933

Nie ma Polski, nie ma Rosji, nie było Powstania – „Tygodnik Ilustrowany” w roku 1863 Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę – zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. 25 lipca 1863 r. – jak opowiada w piątym tomie „Dziejów 1863 roku” Walery Przyborowski, przedstawiając historię warszawskiej sekcji sztyletników – więc 25 lipca na stokach Cytadeli powieszeni zostali Antoni Heine, Ignacy Stefanowski, August Zawistowski i Franciszek Nowicki. Pierwszy był wyrobnikiem, drugi stróżem, trzeci palaczem, czwarty czeladnikiem kotlarskim. Złapano ich 8 lipca na Nalewkach, kiedy próbowali zabić rewirowego Frycza. 4 września powieszono w Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który 24 sierpnia uderzył sztyletem w brzuch Kazimierza Skowrońskiego, urzędnika w biurze oberpolicmajstra warszawskiego. Tego samego dnia, 4 września, na stoku Cytadeli powieszono jeszcze czterech sztyletników: szewca Józefa Bachlińskiego oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i Kochańskiego. 9 sierpnia tych czterech zamordowało właściciela domu na Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i jego służącą. Jak podaje Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska Wichertów. Wichert oskarżony był o to, że – kiedy zgłosił się do niego poborca podatku narodowego – kazał swojej służącej sprowadzić policję. 17 września w Cytadeli powieszony został Michał Wagner, drukarz z drukarni bankowej. Dwa tygodnie wcześniej zabił on w szynku na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na pięciu placach Warszawy – na placu Bankowym, Grzybowskim i Trzech Króli, na Rynku Starego Miasta i na Nowym Mieście – rozstrzelano publicznie pięciu rzemieślników: Stanisława Jagoszewskiego, Stanisława Janiszewskiego, Józafata Kosińskiego, Tymoteusza Raczyńskiego i Leopolda Zelnera. Aresztowano ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie sztylety. 13 września Wilhelmowi Algerowi, robotnikowi z fabryki Ewansa na Świętojerskiej, zgasła, kiedy wieczorem szedł ulicą, latarka. Kto wówczas w Warszawie przed godziną policyjną, ale już po zmierzchu, wychodził na miasto, musiał mieć w ręku zapaloną latarkę. Algera, z powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano i znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października rozstrzelano go na dziedzińcu fabryki, w której pracował, „a trupa – pisze Przyborowski – ze straszną raną w piersi, z której strumieniem krew się lała, wieziono na tak zwanej karze (to jest wózku do wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i Freta do Cytadeli. Ludzie maczali w tej krwi chustki i głośno przeklinali rząd najezdniczy”. Opisawszy te egzekucje, Przyborowski próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w Warszawie zabici przez sztyletników w lipcu, sierpniu i wrześniu 1863 r. Wyliczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta jego lista nie była oczywiście kompletna, bowiem, jak pisał, „wiele morderstw zostało ukrytych i nigdy na jaw nie wyszło”. W numerze 206. z dnia 5 września 1863 r. – sztyletowanie i wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w warszawski obyczaj – czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” mogli przeczytać w „Kronice tygodniowej” – pisywał ją wtedy Wacław Szymanowski – co następuje: „Rzeczywiście, co do cygar i papierosów przyznać należy, że w paleniu ich za mało może zwracamy uwagi na dogodność drugich, a zwłaszcza kobiet. Wszakże puszczanie dymu z ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się od niego na chwilę wstrzymać nie można było. [...] W ogóle sądzimy, że rozpowszechniające się coraz bardziej używanie papierosów bardzo niedobre przynieść może skutki dla zdrowia publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest szkodliwy w cygarach albo fajkach, to olejek wydobywający się z palonego papieru daleko jeszcze większą szkodę zdrowiu przynieść może”. Aby nie było żadnych wątpliwości co do tego, jaką problematyką zajmowali się w tych strasznych dla Warszawy – i dla całej Polski – miesiącach redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego”, przedstawię pełną treść dwóch numerów tego pisma. Ten numer, w którym kronikarz dywagował na temat szkodliwości palenia tytoniu, otwarty był – jak zresztą niemal każdy numer „Tygodnika” – życiorysem wybitnej postaci historycznej. Tym razem był to życiorys Jerzego Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego. Następną pozycją numeru była wspomniana już „Kronika tygodniowa”. Obok problemu palenia cygar i papierosów Szymanowski podejmował w niej jeszcze polemikę z „Warschauer Zeitung” na temat nazewnictwa ulic Warszawy. Zastanawiał się mianowicie, czy w niemieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy raczej Piwna. Opowiadał się, jako że był patriotą, za tą drugą ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w tym numerze artykuł opisujący ruiny zamku w Radziejowicach, opowiadanie historyczne o Albrechcie księciu pruskim, korespondencję z Moraw i wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer zamknięty był kącikiem szachowym i rebusem. Tak wyglądał numer z 5 września. Numer 212 z 17 października – tego właśnie dnia, przypominam, przez Świętojerską i Freta wieziono do Cytadeli trupa „ze straszną raną w piersi” – więc ten numer otwarty był opisem klasztoru kamedulskiego w Biniszewie. Autor „Kroniki tygodniowej” podejmował w niej tylko jeden temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe oszustwa przy kupowaniu biletów w omnibusie i grze w karty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar do kieszeni w czasie wieczorów towarzyskich i kradzież ciastek w cukierni. „A cóż powiecie – pisał – o wypożyczających książki? Wieluż to myśli o oddaniu ich? Porachujmy się z sumieniem, bracia moi, i opatrzmy, wielu z nas posiada cudze książki. Dzieje się to bez myśli skrzywdzenia właściciela, tylko wprost oddaniu przeszkadza lenistwo i lekceważenie cudzej własności, które u nas bardzo daleko jest posunięte”. Następne pozycje numeru 212. „Tygodnika” to „Przegląd polityki zagranicznej” – przynoszący wiadomości z Paryża, Madrytu, Rzymu, Kopenhagi, Berlina i Aten – oraz „Ostatnie depesze” z Paryża, Londynu i Berlina. Depesze donosiły między innymi o tym, że „królowa Wiktoria wypadła z powozu. Jej królewska mość doznała lekkiej tylko kontuzji”. Dalej mamy jeszcze w tym numerze życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w Poznaniu, ciąg dalszy „Pomywaczki”, obrazka z końca XVIII wieku Józefa Ignacego Kraszewskiego, rebus i szachy. Ostatnią pozycją numeru był rysunek Juliusza Kossaka z cyklu „Dawne ubiory i uzbrojenia”.

I przeszłość, i ówczesna teraźniejszość Choć „Tygodnik Ilustrowany” reklamował się jako pismo „obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne”, w istocie był jednak pismem zwróconym ku przeszłości i pragnącym przypomnieć swoim czytelnikom to, co minione, odległe, zapomniane. Czynił to zresztą – co na dobro jego redaktorów godzi się zapisać – w sposób bardzo udatny. Dwa działy pisma, którym Ludwik Jenike – jak mówiono wówczas: „redaktor główny” – poświęcał niewątpliwie najwięcej uwagi, to owe wspomniane już życiorysy wybitnych postaci historycznych oraz opisy „miejscowości, kościołów, zamków i gmachów”. Ten drugi dział wydaje się szczególnie interesujący, bowiem zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nieoczekiwaną – chciałoby się rzec: liberalną – stronę ówczesnej cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwalonej. W dziale tym w drugim półroczu 1863 r. ukazały się między innymi następujące – zawsze pięknie ilustrowane – artykuły: „Pińsk i Pińszczyzna”, „Kościół św. Stefana i klasztor mariawitek w Wilnie”, „Skała Czackiego pod Żytomierzem”, „Góra Ochrymowa w Żytomierzu”, „Kościół św. Rafała i figura Zbawiciela w Snipiszkach”, „Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów w Wilnie”, „Zamek w Białej”. Na 31 artykułów pomieszczonych w tym dziale w owym półroczniku aż osiem ma za temat miejscowości i zabytki znajdujące się na ziemiach zabranych. Na marginesie warto zauważyć, że niebawem miało być już znacznie gorzej i w drugiej połowie roku 1865 spośród artykułów, które zamieszczono w tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabytkowi znajdującemu się na ziemiach zabranych, a to kościołowi bazylianów w Poczajowie i wiszącemu w tym kościele cudownemu obrazowi Bogurodzicy. Te artykuły przedstawiające przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o intencjach redaktorów „Tygodnika” i dlatego o nich wspominam. Ale o tych intencjach za chwilę. Teraz należy zauważyć, że choć „Tygodnik” zwrócony był ku przeszłości, to obecna była w nim również i ówczesna teraźniejszość. Jakież to „ważniejsze wypadki spółczesne” mieli na oku jego redaktorzy? „Tygodnik” przynosił przede wszystkim wiele wiadomości z zagranicy. W styczniu 1863 r. jego czytelnicy mogli się dowiedzieć, że „w bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko 3000 ludzi. Federaliści uderzyli na Kingston w Karolinie, lecz i tu odparci, cofnęli się ze stratą”. W tym samym miesiącu „Tygodnik”, relacjonując atak generała Shermana na Vicksburg – „obie strony walczyły z zajadłością dobrze już znaną z dziejów tej smutnej bratobójczej wojny” – przepowiadał, że jeżeli „wojna potrwa rok jeden jeszcze w takich rozmiarach, ojczyzna Waszyngtona zniszczoną będzie do gruntu”. Obok wojny toczącej się w Stanach między federalistami a separatystami – w roku 1863 „Tygodnik” informował o niej czytelników niemal w każdym numerze – szczególną uwagę redaktorów przyciągała wojna tocząca się w Meksyku. „Depesze z New Yorku z dnia 5 stycznia donoszą, że Francuzi zdobyli Pueblę, skąd po otrzymaniu posiłków wyruszyć mają na Meksyk”. Tę wiadomość „Tygodnik Ilustrowany” podał 24 stycznia. Ciekawe, kogo zdobycie meksykańskiej Puebli mogło wówczas w Warszawie zainteresować? Pewnie nikogo, jeśli się zważy, że dzień wcześniej wybuchło powstanie, o czym, z niejasnych przyczyn, czytelnicy „Tygodnika” poinformowani nie zostali. Wśród informacji z zagranicy, zamieszczonych w „Tygodniku” w roku 1863, znalazłem jednak dwie takie, które, owszem, mogły się wydać ówczesnym czytelnikom dość znaczące. W połowie stycznia „Tygodnik” informował, że w Mediolanie „kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem św. Łucji. Proboszcza i kilkanaście innych osób aresztowano i zabrano piśmienne dokumenta”. W lutym natomiast czytelnicy „Tygodnika” mogli się dowiedzieć, że król Wiktor Emanuel przyjął na audiencji posła pruskiego i „w tymże dniu w Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas balu u księżny genueńskiej”. Nie były to zapewne informacje aluzyjne, ale wreszcie za takie właśnie mogły lub mogłyby zostać uznane. Wypada więc przyjąć, że ukazały się w „Tygodniku” dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego Funkensteina. Nazwisko godne jest zapamiętania – Funkenstein – bo żeby wymyślić coś takiego jak ten „Tygodnik Ilustrowany” w roku 1863, na pewno nie wystarczy być zwykłym cenzorem i trzeba być przynajmniej starszym, a może nawet najstarszym cenzorem.

Choć gorzej, to lepiej W Warszawie – według Funkensteina i redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego” – oczywiście nie rzucano wówczas bomb jak na balu u księżny genueńskiej, nie dokonywano aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych dokumentów. Działy się jednak w Warszawie, a także w tym bezimiennym, nie nazwanym kraju, w którym miasto to leżało, różne okropne rzeczy i Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko temu, aby Jenike o tych okropnościach – a nawet potwornościach – informował swoich czytelników. „Korespondentka z Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że tam stawy powysychały, a skutkiem tego wyginęły i ryby, tak iż ceny na nie do niepamiętnej z dawna doszły wysokości”. Tę wiadomość przyniósł „Tygodnik” w styczniu. „Wiadomo każdemu, że pomiędzy mnóstwem źle urządzonych u nas zakładów niezaprzeczenie prym trzymają łazienki letnie wiślane. Nieporządek jest tam na porządku dziennym”. To informacja z lipca. „Doprawdy, chleb jaki otrzymujemy obecnie nie jest do jedzenia. Czarny jak glina, stęchły i niedopieczony. Jak go ukroić kawałek, a położyć na obrusie, to ślady wilgoci po nim się pozostają. Taki chleb żadną miarą dla zdrowia nie może być pożytecznym. [...] I dziwna rzecz, na ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się kramik, w którym sprzedaje się chleb wypiekany przez starozakonnego, otóż ten chleb jest daleko bielszy, smaczniejszy i lepiej wypieczony”. Tak krytykował „Tygodnik” warszawskich piekarzy we wrześniu. Można się też było dowiedzieć z tego pisma w tym pełnym nieszczęść roku 1863, że woda zalewa piwnice na Tamce, że na placu Teatralnym reperuje się bruki, „a ta naprawa tymczasem tak się odbywa, że w miejsce starych dziur powstają nowe, jeszcze gorsze”, że grabarze na Powązkach „nie odznaczają się wielką ostrożnością w dopełnianiu grobowych obowiązków swoich” oraz że omnibusy warszawskie są „niedogodne, brudne, trzęsące, zapełnione wszelkiego rodzaju śmieciami i nieczystością”. Autor „Kroniki tygodniowej” nie mógł jednak nie zauważyć, że choć było coraz gorzej, to było coraz lepiej, bo komunikacja miejska funkcjonowała coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. „Liczba omnibusów u nas zwiększyła się w przeciągu roku do sześćdziesięciu kilku”. Było w nich co prawda coraz więcej śmieci, ale na to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.

Pisząc prawdę, haniebnie kłamali Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd za „Tygodnikiem Ilustrowanym” podałem, warto może zastanowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi pomiędzy prawdą a kłamstwem. Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę – zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Można przyjąć, że każda z wiadomości i opinii była i nadal jest prawdziwa. W Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały wówczas stawy, w związku z czym ceny ryb poszły w górę. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu i doznała lekkiej kontuzji. Federaliści naprawdę uderzyli na Kingston i cofnęli się ze stratą. Palenie tytuniu naprawdę mogło przynieść wielką szkodę zdrowiu. Skała Czackiego pod Żytomierzem naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiała ją piękna rycina w „Tygodniku”. Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i ryciny Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie te prawdziwe informacje, dodane do siebie, składały się na jedno wielkie, niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była bowiem ze swej istoty struktura rzeczywistości: struktura, którą z prawdziwych elementów budowali zacni redaktorzy „Tygodnika”, przy pomocy cenzora, a zapewne także przy pomocy i za namową – choć nic o tym nie wiem i może niesłusznie ich podejrzewam – kogoś, kto urzędował na Zamku (lub w biurze oberpolicmajstra) i komu zależało, mogło zależeć na tym, aby czytelnicy tego pisma otrzymywali co tydzień stosowną porcję obezwładniającego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście przemilczenie. Potworność przemilczenia i kłamliwość całej struktury czyniły i czynią kłamstwem – nie wiem, nie jestem pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na pewno dla dzisiejszego – każdą informację, która sama w sobie była, mogła być prawdziwa. Te prawdziwe, ale przez wejście w związek z kłamstwem tracące swą prawdę informacje dają w sumie obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo takiego, z którym nikt – nawet chyba starszy cenzor Funkenstein – nie był w stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej całości: nic, co w niej uczestniczy, nie może być prawdą. I choćby było prawdą, wchodząc w kłamliwą całość prawdą być przestanie. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu. Ale ja, dowiadując się o tym z „Tygodnika Ilustrowanego”, wcale w to nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I zastanawiam się tylko: dlaczego i w tej sprawie, mało wreszcie dla mnie i dla nich istotnej, też mnie okłamują.

O Polsce i Rosji inaczej Trzeba powiedzieć, że – budując tę swoją niesamowitą nierzeczywistość z elementów prawdy – redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” jawią się (z naszego punktu widzenia) jako ludzie nieoczekiwanie nowocześnie myślący, a także obdarzeni niezwykłą zdolnością przewidywania przyszłości. Ludwik Jenike, sądząc z jego wspomnień, był człowiekiem zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast z pisma, które założył i redagował, był człowiekiem szalenie inteligentnym. Pojął przecież, że znacznie ważniejsze od tego, co się mówi, jest to, czego się nie mówi. I że właśnie to, czego się nie mówi, powinno być przedmiotem dziennikarskiej manipulacji. Można więc rzec, że pojął, jaka będzie przyszłość słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać mówiąc tylko prawdę, wydaje się nam pomysłem, na który wpadli dopiero pisarze i dziennikarze wieku XX. Tymczasem Jenike wpadł na ten pomysł, bagatela, niemal sto lat przedtem, nim Czesław Miłosz napisał w „Dziecięciu Europy”:

„Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa Nie naśladuj tych co kłamią, lekceważąc rzeczywistość”. Rady Miłosza, pochodzące z roku 1946, zwrócone były do obywatela któregoś z totalitarnych państw XX wieku. Państwo, w którym żył Jenike, trudno nazwać totalitarnym. Ale mechanizm przemilczeń, a więc mechanizm tworzenia nierzeczywistości, jaki stosował w swoim piśmie, był akurat tak samo skuteczny – i w swej istocie właściwie taki sam – jak ten, który w wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych. Ten mechanizm przemilczeń – a także jego przypuszczalny cel – najlepiej chyba widoczny jest w „Tygodniku Ilustrowanym” w sposobie używania dwóch słów: Polska i Rosja. A właściwie jednego z nich, bowiem słowa Rosja redaktorzy „Tygodnika” nie używali w ogóle. Istniały według nich na świecie różne państwa – Anglia, Francja, Włochy, Madagaskar – ale Rosja nie istniała. Czegoś takiego – zdawali się mówić ci redaktorzy swoim czytelnikom – nie ma i co więcej w ogóle nigdy nie było na świecie. W każdym numerze pisma, tuż pod tytułem, ukazywała się co prawda informacja mówiąca między innymi: „Prenumerata na prowincji i w Cesarstwie: rocznie rsr 12”. Ale na to nie było po prostu rady, trzeba było jakoś licznych czytelników z Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają płacić za prenumeratę. W ciągu całego roku 1863 ukazała się natomiast w „Tygodniku” tylko jedna informacja, z której mogłoby wynikać, że coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wynikać, ale niezbyt jasno, bo nazwa państwa nie została wyraźnie wymieniona. „Petersburg. 7 kwietnia – mówiła ta informacja. – Towarzystwo rosyjskie otrzymało koncesję na budowę kolei żelaznej z Kijowa do Odessy, długiej 647 wiorst, z dwiema bocznymi liniami, każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy 55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%”. Naprawdę – była to jedna jedyna informacja, jaką w roku 1863 otrzymali czytelnicy „Tygodnika” o tym państwie, które skądinąd było przecież dość dobrze widoczne, jako że odległość między jednym a drugim jego stójkowym na ulicach Warszawy wynosiła wtedy około dwustu kroków i nie mogła – z rozkazu najwyższych władz – być większa. Zastanawiam się, czy na słowo Rosja był wtedy zapis w rosyjskiej cenzurze? Czy to raczej sam Jenike wpadł na taki pomysł zlikwidowania sprawy polsko-rosyjskiej? Jeśli chodzi o Polskę, sprawa wyglądała natomiast zupełnie inaczej. Słowa Polska i Polacy pojawiały się w „Tygodniku” bardzo często, tylko jednak w życiorysach ludzi dawno zmarłych, opisach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była w tym zakresie widać dość łaskawa i fałszowania historii nie żądała. Redaktorzy „Tygodnika” wciąż więc przypominali swoim czytelnikom, że istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też, co więcej, że ta Polska niegdyś istniejąca była wspaniała, bogata, potężna. Używali również słowa ojczyzna i z „Tygodnika” w roku 1863 można się było na przykład dowiedzieć, że Jerzy Lubomirski „zasłaniał ojczyznę”, Stefan Czarniecki był „oswobodzicielem ojczyzny”, a w artykule o Michale Mniszchu użyto nawet sformułowania „miłość ojczyzny”. Bardzo starannie jednak zarazem podkreślano, że wszystkie te słowa – Polska, Polacy, ojczyzna – odnoszą się do przeszłości i tylko do przeszłości, że Polska była, właśnie była, w jakiejś przeszłości, która właśnie jest przeszłością, i że w tej przeszłości można ją było, owszem, zasłaniać i kochać. O tym, kiedy, dlaczego, w jaki sposób ta Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano, ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.

Dziedzic przeszłości bez narodowości Co miał z tego wnioskować czytający „Tygodnik Ilustrowany” mieszkaniec miasta, w którym jeździły brudne omnibusy, a w sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb? Miał, myślę, godzić się na to, że jest jak jest, że żyje gdzie żyje, pocieszając się przy tym miłą myślą, że – choć nie ma już narodowości – to jest jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości. Omnibusy były co prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzywdził, nikt nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkańcem kraju realnych omnibusów i powinien się z tym pogodzić. Powinien się pogodzić z realną rzeczywistością, bo jest jak jest, a inaczej nie będzie. O to, myślę, chyba właśnie chodziło. Nie nazywać czegoś, co nie istnieje, a przecież istnieje, nie jest jednak łatwo. Redaktorzy „Tygodnika” mieli więc wyraźne kłopoty stylistyczne, kiedy przychodziło do nazywania tej realnej nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Polską, ale której teraźniejszość nazwana być w ten sposób nie mogła. Dwa lata później, kiedy zaczęły ukazywać się „Kłosy”, Kazimierz Władysław Wójcicki wpadł więc na fenomenalny pomysł, aby tę nierzeczywistość realnych omnibusów nazwać po prostu krajem. Z artykuliku podsumowującego pierwsze półrocze istnienia „Kłosów’, opublikowanego w listopadzie roku 1865, można się było dowiedzieć, że w piśmie tym były drukowane między innymi: „opisy podróży – osobliwości kraju własnego i obszernej obczyzny – sprawozdania z literatury krajowej i zagranicznej – korespondencje z różnych miast kraju naszego”.

Metapolityczny ruch społeczny Szli krzycząc :”Polska! Polska!”- wtem jednego razu Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu; Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna, Szli dalej krzycząc: „Boże! ojczyzna! ojczyzna”. Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka, Spojrzał na te krzyczące i zapytał: „Jaka?” - Juliusz Słowacki

Ruch narodowy powinien w pierwszej kolejności zająć się budowaniem instytucji i zaplecza personalnego dla nowej – kompletnie innej od III RP – Polski, zmianą kierunków i pryncypiów polityki zagranicznej na rzecz uczynienia z naszego kraju silnego podmiotu w stosunkach międzynarodowych, tworzeniem programu społeczno-gospodarczego w duchu endeckiej solidarności społecznej oraz edukacją całego narodu (nie tylko młodzieży!) w duchu wartości narodowych. Kto tworzy narodową elitę? Brakuje współczesnej Polsce elity narodowej w szerokim tego słowa znaczeniu. Stopień zaniku wśród polskiej klasy politycznej nie tylko takich oczywistych w działalności publicznej wartości, jak patriotyzm czy interes narodowy, ale również takich cech charakteru, niezbędnych dla prowadzenia tej działalności, jak: konsekwencja, honor czy wierność wyznawanym wartościom, jest doprawdy przerażający. Co gorsza, owe standardy demoliberalnych elit powoli stają się antywartościami większości, a obywatele coraz mniej wymagają od polityków. Malkontenctwo i jałowe narzekanie na jakość sprawowania władzy rzadko kiedy dotyczą wspomnianych wyżej kwestii. Niekiedy można odnieść wrażenie, że chamstwo i cwaniactwo wraz z kultem chciwości są wspólnym wyznacznikiem rządzących i rządzonych, w czym twierdzenie Bastiata o koniecznej formalnej równości między rządzącymi i rządzonymi w demokracji, po raz kolejny się sprawdza. Chore społeczeństwo nie tworzy zdrowych elit, a elity, choćby najbardziej oderwane od reszty narodu, nie wytrwają długo w cnotach publicznych, gdy są to wartości obce szerszym masom społecznym. Jest jednak pewien potencjał wolnych ludzi chcących żyć i tworzyć w wolnym kraju. Między innym takich, którzy zbierają się ostatnio coraz częściej i coraz liczniej na uroczystościach narodowych, protestach, marszach, pikietach i manifestacjach. Być może nie są oni jeszcze dobrze zorganizowani, może brakuje im doświadczenia, a na pewno ich organizacjom (lokalnym, społecznym) zasobów materialnych, ale budują powoli prawdziwy ruch społeczny, oparty m. in. na jednym z podstawowych fundamentów służby publicznej– bezinteresowności. To z takiego ruchu będzie wywodzić się elita wolnej Polski, kontrolowana przez zaangażowane politycznie społeczeństwo, na którego depolityzację od lat narzekamy. To już nie posłowie, oderwani od jakiejkolwiek kontroli społeczeństwa i mediów, namiestnicy liderów partyjnych, ale wybieralna, naturalna grupa przywódców stanowić musi o sile takiego ruchu. Nie przywódca – wódz (np. zgodnie z obcą polskiej tradycji politycznej, a wszechobecną w polskim życiu postpolitycznym szczególnie dzisiaj, zasadą führerprinzip), który może z dnia na dzień zdegenerować się etyczno-politycznie i zmienić kanon nawet aksjologicznych dogmatów w imię klasistowskich teorii (wszak byt określa świadomość, szczególnie jeśli dojdzie się blisko władzy), tylko całe grono przywódców – mądre i krytyczne kierownictwo powinno decydować o obliczu ruchu. Przedwojenna endecja z szerokimi elitami politycznymi i kulturalnymi właśnie w ten sposób wyglądała. Taki też musi być odrodzony ruch narodowy, jeżeli ma się w ogóle kiedykolwiek w pełni odrodzić. Podobnie „partia” narodowa powinna być partią europejską, tak jak Polska powinna być państwem cywilizacji łacińskiej, także w tym sensie, że nie dyktują jej marszu i kierunku działań jednostki, watażkowie, wodzowie, za którymi bezmyślnie podążają drużyny owych „wodzów”, dopóki potyczki (bo przecież nie bitwy) przez nich dowodzone są zwycięskie. To mądre i konsekwentne przywództwo elit związanych z liderami średniego szczebla decyduje o działaniach poważnej partii, jakich nie ma w dzisiejszej Polsce. Taki powinien być organizacyjny fundament, na którym można opierać ruch społeczny.

„Partia narodowa”? Ten ruch jest – póki co – pozapartyjny i antypartyjny, ale z pewnością jest również i tak musi pozostać – polityczny. To polityka rozumiana jako służbę wspólnocie narodowej, jest esencją działalności narodowej. Polityka to realizacja programu narodowego obliczonego na pokolenia, którego głównym celem jest praca nad zwiększaniem potęgi Narodu i eliminacją zagrożeń wewnętrznych i zewnętrznych. Już ta, dla nas oczywista definicja pokazuje po raz kolejny jak odmiennie rozumiemy politykę i polityczność od całej zdegenerowanej elity politycznej III RP.

A może warto zatrzymać się na chwilę i w tym miejscu i zadać podstawowe pytanie: czy temu ruchowi brakuje partyjności i obecności w parlamentarno-medialnych sporach? Biorąc pod uwagę poziom sporów w polskiej polityce na szczeblu sejmu można by powiedzieć, że w polskim sejmie najmniej jest… właśnie polityki. Czysto personalne przepychanki i kosmetyczne różnice między partiami skłaniają do wniosku, że to nie sytuowanie się na prawo bądź lewo od tej czy innej bandy powinno nas interesować, ale usytuowanie się naprzeciwko, w radykalnej opozycji wobec wszystkich parlamentarnych partii. Wyjściem z konfliktu PO-PiS, PiS-Solidarna Polska, PO-Palikot czy jakiegokolwiek innego teraz lub kiedy indziej powinno być więc raczej bojkotowanie takiego towarzystwa, konsekwentne i stanowcze odmawianie zasiadania z tym szemranym elementem przy jednym stoliku. Nasuwa się siłą rzeczy w tym momencie pytanie sceptyka: czy taka postawa ma szansę powodzenia? Tego oczywiście nie wiemy, choć stopień społecznego niezadowolenia i nadchodzący do Polski kryzys wskazują na to, że większe zmiany partyjno-polityczne prędzej czy później nas czekają. A pytanie pozostaje jedynie o to, jak głębokie to będą to zmiany, a przede wszystkim – jak my będziemy do nich przygotowani. Jakkolwiek nie wiemy w dniu dzisiejszym czy mamy potencjał na wykreowanie nowej siły politycznej, to z dużą dozą pewności można jednak stwierdzić: polityka tzw. entryzmu (wchodzenia jednostek w inne podmioty polityczne celem ich ideowo-politycznego przejęcia) – nienowa, bo przecież stosowana przez grupy narodowo-radykalne w niesprzyjającej dlań z uwagi na terror politycznej poprawności rzeczywistości Europy Zachodniej czy też przez przedwojenny RNR-Falanga, szukający porozumienia zarówno z sanacją jak i komunistyczną władzą po wojnie – nie ma wielkich szans powodzenia w III RP. Trzeba sobie jednak jasno powiedzieć, że w III RP narodowcom „entryzm” nie wychodził. Zresztą, co tu dużo mówić, jak jeśli nawet w czasach względnej prosperity „entryzm” kończył się zazwyczaj trwałą utratą danej osoby lub grupy na rzecz rzekomo przejmowanego środowiska, to o czym marzyć teraz? Tylko konsekwentne, może 8-10-letnie, w bólu i trudzie, budowanie samodzielnej pozycji i niezależnych instytucji politycznych o ściśle narodowym charakterze, ma szanse powodzenia.

Postulaty programowe Zgodnie z tradycją endecji jak i z najpilniejszymi potrzebami państwa i narodu, wśród podstawowych postulatów programowych takiego ruchu należałoby wymienić radykalną i konsekwentną zmianę polityki zagranicznej Polski. Anihilująca podmiotowość naszego kraju polityka zagraniczna całej III RP i jej wszystkich rządów musi przejść do niechlubnej przeszłości. Wszelkie partie „białej flagi”, „brzydkiej panny” i ich obcy mocodawcy muszą się odzwyczajać stopniowo od tego, że dumny Polak nie będzie dłużej znosił swojego postkolonialnego statusu na arenie międzynarodowej. Głębokiej refleksji, ale i szybkich i zdecydowanych zmian wymagają nasze relacje nie tylko państwami UE, ale i z USA. Wołanie o przywództwo w grupie państw Europy Środkowej (temu w znacznej mierze poświecony jest nowy numer „Polityki Narodowej”) może się zakończyć tym, że jeszcze śmielej na naturalne dla Polskie miejsce wejdą nasi zachodni sąsiedzi. Życie geopolityczne nie znosi przecież próżni. Prawa Polaków pozostających poza macierzą muszą się stać w końcu rzeczywiście, a nie tylko deklaratywnie, troską państwa narodowego, jeżeli ma się ono takim państwem naprawdę stać. Wielka Polska to także państwo odważne i  otwarte na symetryczne relacje ze wschodem, nowymi potęgami wielobiegunowego świata (Chiny, Indie), jak i dopiero wschodzącymi, a ignorowanymi w naszym kraju póki co regionalnymi mocarstwami (Turcja, Iran). Obserwowany, nie bez satysfakcji szczególnie przez nas, stopniowy demontaż Unii Europejskiej należało przyśpieszać i zagospodarowywać przestrzeń po jej ostatecznym krachu, choćby współpracą w tymi siłami, które upadkowi Unii aktywnie kibicują, np. partami narodowymi w Europie. Zresztą już teraz te kontakty są bardzo intensywne ku obopólnym korzyściom. Silne państwo narodowe to także miejsce, gdzie fatalna polityka społeczno-gospodarcza na granicy buntu społecznego i z nią związane załamania instytucji państwowych ustąpi programowi solidaryzmu społecznego. Bierność struktur władzy, choćby widoczna ostatnio przy okazji afery „Amber Gold”, ale i wielu innych afer, niski poziom zabezpieczenia socjalnego, odzierający masy Polaków z przyrodzonej ludzkiej godności, dziedzictwo zaborów i równie wrogiego ludziom PRL-u, wykształciły w Polakach duch anarchii i niechęci do własnego kraju. To przeciwstawianie społeczeństwa państwu czas już przezwyciężyć. Dużą i narastającą wciąż bolączką dla nas jest demografia, która jest jednak bardziej problemem społeczno-gospodarczym niż kryzysem wiary i rodziny. Ludzie w sposób naturalny. jeśli mogą, to zakładają rodziny i mają dzieci – bądź też jak np. we Francji rzadziej się pobierają, ale dzieci mają wystarczająco dużo dla tzw. prostej reprodukcji w kraju – bo państwo ich do tego dyskretnie polityką socjalną skłania. Nasze państwo od jakiejkolwiek aktywności ucieka i pomaganiem młodym ludziom w zakładaniu rodzin powinno się również aktywnie zająć, wbrew piskowi neoliberalnych demagogów.

Spojrzenie w przyszłość To program minimum na przyszłość, natomiast na chwilę obecną musimy pracować z ludźmi i dla ludzi. Niemal tak jak w XIX wieku nasi poprzednicy. Narodowcy, jeżeli chcą być godni tego miana, muszą pozostawać w łączności z narodem. Nie ma nic gorszego niż narodowiec oderwany od rodaków. Widoczna coraz bardziej i rozwijająca się moda na patriotyzm wśród młodzieży oraz zużycie polityczne demoliberalnej władzy dają nadzieję, że drogi elity narodowej i szerokich rzesz narodu zejdą się w końcu niemal tak blisko, jak w międzywojniu. Skuteczna i długofalowa polityka historyczna (nowe pomniki, coraz liczniejsze książki o endecji) to choć niezaprzeczalny sukces endecji ostatnich lat, wszystkiego nie naprawi. Palenie świeczek i układanie wieńców na cokołach pomników i grobach bohaterów nie zastąpi roztropnej, ale i równie ofiarnej, jeśli trzeba, walki o przyszłość kraju. Jedną z naszych głównych wojen dzisiaj jest walka z polityczną poprawnością, która – choć dotarła do nas z zachodu już dawno temu – znalazła silnego sprzymierzeńca w aparacie represji państwowej. Polityczna poprawność znajduje wsparcie w kagańcowych wyrokach sądów, represjach policji i żarliwości prokuratury. System się domyka. Twórca strony internetowej krytykującej prezydenta otrzymuje wyrok więzienia w zawieszeniu, organizator protestów antyrządowych z kampanii wyborczej zostaje osadzony w areszcie w izolatce z zarzutami nawoływania do nienawiści na tle narodowościowym, student rozklejający kilka wlepek o zagrożeniu islamizacją Europy dostaje karę bezwzględnego pozbawienia wolności. W takich czasach żyjemy i z tego należy zdawać sobie sprawę. Jak radzić sobie z narastającą dyktaturą politycznej poprawności? To nadal łatwe, bo dziś nie strach, ale wstyd i moda dyktują wzorce, również myślenia. Nasza kulturowa walka na chwilę obecną powinna polegać na ośmieszaniu, delegitymizowaniu i obnażaniu oczywistych słabości demoliberalnego państwa.

Podsumowanie: ruch społeczny, myśl polityczna i media W realnej polityce potrzeba ludzi, którzy mają wiedzę o świecie, idee i coś do niej wniosą, poza – najczęściej doraźnym i jednostkowym – realizmem. Takich ludzi bardzo brakuje we współczesnej Polsce. Półki księgarskie uginają się w naszym kraju od książek napisanych przez dziennikarzy i polityków, bądź tylko dziennikarzy, gdzie plotka, złośliwość, osobista zemsta i zwykła bufonada górują nad jakąkolwiek myślą polityczną, o szerszej filozofii politycznej nie wspominając. Tworzy to nie tylko dystans między obecnymi a np. przedwojennymi polskimi politykami, najczęściej ogólnie wykształconymi i piśmiennymi. Ale również, w porównaniu do europejskiego dyskursu politycznego, wypadamy jak kraj trzeciego świata. Nowy ruch społeczny powinien mieć mocne podstawy metapolityczne, inaczej staje się jedynie reakcyjnie reagującą grupą ludzi o tożsamości chwilowej: raz za tym, raz przeciw czemuś. Musi interdyscyplinarnie patrzeć na politykę i tworzyć na nowo filozofię polityczną Ruchu Narodowego porzucając to, co do niego w XXI wieku już nie pasuje. Powinniśmy określać reguły tego, jak powinno wyglądać państwo i społeczeństwo, lecz niekoniecznie zawsze i wszędzie oceniać swoją pozycję w kontekście bieżącego, często zastępczego, dyskursu postpolitycznego. Nie ma wątpliwości, że gdyby nie skolonizowanie mediów państwowych i prywatnych, obecna władza skończyłaby już dawno temu jak AWS w 2001, aSLD w 2005 roku. Oczywiście, mediów elektronicznych konkurencyjnych dla państwowych tak szybko nie stworzymy, nawet jeśli dostrzegamy (pewnie z zazdrością) jak za państwowe dotacje PiS-owskich polityków udało się wprowadzić przynajmniej zręby czegoś, co nazwano „drugim obiegiem”. Czas na medialny obieg narodowy, nie trzeci, ale lepszy niż dwa pierwsze. Choć musimy, i zajmujemy się tym, tłumaczyć na język współczesnej socjologii i polityki kanonu myślenia endeckiego i upowszechniać krytyczną ocenę historii Polski i Polaków, nasz plan powinien być dużo ambitniejszy, a nasze horyzonty myślenia szersze. Bo nie tylko historia ruchu narodowa, ale każda wielka polska tradycja polityczna i bliska nam kulturowo bądź politycznie i aksjologicznie współczesna myśl polityczna godna jest uwagi i teoretycznej zadumy. Dziś walka toczy się o wszelkie pojęcia polityczne i cały dyskurs publiczny. Bez tego zwycięstwa nasze słuszne postulaty zawsze mogą zostać łatwo wyśmiane w publicznej debacie. Ponadto, nie tylko polityka powinna być sposobem naszej aktywności publicznej, ale kultura i nauka oraz wszystko to, co powstaje na styku nauki, kultury i polityki; myślący, dobrze zorganizowany, realistyczny w stawianych sobie celach i odważny w czynach – taki powinien być ruch narodowy. Konrad Bonisławski

Dziennik chuligana Powróz kręcicie sobie sami Często zastanawia mnie niefrasobliwość i brak zdolności przewidywania, którą w Polsce przejawia każdy nieomal, kto zasiądzie na eksponowanym stołku. Nasz dziejowo przejściowy rząd dziś poczyna sobie dość bezczelnie – najbezczelniej jednak działa w sferze mediów. Nie dość, że panuje ciche zezwolenie na werbowanie dziennikarzy do współpracy ze służbami specjalnymi, nie dość, że stara agentura teraz czuje się kompletnie bezkarna – awansują, robią medialne kariery, dostają w nagrodę wysokie stanowiska – to jeszcze całkiem niedawno rozpoczęto akcję kontroli dziennikarskich materiałów przed ich publikacją. Być może jeden z moich informatorów (działający jako reporter w dużej telewizji komercyjnej) zechce w końcu głośno wyartykułować, to co po cichu mówi mi o interwencjach służb przed upublicznieniem materiałów w jego telewizji. Niech choć zezwoli mi na upublicznienie tych szczegółów!Rząd jest jednak – w swoich natchnionych działaniach - bardzo krótkowzroczny bądź też tak przeświadczony o swojej niezniszczalności, że nie dopuszcza do siebie faktu, że kiedyś trzeba będzie od władzy odejść, ryjek oderwać od koryta i na dodatek porządnie go otrzeć. Jeśli rząd żywi rzymskie przekonanie o swojej boskiej nieprzemijalności, to nawet rozumiem te działania. Tylko bowiem półbogowie, byty przekonane o własnej niezniszczalności, mogą tworzyć mechanizmy, które w konsekwencji mogą zetrzeć ich na proch – o ile nie okazaliby się niezniszczalnie boscy. Na czym polega zatem ów powróz, który władzuchna kręci na swoje jedwabne szyjki? Ano na tym, że rząd Donalda Neronka Tuska systematycznie buduje społeczne przyzwolenie, ba przeprowadza nawet w tym celu bezczelne kampanie propagandowe, dla ograniczania funkcjonowania mechanizmów demokratycznych w kraju.

Jeśli Tusk – wzorem swojego idola niedorobionego poety i malarza Nerona – zamierza trwać z ubóstwieniu i z tego właśnie powodu praktycznie likwiduje opinię publiczną w Polsce, to zaprawdę musi czuć się niezwykle mocno w siodle.

Jest jeszcze drugie podejrzenie – to już tylko praktyka chewry, ucieczka w zaparte, bez oglądania się do tyłu. Załóżmy jednak, że Tuskowi uda się wykarczowanie zbędnych chwastów demokracji, wykreuje społeczne przyzwolenie dla niedemokratycznych metod sprawowania władzy. Stała Newtona równa jest dla wszystkich i każdy – spadając – jednako tyłek sobie obija. No chyba Donaldzie, że wierzymy w peany Marka Kondrata i jemu podobnie myślących – uuu to wtedy mamy do czynienia z kukułą i to taką jak stąd do Władywostoku Drogi premierze ani się spostrzeżesz jak dotrze do ciebie krzyk tłumów z odrazą odwracających wzrok od twojej nagości. Pamiętaj więc - w godzinie upadku – że twoje kampanie na rzecz uzasadnienia niedemokratyzmów wrócą ku tobie. Po ludzku ci tego nie życzę, ale wrodzona dusza eksperymentatora nakazuje mi śledzić proces tego upadku. Pamiętaj zatem premierze, że lud nauczony drwić z demokracji, spokojnie przyjmie masowe zamykanie twoich ministrów do więzienia, spokojnie przełknie surowe rozliczenia za Smoleńsk, a jeśli do tego jeszcze tłum na ulicach zacznie domagać się głów, to któż cię wtedy obroni – twoi głupawi pretorianie, czy też ta chwiejna chmara, która pierzchnie przy pierwszym pomruku nadchodzącego trzęsienia ziemi? Psujesz panie Tusk państwo, niweczysz dopiero co zasiane mechanizmy tworzenia demokratycznych standardów, zbezcześciłeś wolność mediów, zniszczyłeś zdrową opinię publiczną. Kto zatem stanie w twojej obronie gdy wywleką cię na majdan, gdy wybatożą, gdy zaczną odreagowywać lata upokarzania? Tylko demokracja może was wtedy obronić, ale właśnie ta demokrację rujnujecie. Gałąź runie, a wraz z nią runą wasze ubóstwiane obecnie, ale ostatecznie nędznie śmiertelne tyłki. Psucie państwa jest drogą bez odwrotu. Potem tylko uciekać, tylko gdzie? Zastanów się tedy panie premierze, czy aby sam nie zakładasz sobie powrozu na szyję. Martwie się o ciebie i o przyszłość twoich najbliższych współpracowników – rewolucja nigdy nie była dobrym doradcą, nagłe rozliczenia zawsze mają w sobie coś ze spisku, z chęci ukrycia dużej części prawdy – strzeżcie się więc pozbawiania głosu Witolda Gadowskiego i jemu podobnych. To my bowiem staniemy w waszej obronie, gdy rozwścieczony tłum zażąda waszych głów. To my – dla świętej zasady – nadstawimy za was karki, aby uchronić was od samosądów. Nikt z dzisiejszych cmokierów nie będzie was ochraniał. To Gadowscy – z obrzydzeniem – staną w waszej obronie. Jeśli jednak całkiem wyplewicie Gadowskich, pozostaną wam Marianowie Janiccy, Grasiowie i Ostachowicze. W chwili upadku ujrzycie po nich tylko wielką pustkę. Witold Gadowski

PODSUMUJMY ROK 2012 Zacznijmy od tego, że nic się nie zmieniło. Polska trwa w stagnacji – i uczyniła kolejne kroki ku bankructwu, zwiększając zadłużenie kraju. Współczuję naszym wnukom – ale... może wyjadą do Chin? A Chińczycy przejmą nasze ziemie za długi. O ile wcześniej nie zajmą ich prawem kaduka muzułmanie. Zresztą Polska na tle innych krajów Europy wygląda wręcz kwitnąco. Trzyma się jeszcze Łotwa i Estonia – oraz Zjednoczone Królestwo. Reszta krajów Europy pod okupacją Unii Europejskiej raczej się zwija, niż rozwija. Przyśpieszone bankructwo grozi Francji, która zafundowała sobie zwariowanego socjalistę jako prezydenta. Na razie kto może z Francji ucieka.

Wygląda na to, że JE Franciszek Hollande będzie musiał posłać wojska, by przyłączyły Belgię i Szwajcarię, dokąd uciekają francuscy podatnicy. O konieczności przyłączenia księstw: Monako, Liechtensteinu i Andory nawet nie wspominam, bo to oczywiste. Ciekawym przypadkiem są Węgry: chcą iść inną drogą niż Unia – ale nie bardzo im wychodzi, bo... sami nie wiedzą jaką! W tym roku chyba nasibratankowie będą się musieli na coś zdecydować. Ogólnie: Unia nadal naśladuje raczej III Rzeszę niż Związek Sowiecki. Przypominam: gdy w 1937 roku śp. Wilhelm Dodds, ambasador amerykański w Berlinie, spytał śp. Hjalmara Schachta, prezesa Reichsbanku, skąd ten bierze pieniądze na te absurdalne autostrady, zbrojenia itd. – ten wziął Go pod ramię i konfidencjonalnie wyjaśnił: „Wasza Ekscelencjo, ma Pan przestarzałe pojęcie o gospodarce; dziś pieniądze się drukuje – i tylko dba, by szybko obiegały”. Dodds, który był profesorem ekonomii, wybiegł z imprezy i telegrafował do Waszyngtonu, by tym wariatom nie pożyczać pieniędzy.Otóż dziś Unia i jej poszczególne euro-stany robią dokładnie to samo. Niestety: dzisiejsi bankierzy są głupsi od Doddsa – i nadal pożyczają im pieniądze. Krach będzie – jak się patrzy! 2013 to niezły rok na powszechne bankructwo socjalizmu. Akurat setna rocznica wprowadzenia socjalizmu – na razie w formie podatku dochodowego – w USA. Uważam, że 100 lat tej głupoty to dosyć! Polska jest w tej chwili podzielona na dwa obozy polityczne: Obóz Katastrofy i Obóz Zamachu. Wszystkie inne podziały stały się nieważne. JE Donald Tusk robi co może, by podsycać teorię o Zamachu – bo wtedy Obóz Zamachu rośnie w siłę, a przerażony Obóz Katastrofy skupi się w’okół premiera w obawie przed dojściem do władzy WCzc. Jarosława Kaczyńskiego. W ten prosty sposób ci dwaj spryciarze załatwili sobie to, że żadna inna siła w ogóle nie może powstać. Bo i jak: albo się jest za Katastrofą, albo za Zamachem! Trzeciej możliwości nie ma. SLD, PSL i Kongres Nowej Prawicy mogą sobie mówić, co chcą – a i tak zawsze pada to pytanie: Katastrofa – czy Zamach? Polska polityka tkwi w zaklętym Kredowym Kole. Na szczęście gospodarka nasza padnie, jako ostatnia w Unii. JE Donald Tusk ogłosił, że w’obec sytuacji w €urolandzie Polska zawiesza prace nad wprowadzeniem €uro! Jest charakterystyczne, że reżymowa prasa nie podała tego na pierwszych ani nawet na trzecich stronach. A przecież to właśnie jest dowodem, że w Warszawie jest mniej głupio niż

w Brukseli. Bo w porównaniu z tamtymi typasami, pp. Belka, Miller, Kaczyński czy Tusk – to Giganci Polityki. No, i tym się pocieszajmy. Bo przecież mogło być gorzej. Mógłby u nas rządzić jakiś Hollande czy Zapatero...tfu, tfu – odpukajmy czym prędzej! JKM

1 Styczeń 2013 W trosce o przedsiębiorców.. Pierwszy dzień Roku Pańskiego 2013..Jak zwykle cisza po sztormie sylwestrowych zabaw. Po wielkim hałasie, i sztampowych życzeniach, że będzie nam wszystkim lepiej, a jak lepiej- to i oczywiście weselej.. Bo komu nie jest wesoło jak mu jest lepiej? I z roku na rok- coraz lepiej, a Polska jest” Zieloną Wyspą”, którą omijają wszelkie burze i sztormy ekonomiczne i z tego powodu też jest lepiej, z przy tym pan premier zapewnia nas wszystkich, że jest lepiej, i będzie jeszcze lepiej, od tego lepiej, które już jest. Może nie być lepiej” obywatelowi, gdy szwankuje mu zdrowie.. Poprawi mu się znacznie, jak zrobi mu się lepiej. Ze zdrowiem tak jest.. Szlachetne zdrowie.. A w drugiej połowie roku 2013 ma już być znacznie lepiej.. Bezrobocie ma spadać i ma być” ożywienie”.. Skąd ci jasnowidze polityczni o tym wiedzą? Mają za doradców jeszcze lepszych jasnowidzów niż sami są.. No i wielkich pijarowców, którzy już dawno zatracili granicę, przy której kłamstwo już nie działa…. A dla przedsiębiorców mam dwie wiadomości: jedną dobrą , a drugą – złą. Dobra to jest taka, że od dzisiaj nie muszą metkować tej sterty towaru codziennie w sklepie- nabijać na nich cen.. Będą mieli trochę mniej roboty- już dawno nie powinno być obowiązku nabijania cen.. Przecież właściciel mógłby wywieszać jedną wspólną ceną dla każdego asortymentu, a nawet mieć prawo nie prezentować żadnych cen- jak nie chce.. W końcu to jego sklep i jego towar.. Powinien robić tak, jak sam uważa, że jest dobrze dla niego i dla jego klientów.. Ale w demokratycznym państwie prawa o wszystkim decydują urzędnicy demokratycznego państwa prawa uzbrajani w prawo demokratyczne przez demokratycznych posłów zasiadających w Świątyni Rozumu.. Rozumu demokratycznego – to znaczy opartego o większość.. Bo z normalnym rozumem nie ma to wiele wspólnego.. Albo decyduje większość- albo decyduje zdrowy rozsądek, którego nie można przegłosować.. Gdy rozum śpi i- budzą się demony. To jest dobra wiadomość- mniej głupiego roboty. Tak zadecydowała władza, która wcześniej zadecydowała, żeby te naklejki cenowe przyklejać na każdym towarze.. To albo obowiązkowe przyklejanie naklejek było dobrym pomysłem, albo nie przyklejanie naklejek cenowych- jest dobrym pomysłem. Terium non datur.. Bo za jakiś czas znowu przyklejenie naklejek cenowych obowiązkowo będzie dobrym pomysłem.. I tak w kółko.. Władza nie powinna mieć prawa decydowania o tym, co właściciel robi we własnym sklepie.. Nie powinna właścicielowi sklepu mu go meblować i porządkować.. Ale w demokratycznym państwie prawnym(???) No i wiadomość zła- dla przedsiębiorców. Od dzisiaj wzrasta płaca minimalna dla pracowników zatrudnionych u przedsiębiorców.. Będzie wynosiła 1600 złotych brutto- co oznacza, że od tej płacy minimalnej trzeba będzie państwu zapłacić większy podatek ZUS.. Przedsiębiorca będzie musiał wysupłać dodatkowe pieniądze dla demokratycznego i socjalistycznego państwa biurokratycznego, żeby to państwo mogło te pieniądze zmarnować- tak jak do tej pory.. Ale przedsiębiorca na razie- nie będzie już musiał przyklejać naklejek z cenami na wszystkich towarach.. Będzie za to musiał zapłacić większy podatek ZUS od zatrudnionych pracowników , w ramach pomocy małym i średnim przedsiębiorcom, pomocy organizowanej przez demokratyczne państwo prawne., Choć podatki oczywiście w tym roku nie rosną.. Znikają jedynie ulgi., co nie jest podwyżką podatków- jak twierdzi propaganda. A to nie jest to samo- co podwyżka podatku VAT, którą doskonale widać na każdym paragonie fiskalnym- nawet poza „Akcją paragon”.. Organizowaną zresztą przez urzędników urzędów skarbowych w swoim interesie.. Bo przecież gdyby nie wpływające podatki urzędnicy nie otrzymaliby wynagrodzenia za swoją pracę w urzędach skarbowych. Podnoszenie płacy minimalnej przez państwo jest złym sposobem „walki z kryzysem”. Ustanawianie płacy minimalnej w ogóle, w „ gospodarce rynkowej”- jest złym pomysłem. A co dopiero podnoszenie podatków.. Wtedy właśnie następuje” kryzys”, czyli rezultat, podnoszenia podatków i kosztów. Im więcej socjalistyczny rząd podnosi podatków, jakichkolwiek, nawet tych, których nie nazywa- podatkami- tym większy wywołuje” kryzys”- i tym gorszy rezultat jego rządów.. Ale Panu premierowi to nie przeszkadza opowiadać wszem i wobec, że nam się wszystkim poprawi w związku z Nowym Rokiem Pańskim, w którym będą podwyżki parapodatków- w tym podatku ZUS.. A akcyza? Co w tym Roku Pańskim z akcyzą, Panie premierze? Na papierosy, na benzynę, na węgiel, na alkohol? Czy nie będzie podwyżki akcyzy.. ?Od wielu lat rządów ekip okrągłostołowych- jest, już się przyzwyczailiśmy; czyżby w tym roku nie było? Będą na pewno- bo nasz nowy rząd- Komisja Europejska tak każe.. A prawdziwego rządu trzeba słuchać.. Sobie można poudawać, że się rządzi.. Co to komu szkodzi się ponadymać? Nadymanie się cechą współczesnych tzw. polityków.. Ponieważ sprawy idą w określonym kierunku, kierunku europejskim, zaprogramowanym już w roku co najmniej 1982, od czasu utworzenia przez generała Jaruzelskiego Trybunału Konstytucyjnego, – to co mają do roboty. ?Nadymają się! Taka Pani/Pan (niepotrzebne skreślić!) Anna Ryszard Grodzka, posłanka, poseł( niepotrzebne skreślić) Ruchu Palikota- na pytanie dziennikarza Super Expresu, co chciałaby najważniejszego przed końcem świata zrobić odpowiedziała” – Po pierwsze- dobry seks, po drugie- chciałabym jeszcze fajnie zjeść oraz spotkać się z najbliższymi przyjaciółmi”(???) „Dobry seks”? A z kim chciałaby posłanka, poseł( niepotrzebne skreślić) ten seks uprawiać.? Po zakończonym świecie wg Kalendarza Majów, a nie według Pana Boga? Niechby nam zdradziła/a- z kim? Może z panem Januszem Palikotem? Swoim ideologicznym szefem..? Ale Pan Janusz Palikot ma żonę, nawet drugą.. Ale czy to przeszkadza? W tym środowisku zupełnie nie przeszkadza.. Przeszkadzałoby w innym środowisku, ale nie w tym.. Osobliwym do granic nieprzyzwoitości.. Jak ten cały Kalendarz Majów, którym to Kalendarzem i końcem świata z nim związanym- karmiły nas media przez kilkanaście dni.. Koniec świata- i koniec świata… Koniec świata – to jest z tym rządem, który głównie zajmuje się obrabowywaniem nas.. W końcu długi zobowiązują.. Trzeba spłacać odsetki- bo samych kapitałów nikt nie spłaci.. Niedawno spłaciliśmy długi Gierka, po tylu latach, a było tego tylko 20 miliardów dolarów.. Teraz jest ponad 300 miliardów dolarów(!!!!) Piętnaście razy więcej! I jeszcze „ fajnie zjeść” przed końcem świata.. No i spotkać się z przyjaciółmi. Pobzykać, fajnie zjeść i pogadać- oto potrzeby przeciętnego człowieka lewicy palikotowskiej przed końcem świata. A ideały lewicy? No i napluć na Kościół Powszechny.. Ucinając sobie przy tym pogaduszki.. Bo największym zagrożeniem dla wszystkich- głównie dla wrogów Kościoła- jest Kościół Powszechny.. Na szczęście końca świata na razie nie widać- zadecyduje o tym sam Pan Bóg, a nie jakiś pogański Kalendarza Majów.. I współczesne media z nim zaprzyjaźnione.. Na razie w trosce o przedsiębiorców rząd podnosi ich pracownikom podatek ZUS. I każe im się radować.. Sołżenicyn nazywał to” świrgoleniem”, Jak zek był zekiem- to świergolił- w łagrze.. Okazywał swoją radość.. I na pewno było mu radośnie- kwestia nastroju wewnętrznego.. Teraz też wypada się tylko radować, tym bardziej, że na razie nie trzeba już metkować wszystkich towarów.. Ile dobra płynie dla nas ze strony rządu? A my tego dobra mam już tak mało. WJR

Pańska Polska Od pewnego czasu zaczęliśmy myśleć o sobie w kategoriach postkolonialnych. Nie powinniśmy jednak zapominać, że Polacy nie byli tylko obiektem kolonizacji. Stereotyp „pańskiej Polski” i „polskich panów” wśród Rosjan, Białorusinów, Ukraińców czy Litwinów nie bierze się przecież z niczego. Można polską dominację na Kresach traktować negatywnie, jak to czyniła historiografia marksistowska. Można także rozpatrywać w kategoriach moralnych i rozbudzać w sobie poczucie winy. Trochę w tym duchu pisał Daniel Beauvois w swoim dziele „Trójkąt ukraiński”: „Każdy naród w tym okresie przełomu winien zdawać sobie jasno sprawę ze swej przeszłości. Zatem i dla Polaków nadszedł bez wątpienia czas uznania »kolonialnego« charakteru ich obecności na Ukrainie, z której zostali w końcu wygnani”. Można jednak – podobnie jak się to czyni w wypadku Anglików, Francuzów i w ogóle Zachodu – uznać to za dowód witalności, ekspansywności polskiej cywilizacji, potęgi państwa, które zbudowali nasi przodkowie, bo przecież dokonywaliśmy ekspansji głównie dzięki tzw. soft power wypływającej z atrakcyjności polskiej kultury, a nie poprzez przemoc.

Polski charakter Zofia Kossak-Szczucka w „Pożodze”, wskazując na kolonialny charakter Kresów, narzeka, że ich nie doceniano: „Dlaczego znowu powtarza się historyczny błąd, wieczna niedocena Kresów, ich wartości i znaczenia? Na całym świecie kresy czy kolonie, kraj szeroki, rozległy – daleki czy bliski – stanowiący wolne pole ekspansji, jest dla państwa największym bogactwem i skarbem. Stamtąd przychodzi do Macierzy nowy żywioł ludzki, pełen energii i zdrowia. Tam się rodzą typy zuchwałe, uparte, umiejące chcieć i działać. Stamtąd przychodzą surowce i szeroki, młody oddech”. Co prawda Polacy zostali wyparci z Kresów podobnie jak Francuzi z Afryki Północnej lub Niemcy z Europy Środkowo-Wschodniej. Polska granica etniczna od czasów rozbiorów przesuwała się coraz bardziej na zachód. Jednak mimo rozbiorów i przegranych powstań Polacy wykazywali ogromną siłę cywilizacyjną. Stanisław Cat-Mackiewicz, niemal świadek epoki, bo urodzony w 1896 r., pisał w swojej „Historii Polski”: „Chociaż konfiskaty majątków popowstaniowych zabrały Polakom kilkadziesiąt majątków, chociaż Polacy nie mogli kupować majątków na Litwie i Rusi, to jednak na początku XX wieku nie tylko w Mińsku Litewskim, ale i w Kijowie rozbrzmiewa język polski. Daleko na wschód, aż po granice Polski sprzed pierwszego rozbioru, ziemianin, ekonom i Żyd miasteczkowy mówią po polsku. Ogromne dobra na Ukrainie nawet lewobrzeżnej, dziedziczone przez magnatów polskich, administrowane przez Polaków sprawiały, że kraj ten nie tracił… polskiego charakteru”. Jak pisze Beauvois: „Potężne i uporczywe akcje carskich władz wymierzone przeciw polskiej własności ziemskiej zakończyły się... dość miernymi rezultatami. Polscy ziemianie, posiadający w 1863 r. 5/6 prywatnych majątków na prawobrzeżnej Ukrainie, w roku 1914 posiadali nadal prawie połowę ziemi”. Opór na Białorusi i Litwie był jeszcze skuteczniejszy.

Prestiżowa kultura, nowoczesna cywilizacja Współczesna badaczka z Ukrainy Walentyna Nadolska potwierdza opis Beauvois: „W rzeczywistości proces polonizacji na Wołyniu trwał nadal, a nawet w pewien sposób wzmógł się po tym, gdy region ten został włączony do państwa rosyjskiego”. I dodaje: „Urzędnicy w miastach i miasteczkach, ziemianie i szlachta, a nawet część duchowieństwa prawosławnego na wsiach mówiła po polsku. Miejskie pospólstwo ukraińskiego pochodzenia również identyfikowało się w znacznym stopniu z polską kulturą”. Język polski był „językiem prestiżowej kultury i najnowszej cywilizacji”. Jej zdaniem po powstaniach wpływ języka i kultury polskiej został ograniczony. Carska polityka depolonizacji powodowała, że Rusini coraz częściej wybierali język rosyjski i rosyjską kulturę, nie rozwijając własnej świadomości etnicznej lub narodowej. Badaczka ta cytuje jednak raport gubernatora tych ziem do cara Mikołaja II, ostrzegający, że Polacy, szczególnie w wielkich majątkach i polskich cukrowniach, trwają przy obyczajach i języku i starają się szerzyć polskość. Daniel Beauvois, krytykując stosunek ziemiaństwa do drobnej, ruszczącej się szlachty, maluje jednak całkiem pozytywny jego wizerunek z początku XX w. „Polskie ziemiaństwo, prawie wyłącznie szlacheckiego pochodzenia, umocnione kapitałem i mocą pieniądza na Ukrainie... przeżywało w tym okresie – paradoksalnie – niespotykany do tej pory rozkwit. Piękno, luksus i dostatek panujący w większości rezydencji, liczna służba, światowy tryb życia umacniały polskie ziemiaństwo w poczuciu wyższości, rozpowszechnionym jeszcze przed wybuchem powstania styczniowego. Ubożsi wiedli żywot gentelmen farmers na marginesie społeczeństwa rosyjskiego, szczycąc się mniej lub bardziej rzeczywistymi cnotami, a najbogatsi próbowali zapomnieć o paraliżu życia społecznego i obywatelskiego, wynosząc ponad miarę swój udział w pracach kijowskiego Towarzystwa Rolniczego i interes czysto ekonomiczny ubierając w kostium »patriotyczny«”.

Uczuciowy tor W powieściach Rodziewiczówny, na przykład w „Byli, będą”, struktura społeczna przedstawiona jest podobnie, ale pisarka inaczej widziała kulturową rolę poszczególnych warstw. Obrońcy polskości to szlachta zaściankowa i średnio zamożni ziemianie. Pochwale cnót gospodarskich i pracy towarzyszy u niej potępienie próżniactwa i salonów. Te powieści zawierają cenne socjologiczne obserwacje. Jak pisał Miłosz w „Szukaniu ojczyzny”: „U nikogo z powieściopisarzy nie znajduję tylu realiów dotyczących wschodnich ziem dawnej Rzeczypospolitej w drugiej połowie dziewiętnastego wieku czy na początku dwudziestego wieku”. Ale jego zdaniem: „Czytanie Rodziewiczówny jest zajęciem bolesnym, raniącym, tak jakby czytać kronikę rodzinną, w której występują nieszczęśliwi, okaleczeni przodkowie”. Rodziewiczówna to, jak twierdzi Miłosz, „pisarka nieszczęśliwego społeczeństwa szlacheckiego, które nie tylko zastygło w swoich obyczajach, ale jeszcze cofnęło się w porównaniu z szybko postępującym gdzie indziej dziewiętnastym wiekiem. Marzenia imperialne trwają w nim jako oczekiwanie Wielkiej Chwili, w której Matka powróci do granic z 1772 roku, niosąc swoją misję ludom, niekoniecznie zresztą przekonanym, że ich szczęście zależy od istnienia polskich majątków. Romantyczne wizje szczególnego powołania, tym mocniejsze, że klęska 1863 roku otoczyła je nimbem bezinteresownej ofiary i cierpień na Sybirze, karmią się obserwacją mroków i dzikości u rosyjskiego sąsiada. Opierając się tym mrokom i dzikości, Polska dworu i zaścianka uległa zapeklowaniu żywcem”. Na czym jednak miałoby polegać owo „zapeklowanie żywcem”, o którym tak często w odniesieniu do Polski pisał Miłosz? Zdaje się, że dla Miłosza polska tradycja miała szczególnie peklujące właściwości. Tłumaczy on popularność powieści o kresowej szlachcie „dobrze wytartym uczuciowym torem”, którego nie potrafiły w społeczeństwie polskim zatrzeć ani wojny, ani przemiany społeczne, ani przewroty polityczne. Ale nie jest to żaden wyjątek – kultura, wartości wytworzone w jakimś społeczeństwie mogą trwać nawet, jeśli ono się fundamentalnie zmienia lub w ogóle przestaje istnieć. Kultura polska, wytworzona przez warstwę szlachecką, przetrwała – przetworzona i zmieniona – i stała się kulturą narodową, choć wydawało się, że wraz z zanikiem tej warstwy i ona zostanie zapomniana. Dopiero komunizm uporał się z pozostałością polskiej szlachty i ziemiaństwa, gdy rozszerzał się na ziemie zamieszkane przez Polaków w 1918, 1939 i 1945 r. Ten koniec dzisiaj wydaje się ostateczny, ale to od nas zależy, czy będziemy nawiązywali raczej do tradycji pokornego polskiego fornala (najemnego robotnika rolnego), czy dumnego, świadomego wartości swojej kultury, pewnego siebie polskiego „pana”. Prof. Zdzisław Krasnodębski

Urzędy zamiast wiary Kościół notorycznie popada w sytuacje konfliktowe z liberalną demokracją, szczególnie w kwestiach moralnych, które ustrój ten całkowicie zawłaszczył i poddał władzy ciał ustawodawczych i sądów. to tam dzisiaj rozstrzyga się, co jest, a co nie jest prawnie dopuszczalne w kwestiach dotyczących życia i śmierci, dobra i zła. Do niedawna to chrześcijanie kształtowali etykę rodzinną (i czynili to z dobrym skutkiem), lecz kompetencja ta została im zabrana i wchłonięta w liberalno-demokratyczny mechanizm. Rozstrzygnięto dziesiątki kwestii dotyczących życia rodzinnego, a nawet seksualnego w  sposób całkowicie sprzeczny z nauczaniem chrześcijańskim, a rozstrzygnięcia te – np. dotyczące aborcji, homoseksualizmu, eutanazji – stały się obowiązującym prawem. Chrześcijanie zostali zmuszeni do upokarzającego podporządkowania się prawu uznanemu przez nich za niemoralne, a nieposłuszeństwo pociąga za sobą wiadome skutki.
Antyreligijna rzeczywistość Praktycznie nie ma przestrzeni życia społecznego, w której wpływ chrześcijaństwa nie zostałby zakwestionowany. Wychowanie, moralność, wrażliwość, sposób bycia, nawet dieta, wszystko, co w jakiś sposób zostało uformowane przez chrześcijaństwo, porządek liberalno-demokratyczny podał w wątpliwość. Niedziela stała się dniem wolnym od pracy, nie zaś świętem. Toczą się specjalne batalie – jak dotąd udane – by móc w Wielki Piątek organizować zabawy i dyskoteki. Środa Popielcowa przestała już być honorowana, a Wigilia z kolegami przy piwie stała się niedawno pewnego rodzaju modą, która z pewnością będzie się rozwijała. Prawo jest tak skonstruowane, a sposób myślenia tak ukształtowany, że praktycznie nie ma szans, by jakikolwiek obyczaj, czy jakakolwiek reguła wywodząca się z chrześcijaństwa ostała się pod naporem liberalnej demokracji. Gdyby starzy komuniści doczekali naszych czasów, to doznaliby bolesnego poczucia porażki, widząc, że liberalnym demokratom udało się zrealizować – bez specjalnego wysiłku, pozwalając ludziom unosić się wraz z nurtem nowoczesności – cele krucjaty antyreligijnej, którą oni prowadzili z taką brutalną determinacją. Kościoły zamienione w muzea, kluby lub gmachy publiczne; rosnąca sekularyzacja; prawo zbudowane na zasadzie świeckości państwa, spychające publiczną obecność religii coraz bardziej na margines; potulny kler podporządkowujący się kolejnym regulacjom; puste świątynie; potężna, wpływowa kultura masowa sankcjonująca wrogie religii nastawienie, która akceptuje księdza tyko jako  zbuntowanego przeciw religii liberała, inaczej postrzegając go jako odrażającego łajdaka. Czyż niereligijna i antyreligijna rzeczywistość dzisiejszego świata zachodniego nie jest bliska tej porywającej wizji przyszłości bez religii, jaką komuniści próbowali urzeczywistnić, lecz im się nie udało?
Nieunikniona konsekwencja systemu Prawda jest taka, że wymienione zjawiska godzące w chrześcijaństwo są absolutnie prawomocną i  naturalną konsekwencją tego ducha nowoczesności, który ufundował liberalną demokrację. Tej wersji nowoczesności oraz antychrześcijańskości nie da się rozdzielić, bo stanowią jedność. Nie ma w  tej tradycji europejskiej i nigdy nie było niczego, co mogłoby uczynić ją przychylną chrześcijaństwu. Fale wrogości narastały i malały, czasami malały do poziomu obojętności, lecz nigdy nie przekształciły się w fale życzliwości. Strategia ugodowa chrześcijan wobec tychże zjawisk wynika z  błędnego rozpoznania otoczenia, w którym przyszło im działać. Fałszywe jest zatem mniemanie, któremu wielu ulega, że Kościół powinien przejąć pewien sztafaż liberalno-demokratyczny, otworzyć się na dzisiejsze wyobrażenia i preferencje, a wówczas będzie łatwiej dotrzeć do ludzi z  Dobrą Nowiną. Takie mniemanie jest zrozumiałe, lecz nie przyniesie sukcesów. Uległa mu część chrześcijan nawet podczas II Soboru Watykańskiego, wprowadzając pewne zmiany zgodne z wrażliwością liberalno-demokratyczną, co w efekcie miało po jakimś czasie odwrócić tendencje antychrześcijańskie. Wszystkie te zmiany nie rozmiękczyły jednak antychrześcijańskich uprzedzeń, nie przywróciły Kościołowi wiernych, nie uczyniły liberalno-demokratycznego otoczenia przychylniejszym dla chrześcijan. Nie stało się tak, bo stać się nie mogło. Niechęć do chrześcijaństwa jest głęboka i żadne umizgi Kościoła wobec dzisiejszego świata tego zmienić nie mogą. Zbyt dalekie pójście w te umizgi zagraża natomiast samej istocie chrześcijaństwa. Wrogość się nie zmniejszy, i nowe zastępy wiernych się nie pojawią, ponieważ mechanizm dechrystianizacyjny ma swoją własną dynamikę, którą ustępstwa chrześcijan jedynie wzmacniają. Nie wystarczy już uczynić architektury sakralnej mniej hierarchiczną, a więc bardziej demokratyczną, odwrócić księdza przodem do wiernych lub rozważać zniesienie celibatu, aby zrobić dobre wrażenie.
Teraz trzeba pójść znacznie dalej: zabronić potępiać cokolwiek, poza tym, co nakazuje potępiać ortodoksja liberalno-demokratyczna, oraz nakazać chwalić wszystko, co ta sama ortodoksja chwalić nakazuje. Dzisiaj miarą minimum oddania liberalnej demokracji ze strony chrześcijan jest poparcie dla roszczeń działaczy homoseksualnych i akceptacja praw reprodukcyjnych kobiet. Aż strach pomyśleć, jak będą wyglądały żądania wobec chrześcijan za kilka lat.
Kiedy non possumus? Dlatego niezwykle szkodliwą funkcję pełnią tak zwani katolicy otwarci. Ich relacje z liberalną demokracją przypominają dialog prowadzony przez ich starszych kolegów z marksizmem. Katolicy otwarci wylewnie aprobują system oraz jego ideologię, kategorycznie odcinają się od katolików zamkniętych i nieliberalnych, a także wyrażają nadzieję, że będą współtworzyli ustrój, wlewając od czasu do czasu w liberalno-demokratyczne naczynia kropelki katolicyzmu. Trudno się zatem dziwić, że przyjmując takie stanowisko, katolicy otwarci poddawani są kolejnym upokorzeniom, do których już tak się przyzwyczaili, że traktują je jako naturalną kolej rzeczy. Przy każdym nowym ruchu przeciw chrześcijaństwu – czy to dotyczącym in vitro, czy kolejnym rozszerzaniu praw reprodukcyjnych, czy rehabilitacji nowego zwyrodnienia seksualnego – występują jako pierwsi obrońcy, dowodząc z  pogodnym obliczem, że nic w istocie się nie stało, że winni są katoliccy integryści, i że teraz właściwie jest nawet lepiej niż przedtem, zanim liberalni demokraci pchnęli dzieło postępu na nowy etap. Kardynał Wyszyński ustępował komunistom, lecz wreszcie powiedział „non possumus”. Patrząc na katolików otwartych trudno uwierzyć, że byliby zdolni kiedykolwiek wypowiedzieć takie słowa, niezależnie od tego, jak daleko posunęłaby się w swoim antychrześcijaństwie liberalna demokracja. Już łatwiej wyobrazić ich sobie jako grupę dziewczątek ze śmiesznymi pierzastymi akcesoriami – niczym na meczu rozgrywanym na amerykańskim kampusie uniwersyteckim – zachęcających swoich faworytów do boju o postęp. Zasmucające widowisko, jakim jest ów dialog, pokazuje – tak jak w  wypadku spotkania chrześcijan z marksistami – dramatyczną asymetrię obu stron. Ta asymetria dotyczy zarówno realnej władzy, jak i ideologii. W zakresie władzy pozycja liberalnych demokratów jest niemal monopolistyczna – to oni decydują o prawie, oni wydają orzeczenia w  trybunałach, oni kształtują opinię publiczną – zaś pozycja katolików skrajnie marginalna: mogą jedynie prosić o  fawory ze strony dobrodusznie nastawionych władców dzisiejszego świata, lecz nie uczestniczą w jego kształtowaniu. Nawet supliki, które wnoszą, nie mogą być wypowiadane w ich języku, lecz w  języku władzy. Proszą o  zrozumienie dla katolicyzmu nie jako katolicyzmu, lecz jako ruchu, który liberalnej demokracji nie zagrozi, a nawet może ją wspierać. Składając te supliki i zdobywając okazjonalne łaskawe pochwały władzy, tracą właściwą perspektywę oceny tego, o co toczy się walka: mylą okazjonalne fawory, jakich doznają, z pozycją rzeczywistą chrześcijaństwa w  świecie. Nie rozumieją, że zależność między jednym a  drugim jest odwrotnie proporcjonalna: im więcej faworów dla otwartych katolików, tym pozycja katolicyzmu jest słabsza. Ryszard Legutko

Skazani na szybką śmierć przez Arłukowicza Chorzy na czerniaka umierają, bo Ministerstwo Zdrowia nie wpisało na listę leków refundowanych nowoczesnych specyfików na ten najgroźniejszy nowotwór. Tymczasem Agencja Oceny Technologii Medycznych już w listopadzie zalecała refundację leku o nazwie zelboraf. W Polsce co roku wykrywa się od 2,5 do 3 tys. przypadków czerniaka. Około 40 proc. osób, u których stwierdzono tego raka skóry, umiera. Czerniak zabija szybko. A leczenie tradycyjnymi metodami nie przynosi oczekiwanych rezultatów.
– Ratunkiem dla wielu osób mógłby być zelboraf – mówi Barbara Pepke, szefowa Fundacji Gwiazda Nadziei pomagająca chorym na czerniaka. Większości chorych oraz ich rodzin nie stać na zakup specyfiku na wolnym rynku. Fora internetowe są pełne dramatycznych wpisów i wołania o pomoc. Jedna z kobiet, której 38-letni mąż umiera na czerniaka, napisała: „Sytuacja [jest – przyp. red.] beznadziejna, chemie, radioterapie nic nie pomogły, przyszła nadzieja, że trzeba zakupić lek zelboraf. Dziś dzwoniłam do firmy [nazwa producenta usunięta – przyp. red.] i cena mnie zabiła. 10 100 zł [kosztuje – przyp. red.] kuracja tygodniowa, 40 400 zł miesięczna. Efekt po ok. 7 miesiącach, czyli 7 miesięcy razy 40 400 zł. Skąd mam wziąć te pieniądze? Mam 10 000 zł oszczędności. KTO MI POMOŻE? Przepraszam, ale w takiej sytuacji [można– przyp. red.] tylko krzyczeć”.
Według Agencji Oceny Technologii Medycznych zastosowanie zelborafu daje statystyczne wydłużenie życia pacjenta nawet do 84 proc. Użycie w terapii tradycyjnej metody pozwala na wydłużenie przeżycia o 64 proc. Niestety mimo rekomendacji Agencja Oceny Technologii Medycznych i Rady Przejrzystości wciąż nie ma tego leku na liście refundacyjnej.
– Nie rozumiem, jak to możliwe. Dlaczego Ministerstwo Zdrowia zwleka w tak ważnej sprawie? – denerwuje się Barbara Pepke. Zwraca uwagę, że resort już wielokrotnie zapowiadał wprowadzenie leku. Na jednym z jesiennych spotkań sejmowej komisji zdrowia wiceminister Igor Radziewicz-Winnicki ogłosił, że w listopadzie sprawy formalne związane z zatwierdzeniem specyfiku zostaną zakończone.
„Codzienna” zwróciła się do Ministerstwa Zdrowia z prośbą o wyjaśnienia. Zapytaliśmy, kiedy lek trafi na listę refundacyjną. Niestety odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Wielu pacjentów i ich rodziny są rozgoryczone. „Zabrano mi ostatnią szansę. (...) Ja już dłużej tego nie wytrzymam” – pisze na forum internetowym jedna z kobiet.
 Nawet jeżeli zelboraf zostanie wpisany na listę refundacyjną za dwa miesiące, to dla wielu chorych będzie już za późno – podkreśla Pepke. Czerniak jest chorobą, która bardzo szybko postępuje. Wykryta w zaawansowanym  stadium rozwoju i leczona w tradycyjny sposób potrafi  zabić człowieka już nawet po półtora miesiąca.

Wojciech Kamiński

Dziesięć przestróg Kasandry. Prognoza na 2013 rok? Polskie społeczeństwo i polski rząd będą jak ślepy i kulawy Zielona wyspa zamieni się od przyszłego roku i to już na dłużej w ruchome piaski. W 2013r. nastąpi nasilenie kryzysu gospodarczego z wszystkimi jego negatywnymi skutkami.

1. Na przełomie kwietnia i maja 2013r. okaże się, że nowy, humorystyczny budżet MF J.V.Rostowskiego trzeba koniecznie nowelizować.

2. Już pierwszy kwartał 2013r. przyniesie zaskakująco głęboki spadek polskiego PKB, gwałtowny wzrost bezrobocia w okolicach 15 proc., załamanie produkcji przemysłowej i sprzedaży detalicznej. Przez cały rok towarzyszyć nam będą zjawiska recesyjne i społeczna depresja.

3. Polski rząd na siłę i wbrew Konstytucji  przeforsuje Pakt Fiskalny i zaakceptuje Europejski Nadzór Bankowy – co będzie niesłychanie kosztowne dla Polski i Polaków, a w dłuższej perspektywie wręcz niebezpieczne dla polskich finansów publicznych.

4. Hiszpania zostanie ostatecznie zmuszona do sięgnięcia po pomoc finansową ze strony UE, EBC i MFW, zaś Wielka Brytania podejmie decyzję o rozpisaniu w 2014r. referendum w sprawie dalszej swej obecności w Unii co nie pozostanie bez wpływu, zarówno na strefę euro jak i Polskę.

5. W 2013r. w Polsce upadnie rekordowa liczba blisko 1500 firm, gwałtownie wzrosną zatory płatnicze, a kredyty zagrożone polskich gospodarstw domowych przekroczą poziom 40 mld zł, zaś firm 30 mld zł. Gwałtownie wzrośnie liczba egzekucji komorniczych. Nastąpi też znaczący ponad 15 proc. spadek cen mieszkań i nieruchomości komercyjnych.

6. Uchwalony po wielkich bojach budżet UE na lata 2014- 2020 będzie znacząco mniejszy dla Polski niż to pierwotnie zakładano, różnica może sięgać nawet ok. 10 mld euro, zaś reguły jego wykorzystania będą tak restrykcyjne, że dodatkowo środki unijne netto dla Polski, będą jeszcze bardziej ograniczone.

7. Nastąpi gwałtowny odpływ kapitałów z Polski zagranicę, zarówno z zagranicznych banków działających w Polsce, jak i dużych koncernów zagranicznych. Jego skala może sięgnąć nawet kilkudziesięciu miliardów euro.

8. Zarówno osoby fizyczne jak i firmy będą wycofywać depozyty z sektora bankowego i gromadzić gotówkę, by utrzymać bieżącą płynność jak i wypłacalność, a banki znacząco przykręcą jeszcze kurek z kredytami.

9. Deficyt całego sektora finansów publicznych w 2013r. może przekroczyć 60-70 mld zł. Zbliżymy się więc do słynnej dziury J.Bauca. Nastąpi też w 2013r. gwałtowna korekta w dół na GPW jak i na rynku polskich obligacji SP.    Tajfun „Vincent” jeszcze nabierze siły.

10. Premier D.Tusk dokona zmian w rządzie, a NBP po koniec 2013r. będzie rozważał możliwość dodruku polskiego złotego w 2014r. dla BGK i programu Inwestycje Polskie.

Polskie społeczeństwo i polski rząd będą w tym 2013r. jak ślepy i kulawy. Stąd już teraz warto się zapoznać z bajką I.Krasickiego „Kulawy i Ślepy”:

Niósł ślepy kulawego, dobrze im się działo; Ale, że to ślepemu nieznośne się zdało, Iż musiał zawżdy słuchać, co kulawy prawi, Wziął kij w rękę: „Ten – rzecze – z szwanku nos wybawi”. Idą; a wtem kulawy krzyknie: „Umknij w lewo!”

Ślepy wprost i, choć z kijem, uderzył łbem w drzewo. Idą dalej; kulawy przestrzega od wody. Ślepy w bród: sakwy zmaczał, nie wyszli bez szkody. Na koniec, przestrzeżony, gdy nie mijał dołu, I ślepy, i kulawy zginęli pospołu. I ten winien, co kijem bezpieczeństwo mierzył, I ten, co bezpieczeństwa głupiemu powierzył. Janusz Szewczak

„Prawo Lityńskiego” działa! Kto by pomyślał, że w 24 roku od sławnej transformacji ustrojowej w naszym nieszczęśliwym kraju nadal będzie działało „prawo Lityńskiego”? Zresztą nie tylko „działało”, ale nawet wyznaczało kierunek działań okupującej Polskę soldatestki? Najwyraźniej po uświadomieniu sobie, że dzięki posiadaniu wszystkich dowodów rzeczowych, Rosjanie w każdej chwili mogą udowodnić dowolną hipotezę smoleńskiej katastrofy, z hipotezą zamachu przeprowadzonego przez wojskowych bezpieczniaków, zainteresowanych przecież osadzeniem na prezydenckim stolcu Bronisława Komorowskiego, soldateska popadła w nerwowy trans. Jednym z symptomów tego stanu psychicznego było pojawienie się w łonie niezależnej prokuratury wojskowej frakcji trotylowej i antytrotylowej - żeby bez względu na to, co wymyślą Rosjanie i jaki obraz wyłoni się z 250 próbek, prawdopodobnie starannie przygotowanych przez Rosjan na każdą wersję - wyjść z sytuacji, jak to się mówi - z twarzą. Innym - konieczność składania smoleńskiego wyznania wiary, a ściśle mówiąc - smoleńskiego wyznania niewiary w zamach przez ambicjonerów, pragnących, by soldateska dopuściła ich do centrum politycznej sceny w charakterze Umiłowanych Przywódców. Takie wyznanie złożyli m.in. Roman i Maciej Giertychowie i pewnie, dlatego w niezależnych mediach pojawiły się spekulacje, że obok Radosława Sikorskiego i Michała Kamińskiego, trzecim Umiłowanym Przywódcą nowej politycznej formacji, w której nasz mniej wartościowy naród tubylczy upatrzy sobie zaród zbawienia, będzie właśnie Roman Giertych. To nawet niezły pomysł, bo któż lepiej nada się na tubylczego administratora Judeopolonii, jeśli nie tak zwani narodowcy - rusofilscy i filosemiccy? Wróćmy jednak do „prawa Lityńskiego”. Za pierwszej komuny wśród opozycjonistów panowała moda sprowadzania różnych komunistycznych koncepcji do absurdu. Jan Lityński przestrzegał jednak, by nie mówić tego głośno, bo „jak oni (tzn. komuchy) to usłyszą, to zaraz tak zrobią”. I rzeczywiście - kiedy po wybuchu afery trotylowej w tak zwanych „kołach rządowych” i salonie wybuchła panika na myśl, że ruscy szachiści właśnie po swojemu przystąpili do porządkowania tubylczego sceny politycznej i przy pomocy niezawisłych sądów zaczną likwidować wytypowanych na wykonawców i popleczników - po początkowym zamęcie i chaotycznym odporze pojawiła się koncepcja z pogranicza absurdu, by powołać komisję do zwalczania Antoniego Macierewicza. Ta komisja, złożona z rozmaitych autorytetów pacanowskich, miałaby przytłoczyć zarówno złowrogiego Macierewicza, jak i przywołanych przez niego ekspertów autorytetem i w ten sposób nie tylko dodać otuchy bezpieczniakom, Umiłowanym Przywódcom i salonowi, ale przede wszystkim - wskazać mikrocefalom, czego mają się trzymać i jak mają uczenie nawijać u cioci na imieninach. Wydawałoby się, że trudno o głupszy pomysł - a tymczasem „prawo Lityńskiego” działa - i oto już w styczniu ma powstać komisja, która będzie po kolei uroczyście potwierdzała wszystkie ustalenia, jakie swoimi słowami komisja ministra Jerzego Millera powtórzyła z raportu generaliny Tatiany Anodiny. Trudno o lepszy i bardziej wymowny dowód kontynuacji PRL - i to w 24 roku od sławnej transformacji ustrojowej, której symbolem było objęcie stanowiska prezydenta „wolnej Polski” przez generała Jaruzelskiego - przywódcy obalonego właśnie komunizmu. SM

Tajemnice szefa BOR. Rzecz o Marianie Janickim Generał Marian Janicki, obecny szef Biura Ochrony Rządu, karierę w Biurze zawdzięcza swojemu ojcu Włodzimierzowi, funkcjonariuszowi BOR w czasach PRL, kierowcy partyjnych tuzów, i szkolonemu przez Sowietów szefowi BOR Olgierdowi Darżynkiewiczowi. To te kontakty zadecydowały o pozycji Mariana Janickiego, który służbę w MSW rozpoczął w 1987 r. w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Krakowie. Pytany przez „Gazetę Polską” o służbę w MO, Marian Janicki zaprzeczył, by kiedykolwiek był milicjantem. Dokumenty, do których dotarliśmy, mówią jednak coś zupełnie innego… Marian Janicki, rocznik 1961. Zaprzyjaźniony z Pawłem Grasiem – przez dłuższy czas byli sąsiadami w podkrakowskim Zabierzowie, gdzie mieszkali od siebie w odległości kilkuset metrów. Marian Janicki ma tam dom, Paweł Graś był dozorcą posiadłości niemieckiego biznesmena.

O szczegółach przeszłości obecnego szefa BOR nie można dowiedzieć się z jego oficjalnego biogramu zamieszczonego na stronie BOR. Wynika z niego jedynie, że urodził się w Krakowie i jest absolwentem Akademii Górniczo-Hutniczej. Służbę w resorcie spraw wewnętrznych rozpoczął w 1987 r., a w Biurze Ochrony Rządu w 1988 r. Kolejne zapisy dotyczą lat 90. Szukając informacji na temat Mariana Janickiego w archiwach służb specjalnych PRL, dotarliśmy do dokumentów, które rzucają zupełnie nowe światło na przeszłość gen. Mariana Janickiego. Przeszłość, o której nie można dowiedzieć się z oficjalnych źródeł i o której nie wspomina Janicki.

Ojcowska pomoc i przełożony z GZI WP Władysław Janicki, ojciec obecnego szefa BOR, od połowy lat 60. był kierowcą kolejnych rektorów Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i miał wystawiane przez nich bardzo dobre opinie. Funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu został w niecodziennych okolicznościach – w 1980 r., mając 43 lata, złożył podanie o przyjęcie do służby w BOR, które zostało rozpatrzone pozytywnie. Był wówczas kierowcą rektora AGH Romana Neya, byłego podsekretarza stanu w Ministerstwie Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki, późniejszego uczestnika (z ramienia rządu PRL) obrad Okrągłego Stołu i posła z listy PZPR do sejmu kontraktowego. Do służby w BOR Władysław Janicki został przyjęty w grudniu 1980 r. i decyzją MSW pozostał nadal kierowcą rektora Neya. W opinii resortowej czytamy m.in., że kolejni rektorzy AGH darzyli go dużym zaufaniem, powierzając mu obowiązki kierowcy. W grudniu 1983 r. Władysław Janicki, „funkcjonariusz-kierowca będący w dyspozycji najwyższego kierownictwa partyjnego”, awansował na kolejny stopień służbowy – wniosek poparł zastępca dyrektora ds. polityczno-wychowawczych Roman Hołys, a podpisał go ówczesny szef BOR Olgierd Darżynkiewicz, przyjaciel gen. Czesława Kiszczaka. Władysław Janicki należał go grona najbardziej zaufanych ludzi Darżynkiewicza – byłego funkcjonariusza Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego – zbrodniczej organizacji odpowiedzialnej za tortury i represje żołnierzy Wojska Polskiego, Armii Krajowej, Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, Narodowych Sił Zbrojnych oraz ludności cywilnej. Zarząd był częścią sowieckiego Smierszu – kontrwywiadu wojskowego. Po zlikwidowaniu GZI WP, Darżynkiewicz był m.in. w II Zarządzie Sztabu Generalnego (poprzednika Wojskowych Służb Informacyjnych). Dzięki poparciu Darżynkiewicza ojciec obecnego szefa BOR zdobywał kolejne stopnie. Po odejściu na emeryturę jego miejsce w wożeniu partyjnych tuzów zajął syn, Marian Janicki, którego do Biura Ochrony Rządu przyjmował także Olgierd Darżynkiewicz. To właśnie na polecenie Darżynkiewicza Marian Janicki w 1987 r. pojechał do Berlina. Zapytany przez „Gazetę Polską” o cel tego wyjazdu, Marian Janicki stwierdził: „W 1987 r. nie przebywałem w Berlinie ani służbowo, ani prywatnie”. Tymczasem w przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentach – aktach paszportowych obecnego szefa BOR – znajduje się wysłany z Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych szyfrogram z 7 września 1987 r., z którego jednoznacznie wynika, że Marian Janicki jako kierowca udaje się samochodem BOR do Berlina. Dlaczego obecny szef Biura nie chce się przyznać do tego wyjazdu – nie wiadomo.

Służba w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych Ukrywanie wyjazdu do Berlina w czasach PRL nie jest jedyną tajemnicą skrywaną przez gen. Mariana Janickiego. Zapytany przez nas, dlaczego wstąpił do Milicji Obywatelskiej i czym się tam zajmował, stwierdził: nigdy nie byłem funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej. Co innego wynika jednak z dokumentów służb specjalnych PRL. W kwestionariuszu paszportowym Marian Janicki jako miejsce pracy wskazał Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych przy ul. Mogilskiej 109 w Krakowie. Zachował się także rozkaz personalny z 4 lutego 1987 r. dotyczący Mariana Janickiego podpisany przez szefa działu kadr Zdzisława Gazdę oraz szefa WUSW w Krakowie, generała brygady Jerzego Grubę, który karierę zaczynał w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych, a będąc zastępcą komendanta głównego MO, tuszował zabójstwo Grzegorza Przemyka. Gen. Jerzy Gruba przyjął Mariana Janickiego do służby w MO i mianował go „na funkcjonariusza ze stopniem służbowym w okresie służby przygotowawczej na stanowisko milicjanta w Kompanii Patrolowej. Jednocześnie zaliczam okres wysługi lat w MO na dzień 1.03.1987 – miesiąc, praca w uspołecznionym zakładzie pracy 5 lat 11 miesięcy 10 dni. Łącznie 6 lat 10 dni” – czytamy w rozkazie podpisanym przez gen. Grubę. W WSUSW w Krakowie Marian Janicki miał się zajmować służbą porządkową – legitymowaniem nietrzeźwych osób, przewożeniem ich do Izby Wytrzeźwień, awanturami itp. W Milicji Obywatelskiej Marian Janicki służył niespełna rok – jak już wspominaliśmy, w 1988 r. trafił do BOR. Był wówczas kierowcą Hieronima Kubiaka, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, sekretarza Komitetu Centralnego PZPR, członka Biura Politycznego, reprezentanta rządu PRL w obradach Okrągłego Stołu w zespole ds. reform politycznych. Z zachowanych protokołów brakowania komunistycznego wywiadu wynika, że Hieronim Kubiak (członek Fundacji „Semper Polonia”) został zarejestrowany jako tajny współpracownik Departamentu I MSW. Poparcie Hieronima Kubiaka i Olgierda Darżynkiewicza spowodowało mianowanie Mariana Janickiego w 1993 r. za czasów rządów SLD na szefa Wydziału w Oddziale Transportu. Tuż przed dojściem do władzy Sojuszu, w 2001 r. Marian Janicki został zastępcą szefa Biura Ochrony Rządu – do końca rządów SLD odpowiadał za logistykę. Odznaczony dwukrotnie przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, został także przez niego mianowany na stopień generała brygady. W 2005 r., po wygranych przez PiS wyborach, Mariana Janickiego odsunięto od wykonywania zadań. Wrócił jako szef BOR, gdy premierem został Donald Tusk. Dorota Kania

Dla komunistów był wrogiem numer jeden Biskup Tokarczuk nie miał żadnej broni, tylko prawdę, godność i ambonę oraz kapłanów i wiernych, którzy szli za swym pasterzem. Druga strona dysponowała bardziej wyrafinowanymi metodami, a biskup świadomie podjął tę walkę wiedząc, że prędzej, czy później zwycięży. Często powtarzał: „Jeżeli raz zawierzysz komunistom, jesteś na całe życie stracony” – mówi w rozmowie z PCh24.pl ks. prof. Józef Marecki, historyk, współautor wydawanego przez IPN cyklu „Niezłomni. Nigdy przeciw Bogu. Komunistyczna bezpieka wobec biskupów polskich”. Badał Ksiądz Profesor życiorys śp. arcybiskupa Ignacego Tokarczuka. Wiele faktów z jego biografii jest znanych dość dobrze, ale i całkiem sporo wciąż skrytych, a również świadczących o jego wielkości. To była postać nietuzinkowa. Pierwszorzędna jest kwestia jego wielkości jako człowieka. Znany był z tego, że przebaczał wszystkim swoim wrogom. Drugi aspekt to zwrócenie uwagi na szerokie, masowe duszpasterstwo. Traktował parafie jako miejsca, gdzie należy sprawować posługę duszpasterską, podkreślał znaczenie formacji młodzieży. Równie ważna dla abp. Tokarczuka była praca społeczna, organiczna. Już w 1966 roku rozpoczął wspieranie inicjatyw, których wspólnym  celem było coraz większe upodmiotowienie społeczeństwa w realiach systemu komunistycznego. Miało się to dokonywać w oparciu o pracę w parafiach, przez kazania, wystąpienia, przybliżanie katolickiej nauki społecznej, encyklik papieskich. Zawsze głosił prawo każdego do godziwego życia, godziwych zarobków, do stanowienia o samym sobie. Przez to stał się niewygodnym dla władz komunistycznych, gdyż jego wizja społeczeństwa odbiegała całkowicie od modelu wprowadzanego przez reżim w PRL.  Przez swą aktywność zaczął się więc narażać decydentom, tym bardziej, że jego publiczne wystąpienia były bardzo mocne, ostre. Warto przy czym podkreślić, że biskup Tokarczuk nie piętnował człowieka, ale system. Na komunistów, zwłaszcza znanych sobie działaczy lokalnych partii, czy funkcjonariuszy aparatu PRL patrzył, rzec można pobłażliwie. W latach 70. i 80. popierał rozmaite działania zmierzające do uświadomienia dużych grup społecznych, że władza postępuje źle wprzęgając ludzi w swoją machinę, w kierat komunistycznego materializmu. Wspierał więc wszystkie grupy typu KOR, ROPCiO, komitety samoobrony chłopskiej, a później, oczywiście, także Solidarność i Solidarność Rolników Indywidualnych. Wspierał je nie tylko moralnie, ale i materialnie, co miało dla nich bardzo duże znaczenie. Arcybiskup Tokarczuk, co często umyka badaczom  jego działalności, podkreślał, że Kościół trzeba budować w dwóch wymiarach. Materialnym, w rozumieniu świątyń, i duchowym, czyli poprzez wiernych. Oblicza się, że od 1966 roku aż do końca lat 80. na terenie jego diecezji wzniesiono (w większości nielegalnie) ponad czterysta świątyń i kaplic! Władze państwowe pod różnymi pozorami nie zezwalały na ich budowę, starały się jak mogły ograniczać udział wiernych w nabożeństwach czy katechezie, zaś ordynariusz, aktywizując różne środowiska i grupy, rozmaitymi sposobami sprawiał, że miejsca kultu jednak powstawały, biorąc za to odpowiedzialność. Oczywiście, spotykały go za to liczne represje, także wiernych i duchownych karano sankcjami administracyjnymi, grzywnami, kolegiami, sądami. A biskup Tokarczuk nakazywał dalej budować ów Kościół materialny po to, by ten niematerialny, duchowy miał swoje miejsce. Był to człowiek, który szanował drugiego bez względu na jego przekonania i zawsze mówił, że trzeba wszystko budować na prawdzie. Przed kilkoma laty, wraz ze współpracownikami wręczaliśmy mu pierwszy tom serii „Niezłomni”, w której opisaliśmy m.in. jego sylwetkę ukazaną poprzez dokumenty zgromadzone przez SB. Powiedział wówczas: Z prawdą się zgadzam, a wszystkim, którzy na mnie donosili i działali przeciwko mnie przebaczam. Już kiedy podejmował posługę ordynariusza diecezji przemyskiej mocno postanowił całą swą działalność oprzeć na prawdzie, bez żadnych nadużyć, kłamstw, niesprawiedliwości, i tego samego uczyć innych. To pokazywał przez swoje całe życie.

Jak Ksiądz wspomniał, śp. arcybiskup był przez władze wiele razy poddawany rozmaitym naciskom i represjom. Dzisiaj wielu historyków spiera się o to, kto był w Polsce największym wrogiem komunizmu. Oczywiście, trudno tworzyć tu jakieś rankingi. Jeśli ten, przyniesiony na sowieckich bagnetach system - ateistyczny, odzierający człowieka z wszelkiej godności padł w naszym kraju, to wydaje się, że jednym z głównych liderów tej bezkrwawej z nim walki był śp. arcybiskup Tokarczuk. Władza komunistyczna widziała w nim wroga numer jeden. W Urzędzie do spraw Wyznań , w Wydziale do spraw Wyznań w Rzeszowie, w SB, postrzegany był jako wróg. Podejmowano wiele działań, aby go zniszczyć, skompromitować. Biskup Tokarczuk nie miał żadnej broni, tylko prawdę, godność i ambonę oraz kapłanów i wiernych, którzy szli za swym pasterzem. Druga strona dysponowała bardziej wyrafinowanymi metodami, a biskup świadomie podjął tę walkę wiedząc, że prędzej, czy później zwycięży. Często powtarzał: „Jeżeli raz zawierzysz komunistom, jesteś na całe życie stracony”. Stosowano wobec niego rutynowe metody podejmowane wobec każdego duchownego w latach 60., 70. i 80. Przede wszystkim, założono mu teczkę ewidencji operacyjnej, gdzie według przyjętego schematu gromadzono wszelkie wiadomości związane z samym biskupem, z jego rodziną, przeszłością, wykształceniem, szkołą, współpracownikami. Z tej jego teczki, bardzo obszernej, zachował się tylko niewielki fragment. Druga rzecz – biskup Tokarczuk otoczony był dużym wianuszkiem konfidentów, tajnych współpracowników SB usytuowanych w kurii, w seminarium duchownym, również takich, którzy byli, na przykład dziekanami czy pracowali w kapitule. Chodziło o zbieranie informacji na temat zamierzeń biskupa, a także o wywieranie wpływu na jego decyzje poprzez tzw. agenturę wpływu, choćby ukazywanie mu jakichś zjawisk społecznych w fałszywym świetle czy inspirowanie decyzji personalnych. W warszawskim Urzędzie ds. wyznań, Wydziale ds. spraw wyznań w Rzeszowie, a także w przemyskiej i rzeszowskiej SB  istniały specjalne komórki zajmujące się wyłącznie arcybiskupem. Apogeum zaś działań przeciwko niemu, rzadko w ogóle stosowanym wobec hierarchów było założenie podsłuchów. Działały one przez kilka lat, rejestrowano rozmowy prowadzone z urzędnikami kurii, kapłanami, wiernymi. Zanim jeszcze powstała samodzielna grupa „D” (jak „dezintegracja” Kościoła, 1973 rok) działali na terenie Przemyśla czy Rzeszowa funkcjonariusze, którzy dopuszczali się podpaleń świątyń czy plebanii, ale i – jak możemy domniemywać – były przygotowywane działania wobec samego biskupa Tokarczuka, żeby spowodować jego wypadek albo śmiertelną chorobę. Możemy przypuszczać, bo zachowały się jedynie fragmenty materiałów, które na to wskazują. Były próby zamachu, na przykład drogę, którą miał przejeżdżać polewano olejem bądź obrzucano samochód kamieniami, podcinano drzewa, które miały spaść na drogę. Ciekawa rzecz, żadna z tych prób nie zakończyła się powodzeniem, najwyraźniej nad biskupem czuwała Opatrzność… Przeciwko biskupowi zmobilizowano też potężny aparat propagandowy. Aktywne były zwłaszcza wspomniane komórki SB, wypuszczające rozmaite fałszywe informacje na temat ordynariusza. Propagowano ulotki, rozpowszechnione od lat 60. po lata 80., wydawano nawet specjalną broszurę ukazującą go jako konfidenta kolaborującego z Niemcami czy Ukraińca, wykorzystując fakt, że często przejmował i brał w opiekę kościoły grekokatolickie i cerkwie unickie, by ratować je przed zniszczeniem. Pisywano, że jest człowiekiem niegodnym zaufania, kłamcą, oszustem, materialistą. Przez długi czas pozbawiano go możliwości wyjazdów zagranicznych, choćby na wizyty ad limina apostolorum do Rzymu, a kiedy w 1977 roku mógł tam się wreszcie udać, agentura I departamentu, czyli wywiad zagraniczny doprowadził do udzielenia mu bardzo mocnej reprymendy ze strony hierarchów watykańskich za rzekome utrudnianie normalizacji stosunków państwo-Kościół w Polsce. Bp Tokarczuk tłumaczył Pawłowi VI, że te zarzuty są bezpodstawne i oddał się do dyspozycji papieża. Po kilku latach, już w okresie pontyfikatu Jana Pawła II został przeproszony za te oskarżenia przez dostojników Stolicy Apostolskiej. Bodaj ostatnim akordem owych działań zniesławiających były oskarżenia o okupacyjną współpracę z Niemcami, wysunięte przez jednego z sądzonych w procesie toruńskim za morderstwo na błogosławionym księdzu Jerzym Popiełuszce. Arcybiskup Ignacy Tokarczuk nigdy nie dał się złamać, chociaż na wiele sposobów próbowano go skłonić do współpracy. Mówimy tu o okresie, gdy był już hierarchą, ale mało kto wie, że już w 1952 roku odszedł z KUL, gdzie był asystentem, po tym, jak władze katolickiej uczelni ugięły się pod presją władz komunistycznych i zainstalowały tam propartyjne ugrupowanie młodzieżowe. To postawa niezwykła, nie chciał robić kariery za cenę ustępstw wobec systemu zniewalającego naród. Jego niezłomność nie była przypadkowa. Wynikała z przekonania, że tak właśnie należy robić.

Jak ks. arcybiskup odnosił się do tak zwanych demokratycznych przemian w Polsce i do sytuacji po 1989 roku? Bardzo ostrożnie. Kilka miesięcy temu rozmawiałem z panem Mariuszem Krzysztofińskim, który w ostatnich kilku latach przeprowadził szereg wywiadów z arcybiskupem. Podkreślał on w rozmowach, że przemiany muszą zajść, człowiek nie może być zniewolony przez komunizm. Ale przestrzegał, że na miejsce starego systemu może przyjść liberalizm. W miejsce ateizacji – laicyzacja. Podkreślał, iż wszystkie przemiany muszą być dokonywane w oparciu o katolicką naukę społeczną, na Ewangelii.  Kiedy pytano go przed wyborami na kogo powinni głosować katolicy, odpowiadał: na tych, którzy przestrzegają przykazań. Do końca powtarzał, że wszystko musi opierać się na Dekalogu i podobnie jak Jan Paweł II przestrzegał przed złym zagospodarowaniem wolności. Uważał, że ciągle jest zaniedbywany człowiek, że demokracja nie może degradować człowieka do roli trybika w maszynie.

 Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Roman Motoła

Gadowski o gen. Janickim: "Typ bazarowego spryciarza, który potrafi wykorzystać to, co wie. Ta wiedza może zabezpieczyć karierę na całe życie". NASZ WYWIAD

wPolityce.pl: Opisywał Pan niedawno sylwetkę gen. Mariana Janickiego, szefa BOR. Obecnie o jego przeszłości pisze "Gazeta Polska". Jak Pan ocenia przeszłość szefa Biura? Witold Gadowski: Odpowiedź jest oczywista. Janicki to jest postać groteskowa, raczej z operetki czy z filmu "Dyktator", a nie z poważnego państwa. W "Dyktatorze" były takie śmieszne postacie biegające w wielkich czapkach. Janicki nie mieści się w poważnym myśleniu o państwie. I to wszystko byłoby zabawne, gdyby nie fakt, że szef BOR odpowiada za bardzo ważną instytucję w Polsce. To staje się niebezpieczne. Znam życiorys Janickiego. Pisałem o nim znacznie wcześniej niż "Gazeta Polska". Janicki był kierowcą m.in. partyjnego notabla Hieronima Kubiaka. Kierowcy zawsze robią kariery, ponieważ jeżdżąc, wiele słuchają. I mają wiedzę. Ta wiedza się przydaje. Janicki to nie pierwszy przypadek kierowcy, który zrobił karierę na jaką nie zasłużył.

Janicki jest wciąż szefem BOR. O czym to świadczy? To oznacza, że rząd lekceważy swoją ochronę, albo że faktyczną ochronę ludzi władzy ulokował gdzie indziej. To z kolei świadczyłoby o tym, że rząd ufa bardziej służbom, które są sprawniejsze niż BOR, a które są w pełni zależne od rządu. Taką jest np. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. I wtedy władza BOR będzie po prostu traktowała jako atrapę. Nikt, kto poważnie traktuje rolę BOR, nie postawiłby na jego czele człowieka o umysłowości, życiorysie i moralności gen. Janickiego.

Szef BOR przeżył już wiele kompromitacji, nawet sprawa Smoleńska go nie zmiotła z funkcji. Dlaczego ma taką siłę? Warto pamiętać, że oficerowie BOR są często na imprezach, polowaniach, ochraniają swoich patronów w wielu sytuacjach. Często towarzyszą im także w sytuacjach, o których politycy chcieliby zapomnieć, o których chcieliby, żeby nie mówiło się publicznie. Ich wiedza może być wiedzą bezcenną. Wiedza zebrana od nich może zabezpieczyć karierę na całe życie.

W Pana ocenie Janicki ma zapewnioną pracę do końca rządów PO? Sądzę, że tak. To jest ten typ bazarowego spryciarza, który potrafi wykorzystać to, co wie, do swojej kariery.

Co powinno się zatem stać po odejściu Donalda Tuska z funkcji premiera? Jestem zwolennikiem "opcji zerowej" w służbach. Lepiej rozwiązać służby i powołać nowe, złożone z nowych ludzi, a nie kontynuować pracę obecnych formacji i próbować je zmieniać. Te służby się skompromitowały i nie służą Polsce. To wszystko pokazuje, że należało rozwiązać służby dawno i powołać do nowych formacji harcerzy. To byłoby lepsze dla państwa niż to, co mamy obecnie. Mówienie, że my się odkrywany kontrwywiadowczo to przykład myślenia bałamutnego. To idiotyczne. Myśmy się odkryli w 1990 roku i do dziś się nie przykryliśmy. Dlatego służby należy rozwiązać, a ludzi związanych ze służbami postawić przed sądem. Oni powinni odpowiedzieć za wykorzystywanie swojej wiedzy i funkcji do własnych celów i karier. Moja wiedza na temat służb jest duża, a moje radykalne sądy wynikają z informacji, jakie pozyskuję o służbach od 20 lat.

Patologie to nie tylko domena BOR? Oczywiście, że nie. BOR jest kierowane przez takiego człowieka, a nie innego. Po Smoleńsku uwaga skupiła się na tej formacji i jej szefie. Zapewniam pana, że podobne cwaniaczki pracują na wysokich funkcjach również w innych formacjach. Jednak nie jest to wiedza powszechna w Polsce.

Piotr Bączek pisał ostatnio, że polskie służby jako element bezpieczeństwa państwa, nie istnieją. Jest aż tak źle? Straciliśmy cywilną kontrolę nad służbami. Mamy sytuację, jak w putinowskiej Rosji. Służby rządzą, służby politykę. To jest ogromna patologia. To trzeba przerwać. Im szybciej, tym lepiej. Rozmawiał Stanisław Żaryn

K. Rybiński: Polskę czeka recesja i podwyżki podatków Polska gospodarka będzie w 2013 roku przechodziła głęboką recesję - twierdzi ekonomista prof. Krzysztof Rybiński. Jego zdaniem kłopoty budżetowe oraz nagły wzrost bezrobocia zmuszą rząd do podjęcia trudnych reform, w tym odchudzenia administracji. Problemy budżetów domowych i firm przełożą się z kolei na dochody Skarbu Państwa. - Zabraknie na wszystko: na leczenie w szpitalach, na remonty dróg, nawet na wypłaty wynagrodzeń i świadczeń, może się zdarzyć, że trzeba będzie obcinać bardzo mocno - prognozuje prof. Rybiński. Wiele wskazuje, że to naprawdę będzie trudny rok dla polskiej gospodarki. Ekonomiści wyciągają takie wnioski m.in. po opublikowaniu ostatnich wyników PKB za III kwartał (wzrost na poziomie 1,4 proc.). Wielu uważa, że trudno będzie o wzrost gospodarczy na poziomie planowanym przez rząd w przyszłorocznym budżecie (2,2 proc.). Prof. Krzysztof Rybiński ocenia, że sygnalizuje to zbliżające się kłopoty całej gospodarki.

- Recesja w Polsce w przyszłym roku będzie złożeniem dwóch czynników - twierdzi prof. Krzysztof Rybiński, ekonomista i rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula. - Coraz bardziej będziemy się zarażać kryzysem ze strefy euro, ale też są to wyniki błędów naszej rodzimej polityki gospodarczej. W czasie wzrostu nie przeprowadzono potrzebnych reform, a w chudych latach te reformy się ciężko robi. Twoja przegladarka nie pozwala na uzycie plywajacych ramek.Newseria Według różnych prognoz w budżecie państwa może zabraknąć nawet 20 mld złotych - analitycy Pekao SA piszą o 11 mld zł, a ING Banku Śląskiego o braku od 15 do 20 mld zł - o tyle mniej państwo zbierze z podatku VAT. To może spowodować, że ponad 35 mld zł deficytu będzie nie do obronienia. W opinii eksperta będzie to jeden z czynników głębokiego kryzysów finansowego, który stanie się początkiem zmian.
- Jedyna szansą na to, że w Polsce dojdzie do przełomu, to jest naprawdę ciężka recesja, która wymusi bardzo głębokie reformy, bo po prostu nie będzie pieniędzy. Tak było w Grecji, Hiszpanii i Portugalii - mówi Agencji Informacyjnej Newseria ekonomista. - Będziemy też mówili nie o tym, że zatrudniamy kolejne 20-30 tys. urzędników, jak to co roku w Polsce bywa, tylko zwalniamy w ciągu dwóch lat 50 tys. urzędników. Takie czasy w Polsce nadchodzą. Współczuję urzędnikom. Najczarniejsze prognozy nie wskazują jednak na recesję, choć wiele mówi o poważnym spowolnieniu. Jeden z największych banków inwestycyjnych na świecie, Morgan Stanley, obniżył prognozę przyszłorocznego wzrostu gospodarczego dla Polski do 1,5 proc. PKB. Rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula twierdzi, że rząd będzie zmuszony do podjęcia trudnych reform.
- Polskie społeczeństwo czekają bardzo bolesne reformy - zapowiada prof. Rybiński. - Desperacje rządu zobaczymy dopiero w przyszłym roku. Już dziś dochody z VAT-u dramatycznie się załamały. W październiku nominalnie licząc w miliardach złotych były o 14 proc. niższe niż rok wcześniej. Jeżeli ten stan rzeczy się utrzyma albo przyjdzie recesja, co ja prognozuje, to będziemy mieli olbrzymi ubytek dochodów podatkowych ze wszystkich podatków. Gorszą koniunkturę już odczuła branża budowlana. Według Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa pracę w niej straci około 150 tys. osób, a z widmem bankructwa będzie musiała zmierzyć się większość firm. To efekt m.in. radykalnej minimalizacji środków na inwestycje publiczne - takich zleceń będzie nawet o połowę mniej. Do tej pory stanowiły one 60 proc. wszystkich zamówień.
- W budownictwie i strefach powiązanych ubędzie ponad 200 tys. miejsc pracy, tak jak ich na krótko przybyło w momencie tego rozbuchania inwestycji publicznych. Także, niestety w Polsce narzędzia, które ma rząd i samorządy do swoich dyspozycji są dzisiaj bardzo słabe i nie będą stanie skutecznie działać przeciw dekoniunkturze - twierdzi ekonomista.
Na ratunek tylko podatki W związku z kłopotami budżetu centralnego będzie konieczne zmniejszenie wydatków na inwestycje publiczne i cele społeczne.
- Zabraknie na wszystko: na leczenie w szpitalach, na remonty dróg, nawet na wypłaty wynagrodzeń i świadczeń, może się zdarzyć, że trzeba będzie obcinać bardzo mocno. Taki czeka nas rok 2013 - przestrzega ekonomista. Prof. Rybiński twierdzi, że już w pierwszej połowie 2013 roku rząd będzie musiał dokonać poważnej rewizji budżetu, bo obecny jest oparty na zbyt optymistycznych założeniach.
- Albo rząd zrewiduje budżet, co powinien zrobić, albo nasili skalę kreatywnego budżetowania, czyli wypchnie część wydatków, tak jak to do tej pory robił, do Krajowego Funduszu Drogowego w jeszcze większej skali, czy do innych funduszy okołobudżetowych, lub każe ZUS-owi się zadłużyć w bankach jeszcze bardziej niż do tej pory, starając się ukryć deficyt budżetowy, ale skala problemu jest tak duża, że kreatywne budżetowanie już nie wystarczy - twierdzi prof. Rybiński. Ekonomista krytykuje rząd także za błędną politykę podatkową oraz nierozsądne dysponowanie środkami unijnymi. Przypomnijmy, że ramach kończącej się perspektywy budżetowej do Polski trafiło w postaci różnych programów prawie 68 mld złotych.
- Od dekady Polska nie miała wyznaczonych priorytetów strategicznych. Na przykład dramatyczny spadek innowacyjności, który się dokonał, wynika z tego, że to nie było priorytetem rozwoju Polski, czy złe wydatkowanie środków unijnych. Wszystko poszło na różne cele, które nie były jakościowe, czyli nie na to, jak podnieść potencjał rodzajowy Polski, tylko byle wydać - mówi. Ekonomista uważa, że rząd będzie próbował ratować sytuację m.in. przez kolejne podnoszenie podatków.
- Jedyne, co rząd robi skutecznie, to podnosi podatki. Niestety, różne formy podnoszenia podatków w przyszłym roku zobaczymy, od wielokrotnego wzrostu opłat za wieczyste użytkowanie po zastawienie Polski radarami, bo mandaty przestały być instrumentem, który zwiększa bezpieczeństwo drogowe, a stały się instrumentem fiskalnym ministra Rostowskiego - twierdzi prof. Rybiński.

Z dokumentami ws. Wałęsy nie da się dyskutować. TRZY PYTANIA do dr. Gontarczyka. "W polskim życiu publicznym funkcjonują zakazane tematy i święte krowy" Krzysztof Wyszkowski, twórca Wolnych Związków Zawodowych od lat jest represjonowany przez Lecha Wałęsę i sądy - nastawione na ochronę dobrego imienia pierwszego przywódcy Solidarności - wbrew twardym faktom i wynikom badań naukowych. O tym, dlaczego tak się dzieje, rozmawiamy z Piotrem Gontarczykiem, współautorem głośnej publikacji naukowej - "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" - ujawniającej dokumenty świadczące o współpracy byłego prezydenta ze Służbą Bezpieczeństwa. wPolityce.pl: - Co pan czuje, gdy obserwuje perypetie sądowe Krzysztofa Wyszkowskiego za mówienie, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem o pseudonimie Bolek? Piotr Gontarczyk: - To jest konsekwencja głębokiej choroby polskiego wymiaru sprawiedliwości. Kompletne dno i katastrofa w każdym wymiarze: politycznym, intelektualnym i moralnym. Krzysztof Wyszkowski jest ofiarą instytucjonalnego systemu bezprawia w Polsce, co widać nie tylko w tej sprawie, ale w wielu innych. Panuje u nas kuriozalne orzecznictwo lustracyjne, które w zasadzie prawie każdemu agentowi daje certyfikat niewinności. W tym obrazie pięknie mieszczą się też służby specjalne i prokuratura, która zamiast zainteresować się, co zrobił Lech Wałęsa z ukradzionymi dokumentami na swój temat, zajmowała się nami, mną i Cenckiewiczem, czyli autorami książki, którzy ten przestępczy proceder opisali. Pod względem stanu państwa już jesteśmy gdzieś pomiędzy Europą a Białorusią. Drugi problem to polskie życie publiczne, gdzie dla polityków, sądów i dziennikarzy funkcjonują zakazane tematy i święte krowy, które są poza krytyką publiczną, za to same mogą bezkarnie każdemu ubliżać i każdego poniżać. Lech Wałęsa i jego wypowiedzi o śp. Lechu Kaczyńskim to przykład modelowy.

Skąd się bierze taka rozbieżność między wynikami rzetelnych badań historycznych, które posiadają status dowodów sądowych, a wyrokami skazującymi za mówienie czegoś, co jest zgodne z wynikami tychże badań? Czy w tym konkretnym przypadku chodzi o to, że IPN uznał kiedyś Wałęsę za pokrzywdzonego? Nie, to nie ma nic do rzeczy. Sąd lustracyjny działał niezależnie i jego kuriozalne, kłamliwe rozstrzygnięcie szeroko opisaliśmy w książce. To jest kwestia stanu państwa, układu politycznego oraz poziomu intelektualnego i moralnego sędziów. Nic się nie da z tym towarzystwem zrobić. Gdyby istniały własnoręcznie podpisane przez Wałęsę papiery – że mógł być tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, to też by nic nie zmieniło. Nie ma chyba w Polsce wielu sędziów, którzy by to przyznali. Ale znam jeden przypadek młodego sędziego ze Szczecina, który rozpatrywał sprawę wytoczoną przez Maria Jurczyka osobie… na którą Jurczyk donosił, bo ten nazwał Jurczyka agentem. Przewidywałem, że sprawa jest z góry przegrana, bo Jurczyk wymachiwał takim samym kuriozalnym wyrokiem. Jak Wałęsa, tylko że wydanym przez Sąd Najwyższy. No i co zrobił ten sędzia? Wyśmiał wyrok Sądu Najwyższego, odrzucił pozew Jurczyka i obciążył go kosztami postępowania. Ale to, niestety, odstępstwo od reguły, taką jaką są skandaliczne wyroki w sprawie Wyszkowskiego.

Przypomnijmy więc, dlaczego Krzysztof Wyszkowski mówi prawdę? Krzysztof Wyszkowski opiera się na istniejących dokumentach archiwalnych, które w sprawie Lecha Wałęsy są dość jednoznaczne. Wałęsa cały czas wykorzystuje rozmaite kruczki prawne przeciwko Wyszkowskiemu, posługuje się skandalicznym i kłamliwym wyrokiem sądu lustracyjnego w swojej sprawie. Przypominam, że już po tym wyroku znaleziono bardzo wiele dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy, m.in. doniesienia TW Bolka. Opublikowano wiele dokumentów dotyczących tego, jak ludzie Lecha Wałęsy, na czele z panem prezydentem spowodowali, że z archiwum służb specjalnych zniknęły dokumenty obciążające Lecha Wałęsę. A jest tak zasada: cui bono? - kto na tym korzysta? W tym przypadku na tym, że zaginęły papiery. Krzysztof Wyszkowski mówi to, o czym można już dziś przeczytać w „Encyklopedii Solidarności” oraz podręcznikach szkolnych. Z punktu widzenia nauki i historii działania Wałęsy to wystawiające mu jak najgorsze świadectwo przysłowiowe „zawracanie kijem Wisły”. Jego notoryczne kłamstwa i podejrzane działania w sprawie TW „Bolek” są oczywistością dla każdego poważnego historyka i są po prostu elementem biografii przywódcy „Solidarności”. Wyroki, które wydają w sprawie Wyszkowski-Wałęsa rozmaite sądy, to takie działania kabaretowo-operetkowe. Niestety, dewastujące polskie życie publiczne, wystawiające na śmiech autorytet państwa i prawa, no i są niezwykle dotkliwe dla samego Krzysztofa Wyszkowskiego. Rozmawiał Sławomir Sieradzki

Początek roku – zaglądamy do Syrii. Wszystko jest tak, jak mówiłem: Wolna Armia Syryjska: „Dziękujemy Bogu za możliwość zabicia 100 chrześcijan” Składające się z zagranicznych najemników i wahabickich/salafickich ekstremistów formacje tzw. Wolnej Armii Syryjskiej wydały komunikat, w którym dziękują Bogu za możliwość zabicia 100 chrześcijan w wiosce Zagbat w regionie Hama. W oświadczeniu mowa jest o także o wypędzeniu wielu „niewiernych chrześcijan i alawitów” z okolic Hamy. Takie praktyki to nic nadzwyczajnego w przypadku islamistów czerpiących inspiracje i wsparcie finansowe z Arabii Saudyjskiej i Kataru oraz diabelskiego koranu. Lider wahhabitów w Arabii Saudyjskiej wydał specjalny dekret pozwalający bojownikom w Syrii do zawierania „krótkoterminowych małżeństw” z syryjskimi kobietami. W rzeczywistości dekret jest zawoalowanym upoważnieniem do dokonywania gwałtów na kobietach, a nawet dzieciach. W nowym dekrecie Szejk Mahomet al-Arifi mówi, że dopuszczenie do małżeństw między bojownikami, a kobietami syryjskimi ma służyć zaspokojeniu seksualnych pragnień bojowników i zwiększyć ich determinację do walki z rządem syryjskim. (…) „Ślub – za seks”, jak to określił, może się odbyć z dziewczynami od 14 lat. Szejk al-Arifi obiecał również „odwieczny raj dla kobiet, które wychodzą za mąż za bojowników”, i przekazał do agencji prasowych, że zbiera pieniądze na wsparcie zagranicznych grup zbrojnych i syryjskich rebeliantów walczących z siłami rządowymi w Syrii. Od marca 2011 Syria przeżywa atak, w którym zabito w brutalny sposób dużą liczbę cywilów i sił zbrojnych. Syryjski rząd mówi, że chaos jest zaaranżowany spoza kraju.

http://italian.irib.ir/notizie/mondo/item/118681-siria-comunicato-esercito-libero-,-dio-grazie-per-averci-dato-modo-di-uccidere-100-cristiani

Proszę zrozumieć sytuację: alawici – odłam szyitów uważający się za następców imama Alego – są niewielką sektą, przez sunnitów w ogóle niechętnie uważaną za muzułmanów. Wymordowani w Iraku, żyją jeszcze w Syrii w okolicy Latakii, w Libanie i w Turcji. Są mniejszością bardzo dobrze z'organizowaną, mniej więcej jak Polacy w Imperium Wszech Rusi – i zajmowali się m. in. wojaczką. Q 1970 roku śp.Hafez al-Assad, generał lotnictwa, przejął był władzę i ogłosił „Ruch Korekcyjny” w Ba'ath (Arabska Partia Wyzwolenia Narodowego) – co spowodowało rozdźwięk z Irakiem, rządzonym przez tę samą partię. Znawca Bliskiego Wschodu, p.Robert D.Kaplan, orzekł, że to tak, jakby Żyd został carem w Rosji albo parias maharadżą w Indiach. Assad zmienił konstytucję, zgodnie z którą prezydentem mógł być tylko sunnita - i narażał się sunnickiej większości dość ochoczo. Ale dzięki rządom Jego i Jego syna w Syrii panował spokój i nie było zamieszek rasowo-religijnych. Podobnie jak np. w Jugosławii, gdzie gwarantem był śp.Józef Broz (ps.”Tito”), dyktator będący Chorwatem przy większości serbskiej. Sunnici czekali jednak na okazję do przejęcia władzy, która wedle pojęć d***kratycznych im się należy – i teraz, z pomocą d***kratów z USA i UE mają nadzieję wyrżnąć alawitów, bahaistów, chrześcijan, druzów i innych giaurów. I wygląda na to, że są bardzo zdecydowani:

http://www.nytimes.com/2012/09/04/world/middleeast/in-syrian-conflict-children-speak-of-revenge-against-alawites.html?pagewanted=all&_r=0

PS. {SlepowronOdmieniony} napisał: Al-Qa'ida sojusznikiem U S A? Zdaje się, że nie tylko. Otóż niedawno z waszyngtońskiej czarnej listy organizacji terrorystycznych zniknęła Mujahedin-e Khalq Organization (MKO). Pojawiła się ona w Iraku w 1986 r. i była wspierana przez Saddama Husseina. Jest odpowiedzialna za ataki terrorystyczne i śmierć ok. 12.000 Irańczyków. Irańczycy twierdzą, że miała również udział w ostatnich prześladowaniach irańskich naukowców nuklearnych. A więc czy USA dzieli terrorystów na dobrych i złych? "Dziel i rządź!" - zasada stara, jak Rzym... JKM

Przemnażanie złotówek przez rząd Minister skarbu państwa M.Budzanowski ogłosił start programu Inwestycje Polskie. Pierwszą reakcją na ten kolejny sukces rządu premiera Tuska powinno być pytanie po co? Drugą natomiast - ile będzie to kosztowało kraj oraz każdego z osobna? Brak lawiny pytań tego typu w mediach wskazuje na ostateczny sukces krzyżówki socjalizmu i demokracji – całkowity zanik nerwu łączącego mózg z portfelem u większości populacji. Po atrofii tego witalnego organu masom zaczyna być obojętne ile i na co rząd wyrzuca ICH gotówkę. Czy wyrzuci ją na ratowanie banków włoskich, jak minister Rostowski, czy też chińskich lub polskich, i czy wyrzuca ją z gestem miliardami, jak minister Rostowski, czy tylko setkami milionów, wszystko staje się masom ganz egal. Zanika związek przyczynowo- skutkowy między finansowym szpanowaniem rządu na użytek międzynarodowy a krajowym przykręcaniem śruby wyższymi podatkami czy akcyzami. Na tyle na ile udaje się nam zrozumieć głębię programu Inwestycje Polskie, z czasem właściwszą może się okazać inna nazwa – Przekręty Polskie. Do tych przypuszczeń skłania nas cel programu który minister Budzanowski sformułował tak: z tej jednej sprywatyzowanej złotówki, złotówki która mogłaby trafić do budżetu państwa, będziemy wartość tej złotówki przemnażać i ta jedna złotówka będzie mieć siłę kilku złotych. Już samo pojęcie państwowego „przemnażania złotówek” powinno jeżyć włos na karku i kazać łapać się za portfel. Najciekawszy jest jednak passus o tej jednej sprywatyzowanej złotówce która mogłaby trafić do budżetu. Mogłaby trafić? Domyślamy się więc że taka „sprywatyzowana złotówka” do budżetu nie trafi, i to nie jedna a wiele. I to wydaje się właśnie, przynajmniej w pierwszym czytaniu, sednem programu Inwestycje Polskie.nerve_brain_wallet

A skoro sprywatyzowana złotówka nie trafi do budżetu to dokąd jeszcze może trafić? Otóż trafić może na przykład do przyjaciół króliczka którzy zajmą się jej „przemnażaniem”. Jak wiadomo, same „przemnażają się” króliki; przemnażanie złotówek wymaga rządowych akuszerów. Czy im się to uda? Specjalistów od przemnażania mamy wielu. Zwłaszcza gdy kapitał do przemnażania na wszelki wypadek nie jest nasz własny lecz pochodzi od kogoś innego. Można go wtedy bezkarnie wrzucić w dowolną czarną dziurę wskazaną przez potrzebujący środków rząd, zalewarować do tego po zęby i czekać. Może się uda. Jeśli się uda to liczyć możemy na zdrową nagrodę za nasz trud, prywatną oczywiście. A jeśli się nie uda? No to wtedy mamy naturalnie zdrową stratę! Ale spoko, strata jest przecież państwowa bo kapitał, jak zastrzegliśmy na początku, nie był nasz tylko pożyczony pod gwarancje państwa. Strata więc czy nie przy tym „przemnażaniu złotówek” przez przyjaciół króliczka, nie ma to wszystko najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma tylko to że niezależnie od wyników pobieramy od państwa sutą pensję akuszera w tym „przemnażaniu”. Prywatnie oczywiście, i bez żadnego ryzyka… Nie znaczy to jednak abyśmy nie ponosili zupełnie żadnego ryzyka. Tak dobrze to nie ma. Mogą nas przecież w końcu wykopać z tej intratnej fuchy za wykazaną indolencję lub ignorancję, bo przecież wszystko w życiu ma swój kres. Wtedy cóż, wypadnie nam wyskoczyć na złotym spadochronie i miękko wylądować w jakimś innym zacisznym zakątku kraju… Jak na przykład w jądrowych spółkach Polskiej Grupy Energetycznej. I znowu będziemy tam coś przemnażać, coś powielać, a może nawet dadzą nam coś rozszczepiać… Atomy, jądra, włos na czworo, wszystko jedno, i wszystko dla dobra ojczyzny. W czym osiągniemy kolejny sukces, porównywalny tylko z prywatyzacją stoczni… Aby sukces Inwestycji Polskich zagwarantować sądzimy że na prezesa min. Budzanowski powinien poważnie rozważyć kandydaturę niejakiego Marcina P. Wprawdzie kandydat czasowo jest w miejscu odosobnienia ale, jak już Rzymianie zauważyli, chcącemu nie dzieje się krzywda. A nie ulega wątpliwości że były szef Amber Gold nie tylko by chciał i w dodatku nie ma chwilowo pilniejszych zajęć ale przede wszystkim by mógł, i to jeszcze jak! W końcu w dziedzinie „przemnażania” cudzych złotówek z których każda „miała siłę kilku” ma doświadczenie i kwalifikacje jak nikt inny.DwaGrosze

Jak to jest z tym klimatem? Ekolodzy manipulują danymi Niedawno (w numerze datowanym 19 grudnia 2012 r.) ciekawy głos w dyskusji o „ociepleniu klimatu” opublikował Wall Street Journal. Wątpliwości w tej sprawie przedstawił Matt Ridley. Tekst dotyczy kwestii – jak w rzeczywistości przyrost ilości dwutlenku węgla w atmosferze wpływa na ocieplenie klimatu. Okazuje się bowiem, że wcześniejsze szacunki, na których oparto kampanię przeciwko emisji dwutlenku węgla obarczone były co najmniej statystycznymi błędami, jeśli nie były po prostu manipulacją danymi. Według obecnie dostępnych danych, przedstawianych przez autora tekstu „Cooling Climate Change Fears”, podwojenie ilości CO2 w atmosferze może prowadzić do wzrostu temperatury jedynie o 1,6 – 1,7 stopnia Celsjusza, czyli prawie o połowę mniej niż oficjalne szacunki Międzyrządowego Panelu Zmian Klimatycznych (IPCC). Ridley wskazuje, że zmiany w tej skali powinny w skali planety przynieść netto pozytywny efekt, powodując ograniczony wzrost opadów i wydłużenie okresów wegetacji roślin. Warto przyjrzeć się tym informacjom i opiniom, bo wygląda no to, że wyznawcy religii globalnego ocieplenie są nie impregnowani i są gotowi zmuszać wszystkich do ponoszenia gigantycznych kosztów w imię ograniczenia emisji CO2 do atmosfery. Polska ma być z jednym krajów najbardziej dotkniętych tymi pomysłami, ze względu na to, że nasza energetyka oparta jest na węglu. Energetyka gazowa, czy oparta na odnawialnych źródłach energii jest znacznie bardziej kosztowna i gdyby w procesie decyzyjnym pominąć interwencyjne oddziaływanie państwa – w polskich warunkach po prostu nie miałaby sensu, bo byłaby ekonomicznie nieopłacalna. Tzw. odnawialne źródła energii mogą funkcjonować w Polsce tylko dzięki temu, że energia z nich pochodząca może faktycznie być sprzedawana znacznie powyżej cen rynkowych (m.in. z wykorzystaniem mechanizmów tzw. zielonych certyfikatów). Unia Europejska, choć strefa euro pogrążona jest wciąż w kryzysie zadłużeniowym, brak jest zgody co do budżetu na kolejne lata i skali oraz kierunku transferów między jej krajami członkowskimi, bardziej jak niepodległości broni pomysłów mających wymusić na państwach członkowskich i działających na ich obszarze przedsiębiorcach redukcję emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Koszt tych zmian przerzucany jest jednak w praktyce na same państwa członkowskie i przedsiębiorców. Celowi temu ma służyć zarówno interwencja Komisji Europejskiej na rynku uprawnień do emisji CO2, jak i dążenie do zwiększenia skali redukcji emisji tego gazu w kolejnych latach. Jestem głęboko przekonany, że człowiek musi dbać o swoją planetę, o otaczające go środowisko naturalne. Doceniam rozwój technologii pozwalających na ograniczenie emisji do atmosfery szkodliwych substancji, na poprawę jakości silników stosowanych w samochodach, czy działania pozwalające na powtórne wykorzystanie surowców. Nie należy jednak zapominać w tym wszystkim, że jednak przede wszystkim powinniśmy koncentrować się na dbałości o jakość życia ludzi. Brak jest poważnej dyskusji, czy w skali planety i zamieszkującej jej ludności przeznaczanie środków na ideologicznie uzasadniane „globalnym ociepleniem” ograniczenie emisji dwutlenku węgla jest najlepszą metodą alokacji ograniczonych środków. Warto się zastanowić, czy musimy się poruszać tylko między dwoma skrajnościami – chińskim modelem rozwoju, gdzie kwestie dbałości o środowisko naturalne w praktyce pomija się całkowicie, a modelem „unijnym”, gdzie próbuje się postawić zdecydowany priorytet ideologicznie motywowanej ochronie planety przed uzasadnionymi interesami jej mieszkańców – ludzi. Często za tym drugim podejściem stoją wyraźnie widoczne interesy ekonomiczne czy polityczne, jak to miało miejsce choćby w przypadku dyskusji o eksploatacji gazu łupkowego. Od dłuższego czasu wiemy, że Europa ma poważne problemy demograficzne, które osłabiają jej potencjał rozwojowy. Próba ich ominięcia za pomocą migracji doprowadziła do szeregu istotnych napięć związanych z napływem ludności z innych kręgów kulturowych, nie chcącej asymilować się w nowych krajach i wyznającej inne wartości, niż dotychczasowi mieszkańcy tych krajów. W efekcie po przystąpieniu do UE Polska stała się jednym z tych krajów, z których „stare” kraje UE pozyskują nowych imigrantów – dobrze się asymilujących. Niestety spotęgowało to tylko nasze – polskie problemy demograficzne i doprowadziło do szczególnie drastycznego pogorszenia się sytuacji demograficznej. Warto zastanowić się na ile skoncentrowanie się brukselskiej biurokracji na walce z globalnym ociepleniem i wymuszanie wydatkowania środków właśnie na ten cel utrudnia znalezienie środków na prowadzenia polityki prorodzinnej i podjęcie prób odwrócenia obecnych trendów demograficznych… Czy w imię walki z emisją CO2 Polska ma się wyludniać? Paweł Pelc

Gliński, służba zdrowia, euro - to plan gry PiS na początek 2013 roku Reaktywacja prof. Glińskiego, godzinny "akt oskarżenia" wygłoszony w Sejmie przez prezesa Kaczyńskiego, wotum nieufności dla ministra Arłukowicza, a także dyskusja o pakcie fiskalnym i wejściu do strefy euro to główne punkty w styczniowym planie gry PiS. Szczegóły tego planu stały się dużo wyraźniejsze po dzisiejszych porannych wystąpieniach Adama Hofmana, Krzysztofa Szczerskiego a także Ryszarda Czarneckiego. Najważniejszym punktem tego planu ma być złożenie - na przełomie stycznia i lutego - wniosku o konstruktywne wotum nieufności i medialna reaktywacja prof. Glińskiego. Jak powiedział rano w TVN24 Adam Hofman, prof. Gliński ma spotkać się z przedstawicielami klubów parlamentarnych. W trakcie debaty nad wnioskiem prezes PiS wygłosi zaś około godzinny "akt oskarżenia" pod adresem rządu Donalda Tuska. Prof. Gliński od czasu "Dnia Trotylu" pojawia się od czasu do czasu w mediach, ale dopiero teraz ma nastąpić pełna reaktywacja tego pomysłu politycznego. Już jutro odbędzie się debata o pakcie fiskalnym, o której mówił rano Krzysztof Szczerski. Poseł PiS stwierdził w TOK FM, że debata o pakcie fiskalnym będzie "testem dla Platformy" - czy wytrzyma merytoryczne starcie. Jak stwierdził, ma już przygotowane kilkadziesiąt zagadnień o które chce zapytać w jej trakcie. To będzie także test dla samego Szczerskiego, który będzie musiał zaprezentować stanowisko partii w tej kluczowej sprawie. W kontekście ostatniego posiedzenie sejmowych komisji dotyczącego paktu fiskalnego, można spodziewać się pytań o siłę głosu Polski po przystąpieniu do paktu, o kwestie związane z trybem jego ratyfikacji, a także instytucjonalnymi skutkami paktu dla całej UE. "Merytoryczny test" sugeruje, że PiS nie będzie jutro używać emocjonalnych argumentów o np. utracie przez Polskę niepodległości. Pakt fiskalny to jednak tylko wstęp do szerszej gry o wejście do strefy euro. Poseł Szczerski mówił dziś rano, że zapowiedzi debaty o tym to tylko próba wprowadzenia przez PO kolejnego politycznego podziału w Polsce, a całą sprawa - w przeciwieństwie np. do nowego budżetu UE - to oddalone w czasie mrzonki. To także zapowiada jaką linię przyjmie PiS - że wejście do strefy jest nierealistyczne, a całość to tylko i wyłącznie próba narzucenia nowego tematu, nowej osi podziału politycznego, użytecznego w konkretnym momencie. Szczerski stwierdził także, że ustalenie sztywnego kursu złotówki do euro to ostatnia okazja na zrobienie doskonałego biznesu w Polsce. Trzecim elementem planu PiS ma być wniosek nieufności dla ministra Arłukowicza. Jak powiedział rano w Sygnałach Dnia PR1 Polskiego Radia Ryszard Czernecki, spodziewa się sejmowej debaty na ten temat jeszcze przed złożeniem wniosku o konstruktywne wotum nieufności. "To ma być ostrzeżenie dla wszystkich ministrów" - powiedział polityk PiS. Te trzy elementy składają się na plan gry Prawi i Sprawiedliwości na początek 2013 roku. PiS liczy, że uda się powtórzyć efekt jesiennej serii debat eksperckich, co korzystnie dla tej partii ustawiłoby początek nowego politycznego sezonu. fot. Krzysztof Białoskórski sejm.gov.pl Mochał Kolonko

Nieukarane zbrodnie PRL-u. Z mordercy brydżysta Z Wikipedii dowiemy się, że Marian Frenkiel to polski brydżysta, laureat wielu rozgrywek krajowych, europejskich i światowych. Mistrz, kapitan reprezentacji, honorowy członek. Tymczasem samo proste porównanie zdjęć nie pozostawia wątpliwości, że ów brydżowy autorytet to wcześniejszy stalinowski morderca sądowy. Urodził się w 1919 r. w Łodzi. Syn Bronisława – oficera Wojska Polskiego i lekarza, oraz Róży z Heflichów. Przed wojną ukończył łódzkie Prywatne Gimnazjum Męskie i trzy lata prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. We wrześniu 1939 r. wraz z rodziną uciekł do Sowietów. Najpierw do Łucka, gdzie jego ojciec objął miejscową klinikę. Potem na Uniwersytecie Iwana Franki we Lwowie kontynuował studia prawnicze. Tu został członkiem Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom (MOPR) i współpracownikiem „Czerwonego Sztandaru” – sowieckiej propagandówki wojskowej wydawanej w języku polskim.
Z aktora śledczy Przez jakiś czas „zwiedzał” Ukrainę w ramach batalionów pracy, by w końcu zatrudnić się w teatrze w Czkałowie w Kazachstanie, a potem Orsku w południowym Uralu. Po zmobilizowaniu do Ludowego Wojska Polskiego pracował w teatrze 1. Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS, jednak karierę aktorską przerwał, gdy otrzymał przydział na oficera śledczego. Odtąd piął się po szczeblach stalinowskiego aparatu bezprawia. Po „wyzwoleniu” rodzinnej Łodzi utrwalał ludowy terror, urzędując za biurkiem miejscowych prokuratur wojskowych. Nowy okupant musiał docenić jego pracę, skoro już w 1946 r. awansowano go do Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie. Frenkiel jednocześnie ukończył prawo na Uniwersytecie w Łodzi. W 1954 r. został przyjęty do PZPR-u.
Sport i sztuka Z opinii służbowej płk. Mariana Ryby, p.o. naczelnego prokuratora wojskowego: „Cieszył się autorytetem przełożonych i podwładnych. Posiadaną wiedzę i doświadczenie umiał przekazać młodym oficerom. (…) Brał udział w opracowaniu poważniejszych instrukcji i zarządzeń Naczelnej Prokuratury Wojskowej. (…) Wolny czas poświęca na czytanie literatury pięknej. Interesuje się sportem i sztuką”. Do obowiązków prokuratora Frenkiela należało prowadzenie i nadzorowanie śledztw w sprawach wojskowych. Lansował tezę, że jeżeli fakty są inne, niż chciałaby prokuratura, to... tym gorzej dla faktów. W raporcie „odwilżowej” komisji Mariana Mazura napisano, że Frenkiel ponosi odpowiedzialność m.in. za:
niereagowanie na wyjaśnienia oskarżonych (…) składane na rozprawie, a zawierające zeznania o niedozwolonych metodach śledztwa – przeciwnie – w odpowiedzi na skargę Kryski (płk Jan Kryska był katowany przez oficerów Informacji Wojskowej – przyp. red.) zażądał wyższej kary, uznając to za okoliczność obciążającą. Na stosowanie niedozwolonych metod śledztwa wskazywało wniesienie osk. Rolińskiego na noszach na salę sądową, czym prokurator nie zainteresował się, (…)
oskarżanie w znacznej liczbie spraw „spisku wojskowego”, w „sprawie bydgoskiej” i żądanie wysokich kar, jakkolwiek w sprawach tych było wiele niewyjaśnionych sprzeczności i wątpliwości, do których wyjaśnienia nie dążył wbrew obowiązkowi prokuratora. Żeby było ciekawiej, w 1956 r. Frenkiel zasiadał w komisji badającej miejsca potajemnych pochówków zamordowanych więźniów. Na liście było wiele jego ofiar. Komisja oczywiście niczego nie ustaliła.
Z Michnikiem pod rękę Prokurator Marian Frenkiel oskarżał również w sprawie, w której karę śmierci orzekał sędzia Stefan Michnik. 10 stycznia 1952 r. mjr Zefirin Machalla został stracony. Ten przedwojenny oficer, żołnierz Września, wywieziony do ZSRS, potem służący w Polskich Silach Zbrojnych na Zachodzie, od 1947 r. w Sztabie Generalnym WP, podczas ostatniego widzenia z żoną mówił, że jest niewinny (sędzia Michnik nie chciał słyszeć, że w śledztwie bezpieka wymusiła na nim zeznania i nie dopuścił do procesu obrońcy). Major Machalla był jedną z ofiar mordów sądowych w procesach odpryskowych w ramach tzw. sprawy Tatara. Stalinowscy oprawcy mieli „zdemaskować” antypaństwowy spisek w wojsku. W uzasadnieniu wyroku śmierci podpisanym przez Stefana Michnika napisano: „...oskarżony kierował się nienawiścią do mas pracujących narodu i wolą przywrócenia ustroju wyzysku i rządów zdrady narodowej”. Zofia Machalla przez długie lata walczyła o dobre imię męża i zapewnienie minimum egzystencji dwójce dzieci.
Redaktor w TVP W 1956 r. Marian Frenkiel został przeniesiony do rezerwy w stopniu pułkownika. Znalazł pracę w Telewizji Polskiej, odpowiadał za audycje dla Polonii. A potem spełniła się jego miłość do sportu – został mistrzem świata w brydżu. Zmarł w 1995 r. w Warszawie, nieścigany przez jakąkolwiek instytucję wymiaru sprawiedliwości. Ma okazały grób na wojskowych Powązkach – znajduje się nieopodal „Łączki”, na której do dołu śmierci wrzucono ciało mjr. Zefiryna Machally.
Tadeusz Płużański, publicysta, szef działu Opinie „Super Expressu”, właśnie ukazała się jego nowa książka „Oprawcy. Zbrodnie bez kary”.

Tadeusz Płużański

80 lat temu polscy kryptolodzy rozpoczęli regularne odczytywanie niemieckich depesz szyfrowanych Enigmą Niemal 80 lat temu, w całkowitej tajemnicy, dokonano przełomowego dzieła rzutującego na przyszłe wydarzenia światowe. W związku z tą rocznicą przypominamy historię Enigmy i wspaniały a niedoceniony udział Polaków w jej rozpracowaniu.

Tajemnice Enigmy W roku 1918 niemiecki wynalazca Arthur Scherbius opatentował maszynę szyfrującą, nazwaną później Enigma. Planowanymi użytkownikami tej maszyny miały być głównie korporacje, wielkie firmy chcące chronić swoją korespondencję, poczty, oraz inne instytucje państwowe. Początkowo armia niemiecka nie była zbytnio zainteresowana wprowadzeniem maszyn szyfrujących na miejsce powszechnego w tym czasie kodu ręcznego, jednakże plany remilitaryzacji Republiki Weimarskiej, a także odkrycie faktu, iż służby Królestwa Brytyjskiego regularnie czytały depesze niemieckie w czasie I wojny światowej, spowodowały, że dowództwo niemieckie zdecydowało się na wprowadzenie kodu maszynowego, stanowiącego gwarancję zachowania bezpieczeństwa przekazywanych informacji. Ulepszona wersja Enigmy po raz pierwszy pojawiła się na wyposażeniu niemieckiej armii w 1926 roku, najpierw w marynarce wojennej, a w dwa lata później w siłach lądowych. Była to cały czas zmieniona wersja odmiany cywilnej, którą można było wtenczas bez utrudnień nabyć na rynku. Przypuszcza się, iż celowo dowództwo armii niemieckiej, nabywając cywilną Enigmę i adaptując ją do potrzeb wojskowych, nie dążyło do wycofania jej z rynku, aby nie zwrócić uwagi służb specjalnych innych krajów jej nagłym zniknięciem. Przełom w stopniu komplikacji maszyny nastąpił w 1930 roku, kiedy to dla potrzeb rozrastającej się Reichswehry opracowano nową, bardziej rozbudowaną wersję Enigmy, wzbogaconą o tzw. centralkę, która w niepomierny sposób zwiększała liczbę kombinacji szyfrów. W kolejnych latach, podczas których Niemcy coraz intensywniej przygotowywały się do działań wojennych, maszyna szyfrująca Enigma przechodziła kilkakrotne modyfikacje, często bardzo znacznie zmniejszające szanse ewentualnego jej dekryptażu. Krótko po odzyskaniu niepodległości, w formującej się armii polskiej zaistniała potrzeba zorganizowania komórki, której zadaniem byłoby przechwytywanie i czytanie meldunków armii sąsiadujących krajów. Właściwym człowiekiem do wykonania tego zadania okazał się 27-letni porucznik Jan Kowalewski, utalentowany inżynier, znający wiele języków obcych. Uformowane przez niego Biuro Szyfrów, działające w ramach tzw. Wydziału Drugiego, czyli wywiadu wojskowego, czekało potężne wyzwanie w postaci odradzających się w Niemczech ruchów narodowościowych i wzrostu znaczenia armii niemieckiej, a następcę Kowalewskiego, majora Franciszka Pokornego czekało trudne zadanie obserwowania zarówno wschodniego jak i zachodniego sąsiada. W tych warunkach stałego zagrożenia Kraju z obu stron, dalekowzroczna polityka dowódców wojskowych, jak i bieżące potrzeby, zintensyfikowały prace nad przechwytywaniem i odczytywaniem meldunków polityczno-wojskowych obydwu sąsiadów. Z początku nie sprawiało to większego kłopotu: w okresie do 1926 roku, regularnie odczytywano kody niemieckie, jak również – tak samo nieskomplikowane w tym czasie – szyfry i kody sowieckie. Żadne państwo nie stosowało jednak dotychczas kodów maszynowych. Sytuacja uległa pogorszeniu w roku 1926, kiedy to niemiecka marynarka wojenna zaczęła stopniowo szyfrować meldunki maszynowo. W lipcu 1928 roku również meldunki niemieckich sił lądowych stały się dla polskich służb specjalnych nierozwiązalną zagadką. Słusznie przypuszczając, że ta dramatyczna zmiana łączyła się z wprowadzeniem maszyny szyfrującej tekst, zakupiono – dostępną na wolnym rynku w Niemczech – handlową wersję Enigmy. Po przewiezieniu maszyny do Kraju, intensywne jej oględziny i próby rozwiązania przechwyconych meldunków, prowadzone m.in. przez kapitana Maksymiliana Ciężkiego i porucznika Wiktora Michałowskiego, nie przyniosły żadnych pozytywnych rezultatów. Problem ten należało zaatakować z innej strony. W sytuacji tej, w styczniu 1929 roku, na zlecenie Sztabu Głównego Wojska Polskiego w Instytucie Matematyki Uniwersytetu Poznańskiego zorganizowano kurs kryptologii. Kurs ten, prowadzony przez majora Pokornego, kapitana Ciężkiego i inżyniera Antoniego Pallutha miał za zadanie wyłowić wyróżniających się w tym kierunku studentów matematyki. Podczas jednego z wieczornych zajęć, kapitan Ciężki dał adeptom kryptologii zadanie rozwiązania – rozwiązanego już wcześniej przez niego samego – transpozycyjnego kodu niemieckiego. W ciągu kilku godzin trzech studentów: Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski, prawidłowo odczytało ukryty tekst. Wyłowione w trakcie tego kursu talenty: ośmiu studentów, w tym dwóch z trzech najbardziej się wyróżniających, podjęli w zaadaptowanym pomieszczeniu Komendy Miasta w Poznaniu prace nad niemieckimi szyframi. Trzeci z uczestników kursu: Marian Rejewski opuścił zespół i udał się na Uniwersytet w Getyndze na specjalizacje w statystyce matematycznej. Warunki ekonomiczne zmusiły go jednak do powrotu do Kraju i od jesieni 1930 roku i on dołączył do zespołu kryptologów. W początkowej fazie materiały do dekryptażu pochodziły głównie ze stacji nasłuchowej pod Poznaniem, chociaż często pracowano nad materiałami z innych stacji: w Warszawie, Starogardzie (Gdańskim) i Krzesławicach pod Krakowem. Placówka Biura Szyfrów w Poznaniu, pomyślana jako tymczasowa, została rozwiązana, a trzem najbardziej wyróżniającym się: Rejewskiemu, który w tym czasie wykładał matematykę na Uniwersytecie Poznańskim, oraz świeżo upieczonym absolwentom tej uczelni: Różyckiemu i Zygalskiemu, zaproponowano stałą pracę w Biurze Szyfrów Sztabu Głównego Wojska Polskiego w Warszawie. Tym samym rozpoczął się nowy okres w boju z Enigmą. Pierwszy sukces grupa młodych kryptologów odniosła odczytując czteroliterowy kod niemieckiej marynarki wojennej, jakkolwiek cały czas droga do odczytywania meldunków szyfrowanych maszynowo, wydawała się bardzo daleka. Dostrzegając jednak ogromne możliwości tej grupy, szefowie Biura Szyfrów postanowili w takiej sytuacji sprawdzić kryptologów w najtrudniejszej walce. Najstarszemu z trójki: Marianowi Rejewskiemu udostępniono zbierane w ostatnich latach szyfrowane maszynowo niemieckie meldunki i zlecono ich przeanalizowanie. Z pewnościa nie liczono wtedy na szybkie rozwiązanie zagadki, jednak wierzono, że może istnieć jakaś trudno zauważalna własność, która pomogłaby w rozwiązaniu szyfru. Rejewski, dysponujący handlową wersją Enigmy i depeszami niemieckimi, zauważył występowanie pewnych charakterystycznych cech, które ujął w postać układu równań permutacyjnych. I mimo, iż ilość niewiadomych wykluczała rozwiązanie równań, to sam fakt wykorzystania wyższej matematyki stał się pierwszym w tym czasie i przełomowym elementem w rozwiązywaniu problemów szyfrów maszynowych, czyniąc Rejewskiego “ojcem” nowoczesnych ataków kryptograficznych. Widząc ogromne możliwości dalszych postępów w próbie rozwiązania szyfru Enigmy, nowy kierownik Biura Szyfrów: major Gwidon Langer, przekazał Rejewskiemu cztery dokumenty zdobyte przez wywiad francuski. Były to: zdjęcie wojskowej odmiany Enigmy, instrukcja obsługi

Enigmy oraz dwie, nieaktualne od roku tabele kluczy. Jak obecnie stwierdzają historycy, informacje zawarte w tych dokumentach nie były wystarczające do odkrycia największej zagadki Enigmy: wewnętrznych połączeń wirników, jednak w znacznym stopniu pomogły Rejewskiemu w zlikwidowaniu kilku niewiadomych z równań permutacyjnych. Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i wspomnieć o współpracy jaka występowała pomiędzy wywiadem francuskim i polskim. Otóż Gustave Bertrand, wówczas kapitan, szef Służby Wywiadowczej (Service de Renseignements) zauważając niezdolność francuskich służb kryptograficznych do rozwiązania szyfru maszynowego, nawiązał w 1931 roku kontakt z wywiadem polskim. Już podczas pierwszej swojej wizyty w Warszawie przekazał on wspomniane wyżej dokumenty Polakom. Dokumenty te, oraz kolejne materiały przekazywane w przyszłości, pochodziły od płatnego szpiega, noszącego pseudonim Asche. Kim był ów tajemniczy informator wywiadu francuskiego? Asche, czyli Hans-Thilo Schmidt, pochodzący z szacownej niemieckiej rodziny, pracował jako urzędnik w niemieckim Centrum Szyfrów (Chiffrierstelle), zajmując się niszczeniem zdezaktualizowanych tabeli kluczy. Za największy paradoks w historii wywiadu uznać można fakt, iż osobą, która przyjęła Hans-Thilo Schmidt do pracy na tym stanowisku, był jego rodzony brat: major Rudolf Schmidt, wówczas kierownik Chiffrierstelle. (Rudolf Schmidt, późniejszy general, wydalony zostal z Armii po wykryciu działalności prowadzonej przez brata. Hans-Thilo skazany został na śmierć i stracony). Ashe sprzedał wywiadowi francuskiemu wiele, mniej lub bardziej ważnych dokumentów, z których część przekazana została szefom polskiego Biura Szyfrów: Langerowi i Ciężkiemu. Jednakże – co okazuje się niezwykle zaskakujące – ŻADEN z późniejszych dokumentów nie został udostępniony Rejewskiemu i zespołowi kryptologów. Czym tłumaczyć fakt ukrycia posiadanych tabeli kluczy? Przypuszcza się, że strategia kierownictwa Biura wiązała się z potrzebą wyrobienia silnego zespołu kryptologów, który mógłby odnosić sukcesy z niemieckimi szyframi również w przypadku, gdyby nagle zabrakło materiałów wywiadowczych (w tym przypadku liczono się z nagłym przerwaniem działalności Asche, jak i z możliwością zrezygnowania Francji ze współpracy z wywiadem polskim). W kontekście tych faktów tym bardziej znaczące stają się osiągnięcia Rejewskiego i reszty polskich kryptologów. Największym osiągnięciem Rejewskiego było wydedukowanie połączeń wewnętrznych jednego z wirników Enigmy. Mimo tego jednak zagadka działania całej maszyny ciągle nie miała swego rozwiązania. W tym momencie można mówić o szczęściu polskiego zespołu kryptologów: jeden z dostarczonych przez wywiad francuski kluczy umożliwiał odgadnięcie połączeń drugiego wirnika. Z niewielką trudnością znaleziono również i połączenia trzeciego wirnika. Tym samym – przy znajomości połączeń wewnętrznych wirników – możliwe stało się odczytywanie depesz niemieckich. Od pierwszych dni stycznia 1933 roku Biuro Szyfrów było w stanie czytać niemal wszystkie depesze niemieckie kodowane maszynowo. Polska była jedynym krajem na świecie, który w tym czasie posiadał taką możliwość. Szacuje się, że do grudnia 1938 roku odczytano kilka tysięcy meldunków kodowanych Enigmą. Od pierwszych dni stycznia 1933 roku Biuro Szyfrów było w stanie czytać niemal wszystkie depesze niemieckie kodowane maszynowo. Polska była jedynym krajem na świecie, który w tym czasie posiadał taką możliwość. Szacuje się, że do grudnia 1938 roku odczytano kilka tysięcy meldunków kodowanych Enigmą. W połowie grudnia 1938 roku Niemcy dodali do zestawu dwa dodatkowe wirniki (mimo, iż maszyna dalej używała tylko trzech wirników), co spowodowalo, iż do rozwiazywania szyfru Polacy potrzebowali dziesięć razy więcej tzw. bomb. Bombami nazywano specjalnie zaprojektowane przez Jerzego Różyckiego i skonstruowane w warszawskich zakładach AVA, maszyny-cyklometry, które pracując równolegle znajdywały pierwotne położenie wirników. Wykonanie sześćdziesięciu Bomb przekraczało zarówno techniczne jak i finansowe możliwości Biura Szyfrów, tym bardziej, że równocześnie należałoby wykonać co najmniej 60 tzw. płacht Zygalskiego, bardzo pracochłonnych w wykonaniu arkuszy perforowanych pomagających w ustaleniu kolejności wirników. Można zadać sobie pytanie dlaczego inne kraje z wielkimi tradycjami zespołów kryptoanalitycznch, nie były w stanie rozwiązać zagadki Enigmy. Po sukcesach kryptologów francuskich w latach 1914-1918 i regularnym czytaniu kodów co najmniej dziesięciu krajów w latach dwudziestych, Francja nie była zainteresowana przyłączeniem do zespołów młodych matematyków, co – jak się okazało na przykładzie Rejewskiego i polskich kryptoanalityków – było warunkiem rozwiązania kodu maszynowego. Anglia, również mimo posiadania wielkich tradycji, jak i takich językowych sław kryptoanalitycznych jak Dillwyn Knox, mimo wielkich wysiłków nie była w stanie złamać szyfrów Enigmy. W przypadku Wielkiej Brytanii istotny był jeszcze jeden czynnik: za największego wroga traktowano flotę japońską, nie zaś Niemcy i przez to wysiłki rozwiązania Enigmy nie uważano za priorytetowe. Obok tego wszystkiego, brak wizji i silnej woli Francji i Wielkiej Brytanii spowodowały, że tylko Polska i polscy kryptoanalitycy byli w stanie wydrzeć tajemnicę Niemcom. Tak więc – bez pomocy Polski – dwa wielkie mocarstwa zaczynałyby wojnę bez żadnych możliwości czytania depesz największego wroga i najsilniejszej armii świata. Pomimo nieustannych udoskonaleń Enigmy polscy kryptolodzy nadążali z ustaleniem dokonywanych przez Niemcow zmian. Niestety, polityczne uwarunkowania w Europie: zajęcie przez Niemców Austrii i Czechosłowacji i agresywne wypowiedzi Hitlera, nie wróżyły Polsce długiej przyszłości. Oczekując najgorszego, kierownictwo Biura Szyfrów zdecydowało się na zaaranżowanie spotkania z szefami wywiadów Francji i Wielkiej Brytanii. Do pierwszego spotkania doszło w styczniu 1939 w Paryżu, jednak dopiero podczas drugiego spotkania, które odbyło się w dniach 24-26 lipca 1939 roku w Warszawie, Polacy ujawnili aliantom mocno strzeżoną przez tyle lat tajemnicę rozwiązania zagadki Enigmy. Na drugie trójstronne, lipcowe spotkanie przybyli ze strony francuskiej: Gustave Bertrand i kapitan Henri Braquenie, ze strony angielskiej: szef Government Code and Cypher School komandor Alistair Denniston, główny kryptolog Alfred D. Knox oraz specjalista nasłchu radiowego, komandor Humphrey Sandwith. Przed odkryciem tajemnicy, gości zabawiali w restauracji Hotelu Bristol: szef Biura Szyfrów, Stefan Mayer, major Gwidon Langer i kapitan Ciężki oraz trzech kryptologów: Rejewski, Różycki i Zygalski. Po miłej rozmowie (prowadzonej po niemiecku, gdyż był to jedyny język znany wszystkim trzem stronom) goście i gospodarze udali się do ośrodka w Pyrach gdzie w biurze kryptologów leżały na stole, przykryte materiałem, przygotowane przez Polaków maszyny. Gdy wszyscy zebrali się wokół stołu, major Langer bez słowa zdjął z maszyn pokrowce. Po chwili ciszy, która była wynikiem zaskoczenia i zadziwienia, generał Bertrand spytał pierwszy: “Skąd to wzięliście?”, na co Langer odpowiedział: “Zrobiliśmy to sami”. Na stole leżały kopie Enigmy, wykonane przez warszawską wytwornię AVA. Brytyjczycy zadawali najwiecęj pytań, a Denniston chciał natychmiast dzwonić do Londynu, aby przysłano kreślarza i elektryka, którzy wykonaliby szkice maszyny. Major Langer miał jednak więcej do pokazania: goście przeszli do następnego pokoju, w którym zademonstrowano polskie wynalazki: bomby i płachty Zygalskiego. Francuscy i angielscy goście nie mieli słów uznania i podziękowania za ujawnienie tajemnicy, a Denniston ponownie chciał telefonować do Londynu. Zupełnie jednak nie uwierzył swym uszom, gdy usłyszał, że Polacy przygotowali gościom po jednej kopii Enigmy i komplet wszystkich materiałów. Był to pierwszy – acz nie ostatni – wkład Polaków w walkę przeciw wspólnemu wrogowi. 16 sierpnia Bertrand, wraz z brytyjskim kurierem dyplomatycznym, przewiózł jeden egzemplarz Enigmy z Paryża do Londynu, gdzie osobiście wręczył ją szefowi brytyjskiego wywiadu pułkownikowi Steward’owi Menzies. Za niecałe dwa tygodnie wojska niemieckie napadły na Polskę. Polskie Biuro Szyfrów i jego pracownicy ewakuowali się do Rumunii, skąd kryptolodzy przewiezieni zostali do Francji, gdzie ponownie zajęli się rozszyfrowywaniem Enigmy. A w brytyjskim ośrodku dekryptażu Bletchley Park, największe głowy matematyczne, w tym genialny Alan Turing, korzystając z polskich odkryć mogły podjąć – jeszcze kilka dni temu beznadziejną – walkę kryptologiczną z Niemcami.Powyższy tekst ukazał się na stronie www.enigmahistory.org prowadzonej przez Autora.

Strona Enigma History powstała w roku 1996 i działała do roku 2009, kiedy to została zamknięta, a jej nazwa przejęta przez komercyjną firmę. Strona Enigma History była pierwszą stroną w języku polskim w Internecie omawiającą historię Enigmy i udział w niej Polaków, oraz jedną z pierwszych w języku angielskim. Była cytowana jako materiał źródłowy w Encyclopedia Britannica, a z uwagi na unikalną i szczegółową tabelę wydarzeń, powoływano się na nią w materiałach naukowych (np. prace Professor Emeritus James T. Smith, z San Francisco University). Autor próbuje odtworzyć Stronę (z konieczności, pod zmienioną nazwą domeny) i szuka specjalistów – web designer’ow, oraz dziękuje z góry za wszelką pomoc.

www.enigmahistory.org

Lech Maziakowski Washington, DC, 1999

W Polsce nie ma demokracji Powoływanie się przez Polskę i polskich polityków na mechanizmy demokratyczne jest kłamstwem. Czy ktoś z nas wyobraża sobie taką sytuację, że chcąc załatwić kredyt lub jakąkolwiek sprawę związaną ze swoja nieruchomością (domem, mieszkaniem czy placem) i zeswoimi pieniędzmi na koncie urzędy wymagają ustanowienie specjalnego pełnomocnika. Ów specjalny pełnomocnik miałby pełną swobodę dysponowania połową naszych pieniędzy i był osobą którą musielibyśmy wybrać z kilku list przedstawionych nam przez urzędnika. Mało tego, pełnomocnik byłby ustanowiony na 4 lata, bez możliwości odwołania, bez możliwości rozliczania go za działanie w inny sposób niz brak ponownego wyboru, a my, mocodawcy, nie mielibyśmy żadnego wpływu na umieszczenie danej osoby na obligatoryjnej liście. Na dodatek nasz pełnomocnik miałby przede wszystkim obowiązek reprezentowania interesów osoby układającej daną listę (będącej na jej pierwszym miejscu), a dopiero potem myślęć o działaniu na naszą rzecz i naszego majątku. Na wszelkie protesty otrzymamy ripostę w stylu: przecież sam pan/pani dokonuje wyboru swojego pełnomocnika. Czy w ogóle w głowie nam się mieszczą takie zasady? Tymczasem w tzw. polskiej demokracji mamy sytuacje analogiczną. Wybieramy naszych konstytucyjnych przedstawicieli do parlamentu z góry narzuconych list przez prezesów partii, dajemy im upoważnienie na 4 lata, nie możemy ich wcześniej odwołać ani rozliczyć i godzimy się, że będą zarządzać naszym majątkiem wiedząc o tym, że w pierwszej kolejności będą dbać nie o nas ale o interesy partii, którą reprezentują. Dodatkowo, godzimy sie by procedura tworzenia list, procedura aplikowania na listy i procedura wyboru przez nas osoby z narzuconej listy była weryfikowana przez organ (PKW) którego działania są poza wszelką kontrolą wyborców, urzędników czy organów sądowych. Sam pełnomocnik jest dodatkowo bezkarny, bo za swoje działania, nawet niezgodne z obowiazujacym prawem jest zwolniony z odpowiedzialności karnej i cywilnej. Czy w takiej sytuacji w ogóle istnieje motywacja, by w jakimkolwiek momencie pełnomocnik działał na rzecz interesów swoich mocodawców, czyli wyborców? Czy istnieje jakikolwiek mechanizm gwarantujący, lub wymuszający na pełnocnikach obowiązek wykonuwania pracy, za którą pobiera wynagrodzenie z naszych pieniędzy, w sposób profesjonalny, uczciwy, realizując zobowiązane wynikające z przyrzeczenia publicznego (obietnice wyborcze i program) i działając z należytą starannością - która jest minimalną podstawą wszelkich kontraktów? Powiedzmy sobie szczerze, nie będzie w Polsce demokracji póki nie będziemy mieli swobody wyboru wśród wszelkich możliwych kandydatów, którzy będą mogli bez ograniczeń skorzystać z biernego prawa wyborczego wystawiając swoją kandydaturę i prezentując publicznie swoją osobę oraz swoje zamiary. Nie będzie w Polsce demokracji, jeśli będziemy skazani na dokonywanie głosowania w systemie konkursu piekności, na osoby, które nam przedstawi jeden z pięciu-sześciu parlamentarzystów zarządzających strukturą o właściwościach mafijnych (bo działającą na ekstraordynaryjnych zasadach poza systemem prawa) za wielkie pieniądze ściągane od nas w formie państwowego haraczu. Nie możemy mówić o demokracji w sytuacji, gdy sam proces dokonywania wyborów jest poza kontrolą samych wyborców, oparty na systemie informatycznym, którego działania nie można zwerysfikować, który jest dowolnie modyfikowalny przez programistów i administratorów, będących twórcami programu i nim zarządzających, a jego cyfrowe serce i baza znajduje się na serwerach będących pod kontrolą niezbyt przyjaźnie nastawionego do nas sąsiada ze wschodu. Powiem więcej, póki pełnomocnicy-posłowie, będą dysponowali imunitetami gwarantujacymi im bezkarność, będą zwolnieni od działania na rzecz wyborców (interpelacje, zapytania, inicjatywa ustawodawcza, interwencje) co mają od niedawna zagwarantowane ustawowo i nie będzie istniał mandat związany, umożliwiający odwolanie przez wyborców z danego okręgu posła, który się sprzeniewierzył interesom ludzi, którzy go wybrali - to powoływanie się przez kogokolwiek, posłów, urzędników, organy czy dziennikarzy na demokrację w Polsce będzie bezczelnym kłamstwem. Dodam, że każdy publiczny akt dyscypliny partyjnej jest de facto potwierdzeniem dyktatury związku mafii, który zarządza tym państwem i który stworzył takie warunki "prawne" by mieć swobodę w dowolnym sprawowaniu władzy i nigdy jej nie stracić. Jeżeli spojrzymy na całą sytuację z właściwej perspektywy to zrozumiemy, że patrząc na tzw polityków w TV lub czytając o nich w prasie, tak naprawdę patrzymy na dyskusję pomiędzy chronionymi przez prawo pospolitymi bandytami i aferzystami, którzy żyją z okradania nas, nie gwarantując nam niczego, czego sami sobie by nie zapewnili chroniąc własne interesy. Ci ludzie posiadają dodatkowo niemal absolutną kontrolę instrumentów służących powszechnej manipulacji, zakłamywaniu rzeczywistości i wywierania wpływu. Ich mafie albo bezpośrednio finansują media, albo pozwalają na łupienie obywateli różnym firmom krzakom (nie posiadajacym tak naprawdę żadnych aktywów prócz znakomitych warunków działania stworzonych przez mafie i gwarancji bezkarności), które za to są  zobowiązane do finansowania (odpalania działki) mediów dzięki którym oszukuje się miliony ludzi i utrzymuje ten zbrodniczy system. Jeśli to pojmiemy, to przestaniemy się podniecać tym co mówi jeden czy drugi polityk, tym co zapowiada, co obiecuje, jakie stanowisko ma w mniej lub bardziej udawanym sporze, gdyż ma to znaczenie dla rzeczywistości porównywalne do rozwoju akcji w sztuce, na która kupimy bilety lub w filmie Stevena Segala. Rzecz jasna ma to minimalnie większą wartość informacyjną, gdyż czasem możemy się dowiedzieć z czego dodatkowo zostaniemy okradzeni lub w jaki dodatkowy sposób będziemy zabijani (państwowa ochrona zdrowia to eufemizm) lub torturowani fizycznie i psychicznie (za pomocą tzw wymiaru sprawiedliwości). Nie oszukujmy się jednak, na to czy mafia to zrobi tak czy siak, nie mamy żadnego wpływu. Mówiąc szczerze, choć to okrutne, przy takim mafinym systemie łupienia i zniewolenia nie powinniśmy się też tak na prawdę przejmować wszelkimi przetasowaniami personalnymi i czy nawet śmiercią okradajacych nas bandytów, gdyż jest to zwykły element wojny gangów, podobny do tego jaki możemy oglądać w filmach typu "Ojciec Chrzestny" czy "Chłopcy z ferajny". I w zasadzie nie ma na to wszystko rady, bo bandyci, którzy mienią się bezprawnie politykami, zapominajac, że polityka to honor, uczciwość, dbałość o dobro wspólne i służba publiczna, nie mają żadnego interesu w tym by kiedykolwiek oddać władzę. Możemy się tylko modlić, liczyć, że uda sie ich przechytrzyć poprzez działania garsteczki uczciwych agentów pod przykrywką, działajacych z ramienia społeczeństwa w mafijnych rodzinach, lub mieć nadzieję, że kiedyś niewolnicy się zbuntują i zwyczajnie pozabijają nadzorców. To ostatnie rozwiazanie jest jednak cholernie niebezpieczne, bo skąd wiadomo czy będziemy wiedzieli kto jest nadzorcą, kto dobry, i czy sie nie pomylimy wysyłając na szafot nie tych co potrzeba? Stawiałbym więc niestety głownie na dwa pierwsze sposoby, które, przyznacie nie mają tak na pierwszy rzut oka zbyt wielkich szans na powodzenie. Ale na szczęście rzeczywistość potrafi czasem pozytywnie zaskakiwać. Nazywajmy ją jednak po imieniu i bez ogródek: demokracji, czymkolwiek ona jest, w Polsce nie ma. Nie ma nawet jej fasady, póki nie istnieje mechanizm obligatoryjnego referendum w sprawach najważniejszych dla społeczeństwa, narodu, wyborców i Państwa Polskiego.ŁŁ

Ps. tak mi przyszło do głowy, może od razu nastawmy się na tyranię, ale przynajmniej wybierzmy sobie właściwego tyrana. Rzymianie, nawet za czasów najsilniejszych cesarzy potrafili te sprawy skutecznie załatwiać przez pół tysiąca lat.

Moja antyprognoza gospodarcza. Jaki jest najlepszy biznes? Dawniej zajmowały się tym fachem wróżki, z nadreprezentacją Cyganek. Potem pałeczkę przejęli meteorolodzy, ze swoimi prognozami pogody, które – na szczęście dla ciemnego ludu – trafnie korygują zreumatyzowane staruszki.Teraz w prognozowaniu robią wszelkiej maści analitycy, i na to już reumatyzm nie poradzi;

kończy się to zawsze tak samo: blamażem prognostów i mankiem w kasie u tych, co się na żartach nie poznali. Jak na przykładzie prognoz tzw. agencji ratingowych widać najwyraźniej. Dlatego w ubiegłym roku złożyłem moim Czytelnikom po prostu życzenia, bo nie lubię z nikogo (no, z prawie nikogo) robić, pardon – durnia. No i w tym roku – zagwozdka:

mój Rówieśnik (i kolega z NZSu), zamiast banalnie a la president coś tam, coś tam pożyczyć Publiczności, pokusił się o prognozę. Ekonomiczną.

1.„Spadek bezrobocia w 2. Połowie” (roku) – napisał szef rządu w sobotę na Twitterze. Tu…. zgoda półpełna. Bo martwi mnie, że mój Rówieśnik (i kolega z NZSu) nie potraktował kwestii całościowo, a połowicznie. To takie przestarzałe, najdelikatniej rzecz ujmując, podejście. Gdyż mnie, oprócz półrocza drugiego, bardzo interesuje także półrocze pierwsze I ja przeczuwam (nie prognozuję, broń Boże!) że w tym półroczu pierwszym „spadek bezrobocia będzie ujemny”

No dobrze – ja wiem, że po nowej maturze można tej nowomowy nie zrozumieć, dlatego użyję określenia prostackiego:

w I półroczu bezrobocie wzrośnie.I teraz najciekawsza część (mojej) antyprognozy:

dla przeciętnie inteligentnego odbiorcy prognoz (takich jest większość, inaczej by nie byli przeciętnymi) ) istotne jest SALDO. Moim, i całkowicie niesłusznym zdaniem, wzrost bezrobocia w I połowie będzie większy, niż (ewentualny) spadek w półroczu drugim. Niestety, na język ludzi normalnych (takich jest, niestety, mniejszość, przynajmniej w Polsce) to się tłumaczy tak:

saldo będzie takie, ze na koniec roku 2013 bezrobocie będzie WIĘKSZE niż dziś, czyli 1 stycznia. A proszę wziąć pod uwagę, że w obliczaniu poziomu bezrobocia, dział kreacji (tak, dział kreacji) GUS nie uwzględnia polskiej specjalności, jaką jest bezrobocie wyeksportowane. To zamiast eksportu statków, ze zlikwidowanych stoczni, węgla, z zalanych kopalń czy samochodów, z zamykanych fabryk.

2. „Będą nowe pozytywne rekordy na obligacjach”. Tu – zgoda pełna. Bo tylko mój kolega wie, co ów „rekord” oznacza i jak mocno nas zaboli.

3. „Unikniemy recesji”. To wiem – GUS pod nowym kierownictwem działa jeszcze sprawniej, niż za Gierka.I zgodnie z zasadą pomocniczości, tak prezentuje dane, żeby były słuszne, co jest znacznie istotniejsze, niż żeby były dokładne, o prawdziwych nie mówiąc.Co na deser, Czytelnik zapyta? Na deser? Gruszki. Na wierzbie, odmiany twitterowej.

Ewaryst Fedorowicz

Kim jest Donald Tusk Zasłyszane z cyklu jedna baba drugiej babie. Tym razem rzecz się dzieje nie na przystanku, ani w maglu, ale przy sąsiednim stoliku: - Wiesz, ja to już wolę [wybrać] cynicznego gracza niż idealistę. Nie ufam idealistom. Relatywizm? Pragmatyzm? Permisywizm? Czy –stwo? A może zwykła troska o to, by żyło się lepiej, no bo:
„Jak myśleć o urządzeniu tego pokoju ładnymi meblami, bibelotami, serwantkami, gdy ciągle błocą podłogę, rozbijają i obtłukują przedmioty?”
 Możemy być dumni z Polski. Nie wszędzie bowiem cynizm bywa doceniany, popierany z taką determinacją i znajduje „szacun” i uznanie - a contrario do faszyzmu, który, jak powszechnie wiadomo musi być idealizmem jakimś, z góry skazanym na porażkę, oczywiście. Nie wszędzie kobiety potrafią zaufać komuś cynicznie wykorzystującemu naiwność, niewiedzę, czy wręcz głupotę ludzką i inne takie sprzyjające okoliczności, tudzież możliwości w swoich Gierkach. Tyle wyrozumiałości i empatii to ze świecą szukać. Eksportować się tego pewnie nie da, ale chyba można podciągnąć do kategorii podwyższonych standardów i kolejnego sukcesu Platformy. Kochanym, kochającym i ufającym w moc sukcesu Paniom bynajmniej odbierać praw wyborczych nie zamierzam, pozwolę sobie jednak, a właściwie to im też okolicznościowe, choć zakamuflowane, to i barwnym językiem momentami ukraszone ŻYCZENIA NOWOROCZNE, przez Aleksandra Ściosa spisane, polecić. Link do ciekawego tekstu o PDT wrzucił ktoś na fb:
„Kim jest Donald Tusk, poseł na sejm? Szokujące, niewygodne fakty! Tego nie przeczytasz nigdzie indziej Życiorys Donalda Tuska Donald Tusk urodził się 22 kwietnia 1957 roku w Gdańsku…”
http://kefir2010.wordpress.com/2012/12/29/kim-jest-donald-tusk-posel-na-sejm-szokujace-niewygodne-fakty-tego-nie-przeczytasz-nigdzie-indziej/
I na końcu wskazuje [...] Źródło:

http://miziaforum.wordpress.com/2012/12/29/donald-tusk-informacje-jawne-nie-wygodne-z-zrodel/.
Nie jest to tekst bez wad – i tak np. brak spacji po kropce i linku do filmu:
„Wniosek ten nigdy nie został przez Sejm rozpatrzony.Zobacz na filmie” Wspomniane źródło czytało mi się jeszcze gorzej, bo nie dawało spokoju ciągle pojawiające się w tle pytanie czy tekst wyśrodkowany jest poprawną i stosowną formą redakcyjną dla tekstu o Organie konstytucyjnym, czy też nie. Niemniej jednak zawiera sporo ciekawostek i mniej znanych cytatów rzucających odrobinę światła na postać Pana Premiera, jak i równie światłe i niemniej umiłowane postacie [postaci] z Nim w przeszłości lub dotąd jeszcze powiązane.Jak się kogoś kocha to wypada też chyba poznać bliżej, co nie? Możemy tedy poznać trendy, motywacje i priorytety owych kręgów. Okazuje się bowiem, że bywali bardziej szczerzy i barwni w swoich wypowiedziach. Nie to co teraz, kiedy to Pan Paweł Graś wydaje się wywiązywać z powierzonej roli znakomicie.Oczywiście nie pominięto mojego ulubionego cytatu przypisywanego ex premierowi:
„pierwszy milion trzeba ukraść”.staniu na głowie nago wspomina też  prof. Jerzy Robert Nowak  w artykule pt.  „Donald Kłamliwy”:
"Czasem mam ochotę powiedzieć prawdę, ale - to zabrzmi dziwnie - w tej mojej funkcji mówienie prawdy nie jest cnotą. Nie za to biorę pieniądze i nie to powinienem tam robić". To dość osobliwe oświadczenie Donalda Tuska, jako wicemarszałka Sejmu, zawarte z jednym w wywiadów ("Przekrój", nr 15 z 2005 r.)
„Tusk zaprezentował swoje dość szczególne pojmowanie demokracji, publicznie występując z wyraźną aprobatą dla niekonstytucyjnych działań, które obliczone były na umocnienie władzy Wałęsy. 20 marca 1992 r. powiedział w Radiu Zet: "Być może trzeba będzie wybrać pozakonstytucyjne rozwiązanie, jakim byłoby utworzenie rządu z prezydentem jako premierem". Już w owych miesiącach Tusk wykazał prawdziwie wielkie umiejętności w prowadzeniu gierek i intryg politycznych. Dał im szczególny wyraz w czerwcu 1992 r., odgrywając bardzo aktywną rolę w zakulisowych przygotowaniach do obalenia rządu J. Olszewskiego, żywiąc nadzieję, że również postkomunistyczny SLD odpowiednio wesprze te działania. Pokazał to aż nadto wyraźnie film "Nocna zmiana".”
http://www.jerzyrobertnowak.com/artykuly/Nasz_Dziennik/2007/2007.10.12.htm
Czyli ma talent do prowadzenia „gierek i intryg politycznych” i rozwija? Możemy być dumni...

Po lekturze dochodzę do wniosku, że wypada jeszcze zapytać:
- Jakie wartości prezentuje Prezes Rady Ministrów Donald Tusk
- Kim jest / był* [dla PDT]  Wiktor Kubiak?
„Kim jest Wiktor Kubiak? Jego nazwisko i opis działalności znajdziemy w Raporcie z Weryfikacji WSI.” http://www.wykop.pl/ramka/1212045/donald-tusk-batax-wiktor-kubiak-kulisy-sukcesu/
Prawdopodobnie był też managerem Edyty Górniak. Wg Wiki „Jeden z głównych bohaterów afery markowej”, o której  raczej cicho, chociaż można znaleźć wzmianki np. tu. A ponieważ nie występuje w linkowanych tekstach poniżej dodaję jeszcze inne mogące pomóc w udzieleniu odpowiedzi na powyższe pytanie:
Aleksander Ścios, "CHŁOPCY Z FERAJNY" 
http://cogito.salon24.pl/311656,chlopcy-z-ferajny
- Przy czym tu od razu muszę sprostować, mianowicie ośmielę się polemizować z Autorem odnoście sugestii, że niby mamy [prawo i / lub obowiązek] poznawać kłamstwo po oczach:
„Identyczny „argument” zastosował Donald Tusk, dodając nadto dywagacje na temat oczu Kamińskiego i Kaczyńskiego, po których mamy poznawać, czy i kiedy osoby te kłamią.”.
Uważam, że to teza za daleko posunięta i zbyt radykalna, żeby nie napisać uzurpująca sobie prawo do oceny [wiarygodności]. To nie my, Naród, ale sam Donald osobiście decyduje o tym, „co jest polską racją stanu”. I On też tylko to zapewne potrafi umieć, mając stosowne uprawnienia i kompetencje właściwe do tego, by poznawać kłamstwo [zawarte w korespondencji] po oczach i po primo zna te oczy. Widocznie dar ma taki, co musi też być oczywiste, poznawania po oczach, bo, no i jakby nie miał to by się media dopytywały, polemizowały, albo co. Musi mieć, bo zapewne też dlatego dziennikarka, która doskonale wie co to obciach i dlatego nie pyta, bo jest dobrze wychowana i wie jak się zachować w takiej sytuacji. A może i ma jakiś kredyt albo co. W związku z czym nie przystoi ryzykowanie zadawania niestosownych i niepoprawnych pytań o coś tak oczywistego jak kompetencje Pana Premiera. Zresztą można sobie doczytać na stronie internetowej.
Reasumując: Jedynie uprawnione organy posiadają uprawnienia w tym zakresie i autorytet w Polsce. Gdyby było inaczej, to np. w TV pokazywano by Kaczyńskiego na żywo zamiast komentować i tłumaczyć co właściwie powiedział lub dlaczego i po co milczy.  Natomiast podzielam opinię o zgodzie, bo zgoda buduje i o tym, że mogła kolejny raz zaprezentować „kulturę polityczną” – to słuszne uwagi:
W zgodzie z tym odczuciem wiceszefowa klubu PO Małgorzata Kidawa-Błońska, odnosząc się rzekomo do wniosku PiS o powołanie sejmowej komisji śledczej ws. finansowania Platformy, mogła kolejny raz zaprezentować „kulturę polityczną” grupy rządzącej i orzec, że „finanse PO są transparentne i nie budzą wątpliwości”, przywołując jako dowód stwierdzenie, iż „wszystkie sprawozdania finansowe PO były przyjmowane przez Państwową Komisję Wyborczą”.”.
Z dalszymi tekstami postaram się już nie polemizować, bo lecę do sklepu.
Smoleńsk to być albo nie być Polski Wyjaśnienie tragedii smoleńskiej to być albo nie być dla Polski na mapie świata. Jeżeli nie potrafimy jako państwo wyjaśnić przyczyn katastrofy, w której ginie prezydent z małżonką i większość polskiej elity, nie możemy się spodziewać, że ktokolwiek będzie traktował nas poważnie. Polacy w USA to rozumieją – mówi poseł PiS Adam Kwiatkowski w rozmowie z Olgą Doleśniak-Harczuk („Codzienna”). Spotkania polityków opozycji z amerykańską Polonią gromadzą tłumy naszych rodaków. Przedstawiciele opcji rządzącej nie mogą liczyć na taką popularność. Przede wszystkim prezydent Komorowski i inni politycy PO zachowują się tak, jakby się Polonii bali. Podczas ich wizyt w USA organizowane są tylko zamknięte spotkania. Wejść na nie mogą jedynie zaproszeni wcześniej przedstawiciele wybranych organizacji polonijnych. Zdecydowanie uważam, że takie spotkania powinny mieć charakter otwarty, tak by każdy Polak mieszkający w USA miał możliwość spotkania się z przedstawicielem polskich władz. Właśnie dlatego otwarty charakter mają spotkania z politykami Prawa i Sprawiedliwości. My zapraszamy do rozmowy wszystkich i dlatego na nasze spotkania przychodzi tak wielu rodaków.
Ogromne znaczenie dla Polaków w USA ma sprawa katastrofy smoleńskiej. Pamięć o śp. prezydencie Lechu Kaczyńskim jest wśród amerykańskiej Polonii bardzo żywa. Podczas moich licznych spotkań z Polakami w USA wielokrotnie się przekonałem, jak wielkie ma to dla nich znaczenie, jak bardzo interesują się śledztwem i jak zależy im na pełnym wyjaśnieniu przyczyn i okoliczności smoleńskiej tragedii. Ci ludzie pilnie śledzą wydarzenia w Polsce i często są lepiej poinformowani na temat śledztwa smoleńskiego niż Polacy mieszkający w kraju.
Stąd też pewnie tak wiele miejsc pamięci o ofiarach katastrofy w USA. Rzeczywiście. Polonia amerykańska bardzo angażuje się w upamiętnienie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych ofiar smoleńskiej tragedii. Co roku w kwietniu odbywają się w Chicago i wielu innych miejscach duże uroczystości związane z tragedią smoleńską. Każdego 10 dnia miesiąca w polskich parafiach odprawiane są msze święte w intencji ofiar. Liczne tablice upamiętniające wydarzenia 10 kwietnia 2010 r. zostały ufundowane przez środowiska polonijne w całych Stanach Zjednoczonych.
Czym tłumaczy Pan tak ogromne zainteresowanie Smoleńskiem wśród Polonii? Przede wszystkim wiedzą oni, że wyjaśnienie tragedii smoleńskiej to być albo nie być dla Polski na mapie świata. Jeżeli polskie państwo nie potrafi wyjaśnić przyczyn katastrofy, w której ginie prezydent z małżonką i większość polskiej elity, nie możemy się spodziewać, że ktokolwiek będzie traktował nas poważnie. Polacy w USA to rozumieją. Dlatego sprawa smoleńska jest dla nich tak istotna. Wiedzą, że brak wyjaśnienia tej sprawy negatywnie odbija się na naszej międzynarodowej pozycji.
A pozycja ta jest coraz słabsza... Patrząc na to, jak niekompetentna polityka premiera Tuska i ministra Sikorskiego marnuje dorobek wypracowany przez śp. Lecha Kaczyńskiego, z przykrością muszę stwierdzić, że obawy amerykańskiej Polonii są w pełni uzasadnione. Z jednej strony świadczy o tym całkowite fiasko Partnerstwa Wschodniego, a z drugiej strony o tym, jak słaba jest nasza pozycja, przekonać się możemy, lecąc do Stanów Zjednoczonych, wypełniając druki wizowe. Spośród państw UE tylko obywatele Polski, Rumunii, Bułgarii i Cypru, podróżując do USA, muszą mieć wizy. To upokarzające.
Amerykanie tłumaczą, że Polska nie spełnia kryteriów potrzebnych do zniesienia wiz. Każde przepisy, także i w tej sprawie, można zmienić. Do tego potrzebna jest oczywiście dobra wola Amerykanów, ale przede wszystkim skuteczna polityka polskich władz, która doprowadzi do takiej zmiany amerykańskiego prawa, które by zlikwidowało obowiązek wizowy dla Polaków. To jest po prostu kwestia skuteczności, która jest podstawowym kryterium oceny działań każdego rządu. Jak widać po efektach dotychczasowej polityki polskich władz w tej sprawie, ta ocena wypada bardzo słabo.
Jak w tej sprawie wygląda lobbing Polonii? Pisanie listów i petycji jest ważnym elementem amerykańskiej demokracji. Polacy w tym aktywnie uczestniczą zarówno w sprawie Smoleńska, jak i w sprawie wiz. Prezydent Komorowski, koalicja PO-PSL wielokrotnie obiecywali rozwiązanie problemu wizowego. Skończyło się jak zwykle pod rządami PO – na szumnych zapowiedziach. Niestety – Polska, do niedawna postrzegana jako ten kraj, od którego rozpoczął się upadek komunizmu, jest dziś pod kątem znaczenia na szarym końcu dla amerykańskiej dyplomacji.
Dlaczego tak się dzieje?Polska jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Uczestniczymy w misji w Afganistanie, nasi żołnierze byli w Iraku. W zamian powinniśmy domagać się traktowania nas na zasadach partnerskich. Niestety, polski rząd i minister Sikorski nie podejmują wystarczających i skutecznych działań w tej sprawie. Wizy są tu tylko przykładem. Olga Doleśniak-Harczuk

Dymisja w BBN w cieniu lustracji Biuro Bezpieczeństwa Narodowego poinformowało, że dotychczasowy wiceszef BBN Zdzisław Lachowski zakończył pracę z dniem 31 grudnia 2012 r.. Według akt znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej Lachowski został zarejestrowany, jako tajny współpracownik „Zelwer”, o czym jako pierwsza pisała „Gazeta Polska. Zdzisław Lachowski został powołany na stanowisko zastępcy szefa BBN przez Bronisława Komorowskiego 19 października 2010 r. Do BBN trafił ze Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (Stockholm International Peace Research Institute, SIPRI), gdzie pełnił m.in. funkcję szefa Koreańskiego programu środków budowy zaufania oraz Projektu kontroli broni konwencjonalnej i budowy zaufania i bezpieczeństwa. W trakcie swojej pracy w BBN przewodniczył Kolegium Zastępców, a także był szefem Sztabu Komisji Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego. Pod koniec 2011 roku „Gazeta Polska ujawniła, że z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, że Lachowski został zarejestrowany, jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Zelwer”. Z opublikowanych przez „Gazetę Polską” dokumentów IPN jednoznacznie wynika, że Zbigniew Lachowski spotykał się z funkcjonariuszami służb specjalnych komunistycznej bezpieki, rozmawiał z nimi oraz opowiadał m.in. o swojej pracy. Własnoręcznie napisał oświadczenie, że zachowa w tajemnicy fakt i treść rozmowy przeprowadzonej z przedstawicielem wywiadu MSW, czyli Departamentu I, który podobnie jak wszystkie cywilne służby specjalne PRL podlegał KGB. Ponadto dziennikarze „Gazety Polskiej” ujawnili, że gdy w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego odbyły się konsultacje z przedstawicielami aparatu Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej stronę polską reprezentował właśnie Zdzisław Lachowski. Niezalezna

INWESTYCJE POLSKIE PŁYNĄ W REJS Na koniec minionego roku „rząd zwodował Inwestycje Polskie”. Żeby nie uprawiać krytykanctwa nie pisałem o tym za dużo zgodnie z zasadą „po owocach ich poznacie”. Bo może to ja jestem głupi a profesor Pawłowicz, który uchodzi za pomysłodawcę tego projektu jest finansowym geniuszem i stworzy polskiej gospodarce wspaniały „lewar” do rozwoju, co najmniej tak intensywnego jak rozwój Grecji w latach 2002-2008.

Ale nie mogę wyzbyć się niepokoju. Minister Skarbu Państwa w piątek 30 grudnia podpisał „akt założycielski” celowej spółki inwestycyjnej, której tymczasowa nazwa brzmi „Celowa Spółka Inwestycyjna” SA. Zresztą nie tylko docelowej nazwy spółka jeszcze nie ma. Nie ma też rady nadzorczej, zarządu i zdaje się, że nie ma opłaconego kapitału wymaganych przez art. 306 i nast. KSH. Pierwszym organem spółki w organizacji jest trzyosobowa rada nadzorcza. Nie wiadomo kto został w jej skład powołany, ale wiadomo, że „jej zadaniem będzie techniczne zakończenie organizacji spółki oraz wyłonienie doradcy executive search do konkursu na zarząd”.

www.pap.pl/palio/html.run?_Instance=cms_www.pap.pl&_PageID=1&s=infopakiet&dz=gospodarka&idNewsComp=85132&filename=&idnews=88443&data=infopakietinfopakiet&_CheckSum=1678139281

Jako, że spółka ma działać w oparciu o „najlepsze praktyki funduszy typu private equity”, chciałbym się dowiedzieć, czy jakiś fundusz private equity zawiązywał już jakąś spółkę w taki sposób? Gwiazdowski

Sierp i licencja na młot Polski przemysł zbrojeniowy już leży na łopatkach, ale to nie przeszkadza wszechobecnemu Radosławowi Sikorskiemu w kopaniu leżącego. Sikorski lobbuje na rzecz opłat licencyjnych dla Rosjan za stary sprzęt produkowany w Polsce w latach 1955 - 1998. Nasz narodowy holding zbrojeniowy Bumar znajduje się w katastrofalnym stanie od wielu lat. W 2011 roku Bumar miał pól miliarda PLN strat, wyniki finansowe za 2012 pozostają wciąż jeszcze słodką tajemnicą. Na Bumarze tańczyły i robiły interesy przeróżne grupy towarzyskie. Tak jakby chodziło właśnie o wykończenie spółki. W 2004 roku podczas rozpisanego przez Amerykanów słynnego kontraktu irackiego Bumar przegrał przetarg ale miał okazję dostarczyć sprzęt za 150 milionów dolarów dla konsorcjum które przetarg wygrało. Chłopaki z Bumaru i ich nadzorcy z SLD unieśli się honorem, zaskarżyli wyniki przetargu i przegrali także nowy przetarg. Tylko że tym razem Ukraińcy zastąpili Polaków jako poddostawcy kontraktu. W rewanżu WSI umieściło irackiego sklepikarza z Polski - pana Ziada Cattana - jako wiceministra obrony w Iraku i szczęśliwym trafem Bumar otrzymał od razu intratne kontrakty. Niestety szczęście trwało krótko, kontrakty Bumaru okazały się przekrętem, Irak odmówił przyjęcia sprzętu, polski-iracki wiceminister Cattan schował się z powrotem z Polsce a kilkadziesiąt milionów dolarów z kasy ministerstwa rozpłynęło się w powietrzu. Taka szopka trwa od lat. Bumar ma co prawda nowego dynamicznego prezesa, Krzysztofa Krystowskiego, ale stare demony Bumaru wciąż dają o sobie znać. Jak podał niedawno “Puls Biznesu” kontrakt zawarty w styczniu 2011 z Indiami na dostawę Wozów Zabezpieczenia Technicznego jest pełen tzw. “nieprawidłowości”, czyli po naszemu przekrętów. ABW skierowała do prokuratury zawiadomienie w tej sprawie we wrześniu 2012. Inny słynny kontrakt, kontrakt malezyjski na 48 czołgów, dał co prawda pracę Bumarowi ale okazał się nierentowny dla spółki. Bumar stracił na tym złotym interesie, co najmniej 40 milionów PLN. Nowy prezes Bumaru ma ambitne plany dla holdingu, który ma być rentowny za kilka lat. Oczywiście w międzyczasie będziemy musieli wydać na to dalsze miliardy z naszej kieszeni podatników. Niestety. Ale być może perspektywa uratowania Bumaru zaczyna niepokoić niektórych? Minister Radosław Sikorski lobbuje od pewnego czasu za opłatami licencyjnymi dla Rosjan za stary sprzęt produkowany przez Bumar (jego poprzedników) w latach 1955-1998:

www.gazetapolska.pl/26088-sikorski-podaje-rosji-zbrojeniowke-na-tacy

Co ma wspólnego minister spraw zagranicznych z holdingiem, który znajduje się pod nadzorem ministra skarbu państwa? Może to, że Sikorski jest protegowanym generała Marka Dukaczewskiego, wyszkolonego w Moskwie ostatniego szefa WSI? Rosjanie i Polacy konkurują na tych samych rynkach eksportowych. Czy Rosjanie wejdą do kapitału Bumaru w zamian za kasę, którą Bumar jest im - według lobbysty Sikorskiego - winien? Balcerac

A o czym z tym rządem rozmawiać? Walka o w pełni demokratyczne państwo ciągle się toczy, choć ostatnimi czasy polska demokracja zamienia się w farsę. Dla wielu z nas to dramat, więc ta farsa nie śmieszy. Nic a nic. Tym bardziej, że całe dwudziestolecie wolnej Polski skrywa się za parawanem demokracji. Obecna władza tę antydemokratyczność państwa w dodatku pogłębia. Ktoś może zapytać, po co w Noworocznym felietonie rozmawiać o takich ponurych sprawach. Może raczej coś tak… dla poprawy nastroju? Odpowiem anegdotą. Na przyjęciu w Londynie pod koniec XIX wieku, na którym spotkali się najbardziej szanowani obywatele miasta z miejscowymi notablami, jeden z gości, dostał miejsce obok kata. Zagaił do niego: - Czy to prawda, że przed wejściem do korytarza, prowadzącego do sali egzekucji jest tablica – „Wieszanie o 8, śniadanie o 9”? Kat potwierdził. – Przepraszam, a jak długa jest lina, którą zakłada pan na szyję skazańcom ? – zapytał gość. Po otrzymaniu odpowiedzi, zadawał kolejne pytania. : - Jaką ma grubość? – Z jakiego materiału? – Jak jest pleciona? Wreszcie kat nie wytrzymał i mówi: - Co się pan uczepił tak tej liny! - A o czym mam z panem rozmawiać? – odparł gość. Niedawno trafiłem na niezwykle interesujące posiedzenie Parlamentarnego Zespołu do spraw Obrony Demokratycznego Państwa. Spotkanie prowadzone przez szefa zespołu prof. Krzysztofa Szczerskiego poświęcone było sprawie słynnego niedoszłego zamachowca z Krakowa Brunona K. Jak pamiętamy 45-letni wykładowca chemii krakowskiego Uniwersytetu Rolniczego, wedle ustaleń zdobytych, dzięki skrupulatnemu śledztwu prowadzonemu ponad rok przez ABW, zamierzał zabić pana prezydenta, premiera marszałków Sejmu i Senatu oraz wielu posłów. Wedle ABW, co wstrząsnęło też prokuraturą, planował to osiągnąć, poprzez detonację pod gmachem Sejmu ładunku wybuchowego, składającego się z czterech ton trotylu. Siła eksplozji pozwoliła by przeżyć tylko nielicznym, obecnym na specjalnym posiedzeniu parlamentu, na którym zatwierdzany byłby budżet. Bo ten szczególny dzień zamachowiec wybrał na dokonanie swej zbrodniczej, terrorystycznej akcji. Przed posiedzeniem Zespołu, część mediów nieufnie przyjęła historię Brunona K. przedstawioną przez ABW i prokuraturę. Sprawa budziła sporo wątpliwości, że względu na szereg rzeczy, które przekraczały granice zdrowego rozsądku. Podczas spotkania słabości urzędowej wersji „terrorystycznego zagrożenia” ze strony krakowskiego zamachowca, zostały doszczętnie obnażone przez zaproszonego eksperta , płk. Andrzeja Kowalskiego. Tu omówię je tylko szkicowo, bo wymagałyby osobnego tekstu tylko im poświęconego. Były szef Służby Wywiadu Wojskowego przedstawił dwa modele operacji specjalnych, prowadzonych przez służby w walce z terroryzmem. Amerykański i rosyjski. W modelu amerykańskim wyklucza się inspirację służb wobec potencjalnego zamachowca. Całą operację, od pierwszego kroku do finału, jakim jest zatrzymanie terrorysty kontroluje prokuratura. Cały czas niczym rentgen prześwietla czystość zbierania dowodów przeciwko potencjalnemu zamachowcowi. Model rosyjski, wywodzący się tradycji państwa komunistycznego, jest praktycznie przeciwieństwem opisanego przed chwilą. Wszystko odbywa się w sposób tajny, wewnątrz służb, przez nikogo nie kontrolowany. Konspiracyjnie wyznaczone są osoby prowadzące operację specjalną jak i współpracownicy. Aby stworzyć iluzję legalności w służbach tworzy się wydziały śledcze. Sprawa Brunona K. – stwierdził płk. Andrzej Kowalski – była realizowana według recept rosyjskich. Wszystko wskazuje na to, że tzw. źródło, które winno ograniczać się jedynie do zbierania i przekazywania informacji o rozpracowywanej osobie, zbierało, nie wykluczone, że preparowało dowody. Innym wątkiem, jednakże ściśle stopionym ze sposobem prowadzenia operacji, wskazującym na degenerację naszej demokracji, jest próba wykorzystania przez obecnie rządzących sprawy Brunona K. dla celów politycznych. Kiedy przysłuchiwałem się obradom Zespołu, nagle dotarło do mnie, że takich zespołów mogłoby być kilka. Każdy z nich miałby pełne ręce roboty już na pierwszym etapie – zebrania i uporządkowania informacji o antydemokratycznych przejawach działalności. W tym miejscu moglibyśmy wymienić dziesiątki ważnych instytucji państwa: - prokuratura, sądy, policja, Straż Miejska, Służba Więzienna, Urzędy Skarbowe, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, media publiczne. Jak na początek roku, to starczy tego? Prawda? Jerzy Jachowicz

2 Styczeń 2013 W orwellowskim państwie demokratycznym. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego chce zbudować centralny program do wykrywania plagiatów.(???) . Tym biurokratycznym urzędem rządzi Platforma Obywatelska, a konkretnie pani profesor- Barbara Kudrycka. Chodzi o to, żeby nie było takich samych prac magisterskich, tych samych licencjackich, tych samych doktorskich, czy innych- zwanych naukowymi. Kiedyś naukowa prawda była zgodna z rzeczywistością- dzisiaj – w demokracji socjalnej-po prawdziwej nauce chyba niewiele pozostało.. Zresztą po co komu jakakolwiek prawda, jak bardzo przyjemnie żyje się w kłamstwie po szyję? Zresztą przegłosowując co popadanie, a najczęściej prawdę- bo racja w demokracji leży po stronie większości. A nie po środku- jak niektórzy gęgacie twierdzą. Dla triumfu kłamstwa wystarczy obojętność ludzi dobrych i tych, którzy czynnie szatanią przepisując jeden od drugiego.. Skoro nauka stała się powszechna, masowa i demokratyczna, to nie dziwota, że mamy całe chmary” naukowców” od siedmiu boleści.. Nie ma miejsca na elitę.. Jest pełno dyżurnych gęgaczy upolitycznionych Gęgają coraz głośniej.. Jest ich wielu i szczelnie wypełniając obraz i dźwięk radiofoniczny.. Tam naprawdę już nie ma miejsca nawet na szept prawdy.. Tylko wrzask kłamstwa.. Jak już powstanie centralny program wykrywania plagiatów, to będzie też potrzebny Centralny Urząd Koordynacji Walki Z Plagiatami.. Bo na przykład mnie osobiście nie przeszkadza, że jeden idiota przepisuje od drugiego idioty całe zdania równie idiotyczne od tych, które tamten przepisał od tego co przepisał je od kogoś wcześniej.. Co mnie to wszystko obchodzi, jeśli idioci o których piszę przepisują je na własny rachunek, za swoje własne pieniądze.. Przecież Pan Bóg dał każdemu prawo nie tylko do mądrości, ale także do głupoty.. Ale na własny rachunek.. Natomiast problem polega na tym, że nauka jest upaństwowiona demokratycznie i absolwenci uczelni” publicznych” i” niepublicznych”, czyli też państwowych, jedynie budynki mają właścicieli lub są wynajmowane, bo programy tam wykładane- są jak najbardziej państwowe i jednakowe- przepisują je od siebie na nasz rachunek- albo jak w przypadku uczelni” niepublicznych”- za przepisywanie jeden od drugiego- jeszcze za to płacą grube pieniądze z kieszeni rodziców.. I mamy pełniejące szafy prac magisterskich, licencjackich, doktorskich i innych, ale nauka od tego nie posuwa się nawet o krok do przodu.. No bo od przepisywania jeden od drugiego, a tamten od kogoś kto przepisał z Internetu i upychania tego w szafach– nie można pchnąć na nowe tory nauki.. Ciekawy jestem, jaki procent tej pisaniny ma jakakolwiek wartość chociaż poznawczą? Bo jakiś procent- a może promil- ma! W najgorszym systemie można znaleźć diament.. Ale przy takim marnotrawstwie..? Diamenty należy szlifować, a nie niszczyć. .Ten państwowy system nauki niszy diamenty.. A bez tej „ nauki”- wiatr i tak kołysze wierzchołkami drzew.. No i w tym systemie, zostanie utworzony system weryfikacji plagiatów. Najpierw pomysłodawcy rozwiązania problemu plagiatów- muszą ustalić co jest plagiatem, a co nim nie jest. Jak zaprogramować system, żeby wyłapywał plagiaty? Skoro można zmieniać szyk słów w zdaniach, zdania omijać, nadawać im inne brzmienie. Zmieniać słowa- a plagiat zostanie plagiatem. Zresztą czy od sterty plagiatów zależy nasz los? Bo na pewno zależy on od najemników brukselskiego socjalizmu, którzy nami rządzą.. Mądry inżynier nie stawia muru tam gdzie podpowiada mu serce- lecz tam gdzie podpowiada mu rozum.. A nawet jak zostanie znaleziony ten, który pierwszy napisał plagiat, a reszta go splagiatowała- to co się stanie z tymi, którzy plagiatowali? Zostanie utworzony obóz odosobnienia dla plagiatorów? Inżynier znaczy mądry.. Właśnie słucham Pana Janusza Piechocińskiego, szefa Polskiego Stronnictwa Ludowego ,wicepremiera i szefa Ministerstwa Gospodarki i pomyślałem , że plagiatuje on swojego poprzednika i innych zagadywaczy rzeczywistości.. Takiej ilości nonsensów którymi raczył widzów - dawno nie słyszałem.. Ale mówi szybko i składnie, na okrągło, żeby słuchający nic nie mógł się połapać, ale żeby pamiętał że od pana Janusza Piechocińskiego zależy cała gospodarka, nie tylko Polska- ale europejska, a nawet światowa.. I mówi, że stawia na ludzi, którzy szybko podejmują decyzję.. Widocznie jest na bieżąco z lekturą „Kariery Nikodema Dyzmy..” On też twierdził, że umiejętność rządzenia polega na szybkim podejmowaniu decyzji.. Tyle optymizmu ile tryska z tego aparatczyka ludowców wystarczy na podniesienie wszystkiego i postawienie na nogi. I ma w zanadrzu jakiegoś finansistę z Dalekiego Wschodu, który podniesie nasz przemysł samochodowy- ale nie będzie nic szczegółowo mówił, bo musi poczekać do piątku. Nie chce dzisiaj zdradzać szczegółów… Wie co zrobić, będzie racjonalizował wydatki, nie pozwoli przywozić w teczce warszawki na Śląsk do spółek, będzie rozszerzał strefy ekonomiczne- jeśli Unia mu na to pozwoli, jeździ po świecie, jest tu i jednocześnie tam- na pewno da radę podołać wszystkiemu- nawet” kryzysowi”.. Wszystko szybko i sprawnie postawi na nogi- szkoda, że wcześniej nie został ministrem gospodarki. Ooooo.. Bylibyśmy już zapewne daleko.. Jeszcze dalej niż za prezesowania Waldemara Pawlaka.. Ten człowiek to jak Atlas zbuntowany.. Takich ludzi nam potrzeba- nie potrzeba wolnego rynku, tylko ręcznego rękodzielnika gospodarczego.. Według rozdzielnika gospodarczego. I takim jest właśnie pan Janusz Piechociński- chyba nawet doktor. Wielki Gadatliwy… On to się zna na gospodarce. Powiedzmy sobie szczerze: z nim nie zginiemy! Może nie będzie lepiej, ale będzie weselej. Dużo pieniędzy zmarnuje podczas jeżdżenia po świecie i szukania inwestorów.. I będzie robił hałas , ile to narobił, i z jakim poświęceniem w hotelach pięciogwiazdkowych morduje się przy kawiorze i szampanie. W końcu to wicepremier 38 milionowego kraju, ważnego landu Unii Europejskiej.. Mówił też o kopalniach, żeby pracowały 7 dni w tygodniu.. To znaczy kopalnie mają pracować 7 dni, jak to powiedział- „w tygodniu”, jakby tydzień miał osiem dni, albo i więcej- a górnicy- 5 dni.. To znaczy kopalnie będą pracowały dwa dni bez górników- same..? O co chodzi? Czy jakiś nowy eksperyment w kierunku na nowoczesność? A może członkowie Polskiego Stronnictwa ludowego będą pracować przez te dwa dni? A może wpuścić na te dwa dni wojsko? W końcu umiejętność rządzenia polega na szybkim podejmowaniu decyzji- nieprawdaż? I tak jak wszyscy rządzący nie widzi, kto ten” kryzys” wywołał.. Między innymi on sam, jako członek Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Zwolennik interwencjonizmu państwowego i gospodarki opiekuńczej. Ale nawijał nieźle- mógłby spróbować u Górskiego- w Kabarecie Moralnego Niepokoju.. Bo widać, że bardzo się niepokoi i chciałby pokazać wszystkim, jak bardzo się angażuje.. Naprawdę! Człowiek ma wrażenie, jak ogląda pana Janusza, że od jutra wszystko się zmieni.. Ten człowiek- to człowiek na odpowiednim stanowisku.. Mógłby robić za sobowtóra Potiomkina.. Budowniczego złudzeń! I Orwelll zza grobu się temu wszystkiemu przygląda ze spokojem.. Jak jeden plagiatuje drugiego, w konstruowaniu złudzeń. …aż mu w końcu puszczą nerwy…WJR

CBA ma zbadać Giełdę Papierów Wartościowych - chodzi o finansowanie filmu w którym zagrać miała partnerka prezesa GPWResort skarbu chce, aby CBA sprawdziło proces pozyskiwania środków na finansowanie komercyjnej produkcji filmowej - poinformowało MSP. CBA podało natomiast, że pismo MSP z prośbą o działania sprawdzające, dot. pozyskania środków przez prezesa GPW, otrzymało 31 grudnia.
"Ministerstwo Skarbu Państwa wystąpiło do Centralnego Biura Antykorupcyjnego z prośbą o podjęcie działań sprawdzających proces pozyskiwania środków dla potrzeb finansowania komercyjnej produkcji filmowej" - poinformowała w środę rzeczniczka MSP Katarzyna Kozłowska. Małgorzata Matuszak-Pocha z biura prasowego CBA powiedziała, że biuro otrzymało zgłoszenie od MSP 31 grudnia. Otrzymaliśmy informację z Ministerstwa Skarbu z prośbą o przeprowadzenie działań sprawdzających, dotyczących pozyskania środków przez prezesa zarządu GPW (Ludwika Sobolewskiego) dla potrzeb finansowania komercyjnej produkcji filmowej - powiedziała Matuszak-Pocha. Zaznaczyła, że CBA obecnie sprawdza, czy sprawa zgłoszona przez resort skarbu leży w kompetencji biura. Dodała, że MSP nie przesłało CBA żadnych dodatkowych informacji, innych niż te, które wcześniej ukazały się w mediach. "Jest to kilkuzdaniowe pismo" - podkreśliła. Dziś w radiowej "Trójce" minister skarbu Mikołaj Budzanowski powiedział, że niedawna decyzja Rady Giełdy o zawieszeniu prezesa Ludwika Sobolewskiego była słuszna i jedyna możliwa.
"Po publikacji Pulsu Biznesu, gdzie pojawiły się informacje, że prezes był zaangażowany w zbieranie funduszy dla produkcji filmowej, w której miała zagrać jego życiowa partnerka, poprosiłem o przeprowadzenie precyzyjnego audytu. (...) Audyt w sposób jednoznaczny wykazał, że inicjatorem tego pomysłu był prezes GPW" - powiedział Budzanowski.Rada Giełdy przed świętami zawiesiła "z ważnych powodów" Ludwika Sobolewskiego. Jednocześnie powierzyła Adamowi Maciejewskiemu, członkowi zarządu spółki, stanowisko wiceprezesa i przekazała mu pełnienie obowiązków prezesa. Walne zgromadzenie Giełdy Papierów Wartościowych dotyczące zmian w zarządzie spółki zwołane zostało na 17 stycznia 2013 roku. Zgodnie ze statutem GPW, walne zgromadzenie odwołuje i powołuje prezesa zarządu. Zawieszony prezes Ludwik Sobolewski w przesłanym oświadczeniu zapewniał, że giełda nie uczestniczyła w finansowym wsparciu opisywanego w mediach projektu filmowego, a on sam nie naruszył zasad etyki zawodowej. PAP

Jadwiga Staniszkis: Europa Środkowa - dumne pogranicza Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie, poświęcona sztuce epoki Jagiellonów, uświadamia jak bardzo możemy być dumni z naszego, szczególnego usytuowania między Zachodem a Rosją. I przypomina, że każda próba jednostronnej redukcji tej kulturowej złożoności Europy Środkowej byłaby jej zubożeniem. Napięcia przestrzeni, w której jesteśmy zawieszeni, są ewidentne. O ile Zachodnia Europa potrafiła przekuć dylematy intelektualne powstałe w toku historii idei religijnych w projekty polityczne to Rosja zrobiła to samo z emocjami wytworzonymi w ramach prawosławia. Tak więc XVII-wieczna konstatacja Hobbesa o nieuchronnej arbitralności władzy była odpowiedzią na średniowieczny spór o uniwersalia. I cała późniejsza historia zachodniej filozofii politycznej (przez „założeniowość” Kanta odtwarzająca owe uniwersalia jako hipotezy, ale już bez momentu wiary - do demokratycznej formuły „reprezentacji”) była poszukiwaniem sposobów ograniczenia tej arbitralności. Zaś liberalizm Locke’a (z jego naciskiem na wolność jako sytuację myślenia) miał być receptą na funkcjonowanie po rozpadzie jednoznaczności hierarchicznego porządku tomistycznego realizmu. Czyli – po nominalistycznym przełomie w ramach zachodniego chrześcijaństwa. W Rosji z kolei władza (w tym szczególnie – bolszewicka) nie stosowała, jak na Zachodzie, metody analitycznej, lecz wykorzystywała emocjonalne napięcia kultury prawosławia. M.in. – metaforę dwóch prawd, przyznającą szczególny status ideom zdolnym do interpretacji antynomicznej dynamiki. Dynamiki, w której walka była równocześnie sposobem utrwalania się biegunów i - wehikułem ich transformacji. Zło okazywało się więc funkcjonalne dla reprodukowania się dobra. Aby zrozumieć polityczną odmienność Zachodu i Rosji warto przyjrzeć się, jak w obu wykorzystywano zasadę prerogatywności (autonomii) władzy. O ile w Anglii kurcząca się stopniowo, prerogatywna władza monarchii miała być gwarantem równoczesnego wzmacniania się społeczeństwa i państwa (i instytucjonalnej równowagi między nimi bez zakłócania sterowności), to w historii Rosji obserwowaliśmy proces odwrotny: słabe państwo i słabe społeczeństwo. I nie tyle stopniowe eliminowanie prerogatywności władzy, ile szczególną jej kolektywizację. Jednak bez zredukowania arbitralności (choćby poprzez prawo). Po okresie stalinowskiej tyranii (niebezpiecznej dla społeczeństwa i dla samego aparatu władzy) pojawiły się dwie formuły takiej kolektywnej arbitralności. Najpierw breżniewowski „warunkowy, delegowany, consensus”. Jak w 1968r przed interwencją w Czechosłowacji, gdy każdy z członków Biura Politycznego określał, w swojej dziedzinie, próg po którym interwencja byłaby konieczna, a potem delegował prawo monitorowania (i podjęcia ostatecznej decyzji) na wąskie grono. Dzisiejszą formułą prerogatywności jest putinowski „konsocjonalizm filarów” w ramach Politbiura 2.0. Każdy z doradców Putina ustala w swoim filarze władzy warunki brzegowe decyzji. A potem wspólnie wyznaczają Putinowi pole dostępnych alternatyw. Nie ma tu granic prawnych - jest gra sił i interesów. Kraje jak Polska, funkcjonujące od wieków w tej przestrzeni konkurujących wpływów – jak reszta Europy Środkowej – broniły się przy pomocy szczególnej powierzchowności i myślowego oportunizmu. Ale też – pragmatyzmu i rozpoznawania lokalnej racji stanu. Pozwalało to na mimikrę, oscylację bez pełnego poddania się którejś ze stron. Kluczowy był też fundament kulturowy i religijny. W Polsce – tomistyczna antropologia z naciskiem na godność osoby ludzkiej. Antropologia broniąca m.in. przed wschodnią, relatywizującą dialektyką dobra i zła. Oraz koncepcja prawa naturalnego wyznaczająca granice arbitralności władzy (także władzy większości w demokracji). Dlatego sekularyzacja podwójnych peryferii – jak Europa Środkowa - jest tak dla nich ryzykowna. Bo ułatwia wchłonięcie przez któregoś z silniejszych sąsiadów. I tak ważna jest współpraca w ramach całego regionu – jak w czasach Jagiellonów właśnie. Skupiająca się na regionalnych wyzwaniach, ale nie uciekająca od własnej złożoności. I nie próbująca jej zredukować przez poddanie się klijentelistycznemu protektoratowi. Jadwiga Staniszkis

Noworoczne zwycięstwo Polaków Operacja Bodenplatte stała się przysłowiowym gwoździem do trumny niemieckiego lotnictwa myśliwskiego. Udział w jego wbiciu mieli polscy lotnicy. Ocenia się, że zestrzelili oni co szósty hitlerowski samolot, który podczas tej operacji został zniszczony w walkach powietrznych. Rankiem 1 stycznia 1945 roku z niemieckich lotnisk położonych na Froncie Zachodnim wzniosły się w powietrze setki maszyn. Ich załogi miały za zadanie zadać jak największe straty lotnictwu zachodnich aliantów i dzięki temu zniwelować miażdżącą przewagę w powietrzu, jaką posiadali przeciwnicy rozsypującej się „tysiącletniej” III Rzeszy. Celem formacji Luftwaffe stało się 16 lotnisk przeciwnika położonych w Belgii i Holandii. Po drugiej stronie frontu nie spodziewano się wrogiego ataku. Lotnicy aliantów zdawali sobie sprawę, że wojna dobiega końca, a przeciwnik jest coraz słabszy. Faktycznie, Luftwaffe była już wtedy tylko cieniem dawnej potęgi. Borykające się z brakiem paliwa, doświadczonych lotników oraz przygniecione przewagę liczebną wroga niemieckie siły powietrzne wydawały się już całkowicie rozbite. Okazało się jednak, że Niemcy nie są jeszcze całkowicie bezradni.Na większości atakowanych lotnisk panował spokój, personel odpoczywał po mniejszych lub większych szaleństwach sylwestrowej nocy, tym bardziej, że wywiad nie odkrył niemieckich przygotowań do operacji Bodenplatte (takim kryptonimem Niemcy opatrzyli to uderzenie). Atak ponad 750 maszyn wroga był więc ogromnym zaskoczeniem. Poranną ciszę przerwał warkot silników lotniczych, a następnie eksplozje bomb, odgłosy działek i karabinów maszynowych samolotów. Do tego dochodził ogień artylerii przeciwlotniczej. Niemcy zaatakowali również lotnisko St. Denis Western, na którym stacjonowało 131. Skrzydło RAF, w skład którego wchodziły polskie dywizjony myśliwskie: 302. (Poznański), 317. (Wileński) oraz 318. (Krakowski), wyposażone w samoloty Spitfire LF IX. Jednakże, w przeciwieństwie do większości zaatakowanych baz aliantów, Niemcy w St. Denis przyłapali na ziemi stosunkowo niewiele maszyn. 31 grudnia, zapewne ku rozczarowaniu części lotników, dowodzący skrzydłem podpułkownik Aleksander Gabszewicz zapowiedział na następny dzień misję bojową. W tej sytuacji sylwestrowy bal okazał się, siłą rzeczy, skromny. Do tego następnego dnia Polaków czekała przeprowadzka na lotnisko w Grimbergen, położone pod Brukselą. Zapowiedziany lot bojowy miał należeć do typowych misji tamtych dni – bombardowanie celów naziemnych. Luftwaffe znajdowała się już wtedy w defensywie i powietrzne pojedynki z niemieckimi samolotami zdarzały się coraz rzadziej. Chyba żaden ze startujących do akcji polskich pilotów nie spodziewał się zaciętych walk. Do nalotu wystartowało po 12 samolotów z 302. i 308. Dywizjonu, natomiast 317. Dywizjon wysłał na misję 11 Spitfire’ów. Najmniej szczęścia miał 302. Dywizjon. Będąc już w drodze jego piloci otrzymali informacje o ataku Niemców na lotniska oraz rozkaz odrzucenia bomb i odparcia napastników w rejonie Eindhoven, a następnie Bredy. Nie dość, że rozkazy te otrzymano zbyt późno i po przylocie polscy lotnicy mogli tylko obserwować płonące na ziemi wraki, wyposażenie i podziurawione bombami lotniska, to jeszcze jeden z samolotów został omyłkowo trafiony przez własną artylerię przeciwlotniczą. Na szczęście pilot przeżył, chociaż musiał awaryjnie lądować w szczerym polu. Piloci pozostałych dwóch jednostek zdołali zbombardować wyznaczone im cele, kiedy w eterze zaroiło się od wezwań o pomoc. Także ich baza była w opałach. Pierwszy nad St. Denis pojawił się 308. Dywizjon. Jeden z jego pilotów (porucznik Wacław Chojnacki) z powodu awarii zaczepów nie mógł zrzucić bomb i właśnie podchodził do lądowania. Jednakże zauważył wrogie samoloty i celnie ostrzelał myśliwiec Focke-Wulf 190. Niemiecka maszyna zahaczyła o drzewo i rozbiła się. Niestety, w chwilę później Spitfire Polaka został celnie ugodzony i rozbił się, grzebiąc w swych szczątkach młodego, 22-letniego pilota. Pozostali lotnicy 308. Dywizjonu mieli więcej szczęścia. Lądujący na resztkach paliwa st. sierżant Józef Stanowski zdołał trafić dwa Fw-190. W chwilę po drugim sukcesie silnik jego samolotu zgasł. Koniec paliwa! Pomimo niewielkiej wysokości Polakowi jednak udało się szczęśliwie przyziemić. Inny z polskich lotników ostrzelał parę Fw-190, a te – próbując wykonać unik na niewielkiej wysokości – rozbiły się o ziemię. Podwójny sukces odniósł również kapitan Bronisław Mach, który najpierw celnie ostrzelał i zapalił Focke-Wulfa. Jego pilot zdołał wyskoczyć ze spadochronem i dostał się do niewoli. Następnie Polak zaatakował parę Fw-190, trafiając jednego z nich, jednakże drugi myśliwiec wroga zaatakował jego Spitfire’a. Walcząc, oba samoloty zeszły na niewielką wysokość, gdzie kpt. Mach w końcu zdołał celnie ostrzelać hitlerowską maszynę, która roztrzaskała się o ziemię. Również kilku innych pilotów 308. Dywizjonu zameldowało sukcesy. W zamian tylko jeszcze jeden uszkodzony Spitfire musiał przymusowo lądować. Również 317. Dywizjon wziął aktywny udział w tej bitwie. Dowódca jednostki, major Marian Chełmecki trafił jednego z napastników, który przymierzał się do ostrzelania lotniska. Fw-190 rozbił się. Sierżant Kazimierz Hubert zaatakował nisko lecącego Focke-Wulfa 190, którego pilot zapewne nawet nie zdążył zorientować się, co go trafiło. Śmiertelnie ugodzony przeciwnik roztrzaskał się o ziemię. Inni piloci tej jednostki także zgłosili kilka zestrzeleń, z których zaliczono im sześć pewnych zwycięstw. Niestety, nie obyło się bez ofiar. Jeden z doświadczonych lotników Polskich Sił Powietrznych, kapitan Tadeusz Powierża został zestrzelony i zginął, a kolejny pilot – chorąży Zenobiusz Wdowczyński przymusowo lądował swym uszkodzonym myśliwcem. Zanim jednak to nastąpiło, zdołał zestrzelić jeden z wrogich samolotów. Łącznie polscy piloci zgłosili 21 zwycięstw powietrznych, z których potwierdzono im 18. Przeprowadzone po wojnie badania wskazują, że łupem Polaków padło od 12 do 18 samolotów należących do Jagdgeschwader 1. W sumie jednostka ta straciła aż 30 maszyn i 24 pilotów, w tym doświadczonego dowódcę I/JG 1 Hauptmanna Georga Hackbartha, asa mającego na koncie 16 zwycięstw powietrznych. Najpewniej padł on ofiarą st. sierż. Stanowskiego. Również pozostałe jednostki Luftwaffe biorące udział w tym noworocznym ataku poniosły poważne straty. Pomimo zniszczenia na ziemi ponad 300 maszyn i kilkunastu dalszych w powietrzu (szacunki dotyczące strat aliantów są rozbieżne) Niemcy stracili aż 281 jednostek. Co gorsza dla nich, zginęło, zaginęło lub dostało się do niewoli co najmniej 214 lotników, w tym wielu doświadczonych pilotów i dowódców, których załamujący się system szkoleniowy Luftwaffe nie był już w stanie zastąpić. Operacja Bodenplatte stanowiła więc przysłowiowy gwóźdź do trumny niemieckiego lotnictwa myśliwskiego. Udział w jego wbiciu mieli polscy lotnicy. Ocenia się, że zestrzelili oni co szósty samolot niemiecki, który podczas tej operacji został zniszczony w walkach powietrznych. Należy jednak podkreślić, że największe straty Niemcom zadała artyleria przeciwlotnicza. Co ciekawe, około 90 maszyn Luftwaffe dosięgnął friendly fire własnej artylerii plot., nie powiadomionej na czas o akcji! Nie umniejsza to jednak sukcesu Polaków, którzy w tej bitwie powietrznej osiągnęli sukces, który wpisał się na trwałe w historię Polskich Sił Powietrznych.

Opracowano na podstawie:

J. Manrho, R. Pütz, Bodenplatte: The Luftwaffe’s Last Hope, Stackpole Books 2004.

R. Michulec, Elita Luftwaffe, Gdańsk 2011.

P. Sikora, Na z góry straconej pozycji… Zwycięstwa i straty polskich dywizjonów myśliwskich w ostatnich miesiącach wojny, „Militaria XX wieku”, 2/2009.

J. Kutzer, Zwycięstwo nad Gandawą „postscriptum”, „Lotnictwo”, 1/2007.

Łukasz Stach

Fałszywa symetria „Wyborczej” Z dr. Leszkiem Żebrowskim, historykiem, publicystą, badaczem polskiego podziemia niepodległościowego, rozmawia Marcin Austyn „Gazeta Wyborcza” w swoim świątecznym magazynie zajęła się problematyką żołnierzy wyklętych, a Adam Michnik uznał za stosowane postawić ich na równi z komunistami. – Prawdę mówiąc, nie zdziwił mnie sposób, w jaki „Gazeta Wyborcza” przedstawiła żołnierzy wyklętych. Bardziej zaskakujący był dla mnie fakt, że publicyści tej gazety zajęli się tematem. Zdaje się, że nie mieli wyjścia, widząc to, co się dzieje w Polsce, te dziesiątki tysięcy ludzi wychodzących na ulice pod biało-czerwonymi sztandarami. Postanowiono więc dostrzec i tę część naszej tożsamości.

Tyle że uczyniono to w sposób dalece odbiegający od prawdy historycznej. – Wstęp autorstwa Adama Michnika do materiału Mirosława Czecha jest – krótko mówiąc – skandaliczny. Pokazuje nie tyle ignorancję autora, ile jego złą wolę. Michnik zrównuje obydwie strony – żołnierzy wyklętych i komunistów. No bo i jedni, i drudzy byli przegrani, a wszyscy chcieli dobrze. W ten sposób można by przyjąć, że jeśli napadnie na mnie bandyta i w obronie własnej wyrządzę mu krzywdę, to poszkodowanych będzie dwóch. Tego typu postawa jest nie do przyjęcia. To manipulowanie naszą tożsamością, naszą przeszłością. Nie było dwóch równoprawnych stron, bo w Polsce nie było wojny domowej. Byliśmy ofiarą najazdu. Jesienią 1944 r. Stalin mówił Bierutowi, że „gdyby nie my [Armia Czerwona], to by was [komunistów] reakcja przykryła czapkami”. Komuniści wiedzieli, że nic w Polsce nie znaczą. Ich wpływy były najwyżej kilkuprocentowe. Zatem w naturalny sposób Polskie Państwo Podziemne stałoby się pełnoprawnym państwem polskim i rozwijałoby się tak jak inne kraje demokratyczne, z całą paletą poglądów wewnątrz – od lewej do prawej. Ale od lewej nie znaczy od komunistów, bo jeśli tak, to należałoby z drugiej strony dla równowagi uznać prawa volksdeutschów. Na to zgodzić się nie możemy. Jeszcze raz podkreślam: nie było dwóch równoprawnych stron. Tymczasem Adam Michnik bez wahania zrównuje postawę kolaborantów, zdrajców z postawą ludzi z podziemia niepodległościowego, którzy przez kilka lat okupacji niemieckiej i sowieckiej manifestowali swoją tożsamość, swoją chęć obrony wolności, własności, godności i wiary. A tu czytamy, że druga strona miała takie same prawa, że to byli tacy sami ludzie i tak samo nieszczęśliwi.

A – jak czytamy – „Ogień” dla Słowaków był bandytą. – A dla UB każdy żołnierz podziemia był bandytą. Michnik przyjmuje optykę swoich rodziców (matka była wykładowczynią w ubeckiej szkole, a ojciec „zasłużonym” funkcjonariuszem aparatu partyjnego). Oczywiście on nie działa jak komuna w latach 1944-1945, ale dąży do tego samego celu. Chce, by uznać jego racje jako co najmniej tożsame z racjami naszymi, a nawet że są one cenniejsze, bo oni pierwsi zrozumieli, że opór nic nie da. Tyle że ci, którzy wtedy chcieli się bronić, mieli do tego nie tylko prawo, ale również całkowitą rację moralną.

Mirosław Czech rozpoczyna swój tekst od opisu zawirowań politycznych z ustanowieniem dnia 1 marca Narodowym Dniem Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, kończy zrównaniem ich z UPA. – Trudno dyskutować z takimi tezami, szczególnie że ten artykuł pełen jest przekłamań i błędów faktograficznych. Zrównywanie Polskiego Państwa Podziemnego, polskiej konspiracji powojennej z działalnością UPA, jakiej dopuścił się autor, jest niedopuszczalne. Nacjonaliści ukraińscy byli już w okresie przedwojennym agenturą niemiecką. Byli przez Niemców nie tylko tolerowani, ale i wspomagani. A tu czytamy o jakichś wielkich walkach z Niemcami od 1942 roku. Mamy przyjąć, że cały wysiłek Polskiego Państwa Podziemnego jest tożsamy z wysiłkiem ukraińskiego podziemia nacjonalistycznego przeciwko Niemcom? Na Kresach Wschodnich zginęło setki tysięcy Polaków, głównie kobiet i dzieci – to jest dorobek ukraińskich nacjonalistów. Tymczasem okazuje się, że największą tragedią było wypędzenie Ukraińców. Wspominany jest skutek, ale nie ma przyczyny. Tego rodzaju teksty powinny boleć każdego czytelnika, bo są jątrzące. Jedno jest pewne – nie będzie nigdy zgody na to, by przyrównywać majora Zygmunta Szendzelarza „Łupaszkę”, rotmistrza Witolda Pileckiego i wielu innych im podobnych z ludźmi z podziemia ukraińskiego. To, że dochodziło do takich sytuacji, iż z rąk polskiego podziemia ginęli cywile, są to sprawy do zbadania. Często bowiem okazuje się, że ginęli funkcjonariusze partii, donosiciele, konfidenci, na których wydawane były wyroki sądowe. Podziemie działało na fundamencie prawa. Z tamtej strony tego nie było.

Czech zastanawia się, czy polskich przesiedleńców można zaliczyć do ofiar systemu. – W tym kontekście często zapomina się np. o tym, że polskie podziemie niepodległościowe na ziemiach zabranych w 1944 r. działało prężnie do początku lat 50. Kiedy więc rozpatrujemy to, co się działo na terenie tzw. Polski Ludowej, nie możemy zapominać o tym, co działo się na wschód od Bugu. To wszystko byli ludzie z polskiego podziemia. Oni działali na rzecz Polski i w ich postrzeganiu na terenie Polski, bo te ziemie zostały nam bezprawnie zabrane. Zresztą Czech zaniża skalę polskiego podziemia na tle innych państw. To, że w Polsce w 1945 r. w lesie było 20 tys. ludzi pod bronią, to są tylko szacunki. Nie wiemy, może było 40 tys. osób. Tyle że cała polska konspiracja to setki tysięcy ludzi. Nie wszyscy byli w lesie, bo nie wszyscy byli tam potrzebni. Nie walka była głównym celem. Ograniczano działalność zbrojną, by nie powiększać polskich strat, by zmniejszyć ofiarę krwi. A przecież na kilkunastoosobowy oddział pracowała cała siatka ludzi. To wywiadowcy, łącznicy, ludzie, którzy zabezpieczali kwatery, dostarczali żywność. Oni wszyscy byli zaprzysiężeni.

Na ile tego typu publikacje, jak ta w „GW”, są szkodliwe? – Może to zabrzmi kontrowersyjnie, ale mimo wszystko cieszę się, że tego rodzaju publikacje mają miejsce. Dzięki nim osoby znające dobrze temat są w stanie ocenić, jakie są prawdziwe intencje „GW” i jej publicystów. A Adam Michnik zrównuje Zbigniewa Herberta i Mieczysława Jastruna – kolaboranta i zdrajcę, aparatczyka komunistycznego. Podobnie zrównuje się żołnierzy wyklętych z bandytami z UB, z PPR. A to tu działali ludzie z bandyckimi życiorysami, z wyrokami przedwojennymi, ludzie, którzy w czasie wojny popełniali zbrodnie – to oni mordowali Żydów, tworzyli bandyckie podziemie, które rabowało na każdym kroku, to oni gwałcili, represjonowali ludność cywilną. O tym się nie mówi. Za to pokazuje się nam Gomułkę, Bieruta jako normalnych polskich patriotów. No, może o nieco innej orientacji politycznej. Dziękuję za rozmowę.Marcin Austyn

Rok leminga, rok hieny Początek każdego roku to zwykle czas ogłaszania zwycięzców rozmaitych tytułów: „człowieka roku”, „polityka roku”, „pisarza roku”, „kariery roku”, „klapy roku” i tym podobnych. Chciałbym wnieść swój skromny wkład w ten zwyczaj i zgłosić nominację do tytułu bohatera roku 2012, którym - w moim przekonaniu – winien zostać mianowany leming. To niewielkie zwierzątko, będące dotąd synonimem bezmyślności i ulegania przez jednostkę obłędnemu instynktowi stadnemu, stało się bowiem w Polsce bohaterem poważnej (jeśli AD 2012 można jeszcze było mówić o jakiejkolwiek powadze) debaty publicznej. Jak do niej trafiło? Czy wykreowali go politycy z pierwszych stron gazet, czy wielkonakładowe media? Owszem, oni też mieli swój udział w tym wielkim sukcesie, jednak „leming” wylągł się gdzieś indziej. W sieci. I do tego w jej prawicowym sektorze.

Z forów do publikatorów Gdzieś około dwóch lat temu spotkałem się na którymś z forów internetowych ze słowem „lemingi”, użytym jako określenie licznej grupy mieszkańców naszego nieszczęsnego kraju, skwapliwie połykających papkę informacyjną serwowaną im przez największe media i na niej budujących swój obraz świata, będących jednocześnie – tak się dziwnie składa - wyborcami Jedynej Słusznej Partii (niezależnie od tego jaką aktualnie nazwą się ona posługuje). Nie byłem jedynym, któremu termin wydał się bardzo trafny i – co tu ukrywać – dość błyskotliwy, nic więc dziwnego, że już wkrótce „leming” wszedł na stałe do języka prawicowych portali. Na dobre spopularyzowały go jednak dopiero zeszłoroczne publikacje „Uważam Rze”, których autorzy podjęli próbę sformułowania definicji „leminga”, znacznie zawężając przy tym zresztą jego desygnat do mieszkającego w dużym mieście stosunkowo młodego i zamożnego pracownika korporacji, rezygnującego z samodzielnego myślenia na rzecz przyswajania komunikatów TVN-u i „Gazety Wyborczej” i desperacko próbującego nadążać za wszelkimi modami, propagowanymi przez owe media. To zawężenie, choć wykluczające z grona lemingów całą masę osobników jak najbardziej na to miano zasługujących, miało jednak tę zaletę, że jak każdy konkret – dotknęło tych, których najcelniej opisywało. Odezwał się więc klangor całej masy lewicowych publicystów, próbujących zagłuszyć wrażenie, jakie na samych lemingach zrobiło celne ich zidentyfikowanie, a później oswoić ów obrazoburczy termin i w miarę możliwości przeinaczyć jego sens. Pisano więc, że owszem, może istnieją lemingi lewicowe, ale są również i prawicowe (tak jakby w Polsce mainstreamowe massmedia elektroniczne znajdowały się w rękach prawicowych jastrzębi), że wyśmiewanie się z lemingów to właściwie atak na całą polską inteligencję lub (to już inny publicysta) całą polską klasę średnią, w pocie czoła wykuwającą lepsze jutro dla całego kraju (tak jakby leming miał coś wspólnego z inteligencją czy niezależnością stanowiącą o przynależności do klasy średniej). „Wszyscy jesteśmy lemingami” – zdawali się wołać wychowawcy współczesnej ćwierćinteligencji. Hola, hola, samozwańczy obrońcy lemingów! Wy akurat na miano tych głupiutkich, ale bądź co bądź jednak dość sympatycznych zwierzątek, wcale nie zasługujecie! Wy jesteście bezwzględnymi, przebiegłymi kuglarzami, a w najlepszym wypadku zwykłymi szujami, prowadzącymi masy biednych lemingów w przepaść i zbijającymi na tym fortuny, realizującymi swoje chore ambicje czy programy ideologiczne. Lemingi to nasi zabłąkani bracia, których chcemy zbudzić z letargu i pokazać, dokąd prowadzi droga, jaką ich wiedziecie. Wy zaś stanowicie część układu, który jest jak nowotwór na ciele narodu. I który – jak nowotwór – musi zostać wycięty.

Trafieni w czuły punkt, czyli w… język Dlaczego jednak „leming” tak zabolał liberalnych publicystów, dlaczego niewinne z pozoru publikacje, spotkały się z tak pryncypialną i gremialną odpowiedzią? Bo okazało się, że zanim termin ten trafił do mediów głównego nurtu, zagościł już na stałe w potocznym języku, o czym zaświadczyła ujawniona wypowiedź przedstawiciela jednego z medialnych potentatów, który lemingami określił odbiorców swej własnej stacji.

A przecież język jest najważniejszym frontem trwającej od wieków wojny o kulturę pomiędzy wrogami cywilizacji chrześcijańskiej a jej obrońcami. Świadomość tego od zawsze (czyli od swego aktu założycielskiego - lucyferowskiego „non serviam!”) ma lewica, która na różnych etapach swojej działalności – czy to spisków lóż i bractw, rozmaitych rewolucji i puczów, marszu przez instytucje czy sprawowania władzy wreszcie – zawsze starała się mieć przede wszystkim wpływ na język, nie tylko debaty publicznej, ale także - a może przede wszystkim – ulicy. Od oświeceniowców, przez bolszewików do współczesnych prekursorów neotrybalizmu – szczególną opieką rewolucjonistów zawsze cieszyli się językoznawcy, literaci, dziennikarze. Kontrola nad językiem to przecież wpływ na sposób myślenia mas, możliwość ich mobilizacji przez nazywanie wroga, definiowanie zagrożeń, lęków, nadziei. Nic dziwnego, że w dotychczasowych dziejach III RP to lewica, kontrolująca w niemal 100 procentach duże media, miała absolutny monopol na tworzenie, wprowadzanie do obiegu i czynienie kanonicznymi rozmaitych pojęć, czy to mających stygmatyzować - jak choćby „zoologiczny antykomunizm” - czy stworzonych, by zaciemnić istotę rzeczy – jak „kochający inaczej”. To lewicowe ośrodki propagandowe, działając na zasadzie miliona kropel drążących skałę, albo raczej miliona bzdurnych komunikatów drążących świadomość ogółu, zmieniały sens słów, niekiedy zupełnie go nicując, odwracając o 180 stopni.

Zemsta za „moherowe berety”Jako przykład pozwolę sobie przytoczyć dzieje pojęcia „moherowe berety” – choćby z takiego powodu, że miałem okazję być obecny przy jego narodzinach. Wraz z grupą krakowskich dziennikarzy katolickich w końcówce lat dziewięćdziesiątych zaczęliśmy w ten żartobliwy sposób nazywać zastępy starszych wiekiem, lecz silnych duchem i energicznych niewiast, w większości zagorzałych słuchaczek Radia Maryja, tłumnie pojawiających się na rozmaitych prawicowych imprezach. Moherowe nakrycia głowy, które stały się ich znakiem rozpoznawczym, kojarzyły nam się z tradycyjnymi wojskowymi beretami, od których potoczną nazwę brały rozmaite wojskowe formacje, choćby wojska powietrznodesantowe określane mianem „czerwonych beretów”. „Moherowe berety” było więc początkowo określeniem żartobliwym, ale nie złośliwym, a nawet nacechowanym sympatią i pewną dozą podziwu, jednak z czasem zaczęło żyć własnym życiem w mediach, stopniowo zyskując - kompletnie różniący się od pierwotnego - szyderczy i pejoratywny wydźwięk. Ostateczny wyraz ów proces znalazł w retoryce polityków Platformy Obywatelskiej, którzy dokonali podziału Polaków na opowiadających się za nowoczesnym państwem, wykształconych i zadowolonych z „przemian demokratycznych”, uczęszczających do tzw. Kościoła łagiewnickiego właścicieli aksamitnych kapeluszy, oraz ciemnych, zacofanych, „niezaradnych życiowo” zwolenników tzw. katolicyzmu toruńskiego i moherowych beretów właśnie. Od tego czasu wystarczyło wyartykułować jakikolwiek pogląd mający znamiona nieposiadającego salonowego „imprimatur”, aby zostać mianowanym „moherowym beretem”, a to z kolei zapewniało wykreślenie z grona osób „cywilizowanych”, z którymi w ogóle można rozmawiać. Co prawda prawica stosunkowo łatwo poradziła sobie z „moherowymi beretami” – młodzi, energiczni, wykształceni i dobrze usytuowani konserwatyści, których trudno byłoby ustawić w jednym szeregu ze wspomnianymi wcześniej starszymi paniami, zaczęli ochoczo zapisywać się w poczet „Polski moherowej”, wytrącając tym samym adwersarzom broń z ręki, jednak „moherowy” młot na wrogów lewicy nadal niekiedy bywa używany. „Lemingi” są więc swoistą zemstą prawicowej opinii publicznej za „moherowe berety”. Nerwowość rozmaitych „arystokratów dziennikarstwa”, jaką wywołały, wynika ze zwykłego strachu, że monopol lewicy na narzucanie języka debaty publicznej może zostać ostatecznie przełamany i to pomimo posiadania przez nią miażdżącej przewagi w mediach głównego nurtu. Jako, że nie jest to pierwszy przypadek nadwyrężenia owego monopolu, należy mieć nadzieję, że proces jego erozji – przede wszystkim dzięki istnieniu Internetu - będzie postępował również w następnych latach.

Jaki 2013? Niestety, miniony rok zasłużył sobie na miano Roku Leminga jeszcze z innego, znacznie bardziej istotnego powodu. Otóż zjawisko lemingozy miało się przez całe dwanaście miesięcy doskonale, umożliwiając prawdziwym - nie tym, których oglądamy w telewizyjnych wiadomościach - władcom naszego nieszczęsnego państwa dalszy jego demontaż. Czy również rok 2013 upłynie pod znakiem futerkowego zwierzątka? Nie, to nam już chyba nie grozi, zważywszy bowiem coraz bardziej wzmagającą się aktywność antychrześcijańskiej hołoty, można wysnuć przypuszczenie, że będzie jeszcze gorzej. To może być Rok Hieny. Albo Pawiana. Piotr Doerre

Czy złoto to faktycznie idealna antykryzysowa inwestycja? W ciągu ostatniej dekady cena uncji złota wzrosła pięciokrotnie. Skąd taka popularność tego metalu? Jego zwolennicy wskazują, że złoto nadal pozostaje kruszcem stworzonym do pełnienia funkcji pieniądza. W sytuacji, gdy ani w Europie, ani w USA politycy i ekonomiści wciąż nie znaleźli trwałego rozwiązania dla kryzysu finansowego, niewykluczone, że złoto powróci jeszcze do swojej dawnej roli. Kruszcu fizycznie jest na tyle niewiele, że oznaczałoby to silny wzrost ceny złota.

- Zarówno analiza techniczna, jak i fundamentalna dają podstawy, by sądzić, że rekordy cenowe złota i innych metali szlachetnych wciąż jeszcze przed nami – mówi Piotr Wojda z Mennicy Wrocławskiej. - Dopiero poziom w okolicy 2 tysięcy dolarów za uncję będą podstawy sądzić, że zbliżamy się do bańki spekulacyjnej – dodaje.

W poszukiwaniu bezpieczeństwa Zarówno amerykański kryzys finansowy wywołany przez rynek nieruchomości, jak i kryzys zadłużenia publicznego w strefie euro podważają stabilność wspólnych fundamentów współczesnej gospodarki – systemu papierowego pieniądza opartego na długu i wierze w wypłacalność największych państw na świecie. Przyszłość światowych finansów zależy dzisiaj od kluczowych decyzji politycznych, na które z niecierpliwością czekają rynki. Jak na razie ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Unii Europejskiej nie udało się podjąć kroków, które okazałyby się przełomowe dla walki z kryzysem. W poszukiwaniu bezpiecznych przystani inwestorzy na całym świecie znów zwracają się w kierunku złota. Fundusz Soros Fund Management LLC, należący do 81-letniego legendarnego inwestora zwiększył czterokrotnie zaangażowanie w SPDR Gold Trust – spółkę skupiającą grupę funduszy inwestycyjnych zaangażowanych w złoto. - Pekin chce, by juan stał się walutą opartą na złocie, podobnie jak pierwotnie frank szwajcarski. Podparcie juana w jakiejś części złotem powinno pomóc mu zostać jedną z czołowych walut na świecie – stwierdził niedawno Larry Edelson, analityk finansowy, który zajmował się handlem złotem. To tylko jedna z wielu teorii w zakresie inwestycji w złoto i najbliższej przyszłości światowego systemu monetarnego. - Wzrost ceny złota w ciągu ostatniej dekady wiązał się z faktem utrzymywania przez Fed niskich stóp procentowych, co spowodowało wzrost cen szeregu aktywów, również metali szlachetnych – tłumaczy Arkadiusz Krześniak, główny ekonomista Deutsche Bank PBC. - Początkowo odzwierciedlało to wzrost tempa podaży pieniądza, potem obawy przed recesją, następnie efekt łagodzenia ilościowego w USA, i być może również presję spekulacyjną. Dotychczasowy fundament światowego pieniądza – dolar amerykański – już dawno przestał być stabilną przystanią. Dług Stanów Zjednoczonych rośnie pod wpływem ogromnych wydatków administracyjnych, wojskowych, pakietów ratunkowych dla upadających instytucji finansowych oraz niewypłacalnych samorządów. Również przyszłość euro, które w optymistycznych scenariuszach unijnych polityków sprzed dekady miało przejąć choć w części rolę dolara, stoi pod znakiem zapytania. Co będzie dalej? Czy świat nadal będzie ufał dolarowi, traktował go jako pieniądz bazowy i udzielał Ameryce praktycznie bezzwrotnych pożyczek? Czy Zachód jest gotowy, by jako rezerwy walutowe traktować chińskiego juana? A może jesteśmy na tym etapie, by rozważyć powrót do systemu pieniądza opartego na złocie, jak to miało miejsce 40 lat temu?

Dollar as good as gold Bank Rozliczeń Międzynarodowych koordynujący współpracę banków centralnych 56 krajów (w tym Polski) stwierdził ostatnio, że złoto trzymane w skarbcach powinno być traktowane jako towar pozbawiony ryzyka. Na taki sam ruch zdecydowała się amerykańska Federalna Korporacja Ubezpieczeń Depozytów (FDIC). - Oznacza to, że złoto po raz pierwszy w historii tych instytucji zaczęło być traktowane jako pieniądz, na równi z dolarem, euro czy obligacjami rządowymi – mówi Piotr Wojda z Mennicy Wrocławskiej.

- Cena złota odzwierciedla obawy inwestorów o stan gospodarki: im większe problemy zadłużenia, kłopoty z emisją obligacji, nerwowość na rynku akcji tym wyższa cena złotego kruszcu. Rekordy cen złota obecnej dekady wciąż pozostają w cieniu rekordów z roku 1980 kiedy cena uwzględniając inflację (w przeliczeniu na wartość dzisiejszego dolara) przebiła poziom 2600 dolarów za uncję – dodaje. Nie powinno to dziwić, bo jeszcze 40 lat temu wszystkie waluty świata były pośrednio wymienialne na złoto. Pośrednikiem był właśnie dolar amerykański. Funty, franki, marki można było wymienić na dolary, a te po ustalonym kursie (35 USD za uncję) na złoto. Jeszcze wcześniej, przed dwiema wojnami światowymi, wszystkie ważniejsze waluty były bezpośrednio uzależnione od kursu złota. Aż do początku lat 70. XX w. cena złota wyrażana w dolarach mimo presji wzrostowej była praktycznie stała, gdyż rząd USA zobowiązał się do wymiany po ustalonym kursie. W zamian za to amerykańska waluta stała się światowym złotem. Różnica polegała na tym, że USA nie musiały faktycznie wydobywać złota w kopalniach. Gdy tworzono tzw. system z BrettonWoods, zawieszano wymienialność na złoto innych walut poza amerykańską, wśród polityków i ekonomistów panowało przekonanie, że „dolar jest tak dobry jak złoto”. Rzeczywistość okazała się inna. Utrzymywanie stałych kursów walut i przede wszystkim wymienialności dolara na złoto okazało się niemożliwe. Gdy politycy uznali, że czas z tym skończyć, cena szlachetnego metalu poszybowała z 35 do 1835 dolarów w ciągu 40 lat. - Po uwolnieniu od złotej kotwicy, to bank centralny określał ilość pieniądza w obiegu – wyjaśnia Arkadiusz Krześniak główny ekonomista Deutsche Bank PBC.

Dlaczego złoto jest wyjątkowe? Charakter inwestycji w złoto łatwiej uchwycić spoglądając na nie inaczej, niż na inne surowce. Ropa, miedź czy szereg innych metali są dużo bardziej niezbędne w produkcji np. cennej elektroniki, pojazdów, broni. Jeśli chodzi o złoto, w ocenie ekspertów Deutsche Bank PBC mniej więcej 60 proc. popytu na nie generuje przemysł, w tym jubilerzy. Ok. 40 proc. jest przedmiotem obrotu w celach inwestycyjnych. Srebro i złoto mają bowiem pewne cechy, które sprawiają, że przez wieki traktowane były jako idealny towar do pełnienia roli pieniądza. Wynalazek pieniądza towarzyszy ludzkości od najstarszych dziejów. Za środek wymiany i nośnika wartości używano różnych towarów: soli, cukru, ryb czy tytoniu. Pieniądze służyły nie tylko jako środek wymiany, lecz umożliwiały także poszczególnym osobom i przedsiębiorstwom dokonywanie „obliczeń” niezbędnych w każdej zaawansowanej ekonomii - różne rodzaje pieniędzy wymienia się i wycenia w jednostkach, najczęściej wagowych. Z czasem okazało się, że są towary, które niezależnie w kilku miejscach na świecie zaczęły przejmować rolę innych jako pieniądz. Wśród nich metale szlachetne. Dlaczego? Po pierwsze, względna ich rzadkość sprawia, że mają stabilną cenę. Złoża srebra i złota są na tyle rzadkie, że obecnie nie dochodzi do niekorzystnych szoków podażowych, jak pod koniec XVI wieku w Hiszpanii, gdzie na skutek odkryć geograficznych zaczęły napływać galeony wyładowane złotem, co doprowadziło do galopującej inflacji. Szacuje się, że w historii cywilizacji wydobyto na świecie 165 tys. ton złota. To 5,3 miliarda uncji, czyli według dzisiejszej ceny równowartość 9,2 bilionów dolarów. W 2011 roku wydobyto ok. 2,8 tys. ton złota. W tym i kolejnym roku powinno to być ok. 2,8 tys. ton. Gdyby z całego złota na ziemi utworzyć sześcian, miałby krawędź niewiele większą niż 20 metrów. To mniej niż długość jednego kortu tenisowego. Z każdym rokiem jej długość zwiększa się zaledwie o 12 cm. Po drugie, oba metale są odporne na upływ czasu. Złote lub srebrne monety mogą przeleżeć setki lat nie ulegając degradacji. Po trzecie, oba dają dzielić się na małe porcje, dzięki czemu można w nich rozliczać transakcje o różnej wartości. - Złota na świecie jest obecnie tak mała, że trudno wyobrazić sobie, aby udało się fizycznie obdzielić nim wszystkich uczestników nowego systemu monetarnego. Z pomocą przychodzi jednak nowoczesna technika, która pozwala wprowadzić obrót złotem elektronicznym i powiązać go z choćby płatnościami kartą - wyjaśnia Piotr Wojda z Mennicy Wrocławskiej. No i po czwarte, złoto i srebro są jednorodne. Wartość uncji każdego z nich jest taka sama na całym świecie, co odróżnia je od np. diamentów, z których każdy jest wyjątkowy i wyceniany indywidualnie.

Waluty bez złotej kotwicy Od chwili uwolnienia wymiany dolarów na złoto wszystkie waluty świata stały się fiducjarne, czyli nie mające oparcia w dobrach materialnych. Banki centralne emitują za pomocą banków komercyjnych pieniądz, którego jedynym zabezpieczeniem jest gwarancja władz państwa, że waluta jest środkiem płatniczym na danym terytorium oraz statuty banków centralnych, w których zobowiązują się do utrzymywania ograniczonej inflacji (często dopuszczając większą utratę wartości pieniądza np. w celach „rozkręcenia” gospodarki w recesji).

– Złoto tradycyjnie jest towarem „antykryzysowym” i „antyinflacyjnym”. W sytuacji niepewności traktowane jest jako bezpieczna przystań – tłumaczy Arkadiusz Krześniak, główny ekonomista Deutsche Bank PBC. – Wzrost ceny złota częściowo odzwierciedla realną utratę wartości dolara amerykańskiego, na skutek gwałtownego zwiększenia podaży USD. Z drugiej strony, aktywa dolarowe są również traktowane jako „bezpieczna przystań”. Inwestorzy wybierają metale szlachetne, jeśli bardziej obawiają się inflacji, a USD, gdy bardziej boją się recesji.

- Podobnie, jak w przypadku innych inwestycji, analizując wzrost wartości złota w ostatnich latach, trzeba pamiętać, że zachowania się ceny w przeszłości nie może być traktowane, jako wskaźnik zachowania w przyszłości – zaznacza Arkadiusz Krześniak, ekonomista Deutsche Bank PBC. Sztaba w sejfie pewniejsza niż certyfikaty (i zwolniona z podatku) Zaletą inwestycji w złoto jest jego podwójna rola. Z jednej strony jest aktywem, które może przynieść realne zyski. Kupując złoto 10 lat temu i sprzedając je dzisiaj mimo spadków w ostatnim czasie można było zyskać około 530 proc. Inwestując w szlachetny metal dwa lata temu można było osiągnąć 130-procentowy zwrot. Trzeba jednak również pamiętać, że na złocie można było również stracić. Przykładowo inwestując od sierpnia 2011 do maja 2012 na złocie można było stracić nawet 15 proc. Dlatego, jak zwraca uwagę Arkadiusz Krześniak z Deutsche Bank PBC, w przypadku wahań w trendzie bocznym bardzo ważny jest moment rozpoczęcia inwestycji. Zwolennicy inwestycji długoterminowych w złoto wskazują, że jest ono swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na wypadek finansowej katastrofy. Od mniej więcej roku ceny złota wpadły w trend boczny. Przyczyną prawdopodobnie jest wyczekiwanie inwestorów na wielkie zmiany geopolityczne i ekonomiczne. Jeśli dojdzie do dalszego luzowania polityki pieniężnej przez Stany Zjednoczone, państwa strefy euro, Szwajcarię czy Japonię doprowadzi do wzrostu presji na złoto. - Kraje strefy euro muszą wybrać: albo oszczędności, które grożą zdławieniem wzrostu gospodarczego, albo kontynuacja deficytu budżetowego i wypłata pakietów ratunkowych, które w dłuższym okresie zwiększają ryzyko inflacji – mówi główny ekonomista Deutsche Bank PBC. Obecnie światowe potęgi gospodarcze, nie wyłączając strefy euro muszą przede wszystkim unikać delfacji, która zwiększyłaby obciążenie tych krajów długiem. Jeśli inflacja w Stanach Zjednoczonych wymknęłaby się spod kontroli, wtedy złoto zaczęłoby mocno zyskiwać na wartości. Natomiast w przypadku globalnej recesji należałoby się spodziewać spadku ceny złota. Złoto zachowuje wartość również w czasie deflacji, ale traci wówczas premię inflacyjną.

- Decydując się na zakup złota, warto rozważyć inwestycję w fizyczne sztabki i monety, które możemy trzymać w dowolnym miejscu. „Wirtualne złoto” albo instrumenty pochodne bazujące na nim nie dają takiej pewności – radzi Monika Szlosek. Dyrektor Departamentu Bankowości Detalicznej, Deutsche BankPBC – Ta forma inwestycji skierowana jest głównie do klientów indywidualnych, dla których bezpieczeństwo jest priorytetem. Ostatnio popularne są "lokaty" oparte o złoto, które oferują klientowi instytucje parabankowe gwarantując kilkunastoprocentowe stopy zwrotu. Należy jednak być bardzo ostrożnym decydując się na inwestycję z firmami, które widnieją na liście ostrzeżeń KNF. Sztabki i monety mają szereg zalet nad papierowymi certyfikatami. Zmniejszają ryzyko związane z pośrednikiem, sprawiają, że inwestycja staje się prawdziwą alternatywą dla np. akcji czy innych produktów finansowych, a także wydłużają na lata potencjalny horyzont inwestycyjny. Złoto utrzymuje swoją wartość w czasie. Za jedną uncję złota (około 5 500 PLN) na początku XX wieku, jak i obecnie można było kupić najwyższej jakości ubranie obecnie w wieku XXI. Z kolei za 20 uncji złota (około 110 000 PLN) zarówno teraz, jak i na początku ubiegłego wieku można kupić względnie luksusowy samochód. Wreszcie, co bardzo ważne dla polskich inwestorów, zyski wynikające z zakupu złota w formie fizycznej nie są obciążone podatkiem. Trzeba natomiast brać pod uwagę koszt przechowywania cennego kruszcu. Jeśli złoto ma być zarówno potencjalną inwestycją, jak i polisą od kryzysu, kupując sztaby i monety warto robić to w pewnym miejscu. W Polsce wiarygodnymi dealerami złota i srebra są m.in. notowana na GPW Mennica Polska czy Mennica Wrocławska. Poszerzając ofertę produktową sprzedaż kruszców rozpoczęły też banki. Przykładowo Deutsche Bank PBC uruchomił we współpracy z Mennicą Wrocławską internetową platformę handlową przeznaczoną dla klientów indywidualnych.

- Pośrednictwo w sprzedaży złota wcale nie oznacza wyższych cen – tłumaczy Monika Szlosek z Deutsche Bank PBC. - Wręcz przeciwnie, banki są w stanie zaproponować często lepsze ceny niż złoto zakupione w innych miejscach – dodaje. W dbmennica.pl można kupić szeroką gamę produktów nie wychodząc z domu a przesyłka zostanie dostarczona przez kuriera. Jednak jak w przypadku każdej inwestycji, trzeba zachować rozsądek i ostrożność. - Inwestor indywidualny powinien inwestować w instrumenty, które dobrze rozumie i wybierać rynki, na których się zna. Jeśli inwestor spodziewa się inflacji, może rozważyć w złoto, jako jeden z możliwych sposobów zabezpieczenia się przed nią – mówi Arkadiusz Krześniak. – Należy również mieć na uwadze fakt, że w ciągu ostatnich lat mieliśmy do czynienia z szeregiem baniek spekulacyjnych (akcje, nieruchomości, surowce, waluty) i podstawowym pytaniem, na które musi odpowiedzieć inwestor: czy spodziewa się recesji czy też inflacji i odpowiednio dostosować strategię inwestycyjną – dodaje.

Opr. ZP

Działa już tajemnica bezbożności Nie opuszcza nas groza, która musi przejmować osłupiającym zdumieniem każde katolickie i polskie serce, odkąd świętokradcza dłoń dokonała zbezczeszczenia Wizerunku Jasnogórskiej Pani, a tymczasem każdy nieomal dzień przynosi kolejne wieści o podobnych aktach profanacji – ostatnio w Zgierzu oraz na cmentarzu Sióstr Urszulanek w Pniewach. Seryjność tych działań z pewnością nie jest przypadkowa: widać wyraźnie, że chodzi tu w pierwszym rzędzie o wywołanie tej reakcji psychologicznej, bardzo typowej niestety dla osłabionej natury ludzkiej, którą jest przywyknięcie i zobojętnienie wobec wszystkiego, co jest powtarzalne, choćby nawet początkowo wywoływało szok i zgorszenie. Lecz bodaj jeszcze bardziej niepokojące od tej swoistej tresury społecznej, polegającej na stępianiu z zimną metodycznością wrażliwości moralnej, jest zupełnie już nieskrywane pochwalanie i usprawiedliwianie tych czynów, faktycznie zatem podjudzanie do ich ponawiania, jakiego dopuszczają się zorganizowane siły antykatolickie, kaprysem ślepej woli „suwerennego ludu” wyniesione także do godności publicznych.

Zainfekowanie sacrum Tym, co najbardziej uderza w metodzie stosowanej przez tych, którzy wzbudzają klimat nienawiści i pogardy wobec religii, Kościoła, duchownych i wprost Boga samego, jest niespotykane dotąd natężenie wulgaryzmu, chamstwa, obsceniczności i trywialności. Nawet komuniści, i to w szczytowym okresie prześladowań (przynajmniej w Polsce), w zasadzie nie posuwali się do tego; ich wojna z Kościołem toczyła się, by tak rzec, na wyższym diapazonie, a poza tym wielu z nich zachowywało niejako atawistycznie pewien zabobonny lęk wobec sfery sacrum. „Nowi ateiści” w tym jednym (bo oczywiście nie w żałosnej „argumentacji”) są rzeczywiści nowi, że nie znają już hamulców tego rodzaju. Ich język z pełną świadomością i konsekwencją jest zastosowaniem poetyki „twórczości” klozetowej do mówienia o sprawach Boskich i w ogóle o wszystkim, co dotyczy religii. Obrzydliwość nie jest tu ani przypadkiem, ani marginesem: to forma celowo kształtująca materię spraw. Zniszczyć przez zohydzenie – oto strategia nowego bezbożnictwa. W gruncie rzeczy można się było tego spodziewać od dawna, ponieważ wulgaryzacja, schamienie, obsceniczność i trywialność korodowały wcześniej i w końcu zniszczyły świat oraz język polityki, literatury, sztuk wizualnych, także relacji międzyludzkich – w tym miłości i seksualności, a kultura jest przecież systemem naczyń połączonych, byłoby zatem wręcz dziwne, gdyby nie zainfekowano także sfery religijnej.

Stylizacja szatana Ani zawstydzająca trywialność, ani zwykłe socjologiczne odniesienia nie powinny nam jednak przesłaniać eschatologicznego wymiaru zdarzeń, które nas dotykają. Spełnia się bowiem w nich to, o czym nauczał w Drugim Liście do Tesaloniczan św. Paweł, iż „działa już tajemnica bezbożności” (2 Tes 2, 7). Tylko w niektórych epokach – tych, których kultury są na to podatne, jak na przykład kultura romantyczna – szatan lubi się stylizować na heroicznego „światłonoścę” i nieszczęśliwego herolda „wolności ducha”. To oblicze trywialnego wieprza lub skunksa obryzgującego wszystko swoim smrodem, które ukazuje dzisiaj, działając takimi narzędziami jak Ruch Palikota, wierniej przecież oddające jego kondycję po buncie i upadku, zdaje się dowodzić jego poczucia pewności, że jego triumf jest bliski, że nic nie uchroni już zepsutej ludzkości przed powszechną apostazją i entuzjastycznym poddaniem się władzy „człowieka grzechu”, „syna zatracenia”, czyli po prostu Antychrysta.

Katechon musi prowadzić Apostoł Narodów powiada jednak, że ów straszny dzień odstępstwa nie nadejdzie, dopóki w świecie działa siła nazwana przez niego „tym, co powstrzymuje” (gr. katechon, łac. qui tenet). Tę siłę katechoniczną, powstrzymującą – do czasu – Antychrysta chrześcijanie przez wieki wiązali albo z samym Kościołem, a zwłaszcza z jego władzą pontyfikalną, albo z władzą polityczną (zwłaszcza chrześcijańskiego cesarza), albo z jedną i drugą jednocześnie. Strwożeni wzmagającą się dziś tak bardzo „tajemnicą bezbożności” nie możemy nie stawiać sobie pytania, czy katechon już ustąpił, więc zgodnie ze słowami Apostoła: „Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec” (2 Tes 2, 7), czy jednak jeszcze nadal powstrzymuje, a jeśli tak – to gdzie on jest? Musimy wykluczyć, niestety, iżby funkcję tę spełniała jeszcze – i chciała spełniać – władza polityczna. Wystarczy przypomnieć, że żaden z dostojników publicznych, na czele z prezydentem RP, nie zająknął się nawet na okoliczność profanacji na Jasnej Górze. Tym większa więc odpowiedzialność spada na Kościół hierarchiczny jako jedyną już instytucję mogącą być siłą katechoniczną. I w tym wypadku jednak można odnieść uzasadnione wrażenie, że w wypełnianiu tej funkcji katechona naszych biskupów paraliżuje obawa przed posądzeniem o „wtrącanie się do polityki” – jakby owo „wtrącanie się” nie było po prostu obowiązkiem władzy duchownej ze względu na zbawienie dusz. Otoczone zewsząd przez wilki owce muszą tedy wołać o pasterzy, którzy wzmocnią ich zdolność do oporu, wzywając do nieugiętej walki i kierując nią – tak jak to czynił bohaterski biskup męczeńskiego Meksyku José de Jesús Manríquez y Zárate (1884-1951): „Jeśli rewolucja zaatakuje na polu pisma, utwórzmy gazetę przeciwko gazecie, nauczanie przeciw nauczaniu, szkołę przeciw szkole. Jeśli zaatakuje nas przemocą, na tym polu musimy również bronić siebie i naszych dzieci, pomimo znikomości sił, jakimi dysponujemy. Niech rodzice będą niczym lwy, każdy dom niczym forteca, a pierś każdego Meksykanina niczym bastion godności i niezależności”. Prof. Jacek Bartyzel

Skrajna nieodpowiedzialność Tuska w sprawie wprowadzenia Polski do strefy euro

1. Tak właśnie ocenia postępowanie premiera Tuska, dotyczące wprowadzania Polski do strefy euro, prof. Jadwiga Staniszkis w wywiadzie przeprowadzonym przez Jacka i Michała Karnowskich dla tygodnika „W Sieci”. Dyskusja w tej sprawie przybiera na sile w związku z siłowym forsowaniem w Sejmie traktatu fiskalnego na podstawie art. 89 Konstytucji RP (czyli zwykłą większością głosów), przez rząd Tuska i większość koalicyjną Platforma-PSL. Mimo tego, że traktat ten ewidentnie przenosi kompetencje w zakresie uchwalania budżetu, a także pewne elementy polityki fiskalnej i gospodarczej na organizację międzynarodową jaką jest Unia Europejska, rządzący pod osłoną Świąt Bożego Narodzenia i okresu Nowego Roku, zdecydowali się w ciągu dwóch dwóch tygodni, przeprowadzić jego ratyfikację przez Sejm.

2. Premier Tusk podpisał traktat na szczycie UE w marcu 2012 roku, cicho było o jego ratyfikacji przez ponad pół roku, pod koniec listopada szybko przyjęła go Rada Ministrów, w tygodniu przedświątecznym odbyło się jego I czytanie, nie podczas obrad plenarnych Sejmu ale na połączonych komisjach: finansów publicznych, ds. europejskich i spraw zagranicznych (przy kompletnym braku zainteresowania mediów), II czytanie odbędzie 3 stycznia, a ostateczne głosowanie już dzień później. Trudno nie zauważyć, że rząd i większość koalicyjna Platforma-PSL, chcą przepchnąć ten traktat wręcz kolanem przez Parlament i to w okresie, kiedy zainteresowania Polaków skupiają się wokół Świąt i spotkań rodzinnych z nimi związanych. A traktat ten jest przecież przedsionkiem do podjęcia decyzji o wejściu Polski do strefy euro, a wcześniej do tzw. korytarza walutowego czyli ścisłego powiązania przynajmniej przez 2 lata kursu złotego w relacji do euro.

3. Prof. Staniszkis właśnie to pchanie nas do korytarza walutowego, nazywa skrajną nieodpowiedzialnością premiera Tuska i ma rację, bo utrzymanie kursu złotego wobec euro, przy akceptacji wahań tego kursu przez KE i EBC tylko w przedziale +/ – 15%, spowoduje poważne zmniejszenie naszych rezerw walutowych. Za utrzymanie kursu złotego w tym przedziale będzie odpowiedzialny NBP i on będzie musiał interweniować przy pomocy zgromadzonych rezerw walutowych albo przy znaczącym osłabianiu złotego, skupując walutę albo przy wzmacnianiu ją sprzedając. Ponieważ złoty w ciągu ostatnich kilku lat jest w czołówce walut, na których obywa się światowa spekulacja, a jak na tacy zostaną podane poziomy kursu złotego, powyżej albo poniżej, których NBP będzie musiał interweniować, spekulacja tylko się nasili. Zresztą rząd Tuska, dostrzegł ten problem już teraz i w pośpiesznym trybie zmienił ustawę o finansach publicznych wprowadzając do niej zasadę, że tę część długu publicznego, która została zaciągnięta w walutach zagranicznych, przelicza się na złote nie po kursie z 31 grudnia jak było do tej pory ale po średnim w ciągu całego roku, kursie złotego w stosunku do walut zagranicznych. Podstawowym uzasadnieniem tej zmiany było zapobieżenie spekulacji na złotym, które nasilały się pod koniec każdego roku. Problem zrobił się palący właśnie teraz kiedy 1/3 naszego długu publicznego jest zaciągnięta w innych walutach niż złoty, a 50% długu publicznego jest w rękach inwestorów zagranicznych. Wejście do korytarza walutowego znowu wystawi złotego na żer spekulantów i ta spekulacja będzie się mogła odbywać każdego z 730 dni (zakładając, że Polska będzie w korytarzu tylko ten minimalny okres 2 lat), a nie tylko jak do tej pory w ciągu ostatnich dni roku. 80 mld euro rezerw walutowych, które ma NBP, może na to nie wystarczyć.

4. Pomijając już inne niekorzystne aspekty decyzji o wejściu Polski do strefy euro (wzrost cen, powiększenie zakresu ubóstwa w Polsce, obniżenie popytu wewnętrznego, podniesienie kosztów pracy w konsekwencji odpływ inwestorów zagranicznych, pchanie się do strefy, która sama ma i będzie miała przez najbliższe lata gigantyczne kłopoty z krajami Południa, wymagających setek miliardów euro pożyczek), już samo wydatkowanie na obronę kursu złotego z takim trudem przez lata gromadzonych rezerw walutowych, jest skrajną nieodpowiedzialnością. Dlatego do tej pory wstrzemięźliwie o wejściu Polski od strefy euro, wypowiadał się prezes NBP Marek Belka, a nawet minister Rostowski ale triumwirat Tusk, Lewandowski, Bielecki w porozumieniu z kanclerz Angelą Merkel, podjął jak się wydaje polityczną decyzję, że jednak tam wchodzimy. Bogu dzięki, że do tej decyzji potrzebna jest zmiana Konstytucji, a w tej sprawie nie znajdą się już chyba eksperci, że można to zrobić zwykłą większością głosów. Na szczęście mniejszość blokująca w tym Parlamencie jeszcze jest. Kuźmiuk

Masoneria polska 2012 W tej książce prezentuję kilkaset faktów, które zostały przedstawione w różnych publikacjach, książkach i artykułach. Ukazuję też niektóre związane z tymi faktami hipotezy innych osób. Formułuję również pewne hipotezy i tworzę w oparciu o te hipotezy koncepcję, która wiąże ze sobą te fakty w spójną, logiczną całość.
Zacząłem kojarzyć ze sobą te fakty. W ten sposób, jak w układance puzzli, w której użyto tylko część przypadkowych elementów, pojawił się pewien obraz, który był wyraźny tylko w niektórych swoich fragmentach. Następnie zrekonstruowałem go formułując hipotezy które pasowały do "pustych miejsc". W ten sposób powstała ta koncepcja.
Oto podstawowe hipotezy. W Wojskowych Służbach Informacyjnych kryła się polska masoneria rytu francuskiego, która w latach 1991-2006, wykorzystując te służby, przejmowała kolejne obszary gospodarki, mediów, struktur państwa i polityki i wpływała na kierunki rozwoju tych obszarów oraz na podstawowe fakty z nimi związane. Masoneria ta znalazła się w WSI wraz z peerelowskim kontrwywiadem wojskowym, ponieważ od powstania armii Berlinga opanowała znaczną cześć jego struktur i wykorzystywała go w swoich celach. To ona stała za wieloma działaniami Informacji Wojskowej i Wojskowej Służby Wewnętrznej mając znaczny wpływ na wiele wydarzeń, które miały miejsce w Polsce w latach 1945-1989. Masoneria ta od samego początku współpracowała z masonerią rosyjską rytu francuskiego, która kryła się w strukturach rosyjskich wojskowych służb specjalnych – GRU. Po rozwiązaniu WSI polska masoneria rytu francuskiego utworzyła specjalną lożę P3, która na wzór włoskiej loży P2 przyjęła cel nielegalnego przejęcia władzy w Polsce i przyspieszonej realizacji celów wspólnych dla masonerii polskiej rytu francuskiego i masonerii rosyjskiej. Loża P3 doprowadziła do upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego i stała za nagonką medialną na ten rząd, a następnie na PiS. To ona we współpracy z masonerią rosyjską ukrytą w GRU zorganizowała zamach w Smoleńsku w dniu 10 kwietnia 2010 r. Zamach w Smoleńsku został tak przez te masonerie przygotowany i przeprowadzony, że wszystkie ślady prowadziły do "ekipy Putina" i do "ekipy Tuska". Była to pułapka zastawiona na te ekipy. Dały się one wciągnąć w tę pułapkę ukrywając, że to był zamach, kryjąc sprawców, niszcząc dowody, zacierając ślady. Spowodowało to zwiększenie wpływów obu masonerii i dało im narzędzia szantażu umożliwiające przejmowanie kolejnych sektorów struktur obu państw. Obecnie loża P3 umacnia się w strukturach władzy i szykuje do całkowitego jej przejęcia oraz realizacji podstawowych, wymienionych w książce, celów masonerii polskiej i rosyjskiej. Ktoś może odrzucić te hipotezy, zanegować koncepcję, która na nich się wspiera, wymazać we wszystkich miejscach w mojej książce słowo "masoneria". Pozostają jednak fakty, które są bardzo intrygujące, niepokojące, często przerażające. Czy da się je wyjaśnić czy choćby zracjonalizować w jakiś inny, niż zaprezentowany w tej książce, sposób? Stanisław Krajski

Łepkowski: Smoleńskie show Zbigniewa Brzezińskiego Listopadowym przebojem mionionego roku w polskich mediach nurtu głównego był wywiad udzielony przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego dla TVN24. Były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA stwierdził między innymi, że taktyka polityczna polskiej opozycji związana z katastrofą smoleńską stała się nieodpowiedzialna i zmierza do podważenia fundamentów państwa. Reżymowe media wpadły w zachwyt nad Brzezińskim i urządziły tydzień jego kultu. Opinie wygłoszone przez Zbigniewa Brzezińskiego wzbudziły szczególny zachwyt w redakcji polskiej wersji tygodnika Newsweek – obecnie czołowego organu propagandowego Platformy Obywatelskiej. Znany publicysta Czesław Bielecki słusznie wypomniał prosto w oczy Tomaszowi Lisowi, wywołując niemal atak histerii u swojego adwersarza, że „Wielki Zbig” z okładki polskiego „Newsweeka” przypomina żołnierza LWP strącającego z munduru „zaplutych karłów reakcji”.

Jastrząb w gołębich piórkach Nie kwestionuję, że Zbigniew Brzeziński kieruje się w życiu przyjaźnią do ojczyzny jego rodziców. Uważam jednak, że człowiek, który całe życie pouczał innych, na czym polega demokracja, powinien zamilknąć w sprawach, które dotyczą obywateli i wyłącznie obywateli RP. Czas, aby jasno sobie uświadomić, że Brzeziński nie jest autorytetem bez skazy – jak to nam próbuje wcisnąć organ Tomasza Lisa. Życie Brzezińskiego roi się od błędów, wpadek i pomyłek. Jego wizje geopolityczne przez lata wiały infantylizmem opartym na jankeskim rozumieniu globalnej historii, ekonomii i socjologii. Brzeziński nie ma moralnego prawa twierdzić, że „mówienie o zamachu bez wyraźnego wskazania, kto jest za niego odpowiedzialny, ale sugerując jednocześnie, że jest to rząd polski, a może Sowieci, a może i razem, to jest coś wstrętnego i szkodliwego”. Przypominam, że pod koniec lat 70. i w latach 80. z ust Zbigniewa Brzezińskiego padały oskarżenia o nieporównywalnie większym formacie i zawsze nastawione wrogo wobec ZSRS – państwa, z którym USA utrzymywały pełne relacje dyplomatyczne. To zdumiewające, że najgorszy w historii USA doradca ds. bezpieczeństwa narodowego bez wątpienia najsłabszego XX-wiecznego prezydenta tego kraju ośmiela się wydawać opinie w kwestii elementarnej powinności wyjaśnienia okoliczności śmierci głowy państwa polskiego i zwierzchnika sił zbrojnych. Profesor Brzeziński zdaje sobie doskonale sprawę, że gdyby podobna katastrofa przytrafiła się Air Force One na terenie któregokolwiek państwa świata, to obszar katastrofy zostałby natychmiast zajęty przez amerykańskie siły specjalne i stałby się hermetycznie zamkniętą amerykańską strefą specjalną. Oddanie śledztwa w obce ręce i zatrzymanie wraku pierwszego samolotu sił powietrznych RP do dyspozycji Rosji jest równoważne ze zrzeczeniem się suwerenności. Nieistotny był tu wynik śledztwa, ale sposób jego przeprowadzenia.

Prorok, wizjoner czy gaduła? 20 stycznia 1977 roku mało znany politolog, syn polskiego azylanta z Kanady, który przyjął obywatelstwo amerykańskie w 1958 roku, został zaproszony do pracy w Białym Domu na stanowisku Doradcy Bezpieczeństwa Narodowego. Od tego czasu w Waszyngtonie panowało złośliwe powiedzenie przeciwników Brzezińskiego, że na politykę zagraniczną Cartera kładzie się cień wszechobecnego „idioty z Europy Wschodniej”. Nie było też żadną tajemnicą, że w Białym Domu powstał konflikt między zawodowym dyplomatą, sekretarzem stanu Cyrusem Robertsem Vance’em, a Polakiem, który zarzucał biurko orzeszkowego farmera setkami zbędnych memorandów i raportów. Jeżeli dzisiaj „polskie” media nurtu głównego określają Jarosława Kaczyńskiego jako chorego na „spisek smoleński” jastrzębia, który chce podpalić relacje polsko-rosyjskie, to nawiązują tym samym do opinii, jakie padały pod adresem „Wielkiego Zbiga” w mediach amerykańskich końca lat 70. XX wieku. „Wściekły Polaczek” – jak miało go zwyczaj określać kilku konserwatywnych publicystów – nie przebierał w podrzucaniu Carterowi najbardziej egzotycznych pomysłów i formułował absurdalne jak na tamte czasy propozycje sojuszów politycznych. Jedną z nich była propozycja ustanowienia wspólnej polityki antyrosyjskiej z Chinami. Należy pamiętać, że mowa tu o Chinach sprzed 35 lat, w niczym nie przypominających dzisiejszej supernowoczesnej potęgi. Konia z rzędem temu, kto umie wytłumaczyć wizję polityki bliskowschodniej Zbigniewa Brzezińskiego. Mitem stworzonym przez samego Brzezińskiego jest twierdzenie, że to on doprowadził do porozumienia egipsko-izraelskiego. W rzeczywistości 13-dniowe negocjacje w Camp David między Menachemem Beginem (Mieczysławem Biegunem) a Anwarem Sadatem zakończyły się porozumieniem tylko dzięki elastyczności samego Cartera, który w swojej skromności uprosił prezydenta Egiptu o niezrywanie rozmów. Jakie jest obecne stanowisko profesora Brzezińskiego w sprawie polityki zagranicznej Izraela, a szczególnie konfliktu z Iranem? Nie sposób tego do końca określić. Niektóre wypowiedzi budzą wręcz podejrzenie o rozdwojenie jaźni byłego doradcy prezydenta Jimmy’ego Cartera. We wrześniu 2009 roku profesor udzielił wywiadu portalowi „The Daily Beast”. Przy pytaniu o możliwą reakcję USA na ewentualny atak prewencyjny Izraela na irańskie ośrodki atomowe Zbigniew Brzeziński oświadczył bez zastanowienia, że prezydent Obama powinien uprzedzić Izrael o możliwej reakcji USA w takiej sytuacji. A reakcja ta może być stanowcza i wroga wobec Tel Awiwu.

– Nie jesteśmy w końcu bezradnymi małymi dziećmi – podkreślił Brzeziński – Muszą przecież przelecieć nad kontrolowaną przez nas przestrzenią powietrzną Iraku. Czy będziemy siedzieć i przypatrywać się temu? Musimy być poważni, gdy idzie o pozbawienie ich tego prawa. Odmowa nie kończy się na retoryce. Jeśli przelatują, to musimy wzbić się w powietrze i i stawić im czoła. Mają do wyboru: zawrócić albo nie. Nikt tego sobie nie życzy, ale to mogłoby być lustrzane odbicie sytuacji z „Liberty” (cytat za „Zbig – człowiek, który podminował Kreml” Andrzeja Lubowskiego). Analogia do rzekomo pomyłkowego ataku lotnictwa izraelskiego na USS „Liberty” w czasie wojny sześciodniowej z 1967 roku jest tu nazbyt klarowna. „Przyjaciel” M. Begina i czołowy autorytet polskiego lewactwa sugeruje, że lepiej zaatakować samoloty izraelskie lecące na Iran niż dać się wciągnąć w kolejną wojnę. Dziwna ta logika „czołowego geopolityka amerykańskiego”. A co by było, gdyby dotychczasowy czołowy sojusznik USA odwinął się i rozpoczął wojnę z siłami zbrojnymi USA na Bliskim Wschodzie? Każdy przyzna, że to scenariusz niedorzeczny, ale czyż rozumowanie Brzezińskiego o ataku na siły izraelskie mieści się w ramach zdrowego rozsądku? Czyżby Zbigniew Brzeziński był czołowym amerykańskim „antysyjonistą” – tak jak jego były szef? Brzeziński wyraźnie boi się Iranu. Być może dlatego, że to właśnie on był współautorem i zwolennikiem najbardziej idiotycznej i błazeńskiej operacji w historii amerykańskich sił zbrojnych. Operacja „Orli Szpon”, znana też jako Operacja „Miska Ryżu”, mająca na celu odbicie przetrzymywanych przez motłoch uliczny pracowników ambasady USA, przyniosła jedynie śmierć ośmiu amerykańskim żołnierzom.

Chrzestny talibów Kiedy w Boże Narodzenie 1979 roku wojska sowieckie wkroczyły z bratnią interwencją do Afganistanu, Zbigniew Brzeziński ogłosił światu, że ZSRS właśnie podpisał swój akt zgonu. „Wojna w Afganistanie jest bowiem pułapką i rozłoży niewydolną gospodarkę sowiecką na łopatki”. Faktycznie tak się stało po dziesięciu latach bezowocnej wojny. Doradca prezydenta Cartera ds. bezpieczeństwa narodowego nie mylił się. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego podobnych obaw nie wysnuł w 2001 roku? Amerykańska „interwencja” w Afganistanie trwa już 11 lat – o rok dłużej niż napaść sowiecka. Koalicja międzynarodowa i wojska amerykańskie straciły ponad 133 tysiące żołnierzy. 11-letnia „operacja” kosztowała życie ponad 380 tysięcy afgańskich funkcjonariuszy, 100 tysięcy talibów i ok. 30 tys. cywilów. W 1989 roku straty sowieckie wynosiły zaledwie 14,5 tysiąca ludzi – blisko 10 razy mniej niż amerykańskie!

Można więc byłoby zapytać pana profesora, czemu głośno nie protestował lub nie leżał niczym Reytan przed wjazdem na posesję pod 1600 Pensylvannia Avenue w Waszyngtonie, kiedy wojska amerykańskie i europejskie pojawiły się po raz pierwszy w Kabulu w 2001 roku? Młodszym czytelnikom przypominam, że w czasie dyktatury Wojciecha Jaruzelskiego najbardziej wyklętymi bandytami w polskich mediach, obok przedstawicieli rządu Ronalda Reagana, byli niejacy mudżahedini afgańscy. W tzw. III RP niewiele się zmieniło. Ci sami obskurnie ubrani ludzie dostali nazwę talibów (zresztą niepoprawnie gramatycznie) i stali się celem numer jeden – tym razem dla „dobrych” i przynoszących demokrację Jankesów. To z inicjatywy Brzezińskiego przez dziesięć lat wojny z Armią Czerwoną „święci wojownicy”, czyli mudżahedini ludowi byli szkoleni przez amerykańskich doradców i uzbrajani w amerykański sprzęt. CIA wyposażyła starszych braci obecnych talibów w najróżniejsze rodzaje broni przenośnej. Największe straty armii sowieckiej były spowodowane użyciem ręcznie odpalanego i naprowadzanego na podczerwień pocisku Stinger FIM-92. Drugą najczęściej używaną bronią dobrych mudżahedinów, którzy zamienili się w złych talibów, był zdobyczny karabin AK-47, który można zobaczyć na zdjęciu z lat 80. przedstawiającym ówczesnego mudżahedina Radosława Sikorskiego, obecnie pełniącego funkcję szefa polskiej dyplomacji.Przy tej postaci i jej roli w Afganistanie warto się zatrzymać. Sikorski nigdy nie trafił do Guantánamo. Pewnie dlatego, że jako szef MON w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, któremu się wiernie kłaniał jeszcze pięć lat temu, był przełożonym polskich sił walczących z dawnymi towarzyszami broni Sikorskiego. W dodatku mimo nielegalnego udziału w wojnie przeciw Sowietom – Radosław Sikorski służył tam bowiem jako najemnik bez munduru i stopnia wojskowego – nigdy nie został uznany za poważne zagrożenie dla stosunków polsko-rosyjskich. Zastanawiam się więc, kogo bardziej boją się w Moskwie. Człowieka nieco naiwnie i nieudolnie dochodzącego prawdy o śmierci swojego brata czy faceta, który w szmatach „świętego wojownika” celował z AK-47 do rosyjskich żołnierzy? Jeżeli więc ktoś mówi, że poszukiwanie prawdy o śmierci głowy państwa (bez stawiania jakichkolwiek tez) jest „wredną robotą, robioną widocznie przez parę osób cierpiących na jakieś psychologiczne trudności”, to ja odpowiadam, że najgorszą robotę dla USA w ciągu ostatnich 35 lat wykonał polski imigrant, którego Carter uczynił doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego…Pawel Lepkowski

Cukiernik: Zlikwidować eurobudżet! Pod koniec 2010 roku, kiedy unijni liderzy państw chcieli uchwalić budżet Unii Europejskiej na rok 2011, Dawid Cameron, konserwatywny premier Wielkiej Brytanii, nie zgodził się na zwiększenie wydatków. Historia powtórzyła się w tym roku przy uchwalaniu budżetu bloku na lata 2014-2020. Także teraz eurourzędasy są wściekli na brytyjskiego premiera, który (obok m.in. rządów Holandii, Danii i Szwecji, a także Niemiec) żąda głębokich cięć wydatków (o 200 mld euro). Jednak co ciekawe, ostatnie negocjacje być może potwierdzają moją tezę, że Unia Europejska rozpadnie się z powodu finansów, gdyż każde państwo chce jak najmniej wpłacać do wspólnego budżetu, a jak najwięcej wypłacać. Widać jak na dłoni, że partykularne interesy narodowe biorą górę nad rzekomą jednością ogólnounijną, o której głośno trąbią komisarze i euroentuzjaści. Ale nawet premier Tusk powiedział też kilka słusznych słów: „Poszczególne państwa członkowskie dzisiaj bardziej przypominają odległe wobec siebie planety w galaktyce niż wspólnotę polityczną, która ma jeden cel, który da się opisać liczbami w budżecie”.

Tusk pojechał po jałmużnę Premier Donald Tusk po powrocie z Brukseli chciał chwalić się wszem i wobec, na lewo i prawo, że wywalczył od Unii Europejskiej kolejną jałmużnę w wysokości 300 mld zł, co liderzy Platformy Obywatelskiej (Buzek, Lewandowski, Sikorski i Tusk) zawarli nawet w specjalnym spocie wyborczym. Po klęsce negocjacyjnej ten propagandowy klip został usunięty z oficjalnych stron, jednak ponieważ nie ma możliwości całkowitej cenzury internetu, reklamówka nadal krąży po sieci. Mimo całkowitej klęski negocjacyjnej premier Tusk stwierdził, że efekt rozmów na temat budżetu jest połowiczny i „istnieje przestrzeń do osiągnięcia kompromisu”. Przyznał też, że chodzi o kasę, której unijni płatnicy netto nie chcą za bardzo płacić. Premier Tusk poinformował, że projekt unijnego budżetu, który Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej, przedstawi w styczniu, nie będzie zmniejszał środków finansowych na spójność (dotacje) i wspólną politykę rolną (dopłaty do rolnictwa). Tymczasem zgodnie z niezatwierdzonym projektem, unijny fundusz spójności ma być mniejszy o 1,5 mld euro. Pieniądze te miałyby zostać przekazane Grecji, Hiszpanii i Portugalii. A jak twierdzi RMF FM, żaden z pozostałych krajów Eurokołchozu nie dostał tak złych warunków jak Polska. Dla porównania: Hiszpania ma dostać z funduszu spójności o prawie 3 mld euro więcej, Włochy – 3-4 mld euro, a Portugalia i Grecja – po 1 mld euro. Do Polski nie trafią także dodatkowe pieniądze na rozwój wsi, gdy tymczasem Austria, Włochy, Luksemburg, Słowenia i Finlandia mają otrzymać specjalne dotacje na rolnictwo w wysokości od 150 mln do 1 mld euro. Co ciekawe, mimo klęski negocjacyjnej w Brukseli materiał poświęcony temu wydarzeniu w „Wiadomościach” TVP był pełen entuzjazmu i wychwalał unijne dotacje – podaje portal wPolityce.pl. „Flagowy program informacyjny telewizji publicznej naprawdę spiął się i wzniósł na wyżyny własnych możliwości, żeby po planowanym sukcesie i zgarnięciu przez premiera wielu miliardów z unijnej kasy pokazać Polakom, jakim to dobrodziejstwem jest dla nas UE” – napisano w portalu. „Piękny program do wyemitowania tuż po sukcesie premiera. Nie zgadza się tylko jedno: sukcesu nie było, premier nic nie wywalczył, Niemcy poszli razem z Brytyjczykami, kasy nie ma i nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będzie” – dodano.

Dotacje nie zbudują dobrobytu Mimo wszystko Donald Tusk i jego ekipa chcą pokazać, że potrafią wywalczyć te mityczne 300 mld zł dla Polski, bo większość Polaków uważa, że będzie to dobre dla naszego kraju. Miałoby to bardzo potężny wydźwięk propagandowy. Nie wiem, co premier Tusk myśli w rzeczywistości, ale z tego, co mówi, to jest on podobnego zdania jak większość rodaków. Niech Unia nam da, to będziemy bogaci. Tymczasem o miałkości tej tezy pisałem wielokrotnie, także na tych łamach, a teraz jej krytyka przebija się nawet do mediów mainstreamowych. Prof. Krzysztof Rybiński słusznie twierdzi, że dobrobytu nie zbudujemy na darowiznach, tylko na ciężkiej pracy. „[żebrak – przyp. T.C.] może się zmienić tylko wtedy, jak zarzuci żebranie i weźmie się do prawdziwej pracy. Dlatego dla Polski będzie lepiej, jak dostaniemy z Unii jak najmniej pieniędzy” – napisał prof. Rybiński na łamach portalu wPolityce.pl. Zresztą już Adam Smith twierdził, że dobrobyt buduje się pracą, a nie darmochą. W jego szczęśliwych czasach nie było dotacji unijnych ani żadnych innych. Zdaniem prof. Rybińskiego „patologii związanych z pojawieniem się środków unijnych jest znacznie więcej niż korzyści”, czego wyrazem jest m.in. znaczny spadek innowacyjności w Polsce. Na dodatek dotacje generują nikomu niepotrzebne stanowiska pracy przy załatwianiu i rozdzielaniu unijnych funduszy – w samej administracji od 2004 roku zatrudnienie wzrosło o 100 tysięcy osób, głównie przy okazji dotacji. Przecież każdy urząd w każdej zapadłej dziurze i każda firemka musi mieć specjalistę od dotacji, by „doić” Unię. Te wszystkie miejsca pracy skończą się, jak tylko wyczerpią się dotacje. Grecja i Hiszpania to przykłady krajów, które dochodzą do bankructwa właśnie poprzez unijne inwestycje, które najpierw musiały współfinansować, a potem utrzymywać. Tylko w budżecie na 2013 rok zaplanowano wydatki na współfinansowanie unijnych dotacji w wysokości ponad 75 mld złotych. Fatalne skutki ładowania jeszcze większych pieniędzy widać w byłej Niemieckiej Republice Demokratycznej: wyludnienie i brak perspektyw. Ludzie powtarzają, że gdyby nie dotacje unijne, to nie powstałoby wiele ważnych inwestycji, na przykład autostrad. Jest to rozumowanie błędne, bo to nie jest kwestia dotacji. Problemem nie jest brak pieniędzy, które można by znaleźć na autostrady – w końcu znacznie większe sumy są marnowane na biurokrację czy wydatki socjalne. Zniszczona wojną Chorwacja bez żadnych unijnych dotacji była w stanie w krótkim czasie wybudować sieć świetnych autostrad – i to w znacznie trudniejszym terenie górskim w porównaniu z polskimi równinami. Także na Białorusi wybudowano autostrady bez pieniędzy z Brukseli. W Polsce mamy raczej problem (nie wiem, czy umyślny, czy też nieumyślny) niemocy polskich elit politycznych. Przecież nawet z unijnymi dotacjami te wszystkie budowy ciągną się w nieskończoność, czego przykładem jest choćby budowa jednego mostu w Mszanie na A1 czy też przeciwpowodziowego zbiornika retencyjnego koło Raciborza. Z powodu niedbalstwa urzędników opóźnienia w realizacji tej ostatniej inwestycji mogą oznaczać utratę 300 mln zł unijnych dotacji. Podobnie nieruchawe państwowe PKP nie potrafi sobie poradzić z unijnymi dotacjami i w pesymistycznym wariancie może stracić 1,8 mld euro dofinansowania z Brukseli na inwestycje infrastrukturalne.

Budżet rodzi waśnie Prawda jest taka, że coś takiego jak budżet Unii Europejskiej w ogóle nie powinno istnieć. Obecna sytuacja nie tylko szkodzi zarówno płatnikom netto, jak i odbiorcom pomocy unijnej, ale także powoduje utrzymywanie armii nikomu niepotrzebnych urzędników, którzy wtrącają się do wszystkiego, a tym samym niepotrzebnie ingerują w rynek, co sprawia, że działające na nim podmioty podejmują nieracjonalne decyzje. Jeśli przedsiębiorca sam nie potrafi znaleźć pieniędzy na założenie lub rozkręcenie swojego biznesu, to nie będzie umiał funkcjonować na rynku, gdy te pieniądze dla niego skończą się. Wiele firm za unijne pieniądze dostarcza na rynek usług czy towarów nie takich, jakich potrzebuje konsument, ale takich, jakie sobie wymyślił urzędnik w Brukseli i Warszawie.

Na dłuższą metę to nie będzie funkcjonować i może przynieść katastrofalne skutki, jak na przykład bezrobocie. – Dla firmy, która otwiera działalność gospodarczą, dotacje unijne nie są dobrym rozwiązaniem z kilku powodów – mówi Najwyższemu CZASOWI!” kobieta, która pół roku temu otworzyła gabinet kosmetyczny. – Po pierwsze: osoba, która chce być przedsiębiorcą i utrzymać się na rynku, powinna sama umieć pozyskać środki finansowe poprzez swoją kreatywność. Gdyż skoro tego nie potrafi i idzie na łatwiznę poprzez środki unijne, co mimo wszystko nie jest takie proste, to później być może nie będzie potrafiła utrzymać się na rynku. W rezultacie widać, jak firmy, które dostały dofinansowanie z Unii Europejskiej, szybko upadają. Po drugie: dotacja unijna zobowiązuje gabinety kosmetycznomedyczne do podawania hurtowni, w jakiej będą się zaopatrywać, czyli nie można kupować preparatów w innych hurtowniach, gdzie cena może być niższa, oraz do zakupu nowych, drogich urządzeń, które szybko, podobnie jak nowy samochód, tracą na wartości. W rezultacie zamiast nowego urządzenia, kosztującego około 20 tysięcy zł, nie można kupić na Allegro używanego w bardzo dobrym stanie w cenie 450 złotych. Więc nawet jeśli Bruksela pokrywa połowę kosztów nowego urządzenia, czyli 10 tysięcy zł, to przecież lepiej wydać 450 zł niż te pozostałe brakujące 10 tysięcy zł do nowego urządzenia. Po trzecie: gabinet, który otrzymał dotację, musi utrzymać się na rynku przez minimum dwa lata, bo w przeciwnym wypadku musi zwrócić dotację wraz z odsetkami. A skąd nowy przedsiębiorca wie, że utrzyma się na rynku przez dwa lata? Znam przypadki, że dziewczyna, która otworzyła gabinet i wzięła dotację, po trzech miesiącach musiała go zamknąć, bo nie miała klientów, i oddać całe dofinansowanie z odsetkami, a inna prowadziła na stratach nierentowny gabinet, byle tylko nie zwracać dotacji – opowiada młoda przedsiębiorczyni. Prawda jest też taka, że gdyby nie było unijnego budżetu, to nie istniałaby także unijna składka każdego z państw członkowskich, która z roku na rok jest coraz wyższa. Tym samym można by obniżyć podatki w każdym kraju co najmniej o wysokość tej składki. I taki ruch pobudziłby bardziej rozwój niż jakiekolwiek dotacje. Ostatnio słuszne słowa na ten temat wypowiedział Wiktor Grilli, minister finansów Włoch. Mianowicie stwierdził on, że „kolejny rząd powinien ograniczyć wydatki publiczne, by umożliwić redukcję podatków zamiast nakładania dodatkowych obciążeń na obywateli”. Włoski minister słusznie mówi, a politycy na Tajwanie działają. Władze wyspy zdecydowały o zwiększeniu ulg podatkowych i podniesieniu progów podatkowych, dzięki czemu w 2013 roku w kieszeniach Tajwańczyków pozostanie o 257 mln $ więcej niż teraz. Podobnie wojskowy reżim na Fidżi podnosi na przyszły rok próg podatkowy, a ponadto zagraniczne firmy będą zachęcane preferencyjną stawką podatkową do przenoszenia swoich siedzib na te pacyficzne wyspy.

Niemcy nie dają nic za darmo Jest jeszcze jeden aspekt sprawy. Słuszną uwagę na swoim blogu napisał Sergiusz Muszyński, młody publicysta z PiS. Jego zdaniem „dziennikarze przedstawiają widzom jako dogmat tezę, że trzeba wyżebrać jak najwięcej z pieniędzy zachodnich podatników, a jako najwyższą polityczną cnotę Donalda Tuska ukazuje się mistrzowskie zdolności jałmużnicze”. Tymczasem „im więcej uzyskamy, tym w istocie gorzej dla przyszłości Polski jako suwerennego bytu państwowego. Samo roztrząsanie opłacalności przekazania Brukseli kontroli nad polskimi wydatkami budżetowymi, nadzorem bankowym lub polityką pieniężną czy zasadności likwidacji złotówki w zamian za zbudowanie kilku dróg pod Poznaniem i Zamościem – jest niedorzeczne. Prosta prawda, iż »Niemcy nie dają nic za darmo«, przekłada się na negocjacje nad budżetem Unii”. Sens ma tylko Unia Europejska bez wspólnego budżetu (który rodzi niepotrzebne antagonizmy i waśnie pomiędzy narodami i mieszkańcami), nie ingerująca w krajowe gospodarki bzdurnymi regulacjami, obciążającymi je dodatkowymi kosztami. Unia z wolnym przepływem osób, towarów, usług i kapitału. Unia, gdzie tych wolności nie można zablokować. W takiej Unii wszelkie spory finansowe w ogóle by nie istniały. No, ale trzeba by wtedy zwolnić kilkadziesiąt tysięcy uniourzędasów, którzy dorwali się do koryta i nie zamierzają z niego rezygnować. W końcu żyją – i to całkiem nieźle – z dojenia unijnych podatników.

Tomasz Cukiernik

Wozinski: Poznań czyli libertarianizm wcielony Gdy dyskutuję z kimś na temat libertarianizmu, niemal zawsze pada to samo pytanie: pokaż mi choć jeden przypadek w historii, w którym opisywany przez ciebie system działał. Ależ oczywiście – odpowiadam – libertarianizm funkcjonował chociażby w mieście, w którym mieszkam, w Poznaniu! Rzecz jasna, nie było tak od samego początku i nigdy nie udało się wprowadzić w życie wszystkich elementów, które tworzą uczciwy system społeczny. Natomiast wiele cech, jakie posiadał system prawny i społeczny szczególnie średniowiecznego oraz renesansowego Poznania, można śmiało nazwać libertariańskimi. Mało kto ma tę świadomość, choć wiedza na ten temat jest dostępna w każdej książce opisującej dzieje miasta nad Wartą. Kolebką miasta była wyspa Ostrów Tumski, na której dziś znajduje się katedra, pałac biskupi oraz dawna Akademia Lubrańskiego (która nigdy nie została uniwersytetem tylko ze względu na Uniwersytet Jagielloński, pilnie strzegący przyznanego przez króla monopolu jedynego uniwersytetu w Koronie). Ostrów stanowił dogodną lokację do zakładania grodów od wielu tysiącleci, gdyż zapewniał doskonałą obronę przed atakami nieprzyjaciół. Gdy Mieszko I podbijał ludy polskie i tworzył swoje państwo, kazał zbudować na Ostrowie swój nowy gród. Od tego czasu Poznań jest nieprzerwanie aż do dziś miastem państwowym. Początkowo poznański gród składał się wyłącznie z siedziby księcia, katedry oraz nielicznych zabudowań. Wokół murów skromnego grodu opasanego potężnymi jak na tamte czasy murami żyła ludność wiejska, która z prawnego punktu widzenia podlegała księciu, a potem królowi. Ponieważ właściciel całego Poznania i okolicznych wsi był tylko jeden (państwo = monarcha), gród nad Wartą był cały drewniany, a gospodarka kiepsko rozwinięta. Sytuacja nie uległa niemal żadnej zmianie aż do końca XII wieku.

Immunitet sądowy Niespodziewanie tuż przed nastaniem XIII stulecia zaczęły się dokonywać zmiany, które wkrótce sprawiły, że do czasów potopu szwedzkiego Poznań stał się jednym z najwspanialszych i najzamożniejszych miast Polski i całej Europy Środkowej. Za kluczowe wydarzenia w dziejach miasta należy uznać m.in.: przyznanie w 1215 roku biskupstwu poznańskiemu immunitetu sądowego dla mieszkańców żyjących na dobrach biskupich oraz sprowadzenie do miasta w 1187 roku zakonu joannitów, którzy przejęli kościół św. Michała. Wkrótce do miasta zawitały także inne zakony: dominikanów i franciszkanów, a do pobliskiego Lubina sprowadzono cystersów. Wydarzenia te należy uznać za kluczowe, gdyż wytworzyły bezprecedensowy pluralizm prawny, który wprowadził miasto na ścieżkę dynamicznego rozwoju. Oficjalna data nadania Poznaniowi praw miejskich to 1253 rok, lecz w rzeczywistości już na kilka dziesięcioleci przed tym wydarzeniem Poznań był ludnym i tętniącym życiem miejscem. Po przeniesieniu stolicy do Krakowa władcy Polski bywali w Wielkopolsce rzadko, a władzę w imieniu króla sprawował kasztelan. Przed lokacją nowego miasta w murach na Poznań składało się 20 osad, w większości skupionych wokół aż 10 kościołów. Wszystkie te osady miały innego właściciela, a jednocześnie odrębny system prawny. Na przykład Święty Marcin należał do kapituły poznańskiej, Ostrów Tumski oraz Święty Gotard do biskupa poznańskiego, Święty Wojciech i Śródka do księcia, a Komandoria do Joannitów. Gdy w 1253 roku ustanowiono nowe miasto, ów podział nasilił się jeszcze bardziej. Sprowadzone do miasta zakony dominikanów, franciszkanów, a później karmelitów przejmowały od mieszczan kamienice i ustanawiały na ich terenie swoją własną zwierzchność prawną. Gdy po Soborze Trydenckim do miasta zawitali jezuici, dodatkową zwierzchność prawną uzyskał rektor prowadzonego przez nich kolegium. Ponadto wokół Poznania powstało kilkadziesiąt osad, których właścicielami była szlachta, duchowieństwo lub mieszczanie. W osadach należących do szlachty (zwanych jurydykami), władzę sądowniczą sprawował właściciel. W 1264 roku książę Bolesław Pobożny wydał dla Żydów przywilej, który zwalniał ich z jurysdykcji miejskiej i podporządkowywał specjalnemu sądownictwu wojewody. Co jednak najważniejsze, w 1380 roku miasto zakupiło od króla urząd wójtostwa, zyskując w ten sposób autonomię sądowniczą. Ta niezwykle skomplikowana mozaika niezależnych ustrojów prawnych, na którą składali się mieszczanie, mieszkańcy jurydyk, joannici, dominikanie, karmelici, franciszkanie, Żydzi oraz urzędnicy króla, przyczyniła się do niespotykanego wcześniej rozwoju ekonomicznego miasta. Na początku XV wieku domy w mieście były już całkowicie murowane, miasto handlowało z odległymi krańcami Europy, a liczba ludności nieustannie rosła. Poznań był jednym z pierwszych miast w Polsce posiadających swoją własną drukarnię, a od 1486 roku funkcjonowała także pierwsza księgarnia. W XV wieki wzniesiono też większość gotyckich budowli, które do dziś zdobią architekturę miasta.

Złoty wiek Kolejny wiek, zwany złotym wiekiem w historii Poznania, przyniósł kontynuację korzystnych trendów. To właśnie wówczas wzniesiono najwspanialszy budynek w mieście – ratusz, który jest chlubą poznaniaków już od kilku stuleci. Miasto przyciągało cudzoziemców oraz Polaków ze wszystkich stron, a sekretarz króla Stefana Batorego stwierdził, że Poznań jest drugim najwspanialszym miastem w całej Koronie – po stołecznym Krakowie. W XVI wieku zaczęły się jednak uwidaczniać tendencje, które zapowiadały stopniowy upadek niemal libertariańskiego ustroju miasta. Najpierw miasto zaczęło skarżyć się u króla, że traci kontrolę prawną nad znaczną częścią przydzielonego mu terytorium. Odpowiednie ustawy sejmowe zakazywały nawet Kościołowi nabywać grunty w mieście, ale były to w większości martwe przepisy. Spory cios przyszedł także ze strony zyskującej stopniowo władzę totalną w państwie szlachty, która poprzez wydawane w XV i XVI wieku statuty odbierała miastom samorządność. Szlachta uzyskała w ten sposób kontrolę nad cenami w mieście, nad pracą sądów miejskich oraz zakazała mieszczanom nabywania dóbr ziemskich, choć sama posiadała setki miejskich jurydyk. Zachwiana w ten sposób równowaga sprawiła, że miasto zaczęło być stopniowo pochłaniane przez państwo.

Prusacy czy Komisje? W 1655 roku do miasta wkroczyli Szwedzi, potem Brandenburczycy, a po nich przez kolejne sto lat także Rosjanie, Sasi i rozmaite inne wojska. Miasto było wielokrotnie palone, burzone, przetaczały się przez nie zarazy oraz nawiedzały powodzie. W wyniku tych wszystkich katastrof liczba ludności Poznania spadła z ponad 25 tysięcy do ok. 5 tysięcy. Co jednak najważniejsze, niemal całkowitej destrukcji uległy wszystkie osady podmiejskie znajdujące się poza murami (niektóre źródła podają, że przetrwało zaledwie kilka chłopskich rodzin). W połowie XVIII wieku Poznań, ogołocony ze swych satelitów, przypominał na powrót skromną osadę z czasów Mieszka I. Pluralizm jurysdykcyjny nie uległ jednak całkowitej degradacji. Prawa własności do osad podmiejskich wciąż pozostawały bez zmian i należało tylko dokonać wielkiej odbudowy, do czego zresztą przystąpiono. Ostatnie lata przed II rozbiorem, który wcielił Poznań do Prus, przebiegały pod znakiem dynamicznego rozwoju. Myli się jednak ten, kto twierdzi, że libertariański ustrój Poznania został zniszczony przez Prusaków. Przeciwnie – najwięcej zła wyrządziły mu „reformatorskie” siły okresu stanisławowskiego. Najpierw w 1773 roku ustanowiono Komisję Edukacji Narodowej, która odebrała Kościołowi edukację, a jednocześnie jurysdykcję nad uczniami. Następnie w 1778 roku do miasta zawitała Komisja Dobrego Porządku, która poszerzyła kompetencje miasta oraz podporządkowała je ściśle władzy państwa. Ostateczny cios przyszedł jednak ze strony Konstytucji 3 Maja, która zniosła wszystkie jurydyki oraz ujednoliciła pod względem prawnym obszar całego kraju. Za jednym zamachem przekreślono w ten sposób dorobek prawie sześciu stuleci. Gdy dwa lata po uchwaleniu rzekomo wiekopomnej Konstytucji do miasta wkroczyli Prusacy, jedynie podtrzymali fatalne zarządzenia znoszące pluralizm prawny Poznania. Świeczką na torcie była uchwalona w 1810 roku kasata dóbr klasztornych. Poznań stał się stuprocentowo państwowy i jest taki do dziś. Osoby prywatne posiadają wprawdzie sporo nieruchomości, ale usług sądowniczych i ochronnych dostarcza tylko jeden podmiot – państwo. Ktoś mógłby oczywiście powiedzieć, że konkurencja w dziedzinie usług sądowniczych to zaledwie element większego systemu, a ustrój gospodarczy Polski nigdy nie był libertariański. Tak, to prawda, że w czasie ponad tysiącletniej historii Poznania obowiązywało wiele przepisów, które były skrajnie nieuczciwe – jak choćby nadane w 1394 roku przez Jagiełłę prawo składu. Nie sposób jednak nie dostrzec ogromnego postępu cywilizacyjnego, który dokonał się na przestrzeni tych wieków. Poznań przeszedł drogę od drewnianej osady po galerię sztuki pod gołym niebem. Dziś nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić dawnego Poznania, gdyż został bardzo ogołocony przez wojny. Historia tego miasta pokazuje jednak, że powołanie do życia systemu libertariańskiego wcale nie jest niemożliwe. Wystarczy uchylić obowiązywanie dekretów, które wprowadzono zaledwie dwa wieki temu, co wbrew pozorom nie jest bardzo odległym okresem. Wystarczy nawiązać do tradycji, która uczyniła Poznań miastem słynnym i potężnym. Jakub Wozinski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
933
budowa wiaduktu drogowego nad torami PTK i GK w ciagu drogi wojewódzkiej nr 933 wraz z drogami najaz
933
PN EN 933 4 2001 Badania geometrycznych wl kruszyw Oznaczanie ksztaltu ziarn Wskaznik ksztaltu
933
PN EN 933 1 2000 Badania geometrycznych wl kruszyw Oznaczanie skladu ziarnowego Metoda przesiewan
933
933
932 933
PN EN 933 8 2001 Badania geometrycznych wl kruszyw Ocena zawartosci drobnych czastek Badanie wska
933
Onkyo A 933
PN EN 933 4 2001 Badania geometrycznych wl kruszyw Oznaczanie ksztaltu ziarn Wskaznik ksztaltu
marche 933
Vance, Jack Alastor 3 Marune 933(2)
933

więcej podobnych podstron