lokalną społeczność Dąbrówna zawyrokował, czy chciała czy też nie się ze mną spotkać, przypomniał mi wzajemne relacje. Z pamięci jedynie naszkicuję te zdarzenia, które najmocniej utkwiły mi w pamięci. Zaczęło się bodaj w 1998 r., kiedy to Paweł Wroński, (do którego mam osobisty sentyment) raczył poprzekręcać moje intencje i tezy, by oddalić czytelników od rzeczywistej treści napiętnowanej przez niego mojej krótkiej pracy „Od niepodległości do współczesności”. Dzięki temu poznałem Arcana zmodernizowanego już dziennikarstwa. Jednocześnie dowiedziałem się, że osoba napiętnowana nie ma, co liczyć na równe – z dziennikarzem gazety – traktowanie. Od tej pory przynajmniej wiedziałem, że nie warto ani czytać „Gazety Wyborczej”, ani wysyłać do niej sprostowań. Nawet, jeśli raz na dziesięć razy opublikują sprostowanie, to i tak nie wiesz, kiedy to szczęście ci się trafi. Nie warto! Gdy już – także dzięki „GW” – zostałem historykiem rozpoznawalnym, zostałem najpierw pracownikiem Instytutu Pamięci Narodowej (w 2000 r.), a potem dyrektorem jednego z ważniejszych jego pionów. Zaangażowanie „Gazety” w tropieniu moich ksenofobicznych, czyli katolickich i narodowych poglądów wzrosło. Nie miejsce tu, w małym felietonie, na analizę wszystkich artykułów, m.in. pana Mirosława Czecha, Grzegorza Motyki, Andrzeja Friszke, czy też Dariusza Libionki. Byłem wedle wspólnej i jedynie słusznej narracji tego pisma, coraz bardziej nieudolnym historykiem, którego kolejne stopnie naukowe były mi nadawane z dobrej woli wyżej wymienionych, bądź ich kolegów. Tropienie mojej osoby przyniosło wreszcie pożądany skutek. Aczkolwiek nie udało się udowodnić, iż jako dyrektor BEP znęcam się nad pracownikami inaczej myślącymi, bez przerwy się mylę, nie potrafię mówić, ni historycznie myśleć, to udało się – po mojej wypowiedzi de facto o zaniku znaczenia „statusu pokrzywdzonego”, po przyznaniu tegoż Lechowi Wałęsie – zepchnąć mnie na boczny tor: wykluczyć. Pozostałem w IPN, jako doradca Prezesa Janusza Kurtyki, rzecz jasna do 10 kwietnia 2010 r. Od tej pory nie miałem i nie mam już żadnego wpływu na poczynania kolejnych kierownictw Instytutu. Muszę jednak przyznać, że tragiczne wydarzenia z 10 kwietnia uzmysłowiły mi, że przecież zawdzięczam życie kłamstwom „Gazety Wyborczej”. Tegoż dnia rozdzwoniły się do mnie telefony. O Boże, ty żyjesz! Wielu bliskich sprawdzało w ten sposób, czy byłem w samolocie Tu – 154. Obecnie, ubiegam się o fotel senatorski z powiatów działdowski, ostródzki, nowomiejski i iławski. „Gazeta Wyborcza” wytropiła moją aktywność i – korzystając ze słabości konkretnego człowieka – próbowała zawyrokować za rządców parafii, że nie wolno im zapraszać z wykładami profesora Jana Żaryna. To ciekawa próba szantażowania osób, które – moim zdaniem – mają pełne prawo przedstawiać wiernym ludzi, do których sami mają zaufanie. Niestety, dziennikarze „GW” nie są odosobnieni. Podobnie zachowują się władze samorządowe, także redaktorzy lokalnych gazet. Oczywiście, nie wszyscy. Wybryk olsztyńskiego dziennikarza – jak pokazuje historia - może jednak uczynić po raz kolejny, wiele dobra. Życzę, zatem „Gazecie Wyborczej”, by przyczyniła się do wzrostu mojej popularności na terenie Warmii i Mazur, a moim potencjalnym wyborcom, by weszli na stronę: www.zaryn.pl. Tam, odnajdą wykaz kolejnych spotkań z historykiem, Janem Żarynem. prof. Jan Żaryn
ZAMACH SMOLEŃSKI - WOKÓŁ HIPOTEZ ...śledztwo polskie mogło mieć pełny dostęp do zwłok. Z tych własnych oględzin zwłok jednak zrezygnowano, sugerując świadomości publicznej magiczną całkowicie zasadę, że na terenie suwerennej Rzeczypospolitej - trumien otwierać nie wolno. Nie objaśniono tylko, że to magiczne zaklęcie zostało nadane z Kremla. Jacek Trznadel, 18 września 2011,zmieniona i uzupełniona wersja artykułu z książki „Wokół zamachu smoleńskiego”,wyd. ANTYK, 2011
Podstawowego, i na pewno, niezbywalnego stwierdzenia, dotyczącego katastrofy smoleńskiej, nie znajduję w raporcie MAK, raporcie Millera, ale także nie ma go w Białej księdze Macierewicza:
Dowodu, że rozbite fragmenty wraku Tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia. Brak, więc w raportach istotnego, wstępnego dowodu - został przyjęty na wiarę. Ale tak nie można badać nawet kraksy samochodowej - bez dokładnego oglądu wraku samochodu i sekcji ofiar, a co dopiero katastrofy lotniczej. Brak, więc autentyczności przedmiotowej śledztwa. Bowiem w odniesieniu do Smoleńska niektórzy internetowi analitycy nie wykluczają, że zamach mógł zostać dokonany nie w tym miejscu. Że być może to, co znamy z Siewiernego, było tylko inscenizacją katastrofy, na tyle kontrolowaną, aby mogła przypominać katastrofę prawdziwą. Nazwano to „maskirowką”. Dodatkiem niejako do technicznych dokumentów i rozważań jest „film Koli” (1,24). Można tutaj pytać, czy film Koli nie byłby swoistym załącznikiem do raportu MAK, pełniącym może rolę „fałszywki”, dowodzącej, że Tupolew z polskimi pasażerami doleciał jednak do Siewiernego. Hipotezę innego miejsca zamachu przedstawiano w Internecie jako „M2” (miejsce drugie), w przeciwieństwie do Siewiernego: „M1”(miejsce pierwsze). Najwięcej spostrzeżeń przedstawił chyba na ten temat bloger o nicku „FYM”. Niedawno jednak ten kierunek analizy „zaskarżono”, sugerując, że jest to podważanie osiągnięć i wyników badań komisji Macierewicza. Po tej wypowiedzi, jak się zdaje, ukazało się mniej not na temat hipotezy M2. Uważam jednak, że każda analiza zamachu smoleńskiego, jeśli relacjonuje fakty (niezależnie od hipotezy)może nam dostarczyć istotnych szczegółów, ważnych i dla innych hipotez. Nie ma więc powodu, aby z góry wyłączać hipotezę M2. Ile może zależeć od szczegółu, świadczy przykład złamanej czy raczej przeciętej brzozy. Uderzenie w nią skrzydłem Tupolewa miało zadecydować o rozbiciu się samolotu. A przecież ostatnio polscy badacze z kręgu NASA zakwestionowali możliwość utracenia skrzydła przez Tupolewa w zetknięciu z ową brzozą. Analiza „końcówki” lotu Tupolewa dotyczy właściwie tylko kilku sekund. Tego ułamka czasu, który dzieli lot Tupolewa na wysokości zaledwo dwudziestu metrów od roztrzaskania się na ziemi. Jak wiemy, hipotezy „końca” Tupolewa nie ograniczają się do roli złowrogiej brzozy. Wyrażane jest także przypuszczenie, że na tym najniższym pułapie w samolocie wybuchła zdalnie detonowana bomba lub z ziemi dosięgnięto Tupolewa pociskiem termobarycznym. Ale nie tylko analiza wraku mogłaby nas przybliżyć do wyjaśnienia, co zadecydowało o ostatecznej katastrofie. Drugim podstawowym elementem, obok wraku, może zresztą najważniejszym, a nie przebadanym wiarygodnie, były ciała ofiar. Tutaj jednak śledztwo polskie mogło mieć pełny dostęp do zwłok. Z tych własnych oględzin zwłok jednak zrezygnowano, sugerując świadomości publicznej magiczną całkowicie zasadę, że na terenie suwerennej Rzeczypospolitej – trumien otwierać nie wolno. Nie objaśniono tylko, że to magiczne zaklęcie zostało nadane z Kremla. Ale wiarygodność wyjaśniania katastrofy - z pominięciem dwu najważniejszych dowodów rzeczowych - musiała w ostatecznym rachunku być wątpliwa. Bo do publicznej wiadomości podano tylko szereg mniej istotnych szczegółów.
Hipotezy zamachu. Jeśli został dokonany na Siewiernym, to wszystko musiałoby być gorączkową wręcz improwizacją, wyśrubowaną w mijającym krótkim czasie. Czy jednak decyzja o zamachu – mogła być taką improwizacją, dokonaną w ostatniej fazie lotu Tupolewa? Czy zainteresowanym służbom i zamachowcom przekazano by decyzję dokonania improwizowanej akcji? Zauważmy, że w każdej improwizacji trudno przewidzieć jej dokładne skutki. Czy wtedy, choćby z dużym wykorzystaniem wcześniej przygotowanych elementów, zamachowcy nie musieliby się liczyć także z pojawieniem się faktów przypadkowych, czy nawet – demaskujących? Jednak ogromna część zwolenników hipotezy zamachu przyjmuje, że dokonano go na Siewiernym. Próbują, więc analizować fakty i zdarzenia, także zaszłe już po rozbiciu się samolotu. Należy je badać, porównując to z przykładami innych katastrof lotniczych. Niektóre fakty zaobserwowane po tej „katastrofie” nie są łatwe do analizy. Zachodzi pytanie, czy te sytuacje trudne do interpretacji, mało wiarygodne w tej katastrofie – nie tłumaczyłyby się lepiej w perspektywie „innego miejsca” katastrofy (M2), przy jednoczesnej „maskirowce”, „inscenizacji” katastrofy na Siewiernym? A zapewne nie da się dobrze zbadać faktów „maskirowki”, wykluczając jej możliwość. Zaskakujący po katastrofie jest brak osób rannych, osób, które przeżyły - a upadek Tupolewa nastąpił podobno z około 15 m. - Wiele osób powinno było znieść ten upadek; nie mógł on dawać przeciążenia podanego przez MAK „na wszelki wypadek, z sufitu” - jako100g - to niewiarygodne przy upadku z tej niewielkiej wysokości - czwartego czy piątego piętra. Jednocześnie dziwią natychmiastowe niemal uwagi służb rosyjskich, że „wsie pogibli”.Zastanawia widok miejsca „katastrofy” i jej realia, tak jak ukazywały je pierwsze relacje i wczesny materiał zdjęciowy. Nie ma wielu realiów, których należałoby się spodziewać już od pierwszej chwili na miejscu „wypadku”. Nie widać ofiar, o czym mówią relacje bezpośrednich świadków polskich (ambasador Bahr). Brak porozrzucanych fragmentów bagażu. Brak także podstawowych elementów wyposażenia kabiny samolotu, np. foteli (a było ich ponad sto!).A przecież same ściany kabiny uległy rozsypce. Budzi zdziwienie bardzo szybka akcja uprzątnięcia zwłok i umieszczenia ich w trumnach. To, co uważano za nonszalancję służb rosyjskich – brak opisu miejsca znalezienia poszczególnych zwłok i dokumentacji fotograficznej – mogło być efektem transportowania zwłok spoza Siewiernego i kordonu w „miejscu” wypadku, by nie pozwolić świadkom-intruzom na dekonspirujące spostrzeżenia. Na ujęciach z miejsca wypadku zauważamy dużą ilość trumien. Nie przypominam sobie trumien w żadnej relacji w konkretnym miejscu lotniczego wypadku. Normalnie przewozi się odpowiednio ochronione zwłoki, do zakładu anatomii patologicznej. Dopiero z tego miejsca, zbadane zwłoki przekłada się do trumien. I działo się tak w Moskwie. A to podwójne wkładanie do trumien – było może po to, aby żałobną grozą uwiarygodnić miejsce wypadku?… Jak relacjonowano, niektóre ciała były pozbawione ubrania – fakty podobne opisywano przy upadkach z 9 000 czy 10 000 metrów. Nie ma ich przy skokach samobójczych z piątego piętra. Tak przecież można zmierzyć ostatnią wysokość Tupolewa nad Siewiernym (15-20 m). Od razu powstaje zresztą pytanie o inny powód, ogołacający niektóre ciała z ubrań (szalony podmuch, ciśnienie wybuchu bomby, jakiej mianowicie?). Wystawianie przez lekarzy rosyjskich jednobrzmiących aktów zgonu. Po przewiezieniu do Polski całkowity zakaz otwierania trumien, a potem ekshumacji. Komisja Millera zdecydowanie powstrzymała się później od badania zwłok w Polsce, nie było ich jeszcze przeszło półtora roku po wypadku. Czy nie dlatego, że wyniki śledztwa mogłyby nie potwierdzać wszystkich zgonów z powodu upadku z 20 metrów? Nie polemizowano zresztą z tezą, że brak ekshumacji czyni śledztwo mało wiarygodnym. Brak na miejscu katastrofy pewnych elementów charakterystycznych dla wypadków lotniczych. Wokół wraku nie ma śladów lotniczego paliwa (a Tupolew miał go jeszcze 11 ton!), brak wybuchu po uderzeniu samolotu w ziemię i odpowiedniej skali pożaru. Nie badano kokpitu Tupolewa (na ewentualnie zachowanej aparaturze kontrolnej w kokpicie najłatwiej byłoby stwierdzić autentyczność wraku). Nie ma elementów kokpitu w masie szczątków. Podobno kokpit istniał na pierwszych zdjęciach. Jeśli go usunięto, to mógł pochodzić z innej maszyny (wtedy łatwe byłoby stwierdzenie falsyfikatu). Niezwyczajne, ogromne rozczłonkowanie i „rozrzut” elementów wraku samolotu wydaje się mało prawdopodobne przy upadku z tak niewielkiej wysokości. Na przykład zdjęcia wraku z Locerbie (upadek z 10 000m!) ukazują kabinę wprawdzie w trzech kawałkach, ale składających się na całość. Być może w ramach „maskirowki” umieszczenie w tym miejscu wielkich fragmentów korpusu samolotu przekraczało możliwości helikopterów, użytych do inscenizacji? Łatwiej także ukryć nieautentyczność wraku, gdy jest „rozproszkowany”. Dopuszczając istnienie „maskirowki” na Siewiernym, należałoby pytać o właściwe miejsce zamachu, dokonanego być może bez katastrofy samolotu. Inaczej wtedy przebiegałaby „eliminacja” pasażerów i załogi samolotu. Ale nawet w odosobnionym miejscu, nie byłoby łatwo przygotować zwłoki, tak aby wyglądały jak szczątki „ofiar katastrofy”. Czy istnieli by osobnicy potrafiący zrealizować takie nieludzkie zadanie? W tej sprawie moja wyobraźnia wycofuje się… Okazuje się, że łatwiej jest pisać o elementach technicznych zagłady, niż rozważać straszne możliwości osobistego działania samych morderców. Wobec wyobrażonej tu możliwości – wbicie się pilotowanym samolotem w wieżę na Manhattanie wydaje mi się o wiele prostsze do opisania… Wolałbym nawet pominąć takie rozważania… prof. Jacek Trznadel
W odpowiedzi na tekst prof. J. Trznadla Prezentujemy poniżej odpowiedź blogera FYM, jednego z najbardziej przenikliwych badaczy tzw. katastrofy smoleńskiej i związanej z nią farsy tzw. śledztwa, który ustosunkowuje się do hipotezy podanej przez prof. Jacka Trznadla. To prawdziwy zaszczyt dla mnie i tych wszystkich blogerów oraz komentatorów zajmujących się hipotezą dwóch miejsc, że prof. J. Trznadel zechciał odnieść się do niej w swoim tekście „Zamach smoleński – wokół hipotez”, zamieszczonym na blogu przez prof. M. Dakowskiego (link). Nawiązując do tego artykułu, pozwolę sobie zacytować kilka jego fragmentów i odnieść się w paru uwagach. „Podstawowego, i na pewno, niezbywalnego stwierdzenia, dotyczącego katastrofy smoleńskiej, nie znajduję w raporcie MAK, raporcie Millera, ale także nie ma go w Białej księdze Macierewicza:
Dowodu, że rozbite fragmenty wraku Tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia. Brak, więc w raportach istotnego, wstępnego dowodu – został przyjęty na wiarę. Ale tak nie można badać nawet kraksy samochodowej – bez dokładnego oglądu wraku samochodu i sekcji ofiar, a co dopiero katastrofy lotniczej. Brak, więc autentyczności przedmiotowej śledztwa.” I to jest jedna z kluczowych kwestii w śledztwie smoleńskim. Wrak, co wiemy aż za dobrze, nie został ani przez polską stronę zabezpieczony, ani dokładnie obfotografowany/sfilmowany na siewiernieńskim pobojowisku, ani przeniesiony do Polski, ani nawet pieczołowicie zbadany, zaś jego ruska „rekonstrukcja” dokonana na płycie lotniska to czysta kpina nie tylko z naszego kraju, ale i z jakiegokolwiek odtwarzania samolotu po lotniczym wypadku. Jak zatem bez dokładnego, starannego zbadania wraku można było przystąpić do ustalania przyczyn katastrofy? Jak bez zapisanego w jakikolwiek wizualny sposób (zdjęcia, filmy) przebiegu katastrofalnego zdarzenia można było odtwarzać to, co się stało? Tylko w taki sposób, że scenariusz tego zdarzenia miało się gotowy już przed przystąpieniem do badań, same zaś badania miały stanowić wyłącznie teatralny spektakl, po którym nastąpi „ogłoszenie przyczyn wypadku” przez neosowiecką „komisję badawczą” typu „MAK”. Doskonale zresztą pamiętamy, że już od pierwszych chwil „po wypadku” głoszono, jak do niego doszło, kto zawinił, a nawet, jakie czynniki (mgła, zawadzenie o drzewa, nieostrożność lub brawura polskiej załogi, pośpiech, niesłuchanie zaleceń o skierowanie się na zapasowe lotnisko itd.) są za „katastrofę” odpowiedzialne. Władze Polski, a z nimi promoskiewskie media natychmiast ruską narrację potraktowały, jako jedynie obowiązującą i dalej już sprawy toczyły się dla zamachowców „gładko” – śledztwem zajął się osobiście car Putin, a nad Wisłą pokierowano nastrojami społecznymi w stronę żałoby, nie zaś dochodzenia prawdy o zamachu. Wypadek po prostu był tak oczywisty, że tylko jakiś oszołom mógł przypuszczać cokolwiek innego (zresztą gorliwość, z jaką polska dziennikarska brać zaczęła lansować ruską wersję zdarzeń zdradzała, że w rzeczywistości 10-go Kwietnia musiało być zupełnie inaczej). Wypadek był jednak tak oczywisty, że z całkowitym zrozumieniem w promoskiewskich mediach przyjęto transport czerwonych trumien ruskimi gruzawikami na pobojowisko. Cóż, bowiem innego można robić z ciałami po wypadku, jak nie „godnie pochować”? Badać ciała ofiar? Ale przecież to był tylko wypadek, co więc tu jeszcze badać? Dajmy spokój tragicznie zmarłym. Wypadek był tak oczywisty, że nawet wraku nie trzeba było jakoś szczególnie badać, bo – jak to lakonicznie ujął E. Klich – „walnęło-urwało”. Jeśli zaś ktoś sądziłby, że nie walnęło i nie urwało, to miałby schizofrenię bezobjawową, czyli (w terminologii neokomunistycznej) paranoję smoleńską. Bodajże J. Gugała w jakimś programie miał kiedyś wtrącić w dyskusji (tonem zdradzającym mówienie o jakiejś absolutnej herezji, o jakimś kompletnym obłędzie), że są ponoć tacy, co twierdzą, iż na Siewiernym w ogóle nie doszło do żadnej katastrofy. To dopiero, prawda? Z jednej strony lud oświecony, który wie, że doszło „po prostu do głupiego wypadku” (głupiego, bo z winy szarżujących pilotów poganianych przez zniecierpliwionych przełożonych), a z drugiej strony gdzieś w podziemiach jakieś podłe kreatury ośmielające się głosić, że (ruska) ziemia jest płaska. Wracam jednak do tekstu prof. Trznadla:
„Drugim podstawowym elementem, obok wraku, może zresztą najważniejszym, a nie przebadanym wiarygodnie, były ciała ofiar.” To jest chyba najbardziej zdumiewająca rzecz, do jakiej doszło po tragedii z 10-go Kwietnia. Gabinet ciemniaków, dysponując przeróżnymi jednostkami lotniczymi, nie tylko nie wysłał (na wieść o „wypadku”) na „miejsce zdarzenia” polskich ratowników (link), ale nawet specjalistów zajmujących się medycyną sądową, czyli ekspertów od identyfikacji ofiar katastrof, mimo że ci ostatni zgłaszali swoją gotowość do wylotu już w pierwszych godzinach po ogłoszeniu tragedii (link). Ale przecież i na tym się nie skończyło, bo nawet nie zadbano o to, by polscy specjaliści wzięli udział w sekcjach zwłok i nie dopuszczono do tego, by takie sekcje przeprowadzić po przetransportowaniu ciał ofiar do Polski. Nasuwa się, więc proste i podstawowe pytanie: dlaczego? Ano, dlatego, że to był wypadek, więc „nie ma już, co badać”. No dobrze, ale skąd wiadomo, że doszło do wypadku, skoro nie ma żadnego wizualnego materiału, skoro nie zbadano starannie wraku, skoro nie było słychać rumoru spadającego blisko stutonowego metalowego cielska? Prof. Trznadel zwraca uwagę na jeszcze jedną ważną kwestię:
„Jeśli został dokonany na Siewiernym, to wszystko musiałoby być gorączkową wręcz improwizacją, wyśrubowaną w mijającym krótkim czasie. Czy jednak decyzja o zamachu – mogła być taką improwizacją, dokonaną w ostatniej fazie lotu Tupolewa? Czy zainteresowanym służbom i zamachowcom przekazano by decyzję dokonania improwizowanej akcji? Zauważmy, że w każdej improwizacji trudno przewidzieć jej dokładne skutki. Czy wtedy, choćby z dużym wykorzystaniem wcześniej przygotowanych elementów, zamachowcy nie musieliby się liczyć także z pojawieniem się faktów przypadkowych, czy nawet – demaskujących?” Ja już odnosiłem się do hipotezy zamachu na Siewiernym, recenzując książkę L. Szymowskiego (link), ale tu, nie chcąc powtarzać tamtych kontrargumentów, chciałbym się odnieść wyłącznie do tego, co sugeruje prof. Trznadel. Otóż wydaje się właśnie niezwykle mało prawdopodobne, by dokonano zamachu na zasadzie kompletnej improwizacji, „porywu chwili” itd. To musiała być zbrojna akcja przygotowywana miesiącami i zapewniająca stuprocentowe powodzenie samym zamachowcom. Czy gdyby skierowano polską delegację na Siewiernyj i byłaby gęsta mgła, to czy istniałyby warunki do przeprowadzenia skutecznego zamachu? Tylko pozornie tak. Załoga mogłaby nie ryzykować nawet próbnego podejścia i co wtedy? Czy ktoś zmusiłby pilotów do zejścia na odległość „strzału pociskiem termobarycznym”? Załóżmy, że uszkodzono by stery i piloci utraciliby panowanie nad maszyną. Czy wtedy nie istniałaby szansa na jakiś manewr pozwalający awaryjnie wylądować z dala od „linii strzału”? Czy na pewno wszyscy by zginęli? Wydaje się, że tylko przygotowanie zawczasu „miejsca katastrofy”, którego wygląd zrobiłby piorunujące wrażenie na przedstawicielach z Polski (znamy choćby relację M. Wierzchowskiego) i na dziennikarzach (oczywiście trzymanych na rozsądną odległość, by zbyt dokładnie nie pofotografowali), a przeprowadzenie zamachu w innym miejscu (np. na lotnisku „zapasowym” przeznaczonym do „przeczekania smoleńskiej mgły”) zapewniało zamachowcom stuprocentowe powodzenie. Free Your Mind
Pajac w roli demiurge Palikot w wywiadzie rzece przyznaje, że polityka rządu Tuska była wielkim kłamstwem obliczonym na pogrążenie przeciwników. Ujawnia także zaangażowanie znanych dziennikarzy po stronie Platformy – pisze publicysta „Rzeczpospolitej" Trochę głupio mi reklamować osobnika ze świńskim ryjem i gumowym penisem, ale książkę wywiad z Januszem Palikotem zatytułowaną "Kulisy Platformy" warto przeczytać. Oczywiście nie, dlatego, że – jak czytamy na okładce – "ujawnia tajemnice platformy rządu i parlamentu". Akurat o tych sprawach Palikot nic nowego nie mówi, zwłaszcza dla kogoś, kto obserwuje politykę. Potwierdza natomiast sprawy, które nie mogły przecisnąć się przez medialną propagandę i interpretacje, które, – pomimo że narzucały się same – z tego samego powodu pozostawały poza głównym przekazem. Ciekawe fakty prezentuje, nie zdając sobie z tego sprawy, mimochodem, a najzabawniejsze rzeczy mówi o sobie. Raz jeszcze pokazuje, że oficjalna wersja rzeczywistości serwowana nam przez PO i ośrodki opiniotwórcze, w tym media, od lat sześciu jest w całości skłamana i odwrócona o 180 stopni. Palikot zaświadcza, że to Donald Tusk zablokował koalicję PO – PiS, a czarna wizja terroru rządów Kaczyńskiego spreparowana została w gabinetach marketingowców przy współpracy realnie pełniących tę samą funkcję tzw. dziennikarzy. Pokazuje, że polityka rządu PO Tuska była jednym wielkim kłamstwem i ściemą obliczoną na pogrążenie przeciwników, a więc PiS i prezydenta Kaczyńskiego, oraz czarowanie wyborców, do której to roli zostali zredukowani obywatele III RP. Przy tej okazji pojawiają się smaczne opowieści, jak choćby ta o przygotowaniu Beaty Sawickiej do roli płaczącej ofiary CBA.
Na mafijnym dworze Swoją drogą tzw. komisja naciskowa stwierdziła jednoznacznie kłamstwo rozpowszechnionej przez media wersji nakłaniania do przestępstwa i uwiedzenia posłanki PO przez agenta Tomka. Stwierdziła również, że działania CBA w aferze gruntowej były uzasadnione i mieściły się w granicach prawa. Co ważne, autorzy poprawek, którzy trzymają się wersji nieprawnych nacisków ze strony rządu Kaczyńskiego, w tych konkretnych sprawach zgadzają się z ustaleniami przewodniczącego Andrzeja Czumy. I co? I nic. Czy media, które latami powtarzały wszystkie kłamstwa w tej sprawie, choćby zająknęły się na ten temat? Czy TVN, który spijał łzy Sawickiej, i "Wyborcza", która jeszcze niedawno robiła z agenta CBA uwodziciela, już nie mówię, żeby przeprosiły, ale choćby zrewidowały dotychczasowy przekaz? Skądże. W tym samym czasie, co wywiad Palikota ukazała się ciekawa książka moich redakcyjnych kolegów Michała Majewskiego i Pawła Reszki "Daleko od miłości". Obejmuje mniej więcej ten sam okres czasu, a opis rzeczywistości w obu pozycjach się pokrywa. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" odwołują się do większej liczby świadectw, ich opinie są siłą rzeczy bardziej stonowane, ale ogólny obraz pozostaje ten sam. Rządzą nami ludzie, dla których władza jest samoistną wartością, i nawet nie przychodzi im do głowy, że można by ją obrócić na zbiorowy pożytek. Przypuszczalnie nie rozumieją takich kategorii, jak racja stanu czy dobro wspólne i uznają je za ściemę dla frajerów. Sprowadzeni do walki politycznej rozumują wyłącznie w kategoriach: kto kogo. Wspomniane książki, zwłaszcza Palikot, odsłaniają specyficzny, patologiczny rys obecnie rządzących. Stosunki na szczytach PO przypominają trochę układy na dworze absolutnego władcy, a trochę w mafijnej grupie. Intrygi dworaków i podstępy w celu wykoszenia konkurentów stanowią cel główny i wypełniają czas. Na nic innego już go nie starcza. A nad wszystkim unosi się postać Tuska, który korzysta z władzy, upokarzając podwładnych i bawiąc się nimi.
Media z władzą Odpowiedź na pytanie: dlaczego obraz tych zjawisk nie przecisnął się do świadomości społecznej, uzyskujemy również w wywiadzie Palikota, który en passant maluje obraz relacji mediów z władzą. Z jednej strony łatwość manipulacji mediami, (jako przykład wyjątkowej podatności wskazuje Palikot Konrada Piaseckiego z TVN), z drugiej bezpośrednie relacje celebrytów dziennikarskiego światka z władzą PO. Oto Jacek Żakowski wydzwania do władz PO, że prace nad nową ustawą o mediach idą nie po jego myśli. Oto Monika Olejnik namawia Janusza Palikota, aby Komorowski zmienił garnitury w kampanii prezydenckiej. Oto Tomasz Machała z Polsatu bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej relacjonuje Palikotowi nastroje w środowisku dziennikarskim. Oto Andrzej Morozowski przez godzinę daje mu możliwość "opowiedzenia jego historii". I najważniejsze. Palikot relacjonuje, jak po katastrofie zorganizowała się grupa dziennikarzy – przede wszystkim Jacek Żakowski, Tomasz Lis i Andrzej Morozowski – w jego obronie, ale również generalnie, aby rozliczenia (jak pisze: "egzekucje") "nie poszły za daleko". Wspomina też, że medialnymi ulubieńcami Tuska są Jarosław Kuźniar z TVN i Janina Paradowska z "Polityki".
Reporterka, jako stojak Z wypowiedzi cynicznego oszusta, jakim jest Palikot, wyciągnąć można również prawdę. Ujawnia się ona dzięki jego specyficznej naiwności, czyli głupocie nihilisty. Na przykład dziennikarzom, o których mowa, z pewnością nie chce on zaszkodzić i po prostu nie zdaje sobie sprawy z niewłaściwości ich zachowania. Nie zdaje sobie sprawy, że ujawniając "kulisy Platformy", odsłania także swoją w niej niechlubną rolę. Z jego własnych wypowiedzi wynika, że był chłopcem na posyłki i gościem od brudnej roboty, którego bez ceregieli wykopano, gdy przestał być potrzebny. Swoim wywiadem, nie zdając sobie z tego sprawy, najbardziej kompromituje siebie. Na pytanie reporterki, która w wywiadzie służy raczej, jako stojak do mikrofonu, co po katastrofie smoleńskiej dawało mu nadzieję, odpowiada: "Wiara w siebie, w prawdę, ale także w marketing, w PR". Jak ma się wiara w prawdę do wiary w PR, typ z dyplomem filozofii się już nie zastanawia. W pewnym sensie jego opowieść przywodzi na myśl techniki narracyjne współczesnej prozy, zwłaszcza Vladimira Nabokova. Częstym ich motywem jest – u autora "Bladego ognia" to element stały – swoista gra z czytelnikiem, którą stanowi ułomny narrator. Z różnych powodów nie rozumie on świata, który opowiada, przedstawia go w wersji skrzywionej i czytelnik musi dopiero z niektórych znaków rekonstruować jego autentyczny kształt. W wypadku wywiadu z Palikotem tym ułomnym narratorem jest on sam, gdyż z powodu ograniczenia nie rozumie wymowy rzeczy, o których opowiada. Przedstawia się, jako arbiter elegancji i smaku, intelektualny mentor czołówki PO, błyskotliwy analityk i obserwator, autor wszystkich sukcesów partii, a nie widzi, że fakty, które przedstawia, kompromitują ten wizerunek i ośmieszają go. Ten, któremu wydaje się, że pociąga za sznurki ostatecznie, okazuje się żałosnym pajacem. Fakt, że może być on guru dla sporej grupy elity III RP, najlepiej odsłania jej, jakość. Wildstein
Nurkowanie w szambie – rozterki przyzwoitego publicysty To, co w tytule, przyszło mi do głowy, gdy zapoznałem się z tekstem Bronisława Wildsteina w „Rzeczpospolitej” poświęconym najnowszej książce błazna z Biłgoraja. „Trochę głupio mi reklamować osobnika ze świńskim ryjem i gumowym penisem, ale książkę wywiad z Januszem Palikotem zatytułowaną "Kulisy Platformy" warto przeczytać.” – zaczął Wildstein*. Nie zgadzam się z nim głęboko i tyle o samym Wildsteinie i jego osobistych rozterkach. Bo rzecz ma wymiar dużo bardziej ogólny i, pozwolę sobie tak stwierdzić, uniwersalny. Oczywiście dla tych publicystów i komentatorów, którzy uważają, że są przyzwoici. Problem z rzeczoną książką będą mieć oni bez wątpienia spory. Przemycone tu i owdzie fragmenty wynurzeń klauna wywołują zawodowy ślinotok u każdego rasowego dziennikarza. I nie dziwię się a nawet w pełni go rozumiem zważywszy, że zawierają takie kawałki, które w mediach sprzedałyby się i sprzedadzą się jak złote bułeczki. Choć i to trzeba wspomnieć, że, od których normalny obywatel bez dwóch zdań by się z miejsca porzygał a później, wycierając twarz, zapłakałby nad stanem naszej demokracji. Bo jeśli wygląda ona tak, jak ją biłgorajski trefniś kreśli (a Wildstein przytacza) i jeśli zaludniają ja typy, o których on mówi (a Wildstein powtarza) to furda z taka demokracja, furda z taka elitą polityczna i furda z takim państwem! I może rzeczywiście powinno się te fragmenty a może i całość jak najszerzej podać pod surowy osąd czytelników – wyborców. Tak, by wiedzieli, że w jakimś stopniu siedzą w szambie polityki a ten stopień oznacza nie mniej ni więcej tylko poziom zanurzenia. Ma bezwzględnie jakąś swoją zaletę ujawnienie opinii i faktów biłgorajskiego cyrkowca dotyczących mechanizmów naszej polityki oraz osób, które te mechanizmy puszczają w ruch. Tym bardziej, że odziera ów pajac polityczna machinę z ostatnich chyba pozorów przyzwoitości. Zastępując je zdemaskowanymi cechami, których nie chcielibyśmy chyba znaleźć u nikogo, z kim przychodzi nam się stykać i od kogo w jakimkolwiek stopniu zależymy. Pozbawia nas, a właściwie tych, którzy jeszcze je mieli, z ostatnich złudzeń, co do bezstronności mediów. I prawdę mówiąc, gdyby, choć odrobina prawdy w tych wynurzeniach była, to niektóre największe „nazwiska” naszej „piątej władzy” bez wątpienia zasługują na to, by je wytarzać w smole i pierzu a później pognać precz. Oczywiście symbolicznie, no może z wyjątkiem tego przegnania. Wartość tych anegdot i ocen jest osobliwa. Wystawiane są one osobom, z którymi kiedyś, przynajmniej publicznie, stanowiło się jedność. To, że teraz już się nie stanowi a nawet jest się w konflikcie oczywiście obniża wiarygodność. Ale nie siłę przekazu natomiast uzasadnia ostrość i dosadność. Czy jest to jakaś bomba podłożona pod nasz establishment? W jakimś stopniu tak i warto śledzić przede wszystkim to, w jakim stopniu zdoła wybuchnąć. A jej wybuch pokaże nam dobitnie siłę i moc burzącą. Wyszło na to, że w swoim tekście gorąco polecam ów produkt autorstwa gościa z Biłgoraja. Może tak wyglądać. Zatem skąd ta zaznaczona na samym początku przez mnie niezgoda z opinią Wildsteina. Otóż to. Nie wszystkim, co kusi, co wydaje się atrakcyjne, wypada się zajmować. Bo nawet, jeśli pokusa wynika z jak najbardziej pozytywnych pobudek i może na dodatek przynieść niewątpliwe i powszechne korzyści, niesie też ze sobą pewne zagrożenia. ot takie choćby, że przychodzi nam pochylić się nad wiarygodnością owego błazna i albo ją uznać albo nie. Tak generalnie. Nie tylko, więc wówczas, gdy wyciera sobie usta Schetyna, Sikorskim i resztą dawnych koleżków, ale i wtedy, gdy wycierał je sobie tymi, którzy jego kolegami nie byli i nigdy nie będą. Ot choćby Prezydentem Lechem Kaczyńskim. W tym właśnie problem z tym, co nazwałem w tytule „przyzwoitością publicysty”. Może jestem hipokryta przyznając, że mamy do czynienia z materiałem godnym uwagi a równocześnie odżegnując się od poznawania jego treści. Ale czy mam inne wyjście? Czy nie byłbym hipokryta rechocąc nad „laurkami” wystawionymi przez komedianta tym, których mało lubię i poważam, gdy wcześniej oburzały mnie podobne „laurki” pod adresem ludzi szanowanych przeze mnie. Ten mój dylemat, który ja rozstrzygam odejmując zdecydowanie sobie od ust to naczynie fekaliów wyprodukowanych przez wiadomego „polityka” rozstrzygam rzecz jasna indywidualnie. Tylko w swojej własnej sprawie. Ani nie oczekując od innych niczego podobnego ani nic im nie narzucając. po prostu na swój własny użytek tak rozumiem słowo „przyzwoitość”. Mając świadomość tego, ile tracę, jako piszący o polityce. Oczywiście zrozumiem a nawet i docenię zapewne z perspektywy walki o dostęp obywatela do pełnej informacji także inne postawy. Tyle, że dysonans, o którym pisze, i tak gdzieś tam w tle pozostanie.
* http://www.rp.pl/artykul/9157,720152-Janusz-Palikot-Kulisy-Platformy---ocenia-Bronislaw-Wildstein.html
rosemann - blog
Faszyści na ekranach W niedziele wieczorem przed kamerami TVN pojawiła się trójka faszystów – czy może nawet gorzej: socjalistów. P. red. Piotr Marciniak omawiał z p. Dorotą Zawadzką, psycholożką, i p. Andrzejem Komorowskim ciekawą sprawę: odebranie przez sad w Turynie pp. Gabrieli i Ludwikowi De Ambrosisom rocznego dziecka – z tego powodu, że są za starzy (57 i 70 lat). Warto było posłuchać tej dyskusji. Trójka faszystów rozważała, co jest najlepsze dla dziecka. Czy lepiej, żeby sąd je odebrał – czy lepiej, żeby zostało przy rodzicach? Leciały argumenty – dziesiątki argumentów. Poza jednym… Zgodnie z prawami boskimi i (do niedawna) ludzkimi – dziecko należy do rodziców. Kropka. Nie wolno im dziecka odebrać – niezależnie od tego, czy są za starzy – czy za młodzi. Czy są liberałami, konserwatystami, narodowymi socjalistami, komunistami, socjalistami, satanistami, katolikami... Czy są upośledzeni – albo za głośno chrapią w nocy, co może wywrzeć na dziecko niekorzystny wpływ. Jest to tryumf Adolfa Hitlera i Józefa Stalina. W wyniku przeprowadzonych przez tych gentlemenów rewolucji umysłowej już nikt – poza takimi dziwakami, jak niżej podpisany – nie ośmiela się bronić normalnych, zdrowych, konserwatywnych ZASAD. Żyjemy w społeczeństwie „pragmatycznym”. Nie ma zasad – decydują korzyści. No, a o tym, co jest korzystne, to ludzie mają rozmaite pojęcie. Skąd nieustanne spory. A na końcu okazuje się, że tym, kto ocenia, czy coś jest „korzystne”, jest urzędnik państwowy. Otóż my, konserwatyści, bronimy ZASADY nie, dlatego, że zasada to wartość sama w sobie. Za każdą zasadą kryją się całkiem pragmatyczne interesy. Tu na przykład rozumowanie jest takie: jeśli RAZ uznamy, że państwo ma prawo odebrać dzieci rodzicom – to natychmiast powstanie instytucja, która się tym będzie zajmować. A gdy powstanie – to dla dobra dziecka będzie coraz to podwyższać kryteria. Skoro rodzice mający 57 i 70 lat to dla dziecka dyskomfort – to, czemu nie przyjąć górnej granicy 45 i 60 lat? A może 35 i 45? A może, w ramach równouprawnienia – po 30 lat? Tylko tacy młodzi rodzice mogą przecież grac z dzieckiem w piłkę i w serso, mogą z nimi uprawiać gimnastykę... Tak – zdecydowanie trzeba ten wiek znacząco obniżyć. Dla dobra dziecka. Pamiętajmy też, że jeśli państwo MOŻE w ogóle dziecko rodzicom odebrać – to rodzice mają przerażające (i słuszne!) uczucie, że dziecko nie jest ich, tylko państwowe. No to, po co mają rodzić dzieci właścicielowi niewolników, czyli PAŃSTWU? Więc dzietność drastycznie spada. Co więcej: rodzice przestają się zajmować dziećmi równie troskliwie, jak przedtem. Przecież to nie ich dzieci! To dzieci państwowe. I – być może – te interwencje poprawią życie tysiącu dzieciom. Ale 10 milionów dzieci będzie z tego powodu traktowane przez rodziców nie tak, jak należy! Ale o ich los nikt się nie troszczy. Osobna kwestia jest to, że pp. De Ambrosis urodzili dziecko dzięki sztucznej technice in vitro. Cóż: jeśli zapłacili za to z własnej kieszeni – to co komu do tego? Jeśli złamali jakieś prawo – to można ich za to ukarać. Ale nie można z tego powodu odbierać im dziecka!! To jest zupełnie inna sprawa. Nawet mordercom nie odbiera się dzieci!!! Pozostaje mieć nadzieję, że pp. De Ambrosis po prostu wezmą swoją córeczkę pod pachę i wyjadą do jakiejś Szwajcarii, Liechtensteinu, Arabii Saudyjskiej, czy Afganistanu – gdzie może jest mniej laptopów, ale nadal przestrzega się większości zasad wypracowanych przez naszą cywilizację. Cywilizację, którą Oświeceni Barbarzyńcy podkopują na każdym kroku! I która właśnie, dlatego na naszych oczach umiera. JKM
Pozew Nowej Prawicy odrzucony Sąd Najwyższy nie zajmie się skargą złożoną przez Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego (69 l.). Powód? Sędziowie uznali, że mogą go zbadać dopiero po wyborach. Chodzi o decyzję Państwowej Komisji Wyborczej, która odmówiła KNP rejestracji list wyborczych w całym kraju. Komitet złożył wszystkie wymagane dokumenty i podpisy w terminie, jednak PKW nie zdążyła ich zweryfikować. W efekcie ugrupowanie Mikkego zostało zarejestrowane w terminie jedynie w 20 okręgach wyborczych. Działacze Nowej Prawicy złożyli petycję do Sądu Najwyższego, ale ten uznał, że zajmuje się tylko legalnością wyborów i nie nadał sprawie dalszego biegu. Mikke nie poddaje się. Złożył też skargę na PKW do Sądu Administracyjnego. JKM
A więc jednak! Przegrana Korwin-Mikkego. Tempo pracy urzędnika może decydować o rejestracji bądź nie listy wyborczej Protest Komitetu Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego jest przedwczesny i niedopuszczalny - oceniła PKW w stanowisku do Sądu Najwyższego. Zarzuty komitetu wobec niej uznała za "bezpodstawne" i wniosła o pozostawienie protestu "bez dalszego biegu". SN przychylił się do tego wniosku. Komisja w swoim stanowisku oceniła, że "protest jest (...) przedwczesny i niedopuszczalny". Jak wyjaśniła, protest wyborczy może, bowiem zostać złożony dopiero po ogłoszeniu wyniku wyborów. W ubiegłym tygodniu działacze Nowej Prawicy złożyli do SN petycję z prośbą o wyjaśnienie, czy PKW działała zgodnie z prawem, odmawiając rejestracji list jej komitetu wyborczego w całym kraju.
Zgodnie z prawem, bowiem, komitet wyborczy, który do 30 sierpnia zarejestrował listy, w co najmniej połowie okręgów (21), uprawniony jest do rejestracji dalszych list bez zebrania wymaganych podpisów. Tymczasem - według przedstawicieli Nowej Prawicy - do 30 sierpnia ich listy zostały zarejestrowane w 20 okręgach wyborczych, a - w kolejnym - 21 - nastąpiło to kilka dni po tym terminie. Jak jednak podkreślają, nie doszło do tego z winy komitetu, bo wszystkie dokumenty złożył w terminie. W minioną środę Sąd Najwyższy wezwał PKW do złożenia wyjaśnień i dokumentacji związanej z pismem komitetu Nowej Prawicy. PKW przesłała swoje stanowisko do SN w poniedziałek, dzień później opublikowała je na swojej stronie internetowej. W stanowisku tym podkreśliła, że termin zgłoszenia list kandydatów do okręgowych komisji wyborczych upłynął o północy 30 sierpnia, a przepisy jednoznacznie mówią, iż komitet musi w tym terminie listy "zarejestrować", a nie tylko "zgłosić". PKW wyjaśniła, że do 30 sierpnia listy kandydatów KW Nowej Prawicy zostały zarejestrowane tylko w 19 okręgach wyborczych. Ponadto - jak czytamy - komitet zgłosił też listy w sześciu kolejnych okręgowych komisjach wyborczych. Jednak w czterech przypadkach komisje odmówiły ich rejestracji; w jednym lista została zarejestrowana 30 sierpnia o godz. 23.15 - po usunięciu wady zgłoszenia. Natomiast w przypadku ostatnim - listy zgłoszonej przez komitet 30 sierpnia o godz. 13.37 - została ona zarejestrowana - po usunięciu wady zgłoszenia - 5 września. Jak wyjaśnił PAP szef Krajowego Biura Wyborczego Kazimierz Czaplicki, w przypadku tej decydującej listy (chodzi o okręg Warszawa II) wada zgłoszenia została usunięta przez komitet tuż przed północą 30 sierpnia. Zaznaczył, że komisja nie miała nawet kilkudziesięciu minut na zweryfikowanie przyniesionych przez przedstawiciela komitetu podpisów poparcia, (które były powodem wadliwości zgłoszenia). Co więcej, jak podkreślił Czaplicki, Komisja Okręgowa odkryła następnie kolejną wadę zgłoszenia - brak wpisu do rejestru wyborców jednego z kandydatów.
2 września - jak mówił Czaplicki - komitet został wezwany do usunięcia tej wady.
5 września przedstawiciel komitetu poinformował jednak komisję, że nie jest w stanie usunąć wady i wnosi o wykreślenie kandydata z listy. Po usunięciu z listy nazwiska tego kandydata komisja - jeszcze tego samego dnia - zarejestrowała listę - relacjonował Czaplicki.
Pytany, dlaczego Komisja Okręgowa wezwała komitet do usunięcia tej wady już po 30 sierpnia, odparł, że to już "ona powinna wyjaśnić". wu-ka, PAP
Sprawa Korwin-Mikkego
Z pewnością p. Janusz Korwin-Mikke tydzień po 9 października ponownie wniesie do Sądu Najwyższego protest wyborczy. Jeśli wówczas SN orzeknie, że odmowa rejestracji w 20 okręgach wyborczych dla Nowej Prawicy nie miała wpływu na przebieg wyborów, będzie to oznaczało koniec państwa prawa w Polsce. Wielokrotnie zdarzało mi się nie zgadzać z publicystyką p. Korwin-Mikkego, lecz trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jest to jeden z nielicznych polityków, który umiejętnie operuje elementarną logiką, w jaskrawy sposób obnażając polskie absurdy legislacyjne. Jednakże sprawa odmowy rejestracji list wyborczych w całym kraju dla Nowej Prawicy nosi znamiona łamania standardów demokratycznych. Czy Polskę czekać będzie kolejny po "nocnej zmianie" kryzys ustrojowy, którego duchem sprawczym ponownie stanie się p. Korwin-Mikke? Mam nadzieję, że tak, gdyż w przeciwnym razie będzie to oznaczać usankcjonowanie bezprawia. Leopold Tynenhauz's blog
Linofilstwo nad puszką z Pandorą Kto by pomyślał, że kampania wyborcza będzie obfitowała w takie rewelacje? Co prawda dotyczą one już nawet nie marginesu życia politycznego, co marginesu w ogóle, ale nie można grymasić zwłaszcza w sytuacji, gdy margines rozszerza się z szybkością światła i właściwie poza marginesem prawie niczego już nie ma. Właśnie przeczytałem, że podczas przemówienia prezesa Jarosława Kaczyńskiego w Krakowie, dwaj aktywiści Greenpeace „spuścili się” na linach i mimo zaproszenia na kawę, jakie pod ich adresem skierował prezes Kaczyński, nie skorzystali z niego, tylko wisieli na linach aż do końca jego przemówienia. Wygląda na to, że w naszym nieszczęśliwym kraju pojawiła się nowa orientacja seksualna. Nie ma chyba jeszcze oficjalnej nazwy, ale pewnie tylko patrzeć, jak również i nazwa się pojawi. Stanisław Lem w „Doskonałej próżni” wspomina, że kiedy na skutek rozprzestrzeniania się w ziemskiej atmosferze Nosexu, który miał zahamować eksplozję demograficzną w Trzecim Świecie poprzez zniesienie wszystkich przyjemnych doznań towarzyszących aktowi seksualnemu, ludzkość stanęła na krawędzi zagłady, tylko „wyjątkowo karny naród japoński zacisnąwszy zęby...” i tak dalej - ale największe spustoszenia Nosex poczynił w dziedzinie kultury. I kiedy wreszcie sytuacja została opanowana, miejsce erotyki, jako inspiracji kultury zajęła gastronomia, w której, obok głównego nurtu, natychmiast pojawiły się zboczenia. Na przykład spożywanie gruszek na klęczkach uchodziło za wyjątkowo nieprzyzwoite, ale radykalna sekta zboczeńców- klęczycieli prowadziła nieubłaganą walkę o równouprawnienie. Zatem, skoro w naszym nieszczęśliwym kraju już pojawili się pierwsi linofile, to tylko patrzeć jak swoje linofilskie postulaty, na podobieństwo sodomitów i gomorytek umieszczą w samym centrum życia politycznego. Prawdopodobieństwo takiego rozwoju sytuacji jest tym większe, że nawet prezes Jarosław Kaczyński, podobnie jak przewodniczący innych partii, przymilający się do wyborców, opowiedział się za „czystą energią”, której linofile dlaczegoś akurat potrzebują dla zadośćuczynienia swojej grzesznej nieczystości. Drugi powód to ten, że wspomniani linofile wisieli na linach tylko do końca przemówienia prezesa Kaczyńskiego. Gdyby tak, skoro już zawiśli - wisieli tak do końca życia, to prawdopodobieństwo ekspansji linofilstwa w naszym nieszczęśliwym kraju trochę by się zmniejszyło. Ale - próżne nadzieje. Jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie, zwłaszcza podczas kampanii wyborczej, kiedy to, za sprawą naszych Umiłowanych Przywódców, pragnących się do nas przymilić jeszcze bardziej, otwiera się „puszka z Pandorą”. Puszka z Pandorą, jak wiadomo, to taka nieszkodliwa namiastka puszki Pandory, skąd, jak pamiętamy, wyszły wszystkie ludzkie przywary. W puszce z Pandorą niczego takiego nie ma; nasi Umiłowani Przywódcy czerpią stamtąd rozmaite makagigi, które po szczęśliwym zakończeniu wyborczej kampanii zostaną natychmiast zapomniane zarówno przez nich, jak i wyborców, którzy - jak wiadomo - mają dobrą pamięć, ale krótką. Czyż w przeciwnym razie możliwe byłoby ponowne wybieranie Aleksandra Kwaśniewskiego, będącego prawdziwym nieszczęściem naszego i tak nieszczęśliwego kraju, na urząd prezydenta? Czyż możliwe byłoby pretendowanie przezeń do rangi autorytetu moralnego? Nie bez kozery powiadają, że tylko, dlatego Pan Bóg nie zsyła na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego. Inna rzecz, że ta krótka pamięć sprzyja higienie psychicznej, bo zachowywanie w pamięci wszystkich przedwyborczych obietnic naszych Umiłowanych Przywódców musiałoby u każdego wywołać objawy sławnej schizofrenii bezobjawowej. Śledząc tedy wyrywkowo zza Oceanu eskalację dobrych intencji naszych Umiłowanych Przywódców zauważam, iż przy pozornym puszczaniu wodzy fantazji, starannie unikają spostrzegania słonia w menażerii w postaci ekonomicznego modelu państwa to znaczy - kapitalizmu kompradorskiego. Jak wiadomo, polega on na tym, że w odróżnieniu od kapitalizmu zwyczajnego, w którym o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim decydują właściwości podmiotu działającego - w kapitalizmie kompradorskim o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardsze jądro stanowią tajne służby z komunistycznym, a gdyby tak głębiej poskrobać, to, kto wie, czy nawet nie z gestapowskim rodowodem. Tymczasem to właśnie ten fatalny, ustanowiony w Magdalence model, którego warunkiem sine qua non jest usuwanie poza główny nurt życia gospodarczego większości społeczeństwa, blokuje narodowy potencjał ekonomiczny, wskutek czego naród nasz zaczyna się zwijać, zaś państwo nie jest w stanie wytworzyć siły w żadnym segmencie swego funkcjonowania. Wystarcza mu jej już tylko na oprymowanie i okradanie własnych obywateli, których sprzedaje w coraz głębszą niewolę lichwiarskiej międzynarodówce - ale na nic więcej. Trudno tego nie zauważyć nawet człowiekowi niespecjalnie spostrzegawczemu, a cóż dopiero - naszym Umiłowanym Przywódcom, którzy taką, dajmy na to, okazję potrafią dostrzec w mgnieniu oka nawet w szczelnie zaciemnionym pokoju. Skoro, zatem, nawet puszczając wodze fantazji, starannie tego słonia w menażerii wzrokiem omijają, to musi być jakaś ważna tego przyczyna. Nietrudno domyślić się - jaka. Już zauważenie tego słonia, nie mówiąc o wezwaniu do zmiany modelu, jest traktowane przez ciągnące z kapitalizmu kompradorskiego grubą rentę Siły Wyższe, jako „ekstremizm”, skutkujący natychmiastowym wyrzuceniem przy pomocy instrumentów prawnych, albo i bezprawnych, na margines sceny politycznej, gdzie jak wiadomo, w ciemnościach rozlega się płacz i zgrzytanie zębów. Skoro nawet my, zwykli śmiertelnicy, wiemy takie rzeczy, to cóż dopiero - nasi Umiłowani Przywódcy? Ale nawet nie ruszając z posad modelu kompradorskiego można by ulżyć naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu poprzez zlikwidowanie podatku dochodowego. Nie chodzi już nawet o jego wysokość, chociaż i ona pozostawia wiele do życzenia, co o jego konstrukcję, dzięki której władza publiczna zyskuje dodatkowe uprawnienie, wcale nie konieczne do zapewnienia państwu dochodów, a drastycznie ograniczające zakres wolności obywateli. Ponieważ podatkiem tym opodatkowanych jest dochód, czyli różnica między przychodem, a kosztami jego uzyskania, władza publiczna, chcąc prawidłowo wymierzyć ten podatek, musi mieć uprawnienie do kontrolowania dochodów obywateli, którzy z kolei muszą takiej kontroli się poddawać i otwierać przez urzędem skarbowym duszę bardziej, niż przed księdzem na spowiedzi. Co więcej - to uprawnienie bywa wykorzystywane przez władzę publiczną do nękania obywateli podpadniętych politycznie, w nawet tych, którzy po prostu nie pozwolili się okraść, albo próbowali uniknąć haraczu. Wreszcie podatek dochodowy, zwłaszcza w wersji progresywnej, jest z punktu widzenia interesu narodowego wyjątkowo głupi, ponieważ represjonuje wydajną pracę. Teoretycznie - im wydajniejsza praca, tym większe dochody, ale przy podatku dochodowym - im większe dochody, tym większy rozmiar podatkowej konfiskaty, więc nie opłaca się pracować wydajnie. Przeciwnie - mimo transformacji ustrojowej istnienie podatku dochodowego sprawia, że znana sentencja: „socjalizmu się nie lękaj, mało rób, a dużo stękaj” - nadal zachowuje niesłabnącą aktualność. Więc w czynie społecznym zachęcam naszych Umiłowanych Przywódców, by spróbowali ze swoich puszek z Pandorą wyciągnąć również pomysł likwidacji podatku dochodowego. Oczywiście mam świadomość, że po wyborach natychmiast o tym zapomną, ale może przynajmniej część wyborców to zapamięta i uwierzy, że to możliwe. SM
Wesoły autobus w służbie bezpieczeństwa Pan premier Donald Tusk, który ostatnio wyruszył na polskie drogi w budowie wesołym autobusem (żeby tylko przypadkiem nie wpadł do jakiegoś wilczego dołu, wykopanego przez ministra Grabarczyka na Jarosława Kaczyńskiego i jak zwykle - zapomnianego) oświadczył, że podczas głosowania w ONZ Polska nie poprze rezolucji w sprawie proklamowania niepodległego państwa palestyńskiego, bo zagroziłoby to bezpieczeństwu Izraela. To bardzo ładnie, że premier Tusk troszczy się o bezpieczeństwo Izraela nawet jakby bardziej, niż o bezpieczeństwo Polski, ale czy zablokowanie jednej rezolucji położy kres niebezpieczeństwom, jakie czyhają na Izrael? Ależ skądże, wcale nie! Największym niebezpieczeństwem dla Izraela są oczywiście Palestyńczycy - i powiedzmy sobie szczerze i otwarcie - dopóki oni będą, to Izrael nie będzie bezpieczny. Zatem trzeba chwycić byka za rogi i przeprowadzić ostateczne rozwiązanie kwestii palestyńskiej. To oczywiście problemu bezpieczeństwa Izraela też nie rozwiąże do końca, bo w takim Egipcie właśnie podnosi głowę Bractwo Muzułmańskie, a z Syrii szczerzy kły straszliwy Assad. Co tu ukrywać; to są państwa bardzo niebezpieczne dla Izraela, więc czy by tak nie zbombardować ich atomowymi kartaczami? Wprawdzie Izrael atomowych kartaczy „nie ma”, ale wiadomo przecież, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści - a czy Pan Bóg mógłby czegokolwiek odmówić Izraelowi? Wprawdzie jest Wszechmogący, ale tego to chyba już by nie mógł, bo pan redaktor Michnik pokazałby Mu ruski miesiąc. No dobrze - a co z Iranem? Nooo, tu nie ma wątpliwości, że tę tłustą plamę na ludzkości trzeba zetrzeć bez wahania. Ale przecież na tym zagrożenia dla Izraela się nie kończą, bo przecież świat aż roi się od antysemitników, którzy Izraelu psują znakomicie nakręcone geszefty. Nie ma, zatem rady, tylko trzeba tym wszystkim antysemitnikom poukręcać łby. Czy jednak położy to kres antysemitnictwu? O tym nie ma mowy, a zatem nie ma innego wyjścia, jak się z ludzkością raz na zawsze rozprawić - bo nie ma takiej ceny, jakiej nie można by zapłacić, nie ma takiego poświęcenia, jakiego nie można by dokonać dla bezpieczeństwa Izraela. Tako rzecze premier Tusk z wesołego autobusu. SM
Ogrom biedy i krzywdy Poseł Tadeusz Ross, szerszej publiczności znany z telewizji, jako Zulu Gula, ubiega się o reelekcję. W ulotce, którą był mi podrzucił do skrzynki, wyjaśnia, dlaczego „mało go było przez te cztery lata widać” na sejmowej trybunie. „Nigdy nie lubiłem się popisywać wygłaszaniem pustych, politycznych tyrad. Prawdziwa praca odbywa się w komisjach. A ja jestem w Komisji Polityki Społecznej i Rodziny. To w tej komisji dopiero widać polską biedę, ogrom ludzkich nieszczęść, dramat emerytów i krzywdę naszych dzieci…”. Poseł Ross wie, że to „OGROM PRACY” (tak napisał), ale obiecuje, że będzie „pomagać”, a wręcz „ratować ludzi”. Na odwrocie rekomendują kandydata Piotr Fronczewski, Krzysztof Kowalewski i Jacek Fedorowicz. Nawet ten ostatni, felietonista kilku pism, nie zauważa, że rekomendowany przez nich, jako społecznik kolega z estrady przez ostatnie cztery lata był posłem partii rządzącej. I to jak rządzącej! Tak, że uczyniła Polskę zieloną wyspą sukcesu! Że cała Europa patrzy na nasz sukces z podziwem! Jaka znowu „polska bieda”? „Dramat emerytów, krzywda dzieci”? Wszystkich, którzy przez ostatnie cztery lata dostrzegali w Polsce jakąś biedę, nie mówiąc już o dramatach i krzywdach, bezlitośnie wyszydzano, jako pisowców i czarnowidzów. Ze szczególnym zaś zapamiętaniem chłostał ich biczem satyry były „kolega Fedorowicz”, dziś serdeczny druh kolegów kierowników. „Proszę znów o wasze głosy. Nie jestem politykiem, więc ich nie zmarnuję” – kokietuje mnie poseł Ross. Parę dni temu rozbawiła mnie ta ulotka, ale teraz… W istocie Ross jest politykiem, i to lepszym niż większość kolegów z PO. Wyczuł nową linię. Gdy inni jeszcze byli na „zielonej wyspie sukcesu”, on już przeczuwał, że szef zaraz ruszy autobusem w Polskę wysłuchiwać po siołach i miasteczkach skarg na polską biedę, krzywdę i dramat, i obiecywać, że jeśli biedni i pokrzywdzeni zagłosują na PO, to pomoże im Unia Europejska. „Pojska to baadzio dziwna kjaj” – jak to mówił Zulu Gula. RAZ
Troska o niewolnika Wyobraźmy sobie, że ZZ Szewców zażądałby surowych kar dla ludzi, którzy nie stawią się na przegląd stóp i nie noszą dobranego przez szewca obuwia… Ale byłby wrzask! Ale by się stukano po głowach! A teraz wyobraźmy sobie, że ZZ Lekarzy, prywatnych jak najbardziej, zażądałby, by pacjenci stawiali się na badania i pod karą grzywny leczyli się w przepisany sposób… Też powiedzielibyśmy, że łapiduchy chcą się nieźle obłowić. A w Portugalii lekarze – tyle, że upaństwowieni – właśnie tego zażądali… i ludzie uważają, że skoro tego żąda „służba zdrowia” – to wszystko w porządku. Bo prywatny to pracuje dla zysku – a państwowy działa „dla dobra chorego”. I sami doktorzy czują się już nie lekarzami, – lecz Urzędnikami Państwowymi – i chcą mieć prawo karania nieposłusznych pacjentów!
Ten drobiazg, że dostają za to pieniądze z NFOZu, jakoś umyka uwadze. Zresztą: co za różnica, czy robią to dla zysku czy nie? I tak jesteśmy traktowani jak bydlęta! JKM
Ankieta Opowiadam się za: Jak ze sformułowania wynika nacjonaliści radykalni z NOP uważają Nową Prawicę za jakichś degeneratów. Po takim postawieniu sprawy ciekawy jest wynik ankiety: mimo tak zachęcających sformułowań aż 9% radykalnych narodowców opowiedziało się za jakąś (no, niech im tam będzie…) Centro-Prawicą – a ponad 22% za Nową Prawicą. By sprawę wyjaśnić: my ani nie idziemy szlakiem Wolnych Konopi – ani nie przeszkadzamy nikomu tym szlakiem maszerować. Ludzie są różni – i w różnorodności siła Narodu. Gdyby wszyscy byli jednakowi, dowolna zaraza mogłaby wszystkich wytłuc. Ludzie są różni. Jeden po alkoholu jest wzmocniony, na innego to mało wpływa, a jeszcze inny stacza się do rzędu bydląt. Dokładnie to samo jest z nikotyną, marihuaną czy kokainą. Selekcja naturalna. Rozwijamy się dzięki selekcji. Po to Pan Bóg wygnał ludzi z Raju (gdzie selekcji nie było…) byśmy dzięki tej selekcji się rozwijali. Więc nie starajmy się krzyżować Bożych Planów. Nieco inaczej jest z homoseksualizmem. Tu selekcja działa inaczej. Jeśli geny sprzyjające homo-skłonnościom są dziedziczne, to, jeśli homoś, zaciąwszy zęby, ku radości radykalnych narodowców spłodzi pięcioro dzieci– to rozpowszechni zarazę w społeczeństwie. A jeśli będzie się zabawiał po cichu z innymi homosiami – to jego geny znikną wraz z jego śmiercią. Co NOP-meni, powinni przecież uznać za korzystne. Nie mamy, więc nic przeciwko homosiom –pod warunkiem, że są równie dyskretni jak inni płciowi oryginałowie. Natomiast tych (tfu!) „gejów”, starających się szerzyć homoseksualizm drogą kulturową, tępimy – i raczej z satysfakcją byśmy się przyglądali, gdyby narodowi radykałowie zajęli się tym „problemem” po swojemu. Trudno: gwałt niech się gwałtem odciska! JKM
Polacy ! Jak zakładać rodzinę to tylko w UK ! W Wielkiej Brytanii dziennie rodzi się średnio 50 polskich dzieci. W zeszłym roku urodziło się tam blisko 20 tysięcy małych Polaków (LINK). A w pierwszej połowie tego roku liczba urodzeń Polaków wzrosła 6 krotnie. Dane te wskazują jednoznacznie, że polscy emigranci czują się w UK jak u siebie w domu i nie zamierzają wracać do Polski by tutaj budować swoją przyszłość i zakładać rodziny. Wolą robić to (zakładać rodziny) na „obczyźnie” i to znacznie częściej niż ich rodacy w kraju (warto porównać wskaźniki dzietności emigrantów i tubylców w Polsce). Przyczyn tego zjawiska można szukać w tzw. „polityce pro-rodzinnej” prowadzonej przez polskie państwo, o czym wspomniano we wpisie p.t. 3 lata PO+PSL = 30 tyś. drożej kosztuje utrzymanie dziecka oraz w kolejnym wpisie poświęconym ocenie „zielonej wyspy” przez ankietowanych w tej sprawie rodaków - „Zielona wyspa” w praktyce - czyli pracy szukamy byle dalej od Polski..
P.S. Konsekwencje przytoczonych tu faktów są oczywiste. Dzięki „skutecznie” prowadzonej w Polsce przez władze „polityce prorodzinnej” i niepewności o przyszłość, jaka towarzyszy ludziom w wieku rozrodczym mamy wreszcie nie „przyrost naturalny”, ale „ubytek naturalny” zwany inaczej „ujemnym przyrostem naturalnym”. Oznacza, że więcej Polaków umiera niż rodzi się. Konsekwencje tego zjawiska to coraz większa liczba emerytów, na których utrzymanie nie będzie miał, kto łożyć (wbrew sławetnym reformom OFE i ZUS na obecnych emerytów cały czas łożą ci, co jeszcze pracują i stan ten się już nie zmieni aż do czasu bankructwa systemu ubezpieczeń społecznych). Dalszą konsekwencją będzie wyludnienie kraju i napływ emigrantów, którzy zastąpią wymierający tubylczy naród. Może właśnie o to chodziło wszystkim zainteresowanym? Ktoś mógłby tu przypomnieć sobie zapomnianą swego czasu wypowiedź K. Świtonia, który twierdził, że według dalekosiężnego zamysłu mitycznych „starszych i mądrzejszych” dopuszczalna liczba Polaków przydatnych do pracy na aktualnie zajmowanym terytorium nie powinna przekraczać 15 milionów sztuk. 2-AM - blog
Goły tyłek promuje Polskę Gołe penisy i wypięty w stronę publiczności mężczyzna ściągający majtki. Nie, to nie porno dla homoseksualistów, tylko festiwal w ramach Polskiej Prezydencji. Festiwal odbywa się, co roku i organizowany jest przez Fundację Umysł/Ciało. Reklamuje się hasłem: „spójrz na ciało z innej perspektywy” i nosi tytuł: „10! Międzynarodowy Festiwal Tańca Współczesnego” Rok temu w ramach tego „współczesnego tańca” na scenie onanizowała się wokalistka, a kobiety całowały się. W tym roku dla odmiany gołe męskie pupy promują Polskę. Festiwal znalazł się na liście Krajowego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011. W ramach promocji polskiej kultury w Europie, na scenie biega nagi mężczyzna, a nadzy aktorzy podskakują w rytm muzyki. Widzowie mogą podziwiać podskakujące piersi i penisy. Ale to mało w porównaniu ze sceną, w której stojący tyłem do widowni, wypięty mężczyzna ściąga majtki. - To środek wyrazu artystycznego – mówi „Codziennej” Barbara Hernas – oddelegowana do kontaktu z mediami. „Program Ciało/Umysł ma na celu ukazać przemiany w tańcu w XX wieku, odczytać na nowo jego historię oraz symbolicznie zamknąć pewien okres, który przeszedł już do szeroko pojętej historii sztuki” – czytamy na stronie Fundacji. W filmie promującym festiwal nie widać jednak ani dialogu, ani refleksji nad tańcem. Widać gołe pupy. Sztuką trudno to nazwać. Na stronie Polskiej Prezydencji czytamy:
„Program kulturalny polskiej prezydencji to jeden z największych projektów promujących Polskę od 1989 roku.”
Wyeksponowany męski odbyt to jak widać nasze kulturowe dobro. Jak dowiedziała się „Codzienna”, projekt w 20 proc. finansowany jest z naszych kieszeni. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego umywa od projektu ręce „Lista wydarzeń krajowych została przygotowana przez Narodowy Instytut Audiowizualny”. Instytut przez tydzień nie był w stanie odpowiedzieć na nasze pytania. Sylwia Krasnodęmbska
Legendarny bramkarz Jan Tomaszewski: Wstyd mi za prezydenta RP Jan Tomaszewski nie szczędzi gorzkich słów pod adresem nie tylko prezydenta Bronisława Komorowskiego. Przyznaje również, że dziś wstydzi się, że grał w koszulce z orzełkiem. - Teraz jest ona sprzedawana przybłędom – mówi były bramkarz Jan Tomaszewski - Brzydzę się prezydenta RP – powiedział Jan Tomaszewski na politycznej pogadance z mieszkańcami Torunia i okolic. Legenda polskiej piłki kandyduje z listy PiS do Sejmu. Wybitny przed laty bramkarz przyjechał do Torunia, by, jako startujący z Łodzi polityk wesprzeć w wyborczej rywalizacji swoich toruńskich kolegów. – Jeżdżę wszędzie tam, gdzie mnie zaproszą – mówił Tomaszewski. Przy okazji wyjawił, że wstyd mu dziś, że grał w koszulce z orzełkiem. Dlaczego? – Teraz jest ona sprzedawana przybłędom - mówił Tomaszewski wymieniając nazwiska Damiena Perquisa i Eugena Polanskiego, którym prezydent w ekspresowym tempie przyznał polskie obywatelstwa. - Perquis przyszedł do nas, bo nie załapał się do pierwszej reprezentacji Francji. Dostał obywatelstwo w 48 godzin. Eugen czy Ougen Polanski, jeszcze miesiąc temu mówił, że będzie kibicował Niemcom, a teraz dzięki prezydentowi ubrał teraz koszulkę z białym orłem – mówił Tomaszewski. eMBe/Fakt.pl
Nagonka na nauczycieli odtrąbiona Jak wynika z najnowszego raportu "Education at a Glance 2011" OECD, organizacji zrzeszającej 34 najlepiej rozwinięte gospodarki świata, polscy nauczyciele pracują najkrócej na świecie - informuje "Dziennik Gazeta Prawna" W dokumencie "Education at a Glance 2011" czytamy, że statystyczny nauczyciel w Polsce spędza przy tablicy 489 godzin rocznie. Oznacza to, że dziennie pracuje nie więcej niż 2 godziny i 42 minuty.
Wprost - Polscy nauczyciele pracują najkrócej na świecie sfora.pl
Polski nauczyciel pracuje najkrócej na świecie (...)Jak pisze gazeta, pedagogów mamy w Polsce wciąż blisko pół miliona, choć liczba ich wychowanków spadła o milion. Rosną też wydatki na szkoły. Polski nie stać na utrzymywanie tak pracujących nauczycieli. Ich rozbudowane przywileje wynikają z niedostosowanej do obecnej rzeczywistości Karty Nauczyciela. Jak dotąd nie odważył się jej zreformować żaden rząd tvn24
Jakie wnioski? Polski nauczyciel to leń. I nie dość, że leń, to jeszcze narzeka i chce więcej pieniędzy. Temu prostemu wizerunkowi przeczy jednak portal eurydice.org, oficjalna strona UE dot. edukacji. Jeżeli spojrzymy na jej polskiego klona to zauważymy, że liczba godzin lekcyjnych w krajach europejskich nie odbiega od liczby godzin w Polsce. Dla szkół podstawowych wynosi ona ponad 20 godz. dla średnich ok. 30 godz. tygodniowo. (Polska: szkoła podstawowa 23 lekcje, szkoła średnia 31, Niemcy 19-28 oraz 28-30; Czechy 20-25 i 27-31, Francja 24 i 25-30, Anglia (zalecane) 21-25 h). Dane te potwierdzą prezentacje ze strony MEN, gdzie ilość godzin dydaktycznych przedstawiona jest w godzinach zegarowych. Otóż przeciętnie w UE wynosi ona ok.17-20 godz. W Polsce, 14 czyli tyle ile we Francji, w szkołach średnich. Mniej jest w Finlandii. Zaś w szkołach podstawowych mniej niż w Polce jest tych godzin w Belgii. Musimy jednak dodać, że są to statystyki pracy nauczycieli z grupami uczniów, nie z zespołami klasowymi. Stąd, moim zdaniem, wynika fakt, że Polska jest w dole tabeli. Najprawdopodobniej, bowiem do pracy dydaktycznej nauczycieli UE wliczane są zajęcia określane w Polsce, jako poza lekcyjne. Jakby jednak nie było widać, że czas pracy dydaktycznej polskich nauczycieli nie odbiega zasadniczo od czasu pracy nauczycieli w UE. Skąd, więc tak astronomiczne różnice w danych OECD? Wyjaśnienie jest proste. W krajach UE występuje taka kategoria jak obecność nauczyciela w szkole. Nauczyciel jest w niej zobowiązany przebywać zwykle ok 30 godz. tygoniowo. W tym czasie ma zajęcia z uczniami, ale też przygotowuje się do lekcji, sprawdza prace uczniów, pracuje z dokumentacją szkoły, bierze udział w zebraniach. W Polsce taka kategoria pracy nauczyciela nie występuje. Czy więc polski nauczyciel takich czynności nie wykonuje? Oczywiście wykonuje, ale nie jest za niewynagradzany finansowo. Uzyskuje jedynie zakwalifikowanie go przez państwo, jako pracownika na pełen etat, z czym wiąże się na przykład prawo do uzyskania emerytury czy opieki służby zdrowia (dodajmy, że podobne uprawnienia przysługują zarejestrowanemu bezrobotnemu). Czy jest to dla nauczycieli korzystne? Ten etap rozważań podsumujmy następującym wnioskiem:
Jeśli chodzi o pracę dydaktyczną z uczniami w Polsce nauczyciele mają podobną liczbę godzin, co w UE. Różnice są, jeśli chodzi o zajęcia pozalekcyjne oraz czas, w którym nauczyciel zobowiązany jest przebywać w szkole. Ogólnie rzecz biorąc europejski model edukacji różni się od polskiego tym, że w UE dziecko przebywa w szkole do czasu, gdy rodzice kończą pracę i mogą je odebrać do domu. W Polce zaś do momentu, gdy kończy zajęcia lekcyjne. Pytanie brzmi, dlaczego w Polsce nie stosuje się modelu europejskiego. W cytowanych publikacjach za taki stan rzeczy obwinia się nauczycieli i ustawę Karta Nauczyciela. Moim zdaniem nie jest to prawda. Europejski model szkoły nie jest stosowany w Polsce z dwóch względów:
1. Infrastruktura polskich szkół. W małych szkołach pracuje kilkudziesięciu nauczycieli, w dużych do kilkuset. Gdyby rzeczywiście zastosować model, że wszyscy nauczyciele mają przebywać w szkole od 8 do 16 to pytanie brzmi:
a. gdzie, (w jakich pomieszczeniach)
b. co maja robić.
Miejsce, spokój, skupienie, komputer. Niestety polskie realia są takie, że jeśli chodzi o infrastrukturę, to częściej niż szkoła lepszy standard zapewniają nauczycielom ich własne domy. Gdyby nawet zmusić nauczycieli do przebywania w szkole to i tak części pracy nie mogliby w niej wykonać ze względu na kiepskie warunki.
2. Finanse. Niestety, w demokratycznym państwie prawa, jeśli ustawowo zobowiąże się pracowników do przebywania w pracy i wykonywania pracy to i trzeba im za tę pracę płacić, a państwo polskie nie kwapi się do wydatków na edukację. Stawki za godziny pozalekcyjne istnieją i trzeba by je wypłacać. Jakoś też trzeba by wycenić godzinę przebywania w szkole i również za nią płacić. Ile? Skoro jest to wypełnianie dokumentacji, udział w naradach, to odpowiednia wydawałaby się stawka urzędnika. Ile wówczas wynosiłaby realna pensja nauczyciela? Podsumowując ten etap rozważań sformułujmy następujący wniosek:
Wiele jeszcze wody w Wiśle upłynie, zanim w Polsce będziemy mieli europejski model szkoły.
Jest jednak pytanie, po co te wszystkie artykuły, po co ten cały artyleryjski ostrzał przez media?
Czy chodzi o to, aby uczniowie mieli więcej lekcji?
Nie. Uczniowie nie będą mieli więcej lekcji. Liczba godzin, jaką mają tygodniowo i tak jest wysoka.
Czy chodzi o to, by było więcej zajęć pozalekcyjnych typu kółka, zespoły wyrównawcze itp.?
Bzdura. Wystarczy wyasygnować na nie pieniądze i będą.
Czy chodzi o to by stworzyć europejski model szkoły?
Wątpię. Wówczas trzeba by płacić nauczycielom za czas przebywania w szkole.
O co więc chodzi? Otóż jednak jest potrzeba, aby ktoś zajął się dziećmi w czasie, gdy rodzice są jeszcze w pracy, a lekcje już się skończyły. Kto ma to robić? Najlepiej szkoły i nauczyciele. I za darmo. Tzn. w ramach aktualnych pensji. Pierwsze kroki zostały już zrobione. Minister Hal zmusiła nauczycieli do 1-2 godz. pracy z uczniami tygodniowo. Nie wypełnia to jednak czasu do godz. 16. Pora, więc wykonać następny krok. Inną sprawą jest rzetelność dziennikarzy w przekazywaniu informacji. Tak się składa, że przejrzałem omawiany raport OECD i jakie są tam liczby? Total statutory working time in hours, 2009, szkoły średnie (liceum): Poland 1472, England 1265, Portugal 1464, Scotland 1365, Spain 1425. 16 krajów bez danych. Number of teaching hours per year, 2009: Upper secondary level: Poland 486, Denmark 377 (łączny czas przebywania nauczyciela w szkole), Greece 426. Skąd, więc wniosek, że Polscy nauczyciele pracują najkrócej na świecie? Tym bardziej, że są to tylko dane z krajów zrzeszonych w OECD? Z tego raportu wynika jednak informacja, której redakcje nie kwapią się podawać. Polski nauczyciel zarabia najmniej spośród nauczycieli w krajach OECD: 21 149 dolarów rocznie (equivalent USD converted using PPPs).
http://www.eurydice.org.pl/systemy_edukacji_w_Europie
http://www.oecd.org/document/2/0,3746,en_2649_39263238_48634114_1_1_1_1,00.html
http://www.polskatimes.pl/fakty/453361,dgp-polscy-nauczyciele-pracuja-najkrocej-na-swiecie,id,t.html
foros - blog
Co piąta koncesja na poszukiwanie w Polsce gazu łupkowego jest w rękach Rosjan Można powiedzieć, że do tego doprowadziła agentura w osobie Tuska. Jeżeli tzw. premier i odpowiednie służby nie przejawiają zainteresowania tym strategicznym dla bezpieczeństwa i przyszłości Polski tematem - konsekwencje sa jak poniżej. Za to Tusku tez cię rozliczymy. "Dziennik Gazeta Prawna" pisze, że co piąta koncesja na poszukiwanie w Polsce gazu łupkowego jest w rękach rosyjskich firm. Zdobyły je, przejmując spółki mające pozwolenia Te informacje dwoje polskich eurodeputowanych PO - Lena Kolarska-Bobińska i Jacek Saryusz-Wolski - uzyskało nieoficjalnie z Komisji Europejskiej. Ministerstwo Środowiska wydało do tej pory 101 koncesji 25 firmom. Henryk Jacek Jezierski, wiceminister środowiska i główny geolog kraju, przyznaje Dziennikowi Gazecie Prawnej, że oficjalnie żadna z koncesji nie należy do firmy z kapitałem rosyjskim. Resort nie jest w stanie sprawdzić, czy spółki posiadają kapitał rosyjski. "Dziennik Gazeta Prawna" zauważa, że rozpoczęcie eksploatacji złóż gazu łupkowego w Polsce będzie dla Rosji zagrożeniem. W tej sytuacji blokowanie eksploatacji i kontrola złóż łupków może być dla Rosji sposobem na utrzymywania eksportu paliwa do UE. Polsce trudno będzie sprawdzić, czy opóźnienia - w poszukiwaniach, a potem w eksploatacji - to przypadek czy zła wola. A w sytuacji zdemaskowania ryzyko jest niewielkie - koszt koncesji to 500 tysięcy złotych, co dla giganta takiego jak Gazprom jest niewielką sumą. Aleksander Pomorski's blog
Unia Europejska: Chiny deklarują pomoc w zamian za dostęp do rynku unijnego Chiny zaoferowały europejskim przywódcom, że pomogą im utrzymać euro w zamian za uznanie ich gospodarki za gospodarkę rynkową. Pozwoliłoby to na jeszcze większy eksport tanich towarów chińskich do Europy. Premier tego kraju Wen Jiabao złożył taką propozycję na spotkaniu z liderami biznesu i urzędnikami podczas Światowego Forum Ekonomicznego, odbywającego się w chińskim mieście Dalian. – Kraje europejskie stoją wobec problemów z długami, a my wielokrotnie już oferowaliśmy pomocną dłoń. Będziemy nadal tam inwestować – zapewnił chiński premier. Zasugerował, by kraje europejskie podjęły działania na rzecz szybkiego uznania gospodarki chińskiej za gospodarkę rynkową. Chiny taki status mają uzyskać – zgodnie z zasadami Światowej Organizacji Handlu – do 2016 r., ale już teraz chciałyby korzystać z tego statusu i więcej eksportować do krajów Unii. Rzeczniczka Komisji Europejskiej zbagatelizowała te sugestie. Mówiła, że podczas niedawnej rozmowy telefonicznej premiera Chin z komisarzem unijnym Jose Manuelem Barroso „w ogóle nie rozmawiano na ten temat”. Dodała jednak, że urzędnicy pracują „intensywnie” w sprawie negocjacji dot. uznania gospodarki chińskiej za gospodarkę rynkową. Nowy status gospodarki chińskiej zmieni sposób naliczania cła przez UE, która obecnie chroni rodzimych producentów. Jeśli zmieni się status gospodarki chińskiej, UE nie będzie mogła uznawać za dumpingowe cen na wiele towarów. Chiński premier przekonuje, że Europejczycy w znacznie mniejszym stopniu obawiają się chińskich towarów niż Amerykanie. Niemiecka fundacja Marshall Fund opublikowała dane sondażowe, z których wynika, że 46 proc. Europejczyków uważa, że chińska gospodarka nie stanowi zagrożenia dla Europy. 62 proc. obywateli sądziło również, że Chiny nie stanowią zagrożenia wojskowego. Dla porównania aż 62 proc. Amerykanów uważa, że Chińczycy stanowią zagrożenie ekonomiczne, a 47 proc. uważa, że stanowią oni również zagrożenie wojskowe. Najbardziej pro-chińskie kraje UE z 12 objętych badaniem to: Rumunia, Bułgaria, Holandia, Francja, Portugalia, Wielka Brytania i Hiszpania. Niemcy, Włochy i Słowacja są na drugim końcu skali. Pomimo deklarowanej ostrożności, włoskie władze spotkały się w ub. tygodniu w Rzymie z przedstawicielami chińskiego funduszu China Investment Corporation. Pojawiły się spekulacje, że Chińczycy będą kupować włoskie obligacje.
Źródło: EUObserver, AS
Musimy się pokajać? Ponieważ jakiś kolejny rosyjski historyk, jakiś Matfiejew czy ktoś podobny, domaga się od nas przeprosin za zwycięską wojnę postanowiłem napisać kilka słów o kajaniu się, tak w ogóle. Ponieważ jakiś kolejny rosyjski historyk, jakiś Matfiejew czy ktoś podobny, domaga się od nas przeprosin za zwycięską wojnę postanowiłem napisać kilka słów o kajaniu się, tak w ogóle. Mam przed sobą oto zapomnianą już książkę Artura Sandauera pod tytułem „O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku”. Rzecz nie jest zbyt obszerna, za to bardzo zagmatwana. Wydano ją w środku stanu wojennego, w roku 1982. Pisze w niej Sandauer słowa znamienne, do których my – poprzez zapomnienie tej książki – dopiero się przyzwyczajamy. Pisze mianowicie, że „żadna organizacja Żegota nie pomoże”. Słowa te sprowokowane zostały wydarzeniami na placu Krasińskich w dzień wybuchu powstania w getcie warszawskim. Sandauer pisze, że wobec zachowania się Polaków stojących na tym placu nie jest ważne nic, a już najmniej te 2 tysiące uratowanych przez Kossakową i jej współpracowników. Po prostu. W gettcie zabijano Żydów jacyś ludzie z tego szydzili, byli oni Polakami i przez to nic więcej się nie liczy. Warto tę frazę zapamiętać i odświeżyć sobie w pamięci inne frazy Sandauera. Pisze też autor o tym, że literatura polska, co było jej obowiązkiem, nie podjęła w sposób odpowiedni tematu po wojnie. Po czym zaraz w następnym akapicie cytuje Miłosza i jego ekspiacje w imieniu nas wszystkich narodzonych i nienarodzonych. W imieniu tych, co patrzyli i tych co spali w domach, a także w imieniu tych, którzy narażali życie. Pisze też Sandauer, że Andrzejewski, żeby się po wojnie przypodobać Żydom z bezpieki, zmienił swoje opowiadanie „Wielki tydzień”. Co prawda nie poszedł tak daleko jak Miłosz i nie uruchomił rozebranych na placu Krasińskich karuzeli, ale powypisywał rzeczy poniżające Polaków, po to – podkreślam – by się przypodobać Żydom. I to się Sandauerowi nie podoba wcale. On z tego szydzi i drwi. Co innego Miłosz, który puścił w ruch karuzelę. Ten przyjął postawę właściwą, ale to i tak za mało, żeby nas uratować. Bo wtedy, w kwietniu, stali tam i patrzyli. Powyższe meandry mieści Sandauer na dwóch zaledwie stronach i ani razu nie zabraknie mu oddechu, ani razu się nie pochyli ze wstydem i ani razu nie zająknie. Musi udowodnić swoją tezę i celowi temu służy wszystko i każdy. Karuzela rozebrana – źle, zbudowała i na chodzie – jeszcze gorzej. Szmalcownicy – dramat, Żegota – nędzna namiastka pomocy. Słowem – nie ma dla nas ratunku. A skoro nie ma, to musimy go sobie znaleźć sami. Co też, jak przypuszczam uczynimy. Myślę, że narracja Sandauera powinna być przypominana każdemu studentowi polonistyki, na każdym roku od nowa. I innym studentom także. Za ten plac Krasińskich, za to, że ludzie stali tam i patrzyli jak Niemcy ich mordują musimy odpowiedzieć wszyscy. To nic, że zburzono Warszawę, a ci, co tam stali na tym placu rok później gnili w kanałach. To nic, że żaden z nich nie ocalał, a jeśli nawet to na pewno nie pamięta tamtego tygodnia, bo ma inne obłędy w głowie. To się nie liczy. No, więc dobrze. Niech się nie liczy. Niech nie liczą się także pomniki postawione wystrzelanej przez AK ludności ukraińskiej na Podkarpaciu. Nikt na całej Ukrainie nie interpretuje ich zgodnie z intencją, czyli jako ręki wyciągniętej do zgody. Wszyscy uważają, że to ekspiacja za popełnione grzechy. Na całym Wołyniu nie ma ani jednego krzyża postawionego ku pamięci pomordowanych. Oznacza to w ukraińskiej głowie tyle tylko, że pomordowanych nie było. Gdyby byli jacyś rząd na pewno by ich uczcił. To znany z uczciwości i prawości rząd, ten w Kijowie. Gdyby profesorowie polscy byli naprawdę polscy, napisano by o tym na pomniku ku ich pamięci. Skoro tego nie zrobiono, to znaczy, że byli to jacyś inni profesorowie. Po prostu tutejsi, lwowscy. Polska zaś była na Ukrainie okupantem. Niczym więcej, a udowadnia to za każdym razem, kiedy wyciąga rękę do zgody. Czy gdyby nie miała tych wszystkich grzechów na sumieniu, chciałaby się godzić? W życiu. Nikt rozsądny na Ukrainie nie pomyśli inaczej, to jasne. Trzeba, bowiem bronić swoich i swego. Taka jest dziejowa konieczność i już. Polacy są winni i udowadniają to za każdym razem. Już łatwiej Ukraińcowi uwierzyć, że Rosjanie są bez winy. Oni przynajmniej, jak ich o coś oskarżyć od razu sięgają po broń, albo biją w mordę. Polak zaś tylko chcę się godzić. Od razu widać, że ma coś do ukrycia. Niech, więc nie będzie tych krzyży na Wołyniu i niech nie liczą się te pomniki. Nie je woda zabierze i ziemia przysypie, a potem śnieg. Niech się nie liczy list biskupów polskich do biskupów niemieckich. Bo jak kiedyś powiedział pewien niemiecki polityk – skoro przepraszali to widocznie mieli, za co. Nie się ten list nie liczy także. Cóż ma się w takim razie liczyć? A nauka, jaka z tych dwudziestoletnich już prób pobratania się z narodami ościennymi płynie. Nie wyciągajcie pochopnie ręki do zgody bracia, bo wam ją odetną lub w najlepszym razie na nią naplują. Trzymajcie tę rękę w kieszeni, tak by było widać, że dłoń opiera się na kolbie. Wtedy może uda się wam ocalić życie i kraj. Coryllus
O gazetowym satanizmie Wpuszczenie Nergala do telewizji w prime time oznaczałoby, że można już właściwie wszystko. Że pojęcia zostały całkowicie odwrócone Mam znajomego, który wierzy, że wpływ sił ciemności na nasze życie jest namacalny i dobrze widoczny. I ja się w zasadzie z nim zgadam, ale przez swoje dziewictwo intelektualne, niedokształcenie i burą prostotę, wierzę czasami, że jest inaczej. No, ale czasem nie da się tej wiary utrzymać w żaden sposób nawet stosując tak wypróbowane metody, jak zaprzeczanie samemu sobie w tym samym zdaniu lub udawanie, że się nie widzi, co dookoła wyrabiają. Ucieczka od prawdy też jest tutaj pomocna, ale ona naraża człowieka na zarzut tchórzostwa. Kłamstwo jest, więc poręczniejsze. Wracajmy jednak do ad remu, czyli do konkretu, czyli do przykładów. Wziąłem sobie do ręki, w Londynie będąc, gazetę „Evening Standard”. Taką darmówkę rozkładaną przy stacjach metra i w sklepach. Niczym się to nie różni od naszych darmówek, tyle, że jest tam więcej reklam. Są tam także rozmaite rankingi i porównania. Gazeta, którą wziąłem była akurat sobotnia, sporo tam, więc miejsca poświęcono rozrywce. Porównywano ze sobą, na przykład, dwa kluby rozrywkowe, do których przychodzą gwiazdy, a czasem także książę Harry. Obydwa te kluby prowadzone są przez osoby szanowane i znane, ale ja zapamiętałem jedynie nazwisko jednej z nich – Roman Abramowicz. Otóż roman Abramowicz ma klub, w którym bywa książę Harry, butelka szampana kosztuje 20 tysięcy funtów, a największą atrakcją jest wciąganie kreski z gołego brzucha jakiejś kurewki. Za co oczywiście płaci się osobno. W tym konkurencyjnym klubie o nazwie, o ile dobrze pamiętam, Box, dzieją się rzeczy podobne i podobnie kosztują, ale z jakichś przyczyn jest on lepszy. Może przychodzi tam Beckham z dzieckiem, nie pamiętam. W każdym razie najgorsza ohyda i drożyzna uważana jest tam za atrakcję i niebo w gębie. Ludzie zaś normalni, lub za takich się podający, wpadają do klubu Abramowicza, by złoić się szampanem po 20 patyków flaszka i zasnąć na spoconym brzuchu smutnej dziewczny z Omska, którą tenże Abramowicz przebrał za wampa czy za coś tam innego. Wszyscy za atrakcję uważają także narkotyki, które są już nielegalne tylko z nazwy chyba, a wpadają z nimi – tak sądzę – tylko ci, którzy wpaść muszą, żeby poprawić statystyki policji. Nie można przecież uwierzyć w to, że gliniarze z Londynu po przeczytanie „Evening Standard” nie potrafili zrobić zasadzki w jednym czy drugim klubie i aresztować siedzących tam ćpunów i handlarzy. To są rzeczy nie do pomyślenia. A jeśli tak, to znaczy, że zło triumfuje i nie ma na to rady. Wobec powyższego trudno doprawdy zlekceważyć aferę o Nergala. Trudno nazwać go dupkiem i mamlasem, a także śmiać się z ludzi, którzy nie chcą go widzieć w telewizji, jak to czyni w ostatnim numerze tygodnik „Wprost”. Nergal, bowiem jest rzeczywistym promotorem postaw nagannych, złych, podłych i nieszlachetnych. Nie ma co do tego wątpliwości. Jeśli zaś ktoś uważa, że jego satanizm polega na tym, że nocą na cmentarzu spotyka się z Lucyferem i razem cicho gwarzą przy piwku, to życzę mu szczęścia oraz zdrowia. Wpuszczenie Nergala do telewizji w prime time oznaczałoby, że można już właściwie wszystko. Że pojęcia zostały całkowicie odwrócone i to co było złem jest teraz w porządku. Nie mówcie mi, że to stało się już dawno, bo to nieprawda. Nie doszło jeszcze do tego. Ale dojść może. W dodatku w żartach. Tak właśnie. Jeśli komuś się wydaje, że żart jest rozgrzeszający i czysty, może się ostro zawieść i pomylić. Żart, bowiem jest przeważnie złudny i ułudzie służy. Nergal żartuje? Oczywiście. Jest przecież tylko prymitywnym głupkiem. Kto jeszcze żartuje? Abramowicz sprzedając w swoim klubie szmapana i narkotyki? Pewnie. Przecież znamy pana Abramowicza to rosyjski Żyd, uciekł przed Putinem i ma jakiś klub w GB, Arsenal jak się zdaje. Majętny i uczciwy człowiek. Zapewne skłonny do żartów. Kto jeszcze żartuje? Pawlak bagatelizując umowę gazową? A jak. Co tam jakaś umowa. Premier przygotowując expose? Jasne – Guten Tag ziomale. Kupa śmiechu. Nie trzeba się przejmować. Kto jeszcze i z czego żartuje? Ze śmierci? A pewnie. Masa ludzi żartuje ze śmierci, choćby ze śmierci prezydenta i jego żony. To nic złego. Trochę głupawej wesołości. Komu to szkodzi. Nikomu, tak jak nikomu nie szkodzi Nergal w telewizji. To tylko chłopak z gitarą. Był chory, ale się z tego wykaraskał. Miał, kurcze szczęście.
Najważniejsze zaś jest to, by się tym nie przejmować i śledzić sobie spokojnie różne rankingi. U nas póki, co nie ma jeszcze takich jak te w „Evening Standard”, ale jeszcze trochę i będą. Z Nergalem się nie udało to prawda. Czujność jednak osłabnie. Cały czas słabnie i to widać. Jeszcze rok, może dwa i będzie można wszystko. Może nawet będzie można palić samochody na przedmieściach. Coryllus
Niech wszyscy skorzystają na wzroście PKB Szef Solidarności Piotr Duda przedstawił w sejmie obywatelski projekt „S” dotyczący podniesienia płacy minimalnej do 50 proc. średniej płacy. Teraz ustawa trafi do pracy w sejmowych komisjach, ale stanie się to dopiero w następnej kadencji sejmu. Z obecnych w sejmie partii tylko PO i PJN odnosiły się do projektu bez entuzjazmu. Szefowi Komisji Krajowej towarzyszyli w sejmie Henryk Nakonieczny i Zbigniew Kruszyński. Na galeriach zasiadło także kilkudziesięciu członków „S” z całej Polski. Oficjalnie przywitani przez prowadzącego wcześniej obrady wicemarszałka Marka Kuchcińskiego (PiS) byli, co chwilę strofowani przez straż marszałkowską. A to za zbyt głośne zachowanie, a to za brawa, a to za robienie zdjęć.
Biedni pracujący – Jestem tu dziś w imieniu blisko 350 tysięcy Polaków, którzy swoim podpisem poparli projekt ustawy o zmianie ustawy o minimalnym wynagrodzeniu za pracę – zaczął Piotr Duda, przewodniczący NSZZ „S”. – Mówimy o wynagrodzeniu za pracę, a nie zasiłkach. Mamy mnóstwo umów śmieciowych – wskazywał, przypominając o gigantycznej liczbie Polaków, którzy pracując nie są w stanie utrzymać swoich rodzin. – Nie da się ukryć, że za takie pieniądze nie da się utrzymać rodziny! – mówił. Przypomniał także, że dobitnie pokazują to obiektywne dane Głównego Urzędu Statystycznego. – Pracownik z żoną i małym dzieckiem, zarabiający płacę minimalną, otrzymujący zwrot podatku i dodatek na dziecko jest w stanie utrzymać rodzinę tylko na poziomie minimum egzystencji. Poniżej tego czekałoby go biologiczne wyniszczenie – mówił szef „S”. Zgodnie z danymi GUS takich rodzin jest 12 proc. – Nie ma nic gorszego niż niemożność utrzymania rodziny. Jako młody człowiek z dwojgiem małych dzieci, gdy byłem tokarzem w Hucie Gliwice, musiałem chodzić po zasiłki. Wiem, co to znaczy – dodał. Przewodniczący „S” zastanawiał się także, czy doradcy ekonomiczni wskazujący na negatywne, ich zdaniem, skutki podwyższenia płacy minimalnej, próbowali doradzać ludziom zarabiającym płacę minimalną, jak przeżyć. – Pracodawcy mówią, że jak pracownikom nie wystarcza pensji na życie, niech idą do opieki społecznej. Czyli ich zdaniem budżet państwa ma dopłacać do pracowników. To niedopuszczalne!
Jak rosła płaca Piotr Duda przypomniał historię płacy minimalnej. Mówił, jak kształtowała się w ciągu ostatnich kilku lat. Przypominał o próbach porozumienia w komisji trójstronnej. O tym, że podczas uchwalania paktu działań antykryzysowych wszyscy partnerzy społeczni, a więc także pracodawcy, podpisali się pod porozumieniem gwarantującym wypracowanie mechanizmu dojścia do takiego poziomu płacy minimalnej, który będzie stanowił 50 proc. płacy średniej. A dziś płaczą, gdy praca wzrasta. Nie chcą, więc dotrzymać danego słowa. – Premier Waldemar Pawlak mówił, że podpisanie tego porozumienia było największym sukcesem. Tak! Ale niech będzie realizowane! – mówił Piotr Duda.
Te słowa wyraźnie poruszyły obecnego na sali szefa PSL. Nie zabrał jednak później głosu. – Pracodawcy lamentują nad naszym projektem. A były przecież deklaracje Tuska i Pawlaka, że do końca 2009 r. zostanie wypracowany mechanizm wzrostu płacy minimalnej. Do tego nie doszło. Gdy w zeszłym roku wypracowaliśmy w komisji trójstronnej porozumienie dotyczące poziomu płacy minimalnej w wysokości 1408 zł i zgodził się na to premier Pawlak, to nie zgodziła się Rada Ministrów. I płaca minimalna teraz wynosi 1386 zł. W tej sytuacji, powiedział przewodniczący „S”, celowe a nawet niezbędne jest ustawowe określenie mechanizmu, który pozwoli na większą dynamikę wzrostu minimalnego wynagrodzenia. – Ustawa, którą dziś mam zaszczyt państwu przybliżyć, takie mechanizmy zawiera, nie ograniczając swobody negocjowania minimalnego wynagrodzenia w Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych oraz zawierania korzystniejszych rozwiązań w układach zbiorowych pracy – zapewniał Duda. – Jeżeli PKB wzrasta, to powinni z tego korzystać wszyscy. PKB w Polsce wypracowują nie tylko pracodawcy.
Koszty dodatnie Szef „S” przedstawił też koszty dla budżetu związane z wprowadzeniem ustawy. – Z otrzymanych z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej danych wynika, że dla budżetu państwa skutki finansowe podwyższenia wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę o każde 10 zł wyniosłyby w 2011 roku 2,32 mln zł. Natomiast przy założeniu, że minimalne wynagrodzenie wzrosłoby w 2011 roku o 10 złotych, a liczba osób zatrudnionych zarabiających równo lub poniżej minimalnego wynagrodzenia to, według GUS, 335,8 tys., budżet państwa zyskałby około 14,39 mln zł. A wpływy budżetowe będą wyższe, ponieważ GUS podaje tylko wynagrodzenia w firmach zatrudniających powyżej 9 osób, zaś analiza skutków regulacji nie obejmuje zwiększonych wpływów budżetowych z podatku VAT. Tak, więc zwiększone wydatki budżetu zostaną z nadwyżką sfinansowane zwiększonymi wpływami budżetu – podsumował Duda. Nie ma również, wbrew wielu rozpowszechnianym opiniom, wpływu wysokość minimalnego wynagrodzenia na wzrost bezrobocia. Takie badania w 2007 r. na zlecenie sejmu przeprowadziła prof. Zofia Jacukowicz. – Nie istniej alternatywa: niskie płace albo bezrobocie. Nie stwierdzono zależności pomiędzy wysokością minimalnego wynagrodzenia ani wysokością płacy przeciętnej a sytuacją na rynku pracy. Brak jest korelacji pomiędzy odsetkiem zatrudnionych a odsetkiem pobierających minimalne wynagrodzenie – mówił Piotr Duda. Przytoczył też dane, z których wynika, że wielkość nierejestrowanego zatrudnienia jest odwrotnie proporcjonalna do wzrostu minimalnego wynagrodzenia za pracę. – Im wyższa płaca minimalna, tym mniej pracujących na czarno. Ja nie ośmielę się wyciągać takich wniosków, ale tylko głupiec może próbować udowadniać tezę, że wzrost minimalnego wynagrodzenia powoduje wzrost nierejestrowanego zatrudnienia – mówił Duda.
A przedsiębiorcy? Mówił także o skutkach finansowych dla przedsiębiorców. – Z naszych wyliczeń wynika, że – przy zastosowaniu przed chwilą wymienionych założeń, a więc wzrostu minimalnego wynagrodzenia o 204 zł, które dotyczyć będzie 335,8 tys. najmniej zarabiających – koszt ten wyniesie 1 miliard 109 milionów 751 tysięcy 840 złotych. Nawet, jeśli przyjmiemy, że w firmach zatrudniających do 9 osób drugie tyle pracowników zarabia minimalne wynagrodzenie, to łączny koszt przedsiębiorców wyniesie rocznie blisko 2 miliardy 219 milionów 503 tysiące 680 zł. Konfrontując tę sumę z zyskami netto przedsiębiorców za 2010 rok w wysokości ok. 90 miliardów zł, stanowi ona jedynie około 2 i pół procenta zysków netto, niezainwestowanych w nowe miejsca pracy, innowacyjną działalność, tylko ulokowanych w systemie bankowym. Na koniec odbyła się seria pytań. Minister pracy Jolanta Fedak, obecna cały czas na sali, odpowiadała na pytania posłów i wskazywała na sens przyjęcia projektu i dalszej pracy nad nim. Mówiła m.in.: – Projekt, który został dziś przedstawiony przez stronę społeczną, idzie w dobrym kierunku, uzależnia, bowiem podniesienie płacy od wzrostu gospodarczego. Czyli mówi, że jeżeli wzrost gospodarczy jest większy, jeżeli są wyższe wpływy do budżetu i lepsza kondycja przedsiębiorstw, wtedy możemy sobie pozwolić na podniesienie poziomu płac.
Na pytania odpowiadał też Piotr Duda, m.in. odnosząc się do propozycji PJN podniesienia kwoty wolnej od podatku. – Solidarności nie chodzi o to, by dawać ulgi najbogatszym, ale by biedni zarabiali więcej. Na pytanie, co zrobi, jeśli projekt trafi do zamrażarki sejmowej, odpowiedział:
– Jako przewodniczący związku zawodowego Solidarność staram się przede wszystkim prowadzić dialog. Jeżeli jednak tego dialogu nie będzie, nie zostaną wysłuchane osoby, które podpisały się pod tym projektem, bo nie chodzi o przewodniczącego związku, tylko o ponad 350 tys. osób, które się podpisały w tak ważnej sprawie, i projekt ten zostanie odłożony do jakiejkolwiek zamrażarki, to powiem, że związek zawodowy Solidarność w swojej 31-letniej historii nie takie zamrażarki otwierał. Będziemy musieli stosować inne formy protestu lub przywołania do porządku osób, które obiecały, a pewnych rzeczy nie zrealizowały. Jak ma działać ustawa?
1. Gdy realny prognozowany przyrost PKB jest niższy od 3 procent, to stosuje się dotychczasowy mechanizm ustalania wysokości minimalnego wynagrodzenia.
2. Gdy realny prognozowany przyrost PKB zawiera się w przedziale między 3 a 4 procent, to wysokość minimalnego wynagrodzenia ustala się, jako wartość procentową prognozowanego wynagrodzenia średniego w roku przyszłym.
Wartość procentowa jest wynikiem powiększenia procentowej relacji bieżącego wynagrodzenia minimalnego do prognozowanego średniego wynagrodzenia w roku bieżącym o prognozowany realny przyrost PKB ponad 3 proc.
3. Gdy realny prognozowany przyrost PKB jest równy lub wyższy niż 4 procent, to wysokość minimalnego wynagrodzenia ustala się, jako wartość procentową prognozowanego wynagrodzenia średniego w roku przyszłym. Wartość procentowa jest wynikiem powiększenia procentowej relacji bieżącego wynagrodzenia minimalnego do prognozowanego średniego wynagrodzenia w roku bieżącym o dwie trzecie prognozowanego realnego przyrostu PKB. W przypadku wystąpienia różnicy między prognozowaną a rzeczywistą wartością średniego wynagrodzenia wprowadza się wskaźnik korygujący.
Fragmenty oświadczeń kół i klubów parlamentarnych
Izabela Mrzygłocka, PO: Nawet gdybyśmy dziś ustalili płacę minimalną na dwa razy wyższym poziomie niż obecnie, to skutki prawdopodobnie mogą okazać się przeciwne do zakładanych. Pensja otrzymywana przez pracownika jest bowiem kosztem ponoszonym przez przedsiębiorcę. Jeśli ten koszt okaże się nadmierny, firma upadnie lub zacznie działać w szarej strefie.
Stanisław Szwed, PiS:Mój klub popiera ten projekt. Uważamy, że płaca minimalna w Polsce powinna być wyższa i zmierzać do 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia, a tempo powinno uwzględniać wzrost gospodarczy. Projekt obywatelski Solidarności ten warunek spełnia. Jest również zbieżny z podpisanym porozumieniem, zawartym w sierpniu 2007 r. przez rząd Jarosława Kaczyńskiego i NSZZ Solidarność, o znacznym wzroście płacy minimalnej i opracowaniu zgodnie ze standardami europejskimi koncepcji stopniowego podwyższenia minimalnego wynagrodzenia do 50 proc.
Ryszard Zbrzyzny, SLD: Sojusz Lewicy Demokratycznej opowiadał się i konsekwentnie opowiada się za przyjęciem mechanizmu podniesienia minimalnego wynagrodzenia do poziomu połowy przeciętnych wynagrodzeń.
Piotr Walkowski, PSL:Propozycja przedstawiona przez przedstawiciela komitetu pana Piotra Dudę wskazuje na to, że związek zawodowy nie musi prowadzić tylko działań roszczeniowych, ale może w sposób konstruktywny przedłożyć projekt, który w określonym czasie może dać podstawę do przyjęcia przez przedstawicieli parlamentu całkiem niezłych rozwiązań. Polskie Stronnictwo Ludowe będzie robiło wszystko, aby projekt, który dzisiaj omawiamy, został przyjęty i aby prace legislacyjne były prowadzone w jak najszybszym tempie
Mirosław Dudziński, PJN: Klub Polska Jest Najważniejsza chce zwiększyć kwotę wolną od podatku z 3 tys. zł do 6 tys. zł. Gdyby wprowadzić to w życie, to w kieszeniach Polaków zostałoby dwukrotnie więcej pieniędzy niż wskutek decyzji rządu o podniesieniu płacy minimalnej, która została podjęta i będzie skutkowała w następnym roku.
solidarni i niezależni
Macierewicz -rodzina też nie wiedziała pociągiem czy samolotem w pierwszej godzinie otrzymałem, czy w drugiej godzinie po tym wydarzeniu telefony od mojej rodziny z, z Warszawy, która się bardzo, i z poza zresztą, niepokoiła czy ja czasami nie jestem w tym samolocie.. W audycji Rozmowy Niedokończone Radia Maryja chyba z czerwca 2010, w części II, 27 minucie (niestety nie mogłem znaleźć audycji - linku. Cytat spisałem ze ściągniętej nas komputer) Antoni Macierewicz mówi rzecz, która nam wszystkim jakoś umknęła i cokolwiek zaskakującą:
„No w pierwszej godzinie otrzymałem, czy w drugiej godzinie po tym wydarzeniu telefony od mojej rodziny z, z Warszawy, która się bardzo, i z poza zresztą, niepokoiła czy ja czasami nie jestem w tym.. (głośne nabranie powietrza) w tym samolocie, bo taka była pierwotna wersja i oni wszyscy mówili idziemy pod Pałac Prezydencki, potem jesteśmy pod Pałacem Prezydenckim”. Jak widzimy wypowiedź o tym, iż rodzina obawiała się, że Macierewicz mógł lecieć samolotem jest dygresją. Wypowiedziana została w tym długim zdaniu przy okazji nakreślania przez A. Macierewicza nastroju społecznego w tych pierwszych dniach a nawet godzinach i pierwszych doniesieniach o „katastrofie” a i poprzednie i następne zdania o tym traktują. To tyle dla porządku. Dodam jeszcze, że i wtedy ta wypowiedź Macierewicza, którą słuchałem, na żywo umknęła mi, a może raczej przełknąłem ją z dobrodziejstwem inwentarza. Ani u mnie ani u ogółu słuchających nie skupiły swojej uwagi te słowa, które zaznaczyłem wytłuszczonym drukiem. Zatem nadróbmy zaległość i zaliczmy Macierewicza go specyficznego grona lecących nielecących w taki dziwny sposób, iż nie są tego pewne rodziny.
1. Kwestia pierwsza. Jak bardzo to „była pierwotna wersja”? Kiedy uległa zmianie i w jakich okolicznościach?
2. Kwestia druga. Można zrozumieć, że rodzina spoza Warszawy nie wiedziała, w jaki sposób podróżować będzie do Katynia Macierewicz Trudniej jednak zrozumieć ten niepokój z rodziny określonej, jako rodzina z Warszawy, czyli jak rozumiem najbliższej rodziny? Nie prościej byłoby na przykład powiedzieć - żona. Choć z drugiej strony to, iż żona nie wiedziałaby czy Macierewicz pojechał już pociągiem, czy dopiero poleci samolotem jest dosyć zaskakujące. Ale jak wiemy podobna niewiedza zdarzać się miała i u innych rodzin. No, więc rodzina z Warszawy. Macierewicz ma żonę i dzieci. Rozumiem, że dzieci mieszkają osobno. Biorąc pod uwagę wiek A. Macierewicza można zakładać, że są już dawno dorosłe. Zakładać można jednak także, że mieszka z żoną. Nie mam powodu sądzić, że żonę wyłączył z rodziny. Zatem „rodzina z Warszawy” to także żona. Więc jak to sobie można wyobrazić? Antoni Macierewicz rozmawia zapewne z żoną o wyjeździe do Katynia, potem wychodzi z domu do pociągu. (Wypada też żeby ‘rodzina’, ktoś z rodziny odprowadził do pociągu, zwłaszcza, że pora wyjazdu nie taka bladym świtem, – choć właściwie to, jaka bo nie wiem. O czymś takim banalnym jak czas odjazdu pociągów nie wspomina się, czy prawie nie wspomina. Nie, nie szukam dziury w całym. Chciałem tylko przy okazji podać porę odjazdu pociągów i okazuje się, że nie znam jej nawet w przybliżeniu). Wychodzi, więc Macierewicz z domu do pociągu, ale żona - rodzina nie jest pewna czy nie poleciał następnego dnia samolotem i bardzo się niepokoi czy nie jest czasem w tym samolocie??.. Jeśli chodzi o rodzinę spoza Warszawy. Jak daleką rodzinę spoza Warszawy? Może poza Warszawą mieszka któreś z dzieci. ( W ogóle to dość enigmatyczne nie uważacie? Rodzina z Warszawy, rodzina spoza Warszawy). Jeśli chodzi, więc o te rodzinę spoza Warszawy to też nie wyjaśnia to sprawy pod innym kątem. Czy rodzina spoza Warszawy, (jeśli dalsza) wie o każdym służbowym wyjeździe Macierewicza? Jeśli zaś bliska, dlaczego nie powiedział, iż jedzie pociągiem? Nie wysłał esemesa z pociągu, nie pogadał przez telefon. No i jeszcze te „telefony” w liczbie mnogiej „od mojej rodziny z Warszawy”. Czy nie prościej byłoby telefon od żony, od córki na przykład. „Telefony” to ile ich było, brzmi to jakby Macierewicz miał liczną rodzinę w Warszawie i dzwonili kuzyni, kuzynki, wujkowie, szwagrowie itd. Gdyby to były telefony od innych osób związanych zawodowo z Macierewiczem, czy od „znajomych”, to ta liczba mnoga nie wadziłaby, ale w przypadku rodziny? Ciekawe zresztą, że o innych telefonach zaniepokojonych osób nie mówi tylko od „rodziny z Warszawy i spoza Warszawy”. Czy tak mówimy? Najbliżsi obawiają się o nasze życie. Łapią za telefon. My potem opowiadamy. (Załóżmy, że mieszkamy w Gdańsku) „Dzwoniła do mnie rodzina z Gdańska, ale i rodzina spoza Gdańska”.. To może taki tekst zapodam pod koniec: „Mam rodzinę w Warszawie” „A kogo tam masz?” „Żonę”. Dobre, prawda?
Relacja A. Macierewicza z 16.04. 2010 "Specjalny pociąg, który tam jechał. Bardzo rano przyjechaliśmy na miejsce do Smoleńska, koło godziny piątej. „ Macierewicz mówi o jednym pociągu. Były też informacje o dwóch z delegacją Każdy po 250 osób. (?) Relacje z Katynia i nie tylko były szeroko omawiane, zwłaszcza na blogu FYMA, gdy idzie o Sasina, wielu innych. Jednak, jeśli chodzi o Macierewicza nie natrafiłem na stenogram z jego pierwszych relacji z Radia Maryja. Dlatego daję. Może komuś się przyda. Sam stenogram bez komentarza- z jednym wyjątkiem -mojego zdziwienia dotyczącego jednego pociągu i dopytania o oficera podającego pierwszą informację o "katastrofie". To też przy okazji glossa do mojej poprzedniej notki.
Refleksje po tragedii w Smoleńsku - Audycja Radia Maryja
Ok. 03’31 – 04’15„ Tak rzeczywiście, rzeczywiście byłem i zdecydowałem się na... Wyjazd pociągiem, a nie, a nie samolotem, ponieważ nie byłem nigdy w Rosji i chciałem po prostu zobaczyć chociażby z okien, z okien pociągu jak Rosja wygląda, jak ta ziemia, jak ta ziemia obecnie wygląda. Było nas ponad 60-ciu posłów i senatorów, a także rodziny katyńskie, harcerze, żołnierze. Specjalny pociąg, który tam jechał. Bardzo rano przyjechaliśmy na miejsce do Smoleńska, koło godziny piątej. „Macierewicz mówi o jednym pociągu. Były też informacje o dwóch pociągach. Każdy po 250 osób. W tym programie Macierewicz mówi też o pierwszych relacjach:
13’59 – 16’24 „Szliśmy od tabliczki do tabliczki (katyńskiej C.P.) i od miejsca do miejsca i o godzinie, pamiętam jak dzisiaj, choć wiem, że to jest sprzeczne z czasem, jaki jest podawany oficjalnie, ale tak pamiętam, nic na to nie poradzę. O godzinie 10.47 od jednego z oficerów, (Jaki to był oficer? Polski? Rosyjski? W jakiej roli tam był?) Dowiedziałem się, że są jakieś problemy z lądowaniem, że nie wiadomo, co się stało, prawie sytuacja już jest opanowana, ale, ale był jakiś kłopot z lądowaniem, więc się przedłuży oczekiwanie na, na delegację rządową. Potem trzy, lub czy cztery minuty później, może, może osiem minut później dotarła informacja, że była katastrofa i że jedna osoba zginęła. Po kilku minutach następnych już była wiadomość, że, że wszyscy zginęli, że wszyscy zginęli. Ona później została jeszcze znowu po kilku minutach zmieniona, że jednak trzy osoby przeżyły i są odwożone, do, w ciężkim stanie do szpitala i w takim stanie wiedzy rozpoczęła się, rozpoczęła się msza. Już msza no żałobna w istocie, już msza żałobna za ofiary i za to, co wszyscy od razu nazwali i tak odczuli właśnie druga listą, druga listą katyńską, bo to kwiat polskiego.. My jeszcze, jak mówię, nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy dopiero, nawet nie wiedzieliśmy, kto był w tej delegacji dopiero w trakcie mszy po, po kolei się dowiadywaliśmy o różnorodnych, o różnych osobach, które w tej delegacji były. Do mnie też (lekki śmiech) dzwoniono i to tak samo do wielu innych osób, bo co do wielu osób niektórzy nasi znajomi, czy bliscy myśleli, że lecimy samolotem, więc bliscy sprawdzali, czy aby nie byliśmy w tym samolocie, czy też jesteśmy na miejscu. Jak wiadomo zresztą.. Telefony naszych przyjaciół, kolegów, którzy byli w tym samolocie dzwoniły długo, bo ta próba skontaktowania się z osobami, które potencjalnie bądź rzeczywiście były w samolocie była podejmowana przez bardzo wiele, bardzo wiele osób, więc to też dodatkowego nadawało dramatyzmu”.
Cyprian Polak
Spróchniałe filary – kampania PO w rozsypce Czy tylko mnie się wydaje, że kampania PO rozłazi się niczym dziadowskie gacie? Czy tylko mnie się wydaje, że kampania PO rozłazi się niczym dziadowskie gacie, a siły obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP zaczynają wykonywać coraz bardziej niezborne podrygi? Na ile mogę zrekonstruować przedwyborcze plany PO (nie były one zresztą specjalnie ukrywane), to kampania miała się opierać na kilku filarach (kolejność przypadkowa):
1. polskiej prezydencji w UE i związanej z nią ofensywie wizerunkowej;
2. przeświadczeniu, że młodzi to część elektoratu pozostająca w stałym zasobie posiadania PO;
3. wciąganiem PiS-u z Kaczyńskim na czele w polemiczne bijatyki mające spozycjonować ich w roli partii konfliktu i agresji, co z kolei miało utwierdzać „czarną legendę” PiS i dopomóc w troskliwym pielęgnowaniu poczucia zagrożenia przed „powrotem IV RP”;
4. prezentacji osiągnięć pod hasłem „Polska w budowie”, (czyli – nie jest idealnie, ale sprawy generalnie idą do przodu);
5. utwierdzaniu elektoratu za pomocą sondaży w przeświadczeniu, że PiS znowu przegra (ludzie lubią być w gronie zwycięzców);
6. blokadzie medialnej dla „pisowskiego” przekazu. Tymczasem, rzeczywistość spłatała Platformie kilka figli, na które ta zdaje się kompletnie nie znajdować pomysłów. Jak bowiem te filary kampanii wyglądają w praktyce? Ano tak:
Ad 1. Prezydencja – klapa Europa olewa polską prezydencję tak demonstracyjnie, że bardziej już nie można, pęka więc mit o tym, jak to teraz, w przeciwieństwie do czasów „kaczyzmu”, z ekipą Tuska się „liczą” i ją „szanują”. Możni tego świata nie mają teraz czasu na takie pierdoły jak wspomaganie Tuska w kampanii. Jeśli jest problem do rozwiązania (a obecnie trzeba ratować strefę euro, która – nie zapominajmy- jest „projektem politycznym”) to Angela Merkel spotyka się z Sarkozym, a Tuska nie proszą nawet do polewania mineralnej i podawania paluszków. Spotkania, uściski dłoni, poklepywania po plecach, uśmiechy, – czyli to, na czym od strony wizerunkowej Tusk oparł „politykę zagraniczną” swego gabinetu - odchodzą w niebyt i mimo medialnej osłony, zaczyna to docierać do wyborców.
Ad. 2. Młodzi – sfrustrowani Tusk rozpętując „małą, zwycięską wojenkę” z kibolami przejechał się i to srogo. Zapomniał, że ci kibole, to w znacznej części ludzie młodzi, a zarazem zorganizowana, zdyscyplinowana i liczna grupa, którą PO „spolityzowała” przeciw sobie. Innym problemem pozostaje „szklany sufit” – młody wyborca (18-25 lat) wkracza dziś w „życie zawodowe” polegające na nędznej pracy, rozlicznych barierach, bądź idzie wprost na rekordowe w tej grupie wiekowej bezrobocie. Ponadto, dwudziestoparolatek pamięta rządy PiS i nie trzeba dla niego pisać broszurek, jak to sobie uroili mędrcy z „Polityki”. Pamięta też, jak „zabierał babci dowód” i głosował na „fajną Platformę”. Dziś jest często o cztery lata mądrzejszy, ma za sobą pierwsze zderzenia z sitwami, na których PO opiera swą władzę i jest w stanie sobie przypomnieć, że to PiS walczył m.in. o odblokowanie zawodów prawniczych. Efekt: coraz większej liczbie młodych już nie wystarczy ogólna „fajność” Tuska-luzaka i reszty platformersów. Narasta frustracja i rozczarowanie.
Ad. 3. IV RP już nie straszy „Unik debatowy” PiS wytrącił z rąk Platformy i Tuska kolejny oręż. Co by nie powiedzieć o kampanii Prawa i Sprawiedliwości (a nie jestem jej entuzjastą, czego wyraz dawałem TU, TU i TU), to jest prowadzona konsekwentnie i polega na schodzeniu z linii ciosu w stylu pamiętanym z wyborów prezydenckich. Czy to wystarczy? To się okaże (rok temu nie wystarczyło), ale najwyraźniej wybija to PO z uderzenia, jej koncept opierał się, bowiem na wchodzeniu w spektakularne, medialne zwarcia z Kaczyńskim i jego współpracownikami na „neutralnym gruncie”, czyli „zaprzyjaźnionych” mediodajniach. Każde takie zwarcie byłoby potem eksploatowane w duchu groźby recydywy „awanturnictwa” i „pisowskiego zamordyzmu” - tymczasem nic z tego, zaś przypominanie „zbrodni” PiS wygląda coraz bardziej groteskowo i zwyczajnie przestaje rozpalać emocje. Powrót do 2007 roku i glutów posłanki Sawickiej okazał się niemożliwy.
Ad 4. Polska w budowie... ale za ile? Chwyt „budowlany” póki, co sprawdza się stosunkowo najlepiej, bo też rozgrzebano sporo, co może dawać jakąś nadzieję, że kiedyś da się skądkolwiek dokądkolwiek w Polsce dojechać bez korków. Z drugiej strony jednak ludzie odczuwają na własnej skórze zapaść kolei, po „zielonej wyspie” nie zostało nawet wspomnienie, podatki rosną a za nimi bezrobocie i ceny... Na dodatek do społeczeństwa zaczyna docierać najwyższy w Europie koszt infrastrukturalnych inwestycji połączony z najwolniejszym tempem realizacji i skala zadłużenia kraju – nie wierzyłem własnym oczom, gdy przeczytałem, że ktoś podczas „tuskobusowej” wizyty zapytał premiera o dług publiczny. Do niedawna coś takiego byłoby nie do pomyślenia, podobnie jak pojawiające się coraz częściej pytania w stylu słynnego „jak żyć”. Spod propagandowego picu wyłazi coraz wyraźniej skrzecząca pospolitość i chyba stąd desperacka próba rejzy w krajowy interior, celem „odwojowania” z rąk PiS-u prowincji i „trudne” spotkania z tubylcami w putinowskim stylu, a także zmobilizowanie do kampanii Buzka i Lewandowskiego z niedwuznaczną sugestią, że jak PiS wróci do władzy, to mogą być problemy z europejskimi funduszami.
Ad 5. Polityka sondażowa Jak wiadomo, sondaże w Polsce od dawna zostały sprowadzone do tzw. funkcji perswazyjnej, wskazującej ugrupowania „słuszne”, na które głosuje zdrowa część narodu i partie „niesłuszne”, za którymi są tylko jakieś pokręcone „mohery”. Patrząc pod tym kątem, sondaże nie pokazują realnego rozłożenia preferencji, tylko są odbiciem stanu ducha i aktualnych zapotrzebowań propagandowych zamawiającego, a także samych ośrodków badań, stanowiących część obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP, zdominowaną przez tzw. „grupę trzymającą sondaże”. Innymi słowy, mamy do czynienia nie z „badaniem opinii”, tylko z „zarządzaniem opinią publiczną”. Tymczasem, ta spójna do niedawna polityka zarządzania opinią publiczną uległa ostatnio rozchwianiu, co samo w sobie jest świadectwem, że w reżimowych mediodajniach narasta dezorientacja i niepewność, co do wyniku wyborów. Jednego dnia pojawia się sensacyjne „badanie” pokazujące zaledwie dwuprocentową przewagę PO nad PiS-em, by w następnych dniach przekaz uległ korekcie wedle innej metodologii, gdzie na powrót Platforma cieszy się 15% przewagi. Mało, kto chyba przy tym zauważył, że „metodologia” zależy od zamówionego wyniku „badania”. W jednych badaniach wskazuje się, że młodzież przestaje postrzegać PiS, jako „obciach”, by w następnych „udowodnić”, że skądże, nic z tych rzeczy. Co nam to mówi? Ano to, że w mediodajniach pracujących pełną parą i wyręczających wręcz Wiodące Ugrupowanie w robieniu kampanii, pomału robi się niewyraźna atmosferka – sami już nie wiedzą, czy straszyć i mobilizować, czy upajać elektorat przewagą. A te sprzeczne sygnały przekładają się na samopoczucie lemingów, które preferują stadność i prosty „mesydż”, zaś teraz już sami nie wiedzą: to w końcu jesteśmy fajni z tym popieraniem platformersów czy nie?
Ad 6. Odpowiedź na medialną blokadę – DRUGI OBIEG 2.0 Platforma zdecydowanie przeceniła siłę swojego monopolu w mediach audiowizualnych i oddziaływania tegoż na masowego odbiorcę. Na rynku prasy ten monopol skończył się już grubo ponad rok temu – pojawiły się nowe tytuły, a dotychczasowym znacząco skoczył nakład. Trauma smoleńska zostawiła w duszach pewnej części narodu osad, którego nie zmyje jazgotanie szczekaczek – w wydawałoby się ogłupionych do cna ludziach nastąpił wzrost zapotrzebowania na prawdę. Ponadto PiS uczy się coraz sprawniej komunikować z wyborcami ponad głowami „oficjalnych” środków przekazu. Opcja niepodległościowa wypchnięta z medialnego mainstreamu zaczęła samorzutnie tworzyć DRUGI OBIEG 2.0. Bez centrum decyzyjnego, w rozproszony sposób – rój spontanicznych inicjatyw - blogowiska, stowarzyszenia, gazety, media internetowe, projekcje „zakazanych filmów”, spotkania z „niesłusznymi” twórcami, naukowcami, intelektualistami... Jak napisałem w innej notce: to wymusza osobiste zaangażowanie, rodzi poczucie wspólnoty i promieniuje na otoczenie. Tak bezczelna i zakłamana propaganda, jak ta uprawiana przez PO i media wymaga niemal stuprocentowej szczelności systemu społecznej komunikacji – niczym w latach 90-tych. Kiedy tej szczelności zabraknie, spoistość i co za tym idzie skuteczność przekazu zaczyna się sypać. Skończyłem tę wyliczankę spróchniałych filarów platformerskiej kampanii, przebiegłem wzrokiem tekst i nagle naszła mnie taka myśl: choroba, a może ONI robią to specjalnie? Nie tak dawno temu pytałem: czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory? Teraz muszę zapytać: czy Tusk chce wygrać wybory? Czyżby na Polskę nadchodziły tak ciężkie terminy, że najzwyczajniej w świecie nikt nie ma ochoty na władzę? Gadający Grzyb
„Wyborcza” idzie na wojnę Na samochodzie historyka Holokaustu Dariusza Libionki jacyś idioci namalowali sprayem swastykę. Można odnieść wrażenie, że „Gazeta Wyborcza” kolejny raz (pierwszy po dewastacji pomnika w Jedwabnem) odetchnęła z ulgą: można ogłosić partyjną mobilizację. Głupawy incydent służy narodowym generalizacjom. „Czas patriotów” – głosi czołówka dziennika, gdyż wiadomo, że polscy patrioci posługują się znakiem swastyki. „Wzbiera brunatna fala” – deklaruje w komentarzu Seweryn Blumsztajn: „PiS przytulił rasistowskie środowiska kibiców spenetrowane przez neofaszystów, wydał im patriotyczny glejt i włączył w antytuskową krucjatę. Tylko pamiętajcie, panowie, – kto wiatr sieje, burzę zbiera. Będziecie rozliczani z każdego rasistowskiego napisu na stadionie, z każdego bandyckiego incydentu – to są już Wasi chłopcy”. A może by rozliczyć „Wyborczą” i Blumsztajna osobiście za zabicie działacza PiS i ciężkie poranienie drugiego przez obłąkanego antykaczyńską nagonką nienawistnika? A czy to nie Blumsztajn zachwycał się „swoimi chłopcami” z antify, którzy młotkami ciężko pobili ludzi jadących na manifestację z okazji odzyskania niepodległości? To konkrety, przy których namalowanie swastyki nie znaczy wiele. A może Blumsztajn i jego organ zajęliby się osobnikiem używającym pseudonimu Holocausto, który został właśnie arbitrem w TVP?
No, ale Holocausto nie popiera PiS. A źródłem wszelkiego zła, a więc i nazizmu („brunatna fala”), jest w Polsce ta partia. Blumsztajn uczył się dialektyki od Lenina, a jego tautologie są rzeczywiście jak cepy. Kibice to faszyści (dla niego tożsami z nazistami, ale kto by się bawił niuansowaniem w czasie wojny), a więc ktoś, kto występuje przeciw łamaniu ich praw, wspiera rasizm. Tak naprawdę chodzi jednak o to, aby skojarzyć PiS z tym, co najgorsze. Są przecież wybory. Najbardziej odrażające w tym jest instrumentalne, partyjne wykorzystanie spraw śmiertelnie poważnych. Rzeczywiście:, kto sieje wiatr – zbiera burzę. Ani Blumsztajna, ani jego komilitonów nie usprawiedliwia to, że nie widzą, co czynią. Wildstein
Sowieci znowu fałszują historię O tej sprawie pisałem jakiś czas temu w odniesieniu do małego miasteczka w kujawsko - pomorskim, było o nim głośno na całym świecie. Sprawa powraca... - My wielokrotnie przepraszaliśmy za Katyń. Kolejny rosyjski prezydent będzie pewnie musiał zrobić to ponownie. A wy? Polacy powinni się uczciwie przyznać do błędów i się pokajać. W końcu jesteście katolikami - wypowiedź prof. Giennadija Matwiejewa, historyka z Moskwy cytuje "Rzeczpospolita". Polski Instytut Spraw Międzynarodowych zorganizował konferencję "Jeńcy wojny 1920 -spór o historię z myślą o przyszłości". Emocjonującą dyskusję prowadzili prof. Giennadij Matwiejew z Uniwersytetu im. Łomonosowa w Moskwie oraz prof. Zbigniew Karpus z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i prof. Wojciech Roszkowski z PAN. Rosyjski historyk zmienił zdanie, co do ilości zmarłych Rosjan w obozach jenieckich. Wcześniej utrzymywał, że było ich 16-18 tys., teraz zwiększył ich liczbę do 28 tys. twierdząc, że dane pochodzą z nowych obliczeń i dokumentów. Nie trzeba było długo czekać, aby polscy historycy przeciwstawili się tej opinii. Uznali oni, że tezy prof. Matwiejewa w podejrzany sposób zbiegają się z tezami rosyjskiej propagandy, która sprawę tragicznego losu jeńców stara się przeciwstawić zbrodni katyńskiej. Rosyjski historyk nie krył oburzenia. - Nie działam na niczyje zlecenie, jestem historykiem, a nie politykiem - mówił. I na dowód swojej opinii, że Polacy wzięli do obozów znacznie więcej jeńców (nawet o 40% więcej), ujawnił, że jego wyliczenia oparte są o ówczesną polską prasę. A teksty z tamtego okresu pisane "ku pokrzepieniu serc" podawały znacznie zawyżone liczby jeńców w porównaniu z danymi przekazywanymi przez zagranicznych korespondentów - argumenty przytaczał prof. Karpus. - Polacy powinni przestać upolityczniać kwestię jeńców. Bo kończy się to tak jak w Ossowie, gdzie wandale demolują groby krasnoarmiejców - uznał Matwiejew. To sprawa jak z koszmaru, jest nieprawdopodobnym, aby po upływie tak wielu lat, Sowieci ciągle maja jeden cel, podobnie jak Niemcy, na wszelkie możliwe sposoby starają się zafałszować historię. Biorąc pod uwagę względy historyczne ich wina jest bezsporna, byli odwiecznymi wrogami Polski, a ich buta nie słabnie. Historia ma to do siebie, że odkrywa wszelkie szczegóły zbrodni i żaden komentarz, nawet autorytetu tego nie zmieni, jeżeli dokonuje spekulacji, ma w tym cel i jest to jego inicjatywa. Wbrew pozorom sowiecki aparat władzy jest zwyczajowo, zawsze nastawiony w taki sposób, aby kłamać, dokonywać zmanipulowanych analiz. Oni są zdolni do każdego świństwa w imię Wielkiej Rosji. Niczego się nie nauczyli wraz upływem lat, nie mogą wybaczyć nam tego, że jakiś tam elektryk po kursach, doprowadził mocarstwo na skraj przepaści. To oczywiście luźna interpretacja, ponieważ moloch chwiał się w posadach od dawna, zamknięcie dostaw z państw satelickich zniszczyło dawny układ sił. Polityka drobnych kroków dezinformacyjnych Rosji, to metoda zmiany wizerunku państwa, które było pospolitym okupantem i to w najgorszej wersji, przyćmiło nawet zbrodniczą działalność Hitlera, który pilnie uczył się „sowieckiego ducha mordu”. Historycy świata mają przed sobą wielkie zadanie, nie dopuścić do zmiany kart historii pisanej ręką podległych Putinowi, zastraszanych kacyków. Polską opinię publiczną zbulwersowała informacja o tym, że jedna ze stacji telewizyjnych musiała zapłacić haracz za nakręcenie materiału z cmentarza katyńskiego. Zupełnie realnym stało się zagrożenie, że każdy Polak odwiedzający miejsce – symbol, będzie musiał płacić za wstęp. Jestem przekonany o tym, że takich Matwiejewów Rosja ma wielu, kwestią czasu będzie to, że znowu próbować będą manipulacji, łącznie z forsowaniem opinii, by tylko obciążyć winą za śmierć polskich żołnierzy każdego, aby tylko oddalić od siebie wszelkie podejrzenia. Przykład? A proszę, sprzed kilku godzin w sprawie udostępnienia resztek zmielonego przez katastrofę (zamach?) i czas wraku polskiego, rządowego Tupolewa. Sowieci już tak mają i tylko twarda opinia świata może utrzymać ich w ryzach. Niestety, świat milczy przestraszony widmem zakręcenia kolejny raz, sowieckich kurków z gazem, lub ropą. Czy dokonano już oceny sytuacji tak dalece, że dobra materialne przyćmiewają inne wartości? Proszę wybaczyć, ale kolejny raz mam przeświadczenie, że ofiary wojny nie są w opini świata bohaterami tamtych dni, stały się ofiarami i to w dwójnasób, ci, którzy przeżyli byli sprytniejsi. Poświęcenie i bohaterstwo dla nas jest czymś oczywistym, dla innych wyrazem braku praktyczności. Kto w takim sposobie pojmowania konfliktów przodował i przoduje do dzisiaj? Oczywiście USA, które po kryjomu potrafi dogadać się nawet z terrorystami, byle mieć spokój (stracić mniej środków). Przyjaźń z naszymi naturalnymi sąsiadami jest fikcją, ale stosunki polityczne i gospodarcze są koniecznością. Prawidłowo prowadzona polityka polskiej racji stanu, priorytetów ma przyszłość, jednak nie z pozycji wasala. Rosja od wieków miała doskonałych polityków, w Polsce również ich nie brakowało, jednak współczesność utwierdza nas w przekonaniu, że nasza dyplomacja utkwiła na poziomie negocjacji kacyków plemiennych, jeżeli nie wychodzi, łapiemy za dzidy i wyrzynamy się wzajemnie z jakiegokolwiek powodu. Po co? Z Rosją, Niemcami zawsze należy rozmawiać z pozycji siły, kiedy brakuje karty przetargowej należy tworzyć mądre koalicje, bez tego będziemy jak teraz… w ogonie świata, choć, na co dzień rządzący będą utwierdzali nas w przekonaniu, że każdy nasz krok jest niekończącym się pasmem sukcesów. Tkwimy jak Grecja, nad przepaścią, za chwilę możemy podzielić ich los. Pamiętajmy jednak, że nawet wtedy, gdy zawodzą inne środki, pozostaje nam najwyższa wartość – poczucie przynależności i duma z naszych wspaniałych kart historii. Dla świata to nic, dla nas wszystko. Niestety, tkwi nad nami jak miecz Damoklesa ciemna strona współczesnej historii Polski. Powoli stajemy się bezwolnym narzędziem w rękach obcych mocarstw. Pozostając na ich łasce, staliśmy się agresorami, giną polscy żołnierze w konfliktach, gdzie zwyczajnie nie powinno nas być. Politycy znaleźli świetne alibi dla podobnych działań, to solidarność, czy wręcz lojalność wobec „sojuszników” w razie zmasowanego ataku, niestety, to fikcja, sytuacja Polski jest gorsza, niż w dniu wybuchu II WŚ, nikt nie będzie ginął za Polskę, wszyscy „przyjaciele” pozostawią nas na pastwę losu, dopijając ulubionego drinka, który w tym momencie jest dla nich najważniejszym. Dlatego od wielu miesięcy śmieszą mnie chore obietnice naszych przyjaciół zza Wielkiej Wody w sprawie parasola antyrakietowego. On jest nam kompletnie niepotrzebny, posiadamy własne konstrukcje, znacznie tańsze i równie wydajne w razie ataku jak amerykańskie. Niestety, jesteśmy blokowani i to świadomie przez różne siły, przykro to mówić, ale powodem są również poszczególne polskie skorumpowane rządy w wyniku działania obcych agentur i lobbystów, którzy w przeciwieństwie do polskich polityków – amatorów, są doskonale przygotowani do swojej pracy. Polskie wynalazki i pomysły funkcjonują na całym świecie, kiedy nie mieliśmy, czym handlować, sprzedawaliśmy „polską myśl techniczną”, teraz zbieramy tego wątpliwe efekty. To wstyd i hańba, że nie potrafimy powiedzieć…DOSYĆ! Polacy są wyjątkowym narodem, geniusz mamy we krwi, tylko otoczenie stało się idiotycznym, o kim mowa? Wystarczy włączyć wiadomości. ZeZeM