LIST DO GEORGES’ARNANOSA

LIST DO GEORGES’A BERNANOSA

1938

 

Simone Weil

 

Bulletin des Amis de Georges Bernanos, 1950,

przedruk w Écrits historiques et politiques, Gallimard, 1960, seria „Espoir”, s. 220 – 224.

 

 

 

 

Mieszkający z rodziną na Balearach od października 1934 roku Georges Bernanos wysyła swój pierwszy artykuł o Hiszpanii do katolickiego tygodnika Sept w czerwcu 1936 roku, a potem do stycznia 1937 roku ukazuje się jeszcze siedem innych artykułów. Całość stanowi pierwszą wersję Cmentarzysk pod księżycem, ukończonych w Tulonie w kwietniu 1938 roku i wydanych w tym samym miesiącu w wydawnictwie Plon.

W Cmentarzyskach pod księżycem Georges Bernanos, który w Palma de Mallorca był świadkiem przeprowadzonej przez nacjonalistów krwawej czystki, ukaztwał Terror „nieodłączny od bezładnych rewolucji […], a sięgający samego rdzenia duszy”. Terror to „każdy ustrój, w którym życie lub śmierć wyjętych spod prawa obywateli zależy już tylko od przyzwolenia państwowej policji”. Bernanos widział cmentarzyska na własne oczy, gdy przyciągnięty przez czerniejącą plamę przeszedł przez cmentarne ogrodzenie, za którym dziesiątki oblanych benzyną ciał tworzyły olbrzymi stos pod księżycem, symbolem srebra – „To oczywiste, że lud jest szczególnie wrażliwy na okrucieństwo boga o barwie księżyca”.

Pod wpływem lektury Cmentarzysk pod księżycem Simone Weil zapragnęła przekazać Bernanosowi swoje przemyślenia z frontu nad Ebro.

Aż do śmierci Bernanos zachował w swoim portfelu dwa listy: list, który przysłał mu prałat Fontenelle, rzymski korespondent La Croix oraz list od Simone Weil.

 

 

Szanowny Panie!

 

Choćby bardzo śmieszne było pisanie do pisarza, który ze względu na charakter swojego zawodu jest zawsze zatopiony w tekstach, nie mogę powstrzymać się od tego po przeczytaniu Cmentarzysk pod księżycem. Pańska książka nie porusza mnie po raz pierwszy. Pamiętnik wiejskiego proboszcza jest najpiękniejszy, w każdym razie spośród tych książek, które przeczytałam, i naprawdę znakomity. Inne Pańskie książki podobały mi się niewątpliwie, ale nie miałam żadnego powodu zanudzać Pana swoim pisaniem. Ostatnia książka to coś innego. Miałam zgadzające się z Pańskim doświadczenie, chociaż było ono znacznie krótsze, nie tak głębokie, umiejscowione gdzie indziej i przeżywane pozornie – pozornie tylko – w całkiem innym duchu.

 

Nie jestem katoliczką, aczkolwiek – to, co powiem, musi na pewno wydać się każdemu katolikowi zarozumialstwem ze strony niekatolika, ale nie potrafię wyrażać się inaczej – aczkolwiek nic katolickiego, nic chrześcijańskiego nie wyglądało nigdy dla mnie obco. Mówiłam sobie czasami, że gdyby tylko na drzwiach kościołów wywieszono zakaz wstępu dla każdego, kto osiąga przekraczający pewną niezbyt wysoką sumę dochód, nawróciłabym się natychmiast. Od dzieciństwa moje sympatie były zwrócone ku ugrupowaniom, które odwoływały się do wzgardzonych warstw społecznej hierarchii, aż do chwili, gdy uświadomiłam sobie, że te ugrupowania mogą zniechęcić do wszelkiej sympatii. Jako ostatnia wzbudziła moje zaufanie hiszpańska CNT1. Trochę – dość mało - podróżowałam po Hiszpanii przed wojną domową2, ale też dość, aby odczuć miłość, której trudno nie doświadczać wobec tego ludu. W ruchu anarchistycznym zobaczyłam naturalny wyraz jego wielkości i jego wad, jego najbardziej i najmniej uzasadnionych pragnień. CNT i FAI były zdumiewającą mieszaniną, do której przyjmowano kogokolwiek i w której wobec tego ocierały się o siebie niemoralność, cynizm, fanatyzm, okrucieństwo, ale także miłość, duch braterstwa, a przede wszystkim tak piękne u poniżonych ludzi domaganie się szacunku. Wydawało mi się, że ci, którzy przychodzili tam ożywieni ideałami, górowali nad tymi, którzy kierowali się upodobaniem do przemocy i nieładu. W lipcu 1936 roku byłam w Paryżu. Nie lubię wojny, ale największy wstręt podczas wojny budziło we mnie zawsze położenie ludzi znajdujących się na tyłach. Gdy zrozumiałam, że mimo swoich wysiłków nie mogę powstrzymać się od moralnego uczestnictwa w tej wojnie, to znaczy od życzenia każdego dnia, o każdej porze zwycięstwa jednym, a klęski drugim, powiedziałam sobie, że w Paryżu jestem na tyłach i wsiadłam w pociąg do Barcelony, aby wstąpić do wojska. Było to na początku sierpnia 1936 roku.

 

Wypadek zmusił mnie do skrócenia pobytu w Hiszpanii. Byłam kilka dni w Barcelonie; następnie w samym środku aragońskiej kampanii, nad brzegiem Ebro, kilkanaście kilometrów od Saragossy, właśnie tam, gdzie niedawno oddziały Yagüe’a3 przekroczyły Ebro; następnie w przerobionym na szpital hotelu Sitgès; następnie znowu w Barcelonie – ogółem prawie dwa miesiące. Opuściłam Hiszpanię wbrew sobie i z zamiarem powrotu, a później dobrowolnie nic w tej sprawie nie zrobiłam. Nie odczuwałam żadnej wewnętrznej konieczności uczestniczenia w wojnie, która nie była już, jak wydawało mi się na początku, wojną wygłodzonych chłopów przeciwko właścicielom ziemskim i ponoszącemu winę wraz z właścicielami duchowieństwu, lecz była wojną miedzy Rosją, Niemcami i Włochami.

 

Poznałam wydzielany przez Pańską książkę zapach wojny domowej, krwi i strachu – wdychałam go. Muszę powiedzieć, że nie zobaczyłam ani nie usłyszałam niczego, co byłoby równie haniebne jak pewne opowiadane przez Pana historie, zabijanie starych wieśniaków, ballilas przeganiający pałkami starców. Jednak to, co usłyszałam, wystarczało. Musiałam być obecna przy egzekucji księdza4 i przez minuty oczekiwania zadawałam sobie pytanie, czy mam tylko przypatrywać się, czy też dać się zastrzelić, próbując interweniować. Wciąż nie wiem, co bym zrobiła, gdyby szczęśliwy przypadek nie przeszkodził egzekucji.

 

Ileż historii pcha się pod moje pióro… Ale trwałoby to zbyt długo. Zresztą po co? Jedna wystarczy. Byłam w Sitgès, gdy z ekspedycji na Majorkę wrócili pokonani członkowie milicji. Zostali zdziesiątkowani. Na czterdziestu młodych chłopców, którzy wyruszyli z Sitgès, dziewięciu umarło. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero, gdy powróciło trzydzieści jeden pozostałych. Następnej nocy odbyło się dziewięć karnych ekspedycji i w mieścinie, w której w lipcu nic się nie zdarzyło, zabito dziewięciu faszystów lub rzekomych faszystów. Wśród tych dziewięciu mniej więcej trzydziestoletniego piekarza, który jak mi powiedziano, popełnił taką zbrodnię, ze należał do „falangistowskiej milicji”. Stary ojciec, którego był on jedynym synem i jedynym oparciem, zwariował. Inna historia: w Aragonii międzynarodowa grupka dwudziestu dwóch członków milicji ze wszystkich krajów schwytała po lekkiej potyczce piętnastoletniego chłopca, który walczył jako falangista. Schwytany natychmiast, trzęsąc się cały na widok zabitych przy nim towarzyszy, powiedział, że zaciągnięto go do wojska siłą. Przeszukano go i znaleziono przy nim medalik z Matką Boską oraz falangistowską legitymację. Wysłano go do szefa kolumny Durrutiego5, który przedstawiał mu przez godzinę piękno anarchistycznych ideałów, a następnie kazał mu wybierać między śmiercią i niezwłocznym zaciągnięciem się w szeregi trzymających go w niewoli, przeciwko swoim wczorajszym towarzyszom. Durruti dał dzieciakowi dwadzieścia cztery godziny namysłu, a po dwudziestu czterech godzinach dzieciak powiedział „nie” i został rozstrzelany6. Durruti był jednak pod pewnymi względami godnym podziwu człowiekiem. Śmierć tego małego bohatera nigdy nie przestała mi ciążyć na sumieniu, chociaż dowiedziałam się o niej po fakcie. Coś jeszcze: w miasteczku nie wiadomo ile razy zajmowanym, traconym, ponownie zajmowanym i ponownie traconym przez czerwonych i białych, czerwona milicja, odzyskawszy je ostatecznie, znalazła w piwnicach garstkę nieprzytomnych ze strachu i wygłodzonych istot, wśród których było trzech lub czterech młodych ludzi. Członkowie milicji rozumowali tak: jeżeli ci młodzi ludzie, zamiast pójść z nami ostatnim razem, gdy wycofaliśmy się, zostali i czekali na faszystów, to są faszystami. Rozstrzelali ich więc natychmiast, a potem dali innym jeść i uważali się za bardzo humanitarnych. Ostatnia historia miała miejsce na tyłach. Dwaj anarchiści opowiedzieli mi raz, jak z towarzyszami schwytali dwóch księży. Jednego zabito na miejscu strzałem z rewolweru w obecności drugiego, a potem drugiemu powiedziano, ze może sobie pójść. Zastrzelono go, gdy zrobił dwadzieścia kroków. Ten, kto opowiadał mi tę historię, był bardzo zdziwiony, ze się nie śmiałam.

 

W Barcelonie zabijano przeciętnie w formie karnych ekspedycji około pięćdziesięciu ludzi w ciągu nocy. Było to stosunkowo o wiele mniej niż na Majorce, ponieważ Barcelona jest miastem liczącym blisko milion mieszkańców, ale oprócz tego toczyła się tam przez trzy dni mordercza bitwa uliczna. Ale liczby nie są chyba najistotniejsze w tego rodzaju sprawie. Najistotniejsza jest postawa wobec mordu. Nigdy nie zobaczyłam ani wśród Hiszpanów, ani nawet wśród Francuzów przybyłych bić się albo zrobić sobie wycieczkę – ci ostatni to najczęściej bezbarwni i nieszkodliwi intelektualiści – nigdy zatem nie zobaczyłam, że ktokolwiek okazywał choćby prywatnie niechęć, niesmak lub tylko niezadowolenie z powodu na próżno przelanej krwi. Mówi Pan o strachu. Tak, strach przyczynił się do tych rzezi, ale tam, gdzie byłam, nie widziałam go w takich rozmiarach, jakie Pan mu przypisuje. Ludzie, którzy wydawali się odważni – odwagę przynajmniej jednego stwierdziłam na własne oczy – podczas pełnego zażyłości przyjęcia opowiadali z dobrotliwym, braterskim uśmiechem, ilu zabili księży lub „faszystów” (bardzo szeroki termin). Miałam poczucie, że gdy świeckie i duchowne władze wykluczyły pewną kategorię ludzkich istot spośród tych, których życie ma jakąś wartość, dla człowieka nie ma nic bardziej naturalnego niż zabijanie. Gdy wiadomo, że można zabijać, nie narażając się ani na karę, ani na potępienie, zabija się albo przynajmniej otacza się zachęcającymi uśmiechami tych, którzy zabijają. Jeżeli przypadkiem ktoś odczuwa początkowo pewien niesmak, przemilcza go i szybko tłumi z obawy, że okaże się niemęski. Jest taki poryw, takie uniesienie, któremu nie można się oprzeć bez duchowej siły, którą naprawdę muszę uważać za wyjątkową, ponieważ nigdzie jej nie spotkałam. Spotkałam za to spokojnych Francuzów, którymi aż dotąd nie pogardzałam, a którym nie przyszłoby nawet do głowy, że sami mieliby zabijać, choć nurzali się w tej przesiąkniętej krwią atmosferze z wyraźną przyjemnością. Dla nich nie mogę nigdy w przyszłości mieć żadnego szacunku.

 

Taka atmosfera zamazuje natychmiast sam cel walki. Cel można bowiem sformułować tylko, gdy sprowadza się go do publicznego dobra, do dobra ludzi – a tutaj ludzie nie mają żadnej wartości. W kraju, w którym biedni są w olbrzymiej większości chłopami, poprawa bytu chłopów powinna być zasadniczym celem wszystkich skrajnie prawicowych ugrupowań i obecna wojna była na początku chyba głównie wojną o podział gruntów oraz przeciwko niemu. A tymczasem ci nieszczęśni i wspaniali aragońscy chłopi, którzy w poniżeniu pozostali tak dumni, nie interesowali nawet milicji. Nie było grubiaństwa, krzywd, brutalności – w każdym razie, nic takiego nie widziałam, a wiem, że w kolumnach anarchistów kradzież i gwałt karano śmiercią – lecz uzbrojonych od nieuzbrojonej ludności dzieliła zupełnie podobna przepaść jak ta, która dzieli biednych od bogatych. Czuło się to w zawsze trochę nieśmiałej, uległej, bojaźliwej postawie jednych i w swobodzie, bezceremonialności, wyniosłości drugich.

 

Człowiek wyrusza jako ochotnik, z zamiarem ofiary, a pogrąża się w wojnie, która przypomina wojnę najemników, gdzie zbyt wiele jest okrucieństwa i zbyt mało poczucia należnych wrogowi względów.

 

Mogłabym przedłużać takie rozmyślania w nieskończoność, ale trzeba się ograniczać. Od czasu, gdy byłam w Hiszpanii, gdy słucham, gdy czytam wszelkiego rodzaju uwagi na temat Hiszpanii, nie potrafię wymienić nikogo oprócz Pana, o kim wiedziałabym, że zanurzył się w atmosferze hiszpańskiej wojny i że się jej oparł. Cóż mnie to obchodzi, ze jest Pan monarchistą, uczniem Drumonta? Jest mi Pan bez porównania bliższy niż moi towarzysze z aragońskiej milicji – towarzysze, których jednak kochałam.

 

To, co Pan mówi o nacjonalizmie, o wojnie, o francuskiej polityce zagranicznej po wojnie, również trafiło mi do serca. Miałam dziesięć lat, gdy zawierano traktat wersalski. Do tej pory byłam patriotką z całą dziecięcą egzaltacją okresu wojny. W ohydny sposób przejawiająca się wszędzie wówczas (i w późniejszych latach) nadmierna chęć upokorzenia zwyciężonego wroga wyleczyła mnie raz na zawsze z tego naiwnego patriotyzmu. Upokorzenia zadawane przez mój kraj są dla mnie boleśniejsze niż te, których może on doświadczać.

 

Obawiam się, ze zanudziłam Pana tak długim listem. Pozostaje mi tylko przekazać Panu wyrazy podziwu.

 

 

S. WEIL

 

 

Mlle Simone Weil

3, rue Auguste-Comte, Paris (VIe)

 

P.S. Odruchowo podałam Panu mój adres. Przede wszystkim bowiem myślę, że na pewno ma Pan lepsze zajęcia niż odpisywanie na listy. A poza tym wybieram się na miesiąc lub dwa do Włoch, gdzie Pański list nie podąży być może za mną, nie zatrzymując się po drodze.

 


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Drugi list Fidela Castro do George
Komentarz praktyczny do Nowego Testamentu LIST DO FILIPIAN
List do rolników i konsumentów
LIST DO MĘŻA
Cyceron list do Attyka VI 2
list do fogel
19 List do Hebrajczykow
List do przyszłości
LIST DO ROMEA OD OJCA LAURENTEGO W KTÓRYM ZAKONNIK WYJAŚNIA SWÓJ PODSTĘP
dedal 09 86 list do polaka
List do Mikolaja - do przerobienia
list do trzecioklasisty, Edukacja wczesnoszkolna
List do rodziców, gazetka przedszkolna
Do Diogneta, DZIEŁA CHRZEŚCIJAN, List do Diogneta
07 Pierwszy List do Koryntian
list do ludożerców
List do rodziców 2
List do sw Mikolaja
list do Św Mikołaja

więcej podobnych podstron