Witold Gombrowicz
~Transatlantyk~
„Trans-Atlantyk” został napisany przez Witolda Gombrowicza w 1953 roku. Książka ma charakter zmitologizowanych wspomnień z wczesnych lat emigracji. W 1939 roku pisarz wziął udział w inaugurującym rejsie „Chrobrego” z Gdyni do Buenos Aires. Po wybuchu wojny Gombrowicz został w Argentynie, gdzie w nędzy spędził dziesięć lat swego życia. Nękały go nie tylko problemy finansowe – rezultatów nie przynosiły również jego działania w obrębie życia literackiego.
Wybitni autorzy, z którymi miał styczność w czasie pobytu w Ameryce Łacińskiej, tacy jak Jorge Luis Borges, czuli się urażeni jego stylem bycia. Jak pisze znawca Gombrowicza J. Łapiński należał on „do kręgu mniej lub bardziej utalentowanych nieudaczników, z którymi prowadził swe gierki artystyczno-erotyczne”. Po tym trudnym okresie opublikował przekłady „Ferdydurke” i „Ślubu”, wtedy też zaczął pisać specyficzną, zarówno pod względem językowym jak i tematycznym, powieść „Trans-Atlantyk”.
„Trzeba dodać dla porządku, choć to może niepotrzebne: „Trans-Atlantyk” jest fantazją. Wszystko – wymyślone w bardzo luźnym tylko związku z prawdziwą Argentyną i prawdziwą kolonią polska w Buenos Aires. Moja „dezercja” także inaczej przedstawia się w rzeczywistości (szperaczy odsyłam do mego dziennika)” |
---|
– tak Gombrowicz pisze o swym utworze w przedmowie do niego.
„Trans-Atlantyk” ukazał się wraz ze „Ślubem” w Paryżu w 1953 roku, jako pierwszy tom Biblioteki „Kultury”. Ostra krytyka polskości, jakiej dokonał w swym dziele autor, spowodowała niechęć emigrantów.
• Witold Gombrowicz – główny bohater, a zarazem narrator powieści. Jest Polakiem, który po dwudziestu dniach pływania po morzu dociera na statku „Chrobry” do Buenos Aires. Tam dowiaduje się o wybuchu wojny i postanawia zostać w Argentynie. Jest to jego świadoma decyzja, której ze względu na „bluźniercze” powody nie może być zdradzona żadnemu z rodaków. Na zorganizowanym przez Artystów spotkaniu poznaje homoseksualistę Gonzala, który wciąga go w intrygę uwiedzenia Ignacego – syna prawdziwego patrioty Tomasza Kobrzyckiego.
• Gonzalo – Metys, Portugalczyk, z perskiej tureckiej matki w Libii urodzony. Niezwykle bogaty mężczyzna, którego całe dnie wypełnia polowanie na chłopców, którzy za małe pieniądze zaspokoją jego seksualne potrzeby. Udaje on biedaka nawet wtedy, gdy odwiedza go w pałacu Witold, jest wówczas przebrany za służącego a gościa przyjmuje w ubogim pokoiku. Jest zakochany w mężczyźnie o blond włosach Ignacym Kobrzyckim. Wszystkie jego działania zmierzają do uwiedzenia obiektu jego westchnień.
• Tomasz Kobrzycki – patriota, dawny Major. Ma syna Ignacego. W obronie jego czci wyzwał na pojedynek Gonzala. Gdy ten własnym ciałem obronił jego syna ofiarował mu swoją przyjaźń. Szybko jednak zerwał z sentymentalnym stosunkiem do homoseksualisty, który chce posiąść jego syna. W obronie honoru postanowił zabić Ignacego, co mu się nie udało.
• Wspólnicy: Baron – wspaniały, rosły, dumny mężczyzna. Ciumkała – niższy od Barona, krępawy. Pyckal – kościsty blondyn. Wszyscy trzej prowadzą własną firmę „Baron, Ciumkała, Pyckal, Koński Psi Interes”. Są nierozłączni, choć ciągle się kłócą. Zarzewiem konfliktu był Młyn, który w równym udziale przypadł im z eksdywizji. Podział funduszów był niemożliwy, ciągłe procesowanie nie przynosiło efektów, „ta zaś swarliwość nie tyle może z finansowych rozrachunków ile z natur sprzeczności. A bo Baron jak bąk huczy, buczy i tańcuje, jak paw ogon puszy, jak sokół w górę polatuje; a Pyckal, jak byk, wrzaskiem krzykiem swojem chamskiem chamskiem się nawala; a Ciumkała gmyrze”. Zatrudnili oni Witolda, z którym właściwie utrzymywali bliższe kontakty. Pojedynek między Gonzalem a Tomaszem, w którym wzięli udział, stał się powodem wcielenia ich do Związku Kawalerów Ostrogi. W finalnej scenie wraz z Rachmistrzem przeistoczyli się w potworne stwory, które siłą swej okropności chciały zapanować nad bawiącą się w pałacu Gonzala Polonią.
Powieść „Trans-Atlantyk” nie jest powieścią biograficzną, ale możemy się w niej dopatrzeć kilku faktów, które naprawdę miały miejsce w życiu Witolda Gombrowicza. Autor, a zarazem główny bohater utworu, rzeczywiście od sierpnia 1939 roku mieszkał w dalekiej Argentynie, gdzie przypłynął na pokładzie MS „Chrobrego”. Na statek dostał się nie z własnej inicjatywy, ale dzięki zaproszeniu, jakie otrzymał od przewoźnika na inauguracyjny rejs. Trzydziestopięcioletni wówczas literat postanowił pozostać w Ameryce Południowej po tym, jak doszła go wieść o podpisaniu paktu o nieagresji pomiędzy Hitlerem i Stalinem, co oznaczało nadchodzącą wojnę.
W swoim „Dzienniku” Gombrowicz napisał:
„Ja do Argentyny wyruszyłem przypadkiem, na dwa tygodnie tylko, gdyby zrządzeniem losu wojna nie wybuchła w ciągu tych dwóch tygodni, wróciłbym do Polski – ale nie ukrywam, że gdy klamka zapadła i zatrzasnęła się nade mną Argentyna, to było, jakbym siebie samego na koniec usłyszał”. |
---|
Z kolei na pierwszych stronach „Trans-Atlantyku”, Gombrowicz opisuje dokładniej rejs z Polski do Argentyny:
„Dwudziestego pierwszego sierpnia 1939 roku ja na Statku „Chrobry” do Buenos Aires przybijałem. Żegluga z Gdyni do Buenos Aires nadzwyczaj rozkoszna... i nawet niechętnie mnie się na ląd wysiadało, bo przez dni dwadzieścia człowiek między niebem i wodą, niczego nie pamiętny, w powietrzu skąpany, w fali roztopiony i wiatrem przewiany. Ze mną Czesław Straszewicz, towarzysz mój, kajutę dzielił, bo obaj jako literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą nowego okrętu podróż zaproszeni zostaliśmy; oprócz niego Rembieliński senator, Mazurkiewicz minister i wiele innych osób, z którymi się poznajomiłem”. |
---|
Rzeczywiście, Gombrowiczowi w tej podróży towarzyszył Czesław Straszewicz, początkujący literat (autor tomiku opowiadań „Wystawa bogów” z 1933 roku), który na wieść o nadchodzącym wybuchu wojny nie zastanawiał się i postanowił powrócić na pokład „Chrobrego”. Straszewicz trafił do Francji, a następnie do Wielkiej Brytanii. Walczył na froncie zachodnim jako żołnierz 10 Brygady Kawalerii Pancernej generała Maczka. Po zakończeniu wojny podzielił los Gombrowicza i na stałe osiadł w urugwajskim Montevideo, gdzie mieszkał do śmierci.
Szybko jednak okazuje się, że „Trans-Atlantyk” jest dziełem w przeważającej części fikcyjnym, ponieważ niemal od momentu pozostania Gombrowicza na argentyńskiej ziemi nic, co zostało opisane w książce, nie zgadza się z prawdziwymi losami pisarza. Wiadomo, że literat nie mógł wziąć udziału w wojnie, ponieważ od dziecka cierpiał na choroby układu oddechowego, które z czasem przerodziły się w ciężką astmę. Ponadto od najmłodszych lat Gombrowicz borykał się z uciążliwych schorzeniem skóry. Jednak w powieści odmawia powrotu na pokład statku, mówiąc: „Nie będę ja się w to mieszał, bo nie moja sprawa, i jeśli konać mają, niech konają”. Od tego momentu w utworze pojawiają się jedynie drobne elementy biografii Gombrowicza.
Prawdą było na pewno to, że decydując się na pozostanie w Ameryce Południowej, pisarz sam siebie skazał na życie w ubóstwie. Nie mówił w dodatku po hiszpańsku, co jeszcze bardziej utrudniało mu „stanięcie na nogi”. Jak czytamy w „Trans-Atlantyku”:
„Miałem wszystkiego 96 dolarów, które mnie co najwyżej na dwa miesiące najskromniejszego życia starczyć mogły, więc zaraz trzeba było się pogłowić, co i jak uczynić”. |
---|
Nie można się dziwić, że pomocy szukał w poselstwie polskim, licząc na przychylność rodaków.
Faktem było również to, że Gombrowicz pracował w charakterze urzędnika, czego nie znosił. Nienawidził tej pracy tak bardzo, że każdego roku obchodził rocznicę swojego odejścia z niej po siedmiu latach męczarni. Pisarz niesamowicie źle znosił warunki panujące w urzędzie, nie znosił zwłaszcza sztucznego i hermetycznego środowiska pracowników. Pracę tę jednak dostał Gombrowicz dopiero w 1947 roku, a do tego czasu wiódł niesłychanie skromny i ubogi żywot.
Gombrowicz napisał swą przedmowę, by – jak sam się wyraził – zażegnać niebezpieczeństwo zbyt wąskiego odczytania utworu. Jego zdaniem poważną przeszkodę interpretacyjną stanowi umysłowość Polaków, którzy nie potrafią wyzbyć się „kompleksu polskiego”. Słowo ojczyzna rozumieją oni szablonowo, poprzez pryzmat przytłaczającej tradycji. Gombrowicz jest przeciwny zbyt wybujałym interpretacjom, które pojawiły się w prasie. Sam pisał:
„Nie przeczę: „Trans-Atlantyk” jest między innymi satyrą. I jest także, między innymi, dość nawet intensywnym porachunkiem…nie z żadną poszczególną Polską, rzecz jasna, ale z Polską taką, jaką stworzyły warunki jej historycznego bytowania i jej umieszczenia w świecie (to znaczy z Polską słabą)”. |
---|
Gombrowicz podkreśla, że tematem „Trans-Atlantyku” jest historia w nim przedstawiona. To tylko pewien opowiedziany świat, implikujący wiele znaczeń. Jest on i satyrą, i krytyką, i traktatem, i absurdem, i dramatem – „ale niczym nie jest wyłącznie, ponieważ jest tylko mną, moją „wibracją” moim wyładowaniem, moją egzystencją” – tak stwierdza autor.
W opisach akcji „Trans-Atlantyku” często pojawiają się dantejskie motywy i obrazy. Wskazują one na moralną, ewangeliczną mitologizację. Podobnie jak w „Ślubie” pojawia się postać Ojca symbolizuje też te same wartości. Po pierwsze, w sensie etycznym, mamy tu do czynienia z honorem i czystością, a w sensie patriotycznym z męstwem i wiernością. Tomasz, powieściowy ojciec jest podobnie jak Ignacy ze „Ślubu” przedstawicielem Kościoła. Analogia ta znajduje potwierdzenie w tekście. Wystarczy przypomnieć chociażby moment, w którym Gonzalo ugodził szklanką Tomasza. Ten stał tylko, a z jego skroni kapały i spływały po policzku krople krwi, niczym Jezusowi na Kalwarii. Motywy biblijnej góry przywoływane są bardzo często, Gombrowicz - główny bohater wciąż opisuje swoje przygody odwołując się do motywu góry:
„ciężka góra moja na pustce drogi mojej i na Polu moim, ale Pusty, jakby tam nic nie było”. |
---|
Równie istotna jak postać ojca jest postać syna. Podobnie jak w „Ślubie” symbolizuje nowy porządek, jest „nosicielem deformacji quasi-rzeczywistości”. Syn symbolizuje w porządku etycznym wstyd i hańbę, w porządku zaś ideowym postęp i nieskrępowanie, zerwanie z tradycja i przeszłością.
Fabuła powieści przypomina chwilowo powieść kryminalną. Element zbrodni, podobnie jak element perwersji seksualnej wprowadza pisarz za pomocą bogatego homoseksualisty Gonzala. Elementy te są niezwykle ważne, konstytuują fabułę utworu.
Metaforycznie przedstawiony Portugalczyk nie tylko inicjuje zbrodnie, ale również wplątuje w nią praktycznie wszystkie postacie „Trans-Atlantyku”. Nie chodzi o fakt jej dokonania, wydaje się, że u Gombrowicza ważniejszy jest sam zamiar. Początkowo Gombrowicz-bohater buntuje się, nie chce pozwolić ani na zbrodnię, ani na orientację seksualną Gonzala. Brzydzi się nim i krytykuje utożsamienie homoseksualizmu z postępem. Teorie pochodzące te odzwierciedlają głoszone przez niektórych poglądy końca lat 30. W finale jednak, gdy ma ostrzec Ignacego przed seksualno-morderczymi zamiarami Gonzala, kapituluje, stwierdza: „niech on siebie w Co zechce przemienia, a choćby w Mordercę, Ojcobójcę! Choćby i w Cudaka! Niech się ta parzy z kim chce!”. Jednym słowem przyjmuje zarówno zbrodnię, jak i perwersje erotyczne.
Akceptacja zbrodni i zboczenia jest zastąpieniem starej „Formy” nową – Ojczyzny „Synczyzną”.
„I zamiast żeby Ojca swego Bachem Buchnąć, on Buch w śmiech”. |
---|
Zakończenie powieści jest zaskakujące, w momencie, gdy narrator, a przede wszystkim czytelnik spodziewają się zbrodni, pojawia się śmiech. Syn nie zabija ojca, jeźdźcy (przebrani członkowie Związku Kawalerów Ostrogi) nie napadają na bawiąca się polonię – wszyscy wpadają w śmiech. Ma on cechy katharsis. Sam Gombrowicz w przedmowie do warszawskiego wydania „Trans-Atlantyku” pisał o śmiechu w utworze tak:
„Oddać się przyszłości?... Tak…ale ja już niczemu nie chciałem się oddawać samą istotą moją, żadnemu kształtowi nadchodzącemu – ja chciałem być czymś wyższym i bogatszym od kształtu. Stąd się bierze śmiech w „Trans-Atlantyku” |
---|
Niezwykle istotna jest scena rozgrywająca się w piwnicy, w której uwięziony zostaje ugodzony Ostrogą Gombrowicz. Jak się okazuje, nie jest on jedyną ofiara Rachmistrza W ciągu kilku dni do piwnicy zaciągnięta zostaje większa część Polonii. Scena ta ma metaforyczne znaczenia. Narrator wchodzi niejako w związek z innymi polskimi emigrantami. Wszyscy tworzą coś, co można przyrównać do swoistej „organizacji samoudręki”. Choć mają tego dosyć, zadają sobie ból, muszą współcierpieć, bo tego wymaga historia. Każdy, niczym „Chrystus na krzyżu rozpięty” cierpi w imię ojczyzny. Narrator-Gombrowicz na narodowy masochizm odpowiada cynizmem. Rozwiązanie tej męczeńskiej niewoli widzi w zgwałceniu natury, losu a nawet Boga Najwyższego:
„Strasznym się stanę i na Naturę się rzucę, ją zgwałcę, przemogę, Przerażę, iżby się nam Los odmienił…Straszni być musimy”. |
---|
Bardzo charakterystyczne w „Trans-Atlantyku” jest występowanie zwierzęcych motywów, rekwizytów, nazw i opisów. Cała powieść przepojona jest zwierzęcością. Jest ich bardzo wiele, uwagę zwracają w szczególności te z pałacu Gonzala, który przecież sam jest „nie bykiem, lecz krową”. Pojawiają się tu psy skrzyżowane z innymi zwierzętami, i tak biega gdzieś
„piesek boloński, z pudlem skrzyżowany, bo ogon miął pydla a sierść foksteriera…a ten pewnie Legawiec, ale kłapouch z niego kiepski, bo jakby chomika miął uszy…sukę miała Wilczurę, która chyba w piwnicy z chomikiem sparzyć się musiała, a choć potem Legawcem pokryta, z Chomika słuchami szczenięta wydała…a w tej chwili pies duży, legawy przyszedł się łasić; i jak baran czarny; ale nie baran to był, bo jak kot duży z pazurami; tyle tylko, że z koźlim ogonem i zamiast miauczeć, jak koza beczał”. |
---|
Oprócz psów pojawiają się ogiery, kobyły, muchy, papugi, konie, szaraki, szczury, charty, wróble, żaby, rysaki, itd. W powieści obecne jest jakieś zwierzęce szaleństwo, widać to nawet w terminologii, jakiej używają bohaterowie. Pojawiają się wyrazy takie jak: „łasić się”, „zbaranieć”, „srokaty”, „zagawronić”, „zarechotać”, „gzić”, „doić” i oczywiście wszystkie odnoszą się do ludzi. Nawet słowa – klucze tak ważne dla filozofii Gombrowicza mają zwierzęcą proweniencję, chodzi tu o: „ostrogę”, „zasadzkę” czy „potrzask”
Punkt wyjścia powieści stanowi dla Gombrowicza przełomowy moment w historii Polski. Pisarz wypowiada się z pełną świadomością przeciwko tradycyjnej wersji patriotyzmu, ale również krytykuje poprzez parodię charakterystyczny dla sztuki i literatury sposób wypowiadania się. I tak mamy w powieści do czynienia ze specyficznym językiem, który stanowi syntezę różnych stylów wypowiedzi najbardziej reprezentatywnych dla polskiej tradycji. Pojawiają się typowe zwroty dla „sarmackiej” prozy: „Każ Pan dobrodziej konie zaprzęgać”. Narrator korzysta też z pamiętnikarskiego języka Paska: „Ja się zdumiałem…widząc Salonów, Sal wielkich luxusy, które plafonami, Parkietami, Stiukami a Boazeriami…”. Widoczne są także elementy szlacheckiej dziewiętnastowiecznej gawędy, romantycznej poezji oraz trylogii Sienkiewicza. Ciekawym zabiegiem jest też aluzja do najbardziej znanych scen z epopei narodowej „Pana Tadeusza”. Gombrowicz przywołuje polowanie, pojedynek czy kulig. Parodia kryje się w tym, że brak podstawowych „rekwizytów” tych zdarzeń, podczas pojedynku nie ma kul, w polowaniu brak szaraków, a kulig odbywa się w argentyńskim gorącym pałacu, gdzie na śnieg nie ma najmniejszych szans. W ten sposób „Trans-Atlantyk” jest swoistą „syntezą wielowiekowego rozwoju polskiej prozy”.
Intertekstualność „Trans-Atlantyku” nie polega na przytaczaniu przez Gombrowicza fragmentów lub postaci z innych tekstów kultury, lecz polemice, próbie zmierzenia się z nimi. Pisarz poprzez swoją powieść rzucił wyzwanie nie byle komu, bo samemu Adamowi Mickiewiczowi i polskiej epopei narodowej. Niektórzy badacze uważają, że „Trans-Atlantyk” został napisany jako „anty-Pan Tadeusz”, a nawet jako „anty-Dziady”. Jak pisze Stefan Chwin, najbardziej znany badacz twórczości Gombrowicza:
„Trans-Atlantyk (…) nie tylko miał ujawnić wstydliwie skrywane treści obu romantycznych dzieł, w swobodnej zabawie demaskując polskie stereotypy, które wyrosły z mickiewiczowskiego pnia, ale też miał się stać – równoprawną! – odpowiedzią na mickiewiczowski wzór postawy polskiego pisarza wobec narodowej klęski” |
---|
(S. Chwin, „Dziwne nauki w szkole wieszczów”, [w:] W. Gombrowicz, „Trans-Atlantyk”, Kraków 1998, s. 110).
Nie ma wątpliwości, że wielkie dzieła Mickiewicza odcisnęły się niezwykle trwale w świadomości Polaków. Po lekturze zwłaszcza „Dziadów” i „Pana Tadeusza” w głowach rodaków wykształtował się stereotypowy obraz ojczyzny, męki za jej wolność i konieczność poświęcenia życia w jej imię. Gombrowicz był przekonany, że dzieła te były wielce szkodliwe, ponieważ na długie lata wprowadziły Polaków w stan odrętwienia i bezradności. Przede wszystkim jednak, autor „Ferdydurke” krytykował Mickiewicza (oraz sarmackie powieści Henryka Sienkiewicza) zawmuszanie w naród niezdrowego podejścia do klęski.
W „Trans-Atlantyku” widzimy jak na dłoni takie właśnie przekonanie wśród reprezentantów poselstwa polskiego w Buenos Aires. W powieści Gombrowicz skrytykował dwa rodzaje patriotyzmu – idylliczny (przekonanie, że Natura sprzyja polskiemu pięknu) i makabryczny(przekonanie, że Natura nie toleruje słabych narodów). Pierwszy z nich wywodzi się przecież z „Pana Tadeusza”, a drugi z trzeciej części „Dziadów”.
Gombrowicz z niezwykłą swobodą żongluje obrazami i słowami, które oczytanemu odbiorcy natychmiast przywodzą na myśl inne dzieła. Z pewnością na szczególną uwagę zasługują sceny w piwnicy Kawalerów Ostróg, które muszą budzić skojarzenia z celą więzienną mickiewiczowskiego Konrada.
Jednak najbardziej wyraźnym nawiązaniem do Mickiewicza jest ostatnia scena „Trans-Atlantyku, czyli zabawa, która przypomina poloneza z „Pana Tadeusza”. W powieści Gombrowicza ostatnia scena nie jest jednak hołdem dla tradycji sarmackiej i polskiej szlachty. W „Trans-Atlantyku” widzimy towarzystwo wymieszane, w którym znajdują się zarówno intelektualiści, jak i ludzie prości, a wszyscy bawią się w rytm muzyki ludowej. Widzimy, że folklor pełni rolę spoiwa, wspólnej świadomości kulturowej, która pozwala wspólnie bawić się Polakom.
Także w samej warstwie językowej można odnaleźć nawiązania do innych dzieł. Pisze o tym Chwin:
„Bierze prowincjonalny, zalatujący polszczyzną pamiętników Jana Chryzostoma Paska, anachroniczny język szlacheckiej Polski z XVII wieku, miesza go z frazą Sienkiewicza, przyprawia romantyczno -mesjanistycznymi osobliwościami polszczyzny dziewiętnastowiecznej, dorzuca pokraczną frazeologię (i jeszcze dziwniejszą pisownię) z pamiętników chłopów-emigrantów i temu powiatowo-barokowo-wiejskiemu gadaniu Sarmaty nadaje postać... filozoficznej przypowiastki o wolności i życiu autentycznym” |
---|
(S. Chwin, „Sarmatyzm jako język nowoczesności”, [w:] W. Gombrowicz, „Trans-Atlantyk”, Kraków 1998, s. 115).
Czas i miejsce akcji
Akcja powieści rozgrywa się pod koniec sierpnia i na początku września roku 1939 w Buenos Aires stolicy Argentyny. Czas wprowadza element autentyczności, chodzi tu o wymiar historyczny i dokumentalny. Zdaniem Z. Malićia czas należy do akcji powieści a przestrzeń stanowi czynnik składowy fabuły „Trans-Atlantyku”
Przedmowa:
Pisana w przededniu krajowego wydania. Wg autora Polacy są obciążeni tradycją. Gombrowicz nie chce być „narodowym rachunkiem sumienia”, nie chodzi mu o boje z „umarłą Polską przedwojenną”. On chce walczyć z dzisiejszą słabą Polską. Chce wydobyć Polaka z niewoli polskości, z bycia tylko polakiem, uderzyć w narodowość, chce aby Polak mógł być kimś wyższym i obszerniejszym od Polaka. Walczy o indywidualność.
Podkreśla na koniec, że nie jest to literatura „na temat”… no przynajmniej nie inny niż opowiedziana historia. Jest to tylko jego „wibracja”.
Trans-Atlantyk:
Narrator opowiada nam historię w dziesięć lat po przybyciu do Argentyny. Do Buenos Aires przypływa na statku „Chrobry” 21.08.1939, razem ze znamienitymi postaciami polskimi.
W Argentynie bywa na balach, bankietach, ale czuje się obcy domu swego i przyjaciół swoich wzywa. Coś wisi w powietrzu, wszyscy czują wojnę, ale udawją, że wszystko jest w porządku. Wreszcie jednak Czesław (Miłosz? :-) – własne) – literat, z którym narrator mieszkał na statku przyniósł nowinę o wojnie. Statek zaraz zawrócono – może nie do Polski, bo tam już nie zdąrzą, ale do Szkocji, Anglii przynajmniej.
Bohater wymigał się od powrotu do Polski – przez jeden dzień udając, że uczestniczy w przedwojennym zapale, wysiadł w chwili odpływania statku na Argentyńską ziemię wyzywając Polskę od Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może. Polaków mając za idiotów, że płyną do monstrum, który będzie ich męczyć i dręczyć.
*
Gombrowicz (gdyż bohater ujawnia nam się jako sam pisarz), zostaje bez pieniędzy prawie – ma 96 dolarów, które mu starczą na dwa ledwie miesiące życia. Idzie więc do dawnego znajomego rodziny – Cieciszowskiego, który ciągle mówi dwoiście (idź do Rodaków, bo inaczej Cię pogryzą, nie idź do rodaków, bo Cię tam pogryzą.) Podpowiada mu tyle tylko sensownie, że jest trzech wspólników, którzy Spółkę mają i Interes Koński i Psi Dywidendowy założyli. Są to panowie Baron Pyckal i Cumkała. Może by na urzędnika albo pomocnika wzięli z pensją 100 albo 50 Pezów, bo są najpoczciwszemi lub najniepoczciwszemi ludźmi.
Gombro wynajmuje pokój za 4 pezo dziennie w podrzędnym hoteliku.
*
Nigdy tych pierwszych dni moich w Argentynnnie nie zapomnę, zaczyna kolejny rozdział. Wojna dookoła, nikt nic nie wie, ale przynajmniej „Nic piskorzowi kiedy raka biją”, „zdrów Czyżyk choć tam barana sztorcują”. Jednym słowem – póki huczy o wojnie, do autora nikt się nie przyczepi.
Tak sobie rozmyślając Gombrowicz dochodzi do kwestii czy iść do Poselstwa (do którego iść by musiał, bo do Polski nie wrócił). Walczy sam z sobą. Najpierw postanawia, że do poselstwa nie pójdzie, niech Polska zdycha. Później dochodzi do wniosku (zobaczywszy robaczka pnącego się po ździebełku trawy – nie kapuję związku), że jednak pójdzie. Staje przed wielkim gmachem poselstwa na jednej z bardziej dystyngowanych ulic. Znów się zastanawia, znów się buntuje. Nie chce w tej Mszy ach chyba gorszej, tańszej się odurzać z rodakami. Ale jednak Biją, ale jednak mordują w Polsce. W końcu wchodzi.
Napotyka Radcę Podsrockiego, który go bardzo źle wita, zadaje masę podejrzliwych pytań, ale gdy Poseł (którego bohater znał wcześniej) wychyla się z pokoju i go tam zaprasza, Radca w ukłonach odprowadza gościa do JW. Ministra.
*
Minister Kosibudzki Feliks to postać, która intensywnie zaszczyca swoją obecnością, każdem swem poruszeniem honor sobie świadczy, tak że w jego obecności chce się zaraz upaść na kolana, więc Gombro pada i oddaje się w jego moc.
Tamten wciska mu 50 pezo i wysyła do Rio de Janeiro, bo literatów mu nie trzeba. Gdy Gombro silniej się oddaje w opiekę, wciska mu 70 i nic więcej bo on nie krowa, żeby go doić. Na to Gombro się oburza, bo on nie tylko literat ale i Gombrowicz.
Na to minister ironizuje, że kto to taki, ale od słów lekceważenia, dochodzi do tego aby wynieść na piedestał jako Wielkiego Polaka i Geniusza (gdy tamten odmawia chwalenia Szopena, Kopernika i Mickiewicza)… bo mimo, że on gówniarz, minister gówniarz, to gówniarze cudzoziemcy muszą widzieć, że Polacy mają swego geniusza.
Zaczynają go więc Honorować z radcą, buty lizać, nadskakiwać, aż on sam nie może się pozbyć honorów owych. Otrząsa się dopiero po wyjściu na ulicę, przeklina ministra w myślach, a nawet głośno i ruga nieustannie (oczywiście wirtualnego ministra). Dochodzi oczywiście do tego, że Minister gówniarz narodu nie szanuje, że Przeklęty Naród co swych synów nie szanuje itd.
Spotyka się z Cieciszowskim, bo finanse go naglą. Idą na ulicę Florida.
*
Nagle Cieciszowski dostrzega Barona, samego na mieście (chodzi o to, aby wspólnicy nie byli razem, bo gdy są, to zaczynają się nawzajem nakręcać i nici wtedy z pracy), przedstawia mu Gombrowicza i poleca do pracy. Tamten zaraz obiecuje autorowi złote góry, 1500 Pezo, wszystko załatwione itd.
Pojawia się jednak Pyckal – o ile (Baron) świetnym, wspaniałym był mężczyzną, o tyle ten, jak psu z gardła, albo zza stodoły. Pyckal zaczyna się czepiać bohatera, od kretynów wyzywać, od delikacików, nawet bić chce.
Wtem pojawia się Ciumkała – kościsty, blondyn wyłupiasty, ryży. Wyciąga rękę do Gombra, za co naskakuje na niego Pyckal i łaje, że już go bić chciał, a Ciumkała rękę wyciąga. Tamten się przestrasza, wkłada ręce w kieszenie i wyciąga stamtąd jakieś suszone rybki i inne bzdury. To przypomina Wspólnikom o zadawnionych kłótniach i zwadach – zaczynają się kłócić, skakać sobie do oczu.
Kłótnia zaczyna dotyczyć drapania – tego kto kogo ma podrapać. W końcu każdy z nich chce, aby bohater go podrapał. Zaciągają go do swojego zakładu „Baron, Ciumkała, Pyckal, Koński Psi Interes”, gdzie zostawiają przed drzwiami swojego pokoju.
Gdy znikają, bohater zagląda do pomieszczenia urzędników. Tam wśród powodzi papierów i rozgardiaszu utworzonego ze starego jedzenia i rupieci, siedzą urzędnicy. Podczas przerwy widać ich rutynę – śmieją się od lat z tych samych żartów, piją tą samą kawę, mówią już nawet skrótami niezrozumiałymi dla autora. W pewnej chwili mylą się rolami – jeden drugiego zaczyna pocieszać, zanim tamten zacznie nawet rozpaczać.
W końcu narrator zostaje wezwany do Wspólników, którzy witają go chóralnym Mnie podrap! Mnie podrap! Mnie podrap!
*
W życiu moim wiele miejsc dziwnych, a dziwniejszych jeszcze osób mnie się nastręczyło, ale pośród miejsc tych i osób żadne tak dziwaczne, jak obecny życia mojego przypadek. Spółka trzech zupełnie innych charakterów, którzy wpierw kłócili się o młyn, później jeszcze bardziej o karczmy, a na koniec o Gorzelnię, na stałe wpisuje się w życie autora.
Ciągle oni o coś się kłócą, ciągle sądzą. Są zupełnymi sprzecznościami – Baron jak paw, Pyckal cham doskonały, a Ciumkała wiecznie zahukany, jeden drugiego by w łyżce utopił, ale w Procesów, pozwów, swarów nieustannym ciągu (...) tak jedno z drugim jak bigos, (...) że chyba jeden bez drugiego żyć nie może. (...) W Bucie zadawnionym swoim jak Palce u Nóg krzywe, straszne i ze sobą tylko. Ich wspomnienia, zeschłe rybki, rejestry przypadkiem coś przypominające determinują całe przedsiębiorstwo, w którym Gombro dostaje pracę. Nikt nigdy tu nie wie jak Pyckal na Barona, Barona na Ciumkałę, a ten na obydwu może wpływać. Czy sprawa wygryzionej przez Barona Pyckalowi kanapki nie zaważy na całym wielkim interesie.
Gombro czuje się dodatkowo źle, bo w hermetycznym świecie urzędników nie może się w ogóle znaleźć. Miły dla niego jedynie jest Rachmistrz, który uczy go wciągania akt. Widać, że Rachmistrz poczciwota, już najchętniej wróbelkom kruszynki za okno wyrzuca.
Męczy go też wojna, bo choć on tu, to tam przyjaciele, a poza tym to jakoś działa na człowieka – staje się jakby ostrożniejszy, ciszej mówi.
W to wszystko zaczyna mieszać się poselstwo. Wprowadzając w życie swój plan uczynienia z Gombrowicza gwiazdy, Mistrza, wysyła mu kwiaty, zaprasza na wieczór do malarza Ficinati. Zaraz Gombrowicz zyskuje w oczach rodaków, w hotelu zostaje przeniesiony do apartamentu…
… a najbardziej właśnie tego nie chce, tego się obawia. Gdy on chce zniknąć, oni go wynoszą na piedestał. Chce się sprzeciwić, nie uczestniczyć w Celebracji, w oszustwie. Ale jednak hołd jest jemu składany, czoło, jego, myśl jego (zaimki ‘moje’, ‘ja’, ‘mój’ odgrywają w utworze wielką rolę – egoizm jest podkreślany bez ogródek). Zaczyna więc stroić się w piórka Mistrza, akceptuje zaproszenie na przyjęcie. Zakłada, że gdy zostanie uznany za Mistrza, nawet minister będzie musiał mu się kłaniać. Gdy jednak przyjeżdża Podsrocki i jawnie, bezczelnie, mimo, że uważa go za gówniarza, zaczyna go wychwalać pod niebiosa, cała iluzja pryska.
Raczą więc się honorami i pogardzają sobą. I tak, w honorach i gównie dojeżdżają na przyjęcie.
*
Gombrowicz znajduje się w dużej sali, gdzie jakaś nieruchawość straszna jak na przyjęcie panuje. Zaraz radca zaczyna go przedstawiać jako Mistrza Wielkiego Polskiego Geniusza Gombrowicza. Kolejni goście go honorują, ale na krótko – jeden zaczyna się interesować zaraz blondyną, inny sznurowadłem a kolejny ciasteczkami. W ten sposób wszyscy zapominają o nim bardzo szybko.
Na sali goście gadają do siebie bez większego sensu, a tak naprawdę głównie interesują się swoimi koszulami, a już zupełnie najbardziej Skarpetkami. Gdy próbują rozmawiać, honory sobie świadczyć, zaraz wszystko im się rozłazi i zaczynają interesować się na powrót skarpetkami (z jakiegoś powodu te skarpetki są dla autora ważne).
W końcu wchodzą nowe osoby, a właściwie jedna najważniejsza. Jest to mężczyzna ubrany na czarno w czarnych okularach. Przed nim defilada Lizusów, Sekretarzy i Błazenków. Argentyńczycy zaraz go obskakują i okrzykują „Maestro, Gran escritor”. Ten zaczyna celebrować, a wydelikacony i ciągle się delikaci o inteligencji nadzwyczaj subtelnej, którą wciąż w sobie subtylizował, destylował, w każdem odezwaniu się swojem tak inteligentnie był inteligentnym, iż kobiet i mężczyzn zachwycone cmoki wywoływał. Ale chociaż publika cmoka nad jego wywodami (które prowadzi, nurzając się w książkach swoich i papierach) to jednak zaraz zaczyna im się wszystko rozłazić i patrzą się na skarpety.
Radca, Pyckal, Baron, każą Gombrowiczowi gryźć gówniarza, bo to największy pisarz cudzoziemców. Wszystkie swojaki-Polaki ich popierają. On początkowo nie chce, ale pod presją rzuca Nie lubię ja gdy Masło zbyt Maślane, Kluski zbyt Kluskowe. W ciszy, która towarzyszyła pisarzowi wywołuje to ogromne wrażenie. Tamten pyta się kto zacz, dostaje odpowiedź, że Polak pisarz. Odpowiada mu więc, że myśl o maśle niezła, ale wypowiedział ją już Sartoriusz (wywołuje zachwyt u swoich). Na to Gombro, że to Ja Mówię! (Zachwyt Polaków) Tamten znowu, że myśl całkiem smakowita, ale wypowiedziana już przez Madame de Lespinasse. Swoi Gombrowicza się czerwienią, on zaczyna się czerwienić przez nich (obcą czerwonością a jednak swojską) i rzuca gówno, gówno, gówno. Na to tamten, że przez Cambronne’a już wypowiedziane.
Gombro nie wytrzymuje, zaczyna chodzić. Do drzwi, od drzwi, a później Chodzić dla samego chodzenia. Chodzi jakby nikogo nie było na sali A chód coraz silniejszy, potężniejszy. W końcu ktoś zaczyna chodzić z nim i chodzi, Chodzi. Sala reaguje trwogą, ale trwoga im się też rozłazi, więc zaczynają rozmawiać, kpią z bohatera. Ten zirytowany ostatecznie tym, że ten kto z nim chodzi ma usta czerwone (Czerwone, Uczerwienione, Karminowe) ucieka z sali. A właściwie Uchodzi.
*
Na ulicy Gombro rozmyśla, że ten co z nim chodził nie Bykiem był, a tylko krową. Dochodzi do wniosku, że tamten to Puto, homoseksualista (choć to słowo ani razu nie pada), ten co się kocha w mężczyznach, wzgardzony w tym kraju rodzaj człowieka. I z nim przyszło narratorowi chodzić jak w parze jakiej na zawsze sparzony. W tym upatrując swój największy wstyd, zaczyna biec. Puto biegnie za nim i łapie go za rękaw. Wyznaje mu przyjaźń, uwielbienie, deklaruje chęć wspólnego chodzenia. Gombro się wzdraga, że tamten mógłby coś od niego chcieć. Dostaje jednak zapewnienie, że za stary dla tamtego, że on woli chłopców. Oburza się na te słowa (on za stary!), ale idą razem.
Tamten przedstawia się jako Gonzalo i snuje mu swą opowieść jak chodzi po ulicach, zagaduje chłopców i za 5-10 pezo proponuje im, by poszli z nim. Oni traktują go ze wzgardą, spluwają, ale on innych zaczepia – Żołnierza, a to Rzemieślnika, Robotnika albo Pomywacza. A mimo, że zaczepia, ciągle się boi, odstępuje, ucieka. Gdy któryś się zgodzi, idą do Puta, on rozbiera się, chłopak go wtedy bije i rabuje, a Gonzal nie może nic zrobić. I tak dzień w dzień. Proponuje tak mało pieniędzy, bo się boi, żeby nożem nie dostać, ubiera się ubogo, w koszule za 3 pezo, żeby go później nie szantażowali. Mimo, że jest niebotycznie bogaty, mówi własnym swoim lokajem jestem w mym pałacu!
*
Puto los swój przekilna, ale zaraz błogosławi. Puszczają się w szaleńczy bieg po mieście. Co chwilę Gonzal za jakimś Pomywaczem, za jakimś Chłopcem biegnie. A grzech jego Ciemny, Czarny mnie ulgę jakąś sprawiał w tym okropnym wstydzie moim, którego ja na przyjęciu się najadłem – kwituje narrator. W porcie Gonzalo (którego narrator nagle zaczyna określać w rodzaju żeńskim, jako ją) dostrzega chłopca Blondyna, za którym szczególnie szaleje, puszcza się za nim w pogoń, staje w parku i tam w ich (drzew) cień się schroniwszy, stamtąd tęsknić do niego i wzdychać zaczęła.
*
Bohater zaczyna zastanawiać się co on właściwie robi. Gonzal pod drzewem ni pies ni wydra. Bo z jednej strony ręka owłosiona, jak męska, ale pulchna biała, cały pół-męski, pół-kobiecy, zniewieściały. A już i nie wiadomo czy to On czy Ona. Spogląda milkliwie na chłopca a Gombrowicz już wstrętem się napawa, już go oskarża o to, że z przyjęcia przez niego musiał uciekać. Ale jednak razem z nim Chodził, to przekonuje go by zostać.
Nagle do chłopca podchodzi starszy, szpakowaty mężczyzna. Gonzal płonie zazdrością i każe narratorowi do tamtego podejść i podsłuchiwać. Okazuje się, że mówią po Polsku. Gombrowicz już chce uchodzić, bo przecież to rodacy, nic ja z tym nie chcę mieć i do domu pójdę!
Gonzal jednak obiecuje 10, 20, 30 tysięcy jeśli podejdzie i go zaznajomi z tamtymi. Wbiegają więc do parku, tam kolejki, karuzele, huśtawki, a ludzie między nimi chodzą i chodzą. Dopiroż zabawa wre. Gdy zaś Rozrywki się bawią, ludzie chodzą, chodzą!
*
Gonzalo ciągnie Gombro do sali tańców, obszernej, przestronnej, wręcz wielkiej, w której siedzą starszy mężczyzna z chłopakiem i piją piwo. Okazuje się, że oni to syn i ojciec.
Puto popycha bohatera do stolika, żeby ten przepił, tak aby i on mógł przepić. Gombro się wzdraga, bo sala pełna. Na dodatek Gonzalo zaczyna robić gałki z chleba, nimi rzucać, wybuchać głośnym śmiechem, zachowywać się jak niezrównoważony, przynosi bohaterowi wstyd, więc ten pod pretekstem wyjścia do ubikacji chce się ulotnić. Po drodze jednak przechwytują go Pyckal, Baron i Ciumkała i widząc, że ten z Putem się kuma idą z nim do WC. Tam wykrzykując, że Gonzal pewnie z 300, 400 milionów ma, wciskają mu pieniądze. Gombro, początkowo się wzdragając, w końcu bierze.
Wraca na salę a tam Gonzalo ciągle figluje, robi trąbkę z papieru i na niej zaczyna grać, macha chusteczką. Wstyd za niego bierze, ale wraca do stolika (razem chodzili, trzeba Puto przemówić do rozumu). Dostaje natomiast tylko kolejny nakaz podejścia do stolika ojca i syna i pieniądze podane pod stołem. W ten sposób, mając może ze 4000 Pezo, Gombro znajduje się w sytuacji, w której Gonzalo przymila się i wdzięczy do Chłopaka, Wspólnicy piją do Gonzala, bohater, mając pieniądze wszystkich w kieszeni, nie może pozostać obojętny i musi pić z nimi.
Wstaje więc i idzie do stolika. Tam poznaje ojca Chłopaka, emerytowanego majora Tomasza Kobrzyckiego (jest on suchy, omszały a nos ma orli) i dowiaduje się, że młodzieniec ma na imię Ignacy. W rozmowie wychodzi, że ojciec chce syna wysłać na front i przyprowadził go tutaj do parku aby jeszcze się ostatni raz zabawił. Gombro dostrzega w majorze bardzo zacnego człowieka i nie mogąc pozostać obojętnym na gesty jego kompanii (Gonzal pije do chłopaka, Wspólnicy do Gonzala), ostrzega majora, że Puto chce mu syna poderwać. Ten się oburza wstaje od stołu.
Na to i Gonzal.
Ale puto, choć duży to zniewieściały, bojąc się bójki zaczyna pić. Ale im bardziej pije, tym bardziej widać, że pije do chłopaka, co coraz bardziej rozsierdza majora. Im bardziej też pije tym bardziej staje się kobietą. Tomasz Kobrzycki robi się czerwony jak burak i zakazuje Gonzalowi pić do siebie (choć Gonzal wyraźnie już pije do chłopaka).
W końcu Puto przestaje pić i rzuca kubkiem w majora. Kubek roztrzaskuje się na jego skroni i zapada cisza. Major jednak stoi, tylko krople krwi mu spływają po twarzy. Widać, ze zanosi się na bitkę, więc Baron, Ciumkałą i Pyckal zaczynają się bić między sobą. Gdy piąta kropla krwi majora kapie na ziemię, Gonzal bierze kapelusz i wychodzi.
Tak wszystcy się rozeszli, wszystko się Rozeszło.
*
Gombrowicz leży w łóżku, zasnąć nie może i się zamartwia… że jedyny człowiek, który go szacunkiem obdarzył to puto, że Tomasza krew rozlał (jak i krew za oceanem rozlewają), że krew wylana do jeszcze cięższej krwi go doprowadzi. Z Gonzalem chce zerwać, ale zrywać nie może, bo przecież razem Chodzili.
W końcu przychodzi Tomasz i prosi bohatera, by wyzwanie rzucił Gonzalowi. Rzecz idzie o to, by ten mężczyzną się poczuł, mężczyzną się okazał i w ten sposób wszelka hańba syna jego zostałaby zmazana. Na nic przekonywanie, że przeciw Krowie w pojedynku stawać nie warto, Tomasz się zawziął.
Gombrowicz jedzie więc do Gonzala. Tamten wita go jako własny lokaj w kitlu białym, ze szczotką do podłogi i ścirką. Mieszka w swoim wielkim pałacu w małym pokoiku, w którym ledwie mały barłóg jest, a brudno, że nie daj Boże. Gdy Gombrowicz cel swojej wizyty wyjawia, tamten lęka się początkowo, ale ze strachu więc w Kobitkę zmiękł, a gdy Kobitką jest, już się nie boi. Proponuje więc Gombrowiczowi, żeby młodego przed ojca tyranią bronił.
*
Tłumaczy, że kochając stare przeciw postępowi się jest. Gombrowicz się oburza, że Polakowi nie przystoi, że my ojców naszych szanujemy i że zboczenie to żaden postęp. A co Tobie Polakiem być?! Słyszy. Wieczne umęczenie, udręczenie, tak że dzisiaj wam nawet skórę łoją, ripostuje Gonzalo.
Gombrowicz jeszcze raz się gniewem unosi, że nie będzie przeciw Ojczyźnie i Ojcowi występował. Na to słyszy: a po co Tobie ojczyzna? Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną zastąp Ojczyznę, a zobaczysz. Po tym puto proponuje zdradę. Gombro zostanie sekundantem ojca i wpuści kule tamtego w rękaw. W ten sposób nikt nie zginie, a Gonzalo-mężczyzna będzie mógł wypić z jego synem. Gombrowicz zastanawia się jeszcze nad aspektami technicznymi przedsięwzięcia, niby się broni, ale w końcu zaprzestaje i wychodzi.
*
Zastanawia się co by z całą sprawą zrobić. Chce zdradzić Gonzala, obiecać mu ułudę Kul w Rękawie, ale ostatecznie pistolety nabić i kule zaświszczą. Wszystko jednak musi zostać zrobione obok Tomasza, bo ten, honorowy, nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Umyślił na świadków Gonzala wziąć Barona i Pyckala.
Idzie więc do pracy, tam udaje skacowanego, przechodzi obok szepczących urzędników i idzie do Wspólników, którzy podjezdków pilnują (i tylko ta Synczyzna mu w głowie siedzi). Na podwórzu trójka ujeżdża konie, zaczynają wobec siebie nawzajem udawać skacowanych, żeby nie musieć rozmawiać o poprzedniej nocy, wciskaniu pieniędzy i przepijaniu.
W końcu gdy zostaje tylko z Baronem i Pyckalem (bo ich chce mieć na świadków Gonzala, Ciumkały nie) zaczyna namawiać: że rodak jest w potrzebie, że z drugiej strony, jak Gonzal chce, żeby pistolety były nienabite, to trzeba mu to przyrzec, że w końcu on by widział ich jako świadków Gonzala, żeby razem kule w rękaw wpuścili.
Ci, po początkowym oburzeniu, zgadzają się ostatecznie a już dla Rodaka, dla Ojczyzny! Gombrowicz choć intencji ich do końca nie zna, ba, choć własnych intencji nie zna, bo z jednej strony Ojca stronę trzyma, ale z drugiej Synczyzna mu po głowie chodzi, to czasów więcej na rozmyślania nie ma, bo Ciumkała z drabiny złazi.
Jeszcze tylko do drugiego sekundanta pana Tomasza – Dra Garcyji pojechał, a ten z nim do Gonzala, który z odwagą wielką i dumą przyjął w swym Salonie wyzwanie.
Bohater dostaje też wezwanie do Poselstwa. Tam, oprócz Radcy i Posła, jest jeszcze pułkownik Fichcik, attache wojskowy. Zachowanie narratora dnia poprzedniego puszczają w niepamięć, tłumacząc pijaństwem. Za to dopytują się o pojedynek. Bo może on dowieźć Męstwa, sławy, Bohaterstwa polskiego, a teraz, gdy Polacy na Berlin to jest tak potrzebne (Gombro pada na kolana). Ciągle więc zakrzykują o męstwie bohaterstwie i do protokołu to wciągają (pada na kolana). A w końcu i przyjęcie planują dla Cudzoziemców po pojedynku zrobić, a i na pojedynek z Cudzoziemcami i damami przybyć (i do protokołu wciągają).
Gdy jednak reflektują się, że przyjęcie nie oficjał (a Gombro cały czas pada na kolana) wielka trwoga ich bierze (a Gombro pada na kolana), bo co w protokole, to nie wolno wymazać. Planują więc polowanie zrobić i jakby przy okazji na pojedynek zajechać. Ale zajęcy nie ma w wielkim mieście. Więc defilada z końmi będzie i przy jej okazji na przyjęcie zajadą, udając, że na szaraka polują. Tak strapieni (bo czuli, ze sobie piwa nawarzyli) kończą naradę, a Gombro, na kolana podłszy, zaraz tyż prędko odchodzi.
*
Oburzony na poselstwo i ich poszukiwanie bohatera na siłę idzie do ogródka jednej kawiarni nad rzeką, gdzie wyznaczona była sesja, na której miano ustalić warunki pojedynku. Baron i Pyckal, bojąc się być posądzonymi o bycie Krowami (bo krowie sekudnują) na wielkich ogierach przyjechali, dr Garcyja nie mógł przyjechać bo coś podpisywał, więc przysłał Dependenta.
Pyckal i Baron domagają się, żeby pojedynek był jak najkrwawszy (gdy Gombro o 0 krokach i do pierwszej krwi, oni o 30 i do trzeciej krwi). Pojedynek ten, żal się Boże, pusty, bez kul, najostrzejszym, najcięższym chcą czynić. Poza tym niewiadome ich intencje, a dependent ignorant, który na pojedynkach się nie zna.
Gombro kończy rozważaniami na temat błądzenia swego w życiu.
*
Tak rozmyślając, zachodzi pod gmach poselstwa. Staje przed nim i, widząc ministra w oknie, pragnie się dowiedzieć, co z tym Berlinem (jak Polacy mogą iść nań, skoro ledwie walka o Warszawę). W środku minister zdenerwowany, krzyczy o Poselstwie, Siada, wstaje, ale jakieś się to Gombrowiczowi puste wydaje (po raz pierwszy pojawia się poczucie pustki, które już do końca będzie autorowi towarzyszyć i ostatecznie się rozciągnie na wszystko co go otacza). Pada więc na kolana, ale nic nie czuje. Reflektuje się więc, że wojna przegrana i już żadnego poselstwa, ministra, rządu nie ma.
Mówi więc Posłowi, że kawalkada chyba będzie odwołana, ten zaprzecza, zaperza się, ale to wszystko puste. Gombrowicz wychodzi.
*
Na ulicy też pusto, znajomych, przyjaciół nie ma, dochodzi więc do wniosku, żeby iść do Syna (Ignaca). Bez problemu wchodzi do pensjonatu, bo w Argentynie drzwi do pokoi wszystkich są otwarte. Widzi spokojnie śpiącego syna i wzbiera w nim gniew – że młodych trzeba dobrze pilnować, że batem dobrze dawać, że już on to by młodego do roboty zapędził. Tamten ciągle leży a Gombro właściwie nie wie po co tu przyszedł. Ale przecież ojczyźnie, gdy pokonana już tylko dzieci pozostały. Trzeba aby Synowie wierni Ojcom i Ojczyźnie byli. Ale to wszystko wydaje mu się puste.
Zakrzyka więc, że Syny, Syn! Niech zdycha Ojciec! Syn bez Ojca, Syn Samopas, Syn rozpętany, to mi dopiero, to rozumiem!
*
Zjeżdżają się na pojedynek. Baron i Pyckal na ogierach, Tomasz skromnie, a Gonzalo wystrojony, peleryna w podwójnym kolorze, oraz kapelusz Czarny Meksykański z rondem, które duże, bardzo duże.
Gombrowicz puszcza kule w rękaw, strzelają, nic. Drugi raz Gombrowicz kule w rękaw Gonzal strzela – nic, Tomasz celuje z najwyższym wysiłkiem – nic. Trzeci raz to samo. Garcyja prosi Gombro, żeby ten się spieszył i wtedy on się za głowę łapie, że przecież do krwi mają strzalać, więc cały dzień i noc i jeszcze z dzień i noc mogą strzelać. W tle tymczasem pojawiła się już kawalkada Poselstwa i jeździ w kółko, niby za szarakiem, choć szaraka nie ma. Nagle ogiery Pyckala i Barona się pogryzły, zaczęły szaleć, za tym i ogiery z kawalkady. Psy zerwały się z łańcucha i kogoś w krzakach tarmoszą. Okazuje się, że to Ignac. Tomasz strzela do psów, ale huk, pistolet pusty. Gonzal więc rzucił się na ratunek, chłopaka własnym ciałem zasłonił, wyratował.
Tomasz za to mu wieczną przyjaźń przysiągł, minister wygłosił płomienną mowę jak to los Polaka bohatera i jego syna wywabia z tarapatów, Gonzalo mieni się mężczyzną, który do każdego pojedynku stanie, ale wroga swego chętnie za przyjaciela weźmie i zaprasza Tomasza z synem do siebie.
*
W drodze do Pałacu Gonzala ten z Ignacem na pierwszym powozie, na drugim Tomasz z Gombrowiczem. Major zwierza się Gombrowiczowi, że cała sytuacja mu się nie podoba. Ten mu na to, żeby uchodził z synem, bo Gonzalo sobie a nie jemu syna uratował. Ale wie, że mówi to tylko dla spokoju sumienia, sytuację wręcz pieczętuje, bo Tomasz się zaperza, że nawet gdyby to jego syn i tak umizgom Gonzala się nie podda.
Zajeżdżają pod pałac ciężko złocony, Mauretańskiej lub Renesansowej, Gotyckiej a też i Romańskiej architektury, w drzeniu kolibrów, much wielkich złocistych, motylków różnobarwnych, papug rozmaitych.
*
Przyjeżdżają do domu Gonzala, w którym natłok straszny antyków, malowideł, kolumn, a wszystko kiczowate i wszystkiego masa. A karby te zbiera Puto, żeby one potaniały u niego i żeby sobie mógł np. wazon perski, astrachańki, majolikowy, seledynowy, ażurowy nogą z podstawki zepchnąć, że się ów Wazon na tysiąc kawałków rozprysnął.
A wszystko tak stłoczone, że aż się gryzie. W Bibliotece książki najznamienitszych geniuszów ludzkości, najcenniejsze, ale są ich takie zwały, wręcz góry, że wszystkiego tego przeczytać rozczytać nie sposób, a do tego gryzą się. Gonzalo zatrudnił siedmiu czy ośmiu czytelników, żeby to wszystko czytali, ale oni choć dzień cały czytają i nic innego nie robią, rozczytać tego nie mogą.
Psy w domu Gonzala to krzyżówki z kotem, z chomikiem.
Gonzalo, przeprasza gości, aby się przebrać i powraca w spódnicy, w bluzeczce, pod parasolką. A przeprasza gości, za to że w spódnicy (choć ona krojem trochę szlafrok przypominała) i tłumaczy to zwyczajami co kraj to obyczaj.
Lokaje w czapeczkach, niby pokojówki.
*
Uczta. Na uczcie Horacy, służący Gonzala niby stoi, bo jest tylko od stania, ale tak naprawdę naśladuje ruchy Ignasia.
Po uczcie Tomasz i Ignacy chcą wracać, ale Gonzalo ich informuje, że koła z wozów wykręcił i że wrócić nie pozwoli. Upijają się więc, ale nie upijają, gawędzą, nie gawędzą pomiędzy meblami, które już nie meblami są a wazami.
W końcu idą spać.
*
Zostają zakwaterowani w innym skrzydle pałacu niż Ignacy. Gombrowicz powinien odczuwać żal i strach z tego powodu, że zdradził Ojca, ale czuje … pustkę. Widząc więc, że się nie przeraził, tak się przeraził, że Tomaszowi wyznał całą zdradę.
Tomasz oburzony (choć też pusty) chce zabić syna, by hańbę zmazać.
*
Gombrowicz rozpoznaje w zamiarach ojca chęć zmazania hańby swojej i Ignaca. Rozmyśla nad położeniem ofiary z krwi syna, z uczuć swoich, gdy Ojczyzna pada. Bić się chce z ojczyzny wrogiem, ale gdy niemoc własna mu ni pozwala, to chce na tym ołtarzu syna położyć.
Gdy widzi niemoc swoją wobec strzelania do puta z pustej pókawki, chce się stać starcem strasznym, Ignaca zabijając, chce on Starcem Przerazić, Przestraszyć! Im bardziej go błagać i prosić, tym bardziej się w tym zamiarze utwierdza.
W tym momencie przez drzwi wpada Gonzalo pijany jak bela. Mówi, że ma sposób na Ignasia, żeby ten zamordował ojca, a wtedy już Ignaś będzie musiał lgnąć do niego, chronić się przed kryminałem.
Gombrowicz zaczyna go dusić, wykrzykuje mu w twarz pytania o diabelskie plany, o to co knuje z Horacem (lokajem, który ruszał się z Ignacem). Na to słyszy okrzyk Synczyzna powtórzony po wielokroć i Gonzal umyka. Dookoła robi się totalny burdel, Pies z Kocicą, z Gęsią, Suka z Chomikiem się parzy. A tu przede mną z jednej strony Synobójstwo z drugiej Ojcobójstwo.
Zastanawia się czy padać na kolana przed ojcem (kolana symbolem ojczyzny, Ojca) czy też poprzeć syna (tu zaczyna chodzić – chód symbolem syna. Zachodzi do pokoju Ignasia, a tam się okazuje, że na podłodze mnóstwo parobków leży. Następuje co i rusz na jakiegoś a oni nie reagują. A, gdy na któregoś spluwa (spluwa ogólnie, bo bierze go obrzydzenie, ale trafia parobka), to pluje na niego dalej, dlatego tylko, że tamten się nie rusza.
W końcu trafia na Ignasia, który śpi, ale Łajdactwo w nim widać, a niech by tylko popuścić on by łajdakiem stał się jak tamte Łajdaki. Po to więc Ci wszyscy parobkowie tu śpią, by łajdactwo przeszło na Ignasia.
*
Rankiem dnia następnego goreć. Gonzalo wystrojony piżmem silnie w nosie wierci. Horacy dalej naśladuje Ignaca, a jakby grał na fujarce. Tomasz siedzi markotny przy śniadaniu i tylko po to się odzywa, żeby przyjąć Gonzala gościnę na następne dni (a sprawy, choć pilne, poczekać mogą).
Gonzalo rozpromieniony zaprasza Ignaca na palanta. Gdy grają Horac zaczyna kołki przybijać. I gdy Ignac robi Buch kijem, tamten robi bach w kołek i tak się jednoczą. Ale Tomasz choć widzi, że Buchbachem tym Syna porywają, że Syna jemu Bachbachem uwodzą nic się nie odzywa. Dalej Ignaś muła próbuje ujeżdżać, wtedy Horacy za kobyłę się bierze. Gdy Ignaś spada, to i Horacy z Kobyły. Podobnie z polowaniem na ptaki (Horacy strzelaj do ptaków). Ciągle, gdy Ignac w coś się bawi, Horacy, pod pretekstem zajęcia się jakimś zajęciem domowym, się z nim jednoczy.
Ale jednak pusto Gombrowiczowi. Nie ma strachu, nie ma zgrozy, nad strach okropniejsza niemoc strachu. Z tego wszystkiego na trzeci dzień Gombrowicz mówi – Ojczyznem stracił, ale nic, Tu śmierć, tu Hańba zagraża! Ale i mało tego. Śliwki na śliwce rosły i jedną zjadłem. Tomasz jakby gromów, piorunów przyzywał na ścieżce, ale śliwkę zjadł.
Nagle słyszy, że za płotem ktoś Syka. To Pyckal, Baron i Ciumkała, każą mu się zbliżyć. Gdy to robi, porywają go i ostrogami które miał na bucie Pyckal go bodzie, ostroga ta zaczyna się w ciało wżerać, aż w końcu mdleje on z bólu.
*
I tak, gdy zmysły odzyskał, budzi się w piwnicy, a tam Pyckal, Baron i Ciumkała siedzą na kanapie w ostrogach. Na próby wyjaśnienia, słyszy tylko Milcz, na Boga, milcz od Barona. Na to Ciumkałą Baronowi wraził swoją ostrogę w udo. Na to Pcykal Ciumkale W końcu w tej sytuacji przychodzi Rachmistrz, wraża mu ostrogę, milczą kilka godzin, po czym tamten oświadcza Gombrowiczowi, że ten należy od teraz do Związku Kawalerów Ostrogi, przyczepia mu ostrogę do buta i odchodzi.
Jak się okazuje później, wytłumaczenie całej afery jest dosyć pokrętne, bo zaczęło się od chęci pojedynku między Baronem i Pcykalem (poszło o to, że jeden drugiemu w mordę dał). Idą więc do Rachmistrza, aby jeden drugiego wyzwał oficjalnie, a ten im na to, że znowu będą bez prochu strzelać (bo wiadoma już rzecz, że pojedynek Tomasza się bez prochu odbył), że oni Kobyły. Zapierzyli się, ze oni choćby cepami, że będą się tłukli. Na to im rachmistrz zaproponował ostrogi, a gdy się nimi już zczepili i nie mogli rozczepić, tak ich swoją ostrogą zakrzywioną skatował, skłuł, skrwawił, że jak Psi wyli z Pianą. Od tej chwili się zaczęło.
A przyczyna dla której Rachmistrz Grzegorz tak postąpił to chęć odmienienia natury, zgwałcenia jej, przemożenia losu przeklętego. Bo Natura nas nie chce i, wzgardliwa, za słabość naszą Śmierci, Zagłądy nam życzy! Dlatego Grzegorz widząc strzały puste pana Tomasza postanowił, że straszny się stanie i na Naturę się rzuci, ją zgwałci, przemoże przerazi! W ten sposób w piwnicy siedzą jak te robaki. A gdzie Barona gracja, fumy, szyki? Gdzie Pyckala huczność? Gdzie Ciumkały wieczyste lizanie?
W końcu do piwnicy po kolei trafiają wszyscy urzędnicy i siedzą tam, bodąc się ostrogami. A w tym ścisku dawność, dawność wraca i w końcu i Bułka tam się pojawia, i dawne gadanie urzędnicze, księgowy płacze, a inny go pociesza. Gombrowicz widząc bezsens tego uwięzienia, bo w dzień piwnica tylko na haczyk zamknięta chce wyjść. I już poczyna wychodzenie, Pyckal go obić próbuje, to Baron mu wbija swoją ostrogę, już jest przy drzwiach, a tu mu panna Zofia wsadziła swoje ostrze. I tak my wszyscy na ziemi w Konwulsjach i z Pianą! Ale na cóż to, o, po cóż to, dlaczegóż to, w jakim celu, a po co, na co, a dlaczego?
*
Gombrowicz miarkując, że może mu w piwnicy przyjdzie zostać na wieczność obmyśla, że będzie o straszności jeszcze większe wołał, bo gdyby wołał o uwolnienie albo zelżenie, to zostałby ostrogą ubodzony, ale tak, gdy o straszność wołał będzie nikt mu nie zarzuci niczego. Tak więc nakręca swoich ziomków w piwnicy, a gdy ci już chcą ministra bić i gnębić podsuwa im inny pomysł – mianowicie, zabicie Ignaca. Będzie to straszność dla straszności samej. Aby tego dokonać, pojadą z Rachmistrzem, aby plan obmyślić.
Jadą więc, galopują, a w pewnym momencie Gombrowicz Ostrogę koniowi Rachmistrza wraża i ten go ponosi w dal. W ten sposób, pozbywszy się Rachmistrza, dojeżdża do posesji Gonzala. Cieszy się na Syna, że zobaczy syna głos jego świeży, rześkie śmiechy, ruchy, całego ciała radość, zręczność!
*
A jednak syn sprzężony jakby całkiem z Horacym. Gdy jeden buch to drugi bach, ale teraz więcej, gdy Horacy robi bach, Ignacy robi buch. Oto plan Gonzala – Buchbachem załatwić Tomasza, gdy Horacy zrobi buch, to Ignacy zrobi bach i mimo, że to jego ojciec, nie będzie się mógł powstrzymać. Gombrowicz protestuje, ale jego słowa jak pieprz, suche, tak, że Gonzalo nawet nie odpowiada.
Gdy z Tomaszem z kolei rozmawia, okazuje się, ze ten synobójstwo planuje jutro, jutro, jutro...
Gombrowicza znów przeraża to, ze nie boi się, że nic nie robi, że jest taki spokojny. Więc sam zostałem z Przerażającym Brakiem Trwogi moim.
*
Wówczas idzie do Syna. Do niego ja pójdę, jego ja jeszcze raz w nocy zobaczę i może w sobie jakie uczucie poczuję… może świeżością jego się odświeżę. Nad łóżkiem syna rozmyśla czy go nie ostrzec przed planem Gonzala. Ale wtedy znowu okazałoby się, że wszystko po staremu wróci do ojca. Pozostawia więc synowi samemu rozeznanie rzeczy.
W tym momencie zajeżdża Kulig. Wparowuje do domu, odsuwa krzesła, wchodzą pary najznamienitszych członków koloni i zaczynają tańce. Bo choć klęska całkowita, kapitulacja, to zastaw się a postaw się ciągle powtarzane. Nikt nie może wiedzieć, że Polacy przegrali. Ostatni raz pojawia się na kolana padłem, po czym Gombrowicz idzie na dwór, bo starszy jakiś pan chce za potrzebą i boi się psów.
Tam dostrzega grupę z piwnicy, Kawalerów Ostrogi. Baron jedzie na Ciumkale jak na Kobyle, a Rachmistrz na Cieciszu. A razem jak zwierzęta jak jakieś stwory dwugłowe, tylko o ludzkich głowach. Gdy straśniejsi będą to ruszą do ataku. A dopiro, gdy Kawaleria nasza arcypiekielną się stanie, ataku dam sygnał i Uderzymy! – woła rachmistrz.
Gombrowicz postanawia ostrzec bawiących się, wpada na przyjęcie a tam tańcuje Ignaś z panną jedną a Horacy z drugą. A ten ich taniec to istne buchbachy – Buchbach, bach, buch, bach, buch. Tomasz natomiast za nóż chwyta i go bierze za pazuchę. Zaraz po tym buch Horacy w wazon, bach Ignacy w wazon, buch w lampę horacjo, bach w lampę Ignacy.
I buch w Tomasza Horacjo! (...) Tomasz na ziemię upadł!…
Gombrowicz już się przygotowuje do tego, ze Syn ojca zabije, ale on zamiast bachnąć ojca, buch w śmiech. Śmiech tedy, Śmiech! I śmiechem tym wszystkich zaraża – ministra z kuligu, Barona, Ciecisz, a Rachmistrza nawet. I tak wszyscy siebie buchają i bachają śmiechem!
I tak się to wszystko kończy – młodzieńczym śmiechem, który (dla Gombrowicza, jako jedynego ma sens).