698

Na Środę Popielcową Rozpoczęliśmy okres Wielkiego Postu, okres będący w całym Kościele czasem pokuty. Jest to w pewnym sensie jedna dziesiąta roku, dziesięcina ofiarowana w specjalny sposób Bogu, aby zadośćuczynić za nasze grzechy. Musimy jednak pamiętać, że nasza pokuta nie ma jedynie na celu naszego umartwienia. Właściwym celem jest zdobycie cnót. Tak, więc poprzez ten czas Wielkiego Postu chciałbym w każdym tygodniu mówić wam o innej cnocie, a w dniu dzisiejszym nie mógłbym znaleźć odpowiedniejszej niż cnota wstrzemięźliwości, gdyż dziś rozpoczynamy okres Wielkiego Postu. Wstrzemięźliwość jest cnotą, która powściąga nasze skłonności do szukania przyjemności zmysłowych, zwłaszcza tych, które związane są ze zmysłami smaku i dotyku. Z pewnością wiecie, że nasze zmysły często dostarczają nam przyjemności, że ciastka są smaczne, są, więc dobrym pokarmem. Dlaczego jednak tak jest? Powód tego jest taki, że Mądrość Boża wyposażyła naszą naturę w pewne przyjemności, by dopomóc nam w dokonywaniu określonych aktów, zwłaszcza tych, które dotyczą zachowywania i przekazywania życia. Wszyscy wiecie, że jeśli nie będziecie jedli, stawać się będziecie coraz bardziej chudzi i wysuszeni, aż ostatecznie umrzecie. Tak, więc musicie jeść. Jeśli jednak zastanowicie się nad jedzeniem, jako takim, jest ono właściwie czymś odrażającym. Pomyślcie o tym trochę, nie ma w istocie nic bardziej wstrętnego niż branie martwego zwierzęcia, pieczenie go, a następnie wpychanie we własne ciało. Co gorsza, żujecie je nawet, pokrywacie tą śluzowatą wydzieliną zwaną śliną i ostatecznie idzie to wszystko do waszego brzucha, gdzie mają miejsce wszelkie okropności. Być może nie zastanawialiście się nad tym specjalnie, gdybyście jednak byli kiedyś w szpitalu i mieli operowany żołądek czy robioną gastroskopię, wiedzielibyście, że żołądek jest dość odrażającym miejscem. Wszyscy wiemy też, co dzieje się z pokarmem po strawieniu – zmienia się on w coś jeszcze gorszego, w coś, czego pozbywamy się, czym prędzej w toaletach. Tak, więc po zastanowieniu się nad tym procesem, jako takim, nikt nie miałby ochoty jeść. Gdyby z jedzeniem nie były związane pewne przyjemności, byłaby to jedna z najgorszych rzeczy w społeczeństwie, gdyż powoduje jedynie zabijanie przez nas zwierząt, a następnie zanieczyszczanie środowiska śmieciami. Jednak mimo wszystko, musimy jeść. Aby dać nam zachętę do jedzenia, Bóg uposażył naszą naturę w przyjemność płynącą z jedzenia, byśmy nie pomarli z głodu. Jest to prawdziwe również w tym, co dotyczy przekazywania życia. Biorąc pod uwagę wszystko, co rodzice muszą znieść by zrodzić dzieci, gdyby z aktem prokreacji nie były związane pewne przyjemności, po prostu na świecie nie byłoby nikogo. Jednak w smutnym stanie, w jakim znajdujemy się po grzechu pierworodnym, często mylimy przyjemność z celem, dla jakiego Bóg ją ustanowił i usiłujemy je od siebie odłączyć. Najczęściej też wolimy samą przyjemność, od tego, dla czego Bóg ją ustanowił: zamiast jeść, by żyć, żyjemy, aby jeść. Tak, więc potrzebujemy specjalnej cnoty, by zaprowadzić w tym właściwy porządek, a cnotą tą jest wstrzemięźliwość. Cnota wstrzemięźliwości odnosi się do samej przyjemności, sprawiając, by nie przekraczała ona zdrowego rozsądku. Ponieważ przyjemności związane ze zmysłami smaku i dotyku są najbardziej skłonne do przekraczania granic rozsądku, wstrzemięźliwość dotyczy głównie tych właśnie rzeczy. Istnieje również naturalna cnota wstrzemięźliwości, porządkująca nasze dążenie do przyjemności wedle zasad rozumu, i o tej cnocie mówią często poganie, zwłaszcza Arystoteles i stoicy. Jednak my, jako chrześcijanie, posiadamy wstrzemięźliwość w znacznie większym stopniu, mówiąc inaczej: nasza wstrzemięźliwość oparta jest nie tylko na zdrowym rozsądku, ale tez na wierze: nie tylko jesteśmy istotami rozumnymi, ale też dzięki łasce Bożej jesteśmy Świątyniami Ducha Świętego. Każda z cnót posiada to, co moglibyśmy nazwać jej integralnym elementem. Oznacza to, że do wykonywania każdej cnoty konieczne są pewne warunki, bez których czegoś by jej brakowało. W przypadku wstrzemięźliwości konieczne są dwie główne rzeczy, z których jedna jest niejako dopełnieniem drugiej. Pierwszą jest poczucie honoru - czyli świadomość, że jesteśmy stworzeni dla wyższych rzeczy, nie dla przyjemności tego świata, ale dla czegoś większego, czegoś szlachetniejszego. Musimy mieć świadomość, że jesteśmy przeznaczeni do czegoś większego niż zwierzęta, poświęcające cały swój czas na szukanie pożywienia, że stworzeni jesteśmy by poznać prawdę, by ulec pięknu, by osiągnąć nieskończone dobro. Nawet uczestniczący w Olimpiadach poganie rozumieli to: przyjrzyjcie się wszystkim treningom, jakie przechodzili, wszystkim wysiłkom, specjalnym dietom, jakie na siebie nakładali – wszystko po to, by osiągnąć chwałę zwycięstwa. A przecież my, jako chrześcijanie wiemy, że jesteśmy przeznaczeni do znacznie większej chwały. Drugim wymaganym elementem, będącym niejako uzupełnieniem pierwszego, jest zmysł wstydu. Przyjemności te, doprowadzone do przesady, prowadzą do kompromitacji i hańby. Nie ma nic bardziej haniebnego, niż zostanie ofiarą podłej wady z powodu głupiej i przemijającej przyjemności. Odczuwamy nawet osobiście wstyd, gdy widzimy ludzi pijanych, widząc ich w stanie, do jakiego podprowadziła ich nikczemna przyjemność, niszcząca ich rozsądek. Usiłujemy nawet ukrywać te przejawy niewstrzemięźliwości przed innymi, ponieważ instynktownie wiemy, że są one poniżej naszej prawdziwej godności. Istnieje tak wiele cnót związanych ze wstrzemięźliwością, że niestety nie możemy w tym miejscu omówić ich wszystkich – w istocie nawet cały okres Wielkiego Postu, czterdzieści dni, nie wystarczyłyby na poświęcenie każdej z nich jednego dnia. Możemy jednak powiedzieć o kilku: cnota łagodności jest częścią wstrzemięźliwości, ponieważ ogranicza przyjemność odczuwaną przy okazywaniu gniewu, również cnoty pilności i wyrozumiałości pomagają nam w walce toczonej przeciwko złu. Cnota pokory poskramia miłość, jaką żywimy do samych siebie, podobnie jak skromność. Istnieje również specjalna cnota, która reguluje czerpanie przyjemności z zabaw – zwana eutrapelia, ponieważ człowiek mądry nie tylko uczy się, ale też wie, jak się bawić. Ponieważ jednak istnieje tak wiele cnót, być może najlepiej będzie zastanowić się nad jednym z aspektów wstrzemięźliwości, związanym z poszczeniem. Prawdopodobnie najskuteczniejszym sposobem umartwienia i ograniczania tej pożądliwości jest połączenie postu z wykonywaniem uczynków miłosierdzia. Gdy siadacie do posiłku, najpierw módlcie się, jako że wówczas będziecie mieli myśli skierowane ku rzeczom wyższym, a nie tylko ku jedzeniu, jak to czynią zwierzęta. Następnie, starajcie się usługiwać innym. Podawajcie wszystkim to, czego potrzebują, a sami bierzcie potrawy na ostatku. Jeśli wypadnie wam być obsługiwanymi, bierzcie mniejsze i mniej smakowite kawałki mięsa, pozostawiając lepsze dla przyjaciół. Często przesadzamy w tym, co uważamy za dobre i lepiej jest myśleć o potrzebach innych, niż o swym własnym głodzie. Wszystkie te praktyki są częścią tego, co moglibyśmy nazwać chrześcijańską etykietą, będącą niczym więcej, jak tylko praktykowaniem cnót wstrzemięźliwości i miłości bliźniego. Tak, więc, drodzy uczniowie, pamiętając o tym wszystkim, starajmy się wdrażać to w praktyce. Jako osoba, która odwiedza wiele domów, niemal natychmiast jestem w stanie stwierdzić – na podstawie tego jak spożywacie posiłki – na ile ugruntowana jest w waszych rodzinach cnota. I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie. Wiem na przykład, że praktyką Marynarki Wojennej było prowadzenie rozmów wstępnych z kandydatami podczas lunchu, ponieważ jak powiedział mi pewien oficer prowadzący nabór – często więcej mógł się dowiedzieć o charakterze młodego człowieka ze sposobu, w jaki jadł, niż z rozmowy z nim. Tak, więc mając na uwadze dobro naszych dusz i naszą przyszłość, módlcie się do Matki Bożej o tę cnotę wstrzemięźliwości, która wzbogaci nasze zasługi na wieki wieków. Amen. Ks. Jan Jenkins, FSSPX

Wyjaśnienie obrzędu poświęcenia popiołu W dniu dzisiejszym mamy Środę Popielcową, która rozpoczyna okres Wielkiego Postu, czas publicznej pokuty w Kościele. Popiół, który widzicie, powstał po spaleniu palm poświęconych w Niedzielę Palmową. Dym, spalanie liści, były zawsze symbolem śmierci i zniszczenia. Nawet zwierzęta instynktownie uciekają przed dymem, ponieważ jest on niechybnym znakiem bliskiej śmierci i zniszczenia ich siedzib. Popiół ten jest pozostałością, zostałą po zniknięciu dymu. Dlatego popiół słusznie symbolizuje to, co pozostaje z naszej duszy po tym, jak dym namiętności zniszczył obecną w niej łaskę uświęcającą. Stanowi to również wypełnienie tego, co powiedział Bóg w raju po popełnieniu przez ludzi pierwszego grzechu, zapowiedzi, że umrzemy i powrócimy do ziemi: Z prochu jesteś i w proch się obrócisz. Wypowiadając te właśnie słowa, kapłan naznaczać będzie wasze głowy znakiem pokuty, czyli popiołem. Tylko dzięki pokucie świątynia naszej duszy może zostać odbudowana z ruiny, do jakiej doprowadził ją grzech. Początkiem pokuty jest uznanie naszych grzechów, a okazujemy to zewnętrznie poprzez przyjęcie popiołu oraz rozpoczęcie Wielkiego Postu, co ma miejsce właśnie dzisiaj. Ks. Jan Jenkins, FSSPX

Wiatr nad wiatą, wiata nad wrakiem Po 21 miesiącach od katastrofy szczątki samolotu są przynajmniej częściowo chronione od wiatru i opadów. Profesjonalne zabezpieczenie tego, co zostało z tupolewa, od dawna było postulatem strony polskiej. Wygląda jednak na to, że wrak długo jeszcze pozostanie na placu na terenie lotniska wojskowego w Smoleńsku. Na początku października 2010 roku, przed wizytą grupy rodzin ofiar w towarzystwie Anny Komorowskiej, Rosjanie ogrodzili wrak blaszanym płotem i przykryli brezentem. To zabezpieczenie było niewiele warte. Płot żadnej istotnej roli nie spełniał, ponieważ plac i tak znajduje się na zamkniętym terenie wojskowym, a plandekę wkrótce zniszczyły wiatr i mrozy. Po kilku miesiącach otoczenie przedstawiało widok jeszcze bardziej żałosny, niż gdyby przykrycia w ogóle nie było. Resztki mokrego materiału walały się wokół i zwisały z części kadłuba. Przed pracami grupy biegłych na zlecenie polskiej prokuratury brezent ponownie rozciągnięto i trochę naprawiono. Oczywiście kolejna zima, deszcze i śnieg nie dały za wygraną. Wrak stanowi dowód rzeczowy w podjętym przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej śledztwie w sprawie katastrofy i podobno Rosjanie prowadzą na nim wciąż jakieś badania. A przynajmniej jest to oficjalny powód przetrzymywania należącej do Polski maszyny. Oczywiście niszczejące części stanowią coraz mniej wartościowy materiał dowodowy. Stronie rosyjskiej to nie przeszkadza, ponieważ biegli Komitetu nie mają żadnego czasu na przygotowanie ekspertyzy, nikt w Moskwie ani Smoleńsku nie jest w stanie podać daty zwrotu tupolewa.

Wiata nad wrakiem to prosta konstrukcja z desek. Ściany i dach pokryto ceratą, która zdążyła już w kilku miejscach popękać. To nowe przykrycie nie chroni oczywiście przed zimnem i wilgocią. Co więcej, drzwi w wiacie, co chwilę zamykają się i znowu otwierają. Niestety, to nie rosyjski ekspert pracuje przy wraku, tylko wiatr targa drzwiami i hula po wnętrzu wiaty, nanosząc do środka tony śniegu. Jak zapewnia rzecznik gubernatora obwodu smoleńskiego Andriej Jewsiejenkow, koszty budowy konstrukcji pokryły po części budżet federalny i obwodowy. Urzędnik przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że zainteresowanie miejscem katastrofy i wrakiem nie ustaje. Administracja oczekuje też na decyzje z Moskwy i Warszawy dotyczące zagospodarowania terenu przy lotnisku. Zaraz po 10 kwietnia 2010 roku pojawił się tam krzyż i pamiątkowy obelisk, wkrótce grupa rodzin ofiar umieściła na nim tablicę informacyjną. Kwiaty i znicze płoną też przy jednym z drzew, w którym utknął niewielki kawałek samolotu. [Został on „utknięty” ze dwa tygodnie po Zamachu. MD] Miejscowe władze w kwietniu 2011 roku zamieniły po kryjomu tablicę na własną - nie wspominającą o Katyniu jako celu tragicznie zakończonej wizyty polskiej delegacji. Wtedy prezydenci Bronisław Komorowski i Dmitrij Miedwiediew ogłosili konkurs na pomnik i zagospodarowanie miejsca katastrofy. Zanim ministerstwa kultury Polski i Rosji porozumiały się w tej sprawie, minęło trochę czasu. Dopiero 16 stycznia upłynął termin nadsyłania prac, a 30 marca komisja złożona z polskich i rosyjskich artystów (należy do niej także Ewa Komorowska, wdowa po poległym w Smoleńsku wiceministrze obrony narodowej) ogłosi zwycięzcę. Całość założenia memorialnego ma objąć obszar o powierzchni około 400 m2. Wysokość pomnika nie powinna przekraczać 5 metrów. Ma być wykonany w trwałym, dobrym jakościowo materiale, a koncepcja zagospodarowania terenu wokół pomnika "winna harmonijnie nawiązywać do otoczenia". Całkowity koszt realizacji pomysłu nie może przekroczyć miliona euro. Tymczasem smoleńska policja zaprzestała stałego patrolowania miejsca katastrofy. Do niedawna o każdej porze dnia i nocy można było zastać tam zaparkowany samochód i funkcjonariusza przynajmniej teoretycznie pilnującego terenu. Dla wygody doprowadzono do tego miejsca prąd. Teraz samochodu nie ma, chociaż ślady na śniegu wskazują, że od czasu do czasu służby porządkowe tu zaglądają. Na skrzynce doprowadzającej zasilanie pozostała tabliczka Komitetu Śledczego sprzed roku, informująca, że teren został zamknięty i ogrodzony w związku z "czynnościami dochodzeniowymi". Teren poza wybetonowaną drogą dojazdową "do kamienia" jest rzeczywiście ogrodzony drucianą siatką. Niestety, nikt tu nie prowadzi żadnych czynności. Z jednym wyjątkiem. Śledczy pojawili się tu w grudniu. Byli razem z polskimi prokuratorami i biegłymi. Piotr Falkowski

Biurokrata = dupa skrzyżowana z krzesłem Przerażające liczby! 500 tysięcy urzędników zatrudnionych w administracji publicznej. W ciągu kilku ostatnich lat przybyło 100 tysięcy. Średnia płaca brutto w administracji publicznej 4 tys 600 złotych miesięcznie.

500 tysięcy razy 4 tysiące 600 złotych = 2 miliardy 300 milionów złotych miesięcznie.

2 miliardy 300 milionów miesięcznie x 12 miesięcy = 27 miliardów 600 milionów rocznie plus 13 pensja = 29 miliardów 900 milionów złotych rocznie .

29 miliardów 600 milionów złotych + premie za dzielne wykonywanie obowiązków urzędniczych około 600 milionów złotych rocznie = 30 miliardów 500 milionów złotych rocznie.

500 tysięcy urzędników musi gdzieś siedzieć i mieć miejsce gdzie spokojnie zaloguje się na Naszej Klasie i Facebooku. - 500 tysięcy komputerów połączonych z internetem (wykupiony dostęp, płatność- abonament) . Setki tysięcy telefonów stojących obok komputera (płatność- abonament). Dziesiątki tysięcy telefonów komórkowych (płatność- abonament). A teraz sobie wyobraźmy ze te 500 tysięcy urzędników siedzi na 500 tysiącach foteli (płatność jednorazowa, wymieniane, co kilka lat) przy 500 tysiącach biurek (płatność jednorazowa, wymieniane co kilka lat) obok biurek stoi 500 tysięcy koszy na śmieci (płatność jednorazowa, wymieniane co kilka lat). Pod biurkami 500 tysięcy drukarek (płatność jednorazowa, wymieniane, co kilka lat). Do każdej z tych 500 tysięcy drukarek kilka razy w roku zakup tuszu do drukowania (tusz czarny oraz kolorowy około 200 złotych). Do tego papier do drukowania. Urzędnicy siedzą w pomieszczeniach. Pomieszczenia te zima są ogrzewane, często posiadają klimatyzacje na lato. Ceny prądu oraz ogrzewania każdy z nas zna. Proszę to przemnożyć przez 500 tysięcy urzędników.

ZA TO WSZYSTKO TRZEBA ZAPŁACIĆ!

Papier toaletowy. Rocznie 500 tysięcy urzędników używa go tyle ze gdyby go rozwinąć to sięgnie daleko w kosmos. I właśnie tam powinniśmy wysłać przynajmniej połowę z tych 500 tysięcy "państwowych" urzędników. Dzięki temu prostemu zabiegowi z uzyskanych oszczędności mężczyźni w Polsce na emerytury mogliby przechodzić w wieku lat 50. By dyskryminacji nie było to Panie też w wieku 50 lat...

Ciekawostka: 16 milionów Polaków pracuje. Wiec na jednego urzędnika przypada ich około 32. Urzędnik pracuje w roku dni 252. 252 dzielone na 32 = prawie 8 dni pracy rocznie jeden urzędnik państwowy poświęca na jednego pracującego Polaka!!! Dla tych, co wytrwali do samego końca na pocieszenie:

500 tysięcy urzędników to nie wszystko. Jest jeszcze około 200 tysięcy zatrudnionych w ZUSie, KRUSie oraz MONie.

Wszystkie liczby podaje w "przybliżeniu" plus/ minus kilka procent. Jak ktoś lepiej policzy to proszę zamieszczać w komentarzach lub samemu pisać! Ironiczny anglosas - blog

Tymczasowy, pon., 20/02/2012 - 16:39

Liczby te nie dla wszystkich są przerażające. Dla niektórych, wręcz odwrotnie. Oto fragment wypowiedzi prof. P. Glińskiego ("Wyciszanie rzeczywistości", Nasz Dziennik, 12-12 lutego 2012):

"Coraz więcej ludzi pracuje w tej urzędniczej machinie i - jak słusznie wskazują niektórzy publicyści i i analitycy - jest to jedna z odpowiedzi na pytanie o dość trwały sukces polityczny PO. Bo jeżeli zatrudnia się tysiące ludzi opłacanych z pieniędzy Unii europejskiej i z długu publicznego, nakręca się dzięki temu koniunkturę i tworzy przychylna strukturę interesów (materialnych!), to jakoś można się utrzymać przy władzy".

Działają tu też różne inne prawa. Na przykład "Prawo 1 000" opisane przez prof. C.N Parkinsona. Brzmi ono: "Przedsiębiorstwo zatrudniające więcej niż 1 000 osób staje się samopodtrzymującym imperium, stwarzając tak wiele pracy wewnętrznej, ze nie potrzebuje dłużej mieć jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym". Może być administracja dla administracji. Żadna inna działalność nie jest już potrzebna. Oczywiście, by to prawo pojąć trzeba najpierw znać bardziej podstawowe prawa. Na przykład Pierwsze Prawo Parkinsona: "Praca ma tendencje do rozciągania się, tak by wypełnić czas jaki jest dostępny pracownikowi". Ważne jest też Czwarte Prawo Parkinsona: "Liczba osób w jakimkolwiek zespole roboczym ma tendencje do powiększania się bez względu na wielkość pracy, jaka jest do wykonania".

Ongiś na Szmulkach twierdzono, że: Biurokrata = dupa skrzyżowana z krzesłem. Ironiczny anglosas

Kłamstwa o klimacie - kolejne dane Nie grozi nam klimatyczna katastrofa, a efekt cieplarniany to bzdury nagłaśniane przez zagorzałych „ekologów” i badaczy klimatu, którzy na klimatycznej histerii robią sławę i majątek. Taki jest wniosek z książki Fritza Vahrenholta i Sebastiana Lninga "Die kalte Sonne" (Zimne Słońce), która przed kilkoma dniami ukazała się na rynku niemieckim. Jak się można było spodziewać wywołała ona spore zainteresowanie i wiele dyskusji. Tym bardziej, że po obiecującym (szczególnie dla klimatologów) początku, tegoroczna zima okazała się w Europie wyjątkowo mroźna i śnieżna. A gdy zimy dają nam w kość do głosu dochodzą przeciwnicy efektu cieplarnianego. Nie inaczej jest i tym razem. Vahrenholt, który jest jednym z menedżerów RWE, niemieckiego koncernu energetycznego, oraz geolog Luening, przekonują, że za zmiany klimatu na Ziemi nie jest odpowiedzialny efekt cieplarniany wywołany przez człowieka. Wszystkiemu winna jest zmieniająca się cyklicznie aktywność Słońca. Bo kiedy nasza gwiazda słabnie, mamy chłodniejsze lata i mroźne zimy. [md A tu już obowiązkowa dawka kłamstw:]

Jedyny kłopot z tą teorią polega na tym, że nie jest to nowa hipoteza i nigdy nie została udowodniona. Podobna książka o niemal takim samym tytule ("Chilling Stars") ukazała się przed 5 laty. Jej autorem jest Henrik Svensmark, astrofizyk Duńskiego Centrum Kosmicznego. W jednej i drugiej publikacji przedstawiana jest ta sama prosta i przemawiająca do wyobraźni teoria, która znakomicie się sprzedaje, szczególnie zimą. A że nie jest prawdziwa, to tym gorzej dla faktów. [widzisz, Czytelniku, miażdżący DOWÓD, prawda? MD]

Nigdy nie wykazano, że zmiany aktywności Słońca pokrywają się z wahnięciami klimatu. Jednym z argumentów na jej potwierdzenie miała być Mała Epoka Lodowca, która trwała od 1300 r. do 1850 r. Zimy wtedy były wyjątkowo długie i mroźne. W XVII w. przez Bałtyk można było podróżować saniami, a dla strudzonych wędrowców na środku akwenu, a raczej wielkiej kry, czekała karczma. Błędne jest jednak przekonanie, że nastąpiło wtedy znaczne ochłodzenie klimatu, które można wiązać z mniejszą aktywnością Słońca. Badania wykazały, że podczas tego ostatniego w naszych czasach okresu ochłodzenia średnia temperatura spadła jedynie o 0,5-1 stopnia. Również zmiany temperatury nie były wcale globalne. Na półkuli południowej nie było ochłodzenia. Po 1850 r. lodowce w Alpach zaczęły się kurczyć. Do 2000 r. zmniejszyły się o połowę i nadal się kurczą. W Arktyce jest coraz cieplej. W najnowszym raporcie prognozuje się, że będzie ona bardziej zielona. Podobnie było na Grenlandii, której oznacza, że jest to "zielona wyspa", jak nazwali ją Wikingowie, gdy zaczęli osiedlać się na niej w X w. Tegoroczna zima nie daje się we znaki na całej półkuli północnej. O ile spowiła śniegiem i mrozem niemal całą Europę, to w Ameryce Północnej jest wyjątkowo łagodna. Klimatolodzy twierdzą, że jest to potwierdzenie, a nie zaprzeczenie efektu cieplarnianego. Ocieplenie w taki sposób wpływa na arktyczną cyrkulację powietrze, że w jednym miejsce są mrozy, a w drugim zimą jest wiosna. Ale wkrótce wiosna będzie także w Polsce. Już za kilka miesięcy mogą wrócić upały. Znowu będziemy narzekać na efekt cieplarniany, a eksperci dalej będą się kłócić. I jedni, i drudzy będą robić karierę. Zbigniew Wojtasiński

Posiadasz telefon komórkowy? Jesteś inwigilowany! Co z Wielkim Bratem ma wspólnego niedoszły samobójca – płk Przybył? Wszystko wskazuje na to, że operatorzy komórkowi magazynują smsy wbrew prawu. Oficjalnie powinni “jedynie” gromadzić przez dwa lata informacje o tym, kto, z kim i jak długo rozmawiał, a także gdzie się znajdował, rozmawiając. Na początku stycznia br. ujawniono, że prokuratura wojskowa w Poznaniu zażądała bilingów dziennikarzy TVN i treści ich SMS-ów (wiadomości tekstowych wysyłanych przez telefony komórkowe) od operatorów. Problem polega na tym, że zgodnie z obowiązującym prawem operatorzy mogą gromadzić SMS-y tylko po otrzymaniu zgody sądu. Płk Mikołaj Przybył, który podpisał wnioski o wydanie tych danych, nieudolnie próbował popełnić samobójstwo (spudłował, celując sam do siebie…). Jego czyn odwrócił uwagę od właściwego problemu. Dlaczego żądał dokumentów, których zgodnie z prawem operatorzy nie mogli posiadać? Dlaczego operatorzy publicznie nie ogłosili, że nie mogą zadośćuczynić prośbie prokuratury, bo nie posiadają danych, o które prosi? Żaden z operatorów (Orange, Polkomtel, T-Mobile, Play) nie chce komentować tej sprawy. Wszystko wskazuje na to, że treść wiadomości SMS jest wbrew prawu magazynowana!

Spokojnie, to tylko inwigilacja Wyobraźmy sobie, jaki skandal wybuchłby, gdyby któraś z tradycyjnych firm pocztowych kopiowała przewożoną korespondencję. A okazuje się, że tak właśnie robią telekomy z wiadomościami SMS. Nie usprawiedliwia tego żadna technologia, bo zwyczajnie informacje te powinny być kasowane po przesłaniu do adresata. Prokuratorzy wojskowi, bez zgody sądu, wystąpili do operatorów o udostępnienie treści SMS-ów. To oznacza, że wiedzą, iż operatorzy do tych treści mają dostęp. Podkreślę jeszcze raz: we wniosku prokuratora Przybyła była mowa o treści korespondencji dwóch dziennikarzy, na których inwigilację nie zgodził się sąd. Artykuł 159 ustawy „Prawo telekomunikacyjne” mówi wyraźnie, że zakazane jest zapoznawanie się, utrwalanie, przechowywanie jakichkolwiek informacji przez operatora. Sprawa ujrzała światło dzienne, ale wszyscy zajmują się nielegalnym dostępem do korespondencji dziennikarzy, a nikt nie pyta, kto i jakim prawem ją gromadzi. Nie ma możliwości, aby na gruncie ślicznego zbioru frazesów i obietnic bez pokrycia, jakim jest Konstytucja III RP z 1997 roku, można było legalnie gromadzić treści SMS-ów bez zgody sądu. Procedury, przynajmniej te oficjalne, są takie: najpierw prokuratura występuje o zgodę na stosowanie techniki operacyjnej, a po wyrażeniu zgody zaczyna się rejestracja. Z informacji, które otrzymaliśmy, wynika, że sąd umożliwia dostęp do już zgromadzonych materiałów. Cóż, sytuacja jak z „Raportu mniejszości” Philipa Dicka coraz bliżej. Tam dzięki połączeniu zaawansowanej technologii i nadprzyrodzonych zdolności karano „zbrodniarzy”, zanim popełnili przestępstwo. Polskie prawo już teraz jest bardzo restrykcyjne i wrogie prywatności obywateli. Każdy operator musi gromadzić przez dwa lata informacje o tym, kto, z kim i jak długo rozmawiał, a także gdzie się znajdował, rozmawiając. – SMS miał być częścią sposobu zarządzania siecią telekomunikacyjną. To, co my wysyłamy, trafia na serwer operatora. Wtedy komputer sprawdza, czy telefon użytkownika jest włączony, a jeśli jest, to wysyła informację. Ten proces sprawdzania i wysyłania jest ciągły. Ponieważ nie wiadomo, czy SMS dotarł, to nie jest automatycznie kasowany – tłumaczy Andrzej Piotrowski, ekspert Centrum Adama Smitha. Skoro operatorzy nie kasują SMS-a natychmiastowo i nie ma żadnych przepisów regulujących, kiedy mają to zrobić, to treść wiadomości jest do odtworzenia. W zasadzie, kiedy wiadomość dociera do przysłowiowego Kowalskiego, powinna być kasowana. Tak się jednak nie dzieje. – Stworzenie systemu informatycznego, który przy obowiązkowym magazynowaniu informacji nakładanej przez państwo będzie „wyłączał” informację o treści SMS-a, jest zbyt kosztowne – tłumaczy jeden z pracowników telekomu. Żaden z głównych operatorów (Orange, Plus, T-Mobile, Play) nie chciał odpowiedzieć, dlaczego prokuratura mogła żądać od nich treści wiadomości, których nie mieli prawa przechowywać. – Jeżeli operatorzy przechowują treści SMS-ów osób, wobec których nie wyrażono zgody sądu, to łamią prawo – poinformowano mnie w Fundacji Helsińskiej.

Samowolka Nie ma kontroli nad tym, co funkcjonariusz robi w pokoju, gdzie samodzielnie sprawdza i pobiera dane. Zgodnie z obowiązującym prawem, operatorzy muszą udostępnić funkcjonariuszom państwa pomieszczenie, gdzie bez żadnej kontroli będą nadzorowali połączenia telefoniczne, w tym także treść SMS-ów. Ustawodawca w żaden sposób nie zadbał o kontrolowanie osób, które wykonują swoją pracę w telekomach. Mają one dostęp do bieżących rozmów, bilingów, treści SMS-ów bez zgody sądu. Mogą z tą wiedzą robić, co chcą. Nie ma obecnie żadnej kontroli nad urzędnikiem, który nagrywa rozmowy czy kopiuje SMS-y, korzystając z faktu delegowania go do „obsługi telekomu”. „Wpadka” prokuratora Przybyła polegała na tym, że zażądał treści SMS-ów bez zgody sądu. Zapewne ten błąd wynikał z faktu, że wcześniej otrzymywał taki dostęp (inaczej, po co prosić o coś, co nie istnieje?). Jak skomentował mój znajomy z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pismo w sprawie wydania treści SMS-ów to „dowód na istnienie UFO”. Prokuratura zażądała dokumentów, które formalnie nie miały prawa istnieć? Dlaczego dziś nie chce odpowiedzieć na pytanie, jak mogła żądać czegoś, co zgodnie z prawem nie może istnieć?! Jan Pinski

Katolickie media mają problem nie tylko w Polsce. Francuska telewizja “postępowych katolików” również bez koncesji Niedawno pisałem o faworyzowaniu nad Sekwaną różnych dziwnych stacji telewizyjnych, takich jak TV Różnorodność, która lobbuje na rzecz rasowej różnorodności francuskiego społeczeństwa (więcej na ten temat tutaj – kliknij). Podobnie jak w Polsce, nad Sekwaną problemy mają jedynie… katolicy. Miejscowa katolicka telewizja, KTO ma trudności w otrzymaniu częstotliwości w TNT (naziemnej telewizji cyfrowej). Jeszcze w 2002 roku ówczesny arcybiskup Paryża, Jan Maria kardynał Lustiger, twórca tej stacji, starał się, by była ona dostępna także na platformie cyfrowej. Udał się nawet osobiście do siedziby CSA (odpowiednik KRRiT), gdzie przypomniał, iż obecność katolickiej telewizji to nie tylko większa różnorodność kanałów telewizyjnych, ale i dostęp do szeroko pojętej kultury. CSA na prośbę kardynała odpowiedziała negatywnie. Wkrótce pojawiła się kolejna szansa na częstotliwość. Rada Państwa anulowała decyzję o przyznaniu koncesji sześciu kanałom z grupy Canal+ (I-télé, Sport+, Planete, Ciné-Cinéma Premier, Canal J i MCM). W marcu 2004 roku ogłoszono nowy konkurs na zwolnione kanały. Swoją kandydaturę złożyła także, KTO, ale znowu przyszła odmowa. W internecie pojawiła się nawet petycja w tej sprawie, którą podpisało 150 tys. osób. CSA uzasadniała odmowę „wyznaniowością”, KTO i skierowaniem oferty do „ograniczonej grupy widowni”. W odpowiedzi doszło do kolejnych protestów. Inicjatywę przyznania koncesji na cyfrowe nadawanie poparło m. in. 60 deputowanych. Skierowali oni nawet list do Mikołaja Sarkozy’ego, który pełnił wówczas funkcję ministra spraw wewnętrznych (zajmującego się także sprawami dotyczącymi wyznań). 13 grudnia 2005 roku Sarkozy nadesłał odpowiedź na ręce senatora Huberta Haenela: „Zapoznałem się z prośbą dotyczącą mojej interwencji w Naczelnej Radzie Audiowizualnej, by ponownie rozpatrzyła swoją decyzję o odmowie przyznania częstotliwości w TNT dla telewizji, KTO. Sprawa ta leży jednak w wyłącznej kompetencji CSA, której przesyłam wasz list”. Sarkozy umył ręce, ale nie lepiej zachował się sam prezydent Chirac, który przyjął decyzję z „niepokojem” i zwrócił się w tej sprawie do Ministerstwa Kultury. Prezydent spotkał się także z przedstawicielami ogólnofrancuskich stacji telewizyjnych oraz TNT i zapowiedział zmiany w ustawie o radiu i telewizji z 1986 roku. Ideę poparł także Franciszek Bayrou z centrowego UDF. „Polityczny parasol” spowodował, że sprawy nabrały pewnego przyspieszenia. Prezes, KTO Wincenty Redier złożył skargę na odmowną decyzję do Rady Państwa i 21 września 2007 roku Rada anulowała decyzję CSA z lipca 2005 roku. W uzasadnieniu napisano; że „wskazywanie na charakter wyznaniowy tematyki proponowanej przez stację, KTO i na to, że jej oferta adresowana jest do ograniczonej grupy społecznej, nie mogą być wystarczającymi argumentami odmowy”. Gazeta „La Croix” określiła wówczas decyzję Rady Państwa, jako „moralne zwycięstwo”. Umożliwiło to ponowne złożenie oferty, przez KTO. Przyznanie sześciu dodatkowych miejsc na platformie cyfrowej ma mieć miejsce już w marcu bieżącego roku. Jakie są szanse, KTO na cyfrowe nadawanie? O nowe koncesje ubiega się 30 różnych podmiotów, a biorąc pod uwagę silne wpływy laickie w środowiskach kultury i polityki, w tym w samej CSA, o licencję może być bardzo trudno. Odmowę zawsze można wesprzeć argumentacją o braku obecności na osobnych antenach innych wyznań. Chociaż model francuskiej telewizji, KTO nie kłóci się specjalnie z ogólnym modelem funkcjonowania tutejszych mediów, to w tym światku nawet „postępowy” katolicyzm okazuje się zbyt ciężkostrawny… W kontekście sprawy, KTO warto też zwrócić uwagę na coroczny raport dotyczący wolności prasy przygotowywany przez organizację Reporterzy bez Granic. Umieszcza on Francję dopiero na 38. miejscu wśród 178 krajw, w których analizowano sytuację w zakresie wolności mediów. Informacje o naciskach politycznych na tubylczych dziennikarzy znalazły się także w raporcie grupy ekspertów Komisji Europejskiej. Skrytykowano np. zwyczaj mianowania dyrektora telewizji publicznej (France Télévision) przez prezydenta. Sarkozy pokazał już, że traktuje państwową telewizję tak jak inne państwowe przedsiębiorstwa. Dziwił się nawet, że główny akcjonariusz publicznej telewizji, jakim jest państwo, nie miałby mieć prawa do mianowania dyrektora tej instytucji – tak jak ma to miejsce w przypadku np. EDF, SNCF, czy RATP. Sprawy te odżywają w kontekście zbliżających się wyborów. Wydaje się jednak, że znacznie bardzie niebezpieczna dla wolności słowa nad Sekwaną jest dość powszechna autocenzura dziennikarzy. Wytresowany dziennikarz dobrze wie, o czym i jak może pisać czy mówić. Nie tak dawno rozmawiałem z młodą adeptką jednej z francuskich stacji telewizyjnych. Szło o św. Mikołaja. Kiedy zwróciłem jej uwagę, że skupianie się na „cocacolowym” wydaniu tej postaci nie jest zbyt uprawnione, zgodziła się, ale natychmiast dodała, że „nie może zbyt mocno podkreślić w swoim programie jego religijnych korzeni”. To tylko mały przykład samowiedzy dziennikarzy o tym, co wolno, a czego nielzja. Nikt nie odważy się nad Sekwaną zakwestionować zasady laickości państwa, skrytykować aborcji, przyznać do swojej religijności. Naruszenie zasad „politycznej poprawności” oznacza właściwie pożegnanie się z zawodem…

Bogdan Dobosz

Losy żydowskich żołnierzy Hitlera Jedną z najbardziej spektakularnych ucieczek podczas II wojny światowej zorganizowano przy wsparciu oficerów Abwehry, którzy umożliwili ortodoksyjnemu żydowskiemu przywódcy, rabinowi Schneersohnowi, wyjazd z Polski w 1940 roku. Rabin był najwyższym autorytetem ruchu lubawiczerów, ultraortodoksyjnej sekty chasydów, kimś w rodzaju żydowskiego pontifex maximus. Historia ta jest tym bardziej niezwykła, że główną rolę w uratowaniu rabina odegrali oficerowie Wehrmachtu. Schneersohn, do końca życia, czyli 1950 roku, przywódca chasydzkiej sekty Chabad-Lubawicz, urodził się w Lubawiczach w Rosji w 1880 roku. Był potomkiem założyciela tej sekty rabina Schneura Zalmana, którego pięć pokoleń potomków kierowało ruchem. W 1920 roku, po śmierci ojca, rabin, mężczyzna dość tęgi, o wzroście 180 centymetrów, przejął kierownictwo nad ruchem. Jasnoniebieskie oczy spoglądały znad rudo-siwej brody. Wielu lubawiczerów wierzyło, że został obdarzony mistycznymi mocami, pozbawiony grzechu i pobłogosławiony Duchem Świętym. Po rewolucji październikowej w 1917 roku, kiedy Rosja pogrążyła się w chaosie [sama? – PiotrX] , rabin poświęcił się odbudowie życia religijnego w państwie. Wrogość komunistów wobec religii, jak uważał Schneersohn mogła wzbudzić nieprzyjazne uczucia wobec jego ruchu. W latach dwudziestych władze radzieckie często aresztowały rabina, a w l927 i roku skazały go na śmierć, ale dzięki wstawiennictwu ludzi w rodzaju amerykańskiego senatora Williama Boraha wyszedł na wolność. Pod koniec tego samego roku został wydalony ze Związku Radzieckiego [toż to prawdziwy „skandal” – Piotrx] i założył nową siedzibę w Polsce. W 1929 roku rabin wyjechał do Stanów Zjednoczonych, by zdobyć fundusze. Poznał wielu dostojników, w tym prezydenta Herberta Hoovera. Po powrocie do Europy kontynuował działalność na rzecz ożywienia ortodoksyjnego judaizmu. Kiedy I września 1939 roku Niemcy napadły na Polskę, zwolennicy rabina próbowali przekonać go do ucieczki. Zgodził się, ale odłożył ją na później. Nie chciał opuścić swoich zwolenników w czasie niebezpieczeństwa. Ale w końcu 4 września Schneersohn uświadomił sobie bezsens swego uporu i wyjechał wraz z rodziną samochodem [! - Piotrx] do Warszawy, skąd miał nadzieję dostać się do Rygi. W Warszawie Schneersohn pomógł swym uczniom w ucieczce do krajów neutralnych i ocaleniu dokumentów jego jesziwy. Kiedy wreszcie pod koniec września sam chciał wyjechać, było za późno. Wehrmacht okrążył miasto. Niemieckie bombardowania zmusiły rabina do przenosin. Kiedy do lubawiczerów dotarły wieści o radzieckiej inwazji na Polskę 17 września, wpadli w panikę. Wiedzieli, że jeśli Sowieci ponownie schwytają rabina, nie będzie można liczyć na międzynarodową pomoc w jego uwolnieniu. Pozostanie w Warszawie też było niebezpieczne, gdyż Niemcy zaciskali pętlę wokół miasta. 25 września Hitler nakazał zrównać z ziemią polską stolicę. Na miasto spadło ponad 500 ton materiałów wybuchowych i 72 tony bomb zapalających, nie wspominając o pociskach artyleryjskich. Mimo to rabin znów uniknął śmierci. 27 września Warszawa ska-pitulowała. Po odwiedzeniu zniszczonego w niemal 50 procentach miasta Hitler powiedział zagranicznemu korespondentowi: „Proszę się dobrze rozejrzeć po Warszawie. Tak mogę się rozprawić z każdym europejskim miastem”. W tym ponurym okresie lubawiczerowie i wpływowi nowojorczycy [czytaj „wpływowi nowojorscy żydzi” - Piotrx] naciskali senatora Roberta Wagnera, by poprosił sekretarza stanu Cordella Hulla, żeby zażądał od Niemców informacji o miejscu pobytu rabina i prawa swobodnego wyjazdu z Polski. Wagner napisał do Hulla trzy dni później z prośbą, aby amerykański ambasador w Rydze namierzył Schneersohna, podkreślając, że martwi się o niego wiele amerykańskich organizacji żydowskich. Hull zadziałał i 30 września otrzymał wiadomość od poselstwa w Rydze, że rabin przebywa w Warszawie. Po otrzymaniu informacji o rabinie sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych Louis Brandeis [żyd – Piotrx] poprosił o pomoc Benjamina Cohena [j.w.- Piotrx] , doradcę Roosevelta. Cohen poinformował Roberta T. Pella, zastępcę szefa Wydziału Spraw Europejskich w Departamencie Stanu, który utrzymywał kontakty z wpływowymi niemieckimi urzędnikami. Pell zgodził się, że tragedią byłoby, „gdyby jednemu z czołowych żydowskich uczonych świata przytrafiło się jakiekolwiek nieszczęście”. Pell znał Helmuta Wohlthata, głównego zarządcę planu czteroletniego Goringa, eksperta od przemysłu międzynarodowego i gospodarki oraz członka partii nazistowskiej, z którym zawarł znajomość po konferencji w Evian w 1938 roku. Podczas tej konferencji Niemcy żądali, aby świat zabrał z ich kraju Żydów – świat, włącznie ze Stanami Zjednoczonymi – odmówił. Następnie Wohlthat zapewnił Pella, że w szczególnym przypadku, którym amerykańskie żydostwo byłoby „szczególnie zainteresowane, zrobi, co w jego mocy, aby ułatwić rozwiązanie”. Pell przekazał prośbę Cohena Wohlthatowi, który dotrzymał obietnicy. „W każdym przypadku – napisał Pel l- Wohlthat działał szybko i z życzliwością”. Prośby o ocalenie rabina nadal piętrzyły się na biurku Hulla. Lubawiczerowie poinformowali władze amerykańskie, że do ich wspólnot należy 160 tysięcy Żydów z Ameryki Północnej. Było to kłamsto obliczone na wywarcie nacisku na rząd. 2 października 1939 roku Hull powiedział dyrektorowi generalnemu poczty, że Departament Stanu poprosi amerykańskiego wicekonsula w Rydze, by sprawdził sytuację rabina na koszt zainteresowanych obywateli. 3 października Hull zaaprobował depeszę od Pella do Raymonda Geista, konsula generalnego w Berlinie, z prośbą o uratowali ii Schneersohna. W imieniu Białego Domu Geist tym samym poprosił Wohlthata, by pomógł rabinowi wyjechać z Polski. „Zwracali się do Pana – napisał Geist do Wohlthata — ponieważ znam Pana a Pan może być pewien całkowitej dyskrecji [...] Departamentu Stanu. Jestem świadomy poważnego ryzyka, jakie bierze na siebie każdy Niemiec interweniujący w tej sprawie”. Geist następnie zatelegrafował do Hulla i Pella z informacją, że spotkał się z Wohlthatem, „który obiecał załatwić sprawę” z władzami”. Wohlthat potwierdził, że nacisk z tak wpływowych źródeł dla ocalenia szanowanej w świecie postaci gwarantuje podjęcie działań. Ponownie Hull się upewnił, że koszta akcji ratowniczej nie zostaną pokryte przez rząd, ale przez lubawiczerów. Sukces operacji zależał teraz od nazisty Wohlthata. O powodzeniu miało zdecydować to, z kim się skontaktuje i jak zrealizuje plany. Chociaż Wohlthat wierzył, że uratowanie rabina przysłuży się interesom Niemiec, wiedział, że nazistowskie władze na to nie pozwolą. Sytuacja rysowała się w czarnych barwach. Hitler zajął Polskę, a SS zaczęło tworzyć getta i mordować Żydów. Wohlthat znał jednego człowieka, do którego mógł się zwrócić: admirała Wilhelma Canarisa, szefa Abwehry. Przyjaźnili się, znali swoje poglądy. W 1939 roku Canaris, tak jak Wohlthat, nie aprobował w pełni polityki Hitlera i zatrudniał mischlingów w swej organizacji. Canarisowi nie podobał się też plan eksterminacji polskich Żydów. Dzień po rozmowie z Geistem Wohlthat spotkał się z Canarisem i opowiedział mu o sprawie. Admirał zgodził się pomóc i obiecał wysłać kilku swych oficerów do Warszawy, aby uratowali Schneersohna. Podjąwszy taką decyzję, ryzykował nie tylko pozycję i własne życie, ale także oficerów przydzielonych do tego zadania. Wiedział jednak, co grozi rabinowi, i działał szybko. Powierzył misję majorowi Ernstowi Blochowi, który znał Wohlthata i często jadał kolacje z nim i Canarisem. Podzielał ich niechęć do antysemickiej polityki nazistów. Być może Canaris rozkazał Blochowi uratować rabina nie tylko dlatego, że major był doskonałym żołnierzem, ale też dlatego, że jego ojciec był Żydem [podobnie jak H.Franka czy wielu innych „nazistów” – Piotrx]. Współczesna fotografia pokazuje mężczyznę mocnej budowy, z ciemnymi oczami patrzącymi z pewnością siebie. Bloch znał swoje miejsce i obowiązki. Jego najbardziej charakterystyczną cechą była jednak poprzecinana bliznami twarz. Podczas bitwy pod Ypres w 1915 roku nieprzyjaciel trafił Blocha bagnetem w dolną szczękę, wyrywając duże fragmenty policzka i kilka zębów. Następną rzeczą, jaką pamiętał Bloch, było przebudzenie w szpitalu. Chociaż rodzina się obawiała, że już nigdy nie będzie normalnie funkcjonował, jego mózg nie ucierpiał. Kilka miesięcy później Bloch wrócił do służby i walczył pod Verdun i nad Sommą w 1916 roku, w Szampanii w 1917 i Flandrii w 1918 roku. Znany, jako kompetentny oficer, zakończył wojnę z Krzyżem Żelaznym i Odznaką za Rany; w armii służył od I wojny światowej, przez republikę weimarską, aż do Trzeciej Rzeszy. Przejęcie władzy przez nazistów nie od razu wpłynęło na Blocha. W 1935 roku Canaris zwerbował go do Abwehry i postawił na czele wydziału gospodarczego, który zbierał dane o zdolności produkcyjnej innych państw. Pół-Żyd Bloch mógł pozostać w armii i otrzymać awans, gdyż Hitler uznał go za deutschblutig. Canaris przedstawił fuhrerowi sprawę Blocha pod koniec 1939 roku, a Hitler osobiście podpisał dokumenty ogłaszające Blocha człowiekiem „niemieckiej krwi”. Dzięki temu Bloch i jego rodzina byli chronieni. Jako podwładny Canarisa Bloch nie miał się, czego bać i był nawet wysyłany na ratunek Żydom – pod nosem SS. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych tamtejsze biuro chabadu zatelegrafowało do sekretarza rabina w Rydze, że władze niemieckie w Warszawie są „chętne do współpracy” i wysłały urzędnika, żeby namierzył rabina i sprowadził go do Rygi. Dwa dni później Pell, do którego dotarła ta wiadomość, poinformował amerykańskiego charge d’affairs w Niemczech, gdzie można znaleźć Schneersohna. 4 listopada 1939 roku Wohlthat powiadomił Waszyngton, że Bloch jest osobą odpowiedzialną za pomoc rabinowi w ucieczce. Dzień w dzień Bloch przeczesywał żydowskie dzielnice i pytał o rabina. Większość bała się niemieckiego majora i nic nie chciała mu powiedzieć. W tym czasie Max Rhoade, żydowski prawnik w Waszyngtonie, zajął się prawnymi aspektami akcji ratunkowej i utrzymywał relacje między lubawiczanami a rządem. Rhoade zachęcił Cohena, żeby Departament Stanu skontaktował się z konsulatem w Warszawie i przekazał Schneersohnowi, by współpracował z Blochem. Rhoade uważał, że jeśli konsulatowi uda się nawiązać kontakt z rabinem, ten będzie współdziałał z Blochem. Tymczasem Bloch i jego grupa odkryli, że Schneersohn zgłosił się na policję [???- Piotrx] , ale jego mieszkanie zostało zniszczone podczas oblężenia Warszawy. Bloch i jego ludzie chodzili, zatem od domu do domu i pytali przerażonych i głodnych lubawiczerów o rabina, jednak dalej nikt nie chciał mówić. Ale Schneersohn wciąż przebywał w Warszawie, udało mu się uciec z budynku na kilka sekund przed tym, jak bomby obróciły go w gruzy. 25 listopada 1939 roku Niemcy znaleźli dom, w którym mieszkał rabin. Zapukali do drzwi, otworzył starszy mężczyzna. Jego przekrwione oczy patrzyły ze strachem na Blocha i jego grupę. Bloch wytłumaczył, że pomimo mundurów naprawdę chcą pomóc rabinowi wydostać się z okupowanej Polski. Chaim Liebermann, sekretarz rabina, zanotował później, że kiedy przyszli żołnierze, Schneersohn „mieszkał w domu rabina Hirscha Gurary’ego. Nagle w drzwiach stanęli naziści i spytali o Schneersohna. Właściciel domu obawiał się najgorszego ze strony tych wojskowych i powiedział im, że nie mieszka tu nikt o takim nazwisku”. Po wyjściu Blocha rabin poinstruował swoich zwolenników, że kiedy ten oficer wróci, mają mu podać „prawdziwe informacje”. Niedługo potem ktoś zawiadomił Blocha, że dobrze zlokalizował dom rabina. Major wrócił i wdarł się do środka. Wreszcie, gdy Bloch wyjaśnił, na czym polega jego misja, rabin przyjął jego pomoc. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych 27 listopada Pell poinformował Rhoade’a, że Niemcy znaleźli rabina. Podkreślił, że Wohlthat dokonał nadzwyczajnej rzeczy, organizując wojskową eskortę dla zagranicznych obywateli „żydowskich”. Wohlthat i Abwehra ustalili, więc trasę ucieczki z Warszawy przez Berlin i Rygę do Sztokholmu, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. Grupa rabina potrzebowała jednak wiz. Podczas gdy Rhoade walczył z wydziałem wizowym i Departamentem Stanu, niemieccy urzędnicy zaangażowani w sprawę zrobili wielkie postępy. Bloch zdobył ciężarówkę i wóz do wywiezienia grupy z Warszawy, żeby mogli się dostać do pociągu do Berlina, a potem do Rygi. Operacja ratunkowa wymagała zorganizowania samochodów i kartek na benzynę, jak również biletów kolejowych i przepustek. Co ważniejsze, Bloch potrzebował certyfikatów bezpieczeństwa, szczególnie by przejechać przez świeżo podbitą Polskę, gdzie nikt nie mógł podróżować bez kontroli żandarmerii i SS. 22 grudnia 1939 roku, po kilku miesiącach planowania, amerykańska ambasada w Berlinie poinformowała, że tydzień wcześniej nie tylko Schneersohn, ale cała jego rodzina i kilku zwolenników wyjechali z Warszawy do Rygi przez Berlin. Jeden z lubawiczan opisał podróż: „Nawet szef wywiadu [Bloch] miał trudności z eskortowaniem rabina i jego rodziny do Berlina. Musiał się przedrzeć przez wiele blokad drogowych zorganizowanych przez niemiecką żandarmerię [...]. Za każdym razem zatrzy-mywali samochód pełen brodatych, religijnych Żydów. [Bloch] udawał, że to są jego więźniowie i że ma rozkaz odstawić ich do Berlina. Wreszcie znaleźli się w Berlinie, samym sercu nazistowskiego królestwa zła”. Blochowi udało się wprowadzić rabina i jego grupę do Berlina, gdzie zatrzymali się w Stowarzyszeniu Żydowskim. [to działało wtedy takie stowarzyszenie? - Piotrx] Następnego dnia zjawili się delegaci z łotewskiej ambasady i zabrali ich do Rygi. 13 stycznia 1940 roku Departament Stanu wreszcie zaaprobował wystawienie wiz dla grupy. Podczas gdy uciekinierzy czekali w Rydze na amerykańskie wizy, postanowiono, że rabin z towarzyszami uda się do nowej ojczyzny na pokładzie szwedzkiego liniowca Drottingholm. 6 marca 1940 roku rabin i jego świta wyjechali z Rygi do Sztokholmu, a stamtąd pociągiem do Goteborga, gdzie wsiedli na pokład płynącego do Nowego Jorku Drottingholma. Statek przepływał przez Atlantyk w czasie, gdy niemieckie U-Booty zatopiły wiele alianckich jednostek. Grupa dotarła do Nowego Jorku 19 marca i została powitana przez ponad tysiąc zwolenników rabina Schneersohna, którzy tańczyli i śpiewali na nadbrzeżu. Potem Schneersohn próbował ratować swoich towarzyszy, którzy zostali za granicą, ale niestety większości nie udało się ocalić w latach 1940-1941. Rabin nigdy nie wspomniał o Blochu ani innych Niemcach, którzy mu pomogli, ale podziękował Hullowi: „Nie wyobraża pan sobie nawet, jakie to dla nas szczęście [...], że możemy chodzić po przyja-znej [amerykańskiej] ziemi [...], szczególnie po straszliwych przeży-ciach [...] pod nazistowskim reżimem”. Mimo iż dziękował za uratowanie siebie, nie pomagał innym. Zamiast tego rabin chodził do polityków, którzy mu pomogli, i prosił o ocalenie swojej biblioteki składającej się z 40 tysięcy książek. Można by zrozumieć jego troskę, gdyby książki były religijne, ale większość dotyczyła komunizmu, a ponadto znajdowało się też wśród nich na przykład Piekło Dantego. W 1941 roku udało mu się wydostać, przy wielkim nakładzie czasu, wysiłku i kosztów, wszystkie 40 tysięcy książek z Europy [ciekawe ile osób możnaby uratować wykorzytujac te srodki -Piotrx] Najbardziej niepokojące były podawane przez rabina powody, dla których Hitler mordował Żydów. W 1941 roku tłumaczył, że prześladowania były karą boską dla Żydów za „grzechy” i nieprzestrzeganie praw religijnych. Spytany, dlaczego to europejscy Żydzi, którzy w zasadzie „trzymali się Tory i byli bardziej bogobojni” niż Żydzi amerykańscy, zostali ukarani przede wszystkim, rabin odpowiedział, że „pobożni” cierpią „w imieniu pozostałych”. Rabin dodał, że ta „krwawa łaźnia” ma zmusić Żydów do powrotu do Tory i tym sposobem przetrzeć szlak dla Mesjasza. Twierdził, że „cierpienia współczesnych Żydów to głos z niebios wzywający” ich do żalu za odejście od Yiddishkeit. Wszystko, co mogli zrobić dla cierpiących, to stać się bardziej religijnymi. Powiedział, by „nie dać się zwieść złudzeniu, że Żydom mogą pomóc zwykli śmiertelnicy i polityka. «Mądrzy i rozumni ludzie» nie mogą dopuszczać do siebie takich głupot. Żydom można pomóc skruchą, Torą i mitzvos [dobrymi uczynkami]”. Jednak, mimo że to „śmiertelnicy” – Bloch, Canaris, Pell, Rhoade i wielu innych – przyczynili się do ocalenia rabina, przedzierając się przez labirynt „polityki”, rabin uznał to za akt Boga. Śmiertelnicy to tylko narzędzia w boskich rękach…. Nadesłał p.PiotrX.
Bryan Mark Rigg – „Losy żydowskich żołnierzy Hitlera”, 2010 r. (fragment)

Czerwoni Turyści Wielu komunistycznych oprawców uciekło za granicę. Tylko do Izraela wyjechało po marcu 1968 r. ok. tysiąc zagorzałych stalinistów. Niektórzy żyją do dziś. Trzeba ich ścigać i pokazywać ich zbrodnie.

Do Szwecji Funkcjonariusze komunistycznego systemu bezprawia uciekali w różnych kierunkach. Szczególnie upodobali sobie Szwecję. Do tamtejszego soc-liberalnego raju dla zbrodniarzy wyjechał w 1969 r.
ppłk Maksymilian Lityński (Lifsches), razem z żoną Pauliną i synem Adamem. Ten przedwojenny prawnik (w 1933 r. skończył prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie), w stalinowskiej Polsce był zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (1948-50), a następnie wiceszefem Zarządu Sądownictwa Wojskowego.

Raport Mazura, badający na fali “odwilży” przejawy łamania “socjalistycznej praworządności” zarzucił mu szereg przestępstw, m.in. sankcjonowanie wniosków o tymczasowy areszt i zatwierdzanie aktów oskarżenia przygotowanych przez MBP, mimo wiedzy o stosowaniu brutalnych metod śledczych. Ten oprawca w mundurze zmarł w Göteborgu w 1982 r. Pytana o jego losy, Emilia Lityńska (druga żona?) stwierdziła, że dokumentów po nieboszczyku należy szukać w tamtejszej gminie żydowskiej. Po 1968 r. w Szwecji schronił się również i dożył spokojnej starości Józef Bik-Bukar-Gawerski, zastępca naczelnika Wydziału Śledczego WUBP w Gdańsku, a potem w Katowicach. Tak samo Stefan Michnik, krwawy sędzia warszawskiego Wojskowego Sądu Rejonowego, a nadto informator i rezydent Informacji Wojskowej. Ten emerytowany bibliotekarz żyje do dziś w Uppsali.

Do ZSRS Żyć może do dziś w Rosji płk Hersz Podlaski, poprzednik Lityńskiego na stanowisku zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego ds. szczególnych, po 1948 r. kierownik Departamentu Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w latach 1950-55 zastępca Prokuratora Generalnego. Urodził się w 1919 r. w Suwałkach. Później zmienił imię na Henryk, ojciec Mojżesz został Maurycym, a matka Szprynca – Stanisławą. Wg oficjalnej wersji w 1956 r., kiedy chciano postawić mu zarzuty, popełnił samobójstwo. Naprawdę Podlaski zamieszkał w ZSRS u swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD. Żona Hersza – Zyta wyemigrowała w 1974 r. do Danii. W tym samym roku, tyle, że do Szwecji wyjechała ich córka Swietłana. Prawdopodobnie żyje także mjr Bronisław Szymański, ur. w Omsku, NKWD-zista, oddelegowany do polskiej armii w ZSRS, a potem centrali bezpieki w Warszawie, członek specjalnej grupy operacyjnej MBP likwidującej niepodległościowe podziemie. Do ZSRS został odwołany w 1954 r. Do “wyzwolonej” Polski przybyło jeszcze wielu sowieckich pomagierów. Ze względu na rok urodzenia najpewniej już zmarli. Wymieńmy tych najważniejszych. Pierwszy to płk Leonard Azarkiewicz, ur. pod Witebskiem. Z sowieckiego sądownictwa trafił do Warszawy na szefa Prokuratury Garnizonowej, a następnie do Gdyni, gdzie w latach 1950-52 był prokuratorem Marynarki Wojennej. Do ZSRS wrócił rok przed Szymańskim. Kolejnym jest płk Aleksander Tomaszewski, ur. pod Kamieńcem Podolskim. Po służbie już od lat 30. w Armii Czerwonej, wstawiono go na stanowisko zastępcy prezesa “polskiego” Najwyższego Sądu Wojskowego (1950-1954). W raporcie komisji Mazura, czytamy, że razem z innym oficerem sowieckim, swoim przełożonym w NSW płk Wilhelmem Świątkowskim (pochodzącym z rejonów Odessy) był “głównym inspiratorem wypaczeń w wojskowym wymiarze sprawiedliwości” i “bezpośrednim współsprawcą drakońskich wyroków w sfingowanych sprawach”. Z kolei przełożonym ppłk Lityńskiego był inny NKWD-zista, płk Antoni Skulbaszewski. Odwołany do ZSRS w 1954 r. z funkcji zastępcy szefa Głównego Zarządu Informacji WP, powrócił do rodzinnego Kijowa. Polska nie ma informacji o jego śmierci. W latach 90. Ukraina uznała, że jego przestępstwa uległy przedawnieniu, a powinien odpowiedzieć m.in. za brutalne śledztwa oraz wyroki dożywocia i śmierci w sfingowanych sprawach “spisku w wojsku”. Szefem Skulbaszewskiego w GZI był płk Dymitr Wozniesieński, ur. w Jarosławiu, od 1925 r. pracował w kontrwywiadzie Armii Czerwonej, w czasie wojny w jej aparacie sądowniczym. W 1953 r. wrócił do ZSRS, gdzie zmarł. Do “kraju powszechnej szczęśliwości” odwołano prawdopodobnie większość sowieckich funkcjonariuszy “polskiego” stalinizmu.

Szokowała nawet po śmierci W Wielkiej Brytanii po 1968 r. schroniła się świetnie nam znana Helena Wolińska-Brus (Fajga Mindla Danielak). Zamiast ponownie opisywać jej szlak bojowy prowadzący z warszawskiego getta przez AL, MO do Naczelnej Prokuratory Wojskowej, przypomnijmy, co w grudniu ub.r. napisała o tej inkwizytorce “Rzeczpospolita”: “Wolińska nie przestała szokować nawet po śmierci. Zgodnie z oficjalnym komunikatem jej pogrzeb miał się odbyć wczoraj w miejscowym kościele. Ludzie, którzy przybyli na uroczystość, dowiedzieli się jednak, że o tej porze odbędzie się ceremonia pochówku kogoś innego. W ten sposób rodzina Wolińskiej zmyliła osoby postronne i dziennikarzy, którzy chcieli wziąć udział w pogrzebie. Wolińską pochowano w tajemnicy dwa dni wcześniej. W ceremonii w obrządku żydowskim wzięło udział ok. dziesięciu osób, między innymi prof. Kołakowski. Uroczystość miała przebiegać w bardzo spokojnej atmosferze. Nic nie zakłóciło pogrzebu komunistycznej prokurator”.

Kilka miesięcy później prof. Leszek Kołakowski podążył za swoją przyjaciółką.

Prokuratorskie małżeństwo Do Wielkiej Brytanii, tak jak Wolińska, wyjechała wraz z mężem po 1968 r. wiceprokurator Prokuratury Generalnej Paulina Kern. Zmarła tam w 1980 r. Dwa lata wcześniej na łono Abrahama przeniósł się jej mąż Karol, który też był prokuratorem, a potem adwokatem. Został nim mimo wytycznych władz, że nie może być małżeństw prokuratorsko-adwokackich. Paulina Kern, jako pracownica Departamentu Specjalnego, oskarżała przed Sądem Najwyższym gen. Fieldorfa. Zmaltretowanym przez bezpiekę potrafiła oświadczyć: “władze śledcze Polski Ludowej nie biją”. Komisja Mazura z 1956 r. postanowiła: “Zwolnić z pracy w Prokuraturze PRL, gdyż stawiane jej zarzuty wskazują na to, iż nie daje ona gwarancji należytego spełniania funkcji prokuratora”.

Najlepiej w Izraelu We Włoszech w 1967 r. wylądował krwawy sędzia Józef Warecki. Do Australii wyjechała Estera Szenberg, lekarka z więzienia na Rakowieckiej, córka Izaaka i Mali. Z ul. Kazimierzowskiej w Warszawie wymeldowała się 12 maja 1961 r. Jednak drugim, po Szwecji, najpopularniejszym miejscem schronienia dla komunistycznych oprawców stał się Izrael. Zamieszkali tu m. in. prokuratorzy Maks Auster (wyjechał w 1970 r. razem z synem Zygmuntem), Edward Gol (1957) czy Rubin Schweig. Ten ostatni wraz z żoną Karoliną i synem Marianem Dawidem zamieszkał w Jerozolimie przy ul. Joel 7. W stalinowskiej Polsce był majorem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, odpowiedzialnym – tak jak Henryk (Hersz) Podlaski – za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał list do MON o zwolnienie ze służby wojskowej: “z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo”. Kilka lat temu Interpol, w ramach pomocy prawnej, dostarczył stronie polskiej jego dane: “Rubin Szwajg – Shatkay Reuben, s. Davida, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu”. Sąsiadem Szwajgów został Marian Meir Rozenblit (Rozenbluth), sędzia, w końcu kierownik sekretariatu w Najwyższym Sądzie Wojskowym, a zarazem obrońca, który był na specjalnej liście dopuszczonych do spraw szczególnej wagi. W tej ostatniej roli wystąpił na procesie generałów WP, oskarżonych o udział we wspomnianym już “spisku w wojsku”. W końcu – Salomon Morel, krwawy naczelnik powojennych, komunistycznych obozów w Świętochłowicach i Jaworznie, który w Jerozolimie nie doczekał biletu na proces w Polsce, ale za to wnuków.

Trzech od Fieldorfa 23 października 1951 r. Władysław Dymant, wicedyrektor Departamentu Specjalnego Prokuratury Generalnej, przesłał na ręce prezesa Sądu Wojewódzkiego m.st. Warszawy Ilii Rubinowa pismo (z klauzulą: “ściśle tajne”), w którym wnosił o prowadzenie rozprawy przeciwko generałowi Fieldorfowi przy drzwiach zamkniętych. Ten z zawodu ślusarz i górnik zabrał rodzinę do Izraela w styczniu 1957 r. Dwa lata później chciał wrócić, ale władze PRL nie pozwoliły, bo “brał osobisty i bezpośredni udział w łamaniu praworządności w minionym okresie”.

W składzie Sądu Najwyższego, który 20 października 1952 r. podtrzymał wyrok śmierci wobec Fieldorfa, znaleźli się sędziowie sekcji tajnej: Igor Andrejew, Emil Merz i Gustaw Auscaler.
- W świetle prawa żaden z nich nie był sędzią – nie spełniali wymaganych kryteriów zawodowych, a jedynie polityczne. Gustaw Auscaler nie skończył nawet studiów – mówi prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Auscaler, po powrocie do Polski z ZSRR w 1946 r. pracował w handlu i przemyśle. Podobno, jako jedyny miał wątpliwości w sprawie winy Fieldorfa. Z Sądu Najwyższego odszedł rok po wydaniu wyroku na “Nila”, by zostać dyrektorem Centralnej Szkoły Prawniczej im. Duracza. Nowa rola musiała mu się jednak średnio podobać, bo też postanowił emigrować do Izraela. Wyjechał, wraz z rodziną, rok po Dymancie – w grudniu 1957 r. W Izraelu Gustaw został Szmulem i pracował, jako prokurator rejonowy w Tel Awiwie. Umarł 10 listopada 1965 r. W Izraelu może żyć jeszcze Jerzy Mering, obrońca “Nila” z urzędu. Do Janiny Fieldorf miał powiedzieć: “Pani mąż to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że nie jest po naszej stronie”. Tadeusz M. Płużański

A na koniec fragment tekstu z blogmedia24.pl

- Najpierw lekko poraziła mnie na wieść o nowej książce – „Pod prąd”. Nie miałam i nie mam zamiaru jej kupować, ani czytać, skoro już w zapowiedzi – http://podprad.com.pl/?page_id=15 znalazłam taką „świetlaną” postać jak Jerzy Mering – obrońca z urzędu generała „Nila”, który wyjechał do Izraela i tam był witany owacyjnie, jako ofiara polskiego antysemityzmu. Potem jeszcze popisał się morderstwem kochanka żony. W wyjściu z więzienia pomógł mu, nikt inny jak właśnie Władysław Bartoszewski.

Podobne posty:

http://czerwonykiel.blogspot.com/

Bolesław czy Lech? W związku z wypowiedziami na temat materiałów archiwalnych dotyczących pana Lecha Wałęsy informuję, że umieszczając nazwisko Lecha Wałęsy w Sprawozdaniu przekazanym Sejmowi w dniu 4 czerwca 1992 r. dysponowałem oryginałami dokumentów. Część z nich została odnaleziona w wyniku kwerendy przeprowadzonej w związku z realizacją uchwały Sejmu RP z 28 maja 1992 r. w podległych Szefowi UOP jednostkach organizacyjnych. Wśród dokumentów oryginalnych do najważniejszych należały:

1. karta rejestracyjna na nazwisko Lecha Wałęsy stwierdzająca, że został on zarejestrowany, jako Tajny Współpracownik Służby Bezpieczeństwa;

2. Dziennik Rejestracyjny Wydziału III SB w Gdańsku, w którym odnotowano fakt rejestracji TW ps. Bolek 29 grudnia 1970 r. i zdjęcia z ewidencji 19 czerwca 1976 r.;

3. Arkusz internowanego z 28 listopada 1980 stwierdzający, fakt "pozyskania do współpracy z SB Lecha Wałęsy";

4. Doniesienia agenturalne i notatki ze spotkań z Lechem Wałęsą, jako TW Bolek zawarte w sprawach obiektowych kryptonim "Arka" i "Jesień 70";

5. Charakterystyka Lecha Wałęsy, jako Przewodniczącego KKP NSZZ "Solidarność"zawarta w sprawie obiektowej kryptonim "Związek"/"Klan", w której odnotowano fakt jego współpracy z SB.

Wszystkie te dokumenty po przekazaniu Prezydentowi Lechowi Wałęsie w 1993 r. zostały zniszczone. Zgodnie z informacjami opublikowanymi w ostatnich dniach przez "Nasz Dziennik" oraz "Uważam Rze" poświadczone kopie części z nich ( dokumenty wymienione w pkt.4 i 5) zostały odnalezione w Archiwum Sejmowym. W związku z tym, zwracam się do władz Sejmu RP o przekazanie ich do Instytutu Pamięci Narodowej celem udostępnienia opinii publicznej zgodnie z obowiązującym prawem. Antoni Macierewicz Polaczek's blog

Dzieciobójczy tryptyk – Czubaszek, Nowicka, Środa Media znowu podały widzom pigułkę feministycznej propagandy, wskrzeszając upiory propagandy aborcyjnej. Kreowana z uporem maniaka na nowoczesną Polkę dziennikarka i satyryczka Maria Czubaszek dziękowała Bogu za to, że dwukrotnie zabiła własne dzieci. W ostatnim programie Tomasza Lisa supportowała ją inna gwiazda – wicemarszałek Sejmu Wanda Nowicka, która przegrała definitywnie proces z Joanną Najfeld, która – zdaniem sądu – miała prawo napisać, że Nowicka jest na liście płac przemysłu aborcyjno-antykoncepcyjnego. Do tandemu Czubaszek-Nowicka dołączyła także prof. Magdalena Środa, etyk i pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn w rządzie Marka Belki. Środa w skrajnie głupim komentarzu odniosła się do śmierci półrocznej Madzi z Sosnowca, oskarżając o tę tragedię… Kościół katolicki i brak wolnego dostępu w naszym kraju do edukacji seksualnej. Wydawać mogłoby się, że trudno o bardziej haniebne wypowiedzi i postawy, ale to właśnie te panie kreowane są w mediach na autorytety i to właśnie takie osoby piastują w Polsce wysokie stanowiska i pełnią funkcje etycznych wyroczni.

Czubaszek na fali Maria Czubaszek w rozmowie z Moniką Olejnik w Radiu ZET przyznała, że dokonała w życiu dwóch aborcji. Według satyryczki, w zabiciu swoich dzieci nie dopatruje się dzisiaj niczego złego.

- Usunęłam dwie ciąże za czasów komuny. (…) Nie było to zbrodnią. Ani lekarz nie popełniał przestępstwa, ani ja (…). Jedne kobiety przeżywały traumę, inne nie. Ja nie przeżywałam. Aborcja była dla mnie oczywistym rozwiązaniem – stwierdziła Czubaszek. Co usprawiedliwia ją z popełnienia zbrodni dzieciobójstwa? – Dzieciństwo to okres, przez który trzeba przejść, a główną zaletą tego okresu jest to, że się z niego wyrasta. Dzieckiem był kiedyś Hitler, Kaddafi i Stalin, na pewno byli rozkosznymi bobaskami. Ale dla mnie to jest jeszcze za mało – mówiła Czubaszek. Trudno za nią nadążyć, ale chyba chodziło jej o to, że byłaby złą matką i wychowała następnego Hitlera… W każdym razie szkoda, że nie oddała dzieci np. do rodziny zastępczej. Dzisiaj być może dzieci te miałyby już własne rodziny, a po aborcji, nie mają nawet grobu… Czubaszek zaczęła swoje tournée nie tylko po stacjach telewizyjnych, ale po całej Polsce. Kiedy w zeszłym tygodniu odwiedziła Mińsk Mazowiecki, cała prasa lokalna podziwiała pierwszą damę feminizmu ostatnich dni, która zawitała do zapyziałej prowincji ze światłem na oświecenie ociemniałych chrześcijan… Na koniec “włojaży” Czubaszek błysnęła o aborcji u Tomasza Lisa, co doskonale streścił Michał Karnowski: “Tomasz Lis słuchał i kiwał głową? Rozważał, że może to i dobrze, iż naród o tym się dowiedział. Będzie miał materiał do refleksji. Dawnemu wychowankowi ojca Macieja Zięby (tak, były takie czasy) nie przyszło nawet do głowy zdziwić się, poruszyć brwią, głosem. Słuchał paplaniny o zabijaniu dzieci, jakby robił program o modzie. W zamian zaserwował publiczności nagraną Kasię Cichopek, która z wdziękiem acz kompletnie bez związku z tematem stwierdziła, że matkom ciężko dziś w Polsce”. Czubaszek nie przejmuje się, że opowiadanie o zadowoleniu z podjętych decyzji o aborcji może wywołać u niektórych kobiet brak zrozumienia. – wolę być “zimną suką” niż “matką Polką” – ripostuje. Dostrzega także komfort z powodu braku dzieci, (które zabiła), a więc i wnuków.

– Nawet teraz, jak jestem stara i mam zły dzień, nic się nie układa. To z mężem siadamy i mówimy: matko, ale przynajmniej nie mamy dzieci ani wnusiów. Nie biegają po domu, nie muszę robić “ciu, ciu, ciu”, nie muszę się martwić, czy ćpa, pali, pije, czy panienka nie wróci z brzuchem do domu. Mam wystarczającą ilość swoich problemów i nie muszę się martwić o kogoś – powiedziała ostatnio aborterka. Do tematu aborcji wracała jeszcze kilka razy. Przykładowo w stacji TVN stwierdziła: “Zrobiłam to dwa razy. Nigdy z tego powodu nie miałam traumy, tylko mówiłam: Boże, jak to cudownie, że ja to zrobiłam. Gdyby się zdarzyło, że zaszłam w ciążę, i byłby to siódmy czy ósmy miesiąc, to ja bym skoczyła z któregoś piętra, pod pociąg bym się rzuciła, ale na pewno bym tego dziecka nie urodziła”. Czubaszek znana jest z plecenia bzdur, co nie jest chyba zarzutem na wyrost, bowiem sama tak podsumowuje swoją twórczość i wypowiedzi. Jednak skoro tyle w niej czczej gadaniny, to, dlaczego została gwiazdą “salonów”? Być może ze względu na jej “postępowe” poglądy, bowiem popiera aborcję, eutanazję, refundację in vitro czy adopcję dzieci przez homoseksualistów. Jednak najwięcej punktów zebrała zapewne za to, że od dłuższego czasu nieustępliwie atakuje zwłaszcza jednego polityka – Jarosława Kaczyńskiego, a to jak widać jest w świecie mediów sowicie nagradzane.

Nowicka na żołdzie śmierci Wanda Nowicka zdecydowanie jest na fali. Pomimo że dziennikarka Joanna Najfeld udokumentowała, że Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wandy Nowickiej jest sowicie opłacana przez organizacje zajmujące się sprzedażą antykoncepcji i promocją aborcji, posłowie wynieśli tę samą Nowicką na fotel wicemarszałka Sejmu. Warto przypomnieć, że przy drugim głosowaniu niezdecydowanych posłów Platformy Obywatelskiej do zagłosowania za aborcjonistką przekonywał sam premier Donald Tusk. Tym samym premier, który uważa się za katolika, razem z formacją, która uważa się za obóz postsolidarnościowy, walczyli w Sejmie o przeforsowanie kandydatury orędowniczki mordowania dzieci poczętych, lobbystki na rzecz cywilizacji śmierci, która robi to za pieniądze zachodnich koncernów. Nowicka, która, jak wspomniałem, poprzedziła ostatnio w programie Tomasza Lisa występ Marii Czubaszek, zaliczyła jednak ostatnio definitywną porażkę w sądzie. Działaczka katolicka Joanna Najfeld wygrała z nią proces. Nowicka poczuła się urażona stwierdzeniem, że wspomaga przemysł aborcyjny i oskarżyła Joannę Najfeld. Toczący się od ponad dwóch lat proces zakończył się dopiero na 16 posiedzeniu sądu. Sąd Okręgowy w Warszawie 30 stycznia 2012 r. oddalił apelację Wandy Nowickiej od wyroku, który zapadł w sprawie o pomówienie przeciwko publicystce Joannie Najfeld 19 września 2011 roku. Wyrok jest prawomocny.

– Nie ulega jednak wątpliwości, że sam wyrok potwierdza, iż moja wypowiedź, że Wanda Nowicka jest na liście płac przemysłu aborcyjno-antykoncepcyjnego była prawdziwa, a zarzucanie mi nieprawdy było tylko taktycznym wybiegiem polityków popierających przemysł aborcyjny, mającym na celu wyeliminowanie mnie z debaty publicznej i zastraszenie innych niezależnych publicystów – napisała w oświadczeniu na stronie mamproces.pl Najfeld. Można już oficjalnie mówić, że Wanda Nowicka jest “na liście płac przemysłu providerów aborcji i antykoncepcji. Pełne stwierdzenie wypowiedziane przez Joannę Najfeld w lutym 2009 roku na antenie TVN 24 brzmiało: “Organizacja pani Nowickiej jest częścią międzynarodowego koncernu, największego w ogóle, providerów aborcji i antykoncepcji. Pani po prostu jest na liście płac tego przemysłu”. “Zgromadzony materiał dowodowy potwierdził, iż Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny otrzymała dotacje od podmiotów zajmujących się produkcją środków antykoncepcyjnych, promocją antykoncepcji oraz produkcją i dystrybucją przyrządów służących do przerywania ciąży. Zdaniem sądu, społecznie uzasadniony interes wymaga, aby opinia publiczna miała dostęp do informacji o źródłach finansowania organizacji pozarządowych zajmujących się interesującą dla szerokich warstw społecznych i budzącą dyskusję i spory tematyką” – czytamy m.in. w uzasadnieniu sądu.

Środa po trupach Nie ma takiej tragedii, która nie powstrzymałaby prof. Magdaleny Środy przed skorzystaniem z okazji przypuszczenia ataku na Kościół katolicki, rodzinę i wartości. Wszyscy mamy przed oczyma dramat, który rozegrał się w Sosnowcu, gdzie tysiące ludzi szukało półrocznej Madzi. Jak się później okazało, matka dziecka wiedziała, że córka nie żyje? Jak twierdzi, dziecko wypadło jej z rąk i nieszczęśliwie upadło? Jak było naprawdę? Sprawę wyjaśnia policja. Tymczasem kolejna polska feministka, prof. Magdalena Środa (etyk i publicystka), pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn w rządzie Marka Belki, w radio TOK FM zajęła stanowisko w sprawie śmierci małej Madzi. Środa wie, kto jest odpowiedzialny za tę tragedię. Kto? Kościół katolicki, strach przed aborcją, niestosowanie antykoncepcji… Dobitnie defekację publicystyczną feministki skwitował red. Tomasz Terlikowski w artykule “Intelektualna nekrofilia Magdaleny Środy”. Redaktor Frondy odniósł się zwłaszcza do tych słów feministki: “Myślałam, że rodzice są młodzi, głupi, prymitywni, pewni, że mogą mieć wiele kolejnych dzieci, więc uznali, że to pierwsze, najbardziej “niewygodne”, można sprzedać za godziwe pieniądze. W sumie – niezły los. Jest tysiące par, dla których dziecko jest szczytem marzeń, dla spełnienia, których gotowi są na przestępstwo “handlu żywym towarem”, ale że zarazem gwarantują dziecku bezpieczne i komfortowe warunki życia. Jestem nawet w stanie zrozumieć młodych. Z jednej strony są bardzo religijni (poznali się w kościele podczas służenia do mszy), nie używali zapewne środków antykoncepcyjnych, nie mieli pojęcia o edukacji seksualnej (szkoła takiej nie oferuje), zaszli w nieplanowaną ciążę, bali się aborcji. Ksiądz, rodzina, najbliżsi potępią aborcję, jako największe przestępstwo. Jak ich nie słuchać? A poza tym – gdzie jej dokonać? Jak o sprawach niepożądanej ciąży rozmawiać z religijnymi rodzicami, przyjaciółmi czy księdzem? Powiedzą tylko jedno: rodzić, bo »życie poczęte jest święte«. Więc – urodzili”. Tak rozpoczęła swój felieton na portalu TOK FM lewicowa aktywistka i promotorka aborcji.

– Rodzice Madzi nie mieli nawet ślubu kościelnego, opowieści o ich wielkiej wierze, można, więc włożyć między bajki. Nie jest też jasne, skąd Środa czerpie swoją wiedzę na temat stosowania antykoncepcji czy innych elementów swojego opisu. Ale mniejsza już o te kłamstwa. Warto zwrócić uwagę na to, co profesor etyki myśli o katolikach, jak rozumie metody ich działania. Otóż dla niej młodzi, religijni ludzie, są w stanie sprzedać swoje dziecko za sporą kasę. I ona “to nawet rozumie”. Nie wiem, jak wśród feministek, ale w moim otoczeniu ludzie nie sprzedają swoich dzieci. Większość z nas nie myśli też o tym, by je ukatrupić przed narodzeniem, i to nie, dlatego, że ksiądz nas potępi, tylko z tego samego powodu, dla którego nie przyjdzie nam do głowy zabicie Środy. Mamy zwyczajnie pewne zasady, i to nie, dlatego, że nakazał nam coś ksiądz – napisał Tomasz Terlikowski, komentując wypowiedź Środy. Korzystając z okazji (a tragiczna śmierć Madzi jak widać okazała się dla Środy doskonałą okazją) feministka stwierdziła dalej, że nie istnieje coś takiego, jak “instynkt macierzyński”, a “Posiadanie małego dziecka w wieku dwudziestu lat jest – dla większości młodych, nieprzygotowanych ludzi – poważną przeszkodą w ich życiowych planach i rozrywkach. Dziecko to nie – cud, tylko bariera. Jest nieznośne, ryczy, domaga się opieki, ciągłej krzątaniny” – błysnęła Środa. Zarówno pani Czubaszek, Nowickiej czy Środzie, chciałbym przekazać słowa Gianny Jessen, kobiety, która przeżyła aborcję i pomimo zaatakowania jej roztworem soli wstrzykniętym do macicy jej matki, urodziła się żywa i przeżyła. Ucierpiała zdrowotnie, jednak cieszy się życiem i głosi prawo do życia każdego poczętego dziecka. To jej słowa, które dedykuję biednym feministkom:

“Jeśli aborcja jest wyłącznie prawem kobiety, to gdzie były moje? Nie było tak radykalnej feministki krzyczącej o tym, jak pogwałcono moje prawa w tamtym dniu. W rzeczywistości zabijano mnie w imię praw kobiet”.

Robert Wit Wyrostkiewicz

Dlaczego nie żyje Andrzej Lepper? W „Rzeczpospolitej” z 13.02.2012 roku ukazał się krótki artykuł Izabeli Kacprzak i Grażyny Zawadki pod dwuznacznym tytułem “Śledztwo, które sięgnęło DNA”. Artykuł dotyczył przedłużającego się od pół roku śledztwa w sprawie śmierci Andrzeja Leppera, w związku z brakiem wyników badania DNA na okoliczność możliwości pojawienia się w pomieszczeniach, w których tragicznie zmarł, osób trzecich poza współpracownikami. Znalazły się tam jednak cztery słowa, które nie tylko u autorek artykułu, ale i wyspecjalizowanych dziennikarzy śledczych w naszym kraju, powinny wywołać przynajmniej potrzebę dalszych wyjaśnień. A nic takiego się nie stało.

Dziwne samobójstwo 5 sierpnia 2011 roku w piątek o godz. 16.20 w pomieszczeniach partii „Samoobrona” znaleziono zwłoki Andrzeja Leppera, powieszonego w łazience na sznurze przymocowanym do worka bokserskiego. Andrzej Lepper był jednym z czołowych polityków polskich opozycyjnych wobec neokolonialnej transformacji polskiej gospodarki i jej neoliberalnych twórców i wykonawców. Był politykiem wyrosłym z autentycznych potrzeb politycznych polskiej prowincji. I był autentycznym politykiem. Stworzył politycznie sam siebie, wbrew zwalczającemu go bezwzględnie politycznemu i medialnemu establishmentowi. Był założycielem związku zawodowego „Samoobrona” i partii o tej samej nazwie. Poznałem go osobiście w 2001 roku, gdy jako dziennikarz i wydawca niezależnego tygodnika zrobiłem z nim obszerny wywiad. Sprawił na mnie wrażenie twardego człowieka i polityka o zdecydowanych poglądach. Był później wicemarszałkiem Sejmu oraz wicepremierem i ministrem rolnictwa w rządzie w latach 2006 -2007. W niejasnych po dziś dzień okolicznościach tzw. afery gruntowej został zdymisjonowany przez ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, co oznaczało rozpad koalicji i przedterminowe wybory. „Samoobrona” zaś i on sam została skompromitowana w oczach opinii publicznej oskarżeniami o tzw. „seksaferę” i nie weszła już do parlamentu. Wersja o samobójczej śmierci tego twardego polityka była i jest dla mnie dziwna i niespójna. Przeczy jej zwarty ciąg poszlak wskazujących na możliwość morderstwa. Po pierwsze i najważniejsze A. Lepper nie miał żadnego powodu, aby targnąć się na swoje życie. Jego sugerowane przez prasę kłopoty finansowe ze spłatą pożyczek były nie większe niż kilku milionów Polaków z zaciągniętymi zobowiązaniami pożyczkowymi. Ciężka choroba syna wręcz uniemożliwiała myśli samobójcze, gdyż stan syna zaczął się poprawiać. Toczący się proces sądowy przeciwko niemu był wręcz normą w jego działalności politycznej i to od 1992 roku. Po drugie, człowiek z myślami samobójczymi nie wraca do aktywnej polityki i nie angażuje się w rozpoczynającą się kampanię wyborczą. Po trzecie zaś to przedziwne zbiegi okoliczności wokół tej śmierci: rusztowania budowlane ustawione na zewnątrz budynku, otwarte okno w klimatyzowanym pokoju zamieszkiwanym przez niego, zatrzymany na godzinie 13.00 magnetowid z napisem „Początek kampanii wyborczej”, przedweekendowy piątkowy dzień tygodnia, gdy można liczyć na opóźnienia w szybkiej sekcji zwłok. Wreszcie po czwarte, odkryte w organizmie po śmierci ślady użycia standardowych leków przepisanych mu przez lekarza. Nikt, komu chodzą po głowie samobójcze myśli nie zażywa rano leków poprawiających mu zdrowie. Moja hipoteza morderstwa jest dość prosta. Mordercy wchodzą do pokoju przez uchylone okno korzystając z rusztowań. A. Lepper już jest odurzony środkiem farmakologicznym podanym przez któregoś z jego współpracowników, będących w zmowie z zabójcami. Mordercy wnoszą do łazienki nieprzytomnego Leppera i wieszają go na sznurze. Wracają do pokoju i w swej cynicznej bezczelności ustawiają na pożegnanie magnetowid z napisem o początku kampanii wyborczej. I wychodzą tak jak weszli, pewnie w strojach robotników. Jeśli tak lub podobnie było, to musieli to być zawodowi mordercy, jakich szkoliły i szkolą służby specjalne.

Cztery słowa konieczne do wyjaśnienia Kilka tygodni temu na portalu internetowym „Nowy Ekran” ukazała się wypowiedź bliskiego współpracownika A. Leppera, wręcz jego prawej ręki, Janusza Maksymiuka, który oprócz wskazania na znaczenie faktu zażycia przez A. Leppera codziennej dawki leków, powiedział rzecz, która mnie zmroziła. Powiedział mianowicie, że jak ustaliła sekcja zwłok, A. Lepper zmarł przez uduszenie, a nie zerwanie rdzenia kręgowego. Ponieważ nie było śladów gwałtownych ruchów, to by znaczyło, że A. Lepper dusił się przez kilka minut w bezruchu. A to jest fizycznie niemożliwe w wypadku samobójstwa. Ale ja nie mam żadnego zaufania do J. Maksymiuka, pamiętając go osobiście, jako posła z II kadencji Sejmu. I to z różnych powodów. Dlatego początkowo zlekceważyłem tę wypowiedź. Kiedy jednak na drugi dzień chciałem tę wypowiedź jeszcze raz przeczytać i przeanalizować, zniknęła z portalu, albo przynajmniej ja nie mogłem jej już znaleźć, by ją skopiować. I w artykule „Rzeczpospolitej” pojawił się ponownie ten sam wątek. Pada tam następujące zdanie: „Za przyczynę śmierci prokuratura uznała „ucisk pętli na szyję”.” Te cztery słowa „ucisk pętli na szyję”, nie są jednoznacznie wskazujące na uduszenie i być może są wyrazem braku precyzji sformułowania przyczyny śmierci przez prokuraturę. I pewnie bez wypowiedzi J. Maksymiuka nie zwróciłbym uwagi na nie. Ale dziennikarze śledczy i piszące ów artykuł profesjonalne dziennikarki powinny były zwrócić. I wyjaśnić sprawę jednoznacznie, co było medycznym, a nie technicznym powodem śmierci wicepremiera i wicemarszałka Sejmu. Bo jeśli było to uduszenie, to jest dowodem na morderstwo. Myślę, że o coś w tym przedłużającym się śledztwie chodzi, że tak trudno go zakończyć. Niby dowcipny, acz podskórnie głęboko cyniczny tytuł artykułu w „Rzeczpospolitej”, jest mylący. Pół roku w przypadku niejasnych okoliczności śmierci, to nie jest dno prokuratury. Dnem jest brak profesjonalizmu autorek, które zabrały się za ten temat. Wojciech Błasiak

Na szczęście Wałęsa był agentem I znowu nasi kochani prawicowi intelektualiści rzucili się do gardła Wałęsie oskarżając go o pisanie donosów na swoich kolegów, o wysługiwanie się PRL-owskiej Służbie Bezpieczeństwa, o to że był agentem „Bolkiem” itd. Głupota tych oskarżeń, jest pochodną dziedzictwa kulturowego polskiej inteligencji – wyssanego z mlekiem matki – polegającego na świętym przekonaniu, że nasi wspaniali bohaterowie z powstań – styczniowego czy listopadowego – nigdy nie składali zeznań, że byli bez skazy. Aniołowie na wiecznych wakacjach. Otóż prawda jest dokładnie przeciwna. Wszyscy – lub prawie wszyscy – których czcimy składali często zeznania bo byli normalnymi ludźmi, bo załamywali się pod wpływem samotności czy strachu przed śmiercią. Wałęsa – o czym trzeba stale przypominać – nie wyznawał ideałów kulturowych czy powstańczych polskich inteligentów. Był robotnikiem, który skończył zawodówkę, ideały polskich inteligentów były mu obce do czasów sierpniowej rewolucji a nawet dalej. Aby zrozumieć jego postawę – postawę przywódcy robotniczego a nie inteligenckiego, musimy cofnąć się do czasów strajków grudniowych z 1970 roku, w których Wałęsa brał, jako członek jednego z komitetów strajkowych. Strajk generalny robotników z wybrzeża był przede wszystkim kontynuacją strajków grudniowych z 1970 roku. Można powiedzieć, ze ruch sierpniowy był odpowiedzią na tamten Grudzień i na rozwiązania grudniowe. Robotnicy Wybrzeża, robotnicy Szczecina, Gdańska, Gdyni pamiętali swoje błędy z Grudnia 1970 r. Wiedzieli, że nie wolno im wychodzić na ulice. Manifestować czy nawet atakować komitety partyjne. Wiedzieli, że cały strajk musi rozegrać się wewnątrz zakładu. Ktokolwieg żył w tamtych latach i miał kontakt z mieszkańcami Wybrzeża wie doskonale, że jednym z najważniejszych tematów rozmów z nimi była tragedia grudniowa. Pamięć ofiar poniesionych w 1970 r. była niezmiernie żywa, a poza tym i to z punktu widzenia zrozumienia historii Solidarności jest najważniejsze, ludzie, którzy zdecydowali się na strajk w Sierpniu 1980 r., byli tymi samymi, którzy podjęli strajk w 1970 r. Wałęsa była zaangażowany w strajk w grudniu 1970 r i mówił w sierpniu, że ciąży na nim krew jego ofiar. Wądołowski – jeden z przywódców strajku w Szczecinie – wspominał, że wychodził z bramy oblężonej stoczni i szedł w kierunku posterunków wojskowych z podniesionymi rekami, nie wiedząc czy będą do niego strzelać czy nie. Przysiągł sobie wtedy, ze nigdy więcej nie można dopuścić do takiej masakry, jaka się zdarzyła. Lato roku 80-tego było nawiązaniem do wydarzeń roku 70-tego, było ich drugą falą. Druga fala społecznego ruchu zawsze jest silniejsza, ponieważ zawiera w sobie nie tylko reakcje na wydarzenia aktualne, lecz także reminiscencje i – co najważniejsze – uraz wyniesiony z wydarzeń dawniejszych. Robotnicy Wybrzeża wiedzieli, że dali się wpuścić Gierkowi w maliny; to ich właśnie cała Polska oglądała na ekranach telewizorów rozmawiających z Gierkiem przez wiele godzin. I to ich okrzyk „pomożemy” był hasłem gierkowskiej epoki. To ten okrzyk legitymizował partie komunistyczną, ta samą partie, na której rozkaz wymordowano ich kolegów i koleżanki. A zatem do pamięci o krwi, do świadomości błędu taktycznego, jakim było wyjście ze stoczni i narażenie się na konfrontacje z milicją i wojskiem, doszło także ogromne poczucie winy, że – brzmi to brutalnie – sprzedali się za obietnice lepszego życia, przedstawicielom tej samej władzy, która miała krew na rękach ich współtowarzyszy pracy. Krew jest posiewem historycznym – jak dowodzi tego historia- bodaj najżyźniejszym, ale ta krew w świadomości robotników Wybrzeża została przez nich samych zdradzona.. To ta wybuchowa mieszanka tłumionej przez poczucie winy pamięci o zamordowanych kolegach była decydującym czynnikiem rozpoczęcia strajku w 1980 roku. I to, dlatego właśnie Wałęsa został przywódcą tego ruchu. W sierpniu 1980 roku w Szczecinie, Trójmieście, na Śląsku, w Elblągu wybuchają strajki nie w pojedynczych fabrykach, lecz w wielu zakładach naraz. Komitety Strajkowe tych zakładów – w ramach tej samej aglomeracji - nawiązują między sobą kontakty i tworzą Międzyzakładowe Komitety Strajkowe, organizacyjny fenomen sprzeczny całkowicie z praktyką i ideologią komunistyczną która – wg wszystkich sowietologów – polegała na destrukcji więzi społecznych. Powstanie MKS-ów było dowodem, że więzi społeczne w Polsce nie zostały całkowicie zniszczone, czyli, ze społeczeństwo polskie nie zostało przez partie komunistyczna zdezintegrowane. Czym wytłumaczyć ten samoorganizacyjny fenomen, który wprawił w osłupienie cały świat? Otóż niewątpliwie dużą rolę odegrało doświadczenie walk robotniczych. Poznań 1956, grudzień 1970, Radom i Ursus 1976, lecz nie tylko; rok przed sierpniem 1980 r. Polacy przeżyli pielgrzymkę Jana Pawła II do ojczyzny, która była jakby samoorganizacyjnym wstępem do strajków. W czasie pielgrzymki społeczeństwo polskie na kilka dni odmieniło się całkowicie, zrzuciło z siebie wszystkie sowieckie nawyki, uwierzyliśmy, ze możemy być inni. Odnaleźliśmy się, jako Naród. To doświadczenie wpłynęło decydująco na organizacje i przebieg strajków sierpniowych, które w swej najgłębszej istocie były Chrześćjańską Rewolucją. Tak przedstawiała się w sierpniu 1980 r. sytuacja Narodu Polskiego. Byliśmy – po raz pierwszy od 1945 r. – zintegrowani i oczyszczeni przez Papieża. Ufni. PZPR była natomiast rozrywana – szczególnie od 1975 r. – przez różnego rodzaju walki frakcyjne. Wspólnym mianownikiem frakcyjnych rozgrywek była chęć odsunięcia od władzy E. Gierka. Używano różnych metod. Stefan Olszowski członek KC PZPR w 1979 roku stwierdza na posiedzeniu biura Politycznego, że partia powinna zrealizować postulaty zawarte w „Raporcie o stanie Rzeczpospolitej i drogach do jej naprawy” opracowany przez komitet redakcyjny konserwatorium Doświadczenie i Przyszłość (DiP), w którym byli rewizjoniści, członkowie quasi intelektualnej opozycji krytykują w radykalny sposób rządy ekipy Gierka. Olszowski przegrywa jest relegowany z biura politycznego i wysłany jak ambasador do NRD (Olszowski zostanie włączony z powrotem do biura politycznego w czasie strajków). Była to jedna z wielu prób wysadzenia z siodła Gierka. Aparat partyjny jest coraz bardziej sfrustrowany liberalną polityką Gierka w stosunku do opozycji, aktor Filipski formułuje wraz z innymi komunistycznymi „jastrzębiami” platformę wewnątrzpartyjną nawołującą do radykalnej zmiany polityki partii wobec KOR-u i KPN-u. Do białej gorączki doprowadza aparat partyjny informacja, że Gierek na każde posiedzenie RWPG bierze ze sobą dwie walizki dolarów by obdarowywać nimi towarzyszy radzieckich wściekłych na niego za tolerowanie opozycji, rewizjonistów i.t.d. Katastrofalna sytuacja gospodarcza, pogłębia wśród komunistów poczucie paniki, szczególnie po wyborze na Papieża kardynała Wojtyły. Wtedy to Władysław Machejek na posiedzeniu partyjnym w Krakowie wykrzyknął: „towarzysze czapki z głów, pół litra za pazuchę i idziemy księży po dupach całować”.

Gierek świadomy niebezpieczeństwa poświęca swego wiernego współtowarzysza Piotra Jaroszewicza, który w 1980 r. „rezygnuje” ze stanowiska premiera. „W Polsce frakcje wzięły się znowu za łby. Oznacza to, ze powstaje obecnie nowa wyjatkowa koniunktura na demokratyzacje. /…/. Ale warunkiem niezbędnym do wykorzystania tej koniunktury jest, żeby naród polski nie przyglądał się bezczynnie i obojetnie temu, co na szczytach drabiny społecznej wyprawiają jego władcy” stwierdził Witold Jedlicki omawiając konflikty między tzw. „Chamami” i „Żydami” w 1961 r. Sytuacja w 1980 roku się powtarza potwierdzając znaną tezę z politologii, ze im bardziej zdezintegrowana władza tym większa szansa na wywalczenie wolności, szczególnie w sytuacji, gdy społeczeństwo odbudowuje więzi społeczne. W połowie sierpnia wybuchają strajki na Wybrzeżu, powstaje MKS, jednak – o czym dzisiaj nikt nie wspomina – 17 największych zakładów Trójmiasta, które także strajkują w początkowym okresie nie wchodzi w skład MKS-u (m.in. Stocznia Remontowa). W tej sytuacji władze komunistyczne rozumieją, że mogą nadal uprawiać politykę „Dziel i Rządź”.18 sierpnia do Gdańska wyjeżdża delegacja rządowa na czele z wicepremierem T. Pyką (ulubieńcem i zaufanym człowiekiem Gierka), która podejmuje negocjacje tylko i wyłącznie z zakładami nie wchodzącymi w skład MKS-u. Osiąga sukces, ponieważ z większością tych zakładów udaje mu się podpisać porozumienia dzięki obietnicy większego zaopatrzenie w mięso Trójmiasta, wprowadzenia 3-letnich urlopów macierzyńskich, podwyżki płac o 1500 zł! Porozumienia zawarte z 17 zakładami niewchodzącymi w skład MKS-u – i to jest fakt najważniejszy – nie zostaje zaakceptowane przez Biuro Polityczne KC PZPR. Dlaczego? Otóż frakcje walczące o odsunięcie od władzy Gierka popełniłyby polityczne samobójstwo, bo zwycięstwo Pyki byłoby zwycięstwem Gierka. Dlatego dochodzi do sojuszu między frakcją Kani, Barcikowskiego i Olszowskiego, aby ustaleń wicepremiera Pyki nie aprobować. Jakich argumentów użyto i dlaczego w/w zdecydowali się na prawdziwie rewolucyjny krok rozpoczęcia negocjacji z MKS-em. Po pierwsze Kania – odpowiedzialny w ramach KC za MSW - zarzuca na posiedzeniu Biura Politycznego wicepremierowi Pyce: „podjudził przeciwko partii strajkujących, ze zamiast uspokoić ich, utrudnił nasza sytuacje. Dowodem jego nieodpowiedzialności miało być także to, że straszył zebranych Budapesztem, interwencja wojskową” Zarzuty absurdalne z punktu widzenia ideologii komunistycznej, ważniejszym argumentem było oskarżenie Pyki o nieodpowiedzialność za obietnice podwyżki płac, o 30%, co – wg słów Babiucha premiera rządu i najbardziej dotychczas zaufanego człowieka Gierka – jest podłożeniem miny pod gospodarkę narodową. Kania tryumfuje i to on stawia wniosek, aby rozpocząć pertraktacje z MKS-em. Jakich argumentów użył? Czym przekonał resztę Biura Politycznego, ze „nie taki straszny wilk jak go malują”. Powtórzmy – Kania w Biurze Politycznym był odpowiedzialny za sprawy MSW, czyli dysponował, materiałami na wszystkich członach MKS-u. Dysponował tez teczką Wałęsy i Jurczyka, z których – przynajmniej dla komunistów – wynikało, że na czele strajków stoją ich agenci. Ten argument musiał przechylić szalę, ponieważ przekonał członków BP KC PZPR, że przy pomocy swoich agentów będą w stanie kontrolować i w końsu zniszczyć przyszłe związki zawodowe niezależne od partii. Wniosek: warunkiem podpisania Porozumień Sierpniowych i powstania „Solidarności”, było przekonanie wierchuszki PZPR, że Wałęsa i Jurczyk są ich agentami. Piotr Piętak

Strażnicy pieczęci… Co ma myśleć o tym zwykły śmiertelnik wychowany w szacunku do profesorskich tytułów? W głowie mu się nie mieści, że profesor na profesora może pisać donos. Kilka tygodni temu reklamowałam tu książkę profesora Przystawy pod tytułem „Odkryj smak fizyki”. Przeczytałam ją jednym tchem i gorąco polecam każdemu dyletantowi, a także uczniowi i nauczycielowi. Jerzego Przystawę znam osobiście i bardzo cenię. Kilka dni temu dostałam w prezencie od siostrzeńca ( z odpowiednią rekomendacją) „Wykłady z historii matematyki” profesora Marka Kordosa. Marka Kordosa nie znam i nigdy o nim przedtem nie słyszałam. Przeczytałam tę wspaniałą książkę tego samego dnia. Polecam ją każdemu. Jestem świadoma, że zwykły belfer, ze swoim maleńkim rozumkiem, nie jest godzien wypowiadać się w kwestii pozycji nie tylko naukowych, lecz nawet popularno naukowych. Ale: „ gdym już swoją nicość wyspowiadał”– wkraczam do akcji, jak Dirty Harry. (Rodzaj męski, bo gdy zamiast floretu używam kłonicy, nakładam spodnie.) Otóż we wstępie pan Marek Kordos opisuje, co zaszło po pierwszym wydaniu tej książki. Cytuję: „....Była do nabycia tylko w księgarniach należących do Pierwszego Wydawcy......Wiadomości Matematyczne zamieściły dwie recenzje niepozostawiające suchej nitki na autorze..... Pojawił się niegustowny donos napisany przez posiadacza najwyższych godności naukowych....I znów wyszło śmiesznie, bo książkę na targach we Frankfurcie zakupiła poważna firma niemiecka Ernst Klett Verlag. Ksiązka została przetłumaczona poprzez angielski na niemiecki....”. Od siebie dodam, że Pierwszy Wydawca zniszczył nakład książki, nie dając autorowi możliwości wykupienia, choć jego części, że II nakład jest całkowicie wyczerpany, że krąży wiele nielegalnych kopii miłośników tej książki i że autor prowadzi wykłady na UJ oraz UW wysoko oceniane przez studentów. Przez chrześcijańskie miłosierdzie pan Kordos nie podaje nazwy wydawnictwa oraz nazwisk recenzentów i donosicieli. Pójdę za jego przykładem. Ksiązka Jerzego Przystawy też jest praktycznie wyczerpana. Otrzymał setki entuzjastycznych listów i pochlebnych komentarzy od czytelników. Miażdżącą recenzję tej ksiązki sporządził natomiast pewien historyk fizyki, też profesor, ale z konkurencyjnego ośrodka.

[A ja p..ę. takie miłosierdzie... To niejaki Andrzej Kajetan Wróblewski, z „Hożej” (to Instytut Fizyki). Od dziesiątków lat „rozstawia” tam kolegów. Źródła tej „Mocy” można się tylko domyślać. Ale bezpieczniej - mówią jego bliżsi - nie wymieniać. Zaś źródłem bezczelnej brutalności nie jest tylko zawiść. Sam ma się za „historyka fizyki”. Tej specjalności, biedaczek, nie odróżnia od popularyzacji fizyki, a tego sam robić nie potrafi. Donos w poetyce, za przeproszeniem, gulgotu Stefana Niesiołowskiego, napisał w "Wiedzy i Życiu". Mirosław Dakowski] Wśród dyskwalifikujących książkę błędów, które wytyka jest między innymi, że posiedzenie Francuskiej Akademii Nauk, nie odbyło się 24 stycznia 1896 roku, a 20 stycznia.. Tak naprawdę odbyło się podobno 24 lutego 1896 roku. Równie ważne jest zdaniem recenzenta, że należy pisać Maria Skłodowska - Curie zamiast Maria Curie - Skłodowska. Władze lubelskiej uczelni są innego zdania. Zapewne nie mają racji. Reszta uwag jest na tym samym poziomie. Pan profesor recenzent znalazł natomiast czas i ochotę na napisanie donosu do radia, które nadało wywiad z profesorem Przystawą. Co ma myśleć o tym zwykły śmiertelnik wychowany w szacunku do profesorskich tytułów? W głowie mu się nie mieści, że profesor na profesora może pisać donos, zamiast poprawić to, co jego zdaniem wymaga poprawy i basta. Nie ma innego wyjaśnienia, niż to, że recenzenci i donosiciele występują w obronie hermetycznie zamkniętego środowiska, do którego nikt inny poza pomazanymi, nawet nie wiadomo jak mądry i utytułowany, nie ma wstępu. Na profesorze Kordosie, którym jakiś strażnik pieczęci wytarł sobie buty, poznali się na szczęście Niemcy. Książa jest podobno rozchwytywana przez niemieckich czytelników. Chyba miał rację Bismarck mówiąc: „Acht und achtzig Professoren und Vaterland, Du bist verloren”. Miał na myśli polskich profesorów.

Każdy zbój ma swój strój Niezwykle bawi mnie mit Leopolda Tyrmanda – bohatera walki z komunizmem przy użyciu pasiastych bikiniarskich skarpetek i butów na słoninie. Również mit literata, który postawił się Gomółce, za co został skazany na  głód i odmowę paszportu. Tyrmand pochodził z zasymilowanej rodziny żydowskiej. Jego dziadek był członkiem zarządu synagogi Nożyków. Brat jego ojca Jerzy Tyrmand był przyjacielem Oskara Langego, którego rola w Polsce została chyba wystarczająco wyjaśniona. Natychmiast po wkroczeniu do Polski sowietów Tyrmand dobrowolnie wyjechał z Warszawy do Wilna.  Tak jak Jerzy Putrament, Teodor Bujnicki, Henryk Dembiński i Tymoteusz Karpowicz  opowiedział się po stronie okupanta. Został nie tylko współredaktorem „Prawdy Komsomolskiej”, ale także naczelnym redaktorem „ Prawdy Pionierskiej” przeznaczonej do indoktrynowania najmłodszych. W „Prawdzie Komsomolskiej” prowadził stałą rubrykę  pod tytułem „Na kanwie dnia”. Podobno został aresztowany przez NKWD, podobno dzięki Niemcom uciekł z transportu. Podobno dobrowolnie zgłosił się na roboty do Niemiec gdzie podobno udając Francuza przetrwał wojnę. Zostawmy to, czego nie możemy sprawdzić. Po wojnie Tyrmand  był korespondentem Polpressu w Norwegii, a w czasie słynnego kongresu intelektualistów we Wrocławiu przeprowadził wywiad z  Pablem Picasso. Trudno twierdzić, że był bardzo prześladowany przez komunistyczne władze.  Oczywiście z tymi władzami droczył się nieustannie, jak wszyscy jego koledzy po piórze. Należało to do dobrego tonu. Tyrmand był duszą i typowym przedstawicielem towarzystwa wzajemnej adoracji, w którym brylowały różne reżimki i ogólnie rzecz biorąc fejginięta.  Przedmiotem jego licznych podbojów erotycznych też były córy komunistycznego establishmentu. Trudno traktować niezgodę na brak papieru toaletowego i szarzyznę codziennego życia, jako niezgodę na komunistyczny system zbrodni. Trudno wymagać, aby nad odmową Tyrmandowi druku czy paszportu roztkliwiali się ludzie, których rodziny zginęły z rąk sowieckich katów, albo spędziły młodość w więzieniu. Jak moja cioteczna siostra, która trafiła do więzienia w Fordonie w wieku 16 lat i wyszła po 10 latach, tylko, dlatego, że zaczęła się polityczna odwilż? Tyrmand miał ogromna wadę, która w ostatecznym rachunku okazała się zaletą. Nie miał cienia lojalności w stosunku do swoich kolegów po piórze, kochanek i ich rodzin. Opisywał  swoje środowisko z okrutnym chłodem entomologa obserwującego motyla wijącego się na szpilce, czy modliszkę pożerającą partnera. Siebie też nie oszczędzał. Brawurowo opisany fingering, którego obiektem (?) bywała regularnie pewna dama, pozostająca z nim w bardzo oficjalnych stosunkach (nawet nie mówili sobie po imieniu) jest świadomą manifestacją straceńczej szczerości. Jego szczerości i ostrego pióra bardziej się bali przyjaciele niż wrogowie. Bardzo ciekawe, że opisując z ekshibicjonistyczną szczerością swoje życie w powojennej Warszawie nie zechciał opisać spraw wileńskich, choćby szczegółów współpracy z sowieckim okupantem. Jego wkład w walkę z sowieckim totalitaryzmem można by wtedy porównać z wkładem Wata, który również niejedno miał za uszami, zanim został antykomunistą. Do historii przeszły jednak przede wszystkim pasiaste skarpetki Tyrmanda. Iza Brodacka

Czym różni się demokracja od reżimu, który funkcjonuje w Polsce? Zniszczona odpowiedzialność. „Losy trzech prezydentów pokazują, czym różni się demokracja od polskiej rzeczywistości” Czym różni się demokracja od reżimu, który funkcjonuje w Polsce? W demokracji istnieje polityczna odpowiedzialność za działania i decyzje. Społeczeństwa krajów zachodnich na razie jeszcze spełniają funkcję suwerena oczyszczającego politykę z ludzi działających wbrew interesom państwa, czy nieetycznie. Wytoczenie przez śledczych i media dział przeciwko najważniejszym politykom w krajach zachodu nie skutkuje, jak u nas, napaścią na prokuratorów czy zamazywaniem odpowiedzialności. Nikt też nie szafuje kuriozalnymi zarzutami o budowę totalitarnego państwa, czy doprowadzenie do śmierci zatrzymywanych. W dojrzałych reżimach demokratycznych kwestie odpowiedzialności za decyzje polityczne oraz ściganie patologii w świecie polityki są traktowane poważnie. Świetnie pokazują to historie dwóch prezydentów – Jaques'a Chiraca i Christiana Wulffa. Ten pierwszy został skazany przez francuski sąd za nadużycia w okresie, gdy pełnił funkcję mera Paryża. W czasie swojej kadencji płacił członkom partii oraz ich rodzinom pieniądze za niewykonywaną pracę. Został skazany za defraudację i nadużycie zaufania publicznego. Wymierzono mu karę dwóch lat w zawieszeniu. Również z powodów nieprawidłowości finansowych w niesławie odszedł były już prezydent Niemiec Wulff. Ten z kolei odpowie za przyjęcie nienależnych korzyści oraz umożliwienie czerpania nienależnych korzyści. Wulff, jako premier Dolnej Saksonii, miał przyjąć prezent w postaci wymiany biletów zwykłych na biznesowe oraz miał wziąć nisko oprocentowany kredyt od znajomego. W wyniku działań śledczych do Bundestagu wpłynął wniosek o uchylenie immunitetu prezydenta. On sam złożył rezygnację z funkcji. Dwa kraje o ustabilizowanym systemie demokratycznym ścigają swoich prezydentów za niezgodne z prawem, ale niezagrażające państwu, praktyki finansowe. W imię walki o przestrzeganie prawa niemieccy śledczy doprowadzili do odejścia z polityki w niesławie urzędującego prezydenta, a francuscy do skazania byłego prezydenta, jednej z najważniejszych postaci życia publicznego w kraju. I na prokuratorów nikt nie rzucał oskarżeń, ani nie oburzał się za ich polityczne działania, nikt nie udawał, że nie widzi patologii i nieetycznego zachowania. Na tle wydarzeń związanych z prezydentami Francji i Niemiec sytuacja w naszym kraju rysuje się bardzo niedobrze. W Polsce wciąż są politycy – obecnie dominującego nurtu, którym ważnych, poważnych i niewygodnych pytań się nie zadaje. Jedną z głównych takich postaci jest obecny prezydent Bronisław Komorowski. Jego związki z WSI, ewentualny udział w patologiach tych służb i w ich tuszowaniu, udział w aferze aneksowej nikogo nie interesuje. Media, śledczy i koledzy polityczni Komorowskiego od lat udają, że tematu nie ma, że żadnych znaków zapytania nie należy zauważać. Toczący się proces dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego przed sądem w Warszawie nie cieszy się żadnym zainteresowaniem mediów. A dotyczy przecież m.in. udziału Prezydent RP w próbie kompromitacji komisji weryfikacyjnej WSI. Wszyscy przeszli już do porządku dziennego nad treścią raportu z likwidacji WSI, a przede wszystkim nad zeznaniami samego Bronisława Komorowskiego, który przyznał, że kilka lat temu brał udział w spotkaniach z m.in. z płk. Leszkiem Tobiaszem byłym żołnierzem WSI, który oferował mu nielegalny dostęp do aneksu z raportu WSI. Obecny prezydent powiedział w prokuraturze dwie bardzo ważne rzeczy (później wycofał zeznanie). Po pierwsze, przyznał, że wykazał zainteresowanie otrzymaniem aneksu do raportu nt. WSI. Te słowa potwierdza również inny z byłych żołnierzy płk. Aleksander Lichocki w swoich zeznaniach w procesie Sumlińskiego.Po drugie, Komorowski w prokuraturze zeznał, że podejrzewał Tobiasza o związki ze służbami rosyjskimi. Zresztą nie tylko on. Tobiasz miał od dawna problemy i był podejrzany z związki ze służbami Rosji. Miał w związku z tym również problemy w pracy. Co więcej, Tobiasz był odpowiedzialny za próby kompromitowania swoich kolegów ze służb? Składał fałszywe zeznania, oskarżając ich o różne przewiny. Wielu z nich miało problemy, ale potem okazywało się, że sądy oczyszczały ich. Oskarżenia Tobiasza były nieprawdziwe. Kilka miesięcy temu Tobiasz w związku ze swoimi oskarżeniami został ukarany przez sąd. Prezydent Komorowski w prokuraturze przyznał, że wobec człowieka, którego podejrzewał o szpiegostwo na rzecz Rosji wyraził chęć dotarcia w sposób nielegalny do dokumentów legalnej komisji państwowej. Wziął, więc udział w grze operacyjnej, która wymierzona była w ludzi uzdrawiających służby wojskowe. I zamiast zgłosić tę sprawę do ABW i prokuratury, przez miesiące spotykał się z Tobiaszem i prowadził rozmowy o aneksie. Na tle działań Komorowskiego nieprawidłowości, z jakimi mieli do czynienia prezydenci Francji i Niemiec, wydają się być błahostkami. Tam rozpętano burze i doprowadzono prezydentów do politycznej przepaści. W Polsce udział w spisku przeciwko komisji państwowej, wspólne działanie z ludźmi podejrzanymi o szpiegostwo uchodzi prezydentowi na sucho. I nikt o tym nie wspomina. Premier Donald Tusk i jego formacja polityczna od lat wzywają do budowy europejskiego świata, europejskich standardów. Niestety sprawa politycznej odpowiedzialności kieruje nas raczej ku reżimom totalitarnym z dalekiej Azji... Stanisław Żaryn

21 lutego 2012 Budowa Sodomy i Gomory Zgodnie z prawem prasowym w Czechach, wydawcy pism pornograficznych mają obowiązek przysłać kilka egzemplarzy swych publikacji do: Parlamentu, ministerstwa kultury i kilku wybranych bibliotek. Bardzo dobry pomysł! Dlaczego tylko do parlamentu, ministerstwa kultury i kilku bibliotek? Powinni przesyłać każdemu demokratycznemu posłowi, rozsyłać do szkół, przedszkoli i domów kultury. Tak to tylko posłowie, pracownicy ministerstwa kultury i pracownicy kilku wybranych bibliotek mogą sobie” za darmo” pooglądać krocza męskie i damskie w akcji. Dlaczego do ministerstwa kultury? Czyżby pornografia awansowała już do dziedziny kultury? Wojna kulturowa , więc trwa  i pornografia się przyda w tej walce.. Komuna poprzednia w Polsce , jaka by nie była, ale w bibliotekach pornografii nie było. Co prawda ubecy podrzucali na pielgrzymkach trochę tej” literatury”, żeby zdezawuować atmosferę pielgrzymkową, dorzucając od czasu do czasu prezerwatywy, jako atrybut, jako znak, pod którym zbierają się młodzi i starzy pątnicy? Ale, żeby w bibliotekach, parlamencie czy ministerstwie kultury? Np. w takiej Brazylii podczas obchodów bachanalii tanecznych, obchodzony jest Czas Prezerwatywy. Miliony prezerwatyw poniewierają  się wszędzie i żadni ubecy ich nie podrzucają. Po prostu  tańczący sami, we  własnym  zakresie, trochę przy pomocy tamtejszego Ministerstwa Zdrowia.. Budowa Sodomy i Gomory trwa w całej socjalistycznej Europie zarządzanej przez trockistów, a do budowy Sodomy i Gomory potrzebne są  elementy antycywilizacji, obok demokracji, biurokracji, socjalizmu- to jeszcze pornografia. Na razie zaczynają od parlamentu- serca demokracji, ministerstwa kultury kształtującego świadomość podlegający państwowej kulturze, kilku bibliotek, żeby całość sprawy rozlała się po całym kraju- w następnej kolejności. Bo pornografia jest narzędziem demoralizacji.. Oczywiście prywatnie, dorośli ludzie powinni mieć prawo oglądać sobie, co chcą.. Ale żeby mieszać do tego urzędy państwowe? I instytucje państwowe? I żeby państwo uwiarygodniało pornografię, jako dobro? Państwo powinno być moralne, żeby świeciło przykładem, tak jak władza. Bo ryba zawsze psuje się od głowy.. To, co porabia osoba indywidualna- to sprawa tej osoby. Ale, żeby państwo? To znaczy, że państwo czeskie  uwiarygodnia pornografię, jako element” kultury”. Tylko patrzeć jak uczestniczki pornograficznych orgii, staną się w Czechach autorytetami  moralnymi.” Tak jak swojego czasu we Włoszech, pornograficzna” gwiazda” pornograficznych filmów, niejaka Ciciolina- była nawet członkinią demokratycznego parlamentu(????). Niebo gwiaździste nad Włochami, ale prawo niemoralne we włoskim  Parlamencie.. Tak było! Zresztą  prostytutek  w każdym parlamencie nie brakuje.. Jak to w demokracji parlamentarnej?  Ludzie się prostytuują politycznie. Ale jest ciekawy zapis prawny przy rejestrowaniu pisma pornograficznego  w Czechach przez  sąd.. Rejestrujący  pornograficzną  firmę wydawniczą jest obowiązany dokument rejestracyjny dostarczyć do sądu … osobiście(???) Bo w przypadku rejestracji innych firm, wystarczy przesłać do sądu wymagane pismo.. A w  przypadku  fotografowania pornografii-osobiście? Nie mam informacji, czy w sądach czeskich, też jest gromadzona pornografia, w ramach rozsyłania pisemek do parlamentu, ministerstwa kultury i kilku wybranych bibliotek - ale wygląda na to, że pracownicy sądów chcą osobiście zobaczyć „ gwiazdę” porno przynoszącą druk rejestracji filmy porno, albo, chociaż pośrednika pośredniczącego  w pornobiznesie.. Czy może chodzi o to, żeby sprawdzić, że to wszystko naprawdę?

W każdym razie budowa Sodomy i Gomory trwa w najlepsze, poprzez demoralizację  i ogłupianie.. Belzebuba wypędzają Szatanem.. A posłowie czescy będą mogli sobie   za darmo pooglądać różne sprawy od przodu i od tyłu.. Bo prawdziwy postęp polega właśnie na tym, żeby przód razem  z tyłem  miarowo szedł do przodu.. Żeby ani przód, ani tył- nie pozostawał  w tyle.. Bo ostatnich- jak wiadomo- zawsze gryzą psy.. Nie pamiętam, żeby człowiek zagryzł psa.. To wszystko w Czechach, a w Polsce, Pełnomocnik ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów(Ufffff! - jak długa nazwa!) pani Julia Pitera – przygotowała założenia do projektu ustawy lobbingowej, ale na razie ten punkt reform rządu pana Donalda Tuska, nie stanął na posiedzeniu Rady ministrów. Samo słowo lobbing - mnie osobiście bardzo źle się kojarzy.. Oznacza to dla mnie, że jakaś grupa osób skupiona w lobbingu próbuje realizować swoje cele, ale kosztem tych wszystkich, którzy swoich celów kosztem innych – nie realizują. Dewastuje to państwo- tak jak pornografia- i legalizuje  przy tym łapownictwo korupcyjne. Bo jak ktoś komuś załatwi przy pomocy lobbingu jakąś sprawę, na przykład wygaszenie licencji na alkohol- to zyska tym samym możliwość większej sprzedaży alkoholu- jak ma na przykład sieci sklepów.. Supermarkety zagraniczne będą sprzedawały alkohol, a drobiazgi, którym władza wygasiła licencję- nie będą sprzedawały.. Kwestia dobrego lobbingu w demokracji, no i odpowiedniego uposażenia naciskanego przez lobbystę. A taka historia się akurat szykuje w Polsce... Na razie pomysł z ośmiogodzinną  sprzedażą alkoholu i wygaszaniem licencji, jak to mówią- koncesji.. Spadnie liczna sklepów alkoholowych- wzrośnie bezrobocie, ale co to, kogo obchodzi.. Chodzi o to, żeby zarobiły sieci.. Projekt ustawy pani Julii Pitery, Pełnomocniczki ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (Ufffff!) - zakładał, że Centralne Biuro Antykorupcyjne będzie rejestrować i monitorować wszystkich lobbystów, a stowarzyszenia i organizacje pozarządowe nie będą mogły uczestniczyć w pracach komisji sejmowych, jeśli nie zarejestrują się, jako lobbyści zawodowi. Przynajmniej od czasu bytności pana Janusza Korwin+ Mikke  w Sejmie wiadomo, co to jest  wielbłąd. Mianowicie wielbłąd to jest koń zaprojektowany przez Komisję Sejmową.. No i takiego wielbłąda chciała zaprojektować pani Julia Pitera.. Zamiast likwidować lobbing, czyli zalegalizowaną korupcje- pani Julia próbuje monitorować korupcję i będzie się tym zajmowało Centralne Biuro Antykorupcyjne. Bałagan będzie jeszcze większy niż jest, i woda oczywiście zmętnieje.. I to wszystko proponuje była członkini Unii Polityki Realnej, która to partia propaguje wolny rynek, a niezalegalizowaną korupcję monitorowaną przez Centralne Biuro  Śledcze, pardon- antykorypcyjne.. Śledcze- to inna instytucja dbająca o nasze bezpieczeństwo.. A jest ich siedem, niektórzy twierdzą, że jedenaście.. W każdym razie inwigilacja postępuje, jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Pod nośnym zabobonem - praw człowieka.. A budowa Sodomy i Gomory- trwa! Z Belzebubem pod rękę z Szatanem.. WJR

Znowu ustawa refundacyjna daje znać o sobie

1. Jeszcze nie przebrzmiały echa skandalu związanego z dwoma listami refundacyjnymi w końcu grudnia poprzedniego roku, protestami lekarzy i aptekarzy, które skutkowały realizacją recept na leki z pełną odpłatnością ze strony pacjentów, a już pojawiają się kolejne zagrożenia. Kolejne grupy chorych przekonują się, że nowa ustawa lekowa, która miała być dla nich ulgą jest coraz większym utrapieniem i żeby dalej się leczyć muszą sięgać znacznie głębiej niż do tej pory do swoich portfeli. Chodzi głównie o pełną odpłatność pacjentów za leki w sytuacji, kiedy leki te są stosowane inaczej, niż to jest zapisane we wskazaniach rejestracyjnych. A zdarza się to w wielu jednostkach chorobowych.

2. Przypomnijmy tylko, że głównym celem ustawy refundacyjnej jak mówiła wiosną poprzedniego roku ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz miała być poprawa dostępności pacjentów do refundowanych leków, a także ukrócenie tzw. turystyki lekowej, czyli wędrowania po aptekach, aby szukać leków sprzedawanych w promocji, z rabatami czy różnorodnymi upustami. Ustawa uchwalona w maju poprzedniego roku (i podpisana w czerwcu przez prezydenta Komorowskiego), miała jednak i cel ukryty przed opinią publiczną, a w szczególności przed ludźmi chorymi, mianowicie znaczące zmniejszenie środków finansowych przeznaczanych corocznie przez NFZ na refundację. Środki te z roku na rok rosną i w roku 2011 wyniosły już ponad 20% całości wydatków NFZ, dlatego do ustawy wpisano 17% limit wydatków na leki refundowane, którego Fundusz nie będzie mógł przekroczyć. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej. Teraz nowelizacją ustawy kontrole lekarzy przez NFZ zostały wprawdzie zniesione, ale ciągle w ustawie znajdują się zapisy nakazujące lekarzowi przepisywanie z refundacją leku tylko w zastosowaniu w stosunku do jednostki chorobowej, na którą lek został w Polsce zarejestrowany.

3. W lutym pojawił się jeszcze jeden poważny problem dotyczący tym razem refundacji leków podawanym chory m na nowotwory. Chodzi o leki zapobiegające gwałtownemu spadkowi odporności u chorych na nowotwory poddawanych chemioterapii. Teraz niezależnie od tego czy taki lek jest podawany choremu w domu, w przychodni czy w szpitalu może być refundowany przez NFZ tylko w sytuacji, kiedy spadek odporności u chorych już nastąpił. Pacjenci narażeni są, więc na różnego rodzaju dolegliwości, których można byłoby uniknąć, jeżeli leki byłyby podawane, a nawet na komplikacje w procesie leczenia i w konsekwencji zagrożenie życia pacjenta.

4. Konieczna jest, więc kolejna nowelizacja ustawy refundacyjnej, która zdaniem poprzedniej minister Kopacz i obecnego ministra Arłukowicza jest już w tej chwili doskonała i nie powinna być zmieniana. Taki sposób postępowania kolejnych ministrów zdrowia wynika z myśli przewodniej ustawy lekowej, czyli oszczędności na refundacji leków za wszelką cenę. I ten cel został osiągnięty. Potwierdzają to wyliczenia IMS Health największej na świecie firmy specjalizującej się w dostarczaniu informacji i rozwiązań zarządczych dla przemysłu farmaceutycznego. Ustaliła ona, że w wyniku wprowadzenia tej ustawy i związanej z nią listy refundacyjnej oszczędności NFZ rzeczywiście wyniosą ponad 1 mld zł z tego pacjenci zapłacą więcej niż do tej pory o około 300 mln zł (a ich dopłaty do leków wzrosną z obecnych 34 do 38%), a wydatki NFZ zmniejszą się o blisko 740 mln zł. Będą to najwyższe dopłaty refundacyjne ze strony pacjentów w Unii Europejskiej, ale kto by się w Platformie tym przejmował. Zbigniew Kuźmiuk

Posiadasz telefon komórkowy? Jesteś inwigilowany! Co z Wielkim Bratem ma wspólnego niedoszły samobójca – płk Przybył? Wszystko wskazuje na to, że operatorzy komórkowi magazynują smsy wbrew prawu. Oficjalnie powinni “jedynie” gromadzić przez dwa lata informacje o tym, kto, z kim i jak długo rozmawiał, a także gdzie się znajdował, rozmawiając. Na początku stycznia br. ujawniono, że prokuratura wojskowa w Poznaniu zażądała bilingów dziennikarzy TVN i treści ich SMS-ów (wiadomości tekstowych wysyłanych przez telefony komórkowe) od operatorów. Problem polega na tym, że zgodnie z obowiązującym prawem operatorzy mogą gromadzić SMS-y tylko po otrzymaniu zgody sądu. Płk Mikołaj Przybył, który podpisał wnioski o wydanie tych danych, nieudolnie próbował popełnić samobójstwo (spudłował, celując sam do siebie…). Jego czyn odwrócił uwagę od właściwego problemu. Dlaczego żądał dokumentów, których zgodnie z prawem operatorzy nie mogli posiadać? Dlaczego operatorzy publicznie nie ogłosili, że nie mogą zadośćuczynić prośbie prokuratury, bo nie posiadają danych, o które prosi? Żaden z operatorów (Orange, Polkomtel, T-Mobile, Play) nie chce komentować tej sprawy. Wszystko wskazuje na to, że treść wiadomości SMS jest wbrew prawu magazynowana!

Spokojnie, to tylko inwigilacja Wyobraźmy sobie, jaki skandal wybuchłby, gdyby któraś z tradycyjnych firm pocztowych kopiowała przewożoną korespondencję. A okazuje się, że tak właśnie robią telekomy z wiadomościami SMS. Nie usprawiedliwia tego żadna technologia, bo zwyczajnie informacje te powinny być kasowane po przesłaniu do adresata. Prokuratorzy wojskowi, bez zgody sądu, wystąpili do operatorów o udostępnienie treści SMS-ów. To oznacza, że wiedzą, iż operatorzy do tych treści mają dostęp. Podkreślę jeszcze raz: we wniosku prokuratora Przybyła była mowa o treści korespondencji dwóch dziennikarzy, na których inwigilację nie zgodził się sąd. Artykuł 159 ustawy „Prawo telekomunikacyjne” mówi wyraźnie, że zakazane jest zapoznawanie się, utrwalanie, przechowywanie jakichkolwiek informacji przez operatora. Sprawa ujrzała światło dzienne, ale wszyscy zajmują się nielegalnym dostępem do korespondencji dziennikarzy, a nikt nie pyta, kto i jakim prawem ją gromadzi. Nie ma możliwości, aby na gruncie ślicznego zbioru frazesów i obietnic bez pokrycia, jakim jest Konstytucja III RP z 1997 roku, można było legalnie gromadzić treści SMS-ów bez zgody sądu. Procedury, przynajmniej te oficjalne, są takie: najpierw prokuratura występuje o zgodę na stosowanie techniki operacyjnej, a po wyrażeniu zgody zaczyna się rejestracja. Z informacji, które otrzymaliśmy, wynika, że sąd umożliwia dostęp do już zgromadzonych materiałów. Cóż, sytuacja jak z „Raportu mniejszości” Philipa Dicka coraz bliżej. Tam dzięki połączeniu zaawansowanej technologii i nadprzyrodzonych zdolności karano „zbrodniarzy”, zanim popełnili przestępstwo. Polskie prawo już teraz jest bardzo restrykcyjne i wrogie prywatności obywateli. Każdy operator musi gromadzić przez dwa lata informacje o tym, kto, z kim i jak długo rozmawiał, a także gdzie się znajdował, rozmawiając. – SMS miał być częścią sposobu zarządzania siecią telekomunikacyjną. To, co my wysyłamy, trafia na serwer operatora. Wtedy komputer sprawdza, czy telefon użytkownika jest włączony, a jeśli jest, to wysyła informację. Ten proces sprawdzania i wysyłania jest ciągły. Ponieważ nie wiadomo, czy SMS dotarł, to nie jest automatycznie kasowany – tłumaczy Andrzej Piotrowski, ekspert Centrum Adama Smitha. Skoro operatorzy nie kasują SMS-a natychmiastowo i nie ma żadnych przepisów regulujących, kiedy mają to zrobić, to treść wiadomości jest do odtworzenia. W zasadzie, kiedy wiadomość dociera do przysłowiowego Kowalskiego, powinna być kasowana. Tak się jednak nie dzieje. – Stworzenie systemu informatycznego, który przy obowiązkowym magazynowaniu informacji nakładanej przez państwo będzie „wyłączał” informację o treści SMS-a, jest zbyt kosztowne – tłumaczy jeden z pracowników telekomu. Żaden z głównych operatorów (Orange, Plus, T-Mobile, Play) nie chciał odpowiedzieć, dlaczego prokuratura mogła żądać od nich treści wiadomości, których nie mieli prawa przechowywać. – Jeżeli operatorzy przechowują treści SMS-ów osób, wobec których nie wyrażono zgody sądu, to łamią prawo – poinformowano mnie w Fundacji Helsińskiej.

Samowolka Nie ma kontroli nad tym, co funkcjonariusz robi w pokoju, gdzie samodzielnie sprawdza i pobiera dane. Zgodnie z obowiązującym prawem, operatorzy muszą udostępnić funkcjonariuszom państwa pomieszczenie, gdzie bez żadnej kontroli będą nadzorowali połączenia telefoniczne, w tym także treść SMS-ów. Ustawodawca w żaden sposób nie zadbał o kontrolowanie osób, które wykonują swoją pracę w telekomach. Mają one dostęp do bieżących rozmów, bilingów, treści SMS-ów bez zgody sądu. Mogą z tą wiedzą robić, co chcą. Nie ma obecnie żadnej kontroli nad urzędnikiem, który nagrywa rozmowy czy kopiuje SMS-y, korzystając z faktu delegowania go do „obsługi telekomu”. „Wpadka” prokuratora Przybyła polegała na tym, że zażądał treści SMS-ów bez zgody sądu. Zapewne ten błąd wynikał z faktu, że wcześniej otrzymywał taki dostęp (inaczej, po co prosić o coś, co nie istnieje?). Jak skomentował mój znajomy z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pismo w sprawie wydania treści SMS-ów to „dowód na istnienie UFO”. Prokuratura zażądała dokumentów, które formalnie nie miały prawa istnieć? Dlaczego dziś nie chce odpowiedzieć na pytanie, jak mogła żądać czegoś, co zgodnie z prawem nie może istnieć?! Jan Pinski

Sowa dla nczas.com: Wypowiedziałem umowę ZUS-owi GRZEGORZ SOWA, przedsiębiorca z Piotrkowa Trybunalskiego prowadzący firmę budowlaną, w rozmowie z Tomaszem Cukiernikiem opowiada „Najwyższemu CZASOWI!” o swojej walce z obowiązkiem ubezpieczenia społecznego. Pod koniec stycznia w piśmie do Rzecznika Praw Obywatelskich poprosił o zaskarżenie do Trybunału Konstytucyjnego, jako niezgodnych z konstytucją ustaw wprowadzających obowiązek ubezpieczeń społecznych.

NCZAS: Od kiedy nie płaci Pan obowiązkowych składek na ZUS? SOWA: Pismem z 17 stycznia 2012 roku skierowanym do ZUS-u odmówiłem dalszego ubezpieczania się w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w zakresie ubezpieczenia rentowego, chorobowego, wypadkowego, emerytalnego i zdrowotnego oraz dalszego wpłacania składek na Fundusz Pracy. W zakresie ubezpieczenia zdrowotnego przesunąłem termin zaprzestania wpłat do 30 czerwca 2012 roku w celu przedstawienia mi umowy regulującej warunki świadczenia usług przez służbę zdrowia. Dodatkowo poprosiłem o zwrot do tej pory wpłaconych przeze mnie składek emerytalnych. Pismo to jest, więc wypowiedzeniem niespisanej, lecz zgodnie z ustawami o ubezpieczeniu społecznym i zdrowotnym, istniejącej umowy pomiędzy ZUS a mną. Do czasu wypowiedzenia umowy, co w praktyce oznacza datę 31 grudnia 2011 roku, wszystkie składki do ZUS-u opłacałem terminowo. W styczniu 2012 roku opłaciłem składki od pracowników oraz zdrowotną od siebie, ale nie zapłaciłem za siebie składek: emerytalnej, chorobowej, wypadkowej, rentowej oraz na Fundusz Pracy. Do zapłaty składki na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych nie jestem zobligowany. Decyzję o niepłaceniu składek podjąłem we własnym imieniu i nie mogę zmuszać do niej pracowników – stąd wpłaty za pracowników. Jeśli ZUS do tej pory nie zauważył braku wpłaty, to jest jeszcze jeden powód, dla którego należy się z tą instytucją rozstać, ponieważ nie dba o powierzone jej pieniądze (czytaj: ma totalny bałagan).

Dlaczego nie chce Pan otrzymywać w przyszłości emerytury z ZUS-u ani nie chce być zabezpieczony przez państwo od ryzyka wypadkowego, rentowego i chorobowego? Uważam, że istnieje realne niebezpieczeństwo, iż ZUS, jako instytucja będzie już niedługo niewydolny finansowo. Emerytury przyznane przez ZUS już są niskie, a w przyszłości mogą być głodowe. Jednocześnie środki, jakie przeznaczam na składkę emerytalną, w przypadku regularnych wpłat na oprocentowane konto bankowe przez np. 30-40 lat wystarczyłyby mi na godne życie na starość. Gotówka na koncie pozwala decydować, kiedy i ile, na co wydać oraz kiedy przejść na emeryturę bez oglądania się na decyzję rządu. Można też zabezpieczyć swoją emeryturę, kupując mieszkania i później je wynająć, czyli żyć z czynszów. Sposobów jest mnóstwo, a wszystkie lepsze niż ZUS. Natomiast od ryzyka wypadku i choroby zamierzam się po prostu ubezpieczyć w normalnym towarzystwie ubezpieczeniowym, które w normalnej cywilnej umowie określi zakres ubezpieczenia, kwoty, składki itd.

Dlaczego walczy Pan z ZUS-em i nie chce płacić obowiązkowych składek? Co Pana do tego skłoniło? ZUS w obecnym kształcie jest instytucją, która w sposób oczywisty uniemożliwia obywatelowi dysponowanie swoimi pieniędzmi oraz określenie swojego życia czy swojej przyszłości. Po ponad 20 latach odkładania składek emerytalnych ZUS wyliczył mi emeryturę na 200 zł miesięcznie! W wyniku doświadczenia życiowego doszedłem do wniosku, że nasz kraj musi się zmienić, by dalej się rozwijać. Człowiek uczciwy i ciężko pracujący musi mieć poparcie państwa kosztem cwaniaka i kombinatora. Dlatego uważam, że zmiany powinny iść w następujących kierunkach (oczywiście w głównym zarysie):

1. Prawo w naszym kraju winno być tak sformułowane, by dziecko kończące szkołę podstawową potrafiło je zrozumieć oraz zastosować.
2. Państwo – tzn. instytucje i organy państwowe lub samorządowe – po zapłaceniu przez obywatela podatków nie może temu obywatelowi niczego nakazać lub zakazać z wyłączeniem: obowiązku szkolnego, działalności przestępczej, działalności zagrażającej życiu lub zdrowiu innych ludzi.
3. Instytucje lub organy utrzymywane z podatków płaconych przez obywateli pełnią służebną rolę w stosunku do obywatela. Ich głównym zadaniem jest niematerialna pomoc obywatelom.
4. Własność obywatela uzyskana drogą ciężkiej i uczciwej pracy winna być pod szczególną ochroną państwa. Decyzje odnośnie tej własności może podejmować jedynie właściciel. Naruszenie prawa własności może mieć miejsce wyłącznie na podstawie prawomocnego wyroku sądowego.
5. Głównym celem działalności państwa winien być rozwój gospodarczy, a przez to zaspokajanie życiowych potrzeb obywateli.

6. Państwo winno naprawić wyrządzone obywatelom krzywdy, które spowodowało niejasne lub wieloznaczne prawo, interpretowane przez urzędników na niekorzyść obywatela.

Dlaczego nie wierzy pan w umowę międzypokoleniową? Uważam, że moim pismem z 8 lutego 2012 roku skierowanym do ZUS-u (będącym zresztą odpowiedzią na jego pismo) obalam mit o tzw. umowie międzypokoleniowej dotyczącej wypłat emerytur. Zgodnie z tą teorią, moje pokolenie jest zobowiązane wypłacać emerytury pokoleniu moich rodziców. Jest to nieprawda. Pokolenie wcześniejsze samo wypracowało sobie emerytury – przecież wpłacało składki na ZUS. Tak samo pokolenie jeszcze wcześniejsze.

Gdzie się podziały te pieniądze? Normalne towarzystwo ubezpieczeniowe zbierające pieniądze na przyszłe emerytury lokuje wpłaty ze składek na lokatach, w papierach dłużnych lub w inny sposób zabezpiecza je na poczet wypłaty przyszłych emerytur dla osób, które obecnie wpłacają te składki. ZUS powinien, więc mieć mnóstwo pieniędzy – np. na lokatach – pochodzących ze składek pokolenia moich rodziców, dziadków i mojego pokolenia. Ale tych pieniędzy nie ma. Co się z tymi pieniędzmi stało? Otóż zabrało (a może właściwszym określeniem jest ukradło) je państwo i przeznaczyło na potrzeby – zapewne swoje. Obecnie sytuacja jest taka, że państwo zmusza nas, obywateli do udzielania mu ciągłych pożyczek, aby spłacać zadłużenie w stosunku do obywateli, których zmuszano do udzielania tejże pożyczki wcześniej. Taki system jest drogą tylko w jedną stronę, a mianowicie prowadzi do bankructwa. Wszystko wskazuje na to, że właśnie moje pokolenie tego bankructwa doświadczy. Dlatego już teraz należy ten chory system zmienić i stopniowo wygaszać poprzez dobrowolność ubezpieczeń i głębokie zmiany w samej organizacji ZUS-u. Osoby, które wpłacały składki, muszą otrzymać to, do czego państwo się zobowiązało, gdyż nasz kraj nie może być uważany za złodzieja.

Jak w piśmie do Rzecznika Praw Obywatelskich uzasadnił Pan swoją tezę, że ustawy o obowiązkowym ubezpieczeniu społecznym są niezgodne z Konstytucją RP? Zajmijmy się najpierw ustaleniem, co to jest ubezpieczenie. Otóż zgodnie z „Nową encyklopedią powszechną PWN”, wydanie z 1996 roku, czyli przed publikacją zaskarżonych ustaw, ubezpieczenie to „Instytucja gospodarcza zapewniająca pokrycie potrzeb majątkowych, które mogą powstać w przyszłości u poszczególnych osób wskutek występujących z określoną statystyczną prawidłowością zdarzeń losowych. Ciężar tego pokrycia jest rozkładany za pomocą składek na wiele osób, którym zagrażają takie same zdarzenia losowe”. Artykuł 1 ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych wyraźnie mówi, że ustawa dotyczy ubezpieczenia społecznego obejmującego ubezpieczenie emerytalne, rentowe, wypadkowe i chorobowe, natomiast artykuł 1 ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym wyraźnie mówi, że ustawa dotyczy ubezpieczenia zdrowotnego. Jak z powyższego widać, obie te ustawy dotyczą spraw związanych z ubezpieczeniem, czyli wpłacaniem przez ubezpieczonego składek, które w przypadku wystąpienia u ubezpieczonego wieku emerytalnego, choroby, wypadku lub innych zdarzeń opisanych w ustawach pozwolą ubezpieczonemu otrzymać rekompensatę finansową od ubezpieczyciela. Sejm ustawami o ubezpieczeniu społecznym i zdrowotnym wprowadził dla obywatela obowiązek ubezpieczania się, przy czym beneficjantem tegoż ubezpieczenia jest ten sam obywatel. Powyższe jest sprzeczne z artykułem 31 Konstytucji RP, którego treść brzmi:

„1. Wolność człowieka podlega ochronie prawnej.

2. Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje.

3. Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanowione tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”, gdyż:

1. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia bezpieczeństwa państwu lub zapewnienia porządku publicznego – nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której brak ubezpieczenia własnej osoby przez obywatela zagroziłby bezpieczeństwu państwa czy wywołałby np. rozruchy;

2. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia bezpieczeństwa środowisku (naturalnemu) – argumentacja chyba zbędna;

3. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia zdrowia publicznego lub moralności publicznej – co najwyżej jest to groźba dla zdrowia tegoż obywatela, ale to już jego problem zgodnie z artykułem 30 ustawy zasadniczej;

4. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia wolności innych ludzi i nie zagraża prawom innych ludzi – myślę, że tematu nie trzeba rozwijać.

Natomiast obowiązkowość (przymus) wpłat na ubezpieczenie społeczne czy też zdrowotne w istotny sposób narusza wolność (swobodę) dysponowania przez obywatela swoim majątkiem w formie zarobionych przez siebie środków finansowych – rzecz chyba oczywista. Wyżej wymienione ustawy są też sprzeczne z artykułem 64 ustęp 3 Konstytucji RP, który mówi: „Własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności”. Otóż zmuszanie obywatela do rozporządzania swoją własnością (środkami finansowymi) bez zgody tegoż obywatela jest naruszeniem istoty prawa własności. Należy zaznaczyć, że powyższe nie dotyczy przymusu płacenia przez obywatela należnych państwu podatków (artykuł 84 i 217 konstytucji). Natomiast ubezpieczanie się ma służyć tylko temu obywatelowi. Jednocześnie należy zwrócić uwagę, że artykuł 22 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka wyraźnie mówi: „Każdy człowiek ma, jako członek społeczeństwa prawo do ubezpieczeń społecznych”, czyli daje obywatelowi prawo, a nie nakłada na niego obowiązku.

Czy sądzi Pan, że Pana działania coś zmienią? Przecież gdyby do tego doszło, to inni obywatele poszliby Pana śladem, dlatego wszystkie państwowe instytucje, na czele z RPO, TK i sądami będą bronić status quo. Lawina składa się z małych kamieni. Aby uruchomić lawinę, musi spaść pierwszy kamień. Chcę doprowadzić do sytuacji, w której obywatel byłby podmiotem dla władz, by władza służyła ludziom. Dlatego chcę, żeby inni poszli za mną. Czy łatwo będzie przekonać instytucje państwowe do zmian? Na pewno nie, bo dobrowolność ZUS-u musi pociągnąć za sobą szeroką zmianę prawa. Państwo musi się wycofać z wielu zadań, które dają mu kontrolę nad obywatelami. Za brakiem zadań pójdą zwolnienia w administracji, a kto łatwo zgadza się z „odspawaniem” od dobrze płatnego stołka? Natomiast taka jest prawidłowość historyczna – proces zmian jak nie dziś, to ruszy w przyszłości.

Nie boi się Pan konsekwencji, kiedy rzuci się na Pana cały aparat represyjny państwa? Czy rzeczywiście – jak pisze Pan w piśmie do ZUS-u – jest pan gotowy do pójścia do więzienia za walkę z obowiązkiem płacenia składek? Podjąłem decyzję. Nie ukrywam, że jest to zwrot w moim życiu. Do tej pory moje życie to były cegły, cement i piach, ale trzeba wyjść poza to. Nie chcę, aby ktoś decydował za mnie o moim życiu, mówił mi, na co mam wydawać moje pieniądze, a w szczególności skazywał mnie na biedę na emeryturze, gdy jeszcze dodatkowo nie wiem, w jakim wieku na emeryturę przejdę.

Jak do Pana walki z ZUS-em odnoszą się urzędnicy, a jak znajomi czy inni przedsiębiorcy? Czy ma Pan od kogoś wsparcie w tej kwestii? Urzędnicy, zwłaszcza ZUS-u, nie mogą mnie kochać – przecież chcę wiele z ich „pupć” oderwać od stołków. Przedsiębiorcy czy szerzej osoby prowadzące własną działalność gospodarczą w większości mnie popierają, gdyż ZUS jest dla nich taką samą zmorą jak dla mnie. Zauważyłem, że nawet jeden z sąsiadów, dla którego byłem powietrzem, ostatnio pierwszy mi mówi „Dzień dobry”. Mam też spore poparcie wśród internautów czytających artykuły na temat mojej walki z ZUS-em. Nie jest, więc chyba źle. Natomiast czy będę potrzebował wsparcia? Jak najbardziej? Wiosną zamierzam rozpocząć ustawianie pikiet przed siedzibami ZUS-ów w celu promowania dobrowolności składek na ubezpieczenia społeczne.

Jak Pana zdaniem powinien wyglądać idealny system zabezpieczenia społecznego? Idealnego systemu nigdzie nie ma, ale można zbliżyć się do systemu sprawiedliwego. Należy stworzyć konkurencję na rynku ubezpieczeń teraz nazwanych społecznymi i zdrowotnymi. Konkurencja wymusi lepszą obsługę i czytelne warunki ubezpieczeń. Państwo winno nadzorować jedynie, czy firmy ubezpieczeniowe są w stanie sprostać finansowo zadaniu i natychmiast wkraczać, gdy środki finansowe ludności są zagrożone. Pod względem ubezpieczeń tzw. społecznych ludność można z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsza to grupa ludzi pracujących i odpowiedzialnych. Ta grupa zbiera pieniądze na swoją emeryturę, ubezpiecza się od choroby lub wypadku. Z tą grupą nie ma żadnego problemu. Godziwe emerytury i właściwe leczenie. Państwo winno stworzyć warunki, by w tej grupie znalazła się przytłaczająca większość społeczeństwa. Druga grupa to ludzie, którzy nie odkładają na emeryturę i nie ubezpieczają się. Ochrona zdrowia tych osób winna się ograniczyć tylko do bezpośredniego ratowania życia w placówkach o standardzie jak za PRL-u utrzymywanych za pieniądze państwowe. Wyjątek tu winna stanowić epidemia, gdy leczymy wszystkich ze środków publicznych. Natomiast pomocą dla takiego człowieka w wieku emerytalnym winny się zająć organizacje typu Armia Zbawienia, Caritas lub Czerwony Krzyż – ze środków uzyskanych ze zbiórek od osób prywatnych – czy w miarę możliwości samorządy, np. w noclegowniach. Rozgraniczenie takie już właściwie istnieje. Taki system pozwoli promować ludzi pracowitych i zaradnych – kosztem cwaniaków i nierobów. A nie jak w przypadku systemu dzisiejszego, gdy cwaniak i kombinator zawsze oszuka uczciwego. Życzę Panu sukcesów w walce z obowiązkowymi ubezpieczeniami społecznymi. Tomasz Cukiernik

Konsultacje konsultacjami, ale prawda nasza Donald Tusk przedstawił założenia nowej ustawy emerytalnej. Zaskoczenia nie ma. Wszystko było już w exposé. Budzi to tym większy niepokój, że od listopada ubiegłego roku głośno wypowiedziano bardzo wiele zastrzeżeń dotyczących podnoszenia wieku emerytalnego. Rząd jednak swoje. Do czasu? Podstawowym założeniem „reformy” (piszę w cudzysłowie, bo zgodnie z definicją reforma to zmiana czegoś na lepsze) jest zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn oraz jego wydłużenie – do 67 roku życia.  Wydłużanie ma być rozłożone w czasie, co cztery miesiące o jeden miesiąc. Podnosząc wiek emerytalny od 1 stycznia 2013 r. poziom ten zostałby osiągnięty dla mężczyzn w 2020 r., a dla kobiet w 2040 r. Nowe regulacje mają objąć kobiety urodzone po 31 grudnia 1952 r. oraz mężczyzn urodzonych po 31 grudnia 1947 r.

Tyle założeń. Z wydłużeniem wieku emerytalnego wiąże się jednak szereg problemów, na które autorzy nowej ustawy nie potrafią odpowiedzieć.

Po pierwsze: rozmawiajmy Głównym zarzutem stawianym premierowi i jego ekipie jest to, że przyznają sobie 100 proc. racji. Premier zapowiedział wprawdzie szerokie konsultacje zarówno z partnerami społecznymi, (czyli m.in. związkami zawodowymi), jak i innymi zainteresowanymi organizacjami, ale nikt, kto na bieżąco śledzi polską politykę, nie ma złudzeń jak będą wyglądały. Mają trwać miesiąc. 30 dni na rozmowy o tak ważnych dla milionów Polaków sprawach to bardzo niewiele. Szczególnie, że do rozmów należy się dokładnie przygotować. Na konferencji prasowej, gdzie ogłaszano założenia ustawy, zapowiedziano rozmowy w komisji trójstronnej. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, aby w ciągu miesiąca udało się zebrać komisję choćby dwa razy. Tak, więc na konsultacje o wieku emerytalnym z przedstawicielami pracowników i pracodawców rząd poświęci prawdopodobnie zaledwie kilka godzin. Na pewno nie uda się omówić nawet wszystkich założeń ustawy, a co dopiero przeprowadzić merytorycznego sporu zakończonego wspólnymi wnioskami.

– Skoro pan premier chce bardzo szerokich konsultacji, to najlepszą konsultacją jest w tym temacie referendum – mówi szef Solidarności Piotr Duda.

Po drugie: dlaczego 67? Kolejnym zarzutem, który wielokrotnie stawiał premierowi choćby przewodniczący Solidarności Piotr Duda jest arbitralny wybór wieku emerytalnego. Skąd wzięło się 67 lat? I dlaczego właśnie tyle? Premier nie potrafi na to jednoznacznie odpowiedzieć. Donald Tusk przyznał, że w propozycjach padał różny wiek, ale „ostatecznie ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność za wybór” i, jak można rozumieć, ten wybór należał do niego. Podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat sprawi, że jeszcze więcej Polaków nie dożyje do emerytury. W rządowych uzasadnieniach do ustawy podkreśla się, że proces zwiększania lat pracy i wydłużania okresu przejścia na emeryturę odbywa się w tej chwili w całej Europie, a inne kraje zwiększają swój wiek emerytalny jeszcze bardziej. Z tych samych dokumentów rządowych wynika jednak, że docelowo będziemy mieć wyższy wiek emerytalny niż Finowie (tam będzie wynosił 65 lat), Austriacy, Czesi czy Belgowie. Dłużej pracować mają, do 68 lat, tylko Brytyjczycy i Irlandczycy.

„Polacy nie tylko żyją przeciętnie coraz dłużej, ale również żyją przeciętnie długo w dobrym zdrowiu. Zgodnie z danymi Eurostatu z 2009 roku po ukończeniu 65. roku życia przeciętny Polak mógł oczekiwać 6,8 lat życia w dobrym zdrowiu, a przeciętna Polka w tym samym wieku 7,2 lat. W tej sytuacji według wszelkich dostępnych prognoz relacja liczby osób w wieku poprodukcyjnym (ponad 65 lat) do liczby osób w wieku produkcyjnym (współczynnik obciążenia demograficznego) będzie rosła” – piszą w założeniach do ustawy rządowi eksperci. Problem w tym, że 67-letni Skandynawowie czy mieszkańcy Europy zachodniej są zdrowsi niż Polacy. 

– W Polce medycyna pracy leży – przypomina szef „S” i namawia, aby nie wierzyć, że Polacy mogą pracować tak długo jak Niemcy czy Szwedzi. – Nasze zakłady pracy to często wciąż miejsca, gdzie traci się zdrowie. Człowiek, który kilkadziesiąt lat pracuje w bardzo ciężkich warunkach, nie ma dobrego zdrowia – tłumaczy. Projekt ustawy trafił już do „S”. Związek ma 30 dni na jego zaopiniowanie.

– Od razu mogę powiedzieć, że ustawodawca skupił się jedynie na wydłużaniu wieku emerytalnego. Brakuje natomiast propozycji, które poprawiłyby sytuację systemu ubezpieczeń społecznych znacznie szybciej. Na przykład uzależnienie składek od faktycznie osiąganych dochodów w przypadku osób samozatrudnionych – mówi Henryk Nakonieczny, członek prezydium KK odpowiedzialny za dialog społeczny.

Po trzecie: czy Polacy znikną? Jednym z argumentów rządu za podwyższeniem wieku emerytalnego jest malejąca liczba Polaków, zwłaszcza tych, którzy mogą pracować. Z rządowych zapisów uzasadnienia do ustawy o podniesieniu wieku emerytalnego możemy się dowiedzieć, że „Polska ma obecnie jedno z najmłodszych społeczeństw Europy, z najmniejszą liczbą emigrantów. Zgodnie z prognozami Głównego Urzędu Statystycznego, w roku 2035 liczba Polaków spadnie jednak do 35,9 mln, a liczba ludności w wieku poprodukcyjnym (wg dzisiejszych definicji 60 lat dla kobiet, 65 lat dla mężczyzn) przekroczy 9,6 mln”, czyli realnie się zmniejszy. We wszystkich krajach zachodnich, gdzie takie problemy występują, wprowadzono skuteczną politykę prorodzinną. Co zatem w tej kwestii proponuje rząd? Niewiele. „O ile można poprzez politykę prorodzinną starać się wpłynąć na podwyższenie tego wskaźnika, to i tak nawet sukcesy na tym polu nie wystarczą do zatrzymania zjawiska starzenia się ludności Polski. Skoro, zatem nie można zmienić trendów demograficznych, zadaniem rządu jest dostosowanie systemów emerytalnych do zachodzących zmian”. Na konferencji prasowej Donald Tusk zapowiedział zainteresowanie polityką prorodzinną, jednak z jego słów wynika, że ma się ona ograniczyć do zwiększenia liczby żłobków… A zacznie się być może od przyszłego roku. Tymczasem jak pokazują przykłady Francji czy Niemiec, żeby polityka prorodzinna była skuteczna, musi kosztować i być prowadzona na szeroką skalę. W krajach zachodnich są nie tylko systemy zasiłków dla rodzin wielodzietnych, ale także wsparcie, gdy trzeba kupić podręczniki czy zaprowadzić dziecko do lekarza.

Po czwarte: dajmy Polakom wybór Wielu ekspertów, ale także zwykłych pracowników opowiada się za umożliwieniem Polakom przechodzenia na emeryturę wcześniej, nawet, jeśli miałaby być ona niższa. To jeden z pomysłów reformy emerytalnej przedstawiony przez OPZZ i SLD (one także zbierają podpisy pod swoim wnioskiem o referendum). Jedna z propozycji mówi o możliwości przejścia na emeryturę po przepracowaniu określonej liczby lat i odłożeniu odpowiedniej ilości pieniędzy w ZUS-ie czy OFE. Solidarność przychylnie odnosi się do tych propozycji i apeluje: dajmy Polakom wybór.

Po piąte: są inne sposoby Problem starzenia się społeczeństwa jest powszechnie znany. Z tym, że trzeba coś zrobić, aby uzdrowić sytuację, zgadzają się wszyscy. Problemem jest kwestia pieniędzy na emerytury. Piotr Duda podkreśla, że aby utrzymać odpowiedni poziom emerytur, wcale nie trzeba wprowadzać tak drastycznych zmian. Wystarczy uszczelnić system emerytalno-rentowy. Dziś, bowiem najwyższe składki płacą zatrudnieni na podstawie umowy o pracę. Tymczasem ci, którzy pracują np. na umowy o dzieło nie płacą składek w ogóle, a prowadzący działalność gospodarczą korzystają z preferencyjnych stawek. A dochody i jednych, i drugich nierzadko są bardzo wysokie.  Szef „S” podkreśla także, że zamiast podwyższać wiek emerytalny trzeba uruchomić system motywacyjny, dzięki któremu Polacy będą dłużej pracować. Zapowiedział już, że będzie chciał o tym rozmawiać z premierem.

– Jeżeli będzie debata na temat podniesienia wieku emerytalnego w sejmie, to się pofatygujemy, a jeżeli nie będzie debaty, bo nie będzie referendum, tym bardziej przyjedziemy pod sejm – zapowiada Piotr Duda, tłumacząc, że jest przygotowany na prowadzenie ogólnopolskiej akcji protestacyjnej. Maciej Chudkiewicz

Smoleńsk: mogli ocalić prezydenta Gdyby funkcjonariusze BOR oczekiwali 10 kwietnia 2010 r. na smoleńskim lotnisku, prawdopodobnie nie doszłoby do podejścia do lądowania, które zakończyło się niewyjaśnioną do dziś katastrofą. Jedyny pas lotniska Siewiernyj powinien zostać zamknięty pod ich naciskiem już kilkadziesiąt minut przed przylotem Tu-154 – gdy na pas startowy parokrotnie wtargnęły nieuprawnione osoby.

– Takie sytuacje są niedopuszczalne, zwłaszcza przed lądowaniem VIP-ów. Pracownicy wieży powinni natychmiast wysłać na płytę lotniska oficera dyżurnego, który wylegitymowałby osoby wchodzące na pas i sprawdziłby, czy nie pozostawili oni tam jakichś przedmiotów mogących spowodować niebezpieczeństwo – mówi „Gazecie Polskiej” jeden z najbardziej doświadczonych kontrolerów na warszawskim Okęciu. Opóźnienia, wywołane kilkakrotnym sprawdzeniem pasa przez służby lotniska lub jego czasowym zamknięciem, powinny doprowadzić pod naciskiem BOR do skierowania Tu-154 na inne lotnisko, co uchroniłoby delegację przed katastrofą.

Przygłupy na pasie Niebezpieczne sytuacje na płycie lotniska Siewiernyj, po których pas startowy powinien zostać czasowo wyłączony z użytku, rozpoczęły się już półtorej godziny przed katastrofą. O godz. 7:12 czasu polskiego – tuż przed lądowaniem Jaka-40 – zagrożenie dla naszego samolotu spowodowali niezidentyfikowani dotychczas żołnierze rosyjscy lub funkcjonariusze Federalnej Służby Ochrony (FSO). „K..., żołnierze! K... twoja mać!” – denerwował się Paweł Pliusnin, kierownik lotów na wieży w Smoleńsku. Chwilę później kontrolerzy przygotowujący się do przyjęcia, Jaka-40 krzyczeli: „Dzwoń do Kowaliowa, niech...”, „Żołnierzowi powie się w prawo niech... Zawołaj Kowaliowa, powiedz w prawo ochronę...”, „Sierioża, ja cię, k..., zabiję! Ci żołnierze znowu są na pasie, kurde! Ale ty... na progu, jest z nimi łączność?”, „Odsuń ich w prawo”, „W prawo ich odsuń, żeby nie przeszkadzał”. W tym czasie wieża rozmawiała z załogą polskiego, jaka, która przygotowywała się do rozpoczęcia procedury podejścia do lądowania. Pilotów rządowej maszyny nie poinformowano jednak o możliwym zagrożeniu związanym z wtargnięciem Rosjan na pas startowy lotniska w Smoleńsku. Sytuacja powtórzyła się po godz. 7:30, przy próbie lądowania rosyjskiego Iła-76, przewożącego prawdopodobnie, jak wynika ze stenogramów rozmów wieży, samochody dla głównych członków delegacji prezydenckiej. Tym razem jacyś Rosjanie, przypuszczalnie funkcjonariusze FSO, weszli na... próg pasa startowego. Dokładnie o godz. 7:31:35 Paweł Pliusnin zawołał: „K..., ta ochrona, ja ich, k..., zabiję!”. Niecałą minutę później, jeszcze bardziej zdenerwowany, krzyczał: „K..., ja już dziesięć razy mówiłem, niech wyjaśni, na lewo, na prawo od pasa. Kurde! Więc dawaj sam na próg pasa, a tych przegoń, kurde, będą pisać wyjaśnienia, czemu, tu, k..., biegają w tę i nazad!!!”. O godz. 7:32:50 Pliusnin znów wołał: „... nie wybiegaj na pas, tych przygłupów z ochrony wyganiaj stamtąd, z progu”. A jeden z jego kolegów dodał: „Patrz, oni rzeczywiście chodzą zupełnie jak przygłupy, kurde, nogami machają, k...”.

Ił-76 ostatecznie nie wylądował. Dotknął kołami płyty lotniska i w ostatniej chwili poderwał się, odlatując.

Czego nie zrobili kontrolerzy Wtargnięcie na pas lotniska to częsta przyczyna lotniczych incydentów, a czasem nawet poważnych wypadków. Jak czytamy na portalu lotniczapolska.pl, Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego wtargnięciem na pas startowy nazywa pojawienie się bez zezwolenia na drodze startowej samochodu, samolotu lub człowieka, wiążące się z „możliwością kolizji ze statkiem powietrznym uprawnionym do startu, kołowania lub lądowania”. Na całym świecie służby lotnicze dbają, by nikt nieuprawniony nie wchodził na pas startowy. – Nawet niewielki przedmiot pozostawiony na płycie lotniska, np. torba, może doprowadzić do tragedii. Dlatego na lotniskach cywilnych wysyła się tam w takich sytuacjach dyżurnego portu, a na wojskowych – oficera dyżurnego. W razie potrzeby powinno się też zamknąć pas – mówi „GP” kontroler z Okęcia. Gdy w marcu 2008 r. na pasie startowym londyńskiego Heathrow pojawił się mężczyzna niebędący pracownikiem lotniska, momentalnie pojawiło się obok niego kilkanaście wozów ratunkowych i policyjnych. Osoba ta – która, jak się okazało, nie miała żadnych złych intencji – została natychmiast zatrzymana, a jej plecak wysadzono kontrolnie w powietrze. Co najważniejsze – od razu po incydencie zamknięto jeden z dwóch głównych pasów lotniska. W Smoleńsku decyzję o zamknięciu pasa – a co za tym idzie, lotniska (na Siewiernym jest tylko jeden pas) – powinni natychmiast podjąć kontrolerzy, zwłaszcza, że wtargnięć na pas było kilka i poprzedzały one przylot tak ważnej delegacji. Nawet, jeśli osoby, które wtargnęły na płytę, były znane pracownikom wieży (choć z treści rozmów kontrolerów wynika, że nie mieli oni całkowitej pewności, kim są owi ludzie), zaraz po tym zdarzeniu należało zamknąć pas i sprawdzić, czy nie zostawiły one – choćby przez przypadek – jakiegoś przedmiotu mogącego stanowić zagrożenie dla lądujących samolotów. Rosyjscy kontrolerzy, jak wiemy, ograniczyli się do inwektyw i przekleństw. – To zdumiewające, biorąc pod uwagę, że w przypadku tak ważnej delegacji inspekcja pasa powinna odbywać się nie tylko w razie takich incydentów, lecz także każdorazowo przed wydaniem zgody na lądowanie. Zdarza się przecież, że na płytę lotniska wbiegają np. zwierzęta. Tym bardziej, że wieża w Smoleńsku nie dysponowała radarem lotniskowym, służącym do kontroli sytuacji na pasie i drogach kołowania – komentuje nasz ekspert. W takiej sytuacji do akcji powinno wkroczyć Biuro Ochrony Rządu, odpowiedzialne za bezpieczeństwo polskiego prezydenta. Niestety, żadnego funkcjonariusza BOR nie było wówczas na smoleńskim lotnisku.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

IPN pyta o teczkę "Bolka" Prezes Instytutu Pamięci Narodowej Łukasz Kamiński skieruje do marszałek Sejmu Ewy Kopacz wniosek o włączenie materiałów archiwalnych z prac komisji Jerzego Ciemniewskiego do zasobów IPN Po publikacji "Naszego Dziennika" Duże poruszenie wywołały publikacje "Naszego Dziennika" i "Uważam Rze" na temat przechowywania w sejmowym archiwum kopii materiałów, które mogą zawierać pełną dokumentację teczki "Bolka", w tym donosy. Z apelem o udostępnienie dokumentów zgromadzonych w toku prac komisji Ciemniewskiego i przekazanie ich do IPN zwrócili się wczoraj byli członkowie Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża - Krzysztof Wyszkowski, Józef Szyler i Wojciech Jagielski. Chodzi oczywiście o akta komisji, która w 1992 roku oceniała wykonanie uchwały lustracyjnej przez ówczesnego szefa MSW Antoniego Macierewicza. Nie wiadomo, jaki jest ich stan na chwilę obecną. Sprawą zainteresował się Instytut Pamięci Narodowej. - W związku z publikacjami prasowymi dotyczącymi znajdującej się w Kancelarii Sejmu dokumentacji zgromadzonej przez tzw. komisję Ciemniewskiego i przesłankami wskazującymi na fakt występowania w niej materiałów archiwalnych wytworzonych przez organa bezpieczeństwa państwa lub ich kopii informuję, iż prezes IPN w trybie przepisów ustawy o Instytucie wystąpi do marszałek Sejmu o uruchomienie procedur pozwalających na weryfikację tych informacji, a w przypadku ich potwierdzenia o przekazanie dokumentacji byłej Służby Bezpieczeństwa do zasobu archiwalnego Instytutu Pamięci Narodowej - oświadczył wczoraj Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy IPN. Otwarte pozostaje pytanie, czy o istnieniu tych dokumentów wiedział wcześniej prezes IPN dr Łukasz Kamiński i czy trzeba było publikacji prasowych i apelu osób poszkodowanych przez TW "Bolka", by Instytut zainteresował się tą sprawą. Również wczoraj szef Kancelarii Sejmu Lech Czapla potwierdził, że powołany przez niego specjalny zespół bada, czy dokumenty z komisji Ciemniewskiego, w związku ze zmianami w prawie, nadal są objęte klauzulą tajności. Ma on dokonać przeglądu niejawnych materiałów archiwalnych związanych z pracami sejmowej Komisji do badania wykonywania przez Ministra Spraw Wewnętrznych uchwały Sejmu RP z dnia 28 maja 1992 roku. Pracami tego gremium kierował wówczas Jerzy Ciemniewski. Jak informowaliśmy, poseł Marek Opioła, który reprezentuje Klub Parlamentarny PiS w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, zwrócił się do szefa Kancelarii Sejmu o wgląd w te dokumenty. Najpierw otrzymał odpowiedź odmowną, motywowaną błędami formalnymi w złożonym przez siebie wniosku. Na kolejny wniosek nie otrzymał jeszcze odpowiedzi. Najważniejszy był jednak wczoraj głos tych, którzy są świadkami historii oraz ofiarami działań prowadzonego przez SB agenta w Stoczni Gdańskiej.

- Czas najwyższy, aby te sprawy zostały zakończone. Niecały kilometr stąd dokumenty te znajdują się w Sejmie. Obawiamy się, że zostaną one zniszczone - mówił na specjalnej konferencji prasowej Henryk Jagielski, który jako uczestnik i świadek tragicznych wydarzeń z Grudnia ´70 w Gdańsku był rozpracowywany przez TW "Bolka". Przypomniał, że wielu ludzi, którzy byli uczestnikami zarówno grudniowych protestów w 1970 roku, jak również działaczami WZZ czy strajku w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku, już odeszło, nie doczekawszy się prawdy na temat roli, jaką w tych czasach odegrał Lech Wałęsa. Józef Szyler, uczestnik Grudnia ´70 w Gdańsku, również ofiara agenta "Bolka", zaapelował do dziennikarzy i mediów o uczciwe zajęcie się tym tematem i ukazanie prawdziwej historii, takiej, która "nie będzie powielać mitów i tez ustalonych przy Okrągłym Stole i w Magdalence". Jak informowaliśmy w sobotę, kapitalną wartość takie dokumenty miałyby przede wszystkim dla tych, których Lech Wałęsa pozywał za nazywanie go "Bolkiem". Były działacz WZZ poinformował, że nie ma zamiaru przepraszać go, mimo że tak nakazał mu sąd. - Nie przeproszę i taka jest moja wola - oświadczył wczoraj Krzysztof Wyszkowski. Kilka dni temu Wyszkowski stwierdził, że nie mógł naruszyć dóbr osobistych Wałęsy, ponieważ o takim naruszeniu można by ewentualnie mówić tylko wtedy, gdyby Wałęsa agentem nigdy nie był. Przypomnijmy, że Wyszkowski w pierwszej instancji wygrał proces w tej sprawie, ale przed rokiem sąd apelacyjny uchylił korzystny dla niego wyrok, jaki zapadł w sierpniu 2010 roku. Krzysztof Wyszkowski, którego Wałęsa pozywa za określanie go mianem TW "Bolek" i "agent", poinformował, że ogłoszenia z przeprosinami, jakie musiałyby wyemitować największe stacje telewizyjne, kosztowałyby go co najmniej kilkaset tysięcy złotych.

Wyszkowski podkreślał również, że teraz przede wszystkim chodzi o przeniesienie dokumentacji z sejmowego archiwum do IPN, co w jego ocenie będzie miało znaczenie dla interesu społecznego, narodowego i państwowego. - Liczę na poparcie i współpracę ze strony dziennikarzy. Panujący porządek, powtórzę raz jeszcze, opiera się niestety na obronie interesów agentów SB i ich mocodawców - dodał były lider WZZ.

- Gdy prowadziliśmy prace nad książką, spodziewaliśmy się, że dokumenty z prac komisji Ciemniewskiego zawierają jakieś kopie dokumentów będących w posiadaniu następców prawnych SB - tłumaczył dr hab. Sławomir Cenckiewicz, historyk, współautor książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Podczas wczorajszej konferencji odniósł się on również do historii z 2007 roku, a więc do czasu, gdy wraz z Piotrem Gontarczykiem badał przeszłość Lecha Wałęsy. Przypomniał, że zarówno oni, jak i były prezes IPN prof. Janusz Kurtyka zwracali się do marszałka Sejmu Ludwika Dorna o udostępnienie tych dokumentów. - Odbiliśmy się od ściany - mówił Cenckiewicz. Jednak według niego, jeśli w Sejmie odnalezionych zostanie tylko kilka kart z zaginionych i ukradzionych materiałów, będą miały one wielkie znaczenie dla poznania prawdy o zasięgu działalności "Bolka". Wczoraj sprawę skomentował także sam zainteresowany, a więc Lech Wałęsa. - W moim przypadku nie było nigdy żadnych oryginalnych materiałów i dlatego bezpieka je podrabiała. Gdyby były dokumenty, nie byłoby potrzeby podrabiania (...). Jeżeli są jakieś papiery, to są papiery toaletowe - mówił były prezydent w Radiu Zet. Jak wiadomo, prezydent Lech Wałęsa wypożyczał dokumenty dotyczące działalności TW "Bolka" dwukrotnie. Najpierw we wrześniu 1992 r., a potem, po dojściu SLD do władzy, we wrześniu 1993 roku. Wtedy pomógł mu w tym ówczesny szef UOP Gromosław Czempiński. W 1996 r. ówczesny szef MSW Zbigniew Siemiątkowski zarządził sprawdzenie pakietu dokumentów tej sprawy. Stwierdzono wówczas, że zginęło około 100 kart z teczki TW "Bolka", a także powiązanych z nią tomów akt operacyjnych "Arka", "Jesień ´70", "Klan"/"Związek".

Cenckiewicz przypomniał jednak, że po dymisji premiera Jana Olszewskiego podwładni ówczesnego szefa Urzędu Ochrony Państwa Piotra Naimskiego sporządzili "Protokół z przeglądu materiałów dotyczących agenturalnej działalności Lecha Wałęsy w latach 1970-1976". Zinwentaryzowane w ten sposób dokumenty miały zawierać m.in. odpis zobowiązania Lecha Wałęsy do współpracy z SB.

- Tak było, osobami, które potwierdzały prawdziwość tego dokumentu, byłem m.in. ja i Piotr Naimski. Wśród nich znajdował się właśnie ten dokument - potwierdza Antoni Macierewicz. Potem zarówno lojalka i donosy TW "Bolka" zniknęły. Alojzy Pietrzyk pracujący w komisji Ciemniewskiego potwierdza, że materiały na temat TW "Bolka" były w Sejmie. - Większość dokumentów czytaliśmy w specjalnej kancelarii w MSW, ale teczka "Bolka" była skopiowana i przekazana do Sejmu - podkreśla Pietrzyk, który wraz z Lechem Kaczyńskim złożył wotum separatum do sprawozdania Komisji, która negatywnie oceniła wykonanie uchwały lustracyjnej przez Macierewicza. Maciej Walaszczyk

Nadchodzi godzina prawdy No proszę! Kiedy „cała Polska” pod przewodnictwem part.. to znaczy pardon - jakiej tam znowu „partii”, kiedy teraz mamy pluralismus!. Teraz, kiedy mamy pluralismus, to znaczy - kiedy dzięki zgodnemu współdziałaniu rządzących naszym nieszczęśliwym krajem bezpieczniackich watah udało się wykreować cała polityczną scenę, o żadnej wszechmogącej „partii” nie może być mowy, bo nawet Platforma Obywatelska im. generała Gromosława Czempińskiego nie może za taką uchodzić, co najmniej od listopada ub. roku, kiedy generał został lekkomyślnie zatrzymany. Zatem - kiedy „cała Polska” próbuje dojść do siebie po obchodzonych z ogromnym zaangażowaniem „walentynkach” - 17 lutego odbyła się w hotelu Mercure Berlinie zapowiadana wcześniej konferencja założonego w styczniu Eigentumerbund Ost (Związku Właścicieli Wschód), którego prezes, 35-letni Lars Seidensticker twierdzi, iż dzięki „luce w prawie międzynarodowym” odkrytej podobno przez prof. Eckarta Kleina w ekspertyzie sporządzonej na zlecenie Bundestagu, można będzie już wkrótce rozpocząć odzyskiwanie własności osób prywatnych, „zrabowanej po drugiej wojnie światowej przez Polskę i Czechy”. Żeby nikt nie był zaskoczony rozwojem wypadków, Związek planuje przeprowadzenie w maju br. „kampanii uświadamiającej”, w ramach, której zostaną rozprowadzone „miliony ulotek”, zawierających zapewne stosowne informacje i niezbędne pouczenia. W związku z wystąpieniem Larsa Seidenstickera odezwała się „w ostrych słowach” Erika Steinbach, że się „dystansuje” od „ideologii” Związku, która jest „ekstremistyczna”. Nooo, skoro „ekstremistyczna”, to jasne - ale co w niej właściwie takiego „ekstremistycznego”? Przecież i Erika Steinbach, co najmniej od połowy lat 90-tych propagowała konieczność zwrotu „utraconych” na wschodzie majątków. Co prawda sprecyzowała swoje stanowisko w ten sposób, że spodziewa się odszkodowań od rządu niemieckiego i tym różni się od, dajmy na to, Powiernictwa Pruskiego, które liczy na odzyskanie własności na drodze prawnej. Skoro jednak prof. dr Eckart Klein naprawdę odkrył istnienie „luki w prawie międzynarodowym”, to, o jakiej „ekstremistycznej ideologii” tu mówimy? Albo taka luka istnieje, albo nie - i tyle. Miejmy nadzieję, że w ramach „kampanii uświadamiającej” wszystko to zostanie nam objawione. Na razie warto przypomnieć, że polsko-niemiecki traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy został opatrzony adnotacjami ministra Genschera i ministra Skubiszewskiego, że nie reguluje on roszczeń majątkowych osób prywatnych. Na tej podstawie minister Skubiszewski twierdził, że sprawa tych roszczeń jest „zamknięta” - ale Niemcy twierdzili, że przeciwnie - i chyba to jednak oni mieli rację, bo jeśli traktat czegoś nie reguluje, to znaczy, że nie jest to uregulowane. Ale trudno mieć pretensje do ministra Skubiszewskiego, że tak mówił, skoro Krzysztof Wyszkowski wiosną 1992 roku ujawnił, iż był on przez stronę niemiecką rozmiękczany pogróżkami, że jeśli nie będzie ustępliwy, to oni rozgłoszą, iż był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Kosk” - czego minister Skubiszewski, będący autorytetem moralnym, bał się jak ognia, a coś przecież musiał mówić. Warto przypomnieć również deklarację CDU-CSU z maja 2009 roku w sprawie wypędzeń, w której czytamy m.in. że swoboda osiedlania się i wyboru miejsca zamieszkania jest „pierwszym krokiem do realizacji prawa do ojczyzny również dla niemieckich wypędzonych”. Pierwszym krokiem - a jakie będą następne? Na to pytanie deklaracja odpowiada, że „naruszone prawa muszą być uznane”. Jakie prawa? Chyba prawo własności, bo niby jakież inne może wchodzić tu w rachubę? Wygląda na to, że wbrew temu, co sugeruje pani Steinbach, pan Lars Seidesticker nie forsuje żadnej „ekstremistycznej ideologii”. Przeciwnie - trzyma się w głównym, chociaż może ostentacyjnie nieeksponowanym nurcie niemieckiej polityki. Można nawet powiedzieć - nurcie tradycyjnym. Oto jak generał Heinz Guderian we „Wspomnieniach żołnierza” komentuje przemówienie Winstona Churchilla z 14 grudnia 1944 roku, kiedy oświadczył on m.in.: „kilka milionów ludzi zostanie ze wschodu przesiedlonych na zachód lub na północ. Niemcy zostaną wypędzeni - ku temu, bowiem właśnie zmierzają nasze propozycje. Mało tego, nastąpi totalne wypędzenie Niemców z obszarów, które Polska otrzyma na zachodzie i północy. Pomieszanie narodowości nie jest tu pożądane.” Tyle Churchill - a Guderian: „Czyż tego rodzaju traktowanie ludności wschodnich Niemiec nie było okrutne? Czy nie było niesprawiedliwe?” Państwa, jak wiadomo, dzielą się na poważne i pozostałe. Państwo poważne potrafi sprecyzować swój interes państwowy i potrafi realizować go niezależnie od tego, kto nim akurat rządzi. Państwa pozostałe nie potrafią ani jednego, ani drugiego. Obawiam się, że nasz nieszczęśliwy kraj należy do tej drugiej kategorii - co widać, słychać i czuć - również w postaci Umiłowanych Przywódców. SM

Inteligentni mają przechlapane Niezawisły Sąd Okręgowy w Kielcach oddalił apelację Karola Litwina, który w klubowej gazecie „Złocisto-Krwiści” nazwał premiera Tuska „ćwokiem”. Sędzia Alina Bojara uznała, że oskarżony nie działał po wpływem emocji, a będąc osobą wykształconą i inteligentną - wiedział, co pisze. Ten pogląd niezawisłego sądu wart jest odnotowania i to z kilku powodów. Po pierwsze - inteligentni mają przechlapane. Gdyby Karol Litwin nie był studentem, a tylko „młodym, wykształconym, z wielkiego miasta”, najlepiej jeszcze ze złotym łańcuchem z tombaku na byczym karczychu, to na pewno zostałby uniewinniony, zgodnie w wytycznymi wymiaru sprawiedliwości i praktyki sądowej, sformułowanymi jeszcze przez Andrieja Wyszyńskiego o traktowaniu „elementów socjalnie bliskich”. Po drugie - wygląda na to, że poseł Janusz Palikot nie jest inteligentny - bo wykształcony jest jak najbardziej - ponieważ mimo nazwania prezydenta Kaczyńskiego „chamem”, nie został przez żaden niezawisły sąd skazany. Jeśli zatem poseł Palikot nawet jest inteligentny, to w każdym razie nie tak bardzo, jak Krzysztof Litwin. W tej sytuacji - po trzecie - niepokojem musi napawać fakt, że w odróżnieniu od Krzysztofa Litwina, Janusz Palikot jest posłem i to już drugą kadencję. Potwierdza to obawy, że w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców z kadencji na kadencję postępuje selekcja negatywna, a najlepszą tego ilustracją jest fakt, iż poseł Palikot jest przewodniczącym całej frakcji parlamentarnej Ruch Palikota. Wreszcie - po czwarte - wygląda na to, że Krzysztof Litwin, w odróżnieniu od wielu innych osób, nie pozostaje pod ochroną tajnych służb, co skądinąd dobrze o nim świadczy. SM

Epuzer.... Homoseksualizm narusza interesy kobiet. Jeśli część mężczyzn zostaje homosiami, to część kobiet może nie znaleźć męża! Gdy robotnicy przestali myśleć o rewolucji i zaczęli się bogacić, Lewica zaczęła pieczołowicie tworzyć nowy „proletariat” - ludzi rzekomo „skrzywdzonych”, dyskryminowanych – których lewicowcy mogliby bronić. Ten proletariat to rzekomo kobiety, (zwłaszcza lesbijki) homosie - zwłaszcza (tfu!) „geje” zwierzęta (reprezentowane przez opiekunów) i przyroda (przez „ekologów”) itp. I Lewica ma teraz problem: interesy tych grup są sprzeczne. Niedawno wprowadzono parytet w Ugandzie i kobieta (p.Rebeka Kadaga) została nawet marszałkiem ichniego sejmu. Natychmiast przeprowadziła ustawy karzące homoseksualizm nawet śmiercią! Bo homoseksualizm narusza interesy kobiet. Jeśli część mężczyzn zostaje homosiami, to część kobiet może nie znaleźć męża! Co prawda poligamia – to znaczy: poligynia – znacznie poprawia sytuację kobiet na rynku matrymonialnym? W Polsce kobiety rozpaczliwie gonią za epuzerami – natomiast w krajach, gdzie jest poligamia, kobieta ma nadal do wyboru prawie wszystkich mężczyzn! I oni, z braku kobiet, muszą je znacznie lepiej traktować. Natomiast mężczyźni mają interes odwrotny. Gdy część mężczyzn zostaje homosiami, pozostali mogą w kobietach przebierać jak w ulęgałkach. A feministki skarżą się, że w klubach LGBT „geje” dyskryminują lesbijki! JKM

570 tysięcy Trwa oburzenie na p. Rafała Kaplera, byłego już prezesa Narodowego Centrum Sportu, który zarabiał po 26 tys. miesięcznie, a po wyrzuceniu za nieudolność dostał jeszcze ponad pół melona. Gdyby w Polsce panował kapitalizm, to żaden kapitalista nie zatrudniłby p. Kaplera za 26 tys. plus 570 tys. premii. Na pewno za 15 tys. plus 200 tys. premii znalazłby wielu inżynierów, którzy zbudowaliby stadion o połowę szybciej - więc, po co miałby płacić z własnej kieszeni aż tyle? A w socjalizmie "rząd" płaci z naszej kieszeni. Więc IM jest to dość obojętne. Najwyżej znów podniosą cenę benzyny albo elektryczności. Albo VAT... Ale to tylko pół Prawdy. Druga część Prawdy jest taka, że Polską od 25 lat rządzi jedna klika złożona z "reformatorów" oraz agentów p. gen. Czesława Kiszczaka. I wszystko jedno czy rządzi koteria Mazowieckiego, czy Buzka, Kwaśniewskiego czy Wałęsy; Kaczyńskiego, Tuska, Millera, Pawlaka czy Palikota - nic się nie zmienia. To są po prostu tylko marionetki. P. Kapler ujawnił kawałek Drugiej Prawdy - gdy powiedział, że tak naprawdę to On tyle nie dostanie. Bo nie dostanie. W gangach obowiązują ścisłe reguły. Przede wszystkim na wstępie 1/3 zabierze Mu największy bandyta - czyli obecny reżim - w podatkach. 80 proc. z tego zmarnuje - reszta może do nas trafi... Z pozostałych 380 tys. będzie musiał ze 200 tys. (nie znam dokładnych zasad rozliczeń panujących w tym gangu) oddać temu, kto Mu tę fuchę załatwił. To chyba oczywiste. A ten, co skasuje te 200 tys., z kolei odda połowę swojemu szefowi. A może wpłaci na fundusz wyborczy jakiejś partii? Tak, że ja w gruncie rzeczy współczuję p. Kaplerowi: za sto z czymś tysięcy nałyka się wstydu za 570 tysięcy. To znaczy: współczułbym Mu, gdyby On ten paskudny koszmarek przynajmniej wybudował na czas. Jeśli tego nie zrobił, a otrzymał premię, to nawet w gangu jest to niedopuszczalne. Gangsterzy mieli swój honor i jakieś zasady. Niestety, dziś nawet gangi uległy demoralizacji. Nic się już nie liczy: ani Prawda, ani Honor, ani Wolność, ani Własność, ani Sprawiedliwość, ani Tradycje Narodowe... Nic: byle dorwać się do kasy. Myślę, że w ciągu paru miesięcy zrobimy z tymi sukinsynami porządek. Niech się tylko trochę ociepli! Co ciekawe, zdecydowana większość tej krytyki to krytyka socjalistyczna. Jak można tyle płacić jednemu człowiekowi, skoro tylu jest biednych bezrobotnych i emerytów. To absurd. Gdyby p. Kapler wyprodukował choćby gazetę, sprzedał milion egzemplarzy, a na każdym l 57 groszy, to zarobiłby 570 000 w ciągu tygodnia i nikt nie miałby do Niego o to pretensji! Kupowali tę gazetę przecież dobrowolnie. Mieli w tym przyjemność albo interes. Tu sytuacja jest inna. Reżim zdarł z nas w podatkach - np. podwyższając cenę benzyny - te 570 tys. i wręczył je p. Kaplerowi, nie pytając nas o zgodę. I w tym jest problem! JKM

22 lutego 2012 "Żeby emerytura była godziwa przejście na emeryturę musi być na tyle późne, żeby oczekiwana przeciętna długość życia nie była bardzo długa”- powiedział w radiu TOK FM minister finansów Jan Vincent-Rostowski, z Platformy Obywatelskiej, uzasadniając tym samym ”projekt” rządowego wydłużenia pracy do 67 lat dla mężczyzn, i 65 lat- dla kobiet. „Żeby oczekiwana długość życia nie była bardzo długa”…(?????) O co może chodzić panu ministrowi? Chyba chodzi o to, żeby” obywatele” płacąc składki ZUS-owi żyli nie za długo.. Nie długo, ale za to szczęśliwie...Szczęśliwie płacili składki na ZUS. Przeciętna życia mężczyzny w Polsce- to 71 lat, kobiety- 79.. Jak minister zamierza zrealizować oczekiwaną długość życia, żeby była ”nie bardzo długa”? Widać, że w projekcie rządowym „ reformy emerytur” jest drugie dno.. Z jednej strony rząd chce podnieść wiek tzw. produkcyjny ”obywatelom”, a z drugiej spowodować, żeby średnia życia „obywateli”- obniżyła się. Widać wyraźnie, że rząd gra na sytuację, w której chce osiągnąć pożądany dla niego punkt, w którym zejdzie się pożądany przez rząd wiek emerytalny na poziomie 67 lat dla mężczyzn i 65 lat dla kobiet, ze średnim wiekiem umieralności kobiet i mężczyzn. Ciekawi mnie, w jaki sposób rząd Platformy Obywatelskiej chce spowodować umieralność kobiet i mężczyzn na tym samym poziomie wieku umieralności? Będą musiały być jakieś Komisje Przyjaznej Śmierci, czy coś takiego.. Na pewno nie będą to szwadrony śmierci.. Bo tego ‘ obywatele” by prawdopodobnie nie zdzierżyli… Do Komisji Przyjaznej Śmierci będą rekrutowani ci wszyscy, którym udało się przeżyć więcej lat, niż ogłosił Główny Urząd Statystyczny.. Tacy, którzy wyłamali się ze statystki państwowej, i dostali więcej lat życia od Pana Boga. I tak pomiędzy kowadłem życia a młotem śmierci będzie przebiegało życie „ obywatela” w III Rzeczpospolitej wymarzonej przez socjalistów, zwolenników przymusu ubezpieczeń społecznych. Może rządowi udać się utrafić z pomysłem, żeby „obywatel” dociągnąwszy do 67 lat, jeśli oczywiście pracodawca będzie chciał go u siebie trzymać w pracy- umarł wieczorem tego samego dnia po 67 letnich urodzinach, albo najpóźniej rano następnego dnia.. To będzie wymarzony model życia w okowach przymusowych ubezpieczeń, które ostatecznie polegać będą jedynie na płaceniu składki przez 40 lat.. Zwłoki ”obywatela” się zutylizuje ekologicznie, żeby wszystko wobec świata i przyrody było w porządku. Już dzisiaj widać wyraźnie, pomiędzy kowadłem życia, a młotem śmierci w III Rzeczpospolitej wymarzonej przez ludzi Okrągłego Stołu, że „obywatel” traktowany jest instrumentalnie przez państwo, ma służyć państwu i być podporządkowany państwu.. Ma być pełną własnością państwa, oczywiście w ramach realizacji praw człowieka i obywatela.. Bo najlepiej prawa człowieka i obywatela realizuje się w państwie demokratycznego prawa człowieka i obywatela, z wyłączeniem oczywiście prawa wolności wyboru w sprawie bycia ubezpieczonym przymusowo, czy bycia ubezpieczonym dobrowolnie.. Umierając w wieku powiedzmy 71 lat, żyjący przed śmiercią pobierał z kasy państwowej przez 4 lata „świadczenie ”niezależnie od tego, co wpłacał przez 40 lat życia - powiedzmy w wysokości 1000 złotych miesięcznie. Pobrał, więc „świadczenie” na poziomie 48 000 złotych. A ile w takim razie wpłacił – w postaci składki na ZUS- przez ostatnich 40 lat? Jako właściciel małej firmy płacąc po 1000 złotych miesięcznie podatku na ZUS, przez 40 lat wpłacił - 480 000 złotych, a jako pracownik w firmie wpłacił po 500 złotych miesięcznie, czyli 240 000 złotych? Licząc szacunkowo.. To gdzie podziewają się te góry pieniędzy, które państwo zawłaszczyło sobie demokratycznym prawem Kaduka? Nawet po wyprowadzeniu z ZUS-u w wyniku „reformy ubezpieczeń ”pana profesora Jerzego Buzka z panem profesorem Górą, miliardów złotych na rzecz Otwartych Funduszy Emerytalnych, które tworzą też ZUS, II filar ZUS-u i kosztują w obsłudze krocie złotówek – przyszłych emerytów. Władze socjalistycznego państwa pozwoliły też na trzeci filar ubezpieczeń.. Są to ubezpieczenia na razie dobrowolne, bo pierwsze dwa filary są przymusowe, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby trzeci filar dobrowolny zrobić przymusowym, bo pod przymusem to zawsze bezpieczniej i raźniej.. Umierać przed terminem średniego życia ustanowionym przez państwowy Główny Urząd Statystyczny.. Miały być konta dziedziczone przez spadkobierców, ale co z tego dziedziczenia, jak konta – tak naprawdę- są puste.. Rząd wyciąga od przyszłych emerytów pieniądze, część przekazuje do Otwartych Funduszy Emerytalnych, a te -za uzyskane od socjalistycznego rządu pieniądze - wykupują rządowe obligacje zadłużeniowe, które tak naprawdę każdy potencjalny emeryt może sobie kupić sam, bez pośrednictwa Otwartych Funduszy Emerytalnych i firm nimi zarządzających, które ciągną grubą rentę z przymusu istnienia II filara ubezpieczeń społecznych.. Bardzo dobrze pomyślane.. I realizowane z wielką konsekwencją. Rząd obrabowuje ubezpieczonych z pieniędzy przekazując ich część zagranicznym towarzystwom ubezpieczeniowym, a te pożyczają te pieniądze rządowi, który płaci im jeszcze odsetki od pożyczonych pieniędzy.. Skąd bierze na odsetki? Ano systematycznie podnosi podatki ”obywatelom”. I doi ich niemiłosiernie.. Szanując przy tym prawo człowieka i „obywatela” do płacenia na socjalistyczne państwo.. Prawo obowiązku do płacenia.. Oczywiście najlepiej byłoby, żeby rząd nie pożyczał żadnych pieniędzy, bo tak naprawdę, żaden rząd nie ma żadnych pieniędzy, oprócz tych, które odbierze „obywatelom” w ramach praw człowieka i obywatela i na swoje biurokratyczne potrzeby. A potrzeb państwo ma wiele i im więcej stara się objąć swoim patronatem państwowo-urzędniczym - tym oczywiście mniej ściska.. Ale zamordyzm finansowy musi wzrastać, aż do kompletnego zrujnowania resztek tego, co jeszcze w Polsce funkcjonuje.. Bo najlepszym sposobem zniszczenia miast, miasteczek i wsi są oczywiście podatki. Nie licząc – oczywiście - bombardowania dywanowego.. Bo to jest oczywiście łagodniejszą formą niszczenia.. Po bombardowaniu można zawsze odbudować miasto, miasteczko czy wieś.. Po nalocie podatkowym - raczej nie. Ponieważ poziom rujnujących podatków pozostaje, i trzeba nauczyć się z nim żyć.. A nie łatwo jest żyć pod ciężarem rujnujących podatków.. Tym bardziej, że ”szkoła zamiast uczyć produkuje głupków. Trzeba douczać dzieci w domu jak za zaborów”- twierdzi były minister edukacji pan profesor Ryszard Legutko w tygodniku ”Uważam Rze.” No właśnie.. Jak to jest..? Gdy szefem resortu edukacji był pan profesor Ryszard Legutko, państwowe szkoły nie produkowały” głupków”, a teraz, jak pan profesor nie jest już szefem zakładu produkcyjnego edukacji, produkującej „głupków”- to „ głupków” zakład produkuje.. Przecież od tamtego czasu w tej materii nie wiele się zmieniło? Ja Uważam Rze, nic się nie zmieni w poziomie nauczania, jak nie zmieni się system nauczania.. W edukacji- tak jak w całej gospodarce- musi zapanować wolny rynek edukacji, przy likwidacji Ministerstwa Edukacji i Rozwoju Wsi, czy jakoś tak. Wolna konkurencja edukacyjna natychmiast spowoduje wzrost poziomu nauczania, dostosuje nauczanie do potrzeb rynku, i wyeliminuje z rynku wszystkich edukacjonistów, którzy z nauczaniem nie mają nic wspólnego, jedyne, co robią - to uprawiają propagandę edukacyjną.. Tak jak od wieku przepracowanego na rzecz państwa nie poprawi się sytuacja na emeryturze.. Na pewno lepiej byłoby każdemu pracującemu, gdyby sam odłożył sobie te pieniądze, które oddał państwu za życia, i których nie odzyska nigdy.. Państwo nie powinno być ponad człowiekiem.. Chyba, że człowiek musi być „obywatelem”.. WJR

Wygodna bylejakość – Mechanizm, który funkcjonował w systemie sowieckim, i mechanizm wynikający z procesu globalizacji oraz unijnej unifikacji jest dokładnie taki sam. I wtedy państwo nie liczyło się z obywatelem, i nie liczy się z nim dziś. Z prof. Stanisławem Kowalikiem, psychologiem społecznym, rozmawia Anna Raczyńska. – Panie profesorze, podziela Pan nastroje tych Polaków, którzy z niepokojem oceniają obecną sytuację społeczną i polityczną? – W moim przypadku niepokój to za małe słowo. Źródłem mojego lęku są dwa narastające zjawiska: bylejakość i biurokratyzacja. Oba bardzo groźne dla społeczeństwa i demokracji, oba ogarniające życie społeczne we wszystkich wymiarach. Edukacja, kultura, debata publiczna stają się coraz bardziej płytkie. Ja też jestem dziś gorszy niż pięć lat temu, ponieważ jestem zmuszany do obniżania wymagań, jakie do niedawna stawiałem.
– Bylejakość jest dla polityków wygodna. Ułatwia zarządzanie społeczeństwem. – Od kilku lat uczestniczymy w czymś, co przewidział Stanisław Lem, twierdząc, że pewne naturalne funkcje życia społecznego, nawet funkcje rodzinne będą przejmowane przez państwo. I tak się dzieje. Jesteśmy coraz bardziej formatowani za pomocą wprowadzanych standardów. Dobrą ilustracją jest tu edukacja i szkolnictwo wyższe. Nauka pod testy, matura pisana pod klucz, Krajowe Ramy Kwalifikacyjne – czemu to służy? A czym, jeśli nieprzemycaną standaryzacją jest wmawianie nam w sposób autorytarny, co jest dobre, a co złe, co europejskie, a co trąci zaściankiem. To jest prosta droga do przedemokratyzowania państwa.
– Demokracja dopuszcza wielość głosów, a obecnej władzy zarzuca się raczej arbitralność w podejmowaniu decyzji i lekceważenie głosu obywatela, opozycji, a czasem nawet koalicjanta. – Narzucanie zdania partnerom społecznym jest wulgaryzacją demokracji i politycznym cynizmem. Zwłaszcza, że czyni się to w imię postępu i gwarancji ładu społecznego. A my w efekcie stajemy się powoli tym, czego ludzie władzy sobie życzą, a więc przedmiotami, które w ramach wyznaczonych ról społecznych wykonują od a do z swoje obowiązki. Mam zawód psychologa wykonywać według standardów? Mam być przezroczysty? Ukryty za procedurami? A może zbliżamy się do wizji, jaką przedstawił Orwell w „Roku 1984”, w której z wielkich telewizyjnych ekranów sączą się „odpowiednie” i odpowiednio dawkowane treści?

– Konsekwencją standaryzacji jest odarcie człowieka z indywidualności? – Nie tylko. Standaryzacja prowadzi wprost do biurokratyzacji państwa. Jeśli wprowadzamy standardy, to musimy sprawdzać, czy są one przestrzegane. Zaczyna się, więc pojawiać coraz więcej instytucji i coraz więcej urzędników, których jedynym zadaniem jest kontrola przestrzegania procedur. Prawo Parkinsona, czyli żywiołowy rozrost administracji publicznej funkcjonuje we wzorcowej wersji. Skutek jest taki, że zamiast naprawiać państwo, władza je paraliżuje i wzmaga powszechną nieufność. A przecież wprowadzanie dodatkowych instytucji niczego nie rozwiązuje, o czym świadczy przykład z listą leków refundowanych. Nikt – ani władza wykonawcza, ani ustawodawcza, ani samorządy lekarskie – nie potrafił zapobiec sytuacji, która uderzyła w chorych ludzi. Państwo zamiast uczyć obywatela szacunku do prawa, woli go kontrolować. Nie dbamy o świadomość kierowców, tylko stawiamy na drodze pięć radarów, które oni w taki czy inny sposób starają się oszukać.
– Standardy nie są wymierzone w porządek społeczny. Wchodząc do Unii, mówiliśmy nawet, że one nauczą nas szacunku dla prawa. – A nauczyły? Czy częste nowelizowanie kodeksu drogowego poprawia stan bezpieczeństwa? Nie! Czy wyjęcie prokuratury z nadzoru ministra sprawiedliwości odpolityczniło tę instytucję? Nie! Dlatego uważam, że standardy – tak, przestandaryzowanie – nie. Wadą naszego życia społecznego jest nieumiejętność ustalenia delikatnej granicy między jednym a drugim. Właśnie ta nieudolność zniszczyła piękną ideę wolontariatu. Dopóki wynikał on z ludzkiej potrzeby niesienia pomocy, był darem człowieka dla człowieka. Ale kiedy został zinstytucjonalizowany, kiedy pojawiło się coraz więcej procedur i kontroli, wolontariat przestał być wolontariatem. Granica między nim a pracą zawodową została rozmyta. Nawet, jeśli ludzie mają dobre intencje, szybko się ich pozbywają. Skoro stawia się im trudne wymagania i próbuje nimi sterować, zanika spontaniczna potrzeba, a pojawiają żądania, na przykład ekwiwalentu płacy, co przeczy idei wolontariatu.
– Politycy nie widzą skutków swoich działań? – Politycy chcieliby oprzeć życie społeczne na dwóch zasadach. Pierwsza to zasada ładu społecznego, a więc istniejącego w kraju porządku. Politykom wydaje się, że im większa stabilizacja, tym pewniejsza gwarancja uzyskania premii od wyborcy. Natomiast zasada druga, to zasada postępu społecznego. Równie ważna, ponieważ decydująca o tym, czy się rozwijamy, czy jesteśmy w regresie. I dlatego władza zapewnia nas, że idziemy do przodu, że każdy człowiek ma możliwość osobistego rozwoju. Władza liczy na to, że obywatel uwierzy w te słowa i będzie czerpał z nich poczucie bezpieczeństwa.
– Jaką szansę na rozwój ma ktoś, kto musi stawiać pytanie: jak żyć? Polska jest krajem o największej rozpiętości dochodów w Unii Europejskiej, a liczba wykluczonych z roku na rok rośnie. Czy w takiej sytuacji można słowami zapewnić ład społeczny? – Można, i tak się właśnie dzieje. Przecież ład społeczny jest często w naszym kraju naruszany. Klasycznym tego dowodem jest sytuacja w służbie zdrowia, pacyfikowanie samorządności, dialogu społecznego, częste nowelizacje ustaw, które zamiast poprawiać naszą sytuację, bardziej ją komplikują. Obywatel z jednej strony słyszy, więc, że sytuacja jest przewidywalna i pod kontrolą, a z drugiej doświadcza nieprzewidywalności państwa i chaosu. Ludzie chcą jednak takich zapewnień. Chcą wierzyć, że władza nad wszystkim panuje. Bo gdzie mają szukać poczucia bezpieczeństwa? W horoskopach? W magii? I to jest przez władzę wykorzystywane, daje jej pretekst, by sięgnąć po metody pseudodemokratyczne.
– Z jednej strony samooszukiwanie, z drugiej cynizm. Tak opisałby Pan relacje między obywatelem a władzą? – W dużej mierze właśnie tak. To zjawisko potęguje fakt, że im dłużej człowiek tkwi w polityce, tym staje się bardziej cyniczny. Ze zdumieniem stwierdzam, że niektóre znane mi od lat osoby już po roku bycia posłem stają się zupełnie kimś innym. Widocznie partia stawia przed nimi zadania, które wymagają wyrzeczenia się znacznej części swojej osobowości i wartości. Funkcjonowanie w polityce wymaga od nich wejścia w inne role. Jeden jest, więc poważnym przywódcą, drugi błaznem, a trzeci klakierem, który bije brawo nawet, jeśli uważa, że spektakl jest do niczego. Wszyscy zaś są wykonawcami postanowień podjętych w pierwszej kolejności z myślą o partii, a dopiero w drugiej o państwie. Pamiętam program w TVP INFO na temat listy leków refundowanych. Brali w niej udział przedstawiciele komisji trójstronnej. Wspólny front związkowców i pracodawców wskazywał na chęć rozwiązania konfliktu, natomiast wiceminister pracy, Radosław Mleczko, udawał, że nie rozumie, co się do niego mówi. To był pokaz tego, w jaki sposób władza lekceważy partnerów społecznych, dystansuje się do rzeczywistości i próbuje sterować opinią publiczną, udając, że nie ma problemów tam, gdzie one są. Politycy oczywiście wiedzą, że gra, którą prowadzą jest brudna. Zaczynają, więc patrzeć na siebie wzajemnie jak na cwaniaków, ale tej gry nie przerywają. Przeciwnie. Próbują prześcigać się w poziomie cwaniactwa i cynizmu.
– A kim jest obywatel, który funkcjonuje w takiej rzeczywistości? To nadal sterowany przez system homo sovieticus? – Mechanizm, który funkcjonował w systemie sowieckim i mechanizm wynikający z procesu globalizacji oraz unijnej unifikacji jest dokładnie taki sam. I wtedy państwo nie liczyło się z obywatelem, i nie liczy się z nim dziś. Wyznacznikiem homo demokraticus jest odpowiedzialność i aktywność. Czy te cechy są potrzebne elicie politycznej? Wystarczy sprawdzić ile projektów ustaw obywatelskich zalega w sejmowej zamrażarce. Różnica polega na tym, że poprzedni system za nieprawomyślność karał, a obecny ośmiesza ludzi lub ich deprecjonuje. Awans zawodowy w wielu miejscach zależny jest od stopnia wpisania się w poprawność polityczną i grupę, która ją określa. Dziś nikt nie każe kochać Stalina, ale jeśli ktoś ma wątpliwości związane z procesem globalizacji lub naszym funkcjonowaniem w ramach UE, budzi pobłażliwość. Wszyscy powinni być z tego samego zadowoleni. Powiem więcej. Polacy w czasach PRL-u organizowali się przeciwko biedzie i państwu, które nie było ich państwem. A teraz są uśpieni faktem, że jest demokracja. Uśpieni przez dobrze funkcjonującą propagandę.
– Lepszą niż w poprzednim systemie? – Bardziej przemyślaną i profesjonalną. Dawniej nie doceniało się psychologii społecznej. Dziś jej prawa wykorzystuje się i do interpretacji zjawisk, i tworzenia filozofii nowoczesnego PR. Dawniej wiedzieliśmy, kiedy jesteśmy oszukiwani, teraz tego nie wiemy. Ale to jest bardzo groźne w skutkach zjawisko. Przede wszystkim bardzo zubaża człowieka i redukuje jego potrzeby do spraw elementarnych. Do konsumpcji. Ono jest groźne także, dlatego, że zgubiliśmy coś, co było przedmiotem naszej dumy. Zgubiliśmy istniejące między ludźmi więzi emocjonalne. Przeżyliśmy stan wojenny nie tylko dzięki nadziei, że Solidarność się odrodzi, ale także dzięki owym silnym więziom. Dyskutowaliśmy, przekazywaliśmy sobie literaturę drugiego obiegu, pomagaliśmy w sytuacjach trudnych. Dziś nawet nie chcę myśleć, co będzie się działo, kiedy dotknie nas prawdziwy kryzys. Coraz większa ingerencja państwa w różne obszary życia społecznego przyzwyczaja ludzi do egoizmu. Skupiamy się na spełnianiu stawianych nam oczekiwań, a reszta nas nie interesuje. To ma już swoje odbicie w języku. Pojęcia typu: „wyścig szczurów”, „umowy śmieciowe”, „praca na czarno” wzięły się z naszego doświadczenia i wiele o nas mówią.
– A może to ekonomia i technologia zniszczyły międzyludzkie relacje? – Ludźmi demokracji byliśmy przez pierwszych dziesięć lat transformacji. Potem, nie wiedząc nawet o tym, byliśmy nimi coraz mniej. Mamy wolność, ale z tej wolności nic nie wynika. Nawet nie myślimy o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem i jakim narodem. Dlaczego wicepremier Pawlak zrezygnował z przewodniczenia komisji trójstronnej? Wyszło szydło z worka, że ustalano na niej coś, czym się rząd nie przejmował. I to kolejny przykład, jakie znaczenie ma, a właściwie, jakiego nie ma dla władzy – obywatelskość i instytucje, które ją budują.
– Nie sądzi Pan, że władza już zobaczyła jej znaczenie i siłę? – Kiedy na początku stycznia umawialiśmy się na spotkanie, spytała mnie pani w luźnej rozmowie: czego boją się lub powinni się bać politycy? Powiedziałem wówczas, że powinni się bać buntu ludzi młodych. Dwa tygodnie później na ulicach polskich miast rozlał się protest przeciw ACTA. Jednak zarówno zjawisko jak i jego skutki to nie jest temat na krótki komentarz, lecz oddzielną rozmowę.
Prof. dr hab. Stanisław Zbigniew Kowalik

Mam nadzieję, że Unia Europejska kończy się, że możemy być świadkami nowych narodzin państw narodowych - mówi jeden z najważniejszych brytyjskich myślicieli konserwatywnych Roger Scruton. Z okazji wydania na Węgrzech książki Rogera Scrutona „Piję, więc jestem. Winny przewodnik pewnego filozofa” węgierski portal Mos Maiorum przeprowadził z autorem krótki wywiad. Oto jego treść:

Niedawno wydana została Pańska książka o kulturze wina. Zewnętrzny obserwator odnosi wrażenie, że Brytyjczycy piją raczej piwo, w dodatku w niemałych ilościach. Co wobec tego sądzi Pan o brytyjskiej kulturze wina? Cóż, sytuacja wygląda tak, że za mojego życia nastąpiła wielka zmiana w tym obszarze. Gdy byłem młody, rzeczywiście wszyscy pili piwo, ono było naszym „napojem narodowym”. Wynikało to z materialnych warunków ludzi, których na tyle było stać. Wino było bardzo drogie, w dużej mierze importowane z Francji. W czasach mojego dzieciństwa wino było napojem warstw wyższych. Pierwszy raz piłem je, gdy jako student trafiłem do Cambridge [w 1962 roku], w dodatku nie było ono wtedy wszędzie dostępne. Dziś już wino jest o wiele tańsze, wszędzie można je kupić, każdego na nie stać, można spożywać je w dużych ilościach. Wielu twierdzi, że obecnie te ilości są już zbyt duże.

Może, więc to nie przypadek, że premier Cameron wyszedł z pomysłem, by ustanowić na alkohole ceny minimalne. To prawda, rząd rzeczywiście niepokoi się faktem, że młodzi piją zbyt dużo, co w przyszłości przełoży się na ich stan zdrowia. Wspominam o tym w książce: w dzisiejszym Zjednoczonym Królestwie w tej kwestii nie bardzo możemy mówić o kulturze wina, o wiele zaś bardziej o braku tej kultury.

Słowem, nawet w tym Królestwie brakuje kultury wina? Brakuje. Trzeba pamiętać, że kultura wina kształtuje się w ten sposób, że ludzie przy winie prowadzą rozmowy. Tak wino staje się jednym z ważnych elementów życia towarzyskiego i wzajemnych kontaktów. A właśnie to jest jednym z większych problemów u nas, że młodzi nie prowadzą rozmów – w klasycznym rozumieniu tego słowa. W niemałym stopniu jest to skutkiem wpływów telewizji i nowoczesnych środków komunikacji. Cóż, więc oni robią? Ano siedzą i piją. Myślę, że właśnie to trzeba by zmienić. Wskazuję na to w książce, że trzeba by ożywić tradycję greckich sympozjów (gr. symposion od sympotein – pić razem).

Wspomnieliśmy o Davidzie Cameronie i jego rządzie. Co Pan sądzi o nim i jego gabinecie? Na ile można ich uznać za prawdziwie konserwatywnych? Pytam, gdyż był Pan jednym z najbardziej znanych konserwatywnych krytyków rządów Margaret Thatcher. Nie można, po prawdzie, nazwać rządu Camerona konserwatywnym. Choć sam Cameron posiada pewne konserwatywne instynkty, ale sytuacja wygląda tak, że musi prowadzić rząd w koalicji z liberałami. Liberałowie zaś generalnie są nihilistami, którzy w nic nie wierzą. Dlatego też Cameron musi stale zawierać kompromisy z tym „NIC” nihilistów. To bardzo trudne zadanie - zmuszony był np. zgodzić się na pozwolenie na „małżeństwa homoseksualne”. W dodatku musiał to uczynić człowiek, który sam jednoznacznie wierzy w tradycyjną instytucję rodziny. Według mnie to wyraźna sprzeczność. Do tego dochodzi fakt, że rządy musi sprawować w bardzo trudnej sytuacji gospodarczej. Jednocześnie trzeba pamiętać, że prawdziwie konserwatywny rząd wprowadziłby cięcia w każdym obszarze życia, z wyjątkiem jednego – wydatków na obronę. U nas wprowadzono poważne oszczędności w tej dziedzinie. Z drugiej strony Cameron próbuje obciąć wydatki socjalne, ale w tym nie zawsze ma odpowiednie poparcie.

Wystarczy wspomnieć weta Izby Lordów.

Tak, to wielka trudność. Cameron odziedziczył Izbę Lordów po Tonym Blairze, gruntownie przez tamtego przekształconą. Obecna Izba to niejasna instytucja, w zasadzie o socjalistycznych tendencjach. Lecz nawet niezależnie od tego - rządu Camerona nie można nazwać konserwatywnym. Jego samego można uznać za konserwatystę, ale rządu na pewno nie. Jednocześnie Cameron wystąpił wobec Europy w obronie narodowych wartości, próbuje coś zrobić w sprawie imigracji. Są, więc pewne starania również w tym kierunku.

W ostatnim czasie Izba Lordów kilkakrotnie zawetowała cięcia wydatków socjalnych. Izba ta sama też stoi wobec największej w swej historii reformy. Bardzo możliwe, że od 2015 roku jej członkowie nie będą mianowani, lecz wybierani. Co Pan sądzi o tej próbie radykalnej reformy owej Izby? Pierwszą i najważniejszą konsekwencją tej reformy może być to, że zmieni się całkowicie brytyjskie życie polityczne. Jeśli członkowie Izby Lordów będą wybierani, właściwie będziemy mieli dwa parlamenty. Izba Lordów będzie w stanie zniwelować postanowienia Izby Gmin, podobnie jak w USA Senat może wetować uchwały Izby Reprezentantów. Byłaby to radykalna zmiana. Nie wierzę, by którykolwiek z polityków chciał pójść tak daleko, gdyż każdy docenia władzę niższej izby, która sama potrafi załatwić daną sprawę. Mamy tu jednocześnie do czynienia z ciekawą kwestią historyczną. Osobiście najbardziej odpowiada mi stara Izba Lordów, której członkowie dziedziczyli pozycję w niej. Sama Izba w prawdzie nie miała władzy, ale tym większy autorytet.

Inną sprawą, która trzyma w napięciu Zjednoczone Królestwo, jest niepodległość Szkocji. Co Pan sądzi o możliwym oderwaniu się Szkocji? Obawiam się, że niepodległość Szkocji nie dojdzie do skutku. Szkocja pozostanie częścią Zjednoczonego Królestwa.

Czy w tej sprawie będzie referendum? Tak, lecz nie będzie potrzebnej większości popierającej separację. Jeśli Szkocja mimo to stałaby się niepodległa, cieszyłbym się z tego. W obecnym systemie Szkoci mają dwa głosy: wybierają deputowanych do Parlamentu Szkockiego, tu zwykle wygrywa Szkocka Partia Narodowa [SNP], oraz głosują na kandydatów do Pałacu Westminster [Parlament], tu z reguły na Partię Pracy. Tego drugiego głosu używają, by karać nas, zmuszając nas do socjalistycznego rządu. Nigdy byśmy nie mieli laburzystowskiego rządu, gdyby Parlament był tylko angielski, bez posłów ze Szkocji.

Zjednoczone Królestwo jest w fazie przekształceń, podobnie Unia Europejska. Jaki będzie efekt kryzysu UE? Jak można ominąć najgorszy scenariusz – cokolwiek by nim było? Według mnie, pierwszym krokiem powinno być to, by również Węgry powstały wobec Europy i zdecydowanie oświadczyły: nie będziecie nami rządzić, lecz to my rządzimy u siebie. Naturalnie, możecie czynić pewne propozycje, my zaś musimy zharmonizować nasze przepisy z prawem UE, ale nie można jednostronnie wtrącać się w węgierskie sprawy wewnętrzne.

Wygląda na to, że premier Węgier właśnie tak postępuje. To prawda, ale Viktor Orbán popełnia jeden duży błąd: nie objaśnia, co robi i dlaczego to robi. Gdyby należycie wyjaśniał, wtedy każdy z zadziwieniem odkryłby, co tak naprawdę dzieje się na Węgrzech.

Ma Pan na myśli węgierskich wyborców, że nie tłumaczy im w sposób wystarczający tła swych decyzji? Nie tylko węgierskich wyborców, ale ogólnie wszystkich. My tu również chcielibyśmy widzieć, co się dzieje na Węgrzech, dlaczego państwo reformowane jest w tak szybkim tempie. Większość chyba myśli, że to tempo jest zbyt duże i że rząd, obecnym silnym mandatem parlamentarnym, wykuwa sobie zbyt wiele korzyści.

Więc wystarczyłoby lepiej objaśniać swą politykę, a wtedy wszystko byłoby w porządku? Tak uważam. Przyczyny reform trzeba by szczególnie objaśnić europejskiej elicie politycznej. Rzecz jasna, europejska elita jest wrogo nastawiona do wszelkich przejawów zdrowych uczuć narodowych i do wszelkich form państwa narodowego. Unia Europejska została wymyślona po to, by być alternatywą państw narodowych. Próba się jednak nie powiodła, a gdy ludziom nie udaje się czegoś osiągnąć, tym bardziej zależy im na twierdzeniu: ależ oczywiście, odnieśliśmy sukces.

Jaki więc będzie efekt kryzysu UE?Mam nadzieję, że Unia Europejska kończy się, że możemy być świadkami nowych narodzin państw narodowych.

Unia, więc się rozpadnie? Według mojego wglądu, byłby to najbardziej korzystny rozwój wypadków, gdyż Europa nie jest dziś zagrożona wybuchem wojny. Unię przecież powoływano dla uniknięcia tego niebezpieczeństwa. Powinien przyjść inny rodzaj współpracy, z pomocą, której konflikty byłyby rozwiązywane na drodze pertraktacji.

Pertraktacje i współpraca pomiędzy państwami narodowymi? Dokładnie tak. Tak, jak tego chciał m.in. generał De Gaulle. Mos Maiorum Tłum. Pal Hagyma

Donosił na mnie „Bolek” "Mówiłem Wałęsie, apelowałem do jego sumienia, że ludzie by mu to wszystko wybaczyli.  – Powiedz ludziom,  że musiałeś, że miałeś taką sytuację, ale wygrałeś – mówiłem mu.  Choć ja bym mu jednak nie przebaczył, chociaż wiele mogę zrozumieć. Dlaczego bym nie przebaczył? Bo brał sobie za to pieniądze" -  mówi portalowi Fronda.pl, Henryk Jagielski członek dwóch komitetów strajkowych  w grudniu 1970 r. i sierpniu 1980 w Stoczni Gdańskiej. Pracowałem razem z Lechem Wałęsą w Stoczni Gdańskiej na wydziale W-4. To był aktywny wydział. Poznałem go na strajku w 1970 r. Nadawaliśmy przez głośniki, że idziemy uwolnić aresztowanych kolegów. On wtedy też tam przemawiał. Wyszliśmy ze stoczni  uwolnić kolegów,  ale Wałęsy nie było z nami. Gdy staliśmy pod komendą milicji, to nieoczekiwanie w jej oknie ukazał się Wałęsa i zaczął coś do nas mówić. Ludzie zaczęli jednak rzucać do niego kamieniami i krzyczeć „zdrajca”! Poznałem go, więc 15 grudnia. To był wtorek. Nie zapomnę środy w stoczni, gdy stało 5 tys. ludzi. Można było zabierać głos, wypowiadać się. To było demokratyczne. Masówka się odbywała, a tutaj nagle pada jedna seria z karabinu maszynowego, potem druga seria. Przybiega do mnie kolega i mówi, że Kazik Sądecki nie żyje, że jest dużo rannych. Pamiętam jak jedna pani, która była w czasie wojny więźniem obozu koncentracyjnego zaczęła przemawiać do żołnierzy:  - Żołnierze, coście zrobili. Czy zdajecie sobie z tego sprawę? Przecież niejeden z was po skończeniu służby przyjdzie do pracy w stoczni. Jak wy tym ludziom spojrzycie w oczy? Było wtedy przed bramą stoczni, na placu gdzie stoi dziś pomnik, trzech zabitych i czternastu rannych  Wywiesiliśmy kir na maszt i kaski zabitych kolegów. Oni ostrzelali też stoczniowy szpital, więc my, aby się to  nie powtórzyło krwią z placu sprzed stocznią wymalowaliśmy krzyż na dachu szpitala. Żeby nie strzelano. Cały czas krążył helikopter. Strzelali  też do ludzi na przystankach. Wałęsa wszędzie chciał być, ale nie wybierano go. Ludzie mu nie ufali i nie był też znany. Gdy on w 1970 r. przepracował w stoczni 2 czy 3 lata, to dla porównania miałem przepracowane w niej 20 lat. Proponowano mi wielokrotnie współpracę, ale odmawiałem. Przyjeżdżał nawet pułkownik z Warszawy, aby nas przesłuchiwać. Wielu kolegów odmówiło, ale byli tac, którzy poszli na współpracę. Był taki krytyczny dzień w czasie strajku w 1970 r., w czwartek, że miała nastąpić pacyfikacja stoczni. Kobiety nie wytrzymały wtedy i zaczęły  Wałęsę oskarżać, że jest szpiclem. To  były: Pieńkowska, Duda-Gwiazda, Osowska, Rybicka. Skąd wiedziały? Dla mnie było podejrzane, że on przemawiał z tego okna na komendzie i nie wrócił stamtąd z nami do stoczni, ale poszedł do domu i stamtąd dopiero do stoczni. Po latach zwróciłem się do IPN-u  o dokumenty i zobaczyłem tam całe mnóstwo donosów na siebie. Wynikało, z nich, że najwięcej donosił na mnie Wałęsa. Podam dwa przykłady. Chcieliśmy wziąć udział w pochodzie 1 maja 1971 r. i tam zaprotestować. Wałęsa zaprowadził mnie do dziennikarza, który przyszedł do stoczni,  i który miał napisać o naszych postulatach, naszych bolączkach. Wałęsa deklarował, że on jest po naszej stronie i żebym przyszedł na pochylnię z nim rozmawiać. Spotkałem się z nim dwa razy, byli tam też inni koledzy m.in. Henryk Lenarciak. Wałęsa chciał abym się spotkał i trzeci raz, ale ja mu mówię, że on nic z tego nie wydrukował, co mu mówiłem. Na to Wałęsa poszedł i wrócił po godzinie i powiedział, że wstrzymała mu to cenzura. Nie rozmawiałem więcej z tym dziennikarzem. Jednak opis rozmowy znalazłem po latach w papierach z IPN, gdy proponowałem,  aby złożyć wieńce pod bramą stoczni i przed trybują rzucić czerwone szmaty, czyli szturmówki. To był donos podpisany przez „Bolka”. Opisał też innych kolegów, a nie było tam innych świadków.

Działałem z Wałęsą w jednej grupie w WZZ. Razem konspirowaliśmy. Przeczytałem w papierach, że jak Jagielski nie chciał się udzielać, to esbecy proponowali, aby dał mi wódki. I byłem na spotkaniu w domu Wałęsy gdzie Jurek Kozłowski, który też okazał się płatnym TW o pseudonimie „Czarny” i to po latach. Chciałem sprawę tych donosów „Bolka” wyjaśnić.  Rozmawiałem z Wałęsą o tym.  To było kilka lat temu na procesie Krzysztofa Wyszkowskiego z Wałęsą. Żyła jeszcze wtedy Ania Walentynowicz. Podszedłem do Wałęsy i mówię, że trzeba przecież wyjaśnić tego „Bolka”. – Donosiłeś na mnie i dwudziestu ośmiu kolegów ze Stoczni Gdańskiej. Wałęsa powiedział, że to nie prawda.  - Wierzysz w to?  - zapytał mnie.  – Wierzę – odpowiedziałem. – To nie wierz w te dokumenty, to są wszystko podrobione  - powiedział.  – Dobra, skończymy z tym – zaproponowałem – ty zrobisz konferencję, a ja przyprowadzę kolegów, na których donosiłeś. Zgoda?  – Zgoda – odpowiedział Wałęsa. Miał zadzwonić do mnie, ale nie odezwał się od tamtego czasu. Pięć lat minęło. Nie skorzystał z tej propozycji. Miałem  do  niego wiele pytań? Wiele razy go  pytałem. Jak znalazł się na komendzie milicji w 1970? – Później ci powiem – odpowiadał mi Wałęsa, ale nigdy nie powiedział. – Dlaczego się spóźniłeś na strajk do stoczni w sierpniu ’80? Przyszedłeś o 10.30, choć umawialiśmy się na 6.00? - Też nie mam odpowiedzi. Mówiłem Wałęsie, apelowałem do jego sumienia, że ludzie by mu to wszystko wybaczyli.  – Powiedz ludziom,  że musiałeś, że miałeś taką sytuację, ale wygrałeś – mówiłem mu.  Choć ja bym mu jednak nie przebaczył, chociaż wiele mogę zrozumieć. Dlaczego bym nie przebaczył? Bo brał sobie za to pieniądze, zrobił sobie z tego środek zarobku, to jest dla mnie przykre. Nawet, jeśli podpisał, to można było nie mówić prawdy, kpić sobie z nich, bo byli też tak inni robili, ale donosić pieniądze? Esbek zeznał, że Wałęsa sam się do nich zgłosił. On mówił, że wyciągnął krzyż i przyrzekał na ten krzyżyk, że będzie mówił im prawdę. Oni się z tego śmiali, że mają takiego aparatczyka, który będzie prawdę donosił, bo przysięgał na krzyż. Mam to zeznanie esbeka nagrane. Wałęsa nosił wtedy czarny szkaplerz. Dziś ma Matkę Boską, i co? Co to zmienia? Jarosław Wróblewski

Krecia robota paranoików smoleńskich Bloger Kano, nadzieja i naukowa podpora smoleńskiego zespołu parlamentarnego, któremu przewodniczy już drugą kadencję p. Antoni Macierewicz i który to zespół właśnie zaczął wypływać na szerokie, międzynarodowe wody, opuszcza Salon24, o czym powiadomił w swojej ostatniej notce. Kano odchodzi w najlepszym momencie kariery nie z powodów osobistych, ale z powodu „zwykłej podłości, cynizmu, a czasem głupoty”, z jaką spotkał się na Salonie24, za sprawą mojej osoby, p. Joanny Mieszko-Wiórkiewicz i FYM-a. „Zespół Parlamentarny działa coraz skuteczniej, wychodząc z izolacji próbuje zaistnieć na arenie międzynarodowej i… niełatwo go kontrolować. Reakcja tych, którym to nie w smak, była natychmiastowa i do dzisiaj płynie szerokim strumieniem. Także tu, na Salon24” – pisze Kano. Nie pozostaje nic, jak tylko uderzyć się w piersi nie ma 'niezbywalnego stwierdzenia, dowodu, że rozbite fragmenty wraku tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia' Ja zawiniłem tym, że zapytałem publicznie p. Antoniego Macierewicza, który powinien być (i nie przesądzam, że nie jest) jak żona Cezara, kogo dotyczy rejestracja I/12367, kiedy i gdzie nastąpiło pozyskanie i dla jakiego Wydziału WUSW, gdzie najczęściej osoba ta spotykała się ze swoim oficerem prowadzącym i czy prawdą jest, że przed czerwcem 1992 r. ówczesny szef UOP posiadł wiedzę, kto był owym Osobowym Źródłem Informacji. Krótkie pytanie, krótka odpowiedź. Zaznaczyłem ponadto, że jak długo inkryminowany tego nie wyjaśni, tak długo mam prawo uważać go za agenta. Skoro p. Antoni Macierewicz uznaje za uprawnione insynuowanie powiązań agenturalnych blogerom prowadzącym śledztwo obywatelskie w sprawie tragedii smoleńskiej, tylko, dlatego że hipotezę „maskirowki” wskazują za najbardziej prawdopodobną, to również działa to w drugą stronę. Innymi słowy- blogerowi Horse też wolno insynuować, co mu się tylko podoba. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę? Joanna Mieszko-Wiórkiewicz zawiniła z kolei tym, nie wiem już nawet, kto z nas bardziej, że wykazała czarno na białym iż wcale nie jest tak z „amerykańskimi ekspertyzami”, jak przedstawiają to eksperci zespołu parlamentarnego i jego przewodniczący. „Wszystkie informacje o Smoleńsku w amerykańskiej NTSB pochodzą od MAK (i jest to w raporcie czytelnie zaznaczone). (…) NTSB i Redmond tak naprawdę niczego nie badały, tylko w Redmond odczytano to, co im Moskwa przysłała.I tylko tyle, bo tyle im kazano, ani linijki więcej, (choć mieli na to ochotę powiadamiając o dużej ilości danych- cyt.: “Duża ilość surowych danych. Możemy przedstawić inne parametry w postaci czytelnej, jeśli będzie potrzebne w śledztwie”), a z własnej inicjatywy nic robić nie mogą. Oczywiście, bez wątpienia wiedzą o wszystkim, co się wydarzyło, ale wiedza jest rzeczą zbyt cenną, by się nią niepotrzebnie chwalić. Ergo- pan Nowaczyk analizował dane rosyjskie z komputera, który WEDŁUG Rosjan należał do rozbitego w dn. 10 kwietnia Tu154M-101. Niestety, nie mamy do dziś dowodu na żadne z twierdzeń Rosjan. Także na to, że złom na lotnisku Siewiernyj faktycznie należy do naszego Tu154M. Tym samym szermowanie jakimikolwiek “odczytami” danych wprowadzonych przez Rosjan do komputera TAWS jest nie tylko buńczuczną żenadą, ale i czystą, podręcznikową dezinformacją.” – podsumowuje p.J.Mieszko-Wiórkiewicz. I nie dość, że do beczki amerykańskiego miodu wkłada całą chochlę dziegciu, to jeszcze w bardzo nieodpowiednim momencie, bo akurat zaraz po tym, jak p. Nowaczyk zdążył ogłosić w wywiadzie udzielonym „Naszemu Dziennikowi”, że “podjął pierwszą próbę naukowej analizy, przyjmując, jako punkt wyjścia dane odczytane przez ekspertów firmy Universal Avionics, producenta urządzeń TAWS (system wczesnego ostrzegania przed zderzeniem z ziemią) i FMS (komputerowy system sterowania lotem) ”. Taki lans i zaraz taki obciach! No, ale znów, … kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Najbardziej jednak ze wszystkich zawinił Free Your Mind, bloger–instytucja, nieprzeciętnie zdolny i inteligentny, który nie dość, że śmiał napisać książkę podbudowaną faktografią, to jeszcze zwraca w niej uwagę na takie „drobiazgi”, które nie zainteresowały ani zespołu parlamentarnego, ani nawet jego czołowego eksperta p. K. Nowaczyka, który woli odnosic się do modelu czysto teoretycznego. Free Your Mind analizuje autentyczność wraku, kwestię braku jakiejkolwiek wiarygodnej relacji z przebiegu „katastrofy”, braku ciał, foteli i kokpitu na pobojowisku, a także to, jaką może kryć w sobie tajemnicę Okęcie o świcie 10 kwietnia 2010, skoro nie ma z odlotu delegacji ani jednego zdjęcia. Wybitnego sowietologa, p. prof. Jacka Trznadla te osobliwości również bardzo zainteresowały, a p. Antoni Macierewicza i p. Kazimierz Nowaczyk jakimś dziwnym trafem tego słonia w menazerii nie zauważyli, albo z jakichś względów nie raczyli zauważyć. Niech za cały komentarz posłuży nam spostrzeżenie p. J. Trznadla, że zarówno w raporcie MAK, w raporcie Millera jak i „Białej księdze” Antoniego Macierewicza nie ma „niezbywalnego stwierdzenia, dowodu, że rozbite fragmenty wraku tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia”. Zdaję sobie sprawę, że Kano, zważywszy tę całą „krecią robotę” ludzi, którzy chcą wiedzieć jak, gdzie i kiedy zginął ich prezydent i cała polska delegacja (a już niekoniecznie czy samolot został obezwładniony na wysokości piętnastu czy dwudziestu sześciu metrów, po tym jak wcześniej się być może rozpadł) –znalazł się w sytuacji dyskomfortowej. Założenie zdaje się było takie, że „amerykańskimi ekspertyzami” da się uwieść ciemny lud, który o resztę już nie będzie pytał, a tu taki pech, że pojawiła się grupa „paranoików smoleńskich”, którzy zauważyli z miejsca choćby brak jakichkolwiek śladów wskazujących na to, że na polance na smoleńskim lotnisku nie mógł się rozbić jakikolwiek tupolew z setką pasażerów. „Nie będzie to notka o agentach, TW, śpiochach i teczkach służb specjalnych. To jest zupełnie obcy mi świat.” – zastrzegł w pierwszym zdaniu swojego pożegnalnego posta Kano. Czy jednak na pewno? Horse

Gender studies – nauka w służbie ideologii Gender studies – studia genderowe – to interdyscyplinarna dziedzina nauki, która zajmuje się badaniem płci, ale nie od strony biologicznej, tylko od strony społeczno-kulturowej (słowo “gender“ jest tutaj określeniem utrwalonych, zakorzenionych w zbiorowej świadomości wyobrażeń na temat męskości i kobiecości). Genderyści nie zajmują się takimi sprawami jak budowa męskich i żeńskich narządów rozrodczych, działanie testosteronu i estrogenów czy podatność którejś z płci na określone choroby. Rozwijana przez nich nauka nie ma, bowiem charakteru przyrodniczego. Badacze spod znaku gender badają to, w jaki sposób postrzegane są płcie w różnych kulturach, na czym polegają wytworzone przez społeczeństwo role płciowe, jakie cechy uznaje się za pożądane/niepożądane dla mężczyzn/kobiet itd. Przedmiotem ich zainteresowania są ponadto zależności między płcią a językiem (systemem gramatycznym, stylem wypowiedzi), usankcjonowane religijnie normy związane z seksualnością, relacje damsko-męskie w różnych kontekstach historycznych, stereotypy płciowe itp. Studia genderowe to także rozważania nad kontrowersyjnymi, ale istniejącymi od wieków zjawiskami homoseksualizmu, biseksualizmu, transseksualizmu i androgynizmu. Problemy te, podobnie jak same płcie, są analizowane wyłącznie od strony kulturowej i społecznej. Chodzi o ustalenie, jak wymienione zjawiska są traktowane w różnych społeczeństwach, jak są przedstawiane w sztuce, jak są oceniane przez autorytety religijne etc. Można, zatem powiedzieć, że gender studies łączą w sobie elementy socjologii, antropologii, etnologii, kulturoznawstwa, literaturoznawstwa, językoznawstwa, religioznawstwa i innych nauk niebędących naukami ścisłymi. Pomysł, żeby badać płcie, tożsamości płciowe i orientacje seksualne z punktu widzenia społeczno-kulturowego, to strzał w dziesiątkę. Wybrany przez genderystów temat jest bardzo ciekawy i bliski każdemu człowiekowi (na całym świecie żyją przecież mężczyźni i kobiety, a różnorakie kultury i społeczności rozmaicie się do tego ustosunkowują). Jednocześnie jest to temat-rzeka, który można traktować dosyć swobodnie, a który prawdopodobnie nigdy się nie wyczerpie. Rzeczywistość nie jest statyczna, toteż zawsze znajdzie się fenomen godny analizy i opisu.

Nauka – zakładniczka ideologów? Gender studies – dobrze, że taka gałąź nauki istnieje i że jest stale wzbogacana o nowe spostrzeżenia. Aby lepiej zrozumieć siebie i świat zewnętrzny, wypada poznać zależności typu “płeć a kultura”, “płeć a społeczeństwo”, “płeć a religia”, “płeć a polityka”, “płeć a język” itd. Cóż, więc jest nie tak? Co może być nie w porządku z tak uroczą, inspirującą i pasjonującą nauką? Otóż fakt, że ludzie, którzy zajmują się studiami genderowymi, często podporządkowują tę dziedzinę wiedzy ideologii feministycznej i queerowej. Każda ideologia, niezależnie od charakteru i stopnia rozpowszechnienia, jest czymś, co można uznać za przeciwieństwo naukowego obiektywizmu. Ideologia zawsze wiąże się ze stronniczością, gdyż służy określonej grupie społecznej, opiera się na emocjach oraz prezentuje “jedyny słuszny” zestaw osądów, oczekiwań i obaw. “Portal Wiedzy“, będący częścią popularnego Onetu, podaje następującą definicję ideologii:

“Zbiór idei, poglądów i przekonań opisujących rzeczywistość oraz zawierających jej ocenę i zasady postępowania grup, ruchów społecznych i partii politycznych. Ideologia tworzy obraz świata istniejącego i prezentuje wizję przyszłości. W skład ideologii wchodzą koncepcje filozoficzne, ekonomiczne, prawne, etyczne, religijne. Ideologia określa wartości i cele, które mają uzasadniać działania polityczne (…) „Skoro ideologia “tworzy obraz świata istniejącego”, to ma ona charakter kreatywny, nie zaś badawczy. Łączenie gender studies z ideologią feministyczno-queerową powoduje, że ta nauka przestaje być nauką, a staje się uzasadnieniem subiektywnych przekonań pewnej opcji politycznej. Studia genderowe, z natury zupełnie neutralne, zamieniają się w zbiór argumentów i kontrargumentów, którymi można sprytnie manipulować. To niesprawiedliwe, nieuczciwe i niebezpieczne.

Od komunizmu naukowego do feminizmu naukowego Kiedy dziedzina nauki miesza się z czymś skrajnie stronniczym i nienaukowym, należy do niej podchodzić z dużą nieufnością i krytycyzmem? Trzeba być ostrożnym, zwłaszcza w tych kwestiach, które mogą być szczególnie zmanipulowane oraz nagięte do światopoglądu feministek i aktywistów LGBT. Potrzebna jest znajomość przekonań wspomnianych grup społecznych, a także umiejętność odnajdywania dogmatów ideologicznych w gąszczu suchych faktów. Wszak elementy nienaukowe mogą być wplecione nawet w poważne i pozornie rzetelne teksty akademickie. Tak jak w PRL-u nauki humanistyczne i ścisłe były podporządkowane marksizmowi, tak dzisiaj studia genderowe bywają podporządkowywane feminizmowi i ruchowi queer. Niektórzy genderyści robią to całkiem jawnie, na przykład poprzez odwoływanie się do feministycznej krytyki literackiej. Kiedyś mieliśmy “komunizm naukowy”, obecnie jesteśmy karmieni “feminizmem/queeryzmem naukowym”. Jak już napisałam, gender studies, pojmowane, jako rozważania nad płcią społeczno-kulturową, nie są złe (przeciwnie, są one dobre i wartościowe). Ale sposób, w jaki niektórzy genderyści traktują swoją pracę, wzbudza we mnie ogromny niesmak. Na ile studia genderowe są dziś celem samym w sobie, a na ile – środkiem do ideologicznego celu? Jak czytać opracowania naukowe, żeby dowiedzieć się czegoś interesującego, a jednocześnie nie dać się omamić dyskretnej propagandzie? Przede wszystkim, trzeba zwracać uwagę na występujące w tekstach sformułowania i zastanawiać się nad tym, czy są one wyważone i niezaangażowane. Tylko w ten sposób można ustalić granicę oddzielającą fakty od opinii (prawdę od sofizmatów).

Kwiatek Agnieszki Mrozik Przykładem światopoglądowego intruza, który wdarł się do pozornie obiektywnego tekstu, może być sformułowanie użyte przez Agnieszkę Mrozik w recenzji książki Małgorzaty Fidelis (artykuł jest dostępny na oficjalnej stronie Podyplomowych Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki). Otóż autorka określa aborcję mianem “przysługującego kobietom prawa”. Można dyskutować o tym, czy prawo do aborcji rzeczywiście kobietom przysługuje, czy nie. Każdy czytelnik, niezależnie od płci, wieku, wykształcenia czy wyznania, może się dowolnie zapatrywać na tę kwestię. Problemem nie jest to, co Agnieszka Mrozik napisała o usuwaniu ciąży, tylko to, że umieściła ona swoją prywatną opinię w publikacji silącej się na bezstronność. Autorka ma prawo myśleć o aborcji, co jej się żywnie podoba. Dlaczego jednak jej subiektywne zdanie zostaje wyrażone w tekście naukowym? Dlaczego prywatny osąd twórczyni nie jest odgraniczony od neutralnych zdań opisujących fakty? Jeśli Agnieszka Mrozik popiera przerywanie ciąży, to niech o tym pisze w felietonach, a nie w publikacjach nastawionych na absolutny obiektywizm! Nauka jest od tego, żeby badać fakty, a następnie prezentować je odbiorcom. Od oceniania rozmaitych zjawisk i kształtowania opinii publicznej jest publicystyka. Sformułowanie “przysługujące prawo” to nie fakt, lecz prywatny osąd, zatem nie powinno być dla niego miejsca w artykule naukowym. Analogicznie do tego, w tekście naukowym nie powinny występować frazy typu “przysługujące ludzkiemu zarodkowi prawo do życia” czy “przyrodzona godność dziecka poczętego“ (obie wymyślone przeze mnie). Naukowcowi wolno popierać aborcję, wolno też jej nie popierać. Nie wolno za to mieszać niepodważalnych faktów z indywidualnymi mniemaniami – wiedzą o tym nawet uczniowie gimnazjów. To, co ujdzie w felietonie lub eseju, może nie być akceptowalne w akademickim opracowaniu. Poważna publikacja nie jest odpowiednim miejscem na osobiste przekonania, bez względu na to, czy stanowią one aprobatę, czy dezaprobatę jakiegoś zjawiska. Trzeba się nauczyć oddzielać ziarno od plew – fakty od opinii. Artykuł naukowy nie powinien zawierać ani stwierdzeń proaborcyjnych, ani antyaborcyjnych. Musi on być całkowicie wyzuty z elementów ideologicznych, religijnych i filozoficznych. Poparcie lub brak poparcia dla przerywania ciąży to właśnie ideologia – czy się to, komu podoba, czy nie. Uczony może mieć poglądy pro-choice lub pro-life, jednak winien on unikać demonstrowania ich w tekstach naukowych. Jeżeli chce promować albo zwalczać aborcję, to niech robi to po pracy. Nauka musi być wolna od wszelkich (zarówno liberalnych, jak i konserwatywnych) wpływów światopoglądowych.

Kwiatek Katarzyny Szumlewicz Innym przykładem ideologicznego wtrętu w publikacji genderowej jest sformułowanie zastosowane przez Katarzynę Szumlewicz w tekście “Przytulanki i fasolki, czyli na forach o ciąży” (dostępnym na tej samej stronie, co recenzja Agnieszki Mrozik). Autorka użyła, bowiem określenia “skrajnie wrogi nam kobietom porządek”. Podobnie jak w poprzednim artykule, mamy tutaj do czynienia z wyrażeniem ewidentnie publicystycznym. “Skrajnie wrogi nam kobietom porządek” to słowa nacechowane emocjonalnie i zdecydowanie stronnicze. Ukazują one nie tyle świat zewnętrzny, ile wyobrażenie pani Szumlewicz o konkretnych elementach rzeczywistości. Autorka, pisząc o “skrajnie wrogim porządku”, wyraża swoją prywatną, subiektywną, jednostronną opinię. I to w taki sposób, że czytelnik poznaje nie tylko zdanie nadawczyni, ale także jej uczucia i nastawienie do problemu. W tekście naukowym takie sformułowania są niedopuszczalne. Twórczyni tekstu powinna była użyć wyrażenia bardziej neutralnego – takiego, któremu nie dałoby się przypisać nic oprócz profesjonalizmu, obiektywizmu i powściągliwości. Obowiązkiem Szumlewicz było zastosowanie takich środków językowych, które nie zdradzałyby jej osobistych wrażeń, przeświadczeń i uprzedzeń. Rozumiem, że autorka odczuwa żal i niechęć do pewnych niefeministycznych porządków, ale powinna ona rozładowywać swoje emocje poza publikacjami naukowymi. Zwróćmy jeszcze uwagę na sformułowanie “nam kobietom” pochodzące od pretensjonalnego “my kobiety”. Jest to zlepek słów rodem z bulwarowej prasy kobiecej, a nie z ambitnych traktatów naukowych. Zacytowane wyrażenie jest ekstremalnie nieprofesjonalne – powiedziałabym nawet, że ma ono charakter potoczny. Czyż nie podważa ono powagi i wiarygodności całego artykułu? Czyż nie wskazuje na tendencyjny charakter wypowiedzi pisemnej?

Zakończenie Studia genderowe to piękna nauka, badająca kulturowe i społeczne aspekty płci, tożsamości płciowych i orientacji seksualnych. Byłaby ona jeszcze piękniejsza, gdyby nie ludzie, którzy traktują ją w sposób instrumentalny – nie, jako cel sam w sobie, tylko, jako poszukiwanie uzasadnień dla własnych, subiektywnych poglądów. Czynnikiem, który sprawia, że niektóre osoby sięgają po gender studies, nie jest dążenie do odkrycia i zaprezentowania prawdy, tylko chęć zracjonalizowania własnych przekonań i narzucenia ich (pod przykrywką “faktów naukowych”) społeczeństwu. Nie mam nic przeciwko temu, żeby badać gender, czyli wyobrażenia, oczekiwania, obyczaje, zapatrywania i stereotypy związane z ludzką płciowością. Sprzeciwiam się jednak podporządkowywaniu tych badań ideologii feministycznej i queerowej. Nauka powinna służyć całej ludzkości, a nieokreślonej grupie społecznej, która pragnie – w niezwykle wysublimowany sposób – przeforsować swoje zdanie. Jeśli mamy ochotę zająć się studiami genderowymi, to zróbmy sobie mały rachunek sumienia i odpowiedzmy na pytanie: czy robimy to w imię “Nauki przez duże N”, czy w imię konkretnej grupy interesu? Czy nasze motywacje są altruistyczne, czy egoistyczne? Czy chcemy poznać i rzetelnie opisać prawdę, czy znaleźć argumenty potwierdzające nasze prywatne opinie? Kim właściwie jesteśmy – obiektywnymi, pokornymi, ciekawymi świata badaczami, czy szkolącymi się ideologami?

P.S. Feministyczna krytyka literacka, uprawiana przez niektóre literaturoznawczynie, nie ma nic wspólnego z nauką. Jest to, bowiem interpretowanie utworów literackich z punktu widzenia ideologii feministycznej. Równie dobrze można by uskuteczniać nacjonalistyczną, katolicką lub islamską krytykę literacką. Ciekawe hobby, tyle, że zupełnie nienaukowe. Analizowanie np. powieści Henryka Sienkiewicza przez pryzmat feminizmu ma taką samą wartość jak analizowanie tychże książek przez pryzmat nacjonalizmu, katolicyzmu bądź islamu. To nie jest obiektywizm, tylko sprawdzanie, na ile materiał “badawczy” jest zgodny z naszym własnym punktem widzenia. Dobre jest to, z czym się zgadzamy, a złe to, z czym polemizujemy. Utalentowany autor to ten, który schlebia naszym gustom, grafoman to przedstawiciel wrogiego światopoglądu. Gdzie tu bezstronność, gdzie naukowość?! Natalia Julia Nowak

Cyfryzacja po platformersku czy po europejsku? Już za osiem miesięcy w województwie lubuskim, za dziewięć - w województwach wielkopolskim i pomorskim - władze naszego kraju mają zamiar wyłączyć analogowe nadawanie telewizji naziemnej. Potem wyłączenia obejmą z każdym miesiącem większą powierzchnię Polski, aż w lipcu 2013 r. ostatecznie stara technologia ma przejść do historii. Tak jak w przypadku wielu ważnych działań organizacyjnych - inwestycji drogowych i kolejowych, służby zdrowia, sześciolatków - także tu rząd Platformy nie wykazał się elementarną sprawnością. A rzecz dotyczy blisko 10 milionów obywateli, którzy nie mają dotąd anten do odbioru satelitarnego ani dostępu do telewizji kablowej. Nie mogą oni zostać nagle pozbawieni dostępu do bezpłatnego sygnału telewizyjnego. Standardem we wszystkich cywilizowanych krajach, które z sukcesem przeprowadziły cyfryzację, było: ustalenie jasnych reguł prawnych dla nadawców, przeprowadzona z odpowiednim rozmachem akcja informacyjna, wsparcie finansowe i techniczne dla najuboższych, starszych i niepełnosprawnych oraz systematyczne badania, jaki procent obywateli posiada odpowiednie odbiorniki w domach. Wszystko to odbywało się, zanim dokonano wyłączenia pierwszego nadajnika analogowego. O tym, że jasnych reguł prawnych dla nadawców u nas nie było i nie ma, wiemy z "afery multipleksowej", w której decyzją KRRiT poszkodowana została Telewizja Trwam. Paradoksalnie masowe protesty spowodowały, że sprawa cyfryzacji, dotąd z niezrozumiałych względów ukrywana przed Polakami, stała się tematem numer jeden dla sporej części naszego społeczeństwa. Pomimo to rząd Donalda Tuska ani nie rozpoczął odpowiedniej kampanii informacyjnej, ani nie przygotował żadnej pomocy finansowej. Na cyfryzację w budżecie 2012 r. zagwarantowano zaledwie... 2 mln złotych. Jak powinna przebiegać kampania informacyjna o cyfryzacji, wskazuje przykład Finlandii? W 2004 r. rząd tego kraju postanowił, że za trzy lata wyłączona zostanie naziemna telewizja analogowa. Uznał także, iż już na dwa lata przed wyłączeniem tradycyjnej telewizji każdy obywatel powinien mieć dostęp do telewizji cyfrowej. Fińskie władze zdecydowały, że szczególna pomoc będzie udzielona każdemu gospodarstwu domowemu prowadzonemu przez osoby powyżej sześćdziesiątego roku życia. Przez dwa lata organizowano setki imprez i spotkań informacyjnych niemal w każdej miejscowości. Blisko dwa tysiące przeszkolonych wolontariuszy udzielało bezpłatnych porad na temat zmiany technologii nadawania telewizji i pomagało w instalacji urządzeń bezpośrednio w domach. W całym kraju działało ponad sto centrów pomocy technicznej. Władze zorganizowały też specjalny system porad telefonicznych obsługiwany przez grupę 77 ochotników, którzy fachowo informowali dzwoniących Finów, jakie czynności mają wykonać, by w ich odbiornikach telewizyjnych pojawił się program cyfrowy. Największe stacje telewizyjne w porozumieniu z największymi gazetami zorganizowały specjalny Dzień Anteny, kiedy to nastąpiła kulminacja działań informacyjnych o urządzeniach do odbioru telewizji cyfrowej. Kilka miesięcy później ogłoszono Tydzień Cyfryzacyjny w siedmiu miastach, z możliwością bezpłatnej konsultacji u specjalistów przy stolikach na kiermaszach dla tysięcy zainteresowanych osób. Łączna oglądalność specjalnych programów informacyjnych o cyfryzacji emitowanych w stacjach telewizyjnych wynosiła 35 mln, co przy ludności Finlandii wynoszącej 5 mln oznacza, że statystycznie każdy z mieszkańców tego kraju 7 razy obejrzał wiadomość o cyfryzacji. Do akcji promocyjnej zaangażowano biblioteki, niektóre z nich wypożyczały urządzenia do odbioru telewizji cyfrowej, by ludzie mogli je sobie wypróbować w domu. Dzieci w szkole otrzymały instrukcje, jak pomóc rodzicom i dziadkom w instalacji dekoderów. O cyfryzacji informowały billboardy, a specjalny film promocyjny był wyświetlany w kinach przed seansami filmowymi. W sumie obejrzało go 400 tysięcy widzów. Co kwartał władze sprawdzały za pomocą badań ankietowych, jaki odsetek gospodarstw domowych faktycznie odbiera już telewizję cyfrową. W innych badaniach kontrolowano poziom wiedzy Finów o dacie wyłączenia telewizji analogowej oraz poziom zadowolenia z telewizji cyfrowej. W trakcie badań stwierdzono, że w niektórych rejonach Finlandii sygnał cyfrowy jest zbyt słaby. Zbudowano, więc blisko pięćdziesiąt dodatkowych nadajników, a tam, gdzie budowa nowych masztów była utrudniona - państwo zapewniło swym obywatelom dofinansowanie odbioru satelitarnego do wysokości 50 euro miesięcznie. Kiedy we wrześniu 2007 r. ostatecznie sygnał analogowy został wyłączony, urządzenia do odbioru telewizji cyfrowej znajdowały się w 97 proc. fińskich gospodarstw domowych korzystających z odbioru naziemnego? Trzy miesiące później badania wykazały, że już wszystkie mieszkania mają odpowiednie odbiorniki. (Dane pochodzą z raportu rządu Finlandii opublikowanego, jako podsumowanie procesu cyfryzacji w roku 2008). Podobnie szeroką akcję informacyjną przeprowadzono w Szwecji, gdzie na pół roku przed wyłączeniem telewizji analogowej do każdej skrzynki pocztowej trafiła specjalna broszura wydrukowana na charakterystycznym różowym papierze. Kolor różowy wybrany został, jako symbol cyfryzacji, więc na słupach ogłoszeniowych, w metrze, w lokalnych gazetach zaróżowiły się obwieszczenia o zmianie systemu nadawania telewizji. Zewsząd atakowało Szwedów pytanie: "Czy twój telewizor jest już gotowy?". Po Sztokholmie przez sześć tygodni krążył rzucający się w oczy różowy autobus z ekipą specjalistów, który zatrzymywał się w najbardziej uczęszczanych punktach miasta, by zaoferować przechodniom dodatkowe informacje i materiały promocyjne. Związki emerytów zorganizowały pomoc dla osób starszych w promocyjnym zakupie dekoderów cyfrowych. We Francji tamtejsza Rada Audiowizualna (odpowiednik Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji) sprawdzała regularnie, ile francuskich gospodarstw domowych ma w swoich domach odbiorniki do telewizji cyfrowej. Wyłączenia sygnału analogowego są dokonywane, gdy, w co najmniej 90 proc. mieszkań w danym regionie zainstalowane jest odpowiednie urządzenie. W roku 2009, zanim dokonano pierwszego wyłączenia w Alzacji, już ponad 10 mln gospodarstw domowych w kraju miało dekoder cyfrowy. Francuskie władze postanowiły też, że obywatele mający prawo do zwolnienia z abonamentu radiowo-telewizyjnego, a więc rodziny ubogie i osoby starsze (powyżej 70. roku życia) oraz niepełnosprawni, otrzymają pomoc finansową lub techniczną. Pomoc finansowa na zakup odbiornika wynosi 25 euro. W przypadku braku możliwości technicznej odbioru naziemnej telewizji cyfrowej (na przykład w górach lub w rejonach dużych zakłóceń sygnału) można dostać, już bez kryterium dochodowego, kwotę 250 euro na zainstalowanie systemu odbioru kablowego lub satelitarnego. Specjalnie powołana instytucja państwowa udziela wszystkim osobom starszym, które nie mają młodszych domowników, porad przy wyborze dekodera, pomaga w zakupie i zapewnia bezpłatną usługę jego montażu. Łączne środki przewidziane przez państwo francuskie na pomoc dla obywateli w procesie cyfryzacji wyniosły w ostatnich dwu latach 333 mln euro (zob. Ewa Murawska-Najmiec, Polityka informacyjna i pomoc państwa w zakresie konwersji cyfrowej - przykład Francji, Analiza Biura KRRiT nr 1/2011). W Wielkiej Brytanii na pomoc finansową dla najuboższych i niepełnosprawnych przeznaczono kwotę 600 mln funtów, a na akcję informacyjną - 200 mln funtów. Pomocą techniczną objęto wszystkich obywateli powyżej 75. roku życia oraz osoby pobierające rentę inwalidzką, zwłaszcza niepełnosprawnych ruchowo i niedowidzących oraz pensjonariuszy domów opieki. Dla osób o niskich dochodach wizyta technika montującego urządzenie jest bezpłatna, a państwo finansuje odpowiednie urządzenie. Na pół roku przed wyłączeniem do każdego obywatela wysyłana została pocztą odpowiednia broszura informacyjna, a na ekranie jego telewizora wielokrotnie ukazywał się komunikat o wyłączeniu telewizji analogowej. Nie zapominano o mniejszościach etnicznych, specjalne ulotki zaprojektowano w dwunastu językach, w tym po polsku. Pomoc finansową w zakupie dekodera zaoferowały swym obywatelom także m.in. Niemcy, Włochy i Słowacja. Rząd słowacki zaplanował na pomoc dla najuboższych 11 mln euro. Każdy mieszkaniec tego kraju zagrożony wykluczeniem cyfrowym może liczyć na kupon o wartości 20 euro na sfinansowanie zakupu dekodera. Pomoc obejmuje ubogich, emerytów i niepełnosprawnych. Na Litwie wsparcie finansowe w wysokości około 60 euro zaplanowano dla 170 tys. najuboższych rodzin i osób samotnych. Łączny koszt dofinansowania cyfryzacji dla zagrożonych wykluczeniem społecznym w tym państwie obliczony został na blisko 10 mln euro. Pomoc podobnej wysokości (60 euro) na ubogie gospodarstwo domowe ustalona została w Hiszpanii. Rząd tego kraju, podobnie jak rząd Włoch, musiał spierać się z Komisją Europejską, która nie uznawała niektórych form pomocy finansowej państwa, gdy urzędnicy w Brukseli ocenili, że pomoc dotyczy urządzeń o konkretnej technologii, a więc nie jest neutralna technologicznie. Z negatywną oceną UE spotykała się także ta pomoc państwa, która skierowana była do zbyt szerokiej grupy obywateli, nie tylko do najuboższych. Niemniej jednak próbę zorganizowania systemu pomocy z dużą determinacją podejmowano w większości krajów. Są także pozaeuropejskie przykłady. W USA przysługiwał voucher o wartości 50 dolarów dla rodzin, których nie stać było na sfinansowanie telewizji cyfrowej. Kiedy do władzy doszedł prezydent Barack Obama, jedną z pierwszych swoich decyzji o pół roku opóźnił wyłączenie telewizji analogowej, gdyż okazało się, że miliony Amerykanów jeszcze nie zdążyło z zakupem dekoderów? Niełatwo przewidzieć, że wraz ze zbliżaniem się terminu pierwszych wyłączeń sygnału analogowego w Polsce narastać będzie zaniepokojenie bezczynnością rządu. Naszym marzeniem jednak nie jest wielka katastrofa. Już dziś wiele może zmienić naprawienie błędu KRRiT i włączenie środowisk popierających Telewizję Trwam w pozytywną akcję promowania telewizji cyfrowej. Wystarczy, by sygnał Telewizji Trwam znalazł się na multipleksie, a już wszyscy ci, którzy dziś protestują, mogliby uczyć swych współrodaków, jak odbierać naziemną telewizję cyfrową. Barbara Bubula

Rozruchy koszyrskie Latem 1932 roku doszło na południowym Polesiu do gwałtownych, sprowokowanych przez komunistów, wystąpień chłopskich. W poleskim powiecie koszyrskim – graniczącym z Wołyniem - brakowało jakichkolwiek ośrodków miejskich. Stolica powiatu - Kamień Koszyrski liczył zaledwie 2300 mieszkańców. W 1931 roku spośród 95 tysięcy mieszkańców prawie 84 tysiące było „tutejszych” – Ukraińców i Białorusinów. Powszechne ubóstwo, będące m.in. skutkiem później repatriacji z Rosji, w związku, z czym ludność „nie zdobyła się jeszcze na zagospodarowanie podupadłych skutkiem wojny światowej gospodarstw”, sprawiał, iż był to obszar wyjątkowo podatny na agitację komunistyczną. Kryzys gospodarczy oraz pojawienie się w 1932 roku choroby rdzy zbożowej dodatkowo pogłębiło ferment wśród mieszkańców powiatu. W czerwcu 1932 roku KC KPZU wydało odezwę do mieszkańców Wołynia, w której wzywało do przygotowania „zbrojnego powstania”. Emisariusze komunistyczni nakazywali gromadzenie broni i tworzenie „bojówek”, które „niech zorganizują się bojowo i cała masą napadają na miasteczka i bogatych i zdobywają żywność, odzież i pieniądze, lecz nie jak złodzieje i bandyci tylko jak organizacja polityczna”. W czerwcu 1932 roku wśród chłopów koszyrskich pojawił się Trofim Piweń, posługujący się nazwiskiem Stefan Czajkowski. Stworzył on duży oddział, zorganizowany, jako formacja wojskowa, który podjął walkę zbrojną z polskimi siłami policyjnymi. W połowie lipca doszło do pierwszej większej potyczki z policją, oddział Piwena dokonał także kradzieży broni czterem żołnierzom 2 dywizjonu artylerii konnej oraz ostrzelał wójta gminy koszyrskiej. Na początku sierpnia powiększony do ok. 300 osób oddział miał w planach rozbicie kilka posterunków policji a następnie skierowanie się do Kamienia Koszyrskiego, aby tam „ogłosić republikę sowiecką” Początkowo polskie władze bezpieczeństwa zlekceważyły te wydarzenia, wysyłając przeciwko bandzie zaledwie 10 policjantów. Komunikat Polskiej Agencji Telegraficznej miał wybitnie uspokajający charakter i podkreślał, iż „w powiecie Kamień Koszyrski pojawiły się grupki bandyckie złożone z miejscowego elementu przestępczego, które dokonały kilku napadów rabunkowych. (…) Energiczna akcja organów bezpieczeństwa doprowadziła do zlikwidowania istniejących grupek bandyckich i ujęcia 24 osób, które oddano w ręce władz prokuratorskich”.

Dopiero na początku sierpnia napady dokonane w Hradysku i Nowej Rudzie zmusiły władze do podjęcia zakrojonej na szeroką skalę obawy z udziałem policji obu województw – podlaskiego i wołyńskiego, w sumie około 60 policjantów.

Porażka tej operacji ( w jej czasie zabity został policjant) sprawiła, iż 7 sierpnia 1932 roku w Warszawie podjęto decyzję o zaangażowaniu wojska. Kierownictwo operacji powierzono dowódcy pułku „Sarny” (wchodzącego w skład brygady KOP „Polesie”) - ppłk. Ludwikowi Niezabitowskiemu. Do jego dyspozycji oddano także samoloty 62 i 65 eskadry 6 pułku lotniczego ze Lwowa. Zasadniczo – jeśli nie liczyć lotnictwa – wojsko nie uczestniczyło w bezpośredniej akcji pościgowej. Jego udział miał być raczej środkiem nacisku psychologicznego na mieszkańców wsi, które w ocenie władz sprzyjały Piwenowi. Jednostki KOP wkraczały do takich wsi, obsadzały i izolowały je, zabraniając mieszkańcom ich opuszczania, a nawet wypasu bydła. Podjęcie decyzji o użyciu jednostek Wojska Polskiego przeciwko bandzie Piwena, doprowadziło do jej podziału na szereg mniejszych grup. To z kolei spowodowało szybkie ograniczenie udziału wojska w akcji pościgowej. Jakkolwiek niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się otwartych wystąpień zbrojnych minęło, kontynuowanie akcji policyjnej było bardzo czasochłonne i uciążliwe. Był to nie tylko efekt trudnych warunków terenowych, ale także wsparcia, jakie rozproszone grupki Piwna, doświadczały od okolicznej ludności. W połowie września nadal ukrywało się około 30 bojówkarzy – części z nich ( w tym Piwenowi) zapewne udało się przedostać do Związku Sowieckiego. Pojedyncze, nadal uzbrojone osoby, ukrywały się do wiosny 1933 roku. W kulminacyjnym momencie działań pościgowych zaangażowano ok. 700 policjantów i żołnierzy. Do końca września w walkach zabito 17 uczestników zajść, aresztowano natomiast 27 osób. Straty polskiej policji wyniosły 2 zabitych i 4 rannych. Niezależnie od akcji przeciwko bandytom na początku sierpnia 1932 roku aresztowano prawie 140 osób - zaangażowanych w organizacje komunistyczne w powiecie koszyrskim. Analogiczną operację przeprowadzono w województwie wołyńskim aresztując ponad 200 komunistów. W stosunku do osób, którym udowodniono udział w zajściach zastosowano zarówno zwykły, jak i doraźny tryb postępowania. W przypadku tego drugiego, rozprawy odbywały się przed łuckim sądem okręgowym, obradującym na sesjach wyjazdowych w Kowlu. W pierwszym procesie na karę śmierci skazano trzech uczestników. Wyroki zostały wykona w połowie września. W końcu października 1932 roku na karę śmierci skazano dalszych dwóch uczestników – oba wyroki wykonano w listopadzie 1932 roku. Jednocześnie odbyły się trzy duże procesy w trybie zwykłym, w trakcie, których sądzono zarówno za przynależność do KPZU, jak i do „bandy dywersyjnej grasującej w 1932 roku w powiecie kowalskim i kamienno-koszyrskim. W pierwszym z ich we wrześniu 1933 roku skazano piętnaście osób na kary więzienia od 2,5 roku do dożywocia. W kolejnym w październiku 1933 roku kilkudziesięciu oskarżonych skazano na kary od 4 do 10 lat więzienia.Największy z procesów odbył się w Kowlu w maju 1934 roku, w trakcie, którego przed sądem stanęło 55 osób. Spośród nich jedynie dwie osoby uniewinniono, resztę skazano na kilkuletnie kary więzienia. Ważnym skutkiem opisanych wydarzeń była zmiana na stanowisku wojewody poleskiego, która nastąpiła 8 września 1932 roku. Jana Krahelskiego zastąpił Wacław Kostek-Biernacki, dotychczasowy wojewoda nowogródzki. Niegdysiejszy komendant twierdzy brzeskiej miał, opinie człowieka zdecydowanego, a jego nominacje na poprzednie stanowisko w Nowogródku wiązano z nasileniem działalności komunistycznej. Stanisław Cat-Mackiewicz komentując na łamach wileńskiego ”Słowa” to przeniesienie zaznaczył, iż „tępił on w nowogródzkiem bolszewizm bardzo energicznie, co mu za istotną zasługę poczytać należy. Bolszewicy wiedzieli, że z kompromisami się nie spotkają”. W miesiąc po Krahelskim Brześć opuścił także wicewojewoda poleski Zygmunt Skrzyński. Na Polesiu dokonano także istotnych przetasowań w dowództwie Policji Państwowej, usuwając funkcjonariuszy, którzy wykazali się nieudolnością w początkowej fazie operacji przeciw bandytom. Jakkolwiek do 1939 roku doszło do kilku incydentów zbrojnych sprowokowanych przez komunistów, jednak nigdy nie przerodziły się one w niepokoje, zagrażające porządkowi publicznemu, jak miało to miejsce latem 1932 roku.

Wybrana literatura:
P. Cichoradzki – Polesie nieidylliczne
J. Tomaszewski – Z dziejów Polesia 1921-1939
W. Śleszyński – Bezpieczeństwo wewnętrzne w polityce państwa polskiego na ziemiach północno-wschodnich II Rzeczypospolitej

Godziemba's blog

Upadniemy przez długi, bo Einstein miał rację Pułapka zadłużenia niedługo nas dopadnie, tak jak już podstawiła nogę wcześniejszym beneficjentów unijnej "pomocy" - Grecji, Hiszpanii i Portugalii. Pamiętam z europejskich wojaży tunel ateńskiego metra, tak wysoki i tak szeroki, że bez trudu zmieściłby wielopiętrowy okręt podwodny; wiadukty portugalskich autostrad tak grube i potężne, że przesłaniały krajobraz, a drogi te w dodatku biegły w całkiem płaskim terenie, więc po diabła było je podnosić metr-dwa nad ziemię? Nowiutkie koleje wielkich prędkości w Hiszpanii, które jeździły prawie puste. Było to kilka lat temu, kiedy o żadnym kryzysie Europie nawet się nie śniło, ale pamiętam moje zdziwienie – po cholerę było tak przepłacać? Przecież tylko głupi wydaje więcej, niż musi. Ale to może jedynie efekt nauk i ograniczeń wyniesionych z domu rodzinnego, no bo co ja tam mogę wiedzieć o mądrości i preferencjach „starej Europy”? Kilka miesięcy temu pisałem o nadciągającym niebezpieczeństwie wynikającym z beztroskiego zadłużania się na potrzeby „skonsumowania” funduszy europejskich:

http://zdaniemdocenta.nowyekran.pl/post/24483,polskie-gminy-ofiara-hucpy-po

No i okazało się, że „choroba europejska” – budować drogo, hucznie, byle jak i bezmyślnie – już dopełzła do kraju nad Wisłą.Bo im droższa inwestycja, tym większe unijne „dofinansowanie” – a pieniądze leżały praktycznie na ulicy i tylko frajer by przepuścił taką okazję, no nie? Pragnę zwrócić uwagę na dwa świeże artykuły w „Dzienniku Gazecie Prawnej” o nietrafionych gminnych inwestycjach, na których utrzymanie i bieżące funkcjonowanie brak funduszy, chociaż do ich powstania niezbędne było wzięcie kredytów, który przecież trzeba będzie spłacić.

http://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/379990,pieniadze-z-unii-na-swietlice-zostaly-zmarnowane-gminy-u-krytyki.html

http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/380085,unijne-dotacje-nadszedl-czas-placenia-rachunkow.html.

Grecja, Portugalia i Hiszpania, jako najbiedniejsze w tamtym czasie kraje UE dostawały największą pomoc. Jednak do środków otrzymanych z UE kraj beneficjent musi dołożyć tak zwany wkład własny. To powoduje, że kraje, które dostają najwięcej funduszy z UE najwcześniej stają się bankrutami. Na dziś nasza propaganda rządowa wali się z rozmachem w piersi, bo przecież „jesteśmy największym beneficjentem unijnej pomocy”. Hmmm... I tak polskie gminy, jak i polskie państwo – bo nasz Donald niedługo dociągnie do 1000 miliardów długu – już niedługo, jak dojrzałe owoce, wpadną w ręce wierzycieli. A oni naszym długiem przecież będą handlowali – po co dziś wysyłać czołgi, kiedy bankruta można sobie kupić? A któż to dzisiaj ma duże pieniądze i kasę do upłynnienia? A Państwo to może wolą jutro przejść pod zarząd chiński, rosyjski, niemiecki, czy izraelski? Przecież mamy pełną demokrację i swobodny wybór... Jesteśmy dziś jak narkoman – uzależnieni od unijnej „pomocy”, a uzależniony nie dba, ile, co kosztuje. Europejska instrukcja doprowadzania do ruiny. Do Hiszpanii po odkryciu Ameryki napłynęło mnóstwo bogactw, w postaci złota i innych dóbr. Potem Hiszpania z roli światowego mocarstwa stoczyła się do poziomu podrzędnego kraiku, który Napoleon zajął praktycznie bez walki. Obecne europejskie Eldorado w postaci kasy z UE przypomina to, co działo się wtedy w Hiszpanii. Najwięksi beneficjenci pomocy z UE najszybciej popadają w ruinę. Pomaga się im w tym dając im do zorganizowanie duże imprezy sportowe. W Hiszpanii i Grecji były to olimpiady, a w Portugalii mistrzostwa Europy w piłce nożnej. W Portugalii wybudowano kilka stadionów, których część planuje się teraz wyburzyć, bo nie ma środków na ich utrzymanie. Także Grecy za swoją olimpiadę płacą do dzisiaj. Wielkim kosztem zbudowano infrastrukturę, która dzisiaj nie przynosi żadnych zysków, a ich utrzymanie jest gwoździem do trumny i tak już zadłużonego ponad miarę budżetu. Patrząc na to co teraz dzieje się w Polsce mam nieodparte wrażenie, że zmierzamy drogą wytyczoną przez te trzy wymienione wyżej kraje. Budujemy najdroższe tego typu stadiony na świecie, budujemy najdroższe na świecie autostrady, a żadna z nich nie jest oddawana do użytku w ustalonym terminie.

http://blog.rp.pl/wildstein/2011/09/19/europejska-sciema/#comment-167493

Dotacje unijne jeszcze w żadnym kraju samoistnie nie spowodowały cywilizacyjnego awansu - one mogły jedynie tworzyć jego iluzje. A ponadto opieranie się na „pomocy” unijnej sytuuje nas w roli petenta, niemalże żebraka, co jest na dłuższą metę demoralizujące, bo strumień pieniędzy z zewnątrz rozleniwia i usypia. A przecież, żeby się wzbogacić, trzeba samemu pracować - coś produkować, coś sprzedać i samemu zarobić. Tak jak zasiłek niszczy ludzi, tak dotacje niszczą państwa. Jeszcze nikt nigdy w Polsce nie kupił sobie dobrobytu na kredyt... Nie udało się to Gierkowi, nie uda i Tuskowi. Przychodzi mi na myśl stare porzekadło: „Ten się śmieje, kto...”? Bo Einstein to stwierdził: „Procent składany jest największym wynalazkiem ludzkości”.

P.S. Nam się zwykle wydaje, że oprocentowanie pożyczki jest stałe i że co roku będziemy spłacać taką samą kwotę.

Jaką kwotę trzeba oddać wierzycielowi za pożyczone na dwa lata 1000 zł przy oprocentowaniu 5%?

Spodziewamy się, że będzie to: 1000 + 1000 x 0,05 x 2 = 1100 zł

Ale przy procencie składanym ratę nalicza się od kwoty już spłaconego długu + procent i dług lawinowo rośnie, nabierając niszczycielskiej mocy, w miarę rozciągania okresu kredytu. Teraz nasze 1000 zł do oddania nieco urośnie:

W pierwszym roku oddajemy: 1000 + 0,05 x 1000 = 1050 zł

W drugim roku: 1050 + 0,05 x 1050 = 1102, 50 czyli nasz dług już po dwóch latach kosztuje nas nie 1100 zł, ale (1050 + 1102, 50) = 1152, 50. Itd.

To tak jak w starej przypowieści o mędrcu i królu, gdzie ten pierwszy, gładząc swoją długą brodę, za pierwszą poradę zażądał „jedynie” jednego ziarna zboża na szachownicy, za drugą – dwóch, a następnie 4, 8, 16, 32, 64,...Aż w końcu w całym królestwie zabrakło zboża i król został „puszczony w skarpetkach”. Użyteczny wzór matematyczny to: suma pożyczki x (1 + oprocentowanie dzielone przez 100) a wszystko to do potęgi równej ilości lat na spłatę długu.

Czy Państwa ktoś tego uczył w szkole? Zdaniem docenta

Do " profesora " nienadzwyczajnego Z (wczorajszą ) urodzinową dedykacją dla " profesora " nienadzwyczajnego... Niech żyje ku przestrodze POkoleń.

··I w dalszym ciągu czekamy na odpowiedzi na pytania , których pan unika .
- Dlaczego zgodził się Pan na uroczyste wręczenie Panu medalu ku czci największego niemieckiego polakożercy lat dwudziestych Gustawa Stresemanna?
- Dlaczego w 2006 r. jako sekretarz kapituły Orderu Orła Białego sprzeciwił się Pan przyznaniu Orderu Orła Białego (pośmiertnie) generałowi Augustowi E. Fieldorfowi i rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu? Czy można w ogóle porównać Pana zasługi, jako kawalera Orła Białego z zasługami dwóch wspomnianych bohaterów?
- Dlaczego, będąc oficjalnym gościem Izraela, jako polski minister spraw zagranicznych, milczał Pan jak grób w parlamencie izraelskim w czasie, gdy obrażano Pana kraj, gdy Polaków publicznie nazywano współwinnymi wraz z Niemcami zagłady Żydów (robił to m.in. wiceprzewodniczący parlamentu R. Rivlin)?
- Jeśli nie miał Pan odwagi na publiczną polemikę z antypolskimi oszczerstwami, dlaczego nie wyszedł Pan z sali, jak doradzała Panu większość polskiej delegacji?
- Dlaczego kłamał Pan (w 2000 r.), że Polaków zaatakował w Knesecie tylko "głupi ekstremista"?
- Dlaczego używa Pan bezprawnie tytułu profesora w sytuacji, gdy jest Pan tylko maturzystą, absolwentem gimnazjum? Jak wiadomo, obowiązują twarde reguły: aby zostać profesorem, trzeba mieć magisterium, doktorat i habilitację, a żadnej z tego typu prac Pan nie obronił, nie mówiąc o skończeniu studiów.
- Dlaczego nie zdobył się Pan na publiczne wystąpienie w obronie pamięci słynnej pisarki Zofii Kossak, której Pan tyle zawdzięcza, jak Pan sam wielokrotnie przyznawał?
- Dlaczego zgodził się Pan na zamieszczenie w książce - wywiadzie z Panem - cytatu z kłamliwym twierdzeniem Stefana Niesiołowskiego, że jakoby: "Zapisał (Pan) piękną kartę walki o Polskę z bronią w ręku". W jakim to było oddziale? Przy jakiej ulicy? Jakich ma Pan świadków tej rzekomej walki?
- Dlaczego tak mocno, a kłamliwie, przesadza Pan z eksponowaniem swej roli jako rzekomo jednej z głównych postaci organizujących pomoc dla Żydów w ramach Żegoty w 1942 roku? Miał Pan wtedy tylko 20 lat i był podwładnym faktycznej wielkiej organizatorki pomocy Żydom Zofii Kossak.
- Dlaczego nie zareagował Pan na poturbowanie polskich, katolickich wiernych przez moskiewską milicję?
- Dlaczego nie zrobił Pan nic, aby zaprotestować przeciwko brutalnej obławie policyjnej na 300 Polaków we Frankfurcie nad Odrą, potępionej nawet przez 7 niemieckich posłów?
- Kto upoważnił Pana, jako ministra do przepraszania Niemców cytatem z Jana Józefa Lipskiego za przesiedlenie?
- Na jakiej podstawie zaniżył Pan o milion osób - wbrew sprawdzonym naukowo statystykom - liczbę Polaków, ofiar wojny, w swym wystąpieniu w Bundestagu?
- Dlaczego Pan, w latach 60 tak zdecydowanie reagujący na początki fali antypolonizmu, milczy w tej sprawie, gdy fala antypolonizmu jest wielokrotnie większa?
- Dlaczego piętnował Pan w Izraelu antyżydowskich "polskich ciemniaków", a nie wypowiada się Pan na temat skrajnych przejawów żydowskiego antypolonizmu? Dlaczego nie reaguje Pan na coraz silniejszą falę antypolonizmu w niemieckich mediach?

- Dlaczego Pan, były żołnierz AK i Powstania Warszawskiego, nie zareagował na potworne oszczerstwa rzucane na powstanie w artykule Cichego i na AK w tekście Yaffy Eliach?
- Dlaczego nic Pan nie zrobił w celu wystąpienia na arenie międzynarodowej przeciw używaniu oszczerczego nazewnictwa: "polskie obozy zagłady" i "polskie obozy koncentracyjne"? (Zrobił to dopiero kilka lat po Panu minister Adam Daniel Rotfeld).
- Co skusiło Pana, jako 83-letniego staruszka niemającego zielonego pojęcia o lotnictwie, do przyjęcia swoistej synekury, posady prezesa Rady Nadzorczej LOT, znajdującego się skądinąd w bardzo trudnej sytuacji finansowej? Czy w czasie Pana zarządu LOT-em może się Pan pochwalić, choć jednym, jedynym posunięciem, które przyczyniło się do poprawy sytuacji finansowej firmy?
- Czy w czasie Pana pierwszego szefowania resortem spraw zagranicznych zrobił Pan w ogóle, choć jedną konkretną rzecz dla obrony polskich interesów narodowych w polityce zagranicznej, czy wystarczyło Panu bierne reagowanie na wszelkie przypadki brutalnego dyskryminowania Polaków?
- Dlaczego Pan po tylekroć kłamliwie wychwalał kanclerza Helmuta Kohla znanego z niechęci do Polaków i do uznania granicy na Odrze i Nysie?
- Dlaczego Pan - antykomunista - zgodził się być ministrem w postkomunistycznym rządzie Józefa Oleksego?
- Dlaczego nie zdobył się Pan na publiczne wystąpienie w obronie pamięci słynnej pisarki Zofii Kossak, swojej byłej przełożonej?
- Dlaczego nie zdobył się Pan - "autorytet" w Niemczech i Izraelu - na publiczne potępienie antypolskich oszczerstw najgorszego polakożercy i katolikożercy Jana Tomasza Grossa?
- Czy nie wstydzi się Pan swej decyzji odwołania z funkcji polskiego konsula honorowego wielkiego Polaka Jana Kobylańskiego, tylko, dlatego że zaangażował się on w obronę prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Edwarda Moskala?
- Czy nie wstydzi się Pan, że na stare lata dał się Pan wciągnąć w niegodną Pana siwych włosów kampanię obelg w stylu "dewianci" i "bydło"?
- Czy popierał Pan awansowanie swego syna na pełnomocnika rządu ds. bezpieczeństwa energetycznego w randze ministra w rządzie Marcinkiewicza? Kto pierwszy zachęcił premiera Marcinkiewicza do rozważenia kandydatury Pana syna - pracującego przez wiele lat, jako historyk w żydowskim instytucie w Oxfordzie - na to stanowisko, twierdząc, że Pana syn jakoby "od wielu, wielu lat zajmuje się energetyką"?
- Dlaczego dziwnie nie mówi Pan w swoich wywiadach o tym, że Pana syn pracował przez wiele lat w żydowskim instytucie w Oxfordzie i w polsko-żydowskim roczniku "Polin"? Przecież chyba nie było nic wstydliwego w jego pracy?
- Dlaczego Pan nie wpłynął na swego syna, by w 1989 r. nie wydawał, jako "Editor" polakożerczej książki Samuela Willenberga "Surviving Treblinka", w której znalazły się m.in. oszczercze twierdzenia, że AK-owcy, uczestnicy Powstania Warszawskiego, mordowali Żydów i gwałcili Żydówki?
- Dlaczego w ostatnich kilkunastu latach milczał Pan, nie protestując publicznie w sprawie oskarżeń przeciw Polakom (m.in. w tak bliskim Panu "Tygodniku Powszechnym"), że radośnie bawili się na karuzeli w pobliżu ruin płonącego warszawskiego getta? Przecież jeszcze w 1985 r. prostował Pan to kłamstwo na łamach paryskich "Zeszytów Historycznych"?
- Dlaczego kłamie Pan w wywiadzie-rzece udzielonym Michałowi Komarowi, jakoby złożył Pan rezygnację po objęciu na KUL funkcji dziekana przez prof. Ryszarda Bendera? W rzeczywistości był Pan podwładnym w jego katedrze aż 11 lat, w tym kilka lat w czasie, gdy był on dziekanem.
Polska Zjednoczona Platforma Obywatelska przewodnią siłą narodu !!!

Portel.pl/forum   


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
698 699
698
M P 2008 nr 79 poz 698
698
601 698
698
www mediweb pl data print php id=698
698
698
698
698
698
698
698 699
698 0027
698 0008
698 0022
698 0029

więcej podobnych podstron