Sto dwie minuty Walka o życie w wieżach WTC

Przedmowa autorów

Pamiętnego ranka 11 września 2001 roku 14 000 osób przez 102 minuty walczyło o życie w World Trade Center. W książce tej chcemy opowiedzieć

0 tym wydarzeniu, ale wyłącznie z punktu widzenia ludzi znajdujących się
w wieżach - pracowników biur, gości tam przebywających i ratowników,
którzy śpieszyli z pomocą. Przytoczone relacje pochodzą z 200 rozmów
przeprowadzonych z tymi, którzy ocaleli, oraz ze świadkami, a także z tysięcy
stron zarejestrowanych przekazów radiowych, rozmów telefonicznych, poczty
elektronicznej oraz informacji ustnych. Wszystkie źródła zostały wymienione
w przypisach.

Jeden świadek nie zdołałby opisać tych scen, które następowały z przera­żającą szybkością i to w tak wielu miejscach. Suma relacji - opowieści świadków i krewnych oraz zarejestrowane dokumenty - zapewnia nie tylko dokładny i przerażający obraz zniszczenia, ale także wyjątkowo dokładny opis aktów poświęcenia w tej strasznej godzinie.

Wyzwania, wobec których stanęli ci ludzie, nie miały charakteru geopoli­tycznego, lecz ściśle lokalny: na przykład, jak wyważyć zaklinowane drzwi, przedostać się przez ogarnięty płomieniami korytarz czy wejść po schodach kilkadziesiąt pięter w górę. Śpieszące z pomocą osoby cywilne i funkcjonariusze zorganizowanych służb musieli także myśleć o bezpieczeństwie własnym

1 ludzi z najbliższej okolicy. Zrozumiałe, że przeważają opisy potwornych
scen, ale ludzie opowiadali także o najprostszych nawet zachowaniach i nie­
oczekiwanych zastosowaniach zwykłych sprzętów: jeden mężczyzna wyrył
dziury w ścianie gumową ściągaczką do mycia okien, komuś innemu uściśnięto
rękę, inni donośnie wołali o pomoc w zamkniętym pomieszczeniu, ktoś rozbił
ścianę łomem. Relacje te mają ogromne znaczenie, ponieważ są częścią historii

19

ludzkiego męstwa, słabości i walki. Właśnie z tego powodu postanowiliśmy napisać tę książkę.

Wydarzenia w obu wieżach miały taki sam początek i koniec - samobójczy atak terrorystów pilotujących samoloty, pożar i zawalenie się budynku. Przebieg wydarzeń, zdeterminowany takim samym kształtem i wielkością wież, przypo­mina jeszcze raz o ich bliźniaczym charakterze. A jednak w każdej wieży tempo i przebieg wydarzeń były nieco inne, co umożliwia wyciągnięcie pewnych wniosków. Pierwsza została zaatakowana wieża północna; uderzenie nastąpiło o 8.46.31, szesnaście minut i dwadzieścia osiem sekund przed atakiem na wieżę południową, który nastąpił o 9.02.59. Ta różnica w czasie umożliwiła rozpoczęcie ewakuacji wieży południowej, nim jeszcze została staranowana. Wieża południowa, choć zaatakowana później, zawaliła się pierwsza, o godzinie 9.58.59, dwadzieścia dziewięć minut i dwadzieścia sześć sekund przed wieżą północną, która runęła o 10.28.25. Zawalenie się wieży południowej uświado­miło ludziom, że katastrofa wieży północnej nie tylko jest prawdopodobna, ale także bardzo bliska, co dało ratownikom szansę wycofania się z budynku.

Niestety, choć świadomość tego jest tak bolesna, wielu ludzi nie zdołało skorzystać z szansy ucieczki. W krótkim czasie, a także w ciągu całych 102 minut, tragicznie zakończyły się dziesiątki lat walki o zapewnienie bezpieczeń­stwa w wieżowcach i o sprawne działanie nowojorskich służb pomocy w nag­łych wypadkach.

Nic nie umniejsza winy porywaczy samolotów i ich przywódców, którzy ponoszą odpowiedzialność za śmierć ludzi 11 września 2001 roku. Zamach jest faktem i żadnych okoliczności łagodzących nie ma. Okrucieństwo tych ataków polega na tym, że niewinni ludzie przeżyli lub zginęli tylko dlatego, że przekroczyli próg drzwi albo weszli do windy, albo po prostu przestąpili z nogi na nogę. Powiedzieliśmy to wyraźnie, nie możemy jednak twierdzić, że wyłącznie porywacze spowodowali śmierć wszystkich tych ludzi, gdyż wóczas uznalibyśmy ich za dużo lepszych taktyków. To same wieże stały się bronią terrorystów - liczba ofiar przekroczyła plany, a nawet nadzieje zama­chowców - do katastrofy przyczynił się jednak także nowojorski skostniały system działań w sytuacjach kryzysowych, który opierał się wszelkim próbom reform, choć jego kierownictwo wielokrotnie się przekonało, czym grozi rutyna.

Co najmniej 1500 osób w centrum handlu - a prawdopodobnie znacznie więcej - przeżyło uderzenie samolotów, a zginęło dopiero potem, gdyż nie zdołało uciec ze swych pięter lub wind, gdy wieże jeszcze stały. To nie samoloty zabiły tych ludzi, tak samo jak pasażerów Titanica nie zabiła góra lodowa. Sto dwie minuty w wieży pomocnej i 57 minut w wieży południowej wystarczyły do ewakuacji tysięcy ludzi i ludzie się ewakuowali. Ci, co nie zdołali się wydostać, zginęli z powodów, które były tematem dyskusji, jaka

rozpoczęła się jeszcze przed wykopaniem pierwszej szufli ziemi pod budowę centrum i nigdy się nie zakończyła. Czy wieże mogły wytrzymać uderzenie samolotów? Czy budynki były wystarczająco odporne na ogień? Czy było dość wyjść ewakuacyjnych?

Poświęcenie strażaków, policjantów i pracowników służby zdrowia w nie­sieniu pomocy innym, którego i przedtem nikt nigdy nie kwestionował, znalazło trwałe potwierdzenie 11 września. Jakkolwiek ich straty są ogromne, nie są w historii czymś wyjątkowym. Znamy jednak obecnie wiele dokumentów odnoszących się do działań w tej kryzysowej sytuacji, które władze miasta Nowy Jork oraz Zarząd Portu Nowego Jorku i New Jersey (Port Authority of New York and New Jersey) starały się zachować w tajemnicy. Dowodzą one, że mimo prowadzenia energicznej akcji ratunkowej szwankowała łączność, koordynacja i dowodzenie, tak samo jak 26 lutego 1993 roku, kiedy terroryści pierwszy raz dokonali zamachu na WTC. Tym razem koszty tych niedociągnięć były przerażające. W istocie w ciągu 102 minut sukcesy i niepowodzenia, życie i śmierć występowały obok siebie - podobnie jak wysiłki i bezinteresow­ność, konflikty wewnętrzne i krótkowzroczność.

I na koniec, w ciągu tych 102 minut los wszystkich ludzi znajdujących się w wieżach zależał zdecydowanie i bezpośrednio od przyjętych rozwiązań projektowych i budowlanych tych niezwykle wysokich budynków, a także od zaufania do ich konstrukcji. Wydostało się około 12 000 ludzi - prawie wszyscy z pięter poniżej strefy uderzenia. Ich ocalenie stworzyło swoistą encyklopedię przetrwania: wieże stały wystarczająco długo, pracujący w nich ludzie zachowali spokój, a pomoc ratowników polegała na kierowaniu tym tłumem ludzi i powstrzymywaniu paniki.

Sporządzono przerażającą listę ofiar. Biuro Naczelnego Lekarza miasta Nowy Jork (Office of the Chief Medical Examiner of New York City) informuje, że w ataku na nowojorskie wieże zginęło 2749 osób. Wśród nich było stu czterdziestu siedmiu pasażerów i członków załogi obu uprowadzonych samo­lotów. Na piętrach, w które uderzyły samoloty, znajdowało się nie więcej niż 600 osób, które mogły zginąć natychmiast. 412 ofiar stanowili niosący pomoc ludzie ze służb ratunkowych. Ponad 1500 ludzi przeżyło chwilę staranowania budynku, ale zostali oni uwięzieni na prawie dwudziestu piętrach, licząc od miejsca uderzenia. Podobnie jak pasażerowie rzekomo niezatapialnego Titanica wielu ludzi w World Trade Center po prostu nie miało możliwości ucieczki z wieżowców, które powinny przetrzymać nawet zderzenie z samolotem. W walce o życie ci, co ocaleli i ci, którzy zginęli, przekazali setki wiadomości, które złożyły się na historię tych 102 minut.

Jim Dwyer i Kevin Flynn Wrzesień 2004 Nowy Jork

20

Prolog

8.30

Wieża północna

Dianne DeFontes jak zawsze pierwsza pojawiła się w biurze na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze w World Trade Center 1. Zamknęła za sobą drzwi, a następnie zaryglowała je zasuwami wchodzącymi w sufit i w podłogę. Prawnicy przychodzili do biura Drinker Biddle & Reath pół godziny później. Przez ten czas DeFontes, pięćdziesięciojednoletnia recep­cjonistka, była jedynym pracownikiem w gwarnej kancelarii adwokackiej zajmującej się spornymi problemami światowego handlu. Siedząc w swym biurze ponad światem - a w każdym razie ponad 300 metrów nad nowojorskim portem - Dianne zabrała się w spokoju do codziennych spraw. Wypiła kawę, zjadła łyżeczką jogurt, przyjmowała telefony. Nie ma go akurat w biurze, czy mogę przekazać mu, by do pana zadzwonił?". Ściągnęła wygodne buty, w których dojeżdżała do pracy, i włożyła ładne, eleganckie pantofle, które przechowywała w szufladzie biurka.

Za jej miejscem pracy znajdowała się sala konferencyjna; o tej porze nie było tam nikogo. Wzdłuż ścian korytarza ciągnęły się regały; była to biblioteka prawnicza kancelarii, będącej filią firmy z Filadelfii. Z osiem­dziesiątego dziewiątego piętra w pomocnej wieży World Trade Center prawnicy biura mogli oglądać panoramę rozciągającą się na wiele kilomet­rów, sami też byli dobrze widoczni. DeFontes długo przyzwyczajała się do pracy w centrum handlu, ale teraz, po trzynastu latach, czuła wreszcie, że

23

jest tu u siebie. Miała na tym samym piętrze kilkoro przyjaciół - Tirsę Moyę z towarzystwa ubezpieczeniowego znajdującego się dalej w holu, i Raffaele'a Cavę, starszego pana ze spółki spedycyjnej, który zawsze, bez względu na pogodę, chodził w kapeluszu. Wprawdzie DeFontes pierwsza przychodziła do biura, ale osiemdziesięcioletni Cava pojawiał się w pracy najwcześniej ze wszystkich pracowników osiemdziesiątego dziewiątego piętra; już o 6.30 był zawsze przy swoim biurku. Dla DeFontes zarówno Tirsa, jak i Raffaelle byli stałymi elementami piętra.

Codziennie w drodze do pracy, gdy poranny pociąg pędził przez Brooklyn, patrzyła na wieże górujące nad horyzontem, widoczne dopóty, dopóki pociąg nie wjechał w tunel przecinający port. Z daleka widok ten budził w niej trudne do określenia uczucie. Czegoś bliskiego. Może rozpierała ją duma, czy też miała poczucie, że choć w mikroskopijnej części te wieże należą i do niej, a może po prostu było to takie przyjemne zaskoczenie, jakiego doznaje się, oglądając świeżym okiem znany widok. Coś podobnego do uczucia towarzyszącego spoglądaniu w dół z samolotu, gdy rozpoznaje się jakiś dom czy park. Oczywiście, cały świat znał głównie taki właśnie widok bliźniaczych wież, jaki można było zobaczyć z okien pociągu - dwie srebrne wieże strzelające w niebo. DeFontes też je właśnie tak widziała. Wieże były jednak także miejscem, w którym pracowała, jadła i spędzała połowę dnia. Poprzedniej zimy zarząd WTC urządził na wewnętrznym placu ślizgawkę i Dianne nareszcie nauczyła się jeździć na łyżwach. Latem jadała lunch na tym samym placu i słuchała bezpłatnych koncertów. Właśnie tego dnia po południu miał się odbyć koncert i gdy DeFontes szła do pracy, zobaczyła przygotowane krzesła. Wieże stanowiły charakterystyczny element miasta, widać je było z od­ległości wielu kilometrów, ale rytm pracy ludzi odczuwało się tylko w ich wnętrzach. Dla DeFontes geografia World Trade Center zaczynała się od szuflady jej biurka w pokoju 8961, w której trzymała eleganckie pantofle do pracy.

Po zamknięciu drzwi na zasuwę Dianne DeFontes, mimo że była sama, czuła się w tym kolosie zupełnie bezpieczna.

O 8.30 we wtorek, 11 września 2001 roku, była jedną z 14 154 osób, które w godzinach między północą i 8.47 przybyły do studziesięciopięt-rowych wież znanych jako World Trade Center l i 2. Ponadto 940 ludzi znajdowało się w hotelu Marriott, w World Trade Center 3 mieszczącym się między wieżami l i 2. To małe miasto zajmowało ponad 90 hektarów,

24

tyle że podzielonych na wiele poziomów. Każde ze 110 pięter wieżowca miało powierzchnię około 0,4 hektara, a do tego dochodziły powierzchnie hotelowe i podziemie pod ulicą, którego powierzchnia była większa niż całkowita powierzchnia zabudowy olbrzymiego wieżowca Empire State Building nad ziemią.

Wprawdzie z daleka cały ten zespół gmachów zadziwiał wielkością, ale dla ludzi przebywających wewnątrz jego skala była zupełnie normalna. Każde piętro miało powierzchnię nieco tylko większą od boiska do gry w piłkę nożną. Z 14 154 pracujących tam ludzi na każde piętro przypadały sześćdziesiąt cztery osoby, czyli sześćdziesiąt cztery osoby na boisku piłki nożnej, wliczając jeszcze strefy końcowe. Na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze, gdzie pracowała Dianne DeFontes, tego dnia do pracy przyszło już dwadzieścia pięć osób, jej samotność była zatem po prostu złudzeniem, którego przyczyną była niewielka liczba ludzi przebywających na tej powierzchni. Dzięki przestronności każde piętro sprawiało wrażenie wyspy będącej częścią archipelagu na oceanie nieba. Osoba przebywająca w wieży południowej w odległości 40 metrów od DeFontes równie dobrze mogła znajdować się w Bronksie. Kogoś, kto był piętro niżej, jedynie 3,6 metra pod nią, nie tylko nie było widać, ale nawet nie słychać.

Dianne DeFontes oczywiście nie widziała wszystkich ludzi znajdują­cych się dookoła jej własnego kąta, ale i oni rozpoczynali dzień pracy. Na osiemdziesiątym ósmym piętrze Frank i Nicole De Martini popijali kawę i gawędzili z pracownikami i kolegami Franka. Oboje nieco wcześniej przyjechali tego ranka z Brooklynu, gdzie zostawili dzieci w nowej szkole, ponieważ ruch na ulicy był nieduży. Nicole pracowała w wieży połdniowej, ale miała jeszcze kilka wolnych chwil, postanowiła więc powie­dzieć dzień dobry" znajomym z biura Franka. Frank pracował w Zarządzie Portu Nowego Jorku i New Jersey (Port Authority of New York and New Jersey), instytucji, która zbudowała centrum handlowe i była jego właś­cicielem. Zarząd właśnie zawarł porozumienie, na mocy którego miał wydzierżawić cały kompleks firmie Larry'ego Silversteina, Silverstein Properties, prywatnej agencji nieruchomości mieszczącej się w tym samym holu za biurem Franka. Kolega Franka, Jim Connors, pracownik wydziału nieruchomości Zarządu Portu, czekał na posłańca, który miał przywieźć cały wózek spisów inwentarza i innych dokumentów ze szczegółowym opisem przedmiotu transakcji. Ta transakcja niepokoiła oczywiście pracow­ników Zarządu Portu, którzy faktycznie byli burmistrzami kompleksu,

25

dyktowali reguły życia i strzegli tradycji. Większość miała pracować w nowych wydziałach Zarządu Portu. Alan Reiss, który do tej pory kierował wydziałem światowego handlu łącznie z centrum handlu, był w ten wtorkowy ranek na dole, w delikatesach na poziomie ulicy, po części właśnie z powodu zmiany pracy. Przechodził na stanowisko zastępcy dyrektora wydziału lotniczego Zarządu Portu; jadł teraz śniadanie - kawę i angielską drożdżówkę - z zastępcami dyrektorów niektórych innych wydziałów zarządu.

Dziewięćdziesiąte piętro, bezpośrednio nad Dianne DeFontes, było niemal puste, ale właśnie w tym momencie Annę Prosser przyszła do Clearstream, międzynarodowego banku, w którym pracowała. Za mie­siąc miała wyjść za mąż. Na tym piętrze kilku artystów miało swoje pracownie; wcześniej pomieszczenia te były wolne i Zarząd Portu udostępnił je artystom. Artyści pracowali w różnych godzinach, tego ranka żadnen jeszcze nie przyszedł. Większa część dziewięćdziesiątego pierwszego piętra także była pusta, w pokojach, które niebawem mieli zajmować pracownicy nowego zarządcy centrum handlu, firmy Sil-yerstein Properties, pracował Mikę McQuaid, elektryk, który montował tam alarmy. McQuaid wstąpił do biura American Bureau of Shipping, jedynego dotąd przedsiębiorstwa na tym piętrze, by porozmawiać ze znajomym.

Nad nim, w spokojnym kącie na dziewięćdziesiątym drugim piętrze, rzeźbiarz Michael Richards przez całą noc pracował w swojej pracowni, co mu się często zdarzało. Na pozostałych pomieszczeniach na piętrze panował niezwykły ruch, wyczuwało się pewne napięcie. Carr Futures, oddział francuskiej spółki Credit Agricole Indosuez, zwołał około czter­dziestu swoich maklerów na zebranie w sprawie wielkości prowizji. Maklerzy, przeważnie mężczyźni, walczyli codziennie na parkietach giełd surowców; wielu z nich nie zaliczyło studiów na renomowanych uni­wersytetach, niektórzy w ogóle nie mieli wyższego wykształcenia, a mimo to zdobyli znaczny majątek dzięki połączeniu przebiegłości, uroku i si­lnych nerwów. Tom McGinnis, który zwykle zawierał w imieniu Carr transakcje handlowe na gaz ziemny na Giełdzie Handlowej, powiedział żonie, że zebranie pewnie potrwa od 8.00 do 8.30, bo później jego szef, Jim Paul, musiał wziąć udział w telekonferencji. Zebranie miano wznowić o czwartej, po zamknięciu giełd. Tymczasem zebranie się prze­ciągnęło, w czym nie było nic dziwnego, gdyż temat - prowizje - miał

26

niewątpliwie duże znaczenie dla ludzi, którzy zarabiali na życie szybkim myśleniem i działaniem.

Carr Futures nie było bynajmniej jedynym przedsiębiorstwem w cen­trum handlu, w którym ludzie przychodzili do pracy i nie wiedzieli, ile tego dnia zarobią. Mało spółek w centrum handlu zatrudniało ludzi, którzy ryzykowali większe pieniądze niż obracająca papierami wartościowymi słynąca z odważnych posunięć spółka Cantor Fitzgerald. Spółka ta za­chęcała swych pracowników, by rekomendowali do pracy członków rodzin, dlatego nikogo nie dziwił widok ojca pracującego kilka kroków od syna albo brata mającego biuro piętro niżej lub wyżej niż siostra. Założyciele firmy byli kolekcjonerami dzieł sztuki, stąd w całym biurze w dobrze oświetlonych miejscach stały rzeźby Rodina. Cantor zajmował cztery górne piętra wieżowca - sto pierwsze, sto trzecie, sto czwarte i sto piąte. Ruch

0 tej porze panował tu znacznie większy niż gdzie indziej; pracowało już
sześćset pięćdziesiąt dziewięć osób.

Dyrektor naczelny firmy David Kravette stał przy biurku i rozmawiał z żoną przez telefon. Chciała zrezygnować z dostawy gazet do domu, bo prasę zostawiano na podjeździe i dzieci musiały wybiegać po nią na ulicę, postanowiła więc z tym skończyć.

Kravette słuchał niecierpliwie. W holu czekali na niego klienci, prawie czterysta metrów poniżej jego biura. Właśnie dzwonili z dołu, ponad pół godziny później, niż byli umówieni. I w dodatku, mimo przypomnień Krevette'a, jeden z nich zapomniał wziąć dowód tożsamości z fotografią

1 ktoś musiał go przeprowadzić przez punkt kontroli w holu. Asystentka
Krevette'a, w zaawansowanej ciąży, była bardzo zajęta, musiał więc zrobić
to sam. Właśnie gdy miał wyjść, by załatwić tę irytującą sprawę, zadzwoniła
jego żona i opowiadała mu o kłopotach z prasą na podjeździe.

Janice, mam ludzi na dole - powiedział Kravette - porozmawiamy o tym później".

Porozmawiajmy teraz - odparła - bo wychodzę na cały dzień".

Tak działo się na sto pierwszym piętrze i na wszystkich innych piętrach całego kompleksu. Życie kipiało w 14 154 różnych temperaturach, ludzie włączali pocztę elektroniczną, przystępowali do codziennych zajęć lub załatwiali jakieś domowe sprawy, które przenikały do świata pracy. Jakaś kobieta zadzwoniła do męża, by powiedzieć, że wstąpiła do apteki i kupiła inny test ciążowy, bo nie mogła się pogodzić z wynikiem testu, który zastosowała wcześniej. Człowiek, który mył okna, przegryzł co nieco na

27

śniadanie w bufecie Zarządu Portu na czterdziestym trzecim piętrze, a teraz, z wiszącym na ramieniu wiadrem, czekał na czterdziestym czwartym piętrze północnej wieży. W klubie sportowym na górze hotelu Marriott katolicki ksiądz cierpiący na arteriosklerozę właśnie zsiadł ze stacjonarnego roweru i zastanawiał się, czy nie zakończyć treningu przepłynięciem kilku długości basenu. W holu północnej wieży Judith Martin, sekretarka firmy Marsh & McLennan, skończyła na dworze ostatniego papierosa przed pracą i wskoczyła do ekspresowej windy. Na dwudziestym siódmym piętrze północnej wieży niepełnosprawny Ed Beyea, z firmy Empire Blue Cross and Blue Shield, podjechał na swym fotelu na kółkach do biurka, a jego asystentka wkładała mu na głowę specjalne urządzenie do obsługi komputera bez pomocy rąk. Na samej górze Christine Olender dzwoniła do domu z restaura­cji Windows on the World" na sto szóstym i sto siódmym piętrze pomocnej wieży, w której pracowała jako asystentka naczelnego dyrektora. Od dwudziestu lat mieszkała w Nowym Jorku, ale nadal bardzo często telefonowała rano do swoich rodziców w Chicago. Christine planowała z matką wizytę rodziców w Nowym Jorku, a odwiedziny w restauracji Windows on the World" były z pewnościąjednym z punktów tego programu. Czekało ją dużo pracy; oprócz stałych gości jedzących śniadanie w jadalni zwanej Wild Blue zaraz w sali balowej miała się zacząć konferencja sponsorowana przez Risk Waters, dużą firmę wydawnictw finansowych. Obie - matka i córka - uzgodniły, że dokończą rozmowę później.

Gdy Dianne DeFontes przygotowywała się do codziennej pracy, pasa­żerowie lotu numer 11 American Airlines siedzieli w samolocie lecącym z Bostonu do Kalifornii. Kierownik obsługi poinstruował pasażerów, co robić w razie niebezpieczeństwa - gdzie są światła na podłodze, drzwi awaryjne i że pod każdym siedzeniem znajduje się kamizelka ratunkowa. Wśród tych, którzy go słuchali, a może nawet powtarzali te zalecenia, była Linda George, zaopatrzeniowiec hurtowni odzieży TJX, która leciała do Los Angeles w sprawach zawodowych. W końcu października miała wyjść za mąż za człowieka, którego poznała, grając w siatkówkę. Pierwszą randkę spędzili w kinie - wybrali się na Titanica.

Tak się złożyło, że rytuały bezpieczeństwa odprawiane we współczes­nych samolotach pasażerskich - informacje o drzwiach, kamizelki ratun­kowe, maski - są pozostałością po morskich przepisach wprowadzonych

28

po katastrofie Titanica, który zderzył się z górą lodową i zatonął na północnym Atlantyku w 1912 roku. Śledztwo w sprawie tej katastrofy było chyba najsłynniejszym dochodzeniem w sprawie przestrzegania warunków bezpieczeństwa w XX wieku. Chodziło o wyjaśnienie, jak to się stało, że taki potężny i rzekomo niezatapialny statek mógł pójść na dno. Dlaczego zginęło 1522 spośród 2227 pasażerów, choć statek utrzymał się na wodzie prawie przez trzy godziny po zderzeniu? Okazało się w końcu, że przyczyna śmierci tylu ludzi nie była aż tak bardzo tajemnicza. Wynikała ze złego przygotowania statku, niesprawnej łączności, zamieszania i niedostatecznej liczby łodzi ratunkowych. Przesłuchania w sprawie katastrofy Titanica nie dały precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ten niezatapialny statek jednak zatonął, ale wyjaśniły dokładnie przyczynę śmierci tylu ludzi i stały się podstawą programu reform.

Kilka chwil po tym, jak załoga zapoznała pasażerów z przepisami dotyczącymi ewakuacji, samolot niespodziewanie skręcił na południe, w kierunku World Trade Center. Ten bieg wydarzeń jednakże zaczął się znacznie wcześniej, mniej więcej dwanaście lat wstecz.

Latem 1989 roku, wkrótce po triumfie nad sowieckimi najeźdźcami w Afganistanie, do Stanów Zjednoczonych przyjechała grupa mudżahedi-nów z Azji Środkowej i Bliskiego Wschodu. Powoli zaczęto organizować nowe pole walki. Jedno ugrupowanie mudżahedinów opanowało meczet w Brooklynie i obwołało swym duchowym przywódcą szejka Omara Abdel Rahmana, niewidomego duchownego, fundamentalistę z Egiptu. W listopadzie 1990 roku grupa ta przeprowadziła w Stanach Zjednoczonych swój pierwszy zamach; celem był Meir Kahane, radykalny rabin i polityk izraelski, który wszędzie sławił potęgę Izraela i głosił nienawiść do Arabów. Kahane został zamordowany po przemówieniu, jakie wygłosił w hotelu w centrum Manhattanu. Udało się ująć zamachowca, gdy z dymiącą jeszcze bronią w ręku uciekał z hotelu. Policja znalazła w szafce w jego miejscu pracy, a także w domu amunicję i odezwy w języku arabskim nawołujące do zburzenia gmachów kapitalizmu". Znaleziono również zdjęcia symboli Ameryki, między innymi Statuy Wolności i World Trade Center. Zama­chowca szybko uznano za samotnie działającego maniaka. Funkcjonariusze służb miejskich i federalnych przeoczyli wyraźne dowody świadczące o tym, że był powiązany z całkiem sporą grupą ludzi o podobnych poglądach ideologicznych. Faktem jest, że większość ze znalezionych u niego pism została przetłumaczona dużo później.

29

Wspólników sprawcy zabójstwa Meira Kahane - zwolenników szejka Rahmana - aresztowano dopiero trzy lata później, po tym, jak wjechali żółtą ciężarówką Ford Ecoline do podziemia jednego z gmachów kapitaliz­mu - World Trade Center. W piątek w południe 26 lutego 1993 roku bomba znajdująca się w ciężarówce zabiła sześć osób: Wilfreda Mercada, Boba Kirkpatricka, Steve'a Knappa, Billa Macka, Johna DiGiovanniego i Monice Rodriguez Smith. W momencie wybuchu bomby wszyscy byli w podziemiu, kilka metrów dalej. Sieć elektryczna została uszkodzona, a potem woda zalała generatory rezerwowe. Kilkadziesiąt samochodów stanęło w płomieniach, z palących się opon powstawały chmury dławiącego dymu. Na skutek braku energii elektrycznej tysiące ludzi w wieżowcach musiało się ewakuować w ciemnościach, pełnymi dymu klatkami schodo­wymi, bez żadnych wskazówek, których nie można było przekazać przez nieczynny układ nagłaśniania. Ewakuacja trwała dziesięć godzin. Yasyuka Shibata przyleciał tego dnia rano z Japonii; gdy usiadł do lunchu w re­stauracji Windows on the World", nastąpił taki wybuch, że zatrzęsło się nakrycie na stole. Schodził po schodach w gęstym dymie sto sześć pięter w dół. Wycierając twarz chusteczką, powiedział reporterowi: Z «Windows on the World» przeszedłem do okna wychodzącego na piekło".

Pościg za zamachowcami, okoliczności niczym z farsy, które do­prowadziły do ich ujęcia -jeden ze sprawców poszedł do firmy wypożczającej ciężarówki i domagał się zwrotu kaucji za wóz, który dopiero co wysadził w powietrze - wszystko przysłoniło poważniejsze i bardziej niepokojące sprawy, które wyszły na jaw później, gdy społeczeństwo przestało interesować się tą zbrodnią. Okazało się, że FBI miało swego informatora w grupie, która dokonała zamachu bombowego, ale zwolniło go osiem miesięcy przed zamachem w wyniku nieporozumień związanych z jego wynagrodzeniem wynoszącym 500 dolarów tygodniowo. Później Biuro po cichu przyjęło go ponownie - za 1,5 miliona dolarów - do szpiegowania innych grup muzułmańskich radykałów. Karę poniósł tylko agent, który bronił informatora.

W opinii wysokich rangą komendantów miejskiej straży pożarnej atak z 1993 roku był ważną lekcją, która wskazała na nieskoordynowane działanie różnych służb w sytuacji kryzysowej. Naczelnicy straży pożarnej byli dumni z pomocy, jakiej udzielili tysiącom ewakuowanych, ale oceniali przy tym, że podejmowane przez nich próby skoordynowania działań z policją po prostu nic nie dały. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo publiczne,

następne osiem lat można uznać za złoty okres w historii Nowego Jorku; w tym czasie spadła liczba przestępstw i pożarów. Niestety nasilił się rozdźwięk między policją i strażą pożarną. W 1996 roku straż pożarna przejęła odpowiedzialność za medyczne pogotowie ratunkowe i natychmiast pozbawiła personel pogotowia możliwości włączania się do sieci łączności policyjnej. W 1997 i 1998 roku miasto wydało tysiące dolarów na nowo­czesne radia, które umożliwiały wzajemną komunikację naczelników policji i straży pożarnej, ale te najnowsze aparaty stały bezużyteczne na półkach w policyjnych biurach i leżały w bagażnikach samochodów naczelników straży pożarnej. Obie służby nie współpracowały 26 lutego 1993 roku, a później nigdy nie przeprowadziły wspólnych ćwiczeń w centrum handlu.

Atak terrorystów w 1993 roku spowodował wręcz rewolucyjne zmiany w Zarządzie Portu, przynajmniej w porównaniu z odzewem w innych służbach. Zamach przesądził trwający od początku istnienia WTC spór, w którym dążenia do zwiększenia powierzchni użytkowej ścierały się z wymogami bezpieczeństwa. Schody były ciasne i ciemne; oczywiście w istniejących budynkach trudno byłoby wcisnąć dodatkowe klatki scho­dowe, ale przynajmniej oznaczono istniejące klatki farbą fotoluminescen-cyjną i założono oświetlenie awaryjne zasilane z rezerwowych akumulato­rów. Żaden z najemców lokali nie wiedział przedtem, czy i dokąd pójść w razie wypadku, wobec tego zainstalowano nowy układ głośników do podawania komunikatów i zwrócono baczną uwagę na program ochrony przeciwpożarowej, do którego wcześniej nikt nie przykładał wagi. W ośrod­ku handlowym pod kompleksem centrum handlu, na miejscu usuniętych sześciu sklepów zrobiono korytarze, dostosowując w ten sposób wyjścia do przepisów miejskich. Jedna z największych tajemnic WTC dotyczyła nowoczesnej, lekkiej stalowej konstrukcji wież, która nigdy nie została zabezpieczona przed pożarem tak, by spełniała kryteria bezpieczeństwa pożarowego zakładane przez inżynierów i architektów centrum handlu. Nikt nigdy nie sprawdził skuteczności osłony ognioodpornej stalowej konstrukcji dwóch najwyższych budynków w świecie. W rzeczywistości w wielu miejscach osłona odpadała. Nie zwlekając długo, po zamachu Zarząd Portu rozpoczął wymianę osłony. Do 11 września zakończono wymianę na 30 z 220 pięter w obu wieżach.

A jednak w pamięci świadków zamachu w lutym 1993 roku pozostał obraz wież, które oglądane z zewnątrz wydawały się zupełnie nienaruszone. Wieże udowodniły swą herkulesową potęgę - wybuch olbrzymiej bomby


nie spowodował widocznych skutków. Konstruktor wież twierdził, że nawet boeing 707, największy samolot produkowany w czasie budowy wieżow­ców, nie mógłby spowodować ich zawalenia. Pochowano ofiary zamachu, przebudowano podziemie, wzniesiono pomnik i ponownie otwarto wieże. Z czasem wszyscy sprawcy zamachu z 1993 roku zostali ujęci i zamknięci w więzieniu. Zarząd Portu zamknął podziemny garaż dla postronnych kierowców. Na podjazdach do bram garażu ustawiono groźnie wyglądające przeszkody dla ciężarówek. Nikt w przyszłości nie mógłby wwieźć bomby do podziemi, a wszyscy wchodzący teraz do budynków musieli w holu wylegitymować się zastępowi strażników w niebieskich mundurach i do­piero wtedy mogli wejść do windy. Do wysokości sześciu metrów wieże były równie bezpieczne jak każde miejsce publiczne w świecie. Codziennie rano Dianne DeFontes przesuwała swoją legitymację przed czytelnikiem na bramce. Brak wymaganych dowodów identyfikacyjnych uniemożliwił wejście do budynku klientom Davida Kravette'a, którego przy telefonie w biurze spółki Cantor Fitzgerald zatrzymała żona opowiadająca mu o kłopotach z doręczaniem gazet.

Do rannych godzin 11 września 2001 roku zamach bombowy z 1993 roku traktowano jak wydarzenie z innej epoki. Wieże usiłowano wysadzić za pomocą czegoś, co FBI oceniło w tym czasie jako największe zaimpro­wizowane urządzenie wybuchowe" w historii amerykańskiej przestępczości. A jednak szkielet budynków przetrwał bez widocznych uszkodzeń.

Mimo to w ludzkiej pamięci zachowały się wspomnienia o zamachu. Z różną siłą nawiedzały archipelag centrum handlu, gdzie ludzie przy­chodzili i odchodzili, w miarę jak biznes kwitł lub kulał. Pod wpływem gorączkowego życia pamięć o piątku z 1993 roku została niemal wyparta, a uwolnieni od niej ludzie z centrum handlu mogli rozkoszować się pięknem poranka 11 września 2001 roku. Niebo było czyste i wiał łagodny wiatr; zapowiadał się piękny dzień.

Gdy we wtorek rano Liz Thompson dotarła na szczyt najwyższego budynku w Nowym Jorku na śniadanie, zwróciła uwagę, że powitanie Doris Eng, choć sformułowane w zwykły sposób, zabrzmiało szczególnie pogodnie. W restauracji Windows on the World" ceniono nie tylko piękny widok, ale także uprzejmość obsługi.

Dzień dobry, pani Thompson" - powiedziała Eng.

Pogodna jak ten dzień, pomyślała Thompson. Wspaniała aura: przez okna widać było wrześniowe niebo w całej okazałości.

W Wild Blue, przyległej do Windows on the World" zacisznej sali, którą zarządzała Eng, Liz dostrzegła przy stolikach znajome twarze. Podobnie jak wszędzie i w tej sali spotykał się krąg ludzi, którzy pracowali, a także bawili się w centrum handlu.

Thompson, prezes Lower Manhattan Cultural Council (Rady Kulturalnej Dolnego Manhattanu), jadła śniadanie z Geoffreyem Whartonem z kierow­nictwa Silverstein Properties. Przy stoliku obok siedział Michael Nestor, zastępca inspektora generalnego Zarządu Portu i jeden z jego detektywów, Richard Tierney. Prawie codziennie jedli tu śniadanie.

Przy trzecim stoliku siedziało sześciu maklerów giełdowych, niektórzy przychodzili tu w każdy wtorek. Dla jednego z nich, Emerica Harveya, Eng miała coś wyjątkowego. Poprzedniego wieczoru jeden z kierowników restauracji dał jej dwa bilety na Producentów - naprawdę z trudem zdoby­te - i prosił, by je przekazała Harveyowi.

Neil Levin, który siedział samotnie przy stoliku pod oknem wy­chodzącym na Statuę Wolności, pracował w centrum handlu stosunkowo krótko - w kwietniu został naczelnym dyrektorem Zarządu Portu. Nikt nie przypominał sobie, by jadł tu kiedyś śniadanie. Jego sekretarka zamówiła stolik kilka dni wcześniej, a teraz czekał na towarzysza, przyjaciela z banku.

Co chwila pojawiał się na sali kelner, Jan Maciejewski; dolewał kawy i przyjmował zamówienia. Maciejewski był jednym z niezbyt licznych w tym dniu pracowników restauracji na sto siódmym piętrze. Większość z siedemdziesięciu dziewięciu zatrudnionych obsługiwała konferencję Risk Waters na sto szóstym piętrze.

Na konferencję przybyło już osiemdziesiąt siedem osób, w tym człon­kowie ścisłego kierownictwa z Merrill Lynch i UBS Warburg. Siedzieli w restauracyjnej sali balowej z widokiem na East River. Popijali kawę, jedli ciastka lub plastry wędzonego łososia. W małej sali Horizon Suitę, naprzeciwko sali balowej, dwaj wystawcy z firmy Bloomberg L.P., Peter Alderman i William Kelly, ustawili swoje stoisko i gawędzili z kolegą. Fotograf Bloomberga zrobił im zdjęcie, gdy stali obok stoiska z licznymi monitorami komputerowymi. Po drugiej stronie Stuart Lee i Garth Feeney, wiceprezesi firmy Data Synapsę, też zorganizowali wystawę programów komputerowych swojej spółki.


W holu sto pięć pięter niżej asystent Levina czekał na zaproszonego na śniadanie gościa swojego szefa. Gdy ten się zjawił, wsiedli obaj do windy, żeby pojechać do restauracji. Wybrali jednak złą windę, toteż musieli wrócić do holu i wjechać jeszcze raz.

Na górze Levin spokojnie czytał gazetę. Nestor i Tierney cały czas mieli go na oku; zastanawiali się, z kim to ich szef ma zjeść śniadanie. W Zarządzie Portu plotkowano równie zawzięcie, jak we wszystkich biurach i urzędach. Niestety, Nestor i Tierney nie mogli dłużej zostać, by zaspokoić swoją ciekawość, ponieważ Nestor miał jakieś spotkanie na dole. Przechodząc, zatrzymali się na chwilę przy stoliku Levina, by się pożegnać. Wyszli z restauracji i w holu złapali wolną windę.

Idący za nimi kilka kroków z tyłu Liz Thompson i Geoffrey Wharton przyśpieszyli, by zabrać się tą samą windą. Nestor przytrzymał otwarte drzwi. Nadbiegający szybko wskoczyli do windy. Potem drzwi się zamknęły i ostatni, jak się okazało, goście, którzy opuścili Windows of the World", zaczęli zjeżdżać w dół. Była 8.44.

To bomba, uciekajmy stąd

8.46

Wieża północna

Bomba, pomyślała Dianne DeFontes, gdy odzyskała przytomność umysłu. O 8.46.30 była w biurze prawnym na osiemdziesiątym dziewią­tym piętrze w wieży północnej World Trade Center 1. Wstrząs był tak silny, że spadła z krzesła. Drzwi się otworzyły, mimo że były zamknięte na zasuwę. W innej części tego piętra Walter Pilipiak, prezes Cosmos International, maklerskiej firmy ubezpieczeniowej, właśnie otworzył drzwi do swego biura. Akane Ito podniosła głowę znad biurka i pozdrowiła go. Pilipiak nie zdążył nawet otworzyć ust, by powiedzieć dzień dobry"; poczuł uderzenie w tył głowy i zatoczył się w kierunku ściany. Na Ito posypały się płytki z sufitu. Gdy doszli do siebie, pomyśleli, że eksplo­dowała bomba.

Towarzystwo ubezpieczeniowe MetLife zajmowało powierzchnię li­czącą ponad 900 metrów kwadratowych w południowo-zachodnim rogu osiemdziesiątego dziewiątego piętra. Po pierwszym wstrząsie Rób Sibarium czuł, jak każdy z tych metrów kwadratowych przesuwa się razem z wieżą, która wychyliła się tak daleko na południe, że wydawało się, iż nigdy już nie wróci do normalnego położenia. Jednak powoli wróciła. Coś się stało w drugim budynku, pomyślał Sibarium. Wybuch.

Mikę McQuaid, elektryk instalujący alarmy, był przekonany, że zna przyczynę wstrząsu: wybuchł transformator w maszynowni gdzieś poniżej

35

dziewięćdziesiątego pierwszego piętra. Nic innego nie mogło tak silnie zakołysać budynkiem.

Dave Kravette skończył wreszcie rozmawiać z żoną o kłopotach z dostarczaniem gazet i właśnie zjechał windą do holu na spotkanie ze swoimi gośćmi. Wyszedł z windy, zrobił kilka kroków i usłyszał przeraźliwy trzask, zupełnie jakby spadła kabina windy. Potem zobaczył, że z szybu windy strzela kula ognia. Stojący ludzie padli na posadzkę. Kravette zamarł, później zauważył, że kula ognia znika.

Upuściła telefon - pamięta swoją myśl Louis Massari. Jego żona, Patricia, informowała go wcześniej, że kupiła drugi test ciążowy. Rano z zaskoczeniem stwierdziła, że pierwszy dał wynik dodatni. Patricia pracowała jako analityk finansowy w firmie Marsh & McLennan, świad­czącej usługi ubezpieczeniowe i finansowe, której biura mieściły się na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze północnej wieży. Wieczorami studio­wała. Wciąż myślała o teście; dodatni wynik sprawił, że zapomniała nawet o czekającym ją wieczorem egzaminie. Mieli więc o czym mówić.

O Boże" - powiedziała, a potem zapadła cisza. Louis był pewny, że się poślizgnęła i wyciągnęła przewód z gniazdka.

Jeszcze wyżej, na sto szóstym piętrze, Howard Kane, kontroler pracujący w restauracji Windows on the World", rozmawiał przez telefon z żonąLori. Kane upuścił słuchawkę, tak jej się przynajmniej zdawało, ponieważ słyszała wołania i krzyki. Do jej ucha dochodziły głośne dźwięki wyrażające niepokój, ale nie mogła odróżnić słów. Może dostał ataku serca. Nagle usłyszała krzyk jakiejś kobiety: O Boże, jesteśmy uwięzieni", a jej mąż zawołał: Lori!". Potem jakiś mężczyzna odebrał mu słuchawkę i powiedział: Pali się, musimy zadzwonić pod 911".

Caleb Arron Dack, konsultant komputerowy, biorący udział w kon­ferencji Risk Waters w sali Windows on the World", zadzwonił przez komórkę do żony Abigail Carter. Jesteśmy w «Windows on the World» -powiedział - wybuchła bomba". Nie mógł połączyć się z policyjnym numerem alarmowym. Chciał, aby Abigail zadzwoniła w jego imieniu pod 911. Prawdopodobnie bombę podłożono w toalecie.

Czterysta metrów poniżej Windows on the World" Alan Reiss, były dyrektor wydziału handlu światowego, jadł śniadanie w barze i niczego nie słyszał, nie poczuł ani nie widział. Siedział tyłem do okna, które wychodziło na plac kompleksu. Nagle Yickie Cross Kelly, z kadry kierowniczej Zarządu Portu, patrząc nad ramieniem Reissa w okno, krzyknęła.

Coś się musiało stać - powiedziała. - Ludzie biegają po ośrodku handlowym". Reiss odwrócił się. Zobaczył przerażonych ludzi, rozbiega-jących się we wszystkich kierunkach. Przypuszczał, że całe to zamieszanie wywołał ktoś z bronią.

Muszę iść" - powiedział Reiss, rzucając pięciodolarowy banknot na stół. Ruszył do biura policji centrum handlu, znajdującego się piętro wyżej, w niskim budynku znanym jako World Trade Center 5. Przez duże okna wychodzące na wschód, na Church Street, zobaczył tumany palących się konfetti. To musiało być coś poważniejszego niż uzbrojony człowiek. Następna bomba?

W 1993 roku ledwie Reiss otworzył drzwi do swego biura w podziemiu, wybuchła bomba w ciężarówce zostawionej przez terrorystów niespełna 50 metrów dalej. Później był członkiem zespołu, który wprowadzał zmia­ny w wieżach, mające ułatwić ewakuację. Według przekonania panującego w centrum handlu bomby stanowiły zagrożenie, które wprawdzie może spowodować szkody, ale na ograniczonym obszarze. Nie sądzono, aby mogły doprowadzić do katastrofy.

Po ataku w 1993 roku Zarząd Portu i jego doradcy do spraw bez­pieczeństwa przez wiele tygodni i miesięcy zastanawiali się nad możliwymi konsekwencjami wybuchu dużej bomby. Większość specjalistów uważała, że bomba może w jakimś stopniu uszkodzić wieże, ale ich nie zniszczy. Teoretycznie każdy mógł przemycić bombę na jakieś piętro, ale wybuch spowodowałby szkody tylko na jednym piętrze, a nie na stu dziesięciu; inaczej mówiąc - zniszczeniu uległyby pomieszczenia o powierzchni 0,4 hektara z całkowitej powierzchni wynoszącej około 45 hektarów. Ogólnie biorąc, im większa bomba, tym większy wybuch i tym poważniej­sze zniszczenia. W 1993 roku terroryści wwieźli do podziemia 550 kg materiału wybuchowego, a jednak podstawa wieżowców, najmocniejsza część konstrukcji budynków, dobrze zniosła wybuch. W porównaniu z olbrzymią siłą wiatru stale uderzającego w fasadę budynków, bomba wwieziona na ciężarówce do podziemia była drobiazgiem.

Co więcej, nie było żadnego łatwego sposobu, żeby przetransportować 550 kilogramów materiału wybuchowego na górne piętra, których konstruk­cja nie była tak mocna jak podziemia. Wprawdzie z racji monumentalnej wielkości wieże stanowiły oczywisty cel zamachu, jednak ich wysokość przyczyniała się do poprawy bezpieczeństwa. Siła ciążenia była jednym z czynników chroniących je przed zniszczeniem za pomocą dużej bomby.



Na podstawie tego, co zobaczył, Reiss był pewien, że ktoś zdetonował dużą bombę. To prawda, że małe bomby - materiały wybuchowe ukryte w magnetofonie lub w walizce - mogą spowodować rozerwanie samolotu w powietrzu, ale niszczące działanie zależy w tym wypadku w mniejszym stopniu od bomby, a w większym od wysokości. To nie wielkość bomby decyduje o rozerwaniu samolotu, lecz uszkodzenie kadłuba na pułapie ponad 10 tysięcy metrów, ponieważ działa wówczas niszczycielska siła wynikająca z różnicy ciśnienia wewnątrz i na zewnątrz samolotu. Taka różnica ciśnień nie powstaje na górze nawet tak wysokich wieżowców jak wieże centrum handlu, dlatego niszczycielska energia bomby zależy w tym wypadku wyłącznie od jej wielkości.

Biegnąc po ruchomych schodach, Reiss doszedł do wniosku, że gdzieś obok centrum handlu musiała wybuchnąć bomba w ciężarówce.

Reiss już nie pracował w podziemiu jak w 1993 roku. Zastanawiał się przez chwilę, kto w jego dawnym wydziale mieszczącym się na osiemdzie­siątym ósmym piętrze pomocnej wieży przyszedł już do pracy. Na górze nikt nie miał wątpliwości, że nie była to bomba w ciężarówce. To, co się stało, podobne było do gigantycznego uderzenia pięścią, od którego zakołysał się cały budynek. Po chwili oszołomienia Geny Gaeta, członek zespołu, który nadzorował projekty przebudów w centrum handlu, krzyknął na całe gardło: To bomba, uciekajmy stąd!". I był pewien, że wie, jak została przeszmuglo-wana. Kilka chwil wcześniej przybył goniec z wózkiem dokumentów dla Jima Connorsa z wydziału nieruchomości. Na pewno tak wwieźli bombę, myślał Gaeta; pudła z dokumentami" były koniem trojańskim.

Dalej w holu Nicole De Martini właśnie przełknęła ostatni łyk kawy i wstała, by pożegnać się z mężem i pójść do swojego biura w wieży południowej. Wtedy oboje usłyszeli głośny huk gdzieś wyżej i poczuli, że budynek się zakołysał. Nicole zobaczyła rzekę ognia rozlewającą się za oknem pokoju Franka. To bomba, pomyśleli oboje. Albo wybuchła maszynownia, w której stosowano olej jako paliwo. Nic innego nie mogło działać z taką siłą, jaką oboje poczuli. Mieli wrażenie, że wybuch nastąpił bezpośrednio nad nimi. Windy kiwały się jak wahadła. Pasąuale Buzzelli, inżynier z Zarządu Portu, jechał do biura na sześćdziesiątym czwartym piętrze. Poczuł, że kabina windy uspokaja się, a potem powoli zjeżdża. Zatrzymała się na czterdziestym czwartym piętrze, z którego Buzzelli wyruszył. Szybem windy zaczął napływać dym. Nikt nie wiedział, co się stało, więc Buzzelli znowu wsiadł do windy, która teraz działała doskonale, i pojechał na

38

sześćdziesiąte czwarte piętro. Tam spotkał szefa, Patricka Hoeya, inżyniera zajmującego się mostami i tunelami Zarządu Portu, który także był tym wszystkim zaskoczony.

Co się stało, Pat?" - zapytał Buzzelli.

Nie wiem, ale o mało co nie zwaliło mnie z krzesła" - odparł Hoey.

Szyby wind wieży ciągnęły się całymi kilometrami. W jednej z wind kursujących w środkowej części wieży znajdowało się sześciu mężczyzn jadących w górę. Poczuli szarpnięcie, a potem winda poleciała w dół. Jan Demczur, który w centrum handlu zajmował się myciem okien, nacisnął przycisk alarmowy. Po chwili do kabiny zaczęły przenikać smugi dymu, dochodziły na wysokość rąk obecnych w windzie, wdzierały się przez sufit kabiny. Zadzwonili przez telefon wewnętrzny - nie było odpowiedzi. W windzie właśnie ruszającej z holu znajdowała się Judith Martin, sekretarka, która zatrzymała się przez kilka chwil na dworze, by wypalić papierosa. Teraz utknęła w windzie razem z sześciorgiem ludzi; wszyscy naciskali guzik alarmu i wzywali pomocy.

We wtłoczonym między dwie wieże hotelu Marriott wielebny Paul Engel, całkiem goły, jeżeli nie liczyć krzyża na łańcuszku na szyi, idąc do szafki po zakończonych ćwiczeniach, usłyszał nieprawdopodobnie głośny zgrzyt metalu o metal, niczym pisk hamulców zatrzymywanego pociągu. Engel, katolicki ksiądz, codziennie rano przychodził do siłowni klubu sportowego znajdującego się na górze hotelu. Zwykle na zakończenie ćwiczeń przepływał parę długości basenu, ale dziś zrezygnował z pływania. Teraz szybko wciągał spodenki kąpielowe, które miał pod ręką, i zerknął na basen. Był w ogniu.

Ezra Aviles z okna na sześćdziesiątym pierwszym piętrze północnej wieży wszystko widział. Wiedział, że to nie była bomba. Okno wychodziło na północ; zobaczył samolot przecinający niebo i lecący wprost na wieżę. Uderzył w budynek nad głową Ezry - jak wysoko, Ezra nie wiedział. W rzeczywistości niżej pochylone lewe skrzydło samolotu przecięło sufil dziewięćdziesiątego trzeciego piętra, a prawe skrzydło przebiło dziewięć­dziesiąte ósme piętro akurat wtedy, gdy Patricia Massari rozmawiała z mężem o teście ciążowym.

Aviles pracował w Zarządzie Portu. Zadzwonił pod pięć numerów telefonów, przekazał identyczne wiadomości - opisał, co zobaczył, i każ­demu z kierownictwa powiedział, że należy rozpocząć ewakuację. Za­dzwonił także do swego kolegi, Johna Paczkowskiego, ale odezwała si^

3S

sekretarka automatyczna. „Sądzę., że to był samolot American Airlines, leciał z północy w kierunku - od Empire State Building - w naszym kierunku" -powiedział. Odhaczył pozycje na wykazie ważnych numerów - zatelefono­wał już na policję i do Urzędu Spraw Publicznych, a potem do naczelnika służb operacyjnych Zarządu Portu. Człowieku, zaczyna napływać dym, więc chyba zacznę się stąd zbierać... Nie podchodź do budynku, jeżeli jesteś na dworze. Człowieku, spadają części budynku. Cześć".

Potem zadzwonił do żony, Mildred, która była w domu z dwojgiem z trójki ich dzieci. Millie, samolot uderzył w budynek - powiedział. - To będzie sensacja dnia".

Zamieszanie rosło, choć przyczyny jeszcze nie dla wszystkich były jasne. W biurze policji na parterze Alan Reiss słyszał, jak mówiono

0 pocisku rakietowym wystrzelonym z dachu budynku Woolwortha, kilka
przecznic na wschód od centrum handlu.

Gdy Reiss przysłuchiwał się rozmowie, wszedł detektyw Zarządu Portu, Richie Paugh.

Wychodzimy na plac, żeby się dowiedzieć, co się dzieje" - powiedział Reiss dyżurnemu. Razem z Paughem poszli korytarzem prowadzącym na plac, obok stoiska z biletami lotniczymi. Przez drzwi obrotowe wyszli przed hotel, pod wiszący daszek osłaniający wejście do budynku. Rozejrzeli się. Na plac spadał grad różnych odłamków - kawałki stali i betonu, szczątki mebli biurowych i szkło. Nad nimi wznosiła się wschodnia ściana pomocnej wieży, a także ściana północna. Zamiast podobnej do gofra płyty fasady zobaczyli ścianę ognia obejmującego dziesięć lub piętnaście pięter. Potem ujrzeli ludzi wychodzących przez okna, wyrzucanych na zewnątrz

1 lecących w powietrzu. Samolot uderzył przed niespełna dwiema minutami.

Zobaczyli na ziemi jakąś dziwną część. Reiss przyjrzał się jej z bliska. Było to przednie koło samolotu, brakowało opony, ale koło nadal jeszcze łączyło się z hydraulicznym ramieniem, które chowało podwozie. Paugh zaczął robić notatki - opisywał kształt znalezionej części i miejsce, gdzie ją znaleźli. Reiss zaprotestował. To całe gówno leci nam na głowę - powie­dział. - Nie mam kasku ani niczego innego, wciągnijmy to do środka".

Razem z Paughem zataszczyli koło do biura policji. To dowód, wpisz go do ewidencji" - powiedział Reiss.

W budynek uderzył samolot" - oznajmił Paugh.

Duży samolot - dodał Reiss - żaden piper cub. To jest cholernie wie-e-elkie koło".

40

Setki ludzi na górnych piętrach północnej wieży zginęło natychmiast, w tej samej chwili, w której rozległ się grzmot uderzenia. Szczątki pewnego człowieka, który pracował w firmie Marsh & McLennan mieszczącej się na piętrach od dziewięćdziesiątego trzeciego do setnego, znaleziono później pięć przecznic dalej. Samolot American Airlines, lot numer 11, uderzył prosto w biura tej firmy. W wyniku uderzenia zginęli ludzie, którzy nawet nie znali przyczyny swej śmierci.

Samolot, który uderzył w World Trade Center l z prędkością 725 kilometrów na godzinę, przeleciał wzdłuż całej wyspy Manhattan, 22,5 kilometra z północy na południe, w ciągu niespełna dwóch minut. Gdy wbił się w północną ścianę budynku, stracił prędkość i rozpadł się. Część samolotu przebiła wieżę i wyleciała przez południową ścianę, naprzeciwko miejsca uderzenia. Kawałek podwozia wylądował pięć przecznic dalej w kierunku południowym. Paliwo, hucząc, płonęło na tle nieba, jak gdyby kontynuowało planowy lot już bez samolotu. Duża część energii kinetycznej pędzącego samolotu zmieniła się w fale wstrząsające konstrukcją wieży. Fale docierały w dół, rozchodziły się dalej w skalistym podłożu i docierały do Atlantyku wzdłuż koryta rzeki Hudson. Uderzenie zarejestrowały nawet przyrządy należącego do Uniwersytetu Columbia Obserwatorium Ziemi imienia Lamonta-Doherty'ego, które znajduje się w Palisades, trzydzieści pięć kilometrów na północ od Nowego Jorku. Fale uderzeniowe rejest­rowano przez dwadzieścia sekund. Trzęsła się ziemia.

To będzie sensacja dnia

8.47

Wieża południowa

Na odgłos wybuchu pracujący w wieży południowej Michael Sheehan zerwał się na równe nogi. Nowojorczycy kochają bajeczkę o swoim niewzruszonym spokoju, lubią się przechwalać, że nie zdziwiłby ich widok koguta swobodnie spacerującego w metrze lub widok premiera idącego aleją Lexington. Jednak wybuchy w centrum handlu zelektryzowały wszyst­kich. Nie tylko wysokość, masa i liczba przebywających w nim ludzi wyróżniały ten kawałek ziemi i nieba. Po zamachu w 1993 roku wieże stały się symbolem i celem ataku. Choć wspomnienia o zamachu nieco przyblakły, tkwiły w świadomości pracujących w nich ludzi. Terroryści już raz usiłowali zniszczyć budynki i pozbawić życia wszystkich, którzy w nich przebywali. Jedenastego września 2001 roku widok pierwszych płomieni momentalnie ożywił wspomnienia. Siła uderzenia samolotu nie tylko uruchomiła oddalone sejsmografy, wstrząsnęła również ludźmi zajętymi w centrum handlu codzienną pracą.

Sheehan siedział zwykle tyłem do okna, które wychodziło na zachód, na rzekę Hudson. Teraz wyglądał przez okno, ale niewiele mógł zobaczyć. Szyba miała zaledwie pięćdziesiąt pięć centymetrów szerokości, tyle co rozłożony tygodnik plus piętnaście centymetrów; ściany zasłaniały widok na południe i na północ. Wieże projektował architekt, który bał się wysokości, i wąskie okna w tym najwyższym budynku świata stanowiły antidotum na

43

ten lęk. Każdy, kto tak wysoko czuł się niepewnie, wyglądając przez okno, mógł się oprzeć rękoma o futrynę po obu stronach.

dąc w połowie wysokości jednej z najwyższych budowli, jakie wzniósł człowiek, Sheehan mógł zobaczyć na zachodzie zadziwiający widok, ale tylko tam. Spojrzał na ulicę, ale nie dostrzegł nic, co mogłoby wyjaśnić wybuch, spojrzał w górę i zobaczył tumany lecącego konfetti. Podmuchy wiatru nawiewały również kłęby dymu. Sheehanowi to wystar­czyło. Okręcił się na pięcie.

Miał przed sobą pokój pełny ludzi ubranych jak do pracy na budowie albo do wyjścia na salę gimnastyczną, ewentualnie do gry w golfa. Byli to maklerzy Garban ICAP; pracowali obok siebie, ramię przy ramieniu przy biurkach ustawionych w jedną linię, na których stały telefony i monitory komputerowe. Był to jeden z zespołów spółki przeprowadzającej codziennie transakcje o łącznej wartości 200 miliardów dolarów między bankami komercyjnymi i instytucjami obracającymi papierami wartościowymi. Czterdziestoletni Sheehan miał na nogach buty do biegania - jego ojciec, nieżyjący już dr George Sheehan, był kardiologiem oraz gorącym propaga­torem joggingu w latach siedemdziesiątych - i natychmiast właściwie je wykorzystał. Popędził do wyjścia.

George Nemeth, także makler, stał na drodze do drzwi. Sheehan nawet go nie zauważył. Wpadł na niego i pobiegł dalej. Po niespełna minucie od wybuchu już zbiegał po schodach. Ocenił wzrokiem tłum - zobaczył może dwudziestu lub trzydziestu ludzi z jego biura na ogólną liczbą około dwustu. Na co czeka reszta? - zastanawiał się. Nie miał pojęcia, że George Nemeth podnosi się dopiero z podłogi. Nie zdawał sobie w ogóle sprawy, że to on nieumyślnie przewrócił Nemetha. I nic jeszcze nie wiedział o samolocie.

Sarah Dechalus dość długo sądziła, że ogień przeskoczy 40 metrów dzielące wieżę pomocną od południowej. Trzymając faks, który właśnie wyciągnęła z aparatu, patrzyła przez okno na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze wieży południowej na płomienie buchające z sąsiedniego budynku. Za kilka minut kamery telewizyjne całego świata miały pokazywać tę samą scenę. Dechalus stała dokładnie na wysokości, na której samolot wbił się w północną wieżę. Na tym samym piętrze Marissa Panigrosso siedząc przy biurku, słuchała przez słuchawki nagrania Donny Summer i dlatego raczej poczuła, niż usłyszała wybuch. W twarz uderzył ją gorący

44

podmuch, jak z rozpalonego, nagle otworzonego pieca. Temperatura powietrza była tak wysoka, że papiery na biurku zżółkły. Wprawdzie nikt nie wiedział, co się stało w wieży północnej, ale fala niepokoju ogarnęła też wieżę południową.

Dechalus i Panigrosso pracowały w towarzystwie ubezpieczeniowym Aon. Regularny rytm codziennej pracy nagle ustał. Zapanował niepokój. Panigrosso wstała. Wszyscy ludzie w pobliżu także stali. Ktoś krzyczał. Dechalus pobiegła do windy. Panigrosso została na miejscu. Pracowała przy drugim biurku od okna, ale bała się podejść bliżej. Inni przesunęli się do okna, bo chcieli się czegoś dowiedzieć.

Odejdźcie od okien - rozkazał ktoś mówiący z nowojorskim akcen­tem. - Wszyscy wychodzą. Zachowajcie spokój. Idźcie na schody".

Był to Eric Eisenberg, jeden z szefów Aonu. Nastał nowy porządek -o zachowaniu ludzi decydowały nie zwyczajowe czynności, nie szok, ale polecenia. Panigrosso otrząsnęła się z oszołomienia. Ruszamy" - krzyknął głośno Eisenberg. Poszła za nim i za innym szefem, Garym Heroldem, w kierunku klatki schodowej.

Dechalus czekała przy windzie i nie słyszała tych poleceń. Miała przy sobie kartę identyfikacyjną, ale nie wzięła palmpilota, pieniędzy, ani nawet torebki. Może trzeba je wziąć? Nagle Eisenberg pojawił się w holu windy. Schodź klatką schodową" - polecił. Dechalus poszła w kierunku schodów, razem z nią także inni czekający na windę. Spotkała Panigrosso. A Eisen­berg w tym czasie nadal obchodził piętro.

0 tej porze w biurach Aonu na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze
znajdowało się trzydziestu dwóch pracowników. W drugim końcu budynku
Sean Rooney także zobaczył, co się dzieje. Zadzwonił do żony Beverly
Eckert, która pracowała w Connecticut, ale jeszcze jej nie było. Tuż przed
dziewiątą zostawił dla niej wiadomość w poczcie głosowej.

Cześć Beverly, tu Sean, na wszelki wypadek, gdybyś odebrała tę wiadomość. Był wybuch w World Trade l - to ten drugi budynek. Wygląda na to, że uderzył w niego samolot. Chyba na dziewięćdziesiątym piętrze jest pożar.

1 to jest, to jest... to jest straszne. Do widzenia".

Richard Fern niczego ani nie słyszał, ani nie widział. Siedział w głębi osiemdziesiątego czwartego piętra wieży południowej, otoczony klimaty­zatorami układu chłodzenia komputerów, które zagłuszały dźwięki z ze-

45

wnątrz. Zaniepokoił się, gdy zaczęły migotać lampki - wskaźniki wahań napięcia, które mogły spowodować kłopoty w nadzorowanym przez niego systemie komputerowym spółki handlowej Euro Brokers. Wstał, żeby znaleźć przyczynę. W sali operacji handlowych wielu maklerów zaczynało dzień o siódmej, ale teraz wyglądali przez okna; przejęci grozą i przerażeniem zastanawiali się, jak zdetonowano bombę w drugim wieżowcu. W sali znajdowało się mnóstwo monitorów komputerowych, klawiatur, wyświetlaczy cyfrowych. Do wielu monitorów przymocowane były małe wentylatorki, które trochę zmniejszały dokuczliwość tych wszystkich rozgrzanych urządzeń.

Patty Troxell, która siedziała przy biurku w dziale handlu z opcją odkupu" - specjalizującym się w porozumieniach z prawem odkupu, związanych z obrotem dewizami - usłyszała głuchy odgłos. Patty została przy swoim biurku, ale przy oknach szybko zrobiło się tłoczno. Na twarzach odchodzących od okien widać było niepokój. Siedząca obok przyjaciółka Troxell, Karen Yagos, powiedziała: Bierz torbę, idziemy". Obok podniosła się Ann McHugh, również gotowa do wyjścia. Ann niedawno przeszła do Euro Brokers ze spółki Cantor Fitzgerald, która miała siedzibę w drugiej wieży; tam właśnie pracowała w 1993 roku. Po drodze do klatki schodowej McHugh starała się uspokoić Troxell. Szef Troxell, Ed Mardovich, którego bardzo ceniono za spokój i opanowanie, nie zostawił biura. Powiedział Edwardowi Keslowi, który dopiero od poprzedniego dnia pracował w Euro Brokers, że wstrząs pewnie spowo­dowało urządzenie do automatycznego mycia okien, które poruszało się po szynach wzdłuż zewnętrznej ściany budynku. Keslo postanowił jednak opuścić wieżę przynaglony alarmem podniesionym przez Jose Marrera, speca od wszystkiego, który pracował w dziale sprzętu Euro Brokers. Marrero był ponadto jedną z osób odpowiedzialnych za ochronę przeciw­pożarową na tym piętrze; teraz denerwował się, namawiał do opuszczenia budynku, ale wielu ludzi go nie posłuchało. Mardovich i dziewięć innych osób z działu odkupów - połowa z dwudziestu pracowników już obecnych tego ranka - zostało. Zostało również prawie pięćdziesięciu handlowców Euro Brokers.

Wszyscy oni siedzieli lub stali w południowo-wschodnim rogu wieży i usiłowali coś zobaczyć przez okna. Rich Fern wyszedł z sali kompute­rów i dostrzegł fruwające w powietrzu papiery i ogień na tle nieba. Poszedł do innej sali i ujrzał jeszcze bardziej przygnębiający widok - płomienie

46

strzelające z pęknięć w drugiej wieży. Pojawiło się jeszcze więcej ludzi odpowiedzialnych za ochronę przeciwpożarową, którzy zaczęli przynaglać obecnych do opuszczenia budynku. Podobnie jak Jose Marrero, byli pracownikami Euro Brokers, dodatkową funkcję pełnili ochotniczo i w ra­zie pożaru mieli usuwać ludzi z piętra lub zapewnić pomoc, gdyby w warunkach kryzysowych ewakuacja okazała się niezbędna. W centrum handlu na nowo zaczęto przywiązywać wagę do takich działań po zamachu bombowym w 1993 roku, ale już znacznie wcześniej w więk­szości wieżowców musiano stosownie do obowiązujących przepisów zatrudniać strażników czuwających nad bezpieczeństwem. Niestety, istniało wiele niedociągnięć w zakresie ochrony przeciwpożarowej tych wieżowców, zbudowanych, podobnie jak centrum handlu, zgodnie z ko­deksem budowlanym z 1968 roku. Kodeks ten przeforsowały spółki budowlane; pozwalał na obniżenie kosztów budowy, a tym samym umożliwiał osiąganie większych zysków. Został wprowadzony w życie wbrew licznym zastrzeżeniom straży pożarnej, która ubolewała, że stało się to kosztem ochrony przeciwpożarowej. Po pożarach, jakie wybuchły w 1970 roku w dwóch nowych wieżowcach i kosztowały życie pięciu osób, miasto wymagało od właścicieli wieżowców, by realizowali program ochrony przeciwpożarowej stanowiący część Prawa Miejscowego numer 5; program obejmował zestaw zabezpieczeń przeciwpożarowych wpro­wadzonych zgodnie z wymaganiami komisarza departamentu straży pożarnej Johna T. O'Hagana.

Kierownictwo Zarządu Portu Nowego Jorku i New Jersey często się chwaliło, że przy budowie wież Zarząd z własnej woli dostosował się do przepisów kodeksu budowlanego z 1968 roku, choć nie był obowiązany do przestrzegania praw żadnego z dwóch stanów, przez które został powołany. Natomiast do Prawa Miejscowego numer 5 dostosował się tylko w ograni­czonym zakresie; wszyscy właściciele nieruchomości kwestionowali legal­ność nowych wymagań i dopiero gdy sądy nowojorskie oddaliły w końcu ich pozew, Zarząd Portu przystąpił do zakładania instalacji natryskowej, którą specjaliści ochrony przeciwpożarowej uważali za najważniejszą, choć bardzo kosztowną. Na wiele innych przepisów tego prawa niemal nie zwracano uwagi, a niekiedy w ogóle ich nie przestrzegano. Straż pożarna niewiele mogła na to poradzić. Prywatni właściciele przyłapani na nieprze­strzeganiu przepisów musieli przyznać się do winy w wielkich ogłoszeniach, w których wyjaśniano postanowienia prawa i ich znaczenie. Jednakże

47

wymagania Prawa Miejscowego numer 5 nie obowiązywały Zarządu Portu, co odbiło się. na ochronie przeciwpożarowej. Przed 1993 rokiem przepisy bezpieczeństwa pożarowego nie odgrywały w codziennym życiu wieżow­ców wielkiej roli. Teraz Marrero i inni ochotnicy musieli ewakuować ludzi, którzy się. przed tym wzbraniali. Nie było to łatwe i spotykali się z oporami części pracowników, zwłaszcza tych, którzy prowadzili operacje finansowe.

Gdy rozpoczęła się ewakuacja biur Euro Brokers, nastawiono telewizory na program CNN; stacja nadała wiadomość, że w centrum handlu uderzył samolot. Wyraźnie powiedziano, że chodzi tylko o wieżę północną. Wobec tego wielu handlowców z Euro Brokers w wieży południowej nie miało zamiaru wyjść.

Zgodnie z przepisami bezpieczeństwa Zarządu Portu najemcy mogli zwrócić się do mieszczących się w holach placówek straży pożarnej i prosić o decyzje w sytuacjach kryzysowych. Kierowali nimi pracownicy do spraw bezpieczeństwa pożarowego, którzy, zgodnie z wymaganiami Prawa Miej­scowego numer 5, musieli przejść przeszkolenie i mieć odpowiednie świadectwa. Za naciśnięciem jednego przycisku mogli wygłosić komunikaty przez głośniki; posługując się odpowiednimi przyciskami na pulpitach sterowniczych, mogli również regulować działanie wentylacji i nadzorować windy. W placówkach tych zatrudnieni byli pracownicy prywatnej firmy, OCS Security. W 1997 roku Zarząd Portu zmniejszył liczbę tych pracow­ników, rezygnując ze stanowisk w podniebnych holach" - na czterdziestym czwartym i siedemdziesiątym ósmym piętrze - ponieważ zgodnie z prawem budowlanym po zainstalowaniu nowego, automatycznego alarmu pożaro­wego nie były potrzebne. W wieży południowej zastępcą dyrektora do spraw bezpieczeństwa pożarowego, odpowiedzialnym za działania w sytu­acjach kryzysowych, był Phil Hayes, emerytowany strażak, który przez wiele lat pracował w Brooklynie. W pierwszych chwilach po uderzeniu w wieżę północną Hayes nie mógł przekazać najemcom lokali w wieży południowej żadnych wiadomości ani poleceń, ponieważ ze swego stano­wiska w holu nie widział pożaru szalejącego wysoko ponad nim, a na czterdziestym czwartym i siedemdziesiątym ósmym piętrze nie było już kierowników do spraw bezpieczeństwa pożarowego, którzy mogliby zoba­czyć coś z okien tych podniebnych holów" albo dowiedzieć się od

48

najemców z górnych pięter, że papiery na ich biurkach zżółkły od po­dmuchów nagrzanego powietrza. Wobec tego Hayes skontaktował się ze swoim odpowiednikiem w wieży pomocnej.

Phil Hayes. Halo, tu, ee, dowództwo straży pożarnej w wieży B. Mężczyzna A: Halo, mamy, ee, tu w centrum handlu duży wybuch.

To mógł być samolot. Phil Hayes: Okay, tak, chcieliśmy dostać jakieś wskazówki

w sprawie ewakuacji. Ale niczego nie zrobię, dopóki nie

dostanę wiadomości od szefa straży pożarnej albo od kogoś

innego.

Mężczyzna A: Okay. Phil Hayes: Okay? Mężczyzna A: Okay.

Phil Hayes: Bo do tej pory nie wiemy, co się stało. Mężczyzna A: Okay. Phil Hayes: Okay.

Nie wiedząc dokładnie, co się wydarzyło, Hayes zachował ostrożność i nie wydał żadnych poleceń ludziom w wieży. A na górze pracownicy postępowali zgodnie z tym, co dyktował im zwyczaj lub instynkt.

Instrukcje przekazywane trzy lub cztery razy w roku nie mogły być bardziej dosadnie sformułowane: w razie niebezpieczeństwa nie wracaj do biurka, by cokolwiek zabrać. Po prostu wstań i zejdź schodami. Przez osiem lat Michael Otten stał w korytarzu osiemdziesiątego piętra w czasie tego kwartalnego szkolenia. Zwykle przekształcało się w pogaduszki z kolegami z jego firmy, Mizuho Capital Markets i filii korporacyjnej, Fuji Bank. Bank, pod taką czy inną nazwą, zajmował pomieszczenia na piętrach od siedemdziesiątego ósmego do osiemdziesiątego trzeciego. Sporo ludzi, Otten również, po cichu opuszczało szkolenie i wracało do pracy, zwłaszcza gdy czekały na nich pilne sprawy albo szkolenie się przeciągało. Zapamiętał jednak, że w razie konieczności ma się jak najszybciej ewakuować. Mimo tych wszystkich szkoleń i nawoływań szefa Yujiego Goi, że czas wycho­dzić, Otten zawrócił, by zabrać prezent ofiarowany mu przez żonę na gwiazdkę - torbę z miękkiej skóry, w której miał odtwarzacz płyt kompak-

49

towych, telefon komórkowy i informacje lekarskie dotyczące postępowania z synem chorym na cukrzycę.

Daj sobie spokój! - krzyczał Goya. - Wychodź".

Stephen Miller wrócił po buty. Miller, który obsługiwał w spółce Mizuho programy komputerowe, po prostu musiał wrócić po nowe brązowe buty zostawione pod biurkiem. Siedział zwykle przed dwoma monitorami komputerowymi ozdobionymi zdjęciem Britney Spears i nagłówkiem z gazety głoszącym UMIERAJ, TY NIKCZEMNY ŁAJDAKU. Gdy dziwny, wyjący, głośny dźwięk przerwał jego poranne marzenia - czytał w Internecie historię himalaistki, która zdobyła Mount Everest - wstał z krzesła i podszedł do okna. W powietrzu wirowały papiery i sadze. Potem ktoś wpadł do sali handlowej z krzykiem: To bomba! Wychodzić!". Szef Millera, Keiji Takahashi, przeszedł przez salę, powtarzając rozkaz opuszczenia wieżowca. Ale Miller musiał wrócić do biurka po nowe buty, które nadal próbował rozchodzić; niedawno się ożenił, żonie podobały się te buty i choć go uwierały, miał nadzieję, że prędzej czy później do nich przywyknie. Włożył buty i poszedł w kierunku drzwi.

Wielu pracowników banku przeżyło zamach w 1993 roku i wspomnienia o tym nieszczęściu były całkiem świeże. Lekcja nie należała do przyjem­nych i nie dało się jej zapomnieć. Znajdowali się wysoko w budynku, w którym droga wiodąca do ocalenia była wąska i najprawdopodobniej zatłoczona. Tamto doświadczenie sprawiło, że w banku traktowano przy­gotowania do ewakuacji niemal jak rytuał religijny. Do oparcia każdego krzesła poprzyczepiano plastikowe torby z przydatnymi w sytuacji za­grożenia rzeczami; była w niej latarka fluorescencyjna, maska do od­dychania i zwykła latarka. Pracownikom wpajano, które schody służą do ewakuacji, a które są tylko schodami wewnętrznymi, służącymi do prze­chodzenia między piętrami.

Być może ważniejsza od tego szkolenia, przeznaczenia klatek schodo­wych czy zestawu rzeczy potrzebnych w razie niebezpieczeństwa była atmosfera banku, który miał także oddziały w Tokio, Hongkongu i Lon­dynie. W 1996 roku, niedługo potem, jak Michael Otten zaczął pracować w centrum handlu, terroryści z radykalnego skrzydła Irlandzkiej Armii Republikańskiej podłożyli olbrzymią bombę w Canary Wharf w Londynie. Po tym zamachu jeden z dyrektorów banku rozesłał pismo, w którym wyjaśnił stanowisko banku. Majątkiem banku - twierdzono w piśmie - są jego ludzie, cenniejsi niż wszystkie pisane raporty, ważniejsi niż zlecenia

na transakcje giełdowe, mający większe znaczenie niż wszystkie projekty, które przepadną. W razie niebezpieczeństwa mają rzucić pracę i wyjść.

Teraz, niespełna minutę po jakimś niewyjaśnionym, ale na pewno l poważnym wypadku w wieży północnej, dyrektorzy banku rozkazali ludziom, by opuścili wieżę południową. Miller posłuchał, podobnie jak l prawie wszyscy jego koledzy. Gdy wszedł do klatki schodowej zorientował się, że zapomniał wziąć zestaw ewakuacyjny. Otten tak samo. W rzeczywis­tości prawie wszyscy z banku zapomnieli o torbach.

Stanley Praimnath, asystent wiceprezesa banku, opuścił swoje piętro, znajdujące się nad piętrem, na którym pracowali Miller i Otten, razem z sekretarką. Złapali od razu windę na siedemdziesiąte ósme piętro, a tam wsiedli do ekspresowej windy jadącej do holu na dole.

Od 1973 roku, czyli od oddania do użytku centrum handlu, przez wiele następnych lat mieściło się w nim zaledwie kilka prywatnych spółek. Listę najemców zdominowały instytucje publiczne, na przykład Zarząd Portu -właściciel wież, miejscowe biuro gubernatora stanu Nowy Jork i różne stanowe instytucje, które tu ulokowano. Wieże były nie tylko najwyższymi budynkami na świecie, ale również największym istniejącym skupiskiem biur rządowych. Jednakże z czasem na Dolnym Manhattanie zaczęto nieco inaczej wykorzystywać pomieszczenia biurowe. Od 1980 roku, po zniesie­niu kontroli nad bankami, pojawił się nowy rodzaj spółek świadczących usługi finansowe; były one często mniejsze i szybsze niż tradycyjne banki inwestycyjne z Wall Street. Zmienione prawa i bardziej elastyczny stosunek do przepisów zapewniły swobodę małym regionalnym bankom, dawniej dość nieruchawym. Teraz zajmowały się inwestycjami na szerszą skalę i działały nie tylko w jednym stanie. Ubocznym skutkiem tych zmian był wzrost zapotrzebowania na powierzchnie biurowe na Dolnym Manhattanie, w pobliżu Wall Street.

Przejęcie tych zaniedbanych małych banków stało się doskonałym interesem. Stworzyło to nowe możliwości, które między innymi dostrzegł Herman Sandler, wyższy urzędnik w spółce Bear, Stearns. Doszedł do wniosku, że duże banki inwestycyjne nie poświęcają dostatecznej uwagi wprowadzaniu na rynek akcji małych banków i analizie tego rynku. W 1988 roku, w wyniku sporów o wynagrodzenie, Sandler opuścił spółkę Bear, Stearns i razem z pięcioma przyjaciółmi i kolegami założył firmę Sandler


50

51

O'Neill & Partners nastawioną na świadczenie usług średnim i mniejszym bankom. Niektórzy współudziałowcy znali się od dzieciństwa. Rozpoczęli swą działalność w nędznym biurze na Dolnym Broadwayu. Żartowali, że gdy chcieli włączyć kopiarkę, musieli wyłączyć ekspres do kawy. Gdy firma się rozwinęła, przeprowadzili się na sto czwarte piętro w wieży południowej World Trade Center, gdzie za niską cenę mogli wynająć duże biuro. Wprowadzili się w poniedziałek 22 lutego 1993 roku. W piątek wybuchła bomba w podziemiu. W firmie pamiętano, że ewakuujący się ludzie musieli schodzić ze sto czwartego piętra w przerażająco wolnym tempie, w ciemnościach, dławiąc się dymem, który wydzielały palące się opony w garażu. Niektórzy pracownicy weszli wtedy na dach i dygotali w lutowym zimnie i w podmuchach wiatru znad portu, który na tej wysokości dokuczał jeszcze bardziej. Większość ludzi opuściła w końcu dach i zeszła schodami. Najmniejszy stres przeżyli ci, którzy czekali na pomoc w swoich pokojach. Ratownicy dotarli po kilku godzinach, gdy dym się przerzedził.

Jedenastego września rano, w chwili uderzenia w wieżę północną, w biurze Sandler O'Neill pracowały osiemdziesiąt trzy osoby. Jennifer Gorsuch wyszła z damskiej toalety i natknęła się na Sandlera - łysiejącego, wysokiego (1,85 m) założyciela firmy - który przeklinając: Jasna chole­ra!", opuszczał swój pokój. Jedna z pracownic Sandlera powiedziała Gorsuch, którą klatką schodową schodziła w 1993 roku i obie do niej ruszyły. Spółka nie miała opracowanego żadnego planu ewakuacji, wszyscy mieli kierować się zdrowym rozsądkiem. Teraz pracownicy zwracali się po wskazówki do Sandlera, który zrobił majątek na słuchaniu, a potem udzielaniu cennych rad. Pewnemu bankowcowi inwestycyjnemu powie­dział, że jego zdaniem najbezpieczniejszym miejscem jest po prostu biuro. Ale jak słyszał jeden z jego partnerów, Jace Day, Sandler powiedział także, że wszyscy, którzy chcą opuścić wieżę, powinni to zrobić. Day postanowił tak właśnie postąpić. Z osiemdziesięciu trzech ludzi w biurze siedemnastu wyszło, nie zwlekając. Zostali handlowcy obracający papierami wartoś­ciowymi oraz większość ludzi pracujących w dziale akcji.

Zaczęli dzwonić do domu, by uspokoić rodziny, że są cali i zdrowi. Osobom spoza centrum handlu trudno było połapać się, która wieża ma numer jeden (budynek północny), a która numer dwa (budynek południo­wy); wyobrażali sobie, że każde zamieszanie w wieżach ogarnia od razu wszystkich, ponieważ cały kompleks był dla nich jedną bryłą z aluminium

52

i szkła. Ludzie Sandlera chcieli wyjaśnić rodzinom, że do katastrofy doszło w drugim budynku.

Prawie 60 metrów niżej, na osiemdziesiątym ósmym i osiemdziesiątym dziewiątym piętrze, analogiczne rozmowy toczyły się w biurach spółki Keefe, Bruyette & Woods (KBW), bardzo podobnej do spółki Sandler O'Neill. To również była mała firma - jedna z wielu założonych przez grupę wspólników - świadcząca usługi finansowe różnym bankom. KBW zatrudniała wielu przyjaciół i członków rodzin na stanowiskach związanych z dużą odpowiedzialnością. Pracowali ciężko i cieszyli się życiem. W wielu firmach na Wall Street utarł się zwyczaj dostarczania maklerom lunchu do biura, tak aby mogli go jeść bez odrywania się od pracy. W KBW lunch dostarczano codziennie wszystkim pracownikom, nie tylko maklerom. W piątki, w dniu śmieciarskich lunchów, kupowano whoppersy, big macki i produkty Kentucky Fried Chicken; olbrzymie zamówienia realizowały bary z okolicy. Sporo pracowników grało w college'u w futbol amerykański, koszykówkę, baseball, i nic dziwnego, że teraz brali udział w weeken­dowych rozgrywkach. Należał do nich Rick Thorpe, wyśmienity roz­grywający, który kiedyś dyrygował swą drużyną ze szkoły średniej, gdy przez cały sezon nie ponieśli ani jednej porażki. Po uderzeniu samolotu natychmiast zadzwonił z biura do domu.

Brzuch mnie boli" - powiedział żonie Lindzie Perry Thorpe. Zarząd KBW prowadził rozmowy z Banąue Nationale de Paris (Paribas) w sprawie połączenia obu instytucji i Linda pomyślała, że może nic z tych planów nie wyszło.

Co z porozumieniem?" - zapytała.

Nic, nic - powiedział Thorpe - chcę tylko, żebyś wiedziała, że samolot uderzył w drugą wieżę. Nic mi nie jest, ale historia się powtarza".

Thorpe, weteran zamachu z 1993 roku, przewidywał długą, uciążliwą ewakuację. Włącz telewizję, to na pewno będzie sensacja dnia - powie­dział. Przerwali rozmowę.

Nie dałabyś wiary temu, co widzę - mówił Brad Vadas przy sąsiednim biurku. - Właśnie zobaczyłem faceta, który zerwał płonącą koszulę i skoczył".

Yadas zadzwonił do narzeczonej, Kris McFerren, by zawiadomić, że wszystko z nim w porządku, i opowiedzieć, co widzi. Spotykali się od dziewięciu lat, a po ślubie przyjaciela w Święto Pracy postanowili w końcu, że teraz ich kolej. Mieli się pobrać w maju. McFerren była fizykoterapeutką,

53

Vadas - absolwentem Boston College, doskonałym sportowcem, wyśmie­nitym graczem w baseball; w wieku trzydziestu dziewięciu lat miał dom nad wodą w Westport, w Connecticut, i mieszkanie na Manhattanie. Podobnie jak jego kolega, Rick Thorpe, w 1993 roku pracował w centrum handlu. Znowu przypomniał sobie tamte tragiczne wydarzenia.

Nie patrz" - poradziła mu McFerren.

Słuchaj, naprawdę muszę już iść. Mogłabyś zadzwonić do mojej mamy?" - poprosił Yadas.

McFerren zgodziła się. Choć Yadas był pierwszym wiceprezesem, pracował w dziale handlowym, w miejscu wykluczającym odosobnienie, wśród dość rubasznych mężczyzn; z pewnością nie było to miejsce do wyrażania tkliwych uczuć. Jednak wówczas chciał jej jeszcze coś powiedzieć.

Pozwól, że jeszcze coś ci powiem - dodał. - Chcę, żebyś wiedziała, jak wiele dla mnie znaczysz".

KBW zajmowało dwa piętra i na każdym z nich decyzja wyjść czy zostać", zapadła oddzielnie. Całe osiemdziesiąte ósme piętro wyludniło się, pracowali tam głównie ludzie z bankowości inwestycyjnej i wydziałów badawczych. Szczególnie głośno nawoływał do wyjścia J. J. Aguiar, ban­kowiec inwestycyjny; obszedł całe piętro i poganiał ludzi do wyjścia. Na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze, gdzie mieścił się dział handlowy KBW, ludzie się wahali. Will DeRiso zawsze czuł niepokój z powodu pracy w wieży, choć koledzy często podśmiewali się z jego lęków. Poprzedniego wieczoru zmienił biurko i przeniósł się o jedno miejsce bliżej drzwi. Kilka chwil po wybuchu usłyszał pukanie. Za drzwiami stały zmartwiałe z przerażenia dwie pracownice z działu techniki informacyjnej. DeRiso postanowił, że czas się ewakuować.

Joseph Berry, dyrektor firmy, stał przed swoim pokojem, zastanawiając się nad najlepszym posunięciem w tej sytuacji. On także przeżył zamach w 1993 roku; po wyłączeniu prądu utkwił wtedy na wiele godzin w windzie i dobrze wiedział, jak przeraźliwie wolno i w jakich okropnych warunkach ludzie schodzili schodami. Jeszcze jeden powód zatrzymywał handlowców KBW na miejscu pracy. Ich zarobki zależały od stałej obecności przy monitorze i telefonie, od szybkiej reakcji. Nie wychodzili na lunch. Pracę przerywali jedynie na chwilę, gdy musieli wyjść do toalety. A teraz Bob Planer, wiceprezes do spraw sprzedaży, zobaczył, że niektórzy handlowcy wyglądają przez okna. Usłyszał, że inni pokrzykują na nich i wzywają do

54

powrotu na miejsca. Planer odszedł w kierunku schodów. Dwudziesto­czteroletni makler Bradley Fetchet zadzwonił do ojca do pracy, a potem do l matki i nagrał wiadomość na automatycznej sekretarce.

Cześć mamo, tu Brad. Chciałem tylko zadzwonić i dać ci znać. Jestem pewny, że już słyszałaś, że był... a może nie słyszałaś, że samolot zderzył się z World Trade Center 1. Nic nam się nie stało. Jesteśmy w World Trade Center 2. Rzecz jasna żyję i mam się dobrze. Ale oczywiś­cie... to dość okropne przeżycie. Widziałem, jak facet wypadł chyba z dziewięćdziesiątego pierwszego piętra... och... prosto w dół... więc -przerwał i chrząknął - cieszyłbym się, gdybyś tu zadzwoniła. Myślę, że będziemy tu cały dzień. Nie wiem, czy firma zostanie dziś zamknięta, czy nie. Ale... och... zadzwoń do mnie później. Zadzwoniłem do taty, żeby go zawiadomić. Kocham cię".

W dziale handlowym KBW do biurka wrócił między innymi Stephen Mulderry. Był szóstym z ośmiorga dzieci rodziny Mulderrych. Grał w ko­szykówkę w drużynie Uniwersytetu Albany. Jego brat, Peter, zobaczył w swoim biurze wiadomości telewizyjne i zadzwonił do Stephena.

O co chodzi, Peter?" - Stephen przywitał brata jak zwykle.

Wszystko u ciebie w porządku?" - zapytał Peter.

No, byłem właśnie przy oknie. Boże, nie wiem, czy ludzie wypadają, czy skaczą, ale widziałem spadających ludzi. To pewna śmierć" - powie­dział Stephen.

O Boże" - jęknął Peter.

To są ludzie" - powiedział Stephen. W czasie rozmowy rozległ się komunikat nadawany przez głośniki. Oprócz tego telefon stojący na biurku wzywał go cicho, lecz natarczywie. Handlowcy pracowali tuż obok siebie, ramię przy ramieniu, dlatego sygnałem zgłoszenia telefonicznego były światła, a nie dźwięk.

Muszę kończyć - rzucił Stephen. - Światła mrugają, zaraz zacznie działać rynek".

Wszyscy nowojorscy handlowcy KBW już siedzieli na swoich miej­scach lub byli w pobliżu, gotowi na otwarcie rynku o godzinie 9.00.

Mamo, nie dzwonię, zęby pogadać

8.48

Wieża północna

Na dziewięćdziesiątym pierwszym piętrze wieży północnej Mikę McQuaid z pięcioma elektrykami z jego zespołu szukał klatki schodowej. Znajdowali się dwa piętra poniżej strefy uderzenia samolotu, w zupełnie niewyróżniającym się przedtem miejscu, które w ciągu ostatnich dwóch minut zmieniło się w pobojowisko zapchane stosami płyt sufitowych i gruzem z zawalonych ścian. Na szczęście materiały budowlane były lekkie i dawało się przejść korytarzami wiodącymi do wyjść awaryjnych w środku budynku. Inaczej jednak przedstawiała się sytuacja na klatkach schodowych. Dwie leżały w gruzach, trzecia, w północno-zachodniej części wieży, nie została zasypana, więc mogli nią zejść. Jeden z elektryków zapomniał zabrać telefon komórkowy i popędził po niego. Czekając, McQuaid zajrzał do biur American Bureau of Shipping i krzyknął: Jest tam kto?".

Większa część dziewięćdziesiątego pierwszego piętra była pusta -mieściło się na nim tylko American Bureau of Shipping, które zajmowało jedną czwartą jego powierzchni, i to po północno-zachodniej stronie, blisko ocalałej klatki schodowej. Do tego czasu prawie wszyscy z obecnych jedenastu pracowników biura zebrali się i zaczęli schodzić.

Teraz w stronę elektryków szła jakaś kobieta w czerwonym kapeluszu.

Jestem ostatnia" - oświadczyła.

56

Chwilę później usłyszeli głosy dwojga ludzi dochodzące z okolicy wind. Yanessa Lawrence, artystka, Szkotka z pochodzenia, zdążyła postawić , nogę na piętrze, gdy zatrząsł się szyb windy. Gerry Wertz, dyrektor zakupów i w firmie Marsh & McLennan, był jeszcze w windzie - jechał wyżej, na > zebranie na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze. Ktoś rzucił granat na dach , kabiny, pomyślał Wertz, rzucił się do przodu i wyskoczył z windy na ' piętro. Z sufitu i ścian posypały się płyty. Winda, z której wyszli, rozpadła się na kawałki. Zszokowany Wertz nie bardzo rozumiał, co Lawrence mówi po szkocku.

! Później usłyszeli nawoływania elektryków i kierując się ich głosem, poszli w stronę głównego korytarza. Jeden z elektryków próbował urucho­mić radio nadawczo-odbiorcze, ale nie uzyskał połączenia.

Musimy zejść na dół" - powiedział Wertz i elektrycy poprowadzili ich w kierunku nadającej się do użytku klatki schodowej.

Pracownik z zespołu McQuaida wrócił z telefonem; byli gotowi do zejścia, ostatni z osiemnaściorga ludzi z dziewięćdziesiątego pierwszego piętra. Gdy weszli do ciemnej klatki schodowej, okazało się, że znajdują się na linii granicznej. Powyżej ze ścian klatki schodowej spadły płyty okładzinowe grubości od siedmiu do dziesięciu centymetrów, odsłaniając stal konstrukcyjną. Gruz zatarasował schody prowadzące w górę. Z dzie­więćdziesiątego pierwszego piętra zeszli wszyscy, ale z górnych pięter nikt nie schodził - schody na dziewięćdziesiąte drugie piętro zostały całkowicie zasypane, podobnie jak schody, którymi Gerry Wertz schodziłby z biur firmy Marsh & McLennan na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze, gdyby nie wyskoczył z windy na dziewięćdziesiątym pierwszym.

Nad nimi, na dziewięćdziesiątym drugim piętrze, Damian Meehan z Carr Futures odkrył tę samą granicę z drugiej strony. Zadzwonił do brata Eugene'a, strażaka w Bronksie.

Tu naprawdę jest źle - powiedział Damian. - Wysiadły windy". Podejdź do drzwi windy. Zobacz, czy jest tam dym" - poradził mu Eugene.

Eugene słyszał, jak brat odkłada słuchawkę, potem doszły do niego inne dźwięki. Krzyk. Poruszenie, ale nie panika. Po jednej lub dwóch chwilach Damian powiedział: Tak, jest dym".


Wyjdź na schody - polecił Eugene. - Zobacz skąd leci dym. Idź inną drogą".

Damian nie zwlekał.

57

Musimy iść" - Eugene usłyszał głos brata. A może Idziemy". Bez względu na to, co powiedział, jedno jest pewne - nikt z siedemdziesięciorga ludzi na dziewięćdziesiątym drugim piętrze nie miał dostępu do klatki schodowej, którą można by zejść.

Garth Feeney nie pracował w centrum handlu, poszedł tam na śniadanie wydane przez Risk Waters w restauracji Windows on the World". Za­dzwonił na Florydę do matki, Judy, która właśnie oglądała pierwsze wiadomości telewizyjne o katastrofie.

Cześć, co słychać?" - powiedziała, gdy usłyszała głos syna.

Mamo, nie dzwonię, żeby pogadać - powiedział Feeney. - Jestem w World Trade Center, w które uderzył samolot".

Powiedz mi proszę, czy jesteś poniżej" - prosiła matka.

Nie, jestem wyżej. Jestem na najwyższym piętrze" - odparł. -W jednej sali jest nas siedemdziesięcioro. Zamknęli drzwi i starają się nie wpuścić dymu".

Ledwie ustały wstrząsy budynku, w Windows on the World" pojawił się gęsty i dokuczliwy dym. Jakiś mężczyzna powiedział żonie, że w toale­cie wybuchła bomba. Restauracja znajdowała się dość wysoko nad strefą uderzenia. Kadłub samolotu wbił się między dziewięćdziesiąte piąte a dziewięćdziesiąte siódme piętro, a koniec prawego skrzydła - najwyższy punkt uderzenia, bo samolot był przechylony - wciął się w dziewięć­dziesiąte dziewiąte piętro, to znaczy siedem pięter, około dwudziestu sześciu metrów, poniżej restauracji. Ale dym rozchodził się z taką samą łatwością, z jaką wyjący odrzutowiec przeciął stalową fasadę wieżowca. Szybko i niepowstrzymanie przenikał w górę budynku, znajdował drogę przez betonowe stropy i dookoła nich i wyłaniał się w postaci kłębiących się, upiornych chmur. Doris Eng, która witała tego ranka gości przybywa­jących na sto szóste i sto siódme piętro, teraz próbowała znaleźć sposób na uratowanie im życia. W restauracji było sto siedemdziesiąt osób - gości, pracowników restauracji i ludzi zaproszonych na śniadanie sponsorowane przez Risk Waters. Doris wydzwaniała pod numery alarmowe; nie była pewna, gdzie nastąpiło uszkodzenie, ale to właściwie nie miało znaczenia. Gęsty dym przesłaniał wszystko i utrudniał oddychanie.

Teoretycznie każde z pięter między Windows on the World" i miejscem uderzenia powinno powstrzymać ogień i dym. Zgodnie z projektem

58

wszystkie piętra były ognioszczelnymi przedziałami, co miało uniemoż-I liwiać przenoszenie się ognia i dymu. Podobnie kadłub statku oceanicznego l dzieli się grodziami na kilka komór, tak by w razie przecieku w jakimś miejscu zatrzymać wodę w jednej komorze i nie dopuścić tym samym do zalania całego kadłuba i zatonięcia statku. Teraz tysiąc głosów jasno i dobitnie twierdziło, że ognioodporne przegrody zawiodły. W ciągu dziesięciu minut od chwili uderzenia samolotu telefon alarmowy 911 przyjął około trzech tysięcy zgłoszeń, w tym dużo od ludzi z górnych pięter wieży północnej. Zawiadamiali o wybuchu, o odcięciu schodów -na skutek zniszczenia, zatarasowania gruzem lub z powodu dymu czy ognia. Na dole, na stanowisku policji Zarządu Portu, czuwającej nad | bezpieczeństwem centrum handlu, telefon nie przestawał dzwonić. Dyżurny Steve Maggett przyjmował telefony; rozmawiał między innymi z Christine Olender z Windows on the World".

Cześć, tu Christine, asystentka naczelnego dyrektora «Windows». Nie dostajemy żadnych wskazówek. Jest pełno dymu".

Zaledwie kilka minut wcześniej gawędziła z matką, która mieszkała w Chicago, i układała plan wizyty rodziców. Teraz starała się zorga­nizować pomoc.

Większość ludzi mamy na sto szóstym piętrze, sto siódme jest za bardzo zadymione - ciągnęła. - Musimy jak najszybciej dowiedzieć się, dokąd mamy skierować naszych gości i pracowników".

Maggett był 390 metrów poniżej Windows on the World". Teraz do restauracji nie można się było dostać inaczej niż schodami. To trwałoby kilka godzin.

Okay - powiedział Maggett. - Robimy, co tylko możemy, mamy straż pożarną, wszystkich. Kochana, staramy się do was dostać. W porządku, zadzwoń za jakieś dwie, trzy minuty, a ja się dowiem, w jakim kierunku powinniście pójść i gdzie próbować zejść".

Olender zaczęła mówić: Bo nasi... nasi...".

Czy klatki schodowe A, B i C są zatarasowane i zadymione?" - spytał policjant.

Klatki są pełne dymu, A, B i C - informowała Olender. - A mój... a mój elektryczny... moje telefony pożarowe wysiadły".

Och, tak, wszystkie... wszystkie linie teraz nawaliły - powiedział Maggett - ale wszyscy już idą, straż pożarna...".

Olender wcale to nie uspokoiło.

59

Warunki na sto szóstym są coraz gorsze" - oceniła.

Okay, kochana - powiedział Maggett. - Robimy, co możemy, żeby się do was zaraz dostać. Kochana, w porządku?".

Ale gdzie... gdzie chcecie (przerwa w odbiorze) możecie przynaj­mniej... czy możecie przynajmniej skierować nas do jakiejś wieży w bu­dynku?".

Och..." - jęknął Maggett.

Wieża... rejon... część budynku... dokąd możemy pójść, gdzie nie będzie tego dymu?" - zapytała.

Dopóki się nie dowiemy, w jakim dokładnie... miejscu jest dym... skąd najwięcej... najwięcej dymu wychodzi, nie będziemy mogli tym jakoś pokierować - odparł Maggett. - Jak powiedziałem, zadzwoń za jakieś dwie minuty".

Mam zadzwonić za dwie minuty - powtórzyła Olender. - Dos­konale".

Około dwóch minut, dobrze?" - powiedział.

Dwie minuty, tyle co nic. Ale nie w wieżowcu, gdzie szaleje pożar, trujący dym kłębi się w kanałach i przewodach, a natryski nie mogą stłumić ognia. Za dwie minuty setki ludzi w wieży północnej miały dostać wiadomość o ewakuacji lub jej próbie. Teraz martwili się głównie o to, czy przeżyją w tym żarze i dymie; jeszcze nie zaczęli mieć wątpliwości, czy wieża przetrzyma zderzenie.

Budynek bardzo dobrze zniósł uderzenie odrzutowca. Wysmukłe żebra nadające wieżom ich charakterystyczny wygląd - i pozwalające na wsta­wienie okien zaledwie pięćdziesięciopięciocentymetrowej szerokości - nie były jedynie ozdobą, one rzeczywiście wspierały budynek. Główne słupy znajdowały się tylko w trzonie wieżowców, większą część każdego piętra stanowiła wolna przestrzeń. Było to możliwe dzięki zewnętrznym, piono­wym żebrom, które przenosiły ogromny ciężar wieżowców poprzez fun­damenty na skalne podłoże, a ponadto równoważyły jeszcze jedną siłę. W rzeczywistości ciężar budynków był mniejszym problemem niż siła wiatru. Wieże stały na skraju wyspy Manhattan niczym ogromne, rozpięte żagle; każda ściana musiała wytrzymać napór huraganu wiejącego z pręd­kością 225 kilometrów na godzinę. Normalnie siła wiatru była trzydzieści razy większa niż siła, z jaką 11 września uderzył samolot. Masa wieży była 1000 razy większa niż masa odrzutowca. Biorąc pod uwagę ogromną masę wież, łatwo zrozumieć, dlaczego po zderzeniu budynki stały nadal.

Istotnie, takim właśnie argumentem posłużył się Zarząd Portu, gdy ponad trzydzieści lat wcześniej prywatne firmy budowlane ostrzegały przed niebezpieczeństwem zderzenia samolotu z wieżą. Teraz, gdy rzeczy­wiście doszło do katastrofy, ocalałe żebra pomocnej ściany wieży ufor­mowały hak dookoła wyrwy w budynku, tworząc inny układ przenoszenia ciężaru. Natychmiast po uderzeniu samolotu nietknięte żebra przejęły stale działające siły ciężkości i wiatru. Konstruktorzy mieli chyba rację, twier­dząc w latach sześćdziesiątych, że budynki są na tyle wytrzymałe, że zniosą uderzenie samolotu.

W żadnym projekcie nie uwzględniono jednak ludzi we wnętrzu; na górnych piętrach wieży północnej uderzenie przeżyło około tysiąca osób, ale nie mogło się z nich wydostać. W tych warunkach robili to, co ludzie zwykle robią - rozmawiali. Podobnie jak ocalałe żebra utworzyły łuki |, i uchroniły w ten sposób wieżowiec od natychmiastowego zawalenia, pozbawieni możliwości działania ludzie na górnych piętrach przerzucili most głosowy, uruchamiając telefony komórkowe, stukając w miniaturowe klawisze pagerów i rozmawiając przez radia nadawczo-odbiorcze.

Wiele osób w tym tłumie utrzymywało się z dostarczania informacji lub sprzętu do ich przekazywania. Uczestnikami porannej konferencji w sali balowej restauracji Windows on the World" byli specjaliści łączności, którzy teraz korzystali z tego wirtualnego mostu, by zdobyć lub przesłać trochę informacji. Już w pierwszych minutach kryzysu co najmniej czterdzieści jeden osób wysłało z restauracji jakąś wiadomość.

Oglądaj CNN - prosił żonę Dony informatyk Stephen Tompsett w liście elektronicznym wysłanym przez aparat BlackBerry. - Potrzebne są ostatnie wiadomości".

Pete Alderman i William Kelly, dwaj pracownicy firmy Bloomberg L. P., którym fotograf robił zdjęcia przed konferencją przy śniadaniu, wysłali listy pocztą elektroniczną do biura i rodziny. Ortografia wyraźnie wskazuje na pośpiech.

Przyjaciel Kelly'ego także wysłał różnym ludziom listy elektroniczne z wiadomością o uderzeniu samolotu, nie wiedząc nawet, że jeden z ad-1 resatów jest w wieży. Kelly odpowiedział: Jestem uwięziony na sto szóstym piętrze... uwięziony".

Alderman dostał wiadomość od kolegi, który wiedział, że miał on być w centrum handlu. Pete, jeżeli to dostaniesz, proszę zawiadom, czy wszystko w porządku" - pisał jego kolega.


TU JEST dużo DYMU" - odpisał Alderman.

Czy oni mówią wam, co robić? - pytał kolega.

Nie jest bałagan".

Jesteś jeszcze w budynku?"

Tak nie mogę się ruszyć".

wnocześnie Alderman skomunikował się z siostrą Jane.

Jestem PRZERAŻONY - pisał - TU JEST dużo DYMU".

Możesz stamtąd wyjść?".

Nie jesteśmy odcięci".

Na niższych piętrach oddychało się w miarę swobodnie. Można było zobaczyć schody. Ludzie trochę się uspokoili, ale wiedzieli, że muszą się śpieszyć. Na sześćdziesiątym ósmym piętrze, w biurze public relations podległym Zarządowi Portu, telefony zaczęły dzwonić już kilka minut po uderzeniu samolotu w budynek. Dzwonili dziennikarze. Udzielanie infor­macji telefonicznych było obowiązkiem Grega Trevora, rzecznika Za­rządu Portu, tymczasem Trevor wciąż jeszcze był w szoku. Wstrząs

0 mało co nie zwalił go z nóg; Trevor nadal wiedział równie mało jak
wszyscy dzwoniący i dopytujący się, co się stało. Wiedział jedynie, że
coś - wybuch, bomba - zakołysało budynkiem jak anteną samochodową.
Za oknami widać było ogień, spadające szkło i papiery, a wszystkim
kazano wyjść. Pracownicy zbierali dokumenty i wrzucali je do worków.
Odebrali kilka telefonów, złapali notebooki i przełączyli telefony na
centralę policji Zarządu Portu w mieście Jersey. Gdy już mieli wychodzić,
koleżanka Trevora, Ana Abelians, powiedziała mu, że jeszcze dwaj
dziennikarze są na linii. Zadziałał refleks człowieka, który żył z udzie­
lania odpowiedzi.

Odbierz jeden, a ja odbiorę drugi - powiedział. - Pozbądźmy się ich

1 wynośmy się stąd".

Podniósł słuchawkę. Halo, Gregor Trevor".

Cześć. Jestem z wiadomości krajowych NBC. Jeżeli możesz być na linii przez jakieś pięć minut, to przełączymy telefon na wywiad na żywo". Przepraszam, nie mogę. Ewakuujemy budynek". Ale to potrwa tylko minutę".

Przepraszam, ale nie rozumiesz. Właśnie opuszczamy budynek". Rozmówca był zaskoczony. Ale... ale to są wiadomości krajowe NBC".

Najwidoczniej, pomyślał Trevor, możesz uciekać z płonącego budynku l jak dzwoni stacja lokalna, ale nie krajowa.

Położył spokojnie słuchawkę i poszedł w kierunku klatki schodowej. l Nawet teraz, gdy już schodzili, Trevor i jego koledzy wiedzieli tylko tyle, że w budynek uderzył samolot. Ale wydawało się to niemożliwe. Jak | w taki pogodny dzień samolot mógł uderzyć w studziesięciopiętrowy l budynek? Kilka razy próbował dodzwonić się z telefonu komórkowego do lżony, Allison, ale nie uzyskał połączenia. Przez aparat BlackBerry połączył f się z kolegą, Pasąualem DiFulco.

DiFulco właśnie wziął urlop; siedział w domu i oglądał CNN. Zaczął przekazywać Trevorowi najświeższe wiadomości w cyfrowym stylu. | W pierwszej wiadomości napisał: AA 676 z bostonu uderzył w Iwtc. ffbi podaje samolot został uprowadzony tuż przed zderzeniem". Podał |błędnie model samolotu - 676 zamiast 767 - ale Trevor i tak wiedział, ' co chodzi.

Ed Beyea obserwował przechodzących ludzi z podestu klatki schodowej ' na dwudziestym ósmym piętrze. Stanowił nieruchomy element w płynącej

rzece ludzi. Nigdzie się nie wybierał, przynajmniej na razie. Poniżej szyi był całkowicie sparaliżowany. Dwadzieścia lat temu uszkodził kręgi szyjne

w czasie nurkowania. Zdarzyło się to w północnej części stanu Nowy Jork,

w jego rodzinnych stronach. Przeniósł się do Nowego Jorku ze względu na konieczność rehabilitacji po wypadku i już tu został. Miał czterdzieści dwa lata, mieszkał na wyspie Roosevelt, zabudowanym wysokościowcami kawałku lądu pośrodku East River. Na wyspie mieścił się szpital dla ludzi z urazami kręgosłupa. Stacja metra miała nowoczesną windę, dzięki której

gł bez samochodu dostać się do centrum handlu. Pracował w firmie Empire Blue Cross and Blue Shield jako analityk komputerowy. W drodze do biura i z powrotem pomagała mu opiekunka, Irma Fuller. Wjeżdżała z nim windą na dwudzieste siódme piętro, odwieszała kurtkę i wsuwała

mu do ust pałeczkę, którą przy pisaniu naciskał klawisze. W chwili uderzenia pierwszego samolotu zamawiała śniadanie w barze na czter­dziestym trzecim piętrze. Nim zeszła na dół, Beyea już znajdował się na podeście schodów.

Obok Beyei stał Abe Zelmanowitz, również analityk komputerowy z Blue Cross. Pracował o jeden szereg biurek dalej, w południowym końcu


piętra. Dzieliło ich wiele - kondycja fizyczna, kultura, religia - i aż dziwne było, że znaleźli się teraz obok siebie, w odległości kilku centy­metrów, na tym samym podeście.

Beyea pochodził z małego miasta i już jako dorosły człowiek przeszedł na katolicyzm; starszy od niego o trzynaście lat Zelmanowitz był ortodok­syjnym żydem z Brooklynu. Beyea ważył prawie sto trzydzieści kilo­gramów, ale śmiał się ze swego dużego brzucha, który był wynikiem złej pracy nerek i długoletniego braku ćwiczeń fizycznych. Zelmanowitz był szczupły, mówił cichym głosem.

Pracowali razem przez dwanaście lat i zaprzyjaźnili się. Zelmanowitz zrobił Beyei pulpit do czytania w łóżku. Beyea opowiadał dowcipy, które rozśmieszały Zelmanowitza. Raz lub dwa razy w miesiącu szli po pracy do restauracji, zawsze w towarzystwie Fuller, często także z innymi pracownikami biura. Gdy wybierał się z Beyea, sprawdzał, czy restauracja jest koszerna, gdy przychodziła kolej na Zelmanowitza, ten upewniał się, czy do lokalu można wjechać wózkiem. Bardzo lubili lokal Mr Broadway, koszerna restaurację w śródmieściu, gdzie podawano smaczny stek z żeberek. Zelmanowitz mieszkał ze starszym bratem i jego rodziną. Beyea był przez krótki czas żonaty, potem się rozwiódł i mieszkał sam. Przyjaźń ta miała solidne podstawy oparte na codziennych wspólnych sprawach - żartach, posiłkach i pracy w małym biurze - i uchroniła ich od samotności.

Od początku dobrze wiedzieli, że sytuacja jest poważna. Poczuli wstrząs budynku wywołany uderzeniem samolotu i widzieli przez okno spadające szczątki. Ale wiedzieli, że wieża przetrwała poprzedni zamach bombowy, a na ich piętrze na razie nie czuło się dymu. Wiedzieli także, że sama przyjaźń nie wystarczy do zniesienia Beyei; żeby go bezpiecznie prze­transportować, potrzeba było trzech lub czterech silnych ludzi. Wobec tego czekali na pomoc. Zelmanowitz powiedział Fuller, że powinna zbierać się do wyjścia.

Zostanę z Edem" - oświadczył. Beyea także potwierdził, że powinna wyjść. Znajdź kogoś na dole i powiedz, gdzie jesteśmy" - poradził. Gdy Fuller zaczęła schodzić, Zelmanowitz krzyknął jeszcze ostatnią uwagę w dół schodów: Irma, jesteśmy na dwudziestym siódmym C".

Kilka minut później zadzwonił do brata Jacka, który oglądał w telewizji płonący wieżowiec. Zelmanowitz mówił spokojnie. Ogień był nad nimi.

Jesteśmy gotowi do wyjścia - powiedział. - Czekamy na pomoc".

Czy wszystko w porządku? - spytał Jack. - Słuchaj, musisz się stamtąd wydostać".

Nie martw się - odparł Zelmanowitz. - Jestem tu z Edem. Czekamy na pogotowie ratunkowe, a strażacy przyjdą i pomogą nam stąd zejść. Nie martw się. Wygląda na to, że będzie dobrze".

Zelmanowitz przytrzymał telefon komórkowy, żeby Beyea mógł zadzwo­nić do matki Janet, mieszkającej w Bath w stanie Nowy Jork, w okolicy Finger Lakes, gdzie jako młody człowiek prowadził bar w Moose Club" i jeździł na nartach wodnych na jeziorze Keuka. Rozmowa była krótka. Beyea powiedział matce, że jest jeszcze w wieży, ale niedługo stąd wyjdą.

Mamo - powiedział - wszystko w porządku".

64

Do tej pory nie nawiązaliśmy łączności

8.50

Wieża północna

Lloyd Thompson stał przy pulpicie w holu wieży północnej. Odbierał telefony wewnętrzne i próbował na podstawie informacji od ludzi oraz wskazań przyrządów zorientować się, jaki jest stan zadymienia i czy ogień rozprzestrzenia się na górnych piętrach. Thompson był zastępcą dyrektora do spraw bezpieczeństwa pożarowego i z racji swoich obo­wiązków często stał w tym właśnie miejscu, gdy dochodziło do jakichś alarmowych sytuacji. Przyrządy na pulpicie szybko wskazywały, gdzie dzieje się coś złego: czerwona lampka, jedna dla każdego piętra, zapa­lała się, gdy ktoś wzywał pomocy. Normalnie rzadko się zdarzało, by zapalała się więcej niż jedna lampka. Teraz Thompson stał przed pul­pitem czerwonym od lampek.

Choć na razie miał tylko ogólne pojęcie o katastrofie, zdawał sobie na tyle dobrze sprawę z jej skali, że podniósł mikrofon układu do przekazywania informacji przez głośniki i zarządził natychmiastową ewakuację wieżowca. Rozkaz nigdzie nie dotarł - samolot zniszczył cały układ.

W biurze policji w World Trade Center 5, niskim budynku na północny wschód od wieży północnej, Alan Reiss, były dyrektor wydziału centrum handlu, także odbierał nieustające telefony z prośbami o pomoc. Reiss przybiegł tu prosto ze spotkania przy śniadaniu w podziemiu i pomagał przyjmować telefony. Znał ludzi pracujących w Windows" - należał do

iubu „Windows", a posiłki w restauracji były jedną z przyjemności jego ycia, które toczyło się ustalonym trybem. Ale i on mógł tylko pod-lywać ich na duchu. Ratownicy byli w drodze. Nawet najprostsza aby zmoczyli ręczniki i uszczelnili nimi drzwi, pogłębiała ich ozpacz. Samolot przeciął rury i na górze w ogóle nie było wody, do picia, ani do gaszenia ognia, ani do zwilżenia odzieży. Kelner łan Maciej ewski zadzwonił do żony z telefonu komórkowego, w trakcie Dzmowy wpadł na pomysł, że sprawdzi, czy przypadkiem nie ma wody wazonach z kwiatami.

Ciężarówkami, samochodami i zarekwirowanymi autobusami, pie-Iszo i samolotami napływały tłumy; zgłaszali się ludzie na służbie, Imający wolne i niezobowiązani do żadnej pomocy. Szli od razu na l miejsce katastrofy, z którego tysiące innych uciekało. Gotowość do ludzielenia pomocy była powszechna. Kilka przecznic dalej, w Akade-j mii Policji Sądowej (Court Officers Academy), kapitan Joseph Baccel-1 lieri skierował dwóch sierżantów, Ala Moscolę i Andrew Wendera, f w stronę centrum handlu. Biegli na zachód Fulton Street, przeciskając się przez tłum ludzi zmierzających na wschód. Czterdziestejednoletni Baccellieri usłyszał przeraźliwy trzask samolotu uderzającego w wieżę, i gdy sprawdzał dostawę nowych mundurów. Wiedział, że udział w akcji l ratunkowej nie należy do jego obowiązków. W akademii szkolił poli-I cjantów sądowych, którzy pilnowali porządku w sądach stanu Nowy Jork, przeszedł jednak szkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy i wie­rzył w prostą zasadę moralną: Jeżeli chcecie, żeby ludzie wam po­ił mogli, i wy musicie im pomóc". A do tego dość dobrze znał World Trade Center.

W młodości Baccellieri jeździł ciężarówką przedsiębiorstwa JLB | Transport, które było własnością jego ojca. Raz w miesiącu firma dostar­czała do WTC różne materiały, głównie papier do drukarek. Baccellieri musiał lawirować w podziemnym labiryncie garaży i orientować się, która winda towarowa kursuje w danym budynku - w wieży północnej lub południowej oraz w pięciu innych wieżowcach należących do kompleksu. Pokonując ostre zakręty i omijając ślepe odgałęzienia, manewrował wielką, mało zwrotną ciężarówką tak, by jak najbliżej podjechać do ciasnego stanowiska załadunkowego.


Jak wspominał, zawsze panowało tam duże zamieszanie, ale to było nic w porównaniu z obecnie panującym chaosem. Ludzie uciekali z bu­dynków. Wyrwa w miejscu, gdzie uderzył samolot, była dobrze widoczna. Już teraz, zaledwie kilka chwil po uderzeniu, jacyś ludzie spadali z gónych pięter, a inni krzyczeli. W World Trade Center 5, gdzie mieściło się biuro policji całego kompleksu, dwaj policjanci trzymali otwarte drzwi i popędzali ludzi, by jak najszybciej odeszli. Gdy Baccellieri i jego dwaj koledzy weszli do holu, jeden z policjantów powiedział mu, że chyba zwariował.

Gdy komendant Joseph Pfeifer wszedł w grubych, gumowych butach do holu pomocnego wieżowca, jego oczom ukazał się obraz zniszczenia. Powybijane szyby. Beżowy marmur popękał i odpadł od ścian. Ciężko poparzonym ludziom pomagano wyjść z budynku. Ognista kula paliwa z rozbitego odrzutowca dotarła szybem windy aż na czwarty poziom poniżej holu, a wybuch zaczernił kawał ściany w holu blisko jednego z zespołów wind i wyrwał drzwi kabin.

Pfeifer był pierwszym człowiekiem z dowództwa straży pożarnej, który pojawił się na miejscu katastrofy; przyjechał już o 8.50, cztery minuty po uderzeniu samolotu. Razem ze strażakami z samochodu gaśniczego 7. szukał nieszczelności w instalacji gazu na Lispenard Street na Dolnym Manhattanie i tam usłyszał wycie samolotu lecącego wprost nad ich głowami. Widzieli, jak samolot wbija się w górne piętra wieży północnej. Jules Naudet, francuski dokumentalista, filmował tego dnia brygadę Pfei-fera. Widząc, co się dzieje, wyciągnął kamerę i uwiecznił na taśmie uderzenie samolotu w północną fasadę wieży. Wszyscy rzucili się do samochodu batalionu Pfeifera i popędzili na południe. To wyglądało na celowy atak" - powiedział Pfeifer w samochodzie.

Po drodze Pfeifer ogłosił przez samochodowe radio alarm pierwszego i drugiego stopnia jednocześnie i kazał dyspozytorom wysłać do centrum handlu dziewiętnaście wozów strażackich. Pierwszą wiadomość przekazał o 8.46.43, dwanaście sekund po uderzeniu.

Właśnie samolot wbił się w górne piętra World Trade Center. Ogłosić alarm drugiego stopnia i rozpocząć przemieszczanie drużyn na ten teren".

Wiedział, że to za mało. Dziewięćdziesiąt sekund po uderzeniu samolotu ogłosił alarm trzeciego stopnia.

Batalion 1. do Manhattanu.

Mamy kilka pięter w ogniu. Wygląda na to, że samolot celował w budynek. Ogłosić wszędzie alarm trzeciego stopnia; miejsce akcji przy Vesey i West Street. Grupa zadaniowa trzeciego alarmu jedzie na miejsce, grupa zadaniowa drugiego alarmu melduje się w budynku.

. Strażacy odpowiadający na alarm trzeciego stopnia zaczęli nadjeżdżać

.na wyznaczone miejsce przy Vesey i West Street, które stanowiły pół-nocno-zachodnią granicę centrum handlu. Pfeifer usiłował opanować

'Zalew przybywających oddziałów; dobrze jest mieć dużo ludzi, ale nie

[ wszystkich naraz.

Stojąc na chodniku przy wieży pomocnej, komendant wciągnął czarno--żółtą kurtkę strażacką na białą koszulę i krawat. Rzucił białą czapkę komendanta na deskę rozdzielczą, wziął kask i włożył buty. Nim wszedł do środka, spojrzał na wysoką ścianę budynku. Buchał biały dym, ale płomieni jeszcze nie było widać. Po raz ostatni starał się ocenić zadanie, które czekało jego i setki innych strażaków.

Cały czas nie odstępował go Jules Naudet, który rzadko przerywał filmowanie Pfeifera, nawet wtedy gdy huczały nad nimi płomienie. Od wielu miesięcy Naudet i jego brat Gedeon kręcili film dokumentalny

  1. początkach kariery strażackiego nowicjusza. Bracia należeli do stałych
    bywalców remizy strażackiej, pomagali nawet w kuchni. Przygotowanie

  2. spożywanie posiłków było bardzo często głównym wydarzeniem dnia
    w remizie, zwłaszcza że zdarzało się znacznie więcej wielkich obiadów
    niż wielkich pożarów. Wszystko to prowadziło do serdecznej przyjaźni ze
    strażakami, ale raczej nie zapowiadało porywającego filmu. W końcu
    sierpnia - Gedeon powiedział potem w wywiadzie - wiedzieliśmy, że
    mamy wspaniały film o gotowaniu".

Teraz Jules Naudet filmował pierwszych strażaków przybywających na akcję, która, jak się okazało, była największą operacją ratunkową w historii Nowego Jorku. Do centrum handlu przyjechało ponad 225 jednostek straży pożarnej, połowa wszystkich drużyn, jakie tego dnia miały służbę. Ściągnęło tyle wozów strażackich, że trudno je było zaparkować. Przybyło nimi wielu tych, którzy tego dnia mieli wolne; większość skończyła właśnie nocny dyżur, ale uważali, że powinni pomóc. Niektórzy strażacy usłyszeli o ataku w domu albo w innych miejscach pracy; chwytali natychmiast


kluczyki do samochodów i ruszali. W tym wspaniałym, nieskoordynowa­nym zrywie przybyło z pomocą ponad 1000 strażaków. Było wśród nich siedemnastu nowicjuszy, między innymi Christian Regenhard z samo­chodu gaśniczego 279. w Brooklynie, były żołnierz piechoty morskiej, który zaledwie przed sześcioma tygodniami ukończył Akademię Straży Pożarnej. Przybył także brat komendanta Pfeifera, Kevin, porucznik, który dowodził samochodem gaśniczym 33. Po przybyciu drużyny Kevina bracia spotkali się w holu wieży północnej. Obaj dowodzili w sposób opanowany, nie ulegając emocjom, co w tej rozgorączkowanej atmosferze było dużą zaletą. Mieszkali w odległości paru przecznic od siebie, w Middle Yillage, w Queens, sąsiedniej części miasta, gdzie dbano

0 zieleń. Middle Yillage w niczym nie przypominała hałaśliwego Dolnego
Manhattanu z jego licznymi drapaczami chmur. Starszy od Kevina o trzy
lata Joe był szczupły, miał niewielkie wąsy i cechowało go rzeczowe
podejście do wielu spraw. Pracował w oddziale dwadzieścia lat i jako
komendant batalionu l odpowiadał za Dolny Manhattan. W ramach
swoich obowiązków wpadał dość często do centrum handlu i znał ludzi
pilnujących bezpieczeństwa kompleksu. Kevin lubił ryzyko, ale się tym
nie afiszował. Był kawalerem, latał cessną, żeglował na katamaranie

1 urządzał przyjęcia na plaży. Joe, starszy od brata nie tylko wiekiem, ale
i rangą, szybko i bez ceremonii wyłożył Kevinowi to, co wiedział. Kevin
nic nie mówił, ale Joe zauważył niepokój na jego twarzy. Potem Kevin
odwrócił się i zaczął ze swoją drużyną - Davidem Arce'em, Michaelem
Boyle'em, Robertem Evansem, Robertem Kingiem jun. i Keithroyem
Maynardem - wchodzić po schodach.

Wielu strażaków później wspominało, że gdy tylko ujrzeli ziejącą dziurę, zorientowali się, iż nie ugaszą pożaru, że będzie to jedynie akcja ratownicza. Strażacy nowojorscy mogli gasić ogień na jednym piętrze, najwyżej na dwóch. Pożaru, który ogarnął całkowicie co najmniej pięć pięter, nie mogli opanować. Nie była to kwestia umiejętności czy sprawno­ści, ale po prostu możliwości fizycznych. Jednym wężem można było doprowadzić niespełna 950 litrów wody na minutę, co wystarczało do stłumienia ognia na powierzchni około 230 metrów kwadratowych. Za pomocą baterii węży mogli walczyć z ogniem na jednym piętrze wieżowca o powierzchni około 3700 metrów kwadratowych, ale nie na pięciu piętrach.

)kazało się zresztą, że w ogóle nie mogli nic zrobić, bo nie było wody. |W tej sytuacji trzej dowódcy zebrani w holu - Pfeifer, zastępca komen-|danta Peter Hayden i asystent komendanta Joseph Callan - postanowili, strażacy nie będą gasić pożaru, lecz skupią się na ewakuowaniu ludzi. Pożar gasić będą tylko tam, gdzie płomienie odcinałyby dostęp do scho­dów, gdzie indziej ogień miał się wypalić. Doszli jednak do wniosku, że Chociaż pożar jest olbrzymi, powinni kierować się podstawowymi zasa-idarni zwalczania pożaru w wysokich budynkach i przede wszystkim |ustanowić punkt dowodzenia w pobliżu ognia. Ale gdzie jest ten ogień? w holu nie wiedział. Instalacja do wykrywania pożaru została poważ-; nie uszkodzona. Jak Pfeifer później wspominał, ludzie z obsługi budynku przypuszczali, że ogień był na siedemdziesiątym ósmym piętrze, to znaczy D dwadzieścia pięter niżej niż w rzeczywistości. Paliło się na wielu piętrach .poniżej głównego źródła ognia, także na siedemdziesiątym ósmym, ale l tylko na ograniczonych obszarach. Pfeifer polecił pierwszym jednostkom, by udały się na siedemdziesiąte piętro, gdzie z uwagi na odległość od l pożaru nie groziło niebezpieczeństwo, i z tego piętra prowadziły akcję. Jeżeli wszystko przebiegałoby zgodnie z założeniami, ogień przenosiłby |l się w górę, a nie w dół. Inne drużyny miały reagować na wezwania l pomocy, a jeszcze inne miały na wyznaczonych piętrach sprawdzać, czy ktoś na nich nie został.

Kolejnym problemem było wejście na górę. Jak się okazało, prawie wszystkie z dziewięćdziesięciu dziewięciu wind w budynku były nieczynne. Wiele utknęło między piętrami. Co najmniej w dwóch, które dojechały do holu, drzwi były zablokowane. Uwięzieni w nich ludzie krzyczeli, ale choć znajdowali się zaledwie kilka metrów od miejsca dowodzenia, w panującym hałasie nikt ich nie słyszał.

Ponieważ windy nie działały, pożar na górze wieżowca rozprzestrzeniał się bez przeszkód. Strażacy mogli się dostać na górne piętra jedynie po schodach. Wśród przybyłych największe doświadczenie miał Donald Burns, który dowodził w czasie zamachu bombowego w 1993 roku i napisał wnikliwe sprawozdanie z tego wydarzenia. Stwierdził: Bez wind czas dojścia drużyny strażaków na górne piętra w wieżowcu mierzy się w go­dzinach, a nie w minutach".

Podczas wchodzenia po schodach istotną rolę odgrywało obciążenie. Kurtki, spodnie, buty i kask strażaków ważą 13,4 kilograma. Maska i butla z tlenem zwiększają obciążenie o 12,2 kilograma, razem to podstawowe


wyposażenie waży 25,6 kilograma. Strażacy z drużyn pompowych dźwigają także 15 metrów węża, tak zwany zwój z aluminiowymi końcówkami. Zwój waży 13,6 kilograma, zwiększając obciążenie do 39,2 kilograma. Jakkolwiek gaszenie pożaru nie wchodziło w grę, nawyk wnoszenia sprzętu działał - wiele drużyn taszczyło wielkie zwoje węża po schodach już i tak zapchanych uciekającymi ludźmi.

W drużynach posługujących się drabinami część strażaków niosła gaśnice i bosaki, 13,6 kilograma, a inni dźwigali na plecach toporek i narzędzie Halligana - wielozadaniowy łom, razem 11,3 kilograma. Jeden strażak z każdej jednostki niósł także linę ratunkową długości 45 metrów ważącą 9,8 kilograma.

Wszyscy mieli jeszcze radio, motorolę saber, które ważyło 0,5 ki­lograma.

Dym z pożaru dziesięć pięter niżej rozszedł się kanałami wentyla­cyjnymi i dotarł do restauracji Windows on the World" na obu pięrach. Goście stłoczyli się na niższym, sto szóstym piętrze. Doris Eng, Christine Olender i reszta załogi postępowali zgodnie z instrukcjami szkolenia przeciwpożarowego - zgromadzili wszystkich w korytarzu blisko schodów i zadzwonili do dyżurującego w holu dyrektora od­powiedzialnego za bezpieczeństwo pożarowe. Opracowane kilka lat wcześniej przepisy ewakuacji opierały się na zapewnieniach, że pożar na jakimś piętrze przez kilka godzin nie przedostanie się na inne piętra. W pierwszej kolejności mieli być ewakuowani ludzie z płonącego piętra i z jednego piętra wyżej. Ludzie na dalszych piętrach mieli opuścić budynek tylko na polecenie ośrodka dowodzenia lub, jak to niejasno sformułowano w broszurze szkoleniowej, gdy warunki nakazują pod­jęcie takich działań".

Operatorzy numeru 911 wydawali dzwoniącym podobne polecenia: Zostańcie na miejscu. Strażacy idą po was".

Ivhan Carpio, pracownik restauracji, zostawił kuzynowi wiadomość na sekretarce automatycznej: Nie mogę nigdzie pójść, bo powiedziano nam, żeby się nie ruszać". Carpio miał w tym dniu urodziny, skończył dwadzieś­cia cztery lata i miał dzień wolny, ale utrzymywał dużą rodzinę w Peru, zgodził się więc kogoś zastąpić, by trochę dorobić. Muszę czekać na strażaków" - przekazał kuzynowi.

72

Stosownie do instrukcji Christine Olender jeszcze raz zadzwoniła do biura policji.

Teraz - powiedziała policjantowi, Rayowi Murrayowi - musimy aleźć bezpieczne miejsce na sto szóstym, w którym zadymienie nie jest duże. Czy możesz nas skierować do określonego rejonu?".

W porządku - odpowiedział Murray - poślemy... poślemy tam ludzi, |jak tylko to będzie możliwe".

Jaki ETA dajesz?"* - zapytała.

Jak tylko będzie to możliwe. Jak tylko będzie to w ludzkich moż-Iliwościach".

Żeby udzielić ludziom na górze jakiejkolwiek pomocy, Pfeifer musiał linieć sposób na szybkie dotarcie do nich oraz rzetelne informacje o sytuacji Ina górnych piętrach. Nie miał ani jednego, ani drugiego. Nawet teraz, gdy l strażacy gęsiego wchodzili na górę, nadal nikt nic nie wiedział, co się l dzieje na górnych piętrach. Co gorsza, wyglądało na to, że sytuacja staje f się tam naprawdę rozpaczliwa. Znajdujące się w World Trade Center 15 biuro policji Zarządu Portu przekazało informacje od Christine Olender ''sierżantowi Alowi DeYonie, który udał się do holu w wieży północnej, by skoordynować pracę swojego działu z działaniami strażaków. DeYona zawiadomił Pfeifera, że w Windows" przebywają ludzie, którzy nie mogą się wydostać. Komendanci z punktu dowodzenia dowiedzieli się również o innych prośbach o pomoc, które napłynęły pod.numer 911 lub do , operatorów obsługujących sieć telefonów wewnętrznych.

Komendant Pfeifer niewiele się dowiedział, siedząc przy pulpicie sterowniczym w punkcie dowodzenia akcją ratunkową. Gdzie jest ogień? Jak szybko się rozprzestrzenia i w którą stronę? Które klatki schodowe są dostępne? Jak się okazało, komendant wiedział mniej niż ludzie, których usiłował uratować, ponieważ oni dostawali informacje przez telefon od członków rodzin i przyjaciół, którzy oglądali telewizję. Komendanci nie mieli telewizora, docierały do nich tylko strzępy informacji od kolegów, którzy wychodzili na dwór i wyciągali szyje, by zorientować się, co się dzieje pod niebem, na wysokości 360 metrów. Podstawowy poziom szkolenia strażaków z Nowego Jorku był wysoki, tylko kilka departamentów


73

straży w kraju zostało równie dobrze wyszkolonych, jednakże nowojorscy komendanci właściwie nie przeszli szkolenia, które przygotowałoby ich do prowadzenia działań w tak trudnej sytuacji. Pojęcie „świadomości sytuacyj­nej" - to jest stosowania nowoczesnych środków w celu uzyskania infor­macji potrzebnych ludziom, którzy w szybko zmieniających się okolicz­nościach wydają rozkazy decydujące o życiu lub śmierci - stało się podstawą działania w wojsku, kontroli ruchu lotniczego, elektrowniach i nowoczesnym przemyśle. W nowojorskiej straży pożarnej nie znano tego pojęcia. Nowojorskiej straży na ogół nie brakowało pieniędzy - a w rze­czywistości w ostatnich dziesięciu latach nawet doskonale się jej powodziło, jej budżet bowiem wzrósł o 253 miliony dolarów ponad poziom inflacji, choć liczba pożarów spadła o 46 procent. Mimo to straży brakowało kamer telewizji przewodowej, laptopów z planami budynków oraz dobrego sprzętu łącznościowego. Pfeifer, komendant batalionu, miał niższy stopień służ­bowy niż inni przybywający dowódcy łącznie z jego szefem, zastępcą komendanta Haydenem czy asystentem komendanta Callanem. (Według nazewnictwa straży pożarnej, które jest zbitką tytułów służby cywilnej i tytułów tradycyjnych, komendant batalionu jest stopniem niższym niż zastępca komendanta, który jest z kolei podporządkowany asystentowi komendanta). Komendanci mieli nadzieję, że będą mieli lepsze informacje, gdy strażacy dotrą na górne piętra i zaczną nadsyłać meldunki albo ludzie z wyższych pięter zejdą i opowiedzą to, co widzieli. Niezależnie jednak od tego, kto udzieli informacji - wchodzący strażacy czy schodzący pracow­nicy - łączność radiowa była konieczna. W wieżowcach łączność radiowa zawsze była kiepska, ponieważ elementy konstrukcji budynku często nie przepuszczały sygnałów radiowych i komendanci tracili kontakt ze strażkami na wyższych piętrach. Jeden z najbardziej niesławnych epizodów zdarzył się w 1993 roku, po zamachu bombowym na centrum handlu. Setki strażaków przekazywało meldunki, co spowodowało przeciążenie pasma częstości. Wiadomości przestały docierać. Decydujące informacje trzeba było przekazywać przez gońców. Anthony L. Fusco, komendant nowojorskiej straży pożarnej, napisał później w raporcie o ataku i akcji ratunkowej: Głównym czynnikiem ograniczającym nasze możliwości opanowania tego wydarzenia był stan łączności straży pożarnej w miejscu akcji".

Przed wprowadzeniem łączności za pomocą przenośnych aparatów radiowych nowojorscy strażacy porozumiewali się, stosując sygnalizację

74

czną, lub wysyłali gońców z wiadomościami. Często po prostu do siebie ^czeli. W połowie lat czterdziestych strażacy posługiwali się krótko-lówkami, podobnymi do aparatów, jakich w Europie używali żołnierze czasie wojny. W latach sześćdziesiątych każdy strażak dostał własne iio. A jednak czterdzieści lat po tej innowacji, a trzydzieści lat po DŚrednim przekazie telewizyjnym z przebiegu lądowania ludzi na siężycu, strażacy nadal mieli trudności z łącznością radiową w wysokich dynkach.

Niezawodna łączność w wysokim budynku wymaga dwóch rzeczy -lośnych aparatów radiowych i wzmacniaczy sygnałów radiowych, tak mogły dotrzeć na górne piętra. Choć mechaniczna wytrzymałość paratów radiowych była dobra - handlowcy Motoroli, reklamując wy-nałość aparatów saber, najczęściej rzucali nimi o podłogę - wysyłane |J>rzez nie sygnały były zbyt słabe i bez wzmocnienia nie mogły przeniknąć Iprzez liczne piętra wieżowców.

Nowojorska policja przekonała się o tym wiele lat wcześniej. Policjanci* imogli się skutecznie porozumiewać w wieżowcach, choć ich wiszące l u pasa radia były bardzo podobne do aparatów, jakie mieli strażacy. ; Różnica polegała na tym, że w odróżnieniu od straży pożarnej policja ! zainstalowała w różnych częściach miasta 350 urządzeń, które wzmacniały sygnały nadawane przez radia, natomiast straż pożarna miała tylko kilka p takich wzmacniaczy.

Policjantom wzmacniacze były niezbędne w codziennej pracy. Poli-I cjanci musieli kontaktować się z odległą centralą lub dyspozytorem, potrzebny był zatem system łączności na duże odległości. U strażaków sytuacja przedstawiała się inaczej; strażakom bardziej zależało na utrzy-: maniu kontaktu z kolegą, który ginął z oczu w sąsiednim, zadymionym pomieszczeniu. W razie pożaru w budynku przeciętnej wysokości wzmac­niacze nie były potrzebne. Wprawdzie na widokówkach Nowy Jork wygląda jak las wieżowców, ale w rzeczywistości większość drapaczy chmur | znajduje się na dwóch niewielkich obszarach, w dolnej i środkowej części Manhattanu. Komendanci w tych dwóch okolicach bardzo narzekali, że ich radia źle działają w biurowcach. Reszta strażaków pracowała w dziel-| nicach, w których budynki rzadko miały więcej niż sześć pięter i w związku z tym w opinii tych strażaków kłopoty z łącznością radiową w wysokich I budynkach nie były ważniejsze niż inne trudności, z jakimi borykała się l nowojorska straż.

75

Zainstalowanie wzmacniaczy wymusiłoby zupełnie nowy sposób działania, a taka zmiana nigdy nie przechodzi łatwo w instytucji opiera­jącej się innowacjom technicznym. Strażacy byli w stosunku do siebie bardzo lojalni, a na dodatek przywiązani do sprzętu i starego sposobu pracy. Mimo to jednak straż pożarna zainstalowała wzmacniacze w kilku ważnych budynkach, jak na przykład na dworcach kolejowych i w centrum handlu. W mieście, gdzie ponad dwa tysiące budynków na samym Manhattanie ma więcej niż dwadzieścia pięter, nie było to zbyt wielkie osiągnięcie, ale i tak sytuacja w Nowym Jorku wyglądała lepiej niż w wielu innych miastach, gdzie straż pożarna nie miała żadnych wzmac­niaczy.

Wzmacniacz, zwany także wzmacniakiem, został zainstalowany w cen­trum handlu w ramach programu poprawy bezpieczeństwa pożarowego, który Zarząd Portu zrealizował kosztem 80 milionów dolarów po zamachu bombowym w 1993 roku. Wzmacniak z anteną został zainstalowany w World Trade Center 5, włączano go i obsługiwano z konsoli w placókach straży pożarnej w obu wieżach, po przeciwnej stronie placu. Po włączeniu wzmacniak odbierał wiadomości, które strażacy nadawali przez przenośne aparaty radiowe, wzmacniał je i przesyłał dalej. W ten sposób komendanci straży mogli utrzymywać w holu stałą łączność ze strażakami znajdującymi się na górnych piętrach.

W 2001 roku straż pożarna wprowadziła również nowe przenośne radia, motorolę XTS3500R. Te nowoczesne radia działały w systemie cyfrowym i, jak twierdziło dowództwo straży, były lepsze od przestarzałych, analogowych aparatów motorola saber, a ich sygnały miały lepiej przenikać przez wiele warstw betonu i stali.

Jednak już kilka dni po wprowadzeniu nowych aparatów zdarzyło się, że strażak zagubiony w płonącym budynku wzywał pomocy, a jego koledzy na zewnątrz nie słyszeli wołania. Szybko pojawiły się również inne skargi i nowe aparaty wycofano, choć trwały spory, czy wadliwe działanie było skutkiem usterek technicznych, czy też błędów wynikających z nieumiejęności posługiwania się nowym sprzętem.

Ostatecznie straż pożarna musiała wrócić do starych, dopiero co wycofanych aparatów motorola saber, których większość używano przez piętnaście lat. Jedenastego września wielu strażaków weszło do wież z tymi starymi aparatami, takimi samymi, jakie mieli osiem lat wcześniej w dniu wybuchu bomby. Ale teraz dysponowali wzmacniakiem, który przeszedł

(próby przed kilkoma miesiącami i działał dobrze. Wprawdzie radia były s, ale mimo to należało się spodziewać, że łączność będzie lepsza niż 1993 roku.

z 1. z elitarnym zespołem wyspecjalizowanych ratowników z jed-ostki ratownictwa przyjechał o 8.52. Ratownicy założyli swój punkt owędzenia na rogu ulic Church i Yesey, mniej więcej dwie przecznice |ód holu, w którym akcjami strażaków kierował Pfeifer i inni komen-ici straży pożarnej. Jednostka ratownictwa składała się z sześciu tfcespołów liczących łącznie około czterdziestu policjantów. Ratownicy Iprzeszli specjalne szkolenie w udzielaniu pomocy zakładnikom, poten­cjalnym samobójcom, którzy zamierzali skakać z mostu i, jak w tym fwypadku, ludziom odciętym przez ogień. O 8.56 naczelnik policji J nowojorskiej, Joseph Esposito, wezwał policjantów do stawienia się |'w centrum handlu i teraz w ślad za ratownikami zaczęły zgłaszać się |setki policjantów.

Wóz trzy - powiedział Esposito przez radio - mamy poziom trzy, ale | może będziecie chcieli przejść tu na poziom cztery; centrala, w porządku?". Czwarty poziom mobilizacji był najwyższym i najrzadziej ogłaszanym l stanem alarmowym; w policji odpowiadał stanowi wojny. Oznaczał, że do akcji zgłosi się około tysiąca policjantów. Większość przybyłych funk-I cjonariuszy otrzymała zadania na zewnątrz wieży. Część kierowała ludzi opuszczających budynek poza teren kompleksu i najbliższych ulic. Inni strzegli porządku w narastającym tłumie albo usiłowali nie dopuścić do l zatamowania ruchu ulicznego. Policjanci z jednostki ratownictwa mieli nieść pomoc w budynku. Teoretycznie w takim wypadku podlegali dowódz­twu straży pożarnej. W celu podporządkowania wszystkich jednemu kierownictwu i uniknięcia sytuacji, w których kilka służb wykonywałoby i te same działania, władze miejskie ustaliły podział obowiązków w nagłych I- wypadkach. Straż pożarna ponosiła odpowiedzialność za gaszenie pożaru, l a więc z przyczyn technicznych przed przystąpieniem do działania w budyn-I ku zespoły jednostki ratownictwa powinny zameldować się w dowództwie straży w holu.

Niektóre zespoły zameldowały się, inne nie, a dowódca jednego poczuł l się zlekceważony przez komendantów straży, z którymi rozmawiał. Nie l było w tym nic zaskakującego. Najlepsi, jak nazywano policjantów,


i Najdzielniejsi, jak mówiono o strażakach, nie lubili się. Krążyło powiedzenie, że jedyne, co potrafią uzgodnić obie służby, to data ich dorocznego meczu bokserskiego. Czasami nie czekano nawet na mecz i w trakcie akcji ratunkowych dochodziło do bójek. Agresywny charakter wzajemnych stosunków miał znacznie poważniejsze następstwa niż czyjeś podbite oko. Wspólne akcje mogły być tylko wtedy w pełni skuteczne, gdy dzielono się informacjami, jedynie wówczas bowiem można było działać zgodnie i przewidywać, jakie kroki należy podjąć w miarę rozwoju katastrofalnej sytuacji. Decyzje podejmowane przez komendantów zale­żały od szybkiej i dokładnej oceny sytuacji opartej na informacjach uzyskiwanych zarówno od własnych sił, jak i ewentualnych sojuszników. Ale policjanci i strażacy prowadzili wspólne szkolenia rzadko i stały one na kiepskim poziomie. Nie mogli się porozumiewać przez radio, bo ich częstotliwości radiowe się różniły. Nie mieli także kompatybilnego sprzętu.

Na przykład policja dysponowała helikopterami. Władze miejskie opracowały wstępnie plan, zgodnie z którym w razie pożaru w wieżowcu straż pożarna miała korzystać z policyjnych helikopterów. Po zamachu w 1993 roku plan ten został uaktualniony, rzadko jednak z niego korzysta­no w praktyce i nie prowadzono wspólnych ćwiczeń. Jedenastego września współpraca przebiegała zupełnie tak samo. Policja i straż pożarna prowa­dziły odważne, ale zupełnie odrębne akcje ratunkowe. Nie dochodziło nawet do sporów, po prostu obie służby nie komunikowały się ze sobą. Mimo że uzgodnienia władz miejskich przewidziały taką możliwość, nikt ze straży pożarnej nie zadzwonił i nie poprosił o helikopter. Także nikt z policji nie zadzwonił, by dowiedzieć się, czy strażacy potrzebują helikop­tera. Policyjne helikoptery latały bez strażaków, a komendant Pfeifer zastanawiał się, jaki jest zasięg pożaru na górnych piętrach, 360 metrów nad nim, chociaż od 8.52 zniszczenia były dobrze widoczne z policyjnego helikoptera. Istotnie, kilka minut później pilot jednostki lotniczej 14. przesłał ponury meldunek.

Melduję - powiedział detektyw Timothy Hayes - że widać ludzi wypadających z budynku. Wygląda na to, że cztery ściany są uszkodzone na wylot. Mnóstwo płomieni".

Wiadomość ta nie dotarła do komendantów straży dowodzących z holu północnego budynku; nie był to akt rozmyślnej wrogości, stało się tak po prostu dlatego, że długotrwała niechęć przeżarła obie służby. Od wielu lat

uistrzowie usiłowali nakłonić obie służby do harmonijnej współpracy, aby w razie dużej katastrofy podjęły skoordynowane działania. Po rii katastrof lotniczych burmistrz David N. Dinkins powołał w 1990 feku Aviation Emergency Preparedness Working Group, w której byli przedstawiciele policji, straży pożarnej, pogotowia ratunkowego i innych aizacji. W sprawozdaniu grupy stwierdzono, że wszystkie jednostki jłuszą się nauczyć sprawnego współdziałania i mieć jedno wspólne 10 częstości radiowej, które w razie potrzeby zapewni łączność mię-komendantami odpowiednich służb. Po paru latach ćwiczeń grupa stała rozwiązana w 1994 roku, gdy burmistrzem został Rudolph W. łiuliani. Nowy burmistrz postanowił, że głównym celem jego adminis-cji będzie zapewnienie bezpieczeństwa publicznego. W 1996 roku Dwołał Biuro Zarządzania w Sytuacji Kryzysowej (Office of Emergency Janagement - OEM). Biuro zorganizowało kilka razy ćwiczenia w po-owanych katastrofach, ale w żadnym z ćwiczeń nie przewidziano derzenia odrzutowca w wieżowiec, ani przypadkowego, ani celowego, istocie, choć centrum handlu mogło stanowić najważniejszy cel ata-terrorystycznego w mieście, ćwiczenia skoordynowanego działania wszystkich służb w razie zagrożenia były w życiu kompleksu wydarze­niem niezwykle rzadkim.

Wiele lat wcześniej, jeszcze przed rozpoczęciem budowy wież, za-fiawiano się nad skutkami zderzenia samolotu z wieżowcem. Na to liebezpieczeństwo zwrócili uwagę przeciwnicy budowy centrum handlu r płatnym ogłoszeniu zamieszczonym w New York Timesie", z drastycz-i - a jak się okazało, proroczym - rysunkiem pasażerskiego odrzutowca luderzającego w pomocną ścianę wieży. Zarząd Portu zareagował szybko P odpowiedział, że obliczenia inżynierów i symulacje komputerowe dowo-fdzą, iż uderzenie samolotu zniszczy siedem pięter, ale wieża nie runie. IW niedzielę 7 listopada 1982 roku dyrekcja przeprowadziła symulację Jzderzema samolotu z górną częścią wieży. W akcji ratunkowej po kata-Istrofie" uczestniczyły wszystkie służby - policja, straż pożarna, pogotowie Iratunkowe i odpowiednie służby Zarządu Portu. Rok wcześniej o mało nie |doszło do rzeczywistej katastrofy, co stało się wówczas sensacją dnia; gentyński samolot pasażerski miał kłopoty z nawiązaniem łączności Iz wieżą kontroli lotów i gdyby leciał tym samym kursem jeszcze przez [dziewięćdziesiąt sekund, uderzyłby w wieżę północną. Terroryści nie mieli Iz tym incydentem nic wspólnego.


Po zamachu bombowym z 1993 roku emerytowany dyrektor World Trade Center Guy Tozzoli oświadczył na przesłuchaniu komisji stanowego zgromadzenia ustawodawczego, że miasto powinno się przygotować do takiej katastrofy i powołał się na ćwiczenia z 1982 roku. Jego sugestii nie wzięto pod uwagę. Żadna z gazet nie zamieściła nawet jednego zdania na ten temat. Nie znalazła się również o rym wzmianka w sprawozdaniach komisji. Władzę w mieście przejął nowy burmistrz, Giuliani, który w sposób typowy dla burmistrzów Nowego Jorku zaatakował Zarząd Portu, zarzuca­jąc mu dopuszczenie się różnych nadużyć finansowych. Giuliani podniósł temperaturę tradycyjnej krytyki, poruszając wszelkie możliwe tematy, od uposażeń, jakie Zarząd Portu płacił swoim policjantom - wyższych niż te, które miasto płaciło swoim - do złego odśnieżania lotniska. Jednakże choć pod adresem Zarządu Portu padło wiele oskarżeń, w ciągu ośmiu lat, jakie minęły od zamachu w 1993 roku, miasto nie zorganizowało w centrum handlu nawet jednych wspólnych ćwiczeń z udziałem wszystkich służb ratunkowych. Jak się wydaje, ostatnie wspólne ćwiczenia odbyły się w 1982 roku; prowadzono przygotowania do akcji ratunkowej po zderzeniu samolo­tu z wieżą, ale do takiej katastrofy doszło dopiero po dziewiętnastu latach.

Jeżeli, jak sądzą niektórzy krytycy, Biuru Zarządzania w Sytuacji Kryzysowej brakowało przed 11 września autorytetu i siły, by doprowadzić do skutecznej współpracy między policją i strażą pożarną, to z pewnością nie miało szans, by uczynić to tego właśnie dnia. Już kilka minut po uderzeniu samolotu w wieżę północną biuro musiało ewakuować swoją siedzibę, to jest bunkier zbudowany kosztem 13 milionów dolarów w World Trade Center 7, czterdziestosiedmiopiętrowym budynku w północnym końcu kompleksu. Koncepcja budowy bunkra zrodziła się kilka lat wcześ­niej; w nim urzędnicy odpowiedzialni za bezpieczeństwo oraz burmistrz Giuliani mieli zbierać się w sytuacji kryzysowej i kierować akcją ratunkową. Niektórzy specjaliści od takich akcji oraz politycy twierdzili, że skoro centrum handlu może stać się celem ataków terrorystycznych, to lokalizacja bunkra nie jest rozsądna, ale burmistrz odrzucił tę krytykę jako przejaw starego sposobu" myślenia. Jego współpracownicy głosili, że bunkier jest ostatnim osiągnięciem techniki i wierzyli, że oprze się wszelkim atakom; stanowił odpowiedź na atak z 1993 roku. Przypadkowo czy nie bunkier był pomnikiem żelaznej woli burmistrza, a w 2000 roku, gdy przez krótki czas Giuliani ubiegał się o fotel senatora Stanów Zjednoczonych, służył niekiedy jako miejsce spotkań burmistrza z prasą.

Teraz, gdy po raz pierwszy bunkier stał się naprawdę potrzebny, biuro f jego urzędnicy nie mieli gdzie się podziać. Przenieśli się do specjalnie Dsażonego autobusu, który miał stanowić rezerwowy punkt dowodze-|»a. Jednakże ta redundancja w planowaniu - by posłużyć się zwrotem opularnym w kręgach dowodzenia kryzysowego - podkreśliła tylko błędy derwotnego rozwiązania.

Realizując ważne zalecenie Aviation Emergency Preparedness Working Sroup z 1990 roku, OEM rzeczywiście poczyniło przygotowania do rowadzenia łączności radiowej w paśmie częstości 800 megaherców, lora miała umożliwić bezpośredni kontakt straży pożarnej i policji, latach 1996 i 1997 dziesiątki odpowiednich aparatów radiowych prze-tio wybranym komendantom policji i straży pożarnej. Pojawił się Jednak pewien problem. Kto ma sprawować kontrolę nad wspólnym smem częstości? Kto będzie decydował, kiedy i jak będzie się z niego pcorzystać? Przedstawiciele policji i straży pożarnej spotykali się przez Iwiele miesięcy, by załatwić tę sprawę, ale niestety, bezskutecznie. Rozmowy Izawieszono z powodu nierozwiązanych kwestii protokolarnych. Radia ibyły nowe i gotowe do użycia, ale nikt, oprócz OEM, nie chciał z nich f korzystać. Komendanci straży pożarnej trzymali je w bagażnikach samo-ichodowych, natomiast w policji odstawiono je na półki.

Kilka minut przed 9.00, po zorientowaniu się w sytuacji, komendant Pfeifer zwrócił się do Lloyda Thompsona, cywilnego dyrektora odpowie-dzialnego za bezpieczeństwo, który znajdował się przy pulpicie dowodzenia

straży pożarnej w budynku północnym. Włącz wzmacniak" - powiedział. Thompson zaczął manipulować przy pulpicie. Jak później wspominał,

spojrzał następnie w lewo i zobaczył, że wzmacniak jest już włączony.

Wzmacniak obsługiwano z konsoli, która wyglądała jak mała centrala telefoniczna z kilkoma przyciskami, i można go było włączyć przez

naciśnięcie jednego z guzików. Wciśnięcie drugiego przycisku uruchamiało ręczny aparat podobny do telefonu. Przez ten aparat głos komendanta miał dotrzeć do wszystkich aparatów radiowych nastawionych na kanał wzmac-niaka, to znaczy na kanał 7. Od działania wzmacniaka zależało, czy Pfeifer

utrzyma łączność z drużynami, które wysłał na górę. Tylko dzięki niemu

strażacy mogli usłyszeć polecenia komendanta i uniknąć odcięcia od dróg ewakuacji, uniknąć losu ludzi, których próbowali ocalić. Komendant


postanowił, że przed uruchomieniem łączności ze strażakami wzmacniak należy sprawdzić.

Pfeifer i drugi komendant, Orio J. Palmer, stanęli w holu w odległości kilku metrów i rozpoczęli próbę. Niestety, Palmer nie słyszał Pfeifera. Pfeifer słyszał Palmera, ale tylko przez radio, natomiast gdy słuchał przez ręczny aparat wzmacniaka, czyli tak jak przewidywał schemat układu, nie słyszał go. Sądzę, że wzmacniak nie działa - powiedział głośno. Od­bieram cię przez radio, ale nie przez układ wzmocnienia" - dodał, mając na myśli ręczny aparat układu.

Palmer należał do najlepszych znawców łączności radiowej w departa­mencie straży. Był komendantem batalionu 7. na Manhattanie, ukończył także studia na wydziale elektrycznym. Napisał dla oddziału instrukcję obsługi wzmacniaka poprawiającego odbiór sygnałów radiowych w wie­żowcach. Jednakże teraz i on nie miał żadnej cudownej rady. Wzmacniak, który przedtem tak dobrze działał, teraz sprawował się źle. W tej sytuacji obaj komendanci zdecydowali, że nie ma czasu na zawracanie sobie nim głowy.

Palmer poszedł do samochodu batalionu i wyciągnął przenośny wzmac­niak. Niestety, i ten nie działał. Komendanci doszli ostatecznie do wniosku, że będą musieli jakoś się łączyć normalnymi kanałami bez wzmocnienia, z których zawsze korzystali przy gaszeniu pożarów w niższych budynkach. Mimo wszystkich dyskusji i starań mających na celu poprawienie łączności znowu powtórzyła się sytuacja z 1993 roku. Mając do dyspozycji tylko swoje przenośne radio, Pfeifer podjął próbę nawiązania kontaktu ze strażakami wchodzącymi na górę. Sytuacja była napięta, w holu wieży północnej rozlegały się krzyki, trzeszczały inne radia, wyły syreny nadjeż­dżających wozów - hałas może nie był ogłuszający, ale stały, przy­gnębiający, irytujący. Najgorszy z tego wszystkiego był głośny trzask ciał uderzających w daszek przed budynkiem. Zaledwie kilka minut po zderze­niu już tak dużo ludzi skakało z górnych pięter, że komendant zaapelował przez głośniki, by tego nie robili. Nie wiedział, że cały układ nie działa, bo samolot go uszkodził.

Proszę, nie skaczcie - powiedział do głuchego mikrofonu. - Idziemy do was".

Radia przenośne jakoś działały, ale łączność nawiązano przypadkiem. Pfeifer trzytfiał radio nadawczo-odbiorcze tuż przy uchu. Starał się odsunąć od głosfltj rozmawiających ludzi. Niewiele to pomagało. Drużyny wchodziły

82

schodach, a na górze ludzie odcięci w płonących biurach, jak Ivhan ,arpio w Windows on the World", czekali na ich przybycie. W końcu feifer i jego zwierzchnik, zastępca komendanta Hayden, zaczęli tracić ontakt z wchodzącymi coraz wyżej drużynami.

Do tej pory nie nawiązaliśmy łączności" - powiedział Hayden do tiegoś komendanta, który dopiero wszedł do holu.

Niektóre wiadomości docierały. Na wiele nie było odpowiedzi. Po r.wnym czasie poczuli się przygnębieni tym wywoływaniem drużyn po kolei i brakiem odpowiedzi. W końcu Callan, asystent komendanta, który był szefem Haydena, postanowił wyjaśnić podstawową sprawę. Jaki jest prawdziwy zasięg tego sprzętu? Włączył radio i nadał swój kod iden­tyfikacyjny.

David cztery do wszystkich jednostek w wieży jeden, górne piętro -| wykrzykiwał. David cztery do wszystkich jednostek w wieży jeden, górne

piętro".

Jeżeli nawet ktoś odpowiedział, to Callan tego nie usłyszał.

Mamy tu zostać czy ewakuować się?

8.55

Wieża południowa

Zionąca, ogarnięta płomieniami wyrwa w wieży północnej niczym czarna dziura przyciągała uwagę przechodniów, ratowników i fotorepor­terów w promieniu wielu kilometrów. Ludzie w wieży południowej byli zdani na siebie. Dzięki systematycznie prowadzonym szkoleniom pra­cownicy biur Fuji/Mizuho na osiemdziesiątym i osiemdziesiątym pierw­szym piętrze niemal natychmiast znaleźli się w holu wieży południowej. Stanley Praimnath i siedemnastu innych ludzi, przeważnie z kadry kierowniczej, tak jak ich tego uczono, posłusznie opuścili swoje piętro. Praimnath wsiadł do windy na osiemdziesiątym pierwszym piętrze, a potem na siedemdziesiątym ósmym przesiadł się do windy ekspreso­wej. Siedemdziesiąte ósme było tak zwanym podniebnym holem, można było wsiąść na nim do windy, która bez zatrzymywania się dowoziła pasażerów na górne piętra. Można było również złapać tu miejscową windę i dojechać do pośrednich pięter. W szczycie ruchu, w godzinach rannych i popołudniowych, podniebny hol" zwykle bywał zatłoczony, ale ludzie z Fuji/Mizuho tak szybko zareagowali na niebezpieczną sytuację, że nie mieli zbyt wielu konkurentów do miejsca w windach. W drodze na dół Praimnath spotkał większość wyższych urzędników banku. Po dziesięciu minutach od uderzenia samolotu w wieżę północną byli już w holu na dole.

Gdy podeszli do bramki bezpieczeństwa, zatrzymał ich wartownik. Ludzie, dokąd idziecie?" - zapytał.

Zobaczyliśmy spadające kule ognia" - powiedział Praimnath. O nie, nie - odparł wartownik - tu wszystko jest w porządku. Możecie |«Wracać do biur. Budynek jest bezpieczny".

Pod wpływem stanowczego tonu wartownika pracownicy japońskiego |'banku stracili trochę pewności siebie. Przecież na szkoleniu uczyli ich ['Szybkiej ewakuacji. Zdyscyplinowanie, które nakazało im opuścić biuro |w obliczu niebezpieczeństwa, teraz zadziałało w odwrotnym kierunku, l Grupa zawróciła w stronę schodów równie szybko, jak zjechała w dół. Ale fPraimnath się wahał. Po chwili odezwał się do tymczasowej pracownicy, |którą sprowadził na dół.

Delise, a może weźmiemy sobie dzień wolny?" - zasugerował. Delise łagodziła się i poszła w stronę wyjścia, ale Praimnath udał się jednak Iz innymi w kierunku schodów. Miał wrażenie, że jego szefowie krzywo na fiiiego patrzą za zwolnienie Delise; być może sądzili, że błędnie ocenił !j sytuację. W windzie zwrócił się do jednego ze swych kolegów, dyrektora i'działu personalnego, Briana Thompsona, i powiedział: To dobra pora na zmianę miejsca pracy". Reszta nabijała się z jego niepokoju. Prezes banku l wysiadł na osiemdziesiątym piętrze, Praimnath na osiemdziesiątym pierw-I szym, a Thompson pojechał na osiemdziesiąte drugie.

Pracownicy banku tak szybko odeszli od biurek i zjechali na dół, gdzie { zostali odprawieni z powrotem, że teraz, gdy ludzie tłumnie nadciągali do podniebnego holu" na siedemdziesiątym ósmym lub wlekli się po scho­dach, zastanawiając się, dokąd pójść, oni na dobre zabrali się do pracy. W czasie tych kilku niepewnych chwil po uderzeniu w wieżę północną, ludzie z wieży południowej postępowali zgodnie ze swoimi zwyczajami, l jeżeli takie mieli, szkoleniem, jeżeli takie odbyli, lub z poleceniami władz l; odpowiedzialnych za bezpieczeństwo WTC.

Od dziesiątków lat strażacy i wszyscy inni uczestniczący w gaszeniu pożarów w wysokich budynkach byli przekonani, że to sam budynek stanowi ochronę dla jego użytkowników. Zgodnie z tym punktem widzenia ewakuacja była niebezpieczniejsza niż pozostanie na piętrze wolnym od dymu i ognia. Cała techniczna literatura na temat pożarów w wieżowcach podkreślała, że większość ludzi znajdujących się w budynku powinna


w nim zostać. W instrukcji straży pożarnej zalecano, by, jak najwcześniej opanować ewakuację". Ostrzegano: Przebywający na wielu piętrach ludzie mogą sami rozpocząć ewakuację, podczas której dochodzi do gwałtownych scen i niemal paniki na klatkach schodowych i w holu". Z uwagi na ogólne bezpieczeństwo lepiej jest, by uciekający tłum nie wchodził ratownikom w drogę. Z lekcji wyniesionej z zamachu w 1993 roku wynikało między innymi, że w sytuacji, gdy zawodzi łączność awaryjna i układ do przeka­zywania komunikatów, niekontrolowana ewakuacja może przysporzyć mnóstwo pracy. Ludzie uciekali wówczas z centrum handlu na własną rękę, a skończyło się to na tym, że strażacy musieli przeszukiwać około 930 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni biurowej, by sprawdzić, czy na pewno wszyscy wyszli.

Projektanci World Trade Center nie przewidywali całkowitej ewakuacji budynków. Właściwie takie założenie przyjmuje się przy budowie prawie wszystkich nowoczesnych wieżowców w Ameryce. Zakłada się, że nie dojdzie do sytuacji, w której wszyscy musieliby jednocześnie opuścić budynek. System natrysków oraz materiały ognioodporne powinny ograni­czyć strefę pożaru czy innego zagrożenia do jednego piętra. Drogi ewaku­acji w tych budynkach - liczba klatek schodowych, ich rozmieszczenie i szerokość - odpowiadają założeniu, że miejscowe urządzenia przeciw­pożarowe stłumią lub przynajmniej ograniczą zasięg pożaru. To nie był pomysł, który zrodził się w Nowym Jorku na użytek WTC. Za strategią obrony miejscowej" opowiedziały się duże oddziały straży pożarnej i Krajowe Stowarzyszenie Obrony Przeciwpożarowej (National Fire Protec-tion Association), organizacja prowadząca badania warunków bezpieczeń­stwa pożarowego, którą finansowały firmy ubezpieczeniowe. Mówiąc ogólnie, obrona miejscowa" oznaczała, że ewakuacja powinna objąć tylko ludzi z piętra zajętego przez pożar i jednego piętra powyżej. Zarząd Portu przyjął to założenie jako część oficjalnego, opublikowanego planu ochrony przeciwpożarowej.

W rzeczywistości perspektywa całkowitej ewakuacji wysokościowca wydawała się tak mało prawdopodobna, że kilka miesięcy przed 11 września dwie najbardziej wpływowe grupy - krajowe stowarzyszenie urzędników prawa budowlanego i grupa firm z branży ubezpieczeń na wypadek pożru - zasugerowały, że w zasadzie klatki schodowe mogłyby być węższe, niż to nakazują niektóre kodeksy budowlane. Schody nie stanowią po­wierzchni użytkowej, którą można by wynająć. Zwężenie schodów o kilka

entymetrów pozwoliłoby przedsiębiorstwom budowlanym zwiększyć kilkaset metrów kwadratowych dochodową powierzchnię użytkową.

Zgodnie z oficjalną oceną, w chwili gdy strażnik przy bramce bez­pieczeństwa w holu zawrócił na górę Stanleya Praimnatha i jego kolegów, iiespełna dziesięć minut po uderzeniu samolotu, wieża południowa nie yła w najmniejszym nawet stopniu zagrożona. To w wieży północnej aśzło do wielkiego wybuchu i tylko w nim pojawiły się olbrzymie kule pgniste, dlatego pracownicy z wieży południowej mogli spokojnie wrócić swoich biurek. Zagrożenie miało ograniczony zasięg. Żelazna reguła Fuji/Mizuho - wychodź, szybko wychodź - została iważona przez strażnika zapewniającego, że ewakuacja nie jest koniecz-a. Strażnik zapewne działał pod wpływem naturalnego odruchu lub Wpojonych mu zasad zwalczania pożaru w wysokościowcach: zostań na Ipiiejscu, bądź w pogotowiu, powszechnie bowiem panowało przekonanie, Że wysokie budynki są tak duże i odporne, iż nawet zderzenie samolotu pasażerskiego z sąsiednim budynkiem, nie może im poważnie zagrozić. Ze wszystkich dokumentów kompleksu centrum handlu - projektu architek-Itonicznego, projektu konstrukcyjnego i przepisów codziennego użytkowa-|nia - wyziera pewność, że istniejące zabezpieczenia powstrzymają roz-'i przestrzenianie się pożaru. Bez takiej wiary kompleks nie mógłby zostać J; oddany do użytku. A mimo to przez prawie czterdzieści lat ognioodporność § WTC budziła ogromne wątpliwości.

Na długo przed 11 września Zarząd Portu tak się chwalił w reklamach

promujących centrum handlu: Pod względem wielkości, złożoności i re-

wolucyjnych rozwiązań jest to kompleks budowlany, z którym żaden inny

l nie może się równać". Od samego początku jednak zgłaszano poważne

tpliwości co do słuszności stosowania niesprawdzonych rozwiązań


, technicznych przy budowie takich olbrzymów. Podstawową zasadą budowy nowoczesnego wieżowca jest założenie, że ogniotrwała konstrukcja ogra­niczy rozszerzanie się pożaru. Nikt nie doprowadzi wężem wody na sześćdziesiąte piętro, ponad 200 metrów od ziemi. Wysokie budynki muszą l być wyposażone w środki do gaszenia pożarów lub przynajmniej ograni­czenia strefy zagrożenia; od tego zależy życie przebywających tam ludzi. Od tego zależy również przetrwanie takich budowli. Płomienie nie mogą l przenosić się z piętra na piętro, muszą je zatrzymać ognioodporne materiały


budowlane; stalowa konstrukcja budynku nie może ulec odkształceniu co najmniej przez dwie godziny od wybuchu pożaru, a stropy - przez trzy godziny.

Ten warunek stał się źródłem poważnych i wcale nie bezzasadnych niepokojów inżynierów i architektów zatrudnionych w Zarządzie Portu w latach sześćdziesiątych. Nie wiedzieli, czy kratownice z cienkich, lekkich, stalowych żeber zapewniają stropom ogniotrwałość. Na tej konstrukcji miały się również opierać ściany. To rozwiązanie charakteryzowało się małym ciężarem w porównaniu z tradycyjną konstrukcją ze słupów i belek, a ponadto wyeliminowanie słupów pozwalało zwiększyć powierzchnię użytkową. Dzięki zastosowaniu takiej konstrukcji budowa wysokich wie­żowców stała się opłacalna. Nikt jednak nie wiedział, jaka jest ognio­trwałość takich żebrowych kratownic, które miały być zabezpieczone natryskiwaną warstwą złożoną z mieszaniny włókien mineralnych i kleju. Autorzy projektu, zarówno architekt, jak i inżynier konstruktor, nie ręczyli, że rozwiązanie to zapewni wystarczającą ognioodporność. Zarząd Portu nie ma żadnych wyników badań, które, zgodnie z wymaganiami przepisów budowlanych, potwierdzałyby, że ta lekka konstrukcja stalowa była od­powiednio zabezpieczona. Wprawdzie Zarząd Portu prawnie nie miał tego obowiązku, ale oświadczył, że spełni lub przekroczy" wymagania prawa budowlanego. Osoby kierujące budową zmarły przed 11 września i można się jedynie domyślać, dlaczego nie przeprowadzono badań odporności ogniowej. Prawdopodobnie złe wyniki badań zmusiłyby do zmiany projek­tu, co podniosłoby koszty w takim stopniu, że nie opłaciłoby się budować tak wysokich wież.

Zagadnieniom tym poświęcono wiele uwagi w czasie projektowania i budowy WTC. W 1966 roku Emery Roth & Sons, nowojorska firma architektoniczna, będąca miejscowym przedstawicielem głównego architek­ta Minoru Yamasakiego, oświadczyła, że bez badań nie można określić ognioodporności konstrukcji stropów. Mimo to podczas śledztwa prowadzo­nego przez władze federalne nie znaleziono dowodu, że takie próby zostały przeprowadzone - ani w 1966 roku, w trakcie projektowania, ani w 1975 roku, gdy podobne oświadczenie złożyła firma Skilling Helle Christiansen Robertson, zajmująca się konstrukcją wieżowców. W tym czasie wieże już były gotowe, a niewielkie pożary wzniecone przez podpalacza w lutym 1975 roku spowodowały odkształcenie części stropów. Ogień uszkodził fragmenty stropów na piętrach od dziewiątego do szesnastego.

88

W 1969 roku dyrektor Zarządu Portu postanowił, że stal zostanie zabezpieczona warstwą materiałów ognioodpornych grubości 1,25 cen­tymetra. Dlaczego 1,25 centymetra? Tego nikt nie wie. Czy możliwe było nałożenie warstwy ochronnej na takie wysmukłe części i czy warstwa ta mogła trwale przylegać do konstrukcji budynku, który pod wpływem wiatru stale się chwiał? W dokumentach temat ten nie jest poruszany.

W tym samym roku architekt z firmy Emery Roth stwierdził, że urzędnicy Zarządu Portu usunęli warunek, zgodnie z którym konstrukcja stalowa miała wytrzymać pożar przez trzy lub cztery godziny, zależnie od tego, jaka część była narażona. Architekci narzekali, że wykreślenie tego warunku zmieniło starannie ustalone specyfikacje w nic nieznaczący dokument" i dlatego firma zastrzegła, że nie ponosi odpowiedzialności.

Już po zakończeniu budowy Zarząd Portu nie udzielił zgody na wykonanie instalacji gazu ziemnego w wieżach, gdyż obawiał się eksplozji w razie pożaru, co mogłoby uszkodzić konstrukcję. Kucharze w Windows on the World", jednej z najbardziej dochodowych restauracji w kraju, musieli gotować na kuchniach elektrycznych.

W ciągu trzydziestu lat istnienia wież wielokrotnie próbowano poprawić bezpieczeństwo pożarowe; niektóre usterki występowały nagminnie w wie­żowcach budowanych zgodnie z kodeksem budowlanym z 1968 roku, inne - głównie dotyczące zabezpieczenia pożarowego konstrukcji - były charak­terystyczne dla WTC.

W niezwykle poważnym sporze prawnym Zarząd Portu pozwał do sądu producenta jednego z materiałów ognioodpornych, zawierających azbest szkodliwy dla zdrowia. Biegli sądowi stwierdzili również, że duże kawały materiału ognioodpornego odpadły od elementów konstrukcji, odsłaniając gołą stal. Oświadczyli też, że w niektórych miejscach środków ognioodpornych chyba w ogóle nie zastosowano. Sąd przyznał Zarządowi Portu 66 milionów dolarów odszkodowania za zastosowanie szkodliwego azbestu.

Po zakończeniu procesu sądowego Zarząd Portu musiał odnieść się do udokumentowanego stwierdzenia, że część stalowej konstrukcji nie była zabezpieczona przed pożarem. W 1995 roku Frank Lombardi, od niedawna naczelny inżynier Zarządu Portu, zaczął się zastanawiać, jak rozwiązać ten problem. W 1999 roku polecił trzykrotnie zwiększyć grubość warstwy ochronnej, z 1,25 do 3,75 centymetra. Prace te -jako niezmiernie uciążli-

89

we - miały być prowadzone tylko podczas odnawiania przez dzierżwcę wynajmowanych biur, gdy można było odsłonić konstrukcję stro­pów. Koszty miał ponieść Zarząd Portu; zabezpieczenie jednego piętra miało kosztować około miliona dolarów. Jednakże śledztwo federalne w roku 2003 wykazało, że podobnie jak w latach sześćdziesiątych nie zbadano, czy nowe środki ognioodporne nadają się do pokrycia kra­townic. Mało komu przychodziło do głowy, że zabezpieczenia pożarowe dwóch najwyższych w świecie budynków nigdy nie przeszły odpowie­dnich badań.

Mimo tych poważnych wątpliwości przepisy ewakuacyjne nadal opie­rały się na założeniu, że konstrukcja wieżowców jest mocna i ognio­odporna. A teraz budynki i znajdujący się w nich ludzie mieli zostać poddani próbie ogniowej poważniejszej, niż to przewidywały wszystkie przepisy budowlane.

Jednym z budynków towarzyszących wieżowcom - niczym ryba pilot parze wielorybów - było World Trade Center 5, gdzie w biurze policji Zarządu Portu odbierano setki telefonów od ludzi przebywających w wie­żowcach. W ciągu kilku minut po ataku na wieżę pomocną ludzie z wieży południowej dostali zupełnie różne polecenia, w zależności od tego, który policjant odebrał telefon. Zdaniem jednego, skoro zagrożenie dotyczyło tylko wieży północnej, lepiej będzie, jeśli ludzie w wieży południowej zostaną na miejscu.

Dzwoni mężczyzna, 92. piętro: Halo?

Policjant Greg Brady: Tak, policja Zarządu Portu.

Mężczyzna, 92. piętro: To jest... tak, jesteśmy na dziewięćdziesią­tym drugim, World Trade Center, World Trade dwa.

Policjant Greg Brady: World Trade dwa?

Mężczyzna, 92. piętro: Chcemy się dowiedzieć, czy musimy stąd wyjść, ponieważ wiemy, że był wybuch. Nie wiem, w którym budynku.

Policjant Greg Brady: Czy jest u was dym... zadymienie w wa­szym miejscu w dwójce?

Mężczyzna, 92. piętro: Nie, ale można go wyczuć.

Policjant Greg Brady: Okay.

90

Mężczyzna, 92. piętro: Czy powinniśmy zostać czy ewakuować

się?

(w tle słychać jednoczesne rozmowy i jakiś hałas) Mężczyzna, 92. piętro: Ja... czekam...

Policjant Brady najwidoczniej przyjmował również jakiś inny telefon, część tej rozmowy słyszał mężczyzna telefonujący z dziewięćdziesiątego drugiego piętra. Po chwili policjant wrócił do rozmowy z mężczyzną z dziewięćdziesiątego drugiego piętra.

Mężczyzna, 92. piętro: Jesteśmy na dziewięćdziesiątym drugim, ee, my... ja nie wiem, czy windy działają.

Policjant Greg Brady: W którym budynku jesteście?

Mężczyzna, 92. piętro: World Trade dwa.

Policjant Greg Brady: World Trade dwa.

Mężczyzna, 92. piętro: Powinniśmy zostać czy nie?

Policjant Greg Brady: Poczekałbym na dalszą wiadomość, ma­my... Budynek pierwszy, mają tam ludzi, którzy nie mogą wydostać się z (zakłócenie) piętra.

Mężczyzna, 92. piętro: Okay, w porządku (zakłócenie). Nie ewa­kuować się. (przerwana rozmowa)

Siedzący obok Brady'ego policjant Steve Maggett w tym czasie również przyjmował telefony. Jego rady były zupełnie inne.

Policjant Steve Maggett: Policja Zarządu Portu, funkcjonariusz

Maggett.

Kobieta, WTC 2: Tak, jestem w World Trade dwa, co się dzieje? Policjant Steve Maggett: Och, coś było w budynku pierwszym,

albo wypadek, albo wybuch. Wszyscy wychodzą. Kobieta, WTC 2: To znaczy... czy mamy pojechać windą? Policjant Steve Maggett: Wszyscy... nie, na wszelki wypadek

idźcie schodami, jeśli możecie. Kobieta, WTC 2: Okay.

W tym czasie policjant Brady nadal przyjmował telefony z wieży południowej i radził, by ludzie zostali na miejscach.

91

Policjant Greg Brody: Policja Zarządu Portu, World Trade Center, funkcjonariusz Brady.

Mężczyzna, 87. piętro: Tak, staramy się dowiedzieć... jesteśmy na osiemdziesiątym siódmym piętrze. Próbujemy dowiedzieć się, co się dzieje.

Policjant Greg Brady: World Trade jeden czy...

Mężczyzna, 87. piętro: Dwa.

Policjant Greg Brady: Dwa. Zostańcie, nie ma niebezp... wypadek zdarzył się w World Trade Center jeden. I mamy... to jest pierwszy... pierwszy wypadek, pierwszą niebezpieczną sytua­cję... Zostańcie na miejscu.

Mężczyzna, 87. piętro: Okay, dziękuję.

Policjant Greg Brady: Okay, dziękuję.

Mniej więcej w tym samym czasie funkcjonariusz Maggett odebrał kolejny telefon z wieży południowej - tym razem dzwoniono z firmy Morgan Stanley, która zatrudniała kilka tysięcy pracowników w centrum handlu, ale nie wszyscy byli wówczas obecni.

Policjant Steve Maggett: Policja Zarządu Portu, funkcjonariusz Maggett.

Al Roxo, Morgan Stanley: Tak, tu Al Roxo, Wydział Papierów Wartościowych Morgana Stanleya.

Policjant Steve Maggett: Aha?

Al Roxo, Morgan Stanley: Jak wygląda sytuacja, jeśli chodzi (zakłócenie)!

Policjant Steve Maggett: Nadal sprawdzamy. Wszyscy wychodzą z budynku, teraz.

Al Roxo, Morgan Stanley: W porządku. Chłopcy, ogłosiliście ewakuację drugiego?

Policjant Steve Maggett: Próbujemy właśnie to zrobić.

Al Roxo, Morgan Stanley: W porządku, dziękuję.

Policjant Steve Maggett: W porządku? Właśnie wszystkich za­wiadamiamy, by wyszli z budynku.

Al Roxo, Morgan Stanley: W porządku, dziękuję, cześć.

Polecenie przekazane pracownikowi firmy Morgan Stanley było szcze­gólnie ważne. Firma zajmowała w wieży południowej dwadzieścia dwa piętra i zatrudniała ponad 2000 osób. Dyrektor banku, Ed Ciffone, od lat nadzorował program ewakuacji, a jeden z jego zastępców, Rick Rescorla, prowadził ćwiczenia z niemal ewangelicznym zapałem. Teraz okazało się, że słusznie. Strażnicy firmy wyciągnęli megafony i zaczęli ponaglać pracowników do opuszczenia budynku.

Przez telefon trudno udzielać rad wielu ludziom. Około 8.55, dziewięć minut po uderzeniu samolotu w wieżę północną, w wieży południowej zaczęły błyskać światła stroboskopowe, a syrena na ścianie kilka razy zawyła. Na osiemdziesiątym czwartym piętrze Brian Clark, dyrektor firmy Euro Brokers, który odpowiadał także za bezpieczeństwo pożarowe, usłyszał z głośników znajomy głos:

Panie i panowie, proszę o uwagę. Budynek drugi jest bezpieczny. Nie ma potrzeby ewakuacji budynku drugiego. Jeżeli jesteście w trakcie ewakuacji, możecie skorzystać z bocznych drzwi oraz wind i wrócić do swoich biur. Powtarzam, budynek drugi jest bezpieczny.

Najprawdopodobniej wiadomość podał Phil Hayes, emerytowany strażak miejski, który pracował w centrum handlu jako zastępca dyrektora do spraw bezpieczeństwa pożarowego i obsługiwał punkt kontrolny w wieży południowej. O 8.49, trzy minuty po ataku, zadzwonił do wieży pomocnej i powiedział, że nie wyda żadnych poleceń ludziom w wieży południowej dopóki nie dostanie rozkazów. Rozmowa ta została zarejes­trowana. Można się jedynie domyślać, dlaczego kilka minut później zdecydował się wygłosić to oświadczenie. Otóż zasadą centrum handlu i straży pożarnej było zachowanie schodów i holi dla ludzi bezpośrednio narażonych na niebezpieczeństwo i dla ratowników, którzy śpieszyli z pomocą. Zgodnie z rozpowszechnionym przekonaniem o ognioodpor-ności nowoczesnych budynków, ludzie przebywający na piętrach poza strefą pożaru byli bezpieczni i nie musieli się ewakuować. W tym momencie w wieży południowej w ogóle nie było pożaru. Co więcej, wyjścia z obu budynków prowadziły na plac między wieżami, na który spadali ludzie i rozżarzony metal. Wydawało się, że zagrożenie dotyczy wyłącznie wieży pomocnej.


Ludzie na stanowisku dowodzenia straży pożarnej w wieży południowej nie mieli pojęcia o pożarze szalejącym w sąsiedniej wieży. Nie mogli zobaczyć ziejących dziur w wieży północnej, które widziały osoby przeby­wające na górnych piętrach wieży południowej. Nie widzieli tych, którzy wchodzili na okna w wieży pomocnej i skakali w dół, czasem parami, trzymając się za ręce. Dokumenty na ich biurkach nie zżółkły od gorąca, jak to się stało na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze. Nawet po starano­waniu wieży kontrolerzy lotów na lotnisku La Guardia w Queens nic jeszcze nie wiedzieli ani o uprowadzeniu odrzutowca, ani o trzech innych samolotach przejętych przez terrorystów, z których jeden leciał w kierunku Nowego Jorku. Phil Hayes, który w holu wieży południowej usiłował powstrzymać ludzi przed niebezpieczną ewakuacją, też o tym nie miał pojęcia.

Na pięćdziesiątym piątym piętrze Stephen Miller natknął się na zator na schodach. Do tej pory, mimo niewygodnych nowych butów, schodził w niezłym tempie z osiemdziesiątego piętra zajmowanego przez spółkę Mizuho. Teraz schody przed nim były zatłoczone przez ludzi schodzących z niższych pięter. Denerwowała go ta zwłoka, wycofał się więc z klatki schodowej. Chciał zadzwonić do domu. Musiał wejść do toalety. Potem usłyszał oświadczenie przez głośnik: W wieży numer dwa nie ma niebez­pieczeństwa. Zagrożenie dotyczy tylko wieży numer jeden. Możecie wrócić do biurek.

Część ludzi wyszła razem z nim z klatki schodowej i udała się w stronę wind. W holu stał także Keiji Takahashi, szef Millera. Miller wsiadł do innej windy, ale czuł się nieswojo. Do wszelkich oficjalnych oświadczeń odnosił się bardzo sceptycznie; przypuszczał, że to nastawienie było skutkiem dorastania w latach Watergate, politycznego skandalu z początku lat siedemdziesiątych. Na ogół nie wierzył w to, co podawały media publiczne.

Miał wjechać z powrotem na siedemdziesiąte ósme piętro, ale wyraźnie się bał. Dostrzegł koleżankę z biura i powiedział jej o tym. Coraz więcej ludzi wsiadało do windy i robiło się ciasno. Pocił się. Nie mógł dłużej wytrzymać. Wyskoczył do holu. Keiji i trzej inni szefowie pojechali na górę inną windą.

Potem poszedł szukać telefonu. Gdy krążył po piętrze, słyszał, jak ludzie stojący przy oknach mówili: O Boże, skaczą".

Gdy Miller wędrował po pięćdziesiątym piątym piętrze, jego kolega z osiemdziesiątego piętra, Michael Otten, doszedł już do czterdziestego czwartego, gdzie usłyszał coś o samolocie, który uderzył w wieżę północną. Komunikat sugerował, że ludzie opuszczający wieżę południową mogą pójść do kawiarni lub wrócić do biurek. Podobnie jak Otten i Miller, wielu ludzi, którzy szybko opuścili górne piętra, uczyniło to raczej na polecenie zwierzchników i ze strachu przed niewiadomym niż pod wpływem strasz­nych scen oglądanych przez okna. Nim Otten opuścił biuro, zobaczył ziejącą dziurę w jednej ze ścian wieży północnej i sądził, że nastąpił jakiś wybuch. Teraz usłyszał, że było to uderzenie samolotu. Przypuszczał, że mógł to być samolot dwusilnikowy, na przykład cessna. Sytuacja zaczęła się wyjaśniać; nadal była niepokojąca, ale już nie budziła takich obaw. A potem oświadczono przez głośniki, że w tej wieży wszystko jest w porządku, dlatego Michael Otten postanowił wrócić na osiemdziesiąte piętro.

Powrót się przedłużał. Drzwi windy nie chciały się zamknąć. Otten dostrzegł jakiegoś człowieka z plecakiem, który wciskał się do windy. Jak wszyscy, człowiek ten chciał jak najprędzej wrócić do swoich zajęć.

Przez kilka minut po uderzeniu samolotu w wieżę północną ludzie w wieży południowej byli mocno zaniepokojeni. Głosy ludzi, takich jak Eric Eisenberg pracujący w firmie Aon na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze, który gromko nakazywał wychodzić, wspomnienia z zamachu w 1993 roku, widok ludzi skaczących lub wypadających z okien wieży północnej - wszystko to wytrąciło ich z normalnego rytmu pracy. Spływali z górnych pięter na siedemdziesiąte ósme i czterdzieste czwarte piętro, niczym porwani wirem. Były to miejsca przesiadki; w tych podniebnych holach" pasażerowie wysiadali z wind ekspresowych.

Pracownicy gromadzili się na tych właśnie piętrach z powodu kon­strukcji wieżowców. Im wyższy budynek, tym więcej potrzeba wind, by w rozsądnym czasie dowieźć ludzi na górne piętra. Większa liczba wind -czyli także szybów, maszynowni, holów - oznaczała zmniejszenie powierz­chni użytkowej budynku. Arytmetyka była jasna i oczywista: gdy rosła wysokość budynków, konieczny system wind również się rozrastał i ogra­niczał dochodową powierzchnię użytkową wieżowców. W projekcie cent­rum handlu przyjęto rozwiązanie zastosowane w innej nowojorskiej in-


stytucji, która miała wieloletnie doświadczenie w transporcie ogromnej liczby ludzi na bliskich i dalekich dystansach, mianowicie w metrze. Nowojorskie metro ma dwie sieci, jedną dla pociągów ekspresowych, a drugą dla miejscowych, te pierwsze kursują na dłuższych odcinkach, a drugie na krótszych. Każda wieża została podzielona na trzy strefy - do czterdziestego czwartego piętra, do siedemdziesiątego ósmego i do sto dziesiątego. Windy ekspresowe z kabinami mieszczącymi pięćdziesięciu pięciu pasażerów dojeżdżały bezpośrednio do przystanków na czterdziestym czwartym i siedemdziesiątym ósmym piętrze. Tu pasażerowie mogli przesiąść się do wind kursujących w danej strefie. Jedna winda w każdym budynku dojeżdżała wprost na górę, dowożąc ludzi do restauracji w wieży północnej albo do obserwatorium w wieży południowej. Ponadto w każdym budynku kursowała również winda towarowa docierająca do wszystkich pięter.

W sumie każdy budynek miał dziewięćdziesiąt dziewięć wind, wszyst­kie zbudowane i zainstalowane przez Otis Elevator, spółkę, dzięki której projekty budowy nowoczesnych wieżowców stały się realne. W czasie budowy wieżowców w centrum handlu kierownikiem dziani projektowego w spółce Otis był Harry Friedenreich. Jedenastego września rano, gdy Friedenreich oglądał w programie telewizyjnym Today sprawozdanie z uderzenia samolotu w wieżowiec, jego córka Alayne Gentul ponaglała ludzi z dziewięćdziesiątego piętra do zejścia do wind ekspresowych na siedemdziesiątym ósmym piętrze. Należała do tych osób w firmie Fiduciary Trust, które wiedzione instynktem i obowiązkiem zaczęły wyganiać ludzi z biur natychmiast po uderzeniu samolotu w wieżę północną.

Nora, każ wszystkim zejść spokojnie na dół" - powiedziała Gentul do Elnory Hutton pracującej w firmie Fiduciary na dziewięćdziesiątym piętrze. Wkrótce po uderzeniu samolotu Gentul przestała się zastanawiać, czy jest sens czekać na wyraźne polecenie. Hutton przekazała jej słowa blisko dziesięciu osobom, które zeszły na siedemdziesiąte ósme piętro i natych­miast wsiadły do wind.

Ed Emery był także jednym z szefów w Fiduciary Trust, którzy nakazali pracownikom opuszczenie biur na dziewięćdziesiątym piętrze. Dotarł na siedemdziesiąte ósme razem z Annę Foodim. Foodim zmęczyła się dro­gą - chorowała na raka, właśnie zakończyła chemioterapię i miała zacząć naświetlania promieniami rentgenowskimi. Emery, jej szef, zachęcał ją do wytrwania. Jeżeli zdołałaś przejść przez chemię, zejdziesz również po

tych schodach" - zapewniał ją. Przed tygodniem dał Foodim książkę na temat wewnętrznego spokoju, by pomóc jej w znoszeniu uciążliwych terapii. W podniebnym holu Stephanie Koskuba udostępniała kolegom swój telefon komórkowy. Emery trącił jaw ramię i poprosił o pożyczenie telefonu, a potem odsunął się w stronę okna, by zadzwonić.

W „podniebnym holu" zbierał się coraz większy tłum. Część ludzi chciała opuścić wieżę, inni pragnęli tylko dotrzeć na parter, w którym znajdowało się stanowisko będące połączeniem recepcji, placówki bez­pieczeństwa i punktu łączności satelitarnej. Około 8.55 członek zespołu odpowiedzialnego za bezpieczeństwo w podniebnym holu" wygłosił oświadczenie - po prostu powiedział to głośno, nie przez głośnik; zawia­domił ludzi, że pali się druga wieża, natomiast w tym budynku zagrożenia nie ma. Ale jeżeli chcą, mogą zjechać na dół.

Ludzie z Fiduciary zebrali się razem. Annę Foodim bała się wejść do windy. Elsie Castellanos, która przeżyła zamach w 1993 roku, była roztrzęsiona; Emery pogłaskał ją po ramieniu i pocieszał, że wszystko będzie w porządku. Mają zostać czy iść? Pracownicy Fiduciary spojrzeli na Emery'ego.

Schodźcie na dół - zdecydował Emery. - Idźcie do domu. Wszystko będzie dobrze. Zobaczymy się jutro". Wcisnęli się do kabiny, na końcu weszło pięć kobiet. Stephanie Koskuba obróciła się, szukając wzrokiem Emery'ego, ale go nie dostrzegła. Jak później wspominała, pomyślała sobie, że przesłonił go tłum ludzi. W rzeczywistości Emery nie wsiadł do windy. Wrócił schodami na dziewięćdziesiąte piętro, gdzie spotkał się z Alayne Gentul. Postanowili zajrzeć do konsultantów technicznych z Ka­lifornii, którzy mieli przygotować system rezerwowy na wypadek katastrofy i pracowali na dziewięćdziesiątym siódmym piętrze.

W czasie długiego zejścia z górnych pięter na siedemdziesiąte ósme część osób zdążyła ochłonąć. W podniebnym holu" na windy czekały dziesiątki ludzi. Nastroje panowały różne; jedni byli przerażeni, inni rozdrażnieni. Pożar w sąsiedniej wieży był wprawdzie straszny, ale czy na pewno należało z tego powodu ewakuować całą wieżę południową? Gdy pracownicy usłyszeli zapewnienia, że w budynku jest wszystko w porządku, fala ludzi zaczęła odpływać w przeciwnym kierunku. Naprawdę trudno było zdecydować, co zrobić w tej sytuacji. Marissa Panigrosso i Sarah Dechalus, którym Eric Eisenberg polecił opuścić biura Aonu na dziewięć­dziesiątym ósmym, zeszły po schodach dwadzieścia pięter w dół. W holu


spotkały płaczącą koleżankę, Mary Jo Arrowsmith. Panigrosso złapała ją za rękę. Zobaczyła także jeszcze jedną pracownicę Aonu, Tamithę Freeman, matkę kilkumiesięcznego dziecka, która właśnie wróciła z Karoliny Pół­nocnej.

Dechalus zastanawiała się, czy wrócić na górę po zapomnianą toreb­kę. Widziała, że ludzie wracają, ale prawdę mówiąc, trudno było się zdecydować - wejść czy wyjść. Rozmyślała przez chwilę, a potem wsiadła do windy zjeżdżającej w dół. Freeman martwiła się jednak o swoją torebkę.

Zapomnij o niej, przecież jej nie potrzebujesz" - powiedziała Pa­nigrosso.

Ale tam są zdjęcia mojego dziecka" - upierała się Freeman. Odwróciła się i poszła na górę.

Panigrosso ruszyła do windy, ciągnąc za sobą Arrowsmith. Winda, którą mogło jechać pięćdziesiąt pięć osób, była na wpół pusta. Dochodziła 9.00.

Całą akcją ratunkową kierowano z holu na parterze wieży północnej. Sprawa ewakuacji wieży południowej znalazła się na dalszym planie, zajmowano się przede wszystkim pilniejszymi problemami - ustaleniem, które piętra wieży północnej płoną, odprawianiem strażaków, opornymi windami. Przed 9.00 najwyżsi stopniem oficerowie policji Zarządu Portu, którzy byli obecni, postanowili ewakuować budynek. Ostatecznie była to ich sprawa - centrum handlu należało do Zarządu Portu, co oznaczało, że porządku pilnowała tu niezależna policja Zarządu Portu, która za­jmowała się kradzieżami, obrażeniami, pożarami i wszelkimi sytuacjami kryzysowymi, a reagowała z reguły szybciej, niż mogły to uczynić miejskie służby ratunkowe. Zgodnie z regulaminem policja centrum handlu sprawdzała każde zgłoszenie pożaru; jej funkcjonariusze znali co najmniej podstawowe metody zwalczania pożaru. I istotnie, jednym z pierwszych ludzi, którzy po uderzeniu samolotu zjawili się w wieży pomocnej, był sierżant Al DeYona, i to on trzy minuty po zamachu zarządził ewakuację budynku. To także DeYona poinformował Joego Pfeifera, komendanta straży pożarnej, pierwszego strażaka, który zjawił się w centrum handlu, o telefonach z Windows on the World" do policji Zarządu Portu.

98

O 8.59, trzynaście minut po ataku samolotu, DeYona wydał kolejny rozkaz: Gdy tylko będziemy mogli, chcę rozpocząć ewakuację budynków, pierwszego i drugiego, aż do ustalenia przyczyny". Gdy Pfeifer i inni komendanci straży pożarnej usiłowali ocenić sytuację, kapitan Anthony Whitaker, komendant policji Zarządu Portu pracujący w centrum handlu, już dokonał szybkiego przeglądu kompleksu. W momencie ataku samolotu stał przed sklepem Banana Republic w ośrodku handlowym w podziemiu obu wież, w tym samym miejscu, które zajmował rano cztery razy w tygodniu i gdzie widywało go tysiące ludzi wychodzących z metra. Nagle przeżył szok: szybem windy w wieży pomocnej spłynęła ognista kula. Whitaker poszedł w stronę Liberty Street na południowym końcu kompleksu, gdyż stamtąd mógł zobaczyć i ocenić skalę zniszczeń wieży północnej. Chwilę po wydaniu przez DeYonę rozkazu ewakuacji obu budynków Whitaker nadał przez radio do DeYony polecenie tej samej treści: Chcę rozpocząć ewakuację budynków, pierwszego i drugiego, (zakłócenie, brak dźwięku) Chcę, żebyś to zarejestrował".

owa „żebyś to zarejestrował" oznaczały nie tylko polecenie, ale i oświadczenie. Rejestracja" oznaczała, że DeYona wprowadzi rozkaz kapitana do dziennika wydarzeń dnia i w ten sposób wiadomo będzie, kto wydał rozkaz zamknięcia World Trade Center. Whitaker wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za decyzję o całkowitej ewakuacji. Zamykał nie tylko dwie wieże, w których 14 tysięcy ludzi już zaczęło zajmować się codziennymi sprawami, ale także pięć innych budynków w kompleksie położonym na obszarze 6,5 hektara, a w nich biura wymiany handlowej, biura dużych banków inwestycyjnych i urzędów rządowych łącznie z FBI, tajną służbą i CIA. Pewne było, że wiadomości o skutkach takiej decyzji dotrą do najwyższych szczebli władzy i amerykańskiego wolnego rynku. Gdy po wybuchu bomby w 1993 roku przerwany został dopływ energii elektrycznej do wież, a wszystkie biura musiały być z nich ewakuowane, już po kilku godzinach dyrektor spółki Cantor Fitzgerald jasno i dobitnie poinformował Charlesa Maikisha, ówczesnego dyrektora centrum handlu, o skutkach tego wydarzenia. Firma dokonała transakcji dotyczącej obligacji wartości 5 miliardów dolarów, która nie została wprowadzona do ksiąg z powodu wybuchu bomby. Czy Maikish jest gotowy ponieść odpowiedzial­ność za skutki, jakie dla gospodarki Stanów Zjednoczonych Ameryki będzie miało zakłócenie działania rynku zobowiązań finansowych? A potem ktoś z Białego Domu zadzwonił do szefa Maikisha w Zarządzie Portu

99

tylko po to, by upewnić się, czy dobrze zrozumiał w prostym angielskim języku znaczenie tego, co powiedzieli. Ktoś inny zadzwonił i przypomniał, że rynki towarowe muszą być natychmiast uruchomione - w przeciwnym razie cena ropy na świecie zacznie się niebezpiecznie wahać. Według Krajowego Stowarzyszenia Obrony Przeciwpożarowej jednym z powodów, choć mniej ważnym, przyjęcia założenia o obronie miejscowej", było umożliwienie przedsiębiorstwom pracy bez przerw. Jak w 1993 roku przekonał się o tym Maikish, decyzja o zamknięciu centrum handlu nie mogła być przypadkowa; nikt bez powodu nie ośmieliłby się wydać takiego rozkazu.

Jednak podobnie jak w 1993 roku, również 11 września 2001 roku nie można było mieć wątpliwości, czy wydanie rozkazu o ewakuacji jest konieczne. Wyrwa w wieży północnej, dym buchający z budynku, ludzie spadający z wysokości kilkudziesięciu pięter, wszystko to przekonywało, że zaistniała zupełnie nowa, niebezpieczna sytuacja. Rozkaz Whitakera został zarejestrowany, ale dotąd nie ma pewności, czy dotarł do wszystkich ludzi przebywających w budynku. Zwykle do wydania rozkazu ewakuacji upoważniona jest straż pożarna, która robi to za pośrednictwem dyrektorów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo pożarowe w budynku. Mniej więcej w tym czasie, kiedy Whitaker wydał rozkaz, dyrektor do spraw bez­pieczeństwa pożarowego w centrum handlu, Michael Hurley, zwrócił się do komendanta Pfeifera:

Czy chcesz, żebym ewakuował cały budynek?" - zapytał Hurley.

Tak - powiedział Pfeifer - wszyscy wychodzą".

Odejdźcie od drzwi!

9.01

Wieża północna

onące paliwo ze zbiorników samolotu, który staranował wieżę, około 38 tysięcy litrów, utworzyło gigantyczne kule ognia. Największa miała średnicę 60 m, była więc szersza od budynku. Paliwo odrzutowca prawdo­podobnie wypaliło się po kilku minutach, większa część na zewnątrz budynku, ale część szybami wind spływała w dół wieży. Sytuacja stawała się coraz groźniejsza.

Na najwyższych piętrach wieży północnej uderzenie przeżyło blisko 1000 osób, ale zostały odcięte od wind i klatek schodowych. Konstruk­torzy centrum handlu przewidywali, że wieże wytrzymają siłę uderzenia samolotu, ale nikt nie uwzględnił w projekcie ludzi przebywających we wnętrzu.

Z osób uwięzionych na granicznym terytorium - na piętrach znaj­dujących się tuż poniżej strefy uderzenia, obejmującej piętra od dziewięć­dziesiątego trzeciego do dziewięćdziesiątego dziewiątego - najdłużej pracował w centrum handlu Raffaele Cava, starszy pan w kapeluszu, którego taką sympatią darzyły Tirsa Moya i Dianne DeFontes. Miał osiemdziesiąt lat, dużą część życia spędził w Egipcie, gdzie jego ojciec, Żyd, był włoskim urzędnikiem państwowym. Potem był drukarzem w Me­diolanie, a teraz pracował na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze wieży północnej w małym biurze Mutual International Forwarding, firmy

101

przewozowej należącej do jego krewnego. Dojeżdżał do pracy promem ze Staten Island powolnie przecinającym nowojorski port, ale mimo to codziennie pojawiał się o 6.30. Siostrzeniec przeniósł firmę do WTC w 1971 roku, dwa lata przed oficjalnym otwarciem wież i przed od­daniem do użytku górnych pięter. Raffaele Cava znajdował się tuż pod miejscem, w które wbił się samolot. Po uderzeniu podniósł się jakoś, obejrzał wybite szyby w oknach i zabrał teczkę. Potem włożył kapelusz i wyszedł. Nieco dalej, w biurze Drinker Biddle & Reath, Dianne DeFontes wstała z podłogi. Oprócz nich na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze przebywało jeszcze dwadzieścia pięć osób pracujących w różnych biurach - w spółce maklerskiej Cosmos Insurance, w firmie public relations, w jeszcze jednej kancelarii prawniczej i w firmie ubezpiecze­niowej MetLife.

W tym przygranicznym obszarze, poniżej i powyżej Raffaele'a Cavy i innych użytkowników osiemdziesiątego dziewiątego piętra, wszyscy ludzie, w najrozmaitszym wieku, musieli na nowo poznać miejsca, które jeszcze przed chwilą tak dobrze znali, że przestali na nie zwracać uwagę. Korytarze, którymi chodzili do toalet. Okna, którymi wyglądali, by zobaczyć, jaka jest pogoda. Nawet hole, w których znajdowały się windy. Wszystko całkowicie się zmieniło. Damian Meehan, młodszy od Cavy o pół wieku, pracował na dziewięćdziesiątym drugim piętrze w firmie Carr Furures; życie spędził wśród kolegów z ulic północnego Manhattanu i na boiskach piłki nożnej, potem zaczął pracować w cent­rum handlu. Teraz nie mógł sforsować drzwi i wydostać się ze swego pokoju.

Wszyscy ludzie z dziewięćdziesiątego pierwszego piętra mogli od razu wyjść na klatkę schodową. Piętro niżej, na dziewięćdziesiątym, Annę Prosser opuściła windę, która w chwili uderzenia samolotu akurat przy­stanęła na piętrze. Annę doczołgała się do swojego pokoju w firmie Clearstream Banking. W 1994 roku skończyła studia na uniwersytecie stanowym Pensylwanii, uzyskując dyplom ze stosunków międzynarodo­wych i romanistyki, a za miesiąc miała wyjść za mąż. Dym był tak gęsty, że bała się podnieść głowę. Do pracy przyszło już około dziesięciu jej kolegów.

Ludzie pracujący w nowoczesnym wieżowcu poza kolegami z własnej firmy właściwie nikogo nie znali, choć mogło się zdarzyć, że codziennie jeździli prawie pół kilometra tą samą windą. Ale wszyscy z osiemdziesią-

102

tego ósmego piętra znali Franka De Martini, kierownika budowlanego w centrum handlu. Być może dlatego, że osiemdziesiąte ósme piętro zajmowało tylko jedno przedsiębiorstwo - Zarząd Portu, ale chyba także dlatego, że De Martini miał szczególny talent do wszczynania kłótni z całym światem. Gdy ktoś rzucił chusteczkę na chodnik, De Martini wskazywał tej osobie najbliższy kosz do śmieci - Przepraszam? Prze­praszam! Czy wiesz, że to upuściłeś? I że tam jest kosz na śmieci?" -nie obawiając się starcia z ewentualnym szaleńcem. Pewnego razu ruszył w pościg za uzbrojonym rabusiem. Innym razem strażacy, którzy przyje­chali do płonącego domu na Brooklynie, nadali przez radio: Jakiś zwariowany facet na dachu sąsiedniego domu nie chce nas wpuścić na górę". Był to De Martini chroniący swój pieczołowicie odnowiony dom z brunatnego piaskowca przed niezbyt uważnymi strażakami gaszącymi pożar w przyległym budynku. W chaosie czuł się doskonale; zdaniem jego żony Nicole, Szwajcarki, był to skutek wychowania w wielodzietnej rodzinie. Przez kilka tygodni poprzedzających 11 września pracownicy Zarządu Portu zatrudnieni na osiemdziesiątym ósmym piętrze chodzili podenerwowani, ponieważ całe centrum handlu miało być oddane w dzierżawę prywatnej firmie budowlanej Larry'ego Silversteina. Co się z nimi stanie, czy utrzymają swoje miejsca pracy, kto będzie dbał

  1. budynek? Czy wszystkie stanowiska przejmą ludzie od Silversteina?
    Kto przejdzie do Silversteina, co będzie z ich państwowymi emeryturami

  2. premiami, czy znajdą dla siebie jakieś miejsce w imperium Zarządu
    Portu? Pewnego letniego popołudnia, gdy niepokój ogarnął już niemal
    wszystkich, dzieci dwojga pracowników odwiedziły osiemdziesiąte ósme
    piętro i w końcu ucięły sobie drzemkę na kanapce w pokoju De Mar-
    tiniego. Ich spokój zachęcił go do napisania apelu do kolegów, w którym
    nawoływał do zachowania zimnej krwi - w jakimś sensie był to kolejny
    jego zatarg z całym światem.

Ludzie, robiliśmy i robimy dobrą robotę. Postępujcie tak dalej. Nie pozwólcie, by plotki was załamały. To są tylko plotki.

Alan stara się rozpoznać problem zgodności z przepisami. Niepewność jest trudna do zniesienia, ale nie powinna powstrzy­mywać nas od robienia tego, co należy. Mamy wiele powodów do dumy.

103

W tym tygodniu kilku osobom puściły nerwy. Nie przejmujcie się tym. Wszyscy jesteśmy ludźmi, a sytuacja jest denerwująca. Nie ma na to rady. Podwójcie starania, by zachować cierpliwość. Wy i wasi koledzy.

Uczcijmy modlitwą lub chwilą ciszy pamięć matki Jennifer, pomyślmy i pomódlmy się za wyzdrowienie żony Toma.

Wczoraj córki Jennifer i Abdela zdrzemnęły się na kanapie w moim pokoju. Przede mną leżała nadzieja ludzkości. Nie pozwólmy, aby ta dzierżawa przesłoniła nam dużo, dużo większe i ważniejsze sprawy.

Frank

Kilka sekund po uderzeniu samolotu Elaine Duch, jedna z pracownic Zarządu Portu, błąkała się po korytarzu na osiemdziesiątym ósmym piętrze ogłuszona, osmalona, w niemal spalonej odzieży. Gdy wysiadała z windy, przez szyb przeleciała płonąca kula paliwa, a ze wszystkich szpar wy­strzeliły płomienie. W korytarzach spadły podwieszane sufity. Ludzie wyroili się z biur i pokoi. W miejscu, gdzie były windy, ziały teraz ogromne dziury. Co najmniej dwie z trzech klatek schodowych stały w płomieniach lub były pełne dymu. Na kim spoczywał obowiązek wyratowania ich z tego ryczącego piekła?

De Martini wyszedł ze swojego pokoju razem z Nicole. Wzdłuż jednej ze ścian strzelały płomienie. Prowadził drżących, wstrząśniętych i przera­żonych ludzi w kierunku biura w południowo-zachodnim rogu, jak najdalej od miejsca uderzenia, choć wtedy nikt nie podejrzewał, że w budynek uderzył samolot. Przypuszczali, że eksplodowała bomba, kilka osób przy­pomniało sobie człowieka, który przywiózł na wózku pudła z dokumentami dla wydziału nieruchomości; były to szczegóły umowy dzierżawnej, która opętała umysły tak wielu pracowników Zarządu Portu. Bez względu na przyczynę tego wydarzenia skutkiem był chaos. De Martini zachował kamienny spokój.

Komu potrzebna pomoc lekarska?" - zawołał.

Jedna z kobiet, sekretarka De Martiniego, była ciężko chora na astmę. Przyszedł jej z pomocą kolega, Jeff Gertler. Kilka innych osób otaczało zszokowaną Elaine Duch, na której wciąż tliła się odzież. De Martini miał radiotelefon. O 8.54, mniej więcej osiem minut po wybuchu, zarejestrowano poniższą rozmowę telefoniczną, choć nie zidentyfikowano rozmówców.

Mężczyzna: Ee... jesteśmy na osiemdziesiątym ósmym piętrze. Chyba jesteśmy odcięci i jest dym, och, jest...

Mężczyzna: Gdzie jesteście?

Mężczyzna: Osiemdziesiąte ósme piętro.

Mężczyzna: Osiemdziesiąte ósme piętro, wieża A?

Mężczyzna: Siedem-siedem (kod dyspozytora), mamy także kogoś, kto natychmiast potrzebuje pomocy lekarskiej.

Mężczyzna: Gdzie jesteście?

Mężczyzna: Osiemdziesiąte ósme piętro, poważnie spalone.

Mężczyzna: Osiemdziesiąt osiem?

Mężczyzna: Wieża A, południowa (strona) osiemdziesiątego ómego piętra.

Mężczyzna: Osiemdziesiąte ósme piętro, wieża A, zrozumiałem.

Przez minutę lub dwie część osób zastanawiała się, czy należy czekać na pomoc, powtarzając refren, który słyszało się w wielu biurach w obu wieżach: w 1993 roku klatki schodowe były tak zadymione, że rozsądniej było pozostać na piętrach. De Martini i należący do jego kadry kierowniczej Mak Hanna zaczęli szukać wyjścia. Podczas przeszukiwania piętra napotkali ogień i dym. Nie było wątpliwości, że nie można czekać. Kiedy wrócili do biura w południowo-zachodnim rogu budynku, De Martini miał czerwone oczy i sadzę na włosach i rzęsach. W porządku - powiedział - znalazłem klatkę schodową". Wydawało się, że z trzech klatek schodowych w najlep­szym stanie jest klatka C, położona najdalej na południe; żeby się do niej dostać, trzeba było przebrnąć przez co najmniej trzydziestocentymetrową warstwę gruzu z popękanych ścian i sufitów. Hanna i dwaj inni mężczyź­ni - Frank Yarriano i Pablo Ortiz - poszli pierwsi, by w miarę możliwości usunąć trochę gruzu z przejścia.

Jeżeli ktoś potrzebuje pomocy lekarskiej lub cierpi na astmę, niech idzie przodem" - zarządził De Martini.

Pierwsza wyruszyła Judith Reese w towarzystwie Jeffa Gertlera; cho­dziło o to, by jak najszybciej znalazła się daleko od nadciągającego dymu. Potem poszła Elaine Duch razem z jedną z koleżanek z Zarządu Portu, Dorene Smith. Ktoś dał Elaine sweter, bo jej odzież była nadpalona. Gerry Gaeta zbiegł piętro niżej, by zobaczyć, jak dalej wygląda klatka C, De Martini obawiał się bowiem, że wybuch nastąpił w znajdującej się opodal maszynowni. Gaeta krzyknął, że niżej klatka jest nieuszkodzona.


Anita Serpe, pracownica administracji, poszła w stronę schodów. De Martini ją uściskał. Wszystko będzie dobrze. Nicole De Martini także zaczęła schodzić; jej małżonek przyrzekł, że będzie szedł zaraz za nią. W ten sposób grupa ludzi licząca dwadzieścia pięć-czterdzieści osób znalazła dojście do jedynej, jak się wydawało, klatki schodowej nadającej się do użycia.

Potem Frank De Martini, Mak Hanna, Pablo Ortiz i Frank Yarriano obeszli piętro, by upewnić się, czy z biur Zarządu Portu wszyscy wyszli. Prawie na końcu korytarza znaleźli osiemdziesięciodziewięcioletniego Moego Lipsona, członka zespołu sprawdzającego prace renowacyjne dokonywane przez najemców na własną rękę. Tego dnia zespół miał przeprowadzić ostateczną kontrolę dużego sklepu z odzieżą otwartego w podziemiu przez Thomasa Pinka; Lipson miał sprawdzić instalację elektryczną. Zespół De Martiniego posłał Lipsona w dół po schodach, a przy okazji wziął kaski. De Martini pożyczył od Hanny radiotelefon. Ortiz miał łom.

Wchodząc na klatkę schodową, usłyszeli walenie dochodzące z góry.

Piętro wyżej, na osiemdziesiątym dziewiątym, drzwi były albo za­klinowane, albo nie można było się do nich dostać. Ludzie przebywający na tym piętrze nie mogli przedostać się przez gruz i wyjść klatką, którą poszli ludzie z piętra niżej. Raffaele'a Cavę zaprowadzono do biura prawnego w końcu holu; siedział tam na krześle z kapeluszem na kolanach. Dianne DeFontes obserwowała z lekkim zdumieniem, że większość ludzi z MetLife przenosi się do jej pokoju. Druga grupa zbierała się w biurze Cosmos Insurance. Walter Pilipiak, prezes spółki, otworzył drzwi, by wepchnąć pod nie marynarkę; słup światła wpadł przez otwarte drzwi do ciemnego, zadymionego korytarza. W korytarzu Lynn Simpson usiłowała znaleźć jakąś drogę do wyjścia; uciekała z biura firmy public relations, w którym po uderzeniu samolotu zapalił się stół konferencyjny. Zwróciła uwagę na plamę światła padającą przez drzwi Pilipiaka i poprowadziła swój zespół w tę stronę. Właściwie nikt nikogo nie znał. Wszyscy zaczęli telefonować zarówno tu, jak i w kancelarii prawniczej, gdzie zaledwie chwilę wcześniej była tylko Dianne DeFontes, a teraz zgromadziło się kilkanaście osób. Stephanie Manning z MetLife skończyła rozmowę przez telefon i poinformowała: Oni znają sytuację".

106

Sytuację? Jaką sytuację?" - odezwał się Rób Sibarium, prezes filii MetLife w centrum handlu. Po kilku dalszych telefonach w pokoju rozeszła się wiadomość o uderzeniu samolotu, którą przekazali przyja­ciele i rodzina oglądająca telewizję. Ktoś włączył radio; prezenter, żartując, zastanawiał się, jak bardzo pijany musiał być pilot, który staranował WTC.

Rick Bryan, prawnik pracujący w MetLife, a także inni ludzie wyszli z biura, by poszukać drogi wyjścia. Doszli do wniosku, że z trzech klatek schodowych do dwóch położonych bliżej północnej ściany nie można się dostać. Mieli wrażenie, że podłoga mięknie i odkształca się. Drzwi do najbliższej klatki były mocno zaklinowane we framudze.

Masz gaśnicę?" - Bryan zapytał DeFontes. Znalazła jedną gaśnicę. Bryan poszedł z gaśnicą do jamy, gdzie przedtem znajdowały się szyby wind. Absurdalne, pomyślał. Trysnął kilka kropli w morze płomieni. Grupka mężczyzn wszystkimi siłami próbowała wyważyć drzwi do klatki schodo­wej, niestety, bez powodzenia. Kilku zrozpaczonych zaczęło w nie walić.

Bryan stał z gaśnicą w biurze Drinker Biddle & Reath i wyjaśniał, że w tej sytuacji jest bezużyteczna. Dym gęstniał, pożar na piętrze się rozszerzał.

Musimy się stąd wydostać" - powiedział Sibarium.

No, masz jeszcze jakieś świetne pomysły?" - zapytał Bryan.

Ludzie zaczęli dzwonić do domu, tym razem, by powiedzieć, że sytuacja jest rozpaczliwa, wyjaśnić sprawy, o których dotąd nie mówili albo podkreślić to, co było częścią ich życia. Bryan zadzwonił do ojca. DeFontes zatelefonowała do przyjaciela, ale nie mogła go złapać, a potem do przyjaciółki, by powiedzieć, że kocha ją i jej dziecko.

Ludzie z osiemdziesiątego dziewiątego piętra robili wszystko, by ratować się przed dymem. Zmoczyli odzież, by pełniła funkcję filtru, wzywali pomocy, wpychali kurtki w szczeliny pod drzwiami. Oddychając przez zmoczone papierowe ręczniki, walili w metalowe drzwi na klatkę schodową, ale to wydawało się całkiem daremne. Nathan Goldwasser z MetLife stał w korytarzu, zastanawiając się, czy świat się kończy. Nagle usłyszał stłumiony głos: Odejdźcie od drzwi!".

Chwilę później zagięty koniec łomu przebił płytę ścienną wokół framugi. Pablo Ortiz pchnął drzwi. Za nim stał na schodach Frank De Martini i Mak Hanna. Ortiz wszedł do biura prawnego i powiedział Raffaele'owi Cavie i innym ludziom, żeby szybko wyszli na schody.

107

Potem otworzył drzwi do Cosmos Insurance, gdzie zebrali się Tirsa Moya, Walter Pilipiak i inni.

Idziemy" - oświadczył Ortiz.

Gdy Walter Pilipiak wszedł na schody, De Martini i Ortiz byli z tyłu. Wydawało mu się, że szli w górę schodów.

Tuż po uderzeniu samolotu Annę Prosser wyczołgała się z windy na dziewięćdziesiątym piętrze, dotarła do biura i zadzwoniła do matki Vi w Nashville. Miała oparzone kolano. Matka usłyszała jej pewny głos. Ze mną wszystko w porządku - powiedziała. - Nie możemy się wydostać. Ale będzie dobrze. Jakoś się wydostaniemy. Zadzwonię do ciebie".

Ludzie zebrani w biurze telefonowali, ale nadal nie mogli wymyślić, którędy by uciec. Po dwudziestu pięciu minutach w biurze zabłysło światło latarki. Przybyła pomoc. Prawdopodobnie Ortiz i De Martini, bo wszystkie ekipy ratunkowe wciąż jeszcze zbierały się na dole w holu. Teraz droga do schodów była wyraźnie widoczna; oświetlał ją człowiek z latarką. Prosser skierowała się do wyjścia i zaczęła schodzić.

Na osiemdziesiątym szóstym piętrze Louis Lesce przygotowywał seminarium dla grupy pracowników Zarządu Portu, które miało zadecydo­wać o jego karierze zawodowej. Już kończył, gdy samolot staranował wieżę. Lesce miał takiego bzika na punkcie punktualności, że nastawiał zegarek dziesięć minut do przodu. Teraz on i zebrani pracownicy uznali, że na korytarzu jest zbyt niebezpiecznie, by nim przejść. Czekali na pomoc, ale dym utrudniał oddychanie, toteż postanowili wybić szybę w oknie, nie w tym pokoju, w którym byli, lecz w sąsiednim. Sądzili, że jeżeli nawet świeże powietrze przyczyni się do wzniecenia ognia, to przynajmniej nie będzie się palić w pokoju, w którym się schronili. I mieli rację. Podmuchy były bardzo silne; wysoko uniosły papiery leżące na biurku Lescego w sąsiednim pokoju. Lesce zadzwonił do domu, pozostali również. Mówili tak, jakby to miały być ostatnie rozmowy. Nagle na progu pojawił się jakiś człowiek w kasku, pracownik Zarządu Portu. Poprowadził ich w stronę schodów. Przypuszczalnie był to jeden z ludzi z zespołu De Martiniego.

Ludzie w pokoju Louisa Lescego liczyli na nadejście pomocy, ale taka nadzieja na osiemdziesiątym szóstym piętrze płonącego budynku, w którym nie działały windy, była zupełnie bezzasadna. Frank De Martini, Pablo Ortiz i inni ludzie z osiemdziesiątego ósmego piętra absolutnie nie byli

zobowiązani do obchodzenia pięter i wyważania drzwi. W razie wypadku w centrum handlu mieli obowiązek wyjść z budynku. Automatycznie włączające się natryski, ognioodporność konstrukcji budynku i układ wentylacji miały zdusić ogień. Jedenastego września wszystkie systemy, które miały zapewnić ochronę w nagłych wypadkach, zawodziły, jeden po drugim, a pojawiały się śmiertelnie groźne przeszkody. I dopiero wtedy, gdy ludzie tacy jak De Martini i jego zespół zabrali się do usuwania tych przeszkód - do odgarniania gruzu, wyważania zaklinowanych drzwi, wyprowadzania zagubionych - uwięzieni pracownicy mogli wyjść.

Klatki schodowe powyżej dziewięćdziesiątego pierwszego piętra były całkowicie zatarasowane; ścienne płyty okładzinowe spadły i utworzyły przeszkodę, której nie mogli sforsować nawet ludzie z dziewięćdziesiątego drugiego i dziewięćdziesiątego trzeciego piętra, a te w wyniku uderzenia samolotu niewiele ucierpiały. Poniżej dziewięćdziesiątego drugiego, na dziesięciu piętrach, ludzie nie mogli otworzyć drzwi, przejść przez płonące korytarze lub znaleźć drogi przez zwały gruzu i dojść do schodów. Potem pojawiła się pomoc. Uzbrojeni w łom, latarkę i kaski, głośno nawołując, De Martini i Ortiz oraz ich koledzy przesunęli granicę między życiem i śmiercią.

108

Jeżeli warunki na waszym piętrze

to uzasadniają, możecie rozpocząć

zorganizowaną ewakuację

Glos z głośnika: ...warunki na waszym piętrze to uzasadniają,

możecie rozpocząć zorganizowaną ewakuacją. Rooney: Zadzwonię do ciebie później. Pa.

Scott Johnson, analityk w firmie Keefe, Bruyette & Woods także rozmawiał przez telefon, gdy nadawano komunikat. Słowa słychać było w tle, gdy przekazywał matce Ann wiadomość przez sekretarkę auto­matyczną.

Tak jak powiedziałem, druga wieża" - potwierdził Johnson. - Och, l' niewiele wiemy. Może opuścimy budynek. Jak na razie, nie".

Spiker zaczął nadawać instrukcje dotyczące drogi ewakuacji, powiedział hala w podziemiu". W tym momencie Scott się rozłączył.

Przy zarejestrowanych zgłoszeniach telefonicznych zarówno Johnsona, jak i Rooneya został odnotowany czas - 9.02, szesnaście minut po ataku na wieżę północną.


9.02

Wieża południowa

W biurze Aon Insurance na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze w wie­ży południowej Sean Rooney już po raz drugi dzwonił do żony. Najpierw zadzwonił o 8.59, chcąc opowiedzieć jej o pierwszych chwilach katastrofy w drugim budynku. Teraz znowu odezwała się poczta głosowa. Gdy dzwonił, słyszał także nadawany komunikat. Straż pożarna w holu zmieniła zalecenia. Dwanaście minut wcześniej, o 8.50, strażnik powie­dział ludziom z Mizuho/Fuji, żeby wrócili do pracy. Teraz nadawano inną wiadomość.

Rooney: Tak, kochanie, to znowu ja, Sean.

Glos i głośnika: Proszą o uwagą.

Rooney: Och, zanosi się na to, że będziemy...

os z głośnika: Powtarzam wiadomość.

Rooney: ...w tym wieżowcu jeszcze przez chwilę. Hm, tu jest...

os z głośnika: W budynku numer jeden doszło do wypadku.

Jeżeli... Rooney: Tu jest, tu jest bezpiecznie.

Michael Sheehan tak zapamiętale uciekał - gdy wybiegał z biura Garban ICAP na pięćdziesiątym piątym piętrze wieży południowej, wpadł na kolegę i przewrócił go, zupełnie sobie tego nie uświadamiając - że o 9.02 powinien być już daleko od centrum handlu, ale rozwój wypadków opóźnił jego zejście. Na schodach ktoś przekazał wiadomość, że to prywatny samolot zderzył się z drugą wieżą. Takie wydarzenie nie zapowiadało jeszcze piekła, które się potem rozpętało. To wyjaśnienie trochę go uspokoiło, przynajmniej wiedział, skąd wziął się dym. Potem usłyszał fragmenty oświadczenia zapewniającego użytkowników budyn­ku, że wieża południowa jest bezpieczna. Nadal nie był przekonany, ale przestał pędzić jak pomocnik podczas meczu futbolu amerykańskiego. Kiedy na dziesiątym piętrze natknął się na tęgą kobietę, którą ogarnęła panika, zszedł z nią razem na dół; niepokój kobiety przytłumił jego własny. W tym czasie dyrektor do spraw bezpieczeństwa pożarowego zawiadomił przebywających w wieży ludzi, że mogą rozpocząć zor­ganizowaną ewakuację. Sheehan razem z kobietą wyszli na południową stronę wieży, od strony Liberty Street. W masie papierów i gruzu rozproszonych w wyniku uderzenia pierwszego samolotu Sheehan do­strzegł kartkę, która go zainteresowała. Podniósł ją. Była to trasa podróży kogoś, kto wybierał się do Los Angeles.


Nagle zrozumiał - to nie był wypadek małej cessny. O Boże - powiedział Sheehan - to był samolot pasażerski". W tym momencie on i kobieta, której pomagał, usłyszeli ryk następnego samolotu.

W „podniebnym holu" na czterdziestym czwartym piętrze wieży południowej Michael Otten czekał, żeby drzwi windy w końcu się za­mknęły; chciał wrócić do biura na osiemdziesiątym piętrze. Już się prawie zamknęły, gdy czujnik elektroniczny odkrył jakąś przeszkodę i drzwi znowu się rozsunęły. A potem znowu prawie się zamknęły i ponownie otworzyły w kolejnym zwariowanym cyklu. Dziwne, pomyślał Otten, obserwując to z tyłu kabiny. Co z tym facetem z plecakiem? Wślizgnął się do windy w ostatniej chwili, stał plecami do drzwi i zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jego plecak przecina wiązkę światła i wszystkich wstrzy­muje. Ludzie w windzie nie panikowali, po prostu byli zniecierpliwieni. Poranne wydarzenia już ich dostatecznie zdenerwowały. Teraz wstrzymywał ich jakiś półgłówek z plecakiem. Otten wychylił się. Już miał powiedzieć: Hej, nie możesz wejść dalej? Drzwi się nie zamykają z powodu twojego plecaka".

W „podniebnym holu" na siedemdziesiątym ósmym piętrze strumienie ludzi krzyżowały się i wirowały; jedni wracali do swoich biurek, inni chcieli zjechać i wyjść. Przy windach czekało od pięćdziesięciu do stu osób, liczba ta zmieniała się, bo jedni wsiadali, drudzy wysiadali. Duża grupa pracowników Wydziału Podatków i Finansów stanu Nowy Jork (New York State Department of Taxation and Finance) zatrzymała się na osiemdziesiątym szóstym piętrze - paru osobom potrącono kiedyś dzien­ny zarobek za opuszczenie biura w czasie przerwy w dostawie energii elektrycznej; przykre wspomnienie dla ludzi żyjących z pensji urzędnika państwowego. W końcu sporo osób - szczególnie ci, którzy widzieli pożar szalejący w wieży pomocnej - postanowiło zjechać na dół. O 9.02 byli na siedemdziesiątym ósmym piętrze i czekali na następną windę eks­presową.

Donovan Cowan i Doris Torres z Fiduciary Trust udali się w przeciw­nym kierunku, ulegając komunikatom zachęcającym do powrotu do biurek. Chcieli zatelefonować do domu i zapewnić bliskich, że wszystko jest

112

w porządku. Weszli do windy na siedemdziesiątym ósmym i Cowan nacisnął przycisk dziewięćdziesiątego siódmego piętra.

Silvion Ramsundar i Christine Sasser, oboje z Mizuho/Fuji na osiem­dziesiątym, zeszli na siedemdziesiąte ósme piętro i czekając na windę ekspresową na dół, próbowali zadzwonić do domu z telefonów komókowych, niestety, bezskutecznie.

Kelly Reyher, prawnik z firmy Aon, był już poniżej siedemdziesiątego ósmego piętra, ale usłyszał komunikaty i wrócił na górę. Razem z nim wróciło od dziesięciu do dwudziestu osób. Postanowił, że pojedzie do biura, podobnie jak Donna Spera, która pracowała na setnym piętrze, również w Aonie. Towarzyszyło jej pięcioro przyjaciół.

Od chwili wybuchu w wieży północnej usłyszeli już trzy komunikaty. W dwóch zachęcano ich do pozostania, w jednym sugerowano, że jeśli chcą, mogą opuścić budynek. Czy to całe wydarzenie było naprawdę tak poważne? A co z ich torebkami i teczkami? Jak długo będą przebywać poza budynkiem? Judy Wein i Gigi Singer z Aonu zastanawiały się, czy wrócić i zabrać swoje rzeczy ze sto trzeciego piętra, Jeżeli wyjdą, doszła do wniosku Wein, będzie jej potrzebny portfel. Jak bez niego wróci do domu? Howard Kestenbaum, jeszcze jeden kolega z Aonu, powiedział, żeby przestała o tym myśleć, da jej pieniądze na przejazd. Chodźmy" -powiedział Kestenbaum.

W tłumie przed drzwiami windy sporo ludzi mówiło, że muszą jak najprędzej jechać do domu, by uspokoić dzieci lub małżonków. Sugerowali, że upoważnia ich to do miejsca w zatłoczonych windach. Jedna z wind była tak przepełniona, że Karen Hagerty, także z Aonu, musiała wyjść, po prostu ją wypchnięto.

A ja mam konia i dwa koty" - powiedziała żartem do swego kolegi, Eda Nichollsa.

O 9.02 Stanley Praimnath znowu był w swoim pokoju; pod wpływem kolejnych alarmów i zapewnień zjechał najpierw z osiemdziesiątego pierwszego piętra do holu na dole, a potem z powrotem wjechał na górę. Gdy wszedł do pokoju, dzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i usłyszał głos koleżanki z Chicago.

Czy wszystko u ciebie w porządku?" - spytała Praimnatha. Była zaniepokojona.

113

Tak, wszystko dobrze" - zapewniał ją.

Stan, czy ty oglądasz telewizję - oglądasz wiadomości, wiesz, co się dzieje?" - dopytywała się.

Tak - zapewnił ją znowu - mam się dobrze".

Rozmawiając, Praimnath okręcił się na krześle, tak że teraz siedział twarzą do okna, choć nie zwracał uwagi na widoki. Okno wychodziło na południe, na nowojorski port i Statuę Wolności; na ciemną wodę z lekkimi smugami piany pozostawianymi przez stale kursujące statki, barki i promy. Kątem oka dostrzegł na horyzoncie coś dziwnego. Obrócił się nieco, by popatrzyć prosto w okno. Samolot. Wydawało się, że leci w kierunku wieży, prosto w okno Praimnatha. Gdy samolot się zbliżał, zobaczył nawet czerwone i niebieskie oznaczenia i literę U. Skoczył pod biurko. Jego koleżanka z Chicago usłyszała jeszcze, jak wzywał Boga, potem w przera­żeniu oglądała transmisję telewizyjną.

Po chwili, nie dłuższej, niż trwa zaczerpnięcie oddechu, zawalił się sufit. O godzinie 9.02.59 samolot United Airlines, lot numer 175, wbił się w wieżę południową World Trade Center, przelatując także przez pokój, w którym Stanley Praimnath schował się pod biurkiem. W ostatniej sekundzie samolot lekko się przechylił i skrzydła przecięły ukośnie dziewięć pięter - od siedemdziesiątego siódmego do osiemdziesiątego piątego. Biura Mizuho/Fuji znalazły się na drodze boeinga. Pokój Praimnatha został doszczętnie zniszczony. Posypały się płyty ścienne, kable i boksy, tworząc bezładny stos, zapanowała złowieszcza cisza. Skrzydło odrzutowca utkwiło w drzwiach, sześć metrów od miejsca, w którym Praimnath siedział skulony pod biurkiem.

Na czterdziestym czwartym piętrze Michael Otten nie zdążył wypo­wiedzieć choćby słowa pretensji pod adresem człowieka z plecakiem, który opóźnił start windy. Kabina zatrzęsła się w agonalnych dreszczach, niczym mysz wijąca się w paszczy kota. Kobieta obok Ottena przewróciła się na podłogę. Wszystkich pokryła warstwa pyłu. Kabina kołysała się w przód i w tył, z lewa na prawo. Otten wyskoczył i pobiegł holem. Teraz cały budynek się kołysał. Dla równowagi Otten rozłożył ramiona jak podczas surfingu. Powoli budynek wrócił do normalnego położenia. W holu znaleźli się także inni pracowicy Mizuho.

Idę - powiedział Otten. - Chłopcy, idziecie? No to ruszajmy". W panującym mroku znaleźli ścianę i posuwali się korytarzem do drzwi wychodzących na klatkę schodową, którą schodzili kilka minut wcześniej. Na schodach roiło się od ludzi. Nikt nie wchodził na górę.

114

Na skutek przechylenia lewe skrzydło samolotu przecięło piętra siedem­dziesiąte siódme, siedemdziesiąte ósme i siedemdziesiąte dziewiąte i otarło się o podniebny hol na siedemdziesiątym ósmym piętrze. W momencie uderzenia samolot leciał z prędkością prawie 880 kilometrów na godzinę. Donovan Cowan, który właśnie naciskał w windzie przycisk swojego piętra, przewrócił się na podłogę. Podobnie Doris Torres, jego koleżanka z Fiduciary Trust. Ogarnęła ich gwałtowna, gorąca fala, która napływała dalej ze wzrastającą siłą przez dziesięć lub piętnaście sekund. Kabina windy kołysała się tak mocno, że nie mogli się podnieść. W końcu jakoś odzyskali równowagę. Doris stwierdziła, że nie czuje stopy i nie może iść, ale wykuśtykała razem z Cowanem do podniebnego holu". Dookoła leżały szczątki ludzi, którzy kilka sekund wcześniej oddychali, myśleli i gawędzili. Teraz leżeli płasko na plecach albo rozerwani w kawałki, martwi lub straszliwie okaleczeni, ale żywi. W jednej z wind osiemnaście osób przeżyło, ale utknęło za zablokowanymi drzwiami.

Na całym piętrze żyło ze dwadzieścia osób. Judy Wein z firmy Aon miała kilka złamanych żeber i złamaną rękę, ale mogła iść. Howard Kestenbaum, który dopiero co chciał jej dać na przejazd do domu, nie ruszał się. Gigi Singer była potłuczona, lecz oddychała i też mogła iść. Jej kolega, Richard Gabrielle, także żył, tylko był częściowo przysypany dekoracyjnym marmurem, który spadł ze ścian.

Kelly Reyher poleciał do tyłu i wpadł do windy, w której pękły spojenia ścian. Widział ogień szalejący w szybie. Już się zastanawiał, czy wciągnąć dym do płuc i skończyć ze sobą, nim ogarną go płomienie, gdy poprzez języki ognia w kabinie dostrzegł, że drzwi są uchylone na 2-3 centymetry. Wcisnął teczkę w szparę i posługując się nią jak klinem, otworzył drzwi i się wydostał. Na podłodze leżała trzydziestocentymetrowa warstwa gruzu i częściowo zwęglonych ciał. Czołgając się wśród ciał, Reyher potrząsał rękami i nogami leżących, chcąc sprawdzić, czy ktoś żyje.

Jedyną żyjącą osobą była jego koleżanka z Aonu, Donna Spera. Czołgała się poparzona, ze złamaną ręką i pokrwawioną twarzą. Złapała się kurczowo Reyhera. Potem znalazł ich jeszcze jeden kolega z Aonu, Keating Crown; gdy samolot uderzył, Keating szedł właśnie z południowego końca budynku do pomocnego. Z tej części, którą dopiero co opuścił, zostały szczątki.

Ling Young, pracownica stanowego wydziału podatków, długo siedziała w gruzach, a przynajmniej tak. jej się wydawało, a potem podniosła się.

116

Razem ze swą koleżanką, Sankarą Yelamuri, wyciągnęła spod gruzów Yeshavanta Tembego i Dianne Gladstonne. Tembe miał chyba poważnie uszkodzone kolano, a Gladstonne zranioną kostkę. Jeszcze jedna ocalała pracownica z wydziału podatków, Dianę Urban, pocieszała opartą o ścianę kobietę, która straciła obie nogi. Szóstą osobą była Mary Jos. Została ogłuszona, a gdy się ocknęła, piekły ją plecy; sądząc, że to płomienie, zaczęła się toczyć, by je w ten sposób ugasić. Okazało się, że turla się po szczątkach ludzi, którzy przedtem stali obok niej w pod­niebnym holu.

Christina Sasser z Mizuho, która przed uderzeniem usiłowała się dodzwonić do domu, stwierdziła, że fala gorąca poparzyła jej twarz. Ludzie, którzy stali obok niej, leżeli teraz na podłodze martwi. Za nią znalazł się jej kolega, Sihdon Ramsudar, poobijany, ale żywy.

Wstrząs zwalił Eda Nichollsa z nóg. Leżąc na podłodze, zobaczył ogień w środku pokoju; poza tym było ciemno, w powietrzu unosił się pył, co chwila ktoś jęczał. Odłamek budynku lub samolotu, który zmienił się w pocisk, niemal całkowicie odciął mu prawą rękę blisko barku. W brzuchu utkwiły mu kawałki kamieni i cementu. Nicholls stał przez minutę przy wybitym oknie, by zaczerpnąć powietrza. Dołączył do niego jakiś starszy pan. Karen Hagerty, która żartowała, że należy się jej miejsce w windzie, bo w domu czeka na nią koń i dwa koty, leżała bez ruchu na podłodze. Nicholls zobaczył koleżankę z Aonu, Gigi Singer, a zaraz potem spotkali Judy Wein. Jacyś dwaj mężczyźni skierowali ich ku klatce schodowej. Wein, Nicholls i Singer zaczęli schodzić.


Na Liberty Street, tuż obok wieży południowej, Michael Sheehan oglądał kartkę z trasą samolotu, którą zobaczył na ziemi. W tym momen­cie usłyszał nad głową ryk drugiego samolotu. Nie widział, jak samolot uderzył w południową fasadę wieży południowej na wysokości ponad 270 metrów, ale poczuł, jak budynek drży od eksplozji. Sheehan złapał kobietę, którą sprowadzał na dół, i przycisnął do tej samej ściany, w którą właśnie wbił się samolot. Okap uratował ich przed następstwami zderze­nia. Na chodnik sypały się metalowe odłamki; niektóre padały tak daleko, że Sheehanowi wydawało się, iż wiszą w powietrzu, choć leciały z olb­rzymią szybkością. Powrót do budynku był nie do pomyślenia, nie mogli się też oddalić nawet na krok, ponieważ w powietrzu czyhało niebez­pieczeństwo. Ale przecież nie mogli tak stać przyciśnięci do ściany wieżowca. Co dalej?


Wypatrywali chwili przerwy w tej burzy szczątków, w odpowiednim momencie rzucili się natychmiast do drzwi obrotowych i wpadli do hali w podziemiu. Potem udali się na wschód i pomoc.

Na osiemdziesiątym pierwszym piętrze, gdzie część skrzydła utkwiła w drzwiach, Stanley Praimnath przeczołgał się przez całe piętro, 90 metrów, przebrnął przez szczątki wydziału pożyczek, poczekalnię, salę komputerów i salę telekomunikacji. Walił w ściany. Wołał o pomoc. Z ludzi, którzy wrócili z nim z holu do biura - dyrektor naczelny, prezes spółki, kierownik działu personalnego - z wszystkich tych, którzy posłusznie się ewakuowali, a potem równie posłusznie wrócili na górę, nie zobaczył i nie usłyszał nikogo, ani żywej duszy. Krzyczał w ciemnym korytarzu, ale nikt go nie usłyszał i nie mógł mu pomóc.

Ratunku! Ratunku! - wołał Praimnath. - Zasypało mnie".

Na osiemdziesiątym czwartym piętrze, w biurze spółki Euro Brokers, Brian Clark usłyszał huk, a chwilę później potężne grzmotnięcie, może odgłos wybuchu albo fali uderzeniowej, a może gdzieś zapaliło się paliwo. Ten trwający sekundę grzmot zniszczył biura Euro Brokers, wyrwał ze ścian framugi drzwi, pozrywał oświetlenie i głośniki z sufitów; był to wybuch bez ognia. Część uniesionej podłogi odkształciła się. Co najmniej pięćdziesięciu handlowców firmy, wszyscy, którzy znajdowali się w po-łudniowo-wschodnim końcu wieży, najprawdopodobniej zginęło na miej­scu - samolot wbił się wprost w ich salę.

Clark poczuł, że budynek przechyla się na zachód, w stronę rzeki Hudson, tak jak w czasie silnego wiatru, ale teraz napór był większy niż kiedykolwiek, takiego wiatru jeszcze tu nie przeżył. Zaparł się rękoma i nogami, żeby nie upaść. Kołysanie trwało cztery minuty, stopniowo malało. Gdy budynek wreszcie znieruchomiał, zgasło światło. W kieszeni miał latarkę, którą dostał jako człowiek odpowiedzialny za bezpieczeństwo pożarowe. Zapalił ją. W snopie światła widać było mnóstwo pyłu. W po­bliżu stało kilka osób - Bobby Coli, Kevin York, Dave Vera, Roń DiFran-cesco. Razem poszli do skrzyżowania korytarzy i skręcili w stronę klatki schodowej A.

Schodząc w dół, chyba trzy piętra niżej natknęli się na tęgą kobietę i drobnego mężczyznę, którzy szli w górę. Stójcie, stójcie - powiedziała kobieta. - Piętro niżej wszędzie jest ogień i dym. Musimy się dostać na górę".

118

Zaczęła się dyskusja. Clark kierował snop światła z latarki na każdą wypowiadającą się osobę z Euro Brokers. Nie zdecydował jeszcze, w którą stronę powinni pójść, ale determinacja kobiety wycofującej się z za­grożonego terenu chyba zrobiła swoje. Ludzie z grupy postanowili pomóc jej wejść na górę; ściskali jej rękę, poklepywali po plecach, perswadowali i uspokajali. Taką decyzję podjęli Bobby Coli i Kevin York, którzy opuścili biuro na osiemdziesiątym czwartym po uderzeniu pierwszego samolotu w sąsiednią wieżę, ale wrócili na górę, gdy nadany z holu komunikat powstrzymał spontaniczną ewakuację wieży południowej. Poparł ich Dave Vera mający radiotelefon.

W tym momencie usłyszeli wołanie. Ktoś krzyczał: Ratunku! Ratunku! Zasypało mnie! Czy jest tam kto?".

Clark zwrócił się do DiFrancesca, kładąc mu rękę na ramieniu. Chodź Roń - powiedział. - Musimy wydostać tego faceta".

Na osiemdziesiątym pierwszym piętrze przedzierali się przez ruiny biur Mizuho/Fuji w kompletnych ciemnościach, rozjaśnianych tylko latarką Clarka; w snopie światła widać było kłęby pyłu unoszącego się w powietrzu.

Czy widzisz moją rękę? Czy widzisz moją rękę?" - wołał jakiś człowiek. Był to Stanley Praimnath. Clark i DiFrancesco znajdowali się po drugiej stronie ściany rozbitych drzwi, biurek i opadłych sufitów. Clark miał wrażenie, że pył jest gęściejszy niż dym. DiFrancesco trzymał przy twarzy swój plecak i próbował przez niego oddychać. Brakowało mu powietrza. Wycofał się z piętra na klatkę schodową. Postanowił iść w górę i dołączyć do grupy towarzyszącej tęgiej kobiecie.

Clark i Praimnath zaczęli odrzucać dzielący ich gruz. Praimnath złapał się czegoś i gwóźdź przebił mu dłoń. Wybił go, uderzając ręką o deskę. Odsunęli wszystko, co tylko mogli ruszyć, ale Praimnath dalej był odcięty.

Musisz skoczyć - powiedział Clark. - To jedyny sposób. Musisz to przeskoczyć".

Za pierwszym razem Praimnathowi nie udało się dosięgnąć Clarka. Spróbował jeszcze raz. Tym razem Clark go złapał i przeciągnął przez zator. Obejmując się, zwalili się na ziemię.

Brian" - powiedział Clark.

Stanley" - odparł Praimnath.

Wycofali się na schody i ruszyli w dół.

Wyżej Roń DiFrancesco dogonił grupę towarzyszącą tęgiej kobiecie. Coraz trudniej było jej oddychać, więc DiFrancesco dał jej swój plecak.

119

Może mogłaby oddychać przez tkaninę jak przez filtr. Oprócz DiFrancesca, Colla, Yorka i człowieka, który wchodził z kobietą po schodach, dołączyli do nich jeszcze dwaj inni ludzie z Euro Brokers - Michael Stabile i Brett Bailey. Dave Vera nadał przez radiotelefon wiadomość dla Jerry'ego Banksa, kolegi znajdującego się na zewnątrz. Prosił go o pilną pomoc. Próbowali otworzyć drzwi, mając nadzieję, że na piętrach powietrze będzie czyściejsze niż na schodach, ale wszystkie drzwi na klatce były chyba zamknięte na klucz. Ze względu na bezpieczeństwo przepisy budowlane zalecały, by jedynie na co czwartym piętrze drzwi zostawiać otwarte. DiFrancesco żadnych nie zdołał otworzyć. Na schodach spotkali jeszcze innych i grupa powiększyła się do około piętnastu osób. DiFrancesco poszedł naprzód i dotarł aż do dziewięćdziesiątego pierwszego piętra. Potem zszedł z powrotem.

Kilka pięter niżej ludzie, których dopiero co zostawił, leżeli na podeście schodów. Zużyli swe siły na wejście i nie mogli iść dalej. DiFrancesco przysiadł na chwilę. Towarzysze wokół chyba zasypiali. Jego samego zaś ogarnęła nagła panika. Czyżby już nigdy nie miał zobaczyć żony i dzieci? Odcięty na schodach, niezdolny do otwarcia drzwi, otoczony przez ludzi, którzy tracili życie? Nie mógł zostać na tym podeście. Postanowił spróbo­wać zejść po schodach.

8

Nie przejdziesz tędy

9.04

Wieża południowa

Niżej, wyprzedzając Briana Clarka o jakąś minutę, schodził schodami Richard Fern z sali komputerów w firmie Euro Brokers. W momencie uderzenia samolotu Fern naciskał przycisk w windzie stojącej na osiem­dziesiątym czwartym piętrze. Poleciał na lewą ścianę, potem na prawą i wreszcie wylądował na czworakach. Bał się, że drzwi się zatrzasną, dlatego czym prędzej wyskoczył z kabiny. Potem dowlókł się do drzwi najbliższej klatki schodowej, ciemnej, zadymionej i pustej. Na klatce schodowej jego uwagę przyciągnęła jasna linia, pas farby fluorescencyjnej, który ciągnął się wzdłuż schodów. Fern wbił wzrok w krawędzie stopni, widoczne dzięki świecącemu w ciemnościach pasmu farby, i zaczął czym prędzej biec. Na schodach już nic nie mogło go powstrzymać. W drodze na dół miał pokonać 1512 stopni czy coś koło tego, które dzieliły osiem­dziesiąte czwarte piętro od holu na dole.

Napędzany adrenaliną Fern kierował się znakami ze świecącej farby i przeżył do tej pory dzięki kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności. Kilka chwil wcześniej zostawił swoje biurko w Euro Brokers, gdy ekrany komputerów zaczęły migotać. Potem poszedł do sali operacji hand­lowych, by wyjrzeć przez okno; zobaczył palącą się wieżę północną i spadających ludzi. Wsiadł następnie do windy, z której przed chwilą uciekł.

121

Jeżeli w życiu jest coś takiego jak szczęśliwy traf, to właśnie spotkał Richa Ferna. Zaraz po tym, jak opuścił wschodnią część wieży, prawe skrzydło samolotu przeorało salę operacji handlowych Euro Brokers, najprawdopodobniej zabijając wszystkich tam obecnych. Gdy­by wsiadł do windy moment później, zostałby uwięziony w kabinie. A gdy się wydostał z windy, znalazł drzwi, które, jak się okazało, prowadziły do jedynej nienaruszonej drogi ewakuacyjnej, jaka pozostała w obu wieżach.

W tym samym czasie, gdy w wieży południowej Richard Fern schodził w dół, w wieży północnej James Gartenberg wyjaśniał przez telefon, dlaczego nie może się wydostać z osiemdziesiątego szóstego piętra. Gartenberg pracował w firmie handlu nieruchomościami Julian Studley; tego ranka w pokoju 8617 była z nim jedynie Patricia Puma, sekretarka spółki. Oboje wydzwaniali do znajomych i rodziny, a ci z kolei dzwonili pod numer 911, potem do dziennikarzy; wszystko po to, by zawiadomić ratowników o sytuacji, w jakiej się znaleźli. Dla trzydziestopięcioletniego Gartenberga miał to być ostatni dzień pracy w spółce, a trzydziestotrzyletnia Puma pracowała w biurze jedynie w poniedziałki i wtorki, co jej bardzo odpowiadało, ponieważ miała trójkę dzieci. Puma powiedziała reporterowi New York Timesa", że windy są nieczynne, a od schodów są odcięci. Wydaje się, że w windzie nastąpił wybuch - informowała. - Wygląda tak, jakby opadła zapora przeciwogniowa, a schody chyba znajdują się po drugiej stronie".

Gartenberg postanowił rozmawiać z reporterem. Przedtem zamierzali przedostać się przez rumowisko i dostać do klatki schodowej, powiedział, ale spadło więcej gruzu i jesteśmy odcięci".

Wydawało się, że drzwi do drugiej, bliższej klatki schodowej są zablokowane. Gartenberg przypuszczał, że musiał zadziałać automatycz­ny system blokady uruchamiający się w razie niebezpieczeństwa. We­dług Michaela Hurleya, dyrektora do spraw bezpieczeństwa pożarowego centrum handlu, najprawdopodobniej drzwi wyjściowe nie były za­mknięte; drzwi nie mogły zostać zablokowane, nawet przypadkowo, ponieważ sterowniki ustawiono tak, żeby nie doszło do blokady. Mogło się natomiast zdarzyć, że na skutek uderzenia drzwi się zakleszczyły. Zawiadom straż pożarną, że jestem w osiem tysięcy sześćset siedem­naście. Niełatwo do mnie dotrzeć - powiedział Gartenberg. - Brak nam powietrza".

W tym samym momencie, gdy Richard Fern rozpoczął ucieczkę z płonącej wieży, w drugim budynku James Gartenberg i Patricia Puma mogli tylko przekazać wiadomość, że zostali odcięci. Różnica w ich położeniu nie była tylko kwestią szczęścia, wynikała także z rozwiązania i projektowego.

Właściwym czasem i miejscem dla zapewnienia bezpiecznych warun­ków do życia w wysokim budynku jest okres jego projektowania" -napisał komendant John T. O'Hagan w książce High Rise/Fire & Life

Safety na temat dynamiki pożaru w wieżowcach. Tak się złożyło, że projekt World Trade Center powstawał w okresie zasadniczych zmian

w podejściu do wznoszenia wysokich budynków i właściciel centrum wyraźnie na tych zmianach skorzystał. Nowe przepisy pozwalały na budowę

wyższych i tańszych wieżowców. Bliźniacze wieże były pierwszymi

wysokimi budynkami, których konstrukcja niemal nie wymagała prac murarskich. W porównaniu z innymi wieżowcami wprowadzone zmiany pozwoliły również na znaczne zwiększenie przynoszącej dochody powierz-

chni użytkowej - to znaczy powierzchni niezajętej przez schody, windy i instalacje bezpieczeństwa. Niektóre z tych zmian uniemożliwiły ewakuację ludzi z górnych pięter 11 września 2001 roku.

Projekt centrum handlu zrodził się w latach sześćdziesiątych; do jego powstania przyczyniły się głównie ogromne ambicje braci Davida i Nelsona Rockefellerów z rodziny odgrywającej wielką rolę w polityce i finansach. Istotnym czynnikiem były również nowe możliwości, jakie stworzyły zmiany konstrukcji wieżowców. W połowie dwudziestego wieku malała wartość nieruchomości na południowym cyplu Manhattanu, dzielnica wiele

straciła z charakterystycznego dla siebie klimatu, który ją cechował od pierwszych dni istnienia Nowego Jorku, gdy Holendrzy założyli tu port. W 1960 roku z inicjatywy wiceprezesa Chase Manhattan Bank, Davida

Rockefellera, bank otworzył tu nową siedzibę główną. Rockefellerowi bardzo zależało na ożywieniu dzielnicy, dlatego zebrał inwestorów goto­wych wziąć udział w budowie „światowego centrum handlu". WTC miało

zmienić ten trwający w zastoju zaścianek w pełen życia ośrodek biznesu. Budowa centrum handlu przypadła instytucji znanej jako Zarząd Portu

w Nowym Jorku i New Jersey, która miała dostęp do potężnej rzeki

gotówki - sprawowała władzę nad wieloma płatnymi mostami i tunelami



w tym regionie - a podlegała gubernatorom Nowego Jorku i New Jersey. Wybór Zarządu Portu nie był przypadkiem, gdyż gubernatorem Nowego Jorku był wówczas Nelson Rockefeller, brat Davida.

W pierwszych koncepcjach centrum handlu nie przewidywano budowy najwyższego w świecie budynku, a tym bardziej dwóch. W oryginalnym zamyśle kompleks - zbudowany na działce o powierzchni 5,5 hektara, we wschodniej części Manhattanu, blisko mostu Brooklyńskiego - miał mieć 465 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni biurowej. Potem Zarząd Portu przeniósł się na sześcioipółhektarową działkę w zachodniej części, bliżej rzeki Hudson, przy końcowej stacji kolei, którą dojeżdżali do Nowego Jorku mieszkańcy New Jersey, a stan ten kontrolował przecież połowę Zarządu Portu. W trakcie tej zmiany miejsca powierzchnię użytkową budynków projektowanego centrum zwiększono dwukrotnie - do 930 tysięcy metrów kwadratowych, a tyle wynosiła powierzchnia biurowa w całym mieście. Wkrótce Zarząd Portu postanowił, że w centrum stanie najwyższy budynek świata. Nie, staną dwa - dwa najwyższe budynki świata.

W czasie tego zawrotnego, niemal oszałamiającego rozwoju planów nastąpiła również jeszcze jedna radykalna zmiana, równie istotna dla planów budowy opracowywanych w Zarządzie Portu, jak wpływy poli­tyczne gubernatora i jego brata bankiera. Zmieniono nowojorski kodeks budowlany. Od końca XIX wieku, to jest od powstania obowiązującego dotąd kodeksu, wymagano, by stalowy szkielet wieżowców był osłonięty warstwą betonu lub cegieł, która zapewniała odpowiednią ognioodporność. Ten przepis sprawiał, że powstawały budynki ciężkie i zwaliste. Zarząd Portu był jednak spółką publiczną, powstałą w wyniku porozumienia między Nowym Jorkiem i New Jersey, która nie musiała stosować się do miejscowych przepisów budowlanych. Mimo to Zarząd Portu postanowił w maju 1963 roku, że centrum handlu zostanie zbudowane zgodnie z miejskim prawem budowlanym, które obowiązywało od 1938 roku. Gdyby istotnie dostosowano się do tych przepisów, najprawdopodobniej centrum handlu wyglądałoby zupełnie inaczej. W rzeczywistości praw­dopodobnie nikt w Zarządzie Portu nie sądził, by stary kodeks obowiązywał aż do rozpoczęcia budowy centrum.

W kwietniu 1962, rok przed zobowiązaniem się Zarządu Portu do przestrzegania przepisów z 1938 roku, burmistrz Robert F. Wagner zlecił Brooklyn Polytechnic Institute nowelizację kodeksu budowlanego. Nowo­jorski Kongres Budowlany (New York Building Congress), organizacja

124

skupiająca związki zawodowe pracowników budowlanych i właścicieli l nieruchomości, zapłacił 200 tysięcy dolarów za opracowanie nowelizacji, do której już od dawna przekonywał władze miejskie. Ludzie z branży budowlanej twierdzili od lat, że przepisy z 1938 roku nie uwzględniały innowacji w technice, a zwłaszcza możliwości używania lekkich materia­łów, które, jak sądzili, w wielu wypadkach można równie dobrze stosować, jak narzucany przez kodeks ciężki beton lub cegły. Kolejną sprawą, rzadziej poruszaną, ale mającą równie duże znaczenie dla opłacalności budownict-I wa, była kwestia zmniejszenia wymaganej dotychczas wielkości dróg ewakuacyjnych. Jeżeli właściciele nieruchomości na ograniczonym ob­li szarże Manhattanu mieli duszę, to z pewnością dusza ta miała pionowy kształt; na tym małym obszarze po prostu nie było innego sposobu na l rozbudowę, jak tylko w górę. Uważano, że poświęcanie tak cennej powierz-I chni pięter na przesadnie szerokie drogi ewakuacyjne, jakich wymagało prawo budowlane, było bezsprzecznie postępowaniem nierozsądnym i nie­ekonomicznym. Wprowadzone po cichu zmiany w kodeksie miały sprawić, że część powierzchni traconej na drogi ewakuacyjne zmieni się w przyno­szącą dochód powierzchnię biurową.

Projekt nowego kodeksu budowlanego został przedstawiony przez urzędników miejskich oraz grupę roboczą z politechniki na triumfalnej konferencji prasowej latem 1965 roku. Konferencja odbyła się w biurze Kongresu Budowlanego, co wymownie świadczyło o ogromnym wpływie branży budowlanej na proces tworzenia nowych przepisów. Choć przed­stawiony kodeks był na razie tylko projektem, naczelny dyrektor Zarządu Portu, Austin Tobin, nie tracił czasu. Oświadczył, że zespół projektowy World Trade Center będzie stosować standardy proponowane w nowym kodeksie. Dziennikarze, między innymi New York Timesa", pisali, że centrum handlu jest przykładem rzeczywiście nowoczesnej architektury i konstrukcji, o jakich myśleli twórcy nowego prawa budowlanego. Przy­czyna, dla której Zarząd Portu postanowił w swoim wielkim projekcie zastosować się do nowych przepisów, była jasna: to pozwalało znacznie obniżyć koszty budowy centrum handlu.

W projekcie światowego centrum handlu przewiduje się stosowanie materiałów i zasad inżynierskich, które znajdą się w proponowanym kodeksie budowlanym" - wyjaśnił Harold Birns, komisarz budowlany miasta, w przemówieniu do Nowojorskiego Kongresu Budowlanego. Zarząd Portu nie jest zobowiązany do przestrzegania wymagań obecnego

125

miejskiego kodeksu budowlanego, co umożliwia znaczne oszczędności. Nasz istniejący kodeks budowlany na pewno chroni ludzi i dobro ogólne, ale z całą pewnością nie pozwala na taką wydajność i oszczędność, jaką przemysł i przedsiębiorstwa uznają za konieczne". Jako przykład podał, że prawo z 1938 roku nakazuje rozrzutne stosowanie materiałów ognioodpor­nych w ilościach przekraczających potrzeby bezpieczeństwa. Proponowane prawo dokładniej ocenia niebezpieczeństwo i potrzebę ochrony przeciw­pożarowej" - powiedział. Autor artykułu w Timesie" poruszył sprawę elastyczności, na którą pozwala nowy kodeks, i przytoczył przykład ścian ognioodpornych. Stary kodeks nakazywał zastosować określony gatunek cegieł i wykonać szczegółowo opisane prace budowlane; nowy zawierał jedynie wymaganie, że ściana musi wytrzymać ogień przez określoną liczbę godzin. Ściana może być wykonana z cegieł, specjalnie traktowanego drewna - a nawet siana - jeżeli tylko oprze się pożarowi".

Artykuł nie wspomniał jednak, że nowy kodeks znacznie obniżył wymagania dotyczące odporności ogniowej w budynkach biurowych. Prawo z 1938 roku wymagało, by słupy nośne wysokich budynków wytrzymały ogień przez cztery godziny, nowe prawo zmniejszyło ten czas do trzech godzin. Według poprzedniego kodeksu stropy musiały wytrzymać pożar przez trzy godziny, według nowego tylko dwie. W celu nadania ognioodpor-ności stali konstrukcyjnej stary kodeks nakazywał stosowanie okładzin betonowych lub podobnych, nowe prawo pozostawiało sposób zabez­pieczenia do decyzji właściciela. W opinii wielu firm budowlanych pod­stawowym grzechem starego kodeksu było zmuszanie do wznoszenia budynków znacznie masywniej szych i mocniejszych, niż to było konieczne. Przesada w projektowaniu jest odpowiednikiem łupania orzechów dzie-sięciofuntowym (4,5 kg) ciężarkiem zamiast dziadkiem do orzechów" -rzekł Frederick G. Frost, architekt, który przewodniczył pracom nad częścią nowego kodeksu. Według niego dotyczyło to zwłaszcza ognioodporności budynków biurowych; dotychczas biurowce musiały spełniać takie same normy, jak budynki znacznie bardziej narażone na niebezpieczeństwo pożaru, na przykład fabryki.

W rezultacie, zdaniem byłego komendanta straży pożarnej w Nowym Jorku, Yincenta Dunna, specjalisty od zabezpieczeń przeciwpożarowych, na skutek rewizji kodeksu budowlanego wysokie budynki stały się delikat­niejsze". W 1995 roku Dunn zamieścił artykuł w piśmie Fire Engineering", w którym wyliczył różne przyczyny pożarów w wieżowcach i napisał, że

; bezpieczeństwo jest tylko iluzją. Po tym, jak przez ostatnie dziesięć lat brałem udział w gaszeniu pożarów w wieżowcach na Manhattanie, w Nowym Jorku, uważam, że straż pożarna miała szczęście" - pisał Dunn.

Komendanci Dunn i CTHagan twierdzili, że w Nowym Jorku zrezyg­nowano już z ciężkich materiałów budowlanych, które decydowały

o wyglądzie wnętrza starych drapaczy chmur - typowym przykładem
i takich budowli jest Empire State Building - i zapewniały ochronę przed

pożarem. Teraz stosować się będzie płyty gipsowe i natrysk materiałami

ognioodpornymi. Lżejsze materiały pozwalają ograniczyć zużycie stali.

Nowy kodeks budowlany, który ostatecznie został wprowadzony w życie

w 1968 roku, pozwolił zmniejszyć koszty budowy wieżowców. Takie

przepisy obowiązywały w wielu młodszych miastach w całym kraju

zostały wprowadzone do wzorcowych kodeksów prawa budowlanego.
. Ale i w Nowym Jorku nastały nowe czasy. To koniec przestarzałych
wieżowców - przepowiadał Robert Low, przewodniczący komisji budow­
lanej Rady Miejskiej, który oficjalnie nadzorował modernizację kodeksu
budowlanego z 1968 roku. - Pewnego dnia na ich miejscu wznosić się
będzie nowy kolos bardziej cieszący oko i lepiej odzwierciedlający nasze
marzenia o przyszłości".

Nowy kodeks nie tylko pozwolił na obniżenie kosztów budowy wieżow-[ ców, ale również zapewnił większe zyski po oddaniu ich do użytku, ponieważ umożliwił zwiększenie powierzchni użytkowej, którą można było wynająć, kosztem powierzchni przeznaczonej na drogi ewakuacyjne. Radny Low wykazał, że gdyby niedawno wzniesiony w środku Manhattanu wieżowiec Pan Am zbudowano zgodnie z nowym kodeksem, to na każdym piętrze powierzchnia do wynajęcia wzrosłaby o dwa procent. Zyski z tej dodatkowej powierzchni wyniosłyby w 1968 roku 1,8 miliona dolarów.

Dawniej wieżowce Nowego Jorku musiały mieć co najmniej jedną wieżę ogniową" - murowaną klatkę schodową, do której wchodziło się z przedsionka o powierzchni 10 metrów kwadratowych. Układ wentylacji odprowadzał na zewnątrz dym, który przenikał do przedsionka wraz z wchodzącymi do niego ludźmi. Przed wejściem do samej klatki schodowej ludzie musieli przejść przez jeszcze jedne drzwi, dzięki czemu dym nie przedostawał się do klatki schodowej, będącej ich drogą ucieczki. Te mocne klatki schodowe były spadkiem po okresie masowych katastrof. W marcu 1911 roku, około trzech kilometrów od miejsca, w którym zbudowano później World Trade Centrum, w pożarze Triangle Shirtwaist


Factory (wytwórni szmizjerek) zginęło 146 osób. Dziesiątki ludzi nie mogło się wydostać, bo drzwi wyjściowe były zamknięte, inni zginęli po zawaleniu się nędznej drogi pożarowej. Obraz młodych dziewcząt skaczą­cych z dziewiątego piętra na pewną śmierć, ponieważ nie miały innej drogi ucieczki z płonącego, zadymionego budynku, wrył się w świadomość tego i następnego pokolenia. W styczniu 1912 roku uważany za ognioodporny" Eąuitable Building zawalił się w czasie pożaru. Zginęło sześć osób. Kilka miesięcy później zatonął litanie; i w tym przypadku brak odpowiednich środków ratunkowych stał się przyczyną śmierci setek ludzi. Liczba miejsc w szalupach ratunkowych Titanica była dwa razy mniejsza niż liczba pasażerów. (Teraz brak łodzi wydaje się nam rażącym błędem, a przecież liczba szalup ratunkowych na Titanicu była większa, niż wymagało wów­czas brytyjskie prawo - statki oceaniczne były coraz większe i zabierały coraz więcej pasażerów, ale nikt nie pomyślał o przystosowaniu liczby łodzi do liczby pasażerów). W pierwszej połowie zeszłego stulecia, kiedy Nowy Jork zmieniał swoje przepisy budowlane, dobrze pamiętano o pożrach w Eąuitable Building i fabryce Triangle. Wymagane w przepisach z 1938 roku odporne klatki schodowe z psychologicznego punktu widzenia były odpowiednikiem tratw ratunkowych. Trzydzieści lat później uznano je za wytwór wcześniejszej, zacofanej epoki i w kodeksie z 1969 roku wykreślono przepis nakazujący budowę wzmocnionych klatek schodowych i przedsionków.

Znikły nie tylko wieże ogniowe, ale również połowa klatek schodowych. W kodeksie z 1968 roku zmniejszono liczbę wymaganych klatek schodo­wych w wieżowcach z sześciu do trzech. Ponadto te trzy miały być gorzej chronione, ponieważ w nowym kodeksie obniżono minimalną ognioodpor-ność ścian klatek z trzech do dwóch godzin i dopuszczono stosowanie mniej trwałych materiałów budowlanych. Wszystkie te zmiany przyczyniały się znacznie do zwiększenia korzyści finansowych, ocenił inżynier z kierow­nictwa Zarządu Portu. Zmniejszenie liczby klatek schodowych zwiększało powierzchnię do wynajęcia, a rezygnacja z betonowych zabezpieczeń i ograniczenie wymaganej wytrzymałości ogniowej umożliwiały budowę znacznie lżejszych budynków. Złagodzenie wymagań pozwalało na zmniej­szenie potrzebnej ilości stali. W 1968 roku nowojorscy urzędnicy budowlani orzekli, że projektowane wieżowce nie spełnią wymagań istniejącego kodeksu. Wówczas przedstawiciele Zarządu Portu odparli, że będą zgodne z nowym kodeksem, który wejdzie w życie w grudniu.

128

w ogóle pominięty. Jedenastego września okazało się, że zlekceważenie tego problemu miało fatalne następstwa. W 1959 roku, w wyniku pożaru na klatce schodowej w szkole im. Naszej Pani Anielskiej, w Chicago, zginęło dziewięćdziesięcioro sześcioro dzieci i trzy zakonnice. W całym kraju szybko zmieniono kodeksy budowlane; wymagano teraz, by wyjścia ewakuacyjne znajdowały się w odpowiedniej odległości od siebie. Zmiany miały zapewnić możliwość ewakuacji drugim wyjściem, jeżeli jedno z jakiejś przyczyny stało się niedostępne. W 1961 roku również w Nowym Jorku wszedł w życie przepis, zgodnie z którym wyjścia w szkołach i innych miejscach zgromadzeń" powinny znajdować się po przeciwnych stronach piętra lub rejonu". Niespełna dziesięć lat później kodeks z 1968 roku nie nalegał na takie rozwiązanie w budynkach biurowych. Nowy kodeks i ekonomika branży nieruchomości skłaniały do budowy jednego węzła w środku budynku. Właśnie tam, skupione tak blisko, jak to tylko możliwe, miały się znajdować szyby podstawowych pionów usługowych: wind, różnych kanałów, a co najważniejsze - schodów, czyli wszystkich elementów budynku, które bezpośrednio nie przynosiły dochodu z najmu. Kodeks z 1938 roku wymagał na ogół, by wyjścia ewakuacyjne z każdego piętra były oddalone od siebie, tak aby jakiś problem w jednym miejscu nie uniemożliwił ewakuacji innymi wyjściami. W nowym kodeksie zmie­niono ten przepis w nieznaczny, ale istotny sposób: jeżeli potrzeba wiele wyjść, muszą być tak oddalone od innych, jak to praktycznie możliwe". Nakaz oddalenia od siebie klatek schodowych wyraźnie sformułowano w Nowym Jorku dopiero w 1984 roku, wiele lat po otwarciu centrum handlu.

I na koniec, podobnie jak Brytyjska Izba Handlowa (British Board of Trade), która zgodziła się na to, by litanie miał taką samą liczbę łodzi jak statki cztery razy mniejsze, kodeks budowlany nakładał obowiązek budowy takiej samej liczby ewakuacyjnych klatek schodowych - trzech - w budyn­ku wysokości 23 metrów i w wieżowcu wysokości 410 metrów. Przepus­towość dróg ewakuacyjnych w studziesięciopiętrowym wieżowcu mogła być taka, jak w budynku sześciopiętrowym. W rzeczywistości schody w centrum handlu były nawet kilkanaście centymetrów szersze, niż wyma­gał kodeks budowlany. W czasie śledztwa po zatonięciu Titanica właściciele statku wysuwali podobny argument. W łodziach ratunkowych było miejsce tylko dla około połowy pasażerów, ale dyrektorzy linii żeglugowej White Star Linę dowodzili, że na Titanicu z nawiązką spełniono istniejące

130

wymagania. W bardzo podobny sposób nowy kodeks budowlany zalegali­zował brak możliwości pełnej ewakuacji bardzo wysokich budynków. Centrum handlu było z wielu powodów przedmiotem podziwu branży budowlanej, ale za największe osiągnięcie uważano wykorzystanie prze­strzeni; mocno skupione powierzchnie usługowe pozwalały Zarządowi Portu na wynajmowanie trzech czwartych powierzchni każdego piętra. Był to rezultat o 21 procent lepszy od najlepszych wyników uzyskiwanych w starszych wieżowcach, w których musiano poświęcić więcej miejsca na drogi ewakuacyjne i podobne urządzenia.

Zmiany kodeksu budowlanego nie były znaczące. Tu i ówdzie klatki schodowe straciły po kilkadziesiąt centymetrów i znikły wieże ogniowe. Zrezygnowano z obmurowywania klatek schodowych. Wyjścia skoncent­rowano w trzonie budynku. Dzisiaj widać, że nowe wymagania przyczyniły się do powstania ogromnych kontrastów w rozwiązaniach projektowych. Fundamenty centrum handlu otoczono potężnym pasem betonu - grubości 90 centymetrów, długości ponad 800 metrów i wysokości 2,1 metra -który miał je chronić przed działaniem czasu i przypływów, natomiast ściany sięgających w niebo klatek schodowych zostały wykonane z kilku­centymetrowych lekkich płyt okładzinowych. Te skupione obok siebie klatki schodowe projektowano z założeniem, że tylko kilkaset ludzi będzie nimi chodzić jednocześnie trzy lub cztery piętra w dół lub w górę. Jedenastego września 2001 klatki schodowe miały pomieścić 12 000 ludzi znajdujących się poniżej strefy uderzenia.

Zbiegając klatką A wieży południowej, Richard Fern kierował się pasami farby fluorescencyjnej. Pasy namalowano po niefortunnej ewakuacji w 1993 roku, podczas której tysiące zdenerwowanych, duszących się od dymu ludzi tonęło w ciemnościach na klatkach schodowych, bo nawet oświetlenie awaryjne przestało działać po odcięciu dopływu energii elekt­rycznej. Później Zarząd Portu wydał 2,1 miliona dolarów na oświetlenie awaryjne i oświetlone diodami oznaczenia wyjść. Oświetlenie awaryjne było teraz zasilane z baterii, które w razie braku dopływu energii elekt­rycznej miały dostarczać prąd przynajmniej przez dziewięćdziesiąt minut. Fluorescencyjne pasy także pomagały. Fern biegł po schodach, dziewięć stopni w jednym biegu, podest, zakręt i następne dziewięć stopni. Schodząc z osiemdziesiątego czwartego piętra, wszedł w sam środek największych

spustoszeń w wieży południowej. I tutaj znowu miał szczęście. Tylko l w dwóch strefach wieży klatki schodowe nie znajdowały się w środku budynku. W tych miejscach trzeba było zmienić układ klatek, odsunąć je od środka, ponieważ maszynownia wind zajmowała połowę powierzchni piętra. i Jedno takie obejście zaczynało się tuż poniżej miejsca, w którym Fern f wszedł na schody, i przebiegało między piętrem osiemdziesiątym drugim i siedemdziesiątym szóstym, czyli między piętrami, w które wbił się samolot. Klatka A była w tej strefie odsunięta o nieco więcej niż 16 metrów l od swojego normalnego biegu w środku budynku i dlatego zachowała się w takim stanie, że można było jakoś przejść. Prawdopodobnie do uratowania klatki przyczyniła się również maszynownia, która przejęła siłę uderzenia. Nieoświetlona i zadymiona klatka A tonęła w mroku, ale Fern jeszcze raz miał szczęście. Począwszy od osiemdziesiątego czwartego piętra, biegł w dymie, dokuczliwym, ale znośnym. Kilka pięter niżej, najprawdopo­dobniej na osiemdziesiątym drugim, z zaskoczeniem stwierdził, że klat­ka A chyba się kończy; w rzeczywistości znalazł się w korytarzu prowa-| dzącym od szybu klatki w środku budynku do jej części biegnącej przy ścianie wieży. Szedł, macając ścianę, aż znalazł klamkę i otworzył drzwi. W oczy uderzyło go światło dzienne i poczuł przypływ ulgi.

Nie schodź tamtymi schodami - ktoś zawołał - idź tymi". Fern szybko udał się w kierunku mówiącego, mijając po drodze krwawiącą kobietę, której pomagał jakiś mężczyzna. Wydawało się, że dają sobie radę. Znalazł dalszy ciąg klatki A i skierował się w dół. Przecisnął się obok ludzi idących przed nim. Gdy skręcił w nowy bieg schodów, zobaczył następnych ludzi - mężczyznę i kobietę. Stali bez ruchu; jedna z płyt ściennych spadła na schody i nie mogli przejść.

Nie przejdziesz tędy" - powiedziało jedno z nich. Byli gotowi zawrócić. Fern się nie odezwał. Uniósł płytę i oparł ją o poręcz. Zyskał wolny trójkąt przestrzeni, na tyle duży, że mógł się pod nim przeczołgać. Nieco dalej leżał mniejszy kawałek płyty. Tym razem Fem po prostu skoczył na niego ze schodów, stoczył się na podest i poszedł dalej. Kilka pięter niżej dogonił Petera, również pracownika Euro Brokers. Peter zatrzymał Ferna, gdy ten już go mijał. Powinniśmy trzymać się razem" - powiedział Peter. Okay, ale musisz iść w moim tempie" - odparł Fern. Nadal szedł szybkim krokiem, ale przestał już pędzić. Zauważył, że na schodach prawie nie ma ludzi. Włączył radiotelefon i usłyszał znajdującego się na zewnątrz budynku pracownika ochrony Euro Brokers, który rozmawiał


z Dave'em Verą z innej grupy z Euro Brokers, przebywającej na wyższym piętrze. Gdy Fern dotarł do trzydziestego piętra, trzęsły się pod nim nogi. Zdawało mu się, że zasłabnie. Na dole budynku Fern i Peter wpadli na rząd policjantów z Zarządu Portu i strażników, którzy wyprowadzili ich z wieży i skierowali przez podziemie na wschód do Church Street. Fern wyszedł na ulicę w pobliżu Borders.

samą klatkę, którą odkrył Richard Fern, znalazło jeszcze kilka osób. One również spotkały mężczyznę i kobietę, którzy nie mogli się przedostać przez leżącą na schodach ścianę. Klatka A okazała się drogą ratunku dla tych, którzy ocaleli w podniebnym holu na siedemdziesiątym ósmym piętrze, gdzie podłogę zaścielały zwłoki dziesiątków ludzi. Jeszcze kilka minut wcześniej stał tam tłum czekających na windę. Przeżyło chyba ze dwadzieścia osób. Keating Crown z Aonu dotarł do klatki A z Kellym Reyherem i Donną Spera, którzy także czekali przedtem na windę. Po uderzeniu samolotu Reyher użył teczki w charakterze klina i uchylił drzwi płonącej windy. Spera i Crown byli mocno poparzeni, a Spera miała także kilka złamań. Cała trójka zdołała dowlec się do klatki A w północno--zachodnim rogu budynku. Krzyczeli w kierunku nieruchomego tłumu w wypełnionym pyłem podniebnym holu, że znaleźli wyjście. Kilka osób poszło ich śladem w stronę drzwi.

Na schodach Crown chciał nieść Sperę na plecach, ale Reyher powiedział, że to nie jest najlepszy pomysł, skoro mają przed sobą długą drogę. Spera zarzuciła ręce na ramiona Crowna i Reyhera i zaczęli schodzić. Wkrótce natknęli się na mężczyznę i kobietę; bardzo możliwe, że byli to ci sami ludzie, których spotkał Fern. Nie przejdziecie tędy" - powiedziało jedno z nich.

Fern poradził sobie ze ścianą, która spadła w pobliżu siedemdziesiątego szóstego piętra, opierając ją o barierkę, ale najwyraźniej to rozwiązanie wystarczyło tylko na chwilę. Crown pobiegł naprzód i stwierdził, że ściana spadła, bo uderzyła w nią kabina windy kursującej w szybie przyległym do schodów. Razem z Reyherem zobaczył rozpory, do których kiedyś zamo­cowana była ściana, i rurę biegnącą przedtem w szybie; teraz wszystko spadło i tworzyło kupę gruzu. Zastanawiali się razem, czy nie wrócić na górę, ale Reyher i Crown, którzy dopiero co zostawili za sobą koszmar siedemdziesiątego ósmego piętra, nie chcieli wracać. Zaczęli zbierać gruz z podłogi i odsuwać go na bok. Podnieśli płytę ścienną, ale ta natychmiast

134

znowu spadła na schody. Potem Crown pomyślał, że ścianę można oprzeć na zwalonej rurze; było to w miarę bezpieczne, a zyskiwało się trochę miejsca. Jakiś trzeci mężczyzna pomógł im podnieść płytę. Wspólnie oczyścili schody na tyle, że można było przejść.

Crown zszedł z kobietą w dół kilka biegów schodów, sądząc, że to Donna Spera, potem nagle stwierdził, że to ktoś inny. Podszedł do niej jakiś mężczyzna i ruszyli dalej razem. Crown schodził sam. Miał złamaną lewą nogę. Gdzieś z tyłu głowy, a także z rozciętej ręki leciała mu krew. Jakiś człowiek zdjął koszulę, zmoczył ją i wytarł mu twarz. Crown ściągnął swoją koszulę i owinął nią rękę. Gdy doszedł do niższych pięter, rozeszła się wiadomość, że schodzi ranny i ludzie natychmiast zaczęli iść gęsiego, robiąc mu miejsce. Widząc go, niektórzy wzdychali albo krzyczeli, ale Crown wlókł się dalej. Jakaś kobieta podsunęła mu resztkę bezkofeinowej dietetycznej pepsi w puszce. Szedł dalej. Gdy dotarł na dół i znalazł się w karetce pogotowia, sanitariusz obejrzał jego krwawiącą głowę i wyciągnął metalową sprężynę, która jakimś sposobem utkwiła w skórze. Kilka pięter za nim Reyher i Spera schodzili powoli, ale bez przerw; gdy chciała odpocząć, Reyher nie pozwalał. Musisz iść" - nalegał.

W pobliżu sześćdziesiątego ósmego piętra Brian Clark i Stanley Praimnath dotarli w końcu do światła i świeżego powietrza. Spotkali także Jose Marrera, specjalistę od wszystkiego w Euro Brokers, który pozbierał ludzi z osiemdziesiątego czwartego pietra i sprowadził ich w dół, mniej więcej na czterdzieste piętro. Teraz wracał na górę.

Jose! - zawołał Clark - dokąd idziesz?".

Chcę pomóc Dave'owi Verze - wyjaśnił Marrero. - Słyszę go przez radiotelefon". Vera był razem z tą grupą, która straciła orientację i wyczer­pana padła na podest.

Clark próbował mu to wyperswadować. Obok niego stał Praimnath potłuczony i posiniaczony podczas ucieczki z osiemdziesiątego pierwszego piętra. Wyciągnąłem tego człowieka z banku Fuji - powiedział Clark. -Dave jest dorosły, sam da sobie radę. Zejdź z nami".

Marrero, który dzięki swemu zdecydowaniu przekonał ludzi z Euro Brokers, by opuścili piętro, nie dał się odwieść od swego zamiaru. Vera był w trudnej sytuacji. Mogę mu pomóc - odparł Marrero. - Idę".

Jak chcesz" - odrzekł Clark.

135

Na czterdziestym czwartym piętrze Clark i Praimnath wyszli z klatki, by zrobić sobie przerwę. Byli w dolnym podniebnym holu". Wszystkie światła się paliły. Hol był wyludniony, został tylko strażnik w niebieskiej bluzie pracowników obsługi budynku. Nim Clark zdążył się odezwać, strażnik poprosił o pomoc.

Macie telefon?" - zapytał.

Nie, dlaczego pan pyta" - zainteresował się Clark.

Mam tu rannego" - wyjaśnił strażnik.

Pokazał ręką na miejsce za swym stanowiskiem. Na podłodze leżał jęczący mężczyzna. Na głowie miał dużą ranę. Telefony na czterdziestym czwartym piętrze nie działały.

Zostanę z tym człowiekiem, ale musicie mi obiecać, że przyślecie sanitariuszy z noszami" - oświadczył strażnik.

Zrobimy, co będziemy mogli" - obiecał Clark.

Na trzydziestym pierwszym piętrze Clark i Praimnath znowu przy­stanęli. Tym razem znaleźli otwartą salę konferencyjną w biurach Oppen-heimer Management Corporation. Obaj zadzwonili do domu - Praimnath zostawił wiadomość, a Clark przez chwilę rozmawiał z żoną; powiedział jej, że wszystko jest w porządku. Później zadzwonił pod 911. Przekazał informację o rannym mężczyźnie na czterdziestym czwartym piętrze, ale dyżurny powiedział mu, że musi z kimś porozmawiać. Clark czekał długo przy telefonie, a potem jeszcze raz opowiedział całą historię. Okazało się, że jeszcze jedna osoba musi wysłuchać jego relacji. Ktoś podniósł słuchaw­kę i Clark od razu zaczął mówić.

Powtarzam wam tylko raz. Wychodzę z budynku. Zapiszcie to". Operator numeru 911 wystukał streszczenie rozmowy:

Kolejny telefon. Mężczyzna twierdzi, że pogotowie ratunkowe pilnie potrzebne na czterdziestym czwartym piętrze, wieżowiec 2. Pogotowie zawiadomione. Mężczyzna mówił, że będzie dalej szukał wyjścia. Przerwał rozmowę.

Brian Clark i Stanley Praimnath ruszyli dalej.

Trzy ewakuacyjne klatki schodowe spełniały wymagania kodeksu z 1968 roku, ale jak się okazało po zamachu bombowym w 1993 roku, trzy

klatki nie wystarczały do szybkiej, całkowitej ewakuacji ludzi z wieży.

Sytuację utrudniał fakt, że dwie z trzech klatek w obu wieżach miały

wyjście nie na ulicę, a do holu na półpiętrze. Jak napisał komendant

Donald Burns ze straży pożarnej w raporcie o zamachu bombowym w 1993

roku, był to poważny błąd w projekcie budynku". Z holu na półpiętrze

ludzie zjeżdżali na poziom ulicy ruchomymi schodami, a to powodowało

zatory na klatkach ewakuacyjnych sięgające dziesiątki pięter w górę.

wnie istotne było skupienie trzech klatek schodowych w niewielkim

trójkącie, z wyjściami oddalonymi od siebie co najwyżej czternaście

metrów; jedynie na tych piętrach, na których znajdowały się maszynownie

wind, trzeba było zmienić położenie klatek w podobny sposób jak położenie

klatki A w wieży południowej. Zgoda na skupienie obok siebie schodów

awaryjnych w wieżach centrum handlu była szaleństwem, które w następ-

I nych latach po przyjęciu kodeksu budowlanego z 1968 roku stało się

zupełnie oczywiste. W listopadzie 1980 roku, w pożarze MGM Grand

Hotel w Las Yegas zginęło osiemdziesiąt siedem osób; przyczyną śmierci

wielu z nich był brak dostępu do źle zaprojektowanych wyjść awaryjnych.

Straż pożarna skorzystała wówczas z okazji, by poprawić dotychczasowy

przepis, któremu od dawna była przeciwna. W nowym przepisie władze

miejskie dwukrotnie zwiększyły odległość między wyjściami awaryjnymi

w wieżowcach. Zmiany w kodeksie budowlanym zaczęły obowiązywać

dopiero od 1984 roku, ponad dziesięć lat po otwarciu WTC. Oczywiście

prawo nie mogło działać wstecz; wykonanie nowych wyjść w istniejących

budynkach byłoby bardzo trudne. Jak powiedział komendant O'Hagan,

o bezpieczeństwo należy zadbać już w fazie projektowania. Pozostało

tylko pogodzić się z istniejącym stanem rzeczy.

Ci, którzy znaleźli się najbliżej uderzenia i przeżyli, ewakuowali się z uporczywą determinacją, natomiast ludzie z dolnych pięter wieży połdniowej niczego nie byli świadomi, odczuli tylko tajemniczy, przerażający wstrząą budynku po uderzeniu samolotu. Nat Alcamo, pięćdziesięciosześ-|, cioletni były żołnierz piechoty morskiej pracujący w spółce Morgan Stanley, l schodził z sześćdziesiątego piętra; w chwili gdy samolot staranował wieżę, był już na czterdziestym czwartym. Po raz pierwszy w życiu opanował go |r przeraźliwy strach. Ludzie płakali. Kobiety rzucały w kąt podestu pantofle na wysokich obcasach. Siedemdziesięcioletnia Katherine Hachinski, z za-

wodu architekt, po uderzeniu samolotu w wieżę północną opuściła biuro na dziewięćdziesiątym pierwszym piętrze, choć usłyszała nadany przez głośniki uspokajający komunikat. Jak wspominała później, słuchając komunikatu, pomyślała: Nonsens, akurat mają to pod kontrolą!". Gdy poczuła, jak kołysze się klatka schodowa, zaczęła się modlić. Jakiś nieznajomy mężczyzna dał jej papierową maseczkę chroniącą przed pyłem.

Jose Marrero wyprowadził Stevena Salovicha z biur firmy Euro Brokers na osiemdziesiątym czwartym piętrze jeszcze przed uderzeniem drugiego samolotu. Schodząc po schodach, ludzie z Wall Street jak zwykle żartowali, porównując to wydarzenie z zamachem w 1993 roku. Zadzwonił telefon Salovicha; ogarnięta paniką żona chciała mu opowiedzieć, co widziała w telewizji. Wszyscy schodzili, ale gdy usłyszeli komunikat z głośników, że ewakuacja jest niepotrzebna, zaczęli się zastanawiać, czy wrócić do biur. Gdy Salovich, Andy Soloway i Dennis Coughlin dyskutowali, co mają robić, poczuli uderzenie. Rządek ludzi na schodach zaczął znowu iść w szybkim tempie, nie na łeb, na szyję, ale tak, jakby szybko poruszająca się linia montażowa została uruchomiona po nieudanym starcie" - wspo­minał Salovich. Soloway wziął pod rękę kobietę, która wpadła w panikę, Salovich niósł torebkę innej kobiety, którą trzymał za rękę, słuchał opowieści ojej dwojgu dzieciach. Trzydzieste piętro - krzyknął Salovłch. To już z górki".

Richard Jacobs, trzydziestoczteroletni pracownik działu pożyczek z biur Fuji na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze, zauważył, że gdy wieża się przechyliła, ludzie zaczęli biec. W tym momencie grupa, z którą schodził, znajdowała się na czterdziestym drugim piętrze; doszli na parter po niespełna piętnastu minutach. Trzydziestej ednoletni Edgardo Yillegas, który pracował w biurze pocztowym spółki Oppenheimer na trzydziestym drugim piętrze, wszedł do klatki schodowej jeszcze przed uderzeniem drugiego samolotu. Na schodach było pełno zdenerwowanych ludzi, płaczących i kurczowo się obejmujących. Schodzący ze sto pierwszego piętra Robert Radomsky, administrator systemów komputerowych w firmie Aon, zauwa­żył pęknięcia na ścianie klatki schodowej. Tempo zmalało, gdy zaczęli napływać ludzie z okolic sześćdziesiątego piętra. Wszyscy szli tuż obok siebie, ramię przy ramieniu. Dwudziestoośmiołetni Sean Pierce, który pracował na siedemdziesiątym trzecim piętrze w firmie Morgan Stanley, chwycił za rękę koleżankę Kristen Farrell. Część ludzi w pobliżu gawędziła, popijając poranną kawę. Znaleźli się jednak tacy, którym trudno było

138

schodzić po schodach. Louis A. Torres z administracji spółki Morgan Stanley zauważył kobietę ze swojej firmy, którą niemal znosił po schodach mężczyzna uginający się pod jej ciężarem. Kobieta chodziła o kulach. Na pięćdziesiątym czwartym piętrze Torres zarzucił ją sobie na ramię i zniósł na sam dół, na ulicę. W okolicach piętnastego czy dwudziestego piętra jakiś pracownik z wieży lub jeden z ratowników namawiał Torresa, żeby ją zostawił, że minęli już strefę zagrożenia, ale Torres zaniósł ją aż do samochodu, który odwiózł ją do szpitala.

Terence McCormick z firmy Kemper Insurance na trzydziestym szóstym piętrze w wieży południowej pracował w centrum handlu od 1978 roku. Biegł w kierunku schodów tak szybko, że niemal nie dotykał podłogi. Zdawało mu się, że frunie. Zobaczył, że na klatce jest mnóstwo ludzi, którzy powoli schodzili. Obawiał się, że niżej może się palić; pomacał hydrant instalacji natryskowej. Bał się, że ten okaże się nagrzany, ale na szczęście był zimny. Takiego postępowania nauczył się od ojca, niegdyś naczelnika miejskiej straży pożarnej. Dwadzieścia trzy lata temu, gdy McCormick zaczął pracować w centrum handlu, ojciec błagał go, żeby znalazł sobie pracę gdzieś indziej. Komendant McCormick uważał, że wieże należą do najbardziej niebezpiecznych budynków w mieście. Syn uznał jego obawy za przesadzone. Ojciec już nie żył, a syn usiłował teraz nie zwracać uwagi na numery pięter; mijając je w żółwim tempie, odwracał oczy i modlił się, by zauważył wyraźną różnicę, gdy w końcu podniesie wzrok. Boże, szeptał, spraw, żebym doszedł do dwudziestego piątego 1 piętra. A potem: Boże, spraw, żebym doszedł do dwudziestego piętra.

Louis Lesce z osiemdziesiątego szóstego piętra wieży północnej dostał się na klatkę schodową dzięki pomocy ekipy Franka De Martini. Lesce postanowił schodzić wolniej niż pozostali. Miał sześćdziesiąt cztery lata i niedawno przeszedł operację kardiologiczną- zrobiono mu cztery bajpasy. Ktoś niósł jego teczkę, ktoś inny kurtkę. Norma Hessic, pracująca na osiemdziesiątym drugim piętrze w urzędzie stanowym, z ulgą zobaczyła, że na klatce jest światło - w 1993 roku światła nie było - a ludzie zachowują spokój i porządek. Richard Wright, pięćdziesięcioośmioletni inspektor techniczny, zszedł z osiemdziesiątego drugiego piętra na czter­dzieste drugie i tu się zatrzymał, by odetchnąć od upału panującego na klatce schodowej. Kilka osób włamało się do automatu i teraz rozdawało

139

dziom na schodach butelki z wodą i innymi napojami. Pięćdziesięcio-?yletni Michael Hingson, który pracował na siedemdziesiątym ósmym ętrze w firmie specjalizującej się, w odzyskiwaniu danych, schodził Roselle, psem przewodnikiem, trzyletnim żółtym labradorem. Hingson 'ł niewidomy od urodzenia; teraz jemu i psu pomagał zejść David Frank, »ść z Kalifornii. Cała trójka dostała wodę.

Sharon Premoli, dyrektor z firmy Beast Financial Systems, modliła się t schodach przez większą część drogi z biura na osiemdziesiątym piętrze, a czterdziestym czwartym spytała strażnika w niebieskiej bluzie, czy się atują. Zapewnił ją, że tak. Modlę się za was - powiedział. - Lubisz iewać? Zaśpiewajmy hymn". Zaczął, a Premoli jeszcze długo słyszała 2,0 głos; podnosił ją na duchu w czasie tej wędrówki w dół.

Bili Hult, ze spółki zajmującej się obrotem długami hipotecznymi jięćdziesiątego pierwszego piętra, zwrócił uwagę na spokój na schodach; dzie schodzili w podwójnym szeregu, ale natychmiast ustawiali się siego, by przepuścić rannych schodzących z górnych pięter. Elaine ach, która została poparzona na osiemdziesiątym ósmym piętrze, była Iną z osób ocalonych przez ekipę Franka De Martiniego i Pabla Ortiza. i schodach pomagali jej Dorene Smith i Gerry Gaeta. Na czterdziestym ?trze zobaczył ich strażak i spryskał poparzoną kobietę wodą z gaśnicy; icta przeżył szok, a Duch woda chyba sprawiła ból. Z osiemdziesiątego mego piętra schodziła jeszcze jedna cierpiąca osoba; była to Judith :ese, która bardzo źle się czuła z powodu astmy. Szła razem z Jeffem ;rtlerem i prawie co piętro musieli robić przerwę na odpoczynek. Po łgodzinie dotarli do pięćdziesiątego pierwszego piętra, gdzie Gertler orzystał ze swego radiowego aparatu nadawczo-odbiorczego.

Gertler: Dowództwo straży pożarnej. Tu Jeff Gertler.

Glos 1: Odbiór.

Gertler. Potrzebna jest pomoc lekarska w klatce schodowej B,

jesteśmy na (przerwa w odbiorze) piętrze. Mamy osobę, która

nie może zejść.

os 1: Zrozumiałem. Właśnie idziemy w górę klatki B. Glos 2: Które to piętro w klatce B? Gertler. No, schodzimy z pięćdziesiątego pierwszego. Zrobimy,

co w naszej mocy. Ale naprawdę potrzebujemy pomocy

lekarskiej. Mamy osobę, która nie może zejść, ma astmę.

141

os 1: Zrozumiałem. Jesteśmy na jedenastym piętrze, idziemy

w górę. (sygnały w tle) Gertler. Zrozumiałam, idziemy w dół.

Po chwili Gertler uświadomił sobie, że nie tylko Judith Reese potrzebuje pomocy, ale także Moe Lipson, osiemdziesięciodziewięcioletni inspektor instalacji elektrycznych, któremu w drodze z osiemdziesiątego ósmego piętra pomagał Mak Hanna.

Gertler. Jesteśmy w klatce schodowej B, pięćdziesiąte pierwsze piętro, schodzimy. Mamy dwoje ludzi potrzebujących pomocy lekarskiej, starszych ludzi, nie mogą schodzić.

Żeński glos: To są starsi ludzie, która klatka schodowa... która to wieża? (syreny w tle)

Gertler. Wieża numer jeden, klatka schodowa B.

Żeński glos: Wieża numer jeden, klatka B. Zrozumiałam.

John Labriola schodził z siedemdziesiątego pierwszego piętra w wieży północnej, gdzie pracował dorywczo na podstawie umowy z Zarządem Portu. Stopnie zrobiły się śliskie od potu. Chyba wszyscy łączyli się przez komórki, ale nadaremnie. Powinniśmy kupić akcje pierwszej spółki, której linie zadziałają" - żartował Labriola. Był zapalonym fotografem amatorem i miał przy sobie nikona; gdy już zszedł niżej, zaczął robić zdjęcia. Sfotografował, jak kilku strażaków wchodzi na górę jedną stroną schodów, a szereg ludzi schodzi drugą. Theresa Leone, z kancelarii adwokackiej na pięćdziesiątym pierwszym piętrze, przesuwała paciorki różańca, który dostała z kościoła św. Franciszka z Asyżu. Nie zjadła śniadania i strasznie się pociła w tym upale. Grupa sześciu czy siedmiu strażaków ustawiała sprzęt na podeście schodów. Jeden z nich zauważył spoconą Leone i podał jej butelkę z wodą, żeby się napiła. Już miała odmówić, ale się rozmyśliła. Niech cię Bóg błogosławi" - podziękowała. Michael Benfante i John Cerąuiera, pracownicy Network Plus, firmy telekomunikacyjnej z osiem­dziesiątego pierwszego piętra, zobaczyli Tinę Hansen w fotelu na kółkach, która czekała na sześćdziesiątym ósmym piętrze, aż ktoś jej pomoże dostać się na dół. Hansen, analityk rynku w Zarządzie Portu, siedziała na lekkim krześle ewakuacyjnym, których setki firma zakupiła po zamachu bombowym z 1993 roku; jej fotel inwalidzki z silnikiem stał obok.

| Dwudziestodwuletni Cerąuiera, świeżo upieczony absolwent college'u, J młody człowiek kosztujący uroków życia w Nowym Jorku, i trzydziesto-: sześcioletni Benfante, jego szef, podnieśli Hansen. Zeszli jedno piętro. | Mieli jeszcze sześćdziesiąt siedem do pokonania.

Trzy piętra niżej, w czasie gdy strumień ludzi już spływał po schodach,

pracownicy w biurach na sześćdziesiątym czwartym piętrze nie byli pewni, leży istotnie powinni opuścić biuro. Nie należy się dziwić tej niepewności;

w biurze Zarządu Portu pracowało dużo osób, które przeżyły zamach l w 1993 roku. Biurem kierował Patrick Hoey, inżynier odpowiedzialny za l mosty i tunele. Jak powiedział swemu koledze, Pasquale'owi Buzzelliemu,

uderzenie samolotu o mało co nie zrzuciło go z krzesła. Hoey był jednym

Z tych niedostrzeganych, lecz potrzebnych pracowników, bez których miasto lnie mogłoby żyć. W swoim biurze miał zainstalowane ekrany telewizyjne, Ina których obserwował sytuację na wszystkich mostach w Nowym Jorku.

Zwykle bardzo się tymi obrazami interesował. Był mostowym maniakiem. |Teraz żałował, że nie może skierować kamer na budynek. Czy jest bardzo ^zniszczony? Czy muszą się natychmiast ewakuować? Wielu ludzi z tego f piętra od razu zaczęło schodzić, ale część została, między innymi Buzzelli, i jeden z inżynierów Hoeya. Piętro nie było bardzo zadymione. O 9.11, Idwadzieścia minut po uderzeniu samolotu w wieżę, Hoey zadzwonił do ipolicji Zarządu Portu w mieście Jersey.

jiPatrick Hoey: Jestem na sześćdziesiątym czwartym piętrze.

Sierżant John Mariana z policji Zarządu Portu: Okay. ifatrick Hoey: W wieży numer jeden. ^Sierżant John Mariano: W porządku. WPatrick Hoey: Jest tu ze mną około dwudziestu ludzi. \Sieriant John Mariano: Okay. jPatrick Hoey: Jak sądzisz? (głośny hałas). Zostać? jSierżant John Mariano: Zostać. Czy tam, gdzie jesteście, jest ogień?

rick Hoey: Nie, na piętrze jest trochę dymu. Sierżant John Mariano: Wydaje się, że w dwójce był także wybuch. tjPatrick Hoey: Okay. ^Sierżant John Mariano: No, to bądźcie ostrożni. Trzymajcie się blisko

klatek schodowych i czekajcie na przybycie policji. ^Patrick Hoey: A oni przyjdą, hm? Będą sprawdzać każde piętro? (głośny

hałas) Jeżeli możesz, złóż meldunek, że tu jesteśmy.


Sierżant John Mariana: Rozumiem.

Patrick Hoey: A ja jestem na... w razie gdybyś potrzebował, to jest

numer 5397.

Sierżant John Mariana: Rozumiem. Patrick Hoey: Dziękuję. Sierżant John Mariana: W porządku, do widzenia.

na

Podczas gdy setki ludzi mijały ich piętro w drodze na dół, pracownicy sześćdziesiątym czwartym zamknęli drzwi i zaczęli je uszczelniać taśmą.

Drzwi są zamknięte

9.05

Wieża północna

Nigdzie już nie było bezpiecznie; dym rozchodził się przez szczeliny, płomienie znajdowały szpary i tworzyły nowe. Na niektórych piętrach było niezwykle spokojnie nawet wtedy, gdy ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę, że znajdują się w pułapce. O 9.05 Peter Mardikian zadzwonił do żony Corine, używając jednego z niewielu telefonów nadal czynnych na sto szóstym piętrze wieży północnej. Mardikian, dyrektor Imagine Software, przyszedł do centrum handlu na konferencję przy śniadaniu, jaką towarzystwo Risk Waters zorganizowało w Windows on the World".

Powiedział żonie, że zadymienie jest coraz większe i niepokoi się, czy będzie czym oddychać. Zamierzał wyjść na dach. Oczywiście, zostało jeszcze sporo spraw do poruszenia, ale Mardikian powiedział, że nie może dłużej zajmować telefonu. Czekało jeszcze wielu innych ludzi. Reguły uprzejmego zachowania obowiązywały nawet w tak tragicznej sytuacji.

Na górnych piętrach obu wież dziesiątki ludzi doszło do takiego samego wniosku jak Peter Mardikian - następnym ich schronieniem będzie dach. W wieży południowej Sean Rooney zaczął wchodzić na górę z biura Aonu na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze, a Paul Rizza z Fiduciary Trust na dziewięćdziesiątym. W wieży pomocnej Stephen Cherry, Martin Wortley

145

i Charles Heeran zaczęli wchodzić na górę z biur spółki Cantor Fitzgerald, które zajmowały cztery piętra blisko szczytu. Kilka minut po uderzeniu pierwszego samolotu, gdy dym na sto czwartym piętrze był już nie do zniesienia, Heeran zadzwonił do ojca, Berniego Heerana, emeryto­wanego strażaka. Bernie Heeran dobrze wiedział, że bez świeżego po­wietrza syn nie przeżyje, nie doczeka, aż ratownicy znajdą jakiś sposób dotarcia do niego.

Wyjdźcie wszyscy na dach - radził Bernie Heeran synowi. - Idźcie na górę. Nie próbujcie schodzić".

W porównaniu z zejściem na dół droga na dach z górnych pięter wydawała się krótsza i łatwiejsza. Było to po części złudzenie spowodo­wane wielkością centrum handlu. Wejście na dach dla wielu ludzi równało się z wejściem na szczyt zwykłego wieżowca. Dział obrotu akcjami w spółce Keefe, Bruyette & Woods zajmował osiemdziesiąte ósme i osiem­dziesiąte dziewiąte piętro w wieży południowej, a to znaczyło, że pracow­ników czekała wspinaczka w dymie i pyle przez przeszło dwadzieścia pięter. W dziale handlowym pracowało jednak bardzo dużo ludzi, którzy w szkole lub college'u uprawiali sport. Stephen Mulderry, Rick Thorpe i Frank Doyle, wszyscy w dobrej formie, w wieku od dwudziestu paru do czterdziestu paru lat, postanowili, że warto spróbować.

Przyłączył się do nich starszy człowiek, który lepiej od nich znał drogę na dach. Roko Camaj przepracował w wieżach prawie połowę ze swych sześćdziesięciu lat, z tego większość na dachu wieży południowej. Ob­sługiwał specjalnie dla centrum handlu wykonane urządzenie, które auto­matycznie myło szyby. Automat ten zjeżdżał po szynach w dół wieży i mył po drodze pas okien. Po umyciu całego pasa aż do dołu wjeżdżał na górę, przejeżdżał do następnego pasa okien pięćdziesięciopięciocentymetrowej szerokości i znowu zjeżdżał w dół, pokonując wysokość 395 metrów. W ciągu minuty mył siedem okien. Nie nadawał się jednak do mycia okien na sto siódmym piętrze, ponieważ szerokość tych okien wynosiła 82,5 centymetra - były o połowę szersze niż pozostałe. Szersze okna zostały zaprojektowane na życzenie Zarządu Portu; górne piętro mieli zajmować specjalni najemcy, którym zależało na wspaniałym widoku. W wieży północnej miała się znaleźć ekskluzywna restauracja, a w południowej -galeria obserwacyjna; dla obu tych najemców szerokie okna miały istotne znaczenie. Życzenie to wzburzyło architekta, który miał lęk przestrzeni i zaprojektował pięćdziesięciopięciocentymetrowe okna, by zagwarantować

spokój ludziom z podobnymi kłopotami, ale w końcu zgodził się poszerzyć

t okna na najwyższym piętrze. Jednakże automat do mycia okien nie był

l przystosowany do okien takiej szerokości, więc Camaj i jego współ-

I pracownik myli te szerokie okna ręcznie, wisząc przy ścianie budynku,

395 metrów nad ziemią, w koszu z uprzężą.

Dzięki tej niecodziennej, wymagającej odwagi pracy, Camaj stał się | częścią folkloru centrum handlu, takim Philippe'em Petitem (akrobata, który w 1974 roku przeszedł po linie rozciągniętej między wieżami) dla maluczkich. Camaj znalazł się nawet w książce dla dzieci, Risky Business, a także w filmie dokumentalnym o WTC. Książka opowiadała o tym, jak bardzo Camaj urzeczony jest swoją pracą, i o jego poczuciu niezależności płynącym z pracy, którą wykonuje samotnie. Jestem tam tylko ja i niebo nade mną - mówił w książce. - Nikt nie ma do mnie żadnych pretensji, a ja też do nikogo nie mam pretensji". Ale 11 września, gdy chciał wejść na dach, towarzyszył mu cały tłum.

Na górnych piętrach obu wież ludzie stanęli wobec nieubłaganej rzeczywistości - mogli jedynie iść w górę, nigdzie poza tym. W wieży północnej wszystkie trzy klatki schodowe były zupełnie zniszczone, w południowej pozostała jedna jedyna klatka, ale o tym wiedziało tylko kilka osób.

Zarząd Portu miał plan ewakuacji na wypadek pożaru, ale ucieczce na dach nie poświęcono w nim nawet jednej strony. Dachu w ogóle nie brano pod uwagę. Było to zgodne z podstawowym założeniem specjalistów zajmujących się opanowywaniem sytuacji kryzysowych. Jednym z niewielu amerykańskich miast, gdzie władze brały pod uwagę możliwość udzielania pomocy z powietrza, było Los Angeles. Tamtejsza straż pożarna miała własne helikoptery i przeforsowała nakaz budowy lądowisk dla helikop­terów na dachach wieżowców. Podczas pożaru hotelu MGM Grand Hotel w Las Yegas w listopadzie 1980 roku spontanicznie sformowana brygada helikopterów zabrała z dachu setki ludzi. Mimo to większość specjalistów sądziła, że dach nie jest właściwą drogą ratowania ludzi w razie pożaru w wieżowcu. Po pierwsze, niepewność, w którą stronę się udać, mogłaby źle wpływać na przebieg masowej ewakuacji. Po drugie, ludzi znajdujących się na dachu można by uratować jedynie za pomocą helikoptera, ale w ten li! sposób z pewnością nie zabrano by tylu ludzi, ile mogłoby zejść choćby

jedną nienaruszoną klatką schodową. W latach siedemdziesiątych podczas dyskusji w Nowym Jorku na temat użycia helikopterów komendant straży pożarnej O'Hagan powiedział, że podstawowe drogi ewakuacji należy przewidzieć w projekcie, a potem je zbudować, nie zaś przerzucać od­powiedzialność za ewakuację na ratowników w helikopterach, bo w sytuacji kryzysowej może po prostu zabraknąć helikopterów.

Mimo niechęci do akcji ratunkowej z powietrza Zarząd Portu nie powiedział wyraźnie najemcom pomieszczeń w wieżach, że w razie niebezpieczeństwa nie powinni liczyć na to, że helikoptery ściągną ludzi z dachu. Podczas obowiązkowych ćwiczeń przeciwpożarowych, prowa­dzonych co pół roku w biurach najemców, dyrektorzy odpowiedzialni za bezpieczeństwo pożarowe ograniczali się jedynie do bezpiecznych sposo­bów ewakuacji schodami. Jakkolwiek takie stanowisko nie było pozbawione sensu - płomienie i dym unoszą się - nie uwzględniało ludzkiej natury, która za wszelką cenę skłania ludzi do ucieczki z palącego się budynku. W centrum handlu ratunkiem mogło być zejście na dół, na ulicę, czterysta metrów niżej, albo wyjście na dach, czyli wdrapanie się dwadzieścia lub trzydzieści pięter. Na szkoleniu przeciwpożarowym w ogóle nie wspomi­nano o dachu, na schodach także nie zamieszczono żadnej informacji, by nie wybierać tej drogi ewakuacji. A gdyby nawet była, to 11 września setki ludzi i tak poszłoby schodami w górę. Ludzie ci znaleźli się w sytuacji, której wszyscy planiści i wszystkie szkolenia nie brały pod uwagę. Nie mieli dokąd pójść.

Na dachu było świeże powietrze; nie spadały sufity, nie paliły się meble, nie wybrzuszały podłogi. Wydawał się miejscem wolnym od nie­bezpieczeństwa, gdzie można poczekać na nadejście ratowników. W wiel­kich pożarach, jakie wybuchały w Nowym Jorku, dach często służył za schronienie. W czasie pożaru Triangle Shirtwaist Factory w 1911 roku wielu tych, którzy ocaleli, łącznie z właścicielem fabryki, uratowało się dzięki temu, że uciekli na dach. Wprawdzie branża nieruchomości próbo­wała przy każdej zmianie kodeksu budowlanego ograniczyć dostęp do dachu, ale straż pożarna nie chciała się na to zgodzić.

Po zamachu bombowym w 1993 roku w World Trade Center ludzi ratowano również z dachu wież, dlatego 11 września wiele osób odciętych na górnych piętrach wierzyło w możliwość uzyskania pomocy z powietrza. W wieży północnej Martin Wortley ze spółki Cantor Fitzgerald powiedział bratu przez telefon, że ma nadzieję, iż wydostanie się helikopterem, dlatego


jdzie schodami na górę. Ci, którzy byli w wieżach w czasie wybu-

. chu bomby w 1993 roku, niezliczone razy opowiadali, jak to helikop­tery lądowały ostrożnie na dachach i zabierały z nich ludzi. Uwięziony w wieży południowej Bob Mattson, bankowiec z Fiduciary Trust Inter­national, był jednym z tych, których w ten sposób wówczas ewakuo­wano. Z pomocą przyszli im piloci z policji, wiele osób uważało, że sam Bóg ich zesłał.

To zupełnie co innego niż w 1993 roku, pomyślał detektyw Greg Semendinger, gdy razem z drugim pilotem, policjantem Jamesem Cic-conem, krążył nad wieżami w jednostce lotniczej 6., jednym z mniejszych helikopterów policyjnych. Osiem lat wcześniej, po zamachu bombowym, ' wylądował policyjnym helikopterem na wieży północnej i zabrał z dachu ludzi, którzy nie mogli zejść po schodach. Dziś z trudem mógł dojrzeć górne piętra obu wież. Semendinger i Ciccone wystartowali z bazy w Brooklynie i przylecieli nad WTC około 8.54, osiem minut po pierwszym ataku. Jeszcze przed nimi przyleciał helikopter pilotowany przez detek­tywów Timothy'ego Hayesa i Patricka Walsha, którzy wyprzedzili Semen-dingera o dwie minuty - nadlecieli zaledwie sześć minut po uderzeniu. Hayes i Walsh lecieli większym helikopterem, Bellem 412, który zabierał dziesięć osób prócz załogi. Wyposażony był w wyciągarkę długości 75 metrów, mógł więc ściągać ludzi z dachu. Nikt jednak wówczas nie proponował podjęcia takiej akcji.

Nie będziemy mogli teraz lądować na dachu ze względu na duże zadymienie" - o 8.58 Hayes przekazał przez radio wiadomość znad wieży północnej. Ledwie skończył rozmowę, gdy zauważył samolot United Airlines, lot numer 175, który z rykiem leciał w ich kierunku. Jezu Chryste, drugi samolot!" - krzyknął do Walsha. Szybko podciągnęli maszynę. Odrzutowiec przeleciał pod nimi i wbił się w wieżę południową. Z drugiej strony budynku wybuchła gigantyczna kula ognia. Po kilku minutach również dach wieży południowej znikł w dymie.

Ciccone zawrócił, by jeszcze raz spojrzeć na wieżę pomocną. Piloci zbliżali się od centrum miasta, by uniknąć olbrzymich pióropuszy ciemnego dymu ulatującego na południowy wschód, w kierunku nowojorskiego portu i Brooklynu. Na tle wody i niebieskiego nieba wieże wyglądały jak dymiące kominy oceanicznego parowca. Dopiero gdy piloci zeszli na mniejszą

149

wysokość, zobaczyli ziejące dziury, płomienie i poczerniałe od sadzy twarze ludzi, którzy tłoczyli się po czterech lub pięciu w wybitych oknach; ludzie powiewali białymi tkaninami i z trudem łapali powietrze. Semen-dinger nie przestawał myśleć o lądowaniu, zwłaszcza gdy zobaczył wielu ludzi wyskakujących z okien. Spadali w milczeniu, uciekając od koszmaru, którego nie da się opisać. Przez sekundę Semendinger czuł się całkowicie bezradny. Helikopter poleciał dalej i znalazł się za strefą dymu. Semendin­ger wypatrzył niezasłonięty dymem mały płat dachu wieży północnej, blisko północno-zachodniego rogu. Musiał podlecieć bliżej, by ocenić możliwości lądowania, na pewno jednak sytuacja była znacznie gorsza niż w 1993 roku, gdy ostatni raz usiłował wylądować na wieży.

wczas, gdy Semendinger przelatywał nad wieżą południową mniej więcej trzydzieści minut po wybuchu w podziemnym parkingu, na dachu było pełno ludzi. Kulili się na patio platformy obserwacyjnej centrum handlu, na której w ciepły dzień zwykle gromadziły się tłumy. Dwudziestego szóstego lutego 1993 roku miejsce to było niczym wrota do Arktyki. Natomiast na dachu wieży pomocnej, gdzie sterczał las reflektorów i anten, nie było wówczas nikogo. Z wyższych pięter unosiły się pasma dymu. Na dachu wieży północnej znajdowały się anteny nadawcze większości miej­skich stacji telewizyjnych; wiele z nich miało studia na sto dziesiątym piętrze. Tego lutowego dnia w jednym z biur została uwięziona trzydziesto-czteroletnia Deborah Matut-Perina, technik pracująca w stacji telewizyjnej WCBS-TY; była w trzecim miesiącu ciąży i miała astmę. Dzwoniła na dół po pomoc, ale linia była stale zajęta, a za drzwiami pokoju zbierał się czarny dym. Policja dostała meldunki o ludziach podobnie jak ona uwięzionych na górnych piętrach, ale choć Semendinger bardzo chciał im pomóc, miał trudności ze znalezieniem miejsca do lądowania na wieży północnej.

Osiem lat temu w helikopterze oprócz Semendingera leciało jeszcze dwóch policjantów z jednostki ratownictwa, Tim Farrell i Bob Schieren-beck, którzy zaproponowali, by zdemontować anteny i zrobić miejsce do lądowania. Spuścili dziewięciometrową linę i zjechali po niej na dach. Zrobili miejsce do lądowania, wyważyli zamknięte drzwi i zeszli na sto dziesiąte piętro. Nawet na tej wysokości na schodach kłębił się dym; był to skutek pożaru samochodów w podziemiu. Opony samochodowe paliły się wolno i wydzielały dużo cuchnącego, czarnego dymu. Farrell znalazł Matut-Perinę w jej pokoju. Była razem kolegą, zmoczyli odzież wodą z butelki i wcisnęli ją pod drzwi. Farrell pomógł jej wyjść na dach i wsiąść


do helikoptera i Semendinger odleciał. Była pierwszą z kilkudziesięciu

osób, które tego dnia ewakuowano policyjnymi helikopterami.

Do wieczora na dachu obu wież wylądowało osiem helikopterów

z ekipami jednostki ratownictwa. Policjanci schodzili po schodach i pomagali ludziom starym lub niesprawnym wejść na dach. W raporcie z wydarzeń tego

dnia dowódca jednostki lotniczej wspominał o zdziwionych minach zmordo­wanych strażaków, którzy po dwugodzinnym lub dłuższym wspinaniu się po

schodach spotykali schodzące, pełne energii ekipy policyjne.

Mniej więcej połowę osób ewakuowanych w 1993 roku drogą lotniczą stanowili ludzie z wieży południowej. Helikoptery zaczęły lądować tam

dopiero wieczorem, gdy rozproszył się dym z klatek schodowych i tłum ludzi /szedł z dachu. W dzień liczba zgromadzonych na dachu ludzi

, dochodziła do dwustu; zaprowadził ich tam Mikę Hurley, wówczas asystent dyrektora do spraw bezpieczeństwa pożarowego. Tak się złożyło, że był


w galerii obserwacyjnej i zobaczył dym na schodach. Zupełnie nie miał pojęcia, co się stało i gdzie. Sieć łączności nie działała, windy również. Wiedział jedynie, że schody są chyba zatarasowane. Wszedł na stół i zwracając się do tłumu turystów i uczniów, powiedział, że powinni wejść na dach, gdzie będą mieli czym oddychać. Dołączyli do nich ludzie l pracujący na górnych piętrach. Trzy lub cztery godziny później zrobiło się ciemno. Hurley sprowadził drżących z zimna nieszczęśników z powrotem do galerii obserwacyjnej. Poprosił obsługę z bufetu, by bezpłatnie rozdała l zebranym posiłki, i dał wszystkim kilka latarek kieszonkowych rozdawa­nych zwykle w charakterze upominków. Latarki miały teraz oświetlić | pogrążone w ciemnościach schody i ułatwić zejście ze stu siedmiu pięter. Właśnie wtedy, gdy grupa ta kierowała się w stronę schodów, na dachu l wieżowca wylądował pierwszy helikopter z pomocą. Mniej więcej do dziesiątej wieczorem również z dachu wieży południowej ewakuowano kilkanaście osób. Na samym końcu, gdy w wieży już nie było ludzi, pilot l zapytał Hurleya, czy nie chciałby polecieć. Wreszcie i młody dyrektor odpowiedzialny za bezpieczeństwo wskoczył do helikoptera. Był ostatnim cywilem, którego ewakuowano z budynku drogą powietrzną.

Zdaniem większości zamach bombowy na centrum handlu w 1993 roku, w którym zginęło sześć osób, był ponurym momentem w historii, |; stanowił bowiem początek terroryzmu w Stanach Zjednoczonych. W pierw-


szych wiadomościach o zamachu akcja ratunkowa na dachu budynku była jednym z niewielu pocieszających wydarzeń. Załogi helikopterów pojawiały się w telewizji, w Nightline, CBS This Morning. Policjantów fetowano, a strażacy się wściekali. Ich zdaniem ludziom na górze nie zagrażało żadne poważne niebezpieczeństwo, przynajmniej do czasu, gdy policyjne helikop­tery zaczęły zgarniać ich z dachu przy tak silnym wietrze. Miesiąc po zamachu Stowarzyszenie Komendantów Straży Pożarnej miasta Nowy Jork (New York City Fire Chiefs Association) wystosowało list do burmis­trza Davida N. Dinkinsa. Jest to tylko i wyłącznie efekciarstwo, tani popis urządzony kosztem bezpieczeństwa publicznego - pisali komendanci. -Ludzie, których zabrały helikoptery, nie byli narażeni na żadne niebez­pieczeństwo, dopóki nie przybyła policja i tą głupią akcją nie zagroziła poważnie ich bezpieczeństwu".

Pracujący w budynku powinni zaczekać, aż dym się rozproszy i wte­dy zejść po schodach. Tak przynajmniej uważali komendanci straży pożarnej.

Śmieszne, mówili policjanci. Ludzie byli w pułapce. Liczył się czas. Kto na początku wiedział, jak budynek zniesie duży wybuch u swoich podstaw? Musieliśmy zabrać stamtąd ludzi tak szybko i bezpiecznie, jak to było możliwe" - oświadczyła Suzanne Trazoff, zastępca komendanta policji do spraw kontaktów z mediami.

Nie ma wątpliwości, że wielu specjalistów od działań w sytuacjach zagrożenia podzieliłoby opinię komendantów straży pożarnej, trudno jednak uznać, że ci w swojej opinii kierowali się wyłącznie zasadami bezpieczeń­stwa, raczej zirytowało ich uznanie, z jakim spotkała się akcja policji, bo przecież w tym czasie strażacy mozolnie przemierzali 930 000 metrów kwadratowych biur. Straż pożarna nie miała własnych helikopterów ani też nie mogła dysponować cudzymi maszynami. Jednakże komendanci straży pożarnej wysunęli mocny argument w dyskusji na temat sensownej i skoor­dynowanej akcji ratunkowej. Ratowanie ludzi w czasie pożaru było ich obowiązkiem. Policja nie pofatygowała się nawet, żeby uprzedzić ich, co zamierza robić, mimo że strażacy odpowiadali za całą akcję. Komisarz straży pożarnej Carlos Rivera oświadczył: W czasie tego wypadku istotną trudność stanowiła sprawa kontaktu między policją a strażą pożarną". Gdy reporterzy prosili Trazoff, rzecznika prasowego policji, o komentarz na temat trudności w nawiązaniu kontaktu, odpowiedziała: Nie wiem, o czym mówicie".

;; Rok później, dążąc do zakończenia nieporozumień, władze miasta ipficjalnie powtórzyły swoje stanowisko w sprawie korzystania z helikop-iterów w czasie pożaru: ewakuacja ludzi z dachu miała stanowić ostatnią (deskę ratunku. Jeżeli takie działania muszą być podjęte, powinni prowadzić ;je strażacy, a nie policjanci. Strażacy powinni być transportowani na dach i policyjnymi helikopterami, które wezwana miejsce funkcjonariusze straży pożarnej. Przewidywano wspólne szkolenia, które zapewnią dobrą współ­pracę w razie potrzeby. Jednakże z biegiem czasu zaangażowanie słabło, a szkolenia odbywały się tylko sporadycznie.

Z okien górnych pięter, blisko miejsca uderzenia, wciąż wypadały szyby i rozbijały się z trzaskiem na placu przed holem wieży północnej. Za l każdym razem rozlegał się niepokojący dźwięk, jak przy uderzeniu talerzy perkusyjnych, i za każdym razem kilku strażaków w holu patrzyło z obawą na sufit. Teraz do WTC przyjeżdżały już drużyny spoza Manhattanu; dla nich centrum handlu było miejscem nieznanym, labiryntem wyjść, wejść i bardzo podobnie wyglądających budynków. Część drużyn wysłanych do wieży 2 przez pomyłkę meldowała się w wieży l, dlatego też komendant Pfeifer kazał swemu pomocnikowi napisać markerem Wieża l i wywiesić informację nad punktem dowodzenia w wieży północnej. Istotnie, tak dużo drużyn meldowało się w niewłaściwym budynku, że dowództwo w wieży południowej ostatecznie rozkazało kilku drużynom, by szukały pomocy u dowódców swych remiz.

Około 9.15, prawie pół godziny po uderzeniu samolotu, ktoś w holu wieży pomocnej zapytał Pfeifera, czy wziął pod uwagę możliwość korzys­tania z helikopterów. Pfeifer zaczął szukać swojego radia. Choć miasto kupiło radia, które policji i straży pożarnej zapewniłyby wzajemną komu­nikację, obie służby nie mogły uzgodnić, kto ma odpowiadać za wspólne pasmo częstości fal radiowych, i radia leżały bezużyteczne. W razie potrzeby dowódcy straży pożarnej musieli zwracać się do swoich dys­pozytorów, a ci przekazywali ich życzenia policji. Wówczas załoga policyjnego helikoptera uzgadniała spotkanie i zabierała strażaków z lądo­wiska. Niestety, Pfeifer nie mógł znaleźć radia, żeby porozumieć się z dyspozytorem, więc próbował połączyć się telefonicznie. Część linii była głucha, wreszcie znalazł czynną, ale była zajęta. Telefony komórkowe również nie działały. Inne możliwości nawiązania łączności już nie istniały,


Pfeifer więc zajął się następnym zadaniem. Przypuszczał, że dowódcy działający poza wieżą, którzy kierowali operacjami straży pożarnej, naj­pewniej już zamówili helikoptery. W rzeczywistości było inaczej.

Jednostka lotnicza policji czekała na telefon od strażaków, a ponieważ się nie zgłosili, policjanci polecieli sami. Policyjny zespół specjalistów od wieżowców zebrał się na lądowisku w pobliżu budynku i czekał na ewentualny rozkaz zjazdu po linie z helikoptera na dach. Jednakże naczelnik policji Joseph Esposito ocenił, że dym jest zbyt gęsty, a temperatura za wysoka. O 9.08 powiedział przez policyjne radio: Nie chcę widzieć, jak ktokolwiek ląduje na którejś wieży".

Tego ranka jeszcze wracano do tej decyzji, ale jej nie zmieniono. „Wysłaliśmy kogoś na dach wież?" - zapytał przez radio policjant z jed­nostki ratownictwa mniej więcej dwadzieścia minut później. Nie - od­powiedział dyspozytor - nikt nie wylądował na dachu".

No, ale - ciągnął dalej policjant - gdy tylko dym się rozejdzie, musimy mieć ludzi na tym dachu".

Semendinger, Hayes i inni piloci obserwujący rozszerzanie się pożaru na górnych piętrach i ludzi wychylających się z okien uważali, że należy koniecznie rozpocząć akcję. Pilotka Yvonne Kelhetter, krążąca nad wieżą pomocną, około 9.30 przekazała wiadomość przez radio: Na jakichś pięciu piętrach od góry jest około pięćdziesięciu ludzi, przyciskają twarze do okien i próbują złapać powietrze".

Dziesięć minut później funkcjonariusz w terenie wysłał przez radio wiadomość do jednego z zespołów przeszkolonych w spuszczaniu się z helikoptera: Zaczynajcie ładować się do helikoptera. Jesteście jak najszybciej potrzebni na dachu".

W wieży północnej, gdzie skrzydła samolotu sięgnęły od dziewięć­dziesiątego trzeciego piętra do dziewięćdziesiątego dziewiątego, wysoka temperatura i dym znacznie bardziej dawały się we znaki niż w wieży południowej, w której strefa uderzenia znajdowała się piętnaście do dwudziestu pięter niżej, od siedemdziesiątego siódmego do osiemdzie­siątego piątego. Ludzie rzucali krzesłami, monitorami komputerowymi i wszystkim, czym się dało, w okna, by stłuc szyby i złapać trochę powietrza, co miało fatalne skutki - ogień jeszcze szybciej się rozprze­strzeniał. Steve Jacobson, inżynier radiowiec pracujący na sto dziesiątym piętrze w stacji telewizyjnej WPIX-TV, miał w biurze zestaw do od­dychania, rozdawany na wszelki wypadek po zamachu w 1993 roku.


rozmowie telefonicznej z kolegą ze stacji, Yictorem J. Arnone'em Ipowiedział, że nie zdoła wejść na dach.

W korytarzu jest za gorąco - powiedział. - Nie mogę wyjść z pokoju. |Wydostań mnie stąd. Przyślij pomoc".

Pierwszych ludzi skaczących z wieży północnej zauważono o 8.48 lub 8.49, dwie lub trzy minuty po uderzeniu samolotu. Byli to mężczyźni :i kobiety, którzy znaleźli się w piekle płonącego paliwa odrzutowca. (Pierwsze skoki nie były zamierzone, raczej odruchowe, podobnie jak odskakujemy od gorącego pieca. Ludzie nie musieli przedzierać się przez ogień i płomienie, żeby uciec z tego pieca. Bok budynku stał otworem. Pojedynczo lub trzymając się za ręce, wchodzili na parapety, jedyną drogę ; ucieczki od ognia i dymu.

Mężczyzna. Kobieta. Mężczyzna i kobieta razem. Później ludzie z górnych pięter wieży północnej chronili się w po-| kojach i uszczelniali drzwi, ale dym wdzierał się bezlitośnie, pchał ich i do okien, których nie można było otworzyć. Gdy dym i ogień rozprze-['Strzeniały się coraz bardziej, dziesiątki ludzi dzwoniło pod numer 911, ii prosząc o pozwolenie na wybicie szyb. Nie - odpowiadali operatorzy -| to pogorszy sytuację". Potem ludzie znowu dzwonili i mówili, że sytua-; cja już jest gorsza. Po drugiej stronie sali, opowiadali, ludzie już wybili | szyby. I skaczą.

Gdy dym na chwilę odsłonił budynek, Richard Smiouskas dostrzegł, że J; nie wszyscy skaczą z rozmysłem. Smiouskas, porucznik straży pożarnej, l fotograf wydziału, wszedł na dach budynku po drugiej stronie West Street, naprzeciwko centrum handlu i obserwował rozwój wypadków przez tele-


obiektyw. Zobaczył jakiegoś mężczyznę stojącego w oknie na górnym piętrze wieży północnej. Obok niego widać było pięć lub sześć twarzy ludzi stłoczonych w tej samej wąskiej framudze okna. Wtem mężczyzna wychylił się, popchnięty, jak się Smiouskasowi wydawało, przez ludzi cisnących się po łyk powietrza. Rozpacz się nasilała, a wiadomo, że tonący | wciągnie ratownika pod wodę, byle tylko zaczerpnąć powietrza.

Brak powietrza stał się tak dotkliwy, że w oknach tłoczyło się po cztery lub pięć osób, jedna na drugiej. Tak było w każdym oknie; ludzi wychylali l się do pasa na wysokości 390 metrów na ziemią. Znaleźli się w sytuacji, w której nie mogli już na nic liczyć.

155


Na jednym z górnych pięter, sto czwartym lub sto piątym, dwaj mężczyźni, jeden bez koszuli, stali na parapetach okiennych i tak bardzo się wychylali na zewnątrz, że mogli się zobaczyć zza dużego, prze­dzielającego ich słupa. Na sto trzecim piętrze jakiś mężczyzna stał w oknie bez szyby wychodzącym na północno-zachodnią stronę, trzymał się framugi okna jedną ręką, a drugą obejmował jakąś kobietę, może chciał ją uchronić przed spadnięciem z parapetu.

Ludzi wypadających i skaczących z wieży północnej widzieli obser­watorzy z zewnątrz, mówili o nich także ci, którzy dzwonili z budynku. Natomiast z wieży południowej wypadło lub wyskoczyło tylko kilka osób. Przyczyną tego był inny rozwój sytuacji w obu budynkach. W obu wieżach dym i pożar rozprzestrzeniały się równie energicznie, ale z uwagi na miejsce i czas uderzenia w drugą wieżę w strefie uderzenia było znacznie mniej ludzi. Wieża południowa została staranowana w przybliżeniu siedem­naście pięter niżej niż wieża północna. Ewakuacja wieży południowej zaczęła się jeszcze przed uderzeniem samolotu i dlatego w strefie uderzenia zostało mniej ludzi. W wieży północnej, na obszarze mniejszym prawie o połowę, przebywało trzy razy więcej osób.

W wieży pomocnej od sto pierwszego do sto siódmego piętra, w biurach firmy Cantor Fitzgerald oraz bezpośrednio nad nimi, w restauracji Win­dows on the World" zostało uwięzionych prawie dziewięćset osób. Zgodnie z relacją krewnych i współpracowników co najmniej siedemdziesiąt osób z restauracji stłoczyło się blisko okien w północno-zachodnim rogu, na sto szóstym piętrze. Wszędzie poza tym jest zadymione" - informował zaraz po wypadku w liście elektronicznym swoje biuro w Greenwich Yillage wiceprezes Data Synapsę Stuart Lee. Obecnie toczy się spór o to, czy mamy wybić szyby w oknach - pisał dalej Lee kilka minut później. - Na razie zgodzono się, że nie". Wkrótce jednak wzdłuż zachodniej strony restauracji pokazało się kilkanaście osób w oknach pozbawionych szyb.

W tym czasie ogień rozchodził się błyskawicznie przez uszkodzone stropy, pędził wzdłuż północnej ściany wieży. Pomieszczenia na ogół nie były podzielone ściankami, więc ogień trawił meble - co trwało około dwudziestu minut w każdej sali - i przenosił się do następnego źródła paliwa. Kłęby dymu docierały do ludzi czepiających się okien z wybitymi szybami.

Na sto czwartym piętrze, w pómocno-zachodniej części wieży, w sali konferencyjnej firmy Cantor Fitzgerald, Andrew Rosenblum z pięćdziesię-

Icioma innymi ludźmi zatkał otwory wentylacyjne marynarkami, dzięki czemu zdołali na pewien czas powstrzymano dym i falę gorąca. Wybiliśmy Ikomputerami szyby w oknach, żeby złapać trochę powietrza" - komuniko-

wał Rosenblum przez telefon komórkowy Barry'emu Kornblumowi, kole-|<łze, który nie przyszedł do biura.

Rosenblum zadzwonił do żony Jill. Spokojnie przedstawiał jej sytuację.

Nie wspomniał o tym, że ludzie wypadają z okien, ale w toku rozmowy |nagle wtrącił bez powodu: O Boże".

Wielu tych, którzy nie skoczyli lub nie wypadli, tłoczyło się w oknach,

podobnie jak ludzie w trakcie pożaru fabryki Triangle Shirtwaist dziewięć-Idziesiąt lat wcześniej. W tym czasie piloci helikoptera przekazywali przez |radio to, co widzieli.

Kelhetter. Jednostka lotnicza trzy, widać kilku ludzi zwisających z okna jakieś pięć pięter od góry. Wisi co najmniej pięć­dziesięciu ludzi.

Funkcjonariusz na ziemi połączył się przez radio z helikopterem. I Zobaczyli człowieka na wysokim występie ściennym.

Ziemia: Zdecydowanie na zewnątrz budynku. Widzicie go?

(przerwa w odbiorze}

Ziemia: To ten w białej koszuli. Obserwujemy go od dobrych

pięciu minut, jest... zupełnie poza żółtą linią. Kelhetter: W porządku, przelecę obok jeszcze raz. Ziemia: Dokładnie w środku budynku, zdaje się, że ma czarne

spodnie i białą koszulę. Kelhetter: Jest poniżej linii ognia? Ziemia: Na pewno... Widzisz, tę białą flagę... Jest dokładnie, pod

białą flagą, ale kilka pięter poniżej. Kelhetter: Jesteśmy na jakichś trzystu sześćdziesięciu metrach.

Widzimy go na wysokości trzystu sześćdziesięciu metrówod

ziemi, trudno powiedzieć, które to piętro. Ziemia: Ale na pewno go widzicie, jest sam, prawda? Kelhetter: Stoi tam sam. Ziemia: W porządku, dziesięć-cztery. Dziękuję. Przełączę się

na... i spróbuję zawiadomić kogoś w środku.


Ze swego helikoptera Greg Semendinger widział krańcową rozpacz. Idźcie na dach, chciał krzyczeć, gdy zbliżał się do budynku. Z ziemi nadszedł kolejny rozkaz, tym razem od porucznika jednostki ratownictwa, Steve'a Reardona:

Reardon: Zawiadamiam, że nikomu nie wolno spuścić się po linie na dach budynku.

Dyspozytor miał trudności z dokładnym powtórzeniem jego słów.

Dyspozytor. Jednostki... nikomu nie wolno zjeżdżać na dach budynku, nikomu nie wolno zjeżdżać na dach budynku.

Ale Semendinger zachował trochę nadziei. Udało mu się wypatrzyć, że północno-zachodni róg wieży północnej jest prawie wolny od dymu. Niestety, akurat w tym właśnie miejscu, na torach biegnących po dachu stał automat do mycia okien i uniemożliwiał lądowanie. Policjanci jednostki ratownictwa nie mogli spuścić się na dach po linie, tak jak to robili w 1993 roku; ze względu na dym i wysoką temperaturę było to zbyt niebezpieczne. Pozostało jedynie spróbować skorzystać z wyciągarki. W ten sposób być może udałoby się wciągnąć kilku ludzi z dachu. Wymagało to dużej cierpliwości. Dopuszczalne obciążenie wyciągarki wynosiło tylko 270 kilogramów, a zatem naraz można by wciągnąć tylko dwóch ludzi. Grupa musiałaby być zdyscyplinowana, sama przestrzegać porządku. Ale nawet wtedy mogły pojawić się trudności. Gdyby lina zaczepiła o którąś z anten na dachu, i helikopter zostałby uwiązany do płonącego budynku. Ciepło unoszące się z tego piekła mogło rozrzedzić powietrze i spowodować zmniejszenie siły ciągu wirnika helikoptera, co groziło katastrofą.

Semendinger wiedział, że gdyby ktoś zdołał wejść na dach i błagał go o pomoc, stanąłby wobec trudnego wyboru. Jego życie. Życie jego załogi. Życie ludzi na dachu. Jak się okazało, los zdecydował za niego.

Zamknięte. Drzwi były zamknięte. Przebyli całą drogę na dach, w dy­mie, po schodach, a tu okazało się, że znaleźli się w ślepym zaułku. Sean Rooney z Aonu, Roko Camaj od mycia okien, Frank Doyle, Rick Thorpe i Stephen Mulderry z Keefe, Bruyette & Woods. Dziesiątki ludzi z wieży

Ipołudniowej mordowało się, by wejść na dach, po czym okazało się, że |droga jest zamknięta.

Identyczna sytuacja była w wieży północnej, gdzie jakiś człowiek l uwięziony na klatce schodowej na wysokości sto trzeciego piętra krzyczał [przez radiotelefon: Otwórzcie te cholerne drzwi!".

Sean Rooney walił w drzwi prowadzące na dach wieży południowej. Nie t drgnęły, powiedział żonie Beverly przez telefon. Doradziła mu, by spróbował Ijeszcze raz, a ona będzie czekać przy telefonie. Chodzili ze sobąjuż w szkole l średniej, a niedawno świętowali pięćdziesiąte urodziny - na urodziny Seana Ipojechali na specjalne wakacje do Yermontu, a do Maroka na urodziny |Beverly. Sean znowu wziął telefon i powiedział, że drzwi ani drgnęły, l Powiedz mi, co widzisz w telewizji" - prosił. Chciał, żeby zorientowała się, l jak rozprzestrzeniają się płomienie w budynku. Był na sto piątym piętrze |w północnej części budynku, informował ją spokojnie. Siedem pięter nad l swoim biurem. Już próbował zejść na dół, ale bez powodzenia. Teraz nie l mógł zrozumieć, dlaczego nie udaje się otworzyć drzwi na górę.

uchając go, Beverly z drugiego telefonu zadzwoniła pod 911. Opera-|torzy przyjmujący telefony licznych dzwoniących powiedzieli jej, że załogi [ratunkowe są w drodze. Niech więc Beverly i inni tam zostaną. Nikt nie i zawiadomił operatorów, że klatka schodowa A w wieży południowej - ta, j którą zeszli Richard Fern i jego koledzy z Euro Brokers - nie jest f zatarasowana, więc nikomu z budynku nie mogli doradzać, by z niej l skorzystał. W czasie rozmowy z Beverly operator zapisał w komputerze r skrót tego, co usłyszał.

2 WTC, 105. piętro. Ludzie uwięzieni. Otworzyć dach, żeby można było wyjść.

Drzwi zamykano od bardzo dawna. Administracja Zarządu Portu l twierdziła, że odcięcie dojścia na dach chroni przed wandalami, śmiałkami t szukającymi przygód i samobójcami. Istotnie, Philippe Petit swoim przej-|ściem po linie zawieszonej między wieżami przyczynił się do powstania niezwykłej aury wokół wież o dość nudnej architekturze. Zarząd Portu nie i miał ochoty, żeby podobne wydarzenia się powtarzały lub żeby na dach (wchodzili samobójcy. Część dyrektorów spółek z górnych pięter dobrze {'rozumiała konieczność zamykania dostępu, ale dużo ludzi z wieżowców Ii poza nimi nie podzielało ich opinii. Były strażak Bernie Heeran radził


synowi Charlesowi, by poszedł na dach, ponieważ zgodnie z miejskim kodeksem budowlanym w razie niebezpieczeństwa ludzie powinni mieć możliwość wyjścia na dach. Drzwi wejściowe na dach powinny być otwarte. Jeśli są podłączone do instalacji otwierania za zgłoszeniem, to według przepisów instalacja musiała mieć układ, który w razie braku prądu elektrycznego lub jakiejś katastrofy automatycznie otwierał drzwi.

Drzwi w centrum handlu były jednak wyjątkiem od tej reguły. Zarząd Portu postanowił je zamknąć, a straż pożarna poparła tę decyzję w przekona­niu, że przyczyni się do wzmocnienia stanowiska strażaków, którzy twierdzili, iż w razie pożaru w wieżowcu właściwą drogą ewakuacji jest zejście klatką schodową. W rezultacie w każdej wieży na drodze do dachu znajdowało się troje drzwi. Ktoś, kto chciał się dostać schodami na sto dziesiąte piętro, musiał mieć odpowiednią kartę magnetyczną, by otworzyć pierwszych dwoje drzwi. Potem dochodziło się do małego przedsionka, w którym były trzecie drzwi prowadzące na schody wiodące na dach. Te ostatnie drzwi po naciśnięciu dzwonka otwierali funkcjonariusze ochrony, którzy widzieli wchodzącego na monitorze telewizji przemysłowej zainstalo­wanym w biurze tej służby na dwudziestym drugim piętrze wieży północnej.

Marie Refuse, funkcjonariuszka ochrony pełniąca dyżur na dwudziestym drugim piętrze, o 9.30 była nadal w biurze. Rozmawiała z Edem Cal-deronem, nadzorcą, który miał kod radiowy S-5.

Marie Refuse: Czy mam otworzyć wszystkie drzwi i bramki? Ed Calderon: Tak! Tu S-pięć, oczywiście, że tak. Marie Refuse: Rozumiem, tak robimy.

Ale pojawiła się trudność - komputer, który otwierał drzwi, źle działał. Na ekranie pojawił się napis ODMOWA DOSTĘPU. Funkcjonariusze ochrony nie mogli otworzyć ani drzwi na dach, ani drzwi na niższe piętra, gdzie znajdowały się maszynownie, również otwierane elektronicznie. Nie mogli otworzyć od wewnątrz nawet drzwi do swoich pomieszczeń. Zastępca dyrektora do spraw bezpieczeństwa George Tabeek prowadził na dwudzieste drugie piętro zespół strażaków w nadziei, że uwolni zamkniętych agentów ochrony.

George Tabeek: Jesteśmy teraz na szesnastym. Marie Refuse: Rozumiem. Nie możemy uruchomić programu i otworzyć drzwi.

Roko Camaj, pracownik myjący okna, był upoważniony do wejścia na dach i miał kartę magnetyczną, ale i on nie mógł się tam dostać. Przez telefon powiedział krewnym, że razem z dwustoma osobami tkwi na sto piątym piętrze. Nie wyjaśnił, dlaczego nie wszedł na dach. Niewykluczone, że dostali się na sto dziesiąte piętro, ale najbliższym piętrem, z którego mogli zatelefonować, było piętro sto piąte. Camaj połączył się przez swoje | radio z kolegą z biura operacyjnego Zarządu Portu. Jego kolega, John Mongello, powiedział mu, że muszą znać ich dokładne położenie. Sto piąte piętro, poinformował go Camaj.

Wejdziecie tutaj?" - spytał Camaj.

Roko, nie sądzę - oświadczył John. - Porozmawiam z kimś. Może znajdą inny sposób, żeby się do was dostać".

Tu jest mnóstwo ludzi i pełno dymu" - odparł na to Camaj.

John poradził Camajowi, żeby zszedł aż na dziewięćdziesiąte ósme piętro. Od tego piętra klatka schodowa była wolna. W jakiś sposób biuro | operacyjne dowiedziało się o nieuszkodzonej przez samolot klatce A, którą uciekało kilku innych ludzi. Ta wiadomość nie dotarła na górę. Właśnie klatką A w wieży południowej zeszli między innymi Brian Clark E i Stanley Praimnath oraz Rich Fern z pięter powyżej strefy uderzenia. Wprawdzie niektórzy ze stanowiska dowodzenia w WTC wiedzieli chyba o tej klatce i rozmawiali o niej przez radiotelefony, ale nie mogli połączyć się z osobami przebywającymi na górnych piętrach. Ludzie z tych pięter nie orientowali się, że mogą zejść na dół, że istnieje jedna klatka, którą można przejść. Większość dzwoniła pod miejski numer 911, a nie do ośrodka dowodzenia w podziemiu, a operatorzy spod 911 nie wiedzieli o istnieniu drogi ewakuacyjnej.

Roko, pośpiesz się - radził John. - Będziecie musieli zejść klatką w dół". Odpowiedzi Camaja nie dosłyszał.

Wielu innych, którzy weszli na górę, by dostać się na dach wieży południowej, także zeszło na niższe piętra, choć nie wiedzieli, że jedna klatka jest wolna i można nią uciec od dymu i pożaru. Po prostu szukali ostatniej szansy ratunku. Frank Doyle i kilku innych hand­lowców z Keefe, Bruyette & Woods dotarli z powrotem do sali kon­ferencyjnej na osiemdziesiątym ósmym piętrze. Doyle zadzwonił do żony Kimmy.

Cześć, kochanie - powiedział. - Potrzebna nam twoja pomoc. Próbo­waliśmy wyjść na dach, ale drzwi są zamknięte".


Oprócz Doyle'a w biurze było kilkanaście osób, między innymi Rick Thorpe i Stephen Mulderry, który tuż przed uderzeniem rozmawiał przez telefon z bratem Peterem. Czynny był tylko jeden telefon i wszyscy ograniczali się do przekazania naprawdę ważnych wiadomości. Stephen znowu zadzwonił do Petera.

Cześć, bracie" - powiedział.

Dzięki Bogu, że u ciebie wszystko w porządku" - odparł Peter.

W gruncie rzeczy, nie bardzo" - rzekł Stephen.

Opowiedział o nieudanej próbie ucieczki, o wejściu i zejściu. Poprosił o telefon do matki, bo ostatnio się przeprowadziła i nie pamiętał nowego numeru. Powiedział Peterowi, że go kocha.

Czy jesteś pewny, że nie ma żadnego wyjścia z tego pokoju?" -zapytał Peter.

Niestety, jak ci powiedziałem, próbowaliśmy wszystkiego - odpowie­dział Stephen. - Będziemy czekać na strażaków, żeby nas stąd zabrali. Ale mają przed sobą długą drogę, a dym jest naprawdę gęsty. Są tacy, którzy chcą rzucić w okno gaśnicą, ale ja wiem, że to będzie nasz koniec. Jeżeli ktoś w panice to zrobi, nic na to nie poradzę".

Kilka minut później słuchawkę wziął Rick Thorpe i zadzwonił do żony Lindy, która była u sąsiadki. Wcześniej, już po uderzeniu drugiego samolotu, uzgodnili między sobą, że Linda pójdzie do niej z ich małym dzieckiem, a on tam zadzwoni, jak się czegoś więcej dowie. Jednakże teraz, kiedy telefon zadzwonił, Rick zupełnie nie mógł wydobyć głosu.

Halo, Rick, Rick!" - wołała Linda do słuchawki.

Nie było odpowiedzi, ale Linda i sąsiadka słyszały odgłosy dochodzące z pokoju konferencyjnego. Dym zapełniał pokój i ludzie kasłali. Nie mogli już zobaczyć niczego, co znajdowało się po drugiej stronie pokoju.

Gdzie jest gaśnica?" - ktoś zapytał.

Już wyrzucona przez okno" - padła odpowiedź.

Czy ktoś zasłabł?" - zapytał ktoś inny.

Linda i jej sąsiadka nie dosłyszały odpowiedzi.

Niektóre głosy były spokojne, inne drżały od napięcia. Jeden z męż­czyzn zaczął krzyczeć. Ktoś inny próbował go pocieszyć.

No, dobrze, dobrze - mówił, uspokajając go - wszystko będzie dobrze".

10

apałem drugi oddech

9.15

Wieża północna

Na ulicy panował straszny hałas. Podjeżdżały wozy strażackie, karetki pogotowia ratunkowego, samochody policyjne, każdy z włączoną syreną, której wycie unosiło się pod niebo. Kolejnym źródłem hałasu były radia nadawczo-odbiorcze, przez które porozumiewały się setki ludzi. W samym środku tego zgiełku, na chodniku naprzeciwko centrum handlu stał Gerry Drohan, inspektor budowlany z Zarządu Portu z radiotelefonem przy uchu; poznał głos, gdy tylko go usłyszał - nieco nosowy, z akcentem, z jakim mówiła młodzież z południa stanu New Jersey, w pobliżu Filadelfii, i dorośli na ulicach Brooklynu. W tym zamęcie głos Franka De Martiniego był spokojny i opanowany. Kierownik budowlany - powiedział, przedstawiając się. - Istnieje niebezpieczeństwo, że winda... windy ekspresowe mogą runąć. Bądź na to przygotowany. Rozumiesz?".

owa dokładnie wyrażały sens. De Martini przekazał ostrzeżenie, a potem robił dalej to, co on, Pablo Ortiz i kilku innych wykonywali od pół godziny - z dziewięćdziesiątego piętra i niższych metodycznie uwalniali dziesiątki ludzi, którzy zostali uwięzieni w biurach i windach tuż poniżej strefy uderzenia w wieży północnej. Posługując się łomem i długą latarką, De Martini i Ortiz działali bardzo sprawnie, tak jakby ratowanie ludzi było ich codziennym zajęciem. Po prawdzie nikomu z nich nie przypisano żadnej roli w oficjalnych planach ewakuacji budynków lub działań w razie

163

niebezpieczeństwa. Do ich obowiązków należał nadzór nad remontami pomieszczeń, które najemcy przeprowadzali we własnym zakresie. De Martini kierował zespołem, który sprawdzał, czy prace przeprowadzone przez najemców są zgodne z zasadami przyjętymi w Zarządzie Portu. Obaj dobrze znali budynek, wiedzieli, co się w nim dzieje, i w pewnym sensie byli do niego przywiązani. W tym czasie De Martini dotarł ze swoją ekipą do siedemdziesiątego ósmego piętra i podniebnego holu na tym piętrze.

De Martini nie dostał odpowiedzi na przekazane ostrzeżenie w sprawie wind ekspresowych, a przynajmniej żadna odpowiedź nie została zarejest­rowana na taśmie magnetofonowej, z której można by ją odtworzyć. Mniej więcej w tym samym czasie wystosował inne polecenie. Wszyscy inspek­torzy budowlani na parterze" - krzyczał De Martini.

Drohan był na dole, zjechał z osiemdziesiątego ósmego piętra w wieży północnej przed uderzeniem samolotu, ponieważ chciał jeszcze załatwić jedną sprawę. Córka dała mu kilka filmów do wywołania, spodziewał się, że zdąży je oddać i wrócić na 9.00, by dokonać przeglądu prac renowacyjnych wykonanych w biurze spółki Aon Insurance w wieży południowej. Miał nieprawdopodobne szczęście, gdyż o 8.46 uderzył pierwszy samolot.

Stojąc na ulicy, bez dostępu do telewizora, Drohan przypuszczał, że coś wybuchło w maszynowni. Potem w radiotelefonie odezwała się żona, co zdarzało się niezwykle rzadko, i powiedziała mu, że to samo­lot zderzył się z wieżą. Była szczęśliwa, że akurat znalazł się na zewnątrz budynku. Kilka minut później drugi samolot staranował wieżę południową. Około 9.15 Drohan usłyszał w radiotelefonie De Mar-tiniego:

Wszyscy inspektorzy budowlani na parterze".

Drohan poinformował go, że jest na ulicy.

Czy możesz zaprowadzić kilku inspektorów technicznych na siedem­dziesiąte ósme piętro?" - zapytał De Martini.

De Martini dostrzegł w konstrukcji stalowej coś - Drohan nie bardzo wiedział co - co mu się nie podobało. W części podniebnego holu" spadły ścienne płyty okładzinowe i odsłoniły szyby wind i trzon konstruk­cyjny budynku. Z tego właśnie powodu podniósł wcześniej alarm, ostrze­gając, że windy mogą runąć. Teraz De Martini chciał, by do podniebnego holu" na siedemdziesiątym ósmym piętrze przyszli inspektorzy z firmy

| inżynieryjnej i obejrzeli uszkodzenia. Sądził, że Drohan mógłby ich zaprowadzić na miejsce.

Nie mogę wejść do budynku - rzekł na to Drohan. - Dostęp blokuje

| kordon policjantów".

De Martini nie poddał się łatwo. W końcu to on stał niegdyś na dachu

t swojego odnowionego domu z brunatnego piaskowca i pilnował, żeby go nie zniszczyli strażacy, który gasili sąsiedni dom, to on gonił po ulicy

| flejtuchów, którym następnie tłumaczył, że źle się zachowują. Stawił czoło nawet włamywaczowi, który wkradł się do jego domu.

Chcę porozmawiać z policjantem - powiedział De Martini. - Możesz któremuś dać radiotelefon?".

Frank De Martini nigdy nie wątpił w wytrzymałość konstrukcji World

l Trade Center, dlatego gdy podniósł alarm, było to trochę dziwne. De Martini potrafił opowiadać wszystkim dookoła o cudach centrum, o potęż­nych maszynach, które rozprowadzają świeże powietrze po całym budynku, o olbrzymich rurociągach, którymi pobiera się wodę z rzeki Hudson do instalacji chłodzącej, o rezerwowych generatorach, które zapewnią stałą pracę komputerów nawet wtedy, gdy wszystko wysiądzie. W 2001 roku centrum handlu zwiedzali uczniowie z jego starej szkoły średniej w New

l Jersey, De Martini oprowadzał ich z dumną miną osoby dobrze poinfor­mowanej. Wystąpił również w filmie dokumentalnym o WTC zrealizowa­nym przez History Channel. Wielu weteranów centrum handlu nie chciało

l wystąpić w filmie - może mieli już dość opowiadania starych historii - ale De Martini z nieukrywaną przyjemnością zachwalał wieże. Miał świeże

l spojrzenie na budynki i jak na standardy Zarządu Portu sam był w centrum nowicjuszem, zaczął tu bowiem pracować po zamachu w 1993 roku, najpierw na podstawie umowy trzymiesięcznej. Do jego zadań należała ocena powstałych szkód i postępu napraw; pracował w dziale doradcy technicznego Zarządu Portu, Lesliego E. Robertsona, który w latach sześćdziesiątych był członkiem zespołu konstruktorów wież. Biorąc pod

l uwagę warunki panujące w centrum handlu po zamachu bombowym, De Martini musiał natychmiast opanować chaos, a takie zadania bardzo mu

l odpowiadały.

W ciągu kilku miesięcy po zamachu bombowym w 1993 roku De Martini, jak wielu innych, uwierzył, że oba budynki wiele wytrzymają.

l Oczywiście bomba umieszczona w podziemiu spowodowała olbrzymie szkody w garażach, ale obie wieże przetrwały. Leslie Robertson był tak


zachwycony wytrzymałością budynków, które pomógł zaprojektować, że kazał przetransportować do swego weekendowego domu w Connecticut prawie siedmiotonowy stalowy wspornik, który ustawił na podeście na dziedzińcu. Nie chodziło o wartość uratowanej stali - ta przemysłowa rzeźba miała przypominać, jak dobrze konstrukcja zniosła wybuch, który zniszczył dwudziestodwumetrowy słup. Gdyby Titanic był tak wytrzymały, to po zderzeniu z górą lodową płynąłby dalej w stroną Nowego Jorku.

Rano po wybuchu bomby w 1993 roku Robertson wyjaśniał dzien­nikarzom, że zamachowcy zaparkowali ciężarówkę pod podstawą wieży pomocnej, po jej południowej stronie, w miejscu, które laik uznałby za odpowiednie, żeby zwalić ją na wieżą południową. Tego dnia inżynier jeszcze raz przytoczył najbardziej zaskakujący przykład świadczący o wytrzymałości wież. Właśnie na jego słowa powołał się Frank De Martini prawie osiem lat później, gdy w styczniu 2001 roku wystąpił w filmie dokumentalnym o centrum handlu. Jak powiedział De Martini: W projekcie przyjęto, że budynek wytrzyma uderzenie boeinga siedem­set siedem z pełnym załadunkiem. W tym czasie był to największy samolot".

De Martini udzielał wywiadu, siedząc przy biurku w swoim pokoju na osiemdziesiątym ósmym piętrze północnego wieżowca, na tle wielu oprawionych w ramki fotografii uwieczniających kolejne etapy budowy wieżowców w latach siedemdziesiątych. Przedstawił prostą, ale obra­zową analogię, która miała wyjaśnić, dlaczego ta ocena jest prawdziwa. Wieże były odporne na zderzenie dzięki wysmukłym żebrom na ze­wnątrz.

Jestem przekonany, że budynek prawdopodobnie wytrzymałby kilka zderzeń z pasażerskimi odrzutowcami, ponieważ jego konstrukcja przypo­mina moskitierę na drzwiach, taką gęstą siatkę, a odrzutowiec jest jedynie ołówkiem przebijającym tę siatkę. Naprawdę, dla siatki to nie ma żadnego znaczenia".

Rozmowa została nagrana w styczniu. Teraz, osiem miesięcy później, po upływie trzydziestu minut od katastrofy, De Martini domagał się, aby do podniebnego holu przyszli inspektorzy techniczni i przyjrzeli się ziejącym wyrwom. A skoro Gerry Drohan nie mógł przekonać policjantów, żeby przepuścili go przez kordon, to De Martini miał zamiar to zrobić z siedemdziesiątego ósmego piętra. Tak się zdarzyło, że bezpośrednio


przed Drohanem stał oficer policji - inspektor, przypuszczał Drohan, oceniając po białej koszuli mundurowej.

Drohan zbliżył się do policjanta, powiedział mu o De Martinim f i podał radiotelefon. Policjant rozmawiał przez chwilę z Frankiem, potem oddał Drohanowi aparat. W żadnym wypadku nie przepuszczą go przez l kordon.

Przekażemy sprawę straży pożarnej" - poinformował go policjant. Niezrażony De Martini coś sobie przypomniał. Musiał ostrzec straża-I w, że windy wyglądają bardzo niepewnie. Piętnaście minut po swoim pierwszym ostrzeżeniu De Martini przekazał następne.

De Martini: Kierownik budowlany do bazy, zawiadamiam, że

windom grozi runięcie. Przyjąłeś? Mężczyzna: (zakłócenia w odbiorze) De Martini: Chris, przekaż strażakom, że wi... Mężczyzna: Windy ekspresowe mają runąć?... Zawiadomić... Które

windy?... Wszystkie ekspresowe windy? Które konkretnie...

konkretnie które? (przerwa) Mężczyzna: (zakłócenia w odbiorze)

Z daleka od zgiełku ulicy De Martini zetknął się na siedemdziesiątym ósmym piętrze z nowym nieszczęściem. W windzie nadal tkwił Tony Savas, siedemdziesięciodwuletni inspektor, który pracował w zespole budowlanym De Martiniego. Savas znalazł się w poważnym niebezpieczeń­stwie. Zauważono go bardzo szybko, ponieważ wielu jego kolegów scho­dzących z osiemdziesiątego ósmego piętra przechodziło przez podniebny hol" na siedemdziesiątym ósmym. Kilku z nich próbowało otworzyć drzwi windy, jednak ich wysiłki okazały się daremne. Savas przekazał wiadomość przez radio, opanowaną w formie, ale o pilnej treści: przenika dym. Wiadomość o jego położeniu dotarła do De Martiniego i Ortiza, gdy na górnych piętrach wyważali drzwi i wyprowadzali ludzi na klatkę, która wiodła ich ku ocaleniu. Obaj udali się na siedemdziesiąte ósme piętro.

ród ludzi na siedemdziesiątym ósmym piętrze był młody strażnik, Greg Trapp, który po zakończeniu służby wojskowej przeniósł się do Nowego Jorku, by poświęcić się karierze aktorskiej i kręcić własne filmy. Latem zaczął pracować jako strażnik w centrum handlu i brał wszystkie wolne dyżury. Tego dnia rano pełnił służbę w podniebnym holu", gdzie

167

wskazywał ludziom windą kursującą do restauracji Windows on the World". (Winda dochodząca bezpośrednio z dołu do restauracji była tego dnia nieczynna, dlatego goście restauracji musieli przesiadać się na siedem­dziesiątym ósmym, by pokonać ostatnią część drogi). Ludzie z Risk Waters, organizatorzy konferencji w restauracji, spodziewali się setek uczestników, ale do chwili uderzenia samolotu przybyło dopiero osiemdziesiąt siedem osób. W pierwszych minutach po uderzeniu Trapp i jakiś człowiek pracu­jący w wieży poszli chyba aż na osiemdziesiąte czwarte piętro, pierwsze piętro na górze, na które można było wejść z klatki schodowej, i wyciągnęli kilka osób z biur.

Po powrocie na siedemdziesiąte ósme Trapp zobaczył trzech pracow­ników Zarządu Portu zajętych przy drzwiach windy, w której uwięziony był Savas. Trapp zerknął przez szparę i zobaczył Savasa, spokojnego mężczyznę z przerzedzonymi siwymi włosami. Trapp zauważył, że Savasa znają wszyscy pracownicy Zarządu Portu. Nie było w tym nic dziwnego, bo Savas bardzo lubił pracę i chętnie wstawał o 5.45. Co parę lat obiecywał żonie, że za kilka lat przejdzie na emeryturę. Teraz koledzy, którzy znali go tak dobrze, starali się wydostać go z pułapki.

W odróżnieniu od innych, którzy przechodzili przez piętro i nawet próbowali wyważyć drzwi, ale bez większego zapału, ta grupka zabrała się do tego z wielkim oddaniem. To było wyzwanie dla ich mięśni i umysłów. Zdołali uchylić drzwi o dwa lub trzy centymetry, ale wiedzieli, że zamek bezpieczeństwa nie puści tak łatwo. Zadanie było trudne, ale chyba nie przekraczało ich możliwości. Czym by się można przy tym posłużyć? Kilka kroków dalej na metalowym stojaku stała tablica informująca gości, którą windą można dojechać do holu na dole. Jeden z mężczyzn wziął stojak i wbił jego nogi w małą szparę w drzwiach. Ale to nie pomogło; odciągnięcie ich na dole, w miejscu, gdzie uzyskali największą siłę nacisku, wywołało przeciwny skutek na górze - tam zaklinowały się jeszcze mocniej. Na górze drzwi znajdował się zamek elektroniczny, który uniemożliwiał ich otwarcie, jeżeli winda nie zatrzymała się dokładnie na poziomie podłogi.

Do windy podszedł John Griffin pracujący od lata w centrum hand­lu jako dyrektor operacji handlowych w firmie Silverstein Properties, która została nowym dzierżawcą centrum. Griffin miał dwa metry wzrostu, więc bez kłopotu sięgnął do górnej części drzwi i gdy inni pchali z dołu, on manipulował przy zamku blokady. Wreszcie je ot­worzyli.

Savas wyszedł i ze zdziwieniem stwierdził, że w akcję ratunkową i zaangażował się nawet jego nowy szef. Zacierał ręce, był podekscytowany J i poczuł chyba nagły przypływ energii, a przynajmniej tak się zdawało l strażnikowi.

Okay - powiedział. - No to co macie dla mnie do roboty?". Jeden z pracowników Zarządu Portu pokręcił głową. Dopiero co cię | wydostaliśmy, musisz stąd wyjść".

Ale Savas nalegał. Chciał pomagać. Złapałem drugi oddech". Nazwisk pracowników Zarządu Portu, którzy uwolnili Savasa, nie ^ustalono, kilka okoliczności - także identyfikacja na podstawie zdjęć, j które później oglądał Greg Trapp - wskazuje, że jednym z nich był l z pewnością Frank De Martini. Trapp pamiętał także, że jeden z nich l miał kolczyk w uchu. Pablo Ortiz nosił kolczyk. Trzecim mógł być Pete l Negron, pracownik Zarządu Portu, który wprawdzie pracował na osiem-I dziesiątym ósmym piętrze, ale nie znajdował się tam w chwili uderzenia samolotu.

John Griffin, którego wzrost odegrał tak istotną rolę przy otwieraniu § drzwi, podszedł do rzędu automatów telefonicznych i próbował uzyskać połączenie. Trappowi zdawało się, że usłyszał przez radio wiadomość o przybyciu strażaków na siedemdziesiąte ósme piętro, j Griffin postanowił, że pójdzie ich poszukać. Mam pójść z panem?" - zapytał Trapp. Nie - odpowiedział Griffin - powinien zostać tu". Griffin znikł w głębi korytarza; obszedł całe, liczące 4000 metrów : kwadratowych piętro w poszukiwaniu strażaków. Wrócił po kilku minutach. l Może się przesłyszeli.

Na pięćdziesiątym piętrze wieży północnej sześciu mężczyzn utkwiło w windzie 69A. Od ponad pół godziny ze wszystkich sił starali się uwolnić. i Na razie wcięli się prawie osiem centymetrów w płytę ścienną. Jeszcze l jeden rowek i na pewno będą wolni.

Po ataku wieże zostały odcięte od świata zewnętrznego. Około : jednej czwartej powierzchni każdego wieżowca zajmował jego trzon, w którym znajdowały się szyby wind; kursowały w nich kabiny - za­li mknięte wagoniki w głuchych szybach, w odizolowanych od świata wieżach.


Zespół dziewięćdziesięciu dziewięciu wind w każdym wieżowcu był cudem techniki, dzięki któremu dojazd nawet na najwyższe piętra centrum handlu stanowił jedynie kilkuminutowe wydłużenie drogi do pracy. Tego dnia rano w obu budynkach kule płonącego paliwa pędziły szybami w górę i w dół w poszukiwaniu tlenu; poparzyły mnóstwo ludzi w kabinach, niektórych śmiertelnie. Na górze, na trzydziestu-pięćdziesięciu piętrach, wstrząs zerwał drzwi wind i płyty ścienne w szybach. Wybuch wyrwał drzwi nawet w holach na parterze. W wieży północnej przez szyb windy ekspresowej przeznaczonej dla gości restauracji Windows on the World", jednej z nielicznych kursujących bez przystanku między holem na parterze a najwyższym piętrem, płonące paliwo przeleciało niczym pocisk w lufie karabinu. Drzwi na parterze wyskoczyły z futryn. Systemem wind, bez którego nie mogłoby istnieć WTC i inne wieżowce, po uderzeniu samolotu rozprzestrzeniał się pożar.

Przeszło sto lat temu, gdy liczba mieszkańców Nowego Jorku gwał­townie rosła, wielkość wyspy Manhattan narzuciła jeden tylko kierunek rozwoju miasta - w górę. Z różnych powodów tak samo rozwijały się inne miasta. Nim jednak wieżowce stały się częścią nowojorskiego krajobrazu, trzeba było przekonać mieszkańców miasta, że nie będą musieli wchodzić na górne piętra po schodach, a ponadto, że w razie awarii urządzenia, które umożliwią im wjazd na górę, nie spadną na parter.

W 1854 roku, na pokazie zorganizowanym przez spółkę P. T. Barnum w nowojorskim Crystal Pałace, Elisha Graves Otis, stojąc na zawieszonej na linie platformie, unosił się coraz wyżej i wyżej nad zebranym tłumem. Platforma wjeżdżała po szynach znajdujących się po obu jej stronach. Na górze Otis wyciągnął nóż i przeciął linę, na której wisiała platforma. Wydawało, że tylko lina chroni platformę przed upadkiem, a jednak platforma opadła tylko kilkanaście centymetrów, po czym zatrzymała się dzięki automatycznemu układowi hamowania - wynalazkowi Otisa - któ­rego podstawą był mechanizm zapadkowy i sprężyna.

W ciągu kilkudziesięciu lat, jakie minęły od tego pokazu, inżynierowie udoskonalili układ Otisa, by całkowicie uniemożliwiał runięcie kabiny; w nowych wersjach jeden mechanizm zatrzymuje kabinę w razie zerwania liny, a drugi pozwala na spokojny zjazd w dół i otwiera drzwi. Oczywiście windy w centrum handlu były odpowiednio zabezpieczone.

Najważniejszą innowacją systemu wind w wieżach centrum handlu były windy ekspresowe i miejscowe oraz podniebne hole" na czterdziestym

Iczwartym i siedemdziesiątym ósmym piętrze - miejsca przesiadki. Taki lukład pozwolił na zmniejszenie liczby potrzebnych wind, ale przyczynił isię także do pogłębienia izolacji, o czym przekonało się sześciu mężczyzn |w kabinie 69A.

O 8.46, zaledwie kilka sekund przed uderzeniem pierwszego samolotu, [sześciu mężczyzn - Jan Demczur, George Phoenix, John Paczkowski, i Shivam lyer, Colin Richardson i Al Smith - wsiadło do windy w podnieb-f nym" holu na czterdziestym czwartym piętrze w wieży północnej. Kilku 1.2 nich zatrzymało się wcześniej na czterdziestym trzecim piętrze i zjadło jśniadanie w barze. Phoenix, inżynier z Zarządu Portu, wsiadł do windy Iz kawą, mlekiem i herbatnikami. Sprzątacz Demczur miał stare zielone f wiadro z prostokątnym otworem doskonale dopasowanym do gumowej .ściągaczki wody. Winda 69A była windą miejscową, zabierała pasażerów na czterdziestym czwartym piętrze, a potem zatrzymywała się co piętro ' między sześćdziesiątym siódmym a siedemdziesiątym czwartym.

Winda ruszyła, ale nim dotarła do pierwszego przystanku, jadący usłyszeli głuchy grzmot. Kabina, niczym wahadło, zakołysała się na boki. Potem wydawało się, że spada. Ktoś nacisnął przycisk alarmowy i winda stanęła. Usłyszeli nagraną informację, że ich zgłoszenie zostało przyjęte i pomoc jest w drodze. Nikt nie wiedział, co się stało; mężczyźni w windzie utknęli na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, zupełnie jakby zostali uwięzieni na głębokości stu pięćdziesięciu metrów pod wodą.

Po dziesięciu minutach ktoś powiadomił przez głośniki o wybuchu.

Potem układ zamilkł. Któryś z jadących przeklinał wszystkie wieżowce.

Phoenix, najwyższy, sięgnął do włazu w suficie. Inni wyważyli drzwi

[ kabiny za pomocą długiej drewnianej rączki gumowej ściągaczki Demczura.

Wyjścia nie było. Naprzeciwko mieli gołą ścianę z namalowanym numerem

l 50. Jechali windą, która nie obsługiwała pięćdziesiątego piętra, więc wyjście

I było niepotrzebne.

Sześciu ludzi zostało uwięzionych w wysokim szybie, który stanowił l cechę charakterystyczną rozwiązania tak bardzo cenionego przez projek-§ tantów, a tak bardzo krytykowanego przez strażaków, rozwiązania zapew-I niąjącego szybki transport. Strażacy nie mieli zastrzeżeń do szybkiego i transportu czy dobrego wykorzystania powierzchni, lecz nie podobał się i im brak dostępu do szybu na piętrach, gdzie windy nie miały przystanków,


ponieważ na długich odcinkach szyby były ślepe, całkowicie obudowane gipsowymi płytami. Wydostanie ludzi z kabiny, która zatrzymała się w takim szybie, było niezwykle trudnym zadaniem; po pierwsze, trzeba było ich znaleźć - w każdej wieży łączna długość szybów wynosiła około dwudziestu pięciu kilometrów - a po drugie, trzeba było się do nich dostać. Po zamachu bombowym w 1993 roku Zarząd Straży Pożarnej Stanów Zjednoczonych (United States Fire Administration) zebrał raporty swoich komendantów; wszyscy ganili istniejące rozwiązanie. Jak napisał zastępca komendanta, Steven C. DeRosa: „Ślepe szyby w WTC ciągną się przez siedemdziesiąt osiem pięter. W celu ustalenia położenia kabiny strażacy muszą otwierać szyb co pięć pięter - w tych ciemnościach nie można niczego dojrzeć z odległości większej niż sześć pięter. Niektóre z miejscowych kodeksów budowlanych wymagają, aby co trzy piętra istniały dojścia do ślepych szybów wind; w WTC takiego rozwiązania nie wprowadzono".

W kabinie 69A Demczur dokładnie macał ścianę. Na podstawie tego, co wyczuł, przypuszczał, że ścianę wykonano z płyt gipsowych. Po przyjeździe z Polski do Stanów Zjednoczonych pracował początkowo na budowie i stąd wiedział, że taką płytę można kroić ostrym nożem. Okazało się jednak, że nikt nie ma noża. Demczur wyciągnął z wiadra jedyne narzędzie o ostrej krawędzi, jakie mieli - ściągaczkę do zbierania wody z szyb. Metalową krawędzią żłobił ścianę; przesuwał krawędź tam i z po­wrotem, tam i z powrotem, na zmianę z pozostałymi. Rowek był coraz głębszy. Dym drażnił; mrugali i kasłali, oddychali przez chusteczki zwilżone mlekiem, które Phoenix wiózł z baru.

Demczur pamiętał, że płyty ścienne miały grubość około 2,5 cen­tymetra. Wyżłobili najpierw 2,5 centymetra, potem pięć. Demczura bolała ręka. Gdy rył już trzecią płytę, ręka mu zadrżała i wypuścił ściągaczkę. Szukając jej po omacku w kabinie, strącił ją do szybu. Teraz zostało im tylko jedno narzędzie - krótka metalowa rączka ściągaczki. Ryli dalej, rękami, stopami i rączką, wreszcie wycięli nierówny prostokąt mniej więcej trzydzieści na czterdzieści pięć centymetrów. Na koniec wyłamali ostatni kawałek płyty, ale natknęli się na warstwę białych płytek. Toaleta. Wybili płytki. Smith przecisnął się pierwszy i wyszedł na korytarz. Tam, o dziwo, złapał natychmiast windę i zjechał nią z pięć­dziesiątego na czter.dzieste czwarte piętro. Spotkał zadyszanego Mikę'a McQuaida, elektryka. W chwili uderzenia McQuaid był na dziewięć-

fllziesiątym pierwszym piętrze i instalował alarmy. Wjechali razem na Ipięćdziesiąte piętro. Przez dziurę w ścianie toalety nadal przeciskali się {'pozostali mężczyźni; przesuwali najpierw głowę, potem tułów i wypadali |na podłogę blisko umywalki. Demczur zwrócił się do kogoś: Przerzuć |moje wiadro". W tym momencie, o 9.30, pięćdziesiąte piętro niemal i Opustoszało. Popędzili do klatki schodowej.

Schodzili gęsiego. Ktoś kpił sobie z Demczura, który nie chciał się l rozstać ze starym, zniszczonym wiadrem. Firma może nie zamówić mi i drugiego" - wyjaśnił.

Nie wszystkie windy utknęły w ślepych szybach i nie wszystkie stanęły.

\ Chwilę przed uderzeniem drugiego samolotu w wieży południowej winda ekspresowa ruszyła z siedemdziesiątego ósmego piętra w dół, do holu. W windzie było sporo pasażerów, jechali nią między innymi ludzie z działu

' analiz firmy Keefe, Bruyette & Woods, a także ze spółki Aon. W wyniku

; uderzenia pękły liny i winda zaczęła spadać. Pasażerowie mieli wrażenie, że to swobodny spadek. Dawno temu lęk przed takim koszmarem wstrzy­mywał ludzi od budowy wieżowców. Pasażerowie windy upadli na kolana. Lecąc ze zgrzytem w dół, kabina zwalniała i wreszcie, gdy włączył się

, ostatni hamulec awaryjny, przystanęła, wydając głośny łoskot. Zatrzymała się mniej więcej trzy metry nad poziomem holu.

W kabinie, w kompletnych ciemnościach, w plątaninie pogiętego metalu leżało około dwudziestu pięciu osób. Byli pewni, że ktoś odkryje, że są uwięzieni, i ich wydostanie. Czekali. Jeden z pasażerów wyciągnął laptop i włączył go, żeby było odrobinę jaśniej. Kabina została zgnieciona. Pięć, dziesięć minut później, gdy spód kabiny zaczęły lizać płomienie, zrobiło się gorąco.

Boże - ktoś zawodził - Boże, Boże".

Nagle, gdy dym powiał w bok albo pył nieco opadł, zobaczyli małą smużkę światła. Przez resztki wyrwanych drzwi zobaczyli skrawek holu. Alan Mann, dyrektor Aonu, zrobił krok nad rozciągniętymi na podłodze ludźmi i lewą ręką oderwał kawałek metalu. Z windy wydostało się po kolei troje ludzi. Linda Rothemund ze spółki Keefe, Bruyette & Woods pierwsza przecisnęła się przez szczelinę i zsunęła się przytrzymywana przez ludzi w kabinie. W holu nikogo nie było, dlatego pobiegła po pomoc

! do podziemia. Mann próbował najpierw wysunąć głowę przez otwór. To


mu się nie udało, ale zdołał przecisnąć stopy i w końcu spadł do holu w spodniach podartych na strzępy, bez butów, z głęboką raną w lewej ręce. Ludzi nie było widać, więc poszedł do podziemia, gdzie spotkał czterech strażaków, których przyprowadził do windy. Potem, potykając się, poszedł w kierunku Church Street.

W końcu przez tę samą dziurę przepchnęła się Lauren Smith, także ze spółki KBW, uderzyła o podłogę i wpadła do odsłoniętego szybu windy. Spadła na belkę w szybie, złamała pięć żeber i przebiła płuco. W kronice katastrofy czas jej upadku ustalono na 9.39, trzydzieści siedem minut po uderzeniu samolotu w wieżę południową, pięćdziesiąt trzy minuty od początku ataku.

Funkcjonariusz policji Zarządu Portu Thomas Grogan: World Trade Center dwa, prawdopodobnie poziom trzy-dziesięć (hol), kobieta wpadła do szybu. Ktoś musi sprawdzić, czy można ją wyciągnąć.

Funkcjonariusz policji Zarządu Portu Ray Murray: World Trade Center dwa, upadek do szybu.

Funkcjonariusz policji Zarządu Portu Thomas Grogan: World Trade Center dwa, nie wiem, która winda.

Funkcjonariusz policji Zarządu Portu Ray Murray: Okay.

Po kilku minutach wróciła Linda Rothemund. Nadciągała pomoc. Roń Hoerner, brygadzista strażników z prywatnej firmy ochroniarskiej, popatrzył w szyb windy. Dwa i pół, a może trzy metry niżej Smith chwyciła za kabel i podciągnęła się na tyle wysoko, że ludzie w holu mogli jej dosięgnąć. Pamiętała, że wciągała ją ludzka drabina".

Przez radio nadano nową wiadomość.

Funkcjonariusz policji Zarządu Portu Thomas Grogan: Jest w holu, oni... właśnie ją mają, potrzebna karetka pogotowia ratunkowego. Oni (przerwa)

Funkcjonariusz policji Zarządu Portu Ray Murray: Okay, hol, ona jest... w porządku, Tom, powiem im.

Smith jęczała. Hoerner wezwał Jamesa Floresa, strażnika z Summit Security. Flores był magazynierem - przydzielał trzystu ochroniarzom

niącym służbę w centrum handlu niebieskie kurtki i przypinane krawaty. Po uderzeniu samolotu w wieżę południową poszedł na półpiętro, gdzie ończyły się dwie klatki schodowe, i razem z ochotnikami i ratownikami derował uciekających ludzi w stronę ruchomych schodów, którymi zjeż-ło się na parter.

Hoerner zaprowadził Floresa do Lauren Smith. Trzymaj ją za rękę - rozkazał - nie pozwól jej iść". Szukając pomocy, Hoerner popędził w stronę srebrnych drzwi, przez :tóre wchodziło się na kilka biegów schodów prowadzących do ośrodka ączności w podziemiu. Flores zobaczył, że Hoerner znika za drzwiami. Po ainucie lub dwóch przyszedł sanitariusz, ale nie miał noszy. Wszyscy godnie uważali, że Smith trzeba na czymś położyć. Przyszło kilku slicjantów Zarządu Portu. Flores zauważył, że jeden z nich, potężny człowiek, podchodzi do recepcji. Lada recepcji przykryta była długą, ubą taflą szklaną. Policjant wziął taflę i przyniósł ją pod windy. Sanita­riusz podsunął torbę pod bok Smith, a potem przetoczyli Smith na szkło. f Trzej policjanci i sanitariusz podnieśli prowizoryczne nosze z leżącą Smith Ii oparli je na barkach, a James Flores pomagał utrzymać ją w równowadze. l W ten sposób Lauren Smith po raz ostatni opuściła World Trade Center. [Zaniesiono ją przez podziemie, na wschód, na Church Street, gdzie czekała [karetka pogotowia. A w holu strażacy usiłowali otworzyć drzwi windy, f'przez które zdołała się przecisnąć.

Nawet te kabiny, których liny przecięły samoloty, zachowywały się i mniej więcej zgodnie z założeniami projektowymi: zamiast runąć, za-, trzymywały się, tak jak planowali Otis i jego następcy. Z dwóch innych urządzeń, które miały zapewnić bezpieczeństwo użytkownikom, jedno zawiodło, a drugie działało, ale oba stały się przyczyną wielu ofiar. Zgodnie z prawem budowlanym Nowego Jorku windy powinny być wyposażone w czujniki, mające sprowadzić windę do najniższego poziomu i wtedy otworzyć drzwi. W normalnych warunkach windy na ogół wracały na przewidziane dla nich najniższe piętro, ale z reguły drzwi się nie otwierały. Niektóre windy zatrzymywały się w ślepych szybach.

Najwięcej ludzi padło prawdopodobnie ofiarą blokad, które miały ; przyczynić się do zapewnienia bezpieczeństwa. Blokady uniemożliwiały otwarcie drzwi, jeżeli kabinę po zatrzymaniu dzieliło więcej niż dziesięć


centymetrów od poziomu przystanku. W latach sześćdziesiątych i sieden dziesiątych zdarzyło się kilka okropnych wypadków w windach, po któryc władze miasta wprowadziły przepis nakazujący instalowanie blokad r wszystkich drzwiach. Prawo weszło w życie w 1987 roku i został znowelizowane w roku 1996. Mechanicy z obsługi wind w centrum handl uważali, że blokady zagrażają bezpieczeństwu, ponieważ nie dopuszczaj żadnych wyjątków. Jeśli winda z jakiegoś powodu nie zatrzymała si dokładnie na poziomie przystanku, mechanicy często musieli wchodzić n dach kabiny i odblokowywać układ. Po katastrofie z 1993 roku Zarżą Po.rttt zobowiązał się jednak do ścisłego przestrzegania kodeksu budów lanego, dlatego po krótkiej dyskusji blokady zainstalowano, a razem z nin równiej.,inne, mniej kontrowersyjne wyposażenie, na przykład akumulator zapewniające dopływ energii elektrycznej do oświetlenia i układów łąc5 ności w razie awarii zasilania.

W obu budynkach pracowało osiemdziesięciu mechaników z obsłuj wind, ale po uderzeniu drugiego samolotu wszyscy mechanicy opuści centrum handlu. Początkowo, w pierwszych chwilach po ataku, zaczę gromadzić się w holu wieży południowej, ale po ataku na drugą wież przenieśli się na nowe miejsce zbiórki, naprzeciwko centrum handlu, p drugiej stronie ulicy, a potem jeszcze dalej od panującego chaosu, na Sout Street Seaport, kilka przecznic dalej. Wielu z nich brało udział w trudm ewakuacji w 1993 roku; powoli uruchamiali w maszynowniach przeciwwag wind, odblokowując w ten sposób windy w ślepych szybach, unieruchc mione na skutek braku energii elektrycznej. Tak jak wtedy, grupa wyspę cjalizowanych mechaników opuściła budynki. Przewidywali, że wrócą d wież, gdy sytuacja się ustabilizuje, ale tym razem wypadki potoczyły si zbyt szybko, by ktokolwiek z obsługi cywilnej zdążył wrócić.

Ci, którzy zostali w wieżach, działali w sposób zaimprowizowany Schodząc z dziewięćdziesiątego pierwszego piętra, elektryk Mikę McQuai usłyszał głosy dwóch mężczyzn w windzie na osiemdziesiątym drugir piętrze, która nie zatrzymała się dokładnie na poziomie piętra. Drzwi był zamknięte, bo zadziałała, blokada. McQuaidowi i jego współpracowników Tony'emu Segarze udało się wsunąć klin w drzwi i uchylić je na kilk centymetrów. Ludzie w windzie obawiali się, że McQuaid i Segarra mog uszkodzić układ hamowania i winda runie, toteż elektrycy dali spokój. Ja wspominał McQuaid, pasażerowie windy woleli czekać, żeby przyszl ratownicy i wydostali ich z windy.


Na początku lat siedemdziesiątych specjalna komisja powołana przez ładze miasta zażądała, by w holach wysokościowców ustawić pulpity, których można by śledzić położenie kabin wind w wysokich, ślepych ybach. Francis Riccardelli, szef zespołu wind w WTC, odbierał w holu ieży południowej zgłoszenia nadchodzące od ludzi, którzy zostali uwię-eni w windach i prosili o pomoc. Wtem w budynku rozległ się przenik-try, głośny sygnał alarmu pożarowego. Riccardelli połączył się przez dio z ośrodkiem dowodzenia w podziemiu.

Riccardelli: Czy nie moglibyśmy wyłączyć tego alarmu, ludzie

wołają o pomoc, wszyscy utknęli. Mężczyzna: Co to za alarm? Riccardelli: Pożarowy! Mężczyzna: Zrozumiałem, (przerwa} Riccardelli: Oni wcale nie wychodzą! (pogłos) Mamy ludzi

uwięzionych powyżej osiemdziesiątego dziewiątego piętra,

usiłujemy (zakłócenia) właśnie teraz.

Niektórym ludziom uwięzionym w windach udało się dodzwonić pod imer 911, w potopie zgłoszeń zapisanych przez operatorów czasem nawet e określono, o jaką wieżę chodzi.

Zgłaszająca kobieta mówi, że utknęli w windzie. Twierdzi, że umierają. Między osiemdziesiątym czwartym i osiemdziesiątym siódmym piętrem. Straż pożarna zawiadomiona. Potrzebny aparat do oddychania.

W wieży pomocnej Bob Eisenstadt i Frank Bucaretti z zespołu ar-itektonicznego Zarządu Portu utknęli w windzie na siedemdziesiątym erwszym piętrze. W holu zebrali się ludzie, między innymi jakiś męż-yzna z Bank of America i dziewięciu pracowników Zarządu Portu, imo ich ogromnych wysiłków blokada trzymała i drzwi udało się uchylić iynie na kilka centymetrów. Wcisnęli w drzwi dziurkacz do papieru, by zachować szparę. Eisenstadt wiedział, gdzie można by znaleźć jakieś rzędzia - kilka kroków dalej, w warsztacie modeli architektonicznych.

Widzę na górze linę, która trzyma drzwi - jeżeli ją przetnę, drzwi się worzą - powiedział. - Idźcie do modelarni i przynieście cęgi albo

177

kombinerki". Mark Jakubek poszedł z kilkoma innymi mężczyznami do modelarni. Przerzucili wszystko do góry nogami, ale nie mogli znaleźć skrzynki z narzędziami, o której mówił Eisenstadt. Jakubek znalazł nato­miast słupek ze ścianki działowej; miał nadzieję, że będzie można go użyć jako jeszcze jednej dźwigni. Ale nawet to nie pomogło; blokada trzymała zbyt mocno. Jakubek ponownie udał się do modelarni, ale i tym razem nie znalazł skrzynki z narzędziami. Wróciwszy pod windę, stanął na sofie i zabrał się do majstrowania przy górnej części drzwi. Wtem, nie wiadomo skąd, zjawił się jakiś człowiek i trącił Jakubka w ramię. Trzymał kombinerki z czerwonymi rączkami. Jakubek wsunął je do windy.

Ktoś ostrzegł, żeby Eisenstadt uważał, bo naprężona lina może go uderzyć. Eisenstadt przeciął ją, drzwi się rozsunęły i ku ogólnej radości obaj uwięzieni wyszli z windy. W całej operacji wzięło udział kilku sprawnych mężczyzn, którzy mieli do dyspozycji skrzynkę z narzędziami. Przez prawie pół godziny stukali, pchali i cięli po to, by otworzyć drzwi jednej zablokowanej windy. A w kompleksie było jeszcze 197 innych wind.

Po uwolnieniu Tony'ego Savasa z windy na siedemdziesiątym ósmym piętrze wieży północnej Frank De Martini i jego ludzie nadal szukali potrzebujących pomocy. Około 9.38, pięćdziesiąt dwie minuty po uderzeniu pierwszego samolotu, Pete Negron zaczął szukać kolegi z Zarządu Portu, Carlosa DaCosty, który został na osiemdziesiątym ósmym piętrze. DaCosta nie chciał wyjść z biura, uważał, że bezpieczniej jest czekać na ratowników, którzy sprowadzą wszystkich na dół. Wybił szybę w oknie, żeby przewiet­rzyć pomieszczenie. Przy okazji mocno się skaleczył.

Gdy większość ludzi zeszła z osiemdziesiątego ósmego piętra, DaCosta najwidoczniej zmienił zdanie, ponieważ zszedł na osiemdziesiąte siódme piętro i stamtąd skontaktował się z Negronem.

Pete Negron - Environmental 96: Enyironmental, dziewięć-sześć, Carlos DaCosta.

(alarmy, hałas)

Carlos DaCosta: Pete, przyjdź, proszę!

Pete Negron: Carlos, gdzie jesteś?

Carlos DaCosta: Jestem na górze przy osiemdziesiątym siódmym, z kilkoma osobami! Uwięziony w windzie! W rejonie dzie­więćdziesiąt dwa!

Z zapisu można by wnioskować, że to sam DaCosta został uwięziony |w windzie, ale jest to wielce nieprawdopodobne, ponieważ już po dość rdługim czasie od uderzenia samolotu co najmniej dwanaście osób widziało jgo na osiemdziesiątym ósmym piętrze. Ponadto wydaje się, że wzmianka i-o rejonie dziewięćdziesiąt dwa" odnosi się do windy 92., która nie ['zatrzymywała się na osiemdziesiątym siódmym piętrze. Na tej wysokości j winda 92. jechała w ślepym szybie, który przylegał do ścian toalety. | W czasie zamachu w 1993 roku tak dużo ludzi utknęło w ślepych szybach, | że Zarząd Portu zainstalował dzwonki alarmowe, by w ten sposób wskazać S położenie windy zablokowanej w szybie. Ludzie w windzie 92. mogli j uruchomić dzwonek alarmowy, a jego dźwięk doleciał do uszu DaCosty.

Jego przyjaciel Pete Negron, który był gdzieś niżej, całkiem możliwe, I że z De Martinim i Ortizem, postanowił pomóc DaCoście.

Pete Negron: Na którym piętrze jesteś?

Carlos DaCosta: Pete, teraz jestem na osiemdziesiątym siódmym.

Pete Negron: W porządku, idę do ciebie.

Carlos DaCosta: Dziękuję.

Na siedemdziesiątym ósmym było teraz spokojnie. Użytkownicy z gónych pięter szli klatkami schodowymi i nie przechodzili przez podniebny hol" na siedemdziesiątym ósmym. Jeden z pracowników Zarządu Portu zaczepił strażnika Grega Trappa.

Dlaczego tu jeszcze jesteś?".

Jestem z Summit Security - odparł Trapp. - Powiedzieli nam, żebyśmy zostali na posterunkach. Myślę, że mógłbym przecież coś robić".

Włącz radio i dowiedz się, czy jesteś tu jeszcze potrzebny" - doradził pracownik Zarządu Portu.

Okay" - powiedział Trapp.

Greg Trapp: Hej, sześćdziesiąt trzy, tu funkcjonariusz ochrony z podniebnego holu na siedemdziesiątym ósmym, (w tle słychać alarmy)

Kobieta: Panie (zakłócenia) gdzie jest pana (zakłócenia)1?

Greg Trapp: Podniebny hol na siedemdziesiątym ósmym. Pod­niebny hol na siedemdziesiątym ósmym!

Kobieta: Zrozumiałam. Czy wszystko w porządku, proszę pana?


Greg Trapp: Tak. Tak. Co mam robić?

Kobieta: Jeżeli to możliwe, dziesięć-sześć, niech pan się trzyma blisko wlotu świeżego powietrza, a my jak najszybciej wy­ślemy kogoś do pana, zrozumiał pan?

Po naradzie z kimś dyspozytorka wróciła do rozmowy z Trappem. Nikogo po niego nie wyślą.

Panie Trapp, czy może pan pójść do klatki schodowej i zejść? -zapytała. - Jeżeli jest klatka schodowa, którą może pan zejść, proszę schodzić, niech pan nie jedzie windą". Gdy to mówiła, w tle na siedem­dziesiątym ósmym piętrze słychać było wycie syreny alarmowej. Ktoś przekazał kolejną radę.

Klatki schodowe A i B - powiedziała dyspozytorka - może pan nimi zejść, nie są zasypane".

I jeszcze jedno, ostatnie polecenie: „Hol podniebny, jeżeli ktoś tam jeszcze z nim jest, powiedz mu, żeby zabrał tych ludzi".

Po tym poleceniu Greg Trapp poszedł w stronę schodów. Była 9.49, sześćdziesiąt trzy minuty po uderzeniu pierwszego samolotu w wieżę północną.

Praktycznie biorąc, nikomu, kto pozostał jeszcze w wieżach, łącznie z ludźmi, którzy byli na siedemdziesiątym ósmym piętrze razem z Trap­pem i którzy znali je równie dobrze jak inni, nie wpadło do głowy, że mogłyby runąć. Mimo pogarszającej się sytuacji ludzie, którzy sami, z własnej woli postanowili, że zostaną - nie ci, którzy zostali uwięzieni w windach lub na górnych piętrach - podjęli tę decyzję z wielu powo­dów. Jak się wydaje, niemal wszyscy uważali, że wieże nie mogą się zawalić.

Wprawdzie Frank De Martini i jego zespół martwili się o stan wież, ale ich obawy związane były z miejscowymi uszkodzeniami, jakie zauważyli na siedemdziesiątym ósmym piętrze, nie bali się o los całego budynku. De Martini znał podstawowy dogmat dotyczący trwałości centrum handlu: wieże mogą przetrwać nawet uderzenie samolotu. I jak inni, wierzył w to.

Idąc w stronę schodów, strażnik Greg Trapp zobaczył pracowników Zarządu Portu zmierzających w kierunku drugiego końca holu, do drugiej klatki schodowej. Na podstawie dowodów można przypuszczać, że uwol­niony z windy Tony Savas, a także John Griffin pozostali na piętrze jeszcze przez kilka minut, a potem obaj zaczęli schodzić na dół.

Nikt później nie słyszał ani nie widział trzydziestoczteroletniego Pete'a sfegrona, ojca dwojga dzieci, ani czterdziestejednoletniego Carlosa DaCos-._,, ojca dwojga dzieci, czterdziestodziewięcioletniego Pabla Ortiza, ojca dwojga dzieci, czy czterdziestodziewięcioletniego Franka De Martiniego, lojca dwojga dzieci - czterech ludzi, którzy pracowali dla bezimiennej dowej biurokracji. Jedenastego września 2001 roku rano rozbijali ściany łomami, oświetlali drogę latarkami i wyważali drzwi wind na dziewięć-Jdziesiątym, osiemdziesiątym dziewiątym, osiemdziesiątym ósmym, osiem-idziesiątym szóstym i siedemdziesiątym ósmym piętrze, ocalając życie co Jnajmniej siedemdziesięciu ludziom w wieży północnej. Jak wynika z ostat-Inich wiadomości od nich, szli uwalniać dalszych ludzi, gdyż niewątpliwie |-uważali, że budynek, w którym się znajdowali, przeżyje ich samych.


11

Zostanę z przyjacielem

9.20

Wieża południowa

Stephen Miller zszedł osiemdziesiąt pięter w nowych butach, któn wyciągnął spod biurka w spółce Mizuho. Teraz znowu zobaczył świat Przesłonięte dymem słońce świeciło przez okna na półpiętrze, w miej­scu, do którego tysiące uciekających ludzi doszło schodami w wieżj południowej. Na półpiętrze kończyły się dwie z trzech klatek schodo­wych istniejących w budynku. Miller spędził ponad pół godziny na schodach, z czego dużą część przestał w kolejce schodzących ludzi, czekając, aż znowu ruszą. Miał nadzieję, że teraz już szybko opuści płonący budynek, a tymczasem tempo przesuwania się ku wyjściu zmalało.

Półpiętro przypominało zawieszony nad holem balkon dla chóru, ciągnący się wokół zewnętrznych ścian wieży. Stamtąd można było wydostać się na zewnątrz dwiema drogami. Na poziomie półpiętra znaj­dowało się kilkoro drzwi prowadzących na plac kompleksu, gdzie w sło­neczne dni ludzie słuchali koncertów i jedli lunch na świeżym powietrzu. Teraz plac był zasypany palącymi się odłamkami i ciałami, które nadal spadały z górnych pięter. Jeden z policjantów Zarządu Portu twierdził, że w ciągu kilku sekund zobaczył trzynastu skaczących ludzi. Kilka minut wcześniej, przygnieciony ciałem spadającym z górnych pięter, zginął strażak Danny Suhr z samochodu gaśniczego 216.

Ewakuacja przez podziemie

Drzwi z półpiętra prowadziły na plac, na którym czyhało niebez­pieczeństwo - z góry leciał grad ciał, palących się szczątków i gruzu. W tej sytuacji pozostało inne wyjście - ruchomymi schodami z półpiętra do holu na poziomie ulicy. Ruchome schody szybko zaczęły hamować całą operację, gdyż mogły nimi zjechać tylko dwie osoby obok siebie. Rząd czekających rozciągał się, tworząc uporządkowaną, ale zbitą kolejkę. Nikt z tych ludzi, tak bliskich ocalenia, nie miał ochoty na żadną zwłokę, nie miał jej również Miller, szczęśliwy, że intuicja go nie zawiodła. Słysząc wcześniej przez głośniki zapewnienie o bezpieczeństwie wieży połdniowej, był już gotowy wrócić razem z innymi na górę, ale nie całkiem przekonany o słuszności takiej decyzji zawrócił i zaczął schodzić w dół. W rezultacie, gdy drugi samolot wbił się w biura jego firmy na osiem­dziesiątym piętrze, on był już na pięćdziesiątym piątym. Teraz, gdy okazało się, że miał stuprocentową rację, Miller znowu czuł jakiś niepokój. Zachciało mu się klaskać, zaczął więc to robić. Rytmicznie, rozładowując napięcie. Nikogo nie poganiał, a przynajmniej nie w sposób świadomy. Po prostu nie mógł opanować nerwów, czekając bezczynnie w kolejce.

Ktoś krzyknął: Kurwa, przestań!". Jakiś człowiek spojrzał na niego i Miller przestał. W Nowym Jorku można w miejscach publicznych zachowywać się bardzo niekonwencjonalnie i ludzie nie zwracają na to uwagi, ale w krytycznych momentach należy spokojnie czekać w kolejce.

Była to pośpieszna, całkowita ewakuacja, jakiej nigdy nie przewidy­wano ani w projekcie, ani w instrukcjach codziennego działania centrum handlu. W Stanach Zjednoczonych nie liczono się z koniecznością cał­kowitej ewakuacji wieżowców, toteż w planach nie przewidziano moż­liwości powstania kolejki złożonej z tysięcy ludzi, wypełniających trzy klatki schodowe w każdej wieży WTC. Mimo to ewakuacja przebiegała całkiem sprawnie. Strażnicy i pracownicy oraz policjanci Zarządu Portu stanęli na wysokości zadania; pomagali ewakuującym się ludziom pokonać ostatnie kilkaset metrów drogi wiodącej do ocalenia, której przebieg nie był bynajmniej oczywisty. Nikogo nigdy nie uczono, co ma robić w razie pełnej ewakuacji, na nikim nie spoczywała odpowiedzialność za jej przeprowadzenie, bo takiej ewentualności nigdy nie przewidywano. To była czysta improwizacja; strażnicy i policjanci poszli tam, gdzie należało, i ratowali ludziom życie, po prostu wskazując drogę palcem.


To nie znaczy, że nie dochodziło do długich, denerwujących prze­stojów. Ranni schodzili ostrożnie i powoli, a niektórzy potrzebowali pomocy. Klatki schodowe nie biegły w linii prostej, czego nikt się nie spodziewał, ponieważ, jak w większości budynków, nikt nie wymagał od najemców, by choć raz przećwiczyli schodzenie po schodach. Przy wyjściach tworzyły się zatory, bo po prostu nie były przystosowane do tak dużej liczby ludzi naraz opuszczających wieże. Jednak w porównaniu z 1993 rokiem, kiedy ludzie godzinami, od południa do nocy, schodzili po schodach w ciemnościach i dymie, ewakuacja w 2001 roku odbyła się w błyskawicznym tempie.

W 2001 roku warunki ewakuacji na klatkach schodowych były lepsze dzięki zmianom wprowadzonym przez Zarząd Portu. W rezultacie tysiącom ludzi, także tym, którzy w czasie ćwiczeń przeciwpożarowych zajmowali się czymś innym, udało się zejść po schodach w ciągu niespełna godziny. To była dobra strona ewakuacji. Na dole musieli zjechać ruchomymi schodami z półpiętra do holu, a po drodze przejść obok okien wychodzących na plac. Wielu osobom ten widok zmroził krew w żyłach. Gdy szli pozbawionymi okien klatkami schodowymi, nie widzieli szalejącego pożaru. Oczywiście odczuwali obawę, ale była ona bliżej nieokreślona. Teraz okazało się, że rzeczywistość przekracza najgorsze wyobrażenia. Zwęglone części ciał. Buty. Fragmenty samolotu. Płonące szczątki. Bagaże. Szyby pokryte krwią. Zakrwawiona odzież, która wyglądała jak zdzierana w pośpiechu. To wszystko, co pozostało po nieszczęśnikach z górnych pięter wieży północnej. Ludzie przeżywali wstrząs. Ten widok był przera­żający. Policjanci na górze ruchomych schodów dostrzegali panikę na niektórych twarzach.

Nie patrzcie. Idźcie dalej. Idźcie dalej" - wołał kapitan Tim Pearson z nowojorskiej policji, gdy ludzie przechodzili przez półpiętro wieży północnej. Chciał oszczędzić im tego widoku, ale także zależało mu na utrzymaniu płynności ruchu. Gdyby każdy się zatrzymywał, ewakuacja przedłużyłaby się w nieskończoność. Normalnie Pearson nadzorował policjantów patrolujących dzielnicę mieszkaniową w Brooklynie. Jego jednostka została skierowana na Manhattan, gdy dowództwo policji ogłosiło pełny alarm. Przyjechał fordem explorerem około 9.20, trzydzieści cztery minuty po pierwszym ataku. Wszedł do wieży północnej, gdzie zobaczył zupełnie przypadkową gromadę ludzi pomagających w ewakuacji. Znaj­dowali się tam policjanci i strażacy, na służbie i po służbie, ludzie, którzy


znali wieżę, i tacy, którzy znaleźli się tu po raz pierwszy, cywile, którzy

czuli się w obowiązku przyjść z pomocą, i zawodowi ochroniarze zarabia-

jący dziesięć dolarów za godzinę, którzy jednak doszli do wniosku, że nie

mogą tak po prostu sobie pójść. Sue Keane, funkcjonariuszka policji

Zarządu Portu, była jedną z pierwszych, którzy pojawili się na półpiętrze;

przybiegła do wież z sądu na Manhattanie, gdzie akurat pełniła dyżur. Ken

Greene, asystent dyrektora lotnictwa Zarządu Portu, uciekł z sześćdziesią­tego piątego piętra i został, by pomóc w ewakuacji. Nelson Chanfrau, kierownik do spraw zagrożeń w Zarządzie Portu pośpieszenie przyjechał z New Jersey.

Obok Tima Pearsona stał jego przyjaciel John Perry, którego Pearson spotkał przypadkowo, pędząc do wież. Pearson i Perry pracowali kiedyś razem; tropili policjantów naruszających dyscyplinę. W policji służą różni

ludzie, także tacy, którzy wyróżniają się w konformistycznym otoczeniu.

Pearson czasem mówił otwarcie, co myślał, a w policji nie jest to na ogół uznawane za zaletę. Perry był działaczem i aktorem, władał pięcioma językami i właśnie ukończył prawo. Przyjaźnił się z Normanem Siegelem,

byłym dyrektorem New York Civil Liberties Union i jednym z najbardziej

znanych krytyków policji. Perry niedawno postanowił rzucić pracę w policji i poświęcić się prawu. Tego ranka zdążył już złożyć wniosek

o przejście na emeryturę w biurze policji kilka przecznic od centrum handlu. Gdy dowiedział się, że samolot uderzył w wieżę, był w cywilnym

: ubraniu, ale poprosił urzędnika, by oddał mu jego odznakę. Zbiegł po schodach do sklepu mundurowego na pierwszym piętrze, kupił za trzy-

dzieści pięć dolarów golf ze znakiem nowojorskiej policji i popędził do centrum handlu.

Teraz Perry i Pearson kierowali ewakuujących się ludzi w stronę ruchomych schodów. Niektórzy potrzebowali pomocy. Schodząca ze scho-

w kobieta w średnim wieku miała chyba atak astmy. Ciężko oddychała i przyciskała dłoń do klatki piersiowej. Perry z pomocą innych zniósł ją po

schodach do holu. Pearson pozbierał jej rzeczy. W holu, zaledwie jeden

bieg schodów niżej, byli sanitariusze. Pomoc znajdowała się trzydzieści metrów dalej.

Po dotarciu do holu wieży północnej ludzie przekonywali się, że mają jeszcze do przebycia kawałek drogi. Kusiły ich drzwi holu, które wy-

187

chodziły na West Street, na świeże powietrze, gdzie można by odpocząć. Jednak deszcz odłamków był tak gęsty, że wyjście tam stanowiło zbyt duże ryzyko. Wobec tego wielu ludzi kierowano na stronę południową, przez drzwi prowadzące do przyległego hotelu Marriott. Tam obsługa wskazywała ludziom drogę przez hol do hotelowego baru Tali Ships Bar and Grill", skąd można było wyjść na południe, na Liberty Street. Przy drzwiach stał policjant i obserwował spadające odłamki. Jeżeli nic nie leciało, mówił Okay" i kilka osób pędem przebiegało ulicę. Okay. Teraz" - wołał i znowu przebiegało kilka osób.

Przez hotel przeszło około tysiąca osób, lecz większość ewakuowanych skierowano na West Street, przez trzeci zespół drzwi. Tutaj drzwi wy­chodziły na wschód, do podziemnego ośrodka handlowego, który ciągnął się przez dwa kwartały za placem centrum handlu. Do podziemia trafiły także tysiące ludzi z wieży południowej. Policjanci i ochroniarze stojący wzdłuż trasy ewakuacji wskazywali uciekającym drogę przez labirynt korytarzy i sklepów, do odległego końca ośrodka handlowego. Tam wyjeż­dżali ruchomymi schodami na zalaną słońcem Church Street, stanowiącą wschodnią granicę centrum handlu.

Ludzie przechodzili obok miejsc dobrze im znanych z codziennego życia; kiosków, w których kupowali pastylki miętowe; stacji PATH, gdzie dojeżdżający z New Jersey wsiadali każdego popołudnia do pociągu; magazynu Warner Brothers, gdzie przechodzących pozdrawiały plastikowe figurki królika Bugsa i diabła tasmańskiego. Większość z siedemdziesięciu pięciu sklepów i magazynów zamknięto zaraz po ataku samolotów; teraz, gdy ludzie przechodzili tędy korytarzami i brnęli w wodzie sięgającej miejscami do kostek, pozbawione okien podziemie przypominało im grobowiec. Stanowiło jednak równocześnie schronienie i tunel umoż­liwiający ucieczkę, zapewniało osłonę przed płonącymi odłamkami i lecą­cymi ciałami zasypującymi plac nad ich głowami. Ewakuowani byli niczym jeńcy wojenni, którzy pod obozowymi wieżami wartowniczymi i zasiekami z drutu kolczastego kopali tunel, by bezpiecznie wyjść w lesie za obozem. Ta trasa była ich Wielką Ucieczką.

To chyba doświadczenia ewakuacji po zamachu z 1993 roku sprawiły, że tak dużo ludzi mogło wydostać się tą właśnie drogą. Po wybuchu bomby w 1993 roku analiza komputerowa wykazała, że droga ewakuowa­nych do wyjścia z podziemia była zbyt długa, a na pewno za długa w stosunku do wymagań nowojorskich przepisów przeciwpożarowych.

f Realizując obietnicę, że Zarząd Portu spełni lub przekroczy" wymagania | prawne, dyrektor Charles Maikish i naczelny inżynier Frank Lombardi | przejęli miejsce zajmowane przez sklep z nagraniami, sklep wielobranżowy, l restaurację i zbankrutowany dom towarowy. Pomieszczenia te zostały l wyburzone, a na ich miejscu powstały przejścia; była to część planu l ulepszeń, które wykonano w podziemiu kosztem 34 milionów dolarów. l Osiągnięto w ten sposób to, czego nie można było zrobić w wieżach -; zwiększono szansę ewakuacji ludzi.

W przeciwnym kierunku szło przez podziemie pięciu funkcjonariuszy t policji Zarządu Portu, którzy ciągnęli wózek z pralni z płóciennym l koszem wypełnionym aparatami tlenowymi, kaskami, toporkami i innymi narzędziami. Sierżant John McLoughlin i jego czterej koledzy - Will l, Jimeno, Dominick Pezzulo, Christopher Amoroso i Antonio Rodriguez -l zabrali sprzęt z magazynu wyposażenia ratunkowego i szli z nim do wieży północnej, gdzie czekali na niego policjanci. Zwierzchnicy nie chcieli ich puścić na górę bez odpowiedniego wyposażenia. Część z nich | pamiętała, jak zadymione były schody w 1993 roku i uważała, że ratownicy niewiele zdziałają bez aparatów tlenowych. Czterech z pięciu ludzi idących z wózkiem pełniło zwykle służbę na końcowej stacji autobusowej Zarządu Portu w środkowej części Manhattanu i właśnie \ przyjechało autobusem do centrum handlu. Piąty, Amoroso, zaczął dzień I pracy w centrum handlu i do tej pory pomagał wyprowadzać ludzi l z wieżowca. Zderzył się z Jimenem, przyjacielem z akademii, gdy ^przebiegali obok siebie w podziemiu. McLoughlin, ich szef, był starym | pracownikiem centrum handlu, wyspecjalizowanym ratownikiem; za akcję ratunkową w zamachu bombowym z 1993 roku został odznaczony j medalem za odwagę. W drodze przez podziemie do wieży pomocnej cały -zespół musiał się przebijać przez ogromną falę ludzi śpieszących w od-| wrotnym kierunku, ku ocaleniu.

Mimo wszystko w podziemiu było spokojniej niż w chwili uderzenia l pierwszego samolotu. Wtedy w przejściach roiło się od ludzi, był to szczyt i porannego ruchu, gdy tysiące ludzi udawało się do pracy. O 8.46 kula | ognia spłynęła szybem windy, w podziemiu rozległ się huk i zaczął l rozchodzić się dym; tłum rozbiegł się we wszystkie strony, jakby nagle > wdarł się tam szaleniec wymachujący bronią. W ciągu następnych czter-


dziestu pięciu minut zapanował spokój i porządek. Część ewakuujących się ludzi odprężyła się do tego stopnia, że policjant David Leclaire musiał ich odciągać od automatów telefonicznych; to jeszcze nie była odpowiednia pora. Na placu PATH w środku ośrodka handlowego polic­janci zagradzali drogę do ruchomych schodów prowadzących na perony pociągów kursujących w kierunku New Jersey. Linie PATH i kolei pod­miejskiej były nieczynne; pociągi jeździły inną trasą lub zostały od­wołane. Dzięki przytomności dyspozytora o 8.46 kilka przejeżdżających pociągów PATH po prostu przejechało przez stację i wróciło bez otwie­rania drzwi.

Gdy uciekający znaleźli się przy ruchomych schodach na Church Street, byli w odległości dwóch przecznic od palących się wież. Po wyjściu na ulicę mijali księgarnię Borders Book znajdującą się na rogu ulic Church i Vesey, najlepszym miejscu handlowym w World Trade Center 5. Nad wejściem do podziemnego ośrodka handlowego powiewa­ło kilka flag ze znakami Shop the World. Na ulicy ratownicy odprowa­dzali rannych i wyczerpanych do karetek pogotowia; wydostającym się na ulicę ludziom funkcjonariusze ci byli tak potrzebni, jak poręcze na schodach. Sierżant Robert Yargas z policji Zarządu Portu nie przypusz­czał, że zobaczy osmalone włosy, obrażenia i pozbawione skóry ciało. Wiele osób wpadało w rozpacz. Stojąc przy schodach i obserwując przesuwających się ludzi, Yargas nakazywał sobie spokój i opanowanie. W tym miejscu reprezentował porządek, bezpieczeństwo, a nawet zdro­we zmysły. Przekonywał sam siebie, że nie może okazać strachu, musi zachować spokój i opanowanie.

Na górnych piętrach, a przynajmniej na piętrach poniżej miejsc, gdzie samoloty zderzyły się z wieżami, ewakuacja została już niemal zakończona. Środkowe piętra niemal opustoszały. Strażacy mijający trzydzieste piętro byli na schodach prawie sami. Ich pojawienie się podnosiło wiele osób na duchu. Oczywiście większość ludzi sama dotarła do schodów i zeszła w dół; własnymi siłami wyciągali kolegów z wind. Z reguły ratowali się sami. Mimo to widok strażaków wchodzących na górę, by bezinteresownie ratować tych, którzy bez pomocy wyjść nie mogli, oraz walczyć z piekłem ogarniającym wieżę, był wspaniałym antidotum na przerażenie. Strażacy w ciągu roku nie zarabiali nawet tyle, ile dostawali niektórzy gracze

seballu za jeden mecz, a mimo to byli tu, wdzierali się na teren zajęty |ógniem, kierowani zbiorowym poczuciem obowiązku, które tłumiło lęk, tjaki każdy z nich odczuwał. Strażak Michael Otten z autodrabiny 35. vchodził po schodach wieży południowej, nie wiedząc, co go czeka, |a w tym samym czasie jego szwagier, również Michael Otten, makler ! Mizuho, schodził w dół, chcąc jak najszybciej wrócić do domu i rodziny. Ijfeżeli nawet obaj znaleźli się na tych samych schodach, to nie dostrzegli l$ię nawzajem, bo każdy szedł w swoim szeregu, strażacy prawą stroną, Ja ewakuujący się - lewą. Ludzie poklepywali strażaków po plecach. Niech Iwam Bóg błogosławi. Dziękujemy. Bądźcie ostrożni. Część strażaków izachowała stoicki spokój, inni żartowali, nierzadko w podobny sposób. |Steve Charest, makler z May Davis Group z osiemdziesiątego siódmego Ipiętra w wieży północnej, niósł kij golfowy. Zobaczył to mijający go fjStrażak.

Hej, widziałem twoją piłkę kilka pięter niżej" - powiedział.

Kilka pięter niżej Charest minął kolejną drużynę strażaków. Jeden |z nich zauważył kij. Widziałem twoją piłkę" - rzucił i ten strażak. Kilka |pięter niżej" - dodał.

Oczywiście, że strażacy się bali, ale o tym się nie rozmawiało, l Obawy przeszkadzały w pracy, więc na ogół ukrywali swoje lęki pod |szorstkimi żartami. Strażak Joseph Maffeo z autodrabiny 101. zabez­pieczył się dodatkowo na wypadek szczególnych okoliczności - zamel-Idował się w hotelu Marriott wyposażony w puszkę tuńczyka. Maffeo izawsze brał tuńczyka, gdy szedł gasić pożar. Jak wyjaśniał, gdyby kiedyś f Utknął w jakimś upiornym miejscu, na przykład pod gruzami zawalonego Idomu, i musiał czekać na ratunek, miałby przynajmniej co jeść. Kapitan fWilliam Burkę jun. z samochodu gaśniczego 21. także przygotował się Ina wszystko, co tego dnia mogło się zdarzyć. Dwukrotnie dzwonił do Iprzyjaciółki Jean Trainy, zapewniał ją, że nic mu nie grozi, i prosił, by [zadzwoniła do jego siostry w Syracuse oraz innych członków rodziny |i przekazała tę wiadomość. Jean uważała, że jak na człowieka, który (uczestniczy w gaszeniu najwyższego budynku w historii, mówił spokój-fnym głosem.

Proszę, bądź ostrożny" - powiedziała mu.

Jestem" - odparł Burkę.

Choć strażacy byli na ogół sprawni fizycznie, wielu wyczerpała długa wspinaczka po schodach ze sprzętem ważącym kilkadziesiąt kilogramów.


Sharon Premoli, dyrektor finansowy, którą podniósł na duchu śpiew strażnika na czterdziestym czwartym piętrze, zauważyła zmęczenie na twarzach kilku strażaków, którzy minęli ją na schodach wieży północnej na wysokości mniej więcej trzydziestego piątego piętra. Wielu miało spocone, poczerwieniałe twarze, a przecież Premoli wiedziała, że jeszcze nie przeszli nawet połowy drogi do jej biura na osiemdziesiątym piętrze, nie mówiąc już o szalejącym wyżej pożarze. W skwarze panującym na klatce schodowej ewakuujący się ludzie pozbywali się marynarek i rozluź­niali krawaty, ale strażacy musieli mieć na sobie grube kurtki i wykładane skórą kaski. Nic dziwnego, że przez kanały radiowe wciąż podawano wiadomości o strażakach, którzy czuli ból w klatce piersiowej. Samochód gaśniczy 9. Pluton 18.

Na dziewiętnastym piętrze dziesiątki wyczerpanych strażaków zrobiło sobie krótką przerwę. Kapitan Joseph Baccellieri patrzył na nich z za­skoczeniem. Przybiegł do centrum handlu z Akademii Policji Sądowej razem z dwoma sierżantami, Andrew Wenderem i Alem Moscolą. Po drodze na górę wieżowca cała trójka przeszukiwała ze strażakami piętra, na zmianę - oni jedno piętro, a strażacy następne. Większość pięter była pusta, tylko kilku maruderów nie mogło się rozstać ze swoimi komputerami. Po wejściu na dziewiętnaste piętro policjanci sądowi zobaczyli licznych strażaków leżących pokotem w korytarzach, bez kurtek i kasków - za­skakujący widok, ale wtedy Baccellieri też poczuł gorąco, a miał na sobie tylko cienką koszulę i spodnie. Na dziewiętnastym piętrze ludzie opadali z sił. Wyczerpywała ich wspinaczka po schodach w kurtce, kasku i butach ważących w sumie dwadzieścia sześć kilogramów.

Na trzydziestym pierwszym piętrze dwunastu strażaków zasłabło na korytarzu. Strażak David Weiss, członek jednostki ratowniczej 1., krzyczał w dół klatki schodowej B, wzywając pomocy. Usłyszał go policjant Dave Norman i zawołał, że zaraz przyjdzie. Norman był funkcjonariuszem jednostki ratownictwa wyszkolonym w udzielaniu pierwszej pomocy medycznej. Policjanci z tej jednostki nie zajmowali się wystawianiem mandatów za wykroczenia drogowe czy ujmowaniem przestępców, do nich należało ratowanie ludzi, dlatego byli jedną z najbardziej popularnych jednostek policji w mieście - cieszyli się uznaniem wszystkich, z wyjątkiem strażaków. Główną przyczyną tarć między obiema służbami był udział jednostki ratownictwa w ratowaniu ludzi poszkodowanych w różnych wybuchach i wypadkach samochodowych, ponieważ według strażaków

zadanie to należało do ich jednostki ratunkowej. Od wielu lat burmistrzowie starali się załagodzić konflikt na tym tle, ale bez powodzenia. Prawny

| rozdział obowiązków był tak rozmyty, że sporom nie było końca.

Jednakże 11 września na klatce schodowej wieży północnej o rywali­zacji nie było mowy. Norman, czy to ty?" - krzyczał Weiss w dół schodów. Znali się; brat Normana, John, był komendantem straży pożarnej, ale kiedyś służył w jednostce ratowniczej l. Norman wyciągnął z torby apteczkę. Wyczerpani strażacy zdjęli kurtki i kaski, koszulki mieli zupełnie

l mokre od potu. Niektórzy odwodnili się i mieli trudności z oddychaniem.

| Inni czuli ból w klatce piersiowej; na tę dolegliwość skarżyło się tylu strażaków, że komendant upomniał ich przez radio, by swoimi skargami

l nie przeciążali pasma łączności. Norman podał im aparaty tlenowe i spraw-

I dził tętno. Sytuacja była zbyt groźna, by zajmować się rywalizacją między służbami.

Cztery piętra niżej, w biurach Empire Blue Cross and Blue Shield na i dwudziestym siódmym piętrze, Ed Beyea i Abe Zelmanowitz wciąż czekali P na ewakuację. Prawie wszyscy ludzie z dwudziestego siódmego już wyszli, l wyszli też pracownicy spółki Empire, która zatrudniała 1900 osób poroz-|, rzucanych po dziesięciu piętrach. O 9.30 większość niższych pięter w wieży ! północnej już opustoszała. Jednakże windy nie działały, a Beyea był przykuty do ciężkiego wózka z silnikiem i znieść mogło go tylko kilku l silnych ludzi; strażacy w tym czasie wchodzili na ogarnięte pożarem górne l piętra i nie mogli pomóc.

Windy stały się pułapką dla uwięzionych w nich ludzi, ale Ed Beyea i tak nie mógł z nich skorzystać. W nowocześniejszych, bardzo wysokich budynkach istniały już specjalne windy o wzmocnionej konstrukcji, które l w razie niebezpieczeństwa służyły do ewakuacji ratowników i ludzi niepełnosprawnych. Jednak w końcu lat sześćdziesiątych, gdy opracowy­wano ostatnie szczegóły projektu centrum handlu, takich wind jeszcze nie l' przewidywano.

Czekając na pomoc, Beyea i Zelmanowitz krążyli po dwudziestym I siódmym piętrze. Przeszli pod klatkę schodową, do rzędu wind i do sali t konferencyjnej, gdzie strażak doradził im, by wepchnęli mokre szmaty pod drzwi. Kilka osób postarało się, by ci, którzy zostali na piętrze, czuli się jak najlepiej. Anthony Giardina, elektryk pracujący w wieży, przyniósł


wodę mineralną z automatu na korytarzu. Strażacy polali sobie głowy tą wodą. Jeden ze strażaków popatrzył na Zelmanowitza, gdy stali razem na podeście klatki C. Zelmanowitz mógł już wcześniej zejść, ale wydawało się, że ogień na górze wieży jest daleko i bezpośrednio nic im nie zagraża.

Może lepiej zejdziesz?" - zasugerował strażak.

Nie, zostanę z przyjacielem" - odparł Zelmanowitz.

Widziały ich setki, a może tysiące ludzi uciekających z wieży pomocnej, przechodzili obok nich w drodze do holu i ocalenia. Keith Meerholz doszedł do podestu na dwudziestym siódmym piętrze, gdzie szereg ucieka­jących zwolnił tempo. Czekając, długo obserwował Beyeę i Zelmanowitza. W momencie uderzenia pierwszego samolotu Meerholz, pracownik firmy Marsh & McLennan, był na siedemdziesiątym ósmym piętrze; tam też poparzyły go płomienie, które wystrzeliły z drzwi windy. Potem bez przeszkód pędził schodami, dopóki mniej więcej na trzydziestym ósmym piętrze nie dobiegł do ewakuujących się ludzi. Zbliżając się do podestu na dwudziestym siódmym piętrze, zobaczył, że człowiek na wózku jest młodszy od stojącego przy nim towarzysza. Meerholz pomyślał, że mógłby pomóc znieść sparaliżowanego, niewykluczone, że jacyś młodsi ludzie ze schodów również by pomogli. W tym czasie na dwudzieste siódme piętro dotarła duża grupa strażaków, zatrzymali się, zdjęli kurtki i odpoczywali. Gdy Meerholz dobiegł do podestu, wyszedł z klatki schodowej na piętro i wpadł prosto na plecy jednego ze strażaków. A może strażacy mają lepsze informacje o tym, co się stało - czy była to bomba, niewielki samolot czy też helikopter - niż te, które Meerholz usłyszał w pogawędkach na schodach.

Co się stało?" - zapytał.

Zadyszany strażak nachylił się.

Samoloty staranowały obie wieże - powiedział. - Nikomu tego nie mów".

Meerholz rozumiał powód. Wiadomość może wzniecić panikę. Wie­dział, że musi się szybko wydostać, wrócił więc na klatkę schodową i włączył się w szereg wolno schodzących ludzi. W budynku są już strażacy, na pewno zajmą się człowiekiem na wózku.

Na dole, w holu wieży pomocnej, komendant Pfeifer zerkał od czasu do czasu na półpiętro, gdzie ludzie powoli przesuwali się w kierunku

l ruchomych schodów, co znaczyło, że ewakuacja postępuje. Początkowo i; zbity tłum wskazywał, że jeszcze daleko do pełnej ewakuacji pięter. rPóźniej kolejka ludzi się przerzedziła. Jak to dobrze, pomyślał, że można ] już zobaczyć okna na półpiętrze, które przedtem przysłaniał tłum ucię­li kających.

Kilka metrów dalej, przy stanowisku dowodzenia straży pożarnej, t urzędnicy Zarządu Portu łączyli się przez wewnętrzną sieć telefoniczną l zainstalowaną w windach, próbując dotrzeć do wszystkich uwięzionych w którejś z dziewięćdziesięciu dziewięciu wind. Czy jest ktoś w kabinie -pytali. - Jeżeli nie możecie mówić, uderzcie w tablicę". Łączyli się po l kolei z każdą windą, usiłując nawiązać kontakt z ludźmi przez system, i który według projektu miał wskazywać położenie wszystkich wind, a jednak l nie wskazał windy tkwiącej w szybie w odległości niespełna trzydziestu metrów, na poziomie holu, gdzie utknęła Judith Martin wraz z sześcioma innymi pasażerami. Martin zwlekała z wejściem do wieży, bo chciała zapalić papierosa, a teraz nie mogła skontaktować się z nikim, kto mógłby udzielić im pomocy.

Martin i jej towarzysze próbowali wszystkiego, naciskali przycisk alarmowy, łączyli się przez telefon wewnętrzny, krzyczeli na całe gardło. Niestety, w odpowiedzi słyszeli jedynie automat, który informował, że ktoś wkrótce przyjdzie. Początkowo sytuacja ta nie budziła wielkich obaw. Po naciśnięciu przycisku startu kabina ekspresowej windy na siedem­dziesiąte ósme piętro jedynie się zatrzęsła. Część osób w windzie sądziła, że winda ruszyła na moment, i za chwilę spadnie aż do podziemia. Na l pewno winda nieco podskoczyła, ale potem po prostu stała. Odcięci od panującego w holu zamieszania pasażerowie sądzili, że to jedynie niedobry początek normalnego dnia pracy.

Nie powiodły się pierwsze próby wyważenia drzwi. Cała siódemka, czterech mężczyzn i trzy kobiety - Dana Coulthurst, podobnie jak Judith, z biura Marsh & McLennan, Mikę Jacobs, Keith Ensler, łan Robb i męż-1 czyzna oraz kobieta, których nazwisk Martin nie zapamiętała - usiadła na l podłodze i próbowała rozmawiać mimo wyjącego alarmu. Jeden z mężczyzn | czytał głośno ich horoskopy zamieszczone w gazecie. Inny siedział spokoj­nie i czytał książkę. Martin zerkała na kawę, którą trzymała jedna z kobiet, i żartowała, że dobrze by było podzielić się tą kawą. Z sufitu windy kapała woda i przedostawał się biały pył. Co chwila ktoś wstawał i zaczynał wzywać pomocy. Chyba nikt ich nie usłyszał z wyjątkiem Chrisa Younga,


który sam był zamknięty w sąsiedniej windzie ekspresowej stojącej w holu wieży północnej. Martin i Young, a także inni pasażerowie wymieniali skromne informacje, jakimi dysponowali. Obiecali sobie, że osoba, która wyjdzie pierwsza, powie ratownikom o drugiej zablokowanej windzie.

Young zjeżdżał z siedemdziesiątego ósmego piętra, gdy nagle jego winda drgnęła, podskoczyła i zatrzymała się tak gwałtownie, że upadł. Wewnętrzny telefon w windzie działał i po piętnastu minutach ktoś powiedział, że pomoc jest w drodze. Ale nikt nie przyszedł ani do jednej, ani do drugiej windy i o 9.30, po czterdziestu czterech minutach oczekiwa­nia, wszyscy byli już poważnie zaniepokojeni.

W windzie Martin nastroje znacznie się pogorszyły po uderzeniu drugiego samolotu. Uwięzieni nie mieli pojęcia, co się właściwie stało, ale poczuli drugie szarpnięcie i zaczęli podejrzewać, że winda nie stoi z powodu jakiegoś mechanicznego uszkodzenia. Obojętne co to jest, jest źle" - powiedział Keith Ensler, były żołnierz piechoty morskiej, który wcześniej czytał książkę. Martin słyszała ostry, szczęk i krótkie buczenia dochodzące z zewnątrz, zupełnie jak z placu budowy. Hałas pogłębił jej lęk. Wszyscy się zgadzali, że należy poważnie zabrać się do otwierania drzwi.

Ensler, który miał na nogach mocne turystyczne buty, kopnął w nie z całej siły. Mikę Jacobs, bankowiec inwestycyjny, zobaczył słabe światło dochodzące przez szparę w drzwiach i zaczął je wyważać. Razem odchylili je na tyle, że zdołali się zorientować, że winda stoi w holu. Wreszcie wewnętrzne drzwi puściły, z drugimi poszło trochę łatwiej, a kiedy rozepchnęli je na całą szerokość, wyszli do holu, gdzie roiło się policjantów i strażaków. Kiedy Jacobs zobaczył tyle mundurów, nie namyślając się długo, zaczął się pieklić. Co wy wyprawiacie?" - zapytał jakiegoś funkcjonariusza w niebieskiej koszulce i zielonym kasku. Potem zaczął sobie uświadamiać powagę sytuacji. Przechodźcie dalej. Przechodźcie dalej" - powtarzali funkcjonariusze. Tak więc grupa z windy ruszyła w stronę wyjścia z budynku, ale przedtem ktoś się zatrzymał i powiedział funkcjonariuszom o Chrisie Youngu, który nadal tkwił w windzie tak blisko nich, w holu. Ratownicy kiwnęli głowami, tak, tak, zajmą się tym. Dziesięć minut później Young nadal siedział w windzie. Starał się czymś zająć i zachować spokój, bał się jednak, bo nikt już nie odpowiadał na jego wołanie w stronę drugiej windy.

196

Tuż przed 9.30 hol wieży pomocnej obiegła nowa alarmująca wia-; domość. Richard Sheirer, dyrektor Biura Zarządzania w Sytuacji Kry­zysowej w Nowym Jorku, przebiegł pędem przez hol z radiem w ręku i krzyczał w kierunku Thomasa Von Essena, komisarza Departamentu Straży Pożarnej w Nowym Jorku.

Tommy - wołał - dostaliśmy meldunek o trzecim samolocie".

Greg Semendinger, krążący w helikopterze nad centrum handlu, prze­kazał dyspozytorowi tę samą wiadomość.

Centrala - nadał przez radio - zawiadamiam, że może nadlatywać jeszcze jeden samolot. Może nadlatywać jeszcze jeden samolot. La Guardia śledzi szybko zbliżający się samolot".

Jeszcze jeden akt terrorystyczny. Przedstawiciele lotnictwa federal­nego już zamknęli przestrzeń powietrzną nad Nowym Jorkiem dla samolotów cywilnych, ale nad krajem nadal znajdowało się w powietrzu tysiące samolotów. Nie można było przewidzieć, który z nich może zamienić się w pocisk rakietowy. Co więcej, przedstawiciele kontroli ruchu lotniczego w Nowym Jorku wiedzieli o atakach jedynie tyle, ile przekazały stacje telewizyjne, a czasem nawet mniej. Kontrolerzy z lot­niska La Guardia, nie mając informacji o porwaniu samolotów, odprawiali samoloty aż do 9.07, jeszcze przez pięć minut po uderzeniu drugiego samolotu w wieżę południową, a prawie godzinę po porwaniu pierwszego samolotu. Ośrodki kontroli ruchu lotniczego w zasadzie ze sobą nie współdziałały, toteż mimo że alarm obejmował przestrzeń powietrzną od Nowej Anglii do Środkowego Zachodu, nie przekazano wiadomości o rozwoju sytuacji.

Łączność między Federalnym Zarządem Lotnictwa Cywilnego (Federal Ayiation Administration), który kontrolował ruch lotniczy, a Północno­amerykańskim Dowództwem Obrony Przestrzeni Powietrznej (North Ame­rican Aerospace Defense Command), czyli NORAD, również była zła.

Kontrolerzy powietrzni nie wiedzieli, że w tym momencie wojskowe odrzutowce pędzą wzdłuż rzeki Hudson w pościgu za pierwszymi dwoma porwanymi samolotami; wiedzieli tylko, że prążki na ekranach radarów wskazują na samolot poruszający się z ogromną prędkością. Stąd ostrzeżnie, że na La Guardii zauważono nadlatujący szybko samolot. Nie za­stanawiano się na tym, że maszyna ta może być wojskowym odrzutowcem. Ludzie stojący u stóp rozbitych, płonących budynków, mogli uwierzyć we wszystko.

197

Stojący w holu zastępca komendanta, Hayden, pomyślał natych­miast, że w wyniku uderzenia trzeciego samolotu zginęliby ratownicy, którzy wchodzili schodami, i ewakuujący się ludzie, którzy nimi scho­dzili. Mogłyby nawet runąć budynki. Część policjantów przygotowują­cych się do wejścia do budynku czekała, aż dowódcy będą mieli do­kładniejsze wiadomości o tym, co się dzieje. Ratownicy w budynkach po prostu spojrzeli po sobie i dalej robili swoje. Wielu wyszło z holu, niektórzy przenieśli się na West Street, gdzie straż pożarna założyła stanowisko dowodzenia, z którego można było nadzorować działania w obu budynkach.

Potrzebne jest wojsko" - Sheirer warknął przez radio do swojego podwładnego. Chciał także, by wysłano wiadomość do pilotów krą­żących w górze helikopterów. Powiedz pilotom - polecił - że w żdnym wypadku nie mogą dopuścić do tego, by następny samolot uderzył w wieże". Na pokładzie helikopterów nie było takiej broni, którą można by strącić 767, a w takim razie o co właściwie prosił Sheirer pilotów? Mają przeciąć trasę lotu jumbo jęta? Później przy­taczał ten rozkaz jako przykład rozpaczy, jaka w tych chwilach pa­nowała w holu. Napięcie to widoczne było na twarzy stojącego kilka kroków dalej duchownego My chała Judge'a, kapelana straży pożarnej. Gdy szedł przez hol, odmawiając modlitwę, wyróżniał się z tłumu koloratką i białym kaskiem, które jak gdyby zwiększały moc wy­powiadanych głośno słów. Sprawiał wrażenie trochę nieobecnego du­chem, wyglądał tak, jakby toczył dialog z kimś, kto jest ponad pa­lącym się budynkiem.

. Piloci helikopterów otrzymali informację, że zbliżający się samolot to najprawdopodobniej wojskowy odrzutowiec chroniący niebo nad No­wym Jorkiem. Centrala, czy to z lotnictwa Stanów Zjednoczonych?" -zapytał dla pewności detektyw Semendinger. Tak, zapewniono go. Do tego czasu znajdujący się w holu komendanci straży pożarnej już za­częli wycofywać swoich ludzi z budynku, przynajmniej aż do wyjaś­nienia sytuacji.

Wszystkie jednostki w budynku jeden" - o 9.32 nadał rozkaz przez radio przebywający w holu asystent komendanta Callan. - Wszystkie jednostki w budynku jeden wychodzą do holu na dole".

Łączność radiowa z górnymi piętrami nadal była kiepska. Na tych samych czterech lub pięciu pasmach częstości walczyło o możliwość

Jnadania komunikatu ponad tysiąc strażaków, co oczywiście prowadziło do l znacznych zakłóceń. Co gorsza, w tych pasmach, z których korzystano l w wieży pomocnej, nie można było wzmocnić sygnałów; z istniejącego l wzmacniaka zrezygnowano, ponieważ komendanci stwierdzili, że źle ( działa.

Wszyscy do holu" - powtórzył raz jeszcze komendant Callan.

Powtarzanie rozkazu nie miało żadnego znaczenia. Nikt nie odpowie-I dział na jego wezwanie.


12

Powiedz komendantowi to, co mi przed chwilą mówiłeś

9.22

Wieża południowa

Przez całe rano Anthony Bramante łączył się z bratem Jackiem, który pracował w wieży południowej, w spółce Mizuho. Próbował nieustannie, ale połączenia nie uzyskał; słychać było tylko krótkie sygnały zajętej linii albo komunikat, że linia jest przeciążona. Wreszcie natrafił na chwilową przerwę w elektronicznym karambolu i sygnał dotarł z jego biura w Brook-lynie do biurka brata na osiemdziesiątym piętrze. Bramante słuchał sygnału. Zależało mu na uzyskaniu połączenia, ale jednocześnie nie chciał, by ktoś się odezwał. Proszę, mówił w duchu, nie podnoś. Sześć sygnałów. Dziesięć. Trzynaście. Oby go tam nie było.

Halo?".

Bramante poczuł wstrząs. Głos pozbawił go złudzeń, że wszyscy uciekli, ale to nie brat odebrał telefon. Nie, ktoś odpowiedział, Jacka Bramantego nie ma. Wyszedł.

Piętro się pali! Pomóżcie! Piętro się pali!".

Po kilku sekundach Bramante się zorientował, że rozmawia z Jackiem Andreacchiem, który wymieniał żarówki, podłączał komputery i załatwiał najrozmaitsze sprawy istotne dla działania każdego biura. Bramante poznał Andreacchia, gdy odwiedzał brata w pracy.

Andreacchio powiedział, że został odcięty razem z szefem, Mannym Gomezem. Obaj należeli do ewakuacyjnej grupy w Fuji, która ponaglała

200

pracowników do opuszczenia banku. Andreacchio też zaczął schodzić f i dotarł do siedemdziesiątego piętra, ale wrócił, prawdopodobnie po | wysłuchaniu zapewnienia, że budynek jest bezpieczny. Był powszechnie lznany i lubiany. Urodził się w Brooklynie, z pochodzenia był Włochem. | Niezwykle lubił muzykę country, uwielbiał tańce country, nosił kowbojski \ kapelusz i spędzał wakacje w Nashville.

., Został uwięziony w biurze na osiemdziesiątym piętrze razem z Mannym l Gomezem i trzema innymi osobami. Bramante rozmawiał z nim o ewentual­nych możliwościach wyjścia. A schody? Zniszczone albo zawalone gruzem. Dzwoniliście pod dziewięćset jedenaście?" - spytał Bramante. Nie" - odparł Andreacchio. Jak podnosił słuchawkę, nie było sygnału, więc nie mógł zadzwonić. Bramante tego nie rozumiał, przecież właśnie dodzwonił się do biura. Skorzystał jednak z tego, że z jego aparatu można |t było prowadzić jednocześnie rozmowę z trzema osobami i połączył Andreacchia z numerem 911. Rozmowa została zarejestrowana o 9.23 w centrali numeru 911.

DACH GÓRA KOLEJNY TELEFON - UWIĘZIENI NA 80 PIĘTRZE - GORĄCO I DYM - FD 403 NTFD - KLATKI SCHODOWE ZABLOKOWANE - NW (północno-zachodni) RÓG - POTW. ZGŁOSZENIE - BRAMANTE ANTHONY 32 COURT ST

Myślę, że powinniśmy wybić szybę" - powiedział Andreacchio.

Bramante i operator natychmiast krzyknęli, żeby tego nie robili. Tlen ściągnie ogień do ich schronienia.

Operator wyjaśnił, że straż pożarna przygotowuje wielką akcję ratunko­wą; posłużył się przy tym żargonem dyspozytorów i wymówił skrót oddzia­łu - FDNY (Fire Department of New York) -jako jedno słowo - fidnii.

Fidnii jest w drodze - powiedział operator. - Oni wiedzą. Już idą do

was, okay?"

Musicie mi pomóc" - powiedział Andreacchio. Fidnii jest w drodze" - zapewnił go operator.

Strefa uderzenia w wieży południowej znajdowała się niżej niż w wieży pomocnej; nos samolotu wbił się w osiemdziesiąte pierwsze piętro, szes-


naście pięter niżej niż w wieży północnej. Ponadto w wieży południowej ocalała jedna klatka schodowa - klatka A - choć o tym wiedziało tylko parę osób. Miejski program reagowania na zagrożenie nie uwzględniał żadnego mechanizmu przekazywania informacji na żywo przez centralę numeru 911, a nie utartymi kanałami.

Sytuacja w wieży południowej pogarszała się bardzo szybko, do tego stopnia, że szesnaście minut po uderzeniu samolotu, które nastąpiło

0 9.02.59, ludzie zwątpili w możliwość ucieczki lub ratunku. Dwaj
młodzi pracownicy spółki Keefe, Bruyette & Woods, Brad Yadas i Step-
hen Mulderry, telefonowali z osiemdziesiątego ósmego piętra w wieży
południowej. O 9.19 Yadas nagrał na sekretarkę automatyczną wiado­
mość dla swojej narzeczonej Kris McFerren. Kris, był wybuch. Jesteśmy
uwięzieni w pokoju. Napływa dym. Nie wiem, co będzie. Chcę, żebyś
wiedziała, że dzięki tobie moje życie stało się lepsze i bogatsze". Dodał,
że zrobi wszystko, żeby się wydostać. Kocham cię" - powiedział. - Do
widzenia". Mulderry, dawny gwiazdor koszykówki w college'u, za­
dzwonił do koleżanki i nagrał na taśmę, że niezależnie od tego, co
jeszcze się stanie, on wyjdzie cało. Odmówił wszystkie modlitwy, jakich
nauczyła go matka. Pięć pięter wyżej Greg Milanowycz, makler ubez­
pieczeń w firmie Aon, złapał ojca, Josepha, w pracy. Czy możesz do
kogoś zadzwonić, możesz im powiedzieć, że jesteśmy w północno-
-wschodnim rogu dziewięćdziesiątego trzeciego piętra?". Ojciec połączył
się z drugiego aparatu z numerem 911. Dyspozytor był opanowany,
spokojny, rozsądny.

Okay, oto co musi pan im powiedzieć. Niech się trzymają blisko podłogi, niech oszczędzają tlen, dlatego niech nie rozmawiają, a jeżeli są w pokoju i mają dostęp do wody lub innego płynu, niech moczą odzież

1 czniki i niech wetkną je pod drzwi, żeby zatrzymać napływ dymu".

Joseph Milanowycz z ogromną uwaga śledził te rady. Słowa dys­pozytora podniosły go na duchu.

Założyliśmy już tam na dole stanowisko dowodzenia - powiedział dyspozytor. - Jesteśmy w drodze. Wyciągniemy ich stamtąd". Ojciec przekazał tę wiadomość synowi, a ten krzyknął na cały pokój do kolegów: Idą. Mój ojciec rozmawiał z nimi przez telefon. Idą".

Wiadomość o założeniu stanowiska dowodzenia w centrum handlu była prawdziwa, ale im lepiej komendanci straży orientowali się w sytuacji, tym bardziej ponure mieli miny. Przy głównym stanowisku, naprzeciwko

wież po drugiej stronie West Street, zastępca komisarza straży pożarnej Tom Fitzpatrick patrzył na ludzi wypadających lub skaczących z wyż­szych pięter wieży północnej i doszedł do wniosku, że strażacy po prostu nie mają możliwości dotarcia do setek ludzi uwięzionych powyżej strefy ognia. Na tym samym stanowisku porucznik Joseph Chiafari słuchał meldunków dyspozytorów - mnóstwo numerów pięter i uwięzionych

ludzi, trzydzieści osób w jakiejś sali konferencyjnej, inna grupa jeszcze

gdzieś indziej - długa lista miejsc, do których strażacy w żaden sposób

nie będą się mogli szybko dostać. Jego szef, zastępca asystenta komen­danta Al Turi, zaczął się zastanawiać, jak długo budynki wytrzymają ten

nieopanowany pożar i kiedy część górnych pięter się zawali. Trzy godziny odporności ogniowej, uświadomił sobie Turi. Są w akcji już pół godziny.

onące wieże można było oglądać gołym okien z odległości wielu

kilometrów, a dzięki telewizji zobaczyli je ludzie na wszystkich kontynen­tach. Natomiast ratownicy na dole mieli wrażenie, że ogień jest w innym

świecie. Pożar był tak daleko, trzysta metrów nad nimi w wieży północnej, a dwieście czterdzieści w południowej; można go było wziąć za światło dalekich ginących gwiazd.

Nastroje wśród ratowników w holach wież nie były bardzo złe, głównie dlatego, że nie widzieli szalejącego nad głową ognia, a naturalna skłonność do działania, do podjęcia próby, była silniejsza niż świadomość daremności tych wysiłków. A o 9.18 na falach o częstości używanej w wieżach podano podniecającą wiadomość. Pierwsza grupa wspinających się ku niebu strażaków zaczęła zmieniać koleje losu. Właśnie wtedy, gdy Brad Yadas i Stephen Mulderry nagrywali na sekretarkach automatycznych pożegnania dla swoich ukochanych, gdy zastępca komisarza, Fitzpatrick, doszedł do wniosku, że ludzie, jak Yadas i Mulderry, są straceni, a komendant Turi

zastanawiał się, czy strażacy dotrą bliżej ognia, nim upłyną trzy godziny odporności ogniowej.

Tu batalion siódmy na czterdziestym piętrze drugiej wieży - meldował

komendant Orio J. Palmer. - Mamy jedną czynną windę do czterdziestego piętra, obsługuje członek autodrabiny piętnastej".

W tym momencie odległość między ratownikami i uwięzionymi była

już możliwa do pokonania. Jedna winda, prawdopodobnie numer 48, winda

towarowa obsługująca dolną część wieży południowej, zaczęła działać.

Winda 48. kursowała do czterdziestego piętra, a zatem Palmer mógł nią


pokonać połowę drogi do granicznej strefy wieży, czyli do rejonu, w którym w wieży północnej tak skutecznie działał Frank De Martini i jego ekipa.

Orio Palmer nosił tradycyjny kask komendanta, solidną, nowoczesną białą miskę z tradycyjnym krzyżem maltańskim. Palmer często wprowadzał indywidualne zmiany w ekwipunku. W pasku wokół kasku tkwiły małe kliny różniące się szerokością i kątem, służące do blokowania drzwi, żeby się nie zamknęły. Były to narzędzia strażackie, które trzymał pod ręką nawet wtedy, gdy uzyskiwał coraz wyższe stopnie. Do kasku przyczepiona była również latarka; mała, ale dająca silny snop światła. Na plecach miał zawieszony aparat tlenowy Scott Airpak. Palmer nosił go od chwili, gdy niedługo po awansie na stopień komendanta zatruł się poważnie tlenkiem węgla, a w Daily News" zamieszczono zdjęcie przedstawiające moment wyprowadzania go z pożaru w centrum Manhattanu.

Pod jednym istotnym względem akcja w wieży południowej przebiegała inaczej niż w północnej. Po długich staraniach Palmerowi udało się uruchomić łączność radiową poprzez specjalny kanał wzmacniaka i mógł się porozumiewać ze swym dowódcą w holu wieży przez przenośne radio. W drugiej wieży komendantom się to nie udało, mimo że ten sam wzmacniak miał wzmacniać sygnały radiowe w obu budynkach. Komen­danci w wieży pomocnej przestali korzystać z zakresu częstości wzmac­niaka, ponieważ uważali, że urządzenie nie działa.

Palmer nieprzypadkowo znał się na radiu, podobnie jak nieprzypadkowo nosił kliny przy kasku. Pracując na pełnym etacie w straży pożarnej, Palmer równocześnie studiował i uzyskał dyplom inżyniera elektryka. Napisał również kilka artykułów o zastosowaniu przenośnych aparatów nadawczo-odbiorczych w czasie pożarów w wieżowcach lub w metrze. Teraz jednak musiał przede wszystkim pokonać jeszcze kolejne czterdzieści pięter - bez tego żadne zmyślne narzędzia czy pogłębione studia nie miały znaczenia.

Strażacy mogli zabrać się do gaszenia pożaru dopiero po wejściu na górę, i to z 26 kilogramami obciążenia, bo tyle ważyły buty, kurtka, kask, zbiornik tlenu i maska, a ponadto taszczyli jeszcze sprzęt gaśniczy. Ale i do tego Palmer był przygotowany. Jako młody człowiek prawie wydeptał ścieżkę na chodniku dookoła cmentarza Woodlawn w Bronksie - biegał systematycznie obok grobów Hermana Melville'a i Josepha Pulitzera, Duke'a Ellingtona i George'a M. Cohana, admirała Davida Farraguta i burmistrza Fiorella La Guardii. Po ślubie przeniósł się z żoną Debbie

Z Bronksu na małe przedmieście na Long Island, do skromnego domu, bo

tylko na taki mogli sobie pozwolić. Palmer całkowicie przebudował ten

dom, deska po desce. Odpoczywał od tych prac budowlanych, biegając.

W odległości 800 metrów od domu znajdował się park Hendricksona,

w nim trzykilometrowa bieżnia dookoła stawu Yalley Stream. Ścieżkę

ocieniały gałęzie drzew, po wodzie pływały łabędzie, nad brzegiem

wznosiła się biała altana, absolutnie bezużyteczna, ale doskonale piękna.

Brał walkmana - najbardziej lubił Van Morrisona, a żonę nazywał Dziew-

czyną o Brązowych Oczach - i robił trzy lub cztery okrążenia, tyle, na ile

czas mu pozwalał. W 1988 roku wziął udział w biegu maratońskim

w Nowym Jorku, a potem co roku robił nie mniej niż pół maratonu na

Long Island. Gdy z rodziną oglądał telewizję w piwnicy, którą sam

przebudował, w czasie reklam ćwiczył mięśnie brzucha. Nic dziwnego, że

cztery lub pięć razy zdobył najwyższe odznaczenie straży pożarnej za

sprawność fizyczną.

Z klinami na kasku, głową na karku i setkami kilometrów w nogach,

Palmer wystartował z czterdziestego piętra ku swemu przeznaczeniu. W tym

momencie wszelkie obietnice dyspozytorów składane ludziom uwięzionym

powyżej strefy i w strefie pożaru, zapewnienia przyjaciół i rodziny

l przekazywane brooklyńskiemu kowbojowi Jackowi Andreacchiowi, Gre-

I gowi Milanowyczowi i jego ojcu przestały być pustymi słowami, środkami

l uspokajającymi podawanymi ludziom oszalałym z niepokoju i skazanym

§ na zagładę. Pomoc była w drodze. Szło kilku strażaków. W holu raport

Palmera o uruchomieniu windy na czterdzieste piętro odebrał zastępca

l' komendanta Donald Burns.

W porządku - stwierdził Burns - ale nie mam teraz żadnych jednostek. Jeszcze nie ma tu żadnych jednostek".

Strażacy z wielu remiz znajdujących się daleko od Dolnego Manhattanu po prostu zamiast do wieży południowej poszli do północnej.

Palmer, który doprowadził swoją drużynę na czterdzieste piętro, chyba nie słyszał, co Burns mówi.

Tak, właśnie zaczynamy wchodzić" - powiedział. I ruszył przodem.

Gdy Palmer wspinał się po schodach wieży południowej, w podnieb­nym holu" na siedemdziesiątym ósmym piętrze zebrała się grupa poranio-| nych. Kilka minut wcześniej w podniebnym holu" było pełno ludzi,


którzy nie bardzo wiedzieli, czy zejść na dół, czy wrócić do pracy. Teraz leżało tu mnóstwo nieruchomych ciał, słychać było jęki rannych ukrytych w chmurach drobnego pyłu. Sufity, ściany, okna, kiosk informacyjny, nawet marmur, który zdobił rzędy wind - wszystko legło w gruzach.

Mary Jos czołgała się i zupełnie nie wiedziała, w jaki sposób dostała się na siedemdziesiąte ósme piętro ze swego pokoju, w Wydziale Podatków i Finansów stanu Nowy Jork na osiemdziesiątym szóstym piętrze, i jak znalazła się w podniebnym holu" z piekącym bólem w plecach, palącą się odzieżą, którą w końcu ugasiła, turlając się po podłodze. Około trzech metrów dalej w ciemnościach i dymie leżała jej przyjaciółka, Ling Young. Chodziły razem do college'u, a teraz, już w średnim wieku, pracowały razem w stanowym wydziale podatkowym. W tej ponurej chwili obie przyjaciółki nawet nie miały pojęcia, że znajdują się tak blisko siebie.

Jos zapamiętała, że niedaleko są drzwi do klatki schodowej. Jedna z jej koleżanek dla utrzymania formy wchodziła po schodach z siedemdziesią­tego ósmego na osiemdziesiąte szóste piętro i Jos często widywała, że korzysta w tym celu ze schodów w północno-zachodnim rogu budynku. Jos poszła w tamtą stronę. Drzwi były na miejscu. Popchnęła je i drzwi się otworzyły. Zgubiła gdzieś zegarek i lewy but. Nie przejmowała się tym -postanowiła zejść.

Tutaj jest wyjście" - krzyknęła. Po kilku krokach zawołała: Czy ktoś może mi pomóc?". Piętro niżej usłyszał ją Eric Thompson i przyszedł, by jej towarzyszyć.

Young nie widziała, że na Jos płonie odzież, nie zorientowała się też, że Jos czołga się po podłodze. Przez okulary zalane krwią dostrzegła, że ludzie obok są poranieni, ale żyją. Oparta o windę kobieta chyba straciła nogi; była w szoku. Young rozejrzała się i zobaczyła, że jej koledzy z wy dziana też są ranni, choć nie tak okropnie jak kobieta obok windy. Dianne Gladstone prawdopodobnie miała pękniętą kostkę, a Yeshavant Tembe chyba strzaskane kolano.

Young była bardzo poparzona, ale uświadomiła sobie to dopiero wtedy, gdy próbowała podnieść Gladstone; kiedy koleżanka objęła ramieniem jej szyję, Young przeszył ostry ból. Wszyscy chcieli wody, ale nie śmieli się ruszyć w obawie, że podłoga może się zarwać. Światła nie było, płomienie wzmagały się i opadały, jakiś mężczyzna przeszedł obok, błagając o pomoc. Palę się" - powiedział, ale Young przypomina sobie, że nikt mu nie pomógł. Nie wiedziała dlaczego.

Może ze dwadzieścia minut po uderzeniu pojawił się kolejny młody lezłowiek.

Znalazłem wyjście" - oświadczył i poprowadził ich do drzwi w pół-Iłiocno-zachodnim rogu, do tej samej klatki schodowej, którą Mary Jos Iznalazła zaraz po uderzeniu. Young też poszła; podjęty wysiłek przytłumił Iból. Na schodach zobaczyła za sobą szczupłego mężczyznę. Stan kostki f Gladstone był bardzo poważny, w schodzeniu pomagała jej Dianę Urban,

szefowa słynąca z ciętego języka. Tembego z roztrzaskanym kolanem
prowadziła do schodów koleżanka, Sankara Yelamuri. Szli za Young, ale
nie wiedziała, o ile ich wyprzedziła.

W klatce schodowej grupa zaczęła się rozciągać, Young szła pierwsza.

ody człowiek, który znalazł drzwi, także schodził po schodach.

Nie rozdzielajcie się" - nakazywał.

Mniej więcej dziesięć pięter niżej zatrzymał się. Dopiero wtedy Young zobaczyła, że dźwiga na plecach jakąś kobietę; widocznie chciał ją wynieść z koszmaru w rejonie siedemdziesiątego ósmego piętra. Gdy dotarli mniej więcej do sześćdziesiątego piętra, zostawił ją i zawrócił.

Nie rozdzielajcie się" - krzyknął jeszcze raz.

Ludzie na siedemdziesiątym ósmym piętrze usiłowali zorientować się w sytuacji. Z osób znajdujących się przedtem wokół wind, które obsługiwa­ły piętra Aonu, uderzenie przeżyło pięć - dwie kobiety i trzech mężczyzn. Mimo potłuczenia i ran Judy Wein, Gigi Singer, Ed Nicholls i Yijay Paramsothy mogli chodzić. Rich Gabrielle miał nogi przygniecione marmu­rem, a Wein nie mogła ruszyć leżącego na nim kamienia. Wein obeszła część piętra, szukając stanowiska strażnika. Nie mogła go znaleźć. Podeszła do przycupniętego na gruzach Paramsothy'ego. Wein miała złamane żebro, zgniecione płuco i złamaną rękę. Singer była poważnie poparzona. Paramso­thy, najwyraźniej niezbyt dotkliwie poraniony, mógł chodzić. Nicholls 1 mocno krwawił - odłamek z budynku lub samolotu, który zamienił się w pocisk, niemal odciął mu prawą rękę blisko barku, a w brzuchu utkwiły mu kawałki gruzu. Przez chwilę wdychał świeże powietrze, stojąc przy wybitym oknie obok jakiegoś starszego mężczyzny.

Nie wiadomo skąd pojawił się młody mężczyzna. Judy Wein zobaczyła,

że twarz miał owiniętą czerwoną chusteczką do nosa lub indyjską chustą.

Czy był to ten sam człowiek, który wyprowadził Ling Young i innych

, ludzi z wydziału podatków na schody? Ten sam, który przez kilka pięter

niósł na plecach kobietę, a potem zostawił ją na schodach i wszedł


z powrotem na górę? Jest to jedna z wielu możliwości, ale pewności nie ma. Young, która zeszła kilka minut wcześniej i w tym czasie znajdowała się już sześć pięter poniżej strefy uderzenia, przypomniała sobie czerwoną chustę dopiero wtedy, gdy Wein wspomniała jej o niej kilka miesięcy później.

Czy przypadkiem nie wiecie, gdzie może być gaśnica? - zapytał mężczyzna w chuście. Wein pokazała mu gaśnicę, którą zobaczyła wcześ­niej, ale mężczyzna stwierdził, że nie nadaje się do użytku. Pokazał im drogę na schody.

Każdy, kto może iść, powinien zaraz wyjść - powiedział. - Jeżeli możecie pomóc zejść innym, zróbcie to". Wein i Singer poszły w stronę schodów, a zaraz za nimi Nicholls. Byli ranni, ale mogli iść. Paramsothy, w podobnym stanie, postanowił zostać. Z pięciu pracowników Aonu, o których wiadomo, że przeżyli atak, na siedemdziesiątym ósmym piętrze zostali Paramsothy i przygnieciony marmurem Rich Gabrielle.

O 9.30 większość z sześciu tysięcy ludzi, którzy rano w drodze do pracy przeszli przez bramkę w wieży pomocnej, już wyszła z budynku albo była blisko wyjścia. Ewakuacja wieży południowej zaczęła się o 8.46. Dowody wskazują, że o 9.30 w budynku pozostało jeszcze niespełna tysiąc osób, sześćset nigdy już z niego nie wyszło. Prawdopodobnie dwieście już nie żyło, zginęło w chwili uderzenia samolotu. Kilkoro ludzi z pięter położonych znacznie poniżej strefy ognia, nadal schodziło. Osiemnaście osób, które znajdowały się w strefie uderzenia lub powyżej, schodziło w dół z siedemdziesiątego ósmego piętra lub wyższego - od Briana Clarka z Euro Brokers na osiemdziesiątym czwartym piętrze i Stanleya Praimnatha z Fuji na osiemdziesiątym pierwszym do ludzi, którzy czekali na windę na siedemdziesiątym ósmym piętrze: Mary Jos, Ling Young, Keating Crown, Kelly Reyher i Donny Spery. Zważywszy na koszmarne warunki, szok i rany, ta osiemnastka szła naprawdę szybko.

Powyżej strefy uderzenia sytuacja była krytyczna, ale nawet na piętrach, w które uderzył samolot, nieliczni szukali usilnie drogi wyjścia lub pocieszali innych. Na siedemdziesiątym ósmym piętrze, gdzie zginęło wielu ludzi czekających na windy w podniebnym holu", ci, którzy ocaleli, powlekli się do klatek schodowych. Świadkowie sądzą, że przeżyło około dwunastu osób; byli ranni albo opiekowali się rannymi. Nad nimi, na

osiemdziesiątym piętrze, w biurach Fuji zostali odcięci Jack Andreacchio,

Manny Gomez i trzej inni. Z osiemdziesiątego ósmego i osiemdziesiątego

dziewiątego piętra telefonowano pod numer 911 i do członków rodziny.

Z tych telefonów wynika, że przeżyło co najmniej sto osób, w tym

sześćdziesięciu siedmiu pracowników spółki Keefe, Bruyette & Woods,

w większości maklerów. Niektórzy, jak Linda Rothemund i Lauren Smith

oraz ich koledzy, jechali windą, która niemal spadła na sam dół, i zostali

w niej uwięzieni na poziomie holu.

Z osiemdziesięciu siedmiu ludzi, którzy przyszli do pracy w spółce handlowej Sandler O'Neil na sto czwartym piętrze, tylko dwudziestu opuściło wieżę lub dotarło tak nisko, że mieli wolną drogę do wyjścia. W spółce Aon nadal pozostało w biurze sto siedemdziesiąt sześć osób.

Mniej więcej w tym czasie Alayne Gentul z Fiduciary Trust, której ojciec był jednym z twórców układu wind w centrum handlu, zadzwoniła do męża Jacka, pracującego w New Jersey Institute of Technology.

Dzięki Bogu, jesteś cała" - powiedział Jack.

No tak - odparła - przyszliśmy na dziewięćdziesiąte siódme, żeby udzielić pomocy konsultantom technicznym. Napływa dym i jest naprawdę gorąco".

Przed uderzeniem drugiego samolotu Gentul i jej kolega Ed Emery kazali wszystkim opuścić piętra Fiduciary. Emery odprowadził ludzi do podniebnego holu na siedemdziesiątym ósmym piętrze, potem wjechał z powrotem na dziewięćdziesiąte piętro, by spotkać się z Gentul. Właśnie tego dnia rano przybyła grupa ekspertów z Templeton Strong, macierzystej spółki Fiduciary, którzy pracowali na dziewięćdziesiątym siódmym piętrze nad układem rezerwowym na wypadek katastrofy. Gentul i Emery pojechali razem na górę, by wyprowadzić gości z wieży, i tam zostali uwięzieni.

Emery wszedł na stół i zatkał kratki wentylacyjne nową marynarką, by wstrzymać napływ dymu. W Newark Jack Gentul zadzwonił do pracow­ników z wydziału ochrony oraz wydziału technicznego instytutu. Doradzili mu, by uderzyć w natryski butem lub czymkolwiek, co jest pod ręką. To nie pomogło. Jack Gentul zadzwonił także do duchownego z ich kongregacji i zainicjowali łańcuch modlitw.

Shimmy Biegeleisen, pracownik Fiduciary z dziewięćdziesiątego siómego piętra, zadzwonił do żony Marion, która była w domu, w Brooklynie. Wpadł w rozpacz. Powiedział, że jakaś grupa chciała wejść na górę, ale droga została zablokowana. Marion przekazała telefon Davidowi Lan-


gerowi, jednemu z kilku przyjaciół, którzy pracowali niedaleko i przyjechali do domu Biegeleisenów. Langer skonsultował się z miejscowym lekarzem, a ten radził, by moczyć odzież, ponieważ wilgoć absorbuje dym. Biegelei-sen wybierał się z najstarszym synem do Izraela na uroczystości Rosz Haszana (Nowego Roku); mieli odlecieć za cztery dni. W pierwszej z kilku rozmów telefonicznych był spokojny, później, gdy dym gęstniał, jego rozmowy stawały się coraz bardziej konkretne i napięte; czas mu się kończył. Poprosił przyjaciela, Jacka Edelsteina, by zajął się niektórymi jego osobistymi sprawami. Oddychając z coraz większym trudem, poprosił Edelsteina, by modlił się razem z nim.

A może zaczniesz odmawiać modlitwę, a ja będę słuchał i odmawiał ją razem z tobą?" - zaproponował Edelstein.

Psalm Dawida - Biegeleisen zaczął po hebrajsku:

Pana jest ziemia i wszystko, co na niej

Cały okręg ziemi i wszyscy jego mieszkańcy*.

Biegeleisen rozmawiał przez telefon podłączony do komputera; był uniezależniony od centrali telefonicznej zasilanej z sieci elektrycznej WTC, musiał jednak udostępnić telefon także innym osobom z pokoju. Ed McNally, dyrektor techniczny Fiduciary, zadzwonił do żony Liz. Chciał jej przekazać parę spraw. Nie widział świata poza żoną i dziećmi. Powiedział jej, gdzie znajdzie polisę ubezpieczeniową i inne dokumenty. Skończył rozmowę, ale kilka minut później zadzwonił jeszcze raz. Zbliżały się czterdzieste urodziny Liz i przygotowywał dla niej nie­spodziankę.

Czuję się głupio - powiedział - zamówiłem wycieczkę do Rzymu. Liz, musisz ją odwołać".

Żona usiłowała zmienić jego nastawienie.

Ed - powiedziała - wyjdziesz stamtąd. Strażacy idą, by was uwolnić. Umiesz rozwiązywać problemy. Wydostaniesz się".

Dyspozytor straży pożarnej przekazał przez radio salwę informacji z wieży południowej. Okay - obwieścił - osiemdziesiąte drugie piętro, strona zachodnia; osiemdziesiąte ósme piętro; siedemdziesiąte trzecie piętro, strona zachodnia; dziesiąte piętro, strona wschodnia; sto czwarte piętro,

24 Psalm Dawida, Pismo Święte, t. II, s. 149. Wydawnictwo Gaudium, Lublin 2001 r.

i strona wschodnia; czterdzieste siódme piętro; siedemdziesiąte trzecie piętro,

l biuro zachodnie; osiemdziesiąte trzecie piętro, pokój osiem-trzy-zero-zero i osiemdziesiąte piętro, północny zachód. To wszystko, co w tej chwili mamy".

To nie były tylko numery pokojów i pięter w wielkiej wieży z metalo­wymi, wysmukłymi żebrami biegnącymi w dół ścian; to było bijące tętno

l ludzi, którzy dzwonili pod 911, by zawiadomić, że są, żyją, znajdują się w ciężkiej sytuacji. Jednak wchodzący po schodach Orio Palmer nie takiej informacji potrzebował. Jako komendant prowadzący ludzi na górę miał tylko jedno zadanie: znaleźć ognisko pożaru, a potem założyć stanowisko

l dowodzenia dwa piętra niżej. Z tego stanowiska miał wysyłać strażaków, by kierowali wodę na każde ognisko w ich zasięgu i utorowali w ten sposób drogę wyjścia uwięzionym ludziom. Tak nakazywał podręcznik gaszenia pożaru w wysokich budynkach, Palmer znał go na pamięć. (Dorabiał, prowadząc niewielkie, prywatne kursy dla strażaków zamierza­jących zdać egzamin na stopień komendanta). Parę miesięcy wcześniej kilku komendantów batalionów przeniesiono na inne placówki, Palmerowi przydzielono Bronx. Robił po cichu, co mógł, by wrócić na Manhattan. Ostatecznie zajmował się teoretycznie i praktycznie gaszeniem pożarów w wieżowcach. Wykonał analizę łączności radiowej na stacji Pensylwania, dworcu kolejowym, z którego odjeżdżały pociągi z Nowego Jorku do wszystkich miejsc w kraju. Jego życzeniom stało się zadość i przydzielono go do batalionu 7. stacjonującego w Chelsea na Manhattanie.

Po schodach wchodziła drużyna autodrabiny 15. z Water Street w dziel­nicy South Street Seaport. Dowodził nią jeszcze jeden wielbiciel wieżow­ców, porucznik Loseph Leavey. Piętnaście Żelazo do piętnastki".

Żelazo" - tak nazywa się strażak, który niesie narzędzia do wyważania drzwi; taki strażak zawsze wchodzi po schodach jako jeden z pierwszych. Tego dnia „żelazem" w autodrabinie 15. był Scott Larsen. „Żelazo, słucham" - odezwał się Leavey.

Właśnie nadszedł meldunek od dyrektora z Morgana Stanleya -powiedział Larsen. - Zdaje się, że siedemdziesiąte ósme przeniosło główne uderzenie samolotu, jest dużo ciał, ale mówią, że cała klatka schodowa w górę jest wolna".

W porządku, dziesięć-cztery, Scott - odparł Leavey. - Które, na którym jesteś piętrze?".



Teraz na czterdziestym ósmym" - odpowiedział Larsen. W porządku, wchodzimy za tobą" - poinformował go Leavey. Wspomnianym przez Larsena dyrektorem firmy Morgan Stanley był najprawdopodobniej Rick Rescorla, dyrektor do spraw bezpieczeństwa tej firmy, który walnie przyczynił się do opracowania planu ewakuacji, a potem kierował ewakuacją pracowników firmy mającej siedzibę w wieży połu­dniowej. Firma Morgan Stanley zatrudniała około 2700 osób w biurach znajdujących się na piętrach od czterdziestego czwartego do siedem­dziesiątego czwartego. Rescorla służył w Wietnamie i był jedną z postaci książki i filmu Byliśmy żołnierzami', obsesyjnie głosił, że WTC jest prawdopodobnym celem terrorystów. W początkach ewakuacji ktoś zrobił zdjęcie, na którym Rescorla stoi na klatce schodowej na dziesiątym piętrze i zachęca ludzi przez megafon. Wtedy, gdy strażak Larsen natknął się na Rescorlę, jedynie kilka osób z firmy Morgan Stanley pozostało jeszcze w budynku. Posuwający się szybko Orio Palmer nie brał udziału w tej rozmowie, ale niewątpliwie słyszał ją przez radio. Chwilę później dostał wiadomość od Toma Kelly'ego, strażaka przydzielonego do obsługi windy, którą drużyny strażackie dojeżdżały z holu na czterdzieste piętro.

Mam na czterdziestym drużynę strażaków z wozu gaśniczego, czy chce pan, żeby weszła na górę?" - zapytał Kelly.

Powiedz im, że spróbujemy uruchomić zespół wind wysokościo­wych - powiedział Palmer. - Dopóki nie sprawdzimy, na którym piętrze jest pożar, nie będziemy mogli tego zrobić".

Plan operacji był logiczny. Palmer nie mógł wysłać wind na górę, dopóki nie znalazł ogniska pożaru. Dopiero po zlokalizowaniu ognia ktoś mógłby się zająć tymi windami, które jeszcze nadawały się do użytku, i wtedy można by dowieźć drużyny na piętra bezpośrednio poniżej strefy ognia. Zanim Palmer zaczął pracować w straży, był mechanikiem win­dowym, ale nie brakowało strażaków, którzy nieźle orientowali się w zasa­dach działania tych urządzeń.

Kilka sekund później Palmer zadzwonił do Kelly'ego. Komendant widocznie dostał informacje od ludzi idących klatką schodową. Chciał założyć stanowisko dowodzenia na siedemdziesiątym szóstym piętrze.

Spróbuj dostać się do holu i dowiedzieć się, który zespół wind kończy bieg poniżej siedemdziesiątego szóstego piętra - polecił. - Z tego właśnie zespołu będziemy chcieli korzystać".

Dziesięć-cztery" - odpowiedział Kelly.

212

O 9.32, niemal dokładnie trzydzieści minut po uderzeniu samolotu w wieżę południową, Ed Geraghty, komendant batalionu 9., także pojechał windą na czterdzieste piętro i przygotowywał się do odprawienia swoich strażaków. Skontaktował się z Palmerem.

Orio, na które piętro powinniśmy wejść? - zapytał.

Palmer powtórzył mu to, co przed chwilą powiedział Kelly'emu; muszą znaleźć windy, którymi dojadą na siedemdziesiąte szóste piętro, inaczej będą szli te trzydzieści kilka pięter w górę.

Jestem na pięćdziesiątym piątym" - poinformował Palmer. Startując z czterdziestego piętra, na które dojechał windą towarową, przebył dwanaś­cie pięter w ciągu dziesięciu minut. W domu jego ulubioną porą biegu w parku Hendricksona była najcieplejsza część najcieplejszego dnia w roku; teraz wchodził w strażackiej kurtce, butach i kasku, z aparatem tlenowym na plecach. I w tych warunkach Palmer poczuł chyba nowy przypływ energii, bo jak wynika z jego komunikatów radiowych, po dojściu do pięćdziesiątego piątego piętra wchodził jeszcze szybciej. Zaczai spotykać ludzi schodzących klatką w dół, którzy mówili o okropnych zniszczeniach na siedemdziesiątym ósmym.

Około 9.35 Ling Young dotarła na pięćdziesiąte pierwsze piętro. Przystanęła na podeście schodów; miała poparzone ciało, w tym ramię. Stała z zamkniętymi oczyma. Po schodach wchodziło dwóch komendantów straży pożarnej - Roń Bucca, a za nim, parę pięter niżej, Jim Devery, który dotarł do wieży kilka minut po uderzeniu samolotu i nie wjechał windą, tylko szedł po schodach. Devery zauważył Young na podeście pięć­dziesiątego pierwszego piętra. Wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć, ale potem znowu poszła w stronę schodów. Devery, choć wyczerpany wcho­dzeniem, postanowił zejść za nią i upewnić się, czy dojdzie na dół.

Niedaleko za nimi schodzili Judy Wein, Gigi Singer i Ed Nicholls z Aonu. W okolicy pięćdziesiątego piętra zobaczyli pierwszych strażaków.

Z którego piętra schodzicie?" - zapytał jeden ze strażaków.

Z siedemdziesiątego ósmego, tam jest wielu ciężko rannych" -odpowiedziała Wein.

Rany tej trójki wystarczyły, żeby zapewnić dość pracy oddziałowi chirurgicznemu: Ed Nicholls z niemal oderwaną ręką, Wein z zapadniętym płucem, połamanymi żebrami i poranioną ręką, Singer poważnie poparzona.

Strażacy popatrzyli na nich. Idźcie na czterdzieste pierwsze piętro -powiedział jeden z nich - tam są strażacy. Jeździ jedna winda i zabierze

213

was na dół". W rzeczywistości winda była na czterdziestym piętrze, aleją znaleźli.

Za grupą Wein schodziło coraz więcej ludzi. Porucznik Leavey wyciąnął radio. Chciał sprawdzić, czy Tom Kelly ma przygotowaną windę.

Tommy, słuchaj uważnie - powiedział Leavey. - Posyłam wszystkich rannych do ciebie, na czterdzieste. Musisz ich zawieźć windą na dół, schodzi do ciebie dziesięciu, piętnastu ludzi".

Okay" - odparł Kelly.

Schodzi dziesięciu cywilów" - powtórzył Leavey.

Zrozumiałem, jestem teraz na czterdziestym, poruczniku" - potwier­dził Kelly.

W porządku, Tommy - powiedział Leavey. - Jak zawieziesz tych ludzi na dół do holu, postaraj się zabrać na górę ludzi z pogotowia ratunkowego".

Na pewno" - rzekł Kelly.

W radiach słychać było nieustanny trzask przekazywanych wiadomości, szum energicznej akcji ratunkowej, polecenia i wiadomości od Palmeta, Geraghty'ego, Leaveya, Kelly'ego, Larsena. Scott Kopytko został miano­wany człowiekiem dachu", co w centrum handlu oznaczało, że będzie się starał dostać tak wysoko i tak szybko, jak to tylko możliwe. Douglas Oelschlager był bankowym, to znaczy wnosił gaśnice. Dotrzymywali kroku szybko idącemu Palmerowi.

Wkrótce dostali złą wiadomość - ludzie na parterze nie znaleźli żadnej działającej windy, którą można by się dostać powyżej czterdziestego piętra. Będziemy musieli zasuwać na piechotę - powiedział Palmer. - Jestem teraz na sześćdziesiątym dziewiątym, ale potrzebne nam wyższe piętro". Była 9.42. Ostatni raz podawał swoje położenie dziesięć minut wcześniej, szedł coraz szybciej. W ciągu tych dziesięciu minut przeszedł czternaście pięter. Chcieli dojść do ognia.

Zjazd windą z czterdziestego piętra do holu trwał nie dłużej niż trzydzieści sekund. Dla Ling Young, Judy Wein, Eda Nichollsa i Gigi Siger był to po prostu jeszcze jeden etap ucieczki z ruin siedemdziesiątego ósmego piętra. Później niezbyt dobrze pamiętali sam zjazd i człowieka, który ich zwoził. Strażak Tom Kelly sprawiał wrażenie typowego, zwykłego robotnika. Nikt nie wziąłby go za mitycznego strażaka ze stali. W czasie

214

wolnym nie biegał na długie dystanse, ale grał w barowej drużynie softballu. W czasie reklamówek telewizyjnych nie ćwiczył mięśni brzucha, natomiast rozkoszował się piwem w takich ilościach, że chyba nie służyło to zdrowiu, co często przysparzało zmartwień jego bratu i siostrze. Pracował osiemnaście lat jako strażak, ale nie dorobił się wyższego stopnia; wolny czas i energię poświęcał drugiej pracy - na budowie. Cały czas służył w tej samej remizie w South Street Seaport i dobrze znał się na gaszeniu pożaru w wieżowcach. Za tydzień miał skończyć pięćdziesiąt jeden lat, był jednym z najstarszych strażaków, którzy wchodzili na górne piętra wieży południowej. Tak się złożyło, że znał centrum handlu od kilkudziesięciu lat, od jego powstania.

W 1971 roku, w końcu września wieczorem wybrał się z młodą dziewczyną, podobnie jak on z Brooklynu, na ich pierwszą dużą randkę. Miała na imię Kathleen, wszyscy nazywali ją Kitty. Zabrał ją do Copaca-bany", legendarnego nocnego lokalu w środku Manhattanu. Chcąc upamięnić ten wieczór, wzięli taksówkę i pojechali do centrum, na West Street, na budowę, gdzie Kelly pracował jako uczeń mechanika kotłów parowych i ogrzewania centralnego - spawał rury i złączki. Praca na budowie dawno się skończyła, ale chciał oprowadzić Kitty po kolosie, do którego budowy i on przykładał rękę. Nazywał się World Trade Center. Wsunął strażnikowi dwadzieścia dolarów i ten wpuścił ich do środka. Potem strażnik coś sobie przypomniał.

Hej - zawołał - włóż kask swojej młodej pani".

Budowlaną windą dostali się na czterdzieste piętro i weszli na stalową konstrukcję. Zrezygnowali z eleganckiego nocnego lokalu i pojechali do niewykończonego budynku w surowym stanie; trudno tę wyprawę uznać za romantyczną przejażdżkę gondolą. Ale stamtąd, z czterdziestego piętra, rozciągał się przed nimi świat i wszystko, co krył. Na pomocy, na tle nieba rysowały się sylwetki oświetlonych nocą wieżowców, na zachodzie jarzyły się na horyzoncie nisko zabudowane obszary New Jersey, na wschodzie i południu błyskały światła na mostach. Znajdowali się trzydzieści metrów powyżej pochodni Statuy Wolności, wznoszącej się w nowojorskim porcie. Kitty miała dziewiętnaście lat, Tom skończył niedawno dwadzieścia jeden. Pobrali się sześć miesięcy później. Gdy budowa dobiegała końca, zaczęło brakować pracy dla młodych mechaników od kotłów i centralnego ogrze­wania. Kelly zdał egzamin strażacki i zaczął pracować w straży pożarnej, by utrzymać żonę i dwoje rosnących dzieci. Służba w straży zostawiała sporo wolnego czasu i można było pracować jeszcze w innym miejscu,

215

więc gdy Kelly mógł znaleźć pracę, nadal zatrudniał się jako mechanik od kotłów i centralnego ogrzewania.

Trzydzieści lat po tej wspaniałej nocy przeżytej razem z Kitty był znowu w centrum handlu i znowu na czterdziestym piętrze, ale teraz zjeżdżał windą pełną ludzi - pokrwawionych, połamanych, potłuczonych. Budynek, do którego przyszedł w młodości, teraz umierał. Porucznik Kelly'ego przekazał mu wiadomość, że schodzi dziesięć osób. Zawiózł na dół czwórkę, która pojawiła się pierwsza - Ling Young (pod opieką komendanta straży, Devery'ego), Ed Nicholls, Gigi Singer i Judy Wein. Potem wrócił na górę.

Cztery osoby zwożone windą należały do grupy osiemnastu ludzi, którzy schodzili wcześniej z siedemdziesiątego ósmego piętra lub wyższych. Czternaście pozostałych szło w stosunkowo szybkim tempie, dzięki czemu opuściło budynek. Za nimi podążali jeszcze inni, ale znacznie wolniej. Te pierwsze osiemnaście osób, które zeszły na dół, powiedziało w jakim stanie znajdują się schody. Znaleźli drogę wyjścia, szczelinę w powszechnej ruinie. Nad strefą pożaru znajdowały się setki ludzi, nieznających drogi wyjścia, przekonanych, że zostawiono ich własnemu losowi - część poszła w górę, na dach, inni sądzili, że na schodach wiodących w dół czyha niebezpieczeństwo.

Richard Fern, jeden z pierwszych uciekinierów z górnych pięter, zbiegł klatką A z osiemdziesiątego czwartego piętra, a potem przeszedł pod­ziemiem do wyjścia po wschodniej stronie centrum handlu. Poszedł dalej na wschód do Park Rów i o 9.45 znalazł się przed zakładem swego fryzjera. Zwalił się na krzesło, a któryś fryzjer przyniósł mu chłodny, wilgotny ręcznik. Gdy tam siedział, przez służbowy radiotelefon odebrał wiadomość z wieży południowej. Dave Vera wzywał pomocy. Ostatni raz widziano go w klatce A, tuż pod osiemdziesiątym czwartym piętrem, gdy szedł z sześcioma ludźmi. Grupa ta schodziła po schodach, ale zawróciła ich tęga kobieta wchodząca na górę ze szczupłym mężczyzną. Twierdzili, że dym na dole jest zbyt gęsty. Jak się okazało, była to ta sama klatka, którą zszedł Fern i siedemnastu innych. Jeden z kolegów Very, Jose Marrero, który już zszedł znacznie poniżej strefy ognia, zawrócił, żeby mu pomóc. Wtedy właśnie spotkał Briana Clarka i Stanleya Praimnatha.

Wiadomość o wolnej klatce nie dotarła ani do Very, ani do pracowników Keefe, Bruyette & Woods czy Fiduciary Trust, ani też do kowboja z Brooklynu,


Jacka Andreacchia i dziesiątków innych zatrudnionych w firmach Aon, Sandler O'Neill czy w stanowym wydziale podatków. Ci, którzy poszli tą wolną klatką, nie wiedzieli, że jest to jedyna droga wyjścia. Nikomu chyba nie powierzono zadania zbierania takich informacji, ale nawet gdyby ktoś to robił, i tak nie można by było ich przekazać, ponieważ system głośników do przekazywania komunikatów został uszkodzony. Ludzie na górnych piętrach szybko sobie poradzili; łączyli się przez telefony komórkowe i telefony podłączone do komputerów. Dzwonili pod miejski numer 911; operatorzy na próżno starali się uspokoić uwięzionych ludzi. Operatorzy nie wiedzieli, że jedna klatka schodowa jest wolna, i doradzali ludziom, by zostali na miejscu. Od początku lat dziewięćdziesiątych, to jest od czasu, gdy miasto postanowiło zreformować system działania centrali numeru 911, panowało w niej stałe zamieszanie. Centrala podlegała policji, ale telefony odbierali cywile, którzy należeli do najniżej opłacanej grupy pracowników miasta, stanowili najniższą kastę w świecie służb mundurowych. Współpraca między służbami działającymi w sytuacjach kryzysowych była tak zła, że nawet dyspozytorzy straży pożarnej musieli dzwonić pod 911, by porozumieć się z dyspozytorami z policji.

Z tych powodów ludzie w wieży południowej nie wiedzieli, że jest jedna klatka schodowa, którą można zejść na dół. Rozmawiali z rodzinami, które oglądały w telewizji płonące wieże, ale nie miały informacji o klatce schodowej. Wiadomość o tej klatce nie dotarła ani do komendantów straży pożarnej, ani do centrali numeru 911, ani też do stacji radiowych, a tym samym również do ludzi, którym mogłaby bardzo pomóc. Podobnie jak na wpół puste łodzie ratunkowe opuszczające Titanica, klatka A nie została właściwie wykorzystana.

użby ratunkowe nie tylko nie mogły porozumieć się z ludźmi, którym usiłowały pomóc, często nie mogły porozumieć się także między sobą. Kilka miejskich instytucji wysłało swoich przedstawicieli do World Trade Center 7, głównej siedziby podległego burmistrzowi Biura Zarządzania w Sytuacji Kryzysowej, około trzystu metrów od głównego stanowiska dowodzenia straży pożarnej przy West Street.


Gdy John Peruggia, przedstawiciel straży pożarnej, dotarł do World Trade Center 7, budynek akurat ewakuowano, ponieważ obawiano się, że do Nowego Jorku zbliża się trzeci samolot. Tak więc, zamiast korzystać z bunkra burmistrza, urzędnicy powołani do działania w sytuacji kryzysowej tłoczyli się w holu. Po kilku minutach Peruggia usłyszał ostrzeżenie, w które nie mógł uwierzyć, ale nie odważył się go zlekceważyć.


217

Inżynier z wydziału budynków zawiadomił, że jak się wydaje, stalowa konstrukcja wież została poważnie uszkodzona. Zagrożona była stabilność obu budynków. Inżynier najbardziej się niepokoił, jak długo jeszcze postoi wieża północna.

Była to zaskakująca wiadomość. Jak wielu innych, Peruggia był weteranem zamachu z 1993 roku i po tym ataku nieraz słyszał o ogromnej wytrzymałości obu wież. Wszyscy pamiętali zapewnienia Lesliego Robert-sona, konstruktora, który twierdził, że zgodnie z projektem wieże wy­trzymają uderzenie boeinga 707.

Inżynier z wydziału budynków nie interesował się szczególnie obiet­nicami sprzed dziesięciu lat lub nawet sprzed trzydziestu. W tych krótkich chwilach, kiedy dym nie zasłaniał konstrukcji, mógł ocenić zniszczenia.

Peruggia wezwał sanitariusza Richa Zarilla, który pełnił funkcję jego adiutanta. Miał natychmiast udać się z World Trade Center 7 do stanowiska dowodzenia przy West Street, naprzeciwko wieży północnej, gdzie znaj­dował się komendant straży pożarnej, Peter Ganci.

Zobacz się z komendantem Gancim i tylko z komendantem Gancim -powiedział Peruggia. - Przekaż mu informację, że konstrukcja budynków jest poważnie uszkodzona i zdaniem inżynierów mogą się szybko zawalić".

Peruggia nie skontaktował się z komendantem przez radio. Po prostu nie miał takiej możliwości. Ośrodek operacji kryzysowych został zamknięty, gdyż obawiano się, że stanie się celem terrorystycznego ataku trzeciego samolotu. Drogie aparaty radiowe działające w paśmie 800 megaherców, które miały zapewnić łączność między różnymi służbami, spoczywały w bagażnikach samochodów i na półkach magazynów, ponieważ nikt, kto dysponował odpowiednimi wpływami we władzach miejskich, nigdy nie zainteresował się tą sprawą i nie nalegał na jej załatwienie. Nawet sam Peruggia nie miał tego rana radia straży pożarnej, ponieważ pełniona funkcja tego nie wymagała. W stolicy światowej łączności miał tylko jeden sposób na przekazanie inżynierskiej oceny komendantowi straży pożarnej - musiał wysłać kogoś z informacją. Mógł przekazać to ostrzeżenie tylko przez gońca.

Gdy Orio Palmer wchodził coraz wyżej, w jego głosie słychać było zmęczenie i napięcie oraz przekonanie, że zbliża się do ogniska pożaru. Po


przejściu trzydziestu pięter znowu zwiększył tempo i pokonywał jedno piętro w ciągu trzydziestu sześciu sekund.

Komendancie, gdzie pan jest?" - pytał porucznik Leavey.

Siedemdziesiąt cztery" - odpowiedział Palmer o 9.45.

Wchodzimy za panem - informował Leavey. - Zdjęliśmy kurtki".

Palmer wszedł na następne piętro w ciągu dwudziestu jeden sekund. Zameldował, że na klatce schodowej B nie ma ani dymu, ani ognia, ale na siedemdziesiątym trzecim i siedemdziesiątym czwartym spadła część płyt ściennych. Bądźcie ostrożni" - przestrzegał. Spotkał ko­mendanta Rona Buccę, który początkowo wchodził ze swoim partnerem, Jimem Deverym. Potem Devery zawrócił, żeby odprowadzić Ling Young, a Bucca wchodził dalej. Był dyplomowanym pielęgniarzem, rezerwistą sił specjalnych wojsk lądowych USA. W swojej szafce w szatni WTC trzymał dokładny plan centrum handlu, bał się bowiem, że terroryści mogą ponownie zaatakować wieże.

Spotkałem komendanta na siedemdziesiątym piątym" - zameldo­wał Palmer kilka sekund później, niewątpliwie zadowolony, że gdy zbliża się do ognia, ma towarzysza. Wyszli z klatki B" - informował. Jak twierdziło wielu innych, w tym miejscu trudno było nią przejść. Obeszli piętro i odkryli, że klatka A stanowi bezpieczną drogę ucie­czki. Z siedemdziesiątego piątego piętra Palmer przez radio przekazał tę wiadomość podążającym za nim strażakom i polecił im, by poszli klatką A.

Idący za nim Joe Leavey znalazł się na siedemdziesiątym piętrze

0 9.50. Spotkał tu kilku rannych, którzy czołgając się, zeszli kilka pięter,
ale najwyraźniej dalej już nie mogli iść. Konieczna była winda. Leavey
wiedział, że Tom Kelly zjechał z jedną grupą rannych do holu i wrócił na
czterdzieste piętro, by zabrać następnych schodzących rannych.

Tommy, zjechałeś już znowu do holu?" - zapytał Leavey.

Winda jest spieprzona" - odpowiedział Kelly.

Nie możesz jej ruszyć?" - spytał Leavey.

Nie chcę utknąć w szybie" - odparł Kelly.

Kelly wcale nie był przesadnie ostrożny, ale Leavey, który znajdował się trzydzieści pięter wyżej niż on, uznał, że sytuacja jest zbyt poważna, by się wahać. Ranni ludzie dotarli już na siedemdziesiąte piętro i niewątpliwie opowiedzieli mu o zniszczeniach na siedemdziesiątym ósmym piętrze

1 wyżej.

219

Dobra, Tommy - powiedział. - Musisz koniecznie postarać się zjechać do stanowiska dowodzenia w holu i zabrać kilku ludzi na czterdzieste. Na siedemdziesiątym mamy rannych. Jeżeli dostaniesz się do stanowiska dowodzenia w holu, zobacz, czy nie mogą jakoś uruchomić wind wyżej niż na czterdzieste piętro. Cały czas spotykamy rannych".

Minutę później, o 9.51, w radiu rozległ się głos Palmera; mówił krótko i dobitnie. Poprzednio słyszano go dwie minuty wcześniej, z sie­demdziesiątego piątego piętra, gdzie spotkał komendanta Buccę. Teraz Palmer nie powiedział, gdzie jest, tylko usiłował skontaktować się z Do-naldem Burnsem, komendantem odpowiedzialnym za wieżę południową. Ton wypowiedzi był bardziej wymowny niż słowa. W głosie słychać było większe podniecenie. Najprawdopodobniej Palmer doszedł na sie­demdziesiąte ósme piętro. Był pierwszym przedstawicielem służb ra­towniczych, który dotarł do strefy uderzenia. Ze względu na obciążenie pasma radiowego dopiero po chwili zdołał połączyć się przez radio z innymi strażakami. O 9.52 rozmawiał z Joem Leaveyem, który miał przekazać wiadomość dalej.

W dwóch miejscach mamy ogień - powiedział Palmer. - Powinniśmy go zgasić z dwóch stanowisk".

Dalej mówił już nie o ogniu, ale o stanie ludzi. W przekazach radiowych strażacy unikali określenia cywile", stosowali kryptonim 10-45" i nie mówili zmarły", a kod jeden". Palmer zająknął się, może z wysiłku, a może pod wpływem tego, co zobaczył jako pierwsza osoba z zewnątrz.

Radio, radio, radio, to siedemdziesiąte ósme piętro, liczni dziesięć--czterdzieści pięć kod jeden".

Czyli, jak mówił, na siedemdziesiątym ósmym piętrze było mnóstwo martwych cywilów.

Piętro siedemdziesiąt osiem?" - zapytał Leavey.

Dziesięć-cztery - odpowiedział Palmer - wielu cywilów. Musimy tu mieć dwie pompy".

Już idziemy" - zapewnił Leavey.

Ed Nicholls wyszedł w holu z windy Toma Kelly'ego z krwawiącą głową, ręką, i brzuchem; nie wiedział, dokąd ma teraz iść. Potem zupełnie nie będzie mógł sobie przypomnieć, jak się wydostał, ale gdy wychodził z podziemia na Church Street, fotograf zrobił mu zdjęcie. Na fotografii


oda policjantka Moira Smith podtrzymuje łokieć Nichollsa, drugą rękę trzyma na jego ramieniu. Ma na dłoniach niebieskie rękawiczki jedno­razowego użytku. Blond włosy zaczesała do tyłu, policyjną czapkę zo­stawiła na siedzeniu wozu, którym razem z partnerem przyjechała z Green-wich Yillage do centrum handlu. Nikt jej tu nie wysyłał; w chwili gdy wypełniała formularze, zobaczyła, że wóz jest załadowany i gotowy do wyjazdu. Wskoczyła do samochodu. Nikt nie wysyłał do wież zwykłych policjantów patrolujących ulice miasta, akcja ratunkowa była zadaniem jednostki ratownictwa i policji Zarządu Portu przeszkolonych w gaszeniu pożaru. Wyprowadzanie ludzi z budynków do karetek pogotowia nie należało do codziennych obowiązków policjantów patrolujących ulice. Funkcjonariuszka Moira Smith przyłączyła się do strażników, strażaków i urzędników Zarządu Portu, którzy samorzutnie podjęli się tego zadania. Smith pomogła Nichollsowi przejść przez podziemie centrum handlu i wyprowadziła go na Church Street po wschodniej stronie kompleksu, gdzie czekały karetki pogotowia ratunkowego. Potem wróciła do holu wieży południowej.

W tym momencie, w przybliżeniu o 9.50, prawie pięćdziesiąt minut po uderzeniu w wieżę południową, z okna w narożu osiemdziesiątego piętra lała się strużka stopionego aluminium - topiły się części samolotu. Wydawało się, że osiemdziesiąte trzecie piętro nasuwa się na okna osiem­dziesiątego drugiego piętra i stopniowo zsuwa się coraz niżej. Szczegóły te widoczne są na fotografiach, które dokładnie analizowano po kilku miesią­cach. Ludzie na górnych piętrach opowiadali o szybko postępującym rozpadzie budynku. Osiemdziesiąte piętro, na którym utkwił kowboj z Brooklynu Jack Andreacchio, jego szef Manny Gomez i trzech innych pracowników, niemal całkowicie wypełnił gorący dym. Kolega Gomeza, Bobby McMurray, który wyszedł z budynku, połączył się z nim przez radio. Bobby Mac, nie wygląda to zbyt dobrze" - rzekł Gomez. Kevin Cosgrove z Aonu zszedł z dziewięćdziesiątego dziewiątego piętra dwadzieś­cia pięter; dym na siedemdziesiątym dziewiątym skłonił go do powrotu na sto piąte piętro, z którego tak dużo ludzi poszło na dach w nadziei, że tam znajdą ratunek. Cosgrove zadzwonił do brata Joego. Nie wyjdę stąd, zaopiekuj się moimi dziećmi, powiedz mojej żonie, że ją kocham" -powiedział. Zadzwonię" - dodał i przerwał rozmowę.

Wiadomości od ludzi ze sto piątego piętra, dwadzieścia pięter nad górną granicą strefy uderzenia, były coraz bardziej naglące. Jakaś kobieta


zadzwoniła pod 911 z informacją, że podłoga się zawala. Chwilę później dzwonił mężczyzna ze sto szóstego i powiedział, że zawala się piętro sto piąte. Rick Thorpe z firmy Keefe, Bruyette & Woods z osiemdzie­siątego ósmego piętra zawiadomił numer 911, że ludzie mdleją i że wybije szyby.

Greg Milanowycz z dziewięćdziesiątego trzeciego piętra rozmawiał z ojcem, a potem z koleżanką ojca, Marcią De Leon.

Sufit się zapada - powiedział - sufit się zapada".

Rich Zarillo przybył do stanowiska dowodzenia przy West Street z wiadomością, uzyskaną od inżyniera z wydziału budynków, o bliskim zawaleniu się budynków i przekazał ją adiutantowi komendanta Ganciego, strażakowi Steve'owi Mosiellowi.

Mosiello zwrócił się do swego szefa, który kilka kroków dalej zajęty był innymi sprawami.

Komendancie, istnieje niebezpieczeństwo, że budynki szybko runą" -zameldował Mosiello.

Ganci spojrzał na niego z zaskoczeniem. Kto ci coś takiego opo­wiada?" - zapytał. Po trzydziestu trzech latach pracy w straży pożarnej Pete Ganci doszedł do stanowiska komendanta departamentu i doskona­le wiedział, że wieże nie zawalą się niespełna godzinę od wybuchu pożaru.

Mosiello zwrócił się do posłańca.

Richie, chodź tutaj i powiedz komendantowi to, co mi właśnie mówiłeś".

Tom Kelly, któremu kazano zjechać windą do holu wieży południowej, nie dotarł daleko; okazało się, że nie bez racji bał się korzystać z tej opornej windy.

Tkwimy w windzie, w szybie windy - meldował Kelly przez radio. -Będziecie musieli wziąć inną windę. Wywalamy ścianę, żeby się wydostać".

Znajdujący się na siedemdziesiątym ósmym piętrze Palmer usłyszał Kelly'ego. Zawiadomcie przez radio punkt dowodzenia w holu" - polecił.

Na siedemdziesiątym ósmym było zadziwiająco spokojnie. We wszyst­kich przekazach radiowych od strażaków z niższych pięter słyszało się

w tle alarmujące pokrzykiwania, lecz z siedemdziesiątego ósmego do­chodził tylko głos Palmera. Do tego czasu Palmer przestał dyszeć i mówił zupełnie normalnie.

Palmer posłał jedną grupę strażaków na górę, na siedemdziesiąte dziewiąte piętro, gdzie zatrzymała się winda jadąca z siedemdziesiątego ósmego. Teraz, stojąc na siedemdziesiątym ósmym piętrze, przez szyb windy można było zobaczyć ogień na siedemdziesiątym dziewiątym. Strażacy swoją obecnością wyznaczyli na tym piętrze granicę między życiem a śmiercią, podobnie jak godzinę wcześniej Frank De Martini i jego ludzie zrobili to w wieży północnej. Na podłodze podniebnego holu" leżały ciała zabitych, ale byli tam także żywi, którzy nie mogli się ruszyć i których prawdopodobnie ogarniała rozpacz, że nikt nie przy­chodzi z pomocą. I nagle zobaczyli Palmera dowodzącego strażakami, a obok Buccę, dyplomowanego pielęgniarza, żołnierza i strażaka w jednej osobie.

Kiedy strażacy dotarli na to piętro stwierdzili, że ludzie nie są zupełnie sami, był z nimi strażnik. Kilka miesięcy wcześniej dwudziestoczteroletni Robert Gabriel Martinez zrezygnował z pracy w McDonald'sie i zatrudnił się jako strażnik w centrum handlu; zarabiał 11,61 dolara za godzinę, znacznie więcej niż u McDonaWsa, Normalnie Martinez nie pracował na siedemdziesiątym ósmym piętrze, ale poprzedniego wieczoru bardzo długo oglądał mecz drużyny New York Giants w programie Monday Night Football i rano zaspał. Kiedy dotarł do centrum handlu, dowiedział się, że jego normalne miejsce pracy - stanowisko załadunku w północnym końcu kompleksu - objął już ktoś inny. Wobec tego skierowano go do pod­niebnego holu" w wieży południowej. Posłali mnie na siedemdziesiąte ósme piętro" - powiedział do Jamesa Floresa, magazyniera ochroniarzy. Flores wydał mu przypinany krawat w niebiesko-szare prążki, który dostawali wszyscy strażnicy, i przemysłowe przenośne radio zapewniające łączność z całym kompleksem.

Dowody wskazują na to, że po przybyciu na siedemdziesiąte ósme piętro Palmer i Bucca znaleźli tam Martineza: dużego, mocno zbudowanego mężczyznę. Jakoś przeżył uderzenie samolotu w wieżę. Nie porzucił swojego stanowiska, za które płacono mu 11,61 dolara za godzinę, pozostał na miejscu. O 9.57 w radiu rozległ się głos ochroniarza z siedemdziesiątego ósmego piętra, w którym słychać było rozpacz, ale także nutkę ożywienia i nadziei.


W chwili uderzenia drugiego samolotu na siedemdziesiątym ósmym piętrze stanęła winda pełna ludzi i tkwiła tam cały czas, prawie pięćdziesiąt pięć minut.

Centrala, proszę przyjąć wiadomość, potrzebne pogotowie ratun­kowe w holu siedemdziesiąt osiem, World Trade Center Dwa. Mam ludzi wychodzących z windy. Słuchajcie, proszę przyjąć wiadomość. Mam chyba osiemnastu pasażerów tkwiących w win­dzie w podniebnym holu" na siedemdziesiątym ósmym. Próbują ich wydostać, potrzebujemy tu pogotowia! SZYBKO! WORLD TRADE CENTER DWA!

Dyspozytorka starała się go uspokoić.

Proszę pana, czy chodzi o ludzi uwięzionych w windzie?" - zapytała.

To jest dziesięć-cztery - odpowiedział strażnik. - Strażacy mają osiemnastu uwięzionych pasażerów i próbują ich wydostać!".

Próbują!".

Czternaście pięter wyżej jakiś człowiek ze sto drugiego piętra rozmawiał z operatorem numeru 911. Jak powiedział operator, to był młody mężczyz­na. Miał dzieci. Nie chciał umierać. Wielokrotnie to powtarzał. Nie chciał umierać. Nagle jego słowa zagłuszył głośny trzask, przeraźliwy krzyk, a potem zapanowała jeszcze trudniejsza do zniesienia cisza.

W tym momencie w ośrodku dowodzenia przy West Street komendant Ganci właśnie wysłuchał do końca dostarczoną przez Richa Zarilla wiado­mość o groźbie rychłego runięcia wieży. W powietrzu rozległo się natężjące się dudnienie.

Kurwa, co się dzieje?" - zapytał Ganci.

Rzut oka w kierunku wieży południowej wystarczył, by odpowiedzieć na to pytanie - górna część wieży znikła w dymie.

13

Zejdziemy za kilka minut

9.59

Wieża północna

Mamo, co to był za wybuch?" - zapytał Jeffrey Nussbaum.

Arlene Nussbaum, która była w Oceanside, w stanie Nowy Jork, trzydzieści dwa kilometry od centrum handlu, widziała w telewizji to, czego nie mógł zobaczyć jej syn z pokoju w biurze spółki Carr Futures na dziewięćdziesiątym drugim piętrze w wieży północnej.

Właśnie runęła druga wieża" - powiedziała synowi pani Nussbaum.

O Boże" - jęknął Jeffrey.

Kilkadziesiąt lat wcześniej, nim wieże wzniosły się tak wysoko, że ich szczyty prawie ginęły z oczu, ich fundamenty zostały wpuszczone w skaliste podłoże na głębokość siedmiu pięter poniżej poziomu ulicy. Najmniejsza odległość między nimi wynosiła niespełna czterdzieści metrów. Przez dwadzieścia osiem lat, w słońcu i w słocie, zachowywały stałą odległość od siebie - równoległe linie, które nie mogły się przeciąć niezależnie od tego, jak wysoko wieżowce sięgały w niebo lub jak głęboko kryły się pod ziemią. Teraz w ciągu dziesięciu sekund wieża południowa rozsypała się i zmieniła w olbrzymią chmurę pyłu, która uderzyła w podstawę wieży północnej i odkształciła szyby wind oraz klatki schodowe bliźniaczego budynku. Dotychczasowa geometria zniknęła, budynki się spotkały.

225

Gigantyczna wieża runęła. Jej budowa wymagała ogromnej pracy ludzi i maszyn. Gdy porządek i kształt wspaniałego dzieła legł w gruzach, wysiłek tysięcy ludzi poszedł na marne. Ale z praw fizyki wynika, że energia zostaje zachowana. Cała energia, jaką ludzie zużyli na wzniesienie budynku, przez trzydzieści lat tkwiła w nim w postaci energii potencjalnej, tak jak sanki na szczycie wzgórza zachowują energię dziecka, które je tam wciągnęło, albo rowerzysta, który na szczycie górskiej drogi zachowuje całą energię, jakiej potrzebował, by wjechać na tę wysokość. W wieży południowej została zgromadzona olbrzymia energia, 278 megawatogodzin. Cała ta energia została wyzwolona w momencie upadku wieży. Piętra spadały z coraz większą prędkością. Naukowcy męczyli się później nad opisaniem tej energii w sposób zrozumiały dla zwykłych ludzi. Wynosiła ona jeden procent energii wybuchu bomby jądrowej. Wystarczyłaby do zasilania w energię wszystkich domów w Atlancie, Oakland czy Miami przez godzinę. Była tak duża, że ziemia się zatrzęsła, a powstałe fale zostały zarejestrowane przez sejsmografy w Lisbon, w New Hampshire, w odległości 430 kilometrów. A jednak w sąsiednim budynku trudno było się zorientować, co się stało.

Po czterdziestu metrach podmuch powietrza dotarł do holu wieży północnej, a potem przeleciał przez drogi komunikacyjne w całym kom­pleksie. Dosięgną! Sharon Premoli w podziemnej hali na północny wschód od wieży, która jeszcze stała. Premoli przed godziną zaczęła schodzić z biura Best Financial na osiemdziesiątym piętrze wieży północnej, ubrana w granatową bluzkę i beżową spódniczkę - tego dnia miała spotkanie z klientami. W jednej sekundzie znalazła się w powietrzu, przed oczami mignęły jej granatowe pantofle, a potem uderzyła w okno księgarni Borders Books. Usta, nos i uszy miała zapchane jakąś mazią, a w oczach pełno szklanych igiełek. Z każdym oddechem wciągała w płuca piasek. Czuła silny ból w klatce piersiowej, odłamki szkła poprzebijały jej dłonie. Powietrze było czarne. Nic nie widziała ani nie słyszała, nie mogła mówić ani oddychać. Nie żyję, pomyślała.

Śmiertelne drgawki wieży południowej wstrząsnęły konstrukcją wieży północnej. Na pięćdziesiątym pierwszym piętrze policjanci sądowi Joseph Baccellieri, Al Moscola i Andrew Wender omal nie polecieli na podłogę. Wcześniej słyszeli przez radio, że trzeci samolot jest w drodze; widocznie uderzył. Radiotelefon wydawał jakieś dźwięki, ale nie mogli się z nich połapać, co się stało.


Patricia Cullen stała przy oknie na dwudziestym siódmym piętrze; odpoczywała po zejściu z osiemdziesiątego ósmego. Zobaczyła olbrzymią chmurę, która powstała na wysokości jej oczu - czarną masę błyskawicz­nie przesuwającą się w kierunku budynku północnego. Podłoga się zatrzęsła, Patricia poczuła drżenie w całym ciele, od stóp do głów. Uciekła w kierunku holu wind w trzonie budynku. Zobaczyła tam grubego mężczyznę na wózku inwalidzkim, Eda Beyeę, i jego przyjaciela, Abego Zelmanowitza.

Ludzie w wieży północnej zarejestrowali ten wstrząs całym ciałem, ale w różny, niezbyt określony sposób. Prawie nikt - ani osoby cywilne, ani ratownicy - nie zdał sobie sprawy, że to runęła druga wieża. Szli klatką schodową i nie docierały do nich żadne wiarygodne wiadomości z zewnątrz. Początkowo, po uderzeniu samolotu, ludzie czuli smród rozpryskanego paliwa, ale potem się rozszedł. Rzeczywiście, napotykali kałuże wody sięgającej po kostki. Stanowiły część tej mordęgi, którą była ewakuacja, podobnie jak obolałe stopy i łydki, ciepło wydzielane przez te tysiące ludzi i zawroty głowy od ciągłych zakrętów na każdym podeście schodów. Tak wyglądała rzeczywistość tych uciekających ludzi, natomiast piekło pozostawało niewidoczne. Na szczęście nie widać było również lecących w dół ciał. W istocie niewiele osób w budynku - w obu budynkach - wiedziało, że w wieże uderzyły pasażerskie samoloty. Mi­liony ludzi na całym świecie oglądało, jak runęła wieża południowa, ale ludzie w drugiej wieży nie uświadamiali sobie prawdziwej grozy tego wydarzenia. Zawalenie się wież było nie tylko nieoczekiwane, ale po prostu niewyobrażalne.

Mak Hanna z ekipy Franka De Martiniego schodził z osiemdziesiątego ósmego piętra ze swoim osiemdziesięciodziewięcioletnim kolegą, Moem Lipsonem. Patricia Cullen, która również pracowała na osiemdziesiątym ósmym w Zarządzie Portu, widziała ich w korytarzu na dwudziestym siódmym piętrze już po tym, jak runęła wieża południowa. Hanna trzymał pager, który odbierał nie tylko informacje telefoniczne, ale także wyświetlał jednozdaniowe wiadomości. Z jakiegoś powodu pager był włączony przez cały czas. Hanna wiedział, że terroryści uprowadzili samoloty pasażerskie i staranowali nimi budynki. W pobliżu dwudziestego siódmego piętra dowiedział się, że wieża południowa runęła. Zastanawiał się, co zrobić. Wszyscy schodzili tak szybko, jak mogli. Ludzie byli względnie spokojni. Jeżeli rozgłosi wiadomość o zawaleniu się drugiej wieży, jaka będzie

227

z tego korzyść? Żadna - pomyślał. A mogła wybuchnąć panika. Trzymał język za zębami.

Moe, dobrze się czujesz?" - zapytał.

Lipson odparł, że tak. Powlekli się dalej. Po odpoczynku na dwudzies­tym siódmym piętrze Patricia Cullen też ruszyła w dół.

O 10.01, dwie minuty po runięciu wieży południowej, a siedemdziesiąt pięć minut od początku katastrofy, policyjny dyspozytor połączył się przez radio z funkcjonariuszami jednostki ratownictwa, którzy znajdowali się w wieży północnej.

Miejska centrala do jednostki, pilna wiadomość".

Nadawanie przerwała jakaś inna wiadomość przesyłana drogą radiową, potem dyspozytor mówił dalej.

Jednostki ratownictwa wychodzą z jedynki. Jednostki ratownictwa wychodzą z jedynki?".

Nadał rozkaz jeszcze cztery razy. Wszyscy funkcjonariusze z jednostki ratownictwa policji Nowego Jorku wychodzą z budynku jeden". Detektyw Ken Winkler był akurat naprzeciwko wież; schronił się pod samochodem przed lawiną pyłu, po czym na specjalnym paśmie przeznaczonym dla jednostki ratownictwa rozkazał, by wszyscy wyszli, i zawiadomił, że druga wieża runęła. Wiadomość tak zaskoczyła policjantów w wieży północnej, że poprosili o powtórzenie.

Mniej więcej w tym samym momencie komendant Joe Pfeifer starł pył z oczu. Lawina sadzy z wieży południowej zmusiła jego oraz innych komendantów straży pożarnej do opuszczenia stanowiska dowodzenia w holu wieży pomocnej. Popędzili przejściem, które prowadziło do World Trade Center 6, niskiego budynku na północ od wieży północnej. Chmura napływała w ich stronę, ale byli szybsi i uniknęli najgorszego. Pfeifer przypuszczał, że było to tylko miejscowe zawalenie, nie miał pojęcia, że runął cały budynek. Z powodu sporów o instytucjonalne prerogatywy, nawyków i zwykłego uporu on i jego koledzy nie dysponowali żadnymi informacjami. Ludzie walczący z największym pożarem w historii kraju nie mieli kamer monitorujących wnętrze budynku. Brakowało łączności radiowej z innymi instytucjami. Nie istniał sposób odebrania meldunków przekazywanych przez policyjne helikoptery. Ratownicy mogli się komu­nikować między sobą tylko w ograniczonym zakresie. Chwilę po zawaleniu


się wieży południowej statek straży pożarnej w porcie poinformował o tym przez radio w paśmie częstości używanym do zawiadamiania drużyn strażackich o przydzielonych im zadaniach. Jednak radio, które można było nastawić na ten kanał, by odebrać przekazywane wiadomości, zostało w holu wieży północnej, gdy komendanci straży ratowali się przez zasypa­niem desperacką ucieczką. Teraz, w gęstej, dławiącej i oślepiającej chmurze, Pfeifer rozmawiał przez swoje radio, nie zdradzając żadnych oznak poru­szenia, niczego, z czego można by się domyślić, że kilka metrów dalej runął właśnie jeden z największych budynków świata. Nie wiedział.

Stanowisko dowodzenia w wieży jeden do wszystkich jednostek -przekazywał. - Ewakuujcie się z budynku. Stanowisko dowodzenia do wszystkich jednostek". Niedaleko od nich Pfeifer i jego towarzysze zobaczyli leżącego ojca My chała Judge'a, kapelana straży pożarnej, który był z nimi cały ranek i odmawiał modlitwy. Rozpięli kołnierzyk, ale już nie wyczuli tętna.

Na trzydziestym piętrze wieży północnej Steve Modica, porucznik straży pożarnej, zatrzymał się na odpoczynek, ściągnął ciężką kurtkę, kask i aparat tlenowy. Modica był adiutantem Johna Paolilla, komendanta batalionu do zadań specjalnych. Paolillo, który biegał w maratonie, już po dwudziestu piętrach daleko wyprzedził Modicę. Teraz Modica siedział razem z dwoma strażakami równie jak on wyczerpanymi wchodzeniem po schodach. Ledwie zdążyli trochę odetchnąć, gdy runęła wieża południowa. Modica o tym nie wiedział, ale na podstawie wstrząsu przypuszczał, że gdzieś poniżej nich wybuchła bomba. A może uderzył trzeci samolot. Nasłuchiwał radia, ale nie odebrał najmniejszego wyjaśnienia lub polecenia. Jego radio nie odebrało rozkazu Pfeifera o ewakuacji budynku. Słyszał fragmenty rozmów ludzi znajdujących się w budynku - że strażacy odczuwają ból w klatce piersiowej, że w jakimś korytarzu potrzebny jest tlen, a jakaś drużyna weszła na takie a takie piętro. Nic o wyjściu z budynku. Chwilę po wstrząsie Modica usłyszał stukot na klatce schodowej. Zobaczył czterech policjantów z jednostki ratownictwa, którzy pędzili w dół; śpieszyli się tak bardzo, że nie dotykając stopni, niemal frunęli. Usiłował skojarzyć wszystko, co zdarzyło się w ostatnich kilku chwilach - wstrząsy budynku, policjanci z jakiegoś powodu zbiegający na dół. Jego komendant był gdzieś na górze. Przez dłuższą chwilę Modica stał nieruchomo.

Znajdował się w najniższej strefie budynku. W zasadzie wieża składała się z trzech budynków ustawionych jeden na drugim; pierwszy wznosił się

229

od holu na dole do „podniebnego holu" na czterdziestym czwartym piętrze, środkową część stanowiły piętra od czterdziestego czwartego do podniebnego holu" na siedemdziesiątym ósmym, najwyższa strefa ciągnęła się od siedemdziesiątego ósmego piętra po dach. Większość ludzi, jacy jeszcze pozostali w wieży, znajdowała się albo w górnej strefie, uwięziona na wysokich piętrach, na których szalał pożar, albo w dolnej strefie, gdzie pracownicy biurowi schodzili, a strażacy i ra­townicy powoli wchodzili na górę.

W środkowej strefie było cicho. Sześciu ratowników, mniej obciążonych niż strażacy, posuwało się szybciej i dotarło do pięćdziesiątego pierwszego piętra. Trzej policjanci sądowi, Baccellieri, Moscola i Wender, poszli na górę z trzema policjantami z Zarządu Portu. Stwierdzili, że w biurach nikogo nie ma. Klatki schodowe też były puste. Nie spotkali nawet strażaków. Do momentu zawalenia się wieży południowej dochodziły do nich jedynie odgłosy z klatki schodowej, i to ze znacznie niższych pięter. Potem zgasło światło i na schodach zrobiło się ciemno, po chwili włączyły się światła awaryjne. Przez radia policjantów sądowych dochodziły wołania ich kolegów, którzy gdzieś utkwili. Al Moscola przypuszczał, że wzywają pomocy z Akademii Policji Sądowej kilka przecznic za centrum handlu. To skurwysyny! Zaatakowali William Street!" - krzyknął Moscola. Al - odezwał się Baccellieri - oni są na dole, a nie na William Street". Niezależnie od tego, co i gdzie się wydarzyło, sytuacja się zmieniła. Policjanci sądowi uświadomili sobie, że poszli dalej, niż nakazywał rozsądek, byli na wysokości prawie stu osiemdziesięciu metrów, i to z własnej inicjatywy. Postanowili zejść razem z trzema policjantami Zarządu Portu. Cała grupa zaczęła schodzić z pięćdziesiątego pierwszego piętra. Właśnie wtedy przez radia policjantów Zarządu Portu usłyszeli rozkazy ewakuacji.

Szesnaście pięter niżej, na trzydziestym piątym piętrze, komendant batalionu stał z częścią pięciu drużyn: autodrabin 5., 9. i 20. oraz samo­chodów gaśniczych 3. i 24. Strumień schodzących ludzi utrudniał im wchodzenie, dlatego znajdowali się bliżej parteru, a tym samym bliżej ocalenia. Podobnie podziałało obciążenie; dźwigali ciężki sprzęt, na ogół niepotrzebny. Wszyscy starsi dowódcy uważali, że nie ma nadziei na zgaszenie ognia palącego się tak wysoko i na tylu piętrach. Dowódcy byli przekonani, że wydali drużynom wchodzącym na górę rozkaz pozostawie­nia połowy sprzętu na dole, ale większość strażaków albo zignorowała ten


rozkaz, albo go nie usłyszała. Wiele drużyn wspinało się na dziewięć­dziesiąte drugie piętro z setkami kilogramów sprzętu, choć nikt nie się spodziewał, że można go będzie użyć. Obciążenie z całą pewnością zmniejszyło tempo wchodzenia i uniemożliwiło wejście tak wysoko. W okolicy dwudziestego piętra leżały pozostawione na podestach klatki schodowej zwoje węża, gaśnice, a nawet łomy - to świadczyło, jak trudne było wchodzenie z takim ciężarem.

Te pięć drużyn, które znajdowały się na trzydziestym piątym piętrze, przybyło do centrum handlu na samym początku akcji ratunkowej. Teraz strażacy odpoczywali i próbowali pozbierać pozostałych w tyle kolegów. Ktoś znalazł kuchnię, więc pili, by wyrównać straty płynów spowodowane poceniem się. Na schodach już nie było ewakuujących się ludzi. Porucznik Warren Smith gasił pożary na Manhattanie przez większość swojej dwu­dziestoletniej służby w miejskiej straży i dobrze wiedział, że nie mogą ugasić pożaru szalejącego na mniej więcej ośmiu piętrach, gdzie powstało piekło. Pozostawienie sprzętu było słuszne. Może powinni poprzestać na szukaniu ludzi potrzebujących pomocy i wyciągać ich z pułapki. Mikę Warchoła, porucznik z autodrabiny 5., pracował ostatni dzień; tego dnia rano przyjmował gratulacje od swoich kolegów. Stał teraz na trzydziestym piątym piętrze zlany potem. Zobaczył go Gregg Hansson, porucznik z samochodu gaśniczego 24.

Jak się czujesz, Mikę?" - spytał Hansson.

Nie było to zdawkowe pytanie. Warchoła spojrzał Hanssonowi w oczy. Doskonale" - odpowiedział.

Na trzydziestym piętrze odpoczywał również porucznik Kevin Pfeifer z samochodu gaśniczego 33., brat komendanta batalionu. Znał Hanssona z innych pożarów. Gdy Hansson popijał mrożoną herbatę, zastanawiali się, czy nie połączyć drużyn; mogliby wtedy pozbyć się połowy sprzętu i trochę szybciej wejść na górę. Przedstawiali właśnie ten pomysł odpoczywającemu na trzydziestym piątym piętrze komendantowi batalionu Josephowi Pic-ciottowi, gdy budynek zaczął się trząść.

Co się dzieje?" - Smith zapytał Picciotta.

Komendant nie wiedział. Chwilę później Hansson - a prawdopodobnie również i Pfeifer - usłyszeli przez radio Picciotta krzyk: SOS! Ewakuujcie się z budynku". Możliwe, że była to wiadomość wysłana z World Trade Center 6 przez brata porucznika Pfeifera, jakkolwiek komendant Pfeifer nie użyłby określenia SOS, bo nie wiedział, że druga wieża się zawaliła.


Wprawdzie niektórzy strażacy w trudnych sytuacjach wysyłali wezwanie SOS, nie ma jednak przekonywających dowodów, by jakiś komendant rzeczywiście nadał takie najbardziej dramatyczne ostrzeżenie o niebez­pieczeństwie.

W każdym razie komendant Picciotto kazał wszystkim schodzić. Potem krzyknął ten rozkaz innym drużynom na trzydziestym piątym piętrze. Żaden z nich nie wiedział, że drugi budynek się zawalił, ale porucznik Warren Smith, który zastanawiał się nad pozostawieniem sprzętu, zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, gdy bowiem strażacy wycofują się z wieżowców, zwykle schodzą tylko kilka pięter niżej, nie wychodzą z budynku. Smith przypomi­na sobie, że pomyślał wtedy: Coś się tak spieprzyło, że nie damy rady". On i inni oficerowie wykrzykiwali rozkaz opuszczenia budynku. Kevin Pfeifer zebrał swoich strażaków. Gregg Hansson zwrócił się do swoich ludzi i powiedział: Zostawcie sprzęt i wychodźcie". Praktykant Robert Byrne, biorący pierwszy raz udział w akcji, wykonał co do joty polecenie Hansso-na - zostawił nie tylko narzędzia i linę, ale także maskę służącą do oddychania w atmosferze zanieczyszczonej dymem lub pyłem.

Hansson i jego ludzie poszli w stronę klatki A, gdzie spotkali porucznika Johna Fischera i kilku strażaków z autodrabiny 20.

Nie ma wszystkich moich chłopaków - stwierdził Fischer. - Gdzie jest reszta?".

Jeden ze strażaków odpowiedział: Myślę, że kilku poszło na górę".

Fischer się zdenerwował. Mieliśmy się trzymać razem" - oświadczył. Wyciągnął radio i próbował się z nimi skontaktować, ale nie było od­powiedzi. Musiał wejść na górę i znaleźć ich.

Schodzę - powiedział Hansson. - Zabieram moich ludzi na dół".

Zobaczył, że Fischer wchodzi po schodach.

Osiem pięter niżej, na dwudziestym siódmym piętrze, zebrała się inna grupa strażaków i policjantów. Po runięciu wieży dwaj kapitanowie straży pożarnej, Jay Jonas i William Burkę, rozeszli się do okien, żeby zobaczyć, co się stało; Jonas poszedł na północ, a Burkę na południe. Jonas nie zauważył nic szczególnego, natomiast Burkę przyszedł z ponurą wiadomością.

Stało się to, co przypuszczałeś?" - zapytał Jonas.

Tak - odpowiedział Burkę - właśnie zawaliła się wieża południowa".

Idziemy do domu" - powiedział Jonas i dał rozkaz do odejścia.

Strażacy zaczęli opuszczać piętro, choć wielu nie wiedziało, dlaczego każą im schodzić. Na piętrze nadal czekał Ed Beyea i Abe Zelmanowitz,

232

który odrzucił wiele sugestii, by powierzył Beyeę opiece strażaków. Teraz sami strażacy zbierali się do zejścia. Wchodząc na górę, porucznik Hansson zostawił na dwudziestym siódmym piętrze strażaka Richa Billy'ego, który potrzebował odpoczynku. Billy, zgodnie ze strażackim zwyczajem, obszedł teren i na dwudziestym siódmym piętrze znalazł jeszcze osiem osób. Był wśród nich Beyea na wózku inwalidzkim i Zelmanowitz. Strażak poczuł się odpowiedzialny za los Beyei.

Billy rozpoznał kapitana Burke'a, w którego drużynie kiedyś pracował, i powiedział mu, że zaopiekował się Beyea. Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że Rich Billy sam nie zdoła ewakuować Beyei.

Musimy ich stąd zabrać" - powiedział Burkę. W tym momencie nadszedł porucznik Hansson z trzydziestego piątego piętra. Miał zabrać Billy'ego, którego wcześniej tu zostawił. Hansson coś słyszał o działającej windzie - istotnie, kapitan Burkę podjechał na dwudzieste piętro windą, o której wiedziało zaledwie kilku strażaków. Hansson nie chciał jednak za żadne skarby zjechać windą, postanowił zejść schodami na sam dół. W każdym razie Burkę przejął odpowiedzialność za tę sytuację. Hans-sonowi to odpowiadało, kazał Billy'emu dołączyć do grupy i opuścili piętro.

Burkę miał własną drużynę strażaków z samochodu gaśniczego 21. Jak sobie przypominają, zgodnie z poleceniem Burke'a zaczęli schodzić i dopiero kilka pięter niżej spostrzegli, że kapitana nie ma. Gdy połączyli się z nim przez radio, Burkę powiedział, że spotka się z nimi przy wozie. Jeżeli Burkę naprawdę został z Beyea i Zełmanowitzem, to chyba nikogo, kto go znał, to nie zdziwiło. Burkę, podobnie jak dwaj przyjaciele z Empire Blue Cross and Blue Shield, też był starym kawalerem. Miał czterdzieści sześć lat, przez dwadzieścia pięć lat pracował jako ratownik na Long Island w parku stanowym im. Roberta Mosesa. Pewnego dnia plażę odwiedził były ratownik, najstarszy z jeszcze żyjących, który marzył, żeby raz jeszcze wykąpać się w oceanie. Był to schorowany człowiek na wózku inwalidzkim. Burkę zaniósł go do morza i razem z nim pływał. A potem napili się piwa.

Drzwi windy poruszyły się pod naciskiem. Chris Young prawie nie mógł w to uwierzyć; tyle razy próbował i drzwi nawet nie drgnęły, a teraz otworzył je bez większego wysiłku.

Young był szczęśliwy. Zbyt długo siedział sam, uwięziony w windzie olbrzymiej wieży pomocnej, i zaczął się bać. Trzydziestotrzyletni tym-

233

czasowy pracownik spółki Marsh & McLennan czekał na pomoc prawie dziewięćdziesiąt minut. Upłynęło ponad pół godziny, od kiedy ludzie uwięzieni w sąsiedniej windzie - Judith Martin i reszta - po raz ostatni odpowiedzieli na jego wołania. Dwadzieścia minut temu winda znowu zatrzęsła się tak gwałtownie, że upadł na podłogę.

Początkowo, zaraz po uwięzieniu, Young specjalnie się tym nie przejął. Podejrzewał nawet, że sam sobie jest winien. Zjeżdżał jedną z ekspresowych wind i zachciało mu się sprawdzić regułę fizyki, zgodnie z którą, jeżeli podskoczysz w pędzącej windzie, znajdziesz się w stanie nieważkości, jak astronauta NASA. Ale po kilku podskokach, gdy winda nagle się zatrzęsła i stanęła, Young stracił ochotę na przygody.

Później Young przez ponad godzinę słyszał huki, krzyki, wycie syren alarmowych, ludzi zamkniętych w sąsiedniej windzie. Nie miał już wątp­liwości, że to nie jego wybryki spowodowały awarię windy, lecz stało się coś znacznie poważniejszego. Nie miał pojęcia co, ale obsługa wieży, z którą połączył się przez wewnętrzny telefon w windzie, powiedziała mu tylko, że jest alarmowa sytuacja".

Young nie rozumiał także, dlaczego nagle drzwi tak łatwo się otworzyły. Później dowiedział się, że runięcie wieży południowej spowodowało odcięcie dopływu energii elektrycznej do północnej, co z kolei unie­ruchomiło silnik, który nie pozwalał na otwarcie drzwi między piętrami.

Gdy wyszedł do holu, radość z uwolnienia szybko znikła.

W holu nikogo nie zastał.

Nikogo.

Jasny, nowoczesny hol wykładany beżowym marmurem, błyszczący od wypolerowanej stali kwasoodpornej, zmienił się w ruinę. Wszędzie leżał gruz. Gdy Young wyszedł z windy, stopa ugrzęzła mu w grubej na kilka centymetrów warstwie betonowego pyłu. Pył tłumił jego kroki, gdy pośpiesznie szedł w kierunku wyjścia na West Street. Wyszedł przez wybite okno. Na dworze spojrzał w kierunku biur na dziewięćdziesiątym dziewiątym piętrze, gdzie był dziś rano. Z górnych pięter strzelały płomienie i dym. O Boże" - jęknął. Jakiś strażak złapał go i kazał mu iść dalej.

Jednym z zespołów przeszukujących piętra w dolnej strefie budynku kierował inspektor James Romito z policji Zarządu Portu. Po runięciu wieży południowej Romito włączył radio, a potem zwrócił się do sześciu

234


towarzyszących mu ludzi. Koniec poszukiwań, powiedział. Mieli wyjść z budynku. Frank DiMola, cywilny pracownik Zarządu Portu, pomagał przedtem Romicie, gdy ten torował sobie drogę do stanowiska dowodzenia na sześćdziesiątym czwartym piętrze.

Dwójka runęła" - powiedział Romito.

Budynek dwa?" - zapytał DiMola.

Budynek dwa runął" - potwierdził Romito.

Zespół Romita, tak jak poprzednie ekipy ratunkowe, sprawdzał kolejne piętra, poszukując pracownikół rozmaitych biur. To wielokrotne przeczesywanie pięter było równie nieefektywne, jak taszczenie przez strażaków na górę niepotrzebnego sprzętu. W czasie ewakuacji po zamachu w 1993 roku strażacy wielokrotnie przeszukiwali setki tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. Ta powtarzana czynność była przy­czyną irytacji, która znalazła swój wyraz w jadowitych raportach złożnych po akcji przez komendantów straży pożarnej. A mimo to po ośmiu latach, które upłynęły od 1993 roku, niewiele się zmieniło. Znowu poszukiwania się nakładały. Piętra przeszukiwali strażacy. Jed­nostka ratownictwa policji również meldowała o przeszukiwaniu pięter. Baccellieri z dworna policjantami sądowymi oraz policjanci Zarządu Portu przeszukali wszystkie piętra aż do pięćdziesiątego pierwszego. Zespół kierowany przez inspektora Romita również sprawdzał piętra. Tym razem wielokrotne przeszukiwania spowodowały, że ratownicy nie weszli zbyt wysoko. Jednakże brak współpracy między służbami, a szczególnie między policją i strażą pożarną, miał niestety swoje ujemne strony.

Adiutant komendanta straży pożarnej Paolilla, Steve Modica, który niczego nie rozumiejąc, obserwował na trzydziestym piętrze policjantów pędzących po schodach na dół, dowiedział się w końcu o ewakuacji

budynku.

Ewakuować się! Ewakuować się! Wszyscy mają się ewakuować z budynku!" - zawołał w jego kierunku schodzący za policjantami kapitan straży pożarnej i sam schodził dalej. Modica usiłował skontaktować się z komendantem Paolillem, ale nie mógł go złapać. Łączył się na wszystkich trzech pasmach używanych przez straż pożarną, ale nie uzyskał połączenia. Rozważył okoliczności i jak sobie potem przypominał, pomyślał: Nie możemy nic zrobić. Nic. Jaki jest plan? Nikt nie ma żadnego planu". Zaczął schodzić po schodach.

235

Na ulicy policjanci z jednostki ratownictwa żądali jak najszybszej informacji o stanie stojącej jeszcze wieży. Dyspozytor przez radio gorącz­kowo usiłował się połączyć z pilotami helikopterów krążących nad Man­hattanem, co w końcu, po dużych wysiłkach mu się udało.

Baza lotnicza, jednostka ratownictwa jeden prosi, aby jedna z jednostek latających obejrzała wieżę dwa i przekazała im aktualny raport" - powie­dział dyspozytor, wymieniając zawalony budynek, ale nikt nie miał wątp­liwości, o co chodzi.

Odpowiedź nadeszła o 10.07, osiem minut po runięciu wieży połdniowej. Pilot jednostki lotniczej 14. Tim Hayes przesłał ponurą prognozę.

Zawiadomić, by wszyscy ewakuowali się z rejonu w okolicy Battery Park City - powiedział Hayes. - Mniej więcej piętnaście pięter od góry wieża wygląda jak rozżarzona do czerwoności. To nieuniknione".

Chcąc upewnić się, że wiadomość dotarła, dyspozytor powtórzył ją, praktycznie słowo w słowo, tak by ostrzeżenie usłyszeli wszyscy, którzy mieli włączone radia. W porządku, powiedział, że piętnaście pięter od góry budynek wygląda, jakby miał runąć i musimy ewakuować wszystkich z okolicy Battery Park City".

Chwilę później Greg Semendinger, pilot innego helikoptera policyjnego jednostki lotniczej 6., również nadesłał meldunek.

Sądzę, że nie potrwa to już długo - zawiadamiał. - Ewakuowałbym wszystkich ludzi w okolicy tego drugiego budynku".

Bez względu na to, ile razy dyspozytor policyjny powtarzał tę wiadomość i tak żaden strażak w wieży północnej - a było ich dziesięć razy więcej niż ratowników z innych służb - nie mógł odebrać tej informacji, bo nie miał odpowiedniego radia. W rzeczywistości wielu z nich nie słyszało nawet swoich komendantów. Oczywiście policjanci z jednostki ratownictwa, wycofując się, przekazywali wiadomość; ponaglali wszystkich, których spotkali, strażaków, osoby cywilne i innych ratowników, by natychmiast opuścili budynek.

Fala płynąca do tej pory w górę, teraz powoli zmieniała kierunek, choć strażacy na ogół nie wiedzieli o runięciu wieży południowej i o poważnym niebezpieczeństwie grożącym wieży pomocnej.

Przez ponad osiemdziesiąt minut inżynier Patrick Hoey, specjalista od mostów i tuneli, oraz jego koledzy z Zarządu Portu na sześćdziesiątym czwartym piętrze czekali posłusznie, tak jak im polecono, na przybycie

236

strażaków lub policjantów. Nikt się nie pokazał. Nic nie stało na prze­szkodzie, by opuścili budynek, z wyjątkiem bezpośredniego polecenia, które otrzymali o 9.11, by wytrwali" i czekali na ratowników. Oczywiście dostawali inne wiadomości: od rodziny, przyjaciół, nawet od kolegów z Zarządu Portu spoza budynku; wszyscy ponaglali ich, by wyszli, mówili, że policja zawiadamia teraz ludzi, że powinni się ewakuować. Sierżant z policji, który przedtem radził im zostać, potem, podobnie jak inni, starał się przekazać im wiadomość o ewakuacji. Obok ich biura prze­chodziły setki pracowników z wyższych pięter, a ludzie z sześćdziesiątego czwartego piętra moczyli marynarki i wpychali pod drzwi, żeby po­wstrzymać napływ dymu. Zaklejali szczeliny taśmą. Wielu z nich przeżyło rozpaczliwą ewakuację w 1993 roku, mordercze zejście w gryzącym, dławiącym dymie. Mieli nadzieję, że tym razem uda się tego uniknąć. W myśl oficjalnych zaleceń w razie niebezpieczeństwa należało zostać na miejscu, ewakuowane miały być tylko piętra znajdujące się w bez­pośrednim sąsiedztwie pożaru. Wprawdzie o 9.00 dowódcy straży po­żarnej i policji Zarządu Portu zmienili swoje stanowisko i zarządzili całkowitą ewakuację, ale wiadomość ta chyba nie dotarła do Hoeya i jego kolegów. Atak samolotu uszkodził system przekazywania informacji przez głośniki w wieży północnej, ale w pokoju Hoeya i pokojach innych pracowników Zarządu Portu było światło i działały telefony. W jakimś momencie Hoey ze swym kolegą, Pasquale'em Buzzellim, przeszli się po piętrze, szukając miejsc, przez które przenikał dym. Znaleźli jedne otwarte drzwi, zamknęli je i okleili szczelnie taśmą. Na chwilę pomogło. Gdy runęła wieża południowa - choć o tym nie wiedzieli - budynek północny zatrząsł się i pojawiło się jeszcze więcej dymu. Ludzie w biurze uważali, że dostali oficjalne polecenie pozostania. Godzinę zastanawiali się, czy opuścić budynek, aż w końcu postanowili wyjść. W tym czasie na piętrze przebywało jeszcze szesnaście osób.

Hoey zadzwonił najpierw do biura policji. Jestem w centrum handlu, wieża jeden. Jestem w biurze Zarządu Portu, znajdujemy się na sześć­dziesiątym czwartym piętrze. Zadymienie jest bardzo duże, więc zamie­rzamy... zastanawiamy się nad zejściem schodami. Czy słusznie?".

Tak - odpowiedział policjant - spróbujcie wyjść".

W porządku - powiedział Hoey - do widzenia".

Była 10.12, osiemdziesiąt siedem minut po staranowaniu wieży pół­nocnej.

237

Wiadomość o ewakuacji rozchodziła się w sposób dość przypadkowy. Porucznik Warren Smith, który dowiedział się o ewakuacji, bo stał obok komendanta na trzydziestym piątym piętrze, stwierdził, że cywilni pracow­nicy odeszli - nawet ci, którzy wykazywali się największym poczuciem odpowiedzialności i sumienności i prawdopodobnie służbowo zajmowali się ochroną przeciwpożarową. To oni popędzali kolegów do wyjścia, a potem zostawali, by podawać ratownikom butelkowaną wodę. A jednak schodząc na dół, Smith spotykał strażaków, którzy wciąż dźwigali na górę ciężkie zwoje węża i wyważali drzwi. Tak jakby się nic nie zmieniło. Kolejna grupa strażaków przeszukiwała piętra. Nie mieli pojęcia, że wydano rozkaz opuszczenia budynku. Gdy Smith powiedział im, że wszyscy wychodzą, miał wrażenie, że mu nie wierzą.

Słuchajcie - powiedział Smith - dajcie spokój. Zostawcie węże. Jak będziecie chcieli, zabierzecie je później. Teraz wychodźcie".

Smith czuł, że ci strażacy wcale nie byli przekonani, że należy szybko podporządkować się rozkazowi, który usłyszeli za czyimś pośrednictwem. Zauważył, że zatrzymuj ą się, by wyjrzeć przez okno, zobaczyć, co się dzieje na ulicy. Ogień płonął tak wysoko, że wielu z nich poszło na górę bez specjalnego polecenia, po prostu, by zobaczyć, co mogą zrobić. Smith czuł, że wierzą w wytrzymałość budynku. Nie mógł ich winić. Wieża przetrzymała zamach bombowy z 1993 roku. Jego zdaniem, wystąpił syndrom Titanica.

Porucznik Gregg Hansson również wycofał się z trzydziestego piątego piętra. Prowadził swoją drużynę w szybkim tempie. Zatrzymali się na dwudziestym siódmym piętrze, by zabrać Richa Billy'ego, który był tam razem z Edem Beyeą i Abe Zelmanowitzem. Na dziewiętnastym piętrze jakiś strażak wyskoczył na schody. Hansson go nie poznał.

Potrzebna mi pomoc - powiedział strażak - w drugiej części piętra mamy dużo ludzi, którzy nie wychodzą".

Hansson musiał się zatrzymać, ale zanim jeszcze dotarł na dziewiętnaste piętro, jeden z jego ludzi, praktykant Robert Byrne oznajmił mu, że zostawił maskę na trzydziestym piątym. Bez maski będzie opóźniał zejście, w razie gdyby się okazało, że będą musieli użyczać mu tlenu. Hansson nie chciał się jednak zgodzić na powrót Byrne'a na górę. Niebezpieczeństwo, choć bliżej nieokreślone, mogło być ogromne. Schodź - rozkazał Byr­ne'owi. - Lepiej wychodź z budynku".

Potem Hansson wszedł na dziewiętnaste piętro i w mroku zobaczył tłum strażaków i cywilnych pracowników. Był tam także Kevin Pfeifer,

l jeden z poruczników, którzy razem z Hanssonem byli na trzydziestym piątym piętrze.

Co się dzieje? - zapytał Hansson. - Mamy stąd wyjść".

Strażak z jednostki ratowniczej 3. podszedł do Hanssona.

Poruczniku, czy mogę z panem porozmawiać?" - zapytał. Strażak podprowadził Hanssona do okna wychodzącego na West Street. Hansson po raz pierwszy od wejścia do budynku zobaczył otaczający świat. Nie mógł dostrzec hotelu Marriott, który stał między wieżami, a West Street wydawała mu się jakaś dziwna. Nie wiedział nawet, że druga wieża również została staranowana, a tym bardziej że już runęła.

Strażak, który przyprowadził go do okna, powiedział: Nie sądzę, abyśmy zdołali wyjść".

Musimy spróbować wydostać się stąd - powiedział Hansson. -Trzeba iść".

Skierował się z powrotem w stronę schodów, wołając, że ludzie muszą wyjść. Pomyślał, że szli o wiele za wolno. Zapewne nie usłyszeli rozkazu pilnej ewakuacji.

Mniej więcej w tym samym czasie do dziewiętnastego piętra dotarła inna grupa - policjanci sądowi Baccellieri, Moscola i Wender schodzący z pięćdziesiątego pierwszego piętra. W drodze na górę zatrzymali się na tym piętrze i zauważyli tłum zgromadzonych tam strażaków. Teraz, w drodze na dół, znowu wyszli z klatki schodowej na korytarz. Nie mogli uwierzyć własnym oczom. Na dziewiętnastym piętrze panował taki sam ścisk jak wtedy, gdy wchodzili na górę, nadal roiło się tam od strażaków. Główne przejście i inne korytarze były tak zatłoczone, że z trudem przeciskali się wzdłuż ściany. Na podłodze siedzieli strażacy, większość ściągnęła kurtki i kaski. Niektórzy mieli na sobie tylko niebieskie koszulki ozdobione odznaką straży pożarnej. Na tkaninie widniały plamy potu. Wender zauważył także leżących. Toporki stały oparte o ścianę. Nogi były I wyciągnięte. Ręce opierały się na butlach z tlenem. Wender pomyślał, że mogli nie słyszeć tego, co oni.

Baccellieri i Moscola obrzucili wzrokiem całą tę scenę. Na oko na piętrze znajdowało się co najmniej stu strażaków.

Wychodzimy stąd - krzyknął Baccellieri. - Powiedziano nam, że musimy wyjść z budynku".

Nikt się nie ruszył.

Zejdziemy za kilka minut" - odezwał się ktoś.


Przecież wszyscy ratownicy się wycofują" - przekonywali ich polic­janci sądowi.

Tak, w porządku, zaraz pójdziemy" - powiedział inny strażak.

Gdy policjanci sądowi schodzili po schodach, na zewnątrz narastał niepokój. Hayesowi, który pilotował helikopter, udało się mimo nieustan­nego zgiełku na pasmach radiowych połączyć się z dyspozytorem o 10.19, dziewięćdziesiąt trzy minuty od początku tragedii.

Zawiadamiam, choć bez stuprocentowej pewności, że góra wieży chyba się teraz przechyla" - przekazał Hayes.

Wieża się przechyla?" - zapytał dyspozytor. I zaczął alarmować inne wozy stojące w terenie mówiąc, że muszą słuchać bezpośrednio", to znaczy muszą uwzględnić otrzymaną wiadomość bez czekania na przeka­zanie jej przez centralne biuro dyspozytorskie. Wóz trzy, wóz jeden, jednostka ratownictwa jeden - słuchajcie bezpośrednio".

Hayes włączył się ponownie.

Potwierdzam - powiedział. - Wybrzusza się i przechyla na południe".

Która to wieża - zapytał dyspozytor - jeden czy dwa?".

Pozostała wieża, północna przechyla się teraz na południowy za­chód - powiedział Hayes. - Wybrzusza się naroże południowo-zachodnie".

Chcąc się upewnić, że wszyscy funkcjonariusze słuchający radia zrozumieli wiadomość, dyspozytor ją powtórzył.

Wieża przechyla się - powiedział - i wybrzusza się teraz w połu-dniowo-zachodnim rogu".

Było to co najmniej czwarte ostrzeżenie o fatalnym stanie górnej części wieży, które drogą radiową przekazali piloci policyjnych helikop­terów. Niestety, ta kolejna, straszna wiadomość została nadana wyłącznie na policyjnym paśmie. Służby ratunkowe Nowego Jorku nie miały moż­liwości dzielenia się informacjami - żadnych wspólnych częstości, żadnego doświadczenia we współpracy na stanowisku dowodzenia, niczego, na co mogłyby liczyć, poza szczęśliwym zrządzeniem losu, że przypadkiem spotkają kogoś, kto ma radio z właściwym zakresem odbioru.

14

Nie rozumiesz

10.20

Wieża północna

Dziesięć minut, być może dłużej, ale na cichej, opustoszałej klatce schodowej między dziesiątym a dwunastym piętrem nic nie odmierzało mijającego czasu. Kobieta oddychała szybko i płytko jak ktoś, kto po biegu nie może złapać oddechu. Siedzący obok niej mężczyzna miał radio nadawczo-odbiorcze przydzielane przez Zarząd Portu, ale nawet ono zamilkło. Wieża północna wydawała się zupełnie opustoszała. Miejsce, w którym byli, sprawiało wrażenie wyludnionego i porzuconego. Kobieta siedziała na stopniu niezdolna do pokonania kolejnego piętra.

Umrzemy tu" - powiedziała Judith Reese w przerwie między jednym a drugim oddechem.

Nie, nie - zapewniał Jeff Gertler. - Patrz, pośliń palec, poczujesz świeże powietrze napływające z ulicy" - powiedział.

Reese miała ciężką astmę. Wszystko, co towarzyszyło długiej drodze w dół - wyczerpanie, wysoka temperatura, niepokój - zaciskało klamrę na jej wymęczonych drogach oddechowych. Gertler, jej kolega, usiłował ją uspokoić - zapewniał, że ją stąd wyciągną, zachęcał do wysiłku, prosił. Robił wszystko, byle tylko szła dalej. Jeszcze może z dziesięć pięter i wyjdą, a wtedy ona otrzyma pomoc lekarską. Reese musiała jednak usiąść.

Prawie dwadzieścia minut temu poczuli wstrząs wywołany zawaleniem się wieży południowej. Nie mieli pojęcia, co się stało i czy zdarzyło się to w ich budynku, czy w drugim.


Półtorej godziny temu opuścili biura na osiemdziesiątym ósmym piętrze, gdzie Gertler pracował jako kierownik działu projektowego w Zarządzie Portu, a Reese była pracownicą administracyjną w dziale Franka De Martiniego. Po uderzeniu, w ogólnym zamieszaniu, ludzie z osiemdziesią­tego ósmego piętra zastanawiali się, czy czekać na pomoc, czy też wyjść i wtedy właśnie ciężki oddech Judith Reese pomógł w podjęciu decyzji. Nikt z takimi przewlekłymi trudnościami w oddychaniu nie mógł pozostać tam, gdzie mogło się pojawić choćby małe ognisko pożaru. Znalazła się wśród pierwszych schodzących, ale każdy krok sprawiał jej olbrzymi wysiłek i po zejściu jednego lub dwóch pięter musiała przystawać. Szybko znalazła się na dalekim końcu szeregu. Gertler był jej kolegą, ale nie bliskim przyjacielem. Jak wszyscy pracownicy wieży, po porannym alarmie natychmiast przypomniał sobie wszystkie opowiadania o ataku w 1993 roku i okropnej ewakuacji. Gertler rozumiał, że dla Reese schodzenie po schodach też było powrotem do okropności ewakuacji sprzed ośmiu lat. Zachęcał ją do wytrwania.

To nie tak jak w 1993 roku - mówił. - Spójrz na schody". Nie były to tylko puste słowa zachęty. Klatki schodowe były oświetlone, stopnie oznaczone świecącą taśmą. Na schodach panował tłok, ale ludzie posuwali się naprzód. Ponaglana przez Gertlera, Reese szła dalej. Po drodze strażacy podali jej tlen z butli, co pozwoliło jej znowu iść, ale teraz musiała się zatrzymać.

Wyczerpana siedziała na stopniu. Gertler czekał na cichej klatce schodowej, aż Reese odpocznie na tyle, że będzie mogła pokonać ostatnią część drogi. Zbliżała się 10.20, dziewięćdziesiąt cztery minuty po uderzeniu pierwszego samolotu.

Jeżeli bliźniacze wieże porównałoby się do dwóch postawionych pionowo pudełek od butów, to hotel Marriott byłby pudełkiem od butów dziecięcych, położonym płasko między dwoma większymi. Prawie przez cały ranek hol hotelowy służył jako droga wyjściowa z przylegającej do hotelu wieży północnej. Przez hotel ludzie mogli opuścić wieżę pomocną, nie wychodząc na dwór, i dostać się na Liberty Street w południowym końcu centrum handlu. W pierwszej fazie tragedii przeszło tą drogą prawie tysiąc kierowanych przez zebranych w holu pracowników hotelu. Kilku pracowników hotelu, jak na przykład Abdu A. Malahi, inżynier specjalista

242

od sprzętu audiowizualnego, poszło na górę sprawdzić, czy pokoje są puste. Joe Keller, trzydziestodwuletni administrator hotelu, i inni pracow­nicy utworzyli kordon w holu. Powstrzymywali uciekinierów od wyjścia na West Street, na którą leciał grad szkła i betonu, a także spadali ludzie z górnych pięter wieży.

Hol hotelowy stał się również bazą wypadową dla strażaków, z których wielu nigdy nie pracowało w tej części Manhattanu i nie znało centrum handlu. Wiele drużyn weszło do hotelu szerokim wejściem od strony West Street. Była to najbardziej oczywista droga do centrum handlu, choć należało uważać na spadające odłamki i ciała. Komendant posłał kilka drużyn na górę, by sprawdziły pokoje, inni strażacy kręcili się w holu, starając się znaleźć drogę do przydzielonego im budynku.

O 9.59 z tłumu uciekających pozostał tylko cienki strumyczek, i hol, niepotrzebny już do szybkiej ewakuacji, zajmowali głównie pracownicy hotelowi, którzy tkwili jeszcze przy swoich stanowiskach, oraz strażacy i policjanci wyprawiani na górne piętra. I wtedy się zaczęło: dudnienie, trzaski, mrok, jak gdyby nagle otworzyła się jakaś kosmiczna przepaść i wciągała w głąb wszystko, co znane z codziennego życia.

Joe Keller, administrator, gdzieś przepadł. Był w odległości niespełna trzech metrów od Richa Fettera, dyrektora hotelu, i w jednej chwili znikł. Przez hol przeleciała fala pyłu. Fetter przylgnął do słupa. Gdy na chwilę wysunął rękę, uderzył w nią kawałek lecącego gruzu. W holu zapadły ciemności. Gdzieś zginęły okulary Fettera. Nic nie widział i miał zatkany nos. Potem wydawało mu się, że nagle zapanowała niemożliwa do zniesienia cisza. Przez mgłę zobaczył grupkę pracowników hotelowych i kilku strażaków skupionych w pobliżu baru Tali Ships". Zaczęli prze­dzierać się w stronę ulicy.

Fetter wiedział, że jeżeli dostanie się do biurka portiera, znajdzie tam

radiotelefon. Macał dookoła, aż wreszcie znalazł. Krztusząc się od pyłu,

zadzwonił przez radiotelefon do Kellera, bo wiedział, że on zawsze ma

aparat przy sobie. Stale z kimś rozmawiał. W jaki sposób mógł zniknąć?

Nagle usłyszał głos Kellera.

Rich, nic mi się nie stało, jestem przy stanowisku portierów -powiedział. Stoję obok ogromnej dziury i widzę nawet dolne poziomy hotelu. Razem ze mną jest dwóch strażaków, chyba są ciężko ranni". W wyniku zawalenia się wieży południowej hotel pękł od góry do dołu, zupełnie jakby ktoś olbrzymimi nożycami przeciął go na dwie części.

243

Oddzielała ich ściana gruzu. Fetter zapewniał Kellera, że go wydostaną. Okazało się, że część holu była bezpieczna; od zapadnięcia uchroniły ją wzmocnione belki zamontowane po wybuchu bomby w 1993 roku. Fetter znajdował się w bezpiecznej części, natomiast Keller był w części, która się zapadła, ale na obszarze osłoniętym od bezpośredniego uderzenia. Razem z Fetterem w bezpiecznej części znalazło się siedmiu czy ośmiu strażaków, którzy teraz szukali szczelin w zwałach betonu, ponieważ i oni stracili kolegów. Znikły całe drużyny - co najmniej czterdziestu strażaków znajdowało się albo w zgniecionej części holu, albo na kilku piętrach na górze. Fetter powiedział tym strażakom, którzy nie odnieśli ran, że z Kellerem uwięzionych jest dwóch ich kolegów. Strażacy zamocowali linę, żeby móc trafić na to miejsce, po czym przez dziury oraz nienaruszone przejścia wydostali się na zewnątrz, by ściągnąć pomoc. Gdy zastępca komendanta Tom Galvin wyszedł na West Street, zobaczył świeżo przybyłą załogę autodrabiny 113. i powiedział im o dwóch uwięzionych drużynach z samochodów gaśniczych 58. i 65. Załoga autodrabiny 113. - porucznik Raymond Brown, strażacy Dennis Dowdican, Willie Roberts, Rich Nogan, Bob Pino, Tom Feaser i Bili Moris - nadjechała kilka minut przed zawaleniem się wieży południowej. Cała drużyna weszła do zniszczonego Marriotta, trzymając się drogi wyznaczonej przez linę. Po drodze spotkali dwóch strażaków z samochodu 58., Mikę'a Fitzpatricka i Johna Wilsona, którzy przypadkiem stali w bezpiecznej części hotelu, a teraz chcieli wydobyć resztę swego zespołu, między innymi porucznika Boba Nagela.

Brown i Fitzpatrick wczołgali się w dziurę i zaczęli skuwać kawały betonu. Zdołali się porozumieć z porucznikiem Nagelem, który znalazł się po niewłaściwej stronie ściany z gruzu". Ze mną wszystko w porządku -powiedział Nagel. - Za nami jest dwóch komendantów i jeszcze jedna drużyna".

Ratownicy uruchomili piły mechaniczne. Ktoś podał Nagelowi latarkę.

Uwięziony za tą samą ścianą Joe Keller z wydziału administracji hotelu obserwował akcję uwalniania Nagela. Rozmawiał z Fetterem. Widzę iskry - powiedział. - Widzę, gdzie pracujecie. Jesteście w odległści sześciu lub dziewięciu metrów ode mnie".

W odległości około stu metrów na wschód od hotelu, w zapadniętej dziurze w środku centrum handlu, przez ciemne szczeliny nawoływali się inni ludzie.

Odezwij się" - krzyczał sierżant John McLoughlin. Jimeno" - powiedział Will Jimeno. Pezzulo" - odezwał się Dominick Pezzulo.

Czekali na odpowiedź policjantów Antonia Rodrigueza i Chrisa Amo-roza, ale jej nie usłyszeli.

Pięciu policjantów Zarządu Portu znalazło się cztery lub sześć metrów pod ziemią niedaleko kulistej rzeźby ustawionej na placu kompleksu. Kilka minut wcześniej biegli przez podziemie, każdy z małym arsenałem sprzętu brzęczącego wokół pasa: pistolety, amunicja, latarki, kajdanki. Mieli zebrać sprzęt ratowniczy potrzebny do wejścia na górę. Zatrzymali się przy szafkach ochrony, zabrali aparaty tlenowe, kaski, toporki i załado­wali to wszystko do płóciennego wózka z pralni. Gdy ciągnęli ten wózek na miejsce spotkania z innymi policjantami, wieża południowa runęła, część placu się zapadła, a oni znaleźli się w pułapce.

Jimeno przywoływał swojego przyjaciela, Rodrigueza: A-Rod, A-Rod". McLoughlin wzywał Amorosa. Nie dostali odpowiedzi. Pezzulo, masywny mężczyzna, ciężarowiec, zaczai podnosić bryły betonu, by utorować drogę przez rumowisko. Dopiero rok temu wstąpił do policji Zarządu Portu, tuż przed przekroczeniem granicznego wieku trzydziestu pięciu lat. Wcześniej był nauczycielem zajęć praktycznych w liceum w Bronksie i mówił, że chyba wróci do szkoły. Doskonale posługiwał się narzędziami, potrafił sam je konstruować i oczywiście podnosił duże ciężary. Wstał z wysiłkiem i skierował się do kupy gruzu, który przywalił Jimena. Dalej, jeszcze głębiej, tkwił w tym rumowisku sierżant McLoughlin.

Gdy dwaj policjanci, Tim Pearson i John Perry, znosili cierpiącą kobietę przez półpiętro wieży północnej, rozdzieliła ich burza odłamków. Czołgając się, Pearson nawoływał Perry'ego, ludzi z Zarządu Portu, wszystkich, którzy mogli znać drogę do wyjścia. Nikt nie odpowiadał. Wydawało się, że kobiety i Perry'ego tam nie było. Półpiętro pozostało nietknięte, ale nie była to już promenada dookoła świetnego, wyłożonego marmurem holu. Poniżej widać było tylko ciemną i cichą przepaść. Pojawiło się światło - ktoś musiał mieć latarkę - i nagle rozległy się głosy, stękania, kaszel, krzyki ludzi: Jestem tutaj". Jeden głos wywoływał następny, potem jeszcze inne, po nawiązaniu kontaktu głosowego ludzie chwytali się za ręce i razem wlekli ku miejscu, gdzie znajdowały się ruchome schody. Idąc po omacku, w końcu je znaleźli - dotknięcie gładkiej poręczy nieco ich uspokoiło. Nadal nie widząc się w ciemnościach, zaczęli schodzić

245

244

z półpiętra, do miejsca, gdzie niegdyś był hol. Niżej było jaśniej - hol oświetlały płomienie.

Przez cały ranek pokonanie tych ostatnich kilkuset metrów dzielących od wyjścia z centrum handlu, uniknięcie spadających ciał i strzaskanych elementów budynku stanowiło najbardziej mozolną część ewakuacji. Po runięciu wieży południowej na najniższych piętrach wieży północnej pojawiły się nowe przeszkody. Gruz zatarasował ostatnie metry schodów. W powietrzu unosił się dym i pył. Tempo ewakuacji gwałtownie zmalało.

Do pokonywania tych trudności, do wyjścia, pchał wszystkich rozpęd uzyskany w ciągu minionej półtorej godziny. Michael Benfante i John Cerąuiera ze spółki telekomunikacyjnej Network Plus sprowadzili z sześć­dziesiątego ósmego piętra Tinę Hansen, analityka rynku z Zarządu Portu, która normalnie poruszała się na fotelu na kółkach. Użyli do tego krzesła ewakuacyjnego, czyli lekkiego, składanego wózka, którym można było zjeżdżać po schodach. Po drodze Benfante'emu i Cerąuierze pomagali różni schodzący ludzie. Na dwudziestym pierwszym piętrze strażacy proponowali, by została z nimi, ale Hansen bardzo prosiła, żeby iść dalej. W pobliżu piątego piętra schody zatarasowali ludzie cofający się ze zrujnowanego holu. Dwóch strażaków wyprowadziło Hansen i jej towarzyszy z klatki schodowej na ciemny korytarz. Poczłapali przez kałuże wody z natrysków i popękanych rur i w końcu znaleźli drugą klatkę schodową. Też była zatarasowana.

No i co teraz zrobimy?" - zapytał jeden ze strażaków.

Nie mam pojęcia" - odparł drugi.

Cerąuierę przeszył dreszcz. Szukali dalej i na koniec znaleźli nienaru­szone wyjście. Benfante i Cerąuiera zeszli z Hansen na dół. Dawno temu -gdy zaczynali schodzić - mieli nadzieję, że po drodze znajdą czynną windę i Hansen zjedzie nią na dół. Teraz w holu zobaczyli, że drzwi wind zostały wyrwane z zamocowań, bramki bezpieczeństwa zerwane, framugi wielkich, wysokich okien poskręcane. Szyby albo leżały na ziemi strzaskane na drobne kawałki, albo rozbite tkwiły jeszcze w oknach w postaci ostrych drzazg. Ulica wyglądała jak pokryta warstwą świeżo spadłego śniegu. Benfante i Cerąuiera przenieśli Hansen przez te ruiny. Zobaczyli karetkę pogotowia ratunkowego i donieśli Hansen do drzwi wozu. Benfante wyjaśnił, że nie jest ranna, ale nie może chodzić. Potem obaj skierowali się na północ, w stronę miasta, ku ocaleniu.

Johna Abruzza, sparaliżowanego wskutek wypadku podczas nurkowa­nia, transportowali w krześle ewakuacyjnym jego koledzy z biura Zarządu

246

Portu na sześćdziesiątym dziewiątym piętrze. Dziesięciu mężczyzn - Michael Ambrosio, Peter Bitwinski, Phillip Caffrey, Richard Capriotti, Michael Curci, Michael Fabiano, Wilson Pacheco, Tony Pecora, Gerald Simpkins i Peggy Zoch - na zmianę ciągnęło krzesło, trzymając je z przodu i za oparcie, inni nieśli kurtki i teczki. Żartując sobie z Abruzza, mówili, że po raz drugi nie będą go znosić z wieżowca, jeśli nie straci kilku kilogramów ze swoich stu piętnastu. Strażacy na dwudziestym pierwszym piętrze zwrócili uwagę na Johna Abruzza, podobnie jak przedtem na Tinę Hansen. Zaproponowali jego kolegom, że sami się nim zajmą. Podobnie jak Michael Benfante i John Cerąuiera, również koledzy Abruzza nie zgodzili się na propozycję strażków. Uważali, że jakoś sobie do końca tej wędrówki poradzą. I tak też było.

Jeff Gertler i Judith Reese natychmiast zwrócili uwagę na odgłosy kroków na ciemnym, cichym podeście. Reese nadal miała trudności z oddychaniem. Po schodach szybko schodziło kilku ludzi w mundurach. Gertler dostrzegł policjanta Zarządu Portu, jednego lub dwóch strażaków, może funkcjonariusza policji miejskiej.

Co się stało?" - zapytał policjant z Zarządu Portu.

Gertler wyjaśnił, że zatrzymali się na podeście ze względu na stan Reese - astma, zejście z osiemdziesiątego ósmego piętra i wyczerpanie.

Przynieście krzesło" - polecił policjant i chwilę czy dwie później jeden z mężczyzn wrócił z dziesiątego piętra z biurowym krzesłem.

Idź dalej - zwrócił się policjant do Gertlera. - My ją zniesiemy".

Zejdę z wami" - oświadczył Gertler.

To sprawa policji - odrzekł policjant. - My ją zniesiemy. Schodź,

i to już".

Nieście ją, a ja po prostu będę szedł obok" - powiedział Gertler.

Policjant podszedł bliżej Gertlera i szepnął mu do ucha.

Nie rozumiesz - powiedział. - Ten budynek zaraz runie".

Gertler uznał, że to absurd, ale skoro mu dwa razy powiedziano, że ma iść, zaczął schodzić.

Susan Fredericks dotarła aż do drugiego piętra; przebyła długą drogę z biur Beast Financial na osiemdziesiątym, ale tutaj ruch na klatce zamarł. Dwadzieścia lub trzydzieści osób ustawiło się za nią w dwa rzędy ciągnące

247

się wzdłuż kilku biegów schodów w górę. Gdy rozeszła się wiadomość, że dolne drzwi klatki są zamknięte, ludzie zaczęli się powoli wycofywać. W tym tłumie był także strażak Bili Spade, który w końcu zobaczył dwóch policjantów z jednostki ratownictwa, Michaela Curtina i Johna D'Allarę. Zaczęli w trójkę napierać z całej siły na zamknięte drzwi na dole schodów i w końcu je wyważyli. Chwilę później w kolejce rozeszła się wiadomość: Wracajcie. Znaleźliśmy wyjście".

Do klatki przeniknęło słabe światło dzienne, odsłaniając półpiętro, a za nim plac.

Chodźcie tędy, ruszajcie się szybko! - krzyczał Spade. - Trzymajcie się za ręce. Jesteśmy prawie u wyjścia".

wietlił drogę latarką. W ciemnych korytarzach stali policjanci z jednostki ratownictwa i strażacy z latarkami, wskazując drogę z zata­rasowanych schodów do tych, którymi można było przejść. Fredericks razem z innymi wyszła z wieży na plac w pobliżu Custom House w World Trade Center 6. Spojrzała na zegarek. Była 10.24, od uderzenia pierwszego samolotu minęło dziewięćdziesiąt osiem minut. Spade nie wyszedł razem z nią. Przyłączył się do dwóch policjantów i razem kierowali stojących za Fredericks ludzi do podziemia. Przez półpiętro i hol wyszli także ociemniały Michael Hingson, który zszedł z siedem­dziesiątego ósmego piętra razem z labradorem Roselle oraz gościem z Kalifornii, Davidem Frankiem. Osiemdziesięciodziewięcioletni Moe Lipson zszedł z osiemdziesiątego ósmego piętra w asyście Mąka Hanny. Dianne DeFontes, która zaczęła dzień w kancelarii prawniczej na osiem­dziesiątym dziewiątym piętrze, w ostatniej części wędrówki straciła z oczu przyjaciół, ale wyszła na ulicę. Podobnie Raffaele Cava, starszy pan w kapeluszu, który po uderzeniu samolotu przyszedł do pokoju DeFontes; w zejściu pomagała mu Tirsa Moya, młoda kobieta, która pracowała na jego piętrze w biurze ubezpieczeń. Cava był jednym z pierwszych, którzy zaczęli pracować w wieży, jeszcze przed cał­kowitym zakończeniem jej budowy; teraz był jednym z ostatnich opusz­czających budynek. Lipson i Cava byli chyba najstarszymi ludźmi pracującymi na najwyższych piętrach poniżej strefy uderzenia, którzy się ewakuowali.

Dwaj policjanci, Curtin i D'Allara, i stojący razem z nimi Spade żartowali sobie z sytuacji. Czy potrzebna jest taka katastrofa, powiedział Spade, żeby zmusić policjantów i strażaków do współpracy?

248

Chyba chwilę później dotarł do holu Jeff Gertler; ominął półpiętro, bo szedł klatką B, jedyną, która dochodziła do podziemia. Myślał przedtem, że poczeka na Judith Reese i ludzi niosących ją na krześle, ale oszołomił go widok zrujnowanego holu. Rozglądał się dookoła, próbując zrozumieć, co się stało. Ktoś na niego krzyknął.

Biegnij tędy". Był to strażak. Wskazał dziurę, która kiedyś była oknem sięgającym od posadzki do sufitu. Idziemy tędy" - powiedział strażak. Wydostali się na West Street, tam ktoś skierował ich na prawo, na północ. Gertler spojrzał na południe, na hotel Marriott, który chyba pękł na pół, bo widać było wnętrze pokoi. Jak to się mogło stać? Nie mógł wypatrzyć wieży południowej, ale przecież musiała tam być.

Iliana McGinnis dostała w końcu wiadomość od męża. Przez całe rano dzwoniła do niego, ale za każdym razem włączała się poczta głosowa. Wiedziała, że do katastrofy doszło w wieżach, ale on pracował naprzeciwko placu centrum handlowego, w giełdzie Mercantile Exchange. Tego dnia rano został jednak wezwany na specjalne posiedzenie w biurze Carr Futures na dziewięćdziesiątym drugim piętrze w wieży północnej. Firma obcięła prowizję dla McGinnisa i grupy jego handlowców, o czym zawiadomiono ich na tym posiedzeniu. Spotkanie musiało się skończyć o 8.30, by szef mógł wziąć udział w telekonferencji, a handlowcy zdążyli dotrzeć na giełdę przed otwarciem sesji.

Iliana nie mogła połączyć się z jego biurem, ale miała nadzieję, że dawno wyszedł z centrum handlu. Jednakże wciąż czekała przy biurku na jego telefon, gdy tymczasem jej koledzy zgromadzili się przy telewizorze. W końcu, o 10.20, zadzwonił telefon.

To wygląda naprawdę, naprawdę źle" - powiedział Tom.

Wiem - odrzekła. - To klęska dla całego kraju; wygląda tak, jakby zaczęła się trzecia wojna światowa". I wtedy coś ją zaniepokoiło w głosie męża.

U ciebie w porządku, tak czy nie?" - spytała.

Jesteśmy na dziewięćdziesiątym drugim piętrze, w pokoju, z którego nie możemy wyjść" - odparł.

Kto jest z tobą?" - zapytała.

Trzech starych przyjaciół - Joey Holland, Brendan Dolan i Elkin Yuen, ludzie, których znał od lat.

249

Kocham cię" - powiedział Tom. Potem wspomniał o córce. Zaopiekuj się Caitlin".

Iliana nie była gotowa do pożegnania.

Nie trać głowy" - przekonywała go. - Chłopcy, tacy jesteście twardzi, tacy jesteście pomysłowi. Wyjdziecie stamtąd".

Miała rację; to byli ludzie, którzy wychowali się w mieście, przeszli prosto ze szkoły na Wall Street i zarabiali na życie nie dzięki dyplomom znanych uczelni, tylko mocnym nerwom i przebiegłości.

Nie rozumiesz - powiedział Tom - z pięter powyżej nas skaczą ludzie".

Była 10.25. Wydawało się, że na dziewięćdziesiątym drugim piętrze, poniżej strefy uderzenia, powinno być dość bezpiecznie. Przez dziewięć­dziesiąt dziewięć minut od uderzenia samolotu na dziewięćdziesiątym drugim piętrze nie było duszącego dymu ani ognia - najgorzej sytuacja się przedstawiała na sześciu lub siedmiu piętrach powyżej. Albo włączyła się instalacja natryskowa, albo popękały rury, bo woda sięgała do kostek. Ludzie nie mogli się stamtąd wydostać; na dziewięćdziesiątym drugim piętrze było siedemdziesiąt osób, z tego sześćdziesiąt dziewięć w biurach Carr, ale nikt nie zdołał otworzyć drzwi. McGinnis i jego koledzy nie mogli wyjść z sali konferencyjnej, ponieważ zakleszczyły się drzwi. Płomienie objęły już dziewięćdziesiąte trzecie i dziewięćdziesiąte czwarte piętro i nawet sięgnęły do dziewięćdziesiątego drugiego, a teraz dochodziły do bezpiecznych dotąd miejsc. Ludzie, którzy przetrwali te okropne półtorej godziny, niezdolni do znalezienia drogi ucieczki, musieli teraz wybijać szyby, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Coraz więcej ludzi spadało w przepaść. Gdy ogień szalał po zachodniej stronie dziewięćdziesiątego drugiego piętra, czterdziestojednoletni Tom McGinnis, który poznał Ilianę w dzieciństwie w Washington Heights, znowu jej powiedział, że kocha ją i Caitlin.

Nie rozłączaj się" - błagała.

Muszę położyć się na podłodze" - powiedział.

Połączenie telefoniczne zostało przerwane.

Była 10.26, sto minut od chwili, gdy uderzył samolot.

Większość ludzi ewakuujących się z wieży północnej sama zeszła do holu albo do podziemia i tu była kierowana do bezpiecznego wyjścia. Po pewnym czasie zaczęli napływać ludzie, którzy nie mogli zejść bez pomocy.

250

W okolicy siódmego piętra John Rappa, człowiek otyły, wyczerpany i niezdolny do dalszej drogi, po raz pierwszy spotkał ludzi ze służb ratowniczych, którzy pośpiesznie usiłowali opuścić budynek. Pomóżcie mi" - poprosił Rappa. Dwaj policjanci Zarządu Portu, Patrick Lucas i Barry Pikaard, podali mu' tlen, a potem znieśli go nieco niżej. Dłużej go już nie mogli nieść. Lucas sobie przypomina, że minęli ich strażacy i krzyczeli na niego, żeby zostawił Rappę i schodził. Jak wynika z dokumen­tów, następną osobą, która udzieliła Rappie pomocy, był Pat Kelly, strażak z oddziału 18. Na piątym piętrze pojawił się porucznik Greg Hansson z samochodu gaśniczego 24., który schodził z trzydziestego piątego piętra. Hansson już dwa razy się zatrzymywał; raz na dwudziestym siódmym piętrze, by zabrać Richa Billy'ego, a potem na dziewiętnastym, gdzie usiłował nakłonić gromadę odpoczywających strażaków do wyjścia. A te­raz, na piątym piętrze, zatrzymano go po raz trzeci. Tym razem był to Pat Kelly, który nie mógł ruszyć Johna Rappy.

Nie możesz tak wychodzić - powiedział Kelly. - Ktoś musi mi pomóc".

Wobec tej nowej, krytycznej sytuacji Hansson posłał przodem swoich ludzi, którzy w drodze na górę dźwigali ciężki sprzęt. On, jako oficer, był znacznie mniej obciążony, dlatego teraz uznał, że ma więcej sił i może pomóc znieść tego rozciągniętego na podłodze, niesprawnego człowieka. Ktoś znalazł krzesło; przywiązali do niego Rappę pasem i przepchnęli krzesło przez korytarz w stronę klatki schodowej A. Krzesło ledwie zmieściło się w korytarzu. Samo utrzymanie Rappy na krześle wymagało ogromnego wysiłku, potem pękł pas utrzymujący go na krześle. Mniej więcej w tym czasie nadeszła grupa policjantów z Zarządu Portu. Używanie do transportu Rappy krzesła nie miało sensu. Rappa znowu znalazł się na podłodze. Postanowili wlec go po schodach. Hansson i James Hali, jeden z policjantów, chwycili go za nogi i ciągnęli w dół. Na dole klatki otwarte drzwi prowadziły na półpiętro.

Tam spotkali trójkę, która wyważyła drzwi zaledwie parę minut wcześ­niej - strażaka Billa Spade'a i dwóch policjantów z jednostki ratownictwa, Mike'a Curtina oraz Johna D'Allarę. Postanowili, że przebiegną szybko plac razem z Johnem Rappa.

Budynek może się zawalić, powiedział Hallowi policjant z jednostki ratownictwa.

Lepiej wynośmy się stąd - powiedział Curtin. - Szybko".

251

Ale jak? Całe rano samorzutnie sformowany komitet składający się z cywilów i ochotników ze służb mundurowych stał na półpiętrze i pilnował, żeby ludzie schodzący klatką A i C nie wychodzili drzwiami prowadzącymi prosto na plac. Mało tego, nalegali, by ludzie nawet nie patrzyli na plac, ponieważ nadal leciały tam odłamki i ciała. Kierowali ich ruchomymi schodami do holu i przez podziemie na wschód.

Większość tych ludzi już odeszła. Zejście schodami do zawalonego holu nie wydawało się dobrym rozwiązaniem. Grupa niosąca Johna Rappę uznała, że najlepiej będzie iść przez plac, na który wejdą prosto z pół-piętra - postanowili zaryzykować i przebiec mimo lecących ciał i fruwającej w powietrzu aluminiowej okładziny ścian budynku, która falując, spadała na ziemię.

Spade, strażak, policzył ich. Siedmiu ludzi. Nie, ośmiu. Dziewięciu, licząc Rappę.

Idziemy razem, zostajemy razem" - powied/iał.

W północnym końcu półpiętra znajdowały się drzwi. Po przebiegnięciu kilku metrów przez plac dostaliby się pod okap Gustom House w budynku World Trade Center 6.

D'Allara popędził pierwszy i dotarł pod okap. Popatrzył na górę płonącej wieży. W tym momencie nic nie leciało w dół, ale w każdej sekundzie z kłębiącej się czarnej chmury mogło wyłonić się jakieś ciało.

Droga wolna" - krzyknął.

Była 10.27, sto jeden minut po uderzeniu pierwszego samolotu. Hali, Hansson i inni chwycili Rappę. Biegnąc niemal sprintem, wpadli pod okap.

Czwarte piętro. Prawie na miejscu. Gdyby tylko mogła iść.

Kapitan autodrabiny 6. Jay Jonas wiedział, że wieża południowa runę­ła - był z kapitanem Williamem Burkiem na dwudziestym siódmym piętrze wieży północnej, gdy Burkę zobaczył to przez okno. Jonas podej­rzewał, że i ten budynek może runąć, popędzał więc swoich ludzi do wyjścia. W okolicy dwunastego piętra spotkali sześćdziesięcioletnią Josep-hine Harris, która nie mogła dalej iść, bo okropnie bolały ją stopy - miała płaskostopie i pokonała już sześćdziesiąt pięter. Teraz wisiała na ramionach Billy'ego Butlera i Tommy'ego Falca, strażaków z autodrabiny 6. Nawet z ich pomocą szła bardzo wolno; w czasie potrzebnym jej na pokonanie dwóch stopni, inni mogli przebyć cały bieg schodów. To powolne tempo

252

wyznaczało teraz szybkość ucieczki ośmiu ludzi, którzy pomagali jej

schodzić, sześciu strażaków z autodrabiny 6. - Jonasa, Butlera, Falca,

Michaela Meldruma, Matta Komorowskiego i Sala D'Agostino - oraz

porucznika Mickeya Krossa z samochodu gaśniczego 16. i policjanta

z Zarządu Portu, Davida Lima.

Ruszajcie się, szepnął Jonas. Tarasowali schody, dlatego na podeście odsunęli się, by przepuścić inne, podenerwowane drużyny, które mijały ich |- w pośpiechu. Szybciej, przynaglił ich Jonas. Harris jęknęła, nie z braku silnej woli, ale z okropnego bólu, który przeszył ją od stóp do głowy. Zobaczysz swoją rodzinę, powiedział Butler. No chodź, Josephine, dodał Jonas. Następna drużyna zbiegła do holu. Chodź, powiedział Jonas. Jednak na czwartym piętrze Josephina Harris nie mogła iść dalej; ból stóp był zbyt silny. A tak niewiele dzieliło ich od wyjścia.

Zatrzymajcie się - płakała - zostawcie mnie. Nie mogę iść dalej".

Jonas wyszedł z klatki schodowej, żeby poszukać krzesła biurowego, było to jakieś rozwiązanie. Posadzą ją i zbiegną po schodach. Zobaczył leżankę i krzesło bez podłokietników. Na pewno gdzieś na czwartym piętrze musiało stać jakieś normalne, biurowe krzesło. Na litość boską! Było to jednak piętro techniczne i Jonas nie znalazł niczego, co mogłoby się przydać. Poszedł w drugą stronę piętra, ale potem zdecydował, że nie, lepiej będzie, jeśli zaraz stąd ruszą i po prostu będą ją ciągnąć po schodach. Może było dość czasu na znalezienie lepszego sposobu, a może i nie. Zawrócił i szybko szedł do drzwi klatki B, ale nagle poczuł, że strop zaczyna się pod nim trząść.

Jest 10.28, sto dwie minuty od chwili, gdy nos samolotu American Airlines, lot numer 11, wbił się w dziewięćdziesiąte ósme piętro wieży północnej. Huk dochodzi z daleka, ale zbliża się, jest coraz głośniejszy. W klatce B Josephine Harris i strażacy słyszą, jak budynek się zapada. Huk zbliża się, tak jakby po schodach toczyła się wielka kula. Starają się ukryć w kątach lub szarpią drzwi, chcąc się nimi osłonić, ale drzwi trudno poruszyć. Budynek się wykrzywia, a wraz nim futryny. Na czwartym piętrze Jonas ciągnie za drzwi od środka. Nie chcą się otworzyć.

Szarpie znowu, drzwi odskakują pod naciskiem wiatru - nie podmuchu, lecz prawdziwego huraganu. Gdy zapadają się kolejne piętra, jedno po drugim, jak gigantyczna harmonia wypychają 5,1 miliona metrów sześcien­nych powietrza. Za falą powietrza rozlega się łoskot pękających kratownic, zderzających się wielotonowych metalowych słupów i dźwigarów.

253

Z ulicy wydaje się, że budynek kipi i przelewa się przez brzegi. Pył unosi się, a potem po czterech ścianach spływa na ziemię. Ci, którzy przeżyli runięcie wieży południowej, wiedzą, że po dwudziestu dziewięciu minutach znowu dzieje się coś, co uchodziło dotąd za niemożliwe. Grupa ludzi pędzi na północ, niosąc krzesło z przechylonym ciałem Mychala Judge'a, kapelana straży pożarnej, który zmarł, uciekając z holu wieży pomocnej, gdy zawaliła się wieża południowa.

Teraz, gdy wali się wieżowiec północny, drugi kapelan strażaków, John Delendick, biegnie w stronę rzeki Hudson. Obok niego biegnie policjant.

Ojcze, mogę się wyspowiadać?" - krzyczy policjant.

Kapłan myśli przez chwilę. To akt wojenny, prawda? - pyta De­lendick.

Tak, sądzę, że tak" - odpowiada policjant.

No to udzielam całkowitego rozgrzeszenia" - oświadcza Delendick, nie zwalniając biegu.

To chwila śmierci wielu osób, zwłaszcza tych na górnych piętrach wieży, gdzie było około tysiąca ludzi, którzy przeżyli uderzenie samolotu o 8.46, ale nie zdołali znaleźć drogi ucieczki. Ich los został przypieczęto­wany prawie czterdzieści lat temu, gdy klatki schodowe skupiono w trzonie budynku i zrezygnowano ze schodów ogniowych, uznając je za niepo­trzebną stratę cennej przestrzeni. Górne piętra wieży północnej, osłabione przez niepowstrzymany pożar, teraz zapadają się w niesłychanym tempie.

Zapadające się ściany i stropy nabierają szybkości, po chwili pokonują już dziesięć pięter w jednej sekundzie, roztrzaskując kolejne poziomy budynku. Coraz większa masa przelatuje przez wieżę, która wydaje się opuszczona, ponieważ dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi pracujących poniżej pięter ogarniętych ogniem zdążyło uciec. Ale budynek nie jest pusty. Nadal są w nim Pablo Ortiz i Frank De Martini, którzy uwolnili dziesiątki ludzi uwięzionych na górnych piętrach. Kilkunastu strażaków weszło na czterdzieste piętro, część z nich była jeszcze wyżej, inni obchodzili korytarze i schody, by zebrać ludzi ze swoich drużyn, którzy pozostali w tyle podczas wchodzenia na górę.

Niżej, prawdopodobnie na dwudziestym siódmym piętrze, jest kapitan William Burkę, który widział, jak wali się wieża południowa; kazał swojej drużynie wyjść z budynku, a sam został z Edem Beyeą przykutym do wózka inwalidzkiego. Niewątpliwie jest tam także Abe Zelmanowitz, który przez cały długi ranek towarzyszył Edowi Beyei, gdy tysiące ludzi masze-

254

rowało obok nich w dół schodów, ratownicy wchodzili na dwudzieste siódme piętro i z niego schodzili, a potem został z nimi tylko kapitan Burkę.

Nieznany jest los strażaków - być może aż stu - odpoczywających na dziewiętnastym piętrze i najwyraźniej niezdających sobie sprawy z powagi sytuacji. Ostatnimi ludźmi, którzy ich widzieli, byli trzej policjanci sądowi. Niewykluczone, że paru z nich było w drodze na dół.

Mikę Warchoła, porucznik z autodrabiny 5., który ostatni dzień pracuje w straży, jest na dwunastym piętrze i pomaga kobiecie mającej kłopoty z oddychaniem. Możliwe, że to Judith Reese, która odpoczywała w tym rejonie, gdy Jeff Gertler przekazał j ą grupie strażaków i policjantów Zarządu Portu. Jest pod ich opieką. Usiłują pokonać ostatnie stopnie dzielące ją od ocalenia, ale budynek spada na nich szybciej, niż Reese może iść.

Większość strażaków i policjantów, którzy nieśli ciężkiego Johna Rappę aż do bezpiecznego miejsca po drugiej stronie placu, znalazło schronienie pod okapem położonego na północ budynku World Trade Center 6. Teraz wchodzą do środka, ale dwaj policjanci z jednostki ratownictwa, Michael Curtin i John D'Allara, czekają na dworze, przy drzwiach budynku. Zasypuje ich waląca się wieża.

W hotelu Marriott ludzie, którzy znaleźli się po jednej stronie ściany gruzu i rozmawiali z uwięzionymi po drugiej stronie, a nawet podali im latarkę, uchodzą z życiem również teraz, gdy wali się druga wieża; ratują ich wzmocnione belki holu. Zwały gruzu zabijają ludzi uwięzionych za ścianą.

Pod powierzchnią środkowej części placu policjant Zarządu Portu, Dominick Pezzulo, usiłuje uwolnić dwóch kolegów, Willa Jimena i Johna McLoughlina, zasypanych w czasie zawalenia się wieży południowej. Gdy Pezzulo usuwa gruz, miażdżą go odłamki z wieży północnej.

W klatce schodowej B, wśród strażaków, co zaopiekowali się Josephine Harris, którą bolały stopy, jeden czy dwóch modli się o szybki koniec. Spada na nich niemożliwa do uniknięcia masa gruzu, stali i szkła. Gorszy od hałasu jest wiatr. Sal D'Agostino usiłuje otworzyć drzwi i wyjść z klatki schodowej, ale wiatr rzuca nim o ścianę. Unosi Mikę'a Meldruma, kierowcę samochodu gaśniczego, i ciska go piętro niżej, przenosi Matta Komorows-kiego trzy piętra w dół.

Gdy zapadają się piętra, powietrze nie ma dokąd ujść. Większą część przestrzeni wieżowca wypełnia powietrze; wnętrze biurowców to puste pomieszczenia, zajęte przez ludzi, którzy gromadzą na swych piętrach skromne akcesoria codziennego użytku.

255


Oto szuflada biurka, w której Dianne DeFontes trzymała wygodne buty. A to wieszak, na którym trzydzieści lat temu po raz pierwszy powiesił kapelusz Raffaele Cava. Sofa w pokoju Franka De Martiniego, na której dzieci jego współpracowników ucinały sobie drzemkę w czasie popołu­dniowych wizyt w miejscu pracy rodziców. Duży stół w spółce Keefe, Bruyette & Woods, przy którym w piątki, w dni śmieciarskich lunchów, bogaci młodzi ludzie posilali się z papierowych torebek. Wazony z kwiatami w restauracji Windows on the World", o które dbała Christine Olender, ponieważ stoły przykryte obrusami i zastawione kryształami musiały być równie miłe dla oka, jak rozciągający się na sześćdziesiąt pięć kilometrów widok na miasto, port, rzekę i drogę.

Teraz światła zgasły. W wieży północnej fale sprężonego powietrza mijają ludzi i uderzają w dół. W klatce B wiatr chyba odbił się od dna, gdyż teraz wyrzuca w górę tony strzaskanych w pył materiałów budow­lanych. Ludzie rozproszeni na dolnych i górnych piętrach tej klatki - ci, którzy są z Josephine Harris, kilku ociągających się z wyjściem z biura Pata Hoeya na sześćdziesiątym czwartym piętrze - nic nie widzą. Wyważają drzwi, ale za drzwiami nic nie ma; kucają na kikucie, jaki jeszcze pozostał z World Trade Center. Nad nimi jest tylko niebo.

Epilog

11.00

Punkt zerowy

Nieco później Will Jimeno stwierdził, że jest zasypany, ale żyje. Znajdował się pod rozpalonym placem centrum handlu. Na kolanach miał blok betonu, a na jednej stopie kawał ściany z pustaków. Przymocowana do pleców butla tlenowa utkwiła w rumowisku, ustawiając go w pozycji na wpół siedzącej; ciało miał zgięte pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Z czterech policjantów Zarządu Portu, z którymi biegł przez podziemie z wózkiem pełnym sprzętu ratunkowego, żył tylko jeden, sierżant John McLoughlin. Dwaj zginęli natychmiast, gdy zawaliła się wieża południowa, a trzeci, Dominick Pezzulo, zdołał się uwolnić spod rumowiska, ale gdy usuwał gruz przygniatający Jimena, zginął zasypany blokami betonu z wieży pomocnej.

Tkwiąc w dziurze, Jimeno rozmawiał od czasu do czasu z McLough-linem, który leżał pod jeszcze grubszą warstwą gruzu niż on. Żaden nie widział drugiego.

Widzisz niebo?" - zapytał McLoughlin.

Nie, ale widzę światło" - odparł Jimeno.

Sierżant uruchomił radio. Nikt nie odpowiadał. McLoughlin przez wiele lat uwalniał w centrum handlu ludzi uwięzionych w windach i zjeżdżał na linie w ślepe szyby. Teraz wyjaśnił koledze, że ratownicy będą musieli poczekać dzień z podjęciem akcji, aż rumowisko się ustabili­zuje. Byli zdani na siebie.

257

W całej północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych ludzie w zasadzie byli zdani na siebie; wkroczyli w pierwsze minuty nowej ery niechronieni przez stary porządek świata, którego instytucje, mające określone zadania, nagle przestały działać. Analizę ataków przeprowadzo­nych 11 września 2001 roku można by rozpocząć niemal od dowolnego miejsca na ziemi i niemal w dowolnej chwili ostatnich czterdziestu lat - od końca zimnej wojny, rozpadu Związku Sowieckiego, każdej godziny każdego roku wciąż niezakończonej historii Bliskiego Wschodu, od często jałowych i błahych działań władz jedynego w świecie supermocarstwa, od kipiących źródeł nihilistycznego religijnego fundamentalizmu, który nie tylko trwa, ale rozwija się jako opozycja wobec globalizmu, kapitalizmu czy nowoczesności.

Rozmaite historyczne prądy gwałtownie się zderzyły 11 września rano w dwóch wieżach World Trade Center, w Pentagonie i na polu w Pensyl­wanii. Charakterystyczne cechy epoki, która już minęła - wiara w skuteczną ochronę, reguły obrony, poczucie bezpieczeństwa - w jednej chwili stały się przeżytkiem. To, co wydarzyło się tego ranka w Nowym Jorku, powtórzyło się we wszystkich instytucjach rządowych, a różnice dotyczyły tylko szczegółów, czasu trwania i kosztów.

Przez niemal całą zimną wojnę w drugiej połowie XX wieku obrona powietrzna kraju, choć rzadko dostrzegana, w świadomości społecznej istniała jako niewidzialna zapora uniemożliwiająca atak jądrowy. Podczas kryzysu 11 września wiceprezydent Dick Cheney kazał zestrzelić wszelkie niebezpieczne samoloty. Jak się okazało, rozkaz nie dotarł do pilotów myśliwców; było to poważne niedociągnięcie, które jednak nie miało większego znaczenia, gdyż dowództwo obrony powietrznej kraju oraz władze lotnictwa cywilnego nie zdołały w ciągu dwóch godzin zagrożenia zmobilizować swoich sił do śledzenia nawet jednego uprowadzonego samolotu. Tak więc rozkazu zestrzelenia nie przekazano, a samolotów, które miały być zestrzelone, nie wyśledzono. Poświęcający swoje życie fanatycy w trzech z czterech porwanych samolotów trafili w wybrane cele - bliźniacze wieże WTC i Pentagon. Atak czwartego samolotu, United Airlines lot numer 93, na Kapitol lub Biały Dom został udaremniony tylko dzięki temu, że pasażerowie dowiedzieli się przez telefony komórkowe o wydarzeniach w Waszyngtonie i Nowym Jorku i spróbowali opanować kabinę pilotów. Pilot przelatującego niedaleko odrzutowca pasażerskiego zauważył, że samolot United Airlines gwałtownie się zakołysał; praw-


dopodobnie w tym momenie pasażerowie walczyli z terrorystami. Samolot

rozbił się w wiejskich okolicach Pensylwanii, 200 kilometrów od Wa­szyngtonu.

Jak świadczą zdarzenia, do jakich doszło w Waszyngtonie, w wieżach kontroli ruchu lotniczego w północno-wschodniej części kraju i w bliź­niaczych wieżach WTC odpowiednie służby z trudem radziły sobie z jed­nym atakiem, a do reakcji na cztery jednocześnie były zupełnie nie­przygotowane. W pierwszym okresie po 11 września ludzie nie uświado­mili sobie tej prawdy. Ogarnięty głębokim żalem kraj był po prostu wstrząśnięty liczbą ofiar. Społeczeństwo przeżyło szok, gdyż zrozumiało, że Stany Zjednoczone stały się najbardziej upragnionym celem terrorys­tów. Z punktu widzenia fanatyków dostrzegających tylko symbole do zniszczenia, ataki na WTC miały sens; ale ludzie tacy jak Dianne DeFon-tes, którzy siedzą sami w pustym biurze prawniczym, piją jogurt i od­powiadają na telefony, nie mogli uwierzyć, że terroryści odważyli się zaatakować ich kraj.

Na dziesiątkach pogrzebów strażaków i policjantów burmistrz Giuliani powtarzał, że policjanci i strażacy uratowali życie 25 tysięcy ludzi -więcej niż w jakiejkolwiek odnotowanej w historii operacji ratunkowej". Czasami liczba uratowanych" rosła do 50 tysięcy. Burmistrz stworzył specjalny fundusz pomocy dla rodzin funkcjonariuszy miejskich służb ratowniczych, a później objął nim również rodziny policjantów z Zarządu Portu; wdzięczny naród przekazał na fundusz 216 milionów dolarów. Według pierwszych opisów akcji ratunkowej w centrum handlu osoby cywilne właściwie nie brały w niej udziału, były jedynie bezradnymi ofiarami, które ocalili policjanci i strażacy. O udziale cywilów w akcji ratunkowej, o tym, że w rzeczywistości uratowali życie wielu ludziom na wyższych piętrach, w tych pierwszych relacjach po prostu nikt nie wspomniał.

Była to niepełna historia, ale takie przekłamania nie są bynajmniej czymś niezwykłym. Nie zawsze można wszystko wyjaśnić. W pierwszych doniesieniach zawsze pojawiają się przekłamania. Kilka miesięcy po zatonięciu Titanica George Bernard Shaw powiedział, że katastrofa stała się przyczyną eksplozji bezwstydnych, romantycznych kłamstw".

Ponad rok później Kongres powołał niezależną kraj ową komisję śledczą (Komisja 11/9). Powstała pod naciskiem rodzin, które straciły mężów, żony i dzieci, a wbrew życzeniom prezydenta George'a W. Busha i Giulia-

259

niego, który już nie był burmistrzem Nowego Jorku, ale dzięki godnej postawie po atakach stał się ważną postacią w polityce i biznesie.

Komisja ujawniła wieloletnie zaniedbania w zbieraniu informacji wywiadowczych i koordynacji odpowiednich służb, w kontroli granic, w zapewnianiu bezpieczeństwa ruchu lotniczego i w działaniach w sy­tuacjach kryzysowych. Były to bolesne rewelacje. Ataki wcale nie spadły jak grom z jasnego nieba, jak to się początkowo wydawało; uprowadzenie samolotów było jedynie ostatnim i śmiertelnym ogniwem w łańcuchu wydarzeń, które ciągnęły się od lat i przed którymi, w takiej czy innej formie, ostrzegano kilka miesięcy wcześniej. W rzeczywistości, jak stwierdziła komisja, meldunki o zagrożeniu były bardziej oczywiste, naglące i uporczywe, niż to twierdził rząd. Już wcześniej niektóre raporty wywiadowcze wskazywały, że Al-Kaida ma zamiar posłużyć się sa­molotami pasażerskimi w charakterze broni. Inne stwierdzały, że Osama bin Laden zamierzał zaatakować Stany Zjednoczone na ich własnym terytorium. Niektóre informacje wywiadowcze pochodziły z połowy lat dziewięćdziesiątych, ale ostrzeżenia o przenikaniu żołnierzy Al-Kaidy do Stanów Zjednoczonych i o ewentualnym planie uprowadzenia samolotu zostały dostarczone prezydentowi 6 sierpnia 2001 roku, miesiąc przed atakami, a raport opatrzony był nagłówkiem: Bin Laden zamierza zaatakować USA".

Analiza zderzeń przeprowadzona w prasie i dochodzenie komisji rzuciły światło na skrywane tajemnice, przemilczenia i kłamstwa otaczające wydarzenia z 11 września 2001 roku. Trzeba jednak również przyznać, że żadne organy amerykańskich władz, niezależnie od szczebla, nie miały wcześniej do czynienia z tak okrutnym atakiem na ludność cywilną. Ani w Nowym Jorku, ani nigdzie indziej w Stanach Zjednoczonych nie pamiętano, by kiedykolwiek w historii doszło do poważnych ataków na rodzimym terytorium, a biorąc pod uwagę szybkość przebiegu wypadków, na pewno nie było czasu na obmyślanie nowych posunięć. W Nowym Jorku wieże runęły już po 102 minutach - nie przetrwały nawet dwóch godzin. A jednak czas ten zupełnie nie daje pojęcia o szybkości toczących się zdarzeń. Uderza jeden samolot. Szesnaście minut później uderza następny. Dwadzieścia pięć minut później rozchodzi się wiadomość o zbli­żaniu się trzeciego samolotu - nieprawdziwa, ale z pewnością niewy-kraczająca poza świeżo ustanowione granice prawdopodobieństwa. Po kolejnych trzydziestu minutach zawala się pierwszy budynek. Dwadzieścia

260

dziewięć minut później jest po wszystkim. Tak jakby samochód jadący z prędkością 150 kilometrów na godzinę co kilka minut zakręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. W każdej chwili powstawały nowe groźne sytuacje, nowe piekło.

Jednakże szybkie tempo wydarzeń nie tłumaczy wszystkiego. Wiele niedociągnięć w łączności - bardzo podobnych do nieprzekazanego rozkazu Cheneya zestrzelenia samolotów - kosztowało życie mnóstwo ludzi. Policjanci w helikopterach meldowali o złym stanie obu wież i właściwie zapowiedzieli runięcie wieży północnej, ale dowódcy straży pożarnej nie mieli ani bezpośredniej łączności z helikopterami, ani dostępu do meldunków, a na dodatek ich łączność z własnymi oddziałami była słaba lub jej po prostu nie mieli. Radia umożliwiające komunikację obu służb stały na półkach lub leżały w bagażnikach samochodów. Jest wielce prawdopodobne, że w chwili zawalenia się wieży północnej było w niej aż dwustu strażaków. W momencie zawalenia się wieży południowej większość strażaków w wieży północnej miała duże szansę ratunku. Zostało im dwadzieścia dziewięć minut na pokonanie trzydziestu czy czterdziestu pięter. Wielu ludziom się to udało, w tym także osiem-dziesięciodziewięcioletniemu Moemu Lipsonowi, który schodził z osiem­dziesiątego ósmego piętra, a w chwili zawalenia się wieży południowej był na dwudziestym siódmym. Tylko nieliczni ludzie w wieży północnej, nawet jeśli usłyszeli rozkaz ewakuacji, wiedzieli, że druga wieża runęła. Poza niektórymi policjantami i tymi, którzy ich spotkali, nikt nie wiedział, że piloci helikopterów zapowiadają szybkie zawalenie się wieży, w której jeszcze znajdowali się ludzie. Bez żadnego istotnego powodu strażacy zostali odcięci od wiadomości decydujących o życiu. Był to w równej mierze skutek złych, trwających latami zwyczajów, jak niezwykle trud­nych okoliczności.

Wiosną 2004 roku, na przesłuchaniu w sprawie działań w warun­kach kryzysowych, Giuliani mówił z wielkim uznaniem o strażakach, którzy nie wyszli z północnego wieżowca. Moim zdaniem ocalili w rzeczywistości więcej ludzi, niż można się było spodziewać. Gdyby akcja przebiegała inaczej, gdyby prowadzili ją inni ludzie, którzy być może nie zachowaliby się tak dzielnie jak oni, liczba ofiar byłaby znacznie większa".

Co więcej, według Giulianiego strażacy usłyszeli ostrzeżenie, że pora wychodzić, ale uznali, że rozkaz ewakuacji" oznacza, iż powinni wy-

261

prowadzić cywilów. Zamiast relacji o tym, jak ludzie w mundurach uciekli, porzucając cywilów, co byłoby ciosem dla morale tego kraju, historii podobnej do sprawy Andrea Dorii, jeśli pamiętacie tę katastrofę, otrzymaliśmy przykład bohaterskiego działania mężczyzn i kobiet w mun­durach, którzy zostali na posterunku, by bronić ludności cywilnej -powiedział Giuliani. - Dostaliśmy opowieść o bohaterstwie, honorze i wzajemnym wsparciu, dzięki którym przetrwaliśmy tę tragedię".

Jeżeli historia ma być nauką dla żyjących, musi być absolutnie prawdziwa. W dokładnych relacjach z lądowania sprzymierzonych w Normandii w czasie drugiej wojny światowej podaje się, że sporo łodzi desantowych rozpoczęło wyładunek na zbyt głębokiej wodzie i żołnierze tonęli; jest to niezwykle ważny fakt dla tych, którzy w przyszłości będą jak tamci żołnierze lądować na innych plażach. Dowody wskazują jednoznacznie, że w ostatnich minutach istnienia wieży północnej strażacy istotnie pomagali cywilom, ale ci, którzy to czynili, stanowili tylko niewielki ułamek wszystkich uczestników akcji. Nie ma wątpliwości, że zadaniem strażaków wchodzących do budynku było udzielanie pomocy, a wielu z nich, na przykład kapitan Burkę, zostało w wieży nawet wtedy, gdy już wiedzieli, co ich czeka. Istnieją jednak dobre powody, by odrzucić twierdzenie, że to obowiązek rato­wania cywilów - nie zaś powszechny brak wiedzy o niebezpieczeń­stwie - zatrzymał tych dwustu strażaków w budynku, choć mogli go opuścić.

Z sześciu tysięcy osób znajdujących się poniżej strefy uderzenia prawie wszystkie opuściły wieżę północną, nim się zawaliła, co trudno pogodzić z twierdzeniem, że około dwustu strażaków, którzy w niej zginęli, nie wyszło w porę, ponieważ pomagali ludziom przebywającym w budynku. W ustnych relacjach zebranych przez straż pożarną dla celów archiwalnych, wielu strażaków wspominało, że nie wiedzieli, jak poważna była sytuacja w tych ostatnich minutach. To nie zaprzecza faktowi, że obecność strażaków była doceniana i podnosiła na duchu. W rzeczywistości grupy strażaków udzielały pomocy ludziom takim jak Josephine Harris, zatrzymały się, by zaofiarować pomoc Judith Reese, a po runięciu wieży południowej od-blokowywały klatki schodowe w drugiej wieży. Jednakże działania te nie wyjaśniają, dlaczego w tym wieżowcu zginęło tak wielu strażaków, choć mogli z niego uciec, tym bardziej że w budynku zostało naprawdę niewielu ludzi, którym mogliby pomóc.

262

Kilka osób - między innymi policjanci sądowi Joseph Baccellieri, Al Moscola i Andrew Wender - w ostatnich minutach widziało na dziewięnastym piętrze skazanych na zagładę strażaków, którzy odpoczywali bez kurtek, zlani potem, z odstawionymi pod ścianę toporkami. Prawdopodobnie pozostali tam, bo nie uświadamiali sobie niebezpieczeństwa; taki powód jest bardziej przekonywający niż twierdzenie burmistrza, że zostali, bo pomagali osobom cywilnym. Brak „świadomości sytuacyjnej", by posłużyć się terminem wojskowym, nie wynikał jedynie z zaskoczenia wywołanego nową epoką terroru, która właśnie nastała. W raportach straży pożarnej po zamachu bombowym w 1993 roku podkreślano złą współpracę i łączność służb działających w sytuacji kryzysowej. A mimo to gdy Komisja 11/9 poruszała w 2004 roku sprawy taktyki, planowania i zarządzania w Depar­tamencie Straży Pożarnej, byli i ówcześni wysocy urzędnicy miasta reagowali z oburzeniem, pytając, jak ktoś może kwestionować odwagę i poświęcenie strażaków. Ale tego przecież nikt nie kwestionował.

Jeśli uwzględnić charakter ataku, zawalenie się obu wież nie wydaje się czymś zaskakującym i wynikającym ze złożonych przyczyn. Pełniące istotną funkcję słupy zostały zniszczone. Elementy konstrukcji, a co najważniejsze stropy, które pozostały całe po uderzeniu, ogarnął silny pożar. Takich pożarów nie bierze się pod uwagę podczas projektowania normalnych budynków. Federalni urzędnicy śledczy orzekli, że przyczyną runięcia wież był przede wszystkim atak samolotów, a zwłaszcza ogromny pożar, nie zaś, jak to określili, błędy projektowe". Uderzenia samolotów spowodowały trwające cztery minuty drgania budynków. W strefie uderze­nia odpadła większa część naniesionej przez natrysk ognioodpornej po­włoki, odsłaniając gołą stal konstrukcyjną niezwykle podatną na działanie wysokiej temperatury.

Jak się okazało, w latach sześćdziesiątych, w okresie projektowania wież, nikt dokładnie nie analizował skutków uderzenia samolotu, a zwłasz­cza konsekwencji silnego pożaru po utracie powłoki ognioodpornej, choć Zarząd Portu i jego inżynierowie głosili, że projektowane budynki wy­trzymają uderzenie boeinga 707. Zapewnienia te zostały powtórzone po zamachu bombowym w 1993 roku i ponownie zaledwie tydzień przed 11 września. W ciągu paru minut to, co było nie do pomyślenia, stało się nieuchronne.

Urzędnicy śledczy przejrzeli również założenia projektowe oraz sposób budowy i wtedy okazało się, że nikt nie opierał się na jakichś istniejących

263

normach technicznych, ani nie sprawdził doświadczalnie, jak długo natryskiwany materiał ognioodporny może chronić stropy łączące trzon budynku ze ścianami zewnętrznymi. Grubość warstwy ognioodpornej naniesionej na stropy dwóch największych budowli świata została ustalona intuicyjnie.

Stropy opierały się na długich, niepodpartych kratownicach, znanych każdemu, kto spojrzał na sufity w supermarketach. W budynkach, w których cenną zaletą jest otwarta przestrzeń niepodzielona słupami, często stosuje się kratownice w charakterze konstrukcji wsporczej dla podłóg i sufitów. Zastosowanie takiej konstrukcji w studziesięciopięt-rowym budynku, a tym bardziej w dwóch, wymagało znacznej śmiałści i pomysłowości. W Nowym Jorku takie wieżowce rzadko się spoty­ka. Biorąc pod uwagę, że ze względu na samą wysokość ewakuacja górnych pięter wieżowców jest bardzo trudna, zastosowanie w dwóch monumentalnie wysokich budynkach nowej konstrukcji bez sprawdze­nia, czy jest dostatecznie ognioodporna, narażało tysiące ludzi na nie­bezpieczeństwo.

Dopiero latem 2004 roku w toku przeciągającej się analizy przyczyn zawalenia się wież WTC Państwowy Instytut Norm i Techniki (National Institute of Standards and Technology) zbadał ognioodporność materia­łów. Wyniki wykazały, że ognioodporność powłok pozwalała na prze­trwanie elementów stalowych długości 5,2 metra w normalnym stanie przez dwie godziny, a zatem była zgodna z wymaganiami obowiązujące­go wówczas kodeksu budowlanego. Jednakże do wykonania konstrukcji budynku nie użyto elementów długości 5,2 metra - elementy, z których wykonano stropy, były co najmniej dwa razy dłuższe. Gdy w 2004 roku badano elementy długości 10,6 metra, to znaczy takie, jakie rzeczywiście zastosowano, federalna komisja śledcza stwierdziła, że nie miały dwu­godzinnej odporności. Długo przed 11 września wiedziano, że stropy dwóch największych w świecie budowli są bardziej podatne na działanie ognia, niż sądzono.

Było to niepokojące odkrycie, mimo że prowadzący śledztwo uważali, że niedostateczna ognioodporność elementów konstrukcyjnych -jakkolwiek budząca obawy - prawdopodobnie nie stanowiła bezpośredniej przyczyny runięcia wieżowców. Od dziesięcioleci pokolenia, które budowały coraz wyższe wieżowce, były absolutnie przekonane, że wprowadzanie nowoczes­nych i bardziej wytrzymałych rozwiązań konstrukcyjnych czyni je bez-

264

pieczniejszymi. Wieże World Trade Center opisywano jako cuda techniki. Wieże rzekomo mogły przetrwać zderzenie z samolotem pasażerskim. Stosownie do prawa budowlanego zakładano, że stropy wytrzymają dwu­godzinny pożar. Gdy po upływie pięćdziesięciu minut od uderzenia samo­lotu w wieżę południową komendant Orio Palmer i inni strażacy dotarli do ludzi w strefie uderzenia, mieli wszelkie powody sądzić, że mogą jeszcze przez godzinę prowadzić akcję ratunkową. Niestety, wieża runęła już siedem minut później.

O warunkach bezpieczeństwa ludzi pracujących w wieżach decydował nie tylko Zarząd Portu. Dążąc do zwiększenia zysków i obniżenia kosztów budowy, miasto Nowy Jork zrewidowało w latach sześćdziesiątych kodeks budowlany; wprowadzone zmiany były zgodne z ogólnokrajową tendencją i pozwalały przedsiębiorcom budowlanym na większą elastyczność w do­borze materiałów. W zrewidowanym nowojorskim prawie budowlanym znalazła się także zmiana, na którą nie zwrócili uwagi orędownicy nowego kodeksu ze świata polityki i mediów. W 1968 roku miasto zmniejszyło

  1. połowę liczbę klatek schodowych wymaganych w wysokich budynkach

  2. zrezygnowało z wież ogniowych - wzmocnionych klatek schodowych,
    zabezpieczonych przed dymem i zapewniających właściwe warunki
    ewakuacji w razie niebezpieczeństwa. W opinii właścicieli nieruchomości
    ewakuacyjne klatki schodowe były marnotrawstwem, dziedzictwem mi­
    nionej epoki, w której nie istniały nowoczesne materiały ognioodporne.
    W rzeczywistości wymagania dotyczące klatek schodowych wywodziły
    się z okresu reform przeprowadzonych po tragicznych pożarach wieżow­
    ców w początkach XX wieku, ale w 1968 roku, kiedy to zmieniono kodeks
    budowlany, upłynęło już ponad pięćdziesiąt lat od czasu, gdy uciekające
    przed pożarem młode kobiety, nie mając innej drogi wyjścia, wyskakiwały
    z okien budynku Triangle Shirtwaist położonego w odległości trzech
    kilometrów od przyszłego centrum handlu. Na początku XXI wieku
    młodzi ludzie w kwiecie wieku znowu skakali z okien wieżowca, by
    uniknąć ognia. Porywacze samolotu nie pozostawili im innej drogi
    wyjścia.

Oczywiście obojętność na nauki historii albo niezdolność do korzystania z nich w życiu nie ograniczała się tylko do władz miejskich Nowego Jorku. W końcu wszyscy ludzie w centrum handlu znaleźli się tego ranka na krytycznym zakręcie dziejów. 11 września 2001 roku rano ludzie pracujący lub odwiedzający World Trade Center mogli raczej liczyć nie na

265

krajowych polityków, lecz na prywatne firmy i urzędników lokalnych władz" - napisano w sprawozdaniu Komisji 11/9.

Niemal nikt z osób przebywających w wieży południowej w chwili, gdy się zawaliła, nie zdołał się uratować - ani strażacy Orio Palmer i Tom Kelly, ani dyrektor do spraw bezpieczeństwa pożarowego Phil Hayes, ani pracownik nadzoru wind w wieżowcu Francis Riccardelli. Zginęli również ludzie z góry - uwięzieni w podniebnym holu" na siedemdziesiątym ósmym piętrze, ludzie z biur Keefe, Bruyette & Woods, Aonu i Fiduciary Trust. Nie wyszedł nawet Roko Camaj, który mył okna, miał klucze od dachu i znał budynek. Z pięter powyżej siedemdziesiątego ósmego urato­wało się tylko czterech ludzi. Richard Fern i Ronald DiFrancesco znaleźli względnie całą klatkę schodową. Stanley Praimnath przeżył, ponieważ Brian Clark usłyszał jego wołanie o pomoc; Clark mówi, że gdyby nie usłyszał Praimnatha, może poszedłby w górę razem z kolegami, których namówił do tego jakiś nieznajomy. Czternaście innych osób zeszło z sie­demdziesiątego ósmego piętra, które stanowiło dalszą granicę strefy uderzenia. Po kilku godzinach od runięcia wieży południowej znaleziono w holu na dole robotnika budowlanego Lenny'ego Ardizzonego. Żył, ale nie wiedział, jakim cudem.

rne piętra wieży północnej stały się jedną wielką mogiłą: w spółce Cantor Fitzgerald zginęło 658 osób; w Marsh & McLennan - 292; w Windows on the World" - wszyscy, 162 osoby; we Fred Alger Management - 35; w Carr Futures - 69. Wielu słyszało, jak James Gartenberg z osiemdziesiątego szóstego wzywał pomocy, ale nikt nie mógł mu jej udzielić. W momencie zawalenia się wieży był uwięziony w swoim biurze razem z Patricią Pumą. Innych katastrofa dopadła w czasie schodzenia. Porucznika Kevin Pfeifer, brat komendanta, leżał z łomem na schodach. Tony'ego Savasa, inspektora budowlanego, uwolnionego z windy stojącej na siedemdziesiątym ósmym piętrze, znaleziono w klatce schodowej blisko parteru. Obok leżał John Griffin, który pomagał w jego uwalnianiu.

Kikut klatki B stał się schronieniem dla kapitana Jaya Jonasa ze straży pożarnej i ludzi pomagających zejść Josephine Harris; należeli oni do grupy szesnastu ludzi, którzy przeżyli w tej klatce zawalenie się wieży. W tej grupie byli policjant Zarządu Portu David Lim, dwunastu straża-

266

Iców oraz jeszcze dwie osoby cywilne - Pasąuale Buzzelli i Genelle iGuzman -jedyni uratowani z grupy szesnastu pracowników biura Zarządu l Portu na sześćdziesiątym czwartym piętrze. Wyszli z biura o 10.12, gdy ich szef, Patrick Hoey, zadzwonił i dowiedział się, że powinni się ewakuować.

Inni z tej klatki przeżyli zawalenie, ale nie zdołali się uratować. Mikę Warchoła, kapitan straży pożarnej, który miał pracować w straży ostatni dzień, połączył się z rumowiska przez radio i powiedział, że jest w rejonie | dwunastego piętra, ale na tej wysokości klatka już nie istniała. Praw­dopodobnie był w grupie, która zatrzymała się, by pomóc Judith Reese, cierpiącej na astmę kobiecie z biura Franka DeMartiniego. Nikt z nich nie wyszedł. Razem w centrum handlu zginęło 2749 osób.

Mniej więcej godzinę po runięciu budynku zasypany pod placem Will Jimeno usłyszał głosy dochodzące z tej samej dziury, przez którą padało światło. Ktoś sprawdzał, czy w dole nie ma osoby, której szukał. Jimeno nie dosłyszał nazwiska, ale był szczęśliwy, że usłyszał czyjś głos.

Nie, ale tu w dole jest Jimeno i McLoughlin, policjanci Zarządu Portu" - krzyknął.

Nikt nie odpowiedział. Nieznajomy odszedł i już więcej go nie słyszeli.

Do jamy, w której byli, wpadały kule ognia, ale wiatr lub przeciąg pędził je w inną stronę; ogień gasł, nim dotarł do czegoś, co mogło się zapalić. Trzydziestotrzyletni Jimeno czuł, że śmierć jest blisko. Pomyślał, że żona, Allison i czteroletnia córka, Bianca, będą smutne, ale dumne. Drugie dziecko Jimena miało się urodzić w końcu listopada. Modlił się.

Boże, proszę, pozwól mi zobaczyć moje nienarodzone dziecko.

Jimeno próbował dobić targu. Może umrzeć, ale na pewno był jakiś sposób na to, by mógł coś zrobić dla tego dziecka.

Modlił się: pozwól mi, żebym jakoś w przyszłości dotknął tego dziecka.

Potem rozległy się strzały.

Najwidoczniej ogień podgrzał broń zabitego Dominicka Pezzula. Kule odbijały się chaotycznie od rur i betonu, aż wreszcie wyczerpał się magazynek.

Wolną ręką Jimeno sięgnął do pasa, chciał znaleźć coś, czym mógłby kopać. Ukończył w styczniu Akademię Policyjną Zarządu Portu i dostał normalne policyjne wyposażenie, ale już wcześniej miał kajdanki - parę

267

kajdanków firmy Smith & Wesson, które kupił, gdy był strażnikiem w magazynie i zatrzymywał złodziei sklepowych. Skrobał gruz kajdankami, ale w końcu wyślizgnęły mu się. z rąk i nie mógł ich odnaleźć.

Nikt nie miał żadnych wiadomości od Chucka Sereiki; do południa w sekretarce automatycznej i skrzynce poczty elektronicznej nagromadziło się pełno wiadomości. Nie mogę w to uwierzyć. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Całym sercem jesteśmy z tobą".

Sereika się obudził. Przespał wszystko; do jego mieszkania w środku Manhattanu nie dotarła żadna wiadomość o tragedii. W listach elektronicz­nych coś mówiono o jakimś strasznym wydarzeniu, a potem w komputerze zobaczył wiadomości; zerkając na nowy świat, wysłuchał nagrań na sekretarce. Dzwoniła jego siostra.

Kocham cię - powiedziała - wiem, że tam jesteś i pomagasz".

W rzeczywistości od dawna był w depresji. Podszedł do szafy, znalazł koszulkę sanitariusza i odznakę, której nie nosił od lat. Stracił uprawnienia do wykonywania tego zawodu; wygasły, gdy dnie i noce spędzał na hulankach. Przeszedł kurację odwykową, przestał pić i skończył z nałogiem. Wyzwolił się z picia, ale do zawodu sanitariusza już nie wrócił. Miał jednak nadal koszulkę i nikt nie zabrał mu odznaki. Może będzie mógł pomóc przy unieruchamianiu złamań i opatrywaniu ran. Wyszedł na dwór. Przez środkowy Manhattan przewalały się tłumy ludzi, jezdniami ciągnęły strumienie ludzi, metro nie kursowało, autobusów nie było widać. Pozo­stawało jedynie iść na piechotę. Dziesiątki tysięcy ludzi szły w kierunku północnym, w stronę rzeki, do promu, albo w kierunku stacji Penn Station, skąd pociągami podmiejskimi mogli dojechać na wschód, na Long Island lub na zachód do New Jersey.

Sereika przeszedł kilka kwartałów od swego mieszkania do St. Luke's-Roosevelt Hospital Center. Tam złapał karetkę jadącą na Dolny Manhattan.

World Trade Center 7 - czterdziestosiedmiopiętrowy budynek - runął o 17.20. Strażacy postanowili, że nie będą gasić pożaru, niech się sam wypali. W budynku nikogo nie było. Wobec tego wszystkiego, co już się stało, strata nawet tak dużego budynku wydawała się bez znaczenia.

268

David Karnes przyjechał na Dolny Manhattan niedługo po zawaleniu l się tego budynku. Odniósł wrażenie, że poszukiwania ograniczały się tylko do obrzeży kompleksu; przetrząsano brzegi rumowiska, szukając oznak życia. Inne budowle płonęły - z niskiego budynku World Trade Center 4 strzelały płomienie - a wszyscy trzymali się z daleka od ruin dwóch wież i placu między nimi.

Karnes zaczął dzień w garniturze; pracował jako księgowy w firmie Deloitte and Touche w Wilton, w Connecticut. Po atakach pojechał z Connecticut na Long Island i poszedł do magazynu, gdzie trzymał swój ekwipunek żołnierza piechoty morskiej. Służbowe spodnie i kurtka były świeżo wyprasowane, chociaż skończył służbę wiele miesięcy temu. Wciągnął spodnie i kurtkę, potem pojechał do fryzjera i kazał się ostrzyc na rekruta. Zatrzymał się przy swoim kościele, poprosił pastora o mod­litwę, a następnie swym nowym kabrioletem pojechał prosto na Dolny Manhattan.

Na miejscu stwierdził, że ludzie ze służb ratowniczych są w szoku, przygnębieni i właściwie nikt nie prowadzi zorganizowanych poszukiwań. Karnes dostrzegł innego żołnierza z piechoty morskiej, sierżanta Thomasa, imię nieznane.

Chodźcie, sierżancie - powiedział Karnes. - Przejdźmy się".

Poza nimi na rumowisku nie było widać żywej duszy. Obeszli teren zasypany gruzem, krzycząc po drodze: Piechota morska Stanów Zjed­noczonych. Jeżeli nas słyszysz, krzyknij lub zastukaj".

Nikt nie odpowiadał. Ruszyli dalej w głąb rumowiska. W World Trade Center 4 szalał pożar. Brnęli przez poszarpany, niebezpieczny teren.

Zatopiony w myślach Will Jimeno czekał na ratunek. Słyszał, jak wali się kompleks centrum handlu. Zmęczył się tym wołaniem na próżno. Poprosił McLoughlina, żeby nadał przez radio, iż policjant Jimeno chce, by jego nowo narodzone dziecko miało na imię Oli via. Sierżant okropnie cierpiał, miał zgruchotane nogi. Nie można nic zrobić, pomyślał Jimeno, trzeba czekać, aż przybędą ekipy ratunkowe. Jeżeli dożyjemy do tego czasu.

Wtem usłyszał jakiś głos.

Piechota morska Stanów Zjednoczonych. Jeżeli nas słyszysz, krzyknij lub zastukaj".

269

Co? To był człowiek.

Jimeno krzyczał z całych sił.

Tutaj! Jimeno i McLoughlin, policja Zarządu Portu! Tutaj!".

Krzycz" - odpowiedział Karnes.

Trwało to kilka minut, ale w końcu Karnes znalazł dziurę.

Nie odchodź" - błagał Jimeno.

Nigdzie nie idę" - zapewnił go Karnes.

Karnes wyciągnął telefon komórkowy i wybrał 911, ale nie dostał połączenia. Spróbował znowu, bez powodzenia. Jak mógłby ściągnąć pomoc, nie zostawiając Jimena i McLoughlina? Może to tylko linia z Dolnego Manhattanu nie działa? A może mógłby się połączyć przez kogoś spoza miasta? Udało mu się dodzwonić do siostry na przedmieś­ciu Pittsburgha. Ona z kolei zadzwoniła na posterunek miejscowej policji, a ta zdołała się połączyć z policją nowojorską. Wiadomość wędrowała najpierw 480 kilometrów ze stosu gruzów do Pensylwanii, a potem 480 kilometrów z powrotem do komendy głównej, ale w koń­cu policja w Nowym Jorku dowiedziała się, że w odległości kilku przecznic dwaj policjanci leżą zasypani gruzem, a żołnierz piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych stoi obok, by skierować ratowników na miejsce.

Wieczorem Chuck Sereika, idąc brzegiem rumowiska, usłyszał krzyk ludzi wołających, że znaleziono kogoś w środku placu. Sereika ruszył naprzód, początkowo z jakimś strażakiem. Widzieli płomienie nad ruinami ośmiopiętrowego World Trade Center 4. Strażak zrezygnował. Sereika szedł sam, potykał się, wspinał, aż wreszcie znalazł stojącego samotnie Dave'a Karnesa. Z zewnątrz nie mogli zobaczyć Willa Jimena, ale go słyszeli. Sereika wcisnął się w szczelinę i ostrożnie zsuwał w głąb rumowiska. Wreszcie namacał rękę Jimena.

Hej" - odezwał się Sereika.

Nie zostawiaj mnie" - prosił Jimeno.

Sereika zmierzył tętno. Dobre, silne, miarowe tętno, niezwykle ważne w nagłych wypadkach.

Nie zostawiaj mnie" - powtórzył Jimeno.

Nie zostawimy cię" - zapewnił go Sereika. Pogrzebał w gruzach i znalazł broń Jimena, podał ją Karnesowi. Przekazał prośbę o tlen i zestaw

270

dożylny. Wkrótce nadeszli dwaj policjanci z pogotowia ratunkowego, Scott Strauss i Paddy McGee. Sereika podawał im kamienie i gruz. Strażak Tom Ascher nadszedł z wężem, by gasić ogień. Usłyszeli McLoughlina wołającego o pomoc.

Dostaniemy się tam" - obiecali mu.

Podstawowa pomoc przy urazach jest prosta - podać płyny i tlen. Prosta - ale nie w dziurze w centrum handlu. Nie mogli przystąpić do następnego kroku zgodnie ze standardową procedurą. Najpierw musieli wyciągnąć Jimena, a to wymagało niesłychanej delikatności.

Sereika słyszał trzaski dochodzące z głębi World Trade Center 4. Gdyby odsunął duże bloki gruzu przygniatające Jimena, mogłoby to spowodować lawinę. W dziurze było miejsce tylko dla jednej osoby i Sereika właściwie leżał na Jimenie. Podobna sytuacja jak przy pracy pod deską rozdzielczą samochodu, ale tutaj silnik płonął, a samochód pędził ku nieuniknionej katastrofie. Dookoła unosiły się kłęby dymu. Strauss i McGee ostrożnie usuwali gruz, uważając, by nie zasypać przy tym odłamkami siebie albo Jimena i McLoughlina. Z ulicy dotarli pomocnicy z narzędziami. Ręczne dłuto pneumatyczne. Nożyce. Strażacy chcieli wykorzystać sprowadzone szczęki Hursta i podnosić nimi szcze­gólnie ciężkie bryły, okazało się jednak, że nie mogą ustawić masywnej podstawy na rumowisku. Sereika, ekssanitariusz, natychmiast znalazł sposób i zaklinował podstawę gruzem.

Ze względu na zagrożenie należało działać bardzo powoli i ostrożnie, w czym przeszkadzała wysoka temperatura.

Po czterech godzinach, o jedenastej w nocy, Will Jimeno był wolny. Władowali go do kosza i wyciągnęli na powierzchnię. Został jeszcze John McLoughlin, zasypany znacznie głębiej, ale nikt z ratujących w jamie i na zewnątrz nie miał już sił. Wezwali nowych ludzi, którzy pracowali aż do rana i w końcu go wyciągnęli. Nieco później pomoc dotarła do Genellego Guzmana, ostatniego człowieka z tych, którzy ocaleli w klatce B.

Po wyjściu na powierzchnię ludzie, którzy ratowali Willa Jimena, ledwie powłóczyli nogami. Włosy śmierdziały im dymem, sadze zatkały wszystkie pory skóry. Gdy Sereika wygrzebał się ze szczeliny, zobaczył, że właśnie zabierają Jimena; dziesiątki policjantów i strażaków ustawionych w długi rząd na poszarpanym, zawalonym gruzem terenie podawało sobie z rąk do rąk kosz z Jimenem.

271

Nie mógł towarzyszyć swojemu pacjentowi. Zdołał jedynie dostać się do chodnika. Przez wiele godzin pracował razem z innymi, których znał tylko z imienia, nie był pracownikiem żadnej powołanej do tego służby, żadnej instytucji rządowej. Po wyjściu z jamy wszyscy ci ludzie po prostu się rozeszli, tak jak przychodzący do pracy na początku dnia - cały wiek temu - rozchodzą się po kilku godzinach. Sereika też wracał do domu; w podartej koszulce, powłócząc nogami, szedł po ulicach pokrytych pyłem, w który zmieniło się World Trade Center.












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
020 MacDonald Laura Spotkanie z Afryką 02 Walka o życie
49 WALKĄ JEST ŻYCIE CZŁOWIEKA NA ZIEMI (MOC WEWNĘTRZNA)
Muhammad Ali Moje Zycie Moja Walka Thomas Hauser
Bukowska, Palestyńczycy ich życie i walka brakujące strony
Departament Informacji i Stosunków Zagranicznych Dharamsala Polityka Chin w Tybecie Walka na śmier
Życie społeczne
Zaawansowane zabiegi ratujące życie
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki
zycie psych (5)
Ubezpieczenia na życie
Biblia, życie Chrystusa
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 3
Margul T Sto lat badań nad religiami notatki do 7 rozdz