Granice makdonaldyzacji
Narodziny i śmierć
Makdonaldyzacja nieubłaganie powiela się i rozrasta. Można powiedzieć, że zatacza coraz szersze kręgi, nieprzerwanie się „rozdyma". Przejawia się to, jak pokazuję, na wiele różnych oczywistych sposobów. Całe Stany Zjednoczone (i nie tylko Stany Zjednoczone, gdyż większy dochód przynoszą firmie jej zagraniczne filie) zostały opanowane przez restauracje McDonaldsa. Jak grzyby po deszczu zjawiają się nowe sieci restauracji szybkich dań i ich bardziej wykwintne analogi. Wiele różnych organizacji zaczęło się wzorować na modelu McDonaldsa. Inne kraje wymyśliły własne „McDonaldy", a niektóre nawet zaczęły je eksportować do Stanów Zjednoczonych.
W niniejszym rozdziale chciałbym jednak się przyjrzeć innej, jeszcze bardziej zaskakującej ekspansji makdonaldyzacji. Początkowo proces ten obejmował rozmaite sprawy związane z życiem, to znaczy z takimi aspektami życia codziennego, jak jedzenie, picie, noclegi i tym podobne. Ugruntowawszy się w życiu, makdonaldyzacja zaczęła poszerzać swe granice w dwóch kierunkach, próbując w miarę możliwości objąć początek i koniec życia, innymi słowy, narodziny i śmierć. Teoretyk postmodernizmu, Jean Baudrillard, określił to tak: „Podstawowym prawem każdego ładu społecznego jest władza nad życiem i śmiercią". I rzeczywiście, makdonaldyzacja wykroczyła poza swe pozornie ostateczne granice i objęła (gdzie to możliwe) „przed-narodziny" i „po-śmierć'. Tak więc ten rozdział poświęcam czemuś, co nazwałbym „skolonizowaniem" przez makdonaldyzację narodzin człowieka i tego, co je poprzedza oraz śmierci i tego, co następuje potem. Podobnie jak w poprzednich rozdziałach, nie będę się rozwodził nad licznymi szeroko reklamowanymi korzyściami płynącymi z makdonaldyzacji. Dużo się mówi o tym, że dzieci, które w dawnych czasach w ogóle by się nie urodziły, w dzisiejszych czasach nie tylko przychodzą na świat, ale żyją dalej. Na drugim biegunie mamy osoby, które już by nie żyły, gdyby nie współczesna medycyna. Stosunkowo jednak mało uwagi zwraca się na problemy spowodowane makdonaldyzacją tych dwóch sfer życia społecznego. A nawet jeśli się o nich mówi, to nie w kontekście makdonaldyzacji. Tymczasem właśnie w tym kontekście doskonale widać, że problemy te nie są odosobnione, lecz pozostają w ścisłym związku z omawianymi przemianami społecznymi.
Dlaczego makdonaldyzuje się narodziny i śmierć? Po pierwsze, poza samym życiem nic nie jest tak ważne dla ludzi jak jego rozpoczęcie i zakończenie. Wobec powyższego trudno się dziwić, że narodziny i śmierć przyciągnęły uwagę tych, którzy z makdonaldyzacji czerpią zyski.
Po drugie, z narodzinami i śmiercią wiążą się rozmaite niepewności i liczne obawy, a współczesne racjonalne społeczeństwo pragnie ograniczyć je do minimum. Planowaniu nowego życia zazwyczaj towarzyszą pytania o to, czy:
• kobieta zajdzie w ciążę
• mężczyzna spłodzi dziecko
• ojciec lub matka są nosicielami błędów genetycznych, które przekażą potomstwu
• niemowlę urodzi się z wadami wrodzonymi
• ciąża przebiegnie bez powikłań
• kobieta powinna donosić ciążę, czy też ją przerwać
• matka i/lub dziecko przeżyją poród
• niemowlę okaże się chłopcem, czy dziewczynką
• rodzice powinni mieć więcej dzieci
• społeczeństwo powinno uchwalić ustawy zapobiegające niektórym porodom
• społeczeństwo powinno zakazać przerywania ciąży w niektórych wypadkach, czy też w ogóle
Podobne pytania wiążą się ze śmiercią, mianowicie:
• czy należy podtrzymywać czyjeś życie środkami mechanicznymi w przypadkach, w których nie ma nadziei na wyzdrowienie
• jak daleko się wolno w tym posunąć
• czy człowiek ma prawo decydować o swej śmierci
• na czym się oprzeć, ustalając, że ktoś rzeczywiście umarł
• jakie obrzędy powinny towarzyszyć śmierci
• co zrobić ze zwłokami.
Ludziom wydaje się, że dzięki makdonaldyzacji wątpliwości, niejasności i obawy towarzyszące narodzinom i śmierci można zmniejszyć, choć wiedzą, że nie da się zupełnie ich rozwiązać. Zresztą, jak się dobrze zastanowić, to wszelkie wysiłki w tym kierunku przynoszą mały skutek albo wręcz są daremne. Lekarz Sherwin Nuland powiedział kiedyś o śmierci coś, co można odnieść również do narodzin: „Każde życie jest inne i to samo dotyczy śmierci. Zachowujemy naszą niepowtarzalność również w chwili zgonu". Innymi słowy, makdonaldyzacja stara się zracjonalizować coś, co racjonalizacji się nie poddaje - w każdym razie, do końca. Ale ludzie nie mogą się z tym pogodzić i próbują racjonalizować wszystko bez wyjątku, w tym również narodziny i śmierć. Tendencję tę oddają nazwy, jakie ludzie wymyślają na przykład na raka - „motłoch", „banda nastolatków nieustannie wszczynających burdy", „młodociani przestępcy w społeczności komórek". A Nuland opisał go tak: Rak nie drąży organizmu po cichu, lecz spada nań jak burza i ze złośliwą radością przystępuje do zabijania.
Choroba sieje spostoszenie niczym ekspedycja karna, która idzie jak taran i pali wszystko do gołej ziemi, nie przestrzegając żadnych reguł, nie słuchając niczyich rozkazów i krusząc wszelki opór w morderczym szale niszczenia. Komórki rakowe zachowują się jak członkowie oszalałej barbarzyńskiej hordy - nie mają wodza, za to dobrze wiedzą, czego chcą: splądrować wszystko, na co natrafią.
Myślę, że co jak co, ale rak potrafi stawić opór racjonalizacji.
Na zakończenie dodam, że zracjonalizowanie (oczywiście w miarę możności) narodzin i śmierci przyniesie ogromne korzyści. „Oswojenie" narodzin i śmierci przyczyni się do podniesienia jakości życia. Ale najbardziej opłaci się to ludziom i instytucjom, którzy zracjonalizują rozmaite aspekty narodzin i śmierci. Nic więc dziwnego, że wiele instytucji, ponaglanych oczekiwaniami ogółu i wizją ogromnych zysków, stara się przesunąć granice makdonaldyzacji. Oczyma wyobraźni widzę napisy nad wejściem przyszłych punktów usługowych: „McPorodówek" i „McUmieralni": „Zapobiegliśmy milionom wad wrodzonych" lub „Nie dopuściliśmy do miliarda zgonów".
Poród i przed porodem:
„stechnicyzowane" ciąże
i dzieci „na zamówienie"
W ostatnich latach podjęto rozmaite kroki w kierunku zracjonalizowania procesów prowadzących do przyjścia na świat dziecka. l tak na przykład impotencję u mężczyzn leczy się w coraz liczniejszych klinikach impotencji (które albo już należą do sieci, albo niedługo sieci założą) przy wykorzystaniu szerokiego wachlarza nowych technik lekarskich i technologii. Dzięki nim wielu mężczyzn, którzy dawniej nie mogliby zapłodnić partnerek i zapoczątkować ciąży, obecnie jest w stanie to uczynić.
Nowoczesna medycyna radzi dziś sobie również z bezpłodnością, stosując sztuczne (ściślej mówiąc, za pomocą nasienia dawcy) zapłodnienie, zapłodnienie in vitro i tym podobne. Kobiety, które nadal nie mogą zajść w ciążę bądź donosić ciąży, mogą skorzystać z usług matek zastępczych. Nawet kobiety po menopauzie mają obecnie szanse na to, żeby zajść w ciążę („ciężarne babcie"). Te i inne wynalazki sprawiły, że rodzenie dzieci stało się bardziej „przewidywalne Dzięki skutecznym i prostym w użyciu tzw. domowym testom ciązowym kobieta może natychmiast sprawdzić, czy zaszła w ciążę.
Dla kobiet, które pragną zajść w ciążę, opracowano domowe testy umożliwiające określenie momentu jajeczkowania.
Jedną z wielkich niewiadomych towarzyszących ciąży jest niepewność, czy kobieta pocznie syna czy córkę.
W Londynie i Hongkongu otwarły już swoje podwoje specjalne szpitale będące zapewne zalążkami sieci o nazwie „Kliniki Wyboru Płci". Na początku lat siedemdziesiątych opracowano technikę polegającą na przesączaniu nasienia przez białko w celu oddzielenia plemników z chromosomami żeńskimi od plemników z chromosomami męskimi. Potem wystarczy już tylko zapłodnić kobietę odpowiednim nasieniem. Szansę na urodzenie chłopca wynoszą 75 procent, a dziewczynki 70 procent* Ministerstwo Rolnictwa USA prowadzi obecnie eksperymenty nad wyborem płci zwierząt. DNA nasienia barwi się związkiem fluoryzującym, a następnie naświetla laserem. Ponieważ plemniki zawierające cechy męskie mają o 3 do 4 procent mniej DNA, fluoryzują nieco słabiej, dzięki czemu komputery potrafią wykryć chromosomy męskie i oddzielić je od pozostałych. Naukowcy liczą, że uda im się opracować metodę umożliwiającą rodzicom decydowanie z góry o płci swego dziecka. Metoda ta miałaby zapewniać większą „przewidywalność" płci potomstwa niż techniki, którymi posługują się obecnie Kliniki Wyboru Płci, dzięki czemu mogłaby się upowszechnić.
Obecnie płeć płodu można określić na podstawie amniocentezy, badania prenatalnego, które po raz pierwszy przeprowadzono w roku 1968. Amniocenteza polega na pobieraniu płynu z pęcherza płodowego, zazwyczaj między czternastym a osiemnastym tygodniem ciąży. Jeśli płeć zarodka nie odpowiada rodzicom, mogą się zdecydować na usunięcie ciąży. Jest to niewątpliwie technika znacznie mniej efektywna od omawianych powyżej, gdyż stosuje się ją już po zapłodnieniu. W istocie, niewielu Amerykanów (około 5 procent ankietowanych) opowiada się za taką metodą doboru płci. Tak czy owak amniocenteza pozwala rodzicom poznać płeć dziecka już na samym początku ciąży.
Ważniejsze od płci jest z pewnością ustalenie, czy płód nie ma wad genetycznych. W ostatnich czasach opracowano wiele testów pozwalających stwierdzić, czy płód ma zespół Downa, hemofilię, zespół Tay-Sachsa, czy cierpi na anemię komórek sierpowatych. Poza amniocentezą można przeprowadzić testy na kosmówkę (CVS), białko alfa w surowicy matki (MSAFP) oraz prześwietlić płód ultradźwiękami. Badania kosmówki wykonuje się z reguły wcześniej od amniocentezy, między dziewiątym a dwunastym miesiącem ciąży, a polegają one na pobieraniu próbek z palcowatych wyrostków owodni, które później przekształcą się w łożysko. Wyrostki te mają taki sam skład genetyczny co płód. Badania na białko alfa w surowicy matki to proste badania krwi wykonywane między szesnastym a osiemnastym tygodniem ciąży.
Wysoki poziom białka płodowego może wskazywać na rozszczepienie kręgosłupa, niski na zespół Downa. Dzięki sondzie ultradźwiękowej otrzymujemy obraz płodu, odbijając od niego fale wysokiej częstotliwości. Daje się w ten sposób wykryć różne wady genetyczne, a także wiele innych cech (płeć, wiek płodu itd.). Technik tego rodzaju jest już bardzo wiele, a niewątpliwie będzie ich jeszcze więcej.
W przypadku wykrycia wad genetycznych ciążę można usunąć, oczywiście za zgodą rodziców. Ludzie decydują się na taki krok, pragnąc zaoszczędzić cierpienia zarówno temu dziecku, jak i rodzinie. Eugenicy sądzą, że społeczeństwo postępowałoby nieracjonalnie, pozwalając, żeby dzieci z poważnymi wadami genetycznymi przychodziły na świat. (Analiza kosztów i zysków (kalkulacyjność) wskazuje, że taniej jest usunąć wybrakowany płód, niż potem wychowywać niedorozwinięte dziecko. Przy takiej logice wkrótce pozwolimy nowoczesnym technologiom decydować o tym, które płody mają przetrwać, a które nie. W końcu wprowadzi się społeczne zakazy pewnych małżeństw i porodów, nad czym już obecnie zastanawiają się władze chińskie. Celem tych zakazów jest obniżenie liczby dzieci chorych lub niedorozwiniętych obciążających budżet państwa. Na postęp makdonaldyzacji fazy przedporodowej wskazuje szybki rozwój wymienionych wyżej technik, przy czym niektóre spośród nich - ultradźwięki, MSAFP - już się upowszechniły.
Techniki te, które kolektywnie prowadzą do „stechnicyzowanego płodzenia dzieci", mogą być wykorzystane do produkowania „ciąż na zamówienie" i rodzenia „dzieci na zamówienie". Innymi słowy, rodzice są w stanie nadać ciąży i porodowi cechy przewidywalności, kalkulacyjności i efektywności. Parafrazując slogan reklamowy jednej z sieci sprzedających hamburgery, można powiedzieć, że jako rodzice możecie „robić to po swojemu".
Zdolność do płodzenia dzieci na zamówienie wzrośnie dramatycznie, gdy dojdzie do opracowania mapy genetycznej ludzkich chromosomów w ramach tzw. Projektu Ludzkiego Genotypu. Znajomość położenia każdego genu i jego oddziaływania umożliwi naukowcom opracowanie kolejnych testów diagnostycznych i nowych metod leczenia.
Wiedza taka pozwoli również badać płody, dzieci i potencjalnych partnerów pod kątem wad genetycznych. Zawieranie małżeństw i płodzenie dzieci będzie uwarunkowane wynikami tych badań. Oczekuje się z nadzieją (a zarazem obawą), że testy te będą tanie i ogólnie dostępne, dzięki czemu ludzie będą je przeprowadzać (tak jak testy ciążowe) i podejmować decyzje o przerywaniu ciąży w zaciszu własnych sypialni. Podsumowując, dobór płciowy i płodzenie potomstwa będzie coraz bardziej technicyzowane.
Zasady racjonalnego społeczeństwa konsumpcyjnego rozciągnięto na proces poprzedzający poród. Jeden z krytyków rzekł: „Możliwość określenia z góry płci dziecka prowadzi do koszmarnych wizji zamówień na noworodki ze szczegółowym sformułowaniem życzeń, podobnie jak zamawiamy dzisiaj auta z automatyczną skrzynią biegów i skórzaną tapicerką". A specjalista od etyki lekarskiej dodaje: „Wybierając dziecko jak samochód, ulegamy po prostu mentalności konsumpcyjnej, gdyż dziecko uznajemy za towar, a nie za pełnoprawną istotę ludzką". W kategoriach teorii makdonaldyzacji zamiana niemowlęcia w „towar", który można projektować, produkować i sprzedawać, może prowadzić do niebezpiecznej dehumanizacji procesu prokreacji.
Dehumanizacja z kolei prowadzi do nieracjonalności racjonalności. W istocie, dr Michelle Harrison, która pracowała na oddziale położniczo-ginekologicznym, stwierdza, że porody w szpitalu zostały zdehumanizowane. Opisane zabiegi wiążą się jeszcze z innymi nieracjonalnościami. Po pierwsze, wady płodu są niezwykle rzadkie; ponad 98 procent kobiet poddawanych badaniom dowiaduje się, że wszystko jest w porządku. Samo badanie może jednak mieć "ujemne skutki: Badania mające na celu wychwycenie odchylenia płodu od normy wywołują u przyszłych matek silne obawy o zdrowie nie narodzonego jeszcze dziecka.
Tym bardziej że niektóre z tych badań przeprowadza się w późnym okresie ciąży. Niektóre kobiety starają się nie przyzwyczajać do myśli, że są w ciąży, nikomu też o niej nie mówią, dopóki nie otrzymają wyników. Stres wywołany taką „tymczasową ciążą" to nieprzewidziany skutek uboczny badań prenatalnych.
Autorką pojęcia „tymczasowa ciąża" jest Barbara Rothman:
Kobieta w „tymczasowej ciąży" już zaszła w ciążę, jest ciężarna, ale nie wie, czy przypadkiem zamiast dziecka nie nosi wady genetycznej, pomyłki natury.
„Tymczasowa ciąża" niekoniecznie musi prowadzić do porodu. Niekiedy kończy się aborcją. Niewątpliwie taka niepewność może się odbić na psychice kobiet ciężarnych.
Badania płodu powodują przeniesienie uwagi z matki na płód. Ultrasonografia z jednej strony pozwala ojcom ujrzeć płód na telewizyjnym monitorze, z drugiej zaś odbiera ciąży i kobiecie pewną tajemniczość. Do tego dochodzi widmo eugeniki i usuwania płodów tylko dlatego, że nie pasują do czyjegoś wyobrażenia o tym, jakie powinno być dziecko.
Mówiąc konkretniej, część badań prenatalnych niesie z sobą pewne zagrożenia. CVS zwiększa nieznacznie ryzyko poronień i może prowadzić do uszkodzeń płodu, badania MSAFP mogą dawać błędne wyniki, ultrasonografia zaś może nagle ujawnić, wywołując szok u rodziców, że płód jest martwy lub ciąży nie da się utrzymać, makdonaldyzacja nie zadowoli się naturalnie określaniem płci płodu lub jego ewentualnych odchyleń od normy. Niektórzy już dziś wyrażają nadzieję, że podobne, badania umożliwią określenie cech osobowości płodu. Wiąże się to zapewne z pomysłem rodzenia „dzieci na zamówienie", którego realizacja będzie wymagać usuwania płodów z „niewłaściwą" osobowością.
Racjonalizację widać także przy samym porodzie. Jednym z objawów jest niemal całkowite zniknięcie bardzo ludzkiej instytucji prywatnej akuszerki. W 1900 roku akuszerki odebrały połowę porodów w Ameryce, a w 1986 roku już tylko 4 procent. Ostatnio instytucja ta - w reakcji na dehumanizację i racjonalizację szpitali - przeżywa pewien renesans. Na pytanie, co skłania je do szukania akuszerek, kobiety odpowiadają, że „niedbałe i niegrzeczne traktowanie przez personel szpitali", „porody wywoływane, kiedy odpowiada to lekarzom", „cesarskie cięcia przeprowadzane, bo tak wygodniej lekarzom". Odkąd znikneły akuszerki, kontrolę nad kobietą ciężarną przejęli lekarze, zwłaszcza lekarze położnicy. To oni właśnie najbardziej przyczynili się do racjonalizacji i dehumanizacji opieki nad kobietą ciężarną.
Zbiurokratyzowany został też sam poród. Kiedyś rodzono głównie w domu pod opieką krewniaczek i przyjaciółek, obecnie ten dawny „poród społeczny" odbywa się niemal wyłącznie w szpitalach, „samotnie wśród obcych". W 1900 roku w szpitalach rodziło się mniej niż 5 procent dzieci, w 1940 roku już 55 procent, a od 1960 roku niemal 100 procent dzieci przychodzi na świat w szpitalach. Racjonalizacja porodu odzwierciedla przewagę biurokracji, paradygmat racjonalizacji Webera.
Ostatnio pojawiły się sieci szpitali położniczych, wzorowanych na moim modelu procesu racjonalizacji - restauracjach szybkich dań.
Na przestrzeni ostatnich lat szpitale i lekarze jako grupa zawodowa wcielili w życie wiele standardowych, zrutynizowanych (zmakdonaldyzowanych) procedur odbierania porodów. Do najbardziej znanych należy procedura doktora Josepha De Lee, masowo stosowana w pierwszej połowie naszego stulecia. De Lee uważał poród za chorobę („patologię") i wymagał, żeby stosowano, się do jego procedury, nawet gdy poród przebiegał prawidłowo. Po pierwsze, pacjentkę kładziono jak do litotomii, „na wznak z nogami do góry, zgiętymi i szeroko rozwartymi, podwiązanymi do strzemion". Po drugie, przyszła matka miała od samego początku zażywać środki znieczulające. Po trzecie, stosowano nacinanie krocza, aby poszerzyć szczelinę, którą musiało się wysunąć dziecko. I wreszcie, aby usprawnić poród, uciekano się do kleszczy. Jedna z kobiet tak to opisała: „Położnice pędzi się jak owce przez kolejne gabinety, otępia lekami i przywiązuje do stołów, na których kleszczami wyciąga się z nich dzieci".
Standardowe podejście De Lee posiadało wszystkie cechy makdonaldyzacji - efektywność i „przewidywalność" porodów, manipulowanie położnicami (za pomocą kleszczy i leków, traktowania ich w sposób „taśmowy") oraz nieracjonalność przekształcenia „ludzkiej" porodówki w „nieludzką" fabrykę niemowląt. Później udało się osiągnąć - dzięki krzywej Friedmana - również kalkulacyjność. Krzywa Friedmana odpowiada trzem fazom porodu, przy czym na końcu pierwszej fazy, która ma trwać dokładnie 8,6 godziny, rozwarcie szyjki macicy powinno się zwiększyć z dwóch do czterech centymetrów.
Używanie przy porodach rozmaitej aparatury medycznej nie zawsze było jednakowo popularne. Kleszcze, wymyślone w 1588 roku, pobiły w USA rekordy popularności w latach pięćdziesiątych, kiedy to użyto ich przy połowie wszystkich porodów. Potem wypadły z łask - w latach osiemdziesiątych sięgnięto po nie już tylko w 15 procentach przypadków. Kobietom podawano wiele różnych środków przeciwbólowych. W latach siedemdziesiątych upowszechnił się elektroniczny monitor płodu.
Dziś szalenie modna jest ultrasonografia.
Do kontrowersyjnych narzędzi stosowanych przy porodach należy skalpel. Wielu lekarzy rutynowo dokonuje nacięć krocza w trakcie porodu, aby zapobiec pęknięciu czy też nadmiernemu rozciągnięciu pochwy. Zabiegu tego dokonuje się z myślą o przyszłym życiu płciowym kobiety Epizjotomia polega na nacinaniu pochwy w kierunku odbytu, aby powiększyć otwór, przez który przesunąć ma się dziecko.
(i o ułatwieniu porodu), co nie zmienia jednak faktu, że w pierwszym okresie po porodzie kobieta odczuwa ból i rozmaite uciążliwości. Dr Michelle Harrison stwierdza: „Najbardziej niepokoi mnie nacinanie krocza. Wolałabym, żeby położnicy zaprzestali tej praktyki. Porody to nie operacje chirurgiczne".
Skalpel jest także najważniejszym narzędziem w przypadku cesarskich cięć. Całkiem normalna funkcja kobiety, jaką jest rodzenie, została podporządkowana technologii i ludziom, którzy nad nią panują. Pierwsze nowoczesne cesarskie cięcie wykonano w 1882 roku, ale jeszcze w 1970 uciekano się do niego wyłącznie w 5 procentach wszystkich porodów. Nagły wzrost liczby cesarskich cięć zaobserwowano w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych: w 1987 roku „cesarkę", którą określono mianem „epidemii" zastosowano już w 25 procentach wszystkich porodów. W 1989 roku częstotliwość uciekania się do tego zabiegu nieznacznie spadła - do 24 procent. Stało się tak dlatego, że „epidemia cesarek" wzbudziła społeczne zaniepokojenie. Drugim powodem tego spadku był fakt, że Amerykańska Szkoła Położnictwa odrzuciła obowiązującą od lat zasadę, że skoro raz wykonano jakiejś kobiecie cesarskie cięcie, to trzeba je powtarzać przy jej każdym kolejnym porodzie.
Cesarskie cięcia w pewnych przypadkach są konieczne, ale niekiedy wykonuje się je bez wyraźnej potrzeby. Rodzi się pytanie: dlaczego wykonywano aż tyle cesarskich cięć? Czyżby kilkadziesiąt lat temu nie były równie konieczne? Z niektórych danych wynika również, że pacjentki prywatne, które więcej płacą, częściej rodzą przez cesarskie cięcie niż pacjentki ubezpieczone w firmie, która płaci szpitalowi znacznie mniej, i dwa razy częściej od pacjentek na zasiłku. Częstotliwość cięć cesarskich zależy od klasy społecznej i dochodu, przy czym im wyższa klasa, tym więcej „cesarek".
Jednym z możliwych wyjaśnień dramatycznego wzrostu liczby cesarskich cięć jest makdonaldyzacja. Po pierwsze, porody tego typu są bardziej „przewidywalne" od zwykłych porodów, które niekiedy zdarzają się o kilka tygodni lub wręcz miesięcy wcześniej (a czasem później), niż przewidywano. Często zwraca się uwagę na fakt, że cięcia cesarskie wykonywane są przed 17.30, aby lekarze zdążyli do domu na kolację. Dobrze sytuowana kobieta może też zdecydować się na cesarskie cięcie, żeby nie narażać swej kariery zawodowej lub pozycji społecznej z powodu „nieprzewidywalności" naturalnego porodu. Zarówno lekarz jak i pacjentka unikają w ten sposób ewentualnych niespodzianek. Po drugie, cesarskie cięcie, jako zabieg stosunkowo prosty, jest efektywniejsze od naturalnego porodu, który może doprowadzić do jakichś nieprzewidzianych okoliczności. Po trzecie, cesarskie cięcia podlegają kalkulacji, trwają od dwudziestu do czterdziestu pięciu minut, podczas gdy długość naturalnego porodu, zwłaszcza pierwszego, trudno jest przewidzieć. Po czwarte, jak widzieliśmy, zabieg ten pozwala na sterowanie przebiegiem porodu. I tak dochodzimy do nieracjonalności racjonalności, którymi w tym przypadku są niebezpieczeństwa typowe dla każdego zabiegu chirurgicznego - nieobudzenie się z narkozy, krwotok, konieczność przetoczenia krwi. W porównaniu z kobietami rodzącymi normalnie kobiety po cesarskim cięciu dłużej przychodzą do siebie i uskarżają się na więcej dolegliwości. Ponadto zabiegi te charakteryzuje dwukrotnie wyższa śmiertelność. Z drugiej strony, cesarskie cięcia wiążą się z wyższymi kosztami.
Badania z roku 1986 wykazały, że prywatni lekarze wystawili za zabiegi tego rodzaju rachunki wyższe o 68 procent, a szpitale o 92 procent niż za porody normalne. I wreszcie z przedstawianego tu punktu widzenia najważniejsze jest to, że zabiegi te są dehumanizujące, gdyż zmusza się kobiety, żeby zamiast rodzić w normalny sposób, poddawały się operacji chirurgicznej. Pozbawia się je - co najmniej - naturalnego, ludzkiego doświadczenia. Cudowne przeżycie wypiera rutynowy zabieg chirurgiczny.
Gdy noworodek przyjdzie już na świat, wita go zmakdonaldyzowany system pomiarowy o nazwie Apgar.
Otrzymuje punkty na przykład za częstotliwość uderzeń serca, barwę skóry i tym podobne, które zsumowane odzwierciedlają zdrowie noworodka. Oczywiście dziesiątka oznacza, że dziecko jest zdrowe jak rydz. Większość noworodków dostaje od siedmiu do dziewięciu punktów minutę po porodzie i osiem do dziesięciu punktów pięć minut po porodzie. Bardzo wątłe niemowlęta dostają od zera do trzech punktów. Dr Harrison pyta, dlaczego personel szpitala nie bada bardziej subiektywnych cech noworodka, takich jak ciekawość świata i nastrój. Dochodzi do wniosku, że:
Zdrowie noworodka możemy ocenić, nie przyprawiając go o płacz. Weź go na ręce. Patrzy ci w oczy.
Oddycha. Wzdycha. Ma kolory. Unieś je w górę i zorientuj się, jaki ma głos - silny czy słaby, jakie są jego kończyny - silne czy słabe. Nie trzeba go kłaść na zimnym stole, żeby się czegoś dowiedzieć, o jego stanie.
Umieranie - przed, w trakcie i dalej: trumny na pasie transmisyjnym
A teraz druga strona tego samego medalu: makdonaldyzacja umierania, zaczyna się na długo przed zgonem człowieka. Zaczyna się od wysiłków lekarzy, żeby jak najdłużej utrzymać człowieka przy życiu. Warto tu zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Po pierwsze, opracowuje się coraz to nową aparaturę do podtrzymywania życia ludzi, którzy w innych czasach dawno by już zmarli. W istocie niektórzy z nich, może wielu, nie mieliby ochoty żyć tak, jak żyją (oczywista nieracjonalność racjonalności związana z technologiami, których celem jest podtrzymywanie procesów życiowych. Jeżeli lekarze nie będą respektować wskazówek zawartych w testamencie w rodzaju „proszę nie reanimować mnie" lub „nie podejmować żadnych heroicznych wysiłków", to ludzie stracą panowanie nad własną śmiercią. Dotyczy to także pozostałych członków rodziny, którzy wobec braku takich wskazówek muszą schylić czoło przed misją medycyny, polegającą na utrzymywaniu człowieka przy życiu, jak długo się da.
Prowadzi nas to do drugiej istotnej sprawy. Współczesna medycyna kładzie ogromny nacisk na maksymalizację liczby dni, tygodni lub nawet lat utrzymywania pacjenta przy życiu, nie dba natomiast o jakość tego życia. Zupełnie jak restauracje szybkich dań, które chwalą się wielkością hamburgerów, a nawet nie zająkną się na temat ich jakości.
Coraz ważniejszą rolę w leczeniu pacjentów, nie wyłączając pacjentów umierających, odgrywają komputery.
I tak, niektóre skomputerowane systemy potrafią dokonać oceny szans pacjenta na przeżycie - 90, 50, 10 procent itp. Te liczby mogą niejako determinować postępowanie personelu szpitala. Racjonowanie życia staje się coraz bardziej zależne od komputera.
Ale do kogo właściwie należy decyzja, czy dana osoba ma żyć, czy umrzeć? Coraz łatwiej potrafimy wyobrazić sobie sytuację, w której decyzje takie będą podejmowane według wytycznych ogromnych systemów biurokratycznycji sprawujących nadzór nad komputerami.
Umieranie poszło w ślady rodzenia. To znaczy, że wyprowadzono je z domów i wyjęto spod kontroli umierających oraz ich rodzin, oddając w ręce lekarzy i personelu szpitali. Lekarze roztoczyli nadzór nad umieraniem, podobnie jak nad rodzeniem; obecnie ludzie coraz częściej umierają nie w domu, lecz w szpitalu.
W 1900 roku zaledwie 20 procent zgonów miało miejsce w szpitalach, w 1949 roku już 50 procent, w 1958 roku - 61 procent, a w 1977 roku - 70 procent. W 1993 roku liczba zgonów w szpitalach spadła do 65 procent, ale trzeba dodać tu zgony w domach starców - 11 procent i w hospicjach - 22 procent. Tak więc i śmierć zbiurokratyzowano, czyli zracjonalizowano, a nawet wręcz zmakdonaldyzowano. O makdonaldyzacji świadczy powstanie i rozwój sieci szpitali, a nawet sieci hospicjów, które funkcjonują w myśl zasad restauracji szybkich dań.
Ludzie coraz częściej umierają (oraz się rodzą) w obecności obcych. Prowadzi to do dehumanizacji bardzo ludzkiego skądinąd procesu.
Na oddziale intensywnej terapii mamy do czynienia z depersonalizacją [wyróżnienie moje - G.R.]. Z każdym dniem pacjent staje się coraz mniej człowiekiem, a coraz bardziej trudnym przypadkiem. Pielęgniarki i lekarze, którzy go znali, zanim zapadł w śpiączkę, widzą w nim resztki kogoś, kim był, ale dla konsultantów to nie człowiek, lecz przypadek... Lekarze o trzydzieści lat młodsi w rozmowie o nim używają jego imienia. Ale to i tak lepsze, niż gdyby mieli mówić: ten rak mózgu lub ten z czwartego łóżka. Należy jednak dodać, że postępowanie, które ostatnio demonstrują szpitale i firmy ubezpieczeniowe doprowadziło do wzrostu liczby zgonów w domu albo w domu starców.
Ta dehumanizacja to, zdaniem Philippa Ariesa, część ogólniejszego procesu, w ramach którego współczesny świat „skazał śmierć na wygnanie". Oto jak opisuje tę banicję Nuland:
Szukamy sposobów, żeby wyrwać się spod władzy śmierci i lodowatego uścisku, w którym więzi ludzką myśl. Jej nieustanna bliskość zawsze sprawiała, że - świadomie lub podświadomie - tradycyjnie starano się ją „oswoić" za pomocą baśni, alegorii, snów, a nawet żartów. W dzisiejszych czasach doszło coś nowego; wymyśliliśmy metodę nowoczesnego umierania [wyróżnienie moje - G.R.]. Nowoczesne umieranie odbywa się w nowoczesnych szpitalach, gdzie można je ukryć, oczyścić z Organicznej śniedzi i zapakować zgodnie z wymogami nowoczesnego pogrzebu. Nie boimy się już nie tylko śmierci, ale i samej przyrody. Analogicznie do „dzieci na zamówienie" Jean Baudrillard wymyślił „nieboszczyków na zamówienie": Oswajanie śmierci, werniksowanie i zamrażanie nieboszczyka lub upiększanie go, szminkowanie, „robienie na zamówienie"; wymaga to takiego zacięcia jak walka z brudem, odpadami bakteriologicznymi i radioaktywnymi. Makijaż nieboszczyka „zaprojektowany" zgodnie z najczystszymi prawami międzynarodowego marketingu.
W procesie umierania coraz większą rolę odgrywają technologie nie wymagające udziału człowieka. Technologia zatarła różnicę między życiem i śmiercią, na przykład podtrzymując akcję ludzkiego serca, mimo że mózg już nie funkcjonuje. Do technologii odwołuje się też personel medyczny przy podejmowaniu decyzji, czy wolno osobę podłączoną do takiej aparatury uznać za zmarłą. Mamy tu kolejny przykład dehumanizacji - ludzie umierają otoczeni maszynami zamiast bliskimi osobami: Na pytanie, jak chcieliby umrzeć, większość ludzi odpowie, że szybko, bezboleśnie, w domu, w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Spytajcie ich, czy sądzą, że im się to uda, to odpowiedzą drżąc ze strachu, że pewnie umrą w szpitalu, samotnie, podłączeni do maszyny, w cierpieniach.
A oto jak Nuland opisuje śmierć zdehumanizowaną: Popiskiwanie i zawodzenie monitorów, syk respiratorów i materacy powietrznych, błyski wielobarwnych czujników elektronicznych - całe to techniczne panoplisium służy za usprawiedliwienie taktyki polegającej na tym, żeby odebrać nam spokój, do którego mamy prawo, i nie dopuścić do nas ludzi, którzy nie pozwoliliby nam umierać samotnie. Takim oto sposobem biotechnologia, mająca na celu danie nadziei choremu, odbiera ją, a tych, którzy nas przeżyją, pozbawia możliwości zachowania w pamięci naszych ostatnich chwil. Jednakże mimo ogromnych starań zracjonalizowana medycyna w końcu ponosi klęskę i pacjenci umierają, uwalniając się od makdonaldyzacji. Czy jednak na pewno? Uwalniają się od makdonaldyzacji, ale nie do końca. Na przykład obserwujemy ostatnio odejście od domów pogrzebowych należących do jednej rodziny. W 1992 roku największa sieć domów pogrzebowych Service Corp. International posiadała 850 domów pogrzebowych i cmentarzy. Jakiś ekspert od przemysłu stwierdził z nieprzyzwoitym w tym miejscu optymizmem: „Złoty wiek przemysłu usług pogrzebowych jeszcze przed nami". Już teraz ocenia się, że usługi pogrzebowe to dziedzina pochłaniająca rocznie 8 miliardów dolarów.
Interes kwitnie, gdyż zamiast dzisiejszych 2,2 mln zgonów rocznie w roku 2010 będziemy ich mieli 2,6 mln.
Sieci firm przerzucających się na ten lukratywny i rozwijający się rynek często oferują nie tylko usługi pogrzebowe, ale także kwatery cmentarne i towary, takie jak trumny i nagrobki. Dzięki systemowi spłat ratalnych ludzie mogą kupić sobie pogrzeb - na początek wpłacają 20 procent, a spłata reszty kwoty zostaje rozłożona na dwa do pięciu lat. Nawet w tej branży zaczęto korzystać z reklam:
Niedługo już będziesz mógł wybrać, a wówczas wybierz niedrogi dom pogrzebowy w Louisville; profesjonalne usługi - 995 dolarów, trumny metalowe już od 160 dolarów. Otwarcie 1 maja 1994.
Kładąc nacisk na niskie koszty (kalkulacyjność), firmy pogrzebowe zachowują się jak McDonald's, reklamujący swój. „tani posiłek".
Branża pogrzebowa nauczyła się od restauracji szybkich dań jeszcze jednego - że trzeba sprzedawać „radochę".
„Smutne pogrzeby z najbliższą rodziną spłakaną nad grobem wychodzą z mody. Na przykład jakaś rodzina urządziła stypę na plaży. Japończycy, jak zwykle prześcigając Amerykanów, już planują wesołe miasteczko śmierci, urządzone na wzór kluczowego elementu w zmakdonaldyzowanym świecie, jakim jest Disney World.
Przedsiębiorca pogrzebowy z Osaki już proponuje niczego sobie widowisko:
Trumna na wózku sterowanym elektronicznie zsuwa się po 50-metrowym zboczu wzgórza skąpana w blasku laserowych promieni i przy akompaniamencie pieśni śpiewanych przez mnichów i rodzinę zmarłego.
Dojechawszy do końca hali, w której niegdyś mieściła się kręgielnia, trumna - spowita gęstą mgłą suchego lodu - wjeżdża w półokrągły tunel, żeby ostatecznie zniknąć w „zaświatach". Kremacje na ogół są bardziej efektywne od konwencjonalnych pochówków, ponieważ towarzyszy im krótszy rytuał i trumna odjeżdża na pasie transmisyjnym. Kremacje mają szansę stać się pogrzebami „taśmowymi". Oto jak ktoś znający się na angielskich obrzędach pogrzebowych opisuje kremację:
Wózek pogrzebowy bezgłośnie przejeżdża pod porte-coche're, trumna zostaje przeniesiona na coś w rodzaju stalowego barku na kółkach, na którym wjeżdża do kaplicy, która bardziej przypomina poczekalnię w uniwersyteckiej przychodni niż miejsce ostatniej drogi zmarłego. Dziesięć minut później przy akompaniamencie stłumionej muzyki z kaset zasłonki ze zgrzytem przesuwają się wokół katafalku, trumna zaś powoli zapada się w otworze w podłodze.
Jeśli wziąć pod uwagę kalkulacyjność, to kremacje mają zdecydowaną przewagę nad tradycyjnymi pochówkami. Na przykład, wzorując się na restauracjach szybkich dań, krematorium w City w Londynie wywiesiło napis: „Ceremonia trwa 15 minut. Prosimy jej nie przedłużać". Do tego dochodzi nieracjonalność tych bardzo zracjonalizowanych ceremonii, z których usunięto niemal wszystkie elementy tradycyjnego pochówku. Żenująca dla nowoczesnej rodziny ceremonia została sprowadzona „do krótkiej wizyty w krematorium i obejrzenia wieńców, po czym można wrócić do biura". Niektórzy poszli dalej i w ogóle odrzucili pogrzeb. „Jeśli ktoś nie chce, nie musi uczestniczyć w kremacji. Niektórzy wolą nabożeństwo, podczas którego urna z prochami stoi na ołtarzu". Nawet los człowieka po śmierci został do pewnego stopnia zracjonalizowany. Weźmy kupowanie pogrzebu za życia. Dzięki temu ludzie sterują swymi „losami" po śmierci, innym przykładem jest przeznaczenie swych organów do przeszczepów. Najbardziej skrajną odmianą myślenia o tym, co będzie z nami po śmierci, jest polecenie zamrożenia naszego ciała, a przynajmniej głowy, w nadziei, że w postęp techniczny umożliwi nam kiedyś powrót do świata żywych. Nikogo chyba nie dziwiło zainteresowanie kriogeniką Walta Disneya; niektórzy nawet sądzą, że dał się zamrozić, bo liczył, że pewnego dnia zostanie reanimowany.
Makdonaldyzacja rodzenia i umierania wywołała wiele sprzeciwów i prób stawienia czoła przerostom racjonalizacji. Na przykład wobec dehumanizacji porodu nastąpił zwrot w kierunku rodzenia w domu pod okiem akuszerki. Najsilniejszą jednak reakcję wywołała dehumanizacja umierania. Obecnie ludzie przygotowują testamenty, w których mówią dokładnie, że nie życzą sobie sztucznego podtrzymywania ich życia. Powstają towarzystwa samobójcze, popularność zyskują książki takie jak Ostatnie wyjście Dereka Humphry'ego, pouczające jak popełnić samobójstwo lub jak sterować własnym umieraniem. I wreszcie, rośnie zainteresowanie eutanazją, zwłaszcza działalnością „Doktora Śmierci", Jacka Kevorkiana, który postawił sobie za cel pomóc ludziom w odzyskaniu kontroli nad własnym umieraniem.
Warto jednak na zakończenie wspomnieć i o tym, że nawet opisane wyżej reakcje na dehumanizację umierania noszą piętno makdonaldyzacji. Na przykład dr Kevorkian, pomagając ludziom popełnić samobójstwo, korzysta z technologii nie wymagającej udziału człowieka, „maszyny". A ogólniej, dr Jack Kevorkian - co dziwne - jest zwolennikiem „racjonalnego zaplanowania własnej śmierci". Tak więc racjonalizację umierania obserwujemy nawet przy próbach przeciwstawienia się jej.
Wnioski
Jeśli kogoś wcześniej nie zdołałem przekonać, że makdonaldyzacja to zjawisko o bardzo szerokim zasięgu, to mam nadzieję, że teraz mi się to udało. W poprzednich rozdziałach starałem się pokazać, że istnieje mnóstwo sposobów makdonałdyzacji naszego życia. Tutaj widzimy, że makdonaldyzacja manipuluje człowiekiem, jeszcze zanim przyjdzie na świat. Analogicznie, zmakdonaldyzowano nie tylko proces umierania, ale również pochówek i tym podobne. Wygląda na to, że makdonaldyzacja nie zna granic i rzeczywiście nic nie jest w stanie stawić jej oporu, co najwyżej przez krótki okres.