08 maja 2011 "Otworzyć stadiony- zamknąć wojewodów" - tak brzmiał napis na transparencie, wypisanym przez sympatyków piłki nożnej przy Łazienkowskiej wczoraj w Warszawie. Mecz odbywał się przy pustej widowni, bo
tak postanowił wojewoda Jacek Kozłowski, z którym uczestniczyłem w debacie podczas ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego w Wyższej Szkole Handlowej w Radomiu. Zapamiętałem go, jako człowieka wygłaszającego okrągłe formułki, ze słowami nic nieznaczącymi.. Pan Kozłowski jest wojewodą mazowieckim z nadania pana Donalda Tuska i obaj reprezentują Platformę Obywatelską.. Tak obywatelską, że porządni obywatele nie mogą sobie obejrzeć meczu piłki nożnej, na który kupili bilety.. Straty klubu pana premiera i jego człowieka, pana Kozłowskiego - nie obchodzą. Tak jak straty ponoszone przez nas podatników w kraju.. Kilka słów o panu wojewodzie z klucza demokratycznego.. Pochodzi z Sopotu, tak jak pan premier Donald Tusk, ukończył Instytut Geografii Uniwersytetu Gdańskiego.. W latach osiemdziesiątych działał w tzw. opozycji demokratycznej.. Walcząc o demokrację, publikował we prasie podziemnej. Myślę, że dzisiejsza demokracja bardzo mu się podoba, tym bardziej, że spowodowała, że jest na samej górze i może decydować na przykład o zamykaniu stadionów.. Ekspert sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz - Rady Europy (???). Nawet tam. Musi być ważnym człowiekiem pana Donalda Tuska skoro zawędrował nawet do demokratycznych struktur Unii Europejskiej. Takie miejsca zapewnia się tylko pretorianom.. Wykładał nawet na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego… Bardzo zdolny człowiek. W latach 1994-96 był dyrektorem generalnym Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej.. Tak jakby demokracji na górze było zbyt mało.. To jeszcze niech jej rak toczy dół.. W latach 1998-2001 pracował, jako dyrektor Banku Pekao S.A. (???). Popatrzcie państwo: i na dziennikarstwie się zna, i na bankach i na demokracji.. No i na geografii.. I jeszcze prowadził działalność w zakresie i dziedzinie komunikacji finansowej i realizacji projektów finansowych” (???). Każdy by chciał prowadzić taką działalność niemającą nic wspólnego z rynkiem, jedynie biurokracją.. Jak się kręci człowiek pośród biurokratów, będzie mógł realizować komunikację finansową „cudzymi pieniędzmi, piszmy ściślej - pieniędzmi podatnika odebranych mu przymusem ustawowym lub unijnym.. I te kosztowne projekty finansowe.. Istne zwierzę polityczne z obecnego pana wojewody.. W swoim życiu należał do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, zwanego przez niektórych ”Kongresem Aferałów”, Unii Wolności oraz do Platformy Obywatelskiej. W 2006 roku kierował kampanią wyborczą poprzez demokrację, pani Gronkiewicz-Waltz, też z Platformy Obywatelskiej, wcześniej nawet ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, tak jak człowiek o zszarganych nerwach, pan profesor Stefan Niesiołowski. A czy takim ludziom przeszkadza tak naprawdę, w jakiej partii są? Jak pokrzywdzeni przez pana wojewodę kibice, wygrają sprawę w sądzie, za to, że posiadając legalne bilety wstępu na prywatny stadion, tyle, że w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego zasilonego pieniędzmi publicznymi przez panią Gronkiewicz-Waltz, nie mogli sobie obejrzeć meczu, bo zabronił im pan wojewoda Jacek Kozłowski - to pan wojewoda zapłaci im odszkodowanie.. No pewnie, że nie zapłaci z własnej kieszeni, tylko z kieszeni podatnika, zresztą zależy jak na tę sprawę spojrzy niezawiły sąd. I może sprawa trafić do Trybunału Konstytucyjnego, takiej trzeciej, a może i czwartej izby parlamentarnej, którego orzeczenia są ostateczne.. To, po co Sejm i Senat? - chciałoby się zapytać. Nie wystarczyłby Trybunał Konstytucyjny? Niech rząd wydaje ustawy, tak jak Sejm Ustawę Rządową 3 maja 1791 roku (Sejm Ustawę Rządową!!!!), a Trybunał Konstytucyjny bada, czy ona jest zgodna z Konstytucją. Oczywiście Trybunał Konstytucyjny wcale się nie zastanawia, czy dana ustawa jest zgodna ze zdrowym rozsądkiem, tylko czy jest zgodna z Konstytucją, a ta przecież nie jest zgodna ze zdrowym rozsądkiem, ale też stosuje wyjątkowe przypadki.. Na przykład taki „przypadek”, że w 1992 roku badał zgodność uchwały sejmowej w sprawie lustracji, czy taka uchwała jest zgodna z Konstytucją.. Wszystko byłoby dobrze, ale akurat tak się składa, albo twórcy związku Trybunału Konstytucyjnego z Konstytucją, w 1982 roku, a więc podczas stanu wojennego, zagapili się i nie nadali mu kompetencji badania zgodności uchwał sejmowych z Konstytucją, tylko zgodności ustaw sejmowych..(???) I żadnemu tzw. prawnikowi to nie przeszkadzało i też tej nieprawidłowości nie zauważył.. Nie zauważył słonia w menażerii Cieeeeeekawe? To samo było 24 listopada 2010 roku, gdy Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że Traktat Lizboński, ratyfikowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w dniu 10.10 2009 roku jest - uwaga!- zgodny z Konstytucją (????). Traktat powołujący nowe państwo, superpaństwo o osobowości prawnej międzynarodowej, którego od 1 grudnia 2009 roku Polska jest częścią - jest zgodny z Konstytucją(!!!!) i z punktem na przykład piątym, że ”Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium….”(????), albo z artykułem ósmym, że ”Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej”(???), z tym, że nie na pewno, bo dyrektywy wykonujemy w podskokach. Co prawda art. 90 twierdzi, że ”Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach”, ale Unia Europejska jest państwem, a my jesteśmy jej „obywatelami” dozgonnie, bo nie można się zrzec obywatelstwa Unii Europejskiej, tak jak można było się zrzec obywatelstwa w PRL-u lub w III Rzeczpospolitej? Tylko śmierć obywatela Unii Europejskiej załatwia sprawę. Ale ma zapaprane w papierach.. Taki na przykład profesor Murray N. Rothbard ( właśnie kończę czytać jego książkę ”Wielki Kryzys w Ameryce” twierdził, że najgorszą organizacją przestępczą jest państwo. To oznacza, że im większe państwo, a Unia Europejska jest większa od Polski, tym większa organizacja przestępcza, co widać praktyce po ilości rozporządzeń, dyrektyw i ustaw Parlamentu Europejskiego, nie licząc zaleceń.. Unia Europejska musi być większa od Polski, bo to nie Unia jest częścią Polski, tylko Polska jest częścią Unii.. I nie jest tak jak wmawia nam obrzydliwa antypolska propaganda, że Polska jest państwem suwerennym, a Unia Europejska nie jest państwem, skoro toleruje obcą władzę na swoim terytorium.. Suwerenność właśnie polega na tym, że władza nie toleruje obcej władzy na swoim terytorium, tak jak na przykład jeszcze Białoruś.. Białoruś jest suwerennym państwem, a Łukaszenko jest zwalczany, dlatego, że walczy o państwo suwerenne.. Unia Europejska ma swój rząd, swój parlament, swojego ministra spraw zagranicznych, flagę, walutę, hymn, ministerkę spraw zagranicznych i stanowi swoje prawo, które musimy przestrzegać ponad prawem polskim. I nie jest nadal państwem.. Wkrótce- jak tak dalej pójdzie – wprowadzą do ustawodawstwa pojęcie” kłamstwa Unii Europejskiej”, obok grzechów antysemityzmu, ksenofobii, nietolerancji i rasizmu.. Na razie wykopują rasizm ze stadionów.. I czy według politycznego Trybunału Konstytucyjnego, stojącego tak naprawdę na straży niezmienności ustroju panującego w Polsce i wydającego orzeczenia, co najmniej dziwne i ostateczne, ostatecznie dziwne.. Dlatego, zaczynając zmiany na Węgrzech na niego zamachnął się pan Orban ograniczając jego rolę do spraw finansowych.. Na razie- powinien go, mając zdecydowaną większość od razu zlikwidować.. Tak jak przestał brać pożyczki z Międzynarodowego Funduszu Walutowego ratując swój kraj.. I czy według politycznego Trybunału posłowie i senatorowie nie są w konflikcie z Traktem Lizbońskim składając ślubowanie: ”Uroczyście ślubuję rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu, strzec suwerenności i interesów Państwa, przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczpospolitej Polskiej”(!!!!!). Bo, albo się służy Unii Europejskiej, nowemu państwu na arenie międzynarodowej, albo się służy Polsce- swojemu krajowi, staremu państwu na arenie międzynarodowej Tertium non datur. Ślubowanie może być złożone z dodaniem, ale niekoniecznie zdania: „Tak mi dopomóż Bóg”.. To, na co ślubują posłowie i senatorowie? I dlaczego to nie jest przysięga - ale tylko nieobowiązujące ślubowanie.. No właśnie.. „Twórcy” konstytucji zostawili furtkę, prawda, panie Aleksandrze Kwaśniewski i panie Ryszardzie Kaliszu? No i pozostali, popierający tę Konstytucję ludzie z UW, UP, PSL i SLD? WJR
Kłamcy lustracyjni mogą być prawnikami! Trybunał uznał, że przepis nakazujący sądom dyscyplinarnym automatycznie pozbawiać prawa wykonywania zawodu prawników – kłamców lustracyjnych jest niezgodny z ustawą zasadniczą. Sędzia, prokurator, adwokat, radca prawny, notariusz – osoby zaufania publicznego – mogą skłamać, że nie współpracowali z MBP, UB, SB, WSI i inną czerwoną służbą, i będą mogli dalej swobodnie wykonywać swój szlachetny zawód. W PRL-bis to nie dziwi. Jak to możliwe? W kwietniu br. Trybunał Konstytucyjny rozpoznał wniosek Rzecznika Praw Obywatelskich dotyczący zgodności z konstytucją części przepisów ustawy o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa z lat 1944-1990 oraz treści tych dokumentów. Trybunał uznał, że przepis nakazujący sądom dyscyplinarnym automatycznie pozbawiać prawa wykonywania zawodu prawników – kłamców lustracyjnych jest niezgodny z ustawą zasadniczą. W swym uzasadnieniu TK, powołał się m.in. na art. 2 Konstytucji, który mówi: Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Dura lex, sed lex, chciałoby się rzec, ale nie dla kapusiów, donosicieli w togach. Kruk krukowi oka nie wykole. Fidus et audax. Wierni, ale sobie i na pewno nie sprawiedliwi.
Dla pamięci: TK orzekał w następującym składzie:
Mirosław Granat – przewodniczący
Stanisław Biernat
Marek Kotlinowski – sprawozdawca
Teresa Liszcz
Sławomira Wronkowska-Jaśkiewicz
Jaki jest i po co jest TK każdy widzi. Konstytucję traktuje jak nieskończoną masę plastyczną, którą można w dowolny sposób dopasować do zaplanowanego kształtu. mirek.nowyekran.pl
Sekciarze, faszyści i kibole No i doczekał się MAK Donald ciosu ze strony niespodziewanej, za strony bratnich kiboli! Premier dał się ponieść charakterystycznej dla siebie pokusie pokazania się, jako twardziel. Od czasu do czasu ma takie pokusy, spowodowane tym, że przez wielkich tego świata traktowany jest, jak klown, albo chłopak do podawania napojów. To znaczy, oczywiście, porcje poklepania po pleckach rutynowo musi odebrać, jak wierny koń kostkę cukru po przejażdżce, w czasie, której nie wierzgał i grzecznie dowiózł jaśnie państwa tam, gdzie chcieli, albo wygrał dla nich gonitwę, dzięki której zgarnęli sutą wygraną. Zatem, skoro miłość własna Mak Donalda jest tak dotkliwie poniewierana, bo, co najgorsze, musi się przy tym uśmiechać promiennie, nie może się postawić, czy wierzgnąć dolnym odnóżem, bo wtedy wyszłoby na to przed krajową sceną polityczną i opinią publiczną, że nie jest herosem i mężem Stanu o znaczeniu wszechświatowym, którego słuchają z uwaga i szacunkiem nie tylko wszyscy światowi politycy, ale i rycerze Jedi z sąsiedniej galaktyki. A to się stać nie może, raczej się Pan Premier zastrzeli. No, ale co zrobić w takim razie? Otóż rada jest prosta. Trzeba znaleźć godnego przeciwnika na scenie krajowej i jego spektakularnie pokonać i zniszczyć. Ileż to już wrogów nasz Pan Premier zniszczył! A to pedofilów wykastrował, a to sprawców przemocy rodzinnej do kicia powsadzał, dopalacze polikwidował, co tam jeszcze, acha, złych gospodarzy, co to się do powodzi nie przygotowali groźnym wzrokiem zmierzył i nakazał ludziom ich namierzać i jemu osobiście donosić, a on już ich ukarze, tego Jarosława Kaczyńskiego, znaczy. A już wyjątkowa odwagą się wykazał gromiąc zuchwałe wdowy smoleńskie na niesławnym spotkaniu. Co prawda nie sam, aż taki odważny nie jest, razem z Grasiem je gromili, aż im wpięty poszło. Niech sobie nie myślą, ze myślozbrodnicze pytania będą sobie zadawać, a państwo polskie nie będzie reagować na takie faszystowski próby obalenia ładu i porządku. No, ale to już trochę czasu upłynęło, a pamięć o tych heroicznych aktach przygasła, zgodnie, więc z zaleceniami speców od PR, a kto wie, czy nie od samego Fakira z USA, co to ich naciął na ciężkie pieniądze, poradził, ze wszystko trzeba zwalić na Kaczyńskiego, po czym pojechał robić ten sam numer „na Obamę” w innych krajach. Albo sprzedać wieżę Eiffla Sarkozy’emu, zachęcony łatwym zarobkiem w Warszawie. Zwalić na Kaczyńskiego! Też mi porada, tak, jakby sami nie wiedzieli! No, ale z sondaży wyszło, ze więcej ludzi jest przeciwko kibolom, niż za nimi, zwłaszcza, jak się uda sfilmować ich wyrywających krzesełka i bijących siebie nawzajem i policję. No i proszę bardzo, jak niektórzy nikczemnicy, podli, zakłamani hipokryci sugerują, zamieszki na stadionie w Bydgoszczy zbaczały się dość dziwnie, jakby ktoś ostentacyjnie pokazywał, ze policjantów jest ledwie kilkunastu, więc jakby ktoś chciał, to właściwie, tego….. No, ale, oczywiście, jak suka nie da, to pies nie weźmie, jak mawiają w Rosji. Jakby się kibole nie chcieli bić, to by ich można było zachęcać przez megafony, napuszczać na siebie, a wybranym przedstawicielom publicznie obić gębę, a ich szaliki zbezcześcić w psich odchodach i nic by się nie stało. Kibolom zasadniczo nie trzeba dwa razy powtarzać, ani prowokować do rozróby. Samo im wychodzi. Zatem Pan premier postanowił, w swoim charakterystycznym stylu, w kreacji wpędzającej w kompleksy Clinta Eastwooda, z zaciśniętymi szczękami i malowniczo wyłupiastymi oczyma wydać wojna kibolom, niczym Kononowicz pozamykać wszystkie stadiony, a kiboli przeciągnąć pod kilem, żeby nie było w ogóle niczego, to znaczy potem, bo na razie tylko zamknąć dwa stadiony. Zupełnym przypadkiem akurat te, na których nikczemni zakłamani kibolscy hipokryci ośmielili się niedawno wywiesić gigantyczne transparenty naruszające sojusze, to znaczy jeden sojusz - żądu i Adama Michnika. Nawiasem mówiąc, zbrodniomyśl kiboli polegała na tym, ze zwrócili się do Michnika jego prawdziwym nazwiskiem. Czemu ma to być obraza, nie sposób zgadnąć, ja na przykład jestem dumny ze swojego nazwiska, be, ze swojego pseudonimu tez jestem dumny. A Michnik nie. No trudno. Na drugim stadionie sporządzono listę problemów państwa i wojnę z kibolami, jako substytut ich rozwiązywania. Problemów, znaczy, nie kiboli, bo tych to by raczej Tusk związał, zamiast rozwiązać. Zapomniał Wół, jak cielęciem buł, bo, jak wieść gminna niesie, młody Tusk był znany ze swoich wyczynów, jako kibol właśnie, z wielką biegłością ( tu zwracam uwagę, że Donald Tusk był w czymś dobry, zatem jednak jest to możliwe! Czemu teraz ta zdolność się wypaliła?) Posługując się szlauchem, bynajmniej nie do gaszenia pożarów, czy podlewania klombów kwiatowych. Tu jednak nastąpiła niespodzianka, bo owi kibole zorganizowali się wzorowo, w wzorowym porządku zorganizowali wielkie demonstracje i obsobaczyli Donalda tak, jak już dawno nikt tego nie zrobił. Serce rośnie! I to nie tylko na tych dwóch stadionach, ale w całej Polsce zawieszano chwilowo święte wojny i solidarnie zaczęto skandować antydonaldowe hasła. Jeszcze nie tak dawno skandowali, „Kto nie skacze, ten za PiSem, hop, hop,” a teraz przez Polskę leci, Kto nie skacze, ten za Tuskiem”, oraz „ Donald matole, Twój rząd obalą kibole!” Przypomnę, bo na pewno nie uczynią tego mainstreamowe media, kibole poza tym, że są kibolami, regularnie biorą udział w pieknych patriotycznych imprezach i pochodach, o czym, czytam u Lisiewicza w Gapolu. Sam na mecze nie chadzam, ponieważ, przyznam się szczerze, odkąd skończyłem szkołę podstwową, nie lubię piłki nożnej, to znaczy, owszem, mogę obejrzeć, zwłaszcza jakiś ładny mecz, jakieś mistrzostwa, ale widok 22 mężczyzn w gaciach biegających są kawałkiem skóry i tysięcy tym się podniecających budzi moje zdziwienie. Jak wiadomo, ta gra została wymyślona w XIX wieku, żeby klasa robotnicza miała, co robić w niedziele poza piciem i rozróbami. Nie będę, zatem udawał, że oto, chłopaki, jestem jednym z was, zakładam szalik i lecę się wmieszać w szpaler skaczący „hop hop hop, kto nie skacze ten za Tuskiem.”. Ale mam świetną zabawę i satysfakcję! Trzymam za was kciuki, bo pokazaliście, że jesteście świetnie zorganizowani i potraficie wałczyć o swoje w sposób pokojowy, zorganizowany i zdyscyplinowany. O swoje, bo oczywiście zamkniecie stadionów jest idiotyzmem. Zamknijmy też koleje, to się nie będą spóźniać, a ludzie nie będą się wreszcie tłoczyć w tych brudnych wagonach. Ciekawe, że natychmiast, jak za dotknięciem różdżki w mediach leci na okrągło Chór Wujów przerażonych skala agresji na stadionach, czego, oczywiście wcześniej nie widzieli. Ci sami i tak samo byli przerażeni spustoszeniami, jaki w młodych organizmach powodują dopalacze, tudzież skalą przemocy w rodzinach ( w rodzinach, tfu, co za aspołeczny przeżytek!). Ba, wyciągnięto natychmiast ( ha, ha, jaka błyskotliwa odpowiedź na krytykę, zachwycili się niezależni dziennikarze) zdjęcie ministra Wiecheckiego, jako kibola. Tu trochę przegięli, bo ów minister był z LPR, a Giertych jest teraz fantastycznym gościem, odkąd się przyjaźni z Sikorskim i, zwłaszcza z tego powodu, że skarży on Jarosława Kaczyńskiego za planowanie zbrodni przeciwko ludzkości, z których ten mu się zwierzył, jako że darzył go wielkim zaufaniem. Zatem już nie jest pakowany do wora, a wór do jeziora. Nie pierwszy to raz, gdy Kaczyński odpowiada za wszystkie wczorajsze zbrodnie swoich dzisiejszych wrogów i musi za nie przepraszać. Zwraca uwagę jedno, że z tej awantury wszyscy maja jakąś korzyść. PiS ma armię potężnych i świetnie zorganizowanych zwolenników zjednoczonych niechęcia do Tuska. Kibole nie tłuką się przez chwilę między sobą, co daje im czas na zagojenie ran, a i Tusk ma korzyść, bo raz, ze może wystąpić, jako twardziel, a dwa, ze wreszcie propaganda ma upragnione zdjęcia faszystowskiej przemocy w postaci fruwających krzesełek. Teraz tylko wmontować Antoniego Macierewicza, jak miota krzesełkiem, a Brudziński mu przyświeca pochodnią i delegalizacja gotowa;-) Jestem na 100% przekonany, że niedługo autorytety będą lansować zbitkę pisowiec- kibol- faszyzm- delegalizacja. Są przewidywalni do bólu! A raczej do BULU! Seawolf
Koń z bajpasami, jaki jest, każdy widzi Subotnik Ziemkiewicza Z kłamstwem jest tak, jak z piciem wódki. Najbardziej żałosna sprawa, jak wiadomo, to, kiedy ktoś nie umie pić, a pije. I kiedy kłamie, chociaż kłamać nie umie. Przykładem nie do przebicia jest tu Aleksander Kwaśniewski, który bardziej niż samym mijaniem z prawdą nagrabił sobie w karierze tym, że robił to tak nieumiejętnie. Wyszła sprawa z magisterium − ależ mam, mam, oczywiście! Wyskoczył Ałganow − to on w zaparte: nie znam żadnego Ałganowa, nigdy nie widziałem! I potem masz: papiery na stół i kompromitacja totalna. Ktoś cwańszy powiedziałby: a, tak, formalności z dyplomem, zdaje się, nie miałem czasu dopełnić, ale przecież, co to zmienia, studia skończyłem, więc wyższe wykształcenie mam. Albo: Ałganow? Hm, tylu ludzi się znało…, Jeśli on był oficjalnym przedstawicielem ZSSR, a ja wtedy ministrem, to pewnie się przy jakiejś okazji spotkaliśmy… Nie mówiąc już o tym, o ile bardziej wyrozumiale przyjęliby Polacy szczere „hm, no, troszeczkę wczoraj przesadziłem…” niż głupie krętactwa o „przeciążeniu goleni” czy „filipińskiej grypie”. No, ale, jak wiadomo, „na złodzieju czapka gore”. Czemu pastwię się nad starymi sprawami byłego prezydenta, który wszak dziś, trzeba to przyznać, zachowuje się z klasą nieporównywalnie większą niż większość autorytetów „salonu”? Bo dokładnie tak samo zachował się właśnie prezydencki minister Sławomir Nowak. „Gazeta Polska” postanowiła napisać otwarcie o tym, co w środowisku jest tajemnicą poliszynela − a tym, że Bronisław Komorowski, poza tym, że nie nadaje się na prezydenta z szeregu innych względów, jest także w złym stanie zdrowia. Rzecz jest delikatna, bo zatrąca o głęboką prywatność, której naruszanie jest niesmaczne. Ale z drugiej strony − mówimy o prezydencie RP. Formalnie najważniejszej osobie w państwie, której niedomagania i choroby mogą nieść dla tegoż państwa fatalne skutki. Dzieliłem się już z państwem swoim przekonaniem, że dziwaczne zachowania prezydenta prawdopodobnie są wynikiem jego choroby. Bronisław Komorowski nigdy nie był intelektualnym orłem, ale też nie dał się wcześniej poznać, jako aż taki, żeby to ładnie ująć, Forrest Gump − niepotrafiący się zachować przy ludziach, mylący podstawowe sprawy, niewiedzący nawet, jak się pisze „ból”. Ponieważ natura prezydenckiej choroby jest mniej więcej znana, podpytywałem przy różnych okazjach bodaj już kilkunastu lekarzy, w tym paru uznanych specjalistów, czy swoiste zaćmienia umysłu, jakich najwyraźniej doznaje Komorowski, mogą być skutkiem choroby. Niemal wszyscy potwierdzili − tak, jak najbardziej. Chwile niedotlenienia mózgu, objawiające się między innymi w ten sposób, że chory nie poznaje starych znajomych, nie wie rzeczy, które wiedział zawsze, plecie od rzeczy czy robi błędy językowe, jakie wcześniej mu się nie zdarzały, są w tego rodzaju schorzeniach typowe. I co gorsze − są one znakiem, że choroba zaszła bardzo daleko i szybko się rozwija. Na artykuł „Gazety Polskiej”, która w końcu przełamała tabu i poruszyła temat, pan minister Nowak zareagował żywiołowym zaprzeczeniem: „Pan prezydent jest zdrowy jak koń”. To właśnie zachowanie w stylu przywoływanego na wstępie „chodzenia w zaparte” Aleksandra Kwaśniewskiego. Mówiąc w skrócie, jak pan Nowak znajdzie gdzieś i pokaże konia z bajpasami, to go publicznie przeproszę. Ale dopóki takiego przypadku nie znajdzie, będę utrzymywał, że ta odpowiedź, w zaparte, zaprzeczająca wszystkiemu, także temu, co wszak wiadomo, sama w sobie daje pewność, iż problem nie jest wyssany z palca. To zresztą nie jedyna znacząca okoliczność. Jest trochę podobnie jak ze sprawą „Bolka” − są setki mniejszych i większych dowodów, ale tak naprawdę nie trzeba nawet po nie sięgać, bo wystarczy przypomnieć jedno:, że teczkę „Bolka” kazał sobie Lech Wałęsa, jako prezydent przynieść do gabinetu i ją… no, mówiąc procesowo, i dalszy los przechowywanych w niej dokumentów jest oficjalnie niemożliwy do ustalenia. Przecież każde dziecko wie: gdyby z zawartości tej teczki wynikało, że to nie Lech Wałęsa był „Bolkiem”, tylko, kto inny, to na pewno by Wałęsa tych dokumentów nie za… to znaczy, nie zniknęłyby w tym momencie w sposób nieustalony − tylko przeciwnie, natychmiast by je upublicznił, żeby niesprawiedliwe zarzuty raz na zawsze wyjaśnić i oczyścić atmosferę. Proste jak w pysk dał i nie ma, co kombinować. Platforma zagoniła się w podobny kozi róg. Najpierw, żeby poniżyć prezydenta Kaczyńskiego, w kontekście jego dolegliwości żołądkowych, rozpętała wielką kampanię, że zdrowie głowy państwa MUSI być sprawą publiczną. Donald Tusk demonstracyjnie poddał się badaniom lekarskim, z dumą prezentując ich wyniki, a sfora autorytetów całymi dniami roztrząsała, co też Kaczyński ukrywa, tylko alkoholizm, czy może coś gorszego… A potem plan się zmienił, Tusk zrezygnował z kandydowania i postanowił wysłać po żyrandol kogoś, kto mu nie będzie w stanie zagrozić. I wtedy z dnia na dzień się okazało, że grzebanie komuś w zastawkach to chamstwo, naruszanie konstytucji i ustawy o ochronie danych osobowych… Koń, by wrócić krótko do wypowiedzi Sławomira Nowaka, jaki jest, każdy widzi. Podporządkowując wszystko swojemu panowaniu Tusk zafundował Polsce prezydenta nie tylko skrajnie nieudolnego, ale też prawdopodobnie niezdolnego przetrwać pełną kadencję. Więc tak jak dotąd nic nie było można zrobić, bo wybory, tak teraz nic nie będzie można jeszcze bardziej, bo jak by w narastającym chaosie tu wymienić Komorowskiego na, dajmy na to, Buzka… Zważywszy, w jakim kierunku zmierza kraj, może tu nie pomóc przedłużenie głosowania nawet do siedmiu dni i wszyscy Sikhowie, jacy tylko są w Ameryce. Nawet kłamać trzeba umieć. Można się tego uczyć od „cyngli” „Gazety Wyborczej”. Jak oni pięknie potrafią rzucić pomówienie czy insynuację w sposób chroniący przed odpowiedzialnością cywilną! Używając niejasnych określeń w stylu „faszyzujący”, „oskarżany o…” i temu podobnych. Jacek „Jaś Fasola” Żakowski, o czym wspominałem niedawno, sztuki tej nie posiadł. Nie posiadł jej też Sławomir Popowski, który nie poprzestając na insynuacjach i obelgach ogłosił światu o rzekomym tajnym porozumieniu wydawcy „Rzeczpospolitej” z Jarosławem Kaczyńskim. Do tej listy dopisać trzeba także Grzegorza Miecugowa, który rzucił potwarz na Joannę Lichocką, twierdząc bez cienia jakiegokolwiek dowodu, jakoby pytania w przedwyborczej debacie uzgadniała ze sztabem wyborczym Jarosława Kaczyńskiego. I odmówił sprostowania, co dawało innym asumpt do bezkarnego cytowania i upowszechniania oszczerstwa. Z prawnego punktu widzenia, Miecugow nie miał szans się obronić, więc zapewne adwokaci poradzili mu, żeby podpisał ugodę i przeprosił, na co Lichocka litościwie się zgodziła. Niesłusznie, jak się okazało, ale przynajmniej mogliśmy dzięki temu zobaczyć prezentację mentalności salonu w stanie czystym do analizy. Owoż Miecugow − rzecz stała się głośna w środowisku, ale nie wiem, czy zna ją szersza publiczność − wykonał ugodę tak, że najpierw z drugim tefałenowskim pajacem gruntownie zdezawuowali uzgodnione przed sądem przeprosiny, przy okazji szydząc z Lichockiej i dodatkowo podważając jej uczciwość dziennikarską, po czym dopiero łaskawca odczytał niedbale tekst oświadczenia, zmieniony tym sposobem w parodię. Klasa − proszę wybaczyć, nie chce mi się silić na wykwintne sformułowania, że się porzygać można. Ale oczywiście dyżurni moraliści od Michnika, którzy gorliwie basują kolejnym procesom wytaczanym przez pryncypała pod naciąganymi pretekstami, że go gdzieś nie zacytowano słowo w słowo, ekscesu nie odnotowali. Nie przypadkiem jednak połączyłem przy tej okazji nazwiska trzech wspomnianych autorytetów dziennikarstwa. Poza tym, że wszyscy trzej zniesławiają opozycyjnych dziennikarzy, poza tym, że wszyscy trzej robią to nieudolnie, łączy ich jeszcze jedno: wszyscy trzej uczą dziennikarstwa młodych adeptów tego zawodu. Że nie nauczą ich, jak skutecznie rzucać potwarz w sposób minimalizujący jej przygwożdżenie, to może nawet dobrze. Ale jak sobie pomyślę, czego ich mogą nauczyć w kwestii zawodowej etyki, to po prostu żal człowieka bierze. PS. Serdecznie zapraszam wszystkich zainteresowanych, jeśli zaproszenie nie dotarło do nich jeszcze inną drogą, na spotkanie z okazji wydania przez oficynę Zysk i S-ka powieści „Zgred”. Spotkanie odbędzie się w Warszawie, w centrum konferencyjnym przy ul. Bobrowieckiej 9, we wtorek 10 maja o godzinie 17.00 i poprowadzi je Jan Pospieszalski. Gościom spotkania rozdany zostanie napisany specjalnie na tę okazję felieton, który nie będzie publikowany nigdzie indziej; przygotowałem także pamiątkową pieczątkę, którą tylko tego dnia zostanie ostemplowany każdy kupiony lub przyniesiony w tym celu egzemplarz powieści. RAZ
Żyjemy w rzece czasu Rozmowa z BRONISŁAWEM WILDSTEINEM, autorem powieści "Czas niedokonany" opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo Zysk i S-ka Dlaczego "czas niedokonany"? - Ponieważ każdy czas jest niedokonany, ale my o tym często zapominamy. Żyjemy w strumieniu czasu, który nas kształtuje, a jednocześnie nasze czyny są strasznie brzemienne w konsekwencje. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak naznaczamy przyszłość.
- Co wcale nie znaczy, że "wybieramy przyszłość". - Wręcz przeciwnie. Nasze wszystkie czyny, a zwłaszcza winy, odkładają się w przyszłości, odciskają na niej swoje piętno. Nasze dzieci będą odpowiadały za nasze winy.
- Czy właśnie ta - w pewnym sensie zbiorowa - odpowiedzialność, takie pojmowanie czasu stoi za wyborem formy wielopokoleniowej sagi? - Tę formę wybrałem z różnych powodów. Przede wszystkim chciałem pokazać upiorny XX wiek, który kondensuje doświadczenie naszej cywilizacji, z perspektywy Polski. Bo Polska to fascynujący punkt obserwacyjny, a zarazem miejsce w sposób szczególny wpisane w kulturę Europy. My wciąż żyjemy w cieniu XX wieku, cały czas zmagamy się z jego konsekwencjami, wbrew różnym bajaniom o posthistorii czy postpolityce.
- Profesor Klein, jedna z ważniejszych postaci tej powieści, mówi "muszę przezwyciężyć w sobie Polskę". Czy to nie problem wielu polskich intelektualistów? - Kiedy człowiek próbuje zakwestionować swój status, swoją naturę, to przekracza ją nie w kierunku boskim, ale w kierunku bestii. Jak to kiedyś stwierdził Arystoteles, samotny może być tylko Bóg albo zwierzę. Przezwyciężanie w sobie Polski, to jest przezwyciężenie tożsamości. Tylko, co będzie, gdy wreszcie to się uda? Co nam wtedy zostaje i kim zostajemy? Klein jest przykładem takiej porażki w zderzeniu z ostatecznym doświadczeniem, jakim jest śmierć.
- W powieści śledzimy losy polsko-żydowskiej rodziny. Skąd taki wybór? - Bo takie rodziny istnieją, sam jestem tego przykładem (śmiech). Ale oczywiście nie o to chodzi, a o pewne wspólne doświadczenie. Rodzina ma tu wieloraki sens.
- Zuzanna, jedna z bohaterek książki, mówi o fatalizmie pokoleń, o tym, że w pewnym sensie obumieramy, bo każde następne pokolenie jest... mniej wartościowe od poprzedniego. - Ona mówi wprost: jest gorsze. To nie tylko jej odczucie, podobnie uważa Adam Brok, senior. Mówi w pewnym momencie: coraz więcej świata wokół siebie tworzymy, ale nas jest w nim coraz mniej. Tworzymy coraz bardziej skomplikowany świat, ale on nam się wymyka z rąk i zatracamy świadomość tego, co podstawowe. Jest to jakiś niezwykły paradoks. Wyczerpujemy się w tym, co sami zbudowaliśmy, ale co zarazem jest jednak drugorzędne. Zatraciliśmy sprawy fundamentalne
- Nie brzmi to zbyt optymistycznie. - Ale tak to trochę jest, chociaż nie do końca, bo mamy przecież doświadczenie "Solidarności".
- I pojawia się jakaś iskierka nadziei w osobie najmłodszego z rodu Broków, Adama. To postać, która może, choć nie jest to jednoznacznie powiedziane, przełamać ten fatalizm. - On ma przynajmniej szanse. Ale ta postać nie jest jednoznaczna, bo to młody człowiek, który z Polski ucieka, jest przekonany, że w ten sposób ją przezwycięża. Chce uwolnić się od tego polskiego spętania. Nie myśli o tym, on to po prostu robi. Ma świetną prace, odnajduje się w innym świecie. Dopiero potem orientuje się, jak umowna jest ta wolność. Po latach przyjeżdża trochę przypadkowo do Polski i tu go ona dopada. Jest taka scena, gdy ojciec pyta go:, co tam robiłeś? A on... właściwie nie bardzo wie, co powiedzieć. Okazuje się, że gdy chce pokazać wagę swego doświadczenia, to okazuje się ono nieważne, uświadamia sobie tę - jak pisał Kundera - nieznośną lekkość bytu. A ciężar świata dopada go tutaj. Ciężar, który zarazem jest i szansą, i prawdziwym wyzwaniem.
- W książce są czytelne nawiązania do poprzednich Pana książek, opowiadań i "Doliny nicości". Jest nawet pewien zbiór wspólny bohaterów. - Bo oni żyją w tym świecie, a ja piszę swoją "komedię ludzką". Oczywiście widać ich w różnych książkach w różnym oddaleniu. Jest jedna postać równie ważna tu, jak w "Dolinie nicości" - Monika Gaja, ale pozostałe widać z zupełnie innej perspektywy, na przykład redaktor Wilczycki oglądany przez matkę Adama.
- I nie jest to powieść z tak czytelnym kluczem jak "Dolina nicości". - To jest nieporozumienie. Cały czas protestuję przeciw takiemu odczytaniu "Doliny nicości". Tak naprawdę klucz odnosił się w niej do paru drugorzędnych bohaterów i jednej postaci pierwszoplanowej, Bogatyrowicza.
- Ale czytelnik od razu rozpoznaje Michnika, Urbana... - ...który w "Czasie niedokonanym" też się pojawia. Ale nieprzypadkowo nazywa się inaczej. Nie, dlatego, że się boję procesu, tylko chcę być wobec czytelnika uczciwy. To jest jedynie moje wyobrażenie na temat tej postaci, hipoteza jej dotycząca. Wysoce prawdopodobna, ale jednak tylko hipoteza.
- Dlaczego więc tak gorąco protestuje Pan przeciw przywoływaniu klucza? - Bo to pojęcie się zmistyfikowało. Klucz traktuje się dziś nieomal jako publicystykę przełożoną na literaturę. Tymczasem już Arystofanes pisał z kluczem. I nie była to z pewnością publicystyka. Nie pamiętamy, kim były pierwowzory jego bohaterów, co w niczym nie umniejsza wartości tekstu. A jak było w Polsce? Ileż postaci z kluczem jest w "Dziadach części III"? Prawie wszystkie. Nawet główny bohater jest w pewnym sensie alter ego Mickiewicza. A "Wesele"? Określone jest tu miejsce, czas, bohaterowie. I jakie to ma znaczenie? Może kiedyś fascynowało współczesnych Wyspiańskiemu, ale dla nas nie ma znaczenia, kto był pierwowzorem poety, a kto dziennikarza, bo te postacie niosą uniwersalną głębię przekazu. Mam nadzieję, że u mnie klucz działa na podobnej zasadzie.
- Może, dlatego odniesienia do realnych postaci budzą takie emocje, że klucz ma jeszcze jeden wymiar, głęboko niepokojący. Pokazuje realną rzeczywistość, której w inny, bardziej jednoznaczny sposób z różnych powodów pokazać nie można. - Może nie aż tak. Wiadomo, wszyscy mamy jakieś procesy za to, co mówimy i piszemy. Sam byłem już dwukrotnie skazany prawomocnym wyrokiem w III RP, ale mimo to uważam, że publicystyka nie jest bezradna w opisie, nazwijmy to zewnętrznym. Literatura z zasady pokazuje głębsze podejście do rzeczywistości. Pozwala coś zobaczyć od środka. Buduje bohatera, z którym odbiorca będzie mógł znaleźć jakiś głębszy związek, uczuciowy, empatyczny, przeżywać z nim pewne doświadczenia. To jest coś więcej niż intelektualny, spekulatywny opis.
- Trudno nie traktować "Czasu niedokonanego”, jako głosu we współczesnym sporze o Polskę, opowiedzenie się po jednej stronie, poprzez pokazanie różnych postaw w ‘56, ‘68, ‘80, czy ‘89 roku. - Zawsze się opowiadamy po jakiejś stronie. W literaturze też. Kiedy Dostojewski pisze swoje powieści, to doskonale wie, czy racja jest po stronie Stawrogina, Wierchowieńskiego i innych biesów czy nie jest. Tomasz Mann, kiedy pisze swoich Budenbrooków, też jest po stronie swoich bohaterów. Opisuje upadek tej rodziny, upadek pewnej kultury. Opisuje ze smutkiem, a więc jest po jej stronie. W mojej powieści o polskim doświadczeniu też się z nim identyfikuję.
- Choć nic nie jest tu oczywiste. Benedykt Brok, człowiek, który zrobił wielka karierę i w PRL, i w III RP, gdy żegna się ze światem, mówi do swej byłej żony, która ma wręcz status "oszołoma": ja przegrałem, ty wygrałaś. Twoje życie miało sens, moje nie. - Co ciekawe, on jest intelektualistą i w bezpośrednich sporach ona raczej nie potrafiła sobie z nim dać rady, choć miała rację. Nie potrafiła znaleźć argumentów. Nawet syn też ma przekonanie, że to ojciec jest intelektualnie osobą dominującą. Tyle, że jego umysł jest w jakimś sensie wydziedziczony. Wszystko musi się opierać na jakichś założeniach. Albo wyrastają one z pewnych głębokich źródeł, z mądrości, która jest odkładana w pokoleniach, która przekracza nas, bo jest emanacją czegoś głębszego, albo - tworząc jakieś nowe założenia - uwalniamy się od tego wszystkiego. Tyle, że stajemy się wtedy nie mędrcami, ale mędrkami, jak mówił Pascal. I to nasze mędrkowanie przystaje do rzeczywistości w niewielkim tylko stopniu.
- Adam Brok, najmłodszy z bohaterów, robi wielką, międzynarodową karierę, a przynajmniej tak mu się wydaje. Bo na końcu okazuje się, że jest marionetką w ręku wielkiego koncernu, w ręku ludzi, którzy rozdają karty. Wszędzie, w Rosji, w Polsce czy w USA. - Do pewnego stopnia tak jest, ale są w jego życiu takie wymiary, których nawet oni nie przeczuwają. I nie rozumieją, że przemawia do niego także świat jego przodków, w różny sposób, także taki, którego nie da się do końca przewidzieć. Przemawia poprze miejsca, obrazy, wspomnienia, jakieś odnalezione zapiski. To wszystko okazuje się dużo głębsze i trwalsze niż na pozór być powinno. Bo żyjemy w rzece czasu, która nas przerasta, ale, z której także możemy czerpać.
- Trudno, odkładając książkę, pozbyć się gorzkiego poczucia porażki, obecnego zwłaszcza w pokoleniu nam najbliższym. - To pewien paradoks, bo książka jest o wielkim zwycięstwie, o wspaniałym ruchu "Solidarności". I właśnie w odniesieniu do tej wielkości to, co zrobiliśmy, faktycznie jest porażką. I ja mam głębokie poczucie tej porażki. Ale nie jest to poczucie definitywne, bo jednak stać nas było na zryw "Solidarności", więc może będzie nas stać jeszcze na coś. Zuzanna, nawet po wielu rozczarowaniach, wciąż potrafi dostrzec w ludziach światło tamtego czasu. Czasu wciąż niedokonanego. Rozmawiał: Piotr Legutko
Profesor Krasnodębski o Polakach, dla których niepodległość jest istotą polskości: "Zawsze byli w mniejszości" Panowie spokojnie Wystąpienie profesora Krasnodębskiego w Arkadach Kubickiego przy Zamku Królewskim w Warszawie. Poniżej zamieszczamy fragment niezwykle ważnego wystąpienia profesora Zdzisława Krasnodębskiego podczas panelu głównego Kongresu "Polska Wielki Projekt" w Warszawie:, Jeżeli mówimy o modernizacji, to mam poczucie, że ciągle znajdujemy się w tym samym miejscu. Przynajmniej na przestrzeni mojego życia zawsze goniliśmy Zachód. Podobnie jest teraz, po 22 latach wolnej Polski, pomimo wszystkich zmian, których nie należy negować, zastanawiamy się nadal jak pokonać ten dystans. Nowoczesna polska tożsamość jest zbudowana przez dwa traumatyczne doświadczenia. Jedno to utrata niepodległości. I jak się dobrze zastanowimy, to się okazuje, że w ostatnich 200 latach, a nawet 300, tych okresów niepodległości było bardzo niewiele. W 1918 udało nam się wybić na niepodległość i po 1989 roku. 20 lat przed wojną i 20 ostatnich lat III RP. I to jest jedno traumatyczne doświadczenie. Drugie, znane też z literatury i historii, jest przeżywane także dziś przez młodych Polaków, którzy jeżdżą na Zachód do pracy. To jest traumatyczne doświadczenie zacofania. Kiedy odbywały się rozbiory, Fryderyk II, zwany nie wiem, czemu Wielkim nazwał Polaków Irokezami. Powiedział, że teraz trzeba naszych Irokezów ucywilizować. Do wielu krajów docierali biedni polscy emigranci, stąd do dziś opowiada się w Stanach Zjednoczonych „polish jokes". W czasach komunizmu było podobnie, w moim pokoleniu, w pierwszej części naszego życia, byliśmy biednymi krewnymi ubogimi bogatego zachodu, a wszystkie docierające stamtąd produkty były otoczone sakralną aurą wyższej i nie do końca zrozumiałej cywilizacji. W jakimś sensie niestety tak zostało do dzisiaj. Parę dolarów stanowiło majątek, a wydanie paszportu stanowiło akt czasowego uwolnienia niewolnika. Dzisiaj, niezależnie od tego co się mówi, emigracja zarobkowa młodych Polaków, obserwuje to osobiście pracując w Bremie, nie jest powodem do chwały, nie jest dowodem sukcesu, ale jest dowodem, że ciągle jesteśmy peryferiami Europy, Ale z traumą wynikającą z utraty niepodległości łatwiej się było pogodzić. Co więcej, nasza wielka poezja romantyczna nadała polskiemu cierpieniu blask świętości.
Często jednak pomijamy to, że niektórzy Polacy dobrowolnie przystali na utratę niepodległości. Sejmy potulnie zatwierdzały rozbiory, posłowie pobierali pensje od państw ościennych, król przystąpił do Targowicy, a potem zamiast zginąć, jak przystało na króla polskiego, abdykował i dokończył życia, jako rezydent na łaskawym chlebie na carskim dworze w Petersburgu. O tym też nie powinniśmy zapominać. Bo Polacy zawsze byli podzieleni. Ci, dla których niepodległość była istotą polskości, którzy się o nią dobijali, zawsze byli w mniejszości . Ale nie można zaprzeczyć, że Polacy podejmowali też wiele prób zmiany niekorzystnego wyroku historii. Dlatego obok wielu stereotypów negatywnych istnieje tez pozytywny obraz Polaka. Jako powstańca, żołnierza. On odżył w czasie wybuchu „Solidarności". Dzisiaj jesteśmy bliżej centrum, otworzyły się przed nami pewne szanse. Ale możemy obserwować, że od pewnego czasu magiczne słowo modernizacja zastąpiło słowo transformacja, które królowało jeszcze w latach 90. Dlaczego? Bo transformacja się zakończyła, a epifania nowoczesności dobrobytu jeszcze nie nastąpiła. Zachód nie pojawił się jeszcze nad Wisłą, niezależnie od tego, co nam mówią media. Musimy, więc zacząć modernizację, żeby wreszcie to nastąpiło.
Polska Wielki Projekt
1. Sprawy w Polsce generalnie idą w złym kierunku, a Premier Tusk coraz częściej stosuje dwie techniki radzenia sobie z problemami. Jedne ukrywa, od innych ucieka. To, co najbardziej jest ukrywane to stan finansów państwa. W tej sprawie stosowane są różne techniki, a głównym rozgrywającym jest tu minister Rostowski, do którego Tusk ma wręcz bezgraniczne zaufanie. Część długów zamiata się pod dywan i to od wielu miesięcy. Przerzucenie wydatków na drogi do Krajowego Funduszu Drogowego, którego zobowiązań według metodologii krajowej nie zalicza się do długu publicznego, pozwoliło zmniejszyć go o blisko 2% PKB, a więc o około 30 mld zł. Wprawdzie Unia Europejska te zobowiązania do naszego długu dolicza, ale przynajmniej na użytek wewnętrzny dług wyniósł 53% PKB, a nie 55% PKB.
Podobne zabiegi od 2009 roku tyle, że na mniejszą skalę, stosuje się w odniesieniu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Planuje się dotację dla tego funduszu znacznie mniejszą niż rzeczywiste potrzeby, a pod koniec roku brakujące środki na wypłatę emerytur i rent, fundusz pożycza albo w bankach komercyjnych albo w budżecie państwa, ale i jedne i drugie pożyczki mimo tego, że są zobowiązaniami Skarbu Państwa do długu publicznego zaliczane nie są. Rozwiązano również Fundusz Rezerwy Demograficznej mimo tego ,że środki w nim gromadzone miały być wydatkowane dopiero około roku 2020, teraz zostały w dwóch transzach przekazane na bieżącą wypłatę emerytur i rent. Wszystkie te zabiegi pozwoliły na sztuczne zmniejszenie długu publicznego przynajmniej o 50 mld zł, a więc o około 3,5% PKB i tylko, dlatego, można było pokazać, ze na koniec roku 2010 wyniósł on „tylko" 53% PKB. Posunięto się także do manipulowania statystykami resortu finansów przekazywanymi do GUS, które dopiero później były prostowane. W niejasnych okolicznościach został odwołany Prezes GUS, a w tle tej decyzji mówiono o tym, że nie chciał akceptować zmanipulowanych danych. Staje się to w najwyższym stopniu niepokojące, szczególnie po upublicznieniu przypadku Grecji, gdzie ujawnienie fałszowania statystyk, spowodowało ostateczne zawalenie się finansów tego kraju.
Wreszcie próba uchwalenia budżetu na 2012 rok, 6 miesięcy wcześniej z dziwacznym uzasadnieniem, że nie chce się wtłaczać procedury budżetowej w kampanię wyborczą, jest ucieczką przed ujawnieniem prawdziwego stanu finansów państwa z nadzieją, że w ten sposób jeszcze raz uda się oszukać wyborców.
2. Od wielu problemów Donald Tusk ucieka. Taką ucieczką jest rezygnacja z amerykańskiej tarczy antyrakietowej, oddanie śledztwa smoleńskiego Rosjanom, podpisanie umowy gazowej z Rosją na rosyjskich warunkach, zgoda na forsowany przez Niemcy i Francję pakiet klimatyczny, decyzja o wejściu do paktu euro-plus, pogodzenie się z budową Gazociągu Północnego ze zgodą nawet na to, aby bałtycka rura utrudniała dostęp do budowanego Gazoportu w Świnoujściu, czy pogodzenie się z budową Muzeum Wypędzeń w Berlinie, a także z nie przestrzeganiem praw polskiej mniejszości w Niemczech. Każda z tych spraw oddzielnie ma ogromny ciężar gatunkowy i oczywiście będzie miała negatywne skutki dla naszego kraju, więc te ucieczki są tylko próbą odwleczenia nieuchronnych problemów. Ale Premier za namową doradców od nich ucieka z nadzieją, że to pozwoli mu wygrać kolejne wybory, a później będą kolejne 4 lata, więc być może coś uda się jeszcze wyprostować albo wytargować. Niestety te wszystkie ucieczki spowodowały ,że w Europie spadliśmy z I do II ligi i Tusk nawet gdyby wygrał nadchodzące wybory parlamentarne nie jest w stanie tego odwrócić. Ci wszyscy, którzy traktowali nasz kraj tak jak na to zasługiwał (5-6 kraj UE) teraz już wyraźnie widzą, że nie potrafimy zadbać nawet o swoje żywotne interesy, więc z Polską nie trzeba się liczyć. Dostrzegła to nawet maleńka Litwa, która podjęła właśnie drastyczną decyzję praktycznie likwidacji polskich szkół, czy izolowana na świecie i w Europie Białoruś, która wręcz spacyfikowała mniejszość polską w tym kraju.
3. Ale ukrywanie czy ucieczka od problemów przynosi ciągle profity w kraju pozwalając utrzymywać rządzącej partii sondaże na względnie wysokim poziomie. Za granicą te wszystkie problemy są widoczne jak na dłoni. Co z tego, że Tusk i Rostowski dwoją się i troją z zieloną wyspą (wzrost gospodarczy), z zaklinaniem wskaźników deficytu i długu (niższe niż w innych krajach UE) skoro rynki chcą nam pożyczać tylko na coraz wyższy procent, a rentowność naszych 10- letnich obligacji dawno przekroczyła 6% i jest o ponad 1 pkt procentowy wyższa od rentowności obligacji hiszpańskich, a to ten kraj jest w kolejce do kłopotów takich jak mają Grecja, Irlandia i Portugalia? Co z tego, że Tuska poklepują przyjaźnie Merkel i Putin skoro, żadna z istotnych naszych spraw, którą mieliśmy z nimi do załatwienia, nie została rozstrzygnięta nawet częściowo po naszej myśli? Rozpoczyna się kampania związana z jesiennymi wyborami parlamentarnymi. Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie czy te wszystkie ukrywania i ucieczki od problemów przez Tuska, przypadkiem nie dyskwalifikują go, jako kandydata na Premiera na następne 4 lata. Zbigniew Kuźmiuk
Winiecki dla Money.pl: Drogie paliwa to wina polityków Wiele pisze się o zmierzchu Zachodu w światowej gospodarce i podaje rozmaite dane ekonomiczne. Niewiele pisze się jednak o tym, skąd bierze się ów zmierzch. Ten temat wymaga dłuższych rozważań, więc zajmę się jednym tylko komponentem wyjaśnień, mianowicie przywództwem politycznym w świecie zachodnim i użyję do tego celu jednego tylko kryterium: stosunku do cen ropy naftowej i innych paliw i surowców. Podczas poprzedniej fali wzrostów cen ropy w szczycie wielkiego kryzysu finansowego (2007-09) przeczytałem ze zdumieniem w poważnych dziennikach wspólny artykuł prezydenta Sarkozy'ego i ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Browna, w którym obaj panowie dowodzili, że paliwa są zbyt ważnym produktem, aby pozwolić na powodujące wzrosty cen spekulacje. Nie wiem, czy zasięgali oni opinii fachowców, którzy by poinformowali ich zapewne, że możliwości spekulantów są dość ograniczone. Mogą oni powodować większe fluktuacje cen, ale jedynie wokół trendu. To znaczy, że jeśli ceny rosną, zakupy zwane spekulacyjnymi mogą zwiększyć skalę fluktuacji. Nie mogą natomiast zmienić trendu, jeśli z racji realnych relacji między podażą a popytem ceny mają tendencję wzrostową. Zresztą, dokładnie to samo może dziać się, gdy ceny wykazują tendencję spadkową. Pomijając śmieszną – z perspektywy doświadczeń historycznych – wiarę w ceny regulowane przez państwo, politycy ci chcieli najwyraźniej pokazać, że czuwają, są u steru, dbają o interesy konsumentów (czytaj: wyborców). Niezależnie od tego, czy to, co głoszą ma sens, czy też nie. Kolejna fala wzrostów cen ropy wywołała kolejne, podobnie - a nawet bardziej - pozbawione sensu ekonomicznego gesty. Prezydent Obama, który i do tej pory nie wykazywał się większym sensem w swoich ekonomicznych wypowiedziach i działaniach, wszedł ostro w demagogię, oskarżając koncerny, że mają rekordowe zyski, a ceny są coraz wyższe. I zapowiedział powołanie grupy roboczej do spraw oszustw paliwowych. Stany Zjednoczone są jednak (jeszcze!) państwem prawa i może mieć trudności z aresztowaniami spekulantów. Takich ograniczeń nie ma już premier niedemokratycznego państwa, jakim jest Rosja. Tam przedsiębiorstwa są prywatne tylko do dalszych rozkazów władzy. Więc, kiedy poprzednio ceny benzyny zaczęły rosnąć, premier Putin skarcił producentów, a ci szybko obniżyli ceny na rynku krajowym. Efekt był natychmiastowy: zaczęło się opłacać eksportować benzynę, bo za granicą ceny (i w związku z tym zyski) były wyższe. Z braku benzyny ceny zaczęły w Rosji szybko iść w górę. No i tym razem Putin zapowiedział konsekwencje wobec spekulantów oraz wprowadził zakaz eksportu benzyny. Stany są importerem netto paliw płynnych, więc prezydent Obama nie może zrobić nic podobnego. Zawsze może próbować wprowadzić kontrolowane ceny benzyny, jak to zrobił Nixon w latach 70. XX w. Tylko wtedy zapewne nie zagłosują na niego w 2012 r. ci, którzy jeszcze pamiętają horror racjonowania benzyny z tamtych lat! Nie chciałbym jednak, by krytykując demagogiczne tandeciarstwo ważnych polityków współczesności stworzyć wrażenie, że to oni są wszystkiemu winni. Oczywiście są winni, ale niestety ktoś tych tandeciarzy przecież wybrał! Widocznie, niewiedza i demagogia przekonują wielu wyborców. Kto więc w ostatecznym rozrachunku jest winien? Jak to wspaniale ujął nieżyjący już politolog z Kalifornii, prof. Wildavsky: Dostrzegliśmy wroga i okazało się, że to my sami. Autor: Prof. Jan Winiecki
Orkiestry grają do końca "Tyle dzisiaj, tyle dzisiaj się stało; boli mnie serce, boli mnie całe ciało" - śpiewała, wspominając jakieś traumatyczne i angażujące całe ciało przeżycia, słynna "Kora", czyli pani Olga Jackowska - ta sama, która zasiadając w jury jakiegoś wokalnego konkursu w "Polsacie", wraz ze starszą panią, co to jeszcze samego znała Stalina, czyli Elżbietą Zapendowską, strasznie skrytykowała Piotra Wolwowicza, że ośmielił się zaśpiewać piosenkę nie tylko z repertuaru Andrzeja Rosiewicza, który przez sitwesów został skreślony z listy cytowania, ale w dodatku - jeszcze patriotyczną. Gdyby, dajmy na to, zaśpiewał popularną za moich czasów w kołach wojskowych piosenkę "tramtadrata moja miła, tyś przyczyną moich łez, tyś mnie tryprem zaraziła..." - i tak dalej - to jestem pewien, że wszystkim jurorom bardzo by się ona spodobała, a pan Wolwowicz trafiłby na pierwsze miejsca list przebojów - zaraz obok Dody lub Moniki Brodki. Wspominam o tym wszystkim również, dlatego, że w ostatnich dniach tyle się u nas działo, co na całym szerokim świecie, gdzie amerykańskie komando zastrzeliło jakiegoś nieszczęśnika, wystawionego mu przez pakistańską razwiedkę, jako Osamę bin Ladena. Mogliśmy obejrzeć sobie nie tylko prezydenta Obamę, ale i Hilarzycę, jak z zapartym tchem obserwują śmierć na żywo, niczym widzowie "Wielkiego Brata" spółkowanie na ekranie. Że lud hołduje plebejskim rozrywkom - to rzecz sama przez się zrozumiała, ale żeby elity? Co tu ukrywać; w ciekawych czasach żyjemy. U nas na szczęście egzekucji pakistańskiego nieszczęśnika nikt nie transmitował, za to mieliśmy uroczystości rocznicowe z okazji 3 maja, podczas których orkiestry wojskowe zaprezentowały potencjał militarny naszego nieszczęśliwego kraju, zaś prezydent Bronisław Bul-Komorowski wygłosił przemówienie podkreślające potrzebę patriotyzmu - ma się rozumieć - tego mądrego, a poza tym bezlitośnie schłostał zuchwalców nadużywających barw narodowych do wypisywania na ich tle antyrządowych sloganów i w dodatku jeszcze śpiewających "Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie" - kiedy wiadomo przecież, że zwrócić to trzeba będzie nie żadną tam "ojczyznę wolną", tylko mienie żydowskie, jakie już wkrótce nieubłaganym palcem wskaże utworzona 1 maja w Izraelu specjalna grupa zadaniowa. Jak pamiętamy, już wcześniej prokurator generalny Andrzej Seremet - jak się niedawno okazało - na wniosek ministra Sikorskiego skierował do podległych sobie prokuratorów rozkaz "poważnego" traktowania przestępstw na tle "antysemickim". Nieomylny to znak, że kolaboracja tubylczego rządu została przewidziana tylko w zakresie tłumienia ewentualnych protestów przeciwko zbyt energicznemu "odzyskiwaniu" wspomnianego "mienia żydowskiego" przez wspomnianą grupę zadaniową. Ciekawe, że Franciszek Villon przewidział to jeszcze w Średniowieczu, pisząc w "Wielkim testamencie" prorocze słowa: "Nie są podobni do mularzy, którzy mur wznoszą w wielkim trudzie. Tu się pomocnik nie nadarzy; sami se zżują, dobrzy ludzie". W tej sytuacji minister Sikorski, komentując egzekucję pakistańskiego nieszczęśnika, swoim zwyczajem naprężał cudze muskuły i robił groźne miny, zapewniając, że "pomści" śmierć każdego "rodaka". Ma się rozumieć, nikt nie traktuje tego serio, bo przecież każdy wie, że akurat minister Sikorski, który w ostatnich dniach został przez Siły Wyższe jeszcze bardziej obstawiony, może, co najwyżej groźnie kiwać palcem w bucie, asystując z drugiego planu prezydentu Komorowskiemu, który całkowicie zawłaszczył sobie szwedzkiego króla bawiącego w Polsce z oficjalną wizytą. Potrzebę aktywności poczuł również premier Tusk, ogłaszając małą zwycięską wojnę ze stadionowymi kibicami, nie wiadomo, czemu przezwanymi przez funkcjonariuszkę TVN Justynę Pochanke "pseudokibolami". W sprawie tych "pseudokiboli" wezwała na przesłuchanie policyjnego generała pana Rapackiego, który solennie obiecał poprawę. Chodziło, bowiem o to, że na stadionie w Bydgoszczy owi "pseudokibole" rozgonili na cztery wiatry policjantów, i to w dodatku podobnież na oczach jakichś ważniaków z UEFA czy FIFA, którzy przyjechali zobaczyć, jak sobie nasz nieszczęśliwy kraj radzi z przygotowaniami do Euro 2012. Na domiar złego pojawiły się wieści, że ważniacy ci również oberwali jakieś bęcki, co szalenie zaniepokoiło premiera Tuska, że w ostatniej chwili odbiorą mu zabawkę w postaci zaszczytu otwierania zawodów, stanowiącego niewątpliwie ukoronowanie futbolowej kariery naszego Umiłowanego Przywódcy. Stąd też niebywałą potęgą się nasrożył i przykazał surowo pozamykać stadiony przed "pseudokibolami". Szalenie energicznie sekunduje mu w tej wojnie właśnie TVN, co skłania mnie do podejrzeń, czy przypadkiem w zamian za poparcie dla Platformy Obywatelskiej w roku wyborczym premier Tusk nie obiecał tej stacji, że pozamyka stadiony, nakazując rozgrywanie meczów przy pustych trybunach, by w tej sytuacji wszyscy zainteresowani zmuszeni zostali do oglądania transmisji telewizyjnych, przetykanych oczywiście reklamami piwa i chipsów. Tymczasem z innego odcinka frontu ideologicznego nadchodzą wieści o impasie, jaki pojawił się w sejmikach województwa opolskiego i śląskiego, które nie mogą uzgodnić formuły uczczenia rocznicy Powstań Śląskich tak, by udelektować zarówno zwolenników "polonocentrycznego" punktu widzenia, jak i zwolenników punktu widzenia niemieckiego. Wynajęci eksperci albo podkreślają rozkaz, że uchwała nie może ani "dzielić", ani tym bardziej - "jątrzyć" już nawet nie jakichś tam Polaków, bo wiadomo, że na Opolszczyźnie czy Śląsku Polaków nie ma - tylko "Ślązaków", albo wysuwają różne propozycje kompromisowe - jednak nadaremnie. Nie pomogła nawet ugodowa formuła, by oddać hołd "uczestnikom" tych powstań. Niezależnie od tego, jak się potoczy los wspomnianej uchwały sejmikowej, formuła oddawania hołdu "uczestnikom" wydaje się szalenie pojemna i kiedy już nastąpi entente cordiale żydowsko-niemieckie przy okazji instalowania Żydolandu na "polskim terytorium etnograficznym", można będzie oddać hołd również "uczestnikom holokaustu", z którego, ma się rozumieć, Polacy zostaną wykluczeni z powodu karygodnej "bierności", jaką jeszcze na początku lat 90. zarzucały naszemu mniej wartościowemu narodowi środowiska żydowskie. Wspomniany impas pokazuje, że pełzający proces realizacji scenariusza rozbiorowego posuwa się jednak naprzód, a jest wysoce prawdopodobne, że kiedy grupa zadaniowa przeprowadzi już inwentaryzację przydatnego mienia i rozpocznie jego "odzyskiwanie", również i on zdecydowanie przyspieszy. I dopiero na tym tle możemy docenić finezję przemówienia pana prezydenta Bronisława Bul-Komorowskiego, że m.in. państwo nasze "okrzepło". No naturalnie, jakżeby inaczej; jaki pan - taki kram. SM
Niestety: p.Piotr Zaremba poszedł w zaparte -- i udaje, że nie rozumie, co napisałem:
Sądząc o komentarzach prawie wszyscy to rozumieją, więc nie warto sobie zawracać tym głowy. Tylko dwa wyjaśnienia:
1. P. Piotr Zaremba chce uciec przed problemem twierdząc, że również rodzice dzieci pełnoletnich chcą je chronić przed narkotykami. To prawda. Można mieć syna mającego 30 lat i przegrywającego połowę pieniędzy na „automatach” - i pragnąć, by tego nie robił. Jednak ani nie można mu tego zabronić – ani z tego powodu nie można żądać zakazu montowania „jednorękich bandytów”. Jest kwestią dyskusyjną, czy młodzież powinna być uznawana za pełnoletnią w wieku 17-19-21 czy 23 lat - a może po zdaniu jakiegoś egzaminu lub np. „Między 17.tym a 23.cim rokiem wedle decyzji ojca (matki w przypadku dziewczynek)”? Jednak jakiś punkt, od którego człowiek staje się sam odpowiedzialny za swoje życie, trzeba przyjąć!
2. Konzentrazionlager Auschwitz-Birkenau składał się z dwóch części: „obozu zagłady” gdzie byli kierowani głównie Żydzi, posyłani na śmierć praktycznie prosto z transportu – oraz obozu pracy. Tam można było trafić np. na pół roku za drobne oszustwo – i po pół roku, odpracowawszy winę (inna jest kwestia, co narodowi socjaliści uważali za „winę”!) - się wychodziło. Jednak to rozróżnienie jest bez znaczenia: nawet więźnia skazanego na śmierć można potraktować humanitarnie – albo jak bydlę (np. uniemożliwiając mu samobójstwo). Z góry wyjaśniam p. Zarembie, który jako człowiek anty-cywilizacji nie rozumie tradycyjnych znaczeń słów: potraktować „humanitarnie” to znaczy: „potraktować jak człowieka”. Zwierzęta nie popełniają samobójstw; ludzie: tak! Piszę to, bo kiedyś p. Krzysztof Teodor Toeplitz w polemice ze mną upierał się, że „humanitarne” jest wzięcie człowieka na łańcuch, by nie wszedł do rwącej rzeki, w której może się utopić. Szczerze pisząc: moja opinia o p. Zarembie pogorszyła się do tego stopnia, że najchętniej zrezygnowałbym z procesu. Niestety: zapowiedziałem go już, a p. Zaremba nie dał mi szansy wyjścia z tego z honorem - więc muszę słowa dotrzymać. PS. Proszę zauważyć, że ja podaję linki do wypowiedzi p. Zaremby – a p. Zaremba nie podaje do moich. To najprostsza odpowiedź na pytanie:, „Kto ma rację - i nie boi się prawdy”. JKM
Rosyjska wersja II wojny światowej Putin, uczeń sowieckich marksistowskich historyków, w pełni przyjął ich definicję mówiącą, że “historia to polityka robiona wstecz”. Stosuje ją szeroko w praktyce, i to bardzo skutecznie. Tak jak bywało w czasach sowieckich, 9 maja to jedna z najważniejszych rocznic historycznych, jakie są świętowane we współczesnej Federacji Rosyjskiej. Zapewne, jak co roku i tym razem odbędę się huczne uroczystości z udziałem najwyższych rosyjskich władz, zakończone wielką defiladą na placu Czerwonym, która ma wszystkim przypomnieć wspaniałe zwycięstwo Armii Czerwonej w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, która zaczęła się 22 czerwca 1941 r. napaścią hitlerowskich Niemiec. Moskiewskie obchody będą najlepszą okazją do zaprezentowania rosyjskiej wersji II wojny światowej i przypomnienia Europie, “komu zawdzięcza swoją wolność”. Dla Kremla jest to nieodzowne w kreowaniu odpowiedniego politycznego klimatu w oficjalnych relacjach europejskich państw z Federacją Rosyjską. Z chwilą przejęcia władzy przez Władimira Putina zainicjowana została nowa polityka historyczna Federacji Rosyjskiej. Towarzyszy jej bardzo agresywna propaganda historyczna mająca wzmocnić jej skuteczność. Rosyjska polityka historyczna znajduje swoje odzwierciedlenie przede wszystkim w wystąpieniach rosyjskich polityków i urzędników państwowych oraz przedstawicieli armii i służb specjalnych przy okazji różnych uroczystości historycznych. Wśród tych wydarzeń jednym z najważniejszych był 9 maja, obchodzony w Federacji Rosyjskiej, podobnie jak było to w czasach Związku Sowieckiego, jako Dzień Zwycięstwa. Poza licznymi wypowiedziami rosyjskich polityków możemy również zaobserwować aktywny udział strony rosyjskiej w toczących się na arenie międzynarodowej dyskusjach historycznych. Jest on znacznie większy niż w przeszłości. Aktywizację polityki historycznej można było również zauważyć, czytając kluczowe dokumenty państwowe Federacji Rosyjskiej, jakie ukazały się w ostatnich latach, a zwłaszcza zapisy dotyczące znaczenia rosyjskiej historii, jakie się w nich znalazły. Warto jedynie wspomnieć o zatwierdzonej 12 maja 2009 r. przez prezydenta Dmitrija Miedwiediewa Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, w której próby rewizji roli i miejsca Rosji w historii ocenia się, jako zagrożenie dla narodowego bezpieczeństwa. Innym przejawem nowej polityki historycznej Kremla jest tworzenie różnych instytucji i gremiów bezpośrednio zajmujących się obszarem przeszłości. Jedną z najważniejszych była powołana w maju 2009 r. komisja ds. przeciwdziałania próbom fałszowania historii, szkodzącym interesom Rosji. Wszystkim tym działaniom towarzyszyła narastająca propaganda historyczna, w którą oprócz rosyjskich historyków, dziennikarzy zaangażowano wiele instytucji, w tym także rosyjskie służby specjalne. Jej wymiernym przejawem były agresywne kampanie propagandowe z lat 2004-2005 i 2008-2009, które między innymi były nakierowane na Polskę. Celem pierwszej z nich było odrzucenie prób podważania wyzwoleńczego charakteru ofensywy Armii Czerwonej w latach 1944-1945 i współodpowiedzialności Związku Sowieckiego za wybuch wojny. Celem drugiej było m.in. uprzedzenie międzynarodowej dyskusji o sojuszu III Rzeszy i ZSRS w związku z rocznicą wybuchu wojny i jej polskimi obchodami.
II wojna w rosyjskiej polityce i propagandzie historycznej W rosyjskiej polityce i propagandzie historycznej jedno z naczelnych miejsc zajmuje II wojna światowa. W obowiązującej rosyjskiej wersji II wojny światowej nadal mamy do czynienia z jej dawną sowiecką postacią – Wielką Wojną Ojczyźnianą. Ta jednak zaczęła się 22 czerwca 1941 r. napaścią hitlerowskich Niemiec na Związek Sowiecki, a zakończyła się 9 maja 1945 r., powtórzoną po raz drugi bezwarunkową kapitulacją III Rzeszy. W ten sposób historię II wojny światowej zredukowano na Kremlu do czterech lat, zapominając, że działania II wojny światowej zaczęły się niemiecką agresją 1 września 1939 r. na Polskę, do której 1 września 1939 r. przyłączył się Związek Sowiecki. W obecnej kremlowskiej wersji II wojny światowej nie ma również mowy o zbrojnej agresji Sowietów na Finlandię w listopadzie 1939 r., ani o innych sowieckich nabytkach terytorialnych, zanim doszło do wojny pomiędzy Związkiem Sowieckim a III Rzeszą. Ale w rosyjskiej wersji II wojny światowej najważniejsze jest to, że według Kremla, Armia Czerwona przyniosła wolność Europie, wyzwalając przy tym wiele krajów i narodów spod hitlerowskiego jarzma. To jest chyba najważniejszy kanon rosyjskiej wersji II wojny, którego podważanie postrzegane jest na Kremlu, jako naruszenie rosyjskich mocarstwowych interesów. W kremlowskiej wersji ważna jest również interpretacja przyczyn wybuchu II wojny i wydarzeń z lat 1939-1941. Związek Sowiecki jest kreowany, jako jedyne państwo, które konsekwentnie dążyło do zapobieżenia wybuchowi wojny. W rozumieniu Kremla, nie udało się to tylko, dlatego, że nikt nie był wówczas w stanie stworzyć trwałego sojuszu ze Związkiem Sowieckim na rzecz ratowania pokoju w Europie. Pakt Ribbentrop – Mołotow, postrzegany w Polsce, jako zasadnicze źródło wojny, dla Kremla był jedynie mało znaczącym doraźnym sowieckim posunięciem, a poza tym dał Związkowi Sowieckiemu czas na przygotowanie się do wojny z Hitlerem, która przecież okazała się zwycięska. Według obecnej rosyjskiej interpretacji Związek Sowiecki nie miał planów zajęcia Europy Wschodniej, Armia Czerwona wkroczyła zaś we wrześniu 1939 r. do Polski tylko, dlatego, że nie było już na jej terytorium polskiego rządu i inaczej nie zdołałaby powstrzymać Hitlera. Zresztą Polska w rosyjskiej wersji wojny nie jest państwem, które dźwigało zasadniczy ciężar walki z hitlerowskimi Niemcami. Można nawet odnieść wrażenie, że do tej walki przyłączyliśmy się dopiero w 1943 r., kiedy stworzono w Związku Sowieckim polską dywizję i stoczyła ona swój pierwszy bój pod Lenino. W obecnej rosyjskiej wersji II wojny światowej nie ma kampanii wrześniowej, walki polskich formacji na Zachodzie, znaczącego udziału polskich lotników w bitwie powietrznej o Wielką Brytanię i nie ma w ogóle Polskiego Państwa Podziemnego i jego Armii Krajowej. Polski udział w wojnie może być tylko u boku Związku Sowieckiego. Na inny nie ma miejsca.
Polityczne cele rosyjskiej historii Putin jest uczniem sowieckich marksistowskich historyków. W pełni przyjął ich definicję mówiącą, że “historia to polityka robiona wstecz”. Stosuje ją szeroko w praktyce, i to bardzo skutecznie. Rosyjska polityka i propaganda historyczna poprzez prezentowanie takiej wersji II wojny światowej daje jeden zasadniczy przekaz: to my przynieśliśmy wolność Europie, to my wyzwoliliśmy Europę spod hitlerowskiego jarzma. Przekaz ten jest w szczególności skierowany wobec krajów Europy Środkowo-Wschodniej, od których Kreml oczekuje, co najmniej deklaracji wdzięczności za sowieckie wyzwolenie. W ten sposób Putin stawia środkowoeuropejskie państwa, w tym także Polskę, w roli politycznego petenta Federacji Rosyjskiej. W ten sposób Kreml usiłuje stworzyć asymetrię w relacjach ze środkowoeuropejskimi państwami. Wszystko wskazuje na to, że Rosja będzie nadal posługiwała się narzędziem historii, zwłaszcza tak wygodnym, jak II wojna światowa. Będzie to robiła, aby realizować swoje mocarstwowe cele w tej części regionu. Zawsze też będzie schładzała stosunki z tymi środkowoeuropejskimi państwami, które będą próbowały prowadzić własną politykę historyczną i przywracać prawdę o swojej przeszłości, zwłaszcza tej w okresie II wojny światowej. Tak było przez kilka lat w relacjach z Polską. Dla Putina polityka historyczna Lecha Kaczyńskiego stanowiła na pewno zagrożenie. Realizowany przez śp. Lecha Kaczyńskiego projekt Muzeum Powstania Warszawskiego i huczne obchody 60 rocznicy jego wybuchu uruchomiły międzynarodową dyskusję o faktycznym stosunku Sowietów do Polskiego Państwa Podziemnego i jego walki o suwerenność państwa i niepodległość Narodu. Dla Rosjan to najbardziej niepokojący moment. Uruchomienie tego typu dyskusji na arenie międzynarodowej nie tylko zagrażało rosyjskiej mitologii Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ale w ogóle mogło utrudnić Kremlowi prowadzenie polityki za pomocą historii. Leszek Pietrzak
Kogo bał się Bartoszewski? W wywiadzie dla niemieckiego “Die Welt” Władysław Bartoszewski zapytany, czy w czasie okupacji obawiał się swoich sąsiadów, odpowiedział: “Mieszkałem w domu pełnym inteligencji, przy ul. Mickiewicza 37, piętro drugie. Ale jeśli ktoś się bał, to nie Niemców. Jeżeli funkcjonariusz zobaczył mnie na ulicy i nie było polecenia aresztowania, nie miałem się, czego bać. Ale gdy sąsiad Polak zauważył, że kupiłem więcej chleba niż normalnie, wtedy musiałem się bać”. Wypowiedź Władysława Bartoszewskiego oburzyła bardzo wiele osób, między innymi panią Marię Konopkę-Klein, która od urodzenia aż do zakończenia Powstania Warszawskiego mieszkała w Warszawie na Żoliborzu Oficerskim przy pl. Inwalidów. W wywiadzie dla niemieckiego “Die Welt” Władysław Bartoszewski tylko w części zanegował kłamliwe i szkodliwe dla Polski i Polaków tezy książki Jana T. Grossa “Złote żniwa”. Powiedział mianowicie, że “to bezwstydne bogacenie się Polaków nie miało rasistowskiego tła”. A więc jednak bogaciliśmy się kosztem Żydów, ale nie, jako antysemici. W tym samym duchu wspierania Grossa w jego tezach o winie polskich sąsiadów jest wypowiedź Bartoszewskiego dla tego niemieckiego tygodnika o sąsiadach Polakach z Żoliborza, których należało się bać.
Pamiętam Bartoszewskiego Może nie wszyscy wiedzą, że ul. Mickiewicza przechodzi przez pl. Inwalidów, a obok Żoliborza Oficerskiego był jeszcze Żoliborz Urzędniczy i powstały nieco później Żoliborz Dziennikarski. Żoliborz Oficerski zbudowany został na gruntach należących do państwa przez spółdzielnię, którą powołali oficerowie Wojska Polskiego w latach 20. Obejmował ulice między placem Słonecznym a placem Inwalidów. Osiedle nawiązywało do podobnych dzielnic w angielskich miastach, charakteryzujących się udanym połączeniem zabudowy miejskiej i ogrodowo-parkowej. Wśród najbardziej znanych mieszkańców byli m.in. gen. Marian Kukiel i gen. Stefan Grot-Rowecki. Obaj mieszkali przy ul. Śmiałej, równoległej do ul. Mickiewicza. Mieszkańcami Żoliborza byli także: gen. Władysław Bortnowski (ul. Forteczna 7), gen. Stanisław Sosabowski (ul. Hauke-Bosaka 11), płk Artur Oppman, piewca starej Warszawy, znany, jako Or-Ot, a także prezydent Warszawy Stefan Starzyński. Pani Maria Konopka-Klein urodziła się w 1932 roku, jest, więc o 10 lat młodsza od Władysława Bartoszewskiego. Mimo że w czasie okupacji była jeszcze dzieckiem, pamięta Bartoszewskiego. Przypomina sobie także sąsiadów, z którymi musiał się on spotykać na ulicy, na klatce schodowej, niewykluczone, że w ich mieszkaniach. Rodzina pani Marii Konopki-Klein mieszkała w kamienicy przy pl. Inwalidów 4/6/8, na pierwszym piętrze, pod 11. Była to duża reprezentacyjna kamienica z użytkowymi lokalami na parterze, apteką, cukiernią Pomianowskiego, sklepem spożywczym państwa Łukaszewskich i restauracją. Ojciec pani Marii, Józef Konopka, był radcą w Najwyższej Izbie Kontroli Państwowej. Był legionistą w stopniu majora, w stanie spoczynku. W czasie okupacji pełnił funkcję administratora domu, oczywiście społecznie. Władysław Bartoszewski, nim przeprowadził się na Żoliborz do nowoczesnej jak na tamte czasy kamienicy, mieszkał wraz z rodzicami przy ul. Bielańskiej, a potem przy ul. Chłodnej 42, tuż obok getta. Po jego zamknięciu musieli się stamtąd wyprowadzić, gdyż dom znajdował się na pograniczu dzielnicy żydowskiej. Wtedy wynajęli dwupokojowe mieszkanie na Żoliborzu, właśnie przy ul. Mickiewicza 37. Bartoszewski bardzo często przychodził do kamienicy przy pl. Inwalidów 4/6/8, gdzie mieszkała rodzina pani Marii Konopki-Klein, w odwiedziny do pani Magryciny. Z jej córką Zofią ożenił się przed powstaniem lub w czasie powstania.
W korowodzie pamięci Na trzecim piętrze tejże kamienicy mieszkała pani Bronisława Chmarzyńska z synkiem. Kapitan Jan Chmarzyński przed wojną pracował w Oddziale II Sztabu Głównego WP (dwójka), jako kierownik Referatu Ofensywnego, ekskluzywnego (3-osobowego) Wydziału Wywiadowczego na kierunku wschodnim. 5 września 1939 r. kapitan Chmarzyński został przeniesiony do brytyjskiej misji łącznikowej, jako oficer łącznikowy. W czasie okupacji pani Chmarzyńska była wielokrotnie nachodzona przez gestapo, które wypytywało ją o męża. Po wojnie kapitan Chmarzyński ściągnął do Londynu żonę i syna. Na drugim piętrze, nad Konopkami, mieszkała pani Maria Dąbrowska. Jej mąż, kapitan, zaginął na wojnie. Według ówczesnej nieoficjalnej wersji został zamordowany w Katyniu. Obok Konopków mieszkali państwo Jastrzębscy. Pan Jastrzębski był emerytowanym generałem jeszcze z czasów carskich. Uciekł z Rosji po rewolucji. Pani Maria Jastrzębska uczyła pannę Konopkównę francuskiego. W kamienicy mieszkał też doktor Jacyna z rodziną. A w suterenie, na pierwszej klatce mieszkali państwo Chraniukowie. On był szewcem, mieli kilkoro dzieci. Po wojnie pan Chraniuk miał sklep obuwniczy przy ul. Mickiewicza. Dozorcą domu przy pl. Inwalidów 4/6/8 był pan Jan Okoń, powszechnie uważany za bardzo przyzwoitego człowieka. Po wojnie państwo Okoniowie powrócili na stare miejsce i też objęli dozorcostwo. Rodzina Konopków przyjaźniła się z rodziną Igielskich, która mieszkała przy ul. Mickiewicza (na odcinku w kierunku ul. gen. Zajączka). Pan Igielski był przed wojną radcą w ministerstwie, jego żona była lekarką, mieli czworo dzieci. Na początku wojny Igielski został aresztowany przez Niemców i najprawdopodobniej w 1941 r. zamordowany. Żona otrzymała typowe wówczas zawiadomienie, że zmarł na zapalenie płuc.
Znajomymi Konopków byli też państwo Topolińscy, którzy mieszkali nieopodal, w al. Wojska Polskiego. Pan Topoliński był profesorem uniwersyteckim, jego żona, o czym wiedziały oczywiście tylko osoby z nimi zaprzyjaźnione, była pochodzenia żydowskiego. Szczęśliwie wojnę przeżyła. W czasie okupacji, wspomina pani Maria Konopka-Klein, niektórzy sąsiedzi z kamienicy gromadzili się popołudniami, np. w mieszkaniu jej rodziców, i czytali podziemne gazetki i ulotki. W wielu domach Żoliborza Oficerskiego mieszkały rodziny bez mężczyzn, same kobiety z dziećmi i ludzie starsi. Mężczyzn w sile wieku wojna wygnała z domów. I tylko nieliczni powrócili. Po powstaniu pani Maria, podobnie jak tysiące warszawiaków, w tym Władysław Bartoszewski, znalazła się w obozie przejściowym w Pruszkowie. Po wojnie wraz z rodzicami zamieszkała w Krakowie, tak jak Władysław Bartoszewski.
Hołd cichym bohaterom Przypominając nazwiska tych osób, pani Maria Konopka-Klein upomina się o dobrą pamięć o nich i wszystkich innych, uczciwych i oddanych Polsce mieszkańcach Żoliborza. Większość już nie żyje lub rozproszyli się po świecie i nie mogą się sami bronić. Władysław Bartoszewski swoją nieprzemyślaną, nieodpowiedzialną wypowiedzią dla niemieckiego pisma “Die Welt” zdeprecjonował Polaków, którzy w czasie okupacji zdali egzamin z narodowej solidarności. Władysław Bartoszewski bardziej bał się polskich sąsiadów niż Niemców, a przecież los Polaków został przesądzony w rozkazie uruchamiającym niemiecką akcję AB (Ausserordentliche Befriedungsaktion), w wyniku, której w 1940 r. wymordowano lub zesłano do obozów koncentracyjnych setki tysięcy Polaków, w tym także jego – do KL Auschwitz. Został aresztowany 19 września 1940 roku. Wyprowadzono go z posesji przy ul. Słowackiego 35/43 na Żoliborzu. W tej samej akcji aresztowano w Warszawie i wywieziono do Auschwitz 2 tys. mężczyzn. Wspomina Bartoszewski (szkoda, że nie w wywiadzie dla “Die Welt”): “Z domu, w którym mieszkałem w Warszawie, wywieziono do KL Auschwitz czternastu mężczyzn. Z tych czternastu zmarło jedenastu, a trzech zostało zwolnionych. Z jednego domu…”. Więc jeśli byli oni z tego samego domu, w którym mieszkał Bartoszewski, to byli to jego sąsiedzi. I jak on stali się ofiarami. Nie mogli być donosicielami, których należało się bać. I jeszcze jedna drażliwa kwestia z cytowanej na wstępie wypowiedzi Władysława Bartoszewskiego. Zawiera się w niej jakaś mimowolna pochwała dla niemieckiego porządku i hitlerowskiej “przewidywalności”, która polegała jego zdaniem na tym, że aresztowanie następowało tylko na rozkaz. “Jeżeli funkcjonariusz zobaczył mnie na ulicy i nie było polecenia aresztowania, nie miałem się czego bać”. Brzmi to bardzo dziwacznie, jak i to, że hitlerowców nazywa “funkcjonariuszami”. Przecież można było być aresztowanym na ulicy ni stąd ni zowąd, napotkawszy niemiecki patrol. Albo w czasie łapanki; ofiarami byli wówczas przypadkowi przechodnie. Pani Maria Konopka-Klein w czasie okupacji chodziła do szkoły Sióstr Zmartwychwstanek przy ul. Krasińskiego. I był taki zwyczaj, że siostry dzwoniły do rodziców uczennic, żeby powiadomić, że dziecko bezpiecznie dotarło do szkoły. Było to robione z obawy właśnie przed łapankami. Zaś okupacyjny czarny chleb, na który mieli patrzeć z zawiścią w oczach sąsiedzi Bartoszewskiego, był – podobnie jak inne towary – na kartki. A jeśli ktoś niósł coś lepszego, np. bułki, musiał to kupić chyba na czarnym rynku. Władysław Bartoszewski otrzymał wiele nagród i wyróżnień z całego świata. Ale jedno z tych wyróżnień zwraca szczególną uwagę, zwłaszcza w kontekście jego szokujących wypowiedzi. Jest to złoty medal Towarzystwa im. Gustawa Stresemanna przyznany mu w Moguncji w 1996 r. jako ministrowi spraw zagranicznych. Gustaw Stresemann kształtował politykę zagraniczną Niemiec w latach 1923-1929. Był też ministrem spraw zagranicznych. Nigdy nie pogodził się z klęską swego kraju w czasie pierwszej wojny światowej i dążył do rewizji wschodniej granicy Niemiec. Jego celem było m.in. odzyskanie dla Niemiec Gdańska, utworzenie “polskiego korytarza” i zmiana granicy Polski na Górnym Śląsku na rzecz Niemiec. Był nieprzejednanym wrogiem Polski i Polaków. Byłoby lepiej, gdyby Władysław Bartoszewski zastanawiał się nad tym, co mówi, szczególnie dla prasy niemieckiej. Nie raniłby uczuć Polaków i nie stawiałby siebie w złym świetle. Wojciech Reszczyński
Prokuratura: Gross nie znieważył Polaków Krakowska prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie znieważania narodu polskiego i nawoływania do nienawiści w książce "Złote żniwa". Uznała, że nie można mówić o popełnieniu przestępstwa - poinformowała prok. Bogusława Marcinkowska. Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa, tj. znieważenia narodu polskiego oraz nawoływania do nienawiści na tle rasowym przez wydawcę i autorów książki złożyli mieszkaniec Wrocławia oraz - po wszczęciu postępowania sprawdzającego - redaktor naczelny pisma "Tylko Polska". Zawiadomienie dotyczyło działania wydawnictwa Znak oraz autorów książki Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross. Argumentowano w nim, że dobre imię Polski jest dobrem wspólnym, które zostało poprzez wydawnictwo Znak i książki Grossa - także poprzednie - poważnie naruszone.
Kilkadziesiąt tysięcy ofiar Polaków? Wydawnictwo Znak jest wydawcą książki Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross "Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach Zagłady Żydów", która ukazała się na początku 2011 roku. Autorzy stawiają w niej tezę, że Polacy czerpali materialne zyski z holokaustu: ukrywali Żydów za pieniądze, szantażowali denuncjacją tych, którym udało się zbiec z getta, dopuszczali się mordów na swoich żydowskich sąsiadach, przejmowali ich majątki i posady. Grossowie podkreślają, że grabież żydowskiej własności i mordowanie Żydów były ze sobą ściśle związane. Nie podają, ilu Żydów wymordowali sąsiedzi na terenie rdzennie polskim, zaznaczając, że badania wciąż trwają, ale - jak piszą - "tymczasem liczbę ofiar można szacować na kilkadziesiąt tysięcy".
Subiektywne oceny nie dla prokuratury - Prokuratura analizowała książkę "Złote żniwa" pod kątem znieważania narodu polskiego i publicznego nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych. Analiza zakończyła się konkluzją, że brak jest podstaw do powzięcia uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa - poinformowała rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Według ustaleń prokuratury, nie ma w książce fragmentów, które by mogły znieważać naród polski, czyli wszystkich obywateli. Zdaniem prokuratorów autorzy przedstawili w książce własną wizję powojennych stosunków polsko-żydowskich i ich ocenę - indywidualnie dobierając opracowane z historii fakty i przedstawiając własną ich interpretację. Uczestników wydarzeń określali w książce, jako chłopów, ludność miejscową, rabusiów, oprawców - natomiast nigdzie nie pojawia się twierdzenie o współodpowiedzialności narodu za zbrodnie popełnione na Żydach. Książka nie zawiera też słów powszechnie uznanych za obelżywe, użytych pod adresem całego narodu polskiego - przekonuje prokuratura. Prokuratura wskazuje, że autorzy powołują się na indywidualne przypadki, relacje i źródła historyczne oraz archiwalia, ale weryfikowanie źródeł, zwłaszcza pod kątem wybiórczości ich cytowania, leży poza kompetencjami prokuratury. Stwierdza także, że ocena zachowań Polaków i słuszności osądu autorów ma charakter subiektywny i leży poza kompetencjami organów ścigania. Natomiast autor opracowania literackiego ma prawo do formułowania własnych ocen i swobodnej wypowiedzi, które wynika z art. 10 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, którą Polska ratyfikowała.
Rasizmu nie stwierdzono Według prokuratury w książce nie pojawiło się też publiczne nawoływanie do nienawiści na tle rasowym. - Przytoczenie określonych negatywnych faktów i ich interpretacja nie może stanowić nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych. Autorzy nie użyli żadnych sformułowań, które by wskazywały na chęć wywołania uczucia nienawiści wobec Polaków, jako narodu, a fakt przytaczania opisów zdarzeń wstrząsających, świadczących negatywnie o jego uczestnikach, nie sposób uznać jako wyczerpujące znamiona przestępstwa - wyjaśniła prok. Marcinkowska. PAP, arb
Czy dzień to dwa dni? Wybory rozpisane na dwa kolejne dni to zaproszenie do medialnej histerii pod tytułem „Obóz smoleński ma szanse wygrać, wszyscy do urn, aby zatrzymać faszyzm!" – zauważa publicysta „Rzeczpospolitej". Wśród medialnej wrzawy wokół książęcego ślubu w Londynie i w atmosferze powszechnego oczekiwania na papieską beatyfikację w Rzymie media niemal nie zwróciły uwagi na podpisanie przez prezydenta 29 kwietnia nowego kodeksu wyborczego. Jest to ustawa sumująca wcześniejsze rozproszone akty prawne dotyczące rozmaitych typów wyborów. Bronisław Komorowski zatwierdził ją z godną uwagi szybkością – już nazajutrz po odrzuceniu przez Sejm ostatnich senackich poprawek. Najważniejszym zapisem kodeksu jest art. 4 § 2. Głosi on, że "organ zarządzający wybory może postanowić, że głosowanie w wyborach przeprowadzone zostanie w ciągu dwóch dni". Prezydent może, zatem wyznaczyć dwudniowe głosowanie już w wypadku najbliższych jesiennych wyborów parlamentarnych – decyzję podejmie dopiero między 1 a 7 sierpnia, ale wiele wskazuje na to, że wybierze właśnie tę opcję. W ostatnich miesiącach prezydent poświęcił analizowaniu idei dwudniowej elekcji niezwykle wiele wysiłku. W marcu rozmawiał w tej sprawie z przedstawicielami organizacji pozarządowych – tradycyjnie lobbujących za dwudniową elekcją – i z reprezentantami klubów sejmowych. Ideę dwudniowych wyborów poparł też w trakcie spotkania z prezydentem Donald Tusk, zastrzegając, że chodzi wyłącznie o to, "że wielu ludziom byłoby wygodnie, gdyby czas głosowania był trochę dłuższy". Przeciw dwudniowym wyborom początkowo wystąpiło SLD, wytykając, że podwyższą one koszty o 50 mln. W końcu Sojusz wprawdzie poparł kodeks wyborczy, nie przeszkadza to jednak jego rzecznikowi krytykować tej zmiany w wypowiedziach dla prasy. Przeciwko zagłosował PiS, który zapowiada zaskarżenie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego.
Luźne wykładnie Postulat dwudniowych wyborów pojawiał się w Polsce od połowy lat 90. Był lansowany, jako panaceum na stosunkowo niską w porównaniu z innymi krajami europejskimi frekwencję w wyborach sejmowych i samorządowych. W 2003 roku po raz pierwszy doszło do dwudniowego głosowania – podczas referendum na rzecz wejścia do Unii Europejskiej. Ale w wypadku wyborów do parlamentu i wyborów prezydenckich trzymano się nadal zasady głosowania przez jeden dzień. Obrońcy jednodniowych wyborów wskazują, że artykuł 98 konstytucji w punkcie 2 postanawia: "Wybory do Sejmu i Senatu zarządza Prezydent Rzeczypospolitej nie później niż na 90 dni przed upływem 4 lat od rozpoczęcia kadencji Sejmu i Senatu, wyznaczając wybory na dzień wolny od pracy, przypadający w ciągu 30 dni przed upływem 4 lat od rozpoczęcia kadencji Sejmu i Senatu". Wydawałoby się, zatem, że konstytucja mówi wyraźnie o jednym dniu. A jednak w marcu br., wypowiadając się dla Polskiej Agencji Prasowej, prof. Piotr Winczorek wyraził pogląd, że dwudniowe wybory nie naruszają ustawy zasadniczej. W jego opinii przepis mówiący, że prezydent wyznacza wybory "na dzień wolny od pracy", kładzie nacisk nie na liczbę pojedynczą słowa "dzień", ale na to, że ma to być dzień wolny od pracy – tak, aby zachowana została zasada powszechności wyborów. "Konstytucja nie mówi: jeden dzień wolny od pracy" – podkreślił. Prof. Marek Chmaj ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej także popiera konstytucyjność wyborów dwudniowych, głosząc, że "dzień wyborów to ten dzień, kiedy kończymy głosować, otwieramy komisyjnie urny, zaczynamy liczyć głosy. (...) Natomiast samo głosowanie jest czynnością techniczną, możemy głosować i de facto głosujemy wcześniej w wielu sytuacjach" – powiedział Chmaj, wskazując na głosowanie za oceanem, gdzie odbywa się ono kilka lub kilkanaście godzin wcześniej niż w Polsce, a także wybory korespondencyjne. Przeciw konstytucyjności wyborów dwudniowych występuje za to dr Ryszard Piotrowski. Wskazuje on, że skoro ustawa zasadnicza wyraźnie mówi o "dniu", to nie powinno się tego rozumieć w inny sposób. A wprowadzanie praktyki wyborczej sprzecznej z jednoznacznym zapisem konstytucji, nawet w imię wartości zasady powszechności wyborów, musi budzić sprzeciw. W opinii doktora Piotrowskiego określeń jednoznacznych zawartych w tekście ustawy zasadniczej nie należy zmieniać w drodze tworzenia ich luźnych wykładni.
Zagrożona cisza wyborcza Zasadę zachowania ciszy wyborczej na dobę przed głosowaniem z trudem udaje się zachować w ciągu nawet tylko jednej doby. A i tak bywały już przypadki jej łamania poprzez podawanie przez niektóre gazety ostatnich sondaży w sobotnich wydaniach. A co będzie, gdy wybory potrwają dwa dni? Przypomnijmy jedyny jak dotąd test w postaci dwudniowego referendum unijnego w sobotę 7 i niedzielę 8 czerwca 2003 roku. Zwolennicy akcesji Polski do Unii znali badania wskazujące, że eurosceptycy postanowili zbojkotować wybory i do wyborów szli głównie zwolennicy UE. Problemem dla euroentuzjastów było wtedy raczej osiągnięcie frekwencji ponad 50 procent, bez której głosowanie byłoby nieważne. Pamiętam, jak w niedzielny poranek, 8 czerwca, od ulicznego gazeciarza dostałem specjalne wydanie "Gazety Wyborczej". Bito w nim na alarm, że referendum może być nieważne z powodu niedostatecznej frekwencji. Było to de facto złamanie ciszy wyborczej, bo frekwencja miała w tym wypadku decydujące znaczenie. "Biada obojętnym" – pod takim tytułem Piotr Pacewicz ostrzegał, że "szanse na uzyskanie 50-procentowej frekwencji w europejskim referendum są małe. (..) żeby nam się udało, musi dziś zagłosować prawie dwa razy Polaków więcej niż wczoraj". Straszył, że "klapa referendalna byłaby sygnałem, że coś w tych naszych 13 latach niepodległości gruntownie się nie udało". Ale parę zdań dalej Pacewicz podsuwał już wyjście z pułapki: "Niczego nie przesądzam. Jest jeszcze cały dzień, pełne 12 godzin. Polacy robią wszystko na ostatnią chwilę, więc może i tym razem... Bogu dzięki mamy dwudniowe referendum, jest czas na przemyślenie sytuacji". W jakim stopniu specjalne wydanie "Wyborczej" zadecydowało wtedy o dodatkowej liczbie głosujących, od której zależało przekroczenie progu frekwencji i tym samym – wynik wyborów? Nie wiem, w jakim nakładzie wydano ów dodatek i w ilu miastach go rozdawano, ale można podejrzewać, że dziennik z Czerskiej uznał referendum unijne za swoje być albo nie być. Potwierdza to zresztą komentarz prof. Leny Kolarskiej-Bobińskiej nazajutrz po wyborach, w poniedziałek, 9 czerwca: "Szansą było dwudniowe referendum nie tylko, dlatego, że stworzyło możliwość uczestnictwa osobom, które nie miałyby okazji zagłosować w ciągu jednego dnia, ale też, dlatego, że Polacy byli przez dwa dni informowani o toczącym się głosowaniu. To mobilizowało do oddania głosu" ("GW", 9.06.2003). Co dość typowe dla polskiej debaty publicznej, w zgiełku euforii euroentuzjastów nikt nie zadał pytania, czy takie formy wpływania na wyborców są zgodne z duchem demokracji.
(A)polityczna agitacja Co więcej, można było odnieść wrażenie, że doświadczenie z 2003 roku skłoniło obóz lewicowo-liberalny do wykreowania cztery lata później, w 2007 roku, akcji "Zmień kraj – idź na wybory". Wówczas z badań socjologów wynikało z kolei, iż jeśli uda się znacząco zwiększyć frekwencję wyborczą, oznaczać to będzie wygraną PO nad PiS. Formalnie akcja miała służyć apolitycznej trosce o zwiększenie frekwencji, ale faktycznie jej celem były wygrana Donalda Tuska i ukręcenie łba idei IV RP. Wyznał to szczerze niedawno na łamach "Przekroju" Marcin Meller. Pytany przez Piotra Najsztuba, czy wcześniej zdarzało mu się pomagać Platformie, odpowiedział: "(Pomagałem) o tyle, że brałem udział w akcji "Zmień kraj – idź na wybory", co de facto było wspieraniem Platformy Obywatelskiej i wziąłem w niej udział w takiej intencji. Ci, którzy publicznie mówili, że to kompletnie apolityczna akcja, po prostu ściemniali". Jak teraz, w perspektywie jesiennych wyborów, przyjaciele Platformy mogą wykorzystać formułę dwudniowych wyborów dla wsparcia swoich ulubieńców? To zależy, jak daleko gotów jest się posunąć obóz obrony demokracji. Można sobie wyobrazić przykładowo medialny alarm w sobotę wieczorem pod hasłem: "według exit polls PiS ma szanse na zdobycie absolutnej większości i tym samym na samodzielne rządy". Znów pojawią się specjalne dodatki do gazet i znów usłyszymy: "Biada obojętnym". Wyobraźmy sobie wspólną konferencję celebrytów w stylu Kory Jackowskiej i autorytetów w stylu Jurka Owsiaka, którzy wezwą Polaków, aby ruszyli do urn zablokować "recydywę IV RP".
Majstrowanie przy demokracji Kwestia dwudniowych wyborów stała się idée fixe niektórych organizacji pozarządowych. Na spotkaniu u prezydenta Bronisława Komorowskiego 4 marca br. Andrzej Krajewski z Forum Obywatelskiego Rozwoju przekonywał, że dwudniowe wybory dają "prawie pewność", że frekwencja będzie wyższa niż 50 procent. Jako przykład Krajewski podał Czechy i Niemcy, gdzie "dwudniowe wybory skutecznie przyczyniają się do wzrostu frekwencji". Nie do końca odpowiada to prawdzie. W wypadku Czech wybory są formalnie dwudniowe, ale dla wygody Czechów marzących o wyjeździe na daczę odbywają się w piątki między godzinami 14 a 22 i w sobotę między 6 rano a 14. Razem 18 godzin – niewiele dłużej niż w ciągu 14 godzin otwarcia lokali w polskie wyborcze niedziele. Co do wyborów w Niemczech, Krajewski mógł mieć na myśli jedynie jakieś lokalne wybory komunalne, gdyż zarówno wybory do Bundestagu, jak i wybory do władz landów trwają tylko jeden dzień. Pojawiają się też sugestie, że sprzeciw wobec dwudniowych wyborów to tylko wynik banalnych rachub wyborczych. Prof. Marek Chmaj wyraził niedawno opinię, że sprzeciw PiS wobec dwudniowych elekcji wynika z tego, że "po prostu ktoś zrobił symulację, wyliczył, że głosowanie dwudniowe będzie mniej korzystne dla jednych ugrupowań, a bardziej korzystne dla drugich, i na tym polega spór". Taka argumentacja to jednak kij, który ma dwa końce. Skoro dla PiS dwudniowe wybory są niekorzystne, znaczy to, że dla PO są korzystne. Platforma od dawna prowadzi politykę drobnych zmian, które służą głównie jej szansom wyborczym. O to chodziło w zakazie spotów telewizyjnych – PO może, bowiem liczyć na swoje mniej i bardziej nieformalne wpływy w mediach publicznych, których to wpływów symbolem jest opisana niedawno przez prasę sytuacja w ośrodku TVP w Poznaniu, gdzie dziennikarzy nadzoruje były spin doktor Platformy. Dwudniowe wybory w kraju o tak daleko posuniętej polaryzacji politycznej jak Polska to ryzykowny pomysł. Największa zaleta polskiego obyczaju wyborczego, czyli cisza wyborcza, może być wystawiana na ciężką próbę. Warto szanować zapis konstytucyjny i pozostać przy prawie 20-letniej tradycji głosowania jednodniowego. Zawsze niepokoić musi sytuacja, gdy partia rządząca, przy pomocy wywodzącego się ze swoich szeregów prezydenta, wprowadza poważną zmianę w trybie wyborów wbrew największym partiom opozycyjnym. Oby sędziowie Trybunału Konstytucyjnego zauważyli, że określenie "dzień wyborów" nie oznacza dwóch dni. Semka Współpraca Adam Tycner
09 maja 2011 "Zbliża się taki wspaniały moment - kiedy będziemy mogli dawać więcej innym krajom Unii Europejskiej”- powiedział pan prezydent Bronisław Komorowski podczas uroczystych obchodów saturnaliów dotyczących wychwalania tego biurokratycznego monstrum, jakim jest Unia Europejska, czyli podczas tzw. Parady Schumana. To już dwunasty raz hurra optymiści obchodzą swoje „ święto”. Byłem tam po południu w sobotę, więc widziałem. Kolorowo, optymistycznie, baloniki, uśmiech dzieci. Bo te śmieją się najpełniej, dzieci są dobre, jako alibi dla przykrywania niecności.. Niewinne i nic nierozumiejące dziecko najlepiej nadaje się do kamuflowania zła.. Pan prezydent Bronisław Komorowski nie powiedział dokładnie ile będziemy dawali więcej krajom, z którymi jesteśmy pod jednym dachem socjalizmu.. A że dach przecieka, a fundamenty próchnieją… No i długi, długi i jeszcze raz długi… I strumień dyrektyw płynący nieprzerwanie z czerwonego centrum dyspozytorskiego, z Komisji Europejskiej.. Pan prezydent powiedział, że w ciągu lat przynależności do Unii dostaliśmy od niej 70 miliardów euro, to znaczy około 280 miliardów złotych.. (???). Należałoby zrobić prawdziwy bilans strat i zysków.. Z mojego punktu widzenia, gdy pieniędzmi zarządza biurokracja, czy to brukselska, czy to krajowa- straty są w sposób naturalny.. Sama kosztuje i decyzje, które podejmuje nierynkowo - też kosztują.. Są na ogół nieracjonalne, tak jak samo istnienie biurokracji.. Jak twierdzi propaganda w Unii Europejskiej jesteśmy już siedem lat, chociaż Unia istnieje od 1 grudnia 2009 roku. Jak im to wyszło? Policzyli od 1 maja, 2004 gdy naród obietnicami i propagandą został zagnany do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich.. Zresztą do końca nie wiadomo, bo dokumenty dotyczące referendum zostały już zniszczone i nigdy się nie dowiemy jak było naprawdę.. A poza tym nie było wtedy Unii Europejskiej- były Wspólnoty Europejskie.. Naród głosował nad czymś innym, niż to, do czego został przyłączony.. To tak jakbym podpisał zrzeczenie się części domu, a zabrali mi tak naprawdę cały.. W kilka lat później.. W każdym razie jesteśmy w europejskim kołchozie musimy się dostosować do warunków tam panujących.. W tym roku samej składki płacimy 15,6 miliarda złotych rocznie, wcześniej płaciliśmy trochę mniej, ale z roku na rok- więcej.. Licząc średnio przez siedem lat po 14 miliardów złotych, to w ciągu siedmiu lat tłustych, zanieśliśmy biurokracji unijnej 98 miliardów złotych(!!!). Plus odsetki, gdyby nam ktoś płacił..Największe straty wynikły dla nas z tzw. standardów unijnych, w wyniku, których pozamakały się tysiące małych i drobnych firm, które nie potrafiły się przystosować do wymyślonych przez biurokrację standardów, które były zbyt kosztowne, żeby małe i średnie firmy mogły je udźwignąć.. Zniknęły i niczego nie produkują ani niczemu nie służą.. To są właśnie wielkie straty. Wiele popadło w długi i zobowiązania.. Poza tym cały system rozdawnictwa pieniędzy jest tak pomyślany, żeby w taką pułapkę zadłużeniową powpadały wszystkie gminy w Polsce, nie wspominając o „obywatelach”.. I to były lata tłuste, które skończyły się bilionem dolarów zadłużenia, a teraz nadchodzą lata chude.. No, bo zgodnie z zapisem biblijnym po siedmiu latach tłustych, przychodzi siedem lat chudych.. A poza tym, Unia zapowiedziała już koniec finansowania Polski, w takim stopniu jak dotychczas.. Ci co wychwalali dobrodziejstwa socjalizmu europejskiego, nadal to robią, nie wspominając o stratach wynikłych z powodu przyjęcia przez Polskę rozwiązań socjalistycznych.. Bo są rzeczy widoczne i niewidoczne dla oczu.. A najbardziej ciekawe, są te niewidoczne.. Bo są prawdziwe. Te widoczne- to tysiące makiet bez fundamentów ekonomicznych, wystawionych za pieniądze podatników przez biurokrację socjalistyczną, które, żeby mogły nadal funkcjonować - potrzebują pieniędzy.. Bo socjalizm tak właśnie wygląda.. Kończy się wtedy, gdy brakuje pieniędzy.. Cieszmy się, więc z momentu, który nadchodzi, bo” zbliża się taki wspaniały moment, kiedy będziemy mogli dawać więcej innym krajom Unii Europejskiej”.. Słowacja się nie cieszy, bo dla Gracji nie chciała dać głupich kilkudziesięciu miliardów euro.. I jest w niełasce. Czesi też nie dają, bo są mądrym narodem i mają mądrego prezydenta, a Budapeszt (???). Orban nie chce pieniędzy z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, bo nie chce dalej zadłużać swojego narodu, organizacji powstałej w 1944 roku wraz z Bankiem Światowym, żeby utworzyć” międzynarodowy ład finansowy”, głównie mający na celu zadłużanie całych narodów i trzymanie ich w dybach lichwy.. Za to dostanie za swoje.. Będą wyzywać go od faszystów i innych takich.. Bo chodzi o to, żeby zadłużać.. Międzynarodowa lichwa musi z czegoś żyć.. I musi mieć w poszczególnych krajach ludzi, którzy zadłużają swoje własne narody. „Bądźmy dumni z Polski. Może być natchnieniem dla Unii”- powiedział jeszcze emocjonalnie pan prezydent Bronisław Komorowski. Podczas dwunastych europejskich bachanalii zorganizowanej radości.. Widać, że pan prezydent bardzo kocha Polskę, ale jeszcze bardziej Unie EUropesjką.. A przecież nie można być sługą dwóch panów.. Polska natchnieniem dla Unii? A w jakim charakterze? Może Chrystusa Narodów? Już mieliśmy krzewić chrześcijaństwo w zlaicyzowanej Unii, o czym mówił arcybiskup Życiński.. Niestety już nieżyjący, a szkoda, wiele dobrego by nam o Unii powiedział. Jak to” Filozof?. Teraz będziemy natchnieniem dla zlaicyzowanych „ społeczeństw europejskich”. Tu ukłon w kierunku pana profesora Janusz Czapińskiego, psychologa społecznego, który nienawidzi słowa” naród”.. Przy okazji Parady Schumana, która jak powiedział pan Tadeusz Mazowiecki „ jest zawsze paradą ludzi życzliwych”, „ nie przeciw komuś, ale za czymś”, pan prezydent mógłby ujawnić ten zasób zastrzeżony dotyczący agentów Wojskowych Służb Informacyjnych, których spis ma u siebie, a którego strzeże jak źrenicy oka.. Tych sześciuset agentów ujawnionych i upublicznionych mogłoby wiele wyjaśnić narodowi, no „ społeczeństwu” jak woli pan profesor Janusz Czapiński, psycholog społeczny.. Bo jakby to brzmiało- „ psycholog narodowy”(???). Psycholog przypisany konkretnemu człowiekowi, no niechby tam.. Ale psycholog wielkiego czterdziesto-milionowego narodu? Traktowanie człowieka kolektywnie, a nie indywidualnie.. Jak stado baranów? Jak można być za czymś, co jest związane z kimś, a jednocześnie nie przeciwko komuś, co to coś reprezentuje?.. To znaczy być jednocześnie i „ za” i „ przeciw”. Bo jeśli ja jestem przeciw pobytowi Polski w Unii Europejskiej to jestem przeciw wszystkim tym, którzy do Unii zapędzają.. Jeżeli ten ktoś’ jest” za czymś”, a ja nie jestem za tym ” czymś”, tylko \za „czymś” innym, to siłą rzeczy jestem przeciw komuś, kto jest ‘ za czymś”, za czym ja nie jestem.. Dwie różne kategorie dotyczące dwóch różnych spraw.. Jest się przeciw jakiejś sprawie, którą reprezentuje dany człowiek w danej sprawie i jest się przeciw niemu i sprawom, które pilotuje, albo się jest za nim i za sprawami, które przepycha. To jest logika! Nie można być przeciw komuś, ale jednocześnie za sprawami, które przepycha.. W końcu przepycha je jakiś człowiek.. Panu premierowi prawdopodobnie chodzi o to, żeby nie utożsamiać zła, z ludźmi, którzy to zło uczynili.. Zło osobno - jako idea, ale ludzie – osobno – dobrzy - jako ludzie.. W końcu ludzie tworzą system, a system tworzy ludzi. Następuje sprzężenie zwrotne dodatnie.. Uczestnicy Parady Schumana odśpiewali kilkakrotnie Paradę Schumana, pardon- „Odę do radości”. Ich nowy hymn.. Hymn Unii Europejskiej.. Polskiego hymnu nie odśpiewali.(!!!). Bo albo służy się Unii Europejskiej, albo Polsce.. Tertium, non datur.. Ale nie” Nie przeciw komuś, ale za czymś”.. Bo to zwykły nonsens logiczny.. I tak kręci były premier polskiego rządu.. WJR
Oświadczenie w sprawie działań politycznych Mniejszości Niemieckiej i Ruchu Autonomii Śląska Na prośbę p. Elżbiety Bączkowskiej zamieszczamy oświadczenie stowarzyszenia Unum Principium w sprawie Ruchu Autonomii Śląska.
Oświadczenie w sprawie działań politycznych Mniejszości Niemieckiej i Ruchu Autonomii Śląska
Warszawa, 7 maja 2011 r.
Od kilkunastu miesięcy z niepokojem obserwujemy zdumiewającą nieporadność instytucji państwa polskiego wobec środowisk owładniętych ideą kontestowania nadrzędnych i ostatecznych praw Rzeczypospolitej Polskiej do jej polityczno-cywilizacyjnej obecności na Śląsku. Rażącym przykładem realizacji tej antypolskiej idei jest niewątpliwie spór o treść uchwały dotyczącej 90 rocznicy wybuchu III Powstania Śląskiego, którą na wspólnej sesji przyjęły sejmiki województw śląskiego i opolskiego. Członkowie Mniejszości Niemieckiej oraz Ruchu Autonomii Śląska oprotestowali złożenie hołdu powstańcom walczącym o polskość Górnego Śląska, widząc w nim wyłącznie „hałaśliwą propagandę, która krzykiem przykrywa intelektualną miałkość”. Jednocześnie wyrazili przekonanie, że „w przyszłości jednostronne hołdy zastąpione zostaną przez dojrzałe, dopuszczające różne punkty widzenia upamiętnienie”. Cytowane oświadczenie Ruchu Autonomii Śląska jest swoistym manifestem o charakterze politycznym, domagającym się prawa do publicznych celebracji aksjologii i interesów innych niż polskie. Ewentualna realizacja tego manifestu nie tylko zaostrzyłaby istniejące już konflikty wokół miejsc upamiętniających żołnierzy niemieckich (również hitlerowskich), ale i otworzyłaby nowe płaszczyzny konfrontacyjne związane z dziejami dramatycznego sąsiedztwa Polski i Niemiec. Wszystko to potwierdza zasadność złożonego przez Stowarzyszenia Unum Principium, a oczekującego na sądowe rozstrzygnięcie, wniosku o delegalizację Ruchu Autonomii Śląska. Z kolei stanowisko radnych Mniejszości Niemieckiej przekreśla założenia polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie, który literalnie uznaje mniejszości „za naturalny pomost” między obydwoma narodami. Wpisuje się ono w butną politykę Berlina wobec mniejszości polskiej w Niemczech i przekonuje, że mamy do czynienia nie z pomostem, a mostem zwodzonym obsługiwanym wyłącznie przez stronę niemiecką. Postawa radnych Ruchu Autonomii Śląska oraz Mniejszości Niemieckiej jest zaprzeczeniem roty złożonego przez nich ślubowania: „Uroczyście ślubuję rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu Polskiego, strzec suwerenności i interesów Państwa Polskiego, czynić wszystko dla pomyślności Ojczyzny”. Przypominając, że samorządy terytorialne ustawowo są zobowiązane do „pielęgnowania polskości oraz rozwoju i kształtowania świadomości narodowej, obywatelskiej i kulturowej”, oczekujemy, iż wojewodowie śląski i opolski – nadzorujący działalność sejmików wojewódzkich podejmą stosowne kroki wobec radnych Ruchu Autonomii Śląska oraz Mniejszości Niemieckiej. Stowarzyszenie Unum Principium wraz z Komitetem „Błękitna Polska” jeszcze w tym miesiącu zaprezentują polskiej opinii publicznej kompleksowy autorski program polityczno-społeczny obejmujący m.in. regulację kwestii mniejszości niemieckiej w Polsce w oparciu o zasadę wzajemności oraz szczegółowy projekt „ŚLĄSK – PERŁA W KORONIE POLSKI”.
Elżbieta Bączkowska – Prezes Stowarzyszenia Unum Principium
Krzysztof Zagozda – Przewodniczący Komitetu „Błękitna Polska”
Ziemkiewicz leje młyn na wodę Łazarza Analiza aktualnej sytuacji politycznej Polski daje argumenty na rzecz listy Łazarza. Poza cyklem, „Dlaczego delegacja państwowa do Katynia musiała zginąć” — tekst (post?) nie numerowany
Jedynym celem tego wpisu jest podanie linku (http://fronda.pl/news/czytaj/tytul/„cios_wibrujacej_reki_bruce’a_lee”_13095)
do wywiadu z Rafałem Ziemkiewiczem i zachęcenie do przeczytania oraz przemyślenia go. Po pierwsze, dlatego, że jest związany ze sprawą ekranową — inicjatywą Pana Łażącego Łazarza wystawienia listy do głosowania i burzliwą dyskusją, którą wywołała. Wprawdzie w wywiadzie ten związek nie jest wymieniony explicite, ale jego istnienie nie ujdzie uwagi osoby myślącej. Drugim powodem jest, jakość. Jakość dobra. Wprawdzie to jeszcze nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, ale głodnemu psu dobra i mucha. Poziom wywiadu Ziemkiewicza znacznie góruje nad produkcjami prawie wszystkich analityków, czy może trafniej byłoby napisać analityków. Ziemkiewicz wykazuje niezależność myślenia, niepoddawanie się wpływom, oryginalność, przełamywanie stereotypów, świeżość, niepospolitość, niestandardowość. Jest dobrym przykładem do naśladowania. Nie ze wszystkim u Ziemkiewicza się zgadzam. Twierdzę, że w jego analizie prawdziwe jest mniej niż 50%. To nie znaczy, że reszta jest kłamstwem. Ziemkiewicz zaczął iść w kierunku właściwym, ale właśnie zaczął. Nie doszedł nawet do połowy. Właściwie to nawet nie wiadomo, czy z tego można uczynić zarzut. Wywiad jest formą lżejszą. Indagowany nie odpowiada za wszystko. Ziemkiewicz nie jest przewodnikiem, który do eksponatu podchodzi blisko, pokazuje i o nim opowiada wszystko. Ziemkiewicz jest drogowskazem. Najpierw w kierunku, który pokazuje, należy patrzeć uważnie, a potem pójść na miejsce i zbadać samemu. Potraktujmy, więc ten wywiad, jako zapowiedź dobrego początku. Resztę dokonajmy my sami na nE. Dyskutować już zaczęliśmy. Ale cóż to jest za dyskusja? Czy to w ogóle zasługuje na miano dyskusji? Prawie wyłącznie emocje. Prawie nie ma argumentacji. Jeszcze mniej analiz. Postęp minimalny. Głównie kręcenie się w kółko. Jeżeli z Ziemkiewicza coś możemy wziąć w całości i bez zmian, to chłód rzetelnego badacza. Dystans do przedmiotu badań. Rzetelność. Dobrą wolę poznania prawdy, jaka by ona nie była. Odkąd Ziemkiewicz przeprowadził tę analizę aktualnej sytuacji politycznej Polski, inicjatywa listy Łazarza jest bardziej uzasadniona. Ziemkiewicz powtórzył część argumentów, które Pan Łażący Łazarz już podał. Ale też dodał od siebie nowe. Wywiad Ziemkiewicza sprawy listy Łazarza nie zamyka. Przeciwnie, otwiera ją szarzej. Można mieć nadzieję, że wywiad Ziemkiewicza stanie się punktem zwrotnym, od którego poziom dyskusji wzrośnie. Michalkiewicz w tym miejscu pewnie wymagania stawiane sposobowi argumentowania w dyskusji scharakteryzowałby cytatem — Trzeba mieć bystry wzrok naturalisty, który przegląda wykopane w błocie\\I gatunkuje, i nazywa glisty. Mieć wzrok bystry tak, to stanowczo za mało. Też za mało dostrzec błoto, w którym te glisty żyją. Trzeba potrafić dostrzec skałę macierzystą, z której powstaje błoto, w którym żyją glisty. Grzegorz Rossa
Sprawa Wyszkowskiego, sprawa Galileusza Jego Świątobliwość nakazał Panu kardynałowi Bellarmino wezwać rzeczonego Galileo do siebie i upomnieć go, aby porzucił rzeczoną opinię. W przypadku odmowy posłuszeństwa, Komisarz ma mu nakazać, w obecności notariusza i świadków, aby powstrzymał się całkowicie od nauczania lub obrony tej opinii i doktryny, a nawet od dyskutowania jej. Jeżeli nie zgodzi się on na to, należy go uwięzić. Z oświadczenia głównego inkwizytora w sprawie Galileusza, 25 lutego 1616 r.
I. 24 marca br. przed Sądem Apelacyjnym zapadł wyrok, w którym Sąd zobowiązał pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego do opublikowania w terminie 30 dni od uprawomocnienia wyroku, w Programie 2 TVP, w czasie emisji w godzinach od 18:00 do 18:15 lokalnego programu informacyjnego „Panorama” Gdańskiego Ośrodka TVP S.A. oraz w głównym wydaniu programu informacyjnego „Fakty” telewizji TVN, emitowanego w godzinach od 19: 00 do 19: 30, oświadczenia następującej treści: „W dniu 16 listopada 2005 r. w programach informacyjnych „Panorama” 2 Programu TVP i „Fakty” telewizji TVN wyemitowano moje oświadczenie, iż powód Lech Wałęsa współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i pobierał za to pieniądze. To oświadczenie stanowiło nieprawdę i naruszało godność osobistą i dobre imię Lecha Wałęsy, wobec czego ja Krzysztof Wyszkowski odwołuję je w całości i przepraszam Lecha Wałęsę za naruszenie jego dóbr osobistych”. Lech Wałęsa, uskrzydlony wyrokiem, już zapowiedział pozywanie historyków zajmujących się jego życiorysem. Jak dotkliwa jest kara? Odczytanie nakazanego przez Sąd tekstu zajmuje ok. pół minuty. Koszt wyemitowania 30-sekundowego ogłoszenia w TVN w godz.19 00-19:30, wg cennika na maj 2011 r, wynosi 55 000 zł. Tak, więc samo oświadczenie w TVN to suma rzędu 100 tysięcy złotych. Dodajmy, iż Wyszkowski utrzymuje się z pisania felietonów, więc ma dochody „poniżej zdolności kredytowej”. Dalszy przebieg wydarzeń można łatwo przewidzieć. Jeżeli Wyszkowski ogłoszeń nie da, prawdopodobnie wpierw zostanie skazany na grzywnę, potem na kolejną, przy czym kwoty mogą być rzędu dalszych dziesiątków tysięcy złotych. Następnym etapem będzie zajęcie majątku i dochodów przez komornika. Są to represje w stylu późnego stanu wojennego, kiedy to za druk ulotek zabierano „narzędzie przestępstwa” – samochód, którym je rozwożono, lub mieszkanie, w którym była drukarnia. Wtedy był to majątek całego życia. Dziś, dla młodego historyka, próbującego zabrać się za niebezpieczną tematykę, sygnał jest równie czytelny: ogłosisz wyniki – zapłacisz grzywnę wielkości kredytu mieszkaniowego, a o karierze naukowej, lub choćby pracy w szkole, zapomnij.
II.Zajmijmy się teraz stronią merytoryczną wyroku. Uzasadnienie sprowadza się do stwierdzenia, iż Krzysztof Wyszkowski „nie wiedział, a powiedział”. Nie wiedział, czy Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB, nie tylko, dlatego, że nie był w posiadaniu odpowiednich dokumentów, ale nawet, jeżeli takie dokumenty istniały, to nie mógł o nich wiedzieć. Przykładowo, jak zauważył Sąd, Sławomir Cenckiewicz dokonał swych zasadniczych ustaleń dopiero w latach 2006-2008, a Wyszkowski wypowiadał się w roku 2005. Z takich samych powodów Sąd nie uwzględnił zeznań funkcjonariusza SB Janusza Stachowiaka, twierdzącego, iż Lech Wałęsa nie tylko był tajnym współpracownikiem SB, ale wcześniej współpracował również z Wojskową Służbą Wewnętrzną i Milicją Obywatelską. Stachowiak złożył je przed Sądem Okręgowym w Gdańsku dopiero w kwietniu 2010 r., a więc jeszcze później. Wyszkowski niewątpliwie znał opublikowane przez Grzegorza Majchrzaka w „Rzeczpospolitej” 11 lipca 2005 r. omówienie trzech dokumentów pochodzących z 1985 r., dotyczących fikcyjnego „przedłużenia działalności” TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum dziesięć lat w związku z przygotowywaną prowokacją, mającą uniemożliwić przyznanie Lechowi Wałęsie Nagrody Nobla. Dla człowieka umiejącego czytać tekst ze zrozumieniem jest rzeczą jasną, iż SB w swych wewnętrznych raportach, pochodzących z 1985 r., traktowała wcześniejszą współpracę Lecha Wałęsy z „resortem”, jako fakt oczywisty. Autentyczności powyższych dokumentów nie kwestionował ani Lech Wałęsa, ani sądy. Natomiast Wyszkowski rzeczywiście nie mógł znać w 2005 r. np. pisma Ministra Spraw Wewnętrznych Zbigniewa Siemiątkowskiego, wystosowanego do prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego 27 września 1996 r., lecz odtajnionego przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego dopiero 8 maja 2007 r. W piśmie czytamy m.in.: Uprzejmie informuję, że w wyniku realizacji polecenia Pana Prezydenta podjęte w Urzędzie Ochrony Państwa działania zmierzające do wyjaśnienia stanu posiadania materiałów archiwalnych dotyczących współpracy Lecha Wałęsy z b. Służbą Bezpieczeństwa doprowadziły do następujących ustaleń:
1. Byłemu Prezydentowi RP Lechowi Wałęsie dwukrotnie przekazane zostały materiały b. SB dotyczące jego osoby, pochodzące z lat 1970-1989. Po raz pierwszy nastąpiło to w okresie pomiędzy 5.06.92 r. a 25.09.92 r. i po raz drugi 28.09.93 r.(…)
2. W oparciu o dokonaną analizę materiałów aktualnie znajdujących się w UOP stwierdzono, że nie zostały zwrócone do chwili obecnej m.in. dokumenty dotyczące agenturalnej działalności Lecha Wałęsy, notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy, jego dokumenty rejestracyjne, pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną, analiza sprawy operacyjnego rozpracowania krypt. „Bolek”, ekspertyzy kryminalistyczne i inne (…). Przedsięwzięto działania w celu stwierdzenia, czy brakujące dokumenty nie znajdują się nadal w Kancelarii Prezydenta RP. Wynik tych działań jest negatywny. Wyszkowski nie mógł również znać uzasadnienia postanowienia z dnia 20 maja 1999 r. o umorzeniu śledztwa przeciwko Andrzejowi Milczanowskiemu, Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu, gdyż odtajnione ono zostało przez Prokuratora Okręgowego w Warszawie dopiero 21 sierpnia 2007 r. Dokument jest tak szczególny, że warto byłoby go przytoczyć w całości, skoncentrujmy się jednak na kilku fragmentach dotyczących przekazania dokumentacji tajnego współpracownika ps. „Bolek” do Belwederu, w tym oryginału karty ewidencyjnej E-14 TW „Bolek”, i następnie odkrycia przez UOP zniszczeń w materiałach zwróconych przez Lecha Wałęsę. Pierwszy przegląd dokumentów zwróconych do UOP przez Lecha Wałęsę nastąpił 22 września 1992 r. Zacytujmy Prokuraturę Okręgową w Warszawie: Został sporządzony wykaz braków, z którego wynikało, że zaginęło ok. 50 kart dotyczących przede wszystkim informacji związanych z pracą TW „Bolek” – około 12 stron, 6 stron dotyczyło wykazu osobowego źródeł informacji wśród delegatów na zjazd NSZZ „Solidarność” w 1980 r. oraz krótkich charakterystyk działaczy NSZZ „Solidarność”, jak też z rozmowy przeprowadzonej 14–15 grudnia 1970 r. z Lechem Wałęsą. Brakujące karty zostały wyrwane, o czym świadczyły kawałki papieru, z poszczególnych tomów akt archiwalnych z Gdańska (…). Zwrócono się do Lecha Wałęsy o zwrot pozostałych dokumentów. Po kilkunastu dniach wróciły jakieś papiery w szarej kopercie formatu A-4 – oklejonej, przeszytej, opatrzone pieczęciami „Sekretariat prezydenta RP” z adnotacją „nie otwierać bez zgody prezydenta Lecha Wałęsy”. Materiały te nie były otwierane i zostały zdeponowane w sejfie szefa UOP. Lech Wałęsa ponownie otrzymał te dokumenty 28 września 1993 i zwrócił 24 stycznia 1994r. Prezydent przekazał paczkę z dokumentami opakowaną w brązowy papier, którego załamania oklejone były białą taśmą. Na paczce przyklejone były trzy karteczki, na każdej z nich figurował napis „tajne specjalnego znaczenia, rozpieczętować można tylko po uzyskaniu zgody prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Na jednej z nich figurował podpis Lecha Wałęsy. Paczki nie otwierano aż do 19 lipca 1996 r., kiedy to komisja UOP dokonała otwarcia i przeglądu dokumentów. Z porównania treści protokołów z dnia 5 czerwca 1992 r., 25 września 1992 r. i 19 lipca 1996 r. wynika, iż zawartość paczki zwróconej przez prezydenta w dniu 24 stycznia 1994 r. różni się zdecydowanie od zawartości dwóch pakietów przekazanych mu w dniu 28 września 1993 r. Każdy tom, z 6 akt archiwalnych z delegatury UOP w Gdańsku został uszczuplony o kilka bądź kilkadziesiąt kart, brakuje też w nich spisu treści, akta są nieopieczętowane. Brak szarej koperty z zawartością oraz notatek wymienionych w pkt. 8, 9, 10 i 11 protokołu z dnia 25 IX 1992 r. Ponadto dołączono materiały, których nie było zarówno w czerwcu 1992 r. jak i we wrześniu 1992 r., jak koperta z zawartością akt osobowych Lecha Wałęsy, które zostały wypożyczone od dyrektora Stoczni Gdańskiej przez ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego w dniu 25 III 1994 r. Jak widać, Wałęsa nie tylko ponownie doprowadził do zniszczenia części dokumentów, lecz równocześnie do umieszczenia w UOP, jako tajne specjalnego znaczenia, swoich akt osobowych wypożyczonych od dyrektora Stoczni Gdańskiej. To nie koniec. 25 kwietnia 1994 r. Gromosław Czempiński przekazał Lechowi Wałęsie 54 mikrofilmy zawierające 2612 klatek dokumentów dotyczących Bogdana Lisa, Jacka Merkla, Bogdana Borusewicza, Lecha Kaczyńskiego i Lecha Wałęsy. 28 października 1996 r. szef UOP płk. Andrzej Kapkowski zawiadomił prokuraturę, iż mikrofilmy nie zostały zwrócone. Nie odnaleziono ich do dnia dzisiejszego. Już po powstaniu Instytutu Pamięci Narodowej zaczęto w archiwach odkrywać kolejne dokumenty dotyczące TW „Bolka”, nieznane UOP i kancelariom prezydentów RP. Co ciekawe, nawet stosunkowo niedawno odtajniono kolejne materiały związane z TW „Bolkiem” – pracując nad projektem badawczym w czytelni gdańskiego oddziału IPN byłem przypadkowo świadkiem sceny, gdy jeden z historyków trafił na właśnie taki dokument. Z końcowych uwag uzasadnienia umorzenia śledztwa dowiadujemy się również, iż przestępstwa z art. 276 kodeksu karnego, (kto niszczy, uszkadza, czyni bezużytecznym, ukrywa lub usuwa dokument, którym nie ma prawa wyłącznie rozporządzać, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2) nie można było ścigać, z uwagi na artykuł 145 Konstytucji RP stwierdzający, iż Prezydent Rzeczypospolitej za naruszenie Konstytucji, ustawy lub za popełnienie przestępstwa może być pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu, co nie leży w gestii prokuratury, lecz Parlamentu.
III. Z cytowanych powyżej dokumentów Prokuratury Okręgowej w Warszawie wynika, iż prezydent Lech Wałęsa dokumenty przekazywane mu przez UOP odbierał osobiście, a odbiór potwierdzał swym podpisem. Podobnie działo się z dokumentami, które oddawał. Krótko mówiąc, ponosi całkowitą odpowiedzialność za ich zniszczenie, niezależnie od tego, czy kartki wyrywał własnoręcznie, czy robili to jego współpracownicy. W materiałach, za których zniszczenie Lech Wałęsa jest odpowiedzialny, znajdował się, jak czytamy w materiałach Prokuratury, w szczególności oryginał karty ewidencyjnej E-14 TW „Bolek”. Kserokopię tego dokumentu odnaleziono później w IPN. Niektóre oryginalne dokumenty, dotyczące TW „Bolek”, zostały w kancelarii Lecha Wałęsy, zapewne przez przypadek, zniszczone jedynie częściowo, z racji na nietypowe ustawienie stron. Autentyczność innego dokumentu, znanego jedynie z kopii, potwierdził przed prokuratorami IPN kpt. Edward Graczyk, pierwszy oficer prowadzący TW „Bolka”. Co ciekawe, Sąd Lustracyjny nie przesłuchał Graczyka, gdyż uznał go za zmarłego. Ku zaskoczeniu prokuratorów IPN okazało się jednak, że Graczyk żyje i mieszka w Gdańsku. Żeby to wykryć, wystarczyło wpisać jego nazwisko w system PESEL. O ile mi wiadomo, jak dotąd nie udało się zakwestionować ani jednej analizy przeprowadzonej przez Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gonarczyka w książce SB a Lech Wałęsa – przyczynek do biografii. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest „zmartwychwstanie” kapitana Graczyka. Paradoksalnie, błąd autorów polegał na zaufaniu ustaleniu dokonanemu przez Sąd Lustracyjny. Stosując, więc zwykłe reguły racjonalnego rozumowania, biorąc pod uwagę również fakty, które znam z bezpośredniego doświadczenia i zapoznawszy się bardzo szczegółowo z dostępną literaturą przedmiotu stwierdzam, iż nie budzi we mnie najmniejszych wątpliwości teza, iż w okresie po Grudniu’70 Lech Wałęsa był świadomym tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Bolek”, którego donosy dotyczyły m.in. stoczniowców Józefa Szylera, Alfonsa Suszka, Romualda Krukowskiego, Henryka Lenarciaka, Jana Miotka, Mieczysława Tolwala, Bogdana Opali i Henryka Jagielskiego. Nie wierzę również, żeby teza ta nie była oczywista dla jakiegokolwiek historyka zajmującego się tą, lub podobną problematyką.
IV. Wróćmy do sprawy Krzysztofa Wyszkowskiego. Został on skazany, gdyż – jak czytamy w uzasadnieniu wyroku – w telewizyjnej wypowiedzi stwierdził jednoznacznie „…dzisiaj status pokrzywdzonego nie oznacza, że się nie było agentem. Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem o pseudonimie BOLEK, donosił na swoich kolegów, brał za to pieniądze”. Taka kategoryczna wypowiedź i dotkliwy zarzut powinny były opierać się na sprawdzonych i pewnych dowodach, których nie było i nie ma, jak niewadliwie ustalił sąd okręgowy. Po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z dnia 26 października 2005 r., zobowiązującego IPN do przyznania statusu pokrzywdzonego każdej osobie oczyszczonej przez Sąd Lustracyjny, IPN musiał Lechowi Wałęsie przyznać status osoby pokrzywdzonej w sensie ustawy o IPN, niezależnie od zgromadzonej w archiwach dokumentacji. W tym sensie status pokrzywdzonego ma w wypadku Lecha Wałęsy znaczenie podobne, jak status zmarłego, przysługujący kapitanowi Graczykowi. Ponadto, zachowane oryginalne materiały Prokuratury Okręgowej w Warszawie stwierdzają jednoznacznie, że Lech Wałęsa jest bezpośrednio odpowiedzialny za zniszczenie oryginału karty ewidencyjnej TW „Bolka” oraz niszczenie innych dokumentów, również oryginalnych. Zestawienie wszystkich dostępnych obecnie oryginalnych dokumentów wytworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa, Urząd Ochrony Państwa i Prokuraturę tworzy spójną całość, która, wg standardowych kryteriów racjonalności, tworzy jeden wielki, sprawdzony i pewny dowód na tezę Wyszkowskiego. Używanie przez Sąd Apelacyjny w tym kontekście koronnego argumentu, iż dowodów nie było i nie ma, jest absurdalne i obraża ludzki rozum.
V. Obrońców Lecha Wałęsy zaskoczy zapewne porównanie sprawy Wyszkowskiego ze sprawą sądzonego przez Świętą Inkwizycję wielkiego włoskiego przyrodnika Galileusza (1564-1642). Sprawa Galileusza ciągnęła się kilkanaście lat. Podstawowym zarzutem była głoszona przez niego za Mikołajem Kopernikiem teza, iż Słońce jest nieruchome, a Ziemia obiega je po orbicie. Święte Oficjum, po uzyskaniu odpowiednich opinii, stwierdziło w lutym 1616 r., iż tezy głoszone przez Galileusza są bezsensowne i absurdalne z punktu widzenia filozoficznego a także formalnie heretyckie.
Dosłownie w tym samym czasie Johannes Kepler (1571-1630) przygotowywał do druku dzieło Astronomia Nova, opublikowane w latach 1617-1621, gdzie sformułował swoje trzy prawa opisujące mechanikę ruchu planet w Układzie Słonecznym. Z dzisiejszego punktu widzenia, prawa Keplera były dużo bardziej zaawansowane i szczegółowe, niż tezy głoszone przez Galileusza. Galileusz zresztą ponoć całkowicie ignorował osiągnięcia Keplera, a na obronę swoich tez przez sądem używał jedynie całkowicie błędnego argumentu, jakoby dowodem na ruch obrotowy Ziemi miały być przypływy i odpływy morza. Ostatecznego dowodu na poprawność praw Keplera, a zatem również tez Kopernika i Galileusza, dostarczył dopiero w 1687 r. Izaak Newton, wyprowadzając je z praw grawitacji tak, jak uczymy tego do dziś studentów drugiego roku fizyki. 22 czerwca 1633 r. Galileusza skazano na areszt domowy i cotygodniowe odmawianie psalmów pokutnych. Kilka dni wcześniej, papież Urban VIII wydał instrukcję następującej treści: Rzeczony Galileo ma być przesłuchany, co do jego intencji, nawet z groźbą tortur. Jeśli ją podtrzyma, ma wyprzeć się podejrzewanej u niego herezji na plenarnym zgromadzeniu Kongregacji Urzędu Świętego. Potem ma być skazany na uwięzienie według upodobania Świętej Kongregacji i należy mu rozkazać, aby nie rozprawiał nadal, w jakikolwiek sposób, ani w słowach ani w piśmie, o ruchomości Ziemi i stabilności Słońca. W przeciwnym wypadku narazi się na kary za recydywę. Książka autorstwa Galileusza, podobnie jak dzieła Kopernika i Keplera, została zakazana przez cenzurę. Galileusz skazany został stosunkiem głosów 7: 3, gdyż odmówił przedstawienia koncepcji kopernikańskiej tylko, jako hipotezy, a nie, jako pewnika. Areszt domowy odbywał początkowo w wilii Medyceuszów w Pincio, następnie, jako gość w pałacu arcybiskupim w Siennie. Nie skonfiskowano mu majątku i umożliwiono prowadzenie dalszych badań naukowych. Był odwiedzany przez naukowców i dostojników kościelnych. Areszt uchylono mu po trzech latach. Nawet, jeżeli przyjąć, iż wyrok Świętej Inkwizycji był w stosunku do Galileusza stosunkowo łagodny – był to w końcu wiek siedemnasty i gorsze rzeczy się działy – trudno zaprzeczyć, że został on poddany przemocy wynikającej bardziej z ideologii, niż z poszukiwania prawdy. Przyznał to zresztą Kościół w 1992 r., gdy na wniosek Jana Pawła II sprawę Galileusza wznowiono, doprowadzając do rehabilitacji przyrodnika. W przemówieniu na sesji plenarnej Papieskiej Akademii Nauk w dniu 31 października 1992 r., Jan Paweł II stwierdził: Sprawa Galileusza może także dla nas stać się lekcją, przydatną w analogicznych sytuacjach, które istnieją dziś lub mogą się pojawić w przyszłości.
VI. Święte Oficjum ścigało przyrodników za głoszenie tez prawdziwych i już wtedy uznawanych przez ówczesną elitę naukową za dobrze uzasadnione. W III RP podobny los zaczyna spotykać osoby badające historię najnowszą. Lech Wałęsa, po każdym dla niego korzystnym rozstrzygnięciu prawnym – choćby nie wiadomo jak absurdalnym z logicznego punktu widzenia – nabiera sił niczym gigant Ateusza po zetknięciu z ziemią. Lada moment los Wyszkowskiego podzielą Cenckiewicz, Gontarczyk, Zyzak, Dudek… Niestety, sprawdza się proroctwo, które wygłosiłem na zakończenie recenzji monografii SB a Lech Wałęsa – przyczynek do biografii, którą opublikowałem w 2008 r. w listopadowo-grudniowym numerze Biuletynu IPN. Pisałem wtedy: Wojciech Chudy, filozof, który ostatnie ćwierć wieku swego życia poświęcił analizie fenomenu kłamstwa napisał, w wydanym pośmiertnie dwutomowym Eseju o społeczeństwie i kłamstwie, przestrogę następującą: „Przy użyciu środków słabych, soft, takich jak sofistyczna argumentacja, bałamutny dyskurs, zlekceważenie, obojętność itp., prawda ostanie się i po jakimś czasie zaistnieje w kontekście społecznym. Zostanie ujawniona, wyjdzie na jaw, oskarżycielsko wypowie swoją rację. Dlatego wrogowie prawdy wiedzą, że jedynym środkiem, skutecznie się jej przeciwstawiającym, jest destrukcja, przemoc prowadząca do unicestwienia”. Czyli czeka nas prawdopodobnie „przemoc prowadząca do unicestwienia”, a jej cel nietrudno sobie wyobrazić: IPN ma nie być w stanie nigdy więcej wydać podobnej publikacji. Głosy takie już się pojawiają na łamach „Gazety Wyborczej”, więc atak na IPN jest tylko kwestią czasu. Sądzę, że szczególna odpowiedzialność moralna spocznie wówczas na środowiskach akademickich, jako grupie opiniotwórczej w sposób naturalny upoważnionej do wypowiadania się w obronie swobód naukowych. IPN, w realizowanym obecnie wariancie ustawy bułgarskiej, na dodatek wewnętrznie sprzecznym, bo podpisanym przez prezydenta Komorowskiego bez kilkudziesięciu poprawek zgłoszonych przez komisję Senatu RP, popadnie w paraliż decyzyjny i z pewnością niczego niezgodnego z wolą establishmentu nie opublikuje. Nam pozostaje bardzo konkretny problem obrony osób, które – jak Wyszkowski – są świadkami historii i same mają naturalne prawo do formułowania ocen zdarzeń historycznych, albo – jak Paweł Zyzak – są utalentowanymi i odważnymi studentami, chcącymi badać rzeczy istotne, a nie tylko politycznie poprawne.
VII. Precedens sprawy Wyszkowskiego można uznać za przejaw nowego zjawiska – przemocy sądowej. Zacznie ona niewątpliwie uderzać w coraz szersze kręgi badaczy, zwłaszcza tych najwartościowszych – młodych, idealistycznych, bezkompromisowych. Sytuacja staje się poważna i nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić. Założyć Komitet Obrony Historyków, jeździć na rozprawy i zbierać składki na ogłoszenia publikowane w najlepszym czasie antenowym w TVN?
Krzysztofowi Wyszkowskiemu zostało już tylko kilka dni, bo wyrok jest prawomocny. Trzeba, więc przestać udawać, że nic się nie dzieje. Władze III RP, niczym ekipa Gierka, czułe na każde zmarszczenie brwi ze strony zagranicy, są niewrażliwe na krajową opinię publiczną. Niczym w schyłkowym PRL, musimy zacząć odwoływać się do opinii międzynarodowej. Środowiska naukowe i artystyczne mają tutaj duże możliwości. Nie sądziłem, że doczekam takiego déjà vu.
Marek Czachor
FIGHT ON THE CENTURY. KEYNEY VS. HAYEK ROUND TWO Po fantastycznym „Fear the Boom and Bust” kolejna superprodukcja EconStoriesTV: „Fight on the Century. Keyney vs. Hayek Round Two”
http://www.youtube.com/watch?v=nSt4vCbmle0&feature=related
Niestety, „znokautowany” Keynes ciągle ogłaszany jest zwycięzcą, o czym świadczy najnowsza wiadomość z „rynków finansowych”:, choć Grecja długów nie spłaci mimo pomocy, którą otrzymała (co można było przewidzieć już wówczas gdy tę pomoc otrzymywała) dostanie pewnie nową.
http://forsal.pl/artykuly/511541,grecja_moze_potrzebowac_wiekszej_pomocy_od_strefy_euro.html
(Grecja może potrzebować większej pomocy od strefy euro Brytyjski minister finansów George Osborne ocenił w niedzielę, że zmagająca się z kryzysem budżetowym Grecja może potrzebować większej pomocy finansowej od państw strefy euro. Zastrzegł, że Londyn nie zamierza partycypować w ewentualnym kolejnym planie pomocowym. "Z pewnością nie chcemy być częścią jakiegokolwiek (planu) dofinansowania Grecji, drugiego takiego dofinansowania Grecji" - podkreślił Osborne w rozmowie z BBC. "Jest kilka trudnych kwestii, do których Grecja musi się odnieść, ponieważ założenie, kiedy w zeszłym roku eurogrupa przygotowała plan ratunkowy, było takie, że Grecja będzie mogła wrócić na rynek w następnym roku i pożyczać" - powiedział brytyjski minister finansów. W piątek wieczorem ministrowie finansów strefy euro wykluczyli możliwość restrukturyzacji długów Grecji. Od kilku dni finansiści spekulowali na temat ewentualnej konieczności zrestrukturyzowania tego długu. Grecję od widma bankructwa uratowała rok temu warta blisko 160 mld dol. pożyczka udzielona przez inne kraje strefy euro i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Niemiecki "Spiegel" informował w piątek, że możliwe jest wystąpienie Grecji ze strefy euro, a wkrótce potem decyzja o restrukturyzacji greckiego zadłużenia. Ateny natychmiast, jeszcze tego samego dnia, zdementowały informację "Spiegla". W sobotę premier Grecji Georgios Papandreu określił pogłoski o możliwości wystąpienia jego kraju ze strefy euro, jako "już niemal przestępcze".). Bardzo mi się spodobała szczerość brytyjskiego Ministra Finansów Georga Osborne’a: „założenie, kiedy w zeszłym roku eurogrupa przygotowała plan ratunkowy, było takie, że Grecja będzie mogła wrócić na rynek w następnym roku i pożyczać”! I pożyczać… pożyczać… pożyczać… Gwiazdowski
Pomniki Armii Czerwonej w III RP Pomniki wdzięczności Armii Czerwonej w III RP mają się dobrze. W Katowicach na Placu Wolności stoi takowy. Mamy dziękować Krasnoarmiejcom za to, że nas wyzwolili z naszych domów, wywozili na Sybir, rozstrzeliwali naszych ojców i dziadków. Na Śląsku jeszcze za to, że od stycznia 1945r. mordowali, zamykali w łagrach, a górników wywozili do Związku Sowieckiego. Protestowaliśmy, organizowali pikiety, obrzucali czerwona farbą. Ileż można? Postarzeli się „zadymiarze” i znudziło się im. Pomnik jak stał, tak stoi! Ja już od dawna nie mam złudzeń, czym jest III RP. Politycy jak się dorwą do władzy to nie chcą nikomu podpaść a zwłaszcza promoskiewskiej partii w PRL-bis. Myślałam, że ta przypadłość dotyczy tylko Śląska. Nie przeszkadza jak widać też Kutzowi – tak ubolewającemu nad losem Ślązaków po 45r., że żąda autonomii. Okazuje się, że nawet w Nowym Sączu władze miasta boją się od 20 prawie lat wykonać uchwałę rajców miejskich. http://lubczasopismo.salon24.pl/magazyn24/post/3…
„Akcja bezpośrednia” przy pomniku Armii Czerwonej Sądecki portal Sądeczanin poinformował, że 7 maja w południe nieznane osoby wymalowały napis „Do rozbiórki” na pomniku Armii Czerwonej przy alei Wolności, ręce żołnierzy na cokole pofarbowały na czerwono, a cały monument obkleiły kopią niewykonanej uchwały Rady Miasta Nowego Sącza o rozbiórce pomnika z 25 lutego 1992 roku. „Około godziny 15 pojawiła się pod pomnikiem sławiącym Armię Czerwoną również niezidentyfikowana ekipa, która błyskawicznie zamalowała hasła i dokonała liftingu sołdatów z karabinami (wg naszych informatorów na pewno nie byli to ludzie , firmy sprzątającej miasto)” – czytamy w Sądeczaninie. Profesor Leszek Zakrzewski, prezes Zarządu Nowosądeckiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, który wielokrotnie, bezskutecznie apelował do serca i sumienia obecnego prezydenta miasta Ryszarda Nowaka o usunięcie pomnika „ciemiężycieli i drugiego okupanta” powiedział portalowi, że z tą akcją nie miał nic wspólnego iże to prawdopodobnie inicjatywa „ludzi z zewnątrz”. - Widać, że wyczerpała się cierpliwość społeczeństwa. Droga oficjalnych petycji, apeli i próśb do władz Nowego Sącza o usunięcie haniebnego pomnika nie dała rezultatu i zaczęły się działania oddolne – stwierdził w wypowiedzi dla Sądeczanina oraz dodał, iż nie ma wątpliwości, kto zostanie zwycięzcą tego pojedynku, choćby „tajne służby” i „ambasady” całego świata zaangażowały się w obronę pomnika chwały oręża Związku Sowieckiego, położonego w sercu królewskiego miasta, założonego przez Wacława II Czeskiego w 1292 roku. Oficer dyżurny Komendy Miejskiej Policji w Nowym Sączu, który nie chciał się przedstawić, potwierdził Sądeczaninowi, że taki incydent miał miejsce. – Trwają czynności mające na celu wyjaśnienie tego zdarzenia, nikt nie został zatrzymany ani nawet wylegitymowany. O zdarzeniu dowiedzieliśmy się po fakcie, w wyniku tak zwanego obywatelskiego zgłoszenia, ktoś po prostu zadzwonił na policję, że zdewastowano pomnik przy alei Wolności – powiedział. Sądeczanin przypomina, że ostatnio o natychmiastowe wykonanie uchwały z 1992 roku zaapelowało do prezydenta Nowaka Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie, ostrzegając go, iż „nie złoży broni w tej sprawie”. Wcześniej z analogicznymi petycjami występowały do niego w tej sprawie m.in. Nowosądecka Rodzina Katyńska, Nowosądecki Oddział Polskiego Towarzystwa Historycznego, Wojewódzki Komitet Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Wojewódzka Rada Kombatantów i Osób Represjonowanych Warto przypomnieć, że Ryszard Nowak jest prezydentem Nowego Sącza z mandatu Prawa i Sprawiedliwości, co szczególnie oburza członków POKiN.
Jadwiga Chmielowska
W świetle i w cieniu – Wojna totalna Od co najmniej pięciu lat najsilniejsza partia w Polsce, reprezentująca ideologię “liberalną” o nachyleniu lewicującym z libertyńskimi tendencjami, prowadzi ze znaczną częścią polskiego społeczeństwa, a przede wszystkim z konkurencyjnym stronnictwem Prawo i Sprawiedliwość oraz Radiem Maryja i kilkumilionową rzeszą jego zwolenników, zajadłą kampanię wojenną. Korzysta w niej z niemal pełnego wsparcia środków przekazu, postkomunistów, środowisk ateistyczno-wolnomyślicielskich oraz wpływowego lobby żydowskiego, przy wydatnym wspomaganiu z zagranicy. Ta prawdziwa “wojna totalna” obfituje w autentyczne “tsunami” wyzwisk i inwektyw – sądzę, że zanim powstaną na ten temat obszerniejsze opracowania, warto przedstawić ich próbny wykaz.
Oto coś w rodzaju “katalogu” wyzwisk i zniesławiających wyrażeń zebranych z wypowiedzi polityków PO, programów TV, utworów “literackich” itp. Antysemita; antyeuropejczyk; nienawistnik; populista; moher; moherowy kapturek; rydzyk; oszołom; prawicowiec; pisowiec; pisior; pisiak; pisowski warchoł; kaczor; kartofel; fundamentalista; konserwatysta; klerykał; zacofaniec; ciemnogród; lustrator; rusofob; typ sarmacki; wróg postępu; religiant; dewot; ciemniak; wieśniak; faszysta; nazista; dewiant; ksenofob; nacjonalista; demagog; dywersant; nekrofil; bydło. W uzupełnianiu tego skromnego zestawu liczę na Czytelników, ale poza epitetami jednowyrazowymi, funkcjonuje w obiegu imponująca seria złożonych wyrażeń. Wymieniam tylko kilka z nich przykładowo: chuligaństwo polityczne; partia typu leninowskiego (PiS); prowadzi politykę wychodka (też PiS); nadaje się do psychiatryka (ktoś nieprzestrzegający poprawności politycznej); sieje nienawiść (mający inne niż “poprawne” poglądy, krytykujący “jedynie słusznych”); chamstwo, chuligaństwo polityczne przed Pałacem (S. Niesiołowski); posiew nienawiści (treść publikacji w “prawicowej” prasie bądź wypowiedzi źle widzianych osób); szczyty arogancji (jw.); moherowy kapturek poszedł do lasu, nazbierał pełny koszyczek rydzyków (Polsat, 3 IV); a jak chcesz zabłysnąć, weź krzyż w rękę i idź pod Pałac (TVN 24); demagogia, populizm i głupota (profesor, wicemarszałek Sejmu); Polską rządzi kler i jego przydupasy (Z. Hołdys); jak się patriotyzm za bardzo obudzi, to później wylatują zęby ze szczęk (W. Kuczyński, publicysta “Rzeczpospolitej”); mniej Matki Bożej, więcej seksu (Tele 5); kto domaga się prawdy (w sprawie smoleńskiej), dzieli Polaków, sieje nienawiść; myśli tylko o zemście i chce zaistnieć w historii (o J. Kaczyńskim); jest jedna strona waląca dechami od trumny, zniczami i wieńcami po głowach innych; obelżywe dekoracje, gniewne hasła i przemowy mają zmusić Polaków do kultu Lecha Kaczyńskiego. Taka i podobna rzeczywista mowa nienawiści leje się bez przerwy na nasze głowy, a jest rzeczą szczególną, że mamy ją przypisywać nie jej prawdziwym wytwórcom, a odwrotnie – tym, których oni znieważają. Pewni przedstawiciele hierarchii kościelnej – jak się wydaje – zatracili orientację: wzywają obrażanych do “pojednania”, do “zgody”, “porzucenia wzajemnej (!) wrogości”, “zakończenia podziałów” itp. Jeden z arcybiskupów (ten, co skwapliwie wysłał podwładnych księży do usunięcia krzyża na życzenie B. Komorowskiego) ocenił surowo “pewne środowiska kościelne, niechętne przebaczeniu i pojednaniu” (!). Od ołtarza krytykował napastowanych: “Druga strona nie umie przebaczyć”. A może należałoby przede wszystkim wezwać tę “pierwszą stronę” do przeproszenia i pokuty? Trzeba zapytać:, w jakim właściwie świecie żyjemy? Czyżby dla prawdy i uczciwości nie było w Polsce miejsca, a liczyło się tylko konformistyczne podporządkowanie kłamstwu i złu? Oczywiście, nikt z autorów powyższych wywodów nie zechce na to pytanie odpowiedzieć. Zbigniew Żmigrodzki
Wywiad mógł uratować porwanego Polaka? Z informacji, do których dotarli dziennikarze "Rzeczpospolitej" wynika, że że we wrześniu 2008 r. szef Służby Wywiadu Wojskowego gen. Radosław Kujawa zakazał pracy wywiadowczej oficerom operacyjnym w Afganistanie. Byli to jedyni żołnierze, którzy, na co dzień utrzymywali regularne kontakty z Afgańczykami. Polski rząd zapewniał, że robi wszystko, by uratować porwanego przez talibów Piotra Stańczaka. Czy gdyby mogli wykonywać swoje obowiązki, to pomogliby w uratowaniu polskiego geologa? - zastanawia się "Rzeczpospolita". Informatorzy gazety potwierdzają, że zawieszeni oficerowie mieli wśród Afgańczyków liczne źródła informacji. Zgodnie z decyzją gen. Kujawy trzech oficerów nie mogło prowadzić żadnych działań ani wyjeżdżać za bazę. - Decyzja podpisana przez generała i ówczesnego dyrektora jednego z departamentów (ich podpisy widnieją pod dokumentem – red.) doprowadziła do paraliżu pracy afgańskiej komórki Służby Wywiadu Wojskowego – mówi informator "Rzeczpospolitej" z centrali SWW z Warszawy. Żołnierze SWW wcześniej służyli w WSI i nie zdążyli na czas przejść weryfikacji. Nowelizację ustawy o SKW i SWW prezydent Lech Kaczyński skierował do Trybunału Konstytucyjnego. Szef wywiadu wojskowego zakazał oficerom pracy operacyjnej aż do momentu wydania w tej sprawie orzeczenia przez Trybunał. 19 listopada 2008 roku sędziowie stwierdzili, że przepisy ustawy o SKW i SWW są zgodne z konstytucją. Już 24 listopada generał Kujawa cofnął swoją decyzję. Pracownik Geofizyki Kraków Piotr Stańczak został porwany w Pakistanie we wrześniu 2008 r. Talibowie w zamian za jego uwolnienie domagali się zwolnienia z więzień swoich towarzyszy. Wobec niespełnienia tych żądań przez pakistańskie władze, w lutym 2009 r. ogłosili, że Polaka zabito. W kwietniu ubiegłego roku ciało Polaka przewieziono do kraju; pogrzeb Stańczaka odbył się na początku maja w Krośnie. W lipcu 2009 r. ujawniono, że Shah Abdul Aziz, były parlamentarzysta pakistański, został aresztowany z powodu podejrzeń o związek z zabójstwem Stańczaka. Aziz był kluczową postacią negocjacji z talibami w trakcie przetrzymywania Polaka. Po zabiciu Stańczaka zaproponował pomoc w odzyskaniu ciała; ofertę przyjęło polskie MSZ. Jego aresztowanie miały umożliwić zeznania Atty Ullaha Khana, zatrzymanego wcześniej terrorysty, który przyznał się do porwania Stańczaka. Khan miał rozpoznać Aziza, jako osobę, z której polecenia zabito Polaka po załamaniu się negocjacji. W lutym tego roku szef MSZ Radosław Sikorski poinformował, że pakistańska policja zatrzymała cztery osoby bezpośrednio odpowiedzialne za porwanie Stańczaka. Prezydent Bronisław Komorowski odznaczył Piotra Stańczaka w październiku 2010 roku Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Formalną procedurę odznaczeniową - w odpowiedzi na apel internautów - polecił rozpocząć jeszcze w styczniu tego roku ówczesny prezydent Lech Kaczyński. Inicjatywę w tej sprawie przejął Komorowski. Kancelaria Prezydenta poinformowała, że Komorowski postanowił o odznaczeniu polskiego geologa za "wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej oraz niezłomną postawę wobec zagrażającego niebezpieczeństwa".
onet.pl/RWW
Kibole władzy Że wojenka premiera z „bandytami stadionowymi” będzie miała w „Gazecie Wyborczej” gorliwych kibiców, że pierwszą jej reakcją będzie „nareszcie!”, można się było spodziewać. Ale sugestia, że akcja rządu zapobiegła temu, by, jak w Serbii, o wyniku wyborów zdecydowały bojówki organizowane przez kluby kibica, wyznacza doprawdy nowy, wyśrubowany standard lizusostwa. Jeszcze wczoraj gdyby ktoś pod jakimkolwiek względem przyrównał III RP, od trzech lat szczęśliwie rządzoną niepodzielnie przez „siły obliczalne i odpowiedzialne” do Serbii, ta sama gazeta za trzęsłaby się z oburzenia. Rachunek jest taki, że − cytuję za medium zdeklarowanie „antypisowskim” − na zamkniętych przez rząd stadionach gościło średnio 35 tysięcy widzów. Karty kibica ma w kraju kilkaset tysięcy. A w awanturze w Bydgoszczy, która dała asumpt całej akcji, brało udział góra 200 chuliganów. Jeśli to nie jest stosowanie odpowiedzialności zbiorowej, to, co nią jest? Oficjalnym powodem − pretekstem − zamknięcia stadionów jest niemożność zapewnienia na nich bezpieczeństwa, ale do wczoraj właśnie te dwa stadiony podawane były za wzór, jako, dzięki trosce włodarzy z PO, najbezpieczniejsze w Polsce. Gdyby, więc traktować rządową narrację poważnie, to one akurat powinny zostać zamknięte, jako ostatnie, nie pierwsze. Oficjalnie srogość Tuska jest dziś konieczna, by nie dopuścić chuliganów na mecze Euro 2012. Gazeta, która to pisze, jednocześnie tuż obok informuje o niewiarygodnym fuksie mieszkańca Opola, który wylosował na mistrzostwa aż 4 bilety − dla całej rodziny! I w niczym to nie skłania do zastanowienia, jakimi niby cudem mogą w takim razie wejść na te mecze zwartą grupą „stadionowi bandyci”. Przepraszam za mało błyskotliwą pointę, ale prorządowe media sięgają w swym serwilizmie dna. RAZ
Milion pomocników Mosadu na całym świecie Mossad’s One Million Helpers World-Wide
http://www.theoccidentalobserver.net/authors/Webster-Mossad.html
Martin Webster – 26.03.2011, Przekład / skrót Ola Gordon, nieistotne poprawki stylistyczne gajowego Maruchy.
Wstrząsy wtórne po styczniowym zamachu w Dubaju na palestyńskiego lidera Hamasu, Mahmouda Mabhouh, dokonanym przez izraelskie tajne służby Mossad, wreszcie wstrząsnęły Pałacem Westminsteru w Londynie po południu we wtorek 23 marca. Zabójstwa dokonał duży pluton egzekucyjny składający się z mężczyzn i kobiet, którzy przybyli i opuścili Dubai przy pomocy „sklonowanych” paszportów wydanych obywatelom Australii, Francji, Niemiec, Holandii, Irlandii i W Brytanii. Rząd Izraela odmówił komentarza w tej sprawie poza stwierdzeniem: „Nie ma dowodów, że Izrael był za to odpowiedzialny”. Dwanaście ze sfałszowanych paszportów było kopiami brytyjskich oryginałów. Warto zauważyć, że wszyscy posiadacze autentycznych brytyjskich dokumentów byli obywatelami brytyjskimi, którzy osiedlili się w Izraelu i w myśl Prawa Powrotu przyjęli również obywatelstwo izraelskie. Żydowski minister spraw zagranicznych rządu Partii Pracy, (ale niekoniecznie syjonista) David Milliband wstał w wyciszonej Izbie Gmin, by wygłosić ministerialną deklarację, w której zapowiedział, że po dochodzeniu przeprowadzonym przez Scotland Yard i Agencję Przestępczości Zorganizowanej (SOCA), podjęto decyzję wymagającą by wyższy rangą członek personelu dyplomatycznego Ambasady Izraela w Londynie, opuścił niezwłocznie Brytanię. Nie podano nazwiska dyplomaty w oświadczeniu, ale przypuszcza się, że osobą tą, niezależnie od jej oficjalnego tytułu, jest szef stacji Mosadu w Londynie. Milliband powiedział w Izbie Gmin, że dochodzenie SOCA ustaliło, że autentyczne dokumenty brytyjskie wydostały się z rąk ich właścicieli tylko gdy znajdowały się w tymczasowym posiadaniu izraelskich urzędników – albo w Londynie, albo w tranzycie na lotnisku Ben Guriona w Izraelu. Oświadczył on: Doszliśmy do wniosku, że istnieją ważne powody, by sądzić, że Izrael był odpowiedzialny za niewłaściwe użycie brytyjskich paszportów. Takie nadużycie jest nie do przyjęcia. Świadczy o głębokim braku poszanowania dla suwerenności Zjednoczonego Królestwa. Fakt, że dokonał go kraj, który jest przyjacielem, o znacznych dyplomatycznych, kulturowych, biznesowych i osobistych powiązaniach z Wlk. Brytanią, dolewa tylko oliwy do ognia. Żadne państwo ani rząd nie mogłoby stać bezczynnie w takiej sytuacji. Poprosiłem, by ten członek Ambasady Izraela został usunięty, co ma teraz miejsce. Jest interesujące zobaczyć, jak Jewish Chronicle potraktowała oświadczenie Millibanda. W dniu 26 lutego dziennik opublikował artykuł pt. „Milion Jews aid Mossad says writer on Radio 4″ [1 mln Żydów pomaga Mosadowi, mówi Radio 4], próbując wyszydzić informację, że zagraniczne służby wywiadowcze Izraela zatrudniły milion Żydów na całym świecie do pomocy w swojej działalności szpiegowskiej. Negując istnienie miliona pomocników Mossadu wśród żydostwa w diasporze, starannie ominięto informacje o istnieniu podjednostki Mosadu znanej, jako „Sayanim” [pomocnicy]. Sayanim to Żydzi, którzy żyją i mają obywatelstwo krajów poza Izraelem, lecz są potajemnie zatrudnieni przez Mosad do pomocy w jego działalności, tj. zapewnienia „bezpiecznych domów”, świadczenia usług przewozowych, dostępu do sieci łączności i innych obiektów, oficjalnych dokumentów, itp. itd. Pełne (i niezaprzeczalne) szczegóły na istnienie sieci sayanim Mosadu przedstawił agent Mosadu, renegat Wiktor Ostrowski, w książce z 1994 roku „The Other Side of Deception” [Druga strona oszustwa]. Jest pewne, że nie wszyscy sayanim są rekrutowani przez wyszukiwaczy talentów na ziemiach diaspory, gdzie się urodzili i mają obywatelstwo; niektórzy są rekrutowani podczas wizyt w Izraelu. Od proklamacji Izraela w 1948 roku, celem głównej organizacji międzynarodowej ruchu syjonistycznego, Światowego Kongresu Żydów (WJC), było stworzenie więzi między Żydami z diaspory i Izraelem. Tę politykę ze zdumiewającą szczerością podkreślał czołowy strateg syjonizmu XX wieku, Nahum Goldmann. Razem z rabinem Stephenem S Wise był współzałożycielem WJC w 1934 roku i jego prezydentem w latach 1949-1977. W swojej książce, „The Jewish Paradox” [Żydowski paradoks], 1978, twierdził, że ten proces scalania powinien być wprowadzony wśród Żydów w grupie starszych nastolatków, kiedy młodzi są najbardziej idealistyczni i wrażliwi. Goldmann dbał, by tak wielu młodych Żydów, jak możliwe, mogło przybyć do Izraela podczas tzw. ‘gap-years’ [okres po ukończeniu szkoły, a przed rozpoczęciem studiów] lub w czasie ich trwania po to, by zgłębić izraelski sposób życia, pracując w kibucach lub w jednej ze służb społecznych – a nawet, jako rekruci w wojsku. Miał nawet czelność stwierdzić, że rządy krajów diaspory rozumiejący sprawy żydowskie mogłyby ułatwić ten proces – i nawet może dadzą się przekonać do przekazania środków z podatków krajowych, aby pomóc za to zapłacić! Nie wiem czy brytyjski rząd robi to, czy robił. Ale każda z kilka żydowskich organizacji charytatywnych, które organizują i (nominalnie) opłacają takie gap-years w Izraelu dla młodych Żydów narodowości brytyjskiej, publikuje zarejestrowane numery charytatywne, co oznacza, że ich fundusze nie podlegają opodatkowaniu, więc operacja ta z pewnością miała pośrednią pomoc ze strony brytyjskich podatników. Podczas pobytu w Izraelu najbardziej zapaleni młodzi syjoniści, którzy posiadają również wymagane cechy intelektualne i osobowościowe, są rekrutowani i bez wątpienia poddawani szkoleniu. Proces ten tylko w małym stopniu różni się od sposobu stosowanego przez sowieckiego szpiega NKWD, który rekrutował i wyszkolił krąg sowieckich szpiegów w Uniwersytecie Cambridge tuż przed II wojną światową: Guy’a Bridges, Donalda Duanta MacLeana, Kima Philby’ego, Anthony’ego Blunta i innych, którzy mogli penetrować najwyższe szczeble brytyjskiego wywiadu MI6 podczas wojny, kiedy Brytania była sojusznikiem ZSRR. Osłabiali też i sabotowali brytyjskie operacje antysowieckie w czasie zimnej wojny. Jedyna różnica między działalnością sowiecko-brytyjską i syjonistów żydowskich jest taka, że syjoniści robią to w sposób ciągły, globalny, na bazie produkcji masowej i prowadzą prace typowania, rekrutacji i szkolenia każdej nowej fali młodych talentów w granicach Izraela, gdzie taka działalność przekracza zasięg prawa krajów diaspory.
Działalność Sayanim Sayanim w Wlk. Brytanii i we Włoszech pomogli w 1986 roku w porwaniu i przemycie do Izraela (w skrzyni) odurzonego narkotykami Mordechaja Vanunu, izraelskiego naukowca, chrześcijańskiego konwertyty, który ujawnił tajny obiekt produkujący bomby nuklearne w Dimona. Sayanim pomogli również agentom Mosadu w Nowej Zelandii cztery lata temu wykraść oficjalne nowozelandzkie paszporty należące do wielu starszych, niedołężnych i innych podatnych na oszustwa grup obywateli. Paszporty te były przeznaczone do użycia przez Mosad w działalności szpiegowskiej i skrytobójczej w innych częściach świata. Mosad miał nadzieję, że osoby, które okradziono z dokumentów, prawdopodobnie nie zauważą, że coś było nie w porządku i nie zgłoszą tego odpowiednim organom. Jest to rodzaj cynicznej niegodziwości, którą wielbiciele Izraela odsuwają z pobłażliwym uśmiechem, jako tylko „hucpę”. (Są to ci sami ludzie, którzy mówią o „wysokich standardach etycznych” izraelskiej armii). Ówczesny odważny rząd Nowej Zelandii nie podzielał tego poglądu. Uwięziono dwóch agentów Mosadu, a Izrael został zobowiązany do wyrażenia publicznych przeprosin i zapewnienia, że nigdy nie zrobi czegoś takiego ponownie. Izrael wystosował przeprosiny i gwarancje. Takie gwarancje Izraela nie są nic warte. W debacie, która nastąpiła po ministerialnym oświadczeniu Millibanda, William Haigh, konserwatywny minister spraw zagranicznych przypomniał Izbie Gmin, że Izrael został schwytany w podobnej operacji fałszowania brytyjskich paszportów w 1987 roku. Powiedział, że ówczesny izraelski minister spraw zagranicznych – obecnie prezydent Izraela – Szimon Peres, wydał uroczyste werbalne i pisemne zapewnienie rządowi brytyjskiemu, że „takie coś nigdy się nie powtórzy”. Uwaga Haigha zasługuje na uwagę, gdyż nie ukazała się w większości doniesień medialnych o debacie następnego dnia. Ale jak teraz wiemy, sfałszowane brytyjskie, jak również australijskie, francuskie, niemieckie i holenderskie paszporty, zostały wykorzystane w zabójstwie Mahmuda Mabhouha w Dubaju. Jest to oczywiście skandaliczne – w języku dyplomatycznym „nieprzyjazny akt” – kiedy tajne służby obcego mocarstwa zatrudniają obywateli innego kraju w celu wsparcia każdego rodzaju działalności szpiegowskiej, „a tym bardziej wbrew interesom” tego innego państwa . Mosad prowadzi taką działalność w każdym kraju diaspory, gdzie tylko znajduje społeczność żydowska po prostu, dlatego, że rządy większości krajów (zwłaszcza W Brytania, USA, Kanada, Niemcy, Włochy, Polska) zazwyczaj niechętnie podejmują skuteczne działania w celu wyeliminowania takiej działalności wywrotowej ze względu na pewne obawy. Skąd szefowie Mosadu mają pewność, że wszystko im się uda:
- jazgotliwe oskarżenia o „antysemityzm’
- obawa, że lokalne organizacje Przyjaciół Izraela przestaną udzielać wsparcia finansowego dla ich partii politycznych
- nacisk ze strony Ameryki, która jest zawsze gotowa pomagać Izraelowi, gdyż jej cały system polityczny i media są zdominowane przez syjonistycznych Żydów, lub nie-żydowskich przekupionych karierowiczów. Ślepota, którą kolejne rządy brytyjskie stosują wobec prowadzących akcję wywrotową sayanim Mosadu w W Brytanii, została zinstytucjonalizowana w połowie lat 1990, kiedy Home Office [Min. Spr. Wewn.], który nadzoruje brytyjskie służby policyjne i służby bezpieczeństwa (MI5), wyraziło zgodę na to, by London Metropolitan Police i Greater Manchester Police zapewniły stałe szkolenia w dzieleniu się wywiadem z Community Security Trust (CST). CST jest częścią bezpieczeństwa i wywiadu Izby Deputowanych Brytyjskich Żydów (JBD), której prospekt emisyjny oświadcza, że istnieje w celu „ochrony interesów, praw religijnych i bezpieczeństwa Żydów na całym świecie i zwiększania bezpieczeństwa Izraela, jego pozycji i dobrobytu”. Dość jasno widać, że obawy dotyczące kwestii lojalności nie są najważniejsze w świadomości zorganizowanej społeczności żydowskiej. W artykule w „The Observer” z niedzieli, 2 lutego 1997 r., ówczesny dyrektor obrony” JBD Michael Whine (obecnie mieszka i pracuje w Izraelu) ujawnił, że CST jest „siłą obronną w liczbie 2000 …. z wyrafinowanym systemem wywiadu, który dostarcza strażników i ochroniarzy pociągów …. Pracownicy podejmują intensywne ćwiczenia fizyczne.” Formacje CST są często widziane podczas eskortowania syjonistycznych demonstracji politycznych i innych żydowskich manifestacji publicznych, ubrane w odblaskowe kurtki podobne do tych, jakie nosi policja, ale z umieszczonym na nich wielkimi literami napisem „CST”. Personel CST paraduje w miejscach publicznych, choć wszystkie takie działania mają pełną eskortę policji, która daje wystarczającą ochronę dla wszystkich innych ludzi i organizacji w naszym kraju. W świetle takich publicznych manifestacji CST i wypowiedzi Michaela Whine’a, ważne jest, aby pamiętać, że zgodnie z § 1 Public Order Act z 1936 – Ustawa dot. Porządku Publicznego (przyjęta w celu zlikwidowania stylu Blackshirts of Sir Oswald Mosley’s British Union of Fascists [Czarnych Koszul Brytyjskiego Związku Faszystów Sir Oswalda Mosleya) "Jest nielegalne "organizowanie i / lub wyposażania i / lub szko"lenie sił paramilitarnych w celu osiągnięcia celów politycznych za pomocą siły fizycznej "..... lub ".... zachowywać się w taki sposób, aby dawać uzasadnione obawy ...." za takie zaangażowanie". Niemniej jednak, CST jest w jakiś sposób wyłączone z § 1 ustawy o porządku publicznym. Nieżyjący Colin Jordan i trzej jego współpracownicy z dawno zlikwidowanego Narodowego Ruchu Socjalistycznego zostali uwięzieni w 1963 roku po procesie w Old Bailey na okres od 3 do 9 miesięcy, mimo że zostali uznani za niewinnych naruszenia prawa rzeczowego, ale winnych "wywoływania odpowiedniej obawy", że nie mająca broni 12-osobowa formacja stewardów (w jednakowych szarych koszulach), zwana Spearhead [Grot włóczni] naruszała Ustawę. Gdy byłem organizatorem manifestacji National Front [NF] w latach 1970, ciągle przypominano mi warunki tej ustawy, kiedy odwiedzałem dział porządku publicznego A8 Scotland Yardu w celu wynegocjowania tras marszu i innych szczegółów. Powiedziano mi, że byłoby to uznane za wykroczenie przeciwko ustawie, nawet jeżeli członkowie NF Drum Corps mieli by na sobie podobne białe koszule! („To można by uznać za mundur. Mogli być aresztowani.”) […] Plan Home Office wsadzenia do jednego łóżka policji z prywatną, paramilitarną organizacją syjonistyczną, został zaprojektowany przez wysokiego urzędnika, Neville Naglera, który stał na czele wydziału Home Office ds. stosunków rasowych i który chwalił się mojej starej przyjaciółce, nieżyjącej Dowager Lady Birdwood, ze sporządzania każdego wystąpienia nt. stosunków rasowych każdemu ministrowi spraw wewnętrznych, Partii Pracy i Partii Konserwatywnej, przez ponad dekadę. I wiecie, co? Kiedy wycofał się z Home Office, Nagler natychmiast został mianowany dyrektorem wykonawczym JBD. Szefowie policjantów i inni bardzo doświadczeni funkcjonariusze policji biorą udział w corocznych bankietach CST w super-luksusowych hotelach Mayfair, gdzie spotykają się z czołowymi fanatykami syjonistycznymi, z których wielu jest multimilionerami, a niektórzy z nich są skazanymi oszustami i byłymi klientami więzień. W świetle tych faktów, wydaje mi się rozsądne by stwierdzić, że wielu syjonistycznych Żydów, którzy są zmotywowani przynależnością do CST, będą głównymi celami rekrutacji w szeregi sayanim Mosadu – to znaczy, jeśli nie zostali jeszcze zatrudnieni przez Mosad w latach spędzonych w gap-years w Izraelu. Intelektualne unikanie przez Jewish Chronicle jakiejkolwiek wzmianki o światowej sieci sayanim Mosadu w jej próbie przeceniania pojęcia milionów Żydów na całym świecie, zorganizowanych w celu wspierania operacji Mosadu, może wywołać smutne uśmiechy ze strony tych nie-Żydów, którzy wiedzą, o co w tym chodzi – i śmiech ze strony Żydów.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/
Tusk zamknął dwa najbezpieczniejsze stadiony w Polsce Premier Tusk postanowił zamknąć dwa najbezpieczniejsze w Polsce stadiony – Lecha Poznań i Legii Warszawa. Tak się składa, że ich kibice należą do najbardziej zaangażowanych w działania patriotyczne i w krytykę rządu. Pretekstem ma być bijatyka w Bydgoszczy. Tyle, że jakieś 99 proc. winy za to, iż do niej doszło, ponosi firma Zubrzycki, zarabiająca miliony dzięki Platformie Obywatelskiej. W przeddzień finału Pucharu Polski w Bydgoszczy rozmawiałem z mecenasem Andrzejem Pleszkunem ze stowarzyszenia „Wiara Lecha” i Wojciechem Wiśniewskim ze Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa. Temat rozmów był ten sam: po internecie krążyła dość wiarygodnie brzmiąca informacja, że władza szykuje prowokację przeciwko kibicom. Obaj głowili się, jak z tą informacją przebić się do tysięcy zwykłych poznaniaków i warszawiaków jadących do Bydgoszczy.
Protest i pikieta kibiców Legii – „Donald matole, twój rząd obalą kibole!”. Równolegle przed meczem policja ogłosiła, że jest przeciwna jego organizacji z racji na zagrożenie dla bezpieczeństwa na nieprzystosowanym do takich widowisk II-ligowym stadionie. O zagrożeniu w histerycznym tonie rozpisywały się też prorządowe media.
Prowokacja bydgoska To, że wydarzenia bydgoskie były prowokacją władzy, nie ulega wątpliwości dla nikogo, kto zna przebieg wydarzeń. Jak władza zareagowała na rzekome gigantyczne zagrożenia, publicznie opisywane przez rządowe służby? Podczas meczu na murawie pojawiło się zaledwie… kilkudziesięciu ochroniarzy z firmy Zubrzycki. Jeśli władza wierzyła własnej policji, było to zachowanie kompletnie nieodpowiedzialne. Trudno je określić inaczej niż głupotę lub – co bardziej prawdopodobne – celowe prowokowanie zajść. Pomysł, że kilkudziesięciu ochroniarzy może stanowić zaporę na wypadek gdyby 6 tys. kibiców Lecha chciało się pobić z 6 tys. kibiców Legii, to czysty absurd. Gdyby trybuny faktycznie pełne były chuliganów, jak opisuje to „Gazeta Wyborcza”, mecz nie zdążyłby się rozpocząć, a boisko stało by się terenem batalistycznych scen bitewnych.
Stadiony bezpieczne jak nigdy Tymczasem do niczego takiego nie doszło. Przez cały czas trwania meczu kibice obu drużyn w spokoju prowadzili doping, w tym skandowali hasła krytykujące rząd Tuska i media. Jak to możliwe? Kampania „GW” nie ma żadnego oparcia w faktach. Stan bezpieczeństwa na stadionach w ostatnich latach nieporównywalnie poprawił się. Stało się za sprawą kibicowskich stowarzyszeń, dzięki którym kibice zajęli się działaniami patriotycznymi, antykomunistycznymi oraz na rzecz społeczności lokalnych. Stali się oni najważniejszym oddolnym ruchem wyrażającym aktywność młodych Polaków. Kibice organizowali się z dala od partii politycznych, jednak reaktywowanie przez nich patriotycznych tradycji zostało właśnie z powodów politycznych zaatakowane. Rządząca partia oraz gazeta Adama Michnika uznały ich środowisko za groźną wylęgarnię postaw politycznie niepoprawnych. Kibice zaczęli być przez niezwalczani, na co odpowiedzieli transparentami wyśmiewającymi puste obietnice rządu i kłamstwa „GW”. Że aktywność patriotyczna kibiców współgrała z poprawą bezpieczeństwa dowodzą niezbicie dane Komendy Głównej Policji. W 2008 r. policja skierowała 1559 wniosków o ukaranie uczestników imprez masowych za popełnienie wykroczenia. W 2010 r. – zaledwie 505. Podobnie rzeczy wygląda, jeśli chodzi o zarzuty popełnienia przestępstwa: 2008 – 757, 2010 – 328. Nie inaczej sytuacja kształtuje się, gdy chodzi o liczbę zatrzymanych: 2008 – 2166, 2010 – 961. Tak wielkiego sukcesu nie odniósł nigdy żaden polityk czy rząd.
Ochroniarze jak tyczki Nie oznacza to rzecz jasna, że kibice stali się z tego powodu aniołkami. To, że liczba incydentów błyskawicznie zmalała o 56 proc, nie oznacza, że nie ma ich wcale. Stadiony nigdzie na świecie nie przypominają filharmonii. Naiwnością byłoby twierdzić, że 6 tys. kibiców Lecha i Legii można zostawić ze sobą sam na sam i być pewnym, że nie dojdzie do żadnych incydentów. Słownik Władysława Kopalińskiego określa prowokację, jako podstępne podpuszczanie kogoś do szkodliwych dla niego (lub dla osób trzecich) działań. Prowokujący wykorzystuje dla swych celów takie cechy wroga, sprzyjają jego celom. Tak postąpili organizatorzy meczu w Bydgoszczy. Mecz zakończył się remisem, po nim przyszedł czas na dogrywkę i rzuty karne. Dla każdego specjalisty od zabezpieczenia meczu nie ulega wątpliwości, że to moment wyzwalający największe emocje. Za chwilę 6 tys. ludzi przeżyje euforię, zaś drugie 6 tys. złość. Ochrona powinna w tej sytuacji zmobilizować wszystkie siły. Tymczasem liczba ochroniarzy firmy Zubrzycki na boisku wzrosła nieznacznie i nadal była śmiesznie nieliczna. O wszystkim zdecydować miał ostatni rzut karny. Przed nim część kibiców Legii bez problemu wbiegła na płytę stadionu. Jak zareagowali nieliczni ochroniarze? Stali jak tyczki, czym dali znać kibicom, którzy patrzyli na nich z trybun, że akceptują na ich wbiegnięcie na murawę. Wbieganie na murawę po zdobyciu mistrzostwa czy pucharu ma w Polsce długą tradycję. Bywało, że policja lub ochrona je uniemożliwiała. Ale było i tak, że – formalnie lub nie – wyrażała na to zgodę. Także niżej podpisany świętował niegdyś zdobycie mistrzostwa Polski przez Lecha Poznań wraz z tłumem kibiców na murawie. Co pokazane zostało w mediach, jako dowód piękna piłki nożnej i wyzwalanych przez nią emocji.
Tusku, ratuj! Jest jedno, „ale”: dowódcy odpowiedzialni za bezpieczeństwo na meczu nie mogą dopuścić do świętowania na murawie, jeśli oznacza to wejście świętujących w bezpośredni fizyczny kontakt z tymi, którzy akurat rozzłoszczeni są porażką. To elementarz. Nawet, jeśli 90 proc. kibiców będzie w tym momencie świętować lub smucić się w spokoju, to i tak ze strony choćby znikomej mniejszości padną wrogie okrzyki, a za nimi może dojść do rękoczynów. Dowodzący ochroniarzami Zubrzyckiego Krzysztof Grochocki doskonale o tym wiedział, bo odpowiadał za zabezpieczenie wielu podobnych imprez masowych. Tymczasem jego pracownicy nie przeszkodzili najmniejszym stopniu w wejściu kibiców na murawę. Nie wahali się nawet narazić przez to bezpieczeństwa piłkarzy. Wbrew intencjom prowokatorów zdecydowana większość kibiców została na trybunach. Doszło tylko do niewielkiej bójki. Wtedy na murawę wkroczyła policja – strzelając do agresywnych i nieagresywnych z broni gładkolufowej, co wywołało rzucanie różnymi przedmiotami w nią samą. Moment wręczania pucharu wyglądał, więc jak przygotowany przez rządowych spindoktorów: piłkarze odbierali puchar pomiędzy szpalerami ochroniarzy, a przeciętny widz miał dowiedzieć się, że oto tysiące bandytów wywołały gigantyczną awanturę. „Nie ustąpimy ani na krok” – odpowiada na konferencji prasowej z 4 maja Donald Tusk. Potem podlegli rządowi wojewodowie zamykają stadiony w Poznaniu i Warszawie. To na nich pojawiały się wielkie napisy „Szechter przeproś za ojca i brata” oraz „Gówno prawda” (przypominający logo „GW”).
Ile wykonawcy prowokacji zarobili z kieszeni podatników? Kim są wykonawcy bydgoskiej prowokacji? Jest nią firma ochroniarska Zubrzycki. Dodajmy, że tak naprawdę istnieją dwie firmy z „Zubrzyckim” w nazwie, mieszczące się pod tym samym adresem. Tak się składa, że Zubrzycki cieszy się szczególnymi względami dwóch sił: postkomunistyczno-esbeckiego betonu z PZPN, który był organizatorem meczu, oraz Platformy Obywatelskiej, a w szczególności wywodzącej się z tej partii prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. W 2009 r. ochroniarze z Zubrzyckiego pacyfikowali kupców z warszawskiego KDT. W wyniku ataku „ochroniarzy”, który nie miał nic wspólnego z zakresem uprawnień przysługujących firmom ochroniarskim, rannych zostało 40 osób. Niektóre z nich mają zrujnowane zdrowie do dziś. Nawet MSWiA postanowiło wówczas zareagować – wystąpiło o odebranie Zubrzyckiemu koncesji. Ale wkrótce okazało się, że istnieją dwie firmy o tej nazwie, z których jedna twierdzi, że nie miała z pacyfikacją nic wspólnego. Po pacyfikacji KDT okazało się, że współpraca z warszawskim ratuszem stała się dla Zubrzyckiego bardzo opłacalna. W grudniu 2009 r. urzędnicy Gronkiewicz-Waltz wynajęli tę firmę do ochrony imprezy sylwestrowej na Placu Konstytucji, przelewając na jej konto 310 tys. zł. Po tragedii smoleńskiej Zubrzycki ustawiał i demontował płotki podczas żałobnych uroczystości, za co dostał 130 tys. zł. „Superexpress” pisał o zarobkach Zubrzyckiego za ochronę osób i mienia w placówkach Domu Kultury Włochy (115 tys. zł), ochronę Targowiska Banacha (530 tys. zł), ochronę i usługi portierskie w SP nr 342 im. Jana Marcina Szancera (72 tys. zł). Niezwykle intratny kontrakt jedna z firm „Zubrzyckim” w nazwie zawarła kilka miesięcy temu – w grudnia 2010 r. Za ochronę obiektów i pasażerów komunikacji miejskiej zarobi około 2,4 mln zł. Piotr Lisiewicz
Kacerze, heretycy, sekciarze Lada moment dusze Polaków, łatwowierne i niedojrzałe, w łapska chytrych kacerzy głoszących kult smoleński wpadną. Trwoży się Kościół, lękają biskupi, niepewnie po kątach księża pomykają. Wszyscy oni jak niepyszni, wszyscy speszeni, w bojaźni i drżeniu suplikują. W Lutra i Kalwina, arcyherezjarchów wszech czasów, wcielili się Jarosław Kaczyński i jego uczniowie. Dogmaty nowej wiary przewrotne: że zmarły prezydent Lech Kaczyński był wielkim polskim przywódcą, a jego brat chce testament jego w życie wdrażać. Gorsze to widać niż 95 tez przybitych do kościoła w Wittenberdze. Na szczęście „Newsweek” nie tylko opisuje smutny los Sanctae Romanae Ecclesiae; tygodnik postanowił sine ira et studio Matce Kościołowi w sukurs przybyć. I rzucić do rozprawy wszelkie swe siły intelektualne. Ba, tak się owo pismo w tej obronie zapamiętało, tak się losami katolicyzmu przejęło, że aż o nałożeniu na Kaczyńskiego ekskomuniki zaczęło wspominać. Otóż, jak zauważa publicysta tego tygodnika w najważniejszym tekście numeru, „mariawityzm, herezja, która po raz pierwszy w Polsce na tak wielką skalę pomieszała katolicyzm z narodową traumą, gdyby Watykan nie ekskomunikował go w porę, zabrałby ze sobą z Kościoła nie sto tysięcy wiernych, ale kilka milionów. To ostrzeżenie warto wpisać do sztambucha polskim biskupom”. A więc, drodzy hierarchowie, do dzieła. Słowa, nawet te miłością ociekające, które płyną z ust biskupa Pieronka, nie wystarczą. Wyklinajcie PiS, ile wlezie. Na miasta i dzielnice wraże interdykt nakładajcie. A jak nie, to wam pod bokiem Kaczyński z Brudzińskim i Rogalskim owieczki uprowadzą. Niejedyny to oczywiście tekst w polskiej prasie, który zwolenników Kaczyńskiego nazywa sekciarzami. Pierwszy, o ile mnie pamięć nie zawodzi, w roli proroka przestrzegającego przed nową religią wystąpił Norman Davies. Później słowa „sekta”, „sekciarze” i „guru” weszły na stałe do arsenału antypisowskiej propagandy. Nic dziwnego. Doskonale spełniają jej podstawowe zadanie: mają przeciwnika i konkurenta politycznego zohydzić i poniżyć. Dzięki łatce „sekciarzy” zwolennicy partii politycznej zmieniają się w maniaków. Z kim kojarzy się, bowiem ogółowi sekciarz? Z kimś szaleńczo obstającym przy swoim wąskim i ciasnym pojmowaniu rzeczywistości, z kimś, kto nie tylko ma absolutne przeświadczenie o posiadaniu prawdy, ale też żadnej rozmowy nie dopuszcza, z kimś wreszcie, kto cechuje się ślepym posłuszeństwem i od przywódcy został emocjonalnie uzależniony. Sekta ubezwłasnowolnia, odbiera własny rozum, zamyka, porywa. Sekta jest niebezpieczna. Oglądając „Newsweeka”, myślałem, jak wielkie musi być w głowach jego redaktorów rzeczy pomieszanie. I jak wielki strach. Żeby na okładce do krzyża samolot przybić? I ortodoksji katolickiej bronić? No cóż, skoro Kaczyński ante portas…Paweł Lisicki
POPIERSIE GENERAŁA STANISŁAWA MACZKA W KRAKOWSKIM PARKU JORDANA Podążając Aleją 3 Maja w Krakowie dochodzi się do wejścia głównego Parku im. dr Henryka Jordana. Aleja 3 Maja jest równoległa do krakowskich Błoń, unikalnego w Europie wielohektarowego pasa zieleni. To właśnie na krakowskich Błoniach Jan Paweł II w czasie swoich pielgrzymek do ojczyzny celebrował msze święte w obecności milionów Polaków wygłaszając niezapomniane homilie ku pokrzepieniu serc zniewolonego narodu polskiego. Historia powstania owego Parku jest równie piękna jak sam park. Dr Henryk Jordan był przemyślaninem, sam dzieckiem chorowitym, pochodził z biednej rodziny z Zakliczyna. Został znanym lekarzem i społecznikiem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Być może śmierć jego sześcioletniego syna spowodowała u niego zainteresowania krzewieniem sportu wśród młodzieży, które zaowocowały pasją życia. Tak oto zrodziła się jego koncepcja budowy rozległego parku, mającego służyć rekreacji dzieci i młodzieży. I powstał w roku 1899 blisko 22 hektarowy park rozciągnięty pomiędzy miasteczkiem studenckim ul. Reymonta, / słynna „Nawojka” /, a ul. 3 Maja, jako część błoń czarnowiejskich, na terenach po wystawie rolniczo – przemysłowej.
Zniwelowano, więc tereny, wytyczono ścieżki, urządzono place do gier sportowych. Park w swoim założeniu miał służyć nie tylko rekreacji dzieci i młodzieży, miał również na celu podnoszenie ducha w narodzie i pobudzać do patriotyzmu. Sam dr Henryk Jordan był wielkim polskim patriotą i z jego też inicjatywy artyści rzeźbiarze Alfred Daun i Michał Korpal wyrzeźbili 45 popiersi najwybitniejszych Polaków. W czasie okupacji hitlerowcy zdewastowali park, a popiersia zostały uratowane przez Kazimierza Łuczywo. Po wojnie powróciły na dawne miejsca. Od strony wschodniej przylegają do parku tzw. Oleandry, niegdyś drewniane baraki, dzisiaj monumentalne gmachy; Dom Wycieczkowy, siedziba Związku Legionistów Polskich, Gimnazjum im. Królowej Wandy / projektował Adolf Szyszko – Bohusz /. To właśnie z Oleandrów 6 sierpnia 1914 r. na rozkaz Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego wyruszyła w bój Pierwsza Kompania Kadrowa. Obecnie na terenie parku znajdują się: mały stawek, boiska do gier sportowych, muszla koncertowa, piaskownice, zjeżdżalnia dla najmłodszych, rampa dla rolkarzy, place zabaw, siłownia, obiekt gastronomiczny „ Jordanówka”, liczne alejki spacerowe z ławeczkami, największa w Polsce galeria wielkich Polaków, przedstawiająca ich popiersia. Popiersie gen. Władysława Andersa zostało wykonane i odsłonięte w 63 rocznicę zdobycia Monte Cassino przez II Korpus Polski pod dowództwem generała. Należy nadmienić, iż Senat RP ogłosił rok 2007 rokiem generała Władysława Andersa, aby młodym Polkom i Polakom przybliżyć postać tego męża stanu i dowódcy. Popiersie generała posadowiono w towarzystwie wielkich Polaków – Jana Pawła II, Tadeusza Kościuszki, Mikołaja Kopernika, Prymasa Tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego, św. ks. Maksymiliana Marii Kolbego, ks. Jerzego Popiełuszki, / błogosławionego 6 czerwca 2010 r./, kard. Adama Stefana Sapiehy, Piotra Skargi, Ignacego Paderewskiego, Marii Curie-Skłodowskiej, Fryderyka Chopina, Zbigniewa Herberta, Augusta Emila Fieldorfa, marszałka Józefa Piłsudskiego, pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, rotmistrza Witolda Pileckiego, Jana Długosza, hetmana Stefana Czarneckiego, Feliksa Konarskiego / autora tekstu „Czerwone maki…” /, ks. Józefa Poniatowskiego, Tadeusza Rejtana, Augustyna Kordeckiego, hetmana Jana Tarnowskiego, hetmana Konstantego Ostrogskiego, gen. Józefa Hauke – Bosaka, Zygmunta Krasińskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Jana Matejki. Juliana Ursyna Niemcewicza, Jana Kochanowskiego, Joachima Lelewela, Artura Grottgera, gen. Kazimierza Pułaskiego, hetmana Stanisława Żółkiewskiego, Stanisława Staszica. Staraniem patriotycznego prezesa Towarzystwa Parku im. dr Henryka Jordana, Kazimierza Cholewy każdego roku odbywa się odsłonięcie kolejnego popiersia wielkiego Polaka. Wydarzeniom tym towarzyszą imprezy artystyczne o charakterze patriotycznym, zwieńczane uroczystą mszą świętą w intencji osoby uwidocznionej w rzeźbie. Opisałem już uroczystość odsłonięcia popiersia rotmistrza Witolda Pileckiego, powtórzę w skrócie: „pod błękitnym niebem w krakowskim Parku im. dr Henryka Jordana rozpoczął Hymn Narodowy, a potem zabrzmiała Niepodległa Pieśń "Czerwone maki". Jaki to był widok! Żołnierze Polski Walczącej, Szare Szeregi, harcerze Związku Harcerstwa Polskiego stojący ramię w ramię z młodymi żołnierzami Armii Krajowej w pełnym bojowym rynsztunku, śpiewający niepodległe pieśni. A więc mamy wspaniałą patriotyczną młodzież stawiającą się na każde wezwanie ojczyzny. Widziałem również stojących na baczność harcerzy ze srebrnymi lilijkami - krzyżami, ich znakami herbowymi, zapewne w wieku już nie młodzieńczym. A na koniu przewijająca się sylwetka ułana Niepodległej z żółtym otokiem na czapce. Byli i oficerowie niepodległego Wojska Polskiego, z szablami i prezentujący broń. Cóż, taki widok przypominał defilady rocznicowe w Dniu Święta Niepodległości 11 listopada, które obserwowałam z balkonu mojego mieszkania położonego przy ul. Legionów, centralnej ulicy polskiego Lwowa. Otrzymałem od żołnierza Armii Krajowej śpiewnik i śpiewałem wraz z chórem i żołnierzami pieśni patriotyczne: "Hej chłopcy bagnet na broń", "Rozszumiały się wierzby płaczące", "Białe róże", "O mój rozmarynie", "Marsz Żoliborza, "Jak to na wojence ładnie", My pierwsza brygada" / przy tej pieśni wszyscy stali na baczność /. Widziałem osoby z opaskami Polski Walczącej, a obok mnie stała stareńka dama z opaską "AK Lwów". A potem, potem prezes Związku Piłsudczyków Edward Jankowski zaprezentował utwory: Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego "Pieśń o fladze", jakby na przypomnienie, że jest tylko jedyna flaga, biało-czerwona. Byliśmy tak wzruszeni z Alą /moją żoną /, iż nie odróżnialiśmy tych trzech biało czerwonych, czy powiewały one nad Tobrukiem, Narvikiem, a może nad Monte Cassino. O jednym wiedzieliśmy na pewno, że były biało-czerwone i były jak zorza polarna, czerwone jak puchar wina, białe jak śnieżna lawina, o czym zapewnił nas solista Opery i Operetki krakowskiej Franciszek Makuch śpiewając "Pieśń o fladze”. A potem, potem była msza św. zwieńczona nabożeństwem majowym, w którym kapelan "Solidarności Walczącej" oo. Jerzy Pająk polecił nas wszystkich opiece Matki Bożej Łaskawej, Królowej Polski. OO. Jerzy wygłosił wzruszającą homilię, w której przypomniał martyrologię narodu polskiego i zwycięstwa dobra nad złem. Miłość zwycięży nienawiść - te słowa usłyszeliśmy z ust kapelana "Polski Walczącej". Wśród składających hołd Rotmistrzowi nie zauważyłem wówczas Pana Prezydenta Miasta Krakowa prof. Jacka Majchrowskiego, ani żadnego przedstawiciela władz krakowskich, co osobiście odebrałem z ubolewaniem. /Aleksander Szumański "Głos Polski" Toronto, lipiec 2009 r./. To było w maju 2009 r. A potem? Potem nastąpił maj 2010 roku, gdy władze Stołeczno-Królewskiego Miasta Krakowa dopuściły do zbezczeszczenia Krzyża Papieskiego na krakowskich Błoniach, posadowionego w miejscu poświęconym błogosławionemu Janowi Pawłowi II, w którym błogosławiony Papież Polak powiedział: "Zawsze, kiedy tutaj byłem, myślałem z największym szacunkiem i czcią o tej gigantycznej pracy, której na imię Nowa Huta. Budowałem ją razem z wami na fundamencie Chrystusowego Krzyża. My wszyscy, bowiem wiemy, że w pracę człowieka jest głęboko wpisana tajemnica krzyża, jest wpisane prawo krzyża. Nie można oddzielić krzyża od ludzkiej pracy. To właśnie potwierdziło się tutaj w Nowej Hucie. Współczesna, bowiem problematyka ludzkiej pracy ostatecznie sprowadza się - i niech mi to darują wszyscy specjaliści - nie do techniki, a nawet ekonomii, ale do jednej podstawowej kategorii: jest to kategoria godności pracy - czyli godności człowieka. Ekonomia i technika i tyle innych specjalizacji, czy dyscyplin swoją rację bytu czerpią z tej jednej podstawowej kategorii. Jeśli nie czerpią jej stąd, jeśli kształtują się poza godnością ludzkiej pracy, poza godnością człowieka pracy, są błędne, a mogą być nawet szkodliwe, jeśli są przeciw człowiekowi”. A potem? Potem w czerwcu 2010 nastąpiło wyniesienie ks. Jerzego Popiełuszki na ołtarze i zamierzona w dniu 12 czerwca w Parku Jordana w Jego intencji msza św. dziękczynna za beatyfikację. Na ręce Pana Kazimierza Cholewy Prezesa Towarzystwa Parku im. Dr Henryka Jordana wpłynęło pismo z Urzędu Miasta Krakowa - Wydział Spraw Administracyjnych: „Wydział Spraw Administracyjnych Urzędu Miasta Krakowa w odpowiedzi na wniosek z dnia 2 czerwca 2010 r. w sprawie realizacji na terenie Parku dr Henryka Jordana "Uroczystości patriotycznej i Mszy dziękczynnej za beatyfikację ks. Jerzego Popiełuszki" w dniu 12 czerwca 2010 r. informuje, ze wniosek uzyskał negatywną opinię Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu w Krakowie. W związku z powyższym Pana wniosek nie może zostać rozpatrzony pozytywnie. Z uwagi na fakt, że Park Jordana służy zabawom i rekreacji sportowej dzieci i młodzieży oraz wypoczynkowi osób w nim przebywających - nie jest miejscem odpowiednim dla organizacji uroczystości takich jak msza święta, które wymagają ciszy i skupienia”. Dyrektor Wydziału Tadeusz Czarny. "Gazeta Wyborcza" organ wyborczy PO uważa, że "Patriotyzm jest jak rasizm", czemu pan prezydent Miasta Krakowa prof. Jacek Majchrowski, nie zaprzeczył, dopuszczając do zbezczeszczenia Krzyża Papieskiego na krakowskich Błoniach w maju 2010 r. i nie dopuszczając do uroczystości patriotycznych i religijnych w Parku im. dr H. Jordana w intencji beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki. W ramach kampanii wyborczej aktualnie prześladuje się jeszcze duchownych zmarłych, nie wyłączając tych bestialsko zamordowanych za wiarę i ojczyznę. Oto łaskami rządzących cieszy się agent "Wolski" towarzysz Wojciech Jaruzelski - hańba człowieczeństwa - podróżujący z Bronisławem Komorowskim i udzielający wywiadów dla "Niedzieli" i dla sprzyjającej mu "Gazety Wyborczej": "ks. Popiełuszko zginął nie za wiarę, a za politykowanie bez wiedzy i zgody przywództwa państwa i partii". Msza św. w intencji beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki odbyła się w Parku im. dr H. Jordana w dniu 12 czerwca 2010 roku, którą odprawił kapelan „Solidarności”oo. Jerzy Pająk. Modlił się również za urzędników krakowskich, a w homilii powiedział: "miłość zwycięży nienawiść". A jeszcze wcześniej Kamil Cyprian Norwid: "Lecz Ty? Lecz ja? - uderzmy w sądne pienie, Nawołując: ciesz się późny wnuku!... Jękły głuche kamienie - Ideał sięgnął bruku -„ Na dzień 5 czerwca 2011 roku otrzymałem zaproszenie od Prezesa Parku im. dr Henryka Jordana Kazimierza Cholewy na uroczystość odsłonięcia popiersia gen. Stanisława Maczka. "BACA" Gen. Stanisław Maczek (1892-1994) Gen. Stanisław Maczek „Polski żołnierz walczy o wolność innych narodów, Lecz umiera zawsze z myślą o Polsce”. Gen. Maczek (napis na cokole pomnika gen. Maczka w Warszawie)
Tylko w Polsce było możliwe, by do roku 1995 gen. Maczek w swojej ukochanej Ojczyźnie nie miał żadnego pomnika. Na szlaku bojowym generała w Europie Zachodniej stoi ponad 300 pomników. Ten w Warszawie, na Placu Inwalidów został wzniesiony za pieniądze i z inicjatywy żołnierzy Generała i ofiarnej ludności 44 miast na zwycięskim szlaku bojowym, od Edynburga do Wilhelmshaven. Państwo Polskie nie dołożyło nawet złotówki do budowy pomnika w Warszawie. Generał Stanisław Maczek był ostatnim z wielkich dowódców polskich, jakich już dziś nie ma. Urodził się 31 marca 1892 roku w miejscowości Szczerzec pod Lwowem w rodzinie Polaków pochodzenia chorwackiego (jego kuzynem był znany chorwacki działacz narodowy w międzywojennej Jugosławii – Vladko Maček). W 1910 roku ukończył gimnazjum w Drohobyczu. Po ukończeniu gimnazjum przeniósł się z rodziną do Lwowa. W latach 1910–1914 studiował na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Lwowskiego filozofię ścisłą pod kierunkiem prof. Kazimierza Twardowskiego, oraz filologię polską u profesorów Wilhelma Bruchnalskiego i Józefa Kallenbacha. Równocześnie wszedł w środowisko akademickie tętniące działalnością patriotyczną. W tym czasie odbył przeszkolenie wojskowe i pierwsze ćwiczenia w Związku Strzeleckim. Po wstąpieniu do Związku Strzeleckiego przyjął pseudonim Rozłucki. Służbę w Legionach Piłsudskiego uniemożliwiło mu powołanie do armii austro-węgierskiej. Podczas I wojny światowej został wcielony do armii austriackiej, służąc w pułku tyrolskim na froncie włoskim. W swoim batalionie był jedynym oficerem Polakiem, a w takich sytuacjach Polacy zawsze wyrastają ponad przeciętność. Z tego okresu wyniósł ogromne doświadczenie walki w górach, które przydało się później w Karpatach i w Normandii ("Maczuga"). W 1918 roku wstąpił do tworzącego się Wojska Polskiego. W 1919-1920 roku wziął udział w wojnie polsko - bolszewickiej. W latach międzywojennych był dowódcą batalionu piechoty w 26 Pułku Piechoty we Lwowie, potem rok jeszcze studiował w Wyższej Szkole Wojennej. Był zastępcą dowódcy 76 Pułku Piechoty i przez 5 lat dowodził 81 Pułkiem Strzelców Grodzieńskich. Dowódcą dywizji był w tym okresie generał Franciszek Kleeberg, który był dla przyszłego generała Maczka wzorem. Ale jak sam później napisał, uczył się i "od maluczkich, podwładnych". Jeśli do czegoś dowódca Maczek się zabierał to robił to solidnie i gruntownie. Był przeświadczony, że bez względu na postęp techniczny, wynalazki i ulepszenia, nie zmienia się w niczym psychologia, że dowodzi się zawsze żywym, normalnym, przeciętnym człowiekiem, "którego tylko specjalne okoliczności wynoszą czasem na wyżyny bohaterstwa". Zawsze myślał o tym przeciętnym żołnierzu. W 1938 roku Stanisław Maczek, już w stopniu pułkownika, otrzymał dowództwo 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej, tej jednostki, z którą związał się na całe życie. Brygada ta była pierwszą jednostką tworzących się nowych sił pancernych Wojska Polskiego. Z tradycji była ona brygadą kawalerii, z istoty brygadą pancerno-motorową (600 maszyn). Jednostka ta pod dowództwem pułkownika Maczka szybko stała się chlubą całej armii polskiej, przodując w wyszkoleniu. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę we wrześniu 1939 roku 10 Brygada wzięła udział w walkach z przeważającymi siłami wroga na południu Polski, stawiając czoło całemu XXIII Korpusowi Pancernemu nieprzyjaciela. 19 września po ataku sowietów na Polskę Maczek przekroczył granicę węgierską, kończąc walki w obronie Polski i nie dając się pobić Niemcom. Pułkownik Maczek z żalem odnotowuje, że nie wszystkich ludzi udało się mu przeprowadzić. Wkrótce potem pułkownik Maczek zameldował się 21 października 1939 roku u generała Władysława Sikorskiego w Paryżu. Naczelny Wódz proponował mu dowództwo 1 polskiej dywizji piechoty, ale tymczasem awansował do stopnia generała, za zasługi w kampanii wrześniowej. Maczek obiął kierownictwo słynnego "Koczkodana", jak żołnierze nazywali ośrodek formowania w Coetquidan. Generał, choć dowodził całością, wypatrywał "swoich". Odtworzył 10 Brygadę. W 1940 roku dowodził 10 Brigade Motorisee Polonaise - polską jednostką pancerną, broniąc Francji przed niemieckimi najeźdźcami. O każdą armatę, samochód, generał musiał się wykłócać. Zarozumiali i pełni pychy Francuzi, pewni swojej Linii Maginota mówili: „my polskiej dywizji pancernej nie potrzebujemy". O Polakach przypomnieli sobie, kiedy po Linii Maginota zostało tylko wspomnienie. Pod Montbard, w nocy z 16 na 17 czerwca, dywizja otoczona przez niemieckie jednostki pancerne, pozbawiona artylerii polowej, zaskoczyła Niemców zdobywając miasto. Byli jednak za słabi, by przebić się przez linie nieprzyjaciela. Sprzęt zniszczono, a do oficerów generał skierował się z prośbą, jak sam to określił, by "przedzierając się do nieokupowanej Francji zachowali uśmiech, niezależnie od tego, czy uważają, że uda im się wydostać z tej matni, czy też nie, bo żołnierze patrzą, a od usposobienia oficerów zależy ich postawa". Po kapitulacji Francji ukrywał się wraz z wieloma żołnierzami w Marsylii. Z Europy przedostał się w przebraniu Araba do Maroka, a stamtąd przez Portugalię do Wielkiej Brytanii. Tutaj wkrótce otrzymał dowództwo 2 Brygady Strzelców, następnie przemianowanej na 10 Brygadę Kawalerii Pancernej. W październiku 1940 roku otrzymał za walki we Francji z rąk Naczelnego Wodza Krzyż Virtuti Militari IV klasy. W 1942 roku dowodzona przez generała Maczka jednostka została przekształcona w 1 Dywizję Pancerną. 1 Dywizja Pancerna brała udział od samego początku w inwazji sił alianckich w Normandii. Już 1 sierpnia 1944 została przerzucona na wybrzeże Francji w pobliżu Caen. Dowodzona przez gen. Maczka 1 Dywizja popisała się zręcznym manewrem pod Falaise, odcinając Niemcom drogę ucieczki na wschód. Dywizja wzięła do niewoli 5113 jeńców, zniszczyła 55 czołgów, 44 działa polowe, 38 samochodów pancernych i 207 pojazdów mechanicznych. Pobojowisko pod Falaise, wraki niemieckich czołgów - rewanż za wrzesień 1939. Straty dywizji wyniosły 325 zabitych (21 oficerów), 1002 rannych (35 oficerów) i 114 zaginionych. Stracono 140 czołgów, w tym 80 bezpowrotnie. Wśród potrzaskanych niemieckich dywizji była 2 Panzer Division, z którą "maczkowcy" bili się w 1939 pod Wysoką. Generał otrzymał gratulacje od marszałka Montgomery'ego. Pod Falaise, po dziesięciu dniach niezwykle ciężkich, krwawych walk, powiedział swoim oficerom: „Gdy idzie o życie i krew żołnierską trzeba nauczyć się skąpstwa". 1 Dywizja Pancerna walczyła dalej na kierunku belgijskim, zdobywając liczne miasta, w tym Ypres, Passchendale, Roulers, Thielt. Kolejny ważny etap na szlaku bojowym to Breda w Holandii. Tutaj generał Maczek, który zawsze bardzo oszczędzał swoich żołnierzy poniósł dotkliwe straty. Może właśnie, dlatego gen. Maczek uważał Bredę za swoje szczytowe osiągnięcie strategiczne z jednej strony, a z drugiej za symbol wiecznego rozstania z wieloma towarzyszami broni. Później poprosił, by pochowano go na polskim cmentarzu w Bredzie. Wyzwalając miasta starał się ich nie niszczyć, za co zdobył sobie wdzięczność i uznanie setek tysięcy ludzi. Ostatni etap kampanii to niemieckie Wilhelmshaven, gdzie poddało się generałowi Maczkowi dowództwo twierdzy i bazy Kriegsmarine, floty "Ostfrisland", 10 dywizji piechoty i 8 pułków piechoty i artylerii. Liczebnie: 2 admirałów, 1 generał, 1900 oficerów i 32 000 szeregowych. Zdobycz Polaków objęła: 3 krążowniki, 18 U-Bootów, 205 mniejszych okrętów wojennych i pomocniczych, 94 działa forteczne, 159 dział polowych, 560 ckm-ów, 370 lkm-ów, 40 000 karabinów, 280 000 pocisków artyleryjskich, 64 miliony sztuk amunicji do broni ręcznej, 23 000 granatów ręcznych i liczne składy torped i min oraz zmagazynowane zapasy żywności dla 500 000 żołnierzy na 3 miesiące. Na całym szlaku bojowym 1. Dywizja Pancerna straciła prawie 5000 żołnierzy (połowę stanu osobowego). Liczba zabitych i wziętych do niewoli Niemców była czterokrotnie wyższa (ok. 20 000). Podobnie jak generałowi Andersowi, tak i generałowi Maczkowi zarzucano, że nie oszczędzał życia swoich żołnierzy. Straty w dywizji gen. Maczka były jednak nie większe niż w innych dywizjach alianckich. Generał Maczek dał jedną odpowiedź: "Nie wolno się cofać przed perspektywą strat, gdy nie tylko honor naszego narodu w grze, ale i sprawa Polski, którą tylko czyn żołnierski utrzymywał na powierzchni. A nie wypełnienie zadania, aby strat nie ponieść byłoby zatraceniem tych ogromnych wartości, które wytworzyła Polska walcząca w Kraju i na obczyźnie".
Generał Maczek został odznaczony m.in.: Orderem Wojennym Virtuti Militari klasy IV Krzyż Złoty, Medaille Commemorative Francaise de la Guerre 1939-1945, Order Wojenny Virtuti Militari klasy III Krzyż Złoty, Grand Officier de l'Ordre de la Couronne avec palme, Croix de Guerre 1040 avec palme, Order of the Bath Commander, Distinguished Service Order, Legion d'Honneur Commandeur, Croix du Guerre z palmą, Orde van Oranje Nassau klasy III i szeregiem innych odznaczeń. Generał Stanisław Maczek był światłym żołnierzem i zdawał sobie sprawę, co może go spotkać w powojennej komunistycznej Polsce. Na propozycję powrotu do Polski, o czym marzył od 19 września 1939 roku, odpowiedział odmownie. Konsekwencją tego było pozbawienie go przez Polskę obywatelstwa polskiego. Przyrzekł sobie wtedy, że nigdy nie powróci do kraju. Słusznie uznał, że Polska została zdradzona przez sojuszników i stanowi satelickie państwo sowieckie. Generał osiadł na stałe w Szkocji w Edynburgu. Ponieważ z powodu zbyt krótkiej służby w angielskiej armii nie przysługiwała mu emerytura angielska, a komunistyczna Polska się go wyparła, zmuszony był w podeszłym już wieku pracować na utrzymanie rodziny. Podjął się pracy barmana w hotelu "Learmouth" w Edynburgu. Nie czuł się tu nieswojo. Zachowywał zawsze uśmiech i życzliwość dla gości. Kiedy odwiedzali go jego żołnierze na przywitanie strzelali obcasami. Generał był zawsze optymistą i człowiekiem, który lubił się śmiać. Uśmiech ten kontrastował z jego zwalistą, potężną postacią w skórzanej kurtce, którą nosił w czasie inwazji. W 80-lecie jego urodzin wizytę złożył mu holenderski książę Bernard przywożąc ze sobą Brabancką Orkiestrę Symfoniczną. Wcześniej generał Maczek został odznaczony wysokim orderem DSO (Distinguished Service Order) i Orderem Łaźni przez Brytyjczyków oraz Komandorią Legii Honorowej przez Francuzów. Rzeczpospolita Polska była jak zwykle ostatnia. W 100 rocznicę urodzin minister Szeremietiew zawiózł generałowi Order Orła Białego. Po śmierci „Independent” pisał: "był uosobieniem doskonałego żołnierza, podkomendni nazywali go "Bacą", bo tak bardzo się o nich troszczył". Po przeniesieniu jego grobu z Edynburga do Bredy, Holendrzy urządzili mu wspaniały pogrzeb. Wtedy w Polsce przypomniano sobie jeszcze raz o generale: przysłano orkiestrę reprezentacyjną Wojska Polskiego... Wygląda na to, że generał poświęcił całe swoje życie dla ulotnej pamięci towarzyszy broni i uroku jednego pogrzebu. Kresowianie zawsze pamiętają o swoim bohaterze.
Aleksander Szumański
Rosyjsko-niemiecka rura już gotowa
1. W poprzednim tygodniu miało miejsce wydarzenie, które dobitnie pokazuje pozycję Polski w polityce europejskiej. Zakończona została budowa pierwszej nitki Gazociągu Północnego, co oznacza, że już II połowie tego roku z Rosji do Niemiec popłyną nim mld m3 gazu. Budowa pierwszej nitki gazociągu kosztowała około 5,4 mld euro, budowa drugiej, która ma być zrealizowana do końca 2012 roku, będzie kosztowała podobną kwotę, całość kosztów zamknie się sumą około 11 mld euro. Będzie to, więc koszt blisko 10-razy wyższy od kosztów rozbudowy Gazociągu Jamalskiego przebiegającego przez Polskę, który był szacowany tylko na około 2 mld USD. Pierwszą nitką Gazprom będzie mógł przesłać 27 mld m3 gazu i już w tej chwili w zasadzie ma na taki przesył odbiorców, czemu zresztą niespecjalnie trzeba się dziwić, bo udziałowcami konsorcjum, które gazociąg budowały, były firmy niemieckie, francuskie i holenderskie zużywające znacznie większe ilości gazu.
2. Z jaką determinacją ta inwestycja była przygotowywana i realizowana zarówno przez Rosję jak i przez Niemcy widać po politykach, którzy zostali w to przedsięwzięcie zaangażowani. Wystarczy wymienić byłego Kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera czy byłego Premiera Finlandii Paavo Lipponena. W marcu tego roku szwedzki dziennik „ Dagenes Nyheter”, korzystając z materiałów portalu WikiLeaks napisał, że Rosja wykorzystała pieniądze, służby specjalne oraz politykę i polityków żeby przeforsować budowę Gazociągu Północnego wręcz wymuszając w krajach skandynawskich brak sprzeciwu wobec tej inwestycji. Podobnie oddziaływano na państwa nadbałtyckie i niestety nasz kraj Polskę. Mając przeciwko sobie dwa wielkie kraje, które jak z tego wynika używały legalnych i nielegalnych oddziaływań aby tę inwestycję forsować musiało się to skończyć jak się skończyło, to co zaskakuje to w zasadzie brak reakcji naszego rządu na sposób realizacji tej inwestycji na wysokości naszego portu w Świnoujściu Jest w tej chwili już poza sporem, że tak położony gazociąg na dnie Bałtyku będzie utrudniał rozwój budowanego w Świnoujściu gazoportu i mimo wielokrotnych publicznych zapewnień Premiera Tuska, że pilnuje tej sprawy, ostatecznie żaden z polskich postulatów przez inwestorów gazociągu nie został uwzględniony. Po blamażu rządu w tej sprawie, dopiero teraz Zarząd Portów Szczecin-Świnoujście złożył w Sądzie Administracyjnym w Hamburgu odwołanie od decyzji niemieckiego Urzędu Hydrografii i Żeglugi zezwalającej na takie, a nie inne położenie rury na dnie Bałtyku. Tyle tylko, że nawet wygrana portów przed tym sądem, (co jest bardzo mało prawdopodobne) już nic w tej sprawie nie zmieni, bo wręcz niemożliwe jest zakopywanie w dno morskie rur gazociągu, którym transportowany jest już gaz. 3. Ta inwestycja jest zresztą ponad prawem do tego stopnia, że nie dotyczy jej tzw. 3 pakiet energetyczny UE, który wszedł w życie w marcu tego roku i zobowiązuje kraje unijne do udostępnienia gazociągów transgranicznych, także firmom z krajów unijnych, które nie są ich właścicielami. Właśnie realizując zapisy tego pakietu, Polska i Rosja musiały wskazać nowy podmiot do zarządzania Gazociągiem Jamalskim (spółka Gaz-System) i odebrać to zarządzanie jego dotychczasowemu właścicielowi (spółce EuRoPol-Gaz). Niemiec i Rosji, jako właścicieli Gazociągu Północnego, te rozwiązania dziwnym trafem nie dotyczą. Ta rosyjsko-niemiecka „bezkarność” we wszystkich sprawach związanych z Gazociągiem Północnym w świetle powyższych faktów specjalnie nie dziwi, ale kompletna bierność rządu Tuska w tych sprawach jest wręcz porażająca.
Wszystko, co się do tej pory w sprawie Gazociągu Północnego przeforsowali Niemcy i Rosjanie dobitnie pokazuje, że następnym posunięciem będzie rezygnacja z przesyłu gazu do Niemiec Gazociągiem Jamalskim. Spada, bowiem sprzedaż rosyjskiego gazu na rynki europejskie ( w ciągu ostatniego roku ze 160 mld m3 do 140 mld m3) i takie wielkie moce przesyłowe nie są Rosji potrzebne. Jamał, więc pewnie już w najbliższych latach będzie gazociągiem, którym dostarcza się parę mld m3 gazu do Polski i to wszystko. Polityka rządu Tuska zaczyna przynosić naszemu krajowi „coraz bardziej wymierne” efekty. Zbigniew Kuźmiuk
Socjalizm narasta i w Polsce, i w reszcie Europy. Bardzo mi się to nie podoba! Jak Państwo mogą przeczytać tu: http://wiadomosci.onet.pl/raporty/deutsche-welle-w-onet-pl/unia-planuje-powrot-kontroli-na-granicach,1,4263155,wiadomosc.html
Unia się zwija - ale nie tak, jakbyśmy chcieli. Miałem nadzieję, że diabli wezmą eurokrację – a z Unii pozostanie swoboda handlu i poruszania się, przynajmniej w Europie. Jak widać: jest odwrotnie: harpie z Brukseli planują ograniczenie swobód poruszania się, – do czego niewątpliwie potrzebne będą nowe struktury biurokratyczne i kontrolne. W szczególności podoba mi się pierwsze zdanie uzasadnienia: Dla ochrony zewnętrznych granic Unia Europejska planuje wydanie zezwolenia na okresowe kontrole na wewnętrznych granicach obszaru szengeńskiego. Przypominam, że w obozie państw radośnie budujących socjalizm w latach 1945-1985 granice wewnętrzne były bardzo pilnie strzeżone! Zresztą już dziś czytam, że skonfiskowano papierosy jakimś Polakom, którzy przewozili je z Polski do Niemiec, albo odwrotnie - więc te kontrole już są. I zawsze były. Będą teraz tylko bardziej widoczne. Natomiast w kraju odbył się jakiś spęd PiSu – oczywiście z pompą nagłośniony przez reżymowe media. WCzc. Jarosław Kaczyński, który trzy tygodnie temu przedstawił z pompą „Program PiS” zapowiedział, że „odnowiony program PiS zostanie przedstawiony w ciągu 6-7 tygodni”. Oświadczył też, czego należało oczekiwać, że chce budowy IV Rzeczypospolitej opartej o wzory II Rzeczypospolitej, tego państewka zrujnowanego przez socjalizujących „sanatorów”:
przy czym elitą tego państwa ma być „polska inteligencja”. Ta natychmiast podchwyciła nutę. PiSowscy „inteligenci” ogłosili „APEL”, w którym zażądali pieniędzy: W apelu zwrócili się oni do rządzących o "przywrócenie odpowiedzialności za mecenat w sferze kultury i dziedzictwa narodowego". "Przekonanie, że współczesny sens mecenatu w sferze kultury związany jest z budową potencjału edukacyjnego i cywilizacyjnego Polski. Za szczególnie istotne uznajemy: stworzenie stabilnych ram prawnych sprzyjających twórczości artystycznej i powstrzymanie się od działań degradujących status ludzi kultury" - Środowisko twórcze apelowało do rządzących o wywiązanie się z podjętych publicznie zobowiązań w sprawie wzrostu wydatków w kulturze do poziomu 1% w ciągu kilku lat. Skądinąd wyczytałem, że księgarze zażądali, by cenami książek nie rządził rynek, tylko by były ustalane centralnie!!!! Niewątpliwie następnym krokiem będzie utworzenie Instytutu Książki (na wzór tego od filmów), który będzie subwencjonował „właściwe” dzieła. A odnośnie uwag p. Prezesa o suwerenności p. Andrzej Wayda, w nieco grubych słowach:
http://uprtv.blog.onet.pl/Czy-prezes-PiS-uznaje-zdrade-L,2,ID426927881,n
zapytał, czy Jarosław Kaczyński potępia niewątpliwą zdradę, jaką było podpisanie przez śp. Lecha Kaczyńskiego – Traktatu Lizbońskiego? Bo w chwili obecnej stan prawny jest, wskutek zdrady prezydenta, taki, że nie tylko o książkach będą decydować biurokraci, ale będą to biurokraci z Brukseli. I będą sprawdzać, czy w książkach jest dostatecznie duża porcja propagandy homoseksualizmu – na przykład. Pytanie p. Waydy jest zresztą retoryczne. Klub PiS – poza pewnymi wyjątkami – głosował w Sejmie za przyjęciem Traktatu. Ja wolę PO. Przynajmniej nie kłamią, że dbają o Polskę kulturę – tylko otwarcie mówią, że mamy wyglądać jak Holandia. Albo Niemcy. JKM
Płacowi minimaliści We środę brałem udział na antenie PR III (http://www.polskieradio.pl/9/302/Artykul/357366,Za-i-przeciw-placy-minimalnej
Kliknąć głośniczek w ramce "Posłuchaj" pod obrazkiem!) w dyskusji n/t podwyższenia płacy minimalnej. Dyskutować o tym ciężko - bo jest to nonsens i tyle. Jak ktoś nie wierzy – proponuję zastanowić się nad skutkami ustanowieniem płacy minimalnej w wysokości – a, co sobie żałować: 5000 zł miesięcznie. Koszmar – nieprawda-ż? No, więc płaca minimalna 500 to koszmarzątko, a 1500 zł to koszmarek. Skutki są mniej widoczne, – ale równie złe. Co mnie natomiast zaszokowało: internauci w tej sprawie podzielili się niemal po równo! Czyli połowa ludzi, mających przecież dostęp do wszelkich obiektywnych informacyj, opowiedziała się za kompletnym nonsensem!! Przecież nie są to analfabeci: są to zapewne absolwenci szkół podstawowych, gimnazjów, techników i liceów... Czego w tych szkołach dziś uczą??? Na pewno nie myślenia. Ludzie tłumaczą mi, że Polak nie rozumuje, jako osoba odpowiedzialna za państwo, nie jest uczonym ekonomistą – Polak kieruje się własnym interesem. Hmmmmm.... Na tej podwyżce mogą skorzystać wyłącznie ci, którzy zarabiają między 1360 zł (obecny płac-min) a 1500 zł (proponowany płac-min). Oczywiście: połowa z nich nie „skorzysta”, tylko zostanie wyrzucona z pracy, – ale z tego sobie nie zdają sprawy, bo nie znają się na ekonomii. No, dobrze: ilu ich w Polsce jest? 5%? 10%? No, to 10% powinno w takim razie być za podwyżką płac-minu, – ale pozostałe 90% Polaków powinno zawyć z oburzenia i głosować na JKM! Być może przeciętny Polak rozumuje tak: „Ci biedni na tym skorzystają” - i kompletnie nie zdaje sobie sprawy, że to on za to zapłaci. Przecież pracodawcy przerzucą ciężar tej podwyżki (oraz podatku od niej...) w cenę towarów – i 90%.... nie, nie, 90% ale 100% Polaków-konsumentów za to zapłaci! Być może Polacy myślą, że zapłaci za to JE Barak Hussein Obama, który niedługo przylatuje do Polski? Może p. Włodzimierz Putin w nagrodę za socjalne nastawienie obniży nam ceny gazu i ropy naftowej? Może Matka Boska Zielna ulituje się i wynagrodzi to nam wzrostem plonów? Ale może jest inaczej. Kiedy śp. Ronald Reagan kandydował dopiero na gubernatora Kalifornii na ostrzu noża stała sprawa „Propozycji 13” - podwyżki podatku od nieruchomości. Propozycja ta upadła w referendum. Pamiętam, jak zdumiony reporter „POLITYKI” pytał w jakimś barze w San Francisco młodego chłopaka: „Jak głosowałeś w sprawie Propozycja Nr 13?” - „Oczywiście, przeciwko” - „Ale dlaczego? Przecież Ty nie masz żadnej nieruchomości?” - „Ale mogę mieć!”. Możliwie, że typowy Polak, zarabiający tę średnią - ok 3000 zł – myśli odwrotnie: „Ja nie zarabiam pomiędzy 1360 zł - a 1500 zł; ale mogę kiedyś tyle zarabiać!”. I to jest właśnie ta różnica miedzy Amerykaninem – a Polakiem. Ten optymizm! JKM
10 maja 2011 Wilki coraz śmielej podchodzą pod zagrodę.. „Ja może głupio wyglądam, ale w rządzie nie jestem”(????) - powiedział poseł Stanisław Żelichowski z Polskiego Stronnictwa Ludowego. A nieżyjący już satyryk Kaczmarek mawiał, żeby nie regulować odbiorników, bo on naprawdę tak wygląda.. Rząd bez regulowania odbiorników naprawdę tak wygląda.. I nie jest to” odwracanie kota do góry ogonem”- jak twierdzi posłanka Prawa i Sprawiedliwości- Beata Szydło. Odezwała się też Kora Jackowska, kiedyś piosenkarka, która jakiś czas temu przypomniała sobie, że była molestowana przez jakiegoś księdza.. No nie obecnie, bo kto by tam.. Ale w młodości, jakieś sto lat temu.. Nakręciła nawet teledysk w tej sprawie.. A obecnie powiedziała, że” Jezus Chrystus jest w piekle”(???) Naprawdę? A gdzie trafi pani Kora Jackowska..??? Zawsze myślałem, że do piekła, a tu w piekle jest już Jezus Chrystus.. Nie wyobrażam sobie Kory Jackowskiej razem z Jezusem Chrystusem w jednym miejscu.. W każdym razie Beata Szydło, pardon - szydło wychodzi z worka. Nasze życie pełne jest celebrytów różnego autoramentu. Bo właśnie” gwiazdy”, którym nie udało się zdobyć w życiu matury organizują koncert.. Mają być w śród nich tacy bez maturzyści jak: Robert Gawliński, Zbigniew Hołdys, Agnieszka Chylińska, Maciej Maleńczuk, Paulina Młynarska i Edyta Górniak. Mają szczęście, bo dziedziny, w których się poruszają, nie wymagają na razie państwowych papierów, na to żeby móc śpiewać.. Na razie nie słyszałem o certyfikatach na śpiewanie, więc naprawdę mają szczęście.. Oczywiście głupolami są te miliony, które maturę zdały, bo w przeciwnym razie, nie miałyby, czego szukać w przeszłym dorosłym życiu.. Polska socjalistyczna na papierach stoi, bo socjalizm na papierach się opiera, nawet jak to komuś doskwiera.. Pośpiewać sobie można bez papierów - co i dobrze, ale przecież 40 milionów Polaków nie będzie śpiewać i tańczyć, bo ktoś musi robić, co innego, żeby życie nie składało się wyłącznie z tańca i śpiewu. Życie może oczywiście być- jak twierdził Dostojewski „opowieścią idioty”, ale życie nie każdego. Taka pani Paulina Młynarska, córka pana Wojciecha Młynarskiego i siostra najbliższa pani Agaty Młynarskiej, która z kolei maturę ma, tak jak pan Wojciech Młynarski, debiutowała w filmie pana Andrzeja Wajdy ”Kronika wypadków miłosnych”, a mając 16 lat zagrała w erotycznym filmie francuskim ”Różowa seria”. Nie wiem, co to za film - nie oglądałem, ale już w wieku lat szesnastu? Co na to tata? Pozwolił dziecku zagrać w filmie pornograficznym, zwanym erotycznym. A teraz feministka, pani Paulina Młynarska pisze książkę o seksualności kobiet, bo dla feministek najważniejsze jest wyzwolenie i seksualność kobiet.. Wyzwolenie spod nieludzkiej władzy mężczyzny, no i spod władzy tradycji.. Pani Paulina już trzy razy się wyzwalała, bo była już trzykrotnie zamężna.. Wszystko oczywiście przed nią, bo w książce, która dopiero się ukaże, będzie też o aborcji, o światopoglądzie kobiet, o antykoncepcji.. Będzie to książka polityczna.. Ściślej - propagująca feminizm.. ”Twoje życie- twój głos”.. Taki będzie tytuł książki.. Nie zapraszam do lektury.. Zwykła feministyczna agitka.. Z feminizmem nie miał prawdopodobnie nic wspólnego robotnik, który, spadł z rusztowania podczas budowy największego Orlika w Polsce, Stadionu Narodowego, spadł i się zabił - jak to mówią ludzie bez matury- zabił się na śmierć.. No cóż.. Wypadki się zdarzają, tak jak w każdym segmencie życia. Ale wojewoda, pan Kozłowski z Platformy Obywatelskiej nie będzie zamykał Stadionu z tego powodu? Tak jak kazał zamknąć stadion Legii z innego powodu.. No na pewno nie z tego, że” kibole” wywiesili znany transparent: „Szechter przeproś za ojca i brata.” Co to, to nie? Jacyś chuligani narozrabiali w Bydgoszczy, ale zamknięto stadion w Warszawie. To tak jakby Chińczycy sprzedawali potrawy z psów w Warszawie, a wojewodowie pozamykaliby spożywcze budki z hot dogami, czyli gorącymi psami - w całej Polsce.. Socjalistów stać na wszystko, bo przecież prawo indywidualne jest przeżytkiem burżuazyjnym, tak twierdził towarzysz Lenin. I widać miał rację.. Tak jak prokurator generalny pan Andrzej Seremet, też desygnowany na to stanowisko przez Platformę Obywatelską, a któremu nie podobają się na stadionach ludzie w kominiarkach zabezpieczających się przed wścibskim okiem kamery stadionowej.. Bo w kominiarkach nie będzie można przebywać podczas meczów piłkarskich, ale po ulicach na razie będzie jeszcze można w kominiarkach chodzić, tak jak wolno napadać na banki w kominiarkach.. Powinien wydać zarządzenie, że na banki nie wolno napadać w kominiarkach.. Tak jak nie będzie można wnosić na stadiony- taki jest pomysł Prawa i Sprawiedliwości, o czym mówił pan premier Jarosław Kaczyński - długich noży, niezależnie od krótkości ostrza, i maczet Nie jest sprecyzowana długość.… Halabardy, dzidy i kordelasy będzie można wnosić, no i miecze, w tym Szczerbiec Chrobrego.. Tylko nie wolno wnosić długich noży, jeszcze nie wiadomo, czy dotyczyć to będzie noży kuchennych.. W końcu ręce też mogą służyć do przestępstwa, w tym do uduszenia” kibola” z przeciwnej drużyny.. Ale trudno wymagać od” kiboli”, żeby wchodzili na ulubiony mecz bez rąk.. Bo czym trzymaliby transparent: „Szechter przeproś za ojca i brata”.(???) A na dodatek trzymaliby ten transparent będąc w kominiarce.. I nie można byłoby ich zidentyfikować.. Bez rąk, bez kominiarek.. Ale twarze będzie można wnosić na stadiony? Przynajmniej po to, żeby zachować twarz.. Tak jak policja obywatelska w kominiarkach.. Och.. Jak oni wyglądają groźnie, gdy atakują potencjalnego przestępcę, aresztując go w świetle jupiterów w, czterdziestu, bo nie zapłacił mandatu za złe parkowanie?. Ale jak pokaże, że zapłacił - to go puszczą wolno.. Czasami pomylą drzwi przestępcy, bo przecież w kominiarkach nie wszystko dokładnie widać.. I zawsze musi być miejsce na pomyłkę operacyjną.. Ale gdy służby specjalne rozprawią się z delikwentem, zabijając go na śmierć, to nigdy nie można aresztować sprawcy. Aresztować! Nawet namierzyć.. Tak się dziwnie składa, w demokratycznym państwie prawnym, o którym z wielką sympatia wyraża się zawsze pan poseł Ryszard Kalisz z Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Nawet w trosce o posłów, powiedział zdaje się wczoraj, że posłowie mało, czy zbyt mało zarabiają(???) No pewnie, że mało, za mało, za dewastowanie naszego życia tymi absurdalnymi ustawami.. No i za mało ustaw uchwalają. Powinni mieć płacone od każdej ustawy, niezależnie czy jest dobra, czy zła, zresztą wszystkie są dobre i jednocześnie złe.. Bo zawsze jednym” obywatelom” pasują, bo na przykład ojciec pracuje dla straży miejskiej i ściga tych wszystkich „ obywateli”, którzy noszą parasole, gdy nie pada deszcz, a inny jest synem producenta parasoli, i chce, żeby można było nosić parasole, nawet, gdy deszcz ni e pada.. Demokracja w każdej sprawie dzieli, bo zawsze jedni są „ za”, a inni’ są” przeciw”.. Bo nie można większości spraw zostawić naturalnemu biegowi rzeczy.. Demokracja jest od tego, żeby nie pozwolić! I dlatego konflikty będą narastać.. A propos parasoli: a czy parasole będzie można wnosić na stadiony, nawet, gdy będzie padał deszcz, czy tylko płaszcze przeciwdeszczowe i to atestowane i prześwietlone podczas wejścia na stadion? I czy jak zaczną sprawdzać te kilkadziesiąt tysięcy osób, to czy starczy czasu na obejrzenie meczu? A co tam mecz- ważne jest bezpieczeństwo oglądających i hałas, jaki się wywołuje przed wyborami w trosce o bezpieczeństwo na stadionach.. Bo policja po prostu nie potrafi aresztować chuligana stadionowego i postawić go przed 24 godzinnym sądem? Właśnie umiera pomysł pana Zbigniewa Zbiory o sądach 24 – godzinnych.. Bo najpierw trzeba uprościć i poprawić- na prostsze prawo, co nikomu nie przychodzi do głowy, A nie wymyślać zastępcze formy sprawiedliwości... Bo jak „kibole” będą wchodzić na stadiony przyklejając sobie wąsy i brody, tak jak Bin Laden, to prokurator generalny będzie musiał wprowadzić zakaz wchodzenia z brodami i wąsami na stadiony.. A co maja zrobić, ci, co naprawdę mają wąsy i brody? Ja na przykład mam wąsy. I pan Lech Wałęsa też ma wąsy... Niech oglądają mecz przed telewizorem.. A w bankach po staremu: dają ci parasol, kiedy jest ładna pogoda, i proszą o jego zwrot, gdy zaczyna padać deszcz.. WJR