738

Cud Świętego Ognia w Jerozolimie “Każdego roku w Wielką Sobotę tłumy wiernych gromadzą się w Bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie, ponieważ tego dnia z Nieba zsyłany jest ogień, który zapala świece w bazylice.” Takie słowa można przeczytać w jednym z wielu przewodników zachęcających do odwiedzenia Ziemi Świętej w czas Wielkanocy. Przez wyznawców kościoła prawosławnego “Cud Świętego Ognia” nazywany jest “największym ze wszystkich cudów chrześcijańskich”. Cud ten dokonuje się corocznie, dokładnie o tym samym czasie, w ten sam sposób i w tym samym miejscu. Żaden ze znanych nam cudów nie występuje tak regularnie i od tak długiego już okresu czasu. Informacje dotyczące tego cudu możemy odnaleźć już w zapiskach pochodzących z VIII wieku n.e. Cud Świętego Ognia dokonuje się, więc w Bazylice Grobu Świętego. Sama Bazylika jest dość tajemniczym miejscem. Zarówno teolodzy jak i historycy oraz archeologowie zgodni są, co do tego, że Bazylika znajduje się na skałach Kalwarii: wzgórza, na którym Jezus został ukrzyżowany oraz pochowany, jak można przeczytać w Ewangelii. Stoi, więc równocześnie w miejscu gdzie, według wiary chrześcijańskiej, Jezus zmartwychwstał. Informacje o cudzie można odszukać w wielu zapiskach z podróży do Ziemi Świętej na przestrzeni wieków. Rosyjski opat Daniel, w swojej relacji, która powstała w latach 1106-1107 bardzo szczegółowo opisuje “Cud Świętego Światła” i ceremonie, które mu towarzyszą. Opisuje jak Patriarcha wchodzi do Kaplicy (zwanej Anastasis – czyli Zmartwychwstanie) z dwiema zgaszonymi świecami. Patriarcha klęka przed kamieniem, na którym Chrystus został złożony po śmierci i wypowiada słowa modlitwy, w czasie, której dokonuje się cud. Niebieskawe, trudne do opisania światło, jakby wypływa ze środka skały i po jakimś czasie zapala zgaszone lampki oliwne i świece Patriarchy. To światło to “Święty Ogień”, który następnie przenosi się na wszystkich obecnych. Obrzęd, który towarzyszy “Cudowi Świętego Ognia”, jest być może najstarszym niezmienionym obrzędem chrześcijańskim na świecie. Od IV wieku n.e. aż do czasów obecnych, źródła mówią o tym budzącym bojaźń cudzie. Z tych źródeł jasno wynika, iż cud odbywa się zawsze w tym samym miejscu i tego samego świątecznego dnia. Czy będzie tak również w kolejnym roku? Aby to sprawdzić odwiedziłem Jerozolimę w 1998 roku, z zamiarem uczestniczenia w ceremoniach Wielkiej Soboty i ujrzenia cudu. Dzięki temu mogę teraz zaświadczyć, że cud miał miejsce nie tylko w kościele starożytnym, w średniowieczu, w późniejszych wiekach, ale na moich oczach dokonał się również 18 kwietnia 1998 r. Od 1982 r. greckoprawosławnym patriarchą Jerozolimy jest Diodorus I. Odkąd sprawuje tę funkcję, to on każdego roku wchodzi do Kaplicy, aby otrzymać Święty Ogień i tym samym to on jest głównym świadkiem cudu. Przed ceremonią w 1998 roku patriarcha przyjął nas na prywatnej audiencji, miałem wtedy okazję porozmawiać z nim o cudzie i dowiedzieć się, co dokładnie dzieje się w Kaplicy oraz jakie ten cud ma znaczenie dla niego i dla jego życia duchowego. Co więcej dzięki niemu miałem możliwość dokładnego obserwowania z balkonu kopuły Bazyliki tłumów zgromadzonych wokół Kaplicy w oczekiwaniu na “Wielki Cud Świętego Ognia”.

Jedna z najbardziej sławnych ceremonii w kościele Prawosławnym. Cud odbywa się, co roku w Wielką Sobotę – w dniu obchodzonym przez Kościół Prawosławny, do którego należą wyznawcy obrządków syryjskiego, armeńskiego, rosyjskiego, greckiego, a także koptyjskiego. Wewnątrz Bazyliki Świętego Grobu reprezentowanych jest siedem wspólnot chrześcijańskich. Data Wielkanocy w kościele prawosławnym ustalana jest zgodnie z kalendarzem juliańskim, a nie według kalendarza gregoriańskiego obowiązującego w zachodniej Europie. Oznacza to, że Wielkanoc przypada zwykle w innym dniu niż w kościele protestanckim i katolickim. Odkąd cesarz Konstantyn Wielki wybudował w sercu Jerozolimy “budowlę godną Boga”, czyli Bazylikę Grobu Świętego, w połowie IV w., wiele razy kościół ten był niszczony. W czasach wypraw krzyżowych Bazylika uzyskała obecny kształt. Wokół Grobu Jezusa wzniesiono małą kaplicę z dwoma pomieszczeniami, jednym – w którym znajduje się kamień i do którego może wejść najwyżej 5 osób. Kaplica ta znajduje się w centrum cudownych wydarzeń. Uczestnictwo w obrzędach tego dnia w pełni uzasadnia użycie terminu “wydarzenie”, gdyż w żadnym innym dniu w roku kościół ten nie jest tak oblężony jak w prawosławną Wielką Sobotę. Jeśli chcemy dostać się do środka Kaplicy trzeba liczyć się z nawet sześciogodzinnym oczekiwaniem w kolejce. Każdego roku setki ludzi nie może dostać się do środka z powodu tłoku. Pielgrzymi przybywają z całego świata, większość z Grecji, ale w ostatnich latach wzrosła ilość przyjeżdżających z Rosji i krajów byłego bloku wschodniego. Aby być jak najbliżej Grobu pielgrzymi koczują wokół, już od popołudnia Wielkiego Piątku oczekując na cud Wielkiej Soboty. Cud ma miejsce o godzinie 14:00, ale już od południa w Bazylice wrze. Od około 11.00 do 13.00 arabscy chrześcijanie głośno śpiewają tradycyjne pieśni. Pochodzą one z czasów okupacji tureckiej w XIII wieku, gdy chrześcijanie mogli śpiewać pieśni tylko w kościołach. “Jesteśmy chrześcijanami, jesteśmy nimi od wieków i będziemy już na wieki. Amen!” – śpiewają najgłośniej jak potrafią przy akompaniamencie bębnów. Bębniarze siedzą na ramionach ludzi, którzy radośnie tańczą wokół Kaplicy. Ale około 13.00 pieśni milkną i powoli zapada cisza, napięta i naelektryzowana oczekiwaniem na wielki przejaw Bożej Mocy, której wszyscy będą świadkami. O godzinie 13.00 przez zgromadzony tłum ludzi przeciska się delegacja lokalnych władz. Nawet, jeśli przedstawiciele władz nie są chrześcijanami, zawsze uczestniczą w ceremonii. W czasie tureckiej okupacji Palestyny, byli to tureccy muzułmanie, dzisiaj są to Izraelici. Od wieków obecność przedstawicieli władzy jest nieodłączną częścią ceremonii. Mają oni określoną funkcję: reprezentują Rzymian w czasach Jezusa. Ewangelia mówi o Rzymianach, którzy przybyli do Grobu Jezusa i opieczętowali go tak, aby uczniowie Jezusa nie mogli wykraść Jego Ciała i rozgłaszać, że zmartwychwstał. W ten sam sposób władze izraelskie przychodzą i pieczętują Grób woskiem. Jednak zanim to zrobią, zgodnie ze zwyczajem wchodzą do środka i sprawdzają, czy nie ma tam jakichkolwiek ukrytych źródeł ognia, które mogłyby wywołać cud, a tym samym skłonić niedowiarków do podejrzeń o oszustwo. Tak jak niegdyś Rzymianie mieli zaświadczyć, że nie było żadnej manipulacji po śmierci Jezusa, podobnie i w 1998 roku lokalne władze izraelskie miały zaświadczyć, że nie będzie żadnego oszustwa.

Świadectwo Patriarchy Kiedy Grób został sprawdzony i opieczętowany wszyscy zaintonowali pieśń Kyrie Elejson. O 13.45 przybył Patriarcha. Podążając za dużą procesją obchodzi Grób trzy razy, po czym rozbiera szaty liturgiczne zostając tylko w białej albie. Dzieje się tak na znak pokory przed wielką Mocą Boga, której będzie głównym świadkiem. Wszystkie lampy oliwne pozostają wygaszone od poprzedniego wieczora, a wszystkie źródła sztucznego światła gaszone są teraz, tak, że prawie cała Bazylika pogąża się w ciemności. Mając ze sobą dwie duże świece Patriarcha wchodzi do Kaplicy, najpierw do małego pomieszczenia przed Grobem, a potem już do samego Grobu. Ponieważ nie można obserwować wydarzeń dziejących się w środku Grobu, poprosiłem grekoprawosławnego Partiarchę Jerozolimy Diodorusa, aby opowiedział o tym, co tam się odbywa. – Wasza Błogosławioność, co dzieje się po wejściu do Kaplicy? – Wchodzę do Grobu, pobożnie i z bojaźnią klękam przed miejscem, gdzie Chrystus został złożony po śmierci i gdzie później zmartwychwstał. Modlitwa w tym wyjątkowym miejscu to dla mnie zawsze święta chwila. To właśnie w tym miejscu Pan powstał zmartwych w wielkiej chwale i stąd rozeszło się Jego Światło na cały świat. Apostoł Jan napisał w pierwszym rozdziale Ewangelii, że Jezus jest Światłością Świata… Klęczenie w miejscu, w którym Chrystus zmartwychwstał daje nam poczucie bliskości Jego cudownego zmartwychwstania. Katolicy i Protestanci nazywają ten kościół “Kościołem Grobu Świętego”. My nazywamy go “Kościołem Zmartwychwstania”. Zmartwychwstanie Jezusa jest dla nas Prawosławnych centrum naszej wiary. Poprzez Zmartwychwstanie Chrystus ostatecznie zwyciężył śmierć, nie tylko własną, ale śmierć wszystkich tych, którzy w Niego wierzą. Wierzę, że nie jest to przypadek, że Święty Ogień pojawia się właśnie w tym miejscu. W Ewangelii według św. Mateusza (28,3) jest napisane, że kiedy Chrystus zmartwychwstał, “anioł Pański zstąpił z nieba… a postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego białe jak śnieg.” Wierzę, że to zachwycająco piękne światło, które otoczyło anioła, gdy Chrystus zmartwychwstał, jest tym samym światłem, które cudownie pojawia się w Wielką Sobotę. Chrystus pragnie nam przypomnieć, że Jego Zmartwychwstanie jest prawdziwe, nie jest tylko mitem. On naprawdę przyszedł na świat, aby poprzez Swą śmierć złożyć potrzebną ofiarę i zmartwychwstał, aby każdy człowiek po śmierci mógł ponownie zjednoczyć się ze swoim Stwórcą.

Niebieskie Światło Patriarcha życzliwie opowiedział mi, co dzieje się potem: – Znajdując drogę w ciemności wchodzę do Kaplicy i klękam na kolana. Modlę się słowami, które były nam przekazywane przez wieki. Czekam. Czasami czekam kilka minut, ale najczęściej cud pojawia się zaraz po modlitwie. Z wnętrza kamienia, na którym spoczywał Jezus wylewa się światło, które zazwyczaj ma niebieskawy odcień, ale może także przybierać wiele różnych barw, lecz ludzkimi słowami nie można tego opisać. Światło wypływa z kamienia, tak jak mgła unosi się znad jeziora. Wygląda to tak, jakby kamień pokryty był wilgotną chmurą, ale to jest światło. Każdego roku to światło zachowuje się inaczej. Czasami tylko okrywa kamień, a czasami rozjaśnia cały Grób, tak że ludzie, stojący na zewnątrz widzą go wypełniony światłem. Światło nie płonie. Nigdy podczas tych 16 lat piastowania stanowiska Patriarchy i otrzymywania Świętego Ognia, nie przypaliło mi brody. Światło ma inną konsystencję niż zwykły ogień, który płonie w lampkach oliwnych. Po pewnym czasie światło unosi się i tworzy kolumnę, w której Ogień przybiera inną formę, taką, że mogę zapalić od niego moje świece. Po zapaleniu świec wychodzę z Kaplicy i przekazuję ogień najpierw Patriarsze Armeńskiemu, a potem Koptyjskiemu. Następnie przekazuję ogień wszystkim zgromadzonym.”

Symboliczne znaczenie Cudu. - Jak osobiście przeżywa Wasza Błogosławioność cud i jakie ma on znaczenie dla życia duchowego? – Cud porusza mnie tak samo głęboko każdego roku. Za każdym razem jest to dla mnie kolejny krok w kierunku nawrócenia. Mnie osobiście niezwykle pokrzepia rozważanie wierności Chrystusa, którą okazuje obdarowując nas, co roku Świętym Ogniem, pomimo naszych ludzkich słabości i upadków. W Kościele doświadczamy wielu cudów, nie są one niczym nowym dla nas. Często spotykamy się z tym, że ikony płaczą, kiedy Bóg pragnie nam objawić, jak jest bardzo blisko nas. Mamy także świętych, poprzez których Bóg obdarza nas wieloma duchowymi darami. Ale żaden z tych cudów nie ma dla nas tak przejmującego i symbolicznego znaczenia jak cud Świętego Ognia. Ten cud to prawie sakrament. Dzięki niemu Zmartwychwstanie Chrystusa jest nam tak bliskie, jak gdyby miało miejsce kilka lat temu.

Cud w 1998 roku i nie tylko Kiedy Patriarcha, klęcząc modlił się w Kaplicy, na zewnątrz panowała ciemność, ale nie – cisza. Słyszalne były dość głośne szepty, atmosfera była bardzo napięta. Gdy Patriarcha wyszedł, trzymając w dłoniach zapalone świece, które rozjaśniły panującą na zewnątrz ciemność, rozległ się prawdziwy ryk, porównywalny tylko do hałasu na stadionach. Cud jednak nie ogranicza się tylko do tego, co dzieje się w środku małej Kaplicy, gdzie modli się Patriarcha. Bardziej znaczące może być także to, że niebieskawe światło pojawia się poza Kaplicą. Co roku wielu ze zgromadzonych w tym miejscu wiernych przyznaje, że to cudowne światło zapala świece, które trzymają w dłoniach. Wszyscy zgromadzeni czekają, więc ze świecami w dłoniach w nadziei, że i one zapłoną same cudownym światłem. Często zdarza się, że zgaszone lampy oliwne zapalają się na oczach pielgrzymów. Widać jak niebieski płomień przesuwa się w różne miejsca Bazyliki. Jest wiele pisemnych świadectw pielgrzymów, których świece zapaliły się same, potwierdzając wiarygodność tych relacji. Osoba, która doświadczy takiego cudu z bliska, zazwyczaj opuszcza Jerozolimę odmieniona, a wszyscy, którzy uczestniczą w tej ceremonii, od tamtej pory liczą czas, dzieląc go na ten “przed” i “po” Cudzie Świętego Ognia w Jerozolimie.

Cud nieznany na Zachodzie? Często nasuwa mi się pytanie: Dlaczego Cud Świętego Ognia jest tak mało znany w Zachodniej Europie? Na obszarach wiary protestanckiej można to w pewien sposób tłumaczyć tym, że w protestantyzmie nie ma tradycji cudów. Ludzie tak naprawdę nie wiedzą, gdzie zaszufladkować cuda i nie poświęcają im zbyt wiele miejsca w gazetach. Ale w tradycji chrześcijańskiej istnieje szerokie zainteresowanie cudami. Dlaczego więc nie jest bardziej znany? Musi wystarczyć jedno wyjaśnienie: polityka Kościoła. Tylko przedstawiciele kościołów prawosławnych uczestniczą w ceremonii. Cud pojawia się podczas Wielkanocy obchodzonej przez kościół prawosławny i bez udziału jakichkolwiek przedstawicieli władz kościoła katolickiego. Niektórzy prawosławni podają ten fakt, jako dowód, że kościół prawosławny jest jedynym prawowitym kościołem Chrystusa na świecie. To stwierdzenie z kolei nie może być przyjmowane ze spokojem w kręgach katolickich…

Problem autentyczności cudu Jak często ma to miejsce w przypadku innych cudów, wielu jest ludzi, którzy uważają, że to oszustwo i nic więcej poza arcydziełem prawosławnej propagandy. Wierzą, że Patriarcha ma przy sobie zapalniczkę. Jednak owi krytyczni sędziowie muszą zmierzyć się z kilkoma zasadniczymi problemami. Zapałki czy też inne metody pozyskiwania ognia są raczej niedawnymi wynalazkami. Jeszcze kilkaset lat temu rozpalanie ognia było przedsięwzięciem, które trwało o wiele dłużej niż kilka minut, podczas których Patriarcha przebywa w Kaplicy. Ktoś mógłby jednak powiedzieć, że ma on być może w środku płonącą lampkę oliwną, od której odpala świece. Jednak przedstawiciele lokalnych władz potwierdzają, że sprawdzili Kaplicę i nie znaleźli w niej żadnego źródła ognia. Największym argumentem przemawiającym za autentycznością są świadectwa kolejnych patriarchów. Największe wyzwanie, jakie staje przed obliczem każdego krytyka Cudu, to tysiące niezależnych świadectw pielgrzymów, trzymających podczas Cudu świece, które zapaliły się samoistnie. Tego nie da się w jakikolwiek sposób wyjaśnić. Z naszych dociekań wynika, że nigdy nie udało się zarejestrować kamerą żadnego przypadku samoistnego zapalenia świecy czy lampy oliwnej. Jednak, posiadam film video nakręcony przez inżyniera z Betlejem, Souhela Nabdiela. Pan Nabdiel uczestniczy w ceremonii od wczesnego dzieciństwa. W 1996 r. został poproszony o zarejestrowanie ceremonii z balkonu kopuły Bazyliki. Razem z nim na balkonie znajdowała się siostra zakonna i czterech innych wiernych. Zakonnica stała po jego prawej stronie. Na filmie widzimy tłumy stojące na dole. W pewnej chwili wszystkie światła gasną. To chwila, w której Patriarcha wchodzi do Kaplicy i ma otrzymać Święty Ogień. Podczas gdy przebywa w Kaplicy możemy nagle usłyszeć okrzyk zaskoczenia i zdumienia siostry stojącej obok Nabdiela. Obraz zaczyna drżeć, możemy usłyszeć podekscytowane głosy innych wiernych obecnych na balkonie. Następnie kamera przesuwa się w prawo i możemy zobaczyć, co jest przyczyną tych emocji. Duża świeca trzymana przez rosyjską siostrę zapaliła się, zanim Patriarcha wyszedł z Ogniem z Kaplicy. Drżącymi rękami trzyma świecę powtarzając z szacunkiem w powietrzu znak krzyża, czując ogrom mocy, której jest świadkiem. W tej chwili prawdopodobnie nie ma innego filmu, który zarejestrowałby Cud.

Cudów nie można dowieść. Ten cud, jak większość innych cudów, jest otoczony niewytłumaczalnymi okolicznościami. Kiedy spotkałem w Jerozolimie arcybiskupa Tybru Alexiosa, powiedział mi: “Cud nigdy nie został sfilmowany i pewnie nigdy nie będzie. Cudów nie można dowieść. Aby cud przyniósł owoce w życiu człowieka potrzebna jest wiara. Bez aktu wiary nie ma cudu w pełnym tego słowa znaczeniu. Prawdziwy cud w tradycji chrześcijańskiej ma tylko jeden cel: rozszerzyć Łaskę Bożą wśród stworzenia, a Bóg nie mógłby rozszerzać Swej Łaski gdyby nie wiara jego stworzeń. Tak, więc nie może być cudu bez wiary.”

Tekst opublikowany w Berlingske Tidende numer z 15 września 1998.

Źródła pomocnicze:
1) Meinardus, Otto. Ceremonia Świętego Ognia w średniowieczu i obecnie. Bulletin de la Société d’Archéologie Copte, 16, 1961-2. 242-253
2) Klameth, Dr. Gustav. Das Karsamstagsfeuerwunder der heiligen Grabeskirche. Wien, 1913.

Autor: Niels Christian Hvidt – duński teolog, który pisze doktorat na Uniwersytecie Gregorianum w Rzymie. Orędzia “Prawdziwe Życie w Bogu” doprowadziły go do nawrócenia na katolicyzm w r. 1990 i skłoniły go do rozpoczęcia studiów teologicznych. Za pracę licencjacką z teologii mistycznej otrzymał złoty medal Królowej Danii.

Źródło: holyfire.org
Film po Słowacku z nagranym cudem świętego ognia w Jerozolimie

Za http://dzieckonmp.wordpress.com/

Smoleński festiwal "Gazety Wyborczej" [to to pismo jeszcze wychodzi? Ciekawe... MD] Pierwsze trzy strony świątecznego wydania „Wyborczej” to festiwal smoleński. Na froncie oburza się Blumsztajn, na dwójce – Wojciech Szacki dziwuje się sondażowi na temat katastrofy.  A na trójce z teoriami spiskowymi wojuje Wojciech Czuchnowski. Szczególnie ciekawe wydają się dwie sprawy: dziwaczny sposób prezentacji wyników sondażu smoleńskiego i zarzuty Czuchnowskiego pod adresem naukowców pracujących w zespole Antoniego Macierewicza. Ale od początku: sondaż. Katastrofa smoleńska znalazła się dzięki głosom 40 proc. badanych na miejscu czwartym gdy pytano „które z wydarzeń najnowszej historii Polski było najważniejsze” (pierwsza trójka to śmierć JPII, wejście do UE i upadek PRL). Jednak „Wyborczej”, która zwykle rytualnie wzywa, by nie dzielić Polaków, ogólne wyniki nie bardzo interesują.  Bardziej martwi się tym, że wśród wyborców PiS katastrofa smoleńska plasuje się na drugim miejscu (66proc. wskazań). A winne są „propisowskie media”, bo „trud, z jakim od dwóch lat bombardują odbiorców wieściami o katastrofie, nie poszedł jednak na marne”.  Jak to się stało, że nie-pisowscy wyborcy także wskazywali na to wydarzenie – to już „GW” nie interesuje? Arcyciekawie przedstawiają się wyniki sondażu, gdy Polacy odpowiadają na pytanie „czy przyczyny katastrofy zostały wyjaśnione.” Wygrywa odpowiedź „nie, i nie będą póki Rosjanie nie przekażą nam wraku i czarnych skrzynek” (34 proc.), druga jest „nie, władze polskie razem z Rosjanami ukrywają prawdę” (32 proc.), miejsce trzecie to „nie, polskie władze niewystarczająco się starają żeby wyjaśnić przyczyny katastrofy” (25 proc.). Zaledwie 16 proc. badanych uważa, że „najważniejsze fakty zostały już ustalone w raporcie komisji Millera”. Okazuje się, że –jak pisze Szacki – raport Millera „nie przekonał nawet większości wyborców PO”. Czy to także jest winą „propisowskich mediów”? Czy wyborcy PO to fani Antoniego Macierewicza?

„Propisowskimi mediami”  zajmuje się obszernie po sąsiedzku Wojciech Czuchnowski, który w tekście „Prawdziwe kłamstwa” dokonuje przeglądu teorii spiskowych. Tu dowiadujemy się, że winne są już nie tylko media „propisowskie”, ale ogólnie rzecz biorąc, „prawicowe” - „na czele z Gazetą Polską i Naszym Dziennikiem”. Zaiste, wielka musi być moc tych tytułów, których nakłady są wielokrotnie mniejsze od nakładów frontu ideologicznego „GW” + „Wprost” + „Newsweek” +”Polityka” + państwowe radio i telewizja, skoro  przez owe wszechpotężne prawicowe media raport Millera (powtórzmy cytat z Szackiego)  „nie przekonał nawet większości wyborców PO”.
Zanim Czuchnowski zabiera się za wyliczanie teorii spiskowych streszcza tezy formułowane przez ekspertów z zespołu Antoniego Macierewicza  (prof. Wiesław Binienda, prof. Kazimierz Nowaczyk, prof. Marek Czachor). Zamiast zbicia ich tez dowodami z raportu Millera lub MAK, Czuchnowski pisze: „podstawy twierdzeń tych naukowców są na poziomie teoretycznym. Żaden z nich nie był na miejscu katastrofy, nie badał szczątków samolotu, nie miał dostępu do większości akt”. [A o Czerwonej Stronie Księżyca – zamilcza? Jak długo jeszcze? MD]
Szczególnie wymóg „badania szczątków” wraku, który nie wróciło Polski wydaje się kuriozalny. Może red. Czuchnowski wskaże, w którym miejscu Polski jest ten hangar, w którym od rana do wieczora polscy eksperci z komisji Millera analizowali kawałki wraku i czarne skrzynki? Może pod Krakowem, może pod Szczecinem lub w Kiejkutach, a może żeby znaleźć to miejsce trzeba poprosić Amerykanów o zdjęcia satelitarne? Oj nie, bo prokuratura wojskowa uzna to ostatnie za próbę szpiegostwa. „Smoleńskie kłamstwa mają zniszczyć wiarygodność państwa polskiego” pisze w komentarzu Seweryn Blumsztajn. Już dawno zniszczyły, panie redaktorze. 34 proc. Polaków uważa katastrofa nie jest wyjaśniona, i nie będzie póki "Rosjanie nie przekażą nam wraku i czarnych skrzynek” , a 32 proc. uważa że "władze polskie razem z Rosjanami ukrywają prawdę”, zaś 25 proc. że "polskie władze niewystarczająco się starają żeby wyjaśnić przyczyny katastrofy” (to wszystko wszak dane z sondażu GW). Jak rozumiem wszystkich tych odpowiedzi udzielił TNS OBOP Antoni Macierewicz.

Piotr Gociek

Smoleńsk: a jeśli FYM ma rację? Czerwona strona księżyca FYM-a robi ogromne wrażenie. Zebranie tak obszernego materiału, uporządkowanie go, przemyślenie i w miarę składne (mimo powtórek) pozbieranie w całość, z której wyłania się wyrazista koncepcja musi budzić szacunek. Jednocześnie książka wywołuje bardzo różne reakcje, które pod względem stosunku do Autora podzielić z grubsza można w sposób następujący:

1. oszołom i paranoik – osoby podzielające wersję wypadkową;

2. prowokator i obrazoburca – osoby podzielające wersję zamachową, jednak w wydaniu Zespołu Parlamentarnego, gdzie zamachu na delegację dokonano na miejscu, szczątki są autentyczne, pracownicy zaś Kancelarii Prezydenta są osobami godnymi najwyższego zaufania, traktowanymi niemal jak ofiary tej katastrofy;

3. przewodnik dający do myślenia – osoby podzielające teorię maskirowki.

  Nie ukrywam, że sam w sposób do tej pory dla mnie samego zaskakujący znalazłem się w trzeciej grupie. Dlaczego zaskakujący? Przeszedłem, bowiem przez wszystkie wyżej nakreślone postawy, przy czym pragnę od razu uspokoić P.T. Czytelników, że przy pierwszej zatrzymałem się najwyżej na 2 doby, co pozwala mi zachować o sobie dobre zdanie. Prace ZP posła Macierewicza odgrywają niebagatelną role w odkłamywaniu teorii wypadku. Gdyby nie ten trud pewnie ani prokuratura, ani komisje państwowe, ani dziennikarze nie kiwnęli by palcem, by poddać w wątpliwość, choć jedno twierdzenie raportu MAK. Uparte dociekania zespołu, znajdowanie mimo dość powszechnej niechęci środowisk naukowych kompetentnych ekspertów, obalanie mitów to z pewnością wkład nie do przecenienia. Jednak komisja na skutek braku dostępu do materiałów z miejsca katastrofy (wrak, skrzynki, ciała) doszła już do ściany. Wszelkie możliwe obliczenia, jakich można było dokonać w oparciu o dostępną wiedzę, zostały już wykonane, teraz pozostają spekulacje. I o ile można przyjąć właśnie na podstawie stworzenia modelu matematycznego, że samolot nie zahaczył o brzozę i nie obrócił się, to teoria wybuchu, który część samolotu wywrócił na plecy, a część pozostawił w poziomie, nie wygląda poważnie. Są to jedynie spekulacje. A jeśli dołożymy do tego posiłkowanie się zdjęciem kokpitu, który z całą pewnością nie wygląda na kokpit tupolewa (choćby goleń), to ocieramy się o kompromitację. Zespół Parlamentarny najbardziej ze wszystkiego boi się łatki oszołoma, próbuje, więc zracjonalizować nieracjonalne. Mówi o zamachu, wdając się w karkołomne teorie, ale za nic nie wskaże na maskirowkę, by nie zostać wyśmianym. W ten sposób – paradoksalnie – chcąc przekonać do swej wiarygodności i pozostawania w kontakcie ze światem realnym, osuwa się w absurd. Tymczasem to właśnie teoria maskirowki, jako jedyna tłumaczy wszystkie wątpliwości i niespójności, na jakie natrafiamy podczas badania tej katastrofy. Tłumaczy też upór w przetrzymywaniu fragmentów samolotu i pozostających w Rosji przedmiotów związanych z pasażerami, choćby z oficerami BOR-u (kamizelki, broń), a także zakaz otwierania trumien.

Wygląd wraku i rozkład szczątków. Sam poseł Macierewicz przedstawił prezentację, z której wynika, że elementy samolotu leżą odwrotnie niż powinny. Tego nie można wyjaśnić teorią wybuchu, bo szczątki musiałyby spadać dość bezładnie, jeden element zgodnie z lotem, inny przeciwnie, jeden w normalnej pozycji, inny w położeniu „plecowym”. Tymczasem jak słusznie zauważył przewodniczący wszystkie są odwrócone tyłem do kierunku jazdy i zamienione lewe na prawe. A jeśli ktoś przedobrzył? Dostał polecenie, by szczątki ułożyć odwrotnie, bo samolot leciał odwrócony wokół osi kadłuba, tak, więc lewy silnik powinien znaleźć się po prawej stronie; tymczasem kładąc fragmenty maszyny odwrócił je dodatkowo również w osi poprzecznej, stąd rufa skierowana w stronę dziobu. Brak dużej części samoloty, w tym kokpitu, samo poszycie bez wypełniających go materiałów, widoczne na zdjęciach zawiesia, wreszcie - sztuczny horyzont nie od tego typu samolotu, na co również zwracał uwagę sam Macierewicz! – wszystko to da się wytłumaczyć jedynie teorią maskirowki. W niedawnej notatce w jednej z gazet czytamy:

Zdaniem polskich śledczych Rosjanie prostowali mocno wgniecioną pokrywę silnika. Robili to w pierwszych dniach po katastrofie 10 kwietnia 2010 roku, choć w oficjalnych dokumentach zapewniają, że badanie wraku rozpoczęli dopiero 16 kwietnia. Nasi prokuratorzy mają na dowód zdjęcia! 

– Są zdjęcia z tego czasu, na których obudowa silnika maszyny jest mocno uszkodzona. Potem, po 16 kwietnia, po badaniach wraku obudowa ta jest już w lepszym stanie – mówi nam osoba znająca kulisy śledztwa.

No właśnie, prokuratura ma zdjęcia, ale czy tego samego elementu, czy z wcześniejszej inscenizacji, jak sugeruje w jednym z rozdziałów FYM? Początkowo był dość jasno formułowany zamiar przetopienia w Rosji tego samolotu. No bo co, jeśli spod białej farby nagle wychynąłby napis Aerofłot?

Ciała ofiar. Niewiele jest relacji z miejsca zdarzenia, na których pojawiają się ciała. Generalnie krótko po katastrofie ambasador Bahr „nie widzi oznak życia”, ale też nie dostrzega zwłok, prezydenccy ministrowie nie widzą żadnych ciał przypominających znane im osoby, odnotowują niemożliwe do identyfikacji szczątki (np. tułów bez głowy), również słynny moonwalker Wiśniewski nie dostrzega i nie rejestruje ani jednej nieżyjącej osoby. A przecież praktycznie wszyscy powinni być zapięci pasami i siedzieć w fotelach. W cyklu Katastrofy w przestworzach można obejrzeć odcinek, gdzie kilka kilometrów od upadku z ogromnej wysokości samolotu znaleziona rząd siedzeń z pozostającymi w fotelach ofiarami. Tu mieliśmy podobno 20 m! Także polska prokuratura nie ma wiarygodnej dokumentacji fotograficznej z etapu znajdowania i rozpoznawania ofiar. Ma jakieś czarno-białe lub niewyraźne kopie. A wystarczy przejrzeć relacje telewizyjne z wypadku kolejowego pod Szczekocinami, by dojrzeć grupę policyjnych techników, dokumentujących kamerami i aparatami fotograficznymi miejsce zdarzenia. Nic tak nie tłumaczy braku ciał jak teoria maskirowki. Również zakaz otwierania trumien jakoś łatwiej zrozumieć, jak również stan zwłok ofiar, które do tej pory zostały ekshumowane (za każdym razem w relacjach pojawia się stwierdzenie bardzo dobrego stanu ciał). Również sposób transportu (w trumnach, nie w specjalnych workach) z miejsca katastrofy dla wielu jest niezrozumiały, tłumaczony nierzadko odmienną ruską kulturą, brakiem przygotowania na takie zdarzenie. A przecież u nich takie sytuacje zdarzają się dość często, mają nawet specjalne ministerstwo na takie okazje. Prof. Baden dziwił się, że do Polski przyleciały niedające się zidentyfikować szczątki ludzkie, podczas gdy badanie DNA pozwala na bardzo dokładną identyfikację nawet niewielkich fragmentów ciał ofiar. I znowu tłumaczy to maskirowka. Bo jeśli były to ciała tych „ofiar”, które mieli zobaczyć – posługując się FYM-owską retoryką – polscy akustycy? Konieczne wydaje się ekshumowanie wszystkich, zwłaszcza oficerów BOR-u i załogi.

Bilingi, telefony, karty pamięci. Co takiego jest w bilingach, że nie są dostępne? Wspomina się o logowaniu kilkunastu komórek w Rosji. Jeśli tak, to gdzie. Gdyby to były okolice Smoleńska, łatwo by można to wytłumaczyć w oficjalnej propagandzie, co więcej – wykorzystać przeciwko ofiarom (telefon Kaczyńskiego zakłócił działanie systemów samolotu, ależ by był news!). Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Może one logowały się z dala od Smoleńska?

Plan lotu, godzina katastrofy. NIK potwierdziło bezsprzecznie to, co już wcześniej sygnalizował ś.p. Dariusz Szpineta (czy dlatego popełnił samobójstwo?) – na podstawie tamtych dokumentów nie sposób było lecieć do Rosji i zrealizować tam lądowanie. I znowu – tylko teoria maskirowki tłumaczy tę zagadkę. Podobnie jak długotrwałe kłamstwo, co do godziny katastrofy. Niedawno oglądałem na Discovery Historia dokument nt morderstwa na ks. Niedzielaku. Film z wielu względów przygnębiający, ale bardzo a propos. Raz, że ks. Niedzielak określany nieraz ostatnią ofiarą Katynia, był przez całe dojrzałe życie związany ze sprawą ujawnienia prawdy o Katyniu; dwa, że sprawa jego śmierci też była przez prokuraturę zamknięta, jako wypadek, mimo obrażeń jasno wskazujących na śmiertelne pobicie; trzy, że śledztwo było mistyfikowane, nic nie wyglądało tak, jak było w rzeczywistości; cztery, że w filmie wystąpiła Bożena Mamontowicz, bliska przyjaciółka księdza, demistyfikująca całe zdarzenie, ofiara tragedii smoleńskiej … Książka FYM-a ma swoje słabości. Wbrew Rolexowi, niezmiennie mojemu ulubionemu blogerowi, nie jest to język. Język jest żywy, przez swą potoczność, wyrazistość i ironię dodatkowo wskazujący i podkreślający stosunek Autora do opowiadanej historii i jej bohaterów, uwypuklający to, co w ich narracji najważniejsze, a zarazem przez kpinę i wyśmianie potęgujący wrażenie tragizmu tego zdarzenia. Słabością tej książki są natrętne powtórzenia tych samych myśli, jakie już wcześniej jednoznacznie prezentowano, pewna niekonsekwencja czy brak zdecydowania w opisie dziejów moonwalkera (raz niemal już wierzymy, że słynny film nakręcił dzień wcześniej, by jednak za chwilę nie mieć tej pewności, gdy opowieść wędruje w kierunku manipulacji z 10.04.), a także wątek 2 jaków. Wydaje się, że nie po to dobudowano salonkę, by utrudnić sobie sprawę umieszczania generałów w 2 samolocie, który też trzeba było jakoś przejąć, sprowadzić i wykonać resztę planu. Warto najpierw utrwalić pozornie nieprawdopodobną historię maskirowki i potem ewentualnie ją rozwijać, niż wystawiać się na prosty strzał z kolejnymi tajemniczymi wylotami. A tak omijając sedno bardzo łatwo rzecz całą po prostu wykpić, jako fantazję. Generalnie zachęcam do uważnej lektury, takiej bez uprzedzeń, bo wiele wskazuje jednak na to, że FYM jest jednym z nas, a nie przeciwko nam. [a kto to „my”? Czy nie przesada w tym myczeniu? MD] Michal1000

Cierpienie antysmoleńskie„jak walnęło, to urwało” Jak wszyscy wiemy, a jak nie wiemy, to nam już w Wyborczej to wytłumaczą, wszyscy mają dosyć Smoleńska, wszyscy rzygają Smoleńskiem, no, po prostu już nie wyrabiają. Zapewnie, dlatego Wyborcza zamieszcza na swoich świątecznych łamach tyle artykułów o Smoleńsku, konkretnie, żeby już o Smoleńsku tak bardzo nie wspominać i nie pisać, bo wszyscy maja dosyć. Może coś ze mną jest nie tak, ale, skoro w Wyborczej tak strasznie mają dosyć, to może niech o tym nie piszą? My nie mamy dosyć, to sobie będziemy pisać. I mówić. I przychodzić na obchody i palić te jątrzące świeczki i składać te zbrodnicze żółte tulipany, co to je Gronkiewiczowa Straż Miejska likwiduje i pakuje do worków na śmieci jeszcze, jako cebulki w szklarniach, prewencyjnie. A do nich, podobnie, jak do tych dyżurnych ruskich cweli na Salonie i gdzie indziej, mam pytanie, co was tak zmusza, by codziennie o tym pisać, skoro tak już od tego rzygacie? Służba nie drużba, wiadomo, ale poproście o urlop, czy cóś, nie męczcie się tak! Święta w końcu, posiedźcie z Rodziną, zaśpiewajcie „Podmoskownyje wieczera”, zostawcie ten temat nam, którzy nie rzygają i nie mają dosyć. Możemy się tak umówić? Jak akurat nie mogę narzekać, bo swego czasu pobanowałem tą ruską hołotę i mam spokój, ale na innych blogach, tych, co cierpliwszych lista obecności sekciarzy Pancernej Brzozy jest podpisana codziennie, o niczym innym nie piszą, tylko o tym, czego mają tak bardzo dosyć. Sado- maso, po prostu. Należy pochylić głowę nad ich codziennym cierpieniem. Ostatnio zauważyłem ciekawą tendencję, Sekta Pancernej Brzozy poddała się, jeśli chodzi o polemikę w sprawach technicznych, wobec całkowitego upadku rządowych wersji, których już nikt nie broni, nawet ci, co te raporty pisali, tak, jak do dzisiaj nikt nie chce się przyznać, kto „rozpoznał z kontekstu” głos Generała Błasika. Właściwie teraz się okazuje, że nikt nic nie pisał, nie można znaleźć nikogo, kto by się przyznał. Nawet stenogramy sejmowe pozmieniali. Pozmieniały, dokładniej mówiąc. Samo się napisało, SMS sam się wystukał i wysłał, a i nawet ministrowi Sikorskiemu nikt, jak się okazuje nie powiedział tego, co ten następnie przekazał Jarosławowi Kaczyńskiemu. Nie dograli sprawy chłopaki, zapewnie byli pewni, że nie trzeba się będzie tłumaczyć, że wystarczy kultowe już „jak walnęło, to urwało”, najlepszy dowód na wersję rządową, w historii tego „śledztwa”, a w istocie w historii wszystkich śledztw lotniczych, morskich i kosmicznych. Jak do tej pory nikt tego nie przebił. No, może gdzieś w kreskówkach, w Cartoon Network. Mieliśmy zapomnieć, bo w końcu, co było, to było, a zgoda buduje. Przecież Stadion Narodowy, Orliki, wicie, to jest ważne. Donald Tusk osobiście podsuwał temat, że ludzie stadion na tapetę telefonów ściągają i że to jest sukces rządu. Kolejny. Jak to nie jest zidiocenie, to nie wiem, co nim jest. Mniejsza, ile kasy na to poszło, mniejsza, że utrzymanie tych stadionów nie wiadomo, dla kogo i po co zbudowanych, poza tym, że są na miarę naszych możliwości i to nie jest nasze ostatnie słowo (jak Miś), kosztuje kilka milionów miesięcznie i nie ma żadnej szansy, by te pieniądze się zwróciły kiedykolwiek w tym tysiącleciu. A ostatnio, jak rozpaczliwe kwilenie, jak zakłopotany uśmiech faceta sikającego za autobusem, gdy ten nagle odjechał, jak w pokerze, gdy ktoś rzuca na stół piątkę asów i patrzy, czy się nikt nie zorientuje, pojawia się informacja, że Donald Tusk zamierza znaleźć inwestorów arabskich. No, nie tak dawno też zamierzał, z wielkim sukcesem, z Kataru, konkretnie. To teraz, to już jak z płatka pójdzie, po śladach. I meksykańska fala radości w prasie też łatwo przyjdzie, copy – paste się zrobi. I jest matka Madzi, ojciec Madzi i nieszczęsna Madzia i Rutkowski. Niesamowite, jak można wykorzystać śmierć jednego nieszczęsnego dziecka, by wytworzyć metodycznie prawdziwą histerię, zapełnić czas antenowy i by przykuć uwagę całego, dużego narodu. Ciekawe, ile kasy skasowały te dziesiątki hien dziennikarskich i detektywistycznych. I to się nie kończy, przyssali się i nie puszczają.

I wszystko to, by dostarczyć medialnej paszy, przykryć mizerię rządową i tragedię smoleńską, a zwłaszcza katastrofę POsmoleńską, czyli nieprawdopodobną, upokarzającą kompromitację polskich władz i polskiego państwa. Tchórzostwo, pożyteczno-idiotyzm, podłość i zwykłą zdradę. Nie wyszło. Nie zapomnieliśmy, nie przestaliśmy „jątrzyć i dzielić”. I nie przestaniemy, choćbyśmy mieli zdechnąć. To, znaczy, mówię za siebie. Oczywiście.

[Ja bym napisał: I nie przestaniemy, choćbyście mieli zdechnąć. Już CZAS! md] Seawolf

Gdzie szukać listy białoruskiej Odpowiedź na to pytanie powinna być przede wszystkim zawarta w wielotomowych aktach sprawy dotyczącej zbrodni katyńskiej (sprawa nr 159), którą aż do 2004 r. prowadziła Główna Prokuratura Wojskowa Rosji? Jednak do tej pory nie wiemy, czy znajduje się tam ta odpowiedź i czy Główna Prokuratura Wojskowa podjęła niezbędne kroki, by odnaleźć listę białoruską. Niestety, główne akta sprawy zostały uznane za ściśle tajne i wbrew obietnicom złożonym po katastrofie smoleńskiej na najwyższym szczeblu w kwietniu 2010 r. Rosja wszelkimi sposobami przeciąga ich ujawnienie i przekazanie Polsce kopii dokumentów. Oprócz wyjaśnienia wszystkich okoliczności rozprawy z Polakami na podstawie decyzji podjętej przez Politbiuro KC WKP(b) 5 marca 1940 r. śledztwo w ramach sprawy nr 159 miało ustalić również nazwiska wszystkich ofiar rozstrzelanych wiosną 1940 roku. O ile w stosunku do 14 tys. 552 jeńców przebywających w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, a rozstrzelanych w Katyniu i Smoleńsku, Kalininie i Charkowie, było to całkiem możliwe, ponieważ w archiwum byłego Zarządu NKWD ds. spraw jeńców i internowanych pozostały listy transportowe z nazwiskami i imionami wysłanych na rozstrzelanie, o tyle w przypadku cywilów zamordowanych w tym samym czasie, wiosną 1940 r., takich list nie znaleziono. Łącznie, zgodnie z decyzją Politbiura z 5 marca 1940 r., jak to wiemy z notatki szefa KGB Aleksandra Szelepina (przygotowanej w 1959 r.), w więzieniach tzw. zachodniej Ukrainy i Białorusi rozstrzelano 7305 polskich cywilów, aresztowanych od września 1939 do kwietnia 1940 r. na terenach Polski zajętych przez Armię Czerwoną. Zasadnicza różnica pomiędzy nimi a jeńcami - polskimi oficerami przetrzymywanymi w trzech obozach, polegała na tym, że aresztowani przez NKWD cywile polscy byli przetrzymywani w więzieniach zarządów NKWD w tzw. zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi. I areszty, i rozprawa przeciwko nim zostały uwarunkowane stalinowską teorią o "wrogach klasowych". Zgodnie z decyzją Politbiura z 5 marca 1940 r. na rozstrzelanie skazano członków różnych "organizacji kontrrewolucyjnych, szpiegowskich i dywersyjnych, byłych właścicieli ziemskich, przemysłowców, byłych polskich oficerów, urzędników i zbiegów". Na podstawie dokładnie takich samych kryteriów i cech przynależności klasowej w latach Wielkiego Terroru (1937-1938) odbywały się rozprawy przeciwko cywilom ZSRS i cudzoziemcom. Stalin, więc ponownie uciekł się do swojej ulubionej metody masowych rozstrzeliwań, ale teraz już na nowych, zagarniętych przez ZSRS zachodnich terytoriach. Sowietyzacja tych ziem w stalinowskim wykonaniu obowiązkowo zawierała też społeczną selekcję i czystkę za pomocą aresztów i egzekucji, a także masowych deportacji "klasowo obcych elementów". Wiosną 1994 r. w Kijowie w archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) została ujawniona i przekazana Prokuraturze Generalnej RP alfabetyczna lista 3435 więźniów osadzonych w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy, z podaniem numeru decyzji, na podstawie, których zostali wysłani na egzekucję przez rozstrzelanie. Lista została opublikowana w Polsce i przylgnęła do niej nazwa "lista ukraińska". Co sobą przedstawiał ten wielostronicowy dokument? Przede wszystkim było to pismo przewodnie z 25 listopada 1940 r. do wykazu 3435-osobowych spraw więziennych przekazanych do wydziału ewidencyjno-archiwalnego NKWD w Moskwie. I sama lista spraw, na której znajdowały się nazwiska rozstrzelanych oraz numery decyzji NKWD, zgodnie, z którymi więźniowie zostali skazani wiosną 1940 r. na śmierć. Trzeba mieć świadomość, że istniała również analogiczna lista białoruska, przecież akta spraw rozstrzelanych polskich cywilów na Białorusi też przesłano do Moskwy do archiwum. Na tej liście powinny znaleźć się nazwiska 3870 osób. Ważne pytanie: czy zachował się ten dokument?
Dlaczego lista białoruska mogła się nie zachować Jest zupełnie oczywiste, że lista ukraińska znaleziona w archiwum SBU stanowiła drugi egzemplarz dokumentu (pozostawiona w archiwum kopia wychodzącego dokumentu). Oryginał wraz z aktami osobowych spraw więziennych został wysłany do Moskwy i najprawdopodobniej był przechowywany w tym samym pomieszczeniu, gdzie znajdowały się pozostałe wymienione w niej akta spraw. Niewykluczone, że pierwszy egzemplarz listy ukraińskiej został zniszczony w 1959 r. razem z teczkami osobowymi i aktami ewidencyjnymi osób rozstrzelanych na podstawie decyzji Politbiura z 5 marca 1940 roku. Ten sam los mógł spotkać i pierwszy egzemplarz listy białoruskiej, on przecież także wpłynął do wydziału ewidencyjno-archiwalnego NKWD razem z innymi aktami i mógł być przechowywany razem z nimi. Pozostaje nadzieja, że w archiwum KGB Białorusi, analogicznie do Ukrainy, pozostał drugi egzemplarz listy białoruskiej z wykazem spraw wysłanych w 1940 r. do Moskwy. Tyle, że w odróżnieniu od archiwów NKWD Ukrainy, które wprawdzie niecałkowicie, ale jednak zostały ewakuowane w 1941 r., archiwa NKWD Białorusi ucierpiały znacznie bardziej. Już 28 czerwca 1941 r. Mińsk został zajęty przez Niemców, a w pierwszym dniu wojny bomby zniszczyły budynek NKWD. Tak, więc szanse, że lista białoruska ocalała wśród dokumentów archiwalnych dzisiejszego KGB Białorusi, są bardzo małe. Tym niemniej taka nadzieja zawsze istnieje. Inna sprawa czy po 1990 r. były podejmowane poważne próby poszukiwania i czy przeprowadzono pełny - arkusz po arkuszu - przegląd zasobów wydziału ewidencyjno-archiwalnego (1 wydziału specjalnego) NKWD Białorusi w Mińsku oraz jego korespondencji z Moskwą? Jak wiadomo, istota propozycji szefa KGB Aleksandra Szelepina w marcu 1959 r. była taka, żeby zniszczyć akta ewidencyjne wszystkich 21 tys. 857 rozstrzelanych Polaków, a do celów informacyjnych zachować protokoły trójki NKWD w składzie: Wsiewołod Mierkułow, Bogdan Kobułow i Leonid Basztakow, którzy skazali jeńców i więźniów na śmierć. Gdyby te protokoły pozostały, nie byłoby potrzeby zajmować się poszukiwaniem listy białoruskiej - w tych protokołach były nazwiska, imiona, numery spraw wszystkich rozstrzelanych Polaków, zarówno wojskowych, jak i cywilów. Dzisiaj i archiwiści FSB, i pracownicy GPW, którzy prowadzili śledztwo, jak jeden mąż twierdzą, że w 1959 r. funkcjonariusze KGB "przesadzili" i spalili również bezcenne protokoły trójki - świadectwa stalinowskiej zbrodni. Ale czy tak było naprawdę? Przecież dotychczas nie zostały udostępnione protokoły (a one były obowiązkowo sporządzane - taki był wymóg) zniszczenia tych spraw. Czy te protokoły zostały udostępnione podczas śledztwa i dołączone do materiałów sprawy nr 159? Historycy nic na ten temat nie wiedzą. Dotychczas nie udowodniono zniszczenia w 1959 r. materiałów ewidencyjnych do spraw rozstrzelanych Polaków (protokołów trójki, protokołów wykonania wyroków trójki), a za taki dowód może służyć tylko pisemny protokół zniszczenia dokumentów, można, więc mieć nadzieję, że te materiały pozostały w archiwum FSB. Jeśli tak, to ich ujawnienie jest kwestią czasu i dobrej woli władz rosyjskich rozwiązania sprawy katyńskiej.
Czy można odtworzyć listę białoruską Jeżeli jednak w archiwum KGB w Moskwie rzeczywiście w 1959 r. zniszczono cały komplet osobowej dokumentacji rozstrzelanych Polaków - jak również akta spraw i materiały ewidencyjne, to rodzi się pytanie, czy możliwe jest odtworzenie listy białoruskiej? Tutaj ważne znaczenie ma stopień zachowania materiałów archiwalnych NKWD w Mińsku i zarządów NKWD tzw. zachodnich obwodów Białorusi. Samo odtworzenie listy białoruskiej, nawet przy nienaruszonym stanie archiwów NKWD Białorusi, to zadanie nadzwyczaj pracochłonne, ale możliwe do wykonania. Przede wszystkim istnieje ważne i stuprocentowe kryterium, na podstawie, którego można określić, kto został rozstrzelany na podstawie decyzji z 5 marca 1940 roku. Akta śledcze i osobowe powinny być po rozstrzelaniu obowiązkowo przechowywane w archiwum NKWD w Moskwie, podczas gdy sprawy innych represjonowanych (i jest to powszechna zasada) były przechowywane w tych zarządach NKWD, gdzie prowadzono śledztwa. A więc ci polscy cywile, którzy zostali aresztowani przez białoruskie NKWD, a czyich spraw nie ma w archiwach KGB Białorusi (oraz w archiwach obwodowych i w mińskim archiwum), to osoby z listy białoruskiej. Całą zbrodniczą operację z 1940 r. charakteryzował jeden fakt: po rozstrzelaniu polskich cywilów, na podstawie decyzji trójki na czele z Mierkułowem - wszystkie akta sprawy, decyzji i protokoły egzekucji zostały wywiezione do Moskwy. Publiczne kłamliwe oświadczenia ZSRS w latach 1943-1944 o Katyniu oraz próby zrzucenia odpowiedzialności na Niemców spowodowały, że dostęp do tych materiałów stał się jeszcze bardziej tajny i poufny. Dokumenty przechowywano w specjalnym odizolowanym pomieszczeniu, miało o nich wiedzę ściśle ograniczone wąskie grono współpracowników. Istotną, więc przesłanką do odtworzenia listy białoruskiej jest brak materiałów śledczych aresztowanego w archiwach KGB Białorusi. Czego więc wtedy szukać, co, z czym porównywać i zestawiać? Przede wszystkim w archiwach KGB przechowywane są dzienniki wszczęcia spraw śledczych. W nich zapisywano nazwisko, imię i imię ojca, datę wszczęcia i numer sprawy. Czyli dokumentów samych spraw w archiwum nie ma, ale informacje o nich pozostały w dziennikach. Jeżeli dzienniki zachowały się w obwodowych zarządach KGB na Białorusi, to trzeba je przestudiować i sporządzić pełny spis aresztowanych polskich cywilów w okresie od września 1939 r. do początku maja 1940 roku. Sprawę ułatwić może fakt zachowania się grzbietów nakazów aresztu (odrywana część nakazu była podczepiana do akt sprawy), na podstawie tych materiałów możliwe jest też sporządzenie listy aresztowanych w wymienionym okresie. Następny krok to wyjaśnienie, czyich spraw z tej pełnej listy aresztowanych brak w archiwach KGB Białorusi. Po tym sprawdzeniu zostaną nazwiska osób, które z dużą dozą prawdopodobieństwa zostały rozstrzelane właśnie na podstawie decyzji Politbiura z 5 marca 1940 roku. Ponadto w ustaleniu losów osób z listy białoruskiej pomoże baza danych represjonowanych cywilów polskich, której sporządzeniem już 20 lat zajmuje się rosyjskie stowarzyszenie Memoriał oraz Fundacja Ośrodka Karta w Warszawie. Na liście białoruskiej powinny znaleźć się osoby, o których losie, mimo kwerendy, dotychczas nie uzyskano żadnych wyraźnych odpowiedzi ani z rosyjskich, ani z białoruskich archiwów. Wiemy też, że rodziny osób z listy białoruskiej zostały deportowane (to był obowiązkowy los rodzin tych wszystkich, którzy byli aresztowani i rozstrzelani na podstawie decyzji z 5 marca 1940 r.). Stopniowe odsiewanie nazwisk aresztowanych, których losy są znane, i miejsca przechowywania ich akt śledczych da w rezultacie możliwość odtworzenia (niechby i z błędami czy lukami) listy białoruskiej. Oczywiście, jest to ogromna praca, a jej sukces, oprócz wielu innych czynników, zależy również od dobrej woli władz Białorusi, otwarcia archiwów KGB, zorganizowania poszukiwań i opracowania wszystkich koniecznych materiałów. Niestety, znając białoruskie realia polityczne, należy uznać, że dziś taka możliwość wygląda bardzo utopijnie.
Czego jeszcze trzeba szukać w archiwum FSB w Moskwie Co przeszkadzało w latach 90 i przeszkadza obecnie w przeprowadzeniu na dużą skalę poszukiwań archiwalnych? Przede wszystkim "feudalne" rozdrobnienie resortów zajmujących się poszukiwaniem akt sprawy katyńskiej i prowadzeniem śledztwa. Przecież prokuratorzy wojskowi nie zajmowali się bezpośrednio (to znaczy osobiście) poszukiwaniami materiałów w archiwach KGB, a później FSB. Oni tylko kierowali tam pisemne zapytania z prośbą o ujawnienie i wysłanie wszystkich dokumentów związanych z egzekucjami polskich cywilów w 1940 roku. A jak pracowali archiwiści bezpieczeństwa państwowego? Przeglądali sprawy i sporządzali kopie tych dokumentów, które według nich dotyczyły sprawy. A co, jeżeli w dokumencie nie było bezpośrednio mowy o Polakach? Przecież tylko człowiek prowadzący śledztwo i znający całokształt już zgromadzonego materiału może określić (czasem na podstawie szeregu cech pośrednich), jakie dokumenty rzucają światło na problem i mogą stanowić źródło informacji dla danej sprawy. Na przykład wysłane do Moskwy do zastępcy szefa NKWD Mierkułowa szyfrotelegramy ze sprawozdaniami z wykonania egzekucji przez zarządy NKWD w Kijowie, Mińsku oraz innych miastach Ukrainy i Białorusi wiosną 1940 r., z suchym i lakonicznym tekstem: "29 kwietnia wykonano [i dalej liczba]", na pierwszy rzut oka o niczym nie mówią - nie ma tu ani słowa o Polakach! A faktycznie to bardzo cenny materiał informacyjny, który pozwala prześledzić nie tylko dynamikę egzekucji według listy ukraińskiej i białoruskiej, lecz także ściśle określić pełny wykaz zarządów NKWD, gdzie te egzekucje były przeprowadzane. W ten sposób możemy postawić hipotezy o miejscu pochówku w celu ewentualnego ich odnalezienia oraz przeprowadzenia ekshumacji. Konieczny jest pełny przegląd wszystkich szyfrotelegramów wychodzących z NKWD ZSRS do terenowych NKWD Ukrainy i Białorusi oraz wchodzących szyfrotelegramów z tychże zarządów NKWD do Moskwy na nazwisko Mierkułowa. Ponadto, niewykluczone, że zlecenia lub imienne zalecenia wykonania decyzji trójki o egzekucjach polskich cywilów na Białorusi i na Ukrainie były wysyłane też za pomocą szyfrotelegramów w imieniu Mierkułowa. Jeżeli tak, to listy Polaków rozstrzelanych w więzieniach Białorusi mogą zostać odtworzone również na podstawie zaleceń przekazanych za pomocą szyfrotelegramów. Oddzielny temat - kaci. Nazwiska tych, którzy rozstrzeliwali jeńców w Katyniu i Smoleńsku, Kalininie i Charkowie, są znane na podstawie odnalezionego w archiwach i opublikowanego rozkazu NKWD z 26 października 1940 r. o ich odznaczeniu nagrodą pieniężną. Niewykluczone, że ci, którzy wystąpili w roli katów, po rozstrzelaniu Polaków w więzieniach Ukrainy i Białorusi też zostali w jakiś sposób wyróżnieni. Jednak do chwili obecnej wszystkie rozkazy NKWD ZSRS (zarówno ściśle tajne, jak i jawne) z 1940 r. zostały dosyć dobrze zbadane i nie natrafiono w nich na żadną wzmiankę o tych ludziach. Niewykluczone, że zostali oni nagrodzeni na podstawie rozporządzeń wydanych przez NKWD Ukrainy i Białorusi. Do tej pory nie wiadomo, czy zorganizowano poszukiwanie tych materiałów w archiwach SBU i KGB Białorusi i uważnie je przestudiowano pod kątem rozporządzeń o odznaczeniu wykonawców egzekucji polskich cywilów. Niestety, obecnie nie mamy dobrych informacji. Sprawa nr 159 o egzekucjach polskich cywilów w 1940 r. została umorzona przez Główną Prokuraturę Wojskową już dawno, a pytania, których jest niemało, pozostają wciąż niewyjaśnione. Prof. Nikita Pietrow Tłum. Ewa Rzeczycka-Surma

Sikorski bierze wszystko Kogo wysyła na placówki minister spraw zagranicznych? Radosław Sikorski jest najdłużej urzędującym ministrem spraw zagranicznych w III RP. Dzięki temu zdążył obsadzić dużą część placówek dyplomatycznych swoimi ludźmi. Ale w wielu z nich nadal urzędują ambasadorowie wysłani jeszcze przez Annę Fotygę. Właśnie kończą się ich kadencje, co oznacza, że minister z Platformy obsadzi wszystkie brakujące w jego “kolekcji” placówki. Nic dziwnego, że gmach w alei Szucha przeżywa kolejny exodus.
Synekury wiceministrów Zgodnie z niepisaną tradycją, szczególnie mocno kultywowaną za rządów Sikorskiego, najatrakcyjniejsze ambasady otrzymują wiceministrowie z MSZ. Nic dziwnego, że w Wiedniu przy ONZ i OBWE reprezentuje nas Przemysław Grudziński (wcześniej zastępca Geremka w MSZ i Onyszkiewicza w MON), w Paryżu przy OECD – Paweł Wojciechowski (kilkutygodniowy minister finansów w rządzie Marcinkiewicza), w Brukseli przy NATO – Jacek Najder, a w Kijowie – Henryk Litwin. Teraz dołączają do nich kolejni zastępcy Sikorskiego. Debiutantem na posadzie ambasadora będzie Jan Borkowski, który od 4 lat “pilnował” resortu z ramienia PSL, podobnie zresztą, jak w rządzie Cimoszewicza, przy ministrze Rosatim (był wówczas posłem PSL z okręgu siedleckiego). Odpowiadał też za kontakty MSZ z Polonią. Teraz wyjeżdża do Holandii, gdzie zastąpi Janusza Stańczyka, który także był wiceministrem – za Geremka, Mellera i Fotygi. Z kolei ambasadorem w Czechach ma zostać Grażyna Bernatowicz, prawdziwa weteranka naszej dyplomacji: od 1971 r. pracowała w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, od 1993 r. w MSZ, gdzie pierwszy raz została wiceministrem za rządów Bartoszewskiego (2000-2002), potem wyjechała na placówkę do Hiszpanii, a po powrocie od razu została zastępczynią Sikorskiego. Hiszpania to zresztą jej pasja naukowa, bo jeszcze w PRL publikowała książki na temat tego kraju – tyle, że pod nazwiskiem Bernatowicz-Bierut (po mężu, dziennikarzu Marku Bierucie, który podobno pochodził z rodziny Bolesława).
Kolejny awans Schnepfa Skoro jesteśmy już przy Hiszpanii, to warto przypomnieć postać obecnego ambasadora w tym kraju, Ryszarda Schnepfa. Również i on przed wyjazdem na placówkę pod koniec 2008 r. był wiceministrem u boku Sikorskiego, wcześniej zaś ambasadorem w kilku krajach Ameryki Południowej (m.in. w Urugwaju, gdzie usilnie walczył z Janem Kobylańskim i jego organizacją USOPAŁ) oraz doradcą ds. międzynarodowych premierów Buzka i Marcinkiewicza. Teraz Schnepfa czeka kolejny awans: ma zastąpić Roberta Kupieckiego (szefa Departamentu Polityki Bezpieczeństwa w MSZ za rządów PiS) na stanowisku ambasadora w Stanach Zjednoczonych. To jedna z najważniejszych placówek w polskiej dyplomacji, trudno się, więc dziwić Sikorskiemu, że chce ją powierzyć swojemu zaufanemu współpracownikowi. Gorzej, że Schnepf to ważna postać lobby żydowskiego: jego ojciec, oficer komunistycznego wywiadu, przez wiele lat stał na czele Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego w PRL, a sam Ryszard w latach 90. był dyrektorem w Fundacji Shalom, kierowanej przez Gołdę Tencer i Szymona Szurmieja. Przypomnijmy, że od dwóch lat konsulem generalnym w Nowym Jorku jest Ewa Junczyk-Ziomecka, była wicedyrektor powstającego Muzeum Historii Żydów Polskich i czołowa filosemitka w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego. Wygląda na to, że przy takich dyplomatach stosunki polsko-amerykańskie zamienią się w stosunki żydowsko-amerykańskie…
Ulubieniec prezydenta Wielce wymowna jest też planowana nominacja ambasadora w Austrii, którym ma zostać Jaromir Sokołowski, minister w Kancelarii Prezydenta i główny doradca Bronisława Komorowskiego w dziedzinie polityki zagranicznej. Sokołowski jest germanistą, a w wieku zaledwie 27 lat został sekretarzem ambasady RP w Berlinie (1998-2003). Gdy Komorowski był marszałkiem Sejmu, uczynił go dyrektorem swojego gabinetu, szybko też stał się przyjacielem domu obecnego prezydenta. Jego wpływy i pozycję zaczęto porównywać do roli Wachowskiego u boku Wałęsy, tym bardziej, że niektórzy współpracownicy marszałka stracili stanowiska w wyniku konfliktu z Sokołowskim. Ale też od dawna mówiło się o ambasadorskich ambicjach ministra, tyle, że raczej w kontekście Berlina. Najwyraźniej jednak Sikorski nie chciał dać aż takiej satysfakcji głowie państwa i Sokołowskiemu pozostał tylko Wiedeń. Zmieni się też ambasador w Wielkiej Brytanii. Barbarę Tuge-Erecińską (byłą wiceminister z czasów Geremka, Bartoszewskiego i Mellera) ma zastąpić Witold Sobków, który przez wiele lat pracował w tej placówce, potem był ambasadorem w Irlandii, a w 2006 r. przez kilka miesięcy był nawet wiceministrem, ale szybko stracił tę funkcję – podobno wskutek konfliktu z Anną Fotygą. Za rządów Sikorskiego Sobków był dyrektorem politycznym w MSZ, a dwa miesiące po katastrofie smoleńskiej został stałym przedstawicielem Polski przy ONZ w Nowym Jorku.
Profesor i pułkownikowa Inny bliski współpracownik ministra, były szef jego gabinetu politycznego, socjolog, prof. Bronisław Misztal, obejmie placówkę w Portugalii (w miejsce Katarzyny Skórzyńskiej, żony znanego publicysty Jana Skórzyńskiego). Na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski tak zachwalał kandydaturę Misztala: “Jego gwiazda zabłysła na firmamencie światowej dyplomacji na stanowisku dyrektora wykonawczego Wspólnoty Demokracji. Jest to organizacja, która swoje korzenie ma w Sejmie RP. W 2000 r. podczas wielkiej międzynarodowej konferencji założono Wspólnotę Demokracji, która ustanowiła stały sekretariat w Warszawie. Profesor Misztal został jego dyrektorem. Wspólnota ma za zadanie mobilizować społeczność międzynarodową w ONZ, zarówno w Nowym Jorku, jak i w Genewie, a także koordynować stanowiska państw demokratycznych w tych ciałach na rzecz ideałów demokratycznych. Jego zadanie stało się tym pilniejsze, że od czasu arabskiej wiosny włączył się bardzo aktywnie w działania społeczności międzynarodowej. Doceniono jego wysiłki na rzecz doprowadzenia do przemian w Birmie. Wielokrotnie rozmawiał z przywódczynią opozycji birmańskiej”. Warto dodać, że owa Wspólnota Demokracji to pomysł Bronisława Geremka i Madeleine Albright. Z kolei ambasadorem w Tunezji ma zostać Anna Raduchowska-Brochwicz, która w dyplomacji pracuje od 19 lat, zaś jej ostatnia funkcja to pełnomocnik ministra Sikorskiego ds. Unii dla Śródziemnomorza. Nie należy też lekceważyć faktu, iż jest ona żoną Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza, ważnego funkcjonariusza UOP z lat 90, później wiceministra spraw wewnętrznych w rządzie Buzka, obecnie prawnika, o którym zrobiło się głośno podczas kampanii prezydenckiej w 2005 r., gdy pośredniczył w sprowadzeniu Anny Jaruckiej przed komisję “orlenowską”, a także 2 lata później, kiedy został pełnomocnikiem odwołanego ministra Janusza Kaczmarka. Pułkownik Brochwicz należał do założycieli PO w Warszawie, później zasiadał w Radzie Programowej tej partii, którą kierował Andrzej Olechowski.
Wystarczy być z resortu… Większość pozostałych placówek, które obsadza właśnie minister Sikorski, przypadnie ministerialnym urzędnikom różnego szczebla. Do Japonii pojedzie Cyryl Kozaczewski (dyrektor Departamentu Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa w MSZ), do Chile – Aleksandra Piątkowska (dyrektor Departamentu Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej w MSZ), do Izraela – Jacek Chodorowicz (były ambasador w Syrii), do Kolumbii – Maciej Ziętara. Ten ostatni podczas prezentacji w Sejmie deklarował, że chce “aktywizować Polonię kolumbijską i kontynuować bardzo dobrą współpracę ze społecznością żydowską, która w dużej mierze wywodzi się z Polski”. Wśród nowych ambasadorów są ludzie, którzy na danym kraju naprawdę się znają, jak Marek Jeziorski, współautor jedynego słownika polsko-albańskiego i albańsko-polskiego, wysyłany właśnie do Tirany. Ale są i tacy, dla których najwyraźniej nie znalazło się nic lepszego. Dobrym przykładem jest tu Marek Ziółkowski, były konsul i radca w Mińsku oraz ambasador w Kijowie (2001-2005), a zatem znawca polityki wschodniej, który ma teraz zostać ambasadorem w… Kenii. Na absurdalność tej nominacji wskazywał poseł Witold Waszczykowski, na co wiceminister Grażyna Bernatowicz odparła, iż “czasami po prostu trzeba zmienić obszar zainteresowań, dlatego że człowiek się czuje w pewnym zakresie albo nie powiem nadmiernie kompetentny acz w jakiś tam sposób wypalony”.
Militaryzacja dyplomacji Z kolei poseł Krzysztof Szczerski (również z PiS) zauważył niedawno inną niepokojącą tendencję w polityce personalnej ministra Sikorskiego: “rosnącą militaryzację polskiej dyplomacji”. Był to komentarz do faktu, iż w ciągu zaledwie miesiąca (od połowy lutego do połowy marca) Komisja Spraw Zagranicznych zatwierdziła aż trzech wysokiej rangi wojskowych na stanowiska ambasadorów. Do Afganistanu wyjeżdża płk Piotr Łukasiewicz, były attaché obrony w Islamabadzie i Kabulu, później pełnomocnik ministra Klicha ds. Afganistanu. Z kolei do Iraku MSZ wysyła gen. Lecha Stefaniaka, o którym wiceminister Bogusław Winid powiedział posłom, że “kształcił się na Wschodzie, Zachodzie oraz Południu”. Nie miał jednak odwagi powiedzieć wprost, że kandydat na ambasadora jest absolwentem Akademii Wojsk Pancernych ZSRR w Moskwie (którą ukończył w 1985 r.) i Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej (w 1996 r.). Stopnie generała brygady i dywizji otrzymał od prezydenta Kwaśniewskiego i to za jego kadencji zajmował ważne stanowiska w Sztabie Generalnym WP. Pod rządami PiS przeszedł do rezerwy, ale – jak widać – nadal jest potrzebny.Trzecim wojskowym jest gen. Stefan Czmur, który będzie ambasadorem w Norwegii. To również były pracownik Sztabu Generalnego, a wcześniej, w latach 80 i 90, pracownik Akademii Obrony Narodowej. Był zastępcą przedstawiciela wojskowego Polski w NATO, a po powrocie do kraju został cywilnym pracownikiem Departamentu Polityki Bezpieczeństwa w MSZ. Warto zauważyć, że już w ubiegłym roku ambasadorami zostało aż trzech wysokich oficerów: w Indonezji – gen. Grzegorz Wiśniewski, w Korei Północnej – gen. Edward Pietrzyk, a w Wietnamie – gen. Roman Iwaszkiewicz. Dwaj ostatni to absolwenci moskiewskich uczelni, zaś cała trójka – podobnie jak Czmur i Stefaniak – zawdzięcza generalskie szlify prezydentowi Kwaśniewskiemu. Minister Sikorski powoli, ale konsekwentnie tworzy, więc korpus dyplomatyczny, biorąc przykład z gen. Jaruzelskiego, który także hurtowo wysyłał na placówki emerytowanych generałów. Paweł Siergiejczyk

ŻYWOT JASIA Dostałem kilka maili z pytaniami, dlaczego na blogu nie publikuję wszystkiego, co publikuję gdzie indziej – ze wskazaniem przykładu Krzyśka Rybińskiego, który swoich czytelników uprzedza nawet zawczasu, co gdzie napisze. Jako że ja się z Krzyśkiem w większości spraw zgadzam – oczywiście z wyjątkiem OFE – pomyślałem, że to dobry pomysł. Na początek nieco rozbudowana nieco wersja krótkiego felietonu z Rzepy o życiu Jasia. Urodził się Jaś wpaństwowym szpitalu, (co prawda z formalno-prawnego punktu widzenia szpital jest powiatowy, ale o tym zadecydowało „państwo” – więc ujednolićmy terminologię). Mama Jasia dostała od państwa znieczulenie, (choć czasami może nie dostać – o tym, czy dostanie, czy nie – też decyduje państwo). Poród odebrała położna – pracownica państwowa. Jasia zarejestrowali w urzędzie państwowym i nadali mu państwowy numer PESEL. Od tej pory, jak Jaś miał szczęście nie chorować i mieć bogatego tatusia (albo mamusię – to ewentualność dla feministek) mógł mieć przez 5 lat życia kontakt z państwem ograniczony. Z wyjątkiem oczywiście obowiązkowych szczepień i bilansów, których zrobienie Jasiowi nakazało jego rodzicom państwo. Ale niewielu jest Jasiów, którzy mają tak ograniczony kontakt z państwem w dzieciństwie. W większości przypadków i tatusiowie i mamusie muszą iść do pracy, bo państwo zabiera jednemu z nich tyle pieniążków, że drugie też musi pracować, żaby zarobić mniej więcej tyle, ile państwo zabrało drugiemu. Więc Jasio trafia do państwowego żłobka i przedszkola – bo dziadkowie wciąż jeszcze pracują na emerytury, które otrzymują od państwa. Dzięki takiej wczesnej „socjalizacji” Jaś częściej choruje, więc trafia pod opiekę państwowej służby zdrowia, gdzie leczą go lekarze wykształceni i zatrudnieni przez państwo, przy pomocy lekarstw dopuszczonych do użycia przez państwo i sprzętu medycznego będącego własnością państwa. Jakby rodzicom Jasia przyszło do głowy dać mu jakieś lekarstwo dostępne za granicą – to niestety nie mogą tego legalnie zrobić – zabroniło państwo. Potem Jaś idzie do szkoły. Musi iść – tak nakazało państwo. W wieku takim, jak ustaliło. Będą go uczyć w państwowej szkole, przez państwo zatrudnieni nauczyciele. Jeśli rodzicom po zapłaceniu podatków zostanie troszkę pieniążków, to oczywiście mogą posłać Jasia do szkoły prywatnej, ale i tak będzie przerabiał w szkole program państwowy i nawet czytał lektury nakazane przez państwo. Bo państwo wprowadziło programy nauczania, które trzeba przerobić nawet w prywatnych szkołach. Jak Jaś skończy 18 lat to będzie musiał kupić sobie od państwa dowód osobisty, w którym państwo napisze jak się nazywa, kiedy się urodził, jakie są imiona jego rodziców, gdzie mieszka, jaki ma kolor oczu, ile ma centymetrów wzrostu i kto mu go wydał? I będzie mógł pójść zagłosować na listę posłów, którzy potem głosują za tym, co Jaś może, a czego mu niewolno. Jak już się Jaś wyedukuje, to zacznie pracować? Ma duże szanse zostać zatrudnionym przez państwo. Może być lekarzem, albo nauczycielem, albo urzędnikiem. Czasami zostanie przedsiębiorcą – jak go państwo wpisze do stosownej państwowej ewidencji jak pozdaje różne przewidziane przez państwo egzaminy. Wtedy dostanie od państwa drugi numer – NIP. Żeby łatwiej było państwu ściągać od niego podatki. O tym, czym się może zajmować, a czym nie może, albo, na co potrzebuje zezwolenie od państwa – zadecyduje państwo. I będzie musiał w banku, który posiada otrzymane od państwa pozwolenie na prowadzenie działalności, założyć sobie rachunek. Jak się będzie chciał procesować z sąsiadem, to tylko przy pomocy adwokata, którego będzie mógł wybrać z listy zatwierdzonej przez państwo? Jak się będzie chciał procesować nie z sąsiadem tylko z państwem – to tak samo. Jak Jasiowi po zapłaceniu państwu podatków troszkę zostanie (dzięki doradcy podatkowemu wybranemu z listy sporządzonej przez państwo) i będzie chciał zbudować sobie dom, na działce, którą sobie kupi (dzięki pośrednikowi posiadającemu licencję wprowadzoną przez państwo) będzie musiał dostać na to od państwa pozwolenie. Nie będzie mógł zbudować domu byle gdzie i byle jak – tylko na działce, która zostanie przez państwo uznana za budowlaną. Bo o tym, czy na swojej własnej działce Jaś może budować, czy musi siać – decyduje państwo. Jakby Jaś chciał wyciąć rosnące na niej drzewo – to też musi dostać zezwolenie od państwa. Państwo też zadecyduje, czy dom Jasia ma mieć dach płaski, czy musi mieć spadzisty, jaki ma być maksymalny kąt jego nachylenia i jak może wyglądać jego elewacja. Jak Jaś będzie w nim przebywał „z zamiarem stałego pobytu”, to będzie musiał poprosić państwo, żeby go w nim „zameldowało”. Za co będzie musiał państwu zapłacić w związku z koniecznością wymiany dowodu osobistego. Za własną działkę i dom też będzie musiał państwu płacić – podatek od nieruchomości. Jakby nie płacił, państwo będzie mogło mu działkę z domem zabrać i zlicytować. Jaś będzie mógł na swojej działce posadzić winogrona i je zjeść. Ale przerobić ich na wino i wymienić z sąsiadem na upieczony przez niego chleb nie będzie mógł bez zgody państwa. Bo państwo decyduje o możliwości korzystania z naturalnego procesu fermentacji. Jakby Jaś chciał pójść na ryby będzie musiał mieć kartę wędkarską. Jak będzie chciał upolować zająca będzie musiał zostać myśliwym i zapisać się do związku? Tak zdecydowało państwo. Na starość Jaś pójdzie na emeryturę, którą dostanie od państwa, w zamian za składkę, którą płacił państwu, jak pracował. A jak już w końcu umrze, to dzieci zapłacą państwu podatek. Co prawda nie zapłacą już podatku od wdów i sierot nazywanego przez lata podatkiem spadkowym, bo z tego zostali zwolnieni za czasów, gdy Ministrem Finansów była Zyta Gilowska, ale zapłacą VAT od trumny. Jak zamówią trumnę razem z „posługą” to zapłacą 8%. Ale jakby chcieli kupić trumnę samą u innego producenta– to zapłacą 23% podatku VAT – tak mądrze zdecydowało państwo.Ale dostaną od państwa zasiłek pogrzebowy. On co prawda nie starczy na pokrycie kosztów pogrzebu (z VAT-em), ale przecież państwo ma tyle wydatków, że nie może mu starczyć na wszystko. Więc musi jeszcze pobrać podatek dochodowy od zakładu pogrzebowego – żeby mieć na pensję dla położnej, która przyjmie na świat wnuczka Jasia. Gwiazdowski

Polityka wymierania narodu Niedawno odbył się II kongres demograficzny, na którym Rządowa Rada Ludnościowa przedstawiła dokument pt. „Założenia polityki ludnościowej Polski, 2012”. Na 355 stronach znajdujemy wnikliwą diagnozę procesu wymierania narodu polskiego, bo jak inaczej nazwać obniżenie się liczby ludności o ponad 2 mln do 2035 r. i potem o kolejne 4 mln – do 2050 r. Rada Ludnościowa zaleca wiele pilnych działań, które będą temu przeciwdziałały. Niestety, profesorowie zasiadający w Radzie przygotowywali ten dokument w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości, dlatego wiele bardzo ważnych postulatów zawartych w tym dokumencie pozostanie pustymi zapisami. W założeniach ponad 20-krotnie, jako źródło finansowania polityki ludnościowej wskazano budżet państwa, a tymczasem wchodzimy w okres poważnych oszczędności w budżecie, więc zamiast nowych wydatków będą raczej cięcia istniejących. To mi przypomina sytuację, gdy grupa uczonych stoi nad brzegiem pięknego niegdyś jeziora i debatuje nad jego rewitalizacją, a tuż obok pobliska fabryka przez rurę wpuszcza do jeziora toksyczne odpady przemysłowe. Dopóki nie zatrzyma się ścieków, debata nad rewitalizacją nie ma sensu. Skąd się biorą owe „ścieki przemysłowe"? Dlaczego najbliższe lata będą złe dla polityki ludnościowej Polski, przynosząc dalsze obniżenie wskaźnika urodzeń i dalsze odkładanie w czasie (lub rezygnacji) decyzji o małżeństwie? Z kilku powodów, po części niezależnych od nas, a po części w wyniku świadomej polityki rządu i partii politycznych. Do czynników niezależnych można zaliczyć nadchodzący okres spowolnienia gospodarczego lub nawet recesji. Wiele osób straci pracę, a obniżenie bezpieczeństwa finansowego rodziny raczej nie sprzyja decyzjom o jej powiększeniu. Są też czynniki po części niezależne: wzrosły koszty związane z utrzymaniem mieszkania, podobnie marże kredytowe, które raczej pozostaną wysokie przez wiele lat. Mocno wzrosły też opłaty za prąd, gaz, wodę i wywóz nieczystości, a niedawne uchwalenie przez parlament ustawy śmieciowej spowoduje, że opłaty jeszcze bardziej wzrosną na skutek wyeliminowania konkurencji. Swoje dołoży także unijna polityka ochrony klimatu, która będzie skutkowała dalszym wzrostem cen energii elektrycznej. Według analiz rządowych może pojawić się zjawisko ubóstwa energetycznego na dużą skalę, czyli wielu gospodarstw domowych nie będzie stać na zapłacenie rachunków za prąd i gaz. Niestety, te fakty mogą nie być znane profesorom zajmującym się zawodowo zdrowiem, demografią i migracjami, więc w przyszłości należy tworzyć rządowe ciała eksperckie w sposób bardziej interdyscyplinarny. Niestety, również obecne i planowane działania rządu utrudnią realizację mądrej polityki ludnościowej. Na przykład podwyżki podatków obniżają siłę nabywczą polskich rodzin i zniechęcają do rodzenia dzieci. Ponieważ minister finansów przekazuje samorządom coraz więcej zadań, ale bez pieniędzy, te tną wydatki, w tym wydatki na dofinansowanie prywatnych przedszkoli. Jeżeli nie zatrzyma się tego procederu, to dostępność przedszkoli drastycznie spadnie, co jeszcze bardziej zniechęci rodziny do posiadania dzieci. W innym obszarze edukacji – szkolnictwie wyższym – też funkcjonuje patologia, polegająca na tym, że środki płyną na uczelnie publiczne, niezależnie od tego, czy kształcą dobrze, czy źle. W efekcie uczelnie opuszczają tysiące absolwentów nieprzygotowanych do rozpoczęcia kariery zawodowej, wielu zasila szeregi bezrobotnych albo wykonuje proste prace za marne pieniądze, znacznie poniżej swoich oczekiwań wynikających z posiadania tytułu magistra. Takie osoby nieprędko założą rodziny, więc olbrzymie pieniądze publiczne, które idą na tzw. darmowe kształcenie, są po prostu zmarnowane. Zanim zaproponuje się nowe działania, które kosztują kolejne miliardy złotych, trzeba wyeliminować obecne patologie. W dokumencie mówi się też o promocji wzorca rodziny wśród młodych ludzi, o edukowaniu, jak ważne jest posiadanie dzieci, jak ważne są wielopokoleniowe więzi rodzinne. A tymczasem w masowych mediach promuje się wzorzec korzystającego z życia singla, wspiera się partie polityczne, które popularność budują na wyszydzaniu rodziny, jako wartości. A państwo coraz bardziej wtrąca się w życie rodziny, czego klinicznym przykładem było zatrzymanie i akt oskarżenia wobec matki, która dała klapsa rozwydrzonemu dziecku, drącemu się na cały sklep, bo nie dostało lodów. W Polsce mamy tradycję pisania długich dokumentów strategicznych, które potem zalegają na półkach i nie mają większego praktycznego znaczenia. Mam nieodparte wrażenie, że właśnie przybył nam kolejny. Wielka szkoda. Autor jest profesorem i rektorem Uczelni Vistula w Warszawie Krzysztof Rybiński

Czy Jarosław Gowin założy własną partię? „Telewizja Trwam ma większe prawo do otrzymania tej koncesji niż stacja, która nadaje soft porno” – stwierdził minister sprawiedliwości Jarosław Gowin na spotkaniu ze studentami w Toruniu w ubiegły czwartek. Gowin (4 grudnia skończył 50 lat), chociaż stara się robić wrażenie lojalnego członka Platformy Obywatelskiej, wyrasta na nowego lidera konserwatywnej prawicy. Jako minister sprawiedliwości, dzięki akcji likwidowania barier w dostępie do kilkuset zawodów, w tym prawniczych, odniósł medialny sukces? Jego nominacja i sytuacja polityczna przypomina poniekąd tę z czerwca 2000 roku, gdy śp. Lech Kaczyński (wówczas kończący 51 lat) został ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka. Dla rządzącej wówczas Akcji Wyborczej „Solidarność” nominacja Kaczyńskiego skończyła się stworzeniem polityka, który wykorzystując osobistą popularność, zdobytą po nominacji, doprowadził do zniszczenia tego ugrupowania. Czy podobnie stanie się w wypadku Jarosława Gowina? Czołowy ideolog „salonu” Jacek Żakowski już narzeka w Radiu Tok FM, że rosnąca popularność Gowina, konserwatysty lansującego hasła IV RP, to jego „czarny sen”.

Premier z Krakowa Na razie Gowin stara się na każdym kroku zaświadczać o swojej lojalności wobec Donalda Tuska i braku większych ambicji politycznych. Dociskany przez dziennikarzy, czy będzie kandydował w wyborach na szefa Platformy, zastrzegł, że to funkcja dla człowieka centrum, a przecież on jest prawoskrzydłowy. Chociaż Tusk zapowiedział, że nie będzie starał się o ponowny wybór, to Gowin dobrze rozumie, iż kolejny szef PO musi zostać namaszczony przez Tuska albo od razu stanąć z nim do otwartej wojny.

– On jest teraz numerem dwa w Platformie – komentuje Artur Balazs, były polityk Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Balazs, chociaż nie piastuje żadnego stanowiska od ponad dekady, jest szarą eminencją naszej sceny politycznej i wie, „co w trawie piszczy”. Rosnącą pozycją Gowina zaniepokoiła się „Gazeta Wyborcza”. „Pozycja Gowina rośnie. (…) Stanowisko ministra sprawiedliwości może być wielką szansą. Już Lech Kaczyński i Zbigniew Ziobro wykazali, że to dogodne miejsce do autokreacji. A w samej Platformie po zepchnięciu Schetyny na drugi plan powstała przestrzeń na drugą ważną figurę” – alarmował Paweł Wroński w ubiegłym w tygodniu. W swoim tekście Wroński przypomniał opublikowaną niedawno przez portal WikiLeaks depeszę, z której wynikało, że w 2007 roku Gowin nie wierzył w zwycięstwo Tuska. Miał spodziewać się po wyborach zmian w Platformie, które przeprowadzą wspólnie Jan Rokita i Kazimierz Marcinkiewicz. Wspomnienie tej depeszy było, według „GW”, jedną z przyczyn, dla których Tusk wziął Gowina do rządu. „Wolał go mieć przy sobie, a nie za plecami” – podsumowuje Wroński, który wprost nazywa Gowina następcą Rokity w PO.

Prawicowy mastodont Przeciętnemu obserwatorowi naszej sceny politycznej trudno coś powiedzieć o Gowinie – poza tym, że mówi o sobie, iż jest konserwatywnym liberałem. „Jestem prawicowym mastodontem, zatrzymałem się na etapie Thatcher i Ronalda Reagana. Reprezentuję typ prawicy republikańskiej: wolnorynkowej, a równocześnie umiarkowanej w sprawach światopoglądowych, ale broniącej takich wartości jak naród, małżeństwo rozumiane, jako związek mężczyzny i kobiety, obecność religii w życiu publicznym przy równoczesnym rozdziale państwa od Kościoła” – zwierzył się w jednym z wywiadów Gowin. Ale twarz spokojnego intelektualisty (z wykształcenia jest historykiem filozofii) to tylko jedno z jego oblicz. „Graliśmy uczciwie. Ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem, wygrał lepszy” – ten cytat z kultowego polskiego filmu „Wielki Szu” należy do ulubionych powiedzeń Gowina.

Wilk syty i „Manchester City” Druga twarz, wytrawnego politycznego gracza, jest nieznana. Bo Gowin karierę w polityce rozpoczął późno. W latach 90. był katolickim dziennikarzem zajmującym się pontyfikatem Jana Pawła II (m.in., jako redaktor naczelny katolickiego miesięcznika „Znak” w latach 1994-2005). W polityce znalazł się w 2005 roku, gdy został senatorem Platformy Obywatelskiej. Mało, kto pamięta, że było to wówczas ugrupowanie, z którym Polacy wiązali wielkie nadzieje na zmiany. Różnice pomiędzy PiS a PO w głoszonych programach były kosmetyczne, a obaj liderzy partii (Kaczyński i Tusk) licytowali się, kto bardziej radykalnie zaneguje dorobek III RP. O przynależności do którejś z tych dwu partii nie decydowały, więc poglądy polityczne, ale towarzyskie układy i powiązania. Dla chcących wejść do polityki wybór między PiS a PO był związany z osobistymi kontaktami i oceną szans na karierę, a nie wyrazem poglądów politycznych. A Gowin jest pragmatykiem. Gdy na początku listopada ubiegłego roku Tusk postanowił – w imię dobrych kontaktów z Ruchem Palikota – poprzeć na stanowisko wicemarszałka Sejmu skrajną lewaczkę Wandę Nowicką (znaną m.in. z lobbowania na rzecz aborcji za pieniądze firm, które na tym zarabiają), Gowin demonstracyjnie nie pojawił się na powtórnym głosowaniu (w pierwszym Nowicka przepadła). – Był „wilk syty” i „Manchester City” – ocenia jeden z posłów PO. Gowin zachował twarz, wyrażając swój sprzeciw, ale nie naraził się Tuskowi.

Niespotykanie spokojny gracz Myliłby się ten, kto uznałby, że Gowin osiągnął już szczyt swoich politycznych ambicji. W trakcie poprzedniej kadencji pozycjonował się w roli „miękkiego” krytyka Tuska. Miał premierowi za złe, że pominął go w ministerialnych nominacjach roku 2007 roku, i dawał temu wyraz. W 2009 roku, po wybuchu afery hazardowej, pozwalał sobie na otwarte kpiny z Tuska. – Dlaczego afera hazardowa wybuchła akurat w kierownictwie Platformy? Bo kiedy na początku kadencji premier puścił nam film CBA z Beatą Sawicką w roli głównej, prezydium siedziało plecami do ekranu – kpił Gowin na posiedzeniu klubu parlamentarnego. Jego działania w latach 2007-2011 były tak prowadzone, że w każdym momencie mógł przejść do otwartej krytyki Platformy i odejść do PiS, gdzie zostałby przyjęty z otwartymi ramionami. Według polityków PO, nominacja Gowina miała zamknąć mu usta i wprowadzić go w wir politycznych zawirowań, z którymi sobie nie poradzi, co zakończy wzrost jego notowań. Tuż po nominacji politycy bliscy Tuskowi sugerowali dziennikarzom, że Gowin, człowiek bez prawniczego wykształcenia, krótko mówiąc dyletant i „maniak” wolnego rynku, zacznie walczyć z korporacjami prawniczymi. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Wpływowe lobby prawników rozpoczęło glanowanie świeżo nominowanego ministra. Ten zaś – jak twierdzą moi rozmówcy – spokojnie przeszedł się po doświadczonych politykach, od Romana Giertycha poczynając, przez Jana Rokitę, a na Radku Sikorskim kończąc, wszędzie pytając o radę, jak ma postępować w pierwszych tygodniach i miesiącach bycia ministrem. Jedna z rad, którą otrzymał, okazała się szczególnie cenna: przede wszystkim nie powinien pozwalać sobie na zbyt swobodne rozmowy z dziennikarzami, którzy będą polować na jego słowne wpadki – takie, który dowodziłyby, że jest niekompetentny, bo nie rozumie prawa (np. gdyby pomylił apelację z kasacją). Tuż po tym ktoś wypuścił plotkę do tabloidów, że Tusk zakazał Gowinowi wypowiadania się publicznie, aby nie obnażył swojej niekompetencji prawniczej. Gowin jednak nie zareagował, tylko spokojnie wdrażał się w pracę resortu.

Skazany na sukces Lech Kaczyński, jako minister sprawiedliwości zdobył popularność, prezentując się, jako szeryf pilnujący bezpieczeństwa Polaków, bezlitośnie ścigający przestępców. Nie miało to wiele wspólnego z prawdą, ale Kaczyński ostrymi wypowiedziami i pokazowymi działaniami zbudował wokół siebie legendę „ostatniego sprawiedliwego”, która pozwoliła mu zostać najpierw prezydentem Warszawy, a potem Polski. Dość przypomnieć, że to Kaczyński, jako minister żądał od prokuratorów, aby praktycznie w każdej sprawie występowali o tymczasowy areszt. Uczyniło to z Polski miejsce, w którym około 90 proc. podejrzanych trafia do aresztu, który de facto stał się środkiem represji i „przechowalnią podejrzanych”, zamiast być ostateczną formą zapobiegawczą gwarantującą uczciwy proces. Podobną taktykę na tym stanowisku przyjął Zbigniew Ziobro, który u Kaczyńskiego był wiceministrem. Było mu jednak trudniej, bo na rosnącą popularność Ziobry krzywo patrzył Jarosław Kaczyński, upatrując – jak się okazało, słusznie – w młodym ministrze rywala w walce o przywództwo na prawicy. Gowin zaś prezentuje się, jako szeryf broniący portfeli Polaków – polityk, który uwolni kastowy system polskich zawodów (przypominający średniowieczne cechy), dzięki czemu młodzi ludzie nie tylko będą mieli większą szansę na zdobycie i wykonywanie pracy, ale także spadną ceny świadczonych usług. W Polsce mamy 380 regulowanych zawodów, wśród których są nawet takie jak przewodnik turystyczny czy pośrednik handlu nieruchomościami. Podejmując walkę o liberalizację dostępu do nich, Gowin skazany jest na sukces, niezależnie od jej wyniku. Jeżeli uda mu się przeforsować zmiany, to wygrana będzie oczywista, a gdy lobby korporacji okaże się silniejsze, to głośna porażka uczyni z niego męczennika. Tak się stało w lipcu 2001 roku, gdy Jerzy Buzek odwoływał Lecha Kaczyńskiego z funkcji ministra sprawiedliwości. Nie przypuszczał, że w ten sposób ugruntuje jego legendę. Oto „ostatni sprawiedliwy” musiał odejść, bo zbyt twardo walczył z korupcją.

Nowe rozdanie Potencjał Gowina Tusk dostrzegł już w trakcie kampanii wyborczej. Gowin, mimo że jest jednym z najbardziej rozpoznawanych polityków Platformy, nie był promowany w ogólnopolskiej kampanii. Oficjalnie, dlatego, że jest zbyt kontrowersyjny. Faktycznie zaś, dlatego, że mając wyraźne konserwatywne poglądy, jest jednocześnie postrzegany, jako polityk umiarkowany. Pojawianie się Gowina w towarzystwie Tuska czy Sikorskiego zwiększyłoby jego niemałą siłę. Tuska najbardziej zaniepokoiły wyniki badań, z których wynika, że Gowin jest najbardziej popularnym politykiem Platformy wśród wyborców… PiS i PSL. To pokazuje potencjał nie tylko tworzenia koalicji, ale także nowych partii politycznych. Tusk ma, bowiem świadomość, że Platformie bardziej grozi obecnie los AW„S” (rozpad i unicestwienie) niż meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, która rządziła krajem ponad siedem dekad. To właśnie Gowin może stać się dla Tuska grabarzem partii, tak jak Lech Kaczyński pochował AW„S”, wykorzystując osobistą popularność do założenia własnej partii. Tusk dostrzegł zagrożenie, ale jego plan powstrzymania rosnącego w siłę rywala nie wypalił. Teraz inicjatywa należy do Gowina. Jan Pinski

MAK wyciąga aparat sferyczny MAK wykonał fotografie sferyczne miejsca katastrofy ATR-72, do której doszło w poniedziałek w pobliżu Tiumeni na Syberii Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, który badał katastrofę polskiego Tu-154M, dokumentując miejsce zdarzenia, nie wykonywał fotografii sferycznych. "Nasz Dziennik" dokładnie opisywał, jak polscy biegli wykorzystywali tę technikę w Smoleńsku. Tylko, że było to we wrześniu 2011 r., czyli prawie półtora roku po katastrofie. Poza tym fotografowano wrak na placu przy lotnisku. Nie szczątki w oryginalnym ułożeniu po rozbiciu się samolotu. Jak wiadomo, nie tylko przeniesiono je pospiesznie, ale także bezmyślnie pocięto, żeby ułatwić transport. Fotografia sferyczna polega na tym, że aparat, obracając się o 360 st., skanuje przestrzeń dookoła siebie, jednocześnie zapisuje obraz obejmujący 180 st. w pionie, czyli razem pełną sferę, skąd pochodzi nazwa tej techniki. Zdjęciom towarzyszy pomiar odległości. Po powtórzeniu procedury z kilku miejsc komputer może wykonać plastyczny model wszystkich przedmiotów leżących na placu i niejako przenieść wrak do swojej pamięci. Policja na całym świecie używa fotografii sferycznej do badania katastrof komunikacyjnych, a także, jako narzędzia wspomagającego dochodzenie w sprawach, w których istotne znaczenie ma rozmieszczenie śladów.
Priorytet ATR Samolot linii UTair lecący do Surgutu rozbił się zaraz po starcie. Sprawę Międzypaństwowy Komitet Lotniczy traktuje priorytetowo. Użyto, więc będącej w dyspozycji resortu spraw wewnętrznych aparatury kilka dni po wypadku, zanim cokolwiek się zmieni w ułożeniu szczątków. Do Tiumeni przyleciał już akredytowany Francji. To przedstawiciel BEA (Bureau d´Enquůtes et d´Analyses pour la sécurité de l´aviation civile) - cieszącego się wysoką renomą francuskiego odpowiednika PKBWL. Są z nim francuscy i włoscy pracownicy koncernu Aerospatiale Alenia, producenta ATR. W rosyjskich mediach pojawiają się już pierwsze relacje pasażerów, którzy przeżyli katastrofę. Anastazja Awierczenko odzyskała przytomność w środę. Wspomina, że przed odlotem chciała koniecznie zmienić miejsce, gdyż na zarezerwowanym było jej za ciasno. Stewardesa się nie zgodziła. Prawdopodobnie dzięki temu kobieta przeżyła, bo znalazła się w środkowej części maszyny - jedynej, z której pasażerowie ocaleli. Nie pamięta momentu upadku samolotu. Już na ziemi na chwilę odzyskała przytomność. Pamięta "szum i trzask". Jej kolega Aleksandr Akińszyn zapamiętał początek wypadku: - Najpierw wszystko przebiegało normalnie. Potem raptem cały kadłub zaczął silnie drżeć i wibrować. Zaczął się okropny szum, że aż zatkało mi uszy. Potem jakby gdzieś się wywrócił i maszyna zaczęła się strasznie kręcić. Huk, łoskot, dzwonienie. Chyba potem straciłem pamięć - relacjonuje. Pamięta jeszcze, że w pewnym momencie zobaczył przed oczami "ogromny silnik". Akińszyn był po upadku samolotu przytomny. Sam zadzwonił do bliskich i wyszedł z wraku, dopiero potem stracił przytomność. Wśród ekspertów wciąż dominuje wersja przyczyn związanych z oblodzeniem skrzydeł. Nie wiadomo jednak, dlaczego kapitan samolotu zrezygnował z oblania maszyny przeciwoblodzeniowym płynem Arktyka. - Trzeba starać się dokopać do przyczyn, dlaczego tak się stało. Czy to z niedouczenia pilotów, czy linie lotnicze prowadzą taką politykę - mówi "Izwiestii" Mirosław Bojczuk ze związku zawodowego personelu latającego. Usługa odladzania jest dodatkowo płatna (ok. 3 tys. zł) i trochę trwa. "Moskowskij Komsomolec" dotarł do jeszcze bardziej niepokojących faktów na temat praktyk w rosyjskich portach lotniczych. Informator gazety pracujący w służbie kontroli lotów mówi, że specjalny samochód z płynem Arktyka podjechał do ATR, ale odladzania nie przeprowadzono, tylko napisano odpowiedni kwit. Tak się podobno często zdarza. Operator potem płaci za niewykonaną usługę, a robotnicy z lotniska sprzedają ciecz kierowcom, jako płyn do spryskiwaczy. Jest tego 400-600 litrów. Zarobkiem dzielą się z załogą. Lecący do Surgutu ATR był feralnego dnia jedynym, którego nie polano cieczą. Piotr Falkowski

Odsłaniają się kulisy

* ”Krew na rękach” Millera a „naćpana hołota” *Zjednoczenia nie będzie!

* Fiasko szantażu wobec Episkopatu * Kto kopnie w spróchniały pieniek?

(„Najwyższy Czas”, 4 kwietnia 2012) Czyżby gwiazdeczka Palikota ledwo zabłysła, a już przygasała?... Czy to już plajta zleconego Ruchowi Palikota zadania: zjednoczenia lewicy pod kierownictwem lobby żydowskiego?... Na to wygląda, ale ab ovo. Najpierw biłgorajski najmita parł do wspólnych inicjatyw z SLD, co miało tworzyć zręby wspólnej platformy dla zjednoczenia lewicy. Proponował wspólną akademię 1-majową a nawet już wspólne listy wyborcze. Basował mu w tym Kwaśniewski, wiecznie „młody” Olejniczak i coraz grubszy Kalisz. Aliści szczwany Miller ledwo został przewodniczącym SLD od razu, zaporowo oświadczył, że o połączeniu nie ma mowy (ewentualnie kiedyś, w nieokreślonej przyszłości), a w sprawie „reformy systemu emerytalnego” zajął nawet odmienne stanowisko, niż ruch najmity z Biłgoraja. W tej sytuacji biłgorajski najmita skrócił dystans, porzucił manewry osłonowe i przeszedł od razu do „clou” swego zadania: niszczenia Millera. Brutalnie zaatakował, więc nie całe SLD, ale selektywnie, konkretnie samego Millera, zarzucając mu, że ma „krew na rękach” i proponując oddanie pod Trybunał Stanu. Ciekawe, że pośród osób o „splamionych krwią rękach” nie wymienił Kwaśniewskiego, który przecież finalnie zdecydował o wysłaniu naszych wojsk na słynne azjatyckie „misje pokojowe”... Ten atak na Millera to samo sedno zadania postawionego Palikotowi: gdyby Millera zastąpił w SLD na przykład Kalisz czy Olejniczak – obsuwa SLD pod patronatem „Olka” w żelazny uścisk cadyków z „Gazety Wyborczej” i Loży B’nai B’rith byłaby tylko kwestią czasu, a cała polska lewica znalazłaby się wkrótce pod rządami „ukorzenionych” towarzyszy: jak za Stalina! Na razie mają tylko przytulisko w kancelarii Komorowskiego. Miller odpowiedział najmicie z Biłgoraja w sposób, który – jak się zdaje - wyklucza już jakiekolwiek zbliżenie biłgorajskiego Ruchu z SLD: w Sejmie nazwał palikotowych „naćpaną hołotą”. Z naćpaną hołotą, rzecz jasna, SLD nie może się fraternizować. Jeszcze gdyby w SLD ktoś poparł Palikota, próbował odśrodkowej „frondy”... - ale, na szczęście, Kalisz jest znacznie grubszy, niż odważniejszy, a młody Olejniczak, wiadomo: wieczne polityczne zero. Pisze „na szczęście” – bo odrębne istnienie na naszej estradzie politycznej SLD i „ruchu „naćpanej hołoty” wydaje mi się czymś znacznie lepszym, niż zjednoczona lewica pod kierownictwem żydowskich szowinistów. I w ten sposób prysły marzenia loby żydowskiego o objęciu rządów na całej polskiej lewicy, chyba żeby Miller nagle się przeziębił, jak towarzysz Bierut w Moskwie. Bo warto zauważyć, że atakując (poniewczasie) wysłanie naszych wojsk do Iraku i Afganistanu najmita z Biłgoraja nastawia dzisiaj tyłek Niemcom i Rosjanom, strategicznym partnerom, żywotnie zainteresowanym ograniczeniem amerykańskich wpływów w Europie i osłabieniem związków Polski z Ameryką. Tymczasem, jeśli tym związkom można coś zarzucać, to nie samo ich istnienie, ale to, że nie bierzemy od Amerykanów zapłaty z góry za świadczone im przysługi i że świadczymy im te przysługi zbyt tanio. Ale to zupełnie coś innego, niż propagandowe zarzuty najmity z Biłgoraja. Czy zatem najmita z Biłgoraja spekuluje na postępujące amerykańskie desinteressement Europą i prostytuuje się już dla Berlina i Moskwy? Na to wygląda. W ostatnich dniach dokonała się i druga „odsłona” kurtyn, przesłaniających kulisy naszej sceny – pardon: naszej estrady politycznej. Jak nożem uciął ustały oto ataki na „fundusz kościelny”. Czemu? Wiele wskazuje, że były one instrumentem szantażu wobec Episkopatu Polski w związku z decyzją KRRiTV dyskryminującą Telewizję „Trwam”. Inicjatorzy tej dyskryminacji (czy postanowiono ją podczas wyjazdowego posiedzenia rządu Tuska w Izraelu?) sądzili, że wszczynając atak na fundusz kościelny zmuszą tym szantażem Episkopat do porzucenia obrony Telewizji Trwam. Episkopat jednak, po krótkim okresie zamieszania, ani nie odstąpił od o.Tadeusza Rydzyka, ani nie poddał się szantażowi. Co więcej – liczne w Polsce manifestacje w obronie telewizji Trwam gromadziły nie tylko stałych widzów tej Telewizji, ale i tych obywateli, którzy zrozumieli zamordystyczne intencje rządu Tuska i KRRiTV, zwłaszcza, że wcześniej afera ACTA uczuliła licznych internautów na cenzorskie ambicje rządu Tuska? Brnięcie w dalszą nagonkę na fundusz martwej ręki zaczęło obracać się przeciwko koalicji PO/PSL, zwłaszcza, że ten ostatni musi liczyć się z tradycyjnie katolickim elektoratem wiejskim. Toteż odtrąbiono odwrót i „mainstreamowe” merdia zamilkły na rozkaz. Tymczasem koalicja łże-liberałów z archaicznymi „ludowcami” uzgodniła kształt oszukańczej reformy systemu emerytalnego. Nie wydaje się, żeby wspólna reakcja związków zawodowych, Solidarności i OPZZ, przysporzyła wkrótce popularności rządowi. Odnoszę nawet wrażenie, że gdyby teraz nacisnąć mocniej – rząd Tuska i cała ta egzotyczna koalicja posadkiewiczów rozsypałaby się jak spróchniały pieniek od kopniaka. Powiadają mądrzy ludzie, że Tusk za te „reformę” dostanie od Niemców posadkę w Brukseli, więc przynajmniej jego emerytura będzie „godziwa”, a nawet bardzo godziwa. Do tej pory demokratyczni „przedstawicie ludu” spijali tylko swymi ustami koniak w imieniu ludu i obżerali się kawiorem; w dzisiejszych czasach pobierają także w imieniu ludu swe „bardzo godziwe emerytury”. Z postępem, panie dzieju, z postępem. Tylko patrzeć, jak „w imieniu ludu” jego demokratyczni przedstawiciele będą żyć długo, nawet bardzo długo, już po osiągnięciu wydłużonego wieku emerytalnego, za bardzo godziwe emerytury, a lud będzie się musiał zadowolić wcześniejszymi, przedemerytalnymi zgonami.

Oszuści z PO, PSL i od najmity z Biłgoraja odmówili nadto ludowi referendum w sprawie wieku emerytalnego pod pretekstem, że dotyczy „podatków i danin”, co wyklucza ustawa o referendum. Ale przecież wcześniej odmówili też ludowi referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego, chociaż Traktat nie odnosił się do „podatków i danin”. Co za hipokryci! A może jednak ten Traktat też odnosi się do podatków i danin, tylko lud nie może o tym wiedzieć?... Jakby nie patrzeć – zasłużyli na tego kopniaka. Marian Miszalski

Poproszę pieczywko! Mao Zedong twierdził, że władza wyrasta z lufy karabinu. Może po chamsku przesadzał, ale zapominanie o tym wydaje się przesadą jeszcze większą. Dawno temu, jeszcze za pierwszej komuny, Krzysztof Teodor Toeplitz, będący wybitnym, a jeśli nawet nie wybitnym, to w każdym razie – znakomicie ustawionym przedstawicielem szlachty jerozolimskiej, naigrawał się z mniej wartościowej inteligencji tubylczej, że gdyby chciała urządzić demonstrację, to na transparentach nie napisałaby, że na przykład: „chcemy chleba!”, tylko – „poproszę pieczywko!” Piętnował w ten sposób nie tylko brak odwagi, ale również lizusostwo tubylczej inteligencji. Inna sprawa, że i on sam też specjalnie odwagą nie grzeszył i nie tylko obrzydliwie podlizywał się każdej reżymowej ekipie, ale również na każdym etapie chłostał jej przeciwnieków nieubłaganym biczem satyry. Ale szlachta jerozolimska taka już jest – co bardzo ładnie przedstawił Woody Allen w filmie „Zelig”. Tytułowy bohater opanował do perfekcji sztukę przystosowania; kiedy znajduje się wśród kobiet w ciąży, to od razu rośnie mu brzuch, kiedy dla odmiany stoi wśród Murzynów, to natychmiast czernieje mu skóra – i tak dalej. Oczywiście to wszystko dla wyższych celów, a konkretnie – jednego wyższego celu, jakim jest interes wspomnianej jerozolimskiej szlachty. Pokazuje to, że solidarność plemienna również i w dzisiejszych, a może nawet – zwłaszcza w dzisiejszych czasach stanowi wielką siłę. Zwłaszcza – bo mniej wartościowe narody tubylcze, a zwłaszcza – ich warstwy kształcone, faszerowane są opowieściami o „internacjonalizmie”, w którym „wszyscy ludzie będą braćmi” i temu podobnymi głupstwami, na skutek czego całkowicie zatracają poczucie rzeczywistości – zgodnie z przestrogą Janusza Szpotańskiego, który w „Towarzyszu Szmaciaku” powiada, że „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta”. Potwierdza to również trafność spostrzeżenia Feliksa Konecznego, że z konfrontacji dwóch cywilizacji, zazwyczaj zwycięsko wychodzi cywilizacja niższa, bazująca nie na żadnych filozofiach, tylko na fundamentach trybalistycznych, wśród których najważniejsza jest umiejetność rozróżniania między „swoim”, a „obcym”. Pokazał to również Aleksander Sołżenicyn, opisując w „Archipelagu GUŁ-ag” na przykładzie pewnego incydentu potęgę ustroju rodowego i związanego z nim obyczaju „krwawej zemsty”. Dlatego właśnie szlachta jerozolimska we wszystkich krajach swego osiedlenia zaciekle zwalcza „ksenofobię” mniej wartościowych narodów tubylczych. Ksenofobia oznacza lęk, a przynajmniej – rezerwę wobec obcych. Jeśli nawet nie jest ona właściwością przynoszącą zaszczyt, to z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, iż aby w ogóle odczuwać ksenofobię, należy najpierw posiąść umiejetność rozróżniania między „swoim” a „obcym”. Bez tego trudno odczuwać jakąkolwiek rezerwę wobec „obcych”, a zwłaszcza – lęk przed nimi. Tymczasem umiejętność rozróżniania między „swoim” i „obcym” jest niezbędnym czynnikiem określania własnej tożsamosci. Skoro tak, to jest rzeczą oczywistą, iż zwalczanie „ksenofobii” ma na celu pozbawienie przedstawicieli mniej wartościowych narodów tubylczych umiejętności określania tożsamości własnej, uwsteczniania ich do poziomu przednarodowego, a przez to – doprowadzania do stanu bezbronności wobec organizujacej się na zasadzie plemiennej szlachty jerozolimskiej. Dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć zarówno fenomen „żydokomuny” we wszystkich partiach komunistycznych, jak i obecną rolę rozmaitych żydowskich mafii, których polityczne znaczenie jest odwrotnie proporcjonalne do ich liczebności. Ale niezależnie od tego, szyderstwo Krzysztofa Teodora Toeplitza z inteligencji mniej wartościowego narodu tubylczego chyba było celne. Rzeczywiście – brak jej nie tylko pewności siebie, ale bardzo często – również kręgosłupa moralnego, jeśli niepołamanego, to w najlepszym razie - powyginanego na wszystkie strony w niezliczonych kompromisach, wskutek czego nie bardzo nadaje się ona do pełnienia roli przywódczej, chociaż w głębi duszy uważa to za swoje naturalne przeznaczenie. Na domiar złego, te właściwości mają charakter zaraźliwy i odziałują paraliżująco na tak zwane „niższe” warstwy społeczne. Przypominam sobie dyskusję z jesieni 1980 roku, kiedy to pojawiła się kwestia, że chociaż główną siłą napędową wszystkich rewolucji byli zazwyczaj studenci, to w słynnym Sierpniu 1980 roku w Polsce studenci w ogóle nie byli widoczni. Samymi wakacjami wytłumaczyć się tego nie dawało i prof. Goldfinger-Kunicki przedstawił wyjaśnienie następujące: ze wszystkich warstw społecznych studenci najdłużej byli poddani destrukcyjnemu intelektualnie i moralnie oddziaływaniu systemu edukacyjnego, zaś młodzi robotnicy – najkrócej. Stąd też to właśnie młodzi robotnicy byli awangardą ówczesnego buntu. Coś w tym jest – bo pamiętam reakcję mego przyjaciela, młodego wówczas rolnika, na wiadomość, że w Warszawie powstała antykomunistyczna opozycja. – A mają broń? – zapytał. Kiedy odpowiedziałem mu, że nie – jego zainteresowanie sprawą wyraźnie osłabło. Czy przypadkiem ta właśnie okoliczność nie przesądziła o oszukańczym, szalbierczym charakterze transformacji ustrojowej? Skoro komuna nie została zmuszona do bezwarunkowej kapitulacji, to wykorzystała wszystkie możliwości, by zmistyfikować swój rzekomy upadek, wykorzystując konfidentów i „pożytecznych idiotów” do przeprowadzenia maskirowki, a następnie – przy pomocy rozbudowywanej nieustannie agentury – do umocnienia panowania nad kluczowymi segmentami państwa, a nawet – społeczeństwa, jeśli nawet nie całego, to w każdym razie – jego opiniotwórczych środowisk.Mao Zedong twierdził, że władza wyrasta z lufy karabinu. Może po chamsku przesadzał, ale zapominanie o tym wydaje się przesadą jeszcze większą. Tymczasem uczestnicy „Kongresu Protestu”, jaki 31 marca zgromadził około 200 osób, postanowili przeprowadzić już w maju „obywatelskie referendum”, w którym obywatele odpowiedzieliby na pytania dotyczące rozmaitych rozwiązań ustrojowych – a potem przekazaliby je Sejmowi do realizacji. Warto zwrócić uwagę, że ten pomysł pojawił się prawie jednocześnie z odrzuceniem przez Sejm wniosku o referendum w sprawie emerytur, podpisanego przez ok. 2 miliony obywateli. Jakie zatem są szanse, że Umiłowani Przywódcy, co, do których nie mamy nawet pewności, czy nie są konfidentami Wojskowch Służb Informacyjnych, albo agentami BND, GRU, CIA czy Mosadu, potraktują z uwagą referendalne odpowiedzi na ustrojowe pytania – nie mówiąc już o przystąpieniu do realizacji wynikających z nich wniosków? Nie ma najmniejszych szans – bo po pierwsze – trzeba by najpierw uwierzyć w dobrą wolę tych wszystkich Umiłowanych Przywódców, po drugie - w posiadanie przez nich rzeczywistej władzy, a nie tylko jej zewnętrznych pozorów, po trzecie - w odwagę forsowania rozwiązań sprzecznych z dyrektywami Komisji Europejskiej, wyznaczającymi ramy i kształt ustawodawstwa – i tak dalej. Żadna z tych możliwości nie wydaje się nawet w najmniejszym stopniu wiarygodna - a w tej sytuacji Obywatelskie Referendum – nawet gdyby spotkało się z masowym zainteresowaniem, co przecież graniczy z niepodobieństwem chociażby już z powodów organizacyjnych i finansowych – byłoby tylko groźnym kiwaniem palcem w bucie. Nasi okupanci, którzy w dodatku zachowują się tak, jakby nie byli do końca pewni trwałości okupacji, nie zrezygnują ani z pozycji społecznej, którą zapewnili sobie na przełomie lat 80-tych i 90-tych i którą przez ostatnie 22 lata znakomicie sobie utrwalili, a właściwie – zmonopolizowali – ani z korzyści materialnych, które dzięki tej okupacji ciągną – dzieląc się oczywiście ze swoimi mocodawcami, na rzecz, których frymarczą państwowymi interesami. W tej sytuacji jedyna rzecz, jaka mogłaby zrobić na nich wrażenie, to perspektywa utraty tych wszystkich korzyści i związana z tym perspektywa bezużyteczności dla swoich mocodawców, do których w międzyczasie się przewerbowali. To jednak wymagałoby już konfrontacji tym bardziej, że za pośrednictwem pana prezydenta Komorowskiego, który, jak się wydaje, jeszcze skwapliwiej od swego poprzednika skacze przez bezpieczniackimi watahami z gałęzi na gałąź, znowelizowane zostały przepisy o „stanach nadzwyczajnych”, a policję wyposażono w kosztowne i wymyślne urzadzenia do dręczenia obywateli. Nikt chyba nie ma najmniejszej wątpliwości, że – podobnie jak w stanie wojennym – rodacy pozostający na państwowej pensji, zrobią wszystko, czego tylko nasi panowie gangsterzy od nich zażądają, a kto wie, czy nie zechcą wykazywać się nadgorliwoscią w nadziei, że ktoś ich zauważy, doceni i awansuje. Do takiej konfrontacji nikt jednak nie tylko, że nie jest gotowy, ale taka myśl nikomu nie przychodzi nawet do głowy. Nie krytykuję, tylko stwierdzam – a w tej sytuacji nie ma innej rady, jak wymyślanie pozorów działania i to w dodatku takich, by nikt nie poczuł się urażony. Zatem – „ poproszę pieczywko!” SM

Majaczenia reformatorskie No proszę! Okazuje się, że państw już nie stać na utrzymanie ludności. Taki wniosek można w każdym razie wyciągnąć z komentarza pana red. Gadomskiego, który w „Gazecie Wyborczej” przekonuje, że związkowcy i wszyscy inni protestujący przeciwko jednostronnemu wycofywaniu się rządu ze zobowiązań zaciąganych wobec przyszłych emerytów, nie tylko nie mają racji, ale w dodatku - sięgają po pieniądze do kieszeni podatników - bo to przecież podatnicy będą musieli pokryć rosnące koszty utrzymania ludności. Słowem - „wszystko gra i koliduje” - jak powiadają gitowcy. Podatnicy już nie mogą podołać rosnącym kosztom swego utrzymania, toteż nie ma innego wyjścia, jak zrobić reformy, dzięki którym Polska, podobnie zresztą, jak inne kraje, będzie rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. No dobrze - ale kto zapłaci za dostatniejsze życie ludzi po przeprowadzeniu reform? Czyżby znowu podatnicy? Ładny interes! Jeśli ludzie po reformach będą żyli dostatniej - no a przecież żyć dostatniej muszą, bo w przeciwnym razie po cóż mieliby popierać reformy? - to na to dostatniejsze życie trzeba będzie wydać więcej, to chyba jasne? Wynika z tego, że po reformach podatnicy będą obciążeni jeszcze bardziej niż teraz! Hmm, nie da się ukryć, że z punktu widzenia podatników za dobrze to nie wygląda. Im więcej reform, im bardziej one wiekopomne, tym gorzej dla podatników. Dopiero na tym tle możemy docenić zalety tamtego świata, ku któremu szybuje nasza myśl podczas Świąt Wielkanocnych; jest on, jak wiadomo, zdecydowanie lepszy od tego świata, więc musi być jakaś ważna przyczyna tej różnicy. Nietrudno ją wskazać; o tamtym świecie wiemy bardzo niewiele, prawdę mówiąc - nie wiemy nic, ale jedna rzecz wydaje się absolutnie pewna - na tamtym świecie nigdy nie było, nie ma i nie będzie żadnych reform, a już w szczególności - reformy emerytalnej, która ma nam wszystkim - oprócz oczywiście podatników, którzy tak czy owak dostaną za swoje - przynieść tyle korzyści. Tak przynajmniej wynika z wywodów nie tylko pana red. Gadomskiego, ale i innych agitatorów, których rząd wynajął do przekonywania nas do reform. Powiadają oni, że wprawdzie Polaków będzie systematycznie ubywać, bo takie są nieubłagane standardy nowoczesności, ale jeśli pozostali przy życiu będą dłużej i więcej pracować - niczym Bokser z „Folwarku zwierzęcego” Jerzego Orwella („będę więcej pracował”), to zapanuje u nas taki dobrobyt, ze wprost nie będziemy wiedzieli, co zrobić z pieniędzmi. Fundamentem zaś tego dobrobytu będzie praca starców, to znaczy pardon - jakich tam znowu „starców”; nie żadnych „starców” tylko osób aktywnych zawodowo. A jeśli w ramach kolejnych reform nasi Umiłowani Przywódcy postarają się również o dochody z utylizacji zwłok („a kiedy padnie - zrobić mydło”), to nie ulega wątpliwości, że takim fundamentom dobrobytu nie zagrozi nawet koniec świata. Zatem nie ma, co urządzać referendów, nie ma, co pozywać rządu przed niezawisłe sądy (już tam niezawisłe sądy pewnie otrzymały odpowiednie rozkazy, jak pogonić kota takim zuchwalcom!), tylko jeszcze raz zawierzyć naszym Umiłowanym Przywódcom, którzy przecież dzień i noc przemyśliwują, jakby tu nam przychylić nieba. Co, jak co - ale reformy to oni już potrafią zrobić, jak się należy? Wspomnijmy tylko na cztery wiekopomne reformy charyzmatycznego premiera Buzka - a wśród nich - na wiekopomną reformę emerytalną. Czyż nie żyje nam się od ich dostatniej? Oczywiście - ale, jak już wspomniałem, takie dostatniejsze życie musi przecież kosztować, więc nic dziwnego, że podatnicy, którzy na to wszystko muszą zarobić, zapłacić i odsiedzieć, już ledwie zipią. A i to nie wystarcza, bo spróbujmy sobie tylko wyobrazić, co by się stało z naszym coraz to dostatniejszym życiem, gdyby rząd nie zaciągał długu publicznego? Podstawy naszego dostatku znalazłyby się w jednej chwili w stanie zagrożenia. Zatem, żeby to niebezpieczeństwo od nas oddalić, rząd zapożycza się u finansowych grandziarzy pod zastaw przyszłych podatków, a więc - przyszłych dochodów podatników! A to ci dopiero siurpryza! Rząd pozastawiał już nasze przyszłe dochody, a teraz, ustami pana red. Gadomskiego, komunikuje nam, że państwa nie stać na utrzymanie ludności? Jak tu w takich warunkach dzielić się jajkiem, czy delektować się szyneczką umaczaną w chrzanie, skoro każde jajeczko i każdy plasterek dzisiaj zjedzony, tak naprawdę jest odjęty od ust naszym dzieciom i wnukom? Świadomość takiego pasożytnictwa może zepsuć każdą przyjemność, więc lepiej chyba nie wiedzieć, jak jest naprawdę i zawierzyć - jak określa to pan Krzysztof Mazur - reformatorskim „majaczeniom” naszych Umiłowanych Przywódców, a dla lepszego utrwalenia stanu nieświadomości, zalać pałę wódeczką? To jest jakieś wyjście, rodzaj namiastki tamtego świata na tym - chyba żeby... No nie, o tym, żeby zrezygnować z kontynuowania przymusu ubezpieczeń społecznych nie ma przecież mowy. To byłby zdradziecki zamach na zdobycze ludu pracującego miast i wsi - zatem nie ma innej rady, jak kontynuować zbawienne reformy, zgodnie ze spostrzeżeniem Stefana Kisielewskiego, iż socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innym ustroju. Ale skoro już wiemy, że nie tylko naszego nieszczęśliwego kraju, ale również coraz większej liczby innych nie stać już na utrzymanie ludności, to nie ma rady; musimy stopniowo przyzwyczajać się do myśli o przenosinach na tamten świat. Podobno astronomowie odkryli, że w naszej galaktyce jest mnóstwo planet podobnych do Ziemi, więc gdybyśmy odpowiednio się natężyli, to, kto wie - może udałoby się przenieść na taką, która nie została jeszcze zreformowana? W przeciwnym, bowiem razie będziemy musieli poddać się Narodowemu Programowi Eutanazji, który jest ważnym elementem rządowego pakietu reform. SM

INDECT, czyli raport przyszłości Projekt totalnej inwigilacji czy mistyfikacja obliczona na kasę z Brukseli? INDECT, czyli automatyczny system wykrywania zagrożeń bezpieczeństwa w mieście, zintegrowany z programem komputerowego przetwarzania i archiwizacji danych o sprawcach, budzi ogromne emocje internautów i opinii publicznej. Ale i komercyjnych firm informatycznych, które liczą na duży zarobek

INDECT, czyli raport przyszłości W powietrzu drony filmujące przestrzeń miejską, na ziemi system kamer i mikrofonów rozmieszczonych na skwerach, ulicach, w parkach i budynkach publicznych, do tego sensory wykrywające ruch, zmianę temperatury i stężenie związków chemicznych, monitoring satelitarny i lotniczy terenu, zdalna identyfikacja obiektów drogą radiową, lokalizacja ludzi i innych obiektów w systemie GSM, UMTS i GPS. To nie jest scenariusz filmu science fiction, wizja rodem z Orwella. Ale realizowany w Polsce projekt pod nazwą INDECT - "Inteligentny system informacyjny wspierający obserwację, wyszukiwanie i wykrywanie dla celów bezpieczeństwa obywateli w środowisku miejskim", finansowany ze środków Unii Europejskiej. Owe kamery, sensory, mikrofony etc. to arsenał środków, które zostaną połączone w zintegrowany system informatyczny sterowany komputerowo. Ma on automatycznie wykrywać podejrzane zachowania obywateli, rejestrować je, gromadzić dane na temat potencjalnych przestępców, tak by policja i służby specjalne mogły uprzedzić ich działania, ewentualnie szybciej wykryć sprawców.
Operator decyduje "INDECT to międzynarodowy projekt badawczy mający na celu wykorzystanie innowacyjnych algorytmów i metod z zakresu informatyki do wykrywania i walki z terroryzmem oraz innymi działaniami przestępczymi, jak handel ludźmi, handel organami, rozpowszechnianie pornografii dziecięcej" - czytamy na stronie internetowej projektu. Głównym koordynatorem projektu jest prof. Andrzej Dziech z katedry telekomunikacji AGH. Nad etyczną stroną prac badawczych czuwa komisja etyki, w której zasiada m.in. Główny Inspektor Danych Osobowych. Decyzja o interwencji służb ma być podejmowana ostatecznie przez operatora monitoringu, a dochodzenie prowadzone z zachowaniem zasady domniemania niewinności. INDECT nie obejmuje gromadzenia danych osobowych, takich jak nazwiska, adresy, numery dokumentów tożsamości. Propozycję realizacji projektu INDECT złożyła grupa 17 europejskich partnerów pod przewodnictwem krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Jest wśród nich 11 polskich i europejskich uczelni wyższych, cztery firmy komercyjne i dwaj przyszli użytkownicy systemu. Beneficjentem, który otrzyma nowoczesne narzędzie do przetestowania, będzie policja polska i irlandzka.
Algorytm zagrożenia - System będzie wykorzystywał także wpisy na forach internetowych, blogach, dane z wyszukiwarek i portali społecznościowych oraz identyfikował osoby na podstawie obrazu, głosu, danych biometrycznych - twierdzi poseł Barbara Bubula (PiS).

- To system totalnej inwigilacji. Wszędzie tam, gdzie zakres zbieranych danych jest zbyt rozbudowany, a ich analiza jest prowadzona za pomocą nieznanych algorytmów przez systemy automatyczne, może dojść do zbudowania rzeczywistości znanej z katastroficznych wizji państwa totalitarnego opisywanych choćby przez George´a Orwella w książce "Rok 1984", Janusza Zajdla w powieści "Paradyzja" czy w filmach fantastyczno-naukowych na czele z "Matrix" - ocenia poseł, która 14 marca skierowała w tej sprawie interpelację do ministra spraw wewnętrznych Marka Cichockiego.

- INDECT nie tylko będzie filmował przestrzeń miejską na ulicy, w instytucjach publicznych, akademikach, ale będzie też automatycznie decydował - na podstawie opracowanego algorytmu - co jest zagrożeniem. W razie stwierdzenia zagrożenia system będzie samoczynnie włączał "czerwone światełko" i od tego momentu rozpocznie archiwizację danych - wyjaśnia Piotr Piętak, informatyk, były wiceminister spraw wewnętrznych. Istota sprawy polega, jego zdaniem, na tym, jak zostanie zbudowany ów algorytm, który będzie definiował zagrożenie.

- Jak zdefiniować agresję w formie algorytmu? Przecież w różnych kulturach istnieją różne sposoby jej wyrażania. Co więcej, formy wyrażania agresji zmieniają się w czasie. Czy pani powiedziałaby pięć lat temu, że kobiety będą klęły czy piły gorzej niż mężczyźni, albo, że klaps dany dziecku za wyskoczenie na jezdnię będzie czynem karalnym? - pyta Piętak.

- Jak na podstawie analizy pikselowej zdjęć zdefiniować zagrożenie? Pani podnosi rękę do góry, system ocenia, że to stanowi niebezpieczeństwo, włącza czerwone światełko, zaczyna panią filmować i od razu archiwizuje dane. Czy pani sobie wyobraża, jaka ilość danych będzie archiwizowana, a potem przeglądana? Przecież to absurd! Jest oczywiste, że system będzie popełniał potworną ilość pomyłek. A przecież archiwizacja tak gigantycznej ilości zdjęć, które okażą się nikomu do niczego niepotrzebne, jest niezmiernie kosztowna - zwraca uwagę nasz rozmówca.
W internecie wrze INDECT wzbudza ogromne poruszenie wśród internautów. Powstają strony internetowe, także o zasięgu międzynarodowym, na których społeczność internetowa wzywa rząd i Brukselę do zatrzymania projektu. "Obywatele obawiają się totalnej inwigilacji, która będzie naruszać ich prawo do prywatności, wolność osobistą, wolność głoszenia poglądów, w tym politycznych, oraz wolność sumienia" - pisze w interpelacji Bubula. Każde nietypowe zachowanie obywatela, nawet zbyt długie siedzenie w jednym miejscu, bieg czy nietypowa poza może automatycznie uruchomić śledzenie danej osoby i archiwizację danych na jej temat - ostrzega poseł.

- Zapewnienie ze strony komisji etyki, że INDECT zwiększy, a nie zmniejszy bezpieczeństwo naszych danych osobowych, wydaje się argumentem nietrafionym - dodaje Bubula. I podkreśla, że zabezpieczenia prywatności dotyczą samego projektu na etapie badawczym, a nie rzeczywistych skutków wprowadzenia systemu INDECT w życie. Autorzy projektu na etapie badań za każdym razem uzyskują zgodę od osób, które mają być poddane inwigilacji, co oczywiście nie wchodzi w grę, gdy wszystkie te urządzenia zostaną rozmieszczone w miejscach publicznie dostępnych.
Chodzi o pieniądze - Tym, co nam zagraża w najbliższym czasie w związku z Euro 2012, jest prawdziwy najazd kibiców, z których część będzie się zachowywała na meczach skandalicznie - przypomina Piętak.

- A co jest z Krajowym Systemem Informacji Policji, który identyfikuje ludzi uznanych, jako niebezpiecznych np. objętych kategorią "kiboli"? Otóż ten system, przygotowywany od 2008 r., w ogóle nie ruszył. A przecież rząd PiS zostawił następcom wszystko na talerzu, wystarczyło tylko zrobić interfejsy i podłączyć informację policyjną o przestępcach z układem Schengen. Proszę zwrócić uwagę, że systemy, które powinny być przygotowywane, które mają nas bronić przed najazdem chuliganów w związku z Euro, nie są gotowe, ale pracuje się nad systemami, które się do niczego nie przydadzą, tyle tylko, że pozwolą jakiejś firmie zarobić masę pieniędzy - mówi Piętak.

- Rejestrów publicznych, gdy odchodziłem z MSWiA, było 6,5 tys., a teraz jest około 7 tysięcy. Specjalistom od telekomunikacji wydaje się, że jak są rejestry, czyli bazy danych, to wystarczy "przeciągnąć elektryczne sznurki", żeby je połączyć. I po tych elektrycznych sznurkach pójdą dane. Otóż nic bardziej mylnego. Dlaczego nie można było przez lata połączyć systemu PESEL z NIP? Po wprowadzeniu w latach 90 dwóch numerów referencyjnych wszystkie systemy informatyczne, rejestry, bazy danych kompletnie nam się rozjechały i dzisiaj spięcie ich jest niezwykle trudne. Bo jak indeksować te bazy danych, jak spiąć np. system PESEL z bazą z monitoringu kamer? Co będzie indeksem w tych filmach - znak faszystowski czy znak anarchistyczny, a może każde podniesienie ręki? - zastanawia się ekspert.

- Wie pani, jak Amerykanie dotarli do bin Ladena. Otóż bin Laden przechytrzył CIA. Zadał sobie mianowicie pytanie, jakie strony internetowe na świecie są najczęściej odwiedzane. Odpowiedź brzmiała oczywiście - erotyczne! A zatem spiskowcy porozumiewali się wyłącznie za pomocą stron erotycznych. Proszę sobie wyobrazić stronę, na którą wchodzi dziennie 200 tys. osób, a miesięcznie 50 mln i wśród tych 50 mln wejść jest jedno, które przy okazji przekazuje informację swoim kolegom. Jak ją odszukać? On w ten sposób kołował CIA przez 10 lat. Na trop udało się trafić dopiero wtedy, gdy francuscy naukowcy przedstawili CIA analizę, zalecając, aby sprawdziła tego rodzaju strony. Ale sprawdzanie tych stron, z miliardami wejść, zajęło, jak pani widzi, dosyć długo. Tak samo jest z systemem INDECT, który wygeneruje miliardy zdjęć, każdy kadr dzielony na miliony pikseli i trzeba będzie analizować je piksel po pikselu - przedstawia sytuację Piętak. Jego zdaniem, projekt INDECT nie ma szans na skuteczną realizację, a za całą sprawą kryje się wyłącznie możliwość zarobienia dużych pieniędzy. Małgorzata Goss

O nowych technologiach w przemyśle Wprawdzie w dzisiejszych czasach nie ma już wojen - co zresztą już dawno przewidziało Radio Erewań, odpowiadając słuchaczowi, że wojen już nie będzie, bo rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu - ale operacje pokojowe i misje stabilizacyjne też są kosztowne. A właśnie świat jest w przededniu operacji pokojowej, jaką miłujący pokój, bezcenny Izrael montuje przeciwko złowrogiemu Iranowi. To znaczy - nie „przeciwko”, skądże by tam znowu; Izrael szykuje Iranowi „bratnią pomoc” - taką samą, jaką w swoim czasie miłujący pokój Związek Radziecki zaaplikował Afganistanowi. Obecnie „bratnią pomoc” w Afganistanie kontynuują państwa NATO, wśród nich - również nasz nieszczęśliwy kraj, na każde skinienie starszych i mądrzejszych dostarczający askarisów, gdzie tylko trzeba. Nie tylko dostarcza, ale jeszcze do interesu dopłaca; w latach 2007-2011 na operację pokojową w Afganistanie Polska wydała, co najmniej 2 miliardy złotych. Ale to prawdopodobnie drobiazg w porównaniu z orientacyjnymi kosztami „bratniej pomocy” dla Iranu - więc zanim padnie pierwsza salwa, trzeba rozejrzeć się za jakimiś źródłami finansowego zasilania tej operacji. Dlatego nie budzi zaskoczenia wiadomość, że senator Karol E. Schumer wniósł do Kongresu USA projekt ustawy „Holocaust Rail Justice Act”, przewidującej wyszlamowanie kolei niemieckich i francuskich pod pretekstem przewożenia Żydów do obozów na terenie okupowanej Polski. „Gazeta Wyborcza” twierdzi, że senator Schumer jest „potomkiem Żydów z Polski i Rosji” - co pośrednio potwierdzałoby zaskakującą opinię osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko Anna Grodzka, że płci jest znacznie więcej, niż dwie, a w tej sytuacji każdy człowiek musi mieć też liczniejszych rodziców, niż mu się wydaje. Nawiasem mówiąc, do Kongresu Stanów Zjednoczonych coraz częściej trafiają projekty ustaw dotyczących innych krajów członkowskich ONZ, co może budzić wątpliwości, czy jest to praktyka zgodna z art. 2 Karty Narodów Zjednoczonych, stwierdzającym w punkcie 1, że ONZ „opiera się na zasadzie równości suwerennej wszystkich jej członków”. Wspominam o tym m.in. dlatego, że w swoim czasie jakieś organizacje przemysłu holokaustu wniosły przed niezawisłe amerykańskie sądy pozwy przeciwko naszemu nieszczęśliwemu krajowi - ale jakiś niezawisły sąd w samą porę przypomniał sobie o tej zasadzie Karty ONZ i wielkodusznie przyznał naszemu nieszczęśliwemu krajowi immunitet państwa suwerennego, co uchroniło nas przed wyszlamowaniem. Tym razem jednak może być inaczej, bo - jak zauważył Franciszek Maria Arouet używający pseudonimu Voltaire - „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Kto by tam się przejmował jakimiś zapisami Karty ONZ, kiedy idzie walka o pokój?

Dlatego nie jest wykluczone, że „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross wkrótce ogłosi kolejny bestseller pod tytułem „Złote tory”, któremu w naszym nieszczęśliwym kraju prawdziwy festiwal urządzi krakowskie Wydawnictwo „Znak” - bo nowym technologiom w przemyśle holokaustu muszą przecież towarzyszyć nowe pozory moralnych uzasadnień. Bo wprawdzie z pozoru roszczenia tym razem kierowane są do kolei niemieckich i francuskich, ale zgodnie z zasadą Murphy’ego, jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Rzecz w tym, że 26 października 1939 roku, razem z Generalnym Gubernatorstwem, utworzona została też, wydzielona z Deutsche Reichsbahn, Generalna Dyrekcja Kolei Wschodniej z siedzibą w Krakowie, której majątek po wojnie przejęły Polskie Koleje Państwowe i SŻD. Nie jest, zatem wykluczone, że wszystkie roszczenia wynikające z ustawy zaprojektowanej przez „potomka Żydów z Polski i Rosji”, prędzej czy później spłyną do naszego nieszczęśliwego kraju - bo wiadomo, że na pochyłe drzewo - i tak dalej. Polecam to szczególnej uwadze pana mecenasa Romana Giertycha, który, jak się wydaje, po traumatycznych przeżyciach („Giertych do wora, wór do jeziora!”), próbuje teraz dobrego fartu już nie po ciemnej, tylko po jasnej stronie Mocy. SM

Chiny a USA – perspektywy na przyszłość Zagadnienie “Chiny a USA w perspektywie nadchodzącej przyszłości” jest tematem ekonomistów i politologów. Obydwa te państwa mają arsenały nuklearne, więc konflikt między nimi nie jest prawdopodobny, ponieważ groziłby obydwu stronom gwarantowanym obopólnym zniszczeniem. Mimo tego możliwość konfliktu zbrojnego między USA i Chinami jest rozpatrywana w literaturze amerykańskiej jednocześnie ze sposobami zapobiegania takiego samobójczego konfliktu. Ważny jest fakt, że obecnie Chiny są drugim po USA państwem, co do ilości publikowanych prac naukowych – jednocześnie w proporcji na osobę Chińczyk produkuje jedną szóstą wartości produkcji jednego Amerykanina. Chiny mają drugą po USA największą gospodarkę i w przeciągu najbliższej dekady gospodarka Chin prześcignie wielkością gospodarkę Stanów Zjednoczonych. Indie, w których produkcja na głowę wynosi połowę wartości produkcji Chińczyka, pozostają daleko w tyle mimo tego, że jeszcze w 1978 roku przeciętny Hindus produkował dziennie dwa razy więcej niż Chińczyk. W USA panuje lichwiarski kapitalizm w ramach demokracji fasadowej ulegającej wpływom zakulisowym. W Chinach panuje forma kapitalizmu państwowego pod dyktaturą partii komunistycznej kontrolującej chińską gospodarkę rynkową. Szybki wzrost gospodarki Chin nie spowodował demokratyzacji politycznej tego państwa, co bardzo niepokoi Waszyngton. Prezydent Obama ogłosił dziesięcioletni plan zmniejszania wydatków na zbrojenia w obliczu katastrofalnego zadłużenia USA wojnami prowadzonymi na kredyt w dużej mierze uzyskiwanych od Chin. Mimo tego plan ten przewiduje wzrost sił USA w regionie Azji Wschodniej, wobec sukcesów broni rakietowej Chin, wobec której amerykańskie lotniskowce tracą wartość strategiczną. Obecnie Chiny są „wierzycielem-netto” w rozrachunkach międzynarodowych, w których USA jest „dłużnikiem-netto”. Obecność Chin w Radzie Bezpieczeństwa ONZ daje okazję stosowania weta przez Chiny w takich sprawach jak sankcje karne przeciwko Iranowi inicjowane przez oś USA-Izrael. Jak dotąd Chiny nie starają się dominować rynku wymiany walut i współdziałają z USA i obecnie nie zagrażają stopie życiowej państw zachodnich. Rewolucja informacyjna jak i technologia komputerów spowodowały nagłe zmniejszenie odległości i różnic na świecie oraz pojawienie się procesu konwergencji, czyli „convergence process”, który wydaje się być najbardziej optymistyczną wizją przyszłości. Rozwijające się gospodarki trzeciego świata mają szanse stosunkowo szybkiej konwergencji ze światem uprzemysłowionym. Miniaturyzacja produktów pozwala na tańszy i szybszy ich transport, podczas gdy telefony i Internet usprawniają usługi i pomoc techniczną, etc. Globalna konwergencja powoduje zapotrzebowanie na przystosowanie systemów edukacyjnych do tego procesu nowej konkurencji od dołu przez państwa zaawansowane w rozwoju wobec państw rozwijających się przy jednoczesnym ulepszaniu i modernizowaniu ich własnej infrastruktury. Dzieje się to w obliczu takich kryzysów, jaki był niedawno spowodowany w USA szwindlem na trylion dolarów nieściągalnymi długami hipotecznymi, którego rozmiary porównuje się do wielkiego kryzysu z lat 1930. Wysokie bezrobocie w państwach zachodnich najwyraźniej staje się cechą gospodarek zachodnich. Natomiast protekcjonizm wśród państw zachodnich grozi wzrostem bezrobocia i radykalizacją stosunków gospodarczych i politycznych USA i Europy w stosunkach z Chinami, Indiami etc. W komunistycznych Chinach klasa robotnicza jest typowo traktowana z pogardą. Chińczycy oszczędzają, ponieważ boją się biedy na stare lata. Sieć sklepów w Chinach jest niewystarczająca dla dostatecznej obsługi wobec rosnącej siły kupna ludności. Jednocześnie zależność gospodarki Chin od eksportu powoli zmniejsza się na przestrzeni ostatniej dekady. Potrzebna jest międzynarodowa koordynacja polityki gospodarczej i ograniczanie procesu globalizacji, żeby unikać konfliktów regionalnych. Potrzebna jest synchronizacja polityki monetarnej poszczególnych państw żeby utrzymać międzynarodową wolność w handlu i w inwestycjach. USA jest w trudnej sytuacji wobec rosnących długów i bałaganu w szkolnictwie, które jest pod kontrolą 14 tysięcy niezależnych zarządów szkolnych. Amerykanie wydają najwięcej na świecie na służbę zdrowia, która w USA zorganizowana jest według motywu zysku, tak, że poziom opieki nad obywatelem w USA jest najniższy wśród trzydziestu najbardziej uprzemysłowionych państw. Stopa życiowa w Chinach podwajała się w ciągu każdej z trzech minionych dekad. Dzięki temu nastąpił wyraźny postęp w liberalizacji politycznej w życiu Chińczyków. Konwergencja gospodarcza Chin w stosunku do Zachodu ma miejsce przy stale wzmacniającej się nietolerancji wszelkiej krytyki. Przykładem jest prześladowanie i więzienie pokojowego chińskiego krytyka-noblisty nazwiskiem Liu Xiaobo. Jednocześnie korupcja kwitnie w Chinach mimo tego, że szwindel na trylion dolarów nieściągalnymi długami hipotecznymi, taki jak miał miejsce w USA, nie mógłby zderzyć się w Chinach i spowodować kryzys światowy tak jak to stało się niedawno. Trudna jest obiektywna ocena procesu bogacenia się ludności w Chinach przy jednoczesnym ograniczaniu swobód obywatelskich. Konwergencja gospodarcza i polityczna Chin z Zachodem, a zwłaszcza z USA, najwyraźniej jest bardzo skomplikowanym procesem. Ciekawa analiza tego procesu jest opisana przez czterech wybitnych amerkańskich ekonomistów-politologów w książce pod tytułem: „Następna Konwergencja: Przyszłość Nie-Równomiernego Rozwoju Gospodarczego Świata” („The Next Convergence: The Future of Economic Growth In a Multispeed World”) by Michael Spence, Farrar, Straus and Giroux.

Iwo Cyprian Pogonowski

Refleksje Zebrany tłum jest po prostu bezmózgim potworem, zgromadzonym zresztą w jakimś celu – i będzie domagał się realizacji tego celu nie dbając o to, czy jest to rozsądne – ani: czy jest to uczciwe i moralne. Jest upojony swoją potęgą – bo nas jest dużo. Wielki Tydzień jest to okres refleksyj. Chrześcijanie – ale i inni – powinni głęboko zastanowić się nad tym, co wydarzyło się prawie 2000 lat temu, spojrzeć na to pod właściwym kątem – i wyciągnąć właściwe wnioski. Jest oto w Polsce (i nie tylko) przekonanie, że najlepszym władcą Polski może być tylko Polak. To nie jest dzisiejszy przesąd: domagania się „króle-Piasta” towarzyszyły każdej elekcji. I nawet jeden tak wybrany król – śp. Jan III Sobieski – okazał się niezłym monarchą. Jednak wtedy, w Jerozolimie, mieliśmy sytuacje, w której rdzenni Żydzi – kapłani i rdzenni Żydzi z pospólstwa rozgłośnie domagali się śmierci niewinnego człowieka – a kto chciał Go bronić? Obcy, Rzymianin – nielubiący Żydów namiestnik Judei, Piłat z Pontu. Weźmy inny przykład: Chiny pół wieku temu. Panowała wtedy sytuacja następująca: Chińczycy w Hong-Kongu i Macao byli pod okupacją Brytyjczyków i Portugalczyków. Chińczycy i Taiwańczycy na Formozie byli pod okupacją Chińczyków, z Kuo–Min-Tangu, natomiast Chińczycy na kontynencie byli pod okupacją Chińczyków z Kontynentu – konkretnie: komunistów Ze-Donga Mao. I którym Chińczykom żyło się najlepiej, którzy mogli liczyć, że wygrają sprawę u sprawiedliwego sędziego? Ci z Hong-Kongu i z Macao, nieco gorzej mieli ci z Taiwanu – a bezsprzecznie najgorzej ci z Kontynentu: Jestem też głęboko przekonany, że Hiszpanom w latach 1930 – 1940 żyłoby się zdecydowanie lepiej, gdyby nie panowali wtedy komuniści i syndykaliści maskujący się, jako „Republika Hiszpańska”, ani falangiści śp. gen.Franciszka Franco Bahamondego – lecz załóżmy, Brytyjczycy. Albo Amerykanie. Albo ktokolwiek. Bo to, że najlepszym władca jest „swój” jest przesądem. Przypominam, że obecny – rdzennie polski - „Rząd” zdziera z Polaków podatki ponad dwa razy wyższe, niż nakładał na Polaków nawet taki wredny socjalista, jak Adolf Hitler!!! Panuje tez dziwaczne przekonanie, że ludzie prości to mają zdrowy rozsądek – natomiast arystokracja jest zdegenerowana, zaś ludzie bogaci to krwiopijcy bez serca. Otóż ten L*d, który darł się pod pałacem Namiestnika: „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj!” - składał się z ludzi prostych i raczej ubogich – natomiast śp. Piłat z Pontu był arystokratą – i to bardzo zamożnym arystokratą. I to on starał się bronić niewinnego człowieka. To władcy starali się chronić Żydów przed pogromami, które ochoczo urządzał im L*d. To uboga, prosta kobiecina dołożyła swoją gałązkę na stos, na którym miał spłonąć śp.Jan Hus... I jeszcze trzeci przesąd: że (tfu!) większość ma rację. Otóż tam, na placu w Jerozolimie, była wyraźna (tfu!) większość wyjąca „Ukrzyżuj Go!!” - a jeden człowiek starał się Go obronić. Każdy z tych Żydów był zapewne człowiekiem rozsądnym – Żydzi na ogół są ludźmi rozsądnymi. Z każdym z nich można dyskutować, przekonywać,,, W pojedynkę. Dlatego, że ludzie – pojedynczy ludzie – mają sumienie i posługują się czasem nawet rozumem. Natomiast raz zebrany motłoch nie ma rozumu – bo nie ma gdzie go umieścić. Może jakby ich podłączyć do jakiegoś komputera... czego też zresztą bym się obawiał. I, oczywiście, nie może mieć sumienia – bo sumienie mają wyłącznie ludzie. Pojedynczy ludzie. Zebrany tłum jest po prostu bezmózgim potworem, zgromadzonym zresztą w jakimś celu – i będzie domagał się realizacji tego celu nie dbając o to, czy jest to rozsądne – ani: czy jest to uczciwe i moralne. Jest upojony swoją potęgą – bo nas jest dużo. A jeśli tłum zebrał się bez celu? To jeszcze gorzej. Wtedy wymyśli sobie jakiś – na ogół kompletnie absurdalny – cel. I równie energicznie będzie domagał się jego realizacji! Królów starannie edukuje się, by nie nadużywali władzy absolutnej. Motłoch nie jest tak edukowany. Więc jest groźny. Gdy L*d zbierze się w większą grupę, jedynym sposobem dialogu jest karabin maszynowy. Gdyby Piłat miał do dyspozycji ze trzy karabiny maszynowe, albo, chociaż z pięć kałasznikowów, Chrystus by ocalał. Inna sprawa: jakie byłyby tego skutki dla Ludzkości... JKM

Skojarzenia na Wielki Przeddzień Subotnik Ziemkiewicza „Komu ja gram? Zamkniętym oknom / klamkom błyszczącym arogancko”… − pierwsze słowa „Prologu” Zbigniewa Herberta. „Na rożnie się obraca cielę / w piecu dojrzewa chleb brunatny… Wyrzuć pamiątki, spal wspomnienia, i wa nowy strumień życia wstąp” − nawołuje bohatera tego wiersza chór gomułkowskiej „małej stabilizacji”. Dziś, bardziej współcześnie, wzywałby może: nie nudź, włącz telewizję, leci nowy szoł. Bohdan Urbanowski, w swoich znakomitych szkicach o Herbercie („Poeta, czyli człowiek wielokrotniony”) ten pierwszy wers o zamkniętych oknach zestawiał z relacją z Nocy Listopadowej 1830. Z dźwiękiem zatrzaskiwanych okiennic, jaki witał maszerujących przez miasto podchorążych. Tak, wedle pamiętnikarzy, odpowiadali ówcześni Warszawiacy na wezwanie do powstania i walki o wolną Polskę. Pamiętam, jak się zdziwiłem przy lekturze, że znany piłsudczyk sięgnął po ten akurat przykład, a nie po relacje z wkraczania do Kielc w 1914 Pierwszej Kadrowej, w których dźwięk zatrzaskiwanych okiennic brzmi tak podobnie, jakby kronikarze umówili się poprzez dzielące ich osiemdziesiąt lat. Ale nie umawiali się, jak i nie umawiało polactwo jednej i drugiej epoki. „Mając do wyboru Boga i klimatyzację, wybieram zdecydowanie klimatyzację”, jak to ujął Woody Allen, zapewne w przekonaniu, że wymyślił świetny dowcip. Ludzie są ludźmi. Czasami tylko bywają czymś więcej; w Polsce, mam wrażenie, i tak częściej, niż pod innym niebem. Myślą o pożywieniu, dachu nad głową, szczelnych oknach chroniących przed wiatrem historii. Dopiero, gdy drzwi już i tak wywalone kopniakiem a szyby wybite, hierarchia ważności spraw się zmienia. W Polsce, powiedziałem, Polacy częściej muszą być czymś więcej niż tylko konsumentami (to ładniej brzmi, niż powiedzieć „bydło”, choć znaczy dokładnie to samo), bo częściej zamknięcie okien nie wystarczy. A częściej nie wystarczy, bo ciągle eksterminowany i odtwarzający się z najwyższym trudem naród nie może wciąż osiągnąć tej dojrzałości, która pozwala dostrzec potrzebę wspólnego działania, zanim okna i futryny znowu pójdą w drzazgi. Kiedy czyta się wywiad z profesor Staniszkis w świątecznym „Uważam Rze” − o Polakach zatomizowanych, myślących tylko w kategoriach sukcesu prywatnego, osobistego, którzy dlatego właśnie biernie tolerują marnotrawcze, wiodące do cywilizacyjnej katastrofy rządy − to trudno sobie nie przypomnieć pamiętnej metafory Księdza Skargi o targanym burzą okręcie Rzeczpospolitej. Okręcie, na którym głupcy ściskają każdy swój tobołek, nie rozumiejąc, że jeśli nie zadbają o maszty i żagle, nie będą łatać dziur w kadłubie i wylewać wody, to wraz z tak im drogim dobytkiem pójdą na dno. To samo przecież miałem na myśli, używając słowa „polactwo”. Zanik poczucia, elementarnej świadomości istnienia dobra wspólnego. A przecież wystarczałoby wziąć sobie do serca mądrość Ewangelii. Cokolwiek chcesz zachować, stracisz. Czego się wyrzekniesz − zachowasz. „Ta sprawa jest jak Smoleńsk… Ja już nie chcę, nie mogę o tym słuchać” − wyrwało się od serca pewnej „drogiej pani z telewizji”. W tym samym sztandarowym programie PRL-bis, w którym wyliniały lew salonów, niegdyś świetny pisarz, dziś pajacujący celebryta, rechotał kiedyś z podobnym sobie towarzystwem, że „jakieś staruszki pod krzyżem zawodzą jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy, no to znaczy, że na szczęście już niedługo, hy, hy, hy…” Jak trzask zamykanych okiennic niesie się przez media to zawodzenie: nie chcemy, nie chcemy o tym słyszeć! Nie chcemy wiedzieć, nie chcemy patrzeć na zdjęcia z katastrof, pokazujące, jak identyczny tupolew wyciął w lesie całą przesiekę i skrzydła mu nie odpadły, jak samoloty spadające z kilkuset metrów pozostawały w jednym kawałku, nie chcemy słyszeć, jak się bada katastrofy lotnicze w świecie, nie chcemy już tych wykresów i obliczeń, żadnych profesorów, polskich czy zagranicznych, żadnych ekspertów… Nie chcemy, by nam ktoś krzyczał zza okna, jakimi okazaliśmy się durniami i świniami. Uwierzymy we wszystko, byle tylko ocalić wiarę w klimatyzację i w spokój i w pełną miskę.

I cały ten wrzask, agresja, zajadłość kłamstwa − bezsilne. Żadne okna na dłuższą metę nie wytrzymają. A miska i tak się bezlitośnie opróżnia. Ktoś nie wierzy, bo na słowo „pisowcy” dał się uwarunkować jak pies Pawłowa? Spokojnie, głód zajrzy do kiszek, to i rozum się odblokuje. Na razie można zajrzeć na przykład w raport przygotowany przez profesora Hausnera, byłego ministra SLD. Obraz III RP po dwudziestu latach „wybierania przyszłości”, zatrzaskiwania okien i kurczowego zamykania oczu, po pięciu latach tolerowania władzy prymitywnego i cynicznego trampkarza oraz jego bandy cwaniaczków, to obraz cywilizacyjnej katastrofy. Nadchodzącego krachu, który cofnie kraj o kilkadziesiąt lat. Nic nowego Hausner nie odkrył, ale przywołuję akurat to z licznych opracowań, bo trudno jego twórców posądzić o „oszołomstwo”. Tu też jest tak samo, jak z Tragedią Smoleńską. Z jednej strony − konkretne pytania, fakty, argumenty, profesorskie ekspertyzy. Z drugiej − psychologiczne „wypieranie” problemu, recytowanie pustych frazesów i propagandowe zaklęcia: sukces! Sukces! Przecież jesteśmy krajem sukcesu! Taki piękny stadion zbudowali, dlaczego ta polska hołota z niczego się nie umie cieszyć!? Mówić do tych zamkniętych okien, po raz setny i tysięczny powtarzać pytania tym, którzy całą umoczoną duszą, cała nienawistną furią, jak przy opętaniu, nie chcą ich słyszeć… Tak, tak właśnie należy robić. Strzegąc się „dumy niepotrzebnej” i pamiętając, że nie, dlatego został ktoś obciążony tym zadaniem, żeby był od innych lepszy. W końcu usłyszą i pojmą, choć pewnie znowu, po raz kolejny, za późno. „Taką przebodli nas Ojczyzną”. Ale kto, patrząc na grobowy kamień, mógł wierzyć, że Zmarły zdoła powstać i go odrzucić, że wstanie z grobu? A przecież jesteśmy dziś w przeddzień tego wydarzenia. RAZ

But (Wiktor): 25 lat więzienia

I. Doprowadzić do powrotu Buta do Rosji; na prezydenta tego wolnego kraju]

II. Robimy zakłady: czy wypuszcza go za pół roku, czy może tymczasem spędzi rok na Florydzie, a dopiero później wypuszczą? Czy może zadławi się kawałkiem mięska? Bo Polon210 już był... Ale „normalnie” to na pewno nie będzie.. MD]

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120407&typ=sw&id=sw05.txt

Rosyjski handlarz bronią Wiktor But, zwany "handlarzem śmierci", został skazany przez amerykański sąd na 25 lat więzienia. Prokuratura chciała dożywocia. 45-letni Wiktor But, jeden z największych na świecie handlarzy bronią, był oskarżony o próbę sprzedaży ciężkiego sprzętu wojskowego kolumbijskim rebeliantom. Tę broń mieli oni wykorzystać przeciw amerykańskim agentom współpracującym z władzami w Bogocie w walce z kartelami narkotykowymi. But, były sowiecki oficer i syn wysokiego rangą funkcjonariusza KGB, został schwytany w Bangkoku w 2008 roku przez agentów amerykańskich, którzy podawali się za przedstawicieli jednej ze zbrojnych grup z Kolumbii. W areszcie w Tajlandii przebywał dwa lata, po czym został deportowany do Stanów Zjednoczonych. Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku But twierdził, że jego intencją nigdy nie było "zabijanie kogokolwiek" i - jak dodał - w tej sprawie "Bóg zna całą prawdę". Ostateczne orzeczenie sądu było dwukrotnie przekładane na życzenie obrońców Rosjanina, którzy prosili o więcej czasu na przygotowanie linii obrony i oskarżali prokuraturę o "skandaliczną uległość rządowi", który podstępnie doprowadził do aresztowania, a potem oskarżenia ich klienta. Sędzia Shira Scheindlin stwierdziła, że wyrok 25 lat więzienia jest sprawiedliwy, biorąc pod uwagę zbrodnie, jakich dopuścił się handlarz bronią, zanim został zatrzymany dzięki prowokacji amerykańskich służb specjalnych. Ponadto trybunał nakazał oskarżonemu wypłatę odszkodowania w wysokości 15 milionów dolarów. [A te miliardy z handlu bronią – to się jakoś podzielą? MD] . Albert Dayan, adwokat Buta, od razu zapowiedział złożenie apelacji. W czasie procesu Rosjanin przyznał się, że podczas spotkania w Bangkoku zgodził się dostarczyć na rzecz organizacji Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) sto wysokiej klasy przenośnych wyrzutni pocisków ziemia - powietrze oraz około 5 tysięcy karabinów AK-47 (kałasznikow). Mężczyzna, z którym spotkał się on w jednym z hoteli w stolicy Tajlandii, nie był jednak członkiem FARC, a funkcjonariuszem amerykańskiego departamentu do walki z handlem narkotykami (DEA). Wyrok skazujący odnosi się wprawdzie tylko do tej próby sprzedaży broni, ale - jak podkreślają amerykańskie władze - Wiktor But sprzedawał uzbrojenie dla różnych grup partyzanckich i terrorystycznych w Afryce, Ameryce Południowej oraz na Bliskim Wschodzie. Amerykański Departament Skarbu nałożył całkowity zakaz na jakikolwiek handel z Butem już w 2004 roku w związku z podejrzeniami o sprzedaż przez niego talibom broni wartej, co najmniej 50 milionów dolarów.

- Wiktor But był od wielu lat numerem jeden, jeśli chodzi o nielegalny handel bronią, który dozbrajał uczestników najbardziej brutalnych i krwawych konfliktów na całym świecie - stwierdził skarżący rosyjskiego oficera prokurator Preet Bharara. W ocenie amerykańskich śledczych, to właśnie But stał za dostawami broni dla rozdartej wojną Afryki na początku lat 90., a także w latach następnych. - Pomimo że oskarżony opisywał siebie tylko i wyłącznie, jako biznesmena, należy wiedzieć, że był on biznesmenem najniebezpieczniejszego gatunku - stwierdził Bharara w mowie oskarżycielskiej. W sprawie wyroku wypowiedziało się także rosyjskie MSZ, które stwierdziło, że jest on "nieuzasadniony i stronniczy". Według rosyjskiej dyplomacji, baza dowodowa budziła wątpliwości, a samo aresztowanie Wiktora Buta w Tajlandii z udziałem agentów amerykańskich służb specjalnych było bezprawne. Resort zapowiedział, że podejmie wszelkie niezbędne starania, by doprowadzić do powrotu Buta do Rosji, wykorzystując w tym celu wszystkie możliwe "mechanizmy" prawa międzynarodowego. Zdaniem ekspertów, But nie mógłby rozwinąć swojej działalności bez "opieki" rosyjskich władz, a handel bronią zaczął prowadzić już na początku lat 90. Moskwa bezskutecznie próbowała na drodze dyplomatycznej zablokować jego proces. Łukasz Sianożęcki

Poniewieranie Chrystusa i Jego Kościoła O ewangelicznym opisie Męki Chrystusa i nowej fali ataków na Kościół opowiada teolog i biblista, ks. prof. dr hab. WALDEMAR CHROSTOWSKI, w rozmowie z Rafałem Pazio. Dlaczego Judasz musiał w Ogrodzie Oliwnym wskazać Jezusa, skoro – jak wynika z opisów Ewangelii – Jezus był w Jerozolimie znany i rozpoznawalny? Pojmanie Jezusa odbyło się późnym wieczorem. U stóp Góry Oliwnej nie było latarni ulicznych ani światła, a więc ten epizod rozgrywał się w kompletnych ciemnościach. Ustalenie, kogo należało pojmać, wymagało dokładnej znajomości rysopisu Jezusa. Do Ogrodu Oliwnego przybyli nie ci, którzy dobrze Jezusa znali, ale przedstawiciele ówczesnej „milicji obywatelskiej”, wysłannicy rzymskich okupantów i władz żydowskich. Potrzebowali kogoś, kto im precyzyjnie wskaże człowieka, którego mieli pojmać. Judasz miał to uczynić w sposób nierzucający się w oczy. Semici do dzisiaj witają się charakterystycznym pocałunkiem, który przypomina znany z liturgii „znak pokoju”. Judasz liczył, że Jezus niczego się nie domyśli i ów naturalny gest życzliwości odbierze, jako coś normalnego, a więc zdrada nie wyjdzie na jaw. Ale Jezus doskonale znał zamiary Judasza i zadał mu kłopotliwe pytanie, które stanowiło wyrzut sumienia: „Judaszu, pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego?” (Łk 22,48). Sens jest oczywisty: Używasz znaku zaufania i przyjaźni do tego, co jest przejawem zdrady i wrogości?

W Ewangelii według św. Jana czytamy, że Piłat wyprowadza Chrystusa na dziedziniec i mówi: „Oto człowiek!”. Co ma na myśli? Co zrozumiał? Czy Piłat próbuje coś zamanifestować taką deklaracją? Trzeba zwrócić uwagę na dramatyczny kontekst tej wypowiedzi. Z relacji ewangelicznych wynika, że od początku Piłat nie był przekonany o jakiejkolwiek winie Jezusa i starał się zrozumieć, na czym polegają zarzuty, które stawiali oskarżyciele. Wiedział, że zapadł już wyrok śmierci wydany przez Sanhedryn, czyli żydowską Wysoką Radę, zaś jego rola polegała na potwierdzeniu tego wyroku. Palestyna znajdowała się wówczas pod rządami rzymskimi, a Rzymianie zastrzegli sobie prawo decydowania w sprawach, które karano śmiercią. Na Bliskim Wschodzie, gdzie Rzymianie stykali się z mentalnością semicką, bardzo odmienną od rzymskiej, tego rodzaju obostrzenia tym bardziej miały rację bytu. Piłat stara się dociec, czy zastosowanie prawa rzymskiego, które potwierdzałoby tę konkretną egzekucję, jest w tych okolicznościach właściwe i prawidłowe. Ma coraz więcej wątpliwości, zwłaszcza po konfrontacji z Jezusem. Szuka możliwości, by wyroku śmierci nie wydać, a jednocześnie nie rozsierdzać oskarżycieli i nie narażać się im. Piłat postanowił użyć okrutnego fortelu: polecił ubiczować Jezusa. Liczył, że taki werdykt zmieni coś w nastawieniu oskarżycieli oraz że jest to wystarczająca kara za ewentualne winy, jakich oskarżony mógł się dopuścić. Myślał, że oskarżyciele żydowscy, widząc tak okrutnie ukaranego rodaka – czasami biczowanie kończyło się śmiercią, a na pewno ciężkimi ranami albo kalectwem – zmienią zdanie i odstąpią od nacisków na uśmiercenie go. Piłat sądził, że widok krwi i cierpiącego człowieka usposobi prześladowców do zmiany nastawienia. Kiedy biczowanie dobiegło końca, Jezus został szyderczo ubrany w szkarłatny płaszcz. Piłat wyprowadza Go na zewnątrz i po grecku zwraca się do zgromadzonych, mówiąc: Idou ho anthropos!, co w tłumaczeniu na polski znaczy „Oto człowiek!”. W tej krótkiej wypowiedzi słychać ogromne napięcie, które Piłat musiał odczuwać. Miał poczucie, że Jezus jest niewinny, a zarazem zabrakło mu odwagi, by skutecznie przeciwstawić się oskarżycielom. Widok cierpiącego powinien odmienić nastawienie ludzi, którzy na to cierpienie patrzyli. Piłat apelował, zatem do sumienia oskarżycieli. Wiedział, że natarczywość ich oskarżeń oraz skala ich żądań jest nieludzka, a więc chciał wzbudzić u nich ludzkie uczucia. Oczekiwał na zwyczajną wrażliwość wobec bólu i cierpienia człowieka poddanego tak okrutnej karze. Ocena wynikająca z opisu zachowania Piłata oraz odbiór Ewangelii czytanej dzisiaj pokrywają się ze sobą. Zwyczajny człowiek na widok ubiczowanego Jezusa chciałby zawołać: „Dość, skończmy z tym!”. Dlatego zawołanie: „Oto człowiek!” ma w Ewangelii według św. Jana również znaczenie teologiczne. Ewangelista sugeruje, że doszło do największego poniżenia Syna Bożego, który dla nas i dla naszego zbawienia stał się człowiekiem, zaś w tym wydarzeniu Jego człowieczeństwo zostało sponiewierane, upokorzone i wzgardzone.

Dlaczego nikt nie zawołał: „Dość”? Wrogość wobec Jezusa była tak daleko posunięta, że nie mógł liczyć nie tylko na współczucie, ale nawet na litość swych prześladowców. Potwierdza to straszliwą siłę zła, które zwłaszcza w konfrontacji z dobrem ujawnia swoje najbardziej mroczne strony. Kiedy dzieje się coś dobrego, jedyną odpowiedzią powinna być wzajemność dobra, to znaczy dobro powinno wyzwalać nowe dobro. Ale nie zawsze tak jest, a nawet paradoks polega na tym, że w pewnych sytuacjach dobro daje upust siłom zła. Zło w konfrontacji z dobrem, szczególnie, gdy jest bezkarne, staje się bezczelne, aroganckie i natarczywe. Przybiera monstrualne formy, prześcigając samego siebie w pomysłowości okrucieństwa i przewrotności. Tak było i tym razem. Gdy zawiodły hamulce moralne i zasady etyczne oraz zdrowe rozeznanie, widok umęczonego Jezusa, który był przedmiotem nienawiści Jego oskarżycieli, jeszcze wyraźniej uzewnętrznił to, co istniało w ich wnętrzu, czyli nienawiść, która obróciła się w otwartą wrogość.

Czy w kontekście braku reakcji na cierpienie Chrystusa można odczytywać okrzyk tłumu: „Krew jego na nas i na dzieci nasze!”? Trzeba starannie rozróżnić dwie perspektywy: historyczną i teologiczną. W perspektywie historycznej na dziedzińcu twierdzy Antonia, gdzie rezydował Piłat, zgromadziło się kilkuset ludzi wrogich Jezusowi. Specjaliści obliczają, że mogło tam przebywać około 400 osób. Podjudzeni przez ówczesne żydowskie autorytety religijne zawołali: „Krew jego na nas i na dzieci nasze” (Mt 27,25). Był to okrzyk oznaczający przyjęcie odpowiedzialności za wydany wyrok, a ci, którzy go wznosili, reprezentowali wyłącznie siebie. Jerozolima liczyła wtedy kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców i można zasadnie domniemywać, że wielu z nich było Jezusowi życzliwych i przychylnych, o czym świadczy np. powszechna radość podczas uroczystego wjazdu Jezusa do Miasta Świętego. Ale okazało się, że arogancja kilkuset przedstawicieli świata żydowskiego przyniosła dramatyczne rezultaty – i to oni ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za skazanie Jezusa na śmierć. Na płaszczyźnie teologicznej, religijnej i moralnej, ten okrzyk bywał traktowany, jako usprawiedliwienie przekonania, że wszyscy Żydzi, a więc wtedy żyjący oraz wszystkie żydowskie pokolenia, są winne śmierci Jezusa. Takie stawianie sprawy to niebezpieczna bzdura! Każdy człowiek ponosi indywidualną odpowiedzialność za swoje czyny. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej ani przechodzenia winy z pokolenia na pokolenie. Ci, którzy wnosili ów okrzyk, działali we własnym imieniu. Ale to nie wyczerpuje znaczenia męki i śmierci Jezusa, bo nie chodzi o skazanie zwykłego człowieka, lecz o zbawczą śmierć Syna Bożego. Jezus umarł za grzechy nas wszystkich, a więc za Jego skazanie i śmierć na Kalwarii są odpowiedzialni wszyscy ludzie. Jego oskarżycielami i wykonawcami okrutnego wyroku były konkretne osoby, które ponoszą odpowiedzialność historyczną. Natomiast z perspektywy religijnej odpowiedzialność ponosi każdy z nas, a jest to szczególnie widoczne, gdy dopuszczamy się grzechu. Sobór Trydencki pod koniec pierwszej połowy XVI wieku orzekł, że bardziej niż ci Żydzi, którzy wznosząc haniebny okrzyk na dziedzińcu pałacu Piłata, nie wiedzieli, kim Jezus jest, odpowiedzialność za Jego śmierć ponoszą ci chrześcijanie, którzy wyznają Jezusa, a mimo to grzeszą. Szkoda, że te słowa są tak mało znane…

Ewangelista podaje, że kiedy Jezus wisiał na krzyżu, podchodzili do Niego ludzie i mówili, żeby wybawił siebie i zszedł. Jaką koncepcję wybawienia mieli na myśli ci, którzy te słowa wypowiadali? Tu wiele zależy od tłumaczenia greckiego tekstu Nowego Testamentu na język polski. Sens okrzyków pod krzyżem można sprowadzić do zawołania: „Uratuj siebie, tak jak ratowałeś innych!”. Jak przedtem żądano od Jezusa rozmaitych znaków, niemal codziennie wołano o nowy znak, który miałby znowu potwierdzić Jego roszczenia i nauczanie – tak w tej sytuacji rozlega się wołanie o nowy, decydujący znak, który byłby najbardziej wyrazistym potwierdzeniem Jego mocy i skuteczności: „Jest królem Izraela, niechże teraz zejdzie z krzyża, a uwierzymy w Niego” (Mt 27,42). Gdyby Jezus odpowiedział na to wezwanie tak, jak chcieli tego Jego prześladowcy, sprzeniewierzyłby się samej istocie swej misji. Sytuacja była dramatyczna, ale również tej pokusie Jezus skutecznie się oparł. Nie uległ pokusie sprawienia doraźnej cudowności, przez co tym bardziej potwierdził swoją moc oraz panowanie nad złem i grzechem.

Jest taka scena w Ewangelii według św. Mateusza, w której mówi się, że w momencie śmierci Jezusa otworzyły się groby, wstali zmarli i ukazywali się wielu. Czy są jakieś ustalenia dotyczące tego przekazu? Istnieją doświadczenia duchowe, których fizykalne potwierdzenie jest niemożliwe. Proszę potwierdzić fizycznie, że ktoś miał taki, a nie inny sen, o którym właśnie opowiada; musimy polegać na jego świadectwie, przyjmując je albo nie. Ewangelista Mateusz opisuje, że niektórzy mieszkańcy Jerozolimy doświadczyli rezultatów zbawczej śmierci Jezusa. Nie ma możliwości historycznej weryfikacji tego świadectwa. Nie potrafi my powiedzieć, czy było to również doświadczenie zewnętrzne, czy wyłącznie przeżycie wewnętrzne. Wygląda na to, że ci, którym Jezus był bliski, doświadczyli czegoś niezwykłego i dali temu wyraz w świadectwie utrwalonym na kartach pierwszej Ewangelii kanonicznej. Tu stoimy na progu naszych możliwości poznawczych.

Józef z Arymatei to poważny członek Wysokiej Rady. Co symbolizuje jego troska o ciało Jezusa? Ewangelie przedstawiają go, jako człowieka zamożnego i sprawiedliwego. Do obowiązków pobożnych Izraelitów należało grzebanie zmarłych. Jezus był dla Józefa kimś bliskim, zastanawiał go i poruszał. Józef przeżył Jego śmierć i wyraził swoją z Nim solidarność w sposób, który uznał za najbardziej właściwy. Jezus w pewnym sensie był bezdomny, a więc istniała możliwość, że Jego ciało zostanie gdzieś porzucone. Wprawdzie pod krzyżem Jezusa znalazło się wąskie grono najbliższych Mu osób, z Maryją, Jego Matką, ale nie ma żadnej pewności, że Rzymianie i władze żydowskie zgodziłyby się na wydanie im ciała Ukrzyżowanego. W miejscu, gdzie Jezus został pochowany, znajdował się dawny kamieniołom. W czasach Jezusa był już całkowicie opuszczony, ale wiatry naniosły tam ziemię, ziarna i pyłki. Pojawiła się cienka warstwa gleby, a na niej krzewy – i dlatego Jan Ewangelista wspomina o grobie „w ogrodzie” (J 19,41). Śmierć Jezusa nastąpiła na początku kwietnia – według najbardziej prawdopodobnych obliczeń, 3 kwietnia 30 roku. To czas pięknej wiosny w Ziemi Świętej.

W ostatnim pytaniu chciałem odnieść się do aktualnych wydarzeń dotyczących Kościoła. W związku ze skandalami seksualnymi Kościół znów poddawany jest surowej ocenie. Nie potrzeba wielkiej wnikliwości by widzieć, że konkretne nadużycia czy występki, których dopuszczają się niektórzy duchowni, stają się pretekstem do niezwykle silnych i wyrafinowanych ataków na cały Kościół. Nie byłoby to możliwe w stosunku do innych wspólnot religijnych. Tytułów prasowych typu: „Grzeszne czyny Kościoła” nie sposób sobie wyobrazić np. wobec Synagogi. Sam sposób przedstawiania tej problematyki jest pełen manipulacji, której trzon stanowi pogarda wobec chrześcijaństwa i jego wyznawców. Nie ma drugiej wspólnoty religijnej, która wobec swej dawnej i bliższej przeszłości podjęła tak wszechstronny rachunek sumienia. Zarzuca się Kościołowi, że zamiata winy pod dywan. Tak, ale jest to dywan Chrystusowego miłosierdzia i przebaczenia, które piętnując grzech, oszczędza grzesznika i daje mu szansę nawrócenia. Wyraźnie widać, że Kościół ma nie tylko przyjaciół, ale i zajadłych wrogów, dla których każdy pretekst jest dobry, by szkalować i oczerniać wszystkich chrześcijan. A przecież problemy i nadużycia moralne występują nie tylko w obrębie Kościoła katolickiego. Istnieją wszędzie! W ostatnim okresie odbywa się uporczywe nie tyle oczyszczanie, ile przeczyszczanie Kościoła. Ci, którzy nas atakują, próbują wmówić, upowszechnić i utrwalić określone skojarzenie. Ich strategia polega na tym, że Kościół katolicki trzeba kojarzyć z pedofilią, a księży – z pedofilami. Powtarzanie tego miliony razy ma zapaść w pamięć do tego stopnia, że sam widok księdza będzie wywoływał skojarzenia z pedofilią. To element odwiecznej antykościelnej strategii, która w naszych czasach, mając do dyspozycji środki masowego przekazu oraz internet, próbuje mnożyć i nasilać antychrześcijańskie emocje. I jeszcze jedna sprawa. Zarzucana pedofilia to w przytłaczającej większości przypadków wyrafinowana odmiana pederastii, czyli homoseksualizmu. Ale na temat homoseksualizmu panuje nie tyle absolutna cisza, co coraz bezczelniej odbywa się jego forsowanie. Przykładowo: podróż ministra spraw zagranicznych nieodległego od nas państwa, zdeklarowanego homoseksualisty, ze swoim partnerem jest przedstawiana jako coś normalnego i nie daj Boże wypowiedzieć pod ich adresem jednego słowa krytyki! Codziennie odbywa się odgórna i zaplanowana deprawacja dzieci i młodzieży, ale i w tym przedmiocie panuje zmowa milczenia. Aktywne i publiczne obnoszenie się z homoseksualizmem nakazuje postawienie pytania, o co w tym wszystkim chodzi. Ze strony Kościoła potrzebny jest rzetelny rachunek sumienia i troska, by tego rodzaju występki nie powtarzały się. Ale drugiej strony potrzebna jest postawa nie mniejszej odwagi i zdecydowania, która nazwie silne ataki na Kościół i wierzących po imieniu i wobec nich się nie ugnie. Pokora nie ma nic wspólnego z przyzwoleniem na upokarzanie!

Chrześcijanie obchodzą kolejny raz pamiątkę śmierci i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Dlaczego po dziś dzień to wydarzenie budzi sprzeciw? Męka, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa stanowią najważniejsze wydarzenia w historii ludzkości. Dzielą one cała historię, która dzięki nim staje się historią zbawienia, na dwie części – przed i po Chrystusie oraz dokonanym przez Niego zbawieniu świata i człowieka. Jezus przeszedł przez cierpienie, mękę i śmierć, tak jak przechodzą przez tę dramatyczną rzeczywistość miliardy ludzi. Specyfika tego, co miało miejsce przed prawie dwoma tysiącami lat, polega na tym, że Jezus jest człowiekiem i Bogiem. W Jego męce i śmierci znalazł, więc wyraz nie tylko najtrudniejszy los człowieka, lecz także tajemniczy los Boga, który dla nas i dla naszego zbawienia stał się człowiekiem i podjął śmierć krzyżową, pokonując śmierć przez swoje zmartwychwstanie. Są ludzie, którzy tę perspektywę wiary w Jezusa przyjęli i uznali związaną z nią rzeczywistość zbawczą. Ale są też ludzie, którzy tego nie uczynili. Najogólniej można powiedzieć, że od czasów Jezusa Chrystusa świat zamieszkują chrześcijanie i niechrześcijanie. W tej drugiej grupie, czyli wśród niechrześcijan, szczególne miejsce przypada Żydom. Jako lud Bożego wybrania, byli długo przygotowywani przez Boga na to, co wydarzyło się z Jezusem Chrystusem. Zatem o ile odmowa czy brak uznania Jezusa za Syna Bożego ze strony wszystkich innych ludzi mogą być traktowane, jako rezultat ignorancji czy niewiedzy wynikającej z braku możliwości zetknięcia się z Chrystusem, to w odniesieniu do Żydów nie można tego powiedzieć, ponieważ Jezus wywodzi się z tego narodu oraz należy do jego tradycji religijnej i kulturowej. Pytanie, kim jest Jezus Chrystus, zadawane jest dzisiaj ze szczególną ostrością. Odpowiedź łączy się, zatem także z możliwością odmowy uznania Jezusa za Mesjasza i Syna Bożego. Tak właśnie czynią wyznawcy religii żydowskiej, a ów sprzeciw trwa już prawie dwa tysiące lat. Chrześcijanin nie może nie zadawać sobie pytania o sens tego wielowiekowego, silnego sprzeciwu. Spotykamy się z ignorancją, która dotyczy Krzyża i jego znaczenia oraz Zmartwychwstania i jego znaczenia. W bardzo wielu przypadkach jest to ignorancja niezawiniona, gdyż dotyczy ludzi, którzy żyją w odległych od naszego kręgach kulturowych i nie mają pojęcia o Jezusie. O Żydach tego powiedzieć nie można. Należy, więc zadać następne trudne pytanie: na ile ich odmowa nosi cechy zawinionej i co to oznacza z chrześcijańskiej perspektywy? Samo to pytanie wywołuje burzę, a cóż dopiero próby rzetelnego odpowiadania na ten problem. Ale właśnie takie jest jedno z najważniejszych, a także najpilniejszych zadań teologii.

Jak interpretować fragment Ewangelii według św. Mateusza, w którym czytamy, że po zmartwychwstaniu Jezusa arcykapłani ze starszymi „dali żołnierzom sporo pieniędzy i rzekli: »Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali«. (…) I tak rozniosła się ta pogłoska między Żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego”? Mamy tutaj dwie perspektywy. Po pierwsze – perspektywę historyczną, czyli odzwierciedlenie pewnego stanu rzeczy z drugiej połowy I wieku ery chrześcijańskiej. Ewangelista skarży się na przyczyny plotki, która trwała wtedy wśród Żydów: znaleźli się wśród nich tacy, którzy zostali opłaceni i rozgłaszali, co innego, niż wiedzieli i doświadczyli. Za pieniądze, które otrzymali, świadczyli fałszywie, to znaczy kłamali o Chrystusie. Rzeczywistość Jego zmartwychwstania obrócili w zwyczajną plotkę. Perspektywa historyczna jest o tyle istotna, że pierwsza Ewangelia kanoniczna, autorstwa św. Mateusza, była adresowana przede wszystkim do Żydów – zarówno tych, którzy uwierzyli w Jezusa, jak i tych, którzy w Niego nie uwierzyli. Przedstawia ona specyficznie żydowski punkt widzenia i wiernie oddaje nastroje, jakie wówczas wśród Żydów panowały. Druga perspektywa ma charakter teologiczny. Każde pokolenie chrześcijan musi być czujne i wrażliwe na to, że obok ewangelizacji istnieje w świecie antyewangelizacja, która też ma swoje sposoby i swoje środki. Obok niezłomnego głoszenia Do-brej Nowiny o śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa nie mniej aktywnie działają ci, którzy tej Dobrej Nowinie zaprzeczają. Są wśród nich tacy, którzy czynią to z bardzo przyziemnych powodów i pobudek – po prostu sowicie się ich opłaca. Oznacza to, że w świecie – czy chcemy o tym mówić, czy nie – istnieją mroczne siły, które mają swoje wpływy i dążą do „rządu dusz”, którego charakter i cele sprzeciwiają się Ewangelii i ewangelizacji oraz im szkodzą. Właśnie, dlatego chrześcijanin nie może być naiwny ani lekkomyślny. Nie może sądzić, że Kościół i Ewangelia mają w świecie jedynie samych przyjaciół. Potrzebna jest ustawiczna czujność, oparta na dobrym rozeznaniu na temat tego, co do nas dociera, a także świadomość, że w wielu sytuacjach trzeba się odważnie przeciwstawiać rozmaitym antychrześcijańskim fobiom, naciskom i tendencjom.

Czy są jakieś badania, które pokazują, jak św. Mateusz ustalił ten fakt, że opłacono ludzi, którzy mieli rozgłaszać fałszywą informację o Chrystusie?Istnieje mnóstwo badań historyków na temat judaizmu z początku ery chrześcijańskiej, ale tego konkretnego szczegółu z historycznego punktu widzenia zweryfikować się nie da. Nie sposób, bowiem udowodnić wręczenia łapówki po dwóch tysiącach lat. Doskonale wiemy, że nawet udowodnienie łapówki przekazanej wczoraj w celu składania fałszywych zeznań jest trudne albo niemożliwe do wykazania, a cóż dopiero wtedy, gdy dzieli nas tak olbrzymi dystans czasowy. Przecież dobrze przygotowane oszczerstwo było od początku do końca skrupulatnie kamuflowane. Ewangelista Mateusz, który doskonale znał świat żydowski swoich czasów, dobrze wiedział, co pisze. Nie był naiwny i nie posuwał się do czegoś, co nie miało oparcia w rzeczywistości. Wiedział, czym żyła część mieszkańców Jerozolimy. Od wydarzeń, które opisuje, upłynęło wtedy zaledwie kilka dziesięcioleci, istniała, zatem żywa pamięć o tym, co dotyczyło życia i losu Jezusa.

Kilka lat temu powstał film „Pasja”, który w sposób wyjątkowy ukazał mękę, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Ksiądz przypomina sobie, że z filmu usunięto jedną z sekwencji wypowiedzianą przez arcykapłanów: „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”. Jak to się stało i co to oznacza? Opracowywałem polską wersję językową tego filmu, w którym bohaterowie posługiwali się starożytnymi językami, w tym językiem aramejskim. Na kilka tygodni przed premierą „Pasji” na ekranach polskich kin widziałem wersję, gdzie w jednym z epizodów występował arcykapłan, który wypowiadał słowa „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”, a po nim ten okrzyk podejmował tłum. Wkrótce okazało się, że sekwencja z arcykapłanem została wycięta i pozostał tylko tłum, co czyni ów okrzyk prawie niezrozumiałym. Kiedy zapytaliśmy, co stało się z tym epizodem, dowiedzieliśmy się, że został wycięty ze względu na naciski, które wywierano na reżysera, grożąc, że film zostanie obwołany, jako zdecydowanie antysemicki.

Jak dziś odczytywać tę pominiętą sekwencję znaną z Ewangelii? Historycznie należy uznać, że konkretni ludzie zgromadzeni na dziedzińcu pałacu najwyższego kapłana w Jerozolimie żądali śmierci Jezusa i krzyczeli: „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”. W ten sposób dawali wyraz temu, że biorą odpowiedzialność za śmierć Jezusa, a jej skutki moralne biorą na siebie, a nawet na swoje dzieci. Zakładali, więc swoistą odpowiedzialność zbiorową, czyli że wina moralna przechodzi z ojca na syna. Było to zapewne kilkaset osób, a więc jakiś niewielki odsetek ówczesnych mieszkańców Jerozolimy. Z drugiej strony istnieje perspektywa teologiczna, która rozstrzyga o trwałym znaczeniu tego epizodu. W tej perspektywie odpowiedzialność za śmierć Jezusa ponoszą wszyscy ludzie, bo to była śmierć za grzechy wszystkich i każdego z nas. Winni śmierci Jezusa Chrystusa jesteśmy my wszyscy! Tutaj przychodzi nam w sukurs Sobór Trydencki, który w XVI wieku przypomniał, że winnymi śmierci Chrystusa są wszyscy dopuszczający się grzechu, a zwłaszcza ci, którzy wiedzą, kim jest Jezus Chrystus, a mimo to posuwają się do grzechu i czynienia zła.

Skoro Ksiądz wspomniał o Soborze Trydenckim, nasunęło mi się pytanie o lefebrystów. Jak Ksiądz ocenia ostatnie wydarzenia z nimi związane? Żadna sytuacja schizmy, czyli rozłamu, nie jest w Kościele normalna ani zdrowa. Jezus i Jego apostołowie stale wołali o jedność. Św. Augustyn mówił, że w rzeczach najważniejszych Kościół powinien zachować jedność, w rzeczach mniej ważnych wielość poglądów, a we wszystkim miłość. Po tej samej linii idzie papież Benedykt XVI. Sytuacja lefebrystów pozostawała czymś nienormalnym. Utrzymywanie podziałów było i jest gorszące. Ten podział wyłonił się na naszych oczach. W postawie lefebrystów nie było złej woli, ale chęć wierności Tradycji. Swoje pragnienie mogli pojmować niewłaściwie i dlatego trzeba było ukazywać im różne pułapki i niebezpieczeństwa z tym związane. Ich postawa wynikała z pragnienia, by zachować wierność wobec łacińskiej Tradycji Kościoła, trwającej kilkanaście stuleci. Zresztą szybkie wdrażanie niektórych reform Soboru Watykańskiego II mogło zostać odebrane w wielu rejonach, jako narzucone siłą, zaś gwałtowne zmiany spowodowały niedomówienia, a nawet spustoszenia. Dalsze utrzymywanie statusu lefebrystów było ryzykowne. Papież wyszedł im, naprzeciw, ale krytyka decyzji Benedykta XVI zawiera nie tyle powody, ile preteksty. Rzadko słyszeliśmy o prawdziwych powodach ataku, natomiast pretekstem mogło być wszystko. Takim szczególnym pretekstem stał się arcybiskup Williamson. Pod płaszczykiem potępiania jego opinii na temat zagłady Żydów wylano mnóstwo pomyj na Williamsona i na lefebrystów, a także na papieża i na cały Kościół. Pod płaszczykiem oczyszczania Kościoła i wiernych jeszcze raz zafundowano im przeczyszczanie. Szkoda, że te tendencje w samym Kościele nie są należycie napiętnowane i nie napotykają na należyty sprzeciw. W słowach Benedykta XVI, który mówił, że nie czuł się dostatecznie broniony wewnątrz Kościoła, odnajdujemy gorzką prawdę. Słowa te odkrywają samotność papieża wśród tych, których powinna cechować wierność wobec Namiestnika Chrystusowego i zdecydowanie większa odwaga.

„Jezus swoimi czynami nie zniósł Starego Prawa, tylko je dopełnił nową, jakością, uniwersalizmem, który kończy z żydowskim ekskluzywizmem”. Jak Ksiądz skomentuje taką opinię? Jeżeli chodzi o Stare Prawo, ma ono wyraźne ukierunkowanie uniwersalistyczne. W Starym Testamencie mocno podkreśla się, że Izraelici zostali wybrani przez Boga nie ze względu na nich samych, nie ze względu na ich pochodzenie, wielkość, zasługi czy przywileje, ale ze względu na innych ludzi. Izraelici mają, więc świadczyć o Bogu jedynym. Mają stać się Jego światłem i znakiem w świecie. Religia biblijnego Izraela była coraz bardziej misyjna, nastawiona na pozyskiwanie ludzi, którzy nie znali jedynego Boga. To, dlatego u progu Nowego Testamentu widzimy w ówczesnych synagogach „bojących się Boga” i prozelitów, czyli bardzo wielu pogan zainteresowanych wiarą żydowską. Podczas głoszenia Ewangelii przez św. Pawła właśnie oni stawali się zaczynem Kościoła. Czymś innym jest judaizm rabiniczny, który pojawił się i okrzepł na bazie judaizmu biblijnego – w opozycji do chrześcijaństwa i do Kościoła. W judaizmie rabinicznym uniwersalizm został usunięty i nastąpiło zawężenie perspektywy oraz jej ograniczenie do wymiaru bardziej partykularnego, skupionego na przywilejach Izraela i jego odrębności. W gruncie rzeczy oznacza to skoncentrowanie całej uwagi na żydowskości, a nie na judaizmie, czyli swoistą instrumentalizację religii.

Czy mógłbym Księdza Profesora prosić o kapłańskie słowo na najbliższe Święta Wielkanocne? Moje życzenia zawierają się w pewności, że w ludzkiej historii, to jest w historii świata i każdego człowieka, ostatnie słowo zawsze należy do Boga. W czasach Jezusa i w opozycji do Niego sądzono, że ostatnie słowo będzie miał do powiedzenia człowiek, że będzie to słowo skazujące na śmierć i wykluczające Jezusa poza nawias społeczeństwa, zakończone egzekucją. Okazało się, że to nieprawda. Bóg jest Panem życia i życie jest silniejsze niż śmierć! Dziś prawdziwa religijność stoi na antypodach wszelkiej ideologii. Wbrew wszystkim politykierom oraz możnym tego świata, nadal ostatnie słowo należy do Boga. Być może nie zawsze możemy to stwierdzić, nie zawsze z indywidualnej perspektywy możemy się tego doczekać, ale zawsze sprawiedliwość jest po stronie Boga oraz tych, którzy są Mu wierni. U krańca doczesności znajduje się brama prowadząca nas do świata, który przez swoje zmartwychwstanie Jezus Chrystus nam szeroko otworzył. W. Chrostowski i R. Pazio

Czy Chrystus naprawdę zmartwychwstał? (...)Jeżeli On nie zmartwychwstał, jesteśmy desperatami, jesteśmy na mocy wyroku nieszczęśliwi, a życie jest okrutnym oszustwem. Jeśli natomiast zmartwychwstał, wszystko się zmienia, w każdym dniu życia każdego ludzkiego bytu (...).

Oto fragmenty książki Antonio Socciego "Śledztwo w sprawie Jezusa" udostępnione przez polskiego wydawcę, Dom Wydawniczy RAFAEL.

Zmarł i został pochowany w grobie (...) Zagadka zawiera się między godziną 18.30 7 kwietnia, kiedy to (najprawdopodobniej) zapieczętowano grób pod Jerozolimą, a godziną 5 lub 6 rano 9 kwietnia roku 30. W badaniu tego wydarzenia, z pewnością najbardziej wstrząsającego w całej ludzkiej historii, posłużymy się wieloma wskazówkami, dowodami i świadectwami, które będziemy analizować, jak przy rozwiązywaniu zagadki kryminalnej. (...) Źródła historyczne, którymi dysponujemy, czyli przede wszystkim Ewangelie, relacjonują szczegółowo owych 48 godzin, począwszy od piątku 7 kwietnia, do niedzieli 9 kwietnia. Podają precyzyjnie, (co potwierdzają źródła pogańskie i żydowskie), że w piątek z całą pewność Jezus zmarł i został pochowany w grobie (zamkniętym wielkim kamieniem i strzeżonym przez żołnierzy) i że rano w niedzielę ten sam grób znaleziono otwarty i pusty, przy czym wewnątrz znajdowało się coś niewytłumaczalnego: płótno, które spowijało zwłoki, leżało na swoim miejscu puste, ale nierozwiązane, tak jakby ciało wyparowało ze środka. Jednak przede wszystkim teksty te opisują całą serię wstrząsających spotkań ze znowu żyjącym Jezusem, które miały miejsce, począwszy od owego niedzielnego poranka.

Nowina o zmartwychwstaniu Piotr i inni uczniowie zdają sobie sprawę, że to właśnie Jezus w swoim własnym ciele, ze śladami gwoździ, to On z nimi rozmawia, pozwala się dotykać, spożywa z nimi rybę, ma jednak ciało niepodlegające już ograniczeniom czasu ani przestrzeni, ponieważ wchodzi do zamkniętego Wieczernika, nie otwierając drzwi, a potem nagle znika im z oczu. Przytaczane przez Ewangelie sprawozdanie z tych wydarzeń brzmi naprawdę dziwnie. Nie przypomina żadnego innego znanego tekstu literackiego. (...) Powtarzam: jest rzeczą pewną - i uznaną nawet przez szkołę historyczno-krytyczną - że treścią pierwszego orędzia chrześcijaństwa głoszonego osobiście przez apostołów była właśnie nowina o zmartwychwstaniu Jezusa, (zatem nie chodzi o mit stworzony później). W równym stopniu jest pewne, że "przywódcy żydowscy - według Stevensona i Habermasa - nie byli w stanie obalić twierdzenia uczniów, że Jezus zmartwychwstał, choć mieli powody, aby to uczynić, i mieli odpowiednią władzę. Ludzie ci przebywali przecież w mieście, w którym uczniowie głosili, że Jezus zmartwychwstał. Dysponowali odpowiednimi środkami, aby zweryfikować te twierdzenia i zbadać dokładnie pusty grób. A jednak owi wrogowie Chrystusa nie byli w stanie tego uczynić. Ich niemożność w tym względzie jest dowodem prawdomówności uczniów".

To był Jezus z Nazaretu (...) Nie uważam, aby należało abstrahować od postawy moralnej i "sprzecznego interesu" tych świadków, ani od ceny, jaką zapłacili za obstawanie przy swoim świadectwie. Poważne i uczciwe badania historyczne muszą się z tymi okolicznościami liczyć. Jednak stworzono teorię, że w przypadku Jezusa ma to wartość przeciwną. Nie tylko nie uznaje się wyjątkowej wartości tych świadectw przypieczętowanych przelewem krwi, ale wręcz nie powinno się nadawać im rangi normalnie przyznawanej relacjom świadków. I właśnie naszemu pokoleniu, które nie wierzy już takim świadectwom, dano, jak się wydaje, wyjątkowe potwierdzenie ich wiarygodności. Jest to dowód zmartwychwstania Jezusa, który dopiero my, w naszych czasach, możemy odczytać: Całun Turyński. (...) W całun zawinięto zwłoki prawdziwego człowieka, który rzeczywiście przeszedł przed śmiercią całą tę kaźń. Kim był ów człowiek, którego spotkał dokładnie taki sam los jak Jezusa, i dlaczego? Żadne znane nam źródło historyczne nie mówi o podobnym przypadku. Zresztą krzyżowanie wydaje się być typową (smutną) cechą charakterystyczną rzymskiego systemu karnego. Zbiegi okoliczności są tak poważne i tak liczne, że przy obecnym stanie wiedzy naukowej możemy stwierdzić, iż ze statystycznego punktu widzenia owym człowiekiem był z całą pewnością Jezus z Nazaretu. Rachunek przeprowadzono w oparciu o "sto stwierdzeń pochodzących z najważniejszych wyników przeprowadzonych badań". Równania określające model prawdopodobieństwa znajdują się w pracy opublikowanej także w internecie, jednak wyniki zostały w skrócie przytoczone przez Giulio Fantiego i Emanuelę Marinelli w książce "La Sindone rinnovata. Misteri e certezze".

Włócznia przebiła serce Prawdopodobieństwo, że całun jest rzeczywiście płótnem, w które zawinięto martwe ciało Jezusa, wynosi 100% z niepewnością 10-83, "co oznacza liczbę zawartą między 99 i osiemdziesiąt jeden dziewiątek po przecinku a 100%". Jest to pewność najwyższa, jaką można po ludzku osiągnąć. Przejdźmy teraz do prawdziwej nowiny, jaką przekazuje nam całun. Badania naukowe prowadzone metodami dostępnymi dopiero współcześnie pozwalają nam z całą pewnością stwierdzić cztery fakty. Medycyna sądowa twierdzi, że płótno okrywało martwe ciało ofiary ukrzyżowania (dowodzi tego rodzaj krwawych wysięków i stężenie pośmiertne). Zresztą słynny chirurg paryski Pierre Barbet, Anglik David Willis i wielu innych, doszło do wniosku, badając ranę w boku Jezusa, że włócznia przebiła serce.

Grupa naukowców amerykańskich STURP, która w 1978 roku miała możność wykonania szczegółowych badań całunu za pomocą nowoczesnych urządzeń, doszła do wniosku, że martwe ciało nie przebywało w płótnie więcej niż czterdzieści godzin, gdyż na materiale nie ma żadnych oznak rozkładu.

To było zmartwychwstanie! Poza tym z ich badań wynika, że kontury plam krwi dowodzą faktu, iż nie nastąpił żaden wzajemny ruch zwłok i płótna. Ów brak naruszenia skrzepów krwi wskazuje na to, że ciało nie poruszyło się ani nie zostało poruszone (upada, zatem starożytne podejrzenie wykradnięcia zwłok). Jednak przede wszystkim prowadzi do naukowego stwierdzenia, że ciało w jakiś sposób nagle zdematerializowało się wewnątrz całunu. Jednocześnie z tym zjawiskiem nastąpił niewyjaśniony błysk nieznanego promieniowania, którego źródłem było samo ciało, a które w niewytłumaczalny sposób pozostawiło obraz na płótnie, tak jakby przez nie przeniknęło (Arnaud- Aaron Upinsky zauważa, że "całun zawiera w sobie dowód wydarzenia metafizycznego"). Te cztery okoliczności razem wzięte dają się wyjaśnić tylko wówczas, gdy przyjmie się, że ciało tego trzydziestoletniego ukrzyżowanego przez Rzymian Żyda, który na stopach i na twarzy ma ślady ziemi z Jerozolimy, nagle po trzydziestu godzinach od śmierci wyemitowało nieznane promieniowanie, przenikając przez płótno, które je spowijało, bez żadnego fizycznego poruszenia względem niego, a pusty całun zwinął się na sobie. Jest to opis, który można streścić tylko jednym słowem: zmartwychwstanie.

Moc pojawiania się i znikania... Te cztery naukowe wnioski na temat całunu razem wzięte mogą być jedynie fizycznym opisem zmartwychwstania. Na ile mi wiadomo, nie istnieją inne określenia podobnego zjawiska, (jeśli ktoś zna trafniejsze, może je oczywiście przedstawić). Nowina, zatem jest następująca: człowiek z całunu zmartwychwstał i dowodzą tego bez najmniejszych wątpliwości przytoczone dane naukowe, które można odczytać z płótna. Uwaga, nie mówimy o zmartwychwstaniu, jako o ożywieniu trupa, analogicznym do opisywanego w Ewangelii wskrzeszenia Łazarza, ponieważ w tym przypadku widoczne byłyby ślady rozcierania plam krwi na tkaninie, naruszenia skrzepów i prawdopodobnie rozkładu ciała, a poza tym nie powstałby obraz. Całun dokumentuje zmartwychwstanie ciała (po upływie półtora dnia od śmierci), które jest tym samym ciałem, ale z innymi właściwościami fizycznymi niż wcześniej, ponieważ teraz ten sam człowiek wydaje się nie podlegać ograniczeniom czasowym i przestrzennym, tak, że przechodzi przez płótno. Są to właśnie te właściwości, które - zgodnie z ewangelicznym opisem - miało ciało zmartwychwstałego Jezusa, mające rzeczywiście rany po gwoździach: ciało, które można było dotknąć, żywe ciało człowieka, który zjada rybę ze swoimi przyjaciółmi, ale - jak mówią naoczni świadkowie w Ewangeliach - także ciało, które wchodzi teraz do pokoju przez zamknięte drzwi, jakby przenikając przez ściany, i które ma moc nagle zjawiać się lub znikać.

Dwie najważniejsze wiadomości Zatem raz jeszcze całun zawiera fizyczny dowód niebywałej nowiny zapisanej w Ewangelii. I z pewnością nie może to być dowód sztucznie sfabrykowany, ponieważ niektóre osobliwe cechy całunu można było odkryć dopiero w końcu XX wieku dzięki nowoczesnej technologii, ale nawet dzisiaj nikt nie potrafi ich odtworzyć, zatem żaden człowiek żyjący w średniowieczu, który preparowałby taki obiekt (ciekawe, w jaki sposób), nie byłby w stanie ich uzyskać. Z tego właśnie względu niektórzy widzą w całunie przesłanie skierowane w sposób szczególny do ludzi naszych czasów, którzy - w odróżnieniu od swoich przodków - są w stanie rozszyfrować te wstrząsające dane, ale którzy - podobnie jak ich przodkowie - nie są w stanie odtworzyć wizerunku na całunie. Nawet my, dzisiaj, nie jesteśmy w stanie wskrzesić zmarłego, a tym bardziej nie umiemy nadać ciału owej nadprzyrodzonej mocy.

Całun zawiera dwie najwyższej wagi wiadomości: 1) znajduje się na nim obraz, tajemniczy i niewyjaśniony, człowieka ukrzyżowanego, który nie mógł zostać stworzony ręką ludzką, ale tylko przez źródło energii promieniującej z jego ciała; 2) przede wszystkim jednak znajduje się na nim naukowy dowód, że w historii miał miejsce przypadek zmartwychwstania człowieka ukrzyżowanego, którego ciało wróciło do życia po około trzydziestu pięciu godzinach od śmierci, mając nowe, nadprzyrodzone właściwości. Wydaje się, więc zupełnie racjonalne uznać całun za dowód rzeczowy zmartwychwstania Jezusa(...). Antonio Socci

Antonio Socci "Śledztwo w sprawie Jezusa". Tytuł oryginału włoskiego: "Indagine su Gesu". Informacje o autorze i kontakt - strona internetowa: www.antoniosocci.it

Nerwy zamiast nirwany Niedobrze, niedobrze... To znaczy - oczywiście dobrze, jakże by inaczej, ale przecież niedobrze. Wydawałoby się, że w przededniu Świąt Wielkanocnych, kiedy to, kontynuując staropolską tradycję, „ukrajemy szyneczki, umaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie” - zamiast pogrążyć się w podniosłych rozmyślaniach, a następnie - w nirwanie, znaczna część, a może nawet większość Umiłowanych Przywódców, o żadnej nirwanie nie będzie mogła nawet pomarzyć. Przeprowadzony dopiero, co na ulicy przez studentów sondaż pokazał 27,3 procent poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości, 25,9 procent poparcia dla Platformy Obywatelskiej i 20,2 procent poparcia dla Ruchu Palikota. Czy w takiej sytuacji Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej będą mogli pogrążyć się w nirwanie? O tym nie ma mowy; jakże tu pogrążać się w nirwanie, kiedy człowiek rozdzierany jest przez straszliwą rozterkę; nie wiadomo, czy przechodzić do faworyzowanego przez media Ruchu Palikota - co by wskazywało, iż razwiedka właśnie w nim najbardziej sobie upodobała - czy też dochować wierności najwyraźniej idącemu na dno premieru Tusku?I tak źle i tak niedobrze - bo właśnie poseł Palikot dał do zrozumienia, iż nie będzie akceptował żadnych masowych transferów w obawie przed doprowadzeniem do przedterminowych wyborów. A jakże tu stawać do przedterminowych wyborów, kiedy jeszcze nikt nie zdążył się odkuć po wyborach jesiennych? W takiej sytuacji racja stanu wymaga nie tylko tolerowania tajnych więzień CIA w Starych Kiejkutach, a nawet tortur, którymi amerykańscy torturanci oprawiali osobników podejrzanych o terroryzm, ale również, a właściwie nie „również”, tylko przede wszystkim - żeby przynajmniej na razie każdy trzymał się tego, w co już raz wdepnął. Tak właśnie radzi poeta: „niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma - ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje”. Transfery będą możliwe dopiero, gdy tocząca się między bezpieczniackimi watahy wojna na górze doprowadzi do ustalenia jakiejś chwiejnej równowagi. W przeciwnym razie nasza młoda demokracja przestałaby być przewidywalna, co mogłoby doprowadzić do wylania dziecka z kąpielą. Zresztą i po stronie idącego w górę Prawa i Sprawiedliwości o żadnej nirwanie mowy być nie może, bo zaraz po Wielkiej Nocy przypada rocznica katastrofy smoleńskiej, której uroczyste obchody odbędą się na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Pałacu Namiestnikowskiego. Władze Warszawy do środy mnożyły różne biurokratyczne szykany, ale oskarżone o posługiwanie się metodą strajku włoskiego, skapitulowały, godząc się nawet na ustawienie przed Pałacem Namiestnikowskim specjalnej estradki dla prezesa Kaczyńskiego oraz telebimów. Już tam prezes Kaczyński napsuje krwi Platformie Obywatelskiej wysuwając coraz bardziej skonkretyzowane podejrzenia o zamach, jako przyczynę katastrofy. Niezależnie, bowiem od ekspertów amerykańskich, ekspert z Australii właśnie powiedział, że katastrofa w Smoleńsku była następstwem zamachu, bo kadłub samolotu został powyginany na zewnątrz. To samo mówił od samego początku pan prof. Dakowski - więc wobec mnożących się i coraz bardziej zagęszczających podejrzeń, westchnienie bezradności wydobył z siebie nawet człowiek o zszarpanych nerwach, wzięty do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania, czyli poseł Stefan Niesiołowski. Podczas rutynowego przesłuchania przez przodujacą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym panią red. Monikę Olejnik powiedział, ze „ludzie” już nie wiedzą, jak na to reagować. Jak zwykle nie miał racji, bo nie żadni tam „ludzie”, tylko bezpieczniacy, zwłaszcza ci, którzy czują, że w razie potrzeby mogą zostać zaszlachtowani w ramach operacji eliminowania świadków. Ach, jakże musi pluć sobie w brodę pan premier Tusk, że lekkomyślnie zgodził się na spektakularne zatrzymanie generała Czempińskiego w listopadzie ubiegłego roku. Ale mówi się: trudno - co się stało, to się nie odstanie i kielich goryczy trzeba będzie wypić aż do końca, który w dodatku okryty jest jeszcze mgłą tajemnicy i nie wiadomo, czy oznacza jakaś zaciszną trafikę z łaski Naszej Złotej Pani w Brukseli, czy może - horrible dictu - twarde łoże w kryminale? W perspektywie takich możliwości o żadnej nirwanie w PiS-ie nie może być mowy, przeciwnie - mnożą się oznaki mobilizacji, objawiające się również w sięganiu do najgłębszych rezerw dawnego Porozumienia Centrum, stanowiącego najtwardsze jądro obecnej partii prezesa Kaczyńskiego. Wprawdzie pojawiają się na mieście fałszywe pogłoski, że sondażowa katastrofa Platformy Obywatelskiej jest następstwem przystąpienia do tej partii senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego, podobnie jak sukces PiS - porozumienia prezesa Kaczyńskiego z Markiem Jurkiem, ale czegóż to ludzie nie gadają? Wprawdzie senator Libicki rzeczywiście może przynosić pecha, podobnie jak Marek Jurek - szczęście, ale nie przesadzajmy z tą rola jednostki w historii. Pewna amerykańska dziennikarka, bezskutecznie ubiegająca się przez lata o wywiad z Marią Skłodowską-Curie twierdziła nawet, że „niepodobna przesadzić w odmawianiu ważności jednostkom”. W przypadku niektórych jednostek to chyba prawda, ale w przypadku innych - już niekoniecznie. Mam tu zwłaszcza na myśli JE abpa Janusza Bolonka, który przez Leszka Szymowskiego w książce „Agenci SB kontra Jan Paweł II”, został zidentyfikowany, jako tajny współpracownik komunistycznej razwiedki o pseudonimie „Prorok”. Według wcześniejszych informacji „Prorok” był agentem wyjątkowo cennym i wydajnym, a Szymowski ujawnia, że jego oficerami prowadzącymi byli kolejni szefowie rezydentury „Baszta”: Jerzy Porowski, ps. „Bralski” oraz Maciej Dubiel, ps. „Dis” - zaś sam „Prorok” był uważany przez I Departament MSW za „źródło wiarygodne i sprawdzone”. Oficjalnej reakcji na te rewelacje jeszcze nie ma - ale bo też jakże tu reagować, kiedy sam podejrzany jeszcze nie zdecydował, czy skorzystać z uniwersalnej formuły: „bez swojej wiedzy i zgody”, czy też jakiejś innej, bardziej dyplomatycznej i finezyjnej. Na domiar złego również ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski i red. Terlikowski opublikowali książkę, w której dają do zrozumienia, iż w Kościele polskim nie tylko aktywnie działa, ale cieszy się sporymi wpływami środowisko sodomitów. Hałasu narobiło zwłaszcza stwierdzenie, że jest kuria, w której sodomitami są wszyscy - „od biskupa do kamerdynera”. Wprawdzie oficjalnych reakcji w tej sprawie też nie było, ale ks. Isakowicz-Zaleski ujawnił, że z inicjatywy J.Em. Stanisława kardynała Dziwisza został on zaproszony na posiedzenie Rady Kapłańskiej Archidiecezji Krakowskiej, podczas której sprawy poruszone w książce zostały omówione „szczerze, aż do bólu”. Wprawdzie ujawnione rewelacje nie przynoszą zaszczytu Kościołowi w Polsce, ale mogą sprzyjać kuracji przeczyszczającej. Na razie chyba nikt nie wie, jak to przeprowadzić, zresztą wszyscy wydają się bardzo zaaferowani obchodami kolejnej rocznicy śmierci błogosławionego Jana Pawła II, który rzeczywiście przechodzić musiał prawdziwą drogę krzyżową, no i zbliżającymi się Świętami Wielkanocnymi - ale kiedyś trzeba będzie coś z tym jednak zrobić. Przypominam sobie w związku z tym scenę z 4 czerwca 1992 roku, kiedy to Jan Krzysztof Bielecki, podówczas przewodniczący Klubu Parlamentarnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego, zwołał posiedzenie klubu, a kiedy już wszyscy się stawili, pokazał, że koperty z fiszkami konfidentów, jakie otrzymał od ministra Macierewicza, nadal są opieczętowane i powiedział: nie otwierałem, nie zaglądałem - ale kto był, niech wstanie. Na te słowa wstało kilku parlamentarzystów, wśród nich jeden - jak się okazało - niepotrzebnie. Skoro, zatem nawet parlamentarzyści postawieni wobec tak poważnej zastawki, zdobyli się na szczerość, to chyba przewielebne duchowieństwo, postawione w podobnej sytuacji, nie zachowa się gorzej? Oczywiście w takiej sytuacji o żadnej nirwanie też nie ma mowy, a chociaż jest niedobrze, to przecież - miejmy nadzieję - jeszcze nie najgorzej? SM

Polityczna poprawność na Wielkanoc Zakaz używania słowa „Wielkanoc” w wielkanocnym pochodzie, obdarowywanie dzieci „wiosennymi kulkami” (a nie wielkanocnymi jajkami), określanie Wielkiego Tygodnia „tygodniem nienawiści” – to tylko niektóre przykłady ataków wyznawców politycznej poprawności na święta Wielkiej Nocy. Wielka Niedziela dla każdego katolika jest najważniejszym wydarzeniem w ciągu roku liturgicznego.W tym dniu, obchodząc zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, chodzimy całymi rodzinami na msze rezurekcyjne i zasiadamy do stołów, w Polsce zaś tradycyjnie dzielimy się święconym jajkiem. Jest to dla nas czas wielkiej radości z odkupienia przez Syna Bożego naszych grzechów oraz nadziei na zbawienie i życie wieczne. I choć zdawać by się mogło, że powód tej radości i nadziei – Jezus Chrystus – jest głównym punktem Wielkiego Postu, Wielkiego Tygodnia i Wielkiej Niedzieli, zachodni postępowcy uważają inaczej.

Świąteczny zajączek agentem Chrystusa Ateizujące się coraz bardziej Niemcy, gdzie, co czwarty ankietowany nie wie, dlaczego obchodzi się Wielkanoc, nie mają w swoich zwyczajach święcenia pokarmów i dzielenia się jajkiem (nie mówiąc o obrzędach religijnych), a za najistotniejszy moment tego dnia uważają szukanie przez dzieci świątecznego zajączka podczas uroczystego śniadania. Zabawa, która powoli wkrada się również do polskich domów, polega na ukryciu przed dzieckiem słodkości (czy to w mieszkaniu, czy w ogrodzie). Jeśli dzieci jest więcej niż jedno, organizuje się również konkursy: kto znajdzie więcej zajączków lub jajeczek z czekolady, wygrywa. Rodzinna atmosfera oraz wspólne biesiadowanie niemal całkowicie wyparły wśród Niemców (dotyczy to także wielu innych narodów) religijny aspekt świąt. Ale okazuje się, że świąteczny zajączek, będący dla większości katolików symbolem komercjalizacji i sekularyzacji Wielkiej Nocy, coraz częściej na Zachodzie uważany jest za narzędzie… chrześcijańskiej indoktrynacji.

Choć pomysł szukania przez dzieci świątecznych zajączków z czekolady oraz wręczania jajeczek z niespodziankami i innych drobiazgów nie ma tak naprawdę nic wspólnego z religijnym przeżywaniem Zmartwychwstania Pańskiego, władzom Indian River School District w USA (największy okręg szkolny w stanie Delaware) wydał się „dyskryminujący inne wyznania”. Tamtejsi urzędnicy wydali, zatem w 2011 roku specjalne zalecenie, wedle, którego żadna szkoła w okręgu nie może obchodzić świąt Wielkiej Nocy – czy to poprzez formułowanie niewłaściwych (czytaj: religijnych) wypowiedzi, czy przez świąteczny wystrój sal, czy też poprzez rozdawanie dzieciom słodyczy. Na „czarną listę” trafił także właśnie świąteczny zajączek. Zdaniem urzędników, jego eksponowanie może ograniczać wolność innych wyznań i obrażać niechrześcijan.

„Wiosenne kulki” i ogródek z jogą W tym samym 2011 roku władze jednej z publicznych szkół w Seattle (stan Waszyngton) zakazały używania przez pracowników sformułowań „jaja wielkanocne” wobec plastikowych jajek ze słodyczami – i zaleciły zastąpić tę „niepoprawną” nazwę określeniem „wiosenne kulki”. Dyrekcja parków w tym samym mieście nakazała z kolei usunięcie słowa „Wielkanoc” z ogłoszeń reklamujących popularną w USA zabawę, polegającą na chowaniu w różnych miejscach i odnajdowaniu wielkanocnych jajek (a raczej „wiosennych kulek”). W tej sytuacji nie dziwi, że prezydent USA Barack Obama zapomniał w 2011 roku o zwróceniu się do chrześcijan na Wielkanoc. W tym samym czasie uczczone przez głowę amerykańskiego państwa zostały islamskie Id-al-Fitr i Ramadan oraz żydowska Pascha, mające – zdaniem prezydenta – wyjątkowy charakter. A jak prywatnie obchodził Dzień Zmartwychwstania Pańskiego prezydent USA? Po powrocie z mszy w kościele baptystów zorganizował w Białym Domu pogadanki o odchudzaniu i tzw. yoga garden (ogródek z jogą), na które zaprosił m.in. „katolików” popierających aborcję.

„Wystąp przeciw tygodniowi nienawiści” Ataki na święta Wielkiej Nocy zdarzają się coraz częściej w placówkach – przynajmniej nominalnie – katolickich. W Wielki Czwartek 2009 roku University of Notre Dame, prestiżowy prywatny uniwersytet katolicki w Indianie (absolwentką tej uczelni jest m.in. Condoleezza Rice), ogłosił cykl imprez odbywających się w tygodniu po Wielkiej Nocy, których celem było promowanie – jak to określono – „ducha otwartości”. W ramach projektu wyświetlono m.in. film opowiadający historię młodego homoseksualisty, syna kobiety głębokiej wiary, który chcąc spełnić oczekiwania matki, zaczyna uczęszczać do wspólnoty prezbiteriańskiej. Szybko jednak okazuje się, że nietolerancja Kościoła jest tak porażająca, iż doprowadza chłopaka do samobójstwa, a to z kolei jego matkę do wewnętrznej przemiany.„Modlitwy za Bobbiego” („Prayersfor Bobby”) – bo taki tytuł nosił film – wpisały się idealnie w hasło całej inicjatywy: „Wystąp przeciw tygodniowi nienawiści”. Studenci „katolickiego” uniwersytetu z woli jego władz obchodzili także po Wielkiej Nocy Dzień Milczenia (Day of Silence), wyrażając w ten sposób sprzeciw wobec rzekomego prześladowania homoseksualistów na amerykańskich uczelniach. Przekaz projektu był jasny: katolicyzm, potępiając homoseksualistów, sam dopuszcza się grzechu i dlatego należy tę religię zwalczać. Podobną linię walki z katolicyzmem podjęły szkoły w australijskim Sydney. Władze tamtejszych placówek zakazały używania słowa „Wielkanoc” podczas… Parady Wielkanocnej. Taki zabieg ma oficjalnie na celu wpojenie młodzieży tolerancji religijnej i uświadomienie, że na wiosnę jest wiele innych, nie tylko chrześcijańskich uroczystości religijnych. Jeszcze większe obostrzenia wprowadzono w australijskich przedszkolach. Według przepisów z 2011 roku, za nakłanianie dzieci do takich „czynności religijnych” jak ubieranie bożonarodzeniowej choinki czy chowanie i szukanie wielkanocnych jajek ośrodkom grozi grzywna nawet do 50 tys. dolarów.

Przystanki świeckości na Drodze Krzyżowej Polityczna poprawność ma się dobrze nie tylko w USA i Australii. Przypomnijmy, że w wydanym rok temu kalendarzu Unii Europejskiej (przedmowę do polskiej edycji napisał europoseł Janusz Lewandowski) zabrakło Wielkiej Nocy, choć jednocześnie umieszczono w nim święta żydowskie, muzułmańskie czy hinduistyczne, nie mówiąc o takich wydarzeniach jak Halloween czy Walentynki. Z kolei w Wielkiej Brytanii coraz więcej problemów sprawiają administracji tzw. hot cross buns – znane od wieków na Wyspach drożdżowe bułeczki ze znakiem krzyża, spożywane tradycyjnie w Wielki Piątek. Przysmaki wycofywane są z państwowych szkół i szpitali, gdyż – jak twierdzą urzędnicy – mogą obrażać niechrześcijan. Także w Polsce możemy spodziewać się wkrótce politycznie poprawnych ataków na najważniejsze katolickie święto. Członkowie Stowarzyszenia Ateistów we Wrocławiu już twierdzą, że w Wielkanoc są „dyskryminowani” i czują się „zepchnięci na margines”, a 31 marca br. ulicami Zielonej Góry przeszedł Marsz Ateistów i Agnostyków, którego uczestnicy zaprezentowali „14 przystanków do świeckości” (wyraźne odniesienie do 14 stacji Drogi Krzyżowej Jezusa Chrystusa). Główną część marszu zaplanowano na deptaku, na którym odbywał się jarmark wielkanocny. Magdalena Zuraw

Alleluja! Radujmy się! Szczególnie hucznie obchodzimy początek Wielkanocy. Uroczystej procesji rezurekcyjnej towarzyszy bicie dzwonów, a w wielu parafiach grają ludowe orkiestry. Gdzieniegdzie panuje zwyczaj strzelania petardami. Rankiem rodziny zasiadają do wielkanocnego śniadania. Jest to najbardziej uroczyste śniadanie w ciągu roku.

Wielkanoc zaczyna się już w sobotę po zachodzie słońca. Rozpoczyna ją liturgia światła. Na zewnątrz kościoła kapłan święci ogień, od którego następnie zapala się Paschał – wielką woskową świecę – symbol zmartwychwstałego Chrystusa. Na paschale kapłan rysuje znak krzyża, wypowiadając słowa: „Chrystus wczoraj i dziś, początek i koniec, Alfa i Omega. Do Niego należy czas i wieczność, Jemu chwała i panowanie przez wszystkie wieki wieków. Amen”. Umieszcza się tam również pięć ozdobnych czerwonych gwoździ, symbolizujących rany Chrystusa oraz aktualną datę. Następnie Paschał wnosi się do świątyni, w której panuje mrok, a wierni zapalają od niego swoje świece, przekazując sobie wzajemnie światło. Niezwykle wymowny jest widok rozszerzającej się jasności, która w końcu wypełnia cały kościół. Zwieńczeniem obrzędu światła jest uroczysta pieśń (Pochwała Paschału) – Exultet, która zaczyna się od słów: „Weselcie się już zastępy Aniołów w niebie! Weselcie się słudzy Boga! Niech zabrzmią dzwony głoszące zbawienie, gdy Król tak wielki odnosi zwycięstwo!”. Dalsza część liturgii paschalnej to czytania przeplatane psalmami. Przypominają one całą historię zbawienia, poczynając od stworzenia świata, przez wyjście Izraelitów z niewoli egipskiej, proroctwa zapowiadające Mesjasza aż do Ewangelii o Zmartwychwstaniu Jezusa. Tej nocy powraca po blisko pięćdziesięciu dniach uroczysty śpiew „Alleluja”. Celebrans dokonuje poświęcenia wody, która przez cały rok będzie służyła przede wszystkim do chrztu. Czasami, na wzór pierwotnych wspólnot chrześcijańskich, w noc paschalną chrzci się katechumenów, udzielając im zarazem bierzmowania i pierwszej Komunii św. We wszystkich kościołach wierni odnawiają swoje przyrzeczenia chrzcielne wyrzekając się grzechu, Szatana i wszystkiego, co prowadzi do zła oraz wyznając wiarę w Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Wigilia Paschalna kończy się Eucharystią i procesją rezurekcyjną. Procesja ta pierwotnie obchodziła cmentarz, który zwykle znajdował się w pobliżu kościoła, by oznajmić leżącym w grobach, że Chrystus zmartwychwstał i zwyciężył śmierć. Ze względów praktycznych w wielu miejscach w Polsce procesja rezurekcyjna nie odbywa się w Noc Zmartwychwstania, ale przenoszona jest na niedzielny poranek.

Oktawa Wielkiej Nocy Dla uczczenia cudu Zmartwychwstania Kościół obchodzi Oktawę Wielkiej Nocy, przez osiem dni głosząc radosną prawdę, że Jezus Chrystus Zmartwychwstał. Ostatnim dniem oktawy jest Biała Niedziela, nazywana obecnie także Niedzielą Miłosierdzia Bożego. W ten dzień w Rzymie ochrzczeni podczas Wigilii Paschalnej neofici, odziani w białe szaty podarowane im przez gminę chrześcijańską, szli w procesji do kościoła św. Pankracego, by tam uczestniczyć w Mszy św. Jan Paweł II ustanowił ten dzień świętem Miłosierdzia Bożego, którego wielką orędowniczką była św. Faustyna Kowalska. Wielkanoc jest pierwszym i najważniejszym świętem chrześcijańskim. Apostołowie świętowali tylko Wielkanoc i każdą niedzielę, która jest właśnie pamiątką Nocy Paschalnej. Dopiero z czasem zaczęły pojawiać się inne święta i okresy przygotowania aż ukształtował się obecny rok liturgiczny.

Tradycje ludowe Wokół świąt wielkanocnych narosło wiele tradycji i obrzędów ludowych. W Wielką Sobotę, jak wspomniano, wierni udają się do kościoła, by poświęcić pokarmy, które będą spożywane w dni świąteczne, a także by zaczerpnąć zapas wody święconej na kolejny rok. W koszykach przynoszą między innymi pisanki – gotowane jajka, często kunsztownie malowane w rozmaite wzorki. Po poświęceniu pokarmów wszyscy nawiedzają Grób Pański, przy którym wartę honorową trzymają strażacy bądź żołnierze. W niektórych miejscowościach warty zaciągają specjalne straże w strojach historycznych (rzymskich, polskich lub tureckich, w zależności od lokalnej tradycji). W ten lub następny dzień rolnicy idą do obór i wychodzą na pole, by poświecić wodą święconą bydło, trzodę i zasiewy. Szczególnie hucznie obchodzony jest początek Wielkanocy. Uroczystej procesji rezurekcyjnej towarzyszy bicie dzwonów, a w wielu parafiach grają ludowe orkiestry. Gdzieniegdzie panuje zwyczaj strzelania petardami. Rankiem rodziny zasiadają do wielkanocnego śniadania. Jest to najbardziej uroczyste śniadanie w ciągu roku. Poprzedza je obrzęd dzielenia się jajkiem i składania życzeń. Na stole tradycyjnie króluje baranek z czerwoną chorągiewką, położony na łączce z rzeżuchy lub żytka – rzeźbiony w cukrze, marcepanie lub w maśle. Po południu lub wieczorem rozpoczynają się wizyty u krewnych i znajomych. Stary obyczaj nakazuje przez cały okres wielkanocny witać się wezwaniem „Chrystus zmartwychwstał!”. Tradycyjna odpowiedź brzmi: „Prawdziwie zmartwychwstał!”. Dawniej podczas Mszy rezurekcyjnej odgrywano scenę z niewiastami i Aniołem przy pustym grobie oraz strzelano na wiwat. Charakterystyczne wezwanie „Alleluja!” (wychwalajcie Pana), obecne niemal we wszystkich pieśniach wielkanocnych, istnieje w liturgii od VI wieku.

Zabawy Uczucie radości ze Zmartwychwstania Chrystusa sprzyja zabawom. Starym obyczajem jest śmigus – polewanie panien wodą i uderzanie ich po nogach rózgami (na zdrowie), i dyngus – wykupywanie się dziewczyn od oblewania, a także rozdawanie pisanek, słodyczy i pieniędzy przebierańcom, którzy chodzą po wsi z barankiem lub kogutkiem (nawiązując do Jezusa i zaparcia się św. Piotra). Dawniej płatano sobie nawzajem figle: wypuszczano bydło z obory i stajni, malowano błotem i smołą szyby (by nie poznać, że już świta) czy zatykano kominy. W okolicach Krakowa chodziły „siude baby” czy „siudy” – baby niosące koszyk z kukłą-dzieckiem i dziad z różańcem z kasztanów lub brukwi. Baby brudziły sadzą „na szczęście”, jeśli nie otrzymały stosownych datków. W Poniedziałek Wielkanocny na krakowskim Zwierzyńcu organizowany jest tradycyjny festyn „Emaus”, a we wtorek na Krzemionkach przy kopcu Krakusa – tzw. rękawka. Dawniej, w ramach tej ostatniej, z kopca rzucano biedakom i młodzieży słodycze. Niedaleko Limanowej z kolei był zwyczaj przebierania się za „dziady śmigustne” czy „słomiaki” gwiżdżące i trąbiące głośno – uosabiały one tych, którzy stracili głos, bo nie uwierzyli w Zmartwychwstanie. Na Mazowszu natomiast chodzili „kurcarze” – chłopcy z sikawkami, klekotkami i kurkiem dyngusowym. Podobnie jak kolędy w Boże Narodzenie, także w Wielkanoc w kościołach i domach śpiewa się tradycyjne pieśni. Choć jest ich w Polsce ponad sto, to jednak na ogół znane są one w większości tylko lokalnie. Jedynie „Chrystus zmartwychwstan jest”, „Wesoły nam dzień dziś nastał”, „Zwycięzca śmierci” i „Otrzyjcie już łzy” są popularne w całej Polsce. Za to mają po kilkanaście zwrotek, które poetycko ujmują ostatnie rozdziały Ewangelii.

Źródło: Sanctus.pl, KAI, “Przymierze z Maryją”

Grass podtrzymuje ciężkie zarzuty wobec Izraela Pomimo zarzutów o antysemityzm niemiecki noblista Guenter Grass podtrzymuje swoje ciężkie zarzuty wobec “atomowego mocarstwa” Izraela w sporze z Iranem. Pisarz uważa się też za ofiarę zmasowanej kampanii medialnej. Infonurt2 (na domenie www.infonurt3.com):“haniebnym jest ” zrównanie   Iranu – z “reżimem" Izraela!!-który posiada około  400 bomb atomowych poza kontrolą  wspólnoty międzynarodowej!! Nie perwszy raz grozi ich uzyciem! Günter Grass: Co musi być powiedziane.

Dlaczego milczę, przemilczam za długo, co oczywiste jest i w grach bojowych ćwiczone było, po których jako pozostali przy życiu jesteśmy w każdym razie notkami do tekstu? Jest głoszone prawo do pierwszego uderzenia, które podbity przez pyskatego bohatera i do zorganizowanej radosci pokierowany irański lud może doprowadzi do zagłady, albowiem w zasięgu jego mocy budowa bomby atomowej jest przypuszczana. Jednak, dlaczego zabraniam sobie, ten inny kraj nazwać po imieniu, w którym od lat - choć w tajemnicy trzymany - rosnący potencjał nuklearny jest do dyspozycji wszak poza kontrolą, bowiem żadnemu badaniu nie jest dostępny. Powszechne przemilczenie tego stanu rzeczy, któremu podporządkowało się moje milczenie, odczuwam, jako obciążające kłamstwo i przymus, który przywołuje karę na widok, jak tylko będzie naruszone; werdykt "antysemityzmu" łatwo wygłaszany. Teraz jednak, ponieważ z mego kraju, który od właściwych swych zbrodni, które są bez miary, raz po raz dopadany i stawianą w mowie, znowuż a czysto po kupiecku, jeżeli nawet zwinnymi ustami deklarowana, jako zadośćuczynienie, kolejna łódź podwodna do Izraela ma być dostarczona, której specjalność na tym polega, by wszystko niszczące głowice tam można było skierować, gdzie egzystencja jednej jedynej bomby atomowej nie jest dowiedziona, jednak jak obawa przed siłą dowodu chce być, mówię, co musi być powiedziane. Dlaczego jednak milczałem dotychczas? Ponieważ myślałem, moje pochodzenie, jest obciążone skazą nie do wymazania, która zabrania ten stan rzeczy, jako niezbitą prawdę od kraju Izrael, któremu jestem zobowiązany i chcę pozostać, wymagać. Dlaczego mówię dopiero teraz, zestarzały i ostatnim atramentem: Mocarstwo Atomowe Izrael zagraża i tak zresztą kruchemu światowemu pokojowi? Ponieważ musi być powiedziane, co jutro może być już za późno; także, ponieważ my - jako Niemcy obciążeni dosyć - możemy stać  się dostawcami zbrodni, która jest do przewidzenia, dlatego nasza współwina żadną z łatwych wymówek nie była by do zmazania. A przyznając: nie milczę dłużej, ponieważ obłuda Zachodu obrzydła mi; przy tym jest nadzieja na uwolnienie się wielu od milczenia, sprawcę jawnego niebezpieczeństwa wezwać do rezygnacji z przemocy a również domagać się, żeby niezakłócona i stała kontrola izraelskiego potencjału atomowego oraz irańskich urządzeń atomowych przez międzynarodową instancję umożliwiona została przez rządy obu krajów. Tylko tak można wszystkim, Izraelczykom i Palestyńczykom, więcej jeszcze, wszystkim ludziom, którzy w tym przez szaleństwo okupowanym regionie ciasno ze sobą żyją zwaśnieni a w końcu także nam pomóc.

Wiersz Grassa wywołał falę oburzenia w niemieckich i światowych mediach. Premier Izraela Benjamin Netanjahu nazwał “haniebnym” zrównanie jego kraju z Iranem.

- Nie odwołam (moich słów) w żadnym wypadku – oświadczył Grass w rozmowie ze stacją telewizyjną 3sat wczoraj późnym wieczorem. W wywiadzie dla pierwszego programu niemieckiej telewizji publicznej ARD pisarz zarzucił swoim krytykom, że nie ustosunkowali się do konkretnych tez, zawartych w opublikowanym dwa dni temu wierszu, „Co musi być powiedziane”. Jego celem było “złamanie tabu” wokół faktu, że Izrael jest od dawna mocarstwem z potencjałem atomowym, który “nie podlega żadnej (międzynarodowej) kontroli”. Grass powiedział ARD, że liczył na dyskusję, lecz okazało się, że niemiecka prasa jest “zglajchszaltowana” (ujednolicona, nie dopuszczająca do głosu odmiennych opinii – red.). Jak podkreślił, dostaje bardzo dużo maili z wyrazami poparcia, jednak te głosy “nie przebijają się do opinii publicznej”. Grass podkreślił, że jako intelektualista i pisarz ma obowiązek zabierania głosu w ważnych sprawach, aby później ktoś nie powiedział “nie wiedziałem o tym”. Uznał za swój błąd, że w swoim utworze pisał o Izraelu, a nie o konkretnym izraelskim rządzie. – Odczuwam ogromną sympatię do tego kraju – zapewnił. W opublikowanym przedwczoraj na łamach dziennika “Sueddeutsche Zeitung” wierszu Grass zakwestionował prawo krajów zachodnich do prewencyjnego uderzenia na Iran, które może “wymazać z powierzchni irański naród”. Pisarz sugeruje, że Izrael, jako mocarstwo atomowe stanowi zagrożenie dla pokoju na świecie. Ostrzegł Niemcy przed dalszym dostarczaniem Izraelowi okrętów podwodnych, które mogą posłużyć do ataku na Iran. Wiersz Grassa wywołał falę oburzenia w niemieckich i światowych mediach. Komentatorzy zarzucali mu antysemityzm i chęć relatywizowania niemieckiej winy za Holokaust. Przedstawiciele największych niemieckich partii skrytykowali stanowisko pisarza, wytykając mu ignorancję w sprawach bliskowschodnich. Premier Izraela Benjamin Netanjahu nazwał “haniebnym” zrównanie jego kraju z Iranem – “reżimem, który kwestionuje Holokaust i grozi Izraelowi unicestwieniem”.

- Czy dawny Niemiec nagle powrócił i znów podnosi głowę? – pyta amerykański pisarz, więzień niemieckich obozów koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldu Elie Wiesel w komentarzu, który ukazał się we wczorajszym wydaniu izraelskiej gazety “Jedijot Achronot”.

W 2006 roku Grass nieoczekiwanie ujawnił, że pod koniec wojny, jako 17-latek służył w hitlerowskiej formacji wojskowej Waffen-SS. Zarzucano mu, że zbyt długo ukrywał niechlubny epizod ze swojego życia. Pochodzący z Gdańska pisarz otrzymał w 1999 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Sławę międzynarodową przyniosła mu tzw. gdańska trylogia – powieści “Blaszany bębenek” (1959), “Kot i mysz” (1961) i “Psie lata” (1963). Grass wielokrotnie angażował się politycznie – w latach 60 i 70 popierał politykę pojednania z Polską kanclerza Willy Brandta. Był przeciwnikiem zjednoczenia Niemiec, ostro krytykował interwencję USA w Iraku Stany Zjednoczone i ich sojusznicy podejrzewają Iran o potajemne prowadzenie prac nad bronią atomową. Społeczność międzynarodowa sankcjami chce zmusić rząd w Teheranie do rezygnacji z programu, ale USA i Izrael nie wykluczają ataku na irańskie obiekty nuklearne.

PAP

Odpowiedzi: 3 to “Fala oburzenia na świecie po słowach noblisty” Analityk Jaka „fala oburzenia”? Kto wywołuje tą „falę oburzenia”? Przecież wiadomo, że Żydzi i wysługujący się im szbasgoje podnoszą ten klangor wywołując wrażenie, że wszyscy potępiają wypowiedź noblista Guenter’a Grass’a w „światowej prasie”. Wkrótce zapewne zostanie okrzyczany antysemitą, a jego książki zaczną być usuwane z witryn księgarni, aby go zniszczyc finansowo, aby zniknął – stał się nikim. Przecież on ma rację! Wszyscy rżną głupa i nikt nie przypomina jak to kilkanaście miesięcy temu jakiś profesor z Izraela groził, że jeśli Izrael „zostanie zmuszony” bronić swoich interesów – to nie zawacha się użyć broni jądrowej i zrównać z ziemią stolice wielu krajów europejskich. Słyszeliście coś takiego? Przecież to jawny bandycki terroryzm i jawna groźba rozpętania Apokalipsy na świecie – w przypadku utraty izraelskich wpływów na politykę, media i gospodarkę wielu krajów europejskich. Dlaczego o tych sprawach nie mówi sie głośno?! Oj, jak toleruje się ZŁO to trzeba później za to gorzko zapłacić.

Pan Jezus demokratycznie na śmierć skazany Infonurt2 :jest to najprawdziwsza prawda – tak argumentował prawnik Zyd w Toronto gdy mu rzuciłem ze współczuciem „poniewirkę” Żydów na całym świecie za grzech zabicia Jezusa..  – „Jezus został demokratycznie na śmierć skazany”.. Historia uczy, że chrześcijaństwa nie da się pogodzić z demokracją. Prawdy tej wielokrotnie dowiedziono, dogłębnie ją zanalizowano, wnioski z tego płynące przez stulecia ogłaszano, a mimo to niesłabnąca armia „chrześcijańskich demokratów” usilnie dąży do zaślubienia owych dwóch organizmów nie bacząc, iż tworzy hybrydę – byt sztuczny, śmieszny i jałowy. Wszystkie poważniejsze błędy i herezje w łonie Kościoła zawierały w sobie próby udemokratycznienia na siłę instytucji, która z samego założenia jest hierarchiczna, ufundowana zaś na Boskim autorytecie, nie na międzyludzkich umowach. Spójrzmy tylko na naukę Wiklifa, Lutra bądź Kalwina, przestudiujmy założenia koncyliaryzmu, febronianizmu czy ruchu Wir sind Kirche – wszędzie znajdziemy ziarna demokracji.

W tym miejscu zapewne zabrzmi oburzony głos „chrześcijańskiego demokraty”, iż chrześcijaństwo było i jest z natury demokratyczne, tylko w przeszłości nie przystawało do ducha czasów! Nieprawda – najlepiej dowodzą tego czasy dzisiejsze: wiek demokracji wprost nieokiełznanej, która dawno już przestała być jedynie systemem powoływania urzędników państwowych, stając się powszechnie panującą ideologią, ba, państwową religią opartą na magicznym wręcz rytuale. Demokracja stanowi dziś przedmiot powszechnego kultu. W dzisiejszym demokratycznym świecie Bóg dawno przestał być najwyższym dobrem – nie jest nim teraz już nawet człowiek – liczy się tylko demokracja. Czyż, więc nie jest bożkiem, idolem, bałwanem, przed których wyznawaniem przestrzega nas pierwsze przykazanie Boże?

Nie ma miejsca naprawdę Czy zatem można demokrację pogodzić z wiarą i moralnością chrześcijańską? Nie, ponieważ w demokracji nie ma miejsca na prawdę. Panoszą się w niej najrozmaitsze, sprzeczne ze sobą opinie publiczne, a racja jest po stronie tego, kto ma za sobą większość głosów. A wartości, moralność, Dekalog? W demokracji, co najmniej nie istnieją, o ile wręcz nie są postrzegane, jako siła hamująca, którą należy jak najszybciej zneutralizować, (czyli wyeliminować). Istotą i fundamentem demokracji jest międzyludzka umowa. Skoro, więc umówimy się, że, na przykład, normę stanowić ma nurzanie się w plugastwie, bo sprawia nam fizyczną przyjemność, a fizyczne zadowolenie (jak już się wcześniej umówiliśmy) ma być najwyższą ludzką wartością, to chrześcijaństwo z miejsca stanie się wrogiem publicznym numer jeden. Albo włączy plugastwo w zestaw najprzedniejszych dobrych uczynków. Tertium non datur. Jeśli człowiek jest najwyższym autorytetem, swoim własnym stwórcą, to o tym, co jest dobre, a co złe rozstrzyga większość głosów. Uczynki nie dzielą się na dobre i złe, ale na te, na których kogoś przyłapano, i na te, które uszły płazem. (…) Nie ma ducha, nie ma absolutu. A więc dobro i zło zależy od decyzji parlamentu, tak samo jak zakaz przyjmowania zakładów totalizatora i sprzedaży alkoholu po wpół do jedenastej wieczorem – jak trafnie rzecz ujął angielski pisarz William Golding. W demokracji zmiana odwiecznych, świętych zasad to kwestia pięciu minut przy korzystnym rozkładzie głosów w parlamencie. W praktyce, więc system w pełni demokratyczny w pełni respektujący zasady chrześcijańskie to mrzonka lub pobożne życzenie. Do czego zaś to wszystko prowadzi? Na pewno do absurdu – przykładu w tej materii dostarcza wspólnota anglikańska sprzed fali powrotów na łono Kościoła rzymskiego, której biskupi większością głosów odrzucili dogmat o istnieniu piekła. Osobiście pytałem wówczas, czy Pan Bóg podpisze tę ustawę. Ośmieliłem się wręcz zasugerować, że chyba powinien, bo inaczej większością głosów może zostać odwołany. Co też się wkrótce stało – anglikanie w kwestii swej pobożności zagłosowali nogami, w miejsce kościoła wybierając inne formy duchowej aktywności.

Lekcja demokracji Czy Wielki Piątek to dzień stosowny dla tego typu rozważań? Czy w dzień, w którym umarł Chrystus, nie powinniśmy raczej odsunąć od siebie spraw tak przyziemnych, by wspiąć się na wyżyny transcendentnej kontemplacji eschatologicznego misterium? Tyle wokół tej polityki, pełnej podziałów i wrogości – czy nie lepiej w czas Paschalnego Triduum skupić się na własnej duszy? Owszem – święte słowa – niniejszy tekst ma właśnie służyć przypomnieniu tego, ze szczególnym wskazaniem na niemożliwość wykluczenie z rachunku sumienia sfery publicznej, bo to w niej wykluwają się grzechy najpotworniejsze. Nie dajmy się łapać na lep przewrotnej retoryki pięknoduchów. Nie wolno nam z refleksji natury duchowej wykluczać kwestii politycznych, bo – zwłaszcza w demokracji – nie ma takiej sfery życia, która nie wiązałaby się z polityką. A żaden dzień w takim stopniu nie nadaje się do rozważań na temat demokracji jak Wielki Piątek – dzień, w którym mocą demokratycznej procedury zgładzono Króla. Wielki Piątek to znakomita lekcja demokracji. Oto na prowincji rodzi się masowy ruch społeczny, w którym „grupa trzymająca władzę” upatruje zagrożenia dla własnej uprzywilejowanej pozycji. Czują lęk przed jego Przywódcą, gdyż cały tłum był zachwycony Jego nauką (Mk 11, 18). Podczas zamkniętego spotkania wpływowego lobby zapada więc decyzja o likwidacji zagrożenia – nie obeszło się bez kontrowersji, które jednak sprawnym popisem demagogii szybko uciął Kajfasz: Wy nic nie rozumiecie i nie bierzecie tego pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród (J 11, 49-50). Ważne tylko, by nie doszło do tego w czasie święta, żeby wzburzenie nie powstało wśród ludu (Mt 26, 5). W czasie święta, bowiem gościło w Jerozolimie liczne grono pielgrzymów z prowincji, a takich właśnie – mieszkańców odległych od stolicy regionów – odizolowana od realnego życia narodu „elita” obawia się najbardziej.

Na łasce demosu Jezusa aresztowano bezprawnie i osądzono nielegalnie – jakież to demokratyczne, jeśli tylko dysponuje się większością. Później zaś żydowski demos podburzony przez wpływowe lobby faryzeuszy głosował w zgromadzeniu przed rzymskim pretorium za Jego ukrzyżowaniem, a uczniowie Pańscy nie mogli na to nic poradzić – byli w mniejszości. W tym kontekście przychodzi na myśl arcydemokratyczne narzędzie – badanie opinii publicznej. O jego jałowości najtrafniej świadczy porównanie Wielkiego Piątku z Niedzielą Palmową. Tłum, który w entuzjastycznym powitaniu Jezusa słał mu pod nogi własne płaszcze, teraz lży opluwa i bije niosącego krzyż. Zaprawdę, łaska demosu na pstrym koniu jeździ. Ale z drugiej strony, skąd wiemy, czy to w istocie ten sam tłum? Aresztowanie i proces przeprowadzono wszak po kryjomu, stąd wielu sympatyków Jezusa nie miało pojęcia, co się z Nim dzieje, zwłaszcza, że działo się to w piątek, kiedy pobożni Żydzi skupiają się przede wszystkim na nadchodzącym szabacie, a w ten dzień mieli jeszcze na głowie przygotowanie do Paschy. Najprawdopodobniej, więc doszło do zaistnienia innego mechanizmu demokracji – przedstawicielstwa. Demos, jak wiadomo, spożywa kawior ustami przedstawicieli. Niekoniecznie własnych. I tak właśnie sprawa mogła wyglądać w dniu męki Pańskiej, wiemy wszak, iż starszyzna żydowska powołała licznych fałszywych świadków – wielu zeznawało fałszywie przeciwko Niemu (Mk 14, 56). Niewykluczone, więc, iż również w gronie wołających: Na krzyż z Nim! (Mt 27, 23) znalazła się większość starannie wyselekcjonowanych.

Czyż nie tłumaczy to również niezrozumiałego zaślepienia tłumu. Na próżno Piłat trzy razy stwierdzał, że Jezus jest niewinny, na próżno trzy razy dowodził, iż nie znajduje w Nim żadnej winy – nieszczęsny naród ustami przedstawicieli (wcale niekoniecznie swoich) dopuścił się największego bluźnierstwa, słowami: Poza cezarem nie mamy króla! (J 19, 15) w istocie wyrzekając się Boga. Triduum Paschalne – czas wzmożonego zastanowienia nad samym sobą i otaczającym światem – powinno nam uzmysłowić, że rozpamiętywane w nim wydarzenia sprzed dwóch tysięcy lat oraz okoliczności, w jakich do nich doszło, to nie przebrzmiała pieśń historii, lecz zawsze aktualna nauka, nie tylko w stricte religijnym znaczeniu tego słowa – refleksja natury religijnej ma w naszych umysłach natychmiastowo skutkować refleksją społeczno-polityczną. Tak przecież zostaliśmy stworzeni – jako zoon politikon – istota z natury swej społeczna dążąca ku wpólnemu dobru. Jerzy Wolak
http://www.pch24.pl

WKS Keynes Dla potencjalnych „inwestorów” istotny jest fakt, że styk biznesu pozwala kreować i umacniać realne więzy interesu między pragnącymi zdobyć dostęp do systemu politycznego przedsiębiorcami a „oferującymi” swoje możliwości regulacyjne politykami. Gdy John Maynard Keynes pisał w swojej Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza o tym, że całkiem produktywną działalnością byłyby rządowe programy zakopywania w ziemi pieniędzy, aby prywatni przedsiębiorcy mogli je odkopywać i wprowadzać do obrotu, chciał tylko skrytykować standard złota[1]. Keynes po prostu taki już był — trochę zwariowany, ekscentryczny, nieprzewidywalny. Jednak z pewnością nie był głupcem. Wielki ekonomista i — przyznajmy to wreszcie — wcale niezły (acz złośliwy) kawalarz musiał już wtedy zacierać ręce z uciechy na myśl o grach i zabawach, jakie będą urządzać przyszłe (i ówczesne) pokolenia, skwapliwie wcielając te absurdalne zalecenia w życie.

Wielka dziura w głowie Wprawdzie nasz kochany Maynard nieco asekuracyjnie dodawał do swojego przykładu kopania rowów, że „rozumniej zapewne byłoby budować domy”[2], ale pamiętajmy, że budowa domów wymaga wiedzy, natomiast wykopywanie rowu jest łatwe i tanie. Zatem kierując się logiką biurokracji, musimy uznać, że kopanie dziur w ziemi jest bardziej efektywne ekonomicznie. I rzeczywiście, w kategoriach obowiązującego w Polsce prawa wykopanie rowu niemal zawsze wygra z budową domu[3]. Co zabawniejsze, niechybnie okaże się, że wprawdzie dziura powinna być tańsza, ale i tak państwo potrzebuje jej najkosztowniejszego modelu, a dzięki „najtańszemu” wykonawstwu chwilę po zakończeniu przetargu (albo jeszcze w trakcie) trzeba będzie dokonywać kosztownych napraw, za które ktoś zbierze dodatkową kupkę pieniędzy[4]. Może się to wydać ponurym żartem, ale właśnie budowa wielkiej dziury, przy finansowym wsparciu władz mojego rodzinnego Wrocławia — „w myśl doskonale wypróbowanych zasad laissez-faire’yzmu”[5], a jakże, czyli we współpracy z prywatnym biznesem — skłoniła mnie do napisania tego komentarza. Dziura owa miała być elementem większej „inwestycji”[6] — galerii handlowej przy nowo powstałym Stadionie Miejskim we Wrocławiu (Stadionie Śląska Wrocław) — realizowanej w ramach nadciągających jak huragan Katrina Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej 2012. Galeria handlowa, nazywana Galerią Śląska, miała służyć za wehikuł finansujący ukochany klub piłkarski wrocławian, tj. WKS Śląsk. Zyski z działalności galerii miały w całości finansować potrzeby klubu. W „inwestycję” ochoczo weszły władze Wrocławia, które dały niespełna siedmiohektarową działkę pod budowę galerii, i właściciel klubu, Zygmunt Solorz. Mieszkańcy skakali pod niebo z radości na myśl o mającej wkrótce niewyobrażalnie wzrosnąć potędze ich ukochanego zespołu piłkarskiego. Gdy w 2009 roku Solorz kupił klub, peanom na jego cześć nie było końca. Rafał Dutkiewicz, prezydent miasta, mówił: „Ostatni raz miałem u siebie tylu dziennikarzy, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej! Już to pokazuje, jakiej rangi jest to wydarzenie” (sic!). Członek rady nadzorczej Polsatu, mecenas[7] Józef Birka, dodawał zaś hurraoptymistycznie: „Centrum handlowe oraz stadion zapewnią nam dochody na wiele lat”. Wkrótce okazało się, że perspektywa wieloletnich dochodów, tak jak w przypadku innych przedsięwzięć (współ)finansowanych przez państwo, jest cokolwiek iluzoryczna. Nie chcę tu dociekać (zdroworozsądkowe domysły to nie twarde dowody!), czy było to zamierzone zagranie „inwestora”, który w szczwany sposób podpuścił nieroztropnych przedstawicieli, za przeproszeniem, suwerena, czy tylko zwyczajna korekta wyceny „inwestycji” wynikająca z przyczyn zewnętrznych (kryzys itp.). Jakkolwiek wygląda rzeczywistość, prezes Polsatu w pewnym momencie stwierdził, że „inwestycja” nie może być kontynuowana przy pierwotnych założeniach finansowych. I budowa galerii ot tak, po prostu, nie ruszyła. Jeszcze z marca ubiegłego roku pochodzi wiadomość, w której dziennikarze pytają, co dalej z tą dziurą — i od razu odpowiadają, że prezydent Wrocławia pojechał porozmawiać z właścicielem i wrócił… milczący. W listopadzie 2011 roku, tj. ponad dwa lata po kupnie Śląska, już oficjalnie można było powiedzieć, że galerii nie będzie — minął, bowiem termin cichej umowy, zgodnie, z którą właśnie do listopada miały zapaść „jakieś” decyzje w sprawie dalszych losów dziury. Przedstawiciel władz miasta stwierdził, że zgodnie z umową grunt zostanie Solorzowi odebrany i wystawiony na sprzedaż, aby ktoś inny mógł budowę (lub nie) zrealizować. Jednak według przedstawiciela Solorza w całym interesie, mecenasa Birki, „trwała procedura” polegająca na powołaniu rzeczoznawcy odpowiedzialnego za ustalenie kosztów wykonanych prac (wykopania dziury i jej ogrodzenia). Trwała… i trwała… i trwała. Wyszło na jaw, że umowa zawarta między magistratem a klubem po prostu nie przewidywała zwrotu owych nakładów. W praktyce doprowadziło to do sytuacji, w której „drobne formalności” związane z wyceną już wykonanych prac mogły trwać do momentu, gdy wreszcie skończy się kończyć kalendarz Majów, czyli mniej więcej do greckich Kalend. Grunt pod budowę galerii, czyli nasza dziura, stała się swego rodzaju zakładnikiem o wadze politycznej.

Jak dobrze wiemy, politycy i instytucje polityczne opierają się na systemie legitymizacji władzy. To oznacza, że wszelkie straty wizerunkowe — szczególnie w obliczu tak epokowego wydarzenia jak Euro 2012 — są bezpośrednim zagrożeniem dla ich „być albo nie być”. Z wielką wyjącą ku niebiosom dziurą w ziemi trzeba było jak najszybciej coś zrobić, aby uniknąć przeniesienia drwin mieszkańców wymierzonych we właściciela terenu („Solosz, kiedy zarybiasz?[8]) na władze, które nie były zdolne sobie ze sprawą poradzić. Wielomilionowe wydatki z pieniędzy podatników włodarze Wrocławia mogli przecież znieść — zmiany w sondażach już nie. Stąd pojawiły się pomysły co prawda kosztowne i mocno absurdalne — jak choćby ten z przetargiem na zasłonięcie dziury wielką reklamą (jej obejrzenie wymagałoby helikoptera, na co chyba tylko Ben Bernanke mógłby sobie pozwolić) — ale przecież uświęcone tradycją obrony legitymizacji władzy wizerunkiem. Dopiero po pewnym czasie władze zrozumiały, że wypadki się zdarzają, i zaczęły myśleć rozsądnie. Zanim weszły w świetny biznes, który miał pokryć wszystkie potrzeby ważnego ośrodka zapewniania ludowi chleba i igrzysk, tj. klubu WKS Śląsk Wrocław, władze miasta w obliczu kryzysu chciały się wycofać z jego odwiecznego dotowania. Taki był plan, ale od 2009 roku gmina i właściciel Polsatu finansowały klub w równym stopniu. Ta sytuacja miała się zmienić w momencie znalezienia sponsorów dla Śląska przez jego większościowego[9] właściciela. Stworzyło to ciekawą sytuację, bo niejako warunkiem rezygnacji z dotowania klubu przez miasto stało się znalezienie innego źródła kapitału w samym środku światowego kryzysu finansowego. Miasto oczekiwało, więc, że Solorz będzie wydatkował pieniądze i energię na poszukiwania niepewnego przyszłego „inwestora”, aby zastąpić tego już istniejącego, czyli pewnego. Taka struktura bodźców powinna w naturalny sposób skłonić każdego racjonalnego homo oeconomicus (tj. z pominięciem kwestii m.in. etycznych) do przedłużania takiej sytuacji ad infinitum. Co więcej, znalezienie kredytodawcy dla klubu piłkarskiego wcale nie jest prostym przedsięwzięciem, szczególnie w kryzysie. Wręcz przeciwnie — jest to zadanie wymagające wiele wysiłku i ciężkiej pracy, pomimo których może się zakończyć niepowodzeniem. I rzeczywiście, dwuletnie poszukiwania sponsorów dla Śląska okazały się nieskuteczne. Jednak przedsięwzięcia, od których zależy los polityków, oferują biznesmenom wykazującym się determinacją w negocjacjach z publicznym partnerem specyficzną poduszkę bezpieczeństwa na trudne kryzysowe czasy.

Dostęp do pieniędzy podatników Bo Solorz i władze miasta w końcu doszli do porozumienia — biznesmen zgodził się oddać teren w lutym 2012 roku. I choć w umowie między obiema stronami nie przewidziano żadnych rekompensat dla prywatnego inwestora, to jednak Solorz nie odszedł z pustymi rękami. Pamiętajmy, że zgodnie z planem miasto miało się wycofać z finansowania klubu WKS Śląsk. „Czarne chmury nad klubem się rozwiały” 8 marca — obaj właściciele klubu dofinansowali go kwotą 12 milionów złotych (wcześniej było to mniej więcej po 5 milionów rocznie). Kontrolę nad pieniędzmi, jako większościowy właściciel sprawuje Solorz, który już od dawna planował umiejscowienie się w tej branży. Kwota ta jest, więc swego rodzaju dotacją dla jego prywatnej inwestycji, na co złożą się podatnicy.

Dla tych, którzy potrafią czerpać satysfakcję z cudzego nieszczęścia, swoistą złośliwą uciechę niech przyniesie wieść, że wkrótce potem druga wielka inwestycja Wrocławia, czyli sam Stadion Śląska, został wyłączony z użytku, ponieważ — jak donoszą różne niepewne źródła — elektryka była niesprawna, albo trawa się jakoś tam popsuła. Warszawski dworzec nie jest tu, zatem osamotniony, podobnie jak tunel metra, który zaraz po wykopaniu trzeba było zasypać.

Wątpliwym pocieszeniem jest to, że problemy ze sportem nie są polską specjalnością, a Zygmunt Solorz-Żak jedynie sprawnie kopiuje już przetarte na zachodzie Europy szlaki. Nasze lokalne kłopoty są, bowiem niczym w porównaniu z tym, co wyrabia się w innych ligach. Na stronie Kryzys Blogu Instytutu Misesa jakiś czas temu pojawił się komentarz Mateusza Machaja, w którym mogliśmy przeczytać o tym, jak to Real Madryt, wskutek swoich perypetii finansowych, musiał zastawić kontrakty takich zawodników jak Cristiano Ronaldo i Kaká, za co uzyskał środki pochodzące z kreacji pieniądza przez EBC. To nie jedyny taki przypadek i nie jest to nic nowego. Prawie wszystkie kluby Premier League są zadłużone po uszy (pomiędzy 2009 a 2010 rokiem 16 z 20 klubów odnotowało 484 milionów funtów straty), ponieważ w swojej praktyce biznesowej przestały się posługiwać kryteriami zysku, a zarobki piłkarskich gwiazd wymknęły się spod kontroli (cała Premier League wydała na ten cel 1,4 miliarda funtów, przy łącznym przychodzie 2,3 miliarda funtów; zyski ze sprzedaży biletów i z reklam wyniosły 2,1 miliardów). Sport zwykł rozbudzać olbrzymie emocje, do których jak do świetnej pożywki doczepiają się politycy. Dotują, więc kluby zagrożone bankructwem, dzięki czemu są odbierani przez swoich lokalnych wyborców, jako wybawcy. Nikomu nie przeszkadza, że te, by tak rzec, bailouty, rodzą pokusę nadużycia, zachęcając kluby piłkarskie do popadania w jeszcze większe długi. Dzięki temu mogą one pozwolić sobie na wydawanie jeszcze większych pieniędzy na transfery piłkarzy, jak nałogowy hazardzista obiecując, że tym razem na pewno wygrane piłkarskie pozwolą im odbić się od dna. Co oczywiście nigdy się nie dzieje. Co jednak istotniejsze dla potencjalnych „inwestorów” niż te iluzoryczne zyski, to fakt, że styk biznesu pozwala kreować i umacniać realne więzy interesu między pragnącymi zdobyć dostęp do systemu politycznego przedsiębiorcami a „oferującymi” swoje możliwości regulacyjne (już w sferze biznesu, nie sportu) politykami. Bernd Frick z Uniwersytetu Paderborn w Niemczech stawia sprawę jasno[10]:

Pomimo wierzytelności, które nagromadziły się przez lata w europejskich klubach, te nie są wystawione na ryzyko bankructwa choćby zbliżone do tego, jakie dotyczy zwykłych firm. Kluby zawsze łatwo pozyskają pomoc polityków — od tych pochodzących z małych, lokalnych społeczności, przez wszystkie szczeble administracji, aż do polityków najwyższego, krajowego szczebla. Nikt by się nie przejął upadłością innych przedsiębiorstw o zbliżonej wielkości. Nie dotyczy to jednak klubów piłkarskich. Przeciętny klub Bundesligi ma przychody na poziomie 100 milionów euro — to mniej niż mój uniwersytet. (…) Zainteresowanie mediów działa w przypadku klubów jak stała polisa na życie.

Podsumowanie Niewiele w tej chwili wskazuje na to, że Euro 2012 wypali. Minister sportu, którego trudno posądzić w tej sprawie o pełny obiektywizm, szacuje wzrost wpływów z turystyki na początku imprezy na zaledwie ok. 800 milionów złotych, przy już poczynionych wydatkach na same tylko stadiony w wysokości ok. 5 miliardów złotych (co nie uwzględnia innych wydatków państwa, np. na infrastrukturę drogową potrzebną do obsługi kibiców, dochodzących do 80 miliardów złotych). Wprawdzie minister szacuje też, że do 2020 roku wpływy podatkowe, które Euro 2012 rzekomo wygeneruje, wyniosą właśnie owe 5 miliardów złotych, to jednak pojawią się niechybnie dodatkowe koszty, jak choćby wynikające z konieczności utrzymywania przez samorządy zbyt pospiesznie i niedbale budowanych stadionów.

Niezależnie od tego, czy Euro 2012 okaże się „sukcesem” państwowego konsumpcjonizmu, to możemy być pewni, że politycy nie odkleją się już od piłki nożnej, a wkrótce i nasze kluby zapadną na zadłużeniową europejską chorobę. Tak czy inaczej, niewiele to zmieni — sport, tak jak dotychczas, będzie stanowić łakomy kąsek dla co sprawniejszych politycznych graczy[11]. Ucierpi na tym przejrzystość tego biznesu, którego klientami są wszyscy kibice. Ich emocje nadal będą nakręcać brudną grę polityczną. O czystym sporcie będziemy mogli zapomnieć. I chyba jedyny ratunek dla sportu stanowi świadomość tej gry i odstąpienie od uczestnictwa w niej — dostrzeżenie, że kiedy polityk przedstawia się jako miłośnik sportu, to zapewne jest jego największym wrogiem.

[1] Podobnym argumentem, opartym na ignorowaniu tego, że trudność wydobycia złota jest właśnie jego zaletą jako bazy pieniężnej, posłużył się niedawno szef Rezerwy Federalnej, Ben Bernanke (patrz: wykład tutaj). Są też i inne uzasadnienia: zamki w drzwiach są zbyt kosztowne, bo złodzieje nie mogą w łatwy sposób dorobić kluczy, szyfrowanie PGP marnuje środki obliczeniowe komputerów, (po co w ogóle zabezpieczać transakcje bankowe online?), a poławiacze pereł zamiast nurkować, powinni lepić perły z ptasiego mleczka.

[2] J.M. Keynes, Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2003, s. 115.

[3] W ramach Prawa zamówień publicznych (Dz. U. z 2010 r. Nr 113, poz. 759 z późn. zm.) dopuszcza się takie tryby, jak choćby dialog konkurencyjny (art. 60b ustawy), które nie uznają ceny za najważniejsze kryterium korzystności oferty. Jednak zbieg pewnych okoliczności — których pełne omówienie wymagałoby osobnego artykułu — sprawia, że zastosowanie w praktyce innych kryteriów jest zazwyczaj trudniejsze i mniej korzystne dla systemu biurokratycznego.

[4] Wprawdzie naprawy, formalnie rzecz biorąc, muszą być dokonywane przez wykonawcę na jego koszt, to jednak przedsiębiorcy uczestniczący w przetargach z konieczności specjalizują się w ich unikaniu, a na urzędnika nie działa żaden bodziec ekonomiczny, który nakazywałby mu specjalnie dbać o interesy finansującego jego zabawy podatnika. Przepisy mające w zamyśle polityków tworzyć taki bodziec dzięki wprowadzeniu odpowiedzialności urzędniczej są kompletnie nieskuteczne (w filmiku dostępnym pod podanym tu linkiem padają przekonywające argumenty na ten temat), co dla teoretyków szkoły austriackiej nie jest niczym dziwnym.

Znajdując się w obszarze własności publicznej, czyli prywatnej własności systemu biurokratycznego, decyzje urzędników z konieczności zawsze są arbitralne. Inni urzędnicy, których zadaniem jest kontrolowanie tych pierwszych, w swoich ocenach kierują się sądami równie arbitralnymi, w oparciu o dobrane przez ich własny system biurokratyczny kryteria. Wszelkie mechanizmy rzekomo obiektywizujące te kryteria są wobec woli urzędników wtórne (tak jak kontrola demokratyczna jest wtórna wobec urzędników raczących na nią zezwolić dla uzyskania silniejszej legitymizacji władzy).

[5] J.M. Keynes, op.cit., s. 115, pisownia oryginalna.

[6] Proszę mi wybaczyć, ale przy opisie tzw. inwestycji publicznych, półpublicznych czy parapublicznych będę konsekwentnie stosował cudzysłów. Nie wynika to z mojej złośliwości, a jedynie ze szczerego zwątpienia w efektywność ekonomiczną przedsięwzięć podejmowanych przez instytucje, których modus faciendi nie jest działanie obierające za cel osiąganie zysku dzięki zapewnianiu konkretnych usług swoim klientom, lecz jakiś arbitralnie dobrany rodzaj konsumpcji kapitału dla mgliście określonego dobra niezbyt jasno określonych beneficjentów — mas, klas itd.

[7] Co ciekawe, w tekstach pozytywnie nastawionych do właścicieli Śląska pan Birka był przedstawiany jako przewodniczący lub członek rady nadzorczej i reprezentant Zygmunta Solorza, a w tekstach krytycznych już jako mecenas Birka — należy rozumieć, że gdy przychodził z pieniędzmi, był miłym panem przedsiębiorcą, a potem nagle przeistoczył się w jakiegoś mefistofelicznego kuglarza kruczkami prawnymi, zajmującego się głównie falandyzacją prawa.

[8] Pisownia oryginalna. Pomysł na zarybienie dziury pojawił się, gdy zaczęła się w niej gromadzić woda.

[9] Solorz ma w Śląsku 51% udziałów, a miasto 49%.

[10] Tłumaczenie moje.

[11] Grzegorz Schetyna, do niedawna najbardziej zaufany człowiek Donalda Tuska, który sam wywodzi się ze środowisk kibicowskich, karierę zrobił m.in. właśnie dzięki swojej działalności we wrocławskim klubie koszykarskim Śląsk Wrocław. Jan Lewiński
NIcejskie Credo Od Soboru Nicejskiego chrześcijanie obchodzą niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego - to jest od roku 325. Jeszcze wtedy według Kalendarza Juliańskiego, który obowiązywał do roku 1582. Obchodzą je Kościoły chrześcijańskie wyznające Nicejskie Credo. Co prawda dla chrześcijanina, każda niedziela jest pamiątką Zmartwychwstania Pańskiego, ale najbardziej uroczystą niedzielą jest właśnie ta.. Nastąpi teraz 50 dni wielkanocnej radości, aż do Zesłania Ducha Świętego. W czterdziestym dniu będzie obchodzone uroczyście wniebowstąpienie Jezusa…. Tak kształtuje się Kalendarz Liturgiczny, odmienny od innych kalendarzy.. Na przykład Kalendarza Majów, który to kalendarz tak lansują laickie media.” Wspaniała cywilizacja” Majów i Azteków zniszczona przez „ chrześcijańskich najeźdźców”.. Majowie używali swojego Kalendarza od III do IX wieku, kiedy nastąpił upadek, kalendarz przejęli Toltekowie, ludy Nahuna, a potem- w wieku XIV- Aztekowie. Dopiero ”chrześcijańscy najeźdźczy” zniszczyli tę „piękną cywilizację”. Aztekowie składali ofiary z ludzi i ciekawe, co powiedzielibyci wszyscy politpoprawni, gdyby ta okrutna kultura śmierci przetrwała do dzisiaj? Też by bronili okrutnego składania ofiar z ludzi? Chrześcijaństwo przyniosło miłość bliźniego, a” chrześcijańscy najeźdźcy” rozplenili się na całą Amerykę Południową.. Niosąc słowo Boże, Chrystusa i nową cywilizację.. Cywilizację Białego Człowieka.. Według Kalendarza Majów 21 grudnia 2012 roku ma nastąpić „koniec świata” (????). A niektórzy propagandyści twierdzą, że „koniec pewnej epoki”.. Ciekawe, jakiej epoki? Chrześcijanie wierzący w Pana Boga wierzą, że ten zadecyduje o końcu świata jak uzna to za stosowne, tak jak zesłał na ludzi potop.. Legenda mówi, że nie ześle następnego, bo zwątpił w skuteczność tego pierwszego. Ale to legenda.. Pan Bóg stworzył świat i On zadecyduje o jego końcu.. To skąd Majowie ustalili datę końca świata na 21 grudnia 2012 roku? Przecież nie wierzyli Boga? Ale widać nasze władze demokratyczne bardzo sobie biorą do serca przepowiednie Majów- przynajmniej w sprawie dróg - bo ich nie budują - jak stwierdził na jednym z przedstawień w Buffo Teatrze Studio pan Janusz Józefowicz- nie budują, bo i tak w tym roku będzie koniec świata- to i po co? Zobaczymy czy będzie, a jak nie będzie – to propagandyści powinni odszczekać te głupstwa, które sączą codziennie pośród innych głupstw.. Napełniając głowy zdezorientowanym masom.. Byleby dołożyć” chrześcijańskim najeźdźcom”.. Bo chrześcijaństwo to najgorsze, co mogło się światu przytrafić.. I tak zwalczają go zawzięcie.. Jakoś innych wyznań tak nie zwalczają – jak chrześcijaństwa.? Wprost przeciwnie! Bronią zawzięcie.. Jak tylko pan Wojciech Cejrowski, człowiek konserwatywnej prawicy, w swoim filmie o buddyzmie, którego nie chciała wyemitować państwowa telewizja, a wyemitowało TVN - powiedział, że ”Buddyzm to religia bez boga, za to z demonami”- podniósł się niebywały klangor? Jak tak można było powiedzieć? Przy okazji: pan Wojtek Cejrowski popierał pana marszałka Marka Jurka podczas każdych demokratycznych bachanaliów, jeden punkt programu się panu Wojtkowi podobał u pana Marka Jurka.. Bo jest to punkt rzeczywiście prawicowy, chodzi o życie nienarodzone.. Ale to jest tylko jeden punkt- reszta to socjalizm w sosie pobożnym.. No i pan Marek Jurek zdecydował się na kolejny związek z panem Jarosławem Kaczyńskim.. Ciekawi mnie, czy teraz też będzie pan Wojciech Cejrowski popierał pana Marka Jurka, na listach Prawa i Sprawiedliwości- partii, która podczas głosowania sejmowego, głosowała w większości przeciw życiu nienarodzonemu? Co spowodowało odejście pana Marka Jurka z Prawa i Sprawiedliwości?. Samo głosowanie nad życiem człowieka to jest wielki skandal.. Ale w demokracji to wszystko jest możliwe.. Decyduje większość, a nie prawda czy zdrowy rozsądek.. W Wielkiej kiedyś Brytanii, już zaczynają propagować ”aborcję po urodzeniu”(!!!!). „Etycy” z Oksfordu, Francessa Minerva i Alberto Giubilini, chyba wielcy wielbiciele „ kultury „Azteków- twierdzą, że” noworodek nie jest jeszcze osobą ludzką, nie ma, więc moralnego prawa do życia”(!!!) Chrześcijanami to oni nie są - jakimiś barbarzyńcami, w rodzaju Magdaleny Środy, Wandy Nowickiej czy nieżyjącej już – Jarugi-Nowackiej. Wyżej wymienieni „ naukowcy”: od siedmiu boleśc i”etyki” morderstw twierdzą, że rodzice powinni mieć prawo do usunięcia ciąży jak i zgładzenia noworodka.(???) I to wszystko naprawdę?

To są „ naukowcy” od etyki, tyle, że etyki morderstw.. Jeśli jest taki rodzaj etyki, bo na przykład pani profesor Magdalena Środa twierdzi, że na świecie jest 12 etyk, w tym nienawistna jej etyka chrześcijańska.. Ciekawe czy wliczyła w mnogość etyk.” Etykę” morderstw? Dlaczego - wrogowie życia człowieka – uparli się, żeby można było dzieciaki zabijać? Czy ma to związek z ustaloną- przez gremia wrogie ludzkości- liczbą ludności dla Polski na 15 milionów w Rzymie, w latach sześćdziesiątych? I jakoś o swoim życiu nie napomykają, że je otrzymali w darze od Pana Boga, tylko chcą je uniemożliwić innym, którzy dostali je od Pana Boga- przeciw Panu Bogu? Przecież mogą popełnić zbiorowe samobójstwo według „ etyki śmierci”. Czy ktoś im broni? Jak chcą zbijać innych, niech najpierw zaczną od siebie? Będzie z tego większy pożytek. Dla całej ludzkości.. Takich doktorów Mengele, propagujących śmierć zamiast życia- było w historii wielu.. I wielu będzie. Z powodów ideologicznych, może finansowych, taki przemysł aborcyjny- na przykład. Zabijać w ramach demokratycznego prawa i jeszcze brać za to pozłacane srebrniki.. „Przeludnienie” Ziemi - to jest wielki problem światowej lewicy. Lubią rozprawiać o przeludnieniu przy szampanie i kawiorze w luksusowych hotelach.. Ale w tym czasie zmuszają człowieka, żeby utrzymywał bezpańskie psy.. Przezwierzęcenie- nie jest problemem światowym, tylko przeludnienie.. Jak ma być w przyszłości Planeta Ziemia, Planetą Małp - to idziemy w dobrym kierunku, nieprawdaż?… Będzie czysto i schludnie, ale nie będzie człowieka.. O taką Zieloną Planetę walczy lewactwo zamieniające cywilizację człowieka opartą o prawa Boże, na antycywilizację przyrody - opartą o pogaństwo, czyli wiarę w drzewa, Słońce i Księżyc, a nie w Pana Boga.. Próbują wszystko zawrócić i pchają nas do wspólnoty pierwotnej.. Czas Zmartwychwstania Pańskiego jest czasem refleksji i radości.. Może to czas nawrócenia dla nich? Zawsze mają czas.. Ale muszą się przyznać do winy, poprosić o odpuszczenie grzechów i wykonać pokutę.. I nie bluźnić w ramach pierwszego przykazania.: ”Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.. Radości ze Zmartwychwstania Pańskiego..

WJR

Żywa krew Jezusa – Mesjasza odnaleziona i potwierdzona “Otrzyjcie już łzy płaczący. Żale z serca wyzujcie! Wszyscy w Chrystusa wierzący, weselcie się i radujcie. Bo Zmartwychwstał samowładnie. Jak przepowiedział dokładnie. Alleluja, Alleluja! Niechaj zabrzmi; Alleluja!” SPOKOJNYCH i RADOSNYCH ŚWIĄT WIELKANOCNYCH ŻYCZY WSZYSTKIM MONITORPOLSKI!

Męka Pańska zapisana w Całunie Turyńskim (…) Po wielu dekadach badań uczeni stwierdzają z niezachwianą pewnością, że Całun to najwierniejsza Ewangelia precyzyjnie ukazująca szczegóły Męki Pańskiej. Dobitnie wyraża to profesor John Heller: We wszystkich badaniach z ostatnich kilkudziesięciu lat nie ma niczego, co zawierałoby choćby najmniejszą informację sprzeczną z opisem Ewangelii. Niektórzy zaczęli, więc nazywać ­Całun Turyński piątą Ewangelią. Co możemy w niej wyczytać? (…)  >cały artykuł

Męka Pańska zapisana w Całunie Turyńskim Od maja 1898 roku, kiedy Całun Turyński został po raz pierwszy sfotografowany, ­relikwia stanowi przedmiot systematycznych studiów prowadzonych za pomocą najbardziej zaawansowanych technologii. Po wielu dekadach badań uczeni stwierdzają z niezachwianą pewnością, że Całun to najwierniejsza Ewangelia precyzyjnie ukazująca szczegóły Męki Pańskiej. Dobitnie wyraża to profesor John Heller: We wszystkich badaniach z ostatnich kilkudziesięciu lat nie ma niczego, co zawierałoby choćby najmniejszą informację sprzeczną z opisem Ewangelii. Niektórzy zaczęli, więc nazywać ­Całun Turyński piątą Ewangelią. Co możemy w niej wyczytać?

Konanie w Ogrójcu Pogrążony w udręce, Jezus jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię (Łk 22, 44). Jedynym Ewangelistą opisującym ten fakt jest Łukasz, który – jak na lekarza przystało – z kliniczną precyzją opisał rzadkie zjawisko krwawego potu, zwane hematidrozą. Występuje ono w warunkach ogromnego osłabienia fizycznego, któremu towarzyszy silny wstrząs psychiczny, wzruszenie i lęk, czyli to, co św. Łukasz nazywa trwogą. Hematidroza polega na gwałtownym rozszerzeniu się podskórnych naczyń włosowatych, które pękają pod gruczołami potowymi. Krew miesza się z potem i wydziela się porami na zewnątrz. Trójwymiarowe obrazy twarzy Człowieka z Całunu, uzyskane za pomocą technik komputerowych, a zwłaszcza obrazy uzyskane przez profesora Giovanniego Tamburellego w roku 1978 pokazują, że cała powierzchnia skóry wydaje się jakby zabrudzona krwią, czyli tak, jak mogłaby ona wyglądać właśnie w następstwie hematidrozy.

Spoliczkowanie w domu Annasza Gdy to rzekł, jeden ze sług stojących obok spoliczkował Jezusa, mówiąc: „Tak odpowiadasz arcykapłanowi?” (J 18, 22). Analiza twarzy Człowieka z Całunu jednoznacznie ukazuje wielki krwiak na prawym policzku. Nos jest spuchnięty, przesunięty na prawo i najwyraźniej złamany. Turyński „całunolog”, profesor Judica Cordiglia twierdzi, że ranę tę zadano krótką, drewnianą pałką o średnicy ok. 4-5 centymetrów. Uderzenie spowodowało obfite krwawienie z nosa, co potwierdzają ślady na Całunie.

Obelgi i uszkodzenia ciała I zaczęli Go pozdrawiać: „Witaj, Królu żydowski!” Przy tym bili Go trzciną po głowie, pluli na Niego i przyklękając oddawali Mu hołd (Mk 15, 18-19). Człowiek z Całunu odniósł różnorakie obrażenia ciała: widzimy obrzęki na czole, na łukach brwiowych, na kościach jarzmowych, na policzkach, wargach i nosie. Nos jest zniekształcony wskutek złamania chrząstki grzbietowej tuż obok nasady kości nosowej, która pozostała nietknięta. Z nosa spływają dwie strużki krwi. Na całej twarzy widnieją krwawe wybroczyny, zwłaszcza na wyraźnie spuchniętym prawym policzku. Brwi są poszarpane, kości łuków brwiowych przebiły skórę. Lewa kość jarzmowa jest złamana.

Ubiczowanie Wówczas Piłat zabrał Jezusa i kazał Go ubiczować (J 19, 1). Całun Turyński dostarcza szczegółowego obrazu biczowania. Na ciele Człowieka z Całunu doliczyć się można z górą stu dwudziestu uderzeń biczem, zadanych przez dwóch stojących po dwóch stronach skazańca krzepkich mężczyzn, z których jeden był wyższy od drugiego. Oprawcy byli biegli w swoim fachu. Jedyną częścią ciała, na której nie ma śladów biczowania, jest klatka piersiowa. Uderzenia biczem w okolice osierdzia mogłyby, bowiem spowodować przedwczesną śmierć skazańca. Nie brak za to obrażeń na pośladkach, co oznacza, że biczowano nagiego człowieka. Było to biczowanie na sposób rzymski, Żydom, bowiem na mocy prawa można było zadać tylko 39 uderzeń. Ślady na Całunie pozwalają ponadto zidentyfikować dwa różne narzędzia używane do tej tortury. Pierwsze z nich – flagrum taxillatum – składało się z trzech rzemieni, z których każdy był zakończony dwiema kuleczkami z ołowiu. Jedno uderzenie powodowało, zatem sześć urazów. Drugie narzędzie było natomiast zakończone metalowymi haczykami wyszarpującymi kawałki żywego ciała.

Cierniem ukoronowanie A żołnierze, uplótłszy koronę z cierni, włożyli Mu ją na głowę i okryli Go płaszczem purpurowym (J 19, 2). Na głowie Człowieka z Całunu widnieje co najmniej pięćdziesiąt ran kłutych, małych, lecz głębokich, powstałych w wyniku nałożenia nie „korony” w ścisłym rozumieniu, ale „czapy” z kolczastych gałęzi. Największe plamy krwi odpowiadają umiejscowieniu żył i tętnic na ­głowie. Uważne przyjrzenie się wizerunkowi pozwala dostrzec po prawej stronie dwie strużki krwi: jedna spływa wzdłuż włosów w kierunku pleców, druga niemal prostopadle przez czoło w stronę brwi. Wypływają z rany kłutej, która przebiła odgałęzienie czołowe powierzchownej tętnicy skroniowej. Krew jest, bowiem zdecydowanie tętnicza. Ponadto, niemal na środku czoła widnieje krótki skrzep krwi żylnej w kształcie odwróconej cyfry 3 – skutek przecięcia żyły czołowej. Rany spowodowane koroną czy raczej kolczastą czapą schodzą przez tył głowy aż do karku, gdzie widać ślady krwotoków, bliźniaczo podobnych do tych na czole. Głęboko wbite kolce przecięły odgałęzienie tętnicy potylicznej i głębsze żyły splotu żylnego kręgowego tylnego.

Na głowie znajduje się mnóstwo zakończeń nerwowych. Cierniowa czapa musiała, więc zadawać straszliwy ból.

Droga na Kalwarię Zabrali, zatem Jezusa. A On sam, dźwigając krzyż, wyszedł na miejsce zwane Miejscem Czaszki, które po hebrajsku nazywa się Golgota (J 19, 17). Na plecach Człowieka z Całunu wyraźnie widać szeroką, krwawą wybroczynę na wysokości lewej łopatki oraz ranę na prawym ramieniu, które można wytłumaczyć dźwiganiem patibulum, czyli poprzecznej belki krzyża. Ramiona są uniesione: układ taki wskazuje na dźwiganie belki. Odciski pokazują ponadto, że belka przesuwała się na ramionach, powodując bardzo silne otarcia. Obrazy ujawniają znaczne zabrudzenie ziemią na podeszwach stóp Człowieka z Całunu, co świadczy o tym, że szedł on boso.

Trzy upadki Jezus upada po raz pierwszy… Jezus upada po raz drugi… Jezus upada po raz trzeci (Droga Krzyżowa, stacje III, VII i IX). Całun bardzo wyraźnie ukazuje upadki. Kolana, a zwłaszcza lewe, są obdarte ze skóry. Na lewym kolanie widać ślady krwi i ziemi. Obdarta i zabrudzona ziemią jest również skóra nosa, co świadczy, iż nasz Pan upadł twarzą na ziemię. Skądinąd nietrudno to wytłumaczyć, biorąc pod uwagę, że nie mógł osłonić się rękami przywiązanymi do belki.

Ukrzyżowanie Gdy przyszli na miejsce zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie (Łk 23, 33). Najpierw z Jezusa zdarto ubranie. Biorąc pod uwagę, że całe Jego ciało było zmasakrowane i pokryte mieszaniną krwi, potu i pyłu, która zaschnąwszy przykleiła ubranie do skóry, możemy sobie wyobrazić przejmujący ból wywołany tym gestem. Wiele ran znowu zaczęło krwawić. Pan Jezus został rozpostarty na krzyżu i przybity gwoździami. Oprawcy źle jednak ocenili odległość między bocznymi otworami, toteż musieli tak silnie pociągnąć prawe ramię, że doszło do wywichnięcia stawów. Także i to widać na Świętym Całunie.

Gdzie były wbite gwoździe? Na przednim odbiciu Człowieka z Całunu można dostrzec ranę kłutą, nie we wnętrzu dłoni jednak – jak chce tradycja ikonograficzna – ale w nadgarstku, przeprowadzoną przez tzw. bruzdę Destota, czyli szczelinę anatomiczną, którą z łatwością można przebić gwoździem, nie łamiąc żadnej kości. Klasyczną wizję gwoździ w dłoniach trzeba, zatem wykluczyć. Po pierwsze, dlatego, że dłoń nie utrzymałaby ciężaru ciała. A ponadto prawdopodobnie złamałyby się kości śródręcza, zaprzeczając proroctwu: Strzeże On wszystkich jego kości, ani jedna z nich nie ulegnie złamaniu (Ps 34[33], 21). Gwoździe uszkodziły nerw środkowy ręki, powodując obkurczenie kciuka i jego przylgnięcie do środka dłoni. To tłumaczy brak tego palca na odbiciu całunowym. Prawa stopa odcisnęła się na Całunie w całości, z lewej zaś widać piętę i wklęsłość. Na krzyżu obie nogi zostały, zatem skrzyżowane: lewa stopa została umieszczona na prawej, a jej podeszwa przylegała do grzbietu prawej stopy, opierającej się bezpośrednio na palu krzyża. Były przebite jednym gwoździem. Plamy krwi widniejące na Całunie całkowicie odpowiadają przebitym stopom, opartym na krzyżu w sposób wyżej opisany. Należy również zauważyć, że rany na rękach i stopach Człowieka z Całunu wykazują kwadratowy przekrój gwoździ, używanych zwyczajowo przy krzyżowaniu na modłę rzymską.

Śmierć Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego”. Po tych słowach wyzionął ducha (Łk 23, 46). Zawieszony na krzyżu, nie znajdując oparcia dla stóp, nasz Pan nie mógł już normalnie oddychać. W tych okolicznościach zaczęły się drgawki, skurcze, duszenie – coraz intensywniejsze, aż do zablokowania dróg oddechowych. Śmierć ukrzyżowanego następuje przez uduszenie połączone z ogólnym wstrząsem, a w tym przypadku doszedł do tego jeszcze zawał serca i krew wypełniająca worek osierdziowy. Na przednim obrazie Całunu mięśnie klatki piersiowej są skurczone w drgawkach, przepona brzuszna uniesiona, brzuch zapadnięty. Oto typowe objawy śmierci przez dławiący lęk, uduszenie i wstrząs. Żywą czerwień plam krwi spowodował podwyższony poziom bilirubiny, typowy w przypadku osób, które doznały silnych urazów na krótko przed wypłynięciem krwi. Wyrazistość ran Człowieka z Całunu spowodowana błyskawicznym zakrzepnięciem krwi dowodzi ponadto wysokiego stopnia odwodnienia organizmu ukrzyżowanego.

Włócznia Longina Jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok, a natychmiast wypłynęła krew i woda (J 19, 34).

Na przednim odcisku na Całunie, po lewej stronie widać dużą, zastygłą masę krwi, odpowiadającą szerokiej szczelinie w skórze, z cechami wskazującymi na ranę kłuto-ciętą. Brzegi rany pozostały rozwarte i są wyraźnie zarysowane, jak obrażenia zwłok. Taka rana odpowiadałaby ciosowi włócznią, zadanemu przez rzymskiego żołnierza. Jest to głęboka rana od ciosu, który przebił prawą komorę serca; wyjaśnia to obfitość krwi, która wydostała się na zewnątrz. Cios zadano zwłokom, gdyż cechy zastygłego płynu wykazują, że nastąpiło wytrącenie surowicy wchodzącej w skład krwi.

Pozwala to wysunąć dość wiarygodną hipotezę na temat causa mortis naszego Pana Jezusa Chrystusa: zatrzymanie akcji serca, po którym nastąpił gwałtowny wypływ krwi do worka osierdziowego. Taką przyczynę zgonu można wydedukować na podstawie analizy zakrzepłego płynu. Krew jest dość mocno zagęszczona, można w niej odróżnić masywniejsze czerwone ciałka od lżejszej surowicy. Są to objawy typowe w przypadku człowieka zmarłego wskutek znacznego nagromadzenia krwi w klatce piersiowej, w tzw. jamie opłucnej. Nagromadzenie krwi można wytłumaczyć pęknięciem mięśnia sercowego i wskutek tego wypływem krwi na zewnątrz serca. Taki krwotok powoduje rozdzierający ból, któremu zawsze towarzyszy krzyk. Krzyknąwszy, człowiek umiera. Rana zadana włócznią ukrzyżowanemu, który był już martwy, umożliwiłaby jednak wypłynięcie na ­zewnątrz krwi z wytrąconą już ­surowicą. ­Badanie hematologiczne dowodzi, że krew z prawego boku jest „martwa”, czyli wypłynęła post mortem, natomiast krew na czole, nadgarstku, karku i na podeszwach stóp jest „żywa”, czyli wypłynęła jeszcze przed śmiercią Człowieka z Całunu.

Złożenie do grobu Nikodem (…) przyniósł około stu funtów mieszaniny mirry i aloesu. Zabrali, więc ciało Jezusa i owinęli je w płótna razem z wonnościami, stosownie do żydowskiego sposobu grzebania (J 19, 39-40). Wszystko, co zostało wyżej powiedziane o Świętym Całunie Turyńskim, dowodzi, że został on użyty do owinięcia martwego ciała ukrzyżowanego człowieka. Na tkaninie zidentyfikowano ślady aloesu i mirry – substancji stosowanych w obrzędach pogrzebowych w Palestynie czasów Jezusa Chrystusa. Jak wykazują badania lekarskie, w celu uzyskania odbić krwi, jakie widnieją na Świętym Całunie, ukrzyżowany musiał zostać owinięty w płótno mniej więcej dwie i pół godziny po śmierci i pozostawać tam nie dłużej niż przez czterdzieści godzin, gdyż nie wykryto żadnych śladów rozkładu.

Zmartwychwstanie W pierwszy dzień tygodnia poszły skoro świt do grobu, niosąc przygotowane wonności. Kamień zastały odsunięty od grobu. A skoro weszły, nie znalazły ciała Pana Jezusa, gdy wobec tego były bezradne, nagle stanęło przed nimi dwóch mężczyzn w lśniących szatach. Przestraszone, pochyliły twarze ku ziemi, lecz tamci rzekli do nich: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał” (Łk 24, 1-6). Na grzbietowym odcisku Całunu Turyńskiego mięśnie grzbietowe i naramienne jawią się w sposób naturalny łukowate, a niespłaszczone, jak powinno być w przypadku ciała położonego na wznak na kamieniach. Rozmaite plamy na plecach nie są rozgniecione. Nigdzie nie widać skutków ciężaru ciała. Tak, jakby w chwili utrwalenia się na płótnie Człowiek z Całunu unosił się w powietrzu, nie dotykając kamienia, w stanie lewitacji! Jak zatem ukształtował się obraz na Całunie? Uczeni odpowiadają, że zwłoki jakby wyparowały, wydzielając promieniowanie, które miało ukształtować wizerunek. (…) Jest wysoce prawdopodobne, że w chwili wytwarzania tego promieniowania ciało lewitowało. W kategoriach naukowych mówi się, że martwe ciało stało się mechanicznie przezroczyste wobec płótna. Posłuchajmy profesora Aarona Upinsky’ego: Oto jedna z największych tajemnic Całunu: w jaki sposób martwe ciało, odrywając się od tkaniny, w ogóle jej nie dotknęło. Uleciało na zewnątrz, w najmniejszym stopniu nie poruszając włókien, nie rozdzierając ich ani nie przesuwając istniejących już plam krwi. Dla normalnego ciała, podlegającego prawom natury, jest to niemożliwe. W żaden sposób nie można by wyjąć z Całunu zwłok pokrytych ranami, nie poruszając płótna i nie pozostawiając na nim żadnych śladów. Oto fakt decydujący i niemożliwy do podważenia przez żadną nau­kę. Można go wytłumaczyć jedynie „zdematerializowaniem” ciała, które uleciało z całunu na zewnątrz, nie podlegając już prawom natury – czyli tym, co chrześcijanie nazywają „Zmartwychwstaniem”. Julio Loredo

Żywa krew Jezusa – Mesjasza odnaleziona i potwierdzona Historia odnalezienia Arki Przymierza i krwi Jezusa Chrystusa przez Rona Wyatta jest niemal fantastyczna. Natknąłem się na nią całkiem niedawno i nadal nie wiem, co o niej sądzić. Święta Zmartwychwstania Pańskiego mogą być dobrym momentem do jej przypomnienia, bowiem na ten temat pojawiło się niewiele materiałów w języku polskim. Jak podaje Wikipedia, zmarły w 1999 roku Ron Wyatt był “pseudo-archeologiem”, a jego odkrycia są odrzucone przez naukę czy nawet liderów jego sekty – Kościoła Adwentystów Siódmego Dnia. Od 1977 roku dokonał szereg odkryć archeologicznych na Bliskim Wschodzie. Szczegóły odkryć Wyatta podaje artykuł “SZCZĄTKI RYDWANÓW w Morzu Czerwonym – kolejny dowód biblijnego exodusu?“ “(…) Ronald Wyatt doszedł do wniosku, że biblijna góra Synaj leży nie na dzisiejszym Półwyspie Synajskim, ale w Arabii Saudyjskiej. Postanowił, więc szukać przypuszczalnego miejsca przejścia Izraelitów przez morze nie nad Zatoką Sueską, ale nad Zatoką Akaba (…)”. Wyatt dokonał tam szereg odkryć, które są udokumentowane zdjęciami (patrz artykuł). Tak, więc określenie go, jako pseudo-archeologa świadczy o wyraźnej próbie zdyskredytowania w Wikipedii. Dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że Arabia Saudyjska zakazała dalszych badań tych miejsc, otaczając je w całości ogrodzeniem! Nie zraziło to jednak niezależnych badaczy, którzy kontynuują z powodzeniem poszukiwania. Jednak największym odkryciem Wyatta może być Arka Przymierza, którą rzekomo odkrył 6 stycznia 1982 roku w jaskimi Zedekiah w północnej Jerozolimie. Została ona tam ponoć ukryta w roku 586 pne. przez Jeremiasza. Jak podaje Wyatt, to właśnie na tej górze dokonano ukrzyżowania Jezusa Chrystusa ponad 500 lat później, nie wiedząc, że poniżej znajduje się Arka Przymierza. Jak podaje autor artykułu “The Story of Ron Wyatt and the Blood of Jesus Christ” (“Historia Rona Wyatta i Krew Jezusa Chrystusa”): “(…) 14 Izraelczyków, którzy próbowali dotrzeć do Arki Przymierza schowanej w jaskini w Jerozolimie straciło życie. Powodem wg. autora artykułu jest to, że Bóg nie daje dostępu do Arki przebierańcom, którymi są chazarscy rzekomi Izraelici. Nawet prawdziwi Izraelici nie mogą jej dotykać. 4 Żydów ubranych w stroje Lewitów zmarło zaraz po wejściu do tej jaskini. Jeszcze jeden przewrócił się przy wejściu i przez 2 tygodnie leczył w szpitalu. Wtedy poproszono Rona Wyatta z Tennessee o pomoc, by zbadał, co się tam dzieje. Wyattowi udało się wejść i znalazł Izraelczyków leżących na plecach – martwych z oczami ułożonymi w zeza. Sam ich stamtąd wyciągnął, gdyż nikt żaden izraelski Żyd nie był na tyle odważny by mu pomóc. Nie ma, co się dziwić, że to “terrorystyczne państwo” trzyma całą sprawę w tajemnicy od 27 lat (…)”.

"Pseudo-archeologowie" sortują wykopaliska Wg. autora, Wyatt, jako członek syjonistycznego Kościoła Adwentystów 7-go Dnia współpracował blisko z izraelskimi fundamentalistami – dlatego też był przez nich akceptowany. Departament Starożytności zażądał od niego zachowania milczenia odnośnie dokonywanych odkryć. Tłumaczono mu to tym, że żydowscy ekstremiści mogą to uznać za znak do odbudowy starożytnej świątyni (Trzeciej Świątyni)  w Jerozolimie, na miejscu dwóch wielkich meczetów Al Aksa oraz Dome of the Rock.  Mogło to doprowadzić wojny z Arabami. Choć dla Wyatta odbudowa świątyni była niedorzecznością, gdyż oznaczałoby to wznowienie praktyk rytuałów krwawych ofiar, na co Bóg na pewno by nie pozwolił, to jednak nie upublicznił wielu dokumentów i fotografii. Nie rozumiał w pełni, że Izraelczykom chodzi nie o świątynię i możliwe rozruchy, a o samą treść odkrycia. Zaraz nazajutrz po jego śmierci rozpoczęła się kampania dyskredytowania Wyatta, np. redakcja WorldNetDaily otrzymała e-mail o następującej treści “świat stracił jednego z najbarwniejszych szarlatanów“. Jak podaje transkrypt relacji Wyatta na temat odkrycia Arki Przymierza:
“Zaskoczenie moje przekroczyło wszelkie granice, gdyż nie spodziewałem się odnaleźć Arki Przymierza. Nie miałem także w zamiarze odnalezienie miejsca ukrzyżowania, tak, więc było niesamowite szczęście i zbieg okoliczności, że dokonałem takiego odkrycia. Nie łączyłem też początkowo obecności krwi na Krześle Łaski Arki Przymierza z ukrzyżowaniem Chrystusa”. Wyattowi udało się połączyć fakt obecności krwi z ukrzyżowaniem, dopiero, gdy odkrył szczelinę w skale, która prowadziła wprost znad Krzesła Łaski Arki Przymierza w górę, do miejsca gdzie dokonano ukrzyżowania. Było tam kwadratowe wgłębienie, gdzie mógł być wbity krzyż, obok niego rozpoczynała się szczelina. Mogła ona powstać w momencie ukrzyżowania Chrystusa, gdy ziemia się zatrzęsła. Pobrał, więc próbki krwi do analizy, nie wiedząc jeszcze, że może to być krew samego Jezusa Chrystusa. Najbardziej niesamowite jest nagranie wideo samego Rona Wyatta, który opowiada na temat badań przeprowadzonych na odnalezionej krwi w jaskini:

Kobieta: Mówiłeś, że masz krew naszego Pana, którą przebadali Izraelczycy? Ron Wyatt: Tak, to prawda.
Kobieta: Co im się udało ustalić? Ron Wyatt: (…) Powiem krótko. Sucha krew jest martwa. Każdy to może potwierdzić, badano krew z mumii faraonów, można z nią robić pewne rzeczy, ale nie można policzyć chromosomów, przynajmniej metodami, które ja znam. Następuje jednak postęp, nie będę udawał, że wszystko wiem. Z tego, co jednak wiem, nie ma możliwości policzenia chromosomów w martwej krwi – można wyciągnąć DNA i inne rzeczy, ale nie policzyć chromosomy. One są w żywych białych krwinkach. Zrobiłem analizę w laboratorium w Izraelu, poradzili mi je badacze starożytności. Poprosiłem o analizę krwi i o to by powiedziano mi, co można o niej powiedzieć. Postanowili ją odtworzyć, trzymając w temperaturze ciała przez 72 godziny lekko mieszając. Odszedłem zostawiając im to, oni się na tym znali i wiedzieli, co z tym zrobić. Gdy wróciłem potwierdzili, że jest to krew ludzka, zrobili wszystkie potrzebne testy. Wtedy poprosiłem ich by umieścili białe krwinki na materiale do rozmnożenia i trzymali to w temperaturze ciała przez 48 godzin. Odpowiedzieli, że to nic nie da, bo krew jest martwa. Poprosiłem ich jednak by to zrobili dla mnie. Zgodzili się. Powiedziałem, że wrócę, gdy będą to wyciągać i badać. Gdy wróciłem, zaczęli to badać pod mikroskopem i nagle jeden technik zawołał drugiego, potem zawołali szefa, rozmawiając cały czas po hebrajsku. Potem spojrzeli na mnie i zapytali: “-  dlaczego ta krew ludzka ma tylko 24 chromosomy?!” Każdy z nas ma 46 – 23 od matki, 23 od ojca. 22 autosomy od matki, 22 autosomy od ojca i jeden chromosom X od matki oraz 1 chromosom X lub Y od ojca (decydujące o płci). Ta krew miała 23 chromosomy ze strony matki i tylko jeden chromosom Y. Dziecko nie mogłoby się rozwinąć gdyby nie miało autosomów od matki. Tak, więc wszystkie jego cechy fizyczne były zdeterminowane z jej strony rodziny. Jego płeć męska była zdeterminowana przez ten jeden chromosom Y, który nie pochodził od ludzkiego mężczyzny. Wtedy oni powiedzieli: “- ta krew jest żywa”.
Wtedy im odpowiedziałem: “- bo ta krew jest …. to jest krew waszego Mesjasza”. Ron Wyatt już dawno nie żyje, nie może, więc potwierdzić czy też zaprzeczyć temu, co powiedział. Próbki krwi są nadal w rękach rodziny Wyatta – badano je powtórnie i znów się okazało, że jest żywa. Dziwna cisza panuje wokół tej całej sprawy… Ron Wyatt dokonał tyle wspaniałych odkryć, że powinno być o nim głośno – a nie jest. W polskim internecie natknąłem się tylko na kilka artykułów, żaden nie mówi szerzej od odkryciu Krwi Pańskiej. Następcy Rona Wyatta jednak nie próżnują – dokonywane są kolejne odkrycia jak Sodoma i Gomora, a prace w jaskini są kontynuowane, oczywiście za zgodą władz Izraela.

Materiały:


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(0)PiS slajdyid 738 Nieznany
738
738 739
738
738
738
738
738
738
738 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
738
738
738
(0)PiS slajdyid 738 Nieznany
738 p
738
738 McClone Melissa Dwoje na rajskiej wyspie
738 Wylie Trish Nagroda dla wytrwałych

więcej podobnych podstron