169

OSZCZERCY Friszke i Rybicki to dwie czołowe pięści szerokiego frontu jednoczącego postkomunistów, esbeków, agentów i wszystkich przeciwników uczciwych badań naukowych najnowszej historii Polski. Żeby III RP trwała, tacy ludzie jak Friszke czy Rybicki muszą zniszczyć IPN, Z tygodniowym opóźnieniem obejrzałem w TVP Polonia program Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”, poświęcony książce Andrzeja Friszke Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi. Sama dyskusja była mało ciekawa, a to za sprawą autora, który przed krytycznymi argumentami Piotra Semki wobec tezy, według której Kuroń odegrał rolę zbawczą dla biernego i posłusznego społeczeństwa, krył się za argumentem, że to jest książka o Kuroniu, a nie o społeczeństwie. Metoda obrony „na strusia” kompromituje autora, ale trudno się dziwić, że historyk, który w służbie „salonu” potężnie się napocił, żeby z bardzo papierowych kwiatów upleść „wiązankę na grób Jacka”, nie ma odwagi do wzięcia odpowiedzialności za swe krętactwa i przeinaczenia. Ci, którzy go za nie chwalą, powinni zrozumieć, że wiązanka tak beznadziejnie sztuczna i martwa obraża pamięć zmarłego, który podlega wielu oskarżeniom, ale nie temu, że był tchórzem. Istota metody Friszkego ujawniona została dopiero na koniec programu, gdy po kilkakroć wykrzykiwał, że Paweł Zyzak w swojej książce o Lechu Wałęsie dopuścił się oszczerstw. Pospieszalski ujawnił wówczas, że to właśnie Friszke posługuje się ordynarnym oszczerstwem. Chodziło o to, że Friszke, bojąc się wystąpić w programie razem z dr. Sławomirem Cenckiewiczem, rozpowszechniał kłamstwo, jakoby Cenkiewicz był oficerem służb specjalnych. Friszke nie zaprzeczył słowom Pospieszalskiego, czym je potwierdził. Niedawno podobni Friszkemu domagali się odebrania Zyzakowi tytułu magistra, nasyłali kontrole na Uniwersytet Jagielloński, pałowali książkę, odmawiając jej przeczytania. Friszke jest profesorem, pracownikiem Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, wykładowcą Collegium Civitas, beneficjentem licznych zaszczytów w kraju i za granicą. Jaka teraz będzie reakcja PAN i CC? Obawiam się, że godna moralności koterii, której Friszke wiernie służy. Podczas programu wydarzyła się jeszcze jedna podłość. Gdy pokazano, jak Zyzak, z powodu autoryzowanego przez premiera Tuska zakazu otrzymania innej pracy, został zepchnięty do pracy fizycznej w supermarkecie, Arkadiusz Rybicki powiedział, że nie ma co Zyzaka żałować, ponieważ ten dobrze na tym wyszedł, bo później otrzymał stypendium z Ameryki. Rybicki był przed laty wśród opluwanych przez propagandę komunistyczną. Telewizyjne szuje i kanalie głosiły wtedy, że krytycy PRL to „oszczercy, którzy świetnie sobie żyją za pieniądze płynące z Ameryki”. Dzisiaj poseł na sejm III RP powtarza tę samą argumentację. Friszke i Rybicki to dwie czołowe pięści szerokiego frontu jednoczącego postkomunistów, esbeków, agentów i wszystkich przeciwników uczciwych badań naukowych najnowszej historii Polski. Żeby III RP trwała, tacy ludzie jak Friszke czy Rybicki muszą zniszczyć IPN, uniemożliwić ujawnienie bezpośredniego związku między strukturami PRL, a obecnymi elitami władzy. Friszke pamięta, że gdy tworzono IPN, zobowiązano się do „niekaralności Jaruzelskiego, Siwickiego i Kiszczaka”. Niekaralność sowieckiego namiestnictwa i ich ludzi jest pierwszym warunkiem bezpieczeństwa dla środowisk dominujących w polskim życiu publicznym i z krótkimi tylko przerwami  rządzących Polską od czasów Okrągłego Stołu. Drugim warunkiem jest niepodejmowanie przez IPN i uniemożliwienie innym historykom  prowadzenie zorganizowanych badań nad agenturą SB i WSW, a szczególnie tą jej częścią, jaka stała na czele tzw. transformacji ustrojowej, która ułatwiła postkomunistom rozkradzenie majątku narodowego i, dzięki dominacji w mediach, skutecznie kontrolowała nastroje społeczne. Sformułowane publicznie oszczerstwo, jakoby bez aktywności Kuronia i Michnika, bez walterowców i komandosów, Polacy nie zdobyliby się na sprzeciw wobec komunizmu, jest fundamentem twierdzenia o braku alternatywy dla konieczności zawarcia „kontraktu” przez „konstruktywną opozycję” z sowieckim namiestnictwem PRL. Żeby to oszczerstwo skutecznie rozpowszechniać, Friszke z Rybickim muszą eliminować z życia publicznego uczciwych badaczy, doprowadzić do przejęcia kontroli nad IPN i wziąć historyków za mordę. Kto im powie, że stoją tam, gdzie stało ZOMO? Krzysztof Wyszkowski

Jeszcze Wrocław, czy już Breslau? Od lutego do maja 1945 trwały zacięte walki o przemianowany w twierdze Wrocław. Te krwawe walki zakończyły się powrotem do Polski i Wrocławia, i całego Śląska, Pomorza i Wielkopolski. Dzisiaj, po 60 latach, powoli, powoli takie miasta jak Wrocław, Szczecin czy Gdańsk staja się coraz mniej polskie. Przywraca się ich rzekomy dawny, niemiecki charakter, propagując niemiecką kulturę i historię, gdzie tylko się da. Nazewnictwo ulic i placów, odbudowa starych pomników, promowanie niemieckiej przeszłości (nawet, jeśli trwała ona zaledwie dwa wieki spośród bogatej historii liczącej prawie 12 stuleci) w literaturze i sztuce – to tylko najbardziej widoczne przykłady stopniowej, lecz systematycznej depolonizacji Ziem Zachodnich, dokonywanej, niestety, również rękoma Polaków. Nie brak bowiem środowisk (zwłaszcza mediów), które za germańskie srebrniki od swych mocodawców zaciekle zwalczają każdą patriotyczną inicjatywę, a równie zawzięcie lobbują za przywracaniem symboli i znaków niemieckich.

Europejski mikrokosmos Choć osadnictwo słowiańskie na terenie dzisiejszego Wrocławia datowane jest na VIII wiek, a w roku 1000 powstało tu biskupstwo, choć miasto od końca X do połowy XIV wieku znajdowało się pod panowaniem Piastów (w 1109 roku oblężony przez wojska cesarstwa niemieckiego Wrocław obronił się, a polskość miasta utrwalona została legendarnym zwycięstwem na Psim Polu), potem przeszło pod panowanie króla Czech, na krótko także pod panowanie węgierskie, by w końcu zostać wcielone do Monarchii Habsburskiej, a dopiero po wojnach śląskich w 1742 roku wraz z większością Śląska Wrocław przyłączony został do niemieckich Prus – to właśnie „niemieckość” miasta stała się ulubionym tematem wielu polskojęzycznych mediów, z lokalną „Wyborczą” na czele. Nawet wyzwolenie Wrocławia przez polskie i francuskie wojska Napoleona w 1807 roku i trwający do 1813 okres wolności, podczas którego miasto stało się ważnym centrum organizacyjnym legionów polskich (liczbę rekrutów określa się na ponad 8 tysięcy), odszedł w niepamięć, natomiast słynne polskie zwycięstwo nad Niemcami na Psim Polu, o którym pisał między innymi biskup Kadłubek, podważać zaczęli samozwańczy historycy z „Wyborczej”. Wielce modny za to stał się wrocławski okres międzywojenny – w którym to honorowe obywatelstwo miasta otrzymali tacy dostojnicy, jak feldmarszałek Paul von Hindenburg, Adolf Hitler, Herman Göring, gauleiter Westfalii Josef Wagner i Joseph Goebbels – a także trwające od lutego praktycznie do końca wojny oblężenie Wrocławia przez Armię Czerwona – wystarczy popatrzeć w witryny wrocławskich księgarń i antykwariatów, by na własne oczy zobaczyć ilość książek poświęconych „bohaterskiej” obronie załogi Festung Breslau, mękom „niewinnej” niemieckiej ludności cywilnej i zniszczeniom dokonanym przez Sowietów… Po oczach biją tytuły wypisane na okładkach gotycką „szwabachą”. W mieście działa prężnie Grupa Rekonstrukcji Historycznej „Festung Breslau”, specjalizująca się w odtwarzaniu „bohaterskiej obrony” Volkssturmu i Hitlerjugend przed azjatyckimi hordami… Grupa, tworzona bądź co bądź przez młodych Polaków, paradujących dumnie w mundurach ze swastykami i żelaznymi krzyżami, posiada własna stronę internetową, na której dowiedzieć się można między innymi takie rewelacje jak to, że Wrocław od 1526 roku pozostawał pod panowaniem Prus i Niemiec (przypomnijmy, że Wrocław do Prus należał dopiero od połowy wieku XVIII, natomiast Niemcy jako jednolite państwo powstały dopiero w drugiej połowie XIX wieku)… Można na stronce obejrzeć też hitlerowski plakat propagandowy o bohaterskich „dzieciach Wrocławia”, przebijających bagnetami gardła czerwonoarmistów i rąbiących do nich z wyrazem wściekłej nienawiści na twarzy kolejne magazynki amunicji do karabinu maszynowego…

Festung Breslau Ale wracając do oblężenia miasta, które rozpoczęło się w lutym 1944: trwało ono 80 dni, do 6 maja 1945. Hitlerowscy fanatycy, Wehrmacht, siły SS i policji, pospolite ruszenie starców i dzieci (Volkssturm) wiązały siły 7. dywizji radzieckich, niszcząc w miarę spychania ich do centrum miasta dzielnicę po dzielnicy, kamienicę po kamienicy – tak, by nic nie wpadło w całości w ręce Rosjan. Dowództwo niemieckie stosowało taktykę spalonej ziemi, nie oszczędzając niczego. Jeszcze w marcu 1945 utworzono lotnisko wojskowe w centrum miasta (uciekł z niego samolotem miejscowy Gauleiter), w miejscu dzisiejszego placu Grunwaldzkiego, zrównując z ziemią cały kwartał starego miasta, przemianowanego przez Hitlera w twierdzę (choć stare fortyfikacje, mogące w takim wypadku służyć za punkty oporu, zniesione zostały jeszcze za czasów napoleońskich). Pustą przestrzeń obecnie zapełniają centra i galerie handlowe – ale nie trudno sobie wyobrazić, że jeszcze 20 lat temu nadal panowała tu pustka, świadcząca o spustoszeniu dokonanym przez Niemców. Zabytkowe miasto zniszczone zostało w 70 procentach. Siły niemieckie liczyły ok. 65 tysięcy żołnierzy, plus zmuszeni do obrony twierdzy jeńcy rumuńscy i włoscy. Dysponowali silną artylerią około 480 dział. W mieście wybudowane zostały liczne schrony pod- i naziemne. Ludność cywilna musiała kopać rowy przeciwpancerne i stawiać barykady. By wzmocnić morale własnych rodaków, Niemcy celowo rozpowszechniali pogłoski o barbarzyństwie Rosjan, o gwałtach i bestialstwach dokonywanych na niewinnej niemieckiej ludności cywilnej. Brednie takie rozpowszechniali z ambon nawet pastorzy ewangeliccy. Natomiast radziecką 6. Armią Frontu Ukraińskiego (około 50 tysięcy żołnierzy – a więc oblegający byli mniej liczni od obrońców!), która otrzymała rozkaz zdobycia Wrocławia, dowodził uzdolniony dowódca, wnuk polskiego zesłańca po powstaniu styczniowym, generał Władimir Głuzdowski. W walkach o Wrocław zginęło 80 tysięcy mieszkańców cywilnych (początkowo hitlerowskie dowództwo odrzuciło prośbę o zezwolenie na ewakuację), 17 tysięcy żołnierzy obu stron. Prawie 50 tysięcy Niemców Rosjanie wzięli do niewoli, w tym dwóch generałów i ponad 1100 oficerów. W walkach o wyzwolenie Wrocławia spod bezsensownej, fanatycznej hitlerowskiej obrony poległo wiele tysięcy żołnierzy radzieckich, w tym dużo oficerów. Od 9 maja, czyli jeszcze przed przyznaniem miasta Polsce na konferencji poczdamskiej, przybywają tu Polacy – pionierzy Wrocławia. Rozpoczynają oni dzieło odbudowy z ruin Wrocławia. Polski Wrocław stał się kontynuatorem przedwojennej nauki i kultury polskiej, jaka ocalała z niemieckich egzekucji na polskich naukowcach Lwowa.

… i polski Wrocław Tyle o historii. A czasy współczesne? To, co dzieje się we Wrocławiu, nazwać można jedynie powolną, lecz systematyczną ponowną germanizacja miasta, dokonywana nie tyle rękoma Niemców, co ich płatnych pachołków. Wiele już napisano na temat wrocławskich pomników – najpierw oburzenie środowisk liberalnych i lewicowych budził pomysł budowy pomnika króla Bolesława Chrobrego, na którym w końcu umieszczono napis całkowicie odwracający do góry nogami prawdziwy obraz historii i dokonań króla. Pretekstów do wściekłej nagonki na polskie pomniki jest wiele, począwszy od estetyki (pomnik Chrobrego jest rzekomo za wielki i stoi w złym miejscu, z kolei planowany przez Fundację „Polskie Gniazdo” pomnik Krzywoustego na Psim Polu nie podoba się redaktorom wrocławskiej GW dlatego, że jest… za mały i za skromny. Ale nie podobają się także pomnik Jana Pawła II – bo jest ich w Polsce za dużo – oraz pomnik Sybiraków, bo znowu za dużo), poprzez rzekomy szantaż i dyktaturę społecznych komitetów budowy pomników (w Polsce oddolne stawianie pomników za społeczne pieniądze posiada wielowiekową tradycję, inaczej bowiem za czasów zaborów żaden pomnik stanąć by nie mógł), a na kwestionowaniu historycznych faktów, wielokrotnie opisanych i udokumentowanych przez ludzi mniemających zielonego pojęcia o badaniach historycznych i żadnych dowodów na swe tezy kończąc (sprawa pomnika zwycięstwa Bolesława Krzywoustego na wrocławskim Psim Polu). Mimo tych pretekstów i pretensji – fakty są inne: drażnią środowiska GW i liberałów z PO pomniki polskie, mówiące o polskich zwycięstwach, o polskiej historii i o wielkich Polakach. Podobają się za to pomniki niemieckie. Tyle tylko, że niewiele ich we Wrocławiu zostało, bo zaledwie 7 z istniejących do 1945 50-ciu, nad czym ubolewają piszący na łamach lokalnych gazet, nota bene należących do koncernów czysto niemieckich. Ubolewają, i domagają się ich odbudowy. Wrócił pomnik Schillera, a także poległych „bohaterów” niemieckich z lat 1914-1918. I planowane są kolejne – przedwojennych burmistrzów, pisarzy, ludzi kultury. Wszyscy niby wielce zasłużeni dla Wrocławia, wszyscy dbali o jego rozwój i dobro… i wszyscy byli Niemcami, działającymi na rzecz niemieckiego Wrocławia. I tu jakoś o estetyce, o lokalizacji czy dyktacie niszowych środowisk nikt nie mówi. Wszystko jest jasne – polskie pomniki są złe, jedynie słuszne – niemieckie. O nazewnictwie ulic i placów nie trzeba już nawet wspominać, już dawno upamiętniają one niemieckich polityków, władców i działaczy gospodarczych w miastach Śląska, Pomorza czy Wielkopolski. W tym samym czasie, gdy pełno jest książek o obronie Festung Breslau, gdy młodzi ludzie z grup „rekonstrukcji” historycznej paradują w hitlerowskich mundurach, a napisy sklepów, barów a nawet pieczątki miejskiego centrum informacji zdobi znów germańska szwabacha, cmentarz poległych radzieckich żołnierzy i oficerów przy trasie wlotowej do Wrocławia od południa przedstawia opłakany widok. Stojące na wysokich betonowych cokołach czołgi T-34 są zardzewiałe i obazgrane jaskrawą farbą w sprayu. Co się dało od nich oderwać, zostało oderwane. Widać, że nikt nie odświeżał na nich farby przez kilka dekad. Z cokołów sypie się tynk, obok napisów w języku polskim i rosyjskim widnieją huligańskie bazgroły, a przed brama wejściową na cmentarz walają się sterty śmieci w plastikowych workach. Nagrobki wyblakłe, z nieczytelnymi już napisami i brakującymi literami. Od razu przypominają się wzorowo czyściutkie i uporządkowane cmentarze wojenne Niemców, zarówno tych z I, jak i II wojny światowej. Cóż, jest historia słuszna i niesłuszna… Kiedy siedząc na ławce na przepięknym wrocławskim rynku w ciągu 10 minut dosiadły się dwa stare małżeństwa, mówiące po niemiecku, zacząłem się zastanawiać, jak to miasto będzie wyglądało za 30, 40 lat. Polskich pomników może już nie być, za to będzie pełno niemieckich Bürgermeistrów i Kaiserów. Ulice nosić będą nazwy niemieckie, a językiem, jaki słychać będzie w mieście, nie będzie już polski… Oby taki scenariusz nigdy się nie spełnił, ale dopóki sami Polacy nie zaczną przeciwdziałać takim trendom, jakie miejsce maja obecnie, dopóki sami Polacy realizować będą niemieckie interesy w polskim jeszcze Wrocławiu, spodziewać się można najgorszego. Michał Soska

O dobrych uczynkach Dlaczego za komuny ludzie wstępowali do Służby Bezpieczeństwa? Wprawdzie miałem do czynienia z kilkoma SB-kami, ale żaden mi się nie zwierzał. Przeciwnie – chcieli, żebym to jak im się zwierzał, do czego nie widziałem żadnego powodu. Jednak dzięki panu generałowi Sławomirowi Petelickiemu możemy naszą ciekawość w tym względzie zaspokoić. Pan generał Petelicki, w swoim czasie funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa powiedział, że wstąpił do SB po to, by spełniać dobre uczynki. Skoro pan generał tak mówi, to wprawdzie nie wypada zaprzeczać, chociaż z drugiej strony wydaje się, iż więcej sposobności do dobrych uczynków można było zyskać w jakimś zakonie zwłaszcza, że skądinąd wiadomo, iż podstawowym zadaniem SB w Polsce było podtrzymywanie komunistycznej władzy, to znaczy władzy sowieckich agentów, poprzebieranych za tubylczych dygnitarzy wojskowych i cywilnych. („Bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary...”). Krótko mówiąc, funkcjonariusze SB byli kimś w rodzaju agenciaków sowieckich agentów. Czy wykonując te niezbyt zaszczytne obowiązki mieli rzeczywiście wiele okazji do spełniania dobrych uczynków – śmiem wątpić, chyba, że taka sposobność trafiała im się „bez swojej wiedzy i zgody”. O ile u nas, podobnie zresztą, jak w innych krajach tak zwanego nie bez słuszności „naszego obozu” rządzili sowieccy agenci poprzebierani za tubylczych dygnitarzy, to kto właściwie rządził w samym cudnym raju, czyli Związku Radzieckim? Mówiło się, że „partia”, („partia Lenina simwoł swabody...”), ale tak naprawdę, to każdy wiedział, że w cudnym raju rządzą „organy”, to znaczy razwiedka, która całą tę „partię Lenina” w krótkich abcugach przerobiła na swoich seksotów (seksot - sekrietnyj sotrudnik, czyli tajny współpracownik). Kiedy na skutek totalnego bankructwa nastąpiło rozwiązanie cudnego raju, razwiedczykowie natychmiast przestawili się na nowy ustrój i położywszy kres rządom nieprzytomnego od wódki Borysa Jelcyna, za plecami którego żydowscy grandziarze zwani „oligarchami” rozkradali Rosję, przystąpili do mozolnej odbudowy rosyjskiego imperium. Z punktu widzenia geopolitycznego bowiem Rosja cofnęła się prawie o 300 lat, tracąc niemal wszystkie zdobycze Stalina, wszystkie zdobycze Mikołaja I, a nawet – zdobycze Katarzyny. Ale kiedy w ostatnią środę oglądaliśmy majstersztyk rosyjskiej polityki historycznej w wykonaniu premiera Włodzimierza Putina w Katyniu, to nikt chyba nie miał wątpliwości, że proces odbudowy imperium jest już bardzo zaawansowany – ze strategicznym partnerstwem rosyjsko-niemieckim na czele. Na tym tle sytuacja Polski, tracącej suwerenność polityczną, przekształcanej w rodzaj strefy buforowej, a więc obszaru rozbrojonego oraz w strefę półrzemieślniczej – półprzemysłowej wytwórczości i ekscytowanej dziadowskimi sensacjami z politycznego półświatka tubylczych mężyków stanu, prezentuje się wyjątkowo mizernie. A przecież i u nas rządzi razwiedka – ci wszyscy generałowie broniący „dobrego imienia” i pułkownicy, wystawiający na polityczną scenę swoje kreatury. To dlaczego tam sprawy idą ku lepszemu, a u nas – raczej odwrotnie? Wydaje się, że przyczyna leży w nawykach naszych tubylczych razwiedczyków. W odróżnieniu od razwiedczyków rosyjskich, którzy jednak przyzwyczajeni byli do samodzielności swojego państwa, u naszych tajniaków nawyk wysługiwania się obcym musiał zejść aż do poziomu instynktów. Sama myśl o niepodległości państwowej i suwerenności politycznej najwyraźniej nie tylko nie może pomieścić im się w głowie, ale wręcz napawa trwogą. Tym właśnie tłumaczę sobie bezrefleksyjne poparcie dla uczestnictwa Polski w Eurosojuzie i widoczne gołym okiem symptomy tropizmu do Związku Radzieckiego, który tylko przesunął się ze wschodu na zachód. Dlatego warto przyjrzeć się sytuacji w Kirgistanie, gdzie na fali kolorowych rewolucji w 2005 roku, w następstwie demokratycznej, jakże by inaczej, „rewolucji tulipanów”, starsi i mądrzejsi zmienili tubylczą władzę, żeby zapewnić stabilne polityczne podstawy amerykańskiej bazie lotniczej. Jednak postępujący proces odbudowy imperium rosyjskiego sprawił, że tubylcze władze wypowiedziały dzierżawę bazy. W rezultacie wybuchły przeciwko nim gwałtowne rozruchy. Oczywiście naturalnie i spontanicznie, ale co nam szkodzi rzucić w przestrzeń pytanie, czy w ogóle można być dziś skutecznym politykiem nie będąc niczyim agentem? SM

CZEGO SIĘ BOI BRONISŁAW K.? - (4) W pierwszej części niniejszego cyklu opisałem sprawę Krzysztofa Borowiaka - dyrektora Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON, zwolnionego przez ministra Komorowskiego w roku 2001, pod fałszywym (jak wykazało postępowanie sądowe) zarzutem „ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych”. Zdarzenie to, mniej spektakularne od sprawy wiceministra Szeremietiewa, ma jednak znacznie większą wagę jeśli chcemy ocenić rolę Bronisława Komorowskiego – jako politycznego patrona WSI i obrońcy interesów lobby wojskowego. Głownie dlatego, że na przykładzie tej sprawy można doskonale dostrzec, iż powodem zwolnienia Borowiaka była ochrona układu ,funkcjonującego m.in. w szkolnictwie wojskowym, oraz ochrona interesów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej. Myślę, że skutki finansowe zaniechania reformy szkolnictwa, a następnie uwłaszczenia dokonanego na majątku WAT były znacznie poważniejsze od strat, jakie poniósł Skarb Państwa w sprawie przetargów na zakup uzbrojenia. Przypomnę, że podstawą projektu reformy szkolnictwa wojskowego opracowanej przez Borowiaka była likwidacja na przestrzeni 6 lat wszystkich akademii i wyższych szkół oficerskich oraz utworzenie jednej silnej i zintegrowanej uczelni: Uniwersytetu Obrony Narodowej (UON) z wydziałem strategiczno-obronnym i wydziałami technicznymi oraz czterema wydziałami zamiejscowymi: lekarskim w Łodzi, wojsk lądowych w Poznaniu, lotniczym w Dęblinie oraz morskim w Gdyni. Chodziło również o gruntowną zmianę systemu finansowania uczelni wojskowych: budżet MON byłby - wg projektu - obciążony kosztami wykształcenia wyłącznie zamówionej wcześniej w UON liczby podchorążych - przyszłych oficerów, natomiast o środki na kształcenie innych osób autonomiczna uczelnia, jaką byłby UON, musiałaby zabiegać już sama. Borowiak proponował, aby minister obrony co roku kontraktował nowych oficerów na poszczególnych wydziałach UON, a specjalistów o wąskiej specjalizacji – topografów czy meteorologów – nawet w uczelniach cywilnych. Resort płaciłby wynegocjowaną kwotę za kształcenie oficerów. Nie byłby obciążany kosztami etatowych przerostów, czy trudnymi do wydzielenia kosztami komercyjnego kształcenia w wojskowych szkołach cywilnych studentów.

Koncepcję reformy zaatakowano natychmiast z kilku stron. Silne WAT-owskie lobby nie chciało widzieć swojej uczelni w roli wydziału technicznego UON – co innego, gdyby uniwersytet powstał na bazie WAT. Pomysł Borowiaka prowadził do radykalnego zmniejszenia liczy oficerskich etatów na uczelniach. Dotychczas - dowódcy poszczególnych rodzajów sił zbrojnych mieli swoje szkoły. Po reformie podlegałyby one tylko ministrowi. Każda szkoła miała własny senat – w UON byłby tylko jeden. Każdy komendant-rektor miał po 4–5 zastępców – po reformie 12 generałom oraz podobnej liczbie pułkowników na generalskich etatach w każdym uniwersytecie, groziłaby utrata stanowisk. Jak już wskazywałem, Komorowski wykorzystał fakt pobytu Borowiaka na zwolnieniu lekarskim i w styczniu 2001 roku powołał zespół pod kierunkiem gen. Smólskiego, który miał zająć się reformą szkolnictwa. Borowiak nie został nawet jego członkiem. 31 stycznia zebrała się sejmowa komisja obrony zainteresowana planowaną reformą. Jej przewodniczący, poseł Głowacki, parę tygodni wcześniej poprosił MON o przygotowanie materiałów i oddelegowanie przedstawicieli na to posiedzenie. W MON za kontakty z parlamentem odpowiadał wiceminister Robert Lipka i to on wysłał do departamentu szkolnictwa pismo z prośbą o wysłanie przedstawiciela do Sejmu. Borowiak uznał, iż podczas tak ważnego posiedzenia komisji powinien być w Sejmie. Akurat w tym samym dniu kończyło mu się zwolnienie lekarskie. Jego pojawienie się w Sejmie wywołało konsternację wśród oddelegowanych tam generałów i urzędników z MON. Pomysły Borowiaka wspierał wiceminister Lipka i podczas wystąpienia przed komisją wskazywał na przerost etatów w wojskowym szkolnictwie oraz niski poziom nauki. Opowiedział się też za lansowaną przez Borowiaka koncepcją kontraktowania przez MON oficerów w wojskowych szkołach. Sam Borowiak powiedział wówczas otwarcie posłom, iż choć wygrał konkurs, to od początku rzuca mu się kłody pod nogi. Jego departament nie uczestniczy w spotkaniach kierownictwa resortu poświęconych szkolnictwu, a próba nawiązania kontaktu z posłem Głowackim spowodowała, że utracił zaufanie ministra i przygotowywane jest dla niego wypowiedzenie. Nie mylił się. Kiedy 5 lutego 2001 roku Borowiak przyjechał do Warszawy na kolejne badania lekarskie, na dworcu przywitał go urzędnik z MON i zaprosił na Klonową, gdzie dyr. Pinkowski, występując jako zwierzchnik resortowego korpusu służby cywilnej, wręczył mu pismo o rozwiązaniu umowy o pracę bez wypowiedzenia „z powodu ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych, polegającego na wykorzystywaniu zwolnienia lekarskiego niezgodnie z jego przeznaczeniem”. Naruszenie tych obowiązków, zdaniem dyr. Pinkowskiego, polegało na tym, iż chory Borowiak zjawił się w Sejmie i „uprawiał tam propagandę własnej osoby”. Dwa miesiące później Komorowski pozbył się również wiceministra Lipki. Zastosowano niemal klasyczną prowokację z udziałem mediów. Jako pretekst wykorzystano spotkanie Lipki z kadrą i pracownikami wojska w Grudziądzu. Lokalna prasa przytaczała rzekomo barwne wypowiedzi wiceministra, zarzucając mu, że się spóźnił, był nieprzygotowany i czuć było odeń alkohol. Sam Lipka przyznał, że na wcześniejszym spotkaniu jubileuszowym w 3. Flotylli Okrętów w Gdyni wypił pożegnalny toast. To wystarczyło, by Komorowski zażądał natychmiastowej dymisji wiceministra, zapowiadając, że jeśli Lipka sam "nie wyciągnie wniosków z zaistniałej sytuacji", wystąpi do premiera o jego zdymisjonowanie. Pod koniec marca 2001 roku Lipka podał się do dymisji, którą premier Buzek natychmiast podpisał. W ten sposób pozbyto się osób, których reformatorskie pomysły mogły zagrozić interesom generalskiego lobby. Nie trzeba dodawać, że pod kierunkiem protegowanego ministra Komorowskiego – gen. Smólskiego nie dokonano żadnej, znaczącej reformy szkolnictwa. O gen. Smólskim – radcy ministra Komorowskiego pisałem już w części III cyklu, przypominając, iż nigdy nie została wyjaśniona jego rola w realizacji programu HUZAR i zakupu rakiety NDT, w czasach gdy był dyrektorem departamentu rozwoju i wdrożeń MON. Nie wyjaśniono również jego udziału w organizowaniu przetargu na zakup samolotu wielozadaniowego. W latach 90. Smólski został zdymisjonowany z MON, z powodu raportu NIK, w którym bardzo negatywnie oceniono rolę generała. Wkrótce potem minister ON Onyszkiewicz awansował go jednak na stanowisko radcy ministra. Po objęciu władzy w MON przez SLD, mając w pamięci niepochlebne opinie organu SLD „Trybuny”( przytoczone w części III), generał Smólski zaczął ponoć przezornie pakować radcowskie walizki. Jednak „siły stojące za generałem” – jak pisał Krzysztof Borowiak sprawiły, że Smólski otrzymał ponownie nominację na stanowisko radcy ministra, tym razem od ministra Szmajdzińskiego. Jakie to „siły stojące za generałem”, można próbować się domyśleć, choćby na podstawie publikacji tzw. „białej księgi MON” z lipca 2001 roku, której autorem był gen. Bogusław Smólski. Opracowanie to miało przedstawiać stan polskiej armii i wskazywać na kierunki przyszłych reform. Rzeczpospolita tak pisała wówczas o uroczystej prezentacji „księgi” z udziałem ministra Komorowskiego : „Prawda jest przygnębiająca: w zeszłym roku na nowe uzbrojenie armia wydała co dziesiątą złotówkę, co druga szła na pensje i inne świadczenia dla kadry i pracowników resortowych. Z taką strukturą budżetu nie da się dołączyć do grona natowskich liderów. [...] - Liczę, że przyjdzie czas, kiedy zaproponujemy może ryzykowną, ale własną drogę gwarantującą przetrwanie i rozwój - mówił autor księgi generał Bogusław Smólski. Nie wyjaśnił, dlaczego w przedstawionej w "Białej księdze" strukturze MON zabrakło Wojskowych Służb Informacyjnych, o których ostatnio znów głośno. W czasie prezentacji nie było również mowy o 89 milionach złotych, które przeznaczone na zakontraktowane nowoczesne systemy bezpiecznego lądowania, z powodu kłopotów z negocjowaniem offsetu, wracają z depozytu MON do państwowej kasy. Resortowy Departament Kontroli ma wyjaśnić okoliczności niezrealizowania umowy i niewykonania tym samym zobowiązań wobec NATO. Szef MON bagatelizował wczoraj ten problem, czekały go bowiem znacznie ważniejsze rozmowy na temat ewentualnych cięć budżetowych. Zmniejszenie środków na obronę narodową może zagrozić ambitnym planom reformowania całej armii w tym roku”. Gdyby ktoś chciał dociekać przyczyn pozbycia się z MON Borowiaka i Lipki oraz związków tej decyzji ze sprawą Fundacji Pro Civili, powinien zwrócić uwagę na to, co działo się wówczas w Wojskowej Akademii Technicznej. Sytuacja tej uczelni była dramatyczna. Przypomnę, że w lipcu 1999 roku Prokuratura Rejonowa w Warszawie przy współudziale Zarządu Ochrony Interesów Ekonomicznych UOP wszczęła śledztwo, w trakcie którego „potwierdzono istnienie przestępczych mechanizmów na WAT przy udziale szeregu podmiotów gospodarczych, z uczelni tej nielegalnie wyprowadzono 381.962.568 zł”. Wbrew twierdzeniom Komorowskiego, jakoby „aferę fundacji Pro Civili rozpracowały same WSI za czasów gen. Rusaka, a w 2000 roku, kiedy kierowałem MON, sprawa została skierowana do prokuratury i znalazła finał w sądzie” –powodem wszczęcia śledztwa były ustalenia Urzędu Kontroli Skarbowej, który następnie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa powiadomił prokuraturę. W Raporcie z Weryfikacji WSI możemy przeczytać, że „Mimo złej sytuacji finansowej uczelni kierownictwo WAT nie podejmowało działań zaradczych. Nie wykazywało inicjatywy w celu wyzbycia się przez WAT udziałów w spółkach prawa handlowego, których działalność gospodarcza była niedochodowa lub przynosiła straty. Marginalizowany był fakt, że przedmiot działalności tych spółek był często całkowicie rozbieżny z zadaniami wyższej uczelni wojskowej (świadczenie usług ubezpieczeniowych, handel ropą naftową, hotelarstwo…).[...] Katastrofalna sytuacja finansowa WAT pogłębiła się, gdy funkcję Komendanta WAT pełnił gen. dyw. Andrzej Ameljańczyk. To właśnie gen. Ameljańczyk dawał przyzwolenie na podpisywanie w imieniu WAT umów pożyczek z prywatnymi inwestorami bądź udzielanie pożyczek prywatnym inwestorom, inwestowaniu w przedsięwzięcia gospodarcze z góry obliczone na straty. Prowadzona za jego kadencji polityka finansowa WAT rażąco naruszała przepisy regulujące gospodarkę finansową jednostek budżetowych.” W śledztwie ustalono, że pieniądze wypływały z budżetu WAT przez utworzone w roku 1996 Centrum Usługowo-Produkcyjne WAT, które miało zajmować się handlową i marketingową obsługą uczelni. Twórcą tego Centrum był generał Amljańczyk. Proceder polegał na podpisywaniu przez CUP WAT wieloletnich umów na dostawę towarów bądź świadczeń usług na rzecz WAT z różnymi spółkami, powiązanymi z Pro Civili. WAT miał być fikcyjnym zleceniodawcą i odbiorcą usług lub towarów oferowanych przez spółki i był zobowiązany do zapłaty należności. Dodatkowo - podstawione przez WSI spółki zaciągały w bankach kredyty, których gwarantem była WAT. Zastosowano tu swoisty oscylator pożyczkowy, bo każdy kolejny kredyt służył do spłaty poprzedniego.

Procedura funkcjonowała w latach 1997–2001, gdy rektorem WAT był gen. Ameljańczyk. Generał – rektor w roku 2001 tak określał stan uczelni: „Nasza Akademia znalazła się w sytuacji wyjątkowej. Olbrzymi potencjał intelektualny, personalny, kadrowy i laboratoryjny zaczyna się marnować. Od kilku lat siły zbrojne są redukowane, a to oznacza, że zadania WAT są dużo mniejsze. Akademia była zaprojektowana na pięćsettysięczną armię. A armia ma liczyć 80 - 150 tysięcy osób. Czy można się godzić, aby WAT została zniszczona? Jeżeli nie będziemy mogli remontować, naprawiać dachów, ogrzewać, to pomieszczenia popadną w ruinę”. O tym, kto ponosi winę za doprowadzenie uczelni do tego stanu, Ameljańczyk nie wspomniał. Znalazł natomiast wyjście z sytuacji. Gdy prokuratura rozpoczęła śledztwo w sprawie Fundacji Pro Civili, gen. Ameljańczyk powołał do życia Fundację Rozwoju Edukacji i Techniki (FREiT), a ta założyła prywatną Szkołę Wyższą Warszawską (SWW), która rozpoczęła działalność w budynkach WAT. Przewodniczącym Rady Fundacji został prof. Stanisław Paszkowski (następnie rektor SWW), a prezesem zarządu Jerzy Paluch ( później kanclerz uczelni). Profesor Paszkowski był pracownikiem WAT, a kanclerz Paluch prywatnym przedsiębiorcą. Wśród twórców szkoły są wymienieni, (oprócz fundacji FREiT): prof. Jan Szczepański - socjolog, prof. Marek Dietrich,, Zbigniew Kostrzewa - przedsiębiorca (wiceprezes firmy budowlanej Na Skraju Miasta SA, prezes spółdzielni Na Skraju Miasta), Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo SA oraz gmina Warszawa Bemowo. Wydaje się, że obecność uczonych miała służyć jedynie uwiarygodnieniu nowej uczelni. Gdy naukowcy wkrótce wycofali swoje nazwiska, na placu pozostali dwaj prywatni przedsiębiorcy: Jerzy Paluch jako kanclerz uczelni i Zbigniew Kostrzewa, który zadeklarował wkład w postaci robót budowlanych wart milion złotych. Jego firma remontowała i adaptowała budynki wynajmowane od WAT przez nową uczelnię. PGNiG przekazało SWW pięćset tysięcy złotych, Gmina Warszawa Bemowo wpłaciła sto tysięcy z obiecanego miliona, którym w ciągu trzech lat zobowiązała się wesprzeć SWW. - Pomysł utworzenia szkoły niepublicznej jest mojego autorstwa - przyznawał wówczas Andrzej Ameljańczyk, dodając, iż jest to sposób na ... ratowanie Akademii. Starania o zgodę ministra edukacji na powstanie Szkoły Wyższej Warszawskiej trwały od grudnia 1999 roku. Minister Edmund Wittbrodt w czerwcu 2001 roku podpisał decyzję o utworzeniu SWW, ale wstrzymał się do końca swoich rządów z jej formalnym przekazaniem, stawiając zarzut, że uczelnia prywatna powstaje na organizmie państwowym. Te same zastrzeżenia zgłaszała minister finansów. Zgodnie z prawem podmiot państwowy nie mógł założyć fundacji, która z kolei założyła niepaństwową uczelnię. Żadnych wątpliwości nie miała już nowa minister edukacji Krystyna Łybacka z SLD, która 28 grudnia 2001 roku podpisała decyzję o wpisaniu SWW do rejestru uczelni niepaństwowych. Warto zauważyć, że gdy w grudniu 1999 roku debatowano nad przyszłością uczelni wojskowych, postulując zmiany idące w kierunku późniejszych propozycji Borowiaka, ówczesny przewodniczący Komisji Obrony Narodowej Komorowski powołał poselski zespół do nadzorowania tych prac. Na jego czele stanęła Krystyna Łybacka, a w posiedzeniach KON aktywnie uczestniczył gen. Andrzej Ameliańczyk. Ciekawe są późniejsze losy Szkoły Wyższej Warszawskiej, szczególnie od roku 2002, gdy prezesem zarządu Fundacji Rozwoju Edukacji i Techniki został Andrzej Piętak z Wojskowej Akademii Technicznej, a członkami Fundacji Jerzy Krasowski i Adam Kawalec, również z WAT. W tym samym czasie ówczesny kanclerz SWW Jerzy Paluch złożył do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa polegającego na wyłudzaniu pieniędzy i fałszowaniu podpisów na fakturach VAT, którego miał się dopuścić dyrektor Biura Rektora SWW Włodzimierz Antoniuk, pułkownik na etacie w WSI. Rektor szkoły wystąpił zaś do szefa WSI gen. Marka Dukaczewskiego, prosząc go o wydelegowanie przedstawiciela WSI, który uczestniczyłby w komisyjnym przeglądzie dokumentacji zgromadzonej przez Włodzimierza Antoniuka oraz w przejęciu dokumentacji SWW, gdyż jak zaznaczył „zachodzi podejrzenie, że część z tych dokumentów może dotyczyć spraw instytucji, w której płk Antoniuk pełni służbę”. Od roku 2004, gdy na skutek rozlicznych walk o władzę nowym właścicielem SWW został były pracownik WAT i były wicekanclerz uczelni major Robert Gmaj, w tle rozgrywek można dostrzec polityków Platformy Obywatelskiej. Do dziś w sądach toczy się szereg spraw, w których osoby reprezentujące uczelnię próbują udowodnić, że przekazanie praw założycielskich odbywało się m.in. na podstawie rzekomo fałszywych dokumentów. Swoich racji dochodzi także oficer WSI płk Włodzimierz Antoniuk. Twierdzi m.in., że Robert Gmaj dopuścił się przestępstwa i bezprawnie przejął majątek szkoły. Major Robert Gmaj zatrudniał w SWW swojego syna Piotra - absolwenta politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Piotr Gmaj pracował również w biurze krajowym PO, gdzie był asystentem posła Waldego Dzikowskiego oraz pomagał w kampanii wyborczej do europarlamentu kandydatowi PO Krzysztofowi Bobińskiemu. Gdy na czele Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego stanęła obecna minister prof. Barbara Kudrycka, jej asystentem i doradcą został 26 – letni Piotr Gmaj, którego wiedza wykorzystywana jest „w zakresie procedur legislacyjnych i znajomość problematyki zarządzania”. Jak podkreśla Krzysztof Borowiak, kierowany przez niego Departament Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON, już w 2001 roku zwracał uwagę ministrowi Komorowskiemu na kryminogenną „prywatyzację" WAT, dokonywaną rękoma członków władz tej uczelni. Komorowski jednak nie reagował, podobnie jak wielu innych przedstawicieli władz państwowych, do których zwracał się Borowiak. Powołanie Szkoły Wyższej Warszawskiej stanowiło kontynuację procederu uwłaszczenia na majątku MON, zapoczątkowanego przez Fundację Pro Civili.  Transfer środków WAT w prywatne ręce, przerwany na skutek śledztwa prokuratorskiego - został de facto wznowiony, w formie działalności nowej uczelni. Jest rzeczą oczywistą, że na przeszkodzie tych planów stał projekt reformy szkolnictwa wojskowego forsowany przez dyrektora Borowiaka. Gdyby przyjęto założenia reformy, nigdy nie mogłoby dojść do powołania prywatnej uczelni na majątku państwowej WAT. Borowiak nie pozastawia tu wątpliwości, gdy w liście z 8 marca 2002 roku skierowanym do „Rzeczpospolitej” pisał: „Zaproponowana przez mój departament koncepcja dogłębnej reorganizacji wyższego szkolnictwa wojskowego jako jeden z celów stawiała uniemożliwienie dokonywania takiego procederu - zajmując się bowiem w przeszłości profesjonalnie prywatyzacją zbyt dobrze znałem takie mechanizmy uwłaszczania się na majątku państwowym różnych, mających stosowne "dojścia" grup nacisku.” Gazeta, która artykułem Anny Paciorek z 7 marca 2002 roku kreowała się wówczas na odkrywcę afery z powołaniem SWW, odmówiła publikacji listu Borowiaka. Działania Bronisława Komorowskiego jako ministra ON - od czerwca 2000 do 19 października 2001 roku, a w szczególności blokowanie przez ministra reformy szkolnictwa wojskowego i pozbycie się Krzysztofa Borowiaka – wpisuje się w scenariusz ochrony interesów „czerwonego” lobby wojskowego, które od początków „transformacji ustrojowej” szukało sposobów na czerpanie korzyści z budżetu MON. Gen. Andrzej Ameljańczyk po odejściu z WAT został dyrektorem Departamentu Polityki Zbrojeniowej MON i był autorem koncepcji reformy szkolnictwa wojskowego, jako doradca ministra ON Radosława Sikorskiego. Gen. Bogusław Smólski od kwietnia 2003 r. do stycznia 2007 r był rektorem WAT. Sporządzony w 2007 roku Raport NIK – „Informacja o wynikach kontroli organizacji i funkcjonowania akademii wojskowych i wyższych szkół oficerskich ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki finansowej i mienia uczelni oraz struktury zatrudnienia w latach 2005 – 2007” wymienia generała jako osobę odpowiedzialną za liczne nieprawidłowości w funkcjonowaniu uczelni. M.in. „NIK negatywnie oceniła gospodarowanie przez WAT gruntami, niezwiązanymi z przedmiotem jej działalności statutowej. Zwłoka w uregulowaniu zasad użytkowania tego obszaru gruntu o łącznej powierzchni 10,54 ha (ogródki działkowe, grunty pod garaże), stanowi realne zagrożenie utraty przez Uczelnię majątku o wartości blisko 58 mln zł”. Nie przeszkodziło to generałowi zostać w lutym 2007 r. pełnomocnikiem ministra ON ds. reformy szkolnictwa wojskowego. Od lipca 2007 r. Bogusław Smólski jest dyrektorem Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Ścios CDN...

Czy sumy podatkowe mogą czasem nie zostać stracone? Dziś na swoim blogu na ONET.pl opublikowałem tekścik o wpływie wzrostu podatków w Niemczech na dobrobyt w Polsce.  I teraz przypomniałem sobie, że (chyba rok temu) na spotkaniu ze studentami SGH ktoś zadał takie pytanie: "No, dobrze: istotnie, w wyniku podwyżki podatków, Niemcy, ograbieni z pieniędzy, mniej kupią towarów – w tym i polskich; ale może rząd RFN kupi za te dodatkowe pieniądze kupi np. polski czołg „Twardy” - ale rozda je innym Niemcom, którzy zakupią np. polskie gęsi? Odpowiedź brzmi: NIE. „NIE” - bo zapominamy o sporej części tego podatku, która idzie na utrzymanie aparatu ściągania podatków – i potem rozdawnictwa zrabowanych w ten sposób pieniędzy. Przy czym nie chodzi tylko o pensje i premie urzędników tego aparatu terroru finansowego – ale tez i o koszt ukrywania się przed fiskusem – lub podejmowania absurdalnych czynności zmierzających do unikania podatków. Jeśli firmy w USA by uniknąć podatków w „dobrym” roku wlewają ropę do starych szybów, by ja ponownie wypompować w „złym” finansowo roku – to jest to strata bezpowrotna. Ba! Samo wypełnianie formularzy podatkowych może Niemcowi w Berlinie zająć tyle czasu, że nie znajdzie już go na pojechanie do Polski by kupić tego krasnoluda! Są czynności, które muszą lub powinny być opłacane z podatków. Z powodów politycznych, społecznych, technicznych robi to państwo. Można się na to zgodzić - jednak zawsze trzeba mieć świadomość, że 40% wydawanych w ten sposób pieniędzy idzie w błoto.  I decydować się na to tylko wtedy, gdy już naprawdę nie ma innego sposobu. JKM

Co się dzieje w Krasnoludkenindustrie? Gospodarka to zbiór naczyń połączonych. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Zwłaszcza ci, którzy programują komputery i są przekonani, że w ten sposób potrafią przewidzieć zachowanie gospodarki... Ze znanym efektem. Dwa dni temu opublikowałem tekścik: Zastój w krasnalach Główną siłą napędową socjalizmu i komunizmu jest zawiść. W kraju kapitalistycznym, gdy biedak w „Tico” widzi bogacza w „Jaguarze”, to marzy o dniu, w którym też sobie kupi „Jaguara”. W kraju komunistycznym myśli, by bogaczowi tego „Jaguara” skonfiskować, a w socjalizmie - bardzo wysoko opodatkować. W kapitalizmie uważa się, że im bogatszy sąsiad - tym lepiej; może i nam coś kapnie? Zatrudni? Sprzeda taniej używany samochód? W socjalizmie, jak człowiek się wzbogaci, to sąsiedzi od razu go nienawidzą. W Polsce, jak wiadomo, szewc zazdrości prałatowi, że został biskupem. Nie dziwi więc, że w lewackim "PRZEGLĄDZIE" p. Andrzej Dryszel dość uczciwy zresztą artykuł o "cenie" paliw zakończył: "...i możemy być tylko zadowoleni, że za naszą zachodnią granicą benzyna oraz olej napędowy są i tak wciąż nieco droższe niż w Polsce". Ja nie jestem zadowolony. Im więcej pieniędzy wydadzą Niemcy na benzynę, tym mniej będą mogli kupić towarów "Made in Poland". Krasnali ogrodowych, na przykład... Właśnie: wytwórcy krasnali ogrodowych z Nowej Soli i okolic zauważyli już dawno spadek popytu na ich wyroby. Jednak zastój w Krasnoludkenindustrie bynajmniej nie wynika z tego, że już wszyscy Niemcy zaopatrzyli ogródki w krasnale – lecz z tego, że podrożała u nich benzyna (i wzrosły inne podatki). A w rzeczonym artykule p. Dryszel wylicza podatki ukryte w benzynie... Zapomina jednak, że w pozycjach „Zakup paliwa”, „Pensje pracowników rafinerii”, „Zarobek dystrybutorów” itd. - też są ukryte podatki! Udział podatków w benzynie to nie jest więc „ponad 50%” lecz „prawie 70%" ceny... JKM

Stalinowi dzięki Redaktor Adam Michnik, zatwierdzony na pierwszy autorytet moralny III Rzeczypospolitej, pogromca złego Rywina i w ogóle, nie może nachwalić się rosyjskiego premiera Włodzimierza Putina za jego przemówienie w Katyniu. Premier Putin bowiem potępił „totalitaryzm”, który okazał się zgubny dla narodu rosyjskiego, podobnie, jak dla narodu polskiego. Zbrodnie „totalitaryzmu” nie mogą być w żaden sposób usprawiedliwione – powiedział premier Włodzimierz Putin i dodał, że logika „totalitaryzmu” była tylko jedna: „siać strach, obudzić w ludziach najniższe instynkty, skierować ich przeciwko sobie i zmusić do ślepego posłuszeństwa”. Charakterystyczne jest, że premier Putin wspomniał o totalitaryzmie bardzo ogólnie, bez sprecyzowania, że chodzi mu o konkretną jego formę, jaką w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich był komunizm. Czy przypadkiem nie za to właśnie redaktor Adam Michnik nie może się premiera Putina nachwalić? Wykluczyć tego nie można bo przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to europejska lewica, podobnie jak „Gazeta Wyborcza” stanowczo sprzeciwiały się postawienia znaku równości pomiędzy obydwoma odmianami totalitaryzmu: nazistowską i komunistyczną. O ile nazistowska została bezwzględnie potępiona, niewykluczone, że przede wszystkim z powodów rasowych, ale również i dlatego, że Hitler został zmuszony do bezwarunkowej kapitulacji – o tyle komunizm spotkał się z dużą wyrozumiałością nie tylko z powodów rasowych i że tak powiem – rodzinnych – ale również dlatego, że skapitulował warunkowo. Dlatego też w Unii Europejskiej partie komunistyczne działają legalnie, więc nie można wykluczyć, że kiedyś przejmą władzę, zaś w Polsce w siłę rośnie „Nowa Lewica”, stręcząca komunizm, tym, razem oczywiście „prawdziwy”. Okazuje się, że Ojciec Narodów Józef Stalin wszystko przewidział – być może nawet i to, że właśnie red. Adam Michnik, jako patentowany autorytet moralny III Rzeczypospolitej, będzie tresował tubylców w tym, za co powinni być mu wdzięczni. SM

Polska Kirgistanem Europy Ledwo minął okres nirwany, w jaką Polska zazwyczaj pogrąża się w okresie świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy – nawiasem mówiąc, profesor mniemanologii stosowanej ś.p. Jan Tadeusz Stanisławski już dawno próbował naukowo uzasadnić wyższość jednych świąt nad drugimi – a już zachodzimy w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą”), czy mamy się cieszyć z powodu wielkoduszności zimnego ruskiego czekisty Putina, czy też przeciwnie – nie cieszyć. Chodzi oczywiście o uroczystość, jaką rosyjski premier Włodzimierz Putin zorganizował w Katyniu z udziałem polskiego premiera Donalda Tuska. Premier Donald Tusk tak się ucieszył z zaproszenia go przez premiera Putina, że niewiele brakowało, a z tej radości zapomniałby o spodniach, czy nawet kalesonach, skoro przyjmując zaproszenie albo zapomniał, że 10 kwietnia uroczystości w Katyniu organizuje Polska z udziałem polskiego prezydenta - albo nie zapomniał, tylko skwapliwie chwycił podsuniętą mu przez rosyjskiego premiera okazję wysunięcia się przed prezydenta własnego państwa. Ta druga możliwość jest znacznie bardziej prawdopodobna i w rezultacie premier Tusk statystował w operacji rosyjskiej polityki historycznej. Łącząc bowiem uroczystość obchodów 70 rocznicy wymordowania polskich oficerów w Katyniu z uroczystością oddania hołdu rosyjskim ofiarom „wielkiej czystki” lat 30-tych, rosyjska dyplomacja nie tylko jednym susem umieściła Rosję w pierwszym szeregu ofiar złego Stalina, ale w dodatku zredukowała zbrodnię katyńską do rangi jednego z epizodów rosyjskich, a właściwie sowieckich spraw wewnętrznych – ze wszystkimi tego – również prawnymi – konsekwencjami. Tymczasem morderstwo na polskich oficerach, podobnie jak deportacje na Kresach Wschodnich, miało tło nie tyle ideologiczne, co imperialno-narodowościowe i jeśli stanowiło epizod, to nie tyle w wewnętrznych sprawach sowieckich, co w sekwencji wydarzeń zapoczątkowanych paktem Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku, poprzez 17 września 1939 roku i późniejsze narady NKWD i Gestapo, których celem było koordynowanie eksterminacji ludności polskiej po obydwu stronach okupacyjnego kordonu. Niestety partyjnictwo padło premieru Tusku na oczy, i w rezultacie nawet nie zauważył, jak ruscy szachiści zrobili go w konia. Jest to oczywiście wyjaśnienie dla premiera Donalda Tuska najbardziej uprzejme, bo według mniej uprzejmego, mógł on wykonywać zadanie zlecone przez strategicznych partnerów. Bo rosyjski premier uczynił dokładnie to samo, co wcześniej zrobili Niemcy, jednym susem wskazując do pierwszego szeregu ofiar złych „nazistów”. Więc jak wspomniałem, zachodzimy w głowę, czy powinniśmy się cieszyć z wielkoduszności premiera Putina, czy przeciwnie – nie cieszyć. Zdania są oczywiście podzielone, zaś wśród entuzjastów na pierwsze miejsce wysforował się red. Adam Michnik. Adam Michnik przelicytował bowiem wszystkich, wezwaniem do wdzięczności wobec „przyjaciół Moskali”. Trudno tak od razu zrozumieć, czy ma na myśli tylko uroczystość jaka odbyła się w Katyniu 7 kwietnia br. , czy również wydarzenia sprzed 70 lat – bo przecież nie da się ukryć, że ta pierwsza nie mogłaby się odbyć bez tych drugich. Zresztą mniejsza o to, bo wydaje się, że entuzjazm red. Michnika może mieć aż potrójną przyczynę. Po pierwsze tę, że premier Putin w swoim przemówieniu wprawdzie potępił zbrodnie, ale odpowiedzialnością za nie obciążył „totalitaryzm”, taktownie nie precyzując jego rodzaju. Tymczasem wiadomo, że europejsy, z powodów rasowych i - że tak powiem – rodzinnych, konsekwentnie odmawiają postawienia znaku równości między nazizmem i komunizmem. Dzięki temu – po drugie – partie komunistyczne działają sobie w UE jak gdyby nigdy nic, więc jest nadzieja, że Związek Radziecki znowu zmartwychwstanie w nowej postaci, co dla internacjonalistów zapoczątkuje kolejny okres dobrego fartu – a zanim to nastąpi – sprzyja to rozwojowi Nowej Lewicy, z którą europejsy wiążą wielkie nadzieje na ponowne stworzenie cudnego, tym razem już oczywiście „prawdziwego” raju. I wreszcie – po trzecie – taktowna i pozornie wielkoduszna retoryka premiera Putina stawia w kłopotliwej sytuacji znienawidzonych polskich „nacjonałów”, których pretensje, dąsy i oczekiwania nie znajdą już więcej zrozumienia w zachodnich stolicach, od dawna zresztą już zmęczonych tym całym Katyniem. W ten sposób zmuszą znienawidzonych nacjonałów do akomodowania się do projektów strategicznych partnerów, po których starsi i mądrzejsi również bardzo wiele sobie obiecują. Co tu dużo mówić – operacja rosyjskiej polityki historycznej nie tylko została przeprowadzona po mistrzowsku, z wykorzystaniem polskiego partyjnictwa, ale również – w najbardziej odpowiednim momencie. Warto bowiem zwrócić uwagę, że zorganizowana przez premiera Putina katyńska uroczystość odbyła się w przeddzień podpisania w Pradze układu START między Stanami Zjednoczonymi i Rosją. W następstwie tego układu USA i Rosja wzajemnie zredukowały liczbę swoich głowic jądrowych, przy czym Stany Zjednoczone definitywnie odstąpiły od planów tworzenia w Europie Środkowej tarczy antyrakietowej, co Rosjanie uznali za warunek sine qua non podpisanego właśnie układu rozbrojeniowego. Jest to kolejny krok na drodze zapoczątkowanej oświadczeniem prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku, w którym dał do zrozumienia, że losy Europy Środkowej oddaje w ręce strategicznych partnerów, koncentrując amerykańską uwagę na Iranie i próbując pozyskać jeśli już nie przychylność, to przynajmniej neutralność Rosji w sytuacji, gdy w interesie światowego pokoju, a konkretnie – w interesie Izraela USA przystąpią do pacyfikowania tego kraju. W tym kontekście gest premiera Putina już nie wydaje się taki wielkoduszny, jakby się wydawało red. Michnkowi. Przeciwnie – wygląda na bardzo i do tego niezmiernie korzystnie wykalkulowany. Utwierdzają nas w tym podejrzeniu również wypadki w Kirgistanie. Jak pamiętamy, w 2005 roku z inspiracji CIA odbyła się tam „tulipanowa rewolucja”, której celem była poprawa i stabilizacja politycznych warunków dla amerykańskiej bazy lotniczej, utworzonej tam po 11 września 2001 roku. Aliści ruscy szachiści też nie zasypiali gruszek w popiele i kiedy już przeszli do imperialnej rekonkwisty, to kirgiski rząd wymówił Amerykanom dzierżawę bazy. To posunięcie tak oburzyło kirgiski lud, który w międzyczasie zdążył już tak bardzo przywiązać się do demokracji, że przywiązanie to stało się jedną z kirgiskich cech narodowych, że aż wystąpił zbrojnie przeciwko tyrańskiemu, łamiącemu wszelkie możliwe prawa człowieka rządowi, no i go obalił. Wprawdzie Rosjanie zapowiedzieli wysłanie do Kirgistanu 150 spadochroniarzy Specnazu, ale przecież nie po to, by zdławić tam demokrację. Co to, to nie – już raczej po to, by wraz ze spadochroniarzami amerykańskimi nadać kirgiskiej demokracji kształt ustalony przez prezydenta Obamę z prezydentem Miedwiediewiem – bo skądinąd wiadomo, że obydwaj mężowie stanu o sytuacji w tym kraju w Pradze rozmawiali. W ten sposób losy Polski splatają się przedziwnie z losami Kirgistanu – co zresztą przewidział Adam Mickiewicz, pisząc o Petersburgu w „Ustępie” do „Dziadów” „Tu mieszka Achmet, Chan Kirgisów, rządzący polskich spraw departamentem”. Kiedy tak radujemy się zwycięstwem i napawamy autentycznością kirgiskiej demokracji, w Polsce ogłoszony został termin tubylczych wyborów prezydenckich w dniu 3 października. W tej chwili kandydaturę swoją zgłosił marszałek Bronisław Komorowski, dr Andrzej Olechowski i Jerzy Szmajdziński. Pan prezydent Kaczyński jeszcze się waha, pewnie w oczekiwaniu na dodatkowe gwarancje umacniające strategię mniejszego zła. Tymczasem w Platformie Obywatelskiej, a konkretnie – w Lublinie, rozgorzał straszliwy konflikt pomiędzy posłem Januszem Palikotem, a tamtejszą posłanką Joanną Muchą. Żeby lepiej zrozumieć ten konflikt, przypomnijmy scenę, jaka rozegrała się w siedzibie Ochrany – carskiej policji politycznej – po zamachu na ministra Plehwego. Na wieść o tym zamachu szef Ochrany, generał Gierasimow, w wielkim wzburzeniu wykrzykiwał: „To nie mój agent! To nie mój agent! To zrobili socjalrewolucjoniści-maksymaliści pułkownika Trusiewicza!” Więc kiedy poseł Palikot twierdzi, że jego nieprzyjaciele są”żołnierzami Schetyny”, podczas kiedy on sam jest militantem samego Donalda Tuska, to – pamiętając, co o swoim udziale w utworzeniu Platformy Obywatelskiej mówił w swoim czasie generał Gromosław Czempiński – lepiej rozumiemy podobieństwa między Polską, a Kirgistanem. SM

USA - Rosja. Czyżby strategiczna współpraca? Rosja i USA podpisały wczoraj porozumienie w kwestii redukcji arsenałów jądrowych. Zgodnie z nim liczba głowic nuklearnych będących w posiadaniu tych państw nie powinna przekroczyć 1550. Czy umowa rozbrojeniowa zapowiada głębszą współpracę obu mocarstw? Porozumienie to jest ważne o tyle, że z końcem roku wygasa umowa zawarta między obu krajami o redukcji broni jądrowej, pochodząca jeszcze z początku lat 90. (START). Za czasów prezydentury George'a Busha napięte stosunki amerykańsko-rosyjskie (wojna w Gruzji, plany budowy tarczy antyrakietowej) nie zapowiadały szybkiego porozumienia między mocarstwami. Rosjanie stawiali mocne warunki, uznając, że działania Amerykanów w byłych republikach sowieckich uderzają w rosyjskie strefy wpływów.

Wzajemne ustępstwa Rosji i USA Oczywiście porozumienie w sprawie broni nuklearnej jest traktowane jako preludium do strategicznych porozumień, o znaczeniu wręcz globalnym. Amerykański wiceprezydent Joe Biden wyraził niedawno pogląd, że należy "zresetować" napięte stosunki pomiędzy Kremlem a Waszyngtonem. Do ważnych należy zaliczyć wypowiedź prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa, który uznał nowy traktat za "odzwierciedlający równowagę interesów obu państw". Inną ważną kwestią jest zapowiadane powiązanie redukcji zbrojeń nuklearnych ze sprawami obrony przeciwrakietowej (w tym tzw. tarczy antyrakietowej). Na tej ostatniej kwestii zależało szczególnie Rosji. Przypomnijmy, że "poprawa" relacji amerykańsko-rosyjskich była ze strony Moskwy warunkowana rezygnacją z budowy tarczy antyrakietowej w Europie, co decyzją administracji Baracka Obamy dokonało się w ubiegłym roku. Przy okazji tego porozumienia oprócz spraw istotnych dla Rosji również Amerykanie chcą załatwić kilka spraw istotnych ze swojego punktu widzenia. Dla nich szczególne znaczenie ma Afganistan. Armia amerykańska ugrzęzła na dobre w tym kraju i koniecznie potrzebuje tam pomocy Rosjan. Pod koniec kwietnia ma się odbyć szczyt w sprawie Afganistanu, w którym Rosja ma brać czynny udział. Drugą niezwykle ważną z waszyngtońskiego punktu widzenia kwestią jest sprawa zbrojeń nuklearnych Iranu. Amerykanie oczekują zgody Moskwy na nałożenie wspólnych sankcji na Teheran. Widzimy zatem, że transakcja w sprawie redukcji zbrojeń nuklearnych ma głębsze dno. Waszyngton przy tej okazji chce zawrzeć strategiczne porozumienia dotyczące Bliskiego Wschodu. Gdyby współdziałanie mocarstw w tej kwestii się powiodło, można by oczekiwać dalszych porozumień chociażby w sprawie Chin. Oczywiście cena, jaką przychodzi zapłacić Ameryce za zbliżenie z Rosją, jest dość wysoka. Tu nie chodzi jedynie o tarczę antyrakietową. Wraz z rezygnacją z tego projektu mamy do czynienia z dość dalekim wycofaniem się USA z Europy. Mówi się nawet o wycofaniu wojsk amerykańskich z Niemiec, co by oznaczało, że Waszyngton w pełni akceptuje podmiotowość Berlina w jego strategicznej grze dotyczącej Eurazji.

Budowanie sojuszu Ameryki z Niemcami Wraca zatem koncepcja pochodząca z czasów prezydentury Billa Clintona - zbudowania ścisłego sojuszu niemiecko-amerykańskiego. Łączy się to nierozerwalnie z akceptacją budowania de facto niemieckiego superpaństwa w Europie. Strategiczne porozumienie Waszyngtonu z Berlinem w niczym nie kłóci się z projektem porozumienia z Moskwą. Wszak Niemcy już od dłuższego czasu pozostają w strategicznym sojuszu z Rosją, realizując różnorakie wspólne projekty gospodarcze (przykład: Gazociąg Północny). Krótko mówiąc: obecnie zarówno Waszyngton, jak i Berlin widzą potrzebę strategicznego porozumienia z Moskwą. Oczywiście nieco inne sprawy w relacjach z Rosją są ważne dla Ameryki, inne dla Niemców, ale w kwestii polityki wschodniej nie ma między tymi partnerami zasadniczych różnic. Nie trzeba dodawać, że w tak projektowanej polityce nie ma specjalnego miejsca dla środkowej Europy, w tym dla Polski.

Polska pomijana w projektach państw zachodnich Do niedawna jeden z głównych sojuszników Ameryki w Iraku - Polska, jest pomijany w wielkich projektach państw zachodnich. Nawet podpisanie porozumienia nuklearnego ma się odbyć nie w Warszawie, ale w Pradze. Nie trzeba też ukrywać, że tak postawione priorytety wielkich mocarstw tworzą stan bardzo głębokiej dekoniunktury dla pozycji Polski w świecie. Po prostu w tej chwili nie jesteśmy dla mocarstw istotnym partnerem, co najwyżej balastem, od którego trzeba się jakoś uwolnić (USA). Oczywiście większego znaczenia nie będą też miały w tej strategii takie państwa jak Gruzja czy Ukraina, pozostawione zasadniczo jako samotne w zmaganiach z przewagą rosyjską.

Zachód musi współpracować z Rosją Powstaje jeszcze jedno pytanie dotyczące przyszłości współdziałania Zachodu z Rosją. Jak wiemy, w historii mieliśmy okresy ścisłej współpracy (przykład: koalicja antyhitlerowska w czasie wojny), a zarazem okresy intensywnych zmagań ("zimna wojna"). Odpowiadając na postawiony problem, musimy zauważyć, że istnieje cały szereg punktów zbieżnych w interesach Rosji i USA oraz Rosji i Niemiec. Z Niemcami Rosjanie podjęli ścisłą współpracę gospodarczą, godząc się na podział stref wpływów (granica tych wpływów przebiega na linii Bugu). Dla Kremla kwestia Bliskiego Wschodu jest równie ważna jak dla Ameryki. Niepokój na Kaukazie, którego Rosjanie raz za razem boleśnie doświadczają (wystarczy wspomnieć niedawne zamachy terrorystyczne w Moskwie i w Dagestanie), to tylko przedsmak ewentualnej ekspansji islamu na tereny rosyjskie. "Uspokojenie" Afganistanu czy Iranu może być więc na rękę również Kremlowi.

Eurazja może stać się zarzewiem konfliktu Jednakże na horyzoncie pojawiają się również zarzewia konfliktu. Gdy przyjrzymy się strategicznym wizjom planistów rosyjskich, możemy zauważyć, że Eurazja jest terenem ich wielkiej ekspansji. Rosja może chcieć dążyć do całkowitego wyparcia Ameryki z tego megakontynentu i próbować zbudować w Moskwie centrum ekonomiczne i polityczne nowej eurazjatyckiej potęgi. Na to nie będą chciały się zgodzić ani Waszyngton, ani Berlin. I to może być zarzewiem konfliktu mocarstw w przyszłości. Wszystko to w sposób ostrzejszy tradycyjnie spostrzegają w USA Republikanie, którzy za kilka lat będą się starali wrócić do władzy. Na razie mamy w Ameryce rządy Baracka Obamy i kolejne próby zbudowania strategicznego porozumienia między Zachodem a Rosją. Prof. Mieczysław Ryba

POd przymusem cudzej konieczności... W siedzibie Komisji Europejskiej w Brukseli o posadę stara się warszawska babcia klozetowa.  Podczas rozmowy egzaminujący pokazują jej napis” WC” i pytają, co ten skrót oznacza. - Water Closet- wyjaśnia babcia. Następne pytają ją o znaczenie skrótu „EC” - European Commission - odpowiada bez zająknięcia po angielsku babcia. - Po wyjściu z egzaminu koleżanka pyta ją, jakie miała pytania. - Tylko dwa i to dość łatwe - jedno zawodowe, a jedno z europeistyk i- odpowiedziała z uśmiechem zdająca. To był już stary dowcip kursujący w Polsce jeszcze przed Referendum Akcesyjnym - przed wstąpieniem naszym do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich.. A raczej przyłączeniem  do ZSRE, pod wpływem zmasowanej propagandy, co nazywało się w języku przedakcesyjnej propagandy - „informacją”. Po wielu regulacjach europejskich, które likwidują możliwość wyboru konsumentowi, podrożeniu wielu towarów,  nadchodzi czas na…. regulację wody(???). Były regulacje krzywizny banana, ślimaka zamieniono na rybę, określone wielkości pomidorów, rabarbar był owocem, tak jak marchewka, dwóch mężczyzn małżeństwem, a teraz czas na wodę.. Plany na najwyższych szczeblach , w Komisji Europejskiej są takie, żeby w europejskich sklepach móc kupić wyłącznie wodoszczelne słuchawki prysznicowe i dopiero wtedy zainstalować w swojej łazience.. No i krany wodoszczelne. Socjalistom z  European Commission chodzi o to, żeby jak najmniej wody leciało z prywatnych kranów, tak jakby każdy normalny człowiek nie wiedział,  że im więcej wody wyleje - tym większy zapłaci rachunek. Ojcowie z European Commission wiedzą lepiej, od milionów mieszkańców soc- Unii.. Rozmawiają dwaj mężczyźni: - Panie, a niech mi pan powie, co to jest Unia Europejska? - Uuuu.. Wiesz pan, to jest największa tajemnica hitlerowskich Niemiec? - Jak to? Dlaczego? - Bo to przecież Bogusław Wołoszański o niej mówił.. Już nie jest to dla nas żadną tajemnica.. Chyba średnio rozgarnięty człowiek widzi, że to socjalistyczne monstrum, rozrośnięte biurokratycznie do granic możliwości, zadłużone ponad  możliwości wyporności,  wyregulowane, oprócz regulacji gwiazd( może dlatego, że „niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie(!!!)- i dlatego gwiazd nie regulują!)- nie ma  żadnych szans,  w tej socjalistycznej wersji, z pozostałą częścią świata.. Piszę  o przyszłości.. Socjalizm zabił w Europejczykach ich właściwe kiedyś cechy.. Energiczność, ekspansywność, ryzyko w podejmowanych decyzjach.. Uciekają jedynie z socjalistycznej Europy przenosząc swoje firmy na przykład  do Chin.. Ponad 100 000 pracowitych kiedyś Niemców nie chce wracać  do normalnego pracowitego życia, z pobieranych obecnie  zasiłków (????) Przyzwyczaili się żyć z cudzej pracy.. Zasiłek- jeszcze tak wysoki jak w Niemczech- otępia i rozleniwia. U nas też pobierają” bezrobotni” zasiłek, ale zaraz po jego pobraniu- pędzą do pracy.. Samochodem i jak zdążą  i nie trafią na kocioł policyjno- obywatelski, pod nazwą „ Trzeźwy Poranek”- to zdążą do  pracy- jak mówi propaganda” na czarno”. Bo tzw. Szara strefa jest skutkiem obłędnej  polityki  kolejnych rządów socjalistycznych , walki z przedsiębiorcami i wolnym rynkiem – od dwudziestu lat! Jak socjaliści wdrożą wodoszczelne krany i prysznice, będziemy się myli dwa razy dłużej i myli naczynia – też dwa razy dłużej. Bo gdy pryskać będą jedynie drobne kropeleczki wody, to zużyjemy jej tyle samo- ale w czasie dłuższym. No i będą musiały być masowe kontrole w prywatnych domach i mieszkaniach, czy niewolnicy w Unii Europejskiej zainstalowali sobie już krany i prysznice wodoszczelne- czy może sprowadzili sobie” z Chin, Indii czy Stanów Zjednoczonych.. Zanim wszystkie europejskie się zużyją... Będzie musiała być powołana Europejska Komisja do Walki z kontrrewolucją i Sabotażem Prysznicowo- Kranowym.. Potem przystąpią do wymiany drzwi i okiem, bo już przygotowywane są odpowiednie euroroporządzenia.. Będą musiały być energooszczędne okna i energooszczędne drzwi.. Żeby ciepło ludziom i obywatelom Unii nie uciekało.. A „obywatelstwa”  Unii nie można się zrzec pod żadnym pozorem, tak jak obecnie „obywatelstwa” swojego kraju, którego się zrzec można. Nie wyobrażam sobie tej europejskiej „ action”, ale wymiany dachów też sobie nie wyobrażałem, a jednak postępuje ona powoli.. Bo dachy szkodzą! Normalne żarówki tylko do 1012 roku, zakaz czuwania dla elektrycznych towarów RTV i AGD- już jest, nowe limity zużycia energii dla oświetlenia w biurach i na ulicach.. Limity połowowe są  już dawno! Wkrótce zabraknie śledzi z polskich połowów.. Będą z połowów duńskich! Na razie! Jak powiedział jeden z deputowanych socjalistycznych i niemieckich:” Teoretycznie regulować możemy nawet cukier w kostkach i sznurówki”(???) W 2012 roku  Komisja Europejska ma rozstrzygnąć, czy nowe regulacje  dotyczyć będą wszystkich towarów codziennego użytku.. Przypomnę list mieszkańca euroregionu UE, pisany do swojego domu, do  swojej mamy: Szczecin, 13 grudnia 2007 roku. Kochana Mamusiu! W Unii jest fajnie, niczego tu nie brakuje. Cukier jest po 4 euro za kg, benzyna po 5,5o euro za litr, masło po 4,10 euro za kostkę, chleb po 3,20 za bochenek, a paczka papierosów po 12 euro. Jeśli chodzi o nasz dom, to latem przyjechał pan Helmut z Berlina. Najpierw postawił piwo, a potem pokazał akt własności z 1937 roku i powiedział, że teraz to jego ziemia i wszystko co na niej też. Może to i lepiej, i tak nie byłem w stanie płacić podatku katastralnego( Mamusia wie, 2% od wartości nieruchomości rocznie). Za to w przytułku mamy kolorową telewizję i fajne filmy. Pracy na razie nie ma, ale mówią, że będzie. Jak dożyję, to za 6 lat, będą mógł pracować w Niemczech albo w Austrii. W mieście budują nowy urząd. Unia dała trochę grosza. Firma Heńka Kowalskiego startowała w przetargu, ale rozstrzygnięto go w Brukseli i wygrali Szwedzi.. Co prawda inżynierów sprowadzili od siebie, ale Heniek i tak się cieszy, bo uznali jego kwalifikacje i pozwolili nosić cegły. Niech sobie chłop zarobi, bo jego firma już nie wytrzymuje tego zwiększonego VAT-u w budownictwie. Chciał wysłać syna na studia do Francji, ale nie miał na to pieniędzy. Córka jednego z ministrów miała więcej szczęścia i dostała unijne stypendium. Syn Henia jest całkiem zdolny, więc zdawał na naszą politechnikę. Byłby się dostał, gdyby nie konkurencja młodzieży z innych krajów unijnych. W końcu tam uczelnie też są przepełnione. Na razie jest na darmowym stażu w hipermarkecie. Ostatnio w mieście pojawiło się mnóstwo byłych rolników. Mówią coś o nierównej konkurencji, niskich dopłatach i limitach produkcyjnych. Nie wiem o co im chodzi, przecież mieli najwięcej zyskać na integracji. Do domu naprzeciwko wprowadziło się młode małżeństwo- Tomek i Jacek. To bardzo wrażliwi ludzie, nawet starają się o adopcję. Pani kurator jest bardzo tolerancyjna i świeżo po aborcji, więc mają duże szanse. Niech Mamusia na razie siedzi na tej Białorusi, bo tu szaleje eutanazja, zwłaszcza, że ubezpieczalnia już o Mamusię pytała.

To tyle, bo idę po zasiłek. Całuję mocno. Zdzisiek P.s Niech mi mamusia przyśle kilo szynki, ale takiej ze zwykłego prosiaka, bo te nasze świecą po nocach. PPS. Niech Mamusia wyśle ten list swoim znajomym. Może za kilkanaście lat do mnie wróci. Wtedy Polski już pewnie nie będzie, ale w końcu będę obywatelem nowego euroregionu. I jest coraz mniej do śmiechu.. Chciałbym podziękować Panu Bogu.. że mój najstarszy syn Konrad Rajca nie poleciał samolotem do Katynia z panem prezydentem i dostał z Kancelarii Prezydenta odmowę, trzy dni temu, że nie ma już wolnych miejsc w samolocie... Dzięki temu przeżył! WJR

KATYŃ: PRAWDA I PAMIĘĆ Niemal połowa korpusu oficerskiego II RP została przed 70 laty bestialsko wymordowana przez Sowietów w jednej z najstraszniejszych zbrodni II wojny światowej. To, co określamy wspólnym terminem „Zbrodni Katyńskiej”, dotyczy rozstrzelanych jeńców z trzech obozów: z Kozielska w Katyniu, Starobielska w Charkowie, Ostaszkowa w Kalininie (dziś Twer) i pochowanych w Miednoje oraz więźniów politycznych straconych w Kuropatach na Białorusi i Bykowni na Ukrainie. Razem, przeszło 20 tys. ludzi. 17 września 1939 r. Armia Czerwona wkroczyła do Polski, by pomóc niemieckiemu sojusznikowi w dobiciu Rzeczpospolitej – państwa, które Wiaczesław Mołotow, sowiecki minister spraw zagranicznych, określił mianem „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego”. W sowieckiej niewoli znaleźli się żołnierze, oficerowie i policjanci. Poddano ich ścisłej inwigilacji. Ławrentij Beria, szef NKWD, na początku marca 1940 r. sporządził dla Stalina notatkę, w której czytamy: „są zapalonymi wrogami (polscy jeńcy – przyp. autora) władzy radzieckiej, pełnymi nienawiści do ustroju sowieckiego (…). Każdy z nich niecierpliwie oczekuje zwolnienia, aby mieć możliwość aktywnego włączenia do walki przeciwko władzy sowieckiej”. Wyrok zapadł. Sowieccy przywódcy postanowili zastosować wobec Polaków „ostateczne rozwiązanie”. Od początku kwietnia do maja 1940 r. trwało systematyczne i planowe zabijanie oficerów. Dla bezpieczeństwa pętano ręce skazańców drutem kolczastym i zabijano strzałem w tył głowy. 13 kwietniu 1943 radio berlińskie nadało sensacyjny komunikat, informujący, że „miejscowa ludność wskazała miejsce tajnych egzekucji masowych, wykonywanych przez bolszewików i gdzie NKWD wymordowało (…) polskich oficerów”. Moment ujawnienia zbrodni nie był oczywiście przypadkowy i wynikał z politycznej kalkulacji. Goebbels, osobiście kierujący akcją propagandową, liczył bowiem, że wobec wyraźnych symptomów zaostrzenia stosunków polsko-sowieckich uda się, rozgrywając kartę katyńską, doprowadzić do ich zerwania. Co - jak wiemy z historii - stało się wkrótce faktem.

Unicestwić naród polski Lasek katyński miał być grobem nie tylko tysięcy polskich oficerów, ale miał oczywiście także swój szerszy wymiar. Był częścią wspólnego planu, jaki sowiecki komunizm z bratnim niemieckim faszyzmem przygotował pod koniec 1939 r. Chodziło w nim o unicestwienie narodu polskiego. Przecież większość pomordowanych przez sowieckich oprawców żołnierzy to byli oficerowie rezerwy. W życiu cywilnym – profesorowie, naukowcy, lekarze, nauczyciele. Trzon naszej polskiej inteligencji. Katyń jest zatem również symbolem, setek tysięcy Polaków pomordowanych w ramach tego planu w sowieckich stepach, tajgach i łagrach. Cała sprawa nie była dla władz polskich całkowitym zaskoczeniem. Pierwsze wiadomości o losach oficerów z Kozielska dostarczyli w czerwcu 1940 r. „Muszkieterowie” z polskiej organizacji konspiracyjnej o charakterze wywiadowczym. Były to jednak wiadomości na tyle bulwersujące, iż nie uznano ich wiarygodności. Potwierdzenie uzyskano już w grudniu 1941 r., gdy po zajęciu Katynia przez wojska niemieckie udało się, za pomocą tajnej misji ZWZ, przeprowadzić na miejscu zaimprowizowaną wizję lokalną. W dalszym ciągu łudzono się jednak co do rozmiarów zbrodni, starając się przynajmniej odszukać jeńców z Ostaszkowa i Starobielska. Przedstawiciele polskich władz wielokrotnie interweniowali w tej sprawie, a odpowiedzi udzielał nawet sam Stalin. Ich absurdalność musiała być dla osób znających co nieco sowieckie realia wręcz złowrogo oczywista: „uciekli (…) choćby do Mandżurii; Na co mam ich trzymać? Być może znajdują się w obozach na terenach, które Niemcy zajęli, rozbiegli się”.

Świat zachodni milczy Tymczasem, świat zachodni milczał w imię pragmatycznych celów – alianci potrzebowali jednego zbrodniarza do walki z drugim. Po wojnie sowieci – zresztą konsekwentnie – obarczali winą za zbrodnie Niemców. W czasie rozprawy przed Trybunałem Norymberskim gen. Rudenko, główny prokurator sowiecki, oskarżył Niemców o agresję na Polskę i politykę eksterminacji. Herman Goering, gdy to usłyszał, zerwał słuchawki, a dzień później powiedział: ”Nie sądziłem, że Rosjanie będą na tyle bezczelni, aby wspominać o Polsce”. Rosjanom nie udało się obwinić Niemców za Katyń. W rezultacie sprawa spadła z wokandy. Winston Churchill w opublikowanych w 1950 r. pamiętnikach napisał: „zainteresowane zwycięskie rządy zadecydowały, że sprawa powinna być pominięta i zbrodnia katyńska nigdy nie została wyjaśniona”. Dopiero 13 kwietnia 1990 r. agencja TASS ogłosiła lakoniczną informację, w której przyznano, że masakry dopuściła się NKWD. Dwa lata później polskie władze otrzymały kopię wielu przechowywanych na Kremlu materiałów dokumentujących zbrodnię. Jest to jednak wciąż czuły punkt w stosunkach polsko-rosyjskich, a w państwie Putina nie brakuje chętnych do podważania autentyczności i charakteru tej zbrodni, dla nas Polaków wciąż zbrodni nie wyjaśnionej do końca i nie nazwanej po imieniu – zbrodnią ludobójstwa. Mariusz A. Roman

Odszedł mój Prezydent Przez 20 lat III RP tylko raz miałam swojego prezydenta, a i to nie przez całą, tak tragicznie dzisiaj zakończoną kadencję. Jaruzelski, to oczywiste, nie był moim prezydentem. W 1990 roku głosowałam na Mazowieckiego, żeby przez kolejnych 5 lat męczyć się z Wałęsą. Po 5 latach koszmarnej prezydentury Wałęsy, 10 lat upokarzającej prezydentury kłamczucha i cwaniaka, który był co prawda sprawny i nawet po ludzku sympatyczny, ale przecież nie tego się szuka u prezydenta. Tego czego ja szukałam, u Kwaśniewskiego nigdy nie znalazłam. Swoją radość z wyboru Lecha Kaczyńskiego w 2005 roku pamiętam do dzisiaj. Zazwyczaj polityka nie jest dla mnie źródłem jakichś specjalnych emocji, ale wtedy wyjątkowo była, chyba jeden jedyny raz wyzwoliła we mnie tak żywe emocje. Naprawdę się cieszyłam, dla mnie - osoby emocjonalnie spóźnionej na inne ważne wydarzenia w naszej historii, właśnie tamten dzień był, jak to się mówi, wiekopomną chwilą. I choć sama prezydentura tę wiekopomność mocno odarła z uroku, to to tak właśnie wtedy czułam, i był to jedyny raz przez całe moje politycznie dorosłe życie. Nigdy wcześniej ani później nic podobnego mi się nie zdarzyło, i zważywszy na okoliczności, raczej nie zdarzy. Wtedy miałam poczucie, że stało się coś bardzo ważnego i fajnego, że nareszcie na czele mojego państwa stanie ktoś wystarczająco godny, kogo jestem w stanie nie tylko lubić, ale także szanować i ufać. Nawet jeśli nieduży. Jako urodzona prowincjuszka nigdy nie umiałam zrozumieć dlaczego postura prezydenta ma być dla mnie powodem do wstydu, nie umiałam też dostrzec kompromitacji w "irasiad" czy foliowej reklamówce wnoszonej na pokład prezydenckiego samolotu przez uroczą prezydencką małżonkę. A potem przez ponad cztery lata prezydentura Kaczyńskiego coraz bardziej mnie męczyła, a z czasem nawet irytowała, aż to wkur...zenia. Nie czas teraz na wypominanie tego co mnie raziło, dość powiedzieć, że zazwyczaj nie było to to, co na okrągło podnosili liczni, coraz liczniejsi, krytycy prezydenta. Jego wzrost nadal mi nie przeszkadzał. Przeszkadzało mi to, że stopniowo ale konsekwentnie pozbawia tamtą moją radość z 2005 roku uzasadnienia. I chyba za to byłam najbardziej zła na prezydenta, chociaż to przecież nie jego wina, że tamtego wyborczego wieczoru tak naiwnie się podjarałam. Żyję tu wystarczająco długo, żeby rozumieć, że to się nie miało prawa udać. I się nie udało, w każdym razie nie do końca, a winę za to trzeba podzielić, spora jej część spada na samego prezydenta, ale przecież nie cała, bo to od początku była chyba mission impossible. Ale choć coraz częściej zarzekałam się, że na wybory już nie pójdę, to pewnie znowu bym poszła i zagłosowała tak, jak nie dane mi było zagłosować w 2005 roku. Na Kaczyńskiego. Bo przy wszystkich swoich wadach, to był mój prezydent. Jedyny jakiego przez te 20 lat miałam. I kto wie, czy nie jedyny, jakiego mieć będę. I gdy dzisiaj go opłakuję, metaforycznie i całkiem dosłownie, z dala od mediów, gdzie pewnie trwa parada kolejnych polityków i publicystów, którzy przez ostatnie 5 lat zajmowali się w dużej mierze opluwaniem prezydenta, za wszystko co zrobił, powiedział, pomyślał, lub ewentualnie hipotetycznie mógłby mieć zamiar pomyśleć w niedającej się przewidzieć przyszłości, a dzisiaj czują ogromną potrzebę połączenia się w żalu, na pocieszenie po stracie wspaniałego człowieka myślę sobie, że teraz z Nieba może przynajmniej posłuchać o sobie trochę ciepłych słów, których jemu tak szczędzono przez większość jego politycznego życia, w kraju, w którym dla takich jak on nie ma w polityce miejsca. W najbliższych dniach nareszcie padną pod jego adresem słowa, na które bardziej zasłużył, niż na to czego przez lata słuchał. Pozostaje mieć nadzieję, że i te usłyszy. kataryna

JE Lech Kaczyński z małżonką - nie żyją I Oni, i osoby towarzyszące - zginęli na posterunku, w służbie dla Kraju. Rodzinom ofiar składam tą drogą najszczersze wyrazy współczucia. Ponieważ agencje podają sprzeczne informacje: o 88+-1 lub 132 osobach na pokładzie - komentarz podam po wyjaśnieniu sytuacji. Tak czy owak: konsekwencje praktyczne są następujące: Art. 128. Konstytucji III RP Kadencja Prezydenta Rzeczypospolitej rozpoczyna się w dniu objęcia przez niego urzędu. Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, a w razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej - nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów. I Oni, i osoby towarzyszące - zginęli na posterunku, w służbie dla Kraju. Rodzinom ofiar składam tą drogą najszczersze wyrazy współczucia. Wraz z Parą Prezydencką zginęło całe dowództwo Wojska Polskiego: gen. broni Bronisław KWIATKOWSKI (d-ca Operacyjny Sił Zbrojnych RP), gen. Franciszek GĄGOR (Szef Sztabu Generalnego WP), gen. broni pil. Andrzej BŁASIK (d-ca Sił Powietrznych), gen .dyw. Tadeusz BUK (d-ca Wojsk Lądowych), gen. dyw. Włodzimierz POTASIŃSKI (d-ca Wojsk Specjalnych RP), v-admirał Andrzej KARWETA (d-ca Marynarki Wojennej) i gen. bryg. Kazimierz GILARSKI (d-ca Garnizonu Warszawa). Chyba nigdy w historii żadnego państwa żaden akt wojny nie zgładził CAŁEGO dowództwa sił zbrojnych!!! Wojsko, na szczęście, ma jasno określoną hierarchię: miejsce dowódcy, który zginął, obejmuje zastępca - i kierownictwo jest nienaruszone. Trochę inaczej jest w świecie polityki... Praktyczne konsekwencje tego wypadku są bardzo poważne. Przede wszystkim: w walce politycznej w Polsce przewagę nad ludźmi dawnej SB uzyskuje środowisko dawnego WSI. Nastąpi też przesunięcie z opcji pro-amerykańskiej na opcję pro-europejską. Płakałbym nad tym – gdyby nie to, że w USA też rządzą obecnie socjaliści, więc różnica nie jest taka wielka...Tak czy owak: nastąpią niewątpliwie nowe mianowania. Zacznijmy od szefa IPN: wiele razy się nie zgadzałem z Jego stanowiskiem – trzeba jednak przyznać, że pozwalał On prokuratorom i historykom IPN mówić prawdę. Nie całą, oczywiście – ale prokuratorzy nie są od mówienia całej prawdy – a tylko o tym fragmencie, który służy oskarżeniu.

Zginął Prezes NBP. Istnieje obawa, że Jego następca będzie parł pełną para do likwidacji złotówki i wprowadzenia €uro. Macherzy od zarabiania na zawirowaniach finansowych już przebierają nogami z niecierpliwości, by się na tym obłowić. Na koniec prywatnie: zginęło dwoje moich przyjaciół: Bożena Mamontowicz-Łojkowa, wdowa po naszym wybitnym historiozofie, Jerzym Łojku, prezeska Polskiej Fundacji Katyńskiej – i Stefan Melak, Prezes Komitetu Katyńskiego. Myślę, że Ich dusze są zadowolone, że śmierć spotkała Ich w drodze na uroczystości w Katyniu... Bo, jak mawiał ks. Bronisław Bozowski: „Nie ma przypadków: są tylko ZNAKI”. Jedna drobna uwaga {rudkowski} cytuje: "Do Gruzji lecieli panowie z przygodami. Wojskowy pilot rządowego samolotu nie chciał lecieć do Tbilisi, trzeba było lądować w Azerbejdżanie i pędzić w konwoju do granicy gruzińskiej. L. Kaczyński: Nie było żadnych przesłanek, by bać się lądowania w Tbilisi. To prawda, że wydał Pan wojskowemu pilotowi rządowego samolotu polecenie lotu do Tbilisi? L. Kaczyński: Przez generałów Wojska Polskiego, nawet na piśmie. Odmówił." http://www.prezydent.pl/aktualnosci/wypowiedzi-prezydenta/wywiady-krajowe/rok-2008/newsweek-18-sierpnia-2008-r-/ Pisał o tym też sam JKM, więc jak widać wiedza to raczej powszechna i żadnego "kształtowania świadomości" przez znienawidzone przez Pana telewizje nie trzeba przechodzić... Natomiast Pan ma świadomość ukształtowaną: brakiem pomyślunku. JKM potępia pilota za odmowę lądowania w Tbilisi, ja natomiast przyznałbym rację pilotowi - bo to on się zna na pilotażu, a nie prezydent. Jeśliby prezydent leżał na stole operacyjnym, to też by mówił chirurgowi, że ma go kroić przez plecy, a nie brzuch - bo tak wydaje mu się słusznie? Do kabiny pilota w Smoleńsku nikt nie musiał wchodzić i go naciskać. Wystarczyła jego świadomość co działo się z pilotem, który odmówił lądowania w Tbilisi. I nie jest to zarzut względem pilota, raczej prezydenta, który swym wcześniejszym zachowaniem do tego doprowadził." Otóż jest to nieporozumienie. Odmowa pilota lądowania w Tbilisi nie było spowodowana warunkami atmosferycznymi, lecz obawą przed zestrzeleniem przez rosyjskie rakiety. A tu pilot był mniej kompetentny od JE Lecha Kaczyńskiego. Natomiast pod Smoleńskiem pilot miał okazję przy dwóch podejściach przekonać się, że warunki są za trudne jak na połączone umiejętności jego i kontoli lotniska. Przy ostatnim podejściu znalazł się - według Rosjan - o co najmniej 150 metrów (!!) w bok od osi pasa. I postanowił (być może poganiany: "No siadaj-że Pan wreszcie!") nie robić kolejnego podejścia (ani odlatywać na Mińsk)  lecz skorygować oś lotu na perymetrze prawie 2 km od początku pasa (proszę o opinie, bo się nie znam: czy w tych warunkach - prędkość 280 km/h - było to w ogóle wykonalne?) Zacytuję jeszcze trzeźwą opinię rosyjskiego komentatora (wybór rosyjskich komentarzy podam jutro): {alex maizel}: „Wiele niezrozumiałego (…) jeśli była gęsta mgła, to jak naoczni świadkowie katastrofy zobaczyli upadek samolotu z odległości 1,5 km?????” Co mnie dziwi: mało kto zwraca uwagę na podobieństwo tej katastrofy z katastrofą CASA C-295M 25-I-2008 w Mirosławcu - gdzie pilot (śp. por. Robert Kuźma) lecąc w chmurze też nie trafił na pas startowy za pierwszym podejściem - a przy drugim, próbując wejść na właściwą oś, zahaczył skrzydłem o drzewa.
Czyżby jakaś luka w szkoleniu pilotów? JKM

Kolejne ofiary Katynia Około godziny 9 rano polski samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego małżonką, z wicemarszałkiem Sejmu Jerzym Szmajdzińskim, ministrami, posłami, senatorami, generalicją, przedstawicielami duchowieństwa oraz Rodzin Katyńskich, wśród których był również mój przyjaciel Stefan Melak - rozbił się w pobliżu wojskowego lotniska w Smoleńsku. Pasażerowie samolotu udawali się na uroczystości 70 rocznicy wymordowania przez NKWD polskich oficerów w Katyniu. Niestety nie dotarli na miejsce, a uroczystość przekształciła się w nabożeństwo żałobne za poległych – wtedy i teraz. Według nieoficjalnych informacji na pokładzie było – w zależności od źródła – od 88 do 132 osób. I w zależności od źródła informacji – albo nikt nie przeżył, albo 3 osoby ciężko ranne przeżyły. Wkrótce się tego dowiemy, podobnie, jak poznamy przyczyny katastrofy. Wiadomo, że samolot był stary i powinien być już dawno wycofany, wiadomo też, że w czasie lądowania wokół lotniska była mgła, a według relacji świadków, samolot próbował podejść do lądowania powtórnie i wtedy doszło do tragedii. Widok szczątków utwierdza w podejrzeniach, że katastrofy nie przeżył nikt. Z uwagi na śmierć prezydenta, zgodnie z art. 131 ust. 2 pkt 1 konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, jego obowiązki przejmuje marszałek Sejmu. Zakres tych obowiązków nie jest ograniczony, poza wyjątkiem przewidzianym w ust. 4 tego artykułu, stanowiącym, iż osoba wykonująca obowiązki prezydenta nie może podjąć decyzji o skróceniu kadencji Sejmu. Jak wiadomo, termin wyborów prezydenta został ustalony na 3 października i do tego czasu Sejm rozwiązany być nie może. Z uwagi na pomysł dyplomacji rosyjskiej, by w przeddzień szczytu prezydentów USA i Rosji w Pradze, tj. 7 kwietnia, zorganizować uroczystości 70-lecia wymordowania polskich oficerów w Katyniu połączone z oddaniem hołdu rosyjskim ofiarom „wielkiej czystki” z lat 30-tych i zaproszenia na nie premiera Donalda Tuska, w rozbitym samolocie byli zaledwie pojedynczy przedstawiciele koalicji rządowej – a w każdym razie żadnego wybitnego polityka PO i PSL. To oczywiście przypadek, ale ten przypadek będzie z pewnością przedmiotem domysłów i spekulacji, jako że – jakkolwiek nieprzyjemnie by to nie zabrzmiało – katastrofa w Smoleńsku rozwiązuje Platformie Obywatelskiej, jeśli nie wszystkie, to w każdym razie bardzo wiele problemów. Zginął prezydent Lech Kaczyński - potencjalny konkurent marszałka Komorowskiego w nadchodzących wyborach. Zginął prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka, zginęli chyba wszyscy wyżsi dowódcy Sił Zbrojnych – no i pierwszy garnitur polityków opozycji, a zwłaszcza PiS – z wyjątkiem Jarosława Kaczyńskiego. W każdym razie nie ma wątpliwości, że marszałek Komorowski nie zawetuje żadnej ustawy, którą razwiedczykowie podyktują premieru Tusku. Trudno, żeby w takiej sytuacji ludziom podejrzliwym nie przypomniała się pełna mądrości łacińska sentencja is fecit cui prodest (uczynił ten, komu to przyniosło korzyść – przyp. webmaster). Niepodobna bowiem nie zauważyć, że ta tragedia jest makabrycznym dopełnieniem atmosfery partyjnictwa, jaką zwłaszcza w ostatnich 5 latach razwiedka zatruwa polskie życie publiczne. W ten nieoczekiwany sposób spełniły się wielokrotnie przecież wyrażane życzenia nie tylko premiera Donalda Tuska, wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego posła Janusza Palikota oraz sławnych ze swej niezależności publicystów, jak prorok mniejszy Jacek Żakowski, dla których najważniejszą dla naszego państwa sprawą było odsunięcie od władzy znienawidzonych Kaczorów. Czy dzisiaj „w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni” przyznają się do odczuwanej Schadenfreude? A jakże! Teraz nie dadzą się nikomu wyprzedzić się w ostentacyjnym smutku i żałości. Być może jednak Platon nie bez kozery przestrzegał: „nieszczęsny, będziesz miał to, czegoś chciał!” – i kto wie, czy ta mimowolna ofiara nie przyczyni się do narodowego przebudzenia, do uświadomienia sobie, że to być może ostatnia sposobność do postawienia zapory aksamitnej dyktaturze, do której drogę utorowała smoleńska katastrofa – chyba, że starsi i mądrzejsi na taką ewentualność obmyślili już dla nas coś innego SM

Dziwne fakty ze Smoleńska Katastrofa w Smoleńsku – nowe fakty Sprawa katastrofy w Smoleńsku coraz bardziej się gmatwa. Relacje świadków, na gorąco – zaraz po wypadku, są inne niż ich relacje w kilka godzin później. Oficjalna wersja brzmi – trudne warunki, w tym gęsta mgła oraz upór Prezydenta lub pilota. Tusk się stara i strona rosyjska się tez bardzo stara. Przypatrzmy się jednak drugiej wersji: W www.tvp.info/informacje czytamy relację montażysty z TVP: “Wiśniewski, telewizyjny montażysta, został w hotelu, gdzie montował materiał. Reszta ekipy poszła już przygotowywać się do relacjonowania uroczystości katyńskich. Budynek znajdował się blisko lotniska. – Miałem akurat chwilę wolnego czasu, szykowałem sobie sprzęt do montowania. Pamiętałem, że tu nie daleko jest podejście do lądowania i tu np. podchodził samolot Tuska czy Putina. I słyszę głos silnika, tylko ten dźwięk był trochę inny – relacjonował w TVP Info Wiśniewski. - Patrzę w mgle i widzę, że idzie samolot bardzo nisko, lewym skrzydłem prawie w dół. I normalnie przez okno usłyszałem taki straszny huk. Widać było jakby coś było niszczone, tratowane. Dwa błyski ognia, ale nie jakaś wielki wybuch jak zwykle się widzi przy katastrofach lotniczych – dodaje montażysta. – Od razu pomyślałem, rozbił się samolot. Automatycznie złapałem za kamerę, jak to typowy pracownik mediów. I biegiem przeleciałem przez te błoto i patrzę, że to polski samolot. Od razu zauważyłem czarną skrzynkę, rozwalony ogon, zniszczony silnik, kadłub, szczątki – opowiadał pracownik TVP. - Nie było wielkiego ognia. Od razu przyjechała jedna straż, ale miernie im to szło. Ale nawet nie było widać, że ktoś zginął. Więc początkowo myślałem, że to był pusty samolot. Była taka potworna cisza jak po katastrofie – dodał. – To jednak nie był taki widok jak po zwykłym wypadku lotniczym. Byłem świadkiem wydarzeń w Kabatach, to wyglądało inaczej. Tu nie było widać ciał – mówił Wiśniewski.

Wiśniewski, który był pierwszym przedstawicielem mediów robił zdjęcia tylko przez chwilę. Potem został wyprowadzony przez służby ratownicze. – Próbowałem uciekać przed funkcjonariuszami, ale jak wpadłem w błoto, to już nie mogłem. Złapali mnie i kazali oddać kasetę – mówił Wiśniewski.” Gdzie podziały się ciała ? Na filmach też nic nie widać. Jak samolot lecący kilka metrów nad ziemia mógł tak doszczętnie się rozbić ? Jaka mogła by być przyczyna inaczej brzmiącego samolotu ? Czy naprawdę nikt nie zauważył że z silnikiem w TU154 dzieje się coś dziwnego ? Montażysta TVP powiedział że widział nienaturalnie przechylony samolot. Czy pilot, na tak niskiej wysokości wykonywał by tak ryzykowny manewr bez powodu ? Jest to tym bardziej dziwne, że niedługo przed prezydenckim samolotem wylądował JAK z polskimi reporterami. Jakiś czas później próbował tam lądować transportowy IŁ, który wykonał dokładnie taki sam dziwny manewr, tzn. zaledwie kilka metrów nad ziemią przechylając skrzydło. W TVN powiedziano, że kontroler lotów został natychmiast po wypadku aresztowany i nikt go już nie widział, ani tym bardziej nie miał szansy z nim porozmawiać. Rosyjska komisja śledcza pod wodzą Putina przejęła czarne skrzynki. Wszyscy znali opór Prezydenta Kaczyńskiego z gruzińskiego przypadku. Teraz łatwo jest zasugerować że on i pilot są wszystkiemu winni, a przecież nie znamy prawdy i jak widać, to wszystko mogło odbyć się całkowicie inaczej ! Pytamy jeszcze raz – gdzie podziały się ciała ? Na filmie nic nie widać. Jest to chyba pierwszy taki przypadek w historii, tym bardziej niewytłumaczalny, ponieważ nie było prawie żadnego pożaru a samolot leciał na wysokości zaledwie kilku metrów ! Kiedy czytamy dyskusję z lokalnego forum w Smoleńsku, obraz całej sytuacji wokół katastrofy uzupełnia się o nowe fakty. Skąd tam wziął się czołg ? Czemu informacje o mgle są tak zmienne ?: Z forum internetowego ze Smoleńska dyskusja niemal na żywo:
Beric 11:14 – Tylko co w rejonie czołgu upadł i wybuch samolot. Szczegóły na razie nieznane.
Beric 11:22 – Czołg, za SAAZom. Mówią, że wojskowy, ale dokładnie niewiadomo. Lądował i prawie nie zaczepił samochodu na drodze niedaleko pasa startowego. Isa 11:28 – Beric, a skąd informacja ?
Beric 11:30 – Info od świadka, on wlaśnie jechał po tej drodze i jego ten samolot prawie zaczepił, zadzwonił do znajomego. Sterh 11:30 – Już jest w wiadomościach. Samolot prezydenta Polski.
Belikov 11:32- Dziwne, że w takiej mgle ( z 8-mego piętra ledwo widzę ziemie) ktoś wogóle zdecydował się na lot( tu : lądowanie – W.) Gem 11:43 – Siedzę na ul. Czkałowa, słyszę co za grzmot? a tu znowu ktoś miękko ląduje. Kto w takiej mgle ląduje? Sterh 11:47 – Nieszczęśliwa ziemia smoleńska dla Polaków. Lata 1609-11 odbijają się czwawką. Winzard 11:56 – Rano żona jechała autem – mgły nie było żadnej. Red Angel 11:59 – Właśnie ok. 11-tej mgła zrobiła się nagle gęsta. Ferganec 12:06 – Jaki koszmar dla Polski. A Yandex.ru milczy. W rozdziale “Smoleńsk” napisano: Prezydent Polski odwiedził katyński memorał. Wciąż czekamy na odwagę polskich mediów, żeby poruszyły sporne i niewygodne tematy. Czekamy na odwagę polskich polityków aby zażądali bezpośredniego i pełnego udziału w śledztwie. Mamy prawo do prawdy, więc żądajmy jej! Komentarz admina. Mamy prawo do prawdy? Mamy co najwyżej prawo do oddania raz na kilka lat naszego głosu na z góry narzuconych kandydatów. Głosu, który i tak może zostać totalnie zignorowany przez lucyferian rządzących niemal całą Europą.

To samo się nie stało Anna Pietraszek: “Ta lista pasażerów krążyła po prostu ot tak, już od kilku dni, z maili na maile” O tym, że lista pasażerów była znana wszystkim od dawna; że polskie służby miały obowiązek nie dopuścić do lotu prezydenta, polityków i generałów jednym samolotem; o tym, że prezydent miał kilka dni temu postanowienie wyjazdu do Katynia pociągiem z wdowami i sierotami katyńskimi… – o tym wszystkim w rozmowie z Robertem Witem Wyrostkiewiczem mówi red. Anna Pietraszek, doradca zarządu Telewizji Polskiej w wywiadzie dla Portalu NaszaPolska.PL.

Jak to możliwie, że miała Pani listę pasażerów kilka dni przed tragicznym odlotem prezydenckiego Tupolewa? Dostałam tę listę od młodych dziennikarzy, którzy prosili mnie o radę z kim przeprowadzić ewentualnie wywiady. Ta lista pasażerów krążyła po prostu ot tak, już od kilku dni, z maili na maile. Potem siedziałam w domu, to było w poniedziałek, i zastanawiałam się jak to możliwe, że ja mam pełną listę generałów, kapelanów, polityków, którzy lecą z prezydentem i że ta lista jest w obiegu. Wierzyć mi się nie chciało, że oni wszyscy są na tej jednej liście. Pomyślałam, że może będą rozdzieleni, że może to tylko lista obecności w Katyniu. Nie mogłam tego pojąć i niestety wziąć na serio. Generał Skrzypczak mówił niedawno w telewizji, że po wypadku Casy podkreślano wymóg bezpieczeństwa, że kiedy leci kilku dowódców to trzeba ich rozdzielać, a przecież z polskimi generałami leciał prezydent, nie tylko głowa państwa, ale zwierzchnik sił zbrojnych, osoba odpowiedzialna za całe bezpieczeństwo kraju! Trzeba teraz zwrócić uwagę na to jakim cudem znaleźli się w jednym samolocie generałowie, politycy i sam prezydent? Jakim cudem ta lista krążyła od tak po Internecie? Jakim cudem!? Czy nasz prezydent był tak kompletnie pozbawiony ochrony? Kto pracował nad tym, żeby on był tak nagi? Czy nikt nie myślał o ich ochronie?… Niemożliwe. To się samo nie stało. Mówiła Pani niedawno o podróży prezydenta Kaczyńskiego do Katynia pociągiem. Razem z rodzinami katyńskimi. Taki wariant podróży potwierdził Pani również tragicznie zmarły w tej katastrofie minister Stasiak. Niestety w ostatniej chwili prezydent podjął decyzję lub ktoś go przekonał do lotu drogą powietrzną. Co Pani o tym sądzi? Rozmawiałam niedawno z ministrem Stasiakiem. Rozmowa dotyczyła kwestii transmisji, które były planowane od dawna w Telewizji Polskiej. I to co powiem za chwilę mówię z pełną odpowiedzialnością jako doradca zarządu Telewizji Polskiej. Przez godzinę rozmawiałam z ministrem Stasiakiem. Przekazałam nie tylko swoje rady medialne, ale przede wszystkim doświadczenie. Robiłam bowiem pierwszą transmisję satelitarną z Katynia. Wymyśliłam ją i doprowadziłam do realizacji jako świeżo upieczona absolwentka Akademii Obrony Narodowej. Zresztą, gdybym nie skończyła akademii nigdy nie zrobiłabym tej transmisji i naraziła telewizję na wielkie niebezpieczeństwo. Teraz właśnie minister Stasiak pytał mnie o sprawy chronienia przekazu medialnego tam w Katyniu. Powiedziałam mu wszystko co mówiło mi moje doświadczenie; na co należy zwracać uwagę. Czego się strzec. I wtedy też odważnie zasugerowałam, żeby prezydent pojechał z wdowami katyńskimi pociągiem. Byłby to najbezpieczniejszy środek transportu. Po drugie, media mogłyby zobaczyć prezydenta, najważniejszego człowieka w państwie, który zauważył wdowy, sieroty katyńskie. Prezydenta, który byłby z nimi. Do tego pani Maria Kaczyńska, cudowny człowiek, który miał wspaniały kontakt z ludźmi starymi… Prezydent się zgodził. Dostałam informację, że prezydent podchwycił ten pomysł, że pojedzie z wdowami i sierotami katyńskimi pociągiem. Zaczęliśmy myśleć, żeby wysłać na bieżąco informacje z satelity z tej podróży prezydenta pociągiem do Katynia. Potem przyszła wiadomość, że tak go obsiedli, że jest decyzja, że poleci, a te wdowy pojadą same. Pomyślałam sobie, kolejny prezydent, który nie docenił wdów i dzieci katyńskich. Ktoś mu to odradził. Ktoś mu to odebrał… Ciekawe dlaczego?… Jest Pani doktorantką Akademii Obrony Narodowej – Podyplomowego Studium Operacyjno-Strategicznego. Ukończyła Pani elitarne szkolenia NATO. Jak Pani ocenia fakt, że służby specjalne dopuściły do lotu jednym samolotem prezydenta, polityków, generalicji Wojska Polskiego i wielu najważniejszych osób w państwie? Odpowiadam: to niemożliwe, żeby do takiej sytuacji dopuścić. Na rozum zwykłej absolwentki Akademii Obrony Narodowej, wiem, że to na logikę nie jest możliwe. Jeśli ktoś myślał nad przygotowaniem tego lotu, a zapewne myśleli różni ludzie, to ktoś myślał, żeby stało się tak jak się stało. Nie widzę innego wyjaśnienia. Komuś zależało, żeby tak się stało. Szef sztabu… dowódcy… niemożliwe. Ktoś nad tym myślał. Nie jesteśmy państwem głupków. Nie jesteśmy też wojskiem ciemniaków. Mamy służby specjalne i mamy Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Mamy generałów z prawdziwego zdarzenia z nominacji natowskich. Nie jest możliwe, żeby taka głupota zawładnęła wszystkimi i żeby doszło do wysłania najważniejszych w państwie osób jednym samolotem.

Znała Pani wiele osób z listy pasażerów tragicznie zmarłych w wypadku samolotu Tupolew. Czy serce pomieścić może tyle strat na raz, w jednym momencie? W sercu wszystko się może zmieścić. Tam jest cała miłość do Polski. Ale w głowie to mi się wszystko nie mieści (płacz). Żeby mieć takich wspaniałych ludzi i ich nie chronić… to kim my jesteśmy? To jaką my mamy policje, BOR, służby?

W chwili napływania informacji o tragedii była Pani w studio telewizyjnym, aby komentować zaplanowane wcześniej uroczystości w Katyniu. To było chyba najtrudniejsze studio telewizyjne w Pani życiu… To była najprawdopodobniej moja najcięższa próba dziennikarska, żeby się opanować; żeby sprostać. Kiedy wchodziłam do studia układałam sobie w głowie ile trzeba mówić o księdzu Peszkowskim, kapelanie Rodzin Katyńskich. Chciałam, żeby o nim usłyszeli Polacy. Chciałam, żeby dotarło do ludzi, że apel pojednania i przebaczenia miał miejsce 15 lat temu, a nie podczas środowego spotkania Tuska i Putina. A o tej środzie premiera Tuska mogę powiedzieć, że to była czarna środa. Nie było ani jednego świadka Katynia. Nie wspomniano o księdzu Peszkowskim nawet słowem. A kiedy w czasie antenowym były wolne chwile i moje ekipy dobijały się, aby puścić materiał przygotowany o orędziu księdza Peszkowskiego do narodu polskiego wygłoszonym w kwietniu 1995 roku, do wszystkich polityków, do wszystkich dowódców, do całego narodu, to z telewizji przychodziła odpowiedź, że nie. A ciekawe dlaczego? Czyżby ksiądz Peszkowski miał odebrać splendory środowego wydarzenia? Dzisiaj chciałam o tym mówić w studio telewizyjnym. Politycy, zwłaszcza Prawa i Sprawiedliwosci, generalicja WP, duchowni, prezes IPN, prezes PKO, naukowcy, dyplomaci… kwiat polskiego Narodu zginął w Katyniu – można powiedzieć – po raz drugi. Co dalej z Polską? Popatrzmy chociaż tylko na Janusza Kurtykę, na pana prezesa IPN. Przecież to był młody człowiek, który połowę swojego życia dorastał do swej roli politycznej, wybitnej, wyjątkowej, trudnej. Te 20 lat młodości, to połowa jego życia. Odtworzyć takiego drugiego człowieka tego formatu, to kolejne 40 lat. I może znowu o to chodziło… Przecież teraz finalizują się śledztwa IPN. Finalizuje się sprawa zachowania istoty IPN, czy w ogóle istnienia Instytutu. Największe śledztwo IPN to śledztwo dotyczące zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki i zabójstw dziesiątek innych księży. Było przecież komando, które mordowało księży. Mieliśmy nadzieję, że to śledztwo zostanie skończone przed beatyfikacja księdza Jerzego. Ale nie ma prezesa Kurtki… Czy to przypadek? 2 września 1999 roku wyszłam ze szpitala w Aninie, gdzie leżał ciężko chory ksiądz Peszkowski. Nie wiadomo było czy przeżyje. Znalazłam się w takim miejscu, gdzie fetowano sukcesy pana Komorowskiego. Miał swoje święto. I tam spotkałam oficera Urzędu Ochrony Państwa. Nie powiem czy mężczyznę czy kobietę. Ten oficer UOP wziął mnie na słowo i zapytał: “To jak ten Twój ksiądz? Żyje jeszcze?” Powiedziałam mu, że martwimy się bardzo czy przeżyje do rana. Usłyszałam wtedy coś strasznego. Oficer UOP powiedział: “Niech zdycha. Niech zdycha ten czarny, co nam tylko przeszkadza”. Nigdy tych słów nie zapomnę. Oficer UOP… 99 rok… Więc jaką my mamy wolną Polskę? Jaką my mamy wolną Polskę, kiedy teraz ich wszystkich już nie ma? Dziękuję Pani za rozmowę Rozmawiał Robert Wit Wyrostkiewicz

Czy błąd pilota? Wypowiedź Ryszarda Drozdowicza z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej (ZUT) Jako pilot oceniam, że sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagłe zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się co do warunków lądowania i na tej podstawie podjął uzasadnioną decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/h. Wiele zagranicznych portali internetowych w trakcie relacji na gorąco z miejsca katastrofy informowało o tym, iż “prezydent Polski został zabity”. Dla przykładu dziennikarz CNN w rozmowie z korespondentem użył słowa “kill” – co znaczy zabity, nie zaś “die”, czyli zginął. Można by uznać to za przejęzyczenie dziennikarza, jednak także część niemieckich portali i telewizji m.in. N24 w swoich relacjach donosiła, że głowa polskiego państwa została zabita – “getoetet. Informacja taka podawana była na głównym pasku informacyjnym. Za “Naszym Dziennikiem”

Świnie precz! W świetle tego co się stało zastanawiam się nad poziomem hipokryzji wśród naszych polityków i dziennikarzy. Ile warte jest wzruszenie redaktora Kuźniara czy Sianeckiego, ile prawdy i szczerości jest w wypowiedzi Michnika, w końcu w oświadczeniach Tuska czy Komorowskiego i innych? Świnie nie powinny pojawiać się w tych dniach w mediach - powinny teraz odczuwać dyskomfort bo nie tylko w polityce ale w normalnym codziennym życiu nie wolno przekraczać pewnych granic. Niekoniecznie związane jest to ze stylem uprawiania polityki, może bardziej z dobrym wychowaniem które wynosi się z domu. Uważam, że po tym co się stało niektórzy muszą sami się wycofać z życia publicznego. Jeśli stopień ich ześwinienia jest tak duży, że ich na to nie stać powinni zrobić to za nich ich przełożeni. A jeśli nie zrobią? Kilka konkretów: ekspert od małpek i prostytucji – czy może teraz spojrzeć sobie w twarz ? Co zobaczy? Może właśnie świński ryj? Ja uważam prezydenta Lecha Kaczyńskiego za chama. Apeluję do Lecha Kaczyńskiego, żeby wytrzeźwiał i wreszcie przedstawił opinii publicznej, co naprawdę myśli w pełni swoich przytomnych sił. Czy prezydent Lech Kaczyński nadużywa alkoholu? Czy prawdą jest, że jego pobyty w szpitalach mają związek z terapią antyalkoholową? Czy ucieczki do Juraty i czerwone wino to nie środki terapeutyczne, stosowane przezeń w reakcji na problemy w relacjach rodzinnych z bratem i matką? Ja jestem w skrajny sposób zasmucony. Martwię się o przyszłość mojej ojczyzny. Życzę Polakom i Polsce żeby Lech Kaczyński jak najszybciej przestał być prezydentem tego kraju, bo każdy dzień jego prezydentury przybliża nas do katastrofy takiej czy innej, wewnętrznej czy zewnętrznej. Oby się to jak najszybciej skończyło. Albo pan prezydent Kaczyński zrezygnuje z urzędu i rozpocznie odwyk, leczenie choroby, jaką jest alkoholizm, albo przedstawi wiarygodne świadectwo, że nie jest alkoholikiem. Lech Kaczyński nie panuje nad swoimi urazami i emocjami. Można tylko pogodzić się z tym, że ten bachor biega po całej Europie, szaleje, krzyczy i robi wrzawę. Albo można zachować się jak rodzic i zabrać mu zabawkę. Niestety to dziecko jest prezydentem. Sam fakt że odsunęliśmy Kaczyńskiego od władzy i odsuniemy Lecha Kaczyńskiego od urzędu prezydenta, to naprawdę są dokonania pomnikowe. Przykro mi że prostytucja w polityce sięga tak daleko, nie spodziewałem się tego po minister Gęsickiej. A może ekspert od dożynania, obecnie ze wzruszeniem relacjonujący płacz Tuska? Jeszcze jedna bitwa, jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię! Można być prezydentem, ale można być też chamem. Prezydent wolnej Polski może być niski, ale nie powinien być mały. Świnie - precz!

Brazylijski Żyd o Andrychowie W sieci na stronach amerykańskiego chicagowskiego radia WPNA 1490 znaleźliśmy ciekawy tekst dotyczący między innymi naszego miasta i regionu. Miłej lektury. Brazylijski Żyd Joseph Nitchthauser broni Polaków przed oszczercza kampania nienawiści... Polska, proszę Pana Juliusz Osuchowski: Skąd, proszę Pana bierze sie opinia, ze Polacy są antysemitami. Kto te opinie rozgłasza. Czy inaczej propaguje ja na cały świat? Joseph Nitchthauser: Proszę Pana! Polski antysemityzm to jest straszne głupstwo. Ja tu walczę z moimi Żydami o to. Ja tu byłem przez osiem lat prezydentem Federacji Żydowskiej i zawsze z nimi walczyłem. Pokolenie, które sie tutaj urodziło, zostało nauczone przez swoich rodziców, którzy urodzili sie w Polsce, ze Polak to antysemita. Ja przeżyłem Oświęcim i inne obozy koncentracyjne, tylko, dlatego, ze nauczyłem sie spawać. Nauczyłem sie od razu jak tylko mnie wzięli do obozu. Był to mały obóz na Górnym Śląsku niedaleko Katowic jakieś 50 kilometrów od nich i tam ja sie nauczyłem spawać i acetylenem i elektrodami elektrycznymi. Ja lubiłem spawać, byłem dzieckiem, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ze pracuje dla nazistów i to mnie chyba uratowało. Pracowałem do końca, jako spawacz. W Oświęcimiu było to komando 21, nazywało sie "kraftwerke", byli w nim tylko spawacze. Jakieś 300 ludzi, sami spawacze. Tego komanda nikt nie ruszał. Nigdy mnie nie bili, gdyby nie amerykańska bomba, która Amerykanie potraktowali fabrykę, w której pracowało 98 proc. więźniów, a podmuch wybuchu wyrzucił mnie na zewnątrz budynku i rozwalił mi uszy to i z wojny wyszedłem cało. Chodzi o to, ze myśmy im (nazistom) pomagali. Ja to powiedziałem dla telewizji brazylijskiej. Ja sie nie boje nikogo. Szczególnie nie boje sie Żydów. Jestem Żydem, umrę Żydem, mój ojciec był Żydem; Religii nie praktykuje żadnej, ale tez nie jestem ateista. Na drzwiach mam symbol żydowski, który maja na drzwiach wszyscy praktykujący Żydzi, to na pamiątkę mojego ojca i matki, oni byli religijnymi, praktykującymi Żydami. Polska była jedynym z siedemnastu krajów, które naziści zajęli, republik, monarchii, który nie dostarczył ani jednego esesmana, ani dobrowolnie, choćby jednego żołnierza do Wehrmachtu. Wszystkie inne kraje dostarczyły. Ukraińcy - byli gorsi jak esesmani niemieccy. SS holenderskie - było jeszcze gorsze. Dania - ten piękny kraj, który uratował prawie wszystkich swoich Żydów, dostarczał kontyngenty SS. Francja - była jedynym krajem z krajów okupowanych, w którym Żydów francuskich, a było ich 400.000, nie wyaresztowali Niemcy. Zrobiła to policja francuska bez żadnego ponaglania i rozkazu niemieckiego. Znała ona wszystkie adresy i sami ich wyaresztowali. W Paryżu najpierw trzymano ich na welodromie De Wer skąd przewozili ich do Dransi a z stamtąd, francuskie pociągi z francuska obsada zawoziły ich do Oświęcimia. To, o czym sie nie mówi, chyba jest ważniejsze, niż to, o czym sie mówi. A nie mówi sie o tym jak myśmy, Żydzi pomogli nazistom nas zniszczyć. Jakieś dwa tygodnie temu zostałem zaproszony przez telewizje, aby właśnie mówić o tym. Zawiadomiłem kilka osób, aby oglądali te moja pogadankę. W zasadzie bez żadnego specjalnego przygotowania opowiedziałem Brazylijczykom jak to było, co sie naprawdę działo i co sie stało. W Oświęcimiu nie było dość Niemców, aby nas pilnować. Prawie wszyscy znajdujący sie tam esesmani byli ranni i przysyłani z różnych frontów. Aby zagazować, a potem spalić, czasem 10 tysięcy, czasem 20 tysięcy ludzi dziennie, potrzeba było paręset osób, aby przy tym strasznym procederze pracowali. SS-mani prawie, co dwa tygodnie wybierali spośród więźniów żydowskich mocnych, zdrowych mężczyzn, grupę trzystu do pięciuset ludzi, którzy byli przydzielani do pracy w krematoriach i komorach gazowych. Po trzech tygodniach taka grupa szła do komory gazowej, a esesmani wybierali nowa. Nigdy według mojej wiedzy i badan, ja do dnia dzisiejszego jeszcze badam problem Holokaustu, nie znalazłem żadnego przypadku, aby ktokolwiek, chociaż jeden Żyd powiedział - nie - ja nie będę pracował przy tym! Co ryzykował? - tylko tyle, ze by go od razu zastrzelili. Umrzeć by musiał, albo zastrzelony, albo zagazowany, bo Niemcy oszczędzali kule. Gdyby tak sie stało, Niemcy nie mogliby tego zrobić, co zrobili. Po prostu nie mieli dosyć ludzi, by ta machina funkcjonowała, gdyby nie komanda żydowskie, które zaprzęgnięto do machiny śmierci. Ci wszyscy, co pracowali w tych komandach, wiedzieli, ze umrą, ze nie będą do końca wojny pracować w krematorium, lądować trupy do pieców, czy wyrywać złote zęby z zagazowanych ludzkich zwłok i ładować je na wózki, aby dowieźć do krematorium. Niemcy nie mieli ludzi, nie mieli mężczyzn. Na polach pracowali Polacy, w fabrykach więcej pracowało Ukraińców, bo Polacy nie chcieli pracować solidnie i Niemcy nigdy nie wiedzieli, co oni wymyślą i zrobią im na złość. Jeńcy - ci wszyscy: Amerykanie, Anglicy, Nowozelandczycy, Australijczycy - pracowali przy torach kolejowych, i tak dalej. Niemców do pracy nie było, a do pilnowania tez mało. Żydów zmuszono oczywiście, aby pracowali w krematoriach i komorach gazowych! Ale można było nie chcieć! Chciało sie uratować życie, tylko na jakieś dwa tygodnie? Tak samo w gettach! Przecież Gettami administrowali Żydzi. Byli tam żydowskie władze, żydowska policja wykonująca polecenia niemieckie. To nie Polacy pomagali Niemcom wyznaczać Żydów do transportów - to robili Żydzi. To nie Polacy pilnowali niemieckiego porządku w gettach, ale Żydzi. Nie znam przypadku, aby Żydzi administrujący gettem, odmówili wykonania niemieckiego polecenia. Przecież za to groziło tylko zabicie i to tylko jednej osoby, a nie całej rodziny, jak groziło to Polakom za pomoc Żydowi, a Polacy to robili. Żydzi amerykańscy wiedzieli doskonale, co sie dzieje z Żydami europejskimi, zarówno przed 1939 rokiem jak i w czasie wojny. Ja jak cos robie, to robie aż do końca i nic nie mówi, na co nie mam 100 proc. dowodów. Ja mam tutaj dokument, który został opublikowany w prasie żydowskiej, tutaj, w Brazylii. W "Redzenia Judaika" - to czasopismo jest drukowane w Sao Paulo - w tym to właśnie piśmie został dość dyskretnie zresztą opublikowany artykuł głównego jej redaktora, w którym napisał on, ze Żydzi amerykańscy nie zrobili prawie nic, aby ratować Żydów europejskich przed zagładą. Powód? Obawiali się sie konkurencji przy pracy. Ten, co to napisał, to nie był idiota - to był Żyd, który doskonale wiedział, co i dlaczego pisze. Nazywał sie Oskar Minc. On jeszcze żyje, jest na emeryturze. A co zrobiły inne rządy jeszcze przed 1939 rokiem? Anglicy zamknęli bramy. Delegacji żydowskiej, która udała sie do Australii z prośbą o wpuszczenie tam Żydów europejskich, powiedziano, ze nie maja tam żadnych problemów rasowych i nie chcą ich tez importować z Europy. Zamknęli drzwi dla Żydów. A wie pan, który kraj otworzył swoje granice wtedy dla Żydów? Nie wie pan? POLSKA, proszę pana. Ja jestem świadkiem, jak było w tym maleńkim miasteczku Andrychowie. Wie pan gdzie jest Andrychów?

Juliusz Osuchowski: Naturalnie, że wiem. Joseph Nitchthauser: Tak? Dzisiaj jest to duże miasto. Przed wojna było to Male miasteczko 5.000 mieszkańców. Tam proszę pana nic nie było. Była tylko taka fabryczka Bracia Czeczowiczka.

Andrychów wówczas był niedaleko granicy. Pewnego dnia zobaczyliśmy, jakieś trzy, cztery miesiące przed wybuchem wojny, furmanki, które jechały na Wadowice. Niektóre zatrzymały sie w Andrychowie. Byli to Żydzi niemieccy, którym jeszcze Hitler zezwolił opuścić teren niemiecki i udać się, gdzie tylko chcą. Wtedy Francja wpuściła nieliczna grupę uchodźców. Polska otworzyła zupełnie granice. Ja nie wiem, dlaczego dyplomacja Polska o tym zupełnie nie mówi. Jak nie wiedza - to mogą mnie zawołać, jako świadka. Ja z tymi Żydami niemieckimi rozmawiałem. Ja juz wtedy mówiłem całkiem nieźle po niemiecku. Mój ojciec urodził sie w Niemczech pod Gliwicami i w domu z dziećmi mówił po polsku i po niemiecku, tak jak prawie wszędzie na Śląsku. Ludzie miedzy sobą mówili trochę po polsku, trochę po niemiecku.

Juliusz Osuchowski: Parę lat temu w Waszyngtonie zostało otwarte muzeum Holokaustu Żydów w czasie drugiej wojny światowej w Europie. Jeden z moich znajomych nazwał je Muzeum Wstydu Żydów amerykańskich. Joseph Nitchthauser: Święte słowa, proszę Pana. To jest naprawdę muzeum wielkiego wstydu Żydów z USA. Ludzie, którzy nic nie zrobili, aby pomóc innym ludziom, zwłaszcza, gdy trzeba było ratować życie ludzkie, najchętniej obwiniają innych o grzech zaniechania. Tak, innych! Bardzo łatwo jest pokazać na innych i ich obwinić, nie mówiąc nic o sobie, lub o swej rodzinie. Dziś w USA Żydzi chcą zapomnieć, chce się wybielić środowisko tamtejszych Żydów od grzechu zaniechania w stosunku do ich braci w ogarniętej straszna wojna Europie. Bardzo jest wygodna pozycja do obrony podnoszenie krzyku o antysemityzm. Był Pan może w Izraelu?

Juliusz Osuchowski: Nie Joseph Nitchthuser: A to szkoda. W Jerozolimie jest słynne muzeum zwane Jad Ba Sen. Obok tego muzeum jest taka aleja gdzie są drzewa. Na każdym drzewie jest tabliczka. Na tabliczkach są nazwiska rodzin i ludzi nie-Zydów, którzy w czasie okupacji uratowali życie Żydom. I wie Pan, co? Tam są prawie tylko polskie nazwiska! Tam stoją te tabliczki. Do dzisiejszego dnia nikt ich nie wyciągnął. A Żydów w Polsce było dużo, w niektórych miasteczkach było ich prawie 90 proc., a całym kraju w gruncie rzeczy to wynosiło w stosunku do całej ludności jakieś 15 proc. Jak sobie można wyobrazić Francje, która ma jakieś 60 milionów ludzi. Dzisiaj Żydów we Francji jest niewielu, a jak wielki jest tam antysemityzm obecnie. Wystarczy tylko mały ogień z zapałki, aby wybuchła rasistowska awantura. A co by było jak by tam teraz było 15 proc. Żydów, tak jak w Polsce przed wojna. To znaczy ile? 9 milionów Żydów we Francji. Nikt ze środowiska Żydów w USA słowem nie wspomina o tym, ze Polska była jedynym krajem na świecie, gdzie Żyd mieszkający, urodzony w niej, nie był zmuszany do mówienia po polsku. Nie było nawet takiego prawa, które zobowiązywałoby Żyda do znania oficjalnego języka, jakim był język polski. Wiec gdzie ten antysemityzm polski? Proszę pomyśleć o wolnej republikańskiej Francji, w której około 15 proc. ludzi nie mówiłoby po francusku. Czy w kolebce wolności, USA gdzie 15 proc. obywateli nie mówiłoby po angielsku, czy o Brazylii. Ludzie mówią, ale nie wiedza, o czym mówią, nie rozumieją słowa antysemityzm, swoje słabości przypisują innym: To nie my, to oni. W Brazylii jest dyskryminacja w stosunku do czarnych, bo widzi sie ich inna skórę. Nie wolno tu jednak nikomu powiedzieć np.; "ty jesteś Żydem parszywym". Jest prawo, ja książkę z nim mam tutaj na biurku, kto je lamie idzie od razu do wiezienia - mówi Joseph Nitchthauser w obszernym wywiadzie udzielonym panu Juliuszowi Osuchowskiemu. Cześć druga tej arcyinteresującej rozmowy - nie ma w takim wypadku, „habeas corpus", czyli wypuszczenia za kaucja. Ryzykuje sie od dwóch do pięciu lat wiezienia, ale w wielu wypadkach to tylko teoria. Naturalnie prawnie dyskryminacja i rasizm jest tu zabroniony, ale faktycznie on jest, na szczęście, nie wszędzie. Dyskryminacja w stosunku do Żydów jest słaba, bo oni tu juz nie są handlarzami. Jednak są przypadku i nietolerancji w stosunku do Żydów. A dlaczego o to pytałem w telewizji. Ja sie zapytałem w telewizji, kim jest Dawid Wilbernstain, który jest mężem córki naszego prezydenta F. H. Cardozo. Czy byle, jaki Żyd w Polsce nazywał sie Dawid Wilbernstain? Ten zięć naszego prezydenta ma ładna gębę, wygląda jak aktor filmowy, jemu nikt nie odważy sie powiedzieć, ze jest Żydem. Ja rzadko mówię po polsku, bo obecnie tu w Belo Horizonte jest bardzo mało Polaków. Mówię tak jak mówię do dzisiejszego dnia, to miedzy innymi, dlatego, ze przez długi czas tłumaczyłem dla wojska. Jak Ojciec Święty Jan Paweł II objął pontyfikat w Watykanie, to wtedy II sekcja wojska, ta anty-szpiegowska zaczęła mu posyłać wiadomości o sytuacji Kościoła w Brazylii. Ale Ojciec Święty nie odpowiadał. Pewnego dnia zwrócili sie do mnie. Ja publikowałem tutaj w gazecie, ze dostałem błogosławieństwo od Ojca Świętego. To jest inna historia, bo moja siostra nieboszczka była jego koleżanką. Tylko ja sie urodziłem w Bielsku, a cala moja rodzina jest z Wadowic. Moja siostra, która zmarła cztery lata temu, była koleżanką Ojca Świętego. Ona urodzona była w 1920 roku w grudniu, a Ojciec Święty w 1920 roku w maju. A w Wadowicach wtedy była tylko jedna szkoła podstawowa wiec oni chodzili do niej razem do jednej klasy. Pewnego dnia ja napisałem do Ojca Świętego, bo siostra nie chciała, wstydziła się. Napisałem, ze moja siostra Fela była koleżanką Waszej Świątobliwości. W miesiąc potem otrzymałem odpowiedz. W jakiej postaci? Fotografii w kolorach, mam ja tam na ścianie nad biurkiem w pokoju gdzie daje lekcje. Jest to podobizna Ojca Świętego, a z tylu własna ręką napisane błogosławieństwo - Niech was Bóg Wszechmogący błogosławi w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen" - Jan Paweł II. Ja mam przyjaciela do dnia dzisiejszego tu w naszej gazecie, patrz - powiedziałem - dostałem błogosławieństwo od Ojca Świętego. No to ja to opublikuje. No i opublikował. Wojsko to przeczytało. Pewnego dnia dostałem zaproszenie, żeby do nich przyjść do czwartego pułku piechoty. Tam poprosili mnie o tłumaczenie jednej stronicy. Oni dali takie krótkie wiadomości o Kościele w całej Brazylii. To było dla mnie zupełnie łatwe. Przetłumaczyłem, a oni posłali. Otrzymali odpowiedz po raz pierwszy, ale po polsku, podpisana przez księdza Dziwisza. Czy go Pan zna?

Juliusz Osuchowski: Tak, wiem, kto to jest, ale nie znam go osobiście. Joseph Nitchthauser: A ja go znam osobiście. On mnie zaprowadził później, jak sie ożeniłem, moja pierwsza zona zmarła, to sie ożeniłem z Marta. I zrobiłem jej niespodziankę. Pojedziemy do Europy - powiedziałem - i zostaniemy przyjęci przez Ojca Świętego. Jest tu fotografia. Tak, widziałem ja. Była to dla nas tylko audiencja, ale tak sie tam cos podziało. Ksiądz Dziwisz powiedział: no, dzisiaj jeszcze musze przyjąć więcej ludzi, przyjdą jeszcze trzy parki i one Beda razem z wami. I przyszli, ale Ojciec Święty mówił tylko ze mną. Po polsku! A później ksiądz Dziwisz nas odprowadził z biblioteki Ojca Świętego aż na sam dół. Tam pocałowałem go w rękę. Było bardzo ładnie. Ostatnio publikowali tutaj dokument, ze Watykan prosi o przebaczenie i tak dalej, ze katolicyzm nie zrobił dosyć dla Żydów. Ja uważam, ze nawet nie potrzebowali iść tak daleko. Nikt nie mógł nic zrobić dla Żydów. Nikt! To była ta tragedia. Nikt, ani Ojciec Święty, ani księża, ani nikt. Opracowała Natalia, foto - fragment zdjęcia ze zbiorów Edwarda Szlagora z Andrychowa przedstawiające otwarcie domu gminy żydowskiej, datowane na 1924 r.

Biskup brazylijski: Podczas wojny zginęło więcej katolików niż Żydów, lecz nie mówi się o tym “ze względu na istnienie żydowskiej propagandy” Brazyliskie pismo Press & Advertising przeprowadziło obszerny wywiad z arcybiskupem Dom Dadeus Grings z archidiecezji Porto Alegre, w którym padają słowa o niemoralności badań z wykorzystaniem embrionalnych komórek macierzystych, nieskuteczności kondomów, homoseksualizmie i pedofilii. Wypowiedź biskupa Dom Grings przeszłaby niemal bez echa medialnego – ani jeden angielskojęzyczny serwis informacyjny nie zdecydował się na jego przetłumaczenie – jednak nabiera rumieńców, gdyż padły w nim słowa, które w jakiś sposób nie spodobały się środowiskom żydowskim. Biskup Grings ośmielił się bowiem wyrazić opinię sprzeczną z obowiązującą historyczną poprawnością i powiedział, że podczas 2 wojny światowej “Zginęło więcej katolików niż Żydów, lecz ten fakt nie przedostaje się do świadomości ze względu na funkcjonowanie na świecie żydowskiej propagandy.” Na to stwierdzenie zareagowała żydowska organizacja FIRS (Israeli Federacy of the Rio Grande Do Sul), której prezydent, Henry S. Chmelnitsky wystosował oficjalny list stwierdzający, że “nie jest to pierwsze stwierdzenie przywódcy religijnego na temat Holokaustu, zniekształcające to wydarzenie”.  Chmielnitsky pisząc, iż “Redukowanie lub relatywizowanie Holokaustu stanowi atak na pamięć milionów ofiar wojny, zainicjowanej fanatyzmem i nietolerancją”, zastosował znany chwyt, w którym jakakolwiek wypowiedź nieaprobowana przez środowiska żydowskie, stanowić ma przykład braku szacunku dla ofiar wojny. Zdaniem Chmielnistsky’ego, pomimo “najlepszych relacji pomiędzy Kościołem katolickim a środowiskiem żydowskim”, które “nigdy nie były tak dobre” , biskup Grings “przeciwstawia się tej rzeczywistości” i przytacza argumenty “pozbawione moralnych i naukowych wartości”. Chmienitsky’ego poparł również Guershon Kwaśniewski, członek “grupy dialogu międzyreligijnego miasta Porto Alegre” – SIBRA, który “całkowicie solidaryzuje się ze środowiskiem żydowskim”. Biskup Dom Grings kilka lat temu powiedział w jednym z wywiadów,  że liczba ofiar żydowskich II wojny światowej nie przekracza 1 miliona. Liczba ofiar żydowskich utrwalana w powszechnej świadomości jako 6 milionów, pojawiła się już po I wojnie światowej. Dziennik The New York Times w swoich “raportach z frontów wojennych”, wielokrotnie pisał o “milionach Żydów cierpiących i umierających podczas I wojny światowej”. Prawdobodobnie pierwszym pismem, które wspomniało wprost o “6 milionach ofiar żydowskich”, był The American Hebrew z października 1919 roku. Propaganda ta potrzebna była środowiskom syjonistycznym, które w kabalistycznej liczbie “6″ (“6 milionów”) upatrywało swoje plany mesjanistyczne, sprowadzające się do możliwości utworzenia państwa izraelskiego po dokonaniu się ofiary z krwi żydowskiej (“Holocaust”). W 1936 roku Chaim Weizman pisał o “sześciu milionach Żydów skazanych w tej części świata [chodzi o Europę Wschodnią] na uwięzienie”. Do praktycznego wskrzeszenia tej magicznej liczby przyczyniła się propaganda sowiecka, która chcąc zrzucić całą zbrodnię wojenną na Niemcy i przez to ze współkata stać się ofiarą, zaczęła promować syjonistyczną propagandę. Jeszcze wojna się nie skończyła, jeszcze walki trwały na wszystkich frontach, a już sowiecki (a ściślej: żydowski) pisarz-propagandysta Ilja Ehernburg pisał w styczniu 1945 roku o “6 milionach ofiar żydowskich”. W lipcu 1945 roku syjonistyczni przywódcy kontynuowali nie popartą żadnymi badaniami liczbę, która rok później przedstawiona została Międzynarodowemu Trybunałowi w Norymberdze. W latach powojennych pojawiło się kilka opracowań próbujących podliczać liczbę ofiar żydowskich. Jednym z najnowszych jest praca Wolfganga Benza z 1991 roku, która zawiera w sobie wiele rażących nieścisłości, opiera się na podejrzanych informacjach (np. wymuszonych zeznaniach) albo manipulacjach. O wiele bardziej wiarygodną pod tym względem jest, zupełnie przemilczana i w wielu krajach zakazana, praca Waltera Sanninga, który podliczając straty w poszczególnych krajach, uwzględniał zmiany granic i liczne turbulencje wojenne doprowadzające w pracy Benza do podwójnego liczenia ludności żydowskiej na określonym terenie. Sanning doszedł do konkluzji, iż podczas wojny zginęło 300 tysięcy europejskich Żydów. Środowiska żydowskie upatrujące w rozmiarze Holokaustu podstawy swojej nowej “religii” scalającej diasporę żydowską, nie dopuszczają do jakichkolwiek prób podważenia obowiązujących dogmatów. Osoby próbujące przedstawić opinii publicznej swoje wątpliwości, w bezwzględny sposób skazywane są na wieloletnie wyroki więzienia.

12 kwietnia 2010 Każda pora ma swój czas... Pan redaktor Pospieszalski, podczas wywiadu z nim w programie pierwszym państwowej telewizji, powiedział nieopatrznie, podczas trwającej żałoby narodowej, że pan Bronisław Komorowski, marszałek Sejmu, wysłał już w sobotę do Pałacu Prezydenckiego swojego człowieka, żeby ten poszukał w Pałacu raportu z rozwiązania Wojskowych Służb Informacyjnych (???). Chodzi o tzw. zbiór zastrzeżony, który pan prezydent- jako głowa państwa, posiadał u siebie w Pałacu.

Powiedział jeszcze, że, także w Instytucie Pamięci Narodowej zaczęły się pierwsze ruchy po śmierci prezesa Kurtyki. Każda pora ma swój czas. Wygląda na to, że dla przyszłego prezydenta, a obecnie pełniącego zaszczytne stanowisko głowy państwa po śmierci pana Lecha Kaczyńskiego najważniejsze jest, żeby jak najszybciej dotrzeć do zbioru zastrzeżonego po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i do materiałów Instytutu Pamięci Narodowej. Bo kto panuje nad przeszłością to panuje sobie nad teraźniejszością – ale chodzi przede wszystkim o przyszłość. W zbiorze zastrzeżonym jest około 600 nazwisk pracujących aktualnie agentów. Pracują w mediach, w spółkach skarbu państwa, w bankach i wielu newralgicznych punktach naszego życia społeczno politycznego. Każdy by chciał mieć ten zbiór zastrzeżony.. Każda pora ma swój czas. Przypomnę państwu kilka faktów z okresu początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy tworzono w Polsce Urząd Ochrony Państwa, następcę Służby Bezpieczeństwa, która z kolei była następczynią Urzędu Bezpieczeństwa, utworzonego w latach „wyzwolenia”, a ten z kolei oparty był na agentach Naczielnego Komitetu Wnutriennych Dieł. (NKWD) Twórcy Urzędu Bezpieczeństwa mieli też w rękach zasoby agentów Gestapo. Zawsze twierdziłem, że lustrację w Polsce należy zacząć od ujawnienia agentów Gestapo i NKWD.. A reszta dopiero potem.. Służby należało tworzyć od zera, likwidując zupełnie te, które były. Każda pora ma swój czas. Pan Jan Maria Rokita, w książce „Alfabet Rokity”, wydanej w 2004 roku panu Michałowi Karnowskiemu i Piotrowi Zarembie, na stronie 97 powiedział:” „Zacząłem coraz wyraźniej zauważać, że coś dzieje się nie tak. Otrzymałem informacje, że z MSW są wynoszone i palone akta. Dotarłem do premiera, co dla zwykłego posła OKP nie było łatwe, ale Mazowiecki dał mi radę absurdalną: żebym poinformował o tym Kiszczaka, tego samego, który na palenie akt co najmniej zezwalał” (!!!)

No cóż… Każda pora ma swój czas.. W tym czasie nad całością akt MSW czuwał pan gen Czesław Kiszczak, który MSW kierował do 6 lipca 1990 roku. 6 kwietnia 1990 roku Sejm” kontraktowy” uchwalił trzy ustawy: o Policji, o Urzędzie Ochrony Państwa, o urzędzie  Ministra Spraw Wewnętrznych. Na ich podstawie nastąpiło przekształcenie Milicji Obywatelskiej w Policję oraz utworzenie w miejsce likwidowanej Służby Bezpieczeństwa - Urzędu Ochrony Państwa. Był to czas Sejmu „kontraktowego”, czyli powstałego z umowy Okrągłego Stołu. Był czas na przygotowanie stosownych zmian. Bo przecież każda pora ma swój czas.. Na podstawie wymienionych przeze mnie ustaw policjantami stali się automatycznie milicjanci, natomiast nabór do UOP-u odbywał się po przeprowadzeniu indywidualnej weryfikacji pracowników Służby Bezpieczeństwa. 21 maja Rada Ministrów uchwaliła zasady weryfikacji, którą miały przeprowadzać trzy rodzaje komisji: wojewódzkie komisje kwalifikacyjne, komisja ds. kadr centralnych oraz - jako instancja odwoławcza- Centralna Komisja Kwalifikacyjna. Szefem Urzędu Ochrony Państwa był wtedy pan Krzysztof Kozłowski (od 10 maja!) i został jednocześnie przewodniczącym Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej. Pan Krzysztof był wtedy senatorem. Wkrótce pan Kozłowski objął stanowisko szefa MSW, a na jego miejsce szefem UOP-u został pan Andrzej Milczanowski. Weryfikacji poddano 14 000 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Prawie w całości zweryfikowano in plus funkcjonariuszy wywiadu i kontrwywiadu. Najwięcej nie zweryfikowanych wywodziło się z pionu III SB - zajmującego się opozycją i środowiskami inteligenckimi, z IV - zajmującego się inwigilacją Kościoła, V- gospodarki i VI- rolnictwa. Każda pora ma swój czas. W bilansie ostatecznym wyszło, że negatywnie zweryfikowano 3,5 tysiąca byłych pracowników PRL-owskich służb, a ponad 10 000 mogło kontynuować pracę w służbach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Widać wyraźnie, że kontynuatorką  Służby Bezpieczeństwa stał się Urząd Ochrony Państwa. Pierwszym szefem Zarządu I UOP został pan pułkownik Henryk Jasik, ostatni dyrektor I Departamentu MSW. Potem został doradcą pana Milczanowskiego i jego zastępcą w MSW, a w 1995 roku dostał od prezydenta Wałęsy stopień generalski. Wtedy generałami zostali także pułkownicy: Wiktor Fonfara, Bogdan Libera i Marian Zacharski. Pan Fonfara, ostatni szef Biura Śledczego Urzędu Ochrony Państwa prowadził między innymi sprawę Art.-B i FOZZ. W latach 1993- 1996 na czele UOP-u stanął pan Gromosław Czempiński, oficer I Departamentu z długoletnim stażem. Każda pora ma swój czas. Gdy pana Lecha Wałęsę zastąpił pan Aleksander Kwaśniewski, przyszła pora na ludzi z innych departamentów PRL-owskiego MSW. W latach 1996-97 szefem UOP-u został płk Andrzej Kapkowski pracujący wcześniej (od końca lat 60) w Departamencie II, a od 1992 roku będący wicedyrektorem Zarządu kontrwywiadu UOP. Zaufanym człowiekiem premiera Leszka Millera był pułkownik Paweł Pruszyński, były oficer Służby Bezpieczeństwa z Łodzi, który w latach 1995-97 kierował tamtejszą delegaturą UOP. Potem był zastępcą pana Kapkowskiego, żeby potem zostać radnym Sojuszu Lewicy Demokratycznej w sejmiku wojewódzki, a od 2002 roku został wiceszefem nowo utworzonej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Z dawnego kontrwywiadu wywodzi się też pan płk Zdzisław Skorża, przyjaciel pana Waldemara Pawlaka. Od 1985 roku pracował w Radomiu, w SB, od 1993 roku był wiceszefem UOP, a w latach 2002-2006 kierował radomską delegaturą Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a obecnie jest jednym z wiceszefów ABW.. Każda pora ma swój czas.. W nowo utworzonym UOP-e znalazło się wielu kolegów pana Jana Marii Rokity. Na przykład pan pułkownik Konstanty Miodowicz w latach 1990- 1995 szef kontrwywiadu UOP, od 1997 poseł AWS, dziś Platformy Obywatelskiej i członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Zastępca pana Miodowicza z początku lat dziewięćdziesiątych, płk Wojciech Brochwicz, był później szefem Straży Granicznej, wiceministrem MSWiA w rządzie profesora Jerzego Buzka, potem związał się z Platformą Obywatelską, zasiadał też w radzie nadzorczej firmy Bioton, należącej do Ryszarda Krauzego. Przy okazji przypominam pana Piotra Niemczyka, który był sekretarzem Unii Wolności i wiceministrem gospodarki w rządzie profesora Jerzego Buzka, charyzmatycznego premiera, a wcześniej dyrektorem Biura Analiz i Informacji Urzędu Ochrony Państwa. Każda pora ma swój czas… Dzisiaj Agencją Wywiadu kieruje gen Maciej Hunia, były szef kontrwywiadu UOP w latach 1997-2006, zwierzchnikiem ABW jest natomiast pan pułkownik Krzysztof Bondaryk, pierwszy szef delegatury UOP w Białymstoku, później wiceminister w MSWiA ściągnięty tam przez pana Brochwicza. Wszyscy mają  swoją porę na swój czas... Ale widać wyraźnie, że bez swoich ludzi w służbach nie da się w Polsce rządzić.. I dlatego każdy chce mieć swoich.. A Wojskowe Służby Informacyjne nie był przez cały okres tzw. transformacji – ruszane.. To „jądro PRL-u”. Jeśli rację ma pan redaktor Pospieszalski - będzie się działo… Ojjjj… Będzie! WJR

Tragedia, obłuda, znak Ostatnio żałoby narodowe trochę się zdewaluowały, bo były ogłaszane nie tyle z potrzeby serca, co ze względu na potrzebę kształtowania wizerunku. Teraz to co innego. Katastrofa prezydenckiego samolotu w Smoleńsku, w następstwie której zginęła prawie setka wysokich dygnitarzy z prezydentem na czele, tygodniową żałobę całkowicie uzasadnia, nawet jeśli wielu ostentacyjnych żałobników będzie odczuwała Schadenfreude, nadzieję albo ulgę. Nie chodzi przy tym o snucie politycznych kalkulacji, bo w następstwie śmierci polityków jest to rzecz naturalna. Jak wspomina Adam Grzymała-Siedlecki, sławny przed wojną polityk, JE arcybiskup obrządku ormiańskiego Józef Teodorowicz, uczestnicząc w konwentyklu u ordynata Józefa Krasińskiego, na wieść o nagłej śmierci pewnego wybitnego polityka, w odróżnieniu od pozostałych uczestników, nie dał się ponieść emocjom, tylko zapytał gospodarza: „gdzie tu pan ma telefon, panie hrabio?” – oczywiście gwoli porozumienia się z kierownictwem swego stronnictwa, które musi być na okoliczność zmian zapoczątkowanych śmiercią wybitnego polityka przygotowane. Ale na tym właśnie polega żałoba narodowa, że towarzyszą jej gęste opary obłudy, więc przez obecny tydzień będziemy tymi oparami oddychali – no a potem wszystko wróci do normy, to znaczy do politycznej wścieklizny charakteryzującej życie publiczne w Polsce, zwłaszcza w ostatnich pięciu latach. Katastrofie w Smoleńsku wyjątkowego dramatyzmu dodaje zarówno moment, jak i miejsce. Moment – 70. rocznica wymordowania przez NKWD polskich oficerów w Katyniu, leżącym zaledwie kilkanaście kilometrów od Smoleńska, do którego prezydencki samolot miał dolecieć, aby jego pasażerowie mogli wziąć udział w tej uroczystości. Moment – bo katastrofa wydarzyła się w przeddzień przesuniętych o tydzień obchodów piątej rocznicy śmierci Jana Pawła II, który nie bez powodu uważany był nie tylko za głowę Kościoła katolickiego, ale również za moralnego przywódcę naszego narodu. Ten niezwykły zbieg okoliczności wprost narzuca pytania, czy to jest jakimś znakiem dla nas, a jeśli tak, to co on może oznaczać. W tym numerze na gorąco próbujemy również na te pytania odpowiedzieć. SM

Nie fundujmy sobie drugiego „Gibraltaru”! Poniższy artykuł zaczerpnięty z portalu “Nowej Myśli Polskiej” niekoniecznie reprezentuje poglądy gajowego Maruchy i niekoniecznie jest z nimi sprzeczny. Totalny dramat. Zbolali ludzie, wyciszone ulice, trudne do uwierzenia obrazy w telewizji… Ciała Prezydenta i jego małżonki za chwilę zostaną sprowadzone do kraju. Jak w jakimś foto-plastikonie, obrazy przesuwają się w rytm niepojętego scenariusza, jakiego nie spodziewali się Polacy. Obowiązki głowy państwa przejął marszałek Sejmu, bez swoich szefów zostały najważniejsze polskie instytucje: Narodowy Bank Polski, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, Instytut Pamięci Narodowej, Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, wszystkie rodzaje polskich wojsk. Po prostu niewyobrażalna tragedia. Tymczasem, z coraz większą natarczywością zaczynają pojawiać się pytania o przyczyny tego dramatu. Czy był to błąd pilota, który zlekceważył ostrzeżenia płynące z wieży kontrolnej, sugerujące, by ze względu na panujące warunki atmosferyczne wybrał lotnisko zapasowe? Dlaczego na kilka dni przed odlotem w obiegu była niemal pełna lista osób, które miały lecieć prezydenckim samolotem? Dlaczego jednym samolotem polecieli dowódcy wszystkich rodzajów wojsk? Dlaczego różnią się między sobą wersje świadków opisujących ostatnie chwile lotu polskiego samolotu (dwa odgłosy uderzenia przed upadkiem, brak dźwięku silników, mocny przechył na lewą stronę)? To wszystko musi być szybko i dogłębnie wyjaśnione, po to, byśmy jako naród nie zafundowali sobie drugiego „Gibraltaru”, który jak memento zawisł nad polską psychiką. Nad tragedią już zaczynają unosić się nieprawdopodobne domysły i scenariusze, które mogą zatruć atmosferę polskiego bólu. Chcę wierzyć, że ta tragedia była jedynie splotem nieszczęśliwych okoliczności, które rzutowały na dramatyczne w skutkach decyzje pilotów. Rodzą się jednak pytania o procedury bezpieczeństwa i dobrze pojęty pragmatyzm państwa, które MUSI chronić bezwzględnie bezpieczeństwo swoich najwyższych przedstawicieli. I na koniec moje ostatnie spostrzeżenie. Wielkie faux pas Bronisława Komorowskiego, który po słabym orędziu, udał się wraz z małżonką na Plac Piłsudskiego, gdzie udzielił wywiadu z harcerzami w tle. Kurcze, nie w tym momencie i nie w taki sposób… Wolałbym, żeby przez najbliższy czas, będąc kandydatem na prezydenta RP, bardziej powściągnął tego typu medialną aktywność. Po prostu nie wypada. To zbyt duży dysonans jak na tak tragiczne okoliczności. Maciej Eckardt

No cóż, p. Komorowski zachował się właśnie tak, jak można było od niego oczekiwać. I jak zachowuje się olbrzymia większość jego kolegów partyjnych z Platformy Obywatelskiej. Natomiast gdy chodzi o pojawianie się różnych domysłów i scenariuszy, zwanych skrótowo “teoriami spiskowymi” – dowodzi to, naszym zdaniem, iż naród jeszcze nie do końca dał sobie wyprać mózgi przez jedynie słuszną prasę. Że zachował coś ze zdrowego instynktu: nie wierzyć tym, którzy nas już przedtem okłamywali i szukać prawdy na własną rękę. Oczywiście niektóre z “teorii spiskowych” są nam podsuwane przez agentów wpływu, zwłaszcza te rzucające podejrzenia na Rosjan. Miejmy nadzieję, że tak jak nie udało się wcisnąć ludziom kitu w sprawie “zamachu” na wieże WTC, tak nie uda się i teraz.

Nie jest wykluczone, iż katastrofa była rzeczywiście wypadkiem spowodowanym niefrasobliwością, brawurą, pośpiechem, warunkami pogodowymi itp. Gdyby media chciały nas rzeczywiście informować, a nie urabiać nam poglądy, zastanowiły by się, dlaczego mało kto w to uwierzy. Marucha

Smoleńsk – Rosja – Kaczyński Pogodny, słoneczny dzień na lotnisku „Siewiernyj” w Smoleńsku. 11 kwietnia 2010 roku. Premier Władimir Putin żegna trumnę z ciałem polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przyjechał tu specjalnie w tym celu. Na płycie lotniska dwa pododdziały rosyjskiej armii – kompania honorowa wojsk lądowych i marynarki wojennej. Ta ostatnia ze sztandarem z Krzyżem św. Andrzeja. Putin kładzie obok trumny wiązankę kwiatów, potem przed polskim prezydentem defilada rosyjskich żołnierzy i marynarzy. Scena jest aż nadto symboliczna. Lech Kaczyński przez cały okres swojej prezydentury był przeciwnikiem polityki rosyjskiej, stał się nawet sztandarem dla obozu polskiej rusofobii, choć chyba tak naprawdę został na takie pozycje zepchnięty przez otoczenie. W rzeczywistości, jak się teraz okazuje, wcale ideowym rusofobem nie był. W ostatnim nie wygłoszonym przemówieniu wzywał do pojednania – to było główne przesłanie tego tekstu. Zaledwie kilka linijek, ale jakże ważnych. Jeśli więc ta śmierć ma owocować dobrem, to tak właśnie powinniśmy to interpretować. Trzeba o tym głośno mówić, bo już pojawiają się głosy starające się wykorzystywać tę tragedię do dalszego jątrzenia, zatruwania naszych umysłów i serc, do siania, nie bójmy się takiego stwierdzenia, nienawiści. Już pewien poseł, znany nam dobrze z poglądów prawicowych – udziela niewyobrażalnie głupiego i kompromitującego wywiadu zamieszczonego w dzienniku katolickim [A co tam, walniemy po nazwisku: Artur Górski z PiS w "Naszym Dzienniku" 12.04.2010 - admin]. Już w TVP pokazuje się fragmenty przemówienia Lecha Kaczyńskiego z pominięciem pojednawczych fragmentów, już pewien znany chorobliwy rusofob obwieszcza w… kościele, że to katastrofa to był zamach, rzecz jasna rosyjski. W chwili, kiedy mamy wielką szansę na polsko-rosyjski przełom znowu będziemy musieli się zmagać z takimi ekscesami. Nadzieje budzi fakt, że jak do tej pory spotykają się one z jednoznacznym osądem – Polacy chcą normalności i przyjaznych relacji z Rosją. Z nadzieją patrzą na to, jak na naszą tragedię reaguje Rosja, ta oficjalna i zwykli obywatele. Być może dopiero ta tragiczna katastrofa przełamała bariery, które do tej pory wydawały się nie do pokonania. Nie dopuśćmy, by jad, zacietrzewienie i głupota zmarnowały tę rodzącą się nadzieję. Jan Engelgard, Nowa Myśl Polska Od admina: Pod tezami tego artykułu podpisuję się oburącz.

Marucha

Biskup Babini: Wrogowie katolicyzmu – masoni i Żydzi odpowiedzialni są za atak na Kościół “Wydaje mi się, że już pora powiedzieć: dość” – miał powiedzieć emerytowany biskup diecezji Grosseto, bp. Giacomo Babini, odpowiadając na wysuwane pod adresem Kościoła zarzuty i żądania kolejnych publicznych przeprosin za przypadki molestowania dokonywane przez księży-pedofilów. Wypowiedź biskupa Babini opublikował rzymski portal Pontifex. Odnosząc się do problemu pedofilii i nadużyć seksualnych, 81-letni biskup Babini powiedział, że: “Pedofilia jest rzeczą okropną [...] ale zdaję sobie sprawę, że w innych denominacjach występuje ona w większych proporcjach niż w Kościele katolickim.” Biskup wyjaśnia również kto tak naprawdę zorganizował tę nagonkę na Kościół, a jego zdaniem są nimi “Wrogowie katolicyzmu -  masoni i Żydzi.” “Syjoniści nienawidzą Kościoła i atakują w sposób wyrafinowany. [Żydzi] są naturalnymi wrogami Kościoła.  Cokolwiek by nie mówić, Żydzi są, historycznie rzecz biorąc,  bogobójcami.  (…) Pismo Święte mówi o tym wyraźnie.” – powiedział bp. Babini. Biskup Babini wyjaśnia również kontekst historyczny wydarzeń określanych mianem Holokaustu: “Prawda jest taka, że kryminalna nienawiść Nazistów wyzwolona została jako odpowiedź na nadużycia i ekonomiczne nieprawidłowości dokonywane przez Żydów gnębiących niemiecką ekonomię. (…) Niemcy były zmęczone nękaniem przez tych, którzy praktykowali lichwiarski system procentowy.” Biskup nazwał siły, określane często mianem Przemysłu Holokaustu, jako funkcjonujące “na zasadach klubu”. Rzecznik Konferencji Biskupów Włoskich zaprzeczył jakoby biskup Babini wypowiedział słowa opublikowane na stronie Pontifex, lecz wydawnictwo stanęło w swojej obronie i raz jeszcze potwierdziło wypowiedź, nazywając oficjalne zaprzeczenie jako “zwyczajną reakcję [niektórych] ludzi Kościoła.” Wydawnictwo Pontifex przypomniało również Konferencji Biskupów, że biskup Babini wypowiedział się wcześniej w podobny sposób, nigdy nie odcinając się od wypowiedzianych, nieprzychylnych dla Żydów słów. Wypowiedź biskupa Babini spotkała się z powszechą krytyką mediów żydowskich.

... i już jest. O śmiertelności wśród prezydentów. Przywódcy umierają częściej Spiski istnieją. Większość wydarzeń politycznych to efekt spisków. Ale nie wszystkie. Wiele osób na moim portalu i blogu jest przekonanych, że ten wypadek, to nie był przypadek. Mylą się. Decyzję o lądowaniu podjął pilot. Nie chciał chyba zginąć? Kontrola lotów mogła podawać mu fałszywą wysokość – ale to akurat jest notowane – a dyspeczer trzy razy przekonywał go, by lądował w Mińsku. Łatwo można było założyć w Warszawie blokadę uruchomianą przez wypuszczenie klap albo podwozia – ale kto mógłby przewidzieć, że w Smoleńsku będzie mgła, która uprawdopodobni wypadek? Nie: po prostu przypadek. Dziennie w Polsce, w Rosji, na Białej Rusi i Ukrainie ginie w wypadkach ok. 500 osób. To bardzo niewiele w stosunku do liczby ludności. Śmierć śp. Lecha Kaczyńskiego to znacznie więcej w stosunku do liczby prezydentów na tym obszarze. To raz jeszcze dowodzi, że nie miała racji śp. Maria Konopnicka pisząc: „A najdzielniej biją króle/ A najgęściej giną chłopy”. Przywódcy giną częściej! JKM

Z rosyjskiego portalu Na pierwszą wiadomość o katastrofie pod Smoleńskiem na portalu pojawiło się ponad tysiąc komentarzy. Spora część, jak obraźliwe, została usunięta. Oto wybór: SSUKASZWILI, DRJUSZCZENKO – na start! Pozostali – szykować się! (cd. usunięty) „A czemu pozostałym życzycie takiego lądowanie?” {Olga Kołmogorowa} „Tym Saakaszwilim i Juszczenkom usadzenie oczywiście konieczne – ale nie takie” {mabuto mganga} „I jeszcze niedźwiedzia z putinkiem” {serge yakuba} „Pomylił się chirurg – zginął jeden człowiek – mówią: zabójca; pomylił się pilot – zginęło 100 ludzi – mówią: czynnik ludzki” {milena} „A jednak jest różnica! Każdy chirurg ma swój cmentarzyk. Przez 30 lat chowa tam swoich pacjentów, sam kładzie się ostatni, 50 lat po jego założeniu. Pilot zaś „swoich” i siebie chowa w tym samym czasie. Wyczuj różnicę!” „Pan szlachcic w aeroplanie nie musi słuchać dyspeczerskiego bydła na rosyjskiej ziemi; lechaim*, panie i panowie: przepisy obowiązują tylko zwykłych ludzi. {Czuczhe z Władyka} „No, i proszę: teraz przyjdzie nam sto lat przepraszać za Kaczyńskiego!!!!!!” {Mikołaj Sapow} „Polacy postanowili być niezależnymi... od kontrolerów lotów” {Biełka №102} „Nie kupiliby rosyjskiego samolotu – żyliby i żyli!” {Poligraf Szarikow} „Na sto procent ręka FSB!” „Dla niego było po prostu poniżające – uścisnąć rękę Łukaszence. No, i zapłacił za hardość... „ {Eulampy Zabugorny} „(...) rzecz w tym, że decydować o lądowaniu powinien ten, kto kieruje – a nie ten, kto siedzi w salonie. „Jak” usiadł, a „Ił” odleciał – i w obydwu przypadkach: słusznie. *”dyspeczer” - kontroler lotu wydający polecenia i wskazówki pilotom „LeChaim” - hebrajski toast weselny; coś pomiędzy „Na zdrowie!” a „Weselmy się!” JKM

KONIEC POLSKI PRAWEJ Były już takie upadki w naszej historii. Z Bożą pomocą zdołaliśmy się z nich podnieść. Wierzmy, że zdołamy i tym razem. Być może straszliwy znak, który otrzymaliśmy, pomoże nam w tym. Bo nie umiem w sobie skrzesać naiwnej wiary ateistów, że ta tak pełna symboli śmierć nie ma żadnego sensu. Ateistom jest, w pewnym sensie, łatwiej. Ateista, pytany o sens tragedii, może z przekonaniem stwierdzić, że nie ma ona żadnego sensu. Świat dla niego ma prawo być zbiorem przypadków, nietworzących niczego, poza wszechogarniającym absurdem istnienia. Chrześcijanin wierzy, że Zrządzenia Boskie mają sens, i choć wie także, iż ów sens z zasady wymyka się ludzkim próbom zrozumienia, nie może tych prób zaniechać. Nie może opędzić się od pytań − dlaczego Bóg na to pozwolił? Co ma z tego wynikać? Nie znam odpowiedzi, jak nie zna jej nikt z nas. Czuję tylko, że pod Smoleńskiem zakończyła się pewna Polska − czy może, marzenie o pewnej Polsce. Polska uosabiana przez niezłomną bohaterkę „Solidarności” Annę Walentynowicz, przez ostatniego prezydenta na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego i przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Katastrofa pochłonęła elitę tej formacji ideowej, która najwyższego dobra upatrywała w narodowej tradycji i historii. Która wysoko hierarchii wartości umieściła cnotę patriotyzmu, służbę państwu polskiemu, o które walczyło tyle poprzednich pokoleń, a które, podarowane współczesnym Polakom nagle wskutek niejasnego, podejrzanego „spisku elit”, nie stało się dla nich wspólnym dobrem tak powszechnie i bezwzględnie szanowanym, jak na to zasługuje. Od dłuższego już czasu nękało nas przeczucie, że ta Polska musi odejść, przynajmniej na czas jakiś. Że w świecie zmierzchającego Zachodu wchodzącego w czas dekadencji i odrzucenia wartości, zatracającego swe cywilizacyjne zdobycze, zastępującego idee doraźnymi korzyściami, a demokrację medialną grą, także i w Polsce nie jesteśmy w stanie obronić pragnienia wielkości przed napierającym zewsząd rechotem. Ale zapowiadało się, że odchodzenie tej − nie umiem znaleźć innego słowa − „przedwojennej” Polski będzie równie mało efektowne jak powolne pogrążanie się 97 konfederatów barskich z Pakości, o których śpiewał Jacek Kowalski, w śmierdzącym bagnie. Urzędy Prezydenta RP, Rzecznika Praw Obywatelskich, prezesa Narodowego Banku Polskiego i prezesa Instytutu Pamięci Narodowej były ostatnimi placówkami Prawej Polski. Nie mam wielkich złudzeń co do ludzi, którzy teraz, po krótszym lub dłuższym (zależnie od tego, do jakiego stopnia każą im się liczyć z pozorami sondaże i interpretujący je pijarowcy) zajmą ostatnie brakujące im do pełnego zawłaszczenia kraju gabinety. Nie mam złudzeń co do ich systemów wartości, celów i braku skrupułów w ich osiąganiu. Nadchodzi czas drobnych cwaniaczków, „Rysiów” i „Grzesiów”, gardzących „dzikim krajem”, ale nie na tyle, żeby wzgardzić forsą, jaką da się w nim ukręcić. Drobnych cwaniaczków, gdzieś tam z dala sterowanych przez zagraniczne potęgi, bo przecież geopolityka próżni nie znosi. Były już takie upadki w naszej historii. Z Bożą pomocą zdołaliśmy się z nich podnieść. Wierzmy, że zdołamy i tym razem. Być może straszliwy znak, który otrzymaliśmy, pomoże nam w tym. Bo nie umiem w sobie skrzesać naiwnej wiary ateistów, że ta tak pełna symboli śmierć nie ma żadnego sensu. Rafał A. Ziemkiewicz

13 kwietnia 2010 Żałoba trwa.. Nic mnie tak nie denerwuje podczas  żałoby po  tragicznej śmierci dziewięćdziesięciu sześciu osób, jak  wypowiadający się ludzie przed kamerami telewizyjnymi, którzy znani z niechęci do prezydenta, nagle zmienili zdanie i teraz stroją się w piórka jego przyjaciół.. Przynajmniej nie wypowiadaliby się  na ten temat.. Bo  po co- przecież  pamięta się co niedawno mówili.. Nie widziałem posła Palikota-  ten przynajmniej zniknął gdzieś z pola widzenia.. Czekam z niecierpliwością na to co jest zawarte w czarnych skrzynkach…. Bo jednak cała atmosfera Katynia organizowana była w atmosferze wielkich emocji politycznych.. Potrzeba zorganizowania powtórnej ceremonii w Katyniu pojawiła się u pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego po tym, jak dowiedział się, że Donald Tusk przyjął zaproszenie Władimira Putina do wspólnego odwiedzenia Katynia.. Wygląda na to,  że premier Putin chciał podsycić rywalizacje pomiędzy polskim premierem i polskim prezydentem.. I to mu się udało! Rozniecił emocje.. Działanie jednak w temperaturze emocji nie jest dobrym pomysłem.. Służby protokolarne musiały się sporo napracować, aby znaleźć wyjście z zaistniałej sytuacji.., powstałej z powodu rywalizacji polskich elit politycznych. Pan premier Tusk niejako wysunął się przed szereg, przed prezydenta, jednak głowę państwa, bo mamy zły  system dwu władzy wykonawczej..  Powinie być albo premier, albo prezydent.. Jako władza wykonawcza.. Wiadomo, że pan prezydent Lech Kaczyński był proamerykański, a pan Donald Tusk jest proniemiecki, a Niemcy i Rosja  są obecnie wielkimi przyjaciółmi, więc jasnym jest, że bliższa ciału koszula…. Rosyjski premier zaprosił polskiego premiera, ale rosyjski prezydent nie zaprosił prezydenta Lecha Kaczyńskiego i według źródeł w rosyjskim MSZ- wystosować zaproszenia nie zamierzał.. „- Kaczyński może przyjechać. Ale nikt nie będzie się z nim spotykał”- - mówiła przed zaistniałymi wydarzeniami jedna z osób zaprzyjaźniona  z „Newsweekiem”. Co tu ukrywać pismem niemieckim. Pan prezydent prowadził politykę antyrosyjską., co oczywiste  nie podobało się Rosji, a  wspólne wystąpienie w Gruzji z Michaiłem Saakaszwilim na mityngu w Tbilisi podczas wojny z Osetią Południową, na pewno nie było na Kremlu zapomniane panu prezydentowi.. Nie miejmy wątpliwości.. Tak samo jak uchwała w polskim Sejmie z okazji 70 rocznicy okupacji przez wojska sowieckie wschodniej Polski, gdzie w tekście uchwały – działania Armii Czerwonej nazwano ludobójstwem.. Emocje narastały, zdenerwowanie rosło, a nic tak nie paraliżuje postępowania jak emocje, które są najgorszym doradcą.. Dlatego ciekawy jestem nagrań z czarnych skrzynek dotyczących decyzji o lądowaniu na lotnisku w Smoleńsku.. Były propozycje lądowania w Moskwie czy w Mińsku. .Lotniskach lepiej przystosowanych do lądowania Tupolewów.. A jednak podjęto decyzję o lądowaniu w Smoleńsku.. Czyżby to były też emocje? U Łukaszenki i u Putina- nie! Na różnych forach spotykam się  ze zdaniem, że  katastrofę spowodowali Rosjanie.. Przyznam się państwu, że jako zwolennik tzw. spiskowej teorii dziejów, w tym przypadku mam wątpliwości.. Obecne zachowanie Rosjan, bardzo przychylne Polakom, w każdej kwestii… Wygląda na to,  jakby czuli się winni.. Zobaczymy co pokażą taśmy prawdy.. Jeszcze raz powtarzam… Emocje, emocje, emocje.. WJR

Piloci nie zawiedli "Odradzanie" lądowania nie ma charakteru procedury, jest tylko niewiążącą informacją dla pilota Z dr. inż. Ryszardem Drozdowiczem z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej rozmawia Marcin Austyn

Pana zdaniem, czynnik ludzki miał najmniejsze znaczenie w katastrofie, sugeruje Pan awarię lub sabotaż. Z relacji dziennikarzy lądujących nieco wcześniej na lotnisku wynika, że pułap chmur był bardzo niski i byli zdziwieni, kiedy nagle zobaczyli pas startowy. Czy możliwe jest, by pilot podjął decyzję o lądowaniu, nie mając pewności, gdzie znajduje się pas startowy? - Taką możliwość zupełnie błędnej lokalizacji pasa startowego przez dwóch doświadczonych pilotów, którzy wykonali dodatkowe kręgi nadlotniskowe, należy całkowicie wykluczyć. Już po jednym kręgu piloci dokładnie wiedzieli, nie tylko gdzie jest pas, ale jaką ma długość, jak daleko zaczyna się on od przeszkód typu drzewa, jaki jest kierunek i prędkość wiatru. A więc wiedzieli, z której strony pasa należy podejść pod wiatr oraz jaka jest widoczność i zaleganie mgły. Wszystkie dane otrzymuje się w obowiązkowej procedurze korespondencji radiowej z wieżą kontrolną lotniska. Dla pasażerów mogło być zaskoczeniem nagłe pojawienie się pasa, ale w żadnym razie nie dla pilotów, którzy dokładnie wiedzieli, jakie muszą mieć parametry na podejściu, a nawet znali z bardzo małym błędem punkt przyziemienia w osi pasa.

W jaki sposób w trudnych warunkach naprowadzane są samoloty na lotniskach takich jak w Smoleńsku, gdzie nie ma zaawansowanych systemów? - Przy świetle dziennym każdy pilot bez problemu znajdzie docelowe lotnisko na podstawie mapy i własnych przyrządów pokładowych. W tym przypadku naprowadzanie systemem radarowym nie było niezbędne, mogło być tylko pomocnicze. TU-154M miał własny system klasy II, dla pułapu chmur powyżej 30 m i widoczności poziomej minimum 350 m, który prawdopodobnie i tak nie był wykorzystany ze względu na istniejący na lotnisku w Smoleńsku system o klasę niższy. A więc piloci wiedząc o tym, musieli się upewnić co do warunków lądowania na podstawie oceny wzrokowej oraz własnych przyrządów i doświadczenia.

Możliwe jest, że obsługa lotniska mogła wprowadzić w błąd pilotów podczas lądowania, czy też piloci mogą bezpiecznie lądować, bazując na odczytach urządzeń w samolocie? - Piloci podjęli decyzję o lądowaniu na podstawie własnej oceny warunków, bez względu na informacje z kontroli lotów.

Pojawiają się informacje, że pilot otrzymał z wieży złe parametry lotu - był niżej, niż mu się wydawało, i schodził zbyt ostro, i nie zdołał wyciągnąć maszyny... - Pilot takiej maszyny ma duże możliwości natychmiastowej weryfikacji parametrów podawanych z wieży kontrolnej i w razie potrzeby natychmiast zgłasza ewentualne rozbieżności lub podejmuje decyzję o przejściu na drugi krąg.

Kontrolerzy lotu twierdzą, że odradzali lądowanie - jak w takich przypadkach zachowuje się pilot? - Jeżeli pilot podał swoją decyzję o lądowaniu w formie: "proszę o zgodę na lądowanie", to kontroler ma tylko dwie możliwości, albo ją wyrazić w formie: "ląduj, pas wolny", albo nie wyrazić zgody, nakazując oczekiwanie na zwolnienie pasa. Natomiast odradzanie lądowania nie ma charakteru procedury i jest tylko niewiążącą informacją dla pilota.

Czy w przypadku, gdy warunki pogodowe są bardzo złe, lotnisko może przyjmować samoloty, czy też jest ono bezwzględnie zamykane dla ruchu lotniczego? - Przy bardzo złych warunkach dokładnie określonych w przepisach lotniska na całym świecie są czasowo wyłączane z ruchu lotniczego, z wyjątkiem sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia zgłaszanych przez pilota w formie "mayday mayday mayday" lub awaryjnych w formie "pan-pan".

Można opisać trajektorię lotu prezydenckiego samolotu na podstawie dotychczasowych doniesień? - Przygotowanie takiej prawdopodobnej trajektorii lotu na podejściu z uwzględnieniem awaryjnego przechylenia samolotu o mniej więcej 450 stopni jest możliwe. Jednak odczyty z czarnych skrzynek będą precyzyjne i powinny być wkrótce opublikowane. Dziękuję za rozmowę.

TO WCALE NIE MUSIAŁ BYĆ BŁĄD PILOTA "Nie możemy wykluczyć hipotezy, że piloci zostali wprowadzeni w błąd lub po prostu źle usłyszeli kolejne liczby od naprowadzającego ich kontrolera" - powiedział "Dziennikowi" jeden z polskich prokuratorów nadzorujących śledztwo w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Jak na razie nie sprawdziły się opinie - przedstawiane wcześniej jako pewnik - że polska załoga podchodziła 4 razy do lądowania. Obecnie przypuszcza się, że próbę lądowania podjęto prawdopodobnie tylko raz. Choć z analizy zawartości czarnych skrzynek wynika, że polscy piloci nie zastosowali się do zaleceń wieży kontrolnej, to zastanawia fakt, dlaczego w pewnym momencie zerwali łączność z Rosjanami. "Nie możemy wykluczyć hipotezy, że piloci zostali wprowadzeni w błąd lub po prostu źle usłyszeli kolejne liczby od naprowadzającego ich kontrolera" - powiedział "Dziennikowi" jeden z polskich prokuratorów nadzorujących śledztwo w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Nieuprawnione są też twierdzenia o problemach komunikacyjnych między polskim pilotem a Rosjanami. - Dobrze mówimy po rosyjsku, nie mieliśmy nigdy językowych problemów w kontaktach z rosyjskimi kontrolerami lotów - powiedział dowódca eskadry samolotowej Pułku Lotnictwa Specjalnego Bartosz Stroiński w rozmowie z RMF FM. - Moim zdaniem jest to - nie wiem, jak to nazwać - ściema. 7 kwietnia nie było najmniejszych problemów językowych, ja byłem dowódcą załogi, a drugim pilotem był Arek Protasiuk, świętej pamięci niestety. On prowadził korespondencję przy podejściu do lądowania. Nie było najmniejszych problemów - powiedział Stroiński. Pilot w wywiadzie z RMF FM wypowiedział jeszcze inne ważne słowa: - Dowódca prezydenckiego Tupolewa nie lądowałby w Smoleńsku, gdyby pilot dostał z wieży kontrolnej jasną informację, że nie ma do tego warunków. [...] Jeśli pogoda jest poniżej minimum lotniska, lotnisko powinno być zamknięte. Wtedy lotnisko nie istnieje w rozumieniu załogi i wtedy w ogóle nie wykonuje lotu na tych lotniskach . Stroiński poddał również w wątpliwość forsowaną przez niektórych tezę o wpływie polityków lub generalicji na zachowanie pilota. Sceptycznie podchodzi do takiej możliwości także Andrzej Seremet, prokurator generalny. Stwierdził on dziś na konferencji prasowej, że ma obecnym etapie śledztwa nie ma danych, z których wynikałoby, że na pilotów prezydenckiego samolotu była wywierana presja. W błąd polskiego pilota wątpi także Ryszard Drozdowicz z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej. "Jako pilot oceniam, że sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagłe zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się co do warunków lądowania i na tej podstawie podjął uzasadnioną decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/h" - powiedział Drozdowicz w rozmowie z "Naszym Dziennikiem".

Rosjanie z góry wykluczyli błąd wieży Wciąż nie ma dowodów wskazujących jednoznacznie na przyczyny katastrofy samolotu Tu-154 M. Rosjanie dopiero wczoraj zabezpieczyli resztki wraku na lotnisku Siewiernyj, jak się okazało, z ciałami Od katastrofy prezydenckiego TU-154 minęło ledwie kilka dni, śledztwo w tej sprawie potrwa na pewno jeszcze wiele tygodni, może nawet miesięcy, a strona rosyjska już wykluczyła awarię maszyny. I twierdzi, że do katastrofy miała rzekomo przyczynić się lekkomyślność polskich pilotów i brak znajomości języka rosyjskiego, co utrudniało kontakty z wieżą kontroli lotów. Takie przesądzanie sprawy dziwi ekspertów. Dużym zaskoczeniem jest już to, że rosyjska prokuratura wykluczyła, aby katastrofa prezydenckiego samolotu, w której w sobotę zginął Lech Kaczyński z małżonką i 94 inne osoby, mogła zostać spowodowana względami technicznymi. - Tupolew był w doskonałym stanie - oświadczył krótko prokurator Aleksandr Bastrykin, szef grupy śledczej, która prowadzi postępowanie w sprawie katastrofy ze strony Prokuratury Generalnej Rosji. Bastrykin opiera się na tym, że podobno z nagrań rozmów wieży kontrolnej z pilotami wynika, iż załoga Tu-154 nie zgłaszała jakichkolwiek problemów technicznych z samolotem. Ekspertów od wypadków lotniczych takie stanowisko zaskakuje, bo przecież aby wykluczyć awarię samolotu, trzeba najpierw przeprowadzić skrupulatne badania wraku. W przypadku katastrofy trzeba zebrać wszystkie kawałki samolotu i złożyć je w hangarze. Wtedy inżynierowie, technicy, specjaliści od budowy silników, aerodynamiki, konstrukcji samolotów, wytrzymałości materiałów muszą obejrzeć dokładnie wszystkie szczątki i wydać opinię na temat ewentualnych przyczyn katastrofy. Przecież piloci mogli nawet nie zdążyć poinformować wieży o kłopotach z samolotem, bo wszystko mogło wydarzyć się dosłownie w ciągu sekundy. Zresztą nie trzeba być ekspertem od lotnictwa, aby zauważyć, iż autorytatywne rozstrzyganie sprawy dotyczącej stanu technicznego Tupolewa jest teraz zbyt wczesne. - Skoro my na polecenie prokuratury badaliśmy często przez wiele dni różne elementy silnika, zawieszenia, hamulce, instalacje elektryczne, aby poznać stan techniczny samochodu i czy nie to było przyczyną wypadku, to jak bez ekspertyzy można wydawać jednoznaczną opinię o stanie technicznym samolotu? - zastanawia się inżynier Stanisław Krupski, który był przez kilkadziesiąt lat rzeczoznawcą samochodowym i uczestniczył w badaniu wielu rozbitych aut, biorących udział w śmiertelnych wypadkach drogowych. - Przecież duży samolot pasażerski to o wiele bardziej skomplikowana maszyna niż nawet najnowocześniejszy samochód - dodaje.

Rosjanie już wiedzą Rosjanie cały czas jednak utrzymują, że pilot zignorował rady kontrolerów lotu, którzy informowali go o złej pogodzie i mgle, bo podejmował próbę lądowania na smoleńskim lotnisku. Jak już pisaliśmy, kontrolerzy mieli mu podobno radzić, aby poleciał do Mińska lub Moskwy, gdzie można bezpiecznie lądować. Tymczasem jak podkreśla wielu pilotów, ich koledzy nie byli samobójcami i skoro decydowali się na lądowanie, to musieli stwierdzić, iż można lądować. Po pierwsze, mgła (o ile była) nie musiała być dużą przeszkodą, bo zawiera ona wiele prześwitów, przez które dobrze widać lotnisko. To prawda, że przy widoczności 500 metrów, jaka wtedy miała panować, trudno byłoby wylądować bezpiecznie, ale to jest na razie wersja Rosjan. Jak było naprawdę, nie wiemy. O tym, że warunki jednak pozwalały na posadzenie maszyny, świadczy przede wszystkim to, iż lotnisko nie zostało zamknięte. Gdyby podjęto decyzję o zamknięciu portu, żadna maszyna nie mogłaby tam lądować - także Tu-154 z prezydentem Kaczyńskim na pokładzie. Skoro - jak twierdzą Rosjanie - tuż przed przylotem polskiego samolotu nie zezwolono na lądowanie rosyjskiemu wojskowemu samolotowi transportowemu, to dlaczego nie zamknięto portu? Jednak jeden z kontrolerów lotu - Paweł Plusnin zapewnia, że radził załodze lot do innego miasta. Na pytanie, dlaczego pilot go nie posłuchał, odpowiedział: "To jego trzeba by zapytać". Trudno o przykład większej arogancji i braku taktu, w sytuacji gdy powszechnie wiadomo, iż wszyscy, także piloci, zginęli w katastrofie. Kuriozalne jest także twierdzenie, że polscy piloci nie znali rosyjskiego i dlatego mieli problemy z porozumieniem się z wieżą. Bo piloci rosyjski znali bardzo dobrze. Żaden z nich nie zostałby wysłany na lot do Smoleńska, gdyby nie posługiwał się biegle językiem rosyjskim. To nie jest zwykłe lotnisko cywilne, ale dawne wojskowe. Nie ma tu regularnych lotów i obsługa jest rosyjskojęzyczna. I za każdym razem, gdy jakiś polski samolot tam lądował, musiał nim kierować pilot znający język rosyjski. W dodatku 36. specjalny pułk lotniczy, który zawiaduje prezydencką flotą powietrzną, nie raz organizował loty do krajów za naszą wschodnią granicą, również do Smoleńska, i dla nikogo nie było zaskoczeniem, że z tamtejszą wieżą trzeba się porozumiewać po rosyjsku. Tym bardziej że ci piloci przylecieli kilka dni wcześniej Tu-154 do Smoleńska, gdy przywieźli delegację na czele z premierem Donaldem Tuskiem na uroczystości z udziałem premiera Rosji Władimira Putina. Ale rosyjska wersja katastrofy już przedostała się do zachodnich mediów. I być może o to Rosjanom chodziło, aby przekaz był taki, jak we włoskiej lewicowej gazecie "La Repubblica", który napisał, iż należy wyjaśnić, dlaczego "dwóch doświadczonych pilotów wykazało się tak małym profesjonalizmem, że chcieli wylądować w Smoleńsku za wszelką cenę". Gazeta powołuje się na pierwsze wyniki rosyjskiego dochodzenia, z których wynika, iż przyczyną katastrofy był "ludzki błąd". Problemem mogło być jednak kiepskie wyposażenie lotniska w Smoleńsku, które nie ma choćby systemu ILS (to radiowy system nawigacyjny wspomagający lądowanie samolotu w warunkach ograniczonej widoczności i niskiej podstawy chmur). Samolot był w niego wyposażony, ale piloci nie mogli zrobić z ILS żadnego użytku. Zastanawiające jest także to, że w chwili katastrofy Tu-154 nie tylko był zbyt nisko nad ziemią i zahaczył o drzewa, ale także znajdował się na linii 150 metrów obok pasa startowego. Czy to nie jest poszlaka wskazująca na złe naprowadzenie samolotu przez wieżę? Czy ten wariant rosyjscy śledczy choćby rozważali, czy brali go pod uwagę? Polscy prokuratorzy mają wątpliwości, bo jak poinformował wczoraj Andrzej Seremet, prokurator generalny, nasi śledczy, którzy już są w Rosji, przeprowadzą powtórne, ale już własne przesłuchania kontrolerów lotu. Ponadto stan innych urządzeń na lotnisku pozostawiał wiele do życzenia. Lampy sygnalizacyjne, które mają ułatwić podejście do pasa, były zawieszone na... okorowanych drzewach. Czy to nie zmyliło załogi? Tymczasem na miejscu katastrofy odnaleziono już trzy czarne skrzynki prezydenckiego Tupolewa, na których są zapisane nie tylko parametry lotu, ale i rozmowy w kabinie i z wieżą. - Rozpoczęły się już ich badania, które rzucą światło na przyczyny katastrofy - poskreśla Siergiej Szojgu, rosyjski minister ds. nadzwyczajnych. Krzysztof Losz

Lotnisko w Smoleńsku to pułapka.. Na rosyjskich i polskich forach lotniczych zrekonstruowano z dużym prawdopodobieństwem przebieg katastrofy samolotu prezydenckiego w Smoleńsku. Okazuje się, że przy słabej widoczności dodatkową przeszkodą do lądowania na tym lotnisku jest ukształtowanie terenu, którego elewacja podnosi się na niewielkim odcinku podejścia do pasa o kilkadziesiąt metrów. Ta specyficzna rzeźba terenu mogła zmylić pilotów posługujących się przyrządami nawigacyjnymi, które mogli mieć do dyspozycji. Głównie chodzi o odczyt wysokości na jakiej znajdował się samolot. Ta swoista pułapka znana jest miejscowym rosyjskim pilotom.. W wyniku tego niekorzystnego zbiegu okoliczności (mgła i wynoszący się przed pasem teren) samolot znalazł się w pewnym momencie zaledwie kilka metrów nad ziemią. Było to kilkadziesiąt metrów niżej niż powinien i niż zapewne spodziewali się piloci. Zahaczył wtedy lewym skrzydłem o drzewa i inne przeszkody, w wyniku czego przechylił się na lewe skrzydło i zboczył z kursu, wychodząc z osi pasa. Przechył spowodował, że znajdujące się coraz niżej skrzydło zaczęło zahaczać o coraz więcej przeszkód, a w końcu i o samą ziemię w wyniku czego prezydencki Tu-154M uległ katastrofie. Hipoteza ta wyjaśnia dwie największe zagadki, związane z katastrofą, jakie próbowano rozwiązać od 3 dni - niską wysokość, na jakiej samolot podchodził do lądowania i przechył na lewe skrzydło. Dokładnie na ten sam post z rosyjskiego forum zwróciłem uwagę. Autor piszę (w dowolnym tłumaczeniu), że "jeżeli szukali ziemi (podejście z widzialnością) .. to przed radiolatarnią jest nizina a potem tern podnosi się i .. zahaczyli" Dodatkowa informacja to :" Это мой родной аэродром...". Jest moim zdaniem bardzo ważna bo tego typu ukształtowanie terenu na ścieżce podejścia było znane "miejscowym" jako istotne utrudnienie. Jeszcze opis. obrazka. Od lewej jest prawie 20m rów o szerokości prawie 500m. Majak - to położenie radiolatarni (ok 800m od punktu początkowego rysunku). Miesto padienja (miejsce upadku 1800m od pp (400m przed progiem pasa WPP). Różnica wysokości pomiędzy pp a miejscem upadku to prawie 50m. Oczywiście to co napiszę to czysta spekulacja ale .... Podchodząc do lądowania szukali ziemi (widzialności). Jeżeli zobaczyli ją w odległości ok 2km od progu to mogło się wydawać, że "wizualnie są na bezpiecznej wysokości. Niestety w tym punkcie byli ok 30m poniżej elewacji pasa. Widzialność pionowa nie była najlepsza więc trudno było ocenić to co znajduje się przed samolotem. Dalej scenariusz podawany wielokrotnie. Ciekawe na ile dokładne plany podejścia miała do dyspozycji załoga. Z ostatniego zdania z forum rosyjskiego można wnioskować, że była to typowa pułapka tego lotniska znana "miejscowym" pilotom. Jeszcze pytanie do "latających". Jeżeli ustawili wysokościomierz stosownie do ciśnienia na lotnisku i elewacji pasa to co pokazywał 10m poniżej tej elewacji. Czy piloci widząc ziemie mogli zignorować wskazania wysokościomierza? Pytanie dodatkowe. Którym skrzydłem Tupolew uderzył w antenę. O ile samo skrzydło nie ucierpiało to możliwe jednak że oberwała klapa. Jeśli to było lewe skrzydło i doszło do odkształcenia klapy może to wyjaśnia przechył na lewe skrzydło. "Klapy" z przodu to sloty. Ale antena to dla samolotu tej wagi na prawdę pikuś. Poza tym nie są one wysokie, a wyprowadzenie z ustalonego zniżania na podejściu tak dużego samolotu wymaga kilkuset metrów wolnej przestrzeni. Chciałbym aby w raporcie końcowym znalazły się sformułowania analogiczne do cytowanych wypowiedzi - jeśli wątek awarii się nie potwierdzi. Mam jednak pytanie dot. postępowania - czy polskie śledztwo będzie kontynuowane w przypadku, kiedy rosyjskie zakończy się, czy będą po naszej stronie podejmowane inne hipotezy, bo przecież to osobne postępowania karne, a jedynie nasi specjaliści uczestniczą przy nazwijmy to niestety po imieniu zbieraniu i analizowaniu materiału dowodowego. ??? Wydaje mi się że ukształtowanie terenu i szukanie kontaktu wzrokowego z ziemią w tym przypadku może nam wiele powiedzieć. Piloci w trudnych warunkach skupieni na utrzymywaniu parametrów lotu jednocześnie wypatrując terenu/przeszkód, zgodnie z zasadą aviate navigate communicate (pilotuj nawiguj komunikuj) raczej skupili się na dwóch pierwszych czynnościach. Mogłoby to tłumaczyć brak potwierdzeń wysokości przez załogę. Warto zauważyć że dużym utrudnieniem jest mały kontrast otoczenia który znacząco osłabia zdolności ludzkiego umysłu do rozróżniania odległości, dodatkowo dochodzi nam znaczna prędkość samolotu. Ludzki umysł przystosowany jest do widzenia szczegółów w większym zakresie dla prędkości "ludzkich" takich jak prędkość biegu, wraz ze wzrostem prędkości stożek takiego widzenia zawęża się. W Tvn24 zwrócili właśnie uwagę na występowanie głębokiego wąwozu przed progiem lotniska. Samolot przeleciał nad tym wąwozem i tuż za nim zawadził na wysokości 8 metrów o drzewa, a powinien być na wysokości 60m. Sam pisałem o możliwości błędnego ustawienia ciśnienia z powodu braku/niezrozumienia najnowszej informacji pogodowej, ale chciałbym ponowić pytanie o wyposażenie 101 w GPWS/EGPWS, bo zakładam w tym momencie, że radiowysokościomierz na pokładzie jest. Wysokościomierze można zaburzyć błędnym ciśnieniem, radiowysokościomierza czy GPWS raz można nie monitorować, a dwa akurat tutaj nie bardzo pomoże (zresztą ten drugi w konfiguracji do lądowania nie wygeneruje ostrzeżenia), ale już EGPWS raczej powinien dosadnie poinformować załogę o zagrożeniu. Chociaż w wiadomej CASIE EGPWS akurat był... Z drugiej strony mając sprawne i poprawnie nastawione wysokościomierze i znając elewację lotniska załoga raczej zauważyłaby przy podejściu, że grubo przed pasem znajduje się już poniżej jego progu, nawet bez EGPWS. Z rozmowy z kontrolerem wynika, że kapitan podjął decyzję o próbie podejścia i odejściu na lotnisko zapasowe przy braku możliwości lądowania, wygląda więc na to, że opcja rezygnacji z lądowania była brana pod uwagę, co sugeruje, że nawet jeśli presja była, to raczej nie miała decydującego znaczenia, wychodzi natomiast na to, że w trakcie podejścia samolot znalazł się tam, gdzie wg zamierzeń nie powinien. Zastanawia mnie jeszcze jedno, kontroler mocno podkreśla, że załoga miała problemy z liczebnikami, co wydaje mi się absolutnie nieprawdopodobne, bo nawet ja nie mając nawet podstaw rosyjskiego jestem w stanie policzyć 0-9 w tym języku, więc nawet jeśli załoga dodatkowo znała tylko kilka słów typu "pas", "ciśnienie", "lądowanie" itp. to powinna być w stanie się porozumieć. Nie chciałbym rzucać oskarżeń, ale być może załoga dostała błędne wartości ciśnienia (np. poprosiła o wartość ciśnienia tyle, że w rozumieniu QNH, a kontroler je podał, ale w rozumieniu QFE), a kontroler zdał sobie z tego sprawę już po katastrofie? czy faktycznie to mogłoby być powodem nieporozumień pomiędzy kontrolerem i załogą? ciekawe skąd TVN24 i pan Hypki mają dane o ścieżce schodzenia, skoro badanie czarnych skrzynek trwa. Owa "metoda podejścia" ma się nijak do tego, czy mówimy o czwartym, czy którymkolwiek zakręcie. Zapewne metodę parkowania równoległego również wymyślono na początku tego wieku, i wciąż ludzie tak parkują samochody. Tak samo jak krąg lotniskowy jest z reguły zbudowany z czterech zakrętów, a podejście wg. NDB z dwóch o 180 stopni (ale to jedna z możliwości). Wszelkie poszlaki również nie wskazują na to, żeby nad radiolatarnią samolot był w czwartym zakręcie, mimo że ktoś tam na początku użył tego określenia. Po prostu tak się wykonuje takie podejścia, że na prostą wychodzi się w większej odległości od radiolatarni, i zniżając zależnie od minimów koryguje kurs podejścia względem wiadomego kursu magnetycznego pasa i radionamiaru do NDB. Ponadto, 2km prosta jest zdecydowanie za krótka dla samolotu tej kategorii. Niektóre media nadal powtarzają nagrania z lotu IGA703 jako potwierdzenie braku swobody we władaniu rosyjskim przez załogę TU-154... jest tak dużo dezinformacji, tak wiele spekulacji, że za moment TV będzie oficjalnie czerpać wiedzę z "naszego" forum. Świetnie tylko pytanie jest następujące: 1. Jaką wysokość powinni mieć na 2 km pp? 240 m? 2. Skoro jest to faktycznie "istotne utrudnienie", moim zdaniem znaczące, to czy na mapach nie było wyraźnej żadnej informacji nt temat? To każdy licealista z kalkulatorem powinien łatwo oszacować. Typowy kat schodzenia wynosi około 3 stopnie. To nie jest żadne techniczne utrudnienie, takie lotnisko jest pestka w porównaniu do naprawdę wielu trudnych lotnisk górskich. Prawidłowo wykonane podeście i teren bezpośrednio przed pasem - falisty, bardziej lub mniej, nie powinien mieć żadnego znaczenia. Jak natomiast lecisz poza przepisami na radarowywysokościomierz to sam sobie zgotowałeś 'utrudnienie'. Żadnych cywilizowanych kart podejścia dla tego lotniska załoga na pewno nie miała. Tak było też w Mirosławcu, żadnej karty do podejścia pseudo PAR, a załoga C295 nie wykonywała podejścia na talkdown według mądrości które przedstawił mjr rezerwy Fiszer. I po co takie gadki? Chłop się lansuje. Generalnie lotnisko w Smoleńsku (to o którym mówimy), to czarna d..., jak jeszcze niedawno większość naszych lotnisk wojskowych. W ogóle przestrzeń powietrzna Rosji i zapewniane służby odbiegają od tego do czego przyzwyczajeni jesteśmy w krajach należących do EUROCONTROL. Nie wiem dlaczego na takiej wieży w Smoleńsku nie było żadnego" koordynatora" z naszej strony, biorąc pod uwagę, że to lotnisko było tylko kawałkiem betonu? Kiedy my zaczynaliśmy swoją drogę do NATO (a nawet wcześniej), państwa z którymi prowadziliśmy wymianę, ćwiczenia wysyłały swoich kontrolerów, którzy mogli w niejasnej sytuacji, lub problemach językowych zareagować (i nie dotyczyło to lotów głów państwa) lub zatrudniano kontrolera cywilnego do "pomocy". Wiem, że zaraz odezwie się ktoś, że po całym świecie nie będziemy wysyłać naszych kontrolerów, ale na takich "niepewnych" lotniskach jest to praktykowane. Szkoda, wielka szkoda. Wszyscy sie tu podniecają wykresem który zniekształca skale (pionowa w stosunku do poziomej) i powoduje złudzenie że oni przelatywali w ostatnich sekundach nad jakimiś kanionami. Wykres z rosyjskiego forum jest jak najbardziej w skali. Co do wielu spekulacji dotyczących procedur, języka ..... Rejsy samolotów rządowych wykonywane są często na lotniska nie objęte standardowymi procedurami dla lotów cywilnych. Procedury wojskowe są zawsze specyficzne dla danego kraju a nawet sytuacji (vide Gruzja). Dlatego też należy się często podporządkować danym procedurom a najlepiej .. wcześniej je sprawdzić. Cywilne linie latające na "dziwne" lotniska zazwyczaj wysyłają wcześniej kogoś, kto weryfikuje dane (np procedury emergency), tankowanie, pomoce nawigacyjne, mapy lotniska. Rosyjskie wojskowe lotnisko w trakcie likwidacji na pewno nie jest "normalne" i to co mnie dziwi to brak polskiego kontrolera na wieży (oczywiście jako obserwator). Przecież tym samolotem lecieli najważniejsi w państwie ludzie. O ile dobrze zrozumiałem wpisy na lokalnym smoleńskim forum podczas lądowania Putina w Smoleńsku "dostawiono" tam dodatkowe pomoce nawigacyjne dot. dodatkowa ostrożność. Przy dobrej pogodzie nie byłoby raczej problemu natomiast procedury są na .. nieprzewidziane wypadki. Dlatego też dyskusje czy pilot znał czy nie znał rosyjskiego lub o sposobie podejścia i "prowadzenia" samolotu przez kontrolera są IMHO bez sensu. To do nas należało sprawdzenie tych procedur i dostosowanie się do nich. Co do wysokościomierza to fakty są takie, że na ok. 1000m od progu pasa samolot był na wysokości poniżej 20m od ziemi i poniżej elewacji pasa startowego. Jeżeli zostaną opublikowane dane z czarnych skrzynek ze ścieżka podejścia będziemy wiedzieli więcej, a co do naszych 2 medialnych "ekspertów lanserów" to zastanawia mnie kiedy dziennikarze zmądrzeją (?!!!) i przestana ich o cokolwiek pytać. Fińska gazeta Iltasanomat, powołując się na gzt. ru, twierdzi, że wywiad z kontrolerem lotów w sprawie rzekomej nieznajomości rosyjskiego i nieodpowiadania na polecenia NIE DOTYCZYŁ samolotu prezydenckiego, tylko innego polskiego samolotu, który lądował po katastrofie prezydenckiego.

FAŁSZ NA MIARĘ TRAGEDII Od dziesięcioleci dezinformacja stanowiła potężną broń systemu sowieckiego, stosowaną masowo również przez media. Już w roku 1938 Włodzimierz Bączkowski w szkicu „Uwagi o istocie siły rosyjskiej” pisał: „Głównym rodzajem broni rosyjskiej, decydującym o dotychczasowej trwałości Rosji, jej sile i ewentualnych przyszłych zwycięstwach, nie jest normalny w warunkach europejskich czynnik siły militarnej, lecz głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową.” Dezinformacja, której nie należy mylić z propagandą, okazuje się szczególnie przydatna wśród społeczeństw uzależnionych od przekazu telewizyjnego i powszechnego, bezkrytycznego przyjmowania dziennikarskich relacji. O ile - w normalnym przekazie informacja stanowi opis faktu, wydarzenia, o tyle w przypadku dezinformacji mamy zależność odwrotną – to sama informacja ma tworzyć wydarzenie w świadomości manipulowanego społeczeństwa. Te uwagi są konieczne, jeśli chcemy zrozumieć mechanizmy gry towarzyszącej naszej największej, narodowej tragedii. Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że natychmiast po katastrofie prezydenckiego samolotu przystąpiono do gigantycznej operacji dezinformacji, stosując w niej wszystkie klasyczne narzędzia. I choć dziś, jest za wcześniej na formułowanie wniosków, a nawet na obszerną i precyzyjną analizę, trzeba już zwrócić uwagę na kilka faktów i przesłanek wskazujących na kierunek, w jakim jest prowadzona akcja dezinformacyjna. Wiadomo więc, że kwestią najważniejszą z punktu widzenia interesów Rosji jest wyjaśnienie przyczyn sobotniej tragedii. Z dwóch powodów: odsunięcia od strony rosyjskiej podejrzeń o przyczynienie się do katastrofy, oraz z uwagi na groźbę pogorszenia stosunków polsko – rosyjskich, a tym samym uniemożliwienia realizacji rosyjskich planów dotyczących Polski. W związku z pierwszym motywem, trzeba zwrócić uwagę na rzecz znamienną. Otóż, w żadnym, ogólnopolskim medium nie ukazał się jak dotychczas materiał, w którym (nawet potencjalnie) rozważano by wersję zamachu, lub udziału „osób trzecich” w spowodowaniu katastrofy. To niezwykle ważna okoliczność, świadcząca, że główne media świadomie unikają rzetelnego i pełnego informowania o sprawie. Jest bowiem oczywiste, że w przypadku katastrofy lotniczej, w której ginie prezydent oraz inne, najważniejsze w państwie osoby jedną z wersji śledztwa prokuratorskiego musi być badanie możliwość zamachu. Jeśli taką ewentualność zakłada się w przypadku zdarzeń znacznie mniejszej wagi, tym bardziej podlega ona rozpatrzeniu w wypadku śmierci osób najważniejszych w państwie. Taki scenariusz jest zawsze traktowany serio, jako jeden z możliwych i wokół wątku zamachu musi toczyć się także śledztwo polskiej prokuratury. Gdy zatem media w ogóle nie podejmują tej myśl i najwyraźniej unikają wątku – może to świadczyć, że mamy do czynienia z ograniczeniem oficjalnego przekazu do wersji już zakreślonych. Jakich i przez kogo? Otóż – według mediów rosyjskich - w śledztwie prowadzonym przez prokuraturę FR rozpatruje się wyłącznie trzy wersje przyczyn tragicznego zdarzenia: warunki pogodowe, błąd załogi lub problemy techniczne samolotu. To rzecz bardzo ważna, że w państwie, w którym jeszcze przed dwoma tygodniami doszło do zamachów bombowych, zagrożonym terroryzmem i działalnością „grup ekstremistycznych” – w ogóle nie bierze się pod uwagę, że przyczyną katastrofy lotniczej mógł być zamach.  Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której polskie media od chwili rozpoczęcia relacji na temat wypadku, przyjęły de facto kryteria oceny zdarzenia sformułowane przez stronę rosyjską i najwyraźniej ograniczają przekaz do rozpatrywania tylko trzech wersji. Jest to szczególnie widoczne na tle doniesień medialnych innych państw, gdzie o możliwości zamachu lub ingerencji służb rosyjskich w przebieg śledztwa mówi się otwarcie; przypominając zamach w Gibraltarze, stanowisko Prezydenta Kaczyńskiego w sprawach Rosji i stosunek władz Federacji do osoby Prezydenta, czy wreszcie zwracając uwagę na rosnące wpływy wywiadu wojskowego GRU, w związku z zarysowującymi się konfliktami między premierem Putinem, a prezydentem Miedwiediewem. Próżno tego typu doniesień szukać w wiodących mediach III RP.  W związku z drugim powodem – groźbą pogorszenia stosunków polsko – rosyjskich, da się zauważyć, że od soboty jesteśmy świadkami niebywałego wprost nagłaśniania i podkreślania reakcji strony rosyjskiej. Niewspółmiernego do dotychczasowych ocen wzajemnych stosunków i relacji, jakie istniały przed wypadkiem. Epatowanie Polaków żałobą i współczuciem Rosjan, łzy i religijne gesty Putina, słowa Miedwiediewa oraz ciągłe zapewnianie o wszechstronnej pomocy Rosjan - przekraczają naturalną w obecnej sytuacji miarę. I nie chodzi tu o postulat tworzenia atmosfery wrogości lub podejrzliwości, a o właściwą dla realiów katastrofy proporcję, która w tym przypadku jest zdecydowanie przesunięta w stronę ochrony rosyjskiego wizerunku i nie ma nic wspólnego z rzetelną informacją. W ogóle nie wspomina się o rzeczywistych zachowaniach władz Rosji, w związku ze zbrodnią katyńską czy o wielomiesięcznej kampanii Putina, służącej rozgrywaniu polskich podziałów, w efekcie której doszło do podwójnych uroczystości katyńskich i osobnych lotów premiera i prezydenta. Jeśli zatem dwa, wymienione powyżej motywy, mają przede wszystkim zapewnić ochronę interesów Rosji – to przekaz polskich mediów również służy temu celowi. Mamy do czynienia z niemal klasycznym przykładem zastosowania dezinformacji, gdzie w roli „tematu przewodniego” występuje zdarzenie na miarę tragedii narodowej. Temat ten jest „prowadzony” pod hasłem „bądźmy razem” - implikującym proste, solidarne i oparte na socjologicznych przesłankach zachowania. Hasło zaś, ma dotyczyć nie tylko nas – polskiego społeczeństwa, ale w równiej mierze wyznaczać obecne relacje z Rosjanami, pogrążonymi przecież w żałobie po śmierci polskiego Prezydenta. W imię tego hasła - rezygnuje się z ukazywania rzeczywistych okoliczności w jakich doszło do katastrofy, w tym rozpatrywania wszystkich, racjonalnych wersji zdarzenia oraz przesadnie eksploatuje obłudne zachowania rosyjskich władz, każąc w nich upatrywać „dobre intencje”, wskazujące na „brak winy”. W procesie tym celowo nie nagłaśnia się licznych wątpliwości, dotyczących ustaleń rosyjskiego śledztwa i nie wspomina o faktycznych okolicznościach (w tym politycznych) w jakich doszło do tragedii. „Grupą docelową” tak prowadzonej kampanii jest całe społeczeństwo. Rzeczywiste intencje zorganizowanej dezinformacji, pod „internacjonalistycznym” hasłem „bądźmy razem” ujawnia choćby dzisiejszy tytuł publikacji „Niezawisimaj Gaziety” - "Katyńska kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy zostanie pochowana razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim". Ponieważ ze strony rosyjskiej otrzymujemy wiele, czasem sprzecznych ze sobą sygnałów, należałoby zachować szczególną rozwagę w bezkrytycznym powielaniu informacji. Tymczasem, niemal natychmiast po katastrofie, gdy nie wolno było wykluczać żadnych hipotez, pojawiła się myśl, która dziś – coraz wyraźniej wydaje się być podstawową wersją kampanii dezinformacji. Dla jej utrwalenia stosuje się metodę mieszania prawdy i kłamstwa, przydatną wówczas, gdy opinia publiczna jest już poinformowana o tym, co zaszło, lecz nie zna dokładnie wszystkich szczegółów. Można nawet precyzyjnie wskazać, kto był pierwszym „przekaźnikiem” tej wersji. W dwie godzin po katastrofie, na stronie internetowej rosyjskiego dziennika „Kommiersant” pojawiła się wypowiedź wiceprzewodniczącego Dumy Państwowej Rosji, Władimira Żyrinowskiego dla radia "Kommersant-FM", w której padły słowa, że „pewną rolę w katastrofie mógł odegrać upór prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Według Żirinowskiego, Prezydent Kaczyński „nie raz określał załodze samolotu gdzie ma lądować”. Polityk rosyjski powiedział również, że według jego wiedzy "były problemy techniczne w samolocie” i sugerował, że polscy przywódcy używają przestarzałego i niebezpiecznego sprzętu. W tym samym czasie, na stronie internetowej „Nowej Gaziety” opublikowano wypowiedź Wacława Radziwinowicza – dziennikarza „Gazety Wyborczej”, tytułując ją „Dlaczego Tu- 154?”. Dziennikarz stwierdził, że „Prezydent padł ofiarą demokracji”, wyjaśniając, że ma na myśli zaniedbania polskiego rządu, który nawet po wypadku lotniczym Leszka Millera nie zakupił nowego sprzętu lotniczego, nie chcąc narażać się wyborcom na zarzut nadmiernych wydatków. Padły jednak słowa znacznie ważniejsze, gdy Radziwinowicz podzielił się z rosyjską gazetą własną interpretacją informacji, jakoby kapitan prezydenckiego samolotu odmówił rosyjskim kontrolerom i nie chciał lądować na innym lotnisku.  Dziennikarz „Gazety Wyborczej” przypomniał, że do takiego samego zdarzenia miało dojść podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej, gdy Prezydent poleciał do Tibilisi. Stwierdził: „ Gdy polski pilot odmówił lądowania na lotnisku w Tibilisi, powołując się na ekstremalnie trudne warunki, Kaczyński krzyczał na niego i straszył, a potem był wielki skandal, że pilot nie zastosował się do nakazu prezydenta. Pilot został wyrzucony ze służby i powrócił dopiero za czasów premiera Tuska. Nad Smoleńskiem mogło się zdarzyć właśnie coś takiego”. Ten sam dziennikarz 12 kwietnia br. opublikował w „Gazecie Wyborczej” wywiad z Magomedem Tałbojewem, rosyjskim kosmonautą, pilotem oblatywaczem, w którym m.in. pada pytanie: „Jak pan sądzi, dlaczego w tak trudnych warunkach pilot zdecydował się jednak lądować? - Myślę – odpowiada Rosjanin - , że mógł być pod presją kogoś na pokładzie. To problem wszystkich lotników, którzy wożą ważnych dygnitarzy. 14 lat temu mieliśmy w Rosji podobny przypadek, który o mało co nie skończył się podobną tragedią. Wtedy prezydent Borys Jelcyn kazał kapitanowi IłaA-96 lądować, nie bacząc na fatalną pogodę. Potem ten pilot, mój dobry znajomy, wciąż przerażony opowiadał mi, że cudem posadził 250-tonową, czterosilnikową maszynę”. Cytuje obszernie te wypowiedzi, bo są bezpośrednim dowodem na działanie mechanizmu dezinformacji, w którym fałszywa teza, postawiona bez żadnej podstawy faktycznej zostaje, dzięki działaniom agentury wpływu i medialnym rezonatorom przedstawiona w formie rzeczywistego zdarzenia. Tu zaś mamy do czynienia z sytuacją, gdy fałszywa wersja jest propagowana z dwóch, „niezależnych” źródeł – przekaźników, by w rezultacie stać się wersją obowiązującą.   Można jedynie dodać, że ta sama gazeta już od pierwszego dnia nagłaśniała opinię zastępcy szefa sił powietrznych FR gen. Aleksandra Aloszyna, który twierdził, jakoby „Załoga prezydenckiego samolotu kilkakrotnie nie wypełniła poleceń kontrolera lotu, nie reagowała na ostrzeżenia. Szef lotów polecił załodze ustawienie samolotu w położenie horyzontalne. Gdy załoga nie wykonała dyspozycji, kilkakrotnie wydał komendę, by samolot udał się na lotnisko zapasowe. - Załoga - niestety - nie przerwała zniżania i wszystko skończyło się tragicznie”. Wiemy, że późniejsze doniesienia, zadały kłam tym twierdzeniom, Na skutek zabiegów dezinformacyjnych, dokonywanych wspólnie przez rosyjskie i polskie media wyłania się przekaz, w którym winę za katastrofę ma ponosić załoga polskiego samolotu, a pośrednio – Prezydent Kaczyński, który miałby wywierać presję co do miejsca lądowania. Dziś – dopóki trwa spektakl „żałobnej propagandy”, ta wersja będzie sączona w umysły odbiorców klasycznymi metodami dezinformacji: poprzez „modyfikację motywu” (Prezydent mógł wywierać presję, ale działał w dobrej wierze, obawiając się prowokacji rosyjskiej), „interpretację” ( to, że wywierano presję na pilota, wynika z treści rozmów zarejestrowanych w „czarnej skrzynce”) lub „generalizację” ( zdarzenie takie miało już miejsce w Gruzji, inni przywódcy postępowali podobnie (casus Jelcyna). W odbiorze społecznym ma powstać przeświadczenie, że tak naprawdę winę za katastrofę ponosi sam Prezydent, a o przebiegu zdarzeń zadecydowały błędne decyzje pilota, podjęte na skutek interwencji samego Prezydenta lub jego otoczenia. Temu będzie służyło podkreślanie negatywnych cech charakteru Lecha Kaczyńskiego (upór, podejrzliwość) oraz pełnego nieufności stosunku do Rosjan. Jestem przeświadczony, że ta wersja wydarzeń z 10 kwietnia, będąca elementem wielowątkowej strategii dezinformacji zostanie wkrótce przyjęta oficjalnie, przy czynnym współudziale polskich mediów i polityków. Ścios

TESTAMENT PREZYDENTA LECHA KACZYŃSKIEGO Prezydentura Lecha Kaczyńskiego, logicznie biorąc, nie miała prawa nam się przydarzyć. W czasach polityków gładkich Polacy wybrali prezydenta chropowatego. W epoce, w której o wynikach wyborów decydują media, postawili na niego wbrew telewizjom, pieniądzom, sondażom. Tak, Polska to jednak wciąż kraj, w którym czasem zdarzają się rzeczy gdzie indziej niemożliwe. „Gdyby w Polsce nie było romantyzmu, to prawdopodobnie dziś nadal siedzielibyśmy w Pałacu Namiestnikowskim. Pod tą szerokością geograficzną i w takich czasach, w jakich żyjemy, romantyzm sprawdza się znacznie lepiej niż pozytywizm” – mówił prezydent Lech Kaczyński w rozmowie z „Gazetą Polską” 14 maja 2008 r. Być może to ostatnie zdanie można uznać za motto jego prezydentury.

On nie miał prawa wygrać Kto wybrał Lecha Kaczyńskiego? Pamiętamy przytaczane przez komentatorów nie bez złośliwości statystyki. Ludzie starsi, z małych miejscowości, bez wyższego wykształcenia, niezbyt bogaci. To oczywiście nie była cała prawda, bo wybrała go także tradycyjna część polskiej inteligencji, przekazującej w swoich rodzinach z pokolenia na pokolenie wartości Polski przedwojennej. Cóż, ta „przedwojenna” inteligencja niezbyt mocno zawyżała średnią, gdy chodziło o status majątkowy wyborców prezydenta... Tak, to przede wszystkim ci wykluczeni z możliwości awansu od czasów PRL Polacy wybrali na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. PR-owcy i specjaliści od wizerunku łapali się wtedy za głowy, choć publicznie robili dobrą minę do złej gry. Bo co im pozostawało, gdy tydzień wcześniej sondaże informowały, że Lech Kaczyński przegra o 24 punkty procentowe? Pamiętam rozmowę z dość znanym socjologiem, o mocno lewicowych, ale demokratycznych przekonaniach, który podzielił się ze mną swoim zaskoczeniem, że polityk tak chropowaty wygrał. Po chwili milczenia dodał, trochę wbrew własnym przekonaniom: „Z drugiej strony to chyba dobrze świadczy o Polakach, że nie kierują się pozorami”. Dziś nie ma czego się wstydzić – należałem do tych, którzy mieli łzy w oczach, gdy Lech Kaczyński meldował bratu wykonanie zadania. Tak, właśnie wtedy. To był gest politycznie nieopłacalny. Zbyt łatwy do ośmieszenia. Krytykowany także przez niektórych ludzi mu życzliwych. Ale także dlatego wspaniały. Pokazujący, że są rzeczy ważniejsze niż marketing, wizerunek, PR.

Teraz już można mówić Jak ten wybór był możliwy? Te szczególne dni to czas, w którym trzeba pisać rzeczy, które wcześniej ciężko przechodziły nam przez usta. Bo niezręcznie było tak mówić o żyjącym polityku, który siłą rzeczy uczestniczy w codziennych rozgrywkach. O wyborze Lecha Kaczyńskiego ostatecznie zdecydowała sekwencja zdarzeń z kilku miesięcy 2005 r. 2 kwietnia 2005 r. odszedł Jan Paweł II. Polacy poszli do kościołów i wyszli na ulice, zaczęli myśleć o Panu Bogu i o swojej historii. 23 października 2005 r. wybrali  na swojego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nieliczni socjologowie, którzy publicznie połączyli te dwa fakty, mówili, że Kaczyński, rodzinnie wywodzący się z tradycji Powstania Warszawskiego, który rok wcześniej otworzył upamiętniające je muzeum, wpisał się ze swoim wizerunkiem w społeczne nastroje. Ci, którzy wolą mówić nie o wizerunku, lecz o Panu Bogu i historii, użyliby tu zapewne innej terminologii... Oczywiście to nie jedyne przyczyny – wcześniej była afera Rywina, a jeszcze wcześniej praca Lecha Kaczyńskiego na stanowisku ministra sprawiedliwości, gdzie na tle słabo funkcjonującego państwa zbudował sobie wizerunek polityka skutecznie walczącego z przestępczością. Tak oto Lech i Jarosław Kaczyńscy, dla których środowiska w latach 90. nie było miejsca w polskim parlamencie, wrócili na szczyty polskiego państwa. Mimo że – co Lech Kaczyński powiedział zaraz po wyborze – były czasy, gdy myślał, że polityka jest już poza nim.

Czy był prezydentem wszystkich Polaków? O Ronaldzie Reaganie pisano, że był prezydentem, który mało przejmował się tym, co wielu innym głowom państw zajmowało większość czasu. Miał „tylko” kilka spraw, które chciał załatwić. W tym tę najważniejszą dla nas – obalenie komunizmu. Prezydent Lech Kaczyński miał oczywiście w Polsce nieporównywalnie mniejsze uprawnienia niż Reagan w Ameryce. Ale pewna analogia jednak istnieje. Gdy chodzi o prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, to jego błędy – choćby personalne, był zwolennikiem nominacji nieudanego ministra spraw wewnętrznych – nie będą mieć z perspektywy historycznej żadnego znaczenia. Liczyć się będzie te kilka najważniejszych spraw, w których nie oglądając się na koszty, zrobił wszystko, co zrobić się dało. I jasne było, że nie zrezygnuje z nich nie tylko za cenę wyborczej porażki, ale za ŻADNĄ cenę. Lechowi Kaczyńskiemu zarzucano, że nie jest prezydentem wszystkich Polaków, którym ogłaszał się jego poprzednik. Mylnie. Był prezydentem całego narodu, a nie prezydentem opinii publicznej, wyrażanej w tym czy innym sondażu pod wpływem tych czy innych mediów. Narodu rozumianego jako ciąg pokoleń, które przeminęły i które nadejdą. Dla tego narodu nie było ważniejszych spraw niż przywrócenie mu tożsamości i zapewnienie trwałej pozycji wśród państw wolnych i mających szanse się rozwijać. Ci, którzy go wybrali, widzieli te wartości jako ważniejsze niż preferowany przez innych święty spokój. Jaka miała być Polska Lecha Kaczyńskiego? Miała być państwem, w którym oczywiste jest, że szef banku centralnego i rzecznik praw obywatelskich lecą do Katynia. Mimo że historia nie wchodzi w zakres ich kompetencji. Dla Sławomira Skrzypka i Janusza Kochanowskiego to było oczywiste. Dla ich poprzedników takie jasne to nie było. To Polska, w której jedna z tragicznych ofiar, o której myślimy w tych dniach szczególnie często, czyli Anna Walentynowicz, zginęła odznaczona Orderem Orła Białego. A z nią odznaczonych zostało wielu, którzy byli w PRL gnębieni, a w III RP znaleźli się na marginesie. Ta polityka przywracania tożsamości pozostanie na zawsze dorobkiem Lecha Kaczyńskiego i innych tragicznie zmarłych, w tym prezesa IPN Janusza Kurtyki. Spowodowała ona nieodwracalne skutki, gdy chodzi o młode pokolenie. Młodzież z czasem mogła dać się wciągnąć mediom w rechot z Kaczyńskiego, ale nie śmiała się na filmach o Katyniu, księdzu Jerzym, generale „Nilu” ani w Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie łączyła ich z osobą prezydenta. One były dla niej czymś naturalnym. Nie wiedziała, że w latach 90. tego wszystkiego nie było. Nie wiedziała, co swojemu prezydentowi zawdzięcza. I znowu – teraz już możemy powiedzieć, że przecież – choć tego nie mówiliśmy – wszyscy myśleliśmy o Januszu Kurtyce jako o kimś, kto mógłby być przez wiele lat polskim mężem stanu, pełniącym najwyższe stanowiska w państwie. Predestynowały go do tego horyzonty intelektualne, determinacja w działaniach, za które był atakowany, oraz umiejętność realizowania osiągalnych celów. Twierdzę, że w latach 2005–2010 mieliśmy w Polsce prezydenta ponad stan. Ponad stan naszych elit intelektualnych, kulturalnych, biznesowych, politycznych. Naszych realnych możliwości, postkolonialnego, postkomunistycznego kraju. Ci, którzy odczuwają niedosyt, że nie udało się osiągnąć więcej, niech zadadzą sobie pytanie, gdzie bylibyśmy bez tej prezydentury. W tym, że wybrali Go nam ludzie prości, tkwił paradoks. Ale gdy głębiej się na tym zastanowimy, dojdziemy do tego, że był to paradoks pozorny. Co dalej z nami? Co dalej z Polską, w której przeciwnicy prezydenta przejmą teraz pełnię władzy? Co zrobi przeżywający najcięższe chwile Jarosław Kaczyński, którego los zachował przy życiu? Co zrobią dawni autorzy rechotu? Czy za parę tygodni nie usłyszymy spekulacji, że to prezydent zmusił pilota do lądowania i zabił polską delegację? Nie łudźmy się, po tamtej stronie siedzą nie tylko ludzie wrażliwi. W cytowanym już naszym wywiadzie z prezydentem padły i takie słowa: „Nie mam wątpliwości, że jestem przeszkodą w odbudowie państwa, w którym wszystko, co było najgorsze w III RP, miałoby powrócić w pełnej chwale”. Jak brzmią one dzisiaj? Uchylę się w tym tekście od stawiania hipotez, co dalej. 10 kwietnia 2010 r. dogoniła nas historia. Wydawało nam się, że Oświęcim i Katyń były dawno. PRL też coraz dawniej. Rozpoczął się nowy wiek. A my w czasach internetu i telefonów komórkowych powinniśmy o tej przeszłości pamiętać, ale jako o czymś, co wydarzyło się kiedyś. Pojawiająca się gdzieniegdzie dyskusja, czy dziś młodzież byłaby zdolna podjąć walkę, jak Ci w Powstaniu Warszawskim, to był tylko nieszkodliwy myślowy eksperyment. Tymczasem przeszłość nagle stała się teraźniejszością. Wszystko wróciło w mgnieniu oka. Wypowiedzi, że to „drugi Katyń”, bo znowu straciliśmy kwiat polskiej inteligencji, odruchowo uznałem za przesadzone. Bo wtedy 22 tysiące, a teraz niespełna setka... Ale po chwili dotarło do mnie – wtedy mieliśmy nasze wspaniałe przedwojenne elity. Dziś są one przerażająco nieliczne. Polityka międzynarodowa Lecha Kaczyńskiego znalazła się w ostatnim czasie w odwrocie z powodu strat, których powstrzymanie było ponad nasze siły. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych zdaje się jak na razie mniejszą rolę przypisywać Polsce. Niezbyt korzystny dla nas obrót wydaje się przyjmować sytuacja na Ukrainie. Zapewne dziś wspólny wyjazd pięciu przywódców do Tbilisi nie byłby możliwy. Rzecz w tym, że jeśli zakładamy, iż nasze państwo, polska odrębność jest wartością, to nie mamy innej racji stanu niż ta, którą realizował Lech Kaczyński. Na tyle, na ile mógł, a chwilami bardziej, niż mógł, bo – jak Piłsudski z wiersza Lechonia – starał się „czynić niemożliwe”. Tłumy, które wyszły w Warszawie na ulice i dachy, miały prawo czuć to samo, co zgromadzone na Polach Mokotowskich w 1935 r. Walka o przywrócenie naszej narodowej tożsamości i o poszerzanie w Polsce oraz całej naszej części Europy strefy wolności, niepodległości i szans na budowę europejskiej normalności, pozostaje politycznym testamentem Lecha Kaczyńskiego. A śmierć w smoleńskim lesie jest tego testamentu symbolem. Piotr Lisiewicz

Myślenie totalitarne (i potem prośba) Ludzie sobie upraszczają. Jeśli kogoś lubią – to wierzą jednocześnie, że jest on silny, wysoki, mądry – a jeśli nie lubią, to jest on np. „zaplutym karłem reakcji”(choćby mierzył dwa metry z hakiem). Przykład (bardzo popularny) takiego myślenia dał {~Wimrp} pisząc: „Ale PRL była cacy, suwerenna; ej, sekciarze, ruskie pacholęta...” Otóż co ma piernik do wiatraka? Kambodża za rządów piekłoszczyka Pol-pota była, delikatnie pisząc, całkiem nie cacy – ale była bezsprzecznie suwerenna! Natomiast Hong-Kong w tym samym czasie był oazą pokoju, wolności i dobrobytu będąc kolonią brytyjską. Szkocja też nie jest suwerenna – ale czy z tego powodu jest be? PRL z absolutną pewnością była suwerenna. I na pewno bardziej cacy od Kambodży czy Związku Sowieckiego. Nawet w latach 1952-1955, kiedy nie była suwerenna, też chyba była bardziej cacy od ówczesnego Związku Sowieckiego, który suwerenny przecież był... Był - nieprawda-ż? Gdybym uważał, że PRL była cacy, to bym w niej robił karierę, a nie przesiadywał po aresztach i więzieniach. Ale wcale tak bardzo nie narzekam – bo to los każdego opozycjonisty. Członkowie Partii Niepodległości Teksasu też siedzą obecnie w federalnym więzieniu... No, to i ja sobie posiedziałem. Zwracam jednak uwagę, że gdyby PRLnie była suwerenna, to nie mógłbym mieć o to pretensji do władz PRL– tylko do jej suwerena!! JKM

Coraz bardziej niepojęte Profesjonalne media analizują, co się mogło stać w sobotę rano z prezydenckim samolotem. Mówię o graficznym ujęciu sytuacji i próbach analizy. Jednak po lekturze kilkunastu postów, analizie zdjęć i danych umiem tylko powiedzieć, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem. To się nawet nie da streścić. W drastycznym uproszczeniu - wygląda na to, że zahaczając o pierwszą radiolatarnię, ponad kilometr przed początkiem pasa, Tu-154M był na poziomie pasa (który jest położony wyżej niż miejsce, gdzie stoi radiolatarnia) - czyli nie o 30-40, lecz 150 metrów niżej niż powinien. Zarazem jakimś cudem utrzymał się w powietrzu jeszcze niemal 10 sekund, skoro uderzył w ziemię kilometr dalej, koło początku pasa. To właściwie niemożliwe, jeśli samolot był sterowalny i miał moc. Żaden błąd załogi, wieży, wskaźników tego nie wyjaśni. Zła wola wieży - od biedy tak, jeśli zawiodły też urządzenia pokładowe. Ale to uważam za szalenie mało prawdopodobne z wielu względów. Z drugiej strony - jeśli żadna z powyższych przyczyn, to co? Powtarzam: wiem, że nic nie wiem. Wiem też, że jeśli polscy prokuratorzy poczują się manipulowani, dowiemy się o tym. Zatem staram się z ufnością czekać na wyniki śledztwa. Także na dalsze analizy blogerskie, choć apeluję, by nie stawiać w nich ostrych, końcowych tez, a zwłaszcza nie wskazywać winnych. W szczególności - nie donosić, iż kwadrans przed prezydenckim samolotem próbował lądować w Smoleńsku Tu-22 w wersji z aparaturą zakłócającą obce urządzenia radiolokacyjne i pokładowe. Sorry, gdyby istotnie taki samolot był gdzieś w pobliżu, by oślepić załogę naszego Tu-154M, to zapewniam, że nikt by go nie widział, nie byłoby próby lądowania, a na wieży - jednym możliwym źródle przecieku takiej próbie - od tygodnia nie byłoby nikogo poza funkcjonariuszami FSB. Nie, trudniej od wersji rosyjskiego zamachu uwierzyć tylko w wersję, że Rosjanie przeprowadzili taki zamach po amatorsku.

Krótko o wyborze Tak, o terminie wyborów. Marszałek zapowiada, że dziś termin ogłosi, oraz prosi opozycję, by sama wybrała. A wybór jest zaiste bogaty.

Warunki konstytucyjne: zarządzenie wyborów najpóźniej 24 kwietnia, ich termin maksimum 60 dni później, oraz niedziela.

Warunki z ordynacji: Termin wyborów najwcześniej 55 dni po zarządzeniu (z art. 40c.4, a i to czysto teoretycznie, bo w praktyce przynajmniej 58). Dziś 14 kwietnia.

Wersja I. Jeśli marszałek wybory ogłosi w tym tygodniu lub najbliższy poniedziałek, musi je wyznaczyć na 13 czerwca. Alternatywy nie ma. Nie ma.

Wersja II. Jeśli marszałek wybory ogłosi za tydzień lub później, tj. między środą 21 i sobotą 24 kwietnia, musi je wyznaczyć na 20 czerwca. Alternatywy nie ma.

Antywersja III. Marszałek nie może ogłosić wyborów we wtorek 20 kwietnia, bo nie istnieje legalny termin wyborów, który można wtedy ogłosić. Wersja I oznacza rozpoczynanie kampanii w żałobie i rejestrację komitetów wyborczych najpóźniej nazajutrz po pogrzebie prezydenta RP, w dniu pogrzebu wielu innych ofiar smoleńskiej tragedii. Absurd, którego nic nie uzasadnia, bo takiego pośpiechu nie ma. Nie wiem, komu mogłoby na tym zależeć. Stawiam więc, że dziś marszałek może tylko półformalnie ogłosi termin, bez formalnego zarządzenia wyborów. Antywersję III odrzucam. Pozostaje wersja II. Czyli wybory albo 20, albo 20 czerwca. Z drugą turą 4 lipca. Albo 4 lipca. PKW zwyczajowo (prawo milczy) potrzebuje ponad doby. Wyniki ogłosi 6 lipca. Odtąd 30 dni na zbadanie skarg i stwierdzenie legalności wyborów ma SN. Potem 7 dni na zaprzysiężenie. Ergo, nowy prezydent do 12 sierpnia.

To nie jest dobry czas nawet na takie notki. Ale skoro marszałek się zaparł, służę suchymi faktami. Leski

Mam straszliwe podejrzenia Wszystkie dokumenty dotyczące WSI, także komisji ds. służb specjalnych czy byłych agentów SB zostały przejęte około 2 godziny po informacji o katastrofie. W tamtym momencie nie było jeszcze wiadomo, czy Kurtyka przeżył czy nie. Nastąpiło również przeszukanie warszawskiego mieszkania ś.p. Wassermana. (czego szukali tam funkcjonariusze możemy się tylko domyślać). Szykują się poważne zmiany w wojsku, służbach specjalnych i wszystkich instytucjach państwa. Nastąpiła próba przejęcia kierownictwa IPN i zablokowanie dotychczasowych ciał kolegialnych. Mianowany przez Komorowskiego następca Władysława Stasiaka, przejmuje gabinet zmarłego nie pozwalając wdowie po zmarłym ministrze na zabranie osobistych rzeczy zmarłego.Zostaje odwołany dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Sławomir Dębski, bez podania powodów merytorycznych. Niepokojące sygnały dochodzą z ośrodków wojskowych. Pisał o tym Łukasz Warzecha oraz Niepoprawni.pl (Niepokojące wiadomości (aktl.) Kochani, Dochodzą do nas niepokojące wieści, otóż wszystkie dokumenty dotyczące WSI, także komisji ds. służb specjalnych czy byłych agentów SB zostały przejęte około 2 godziny po informacji o katastrofie. W tamtym momencie nie było jeszcze wiadomo, czy Kurtyka przeżył czy nie. Nastąpiło również przeszukanie warszawskiego mieszkania ś.p. Wassermana. (czego szukali tam funkcjonariusze możemy się tylko domyślać). Szykują się poważne zmiany w wojsku, służbach specjalnych i wszystkich instytucjach państwa. Nastąpiła próba przejęcia kierownictwa IPN i zablokowanie dotychczasowych ciał kolegialnych. Mianownay przez Komorowskiego następca Władysława Stasiaka, przejmuje gabinet zmarłego nie pozwalając wdowie po zmarłym ministrze na zabranie osobistych rzeczy zmarłego. Zostaje odwołany dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Sławomir Dębski, bez podania powodów merytorycznych. Niepokojące sygnały dochodzą z ośrodków wojskowych. Są sygnały o czystkach w biurze RPO, do porażających scen dochodzi w biurze BBN, a to wszystko pod przykrywką żałoby narodowej. Będziemy Was informować na bieżąco o zaistniałej sytuacji. Warzecha "Czystki w biurze RPO" Wie o nich Łukasz Warzecha i doniósł o nich w poście wiszącym od dwóch godzin na czołówce. Nie wie o nich nikt inny. Łukasz otrzymał już prośbę o sprostowanie - od osoby, która była najbliższym współpracownikiem dr. Janusza Kochanowskiego. Reakcji - zero. PS. 19.50. Przed 5 minutami Łukasz zmienił treść posta - słowa "trwają czystki" zastąpił  "zamieszaniem i niepewnością". Zrobił to, gdy jego tekst, opublikowany o 15.55, po trzech godzinach na czołówce spadł niżej. Nie opatrzył tego żadnym wyjaśnieniem ani sprostowaniem, że o przeprosinach nie wspomnę. Co gorsza, te słowa też są nieprawdziwe i Łukasz dobrze wie, że proszono go o zupełnie inną zmianę w tekście. Jego efektem mogą zaś być poważne kłopoty kogoś, z kim Łukasz rozmawiał - bo kto uwierzy, że Łukasz napisał coś innego niż usłyszał? Na razie ową osobę, w której obronie rzekomo występuje - Łukasz doprowadził do płaczu. Leski). Wszystko to pod przykrywką pojednania i Żałoby Narodowej. Gdy dodamy do tego pasmo dezinformacji rosyjskich:

1. Oficjalna wiadomość, że samolot był w bardzo dobrym stanie opublikowana przez oficjalne źródła przed zbadaniem szczątków maszyny oraz przed rozszyfrowaniem czarnych skrzynek.

2. Kłamliwy zarzut niekompetencji polskiej załogi (brak znajomości rosyjskiego) i uwłaczające polskiej delegacji i polskiej załodze zarzuty lądowania z powodu nacisków Prezydenta na pilotów.

3. Publikacja w rosyjskich mediach fałszywki udającej nagraną rozmowę załogi samolotu przed katastrofą z wieżą – otrzymana podobno ze źródeł rządowych Rosji po otwarciu czarnej skrzynki.

4. Fałszywa rozmowa z rosyjskim kontrolerem lotów – zdemaskowana przez zawodowych lotników. Na dodatek, gdy przyjrzymy się niemającym precedensu zachowaniom medialnym władz Rosyjskich i gdy dodamy 2 do 2 czyli służby rosyjskie do interesów byłej WSI (które zawsze bronił Komorowski) będącej ekspozyturą GRU w Polsce - to włosy stają dęba z przerażenia.

is fecit cui prodest –tę premię łacińską przypomniał któryś z blogerów

Możliwe Przyczyny Katastrofy Samolotu Rządowego Tupolew 154M

I. Wstęp W mnogości mylnych doniesień prasowych, które dotyczą tragedii, która wydarzyła się 10 kwietnia 2010 roku na lotnisku w Smoleńsku zdecydowałem, że zmierzę się z tym problemem w podobny sposób jak z wypadkami wojskowej CASY w Mirosławcu, czy też w Palomares, Zawoi (katastrofy historyczne, które analizowałem szczegółowo, jako konsultant znanego publicysty – pana Roberta Leśniakiewicza), czy też w Hamburgu, daleko przed oficjalnym ogłoszeniem wyników dochodzenia. Dzięki takiej karkołomnej próbie, po jakimś czasie, przeciętny czytelnik będzie mógł wysnuć wniosek, na ile moje dywagacje były słuszne lub na ile rozminęły się z prawdą. Dotychczas podobne próby kończyły się pozytywnie, trafiałem, czy tym razem będzie podobnie? Czas pokaże. Na samym wstępie pragnę zaznaczyć, że to tylko moje osobiste przemyślenia, które podparte zostały informacjami, dostarczonymi mi przez przyjaciół z Polski, Rosji i Białorusi. Niniejsze opracowanie w żaden sposób nie może stać się dowodem w sprawie, ponieważ fakty ustalić powinni specjaliści, którzy w tej chwili wykonują swoje czynności w miejscu tragedii oraz tam, gdzie przetransportowano szczątki zniszczonego samolotu. W opracowaniu celowo nie zamierzam poruszać w większym stopniu wątków dotyczących pasażerów, nie ten czas i miejsce. Całe zdarzenie rozpatrywałem wyzbywając się w sposób całkowity emocji, które mogą zakłócić przebieg rekonstrukcji wydarzeń. Ponieważ cała praca ma wątłe podstawy, których powodem jest sprawa oczywista (nie było mnie na miejscu wypadku), czymś naturalnym stało się wykorzystanie informacji, które zdobywałem również podczas wykonywania podobnych ocen w wymienionych wcześniej przypadkach. Pozostałe źródła i motywacje pozostaną dla czytelnika w dużej części nieznane. Aby w sposób prawidłowy odczytać wszystkie ważkie informacje koniecznym jest zaznajomienie czytelnika z pewnymi procedurami i urządzeniami, które są niezbędne w procesie startu, lotu, przyziemienia i lądowania tak wielką maszyną, jaką jest „Tutka”, czyli Tupolew 154M.

TU – 154 M W oznaczeniu NATO Tupolew 154 nosi kryptonim Careless. To samolot pasażerski średniego zasięgu, produkcji radzieckiej, zaprojektowany w biurze konstrukcyjnym Tupolewa w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zgodnie z panującymi wtedy trendami, biuro Tupolewa zdecydowało, że płatowiec oparty będzie na układzie trzech silników turboodrzutowych umieszczonych w tylnej jego części. Dwa umieszczono po bokach kadłuba, a trzeci w nasadzie statecznika pionowego. Aby umożliwić korzystanie z lotnisk o złej nawierzchni, zdecydowano się na podwozie z dwiema sześciokołowymi goleniami pod skrzydłami (oraz jedną dwukołową golenią pod przednią częścią kadłuba), obniżając tym samym nacisk kół na podłoże. Ostatecznie samolot po wcześniejszych oblotach i testach wprowadzono do produkcji, a następnie do służby, odbyło się to na początku roku 1975. Pierwotnie wykorzystano dokładnie takie same silniki jak w samolotach Ił – 62. Dwa lata później Tupolewa poddano pierwszym zmianom, wprowadzając oznaczenie „B”, maszyna wzbogacona została o nową awionikę francuską, w wersji max, samolot mieścił aż 180 pasażerów. Na zamówienie Polskich Linii Lotniczych LOT w 1981 roku powstała nowa wersja Tu-154, wersja „M”, którą chwilę później przemianowano na Tu-164, jednak z nieznanego mi powodu powrócono do dawnych oznaczeń. Ostatecznie nowe samoloty otrzymaliśmy w 1986 roku. Polska dokonała zakupu 14 maszyn, które służyły w naszych barwach aż do 1993 roku, chociaż loty czarterowe zakończono ostatecznie trzy lata później. Wśród wspomnianych czternastu maszyn dwie wyróżniały się w sposób szczególny swoim wyposażeniem. Na szczeblu centralnym zdecydowano, że dwie maszyny posiadające numery boczne 101 i 102 przekazane zostaną najwyższym władzom w państwie. Procedura odbyła się stosukowo wcześniej, bo w 1990 roku, czyli zanim ostatecznie PLL LOT zdecydowały o wycofaniu maszyn z lotów. To właśnie jedna z tych maszyn, posiadająca numer boczny 101 uległa wypadkowi w Smoleńsku. Zanim maszyna oficjalnie wzbiła się pierwszy raz z vipami na pokładzie poddana została gruntownej modernizacji. Ostatecznie jej parametry techniczne przedstawiają się następująco:

Kokpit Tu-154. Fot. Internet Tu 154M (Tu-164) – wersja z oszczędniejszymi silnikami D-30KU-154, o wydłużonym zasięgu. Samolot o konstrukcji duralowej, półskorupowej. Skrzydła o skosie +35°, zbiorniki paliwa w skrzydłach. Wyposażony do lotów bez widoczności, podwozie chowane, trójwózkowe, z kołem przednim. Załogę stanowi dwóch pilotów, nawigator i mechanik pokładowy, opcjonalnie trzy stewardesy.

Parametry Tu-154M
długość 47,9 m
wysokość 11,4 m
rozpiętość 37,55 m
powierzchnia nośna 201,5 m²
ilość pasażerów/masa ładunku 180
masa własna 54 000 kg
maksymalna masa startowa 102 000 kg
prędkość minimalna 235 km/h
prędkość maksymalna 950 km/h
pułap maksymalny 11 000 m

ILS ILS (Instrument Landing System) to… radiowy system nawigacyjny, który (uwaga!) wspomaga lądowanie samolotu w warunkach ograniczonej widzialności (noc) oraz w czasie niesprzyjającej pogody (obfite opady atmosferyczne, mgły). System umożliwia precyzyjne prowadzenie samolotu od granicy zasięgu do – w zależności od kategorii systemu – pewnego punktu na ścieżce schodzenia lub do punktu przyziemienia na pasie startowym. Są 3 klasy – “kategorie” systemu ILS różniące się minimalną widzialnością, przy której możliwe jest lądowanie. Kategoria IIIC daje możliwość lądowania nawet przy warunkach 0/0 – 0 widzialności, 0 wysokości do chmur (zakrywających więcej niż połowę nieba). System zapewnia kontrolę położenia w płaszczyźnie pionowej (kąt podejścia) i poziomej (kierunek), dodatkowo wyposażony jest w trzy radiolatarnie określające położenie samolotu na długości ścieżki schodzenia, są to tzw. markery: zewnętrzny, środkowy i wewnętrzny. Często system ILS wyposaża się, zamiast markerów, w dodatkową radiolatarnię DME służącą do pomiaru odległości od progu pasa. System ILS jest obecnie standardowym radiowym systemem nawigacyjnym wspomagającym lądowanie i prawie każde większe lotnisko posiada, co najmniej jeden kierunek podejścia obsługiwany przez system ILS. Z tym systemem spotkałem się kolejny raz podczas opracowania przyczyn wypadku wojskowej CASY w Mirosławcu. O ile lotnisko w Mirosławcu posiadało system ILS, choć wyłączony w wyniku niedokończonej kalibracji, której dokonać mieli Amerykanie, tak mam pewność, że w Smoleńsku zwyczajnie ILS-a nie ma i nie będzie! Być może jest tam system RSP, ale pewności nie mam. Pół roku temu rządowy Tupolew 154M o numerach bocznych 101 przeszedł generalny przegląd i kolejna modernizację. Pomimo tego, że odbył łącznie 1823 lądowania i spędził w powietrzu ponad 5000 godzin był w pełni sprawny i posiadał certyfikat na bezpieczne loty aż do 2016 roku! Doposażono go również w system ILS nowszej generacji.

Kto rządzi w samolocie? Na pokładzie lecącego samolotu rządzi zawsze kapitan! Kapitan samolotu ma prawo zignorować każdy rozkaz, nawet wydany przez prezydenta. Jest tylko jedno, jedyne odstępstwo od tej reguły – rozkaz wydany z wieży kontrolnej lotniska. Pilot – kapitan musi zawsze uwzględnić polecenia kontrolera, dysponującego lotniskiem docelowym, gdzie udaje się samolot. Jednak ostateczną decyzję, co do lądowania podejmuje pilot, biorąc pod uwagę warunki pogodowe i polecenia wieży kontrolnej. Każda rozmowa, każde polecenie i każdy ruch maszyny jest rejestrowany przez rejestratory, czyli tzw. „czarne skrzynki”, które w rzeczywistości mają zwykle kolor pomarańczowy i w zależności od typu i przeznaczenia maszyny określone przez producenta kształty, wielkość i umiejscowienie na pokładzie płatowca. Tu-154M posiada trzy takie rejestratory.

Procedury dotyczące vipów Tragedia wojskowej CASY w Mirosławcu wywołała dyskusje na temat, czy rozsądne jest umieszczenie wszystkich najważniejszych osób w siłach zbrojnych na pokładzie jednego samolotu? Dokonano „zmian”, które uważałem i uważam za irracjonalne. Sztab Generalny WP wydał rozkaz, w którym określił zasady przemieszczania się kierowniczej kadry sił Zbrojnych wojskowym transportem powietrznym. Rozkaz ten zalecał, aby w planowaniu przelotów na jednym statku powietrznym nie przebywał dowódca jednostki wojskowej i jego zastępca.

W przypadku tragicznego lotu do Smoleńska ta procedura została w pełni zachowana. Z chwilą wylotu Szefa Sztabu Generalnego i Dowódców Sił Zbrojnych ich zastępcy automatycznie przejęli dowodzenie w kraju. Organizatorem lotu decydującym o składzie delegacji lecącej wraz z Prezydentem RP była kancelaria Prezydenta RP.

II. Chronologia wydarzeń

7.29 – Samolot z Prezydentem i wysokimi dostojnikami państwowymi na pokładzie, startuje z warszawskiego lotniska Okęcie .

8.56 – Tu-154M rozbija się w okolicach lotniska w Smoleńsku ok. godz. 9 pojawiają się pierwsze sygnały o problemach przy lądowaniu.

9.25 – informację o katastrofie podaje polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych .

9.30 – rzecznik MSZ Piotr Paszkowski informuje, że samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie rozbił się, podchodząc do lądowania na lotnisku w Smoleńsku .

9.36 – MSZ podaje, że ekipy ratownicze próbują wydobywać pasażerów .

9.41 – Rosyjskie Ministerstwo ds. Nadzwyczajnych podaje, że 87 osób zginęło w katastrofie prezydenckiego Tu-154.

9.49 – Premier Donald Tusk przerwał odpoczynek i leci z Gdańska do Warszawy .

9.54 – informacje gubernatora obwodu smoleńskiego według którego nikt nie przeżył katastrofy.

10.00 – Pierwsze informacje o osobach obecnych na pokładzie. Prócz prezydenckiej pary wraz w Katyniu mieli być m.in. ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, prezes IPN Janusz Kurtyka, biskup polowy Wojska Polskiego generał dywizji Tadeusz Płoski, prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego biskup i generał brygady Miron Chodakowski oraz sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik oraz szef NBP Sławomir Skrzypek.

10.03 – Rosyjska prokuratura informuje, że samolot rozbił się podczas wielkiej mgły przy podchodzeniu do lądowania na lotnisko w Smoleńsku

10.08 – Polskie MSZ potwierdza, że najprawdopodobniej nikt nie przeżył katastrofy.

10.09 – Premier zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Ministrów. Wszyscy ministrowie są w drodze do Warszawy.

10.15 – Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew powołał specjalną komisję do zbadania przyczyn katastrofy. Jej przewodniczącym zostanie premier Rosji Władimir Putin.

Początek podróży rządowego Tupolewa do Smoleńska Według doniesień prasowych samolot prezydencki wystartował w sobotę 10 kwietnia 2010 roku punktualnie o godzinie 07: 29, moment startu maszyny został utrwalony bodaj przez któregoś ze spottingowców. Na kadrze uchwycono jasne światło na wysokości prawego silnika. Punkt jest widoczny na załączonej fotografii, która ukazała się w kanale komercyjnym TVN-24. Jest wysoce prawdopodobne, że widoczne światło to albo refleks słoneczny albo błysk tzw. ale beacon light, czyli – światła ostrzegawczego. Oczywiście jest to możliwe, jednak w świetle dziennym jest mało prawdopodobne, aby ten typ światła został aż tak wyraźnie zarejestrowany. Być może to tylko zbieg okoliczności.

III. Sytuacja w Smoleńsku

1. Warunki pogodowe. Odpowiedzmy sobie na pytanie: Jakie dane dotyczące pogody otrzymuje pilot przed startem? Czy może nie wiedzieć, że nad lotniskiem, na którym chce lądować, panują złe warunki? To absolutnie wykluczone! Komunikaty lotnicze różnią się w znacznym stopniu od tych, które codziennie oglądamy w dostępnych mediach. Są precyzyjne i ciągle aktualizowane w zależności od sytuacji, która może się gwałtownie zmieniać. Pamiętajmy o tym, to był lot specjalny, jest pewne, że nad bezpieczeństwem prezydenta czuwał sztab ludzi w ciągłej gotowości od startu, aż do lądowania.Pilot wie, jakie będzie: zachmurzenie, podstawa chmur (ich odległość od ziemi), widzialność (to, co widzi z kabiny – w kilometrach), zjawiska (np. zachmurzenie, zamglenie, opady, burze), prędkość wiatru, temperatura, wilgotność oraz ciśnienie. Odbieraniem raportów meteo (meteorologicznych) zajmuje się zwykle drugi pilot, który własnoręcznym podpisem kwituje ich odbiór. W raporcie zawsze widnieje nazwisko osoby, która go sporządziła. Przed dotarciem do celu podróży, komunikaty pogodowe przekazuje kontroler lotu ze strony państwa, które przyjmuje lot. Pamiętajmy również o fakcie, że podczas przelotu, piloci na bieżąco są informowani o z mianach sytuacji.

2. Lotnisko wojskowe w Smoleńsku Nie ma sensu ukrywać prawdy, to chyba najgorsze lotnisko, które w życiu oglądałem. Jest stare, zniszczone, używane tylko sporadycznie. Brak na nim podstawowych urządzeń, które są standardowymi na świecie. Wierząc stronie sowieckiej, wyposażone jest ono podobno w dwie radiolatarnie. Szanowni Państwo, pisząc te słowa mam przed nosem prawie 40 calowy monitor i zupełnie sporą lupę w ręku, zdjęcia satelitarne są całkowicie świeże, próbowałem je odnaleźć, jednak bez powodzenia. Lotnisko pozbawione jest radaru, o systemie ILS możemy tylko pomarzyć. Nawiasem mówiąc miałem wielkie problemy, aby odnaleźć wieżę kontrolną, w efekcie nie udało mi się, źródła sowieckie również nie ukazują żadnej fotografii, według której mógłbym coś więcej powiedzieć o tej konstrukcji. Chwilami zastanawiam się, czy był w niej, chociaż telefon i…prąd. Przyjrzyjmy się temu lotnisku z wysokości kilkuset metrów. Zbliżenie psa startowego, widoczna powierzchnia psa, która ułożona została z betonowych płyt, między którymi prawdopodobnie rosną…chwasty. W jednej z otrzymanych relacji czytam. Rzekomym autorem tych słów jest polski ambasador Bahr: …oni na tym lotnisku dorabiali kawałek pasa, czy też poszerzali go na końcu (wyrażono się nieprecyzyjnie,) by tego typu maszyny mogły tam lądować / zawrócić na pasie, gdyż w pierwotnej wersji nie był on przygotowany na przyjęcie takich samolotów jak TU-154. Ambasador powiedział, że robili to za własne pieniądze (tzn. ambasady), tak by Polacy mogli przylatywać tu do Katynia i oddawać hołd i cześć poległym w mordzie. Jednak nie wiem, czy chodziło mu lotnisko wojskowe czy też cywilne. Jeżeli rzeczywiście te słowa wypowiedział Bahr, to powinien zostać natychmiast zdymisjonowany! O co chodzi? Już wyjaśniam. W rejonie Smoleńska istnieją dwa lotniska: cywilne i wojskowe. Nazwa „lotniska” jest powiedzmy… na wyrost. Pas cywilny ma długość ok. 1400 lub 1600 metrów, a wojskowy 2500 metrów. Polskie media wiele osób wprowadziły w błąd, myląc te dwa miejsca. Długość wojskowego pasa powinna w zupełności być wystarczającą dla tak dużej maszyny jak Tu -154, jednakże pod warunkiem, że jest przynajmniej w dobrym stanie. Wojskowe lotnisko ma tę niedogodność, że otoczone jest wokół budynkami i terenami zadrzewionymi, dodatkowo wokół znajdują się praktycznie mokradła. Na fotografiach satelitarnych widoczne są „jak byk” samoloty Ił – 76, co to oznacza? Że to lotnisko jednak jest używane, skoro stacjonuje tam jednostka (sądząc po ilości maszyn), co najmniej wielkości pułku. Jeżeli wiem, że IŁ – 76 to typowy sowiecki transportowiec, to musi być to pułk transportowy! Reasumując, jak więc u licha nasza ambasada mogła ingerować w obiekty wojskowe innego państwa? Pozostaje coś jeszcze, lotnisko wojskowe Smoleńsk, to nazwa błędna, jego nazwa brzmi Smoleńsk – Siewiernyj. Ponieważ media wprowadziły już pierwszego dnia tak wiele błędnych informacji, zdecydowałem już w sobotę wieczorem o tym, że wzorem tych chwil, które spędziłem przy wyjasnianiu wypadku polskiej CASY w Mirosławcu, odetnę się całkowicie od wszelkich doniesień agencyjnych, aby nie zmienić swojej koncepcji wydarzeń. Jedynym wyjątkiem była wypowiedź świetnego specjalisty, którego zacytuję w końcowej części tego komentarza w dziale – „Krytyczna chwila”.

IV. Krytyczna chwila Drodzy państwo, to chyba najgorszy moment tej pracy, jednak musimy uświadomić sobie najważniejszy fakt, w katastrofie lotniczej, gdzie ginie tak wielka liczba osób nie ma mowy o jednym jej powodzie. Jestem pewny, że całe to nieszczęście miało kilka składowych, które zwyczajnie nawarstwiły się, prócz tego wysnułem bardzo niepewną hipotezę, która jest nieprawdopodobna w oczach zawodowców, polityków, mediów i nie wiem, kogo jeszcze, jednak należy ją wziąć pod uwagę – tzw. „przeciągniecie” w wyniku awarii jednego z silników, jednak postanowiłem, że tego wątku w tej chwili rozwijać nie będę. Bardzo mocno przyczepiłem się do kwestii językowej, związanej z interpretacją w krytycznej chwili przez świadków – miejscowych. Dotyczy ona informacji, w której rzekomo pilot czterokrotnie podchodził do lądowania. Czwarty raz okazał się fatalnym w skutkach. Zwyczajnie w to nie wierzę! Skądinąd wiem, że jest to niemożliwe. Jeżeli wiemy o tym, iż warunki lądowania są trudne, to można (leży to w gestii kapitana samolotu), lub wręcz trzeba dokonać rozpoznania. Samolot mógł krążyć nad lotniskiem, czekając na właściwy moment podejścia, uzgadniając szczegóły z wieżą kontroli. I właśnie w tym momencie rzekomo nieznajomość języka rosyjskiego przez rozmówców (czytaj dziennikarzy) ze strony polskiej prawdopodobnie spowodowała złą interpretację. Samolot mógł wykonać jedno, dwa, trzy okrążenia nad lotniskiem, jednak nie wierzę, że dokonał prób lądowania w ilości większej niż dwa. Z soboty na niedzielę otrzymałem informację, to wywiad z kontrolerem lotniska Smoleńsk – Siewiernyj. Oto ta wypowiedź w wersji oryginalnej:

- W jaki sposób wyglądała wasza wczorajsza rozmowa z załogą? - Zaproponowano im udanie się na zapasowe lotnisko. Odmówili.

- Wy im zaproponowaliście? - Tak.

- Z jakiego powodu? - Ponieważ widziałem, że pogoda zaczynała się pogarszać.

- Jaka była odpowiedź? - Odpowiedź: “U mnie paliwo pozwala, zrobię jedno podejście i pójdę na zapasowe lotnisko, jeśli nie siądę”.

- Mamy informację, że proponowano im lądowanie w innych miastach. - Ja jemu też to proponowałem.

- A dlaczego on zrezygnował? - Trzeba było jego zapytać.
- Dlaczego oni podjęli taką decyzję? Zaczęli się kłócić albo może upierali się przy swoim, że nie mogliście go przekonać? - Taka była decyzja dowódcy załogi.

- Oni przestali słuchać waszych rozkazów? - Powinni dawać potwierdzenia, a nie dawali.
- Jakie potwierdzenia? - Dane o wysokości przy podejściu do lądowania.

- Oni nawet nie dawali wam informacji o wysokości samolotu? - Tak.
- No, a dlaczego oni nie dawali tych potwierdzeń? - No, a skąd mam wiedzieć? Ponieważ oni rosyjski źle znają.

- A co, nikt wśród załogi nie było rosyjskojęzyczny? - Byli rosyjskojęzyczni, ale cyfry dla nich są trudne.

- Znaczy, nie posiadaliście żadnej informacji o ich wysokości? - Nie posiadałem.

- Znaczy, że on zrobił jeszcze jeden krąg, zaczął lądować, nie wylądował, a potem poszedł na zapasowe lotnisko? Czy inaczej?

- Nie, nie, inaczej. Zrobił jedno podejście i to wszystko. Potem zaczął lądowanie.

- Zaczął lądowanie, którego (pisownia oryginalna) mu zabranialiście? - Nie mogłem zabraniać, zalecałem mu, żeby nie lądować!

Drodzy czytelnicy, nie trzeba być biegłym z Komisji Wypadków Lotniczych, że ten wywiad, relacja jest albo spreparowana, albo kontrolerem loty był jakiś przypadkowy piechur z „sybirskiej obłasti”, któremu kazano wdrapać się na drabinę z lornetką, którą później nazwano „wieżą kontrolną”. To coś nieprawdopodobnego, o czym mówi ten człowiek. Polskie załogi lotów specjalnych, a z takim mamy tutaj do czynienia, to elita, najlepsi z najlepszych i pomimo problemów z wiekiem, stanem maszyn rządowych oraz kilkunastoma przetargami na nowe maszyny, które zakończyły się wyborem na szczeblu podstawowym, a torpedowane były na szczeblu centralnym, ludzie ci dają sobie doskonale radę latając nawet w skrajnych warunkach starym sprzętem. Ręczę za to, że piloci – lotnicy znają języki obce. Bez tej umiejętności nikt z dowództwa nie pozwoliłby im zasiąść za sterami nawet asom lotnictwa pasażerskiego z „milionem” wylatanych godzin! Tłumaczenie, że pilot miał problemy z rosyjskimi liczebnikami jest zwyczajną bzdurą. Piloci biegle posługują się językiem angielskim, który obowiązuje w każdej strefie, w obszarze każdego państwa na świecie. W tym języku z pilotami porozumiewają się również kontrolerzy. Jest dopuszczalne, że, jeżeli piloci znają język kraju, do którego odbywają lot mają prawo właśnie w nim rozmawiać z kontrolerami. Obawiam się, że na lotnisku w Smoleńsku nie piloci mieli problem ze zrozumieniem, a ów Wańka, który stał z lornetka w garści i nie bardzo wiedział, co zrobić z polskim samolotem pełnym vipów. Słowem, moim podstawowym zarzutem jest niedbalstwo, niechlujstwo strony sowieckiej, która niedopełniła obowiązków gospodarza. I nie może być usprawiedliwieniem strony goszczącej, że nie była to oficjalna wizyta głowy tak wielkiego państwa, którym bez wątpienia jest Polska. Moją dywagacją pozostanie ta, która dotyczy niezwykłej jak na sowieckie warunki staranności i otwartości przy obecnych, jakże smutnych czynnościach związanych z wyjaśnieniem całego zdarzenia. Kontroler lotniska wypowiedział jedną, bardzo ważną kwestię, która dotyczyła ilości podejść do lądowania. Sprawdzają się moje przypuszczenia – było tylko jedno! Koniec, kropka.

Obejrzyjmy na fotografii satelitarnej sytuację z godziny 08:56. Na zdjęciu widoczna jest prawa część lotniska, od której pilot zdecydował się na przyziemienie. Prawa, mniejsza kropka wskazuje miejsce, gdzie samolot zahaczył skrzydłami o drzewa. Prosta przedstawia ostatni odcinek, gdzie następuje impakt. Lewa, większa kropka to miejsce rozczłonkowania samolotu. Czytelniku, zwróć uwagę na bliskość zabudowań, porównaj prawą część przedstawionego na omawianym obecnie zdjęciu z całą perspektywą (fotografia powyżej) lotniska. Pilot podchodzi do lądowania całkowicie błędną ścieżką podejścia, ma złą wysokość (polscy świadkowie zeznają, że samolot leciał na minimalnej wysokości, wielokrotnie powtarzają, że silniki samolotu „pracowały dziwnie”), zły kierunek. Obawiam się, że w wyniku błędnych procedur lotniskowych pilot dokonał niemożliwego! Prawdopodobnie stanął przed wyborem swojego życia, czy poświęcić załogę i pasażerów, czy zabić kilkaset osób – mieszkańców Smoleńska. Czy był sprawcą, czy bohaterem? Tego prawdopodobnie nie dowiemy się już nigdy. To prawda, że kapitan Tupolewa był młodym oficerem, miał zaledwie 39 lat, jednak nie oznacza to, że był mniej doświadczonym, to strasznie krzywdzące stwierdzenie. Uważam, że nie bez przyczyny wybrano właśnie tego pilota, prawdopodobnie jego umiejętności, refleks, opanowanie, zdecydowało o tym, że dowództwo do tego lotu wytypowało właśnie jego.

Ktoś, kto czyta te słowa zastanawia się zapewne, dlaczego tak bronię załogi. Odpowiem na to pytanie słowami specjalisty, dla mnie to autorytet. Oddajmy na chwilę głos panu Ryszardowi Drozdowiczowi z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej :

„Jako pilot oceniam, że sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagłe zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się, co do warunków lądowania i na tej podstawie podjął uzasadnioną decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/h”. Zgadzam się z wypowiedzią pana Drozdowicza w całej rozciągłości, wbrew opiniom, które (to pewne, że winnymi uznani zostaną piloci) ukażą się w raporcie końcowym Komisji ds. Wypadków Lotniczych. Śmiem twierdzić, że rządowego Tupolewa prowadzili nie piloci, a bohaterowie, którzy w sytuacji krytycznej zrobili wszystko, aby uratować swoich pasażerów, niestety, nie udało się.

V. Dywagacje i wątek osobisty Aż nie chce się wierzyć fotografiom, które utrwalono już po wszystkim. Część Tupolewa, która do złudzenia przypomina kokpit okazuje się częścią ogonową, która utraciła statecznik pionowy, leży kilkanaście metrów dalej. Widnieje na nim polska szachownica, znak, pod którym latali, odnosili sukcesy, ginęli polscy lotnicy na wszystkich frontach ostatniej wojny. Piszę o nich, byli zawsze doskonali w swoich umiejętnościach. Po wielu latach, poziom wyszkolenia polskich pilotów pozostał na najwyższym poziomie. Polacy, to jedni z najlepszych pilotów na świecie, jednak nawet w czasie pokoju pewnych sytuacji nie można wykluczyć. Samolot to maszyna, która wdarła się w najbardziej niewdzięczną, a jednocześnie najwspanialszą z możliwych przestrzeń – powietrze. Wypadki w lotnictwie zdarzają się i zdarzać się będą, są straszliwe w skutkach, prawie zawsze ginie cała obsada, jednak w dalszym ciągu, ta forma podróżowania pozostanie najbezpieczniejszą z możliwych. Mówię to nie, jako piechur, a czynny miłośnik lotnictwa. Kilka lat temu, również mnie dopadła tragedia związana z utratą bliskiej mi osoby w wypadku lotniczym, daleko od Polski. Oczywiście nie ma porównania skali obu wypadków, jednak i tam i tutaj zginęli ludzie, wspaniali ludzie, ojcowie, mężowie, przyjaciele i koledzy. Zapewne, to jest powodem tego, że próby wyjaśniania podobnych zdarzeń stały się dla nie czymś oczywistym. Rządowy Tupolew to przestarzała maszyna, jednak podobnie jak stare mercedesy są praktycznie wieczne i stosunkowo mało zawodne. W ostatnich latach media w sposób skandaliczny doprowadziły do tego, że nasza flota wożąca vipów stała się wyśmiewaną, niedocenianą. Oczywiście wszystko związane jest ze stroną materialną, na którą ci dzielni chłopcy, którzy siadają za sterami maszyn wpływu nie mają. Ich zadaniem jest bezpiecznie przewieźć swoich pasażerów do miejsca przeznaczenia i z powrotem. Tu-154 o numerach bocznych 101 przeszedł pół roku temu generalny remont, którego dokonali świetni specjaliści – diagności z Rosji. Oglądałem fotografie tej maszyny w trakcie remontu, a właściwie to, co z niej zostało. To praktycznie nowa maszyna, która poddawana była naprawom pod ścisłym nadzorem polskich specjalistów. Między baśnie można włożyć spekulacje o tym, że w trakcie napraw i wymiany części, dokonano sabotażu, zakładano podsłuchy. To brednie dobre dla mediów, które szukają taniej sensacji. To był uczciwie przygotowany samolot, który pierwotnie miał służyć aż do roku 2016, i zapewne służyłby, gdyby nie sobotnie jakże tragiczne w skutkach zdarzenie.

Znamy tragiczny bilans tej katastrofy, wiemy, że zginęli wspaniali piloci, obsługa samolotu, zginęły najważniejsze osoby w państwie, w poniedziałkowy poranek w resortach zabrakło kluczowych polityków. Pozostali pogrążeni w żałobie członkowie rodzin, którzy już nigdy nie otrząsną się z tego koszmaru. Ktoś kiedyś powiedział, że czas goi rany, niestety w takich przypadkach ta reguła to mit. Jednak życie toczy się dalej, a to zdarzenie powinno wymusić na decydentach bardzo ważne postanowienia, które w pierwszym odruchu zwyczajnie muszą doprowadzić do tego, aby najważniejsze osoby w państwie już nigdy nie leciały wspólnie. Ci ludzie mają prawo i obowiązek poruszania się pojazdami lądowymi, morskimi, powietrznymi najwyższej klasy ze wszystkimi możliwymi zabezpieczeniami. Marzy mi się, aby polski prezydent miał tak dobry samolot, jak prezydenci kluczowych państw na świecie. I nie chodzi mi tutaj o przepych, wielkość, a zwyczajnie o wygodę i bezpieczeństwo w każdych warunkach. Naturalną koleją rzeczy powinna być całkowita zmiana procedur bezpieczeństwa dla tych, którzy decydują o milionach, bez tego rzeczywiście w oczach świata pozostaniemy „dzikim krajem”. Mariusz Fryckowski

Niemożliwe? Bo w głowie się nie mieści, czy, że niewykonalne? Przypomnijmy, zatem fragment opinii Ryszarda Drozdowicza z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej: „Jako pilot oceniam, że sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagłe zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się, co do warunków lądowania i na tej podstawie podjął uzasadnioną decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/h”.

A także przypomnijmy fakty:

1. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca 2008 roku akcją zbrojną zostają przejęte z BBN przez SKW (Służbę Kontrwywiadu podległą Premierowi Tuskowi) akta z Komisji Weryfikacyjnej do spraw WSI. Zostają też zajęte twarde dyski m.in. z komputera Jana Olszewskiego

2. Publikacja Raportu z likwidacji WSI wskazuje na powiązania wielu znanych polityków i funkcjonariuszy państwowych (w tym Bronisława Komorowskiego) z WSI którego funkcjonariusze szkoleni byli w Moskwie w siedzibie GRU.

3. Aneks do Raportu WSI pozostaje w gestii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego (pod opieką Władysława Stasiaka lub Aleksandra Szczygło) i czeka na odtajnienie oraz publikację.

4. Sam zarzut dotarcia do części aneksu powoduje rewizję służb podległych Tuskowi u znanych dziennikarzy i urzędników oraz aresztowanie i zniszczenie dziennikarza Sumlińskiego.

5. Wiedzę o agenturze GRU w WSI (a właściwie WSI-GRU) oraz SB wśród polityków i działaczy państwowych posiada także IPN w swoich zbiorach zastrzeżonych, do których dostępu strzeże Janusz Kurtyka – Prezes IPN.

6. W sierpniu 2008 r. podczas ataku Rosji na Gruzję Prezydent RP Lech Kaczyński konsoliduje przywódców państw z Europy Środkowej i razem z nimi, działając w charakterze żywej tarczy wyrusza do stolicy Gruzji. Ten gest pobudza także wpływową opinię międzynarodową (Francja, USA, WB) do działania co razem zmusza Rosję do wycofania swoich wojsk do Osetii. Lech Kaczyński staje się najbardziej znienawidzonym politykiem przez Władze Federacji Rosyjskiej i postrzegany jest jako istniejące zagrożenie dla rosyjskich planów imperialnych.

7. Jest już rok 2010. Kandydatem PO do wyborów prezydenckich zostaje Marszałek Sejmu Bronisława Komorowski. Wygrana jednak nie jest pewna wobec poparcia jakie wciąż ma Lech Kaczyński i możliwości ujawnienia brzydkiej karty zawartej w Aneksie do raportu WSI.

8. Marzec 2010 – Sejm RP głosami PO i Lewicy przegłosowuje ustawę mającą doprowadzić do zmiany Prezesa IPN na popieranego przez PO i Lewicę – czyli partie antylustracyjne. Ustawę blokuje Prezydent RP Lech Kaczyński – zapowiada przekazanie jej do Trybunału Konstytucyjnego.

9. Marzec 2010 – Obraduje Komisja Sejmowa ds. wyjaśnienia Afery Hazardowej, w której działa Zbigniew Wassermann – śledczy PiS. Komisja pomimo większości z PO zaczyna po woli demaskować aferzystów.

10.W 2011 roku odbędą się wybory parlamentarne. Wygrana PO – partii, która przez 4 lata nie odniosła żadnych sukcesów, nie przeprowadziła żadnych reform oraz zasłynęła Aferą Stoczniową, Aferą Hazardową, Przeciekową, Prywatyzacji Szpitali i uzależnieniem Polski od dostawy gazu z Rosji wydaje się coraz mniej prawdopodobna. Zwłaszcza w przypadku odtajnienia Aneksu do Raportu WSI przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

11.PO potrzebuje sukcesu i dofinansowania, lecz nie ma na to pieniędzy, gdyż Państwo zostało koszmarnie zadłużone. Na drodze do 8 mld zł. z NBP stoi jego prezes Sławomir Skrzypek.

12.Pomimo jednej rocznicy zagłady polskich oficerów w Katyniu Premier Tusk z PO w reakcji na propozycję Premiera Federacji Rosyjskiej Putina podejmuje w marcu 2010 decyzję o rozdzieleniu obchodów w Katyniu na cześć oficjalną z Putinem i Tuskiem (i jego zapleczem z PO) oraz nieoficjalną z Kombatantami i Prezydentem Kaczyńskim (oraz jego zapleczem z Kancelarii Prezydenta, BBN i gośćmi). Premier Tusk nie zabiega u władz rosyjskich o obecność Prezydenta RP na tej samej, oficjalnej uroczystości. Uwaga: Rządowa delegacja ku zaskoczeniu obserwatorów nie leci wygodnym Tu-154 lecz wojskową CASĄ.

13. Spotkanie Tuska i Putina jest pełne sukcesów i komentowane, jako przełom w stosunkach Polsko-Rosyjskich.

14. 10 kwietnia 2010 na tzw. uroczystości nieoficjalne w Katyniu wylatuje prezydencki Tu-154 i rozbija się w niejasnych okolicznościach pod Smoleńskiem. Giną miedzy innymi; Prezydent Lech Kaczyński z Małżonką, Władysław Stasiak, Aleksander Szczygło, Janusz Kurtyka, Sławomir Skrzypek i Zbigniew Wassermann.

15.  Godzinę po katastrofie obowiązki Prezydenta RP przejmuje Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski.

Nie ma spiskowej teorii dziejów, jest natomiast spiskowa praktyka służb rosyjskich słynących z bezwzględności (np. próba otrucia biotoksyną Juszczenki – ówcześnie prozachodniego kandydata na Prezydenta Ukrainy), głęboko zakonspirowanej agentury (patrz archiwa Mitrochina i Bukowskiego oraz tzw. teczki moskiewskie) oraz mistrzostwa w dezinformacji i propagandzie. Czyż nie jesteśmy bombardowani teraz miłością i jednością, nagłymi pięknymi gestami ze wschodu, panslawistycznym porozumieniem i zewsząd dobrym słowem na temat tego, którego przez 3 lata opluwano? Czyżby można o Kaczyńskich nagle dobrze mówić bo w końcu, w czyjejś opinii,  stali się niegroźni? Czy nie macie wrażenia, że odwraca się teraz naszą uwagę fundując narodowi uduchowione i makabryczne w istocie „igrzyska”? 2 do 2 daje 4, a 4+ 15 daje…  Przepraszam, szczerze mówiąc umieram teraz ze zgrozy. Tak bardzo chciałbym mieć pewność, że się mylę: - Tymczasem patrzmy co dalej robi PO i organy państwa od niego zależne. Bo: Quis custodiet ipsos custodes?

Wyjaśnić przyczyny katastrofy Cieszę się, że już nawet K. Leski, a nie tylko „oszołomski” Ł. Warzecha zaczyna się zastanawiać nad przebiegiem smoleńskiej katastrofy i stawiać pytania dotyczące przyczyn tragedii, w obecnej sytuacji bowiem niezbędne jest skonsolidowanie działań i blogerów, i dziennikarzy, no i szczególnie rozmaitych specjalistów zajmujących się zarówno lotnictwem, wojskowością, jak i terroryzmem. Mamy bowiem do czynienia nie tylko z akcją dezinformacyjną na skalę międzynarodową (sprzeczne wersje strony rosyjskiej zaczyna powtarzać potem prasa zachodnia, bo o polskich mediach nie warto wspominać), ale i z całym ciągiem poważnych, kardynalnych zaniedbań, które mogą rzutować na przebieg śledztwa, jak i na zabezpieczanie dowodów (swoją drogą, obawiam się, że polska strona w ogóle tego nie kontroluje – dziś słyszałem w radiu, że szczątki samolotu mają trafić na jakiś rosyjski parking strzeżony (?). Po pierwsze natychmiast powinna była zostać powołana międzynarodowa komisja w celu zbadania tego, co się wydarzyło pod Smoleńskiem, a nie komisja rosyjska, do której dokooptowano Polaków. Polski rząd był tak przerażony – choć niby do sytuacji kryzysowych byliśmy przygotowani, jak nas zapewniano – że na tak oczywiste rozwiązanie się nie zdobył. Obecność zachodnich specjalistów śledczych 1) ukróciłaby samowolę Rosjan i zarazem nie pozwoliłaby na takie scenki, jak wałęsanie się dzieci i innych gapiów po pobojowisku, 2) odciążyłaby nieco stronę polską, która najwyraźniej kompletnie straciła głowę (postawy Tuska i Komorowskiego w pierwszych godzinach po tragedii). Po drugie natychmiast należało rozpocząć (właśnie z udziałem zachodnich śledczych) przesłuchania świadków, ustalania listy pracowników wieży, badania, czy nie pojawiły się od niedawna jakieś zupełnie nowe osoby wśród pracowników, jaki mają związek ze służbami specjalnymi Rosji etc. Po trzecie należało natychmiast ogłosić, że do czasu zakończenia śledztwa i ostatecznego wyjaśnienia sprawy: nie ma mowy o żadnym wypadku, lecz rozważa się wariant najgorszy, tj. celowego działania zmierzającego do spowodowania katastrofy polskiego samolotu. Oczywiście bez wskazywania winnego, gdyż w takiej sytuacji mógłby to być zarówno zamach terrorystyczny, jak i działania sabotażowe lub utrudniające przeprowadzenie sprawnego osadzania maszyny. Tymczasem mieliśmy i mamy do czynienia od samego początku (już w pierwszych minutach po ogłoszeniu zajścia katastrofy, jakiś Rosjanin w TVN24 mówi, by w nie winić za to Rosjan) - mimo wielu zdumiewających okoliczności towarzyszących katastrofie - z WYKLUCZANIEM wariantu o czyimś celowym działaniu, choć przecież – abstrahując od wątku rosyjskiego (który akurat dla mnie jest ewidentny) – Polsce już w latach 2003-2004 grożono zamachami terrorystycznymi w związku z zaangażowaniem w Iraku. Potem, w związku z zaangażowaniem w Afganistanie, zabito polskiego geologa. Przy czym w przypadku „drugiego Katynia” wszystkie tropy akurat prowadzą do Rosji, a nie do islamistów. Rozmaici kolesie i koleżanki natomiast, którzy dzień spędzają na popijaniu kawki i ględzeniu, naraz autorytatywnie wypowiadają się od paru dni w polskich środkach przekazu przeciwko tym wszystkim ludziom, którzy w obliczu tej tragedii nie zwariowali i nie recytują wierszy za wzruszonymi prezenterami Jedynki (co jeszcze niedawno nie mogli się nadziwić temu, co wyrabia „rusofobiczny” Prezydent – aczkolwiek, jak już słyszymy – media znalazły nowy temat do wałkowania w ramach akcji „bądźmy razem”), ale właśnie uporczywie drążą tę sprawę, bo jest ona niezwykle poważna. Najważniejsze wydarzenie w naszej historii współczesnej nie może być bowiem skwitowane rosyjskim komentarzem, lecz wprost przeciwnie, powinno być wyjaśniane przez Polaków, bo to polska tragedia narodowa. Mamy teraz kolejną, bardzo istotną, że tak powiem, próbę polskości. Kto w obliczu tej właśnie tragedii staje po stronie Rosji, a kto stara się pilnować polskiego interesu narodowego. Kto chce odkryć pełną prawdę o przyczynach katastrofy, a kto kłamie, dezinformuje lub jak matoł lub agent powtarza bezkrytycznie to, co co chwilę suflują Rosjanie (jest to szokujące, że ci ludzie do tego stopnia, a więc nawet po takiej tragedii, potrafią być oddani Moskwie). W tych dniach na nowo więc przechodzi próbę polskie środowisko dziennikarskie, które ma w końcu znakomitą okazję, by stanąć na straży dobra wspólnego, na straży spraw obywateli naszego kraju. Już jednak wiemy, że wielu, ogromna większość dziennikarzy tego egzaminu nie zdaje i pewnie nie zda. Tym lepiej dla tych, co go zdadzą, ponieważ będą mogli oni włączyć się w budowanie nowych, prawdziwie wolnych, a nie sterowanych przez agenturę mediów. FYM

14 kwietnia 2010 Na Wawelu tłok.. Jak często pisywałem.. Dla mnie są tylko dwa ustroje na świecie, kategoryzowane według sposobu wyboru władz.. Demokracja - ustrój, w którym władzę wybiera się  w wyborach powszechnych, tajnych, bezpośrednich- a wybiera lud. Oraz monarchia, w której monarchy nie wybiera lud- bo to kompletny nonsens- lecz monarcha zostaje królem poprzez namaszczenie go  przez papieża jako  „Pomazańca Bożego”. Piszę o monarchii  katolickiej, które to monarchie  istniały w Europie i które stały na straży Praw Bożych, a nie praw uchwalanych demokratycznie, większością demokratycznych głosów . Bo przy pomocy zorganizowanej większości można uchwalić wszystko - łącznie z likwidacją demokracji.. W monarchii był problem kontynuacji monarchii. Król musiał mieć potomstwo, przygotowując  je do sprawowania władzy królewskiej opartej na autorytecie. Sprawujący władzę królewską nie był wybierany na zasadzie przypadku.. Bo władza nie może być oparta na zasadzie przypadku, tak jak w demokracji, przy czym przypadek taki jest organizowany na zasadzie porozumienia klik lub agentur wszelkiego rodzaju.. Już „wolna elekcja” była nonsensem przy wyborze króla. Prawdziwy król nie powinien być wybieralny, tylko osadzany. W ramach dynastii.. Która ma kontynuację.. Mamy wtedy ciągłość władzy królewskiej i powagę władzy. W demokracji  nie istnieją autorytety władzy, bo autorytetów nie wybiera się w wyborach powszechnych.. Istnieją tylko wzajemnie popierające się kliki, potrzebne do realizacji swoich  partykularnych interesów. Autorytetów nie można oprzeć na propagandzie wyborczej, tak jak próbuje się to robić w demokracji. Władza królewska dawała Królowi autorytet  podparty autorytetem Papieża, a autorytet Papieża oparty był na autorytecie Chrystusa Pana. Bo Papież jest namiestnikiem Chrystusa na Ziemi. Była jakaś hierarchia i był jakiś porządek. W demokracji panuje permanentny nieporządek i chaos i będzie panował do końca świata i jeszcze o jeden dzień dużej- to pewne. Komuś zależało, żeby poobalać monarchie i wprowadzić wszędzie demokracje oparte na korupcji, kłamstwie, demagogii.. I – obecnie- wielkiej manipulacji całymi narodami, przy pomocy coraz nowocześniejszych technik manipulacji. I wtedy „obywatele” wybierają. W monarchii nie było” obywateli”, jako ludzi powiązanych  i przywiązanych do państwa; w monarchii były istoty ludzkie i  Dzieci Boże.. Przywiązane do Praw Bożych. Prawa stanowione były uchwalane przy zgodności z prawem naturalnym- Prawem Bożym. W Europie współczesnej słowo” obywatel” pojawiło się podczas Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Antyfrancuskiej( 1789), gdzie obalono monarchię i wprowadzono demokrację ograniczoną. Bo wtedy nie wszyscy mieli prawo głosu, przy wyborze władz.. Tylko 15% o określonym statusie materialnym posiadało prawo głosu..

Dzisiaj mamy demokrację totalną, gdzie każda kucharka- teoretycznie- może rządzić państwem.. Każdy, kto ukończył 18 lat ma prawo głosu(????). A co ma wiek do sprawowania władzy? Nawet demokraci planują obniżenie wieku uprawniającego do głosowania do lat 16(!!!).  Młodzi i nieopierzeni są bardziej skłonni do emocjonalnego manipulowania nimi.. Bo współczesna demokracja to przede wszystkim manipulacja, emocje i demagogia.. Dlatego jestem zwolennikiem monarchii, która odeszła w przeszłość - , zniszczona i opluwana przez demokratów, którzy pchają się obecnie na Wawel, żeby poleżeć obok Królów. Obok Stefana Batorego, Zygmunta Starego, Władysława Łokietka, Anny Austriaczki, Korybuta Wiśniowieckiego, Władysława IV i  wielu innych, także członków królewskich rodzin.. Wawel powinien być zamknięty dla chowania nowych postaci, bo epoka królewska została zakończona, zatriumfowała demokracja, wroga monarchii. Nawet niektórzy królowie nie zostali pochowani, na przykład  Stanisław August Poniatowski, za którego rządów Polska zniknęła z mapy Europy.. Po trzech rozbiorach. Nie było też Stanisława Leszczyńskiego, którego prochy pochowano dopiero w 1938 roku.. To byli jednak królowie! Juliusza Słowackiego – choć nie był królem - pochowano na rozkaz socjalisty i demokraty Józefa Piłsudskiego w 1927, przy przenoszeniu prochów wielkiego poety, który był ulubionym poetą Józefa Piłsudskiego. Protestował wtedy kardynał Jan Puzyna, ale go nie słuchano. W 1935 roku pochowano na Wawelu towarzysza Józefa Piłsudskiego ps. Ziuk (!!!) Były wielkie protesty, ale klamka demokratyczna zapadła. Został pochowany.. Jest też demokrata  Adam Mickiewicz, w Krypcie Wieszczów Narodowych…. Norwid i Chopin.. To są oczywiście wielcy ludzie - ale nie tam ich miejsce.! Tak jak nie miejsca dla generała Sikorskiego, również demokraty, choć wielkiego wodza.. Czesława Miłosza się nie ośmielili pochować na Wawelu.. Ale też został pochowany w Panteonie Narodowym -  Na Skałce.. Teraz zapadła decyzja kardynała Stanisława Dziwisza, żeby pochować Prezydenta Lecha Kaczyńskiego  i jego żonę na Wawelu (???). To jest coś niesamowitego! Demokratów chować obok Królów! Myślicie państwo, że to koniec? To dopiero początek… A dlaczego nie poprzenosić przedwojennych  demokratycznych prezydentów na Wawel? Wojciechowskiego, Mościckiego, Narutowicza.. Też zginął tragicznie! A że wolnomularz? Jaruzelski nawet by się nie domagał, bo ma swój honor… Ale Lech Wałęsa, albo Aleksander Kwaśniewski? Dlaczego nie? A potem marszałków, posłów.. Wszystkich na Wawel! Mam propozycję: wszystkich chować w Świątyni Najwyższej Opatrzności w Wilanowie, obecnie zwanej Świątynią Opatrzności Bożej.. A co z pozostałymi poległymi podczas niedawnej katastrofy? Gdzie ich pochować? Wawel powinien być tylko dla królów.. a że królów nie mamy. Poczekamy! Jak będziemy kiedyś mieli.. Zamknijmy Wawel dla wszystkich zmarłych! To naprawę nie jest to miejsce!!!!! Demokracja jest gwałtem na ludzkiej jednostce! Nie mieszajmy demokracji z monarchią.. Zostawmy ją w spokoju. Niech spoczywa w pokoju! Albo demokracja- albo monarchia! WJR

Kompromitacja rusofobów Zamierzaliśmy milczeć przez czas żałoby, ale rusofobi zmuszają nas do zajęcia stanowiska. Nie są oni nawet w stanie uszanować ofiar, uszanować bólu rodzin i społeczeństwa. Ich ślepa nienawiść do Rosji “czerwoną mgłą zasnuwa oczy”. Groteskowa postać polskiej polityki, pos. Artur Górski, który zasłynął oświadczeniem, w którym obraził prezydenta Baracka Obamę (jakby nie zauważając, że jego własna formacja polityczna gros swych planów politycznych wiąże z USA), udzielił wywiadu Naszemu Dziennikowi. Oto najbardziej bulwersujące fragmenty: “Mam niemal pewność, że Rosjanie mataczą. Jeśli się złoży w całość informacje, które napływają, nawet jeśli odnoszą się do różnych scenariuszy, a także weźmie się pod uwagę ewentualne intencje Rosjan, to można powiedzieć, choć bez stuprocentowej pewności, że Rosja jest w jakimś sensie odpowiedzialna za ten nowy Katyń(…). Rosjanie chcieli prawdopodobnie uniemożliwić prezydentowi Kaczyńskiemu wzięcie udziału w sobotnich uroczystościach, aby ich ranga i wymowa nie przyćmiła tych sprzed kilku dni. Wiadomo, że prezydent ani z Mińska, ani z Moskwy nie zdążyłby do Katynia, a wtedy uroczystości nie miałyby wymiaru oficjalnego, nie zakłóciłyby w swej wymowie rosyjskiego przekazu sprzed kilku dni(…)”.

Treści tych wynurzeń nie warto nawet komentować. Są wyrazem aberracji umysłowej na tle patologicznej nienawiści do Rosji i Rosjan. Postawę taką trafnie scharakteryzował Jędrzej Giertych. Dla ludzi pokroju p. Górskiego: “Sprawa polska jest funkcją sprawy rosyjskiej. Polityka polska tylko o tyle ma sens i rację, o ile szkodzi Rosji, o ile podważa jej potęgę i kładzie tamę jej ekspansji. Gdyby Rosji nie było, Polska właściwie nie miałaby racji istnienia. Stosunkiem do Rosji mierzy się patriotyzm Polaka, jego lojalność narodową, jego wartość moralną i osobistą.”.Dodajmy, ludzie ci nie potrzebują żadnych badań, komisji, dyskusji, ustaleń etc., nie potrzebują czekać na oficjalne komunikaty. Oni wiedzą lepiej, że cokolwiek by nie nastąpiło teraz i w przyszłości, odpowiedzialność za to ponosi i tak zawsze Rosja. Jest to skrajny aprioryzm, całkowicie obcy cywilizacji łacińskiej. Ludzie ci są niewolnikami Rosji podwójnie – raz, że tkwi w nich mentalność zbuntowanych poddanych, dwa, że Rosja wszechogarnia ich sposób myślenia, patrzenia na współczesny świat; nie są w stanie się od niej wyzwolić. Poziom ich wystąpień jest tak żenujący, że człowiek myślący zastanawia się, jak to możliwe, żeby podobne pseu-poglądy można było głosić w Polsce – kraju panów małopolskich, Zamojskiego, Olszowskiego i Dmowskiego – w XXI wieku. W procederze rozbudzania patologicznej rusofobii współuczestniczy, wielokrotnie już przez nas krytykowany, Nasz Dziennik. Warto odnotować, że od wypowiedzi A. Górskiego zdystansował się tym razem, na antenie Radia Maryja, sam o. Tadeusz Rydzyk. Wydaje się jednak, że oczekiwanie dalszej i głębszej zmiany kursu ND w najbliższym czasie, nie zostanie zaspokojone. Dopóki w ośrodku toruńskim pierwsze skrzypce gra naczelny rusofob kraju Józef Szaniawski, żadna istotowa zmiana z pewnością nie nastąpi. Ile zła wyrządzi się zwykłym ludziom, tego nikt nie bierze pod uwagę. Jak grzyby po deszczu powstają plotki o zamachu, padają hasła o “końcu Polski” itd. Gdzie tu w ogóle coś takiego jak odpowiedzialność za słowa, odpowiedzialność za kształtowanie poglądu na świat ludzi, których cechą charakterystyczną jest bezgraniczne i na ogół bezrefleksyjne zaufanie do słów płynących z mediów toruńskich? Jednocześnie nasuwa się refleksja natury ogólnej. Refleksja o potężnej sile destrukcyjnej tej iście starotestamentowej idolatrii w postaci kultu Piłsudskiego i jego tzw. myśli. Wielka część naszego narodu tkwi w okowach tego kultu, niezdolna do zachowań wykraczających poza swoistą, partykularną ortodoksję, której podstawowym dogmatem jest walka z Rosją. Ileż szkód już w historii ponieśliśmy na skutek zatrucia naszej duszy przez tą idolatrię! Obserwując współczesne zachowania pp. Górskich i Szaniawskich widzimy ze zgrozą, że jeszcze wiele nieszczęść przed nami. PS. Wg najnowszych informacji, A. Górski po reprymendzie ze strony o. T. Rydzyka odwołał swoje absurdalne oskarżenia. Małe pocieszenie… Adam Śmiech

Już nie przeszkadza Niekoniecznie podpisując się pod wszystkimi pochwałami, jakimi autor obdarza zmarłego Prezydenta, zgadzam się całkowicie z wymową artykułu: najbardziej płaczą po Lechu Kaczyńskim i najbardziej wychwalają jego zalety te same plugawe indywidua, te same szumowiny, które dopiero co mieszały go z błotem. Czy Polacy zrozumieją, jak są manipulowani? Czy dotrze do nich, jaką etykę i moralność reprezentują dominujące w Polsce żydowskie media? Czy zapamiętają sobie nazwiska i mordy tych politycznych kanalii, którzy dziś nie dają się prześcignąć w nieutulonym żalu, a w międzyczasie szarpią jeszcze ciepłego trupa? Od dłuższego czasu planowałem napisanie dla „Rzeczpospolitej” artykułu, w którym chciałem uzasadnić, dlaczego będę głosował na Lecha Kaczyńskiego i dlaczego uważam Go za dobrego prezydenta, za najlepszego, jakiego mieliśmy od 1989 roku. Wiedziałem, jakie będą reakcje tak wielu ludzi Mu niechętnych – że to oczywiste, bo to pisze pisowiec, lizus, oszołom od ojca Rydzyka, wyrzucony z UW za głupotę, ideolog IV RP, któremu szkoda sutych apanaży, członek Honorowego Komitetu Wyborczego Lecha Kaczyńskiego w 2005 r. Także tego ostatniego określenia używano jako obelgi.

Obelgi były zaszczytem Od paru lat spadały na nas wyzwiska – na tych wszystkich, którzy nie chcieli przyłączyć się do chóru wylewających pomyje na głowę Prezydenta, przystąpić do walki z kaczyzmem, dołączyć się do zbożnego czynu dożynania watah. Tak jakby nie było o wiele łatwiej płynąć z głównym nurtem, pisać do „GW” i odcinać kupony od poglądów wytartych w powszechnym obrocie. Nie, wcale się nie skarżę. Te obelgi były zaszczytem. Dzisiaj wiem, że są największym zaszczytem, jaki mnie spotkał w życiu.

Znacznie potężniejsze razy spadały na współpracowników Prezydenta i polityków PiS, także takich, których kiedyś Platforma chciała mieć w swoim szeregu, jak Grażyna Gęsicka. Nie mogę zapomnieć, jak uszargano Annę Fotygę, która chciała służyć Prezydentowi, realizować jego politykę najlepiej jak umiała. Można się było nie zgadzać z tymi celami, ze sposobami ich realizacji. Ale drwiny dotyczyły sposobu bycia, wyglądu. Znamy także odwrotne przypadki – wystarczyło się odciąć od Prezydenta i jego brata, by znowu zostać uznanym za subtelnego intelektualistę, by wznosić się w rankingach zaufania, by odzyskać godność i urodę. Był konserwatywnym socjalistą czy socjalnym konserwatystą, łączącym patriotyzm z wrażliwością społeczną i umiarkowanym konserwatyzmem obyczajowym

Najbardziej dotkliwe obelgi, drwiny, poniżające wyzwiska posypały się na Prezydenta RP. Pierwsze spadły od razu po Jego wyborze. Nie oszczędzono także początkowo Jego Małżonki, zanim postępowe panie Jej nie polubiły. Pomiatano Prezydentem w sposób bezprzykładny, nękano Go bezustannie. Nie dbano o godność najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej. Pamiętamy zabierany samolot, pamiętamy pomniejszanie rangi urzędu, który sprawował, przy pomocy usłużnych prawników i dziennikarzy. Pamiętamy wszystkie te haniebne: „nie potrzebuję tu pana prezydenta”, „jaki zamach, taki prezydent” i „durnia mamy za prezydenta”, „trup na wrotkach”. Wyśmiewano się z Jego nazwiska – typowego, szacownego polskiego nazwiska – wyśmiewano się w Polsce, jakby to nie była już Polska, jakby to było miejsce na Polenwitze lub Polish jokes. I liczono dni, jakie pozostały do końca Jego prezydentury. Zgromadzonym przed telewizorami Polakom cynicznie wmawiano, że ważniejsze niż ideowość są przekleństwa bezdomnego Huberta, od którego rozpoczęła się era „nowoczesnego PR” w Polsce, „Borubar”, „Irasiad”, przekręcony szalik czy flaga. Ekscytowano się „małpkami” wypijanymi przez zapraszanego dzień w dzień, wieczór w wieczór i promowanego w partii rządzącej przedstawiciela polskiego motłochu. Sam premier wyrażał się ciepło o tym wspaniałym PR-owskim pociągnięciu. (por. dzieło „Ja, Palikot”, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2010, s. 155)

Tyrady o małpce Czołowi politycy przekraczali granicę przyzwoitości, krzycząc: „Były prezydent Kaczyński”, popisując się piskliwymi tyradami o dyplomatołkach i małpce Fiki Miki. Bo ani studia na najlepszej uczelni, ani dobra przeszłość, choćby opowiedziana tysiąc razy, nie ochronią przed obsunięciem się do poziomu motłochu. Niezawisłe sądy RP orzekały, że nazwanie prezydenta chamem nie jest obrazą, a jednocześnie skazywały doradcę prezydenta na kary za opisywanie powszechnie znanych poglądów słynnego na świecie obrońcy wolnego słowa i innych wolności. Gdy dzisiaj patrzymy na prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, trudno wydestylować z potoku brudu rzeczowe argumenty mogące uzasadnić tę falę nienawiści. Mówiono, że to prezydentura partyjna. Żartobliwe powiedzenie, że „misja została wykonana”, traktowano jako dowód, mimo że wszyscy wiedzieli, że relacje między braćmi nie miały charakteru podległości. Oburzano się, że zwleka z podpisaniem traktatu lizbońskiego, chociaż zapowiadał, że go podpisze wtedy, gdy decyzję podejmą Irlandczycy. Bo tak jak w polityce wewnętrznej, także w polityce europejskiej Lech Kaczyński chciał, by nie było równych i równiejszych, tych, którym wolno wszystko, i tych, którym z góry przeznaczono miejsce poślednie. Sprawiedliwość, równe prawa dla słabszych i wolna, bezpieczna Polska – to było jego credo. Był w gruncie rzeczy konserwatywnym socjalistą czy socjalnym konserwatystą, łączącym patriotyzm z wrażliwością społeczną i umiarkowanym konserwatyzmem obyczajowym. Nie był antyeuropejski. Gdy zostawał prezydentem, nie miał wielkiego doświadczenia międzynarodowego. Szybko się jednak uczył, bo mimo braku talentów językowych był wyjątkowej klasy umysłem. Z początku był bardzo zdziwiony tym, jak silne są interesy narodowe w Europie i jak mocno trzeba ich bronić. Chciał zadbać o pozycję swego, naszego kraju – nie inaczej niż Angela Merkel, o której zawsze wyrażał się ciepło i z uznaniem, o interes Niemiec, i jak Nicolas Sarkozy, o którym mówił z uśmiechem, że na pewno przewyższa go ekscentrycznością, o interes Francji. Inni mieli mu za złe, że w ogóle traktat negocjował i że nań przystał. Ale Lech Kaczyński był realistą, wiedział, że Polska nie może pozostać wyizolowana. Niestety, dla Jego Polski, Polski równouprawnionej, podmiotowej, niewyrzekającej się swojej tożsamości, Polski ambitnej, zrobiło się ostatnio bardzo mało miejsca. W Europie coraz wyraźniejsza jest dominacja wielkich państw. Stany Zjednoczone coraz mniej interesują się Europą Środkową, rezygnując nie tylko z tarczy nad Polską, lecz także zabierając ochronny parasol znad głowy jej prezydenta.

Niektórzy zaczęli trzeźwieć Lech Kaczyński był coraz bardziej osamotniony. Niedawno doszło do zwrotu na Ukrainie, coraz bardziej zagrożona jest Gruzja, ale pojawiły się znaki, że coś się zmienia. W niedzielę odbyły się wybory na Węgrzech, w których wygrał Fidesz. W Wielkiej Brytanii ogłoszono wybory, w których konserwatyści, sojusznicy PiS z Parlamentu Europejskiego, mogą odnieść zwycięstwo. W Polsce zaczęło rosnąć zaufanie dla Prezydenta. Ostatni sondaż przed Jego śmiercią pokazywał dziewięcioprocentowy spadek poparcia dla kandydata PO i siedmioprocentowy wzrost poparcia dla Lecha Kaczyńskiego. Mnożyły się sygnały, że Polacy, że znaczna ich część zaczyna trzeźwieć, zaczyna powoli dostrzegać rzeczywistość. Za pół roku sytuacja Polski mogła być zupełnie inna. Śmierć Prezydenta przekreśliła te nadzieje. Lecha Kaczyńskiego przedstawiano za granicą jako nacjonalistę i człowieka o skrajnych poglądach. Nigdy nim nie był. Kochał swoją rodzinę – tu nie było żartów i nie było „przebacz”. I kochał Polskę – tu też nie było żartów, nie było „przebacz”. Wiedział, że przeznaczenie postawiło Go na urzędzie w skomplikowanej sytuacji, na czele narodu zdezorientowanego. Był człowiekiem idei i wartości, nie taniej popularności. Był oryginałem. Był nieśmiały i uparty, niereformowalny i nie ustawialny. Zupełnie też niemedialny, często nieporadny przed kamerą, choć dzisiaj widzimy, że także w mediach można było go pokazywać inaczej. Potrzebował ciepła i przyjaźni, choć bywał – co zrozumiałe – nieufny i impulsywny. Był naprawdę wielkim człowiekiem. Nie potrzebowałem Jego śmierci, by to widzieć. I nie piszę tego dlatego, że się poniewczasie wzruszyłem i przyłączam do chóru zawodowych płaczek. Nie znam innego przypadku współczesnego polityka, którego poglądy przedstawiane byłyby tak nieadekwatnie i niesprawiedliwie, w sposób tak zdeformowany. W Niemczech, i nie tylko w Niemczech, próbowano nawet zrobić z niego antysemitę, choć, jak wiemy, było wręcz przeciwnie i Jego ciepłe uczucia dla Żydów powodowały dystans u Polaków żywiących atawistyczne uprzedzenia. Przedstawiano Go jako homofoba. Ale fakt, że to właśnie Guido Westerwelle był tym politykiem niemieckim, który nie mógł powstrzymać łez i że po swej pierwszej, inauguracyjnej wizycie w Warszawie był wobec polskiego Prezydenta pełen przyjaźni i szacunku, mówi sam za siebie.

Trzeci bliźniak Najgorsze rzeczy spotykały Go jednak od rodaków, którzy teraz Go opłakując, czują, że zostali oszukani i wzbiera w nich gniew i wstyd. Zawsze obawiałem się, że Jego prezydentura może zakończyć się tragicznie. Bałem się, że spotka Go los podobny do losu prezydenta Narutowicza, że znajdzie się jakiś intoksowany i indoktrynowany szaleniec, który będzie chciał zakończyć ten „obciach”. Spotkał Go jednak inny los.

Elity III RP nienawiść do Niego siały świadomie i z premedytacją. Niedawno u czołowego dziennikarza, przedstawiciela ulizanego i zarazem agresywnego konformizmu, dominującego w polskich mediach elektronicznych, wyczytałem znamienną opinię: „A to obrażał się na profesora Bartoszewskiego, a to nie zaprosił Michnika na uroczystości z okazji Marca ,68, a to pomstował na (inna sprawa, że czasem słusznie) media. To sprawiło, że większość Polaków widzi w Nim raczej prezydenta jednopartyjnego, ideologicznego i uosabiającego małość wielu ludzi z jego zaplecza niż wielkość Rzeczypospolitej.” Ale Lech Kaczyński nie zapraszał tych osób nie tylko dlatego, że spotykały Go obelgi od obu tych autorytetów, ale dlatego, że głęboko nie zgadzał się z ich projektami Polski – takiej Polski, w której generał Kiszczak może uchodzić za człowieka honoru, a Anna Walentynowicz ma dogorywać w zapomnieniu, i takiej Polski, która ma się zachowywać jak brzydka panna na wydaniu i pozwalać na rewizję europejskiej historii przez sąsiadów. Razem z Prezydentem zginęli ludzie, którzy byli nadzieją polskiej polityki: Władysław Stasiak, Grażyna Gęsicka, Tomasz Merta, Aleksander Szczygło. Zginął Janusz Kochanowski, który podczas ostatniej rozmowy opowiadał mi o tym, jak jego i jego rodzinę zaczęły nękać odpowiednie instytucje. Zginął Janusz Kurtyka, o którego nękaniu wiedziała cała Polska. Zginęła Anna Walentynowicz, która przeżyła i próbę otrucia w 1981 roku, i stan wojenny, i lata zapomnienia w III RP. Ich wszystkich łączył jeden wspólny rys – byli ludźmi idei, a nie kariery. Byli państwowcami. Niestety już nie zabiorą głosu, by wyjaśnić, o co im chodzi, o co chodziło Prezydentowi. Teraz już nie będzie przeszkadzał. Nie ma człowieka, nie ma problemu. I gdy już nie ma problemu, nagle pokazano nam człowieka – jakiegoś innego Lecha Kaczyńskiego. Okazało się, że był jeszcze trzeci bliźniak. Nie nieudacznik, który napisał pracę doktorską o Leninie wtedy, gdy inni walczyli o wolność, nie zaciekły, zapiekły polityk, ale człowiek wielkiego serca i umysłu, choć skromnej postury. Teraz przez ekrany telewizorów przesuwają się zastępy tych usłużnych gadających głów, które nigdy nie potrafią zamilknąć i zawsze się pchają do pierwszego rzędu. Teraz jego dawni koledzy z opozycji pokonali amnezję i przypominają sobie wspólne czasy, choć jeszcze niedawno nie potrafili wykrztusić ani jednego życzliwego słowa.

Grubej kreski nie będzie A od tych, którzy przy Nim stali i pozostali, wymaga się, by milczeli, by odkreślili przeszłość grubą kreską, by się pojednali, by nie zakłócali atmosfery żałoby. Ale ich – naszym – obowiązkiem wobec Niego i Nich jest mówić. Grubej kreski tym razem nie będzie. I wy miejcie odwagę, pozostańcie sobą. Już zaczęliście dzielić łupy i dobierać się do szaf. Zróbcie kolejne „Szkło kontaktowe”, wyśmiejcie tę śmierć, wypijcie małpki. Zaproście Palikota i Niesiołowskiego. Krzyczcie: „cham” i „dureń”, i „były prezydent Lech Kaczyński”. Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami. Jestem dumny, że Go znałem. Zdzisław Krasnodębski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
104 169
169 Ustawa o stanie klęski żywiołowej
#169?v
10 (169)
169 , Dydaktyka
Mój portfel z 29 sierpnia 08 (nr 169)
169
metodologia 166 169
(165 169) 10 Retoryka A Pedagogika
7 169 186
OP 1999 3 169
2010 03, str 166 169
169
USTAWA z dnia 7 lipca 2005 O działalnosci lobbingowej w procesie stanowienia prawa DU 2005 nr 169 po
168 169
2006 09 11 DZ U 2006 169 poz 1216
169 Katiusza, kwitki, kwitki - poziome
2 (169)
169 172
169 ac

więcej podobnych podstron