141

01 lutego 2010 Przybywa jak wiatr, znika jak błyskawica... Pan premier Donald Tusk chyba oszalał! Opowiada jakieś głodne kawałki o naprawie państwa a robi coś zgoła innego. Jak można być tak bezlitośnie cynicznym wobec ludzi, którzy żyją w  dużym kraju europejskim, którzy jeszcze mu wierzą, że chce  zrobić dla nich dobrze, a on się z nich naigrywa ? Jak można być tak kłamliwym i bezwzględnym! „Liberał” się znalazł od dziesięciu boleści… Jasna cholera!. Wiecie państwo co wymyślił „liberał”? Będzie wprowadzał i instalował w gminach, a jest ich ponad 2500 w całej Polsce „Gminne Węzły Pomocy Cywilizacyjnej”(????). Coś na sposób ośrodków pomocy społecznej, które głównie zajmują się marnowaniem pieniędzy podatników i utrzymywaniem hord biurokratycznych, które żyją z cudzego nieszczęścia. Nie licząc milionów złotych  idących na  utrzymanie siedzib pomocy społecznej, a w przyszłości węzłów pomocy cywilizacyjnej.. A tak naprawdę – węzłów socjalistycznej głupoty antycywilizacyjnej.! Pan premier , budujący w Polsce socjalizm, cały naród chce posłać na zasiłki, demoralizując potencjalnych bezrobotnych , ścigając w międzyczasie „obywateli” za brak opieki nad psami, kotami, dziećmi.. Sprawia mu to radość. Tak jak aktorce Edycie Olszówce, byłej „ partnerce” pana Piotra Machalicy, okupującego wszystkie filmy i seriale jakie  są wyświetlane w Polsce, a która zwierzyła się publiczności , że:” Lubię seks. To dziedzina sztuki, która daje dużo radości”. Powiedziała to, zanim nie miała problemów z psychiką i depresją, w związku z rozstaniem się  ze swoim „ partnerem”. Partner dzisiaj jest ten - jutro nie ma, bo jest inny! .. Podnosząc koszty i podatki, pan premier Donald Tusk, były kandydat na prezydenta Rzeczpospolitej, przynajmniej utrzymywał nas  przez ostatni rok w takim przekonaniu- powoduje , że przybywa biednych i pokrzywdzonych, którzy rzeczywiście wyciągają rękę po pomoc. Gdyby ich pan premier nie rabował , pomocy by nie potrzebowali, a ponieważ naród obdzierany  jest ze skóry aż do kości- to biednych przybywa w zastraszającym tempie. Pan premier już w kwietniu ubiegłego roku wiedział, że nie będzie kandydował, ale trzymał nas w napięciu przez cały rok! Czyżby? A może decyzja zapadła kilka dni temu, w ośrodku władzy pozakonstytucyjnej.(???). W każdym razie, pan Andrzej Olechowski ma otwartą drogą do kandydowania, ale – jak powiedział premier Donald Tusk- musi całą sprawę zaakceptować Platforma Obywatelska… Pan Bronisław Komorowski nie jest dobrym kandydatem na prezydenta, bo właśnie pan Roman Giertych , powiedział, że pan Jarosław Kaczyński ma w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego dokumenty pozostające w  związku z panem Bronisławem Komorowskim, że ten miał jakieś związki z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi i panem pułkownikiem Aleksandrem  Lichockim, który starał się  w tej sprawie spotkać i coś tam ustalać .Córka pana Lichockiego, pani  Joanna  Lichocka, zamieszcza swoje artykuły w Gazecie Polskiej, i to jest ta  pani, która nie wpuściła do studia pana Janusza Korwin- Mikke, podczas ostatniej kampanii parlamentarnej w programie Forum.. Powiedziała nawet, że kończy z dotychczasowymi praktykami w programie „ Forum”, które polegały na tym, że do programu zapraszają swoich przedstawicieli partie polityczne, a nie telewizja państwowa. I ona teraz będzie zapraszała. Prawda, że bardzo ciekawa- nagła- zmiana reguł gry, nieoczekiwana zamiana miejsc? Nie znam szczegółów, bo przy tym nie byłem, a media jakoś tajemniczo milczą na ten temat, jeśli chodzi o zbiór zastrzeżony. To w końcu pan Macierewicz zlikwidował te Wojskowe  Służby Informacyjne, czy nie? Czy się po prostu podzielili się zasobem zastrzeżonym z Platformą Obywatelską? W każdym razie pan Jarosław Kaczyński  może  przed wyborami  prezydenckimi  skompromitować kandydata Platformy Obywatelskiej, pana Bronisława Komorowskiego- marszałka Sejmu. Dlatego- moim zdaniem nie będzie on kandydatem Platformy Obywatelskiej na prezydenta. Podtrzymuje prognozę  sprzed trzech dni, w artykule” Ład oparty na globalizacji biurokratycznej”… Wygląda na to, ze kandydatem będzie pan Andrzej Olechowski.. „Gminne węzły pomocy cywilizacyjnej”, będą wymagały gminnych urzędników węzłowych i cywilizacyjnych dodatkowo  umocowanych w węzłach newralgicznych, czyli w naszych  pustych kieszeniach,  i będą nas kosztować  również dodatkowo i  węzłowo. Mówiąc krótko i węzłowato: wzrosną podatki dla przedsiębiorców i pracowników sektora  prywatnego, a pieniądze skonfiskowane tym sposobem  , zasilą kieszenie kolejnej  wielotysięcznej grupy nic nie tworzących- tylko przejadających. Konsumpcja urzędnicza wzrośnie, wzrośnie marnotrawstwo i rozrzutność. Socjalizm biurokratyczno- gminny się pogłębi, co spowoduje zwiększone bezrobocie w sektorze prywatnym. Aż do zarżnięcia. Tako rzeczą „liberałowie”… W czasach prawdziwej wolność gospodarczej, jedynym ograniczeniem w realizacji swoich ideałów są własne słabości.. Natomiast w grzęznącym socjalizmie, w jakim grzęźniemy na co dzień w Polsce-  ugrzęźnia  nas potworna i oporna  biurokracja! I jeszcze pan premier Donald  Tusk, chce nas przywalić biurokratycznie, powołując nowy urząd do spraw regulacji czegoś tam, obojętnie czego- i będzie  nowy sekretarz stanu. Już nie nadążam z opisywaniem tych biurokratycznych niegodziwości. jakie serwuje nam  „ liberalny” rząd.. I nie ma takiej zbrodni  i niegodziwości jakiej nie dopuściłby się skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy.. A ponieważ” liberalny” rząd buduje zamordystyczny  socjalizm biurokratyczny, pieniędzy będzie mu brakować systematycznie. Więc będziemy cierpieć pod jarzmem tych „liberalnych” rządów. Trochę sprawę rozładuje  rozrywkowo, jak zwykle pan poseł Palikot, który niczego nie zdziałał w Komisji Przyjazne Państwo, bo nie taka była jego rola, choć „obywatele” przysłali  mu 22 000 przepisów, które należałoby zlikwidować, więc rzucił w media pomysł, żeby zalegalizować produkcję wiejskiego bimbru. Znowu chce chłopów wyprowadzić w pole, i oakcyzować bimber, żeby był droższy, opodatkowując go i niszcząc jego regionalność.. Mówi, że można będzie produkować bimber, tylko trzeba się zaprzyjaźnić się  z Sanepidem,  fiskusem no i zapłacić akcyzę.. Znaczy się poseł Platformy Obywatelskiej chce zlikwidować bimbrownictwo, bo kto o zdrowych zmysłach wpuści do piwnicy Sanepid, żeby ten  nałożył takie europejskie wymogi, że produkcja bimbru się nie będzie opłacała. Kto zainstaluje dwa zlewy, kafelki, kupi nową  aparaturę, ekologiczne kartofle, zapewni oświetlenie, zapłaci nie tylko  akcyzę, zainstaluje dodatkową ubikację, poprowadzi księgę przychodów i rozchodów, zapłaci księgowemu. A przy tym opłaci  podatek ZUS, na poziomie 900 złotych miesięcznie. A poza tym, czy produkowany bimber będzie zgodny z wymogami Unii Europejskiej, do której nas tak zapędzał pan poseł Palikot, podczas gdy inni pędzili bimber bez akcyzy. Taki jest smaczniejszy! Tak jak papierosy bez akcyzy. Znacznie lepsze! I nie wiadomo, czy bimber, będzie uznany przez Komisję Europejską, jako bimber, może być jako wino  lub wódka, tak jak   żołądkowa gorzka. A może jako  śliwowica. Wtedy dojdzie jeszcze VAT. Bo na przykład ślimak jest rybą, marchewka i rabarbar – owocem, a dwóch facetów ze sobą spłukujących- to małżeństwo. A przewidywał pan Franiszek Pieczka w „ Konopielce”,  że:’ Baba z babom bedo spały, chłop z chłopem, kurestwo”(!!) To wszystko nic. Gazeta Wyborcza zaczyna pisać ciepło o  Józefie Stalinie. No, no… Partnerstwo Rosyjsko-Niemieckie coraz bliżej.. A co z nami? WJR

Terrorysta na piedestale Nadanie przez prezydenta Wiktora Juszczenkę tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze narzuca społeczeństwu ukraińskiemu kompromitujące wzorce "walki o niepodległość". "Bandery duch UPA wede" (Bandery duch prowadzi UPA) to wers jednej z pieśni Ukraińskiej Powstańczej Armii, formacji utworzonej przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów. Obie w imię "walki o niepodległość Ukrainy" wymordowały w latach 40. XX wieku, i to przeważnie stosując barbarzyńskie okrucieństwo, ponad 120 tys. bezbronnych Polaków. "Dlaczego zabiliście go, tak już starego i jego chorą żonę" - pytał winnych mordu jego dziadków w kolonii Kadobyszcze w byłym powiecie kostopolskim po 55 latach Henryk Łoś. "Bo byli Polakami" - padła odpowiedź - szczera, bez zażenowania, bez wstydu... Nawet sami mordercy przyznają, że popełnili zbrodnię ludobójstwa, bo chcieli mieć "Ukrainę dla Ukraińców". Zgodnie z programem OUN, w którym do osiągnięcia celu zalecano nawet największą zbrodnię. Wprowadzał ten program w życie już w latach 30. Stepan Bandera, czołowy ideolog, działacz i przywódca OUN - inspirujący, organizujący i wykonujący dziesiątki akcji terrorystycznych, w których ginęli Polacy (m.in. minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki) oraz Ukraińcy - rzecznicy porozumienia polsko-ukraińskiego. Terror OUN i UPA wobec Ukraińców był określany przez ideologię nacjonalizmu ukraińskiego jako tzw. twórcza przemoc, czyli dyktatura elit - samozwańczych, bo przecież nie wybieranych przez społeczeństwo. Ani środowiska nacjonalistyczne na Ukrainie (czy nacjonaliści ukraińscy na emigracji), ani ich rzecznik prezydent Wiktor Juszczenko, nie chcą przyznać, że OUN i UPA są obciążone zbrodniami nad zbrodnie, czyli ludobójstwem, dla którego w świetle prawa międzynarodowego nie ma usprawiedliwienia. Terror też nie znajduje akceptacji w cywilizowanym świecie i jest zwalczany. Tymczasem od początku swej prezydentury Juszczenko (wypromowany zresztą przez nacjonalistów ukraińskich) robił z powodzeniem wszystko, by zbrodnicze organizacje i ich reprezentantów wynieść na piedestał. Uczestniczył w zjazdach i uroczystościach nacjonalistycznych, wygłaszając mowy gloryfikujące terrorystów i ludobójców, patronował stawianiu pomników mordercom z OUN-UPA, wydał dekret uznający UPA za ruch wyzwoleńczy, nadał tytuł Bohatera Narodowego Ukrainy Romanowi Szuchewyczowi, głównodowodzącemu UPA. W 2004 r., na krótko przed "pomarańczową rewolucją", która naszych polityków i elity wprawiła w histeryczną euforię, na zjeździe OUN Juszczenko powiedział: "OUN zawsze była na czele walk o umocnienie idei narodowej (...). OUN przeszła surową praktykę walk w latach dwudziestych i trzydziestych XX stulecia, w burzliwych latach II wojny światowej [oczywiście z Polakami]. Wasze unikalne doświadczenie i umiejętności łączenia twardej postawy narodowej z giętkim konstruktywizmem dziś nie tracą na aktualności (...). Dlatego OUN może być chwalebnym przykładem dla wielu politycznych i społecznych sił Ukrainy. Jestem przekonany, że wasza organizacja nadal pozostanie jednym z kamieni węgielnych budowy państwa ukraińskiego". Toteż nadanie przez Juszczenkę tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze jest tylko ukoronowaniem spaczonych starań o budowanie ukraińskiej świadomości narodowej. Posunięciem, które nie sprzyja potrzebnej refleksji moralnej na terenach zachodniej Ukrainy, gdzie działały ludobójcze formacje OUN i UPA, ale narzuca całemu społeczeństwu ukraińskiemu kompromitujące wzorce "walki o niepodległość". Te przejawy wielkiego zaangażowania Juszczenki w heroizację zbrodniczych organizacji i metod ich działania, w dodatku antypolskich, odbywały się przy niezrozumiałym milczeniu, a więc z aprobatą polskich władz. Polscy politycy obdarzali Juszczenkę szczególnymi względami, a Polska występowała w roli adwokata Ukrainy na arenie międzynarodowej, podczas gdy Juszczenko nie robił nic, by swoje państwo dostosować do zachodnioeuropejskich standardów. Teraz także polskie władze nabrały wody w usta, a w mediach niektórzy komentatorzy po polskiej i ukraińskiej stronie zapewniają fałszywie, że uznanie Bandery za bohatera nie ma wymowy antypolskiej, i sprowadzają problem tylko do tego jednego aspektu. Bywają też inne pokrętne wytłumaczenia tej nieszczęsnej dla polsko-ukraińskich stosunków sytuacji z "bohaterem" Banderą. Otóż, profesor Jarosław Hrycak z Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie wyjaśniał przed kamerami "naturalność braku akceptacji" Ukraińców dla Romana Dmowskiego i Polaków dla Bandery, nie zauważając, że narodowiec Dmowski nie miał nic wspólnego z ideologią i praktyką ludobójczą - w przeciwieństwie do Bandery. Miejmy nadzieję, że większość Ukraińców odrzuci takiego "bohatera" i znajdzie godniejsze postaci do narodowego panteonu, niż podsunął im Juszczenko, niestety doktor honoris causa KUL. Ewa Siemaszko

Sprawę Józefa Mackiewicza trzeba rozwiązać w sądzie Nina Karsow-Szechter jest, zgodnie z nazewnictwem używanym w sprawie Jasienicy, osobą „niegodną dziedziczenia”. Można by to udowodnić w sądzie - pisze biograf Józefa Mackiewicza, Grzegorz Eberhardt. W niedzielę 31 stycznia minęło 25 lat od śmierci Józefa Mackiewicza, jednego z najwybitniejszych polskich prozaików i publicystów minionego XX wieku. Portal Fronda.pl poprosił mnie o napisanie krótkiego tekstu rocznicy tej poświęconego. Niewątpliwie wybór mojej osoby wynika z faktu, iż jestem autorem książki wydanej w roku 2008 i poświęconej właśnie Józefowi Mackiewiczowi („Pisarz dla dorosłych” LENA, Biblioteka Solidarności Walczącej). Jest poświęcona dziełu, osobie ale i dziwnym losom tejże twórczości, czy jeszcze dziwniejszym ocenom jego postaci, jego życiorysu. W efekcie tych wszystkich „dziwności”, dzisiejszą kondycję dzieła Józefa Mackiewicza można uważać, najdelikatniej mówiąc, za niedostateczną, czy wręcz za skandaliczną. W swej książce wskazuję powody tego stanu rzeczy, ale i osoby temu winne. Za głównego przedstawiciela osób przeciwnych autorowi „Zwycięstwa prowokacji” uważam wykonawczynię testamentu Barbary Toporskiej (będącej właścicielką praw autorskich J.M.), Ninę Karsov-Szechter. Nie jest to zresztą tylko moja opinia. Monachijska przyjaciółka Mackiewiczów, Nina Kozłowska tak pisała w roku 2000 w „Tygodniku Powszechnym”: Józef Mackiewicz i Barbara Toporska darzyli panią Ninę Karsov-Szechter ogromnym zaufaniem, wynikającym z długoletniej przyjaźni. Ale czyż takie zaufanie nie zobowiązuje, szczególnie po śmierci osoby, która tym zaufaniem darzyła? Czy nie należy wtedy z tym większym zaangażowaniem dbać o jej interes? W przypadku pisarza dbanie o interes to udostępnianie jego dzieła i szerzenie wiedzy o jego pisarstwie. Do tego należy też umożliwienie przedruków w gazetach i pismach, i wszelkiego rodzaju promocja. Tak się nie stało do dzisiaj, do roku 2010. Nie widząc innej możliwości wyjścia z impasu sugerowałem najwyższym władzom krajowym - m.in. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu - działania nietypowe. W tym wytoczenie p. Ninie Karsov-Szechter procesu o zaniechanie wykonywania woli testamentowej, i na tej podstawie odebranie jej praw autorskich. Nie spotkało się to z żadnym odzewem. Mając okazję do zabrania głosu na początku roku Jubileuszowego chciałbym powrócić do powyżej sformułowanej myśli. Jak pokazały minione miesiące działanie takie nie byłoby pozbawione precedensu. Oto 28 grudnia 2006 roku został wydany wyrok dotyczący praw autorskich do spuścizny po Pawle Jasienicy. Prawa te zostały przyznane w całości córce Jasienicy: W roku 2002 Ewa Beynar-Czeczott złożyła pozew, by uznać macochę za osobę ‘niegodną dziedziczenia’. Sąd uznał jednak, że zarzut taki można było podnieść najpóźniej trzy lata po śmierci Jasienicy, choć wtedy o agenturalnej przeszłości Obretenny nic nie było wiadomo. I pozew oddalił. Pisała w komentarzu do wyroku z 2006 roku „Gazeta Wyborcza”: Sąd przeciął sprawę. Przyznał prawa autorskie córce – osobie najbliższej zmarłemu, która ma do tej spuścizny ‘moralne prawo’ [wytł. G.E.] Jak nigdy, zgadzam się tu co do słowa z „Wyborczą”. Ja również od zawsze mówię o prymacie prawa moralnego! Bo czyż p. Nina Karsov-Szechter choćby, właśnie, z powodów moralnych nie powinna dogadać się z córkami Mackiewicza (żyła wtedy jeszcze druga córka p. Józefa – Idalia) na początku lat 90tych? Nawet o tym nie pomyślała! Tak, wedle powyżej opisanej logiki wywodu sądowego, pani Nina Karsow-Szechter jest, jak najbardziej i zgodnie z nazewnictwem używanym przez stronę w sprawie Jasienicy, osobą „niegodną dziedziczenia”. Można by to udowodnić procesowo przy pomocy świadków i ekspertów. Gdyby sąd upierał się, iż zarzut taki można było podnieść najpóźniej trzy lata po śmierci Mackiewicza, strona miłośników jego twórczości powinna podnieść kwestię, iż „niegodność dziedziczenia” wyszła na jaw dopiero d z i ę k i upływowi czasu. Bo to właśnie dopiero upływ prawie 25 lat od śmierci Mackiewiczów w pełni ukazał ową „niegodność”. Uważam, iż jeśli sąd miał odwagę tak a nie inaczej zinterpretować prawo w przypadku Jasienicy, powinien również mieć odwagę uznać, iż w przypadku materii tak oryginalnej jak działania (godność lub niegodność działań) spadkobiorcy praw autorskich w przypadku schedy twórczej, 3-letni okres zgłaszania niegodności jest błędem. Błędem, ponieważ – właśnie! - właściwej oceny zachowań spadkobiorcy można dokonać dopiero po dziesięciu, a jeszcze konkretniej po dwudziestu latach. W przypadku Niny Karsov-Szechter dla sądu „niegodność” wynikająca z niezrealizowania woli testamentodawców powinna być bardziej oczywista, aniżeli z powodu agenturalności testamentobiorcy. Moim zdaniem, mniej ma znamion zgodności prawnej odbieranie praw testamentowych z powodu czyjejś współpracy z tajną policją, aniżeli z powodu zaniechania realizacji woli zmarłego twórcy i dokonywanie przez to – jak w tym przypadku - niszczenia jego twórczości! Komunikat Polskiej Agencji Prasowej z 28 grudnia 2006 r. dotyczący wyroku w sprawie Jasienicy kończył się słowami: Wciąż nie jest ostatecznie zakończony spór o prawa autorskie do książek innego znanego wilnianina - Józefa Mackiewicza. W lipcu tego roku stołeczny sąd I instancji uznał, że należą się one wyłącznie Ninie Karsov-Szechter, właścicielce londyńskiego wydawnictwa. Żadnych praw do spuścizny nie ma natomiast córka pisarza Halina - uznał nieprawomocnie sąd. Czy doczekamy się PAP-owskiego komunikatu, w którym będziemy czytać: Sąd uznał, że całość praw autorskich należy się córce, co uzasadnił „względami moralnymi” oraz najbliższym stopniem pokrewieństwa ze spadkodawcą. Sędzia mówił w uzasadnieniu postanowienia, że chodzi m.in. o zapewnienie czytelnikom dostępu do książek Mackiewicza. Dodał, że jego pisarstwo... Itd., itp. Ma nadzieję Grzegorz Eberhardt

Karsov "niegodna dziedziczenia" Sąd powinien odebrać prawa autorskie do twórczości Józefa Mackiewicza przysługujące Ninie Karsov-Szechter, ponieważ nie wypełnia ona jego woli - stwierdza Grzegorz Eberhardt, biograf Mackiewicza. Podkreśla, że obecnie stan wydawniczy spuścizny Mackiewicza jest nie tylko "niedostateczny", ale wręcz "skandaliczny". Winą za ten stan rzeczy obarcza właśnie właścicielkę praw autorskich. Historyk postuluje sądowe pozbawienie jej tych praw z uwagi na zaniechanie realizacji woli zmarłego twórcy i "dokonywanie przez to (...) niszczenia jego twórczości!". Eberhardt zauważa, że można w tym przypadku wykorzystać argumentację używaną w sprawie praw autorskich do twórczości Pawła Jasienicy, które należały do jego żony, współpracownika SB. "(...) pani Nina Karsow-Szechter jest, jak najbardziej i zgodnie z nazewnictwem używanym przez stronę w sprawie Jasienicy, osobą 'niegodną dziedziczenia'. Można by to udowodnić procesowo przy pomocy świadków i ekspertów" - uważa biograf. "Bo czyż p. Nina Karsov-Szechter choćby, właśnie, z powodów moralnych nie powinna dogadać się z córkami Mackiewicza (żyła wtedy jeszcze druga córka p. Józefa - Idalia) na początku lat 90tych? Nawet o tym nie pomyślała!" - podkreśla Eberhard na portalu Fronda. Znawcy twórczości Mackiewicza od lat podkreślają, że mająca wyłączność na druk jego książek Karsov-Szechter, wdowa po Szymonie Szechterze, stryju Adama Michnika, od lat robi wszystko, by spuścizna po Mackiewiczu została skazana na zapomnienie. Przez kilkanaście lat toczył się przed warszawskim sądem proces o ustalenie praw autorskich po Mackiewiczu. Jednak w wyroku z 17 lipca 2006 r. stwierdzono, że należą się one wyłącznie Ninie Karsov-Szechter. Praw została pozbawiona córka Mackiewicza, Halina. Wniosła ona apelację od wyroku, ale ta została w 2008 r. odrzucona. Słabo znamy okoliczności wejścia w posiadanie praw autorskich przez Karsov, będącej właścicielką londyńskiego wydawnictwa "Kontra", w którym za życia Mackiewicza ukazało się kilka jego książek. Po śmierci Mackiewicza oraz jego żony Barbary Toporskiej, Karsov-Szechter przed niemieckim sądem przeprowadziła postępowanie spadkowe, według którego okazała się ona córką Barbary Toporskiej. Karsov przejęła prawa na mocy testamentu Toporskiej, a nie samego prozaika, który pozwalał tuż przed śmiercią w 1985 r. na druk swoich książek przez podziemne wydawnictwa w PRL. Karsov swoich uprawnień strzeże bardzo restrykcyjne. Gdy prof. Jacek Trznadel, nie mogąc przez wiele lat doczekać się zgody na opublikowanie materiałów katyńskich Mackiewicza, wydał je sam w 1997 pod tytułem "Katyń - zbrodnia bez sądu i kary", spotkało się to z lawiną procesów sądowych. Wytoczyła wówczas aż cztery procesy: Trznadlowi, Halinie Mackiewicz, wydawcy oraz Polskiej Fundacji Katyńskiej, a nawet polskim cmentarzom. Znawcy twórczości prozaika zwracają uwagę na całkowicie niezrozumiałe adnotacje w wydawanych przez Karsov dziełach Mackiewicza. Przekonuje ona, że postępuje wbrew woli pisarza, dostarczając książki na rynek polski, czego on nie chciał. Profesor Jacek Trznadel jest zdania, że mamy do czynienia "z oczywistym zmyśleniem, konfabulacją". Dodaje, że w "całym pisarstwie Mackiewicza nie ma niczego, co mogłoby chociaż przypominać rewelację Niny Karsov-Szechter, odwrócenia się od czytelników w kraju". Zenon Baranowski

Tusk rezygnuje, Tusk kontratakuje Ogłoszenie przez Donalda Tuska rezygnacji z kandydowania na urząd prezydenta państwa polskiego zaskoczyło wielu. Pierwsza rysująca się interpretacja brzmi: jest to gra pozorów. Niedługo pozostali przywódcy Platformy Obywatelskiej, skonfliktowani wzajemnie w walce o partyjną nominację na wybory prezydenckie, zaczną prosić, by premier ratował partię i Polskę, co skłoni lidera Platformy do zmiany decyzji. W ten sposób Tusk zyskałby na czasie, porządkując zaplecze polityczne i ogłaszając zmianę decyzji o kandydowaniu w ostatniej chwili, niczym mąż opatrznościowy. Taki scenariusz, choć niewykluczony, może być tylko jednym z wielu projektów, ale nie najważniejszym planem politycznym. Nie ulega wątpliwości, że deklaracja Donalda Tuska łączy się z zamętem, jaki zapanował w PO skonfliktowanej wewnętrznie po ujawnieniu afery hazardowej i po usunięciu środowiska Grzegorza Schetyny ze stanowisk rządowych. Działalność komisji hazardowej jasno pokazuje, że ludzie Schetyny nie poddają się łatwo. Te posunięcia sporo kosztują Platformę, która traci na wizerunku, ale z pewnością skutecznie chronią takich polityków, jak: Zbigniew Chlebowski, Mirosław Drzewiecki, Grzegorz Schetyna i inni. Na wieść o zbliżających się wyborach prezydenckich na tyłach PO zaczęła się intensywna walka o wpływy. Wskazuje na to choćby spór o tzw. ustawę o parytetach, gwarantującą kobietom przymusowy udział w życiu partyjno-politycznym. Widać, że środowisko skupione wokół krakowskiej grupy Jarosława Gowina sprzeciwia się lewicowemu skrzydłu PO.
Wielkie wyczekiwanie Trudno jest znaleźć w Platformie lidera, który w sposób oczywisty mógłby przejąć schedę po Tusku, gdyby ten wygrał wybory prezydenckie. Partię mógłby zatem czekać okres wielkiej smuty. Gdyby więc Donald Tusk ogłosił dzisiaj, że kandyduje na prezydenta, w PO zaczęłaby się regularna wojna domowa. W sposób znaczący osłabiłoby to szanse tej kandydatury w jesiennych wyborach. Decyzja Tuska o rzekomej czy też prawdziwej rezygnacji z kandydowania będzie szokującym przeżyciem dla prężących muskuły różnych frakcji wewnątrz PO. Zamiast myśleć, kto obejmie przewodnictwo w partii po Tusku, wszyscy muszą dedukować, kogo zaproponować na prezydenta. Wiadomo, że gdyby kandydatem został polityk wyraźnie utożsamiany z którąś z frakcji, ewentualna jego elekcja mocno wzmocniłaby takie skrzydło. Zaraz w PO pojawiłaby się silna grupa związana z nowym prezydentem, kontestująca decyzje szefa partii. W takiej perspektywie rezygnacja Tuska niesie dla niego spore zagrożenia. Gdyby kandydatem na prezydenta (a później prezydentem) został któryś z przedstawicieli silnych frakcji, pozycja Tuska mogłaby w przyszłości już tylko słabnąć. Śmiało bowiem można by sobie wyobrazić, że frakcja prezydencka wewnątrz PO nie musiałaby się obawiać zmarginalizowania w partii. Gdyby bowiem np. doszło do usunięcia z Platformy tego środowiska, urzędujący prezydent mógłby spokojnie powołać do życia nowe ugrupowanie, zdolne przekraczać progi wyborcze. Tusk musiałby się cały czas liczyć z prezydentem wywodzącym się z PO. Wydaje się, że z dwójki przedstawianych kandydatów, Bronisława Komorowskiego i Radosława Sikorskiego, większym zagrożeniem dla Tuska byłby Komorowski. Jednak wiele wskazuje na to, że Tusk już ma swojego kandydata i że może nim być osoba spoza bezpośredniego kierownictwa partii. Premier jest dziś w ofensywie i z pewnością zechce wykorzystać swoje atuty w celu zrealizowania własnej wizji ładu politycznego na polskiej scenie. Jeśli siły mające dominujący wpływ na sterowanie polską polityką zechcą wesprzeć Tuska w jego projektach, można snuć przypuszczenie, że premierowi uda się spacyfikowanie szeregów PO.
Kogo wskaże salon O co zatem w tym wszystkim chodzi i co w tej sytuacji może zrobić Donald Tusk? Jedna z możliwości już została przeze mnie zarysowana: może "dać się przekonać" do rewizji swojej decyzji i za kilka miesięcy ogłosić łaskawą zgodę na kandydowanie, zważywszy na rozliczne prośby zanoszone przez kolegów i tysiące zaniepokojonych losem kraju obywateli. Drugi scenariusz to próba wylansowania kandydata spoza kluczowych działaczy PO. Taką osobą mógłby być zaprzyjaźniony z premierem Jan Krzysztof Bielecki lub ktoś w rodzaju ulubieńca liberalnych salonów - np. Leszek Balcerowicz. Taki kandydat, ściśle związany z Tuskiem lub wymyślony przez ośrodki sterujące polityką polską spoza układów oficjalnych, w niczym nie mógłby zagrozić liderowi PO. Byłby to najgorszy wariant dla ludzi pokroju Schetyny, gdyż blokowałby ich możliwości działania na dłuższy czas. Aby w pełni ocenić decyzję Donalda Tuska, musimy nieco zaczekać. Z pewnością jest to zdecydowany ruch do przodu, zaskakujący tak oponentów wewnątrz PO, jak i konkurencję, czyli PiS, które musi mocno się zastanowić, jak przeprojektować ewentualną kampanię wyborczą w sytuacji, gdy Lech Kaczyński będzie miał przeciwnika spoza bieżącej gry politycznej. Niektórzy może oczekują, że Prawo i Sprawiedliwość zdecyduje się na ruch analogiczny do posunięcia Tuska, ale znając realia wewnętrzne tego ugrupowania, trudno tego oczekiwać. Najbliższe zatem miesiące zapowiadają gorączkową przepychankę wewnątrz Platformy i trudny dzisiaj do przewidzenia wynik debaty nad wyłonieniem nowego prezydenckiego kandydata. Wbrew pozorom te wewnętrzne zmagania również mogą osłabić PO. Niewątpliwie Donald Tusk zachował główne atuty w swoim ręku i z pewnością zechce ich użyć. Oczywiście pojawia się kluczowe pytanie o środowisko sterujące poczynaniami premiera. Dla postronnego obserwatora bardzo wiele wskazuje na to, że Tusk konsultuje swoje decyzje nie wewnątrz partii, ale gdzieś w środowiskach zewnętrznych, dla których destabilizacja w PO jest na dziś zbyt dużym kosztem w procesie liberalizacji kraju i w kontekście ciągłej potrzeby zahamowania powrotu prawicy do władzy. Jakie jednak faktyczne możliwości sterowania wewnętrznym życiem partii ma to środowisko - niedługo się przekonamy. Prof. Mieczysław Ryba

Bandyci chronieni swym żydowskim pochodzeniem Gdy w lutym 2001 r. Kongres Polonii Kanadyjskiej zwrócił się do Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu przy Instytucie Pamięci Narodowej o podjęcie śledztwa w sprawie okrutnego mordu w Koniuchach, chyba nikt nie mógł przewidzieć, że potrwa ono dłużej niż 9 lat. Wbrew kilkukrotnym zapewnieniom ze strony IPN, iż śledztwo “wkrótce” zostanie zakończone, i mimo że od początku nie brakowało dowodów w tej sprawie, nic nie wskazuje na to, by faktycznie miało się ono ku końcowi. W kuriozalnej wypowiedzi dla “Gazety Wyborczej” historycy związani z Centrum Badań nad Zagładą Żydów (przy Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk) sugerowali, że IPN dotąd nie zamknął śledztwa ze strachu przed niezadowoleniem zleceniodawców. Ciekawe, czy gdyby nawet Kongresowi Polonii Kanadyjskiej nie spodobał się wynik śledztwa, ktoś w ogóle opublikowałby nasz protest. “New York Times”, “Gazeta Wyborcza” czy może rocznik “Zagłada Żydów”? Wszystkie te pisma milczą na temat tego mordu. Naturalnie IPN może się obawiać reakcji pewnych środowisk, co zresztą opisujemy dalej, lecz na pewno nie chodzi tu o środowiska polonijne. Rozgłos mordowi w Koniuchach dokonanemu 29 stycznia 1944 r. nadali w rozlicznych publikacjach byli żydowscy partyzanci z Puszczy Rudnickiej. W pamiętnikach i relacjach chełpili się wręcz, że zniszczyli wieś położoną w pobliżu tej puszczy. Według Chaima Lazara, “Sztab Brygady zdecydował zrównać Koniuchy z ziemią, aby dać przykład innym. (…) W ciągu kilku minut okrążono wieś z trzech stron. Z czwartej strony była rzeka, a jedyny most był w rękach partyzantów. Przygotowanymi zawczasu pochodniami partyzanci palili domy, stajnie, magazyny, gęsto ostrzeliwując siedliska ludzkie. Słychać było huk eksplozji z wielu domów, gdy składy broni [?] wyleciały w powietrze. Półnadzy chłopi wyskakiwali przez okna i usiłowali uciekać. Ale zewsząd czekały ich śmiertelne pociski. Wielu z nich wskoczyło do rzeki, aby przepłynąć na drugą stronę, ale tam też spotkał ich taki sam los. Zadanie wykonano w krótkim czasie. Sześćdziesiąt gospodarstw chłopskich, w których mieszkało około 300 osób, zniszczono. Nie uratował się nikt”.

Dzisiejszy stan śledztwa Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi w grudniu 2009 r. ujawniła doroczne sprawozdanie o stanie śledztwa, które niewiele różni się od poprzedniego. “Jak wynika z dotychczasowych ustaleń wieś Koniuchy była dużą, polską wsią, liczyła ok. 60 zabudowań i ponad 300-tu mieszkańców. Koniuchy usytuowane były na skraju Puszczy Rudnickiej, w której znajdowały się bazy partyzantów sowieckich. Partyzanci w czasie powtarzających się napadów na tę wieś rabowali jej mieszkańcom żywność, odzież, bydło. Wyłącznie z tego powodu w Koniuchach utworzono oddział samoobrony, który skutecznie uniemożliwiał partyzantom dalszy rabunek. W nocy z 28 na 29.01.1944 r. grupa partyzantów sowieckich otoczyła wieś i ok. 5-tej rano przystąpiła do ataku, który trwał 1,5-2 godziny. Pochodniami podpalano słomiane dachy domów, do wybudzonych, uciekających mieszkańców strzelano na oślep. W wyniku ataku zginęło co najmniej 38 osób, kilkanaście zostało rannych. W dokumentach archiwalnych podaje się różną liczbę ofiar: ‘zostało zabitych 36 osób ze wsi oraz 14 osób ciężko rannych’, ‘zabito 35 osób, rannych 13 w tym 10 ciężko rannych’, ‘zabitych i rannych więcej niż 50 osób’, ‘34 zabitych, 14 rannych, ilość osób żywcem spalonych nie ustalona’. Część ofiar spłonęła w swych domach, część zginęła od strzału z broni palnej. Wśród ofiar byli mężczyźni, kobiety i małe dzieci. Najstarsza z ujawnionych ofiar miała 57 lat, najmłodsze dziecko 2 lata. Spalono większość zabudowań, ocalało tylko kilka domów. Atak na Koniuchy przeprowadziła 120, 150-osobowa grupa partyzantów sowieckich pochodzących z różnych oddziałów stacjonujących w Puszczy Rudnickiej, takich jak: ‘Śmierć okupantowi’, ‘Śmierć faszyzmowi’, ‘Piorun’, ‘Margirio’, oddział im. Adama Mickiewicza. Pierwszy z wymienionych oddziałów należał do Brygady Kowieńskiej Litewskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego, pozostałe zaś do Brygady Wileńskiej. Oddziały te były wielonarodowościowe [informacja nieścisła - oddział "Śmierć faszyzmowi" był złożony z samych Żydów - przypis H.S.], należeli do nich m.in. partyzanci żydowscy, uciekinierzy z gett w Kownie i Wilnie. Z kopii szyfrogramu z dnia 31.01.1944 r. autorstwa Genrikasa Zimanasa (Henocha Zimana), I Sekretarza Południowego Obwodowego Komitetu KP Litwy, a jednocześnie dowódcy Południowej Brygady Partyzanckiej do Naczelnika Litewskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego w Moskwie Antanasa ˘Snieckusa wynika, że: ‘29 stycznia połączona grupa oddziałów wileńskich, oddziału ‘Śmierć Okupantom’, ‘Margirio’ i grupy specjalnej Sztabu Generalnego całkowicie spaliły najbardziej zagorzałą w samoobronie wieś powiatu Ejszyskiego Koniuchy (…)’. Śledztwo toczy się w sprawie. Nie przedstawiono dotychczas nikomu zarzutu popełnienia tej zbrodni. Genrikas Zimanas zmarł 15 lipca 1985 r. w Wilnie. Znane są nazwiska dowódców oddziałów ‘Śmierć okupantowi’, ‘Śmierć faszyzmowi’, ‘Piorun’, ‘Margirio’, im. A. Mickiewicza, lecz zgromadzony materiał dowodowy nie pozwala na stwierdzenie w sposób jednoznaczny, że faktycznie oni dowodzili grupami partyzantów ze swych oddziałów, którzy uczestniczyli w ataku. W toku śledztwa przesłuchano kilkudziesięciu świadków – byłych żołnierzy z 5 batalionu 77 pp Armii Krajowej, którzy stacjonowali w pobliżu wsi, naocznych świadków zbrodni, krewnych ofiar, byłych partyzantów sowieckich. Zgromadzono obszerny materiał archiwalny w postaci meldunków policji litewskiej, szyfrogramów partyzantów sowieckich, kopii akt osobowych partyzantów sowieckich, w których to aktach są adnotacje, że uczestniczyli oni w ataku, kopii dzienników bojowych sowieckich oddziałów partyzanckich, kopii wspomnień partyzantów z Puszczy Rudnickiej. Trudność w prowadzonym śledztwie, poza odległością czasową od daty popełnienia zbrodni, sprawia fakt, iż Koniuchy położone są na terytorium Republiki Litewskiej, zaś siedziba ówczesnej gminy Bieniakonie na terenie Republiki Białoruś, stąd potrzeba korzystania w toku postępowania z zagranicznej pomocy prawnej. Wnioski o zagraniczną pomoc prawną skierowano do Federacji Rosyjskiej, Republiki Białorusi, Kanady, Izraela i trzykrotnie do Republiki Litewskiej”.

Kto brał udział w tej akcji? Gdy przed kilkoma laty prokuratura litewska zainteresowała się mordem w Koniuchach w toku śledztwa dotyczącego byłych sowieckiech partyzantów Yitzhaka Arada (Rudnickiego) oraz Fani Jocheles Brancowskiej, powstał międzynarodowy szum. Oskarżenia pod adresem Litwy posypały się lawinowo, mimo że udział Brancowskiej w napadzie na Koniuchy opisała jej przyjaciółka Rachel Margolis w wydanym w 2006 r. w Wilnie po rosyjsku pamiętniku pt. “Niemnogo swieta wo mrakie”. Margolis wówczas wchodziła w skład żydowskiego oddziału partyzanckiego “Ku Zwycięstwu” pod dowództwem Szmuela Kaplinsky’ego, który był częścią tzw. Brygady Wileńskiej. Tak w swym pamiętniku Margolis wspominała akcję rzekomo skierowaną przeciwko nieistniejącemu garnizonowi w Koniuchach: “We wsi Kaniuki [sic!] był garnizon faszystów, który obejmował drogę partyzantów do regionu i był dla nas bardzo niebezpieczny. Komenda brygady zadecydowała wszcząć bitwę z garnizonem i wysłać tam wszystkie swoje oddziały. Fania [Jocheles] poszła na akcję z grupą [żydowskiego] oddziału “Mściciel”. Poszli też i nasi [tzn. z oddziału "Ku Zwycięstwu"]. Wrócili po kilku dniach z rannymi. [Według sprawozdania sowieckiego nie było rannych po stronie sowieckiej - przypis H.S.]. Bitwa bardzo się przedłużała. Partyzanci okrążyli garnizon, lecz faszyści byli wyjątkowo dobrze uzbrojeni i odrzucili wszystkie ataki. Skrzydła żydowskich oddziałów zostały złamane, i partyzanci cofnęli się stromo. Wówczas [Elhanan] Magid skoczył na kamień i krzyknął: ‘Jesteśmy Żydami. Pokażemy im, co potrafimy zrobić. Naprzód, towarzysze’. Nasi chłopcy wytrzeźwieli, wrócili i zwyciężyli. [...] Wszyscy byli uniesieni radością: wrócili zwycięzcy, pomimo że wróg miał znaczną przewagę. Garnizon w Koniuchach już nie istniał. Fania opowiadała o Magidzie, który mówił słabo po rosyjsku, w sposób bardzo śmieszny. Wyszło mu: ‘Jesteśmy Żydami. Pokażemy im, co posiadamy’. Wszyscy ryczeliśmy ze śmiechu, i to powiedzenie zostało w naszych rozmowach”. Pomimo tego dość szczegółowego opisu, kiedy sprawa litewskiego śledztwa stała się głośna, Fania Jocheles Brancowska zaprzeczyła, jakoby brała udział w tej akcji. Natychmiast zmobilizowano międzynarodową kontrakcję. W sukurs przyszły ambasady amerykańska, brytyjska, austriacka i irlandzka w Wilnie, które zaczęły Brancowską fetować. Prezydent Niemiec przyznał jej nagrodę. Zdobycie rzekomego garnizonu to pierwszy zaproponowany wariant na usprawiedliwienie akcji w Koniuchach. Ma on swoje źródło w wojennych meldunkach sowieckiej partyzantki. Jednak dzisiaj, kiedy fałszywa informacja o rzekomym garnizonie została zdemaskowana, nie za bardzo nadaje się on do akcji propagandowej czy obronnej. Żadnego garnizonu tam po prostu nie było.

“Winne” są ofiary Na zapas wykreowano zatem jeszcze jeden wariant, by usprawiedliwić masakrę w Koniuchach. Według nowej wersji partyzanci mścili się na chłopach, którzy jakoby zostali dobrze uzbrojeni przez Niemców i zaczęli napadać na partyzantów. Powtórzyła ją ostatnio żydowska historyk Dina Porat w świeżo wydanej książce o Abbie Kovnerze, przetłumaczonej na angielski, pt. “The Fall of a Sparrow”. Sam Kovner miał zwołać partyzantów po “udanej” akcji i pochwalić zwłaszcza tych, którzy odznaczyli się w walce. Jeden z uczestników – Senka Nisanelewicz, wspominał, że partyzanci byli niezadowoleni z przemowy Kovnera, który im jednak tłumaczył, iż żydowscy partyzanci nie powinni zachowywać się tak jak Niemcy. Po latach Nisanelewicz przyznał mu rację: “Byliśmy młodzi i zapalczywi, wszystko straciliśmy i paliliśmy się do zemsty. (…) Jednak miał rację: za daleko się posunęliśmy”. Występując w imieniu Stowarzyszenia Litewskich Żydów w Izraelu, Abe Lawre połączył oba warianty: “Koniuchy to żadna niewinna wieś, lecz ufortyfikowana pozycja niemieckich oddziałów antypartyzanckich i ich miejscowych kolaborantów. Włóczyli się po okolicznych terenach, polując na partyzantów i Żydów, i zabili każdego napotykanego. Gdyby garnizon w Koniuchach wygrał bitwę, żaden partyzant lub Żyd nie uniknąłby tortur i okrutnej śmierci z rąk miejscowej ludności”. Niestety, żaden z wariantów podanych przez stronę żydowską nie nadaje się do afirmacji według metodologii Jana T. Grossa, słusznie odrzuconej przez historyków tej miary, co Samuel Gringauz, Raul Hilberg czy Christopher Browning. Przypomnijmy dla porównania przebieg niezwykle intensywnego śledztwa w sprawie mordu w Jedwabnem. Przeprowadzono go w ciągu półtora roku, a już w 2002 r. wydana została ogromna dwutomowa “biała księga”, licząca ponad 1500 stron i zawierająca podstawowe dokumenty oraz analizy historyczne, socjologiczne i prawne. Hanna Sokolska

W czyje ręce wpadnie polskie płynne złoto? Ogromne złoże ropy w Polsce. Nawet pół mld baryłek! Potencjał wydobywczy złóż ropy naftowej w polskich Bieszczadach jest dużo wyższy niż początkowo szacowano – wynika z raportu brytyjskiej spółki Gaffney Cline & Associates. Według dokumentu, zasoby bieszczadzkiej ropy przynależące do spółki Aurelian Oil&Gas wynoszą od 89 do 131 milionów baryłek. Wynika z tego, że łączna pojemność złóż może przekroczyć 0,5 mld baryłek, czyli około 68 mln ton. Państwowy Instytut Geologiczny szacował, że zasoby złoża to około 21,5 mln ton. Raport przygotowano na zlecenie spółki Aurelian Oil&Gas, która posiada 25 proc. pakiet udziałów w bieszczadzkich koncesjach. Udział EuroGas Polska w tych samych złożach wynosi 24 proc. Większościowym udziałowcem jest PGNiG, które posiada 51 proc. udziałów. Jak pisze „Wirtualny Nowy Przemysł” niemiecka spółka EuroGas poinformowała o zawarciu przez jej spółkę zależną EuroGas Polska poufnej umowy z jednym z największych koncernów naftowych na świecie. Jej przedmiotem jest oszacowanie z perspektywą przejęcia określonych aktywów wydobywczych spółki w Bieszczadach. EuroGas Polska nie ujawniła szczegółów zawartej umowy. Poinformowano jedynie o przekazaniu nowemu partnerowi wszelkich danych geologicznych i sejsmicznych, włącznie z tymi zgromadzonymi w 2009 roku. Nieunikniony komentarz gajowego: Nie wiemy jeszcze, kto będzie odnosił korzyści i ciągnął zyski z eksploatacji polskich złóż ropy – damy sobie jednak urwać głowę przy samej d**ie, że nie będzie nim Polskie Państwo ani społeczeństwo. Już na etapie wstępnym widzimy ogromne zaangażowanie obcych podmiotów gospodarczych (niech nas nie łudzi nazwa “EuroGas Polska”, to niemiecka firma). Czy w Polsce brakuje inżynierów-nafciarzy z dużym doświadczeniem? Czy brakuje nam technologii? Pieniędzy? Po jaką cholerę dopuszczono do biznesu zagraniczne firmy? Co one wniosły?
To, że złoża ropy naftowej zostaną szybko “sprywatyzowane” jest więcej, niż oczywiste, wystarczy popatrzeć np. na polską miedź. Będzie tylko mały problem. Społeczeństwo, nawet największe tumany “z wielkich miast znające języki obce”, orientuje się co nieco w wartości takich złóż. Trudno więc będzie im wytłumaczyć, dlaczego musiały zostać sprzedane za cenę poniżej wartości gruntu, na jakim się znajdują. Ale pewnie uny coś wymyślą. A jak nie wymyślą, to stworzą ustawę o “kłamstwie naftowym”.
Módlmy się, aby Polacy do tych złóż nie musieli dopłacać. Ich nabywca może z łatwością wykorzystać luki, nieścisłości i celowe haki w umowie kupna-sprzedaży sporządzonej właśnie w tym celu i żądać odszkodowania np. za złą pogodę, trudne warunki wiercenia, chamstwo okolicznej ludności itp. MARUCHA

Przekręt stulecia Nasza cywilizacja umiera. Jeszcze 20–30 lat, a III Rzeczpospolita graniczyć będzie nie z Niemcami, lecz z Kurdyjską Republiką Saksonii, Sułtanatem Brandenburgii czy Emiratem Meklemburgii. Możliwe zresztą, że III RP nazywać się już będzie C?ng Hňa Xă H?i Ch? Ngh?a thuô?c vę? Ba Lan – albo podobnie. Choć mało prawdopodobne; ale za 60 lat? Kto wie? Europa to stara bogata ciotka, powoli dogorywająca w swoim łóżku. Służba plądruje już pałac, wywożąc sprzęty do swoich domów – a przebiegli siostrzeńcy i bratankowie organizują rozmaite przemyślne akcje, namawiając ciotkę, by koniecznie dała na nie trochę pieniędzy. Na przykład: w zachodnim skrzydle pałacu podobno pojawia się duch. Trzeba więc zamówić czterech fachowych zamawiaczy duchów (biorą po $1000 za godzinę – $900 dla siostrzeńców) oraz sprowadzić Maszynę Odstraszającą Duchy (za $10.000.000); co prawda koszt tej maszyny oraz opinij ekspertów (musi być imponująca, a eksperci to co najmniej laureaci Nobla – by ciotka wysupłała te miliony – a opinia laureata Nobla kosztuje…) to $8.000.000 – ale i tak dla siostrzeńców zostaną dwa miliony do podziału… Otóż dokładnie tak wygląda gigantyczna afera z GLOBCIem. Globalne ocieplenie może nawet i jest (choć obecna zima wzbudza wątpliwości…) – ale nie ma nic wspólnego z działalnością człowieka – i te $2.000.000.000.000 (dwa biliony, czyli miliony milionów – dolarów), które „musimy” wydać na „ratowanie Ziemi przed GLOBCIem” to czysta strata – jeśli zapomnieć, że ułamek tej sumy, jakieś $100 miliardów, to też ładny grosz – który miał wpaść (i już wpada) do kieszeni pomysłodawców i wykonawców tej afery. Ludzie ci świadomie i celowo fałszowali dane o klimacie, dane o topnieniu lodowców, organizowali „wyprawy badawcze na Antarktydę” gdzie robili „badania rdzeni lodowych” (a kto sprawdzi, co oni tam robili?)… To wszystko jest bajecznie proste i łatwe. Tym bardziej, że tzw. ludność (a w d***kracji to L*d decyduje większością głosów o wydawaniu pieniędzy!) po stu latach ogłupiania poprzez państwową tzw. „edukację”, oglądanie telewizji i panowanie d***kracji (gdzie muszą rządzić głupcy, bo jest ich więcej, niż mądrych!) kompletnie zdurniała. Najpierw zresztą zrobiono próbę: „ratowano warstwę ozonową”, w której rzekomo powstała dziura wskutek… używania freonu w lodówkach. Nic to, że lodówek i klimatyzacji używa się głównie w USA, a dziura była nad Antarktydą – przekupieni politycy wydali nakaz wycofania freonu, zmarnowano ok. 50 mld dolarów i… nic. Żadna komisja żadnego parlamentu nie zajęła się tym przekrętem (zamiast freonu wprowadzono inny, znacznie droższy gaz…) – i przyschło! Więc hulaj dusza! Bo ludzie dostrzegają kradzież 1000 zł. Kradzież biliona jest dla ludzi niewyobrażalna i niedostrzegalna. Reakcje ludności sprawdzono jeszcze wystosowując zakaz używania żarówek. Jest to kompletny absurd i 100 lat temu ludność ruszyłaby z kamieniami na budynki rządowe, gdyby ktoś taki zakaz wydał. Dziś ogłupiałe tłuste woły, krowy i cielęta, jeszcze 100 lat temu dumnie nazywające się „ludźmi”, podwinęły ogony i pokornie kupują dziesięć razy droższe (i szkodliwe dla środowiska – rtęć!!) świetlówki. I to był dla NICH dowód, że można pełną parą ruszać na „walkę z GLOBCIem”. Tyle, że apetyty rośnie w miarę jedzenia. Sumy, które „trzeba będzie” zmarnować, by ONI mogli ukraść te $100 miliardów, są niewyobrażalne. Na razie mówi się o dwóch bilionach, ale jeśli nie zaprotestujemy, to niewątpliwie jutro zażądają dziesięciu bilionów. Niektórzy mówią: jak widać nie ma ocieplenia, więc sprawa przyschnie. Nie rozumieją istoty rzeczy… Jutro ci sami ludzie powiedzą, że Ziemi grozi Globalne Oziębienie i zażądają dwóch bilionów na walkę z GLOZIem. Bo przecież nie chodzi o to, by Ziemia się ociepliła czy oziębiła (efekt wydania tych dwóch bilionów byłby taki, jak wrzucenie kostki lodu w Słońce, by obniżyć jego temperaturę…), tylko o to, by jakieś 5–10% tych pieniędzy zmalwersować. I to miejmy na uwadze. JKM

Kim jest generał Dokument Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna będzie budził kontrowersje. Autorzy wydają wyrok: Wojciech Jaruzelski jest zdrajcą narodu. I chociaż argumentów im nie brakuje, trudno nie dostrzec, że kreślą portret generała grubą kreską. Generał Jaruzelski nie jest bohaterem mojej bajki. Przeciwnie, w latach 80. rysowałem jego portrety na murach, opatrując je niecenzuralnymi epitetami. Był dla mnie wtedy wrogiem publicznym nr 1. „Komuchem”, który w imię własnych interesów zaprzepaścił w 1980 roku wielką szansę, a potem kłamał o konieczności wprowadzenia stanu wojennego. Nigdy nie nazwałbym go człowiekiem honoru, zbawcą narodu, czy współtwórcą porozumień Okrągłego Stołu. I niezmiennie uważam, że za wiele swoich działań powinien ponieść odpowiedzialność karną. Nieszczęściem jest to, że dokument o jego życiu powstaje dopiero dwadzieścia lat po pierwszych półwolnych wyborach. Że nadal tak mało mówi się na lekcjach historii o ludziach pokroju Jaruzelskiego, którzy pięli się po peerelowskich drabinach władzy, umacniali przyjaźń polsko-radziecką, choć wiedzieli o 17 września, Katyniu i sowiecko-ubeckich zbrodniach w zniewolonej Polsce. A mimo to uważam, że film Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna jest zbyt jednostronny. Historyczne tło wydarzeń, które ukształtowały generała, razi uproszczeniami. Jakby widz miał odnieść wrażenie, że za wszelkim złem PRL-u stał wyłącznie Wojciech Jaruzelski.

W filmie występuje dziewięciu historyków, każdy z nich dorzuca interesujące fakty. Oglądamy portret karierowicza, który zawierzył Sowietom, dał się przez nich zwerbować i który pozostał im wierny. Znakomite są materiały archiwalne, rzadko pokazywane (film powstał na zlecenie TVP Historia i tam był emitowany po raz pierwszy). Historycy mówią spokojnie, rzeczowo. Jednoznacznych osądów unika zwłaszcza Andrzej Paczkowski. Ale i on nie ma wątpliwości – tak, Jaruzelski należał do grona ludzi decydujących o antysemickich czystkach w wojsku czy hańbiącej inwazji na Czechosłowację. Rosyjski pisarz i dysydent Władimir Bukowski wyraża się ostrzej: bohater filmu był sowieckim lokajem. Po tak mocnej wypowiedzi należałoby oddać głos drugiej stronie – zwolennikom generała, którzy chętnie widzieliby go na piedestale historii. W filmie ich nie ma – i to mój główny zarzut. Rozumiem, że dokument próbuje odpowiedzieć wszystkim tym, którzy widzą w Jaruzelskim jednego z „ludzi honoru”, że przynosi wiedzę o mało znanych faktach z jego życia i dzięki temu pełni rolę edukacyjną. Ale tak jak nie można mówić o Jedwabnem, zapominając o antyżydowskich polskich lękach, czy wypominać Piłsudskiemu zamach stanu, nie pamiętając, jak krucha była wtedy międzynarodowa pozycja Polski, tak nie można pominąć w filmie o Jaruzelskim historycznych realiów, w których robił karierę i podejmował najważniejsze decyzje. Grzegorz Braun i Robert Kaczmarek odpowiadają ogniem potępienia na kult generała. Jatka trwa, a jej skutkiem jest rosnąca obojętność Polaków na własną historię. Dobrze, że po emisji filmu zaplanowano „Post scriptum” z udziałem m.in. Wojciecha Jaruzelskiego i Adama Michnika. Dyskusja pewnie będzie burzliwa, ale czy przyniesie nowe wnioski – wątpię. Barykada jest wciąż za wysoka. Krzysztof Feusette

O kontrowersjach Określenia „sowiecki patriota” użył w odniesieniu do Jaruzela B. Musiał w filmie G. Brauna i myślę, że każdy, kto w 2010 r. broni Jaruzela lub domaga się „zniuansowania” jego historii, powinien sobie też to zaszczytne miano gdzieś nad biurkiem czy nad łóżkiem powiesić. Oglądając wczoraj po emisji filmu dyskusję z udziałem W. Mazowieckiego i J. Żakowskiego, Ł. Warzechy i P. Zaremby, prowadzoną przez R. Ziemkiewicza (który już na wstępie został poczęstowany żartem, że jest kolegą J. Urbana, skoro ten ostatni był prezesem telewizji – co z kolei miało być odpowiedzią na docinek Ziemkiewicza pod adresem Żakowskiego), doszedłem do wniosku, że z pewnymi ludźmi nie powinno się w ogóle rozmawiać z jednej prostej przyczyny – ich prawda nie interesuje. To, czy będą mówić półprawdy, ćwierćprawdy czy ewidentne kłamstwa, nie ma znaczenia, najważniejsze jest to, iż debatowanie z nimi jest stratą czasu – i dla rozmówcy, i dla ewentualnego słuchacza. Rozumiem, że w dyskusjach, zwłaszcza przeprowadzanych na forum publicznym organizatorzy powinni zadbać o to, by reprezentowane były przynajmniej dwa stanowiska w jakiejś sprawie. Błędem jednak jest zapraszanie ludzi, którzy chcą jedynie wygłosić swoje ideologiczne przesłanie, zaś wszelkie stanowiska dotyczące dyskutowanej kwestii uznają za bezsensowne, nieuzasadnione, absurdalne, „niezniuansowane” etc. Dla czystości dyskusji oraz czystości przestrzeni publicznej, jak też dla pewnej higieny intelektualnej (niezaprzątania sobie głowy kłamstwami, dezinformacjami itd.) nie należało (i nigdy nie należy) podejmować dialogu z marksistami-leninistami – analogicznie, z tychże samych względów, nie powinno się debatować z osobami, które marksistów-leninistów bronią. Jeśli bowiem ktoś uważa, że w kłamstwie jest jakieś ziarno prawdy, to niech sobie tego ziarna szuka nawet do końca życia, lecz my nie musimy mu w tym poszukiwaniu towarzyszyć. To tak mówię gwoli pewnego wprowadzenia i uporządkowania sytuacji, zresztą problem nie dotyczy wyłącznie wczorajszej dyskusji, wiemy wszak doskonale, iż stawianie Jaruzelowi pomnika za życia zaczęło się już w 1989 r. i właściwie trwa do dziś. Nawet w tak zdawałoby się krytycznej wobec III RP i „pisowskiej” „Rz”, pojawia się „zniuansowany” głos K. Feusette, który twierdzi, iż film Brauna będzie uznawany za kontrowersyjny. Słowo „kontrowersyjny” zrobiło wielką karierę za czasów III RP, gdyż za jego pomocą sugerowano „publiczności”, że ma się mieć na baczności i wstrzymać z osądem w jakiejś kwestii, dopóki „znawcy” nie rozsądzą zgodnie ze znawstwem swoim. „Kontrowersyjna” ustawa antyaborcyjna, „kontrowersyjny” projekt ustawy dekomunizacyjnej, „kontrowersyjna” lustracja, „kontrowersyjne” poglądy antykomunistyczne itd. To, co znawcy opatrywali przymiotnikiem „kontrowersyjny” miało pozostawać niejako poza obszarem zainteresowań przeciętnego zjadacza chleba do czasu eksperckiego rozstrzygnięcia, a nawet jeśli z tym rozstrzygnięciem zwlekano, to wbijano ludziom do głowy to właśnie określenie, by wiedzieli z góry, że skoro coś jest „kontrowersyjne”, to coś z tym jest na pewno nie tak i lepiej się o tym nie wypowiadać lub też uważać to za nonsens. Oczywiście, bywało też inne użycie tego terminu, takie, które zmierzało do osłabienia moralnej oraz prawnej oceny jakiejś decyzji czy czyichś działań. „Kontrowersyjna” była (i jest do teraz) przecież decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego. Podejmując ją Jaruzel musiał się bić z myślami niemalże jak Hamlet, musiał się miotać między dobrem a złem, musiał rwać włosy z głowy położonej między sierpem a młotem – tłumaczono (i tłumaczy się) nam. Jak pamiętamy zresztą S. Chwin, na łamach broniącej Jaruzela od samego początku III RP, gazety Michnika, dokonał swego czasu nieprawdopodobnej wprost manipulacji, twierdząc, że „każdy z nas” postąpiłby pewnie tak samo na miejscu „generała”. Czyli co – każdy z nas, gdyby „konieczność dziejowa” go zmusiła więził, pałował lub strzelałby do swoich rodaków? Niezłe, choć dla tego środowiska intelektualnego bardzo typowe – w końcu przyjąwszy raz kłamstwo za prawdę, brnie się w nie w nieskończoność. Innej drogi nie ma, bo nie może być. Niezwykle ciekawe jest to, wracając już do dyskusji wokół filmu Brauna, że kontrowersje ma budzić film, a nie sama postać w nim pokazana, no chyba, że „kontrowersyjna” miałaby być w tym drugim znaczeniu, tj. wewnętrznie niejednolita, pęknięta, zmagająca się ze swymi słabościami i z presją sił zewnętrznych - „zniuansowana”. Jeszcze bardziej intrygujące jest to, że tak wielkie wysiłki wkłada się w obronę sowieckiego agenta, oddanego Rosjanom i Rosji sowieckiej bez reszty, odkąd tylko wstąpił w szeregi armii czerwonej, a potem wszedł we współpracę ze Smierszem. Jeśli bowiem ktoś broni tego sowieckiego agenta, który zajmował się m.in. zwalczaniem polskiego, antysowieckiego powstania, to musi konsekwentnie uznać, że owo powstanie należało zwalczać, czyli, że ludzie z AK, WiN-u czy NSZ-u to były faktycznie zaplute karły reakcji. Jeśli ktoś broni tego sowieckiego agenta, to musi też konsekwentnie uznać, że służenie armii okupacyjnej oraz dowodzenie „ludowym wojskiem”, które planowano użyć do ataku na kraje zachodnie – to powód do chwały, zaś godzenie się na to, że Polska zamieniłaby się w nuklearne pogorzelisko, to specyficzna forma patriotyzmu lokalnego. Tego rodzaju jednak moralną gimnastykę pozostawiam kompletnym zaprzańcom. Moim zdaniem Jaruzel zasługuje na śmierć i powinno się go skazać na śmierć nawet dziś, w podeszłym, starczym wieku – właśnie z tego powodu, że jako zbrodniarz komunistyczny i zdrajca ojczyzny powinien zostać stracony, a wraz z nim ci wszyscy, co zbrodni komunistycznych i zdrady ojczyzny się dopuścili. Tak jak gania się po całym świecie do późnej starości, oprawców hitlerowskich, tak powinno się ganiać i sądzić oprawców komunistycznych. Gdyby za zbrodnie komunistyczne tychże zbrodniarzy spotkała śmierć właśnie nawet w późnej starości, to czerwona zaraza stosunkowo szybko znikłaby z „intelektualnych salonów”. Zdaję sobie jednak sprawę, że proponuję kontrowersyjne rozwiązanie, mimo że czerwoni wymordowali i sponiewierali tyle milionów ludzi. Jaruzel wiedział, że spotka go śmierć, jeśli władzę przejmą ludzie, których gnębił, z tego też powodu ze swoimi czerwonymi pobratymcami zastosował manewr „dzielenia się władzą”. Podzielił się to władzą jednak z ludźmi, którzy zapewnili mu ochronę, nie zaś z polskim społeczeństwem. To też warto przypomnieć tym, co wciąż i wciąż bronią sowieckiego agenta, bo za to i ich rozliczenie wnet czeka. Mam nadzieję, że nauczyciele historii będą pokazywać film Brauna na lekcjach z dziećmi i młodzieżą. To powinien być materiał obowiązkowy dla każdego, chcącego poznać naszą współczesność, wchodzącego w życie, Polaka. FYM

GORĄCY WIECZÓR W TVP 1 Poniedziałkową emisję filmu o Wojciechu Jaruzelskim pt. „Towarzysz generał” w TVP 1 usiłowały zablokować Teresa Torańska i Maria Zmarz-Koczanowicz z powodu wykorzystania kilku ujęć z „Nocy generała” ich autorstwa. Obydwie panie zapomniały, że właścicielem wspomnianego filmu jest TVP, więc ich protest okazał się bezskuteczny. Zaproszony do studia TVP 1 Wojciech Jaruzelski nie przyszedł, a wysłał jedynie list. „Towarzysz generał” autorstwa Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka został wyemitowany kilka tygodni temu w TVP Historia (film został zrealizowany na zamówienie tego kanału). Jego emisja przeszła właściwie bez echa – nie było fali krytyki, nikt nie nawoływał do zakazu emisji. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy okazało się, że film zostanie wyemitowany w TVP 1 w porze najlepszej oglądalności. Na pomoc generałowi Jaruzelskiemu ruszyła „Gazeta Wyborcza”, publikując list Teresy Torańskiej i Marii Zmarz-Koczanowicz do władz TVP. Z odsieczą ruszył także Paweł Wroński ze swoim komentarzem „Generał samo zło?” Po filmie w studiu dyskusję z publicystami poprowadził Rafał Ziemkiewicz, który nie dał ja sprowadzić do poziomu „pyskówki”, co usiłował zrobić Wojciech Mazowiecki. W agresywnym tonie zaczął od tego, że film nie powinien się ukazać „w PiS-owskiej telewizji”, czyli w TVP ( w czasie, gdy wypowiadał te słowa, w TVP 2 Tomasz Lis spijał słowa z ust premiera Donalda Tuska w swoim programie). Jacek Żakowski zarzucał filmowi jednostronność i brak obiektywizmu – odmienne zdanie zaprezentowali Łukasz Warzecha i Piotr Zaremba. Podkreślali, że po raz pierwszy ktoś pokazał prawdziwą historię generała Jaruzelskiego od samego początku jego kariery. Film Kaczmarka i Brauna odbrązowił powszechny obraz Jaruzelskiego - lukrowany przekaz na temat generała ukształtowany przez „Gazetę Wyborczą” i związane z nią środowisko. Piotr Zaremba przypomniał, że w 1970 roku, gdy Jaruzelski był szefem armii, a wojsko masakrowało ludzi na Wybrzeżu, w Polsce kolportowano plotkę, że Jaruzelski przebywa w areszcie domowym, co było wierutną bzdurą. Najbardziej uderzająca w dyskusji była reakcja Wojciecha Mazowieckiego odnośnie służby Jaruzelskiego w zbrodniczej, całkowicie kontrolowanej przez Sowietów Informacji Wojskowej i czystek antysemickich w Wojsku Polskim wykonywanych przez Jaruzelskiego. Mazowiecki kpił: „ilu było zwolnionych w ramach czystek antysemickich oficerów?” Jakby nie wiedział, że nawet jeden zwolniony z pracy człowiek z powodu narodowości to o jednego za dużo. Dobrze się stało, że „Towarzysz generał” został wyemitowany w porze, gdy mogło go zobaczyć wiele osób, podobnie jak dyskusję po filmie, podczas której ani Jackowi Żakowskiemu, ani Wojciechowi Mazowieckiemu, nie udało się zdeprecjonować autorów filmu, występujących w nim historyków i samego filmu. Jednak najistotniejsze było to, że jeden z najważniejszych filmów ostatniego 20-lecia został pokazany w publicznej telewizji. Magdalena Nowak

Spowiedź Piesiewicza: Ta sprawa zniszczyła mi życie. Tylko w "Super Expressie" senator opowiada o narkotykach, kobietach i piekle, jakie przeżywa. Jeszcze niedawno był autorytetem, wyrocznią w sprawach przyzwoitości i moralności. Wczoraj cała Polska zobaczyła, jak paraduje w kolorowych sukienkach i wciąga nosem biały proszek w towarzystwie podejrzanych kobiet. Zmęczony oskarżeniami senator Krzysztof Piesiewicz zgodził się spotkać z naszym reporterem. Po obejrzeniu kompromitujących go filmów zdecydował się na szczerą rozmowę, w której przedstawia swoją wersję zdarzeń. Opowiada, jak poznał kobiety, które go nagrały, o swoich przygodach z narkotykami i o tym, jak jedna chwila słabości zniszczyła mu życie. Oto jego opowieść.

Tajemnicza nieznajoma spod hotelu Marriott Spotkałem ją po wyjściu z hotelu Marriott. Ja siedziałem w samochodzie. Był upał, miałem odkręconą szybę. Ona podeszła i zaczęła ze mną rozmawiać. Zrobiła na mnie wrażenie normalnej kulturalnej trzydziestokilkuletniej osoby. Rozmawiałem z nią dłużej w samochodzie, aż w końcu zaprosiłem ją do mojego domu. Jakiś czas potem znów się z nią umówiłem, przyjechałem po nią i pojechaliśmy do mnie. I tak dalej, i tak dalej... - wyznaje Piesiewicz. Nie ukrywa, że z tajemniczą kobietą łączyły go stosunki intymne, ale zaprzeczył, by podczas spotkań dochodziło do jakichkolwiek przebieranek. - To nie były takie stosunki jak tam... (na nagraniu - przyp. red.). To było dwa razy po dwie godziny. W ciągu tych dwóch spotkań były stosunki intymne. Ale to była namiastka stosunków. Proszę zrozumieć, ja jestem mężczyzną - mówi. Jak twierdzi, wskutek kłótni o pieniądze, zerwał kontakty z kobietą. - Kiedyś w nocy otrzymałem od niej telefon. Krzyczała, że musi zreperować samochód. Że potrzebne jej 2 tys. złotych. Ja przerwałem tę rozmowę - mówi. Jednak po kilku miesiącach para znowu się spotkała. Dlaczego? - Ona mnie przekonała. Wcześniej była miłą osobą, a telefon w nocy to był incydent. Chciałem się z nią spotkać i normalnie porozmawiać. Czy to z założenia miało być spotkanie o charakterze intymnym? Może tak, może nie. Zawsze kiedy mężczyzna się spotyka z kobietą, może dojść do zbliżenia i może do niego nie dojść. Do kolejnego spotkania w jego domu doszło na początku września, kiedy wrócił z urlopu. Jednak zamiast jednej kobiety pojawiły się dwie. - Raptem 15 minut przed spotkaniem podobno zjawiła się u niej koleżanka. Oczywiście teraz już wiem, że potrzebny był ktoś do kręcenia filmów. One wzięły ze sobą torbę. Przywiozły sukienki, gadżety, to wszystko - opowiada. - To była przygotowana akcja. Nie mam pojęcia, czy nie wrzucono mi czegoś do drinka. Ja jestem zupełnie normalny. To był jedyny incydent tego rodzaju w życiu. Oczywiście w ciągu 10 lat separacji z żoną miałem spotkania z różnymi kobietami. Miałem krótsze, dłuższe romanse. Ale nigdy nie zdarzyło mi się nic, co by wychodziło poza konwencje... spotykania się kobiety z mężczyzną - zapewnia.

O sukienkach i sztucznym penisie Na nagraniu z imprezy, do którego dotarł "Super Express", widać, jak senator wciąga do nosa biały proszek, daje się malować oraz chodzi w damskiej sukience. - To była maskarada. One mnie oszołomiły. Był sztuczny penis, a ja nie wiedziałem, co się ze mną działo. W czymś takim brałem udział pierwszy raz w życiu - wyjaśnia i zapewnia, że nie brał wtedy narkotyków. - To był sproszkowany lek. One chciały, abym brał coś do nosa. To życie intymne, które jest tu pokazane, jest sprowokowane. Mnie to też bulwersuje, że ja się dałem wkręcić w takie dwie czy trzy godziny. To jest straszne, nigdy w życiu czegoś takiego nie przeżyłem, nigdy nic takiego mi się nie zdarzyło. Przysięgam na wszystkie świętości na świecie. Nigdy! - podkreśla. - W moim życiu miałem styczność z narkotykami. 30 lat temu, 20 lat temu i 10 lat temu też. Jeżdżę po świecie na festiwale. Obracam się w towarzystwie artystów. Brałem kokainę w Holandii, we Włoszech. To były śladowe rzeczy. Jednak nie tym razem! To była przygotowana prowokacja. Ta sprawa zniszczyła mi życie.

O szantażu - Przyszli panowie, którzy doskonale znali moje oświadczenie majątkowe. To było działanie z chęci zysku. Chcieli wyciągnąć ode mnie jak najwięcej pieniędzy. Dwukrotnie uległem szantażystom. Oddałem im wszystko, co nie należało do żony (wg RM FM chodzi o pół mln zł). Kiedy zwrócili się do mnie trzeci raz po pieniądze, powiadomiłem policję i prokuraturę. Była dokonana akcja. Uczestniczyłem w przekazaniu pakietu kryminalnego (haraczu - przyp. red). Udało się zatrzymać trójkę, ale czy to wszystko. Byłem na skraju samobójstwa... Jestem wyniszczony. Od miesiąca, od momentu akcji policyjnej, nie mieszkam w domu. Ja nie mam życia. To jest piekło... SE

Ta „dyskusja” w TVP INFO... Telewizja chyba serio postanowiła wspierać działania tzw. „Rządu” chcącego rozszerzyć dostęp do broni – bo jako przeciwnika wystawiła mi p. dra Filipa Ilkowskiego. Mocno się wstydzę – to tak, jakby do meczu bokserskiego ze mną wystawiono cierpiącego na chorobę Parkinsona 12-latka. Ten człowiek nie potrafił sklecić jednego zdania tak, by jego druga część nie zaprzeczała pierwszej! Nie wynikało to z Jego jakiejś piramidalnej głupoty: jest to po prostu skutek tego, że na tkankę normalnych pojęć nałożyły Mu się slogany wykładane na jakichś gender studies czy Podziemnym Uniwersytecie im. Leona Bronsteina (ps. ”Lew Trocki”). Naprawdę: przezabawne zbitki. Najogólniej Jego teza była taka, że nie wolno dawać do ręki pistoletów obywatelom broniącym swojego domu – natomiast karabiny maszynowe w rękach L**u chcącego obalić niesprawiedliwy ustrój kapitalistyczny - to rzecz godziwa, a nawet niezbędna. A ponadto uwaga, że Murzyni popełniają więcej przestępstw, niż Biali jest ohydnym rasizmem. Również uwaga, że swoich kolegów na uniwersytecie Karoliny Północnej ostrzelał Koreańczyk jest też rasizmem. Ciekawe, co by powiedział, gdybym podał przykład Leona Czołgosza, który w 1901 roku zastrzelił śp. Wilhelma McKinleya, prezydenta USA; oskarżyłby mnie o anty-polonizm? Co z człowieka potrafi zrobić lewacka ideologia... Facet wykłada historię powszechną na Wydziale Dziennikarstwa UW. To musi być niezła zabawa! JKM

Liczenie: drzew - a rasizm pederastów Dwóch Panów – {Boyar} i {maniek} -   dokonało szacunkowego obliczenia liczby drzew w Polsce. Jednemu wyszło 35 mld - drugiemu, inną metodą, 40 mld. Bardzo spodobał mi się przy okazji pomysł zrobienia zdjęć satelitarnych - i stworzenia programu, który od góry rozpoznawałby drzewa na sztuki... W każdym razie: przy takiej liczbie drzew (a w Niemczech jest ona na pewno większa!) ten milion drzew wygląda mało imponująco. Ale nie szkodzi - niech dzieciaki robią coś pożytecznego, zamiast np. ćpać. Tu milion - tam milion... Niestety: słuszna jest też uwaga o wykorzystywaniu dzieci; nie, nie do sadzenia - do działalności politycznej. Czytałem (chyba w "National Review") sprawozdanie z występu wiel.Jesse Jacksona (taki Czarny bardziej czarny i bardziej czerwony od o.Obamy) na jakims uniwersytecie. Autor pisze: "Wygadywał straszne bzdury. Gdyby był Białym, natychmiast by Go wyśmiano. Ponieważ był Czarny – słuchano Go w nabożnym skupieniu. Tak właśnie wygląda rasizm". Dokładnie to samo jest z tym chłopcem. Na pewno wygłaszał kompletnie kretyńskie – ale „poprawnie politycznie” - slogany, na co nie zwracano Mu uwagi, bo miał 12 lat. I w ten sposób zrobiono Mu krzywdę. Straszną krzywdę. Ten – wtedy już ponad-czterdziestoletni - murzyński pastor to przypadek beznadziejny – ale z tego chłopca mogli jeszcze wyrosnąć ludzie... A co wyrośnie? Hmmm... Pamiętacie Państwo „Folwark Zwierzęcyśp.Eryka Blaira (ps. „Jerzy Orwell”)? Tam świnie brały sobie szczeniaki – i od dzieciństwa tresowały, by warczały na tych, którzy robią coś, co nie podoba się świniom. ONI – federaści – robią dokładnie to samo. Na moim blogu, jakieś dwa lata temu, była wypowiedź kogoś z Wrocławia. Nie pamiętam dokładnie, ale to było coś takiego. Jako przykład zdania (po angielsku) na lektoracie na uniwerku facet podał: „Mężczyźni mają więcej nagród Nobla, niż kobiety”. Sala, niemal co do sztuki, pełna oburzenia: „Panie profesorze, niech Pan do tego nie dopuści: to jest seksizm!” Delikwent niezrażony: „A zdanie: »Mężczyźni popełniają więcej przestępstw, niż kobiety« - czy to jest seksizm?” Sala, jednogłośnie: „Nie...”!! Te kadry młodych federastów trzeba będzie najprawdopodobniej w przyszłości po prostu od'izolować od normalnych ludzi. Jakieś obozy re-edukacyjne, jakaś Syberia – w ostateczności nawet rozwałka. Ci młodzi entuzjaści przecież na komendę przegryzą gardło każdemu normalnie myślącemu!! Co tu się będzie działo za 15 lat, gdy to wszystko pierdyknie! Strach pomyśleć. JKM

02 lutego 2010 Niekończący się plan zmian... Trwa wojna cywilizacji, a jak to na wojnie – są trudności, które to trudności polegają na tym, żeby krętą drogę zamienić w prostą i przeciwności obrócić w korzyści. Na przykład somalijscy piraci zostali zaatakowani przez piratów konkurencyjnych, bo oni też się chcieli obłowić sumą 5,5 miliona dolarów za uwolnienie greckiego tankowca z 28- osobową załogą. To, że doszło do konfrontacji dwóch gangów-  nic w tym dziwnego. Chodziło w końcu o niebagatelną sumę 5,5 miliona,  ale, że jedna z napadających stron poprosiła o pomoc….. siły antypirackie Unii Europejskiej(???)- to już jest coś! Tak jak kierowca, który przejechał człowieka i podszedłszy do niego stwierdził, że jest „bardziej pijany ode mnie”. Albo jak  napisał w zeznaniach inny:” Zatrąbiłem na pieszego, ale on tylko się na mnie gapił, więc go przejechałem”(???) Porywacze poprosili o interwencję marynarzy Unii Europejskiej- śmigłowce unijnych okrętów odstraszyły napastników. No tak! Pozostaje jednak pytanie, jakim kryteriami kierowali się siły antypirackie Unii Europejskiej, popierając akurat tę, a nie tę drugą  grupę  pirackich rzezimieszków? Widocznie w takiej także sprawie muszą być jakieś wytyczne Unii  Europejskiej.. Mimo wszystko rozdzielili tymczasem obie starające się o okup strony… Do następnej strony okupu.. Bo do  kataklizmów Unii Europejskiej do tej pory zaliczano: niemiecki humor, angielską kuchnię, włoskich kierowców i holenderskie kobiety. Teraz dojdzie jeszcze popieranie okupu jednej ze stron okupu żądających. Tak jak „ nasz”  rząd  zamierza rozdzielić bogatych rolników od rolników biednych, w ramach reformy Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Bo niemoralnym jest, żeby  rolnicy  biedni, musieli płacić taki sam podatek KRUS, jak rolnicy bogaci, nawet jak   tylko zarejestrowali się jako rolnicy, posiadając określoną ilość ziemi uprawnej. Tak samo z mandatami, które- być może wkrótce- innej wysokości będą płacili biedni, a innej wysokości- bogaci Jego Wysokość Władza to ustanowi... Kto jest biednym, a kto bogatym- ustali specjalnie o tego powołana  Wysoka Nadzwyczajna Komisja do Ustalania Różnicy Pomiędzy Bogatymi a Biednymi. To skandal,  żeby nie było zróżnicowania w nakładanym haraczu.! A przecież chodzi o  dobro ubezpieczonych obligatoryjnie, bo to dobro rośnie w miarę wzrostu składki ubezpieczeniowej- to chyba  jasne! Tak jak apetyt biurokracji  rośnie w miarę jedzenia  przez biurokrację. Największe korzyści wyciągnie z tego- jak zwykle zresztą- socjalistyczny rząd, który dąży za wszelką cenę do  zwiększenia wysokości nakładanej na rolników bogatych i biednych- składki. Pora na zróżnicowanie cen dla biednych i bogatych na takie artykuły jak : chleb, mleko, kasza i ryby. Niech nareszcie zapanuje sprawiedliwość w pełni społeczna i powstanie biurokracja tę sprawiedliwość nadzorująca. Kancelaria  Sprawiedliwość  Społecznej  z panem Piotrem Ikonowiczem już jest! Pora na dalszy postęp! I w sklepach będą musiały pojawić się listy proskrypcyjne artykułów spożywczych, które właściciele będą musieli sprzedawać po cenach  ustalonych przez rząd  w zależności od zamożności klientów. Liczba klientów biednych wzroście- statystycznie- bo życie życiem, a deklaracja- deklaracją. Do komunizmu idziemy pełna parą, zważywszy na gwałtowny rozwój sektora budżetowego. W takim Radomiu wkrótce będziemy mieli własny teatr lalek, jakby teatru codziennego było nam mało. Znowu budżet napęcznieje, wzrosną podatki, a dzieciaki będą miały  radochę  igrzysk.. Będą  też sprzedawać gminną  kamienicą za dwa miliony złotych, żeby starczyło na wynagrodzenia biurokracji w  gminnej Spółce Rewitalizacyjnej. W okresie depresji pijak też wyprzedaje meble. Żeby się napić! Pamiętam jak aktorka Joanna Szczepkowska oświadczyła 4 czerwca pamiętnego roku, że „ komunizm się w Polsce skończył’(????). Nic bardziej błędnego! Tylko się przepoczwarzył pani Joanno, tym bardziej, że z wielkim zacięciem pomagała pani panu Adamowi Michnikowi w kampanii parlamentarnej, który właśnie w swoich planach  miał na myśli socjalizm z ludzką twarzą., który do tej pory propaguje w swojej gazecie. Teraz pani Joanna Szczepkowska ma” misję naprawiania świata.” Po obaleniu komunizmu razem z Lechem Wałęsą. Lubi podglądać zwykłych ludzi podczas zwykłych czynności. Napisała nawet w tej sprawie książkę pt:” Piasek ze szkła.” Oni naprawdę mają nas za kompletnych idiotów, że niczego nie dostrzegamy, niczego nie widzimy, mamy oczy zamknięte?. Tak jak ta mała  dziewczynka , która składała w modlitwie rączki do Pana  Boga, żeby przesłał ubrania tym wszystkim biednym kobietom w taty komputerze.. Nie wierz w KIOTO Ty idioto Bo ja o tym sądzę Że to po to Aby w  błoto Wyrzucić twe pieniądze.. Jest jednak małe światełko w tym obligatoryjnym  tunelu ubezpieczeniowym.. Jak podał GUS, liczba emerytów i rencistów spadła do 9 mln 295 tysięcy na koniec 2009 roku(???) W ciągu roku zmniejszyła się o 0,3%.. No nareszcie coś drgnęło w – zapowiadanych od wielu lat- o reformach reformatorów, bo od zawsze w socjalizmie  wiadomo, że reformatorzy żyją z permanentnych reform, więc bez reformowania nie potrafiliby żyć,  Przeżyliśmy reformy Buzka- przeżyjemy i Tuska. Tak jak przeżyliśmy najazd radziecki- przeżyjemy i niemiecki.  Pana premiera Tuska  niektórzy przeżyją, ale jego reform- nie! GUS nie podał- a szkoda-  że spadek liczby emerytów  i rencistów ściśle związany jest z oglądaniem telewizji przez emerytów i rencistów,, w której na okrągło straszą ich, ze system zagrożony, że nie starczy dla wszystkich, że trzeszczy w szwach.. Dziwne tylko, że ich populacja w ciągu roku spadła tylko o 0,3..(???) Propagandyści muszą bardziej popracować, kładąc nacisk na wprowadzane” reformy” w  przymusowych ubezpieczeniach państwowych, dalej kręcić kurki żwawo, jak ta małpa  u poety. Jak podkręcą atmosferę niepewności- w bieżącym roku populacja emerytów i rencistów może nawet spaść nawet o 1 do 2  %, ku nieukrywanej radości etatowych pracowników ZUS-u! No i rządu! To już będzie coś. Problem się sam rozwiąże,  tylko potrzeba woli rządu, a skoro rząd woli zajmować się propagowaniem „ rodzenia po ludzku w domu”, znak to, że wszystko trzeszczy w państwowych szwach. Państwowe ubezpieczenia pozbywają się  swoich członków przy pomocy zmasowanej propagandy. Służbie zdrowia równie państwowej, jak ubezpieczenia, grozi zawał, więc pozbywa się pacjentów. Zostanie  wkrótce sama biurokracja skupiona w Narodowym Funduszu Zdrowia i wydziałach zdrowia skupionych w wydziałach zdrowia wojewódzkich , powiatowych i gminnych. Goła biurokracja! Jak to będzie przyjemnie popatrzeć!  I to będzie wszystko kosztować tyle samo co do tej  pory- jakieś 55 miliardów złotych. Ale w systemie nie będzie już pacjentów.! Bo nie tylko rodzenie dzieci  będzie w domach, ale wszystkie operacje pacjenci sami będą sobie  przeprowadzali w domach.. Niech się święci państwowa służba zdrowia! Niech się święci Platforma Obywatelska! Na służbie pozostaną wyłącznie jej urzędnicy i funkcjonariusze.. A podatki będą rosły, rosły i jeszcze raz rosły! Aż do zupełnego zatracenia.. Wprawdzie- jak zwykle socjalistyczny rząd ma program- ale sam nie wie – jaki! Kto nie z Mieciem- tego zmieciem- mówiło się za rządów towarzysza Moczara. Kto nie z Donkiem- tego trzonkiem- będzie się mówiło  po rządach Donalda Tuska. Żeby tyle socjalizmu, tylko w ciągu dwóch lat? Straszne! WJR

Tylko o golfie? Musiałam na chwilę zostawić komisję. I zająć się innym projektem, który z powodu komisji bardzo ucierpiał. Ale wracam, żeby dokończyć relacje z przesłuchania Mirosława Drzewieckiego. Na koniec zostawiłam dwa wątki, dla byłego ministra sportu – moim zdaniem - najtrudniejsze. RYSZARD SOBIESIAK Zaczął o nim mówić po koniec tzw. swobodnej wypowiedzi. I mówił tak: Znam Pana Sobiesiaka od ponad 10 lat.  Zna go zresztą wielu  polityków, z różnych opcji politycznych, ale nie mnie oceniać, kto i jak blisko. Na marginesie,  Ryszard Sobiesiak to były piłkarz grający przez lata w Polsce i za granicą. Nasza znajomość, sądząc po stenogramach, mogła sprawiać wrażenie dużej zażyłości. W praktyce sprowadzała się jednak do spotkań na turniejach golfowych i innych imprezach sportowych. Nie bywałem u niego w domu, ani w jego pensjonacie. Nie rozmawialiśmy na temat jego interesów, także tych związanych z hazardem. Nie pomagałem mu w sprawach związanych z jego działalnością gospodarczą. Gdyby ktoś już w tym momencie chciał zapytać na przykład o pomysł Sobiesiaka na interes gondolowy, niech zaczeka. Bo minister dodaje: Jako Minister Sportu miałem wielokrotnie kontakt z byłymi sportowcami. Pomagałem im w wielu sprawach, bardzo często kontaktowałem z różnymi osobami, do których chcieli dotrzeć. Powiem więcej, od lat mój telefon komórkowy jest znany w Łodzi. Wielu wyborców dzwoni do mnie z różnymi prośbami. Staram się pomóc tak często jak to jest możliwe. Zabrzmiało bardziej wiarygodnie, bo chwilę później minister Drzewiecki zeznał, że Ryszard Sobiesiak mówił mu o pomyśle na kolejkę gondolową na Wiśle. Powiedział, że to nie była jego kompetencja i dlatego skierował go w tej sprawie do magistratu. Że odpowiedzialnym był wiceprezydent Wojciechowicz i że być może skierował go właśnie do niego. Radio Zet ustaliło, że Mirosław Drzewiecki dzwonił w sprawie Sobiesiaka do Wojciechowicza. Co potwierdził rzecznik warszawskiego magistratu. Tego Drzewiecki nie pamiętał. Pamiętał za to, że nie pomagał Sobiesiakowi ani w sprawie Czorsztyna ani Zieleńca.
WRACAJĄC Z GOLFA… Dopiero odpowiadając na pytania przypomniał sobie to, o czym nie wspomniał wcześniej. On nie bywał u Ryszarda Sobiesiaka w domu. Ale Ryszard Sobiesiak bywał u niego: wracając z golfa albo jadąc na golfa, przejeżdżając przez Łódź. Mirosław Drzewiecki zeznał, że takich wizyt było kilka i wyjaśnił, że kiedy został ministrem miał mało wolnego czasu. W soboty zwykle otwierał „Orliki”, dlatego w niedziele - gdy ktoś ze znajomych chciał się z nim spotkać - zapraszał do domu. Odpowiadając na pytania Mirosław Drzewiecki zeznał, że Ryszard Sobiesiak był u niego w ministerstwie dwa, może trzy razy. Umawiał się jak każdy inny petent. Spotkania dotyczyły konfliktu w Polskim Związku Golfa. Tak jak w ministerstwie, tak w każdym innym miejscu, jak również przez telefon, mieli rozmawiać głównie o golfie. Na pewno nie o ustawie hazardowej. Na pytanie Mirosława Sekuły: ile razy Ryszard Sobiesiak kontaktował się z nim w sprawie ustawy, tudzież rozporządzeń? Minister Drzewiecki coś sobie jednak zaczął przypominać: Niewątpliwie mogło się zdarzyć, że gdzieś mógł psioczyć i narzekać, że nie jest dobrze. Ale to nie jest moja kompetencja, dlatego nie odnoszę się do tego. To prawo obywatela. To jest normalne, w każdym państwie grupy zawodowe mogą mieć swoją opinię. Oczywiście, że mają. Mają też prawo ją przekazywać tym, którzy pracują nad ustawami. Tyle tylko, że w formie pisemnej. Drogą przewidzianą ustawowo, a nie między jedną a drugą refleksją o golfie. Minister zaprzecza, jakoby cokolwiek z tym „psioczeniem” Sobiesiaka robił. Powtarza, że rezygnacja z dopłat była urzędniczym błędem. Technicznym. Bez związku z treścią podsłuchanych przez CBA rozmów. O tych rozmowach za chwilę.
PRACA DLA MAGDALENY SOBIESIAK Mirosław Drzewiecki przyznał przed komisją, że jednak nie zawsze tylko o golfie z Ryszardem Sobiesiakiem rozmawiał. Potwierdził, że Sobiesiak prosił go o pomoc w znalezieniu pracy dla jego córki: Dał mi jej życiorys, z którego wynikało, że jest osobą bardzo kompetentną i świetnie wykształconą. Przekazałem go Dyrektorowi mojego Gabinetu Politycznego, Panu Marcinowi Rosołowi. Ani przez moment nie zakładałem, aby Pani Sobiesiak mogła pracować w jakiejkolwiek instytucji podległej mi,  bądź powiązanej z kierowanym przeze mnie resortem. Nie wpływałem ani na sposób ani na miejsce zatrudnienia Pani Magdaleny Sobiesiak. Po przekazaniu jej życiorysu Panu Rosołowi nie zajmowałem się sprawą. Tymczasem w drugiej analizie CBA przesłanej Premierowi już we wrześniu 2009 czytamy m.in. że Mirosław Drzewiecki konsekwentnie zapewniał Ryszarda Sobiesiaka, że pamięta i pilotuje sprawę jego córki i jest przekonany, że wszystko pójdzie po ich myśli. Z analizy nie wynika jednak, kiedy te słowa padły. Opis pojawia się w momencie, kiedy jest mowa o tym, że Magdalena Sobiesiak wycofała się walki o miejsce w zarządzie Totalizatora Sportowego. Że to zastanawiające. Drzewiecki pytany, czy wie, dlaczego się wycofała, odpowiedział: W momencie, kiedy pan Rosół mnie poinformował, że pani Sobiesiakowa złożyła aplikację w konkursie do Totalizatora, to moja odpowiedź była taka, że to jest głupi pomysł. Minister uważał, że nie powinien załatwiać pracy córce znajomego w miejscu, gdzie jego ministerstwo ma swojego przedstawiciela. A w zarządzie Totalizatora Sportowego miało. O spotkaniu w Pędzącym Króliku nie wiedział: Nie wiedziałem, że to spotkanie odbywa się tego dnia i w tym miejscu. Przyznał jednak, że wiedział, iż Rosół po tym, jak powiedział mu, że córka Sobiesiaka nie powinna aplikować do Totalizatora, będzie się z nią kontaktował, aby to przekazać. Pytanie, kiedy to nastąpiło? 17 albo 18 sierpnia mówiłem, że Magdalena Sobiesiak nie powinna startować do Totalizatora Sportowego (…) Wprost tego nie powiedziałem, ale było jasne, o co mi chodziło. Uznałem, że zrozumiał. Drzewiecki wspomniał jeszcze o donosach Marka Przybyłowicza, o których miał mu mówić Marcin Rosół. Sam Rosół wspominał o tym dziennikarzom „Dziennika”, ale dopiero przy drugim podejściu: „Dziennik Gazeta Prawna” (08.10.2009):Czy Rosół rozmawiał o tej sytuacji z Mirosławem Drzewieckim? Czy to minister kazał mu wycofać Sobiesiakównę? Rosół podaje nam dwie wersje. Sprzeczne: kiedy rozmawialiśmy z nim 4 października twierdził, że rozmawiał z Drzewieckim o posadzie dla córki biznesmena w Totalizatorze. A potem - około 23 sierpnia - o wycofaniu jej z konkursu. Minister miał powiedzieć: "Jakbyś mógł to ją wycofaj jakoś". To ważne, bo Drzewiecki był właśnie po rozmowie z Donaldem Tuskiem, który pytał go o ustawę hazardową.
Wczoraj Rosół przedstawił inną wersję: "Drzewiecki kazał mi ją wycofać około 17 sierpnia. Wcześniej w ogóle nie wiedział, że córka Sobiesiaka startuje. Forsowałem ją na własną rękę. Nie chciałem w nic wrabiać Drzewieckiego". 18 sierpnia Premier zapytał Mirosława Drzewieckiego o ustawę hazardową po raz pierwszy. Pytany przez posła Arłukowicza, czy mówił o tym Marcinowi Rosołowi, odpowiedział: Mogłem go pytać, czy zrezygnowaliśmy z dopłat. I z tego, co pamiętam odpowiedź była taka, że nie ma wiedzy. Kolejne pytanie: czy Marcin Rosół wiedział, że jedzie Pan do Premiera? I kolejna odpowiedź: Wszyscy wiedzieli, że jadę do Premiera. Rosół też. Ci wszyscy to urzędnicy resortu sportu, z którymi minister spotkał się w sprawie dopłat 19 sierpnia rano. Minister zeznał, że nie wiedział, iż Marcin Rosół już następnego dnia dzwonił do wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza, żeby wycofać Magdalenę Sobiesiak. Poseł Wassermann pytał jeszcze, czy były minister sportu protegował Magdalenę Sobiesiak u Adama Leszkiewicza. Minister zaprzeczył, by kiedykolwiek rozmawiał z Leszkiewiczem na temat Magdaleny Sobiesiak. Wassermann dopytywał, czy wie, że w wiadomości e-mail przesłanej Leszkiewiczowi 26 czerwca 2009 była informacja, że Magdalena Sobiesiak jest protegowaną Drzewieckiego. Minister odpowiedział, że nie wiedział.
STENOGRAMY Posłowie pytali o stenogramy, ale nie usłyszeli wiele. Mirosław Drzewiecki, jak Zbigniew Chlebowski, w większości nie miał pojęcia, o czy Jan Kosek i Ryszard Sobiesiak rozmawiali. Zgadzam się z Wojtkiem Czuchnowskim, który kilka dni temu pisał, że komisja raczej nie będzie w stanie udowodnić ani Chlebowskiemu ani Drzewieckiemu, że za podsłuchanymi pogadankami poszły jakieś czyny. Są poszlaki. Jest mur niepamięci. Do którego świadkowie mają prawo. A jeśli jeszcze Ryszard Sobiesiak zezna, że opowiadał bajki Janowi Koskowi, żeby mu na przykład zaimponować albo go uspokoić (że sprawa dopłat jest już załatwiona) i robił to kosztem niczego nieświadomych polityków, to sprawa będzie zamknięta. Z analiz CBA (dostępnych na stronach komisji) wybrałam te fragmenty, w których pojawia się Mirosław Drzewiecki: 20 lipca 2008 (Sobiesiak dzwoni do Chlebowskiego) Z.CH. – Prawdziwą wojnę stoczyłem w czwartek R.S. – No coś tam słyszałem, z Mirkiem rozmawiałem, udało się coś myślisz?
Z.CH. – W ogóle to wyprostowałem, wiesz, nie chcę mówić przez telefon (…) R.S. – (…) Mirek ma mnie umówić tam we Warszawie z kimś. Chwilę później: R.S. – (…) ja do Mirka będę jeszcze dzisiaj dzwonił. Na domowy do niego zadzwonię i jutro rano mu przypomnę. Niech on się wychyli wreszcie, bo ja zrozumiałem, że on też rozmawiał tam… W analizie CBA czytamy, że Sobiesiak cały czas kontaktuje się z Drzewieckim i umawia na nieoficjalne spotkania (hotel, turniej golfowy). Sobiesiak pyta Drzewieckiego, czy ten popatrzył tam w jego sprawie. Mirosław Drzewiecki komentuje, że nie wie, o jaką wojnę mogło chodzić. A umawiać się mogli na spotkania w sprawie konfliktu w Polskim Związku Golfa.
Sierpień – wrzesień 2008 Sobiesiak kontaktuje się z Chlebowskim i Drzewieckim. Prosi o pamiętanie o jego sprawach i umawia się na spotkania.
14 września 2008 Sobiesiak prosi Drzewieckiego o spotkanie, bo chce pogadać na dwa słowa. Rozmówca nie widzi problemu.
10 marca 2009 (Sobiesiak dzwoni do Drzewieckiego) Wcześniej Sobiesiak rozmawiał z Chlebowskim, który mówił, że już nie ma siły, że blokuje dopłaty od roku. Z Drzewieckim (jak wynika z analizy CBA) rozmawia także o rozporządzeniu ministra finansów: ten idiota podpisał rozporządzenie, które kładzie hazard na łopatki. Przekonuje, że nikt nie będzie płacił podatku 180 euro od automatu, jeśli na ten podatek nie zarobi. To jest w was strzał. Mirosław Drzewiecki zeznał wcześniej, że ani o ustawie ani o rozporządzeniu z Sobiesiakiem nie rozmawiał. Stenogram skomentował krótko: to jest zdanie Sobiesiaka, żałuję, że nie ma odpowiedzi. Wielu ludzi różnie ocenia emocjonalnie zdarzenia (…) Bardzo wielu ludzi się do nas zwraca – na przykład lekarze, żebyśmy zwiększyli składkę zdrowotną, bo oni by lepiej zarabiali… Tego samego dnia Sobiesiak rozmawia z Koskiem. O tym, jak skompromitować Jacka Kapicę (pomijam, że wyzywają go od najgorszych). Sobiesiak mówi, że rozmawiał ze Zbyszkiem i Mirkiem i umówił się z nimi. Jego zdaniem, Mirek spotyka się za chwilę z Grześkiem, dogadają się. Na koniec rozmowy Sobiesiak stwierdza: Albo oni ze mną w ch… grają, albo nie wiem, bo przecież kiedyś żeśmy się na coś umówili… Mirosław Drzewiecki zeznał, że Ryszard Sobiesiak nigdy z nim o Jacku Kapicy nie rozmawiał. I że nie wiedział nic o jakimkolwiek planie skompromitowania go.
5 maja 2009 (Sykucki dzwoni do Sobiesiaka) Sykucki informuje, że według nowej ustawy dopłaty wchodzą od 2010. Na co Sobiesiak: przecież te ch… mówili, że jest odłożona…
17 maja 2009 CBA pisze, że Sobiesiak był u Drzewieckiego w domu. W Łodzi. Po spotkaniu dzwoni do Koska i mówi: trzeba przygotować plan i przekazać go człowiekowi Mirka, który to poprowadzi. Mirosław Drzewiecki zeznał, że spotkanie się odbyło, ale: to, co Sobiesiak mówi Koskowi kompletnie mnie zaskakuje. Nigdy nie zwracał się do mnie w tej sprawie.
22 maja 2009 Sobiesiak rozmawia z Koskiem. Sobiesiak cytuje wypowiedź Kapicy, że wycofanie dopłat może nastąpić po jego rozmowie z ministrem Drzewieckim. I dodaje: To już nie ma o czym rozmawiać… panie prezesie – załatwione! CBA sugeruje (wnioskując z innych rozmów), że Sobiesiak ma się spotkać z Drzewieckim 25 sierpnia 2009. Drzewiecki zaprzecza, jakoby się spotkał z Sobiesiakiem 25 sierpnia. Jak zeznał, nie spotkał się z nim także 24 sierpnia.
30 sierpnia 2009 Sobiesiak dzwoni do domu Drzewieckiego. Odbiera żona – Nina. CBA podkreśla, że Sobiesiak zwraca się do niej „Ninko”. Drzewieckiego nie ma. Sobiesiak mówi, że będzie go łapał na komórkę. Nie odnotowano rozmowy. CBA sugeruje, że kontaktują się w inny sposób. Na pytanie, jak to jest, że Mirosław Drzewiecki zna Sobiesiaka incydentalnie, a on zwraca się do jego żony „Ninko” ten odpowiada, że to bardzo ładny zwrot. Padały też pytania o to, czego w tych analizach nie ma, a co ma komisja, czyli np. o koniec sierpnia 2008, kiedy Mirosław Drzewiecki miał się tłumaczyć Sobiesiakowi z pisma, którym potwierdził, że jednak chce dopłat. Miał tłumaczyć, że nie wiedział, co podpisuje. Minister odpowiada tak: Ja czytałem, że Sobiesiak opowiadał Koskowi o swoich wrażeniach. To nie dotyczy faktów. Nie będę się wypowiadał. Pytany o pretensje Sobiesiaka, które w stenogramach się pojawiają, odpowiada: to nie były takie relacje, żeby mógł mi mówić, że ma pretensje. Też żałuję, że w stenogramach zabrakło odpowiedzi Mirosława Drzewieckiego. Zapewne, gdyby było w nich coś, co kompromituje polityka, takie cytaty przeczytalibyśmy razem z całą, jawną już resztą. Mariusz Kamiński tłumaczył przed komisją, że nie wszystkie stenogramy były wtedy (z chwilą przesyłania analiz do Premiera, bo to te analizy mamy) gotowe. Ale… skoro CBA mogło pewne sytuacje przedstawiać opisowo, to chyba jednak miało wiedzę o tym, co jest w stenogramach? Z drugiej strony, trudno mi uwierzyć w to, że przez ponad rok dwóch dorosłych mężczyzn układało wirtualny plan ratowania swojego biznesu, powołując się na obietnice oraz działania polityków dla samego powoływania się. Jestem bardzo ciekawa, co przed komisją powie Ryszard Sobiesiak… Jak będzie tłumaczył stenogramy.

SPOTKANIE 22 WRZEŚNIA 2009 Mirosław Drzewiecki tłumaczył się też z ostatniego spotkania z Ryszardem Sobiesiakiem. Odniósł się tym samym do artykułu "Rzeczpospolitej" z 19 listopada 2009 roku, w którym - jak mówił - nazwano go "kłamcą", bo podczas konferencji 3 października 2009 r. podał inną niż faktyczna datę ich ostatniego spotkania: Prawdą jest, że ostatni raz widziałem go 22 września 2009 w hotelu Radisson. I prawdą jest również to, że podczas konferencji prasowej, próbując błyskawicznie przypomnieć sobie daty spotkań, jako punkt odniesienia przyjąłem datę 30 czerwca 2009 roku. Czyli dzień wysłania do ministra Kapicy pisma, o które przede wszystkim pytali mnie dziennikarze, i na  którym głównie koncentrowała się ich uwaga. Spotkanie, które miało miejsce 22 września, było zaplanowane tydzień wcześniej. Pan Sobiesiak nie miał w nim uczestniczyć. Uczestników było czterech. A Pan Sobiesiak dołączył dosłownie na kilka minut, zaproszony w trakcie tego spotkania, przez jednego z nich. Nie przeze mnie, jak skłamał kolejny raz  Pan Kamiński. I to nie ów uczestnik spotkania dzwonił do Pana Sobiesiaka, żądając jego natychmiastowego przyjazdu, to Pan Sobiesiak telefonował do niego. Oświadczam, że mam czterech świadków na okoliczność tego, że do spotkania doszło przypadkowo, nie z mojej inicjatywy. Cała tajemnica polegała na tym,  że znajomy, zapraszający Pana Sobiesiaka do dołączenia do nas, był sponsorem turnieju golfowego, mającego sie odbyć bodajże następnego dnia. Miał nadzieję, że wspólnie namówią mnie do udziału w nim, sądząc, że obecność ministra podniesie rangę zawodów.
ORLIK W GDOWIE Koniec 2008 roku. I Orlik w Gdowie. W tych okolicznościach – jak zeznał Mirosław Drzewiecki – poznał Ryszarda Sobiesiaka z Marcinem Rosołem. Przekonywał komisję, że on Sobiesiaka tam nie zapraszał. I że na otwarcie kolejnych Orlików przychodziły setki niezaproszonych ludzi. Siebiesiak jako były piłkarz był bardzo ciekawy, jak te orliki wyglądają – tak mówił Drzewiecki. Nocowali w jednym hotelu. Poseł Wassermann dopytywał, o czym rozmawiali przy kolacji i czy o gondolach. Drzewiecki odpowiedział, że nie. Nie to spotkanie, nie te daty. Na co Wassermann, że są inne zeznania w tej sprawie. Zapewne mówił o zeznaniach w prokuraturze, na których pracuje już komisja.
MARCIN ROSÓŁ Zgodnie z tym, co zeznał Mirosław Drzewiecki, Marcin Rosół jest świetnym fachowcem, specjalistą od zarządzania, który była prawdziwym skarbem dla resortu. Zwłaszcza w kontekście Orlików, które potrzebowały energii. Tak swojego najbliższego współpracownika zachwalał były minister sportu. Nie wiedział, że Marcin Rosół chciał pomóc Magdalenie Sobiesiak dostać się do Totalizatora Sportowego ani że słał w tej sprawie maile oraz dzwonił do wiceministra skarbu. Nie wiedział o jego zaangażowaniu przy sprawie Zieleńca. Nie wiedział, że pomagał Sobiesiakowi. Nie wiedział też, że Marcin Rosół – jak twierdził Zbigniew Wassermann - przebywał w Zieleńcu (od 30 stycznia do 1 lutego) na koszt syna Ryszarda Sobiesiaka. Nie wiedział o spotkaniu z Magdaleną Sobiesiak w „Pędzącym Króliku”.Poseł Arłukowicz w pewnym momencie zapytał: Czy pan wyklucza taką możliwość, że Marcin Rosół nawiązał głębszą relację z Sobiesiakiem, bez pana wiedzy? Minister Drzewiecki powiedział wtedy, że pracuje od rana do późnego wieczora. I że na życie prywatne zostaje mu mało czasu. I że oceniać tego nie chce. Jakby chciał powiedzieć, że nie o wszystkim musiał wiedzieć, bo był tak bardzo zajęty. Pozostaje nam czekać na zeznania Marcina Rosoła. Jeśli nie kluczowe, to na pewno ważne dla sprawy.Brygida Grysiak

Nowojorscy Żydzi handlowali ludzkimi organami oraz prali brudne pieniądze Wklejając poniższy tekst zadumaliśmy się, co to by się działo, gdyby podobne afery odkryto w Kościele Katolickim. Gdyby okazało się, że jacyś biskupi handlowali ludzkimi organami albo prali brudne pieniądze. Przecież międzynarodowa prasa latami wałkowała by to na wszystkie strony, wrzeszcząc z pianą na pysku i nie dając swym czytelnikom bodaj na pięć minut zapomnieć o temacie. A jakie odszkodowania musiałby płacić Kościół do końca świata? Aż sobie trudno wyobrazić… Swoją drogą również trudno jest sobie wyobrazić katolickiego księdza oferującego gdzieś w zakamarkach kościoła kupno nerki? Ale gdy coraz więcej księży będzie jedynie poprzebieranymi funkcjonariuszami organizacji żydowskich, udającymi kapłanów, to może i do tego dojdzie… Ostatnio FBI przeprowadziło tajną operację, w wyniku której wykryto nielegalny handel ludzkimi organami oraz pranie brudnych pieniędzy, w co zamieszanych było kilku talmudycznych rabinów z Nowego Jorku i z New Jersey oraz obywatele Izraela. FBI wykorzystało informatora, ortodoksyjnego Żyda Solomona Dweka, który dotarł do środowiska Żydów syryjskich, mieszkających w nowojorkiej dzielnicy Brooklyn oraz w zamożnym Boro Deal w New Jersey. Derek, z zawodu deweloper, został oskarżony w 2006 roku o zdefraudowanie 50 mln dolarów z Banku PNC, za co groziło mu do 30 lat więzienia. W 2007 roku podpisał zgodę na współpracę z FBI, której celem było rozpracowanie nielegalnych transakcji, jakie rabini przeprowadzali pod przykrywką organizacji charytatywnej. Na przestrzeni dwóch lat Derek kupował od rabinów nerki oraz ukrył 3 mln dolarów na kontach prowadzonych przez nich organizacji charytatywnych jako kwotę wolną od podatku. Derek przekonał rabinów, że musi to robić, aby móc normalnie żyć. Część tych pieniędzy była przeznaczona bezpośrednio dla nich. Rabin Nahum doradzał mu, że będzie bezpieczniej, kiedy te sumy będą rozdzielone na większą liczbę rabinów. Na taśmach nagrano spotkania jakie Derek przeprowadzał w różnych miejscach jak parkingi, boczne alejki, kotłownie, itp., mając ze sobą pudełka po płatkach owsianych, z upchanymi w środku dolarami, które następnie przekazywał rabinom. Wśród aresztowanych byli: naczelny rabin Shaare Zion Synagogue z Brooklynu – Saul Kassin, naczelny rabin Congregation Ohel Yacoob z Deal (NJ) – Eliahu Ben Haim, Edmond Nahum z Deal Synagogue, Mordehai Fish z Cogregation Sheves Achim na Brooklynie oraz Lavel Scwartz, brat Fisha. Poza podstawionym agentem FBI, rabini dokonywali podobne nielegalne transakcje prania brudnych pieniędzy z niezliczoną liczbą innych klientów, wykorzystując organizacje charytatywne powiązane z ich synagogami. Jako przykład można podać ukrywanie pieniędzy ze sprzedaży podrabianych markowych torebek damskich marki Gucci. Duża część z wypranych w ten sposób pieniędzy trafiała bezpośrednio do Izraela. Rabin Kassin, oskarżony o wypranie ponad 200 tys. dolarów brudnych pieniędzy za pośrednictwem Dweka, wykorzystywał pośredników z Izraela i Szwajcarii. Rabin Eli Ben Haim korzystał z usług obywatela Izraela, który pobierał od niego 1,5% prowizji, współpracując z ortodoksyjnym przyjacielem, który prowadził agencje pośrednictwa. Ben Haim przyznał się, że w jednym roku wyprał 8 mln brudnych pieniędzy, z czego na rękę dostał około 1 mln dolarów. W taki sposób na terenie Stanów Zjednoczonych wyprano miliony dolarów brudnych pieniędzy, pochodzących z Izraela za pośrednictwem rabinów. Oczywiście, władze amerykańskie nigdy nie odważyły się przeprowadzić śledztwa w sprawie udziału Izraela w tych brudnych transakcjach. Śledztwo kryminalne dotyczące “sprzedawcy nerek” zaprowadziło Dweka do rabina Levy’ego Izhaka Rosenbauma z Brooklynu w dniu 13 lipca 2009 r. pod pretekstem zakupu nerek. (Większość dorosłych mężczyzn ze środowisk ortodoksyjnych Żydów zarejestrowana jest tam jako “rabini,” aby uniknąć w ten sposób płacenia podatków.) Derek przybył na spotkanie z Rosenbaumem w towarzystwie agentki FBI, która podawała się za jego sekretarkę. Powiedziała, że jej wujek, cierpiący na polycystic disease, poddawany jest dializie i czeka na przeszczep nerki, co może trwać dość długo. Chciałaby mu pomóc i zapewnić mu wcześniejszą operację. Rosenbaum powiedział Dwekowi, że jest już dziesięć lat w biznesie sprzedaży i zakupu ludzkich organów i może pomóc jego sekretarce. Ponieważ jest to nielegalne, trzeba wyłożyć pewną sumę pieniędzy za czas jaki poświęci na pośrednictwo. Rabin Rosenbaum podjął się sprowadzenia nerki z Izraela za 160 tys. dolarów, z czego 50% miało być zapłacone z góry. Powiedział, że część tych pieniędzy zostanie przekazana lekarzom w Izraelu a część zostanie wypłacona dawcy. Kwota jest wysoka, ponieważ w tej transakcji uczestniczy wielu pośredników i należy zapłacić wiele łapówek. Pytanie, skąd Rosenbaum i inni handlarze ludzkich organów biorą swój “towar”? Jak ujawniła gazeta Washington Post, niestety bardzo lakonicznie, cały biznes odbywa się na czarnym rynku, gdzie działają izraelscy pośrednicy, mający powiązania z L. Greenberg Institute of Forensic Medicine, który jest wydziałem Ministerstwa Zdrowia Izraela. Instytut ten, współpracujący z Uniwersytetem w Tel Avivie, prowadzi badania około 2,5 tysiąca ciał rocznie. Instytut przeprowadza głównie sekcje zwłok osób, które zginęły w sposób nagły, czyli bez wątpienia są to “palestyńscy terroryści.” Fakt aktywnego zaangażowania rządu Izraela w cały proceder handlu ludzkimi organami został potwierdzony przez byłego oficera armii izraelskiej, którego aresztowano w Brazylii w 2004 roku pod zarzutem przeprowadzania takiej nielegalnej transakcji. Oskarżony zeznał w sądzie brazylijskim, że “rząd Izraela finansuje pośrednictwo w handlu organami ludzkimi w obcych państwach poprzez krajową służbę zdrowia.”

Jakkolwiek ultra-ortodoksyjni Żydzi oficjalnie mają zastrzeżenia religijne co do transplantacji organów, to talmudyczni rabini amerykańscy i ich współpracownicy w Izraelu nie mają “pieniężnych” oporów, aby zarabiać miliony dolarów na czarnym rynku nerek, serc oraz innych ludzkich organów.I jeszcze postscriptum: nie wiemy, czy dawać wiarę pogłoskom o porywaniu dzieci, głównie z krajów Afryki Północnej, na organy do wszczepienia potrzebującym klientom. Ale wcale byśmy tych pogłosek nie odrzucali z góry jako bredni,

MARUCHA

Osobiste i poufne Publikujemy pierwszą część, wcześniej nieujawnianych, osobistych notatek prof. Zbigniewa Brzezińskiego. Profesor, jak przystało na naukowca i dyplomatę, miał zwyczaj sporządzania - dla własnej pamięci- krótkich sprawozdań z odbywanych spotkań. Dziś są one znakomitym źródłem historycznym, także do historii Polski, i mamy nadzieję, że profesor zdecyduje się kiedyś na ich pełniejszą publikację. Dokument, który przedstawiamy, zawiera relację z nowojorskiego spotkania z gen. Wojciechem Jaruzelskim w 1985 r. Kontekst tej rozmowy określały fakty i procesy, które za kilka lat miały doprowadzić do Okrągłego Stołu i upadku PRL. W ZSRR już rządził Michaił Gorbaczow, w Polsce rok wcześniej wprowadzono amnestię dla więźniów politycznych, ale nadal w więzieniach przebywało ich ok. 300; jednocześnie władze ograniczyły uprawnienia senatów i rad wydziałowych na uczelniach, o czym zresztą wspomniano na spotkaniu w Nowym Jorku. Cała Polska żyła w traumie po tragicznej śmierci ks. Popiełuszki i ledwo dyszała przywalona kryzysem gospodarczym. Władze miały poczucie społecznej izolacji, narastającej słabości i bezradności. Zresztą za miesiąc generał Jaruzelski przekaże część kłopotów i premierostwo Zbigniewowi Messnerowi. Od 20 września 1985 r. generał Wojciech Jaruzelski przebywał z oficjalną wizytą na Kubie, po czterech dniach udał się do Nowego Jorku, by wziąć udział w jubileuszowej debacie na czterdziestolecie ONZ. Nie był zatem gościem rządu amerykańskiego, niemniej wizyta ta została odebrana jako udana próba przełamywania przez władze PRL izolacji, w jakiej Polska znalazła się po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. Gen. Jaruzelski spotkał się z redakcją tygodnika „Time", a także z Davidem Rockefellerem (w tekście DR), wpływowym finansistą i współwłaścicielem Manhattan Chase Bank. W tym spotkaniu, które miało dotyczyć przede wszystkim działalności Fundacji Rockefellera, skłonnej inwestować w Polsce w rolnictwo, wziął udział  także Zbigniew Brzeziński (ZB) i Lawrence Eagleburger, podsekretarz stanu w rządzie prezydenta Reagana, co nadawało mu oczywiście charakter wprost polityczny. I co potwierdza notatka profesora Brzezińskiego.

Sprawozdanie z rozmowy podczas lunchu, środa, 25 września, 1985 r., godz. 13:00 - 15:00

Gość: David Rockefeller; Gość honorowy: Generał Jaruzelski; Inni obecni Polacy: minister spraw zagranicznych Olszowski, były minister spraw zagranicznych Czyrek, W. Górnicki, charge d’affairs Ludwiczak; po stronie amerykańskiej: Zbigniew Brzeziński, Lawrence Eagleburger i trzech członków Fundacji Rockefellera.

Osobiste wrażenia: Generał osobiście robi bardzo dobre wrażenie. Ze wszystkich komunistycznych przywódców, z którymi rozmawiałem, reprezentuje on najwyższy poziom osobistej inteligencji, zdolność do precyzyjnego wyrażania się, unikania wyrażeń bombastycznych i nieracjonalnych w tonie, jeżeli nie w treści. Raz lub dwa podczas naszej dyskusji użył demagogicznych argumentów, jednak w większości jego wywód był chłodny, oparty na faktach, zawierający z jednej strony pewną dozę twardości, a drugiej wyraźną obawę o wpływ, jaki może na Polskę wywrzeć obecny stan stosunków amerykańsko-polskich. Były momenty, gdy brzmiał, jakby apelował o poprawę, ale jednocześnie nie miał zamiaru oddawać pola ani nawet nie sugerował, że może pójść na ustępstwa. Zarazem trzeba zauważyć, że nie wykluczał ich całkowicie i nie protestował kategorycznie, kiedy twierdziłem, że strona polska powinna podjąć „ciche kroki” w związku z więźniami politycznymi, za którymi mogłyby pójść kroki strony amerykańskiej w kwestiach, o które Polacy mają żal.

Na poziomie osobistym jest on zdecydowanie przyzwyczajony do sprawowania władzy i wydaje się mówić raczej rozwlekle. Rzadko wykazuje gotowość do ustępstw, ale ma tendencje do wygłaszania długich deklaracji na poszczególne tematy. Jedynie ze mną wdał się w pewien dyskurs, ale bez zajadłości. Jeżeli chodzi o prezencję, to wygląda raczej zdrowo, ma zaróżowione policzki, siedząc jest sztywny i wyprostowany, ale jego ruchy nie wskazują na żadną poważną chorobę. Kiedy wprowadzono mnie do pokoju, byłem dosyć zaskoczony serdecznością, z jaką mnie przywitał. Natychmiast nawiązał do faktu, że spędziliśmy razem trochę czasu podczas mojej wizyty z Prezydentem. Kiedy powiedziałem, że staliśmy razem na lotnisku, gdzie było potwornie zimno, przypomniał mi, że spędziliśmy również wspólnie trochę czasu podczas kolacji. Następnie poinformował mnie, że przywiózł ze sobą pewne dokumenty mające związek z moją rodziną. Powiedział, że obejmują one różne listy pisane przez mojego ojca jeszcze w latach 30., pewne materiały odnoszące się do jego narodzin, a także narodzin mojego wuja i jego służby w korpusie dyplomatycznym przed wojną w Czechosłowacji. Dodał następnie, że materiały zawierają również prywatne listy, z których na jednym jest osobista notatka skreślona odręcznie przeze mnie do jednego z moich wujów, kiedy miałem około dziewięciu lat. Kiedy zapytałem, jak udało mu się wejść w posiadanie tych osobistych dokumentów, uśmiechnął się i powiedział, że zrobiono to przy okazji przygotowań do tej podróży, tak że może mi je wręczyć jako podarunek. Powiedziałem Generałowi, że jestem tym głęboko wzruszony i prawdziwie to doceniam i że przypomina mi to wcześniejsze spotkanie z premierem Beginem, który także przywiózł mi dokumenty dotyczące działalności mojego ojca w obronie Żydów w Polsce.

(Pod koniec lunchu Generał zapytał mnie, gdzie mogę odebrać tę dokumentację i czy będę obecny podczas jego wieczornego wystąpienia w Radzie Stosunków Międzynarodowych. Powiedziałem, że nie będę mógł być, na co on zasugerował, że ambasada w Waszyngtonie dostarczy mi materiały. Powiedziałem mu, że przed wojną mój starszy przyrodni brat był klasę wyżej od niego w wiodącej szkole katolickiej w Warszawie. Wydawał się być tym raczej zaskoczony, po czym powiedział: „W takim przypadku możemy o sobie powiedzieć, że kto się czubi, ten się lubi”). Dyskusja przy lunchu rozpoczęła się od długiej wymiany zdań pomiędzy Davidem Rockefellerem i Generałem na temat propozycji Fundacji Rockefellera. Rockefeller wspomniał, że w jego prywatnej rozmowie z Generałem dopiero na końcu poruszone zostały kwestie polityczne i że zadał pytanie o więźniów politycznych, ale nie było czasu na dyskusję nad tą kwestią, więc ma nadzieję, że będziemy ją mogli poruszyć podczas lunchu. Pierwsza część lunchu poświęcona była zatem dyskusji nad propozycją Fundacji Rockefellera, dotyczącą fundacji rolnej i jej związków z fundacją kościelną. [W 1982 r. Episkopat Polski i Niemiecka Konferencja Biskupów wysunęły projekt fundacji rolnej, mającej gromadzić fundusze na zakup maszyn dla polskich prywatnych gospodarstw. Projekt zakończył się fiaskiem w 1986 r., gdyż władze chciały przejąć nad nim kontrolę – red.] Jaruzelski wygłosił w związku z tym długie oświadczenie, w którym oszacował straty, jakie polskiej gospodarce przyniosły amerykańskie sankcje, na około trzy miliardy dolarów, i dodał, że znacząco obniżyły one poziom życia w Polsce. Jego zdaniem, prościej byłoby znieść sankcje, ponieważ wtedy każdy bardziej skorzystałby z inicjatyw takich jak fundacja, która sama z siebie nie przyniesie większego pożytku, jeżeli sankcje zostaną utrzymane. (...) Podkreślił jednak, że jego stosunek do fundacji kościelnej jest pozytywny i że dyskusje przynoszą postęp, istnieją natomiast wątpliwości dotyczące jej skuteczności. Zauważył, że pierwotne szacunki mówiące o dwóch miliardach dolarów zostały obniżone do 20 mln, z czego 10 mln ma zostać ofiarowane przez rząd Stanów Zjednoczonych; niestety, dodał, prezydent Reagan wykorzystał okazję przyznania grantu do zaatakowania obecnych władz w Polsce.

Stwierdził następnie, że Fundacja Rockefellera ma lepsze podejście niż fundacja kościelna, ponieważ RF proponuje poprawę w konkretnych aspektach polskiego rolnictwa, podczas gdy fundacja kościelna wydaje się przyjmować bardziej terytorialnie ograniczone podejście, mające na celu zmodernizowanie rolnictwa w kilku „wioskach”. Efektem tego, tłumaczył, będzie po prostu seria potiomkinowskich wiosek (potem długo tłumaczył tym, którzy nie wiedzieli, jaki był pierwotny cel wiosek potiomkinowskich w Rosji – oszustwo). Wolałby zatem, żeby fundacja kościelna wybrała sobie kilka konkretnych, funkcjonalnych kwestii i skoncentrowała się na nich, zamiast przyjmować takie terytorialne podejście.

Przeszedł następnie do stwierdzenia, że przez lata był wzywany do zniesienia stanu wojennego, uwolnienia więźniów politycznych i rozpoczęcia dialogu z Kościołem. Uznaje to za zabawne, ponieważ ten dialog nigdy się nie skończył. Był kontynuowany przez wszystkie lata od wprowadzenia stanu wojennego, a sam Prymas został poinformowany o tym fakcie w środku nocy, gdy był już w pidżamie i „przyjął tę decyzję ze spokojem”. Przechodząc do więźniów politycznych – tu DR przerwał Generałowi, by powrócić w rozmowie do tematu fundacji, więc dyskusja znowu skoncentrowała się na tych zagadnieniach. ZB włączył się do rozmowy, by powiedzieć Generałowi, że powodem, dla którego środki dostępne dla fundacji kościelnej skurczyły się, było to, że przez kilka lat zmarnowano dynamikę tej inicjatywy. ZB dodał, że nie chce nikogo o to obwiniać, ale początkowo pomysł ten był witany na Zachodzie z wielkim entuzjazmem i chęć pomocy fundacji była znacznie większa. Niestety, proces negocjacji, który wywiązał się potem pomiędzy państwem a Kościołem, wyhamował tę dynamikę, a poparcie zaczęło spadać. Jaruzelski odpowiedział, że fundacja kościelna została zaaprobowana przez Sejm i że podstawowe zasady jej funkcjonowania nie są kwestionowane, istnieją natomiast pewne wątpliwości dotyczące maksymalnych dostępnych sum i że to jest sedno problemu. DR przerwał, by zapytać: „Czy wciąż jest Pan zainteresowany mniejszą fundacją kościelną, czy to rozmiar jest czynnikiem determinującym?”. Jaruzelski odpowiedział, że to nie rozmiar, ale charakter i program fundacji są czynnikami determinującymi. Dla przykładu Kościół domaga się zwolnienia z podatków sprowadzanych z zagranicy maszyn, podczas gdy rzeczywistość jest taka, że w ostatnich latach do niektórych proboszczów trafiły luksusowe Mercedesy. Państwo chce rozpatrywać sprawę każdej dostawy osobno. Jednak Kościół, powiedział Jaruzelski, spędził cały rok na forsowaniu swoich żądań. ZB przerwał w tym momencie mówiąc, że po prostu nie może uwierzyć, że Kościół spędził rok domagając się zwolnienia z podatku Mercedesów dla proboszczów i że trudno to uznać za poważny argument. Jaruzelski powiedział, że podał to jedynie jako ilustrację szerszego zjawiska, i zapytał ZB, o ile mogłaby wzrosnąć zachodnia pomoc dla fundacji, gdyby ta kwestia została szybko rozwiązana, a dynamika przywrócona. ZB odpowiedział, że nie może podać żadnych konkretnych cyfr, ale zaryzykowałby twierdzenie, że wraz z przywróceniem dynamiki i popchnięciem pewnych projektów rolnych, zachodnia pomoc z pewnością by wzrosła i w ciągu kilku lat mogłaby sięgnąć 150–200 mln dol. (Jeden lub dwóch przedstawicieli Fundacji Rockefellera kiwnęło głowami na znak, że wydaje się to prawdopodobne). Na tym etapie do dyskusji włączył się minister spraw zagranicznych Olszowski, mówiąc, że Polacy nie postrzegają tych dwóch fundacji jako rywalizujących ze sobą. Chcielibyśmy mieć je obie, zauważył. Jego zdaniem jednak Fundacja Rockefellera złożyła konkretne propozycje projektów, podczas gdy fundacja kościelna nie. Potem zwrócił się do ZB i szepnął: „Wadą fundacji kościelnej jest to, że Kościół wie o rolnictwie tyle co bolszewicy po rewolucji”. Konwersacja zeszła następnie na kwestie polityczne. Jaruzelski ponownie otworzył ją długim oświadczeniem, które sprowadzało się do tego, że kwestie polityczne są skomplikowane, ale ekonomiczne trudniejsze. DR koncentrował się wcześniej na więźniach politycznych i jego zdaniem ta szczególna „optyka” patrzenia na Polskę powinna zostać skorygowana. Koncentrowanie się na tej kwestii prowadzi do zbytniego uproszczenia problemu.

Więźniowie polityczni nie powinni być głównym problemem w relacjach amerykańsko-polskich. Jaruzelski przeszedł następnie do cytowania różnych paragrafów amerykańskiego kodeksu karnego (według numerów i z pamięci), by pokazać, że amerykańskie prawo karne jest równie surowe. Stwierdził również, że bardziej niekorzystne i surowe praktyki w Polsce, stosowane w latach siedemdziesiątych, nie były kwestionowane przez USA i że w tym okresie, w każdym momencie, w amerykańskich więzieniach przebywało około 600 tys. osób. Przywołał również przykłady aresztowań strajkujących w Wielkiej Brytanii. Każdy kraj ma prawo bronić swojego porządku wewnętrznego. Polska została wyróżniona, by ją potępić, argumentował. Stwierdził następnie, że osobiście nie chce mieć żadnych więźniów, że Polska tego nie potrzebuje i on tego nie potrzebuje, jest to jednak konieczne, by utrzymać stabilność i że do takich środków sięga się tylko w przypadkach, gdy w grę wchodzi ochrona państwa. Słynna sprawa gdańska dotyczyła ludzi nawołujących do strajków, które zaszkodziłyby narodowej gospodarce. Osoby postawione przed sądem ostrzegano wcześniej, by zaprzestały swojej działalności.

Jaruzelski posunął się do stwierdzenia, że w ciągu ostatnich kilku lat Polska znacznie przybliżyła się do demokracji. Polska jest dziś zupełnie innym krajem niż w latach siedemdziesiątych. Czujemy jednak gorycz, ponieważ jesteśmy karani za to, że musieliśmy podjąć trudne decyzje w celu przeprowadzenia reform, argumentował, a następnie przeszedł do podsumowywania różnych, przyjętych ostatnio reform ekonomicznych. Wysunął argument, że amerykańska polityka traktuje Polskę „instrumentalnie” w ramach globalnego konfliktu ze Związkiem Radzieckim. Zakończył swoje wystąpienie stwierdzeniem, że chce poprawy stosunków ze Stanami Zjednoczonymi na bazie wzajemnego szacunku. „Kwestie protokolarne” nie powinny poprzedzać istoty; „uznaliśmy, że moja wizyta tutaj może pomóc pod pewnymi względami”. Podkreślił następnie, jak bardzo rozszerzyły się ostatnio stosunki Polski ze Związkiem Radzieckim i jak korzystne jest to dla Polski. Dla odmiany stosunki z USA są złe, czego należy żałować. Jak długo potrwają amerykańsko-polskie problemy? „Nie proszę o uznanie dla Jaruzelskiego, ale dla mojego narodu”, który nie potrzebuje oklasków za wybuchające od czasu do czasu i następnie tłumione powstania, ale który chce być normalnym narodem, traktowanym normalnie przez innych. Konkluzja Jaruzelskiego brzmiała, że chciałby, żeby to spotkanie stanowiło niewielki krok w stronę poprawy stosunków amerykańsko-polskich. Później wystąpił Eagleburger i stwierdził, że ta dyskusja pokazuje potężne nieporozumienia, jakie narosły pomiędzy USA i Polską. Jeżeli chodzi o naród amerykański, uważa on, że uprawnione aspiracje narodu polskiego zostały w 1980 r. powstrzymane. Aspiracje te wynikały z wielu lat złych rządów w Polsce. To, co stało się do tego czasu, należy ocenić negatywnie. Wyraża on żal z powodu braku dialogu i uważa, że taki dialog powinien zostać przywrócony. Życzy Jaruzelskiemu, by zrozumiał, że dobre stosunki z Polską nie są dla Stanów Zjednoczonych sposobem na wykorzystanie Polski przeciwko Związkowi Radzieckiemu i że Amerykanie nie chcą, by Polska cierpiała, by zaognić sytuację w Europie Wschodniej. Ważne jest, by jakaś forma dialogu pomiędzy nami została przywrócona. Potem zapytał, czy mógłbym mówić dalej, ponieważ ważne jest, by Jaruzelski dobrze zrozumiał stanowisko USA. Zakończyłem dyskusję przedstawiając trzy punkty:

* W kwestii amerykańskiej polityki wobec Polski w ogólności i wobec kwestii więźniów politycznych w szczególności panuje ponadpartyjna zgoda, a Prezydent ma w tej kwestii pełne poparcie;

* Amerykańska polityka wobec Polski od 1956 r. była oparta na poglądzie, że sprawy w Polsce zmierzają ku lepszemu i że poprzez poprawę sytuacji w Polsce lepsze stosunki Wschód–Zachód przekładały się na bliższą współpracę polsko-amerykańską. Rozwój sytuacji od 1980 r. stanowił retrogresję, a wypowiedzi Generała na temat wysiłków zmierzających do demokratyzacji Polski stoją w sprzeczności z ostatnio przyjętymi ustawami dotyczącymi wolności akademickiej i praw jednostki;

* Z uznaniem powitałem podsumowanie Generała określające to spotkanie mianem małego kroku w kierunku poprawy stosunków i czułem, że wola dialogu wyrażona przez Eagleburgera powinna stanowić podstawę do takiego nieformalnego dialogu i że mogę go zapewnić, że jeżeli w Polsce takie ciche kroki zmierzające do rozproszenia „naszych obaw” zostaną podjęte, w Stanach Zjednoczonych także zostaną podjęte ciche kroki zmierzające do uśmierzenia „polskich żalów”. Powtórzyłem tę kwestię kilkakrotnie. Osobno zasugerowałem ministrowi spraw zagranicznych Olszowskiemu, że Eagleburger i ja przyszliśmy na to spotkanie „nie bez przeprowadzenia wcześniej pewnych stosownych rozmów w Waszyngtonie”. Kiedy wychodziliśmy, Olszowski podbiegł do Generała i słyszałem, jak mówił mu: „Profesor Brzeziński powiedział mi coś dosyć ważnego pod koniec tego spotkania, co powtórzę ci później”.

Ostateczne podsumowanie: Choć spotkanie nie przyniosło wielkich efektów, to myślę, że pewien prywatny dialog z Polakami jest możliwy i być może jednym ze sposobów na prowadzenie go byłoby stworzenie przeze mnie i Eagleburgera nieformalnej grupy, która podkreślałaby ponadpartyjny charakter tego przedsięwzięcia. Co więcej, dosyć dziwna i raczej osobista inicjatywa Jaruzelskiego dotycząca moich rodzinnych archiwaliów wydaje się być przemyślanym sygnałem.
Wkrótce w „Polityce" kolejne  zapiski prof. Brzezińskiego Zbigniew Brzeziński ur. 28 marca 1928 r. w Warszawie. Wojnę spędził w Kanadzie, gdzie jego ojciec był konsulem. Najpierw studiował na uniwersytecie McGill w Montrealu, a później pisał doktorat z nauk politycznych na Uniwersytecie Harvarda, gdzie do 1960 r. pracował jako wykładowca. Potem przeniósł się do Nowego Jorku i rozpoczął pracę na Uniwersytecie Columbia, gdzie założył Instytut Badania Zagadnień Komunizmu. W latach 60. był również doradcą amerykańskich ekip Johnsona i Kennedy'ego oraz doradcą ds. międzynarodowych wiceprezydenta Huberta Humpreya. W 1973 r. stworzył Komisję Trójstronną - nieformalną organizację politycznych i intelektualnych osobistości z Europy, Japonii i USA. W latach 1977-1981 był głównym doradcą ds. międzynarodowych Jimmy'ego Cartera. Uczynił w tym czasie z praw człowieka główne narzędzie amerykańskiej dyplomacji. Postulował zaangażowanie USA w popieranie antysowieckiej partyzantki w Afganistanie i ruchu Solidarność w Polsce. Przyczynił się m.in. do zapobieżenia interwencji rosyjskiej w Polsce w latach 1980-1981. Gdy u schyłku 1989 r. Polska stanęła na progu wielkich przemian, Brzeziński powołał do życia grupę roboczą złożoną z wielkich inwestorów amerykańskich i europejskich. Postawiła ona sobie za cel popieranie dopływu kapitału inwestycyjnego do Polski.

Masoński rząd światowy

Komisja Trójstronna Nie ma chyba w Polsce osoby, która nie spotkałaby się z takimi terminami, jak "nowy porządek świata", "globalizm", "światowy rząd", "globalne państwo". Gdy je słyszymy, zastanawiamy się, czy te sformułowania mają jakieś odniesienie do rzeczywistości. W zasadzie nigdy nie negowano istnienia takich organizacji i stowarzyszeń, jak Rada Stosunków Międzynarodowych, Grupa Bilderberg i Komisja Trójstronna. Zawsze jednak media głównego nurtu i wykreowane przez nie autorytety próbowały bagatelizować znaczenie tych ugrupowań, przedstawiając je jako zwykłe kluby towarzyskie dla możnych tego świata lub co najwyżej altruistyczne stowarzyszenia, które chcą jedynie szczęścia całej ludzkości. Mamy więc wierzyć, że organizacje te pragną tylko rozprzestrzenić na cały świat ideologię globalizmu oraz pomóc rządom poszczególnych krajów wcielić jej zasady w życie jako antidotum na wszystkie bolączki współczesnego świata. Oczywiście, każdy, kto twierdzi, że mamy tutaj do czynienia z quasi-rządem o światowym zasięgu, który chce narzucić całej światowej społeczności totalitarne zniewolenie, jest przedstawiany jako wyznawca spiskowej teorii dziejów. A jednak, analizując listę członków Komisji Trójstronnej oraz wypowiedzi jej ideologów, widzimy, że nie mamy tutaj do czynienia ze snobistycznym towarzystwem wzajemnej adoracji, lecz z grupą najbardziej wpływowych ludzi na świecie, których celem jest wcielenie w życie bardzo konkretnych projektów. Ich zrealizowanie byłoby znaczącą i w dalszej perspektywie niepożądaną ingerencją w życie całej światowej społeczności. W związku z tym zasadne jest, ze względu na zaangażowanie w jej prace czynnych polityków, jak i cele sprecyzowane przez uczestniczących w jej pracach ideologów, określanie Komisji Trójstronnej mianem nieformalnego światowego rządu. Z naszego punktu widzenia warto zwrócić uwagę na osoby reprezentujące Polskę w pracach Komisji Trójstronnej, które w większości są powiązane z Platformą Obywatelską. We władzach Komisji zasiada stojący na czele Rady Programowej PO Andrzej Olechowski, który zdecydowanie opowiada się przeciwko suwerennym państwom. Jego zdaniem, powinny one przekazywać swoje prerogatywy instytucjom ponadpaństwowym. Można więc domniemywać, że niedoszły rząd Platformy Obywatelskiej, w którym zarezerwowała dla Prawa i Sprawiedliwości rolę listka figowego, miał działać na rzecz ustanowienia nowego światowego porządku. Być może tym należy wytłumaczyć pozornie niezrozumiałe zacietrzewienie Platformy, która chciała decydować o rządach w Polsce bez względu na wynik wyborów.
Komisja Trójstronna i Klub Bilderberg Gdy zajrzymy do jakiejkolwiek dobrze udokumentowanej książki poświęconej masonerii światowej, w każdym przypadku znajdziemy informacje o Komisji Trójstronnej oraz o Klubie Bilderberg. Jako przykład niech posłużą dwie publikacje: praca Juana Antonio Cervery pt. "Pajęczyna władzy" i rozprawa Texe Marrsa "Tajna władza świata". Marrs skupia swoją uwagę na zrzeszającym wielkich finansistów i polityków masońskim bractwie "Czaszki i Piszczeli". Organizacja ta została założona w 1832 r. na uniwersytecie Yale, gdy w całych Stanach Zjednoczonych zapanowało oburzenie w związku z morderstwem, jakiego masoneria dokonała na Williamie Morganie - człowieku, który porzucił szeregi masońskie i zdemaskował w swojej książce wierzenia i cele wolnomularstwa. "Czaszka i Piszczele" zaczęła skupiać elity bractwa, stroniąc od nazewnictwa i symboliki masońskiej, by nie kojarzono jej ze skompromitowanym stowarzyszeniem. Cel tej organizacji został wpisany w jej motto, które, nota bene, udało się masonom umieścić również na banknocie jednodolarowym - "Novus Ordo Saeculorum" ("Nowy Porządek Świata"). Organizacja zbudowała na terenie przyległym do Uniwersytetu Yale olbrzymi budynek bez okien, który nazwano "Grobowcem". Co roku spośród studentów Yale wybierano Rycerzy - piętnastu najzdolniejszych mężczyzn reprezentujących "właściwe" poglądy i pochodzących z najbogatszych, najbardziej wpływowych rodzin. Ludzie ci po studiach mieli stać się Patriarchami Zakonu - obejmować władzę i kształtować Nowy Porządek Świata. Na ich dodatkowe kształcenie, utrzymanie i stypendia przeznaczono 54 miliony dolarów. "Grobowiec" obsługiwany był przez całą armię personelu, kucharzy i służby. Wśród osób należących do "Czaszki i Piszczeli" Marrs wymienia między innymi Archibalda MacLeischa - założyciela UNESCO, Henry'ego Luce - szefa magazynów "Time" i "Life", George'a Busha seniora, Johna Kerry'ego, senatora demokratę, który kandydował na prezydenta USA. Marrs, odwołując się do licznych publikacji, poświęca wiele miejsca w swojej książce dla udowodnienia, że "Czaszka i Piszczele" to nie tylko organizacja polityczna, lecz także gnostycka, okultystyczna i satanistyczna. Opisuje satanistyczne rytuały wtajemniczania jej członków. Pisząc o jej aktywności gospodarczej i politycznej, Marrs stwierdza: "'Czaszka i Piszczele' trzyma amerykańską politykę zagraniczną w żelaznym uścisku. Starszyzna Zakonu Bractwa zajęła ważne i wpływowe stanowiska w dwóch organizacjach, które dyktują cele polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych: w Komisji Trójstronnej i Radzie Stosunków z Zagranicą". Dalej pisze: "Komisja Trójstronna jest polem aktywnej działalności dla piszczelowców. T.J. Richardson Dilworth (piszczelowiec z 1938 roku) jest nie tylko członkiem tej komisji, ale także prezydentem Rockefeller Family Associates (Współpracownicy Rodziny Rockefellerów). Zarządza więc olbrzymim finansowym imperium Rockefellera. Biuro Dilwortha mieści się w pokoju 3600 w sławnym budynku Rockefellera w Nowym Jorku. Jak już wspomniałem, bogaty szef Dilwortha, Dawid Rockefeller założył Komisję Trójstronną". W książce Cervery zawierającej charakterystykę światowych struktur masońskich znajdujemy dwa rozdziały poświęcone działalności Komisji Trójstronnej. Czytamy tam między innymi: "Komisja ta podobnie jak Klub Bilderberg składa się ze starannie wyselekcjonowanych 200 osób. (...) Należy przypuszczać, że jeżeli chodzi o prezentację na zewnątrz, to porzucono element tajności, który jest utrzymywany w innych elitarnych grupach świata kapitalistycznego. Nie wiadomo jednak, czy to oznacza porzucenie zasad działania masonerii, albo służy do ukrycia decyzji podejmowanych w mroku loży. Dopiero wybranie członka Komisji Trójstronnej Jimmy'ego Cartera spowodowało zainteresowanie środków masowego przekazu tą organizacją". Cervera cytuje oficjalne oświadczenie George'a Franklina, w którym czytamy: "Komisja Trójstronna była pomysłem Dawida Rockefellera, ale prawdziwym architektem tej idei był Zbigniew Brzeziński". Pisze też: "W broszurce Komisji Trójstronnej jest teza, że jest ona narzędziem operacyjnym Establishmentu. (...) Celem jest utrzymanie na zawsze, bez żadnej opozycji, całkowitej władzy. Receptą na to jest rząd globalny. Aby to osiągnąć, należy przekonać kraje rozwinięte, że muszą współpracować i zapomnieć o różnicach ideologicznych, o drobiazgach, jeżeli chcą korzystać z postępu i konsumpcji. Współpraca bardzo dziwna: pozbycie się nacjonalizmów, zredukowanie demokracji, kontrola środków informacji." W dniu 7 maja 2004 r. odbyło się kolejne spotkanie Komisji Trójstronnej, tym razem w Warszawie. Z tej okazji "Rzeczpospolita" zamieściła kilka materiałów. Pierwszy z nich, autorstwa Zbigniewa Brzezińskiego, ukazał się 10 maja tegoż roku. Z towarzyszącej mu krótkiej notki redakcyjnej można się było dowiedzieć, że w konferencji udział biorą między innymi: Henry Kissinger, Zbigniew Brzeziński, Leszek Kołakowski, były prezydent Meksyku Ernesto Zedillo oraz parlamentarzyści z licznych krajów, Parlamentu Europejskiego i Kongresu USA, oraz że członkami Polskiej Grupy Komisji Trójstronnej są: Andrzej Olechowski, Jerzy Baczyński ("Polityka"), Wanda Rapaczyńska (Agora), o. Maciej Zięba OP oraz Zbigniew Wróbel, ówczesny prezes zarządu PKN Orlen, jak również Marek Belka ("który na czas pełnienia funkcji publicznej musiał zawiesić swoje członkostwo w Komisji"). Inicjatorem Klubu Bilderberg był Józef Retinger, jeden z najbardziej znanych i wpływowych masonów w historii, członek loży B'nei B'rith skupiającej wyłącznie Żydów. Jednym z najważniejszych spotkań tej organizacji był zjazd w 1991 roku. Obrady otworzył David Rockefeller, a więc człowiek będący założycielem Komisji Trójstronnej. Podczas tego spotkania, jak dowiadujemy się z książki Marrsa, powiedział między innym: "Jesteśmy wdzięczni gazetom 'Washington Post', 'The New York Times', magazynowi 'Time' i innym czasopismom oraz ich dyrektorom, którzy brali udział w naszych spotkaniach i dotrzymali obietnicy milczenia przez prawie czterdzieści lat. (...) Nie moglibyśmy rozwinąć naszego planu, gdyby prasa interesowała się nami w ciągu tych lat". Program Klubu Bilderberg składa się z trzech głównych zadań, którym nadano następujące tytuły: Nowy Międzynarodowy Porządek Ekonomiczny; Nowy Porządek Polityczny; Nowy Porządek Religijny. Efektem realizacji tego programu ma być jedno ogólnoświatowe państwo, w którym zanikną wszystkie narodowości, a religią panującą będzie nowe pogaństwo. Realizując swoje trzecie zadanie - jak twierdzi Marrs - Klub zmierza do całkowitego zniszczenia chrześcijaństwa. Jedna z podstawowych metod, którą opisał już św. Maksymilian Maria Kolbe mówiąc, że masoneria przyjęła nową taktykę: "Zniszczyć Kościół zepsuciem obyczajów". Jak twierdzi Marrs, w ramach realizacji tego zadania Klub podejmuje działania zmierzające do zniszczenia rodziny, upowszechniające pornografię, bluźnierczą "sztukę" i homoseksualizm oraz zabijanie dzieci poczętych. Członkami Klubu Bilderberg byli lub są między innymi: Bill Clinton, Gerald Ford, Henry Kissinger, ambasador USA przy ONZ Richard Hollbrook, Al Gore (w swoim czasie wiceprezydent USA), amerykańscy sekretarze skarbu Nicholas Brady, Robert Rubin, Lawrence Summers, prezes Chase Manhattan Bank, Dawid Rockefeller, Zbigniew Brzeziński i Andrzej Olechowski (także członek Rady Fundacji Batorego) itd. W spotkaniach Klubu uczestniczą członkowie władz Unii Europejskiej, w tym między innymi Komisji Europejskiej - Jacques Santer, Leon Brittan, Emma Bonino, Mario Monti, Erkki Leekanen, kolejni sekretarze generalni NATO Lord Carrington, Manfred Worner, Willi Claes, Javier Solana i George Robertson oraz szefowie europejskich rządów: Franz Vranitzky (Austria), Wilfried Martens (Belgia), Esko Aho (Finlandia), Laurent Fabius (Francja), Rud Lubbers (Holandia). Stałymi gośćmi Klubu są też prezesi Banku Światowego, prezesi banków centralnych poszczególnych państw, także europejskich, szefowie banków prywatnych, w tym np. Alessandro Profumo, prezes Credito Italiano, który kilka lat temu kupił 52 proc. udziałów w PEKAO SA. W jednym ze spotkań w 1998 r. uczestniczyła też Hanna Suchocka (również członek Rady Fundacji Batorego). O Klubie Bilderberg piszą nie tylko publicyści prawicowi tacy jak Marrs. Na stronie internetowej BBC polska.com czytamy między innymi: "Grupa Bilderberg budzi wiele emocji. Czasami mówi się o niej jako o tajnym stowarzyszeniu, które pociąga za sznurki światowego biznesu i polityki. (...) W czasie II Wojny Światowej w Londynie zawiązało się wiele nieformalnych grup dyskusyjnych, w których dominowali politycy i biznesmeni. Jedna z nich zajmowała się planowaniem powojennej sytuacji w Europie. I z niej właśnie rekrutuje się większość założycieli Bilderbergu (w tym szara eminencja wojennej emigracji - Józef Retinger), którzy w 1954 r. w holenderskim hotelu o tej nazwie postanowili, że będą spotykać się co roku. (...) Bilderberg służy jednak jeszcze jednemu celowi - wprowadzaniu na światowe salony przyszłych przywódców politycznych". Jeśli porównamy nazwiska osób będących członkami Komisji Trójstronnej i Klubu Bilderberg, okaże się, że wiele z nich się powtarza. Zwrócił już na to uwagę prof. Maciej Giertych w swoim piśmie "Opoka", pisząc tam o innym powiązanym z masonerią ciele międzynarodowym: "Nazywa się Międzynarodowe Biuro Doradcze (International Advisory Board - IAB). Powołane zostało w 1995 r. przez amerykańską Radę Stosunków Międzynarodowych (CFR), co zostało opublikowane na str. 108 jej ostatniego wewnętrznego raportu (cytuję za Centre Europeen d'Information - CEI 14.III.97). Przewodniczy IAB David Rockefeller, członek i finansjer zarówno CFR, Komisji Trójstronnej jak i klubu Bilderberg. Na liście członków IAB jest 6 z zachodniej Europy, wszyscy to członkowie klubu Bilderberg lub Komisji Trójstronnej, a dwóch należy do obu gremiów. Jeden Kanadyjczyk to członek klubu Bilderberg. Obu Japończyków to członkowie Komisji Trójstronnej". Powracając do Texe Marrsa. W swojej kolejnej książce pt. "Rule by Secrecy" napisał on, że powstanie Komisji Trójstronnej ogłosił Zbigniew Brzeziński podczas zebrania Klubu Bilderberg w kwietniu 1972 r. w małym belgijskim mieście Knokke-Heist. Formalnie Komisja powstała w 1973 r. Stanisław Krajski
Międzynarodówka bogaczy Fragment książki ks. prof. Michela Schooyansa "Aborcja a polityka", Lublin 1991 Od zakończenia drugiej wojny światowej dyplomacja północnoamerykańska została zdominowana przez motyw "dwóch bloków", który wyłonił się jeszcze przed konferencją jałtańską. Z mniejszym lub większym natężeniem ów zasadniczy motyw odnajdujemy pod nazwą zimnej wojny, konfrontacji Wschód - Zachód, stref wpływów, pokojowej koegzystencji, odwilży, odprężenia itd. Tymczasem przy okazji kryzysu naftowego z 1973, niektóre środowiska północno-amerykańskie zaczęły dostrzegać wagę innego podziału, a mianowicie Północ - Południe. Konferencja w Badung w 1955 r. nosiła już znamiona manifestu. Stopniowo jednak konferencje Narodów Zjednoczonych dotyczące handlu i rozwoju oraz szczyty państw niezrzeszonych zaczynały przyciągać uwagę krajów rozwiniętych: i tak między Genewą (1964) a Belgradem (1989) wiele zostało dokonane. Nawiązany został i zinstytucjonalizowany dialog Północ - Południe, kraje Trzeciego Świata zażądały nowego porządku międzynarodowego. Na problem ten zwracał już uwagę Zbigniew Brzeziński w książce wydanej w 1970 r. Kryzys naftowy z 1973 r. odgrywa rolę katalizatora; skoro bowiem państwa eksportujące ropę naftową mogą się zorganizować i zagrozić podstawom gospodarki krajów uprzemysłowionych, co będzie, jeśli państwa biedne, lecz dostarczające surowców, skoordynują swoje działania i narzucą krajom bogatym swoje warunki. Aby zapobiec temu niebezpieczeństwu, David Rockefeller stosuje (wykorzystując zresztą tezy Brzezińskiego) wobec podziału Północ - Południe zalecenia, które jego brat odnosił wcześniej do podziału Wschód - Zachód. Szczególnie rozszerza on na cały świat wizję, której zasięg był w 1969 r. prowizorycznie ograniczony do kontynentu amerykańskiego. W tym właśnie duchu David Rockefeller odpowiada na wyraźną sugestię Brzezińskiego i organizuje Trójstronną Komisję; USA, Europa Zachodnia i Japonia powinny dopracować wspólne stanowisko wobec Trzeciego Świata, który chciałby się zorganizować, a od którego surowców, energii i rynków zbytu zależne są państwa uprzemysłowione. Tymczasem kraje Trzeciego Świata są w pełni rozwoju demograficznego. Tak więc wracamy tu do idei bezpieczeństwa, którą przejęły państwa członkowskie Trójstronnej Komisji, a dla której rzekomym zagrożeniem są kraje ubogie. Odnajdujemy również ideę integracji: gospodarki poszczególnych państw są ze sobą wzajemnie powiązane; kraje bogate nie mogą się wzajemnie wchłonąć, wprost przeciwnie - muszą się wspierać, chronić, a nawet eksponować swoje przywileje. Na tym tle przedsiębiorstwa międzynarodowe wydają się spełniać rolę zasadniczych mechanizmów globalnego systemu podporządkowania; gwarantują one uprzemysłowienie, które same mogą ograniczać. Dzięki swoim metropolitalnym ośrodkom decyzyjnym mogą kontrolować koszty siły roboczej. Szantażują przeniesieniem fabryk, jeśli uznają roszczenia lokalnych pracowników za wygórowane. Organizują konkurencję, jednocześnie ją jednak kontrolując. W gruncie rzeczy relacje konkurencyjności są ograniczone do świata pracowników, w którym różnice w płacach są na całym świecie elementem dzielącym, o który należy dbać, aby móc rządzić. Jednym słowem, te wielonarodowe przedsiębiorstwa pilnują swoich rynków; w razie potrzeby chronią swoje oligopole, nadzorują i mogą ograniczać rozwój gospodarczy narodów satelickich. Jeśli chodzi o badania naukowe, trzeba będzie je zintensyfikować i zaplanować tak, by zagwarantować sobie utrzymanie stałej i zdecydowanej przewagi. Najnowocześniejsze technologie będą więc eksportowane nader oszczędnie, aby kraje już zaawansowane w rozwoju przemysłu nie mogły stanowić konkurencji dla wyszukanej produkcji, na którą państwa ery postprzemysłowej chcą zazdrośnie utrzymać oligopol, co dotyczy również przemysłu precyzyjnego.
"Miliarderzy wszystkich krajów - łączcie się!" Jak widzimy, panamerykanizm Nelsona Rockefellera został wzmocniony, ekstrapolowany, zsumowany, przekształcając w coś, co Brzeziński nazywa "globalizmem". Jeszcze niedawno chodziło o nowe społeczeństwo panamerykańskie, teraz zaś stawką jest zbudowanie nowego porządku światowego typu korporacyjnego, którego pilna potrzeba wynika, według zapewnień, ze wzajemnej zależności narodów. Lecz to, co działo się dotychczas na szczeblu panamerykańskim, zachodzi obecnie w skali światowej: następuje szybkie przejście od współzależności do zależności. Nie wszystkie kraje są jednakowo rozwinięte. Dzięki swej obecności i zaangażowaniu na całym świecie, dzięki swemu potencjałowi ekonomicznemu, politycznemu i naukowemu - Stany Zjednoczone uważają za słuszne przyznanie sobie misji światowego lidera. Do misji tej powinny być jednak włączone narody i klasy bogate z całego świata. Trzeba będzie przekonać je o zbieżności interesów bogaczy całego świata. Bezpieczeństwo, ich bezpieczeństwo, musi być wspólną i pierwszoplanową troską bogatych. Troska ta uzasadnia z ich strony istnienie wspólnego frontu światowego, świętego przymierza, o ile chcą utrzymać swoje przywileje. W obliczu tego imperatywu wspólnego bezpieczeństwa wszelkie rozbieżności mają co najwyżej znaczenie względne, czy wręcz drugorzędne. Jednakże ów światowy wspólny front będzie mógł zawiązać się jedynie pod egidą i przywództwem USA. Ze względu na stopień rozwoju i bogactwo, do troski o wspólne bezpieczeństwo dołączone zostaną również na zasadzie uprzywilejowania Europa Zachodnia i Japonia. Cały ten blok utworzony przez państwa bogate będzie musiał nadzorować rozwój na świecie. Rygoryzm przestaje być cnotą, a staje się obowiązkiem. Zahamowanie przyrostu naturalnego, obniżenie wydajności i stosowanie maltuzjanizmu ekonomicznego staje się tym bardziej niezbędne, jak się dowiadujemy, że musimy chronić zagrożone środowisko naturalne. Tak więc w 1972 r. w "Raporcie Meadowa" narodziło się teoretyczne uzasadnienie "przyrostu zerowego", które zostało następnie rozpowszechnione przez Klub Rzymski skupiający przedsiębiorstwa sowicie finansowane przez grupę Rockefellera. Kraje komunistyczne nie powinny być wyłączone z tego globalnego planu bezpieczeństwa, Chinom zaś należy się odrębna uwaga. Jak już wykazaliśmy, bezlitosna polityka demograficzna prowadzona przez Chiny Ludowe była popierana, a nawet podsycana przez niektóre północnoamerykańskie i zachodnioeuropejskie środowiska zaniepokojone kolejną falą "żółtego niebezpieczeństwa". Kraje Trzeciego Świata będą więc musiały zgodzić się na "zintegrowany" program. Ponieważ państwa bogate potrzebują ich surowców, będą musiały postępować ostrożnie, by nie irytować i nie prowokować do buntu krajów rozwijających się utrzymywaniem starych metod wyzysku. Trzeba będzie zgodzić się na ich rozwój, ale pod kontrolą, odwołując się w razie potrzeby do cnót przyjaznego współżycia. Można też będzie przenieść do tych krajów uciążliwe dla środowiska, niechciane przez kraje rozwinięte gałęzie przemysłu. W każdym razie nie można dopuścić, by kraje te zorganizowały się pod kontrolą narodów rządzących. Niemniej jednak, podobnie jak istnieją granice rozwoju gospodarczego, istnieją także granice rozwoju politycznego. Zwracał na to uwagę Samuel P. Huntington w "Raporcie dla Trójstronnej Komisji na temat możliwości rządzenia w krajach demokratycznych": "Doszliśmy do wniosku, że są pewne, potencjalnie pożądane granice rozwoju ekonomicznego. Są także potencjalnie pożądane granice nieograniczonego rozwoju demokracji politycznej". Stajemy tym samym w obliczu rozszerzonej na cały świat formuły starego mesjanizmu północnoamerykańskiego. Musimy jednak koniecznie przyjrzeć się temu, co w swej treści formuła ta niesie nowego i oryginalnego. Otóż mesjanizm ten zakłada połączony wysiłek nie tylko najbogatszych narodów, lecz również bogatych klas społeczeństw ubogich. Argumentem dla bogaczy całego świata ma być to, iż biedacy stanowią potencjalną lub nawet aktualną groźbę dla ich bezpieczeństwa. Niewątpliwie w pierwszym rzędzie zagrożone jest bezpieczeństwo USA, ściślej zaś amerykańskich bogaczy, jednak nie mniej wystawione jest na szwank bezpieczeństwo bogaczy ze wszystkich państw. A zatem bogacze z całego świata nakłaniani są, aby pod przywództwem Stanów Zjednoczonych założyli "święte przymierze", którego racją bytu, a jednocześnie celem byłoby powstrzymanie przyrostu ludności biednej. "Miliarderzy wszystkich krajów - łączcie się!". Zinterpretowana na nowo doktryna containment - zahamowania, powstrzymania - odżywa więc niczym Feniks powstający z popiołów. Na podstawowych jej tezach opiera się, dotyczący całego świata, obecny plan USA. Europa Zachodnia i Japonia odgrywają w nim czołową, podwójną rolę wspólników i celu.
Międzynarodowy mandarynat Już w nowej interpretacji panamerykanizmu, autorstwa Nelsona Rockefellera, troska o bezpieczeństwo przedstawiana była w ujęciu globalizującym. Globalizacja ta została rozszerzona przez doradców Davida Rockefellera: o ile wcześniej kwestia bezpieczeństwa była rozproszona na różne dziedziny, o tyle teraz jest ona pojmowana całościowo: bezpieczeństwo to nade wszystko bezpieczeństwo demograficzne. Nowa doktryna wymaga opracowania nowych, skutecznych instrumentów działania o charakterze politycznym, edukacyjnym, naukowym, ekonomicznym i technologicznym. Uniwersytety i ośrodki naukowe zostaną ukierunkowane; dosłownie, okiełznana zostanie ich swoboda podejmowania inicjatyw, ich funkcja krytyczna zaś ulegnie zniszczeniu. Wysokość subwencji będzie zależeć od gorliwości, z jaką zgodzą się podporządkować programom badawczym określonym przez rządzącą mniejszość. Owa mniejszość będzie przywiązywać duże znaczenie do badań nad problemami ekologicznymi, ponieważ tym sposobem można będzie przekonać kraje satelickie do zaakceptowania rygoryzmu, a nawet biedy: "małe jest piękne". Ta sama mniejszość finansować będzie badania nad rozrodczością, płodnością i inne badania demograficzne, próbując w ten sposób rozbroić "bombę P". Uniwersytety-przekaźniki oraz środki społecznego przekazu podejmą się rozpowszechnienia w całym świecie, w wersji może nieco udramatyzowanej, tez maltuzjańskich, za którymi kryją się interesy klas bogaczy. Przemowa programowa będzie krótka. Podkreślona zostanie rzadkość występowania surowców oraz wątłość środowiska. Dane te będą przedstawione jako konieczności narzucone przez Naturę, w konkluzji zaś znajdziemy stwierdzenie, że liczbę ludności należy bezwzględnie do tych danych dostosować. Tak więc mamy tu do czynienia ze zbiorem podstawowych warunków obiektywnie charakteryzujących reżim typu faszystowskiego. Według Juana Boscha, pentagonizm polega na wyzyskiwaniu narodu północnoamerykańskiego przez północnoamerykańską mniejszość. Obecnie pentagonizm rozszerzył się na cały świat, a dominująca mniejszość uległa internacjonalizacji. Mniejszość ta składać się będzie z "osób o dużych możliwościach", tym zaś pochlebiać będzie, iż dokooptowano je do "nieformalnych" grup bardziej znanych (jak Grupa Bilderberga, Komisja Trójstronna czy Klub Rzymski) lub trudniejszych do zidentyfikowania. Roszcząca sobie prawo do rządzenia światem mniejszość podporządkuje sobie międzynarodowy mandarynat, który czy to w roli wspólnika, czy też przez nią pozyskany, okaże się mało przewidujący. Nie będzie odczuwał potrzeby zajmowania się jakimiś złożonymi instytucjami, ubiegania się o reprezentatywną funkcję lub obciążania się jakąkolwiek funkcją wykonawczą. Z chwilą, gdy ci nowi mandaryni przyswoją sobie ideologię bezpieczeństwa demograficznego, zwrócą się ochoczo ku żmudnej taktyce "wtyczek" i infiltracji. Taki globalny i sumaryczny plan wymaga koniecznie odpowiednich mechanizmów prawnych i politycznych. Od tej strony wielce wymowne są precedensy południowoamerykańskie: ponieważ można je udoskonalić i upowszechnić, zasługują one na uwagę Europejczyków, Japończyków i mieszkańców Trzeciego Świata. Z chwilą, gdy jakaś mniejszościowa "elita" zgadza się być przedmiotem kolonizacji ideologicznej, odcina się wówczas od ludu i wykazuje skłonność do wszelkich ustępstw. Gotowa jest wziąć na siebie rolę zmiennika ośrodka władzy całkiem nowego typu (...).
Polscy obywatele w Komisji Trójstronnej Obecnie czterech członków Komisji Trójstronnej posiada obywatelstwo polskie. Są to Andrzej Olechowski, który należy do jej władz naczelnych ("Executive Committee") i jest zastępcą przewodniczącego regionu Europy (European Deputy Chairman), Janusz Palikot, Wanda Rapaczyńska i Jerzy Baczyński, którzy wchodzą w skład tzw. Grupy Europejskiej ("European Group"). Marek Belka na czas sprawowania urzędu premiera "zawiesił" swoje członkostwo w Komisji.

Andrzej Olechowski przy Okrągłym Stole siedział obok gen. Jaruzelskiego, reprezentując stronę komunistyczną. Przyznał się do współpracy z "wywiadem gospodarczym PRL" (pseudonim "Must"), co przeszło bez echa w wielkich polskojęzycznych mediach. Jest członkiem Klubu Bilderberg i Rady Fundacji Batorego. Był między innymi ministrem spraw zagranicznych w postkomunistycznym rządzie Pawlaka. Obecnie jest kierownikiem Rady Programowej Platformy Obywatelskiej. W swojej książce pt. "Wygrać przyszłość" napisał: "Państwo nieuchronnie będzie słabnąć, w niektórych dziedzinach obumierać, w innych zastępować je będą inne instytucje. Jeżeli całkowicie utożsamiać się będziemy z państwem, jeżeli będziemy je traktować jako jedyną swoją instytucję, i my będziemy słabnąć i obumierać wraz z nim. Takiej przyszłości musimy uniknąć" (s. 20). Janusz Palikot (ur. w 1964 r.), poseł Platformy Obywatelskiej. Sfinansował wydanie książki D. Tuska "Solidarność i duma" w kampanii prezydenckiej. Ukończył filozofię na KUL-u i zaraz znalazł pracę w Instytucie Filozofii Polskiej Akademii Nauk. Na początku lat 90. zmienił zawód, zakładając wraz z kilkoma osobami firmę produkującą wina o nazwie Ambra, która wykupiła w 2001 r. 80 proc. Polmosu Lublin. Obecnie Palikot jest przewodniczącym Rady Nadzorczej Polmos Lublin S.A. W 2004 r. Założył firmę Ozon Media, która zaczęła wydawać tygodnik "Ozon". Przychody firm, w których ma udziały, wyniosły w 2004 r. około 950 mln zł. Palikot należy obecnie do najbogatszych ludzi w Polsce. Zajmuje 48. pozycję w ich rankingu dysponując majątkiem o wartości 330 mln zł. Posiada połowę udziału w każdej nieruchomości zespołu pałacowego w Jabłonnie, o wartości 10 mln zł. Jak podał w swoim oświadczeniu majątkowym, za użyczenie swojego wizerunku w kampanii reklamowej (produktów Polmosu Lublin) otrzymał 1,5 mln zł.
Wanda Rapaczyńska ma 58 lat. Związana z grupą "komandosów" (Michnik, Kuroń, Modzelewski), w 1968 r. wyjechała z Polski. W USA studiowała psychologię. W latach 1984-1992 była wiceprezesem Citibanku w Nowym Jorku. Jest członkiem zespołu doradczego Centre for European Reform, niezależnego instytutu zajmującego się sprawami europejskimi, prezesem Agory - wydawcy m.in. "Gazety Wyborczej". W Agorze nadzoruje piony: finansowy, radiowy, pracowniczy i komunikacji z rynkiem. Jest również przewodniczącą rady nadzorczej firmy AMS SA, która dominuje na polskim rynku reklamy zewnętrznej. To do Rapaczyńskiej przyszedł najpierw ze swoją korupcyjną propozycją Lew Rywin. Amerykański magazyn "Fortune" uznał, że Rapaczyńska należy do grupy 50 najbardziej wpływowych kobiet biznesu na świecie. W "Financial Times" napisano, że jest ósmą najbardziej wpływową kobietą biznesu w Europie. W 2002 r. Wanda Rapaczyńska zajmowała 93. pozycję na liście najbogatszych Polaków. Obecnie posiada ponad 80 mln zł majątku i zajmuje 142. pozycję na tej liście. Jerzy Baczyński (ur. w 1950 r.) jest od 1994 r. redaktorem naczelnym "Polityki". Z czasopismem tym jest związany od 1984 r. Wcześniej pracował w "Życiu Warszawy". Wraz z Leszkiem Balcerowiczem napisał książkę pt. "800 dni". Od 1996 r. jest przewodniczącym Rady Nadzorczej Inforadio sp. z o.o., właściciela rozgłośni radiowej TOK FM. Od 1999 r. jest prezesem Spółdzielni Pracy Polityka. Od początku lat 90. prowadził programy: Listy o gospodarce, Gorąca linia, Tylko w jedynce, Coś za coś oraz w programie 3 Polskiego Radia: Informator ekonomiczny. W 2002 r. premier Leszek Miller powołał Baczyńskiego do Narodowej Rady Integracji Europejskiej, obok takich osób jak Bronisław Geremek, Józef Oleksy, abp Henryk Muszyński, Andrzej Olechowski, Mariusz Walter, Dariusz Szymczycha, Adam Michnik. Marek Belka (ur. 1952), profesor ekonomii, polityk. Od 2 maja 2004 r. do 31 października 2005 r. premier Rzeczypospolitej Polskiej. W latach 1978-1979 i 1985-1986 przebywał w USA i Wielkiej Brytanii na stażach naukowych. Z dokumentów będących w posiadaniu IPN wynika, że przed wyjazdem podpisał tzw. instrukcję wyjazdową, w której zobowiązał się dostarczać służbom specjalnym PRL "materiały ekonomiczne". Jedno z takich opracowań SB określiła jako wartościowe. Belka otrzymał wówczas pseudonim "Belch". Od 1990 r. związany z SLD. Po 1989 r. pracował jako doradca w Ministerstwie Finansów, Ministerstwie Przekształceń Własnościowych, w Centralnym Urzędzie Planowania, a także jako doradca ekonomiczny Aleksandra Kwaśniewskiego. Od 1996 r. był również konsultantem Banku Światowego, od 1997 r. - wicepremierem i ministrem finansów w rządzie Cimoszewicza. W październiku 2001 r. został ponownie powołany na stanowiska wicepremiera i ministra finansów, tym razem w rządzie Leszka Millera. W 2003 r. był szefem koalicyjnej Rady Koordynacji Międzynarodowej w Iraku. Od listopada 2003 r. do kwietnia 2004 r. pełnił funkcję dyrektora ds. polityki gospodarczej w Tymczasowych Władzach Koalicyjnych w Iraku, odpowiadał za reformę walutową, stworzenie nowego systemu bankowego i ogólny nadzór nad gospodarką Iraku. W 2005 r. wstąpił do Partii Demokratycznej (dawna Unia Wolności). Gdy w maju 2004 r. w Warszawie odbywał się szczyt Komisji Trójstronnej, pojawiła się informacja, że na czas sprawowania urzędu premiera Belka "zawiesił" swoje członkostwo w Komisji. Z łatwością można jednak wskazać, że w wielu obszarach polityka jego rządu zbieżna była z celami Komisji Trójstronnej. Na stanowisko wicepremiera powołał Izabelę Jarugę-Nowacką, która od dawna działa na rzecz zabijania dzieci poczętych w majestacie prawa, zrównania związków homoseksualnych z małżeństwami. Urząd pełnomocnika ds. równego statusu kobiet i mężczyzn w rządzie Belki pełniła Magdalena Środa o skrajnie liberalnych poglądach, szkodliwych dla rodziny i Narodu. Stanisław Krajski
Jak się zostaje członkiem Komisji Trójstronnej? Komisja Trójstronna posiada, jak wszystko na to wskazuje, członków dwojakiej kategorii: do pierwszej należą założyciele Komisji i osoby, które znalazły się w niej w pierwszych latach funkcjonowania tego gremium. Kto te osoby wskazał i kto nadał im członkostwo, można się tylko domyślać. Prawdopodobnie David Rockefeller i Zbigniew Brzeziński. Być może te decyzje personalne zapadły na forum Klubu Bilderberg. Pozostali członkowie są rotacyjni i pochodzą z tzw. grup narodowych. Procedury ich wyłaniania, jak dowiadujemy się z oficjalnej strony Komisji, są w każdej z tych grup odrębne. Jakie? To wiedzą tylko dobrze poinformowane osoby związane z Komisją. Można by snuć domysły na temat ich charakteru oraz stosowanych w ich ramach kryteriów na podstawie analizy życiorysów członków tych grup. W Polsce są to osoby związane z "Gazetą Wyborczą", SLD (np. premier Belka, obecnie demokraci.pl) czy wielkim "rodzimym" biznesem. Jeśli jednak będziemy pamiętali o tym, że członkiem Komisji reprezentującym polską grupę był swego czasu O. Maciej Zięba OP, to wszelkie rozumowania się tu komplikują i gubią. Kto i dlaczego go wysunął? Z jakich powodów wyraził zgodę? Jaką "wpływową grupę" reprezentuje?
Zbigniew Kazimierz Brzeziński - ideolog globalizmu Intelektualnym filarem oraz prawdziwym architektem Komisji Trójstronnej jest Zbigniew Kazimierz Brzeziński (ur. 28 marca 1928 r. w Warszawie) - wpływowy polityk amerykański polskiego pochodzenia, politolog uznawany za wybitnego znawcę problematyki międzynarodowej. Gdy jego ojciec został konsulem generalnym Polski w Montrealu, w wieku 10 lat wyjechał do Kanady. Wybuch II wojny światowej, a także powojenna sowiecka okupacja Polski przesądziła o pozostaniu Zbigniewa Brzezińskiego na Zachodzie. W 1958 r. otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Brzeziński studiował nauki polityczne i ekonomię na Uniwersytecie McGill w Montrealu, gdzie w 1950 r. uzyskał stopień magistra. Trzy lata później obronił doktorat z nauk politycznych na Uniwersytecie Harvarda, gdzie do 1960 r. był także wykładowcą. W 1961 r. Zbigniew Brzeziński został profesorem na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Był twórcą powołanego tam Instytutu Badań nad Przemianami Międzynarodowymi. Uczestniczył także w pracach Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie. W latach 1977-1981 Brzeziński był doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji prezydenta USA Jimmy'ego Cartera i w tym czasie wywierał znaczący wpływ na amerykańską politykę zagraniczną. Z jego inicjatywy powołano Fundację Wolności, organizację, której oficjalnym celem jest wspieranie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Zbigniew Brzeziński jest doktorem honoris causa Katolickiego Uniwersytetu w Dublinie, Uniwersytetu Wileńskiego, a także Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Warszawskiego, Akademii Obrony Narodowej oraz Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Został odznaczony amerykańskim Medalem Wolności (1981 r.), Orderem Orła Białego (1995 r.), Orderem za Zasługi dla Ukrainy I klasy (1996 r.) i czeskim Orderem Masaryka I klasy (1998 r.). Brzeziński jest uznawany za czołowego teoretyka globalizmu. Od kilkudziesięciu lat zabiera liczący się głos w dyskusji na temat kształtu amerykańskiej polityki zagranicznej. Jako jeden z pierwszych sformułował hipotezę o rozpadzie systemu komunistycznego w Europie Środkowej i Wschodniej. W jego opinii Europa Zachodnia nie może współdecydować o losach świata na równi z USA, ponieważ nie ma ku temu predyspozycji ani ekonomicznych, ani moralnych. - Unia Europejska rości sobie prawa do współdecydowania o losach świata, ale ani dziś, ani w dającej się przewidzieć przyszłości żaden Europejczyk nie wydaje się gotów umierać za Europę. Ani nawet za jej bezpieczeństwo płacić - stwierdził kilka lat temu Brzeziński, uznając, że jedynym gwarantem dla stabilności systemu międzynarodowego jest utrzymanie światowej hegemonii USA. Troszcząc się o zachowanie tego stanu rzeczy, zdecydowanie sprzeciwił się zbrojnej interwencji USA w Iraku. W jego przekonaniu wojna ta stanowi poważne zagrożenie dla nadrzędnej pozycji USA, która w planach globalistów jest głównym instrumentem narzucenia światu jednolitego rządu. Zbigniew Brzeziński patronuje działalności krakowskiego Instytutu Studiów Strategicznych. Jego założycielem i prezesem jest członek władz krajowych i regionalnych Platformy Obywatelskiej oraz eurodeputowany Bogdan Klich. Przed wyborami, kiedy w niemal wszystkich mediach panowało przeświadczenie, że PO wygra wybory, Klich był uważany za głównego kandydata na przyszłego ministra spraw zagranicznych. Jest on także członkiem Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych w Londynie. Instytut Studiów Strategicznych jest sponsorowany przede wszystkim przez założoną przez George'a Sorosa Fundację im. Stefana Batorego, amerykańską fundację German Marshall Fund of the United States oraz trzy fundacje niemieckie - Fundację im. F. Naumanna, Fundację Konrada Adenauera oraz Fundację im. F. Eberta. Głównym obszarem badań instytutu są "stosunki międzynarodowe ze szczególnym uwzględnieniem (...) problematyki bezpieczeństwa europejskiego, polskiej polityki wschodniej oraz polityki regionalnej w Europie Środkowej". Krakowski instytut interesuje się także problematyką "polskiego sektora bankowego, międzynarodowych rynków finansowych oraz przemian gospodarczych". W sferze praktycznej zajmuje się on szkoleniem polityków, naukowców, dziennikarzy oraz kadry zarządzającej przedsiębiorstwami i bankami. Chociaż w wielu swoich pracach i wypowiedziach Zbigniew Brzeziński jawi się jako obrońca ładu moralnego (m.in. "Bezład"), to trudno jest określić jego wyznaniową identyfikację. Mimo iż wielokrotnie z uznaniem wypowiadał się o słudze Bożym Janie Pawle II, jednak nie wykazuje większego przywiązania do katolickich prawd wiary. Co więcej, jawi się jako zwolennik dogmatycznego rozmycia Kościoła katolickiego i stawia to jako "zadanie" dla pontyfikatu Ojca Świętego Benedykta XVI. - Co do takich kwestii wywołujących krytykę, jak kapłaństwo kobiet czy kontrola urodzeń, jest to sprawa do rozwiązania w następnym pontyfikacie. Sądzę, że w następnej fazie, kiedy spoistość Kościoła nie będzie głównym zagrożeniem, te problemy prawdopodobnie znajdą się na porządku dnia. Być może przyszły papież będzie mógł być wtedy bardziej elastyczny - powiedział w 2003 r. Brzeziński w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej. Wypowiedź ta doskonale pokazuje, na jakim fundamencie duchowym ma być zbudowany "nowy, wspaniały świat". KWM

David Rockefeller - mistrz ceremonii Nad prawowiernością uczestników prac Komisji Trójstronnej czuwa "arcykapłan" globalizmu David Rockefeller (urodzony 15 czerwca 1915 r. w Nowym Jorku) - amerykański bankier i finansista, uważany za najbardziej wpływowego człowieka na świecie. Jest synem Johna D. Rockefellera młodszego i wnukiem Johna D. Rockefellera - wielkich potentatów naftowych. Jego majątek ocenia się na 2,5 mld dolarów. W 1936 r. ukończył studia na Uniwersytecie Harvarda, a 4 lata później uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych Uniwersytetu Chicagowskiego. W 1946 r. wszedł w skład personelu Chase National Bank, który w 1955 r. przekształcił się w Chase Manhattan Bank. W latach 1969-1981 był prezesem i dyrektorem wykonawczym (do 1980 r.) tego banku, który obecnie nosi nazwę J.P. Morgan Chase & Co. W 1981 r. został członkiem Międzynarodowego Komitetu Doradczego banku.
David Rockefeller patronuje pracom trzech siostrzanych organizacji, które są filarami Nowego Światowego Porządku. W latach 1949-1985 był dyrektorem Rady Stosunków Zagranicznych (CFR), która w 1921 r. wyodrębniła się z brytyjskiego Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Chociaż oficjalnie mówiono o CFR, że jest agencją rządową, która ma swoje cele międzynarodowe, to jednak w opinii wielu polityków jest to "niewidzialny rząd", bez którego zgody nie może być podjęta żadna ważna decyzja dotycząca amerykańskiej polityki. Ten najbardziej wpływowy w USA klub polityczny dał początek wszystkim inicjatywom działającym na rzecz ustanowienia Nowego Światowego Porządku. Obecnie David Rockefeller jest honorowym prezesem CFR. Uczestniczy także w dorocznych spotkaniach Grupy Bilderberg od jej powołania w 1954 r. Gremium to wypracowuje strategię budowania Nowego Światowego Porządku. Jej organem wykonawczym jest Komisja Trójstronna, którą w 1973 r. David Rockefeller założył wespół ze Zbigniewem Brzezińskim. Jej zadaniem jest projekcja idei wypracowywanych przez Grupę Bilderberg na poszczególne kraje i wprowadzanie ich w życie. W listopadzie 1999 r. jako przedstawiciel Komisji Trójstronnej David Rockefeller odwiedził Polskę. W czasie spotkania z Aleksandrem Kwaśniewskim przyznał, że Polska odgrywa ważną rolę jako narzędzie narzucania Nowego Światowego Porządku krajom Europy Środkowowschodniej. David Rockefeller przewodniczy także wielu innym publicznym i prywatnym projektom powołanym do urzeczywistnienia jego planu budowy globalnego państwa, często działającym pod parasolem organizacji dobroczynnych. David Rockefeller sprawuje też niepodzielną kontrolę nad najbardziej wpływowymi mediami, co przyznał, przemawiając w czerwcu 1991 r. na spotkaniu uczestników Grupy Bilderberg w niemieckim kurorcie Baden-Baden. - Dziękujemy "Washington Post", "The New York Times", "Time Magazine" i innym wielkim publikatorom, których dyrektorzy brali udział w naszych spotkaniach i dotrzymywali przez ostatnie 40 lat złożonej przez siebie obietnicy dyskrecji. Byłoby dla nas niemożliwe przygotowywanie planów w stosunku do świata, gdybyśmy byli w świetle mass mediów w tym okresie. Ale świat jest teraz bardziej uświadomiony i przygotowany do marszu w kierunku rządu światowego. Ponadnarodowa niezależność elity intelektualnej i finansowej jest z pewnością bardziej pożądana niż narodowa autodeterminacja praktykowana w ostatnich stuleciach - stwierdził Rockefeller. Słowa te są także zwięzłym streszczeniem jego życiowego kredo, zaś o jego intencjach i determinacji świadczy wypowiedź z 23 września 1994 r. Przemawiając podczas obiadu ambasadorów ONZ, Rockefeller zauważył, że mimo znaczącego "uświadomienia" świata nie nastały jeszcze warunki do "szybkiego zbudowania prawdziwie pokojowego i niezależnego porządku światowego". Jednak, w jego przekonaniu, można przyspieszyć bieg historii. - To, czego potrzebujemy, to porządnego kryzysu, a narody zaakceptują Nowy Światowy Porządek - stwierdził z rozbrajającą szczerością globalista nr 1. KWM

Henry Alfred Kissinger - wszystko pod kontrolą Nad koordynacją działań Komisji Trójstronnej czuwa jej faktyczny szef Henry Alfred Kissinger (urodzony 27 maja 1923 r. w Fuerth w Niemczech) - amerykański polityk i dyplomata żydowskiego pochodzenia, uważany za jednego z głównych inspiratorów globalizmu. W latach 1969-1974 był dyrektorem Rady Bezpieczeństwa Narodowego, zaś w latach 1973-1977 sekretarzem stanu najpierw w administracji prezydenta Richarda Nixona, a później Geralda Forda. Kissinger był autorem Układów Paryskich, które doprowadziły do zakończenia w 1973 r. obecności wojskowej USA w Wietnamie. Tego samego roku nagrodzono go za to Pokojową Nagrodą Nobla, którą otrzymał wspólnie z Wietnamczykiem Le Duc Tho. Henry Kissinger jest członkiem Międzynarodowego Komitetu Doradczego banku J.P. Morgan Chase & Co., którego prezesem i wieloletnim dyrektorem wykonawczym był David Rockefeller. Szczytowy okres politycznej kariery Kissingera w Białym Domu przypadł na czas zaostrzenia zimnowojennej konfrontacji sowiecko-amerykańskiej. W ramach swoich obowiązków aktywnie wspierał antysowieckie siły w państwach, które były wówczas głównymi frontami zimnej wojny. Henry Kissinger dał się poznać jako aktywny rzecznik polityki wyniszczania ludności. Jest on autorem tzw. memorandum 200 (National Security Study Memorandum 200) postulującego zmniejszenie ludności w państwach Trzeciego Świata. W dokumencie z grudnia 1974 r. czytamy: ,,Depopulacja powinna stanowić sprawę najwyższego rzędu w naszej polityce zagranicznej, dotyczącej państw Trzeciego Świata". Jego zdaniem, jest to niezbędne dla zachowania potęgi Stanów Zjednoczonych, które są kluczowym narzędziem do ustanowienia globalnego państwa. W opinii autora memorandum, depopulacja uniemożliwi krajom Trzeciego Świata uzyskanie politycznego znaczenia, ochroni inwestycje amerykańskie w tych krajach, utrzyma dostęp USA do dóbr naturalnych tych krajów oraz zredukuje liczbę młodych ludzi, którzy mogą zechcieć zakwestionować istniejące tam normy polityczne i społeczne. Cele te są realizowane pod szyldem altruistycznej pomocy dla biednych krajów, która polega m.in. na promocji antykoncepcji, tzw. aborcji, sterylizacji, "edukacji" seksualnej, modelu rodziny małodzietnej. Globalistyczne lobby w Waszyngtonie zaangażowało do tego międzynarodowe agendy, takie jak UNFPA, UNICEF, WHO i Bank Światowy. Chociaż Henry Kissinger od dawna nie zajmuje już żadnych oficjalnych stanowisk, to nadal aktywnie działa na rzecz ustanowienia światowego rządu. W maju 2004 r. odwiedził Polskę, gdzie został przyjęty jak głowa państwa. Spotkał się w ówczesnym premierem Markiem Belką, z którym "towarzysko" rozmawiał o "stosunkach dwustronnych ze Stanami Zjednoczonymi, sytuacji w Iraku, a także roli i przyszłości NATO we współczesnym świecie". Belka niczym podwładny zrelacjonował Kissingerowi aktualną sytuację polityczną w Polsce oraz, na co szczególnie warto zwrócić uwagę, procedury powołania nowego rządu. Znamienne jest, że Henry Kissinger w zasadzie nigdy nie krytykował polityki prezydenta George'a W. Busha na Bliskim Wschodzie. W pełni podziela poglądy obecnej administracji, która popiera aneksyjne plany Izraela. Być może dlatego Kissinger nigdy nie krytykował agresji wojsk amerykańskich na Irak, która doprowadziła do długookresowej dekompozycji kraju, który stanowił istotne zagrożenie dla hegemonii Izraela w regionie. Poza tym, jak napisała w grudniu ubiegłego roku gazeta "The Wanderer", Saddam Husajn był nieposłuszny propagowanej przez Kissingera polityce depopulacyjnej. KWM
George Soros - wielki deprawator Organizatorem logistycznego i finansowego zaplecza dla celów realizowanych przez Komisję Trójstronną jest George Soros (ur. 12 stycznia 1930 r. na Węgrzech) - mieszkający w USA, jeden z najbardziej znanych spekulantów finansowych żydowskiego pochodzenia. George Soros mieszkał na Węgrzech do 1946 r. Jako nastolatek próbował handlować walutą na czarnym rynku. W 1947 r. wyemigrował do Wielkiej Brytanii, gdzie w 1952 r. ukończył studia w London School of Economics. W czasie studiów uczestniczył m.in. w seminariach Karla Poppera, od którego przejął ideologię tzw. społeczeństwa otwartego. W 1956 r. Soros przeniósł się do USA, z postanowieniem zarobienia pieniędzy, które pozwoliłyby mu "pracować jako pisarz i filozof". Dzięki spekulacjom finansowym Soros dorobił się majątku, który ocenia się na 5-7 mld dolarów. Początki fortuny George'a Sorosa mają swoje źródło w inwestycjach giełdowych prowadzonych akcjami firm zajmujących się utylizacją śmieci. Wobec kryzysu rynkowego nikt nie wierzył wówczas w możliwość dorobienia się na grze giełdowej, jednak Soros zdecydował się lokować posiadane fundusze, wychodząc ze słusznego założenia, że skoro firmy owe przetrwały najgorszy kryzys, muszą mieć istotną zdolność do kreowania zysku, która w przyszłości spowoduje wzrost ich kursu. Soros zyskał światowy rozgłos 22 września 1992 r., gdy w ciągu jednego dnia zarobił około miliarda dolarów. Przyjął, że brytyjski funt jest przewartościowany i dokonał stosownej spekulacji, zmuszając Bank Anglii do wycofania funta z koszyka wymiany walut. George Soros jest powszechnie krytykowany za nieetyczny sposób, w jaki doszedł do swojej fortuny. Dokonywał on operacji finansowych, których nieodłączną częścią było pozbawianie oszczędności milionów rodzin na całym świecie. W jednej chwili traciły one część lub całość dorobku np. z powodu gwałtownego spadku kursu walut, w których zostały ulokowane oszczędności. Wielu bez trudu wybacza mu ten niegodziwy sposób zarobkowania, a nawet podaje go za wzór finansisty, argumentując, że używa zarobionych pieniędzy z pożytkiem dla innych. W efekcie amerykańsko-żydowski spekulant otrzymał doktoraty honoris causa New School for Social Research (Nowy Jork), Uniwersytetu Oksfordzkiego (1980 r.), Uniwersytetu Ekonomicznego w Budapeszcie i Uniwersytetu w Yale (1991 r.). Wielu komentatorów uważa jednak, że nazywanie Sorosa filantropem jest świadomą manipulacją, ponieważ nie udziela on pomocy potrzebującym, lecz jego szczodrobliwość sprowadza się do finansowania ideologii tzw. społeczeństwa otwartego. Za pojęciem tym kryje się idea budowy ogólnoświatowego społeczeństwa, którego formą organizacyjną nie będą państwa narodowe, lecz coś w rodzaju stanów zjednoczonych świata, z pełnym przepływem ludzi, idei, towarów etc. Z tego powodu niektórzy określają Sorosa jako "niebezpiecznego wroga państwa narodowego". Swoje cele realizuje on poprzez ufundowany przez siebie Instytut Społeczeństwa Otwartego (ISO) i podporządkowane mu liczne fundacje. Soros ufundował też, kosztem 250 mln dolarów, Uniwersytet Środkowoeuropejski w Budapeszcie, który jest obok ISO głównym narzędziem indoktrynacji młodzieży w duchu tzw. społeczeństwa otwartego. Na najważniejszy teren swojej działalności wybrał kraje dawnego bloku komunistycznego. Przez pewien czas hojnie sponsorował także reformy prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. Wszystkie fundacje Sorosa prowadzą działania zmierzające do zmiany stanu świadomości społecznej całych narodów postsowieckiego obszaru. Obok "edukacji" młodzieży na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim służy temu także finansowanie stosownych publikacji, a także mediów. Jedną ze strategii realizowanych w budowie społeczeństwa otwartego jest destrukcja społeczeństw zbudowanych w oparciu o chrześcijańskie zasady moralne. W tym celu Soros finansuje szereg demoralizujących i antynatalistycznych programów, jak np. upowszechnienie i "ulepszenie jakości usług aborcyjnych". W ramach tej strategii ISO intensywnie wspiera także wszelkie środowiska, których działalność prowadzi do społecznej demoralizacji i deprawacji młodzieży i dzieci. Dzięki finansowemu wsparciu fundacji Sorosa w wielu państwach zyskały na znaczeniu ruchy i organizacje tzw. mniejszości seksualnych, które wcześniej praktycznie tam nie istniały. Mianem tym określa się ruchy promujące nienormalne i chore zachowania seksualne. Celem dążeń Sorosa jest także zniszczenie opartego na autorytecie, tradycyjnego modelu edukacyjnego. W ten sposób przygotowuje on teren pod budowę światowego państwa zamieszkałego przez globalne "otwarte" społeczeństwo. Soros poczynił w tym kierunku znaczne kroki. Finansista jest uważany za ojca i sponsora "kolorowych rewolucji" w Jugosławii, Gruzji i na Ukrainie, gdzie władzę przejęli zwolennicy głoszonych przez niego idei, których reprezentanci zasiadają wespół z Sorosem w Komisji Trójstronnej. O tym, jak ważne dla Sorosa są te działania, świadczy jego ubiegłoroczny atak na prezydenta USA George'a W. Busha. Konsekwentnie i skutecznie broniąc świętości życia i rodziny, Bush zagroził urzeczywistnieniu destrukcyjnych pomysłów żydowsko-amerykańskiego spekulanta. Soros, który przez lata nie angażował się bezpośrednio w politykę, odstąpił od tej zasady, przyjmując za "główne zadanie" swego życia usunięcie Busha z fotela prezydenta USA. Ogółem wydał na kampanię przeciwko George'owi W. Bushowi 15,5 mln dolarów. Znaczącą rolę w planach George'a Sorosa odgrywa położona w centrum Europy, pomiędzy Zachodem a Wschodem, Polska. Głównym narzędziem propagowania wynaturzonej idei społeczeństwa otwartego jest finansowana przez Sorosa Fundacja im. Stefana Batorego. Budując w Polsce struktury do realizacji swojej koncepcji społeczeństwa otwartego, Soros oparł się głównie na środowisku dawnej Unii Wolności (obecnie Partia Demokratyczna demokraci.pl), Unii Pracy, w znacznym stopniu Platformy Obywatelskiej i SDPl. Bardzo ważnym celem sieci sorosowskich fundacji działających w krajach dawnego bloku wschodniego jest stworzenie międzynarodowej, skomputeryzowanej bazy danych osobowych, pozwalającej zachodnim instytucjom na łatwe wyszukanie wygodnych dla nich i lojalnych osób. Tacy ludzie, obejmując w swoich macierzystych krajach eksponowane stanowiska w mediach, biznesie, a nawet administracji państwowej stają się cennymi "agentami wpływu" na usługach zachodnich instytucji i korporacji. Istnienie bazy danych ma także potężny wpływ na siłę oddziaływania w tym regionie Komisji Trójstronnej. Swoje ludobójcze idee "filantrop" Soros szerzy w państwach, które od kilkunastu lat borykają się z jednym z najniższych wskaźników płodności na świecie i gdzie, z nielicznymi wyjątkami, zabijanie dzieci poczętych jest w praktyce możliwe na każde żądanie. Chociaż są to często społeczeństwa żyjące w skrajnej biedzie, to jednak Sorosowskie fundacje nie wspierają inicjatyw, które przyczyniłyby się do generalnej poprawy życia ludności. Nie obchodzi więc go los ludzi, którzy naprawdę potrzebują pomocy. George Soros powiedział kiedyś o sobie, że "jeśli kiedykolwiek istniał człowiek, który pasował do stereotypu ponadnarodowego, bolszewickiego, żydowskiego, syjonistycznego, światowego konspiratora - to właśnie ja nim jestem". Krzysztof Warecki

Tabula rasa Poetka Kazimiera Iłłakowiczówna napisała „Portrety imion”, zawierające poetyckie charakterystyki poszczególnych imion. Na przykład o Stanisławie pisze, że „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić. Potrafi fortunę zdobyć i w trzy dni byle komu ją przepić. Potrafi szkół nie skończyć lub dzieła dać wiekopomne, z prawa, rolnictwa, historii – że już o teologii nie wspomnę...” – i tak dalej. A przecież „Stanisław” nie jest wcale odosobniony; z ludzi o innych imionach pewnie też można „wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. Na to właśnie liczyła razwiedka, werbując swoich konfidentów, którzy potem – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” – wyświadczali jej rozmaite cenne przysługi, a i teraz, jak trzeba, reagują w podskokach i prawidłowo. Jakże inaczej objaśnić spontaniczny i szczery komentarz dygnitarza zarejestrowanego – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - jako tajny współpracownik „Henryk”, do wywiadu, który tyle zgryzot przysporzył JE ks. biskupowi Tadeuszowi Pieronkowi, że Salon wprawił w straszliwy dysonans poznawczy? Nawiasem mówiąc, Kazimiera Iłłakowiczówna charakteryzuje „Henryka” bardzo ciekawie: „Dla mnie wymordowałeś miasta, wykopałeś jeziora, przez ciebie długo się snułam niewyspana i chora. I byłeś moim tyranem, włodarzem mych wielkich włości prawie aż do przedwczoraj...”. Tedy dygnitarz ów wyraził zdumienie wypowiedziami JE ks biskupa Tadeusza Pieronka, który dotychczas zawsze był „po właściwej stronie”. A jaka jest „właściwa strona”? Aaaa, tego bez specjalnego wtajemniczenia wiedzieć nie można, a wtajemniczenie, jak wiadomo, uzyskuje się wraz z certyfikatem dostępu do tajemnic, czyli informacji niejawnych, przydzielanym przez ABW.

Ale cóż my tu o dygnitarzach, kiedy mamy przecież całkiem świeże potwierdzenie, że „wszystko zrobić” można nie tylko ze „Stanisławem”, ale także ze „Zbychem”. Nie jestem pewien, czy Kazimiera Iłłakowiczówna coś o „Zbychu” napisała, ale przecież i bez tego przejdzie on do historii, przede wszystkim jako świadectwo umiejętności treserskich pana Eryka Mistewicza. Pan Mistewicz tresuje polityków na ludzi i doszedł w swej profesji do takiej biegłości, że niczym Pigmalion w Galateę, potrafi tchnąć życie nawet w kawał drewna. Co prawda, taki kawał drewna również po intensywnej tresurze nadal ma w sobie coś drewnianego, ale nie bądźmy zbyt wymagający. Wbrew egalitarnym postulatom środowisk politycznie poprawnych, ludzie między sobą bardzo się różnią, może nawet jeszcze bardziej, niż, dajmy na to, psy i w związku z czym jedni lepiej poddają się tresurze, a inni – gorzej i chociaż „Zbycho” raczej należy do tych zdolniejszych, to przecież nie od razu Kraków zbudowano. Jak wiadomo, trening czyni mistrza i jeśli „Zbycho” jeszcze parę razy pozeznaje w charakterze ważnego świadka przed kolejnymi komisjami śledczymi – bo przecież komisje śledcze już teraz stają się podstawową formą działania tubylczego Sejmu – to zadziwi nie tylko swoich klubowych kolegów i niezależnych dziennikarzy, ale cały świat. Chcę „Zbycha” podnieść, uszczęśliwić, jak chcę nim cały świat zadziwić – napisałby dzisiaj Adam Mickiewicz, któremu na widok metamorfozy tego polityka poddanego tresurze też pewnie – jak mówią tzw. „młodzi” – opadłaby kopara. Ale dość już tych zachwytów, bo na tle tych zdumiewających wydarzeń formułuje się niezwykle ważna kwestyja, czy człowiek to tabula rasa, czyli czysta tablica, na której starsi i mądrzejsi wypisują dowolne formuły ulepiające, czy też to tylko pozór, jedno ze złudzeń postępaków. Z jednej strony tresura europejskich narodów w politycznej poprawności, czyli marksizmie kulturowym ufundowana jest na założeniu, że wszystko jest możliwe, a „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata” – stąd taka konsternacja Salonu, wyrażona ustami pani Haliny Bortnowskiej, poprzez Helsińską Fundację Praw Człowieka kolaborującą z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych - rodzajem batoga w rękach naszych treserów. Wydawało się, że JE bp Tadeusz Pieronek, który zawsze był „po właściwej stronie”, co w przełożeniu na język ludzki oznacza, że nie tylko sam był wytresowany, ale i sam tresował, żadnej niespodzianki starszym i mądrzejszym zrobić już nie może. Tymczasem nie tylko zrobił, ale nawet nie zamierza skorzystać z pozostawionej mu szansy rewokowania. Czym to wytłumaczyć? Czyż nie odpowiedział na to inny polski pisarz, Stefan Żeromski w „Syzyfowych pracach”, kiedy to Marcin Borowicz, jeden z „maleńkich uczonych”, których wylęgarnią jest dzisiaj „Gazeta Wyborcza”, TVN i inne przedsięwzięcia wykreowane przez razwiedkę, a którzy pod dyktando profesora Majewskiego masakrowali w swoich „tekstach” nieszczęsną „Polszę”, przedstawiając ją jako gniazdo rozbestwionej szlachty, mordującej lud ruski przy akompaniamencie okrzyków „psiakrew” i „psiadusza” - słysząc „Redutę Ordona”, powraca do swoich i zarazem narodowych duchowych korzeni? Kto wie, czy coś podobnego nie stało się udziałem JE ks. biskupa Tadeusza Pieronka, którego przypadek jest zupełnie odwrotny, niż „Zbycha”. O ile „Zbycho” pokazuje, że wprawny treser może go upodobnić nawet do człowieka normalnego, o tyle Ekscelencja – że człowiek żadną tabula rasa nie jest, a Duch tchnie kędy chce. SM

Après nous - le Déluge P. dr Janusz Kochanowski, RPO, po ataku na JE Ewę Kopacz - za to, że nie wydała setek milionów na reżymową szczepionkę – postanowił populistycznie zagrać na ludzkiej zazdrości: chce uznać za sprzeczne z Konstytucją (?) wypłacanie służbom mundurowym emerytury po 15 latach służby. Jest to z prawnego punktu widzenia nonsens – i napiszę o tym obszerniej w piątek albo w sobotę. Natomiast obecny system też jest nonsensowny – ale IM wcale nie zależy na tym, by wprowadzić system sensowny: ONI po prostu nie chcą płacić tego, do czego się przecież z'obowiązali!! Natomiast jaki powinien być system emerytur w wojsku? Taki sam, jak wszędzie – czyli żaden. Żołnierzom trzeba po prostu godziwie płacić – a nie płacić mało... a za to obiecywać za 15 lat emeryturę. O wiele taniej jest zapłacić facetowi trzy razy tyle – bez żadnej emerytury. Płacimy tylko 15 lat – a emeryturę można płacić potem i 50 albo dłużej. Tylko: wysoki żołd trzeba by płacić dziś – a emeryturę będzie płacił za 15 lat już kto inny... Jasne? JKM

Kwaśne winogrona premiera Tuska Bodaj Honoriusz Balzac zauważył, że cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych. Pewnie zwłaszcza te, na których „Zbycho” spotykał się z „Rychem” – a skoro tak, to iluż ludzi niezastąpionych musi być w takim, dajmy na to, rządzie pana premiera Tuska? A skoro w rządzie jest tylu ludzi niezastąpionych, to najbardziej niezastąpiony jest niewątpliwie sam pan premier Donald Tusk. I rzeczywiście. Właśnie oświadczył, że nie będzie kandydował na prezydenta, bo gwoli wypełnienia ambitnego programu Platformy Obywatelskiej, musi dysponować realną władzą. W świetle tej deklaracji pana premiera Donalda Tuska nie ulega wątpliwości, że ten ambitny program Platformy Obywatelskiej może zostać wykonany tylko pod jego osobistym kierownictwem. Wprawdzie potwierdza to podejrzenia, że Donald Tusk jest człowiekiem niezastąpionym, ale z drugiej strony zmusza do zrewidowania wizji Platformy Obywatelskiej jako partii skupiającej wybitne osobowości polityczne. Czyż ambitnego programu Platformy Obywatelskiej nie można by zrealizować pod kierownictwem, dajmy na to, posła Janusza Palikota, czy Grzegorza Schetyny, albo nawet i Mirosława Drzewieckiego, do których premier Tusk miał absolutne zaufanie i dlatego właśnie ich zdymisjonował? Teoretycznie by można, ale ta rewolucyjna teoria najwyraźniej nie wytrzymuje konfrontacji z rewolucyjną praktyką, potwierdzoną właśnie tak dobitnie przez deklarację pana premiera Tuska o rezygnacji z kandydowania w wyborach prezydenckich. W tej sytuacji reputację Platformy Obywatelskiej, jako partii skupiającej wybitne i godne zaufania osobistości można by podtrzymać przyjmując założenie, że premier Donald Tusk nie zrezygnował dobrowolnie z kandydowania w wyborach prezydenckich, tylko starsi i mądrzejsi po naradzie mu tego zakazali. Ze względów prestiżowych nie można oczywiście o tym głośno mówić, więc premier Tusk daje do zrozumienia, że „kwaśne winogrona”, i że ambicje swoje poświęca w służbie narodu i nawet na tę okoliczności nakreślił wizję niezwykle ambitnego programu. Co to za program? Tego jeszcze nie wiemy, ale w takim razie może to być scenariusz rozbiorowy, nakreślony przez strategicznych partnerów. To jest przedsięwzięcie ambitne, a przede wszystkim – wymagające przejęcia ręcznego sterowania tubylczymi dygnitarzami, żeby uniknąć wszelkich niespodzianek. Premier Donald Tusk, który dotychczas udowodnił, ze można na nim polegać, wydaje się takie oczekiwania spełniać. Ciekawe zatem, kogo starsi i mądrzejsi wytypują na prezydenta. SM

Rasizm w TVP INFO? Nie rozumiem krytyk mojego wczorajszego wystąpienia w TVP INFO. O ile na ogół jestem ze siebie niezadowolony, to tym razem: nie! O co chodzi z analogią do dziewczyny, której nie wolno mówić, że jest brzydsza od innej – bo się straci jej względy? O to, że straciłem głosy mieszkających w Polsce Murzynów i Koreańczyków? Myślę, że nie... A gdy p. Redaktorka zachciała zejść z tematu rasizmu, to bez protestu zeszedłem . Więc w czym rzecz? Wbrew temu, co pisze {szapiel} ja wcale nie podawałem faktów na zupełnie inny temat! P. dr Ilkowski powiedział, że w Kanadzie jest mniej przestępstw z bronią, niż w USA - i zaczął podawać jakieś skomplikowane teorie na ten temat. Ja sprostowałem, że przyczyną jest to, że w Kanadzie jest mało Murzynów – i tyle. Ja rasistą – w sensie, że wierzę w obiektywną wyższość jednej rasy nad drugą – nie jestem. Umiejętność stworzenia Teorii Powszechnego Ciążenia nie jest obiektywnie wyższa od umiejętności mistrzowskiej gry na tam-tamie. Ale jeśli nazywają mnie rasistą – to znakomicie. Głosy „anty-rasistów” podziela się na innych polityków – i mogę mieć całkiem spory elektorat! Rasiści wprawdzie zazwyczaj nie przyznają się, że są rasistami – ale głosowanie jest w Polsce tajne; czy-ż nie? JKM

Partia Zadłużania Państwa Donald Tusk podczas prezentacji tzw. planu podstawowych reform po raz kolejny potwierdził, że władzę w Polsce sprawuje PZP, czyli Partia Zadłużania Państwa. Premier napiął muskuły i zapowiedział tzw. wysiłek deregulacyjny, który już raz obiecywał. Czy Polacy po raz kolejny uwierzą w obietnice nowoczesnego, taniego i zamożnego państwa? Rządy Tuska to eksperyment na dużym organizmie. Premier nie musiał niczego nikomu obiecywać – mógł po prostu zrobić to, o czym opowiadał. Tymczasem wielka obietnica jest częścią magicznego oddziaływania na elektorat.

Rosnące zadłużenie „Polska dokonuje cywilizacyjnego skoku, jest najlepszym miejscem do inwestowania, a jej obywatele mają pracę i godziwą emeryturę” – takie są główne cele „Planu rozwoju i konsolidacji finansów w latach 2010-2011”, który przedstawili: premier Donald Tusk, minister finansów Jacek Rostowski i minister – członek Rady Ministrów Michał Boni. Tusk znalazł motyw-symbol, który stał się tłem jego wypowiedzi. Podkreślił, że Polska znajduje się w okolicach pępka świata i jest „fenomenalnym miejscem” w Europie, które jako jedyne zanotowało w roku 2009 wzrost PKB. Najważniejszym zadaniem rządu ma być ograniczenie rosnącego zadłużenia państwa (około 800 miliardów zł). Warto tutaj przypomnieć, że w Sejmie i rządzie zasiadają dziś politycy, którzy na początku lat 90. XX wieku byli przeciwnikami ograniczania lub całkowitego zlikwidowania deficytu. Założyli wtedy PZP (czyli Partię Zadłużania Państwa). Budowali siłę swoich, pomniejszych ugrupowań, umieszczając działaczy na lukratywnych stanowiskach, tworzonych m.in. z pieniędzy pożyczanych przez państwo. Tym samym zadłużali Polaków. Trudno uwierzyć w program oddłużania państwa poprzez niski wzrost wydatków. Niski wzrost jest jednak nadal wzrostem, co oznacza, że nie będzie żadnej reformy biurokracji. Donaldowi Tuskowi chodzi tylko i wyłącznie o osiągnięcie relacji deficytu sektora finansów publicznych do PKB na poziomie 3 proc. lub poniżej, co pozwoli dobrze wypaść przed tzw. partnerami z Europy i poskutkuje wprowadzeniem euro.

Odbiurokratyzowanie przez biurokratyzowanie – Mądry i dobry rząd to taki, który zdaje sobie sprawę z tego, że jego działanie jest ograniczone; który nie wkracza z buciorami w życie każdego człowieka, każdej firmy; który zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko dobre, co się wokół nas dzieje, wynika z dobrego działania człowieka, a nie administracyjnych nakazów – mówił premier. – Ale wiem też, ile zły rząd może napsuć krwi, ile zepsuć pieniędzy, do jakiej zgryzoty może doprowadzić obywateli, jeśli podejmuje nieprzemyślane decyzje szczególnie w czasach kryzysu – dodał. Premier chce przywracać wiarę w fundamentalne prawdy – choćby tę, że nie można żyć na kredyt i wydawać więcej, niż się zarabia. Tymczasem to właśnie rząd Tuska tę fundamentalną zasadę łamał z premedytacją. Zadłużył Polaków na kolejne 120 miliardów złotych. Zdaniem premiera, przez dwa ostatnie lata zrobiono bardzo dużo, aby odbiurokratyzować procesy inwestycyjne i gospodarcze, ale – jak dodał – o wiele za mało, żeby powiedzieć, że rząd zrobił wszystko, co zamierzał. – Chcemy odzyskać pasję i energię deregulacyjną (…). To wymaga odwagi i działań niestandardowych – powiedział. W ustach Donalda Tuska „zrobiliśmy bardzo dużo” oznacza, że nie wiadomo ile, gdyż nie podał żadnego przykładu. Wiemy jednak, że premier namaści jedną osobę z rządu, która zajmie się „dyscyplinowaniem wszystkich resortów w wysiłku deregulacyjnym”. Przypomnieć należy, że wysiłek deregulacyjny już raz podjęto w komisji „Przyjazne Państwo” z posłem Januszem Palikotem na czele, ale formuła się zużyła i zaproponowano coś nowego. – Chcę jedno stanowisko sekretarza stanu w mojej kancelarii przeznaczyć dla człowieka, który będzie pilnował tej kwestii – pod-kreślił premier. Tym samym udowodnił, że koszty biurokracji będą rosły, a nie malały. Do pracy, rodacy Premier będzie przekonywał partnerów w Sejmie do podwyższenia wieku emerytalnego, po to by emerytura „była wyższa i godna”. Dodał, że dzisiejszy system emerytalny wyrzuca ludzi z rynku pracy zbyt wcześnie. Nie podano, skąd to wie, bo gdyby zrobił badanie opinii publicznej w tej sprawie, musiałby zdanie zmienić. Zgodnie z założeniami tzw. planu emerytalnego, będą przygotowywane również projekty ustaw, które wprowadzą „mechanizm powolnego, kroczącego, ale z wyraźnie zarysowanym finałem, upowszechnienia systemu emerytalnego w odniesieniu także do tych grup zawodowych, które dzisiaj korzystają z innego, uprzywilejowanego systemu”. Mechanizm powolny i kroczący to ręka wyciągnięta do tych, którzy przywileje mieliby utracić. Nie można wystraszyć ich od razu, bo się jeszcze obrażą, więc na razie trzeba wysłać sygnał do tych, którzy nie są uprzywilejowani, aby mieli wrażenie, że się w końcu „ruszy” tych drugich. Rząd chce zachęcać doświadczonych funkcjonariuszy i żołnierzy do dłuższej służby oraz przekwalifi kowania zawodowego już w trakcie służby. Jednocześnie chce objąć funkcjonariuszy i żołnierzy rozpoczynających służbę od 1 stycznia 2012 roku zasadami powszechnego systemu emerytalnego.

Pokonaliśmy Obamę, ale podatki w górę O cudach mówił tym razem minister finansów Jacek Rostowski. Stwierdził, że „prognozy wzrostu osiągnęły dokładność graniczącą z cudem”. Rządowi sprzyjał tzw. kryzys światowy. W sloganach propagandowych łatwo przez dobre zagranie kryzysem złagodzić wrażenie, że to przez nieudolne rządy Platformy Obywatelskiej rozwijamy się w kiepskim tempie. Minister Rostowski stwierdził, że oszczędności plus dochody za 2009 rok dają nam jakieś 30 mld złotych, a więc 2,6 proc. PKB. – Myślę, że warto zaznaczyć, że plan stymulacji, oczywiście idący w zupełnie innym kierunku niż nasze plany oszczędnościowe, ale plan stymulacji prezydenta Obamy w 2009 roku miał skutki w Stanach Zjednoczonych zaledwie na 0,5 procenta PKB. To pokazuje, ile zrobiliśmy, oczywiście na miarę naszej gospodarki, w porównaniu z potężnymi Stanami Zjednoczonymi – wyjaśniał minister finansów. Zadowolenie i samouwielbienie Rostowskiego nie zmienia faktu, że nastąpi podwyżka podatków, m.in. poprzez wprowadzenie kas fi skalnych tam, gdzie jeszcze ich nie ma, i wprowadzenie e-podatków, co nie wiąże się tylko z rozliczaniem przez internet.

Przygotowania do redefinicji Rząd zapowiada walkę z deficytem. Minister Rostowski przedstawił pomysł redefinicji długu publicznego. Co prawda zastrzegł, że zostanie ona wprowadzona dopiero po wszystkich najbardziej zasadniczych elementach planu konsolidacji finansów. Jednak wyraźnie zadeklarował publicznie, że zastanawia się nad rozwiązaniem, które pozwoli dalej zadłużać państwo bez przeprowadzenia reform systemowych. Ta publiczna deklaracja stanowiła chyba gwarancję dla wierzycieli. Rząd Donalda Tuska zapowiedział również, że precyzyjnie ustali kluczowe definicje: kim jest rolnik, co to jest gospodarstwo rolne, czym są koszty w rolnictwie. To ustalenie pozwoli poddać rolników systemowi ściągania podatków. W zamian rolnicy mieliby otrzymać możliwość ulgi dla dzieci i ulgi internetowej. To dosyć niska cena za wciągnięcie sporej grupy Polaków w reżim systemu fiskalnego. Grunty do sprzedaży, ale komu?

Plan zasadniczych reform Tuska przewiduje sprawną sprzedaż gruntów rolnych należących do skarbu państwa, w szczególności na rzecz rolników indywidualnych. Zwrot „w szczególności” nie oznacza, że grunty rolne skarbu państwa nie będą sprzedawane na przykład obcokrajowcom. Przedstawiciele rządu nie zadają sobie również pytania, jak te grunty trafiły do skarbu państwa. Może zostały odebrane właścicielom wskutek nacjonalizacji? Warto byłoby wrócić do idei reprywatyzacji, o której Donald Tusk nie wspomniał.

Dzieci wychowa państwo Premier zapowiedział zwiększenie tzw. szans edukacyjnych dzieci z różnych środowisk– zarówno wiejskich, jak i wielkomiejskich. Rząd będzie prowadził kampanię podkreślającą znaczenie wychowania przedszkolnego dla rozwoju dziecka i dalsze promowanie tworzenia publicznych i niepublicznych przedszkoli oraz innych form wychowania przedszkolnego z wykorzystaniem środków europejskich. Aby zachęcić rodziców do wysyłania dzieci do przedszkoli, rząd nakaże modernizację i adaptcję  pomieszczeń w szkołach podstawowych w celu zakładania tam przedszkoli oraz „kompleksowo zaopatrzy potrzeby dzieci” (oryginalne stwierdzenie z dokumentu rządowego), zapewniając lepszy dostęp do specjalistów (psychologów). Oprócz przedszkoli rząd przygotowuje centra pobytu dziennego dla dzieci w wieku 0-6 lat oraz uczniów szkół podstawowych i gimnazjalnych. Dofi nansuje budowę, rozbudowę, modernizację, wyposażenie takiego centrum (np. w komputery, niezbędną biblioteczkę, sprzęt rehabilitacyjny, zabawki), stworzenie internetowej platformy wymiany doświadczeń między centrami oraz utrzymanie ich przez okres do jednego roku. Donald Tusk zapowiada utworzenie do końca 2011 roku co najmniej 1500 centrów pobytu dziennego, co ma zapewnić osiągnięcie celów, jakimi są: rozwój społeczeństwa obywatelskiego, przeciwdziałanie marginalizacji społecznej dzieci i młodzieży, wsparcie rodziny, wyrównywanie szans rozwojowych dzieci i młodzieży, wzrost bezpieczeństwa wśród dzieci i młodzieży. W planie zasadniczych reform nie ma ani słowa o rozwiązaniach systemowych, dzięki którym pozostałoby więcej pieniędzy w kieszeniach rodzin wychowujących dzieci. Rafal Pazio

O co chodzi w aferze hazardowej? Kluczem do wyjaśnienia tzw. afery hazardowej są akta operacyjne, których Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie chce ujawnić sejmowej komisji śledczej. Według informacji „Najwyższego CZASU!”, dowodzą one, że cała afera była wynikiem zakulisowych walk między ABW a Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. Biznesmeni Jan K. i Ryszard S., których rozmowy telefoniczne podsłuchiwało CBA, pracowali niejawnie dla Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – twierdzą w rozmowie z „NCz!” osoby związane z ABW i Agencją Wywiadu. Ponadto jeden z nich od końca lat 90. współpracował z polskim wywiadem. To w zupełnie nowym świetle stawiałoby całą „aferę hazardową” oraz okoliczności przecieku informacji o akcji CBA. To nie wszystko. Według naszych informacji, niejawnym współpracownikiem ABW była też jedna osoba z bliskiego otoczenia Zbigniewa Chlebowskiego. Osoba ta informowała ABW o kontaktach polityka z przedstawicielami branży hazardowej oraz o postępach prac nad ustawą hazardową. Oznacza to nie tylko, że czołowy polityk rządzącej partii był wbrew prawu inwigilowany przez służbę specjalną. Znaczy to również, że służba ta nie powiadomiła premiera o dziwnych związkach tego polityka z branżą hazardową. W normalnym kraju takie zaniechanie, gdyby wyszło na jaw, pociągnęłoby za sobą natychmiastowe dymisje osób za to odpowiedzialnych. W Polsce tak się nie stało i się nie stanie. Warto jednak zadać pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy. Aby na nie odpowiedzieć, trzeba najpierw zrozumieć, dlaczego branża hazardowa ma tak duże znaczenie dla tajnych służb.

Tajne gierki hazardowe Kasyna, od kiedy istniały, zawsze były miejscem szczególnej aktywności operacyjnej służb. – W kasynach spotyka się śmietanka towarzyska biznesu, gangsterzy, dyplomaci, oficerowie wojska, policji i tajnych służb, a często również politycy centralni i samorządowi – wyjawia nasz informator ze służb. Jego zdaniem, jaskinie hazardu to dla agentów i ofi cerów pod przykryciem wymarzone miejsce do zdobywania informacji o środowiskach tych osób. To także idealne miejsce do pozyskiwania nowych źródeł informacji. – Wiadomo, w kasynach ludzie tracą majątki, nawiązują nowe znajomości towarzyskie, zastawiają swoje fortuny pod zastaw – tłumaczy nasz rozmówca. – Obserwując interesujące nas osoby, dowiadujemy się, w jakim towarzystwie się obracają, jaka jest ich sytuacja finansowa i jakie mają słabe strony. Informator „NCz!” podaje konkretny przykład: jeśli służby dowiadują się, że interesująca je osoba przegrała w kasynie duże pieniądze, mogą ją wspomóc finansowo w zamian za współpracę i zdobywanie informacji. W kasynie można również zdobyć materiał obciążający daną osobę. Wystarczy nagrać ją w towarzystwie innego partnera i zaszantażować pokazaniem tego nagrania współmałżonkowi. Chcąc uniknąć przykrych konsekwencji, szantażowana osoba najczęściej zgadza się podjąć współpracę. Zainteresowanie służb kasynami jest tym bardziej uzasadnione, że są to miejsca dobrze penetrowane przez obce wywiady. – Kasyno to dobre miejsce dla szpiega, który pod pozorem gry może tam nawiązywać nowe kontakty i znajomości oraz typować potencjalne źródła informacji – mówi Henryk Bosak, były oficer wywiadu PRL, dziś autor wielu książek o tajnych służbach.

Również Jurij Fielsztinski w swojej książce „Wysadzić Rosję” (napisanej wspólnie z Aleksandrem Litwinienką) podaje przykład oficera wywiadu zagranicznego KGB, który w moskiewskim kasynie przegrał kilkadziesiąt tysięcy rubli, werbując przy okazji szwajcarskiego dyplomatę (sfilmowano go na nielegalnym hazardzie). – Oczywiście później kasyno zwróciło przegrane pieniądze – opowiadał rozmówca Fielsztinskiego. Mechanizm, o którym pisze Jurij Fielsztinski, funkcjonował też w PRL. Koncesję na otworzenie pierwszego w Polsce kasyna (mieściło się w centrum Warszawy) uzyskał Andrzej Kolikowski ps. Pershing – późniejszy założyciel mafii pruszkowskiej. W jego kasynie gośćmi byli dyplomaci, ważni urzędnicy, politycy, oficerowie specsłużb i szefowie szajek przestępczych (m.in. słynny „Barabasz” z Pruszkowa). A więc dla służb był to wymarzony rejon do aktywności. – Takie miejsca zawsze były wykorzystywane przez służby do tajnych operacji i pozyskiwania informatorów – mówi Henryk Piecuch, historyk i pisarz, autor ponad 20 książek o specsłużbach PRL.

Trzy komórki Jak ustaliliśmy, branżą hazardową w Polsce zajmowały się aż trzy komórki Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego: Departament Kontrwywiadu (identyfikował obcych agentów i neutralizował ich wpływy), nieformalny Departament Operacyjny i Departament Ochrony Interesów Ekonomicznych Państwa. Ten ostatni przede wszystkim ze względu na to, że kasyna dają doskonałą możliwość tzw. prania brudnych pieniędzy, czyli legalizowania pieniędzy pochodzących z przestępstw. – We wszystkich krajach, gdzie hazard jest pod kontrolą państwa, kasyna i salony gry są z zasady inwigilowane przez służby specjalne – mówi Roger Faligot, wieloletni pracownik francuskiego kontrwywiadu, autor kilkudziesięciu książek o tajnych służbach. – Często jest tak, że część pieniędzy zarobionych przez kasyna zasila fundusz operacyjny służb. W zamian do kasyn nie przychodzą kontrole skarbowe i podatkowe. Zdaniem Faligota, nie należy do rzadkości taki scenariusz, że kontrolę nad branżą sprawują oficerowie pod przykryciem lub osoby pracujące dla służb pod legendą biznesmenów. Ale często stosowany jest też inny mechanizm: otworzenie kasyna wymaga zdobycia licencji lub koncesji. A nieformalnym sposobem jej zdobycia jest właśnie praca dla służb lub niejawna współpraca z nimi. Jeśli współpraca ze służbami owocuje tym, że do kasyn nie przychodzą kontrole skarbowe, inspekcje pracy itp., mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego branża hazardowa tak doskonale rozwijała się w ostatnich latach i dlaczego jej właściciele szybko znaleźli się na listach najbogatszych Polaków. Tym bardziej że stało się to w kraju, gdzie najbogatsi biznesmeni niezwiązani ze służbami specjalnymi mogą skończyć tak jak swego czasu Roman Kluska.

Żyła złota dla polityków Branża hazardowa to również żyła złota dla polityków. Wszystko z powodu obowiązkowych licencji na automaty do gry, np. na słynnych „jednorękich bandytów”. Licencja uzależniona była od widzimisię urzędników, a to stwarza zawsze pole do korupcji. O korupcji tej mówił w swoich zeznaniach Jarosław Sokołowski ps. Masa – świadek koronny w procesie gangu pruszkowskiego. „Masa” opowiadał, że za przedłużanie tych licencji pieniądze od gangsterów przyjmował SLDowski minister sprawiedliwości – Jerzy Jaskiernia. To samo powtórzył prokuratorom Krzysztof Mrozowicz ps. Bajbus, skruszony gangster, w procesie mafii mokotowskiej. Także „Bajbus” wymienił Jerzego Jaskiernię. Sam były minister, przesłuchiwany przez sejmową komisję śledczą, oczywiście wszystkiemu zaprzeczył. A prokuratorzy zajmujący się „Pruszkowem” i „Mokotowem” zlekceważyli ten wątek.

Zagrożony biznes Przemysł hazardowy rozwijał się więc w najlepsze od początku lat 90. ku uciesze wszystkich zainteresowanych stron: hazardzistów (nie musieli wyjeżdżać do kasyn w Monte Carlo czy Las Vegas), szefów branży (weszli do grona najbogatszych Polaków) i tajnych służb. Wszystko dzięki niskim podatkom i małej aktywności biurokracji. I oto nagle w 2009 roku pojawił się pomysł, by dochody z hazardu opodatkować w imię socjalistycznej troski o obywatela. Takie rozwiązanie musiałoby doprowadzić do tego, że lwia część zysków branży hazardowej, zamiast do służb, polityków i współpracujących z nimi biznesmenów, trafiłaby do skarbu państwa. Nic więc dziwnego, że służby i biznesmeni podjęli grę obliczoną na storpedowanie projektów ustawy. O stawce tej gry świadczy fakt, że zaangażowano w nią członków urzędującego rządu, polityków z pierwszych stron gazet i urzędników resortu finansów. Trudno sobie wyobrazić, że tak wielka gra mogłaby mieć miejsce bez przyzwolenia służby specjalnej czerpiącej korzyści z branży hazardowej. – Wiemy już, że w ABW są dokumenty pozwalające rzucić nowe światło na aferę hazardową – mówi Zbigniew Wassermann, były koordynator służb i członek sejmowej komisji śledczej. Jakie są to dokumenty? Tego nie wiadomo, gdyż ABW nie chce ich ujawnić. Sama ABW zapewnia oczywiście, że jest przeciwnie: – Agencja współpracuje z sejmową komisją śledczą i na jej żądanie udostępnia wszystkie materiały i informacje w przedmiotowej sprawie – mówi rzeczniczka ABW, ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska. Trudno więc się dziwić, że na trop sprawy szybko wpadło CBA, skonfliktowane z ABW. I trudno sobie wyobrazić, aby ABW pozwoliła CBA zniszczyć jej interes. Nie dziwi więc ani to, że nastąpił przeciek, ani to, że politycy i biznesmeni zostali ostrzeżeni przez CBA. Logika funkcjonowania służb nakazywała bowiem przeprowadzić takie działania, aby nie pozwolić na wprowadzenie nowych przepisów. I rzeczywiście, takie działania zostały przeprowadzone mimo starań CBA, któremu szyki pokrzyżował przeciek Konsekwencją sprawy była też dymisja znienawidzonego przez ABW Mariusza Kamińskiego (pod kierownictwem jego następcy CBA przestało przeszkadzać ABW). Kombinacja operacyjna zrealizowana przez ABW przyniosła więc oczekiwane skutki.

Państwo w państwie „Afera hazardowa” pokazuje tak naprawdę ostrą, brutalną rywalizację służb specjalnych i brak kontroli państwa nad nimi. Obawy budzi już sam fakt, że służby de facto uczestniczą w procesie legislacyjnym. Patologiczna jest również sytuacja, w której jedna ze służb próbuje doprowadzić do opodatkowania świetnie rozwijającego się sektora gospodarczego. Trudno również przejść do porządku dziennego nad faktem, że jedna ze służb wie o dziwnych związkach polityków z lobbystami i nie informuje o tym premiera. Cała ta sytuacja woła o natychmiastowe zmiany w tajnych służbach, gdyż zamiast dbać o bezpieczeństwo Polski, stały się one „państwem w państwie”, realizującym swoje brudne interesy. Leszek Szymowski

Jak Tusk Kamińskiego dymisjonował

14 września Rzeszowska prokuratura przesyła Kancelarii Premiera informację o zamiarze postawienia zarzutów Mariuszowi Kamińskiemu.

16 września Premier spotyka się z Kamińskim. Według notatki Jacka Cichockiego z 18 września, premier "zaznaczył również, że w najbliższych dniach przeprowadzona zostanie analiza prawna, jakie działania powinien podjąć Premier w związku z sytuacją kiedy Szef CBA będzie miał postawione zarzuty karne. Na jej podstawie zostanie podjęta decyzja o dalszych losach M. Kamińskiego na zajmowanym stanowisku".

17 września Premier ma już wstępną analizę prawną. Dwustronicowe pismo, zatytułowane "Notatka dla Prezesa Rady Ministrów Pana Donalda Tuska ws. przesłanek odwołania Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego", jest podpisana przez Macieja Berka, szefa Rządowego Centrum Legislacji. Notatka Macieja Berka z 17 września: Bezsporne jest, że osoba powołana na stanowisko Szefa CBA nie jest funkcjonariuszem CBA w rozumieniu art. 62 ustawy. Oznacza to, że do Szefa CBA nie mają zastosowania  regulacje określające zasady i tryb zawieszania funkcjonariusza w czynnościach służbowych w przypadku wszczęcia przeciwko niemu postępowania karnego. (...)  Art. 7 ust 1 punkt 3 ustawy statuuje wykazywanie nieskazitelnej postawy moralnej jako jeden z warunków, jakie musi spełniać Szef CBA. Na mocy art. 8 punkt 2 ustawy odwołanie Szefa CBA z zajmowanego stanowiska następuje w przypadku "niespełnienia któregokolwiek z warunków określonych w art. 7". (...) Określenie zamkniętego katalogu przypadków, w których następuje odwołanie Szefa CBA z zajmowanego stanowiska, przy jednoczesnym sformułowaniu w art. 6 ust. 1 ustawy zasady jego kadencyjności, służyć ma zapewnieniu podstaw prawnych uniezależnienia działania tego organu od bieżącej sytuacji politycznej. Uwzględniając przedstawiony wyżej stan prawny, należy stwierdzić, iż wszczęcie przeciwko Szefowi CBA postępowania karnego, postępowania w sprawie o wykroczenie (wykroczenie skarbowe) lub postępowania dyscyplinarnego nie skutkuje w każdym przypadku obowiązkiem jego odwołania z zajmowanego stanowiska przez Prezesa Rady Ministrów.
6 października Rzeszowska prokuratura stawia Mariuszowi Kamińskiemu zarzuty.
7 października Premier wszczyna procedurę odwołania Mariusza Kamińskiego, zgodnie z wymogiem ustawy, zwraca się do prezydenta o wyrażenie opinii w tej sprawie. Tego lub następnego dnia premier wypowiada jakże zaskakującą w kontekście tego co właśnie z Kamińskim robił opinię o nim. Donald Tusk: Nie miałem i nie mam żadnych zastrzeżeń o charakterze etycznym czy politycznym wobec pana Kamińskiego za to, że doszedł do tej wiedzy [a aferze hazardowej] i mi ją przedstawił.

9 października Premier dostaje drugą opinię Macieja Barka, o takim samym tytule i bardzo podobnej treści. Berek powtarza, że samo postawienie zarzutów nie skutkuje koniecznością odwołania, wskazuje co należy brać pod uwagę. Notatka Macieja Berka z 9 października: Należy stwierdzić, iż wszczęcie przeciwko Szefowi CBA postępowania karnego może skutkować jego odwołaniem z zajmowanego stanowiska przez Prezesa Rady Ministrów w takim stanie faktycznym, którego analiza wskazywać będzie przede wszystkim na:
1) prawdopodobieństwo popełnienia czynu zabronionego, adekwatne do aktualnego etapu wszczętego postępowania karnego;
2) "wagę" czynu zabronionego, stanowiącego podstawę wszczęcia postępowania karnego, stanowiącego podstawę wszczęcia postępowania karnego;
3) wysoki stopień uszczerbku w dobrach chronionych prawem albo rozmiar zagrożenia tych dóbr
wywołany czynem, stanowiącym podstawę wszczęcia postępowania.
13 października Premier nie czekając na opinię prezydenta odwołuje Mariusza Kamińskiego. Tego samego dnia dostaje też kolejną opinię prawną, tym razem przygotowaną przez Departament Prawny Kancelarii Prezesa Rady Ministrów na polecenia Tomasza Arabskiego. Jednym z punktów opinii jest "Analiza przepisów prawnych w zakresie konsekwencji nie wyrażenia opinii przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na temat odwołania Szefa CBA dla jego skuteczności". Pismo Biura Prawnego Kancelarii Premiera: Za wskazówkę interpretacyjną per analogiam dla określenia maksymalnego terminu dla wydania odpowiedniej opinii uznać w tym zakresie można treść art. 106 kpa, który w paragrafie 3 stwierdza, iż organ, do którego zwrócono się o zajęcie stanowiska, obowiązany jest przedstawić je niezwłocznie, jednak nie później niż w terminie dwóch tygodni od dnia doręczenia mu żądania, chyba, że przepis prawa przewiduje inny termin. (...) Z istniejących w tym zakresie norm prawnych nie wynika możliwość odwołania bez wyrażenia oficjalnej opinii przez Prezydenta RP. (...) Departament Prawny stwierdza, że nie należy wykluczyć odwołania Szefa CBA bez wyrażenia opinii Prezydenta, w czasie - jak wyżej wskazano - najwyżej dwóch tygodni, z tym zastrzeżeniem, że może to powodować zarzut naruszenia przepisów prawa przez organ odwołujący. Chyba nie trzeba nic dodawać, bo daty i pisma mówią same za siebie. Tusk nie musiał odwoływać Kamińskiego, musiał za to czekać na opinię prezydenta. I choć to wszystko wiedział od swoich własnych prawników, bardzo chciał zrobić to, czego wcale nie musiał, i bardzo nie chciał zrobić tego, co miał obowiązek. Co takiego się zatem stało, że nie można było poczekać z czyszczeniem CBA, a premier nawet nie zadbał o pozory normalności całej procedury? Zupełnie tego nie rozumiem, tym bardziej, że - jak sam zadeklarował obalając przy okazji narrację własnej partii o zastawionej na siebie pułapce - nie miał do Kamińskiego żadnych zastrzeżeń o charakterze etycznym czy politycznym za to, że go poinformował o ustaleniach CBA (może posłowie z komisji przypomną Tuskowi tę jego wypowiedź i spytają kiedy i po czym zorientował się, że Kamiński na niego zastawił pułapkę, skoro jeszcze odwołując go zapewniał, że jego zachowanie nie budzi tu jego zastrzeżeń). Po takiej publicznej egzekucji Kamińskiego za ujawnienie "afery hazardowej" nieprędko się ktoś odważy ujawnić jakiekolwiek machlojki partii rządzącej, bo jej zemsta jest ekspresowa i bezwzględna. Ale sądząc po tym jak się następca Kamińskiego uwija z szukaniem i dostarczaniem dziennikarzom kolejnych sensacji na temat Kamińskiego, jemu raczej gniew Tuska nie grozi. Choć tylko dwa dęte doniesienia do prokuratury po czterech miesiącach szukania trochę rozczarowują. KATARYNA

Nie byłem sam, mówi Jaruzelski Film “Towarzysz generał”, który dzięki TVP 1 obejrzało w poniedziałek kilka milionów Polaków, jest wydarzeniem na miarę wyemitowanego parę lat temu dokumentu “Trzech kumpli”. Nie pozostawia co do tego wątpliwości temperatura dyskusji, jaką rozpoczął – dyskusji, niestety, nie o naszej historii, ale o tym, czy media publiczne miały prawo wyemitować dokument tak, zdaniem obrońców Jaruzelskiego, jednostronny. Zarzut ten jest obłudny, gdyż te same środowiska nie dostrzegały jednostronności wcześniejszych filmów, robionych w intencji rozgrzeszenia generała i wylansowania go, jeśli nie na bohatera, to co najmniej na postać tragiczną. Grzegorz Braun i Robert Kaczmarek postawili na prostą prezentację faktów, podanych w ostrym tonie emocjonalnym. Ten film jest swego rodzaju mową prokuratorską. Nie należy jej rozliczać z “uwzględniania niuansów”, tylko spytać, czy zarzuty, które stawia, są prawdziwe (a są niewątpliwie). Bez sformułowania oskarżenia nie ma mowy o sprawiedliwości. Tymczasem skutkiem okrągłostołowego pojednania bez prawdy i narzuconej przez “porozumienie elit” amnezji było to, że przez 20 lat wygłoszono wiele mów w obronie Jaruzelskiego, ale mowy oskarżenia wygłosić dotąd nie było można.

Szkoda, że spór o ocenę skutków tego “pojednania bez prawdy” sprowadzony został do niemądrych pokrzykiwań o pisowskiej wersji historii. Istotę rzeczy stanowi argument, do jakiego publicznie odwołał się, protestując przeciwko emisji filmu, sam Jaruzelski: “Nie byłem przecież sam… Wojsko, partia, stronnictwa polityczne oraz lojalni wobec państwa bezpartyjni obywatele. To przez ponad cztery dziesięciolecia było wiele milionów. Autorzy filmu traktują ich jak bezwolne manekiny, którymi manipulo- wał Jaruzelski”. Mnie osobiście poraża cynizm i niegodziwość tych słów. Tak, miliony Polaków współtworzyły PRL lub nie walczyły z nim. Z różnych przyczyn. Bo byli od dzieciństwa indoktrynowani, bo byli sterroryzowani, bo nie mieli nadziei na wolność, a musieli jakoś żyć, utrzymać rodziny. Tak, Polacy byli, nie ze swojej winy, bezwolni, a ściślej – zniewoleni. Gdy były dyktator, który dyrygował całym tym niewolącym ich aparatem indoktrynacji i przemocy dziś czyni ich współodpowiedzialnymi za swe łajdactwa, tak jakby wybrali go w wolnych, demokratycznych wyborach, nie można nie protestować – nawet jeśli wielu Polaków dało się mu przekonać, że kto wtedy nie podkładał bomb, ten i dziś nie ma prawa mordodzierżcy krytykować. Żadne państwo wychodzące z totalitaryzmu nie uniknęło sporu o zakres odpowiedzialności i uwikłania w reżim. Nie uniknie go i Polska, choć, podobnie jak w RFN, ta dyskusja staje się możliwa dopiero w następnym pokoleniu. A w środę wieczorem obejrzyjmy – również w TVP – film Jerzego Zalewskiego “Teatr wojny” o niesłusznie zapomnianym poecie stanu wojennego Stanisławie Brzozie. Los nieszczęsnego artysty, zgnojonego i wpędzonego w obłęd, jest doskonałym uzupełnieniem i pointą do filmu o karierze towarzysza generała. RAZ

03 lutego 2010 "W strategii ani jednego kroku daremnego"... w  swoim podręczniku „Sztuka wojenna” twierdził  Sun Zi. Natomiast Włodzimierz Lenin-Uljanow, zalecał  w  swojej instrukcji walki ze swoimi przeciwnikami, a zwolennikami  zdrowego rozsądku” dwa kroki do przodu, jeden krok wstecz”. Jeśli przyjąć, jako sprawdzian skuteczności  głoszonych strategii, jeśli idzie o liczbę zabitych- to zdecydowanie góruje Lenin. Szacunki mówią o 10 do 12 milionów zamordowanych, w imię utopii, zwanej komunizmem, do której” dwa kroki do przodu, jeden krok wstecz”- zmierzamy. Zupełnie nie przeszkadza to  młodemu wilkowi socjalizmu, panu Sierakowskiemu  Sławomirowi, propagować zbrodniczą ideologię Lenina, której propagowanie- zgodnie z art.13 Konstytucji RP- jest zakazane. Zakazane, ale nie dla wszystkich! Istnieje przecież „ legalnie” Komunistyczna Partia Polski.. i kręci ideologiczne lody propagując walkę klas, materializm historyczny i inne utopie, które krwawo wpisały się w historię współczesną ludzkości. Wygląda więc  na to, że socjaliści przegrupowali siły, zmienili odrobinę  swój krwawy image, zrozumieli niecelowość walki frontalnej i przystąpili do kreciej roboty przeciw  cywilizacji łacińskiej, sącząc na wszystkich frontach ideologicznych tę komunistyczną truciznę. W Księdze Amosa jest zapisane( 6,12-14) „Czy konie pędzą po skałach albo czy tam są one wołami że zamieniacie sprawiedliwość na truciznę A owoc prawości- na piołun”? Zmieniają sprawiedliwość w truciznę, niszcząc zasady prawa rzymskiego, którego jedną z zasad jest zasada, że” chcącemu nie dzieje się krzywda” Ile już zaprzeczeń tej zasady wprowadzili w nasze życie  socjaliści, będący tak naprawdę zwolennikami tezy Lenina, że „ prawo jest przeżytkiem burżuazyjnym”? Ile wolności odebrali ludziom- imię obłędnej ideologii, która  drzwiami ideologicznego nonsensu, otwartymi na oścież- zatruwa nasze życie? Zamiast  realizowania  zasad prawa, budują ustrój centralno- biurokratyczny, którego celem jest zlikwidowanie wolności  u człowieka , jako jego naturalnego prawa danego mu od Boga i- sprawiedliwości, jako „ niezłomnej  woli  oddawania każdemu, tego co mu się należy”. Rozmyte  zasady prawne, bujanie zasadami moralnymi, relatywizm moralny i prawny, permisywizm( odrywanie postępowania człowieka od odpowiedzialności) i ogólny bałaganiarski syf- który zatruwa nasze życie.  Ten  brak zasad, jest lansowany w mediach i powielany w głowach milionów  słuchaczy  i oglądaczy.. W ostatnią niedzielę obejrzałem fragment serialu” Ojciec Mateusz” emitowanego w państwowej telewizji.. Rzecz dzieje się w Sandomierzu, gdzie bywam raz w  miesiącu i nic specjalnego się tam  nie dzieje, w odróżnieniu od serialu, w którym w Sandomierzu – każdego tygodnia-ciągle  coś  sensacyjnego się dzieje . Ale mniejsza z tym.. Zainteresowała mnie jedna scenka: „Ojciec Mateusz”, grany przez pana Artura Żmijewskiego, i wyręczający tamtejszą policję w swoich obowiązkach, wpada do willi jednego z mieszkańców Sandomierza bardzo wzburzony emocjonalnie, z troską i zaniepokojeniem w oczach. Chodziło mu o to, że mieszkaniec willi, który też z troską udaje, że żyje przejęty zasadami Prawa Bożego- ma dziecko, ale nie z żoną, ale z inną kobietą..Mieszkaniec willi zwraca się do katolickiego księdza w te słowa: „Ksiądz myśli, że to nie moralne?”. –z  udawanym zdenerwowaniem  dodając, że żona ten fakt zaakceptowała.(???) Ojciec Mateusz odpowiedział,  że nie, „ jeśli małżonka zaakceptowała’(????) No tak! Jeśli żona zaakceptowała zło- w ramach chrześcijańskiego postępowania- to wolno! Jeśli czegoś nie można, a bardzo się chce - to wolno! Jak propagowano w Rosji za Lenina, Trockiego i Stalina. A kim jest małżonka, która zamiast stosować się do zasad obowiązujących, skoro już są w tej wspólnocie, swój subiektywny pogląd, przedkłada nad zasady  obowiązujące w kościele powszechnym? Jakie to są  zasady, skoro sam ksiądz katolicki wpadając do domu katolickiego z największym świętym oburzeniem, ale skoro „ żona zaakceptowała”(???)- staje się potulny jak baranek.? Uczciwym jest , wystąpić z kościoła i „ róbta co chceta”- jak proponuje lewacki guru- Jurek Owsiak. I niech występującego -żadne zasady moralne się nie imają.. i ciekawe jest stanowisko katolickiego księdza w serialu.. Nie wiem, czy to jest stanowisko reprezentatywne dla wszystkich księży katolickich, czy tylko  puszczenie fantazji scenarzysty frontu ideologicznego, rozmiękczającego zasady , przed milionową publicznością oglądającą rozmiękczanie tych zasad? Bo scenariusz musiał pisać ktoś , kogo dobrze przeszkolono w umiejscawianiu komunistycznej ideologii, tak, żeby- na pierwszy rzut oka- tego nie zauważyć. Bardzo dobra konspiracyjna robota! A jaka efektywna! Skoro wszystko jest moralne , i dobre i złe, też jest moralne, nie ma różnicy pomiędzy dobrem i złem, i piekło jest dobre i niebo jest dobre- a o czyśćcu coraz ciszej- to wszystko wolno i nie ma żadnych hamulców moralnych, żadnej tamy w postępowaniu- to hulaj dusza. Nie ma żadnych zasad! Dzieci można sobie robić  nawet w probówkach- w serialu z kimś innym, pozamałżeńskim. To po co małżeństwo zawierane przed obliczem Boga? Co innego  zawierane przed urzędnikiem państwowym.. Można szybko wziąć, skonsumować, i się równie szybko rozstać.. A co z dzieciakami? Jakoś poradzą sobie w domu dziecka, albo w rodzinie zastępczej, która to rodzina żyje dzięki podatnikom, którzy zasilają jej budżet  za pośrednictwem  omnipotentnego państwa.. Z tych pieniędzy głównie żyją ci, którzy wcielają się w role rodziców zastępczych. Państwo za to płaci naszymi pieniędzmi! Serial jest robiony na podstawie włoskiego serialu „Don Matteo”, wyświetlanym w państwowej telewizji włoskiej RAI UNO- od ośmiu lat. Nie znam tamtej wersji, ale skoro Włoska Partia Komunistyczna rządziła we Włoszech wiele lat- o coś musiało po niej pozostać. W państwowej telewizji włoskiej w strukturach której  z pewnością- tak jak u nas- pozostało wielu sympatyków  partii komunistycznej.. I oni tam propagują  umiejętnie   komunistyczne wartości.. Jako demokraci! Polską wersję „ Ojca Mateusza” przygotowali panowie Maciej Dejczer i pan Andrzej Kostenko. Jeden z nich wtrącił z pewnością ten fragment do serialu.. Niby przypadkiem, ot tak, niechcący.. Ja oczywiście w przypadki nie wierzę- wierzę natomiast w  znaki! A znakiem naszych czasów jest powracający komunizm w wersji  soft.. Umiejętnie atakujący chrześcijaństwo pod płaszczem relatywizmu. I nie jest tak, że „ tym bogatsza chata, co ukradnie tata”. Tym bogatsza, im więcej zapracuje dla swojej rodziny.. Wtedy bogactwo jest moralne! I nie jest tak, jak mówił kiedyś pan Lech Wałęsa, że „Dobrze się stało, że źle się stało”, albo, że są „ dodanie i ujemne plusy”.. i że „ dokonał zwrotu o 360 stopni”. Wcale tak nie jest! Natomiast może być prawdą, to co powtarzał Włodzimierz Ulianow- Lenin’: Największą ze sztuk jest film”(!!!) I sztuka w tym,  żeby w tej sztuce filmowej  poukrywać to i owo, tak żeby oglądający, tego na pierwszy rzut oka nie zauważył, ale żeby sobie bezwiednie i podświadomie przyswoił.. Żeby szybciej powstał” nowy wspaniały świat” z” nowym  wspaniałym człowiekiem” skonstruowanym przez lewicę według swoich wymyślonych wzorów. Bez idei, bez zasad, bez przeszłości.. Bo kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością, a potem siłą rzeczy nad przyszłością.. Gdzieś wyczytałem jako motto: „Idiotów na świecie jest mało. Ale są tak sprytnie poustawiani, że spotyka się ich na każdym kroku”. Podoba mi się… Ale sentencja nie  uwzględnia „pożytecznych idiotów.”,  od których dookoła aż się roi… I ten termin- wymyślił tow. Lenin.. Wykorzystywał ich bezwzględnie do  swoich celów politycznych.. A oni mu służyli z wielką wiarą! WJR

MINISTER ARABSKI I BIZNESMENI OD OLEWNIKA Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera, nabył w 2008 r. akcje przedsiębiorstwa, którego radzie nadzorczej przewodzi biznesmen Wojciech Kaczmarek. Według „Rzeczpospolitej” - nazwisko Kaczmarka pojawia się w aktach zabójstwa gangstera Dariusza R., a także w sprawie dotyczącej korupcji w olsztyńskiej prokuraturze. Wojciech Kaczmarek zasiada również w Warmińsko-Mazurskim Stowarzyszeniu na rzecz Bezpieczeństwa. Ludzie ze stowarzyszenia pojawiają się m.in. w sprawie Krzysztofa Olewnika, lustracji Zyty Gilowskiej i we wspomnianej wcześniej firmie, której akcje posiada minister Tomasz Arabski, szef Kancelarii Premiera Donalda Tuska. Warmińsko-Mazurskie Stowarzyszenie na rzecz Bezpieczeństwa zostało zarejestrowane w olsztyńskim sądzie w 2001 roku. O jego działalności stało się głośno po artykule pt. „Samoobrona konieczna” Piotra Pytlakowskiego w tygodniku „Polityka” z grudnia 2001 roku. Opisano w nim falę porwań olsztyńskich biznesmenów i samoistny ruch społeczny, jaki powstał w odruchu samoobrony. Honorowym prezesem Stowarzyszenia został Wojciech Brochwicz, były wiceminister MSWiA. Policja uważała, że porwania to efekt wewnętrznych porachunków, a biznesmeni, że organy ścigania nic nie robią. Ostatecznie na ławie oskarżonych zasiadło 16 osób, natomiast autor aktu oskarżenia prokurator Piotr Jasiński zyskał sławę najlepszego w kraju specjalisty od porwań. To on dostał do prowadzenia odebraną warszawskiej prokuraturze sprawę uprowadzenia Krzysztofa Olewnika. Dziś już wiadomo, że popełniono w niej liczne błędy, a prokurator Piotr Jasiński miał postawione zarzuty dyscyplinarne.

 

Członkiem Stowarzyszenia jest także Włodzimierz Olewnik, ojciec zamordowanego Krzysztofa, który - szukając pomocy w odnalezieniu syna – zgłosił się w 2004 r. do Stowarzyszenia. Jedną z pierwszych osób, którą Włodzimierz Olewnik tam poznał, był Wojciech Kaczmarek, znany w Olsztynie przedsiębiorca.

Biznesmen ostrzega „Gazetę Polską W październiku 2009 roku „Rzeczpospolita” opublikowała tekst pt. „Prokurator, biznesmen i bandyci”, w którym ujawniła m.in. związki prokuratora Piotra Jasińskiego z Wojciechem Kaczmarkiem. Według „Rz” nazwisko Kaczmarka pojawia się m.in. w aktach zabójstwa groźnego olsztyńskiego gangstera Dariusza R. W umorzeniu tej sprawy prokurator Prokuratury Wojewódzkiej opisywał gangi działające na terenie Olsztyna. Według autora dokumentu – wszystkie wymienione przez niego grupy przestępcze wyrosły z gangu kierowanego właśnie przez Kaczmarka. Istnienie takiego pisma w programie „Superwizjer” TVN, zrealizowanym wspólnie z „Rz”, potwierdził naczelnik wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Olsztynie, Piotr Miszczak. „To są fakty, nie będę z nimi polemizował” – powiedział. Podobnie o przeszłości Kaczmarka wypowiedział się w „Superwizjerze” TVN Jarosław S. ps. „Masa”, świadek koronny w sprawie gangu pruszkowskiego. „Wojciech K. to dawny rezydent Pruszkowa w Olsztynie. Bardzo niebezpieczny człowiek. Szanowany gangster” – stwierdził. „Masa” opisał także dokładnie, jak dojechać do domu Kaczmarka. Nazwisko biznesmena pojawia się również w sprawie dotyczącej korupcji w olsztyńskiej prokuraturze. „(...)W 2006 roku specjalna grupa funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego z Olsztyna pod nadzorem Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku prowadziła śledztwo wobec jednego z olsztyńskich biznesmenów Wojciecha K. Przedsiębiorca miał założone podsłuchy. CBŚ nagrała m.in. tajemniczego rozmówcę, który informował biznesmena o tym, co dzieje się w prokuraturze. Człowiek ten rozmawiał przez telefon zakupiony na początku 2006 r. przez firmę Comtrans (założoną przez znajomego podsłuchiwanego biznesmena). W kolejnych rozmowach tajemniczy rozmówca się przedstawił. Okazał się nim olsztyński prokurator Piotr Jasiński (...)” – napisała w październiku 2009 „Rz”.Dziś śledztwo w sprawie podejrzenia ujawnienia w Prokuraturze Okręgowej w Olsztynie tajemnicy służbowej, związanej z postępowaniem dotyczącym porwania Krzysztofa Olewnika, prowadzi Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku. Informację tę potwierdził nam jej rzecznik. Wysłaliśmy do Wojciecha Kaczmarka pytania dotyczące m.in. jego znajomości z prokuratorem Jasińskim oraz jego działalności biznesowej. Zamiast odpowiedzi otrzymaliśmy pismo mec. Pawła Marcinkiewicza z warszawskiej kancelarii prawnej „Marcinkiewicz Czrnohorski Partnerzy”, który poinformował nas m.in: (...) Chciałbym z całą stanowczością podkreślić, że mój Mocodawca (Wojciech Kaczmarek – red.) jest osoba niekaraną – nigdy nie był też oskarżony o udział czy przynależność do zorganizowanej grupy przestępczej (...) W dalszej części pisma mecenas Marcinkiewicz ostrzegł nas, że w przypadku utraconego majątku, co może nastąpić na skutek publikacji „GP”, jego mocodawca może wystąpić na drogę sądową. W piśmie ani prawnicy, ani Wojciech Kaczmarek nie odnieśli się w żaden sposób do pytań zadanych przez „GP”.

Prokurator, biznesmen i bandyci Kim jest człowiek, któremu Piotr Jasiński ujawnił sekrety śledztwa w sprawie porwania? Prokuratora Jasińskiego z Olsztyna chwalono za postępy w śledztwie dotyczącym porwania Krzysztofa Olewnika. To właśnie olsztyńscy śledczy zajmowali się tą sprawą, gdy w nocy z 27 na 28 października 2006 roku w miejscowości Różan pod Ciechanowem specjalna grupa policjantów z CBŚ wykopała w lesie zawinięte w siatkę zwłoki mężczyzny. Dzień później laboratorium kryminalistyczne potwierdziło, że szczątki należą do porwanego w 2001 roku Krzysztofa. Zbigniew Kozłowski, zastępca prokuratora okręgowego w Olsztynie, szef grupy śledczej, mówił w mediach: – Wiemy, kto brał udział w porwaniu, wiemy, kto zabił Krzysztofa Olewnika. Wiemy, kto był mózgiem całej grupy.Tyle że – jak ustaliliśmy – jeszcze przed przekazaniem sprawy z warszawskiej prokuratury do Olsztyna zatrzymano już herszta grupy porywaczy Wojciecha Franiewskiego (zmarł potem w areszcie) oraz Sławomira Kościuka (także zmarł później w więzieniu), który pomagał zabić uprowadzonego syna Włodzimierza Olewnika. W dodatku okazało się, że prokurator Jasiński miał drugie, ciemne oblicze...

Wpadka na drutach W 2006 roku specjalna grupa funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego z Olsztyna pod nadzorem Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku prowadziła śledztwo wobec jednego z olsztyńskich biznesmenów Wojciecha K. Przedsiębiorca miał założone podsłuchy. CBŚ nagrała m.in. tajemniczego rozmówcę, który informował biznesmena o tym, co dzieje się w prokuraturze. Człowiek ten rozmawiał przez telefon zakupiony na początku 2006 r. przez firmę Comtrans (założoną przez znajomego podsłuchiwanego biznesmena). W kolejnych rozmowach tajemniczy rozmówca się przedstawił. Okazał się nim olsztyński prokurator Piotr Jasiński.

“Rz” dotarła do stenogramów rozmów zarejestrowanych przez CBŚ. Wynika z nich, że Wojciech K. szczególnie interesował się sprawą Olewnika. Jasiński prowadził ją od lipca 2006 roku. Kiedy w maju 2006 roku zapadła decyzja o przekazaniu akt sprawy Olewnika do Olsztyna, Jasiński zadzwonił do biznesmena i poinformował go: – Mamy tę sprawę. Później wielokrotnie zdradzał mu szczegóły śledztwa. W jednej z ostatnich podsłuchanych rozmów Wojciech K. zadzwonił do Jasińskiego, by ten podjechał do niego do domu. – Jest tu kilka czeków do podpisania – powiedział.

Znajomi Wojciecha K. Wojciech K., który wypytywał prokuratora Jasińskiego, to szanowany na Warmii i Mazurach przedsiębiorca. Ale jego nazwisko znaleźliśmy m.in. w aktach zabójstwa groźnego olsztyńskiego gangstera. W 1995 roku w Olsztynie zastrzelono Dariusza R., bandytę kierującego jedną z grup przestępczych z Warmii i Mazur. Prokuratorom nie udało się nigdy znaleźć jego zabójców. Za to przy okazji tej sprawy śledczy szczegółowo opisali gangi działające na terenie Olsztyna w latach 90. Jednym z nich kierował zastrzelony Dariusz R. “Zajmował się wraz z innymi ochroną agencji towarzyskich, rewindykacją długów i innych należności na koszt wierzycieli” – piszą prokuratorzy i zaznaczają: “Równocześnie na terenie Olsztyna prowadziła i prowadzi działalność o podobnym charakterze grupa, której przewodzą Wojciech K. i Zdzisław K., a w skład której wchodzą Piotr M., Rafał M., Andrzej i Jarosław R., Tomasz Z., Radosław P. i Paweł P.”. Śledczy wskazują, że obie grupy powstały z jednej, której na początku lat 90. przewodził Wojciech K. “Rz” dotarła także do policyjnych dokumentów i zeznań świadków, które potwierdzają powiązania Wojciecha K. ze światkiem przestępczym. Wynika z nich, że bliskim kolegą dzisiejszego biznesmena był Zdzisław K. ps. Bocian – karany za kradzież i rozbój z gwałtem. Zdzisław K. zeznał: “Przez okres ok. 2 lat grałem z kolegami w trzy karty. W ramach tych gier zarobiłem znaczną ilość pieniędzy. W trzy karty grałem z Piotrem M., a także Darkiem i Krzysztofem R. Chcę powiedzieć, że najczęściej przebywałem wśród następujących osób: Stanisław K., Wojciech K., Rafał M., Andrzej R., Artur G., Piotr M. Wymieniony przez “Bociana” Stanisław K. na początku lat 90. prowadził w Olsztynie agencję towarzyską Lovestory. W prokuraturze mówił: “Kilka lat temu doszło do nieporozumienia pomiędzy Zdzisławem K. a grupą R. Była jakaś bójka w lokalu Joker. Wiem, że z jednej strony był Wojciech K. i Zdzisław K., a z drugiej grupa R. Nie wiem, o co im poszło, ale wydaje się, że o pieniądze, lecz bliżej nie wiem. Mogło też chodzić o to, kto ma dominować w Olsztynie”. “Cały zatarg ze Zdzisławem K. rozpoczął się dwa – trzy lata temu. Wtedy K. i Wojciech K., Rafał M., Grzegorz G. i bracia R. postanowili zlikwidować w Olsztynie wszystkie agencje towarzyskie i założyć jedną, będącą ich własnością. Jedną z metod likwidacji agencji było zastraszanie pracujących tam dziewczyn” – mówił z kolei podczas przesłuchania Krzysztof R. Przedsiębiorcę bardzo interesowała sprawa Olewnika. Jasiński prowadził ją od lipca 2006 r.Sam Wojciech K. przesłuchany w 1995 roku przyznał się do znajomości ze Zdzisławem K., Dariuszem R., Piotrem M., Andrzejem i Jarosławem R. oraz Rafałem M. i Pawłem P. Zdzisław K. ps. Bocian przepadł bez wieści w 1995 roku. Piotr M. i Jarosław R. odsiadują dziś wyrok za prowadzenie grupy przestępczej i sprzedaż narkotyków. Dodatkowo M. odsiaduje wyrok za porwania dla okupu.

Biznesmen “przewodzący grupie” Wojciech K. zaczął inwestować w różne firmy od branży chemicznej przez spożywczą po budowlaną. Jego aktywa warte są dziś kilkaset milionów złotych. Paweł P. ma własne firmy. Jest też wspólnikiem Wojciecha K. Śledztwo w sprawie zabójstwa Dariusza R. umorzono. Prowadzący je prokuratorzy stwierdzili m.in., że Wojciech K. “przewodzi” grupie przestępczej. Ale w tej sprawie postępowania nie wszczęli. Dlaczego? Zapytaliśmy o to Piotra Miszczaka, naczelnika V wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Olsztynie. To tam znajdują się dziś akta zabójstwa Dariusza R. – Faktycznie nie było takiego śledztwa – mówi tylko Miszczak. – A jak przez śledczych został określony Wojciech K.? – dopytujemy.– K. to szanowany biznesmen – odpowiada prokurator Miszczak. Dopiero naciskany przyznaje, że w decyzji o umorzeniu śledztwa dotyczącego zabójstwa Dariusza R. “szanowany biznesmen” określony został jako szef grupy przestępczej. Co ciekawe, dwa umorzone śledztwa w sprawie zabójstwa Dariusza R. prowadzili prok. Janusz Płoński i prok. Zbigniew Kozłowski – ten sam, który od 2006 roku nadzorował w Olsztynie śledztwo w sprawie porwania Olewnika. Więcej o dzisiejszym biznesmenie z Olsztyna mówi Jarosław S. pseudonim Masa, najważniejszy świadek koronny w Polsce. W 2001 roku był przesłuchiwany w olsztyńskiej prokuraturze w sprawie zabójstwa Dariusza R. – Wojciech K. mieszka w domu na górce nad jeziorem nieopodal lasu. Jak się jedzie do Olsztyna od strony Warszawy, trzeba minąć w Olsztynie po prawej stronie Hotel Park, następnie jechać do centrum i tam na skrzyżowaniu ze światłami skręcić w lewo. Dalej jedzie się drogą asfaltową przez las i zjeżdża się w polną drogę. Tak jakby się zawracało do centrum Olsztyna – mówi nam “Masa”. – Wojciech K. był rezydentem Pruszkowa w Olsztynie. Bardzo niebezpieczny człowiek.

Porwanie czy porachunki Informacje o Wojciechu K. pojawiają się też w innych aktach śledztw. To sprawy związane z falą porwań dla okupu w Olsztynie na przełomie lat 1999 i 2000. Bandyci porywali biznesmenów albo członków ich rodzin i żądali za uwolnienie pieniędzy. W Olsztynie porwaniami zajmowali się Piotr M. – znajomy Wojciecha K., Grzegorz M. ps. Predator, Norbert S. ps. Monstrum oraz Marek G. ps. Mózg. Wojciech K. był jednym z poszkodowanych biznesmenów. Uprowadzono mu syna. Schwytani bandyci przedstawiali jednak sprawę w sądzie w zupełnie innym świetle. – Wojciech K. był winny pieniądze za transport tira papierosów, które przewieźliśmy mu do Niemiec – mówił Mariusz Ch. ps. Świniak. Papierosy do Niemiec dla K. miał przewieźć Grzegorz M. “Predator”. Ale sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonego. Nie zainteresowały one też prokuratury. Ciekawie wygląda również historia śledztwa olsztyńskich porwań. Postępowanie prowadził początkowo duet śledczych Paweł Łobacz i Arkadiusz Szwedowski. To oni dokonali pierwszych zatrzymań. I to oni zaczęli przygotowywać pisanie aktu oskarżenia. Ale decyzją Jana Przybyłka, wtedy i dziś prokuratora okręgowego w Olsztynie, akta zostały im odebrane i przekazane Piotrowi Jasińskiemu. Dalsza historia jest już znana. Jasiński został w kraju obwołany specjalistą od porwań, mimo że w śledztwie zrobił niewiele. Widać to, gdy przegląda się akta olsztyńskich porwań. Ale ich poza nami nikt nie czytał. Nawet były prokurator krajowy i były szef MSWiA Janusz Kaczmarek, który w swojej ostatniej książce o porwaniach wychwala Piotra Jasińskiego. – Miałem analizę akt i akt oskarżenia. Akt głównych nie czytałem – przyznaje “Rz” Kaczmarek. W 2002 r. po fali olsztyńskich porwań Wojciech K. razem z innymi biznesmenami założył w Olsztynie Warmińsko-Mazurskie Stowarzyszenie na rzecz Bezpieczeństwa. W stowarzyszeniu jest kilkanaście osób ze świata biznesu Warmii i Mazur. Honorowym prezesem został Wojciech Brochwicz, były wiceminister MSWiA. Na organizowane przez stowarzyszenia konferencje przyjeżdżali gen. Sławomir Petelicki, były dowódca GROM, i Janusz Kaczmarek. Związany z nim był też detektyw Krzysztof Rutkowski – odpowiadał za bezpieczeństwo jego członków.

Z dokumentów KRS stowarzyszenia wynika, że jego członkowie zapraszali np. na Wigilię prokuratora okręgowego Jana Przybyłka i prokuratora Piotra Jasińskiego. Stowarzyszenie wpłacało też darowizny dla olsztyńskiej policji: w 2003 i 2004 roku po 8 tys. zł. W sprawozdaniach można wyczytać, że stowarzyszeniu zależało na “dalszym budowaniu dobrej relacji z prokuratorem okręgowym, szefami policji i prezesem sądu”.

Olewnik szuka pomocy w Olsztynie To właśnie do tego stowarzyszenia w 2004 roku zgłosił się Włodzimierz Olewnik, ojciec porwanego w 2001 r. Krzysztofa. Szukał pomocy. Włodzimierz Olewnik nie pamięta dziś dokładnie, kto skierował go do Warmińsko-Mazurskiego Stowarzyszenia na rzecz Bezpieczeństwa. Raz mówi, że przeczytał o nim w gazecie, innym razem, że dowiedział się od Brochwicza, a jeszcze innym, że od swojego mecenasa Bogdana Borkowskiego. Pewne jest jedno: – Przedstawiciele stowarzyszenia kontaktowali się ze mną, by przekazać sprawę Olewnika do Olsztyna – mówi “Rz” Kaczmarek. Jedną z pierwszych osób, które w stowarzyszeniu poznał Olewnik, był Wojciech K. Biznesmen bardzo interesował się porwaniem Krzysztofa. Olewnikom obiecał pomoc. – Bardzo dobrze wypowiadał się o prokuratorze Jasińskim – mówi dziś mec. Bogdan Borkowski, pełnomocnik Olewnika.

Dziwne decyzje prokuratora Jeszcze w 2006 roku Włodzimierz Olewnik założył w Olsztynie fundację nazwaną imieniem jego syna. Miała zajmować się pomocą osobom, których bliscy zostali porwani. Fundacja mieściła się w tych samych pokojach, w których działa stowarzyszenie. Jesienią 2008 roku Olewnik przeniósł fundację do Płocka. Nasze pytania o powody takiej decyzji zostały bez odpowiedzi. Rodzina Olewników, która od 2004 roku zabiegała, by śledztwo w sprawie uprowadzenia Krzysztofa przenieść do olsztyńskiej prokuratury, dziś o prokuratorze Jasińskim nie wypowiada się już w superlatywach. Mają pretensję, że prowadząc śledztwo, podjął kilka dziwnych decyzji. Najpierw umorzył zarzuty udziału w grupie porywaczy Eugeniuszowi D. ps. Gienek. Kiedy rodzina Olewnika złożyła zażalenie, Jasiński przekonał ich do wycofania pisma. “Gienek” to przestępca z Sierpca. Znajomy miejscowego działacza SLD Grzegorza K. To ten polityk poznał Olewnika z “Gienkiem”. Zapewniał biznesmena, że D. pomoże odnaleźć porwanego syna. Jak wynika z akt sprawy porwania Krzysztofa, “Gienek” rzeczywiście znał Wojciecha Franiewskiego – szefa porywaczy. Ale Olewnikom nie pomógł. Wyłudził tylko od rodziny 180 tys. zł. Przy przekazaniu pieniędzy dla “Gienka” zawsze obecny był działacz SLD. “Gienek” znał też Andrzeja Króla, ps. Gruby. On również pod pozorem pomocy wyłudził pieniądze od rodziny porwanego Krzysztofa.“Grubego” do biznesmena przyprowadzili ludzie Krzysztofa Rutkowskiego. Sam detektyw podczas przesłuchania w sprawie Olewnika twierdził, że “Grubego” nie zna. Piotr Jasiński badał też nieprawidłowości w śledztwie w sprawie Olewnika. Przez pół roku nie wykonał żadnych czynności Tymczasem jeszcze jesienią 2006 roku do prokuratora Jasińskiego zadzwonił detektyw z Hamburga, który chciał przekazać materiały o powiązaniach “Grubego” z Rutkowskim. Ale Jasiński zignorował rozmowę z detektywem. Nigdy go nie przesłuchał. Sprawa wyszła na jaw wiosną 2008 roku, kiedy rozżalony detektyw z Niemiec opisał całe zdarzenie w skardze do ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Również dziwną decyzję Jasiński podjął w sprawie działacza SLD, który poznał Włodzimierza Olewnika z “Gienkiem”. Postawiono mu tylko zarzut nielegalnego posiadania amunicji. Sprawa ta nie miała związku z porwaniem, ale Jasiński nie wyłączył tego wątku do odrębnego śledztwa. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy Grzegorz K. zapoznał się z całymi aktami porwania Olewnika. Jasiński uznał też, że za porwaniem stała tylko banda Wojciecha Franiewskiego.

Śledztwo po śledztwie W 2007 roku ówczesny prokurator okręgowy w Olsztynie Cezary Kamiński kazał Jasińskiemu wszcząć śledztwo w sprawie nieprawidłowości w postępowaniu dotyczącym porwania Olewnika. Ten przez prawie pół roku nie wykonał w tej sprawie żadnych czynności. – Przyszedł do szefa i oświadczył, że jest zmęczony. Chce, by tę sprawę wziął kto inny – opowiada jeden z olsztyńskich śledczych. Kaczmarek: – To zachowanie Jasińskiego jest bardzo dziwne. Z punktu widzenia prokuratorskiego to postępowanie było ważniejsze od tego pierwszego. W maju 2008 roku śledztwo zostało przekazane do Gdańska. Jak się dowiedzieliśmy, kilka dni temu tamtejsi śledczy ściągnęli z Olsztyna akta zabójstwa Dariusza R. Z Białegostoku wzięli akta sprawy korupcji w olsztyńskiej prokuraturze. Wobec Jasińskiego toczy się postępowanie dyscyplinarne m.in. za sprawę Olewnika. Prokurator nie chce rozmawiać z “Rz”. – Do czasu zakończenia postępowania dyscyplinarnego nie będę się wypowiadał – ucina. Mariusz Kowalewski , Robert Socha

Jak powstawało imperium Sobiesiaka i Koska Spółki biznesmenów, którzy lobbowali u polityków PO mają gigantyczne przychody, ale deklarują skromne zyski. Koniec czerwca 2009 r. 55-letni Ryszard Sobiesiak, wrocławski biznesmen, miłośnik golfa i były piłkarz Śląska Wrocław, „dociska” telefonami posła PO Zbigniewa Chlebowskiego i ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Chce, by pomogli mu zablokować projekt zmian w ustawie o grach losowych. Zakładał on wprowadzenie dopłat m.in. do automatów. Czy biznesmen wręczył politykom PO łapówkę lub obiecał korzyści w zamian za załatwienie sprawy? Nie wiadomo. Na te pytania odpowie prokuratura, która z CBA prowadzi śledztwo w tzw. aferze hazardowej. Wiadomo jednak, że gdyby ustawa weszła w życie, Sobiesiak ze swym wspólnikiem 59-letnim Janem Koskiem, lobbystą branży hazardowej, straciłby dziesiątki milionów złotych. „To jest dla nas kaplica...” – żalił się Sobiesiak podczas jednej z rozmów telefonicznych nagranych przez CBA. Nikogo w branży hazardowej nie dziwi, że Sobiesiak i Kosek dbają o polityczne znajomości „Rz” prześwietliła, jakie interesy prowadzą obydwaj biznesmeni i które z nich mogły ucierpieć w wyniku nowych przepisów. Spółki Sobiesiaka i Koska – Golden Play, Estrada Polska i Filmotechnika – mają praktycznie monopol na tzw. wysoki hazard, czyli działalność, którą można prowadzić wyłącznie na podstawie zezwolenia Ministerstwa Finansów i Izby Skarbowej.

Z wyrokiem za korupcję Sobiesiak od lat działa w tzw. mocnym hazardzie, czyli kasynach. Jest prezesem Casino Polonia Wrocław (CPW), spółki mającej siedem kasyn: w Warszawie, Wrocławiu, Szczecinie i Gorzowie Wielkopolskim. W dokumentach KRS Casino Polonia Wrocław brakuje sprawozdań finansowych za dwa poprzednie lata. Ostatnie jest za 2006 r. Wtedy przychody spółki wyniosły prawie 200 mln zł, jednak deklarowała zysk tylko 5,6 mln zł. – Gdyby ustawa zawierająca dopłaty weszła w życie, spółka zaczęłaby dołować – ocenia zastrzegający anonimowość były prezes jednej ze spółek z branży hazardowej. Obecnie wspólnikami Casino Polonia Wrocław poza 31-letnim synem Sobiesiaka Markiem są firmy: Baina Investment, Silber Investments i Olympic Entertainment Group AS. Ta ostatnia, z Estonii, w 2007 r. odkupiła od Sobiesiaka i jego córki 31-letniej Magdaleny udziały w CPW za 3,2 mln zł. Sobiesiaka odnajdujemy w jeszcze jednej spółce mającej salony gier – Golden Play. Jej udziałowcami są: CPW, Golden Play-Bis i Magdalena Sobiesiak. Jak wynika z ujawnionych przez „Rz” stenogramów podsłuchów CBA, to właśnie jej szef gabinetu ministra sportu Marcin Rosół miał załatwić pracę w zarządzie Totalizatora Sportowego. Zresztą wrocławski biznesmen dobrze zna Drzewieckiego. Mają po sąsiedzku domy na Florydzie, lubią grać w golfa. Do niedawna Sobiesiak był jednak znany nie z działalności w branży hazardowej, ale sportowej. Był współwłaścicielem WKS Śląsk Wrocław w czasie, gdy klubem zarządzał m.in. Grzegorz Schetyna, polityk PO, odchodzący właśnie z rządu wicepremier i szef MSWiA. Sobiesiak ma też spółkę świadczącą usługi telekomunikacyjne TeleOne. Na jego majątek składa się też kompleks rekreacyjno-sportowego Vital & Spa Resort Szarotka w Dusznikach Zdrój-Zieleńcu z prywatnym wyciągiem narciarskim.

Od października 2008 r. zaczął jednak usuwać się w cień i przekazywać interesy córce i synowi. Powód? Został skazany przez wrocławski sąd na dziesięć miesięcy w zawieszeniu na dwa lata i 2 tys. zł grzywny za wręczenie 10 tys. zł łapówki członkowi komisji oceniającej wnioski o unijne fundusze dla jego obiektu w Zieleńcu. Władze Dusznik Zdroju są przychylne Sobiesiakom. W 2008 r. burmistrz miasta Bolesław Krawczyk (SLD) umorzył, odroczył lub rozłożył na raty zaległości podatkowe dziewięciu przedsiębiorcom na kwotę ponad 303 tys. zł. Wśród beneficjentów znalazł się Marek Sobiesiak i kontrolowana przez jego ojca Ryszarda firma Winterpol działająca w Zieleńcu, która m.in. zarządza wyciągami narciarskimi. Umorzono im ponad 192 tys. zł. Decyzja zapadła w czerwcu tego roku. Siedem lat wcześniej gmina zastosowała niezwykle preferencyjne zasady umorzeń podatkowych wobec Winterpolu. – Firma Sobiesiaka chciała niedawno kupić grunty w Zieleńcu od gminy, ale okazało się że zgodę muszą wydać radni, a działkę trzeba wycenić. No i pan Sobiesiak się wycofał, jak usłyszał cenę – opowiada jeden z radnych Dusznik.

Automaty „Doktora” Aktywnie na rynku hazardu działa też wspólnik Sobiesiaka Jan Kosek – mieszkaniec Krakowa, doktor nauk rolniczych i wykładowca tamtejszej Akademii Rolniczej. Jak trafił do branży? – Odszedłem z uczelni i życie rzuciło mnie do branży hazardowej – mówi „Rz” Kosek. Przyznaje, że żałuje języka, którego używał w ujawnionych przez „Rz” zapisach jego rozmów o sprawie hazardowej. – Moje wypowiedzi są mocno niefortunne – zaznacza. Jak wynika z zapisów rozmów Sobiesiaka z Chlebowskim, boje o zlikwidowanie dopłat nadzoruje Sobiesiak, ale oficjalnie firmuje je Kosek jako wiceprezes Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne, instytucji zrzeszającej właścicieli kasyn i salonów gry. To on podpisuje się pod dokumentami dla ministra finansów. Związek argumentuje np., że wprowadzenie tzw. dopłat, czyli dodatkowej daniny od gier, nie zwiększy dochodów państwa, lecz wręcz przeciwnie, uderzając w branżę hazardową, zmniejszy je. Prezesem związku jest Leszek Hański, szef Bingo Poland, w zarządzie zasiada Barbara Rej-Palowicz, związana z firmą Casino Games. Od wybuchu afery telefon związku jest wyłączony. Od ponad 15 lat Kosek prowadzi w podkrakowskim Zabierzowie spółkę PRU Filmotechnika zarządzającą salonami gier. Oprócz niego udziałowcem firmy jest m.in. Austriak Thomas Graf, właściciel firmy Novomatic produkującej automaty do gier. Kosek niechętnie rozmawia o zagranicznym wspólniku. – Graf kupił udziały w Filmotechnice – była jakaś oferta, udziały do sprzedania. Poznałem go na zgromadzeniu wspólników – zaznacza. Na rynku automatów od trzech – czterech lat trwa hossa. Widać to po przychodach spółek Sobiesiaka i Koska. W 2007 r. Filmotechnika zostaje „Diamentem” miesięcznika „Forbes” – nagrody przyznawanej w rankingu najdynamiczniej rozwijających się firm. Wyprzedza nawet TVN i KGHM Polska Miedź. W ciągu ostatnich dwóch lat wartość spółki notuje bowiem wzrost o 139 proc. Szybują w górę przychody – od 180 mln zł w 2005 r. do ponad 489 mln zł w 2008 r. Ale zyski już tak oszałamiające nie są: od 3 do 16 mln zł w roku ubiegłym. Z danych KRS wynika, że przychody w ciągu siedmiu lat w Filmotechnice wzrosły o 800 proc., a zyski o 1600 proc., choć pozostały stosunkowo nieduże. Dlaczego firmy Jana Koska notują gigantyczne przychody i niewielkie zyski? – Przychodem jest wszystko, co zostało do maszyny wpłacone – tłumaczy Kosek. Podkreśla, że od tego trzeba odliczyć wygrane i podatki. – Zwykły plus miesięczny ryczałt od maszyny. A trzeba też pamiętać, że kasyna i salony gier nie płacą ryczałtu, tylko podatek od gier, wynoszący 45 proc. Jest największy w Europie – żali się biznesmen.

Hazard i informatyka Pod koniec czerwca tego roku Kosek przejął kontrolę w zakładanej siedem lat temu wspólnie z Sobiesiakiem opolskiej Estradzie Polska – jednym z największych graczy na polskim rynku automatów i salonów gier. Spółka ma salony m.in. w Warszawie i Opolu, ale przede wszystkim interesują ją małe miasta. Dlaczego? Przychylność polityków, także tych lokalnych, jest w tym interesie rzeczą niezbędną. Bez zgody miejskich radnych nie można bowiem legalnie prowadzić salonu gier. Prawdziwy bój o otwarcie salonów gier stoczyli wiosną tego roku właściciele spółek zajmujących się hazardem w Zabrzu – mieście, z którego pochodzi Marcin Rosół, szef gabinetu politycznego Drzewieckiego. Radni dwukrotnie głosowali przeciwko otwarciu salonów, więc głosowano raz jeszcze, pod koniec czerwca. – Tego jeszcze nie było – opowiada nam jeden z zabrzańskich samorządowców. Jego zdaniem przedsiębiorcy hazardowi w końcu wywalczyli zgodę rady na salony „dzięki lobbingowi radnych SLD i PO”. Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że w ostatnim roku liczba automatów o niskich wygranych wzrosła o blisko jedną trzecią: z 27,75 tys. na koniec 2007 r. do blisko 38,9 tys. na koniec 2008 r. Kosek działa nie tylko w branży hazardowej. W Zabierzowie pod tym samym adresem co Filmotechnika znajduje się kierowana przez niego firma informatyczna ABS. W jej zarządzie zasiada dr hab. inż. Jan Werewka, jeden z najbardziej cenionych polskich informatyków, profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Od 2001 r. obydwaj panowie zasiadają także w zarządzie znajdującej się w tym samym budynku spółki ATSI, zajmującej się wdrażaniem i tworzeniem systemów informatycznych. Kosek zastrzega, że jego firmy nie pracują na rzecz spółek Skarbu Państwa.

Potrzebni politycy Ale w branży hazardowej nie tylko przychylność lokalnych polityków jest ważna. Jeszcze ważniejsza jest znajomość z tymi z najwyższej półki. Kosek nie wypiera się, że zna ministra Drzewieckiego i posła Chlebowskiego. Z Sobiesiakiem w 2005 i 2006 r. wpłacili na fundusz wyborczy Platformy po 10 i 18 tys. zł. – Pana Chlebowskiego poznałem kilka lat temu, gdy jako przedstawiciel Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne jeździłem do członków Sejmowej Komisji Finansów Publicznych w jakiejś sprawie – mówi „Rz” Kosek. Dodaje, że Drzewieckiego poznał przez Sobiesiaka. – Nie znam jednak Grzegorza Schetyny. Nigdy go nie widziałem ani z nim nie rozmawiałem – zapewnia. Z Sobiesiakiem od ostatniego czwartku nie ma kontaktu. Nikogo w branży hazardowej nie dziwi, że Sobiesiak i Kosek dbają o polityczne znajomości. – Tak robi każdy – mówi były szef spółki działającej w branży hazardowej. Przykładem są tu przedstawiciele spółki Fortuna, lidera na rynku automatów o niskich wygranych, tzw. jednorękich bandytów. 9 września 2009 r. osoby związane z firmą otworzyły uroczyście w centrum stolicy nową restaurację połączoną z dyskoteką. Na inaugurację zaproszono wielu gości, w tym polityków. W otwarciu uczestniczyli m.in. poseł SLD Ryszard Kalisz i eurodeputowany tej partii Wojciech Olejniczak. – Byliśmy na mieście z Ryśkiem Kaliszem i poszliśmy zobaczyć z ciekawości, co to za impreza – tłumaczy „Rz” Olejniczak. – Byłem 15 minut. Nie podobało mi się i poszedłem obok na kolację. Z nieoficjalnych informacji „Rz” wynika, że funkcjonariusze CBA robili zdjęcia wszystkim przychodzącym na imprezę. To część słynnej już operacji, której Biuro nadało pseudonim Black Jack. Izabela Kacprzak , Piotr Kubiak , Piotr Nisztor

Szybki wyciąg Sobiesiaka Przychylni urzędnicy, samowola budowlana, znajomi politycy – tak bohater afery hazardowej tworzył biznes. Firma Ryszarda Sobiesiaka, wrocławskiego biznesmena, bohatera afery hazardowej, ma dziś jeden z najnowocześniejszych wyciągów narciarskich w kraju. Jak ujawnia „Rz”, inwestycja w Zieleńcu (koło Dusznik-Zdroju) cieszyła się niespotykaną przychylnością urzędników: od burmistrza przez regionalnych przedstawicieli lasów, Dyrekcję Generalną Lasów Państwowych, aż po Ministerstwo Środowiska. To nie wszystko. Choć skomplikowane procedury urzędowe, które zwykle trwają miesiącami, odbywały się błyskawicznie, Winterpol nawet na to nie czekał. Biznesmen uzyskał formalne prawo do ubiegania się o pozwolenie na budowę dopiero w marcu 2009 r. A wyciąg z podgrzewanymi kanapami kręcił się w najlepsze już od Wigilii Bożego Narodzenia. Jak to możliwe?

Chlebowski i leśnik wspierający PO Z informacji zebranych przez „Rz” wynika, że losem inwestycji spółki Ryszarda Sobiesiaka interesował się osobiście ówczesny szef Klubu PO Zbigniew Chlebowski. Według naszych ustaleń kontaktował się w tej sprawie z wysokimi urzędnikami Lasów Państwowych. Polityk, który stracił funkcję w wyniku afery hazardowej, o swojej roli przy inwestycji Sobiesiaka mówić dziś nie chce. – Nie udzielam żadnych informacji do czasu stawienia się przed komisją śledczą – odpowiedział „Rz” Chlebowski.

Najważniejszą rolę w lobbingu dla Sobiesiaka odegrał jednak wpływowy urzędnik Lasów Państwowych, który w 2009 r. został skazany prawomocnym wyrokiem za przestępstwa na szkodę tej instytucji. To zaufany człowiek Sobiesiaka – Bolesław Bdzikot, który 3 października 2007 r. jako przewodniczący Sekretariatu Zasobów Naturalnych Ochrony Środowiska i Leśnictwa NSZZ „Solidarność” podpisał z liderem Platformy Donaldem Tuskiem przedwyborcze porozumienie o współpracy w utrwalaniu narodowego charakteru lasów. Leśnicy byli jedyną strukturą „S”, która udzieliła tak jednoznacznego poparcia PO. Wygrana tej partii nie mogła jednak wywindować go na znaczące stanowisko w Lasach Państwowych, był już wtedy oskarżony o działania na szkodę nadleśnictwa Oława i niedozwolone udzielanie zamówień firmom budowlanym z wolnej ręki. Ale kluczowe dla interesów Sobiesiaka w Zieleńcu stanowiska objęli związkowcy z „S”: Marian Pigan (który ze średniego szczebla kierowniczego awansował na dyrektora generalnego Lasów Państwowych) i Wojciech Adamczak (wcześniej leśniczy, a obecnie regionalny dyrektor lasów we Wrocławiu). – Obaj od dawna ściśle współpracowali z Bolesławem Bdzikotem – mówi nasz informator. – Więc pracownicy wrocławskiej RDLP nie byli zdziwieni, gdy sam Bdzikot objął posadę p. o. naczelnika kadr we Wrocławiu.

Kolejka ma pod górę Sobiesiak, który w Zieleńcu ma luksusowy kompleks spa Szarotka, sieć wyciągów narciarskich, już w 2007 r. myślał o wybudowaniu kolei krzesełkowej z sześcioosobową kanapą. Górna stacja miała powstać tuż przy granicy z Czechami, bo w Zieleńcu, gdzie stoki są krótkie, każdy metr trasy ma duże znaczenie. 15 marca 2007 r. Winterpol zwrócił się o opinię, czy na gruntach należących do Lasów Państwowych, w obrębie Parku Krajobrazowego Gór Bystrzyckich i Orlickich i obszarze Natura 2000, może ją postawić. Odpowiedź nadleśniczego była zniechęcająca – to możliwe, ale by wyłączyć trwale grunt z produkcji leśnej (a rośnie na nim 2,5 ha lasu świerkowego, wiek drzew sięga nawet 150 lat), burmistrz Dusznik-Zdroju musiałby uzyskać zgodę Ministerstwa Środowiska i dokonać zmian w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego. W dodatku sama zgoda ministerstwa nic jeszcze dla inwestora nie oznacza. Formalną decyzję, po zmianie planu zagospodarowania, musiałaby wydać jeszcze Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych we Wrocławiu. Dopiero wówczas Winterpol mógłby zacząć starać się o pozwolenie na budowę.– Decyzja o wylesieniu w takim miejscu miała tylko teoretyczne szanse powodzenia – twierdzi proszący o anonimowość człowiek związany z poprzednim kierownictwem wrocławskiej RLDP. Wnioski opiniowane w przypadkach gruntów o statusie lasu ochronnego pozytywnie dotyczyły takich inwestycji jak: kopalnie, wodociągi, drogi czy linie energetyczne. Zwykle leśnicy negocjowali też z inwestorem mniejsze wyłączenie terenów zalesionych.– Dlatego Sobiesiak przystąpił do działania dopiero wiosną 2008 r., gdy w regionalnej i generalnej dyrekcji nastąpiły zmiany na najważniejszych fotelach, które zajęli koledzy Bolesława Bdzikota – mówi nasz informator.

Wielkie przyspieszenie Pod koniec marca 2008 r. Winterpol zwrócił się w sprawie inwestycji do Urzędu Miasta Duszniki-Zdrój.

W czerwcu nadleśniczy pozytywnie zaopiniował wniosek burmistrza Dusznik-Zdroju, Grzegorza Średzińskiego dotyczący wylesienia. Wniosek błyskawicznie trafił potem do wrocławskiego RLDP (opinia pozytywna), a stąd do Ministerstwa Środowiska. Był koniec sierpnia. Minister albo upoważniony przez niego dyrektor generalny lasów zgodę na wyłączenie gruntu z produkcji leśnej zwykle wydaje po pół roku. Decyzja dotycząca spółki Sobiesiaka została podpisana w Warszawie 23 września. Rada miejska Dusznik uchwaliła nowy plan zagospodarowania niecały tydzień po decyzji resortu. Dla firmy Sobiesiaka wszystko układa się korzystnie i to w ekspresowym tempie. Mimo to, Winterpol nawet nie czeka na wszystkie formalności. Przed ministerialną zgodą narusza teren lasów. Tuż po niej karczuje las i wylewa fundamenty. Pierwsze naruszenie własności Lasów Państwowych 5 września 2008 r. odkrył pracownik nadleśnictwa Zdroje. RDLP we Wrocławiu zostało o tym poinformowane pisemnie przez nadleśniczego 17 września. Ale regionalna dyrekcja nie zawiadamia prokuratury o wykarczowaniu lasu w obrębie chronionego krajobrazu, nie informuje też powiatowego inspektora nadzoru budowlanego o samowoli Winterpolu na państwowej ziemi. Zamiast tego nadleśniczy Kazimierz Widuch i wiceburmistrz Dusznik Edward Kondratiuk spotykają się z przedstawicielami Winterpolu i ostrzegają firmę Sobiesiaka o konsekwencjach samowoli oraz wzywają do powstrzymania się z jakimikolwiek działaniami do czasu formalnego wylesienia gruntów. Dlaczego reakcja była tylko taka? Anna Malinowska, rzecznik Generalnej Dyrekcji Lasów Państwowych, wyjaśnia, że naruszenie terenu lasów na początku września było nieznaczne, a Winterpol tłumaczył, że nieświadomie ściął kilka drzew. Miał też pozwolenie na budowę (inwestycję podzielono na dwa etapy – pierwszy powstawał na gruncie osoby prywatnej), a Lasy wyliczyły wartość szkody na niecałe 600 zł. 19 listopada 2008 r. RLDP przeprowadza na stoku wizję terenową i odkrywa, że naruszenia są znacznie większe: wycięto niemal pół hektara lasu, wylano kolejne fundamenty pod słupy wyciągu i zbudowano około 400 mkw. górnej stacji. „Działania podjęto w okresie od 1 do 13 listopada (kumulacja świąt, dni wolnych od pracy) (…) zastosowany został element zaskoczenia” – czytamy w informacji nadleśnictwa dla regionalnej dyrekcji lasów.

To już poważne naruszenie prawa: kodeks karny w rozdziale o przestępstwach przeciwko środowisku stwierdza, że kto powoduje zniszczenie w świecie roślinnym w znacznych rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności nawet do lat pięciu. – Gdybym wiedział o tych faktach, Winterpol w ogóle nie miałby prawa do uzyskania pozwolenia na budowę – mówi „Rz” Piotr Zwierzyński, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Kłodzku. Ale wrocławska regionalna dyrekcja lasów po raz kolejny ani nie zawiadamia prokuratury, ani inspektora. – Dochowano wszelkiej staranności, aby przeprowadzić sprawę zgodnie z obowiązującymi nas procedurami – wyjaśnia Anna Malinowska, rzecznik Lasów Państwowych, oceniając tę sprawę. RDLP nakazała nadleśniczemu zawarcie z Winterpolem „porozumienia w sprawie ustalenia warunków bezumownego korzystania z gruntów leśnych” i zadowoliła się naliczeniem dwukrotnej należności za samowolne wyłączenie z produkcji gruntów leśnych w kwocie 220 tys. zł i 4,5 tys. zł kary za nielegalny wyrąb lasu. Tyle Ryszarda Sobiesiaka kosztowało ekspresowe uruchomienie wyciągu za 15 mln zł. A w tym sezonie ustawiały się do niego kolejki. Wyciąg może obsłużyć 2,5 tys. narciarzy na godzinę. Więc przy ostrożnych szacunkach można założyć, że w godzinę przynosi 20 – 30 tys. zł przychodu. Wysokość kary mógłby więc wykręcić w ciągu zaledwie dziesięciu godzin. Ale do wczoraj Winterpol zapłacił Lasom Państwowym jedynie 11 tys. zł. Po pytaniach od „Rz” Dyrekcja Generalna Lasów Państwowych zapowiedziała kompleksową kontrolę wrocławskiego oddziału. Wątpliwe, by firma Sobiesiaka osiągnęła swój cel tak łatwo bez pomocy Bolesława Bdzikota. Według naszych informatorów działał jak nieformalny przedstawiciel Winterpolu w RDLP. Jeździł do nadleśnictwa Zdroje, rozmawiał z nadleśniczym o inwestycji. Podobnie było we wrocławskiej dyrekcji. Wielokrotnie wypytywał pracowników o postępy w pracy nad sprawą spółki Sobiesiaka, mimo że jako p. o. szefa kadr pracowników RDLP nie miał do tego żadnych służbowych upoważnień. – Nie robiłem tego jako pracownik Lasów, ale jako wieloletni znajomy Ryszarda Sobiesiaka, z którym mamy wspólny mianownik: w przeszłości obaj zajmowaliśmy się sportem – mówi „Rz” Bolesław Bdzikot. Jesienią 2008 r., gdy ważyły się losy inwestycji Winterpolu, częstym gościem wrocławskiej RDLP bywał sam Ryszard Sobiesiak.

Oszukane starostwo Formalną decyzję o wylesieniu gruntów Winterpol otrzymał od RLDP w marcu 2009 r. Wówczas zawarł umowę dzierżawy i dopiero od tego momentu mógł ubiegać się w starostwie kłodzkim o pozwolenie na budowę wyciągu. Tymczasem pozwolenie na budowę firma Sobiesiaka dostała już 14 października 2008 r.Jak to możliwe, skoro w dodatku prawo budowlane zakazuje wręcz wydania takiego dokumentu inwestorowi, który rozpocznie roboty wcześniej?Zdziwione tym były Lasy Państwowe, które dopiero w listopadzie (po odkryciu drugiej samowoli) nakazały nadleśnictwu zawarcie porozumienia z Winterpolem. – Nasze wątpliwości budził fakt wydania takiej decyzji przed wyłączeniem gruntów z produkcji, co stoi w sprzeczności z przepisami prawa budowlanego – przyznaje Anna Malinowska. – Na zadane staroście zapytanie w tym względzie otrzymano niejednoznaczną odpowiedź. Edyta Kropielnicka, rzeczniczka Starostwa Powiatowego w Kłodzku, tłumaczy, że urząd nie miał pojęcia o samowoli budowlanej, a inwestor złożył wszystkie wymagane dokumenty, w tym oświadczenie o prawie do dysponowania nieruchomością. Starostwo nie sprawdzało więc, czy Winterpol może budować na gruntach Lasów Państwowych. – Inwestor składa oświadczenie świadomy odpowiedzialności karnej za podanie nieprawdy, zgodnie z art. 233 kodeksu karnego – zaznacza Kropielnicka. Za składanie fałszywych oświadczeń grozi do trzech lat więzienia. Rzeczniczka starostwa twierdzi, że urząd nie zamierza jednak podejmować jakichkolwiek kroków w tej sprawie. – To nie jest organ do ścigania tego typu przestępstw – uważa Kropielnicka. Dlaczego Winterpol poświadczył, że ma prawo do gruntu, które uzyskał kilka miesięcy później? Chcieliśmy spytać o to wiceprezesa spółki Józefa Kamińskiego. – Panie dyrektorze, „Rzeczpospolita” chce z panem rozmawiać – usłyszeliśmy w słuchawce telefonu. A po chwili: – Pana Kamińskiego nie ma, proszę może za godzinę... Po godzinie: – Proszę może telefon zostawić do siebie...

Ominięci Czesi Sprawa wyciągu odbiła się w ubiegłym roku szerokim echem w czeskich mediach. Tamtejsi ekolodzy i pracownicy Narodowego Rezerwatu Przyrody Bukacka, leżącego po czeskiej stronie granicy, zaalarmowali swe Ministerstwo Środowiska, że korzystający z wyciągu Winterpolu turyści niszczą rzadkie okazy roślin, wydeptując ścieżki do Masarykowej Chaty, schroniska po czeskiej stronie. Czeskie ministerstwo zażądało od swego polskiego odpowiednika wyjaśnień, dlaczego nie dokonano tzw. uzgodnień transgranicznych, sytuując wyciąg, przewożący 2,5 tys. turystów na godzinę kilka metrów od granicy. „Rz” zapytała burmistrza Dusznik-Zdroju Grzegorza Średzińskiego, dlaczego uznał, że Czesi nie powinni być poinformowani o inwestycji. Z odpowiedzi od urzędu miasta, jaką dostaliśmy po wielokrotnych monitach, wynika, że o decyzji burmistrza przesądził raport o oddziaływaniu na środowisko. Raport sporządzony został na zlecenie Winterpolu. Czesi uznali, że polskie urzędy, wydające pozwolenie budowlane, opierały się na niedokładnej i niepełnej dokumentacji. Uważają, że gdyby raport sporządzony został rzetelnie, mieliby prawo zgłosić swoje uwagi. A to dla firmy Sobiesiaka oznaczałoby zwolnienie ekspresowego tempa pozwoleń na inwestycję, które uzyskiwała od polskich urzędników. Teraz wyciąg działa, a Czesi zadowolili się działaniami naprawczymi: Winterpol ma zainstalować tablice informacyjne i oznakować trasy dojść do czeskich szlaków. Firma Sobiesiaka ma wykonać ekspertyzę wpływu oświetlenia i hałasu górnej stacji wyciągu na faunę. Burmistrz, mimo awantury z Czechami i konieczności sporządzenia nowego raportu, wciąż upiera się, że negatywnego oddziaływania na czeski rezerwat nie ma. I zrzuca odpowiedzialność na wojewódzkiego konserwatora przyrody i inspektorów ochrony środowiska z województwa, którzy nie zakwestionowali raportu Winterpolu. – To kompletnie inne postępowanie, a burmistrz w ogóle nie zwracał się do nas z prośbą o taką opinię – twierdzą tymczasem Edward Biały, ówczesny dyrektor Wydziału Środowiska DUW, i Halina Liberacka, wojewódzki konserwator przyrody. – My natomiast nie mieliśmy prawa wydać mu takiego polecenia. Czy wybudowany z naruszeniem przepisów i procedur wyciąg trzeba będzie rozebrać? – Raczej nie – twierdzi Piotr Zwierzyński, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego z Kłodzka. – Jeśli obiekt powstał w wyniku zakwestionowanej decyzji, to obecnie przeprowadza się postępowanie legalizacyjne. Według dziennika „Polska”, wśród ściśle tajnych dokumentów, dostarczonych śledczej komisji hazardowej przez CBA, znajdują się stenogramy z podsłuchanych rozmów Sobiesiaka z politykami PO, przy wsparciu których miał on uzyskać korzystną dla siebie decyzję w sprawie wyciągu w Zieleńcu. Nowy szef CBA Paweł Wojtunik zdecydował ponoć o kontynuowaniu tej operacji. Rzecznik CBA nie chciał komentować tych doniesień.

W Karpaczu Sobiesiakowi trudniej Ryszard Sobiesiak zabiega również o zbudowanie wyciągu w Karpaczu. To właśnie podczas podsłuchiwania rozmów Sobiesiaka z karpackimi samorządowcami CBA wpadło na trop afery hazardowej. W Karpaczu biznesmenowi nie idzie jednak tak lekko jak w Zieleńcu. I to nie z powodu drobiazgowości urzędników. Ci sprawę prowadzili po myśli Sobiesiaka, zapominając np. o wywieszeniu informacji o toczącym się postępowaniu na tablicach w urzędzie. Tu sprawę monitoruje Stowarzyszenie Ochrony Krajobrazu i Architektury Sudeckiej, PTTK i Pracownia na rzecz Wszystkich Istot. Organizacje wnoszą wiele zastrzeżeń do postępowania. – Burmistrz Karpacza i RDLP wydali wiele kontrowersyjnych decyzji i zezwoleń, których zasadność podważają eksperci – mówi prezes SOKiAS Sławomir Lange. Do entuzjastów karpackiej inwestycji Sobiesiaka nie należał nadleśniczy Jerzy Majdan z nadleśnictwa Śnieżka, na którego terenie leży Karpacz. We wrześniu 2008 r. został nagle odwołany ze stanowiska. Z dymisją bardzo się spieszono, bo nadleśniczego Majdana odwołano w trakcie kontroli, nie czekając na jej wyniki. Okazało się, że w zarządzanym przez niego nadleśnictwie nie dochodziło do nieprawidłowości – Nadleśniczy zbyt głęboko wziął sobie do serca deklaracje Bolesława Bdzikota, który podpisując porozumienie z Donaldem Tuskiem oświadczył, że inwestycje powinny się odbywać jak najmniejszym kosztem środowiska naturalnego – ironizuje nasz informator z Lasów Państwowych. Jego zdaniem, rzeczywistym powodem odwołania nadleśniczego Śnieżki było niedostateczne zaangażowanie po stronie biznesmena, który w czasach, gdy bywał częstym gościem RDLP we Wrocławiu, z ówczesnym szefem Klubu PO i Sejmowej Komisji Finansów Publicznych Zbigniewem Chlebowskim witał się przez telefon „Cześć, Zbyszek”. „Cześć, Rysiek” – odpowiadał polityk.

Od wyciągu do afery hazardowej CBA, które odkryło, że lobbyści próbują wpływać na kształt ustawy o grach i zakładach wzajemnych, prowadziło najpierw zupełnie inną operację o kryptonimie „Yeti”. W jej ramach od lipca 2008 roku zajmowało się ściganiem korupcji w dolnośląskich samorządach. Chodziło o wręczanie przez biznesmenów łapówek urzędnikom za pozytywne rozstrzygnięcia przy załatwianiu decyzji administracyjnych dotyczących zmiany przeznaczenia gruntów. Jedną z osób pojawiających się w tej sprawie był Ryszard Sobiesiak, biznesmen z branży hazardowej. Podczas podsłuchiwania jego rozmów z karpackimi samorządowcami CBA wpadło na trop afery hazardowej. Okazało się, że biznesmen bardzo często kontaktuje się z różnymi politykami PO (m.in. Zbigniewem Chlebowskim i Mirosławem Drzewieckim) i namawia ich do blokowania ustawy, która miała wprowadzić dodatkowe obciążenia dla branży hazardowej. CBA rozpoczęło więc kolejną operację „Black Jack”. Okazało się, że lobbing Sobiesiaka jest skuteczny, gdyż niekorzystne dla branży hazardowej zapisy miały zniknąć z ustawy, do czego według biura przyczynili się Chlebowski i Drzewiecki. W połowie sierpnia o całej sprawie szef CBA Mariusz Kamiński powiadomił premiera Donalda Tuska. Dwa tygodnie później CBA zorientowało się, że w sprawie doszło do przecieku. We wrześniu Kamiński wysłał materiały dotyczące tej sprawy do prezydenta, władz Sejmu i Senatu. Po ujawnieniu sprawy przez „Rz” Chlebowski zrezygnował z funkcji szefa Klubu PO. Do dymisji z funkcji ministra sportu podał się też Drzewiecki. Premier odwołał z funkcji jeszcze m.in. szefa MSWiA Grzegorza Schetynę. Jarosław Jakimczyk , Jarosław Kałucki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
141 Future Perfect Continuous
140 141
139 141
141 145
Podstawy elektroniki str 101 141
141 Przykłady pozycji opisów katalogowych IIIid 15704
141 A moze by tak bardziej demokratycznie, Linux, płyty dvd, inne dvd, 1, Doradca Menedzera
141
141 142 (2)
Liber 141
009 133 141 Murugan
JW 136 141 cyoszkielet2
M plyn 4 141
PzKpfw III (SdKfz 141), DOC
141
132 141 Cięcie
140 141
5 (141)
Dz U 2004 141 1492 (zmiana z dnia 03 11 28)

więcej podobnych podstron