Dlaczego OFE siedzą cicho?
1. Walec związany z tzw. reformą OFE przetoczył się już przez Sejm, a uchwalona tam ustawa zmieniająca 20 ustaw dotyczących naszego systemu emerytalnego trafiła już do Senatu, który zapewne przyjmie ją bez poprawek, aby do końca miesiąca mógł ją podpisać i opublikować w Dzienniku Ustaw Prezydent Komorowski. Ustawa ma, bowiem miesięczne vacatio legis, a ma wejść w życie 1 maja, bo od tego miesiąca policzone są oszczędności z tego tytułu, więc musi być opublikowanym aktem prawnym przed 1 kwietnia tego roku. Stąd ta gonitwa legislacyjna i naginanie procedur parlamentarnych na granicy łamania prawa.
2. Wszystko to jednak za nami, ostatnim akordem sporów w tej sprawie była debata Balcerowicz- Rostowski, którą należy jednak potraktować, jako przepychanki w tej samej liberalnej rodzinie. To, co może zastanawiać, to nagłe wyciszenie się OFE, a dokładnie zarządzających nimi Powszechnych Towarzystw Emerytalnych(PTE). Najpierw fundusze te głośno protestowały, a reprezentująca je Izba Gospodarcza Towarzystw Emerytalnych (IGTE) kierowana przez Panią Prezes Lewicką (kiedyś w rządzie AWS-UW wprowadzającym w 1998 roku reformę emerytalną wiceminister pracy odpowiadająca za jej przygotowanie), zleciła nawet kampanię billboardową, atakującą zmiany przygotowane przez rząd Tuska. Nagle to wszystko ucichło, a PTE zaczęły się zachowywać tak jakby ta rewolucja w emeryturach, w ogóle ich nie dotyczyła. Zniknęły protesty, nawet blog pani Prezes Lewickiej uruchomiony na jednym z portali społecznościowych po to by wyjaśniać negatywne skutki posunięć rządowych, nagle przestał działać.Co się stało, że nagle funduszom odechciało się protestować? Być może uznały, że już nie warto dalej się sprzeciwiać zmianom, skoro rząd Tuska jest taki zdeterminowany i zignorował nawet protesty profesora Balcerowicza, który do tej pory był traktowany przez Premiera Tuska prawie jak wyrocznia. Wydaje się, że przyczyną tego nagłego wyciszenia się funduszy była publikacja Głównego Urzędu Statystycznego pt. Otwarte Fundusze Emerytalne w systemie zabezpieczenia społecznego 1999-2010 opracowana pod kierunkiem dr hab. Prof. nadzw. Grażyny Ancyparowicz Dyrektor Departamentu Statystyki Finansów. Publikacja tego opracowania była przewidywana na połowę roku 2011 ale ówczesne kierownictwo GUS zdecydowało się przyśpieszyć jego wydanie. Dokument ukazał się pod koniec grudnia 2010 roku i jak wieść niesie był prawdziwą przyczyną odwołania Prezesa GUS i dodatkowo właśnie Pani Dyrektor Departamentu Statystyki Finansów.
3. Zawartość tego opracowania jest rzeczywiście porażająca i jeżeli jest prawdą, że prawdziwą przyczyną odwołania Prezesa GUS przez Premiera Tuska jest publikacja tego dokumentu, to szef rządu tą dymisją strzelił sobie w stopę.
Dokument liczy aż 130 stron rzetelnych danych statystycznych, a jego konkluzje dobitnie pokazują, że jedynymi beneficjentami systemu ubezpieczeń emerytalnych są PTE, które przez 10 lat zarządzania OFE, potroiły swoje sumy bilansowe z 1,06 mld zł do 3,42 mld zł i nie był to efekt znakomitych wyników w zarządzaniu OFE, ale efekt zasilania kapitałów towarzystw wysokimi opłatami za zarządzanie i innych prawnie gwarantowanych profitów. Wprawdzie te opłaty od 1 stycznia 2010 wynoszą „tylko” 3,5 % wpłacanej składki (3,5 zł z każdego 100 zł przekazywanej przez ZUS do OFE składki), ale najbogatsze towarzystwa (powyżej 45 mld zł aktywów) będą pobierały po 15,5 mln zł miesięcznie dodatkowo za zarządzanie tymi wpłatami.
4. PTE zarządzające OFE siedzą więc cicho bo przecież po zmniejszeniu składki przekazywanej im przez ZUS będą nadal otrzymywały rocznie około 10 mld zł wpłat i od tego pobiorą 350 mln zł opłat ,a także dodatkowo duże towarzystwa blisko 200 mln zł rocznie dodatkowych opłat za zarządzanie aktywami (te mniejsze ponad 100 mln zł).
Żyć nie umierać, zwłaszcza, że zabranie im 5% składki zwalnia je niejako z odpowiedzialność za wysokość przyszłych emerytur (rząd zabrał nam pieniądze, nie może od nas żądać efektów w postaci pomnażania aktywów). Rząd Tuska więc ulżył trochę sobie (zasypał część dziury budżetowej pieniędzmi, których nie przekaże teraz do OFE), dobrze zrobił PTE ( w dalszym ciągu zarabiają krocie, choć teraz już naprawdę za nic nie odpowiadają) a na lodzie zostawił przyszłych emerytów, którzy za 20-30 lat będą mogli liczyć na emerytury w wysokości najwyżej 30% ich ostatniego wynagrodzenia (teraz emerytura stanowi ponad 60% ostatniego wynagrodzenia). Zbigniew Kuźmiuk
POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU – PARTIA INTERESU "Służba Bezpieczeństwa może i powinna kreować rożne stowarzyszenia, kluby czy nawet partie polityczne. Ma za zadanie głęboko infiltrować istniejące gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych, musza być one przez nas operacyjnie opanowane. Musimy zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i kierowania ich polityka." – mówił Czesław Kiszczak w lutym 1989 rok, podczas posiedzenia kierownictwa MSW. Lektura dokumentów SB z lat 1988-1990 pozwala stwierdzić, że cały proces „ustrojowej transformacji” był wspomagany przez bezpiekę. Jeszcze zanim rozpoczęły się rozmowy okrągłego stołu, instrukcje SB wskazywały na potrzebę „wspierania zwolenników konstruktywnego nurtu opozycji w naszym kraju" kosztem "wyhamowania najbardziej agresywnych inicjatyw podejmowanych przez ekstremistów". W dokumencie gdańskiej SB ze stycznia 1989 r zatytułowanym "Problemowy plan działania" jest mowa o tym, że w związku z istniejącymi podziałami w strukturach przeciwnika należy "ofensywnie wykorzystywać posiadane już osobowe źródła informacji oraz nawiązać dialogi operacyjne zwłaszcza w strukturach zwolenników nurtu umiarkowanego". Miały one czynnie wspierać "reformatorskie poczynania władz polityczno-państwowych". Centralną operacją SB w tym zakresie było "Żądło" ukierunkowane na kontrolę operacyjną Komitetu Obywatelskiego. Specyfiką polskiego życia politycznego po roku 1989, była mnogość partii politycznych. Tylko niektóre z nich odegrały później istotną rolę. Jednym z ugrupowań powstałych w tym okresie, był Kongres Liberalno - Demokratyczny. Choć sama partia należy już dziś do przeszłości, gdyż zakończyła swój byt w roku 1994, to jej liderzy - Donald Tusk, Janusz Lewandowski, Jacek Merkel czy Jan Krzysztof Bielecki odegrali w polskiej polityce ważne role, a wielu z ludzi KLD jest nadal aktywnymi uczestnikami życia publicznego. Dlaczego właśnie KLD ma być partią, na którą warto zwrócić uwagę, pisząc o agenturze wpływu? Warto na początek przytoczyć wypowiedź posła UPR, Lecha Pruchno-Wróblewskiego, członka tzw. komisji Ciemieniewskiego, badającej w 1992r. sposób wykonania uchwały lustracyjnej: ,,Istnieją pewne powiązania finansowo-polityczne pomiędzy KLD, a komunistami. Mógłbym na ten problem spojrzeć przez pryzmat moich doświadczeń z komisji lustracyjnej, gdzie te wątki także się pojawiały. Tam te związki widać. Obowiązuje mnie jednak tajemnica, ale gdyby nie to, mógłbym niektóre przykłady podać. Podałbym także informacje, które dotyczą tego ścisłego związku, nawet personalnego, pomiędzy niektórymi członkami KLD i to wcale nie z peryferii tego ugrupowania, z niektórymi osobami, których przeszłość do świetlanych nie należała. (...) Uzyskiwanie kredytów „na telefon”, o czym wiem i są na to dowody, to wzajemne przenikanie się biznesu, nomenklaturowego i powiązanego z KLD - to przecież zasługa m.in. rządów pana Bieleckiego.” O jakich powiązaniach mówił poseł Wróblewski, którego wiedza w roku 1992 była zapewne mniejsza od tej, jaką posiadamy obecnie? Nie uzyskamy tych informacji z protokołów posiedzeń komisji Ciemniewskiego, ponieważ do tej pory pozostają one tajne i żaden marszałek Sejmu nie zdecydował się na ich publikację. O początkach KLD możemy dowiedzieć się z artykułu „Gazety Polskiej” z roku 2007, zatytułowanego „Don Null” Czytamy tam m.in.: „Kim jest towarzystwo polskiego lidera elegancji (chodzi o D. Tuska.)? By się tego dowiedzieć, nie musimy opuszczać hotelu Marriott. Przeniesiemy się tylko z sali balowej na 18. piętro (i o dwa lata wstecz). 1990 r. – na 18. piętrze Marriotta mieści się apartament wynajmowany przez Wiktora Kubiaka, służący mu, jako biuro firmy Batax. O Wiktorze Kubiaku będzie wkrótce głośno, jako o sponsorze musicalu „Metro”, lansującym skutecznie Edytę Górniak (brzmi elegancko). Ale póki, co apartament Kubiaka to miejsce spotkań liderów Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Czy to oficjalne biuro, czy nieformalnie użyczany przez przyjaciela lokal, mało, kto dziś już pamięta. W każdym razie Donald Tusk i Paweł Piskorski czują się tu jak u siebie w domu. Wiktor Kubiak jest w ich otoczeniu kimś szczególnym. Podczas programowej narady twórców KLD w Cetniewie ląduje helikopter z Kubiakiem, który w asyście liderów tej partii pozdrawia głowiących się nad programem liberałów i po odebraniu honorów odlatuje.(…) Tajemniczość potęguje fakt, że Kubiak to obywatel szwedzki. Absolwent ekonomii i prawa wyjechał tam w 1965 r. „W Szwecji zajmowałem się biznesem. Nigdy nie pracowałem dla innych. Pośredniczyłem, organizowałem kolekcje mody, zajmowałem się transportem” – czytamy. Od 1986 r., mając szwedzki paszport, Kubiak robi interesy w PRL. Dalej dowiadujemy się, że Kubiak to przedstawiciel firmy Batax Ltd. z siedzibą na pięknych Bahamach, zajmującej się bankowością oraz właściciel przedsiębiorstwa zagranicznego Batax PZ. Gdy chodzi o politykę – honorowy członek Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z którego nadania został pełnomocnikiem ministra ds. przekształceń własnościowych Janusza Lewandowskiego w sprawie Thomson-Polkolor. Także „New York Times”, pisząc 12 kwietnia 1992 r. o sponsorze „Metra”, zauważa, że Kubiak finansował KLD.” W maju 2008 roku Krzysztof Wyszkowski zamieścił na swoim blogu artykuł, opisując szczególne związki, jakie łączyły Wiktora Kubiaka z liberałami spod znaku KLD: „Dzisiaj wydaje mi się, że Tusk bardzo wcześnie zorientował się w roli tajnych służb w „transformacji” PRL w III RP i, co odróżniałoby go od większości ludzi Solidarności, którzy za głównego animatora „transformacji” uważali SB, dostrzegł fundamentalną rolę WSW/WSI. Przypuszczenie to wyprowadzam m.in. z bardzo bliskich stosunków, nawet przyjaźni, jaką nawiązał wówczas z Wiktorem Kubiakiem, wybitnym agentem WSW. Ten bliski współpracownik Grzegorza Żemka, znanego jako „mózg” afery FOZZ, w latach 80. zajmował się nielegalnym transferem z Zachodu urządzeń elektronicznych objętych zakazem eksportu do krajów komunistycznych. W tym czasie zwerbowano do biernej współpracy przy odbiorze oficjalnie prywatnych paczek z żywnością, w których ukrywano np. układy scalone, liczną grupę osób, które następnie znalazły się w elicie polityczno-kulturowej III RP. Część z tych ludzi przyczyniła się do sukcesu KLD. W r. 1989 Kubiak objawił się, jako ktoś zupełnie inny – biznesmen zainteresowany wspieraniem środowisk politycznych. Ofiarowywał swą pomoc np. ś.p. Michałowi Falzmanowi, działaczowi Solidarności i członkowi redakcji pisma „CDN – Głos Wolnego Robotnika”. Falzman wyczuł z kim ma do czynienia i odrzucił propozycję. Tusk, który albo tego nie wyczuł, albo mu to nie przeszkadzało, przyjął pomoc. Za objaw zawarcia kontraktu można zapewne przyjąć moment, w którym „Przegląd Polityczny”, z wydawanego metodami podziemnymi brudzącego palce biuletynu, przeobraził się w eleganckie pismo drukowane na kredowym papierze, a KLD wprowadził się do nowych biur, do których wniesiono nowiutkie czarne meble. Współpraca rozwijała się znakomicie – Tusk organizował spotkania KLD w zajmującym całe piętro biurze Kubiaka w Hotelu Mariott, a Kubiak w fotelu pełnomocnika ministra prywatyzacji. Firma „Batax”, której WSW używało do operacji na Zachodzie, cieszyła się pełnym zaufaniem Tuska. Szkopuł w tym, że WSW nie była służbą suwerenną, a tylko oddziałem GRU, czyli sowieckiego wywiadu wojskowego. Co wiedzieli agenci WSW/WSI, wiedzieli również Rosjanie. Trzymanie pieczy nad młodymi talentami politycznymi, którzy w rekordowo szybkim tempie znaleźli się w elicie władzy III RP, z pewnością było zadaniem, którego nie zlekceważyli.” Kim był Wiktor Kubiak? Jego nazwisko i opis działalności znajdziemy w Raporcie z Weryfikacji WSI. Firma „Batax”, której założycielem był Kubiak pełniła ważną rolę w strategii wywiadu wojskowego PRL. To poprzez nią, w latach 80. prowadzono nielegalne operacje finansowe polegające m.in. na dokonywaniu zagranicznych operacji bankowych typu „PORTOFOLIO” i „AKREDYTYWA”, przynoszących zyski rzędu 40% rocznie. Źródłem finansowania były m.in. fundusze Central Handlu Zagranicznego; przebieg niektórych z tych operacji znamy dzięki agenturalnym materiałom dotyczącym Grzegorza Żemka. Jedną z nich (do dziś nie w pełni wyjaśnioną) była operacja udzielenia BATAX-owi kredytu w wysokości 32 mln USD przez Żemka działającego w imieniu BHI (filia Banku Handlowego) w Luksemburgu, gdzie pełnił rolę dyrektora komitetu kredytowego. Również na terenie Polski wywiad i jego tajni współpracownicy w krajowych przedsiębiorstwach zakładali wspólne interesy. Jednym z nich było kasyno w warszawskim hotelu Mariott. Otworzył je LOT wspólnie z utworzoną w Chicago firmą ABI. W interesie pośredniczył Kubiak i jego firma BATAX, na której konto ABI przekazało milion dolarów. Skąd, zatem człowiek, o tak jednoznacznych związkach z PRL- owskim wywiadem w towarzystwie „liberałów”? Jaka była rola Wiktora Kubiaka, współpracownika Zarządu II Sztabu Generalnego w powstaniu KLD, jeśli możemy słusznie przypuszczać, że spełniał wobec założycieli tej partii rolę hojnego sponsora? W tym samym czasie, spotykamy w środowisku KLD innego człowieka, który odegrał równie ważną i inspirującą rolę. Chodzi o Jacka Merkla. Jego nazwisko figuruje w archiwach TW-k, (nr rejestracyjny 4077-89445, nr archiwizacji l8432/I-k. Miejsce złożenia akt wydz. III Biura Ewidencji i Administracji UOP. Nr mikrofilmu 18432/1. Sprawa prowadzona przez KW MO Gdańsk oraz wydz. XI dep. I (wywiad) Warszawa). Materiały i mikrofilmy zniszczono w styczniu 1990 r., a więc w kilka miesięcy powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. Wydział XI Departamentu I SB MSW zajmował się kontrolą łączności między podziemiem w kraju i placówkami „Solidarności” zagranicą. Przeznaczony był do walki z „dywersją ideologiczną”, a po wprowadzeniu stanu wojennego zyskał nową formułę (będąc jednocześnie wywiadem i kontrwywiadem) stając się, obok Biura Studiów MSW, „okrętem flagowym” MSW. W latach 80. Wydział XI prowadził działania na terenie państw zachodnich (głównie Europa Zachodnia, Na jego czele stał płk Aleksander Makowski, późniejszy partner biznesowy Jacka Merla. Bezpośrednim przełożonym płk Makowskiego był gen. Władysław Pożoga, a efekty pracy Wydziału XI Dep. I przekazywano bezpośrednio do KGB. Sam Merkel, w 1989r. brał udział w obradach "okrągłego stołu", negocjując rejestrację "Solidarności". W 1990 roku odpowiadał za zorganizowanie II Krajowego Zjazdu NSZZ "Solidarność" w Gdańsku.. Następnie został szefem sztabu wyborczego Lecha Wałęsy. Po jego zwycięstwie wyborczym, do 12 marca 1991 r. był ministrem stanu do spraw bezpieczeństwa narodowego w Kancelarii Prezydenta RP. Dwukrotnie Jacek Merkel zasiadał w Sejmie. W latach 1989-91 z ramienia OKP i w latach 1991-93 jako członek Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Merkel był członkiem Prezydium Rady Krajowej KLD i szefem kampanii wyborczej w 1993 roku. Od zjednoczenia Unii Demokratycznej i KLD był członkiem Rady Krajowej Unii Wolności. Opis późniejszej działalności Jacka Merkla, znajdujemy na stronie 108 Raportu z Weryfikacji WSI.: „W 1995 r. Mohammed Al-Khafagi, wraz z Jackiem Merklem i Januszem Baranem założył firmę „Caravana” Polsko-Arabska spółka z o.o. Według informacji zgromadzonych przez WSI firma ta miała być założona za aprobatą generałów: H. Jasika i G. Czempińskiego. Z informacji Zarządu KW UOP dla WSI wynikało, że M. Al-Khafagi ma powiązania z irackimi służbami specjalnymi. Natomiast według ustaleń poczynionych przez ppłk. Słonia - Jacek Merkel „posiadał naturalne dotarcie” do polityków Unii Wolności i niektórych urzędników kancelarii Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego. Kontakty te współwłaściciel firmy „Caravana” Mohammed Al-Khafagi starał się wykorzystywać do zapewnienia sobie bezpieczeństwa osobistego. Według WSI Jacek Merkel (w dokumentach operacyjnych nazwano go „Bankierem”) działał z inspiracji UOP: „UOP realizuje wobec Bankiera przedsięwzięcia, które są kontrowersyjne. Budzą wątpliwości również z powodu celu, który ma być osiągnięty. Bankier zbudował sobie pozycję w sferze interesów i pełni rolę „spinacza” grup interesów o różnych rodowodach. Prowadząc działalność gospodarczą Bankier nawiązał kontakty polityczne przydatne dla aktualnych decydentów (w tym zagraniczne). (...) Osoba Bankiera może być „kluczem” do zrozumienia określonych zjawisk gospodarczych, które występują na naszym rynku telekomunikacyjnym i zbrojeniowym. Jest osobą „operacyjnie” interesującą.” Powstaje zasadne pytanie – czy udział tych dwóch ludzi: Wiktora Kubiaka i Jacka Merkla, związanych z komunistycznym wywiadem PRL w powstaniu KLD, można przypisać zbiegowi okoliczności, - czy też mamy do czynienia z przykładem działalności agentury wpływu, inspirującej powstawanie nowej partii? Wśród wielu partii, tylko Kongres Liberalno Demokratyczny dysponował od początku dostatecznymi środkami, by zorganizować struktury partii i przeprowadzić w roku 1991 udaną kampanię wyborczą do Sejmu. Po wyborach politycy tej partii współtworzyli rząd, na którego czele stanął Jan K.Bielecki. Wśród członków tego rządu znajdowało się ośmiu TW, z tak charakterystycznymi postaciami na czele, jak Andrzej Olechowski (TW MUST) i Michał Boni (TW ZNAK). Środowisko KLD ( poza licznymi aferami gospodarczymi) odegrało również istotną rolę polityczną, współuczestnicząc w zamachu na rząd Jana Olszewskiego, dzięki czemu skutecznie zablokowano przeprowadzenie lustracji wśród polityków.
POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU (5) – W SŁUŻBIE III RP„Niezależnie od tego, że udział w tym przedsięwzięciu bierze szereg osobistości politycznych o życiorysach związanych z opozycją wobec PRL, to zarówno Andrzej Olechowski, główny animator Platformy (zarejestrowany tajny współpracownik kontrwywiadu zagranicznego PRL), jak i jego bezpośrednie zaplecze intelektualno-organizacyjne w postaci funkcjonariuszy komunistycznych służb specjalnych (generałowie Petelicki i Czempiński) oraz grupa finansowego wsparcia (Business Centre Club, gdzie czołową rolę odgrywają byli pracownicy biur radców handlowych PRL-owskich ambasad) kojarzeni są z komunistycznym wywiadem - dawnym I Departamentem MSW. Platforma Obywatelska nie jest wyłącznie ekspozyturą "jedynki", ale w rękach realnej grupy kierowniczej stanowi użyteczne, w dużym stopniu kontrolowane narzędzie realizacji jej ekonomicznych interesów.” – z wypowiedzi Ludwika Dorna dla "Nowego Państwa" (z 2.03.2001 r.) Korzeni Platformy należy szukać na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy ówczesny prezydent Lech Wałęsa powołał na szefa rządu J. K. Bieleckiego z marginalnej wówczas partii o nazwie Kongres Liberalno-Demokratyczny.. W powstaniu KLD, o czym pisałem już w poprzedniej części, istotny udział mieli ludzie związani z wywiadem PRL – Wiktor Kubiak i Jacek Merkel..To najprawdopodobniej dzięki finansowemu wsparciu Kubiaka, młodej „partii liberałów” udało się szybko osiągnąć polityczny sukces. Tak opisuje ten związek Krzysztof Wyszkowski Jak na partię, która głosiła „pragmatyczny liberalizm”, potrzebę prywatyzacji i wolnego rynku oraz postulowała szybką integrację Polski ze strukturami zachodnimi i ostrożnie przeprowadzaną dekomunizacją, w szeregach KLD spotykamy szczególnie wielu tajnych współpracowników bezpieki. W przekazanym Sejmowi 4 czerwca 1992 r. wykazie agentów wymienia się jako TW: Michała Boniego, Władysława Reichelta z Poznania (ps. "Adam") i Herberta Szafrańca (ps. "Grażyna").TW byli również wśród parlamentarzystów Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, którzy zaraz po wyborach utworzyli z KLD wspólny klub Polskiego Programu Liberalnego: Tomasz Holc (ps. "Zenek") i Jan Zylber (ps. "Roman"). W KLD-owskim gabinecie Krzysztofa Bieleckiego, Michał Boni był ministrem pracy. Dyplomacją kierował tam Krzysztof Skubiszewski, współpracownik wywiadu o pseudonimie "Kosk", a resortem współpracy gospodarczej z zagranicą - Dariusz Ledworowski, agent wywiadu, o pseudonimie "Ledwor". Ten ostatni, w 2001 r., znalazł się w gronie założycieli PO. W rządzie Bieleckiego, na stanowisku sekretarza stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą zaczynał swoją polityczną karierę Andrzej Olechowski – TW Departamentu I SB MSW. W jego przypadku, mamy do czynienia z klasycznym przykładem kariery, jaką po 1989 roku robili ludzie komunistycznego wywiadu. Andrzej Olechowski podjął współpracę w wywiadem PRL w 1972 r. (rejestracja 4 listopada 1972). Wywiad załatwił mu w 1973 roku pracę w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju - UNCTAD w Genewie, gdzie był zatrudniony do 1978 roku. Po powrocie do Polski podjął pracę jako adiunkt w Instytucie Koniunktur i Cen, a po uzyskaniu stopnia doktora (1979) został kierownikiem Zakładu Analiz i Prognoz, gdzie zapisał się do „Solidarności”. W roku 1982 roku, Olechowski znów wyjechał pracować do UNCTAD. W tym czasie jego oficer prowadzący Gromosław Czempiński został oficjalnie sekretarzem ambasady PRL w Szwajcarii. Współpraca tych dwóch trwała również w III RP. W czasie spełniania swoich zadań zagranicznych TW „MUST” został „wypożyczony” II Departamentowi SB MSW, czyli kontrwywiadowi. W latach 1985-87 prowadził działalność agenturalną w Banku Światowym w Waszyngtonie. Po powrocie do Polski, od 1987 r. został doradcą prezesa NBP, następnie, w 1988 dyrektorem Biura ds. Współpracy z Bankiem Światowym. W latach 1989-91 był pierwszym wiceprezesem NBP, w latach 1991-92 - sekretarzem stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Następnie, jak wielu innych PRL - owskich agentów, znajdujemy go w otoczeniu prezydenta Lecha Wałęsy. To dzięki jego rekomendacji, Olechowskim został w roku 1992 ministrem finansów, a w latach 1993-95 ministrem spraw zagranicznych. Ten „polityk do wynajęcia” – jak sam siebie nazywa, wykazywał niezwykłą wprost aktywność w różnych okresach III RP, by po zainicjowaniu sprawy, usunąć się w cień. Pierwszą inicjatywą polityczną Olechowskiego był „Ruch Stu”, powołany wspólnie z Krzysztofem Bieleckim, powstały na bazie tzw. Komitetu Stu, nieformalnej organizacji wspierającej w 1995 kandydaturę Lecha Wałęsy. Prawdopodobnie celem Olechowskiego była reaktywacja mocno już „zużytego” KLD, gdyż od początku nalegał na połączenie obu partii i stworzenie koalicji z Unią Wolności. Gdy to się nie powiodło, Olechowski natychmiast porzucił Ruch Stu i wycofał się „w biznes”. To z „Ruchu Stu” wywodzą się późniejsi politycy PO – Aleksander Grad czy Paweł Graś. W wyborach prezydenckich 2000r Olechowski uzyskał 17,3% głosów, co nie było wynikiem rewelacyjnym. Wśród osób wspierających kandydaturę Olechowskiego znajdziemy całą plejadę PRL-owskiej agentury: Lecha Falandysza – (TW Wiktor), ministra w kancelarii Wałęsy, Roberta Mroziewicza - byłego podsekretarza stanu w MSZ i MON, Janusza Kaczurbę- podsekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki, Dariusza Ledworowskiego (KO/ „LEDWOR) – byłego minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Jana K. Bieleckiego. Wśród „współpracowników merytorycznych” - Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza. Wydaje się, że celem wszystkich tych politycznych roszad było stworzenie „nowej” formacji politycznej, w miejsce skompromitowanego KLD i nieudolnej Unii Wolności. Licząc na krótką pamięć Polaków, słusznie wytypowano na założycieli nowej partii „czystych politycznie” - Donalda Tuska i Andrzeja Olechowskiego, do których, w charakterze „kwiatka do kożucha” dodano Macieja Płażyńskiego. Nieprzypadkowo, wśród osób zaangażowanych w powołanie Platformy Obywatelskiej znajdziemy ponownie Jacka Merkla. To ten sam krąg ludzi Departamentu I SB MSW, z którego wywodzi się Olechowski, Czempiński czy Jasik. Wszystkich znajdziemy „na zapleczu” nowopowstającej Platformy. Tak na łamach SLD-owskiego "Przeglądu" (z 15.01.2001 r.) pisano o ludziach owej "jedynki": I pewnie im inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska bardzo się spodobała. Bo, po co płacić wszystkim partiom, kiedy można jednej, swojej? Po co antyszambrować u obcych, kiedy ma się wreszcie swoich? Po co wreszcie kiwać głową Millerowi czy Krzaklewskiemu, skoro Olechowski czy Tusk mówią tak, jak ludzie z pewnej półki myślą naprawdę? Wystarczy tylko się sprawdzić. To, czy jeden z najsilniejszych w Polsce układów, który do tej pory był wszędzie, czyli nigdzie, pójdzie na to sprawdzenie, jest jednym z najciekawszych pytań ostatnich godzin.”
POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU (6) – WRÓG WEWNĘTRZNY Ponownie Jacek Merkel pojawia się w otoczeniu Tuska w 2001 roku, gdy trzeba powołać Platformę Obywatelską. Wspólnie z Olechowskim i Płażyńskim budują struktury nowej formacji, a Merkel zostaje jej pełnomocnikiem okręgowym. Gdy PO już zaistniało, Merkel natychmiast wycofuje się z polityki. Jednak prawdziwym spiritus movens Platformy, był bez wątpienia Andrzej Olechowski i jego osobie przypisywałby największy wpływ na kształt nowej partii. Co prawda oficjalna geneza powstania PO wskazuje na wspólny wysiłek „trzech ojców”, lecz późniejsze sytuacje i zachowanie Olechowskiego zdają się świadczyć, że miał on szczególnie mocny wpływ na Platformę? Charakterystyczne wydaje się zachowanie Tuska wobec Olechowskiego. Jeszcze przed wyborami prezydenckimi 2000r. Tusk mówił: - „Głosując na Andrzeja Olechowskiego, kwestionowałbym wysiłek tysięcy ludzi, także swój własny; włożyłbym w ironiczny cudzysłów dwadzieścia najważniejszych lat mojego życia.”Po wyborach, obecny lider PO zmienił zdanie i w wewnątrzpartyjnej kampanii namawia już do zagospodarowania Olechowskiego i jego wyborców. Trzeba przyznać, że powołanie nowej partii, przez trzech „przegranych” przecież polityków, było zadaniem ryzykownym. „Ludzie tworzący PO nie mogli sobie znaleźć ugrupowania, do którego mogliby należeć. Dlatego utworzyli własne” - tak w 2001 roku Andrzej Olechowski tłumaczył przyczyny powstania Platformy Obywatelskiej.
Od chwili powstania PO, towarzyszyła jej przychylność mediów. W sondażu przeprowadzonym przez Pracownię Badań Społecznych w Sopocie 18 stycznia 2001 roku, (a więc dzień przed oficjalnym powołaniem PO) na pytanie: "Czy, gdyby powstała formacja polityczna Tuska, Olechowskiego, Płażyńskiego, udzieliłby jej Pan poparcia wyborczego?", 23 procent respondentów odpowiedziało – tak. Bez tzw. PR, opartego na przychylnych partii przekazach medialnych, tak wysoki „kredyt zaufania” nie byłby możliwy. Ale nawet ta nowoczesna broń nie ustrzegła Platformy od spektakularnych porażek. Olechowski w 2002 roku niechlubnie przegrał wybory prezydenckie w Warszawie, również wybory samorządowe zakończyły się dla partii klęską. Wkrótce odszedł z PO Maciej Płażyński - pierwszy przewodniczący partii, który był największym zwolennikiem ścisłej współpracy z PiS. Krytykował swoich kolegów za "ściśle liberalny program, biznesowe uwikłania, które odstraszyły wyborców". Jego miejsce zajął Donald Tusk. Sondaże PO ustabilizowały się na poziomie kilkunastu procent poparcia i nie rokowały poprawy. Jak zgodnie twierdzi wielu obserwatorów, przełom nastąpił za sprawą Jana Rokity i jego udziału w tzw. komisji Rywina. Również, rzekomo za sprawą Rokity nastąpiło odejście Olechowskiego. Jednak, nawet pozostając poza Platformą, Olechowski wywierał ogromny wpływ na decyzje jej przywódców. Warto zauważyć, że kontrolowanie ugrupowania politycznego za pośrednictwem uplasowanej wewnątrz agentury wpływu wydaje się zbyt skomplikowane, gdyż z natury ambitni politycy zazwyczaj z trudem podporządkowują się linii myślenia narzucanej im przez partyjnych kolegów. Zupełnie inaczej odbierane są uwagi i opinie doradców, ekspertów, lub tzw. autorytetów, komentarze mediów czy wyniki sondaży opinii publicznej. Wynika stąd, że łatwiej jest manipulować partią z zewnątrz, niż wewnątrz. Czy w zachowaniach Jacka Merkla i Andrzeja Olechowskiego wobec własnego, politycznego „dziecka” nie znajdziemy elementów tej strategii? Jestem głęboko przekonany, że antypisowska retoryka PO jest w ogromnej mierze właśnie zasługą Olechowskiego i to on wskazał kierownictwu Platformy prosty sposób na zdobycie poparcia wyborców. Więcej – cały program PO, zbudowany na potrzeby kampanii wyborczej 2005 i 2007r został oparty na „politycznych poglądach” byłego agenta I Departamentu MSW. Dość zajrzeć do wypowiedzi Olechowskiego z lat 2006-2007, na temat stosunków PO z PIS-em, by zrozumieć, na czym polegał ów genialny w swojej prostocie plan propagandowy. Oto w artykule zatytułowanym „Platforma w cieniu PIS”, Olechowski pisał: „Jak to się stało, że znaleźliśmy się w tak trudnej i jednocześnie tak absurdalnej sytuacji? Dlaczego daliśmy sobie narzucić debatę tak nieistotną, niezwiązaną z realnymi wyzwaniami? Przecież PiS popierany jest ledwie przez trzecią część elektoratu.(…) środowisko, które sformułowało projekt IV Rzeczypospolitej, okazało się zdolne do zdobycia władzy, ale niezdolne do jej sprawowania z pożytkiem dla Polski. Chyba nikt się nie spodziewał, że hasło IV RP okaże się tak żałośnie puste. Do dziś przecież nie wiadomo, czym ta Rzeczpospolita miałaby się różnić od poprzednich - wyższością rządu ludzi nad rządami prawa? Wielki to wstyd dla przywódców tego środowiska. (…)Najdziwniejsza w tym układzie jest obecność Platformy Obywatelskiej. Ta partia powstała z ambicji “uwolnienia energii Polaków” - i o tym powinna przede wszystkim mówić, nie dając się wciągnąć do tak absurdalnej debaty. Od kiedy jednak postanowiła się zająć przede wszystkim państwem, a nie ludźmi, od kiedy pozwoliła się opanować trawiącej polską prawicę obsesji rozliczenia z PRL, nie jest w stanie wyrwać się z kręgu dyskusji dyktowanej przez PiS. [...] „Platforma musi wnieść nowy ton do debaty publicznej. Jeśli Platforma nie sprosta temu oczekiwaniu, trzeba będzie stworzyć inną partię.”
W wywiadzie dla „Życia Warszawy” z 12.02.2007r., znajdujemy następującą wypowiedź: „Silne państwo i partia obywatelska wzajemnie się wykluczają. Postulat silnego państwa może przynosi popularność, ale nigdy nie uznam go za swój. Moja partia chce państwa, które służy obywatelom, a nie odwrotnie.(…) Współczesny człowiek potrafi zrobić sam, z sąsiadami lub np. z kolegami z tego samego zawodu bardzo wiele i z każdym pokoleniem coraz więcej. Nie potrzebuje do tego państwa. Dlatego działania na rzecz rozbudowy i wzmacniania państwa są marnowaniem pieniędzy obywateli.” Również ten wywiad kończy się jednoznaczną zapowiedzią Olechowskiego, co stanie się, jeśli Platforma nie posłucha „dobrych rad” – „To będzie wyłącznie zależało od oblicza Platformy, jakie wyłoni się z debaty programowej. Jeżeli wyłoni się partia, w której nie będę się rozpoznawał, to zaangażuję się w powołanie nowej. Dziś jednak nad takim planem nie pracuję.(…) Jeżeli będę mógł znów z czystym sumieniem głosować na Platformę, ponownie zapadnę w miłą bezczynność. Jeżeli jednak okaże się, że nie mam już swojej partii, będę musiał temu zaradzić.” Tuż przed wygranymi przez Platformę wyborami parlamentarnymi w roku 2007, Olechowski jasno wytyczył jej kurs. W emocjonalnych wypowiedziach znajdujemy być może prawdziwe oblicze „eleganckiego, dystyngowanego ministra spraw zagranicznych”. W wywiadzie dla “Newsweeka”, z 18.10.2007 r. czytamy: „Olechowski wspiera powyborczą współpracę Platformy z LiD. Ale nie jest bezkrytyczny wobec szefostwa PO. Ma za złe Donaldowi Tuskowi, że zgodził się na wybory zamiast rozliczać rządy PiS w komisjach śledczych. - Najpierw trzeba było sprawdzić, czy miejsce Kaczyńskich jest w wielkiej polityce czy w kryminale - mówi dosadnie. (…) ja jestem w polityce tylko gościem. Zabieram głos wtedy, gdy dzieję się coś ważnego, albo mam coś do powiedzenia. (…)pozostaje do rozstrzygnięcia wielkie pytanie, czy należało wybory przeprowadzać akurat teraz, jeszcze przed weryfikacją rządów PiS. Weryfikacją, która by odpowiadała na pytanie czy miejsce braci Kaczyńskich jest w wielkiej polityce, czy w kryminale.”Znajdujemy również potwierdzenie tezy o wpływie Olechowskiego na tzw. program PO: „Jakiś czas temu interweniowałem, bo nie byłem zadowolony z przekazu i programu Platformy. Przestałem się odzywać, gdy doszedłem do wniosku, że jestem zadowolony z programu.(…) Uważam, że między innymi dzięki mojej interwencji Platforma pożegnała się z projektem IV RP. ”Nietrudno z powyższych cytatów wyprowadzić wniosek, że wpływy Olechowskiego na Platformę nie skończyły się z rokiem 2002, lecz trwają do dnia dzisiejszego i determinują wszystkie bodźce propagandowe, używane przez PO. Jeśli odrzeć je z ogólników, zwrotów retorycznych i pustych haseł, pozostanie „esencja”, którą można sprowadzić do postulatu demontażu/marginalizacji państwa. „W wojnie informacyjnej zniewala się społeczeństwo stopniowo. Trwa to latami. Polem walki jest ludzka świadomość. W pierwszej fazie wyznaczona do podboju społeczność jest demoralizowana, żeby złamać jej moralny kręgosłup. W kolejnej fazie burzy się obowiązujący w niej od wieków porządek wartości, potem pozbawia się ją poczucia własnej godności, zakłamuje osiągnięcia przodków, wpaja poczucie ogólnej niemożności, by wreszcie zniechęcić do stawiania oporu tłumacząc, że wszelki sprzeciw jest bezsensowny, bo trzeba płynąć z prądem.” – pisał Rafał Brzeski w opracowaniu „Wojna informacyjna” Cykl tekstów „Polityczna agentura wpływu” powstał przed trzema laty, gdy wiedza o przeszłości partii rządzącej z trudem przebijała się do świadomości Polaków. Sądzę, że warto powrócić do tych wpisów, by odczytać je w perspektywie zdarzeń z ostatniego roku. Informacje dotyczące przeszłości grupy rządzącej, pozwalają lepiej zrozumieć dzisiejsze działania i postawy. Powinny też pozbawić złudzeń tych, którzy w życiu publicznym III RP dopatrują się demokratycznych procesów i naturalnej gry politycznej. Ponieważ w ostatnim okresie pojawiły się próby kreowania kolejnych mutacji partyjnych, powiązane z nachalną promocją tych tworów, warto dostrzec mechanizm towarzyszący takim zabiegom. Przypominam wybrane fragmenty „Politycznej agentury wpływu”, bo sądzę, że istnieje pilna potrzeba napisania ostatniej, siódmej części.
Aleksander Ścios
Układ wrocławski – wywiad z reżyserem Grzegorzem Braunem
Co ma Pan na myśli mówiąc o układzie wrocławskim? - Staram się wyciągać aktualne wnioski z historycznych przesłanek. Zaledwie 20 lat temu na Dolnym Śląsku skoncentrowane były sztaby tzw. Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej. Z prostej pragmatyki służbowej wynikało, że w ramach „operacyjnego zabezpieczenia” tych sztabów oraz wielkich zgrupowań ludzi i sprzętu GRU i KGB musiały tu mieć szczególnie liczne osobowe źródła informacji rekrutowane spośród ludności tybylczej. Po tym jak Sowieci oficjalnie wycofali się z Polski, nie przypuszczam by całkiem osierocili tych agentów. Oni nadal działają. Stawiam hipotezę, że we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku jest większe nasycenie post-sowiecką agenturą niż w jakimkolwiek innym regionie Polski. Drugim rozgrywającym są tu czywiście Niemcy, którym Soweci zawczasu częściowo puścili Polaków w arendę – bo przecież już za tzw. karnawału „Solidarności”, generał Kiszczak wydał oficjalną zgodę na działalnia operacyjne STASI na terenie PRL. Pamiętajmy, że dane informatorów pozyskiwanych wówczas przez niemieckie służby poprzez system ewidencji komputerowej trafiały automatycznie do służb sowieckich. A wszak w latach osiemdziesiątych w Dreźnie pracował w KGB Włodzimierz Putin – nie wykluczam zatem, że już od tamtych czasów może on być patronem karier niektórych zdolnych dolnoślązaków. Nie wiem, czy sam Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, jak dosłownie jego sformułowanie: „kondominium niemiecko-rosyjskie” oddaje prawdziwy stan rzeczy w moim mieście. Wrocław to modelowy przykład transformacji ustrojowej, przeprowadzonej przez sowieckie i post-sowieckie, przede wszystkim właśnie rosyjskie i niemieckie służby. Nota bene przypuszczam, że jeśli idzie o działania na kierunku polskim, wschodnioniemiecka STASI i zachodnioniemiecki BND „zjednoczyły się” jeszcze przed oficjalnym zjednoczeniem Niemiec. Swój udział mają oczywiście i inni gracze, chociażby służby amerykańskie i izraelskie (patrz: „Victory” Petera Schweizera). Powątpiewam, czy w tym doborowym towarzystwie mają cokolwiek do powiedzenia jakieś służby polskie.
Postawił Pan hipotezę, że transformacja ustrojowa była przygotowana już w połowie lat osiemdziesiątych.- Jeżeli nie wcześniej. Wstępna selekcją kadr do okrągłego stołu miała miejsce m.in. w tzw. internatach podczas stanu wojennego. A Wrocław był doskonałym poligonem doświadczalnym transformacji. Nie przypadkowo działało tu tak dużo silnych organizacji opozycyjnych. Z ogromnym szacunkiem i wdzięcznością odnoszę się do wszystkich dzienych i wspaniałych ludzi, którzy współtworzyli fenomen „twierdzy Wrocław” – RKS i RKW „Solidarności”, Solidarność Walcząca, KPN, wczesny UPR, Pomarańczowa Alternatywa, WiP, NZS i wiele innych organizacji i inicjatyw – po Warszawie to właśnie we Wrocławiu była największa obfitość fauny i flory opozycyjnej. Ale trzeba brać pod uwagę, że jeżeli tajna służba lokalizuje coś, co z jej punktu widzenia jest zagrożeniem, to zagrożenie likwiduje albo przejmuje nad tym kontrolę. Więc, z całym szacunkiem, te wszystkie działania i struktury z perspektywy Moskwy, albo nie były realnym „zagrożeniem”, albo też zostały objęte „kontrolą operacyjną”.
O kontaktach wrocławskich opozycjonistów z SB nie wiedzielibyśmy gdyby, nie pewien wypadek samochodowy.- Tragiczny wypadek: pod koniec września 1986 r. we Wrocławiu, na ul. Legnickiej Łada zderzyła się z autobusem. Zginęło dwóch mężczyzn. Pasażerem był Edward Majko, członek zarządu Regionu Dolnośląskiego pierwszej „Solidarności”, bliski współpracownik Władysława Frasyniuka. Kierowcą był pułkownik Anatol Pierścionek, wiceszef wrocławskiej bezpieki, który w latach siedemdziesiątych ukończył kurs KGB w Moskwie. Początkowo mówiono, że Majko został porwany, że to zamach. Ludzie bronią się czasem przed poznaniem przykrej prawdy. Nawet ukrywający się Kornel Morawiecki na łamach podziemnej gazetki apelował, aby przeprowadzić śledztwo i zbadać czy to nie było morderstwo. Te hipotezy podważyła sekcja zwłok, która wykazała, że obaj panowie byli po dużej wódce. Zastanawiano się czy Pierścionek nie był wrocławskim Kuklińskim. Snuto przypuszczenia, że pomagał Solidarności. Przeczy temu notatka, która zachowała się w aktach sprawy. Pułkownik meldował swojemu przełożonemu, że będzie wykonywał wieczorem bardzo ważne zadanie operacyjne na mieście. Tak ważne, że o ich wyniku miał meldować jeszcze tego wieczora telefonicznie. Jakieś ważne rzeczy się rozstrzygały przy tej dużej wódce jesienią 1986 r. Zaraz też pojawiła się wersja, że Majko to po prostu agent. Śledząc jego biografię nie wierzę w taki prosty wariant. Pułkownicy SB nie piją wódki ze zwykłymi kapusiami-alkoholikami. Moim zdaniem ś.p. Majko był raczej „delegatem”. Stawiam hipotezę badawczą, że ten wypadek naprowadza nas na trop zaawansowanych rozmów przed-okrągłostołowych. Ta duża wódka Majki z Pierścionkiem, to coś na kształt „okrągłego podstolika”. Na dobrą sprawę, obaj „negocjatorzy” powinni mieć pomnik jako „pionierzy transformacji ustrojowej”, jako męczennicy pojednania narodowego polegli w drodze do okrągłego stołu. A tu nic, cisza. Od tego wypadku miał się zaczynać mój film o układzie wrocławskim.
Co miał przekazać widzom ten niezrealizowany film? - Miał pokazać, że korzenie transformacji ustrojowej tkwią głębiej, niż by się to nam, zwykłym śmiertelnikom zdawało. Od początku lat 80. pionki na szachownicy transformacji ustrojowej rozstawiane były w Moskwie – i po niemieckiej stronie, w sposób przejrzysty dla Sowietów. W tym kontekście należy patrzeć szczególną na nadreprezentację Wrocławia i Dolnego Śląska na dzisiejszej scenie politycznej. Oby Polacy nie dali się po raz kolejny nabrać, kiedy przyjdzie jakiś moment przełomowy, jakiś „kontrolowany kryzys” – i oby nie wynieśli po raz kolejny do władzy tych samych „geniuszy Karkonoszy”.
Kogo ma Pan na myśli? - Z Dolnego Śląska są: Grzegorz Schetyna, Rafał Dutkiewicz, Bogdan Zdrojewski, czy tragicznie zmarły, ale za życia „niezatapialny” Jerzy Szmajdziński. To w Jeleniej Górze był szefem KW Partii Stanisław Ciosek, selekcjoner kadry do okrągłego stołu; to w Lubinie zaczynał karierę niedoszły Prokurator Generalny, Zalewski; to na Uniwersytecie Wrocławskim im. Bieruta ostatnim szefem POP był późniejszy sędzia Trybunału Konstytucyjnego Mazurkiewicz. To we Wrocławiu miała sewoją „jednostkę macierzystą”, swoją pierwotną bazę telewizja POLSAT – a zresztą także i telewizja TRWAM. Proszę zwrócić uwagę ile ten region dał Polsce „talentów” – specjalistów od „kręcenia lodów” (patrz: posłanka Sawicka – nb z dolnośląskiej „stajni” Schetyny). Czy w innych regionach Polski jest mniej utalentowanych ludzi? O ludziach z Wrocławia słyszymy z rzadka przy okazji różnych afer, np. afery hazardowej. Ale informacje podawane przez media warszawskie są zazwyczej kompletnie wyprane z kontekstu. A przecież to nie przypadek, że „Rychu” Sobiesiak kopał kiedyś piłkę w wojskowym klubie. Inny piłkarz WKS „Śląsk”, Józef Kwiatkowski to, jak wieść niesie, rezydent tego układu w Wiedniu, gdzie widywano go w towarzystwie starych znajomych pp. Kwaśniewskich, Kuny i Żagla. Nieprzypadkowo to we Wrocławiu mamy słynną willę „Baraniny”. Wedle znanej relacji prok. Czyżewskiego mile spędzali tam czas m.in. Schetyna, Frasyniuk, czy Szmajdziński. A mówi się też o jakichś rzekomo niewygodnych nagraniach z tego obiektu. Czy zajmują się tym jakiekolwiek polskie służby? A powinny. Dodatkowe nieszczęściem jest to, że o układzie wrocławskim nie informują opinii publicznej związani z Dolnym Śląskiem politycy opozycji: Adam Lipiński, Kazimierz Michał Ujazdowski, czy Ryszard Czarnecki. Uważam, że są odpowiedzialni za wytworzenie próżni informacyjnej, w której stołeczni żurnaliści mogą bez obawy kompromitacji przedstawiać np. Rafała Dutkiewicza, jako „bezpartyjnego fachowca” i „nadzieję polskiej polityki”. A przecież dwadzieścia lat temu to Dutkiewicz rekomendował Schetynę do pracy w urzędzie wojewódzkim. Nie wierzę w „niezależność” ludzi, którzy wzajemnie „kryją się” i wspierają przez ćwierć wieku.
Mówił Pan, że Adam Lipiński ma z Grzegorzem Schetyną „pakt o nieagresji”. - Skoro obaj panowie konsekwentnie unikają wzajemnych komentarzy – ten pakt najwyraźniej de facto obowiązuje. (…) [skrót redakcyjny autoryzowany przez rozmówcę] PiS na Dolnym Śląsku jest jeśli nie uczestnikiem, to w każdym razie żyrantem układu. Jeszcze w maju 2010 roku „opozycyjni” radni PiS głosowali za absolutorium dla prezydenta Dutkiewicza. Nie słyszałem tu o żadnych próbach drążenia wątków, które pojawiły się przy aferze hazardowej. A teraz zanosi się na to, że pakt o nieagresji między PO i PiS zostanie powielony i podniesiony do rangi dogmatu na ogólnopolskiej scenie politycznej.
Niewykluczone, że Grzegorz Schetyna będzie sprawował jakiś ważny urząd w Polsce. Przez niektórych komentatorów sceny politycznej jest przedstawiany, jako mąż opatrznościowy i następca premiera Donalda Tuska. - Przypomnę, że ten człowiek latem 2010 r. był przez jakiś czas głową naszego państwa – a dziś rozmaici pożyteczni idioci stręczą go na premiera wirtualnego gabinetu fachowców. A tymczasem to jest człowiek bez spójnego i rzetelnie opisanego życiorysu.
Dlaczego zaczął pan badać biografię Grzegorza Schetyny? - Trudno to nazwać „badaniem”. Po prostu jeszcze to i owo pamiętam, czytam i wyciągam logiczne wnioski. Długo czekałem, aż jakiś historyk napisze jego źródłową biografię. Ale oportuniści z IPN podając do druku dokumenty, które dotyczą Schetyny, przezornie nie umieszczają nawet jego nazwiska w indeksach. Nie doczekałem się, więc zamówiłem szczątkowe akta IPN dotyczące Schetyny, które się zachowały. Natknąłem się na szereg fascynujących sprzeczności i znaków zapytania. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kariera Marszałka Schetyny od początku lat 80. kształtuje się pod bacznym nadzorem sowieckich, peerelowskich służb. Z akt wynika np., że SB z Wrocławia formalnie zainteresowała się nim dopiero pod koniec lat 80. – Wydział III z Wrocławia wysyła oficjalne zapytanie do kolegów z Opola, skąd pochodzi Schetyna w październiku 1988 r. – co jest dziwne samo w sobie, skoro „figurant” od dłuższego czasu przewodniczy nielegalnej oganizacji (NZS) na jednej z największych uczelni w PRL (nb jako sukcesor w tej roli ww. Zdrojewskiego i Czarneckiego), a ponad dwa lata wcześniej został już kompletnie zdekonspirowany przez SB jako działacz SW (po czym nb bez przeszkód otrzymał paszport na wyjazd do brata do Kanady – po raz drugi zresztą). Ale jeszcze dziwniejsza jest odpowiedź, jaka nadchodzi z Opola: „Grzegorz Schetyna nie przechodził w naszym operacyjnym zainteresowaniu”. Otóż jest to informacja ewidentnie fałszywa, skoro już w 1982 roku – a więc całych sześć lat wcześniej – Schetyna „przechodził” za sprawą niejakiego TW „Miś”, który doniósł, że Schetyna kolportuje jakieś ulotki. W czasie stanu wojennego było to poważnym przestępstwem. Ale z akt nie wynika, by Grzegorz Schetyna miał z tego powodu jakiekolwiek problemy. Bo tymczasem SB formalnie stwierdza, że kontrola operacyjna nie ujawniła prowadzenia wrogiej i szkodliwej działalności, i że w związku z tym podejmowanie jakichkolwiek działań nie jest celowe. Zatem esbecy wpadają na ślad dzielnego kolportera ulotek i od razu zamykają jego sprawę, a po kilku latach dezinformują swoich kolegów z Wrocławia. Dla każdego, kto się choć trochę zajmował tymi sprawami jest jasne, że człowiek na użytek którego dokonuje się takiej wewnętrznej dezinformacji, musi być wykorzystywany w jakiejś innej, ważniejszej sprawie i wystąpiło jego wewnętrzne zakonspirowanie. Jeśli jedna komórka SB udziela drugiej fałszywej informacji – to znaczy, że mamy do czynienia głębszym utajnieniem charakteru „figruranta”, który najwyraźniej został „zastrzeżony” do wyższych celów. „Zastrzeżony” – być może przez jakąś inną służbę, np. wojskową – ? Przypomnę, że Schetyna po 1989 r. w krótkim czasie został wicewojewodą, prezesem i właścicielem jednej z pierwszych prywatnych stacji radiowych „Eska”, i wojskowego klubu sportowego „Śląsk”.
A czy to ma dzisiaj jakiekolwiek znaczenie? A skąd niby mamy czerpać pewność, że nie ma? Ludzie, którzy „stoją na narodu czele” powinni mieć biografie przejrzyste i niepodatne na stawianie takich znaków zapytania.
Media chwalą Wrocław, że to jedno z najlepiej rozwijających się miast w Polsce. Pan twierdzi, że to nieprawda. - Wrocław jest jednym z najbardziej zakorkowanych i zadłużonych miast w Polsce. To miasto bankrut – skończony bankrut. Gmina Wrocław jest zadłużona nieco poniżej formalnej granicy zarządu komisarycznego, ale przecież popycha do zadłużania się spółki od siebie zależne. Długi trzeba będzie kiedyś oddać. Albo sprzedać jakieś „wyspy” – może Ostrów Tumski? Dzieją się dziwne rzeczy. Budują nam most przez rzekę biegnący na skos. Budują stadion, który spłacać mają kolejne pokolenia wrocławian. Tymczasem Wrocław wymaszerowuje z Rzeczypospolitej. Kierowane przez koniunkturalistów i sprzedawczyków Centrum im. Willy Brandta na Uniwersytecie Wrocławskim pełni rolę wydziału quasi-teologicznego, – co, jak sądzę, skutecznie neutralizuje możliwość artykułowania krytycznej refleksji nt. stosunków z Niemcami. A na urzędzie marszałkowskim powiewa żółta flaga z czarnym orłem. Tutejsza „Wyborcza” sporo poświęciła miejsca w druku na tłumaczenie, że to nasz, swojski orzeł Piastów śląskich, – ale jeśli ktoś przejezdny tej lekcji nie odrobił, to łatwo przypuści, że ma do czynienia z godłem ościennego państwa. Zwłaszcza, że biało-czerwonej obok nie wywiesili. O pełzającej germanizacji Wrocławia pisze prof. Jerzy Robert Nowak. Więc przeraża mnie i śmieszy zarazem, gdy różni ludzie mówią o Rafale Dutkiewiczu, prezydencie Wrocławia, jako „nadziei polskiej polityki”, a o Grzegorzu Schetynie, jako o „mocnym człowieku” i „szansie na nowe otwarcie”. Litości! Polska może nie przeżyć kolejnego przerzutu układu wrocławskiego na ogólnopolską scenę polityczną.
W jaki sposób miałoby się to dokonać? - Poprzez kontrolowany kryzys przeprowadzony w krwawy lub bezkrwawy sposób. Celem takich działań będzie zamaskowanie krachu finansów państwa. Nie przypadkowo polskie władze znów zadłużają nas w Międzynarodowym Funduszu Walutowym (akurat otwarta tzw. linia kredytowa – 29 miliardów dolarów na dwa lata –!). Układ gra z nami w trzy karty. W tej grze zawsze wygrywa prowadzący grę. Chodzi o to, aby dalej mogły nami rządzić różne Grzechy, Rychy i Zbychy – których biografie i kariery od początku modelują i moderują sowieckie i post-sowieckie służby.
GRZEGORZ BRAUN – ur. 1967, reżyser, publicysta, zdeklarowany monarchista; autor i współautor m.in. filmów dokumentalnych: „Plusy dodatnie, plusy ujemne”, „TW Bolek”, „Marsz wyzwolicieli”, „Towarzysz generał”, oraz kilkunastu odcinków cyklu „Errata do biografii”, który ostatnio zniknął z tzw. ramówki telewizyjnej. Najnowszy film: „Eugenika – w imię postępu” od stycznia czeka na emisję w TVP.
Kokpit zniknął nie tylko z raportu Polska strona nie dysponuje protokołem z czynności podejmowania poszczególnych elementów wraku tupolewa. Nie wiadomo, czy Rosjanie w ogóle go sporządzili. A powinni – wskazują specjaliści. Raport MAK nie wspomina o użyciu na miejscu katastrofy na Siewiernym śmigłowca transportowego. Do czego była potrzebna maszyna? Według jednego z naszych rozmówców, który pracował w Smoleńsku – śmigłowcem, z charakterystycznymi żółtymi linami o udźwigu do 3 ton, 11 kwietnia został przetransportowany kokpit tupolewa. Dokąd? Nie wiadomo. Na pewno nie na betonową wylewkę, na której “zrekonstruowano” wrak polskiej maszyny. Relacje świadków oraz nieliczne zdjęcia i filmy zarejestrowane przez przypadkowe osoby znajdujące się w okolicach lotniska Siewiernyj 10 kwietnia 2010 roku pozwalają sądzić, że w wyniku uderzenia w ziemię kokpit wprawdzie został zniszczony, ale nie w takim stopniu, by nie był on rozpoznawalny. W samym raporcie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego uznano, że przednia część kadłuba z kabiną załogi została całkowicie zniszczona. Relacje osób przybywających tuż po zdarzeniu pozwalają sądzić, że kabina pilotów, której nie widać na żadnej fotografii przedstawionej w raporcie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), nie została całkowicie zniszczona, a z pewnością nie została rozbita na “małe trudno identyfikowalne fragmenty” – jak uznał MAK. Jeszcze 2 września 2010 roku podczas konferencji prasowej prokurator Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej, mówił, że widział kokpit, ale z uwagi na empatię nie chciał szerzej rozwinąć tematu. – Jeżeli chodzi o stan kokpitu, to ja widziałem kokpit, natomiast państwo pozwolicie, że z pewnych względów, kierując się empatią i pewną wrażliwością, pozwolę sobie nie wypowiadać się na ten temat – mówił prokurator Szeląg. Powodem takiej powściągliwości był zapewne zakres zniszczeń kabiny, jednak – jak się okazuje – identyfikowalnej dla osoby niebędącej ekspertem lotniczym. Prokurator Szeląg zapewnił wówczas, że prokuratura otrzymała protokoły miejsca zdarzenia wraz z dokumentacją fotograficzną, i stan ten jest udokumentowany. W ocenie pełnomocników osób poszkodowanych w katastrofie takie zapewnienie prokuratora było na wyrost. Ich zdaniem, do Polski dotarła jedynie część protokołów, a dokumentacji fotograficznej praktycznie nie ma albo nie została ona udostępniona. – Nie chcę oceniać, jakimi materiałami dysponuje prokuratura, ale ja takiej dokumentacji nie widziałem – zaznaczył mec. Bartosz Kownacki. Na brak takiej dokumentacji wskazywali też polscy eksperci w uwagach do raportu MAK. Jak zaznaczono, Rosjanie nie udostępnili stronie polskiej dokumentacji fotograficznej i filmowej wraku samolotu z miejsca zdarzenia przedstawiającej przebieg przemieszczania szczątków i przebieg rekonstrukcji wraku samolotu. Polscy eksperci z dokumentacją “fotograficzną miejsca zdarzenia, w tym zdjęć wykonanych bezpośrednio po zaistnieniu katastrofy oraz filmów z miejsca katastrofy” mogli zapoznawać się tylko w siedzibie MAK. Spostrzeżenia prokuratora Szeląga dotyczące faktu istnienia kokpitu znajdują potwierdzenie w relacji dr. płk. rez. Antoniego Milkiewicza, pilota i głównego inżyniera wojsk lotniczych, specjalisty z zakresu badań wypadków lotniczych, który w pierwszych dniach po katastrofie pracował w Smoleńsku. Milkiewicz w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” przyznał, że “kokpit, czyli kabina samolotu, którą zajmują piloci, leżał zmiażdżony na powierzchni ziemi” w pobliżu centropłatu samolotu. W jego ocenie, ta część samolotu została zabrana z miejsca katastrofy wraz z pozostałymi fragmentami następnego dnia po katastrofie. Nieco inaczej tę kwestię opisuje MAK, który w raporcie zaznaczył, iż “w okresie od 13.04.2010 do 16.04.2010 zostało wykonane przeniesienie fragmentów samolotu na przygotowany plac i rozłożenie elementów konstrukcji samolotu w rzeczywistym obrysie (rysunek 37), rozkładanie oprzyrządowania pilotażowego i radioelektronicznego według systemów, rozkładanie elementów systemu sterowania samolotem”. Z pewnością zarys kabiny pilotów można także zaobserwować na filmach wykonanych przez świadków katastrofy bezpośrednio po zdarzeniu – 10 kwietnia 2010 roku. Co się z nią stało później? Nie wiadomo. Amatorskie analizy filmów wskazują na obecność nad miejscem tragedii helikoptera wyposażonego w mocne liny umożliwiające podnoszenie dużych ciężarów, o udźwigu do 3 ton. Raport MAK o użyciu takiego sprzętu podczas akcji ratowniczej nie wspomina. Mając na uwadze relację dr. Milkiewicza, który pracował w Smoleńsku od 11 kwietnia 2010 roku, można założyć, że kokpit został wywieziony, ale w pierwszym dniu po zdarzeniu. Dokąd? Tej kwestii raport MAK nie podejmuje. Co więcej, Rosjanie uznali, że kabina pilotów samolotu Tu-154M została całkowicie zniszczona. W ocenie MAK, “w następstwie tego, że samolot zderzył się z ziemią, w odwróconym położeniu względem do osi podłużnej, nosowa owiewka kadłuba samolotu, oszklenie kabiny załogi, górna część kadłuba od wręgi 4-tej do 67A zostały zniszczone całkowicie, rozbite na małe trudno identyfikowalne fragmenty”. MAK, opisując rozmieszczenie elementów samolotu, uznał też, że “przednia część kadłuba z kabiną załogi jest całkowicie zniszczona. Fragment nosowej części kadłuba z przednią golenią podwozia znajduje się w odległości 397 m od progu pasa startowego”. Taki opis Rosjanie podparli zdjęciami elementów nosowej części samolotu oraz wraku, który został odtworzony na płycie lotniska z rozrzuconych fragmentów. Na żadnym z nich kokpitu nie widać. W ocenie Ignacego Golińskiego, byłego członka Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, publikowane zdjęcia wraku Tu-154M sugerują, że kokpit samolotu został całkowicie zniszczony w czasie katastrofy. Jednak – jak przyznał – doświadczenie podpowiada, że nawet, jeśli samolot spada na dziób, to zachowują się pewne elementy kokpitu nadające się do analiz, jak np. prędkościomierz, wysokościomierze itp. – Wierzę, że kabina pilotów została w czasie wypadku mocno zniszczona, ale z drugiej strony nie sądzę, by nic z niej nie pozostało – ocenił. Ponadto gdyby kabina pilotów rozpadła się na “trudno identyfikowalne fragmenty”, to nasuwa się pytanie, na jakiej podstawie Rosjanie uznali, że w chwili katastrofy w kabinie pilotów był obecny gen. Andrzej Błasik i skąd pochodzą oraz jakie są na to dowody. Goliński zgodził się z tezą, iż w czasie katastrofy poszycie samolotu w miejscu kabiny pilotów zostało mocno zniszczone, a już po wypadku z kabiny pilotów wyciągnięto wszelkie urządzenia w celu dokonania ich badań. Jednak w takim wypadku powinien powstać protokół opisujący wykonane czynności. To, czy w pierwszej kolejności zostanie wykonana pełna rekonstrukcja wraku, a następnie wybrane będą elementy do badań, zależy od przyjętej przez kierującego badaniami metodologii. – Na pewno przy wyciąganiu poszczególnych elementów z wraku samolotu powinno się spisać protokół, co i w jakim celu zostało wyjęte. Trzeba tu jednak pamiętać, że zanim przystąpi się do jakichkolwiek prac, należy wykonać, bez ruszania elementów samolotu, dokładną dokumentację fotograficzną i filmową miejsca katastrofy – podkreśla Goliński. Marcin Austyn
Marek Król dla SE: Świsty wuefisty (rzecz o J.T. Grossie) Smak wykluczenia poznałem w dzieciństwie. Rówieśnicy z osiedla pudełkowych domków wołali za mną Żyd i parobek. W Polsce panował wtedy najbardziej postępowy ustrój, rozkwitał socjalistyczny humanizm po październiku. Nie mam zdolności Jana Tomasza Grossa i nie potrafię z przykrych doświadczeń dzieciństwa wyciągnąć prostych, uogólniających sądów. Coraz częściej wydaje mi się , że wykluczający i wykluczeni zamieniają się rolami. Rozumiem, że część kiedyś wykluczonych ma potrzebę odreagowania po latach poniżenia i degradacji. Wystarczy sformułować kilka uogólnień wobec niegdyś wykluczających i świat staje się prostszy. „Złote żniwa” Grossa oferują nam taki prosty, niemal czarno-biały obraz Polski i Polaków w czasie II wojny światowej i tuż po wojnie. Świat ten jest tak prosty jak umysł dziennikarskiego lisa, który teraz odważnie tropi polski antysemityzm. Postępaki mediów czynią to z takim zaangażowaniem, jak kiedyś antysemici Jaruzelskiego szukający Żydów w ludowym wojsku . Żniwiarze mediów są odważni jak wielki pisarz rosyjski Wasilij Grossman, który w 45r. był autorem wstrząsającego reportażu o obozie zagłady w Treblince. Gross w swej książce składa hołd temu pisarzowi, co zrozumiałe, choć jego fascynacja nieco zaskakuje. Jan Karski, którego miałem okazję poznać w Waszyngtonie, mógłby być zdziwiony fascynacją Grossa, gdyby żył. To on kilka lat przed Grossmanem poinformował zachód o obozach koncentracyjnych i masowym mordowaniu Żydów. Karski dotarł do samego prezydenta Roosevelta, ale ten uznał, że tragedia Żydów nie jest wydarzeniem kluczowym dla USA. To ten sam Roosevelt, który w 1939 r. kazał odesłać statek z niemieckimi Żydami do Europy na pewną śmierć. A przecież Rooseveltowi nie groziła śmierć za ukrywanie Żydów.
Wielki Polak Jan Karski narażając życie walczył o uratowanie Żydów, choć wielu jego rodaków zachowywało się tak, jak to opisał Gross. Wielki radziecki pisarz Grossman był w tamtych czasach tylko stalinowskim propagandystą. Jego reportaż z Treblinki miał odciągać uwagę od zbrodni Stalina. Grossman stał się wielki pod koniec swego życia, kiedy postawił znak równości między ludobójstwem Hitlera i Stalina. Komuniści mordowali dla dobra ludzkości i zapewne, dlatego są łagodniej traktowani przez lewicową inteligencję. Podobnie jak inne wyczyny komunistycznych dyktatorów. Do dzisiaj czystki antysemickie w ludowym wojsku gen. Jaruzelskiego postrzegane są jak nic nieznaczący incydent. Skoro przyjaciel Grossa nazwał Jaruzelskiego człowiekiem honoru to jakże mu wypominać czerwone żniwa z lat 60.
W czasie moich studiów pewien wuefista syczał niezadowolony z naszych ćwiczeń: grosssss chłopców z filologii nosi okulary. Ja akurat wtedy okularów nie nosiłem, ale wkurzały mnie świsty wuefisty, bo już wtedy nie znosiłem uogólnień. Irena Szafrańska's blog
Matrioszka jest chora.Jak słyszę, niezadługo pan prezydent Cherbu Red Bul Komorowski, oby żył wiecznie, może stracić swojego najcenniejszego doradcę i mentora, mianowicie, generał Jaruzelski jest poważnie chory. No, to teraz role się odwrócą, Oni będą lansować pochówek na Wawelu, a My będziemy wrzeszczeć pod oknami Dziwisza. Oczywiście, wówczas Wyborcza będzie publikować listy Wajdy i Szymborskiej o niepojętym chamstwie, którego nie są w stanie ani sobie wyobrazić, ani zrozumieć, barbarzyńskiej hołocie niepotrafiącej uszanować majestatu śmierci, która łączy Polakowi zamyka wszystkie spory, czego spisiałe bydło nie potrafi zrozumieć. 50 tysięcy zawsze tych samych idiotów stworzy na Facebooku grupę „ tym razem TAK dla Wawelu”. Wyborcza przypomni, jak wraz z TVN patronowała godnemu i pełnemu szacunku pochówkowi Prezydenta na Wawelu, chociaż nie zasługiwał, ale co tam, a teraz pisowskich chamów i faszystów nie stać na to samo. Dokładnie tego terminu, spisienie, czyli zdziczenie obyczajów w Polsce, użył właśnie pewien cyngiel z Czerskiej, cytując („jakże celne!”) określenie Mazowieckiego- juniora. Zatem to wszystko, co do publicznej debaty wnoszą Szaleni Starcy- Bartoszewski, Kutz, Niesiołowski, Wajda, Czuma i ich młodzi epigoni, (jak stwierdził minister Nałęcz w chwili szczerości, można im BEZPIECZNIE przekazać władzę, przy czym, jak się wydaje, dla NICH to był komplement) Graś, Nowak, Palikot, Węgrzyn, Sekuła, Drzewiecki, a jako najwyższe stadium, esencja tego spektaklu chamstwa, nienawiści i pogardy rozpętanego na zimno przez PO po przegranych wyborach -Ryszard C., morderca z Łodzi, to wszystko wina PiS. Morderstwo, poderżnięcie gardła przeciwnikowi z PiS ( co prawda w szkle kontaktowym powiedzieli, że jakie tam poderżnięcie, ot, zwykła rana cięta , a niechby i dwie rany cięte, ale do poderżnięcia przecież daleko, ja jednak będę jątrzyć i dzielić i uprę się przy poderżnięciu) kampania oszczerstw, histerii, seanse nienawiści, cały przemysł pogardy, to wszystko wina PiS. Spisienie. To trochę tak, jakby rzeź w Rwandzie nazywać Tutsizmem, a Auschwitz, czy Noc Kryształową skrajnym zżydzeniem. No, ale to taka dygresja, dzisiaj zamierzam pochylić się nad Santo Subito III RP, czyli Jaruzelskim- „Wolskim”, czy jak mu tam naprawdę było… Bo istnieja poważne, czy niepoważne, ale są, relacje mówiące, ze ów Jaruzelski to Sowiecka matrioszka, czyli taki Hans Kloss . To znaczy, jak pamiętamy, prawdziwy Hans Kloss kiblował gdzieś na Syberii, jako pamiętnik i database w konserwie, jak NKWDzista wcielający się w jego skórę potrzebował się dowiedzieć, co kuzynka Edyta lubi, a czego nie znosi i pod jakim krzakiem sobie figlowali ( pod krzakiem bzu, jak doniósł szyfrogram). Oczywiście takie programy były stosowane przez wszystkie poważne wywiady, a sowiecki w tym zdecydowanie przodował, jak i we wszystkim, dzięki temu, że miał nieograniczone srodki i żadnych hamulców, w końcu przejmując na własność całe sowieckie imperium. Oczywiście, po pewnym czasie Hans Kloss, czy inny Stirlitz był już tak zaaklimatyzowany, że był lepszym i prawdziwszym Hansem Klossem i Strilitzem , niż ten kiblujacy w tundrze, w związku z czym zwłoki autentyka mógłby już spokojnie zostać użyte, jako podkład kolejowy, zamiast deficytowego drewna. Oczywiście, gdyby ktoś to wziął na poważnie, zasłużyłby na miano kompletnego oszołoma i paranoika, jak wszystkim ludziom rozsądnym i rozumnym wiadomo, wywiad sowiecki w Polsce praktycznie nie działał, jeśli wyciągnąć wnioski z efektywności polskiego kontrwywiadu, który w ciągu ostatnich dziesięcioleci wykrył jednego rosyjskiego szpiega, mianowicie asystenta posła Gruszki, a i to akurat wtedy, jak poseł Gruszka zaczął fikać i zadawać nieostrożne pytania. Niestety, nie zrozumiał subtelnego ostrzeżenia i niestety, wkrótce dostał wylewu po wypiciu filiżanki kawy. No, zatem my też z oburzeniem odrzucamy takie paranoiczne historyjki, może jedynie wspomnimy, jak w czasie oficjalnej akademii, jeden z najwyższych dowódców polskiej armii zaczął, niespodziewanie, po spożyciu kilku kieliszków alkoholu za dużo, przemawiać płynnie i naturalnie
(nie tak, jak Kwaśniewski po francusku, sawuar wiwr) po rosyjsku i minęło ładnych kilka chwil, zanim się zorientował, że coś towarzysze się dziwnie patrzą. Zmieszany, lecz niewstrząśnięty, odwrotnie, jak Martini Jamesa Bonda, wytłumaczył, że wybaczcie, towarzysze, w domu mówimy z żoną po rosyjsku, to się i zapomniałem. Nie wspomnimy, ze istnieją relacje, według których rzekoma kariera frontowa Jaruzelskiego to ściema, a wykazywał się wyłącznie donosząc na kolegów swoim schludnym, równym pismem, ładnym, poprawnym stylem i bez błędów ortograficznych. Nie wiem, czy są prawdziwe i już chyba tego nie sprawdzimy. Nie wspomnimy też, że spotkania Jaruzelskiego z rodziną były rzadkie, sztywne i wymuszone, a na pogrzebie matki tenże nawet nie wszedł do kościoła. Stał na zewnątrz. No, ale może on już tam ma. Może on już w ogóle jest taki kostyczny i zimny, nie wiem, bo i skąd. Może też jego fanatyczna wierność Sowietom miała swoje wyjaśnienie niewymagające aż tak karkołomnych konstrukcji? Jeśli jednak ta teoria jest prawdziwa, to pomyślmy o młodym chłopcu, Wojtku Jaruzelskim, który zapłacił życiem za imperialne gry wywiadów i którego grób gdzieś tam na Syberii pozostanie bezimienny do końca świata. Ale i pomyślmy, że taki sam bezimienny pozostanie do końca świata człowiek, którego znamy, jako Wojciecha Jaruzelskiego i który w rezultacie jest Wojciechem Jaruzelskim bardziej, niż ten prawdziwy. Suworow pisał, że tacy agenci maja swoje szafki w centrali, wisza w nich galowe mundury, do których towarzysze przypinają kolejne gwiazdki i ordery. Oni nigdy ich nie założą, ani nawet nie zobaczą, z wyjątkiem dwóch możliwości, raz, po zdemaskowaniu, dwa, po zdradzie, gdy wrócą do kraju. Czy istnieje taka szafka i taki mundur? Musiałby wręcz kapać od złota i gwiazdek, po dziesięcioleciach tak wiernej służby…. Odjazd? Owszem. Ot, tak sobie gdybam. Nie ma w istocie znaczenia, jak się naprawdę pierwotnie nazywał ten człowiek, całe zło, jakie wyrządzał Polsce, wyrządzał, jako Wojciech Jaruzelski. Mógł się oryginalnie nazywać Jojciech Waruzelski, R2D2, albo Obi Wan Kenobi, niczego to by nie zmieniło. Przypomniała mi się anegdota, chyba Marka Twaina, po wnikliwych badaniach naukowcy ustalili, że dowódcą wyprawy Hellenów na Troję był nie Agamemnon, lecz inny wódz o tym imieniu. Podobnie teraz, zdrajcą był nie Wojciech Jaruzelski, lecz inny osobnik noszący to nazwisko.
Tych, których zabił, lub złamał życie i karierę, to już nie obchodzi. Kim byliby dzisiaj ci zabici? Może nikim, może świętymi, może siedzieliby za przemoc w rodzinie, może byliby ministrami, może byliby wśród obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu, a może byliby wśród tych, co ich opluwali i proponowali starszym paniom, by pokazały cycki, co Pan premier by skwitował apelem o większe poczucie humoru. A może by sobie po prostu w tym czasie oglądali jakieś „Gwiazdy sikaja na lodzie”, albo „Gwiazdy tańczą w kisielu”? Może by szli w pochodzie Niepodległości, a może właśnie przeciwnie, by gwizdali, napuszczeni przez Blumsztajna i jego gwizdkowych faszystów- antyfaszystów. A może by po prostu stali sobie z boku i patrzyli obojętnie, co się dzieje. Może by głosowali na PiS, a może na PO, może wśród nich byłby ktoś, kto dziś stałby na czele innej zupełnie partii, która regularnie wygrywałaby wybory, stając przeciw zjednoczonemu w obliczu wspólnego wroga POPIS. Może by razem z nami czytali obciachowe gazety, a może by podawali Ryszardowi C. naboje…. A może Ryszard C. im… Nie wiemy. I nigdy już się nie dowiemy. Nie dano im szansy. Zamordowano ich….. Zawsze mnie trzęsie w wściekłości, jak jakiś polit poprawny debil stara się wyważać racje 50- 50, mówiąc o konieczności, zagrożeniu, wyborze mniejszego zła. Jaka, do q… nędzy konieczność kazała zatłuc licealistę w jakimś kącie, a ciało wrzucić do rzeki? Jaka strategiczna konieczność kazała zastrzelić człowieka, który po prostu gdzieś tam sobie stał? Czy śmierć staruszki pobitej na komisariacie uratowała Polskę przed wojna domową? Czy zatłuczony i utopiony w rowie melioracyjnym człowiek spowodowałby wojnę domową, gdyby go nie zatłuczono i nie utopiono? Czy dzięki temu, że jakiemuś księdzu wyrwano język, żeby już nie szczekał, (o co osobiście poprosił Kiszczaka Jaruzelski), założono pętle na szyję i utopiono, Polska stała się bezpieczniejsza? Czy dzięki temu, że jakiegoś księdza regularnym biciem przez nieznanych sprawców doprowadzono do obłędu i śmierci wzrosła produkcja gwioździ? Czy dzięki temu, że matkę oskarżyciela posiłkowego w procesie jego (rzekomych, jak się okazuje) zabójców dla przykładu, czy dla jakiegoś upiornego żartu zamordowano w ten sam sposób, taka samą pętlą, pozycja międzynarodowa Polski wzrosła? Czy dzięki temu, że jakiegoś stoczniowca, który w dzień wcześniej mówił rodzinie, żeby nie wierzyła w żadne samobójstwo, gdyby coś się stało, bo idzie na akcję, powieszono na murze stoczniowym, wzrosła produkcja czegokolwiek? Czy dzięki temu, że kogoś skatowano w areszcie na śmierć tak, ze jego wycie było słychać w całym budynku, Jaruzelski poczuł się pewniej na swoim stolcu namiestnika obcego państwa? Czy dzięki temu, że maturzyście zmasakrowano jelita tak, że lekarze z płaczem zaszyli otwarty brzuch, bo nie było, czego ratować, utrwaliły się internacjonalistyczne sojusze Polski? Czy zabicie, już w czasie rozmów Okrągłego Stołu, dwóch księży, a już po ich zakończeniu jeszcze jednego, była korzystna dla atmosfery pojednania? W tym miejscu chcę powiedzieć kilka słów o człowieku, który sam wymierzył zbrodniarzowi swoja sprawiedliwość, ze zniszczone życie, za zniszczone gospodarstwo, za wiele lat beznadziejnej walki w sądach- Stanisławowi Helskiemu, który przyp.. tchórzowi i mordercy kamieniem w twarz. Chociaż tyle. Drobiazg, a cieszy. To jedyna sprawiedliwość, jaka się ten tchórz doczekał. III Rzeczpospolita nie była w stanie go ukarać choćby symbolicznie, choćby pogrożeniem palcem. A i IV Rzeczpospolita również nie. Dziękuje, Panie Stanisławie. Może to i dobrze, że nie dożył Pan czasu, gdy zdrajca i morderca zza biurka, konfident Smiersza, tchórz, który się ukrywa za zwolnieniami lekarskimi, gdy zbliża się rozprawa sądowa, a cudownie odżywa i rozkwita, gdy go zapraszają do TV, znowu jest fetowany, zamiast kołysać się z wiatrem na skrzypiącej gałęzi. Ba - fetowany, wręcz okazał się niezastąpionym ekspertem Pana Prezydenta Cherbu Red Bul Komorowskiego, oby żył wiecznie! Bo kto lepiej wie, jak usunąć niewygodnego księdza, by już nie szczekał, a potem rozgłosić, że sam się prosił, bo siał nienawiść? Kto lepiej obliczy, ile metrów kwadratowych celi w ośrodku internowanych, to jest tfu, odpolitycznienia się należy na jednego odpolitycznianego, by z jednej strony nie było za dużej śmiertelności, a z drugiej nie trzeba było podnosić VATu, bo wtedy już nie za bardzo będzie, na kogo zwalić? Kto umie pisać takie raporty, porządnie, starannie, z użyciem kolorowych kredek, bez błędów, Komorowski w życiu by tak nie potrafił, może tylko wzdychać z zazdrością! Kto lepiej będzie wiedział, ile koksowników na kilometr kwadratowy trzeba rozstawić na skrzyżowaniach w celu odpolitycznienia umęczonej Ojczyzny i uwolnienia od pisowskiej zarazy?? To znaczy tfu, Ojczyzna, to endecka, faszystowska kategoria, dzisiaj, jak ktoś nie wtyka polskiej flagi w psie kupy i bezczelnie śpiewa polski hymn, nadaje się do obozu odpolitycznienia z automatu, bez pytania. Zatem, może, euroojczyzny? Euromakroregionu? Kto lepiej wie? No, szczerze powiedziawszy, jest taki jeden towarzysz, Człowiek Honoru, też generał, też kumpel Adama Michnika, też strasznie chorowity, osobliwie w dni rozpraw sądowych, a cudownie zdrowiejący, jak jest zaproszenie do TV, dokładnie, jak Wolski-Jaruzelski, ale on, Kiszczak, znaczy się, jest jeszcze jakby trochę bardziej kłopotliwy PRowsko, nad nim trzeba jeszcze popracować. To znaczy nie tyle nad nim, ile nad nami. Ale to już niedługo, może na następną rocznicę grudnia. Czekał tyle, poczeka jeszcze trochę. Do Rady zaproszą, odebraną emeryturę w zębach przyniosą…. A na razie przypomnijmy sobie …..
"Pamięci siedmiu z Wujka"
(źródłohttp://www.mauberg.pl/PoeOboz.htm )
Przyszli nocą w uśpiony dom Zbierali nas chyłkiem jak zbóje Drzwi zamknięte otwierał łom Idą, idą pancery na Wujek.
A gdy opadł strach i gniew Jeden wybór: kopalnia strajkuje Choć staniała bardzo nasza krew Idą, idą pancery na Wujek. W tłum przy bramie, do matek i żon Z płacht na murach klejonych – blatuje Czarną treścią komunikat WRON Idą, idą pancery na Wujek. Kilof i łańcuch ściska nasza dłoń Wózków rząd rozpęd czołgów wstrzymuje Milicjanci repetują broń Idą, idą pancery na Wujek. Płoną już znicze ku zabitych chwale To, co runęło – któż odbuduje? Gdzie twe czyste ręce, generale?
P.S. Lista ofiar śmiertelnych
Honoriusz Kowalczyk (dominikanin z Poznania, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, według opinii publicznej jest ofiarą SB. Śledztwo w toku)
Ofiary zdarzeń masowych
Pacyfikacja kopalni Wujek 16 grudnia 1981
Józef Czekalski (ur. 1933)
Józef Giza (ur. 1957)
Joachim Gnida (ur. 1952, zm. 25 stycznia 1982)
Ryszard Gzik (ur. 1946)
Bogusław Kopczak (ur. 1953)
Andrzej Pełka (ur. 1962)
Jan Stawisiński (ur. 1960)
Zbigniew Wilk (ur. 1951)
Zenon Zając (ur. 1959)
Stłumienie demonstracji w Gdańsku 17 grudnia 1981
Antoni Browarczyk (ur. 1957) – zginął postrzelony przypadkowo
Pacyfikacja strajku na Politechnice Wrocławskiej 17 grudnia 1981
Tadeusz Kosecki – zmarł pobity przez ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji w Poznaniu 13 lutego 1982
Wojciech Cieślewicz (ur. 1953) – zmarł pobity przez ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji w Warszawie 3 maja 1982
Joanna Lenartowicz (ur. 1963) – zmarła 5 maja w wyniku pobicia przez ZOMO
Mieczysław Radomski (ur. 1926) – zmarł pobity przez ZOMO
Adam Szulecki (ur. 1950) – zmarł 9 maja w wyniku pobicia przez ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji we Wrocławiu 3 maja 1983
Władysław Durda – zatruty gazami łzawiącymi ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji w Krakowie 13 maja 1982
Włodzimierz Lisowski (ur. 1915) – zmarł 13 lipca w wyniku pobicia przez ZOMO i SB
Poznań 11 maja 1982
Piotr Majchrzak (ur. 1963) – zmarł 18 maja w wyniku pobicia przez ZOMO i funkcjonariuszy WSW
Stłumienie pokojowej demonstracji we Wrocławiu 13 maja 1982
Rozbicie organizacji podziemnej 16 czerwca 1982 w Warszawie
Emil Barchański (ur. 1965) – po wykryciu, że na czele tajnej organizacji, do której należał, stał tajny współpracownik SB został poddany torturom w Pałacu Mostowskich, ciało utopiono w Wiśle (nie ma pewności co do okoliczności śmierci i do rzekomego wykrycia TW w ramach organizacji)
Stłumienie pokojowej demonstracji w Gdańsku 31 sierpnia 1982
Piotr Sadowski (ur. 1950) – zmarł trafiony petardą ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji we Wrocławiu 31 sierpnia 1982
Tadeusz Woźniak (ur. 1933) – zmarł 1 września w wyniku pobicia przez ZOMO
Kazimierz Michalczyk (ur. 1955) – postrzelony przez ZOMO podczas demonstracji we Wrocławiu w dniu 31 VIII 1982 - zmarł 2 września
Stłumienie pokojowej demonstracji w Lubinie 31 sierpnia 1982
Michał Adamowicz (ur. 1954) – zmarł 5 września w wyniku postrzału
Mieczysław Poźniak (ur. 1956) – zmarł w wyniku postrzału
Andrzej Trajkowski (ur. 1950) – zmarł w wyniku postrzału
Stłumienie pokojowej demonstracji we Kielcach 31 sierpnia 1982
Stanisław Raczek (ur. 1947) – zmarł 7 września w wyniku pobicia przez ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji w Częstochowie 1 września 1982
Eugeniusz Wiłkomirski (ur. 1930) – zmarł 3 września w wyniku pobicia przez ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji w Nowej Hucie 13 października 1982
Bogdan Włosik (ur. 1962) – zastrzelony z broni palnej przez kapitana SB Andrzeja Augustyna
Stłumienie pokojowej demonstracji w Warszawie 10 listopada 1982
Stanisław Królik (ur. 1943) – zmarł 16 listopada pobity przez ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji w Gdańsku 11 listopada 1982
Wacław Kamiński (ur. 1950) – zmarł 28 listopada trafiony petardą
Stłumienie pokojowej demonstracji w Krakowie 1 maja 1983
Ryszard Smagur (ur. 1954) – zmarł trafiony petardą ZOMO
Stłumienie pokojowej demonstracji we Wrocławiu 1 maja 1983
Włodzimierz Witkowski (ur. 1952) – zaginął w czasie demonstracji, zwłoki znaleziono 7 września
Bernard Łyskawa (ur. 1927)
Stłumienie pokojowej demonstracji w Warszawie 3 maja 1983
Marek Kuchta (ur. 1953) – zmarł 5 maja 1983 w wyniku pobicia przez MO
Adam Szulecki – zmarł 9 maja 1983 w wyniku pobicia przez ZOMO
Ofiary indywidualne działań władz stanu wojennego
Wanda Kołodziejczyk (ur. 1923) – zmarła 4 stycznia 1982 po pobiciu w areszcie śledczym na ul. Rakowieckiej w Warszawie
Franciszek Zdunek (ur. 1942) – zastrzelony 2 lutego 1982 przez funkcjonariusza MO
Zbigniew Szymański – zmarł pobity przez ZOMO w kwietniu 1982
Wojciech Cielecki (ur. 1963) – zastrzelony przez żołnierza LWP 2 kwietnia 1982 w Białej Podlaskiej
Stanisław Kot – zmarł 3 kwietnia 1982 w Rzeszowie w wyniku pobicia przez patrol ZOMO
Mieczysław Rokitowski (ur. 1935) – zmarł 3 kwietnia 1982 pobity w czasie przesłuchania w areszcie śledczym w Załężu
Andrzej Grzywa – zmarł 30 sierpnia 1982 pobity na komendzie MO w Gdańsku
Zdzisław Jurgielewicz (ur. 1953) – zmarł 21 września 1982 pobity przez MO w Giżycku
Adam Grudziński (ur. 1946) – zmarł pobity w obozie dla internowanych w Załężu w październiku 1982
Zbigniew Symoniuk (ur. 1950) – członek Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, zmarł 8 stycznia 1983 w więzieniu w Białymstoku
Zenon Bleszczyński (ur. 1959) – zmarł 14 stycznia 1983 w wyniku pobicia w areszcie śledczym
Jacek Jerz (ur. 1944) – wiceprzewodniczący NSZZ Solidarność w Radomiu, delegat na I Krajowy Zjazd NSZZ Solidarność, członek władz krajowych Konfederacji Polski Niepodległej i Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, zmarł nagle 31 stycznia 1983 po zwolnieniu z ponadrocznego internowania, gdzie przeszedł "ścieżki zdrowia" (pacyfikacja protestu internowanych w Kwidzynie). Bezpośrednio przed jego śmiercią szef SB w Radomiu zlecił na piśmie (dokument zachował się w archiwach IPN) zastosowanie wobec niego "przedsięwzięcia specjalnego"
Jan Ziółkowski (ur. 1940) – współpracownik Komitetu Budowy Pomnika Ofiar Czerwca 1956, zmarł 5 marca 1983, pobity na V komendzie MO w Poznaniu
Józef Larysz (ur. 1942) – przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w ELWRO w Pszczynie, zmarł 7 marca 1983 po przesłuchaniu na komendzie MO
Ryszard Kowalski (ur. 1939) – przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w Hucie Katowice, jego ciało wyłowiono 31 marca 1983
Bogusław Podboraczyński (ur. 1962) – działacz NSZZ Solidarność z Nysy, zamordowany przez funkcjonariuszy MO, ciało wydobyto z rzeki 30 kwietnia 1983
Andrzej Szewczyk (ur. 1961) – zmarł w maju 1983 w wyniku pobicia przez ZOMO
Grzegorz Przemyk (ur. 1964) – zmarł 14 maja 1983 w wyniku pobicia na komendzie MO przy ul. Jezuickiej w Warszawie
Zdzisław Miąsko (ur. 1954) – zmarł 3 czerwca 1983 po przesłuchaniu na posterunku MO w Nowej Miłosnej
Andrzej Gąsiewski (ur. 1954) – pracownik Instytutu Badań Jądrowych zamordowany 17 czerwca 1983 w Warszawie
Jerzy Marzec (ur. 1962) – ciało znaleziono nad Odrą 22 czerwca 1983
Jan Samsonowicz (ur. 1944) – zmarł 30 czerwca 1983, działacz NSZZ Solidarność i Ruchu Młodej Polski, upozorowanie samobójstwa, ciało powieszono na bramie Stoczni Gdańskiej im. Lenina
Piotr Bartoszcze (ur. 1950) - zamordowany 7 lutego 1984 - ciało ze śladami pobicia i duszenia znaleziono w studzience melioracyjnej.
http://niepoprawni.pl/blogs/seawolf/
http://niezalezna.pl/users/seawolf/
II Rzeczpospolita Zacznę opowieść od fragmentu historii ułanów pułkownika Mościckiego, którzy po bitwie krechowieckiej w dn. 24 lipca 1917 r. znaleźli się w Korpusie Dowbora Muśnickiego w miejscowości Dukora - 40 km na wschód od Mińska - obecnej stolicy Białorusi. Trafili tam 15 września a już w 11 dni później odbyło się coś w rodzaju rewii pułku dla polskich mieszkańców Mińska i okolic. Nie piszę: "Polonii Białoruskiej", bowiem oni tam wtedy byli u siebie i nawet dziś - kiedy polską racją stanu jest żyć w dobrych stosunkach z sąsiadami - inaczej tego napisać nie można. Opowieść o tym, jak na dwa tygodnie przed bolszewickim przewrotem kawalkada wielkich, odkrytych samochodów osobowych wiezie polskich mieszkańców Mińska do Dukory, przez podminowane rewolucją ulice miasta, potem przez pole bitwy z powstania styczniowego, i dalej przez polskie majątki skonfiskowane po tymże powstaniu...
"Widzę przy drodze tu i ówdzie ślady świeżych mogił” – pisze Korwin-Kossakowski – uczestnik tej uroczystości polskiego pułku. „Widnieją pochylone w błoto zapadłe krzyżyki, to świadkowie martyrologii wygnańczej z 1915 roku. Jeszcze rok lub dwa a przeminą one i zginie ostatni widomy ślad, a pozostanie tylko wspomnienie wśród tych, którzy tę martyrologię przeżyli lub byli jej świadkami." Wypowiedź Kossakowskiego jest – jak się to mówi „ z czasu”, bo w swoim tekście nie zająknął się nawet na temat tego, co ich samych czeka już za dwa tygodnie. A dzisiaj nawet trudno się domyśleć, jakich to Polaków pędzono w 1915 roku w takim pośpiechu i tak brutalnie, że umierali po drodze i byli chowani na miejscu. Uroczystość pułkowa była ze wszech miar udana. Pułk już był sławny – bądź co bądź pod Krechowcami walczył w ciągu jednego dnia ze wszystkimi trzema zaborcami. Wspomnienie Kossakowskiego nadaje tamtym czasom zupełnie niebywały koloryt, zresztą bardzo ostry. Jeśli Wańkowicz do zilustrowania kruchości egzystencji użył sformułowania "ziele na kraterze" to w tym przypadku z łatwością można powiedzieć - "piknik na polu minowym". Kiedy sobie uprzytomnimy, co się już za kilka tygodni zacznie dziać z tymi pięknymi paniami i nobliwymi panami, udającymi się w dniu 26 września 1917 roku w ekskluzywnych samochodach na rewię polskiego pułku kawalerii, to nagle formacje Polskie na wschodzie stają się jedynie fragmentem polskiej egzystencji na tych ziemiach na przestrzeni wieków. Nie wiem ile było tych samochodów może pięć, może dziesięć, nie wiem ile osób zdecydowało się na taką wycieczkę w niespokojnych czasach. Poza nazwiskiem Korwin-Kossakowski nie znam żadnego innego. Nieznane mi są również ich dalsze losy. Warto może jednak dokonać próby rozszyfrowania, jakich to Polaków mogli Rosjanie pędzić na wschód w 1915 roku. Czyli dwa lata przed opisanymi zdarzeniami. Wielce prawdopodobnym jest, że byli to robotnicy i inni pracownicy przemysłu z priwislanskiego kraju, pognani piechotą w ślad za wywiezionymi maszynami, które zrabowano z ziem zaboru rosyjskiego przed zajęciem tych terenów przez Niemców latem 1915 roku. Była to grabież, która w ogromnym stopniu ogołociła Polskę u progu niepodległości zarówno z urządzeń technicznych, jak i z wykwalifikowanej kadry. Nie próbuję przeceniać akurat tej grabieży. Większość walk na froncie wschodnim I Wojny toczyła się na ziemiach polskich. Wojska zostawiały za sobą spaloną ziemię. W tym samym czasie na ziemie niemieckie (nie licząc Prus Wschodnich, gdzie toczono intensywne boje) nie spadł ani jeden pocisk. Ich przemysł był od razu po wojnie gotów do dalszej intensywnej produkcji. Ich inżynierowie i menadżerowie produkcji nie ginęli na wojnie. Ich głowy były starannie chronione nie przy pomocy hełmów tylko po prostu – odpowiednią odległością od frontu. Nie zapominajmy, że w armiach zaborczych walczyło w I wojnie prawie trzy miliony Polaków, z czego powyżej pół miliona poległo, zmarło lub zaginęło bez wieści. Na to wszystko przyszło Powstanie Wielkopolskie, które trwało pół roku, albo – jak się lepiej wczytać w źródła – to jeszcze dłużej, bo Niemcy nie byli tak bardzo pokonani, a potem trzeba było zwyciężyć szarańczę bolszewicką. Skąd ojcowie mojego pokolenia wzięli na to siły? – nie znajduję na to pytanie odpowiedzi.. Widzę to pokolenie, jako pokolenie heroiczne. Tekst cały dedykuję przede wszystkim tym z Państwa, którzy zajmując się często wąziutkimi ścieżkami historii nie próbują ogarnąć szerszego kontekstu. Mam nadzieję jednak, że mimo gorących spraw polityki bieżącej w kraju i na świecie uda mi się zgromadzić większą grupę czytelników a nie tylko samych kontestatorów dokonań II Rzeczypospolitej. Niedawno, biorąc pod uwagę, że właśnie skończyłem 80 lat – nadałem sobie tytuł „świadka epoki”. Nie jest to tytuł przynoszący chwałę – gapie też są świadkami. Ponadto – biorąc pod uwagę właśnie mój wiek, pierwsze informacje, jakie na trwałe uwikłały się w moje szare komórki mogą dotyczyć dopiero roku 1935. I tak właśnie było. Pewnego poranka zorientowałem się, że wszyscy otaczający mnie ludzie mają smutek na twarzach, a większość z nich płacze. Wtedy dowiedziałem się, że umarł Marszałek Piłsudski. Nie bardzo wtedy jeszcze wiedziałem, – co to znaczy „umrzeć”, ale już w kilka lat później zacząłem bardzo intensywnie pobierać lekcje śmierci. Pierwszy raz spotkałem się z nią face to face w pierwszych dniach września 1939 roku w Tarczynie, który płonął żywym ogniem po tym jak polska artyleria ostrzelała na ulicach miasta niemiecką kolumnę pancerną 4 Dywizji gen. Reinhardta idącą na Warszawę. Wraże czołgi już przejechały, dwie czy trzy spalone maszyny były zepchnięte na bok, a pod ceglanym murem jakiegoś bardzo wysokiego budynku stał na wpół spalony trup niemieckiego żołnierza. Przyglądałem mu się z dużą ciekawością. Do moich nielicznych jeszcze wówczas uogólnień doszło wtedy kolejne – WRÓG. Zanim jednak to nastąpiło zdobyłem już kilka doświadczeń, które spowodowały, że uznałem świat za bardzo skomplikowany i pełen sprzeczności – i tak mi zostało do dziś. Świadkiem tamtych czasów jestem jednak nie tylko z osobistych przeżyć, ale również niejako „z drugiej ręki”. Otóż w 1949 roku rozpocząłem studia na wydziale mechanicznym Politechniki Łódzkiej, a moimi nauczycielami byli głównie inżynierowie z przedwojennego przemysłu, konstruktorzy silników spalinowych, broni, pojazdów, maszyn przepływowych. Oni mieli chyba więcej czasu dla studentów niż dzisiejsi profesorowie, bo dużo opowiadali i to jest jedno z ciekawszych źródeł wiedzy o tamtych czasach tj. o II Rzeczypospolitej. Ale do rzeczy. Z okresu 123 lat zaborów zakończonego I Wojną, a potem dwuletnią wojną o niepodległość, Polska wyszła w opłakanym stanie. Przemysłu praktycznie nie było. Nigdy nie był on wielki, ale od czasów znaczącego ożywienia w Królestwie Kongresowym bardzo podupadł. Zresztą Królestwo zakończyło swój żywot 90 lat wcześniej Powstaniem Listopadowym. Później rozwój przemysłu stał się już prywatną sprawą na ogół nie polskich inwestorów. Nędza była ogólna. Miała kilka źródeł. Zaborowe – o dziwo – zwłaszcza w Galicji, wojenne – głównie w regionach, przez które przetaczał się front – tam ludzie potracili wszystko i jeszcze przez lata bytowali w ziemiankach i lepiankach. Jednak również na Mazowszu – gdzie mieszkałem w drugiej połowie lat 30 – odwiedzałem chaty, w których mieszkańcy gnieździli się całymi rodzinami w jednej izbie – z dziurawą strzechą nad głową, a zamiast podłogi mieli klepisko. W tamtych czasach bieda rzucała się w oczy. Nie było ciuchlandów czy lumpeksów gdzie za parę złotych można znaleźć coś atrakcyjnego na grzbiet. Biedni ludzie byli na ogół obdarci, a w najlepszym przypadku tak „połatani”, że żal było patrzeć. W wielu domach dzieci chodziły do szkoły na zmianę w zależności od ilości par butów, jakimi rodzice dysponowali. Dla państwa dziś to są puste dźwięki – dla mnie doświadczenia życiowe. Mnie samego zresztą niedotyczące. Analfabetyzm był katastrofalny. Praktycznie przez sto kilkadziesiąt lat nikomu z zaborców nie zależało na tym, żeby Polacy byli wykształceni – raczej wprost przeciwnie. Nauczanie pod zaborami było prywatną sprawą rodzin. I kosztowało. Nie było tak źle jak podczas okupacji w II wojnie, kiedy to za tajne nauczanie można było pójść do obozu, ale sankcje bywały. Dookoła trwały zorganizowane znacznie wcześniej kraje, w których dzięki współuczestnictwu państwa, sprawa oświaty została przesunięta na astronomiczną odległość do przodu w porównaniu z tym co mieliśmy na ziemiach polskich. Przełamanie zaborczego zacofania ogółu Polaków uważam za największy sukces II Rzeczypospolitej. Nie do końca się to udało. O ile w województwach centralnych i zachodnich obowiązkiem szkolnym było objęte od 70 – 95% dzieci to we wschodnich tylko 0k. 35% Nie wystarczało nauczycieli, nie było budynków szkolnych. No i za mało było butów. Jeszcze w 1930 roku pobór do wojska odsłaniał tę edukacyjną mizerię. Rekruci przyjmowani do artylerii przeciwlotniczej to byli w ok. 50% analfabeci i półanalfabeci. Łatwo sobie wyobrazić, kogo przyjmowano do piechoty. Na szczęście w wojsku też uczono czytać i pisać. Organizacja Białego Krzyża się tym zajmowała. Nie zmieniało to podstawowego wojskowego systemu szkolenia – wszystko na pamięć!. Jeszcze w stanie wojennym spotykałem żołnierzy września, którzy potrafili bezbłędnie wyrecytować „paciorek cekaemisty” czy opisać zamek armaty 75mm, czyli tzw. „prawosławnej”. Te pamięciówki potem bardzo przydawały się w stresie pola walki, ale były klęską dla rezerwistów powołanych do pułków, w których tuż przed wojną zmieniono broń na nowocześniejszą. Oni wprawdzie potrafili nawet po ciemku rozłożyć i prawidłowo złożyć swoją dość skomplikowaną broń, ale tę, której uczyli się przez 2 lata, a nie tę, którą dostali do ręki na dwa tygodnie przed wojną. Żeby, choć trochę uzupełnić obraz szkolnictwa warto dodać, że ilość szkół wyższych w czasie dwudziestolecia wzrosła więcej niż dwukrotnie (do 25) i w 1938 roku studiowało na nich ok. 50.000 młodzieży. Ojczyzna łaknęła ich wiedzy i inteligencji. Mimo, że za studia trzeba było płacić dość powszechne było odczucie, że uczę się nie tylko dla siebie, ale i dla Ojczyzny. Mniej jestem wprowadzony w środowiska przedwojennych humanistów, ale wśród młodych inżynierów takie postawy można było uznać za przeważające. Sam trochę popsuję ten pozytywny obraz przypominając, że przemysł maszynowy – to był przede wszystkim przemysł państwowy, a w niewielkich miejscowościach Centralnego Okręgu Przemysłowego młody zdolny inżynier mógł zarobić o ok. 30% więcej niż w Warszawie. Zmieniając tylko nieco temat. Ludność Polski jedynie w 65% stanowili Polacy. 35% to mniejszości narodowe lub religijne. To nie oni przyszli do Polski. To Polska przyszła do nich. Na ogół wcale niechciana. Ci, co jej oczekiwali w Mińsku, Dukorze, Bobrujsku czy Kamieńcu Podolskim czekali najpóźniej do 1937 roku. Później już ich nie było. Jeśli nie zdołali uciec – zostali wywiezieni lub zabici.
I teraz pytanie zasadnicze. Co Polska miała zrobić ze swoimi mniejszościami? Wyrżnąć, wypędzić, spolonizować, polubić? Polska nie miała przyjaciół Ani w Europie ani na świecie. Jedynym naprawdę ważnym człowiekiem, który nam sprzyjał był prezydent Wilson. Ale on przestał być prezydentem na początku roku 1921 a w 1924 roku – umarł. Pozostali uważali Polskę, jeśli już nie za bękarta, – bo to brzydkie słowo – to za niechciane dziecko traktatu wersalskiego. Francja popierała nas werbalnie niejako z musu, – bo bez Amerykanów by tę wojnę przegrała, Anglia od początku była wręcz ostentacyjnie niechętna. Najbliższym otoczeniu było najgorzej. Niemcom i Rosjanom odebraliśmy nasze ziemie, do których oni się już przyzwyczaili i za które dużo krwi przelali, Litwa miała do nas pretensje za Wilno, Ukraina za Lwów. Jedynie Węgrzy byli do nas życzliwie ustosunkowani. Ich ochotnicy walczyli w Polskich Legionach, potem państwo węgierskie dostarczało nam broń w czasie wojny polsko-sowieckiej. I tak się ciągnie do dziś. Piłsudski był przekonany, że osamotniona Polska się nie ostanie kolejnemu najazdowi. Wymyślił program federacyjny, w którym główną rolę przewidział dla Ukrainy. Sprzymierzył się z ludźmi marzącymi o niepodległej Ukrainie. Robił, co mógł, ale zbyt wielu Ukraińcom zaświeciły się miraże szczęścia obiecywanego przez bolszewików, żeby się mieli bratać z „polskimi panami”. Marszałek jeszcze długo po wyprawie kijowskiej nie dawał za wygraną. Wspierał ukraińskich emisariuszy, Przechowywał atamana Petlurę w Polsce aż do końca 1923 roku. Petlura nie miał prawa azylu w Polsce. Kiedy Marszałek zrzekł się władzy rząd polski pod wpływem nacisków ze strony Rosji usunął Atamana z kraju. Petlura ostatecznie zamieszkał w Paryżu, gdzie został zamordowany przez funkcjonariusza tajnych służb ZSRS. Stało się to w kilka dni po zakończeniu zamachu majowego, kiedy już było wiadomo, że Piłsudski wraca do władzy. Ukraińcy poprzysięgli Rosji zemstę. Może to tylko zbieg okoliczności, ale w niecałe dwa miesiące po Pelurze umiera (podobno na serce) tow. Dzierżyński – szef tajnych służb. O dziwo. Śmierć Pelury nie zakończyła trwających praktycznie przez cały czas kontaktów między Polską a Ukraińcami marzącymi o niepodległości ich kraju. Jeszcze w 1926 roku wystąpili oni o stworzenie w Polsce zalążków armii ukraińskiej. Ich propozycje zostały przyjęte. Wiem tyle, że w 1927 roku powstał sztab, i że do początków kat 30 inicjatywa rozwijała się dobrze. W Internecie dużo można znaleźć pod hasłem „Henryk Józewski”. Kto nie zna historii nigdy nie zrozumie skomplikowanych stosunków polsko-ukraińskich? Rusini, – bo tak się niegdyś o nich mówiło – dzielili się na dwa – niemal odrębne narody. Granicą była rzeka Zbrucz. Stanowiła ona wschodnią rubież zaboru austriackiego a potem II Rzeczypospolitej. Otóż Rusini mieszkający na zachód od Zbrucza nigdy nie byli poddanymi cara. O Rosji wiedzieli bardzo niewiele. Dla nich to Polacy byli tymi, którzy stanęli na drodze do niepodległości Ukrainy. O tym, co niesie rosyjska okupacja dowiedzieli się na własnej skórze dopiero pod koniec II wojny i po wojnie. Czy moja ojczyzna była dobrą macochą dla swoich obywateli – Rusinów? Zapewne nie. Były i bunty hajdamackie krwawo tłumione i Bereza Kartuska, w której zmarło 13 osób, ale w tym samym czasie stalinowcy wygłodzili 13 milionów Ukraińców. W Polsce były ukraińskie szkoły i gimnazja, rozwijał się ukraiński ruch spółdzielczy, a ziemia na Wołyniu i Podolu była taka, o jakiej nie marzył polski rolnik z Mazowsza. Nie mam zamiaru opisywać tu wszystkich problemów z mniejszościami narodowymi. Jeśli napomknąłem o Ukraińcach to jedynie ze względu na możliwości sojusznicze „samostiejnej” Ukrainy i jej ewentualną rolę w obronności Polski. Wiemy dziś z całą pewnością. Piłsudski miał rację. Osamotniona, ledwie rozpoczynająca swój drugi samodzielny żywot Polska nie miała żadnych szans w starciu z agresorami. Ale trzeba było próbować. Trzeba było zebrać wszystkie siły i próbować. Nie chodzi mi w tej chwili o walkę tylko o dwudziestolecie między wojnami. I oni tak właśnie działali. Od tych, którym Ojczyzna nie zapewniła nawet butów dla dzieci, do tych młodych, wykształconych – zresztą za własne pieniądze. Nie wiecie, o co mi chodzi? To może na początek fragment mojej książki „Dymy nad kartofliskiem”.„W Bitwach Polskiego Września Apoloniusza Zawilskiego jest wielki urodzaj na mosty. Na odcinku pomiędzy Dęblinem a Warszawą są Maciejowice, Brzumin, Góra Kalwaria i Świdry. Co to za mosty? Co się z nimi stało? Kto je widział? Autor podaje tylko, że te w Brzuminie i w Świdrach zostały zbombardowane zupełnie i nie odegrały roli w wycofywaniu się oddziałów polskich za Wisłę. Zawilski zapytany wprost odpowiada: – Weź do ręki pierwszy tom Polskich Sił Zbrojnych i tam znajdziesz... No to wziąłem i wyczytałem: „Już w kwietniu 1939 roku zaczęto rozważać sprawę polepszenia komunikacji poprzez środkową Wisłę (między Modlinem a Krakowem). W następnych miesiącach wybudowano na tym odcinku Wisły osiem mostów. Cztery spośród nich, tj. dwukierunkowe mosty w Świdrach Małych koło Karczewa, w Maciejowicach, w Solcu i Mogile, zbudowało Ministerstwo Komunikacji. Były one gotowe już w czerwcu...”. Nie, na Boga! Nie ze mną takie sztuczki. W kwietniu się rozmawia, a w czerwcu stoją na Wiśle dwukierunkowe mosty. Cztery! Już prędzej uwierzę nawet w galopujące działa po pontonowym moście i to w zupełnych ciemnościach. Kto tam wtedy siedział w tych ministerstwach? Skąd wzięto tyle ciężkiego sprzętu, kto zabezpieczał moce przerobowe, robił projekty, dokonywał pomiarów w terenie? Nie, proszę starego inżyniera nie wpuszczać w maliny! W końcu przyszło olśnienie. Kozienice – stadnina! Maciejowice o krok, tylko Wisłę przekroczyć. Napisałem list do dyrektora, którego – mimo moich długotrwałych związków z jeździectwem – wcześniej nie znałem. Otrzymałem odpowiedź: „...Dobrze pan trafił, o tyle, że sam jestem uczestnikiem kampanii wrześniowej... Służyłem w 22 p.uł. Kresowej Brygady...” I na zakończenie: „Na czas pobytu w Kozienicach zapewniam zakwaterowanie oraz środki lokomocji do konia pod siodłem włącznie”. Więcej mi nie było trzeba. Pojechaliśmy we dwoje – z córką. Upał aż skwierczał, kiedy podjeżdżaliśmy pod budynek dyrekcji stadniny. Dyrektor Jaworski wręcz wybiegł nam na spotkanie. – Panie – zawołał – może się od pana w końcu dowiem, w którym miejscu ja przekraczałem Wisłę. Wiem tylko, że byłem stale z grupą pułkownika Płonki. Ostatnie, co pamiętam, to szarża przez jakąś szosę... – Szarża miała miejsce pod Ozorkowem siódmego września – uściśliłem. – A gdzie i kiedy przekroczył Pan Wisłę, to da się sprawdzić. W chłodnym gabinecie piliśmy chłodny sok i słuchaliśmy wspomnień wojennych. Pod koniec rozmowy przeszliśmy do sprawy mostu. – Konie będą czekać na was osiodłane jutro o piątej rano – stwierdził dyrektor i oddał nas w ręce pana Józefa Garbata, koniuszego stadniny. O szóstej wieczorem znowu stawiliśmy się u dyrektora. Był, można powiedzieć, markotny. Zaczął mówić, że są tacy, którzy twierdzą, iż żadnego mostu nie było, ale wspomniał również o jakiejś pani Jasi, która ma coś wiedzieć na pewno. – Siadamy i jedziemy – zdecydował w końcu, wyciągając z kieszeni kluczyki od samochodu – to niczego nie zmienia – dodał. – Jutro rozejrzycie się w terenie konno. Okazało się, że dojechaliśmy do Świerża. Pani Jasi w domu nie było, pracowała na działce. Dotarliśmy na działkę. Do szukania mostu został oddelegowany syn pani Jasi Zygmunt. – Oczywiście, że wiem, gdzie był most, przecież to mój dziadek go budował – oświadczył szesnastoletni może chłopak. – To co? Najpierw do dziadka, czy do mostu? – zapytał pan Jaworski. – Do mostu, bo potem będzie ciemno. Przez szczątki starego i nowy wał przeciwpowodziowy dojechaliśmy niemal nad samą rzekę. Wysiedliśmy z wozu i przedzierając się przez kępy łoziny, wysoką trawę i jakieś wybujałe zielska stanęliśmy na brzegu w kompletnej głuszy. Śladu ludzkiej działalności, nic tylko Wisła i zieloność. – To tu – stwierdził Zygmunt. Patrzyłem na rzekę dość bezradnie starając się zauważyć jakieś materialne ślady potwierdzające tezę naszego przewodnika. W końcu pod Mokrą na stanowiskach baterii zostały jeszcze wgłębienia po działobitniach. Tu nic! Daleko, w zapadającym mroku, widniał prawy brzeg. Przecież to kilometr mostu – myślałem. Patrzyłem na Wisłę i bodaj nigdy nie odczuwałem tak mocno prawdziwości powiedzenia, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Woda przede mną była tak samo bezwzględna jak czas. „Mój Boże – pomyślałem – i przez tę rzekę oni później rzucali się wpław i to nocą”. Oglądana z tego punktu widzenia Wisła nie budziła lirycznych skojarzeń. Budziła grozę. – A dziadek jest w domu? – zapytał pan Jaworski. – Pewnie jest. – To jedziemy do dziadka.
Pan Antoni Majdak, zamieszkały w Kępie Bielańskiej, pamiętał wszystko. – Jaki tam pontonowy – obruszył się. – To był wysokowodny most. Jak była duża woda, to statki musiały kłaść komin, ale tak, to przechodziły pod nim bez niczego. Filary były drewniane, a na nie szły stalowe legary. Jeszcze tam kawałek leży pod szopą. – Można zobaczyć? – spytała Marta. Poszliśmy pod szopę całą gromadą tak szybko, jakby wskazany przedmiot miał nagle zniknąć. Zobaczyliśmy odcinek dwuteownika o wysokości przekroju, co najmniej 600 mm. Budził respekt. – Taki legar miał dwadzieścia metrów długości. Nasuwaliśmy je na filary. – Jak? – Ręcznie. Liczyłem w myślach: „chyba ze dwieście kilo na metr bieżący, razem cztery tony. Bez ciężkiego sprzętu? A jak oni to w ogóle dostarczyli nad rzekę?”. – A jaki długi był most? – zapytał dyrektor. – 906 metrów. Budowniczym był inżynier Wejtko. Do tego dobudowali jeszcze szosę po tej stronie i trochę po drugiej. – A kiedy zaczęliście? – to znowu pan Jaworski. – O, to już było ciepło. Chyba w maju. Skończyliśmy na wojnę. Jeszcze ciosałem zapasowe słupy po tamtej stronie rzeki, kiedy przyleciały pierwsze samoloty. – A dlaczego nie ma żadnych śladów? – odzyskałem w końcu mowę. – Czego woda nie zabrała, to ludzie powyrywali na opał. A legary tam leżą na dnie... Wracaliśmy tą budowaną przez trzy miesiące szosą. Bruk do dziś równiuteńki, można było jechać osiemdziesiątką. W samochodzie panowało milczenie. Pułk 4 Ułanów Zaniemeńskich bronił przedmościa – myślałem. W pobliżu Kępy Bielańskiej w oparciu o wał wiślany rozwinięty był 2 szwadron. Jego dowódca, por. Zygmunt Szendzielarz, przeżywał dziewiąty dzień swojej dziewięcioletniej wojny. Zakończył ją wraz z życiem w 1947 roku w więzieniu komunistycznym, jako major Łupaszka. O czwartej rano budzi nas Koniuszy. Niestety, nie pojedzie z nami. Nie ten wiek. Towarzyszyć nam będzie masztalerz Marian Wojnar. W 1939 roku jako chłopiec brał udział w ewakuacji stadniny kozienickiej właśnie przez ten most pod Maciejowicami. W stajni już na nas czekają.
– Niech pan weźmie „Semantykę” – mówi koniuszy – to dobra kobyłka. Ścieżkami, dróżkami do wału wiślanego. Potem drogą i łąkami wzdłuż wału. Po dwóch godzinach dojeżdżamy w to samo miejsce, w które przywiódł nas wczoraj Jakubowski. W promieniach porannego słońca wygląda zupełnie inaczej niż wczoraj o zmroku. Widzę dziś to, na co wczoraj zupełnie nie zwróciłem uwagi. W plątaninie starych i nowych wałów rysują się wyraźnie resztki nasypu drogi wiodącej ku mostowi. Grobla gubi się w końcu w kępie łozy zagradzającej drogę do Wisły. Tędy nie przejedziemy. Docieramy na brzeg tą samą drogą, co wczoraj. Moja dzisiejsza rola zmusza mnie do tego, czego nie próbowałem się nauczyć przez z górą czterdzieści lat jeżdżenia konno – obserwacji przez lornetkę z siodła. Również z mapą są kłopoty. Dobrze, że kobyła spokojna, mogę walczyć z okularami. Tego problemu na ogół oficerowie kawalerii nie mieli. Obejrzałem wszystko, co wydawało mi się ważne, ze zdziwieniem stwierdzając, że most był usytuowany nieomal w relacji północ – południe. Droga specjalnie zakręca, aby doprowadzić do mostu przerzuconego na krótkim nieomal „załamaniu”, na którym rzeka płynie niemal dokładnie w relacji wschód – zachód. Może to miało być utrudnienie dla nadlatujących samolotów? Ruszamy teraz w kierunku lasu pod Nową Wsią i do szosy wiodącej ku Ryczywołowi. Poruszamy się poboczem strategicznej drogi z 1939 roku. Nie jest to na pewno imponująca autostrada, ale jak na szybkość budowania i ówczesną miarę – dobra robota. Przy drodze stary człowiek kosi trawę. Może on coś pamięta? Zatrzymał się właśnie, podniósł kosę i wyciągnął osełkę. Brzęk ostrzenia znam od dziecka. Niegdyś, właśnie w czasach okupacji, sam to robiłem. – Przepraszam pana, czy pan pamięta, tu był niegdyś most? Przestał ostrzyć i zaczął mi się przyglądać. Nieco zdenerwowana dźwiękiem ostrzenia „Semantyka” nie wyrażała chęci do rozmów. Zrobiła ze dwa pełne obroty, zanim ją uspokoiłem. – A jakże – powiedział stary człowiek – pamiętam. Sam go broniłem. Na chwilę odebrało mi mowę. – To pan służył w kawalerii? – wykrztusiłem w końcu. – Nie, panie. W artylerii. Byłem zamkowym siedemdziesiątki piątki. – To pan z 3 DAKu? – Nie, panie. Ja tutejszy. Powołali mnie z rezerwy i od razu skierowali na tamtą stronę. Mieliśmy tam pięć siedemdziesiątek piątek i siedem pelotek… Niemcy przylatywali regularnie dwa razy dziennie i bombardowali. Dopiero dziesiątego dnia im się udało. Jak zniszczyli wszystkie pelotki”. W Kozienicach byłem i tekst pisałem w 1983 roku. Może dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak ważny to był moment w moim życiu Namacalnie trafiłem na ślady nieludzko ciężkiej pracy, a potem walki prostych ludzi, dla których ojczyzna z całą pewnością nie była dojną krową. A ciągle wyzierała z nich ta głęboka duma z tego, co zrobili i jak walczyli 44 lata wcześniej. Ktokolwiek by nie czytał o obronie wybrzeża w 1939 roku musiał zauważyć to samo. Wybrzeża bronili wszyscy – od żołnierzy poczynając, przez robotników portowych i budowlanych, junaków, harcerzy, aż do wypuszczonych z więzienia kryminalistów. To było ich! Oni to miasto Gdynię stworzyli i bronili go do upadłego. A jeszcze na ich czele stał charyzmatyczny dowódca – pułkownik Dąbek. Ale ja tu piszę o pracy – a nie o wojowaniu. Jak już wspominałem jestem z zawodu konstruktorem silników spalinowych, to też z inżynierami tej branży stykałem się najczęściej i najbliżej zarówno na studiach jak i później w pracy zawodowej. Oni wszyscy o myśli technicznej w II RP i warunkach stworzonych inżynierom wyrażali się bardzo pozytywnie. I to, kiedy – w latach pięćdziesiątych. Moje dzisiejsze poglądy najpierw kształtował dom, potem harcerstwo a potem oni. W efekcie stworzyłem sobie pewne ścieżki myślenia czerpiąc garściami z doświadczeń poprzednich pokoleń, bo tylko przeszłość przynosi jakieś mniej lub więcej sprawdzone informacje. Przyszłość – to rzewna probabilistyka. Oto kilka próbek mojego myślenia o rzeczywistości. „Można sobie wyobrazić naród składający się z samych filozofów. Taki naród jednak nigdy nie stworzy własnego państwa. Państwo jest organizmem wielofunkcyjnym. Potrzebni są w nim zarówno filozofowie, jak i ludzie zajmujący się wywozem śmieci. Śmieciarze też są twórcami. Twórcami ładu i porządku. Jeśli państwo nie zadba o śmieciarzy – intelektualiści utoną w odpadach. Kraj, w którym nie jest wytwarzana myśl techniczna możliwie najwyższej próby i to w sposób ciągły nigdy nie będzie państwem suwerennym. Myśl twórcza jest najlepszym towarem eksportowym każdej społeczności. Starzeje się konkretny produkt lub – ogólniej – jakieś rozwiązanie techniczne. Myśl techniczna nie ma prawa się zestarzeć…” Praktycznie do dziś dnia nie wiem, jaką opcję polityczną reprezentowali moi znacznie starsi ode mnie rozmówcy. Moim zdaniem – to byli „państwowcy”. Wszyscy zdawali sobie sprawę jak dalece w dwudziestoleciu zagrożona była Ojczyzna i pracowali dla niej bez wytchnienia. Wydaje się, że wtedy dużo ludzi tak traktowało swoją pracę zawodową. Chyba znacznie więcej niż dzisiaj. Nie chcę tu czynić apoteozy II Rzeczypospolitej. Znam literaturę z czasu i kilka nazwisk pisarzy w tym zarówno Dołęgi-Mostowicza i Kaden-Bandrowskiego jak i Gombrowicza. Pierwszy był peowiakiem, brał udział w wojnie bolszewickiej a potem napisał m.in. „Karierę Nikodema Dyzmy”. Zginął w kampanii wrześniowej w stopniu kaprala-podchorążego. Kaden-Bandrowski nb. ewangelik – oficer I Brygady, napisał m.in. powieść polityczną „Mateusz Bigda”. W 39 roku brał udział w obronie Warszawy. Zginął podczas Powstania Warszawskiego. Jego dwóch synów było oficerami AK. Obaj zginęli w walce. O Gombrowiczu i jego opisie rzeczywistości – nie będę się wypowiadał. II Rzeczpospolitą od początku istnienia nękały wręcz „plagi egipskie” Najpierw najazd bolszewicki, potem hiperinflacja, z którą sobie poradzono dopiero w połowie 1924 roku. W niecały rok później rozpoczęła się wojna celna z Niemcami. Kurs złotego w stosunku do dolara drastycznie się pogorszył. Zaczęło rosnąć bezrobocie. Na początku pomógł przypadek, mianowicie w Anglii zaczęły się strajki górników i mieliśmy gdzie sprzedawać węgiel. Potem zaradzono niechęci niemieckiej znajdując innych odbiorców, budując Gdynię i magistralę węglową Herby Nowe – Gdynia, ukończoną w 1933r. Gigantyczny wysiłek. Koleją zajęto się zresztą znacznie wcześniej. Trzeba było ujednolicić w całym kraju rozstaw szyn i urealnić połączenia, żeby nie trzeba było przekraczać granicy podróżując między leżącymi w kraju miastami. PKP była jednym zwartym organizmem, była bezbłędnie zorganizowana i wręcz legendarnie punktualna. Ale wojna celna była tylko środkiem do celu, jaki sobie postawił Gustav Stresemann kanclerz i minister spraw zagranicznych Republiki Wajmarskiej. Jego celem było zlikwidowanie polskiego „korytarza” dającego nam dostęp do Bałtyku. On to doprowadził do układu w Locarno jesienią 1925 r. gdzie państwa zachodnie zagwarantowały sobie wzajemnie nienaruszalność granic całkowicie ignorując Polskę i Czechosłowację, których przedstawicieli nawet nie dopuszczono do głównego stołu obrad i nic im nie gwarantowano. Podobno już po klęsce polskiej dyplomacji w Locarno zwolennicy Piłsudskiego namawiali go aby wrócił do władzy, ale Marszałek się nie zgodził. Przewrót majowy miał miejsce w dwa tygodnie po Pakcie Berlińskim – między Rosją a Niemcami (też z inicjatywy Stresemanna) który pogłębiał jeszcze współpracę tych krajów zagwarantowaną w 1922 r. w Rapallo. Już było dokładnie wiadomo, że możemy liczyć tylko na siebie, a przeciw sobie mamy dwie od wieków groźne dla nas potęgi. Po maju budżet wojskowy w Polsce już nigdy nie spadł poniżej 30% budżetu państwa. Tu przytoczę uwagę pewnego blogera, którą znalazłem niedawno w internecie. „Na co oni wydawali te pieniądze? – chyba na owies.” Tak, proszę pana na owies również. Pan pewnie po prostu nie wie, że w kampanii wrześniowej armia niemiecka poza sprzętem mechanizowanym użyła powyżej 250.000 koni. W ogóle w II wojnie światowej armia niemiecka straciła 2.700.000 koni a armia sowiecka 3.300.000 koni. Oni też musieli wydawać pieniądze na owies. Źródła mogę podać na każde życzenie, ale najpierw niech pan sam poszuka. Bo to – proszę Państwa – nie było tak, że groźnie zrobiło się dopiero po dojściu Hitlera do władzy. Groźnie było od samego początku. Na koniec zrobiło się po prostu skrajnie groźnie. Byli ludzie, którzy to widzieli. Było ich bardzo dużo, nie szczędzili dla ojczyzny ostatniego grosza. Fundowali armii karabiny maszynowe, armaty, samochody. Oddawali najlepsze konie. Zbierali pieniądze, oddawali kosztowności rodzinne. A przede wszystkim pracowali jak mogli najrzetelniej, nie szczędzili swojej wiedzy, talentu i życia, którym szafowali z młodzieńczą beztroską. Zygmunt Puławski zginął w 1931 roku podczas oblatywania ósmego typu samolotu swojej konstrukcji – miał 29 lat. Stanisław Nowkuński niezwykle utalentowany konstruktor silników lotniczych, kiedy zginął w Tatrach w 1936 roku miał już na koncie kilka bardzo dobrych konstrukcji. Zginął w wieku 33 lat. Nie tylko młodzi mieli pozytywnie-emocjonalny stosunek do pracy. Józef Nowkuński – ojciec Stanisława projektant i główny budowniczy magistrali węglowej w chwili oddania linii do użytku miał 65 lat. Piłsudski kiedyś powiedział: „Głową muru nie przebijesz, ale jeśli wszystko inne zawiedzie to trzeba próbować i tej metody.” Na koniec poruszę jeszcze raz temat Piramidy Orszy. Pisałem już o tym kilka tygodni temu, ale nie było większego odzewu. Powtórzę, więc jeszcze raz. W 1943 roku, ówczesny komendant Szarych Szeregów, Orsza-Broniewski w artykule w harcerskim tajnym czasopiśmie „Wigry” stworzył taki model społeczeństwa. Jest to mianowicie piramida, na czubku, której znajdują się ci, którzy pragną i potrafią wszystko oddać dla ojczyzny, a im dalej ku podstawie tym więcej prywaty, a na samej podstawie – sama prywata. Wg. Orszy w tej piramidzie jest jeszcze pęknięcie. Otóż ci, którzy nie potrafią bezinteresownie kochać ojczyzny nienawidzą tych, którzy potrafią. To właśnie wysmuklenie piramidy i zepchnięcie pęknięcia w dół miało być głównym zadaniem Szarych Szeregów. Zauważmy wszelako, że model został stworzony w czasie, który jawi się nam dziś, jako czas solidaryzmu społecznego i wielkiej, wszechogarniającej miłości do ojczyzny. Chyba tych „nad pęknięciem” było jednak ciągle zbyt mało, jeśli Orsza postawił przed harcerstwem takie zadanie. A dziś? Chyba nie rozumiemy jego wskazań. A wskazanie było i jest proste. To ci spod pęknięcia nienawidzą tych, którzy uważają, że się wdrapali w górną część piramidy. To ci spod wierzchołka maja wyciągać rękę do tych z dołu tłumacząc – jak piękną może być bezinteresowna miłość do Ojczyzny. Jak na razie, to ja takich emisariuszy działających u podstawy piramidy zbyt wielu nie widzę. Ja już niewiele zdziałam. Coraz trudniej mi się pisze i coraz mniej mam czytelników. Będę jednak pisał kierując się przytoczoną kilkanaście wierszy wyżej maksymą Piłsudskiego.
Znowu kawałek historii. Jest rok 1921. Jest już po wojnie bolszewickiej. W Polsce zarządzono pierwszy spis powszechny. Wyniki spisu podaję za Słownikiem Geograficznym Trzaski, Everta i Michalskiego wydanym w 1923 r W tomie II na stronie 275 jest tabela: ludność według narodowości. Ilości „głów” zaokrąglam do 10.000, udział procentowy pozostawiam jak w słowniku. Podaję tylko 3 nacje: Polaków, Ukraińców i Żydów. I tak: Polska liczy ogółem 27.190.000 Ludności W tym Polaków 18.810.000 tj 69,2% Ukraińców 3.880.000 tj 14% a Żydów – 2.120.000 tj 7,8%
W 10 lat po pierwszym spisie, czyli w 1931 jest drugi spis. Wyniki podaję za NEP PWN wyd. w roku 1996. Do przedwojennych źródeł nie dotarłem. Rok 1931 Ludność Polski ogółem to 32.100.000 w tym Polaków 20.650.000 tj 64%, ·Ukraińców 5.140.000 tj 16% a Żydów 3.130.000 tj 9,8% ludności. Warto zwrócić uwagę, że procentowy udział Polaków zmalał o ok. 4% Ukraińców wzrósł o ok. 2% a Żydów mniej więcej o tyle samo. To w odniesieniu do ogólnej liczby mieszkańców. Wręcz fascynująco to zaczyna wyglądać, kiedy się porównuje średni roczny przyrost każdej z tych nacji. Polaków przybyło przez 10 lat 1.840.000, Ukraińców – 1.270.000, a Żydów ok. miliona. Tyle, że ten milion żydowskiej dzieciarni urodził się z miliona par Żydów, które w roku 1921 zamieszkiwały Polskę. Te dzieci przeżyły. Roczny przyrost naturalny wynoszący 5% i to jeszcze utrzymujący się przez 10 lat – to chyba jakiś rekord. Drugą zadziwiającą sprawą jest to, że przez ok. 700 lat bytowania na ziemiach polskich Żydzi dorobili się populacji ok. 2.000.000 i nagle przez 10 lat taki przyrost. Nie jestem z tych, którzy uważają, że w dwudziestoleciu międzywojennym mieli tu raj na ziemi, ale nie musiało być chyba aż tak źle. Przypomnę, że dzieje się to w państwie, które po 123 latach niebytu wywojował naród, dziś przez niektórych autorów żydowskich uważany za totalnie antysemicki. Otóż jestem przekonany, że to właśnie w tym miejscu warto sobie przypomnieć III zasadę dynamiki Izaaka Newtona, – że każdej akcji odpowiada równa i wprost przeciwnie skierowana reakcja. Jeszcze pod koniec XIX w. znacząca liczebnie i bardzo wpływowa grupa żydowskich działaczy i analityków politycznych – bodaj z całego świata– doszła do wniosku, ze Polska jest już trupem i nigdy nie wybije się na niepodległość. Ci ludzie nie byli odosobnieni w swoich politycznych przewidywaniach. Tak myślała bodaj większość elit Europy, jak i znaczna część polskich elit. Futurologiczne myślenie i prognozy to jednak zupełnie coś innego niż czyn. A czyn był taki: w 1914 roku ci żydowscy działacze i finansiści, którzy wyznawali pogląd o rozkładzie narodu polskiego, jako narodu wiodącego na tych ziemiach, poszli to cesarza niemieckiego z pomysłem stworzenia na terenach dawnego polskiego –nowego tworu państwowego – roboczo – czy nie roboczo – nazwanego Judeopolonią. Mniejsza o nazwę, najważniejsze, że pomysł w ogóle nie został skonsultowany z Polakami. Wprawdzie inni – równie wpływowi działacze żydowscy – również z całego świata – łapali się za głowy twierdząc, że ta koncepcja nic dobrego Żydom nie przyniesie, ale mleko się rozlało. Wiadomość poszła w świat, a Kajzer przez dwa lata nie powiedział – nie. „Deal” był prosty – Niemcy byli zanęcani obietnicami kredytów na prowadzenie wojny. Żeby było jasne. Ja nie mam żadnej pretensji o to, że polityczni analitycy żydowscy tak źle oceniali naród polski w 1914 roku. Idący w tym czasie do Kielc żołnierze Kadrówki oceniali go podobnie. Ja się tylko dziwię, że przywódcy pewnego tylko kręgu narodu żydowskiego doszli do wniosku, że osiemnastomilionowy naród polski zgodzi się na władztwo dwumilionowego narodu żydowskiego, który od II w. n.e czyli od powstania Bar-Kochby nie lubił walczyć. Dopiero rok 1916 przyniósł ostateczne fiasko koncepcji Judeopolonii. Już jednak rok 1917 zaserwował społeczeństwom europejskim miraże nadludzkiej szczęśliwości niesionej przez komunizm, i już właśnie realizowanej w Rosji. Relacje pomiędzy narodem polskim i żydowskim były u progu II Rzeczypospolitej zupełnie inne niż w okresach przed zaborowej świetności. Oba narody przestały być tak głęboko wewnętrznie spójne jak za czasów niepodległości. Najpierw naród polski (oczywiście szlachecki) wraz z niepodległością państwa stracił uprzywilejowaną pozycję „narodu α” i zaczął ulegać bardzo powolnym, ale widocznym procesom wynaradawiania. Z drugiej strony – zwłaszcza w kręgach żydowskiej inteligencji powstała trudna do zrozumienia, ale bardzo wyraźna tendencja do asymilacji z Polakami. W końcu, wielkoprzemysłowy kapitalizm tworzył zupełnie nowe podziały przebiegające przez sam miąższ narodów. Nie mniej można uznać, że zarówno nacjonalizm polski jak i żydowski trzymają się całkiem dzielnie do dziś. Jesienią 1918 zaczynają się w świecie szerzyć wieści o pogromach Żydów na terytoriach należących niegdyś do Rzeczypospolitej. Opinia międzynarodowa jest wstrząśnięta. Zajmę się bliżej tylko jednym z tych tragicznych przypadków mianowicie sytuacją w czasie zdobywania Wilna 19 kwietnia 1919 roku. Wybrałem Wilno, bowiem pierwszy rzut wojsk polskich prowadzili wtedy ludzie o nieposzlakowanej do dziś opinii. Mianowicie 11 pułkiem ułanów, który zdobył dworzec kolejowy dowodził major Mariusz Zaruski, a całością kawalerii pułkownik Belina Prażmowski. W dzień później, po kawalerii, w Wilnie pojawia się piechota i naczelnik Piłsudski. Jestem absolutnie przekonany, że o przebieg i ocenę wydarzeń, których sam nie był świadkiem Naczelnik zapytał właśnie tych dwóch – wymienionych przeze mnie z nazwiska oficerów. To przecież ludzie od lat należący do najbliższych. A oto fragment listu, który w dniu 4 maja, po uspokojeniu sytuacji w mieście i okolicach Piłsudski wysłał do premiera Paderewskiego, będącego wtedy w Paryżu: „Gdym na drugi dzień świąt przyjechał do Wilna widziałem całe miasto płaczące ustawicznie ze wzruszenia i radości. /znacznie gorzej było z Żydami, którzy przy panowaniu bolszewickim byli warstwą rządzącą. Z wielkim trudem wstrzymałem pogrom, który wisiał po prostu w powietrzu z powodu tego, że ludność cywilna żydowska strzelała z okien i z dachów i rzucała stamtąd ręczne granaty.” [koniec cytatu J. Piłsudski t. V str.81] Chciałbym zwrócić państwa uwagę, że ten co strzela i rzuca ręczne granaty, to on nie jest ofiarą pogromu. A jeżeli jeszcze robi to z okien i dachów do kawalerii znajdującej się pod nim na ulicy, to on po prostu walczy, i to w niesłychanie korzystnej dla siebie sytuacji. Na wojnie jest to praktyka codzienna, że ten, co się broni na ogół jest dobrze ukryty i nie jest istotne, czy to jest komin na dachu, czy krzaki w lesie. Jedno wszelako należy do dobrego tonu. Ten, co strzela powinien mieć na sobie mundur lub inne oznakowanie (na przykład opaskę w odpowiednich barwach). Człowiek nieoznakowany nie jest uważany za żołnierza strony przeciwnej i bywa po prostu rozstrzeliwany. To na wojnie też jest w dobrym tonie. Jeżeli major Zaruski wyprowadził swoich ułanów z tej kabały z niewielkimi stratami i jeszcze do tego zdobył dworzec, to ja się nie dziwię, że dostał za to Virtuti Militari. Gwoli prawdzie muszę jednak przyznać, ze Żydzi wileńscy już 10 miesięcy wcześniej ostrzegali Polaków, że będą bronić Wilna.. W czerwcu 1918 roku wileńska żydowska gazeta Lecte Najer pisała: „Przyłączenie do państwa polskiego odrzucamy jednomyślnie, mając w Wilnie 75.000 Żydów, czyli liczbę żadną miarą nie mniejszą niż Polacy... Gdyby była mowa o zmianie granic, to moglibyśmy się zgodzić na każde rozwiązanie, byle nie polskie. Gdyby wystąpiła tendencja oddania Wilna Polsce, wówczas musielibyśmy zmobilizować całe żydostwo w obronie naszej Jerozolimy litewskiej”. Jedno jest pewne. Całego żydostwa redaktorom Lecte Najer nie udało się zmobilizować, bo 75.000 Zydów przykryło by czapkami całe polskie wojsko, które wyruszyło na podbój Wilna, nie mniej, idąca w awangardzie kawaleria, której liczebność nie przekraczała 1000 żołnierzy musiała się znaleźć w niezłych opałach. Co do Lwowa w listopadzie 1918 r. Bardzo obszerny opis całości zdarzeń od dn. 1 listopada pióra dowódcy obrony Lwowa kpt. Czesława Mączyńskiego można znaleźć w Internecie. Jest to lektura smutna. Wynika z niego, że jeżeli nawet 22dniowy okres walk Polaków z Ukraińcami zakończył się pogromem Żydów – to ten pogrom nie wziął się z niczego. Wprawdzie żywię przekonanie, że pogromy z lat 1918 – 20 to raczej walki ze zwolennikami „sowieckiej własci” ale jedynie w przypadku Wilna znalazłem odpowiednio dla mnie wiarygodny dokument, który w moim odczuciu przesądza sprawę. Wprawdzie Żydzi raczej nigdy nie uważali Piłsudskiego za antysemitę a raczej wprost przeciwnie, ale za postępowanie Naczelnika w Wilnie to się chyba na niego obrazili. (Zwłaszcza dziennikarze z Lecte Najer.) Wprawdzie jego odezwa do mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego odnosiła się do wszystkich „nie czyniąc różnicy z powodu wyznania lub narodowości”, ale w następnych dniach Naczelnik rozmawiał o przyszłości z przedstawicielami Polaków, Litwinów i Białorusinów, a nie ma słowa o tym, żeby rozmawiał z Żydami. Przytoczę jeszcze fragment innej wypowiedzi Piłsudskiego. Jest to zakończenie wywiadu, którego udzielił korespondentowi Kuriera Porannego w dn. 26.8.1920 r. A więc w 10 dni po załamaniu się bolszewickiej ofensywy na Warszawę. Lwów był stale zagrożony przez bolszewików, Lida, Baranowicze, Wilno – w sowieckich rękach, a walna rozprawa nad Niemnem rozpoczęła się w cztery tygodnie później. Ten ostatni fragment wywiadu dotyczył zachowania Żydów w najtrudniejszym okresie wojny. A oto on: „Ale Żydzi nie wszędzie zachowywali się źle. W Łomży i Mazowiecku dzielny stawiali opór bolszewikom. W Mazowiecku najeźdźcy rozstrzelali kilku. /-/ Natomiast rzecz dziwna, jak wiele zresztą rzeczy w Polsce, – tuż obok w sąsiedztwie: w Łukowie, w Siedlcach, w Kałuszynie, w Białymstoku, dalej – we Włodawie miały miejsce liczne, czasem nawet masowe ze strony Żydów wypadki zdrady stanu.” Reasumując: Takie rozpoczęcie współistnienia tych dwóch narodów w odrodzonym Państwie Polskim nie wróżyło na przyszłość nic dobrego. I rzeczywiście szło to kulawo – ale szło. W czerwcu 1925 roku w Sulejówku były Naczelnik Państwa przyjmuje delegację byłych żołnierzy Żydów. (Dążących do asymilacji). Podczas rozmowy powiedział im: „praca wasza ciężka i trudna, pozornie dzisiaj bezcelowa i beznadziejna. Społeczeństwo wyraźnie rozdzielone jest na dwa światy, dwa różne nacjonalizmy. Od jednego i drugiego jesteście odepchnięci. Sami – i dlatego nieliczni.” Jest to jedyny przekaz z tej rozmowy, jakim dysponuję. Nie napiszę tu pracy naukowej o tych stosunkach, przytoczę tylko garść wspomnień moich i moich przyjaciół z tamtych czasów, krasząc je cytatami ważniejszych person. Czasem taka prywatna – czy jak kto woli – bliska historia może lepiej, choć nie zawsze obiektywnie, przybliżyć wielkie problemy epoki. Mój znacznie starszy ode mnie przyjaciel, chirurg i taternik – lwowiak, który dwa pierwsze lata studiów zdążył ukończyć przed wojną w swoim rodzinnym mieście, tak mi opowiadał już w latach pięćdziesiątych: „jajko przed wojną kosztowało we Lwowie 3 grosze, ale jak chciałeś kupić śmierdzące jaje i to z pełną gwarancją, że jest zepsute, to musiałeś zapłacić złotówkę. Kupowało się je w żydowskich sklepikach w przeddzień żydowskich manifestacji czy pochodów, podczas których były one zużywane…” Oczywiście, rzucanie zgniłymi jajami nie jest wyrazem ekumenicznej miłości bliźniego, ale trzeba zauważyć, że miotacz jaj znajdował się w niesłychanie trudnej sytuacji. W jednym ręku trzymał jaje gotowe do rzutu, w drugiej torbę lub koszyk z pozostałą amunicją, a o kilkanaście metrów przed nim grupa demonstrantów wcale nie bezbronnych. A posiadana przez nich broń – to nie jaja, tylko na ogół okute laski i kije. Wprawdzie przy pomocy zbuka trudno było zrobić komuś fizyczną krzywe, ale poniżenie czasem jest gorzej odbierane niż ból. Bijatyka zresztą mogła mieć miejsce w różnych układach. W tamtych latach w całej niemal Europie mógł się bić każdy z każdym. Komuniści z socjalistami, narodowcy z kosmopolitami, itp.
Ludzkość to lubi, od kiedy wiele tysięcy lat temu sapiensi wytłukli neandertali (a może odwrotnie?) Nadzieję na poprawę w stosunkach polsko-żydowskich budzą elity. Właściwie intelektualna, naukowa i twórcza elita żydowska jest bardzo silnie związana z Polską i Polakami. Nie będę przypominał nazwisk tych niezwykle zasłużonych dla Polski osób, bowiem zakładam, że są one ogólnie znane. Cóż z tego, kiedy co najmniej 1/3 urodzonych w Polsce Żydów nie zna języka polskiego, a większość go straszliwie kaleczy. A poza tym przez całe dwudziestolecie bardzo silna jest frakcja prosowiecka.
Nadchodzi jednak nieuchronnie rok 1939 W dniu 1 września w polskojęzycznej gazecie żydowskiej „Nasz przegląd” ukazuje się apel organizacji syjonistycznej, a dn 2 września utrzymana w tym samym tonie odezwa Rady Rabinów, której najważniejszy fragment przytaczam. „My Żydzi, dzieci tej ziemi od zamierzchłych czasów, stajemy wszyscy w karnym ordynku, zwarci i opanowani na wezwanie Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i Naczelnego Wodza, aby bronić naszej ukochanej Ojczyzny, każdy na wyznaczonym mu przez władze posterunku i oddamy, gdy zajdzie tego potrzeba, na ołtarzu Ojczyzny, nasze życie i nasze mienie bez reszty. Całość w Wikipedia na str. Historia Żydów w Polsce. Bardzo ważna to deklaracja, tyle, że spóźniona niejako podwójnie – o pięć dni i o pięć lat. Oba opóźnienia można z łatwością wytłumaczyć. Opóźnienie o pięć dni mogło wynikać ze wstrzymania mobilizacji powszechnej na życzenie aliantów ale ,moim zdaniem, nie miało ono żadnego wpływu na przebieg kampanii. Zupełnie inaczej postrzegam to opóźnienie, które nazywam „opóźnieniem pięcioletnim.” Społeczność żydowska w Polsce – wprawdzie liczna, była jednak jedną z najuboższych społeczności żydowskich na świecie. Nie zmienia to postaci rzeczy, że w stosunku do ogółu Polaków Żydzi byli bogaczami na miarę nawet bieda-domków – czy zgoła ruder, jakimi dysponowali zwłaszcza w małych miasteczkach. Przede wszystkim umieli obracać pieniędzmi. Pamiętam z przed wojny zdanie mojej matki, – które z dumą wypowiadała: „wystarczy słowo twojego ojca, a Żydzi sobie nawzajem żyrują weksle”. Zdanie wymaga wyjaśnienia. Otóż ojciec mój – psychiatra – był dyrektorem komunalnego szpitala psychiatrycznego w Gostyninie – w owym czasie na 500 czy 600 łóżek. W całej okolicy nie znalazła się ani jedna firma z kapitałem wystarczającym do tego, aby się podjąć zaopatrywania szpitala. Polscy okoliczni „biznesmeni” byli bezradni. Żydowscy sobie poradzili. Drobni kupcy pożyczali sobie nawzajem pieniądze, a ponieważ jedni do drugich mieli zaufanie powiedzmy – ograniczone, – więc wystawiali weksle, które jedni drugim żyrowali. Dostawy docierały do szpitala w terminie i w dobrym gatunku, szpital też dotrzymywał terminów płatności. Tak sobie wzdycham nad odezwą rabinów z dn. 2 września 39. Gdyby posiadacze gigantycznych fortun na świecie wcześniej dostrzegli śmiertelne zagrożenie.. Co tu wzdychać – nie dostrzegli. Widział je na pewno pewien szlachcic polski, który na kilka tygodni przed śmiercią mówił w rodzinnym gronie: „Będzie wojna, straszna wojna. Mnie już nie będzie i wy tą wojnę przegracie…” Na cytowanej stronie Wikipedii można znaleźć wyliczenie, że w Kampanii Wrześniowej w wojsku Polskim walczyło ok. 120.000 Żydów. Nie wiem czy się twórcy tej strony internetowej trochę nie zagalopowali. Wszystkich powołanych pod broń było w 1939 roku ok. 950.000. żołnierzy. Żołnierz w pełni wyszkolony – to rocznik 1916 lub starszy. Cały wyż demograficzny, o którym pisałem na początku był w ogóle za młody do służby wojskowej. W tym miejscu posłużę się dwoma tekstami.
Pierwszy – to krótka uwaga Apoloniusza Zawilskiego autora takich dzieł jak „Polskie Fronty”, czy „Bitwy Polskiego Września”, w 1939 r. – dowódcy baterii haubic. – Wiesz – mówił mi kiedyś – u siebie w baterii celowniczymi porobiłem Żydów. Oni umieli szybko liczyć. Nie tracili tej umiejętności nawet pod silnym ogniem niemieckim. Dla artylerzysty taką cezurą emocjonalną w boju to jest dopiero zobaczenie twarzy przeciwnika. Piechur jest do tego przyzwyczajony – artylerzysta – nie. Drugi tekst to relacja p. Stanisława Witkowskiego, która została mi udostępniona przez jego syna, a mojego przyjaciela Ryszarda. Tekst ten już raz wisiał w moim blogu, ale zniknął w nieznanych mi okolicznościach.
Rysio udostępnił mi go po raz drugi. Sam wprawdzie napisałem całą książkę o bitwie pod Mokrą w dn 1 września, ale pierwszy dzień walk zupełnie nie oddaje dramatu całej kampanii, W tym zresztą nikt nie zastąpi uczestnika zdarzeń.
Stanisław Witkowski
T A K B Y Ł O Wraz z rodziną prowadziłem gospodarstwo rolne w Karsznicach Dużych koło Łowicza. W marcu 1939 r. zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Służbę odbywałem w jednostce wojskowej w Łowiczu, w 10 Pułku Piechoty 9 kompanii 3 batalionu. Dowódcą Kompanii był por. Domański, dowódcą Batalionu był mjr. Roszkowski, a dowódcą Pułku płk. Krudowski. Zakwaterowali nas w koszarach naprzeciw szpitala Rzeplickiego. Warunki były ciężkie, ponieważ po ogłoszeniu pierwszej mobilizacji z koszar wyszło regularne wojsko i zabrali wszystko z koszar. Bo zanim przewieziono ich nad granicę nocowali po wsiach w stodołach. W koszarach pozostał duży nieład, wszystko było porozrzucane trzeba było montować łóżka ustawiać szafy. Było chłodno a nie było opału. W tym miejscu byliśmy do czerwca, ćwiczyliśmy musztrę i strzelanie. Byłem bardzo dobrym strzelcem, otrzymałem nawet odznakę za dobre strzelanie. Było to wynikiem mojego członkostwa w Kole Młodzieży Wiejskiej „Wici”, gdzie te rzeczy ćwiczyliśmy. Za tę odznakę otrzymałem nawet przepustkę do domu, do którego miałem zaledwie12 km. Gdy tylko nadarzała się sposobność wychodziłem przez dziurę w płocie i szedł do domu, aby pomóc w gospodarstwie np. wyrzucić obornik z obory. Pewnego dnia, gdy wracałem wieczorem do koszar dziurę w płocie zastałem zabitą sztachetami, schowałem się w pobliskie krzaki i myślałem, co tu zrobić, naraz patrzę a tu idzie oficer i kieruje się do tej dziury, popatrzył na sztachety, kopnął nogą dwa razy w nie i wszedł do jednostki. Niewiele myśląc odczekałem chwilę i wszedłem za nim. W mojej drużynie było dwóch Żydów i dwóch Ukraińców. Gdy mówiłem, że chętnie urwałbym się do domu, aby wywieść obornik na pole, to Ukraińcy się dziwili, po co obornik na pole. U nich obornik się suszy i pali się nim w piecach, gdyby wywozili obornik pod zboża to te by wyległy. Nie rozumieli, że tu ziemie nie były tak dobre jak te na Ukrainie. Zawsze zazdrościłem im, że mają tak urodzajną ziemię. Żydzi natomiast chyba przewidywali, co ich może spotkać. Nieraz mówili: „jeżeli będzie wojna i Niemcy ją wygrają to z nami koniec”.. Od czerwca chodziliśmy na poligon w Dzierzgowie, ćwiczyliśmy strzelanie, szczególnie z nowych karabinów. „ Mówią, że to karabiny z Francji”, naboje do nich były inne, trochę grubsze i dłuższe chyba przeciw pancerne, mogły przebić dosyć grubą blachę.
Jednego razu dotarliśmy na poligon około jedenastej a po ćwiczeniach wróciliśmy po ósmej wieczorem, szybko zjedliśmy kolacje, bo wyznaczyli nas na nocną wartę pod magazyny MOP. Magazyny MOP były w byłym klasztorze Dominikanów przy ulicy Podrzecznej. Gdy tam poszliśmy, zastaliśmy duży ruch. Magazyny otwarte a z piętra po deskach spuszczają karabiny maszynowe, skrzynie z amunicją i mundury. Nas od razu umundurowali w te nowe mundury.
Jednego dnia ledwo wypiliśmy kawę a już każą nam się zbierać i maszerować na łąki dzierzgowskie. Gdy tam dotarliśmy, patrzymy, a na łące stoi cały 10 Pułk z Łowicza. W oddali widać ustawiony ołtarz polowy i mówią, że będzie msza, a patrząc na oficerów, ich poważne miny wiedzieliśmy, że będzie się działo coś ważnego. Pułkownik przed mszą wygłosił mowę, mówił, że jedziemy na granicę, a tam albo będzie wojna albo spokój. Ukraińcy, którzy byli w naszym plutonie płakali, a taki Kuś, który tam był powiedział, że on mógł być w Ameryce, że mógł wyjechać, ale nie wyjechał - a potem zginął. Po przemówieniu była msza, po której pobraliśmy cały ekwipunek oraz racje żywnościowe. Zapakowali nas do pociągu i pojechaliśmy w kierunku Bydgoszczy. Niektórzy płakali, inni pisali listy, a mnie było wszystko jedno tu i tak nie było mi dobrze siedzieć, bo jakoś za blisko domu. Rozlokowano nas w Smogólcu nad rzeczką Kcynianką, nasz pluton zajął pozycje w pobliżu mostu. Przed nami była rzeka a za nami jakieś dwieście metrów wieś Smogólec. Za rzeką w odległości około czterech do pięciu kilometrów była wieś Lipa a do granicy niemieckiej było około czternaście kilometrów. Pułki ze Skierniewic, Łowicza i Kutna były włączone do Armii „Pomorze” i rozlokowane od Kcynii do rzeki Noteci. W Kcyni był ulokowany pułk artylerii ze Skierniewic było tam całkiem dużo tej artylerii.
Cały czas kopaliśmy okopy, rowy strzeleckie i umacnialiśmy drutami i zasiekami. Traktowaliśmy to, jako ćwiczenia, bo tak naprawdę to nie wierzyliśmy, że wojna wybuchnie. W wolnych chwilach chodziliśmy do wsi. Ze zdziwieniem patrzyłem na organizacje wsi. Chleb był rozwożony wozem po wsi i nikt nie wypiekał we własnym zakresie. Po raz pierwszy zobaczyłem weki, w których były przechowywane pasztety i mięso. W zagrodach widziałem maszyny, które w okolicach Łowicza oglądałem tylko w majątku Boskich w Czerniewie. Podziwiałem porządek, ład i czystość na podwórkach. Wieś była zamieszkana głównie przez ludność niemiecką. Do stacjonujących żołnierzy Polacy odnosili się dobrze a Niemcy wrogo. Gdy wychodziliśmy na patrol, za most do Lipy, widzieliśmy jak młode niemczaki zbierają się w grupy i o czymś żywo rozmawiają, gdy przechodziliśmy obok nich, odwracali się do nas tyłem. Wieczorami musieliśmy się mocno ubezpieczać. Raz polscy chłopcy powiedzieli nam, że w jednym domu będzie „muzyka” i prosili żebyśmy przyszli. Wieczorem uzyskaliśmy zgodę na wyjście w grupie około 10 osób. Potańczyliśmy, ale tylko z dziewczynami polskimi. Jeden z kolegów próbował prosić niemiecką dziewczynę do tańca, ale ta bez słowa odwróciła się do niego tyłem. Po ubiorze można było poznać, która dziewczyna jest Polką a która Niemką. Koledze z drużyny wpadła w „oko” polska dziewczyna z wzajemnością. Tańczyli ze sobą cały czas. Następnego dnia przed wieczorem kolega poprosił nas abyśmy poszli z nim na spotkanie z tą dziewczyną do jej domu. Dziewczyna była bardzo uradowana, że przyszliśmy, bo u niej w domu siedział niemiecki chłopak, z towarzystwa, którego, nie była zadowolona. Ponieważ odwracał się do nas tyłem poprosiliśmy go, aby wyszedł. Odpowiedział nam bardzo niegrzecznie ciągle stojąc do nas tyłem, kolega nie myśląc dłużej pomógł mu wyjść za próg. Gdy wracaliśmy obok stawu, który był obrośnięty krzakami, z tyłu ktoś strzelił do niego z dubeltówki śrutem w tyłek. Ogłoszono alarm w okopach, sprawcy nie znaleźli a kolegę odwieźli do szpitala. Nam zabroniono wychodzić z okopów. Wtedy jeszcze nie do końca rozumieliśmy znaczenie słowa „ROZKAZ”.
Pewnego dnia do okopów przyszedł Polski chłop ze Smogólca i mówi porucznikowi, że jego sąsiad Niemiec na strychu ma karabin maszynowy. Porucznik poszedł wraz z patrolem, przeszukali wskazane gospodarstwo, ale karabinu nie znaleźli. Na dwa dni przed wojną ponownie przyszedł ten Polak i mówi do porucznika: „Panie, tam na strychu jest drugi strych z podwójną ścianą, jak mu nie zabierzecie tego karabinu to on was wybije”. Do wsi poszedł duży patrol z oficerem, weszliśmy na podwórze wskazanego gospodarstwa. Było to duże gospodarstwo urządzone z niemiecką dokładnością oddalone od tyłów naszych okopów o ok.200 metrów. Porucznik pyta Niemca ”masz karabin” a on, że nie ma. Chłopaki rozeszli się po gospodarstwie a kilku poszło na wskazany strych, naraz jeden krzyczy, że tu jest karabin maszynowy. Niemiec rzucił się do ucieczki, wpadł do chlewni, my za nim, on dopadł do snopka zboża a za snopkiem był karabin, chwycił ten karabin, ale w tej samej chwili porucznik strzelił mu w głowę z pistoletu. Weszliśmy na strych, karabin maszynowy był wycelowany dokładnie w nasze okopy. Strach pomyśleć, co by było, bo amunicji przy karabinie było całkiem dużo. Ponieważ w gospodarstwie nie było innych ludzi, dwie świnie i dwie jałówki pognaliśmy do kuchni do okopów, bo racje żywnościowe mieliśmy głodowe. Pewnego wieczoru siedzieliśmy w okopach wesoło gwarząc i opowiadając różne historyjki patrzymy a od sztabu idzie a właściwie biegnie oficer, wszedł do okopu i mówi „Ribentrop i Mołotow podpisali pakt o nie agresji – chłopcy dla nas to znaczy WOJNA”. Następnego dnia wydano nam pełen zapas amunicji, nie wolno nam było oddalać się od okopów, mieliśmy zakaz chodzenia do wsi. Po zmroku obserwowaliśmy jak saperzy minują most, spojrzeliśmy po sobie i wtedy coś do nas dotarło. Do rana nikt z nikim nie zmienił słowa. Na porannym apelu panowała cisza a potem nikt nie robił zbędnych rzecz, podczas czyszczenia broni każdy robił to wyjątkowo dokładnie. Niektórzy pisali listy do rodziny. Wieczorem wydano mam żelazne racje żywnościowe sprawdzili czy wszyscy mają „nieśmiertelniki”. Do okopów przyszedł dowódca kompanii mjr.Król. Powiedział, że wojna rozpocznie się lada chwila, po drugiej stronie Niemcy przygotowali duże siły, nie mamy odwrotu tu nasz grób nasza mogiła, kto się cofnie bez rozkazu dostanie kule w łeb. Tej nocy nie wolno nam było się rozbierać przykryliśmy się płaszczami i próbowaliśmy zasnąć. O godzinie drugiej w nocy obudził nas straszny harmider, jęki ludzkie oraz pojedyncze strzały we wsi za rzeką, widać było łuny pożarów, paliło się kilka gospodarstw, byliśmy pewni, że palą się polskie gospodarstwa. Ogłoszono alarm w okopach, była lekka mgła i nie widzieliśmy, co dzieje się we wsi, naraz na moście widzimy wozy i ludzi, którzy uciekają w wielkim popłochu, większość z nich jest poraniona i zbroczona krwią, na niektórych wozach siedzą zakonnice i księża. Przez most uciekali Polacy. Były to porachunki sąsiedzkie na tle narodowościowym. Przepuściliśmy ich i nie mogliśmy im pomóc, nie było rozkazu. Kapral powiedział to niechybny znak, że nadchodzą Niemcy, kazał skoczyć po kawę, bo nie wiadomo, co może być. Patrzymy, a dowódca naszego plutonu, Kocar, pędzi od strony dowództwa batalionu od Majora i krzyczy: ” Chłopcy, wojna „! „ Niemcy ruszyli na granicę są pod Kcynią zaraz będą tutaj”. Po ucieczce grupy ludzi przez most i słowach dowódcy, nastała taka cisza, że nikt nie śmiał się poruszyć. Gdy rozwidniło się na dobre usłyszeliśmy warkot motoru. Do okopów przyszedł pułkownik Cyklingowski i mówi: „Chłopcy, chłopcy, nie wychylać się, bo mogą kogoś zabić”. Od wsi w kierunku mostu jechał niemiecki czołg. Dojechał do mostu wysiadło, z niego dwóch żołnierzy w mundurach wojskowych w hełmach na głowie, te hełmy były jakieś inne, byliśmy pewni, że to Niemcy. Popatrzyli na most, pochodzili po nim potupali nogami, wsiedli z powrotem i ruszyli w naszą stronę. Przed mostem była polanka z małym laskiem i kilkoma dużymi drzewami oraz krzakami. Te drzewa i krzaki bardzo ładnie nas zasłaniały, ziemia wokoło była torfowa z dosyć dużymi dołami. Każdy z nas czeka, kiedy go sprzątną. „Za co nie strzelają”, wszyscy się pytają. Spokojny głos odpowiedział: ”Nie było rozkazu”. W momencie jak czołg dojechał do połowy mostu, most i czołg wyleciał w powietrze. Od stron Lipy nadjeżdżały samochody wojskowe, z których wyskakiwali żołnierze i rozkładali karabiny maszynowe, mieli ich bardzo dużo. Jak zaczęli ciąć z tych karabinów to z tego lasku, co był przed nami to tylko wióry się sypały. Gdy podeszli bliżej dostaliśmy rozkaz i zaczęliśmy strzelać. Niemcy kryli się za samochodami i posuwali się do przodu, gdy podeszli bliżej, coraz częściej któryś spadał z samochodu albo zastawał za samochodem. Gdy podchodzili coraz bliżej, coraz więcej ich zostawało za samochodami, gdy doszli do jakiegoś rowu samochody się zatrzymały, a żołnierze pochowali się w rowie i dopiero wtedy zaczęli zasypywać nas ogniem z karabinów maszynowych. Taka strzelanina trwała kilka godzin. W tym czasie Niemcy podciągnęli artylerię, albo jakieś ciężkie granatniki. Jak zaczęli prać to za wsią jak gdyby piekło się otworzyło, zobaczyliśmy ogień i usłyszeliśmy huki a za nami ziemia się podnosiła od wybuchów pocisków. Nasze okopy były przesypywane ziemią, kapral powiedział, „ ale się cholery dobrze wstrzelali”. Po długim ostrzale artyleryjskim Niemcy poszli do ataku. Wtedy nasza artyleria zaczęła strzelać do atakujących, gdy podchodzili blisko rzeki my dostaliśmy rozkaz do strzelania. Po pewnym czasie rzucili granaty dymne, „chyba będą się wycofywać”, ktoś krzyknął. Pierwszy atak został odparty. Po godzinie, artyleria znowu zaczęła prać i Niemcy poderwali się do ataku. Nasza artyleria też mocno waliła a my celowaliśmy już bardzo spokojnie. Gdy znowu rzucili granaty dymne wiedzieliśmy, że się wycofują. Chyba zobaczyli, że nie przejdą – pewno obliczyli straty i gdzieś się wycofali. Ostrzeliwała nas tylko artyleria, ale rzadko. W nocy przyszedł oficer i powiedział, że nasza kompania została wyznaczona do osłony wycofujących się wojsk.
Niemcy przerwali front i aby uniknąć okrążenia musimy się wycofać. Pułk odskakuje w nocy i cały dzień się wycofuje, my musimy go osłaniać do wieczora, wieczorem wycofujemy się i przez noc musimy dołączyć do pułku. Nasza kompania rozsunęła się wzdłuż całych okopów. Niemcy zaatakowali tylko raz, ale słabo i udało nam się ich powstrzymać. Pewnie myśleli, że się nie wycofaliśmy. W dzień po wycofaniu się większości naszych wojsk, wysłali nas na patrol nad rzekę. Ze mną był żyd z innej drużyny. Idziemy pochyleni cały czas się rozglądaliśmy, w ręku ściskałem RKM. Naraz żyd krzyczy: „ Witkowski patrz – tam Niemcy idą”, i w nogi. Ja patrzę w tym kierunku, oczy wytrzeszczam, nie widzę nic. Myślę sobie: Jak zobaczę Niemców, to będę strzelał, to nie popuszczę! Będzie, co ma być, mam w ręku RKM”. Rozglądam się, nikogo nie ma, żydka też. UCIEKŁ. A przecież nie wolno z posterunku uciec. Przecież to jest wojna. Bez rozkazu nic nie można zrobić, a za to, co on zrobił to powinna być kula w łeb. Wróciłem do okopów sam. Powiedziałem porucznikowi, co się stało a On tylko pokiwał głową i nic nie odpowiedział. O godzinie dziesiątej wieczorem przyjeżdża do okopów Wujec i mówi: ”Szybko się wycofujemy”.
MY SIĘ WYCOFUJEMY. Wyznaczono nam ilość amunicji i broni, jaką każdy ma zabrać ze sobą. Dowódcy powiedzieli, że mamy dwie doby opóźnienia, a musimy dołączyć do pułku, mogą nas bombardować. Mój Boże bombardować przez dwa dni. Rozpoczął się morderczy bieg z pełnym uzbrojeniem. Największy problem mieli ci, który pociły się nogi lub mieli źle okręcone onuce w butach. Widziałem łzy w oczach kolegów, którzy mieli ten problem, bo nie było czasu, aby się zatrzymać, aby poprawić onuce. Gdy nad ranem na chwile zatrzymaliśmy się zdjąłem pas, zobaczyłem, że pod pasem miałem pianę. Przez całą noc przelecieliśmy ponad pięćdziesiąt kilometrów. Inni to i karabiny popuszczali – ja tam karabinu nie puściłem, myślę sobie, „co upuszczę, to upuszczę, ale karabinu to nie, jeszcze dam radę”. Po bardzo krótkim postoju biegliśmy dalej. Prowadził nas porucznik Król. Wychodziliśmy z jakiegoś lasku a przed nami taka elegancka łączka, może ze dwa hektary pięknej łąki, z jednej strony tej łączki były drzewa, które ładnie nas zasłaniały.
W pewnej chwili dostaliśmy komendę „rozproszyć się i padnij”. Usłyszeliśmy warkot samolotu, to był niemiecki samolot, poczym zobaczyliśmy na niebie dwie czasze spadochronu. Gdy spadochrony zbliżały się do ziemi, dostaliśmy rozkaz okrążyć je. Po wylądowaniu zobaczyliśmy dwie młode dziewczyny ubrane tak jak nasze dziewczyny, które wyszły na pole na głowach miały zapaski. Zaprowadziliśmy je do oficera, który zaczął je wypytywać, co tu robią, okazało się, że nie umieją ani słowa po polsku. Oficer zaczął je pytać po niemiecku, nie odpowiedziały żadnym słowem. Wtedy wydał rozkaz „rozstrzelać”. Spojrzał po nas, ale wszyscy spuściliśmy wzrok. Jak wspomniałem w naszym plutonie było kilku Żydów i dwóch od razu zgłosiło się na ochotnika. Po chwili biegliśmy dalej. W naszym plutonie był Niemiec Szwajder. Mieliśmy przeskoczyć przez wysoki płot i przeprawić się przez rzekę, bo był zerwany most. Cały czas byliśmy bombardowani i ostrzeliwani. Gdy staliśmy przy tym płocie, Szwajder mówi do mnie: ”Witkowski, daj RKM”.
Myślę sobie: „ Mój RKM numer dwieście jeden - Niemcowi”. Do dziś pamiętam jego numer, niosłem GO cały czas.
Położyłem rękę na spuście, odbezpieczyłem i wycelowałem w Niemca. Tak pewnie się poczułem. W tej chwili padła komenda: „ Rzędem się ustawić i skok”. Odwróciłem się w kierunku majora i chciałem dołączyć do kolegów. Zanim zrobiłem krok coś usłyszałem, odwróciłem się, a Niemiec już był za płotem. Major widział to i woła, Szwajder, kula mu w łeb, ale po nim już śladu nie było. Przed wieczorem dołączyliśmy do pułku. Gdy rano wychodziliśmy z lasu nadleciały samoloty. Wróciliśmy do lasu z powrotem i ukryliśmy się w gałęziach a mimo wszystko byliśmy bardzo celnie ostrzeliwani przez samoloty. Oficerowie wyszli na brzeg lasu i obserwowali przedpole przez lornetki. Zwrócili uwagę, że na wzgórzu stał pastuch, który machał kijem w tych kierunkach gdzie było ukryte nasze wojsko. Jeden z oficerów powiedział „zdjąć tego pastucha”. Strzelcy wyborowi załatwili sprawę. Samoloty bez ostrzału zrobiły dwa kółka i odleciały.
My bez przeszkód szliśmy dalej. Tu musze powiedzieć jedną rzecz, którą uświadomiliśmy sobie dopiero w kilka dni po odwrocie. Zaczęliśmy cenić naszych dowódców i oficerów. Wiedzieliśmy, że tylko w nich jest nasza nadzieja, wpatrywaliśmy się w Nich jak w obrazek, podziwialiśmy ich spokój i jak gdyby pewność siebie. Gdy padał rozkaz natychmiast podrywaliśmy się, aby go wykonać, głęboko przeświadczeni, że tylko to może nas ocalić. Gdy wychodzili, aby obserwować pole, patrzyliśmy na Nich jak w razie, czego Ich osłonić, chociaż nie rozmawialiśmy z kolegami w oczach wszyscy mieliśmy jedną straszną myśl, co my zrobimy jak ICH zabraknie. W takich chwilach człowiek nie myśleli o śmierci o domu o rodzinie, właściwie nie myśli o niczym. Wychodziliśmy z lasu, zaczynała się wieś, dalej widać było kościół. Z lasu wychodziły dwie drogi, które łączyły się za kościołem. Wieś była zapchana wojskiem. Przeszliśmy obok kościoła i idziemy obok krzyża. Patrzymy, jakiś człowiek w naszym płaszczu stoi na drodze, ale boso. Ktoś ty - spytali na przedzie, a ten chodu do kościoła. A zaraz Major krzyczy: „strzelać”. No to my puściliśmy serię i dostał. W tym momencie z wierzy kościoła zaczęły grać karabiny maszynowe. Wszyscy padliśmy na ziemię wczołgaliśmy się w rowy i zaczęliśmy strzelać w kierunku wierzy kościelnej. To byli dywersanci, 5 kolumna, Niemcy. Z lasu wychodził nasz kolejny oddział i nie widział, co się stało i zaczął do nas strzelać. Jak się Major zorientował, o co chodzi, zaczął krzyczeć: „ przerwać ogień”. W tym czasie nasi już załatwili tych na wieży. Miał takiego eleganckiego konika – karego. Podjechał nim pod las i wyjaśnił sprawę. Zaczęliśmy dalej się wycofywać. Podjechał do nas Major na koniu i mówi: „ Jedna drużyna do uśmierzenia cywilów”. A taki Żydek Babka, który był z Łodzi powiedział: „ Niech czwarta drużyna idzie”. Pomyślałem: „ Niech cię diabli wezmą, wpadłem i ja”. Porucznik tylko powiedział, żeby uważać, bo oni wszyscy są uzbrojeni. Jak się wycofywaliśmy to każdy zbierał pociski po drodze, żeby było, czym się bronić, a ten Babka zbierał kosztowności. Raz jak my się z Niemcami ostrzeliwaliśmy i zginął oficer, to Babka przyczołgał się do niego i zegarek mu z ręki ściągnął. Mówił, że już mu się nie przyda. A miał już przy sobie, złoty nóż, łyżki złote i inne kosztowności, bo jak byliśmy jeszcze w okopach, to zabierał, rabował. Patrzyłem na niego i myślałem sobie, po co mu to wszystko. Potem zginął podczas jakiegoś nalotu. Biegliśmy rozproszeni przez płoty od gospodarstwa do gospodarstwa, większość była otwarta a w nich przerażeni ludzie, w jednym, z którego jak ktoś twierdził padły strzały, drzwi zamknięto i słychać było trzask zasuwy. Na nawoływania i walenia kolbami karabinów w drzwi nikt nie reagował. Padł rozkaz „ granaty do środka” i pobiegliśmy dalej. Po chwili dom stanął w ogniu. W jednym gospodarstwie zauważyliśmy uchylone drzwi do stodoły.
Padł rozkaz „przeszukać stodołę”. W środku znaleźliśmy spadochroniarza, który przechodził przez dyszel od wozu.
Gdyby schował się pod wiązkę słomy nikt by go nie zauważył, przeszukiwaliśmy bardzo pobieżnie, spieszyliśmy się.
Przyszedł Porucznik i próbował z nim rozmawiać po polsku i niemiecku, nie powiedział ani słowa. Pytał, jakiego jest wyznania, on nic tylko idzie w kierunku Porucznika, gdy zrobił szybki ruch w kierunku kieszeni, Żyd mu rąbnął z karabinu, a Porucznik poprawił z pistoletu i wylatujemy na podwórze. Na podwórzu było jeszcze trzech. Padł rozkaz „rozstrzelać”. Żydzi załatwili sprawę. Wróciliśmy pod kościół. Tam, jeszcze dwunastu stało pod płotem i zaraz ich rąbnęli.
Szliśmy dalej. Przechodziliśmy koło jednostki wojskowej w lesie, minęliśmy ją i poszliśmy dalej. Tam utworzyła się taka obrona narodowa, jak teraz obrona cywilna. Im bardziej się cofaliśmy w kierunku Warszawy, ludność była już polska, dawali nam jedzenie, niektórzy płakali. Dowódcy mówili, że możemy trochę zwolnić tempo, bo Niemcy parli na Częstochowę więcej niż tutaj, bo bali się, że nasz Generał Bortnowski może tu zorganizować opór. Minęliśmy już, Strzelno, Radziejów i bokiem mijaliśmy Włocławek. Mówili, że idziemy na Konin i Kutno. Szliśmy polnymi drogami. Nie wiedzieliśmy, ile dni idziemy, ani jaki jest dzień. Gdy doszliśmy do jakiejś miejscowości, chyba Zakrzewy, załadowali nas na samochody i wieźli przez Lwówek, Pacynę, Sanniki i podwieźli nas pod Sochaczew Znałem te strony, bo do domu było już bardzo blisko. Ale nigdy nie pomyślałem, żeby zostawić to wszystko i iść do domu. Nie było ROZKAZU.
Gdy podjeżdżaliśmy pod Sochaczew zaczęli nas bombardować. To tak nas tłukli, że prawie byliśmy roztrzaskani, jak nie przez bomby to drzewa, które na nas się waliły. Kto zginął to zginął, a wieczorem zebrali całą kompanie z tych, co zostali i mówią, że będziemy atakować na Sochaczew. Cały Sochaczew w ogniu. Karabiny maszynowe grają ze wszystkich stron, bardzo nas ostrzeliwują, szczególnie z ciężkich moździerzy. Niemcy bardzo mocno bronią miasta.
Świtem padła komenda: „ Na bagnety!, Hurra!.” Niemców odrzuciliśmy, ale mocno nas zdziesiątkowali. Przyszedł rozkaz do odwrotu. O czym wtedy myślałem, nie pamiętam, chyba o niczym, tylko o tym, że jak padała komenda: „Do odwrotu”, to cofając się patrzyłem na zabitych kolegów i który miał ładownicę zapiętą, to pochylałem się i wyjmowałem mu kulki, żeby było, czym się bronić, bo z amunicją było krucho. Kolejny rozkaz to: „ Zorganizować się i idziemy na Kompinę, pod Bzurę”. Maszerowaliśmy przez, Rybno, Kocierzew, Gągolin, Sromów. W Sromowie była ustawiona nasza artyleria. Jak tam doszliśmy, to nasi tak tłukli, że trudno było przejść. Niemcy, też tłukli, że ziemia w wokoło podnosiła się do góry. Za Kocierzewem, bliżej Gągolina, to tak nas bombardowali, że gdyby nie to, że było dużo niewypałów, to nikt by nie został. Drogą jechała kuchnia, w cztery konie, a na koźle siedziało dwóch kucharzy, jak rąbnął pocisk, to kucharzy, konie i kuchnię rozniosło na strzępy. Ja szedłem środkiem drogi, bo myślę sobie: „ Wiadomo, jak będzie?”. Po lewej stronie od nas, na kościele Niemcy mieli obserwacje i wiedzieli o każdym naszym ruchu. Dopiero rano, jak nasza artyleria ze Skierniewic namierzyła ten kościół, to tak wycelowali, że wieża zwaliła się na dół. Niemcy byli już w Łowiczu. Pod wieczór podeszliśmy pod Łowicz. Ustawili nas i komenda, jak pod Sochaczewem, do ataku, odrzuciliśmy ich jakieś cztery kilometry, za Bzurę. Ale artyleria niemiecka i ciężkie karabiny maszynowe tak tłukły, że jak byłem pod takim drzewem, to liście i gałęzie leciały mi na głowę. Musieliśmy się wycofywać. Widzieliśmy na drodze jak w kierunku Warszawy ciągną Niemcy, na motocyklach, na samochodach, ciągnęli działa. Jak nasi podciągnęli siły, to znowu ruszyliśmy w kierunku Bzury, najcięższe walki toczyły się w miejscu gdzie Rawka wpada do Bzury. Usłyszeliśmy rozkaz: „Do ataku’, poderwaliśmy się i szliśmy przez pole, przeskakiwaliśmy przez leżących kolegów, niektórzy wołali sanitariusza, niektórzy się modlili. Niemcy się wycofywali, strzelaliśmy się klękając na jedno kolano. Przed taką kładka prawie ich dopadliśmy. Widziałem jak starsi żołnierze kłuli ich bagnetami, my mieliśmy przechodzić to szkolenie później, robili to bardzo fachowo. Niemcy odwracali się w ostatnim momencie i patrzyli na bagnety, ale nikt nie prosił o litość, bo nikt by jej nikomu nie dał. Przez Bzurę to nasza kompania nie przeszła, ale kutnowski oddział przeszedł przez Bzurę cztery kilometry. Nawet działa tam ze sobą pobrali. Ale nie trwało to długo, musieli się wycofać.
My też się wycofaliśmy, pod Gągolin. Był z nami taki żołnierz z Łodzi, tam miał swoją fabrykę, jak powiedzieli, że idziemy na Gągolin zasadzić się na Niemca, bo przerwali linię, to tak się cały trząsł z nerwów, że nie mógł się opanować. Wszyscy byliśmy nerwowo wyczerpani, ale nikt nie myślał o tym, co będzie dalej. Nawet o jedzeniu człowiek nie myślał, chociaż nic w ustach nie miałem od kilku dni. Jak podeszliśmy pod Gągolin, to tam okopaliśmy się. Na drugi dzień o godzinie czwartej, przyszedł Porucznik Król i mówi: „ Na zwiad drużyna”. Poszedł cały nasz pluton już bardzo mocno uszczuplony, pod Bzurę. Mówią, że mamy zbadać i oszacować, czy cała nasza kompania może nacierać. No i my poszliśmy, prowadził nas porucznik Król, który płaszcz zarzucił na siebie, i powiedział: „Chłopcy idziemy”. Za Nim doszliśmy do asfaltowej drogi Łowicz – Warszawa, wtedy otworzył się na nas ogień z granatników. Na poboczu drogi był poukładany „szaber w metry” ( tłuczeń do naprawy drogi). Blisko mnie był sierżant, jak granat trafił w ten szaber, mnie tylko ziemią przysypało, on dostał w głowę i od razu został. Porucznik Król widząc, co się dzieje, podał po linii rozkaz: „Wycofać się”, a Kocar dowódca plutonu, który był na drugim skrzydle nie słyszał, i mówi, że jak dostał rozkaz, to trup po trupie, a się nie wycofamy. Nie dało rady go przekonać, chociaż wszyscy krzyczeliśmy: „Król dał rozkaz się wycofać”, i my wszyscy do tyłu. Wskoczyliśmy do rowu i tym rowem czołgając się wycofywaliśmy się, nie zwracając uwagi na Kocara. Na drogę, z której wycofaliśmy się wjechali Niemcy na motorach, na których mieli ustawione karabiny maszynowe. Gdybyśmy się nie wycofali to wybiliby nas wszystkich do nogi. Na wieczór wysłano mnie po kolacje do Gągolina. Na końcu wsi była kuchnia, a wszyscy głodni byliśmy, bo trzy dni, jak nie mieliśmy nic w ustach. Wziąłem menażki od trzech chłopaków oraz swoją i poszedłem. Przy kuchni spotkałem naszego sierżanta Pawlaka.
Wziąłem jedzenie do menażek, a tu jak nie zaczną grać karabiny maszynowe to ja z tymi menażkami upadłem pod kuchnie od chleba. Niemcy podciągnęli karabiny maszynowe pod nasze okopy, bo znali nasze ruchy, poprzez wywiad ciągle nas obserwowali. Tak siekli z tych karabinów, że z tego pieca to tylko papa fruwała. Strzelała jedna i druga strona. Nie mogłem się ruszyć, bo w koło fruwała papa, drzazgi i gruz. Ja pod tym piecem leżałem, a, że głodny byłem to żem jadł. Bo myślę sobie, jak się kule sypią a nie trafi żadna, to trzeba jeść. W końcu Niemcy się wycofali. My też się wycofaliśmy. Major jeszcze do nas przyszedł i mówi: Chłopcy do okopów, bylebyśmy tak do rana dotrwali”. Majora nie powinno być z nami w okopach, ale wiedział, że to już chyba koniec. Rano przychodzi rozkaz: ”Witkowski, Pietrzak i Karpiński na patrol!”. Mieliśmy zbadać teren, gdzie ustawione są karabiny maszynowe i dołączyć do kompanii. Pewna śmierć. No to my poszliśmy, był ROZKAZ. Szliśmy rozsunięci po pięć kroków. Ja mówię siebie: „Nie ma nadziei -bo jak się tam pójdzie to już i naszych nie będzie widać”. Uszliśmy jakieś czterysta metrów od okopów i widzimy, że jest rów o jakieś trzydzieści – czterdzieści metrów. Za rowem jakieś czterdzieści metrów są snopki owsa i kupki łętów z kartofli. Pod tymi łętami i snopkami, są ustawione karabiny maszynowe, a żołnierze mają na hełmach łęty i owies. Jak to zobaczyliśmy, to każdy zdrętwiał, a nogi się usztywniły. Idziemy dalej na sztywnych nogach, Karpiński wykręcił się do mnie i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Ja tylko na niego spojrzałem i wzrokiem mu mówię,: „Nie mów nic, nie rób nic, – bo jak tylko ruszysz karabinem to od razu wszyscy leżymy”. Poszliśmy dalej tym rowem, rozglądając się na prawo i lewo. Nogi jak z waty, ale chodzą. Uszliśmy jakieś trzysta, może czterysta metrów tym rowem, patrzymy, a tam w oddali, na horyzoncie porozstawiani są Niemcy. Ale cóż, jak się idzie na śmierć, to nie ma wyboru. Cały czas czekaliśmy, kiedy padnie seria z karabinu maszynowego. Doszliśmy jakoś do naszych okopów i ledwo weszliśmy w okopy, a Karpiński mówi: „Ty widziałeś, Witkowski to?” – „Widziałem, a ty?” – I ja widziałem”, Ha, ha, ha…Zaczęliśmy się śmiać takim śmiechem jakbyśmy usłyszeli coś bardzo wesołego. Chcieliśmy dowódcy zdać raport, ale tylko machnął ręką, przez lornetkę widział to samo, co my z bliska. Przychodzi rozkaz: „Przygotować się do ataku”. Nasz pluton zostaje w odwodzie, a pierwszy pluton idzie przed okopy, do ataku. Ale gdzież tam, jak się poderwał pluton to karabiny maszynowe tak zaczęły ciąć, że prawie wszyscy padli, jednemu głowę urwało, a to rękę urwało, jęk i krzyk, ale mowy nie było, żeby zostać – nasz sierżant zaczął krzyczeć:, „Kto w okopach kula w łeb!”. Niemcy mieli nastawione karabiny maszynowe równo na nasze okopy. Nasz pluton też musiał wyjść. Jak doszliśmy do połowy większość naszych leżała trupem. Niemcom albo zaczęło brakować amunicji, albo nasi ich wybili. Karabin maszynowy, który widzieliśmy strzelał jeszcze. W naszym plutonie był Bogucki z Mastek, jak się przymierzył do tego karabinu maszynowego, to każdemu Niemcowi wsadziło kilka kul. Gdyby nie On to dużo naszych by wybili. (Po wojnie pojechaliśmy na rowerach zobaczyć to miejsce, pozostały tam jeszcze przestrzelone niemieckie hełmy.) Okopy były na Gogolinie, w stronę Kozłowa Szlacheckiego. Jak doszliśmy do Kozłowa Szlacheckiego to już nie pamiętam? Widziałem tylko jak Niemcy dokończyli całą pierwszą linię. Podeszliśmy do mieszkania w lesie, chyba była to leśniczówka, było to mieszkanie murowane. Do tej leśniczówki doleciał porucznik Domański i Kocar, oraz resztę wojska. Porucznik Domański mówi: Chłopcy, do tyłu, bo już nie ma sensu do przodu”. My zaraz ruszyliśmy do tyłu, ale w tym momencie, jak zaczęli siec z karabinów maszynowych, to wycieli się wszystkich z lewej strony, tak, że nie można było podejść pod stajnię. Widzieliśmy jak podchodzą do nas za wszystkich stron. Weszliśmy do mieszkania, kto był ranny został na zewnątrz, nie było możliwości ich zabrać. W mieszkaniu byli sami ranni, około sześćdziesiąt osób, cała podłoga była zalana krwią. Przy oknie były zasłonki, a w skrzyni trochę bielizny, to wszyscy ranni owijali sobie rany, a to rękę a to głowę, wszyscy byliśmy pokaleczeni. Sierżanta wciągnęliśmy do leśniczówki i dwóch Poruczników, jeden z artylerii, drugi chyba z kawalerii. Ale wyglądali jak trupy, nic się nie odzywali. A my ich pytamy, co robić, czy się poddać, czy czekać jak nas zbombardują. A oni nic, nie kontaktują. Szef trochę odzyskał przytomność, miał przestrzelony brzuch i wypływały mu wnętrzności, podtrzymywał je ręką i mówi tak: „ Chłopcy, dajcie mi pistolet, to się zastrzelę, a jak nie, to mnie dobijcie, a sami się poddajcie, bo wojnę my już przegraliśmy, nie ma innego wyjścia”. Jak to powiedział to stracił przytomność. My między sobą mówimy:, „Co robić, robić wypad”. Bo poddać się, to nie wiadomo, czy się poddamy, jakoś nikt nie myślał o poddaniu się. Gdy tak między sobą rozmawialiśmy, jeden z oficerów doszedł do siebie i mówi: „Musimy się poddać”. Zerwaliśmy firankę z okna przywiązaliśmy do jakiegoś kijka i podaliśmy naszemu oficerowi. Ledwo wyszedł za próg, to go postrzelili. W pobliżu słyszeliśmy huk rozrywających się bomb i warkot samolotów, bombardowali naszych w lasku, cały budynek aż się trząsł. Z nami był taki polak niemieckiego pochodzenia z Łodzi, i on mówi: „Chłopcy, musimy się poddać, jak nie wrócę za 15 minut, albo usłyszycie karabiny maszynowe, to znaczy, że mnie zabili i róbcie wypad”. Dobry był to chłopak, wszyscy go bardzo lubiliśmy. I wyszedł z kawałkiem firanki w ręku, bo nie mieliśmy, do czego jej przyczepić. My siedzimy, RKM-y mieliśmy naszykowane, trochę amunicji, niektórzy granaty w ręku, ale nie wyciągnęli zawleczek. Mieliśmy jeszcze kilka granatów zaczepnych i ostrych. Mówimy między sobą: ”Jak ruszą z karabinami maszynowymi i go zabiją, to robimy wypad, granaty zaczepne wyrzucimy i zadymimy, i jak się da to się wycofamy”. Czekamy pięć minut – cichutko, zrobiła się taka cisza, że słychać było tylko charczenie konających i cichutkie jęki rannych, dziesięć minut, może krócej może dłużej, czas płynął wtedy chyba inaczej, samolotów i bomb też nie było słychać. Był z nami plutonowy Przeźniewski, i mówi: „Chłopcy, ja to na swoją odpowiedzialność biorę, robimy wypad”. I otworzyliśmy powoli drzwi, patrzymy, a tu, za jednym rogiem stodoły karabin maszynowy, za drugim rogiem drugi, a pod ścianą stoją Niemcy z bronią. Podchodzi do nas Polak z Łodzi i mówi: ”Chłopcy, poddaliśmy się, wycofać się”. Cofnęliśmy się do domu i słyszymy, abyśmy zostawili całe uzbrojenie i wychodzili. Patrzymy a za każdym oknem stoi Niemiec z karabinem. I zrzucaliśmy z siebie cały ekwipunek: karabiny, granaty, i amunicje, jeżeli ktoś jeszcze miał. Granaty mieliśmy odbezpieczone, (szykowaliśmy się do wypadu), i to wszystko zrzuciliśmy na podłogę, i po tym wychodziliśmy. Że nic nie wybuchło, to chyba cud, chyba nas Pan Bóg strzegł. Wychodziliśmy wyczerpani i zrezygnowani, wyglądaliśmy jak śmierć, bo trzy dni nic nie jedliśmy, a nie spaliśmy chyba ze dwa tygodnie. Z całej naszej kompanii zostało nas tylko około dwudziestu. Z każdej strony drzwi stali Niemcy z karabinami, przykładali nam lufy do głowy i krzyczeli: „Drei, drej, drej – po trzech, powiedział ktoś z tyłu i prowadzili nas na podwórze. Później wyprowadzili nas za stodołę na takie małe wzgórze i ustawili trójkami. Tam przyjechał chyba generał niemiecki na koniu i po polsku do nas mówi:, „ Który batalion jesteście? (Nikt z nas się nie odzywał.). To wy wczoraj chcieliście nam przerwać linie na Bzurze?”. Podjechał do pierwszego żołnierza w szeregu, (ja stałem w pierwszym szeregu, bo byłem wysoki, ale pośrodku trójki) złapał go za guzik, i mówi: „ Mieliście nie oddać nawet guzika od munduru, a oddaliście wszystko”. Nikt się nie odzywał, wszyscy mieliśmy głowy spuszczone, chyba ze zmęczenia. I poszliśmy do niewoli. Jak mieliśmy jakiś rany, to sanitariusze niemieccy nas opatrywali, byli to sanitariusze frontowi, podchodzili i opatrywali bez nienawiści. Jak im mówiliśmy, że tam w mieszkaniu są jeszcze inni ranni, to oni nam mówili, że się tym zajmą, że to już nie nasza sprawa. Zorganizowali nas w kolumnę i prowadzili do Nieborowa. Jak przechodziliśmy obok wzgórza, które ostatnio atakowaliśmy, to widzieliśmy całe pole usłane Niemcami, ci, co leżeli blisko drogi to wyglądali na takich tłustych, wypasionych. Najwięcej to ich leżało obok kładki, przy rzece, przez którą my przeszliśmy. W niektórych miejscach to leżał trup na trupie, w tych miejscach, gdzie szliśmy na bagnety i strzelaliśmy z kolana. Niektóre ciała leżały już od wczoraj, bo nie było czasu ich posprzątać. I naszych też leżało bardzo dużo.
Gdy przechodziliśmy obok miejsca gdzie leżeli sami Niemcy, kazano nam głowy pospuszczać i patrzeć na buty. Jak się któryś odwrócił, dostawał kolbą w głowę. Wieczorem doszliśmy do Nieborowa, był wrzesień, ale który dzień nikt nie miał pojęcia. Na drogę wychodzili mieszkańcy, ich pytaliśmy, jaki jest dziś dzień, mówili, że niedziela. Zaprowadzili nas przed pałac w Nieborowie, ustawili, przyszedł generał i też po polsku mówił: „ A to wyście nam chcieli przerwać linię?”. Z nami był major Król, nikt się nie odzywał, każdy był zrezygnowany. Weszliśmy do stajni, były konie i źrebaki, było trochę słomy, było ciepło. To jak popadaliśmy na tą słomę, to wydawało nam się, że w jakimś hotelu jesteśmy. Zanim usnąłem słychać było tylko chrapanie, leżeliśmy jeden na drugim, chyba trzymały nas tylko nerwy. Spaliśmy do rana. Rano przyszli Niemcy, mieli jakieś inne mundury niż ci na linii, krzyczeli, popychali nas kolbami, ustawili nas pod ścianą i mówią po polsku, żeby wyrzucić wszystko z kieszeni, oraz wszystko, co mamy, bo jeżeli znajdą coś u kogoś to go rozstrzelają. Krzyczeli, bili kolbami, popychali nas. Ustawili w trójki i maszerowaliśmy w kierunku Skierniewic. Nic nie dostaliśmy do jedzenia. Prowadzili nas polną drogą, a wszyscy byliśmy tak wyczerpani, że nie mogliśmy prawie iść. Chyba była nas cała kompania. Prowadzili nas jak niewolników. Obok kolumny przejeżdżał tylko samochód z oficerami niemieckimi. Co chwilę ktoś padał, to koledzy, którzy mieli jeszcze siłę podtrzymywali go. Niemcy jak widzieli, że już dalej nie możemy iść, kazali się zatrzymać, i dali nam jeść. W samochodzie mieli pięć bochenków chleba, to po maleńkim kawałeczku każdemu przypadł, zjedliśmy go zbierając z ręki każdy okruszek. Pomiędzy odpoczynkami przechodziliśmy około dwóch kilometrów. Dopiero jak doszliśmy do jakiejś wioski, to ludzie nam podawali: mleko, ser i chleb.
Ale jak ludzie szli do nas z mlekiem to Niemcy je wylewali, żeby z żołądkami nie było problemów. Jak ludzie szli z tym chlebem, to jeden z naszych, mówili, że ma fabrykę w Łodzi, wyjął pięćset złotych (było to bardzo dużo pieniędzy, bo morga ziemi kosztowała 1200 zł) i chciał kupić od Niemca, bochenek chleba dla siebie. Niemiec odebrał mu pieniądze, uderzył go kolbą w głowę i popchnął do szeregu. Szkopy, jakie były takie były, ale nie były przekupne. Chleb od ludzi zebrali, i dali abyśmy podzielili między siebie. Doszliśmy do Skierniewic, miasto było bombardowane, wszędzie gruzy i szło, niektóre domy popalone. Nas zaprowadzili do koszar 18 Pułku. Koszary były zbombardowane, wszystko było porozrywane, pogniecione, część budynków była spalona, wielki bałagan panował wokoło. Nas zamknęli w areszcie pułkowym, maleńkie pomieszczenie, maleńkie okno, upchnęli całą kompanie. Chyba chcieli nas podusić w tym areszcie. Nie było możliwości nawet ukucnąć, opieraliśmy się jeden o drugiego. Tak dotrwaliśmy do rana. Rano przychodzą Niemcy, jeden otworzył drzwi i cofnął się, taki smród do zaleciał. Kazali nam wychodzić, wychodziliśmy zataczając się, przytrzymując ściany. Wielu nie wytrzymało nocy, kazali ciała ułożyć pod ścianą. Kazali nam sprzątać teren koszar, wyzbierać każde szkiełko. W tych koszarach zostaliśmy kilka dni. Przyjechał Czerwony Krzyż, mieli ze sobą kuchnie polowe. Dostaliśmy wreszcie jakieś jedzenie. Parę dni żyliśmy jak ludzie. Ale Warszawa broniła się, i coraz więcej jeńców przybywało, wojsko chyba masowo się poddawało. Jedzenie w kuchni się skończyło, Czerwony Krzyż gdzieś odjechał, zaczął się znowu głód. Wypędzili nas z tych koszar na taką łąkę, tam była strzelnica. Wokół strzelnicy kazali nam kopać głęboki rów, przywieźli drągi sosnowe i musieliśmy je wkopać wokoło. Na tych drągach poprzybijali drut kolczasty, i podłączyli pod prąd. Z boku zbudowali wieżyczki, na których ustawili karabiny maszynowe. Z jednego boku strzelnicy był wykopany rów, do którego można było tylko podchodzić, aby się załatwić. Wszystkich wpędzili do tej strzelnicy, a że wojska ciągle przybywało, to było tak napchane, że staliśmy jeden przy drugim. Nie można było się położyć, wszyscy drżeli z zimna, bo noce były chłodne i przymrozki były z rana. Jedzenia nie dostaliśmy już kilka dni.
Niektórzy nie wytrzymywali i podchodzili pod druty, aby jakoś się wydost Andrzej Wilczkowski,
Kłamstwa generała Kozieja Były pracownik BBN dr Leszek Pietrzak nadesłał oświadczenie, w którym zaprzecza informacjom szefa Biura gen. Stanisława Kozieja, jakoby sam wyłączył ostatni rozdział z dokumentu „Ludobójstwo katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich 1943-2010”. Wcześniej "Gazeta Polska" pisała, że rozdział ten - mówiący o tym, iż prezydent Lech Kaczyński chciał oddać sprawę śledztwa katyńskiego do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze - ocenzurowało kierownictwo BBN mianowane przez Bronisława Komorowskiego. Niedawno "Gazeta Polska" wydrukowała wspomniany fragment dokumentu (tzw. rekomendacje), sugerując, że został on ocenzurowany przez kierownictwo BBN. Szef Biura gen. Koziej umieścił w związku z tym na stronie internetowej BBN odpowiedź, w której stwierdził, że "Gazeta Polska" kłamie, a fragment dotyczący skierowania sprawy Katynia do instytucji międzynarodowych wyciął sam współautor opracowania - Leszek Pietrzak. Publikujemy, więc oświadczenie dr. Pietrzaka: Odnosząc się do oświadczenia Biura Bezpieczeństwa Narodowego wydanego w dniu 25 marca 2001r. w sprawie publikacji „Gazety Polskiej” dotyczącej powstałego w ramach biura dokumentu „Ludobójstwo katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich 1943-2010”, którego byłem współautorem, komunikuję, że w oświadczeniu BBN zawarta została nieprawdziwa informacja, jakobym sam dokonał wyłączenia ostatniego rozdziału dokumentu przed jego opublikowaniem. Na początku maja 2010 r. poproszono mnie i drugiego autora – Pana Michała Wołłejko - o odtworzenie wymienionego dokumentu, ponieważ jego jedyny egzemplarz został przekazany w dniu 8 kwietnia 2010 r. ministrowi Aleksandrowi Szczygło i zaginął. Pomiędzy 8 a 10 kwietnia 2010 r. dokument został przedstawiony Panu Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, o czym poinformował mnie pan Minister Szczygło. Miał zostać opublikowany na stronach internetowych BBN już po zakończeniu uroczystości w Katyniu w dniu 12 kwietnia 2010 r. Taką informację przekazał mi ówczesny szefa BBN – minister Aleksander Szczygło. W maju 2010 r. odtworzony dokument i zaktualizowany o wydarzenia po 10 kwietnia 2010 r. został przedłożony nowemu szefowi BBN – panu gen. Stanisławowi Koziejowi, który miał go następnie przedstawić pełniącemu wówczas obowiązki Prezydenta RP – Marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu. W czerwcu 2010 r. zostałem poinformowany przez szefa Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego BBN, w ramach którego powstał dokument, że nie zostanie on opublikowany. Kwestia dokumentu wróciła w końcu września 2010 r., gdy poinformowano mnie o możliwości zwolnienia z BBN. W trakcie prowadzonych rozmów na temat warunków mojego zwolnienia z BBN wystąpiłem z ustnym wnioskiem o opublikowanie wspomnianego dokumentu poza BBN. Zakomunikowałem wówczas, że w mojej ocenie dokument zasługuje, aby zostać opublikowanym, ponieważ dotyczy on jednego z najważniejszych problemów we współczesnych stosunkach polsko-rosyjskich i stratą byłoby jego całkowite zmarginalizowanie, co de facto miało miejsce. Nie bez znaczenia był również argument, że publikacja dokumentu mogłaby stać się częścią mojego dorobku naukowego i mojego kolegi. To wówczas ze strony BBN padła sugestia, że mogę otrzymać zgodę na jego opublikowanie, ale bez rozdziału zawierającego rekomendacje. W takim właśnie zakresie zwróciłem się na piśmie do szefa BBN, co nastąpiło w dniu 30 września 2010 r., podczas rozwiązywania stosunku pracy z biurem. Uznałem, że przynajmniej w takiej formie będę w stanie zaprezentować ważny dokument opinii publicznej w Polsce. Nie była to zatem moja suwerenna decyzja, a forma, jaką narzucił mi BBN. Zgodnie z tymi ustaleniami otrzymałem pisemną aprobatę na opublikowanie dokumentu w takim zakresie, jak zostało mi to wcześniej zasugerowane. Jak każdy zawodowy historyk zawsze staram się publikować dokumenty historyczne w ich pełnym kształcie, a nie w formie okrojonej. Tak było również i w przypadku dokumentu, nad którym pracowałem w BBN. To nie ja zastosowałem cenzurę, wyłączając ostatni rozdział z rekomendacjami z możliwości jego opublikowania. BBN. podejmując polemikę z „Gazetą Polską”, która w ostatnim numerze podjęła temat ostatniego rozdziału z przygotowanego przez mnie dokumentu, nie musi przypisywać mi tej decyzji o jego ocenzurowaniu. Leszek Pietrzak
Wolność (właściwego...) słowa Federaści mają gęby pełne frazesów o „prawach człowieka”, swobodzie głoszenia poglądów i w ogóle… Zza tej uśmiechniętej gęby wyłania się jednak obraz radykalnie odmienny. Jak głosił śp. Henryk Ford: „Każdy może wybrać sobie samochód w dowolnym kolorze – pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”. Otóż dziś też wolno nam wyrażać dowolne poglądy – pod warunkiem, że są to poglądy euro-socjalistyczne. Europa pełną parą zmierza w kierunku ustroju faszystowskiego – a nawet właśnie gorzej: euro-socjalistycznego. Objawia się to pełną kontrolą państwa, – czyli UE i samorządów lokalnych, zwanych tradycyjnie, jak „state” w USA, „państwami” - nad gospodarką, podsłuchiwaniem i szpiegowaniem „obywateli” na każdym kroku – i represjami w stosunku do ludzi głoszących niemiłe euro-socjalistom poglądy. Gdy takie poglądy głoszę federaści – to sprawa jest zrozumiała. Gorzej, gdy prześcigają ich w tym „działacze” organizacyj pozarządowych, (ale dofinansowywanych przez UE i „rządy”) - zwłaszcza takich, które powinny z założenia bronić wolności. Właśnie kolejny rekord na drodze do totalizmu ustanowiła p. Sabina Złotorowicz, działaczka Amnesty International. Zamiast zajmować się tym, by faszystowskie reżymy uwolniły przetrzymywanych w więzieniach polityków (a w Zachodniej Europie siedzi – tylko za poglądy polityczne - kilkadziesiąt osób!!), p. Złotorowicz zażądała, by „placówki publiczne nie mogły być udostępniane osobom, które głoszą poglądy sprzeczne z demokracją i tolerancją.” Konkretnie chodzi Jej o to, że w Miejskim Domu Kultury w Opolu miała się odbyć debata Obozu Narodowo-Radykalnego z p. Pawłem Kukizem. MDK zresztą nie jest w gestii III RP tylko miasta Opola, ale głosicielce totalitaryzmu jest wszystko jedno: ZAKAZAĆ – i tyle! Tymczasem akurat ONR ma rację twierdząc, że d***kracja to reżym „wrogi Cywilizacji Europejskiej, bo za miernik Prawdy przyjmuje wolę większości kierującej się najczęściej niskimi pobudkami”. A ja np. jestem zwolennikiem liberalizmu (bardzo mało praw!), ale wrogiem tolerancji (łamanie tych niewielu przepisów ma być surowo, z karą śmierci włącznie, karane). Rozumiem, że totalistka Złotorowicz też chce mi zabronić głoszenia tego poglądu? Zwracam uwagę p. Złotorowicz, że jeśli ja nie będę wsadzał ludzi do kryminału, to wkrótce „Amnesty Intl” nie będzie miała, co robić. Podkopuje więc Ona gałąź, na której siedzi Jej organizacja... Pisząc poważnie: na tym właśnie polega fundamentalna różnica poglądów między zwolennikami liberalizmu – i zwolennikami tolerancji. Ustrój, w którym byłoby bardzo wiele przepisów i wszystkie byłyby przestrzegane jest niemożliwy: po prostu: nie można by nic robić! Ustrój, w którym przepisów jest bardzo mało, a ich łamanie byłoby praktycznie bezkarne, natychmiast zmieniłby się w pełną anarchię – ze wszystkimi wadami i zaletami tego ustroju. W praktyce mamy, więc do wyboru między ustrojami, w których jest więcej liberalizmu i mniej tolerancji – i tymi, w których (jak obecnie w krajach okupowanych przez Unię Europejską) wszystko regulują tysiące przepisów, „obywatel” czy chce czy nie chce (często nawet o tym nie wiedząc!) łamie ich kilkadziesiąt albo i kilkaset codziennie – za to może mieć błogie przeświadczenie, że co najwyżej dostanie niewielki wyrok z zawieszeniem. No – chyba, że zapomni zapłacić federastom 10 złotych podatku. Wtedy tolerancja reżymu się kończy, – bo, Jak to ujął śp. Jerzy Bernard Shaw: „Kościół anglikański zniesie krytykę 9/10 swoich dogmatów, – ale nie będzie tolerował krytyki 1/10 swoich dochodów...”. Niestety: ja krytykuję nie tylko poglądy stanowiące fundament obecnego, najgłupszego chyba w historii ustroju (który doprowadził do widocznej ruiny całą Europę...), ale i 9/10 (nie 1/10...) dochodów euro-socjalistów. A z tego właśnie utrzymują ONI ten ogromny aparat biurokracji, te pieniądze ONI rozkradają, pasąc się naszymi pieniędzmi. Więc nie ma tu porozumienia: albo my – ludzie pragnący żyć w cywilizacji europejskiej – albo ONI: głosiciele sprzecznego z nią euro-socjalizmu. Wybór jest chyba jasny? JKM
NATO interweniuje w Libii Czytam tekst p/t” Postanowione! NATO bierze na siebie interwencję w Libii Klamka zapadła. NATO przejmuje dowództwo nad wszystkimi operacjami powietrznymi w Libii, łącznie z atakami z powietrza w celu ochrony ludności cywilnej. - NATO zdecydowało dzisiaj o implementacji wszystkich aspektów oenzetowskiej rezolucji nr 1973 w celu ochrony cywilów i obszarów zamieszkanych, zagrożonych atakami reżimu Muammara Kadafiego - powiedział ów dyplomata, zastrzegając sobie anonimowość. Podkreślił, że oznacza to, iż cała libijska operacja militarna koalicji międzynarodowej przechodzi teraz pod kontrolę Sojuszu. Dodał, że przejęcie pełnej kontroli przez NATO od koalicji, której przewodzili dotąd Amerykanie, może potrwać kilka dni. W czwartek NATO podjęło decyzję o przejęciu kontroli nad egzekwowaniem strefy zakazu lotów nad Libią, wcześniej Sojusz wziął na siebie egzekwowanie embarga na dostawy broni do tego kraju. We wtorek w Londynie zbiera się międzynarodowa konferencja na temat Libii, która ma pozwolić ministrom państw NATO "wypracować dalsze wytyczne polityczne i sposoby wdrażania w życie rezolucji 1973" - powiedziała w piątek rzeczniczka Sojuszu Oana Lungescu, dodając, że w konferencji uczestniczyć będzie także sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen. Weźmie w niej udział również szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski.
A teraz czytam tekst Traktatu Północno-Atlantyckiego:
Traktat Północnoatlantycki
Waszyngton, 4 kwietnia 1949 r. Strony niniejszego Traktatu potwierdzają swą wiarę w cele i zasady Karty Narodów Zjednoczonych i swe pragnienie współżycia w pokoju ze wszystkimi narodami i wszystkimi rządami. Są one zdecydowane ochraniać wolność, wspólne dziedzictwo i cywilizacje swych narodów, oparte na zasadach demokracji, wolności jednostki i praworządności. Dążą one do umacniania stabilizacji i dobrobytu na obszarze północnoatlantyckim. Są one zdecydowane połączyć swe wysiłki w celu zbiorowej obrony oraz zachowania pokoju i bezpieczeństwa Dlatego wyrażają one zgodę na niniejszy Traktat Północnoatlantycki.
ARTYKUŁ l Zgodnie z tym, co oświadczono w Karcie Narodów Zjednoczonych, Strony zobowiązują się załatwiać wszelkie spory międzynarodowe, w które mogłyby zostać uwikłane, za pomocą środków pokojowych w taki sposób, aby pokój międzynarodowy, bezpieczeństwo i sprawiedliwość nie zostały narażone na niebezpieczeństwo, jak również powstrzymywać się w swych stosunkach międzynarodowych od użycia lub groźby użycia siły w jakikolwiek sposób niezgodny z celami Narodów Zjednoczonych.
ARTYKUŁ 2 Strony będą przyczyniały się do dalszego rozwoju pokojowych i przyjaznych stosunków międzynarodowych przez wzmacnianie swych wolnych instytucji, przez spowodowanie lepszego zrozumienia zasad, na których te instytucje są oparte oraz przez pobudzanie warunków stabilizacji i dobrobytu. Będą one dążyły do usuwania nieporozumień w swej międzynarodowej polityce gospodarczej i będą popierały współpracę gospodarczą pomiędzy którymikolwiek z nich lub wszystkimi.
ARTYKUŁ 3 Dla skuteczniejszego osiągnięcia celów niniejszego Traktatu Strony, każda z osobna i wszystkie razem, przez stałą i skuteczną samopomoc i pomoc wzajemną będą utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści.
ARTYKUŁ 4 Strony będą się konsultowały, ilekroć zdaniem którejkolwiek z nich zagrożona będzie integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze Stron.
ARTYKUŁ 5 Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub kilka z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uważana za napaść przeciwko nim wszystkim; wskutek tego zgadzają się one na to, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, każda z nich, w wykonaniu prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego przez artykuł 51 Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy Stronie lub Stronom tak napadniętym, podejmując natychmiast indywidualnie i w porozumieniu z innymi Stronami taką akcję, jaką uzna za konieczną, nie wyłączając użycia siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego. O każdej takiej zbrojnej napaści i o wszystkich środkach zastosowanych w jej wyniku zostanie bezzwłocznie powiadomiona Rada Bezpieczeństwa. Środki takie zostaną zaniechane, gdy tylko Rada Bezpieczeństwa podejmie działania konieczne do przywrócenia i utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa.
ARTYKUŁ 6 (1) W rozumieniu Artykułu 5, za napaść zbrojną, wymierzoną przeciwko jednej lub kilku Stronom, uważa się napaść zbrojną: na terytorium którejkolwiek ze Stron w Europie lub Ameryce Północnej, na algierskie departamenty Francji (2), na terytorium Turcji lub na wyspy pod jurysdykcją którejkolwiek ze Stron na obszarze północnoatlantyckim na północ od zwrotnika Raka; na siły zbrojne, okręty lub samoloty którejkolwiek ze Stron znajdujące się na tych terytoriach lub nad nimi, albo na jakimkolwiek innym obszarze w Europie, na którym w dniu wejścia w życie Traktatu stacjonowały wojska okupacyjne którejkolwiek ze Stron, lub też na Morzu Śródziemnym czy na obszarze północnoatlantyckim na północ od zwrotnika Raka.
ARTYKUŁ 7 Niniejszy Traktat nie narusza i nie będzie rozumiany jako w jakikolwiek sposób naruszający przewidziane w Karcie prawa i obowiązki Stron będących członkami Narodów Zjednoczonych, ani też nie narusza szczególnej odpowiedzialności Rady Bezpieczeństwa za utrzymanie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego.
ARTYKUŁ 8 Każda Strona oświadcza, że żadne z wiążących ją obecnie zobowiązań międzynarodowych z którąkolwiek ze Stron lub z jakimkolwiek państwem trzecim nie jest w sprzeczności z postanowieniami niniejszego Traktatu oraz zobowiązuje się do niezaciągania żadnych zobowiązań międzynarodowych sprzecznych z niniejszym Traktatem.
ARTYKUŁ 9 Strony niniejszym ustanawiają Radę, w której każda z nich będzie reprezentowana, w celu rozpatrywania spraw dotyczących realizacji niniejszego Traktatu. Rada będzie zorganizowana w taki sposób, żeby mogła zbierać się szybko w każdym czasie. Rada utworzy takie organy pomocnicze, jakie okażą się konieczne; w szczególności utworzy ona natychmiast komitet obrony, którego zadaniem będzie zalecanie środków potrzebnych do wykonania postanowień artykułów 3 i 5.
ARTYKUŁ 10 Strony mogą, za jednomyślną zgodą, zaprosić do przystąpienia do niniejszego Traktatu każde inne państwo europejskie będące w stanie popierać zasady niniejszego Traktatu i przyczyniać się do bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego. Każde państwo w ten sposób zaproszone może stać się Stroną Traktatu, składając Rządowi Stanów Zjednoczonych Ameryki dokument przystąpienia. Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki powiadomi każdą ze Stron o złożeniu każdego takiego dokumentu przystąpienia.
ARTYKUŁ 11 Niniejszy Traktat będzie ratyfikowany, a jego postanowienia zostaną wprowadzone przez Strony w życie zgodnie z ich procedurami konstytucyjnymi. Dokumenty ratyfikacyjne będą możliwie jak najrychlej złożone Rządowi Stanów Zjednoczonych Ameryki, który o każdym złożeniu będzie powiadamiał wszystkich pozostałych sygnatariuszy. W stosunkach pomiędzy państwami, które go ratyfikowały, Traktat wejdzie w życie, gdy tylko zostaną złożone ratyfikacje większości sygnatariuszy, włączając w to ratyfikacje Belgii, Francji, Holandii, Kanady, Luksemburga, Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa, a w stosunku do innych państw z chwilą złożenia ich ratyfikacji (3).
ARTYKUŁ 12 Po upływie dziesięcioletniego okresu obowiązywania Traktatu lub kiedykolwiek po upływie tego okresu Strony, na żądanie którejkolwiek z nich, porozumieją się z sobą w celu dokonania przeglądu Traktatu, uwzględniając czynniki, które w tym czasie będą mogły mieć wpływ na pokój i bezpieczeństwo na obszarze północnoatlantyckim, w tym rozwój zarówno powszechnych, jak i regionalnych porozumień, zawartych zgodnie z Kartą Narodów Zjednoczonych, a mających na celu zachowanie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego.
ARTYKUŁ 13 Po dwudziestoletnim okresie obowiązywania Traktatu każda ze Stron może zeń wystąpić po upływie roku od zawiadomienia o swym wypowiedzeniu złożonym Rządowi Stanów Zjednoczonych Ameryki, który powiadomi Rządy innych Stron o złożeniu każdego zawiadomienia o wypowiedzeniu.
ARTYKUŁ 14 Niniejszy Traktat, którego teksty angielski i francuski posiadają jednakową moc, będzie złożony w archiwach Rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jego należycie uwierzytelnione odpisy zostaną przez ten rząd przekazane rządom innych sygnatariuszy. W wersji poprawionej zgodnie z artykułem 2 Protokołu do Traktatu Północnoatlantyckiego o przystąpieniu Grecji i Turcji. 16 stycznia 1963 r. Rada stwierdziła, że w odniesieniu do byłych algierskich departamentów Francji stosowne klauzule niniejszego Traktatu stały się nieważne z dniem 3 lipca 1962 r. Traktat wszedł w życie 24 sierpnia 1949 r., po złożeniu dokumentów ratyfikacyjnych przez wszystkich sygnatariuszy.I proszę mi powiedzieć, na które z Państw-Stron NATO napadła Libia? Na jakiej podstawie, więc NATO – sojusz obronny – napadł na Libię? Ja nie mam nic przeciwko temu, by USA zrobiło z Libii kaszkę manną, by UK bombardowało Trypolis pięć razy dziennie, Francuzi zrzucili tam wszystkie trzy swoje bomby atomowe, a Włosi posłali tam czterdzieści orkiestr pułkowych. Natomiast NATO, jako takie nie może prowadzić w Libii żadnych działań. Byłem zwolennikiem wstąpienia Polski do NATO, – bo zakładałem, że jest to sojusz państw cywilizowanych, szanujących przynajmniej swoje własne prawo. Myliłem się – jak widać. JKM
Przykry wybór. I jeszcze o "czasie letnim" Jeśli JE Barak Hussein Obama wypowiedział był Libii wojnę bez zgody Kongresu – to popełnił był przestępstwo federalne kwalifikujące Go do impeachmentu...ale jeśli posłał samoloty na Libię nie wypowiadając wojny, to zgodnie z Konwencją Haską powinien być ścigany jako zbrodniarz wojenny – i powieszony; z całym szacunkiem - należnym Laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla że dziś bardzo mało? Ale na portalu ( http://korwin-mikke.pl ) na ten temat akurat bardzo dużo...
PS. Odnośnie dyskusji o „czasie letnim” - który uważam za wynalazek absolutnie idiotyczny. Tym się różniący od komunistycznego „zawracania rzek, by płynęły w druga stronę”, że tu zawraca się kontynent, by rzeka płynęła jak dawniej. Jest to zmiana wirtualna, więc pozornie „nic nie kosztuje” - i wszystko jedno, czy zawraca się Ob z Irtyszem – czy odwraca się Azję Dekanem na północ. A ponadto nie rozumiem, co to daje? Ludzie idą do pracy wcześniej korzystając ze światła słonecznego... OK – ale za to wcześniej idą spać – a mogliby korzystać dłużej ze światła słonecznego! Słońce nie tylko wstaje przeciez wczesniej – ale i zachodzi później!! Komuniści po prostu widzą, ze Ludź Pracy wstał wcześniej i oszczędza. To, ze nie oszczędza człowiek po pracy go nie interesuje; komunista człowieka po pracy po prostu nie zauważa! A jeśli ktoś chce oszczędzać tylko na Człowiekach Pracy, to ostatecznie prościej zamiast przesuwać czas kazać ludziom przychodzić do pracy godzinę wcześniej... Urzędom państwowym, kolejom i innym godziny poprzesuwać. I będą musieli się dostosować... Że nie będą chcieli? A kto zabroni właścicielom firm teraz, po wprowadzeniu „czasu letniego”, przesunąć godziny pracy w druga stronę, by ten efekt zniwelować? A co do skutków fizjologicznych... Ja w ogóle nie wiem, co jest przyczyną zaburzeń rytmu. Podejrzewam jednak, że w tej kwestii badania były przeprowadzone. Tyle, że ich nie znam, – więc pytam wszechwiedów. Nie wiem, na przykład, czy zaburzenia wystąpią u człowieka, który przyleci do Nowego Jorku i będzie tam żył wedle czasu polskiego? Czy wystąpią u człowieka, który nie tylko będzie żył w Nowym Jorku wg. czasu polskiego, – ale w dodatku cały czas w sztucznym świetle, imitującym cykl światła słonecznego w Polsce? Robi się dziś dziwaczne, nieraz absurdalne badania, (bo „pracownicy nauki” muszą jakoś zapracować na granty...); dlatego uważam, że zaproponowane przeze mnie badania różnicy w funkcjonowaniu organizmu po odbyciu trzygodzinnej podróży pociągiem wzdłuż równoleżnika i wzdłuż południka mogą dać interesujące rezultaty. JKM
Improwizacja i metodyczność No i powiedzcie Państwo sami – jakże tu nie podkreślać zalet biedy, zwłaszcza w sytuacji, gdy operacja ochraniania bezbronnych libijskich cywilów weszła nie tyle może z decydującą, co kłopotliwą fazę? Jak wiadomo, premier Tusk zdecydował, że nasz nieszczęśliwy kraj nie weźmie w tej operacji udziału. Nie dlatego bynajmniej, że swego w niej udziału odmówiła Nasza Złota Pani Aniela – co to, to nie. Ta decyzja premiera Tuska, podobnie zresztą jak wszystkie inne, jest absolutnie suwerenna, tak samo, jak decyzja generała Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego, za którą – jak pamiętamy – Konstanty Czernienko dał mu platynowo-złoty Order Lenina. Warto jednak zapoznać się bliżej z uzasadnieniem tej suwerennej decyzji. Decydującym argumentem była okoliczność, że Polska tak bardzo jest zaangażowana w Afganistanie, iż nie stać ją na otwarcie jeszcze jednego frontu. Misja humanitarna – aaa, to co innego – a zwłaszcza – pomoc w przeprowadzeniu w Libii transformacji ustrojowej. Może się powtarzam, ale jestem pewien, że pułkownik Kadafi miał w Libii tylu tajnych współpracowników, że nie ma mowy, by transformacja ustrojowa alla polacca się tam nie udała. Zanim jednak do tego dojdzie, „grupa kontaktowa” będzie musiała zdecydować, co zrobić z tamtejszym tyranem. Francja, w której marksiści opanowali edukację i media, najwyraźniej myślała, że zgodnie z nieubłaganymi strofami „Międzynarodówki” libijski tyran będzie „drżał” – jak to czynią w takich sytuacjach tyrani, tymczasem – nic z tych rzeczy. Nie tylko nie „drży”, to znaczy – może tam i drży – ale na zewnątrz się odgraża. Co więcej – mimo pokojowych nalotów i bombardowań okazuje się, że nadal są tam jakieś wojska „wierne Kadafiemu”, co najwyraźniej zaczyna konfundować ochotniczych wykonawców rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, bo żaden z nich nie kwapi się do objęcia dowodzenia tą operacją i wzięcia za nią odpowiedzialności. W rezultacie Alain Juppe, od 27 lutego br. francuski minister spraw zagranicznych, na poczekaniu kombinuje jakieś karkołomne formuły o „grupie kontaktowej”, co to będzie korzystała ze „wsparcia” NATO i Unii Europejskiej.
Potwierdza to starą prawdę, że pośpiech jest wskazany jedynie w dwóch przypadkach: przy biegunce i przy łapaniu pcheł – natomiast przy budowie nawet kieszonkowego imperium w postaci Unii Śródziemnomorskiej, wskazane byłoby poprawienie proporcji między przygotowaniem, a improwizacją. W dodatku Nasza Złota Pani Aniela najwyraźniej awantury tej nie pochwala, podobnie jak zimny rosyjski czekista Putin, więc cóż innego przystoi w tej sytuacji czynić premieru Tusku, jak suwerennie trzymać się od niej z daleka? Któż jednak może z całą pewnością powiedzieć, że gdyby rząd miał więcej pieniędzy, to nie uległby pokusie podstawienia nogi w miejscu, gdzie kują konie? Pewności takiej nie ma zwłaszcza, że politycy PiS i PJN, co prawda – z drugiej ligi, ruszyliby na Libię bez wahania, nawet gdyby mieli do tyrana strzelać bez prochu. Wszystko to pokazuje, że bieda staje się dla naszego nieszczęśliwego kraju prawdziwym błogosławieństwem, ratując go, a to przed pakowaniem pieniędzy w „sektor finansowy”, to znaczy – w rozmaitych grandziarzy, a to przed podłączeniem się do „grupy kontaktowej” bez najmniejszych nadziei na dopuszczenie do podziału łupów po tyranie – o ile, ma się rozumieć, udałoby się go z Libii wykurzyć i nastręczyć tamtejszym bezbronnym cywilom jakiegoś „naszego sukinsyna”. Jakiż inny wniosek można wyciągnąć po deklaracji byłego ministra obrony Janusza Onyszkiewicza, według którego operacja w Libii na pewno nie jest wojną o ropę? Ciekawe, skąd Janusz Onyszkiewicz może wiedzieć takie rzeczy i to w dodatku – „na pewno” - skoro nie słychać, by ani prezydent Obama, ani prezydent Sarkozy, ani premier Berlusconi mu się zwierzali? Nie tylko zresztą oni. Nie zwierza się mu również rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew, który ponoć osobiście zakazał przedstawicielowi Rosji wetowania rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie zakazu lotów nad Libią. Prezydent Miedwiediew skrytykował nawet premiera Putina, kiedy ten powiedział, że libijska operacja przypomina średniowieczne wyprawy krzyżowe. Najwyraźniej musi wiedzieć coś, czego nie wie, albo czego nie docenia premier Putin – a czego mógł dowiedzieć się podczas ubiegłorocznego szczytu w Deauville. Co prezydent Sarkozy oraz Nasza Złota Pani Aniela mu obiecali w zamian za powściągliwość wobec francuskiej próby wykrojenia sobie ze światowego tortu własnego kieszonkowego imperium? Bo przecież o tym, by uczynił to bezinteresownie chyba nie ma mowy, nieprawdaż? Obawiam się, by ceny za tę lojalność prezydenta Miedwiediewa nie musiał zapłacić nasz nieszczęśliwy kraj, który w związku z tym znowu będzie musiał podjąć jakąś suwerenną decyzję. Na razie suwerenną decyzję podjął minister Sikorski, kierując pod adresem władz litewskich notę wyrażającą niezadowolenie z powodu uchwalenia przez tamtejszy parlament ustawy zagrażającej tamtejszemu polskiemu szkolnictwu. Warto podkreślić, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych, podobnie jak Kongres Polonii Amerykańskiej, zostały wyrwane z drzemki dzięki panu Jackowi Marczyńskiemu z Waszyngtonu, który niezmordowanie bombardował w tej sprawie listami rozmaite amerykańskie osobistości, spośród których jedne nie reagowały, ale inne – owszem, jak najbardziej. Pokazuje to – po pierwsze – jak wiele może uczynić nawet jeden człowiek, a po drugie – że sugestie, jakie padły na niedawnym Walnym Zebraniu USOPAŁ, by Polonia przyszła naszemu nieszczęśliwemu krajowi „z odsieczą”, nie były bezpodstawne. Kto wie, czy to nie jest właśnie przyczyna, dla której tubylczy kacykowie i ich trefnisie tak na ten USOPAŁ ujadają, że „antysemityzm” i w ogóle. „Nasze grzechy, ciągle te same i nudne, zadomowiły się w nas” – śpiewał Stanisław Sojka. Doprawdy, za pieniądze, jakie doją z państwowej telewizji, trefnisie mogliby wykazać się większą inwencją. Tymczasem – jakaś fiksacja na punkcie Żydów; tylko antysemityzm i antysemityzm – jakby nie było na świecie np. Eskimosów. Być może jednak nie chcą, bo spekulują na to, iż festiwal „światowej sławy historyka”, jaki właśnie rozpoczął się w związku z pojawieniem się „Złotych żniw” w księgarniach, musi zakończyć się jakimś efektownym politycznym finałem w ramach scenariusza rozbiorowego. Na taką możliwość wskazywałoby również zalecenie, jakie Prokurator Generalny, pan Andrzej Seremet, skierował do swoich podwładnych, by z większą uwagą i surowością traktowali przestępstwa na tle antysemickim. Niby nic – ale w kontekście decyzji podjętej niedawno przez izraelski rząd o uruchomieniu programu rewindykacji „mienia żydowskiego” w Europie Środkowej, polecenie to znakomicie wpisuje się w taki scenariusz, sprzyjając nie tylko obezwładnieniu polskiej opinii publicznej, ale również donosicielstwu, które i teraz, dzięki coraz liczniejszym „organizacjom pozarządowym”, zatroskanym kondycją sumienia naszego mniej wartościowego tubylczego narodu, rozwija się co najmniej tak dynamicznie, jak dług publiczny. Ciekawe, czy w języku hebrajskim istnieje jakiś odpowiednik folksdojcza. Jeśli tak, to jak najszybciej powinniśmy sobie to określenie przyswoić, bo kandydatów z pewnością nam nie zabraknie. SM
CENA HONORU „Wytaczane przeciw Panu zarzuty są bezpodstawne. Działał pan w ramach prawa i w granicach własnych kompetencji. Nikogo pan nie skrzywdził i nie wyrządził żadnej szkody, ani osobie, ani sprawie. Nie popełnił żadnego przestępstwa! Tę szkodę może pan wyrządzić teraz, jeśli się pan podda nagonce. Uznają, że tak można, że jeśli się chce kogoś politycznie zaatakować, to można do tego celu użyć prokuraturę i zastosować każde, nawet najbardziej absurdalne paragrafy. (…)Wierzy Pan w sprawiedliwość? Jako były sędzia oczywiście też w nią wierzę. Ale nie przesadnie. Mam wrażenie, że w sprawach politycznych Temida nie zawsze jest ślepa. Zdarza się, że widzi więcej niż trzeba. Rozumiem ten odruch - staję z podniesionym czołem, nie chowam się za immunitet, niech mnie sądzą! Pewnie na Pana miejscu miałbym to samo. Ale to jest oskarżenie polityczne. Nie poddanie się takiemu oskarżeniu nie jest chowaniem się za immunitet.” Te słowa napisał przed trzema laty sędzia Janusz Wojciechowski, były prezes NIK-u, w reakcji na decyzję Zbigniewa Ziobry o zrzeczeniu się immunitetu poselskiego. Niestety, Ziobro nie posłuchał rady doświadczonego praktyka i zadeklarował, że zamierza „z podniesionym czołem stanąć przed sądem, bo prawda zwycięży”. Za to „zwycięstwo prawdy” poseł PiS-u zapłacił dwoma latami wędrówek po prokuraturach i rolą „czarnego charakteru” w medialnej kampanii pomówień i oszczerstw. Tylko on sam wie, jak wielka była to cena. Osobą, która namawiała wówczas Ziobrę do porzucenia immunitetu, był Bronisław Komorowski. Marszałek Sejmu, który sam nigdy nie miał odwagi zmierzenia się z prawdą, perorował: „Mam nadzieję, że pan Ziobro skorzysta z mojej rady, że najlepszym rozwiązaniem, stosowanym bardzo często przez bardziej przyzwoitych posłów, jest samo rezygnacją z immunitetu”. Byłem wówczas zwolennikiem wyboru dokonanego przez Ziobrę, wbrew tym, którzy twierdzili, że źle zrobił, podając się nagonce i ulegając politycznemu odwetowi. Porównując postawę posła PiS –u, z postępowaniem Komorowskiego napisałem: „Oddając immunitet Ziobro zachował się jak człowiek naiwny, pryncypialny i politycznie niedojrzały, – czyli tak właśnie, jak zachowuje się każdy człowiek honoru, mający w sobie dość siły, by stanąć twarzą naprzeciw chamskiego bezprawia. Mówiąc „prawda zwycięży” – naraził się na śmieszność, na słuszny zarzut politycznej naiwności i ideowej ślepoty, na gromkie naigrywania medialnych mędrków i pełne cynizmu obelgi pospólstwa. I tak właśnie być powinno, byśmy mogli zobaczyć – z jednej strony, jak zachowuje się człowiek honoru, z drugiej zaś – jak wygląda pospolity tchórz. Bez zestawienia, tych właśnie dwóch postaci, lekcja z zakresu staroświeckiego słowa „honor”, nie mogłaby się odbyć. „ Dziś decyzję człowieka honorowego podjął Jarosław Kaczyński, zrzekając się immunitetu w sprawie procesu o zniesławienie, wytoczonego przez Romana Giertycha. Nie trzeba słuchać wypowiedzi posłów PO chwalących decyzję Kaczyńskiego, by wiedzieć, że prezes PiS-u popełnił wyjątkowo poważny błąd, którego skutki mogą zaważyć na wynikach wyborów parlamentarnych. Jeśli jeszcze przed trzema laty byłem przeświadczony, że obowiązkiem człowieka honoru jest obrona wobec fałszywych zarzutów oraz otwarta walka o dobre imię, dziś – po doświadczeniach rządów PO i traumie tragedii smoleńskiej, jestem przekonany, że zasad tych nie wolno używać w stosunku do zgrai, która opanowała życie publiczne III RP. Co więcej – obowiązek człowieka honorowego polega dziś na uczynieniu wszystkiego, by uwolnić Polskę od obecności ludzi pokroju Komorowskiego i Tuska. W przypadku polityka tej miary, jak Jarosław Kaczyński, jest to powinność nałożona zaufaniem i poparciem milionów obywateli, którzy mają prawo oczekiwać życia w suwerennym państwie. Dla nich Kaczyński jest symbolem nadziei na wolną Polskę.
Niezależnie od motywacji leżących u podstaw tej decyzji, możemy być pewni, że proces polityczny Kaczyński kontra Giertych zostanie wykorzystany do osłabienia partii opozycyjnej i posłuży jako pretekst do prowadzenia kampanii oszczerstw i dezinformacji. Oddając immunitet, Jarosław Kaczyński przyjął dobrowolnie rolę podsądnego w procesie wytoczonym przez człowieka pozbawionego honoru i zdał się na wolę „aparatu sprawiedliwości” służącego interesom grupy rządzącej. I choć polityka ludzi prawych musi wspierać się na niewzruszalnych zasadach, uważam, że nie wolno stosować ich w walce z kimś, kto nie zasługuje na miano godnego przeciwnika, kto posługuje się fałszem, zdradą i przemocą, a z własnego państwa uczynił obce dominium. Gdy mamy do czynienia z władzą totalną, wspartą na osłonie propagandy i grze służb specjalnych, walczącą z opozycją przy pomocy aparatu państwa – nie można być wiernym regułom demokracji i zasadom honoru. Czy nazwiemy to pragmatyzmem, miarą mądrości i skuteczności politycznej, walka z tą władzą wymaga „sprytu lisa i siły niedźwiedzia”, nie zaś „czystości gołębia”. Środki, które trzeba użyć muszą być diametralnie inne, od tych stosowanych w dojrzałych demokracjach. Zabójstwo polityczne w Łodzi, zastraszanie współpracowników Macierewicza, gra służb wokół rodziny Kaczyńskich, pobicie dziennikarza – stanowią zaledwie preludium przed zdarzeniami, jakie czekają nas w okresie przedwyborczym. Jeśli Jarosław Kaczyński trafnie definiuje obecne rządy i dostrzega grozę naszego położenia, nie może sądzić, że wytoczony mu proces nie zostanie wykorzystany przeciwko niemu, a spektakl, jaki urządzą rządowe media nie posłuży do zdyskredytowania go w okresie wyborczym. Nie ma też żadnej pewności, że rezygnując z immunitetu poselskiego nie naraża się na inne zarzuty i represje. Dając przeciwnikowi ten oręż, już dziś staje się potencjalną i dobrowolną ofiarą. Obyśmy nie zapłacili za to ceny nazbyt wysokiej. Aleksander Ścios
Ziemkiewicza pochwała męskości Rafała Ziemkiewicza „Wkurzam salon” to dobra lektura. Można ją połknąć w jeden wiosenny wieczór, dobrze się przy tym bawić, a przy okazji przemyśleć kilka spraw. Wywiad Rafała Geremka z Rafałem Ziemkiewiczem wciąga. Kiedy już się do niego siada trzeba mieć zarezerwowanych kilka godzin. I to nie, dlatego, byśmy dowiadywali się czegoś nowego, ale dlatego, że – jak każdy tekst RAZ-a - także ta książka wciąga i nie pozostawia obojętnym. I to od samego początku, gdy Ziemkiewicz tłumacząc się ze swoich opowieści o byciu ze wsi przyznaje, że w istocie to jest z Piaseczna, a w zasadzie z Warszawy. A często deklarowana wiejskość to zwyczajne uznanie, że jak niemal każdy w naszym kraju ma wiejskie, a nie szlacheckie czy inteligenckie pochodzenie. „Nie to mieszczan, ni to szlachta, rodem ze wsi, żyje w miastach – jak śpiewał Andrzej Rosiewicz” - deklaruje Ziemkiewicz i dodaje: „Ale jest jedna, przemożna emocja, której doświadczam. Jak to pisał Kazimierz Przerwa Tetmajer: «wolę polskie gówno na polu niż fijołki w Neapolu». Nie idealizuję tego Polactwa, ale jestem jednym z nich i jestem z nim. Wierzę, że po raz kolejny w naszych dziejach uda mu się z dzisiejszego skundlenia otrząsnąć”.
Hymn na cześć ojca A dalej jest równie mocno, gdy autor „Michnikowszczyzny” tłumaczy, że jednym z głównych powodów obecnego kryzysu w Polsce jest brak prawdziwych mężczyzn. Prawdziwych to znaczy takich, którzy zamiast marzyć, oddawać się mrzonkom potrafią twardo rachować, oceniać swoje możliwości, ale przede wszystkim pracować dla własnej rodziny. Obrywa się jednak nie tylko „romantykom”, ale także „wiecznym chłopcom”, którzy stali się wzorcami kulturowymi. Kilka ostrych słów poświęca Ziemkiewicz także typowym polskim matkom, które wszystkiego dzieciom zakazują i wiecznie się na nie wydzierają. „... media próbują stworzyć wrażenie, bo tak jest ideologicznie, że to mężczyzna jest głównym zagrożeniem dla dziecka, bo może je bić i molestować seksualnie. Nigdy nie mówią, że większym zagrożeniem dla dziecka jest mamusia albo nadopiekuńcza albo rozchwiana emocjonalnie; raz obsypuje dzieciaka pieszczotami i pozwala mu na wszystko, a raz bez widocznej przyczyny rozpruwa na niego bez sensu mordę. Tatusiowy klaps na pewno zaszkodzi dziecku mniej niż matczyne wrzaski. A wystarczy wyjść do supermarketu, by zobaczyć, jak przeciętna polska mamusia traktuje swoje dzieci: wrzeszczy, szarpie, popycha” - przekonuje Ziemkiewicz, gloryfikując rolę ojca. Ta gloryfikacja przewija się zresztą przez cały wywiad. Rafał Ziemkiewicz, – co wcale nie jest w Polsce takie częste, i co jest zapewne jedną z przyczyn jego odmienności – wyznaje, że został ukształtowany i uformowany przez ojca o wiele mocniej niż przez matkę. Jest on, zatem nie tyle typowym polskim „mamusi synkiem”, jakich pełno na ulicach, w redakcjach, ale i na parafiach (niestety), ale raczej kimś, kogo wychował i ukształtował kochający, ale i będący źródłem autorytetu mężczyzna. „Wkurzam salon” jest zaś wielkim hołdem, (choć raczej niewyrażonym wprost) składanym własnemu ojcu. Hołdem, który – niestety – nieczęsto gości w polskim myśleniu, gdzie docenia się tylko macierzyństwo.
Wolę mieć przerąbane w prawdziwym Kościele Ten męski, mocno zakorzeniony w chłopskim (w najlepszym, a nie koniecznie współczesnym znaczeniu tego słowa) punkt widzenia dostrzec można także w stosunku Rafała Ziemkiewicza do religii. Nie ma w nim jakichś wielkich mistycznych wzlotów, (co zresztą specjalnie dziwne nie jest), nie ma silnych emocji, jest za to przywiązanie do czegoś i Kogoś, kto zakorzenia, pozwala podnosić się z upadków i jest realnym punktem odniesienia. Nie jest przy tym Ziemkiewicz, co zresztą sam przyznaje, katolikiem wzorcowym („fundamentalista – rozwodnik,”, jak sam siebie określa), ale przynajmniej w kilku sprawach przykład mogliby z niego brać także zawodowi katolicy, szczególnie ci, którym bliska jest koncepcja „katolicyzmu, ale”. I nie jest to opinia przesadzona. Jednym z najmocniejszych fragmentów tej rozmowy są słowa Rafała Ziemkiewicza o tym, jak traktuje fakt, że nie może przystępować do komunii świętej. Zaczyna się od żalu, że Kościół nie wypracował spójnej postawy wobec dwóch milionów (w Polsce) swoich wiernych, którzy się rozwiedli. A potem jest mocne, ważne wyznanie. „Tu moje osobiste interesy rozchodzą się z tym, co uważam za dobro wspólne. Wolałbym zwyczajnie iść do komunii i móc uczestniczyć w pełni sakramentów, ale z drugiej strony wolę mieć przerąbane w prawdziwym Kościele, niż być chwalonym przez jakichś ekumenicznych pajaców, którym chodzi głównie o moje składki. Nie zapiszę się do jakiegoś fanklubu Jezusa, który niewiele różni się od fanklubu Jurka Owsiaka; to już wolę być ekskomunikowany, ale przez Kościół z prawdziwego zdarzenia. Bo Jego człowiek potrzebuje tak jak żeglarz latarni morskiej. Ona musi być i świecić, choćby z daleka, żeby się można było według tego światła zorientować. Ja wierzę, że Jezus dał Kościołowi, jak to się teologicznie nazywa – depozyt wiary – i ów skarb ma być przechowany właśnie w tej niezmienionej postaci, bo stanowi on stały punkt odniesienia dla wszystkiego. A jaki sens ma latarnia morska na kółkach? Że będzie ją ktoś za mną popychał, bo sobie ubzdurał, że musi z tym światłem być jak najbliżej mnie? A na cholerę mi coś takiego” - dosadnie komentuje Ziemkiewicz. I trudno nie stwierdzić, że to się właśnie nazywa męska postawa. Zawaliłem coś (sam Ziemkiewicz tak to określa), zaniedbałem, to ponoszę konsekwencję, a nie użalam się nad sobą i domagam zmiany. Aż trudno nie zestawić tych słów z postulatami niemieckich teologów czy świeckich, którzy domagają się zmiany nauczania, żeby im było lepiej... W tej kwestii to ów fundamentalista - rozwodnik jest o wiele bardziej katolikiem, niż stu kilkudziesięciu niemieckich profesorów teologii.
Potrzeba endecji Pochwała męskości, co też nie jest jakąś szczególną nowością, prowadzi Ziemkiewicza do potulatów zrewidowania fundamentów polskiego myślenia politycznego. Trzeba zrezygnować z mesjanizmu, romantyzmu, piłsudczyzny na rzecz opartego na realizmie myślenia politycznego Dmowskiego – sugeruje autor „Polactwa”. Ale zawiodą się ci, którzy chcą dostrzegać w nim apologetę przedwojennej endecji. On odwołuje się raczej do podstaw tego myślenia, odrzucając to wszystko, co jego zdaniem jest błędne. Tak jest z antysemityzmem, który współcześnie jest nie tylko błędem, ale przede wszystkim skrajną głupotą, która w polityce jest zbrodnią. „... dziś w świecie dokniętym traumą Holokaustu, w czasach, gdy jednym z ważniejszych uwarunkowań światowej polityki jest konfrontacja państwa żydowskiego ze światem arabskim, w Polsce przeturlanej kilkaset kilometrów na zachód i praktycznie pozbawionej mniejszości żydowskiej, polityczny antysemityzm jest skrajną głupotą. A głupota, zgódźmy się przynajmniej, co do tego, jest tradycji Dmowskiego jak najbardziej obca” - deklaruje Ziemkiewicz. I przekonuje, że istotą endeckości jest uznanie, że patriotyzm nie jest kwestią uczuć czy emocji, ale praktyki. „Potrzebujemy Polski, bo tylko ona jest nam w stanie zapewnić bezpieczeństwo, dostatek i ugruntować podstawy wspólnoty” - przekonuje, a potem przetacza się publicystycznym walcem po „cierpieniu za miliony”. I choć najprościej byłoby ulec temu ziemkiewiczowskiemu myśleniu – to jednocześnie trudno nie zadać pytania, czy Polska bez cierpienia za miliony, bez stawiania krzyży i odważnego znoszenia represji pozostałaby do końca sobą? Polska z marzeń Dmowskiego, to w istocie jakiś inny kraj, którego nie ma. Ziemkiewicz tak daleko nie idzie, ale pytanie zadane powyżej pozostaje aktualne... A piszę to z pełną świadomością tego, że romantyzm czy tradycja insurekcyjna często wyrastała nie z prawdziwej męskości, a z chłopięcodziewczęcych marzeń wiecznych Piotrusiów Panów... I dlatego stawiam pytanie, jak pojednać to, co piękne i wspaniałe w polskiej tradycji z pochwałą prawdziwej męskości, która potrafi się wycofać, kiedy trzeba i nie idzie na stracenie? I uzupełniam je o jeszcze jedno: czy przetrwalibyśmy, jako wspólnota narodowa w kształcie rzeczywiście nam właściwym – gdybyśmy nie byli straceńcami i romantykami? Tomasz P. Terlikowski