Eliade Mircea Pamiętniki Zapowiedź równonocy

Mircea Eliade

ZAPOWIEDŹ RÓWNONOCY

PAMIĘTNIKI I

(1907-1937)

Tłumaczył z francuskiego

oraz opatrzył przypisami i posłowiem

IRENEUSZ KANIA

Tomasz A. Mokki

WYDAWNICTWO LITERACKIE

Tytuł oryginału: Les promesses de Vćquinoxe

Wydawnictwo Literackie Kraków 1989



CZĘŚĆ PIERWSZA

MANSARDA

I

PIERWSZE WSPOMNIENIA

Urodziłem się w Bukareszcie dnia dziewiątego marca 1907 roku. Mój brat, Mikołaj Remus, był o rok starszy ode mnie. Siostra Kornelia miała przyjść na świat dopiero w cztery lata później. Ojciec pochodził z Tecuci w Mołdawii; nim przybrał nazwisko Eliade, nazywał się Ieremia. Przez cały okres nauki w liceum posługiwałem się słownikiem francusko-rumuńskim, który należał niegdyś do niego i który nosił jeszcze jego ówczesne nazwisko: Gheorghe leremia. Był najstarszy z czworga rodzeństwa. Jego brat Konstantyn był oficerem podobnie jak on, tyle tylko, że ukończył Szkołę Wojskową, został oficerem sztabowym, a w końcu nawet generałem dywizji, podczas gdy mój ojciec - mądrzejszy, czy może nie tak zręczny - nie wyszedł nigdy poza stopień kapitana. Najmłodszy z braci, Paweł, musiał mieć na sumieniu jakieś grzeszki, które rodzina wolała przemilczać. W końcu dostał pracę na kolei. Kiedy słyszałem o nim po raz ostatni, był zawiadowcą stacji. Widywałem go bardzo rzadko; był brunetem, jak ojciec, ale zachował bujną czuprynę, miał też lepszą prezencję.

Ich jedyna siostra zmarła wkrótce po wyjściu za mąż za jakiegoś nauczy­ciela. Nie wiem nic o niej ani o jej życiu. Pamiętam tylko, że pewnego dnia - chyba w 1919 albo 1920 roku - odwiedził nas w domu przy strada Melodiei, gdzieśmy wówczas mieszkali, trochę niezgrabny młodzieniec o włosach jasnych jak len. Miał na sobie zielony uniform Szkoły Inżynierii Leśnej. Ojciec przedstawił go nam jako Cezara Cristea, naszego kuzyna, syna jego siostry. Chłopak miał bzika na punkcie literatury, wyrażał się ze swobodą i elegancją i pisał wiersze. Od razu mi się spodobał.

Mój stryj generał zajmował w Bukareszcie wielkie, luksusowe mieszkanie przy bulwarze Protopopescu. Jego żona, ciotka Heraklia, pochodząca z Gałacza dziedziczka wielkiego majątku, obdarzyła go dwojgiem dzieci. Stryj był blondy­nem trochę niższym od ojca, postawę miał piękną i nosił się wytwornie. Zawsze wionęło od niego dyskretnym zapachem wody kolońskiej, toteż posądzałem go nawet o pewną kokieterię. Jak daleko sięgam pamięcią, widzę obraz tęgawego oficera, który miał zwyczaj przygładzania lub podkręcania wąsa i przerywania nagłym śmiechem zdań wypowiadanych głosem nieco gardłowym.

Nigdy się nie dowiedziałem, z jakiej właściwie przyczyny ojciec oraz stryj Konstantyn postanowili zmienić nazwisko z „Ieremia" na „Eliade", ani też dlaczego ich brat odmówił uczynienia podobnie i pozostał przy swoim dawnym nazwisku - Paweł Ieremia. Ojciec utrzymywał, że powodem była admiracja ich obu dla Eliadego Radulescu, wielkiego pisarza z XIX wieku. Podczas ostatniego pobytu u dziadków w Tecuci byłem jeszcze bardzo mały i nie dowiedziałem się, czy ta zmiana nazwiska jakoś ich dotknęła czy też nie. Ciągle jeszcze bardzo dobrze pamiętam dziadków i ich dom. Dziadek był wysoki i szczupły, bardzo krzepki, białowłosy. Każdego popołudnia towarzyszyłem mu do kawiarni, dokąd chadzał na partyjkę tryktraka. Przysługiwało mi prawo do porcji konfitury i rachatłukum; gdy dziadek wygrywał, dostawałem dodatkową porcję. Wieczorem wracaliśmy do domu główną ulicą.

Miałem chyba ze cztery albo pięć lat, gdy pewnego wieczoru, w drodze powrotnej, trzymany przez dziadka za rękę, spostrzegłem pośród poruszających się wokół mnie spodni i sukien małą dziewczynkę w moim wieku, podobnie jak ja uwieszoną u dłoni swego dziadka. Popatrzyliśmy sobie w oczy z wielkim natężeniem, kiedy zaś wyminęła nas, obejrzałem się, żeby jeszcze na nią spojrzeć. Ona też się obejrzała i stanęła jak wryta. Upłynęło w ten sposób parę chwil, po czym każdy z obu dziadków pociągnął swego wnuczka za rękę, by ruszał naprzód. To, co się stało, było zarazem tak cudowne i pełne znaczenia, że wstrząsnęło mną głęboko, choć nie wiedziałem, dlaczego. Jeszcze owego wieczoru odkryłem, że dość mi przywołać w pamięci wizerunek ujrzanej w przelocie dziewczynki, abym poczuł, jak zapadam się w stan nie znanej dotychczas błogości, którą mogłem przedłużać w nieskończoność. W ciągu następnych miesięcy odtwarzałem ów drogi mi obraz po kilka razy dziennie, zwłaszcza w chwili zasypiania. Wówczas coś jakby palący dreszcz ogarniał me ciało, świat zaś wokół mnie rozpływał się. Cale moje jestestwo zmieniało się w jedno westchnienie, którego rozkoszna nierealność miała trwać - jak mi się zdawało - wiecznie. Przez wiele lat obraz dziewczynki ujrzanej przelotnie na głównej ulicy był moim wyłącznym talizmanem, dzięki któremu mogłem wedle swej woli uciekać w jakąś nieporównywalną z niczym chwilę. Jeszcze dziś pamiętam jej twarz; nigdy przedtem nie widziałem tak wielkich oczu - oczu o ogromnych, mrocznych źrenicach. Jej cera była zarazem matowa i blada, czarne zaś pukle spadające na ramiona podkreślały jeszcze jej biel. Ubrana była zgodnie z obowiązującą ówcześnie modą dla dziewczynek - około 1911 czy 1912 roku nakazywała im ona nosić granatową bluzkę i czerwoną spódniczkę. Musiało upłynąć wiele czasu, aby połączenie tych kolorów, dojrzanych gdzieś na ulicy, nie wprawiało mnie w drżenie.

Owego roku miałem zostać w Tecuci jeszcze ponad miesiąc. Podczas przechadzek z dziadkiem spodziewałem się znów ujrzeć czerwoną spódniczkę za zakrętem ulicy. Ale nie zobaczyłem jej nigdy więcej.

Wspomnienia, jakie zachowałem o babci, pochodzą głównie z innego pobytu w Tecuci - z lata 1919. Miałem wówczas dwanaście lat i dużo czytałem. Całe godziny spędzałem przy oknie z książką na kolanach. Babcia, wchodząc do pokoju, prosiła, abym czytał głośno, tak by i ona mogła skorzystać z mojej lektury. Na próżno powtarzałem jej, że nie zrozumie akcji książki słuchając rozproszonych fragmentów zupełnie z sobą nie powiązanych; upierała się przy tym nieodmiennie. Powiadała, że tak robił mój stryj Konstantyn. Czytywał jej całe ustępy, nawet jeśli właśnie miał w dłoni książkę z zakresu fizyki czy chemii. Musiałem tedy i ja robić to samo. Pamiętam, że odczytywałem jej całymi stronami książkę Podróż pewnego Rumuna na Księżyc, której autora dawno zapomniałem, oraz dzieło pt. Ilderim autorstwa królowej Marii1.

Babcia była drobniutka, o siwych włosach gładko zaczesanych na skroniach i bladoniebieskich oczach. Właśnie owego lata 1919 roku po raz ostatni widziałem oboje dziadków. Już nigdy potem nie miałem sposobności odwiedzić ponownie Tecuci, moi zaś „dziadkowie z Mołdawii", jak ich nazywano, zmarli oboje w kilka lat później. Dziadek miał wówczas chyba dziewięćdziesiąt lat.

*

Urodziłem się w Bukareszcie, ale właśnie w roku mego urodzenia ojciec został przeniesiony do innego garnizonu, toteż pojechaliśmy za nim do Ramnic2. Stamtąd też pochodzą moje pierwsze wspomnienia. Zamieszkiwaliśmy tam dom o licznych i obszernych pokojach. Pamiętam, że pod oknami rosły akacje. Za domem znajdowało się podwórze, dalej był ogród, który zdawał mi się ogromny - tyle w nim rosło drzew morelowych, śliw i pigw. Moje najdawniejsze wspomnienia datują się z okresu, gdy miałem zaledwie trzy lata. Widzę znów, jak turlam się po trawie w towarzystwie brata i wielkiego białego psa imieniem Piku. Obok nas matka siedzi na taborecie i gawędzi z sąsiadką. I następne wspomnie­nie: jest wieczór, stoimy na peronie kolejowym, oczekując przyjazdu ciotki z Bukaresztu. Jest dużo ludzi. Dostałem rogala, trzymam go w dłoni, lecz nie śmiem jeść, tak wielki i wspaniały mi się wydaje. Przyglądam się mu, jestem z niego dumny, potrząsam nim niby jakimś trofeum. Pociąg wjeżdża na dworzec, nasza mała gromadka ożywia się, na chwilę zostaję sam. Wtedy pojawia się przede mną, nie wiadomo skąd, chłopczyk pięcio- lub sześcioletni. Wyrywa mi rogala, przez moment spogląda na mnie z uśmiechem, wgryza się w rogala i znika w tłumie. Jestem tak zaskoczony, że stoję jak wryty z otwartymi ustami, prze­rażony tą przebiegłą zuchwałością, która objawiła mi się w całej swej potędze.


Inne wspomnienia z pierwszych moich lat to spacery bryczką pośród lasów i winnic w okolicach Ramnic. Gdy powóz zatrzymywał się na skraju drogi w cieniu gałęzi drzew ciężkich od owoców, gramoliłem się na kozioł, by zrywać śliwki węgierki. Pewnego dnia, w lesie, kiedy na czworakach buszowałem w trawie, spostrzegłem lśniącą zielonobłękitną jaszczurkę i przez długą chwilę przyglądaliśmy się sobie nawzajem, ja i jaszczurka, znieruchomiali. Nie odczu­wałem wcale strachu, a przecież serce moje waliło jak oszalałe, tak wielka była moja radość z odkrycia tego dziwnego, nie znanego stworzenia, tak tajemniczo pięknego.

Przypominam też sobie owo letnie popołudnie, gdy wszystko w domu spało. Z pokoju, który zajmowałem wraz z bratem, wymknąłem się na czworakach, aby nie robić hałasu, i podkradłem do salonu. Niezbyt dobrze znałem to po­mieszczenie, bo rzadko mieliśmy sposobność tam bywać - tylko w dni świąteczne albo kiedy rodzice przyjmowali przyjaciół. Zresztą jego drzwi były niemal zawsze zamknięte na klucz, jednak owego dnia wyjątkowo pozostały otwarte. Ciągle na czworakach, wśliznąłem się do salonu; emocja, jakiej wówczas doznałem, przykuła mnie do miejsca. Znalazłem się oto w pałacu z bajki. Story były zapuszczone, ciężkie zasłony z zielonego aksamitu przepuszczały blade światło o barwie szmaragdu, opalizujące i niemal nadnaturalne. Miałem wrażenie, jakbym się znalazł we wnętrzu gigantycznej winnej jagody. Tkwiłem tak przez długą chwilę pośrodku salonu, powstrzymując oddech. W końcu przyszedłem do siebie i zacząłem czołgać się po dywanie okrążając meble i pożerając wzrokiem wszystkie otaczające mnie cuda: smukłe gerydony, etażerki zastawione bibelotami, statuetkami, kryształami, małymi puzderkami ze srebra. Zafascynowały mnie weneckie lustra, które niczym szeroko rozlane tafle czystej i głębokiej wody oddawały mój wizerunek - tyle że większy, piękniejszy, a nade wszystko dostojniejszy i cały spowity w aureolę owego blasku, który napływał jakby z innego świata.

Nikomu nie zwierzyłem się z mego odkrycia, zresztą brakłoby mi słów. Gdybym był wówczas dysponował słownictwem człowieka dorosłego, odma­lowałbym objawienie tajemnicy. Całkiem tak samo jak w przypadku dziew­czynki ujrzanej na moment podczas spaceru, potrafiłem wedle swego upodoba­nia ożywiać w sobie ową zieloną feerię. Nieruchomiejąc, wstrzymując oddech, odnajdywałem znów szczęście tej chwili i przeżywałem z tą samą intensywnością czarowną minutę, gdy wtargnąłem do owego raju skąpanego w niezwykłej światłości. Przez wiele lat oddawałem się takim ćwiczeniom, polegającym na przywoływaniu do życia jakiejś specjalnej chwili, i zawsze udawało mi się odnaleźć jej pierwotną pełnię. Czas ulegał zawieszeniu i zapadałem się miękko w owe momenty odzyskanej wieczności. W ostatnich latach liceum, gdym usiłował przezwyciężyć nie kończące się napady melancholii, potrafiłem jeszcze niekiedy schronić się w złoto-zielony blask tamtego popołudnia przeżytego przed wieloma laty w Ramnic. Odnajdywałem dawną błogość; stała się ona jednak dla mnie nieznośna i tylko pogłębiała mój smutek, wiedziałem już bowiem, że świat, którego częścią były salon i zasłony z zielonego aksamitu, i dywan, po którym łaziłem na czworakach, i owo niesamowite światło - że ten świat na zawsze odszedł gdzieś i przepadł.

*

W 1912 roku ojciec znów musiał zmienić garnizon; cała nasza rodzina przeniosła się do Cernavoda. Było to latem i pamiętam, że słońce słało swe promienie na brzegi Dunaju i na wzgórza barwy czerwonej ochry, upstrzone głogami i innymi białymi kwiatkami o przywiędłych płatkach. Z początku, na pierwszych parę miesięcy, zakwaterowano nas w domku znajdującym się w obrębie koszar. Było to chyba jedyne miejsce w mieście, gdzie rosło coś innego niż akacje. Widzę znów siebie fikającego koziołki pod parasolowatymi sosnami i jodłami. Pamiętam też rozległe, koliste gazony obsadzone niebieskimi kwiatami. Nadal mam wrażenie, iż ogród przy koszarach był jedynym miejscem w Cernavoda, gdzie było trochę cienia - reszta miasteczka była wprost przyduszona słonecznym żarem.

Trochę później zamieszkaliśmy w domu położonym na zboczu wzgórza. Mieliśmy tam ogród ze zdziczałą winoroślą i altanką. Potem z Ramnic nadeszły wreszcie nasze meble. Owego dnia patrzyłem tylko na ojca, który z pomocą ordynansa odbijał wieka skrzyń, unosił je powoli, odgarniał wierzchnią warstwę słomy i zagłębiał ostrożnie dłoń, aby namacać tajemnicze pakunki zawinięte w papier gazetowy. Wstrzymywaliśmy oddech, on zaś wyciągał jeden pakunek po drugim, by się upewnić, czy nic się nie potłukło. Przed naszymi zdumionymi oczyma pojawiały się kolejno różnokolorowe szkła, talerze, filiżanki, imbryki. Niekiedy ojciec marszczył brew i przygryzał wąsa, by nie wybuchnąć jakimś przekleństwem, poprzestawał jednakże na mamrotaniu ich bez przerwy. Na­stępnie brał potłuczony przedmiot i odkładał go delikatnie na skrzynię stojącą obok, nie mógł się bowiem zdobyć na rozstanie się z nim natychmiast.

Jesienią posłano mnie do przedszkola. Duma przepełniała mnie w dniu, kiedy po raz pierwszy założyłem szary fartuszek, by samodzielnie pójść do szkoły. Znałem już litery alfabetu, ale doprawdy nie wiedziałem, do czego mogły się przydać, podobnie jak sylabizowanie. Nic nie było pasjonującego w tym, że b-a to ba, a b-u to bu, podobnie jak i w tym, że potrafiłem przeczytać jednym ciągiem, bez zająknięcia, zdanie: „Nasz kraj nazywa się Rumunia". Wszelako pewnego dnia natknąłem się przypadkiem na jakąś lekturę mojego brata; po przeczytaniu pierwszej strony nie mogłem już się od niej oderwać. Było to tak, jakbym wynalazł jakąś cudowną, pasjonującą zabawę, bo każda przeczytana linijka wprowadzała mnie w nie znany, nie podejrzewany dotąd świat. Do­wiedziałem się rzeczy niewiarygodnych na temat powiatów, miast, rzek, i że żył niegdyś pustelnik imieniem Daniel, i że w mieście Neamt jest klasztor, i wielu innych rzeczy napełniających mnie zdumieniem. Te rewelacje przyprawiały mnie o radość, ale i przytłaczały zarazem. Dobry tydzień zabrało mi doczytanie do końca książki brata. Skończywszy ją znalazłem się w niemałym kłopocie, bo nie dysponowałem inną książką mogącą ugasić moje pragnienie wiedzy. Rodzice posiadali kilkaset tomów pięknie oprawnych w skórę, lecz trzymali je pod kluczem w oszklonej bibliotece. Mogłem jedynie odcyfrować ich tytuły, z których zresztą wiele było dla mnie niezrozumiałych. Niektóre nosiły napis „powieść" i pamiętam, że rodzice dyskutowali długo, czy powiedzieć mi, co to znaczy, czy też nie. Przez wiele lat ojciec zabraniał mi czytać te „powieści". W jego pojęciu od każdej powieści zalatywało czymś niemoralnym, ponieważ zawsze była w niej mowa albo o cudzołóstwie, albo też o zdarzeniach rozgry­wających się w świecie, o którym odważano się mówić jedynie w sposób zawoalowany. Ojciec zabraniał mi nawet czytania nowel. Jedynie książki zatytułowane „opowiadania" znajdowały łaskę w jego oczach, toteż przez długi czas musiałem się kontentować tylko nimi. Tak więc pozwolono mi czytać Bajki Ispirescu3 i Wspomnienia z dzieciństwa Creangi; wtedy zdarzyło się coś, czego konsekwencje miały rzucić cień na resztę mych lat dziecięcych. Zacząłem właśnie chodzić do szkoły podstawowej i ojciec zaprosił do domu mojego nauczyciela, aby zasięgnąć jego zdania na temat książek, jakie mógłbym czytać. Siedzieliśmy we trójkę przed szafą biblioteczną. Nauczyciel był oczarowany książkami ojca, głównie zaś ich oprawami. Wziął jakiś tom, by go przekartkować. Widzę go jeszcze: była to książka N. Iorgi Na dalekich gościńcach. Potem rzekł, wskazując mnie palcem:

- „Przede wszystkim niech mu pan nie daje zbyt dużo do czytania, ma już kiepski wzrok, a to jeszcze bardziej mu go osłabi. W szkole specjalnie posadziłem go w pierwszym rzędzie, a pomimo to ma kłopoty z czytaniem tego, co piszę na tablicy".

- „Och, widzę wszystko, co zechcę, kiedy mocno zmrużę oczy..." - odparłem.

- „To znaczy, że masz słaby wzrok i że będziesz krótkowidzem" - podkreślił nauczyciel.

Ta wiadomość była dla mnie prawdziwą katastrofą. W istocie, ojciec postanowił, że odtąd będę mógł czytać tylko książki szkolne, abym nie męczył oczu. Tak więc zakazano mi czytać w wolnych chwilach. Zresztą główne źródło mych pozaszkolnych lektur i tak wyschło od tego czasu: ojciec zamknął bibliotekę na klucz i nawet nie pozwalał mi otwierać pięknie oprawionych tomów. Później uświadomiłem sobie, że najcenniejsze lata mojego dziecięctwa były latami straconymi. Odtąd swój głód lektury mogłem sycić jedynie od przypadku do przypadku. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce - powieści przygodowe. Sherlocka Holmesa, Psałterz, jakiś Klucz do snów... Czytałem ukradkiem, w głębi ogrodu, na strychu, a nawet - począwszy od 1914 roku, w Bukareszcie - w piwnicy. Z czasem te chaotyczne i beztreściwe lektury zaczęły mnie nużyć. Rychło odkryłem, że rozkosze wałęsania się po pustkowiach warte są wszystkich powieści przygodowych. W taki to sposób wyruszyłem na eksplorację dzikich terenów w różnych okolicach Bukaresztu. Poznałem je dokładnie, zadzierzgając przyjaźnie z nicponiami z najbiedniejszych dzielnic stolicy. Ale to działo się później, po 1916 roku, kiedy ojciec wraz ze swoją jednostką musiał wycofywać się z Mołdawii.

*

Przypominam sobie wzgórze otaczające Cernavoda. Ojciec zabierał nas tam niekiedy na spacer. Pięliśmy się pełnymi kurzu rozprażonymi ścieżynkami wijącymi się zakosami aż na szczyt, pośród ostów i kęp piołunu. Widziany stamtąd Dunaj, uwolniony z oplotu zarośli wierzbowych i białawych mgieł, ciągnął się w nieskończoność. Ojciec nie był wcale człowiekiem skłonnym do wynurzeń. Bywał rozwlekły, a nawet nudny, gdy chodziło o „prawienie morałów", jak to nazywał, ale znów stawał się milkliwy wobec jakiejkolwiek nowej, niecodziennej sytuacji - to znaczy skoro tylko sprawy rodzinne przestawały wchodzić w grę. Przysiedliśmy na poboczu ścieżki. Ojciec zdjął swoje kepi, otarł chustką czoło i z uśmiechem podkręcał wąsa. Odgadliśmy po jego minie, że jest zadowolony, i zasypaliśmy go różnymi pytaniami. Zdarzało się niekiedy, że były to właśnie pytania, jakich od nas ocze­kiwał. Wiedzieliśmy, że uważa nas obu, mnie i brata, za chłopców inte­ligentnych i wybitnie zdolnych. Roił sobie nawet, że mamy specjalne uzdol­nienia muzyczne, toteż mniemał, że jesteśmy cudownymi dziećmi. Jakkol­wiek bardzo był szczęśliwy, że zadajemy mu pytania, które utwierdzały jego wiarę w naszą inteligencję, to jednak odpowiadał nam zwięźle, prawie monosylabami, tonem często zakłopotanym.

Wracaliśmy inną drogą, która wyprowadzała nas w pobliże mostu na Dunaju. Niekiedy udawało nam się zobaczyć sunący po nim wolno, niby gigantyczna gąsienica, pociąg towarowy. Pewnego razu, gdyśmy schodzili ze wzgórza, wyrosła nagle przed nami zza zakrętu drogi postać tatarskiej dziewczynki, chyba w naszym wieku; bez słowa wyciągnęła w kierunku ojca bukiet niebieskich kwiatów. Byliśmy wszyscy trzej bardzo zdziwieni. Obaj z bratem po raz pierwszy spotykaliśmy małą Tatarkę. Włosy i paznokcie ufarbowane miała na czerwono, nosiła długie bufiaste spodnie. Ojciec uśmiechnął się, podziękował jej z miną nieco zażenowaną, poklepał ją po ramieniu, potem zaś, nie bardzo wiedząc, jak okazać swą wdzięczność, uchylił kepi, jakby chciał jej zasalutować.

Wiosną cała szkoła wychodziła wspinać się na te wzgórza. Przypominam sobie wycieczkę, jaka odbyła się pewnego marcowego dnia, niezwyczajnie ciepłego jak na tę porę roku. Po dotarciu na szczyt bardzo zachciało mi się pić, a ponieważ nikt nie wziął z sobą wody, zacząłem jeść śnieg. W rozpadlinach i w osłoniętych miejscach pozostało jeszcze kilka spłachetków. Potrzebowałem dwóch tygodni, aby przyjść po tym do siebie.

Gdy wracałem ze szkoły, zawsze bardzo chciało mi się pić. Biegnąc do domu, ja i moi koledzy, okładaliśmy się nawzajem tornistrami, tak że zjawiałem się mokry od potu i pokryty kurzem. Nim jeszcze powiedziałem komukolwiek „dzień dobry", rzucałem się ku studni i duszkiem opróżniałem kilka kubków chłodnej wody. Tak działo się aż do chwili, kiedy rodzice postanowili zaanga­żować guwernantkę, aby nauczyła nas po francusku. Pewnego dnia ojciec udał się bryczką na dworzec, skąd powrócił ze starszą damą o bardzo czarnych włosach, z imponującą, potężną, czarniawą brodawką na twarzy; mocno zalatywało od niej tytoniem. Mówiła doskonale po rumuńsku i bezustannie skręcała papierosy ponad tabakierką wypełnioną do połowy jasnym tytoniem. Jeszcze tego samego wieczoru spostrzegłem, że rodzice, szczególnie matka, są nieco rozczarowani. Guwernantka była zbyt leciwa, za dużo paliła, nadto o francuszczyźnie miała dość mętne pojęcie. Pozostała u nas jedynie przez kilka tygodni, powodu zaś do jej oddalenia dostarczyłem mimowolnie ja sam. Otóż guwernantka zabroniła mi pić zimną wodę po powrocie ze szkoły, dopóki byłem spocony. Odtąd nie wolno mi było zbliżać się do studni, a nawet wchodzić do kuchni lub jadalni. Aż do obiadu nie mogłem wychodzić z naszego pokoju - pokoju chłopców, który był jednocześnie stancją guwernantki. Nie mogłem już wytrzymać z pragnienia. Pewnego dnia, korzystając z tego, że zostawiła mnie samego, zacząłem szperać po szafach i dłoń moja trafiła na butelkę opatrzoną naklejką „Kwas borny". Wiedziałem, że służy on do dezynfekcji, ale pragnienie doskwierało mi tak bardzo, że łyknąłem połowę zawartości flaszki. W kilka godzin później poczułem się źle i musiałem wyznać wszystko mamie. Wyciągnię­ty na łóżku, udający bardziej chorego, niż byłem w istocie, z zachwytem słuchałem wymiany niezbyt miłych zdań, jaka nastąpiła pomiędzy matką a guwernantką, i której ton podnosił się bardzo szybko, aż stał się gwałtowny.

*

Podobnie jak w Ramnic, również w Cernavoda dysponowaliśmy konnym pojazdem. Ojciec, chociaż oficer piechoty, namiętnie kochał konie. Aczkolwiek był bardzo wstrzemięźliwy na temat swego dzieciństwa i lat chłopięcych spędzonych w Mołdawii, to przecież nie omieszkał nigdy opowiedzieć nam o tym, jak to w młodości jeździł na oklep konno i jak przynosił do domu pod koszulą złapane jaszczurki. Namiętność, którą przez cały czas dzieciństwa żywiłem dla zwierząt, mam z całą pewnością po nim. Najciekawsze jest to, że najpoważniejszy wypadek, jaki zdarzył się kiedykolwiek ojcu, został spowo­dowany przez jego ulubionego wierzchowca. W czasie kampanii 19134 roku oj­ciec został raniony w ramię. Rana była lekka, ale wystraszony koń zrobił gwałtowne­go susa i zrzucił jeźdźca na ziemię. Ojciec przez kilka miesięcy miał rękę w gipsie.

Z naszą bryczką wiąże się nierozdzielnie najbardziej dramatyczne wspo­mnienie z dzieciństwa. Mama wracała właśnie z Bukaresztu i wszyscy pojechaliśmy po nią na dworzec. Wracaliśmy bryczką zawaloną walizami i pa­kietami, drogą przechodzącą koło mostu. Była to okropna droga - pełna rozpadlin, pokryta kurzem, a na pewnym odcinku spadająca niemal pionowo w dół. Właśnie wtedy konie czegoś się wystraszyły i poniosły - dokładnie w miejscu, gdzie zaczynał się ów spadek. Strangret i ojciec zawiśli na lejcach, ciągnąc je ze wszystkich sił, lecz na próżno. Pojazd oszalał. Pędził w dół w pie­kielnym tempie, wyjąc wszystkimi osiami, przewalając się z boku na bok. Koła odskakiwały od gruntu, by znów opaść nań gwałtownie, a pudło pojazdu chwilami zderzało się z końmi, co powiększało jeszcze ich trwogę. Mama zaczęła krzyczeć i nie wiedząc, co robić, otoczyła ramieniem mnie i brata, podczas gdy wolną ręką jęła wyrzucać pakunki na pobocze drogi. Wydało mi się to tak niedorzeczne, że złapałem ją za kolana błagając, by przestała, bo w tych paczkach musiało być przecież mnóstwo dobrych rzeczy i podarków przezna­czonych dla nas. Mój brat Mikołaj uczepił się ramienia matki, zbyt wystraszony, by płakać. Mama objęła mnie drugim ramieniem i przycisnęła do siebie. I wtedy zrozumiałem wszystko: bryczka na łeb na szyję mknęła w stronę mostu, ku brzegowi rzeki, który w tym miejscu był bardzo urwisty. Przez całe lata nie mogłem opędzić się od wspomnienia owej ciągnącej się w nieskończoność chwili, gdy tak czekaliśmy, aż runiemy w przepaść. Bałem się, ale nade wszystko byłem zafascynowany tą otchłanią - tak bardzo, że nawet nie zdawałem sobie sprawy, że w niej za chwilę wszystko się skończy. Później, gdyśmy przypominali sobie ten wypadek, matka utrzymywała, że podświadomie oczekiwałem cudu.

Przy wjeździe na most sprawował wartę strażnik, który natychmiast pojął, że nie jest w naszej mocy powstrzymać konie, i wybiegł nam naprzeciw. Obiema rękami chwycił swój karabin i krzycząc zaczął wymachiwać nim w powietrzu. Zaraz nadbiegło dwóch jego kolegów i we trójkę zdołali zatrzymać rozpędzony zaprzęg - o kilka zaledwie metrów od brzegu. Ojciec zeskoczył i ucałował żołnierzy. Konie jeszcze drżały i rozdymały chrapy na wszystkie strony, jakby pragnęły przepędzić jakieś widmo.

Była to zapewne ostatnia moja przejażdżka bryczką. Lato 1914 roku spędziliśmy w Techirghiol; jesienią, niedługo po wszczęciu działań wojennych, ojca przeniesiono do Bukaresztu.

Dopiero w późniejszym okresie zrozumiałem, że na decyzję ojca za­bierania nas każdego lata do błotnych kąpieli w Techirghiol wpłynęło ze­tknięcie się ze skrofulicznymi dziećmi. To przypadkowe spotkanie wywarło na nim straszliwe wrażenie. Przypomniało mu ono słowa, jakie na nasz temat wyrzekł był główny lekarz pułku: mianowicie, że jesteśmy „limfatyczni". Ażeby zapobiec smutnym tego konsekwencjom, woził nas do Te­chirghiol.

*

Miałem wówczas pięć lat. W chwili gdy nasz pociąg dojeżdżał do dworca w Konstancy, z okna wagonu spostrzegłem morze. W oczach miałem jeszcze obraz tej nowej wspaniałości, a już ojciec kazał nam piąć się na wóz jadący do Techirghiol. Wkrótce też przemierzaliśmy pola usiane makami i bławatkami, gdzie w powietrzu snuły się wonie wyschłego kwiecia, kurzu i soli. Zdumiewały mnie te nowe, egzotyczne zapachy. Niedługo zastąpiły je inne - zapachy samego jeziora, zwanego ghiol, ciężkie, duszące wyziewy siarki i smoły. W godzinę później wóz zatrzymał się przy oberży w Vidrighin, u wjazdu do Techirghiol. Pomiędzy błotnistymi brzegami rozciągały się płytkie wody ghiolu, jakby nasycone oliwą. Minął nas powóz podnosząc gęstą chmurę kurzu, przez którą nasz wóz z trudem się przedzierał. Wszyscy podróżni okryli sobie twarze chustkami, -i w taki to sposób wysiedliśmy z naszego wehikułu w samym centrum Techirghiolu.

W 1912 roku Techirghiol był jeszcze wioską, w której domy godne tej nazwy stanowiły rzadkość: nowoczesny hotel, kilka oberż, zakład kąpielowy, mroczne budynki kolonijne i ze cztery albo pięć willi. Na wzgórzu rozrzucone le­pianki wioski tatarskiej - niewidoczne, bo stały na uboczu drogi. Owego roku również ojciec wynajął na dwa miesiące wielki pokój w pewnej willi. Każdego ranka cała rodzina udawała się do błotnej kąpieli, po czym wracaliś­my w największym pośpiechu, aby położyć się do łóżka i dobrze wypocić. Po południu obowiązywała nas przynajmniej godzinna sjesta. Ojciec tak był zachwycony tym pierwszym doświadczeniem, że od razu zdecydował, iż musimy tutaj mieć własną willę, dokąd byśmy mogli przyjeżdżać każdego lata. Jeszcze tego samego roku nabył grunt na samym szczycie wzgórza. W rok później czekał już na nas zaczątek willi. Na razie miała ona tylko dwa pokoje, werandę i kuchnię w podwórzu. Studnia nie była jeszcze gotowa, toteż przez kilka tygodni codziennie musieliśmy nosić wodę od sąsiadów. Grunt był twardy, wapienny, i studnię trzeba było drążyć przy pomocy materiałów wybuchowych, nim wreszcie dokopaliśmy się do wody - i to na głębokości ponad piętnastu metrów. Wówczas matka uświadomiła sobie, że ojciec nazbyt pochopnie zakupił ten tak wysoko położony grunt; koszt wykonania studni okazywał się większy niż koszt jednego pokoju. Inna rzecz, że mieliśmy najzimniejszą wodę w całej wsi, choć przed jej wypiciem należało odstawiać ją na jakiś czas - tak była mętna. Natomiast zbocze, po którym wiodła droga do willi, było zbyt strome, by mógł je pokonać jakiś pojazd. Wysiadłszy z wozu, objuczeni wszystkimi tymi walizami i pakunkami potrzebowaliśmy dobrego kwadransa, aby dotrzeć do celu, i to wspomagani przez tragarzy. W czasie wielkiego upału, gdy wracaliśmy z kąpieli, droga nasza zmieniała się w golgotę. Kiedy zaś udawaliśmy się do wioski na zakupy, trzeba było baczyć, aby niczego nie zapomnieć, bo w takim razie musieliśmy czekać dobre pół godziny, nim jedno z nas obróciło tam i z powrotem w ostrym marszowym tempie. Tak czy inaczej, duch przedsiębiorczości zawładnął ojcem i już go nie opuszczał. Wykalkulował sobie, że jeśli dobuduje jeszcze kilka po­mieszczeń do domu, będzie mógł wynajmować je na lato i tym sposobem zebrać pieniądze na posag dla naszej siostry Kornelii5, choć miała ona wówczas dopiero dwa lub trzy lata. Następnego roku „Willa Kornelia" liczyła już sześć pokoi. Nie mam pojęcia, jak i kiedy je umeblowano, w każdym razie niedługo po naszym przybyciu pojawili się lokatorzy. Mama na próżno usiłowała nałożyć wędzidło zapędom ojca ku wielkości; zamierzał on nie tylko urządzić warzywnik, ale i założyć sad, a nawet zbudować cieplarnię. W ciągu roku, kiedy tylko mógł, przyjeżdżał z Bukaresztu lub z Cernavoda, aby sadzić drzewa albo powiększać ogród. Zakupił nawet teren przytykający do willi od tyłu, na zboczu wzgórza, ażeby pobudować na nim drugą kuchnię i po­mieszczenia dla służby; w ten sposób - tak sądził - będzie można ściągnąć zamożniejszą klientelę.

Przystąpienie Rumunii do wojny w 1916 roku ostatecznie położyło kres projektom i ambicjom mego ojca. W ciągu dwu długich lat nie dotarła do nas najmniejsza wiadomość o losie „Willi Kornelia". Gdy latem 1919 roku znów mogliśmy wrócić do Techirghiol, okazało się, że pozostały z niej tylko mury. Jeden z sąsiadów powiedział nam, że willa została zajęta, a później ograbiona przez wojska bułgarskie. Faktem jednak jest, że część mebli rozproszona była po licznych domach we wsi.

Z tych letnich miesięcy spędzonych w Techirghiol w okresie wczesnego dzieciństwa zachowuję jeszcze wspomnienie zmierzchów, jakie późnym wie­czorem chodziliśmy kontemplować ze szczytu wzgórza, pomiędzy euforbiami i kwieciem maków. U naszych stóp rozciągał się, aż po Eforie i Tuzlę, ghiol. Za nim wznosiło się morze, niby jakaś ogromna grobla podtrzymująca niebo. Bliżej nas, po prawej stronie, leżały plantacje melonów, gdzie ku­powaliśmy kawony i kantalupy. Po drugiej stronie wzgórza kryły się lepianki Tatarów. Z zapadnięciem nocy dochodziło stamtąd naszczekiwanie psów i napływał aż do nas cierpki dym z palonego przez nich krowiego nawozu wymieszanego z sieczką. Przez długi czas ów duszący dym był dla mnie symbolem Dobrudży - prowincji kojarzącej mi się z Baśniami z tysiąca i jednej nocy.

*

Kiedy z początkiem jesieni 1914 roku przyjechaliśmy do Bukaresztu, remont naszego mieszkania przy strada Melodiei nie był jeszcze zakończony, wobec czego kilka tygodni spędziliśmy w domu, który należał niegdyś do dziadków ze strony mamy, przy samym końcu bulwaru Protopopescu. Była to siedziba jak z baśni; znałem ją od najwcześniejszych lat. Po raz pierwszy poszedłem tam pewnego wiosennego dnia, gdy miałem cztery czy pięć lat. Zachowałem wspomnienia ogromnego domostwa otoczonego stajniami i stodołami oraz ogrodem zdającym się nie mieć kresu. I nie myliłem się, albowiem w istocie był on olbrzymi, i dopiero gdy miałem osiem lat, po raz pierwszy udało mi się dotrzeć do jego końca. Spenetrowałem go w towarzystwie mojego brata i najmłodszej z sióstr naszej matki, Vioriki, która tylko o kilka lat była od nas starsza. Ogród kończył się skarpą zarośniętą dzikim zielskiem, wzdłuż niej rozpadały się i próchniały resztki niegdysiejszego kurnika. Po ziemi walały się stare cegły. Przegniły drewniany płot, podtrzymywany tu i ówdzie przez wielkie słupy, okalał posesję. Po dotarciu do końca ogrodu, natychmiast wspinaliśmy się na skarpę, aby popatrzeć, co jest za płotem. I znów zobaczyliśmy tam jedynie drzewa - morele, śliwy, pigwy, krótko mówiąc, nic ponad to, cośmy już znali z sadu dziadków. Tyle tylko, że zamiast gdakania i szczekania, do których byliśmy przyzwyczajeni, usłyszeliś­my brzęczenie pszczół i wiele innych głosów, uporczywych i tajemniczych.

- To też kiedyś było nasze - rzekła Viorica.

Rzeczywiście, jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej cały rozciągający się przed nami teren należał do mojego pradziadka. W owych czasach bulwar jeszcze nie był wytyczony i na jego miejscu znajdowały się sady i ogrody. Całkiem niedaleko był targ bydlęcy. Dom dziadków był dawniej oberżą. W wielkiej izbie można było jeszcze odnaleźć części szynkwasu, półki z fajansowymi słojami, niemało starych butelek, szklanki. W kącie izby, za kontuarem, była klapa od wejścia do piwnicy. Dziadek schodził do niej przed obiadem, by utoczyć świeżego wina z wielkiej beczki.

Wujowie, bracia matki, opowiedzieli mi później, że pradziadek musiał zrezygnować z prowadzenia tego prawdziwego karawanseraju, i przez dziesięć lat był on jedynie zwykłą gospodą. Jeden z wujów pamiętał jeszcze czasy, gdy wracając ze szkoły, zastawał w tej sali wielki tłum. Jego ojciec (czyli mój dziadek) kazał mu recytować wiersze gwoli zabawienia klientów, handlarzy koni i kupców handlujących bydłem. Później, po śmierci mojego pradziadka, dziadkowie zrezygnowali również z prowadzenia oberży. Rodzina się powiększała i należało dobudować dalsze pomieszczenia. Dziadkowie moi ze strony matki mieli czternaścioro dzieci, z których troje zmarło we wczesnym wieku. Najstarsza z córek była już zamężna, kiedy babcia wydała na świat jeszcze dwoje dzieci - Viorikę i Trajana. Podczas naszego pobytu w starej siedzibie przy bulwarze ukończono właśnie na tyłach oberży budowę domu, w którym zamieszkali trzej moi wujowie.

Kiedy trochę podrosłem, opowiedziano mi pewne szczegóły z życia mego przodka. Jego ojciec, dzieckiem jeszcze, przybył do Bukaresztu. Przez kilka lat pracował jako chłopiec stajenny na jednej z rogatek miasta, potem został pocztylionem, następnie handlarzem bydła. Ostatecznie nabył kilka hektarów gruntu, na którym postawił zabudowania oberży. Nikt nie umiał mi powiedzieć, skąd się wywodził; jeden z wujów twierdził, że z równiny naddunajskiej, jeśli zaś dać wiarę temu, co mówiła któraś z ciotek, to z doliny Aluty. Podawała nawet nazwę wsi - Arviresti. Na poparcie swego twierdzenia podkreślała fakt, że moja matka nazywa się Ioana Arvira. Tak czy inaczej, byłem nawet dość zadowolony dowiadując się, że pochodzę z rodziny mającej pośród przodków wolnych chłopów z Mołdawii i oberżystów znad Dunaju czy Aluty. W istocie, sam ojciec mego dziadka z Tecuci był niegdyś wolnym chłopem, i czułem niemałą dumę z tego, że tylko trzy generacje oddzielają mnie od owych wieśniaczych protoplastów w skórzanych sandałach. Choć urodziłem się i wychowałem w mieście, ziemia przodków trzymała się jeszcze moich podeszew.

W okresie dorastania padałem często ofiarą napadów melancholii i smutku, które przypisywałem memu mołdawskiemu pochodzeniu. Niekiedy buntowałem się przeciw owej wrodzonej skłonności do kontemplacji i marzycielstwa, przeciw pociągowi do przeszłości i poddawania się brzemieniu wspomnień. Na pomoc przeciwko tej przymieszce krwi mołdawskiej, jaka krążyła w moich żyłach, przywoływałem zasoby energii otrzymane od rodziny matki, jej zamiłowanie do przygody, dzielność w pracy, energię i upór, i ową szorstką witalność tamtych przodków, hodowców koni z naddunajskich równin.

To właśnie podczas jednego z takich kryzysów w 1927 roku student, którym podówczas byłem, opublikował w czasopiśmie „Cuvantul" („Słowo") artykuł zatytułowany Przeciwko Mołdawii; rozpętał on żywą polemikę. Nie ulega wątpliwości, że zawierał uproszczenia, niemniej jednak myślę, że gdzieś głęboko we mnie zawsze zmagały się te dwa rodowody, przyczyniając się w ten sposób do uformowania mnie. Jednak nie mogłem utożsamić się z żadnym z nich. W końcu przymusiły mnie do szukania własnej równowagi, w oparciu o inne przesłanki i przy użyciu innych środków.

Nie znam okoliczności, w jakich spotkali się moi rodzice. Gdy się pobierali, ojciec, o piętnaście lat starszy od matki, był w sile wieku. Na fotografii ślubnej z 1904 roku absolutnie nie wygląda na swoje trzydzieści pięć lat, aczkolwiek włos miał już przerzedzony. Czarny, suchy, z twarzą ozdobioną podkręconym wąsem, o brwiach krzaczastych i przenikliwym spojrzeniu, ojciec wyglądał na kogoś, kto nie podlega starości. Fizycznie był bardzo wytrzymały: w wieku siedemdziesięciu lat potrafił jeszcze przemierzyć pieszo cały Bukareszt. Nie potrafił usiedzieć na miejscu, zawsze wyszukiwał sobie jakieś zajęcie - w domu, w piwnicy lub w ogrodzie. Zwykle był bardzo wstrzemięźliwy, ale w dni świąteczne jadł i pił za czterech. Po przejściu w stan spoczynku postanowił zająć się poważniej naszym wychowaniem, aż do przesady. Uważał, że jest jego obowiązkiem wdrażanie nas bezustannie do właściwego zachowania; sam nazywał to „prawieniem mo­rałów". Podczas moich ostatnich lat liceum każdy posiłek upływał wśród długich kazań, które drażniły matkę i pobudzały ją do protestów oraz cierpkich komentarzy.

W trakcie tych wspomnień jeszcze wiele razy będę miał okazję mówić o moich rodzicach, przede wszystkim zaś o matce. Na razie dodam tylko, że w czasie, gdyśmy definitywnie instalowali się w Bukareszcie, matka, która nie przekroczyła trzydziestki, była jeszcze całkiem młodą, wówczas bardzo ładną kobietą, odznaczającą się nawet pewną elegancją. Jednak w kilka lat później, podczas okupacji niemieckiej i pod koniec wojny, skutkiem której straciliśmy wszystko, matka zrezygnowała z wszelkiej elegancji i z wszelkiej kokieterii. W wieku trzydziestu pięciu lat uznała, że młodość ma już za sobą i że odtąd powinna poświęcić się wyłącznie dzieciom. Nie kupowała już nic, sama zajmowała się domem. Na przeciąg dziesięciu lat zrezygnowała nawet z trzymania służącej, by dzieci mogły kontynuować naukę w liceum i na uniwersytecie. Za to zawsze dawała mi pieniądze potrzebne na zakup książek. Później zrozumiałem, że poprzez mnie zaspokajała swój głód lektury z czasów młodości. Zawsze lubiła czytać, ale kiedy ojciec wraz ze swym pułkiem musiał wycofać się z Mołdawii i została z nami sama, wolny czas, jaki mogłaby przeznaczyć na lekturę, topniał z dnia na dzień. Pomimo wszystko zostawiła sobie kilka książek do poduszki; nie zasnęła nie przeczytawszy paru stronic ze swojego Psałterza, z Anny Kareniny lub wierszy Eminescu.

*

Przez cały okres mego dzieciństwa i chłopięctwa rodzina mamy stanowiła dla mnie niewyczerpany świat, bogaty w niespodzianki i tajemnice wszelkiego rodzaju. Mam tutaj na myśli przede wszystkim domostwo przy bulwarze Protopopescu i jego pomieszczenia, z różnych pochodzące epok i w różnych utrzymane stylach. Najobszerniejsza była wielka sala dawnej oberży, prze­kształcona następnie w szynk. Była mroczna, o niskiej powale, jej przyczernione dymem ściany pokrywały wiejskie tapety. Pachniało tam jeszcze winem, naftą oraz łojem i wełną, jako że mój dziadek nie rozstawał się z wieśniaczą kamizelką i baranią czapą.

Za to inne pomieszczenia, dobudowane w późniejszym czasie od tyłu dawnej oberży, skąpane były w słońcu, ich okna bowiem wychodziły na wschód. Umeblowanie miały „nowoczesne" i okropne, szczególnie wyróżniały się łóżka zdobne na czterech rogach w połyskliwe miedziane gały. Potem były pokoje ciotek, połączone z wielką izbą wąskim, ciemnym korytarzem. Owej jesieni 1914 roku trzy pokoje zajęte były przez pięć ciotek. Najstarsza z nich miała lat dwadzieścia, najmłodsza - dziesięć. U nich zaczynał się inny świat; władały mikrokosmosem pełnym poduszek i pufów, koszyczków z jedwabnymi woalkami i wstążkami, ilustrowanych czasopism i kolorowych kartek pocztowych. Można było u nich znaleźć najdziwaczniejsze książki i czasopisma - od podręczników szkolnych Instytutu Matki Boskiej z Sion6, należących do najmłodszych ciotek, aż po Dekamerona oraz fotoromanse, które pochłaniały ciocie w wieku do zamęścia.

No i była jeszcze piwnica - ogromna, prastara, piwnica dawnej oberży, zawalona beczkami i antałkami serów i peklowizny, dzbanami, wiadrami i mnóstwem innych przedmiotów, tyleż licznych co i tajemniczych, i których istotę próbowałem odgadywać przy chwiejnym płomyku świecy, gdym to­warzyszył dziadkowi schodzącemu do piwnicy, aby utoczyć wina.

W podwórcu stała szopa i opuszczona stodoła, a także smętne reszt­ki dawnych stajni, obróconych teraz na wozownie. W jakimś zakamarku krył się powozik, wokół którego urządzaliśmy ciągle nowe zabawy. W cza­sie, kiedyśmy tam przybyli, konie były już sprzedane, a potem, podczas wojny, zniknął też ów powozik.

Bracia mojej matki - Mitache, Petrica i Nae - prowadzili sklep z wyrobami żelaznymi nie opodal cerkwi św. Jerzego. Sklep był bar­dzo duży, wychodził na dwie ulice. Za każdym razem, gdy tam przy­chodziłem, zderzałem się z robotnikami wnoszącymi i wynoszącymi bla­chę, sztaby żelaza, skrzynie pełne gwoździ. Wuj Mitache miał w owym czasie około trzydziestki. Był blondynem niewielkiego wzrostu, o ru­dawym wąsie. Później, z upływem czasu, utył nieco, lubił bowiem do­brą kuchnię, markowe wina i nie kończące się biesiady w towarzy­stwie przyjaciół, przy muzyce cygańskiej. Doskonale rozumiał się z mo­ją matką. Powróciwszy z Mołdawii w 1918 roku sprowadził się do nas, na strada Melodiei, i mieszkał z nami przez jakieś dwanaście lat, aż do swego ożenku. W małżeńskim stanie nie wytrwał jednak długo i w 1935 roku znów zamieszkał z moimi rodzicami w małym domu, dokąd się usunęli.

Mam wobec tego wuja ogromny dług, z którego nigdy nie będę się mógł wypłacić. Przez cały okres mej nauki w liceum był mi on jedno­cześnie powiernikiem i mecenasem. Kiedy wyjechałem do Indii, on właś­nie pokrył koszta podróży. Aż do 1916 roku był bardzo bogaty, lecz najpierw wojna, a potem kartel metalowy uporały się ostatecznie z je­go majątkiem. W tym względzie los jego podobny był do losu całej rodziny. Także i ojciec, po powrocie z Mołdawii zmuszony do pożegnania się z mundurem, rychło zrozumiał, że jego kapitańska emerytu­ra nigdy nie wystarczy na finansowanie nauki trojga dzieci. Na szczęście posiadaliśmy jeszcze dom przy strada Melodiei. Trzeba było go wyna­jąć, i pięcioosobowa rodzina ulokowała się w dwóch mansardowych po­kojach, jakie zatrzymaliśmy dla siebie. Działo się to w 1919 roku; miałem wówczas dwanaście lat. Nie po raz pierwszy zresztą przychodziło nam mieszkać tak wysoko, bo właśnie tam mama musiała przenieść się w czasie wojny wraz z trojgiem dzieci, gdy Bukareszt okupowany był przez wojska austro-niemieckie i reszta domu została zarekwirowana. Owa mansarda odegrała w moim życiu decydującą rolę. Trudno mi wy­obrazić sobie, abym mógł się stać tym, kim jestem - jeszcze obecnie - bez owych dwóch ciasnawych pokoików o pobielanych wapnem ścianach i maleńkich oknach (jedno z nich było okrągłe jak okrętowy bulaj) i bez nieprawdopodobnego fajansowego pieca, którego korpus tkwił w są­siednim pokoju. Wielkim dla mnie szczęściem było 40, że dane mi zo­stało spędzić tam dwanaście najpiękniejszych lat mego chłopięctwa i młodości, a przede wszystkim, że mogłem w niej* mieszkać samotnie przez pięć ostatnich lat tego okresu.



II

WOJNA DZIEWIĘCIOLATKA

Nasz dom przy strada Melodiei został zburzony, aby ustąpić miejsca pięciopiętrowemu budynkowi o masywnym wyglądzie. Dom i jego ogród wychodziły na trzy ulice: Melodiei, Domnitei i Calarasi. Główne wejście znajdowało się od strada Melodiei. Wszedłszy na wysypane żwirem podwórze miało się po prawej ogród, po lewej zaś nowe skrzydło domu, do którego wiodły trzy kamienne schody osłonięte markizą - prawdziwym wachlarzem ze szkła. Było to wejście zastrzeżone dla naszych gości: oficerów wojsk austro-niemieckich, kwaterujących u nas w czasie okupacji, i dla lokatorów, po wojnie. Jeśli idzie o nas, to znaczy o rodzinę i przyjaciół, używaliśmy małych, skromniejszych schodów wiodących do korytarza, który pełnił rolę galerii. Wzdłuż tego korytarza rozłożone były kolejno, po lewej: łazienka, kuchnia, mały pokój, zajęty później przez rodziców, i jadalnia. Ta ostatnia stanowiła część nowego skrzydła zawierającego bardzo obszerny salon, pokój dla gości i jeszcze dwie wielkie sypialnie. Po prawej widniały drzwi prowadzące do osobnego mieszkania, składającego się z dużego kwadratowego pokoju i łazienki. Tu właśnie mieszkał wuj Mitache.

Oba skrzydła domu tworzyły kąt prosty, między którego ramionami rozciągał się ogród - zadziwiająco rozległy, jeśli wziąć pod uwagę dzielnicę; w rzeczy samej od placu Rosetti dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów. Ogród był otoczony cementowym murkiem zwieńczonym kratą najeżoną grotami włóczni z kutego żelaza. W głębi ogrodu klomby obsadzone krzakami bzu (niektóre z nich tak były wielkie i gęste, że przypominały drzewa) tworzyły coś na kształt zagajnika. Za ową kotarą roślinności stały ławki, stolik i żelazne krzesełka.

Gdy lokowaliśmy się przy strada Melodiei, roboty nie były jeszcze zakończone. Malowano pokoje nowego skrzydła, wymieniano parkiet w jadalni. Każdy mój powrót ze szkoły oznaczał nowe odkrycie - czy to chodziło o świeżo odmalowany pokój, czy o wyładowane ze skrzyń meble, czy też o puste skrzynie mające właśnie wylądować w jednej z dwu piwnic. Pierwsza, ta głębsza, o pokrytej piaskiem posadzce, leżała pod nowym skrzydłem. Składała się ona z wielu komórek, z których trzy pierwsze służyły jako skład drewna, węgla, beczek z peklowizną i antałów z winem. Ale na samym końcu piwnicy znajdowało się niskie pomieszczenie, gdzie płomień świecy zrazu migotał, potem zaś gasnął. Komora ta była dla mnie tajemnicza i trochę przerażająca, zwiedziłem ją dopiero w wiele lat później.

Druga piwnica podzielona była na dwie części; większą zamieniono na suterenę. Pomieszczenie w głębi o cementowej posadzce służyło jako pralnia. Później zrobiłem z niej swoje laboratorium. Zainstalowano tam wielką cynkową wannę, którą napełniano wyłącznie zimną wodą. W ostatnich latach liceum, gdy skwar lata zmieniał moją mansardę w rozpalony piec, tak że choć całkiem nagi - dosłownie się w niej dusiłem, tam właśnie znajdowałem schronienie. Na kilka chwil zanurzałem się w lodowatą kąpiel; woda podziemnego jeziora nie byłaby od niej zimniejsza.

Jeśli chodzi o pokój, w którym spędziłem dwa lata poprzedzające rodzinną przeprowadzkę do mansardy, wspomnienia moje są nader niewyraźne. Było to jedno z obszernych, nasłonecznionych pomieszczeń wychodzących na strada Calarasi. Po mnie zajął je oficer armii austriackiej, pochodzący z Bukowiny. Pamiętam tylko zapach świeżo pomalowanych ścian i słońce, budzące mnie rankiem.

Rozpocząłem drugi rok nauki w szkole podstawowej przy strada Mantuleasa. Było to wielkie, potężne gmaszysko otoczone kasztanowcami, z placem zabaw od tyłu. Dyrektor miał syna o nieco przygarbionych plecach, studenta medycyny; spotykałem go często w drodze do szkoły. On pierwszy spostrzegł moją krótkowzroczność i udzielił mi rad, jak nie męczyć oczu w czasie czytania. Czytywałem jedynie książki, jakie wpadły mi do ręki, bo dostęp do ojcowskiej biblioteki nadal był mi wzbroniony. Stopniowo zresztą mój głód lektury przygasał, jako że pochłaniały mnie inne rozrywki. Przed domem biegła linia tramwaju konnego. Pojazdy nadjeżdżały od placu Rosetti. a nim skręciły w ulicę Calarasj, musiały zwalniać właśnie przed drzwiami naszego domu. Razem z bratem Mikołajem, później zaś w kompanii innych podobnych nam urwipołciów, czekaliśmy grzecznie na trotuarze na przejazd tramwaju, udając, że sobie rozmawiamy. Ale gdy tylko tramwaj skręcał za róg, biegliśmy za nim i wdrapywaliśmy się na zderzaki kuląc się, jak tylko można, aby nie przychwycił nas konduktor. Baczyliśmy oczywiście, by podczas tych sztuczek nie mieć na głowie szkolnych czapek, w obawie, by konduktor ich nie skonfiskował.

Oddawałem się tej zabawie przez długie lata, i to z rozkoszą. Uchodziłem w niej zresztą za mistrza - potrafiłem nawet uczepić się w biegu tylnej platformy tramwaju elektrycznego linii numer 14. W ten sposób jeździłem tam i z powrotem pomiędzy placami Bratianu i Rosetti. Niekiedy dawałem się przyłapać kon­duktorowi, który, rzecz jasna, dobrze nacierał mi uszu. Było to ryzyko „zawodowe" i przyjmowałem je z lekkim sercem. Jednakże pewnego razu doświadczyłem straszliwego wstydu za swoje postępowanie. Otóż któregoś dnia mama, wróciwszy do domu posmutniała i jakby przybita, rzekła: „Dzisiaj wsiadłam do tramwaju, obok mnie siedziało dwu pasażerów. Jeden z nich zauważył was i powiedział: « Oho, to znowu te dwa łobuzy kapitana »... Nie wiedziałam, gdzie się podziać" - dodała z westchnieniem. Działo się to o wiele później, kiedy ojciec znów miał dołączyć do swego pułku w Mołdawii. Pamiętam, jak się owego dnia wstydziłem i jakie czułem wyrzuty sumienia - były one tak wielkie, że wolałbym każdą inną karę. Ale za kilka dni zupełnie już o tym nie myślałem i powróciłem do swego ulubionego zajęcia.

W ciągu tych dwu lat, jakie przeżył z nami w Bukareszcie, ojciec stopniowo wmówił sobie, że poza talentem pianistycznym - który uważał za zupełnie wyjątkowy - obdarzony jestem jeszcze niezrównanym głosem. Regularnie przynosił mi nuty romanc, doin i arii operetkowych, które próbowałem śpiewać, akompaniując sobie samodzielnie na pianinie. Zachwycony moim sopranem ojciec zdecydował, że muszę absolutnie pobierać lekcje belcanto. Nie wiem, któremu z profesorów zwierzył się ze swoich zamiarów, w każdym razie maestro poradził mu, aby zaczekał do mojej mutacji i odwiedził go znów, gdy będę miał szesnaście, siedemnaście lat.

W owym okresie ojciec hołubił nadzieję - którą chwilami podzielałem - że stanę się kiedyś wielkim pianistą. Zmuszał mnie do ćwiczeń przynajmniej przez godzinę albo dwie dziennie. Doprawdy, jak na przyszłego wirtuoza było to zbyt mało. W istocie talent mój był skromniutki. W późniejszym czasie przekonałem się, że słuch mam doskonały i mogę wyróżnić fałszywą nutę w orkiestrze złożonej z pięćdziesięciu muzyków, co często zdarzało się podczas koncertów dawanych przez orkiestrę dętą mojego liceum. Poza tym miałem bogatą wyobraźnię i pewien zasób muzycznej wrażliwości, zupełnie natomiast pozbawiony byłem pamięci. Na próżno powtarzałem dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia razy najprostszy utwór - nigdy nie potrafiłem wykonać go bezbłędnie. Co gorsza, nigdy nie nabyłem techniki pianistycznej godnej tej nazwy. Okropnie brakowało mi cierpliwości i systematycznie skracałem czas, jaki winienem był poświęcić na granie gam. Skoro tylko opanowałem jako tako sonaty Beethovena, rzuciłem się do rozszyfrowywania koncertów Rachmaninowa i wkrótce weszło mi w zwyczaj spędzanie przy pianinie długich godzin na improwizowaniu wariacji na tematy z Rachmaninowa.

Pomimo wszystko zdołałem odegrać cały koncert, od początku do końca, ale wyglądało na to, że trzeba sobie wyraźnie powiedzieć: nigdy nie będę wirtuozem. Zbyt jednak lubiłem muzykę, by zrezygnować z moich codziennych godzin przy pianinie. O wiele później, gdy byłem już uczniem Liceum im. Spiru Haret, uświadomiłem sobie, że nie jestem materiałem na wielkiego pianistę. Po wielekroć miałem sposobność „produkowania się" publicznie podczas uro­czystości szkolnych. Razem z bratem daliśmy nawet koncert w mieście; wtedy to właśnie prawdopodobnie po raz ostatni zadziałała władza ojcowska.

Było to po naszym powrocie z Mołdawii. Moim nauczycielem muzyki był podówczas człowiek pełen jak najlepszych chęci. Na usilne prośby ojca zgodził się on przygotować mnie do tego koncertu. Ojciec wynajął salę przy bulwarze Akademii, zamówił afisze, a następnie - jako że był na emeryturze i miał dużo wolnego czasu - sam zajął się sprzedażą biletów. Zresztą udało mu się je rozprowadzić jedynie pośród krewnych, przyjaciół i znajomych, w tym swoich dawnych kolegów pułkowych. Koncert miał się odbyć późnym popołudniem. Pomimo wysiłków ojca sala była w połowie pusta. W pierwszej części wy­konaliśmy wspólnie z bratem kilka utworów, między innymi sonatę Patetyczną Beethovena. Grałem ją o wiele gorzej niż w domu, co całkiem mnie zniechęciło. Druga część koncertu wypadła jeszcze okropniej, czułem prawie wstyd. Niemniej jednak zarobiłem sobie na parę pochwał ze strony krytyków; niektórzy w swych recenzjach witali we mnie obiecujący talent.

W kilka lat później, gdy byłem już studentem, opanowało mnie prze­świadczenie, że godziny spędzone przy pianinie oznaczały uszczerbek dla mojej nauki. Żyłem wówczas ogarnięty gorączką i egzaltacją. Ważna była dla mnie każda minuta; doszedłem do tego, że sypiałem jedynie kilka godzin na dobę. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że interesuję się zbyt wieloma rzeczami naraz, toteż zdecydowany byłem powściągnąć to rozbuchane marno­trawstwo sił, które mogło się okazać dla mnie szkodliwe. Postanowiłem więc zrezygnować z pianina. Z początku było to dla mnie bardzo przykre. Schodziłem ze swej mansardy do salonu i krążyłem wokół instrumentu. Nieraz otwierałem go, by zagrać jakiś Lied. Potem moja tęsknota złagodniała nieco, a na koniec zniknęła, co było o tyle korzystne, że wkrótce miałem wyjechać na trzy miesiące do Włoch. W Kalkucie jednak, w 1929 albo 1930 roku, znów napadła mnie dawna ochota i nie umiałem się jej oprzeć. W pensjonacie przy Ripon Street prowadzo­nym przez Mrs Perris stało pianino; gdy je zobaczyłem, zaraz przy nim zasiadłem. Przez wiele godzin z rzędu grałem wszystko, co mi przyszło do głowy i co potrafiłem zaimprowizować po tych trzech lub czterech latach, podczas których nie otworzyłem nawet pianina. Później napisałem do rodziców, prosząc ich o przysłanie mi partytur moich ulubionych utworów. Były to ostatnie podrygi mego pianistycznego powołania.

*

Bardzo kochałem moją szkołę przy strada Mantuleasa7. Trzeba tu po­wiedzieć, że wszystko, czego nas tam uczono, już wiedziałem, z tej prostej przyczyny, że zaledwie w tydzień po rozpoczęciu roku szkolnego przeczytałem wszystkie podręczniki. Ale owej jesieni 1916 roku sprawy potoczyły się całkiem inaczej. Byłem w czwartej klasie szkoły podstawowej; na kilka tygodni przed początkiem roku szkolnego Rumunia przystąpiła do wojny. Tak jak wszyscy, wbijaliśmy małe chorągiewki na mapach, by oznaczyć postępy naszych wojsk w Transylwanii. Wszyscy moi wujowie zostali zmobilizowani, lecz - z wy­jątkiem najmłodszego - pozostali w Bukareszcie. Wtedy nastąpiła klęska pod Turtucaia. Przebywała właśnie u nas znajoma z Cernavoda, która niedawno utraciła męża, pułkownika w stanie spoczynku. Jej syn został właśnie awan­sowany na podporucznika; służył w garnizonie Turtucaia. W parę dni potem zawiadomiono ją o jego śmierci. Nie pamiętam już, jak się zachowała wobec tego ciosu, w każdym razie opuściła nas w kilka tygodni później, by zamieszkać na drugim końcu Bukaresztu. Często jednak przychodziła nas odwiedzać, ciągle mówiła o swoim synu. Dziś właśnie ukończyłby dwadzieścia cztery lata, albo dostałby przepustkę... Zaręczyłby się... Dostałby awans na porucznika...

Wieczorami straż miejska chodziła po ulicach krzycząc: „Pogasić światła!" Potem, pewnej nocy, zaczęły bić dzwony Patriarchii i dała się słyszeć kanonada dział przeciwlotniczych. To pojawił się zeppelin. Zjawiał się noc w noc, płynął powoli nad Bukaresztem, zrzucał kilka bomb i znikał gdzieś w kierunku Dunaju. Ojciec i wuj schodzili wówczas do ogrodu, w nadziei, że zobaczą, jak spada strącony pociskami dział przeciwlot­niczych. Którejś nocy ojciec zawołał nas do ogrodu, by go nam pokazać. Opleciony wstęgami światła z reflektorów, sunący z wolna po niebie ja­wił się wówczas naszym oczom jako gigantyczne cygaro. Pewnego dnia rozeszła się pogłoska, że trafił go pocisk i że w płomieniach runął na ziemię, gdzieś na bułgarskim brzegu Dunaju.

Kiedy zapowiadano naloty samolotów niemieckich, matka kazała nam schodzić do piwnicy. Alarm wszczynały dzwony Patriarchii, potem zaczynały im wtórować dzwony innych cerkwi, jak w noc wielkanoc­ną. Samoloty pojawiały się zwykle z końcem poranka, nieco przed śnia­daniem. Na pogodnym niebie wrześniowym wyglądały niczym błyszczące srebrne ptaki ścigane przez białe obłoczki rozrywających się pocisków. Kilka baterii przeciwlotniczych zainstalowano na placyku przed magi­stratem, tuż obok placu Bratianu, mniej niż kilometr od nas. Po ich zaciekłej, głuchej kanonadzie następowała czasem ulewa odłamków z po­cisków spadająca z grzechotem na trotuar i dachy domów. Pewnego dnia poszedłem zrobić jakieś zakupy na bulwar Bratianu, gdy w dro­dze powrotnej, z koszykiem pod pachą, zostałem zaskoczony przez alarm. Wokół mnie zaczęły padać gęsto odłamki i posterunkowy głośnymi sy­gnałami gwizdka kazał mi się schronić w jakimś krytym pasażu, gdzie schowało się już wiele osób. Od czasu do czasu któraś z nich wypusz­czała się na ulicę, spoglądała w niebo i wracała z nowinami. Nagle jakaś silniejsza eksplozja sprawiła, że wszyscy zadrżeliśmy. Bomba mu­siała spaść gdzieś niedaleko. W pół godziny później, gdy wróciłem do domu, zobaczyłem, że spadła na naszą ulicę, na ganek sąsiedniego do­mu, zabijając jedną osobę i raniąc kilka. Ofierze odłamek uciął po prostu głowę. Nazajutrz mama złożyła wizytę tej rodzinie, a ja poszedłem z nią. Nieboszczyk ułożony był na stole pośród kwiatów. Jego gło­wę, niezdarnie spowitą w bandaże, przyczepiono byle jak do tułowia.

*

Chociaż wokół mnie mówiło się tylko o porażkach, byłem przeświadczony o ostatecznym zwycięstwie naszych wojsk. Podobnie jak wszyscy uczniacy wie­rzyłem niezłomnie w niezwyciężoność naszych żołnierzy. Porażki - jeśli takowe w ogóle były - miały swe źródło wyłącznie w błędach generałów.

Wszelako z biegiem dni oblicze mego ojca zasępiało się coraz bardziej. Gdy stryj Konstantyn otrzymał rozkaz opuszczenia Bukaresztu, stało się dla mnie jasne, że sytuacja bardzo się pogorszyła. Jeśli chodzi o wuja Mitache, to przydzielono go jako szofera generałowi Sideri, wobec czego sądził, że rozpo­rządza wiadomościami z pierwszej ręki, i krzepił naszego ducha jak mógł, zapewniając, że wkrótce ruszy wielka ofensywa, że uwieńczona zostanie sukcesem, stolica zaś zostanie ocalona. Ze swej strony ojciec dodawał, że bę­dziemy się bić wokół Bukaresztu i że forty wytrzymają co najmniej przez parę dni.

Co do nas, najmłodszych, to przygotowani byliśmy na oblężenie. Od kilku tygodni miałem uczucie, że i ja uczestniczę w wysiłku wojennym. Około połowy września zwołano nas wszystkich do szkoły, każąc przynieść stare gazety, nici do szycia i igły. Młody wojskowy zapytał nas, czy umiemy szyć, a potem wyjaśnił, czego od nas oczekuje. „Niedługo nadciągnie zima - rzekł - i nasi żołnierze będą potrzebować ciepłej odzieży". Otóż jest rzeczą znaną, że papier bardzo dobrze trzyma ciepło. Mieliśmy więc ze starych gazet sporządzać coś w rodzaju tunik. Pokazał nam, jak je kroić i zszywać razem kawałki. Przez kilka dni sam zajmował się krojeniem. Brał gazety, nakładał jedne na drugie i górną krawędź wycinał w półkole, po czym my zszywaliśmy boki. Nie było to łatwe, bo nieraz miało się do czynienia z pięcioma czy sześcioma warstwami papieru; igły się łamały, kłuliśmy się albo też darł się papier. Tak przygotowane dwa kawałki papieru należało następnie połączyć, aby sporządzić z nich coś w rodzaju pektorału.

Często widywałem harcerzy z białymi opaskami ozdobionymi czerwonym krzyżem, świadczącym o ich przynależności do służb sanitarnych. Jakże pragnąłbym mieć kilka lat więcej i móc służyć w szpitalu polowym! Pokusa była zbyt silna. Wyniuchałem w jakimś zakamarku kawałek czerwonej szmatki, wyciąłem z niej krzyż i przyczepiłem go do kawałka białej tkaniny. Od czasu do czasu wymykałem się z domu, by obnosić się po ulicach z moją opaską i śledzić w oczach przechodniów emocję, jaką spodziewałem się w nich budzić. Właśnie paradowałem tak na progu, gdy przed domem zatrzymało się auto. Ujrzałem, jak w wielkim pośpiechu wysiada z niego wuj Mitache i, nawet na mnie nie spojrzawszy, wpada na podwórze. W chwilę potem zawołano mnie. Natychmiast spostrzegłem, że mama płakała, ale udawałem, że nic nie zauważyłem. Wtedy wuj nas uściskał, chwycił swoją walizkę i wsiadł do samochodu. „To prawdziwa klęska!" - powiedział do nas, zapalając motor.

Nazajutrz w wielkim pośpiechu wyjechał ojciec. Spodziewałem się, że za­bierze nas ze sobą do Mołdawii, tak jak o tym była mowa po rozejściu się po­głosek o okrucieństwach popełnianych przez wojska bułgarskie. Skądinąd wie­działem, że harcerze mieli pociągnąć w ślad za naszymi cofającymi się oddzia­łami, i gorzko żałowałem, że nie mam skończonych dziesięciu lat, bo wówczas - tak sądziłem - mógłbym i ja zapisać się do harcerzy. Niezbyt już dobrze pa­miętam wyjazd ojca. Starałem się, jak umiałem, odczuwać smutek i przygnębie­nie, ale w głębi duszy dumny byłem z niego, z jego polowego uniformu i wielkiego rewolweru, jaki nosił u pasa. W podwórzu czekał na niego ordynans, obok ofi­cerskiego kufra, który dopiero co wyniósł. Jeszcze na progu ojciec zasypał nas mnóstwem zaleceń i rad.

W nocy, która nastąpiła, detonacje i wybuchy nasiliły się. W wielu miejscach nocnego nieba drgały czerwonawe łuny. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że wysadzono forty i arsenał. Owa noc zdawała nam się nie mieć końca, rankiem jednak wszystko uspokoiło się jak gdyby nigdy nic. W szkole co drugi uczeń był nieobecny. Po godzinie do klasy wszedł dyrektor i kazał nam wracać do domów. Powiedział też, że Bukareszt skapitulował i że oddziały nieprzyjacielskie wkroczą do miasta najprawdopodobniej nazajutrz.

Po południu posterunkowy przyniósł nam odezwę burmistrza: wszelkiego rodzaju broń ma być złożona na najbliższym komisariacie najpóźniej w ciągu dwudziestu czterech godzin. Poza tym niektóre domy zostaną zarekwirowane na kwatery dla austro-niemieckich wojsk okupacyjnych. Nastąpiła długa dyskusja pomiędzy nami - matką, dziećmi i ciotką Liną (siostra matki, która zamieszkała z nami) - by zdecydować, co zrobić z dubeltówką i starymi pistoletami, jakie mieliśmy w domu. Ostatecznie postanowiliśmy zachować strzelbę, pozbyć się zaś pistoletów. Późną nocą jedno z nas, rozegzaltowane grożącym niebezpie­czeństwem, poszło wrzucić je do studzienki ściekowej.

Następnego dnia do Bukaresztu wkroczyły wojska austro-niemieckie. Byłem świadkiem, jak czoło kolumny okrąża pomnik na placu Rosetti. Szwadron ułanów dosiadających rosłych, białych koni, z lancami u cholew, posuwał się stępa. Rozbawieni, z minami znudzonymi, spoglądali na gromady dzieciaków i gapiów tłoczących się na chodnikach. Czy rzeczywiście widzia­łem - a może tak mi się tylko zdaje - małą dziewczynkę, która wysunęła się, by podać im bukiet kwiatów? Ludzie wokoło mnie poruszyli się i zaczęli szeptać. „To na pewno niemieckie dziecko" - powiedział ktoś.

Wszyscy milczeli. Słychać było tylko głuchy łomot końskich kopyt po bruku bulwaru. Ułani byli jedynie czołówką kilku batalionów żołnierzy bawarskich. Gdy oni wychynęli na plac, wróciłem do domu.

Po południu odkryłem, że mogę się pocieszyć, ba, nawet zemścić za to pojawienie się wrogów. Było to nadzwyczaj łatwe; wystarczyło puścić wodze wyobraźni. Wyobrażałem więc sobie, że na polach kukurydzy otaczających Bukareszt kryje się grupka żołnierzy rumuńskich. Z początku widziałem ich jako bezbronnych, albo prawie: mieli tylko jeden karabin, kilka bagnetów i jeden rewolwer. Sytuacja ta wydała mi się tak komiczna, że rychło prawem kontrastu postanowiłem uzbroić ich aż po zęby. Poza tym owa początkowa grupa, składająca się z trzech lub czterech żołnierzy i oficera szybko została zasilona przez mnóstwo innych, również kryjących się na kukurydzianych polach. Zacząłem ich gromadzić i organizować. Leżałem na swoim łóżku z półotwartymi oczami, półprzytomny, i smakowałem rozkosz zarazem tajemną i grzeszną, a której źródło było mi nie znane. Czułem się jakby zawieszony na jakiejś nici u tych moich wydumanych historii, ta więź była jednak nadzwyczaj krucha, bo gdy mama wróciła, natychmiast się ocknąłem i nitka pękła. Znów znalazłem się w codziennej rzeczywistości, zaniepokojony jeszcze i wzburzony tym, co przeżyłem niedawno w wyobraźni, chociaż niezwykła błogość, jakiej dotąd doświadczałem, nagle zniknęła.

Jeszcze tego samego popołudnia nauczyłem się, jak wchodzić w kontakt z moją ukrytą armią. Wystarczało mi trochę samotności w moim pokoju, w piwnicy lub na strychu, aby wyobrazić sobie kukurydziane pole. W chwilę później widziałem już chwiejące się kity kukurydzy i cała akcja znów biegła dalej poczynając od punktu, w którym ją zostawiłem. Ciągle odnajdywałem innych żołnierzy i przeprowadzałem ich ostrożnie na miejsce zbiórki. Wieczorem zgromadziłem ich już dobrą setkę, i to uzbrojonych po zęby. Początkowy podporucznik stał się kapitanem i miał teraz pod swoimi rozkazami kilku oficerów. Jeden z nich znał sekret, którego ujawnienie zaparło mi dech: arsenał wcale nie został kompletnie zniszczony, jak sądziliśmy. W ostatniej chwili pewien porucznik z narażeniem własnego życia zdołał ocalić ogromny skład podziemny, o którego istnieniu wiedział tylko on, i gdzie znajdowały się wielkie ilości karabinów, karabinów maszynowych, a nawet - tu serce zaczynało mi łomo­tać - kilka dział polowych i obfite zapasy amunicji.

Odkrycie to zbulwersowało mnie do tego stopnia, że musiałem otrząsnąć się ze swych rojeń, aby odzyskać zmysły. Czułem się, jakbym znał sekret, który mógłby odmienić bieg wojny. Na próżno mówiłem sobie, że to tylko fantazja, że moja tajemna armia i jej kukurydziane pola istnieją wyłącznie w mej wyobraźni - czu­łem, że pomału staję się pastwą iluzji i widziadeł, nad którymi nie umiem już zapanować. Wszystko, co sobie roiłem, oglądałem jakby na jakimś wewnętrznym ekranie, i to bez wysiłku wyobraźni. Bywało i tak, że mnie pierwszego zaskakiwa­ły nagłe zwroty sytuacji i sposób, w jaki rosła i organizowała się moja armia. To wcale nie ja odkryłem, że arsenał nie wyleciał w powietrze; powiedział mi o tym jeden z moich poruczników, którego imienia zrazu nawet nie znałem. Wszystko, czego następnie dowiedziałem się o nim i jego rodzinie, ujawnił mi on sam.

Historia zmieniała się i rozrastała, gdy tylko podejmowałem jej wątek. Emocja, z jaką śledziłem jej rozwój, związana była z tym, że wymyślała się ona jakby sama. Z początku moi żołnierze poprzestawali na atakowaniu czujek lub małych oddziałów niemieckich jedynie w celu zdobycia broni i amunicji. Jednak w miarę rozwoju wypadków zmienili oni taktykę. Zamiast nękać niewielkie grupy wrogów, moja tajna armia poprzestawała na powiększaniu swej liczebności i umacnianiu się własnymi sposobami, organizując się w lasach przed wielką ofensywą, do jakiej się przygotowywała.

Przez wiele dni żyłem w innym świecie. Na próżno mama, objąwszy głowę rękami, płakała, bo austriacki sierżant i jeszcze jeden podoficer w towarzystwie tłumacza przyszli obejrzeć zarekwirowane pokoje; nie dostrzegałem jej. Nawet wieści o naszych klęskach nie zdołały mnie poruszyć. Kiedy tylko mogłem, biegłem do jakiejś kryjówki, aby pogrążać się w kontemplowaniu mojej prywatnej armii. Wreszcie pewnego pięknego dnia - było to w jakiś tydzień po tym, jak asystowałem przy wjeździe ułanów na plac Rosetti - wyobraźnia moja, zbyt długo powściągana, eksplodowała. Niemal bez mojej wiedzy oddziały, kompanie i inne jednostki, które formowały się i organizowały na moich oczach, niespodziewanie zaatakowały nieprzyjaciela. Gdy tylko zagrzmiały działa, gdy pierwsze linie ru­szyły do ataku z bagnetami osadzonymi na karabinach, straciłem panowanie nad sobą, które pomimo wszystko zachowywałem podczas przygotowań do bitwy. Dysząc szeptałem: „Ognia! Naprzód! Ognia!..." - powtarzając zresztą tylko, ni­by echo, komendy moich oficerów. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Wydosta­łem się z ukrycia, wyszedłem na zewnątrz, na ulicę, krocząc z oczyma spuszczo­nymi, by nie zerwała się nić mojej złudy. Ale czy nie należało jednak się zatrzy­mać - choćby po to, by prawdziwym oddziałom rumuńskim, wycofującym się wówczas do Mołdawii, zakomunikować nowinę o zwycięstwie, jakie odnie­śliśmy, my, znajdujący się za liniami nieprzyjacielskimi? Trzeba było ocalić ich za wszelką cenę, zatrzymać ten odwrót. Gdybyż tylko owe dwie armie - prawdziwa i tajemna - mogły się połączyć, wojna przybrałaby inny obrót...

W ten sposób moja armia przez kilka miesięcy toczyła kampanię wojenną. Działania prowadzono codziennie. Zazwyczaj były to zwykłe potyczki pomiędzy wrogimi patrolami, albowiem lubiłem przeciągać w nieskończoność przygo­towania do mojej wielkiej ofensywy. Niekiedy z pewną powagą oznajmiałem sam sobie dokładną godzinę i datę najbliższego natarcia. Na kilka godzin przed jego rozpoczęciem wycofywałem się do kryjówki, aby do woli rozkoszować się najdrobniejszymi poruszeniami mych oficerów. Cechą szczególną mych ofensyw było zawsze to, że zaskakiwały one wroga.

Brat rychło pomiarkował się, że dzieje się ze mną coś nienormalnego, i próbował pociągnąć mnie za język. Nie mogłem się zdobyć na powiedzenie mu prawdy. Utrzymywałem, że zamierzam napisać historię tej wojny. Istotnie, w jakiś tydzień po wizji pól kukurydzy i kryjących się w niej żołnierzy rozpocząłem opisywanie całej sprawy w zeszycie. Jednak ku mojemu wielkiemu żalowi opowieść ciągle jakoś nie chciała trzymać się kupy, uniesienie zaś, jakiego z początku doświadczałem przy pisaniu, szybko opadło. Przestałem wkładać w to swoje serce i poczułem się zniechęcony. Zrazu wprzęgałem się w to zadanie niby posłuszny jakiemuś demonowi wewnętrznemu; teraz z obojętnością spoglą­dałem na zeszyt, w którym zdołałem zapisać nie więcej jak kilka linijek.

Nie wiedziałem jeszcze, że ta próba była pierwszą z długiego szeregu prób mego życia jako pisarza.

*

Jesień owego roku mieliśmy okropną. Listopad zdawał się nie mieć końca, toteż z ulgą przyjęliśmy pierwsze płatki śniegu. Przydzielono nam na kwaterę podoficera niemieckiego z Hamburga, z zawodu bankowca, i porucznika rodem z jakiejś prowincji rumuńskiej cesarstwa austriackiego. Obaj byli już po pięćdziesiątce i odznaczali się niezwykłą uprzejmością. Bankowiec znał francuski, zbierał znaczki pocztowe i przez cały boży dzień kurzył grube cygara. Co zaś do porucznika, to pamiętam moje zaskoczenie, gdy wróciwszy ze szkoły, natknąłem się w jadalni na oficera, który, choć w mundurze austriackim, mówił po rumuńsku równie dobrze jak ja. Obaj nasi goście mieli jako poprzedników - ale tylko przez kilka dni - trzech oficerów niemieckich. Byli dyskretni, poprawni, niemal się nie pokazywali, ale ich obecność paraliżowała nas. Cała rodzina, do której dołączyła ciocia Marioara, wyniosła się na piętro mansardowe. Nazajutrz po ich przybyciu poszliśmy całą hurmą - mama, obie ciotki i troje dzieci - zlustrować pokoje, w których spędzili pierwszą noc. Były w takim samym stanie, w jakim je zostawiliśmy, z posłanymi łóżkami i zaciągniętymi firankami. Tylko woń skóry i tytoniu świadczyła o tym, że nocowali tu nieprzyjacielscy oficerowie.

Nasz bankier i Bukowińczyk byli równie porządni, co ich poprzednicy, a ponadto umieli okazać się przyjacielscy i sympatyczni; starali się też, jak mogli, nam pomóc. Przynosili cukier, kawę, biszkopty. Porucznik uczył nas rumuń­skich wierszy patriotycznych ze swej prowincji. Mieszkał u nas aż do wiosny następnego roku. Ponieważ był Rumunem, nie uważaliśmy go za wroga. Znał bardzo dobrze łacinę; kiedy miał odjeżdżać, wziął na bok brata i mnie i rzekł do nas: „Kiedy ta wojna się skończy, przyjadę was odwiedzić; chcę, żebyście do tego czasu opanowali łacinę..." Ale nigdy więcej nie usłyszeliśmy o nim.

Bankowca z Hamburga przydzielono do służb pomocniczych; mieszkał u nas ponad rok. Jasnowłosy, korpulentny, pachniał zawsze wodą kolońską i cygarami. Bardzo dbał o swoje dłonie, szczególnie zaś o paznokcie, i spędzał wiele czasu przyglądając się im i pielęgnując maleńką szczoteczką. Wieczorami pozwalał mi niekiedy siadać obok i oglądać jego kolekcje znaczków. Mówił niewiele i tylko po francusku. Kiedy w rok później musiałem skorzystać z jego pomocy przy zadaniu z niemieckiego, otworzył mój zeszyt i przerażony wykrzyknął: „Ależ to jest po niemiecku!"

Brzemię okupacji zaczęliśmy odczuwać w trakcie zimy. Drewno opałowe było niemal nie do zdobycia. Jeśli idzie o chleb, to miał on domieszkę kukurydzy.

Ogonki przed piekarniami zaczynały się ustawiać o czwartej rano, w śniegu i mrozie. Mama budziła Mikołaja i pomagała mu naciągnąć trzy pary skarpet i włożyć ciężkie trzewiki. Okutany w szaliki, w grubej futrzanej czapie na głowie, brat mój zbiegał po drewnianych schodach - budziłem się wtedy - i zdejmował łańcuch przytrzymujący kratę bramy. Nieraz musiał odrzucać śnieg łopatą, aby móc otworzyć drzwi i pójść do piekarni. Mama nastawiała wówczas wodę na rozpalonym piecu i pomagała mnie i Corinie przy toalecie. Piekarnię otwierano dopiero o szóstej. Pod warunkiem przyjścia na czas, to znaczy przed piątą, Mikołaj miał szanse być jednym z pierwszych w kolejce i powrócić z chlebem około pół do siódmej. Po wypiciu herbaty obie ciotki i ja szliśmy oczyścić trotuar z pokrywającego go śniegu, w przeciwnym razie groziła nam grzywna. Dopiero wtedy mogliśmy założyć tornistry na plecy i ruszać do szkoły.

Prawdę mówiąc, tego roku nie nauczyłem się właściwie niczego specjalnie nowego. Byłem w czwartej klasie szkoły podstawowej i głównie interesowały mnie nowe przedmioty, jakie mój brat Mikołaj miał brać w pierwszej klasie liceum. Urzekały mnie zoologia i historia starożytna; jeśli pomimo to w swojej klasie i tak byłem najlepszy, to tylko dzięki początkowemu rozpędowi. Zresztą tak mama, jak i dyrektor oraz ja sam byliśmy świadomi tego, że dokonuje się we mnie jakaś zmiana. Przestałem lubić szkołę. Znikła gdzieś moja dawna pilność, wypracowania pisałem bez najmniejszej przyjemności. Poza tym stopnie ze sprawowania miałem opłakane. Uwolniony od surowego nadzoru ojca, jąłem z zapałem penetrować puste tereny miasta i poznawać ich uroki.

Zaczęło się to jesienią od pustaci przy calea Calaraci, gdzie chodziłem bawić się w policjantów i złodziei pod przewodem uczniów od szewca, dzięki którym poznałem wiele przebiegłych sztuczek, jak na przykład kreślenie na murach kredą tajemnych symboli znaczących nasze przejście tak, aby inni nie wiedzieli. Potem wraz z inną bandą urwipołciów odkryliśmy za cerkwią św. Jerzego wielki plac, który zdawał się być opuszczony i gdzie mogliśmy się ukryć. Gdy nadeszła zima, chodziliśmy tam całą gromadą bić się kulami ze śniegu. Wracałem do domu późnym wieczorem brudny, przemoczony, w podartym ubraniu. Z po­czątku mama pozwalała mi na to. Wiedziała, że bawię się z rówieśnikami, co zwalniało ją od pilnowania, bym nie czytał za dużo. W istocie, pośród rozlicznych zaleceń i nakazów pozostawionych jej przez ojca był również i ten, by wzbraniała mi wszystkiego, co mogłoby męczyć mi wzrok.

Spadło bardzo dużo śniegu i zaspy sięgały wysokości człowieka. Moi mali towarzysze zabaw zaczęli pojawiać się z sankami. Większość z nich sklecona była nieporadnie z kawałków starych desek, ale niektóre były prawdziwe; ich metalowe płozy błyszczały i rzucały blaski. Byłem jednym z nielicznych, którzy nie posiadali sanek, i za każdym razem musiałem wymyślać jakiś fortel, aby postarać się o nie na całe popołudnie czy choćby na kilka godzin. Za wynajem płaciłem najczęściej bilami, guzikami albo ołowianymi żołnierzami.

Pewnego ponurego ranka styczniowego, korzystając z tego, że szkoła była zamknięta z braku opału, poszedłem z całą zgrają saneczkować na wzgórzu Patriarchii. Z placu Rosetti do Patriarchii było daleko, ale tyle zapału wkładaliśmy w ściganie się, że szybko przebyliśmy tę drogę. Ze szczytu wzgórza widać było całą Dolinę Płaczu; nigdy przedtem jej takiej nie widziałem. Zaścielające ją zwykle stosy śmieci, zdechłe psy i koty pokryte były grubą warstwą śniegu, tak że z wysokości balustrady wydawała się raczej trasą zjazdową dla narciarzy. Nie mieliśmy jednak odwagi zapuszczać się w nią na naszych sankach, woleliśmy zjeżdżać spod dzwonnicy skręcającą lekko ulicą, o tej porze niemal pustą, wychodzącą poniżej na strada Serban Voda. Potem z sankami na plecach wracaliśmy na początek trasy - nie środkiem jezdni, gdzie groziło przewrócenie przez pędzącego na złamanie karku saneczkarza, lecz skrajem, obok zasp. Po kilku godzinach zabawy poczułem coś jakby kłucie w stopach. Ponieważ oczywiście nie mogłem się podrapać, musiałem podskaki­wać na zamarzniętej ziemi. Swędzenie stało się jednak nieznośne, więc aby sobie ulżyć, tupałem z całej siły, przenosząc ciężar ciała z jednej stopy na drugą.

Tego wieczoru powróciłem bardzo późno, wyczerpany, konający z głodu i bez czucia w stopach. Mama szykowała się do wymierzenia mi przykładnej kary, ale widząc mój stan odłożyła to na później. Zdjąłem buty i wtedy zobaczyła, że mam odmrożone stopy. Skóra była popękana, podbiegła krwią. Miejscami kawałki ciała odrywały się wraz ze skarpetką. Palce były całkiem fioletowe, a skoro tylko zbliżyłem się do pieca, znów poczęło mnie swędzić z jeszcze większą siłą, tak że jedna z ciotek musiała trzymać mnie obiema rękami, aby przeszkodzić mi w drapaniu się aż do krwi. Naszym domowym lekarzem był starszy pan, mieszkający dość daleko. Mama przypomniała sobie, że niedawno w sąsiedztwie zamieszkała pewna lekarka. Ubrała się spiesznie i poszła po nią. Była to całkiem młoda osoba, świeżo po dyplomie, pracująca w szpitalu Coltea. Zobaczywszy, w jakim stanie są moje stopy, zmarszczyła brwi, kazała przynieść wiadro pełne śniegu, następnie zaś klęcząc jęła nacierać mi palce i podeszwy stóp. Cierpiałem męki, ona jednak kontynuowała śniegowy masaż, aż przywróciła całkowicie krążenie krwi. Nazajutrz rano mama powtórzyła ten zabieg. Nie wolno mi było zbliżać się do pieca, musiałem też leżeć w łóżku z zabandażowanymi stopami. Przez cały czas pilnował mnie ktoś z członków rodziny, aby przypadkiem nie naszła mnie chętka podrapania się lub zbliżenia do pieca. W ten sposób upłynęło parę tygodni, nim mogłem znowu pójść do szkoły. Zdołano uratować mi wszystkie palce, jednak masaże, jakim musiałem poddawać się co ranka, były prawdziwą męczarnią. Przez wiele lat każdej zimy stopy swędziały mnie, gdy tylko wchodziłem do zbyt nagrzanego pomieszczenia. W ten to sposób na zawsze wyleczyłem się z namiętności do sanek, i chyba dlatego później unikałem wszelkich sportów zimowych. Mama szybko mi przebaczyła; dzięki moim odmrożonym stopom nie tylko zyskała nowego lekarza domowego, ale i przy­jaciółkę. I to na dwadzieścia lat.

*

Zima ciągnęła się w nieskończoność. Jeszcze w marcu w ogrodzie leżał nie stopiony śnieg. Nie wiem już, w jaki sposób w wigilię Wielkanocy otrzymaliśmy wiadomości od ojca. Ostatecznie znalazł się cały i zdrowy w Mołdawii, ale nie wiadomo było, ani gdzie jest, ani co porabia. Chleb stawał się coraz gorszy, a także coraz bardziej żółty - z powodu kukurydzy. Pomimo wszystko ciepłe jeszcze kromki posmarowane smalcem wydawały się nam boskim przysmakiem. Owe lata okupacji były również latami przymusowego postu. Przez całe tygodnie nie braliśmy niczego innego do ust oprócz grochu, kwaśnej kapusty, niekiedy ziemniaków. Każde z nas zajmowało się kuchnią. Co do mnie, to nawet całkiem lubiłem przyrządzać ziemniaki saute. Nauczyłem się odpowiednio je kroić i pod­smażać na patelni, tak aby ich nie przysuszyć. Niekiedy, z rzadka, dziadkowie zawiadamiali mamę, że któryś z sąsiadów zabił potajemnie wieprza; wtedy rodzina w komplecie udawała się do domostwa przy bulwarze, by ukradkiem przynieść stamtąd smalec, trochę słoniny, a w specjalnie szczęśliwe dni - duży kawał mięsa.

Wiosna w końcu przecież nadeszła. Pewnego ranka ujrzałem naszą gruszę obsypaną kwieciem. Podobnie było z drzewami morelowymi i wiśniami, które mijałem po drodze do szkoły. Popołudniami nie wytrzymywałem już w domu. Znów odnalazłem moje ukochane pustacie z ich zabawami. Nauczywszy się grać w oinę8 szybko osiągnąłem w niej mistrzostwo; potrafiłem bronić mojego kwadratu lepiej niż inni, nawet starsi ode mnie. Nic to, że byłem krótkowidzem; moje piłki rzadko chybiały celu.

Nadszedł dziesiąty maja, ale obchody święta narodowego zostały zabro­nione przez władze okupacyjne. Nikomu nie wolno było opuścić lekcji. Dyrektor uprzedził nas, że z polecenia władz okupacyjnych wszelka nieobecność z powodu choroby winna być usprawiedliwiona zaświadczeniem lekarskim. Ów dziesiąty maja miał być dniem jak każdy inny. Pamiętam jeszcze wyraz smutku, prawie goryczy, na twarzy naszego nauczyciela, gdy tegoż dnia wyciągnął z kieszeni małą książkę i wywołał ucznia szczególnie uzdolnionego do recytacji. „Jesteście już wystarczająco dorośli - powiedział zwracając się do całej klasy - by umieć zachować sekret". Otworzył książkę, pokazał odpowiednią stronę naszemu koledze i rzekł do niego cicho: „Idź na dziedziniec i naucz się go na pamięć".

Oczekiwanie nasze trwało może mniej niż kwadrans, ale nam wydało się nie mieć końca. Nauczyciel, siedząc za swoim stołem, milczał ze wzrokiem utkwio­nym gdzieś daleko. W klasie słychać było tylko brzęczenie pszczoły, która przylgnąwszy do szyby w górnej części okna, bezskutecznie próbowała wydostać się do ogrodu. Potem nasz kolega wrócił i, stanąwszy obok katedry, zaczął poważnym głosem recytować wyuczony wiersz. Dużo bym dał, aby przypomnieć sobie ten wiersz. Nie był to na pewno utwór okolicznościowy ani też patriotyczny, bo teksty tego rodzaju od dawna wszyscy znaliśmy już na pamięć. Przypuszczam, że był to raczej któryś z wierszy Octaviana Gogi albo Stefana Iosifa9. Natomiast doskonale, jakby to było wczoraj, pamiętam śmiertelne milczenie w czasie recytacji oraz nasze łzy dumy i radości. Żaden inny poeta nie potrafiłby lepiej wzbudzić w nas przeświadczenia, że i tym razem naród nasz zwycięsko wyjdzie z próby, jaką przechodził.

Gdy kolega skończył, nauczyciel pogładził go po policzku, po czym zwrócił się do nas:

- Pozostańcie jeszcze w klasie przez kwadrans. Potem możecie iść.

*

Z płaczem zamykałem książkę Edmundo de Amicisa Serce. A więc nie by­łem aż taki zły, na jakiego mogłem wyglądać. Książka ta objawiła mi, że kocham swój kraj i swoją rodzinę, zwłaszcza mamę, a nawet szkołę. Jakże jednak trudno było o tym pamiętać wtedy, gdy znów wypadałem na ulicę z jej tramwajami, których mogłem się czepiać, z trotuarami, którymi włóczyłem się przez całe godziny bez obawy zabłądzenia. Ale ponad wszystko ukochałem puste tereny i ogromny park przy bulwarze Protopopescu. Latem roku 1917 mama ostatecznie musiała zrezygnować z możliwości upilnowania mnie - i to wcale nie dlatego, że nie próbowała: najpierw z pomocą bambusowego pręta (ojciec wolał grozić nam pasem skórzanym), potem zabierając mi buty, abym nie mógł wyjść. Rzecz w tym, że po rozpalonych letnim żarem trotuarach najbardziej lubiłem biegać boso. Usiłowała też zamykać mnie na klucz w moim pokoju, ale nieodmiennie wymykałem się oknem. Wreszcie mama odkryła, że jedynym sposobem za­trzymania mnie w domu jest dać mi książkę. Ale i ta metoda nie zawsze okazywała się skuteczna, bo jeszcze tego samego wieczora, a najpóźniej o północy miałem ją przeczytaną od deski do deski, i nie zawsze mama mogła postarać się natychmiast o inną. Z drugiej strony, musiała liczyć się z zaleceniami ojca, to znaczy oszczędzania mojego wzroku. Dochodziły do tego przesądy epoki; byłem jeszcze dzieckiem i nadmiar lektury mógł mi „nadwerężyć oczy", jak powiadała jedna z ciotek. Przez chwilę myślałem, że znajdę sprzymierzeńca w pannie Buttu, naszej lekarce i przyjaciółce, ale niestety - ona także uważała, że w okresie rozwojowym należy unikać wszelkiego przemęczenia umysłowego i że mojego czytania w szkole oraz lekcji pianina było aż nadto.

Pozostawały pustkowia. Było lato, szkoła się skończyła i aż do egzaminu wstępnego do liceum - to znaczy do września - byłem wolny jak ptak. Chodziłem grać w oinę - albo na nie zabudowanych terenach przy strada Calarasi, albo też na placu przed magistratem, gdzie poprzedniego roku ustawiono baterie przeciwlotnicze. Był to bardzo rozległy teren znajdujący się tuż obok placu Bratianu, gdzie złożono bloki kamienne na budowę nowego skrzydła Fakultetu Literatury. Wojna przerwała prace, ale fundamenty i sutereny były już gotowe. Leżały w nich rozsypane całe wozy piasku, cegieł i worków z wapnem. Całość składała się na niesamowity labirynt; odkryłem go, gdy byłem w pierwszej klasie liceum. Przez wiele lat te tajemnicze piwnice, te kruche rusztowania, pomiędzy którymi goniły szczury, były dla mnie dziwnym, pełnym tajemnic światem. W towarzystwie nowych, poznanych w liceum kolegów z bijącym sercem zwiedzałem wszystkie jego zakamarki, aż do dnia, kiedy podczas jakiejś obławy zgarnęła nas tam policja.

*

Nie wiem już, w jaki sposób gdzieś pod koniec lata dowiedzieliśmy się o sukcesach naszych wojsk pod Marasti i Marasecti. Przez kilka dni krążyły pogłoski, jakoby armia rumuńska błyskawicznym uderzeniem przebiła się w kierunku Ramnic. Zelektryzowany wiadomością o owych zwycięstwach, chciałem oczywiście, aby moja tajemna armia wszystkimi siłami włączyła się do tych walk; gotów byłem zmodyfikować prawidła gry. Moje pierwotne pola kukurydzy stały się zbyt szczupłe, aby pomieścić wojska, które za parę dni miały roznieść wycofujące się dywizje niemieckie. Trzeba było wymyślić coś innego: podczas zimy 1917 roku moje oddziały kryły się po lasach i jaskiniach, skąd wymykały się nocami, aby atakować niemieckie składy amunicji.

Inne jednak rzeczy chodziły mi po głowie. Po niedługim czasie doszły nas wieści, że wojska rumuńskie musiały wstrzymać ofensywę wskutek załamania się frontu rosyjskiego. Przedostawały się do nas alarmujące wiadomości: wioski rumuńskie na tyłach frontu zostały spalone i złupione przez oddziały rosyjskie opuszczające pole walki i wracające do kraju.

A potem, pewnego wrześniowego poranka, udałem się do Liceum Spiru Haret po wyniki egzaminu wstępnego. Zostałem przyjęty. Wróciłem do domu, aby uroczyście oznajmić o tym mamie. Czułem, że wydarzyło się coś o rozstrzygającym znaczeniu i że otwiera się przede mną nowe życie.



III

JAK ODKRYŁEM KAMIEŃ FILOZOFICZNY

W liceum wszystko wydało mi się cudowne. Najpierw to, że miałem wielu profesorów, jednego do każdego przedmiotu. Mikołaj Moisescu, nasz profesor od nauk przyrodniczych, zawojował mnie od pierwszej lekcji. Miał pozostać moim ulubionym profesorem, i to aż do swej śmierci w kilka lat później. Był to mężczyzna bardzo wysoki, bardzo szczupły; białe włosy i wąsy, również białe, czyniły go starszym, niż był w istocie. Mówił powoli, jakby rachując słowa, by oszczędzić siły. W czasie mówienia przechadzał się tam i z powrotem przed naszymi pulpitami, krokiem miarowym, zatrzymując się często, by głęboko spojrzeć w oczy któremuś z uczniów. Po każdym zdaniu uśmiechał się, jakby starając się podkreślić kropkę czy pauzę, mającą je oddzielać od następnego, wykład zaś przerywał odmierzonymi, zamaszystymi gestami. Widząc go czło­wiek zdawał sobie sprawę, z jakim mistrzostwem użytkuje on resztki sił, które mu jeszcze pozostały.

Bardzo często przychodził do klasy z mikroskopem i kolejno kazał nam obserwować preparaty, po czym prosił o rysowanie na tablicy tego, cośmy widzieli. Rzadko udawało się nam odtworzyć, nawet w przybliżeniu, owe koralopodobne kształty z tęczowymi połyskami - pojawiające się, znikające, rozpływające się, aby ukazać się znów po pokręceniu śrubą nastawczą. Szybko mnie zauważył, niewątpliwie dlatego, że byłem jednym z nielicznych, którzy potrafili poprawnie odrysować to, co zaobserwowali. Odtąd polubił mnie. Do mnie najczęściej adresował pytania; szukał mnie oczami, pytał o zdanie. Stopniowo odkrywałem, że istnieją sekrety, do których mogłem odnaleźć klucz - szczególnie te dotyczące tajemniczej potęgi, nazywanej przez Moisescu „Naturą". Nareszcie zaczynałem rozumieć, dlaczego leśne motyle mają skrzydła o barwie kory, dlaczego jeż ma kolce, samce zaś niektórych ptaków upierzone są świetniej niż samice. Wszystko to było dziełem Natury, która pragnęła w ten sposób lepiej je maskować, lepiej chronić, lepiej selekcjonować. Istniały więc pewne prawa możliwe do rozszyfrowania i nadające sens oraz rację bytu wszystkiemu, co nas otacza. Świat nie był już chaotyczną mnogością - istot i zdarzeń istniejących niezależnie od siebie. Przeciwnie, wywodził się z jedno­litego zamysłu o nieodpartej mocy. Natura, taka jaka wyłaniała się przed moimi oczyma z wykładów Moisescu, ożywiona była jedynym porywem: tworzenia życia i podtrzymywania go, wbrew i przeciw wszystkiemu.

W ciągu zimy dowiedziałem się o wielkiej wadze instynktu samoza­chowawczego, zarówno w życiu jednostki, jak i gatunku. Przede wszystkim nauczyłem się lubić i rozpoznawać różne zwierzęta, głównie gady, żaby i owady. Nasz profesor opisywał je przy pomocy kolorowych plansz lub okazów wypchanych albo zakonserwowanych w alkoholu. Pewnego dnia zaprowadził naszą klasę do muzeum przyrodniczego. Ja sam odwiedzałem je każdej niedzieli przez całą zimę. Co więcej, ze źle powściąganą niecierpliwością oczekiwałem nadejścia wiosny, bo mogłem wówczas ruszyć na owadzie łowy do lasków otaczających Bukareszt.

Ta nagła namiętność dla nauk przyrodniczych być może uratowała mnie i pomogła przebyć trudny okres, który zaczął się niemal bez mojej wiedzy i który nie był wyłącznie związany z dojrzewaniem. Poza zoologią nie interesowało mnie nic. Nie uczyłem się żadnych lekcji, woląc spędzać czas wolny na pustych terenach koło magistratu i na opuszczonym placu budowy przy Uniwersytecie. Przyjaźniłem się nadal z najgorszymi łobuzami dzielnicy, co zaś się tyczy moich nowych kolegów z liceum, to dobrałem ich sobie pośród najbardziej zatwardziałych próżniaków. Co prawda trzeba przyznać, że jednak gdy skończyła się zima, zdołałem ich nakłonić do myszkowania po zagajnikach w okolicach szosy Kiseleff w poszukiwaniu roślin i owadów. Począwszy od maja 1918 roku co niedziela wyruszaliśmy na włóczęgi wokół klasztorów w okolicach Bukaresztu. Wracałem dopiero około północy, umierający ze zmęczenia, pokryty kurzem, spalony słońcem, ale za to z pudełkami i puszkami pełnymi owadów, jaszczurek, żab i traszek. Ze skrzynki nakrytej szybą zrobiłem sobie małe terrarium i całymi godzinami przyglądałem się spokojnemu i monotonnemu życiu mych pensjonariuszy. Robiłem nawet plany na najbliższe wakacje. Zamierzałem mianowicie wyprawić się brzegami Dymbowicy aż do Dunaju, by spenetrować błotniste brzegi rojące się od różnorakich larw.

Wszystkie te piękne projekty legły w gruzach, gdy dowiedziałem się, jakie mam stopnie na końcowym świadectwie. Z trzech przedmiotów nie zdołałem uzyskać stopnia dostatecznego: z rumuńskiego, francuskiego i nie­mieckiego. Normalnie trzy noty poniżej dostatecznej pociągały za sobą konieczność repetowania, ale Moisescu wziął moją stronę upierając się, że należy dać mi szansę, przy czym argumentował, że jestem najlepszym uczniem z jego przedmiotu. Czułem się głęboko upokorzony koniecznością zdawania we wrześniu. Pół biedy z niemieckim, w tym nie byłem zbyt mocny. Zresztą był to przedmiot, który brało się dopiero w drugiej klasie liceum. Władze okupacyjne jednak zarządziły, że jego nauka jest obowiązkowa od pierwszej klasy liceum; dlatego też wszyscy postanowiliśmy wyniośle go ignorować.

Tak czy inaczej, byłem zdumiony, że oblałem egzamin z francuskiego, przede wszystkim zaś z rumuńskiego. Naszym profesorem francuskiego był nie kto inny, tylko sam Iosif Frollo. Zbędne jest rozwodzić się w pochwałach dla niego; liczne pokolenia licealistów dobrze wiedzą, co mu zawdzięczają. Miał tę przykrą stronę, że był nadzwyczaj ostry w sprawach gramatyki, którą to dyscyplinę uważałem za niedorzeczną, jałową, wymyśloną specjalnie dla zniechęcenia najlepszych uczniów, kiedy pocili się nad wypracowaniem. Frollo był zadowolony z moich prac, niemniej jednak zapowiedział, że przepuści mnie do następnej klasy jedynie wówczas, gdy będę umiał na pamięć wszystkie koniugacje. Nie brałem na serio jego groźby, bo wedle swego zwyczaju wypowiedział ją głosem bardzo łagodnym, spoglądając na mnie długo i z afektem. Ale dotrzymał słowa. Od tego dnia coś jakby zostało zerwane między nami i nigdy już nie doczekał się ode mnie żadnego przychylnego gestu. W kilka lat później, gdy opanował mnie wilczy zaiste głód lektury i gdy przymuszałem się do czytania dzieł zebranych wszystkich autorów francuskich szkolnego programu, Frollo wielokrotnie próbował dawać mi rady i prowadzić mnie. On sobie mówił, a ja tymczasem słuchałem go z najbardziej agresywnym uśmiechem na wargach i dobierałem sobie nadal książki według własnego widzimisię.

Frollo był zbyt inteligentny, aby nie rozumieć, co dręczy sfrustrowanego i krnąbrnego podrostka, jakim wówczas byłem, więc zostawił mnie w spokoju. Nie przeszkadzało mu to mścić się w sposób nierzadko wyrafinowany. Kiedy w wyższych klasach mówił o jakimś autorze, to pomimo iż doskonale wiedział, że go znam (dla tej prostej przyczyny, że bezczelnie rozkładałem jego dzieła zebrane na swoim pulpicie i kartkowałem je z fałszywą pilnością) i zadawał pytania, na które potrafiłbym odpowiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny; nigdy mnie nie pytał, choć na próżno podnosiłem rękę. Wtedy wziąłem się na inny sposób: siedziałem ze skrzyżowanymi ramionami i wysłuchiwałem bzdur i niedorzeczności, jakie pletli niektórzy spośród moich kolegów mordując się z Fedrą lub Henriadą. Tylko raz Frollo zszedł z katedry, by rzucić okiem na książki, które ostentacyjnie rozłożyłem przed sobą. Właśnie wykładał nam o Port-Royal. Przyniosłem nie tylko Prowincjałki, lecz i wszystkie inne dzieła Pascala, jakie mogłem znaleźć w naszej bibliotece. Przekartkował moje książki, z uśmiechem poklepał mnie po ramieniu, ale i tym razem powstrzymał się od zadania mi pytań, któ­re pozwoliłyby mi popisać się wiedzą wyraźnie większą niż reszty kolegów.

Porażka w rumuńskim wydawała mi się osobliwie niezasłużona. Prawdą jest, że w szkole nie nauczyłem się niczego. Przeczytawszy od deski do deski podręcznik do rumuńskiego jeszcze przed rozpoczęciem nauki w liceum, uważałem, że niczego już nie muszę się uczyć. Poza tym byłem przekonany, że spośród wszystkich uczniów w mojej klasie to ja najlepiej czytam i piszę wypracowania. Ale tak się składało, że pan Nanu, nasz profesor literatury, był jednocześnie dyrektorem liceum. Stąd on jako pierwszy zawiadamiany był o wszystkich moich wybrykach i niezdyscyplinowaniu. Zdarzało mi się wy­skakiwać oknem, aby wagarować z jakiejś lekcji i bawić się z moimi koleżkami na pustkowiach. Niekiedy opuszczałem lekcje pod pretekstem, że jestem chory. Gdy dostawałem bardzo złe stopnie i nie chciałem pokazywać ich mamie, wyrywałem kartki z mojego dzienniczka. Albo twierdziłem, że zostawiłem go w domu lub zgubiłem. Rzecz jasna, dyrektor miał najlepsze pod słońcem powody, aby przywołać mnie do porządku. Próbował nawet przekonać mamę, że powinna przestać posyłać mnie do liceum. Byłem, podług jego własnego określenia, „elementem niepożądanym". Pomimo to i tak uważałem, że moja porażka z rumuńskiego była skutkiem czegoś w rodzaju osobistej zemsty wobec mnie, i że tak czy inaczej zasłużyłem sobie doskonale jeśli nie na nagrodę, to przynajmniej na wyróżnienie.

W taki to sposób zrodziła się we mnie pewność, iż jestem prześladowany i że profesorowie - wyjąwszy Moisescu - z niejasnych powodów okazują bez­wstydnie względy pewnym uczniom, innych zaś (szczególnie mnie) tępią. Odkrycie to zraniło mnie do żywego, aczkolwiek jednocześnie odczuwałem mroczną satysfakcję, widząc w sobie ucznia niepospolitego, skazanego na bytowanie na marginesie społeczności. Przyzwyczajałem się do myśli, że utarte drogi są mi wzbronione i że muszę odnaleźć własną ścieżkę. Toteż gdy dowiedziałem się o mojej potrójnej klęsce, zareagowałem uciekając bardzo daleko. Skierowałem się w stronę szosy, gdzie włóczyłem się całymi godzinami, niepomny głodu i znużenia. Wróciłem do domu dopiero z zapadnięciem nocy i mama z wielkim trudem skrywała swą radość z mojego powrotu, jako że brat zawiadomił ją już o wynikach egzaminów. Bardzo przejmowała się tym, że nie wracam, pełna była obaw, czy nie strzeli mi do głowy coś głupiego. Starała się mnie pocieszyć, zapewniała, że dopilnuje, abym brał korepetycje z francuskiego i niemieckiego.

*

W pewnym sensie te niepowodzenia były dla mnie korzystne. Gdy akurat czytałem, nie musiałem się już obawiać, że mama będzie mnie strofować, iż męczę sobie oczy. Sądziła, że czytam jedynie w tym celu, aby przygotować się do egzaminów jesiennych. Po raz pierwszy w życiu mogłem czytać, co chciałem, otwarcie i bez obawy. Z drugiej strony, pewność co do tego, że jestem obiektem „prześladowań", stroiła mnie we własnych oczach w nimb męczennika. Przymuszała mnie także do uświadomienia sobie nowej odpowiedzialności wobec siebie samego. Nieważne, że moje ulubione rozrywki nie uległy zmianie; odtąd musiałem zadbać, aby nie sprawiać wrażenia, że całkowicie mnie absor­bują. Byłem przekonany, że cała reszta - to znaczy pewni profesorowie, a szczególnie dyrektor - mają na mnie oko i uważają mnie za nicponia i ob­wiesia w przyszłości. Toteż szykowałem im niezwykłą niespodziankę...

Pomimo to owego lata 1918 roku nie umiałem jeszcze powiedzieć, na czym ta niespodzianka miałaby polegać. Kim mam zostać - wielkim przyrodnikiem, sławnym pianistą, odkrywcą, nowym Champollionem? Jednego wszakże byłem pewien - że nigdy już nie znajdę się w gronie najlepszych uczniów mojej klasy i że odtąd kontentować się muszę tylko nierepetowaniem jej. Podczas owych popołudni, zajęty przerzucaniem jednej z trzech gramatyk, przeczuwałem już to, co później miało się ujawnić jako istotna cecha mej osobowości: niezdolność do uczenia się na rozkaz i poddawania się programowanej, stereotypowej edukacji, która tak dobrze odpowiadała innym. Przez cały okres nauki w szkole średniej, od początku do końca, interesowałem się wyłącznie przedmiotami poza programem. Ulubione przeze mnie dyscypliny i autorzy nie mieli nic wspólnego z oficjalnym nauczaniem. Kiedy w późniejszym okresie powziąłem entuzjazm do nauk fizykochemicznych, zacząłem studiować chemię w roku, gdy w programie była fizyka, i odwrotnie. Nieraz wystarczało, że przedmiot uważany dotąd przeze mnie za pasjonujący znalazł się w programie, a już przestawałem się nim interesować; tak właśnie było z logiką, psychologią i biologią. Wszystko, czego uczyłem się pod przymusem, na siłę, natychmiast traciło dla mnie swój urok. Odtąd stawało się to tylko „przedmiotem" jak inne, w sam raz nadające się na obrok dla kujonów i gorliwców. Awersja, jaką odczuwałem do wszystkiego, co przypominało podręcznik szkolny lub przedmiot obowiązkowy, przybrała u mnie z czasem rozmiary niemal patologiczne. Gdy w późniejszym czasie zapragnąłem pogłębić swoje wiadomości z łaciny i matematyki, z pogardą odrzuciłem podręczniki, jakimi posługiwali się moi koledzy z klasy, i sprawiłem sobie u bukinistow książki Meilleta, Poincarego oraz Gino Laurii, które rozumiałem jedynie fragmentarycznie i za cenę ogromnego wysiłku.

*

Egzaminy poprawkowe odbywały się jesienią. Sam nie wiem, jak zdołałem przebrnąć przez nie zwycięsko. Ostatecznie nauczyłem się jako tako koniugacji i deklinacji, zarówno francuskich, jak i niemieckich. Na ustnym Nanu przyprawił mnie o taką tremę, że zupełnie niedorzecznie odpowiedziałem na kilka jego pytań. Ponieważ jednak poradziłem sobie nieźle na pisemnym, Frollo i Nanu dali mi swój placet. Jeśli zaś idzie o egzamin z niemieckiego, to w ostatniej chwili uśmiechnęło się do mnie szczęście: Papadopol, nasz profesor nie­mieckiego, oznajmił nam, że egzamin się nie odbędzie, bowiem jest to przedmiot, który normalnie jest brany dopiero w drugiej klasie. Marszcząc brwi dodał jednak, że spodziewa się, iż w następnym roku będziemy nad nim pracować ze zdwojonym wysiłkiem.

Co do mnie, to z pewnością go zawiodłem. Niemiecki był zmorą mej młodości. Odstręczały mnie nie tyle trudności z gramatyką, co raczej fakt, że następnego roku Papadopola mianowano dyrektorem liceum. Miałem z nim do czynienia za każdym razem, gdy wybiłem szybę albo przyłapano mnie, jak wyskakiwałem oknem, albo kiedy odkrył, że sam sobie napisałem uspra­wiedliwienie jakiejś nieobecności. Ostatecznie jednak wszystko jakoś się ułożyło i począwszy od czwartej klasy stosunki między nami stały się zadziwiająco przyjazne. Rozdzielił on pomiędzy uczniów kilka tematów z historii literatury, mnie przypadł Sturm und Drang. Każdy z nas miał dwadzieścia minut na opracowanie swego tematu. Kilka dni i nocy spędziłem na czytaniu wszystkich monografii, jakie zdołałem wyszukać w naszej bibliotece, i zapisałem cały zeszyt. Czytanie samego wstępu zabierało dobrą godzinę. Wypracowanie zaczynało się od Nibelungów i minnesingerów. Na tablicy wypisałem wszystkie nazwiska, tytuły, wszystkie najważniejsze daty. Rzecz jasna, była to jedynie prosta kompilacja danych, jakie zebrałem czytając podręczniki i monografie, nie­mniej jednak Papadopol był zachwycony, bo nastręczyłem mu sposobność do odświeżenia swych wiadomości na temat niemałej liczby minnesingerów i innych pomniejszych pisarzy, jakich prawdopodobnie zdążył zapomnieć od czasów studenckich.

Drugą klasę liceum rozpocząłem bez wielkiego entuzjazmu. W ostatnich dniach października zaczęły krążyć pogłoski o klęskach państw centralnych. Nasi profesorowie z trudnością skrywali swój dobry humor i zupełnie przestali interesować się nauczaniem. Pewnego poranka dowiedzieliśmy się, że Niemcy poprosiły o rozejm. Nadaremnie usiłowałem skierować się w stronę liceum, coś niosło mnie jakby naumyślnie po bulwarze w kierunku placu Bratianu. Mijałem grupy wrzeszczących, krzyczących ludzi. Niektórzy powiewali flagami ru­muńskimi i francuskimi, inni paradowali w spłowiałych, połatanych mundurach. Usłyszałem krzyk młodego człowieka: „Do Komendantury!" I puścił się biegiem, a za nim cała gromada. Ja też zacząłem biec, chociaż tornister tłukł mnie po plecach; starałem się go przytrzymywać, jak umiałem. Lecz grupa zatrzymała się w pół drogi. W pobliżu szpitala Coltea spotkaliśmy inne podekscytowane grupki i chciałem zobaczyć, co się będzie działo. Jakiś człowiek wdrapał się na dach domu i usiłował zatknąć tam flagę. „Przywiąż go swoim pasem!" - krzyknął ktoś z tłumu. Potem usłyszałem obok siebie śmiechy i frenetyczne oklaski, jakiś dowcipniś wrzasnął: „Patrzcie na tego zucha na dachu! Zaraz zobaczymy go w gaciach...!"

Nagle jakiś głos wykrzyknął: „Hej, uwaga!", i tłum cofnął się bezładnie. Z piętra jakiegoś budynku ktoś tuzinami przez okno wyrzucał kije. Odchodził, by wziąć całe ich naręcze, wracał do okna, krzyczał: „Uwaga!", i rzucał je na chodnik. Wkrótce leżały ich już całe setki. Były to białe, bardzo cienkie pręty o długości około, dwóch metrów. Wydawały mi się tym cenniejsze, że zupełnie nie miałem pojęcia, do czego mogły się przydać. Ludzie chwytali je i robili nad głowami wielkie młyńce, jak szablami. „To są słupki namiotowe!" - rzekł ktoś.

Wtedy właśnie szyba rozprysła się na kawałki i w drugim oknie pojawili się dwaj mężczyźni z workiem, usiłowali umieścić go „okrakiem" na parapecie. „Od­suńcie się, to cukier!" - krzyknął jeden z nich rozpruwając nożem płótno. I zaraz na trotuar chlusnęła gęsta, biała kaskada krystalicznego cukru, tłum zaś rzucił się nań w bezładzie. Ludzie potrącali się; jedni padali na kolana, inni przysiadali w kucki, aby zbierać cukier jak się da, garściami upychając go w kieszeniach, do chustek i kapeluszy, a potem soczystymi przekleństwami torując sobie drogę w ciżbie.

Co chwilę głos ponawiał okrzyk: „Uwaga!" Otwierały się okna i nowe worki wypluwały swą zawartość na trotuar; był to albo cukier, albo mąka lub wreszcie soczewica.

W parę minut ulica zrobiła się czarna od tłumu. Stopniowo powiększały go przybywające kobiety; przedostawały się pod same okna, i tkwiły tam w zbitych gromadach. Od czasu do czasu któraś z nich wynurzała się z tego zamętu, nie bacząc na względy przyzwoitości, z podkasaną spódnicą, tuląc w podołku cukier zmieszany z soczewicą, a wszystko powalane błotem. I kołysząc się niczym gęś odchodziła natychmiast.

Poszedłem i ja stamtąd z pięknym prętem w jednej dłoni, w drugiej zaś ściskając pieczołowicie chusteczkę napełnioną cukrem. Później dowiedziałem się, że budynek ograbiony przez tłum należał do intendentury niemieckiej. Wartownicy uciekli jeszcze poprzedniej nocy.

*

Wkrótce potem wrócił z Mołdawii ojciec. W ciągu ostatnich miesięcy udawało mu się dosyć regularnie przekazywać nam wiadomości o sobie. Dowiedzieliśmy się, że wszyscy nasi są cali i zdrowi z wyjątkiem Trajana, młodszego brata mamy, który zmarł w czasie epidemii tyfusu plamistego. W Mołdawii ojciec wydał cały żołd na zakup artykułów pierwszej potrzeby - skóry na zelówki, kuponów materiału, płótna, smalcu, mąki, biszkoptów... Przez całe lata ja i brat musieliśmy nosić okropne marynarki z brudnoszarej tkaniny, kurtki uszyte z ciemnego, szorstkiego sukna, nie mówiąc już o ogromnych kazionnych buciorach. Musieliśmy zaczekać aż do ostatnich lat nauki, gdy zaczęło nas obowiązywać noszenie munduru w kolorze khaki i haftowanej liliowej czapki Liceum im. Spiru Haret, aby wreszcie uwolnić się od tych okropnych ojcowskich prezentów, pracowicie gromadzonych z myślą o nas podczas kampanii moł­dawskiej. Naprawdę bieda w owych czasach była taka, że każdy uczeń ubrany był trochę byle jak. Strój każdego zawierał prawie zawsze coś pochodzącego z wojska: a to żołnierską furażerkę, a to kurtkę, koszulę khaki, owijacze, no i oczywiście buciory.

W dniach, które nastąpiły po rozejmie, kazano nam przychodzić rano do szkoły o godzinę wcześniej niż zwykle, i wracać do niej na godzinę lub dwie po południu, a to w celu wyuczenia nas jak najszybciej hymnów armii sprzy­mierzonych. Jeśli idzie o Marsyliankę, to już ją znaliśmy. Należało jednak umieć ponadto God Save the King, It's a Long Way to Tipperary, nie licząc hymnu amerykańskiego i włoskiego. Soloveanu, nasz profesor muzyki, wypisał nam ich słowa na tablicy, oczywiście fonetycznie, i dokładaliśmy wszelkich starań, aby zapamiętać te strofki, co nie było wcale łatwe. Należało się spieszyć, albowiem lada dzień spodziewano się wkroczenia do Bukaresztu pierwszych sprzy­mierzonych oddziałów oraz części armii generała Francheta d'Esperey.

Defiladę sprzymierzonych odraczano kilkakrotnie. Pewnego pięknego dnia zwołano nas wczesnym rankiem i wkrótce po wschodzie słońca poprowadzono ku calea Victoriei. Wszystkie licea i szkoły podstawowe Bukaresztu zgro­madzone były pomiędzy bulwarem Elżbiety i Mogosoaia. Wszyscy wyma­chiwaliśmy mniejszymi i większymi chorągiewkami. Uczniów szkół podsta­wowych ustawiono na skraju chodników. My staliśmy za nimi, dalej uczniowie z wyższych klas, a w głębi, na samym końcu, studenci.

Nie pamiętam już, jakie właściwie oddziały przedefilowały przed nami jako pierwsze, ale mam jeszcze w uszach huk oklasków i wiwatów, który, słyszany zrazu z oddali, nadbiegał jak fala morska i zatapiał nas, w miarę jak nadchodziły oddziały. Przypominam sobie Anglików, ich okrągłe płaskie hełmy, a przede wszystkim ich uśmiechy, gdy usłyszeli, jak śpiewamy Tipperary. Nasz akcent miał tu zapewne jakiś udział. Pamiętam też, jak byliśmy zdumieni, gdy zbliżył się do nas oddział Senegalczyków. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy kolorowych ludzi. Odprowadzaliśmy ich wzrokiem, wytrzeszczając oczy, i naraz nasza Marsylianka zwolniła rytm, zawahała się, po czym zaczęła się żałośnie jąkać; tymczasem za naszymi plecami profesor muzyki czynił rozpaczliwe wysiłki, aby przywołać nas do rzeczywistości, łojąc nas tęgo po ramionach swoją batutą.

*

Ta zima była równie długa i ostra jak poprzednia. Jednakowoż nie musieliśmy już wystawać w kolejkach po chleb. Wypijałem poranną herbatę, chrupałem biszkopty przywiezione przez ojca i szedłem do liceum omijając pryzmy śniegu. Obecnie Moisescu uczył nas botaniki. Kolejno kazał nam podchodzić do mikroskopu, by nam pokazać ziarnka pyłku albo przekroje słupka lub pręcików. Któregoś dnia znalazłem w księgarni dzieło o fizjologii roślin jego autorstwa i natychmiast je kupiłem. Przeczytałem je od deski do deski, lecz oczywiście niewiele zrozumiałem.

Z niecierpliwością "wyczekiwałem nastania wiosny, aby móc zbierać rośliny i sporządzić sobie zielnik. Tymczasem grubo przed nadejściem wiosny od­kryłem rozrywkę, która od razu mnie porwała. W liceum pewni koledzy dokonywali wymiany książek. Zapaliłem się do tej niewinnej zabawy, jako że obfitowała ona w różnorakie niespodzianki. Dzięki niej stykałem się, niby w objazdowej bibliotece, z książkami, o jakich nie miałem dotychczas pojęcia, szczególnie zaś z niewielkimi tomikami „Biblioteki dla wszystkich" i z serią „Minerwa". Wybór był nadzwyczaj duży i obejmował rzeczy takie, jak Przygody Pinokio aż do O pochodzeniu gatunków, a pomiędzy nimi mieściły się Le mie prigioni10. Było to dla mnie objawienie roku: oto w zasięgu ręki miałem obszerny zestaw dzieł i tytułów traktujących o najróżniejszych sprawach, napisanych przez autorów, o których nigdy dotąd nie słyszałem, noszących dziwne, a częstokroć nawet egzotyczne nazwiska. Czytając je dowiadywałem się mnóstwa rzeczy odnoszących się do innych światów i do innych ludzi, oddzielonych od nas zarówno przestrzenią, jak i czasem. Z tego punktu widzenia książki Camille'a Flammariona i jego rumuńskiego ucznia Victora Anestina z zakresu astronomii i tajemnic wszechświata można było oczywiście uznać za bardzo interesująco napisane; istniały jednak i inne światy, dla mnie nowe - odkrywałem je, czytając Tołstoja lub Gorkiego albo przyglądając się życiu bohaterów Balzaka. Nie mówię już o niecodziennych postaciach, które traciły cień, leciały na Księżyc czy kazały przemawiać umarłym.

W taki to sposób zainteresowanie, jakim początkowo darzyłem nauki przyrodnicze, rozciągnęło się stopniowo na inne dziedziny - mianowicie na te, które odkrywałem czytając autorów zagranicznych, biografie, książki popularnonaukowe. Doszedłem do tego, że czytałem przynajmniej jedną książkę dziennie. Ale rychło spostrzegłem, że nawet czytając w tym tempie nigdy nie zdołam pochłonąć wszystkiego, na co miałbym ochotę. Co dnia przynajmniej trzy lub cztery książki budziły moją ciekawość, i żeby je pożyczyć, musiałbym mieć ich co najmniej tyle samo na wymianę. Oczywiście, kupowałem książki, nim jeszcze oddałem się tej zabawie, ale właśnie przy tej okazji zdałem sobie sprawę, że o wiele korzystniej jest mieć własną bibliotekę i że jest to właściwie jedyny sposób, aby dysponować ulubionymi książkami. Owej zimy 1919 roku zaopatrzenie księgarń było jeszcze bardzo złe. Co do bukinistów, to skupowali oni i odsprzedawali praktycznie tylko podręczniki szkolne. Dlatego właśnie w czasie moich wędrówek po księgarniach kupowałem wszystko, byle tanio, nawet jeśli tytuł niewiele mi mówił, jak to było w wypadku Dylematu lekarza czy Rozkładu marksizmu.

Strach przed odmrożeniami sprawił, że większą część zimy spędziłem w swoim pokoju. Od powrotu ojca mansardę zajmowały wyłącznie dzieci, tak że nie byłem już poddany, jak pierwej, ciągłemu nadzorowi, i mogłem czytać w spokoju. Jednak z przezorności trzymałem zawsze w zasięgu ręki jakiś podręcznik. Usłyszawszy odgłos kroków na drewnianych schodach, chowałem czytaną właśnie książkę i udawałem, że uczę się lekcji. Ojciec od czasu do czasu przychodził mnie sprawdzić, brał do ręki podręcznik i nałożywszy okulary głośno odczytywał tytuł, jakby pragnąc się upewnić, że jest to książka poważna, pożyteczna i że nie tracę czasu na czcze lektury. Rzecz jasna, wiedział o mojej bibliotece, ponieważ tych siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt tomów, jakie posiadałem na własność, ustawionych było na etażerce. Udało mi się jednak go przekonać, że czytam je tylko w czasie wolnym od nauki.

Udało mi się też dostać zezwolenie na czytanie nocą. Na moim stole stała lampa z abażurem, ponieważ jednak oczy ustawicznie mi łzawiły, a nie zdołano jeszcze postarać się dla mnie o odpowiednie okulary, ojciec z myślą o mnie zakupił lampę z błękitną żarówką. Słyszał, że niebieskie światło mniej męczy wzrok. Aliści światło to było tak słabe, że przynajmniej z początku mąciło mi się w oczach, co wywoływało jeszcze większe łzawienie. Na szczęście w miarę zużywania się żarówka traciła kolor i światło stawało się znośniejsze. Miałem prawo czytać do jedenastej wieczorem. Kiedy ojciec przychodził zobaczyć, czy już zgasiłem, zastawał mnie zawsze nad jakimś zadaniem lub wypracowaniem na jutro, jako że do odrabiania lekcji zabierałem się przed samą jedenastą. Tak więc musiał mi przyznawać dalsze dobre pół godziny czasu. Zresztą bardzo często zapominał przyjść sprawdzić, czy się już położyłem. Wtedy czytałem do woli, przestając dopiero, gdy byłem już śmiertelnie senny.

*

Nowy profesor literatury, którego dostaliśmy w tym roku, nazywał się Mazilu. Spodobał nam się od pierwszej lekcji. Umiał być bardzo zabawny, czytał głośno nasze wypracowania, komentując je z humorem. Ciągle wychwalał przed nami wielkich pisarzy, skłaniał nas do czytania ich dzieł, co według niego było jedynym sposobem „wzbogacenia zarówno ducha, jak i słownictwa". W marcu zadał nam wypracowanie domowe na temat: „Po jakich znakach widzimy, że wiosna się zbliża?"

Tym razem nie zwlekałem do ostatniej minuty i rozpocząłem pisać wypracowanie wczesnym popołudniem, skończyłem zaś, gdy mama wołała nas na dół w porze obiadu. Doznawałem dziwnej radości, zupełnie no­wej, pisząc tych dwadzieścia stron wypracowania. Miałem wrażenie, że wkroczyłem w jeden ze światów, jakie objawiły mi się w czasie lektur, i które były dla mnie jedynymi światami obdarzonymi sensem i auten­tycznością. Miałem też uczucie, że napisałem wreszcie coś na kształt utworów, jakie pisują prawdziwi pisarze - ci, których nie mieliśmy jesz­cze w programie - a przede wszystkim, że przeznaczone to jest do czytania przez moich bliźnich, a nie przez profesora, tylko po to, aby dostać dobry stopień.

Mazilu lubił spoglądać na nas z uśmiechem, jakby starając się od­gadnąć, który z nas jest autorem najlepszego, a także najbardziej ma­lowniczego wypracowania, tak by jego lektura umożliwiła mu pełne roz­winięcie talentów humorysty, które niekiedy sprawiały, że cała klasa skręcała się ze śmiechu. Brał kilka zeszytów, wracał na katedrę i czytał nam głośno. Patrzyłem na niego z porozumiewawczym uśmiechem, którego bezczelność przyprawiła mnie, być może, o rumieniec. Zapewne zauważył to, bo gdy przeszedł obok mnie, zawrócił i poprosił o zeszyt.

Z tego pierwszego sukcesu w sztuce pisania zachowałem dość niewyraźne wspomnienie. Pamiętam, że było to, jak się zdaje, coś w rodzaju opowiadania. Zaczynało się ono w moim pokoju. Zasypiałem spoglądając na ostatnie marcowe smagnięcia śniegu z deszczem. Potem byłem świadkiem fantastycznych zdarzeń: oto Cyganki, które poszły do lasu zrywać przebiśniegi, zostały zaskoczone przez nawałnicę i schroniły się pod drzewami; tak mocno przylgnęły do pni, że aż stopiły się z korą. Była też wielka bitwa, w której starli się ostatni obrońcy zimy uosobieni w istotach z lodu i szronu, o palcach długich i przezroczystych jak stalaktyty, z wysłańcami wiosny, co wyrwawszy się ze swego podziemnego więzienia, torowali sobie drogę przez śnieg. Pół ludzie, pół kwiaty o stokrotkowych palcach i fiołkowych spojrzeniach jeden po drugim wyłaniali się z ziemi wołając: „Hej, Ojcze Zimowy, gdzie jesteś? Gdzie się kryjesz, Ojcze Zimowy? Podejdź no, niech cię złapię..."

Mazilu, nie doczytawszy jeszcze pierwszej strony, przerwał i zapytał mnie: „Skądżeś to wszystko odpisał?" I widząc mój gest protestu, zaraz dodał: „Albo raczej - z jakiej książki zaczerpnąłeś te pomysły?" Poczerwieniałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Mazilu, odgadując moje zakłopotanie, uspokoił mnie tym swoim enigmatycznym uśmieszkiem i podjął znów lekturę. Ponieważ mimo wszystko nie chciał, aby mój tekst uchodził za arcydzieło, co pewien czas mimochodem podkreślał pompatyczność jakiegoś przymiotnika lub przerywał, by wytknąć mi pomyłkę. Gdy jednak dotarł do końca, spojrzał mi prosto w oczy i rzekł: „Brawo! To zasługuje na dziesiątkę!" Był to mój pierwszy wielki triumf. Nareszcie przyznano, i to przed wszystkimi, że mylono się co do mnie i że na pewno nie jestem próżniakiem.

Zdumienie Mazilu było takie, że chyba zakomunikował o nim swym kolegom, bo pod koniec przerwy przyszedł Moisescu we własnej osobie i poprosił mnie o zeszyt. On też był ciekawy i pragnął przeczytać o Zimowym Ojcu i innych postaciach wysnutych ze snu na jawie, o których dawno zapomniałem. Tak czy inaczej, odniosłem błyskotliwy sukces i natychmiast po powrocie do domu przystąpiłem do dyskontowania go. Ale nie udało mi się zachwiać sceptycyzmem i rezerwą moich rodziców. Ojciec powiedział, że uwierzy, kiedy czarno na białym zobaczy w dzienniczku zapowiadaną dziesiątkę, a więc najwcześniej z końcem okresu.

Tymczasem dla mnie owo pierwsze doświadczenie miało poważne kon­sekwencje. Odkryłem właśnie, że z pomocą „natchnienia" potrafię równie łatwo - choć nie tak szybko - wypowiadać się w piśmie, co śledzić na wewnętrznym ekranie (jak to niedawno czyniłem) przygody mej tajnej armii. Dotąd wielokrotnie robiłem próby w tym kierunku, czytając jednak powtórnie pierwsze stronice czułem się zniechęcony, skonsternowany, nawet zawstydzony. Wyrywałem kartki z zeszytu i z wściekłością je zmiąwszy, wrzucałem w ogień.

Wówczas jednak miałem wrażenie, że posiadłem wreszcie klucz pozwalający mi wstąpić w królestwo pisania, kluczem tym zaś było „natchnienie". Znałem już ten stan lekkiego transu, tę euforię ogarniającą całe moje jestestwo, zmuszającą do wpatrywania się w jakiś przedmiot lub kontemplowania tego samego załomu muru przez nieokreślony czas, z którego nie zachowywałem żadnego uświa­domionego wspomnienia. Czułem się przeniesiony do innej przestrzeni - nie odległej, lecz przeciwnie, całkiem bliskiej, w zasięgu spojrzenia, do tej właśnie przestrzeni, w której przed moimi oczami działy się zdarzenia, jakie miałem opowiedzieć. Z doświadczenia wiedziałem, że nie ma co zabierać się do pisania nie wszedłszy uprzednio w ów stan rozmarzenia i wewnętrznej szczęśliwości, tak niekiedy intensywnej, że stawała się nieznośna. Dopiero wówczas mogłem zanurzyć pióro w kałamarzu i pisać.

Niekiedy ów stan łaski, jaka mnie nawiedziła, zwiększał swą moc nade mną w miarę, jak posuwałem się w pracy. Najczęściej jednak trwanie mojego „natchnienia" nie przekraczało godziny, najwyżej dwóch. Oto nagle spostrze­gałem, jak słabnie ono i przechodzi dziwne metamorfozy, nim opuści mnie całkowicie i pozostawi w stanie gorzkiej frustracji. Tymczasem nazajutrz albo w kilka dni później pojawiało się znowu. Aby je ożywić, dość mi było przeczytać jeszcze raz jakiś ustęp, który przypadł mi do serca i którego doskonałość nie podlegała dla mnie żadnej wątpliwości.

Z nastaniem wiosny zacząłem z wielką systematycznością pisać różne nowelki i opowiadania. Jeśli nie zawodzi mnie pamięć, to były to najczęściej historie fantastyczne. Jedna z nich rozpoczynała się tak: „Za zakrętem drogi znalazłem się twarzą w twarz z Bogiem. Potrzebny mu był kijek. Oderwał od drzewa małą gałązkę i spytał, czy mam scyzoryk..." Dalszego ciągu zapomniałem. Bohaterem innej mojej historyjki był drobny urzędnik mieszkający w miasteczku na zabitej deskami prowincji. Był to prymitywny człowiek zaledwie umiejący czytać, niemniej jednak pewnego dnia przychodzi nań ochota, aby pisać, no i pisze jedną po drugiej kilka książek. Potem idzie pokazać swe manuskrypty profesorowi literatury z pobliskiego liceum. Profesor kartkuje rękopis, czyta na chybił trafił kilka urywków i pyta urzędnika: „Co też pana napadło, aby ręcznie przepisywać dzieła tak sławne, jak Pani Bovary czy Sonata Kreutzerowskal..." Urzędniczyna przysięga na wszystkie świętości, że nigdy nie słyszał o tych książkach i że zresztą wcale nie lubi czytać; jeśli zaś w ogóle zabrał się do pisania, to tylko - by tak rzec - mimowiednie, nie zdając sobie sprawy, co się z nim dzieje. Profesor nie bardzo mu wierzy, ale radzi, by napisał coś jeszcze, lecz już innego rodzaju, na przykład jakąś sztukę teatralną. W parę tygodni później urzędnik przynosi następne dwa manuskrypty. Tym razem są to Cyrulik sewilski Beaumarchais'go i Zachód słońca Delavrancei. Nieraz inspi­rowałem się anegdotami wojennymi opowiadanymi nam przez ojca, dbając jednak, aby dobierać epizody najdziwniejsze, najbardziej tajemnicze. Pamiętam, że napisałem długą nowelę o następującej intrydze: pewien oficer saperów otrzymał rozkaz wysadzenia mostu. Ukrywa się na bagnisku, woda sięga mu do kolan, oczekuje nadejścia pierwszych żołnierzy niemieckich. Gdy wreszcie wkraczają na most, oficer wysadza go w powietrze. Kiedy ucieka stamtąd, przemykając się między szuwarami, słyszy, że coś wpada do wody prawie u jego stóp. Zatrzymuje się, zanurza dłoń w topiel, szuka po omacku i ze zgrozą wyciąga ludzką głowę. Jest to głowa młodego żołnierza ścięta u nasady szyi; patrzy na niego otwartymi oczami, jakby zdziwiona, że się tu znalazła. U kresu sił, późną nocą oficer dociera wreszcie do swej jednostki w na pół opustoszałej wiosce, wali się na łóżko i zasypia, lecz gwałtowne łomotanie do drzwi nagle go budzi. Wyciąga swój rewolwer spod poduszki i ładuje cały magazynek w drzwi. Zdawało mu się, że widzi głowę żołnierza. Tak przynajmniej twierdził przed Radą Wojenną, bowiem w rzeczywistości zabił swego ordynansa, który przyszedł go zbudzić, aby przekazać mu rozkaz ewakuowania wioski. Także i ten żołnierz zmarł z otwartymi oczami i wyrazem niewymownego zdziwienia na twarzy.

Wszystkie te teksty przepisywałem do grubego kajetu, na którego okładce umieściłem napis: Nowele i opowiadania, tom I. Nie wątpiłem, że pewnego dnia zostaną one opublikowane, przewidywałem już wiele tomów. Literatura wszakże stanowiła jedynie część mojej działalności, i to nie najważniejszą, bo mogłem się jej poświęcać bez reszty tylko w godzinach, kiedy miałem „natchnienie". W jego braku, przez pozostały czas, mogłem pisać mnóstwo innych rzeczy - na przykład streszczenia przeczytanych książek albo krytyczne sprawozdanie na temat jakiejś teorii naukowej lub sporządzać szczegółowy opis zbieranych roślin i zwierząt. Tak więc miałem całą kolekcję zeszytów: jedne poświęcone były morfologii i fizjologii roślin, inne entomologii lub streszczeniom teorii ewo­lucyjnych itd. Ażeby odróżnić je od zeszytów szkolnych, nazbyt zimnych i bezosobowych w moich oczach, używałem tych, które z myślą o mnie sporządzał ojciec. Zszywane w całości ręcznie, miały one gładki biały papier dobrej jakości i różnobarwne okładki. Z upływem lat liczba tych zeszytów pokaźnie wzrosła. Odbijały one moje postępujące po sobie fascynacje fizyką, chemią, orientalistyką, naukami tajemnymi, filozofią... Przechowywałem je wszystkie. W ostatniej klasie liceum miałem ich całą skrzynkę, pełną po brzegi.

Tego roku przeszedłem do następnej klasy bez żadnych przygód, ku wielkiemu zadowoleniu ojca, coraz mocniej przekonanego o moich pia­nistycznych talentach. W czasie wakacji pojechaliśmy do Salcele, wsi w okolicach Braszowa. Z naszej willi w Techirghiol pozostały jedynie mury i mowy nie było o pobycie tam. Z mocno bijącym sercem przejeżdżałem przez Karpaty: odkrywałem jednocześnie góry, Transylwanię i życie wiejskie. Zamieszkaliśmy u gospodarza, w małym schludnym domu kryjącym w swym wnętrzu chmarę dzieci. Była wśród nich dziewczynka o jakieś dwa lub trzy lata starsza ode mnie, blondyneczka cała w piegach, pachnąca przyjemnie mlekiem i sianem. Pamiętam ją nadal bardzo dobrze z tej prostej przyczyny, że poczuła miętę do mego brata Mikołaja i ciągle szukała okazji, by go pocałować. Gdyśmy pewnego dnia siedzieli we trójkę na kopie siana, zaczęła gładzić go po włosach mówiąc, że spośród chłopców najbardziej podziwia takich, którzy „mają włosy czarne jak węgiel”. Słuchając tych słów uśmiechałem się pobłażliwie, wiedziałem bowiem świetnie, że jest w błędzie. We wszystkich bajkach, jakie mogłem przeczytać lub jakie mi opowiadano, uroczy Książę nieodmiennie miał włosy jasne. Co prawda moje były podówczas płomiennorude, toteż uważałem się za bliższego wi­zerunkowi uroczego Księcia niż Mikołaj. Litowałem się nawet nad nim z całego serca, że zły los kazał mu się narodzić z ciemnymi włosami. Jakże smutne będzie jego życie, skoro skazany jest na to, aby nigdy nie zaznać rozkoszy miłości! Albowiem to na mnie kierować się będą kiedyś wszystkie spojrzenia, na mnie, który jakby zrządzeniem niebios otrzymałem wspaniałą jasną czuprynę. Skądinąd uważałem się za bardzo pięknego, na przekór moim zbyt małym oczom, spojrzeniu krótkowidza i okularom w drucianej oprawce. Moim zdaniem jednak wszystko to dodawało mi tylko jakiejś surowej trochę dystynkcji, pozwalającej odgadnąć we mnie przyszłego uczonego, doktora albo przyrodnika, którym pewnego dnia zostanę.

Na koniec, rozzłoszczony pieszczotami, którymi córka gospodarzy hojnie darzyła mego brata, nie wytrzymałem i powiedziałem jej, co o tym myślę - to znaczy, że pomyliła adresatów. Oczywiście, mogłem sobie tylko gratulować tej wielkiej namiętności żywionej przez nią do brata, którego tak kochałem. Jej błąd polegał na tym, że prawiła mu komplementy na temat jego czarnych włosów; chłopcy o czarnych włosach mogą być jedynie brzydcy i z góry skazani są na pewne nieszczęście, bo nikt ich nie pokocha. W istocie z nas dwóch to ja jestem piękniejszy i zasługuję na miłość, mam bowiem jasne włosy - całkiem jak uroczy Książę. Z początku dziewczynka uważnie przysłuchiwała się moim słowom, ale zaraz pochwycił ją niepowstrzymany szalony śmiech. Zrazu myślałem, że nabija się ze mnie, i jąłem uśmiechać się głupkowato, ale gdy mi wytłumaczyła, dlaczego woli „zuchów o włosach czarnych jak skrzydło kruka"- niż „wymiękłych blondasów", takich jak ja (i ona, bo rude czy blond, wszystko było jedno w tej sytuacji), musiałem skapitulować wobec oczywistości: mówiła poważnie. Czułem się bardzo zakłopotany. Cały mój system wartości chwiał się w podsta­wach. Z bólem uświadomiłem sobie, że fakt bycia żywym wizerunkiem Księcia z bajki - albo prawie - nie stanowi bynajmniej w oczach innych jakiejś nadzwyczajnej zalety, jak to sobie wyobrażałem.

Potrzeba było jeszcze kilku lat, nim zacząłem uważać się za brzydszego, niż w rzeczywistości byłem. Zresztą niewątpliwie byłem brzydki; miał tu swój udział okres dojrzewania, a także moja krótkowzroczność. Dochodził do tego prześwięty regulamin liceum nakazujący nam nosić włosy krótko ostrzyżone. Moje okulary, z upływem czasu coraz silniejsze, ramowały twarz o cerze usianej pryszczykami, okoloną rudawym puchem. To, że widziałem się brzydszym niż w rzeczywistości, umacniało podówczas pewne moje przekonania, wpływało nawet na moje postępowanie. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko wyróżnić się czymś szczególnym, być „osieroconym, niepocieszonym", wreszcie wycofać się do jakiejś wyniosłej samotni. Działo się to w roku dwudziestym drugim, może dwudziestym trzecim, wtedy gdy pisałem Powieść o młodym krótkowidzu.

Chociaż córka gospodarzy mimowolnie otworzyła mi oczy, to przecież wcale nie zepsuło mi to letnich wakacji. Skoro świt z książką w dłoni i pudełkiem na owady ruszałem na przepatrywanie kęp szuwarów rosnących nad strumykiem albo wszczynałem poszukiwania jakiejś Cetonia aurata, kryjącej się w maliniakach. Całymi godzinami mogłem przyglądać się mrowisku lub czyhać na przejście węża lub jaszczurki. Mogłem w spokoju czytać wszystko, co mi wpadło w ręce. Przywiozłem z sobą dwa tomy Wspomnień entomologa Fabre'a, z których pewne rozdziały zacząłem nawet tłumaczyć, i na pamięć uczyłem się Słownika roślin lekarskich Zaharii Pantu. Ponadto szkicowałem plany nowych opowiadań, jakie zamierzałem napisać.

Owej jesieni 1919 roku, od trzeciej klasy liceum, rozpocząłem naukę fizyki, podczas gdy mój brat uczył się chemii. Fizykę lubiłem tym bardziej, że już rok wcześniej zapoznałem się z jej rudymentami z podręcznika brata i z jego pomocą. Chemia jednak napełniła mnie entuzjazmem, i to o wiele większym niż jakakolwiek inna nauka. Sądziłem nawet, że to w niej znalazłem swe prawdziwe powołanie. Właśnie w roku szkolnym 1919-1920 urządziłem sobie pierwsze laboratorium, zresztą bardzo skromne. Znajdowało się na strychu obok mansardy i całe mieściło się na stole pokrytym blachą. Jego wyposażenie składało się z alembiku, tuzina probówek, palnika spirytusowego i paru butelek z różnymi substancjami. Kiedy odwiedzali mnie koledzy, demonstrowałem im wszystkie klasyczne doświadczenia: z fosforem kurczącym się po wrzuceniu do wody, z siarką przekształcającą się w tajemniczy sposób pod wpływem ciepła itd. Ponieważ w rok później chemia weszła do programu, niektórzy z kolegów poszli za moim przykładem i też sporządzali sobie laboratoria. Zbieraliśmy się to u jednego, to u drugiego, aby robić doświadczenia; jako przewodnik służył nam najpierw podręcznik szkolny, potem zaś postaraliśmy się o inne książki na wyższym poziomie. Nasz profesor nauk ścisłych, Voitinovici, rychło spostrzegł tę moją pasję do chemii i powierzył mi klucz od szkolnego laboratorium. Chodziłem tam często popołudniami, sam albo z kolegą, i przeprowadzałem wszelkiego rodzaju eksperymenty.

Tak to za pośrednictwem chemii nawiązałem przyjaźń z kilkoma nowymi kolegami. Carpinisteanu, podobnie jak ja, miał bzika na punkcie chemii i pianina. W owym czasie był to bardzo piękny chłopiec o wysokim czole i nieco bladej twarzy. Miał gorzki, trochę smutny uśmiech kogoś, kto cierpi na nerwobóle. Spośród wszystkich moich kolegów tylko on posiadał laboratorium względnie dobrze wyposażone; on też jako jedyny pozostał wierny chemii aż do matury. Potem pojechał do Francji studiować medycynę. Nigdy więcej o nim nie słyszałem.

Jeśli chodzi o Dinu Sighireanu, to znałem go już rok wcześniej, ale godziny spędzone wspólnie w laboratorium zacieśniły naszą przyjaźń. Bardzo szybko jednak porzucił on chemię i podarował mi cały swój sprzęt. Pomimo to nadal interesował się owadami i każdej jesieni z Sighireni w dolinie Jałomicy, gdzie jego rodzice mieli majątek, przywoził mi nadzwyczaj rzadkie okazy motyli i żuków, których przynależności gatunkowej nie znałem. Zaprzyjaźniłem się z Dinu blisko także i dlatego, że dzięki księgozbiorowi jego sióstr wspólnie odkryliśmy niemało autorów. Ponadto miałem okazję kilkakrotnego spędzenia niezapomnianych wakacji w posiadłości jego rodziców. Jeśli jednak chodzi o Dinu oraz innych moich przyjaciół, to będę miał jeszcze wiele do powiedzenia na ich temat w toku tego opowiadania.

Również chemii (co prawda w sposób pośredni) zawdzięczam poznanie w owym okresie jeszcze jednego spośród mych przyjaciół, Mircei Marculescu, i jeszcze jednej pasji - mianowicie Balzaka. Już dawniej przeczytałem Poszukiwanie absolutu, ponieważ interesował mnie ten temat. Marculescu nie lubił chemii, ale podziwiał Balzaka. To on pożyczył mi Jaszczura, którym byłem zachwycony. Ponownie przeczytałem wówczas Ojca Goriot i zaraz potem Gobsecka. I tak uległem fascynacji owym ciągłym odradzaniem się tych samych postaci, co jest chwytem literackim tak drogim Balzakowi. Odwiedzaliśmy z przyjacielem wszystkich księgarzy i bukinistów, aby myszkować w po­szukiwaniu innych dzieł Balzaka. Pewnego dnia mieliśmy szczęście trafić na Historię trzynastu i Kuzynkę Bietkę. Dotychczas musieliśmy kontentować się paroma zdekompletowanymi tomami Dzieł młodzieńczych. Mimo całego na­szego zapału zdołaliśmy polubić spośród nich jedynie Stulatka. Ale wszystko to działo się w dwa lata później, gdy dostąpiłem zaszczytu publikowania własnych utworów.

Przypominam sobie jeszcze mój pierwszy artykuł. Ukazał się on w numerze majowym 1920 „Gazety Nauk Popularnych". Właśnie rozpocząłem czwartą klasę liceum; pozostałem jedynym lokatorem mansardy, bo mój brat zaczął naukę w liceum wojskowym w Tirgu-Mures. Lato wraz z całą rodziną spędziłem w naszej częściowo odbudowanej willi w Techirghiol. Nudziłem się. Przywiozłem bardzo mało książek i skończywszy je, rozpaczliwie poszukiwałem czegoś do czytania. W jakiejś szafie natrafiłem na Dzieła zebrane filozofa Vasile Conta11'' i zagłębiłem się w nie z wielkim zapałem, choć niewiele z nich rozumiałem - wyjąwszy miejsca, gdzie była mowa o problemach ewolucji i przemianie gatunków. Resztę czasu poświęcałem na szukanie roślin, muszelek, owadów. Zacząłem redagować artykuł o faunie i florze Techirghiolu; później musiałem go przerobić, po czym ukazał się on w tym samym czasopiśmie z końcem 1921 roku. Nie mam pojęcia, co kazało mi obrać na temat mego pierwszego artykułu „wroga jedwabników". Temat ten nie pociągał mnie specjalnie, zresztą pod­ówczas byłem już na tyle obznajmiony z entomologią, że mógłbym wybrać inny, bardziej interesujący problem. Prawdopodobnie powiedziałem sobie, że ma on pewne znaczenie praktyczne i że w ten sposób szanse na jego publikację wzrosną. I rzeczywiście, artykuł ukazał się niezwłocznie. Podpisany był „Eliade Gh. Mircea". Gdy po raz pierwszy ujrzałem moje nazwisko wydrukowane, i to nie tylko w nagłówku kolumny, pod tytułem, ale i na końcu, serce zaczęło mi mocniej bić. Po drodze z kiosku, gdzie kupiłem czasopismo, do domu miałem wrażenie, że wszystkie spojrzenia kierują się na mnie. Z triumfującą miną pokazałem artykuł rodzicom. Mama stwierdziła, że nie ma czasu, aby go przeczytać. W rzeczywistości chciała zostać sama, by lepiej go sobie po­smakować; w przyszłości miała tak czynić ze wszystkim, co napisałem. Jeśli idzie o ojca, to nałożył okulary, przeczytał artykuł natychmiast (zajmował tylko jedną szpaltę) i rzekł: „Niewiele to warte, to zwykła kompilacja..." Rzeczywiście, tak było. Na próżno wyjaśniałem mu, że tym razem nie chodziło mi o uprawianie czystej nauki, tylko o popularyzację, i że jest ona równie niezbędna jak badania naukowe; nie zdołałem go przekonać. W kilka miesięcy później „Gazeta Nauk Popularnych" zorganizowała konkurs otwarty dla uczniów klas licealnych. Z bijącym sercem przeczytałem regulamin. We wszystkich punktach odpowiadał on mojemu zamierzeniu - mianowicie literackiemu opracowaniu jakiegoś zagadnienia naukowego. Najbliższej niedzieli, korzystając z tego, że miałem do dyspozycji cały dzień i całą noc, zabrałem się do pisania nowelki fantastycznej zatytułowanej Jak odkryłem kamień filozoficzny. Zaczynała się ona tak: byłem w swoim laboratorium, gdzie - nie wiem już, w jakich okolicznościach - zapadłem w sen. Oczywiście czytelnikowi szczegół ten nie był znany, bowiem skrupulatnie ukryłem go przed nim. Wtedy pojawia się dziwna postać i zaczyna opowiadać mi o kamieniu filozoficznym; zapewnia, że nie jest to wcale legenda i że można go wyprodukować pod warunkiem poznania odpowiedniej formuły. On sam wielokrotnie był świadkiem wytworzenia go przez sławnych alche­mików; proponuje mi powtórzenie wraz z nim wszystkich niezbędnych operacji. Tajemniczy osobnik bierze tygiel, wrzuca doń różne substancje i stawia wszystko na ogniu. Następnie na tę mieszaninę ciska szczyptę jakiegoś proszku i wykrzykuje: „Spójrz! Spójrz teraz!..." Istotnie, widzę, że zawartość tygla zmienia się w złoto. Ogarnięty emocją robię gwałtowny gest i przewracam tygiel, który z hałasem spada na podłogę. Hałas ten mnie budzi; spostrzegam, że jestem sam w pomieszczeniu. Czy to był tylko sen? Jednak nie, bo na podłodze obok tygla leży coś, co wygląda na duży samorodek złota. Chwytam go w dłoń i dopiero wówczas widzę, że to, co wziąłem za złoto, w rzeczywistości jest tylko kawałkiem pirytu, siarczku żelaza z wyglądu podobnego do złota.

Nigdy potem nie czytałem powtórnie tej nowelki. Kiedy kilkadziesiąt lat później przypomniałem sobie o niej, pomyślałem, że nie była całkiem pozba­wiona sensu. W czasie, kiedy ją pisałem, pasjonowałem się chemią, nic zaś nie wiedziałem o alchemii. Kochałem wówczas materię dla niej samej i poza nią niczego innego nie umiałem sobie wyobrazić. Znałem właściwości substancji chemicznych i ich bezpośrednie oddziaływanie, ale równie mocno urzekała mnie tajemnica ich wewnętrznej struktury, nieograniczona liczba możliwych kom­binacji pomiędzy różnymi molekułami. W kilka lat później w bibliotece Fundacji Karola natrafiłem na Collection des Alchimistes Marcelina Berthelota. Mój pociąg do alchemii datuje się z tego okresu; odtąd nigdy nie uległ on osłabieniu. Właśnie w 1924 albo 1925 roku opublikowałem pierwsze swoje artykuły na temat alchemii aleksandryjskiej i średniowiecznej w „Gazecie Nauk Popularnych". Później, gdy byłem studentem, na moją prośbę Praphulla Chandra Ray przysłał mi z Kalkuty dwa swoje dzieła na temat alchemii indyjskiej. W samych Indiach udało mi się zebrać obszerną dokumentację, w oparciu o nią napisałem serię artykułów do czasopisma „Vremea"; opublikowano je powtórnie w 1935 roku w Alchimie asiatique. Następnymi pracami były: Kosmologia i alchemia babilońska (1937), Magie, Metallurgy and Alchemy (1939) oraz Forgerons et alchimistes (1956). Ta ostatnia praca podejmowała i rozwijała poprzednie, już opu­blikowane w Rumunii. W owym czasie nie znałem jeszcze prac Junga na ten temat. Pomimo to starałem się wykazać, że alchemia jest czymś zupełnie innym niż prymitywna chemia, „prechemia", że należy widzieć w niej przede wszystkim technikę duchową, której cel wykracza daleko poza zwykłe wyjaśnienie lub podbój materii, i że w istocie celem tym jest przemiana człowieka, jego odkupienie i wyzwolenie.

Niestety, nie mam już możliwości powtórnego przeczytania tej pierwszej próby. Być może dzięki rzeczom objawionym mi przez owego tajemniczego osobnika natrafiłbym na ten szczegół manipulacji alchemików, których, jak mówił, był świadkiem. Tak, odkryłem jednak - choć tylko we śnie - kamień filozoficzny. Ale miały upłynąć dziesiątki lat, nim dzięki Jungowi zrozumiałem w pełni sens tej symboliki snu.

*

Moja nowelka zdobyła nagrodę i została opublikowana pod koniec 1921 roku. Z tą chwilą uświadomiłem sobie, że jestem pisarzem w pełnym znaczeniu tego słowa. Otrzymałem sto lei i właśnie gdy poszedłem odebrać tę sumę, zawarłem znajomość z Danem Dimiu, szefem „Gazety Nauk Popularnych". Pogratulował mi i zaproponował współpracę z czasopismem. Miałem w zanadrzu całą serię artykułów o owadach. Posłałem mu je; ukazywały się systematycznie przez kilka lat. Ponieważ nie miałem już nigdy sposobności ich powtórnej lektury, trudno mi orzec, czy moje przyczynki entomologiczne były naprawdę oryginalne; faktem jest, że przestudiowałem strona po stronie wszystkie dzieła Brehma i Fabre'a, poczyniłem dużą ilość własnych obserwacji, przez mikroskop Moisescu widziałem wszystko, co można było zobaczyć z zakresu anatomii i fizjologii owadów. Ponadto, odkąd zainstalowałem u siebie prawdziwe akwarium, całe godziny spędzałem na notowaniu w zeszycie zachowania Nepa cineraria. Gdy jednak w kilka lat później postanowiłem definitywnie porzucić entomologię, z pewną goryczą uświadomiłem sobie, że nigdy nie odkryłem nic oryginalnego, nic, co u tych małych zwierzątek - które hodowałem, śledziłem i kochałem przez tyle lat - nie zostałoby już wcześniej zaobserwowane przez innych.

A może jednak nie miałem racji, może było mi dane mimowiednie zaobserwować coś, czego nikt przede mną nie widział? Tak czy owak, w 1921 i 1922 roku zapisałem kilka zeszytów opowieścią pod tytułem Podróż pięcior­ga skarabeuszy do krainy czerwonych mrówek. Stanowiła ona coś w ro­dzaju powieści przygodowej, w której mieszały się z sobą entomologia, humor i fantastyka. Było czymś fascynującym opisywanie różnych miejsc, w których przebiegała akcja, tak jakby widział je skarabeusz sam znajdujący się bądź na ziemi, bądź też lecący nad nimi w powietrzu. Musiałem wymyślać całą mikrogeografię i natychmiast po wymyśleniu osadzać ją w przestrzeni. Od­krywałem nowy świat, oniryczny i paradoksalny, zarazem nieskończenie większy i nieskończenie mniejszy od naszego zwykłego świata. Najdrobniejszy ka­myczek - gdy zderzał się z nim jeden z mych skarabeuszy - przybierał przerażające rozmiary, stając się dla niego tym, czym dla mnie byłby złom skalny wielkości człowieka, tak duży, że nie objąłbym go oboma ramionami. Aliści wystarczyło, by skarabeusz frunął w górę, a momentalnie owa okropna skała stawała się w jego oczach tak maleńka jak najmniejszy z kamyczków, jak w skali człowieka ziarnko piasku.

Nie pamiętam już, czy doprowadziłem do końca tę opowieść o podróży do krainy czerwonych mrówek, ale nim ostatecznie zrezygnowałem z en­tomologii - gdzieś około 1923 lub 1924 roku - powziąłem myśl roz­winięcia kilku opublikowanych już artykułów o pszczołach, osach i mrów­kach, i połączenia ich w jeden niewielki tomik dla serii „Biblioteka dla wszystkich". Pragnąc dowiedzieć się, czy taki temat mógłby ewen­tualnie zostać włączony do tej kolekcji, napisałem do wydawnictwa Alcalay, unikając rzecz jasna jakiejkolwiek wzmianki o tym, że jestem jesz­cze licealistą. Niedługo potem otrzymałem kartkę pocztową z prośbą o przedłożenie rękopisu. Przepisałem go tedy najładniej, jak umiałem, w dwóch grubych zeszytach. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mój wiek można było odgadnąć choćby tylko po tym piśmie, kreślonym nie­wprawną jeszcze dłonią. Ponieważ nie chciałem powierzać rękopisu pocz­cie, jednego z mych przyjaciół, Radu Bossie, poprosiłem o własnoręczne oddanie go dyrektorowi „Biblioteki dla wszystkich". Sam tymczasem prze­mierzałem trotuar, niecierpliwie wyglądając jego powrotu. Gdy go spy­tałem, co mu powiedziano, Bossie odparł: „Proszę to zostawić, napi­szemy do pana..."

Nigdy więcej nie usłyszałem o tej sprawie, ale pocieszyłem się szybko. Praw­dę powiedziawszy, gdybym w kilka lat później ujrzał w witrynie księgarni moje dziełko o pszczołach, osach i mrówkach, zapewne uczułbym niejakie zaże­nowanie.

Byłem już podówczas studentem i książki, jakie zamierzałem publikować, miały całkiem inny charakter. Ich listę otwierał Romanul adolescentului miop, Powieść młodego krótkowidza.



IV

POKUSY MŁODEGO KRÓTKOWIDZA

Jesienią 1921 roku rozpocząłem piątą klasę liceum. Na początku lata zdałem tak zwany „egzamin ze zdolności", zaczynałem więc drugi, czyli wyższy, cykl nauki. Obejmował on podówczas trzy kierunki do wyboru: przyrodniczo-matematyczny zwany „realnym", łacińsko-matematyczny zwany „nowoczesnym" i trzeci, „klasyczny", którego jądrem była greka i ła­cina; nie zawierał on matematyki. Ponieważ byłem zdecydowany studiować później fizykę i chemię na Wydziale Nauk Ścisłych, wybrałem pierwszy kierunek. Rychło zrozumiałem, że poszedłem złą drogą. Rezygnując z ła­ciny musiałem wyrzec się wykładów Locusteanu, naszego profesora literatury, dla którego żywiłem największy podziw. Poza gramatyką i ję­zykiem łacińskim uczył nas historii, literatury i filozofii, opowiadał nam o Pitagorasie, Omarze Chajjamie, Novalisie i Leonardzie da Vinci. W za­mian za to stawała przede mną konieczność zajmowania się matematyką, który to przedmiot z rzadka tylko budził moje zainteresowanie; uwa­żałem go jednak za niezbędny komuś, kto chce zostać chemikiem godnym tego miana.

Przypadek zrządził, że niezbyt dobrze układały się moje stosunki z Banciu, profesorem matematyki. W oczach wszystkich - jego ko­legów, uczniów, a nawet rodziców uczniów - uchodził on za profesora zupełnie nieprzeciętnego. Było rzeczą powszechnie znaną, że nie można go nie rozumieć; takie też i ja miałem zdanie. Jego wykłady stano­wiły wzorzec jasności, poza tym posiadał on dar czynienia z matema­tyki przedmiotu pasjonującego. Jednak kiedy bujałem duchem gdzieś da­leko, gdy myślałem o czytanej właśnie książce, o artykule, jaki zamie­rzałem napisać, czy też o temacie nowego opowiadania - nie byłem w stanie słuchać objaśnień profesora. Pierwszą moją troską było czmych­nąć z lekcji tak, by mnie nie zauważono. Jeżeli uznawałem ryzyko za zbyt duże, musiałem zostać, ale duchem przebywałem gdzie indziej. Najczęściej urządzałem się tak, że ukradkiem czytałem to, na co miałem akurat ochotę.

Pewnego dnia, wywoławszy mnie do tablicy i widząc, że nie potrafię rozwiązać zadania, Banciu wywnioskował, że nie zrozumiałem jego ob­jaśnień, i dla mnie jednego powtórzył wykład, jaki miał już wcześniej, na poprzedniej lekcji, wobec całej klasy. Przy tej okazji zdał sobie spra­wę, że potrafię doskonale nadążać za wykładem, ale że w tym celu należy zmusić mnie do uwagi. Od tej chwili postanowił śledzić mnie pilnie. Toteż gdy podczas jednej z lekcji przyłapał mnie na czytaniu powieści Czerwone i czarne, zarobiłem paskudną notę w dzienniczku, nie licząc konfiskaty książki i groźby, że w razie recydywy zostanę na ty­dzień relegowany do domu. Wmawiałem sobie, że nie mówi tego na serio, że chce po prostu mnie nastraszyć. Jednak w jakiś czas potem przyłapał mnie znowu i dotrzymał słowa; nie tylko wlepił mi złą notę i odesłał na tydzień, ale także kazał mi przyjść do swego gabinetu, gdzie zaaplikował mi dwa tęgie policzki.

Działo się to wiosną 1922 roku. Właśnie ukończyłem piętnaście lat i wiedziałem już, co to upokorzenie i nienawiść. Owe dwa policzki wykopały między nami przepaść. Po moim powrocie w tydzień później Banciu na próżno starał się być miły i przyjacielski; zamknąłem się w sobie, zmieniłem się w kamienny blok. Jeszcze tego tygodnia zagłębiłem się w podręcznik algebry i rozwiązałem większość ćwiczeń. W czasie następnego odpyty­wania Banciu tak był zdumiony moimi postępami, że miał ochotę mi pogratulować. Na pewno myślał, że jego stanowczość była dla mnie zba­wienna. Ale się mylił; od tego czasu rozdźwięk pomiędzy mną a ma­tematyką stał się zupełny. Jedyną przyczyną mej pilności był strach, zdwajałem wysiłki tylko przed egzaminem. W rzeczywistości nigdy nie byłem dobrym matematykiem. Powiedziałbym nawet, że matematyka przyprawia­ła mnie o trwogę, żyłem bowiem pod wieczną groźbą egzaminu popraw­kowego i powtarzania klasy, gdybym go nie zdał. Istotnie, Banciu za­pewnił mnie, że jakiekolwiek zaniedbanie z mojej strony będzie dla mnie fatalne, niezależnie od sukcesów w innych przedmiotach, to znaczy w fi­zyce, chemii i naukach przyrodniczych. Mimo to zdołałem bez potknięcia wziąć przeszkodę piątej, a nawet szóstej klasy. Przed samym jednak roz­poczęciem klasy siódmej, wiedząc już, że to nie chemię kontynuował będę na uniwersytecie - bo tymczasem, a szczególnie od dwóch lat zacząłem się interesować zupełnie innymi dziedzinami - postanowiłem przenieść się do sekcji „nowoczesnej". Udało mi się to, aczkolwiek przed­tem musiałem zdać egzamin z łaciny, do którego przygotowałem się w pośpiechu. Gdy nadszedł moment rozstania z Banciu, wziął mnie na stronę i powiedział: „Z tym, czego nauczyłeś się w ciągu tych dwu i pół roku, na pewno będziesz najlepszym matematykiem pośród łacinników. Ale nie zapominaj, że w sekcji „nowoczesnej" mają jeszcze jedną godzinę matematyki tygodniowo. Jeżeli nie dasz rady, obleję cię..." I tym razem dotrzymał słowa.

Widzę znów mój pokoik, tak jak wyglądał on w owym czasie, ze stołem z białego drewna pokrytym niebieskim papierem. Widzę znów abażur, pod którym przesuwałem książkę, w miarę jak mącił mi się wzrok, litery zaś stawały się coraz bardziej niewyraźne. Były to lata „galopującego krótkowidztwa", by użyć określenia okulisty, do którego poszedłem się zbadać. Dioptrii przybywało tak szybko, że nie nadążałem nawet ze zmianą szkieł. Jest tylko jedno lekar­stwo - powiadał doktor - przestać czytać przy świetle lampy. To jedyny sposób oszczędzania wzroku. Ale jak mógłbym nie męczyć oczu (któż zresztą byłby do tego zdolny?), skoro każdego tygodnia - albo prawie - odkrywałem nowego autora, nowy świat, nowe losy? Broniłem się przed tą ułomnością, jak umiałem: czytałem bez okularów, z brodą opartą na książce, to znów jednym okiem, potem drugim, to znów podsuwając wysoko okulary, albo wreszcie zmieniając ciągle światło lampy - białe, niebieskie, silne, słabe... Później, gdy oczy zaczynały łzawić i wzrok mącił mi się zupełnie, szedłem do sąsiedniego pokoju, by przemyć oczy zimną wodą. Przez kilka minut leżałem tam na łóżku z zamkniętymi oczami, starając się nie myśleć o niczym.

Drewniane łóżko pomalowane na czerwono. Nad nim solidnie przy­mocowane do ściany oszklone pudło, gdzie przechowywałem moje naj­piękniejsze okazy chrząszczy i motyli o nieskalanych skrzydłach. Przy prze­ciwległej ścianie niewielka etażerka zrobiona przez ojca i służąca mi jako biblioteczka. Już w szóstej klasie posiadałem prawie pięćset książek, były to przeważnie tomiki serii „Minerwa", „Lumen" i „Biblioteki dla wszystkich". Ale miałem również książki cenniejsze, jak na przykład Souvenirs entomologiques Fabre'a, Die Insekten Brehma, dzieła z zakresu chemii, klasyków transformizmu, wszystko, co mogłem znaleźć z „Bi­blioteki naukowej", książki o czerwonych okładkach wydawane przez Flammariona, tomy „Biblioteki filozoficznej" z wydawnictwa Felixa Alcana. Chociaż mama dawała mi co tydzień niewielkie kieszonkowe, to przecież zawsze jeszcze potrafiła jakoś postarać się dla mnie o pieniądze na zakup nieco droższej pozycji, na którą miałem ochotę. Najczęściej jed­nak kazała mi nic nie mówić ojcu. W rzeczy samej wojna bardzo zu­bożyła moich rodziców, toteż aby sprostać kosztom naszego kształcenia, byli zmuszeni wynajmować większą część domu. Z początku jako loka­torów mieliśmy dwóch członków francuskiej misji kulturalnej, potem urzęd­ników węgierskich pracujących dla jakiegoś przedsiębiorstwa w Transyl­wanii, wreszcie Izbę Handlową Włosko-Rumuńską. W taki to sposób zawarłem znajomość z Giovannim Costą, właśnie gdy uczyłem się wło­skiego. Dzięki niemu mogłem zamawiać wszelkie książki włoskie, któ­re - jak sądziłem - były mi potrzebne.

*

Odtąd mansarda była moim wyłącznym królestwem. Wszystko, co za­wierała, należało tylko do mnie. Stolik pomiędzy łóżkiem a stołem roboczym dźwigał kolekcje czasopism: „Revista muzicala", „Orizont", i innych. Aby nie porywał ich wiatr, gdy okno było otwarte, używałem jako przycisków naj­piękniejszych okazów z mych zbiorów mineralogicznych: złomu pirytu, gra­nitowego głazu, fragmentów stalaktytów. Na ścianie pinezkami umocowałem reprodukcje egipskich fresków grobowych. Kopie te, wyrysowane różno­kolorowymi atramentami, były świadectwem mojego niegdysiejszego entu­zjazmu dla książek Maspero i Aleksandra Moreta. Skrzynka z pomalowanego drewna pod stolikiem kryła listy od przyjaciół, na samym zaś dnie, żeby nie odkrył go ojciec - mój dziennik.

Nie pamiętam już, co mnie skłoniło do prowadzenia dziennika. Roz­począłem go w 1921 roku, lecz zapisywałem w nim jedynie różne codzienne zajęcia: czas spędzony w laboratorium, studia nad roślinami i owadami, tytuły przeczytanych książek, a wszystko z krótkimi komentarzami. Ponieważ jednak satysfakcjonowało mnie to jedynie połowicznie, stopniowo zacząłem relacjonować z możliwie największą wiernością wszystkie moje rozmowy, drobne zdarzenia w szkole włącznie z wieczorkami tanecznymi, na których począwszy od szóstej klasy liceum zbieraliśmy się to u jednego, to u innego spośród kolegów, i gdzie mieliśmy okazję spotykać dziewczęta w naszym wieku. Z czasem doszedłem do tego, że do opisania niektórych zebrań towarzyskich po­trzebowałem nie mniej niż dziesięciu albo piętnastu stron; notowałem skru­pulatnie nie tylko rozmowy, ale i charakterystyczne zachowania i wyrażenia każdego z uczestników. Cały ten materiał okazał mi się później bardzo użyteczny. Podczas komponowania Powieści młodego krótkowidza korzystałem z niego obficie, posuwając się aż do przepisywania zeń całych stronic, na przykład, aby odmalować nasze stowarzyszenie „Muza". Wreszcie w dwu ostatnich klasach liceum dziennik ten stał się powiernikiem wszystkich moich napadów melancholii. Na dłuższą metę to intymne samoobnażanie się, te jeremiady w końcu zaczęły - właśnie wskutek przesady - przyprawiać mnie o obrzydzenie, tak że porzuciłem go na jakiś czas; podjąłem go na nowo dopiero latem 1929 roku, na krótko przed wyjazdem do Indii.

Dziennik pisałem zwykle nocą, niekiedy nawet bardzo późno, by mieć pewność, że nie zostanę zaskoczony przez ojca. Począwszy od piątej klasy liceum aż do końca lat studenckich trenowałem się w sztuce jak najkrótszego spania - nigdy dłużej niż trzy lub cztery godziny w nocy. Doszedłem do tego tylko dzięki wielkiej cierpliwości i wytrwałości. Przez całe miesiące zmuszałem się, by iść spać o kilka minut później niż poprzedniego wieczora oraz do nastawiania budzika o minutę wcześniej każdego dnia. Gdy takim sposobem udało mi się urwać godzinę z czasu przeznaczonego na sen, pozostawałem przy tym przez parę tygodni, a potem znowu zmniejszałem o minutę lub dwie dziennie moją porcję snu.

Nie było to łatwe. Nieraz dopiero po drugiej w nocy zamykałem książkę. Wówczas żadną miarą nie mogłem zasnąć i bez przerwy przewracałem się na łóżku. Nie miałem jednak zamiaru brać pod uwagę mej bezsenności: godziny i minuty wydzielone na sen liczyłem od chwili zgaszenia światła i położenia się do łóżka, nawet jeśli do faktycznego zaśnięcia potrzebne mi były jeszcze jedna lub dwie godziny. Zdarzało mi się padać z niewyspania po śniadaniu, szczególnie w lecie, mimo iż pochłaniałem mnóstwo filiżanek kawy i skrapiałem twarz zimną wodą. Wtedy kładłem się na pół godziny, stawiając budzik w zasięgu ręki; nie omieszkałem odjąć tej półgodziny od czasu snu, jaki przydzieliłem sobie na następną noc.

Koniec końców doszedłem do tego, że spałem cztery godziny na dobę. Na­wet gdybym chciał, nie potrafiłbym spać więcej. W późniejszym czasie, gdy do nie kończących się lektur i długich godzin spędzonych na pisaniu dołączyły inne eks­cesy młodości, zdarzały mi się chwile utraty świadomości, wywierające na mnie bardzo nieprzyjemne wrażenie. Jeszcze teraz pamiętam dwa takie wypadki, których przyczyną było niewątpliwie przemęczenie. Pewnej nocy byłem wtedy chyba w siódmej klasie liceum - rozebrałem się, nastawiłem wskazówkę budzika na piątą rano i położyłem się. W kilka chwil później ze zdumieniem stwierdziłem, że zupełnie ubrany siedzę przy stole z książką przed sobą, nie wiedząc, co czytam, ani nawet czy cokolwiek przeczytałem. Spojrzałem na budzik i stwierdziłem, że jest trzecia rano. Inny alarm tego samego rodzaju miał miejsce, gdy byłem studentem. Pewnego dnia zdziwiłem się bardzo widząc, że jestem na ulicy, na bulwarze Domnitei, o dwa kroki od domu, nie bardzo wiedząc, co tam robię - czy właśnie wychodzę, czy przychodzę, nie pamiętający niczego, nawet własnego imienia. Upał owego lipcowego popołudnia był przytłaczający. Pomimo wszystko udało mi się rozpoznać drogę do domu i dowlec się z trudem do swego pokoju. Było tam gorąco jak w piecu. Zupełnie nagi rzuciłem się na łóżko i spałem aż do wieczora. Ponieważ zamknąłem się na cztery spusty, zbudziło mnie dopiero gwałtowne dobijanie się do drzwi. To ojciec przyszedł zobaczyć, dlaczego nie zszedłem na obiad.

Choć skądinąd dość rzadkie, wydarzenia te wzbudziły we mnie jednak pewien przestrach. Nikomu o nich nigdy nie powiedziałem, ale dały mi do myślenia. Ostatni raz coś takiego zdarzyło mi się w Kalkucie, też w okresie pełnej kanikuły.

*

Jednakowoż absolutnie nie mogłem sobie pozwolić na wyrzeczenie się tych metod, najbardziej bowiem brakowało mi czasu. Oprócz książek piętrzących się na stole i półkach, i których nie zdołałem przeczytać, prowadziłem dziennik, zapełniałem całe zeszyty notatkami, streszczeniami, sprawozdaniami i arty­kułami. Ponadto pisałem powieść fantastyczną zakrojoną na rozmiary iście cyklopowe: Pamiętniki ołowianego żołnierzyka. Pisanie jej kontynuowałem przez z górą dwa lata, przez całą piątą i szóstą klasę liceum. Po jej definitywnym przerwaniu w kilku zeszytach skopiowałem najbardziej według mnie udane rozdziały, by pokazać je kilkorgu przyjaciołom. Zamierzyłem tę powieść jako dzieło gigantyczne. Powinna ona zamknąć w sobie nie tylko historię po­wszechną, lecz całe dzieje Kosmosu, od początków naszej Galaktyki aż do pojawienia się człowieka, po drodze zaś miała traktować o powstaniu Ziemi i pojawieniu się życia...

Jeśli dobrze pamiętam, zaczynała się tak: pewien harcerz (w tym przypadku ja) jechał pociągiem, który akurat tego roku uległ strasznej katastrofie w Valea Larga. W momencie zderzenia harcerz instynktownym gestem osłonił sobie głowę plecakiem i ten przestrach go uratował. W plecaku znajdował się jeden z ołowianych żołnierzyków, którymi bawił się on jako dziecko i którego zachował jako maskotkę. W przeciągu nieskończenie długiej chwili trwania zderzenia harcerz zdążył wysłuchać obszernej, cudownej historii ołowianego żołnierzyka z jego własnych ust. Kilka cząstek ołowiu, z jakiego go odla­no, miało okazję być świadkami niektórych spośród najbardziej rozstrzy­gających wydarzeń w dziejach ludzkości: podboju Indii przez Ariów, zburze­nia Niniwy, śmierci Kleopatry, Ukrzyżowania, złupienia Rzymu przez Alaryka, Mahometa, krucjat i wielu innych zdarzeń, nawet zupełnie niedawnych, bowiem nie omieszkałem włączyć do nich również naszych ostatnich zwycięstw w Karpatach.

Co więcej, grubo wcześniej, niż zaczęła się historia, ołów w formie gazowej uczestniczył w kosmicznych wybuchach, jakie dały początek systemowi sło­necznemu i naszej Ziemi. Zachował on wspomnienie owych milionów lat, gdy życie jeszcze nie istniało, następnie z pojawienia się pierwszych istot żywych - z zaciekłych walk pomiędzy prehistorycznymi zwierzętami i wreszcie z na­rodzenia się człowieka i pierwszych cywilizacji.

Do tego fresku o gigantycznych rozmiarach, wycyzelowanego wszakże niby mozaika, pragnąłem włączyć wszystko, co - jak mi się zdawało - wiem, wszystko, czego dowiedziałem się z moich nieporządnych i źle przyswojonych lektur. Ale powieść naznaczona była piętnem jakiegoś pesymizmu. Istotnie, za pośrednictwem sarkastycznych komentarzy, wkładanych w usta ołowianego żołnierzyka, chciałem pokazać, jak bardzo ludzie są niestali i zmienni, z jaką łatwością zapominają, zdradzają, zabijają, i w jaki sposób ślepy los sprzyja osobnikom i narodom przeciętnym, z upodobaniem natomiast i nieodwołalnie niszczy ludy bohaterskie (na przykład Getów, a także wiele cywilizacji prehistorycznych) oraz najsilniejsze, najbardziej wybijające się jednostki. Jedną z tez mej powieści było właśnie, że bohaterowie godni tego imienia, twórczy geniusze, autentyczni prorocy, nigdy nie mają możliwości całkowitego wypełnienia swego powołania i że los czerpie złośliwą przyjemność z paraliżowania ich, a na koniec przed­wczesnego eliminowania. Niezależnie od przygnębienia, jakie mogłem odczuwać czytając o okropnościach i tragediach ciągle jeszcze prześladujących człowieczą pamięć albo zgłębiając biografie męczenników ducha, takich jak Giordano Bruno czy Campanella - moje własne doświadczenie częściowo potwierdzało tę pesymistyczną wizję historii. Daremna była moja świadomość, że góruję nad innymi kolegami - choćby z powodu ogromnego wysiłku, jaki wkładałem w pogłębianie wiedzy - daremnie z tej przyczyny wyróżniało mnie paru profesorów; prawda była taka, że nigdy nie otrzymałem żadnej nagrody ani pochwalnej wzmianki, nawet w naukach przyrodniczych, w fizyce i chemii, i że mogłem się uważać za szczęśliwego, jeśli tylko przepuszczano mnie do następnej klasy.

Ale to nie wszystko. Na ów okres przypadał szczyt mojego kryzysu dojrzewania. Każdego dnia stwierdzałem, że jestem coraz brzydszy, coraz bardziej niezręczny. Znalazłszy się w obecności rówieśniczek uświadamiałem sobie, jak bardzo jestem nieśmiały i nieatrakcyjny, zwłaszcza gdy porównywałem się z niektórymi kolegami. Kryzys ten, w jaki wszedłem będąc w szóstej klasie liceum i który przypadł na okres pisania Pamiętników ołowianego żołnierzyka, systematycznie się później pogłębiał. Miał on trwać aż do końca liceum; to on z całą pewnością był powodem nieukończenia powieści. Któregoś dnia stwierdziłem, że nie potrafię pisać inaczej niż w pierwszej osobie, że wszelka literatura poza pośrednią czy bezpośrednią biografią nie ma sensu. Dlatego właśnie rozpocząłem pisanie Powieści młodego krótkowidza.

*

Moja przyjaźń z Dinu Sighireanu i Radu Bossie datowała się od pierwszych klas liceum. Obecnie byliśmy uczniami wyższych klas; Dinu wyrósł na dość przystojnego chłopca, bruneta o zielonych oczach, do którego wzdychało niemało dziewcząt. Pasjonowała go historia Francji, znał ją o wiele lepiej niż którykolwiek z nas. Lubił także powieści Kiplinga. Widywaliśmy się niemal każdego dnia, najczęściej w moim pokoju, który stał się jakby punktem zbornym dla wszystkich moich przyjaciół. W ciągu ostatniego roku nauki w liceum a później na uniwersytecie nie było bodaj dnia, w którym nie przyjmowałby jednego lub kilku spośród nich, tak że w końcu uznałem za stosowne przyczepić na drzwiach karteczkę z wykazem godzin, kiedy można było składać mi wizyty bez obawy przeszkadzania.

Co do Radu Bossie, to właściwie jakby wcale się nie zmienił od czasu rozpoczęcia liceum. I tak było aż do jego śmierci, która zabrała go w sposób absurdalny i brutalny, gdy miał zaledwie dwadzieścia trzy lata. Radu Bossie był synem prokuratora. Jego matka, z pochodzenia Angielka, była ekscentryczną, bardzo piękną blondynką. Dni swoich miała dokończyć gdzieś na wsi, w jakiejś, prawdę mówiąc, dość nędznej posiadłości, dokąd przeniosła się po rozwodzie. Radu był krótkowidzem takim samym jak ja, brzydkim, o okropnie grubych wargach i strasznym, wielkim, spłaszczonym nosie. Odznaczał się jednak nadzwyczajnym urokiem i humorem. Nauka szła mu niezbyt dobrze i właściwie powinien był powtarzać ostatnie klasy liceum. By tego uniknąć, zapisał się jako ekstern do liceum Andrei Saguna w Braszowie; zawsze z wielką radością spotykaliśmy się znów w czasie wakacji. Był to kawał wesołego zucha, którego pogodne usposobienie chroniło przed wszelkimi drobnymi przykrościami życia licealisty. Radu był z pewnością cynikiem, ale o nadzwyczajnej dobroci i niezłomnej lojalności wobec przyjaciół. Mocno wierzył, że moim przeznaczeniem jest zostać wielkim uczonym, czytał wszystkie publikowane przeze mnie artykuły. Natomiast Dinu Sighireanu i inni przyjaciele - Haig Acterian, Ion Victor Vojen - grali raczej rolę moich powierników literackich. Gdy wyjechałem do Indii, Radu Bossie regularnie przychodził po nowiny do mojej mamy. Zjawiał się z wielkim pudełkiem pełnym papierosów, dostawał kawę, po czym ku powszechnej wesołości opowiadał swe przygody wiecznego studenta. Pewnego dnia musiał pojechać za interesami do Krajowej, gdzie nagle za­chorował i umarł w ciągu paru dni. Wiadomość o tym dotarła do mnie w grudniu 1930 roku, gdym przebywał w mej himalajskiej chatynce w Svarg'a-aśram. Odszedł spośród nas jako pierwszy.

Jeśli chodzi o moją przyjaźń z Haigiem Acterianem, to zaczęła się ona dość późno, ale następnie rozwinęła się i jeszcze bardziej ożywiła, zwłaszcza po studiach. Już jako młodzi licealiści produkowaliśmy się wspólnie podczas uroczystości szkolnych: ja grałem jakąś sonatę na pianinie, on przedwcześnie dojrzałym barytonem śpiewał Grenadiera. Swoje aktorskie powołanie odkrył w tym samym czasie co I. V. Vojen, zresztą razem chodzili na wykłady w Konserwatorium. Kiedy raz uroczystości szkolne odbywały się w Teatrze Narodowym, właśnie oni obaj grali główne role w komedii, w której grałem i ja - jako podkomisarz, potem zaś w sztuce N. Iorgi Sarmala albo przyjaciel ludu.

Haig miał śniadą matową cerę, jego twarz zaś odznaczała się całkiem orientalną, omdlewającą pięknością. Vojen, przeciwnie, był jasnowłosy i blady. Już jako młodzieniec urodą, elegancją i sukcesami u kobiet rywalizował z Dinu Sighireanu. Nie opowiadał nigdy o swym ojcu, którego zresztą nie znał i który zniknął był w tajemniczych okolicznościach. Lubił go sobie wyobrażać w postaci jakiegoś wielkiego awanturnika, na przykład Don Juana lub d'Annunzia; zresztą ten ostatni był przez długi czas jego ulubionym autorem.

Do tej małej grupki przyjaciół dołączył później Petre Viforeanu, zbierający zawsze pierwsze nagrody i pomimo swej smukłości, prezencji, ironii pozbawiony zupełnie jakiejkolwiek ostentacji. Równocześnie interesował się najróżniejszymi dziedzinami: literaturą, piśmiennictwem łacińskim, życiem politycznym i to­warzyskim. To on właśnie objawił mi, czym jest ambicja - w dniu, kiedy mi się zwierzył, że będzie się czuł człowiekiem przegranym, jeżeli w wieku trzydziestu lat nie zostanie profesorem uniwersytetu i posłem, ministrem w wieku lat czterdziestu, premierem zaś jako pięćdziesięciolatek...

W ciągu ostatnich dwu lat przed maturą w naszym kółku przyjaciół ustalił się zwyczaj zbierania się każdego niedzielnego popołudnia u jednego z kolegów Mircei Mosuna-Sion. Na zebrania te przychodziły również dziewczęta; aby podkreślić, że nie idzie tu o zwykłe potańcówki, postanowiliśmy założyć „Towarzystwo artystyczno-kulturalne". Ochrzciliśmy je „Muza". Ambicje nasze nie grzeszyły skromnością: projektowaliśmy odczyty z dyskusjami, koncerty, a przede wszystkim spektakle dramatyczne.

Jednym z pierwszych usiłowań w tej dziedzinie było wystawienie części Don Juana V. Eftimiu12. Grałem tam rolę mnicha, Vojen - Don Juana. Kilka razy miałem też sposobność grać na pianinie utwory Rachmaninowa, Griega i Debussy'ego, zawsze jednak wzbraniałem się przed wykonywaniem melodii z Tomiris, opery, jaką wówczas komponowałem, i o której wiedziało tylko paru przyjaciół. Był to mój nowy projekt, i to nader ambitny, lecz rezultat mocno odbiegał od moich nadziei. W rzeczy samej, ponieważ zapisywanie partytury pochłaniało zbyt dużo wolnego czasu, zadowalałem się zapamiętywaniem wymyślanych melodii. Pamięć muzyczną miałem jednak dość zawodną, owe melodie więc przechodziły dziwne przemiany w zależności od momentów natchnienia...

Mimo to zgodziłem się przecież wygłosić odczyt na temat... Ramy. Całą potrzebną dokumentację zaczerpnąłem z dzieła Schurego13 Les grands inities, które właśnie odkryłem. Nie mając podówczas prawie zupełnie pojęcia o starożytnych Indiach, jak w ewangelię wierzyłem we wszystko, co napisał Schure. Jakież było moje zdumienie, następnie zaś wściekłość, gdy niedługo potem dowiedziałem się, że jest to elukubracja „mistyczna", wysnuta po prostu jedynie z imaginacji autora. Poczułem wówczas, jak rodzi się we mnie nieufność wobec wszelkich dyletantów i obawa, że zostanę nabrany przez jakiegoś amatora. Stąd postanowienie czerpania w przyszłości jedynie ze źródeł, odnoszenia się tylko do dzieł napisanych przez specjalistów, wykorzystywania bibliografii. Odczyt mój był niezwykle długi, rozwlekły i prawdopodobnie bardzo pretensjonalny. Słuchano mnie z roztargnieniem, chyba w obawie, by nie okazać zbytniego znudzenia.

Aczkolwiek brałem nadzwyczaj aktywny udział w działalności naszego „Towarzystwa", to przecież nie opuszczała mnie ostra świadomość własnej brzydoty i osamotnienia, bardziej zresztą wyimaginowanego niż prawdziwego. Jako jedyny przychodziłem na zebrania „Muzy" w uniformie licealisty, wszyscy inni od dawna nosili ubrania cywilne. Jako jedyny nie robiłem oszustw przy regulaminowym strzyżeniu włosów; przeciwnie, celowo przycinałem je tak krótko, jak to tylko było możliwe. Od dawna już przywykłem do myśli, że u dziewcząt z mojego otoczenia na pewno wcale się nie liczę, zwłaszcza wobec uroku, jaki roztaczała większość moich przyjaciół, i że muszę pogodzić się z tym, iż żadna z nich nigdy się do mnie nie odezwie. Początkowo cierpiałem z tego powodu, lecz teraz niemal mnie to zachwycało, toteż umacniałem się w przekonaniu, że jestem brzydki i odpychający. Na próżno koledzy usiłowali przekonać mnie o czymś zgoła przeciwnym; nawet ich nie słuchałem. Dinu Sighireanu, wiedząc, że nie znoszę golenia, podjął się pudrowania mi twarzy (jak to sam czynił), aby zamaskować pryszcze i piegi. Vojen mówił mi, że z tymi gęstymi brwiami, wysokim czołem i ładnie wykrojonymi uszami jestem w swoim rodzaju całkiem przystojnym chłopcem, muszę tylko umieć się pokazać i - wedle jego własnego wyrażenia - „postarać się o osobowość".

Wiedziałem świetnie, że w tym przypadku krótkowzroczność i brzydota nie są najważniejsze. Radu Bossie był jeszcze brzydszy ode mnie i wzrok miał jeszcze gorszy, ale to nie przeszkadzało wcale, że cała chmara ładnych dziewcząt poszukiwała jego towarzystwa - tak potrafił być elokwentny i błyskotliwy podczas naszych spotkań. W odróżnieniu jednak od niego i innych przyjaciół ja czułem się okropnie niezręczny i nieśmiały wobec dziewcząt. Znalazłszy się z którąś z nich sam na sam, nie wiedziałem nigdy, co powiedzieć. Zupełnie nie umiałem się zalecać, tak bardzo byłem przekonany, że trzeba do tego „stylu" takiego na przykład Vojena lub Sighireanu, ironii i uszczypliwości Viforeanu lub werwy Bossiego. Ponadto nie umiałem tańczyć, chociaż mogłem byłem się tego nauczyć, podobnie jak wszyscy moi przyjaciele i znajomi; nasze niedzielne zebrania byłyby doskonałymi po temu okazjami. Ponieważ jednak zaofiaro­wałem się, że będę grał na pianinie ówcześnie modne tanga i fokstroty, pozostawało mi tylko patrzeć, jak tańczą inni. Od tego czasu aż do matury zapraszano mnie regularnie na wszystkie wieczorki i potańcówki dla tej prostej przyczyny, że byłem najlepszym i najbardziej niezmordowanym spośród pianistów.

Jak już powiedziałem, grzęzłem w tej sytuacji z jakąś gorzką przy­jemnością, tak mocno zdawała się ona zrośnięta z moim losem młodzieńca całkowicie wyjątkowego. Uważałem, że racją bytu moich porażek w świecie, upokorzeń w liceum jest skłonienie mnie do życia na uboczu, tak bym mógł bez reszty poświęcić się „dziełu", którego spełnienie było moim prze­znaczeniem i którego pierwszą cegiełkę miała stanowić Powieść młodego krótkowidza.

*

Moja „galopująca krótkowzroczność" zbiegła się w czasie z odkryciem Balzaka, Woltera i Hasdeu - pisarza, którego fantastyczna płodność, ogromny i wszechstronny talent urzekły mnie. Balzaka czytywałem w tempie niemal jednego tomu dziennie; graniczyło to z obsesją. Wraz z Mirceą Marculescu stałem się gorącym propagatorem tego pisarza. Nie szczędziliśmy chwalebnych wysiłków, aby skłonić wszystkich naszych kolegów do jego lektury. I. V. Vojen dał się przekonać i przez kilka miesięcy współzawodniczył z nami. Stało się to prawie rytuałem; w czasie przerwy komentowaliśmy nawzajem własne odkrycia i staraliśmy się - stosownie do możliwości - zestawić kompletne repertorium postaci Komedii ludzkiej. Ponownie czytaliśmy niektóre spośród nowel, jakie z początku niespecjalnie przypadły nam do gustu, tylko w tym celu, ażeby odszukać w nich jakąś replikę czy uwagę Horacego Bianchona, bo już jej dokładnie nie pamiętaliśmy. Pochłonąwszy wszystkie dzieła, do których mie­liśmy dostęp w księgarniach i bibliotekach, każdy z nas skupiał się na ulubionych przez siebie książkach. Biorąc pod uwagę jedynie lata licealne, sądzę, że z pięć albo sześć razy przeczytałem Ojca Goriot, utwór, który pozostał dla mnie klasycznym typem powieści balzakowskiej. Kiedy nachodziła mnie ochota odnowienia dawnej pasji, zawsze z tą samą przyjemnością czytałem ją na nowo. Tak było w 1947 roku w Paryżu; przy tej okazji poczułem nawet chęć napisania biografii Balzaka: doprowadziłem ją do 1829 roku - daty ukazania się Szuanów. Najbardziej jednak w dziele Balzaka pociągały mnie powieści fantastyczne: Seraphita, Jaszczur, Stulatek, i niektóre spośród mniej znanych nowelek, jak Życie męczenników albo Wygnańcy. Fascynowała mnie swoboda, z jaką ten gigant poruszał się w tylu odmiennych światach. Nie poprzestając na „robieniu konkurencji opisowi społecznemu", wprowadził do nowoczesnej literatury postać androgyna. Ponadto niezliczonymi mitami obudował „człowieka czynu", jego wolę i energię.

Wolter przyciągnął mnie zrazu swoim nieporównanej doskonałości stylem obecnym zarówno w powieściach czy pamfletach, jak i korespondencji, w monografiach historycznych, w pismach z zakresu filozofii i krytyki literackiej. Kilka jego książek przeczytałem dopiero, gdy nadarzyła mi się okazja dostania u bukinisty dwóch zdekompletowanych tomów Bibliografii Woltera pióra Bengescu. Pochłaniałem je w podnieceniu i zachwycie. Znalazłem w niej kilkaset referencji do najprzeróżniejszych dzieł, co odpowiadało dokładnie żywionej przeze mnie sekretnej nadziei, że i ja będę kiedyś w stanie pisać na rozmaite tematy nie ograniczając się do nauki, literatury czy historii. W osobie Woltera spotykałem się po raz pierwszy z genialnym encyklopedystą, i to była jedyna przyczyna mojego dlań podziwu. Mając skłonność do rozpraszania się na wiele dyscyplin, widziałem w nim poręczenie i usprawiedliwienie swych aspiracji do uniwersalności. Mimo to nie myślę, abym był kiedykolwiek „wolterianinem"; gdy zaś w późniejszym czasie odkryłem inne równie wszechstronne umysły -jak Papini, potem Goethe i Leonardo da Vinci - nie chciało mi się już powracać do Woltera.

Hasdeu podbił mnie rozległością swej kultury i śmiałością hipotez histo­rycznych. Jego dzieła czytałem w bibliotece Fundacji Królewskich. Kiedy jednak w siódmej klasie liceum wpadłem na pomysł wybrania go jako tematu referatu, nasz profesor rumuńskiego wręczył mi list polecający do jednego z bibliotekarzy Akademii. Tym sposobem któregoś popołudnia, odziany jak należy w licealny uniform, mogłem przestąpić progi czytelni Akademii Rumuńskiej. Nareszcie uzyskałem możliwość czytania dzieł młodzieńczych Hasdeu, szczególnie zaś jego własnych czasopism „Din Moldova", „Columna lui Traian" oraz studium zatytułowanego Czy Dakowie zniknęli?; wywarło ono na mnie bardzo duże wrażenie. Napisałem potem długą rozprawę, którą musiałem czytać w dwóch ratach. Z niej właśnie miałem zaczerpnąć materiał do moich pierwszych artykułów o Hacdeu, opublikowanych później w czasopismach „Universul literar", „Foaia tinerimii" i „Cuvantul". Mój podziw dla geniusza Hasdeu nigdy odtąd się nie zmniejszył. Pomiędzy rokiem 1934 a 1937, gdy byłem zastępcą Nae Ionescu na zajmowanej przezeń katedrze na Wydziale Literatury, niejedno popołudnie poświęciłem opracowywaniu w bibliotece Akademii krytycznego wydania dzieł B. P. Hasdeu. I tak wiosną 1937 roku, pod egidą Fundacji Królewskich, dwa tomy jego Pism literackich, krytycznych i politycznych14 ujrzały światło dzienne. Wydanie to dalekie było od doskonałości, podówczas jednak nie istniało inne, lepsze nie ukazało się również później.

*

Począwszy od 1922 roku „Gazeta Nauk Popularnych" publikowała, obok moich Pogadanek entomologicznych, również serię esejów pod wspólnym tytułem Zapiski harcerza. Ich styl nie był najlepszy, miały one przecież dla mnie wartość uczuciową. Były czymś w rodzaju zbeletryzowanego dziennika z moich wycieczek w Karpaty, do monasterów w dolinie Prahowy i w Mołdawii, z podróży na Bukowinę i do Transylwanii.

W rzeczy samej zapisałem się do harcerzy, i był po temu najwyższy czas. Moje pragnienie przygód, przez długi czas zaspokajane wypadami na bezpańskie pustkowia i na budowy uniwersytetu w kompanii podobnych sobie urwisów, znajdowały obecnie w skautyzmie ujście zdolne nie tylko je okiełznać, ale i pogłębić. Gdy zdałem sobie sprawę, że mogę w ten sposób całymi dniami wałęsać się po górach i dolinach, a rodzice nie widzą w tym nic złego, wręcz przeciwnie - wydało mi się, że znalazłem nareszcie klucz do własnej wolności. Wystarczyło, abym zapowiedział w domu, że mój zastęp planuje kilkudniową, a nawet całotygodniową wyprawę, a już mama pytała mnie, ile mi trzeba pieniędzy.

Rzeczywiście, rodzice byli zachwyceni, że jestem harcerzem - szczególnie mama, którą niepokoiły moje nieuporządkowane i nazbyt liczne lektury, mo­gące - jak się obawiała - zniszczyć mi wzrok, a nawet zdrowie. Uważała za coś anormalnego, żeby chłopak w moim wieku, który przez całe lata zwykł był włóczyć się po pustkowiach, teraz wolał barykadować się w pokoju, by dniem i nocą czytać książki o wiele jej zdaniem za trudne, zważywszy moją niedojrzałość.

Wiedząc, że przebywam w towarzystwie innych harcerzy, przynajmniej miała pewność, że nie spędzam czasu na czytaniu, że jestem na świeżym powietrzu i że nie męczę sobie ani oczu, ani umysłu, lecz tylko ciało.

Co zaś do tego ostatniego, to wystawiałem je na twarde próby. Pamiętam jeszcze; było to podczas ferii wielkanocnych - burzę śnieżną, jakiej musieliśmy stawić czoło, nim dotarliśmy do pustelni w Scheia, zawieszonej na zboczu góry w Karpatach. Albo uporczywy, zacinający, lodowaty deszczyk, który prześlado­wał nas całymi dniami, gdyśmy forsowali przełęcze Bicazu, by zejść na równinę transylwańską; za całą ochronę mieliśmy wówczas jedynie pałatki namiotowe przekształcone z tej okazji w peleryny. Zachowuję również w pamięci biwaki w Piatra Crai i pierwszą wyprawę do delty Dunaju. Wrażenia z niej były tak mocne (mimo iż o mało się tam nie utopiłem, bo nogi oplatały mi wodorosty w jeziorze, którego ciepła woda mnie skusiła), że nie tylko postanowiliśmy wrócić tam w przyszłym roku, lecz i kupić łódź, aby popłynąć z Tulczy do Konstancy.

Właśnie z harcerzami, nie zaś z rodziną w Techirghiol, spędziłem wakacje ostatnich trzech klas liceum. Najpierw robiliśmy wycieczkę w góry, jedno- lub dwutygodniową, potem staliśmy obozem w Poiana, niedaleko Sibiu, albo w Mangalii. Kiedy z końcem sierpnia wracałem do Bukaresztu, mogłem robić, co mi się żywnie podobało - cała rodzina przebywała nadal w Techirghiol, z wyjątkiem brata, któremu wyznaczono rolę mojej przyzwoitki; gotował też posiłki i wieczorem towarzyszył mi do małej knajpki. Miałem poczucie absolutnej wolności: mogłem czytać, co chciałem i ile chciałem, a chociaż w moim pokoju panował taki upał, że parzyła mnie nawet koszula, właściwie powinienem czuć się idealnie szczęśliwy. Niestety, wcale tak nie było.

*

Pojawiły się właśnie napady melancholii, z którymi miałem się zmagać przez wiele lat. Nie starczało mi sił, aby oprzeć się owym pierwszym atakom smutku. Przychodziły niespodzianie, zazwyczaj u schyłku dnia, i gdy się rozpoczynały, nie potrafiłem powiedzieć, co się we mnie dzieje. Z początku myślałem, że ich przyczyną jest zmęczenie lub brak snu; na próżno jednak wypoczywałem, nawet szedłem do łóżka - nie mogłem zasnąć. Skądinąd wcale nie czułem się wyczerpany albo u kresu sił; tyle że miałem okropne odczucie jakiejś beznadziei. Doznawałem wrażenia, że utraciłem coś istotnego, niezastąpionego, że moje życie nie ma żadnego celu. Po cóż tracić czas na pisanie lub czytanie, skoro nic nie ma sensu - ani muzyka, ani spacery, ani wieczory wśród przyjaciół. Nada­remnie dokładałem wysiłków, aby zidentyfikować to, co rzekomo utraciłem. Nieraz zdawało mi się, że jest to moje dzieciństwo. Lata przeżyte niegdyś w Ramnic i w Cernavoda, i te po naszej przeprowadzce do Bukaresztu wydawały mi się spowite w aureolę szczęśliwości i tajemnicy. Wystarczało mi wywołać sobie w pamięci pewne epizody z dzieciństwa - choinkę, powóz, który o mało nie wpadł do Dunaju w Cernavoda, jakąś suknię mamy, paradny mundur ojca - by poczuć się bliskim płaczu. Otóż straszliwie bałem się płaczu, nigdy bym sobie nie wybaczył szlochów. Byłoby to dla mnie najgorsze upokorzenie, więc broniłem się przed nim wszelkimi sposobami - zanurzając twarz w zimnej wodzie, wypa­dając z pokoju na ulicę, by się włóczyć po mieście, albo wreszcie monologując głośno i obrzucając się sarkastycznymi uwagami. Jednakowoż odkryłem na koniec, że owa melancholia o nie znanej mi przyczynie karmi się czymś zgoła innym, niż mi się zrazu wydawało: świadomością, że coś odeszło na zawsze, skończyło się, przestało być i już nigdy nie będzie. Oczywiście, moje dzieciństwo, ale i dzieciństwo ojca. Albo jeszcze poczucie, że człowiek zmarnował mnóstwo możliwości i że jest już za późno, by nadrobić to, co nieodwracalne. Żałowałem też, że nie wychowałem się na wsi i że jako dziecko nie poznałem wiejskiego, jedynie autentycznego życia, co czyniło ze mnie istotę na zawsze odciętą od owego idyllicznego świata.

Nostalgia przepajająca literaturę mołdawską, autorów takich, jak Sadoveanu, Ionel Teodoreanu, Cezar Petrescu, ich upodobanie do malowania życia patriarchalnego i przeszłego dzieciństwa - wzmagały tylko mój smutek. Nie mogłem powstrzymać łez zamykając powieść Pani Małgorzata Sadoveanu, Uliczkę z lat dziecinnych Ionela Teodoreanu czy niektóre nowele Cezara Petrescu. Cóż, zaciekłość, z jaką pisałem później moją kronikę Przeciwko Mołdawii, była jedynie - jeśli się dobrze zastanowić - ostatnią próbą zagrodzenia drogi wrażliwości mogącej zrujnować mnie wewnętrznie. Dlatego właśnie z taką zachłannością rozczytywałem się w mściwej prozie na przykład Papiniego, szczególnie w jego tekstach polemicznych - Maschilitd i Stroncature. Odnajdywałem się w nich otoczony ludźmi podobnymi do mnie - tymi przynajmniej, do których sam chciałem się zaliczać - owymi „ludźmi z ka­mienia", jak Dante czy Carducci, nie zaś „miodowosłodkimi", jak Petrarka i romantycy. Moja wielce rozwlekła i mętna Apologia męskości, którą napisałem jako student i opublikowałem w czasopiśmie „Gandirea", również była gestem samoobrony przeciwko owej Mołdawii, co tak przylgnęła mi do skóry.

Bronić się przeciwko temu smutkowi było mi tym trudniej, że miał on tyleż rozliczne, co i ukryte źródła. Bywało, że pojawiał się i zagarniał mnie od najmniej spodziewanej strony. Od najwcześniejszych lat czułem się kimś oddzielnym, niezwykłym, wyjątkowym, i od wielu lat kurczowo czepiałem się wyolbrzymianej samotności. Przez długi czas poczucie, że jestem na uboczu, było mi wewnę­trznym puklerzem przeciwko porażkom i upokorzeniom. Samotność, do której uważałem się przeznaczony, ciążyła mi teraz niczym płyta grobowa, i zrobiłbym wszystko, aby ją skruszyć, by spotkać wreszcie istotę, która by mnie zrozumiała. Ale to nie leżało w możliwościach żadnego z moich przyjaciół; może któraś z dziewcząt, jakie spotykałem podczas naszych zebrań w niedzielne popołudnia, u kolegów lub w towarzystwie „Muza", potrafiłaby tego dopiąć. No, niekoniecznie akurat któraś z nich, ale jakaś inna im podobna, obdarzona ponadto wszelkimi atrybutami kobiety idealnej, takiej, jaką sobie wyobra­żałem - między innymi wielkim talentem muzycznym, encyklopedyczną kulturą, fenomenalną wiedzą w zakresie literatur obcych i okultyzmu. Ale im wyrazistsza się stawała wizja tego ideału - jego urody, uroku, wreszcie geniuszu, tak że ostatecznie kobieta owa musiałaby łączyć zalety Antinei, Marii Baszkircew, Julii Hasdeu i nie wiem już której spośród gwiazd ekranu - tym głębiej wnikała we mnie niwecząca moc własnych moich wad, zwłaszcza brzydoty i nieśmiałości.

Powiernikiem tych lamentów był mój dziennik. Napady melancholii pojawiały się z wieczora i spadały na mnie jak więcierz, w którym szamotałem się mrocznie aż do późna w nocy. Wydobywałem się z nich roztrzęsiony, pusty, czczy, a przecież zrezygnowany, niemal uspokojony. Po czym grzecznie znów zabierałem się do pracy.

*

Jednakowoż z czasem nauczyłem się śmiać z siebie samego i swoich wypocin - z całej tej tandetnej romantyczności owych Antinej, Marii Baszkircew czy innych Hypatii, nie trzymających się kupy fikcji, których elementy znajdo­wałem to w jednej, to w innej spośród dziewcząt spotykanych przypadkowo na wieczorkach. Tymczasem zetknąłem się w pewnych ubogich domach dzielnic Bukaresztu z innymi kobietami, bardzo realnymi, a o ileż bardziej malowni­czymi - byłem nimi zachwycony. W rozdziale zatytułowanym Sobota mojej Powieści młodego krótkowidza opisałem później, korzystając z notatek z dziennika, nasze eskapady w towarzystwie kolegów, szczególnie zaś Mircei Marculescu, do podejrzanych dzielnic Bukaresztu; następowały po nich dyskusje ciągnące się w okolicznych tawernach aż do świtu.

Przez ostatnie dwa lata nauki w liceum Mircea stał się jednym z moich ulubionych kolegów. To właśnie dzięki temu wyrośniętemu chłopakowi (wy­glądał zupełnie jak szparag zwieńczony długim spiczastym nochalem, skąd jego przydomek „Tandarica", czyli Pinokio) mogłem wyrobić sobie dokładne pojęcie o życiu ubogich Żydów z calea Dudecti. Otóż weszło nam w zwyczaj wspólne spędzanie wszystkich świąt: chrześcijańskich - u nas w domu, żydowskich - u niego. Jakkolwiek był gorącym admiratorem Balzaka, jego trochę naiwny sceptycyzm pchnął go ku sympatii dla Anatola France'a. Potem odkrył Freuda; stąd decyzja udania się do Paryża, by studiować tam jednocześnie medycynę i psychoanalizę. Jego żądza wiedzy dorównywała mojej; podobnie jak ja czytał niezwykle dużo. Tematy naszych dyskusji były tak liczne i zróżnicowane, że jednomyślnie postanowiliśmy spotykać się tylko nocą, ażeby mieć do dyspozycji wystarczającą ilość czasu dla poruszenia wszelkich obchodzących nas spraw, tyczących się zarówno Dziewczyny o złotych oczach, kwestii początków Pentateuchu czy jakiejś książki Freuda. Byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, lecz chociaż pełniliśmy wobec siebie nawzajem rolę powierników, nigdy nie zwie­rzyłem mu się ze swoich napadów melancholii. Odczuwałem wahanie, czy powinienem go informować, że „naukowiec", jakim byłem w jego oczach, może bez widocznej przyczyny cierpieć z powodu rzeczy równie banalnych jak przemijanie czasu - przemijanie, które dla nas łączyło się z utratą czegoś zasadniczego, co znikało na zawsze.

*

Odkąd zostałem harcerzem, robiłem, co mogłem, aby skłonić Marculescu do towarzyszenia nam na wyprawach. Nim się zgodził, kazał się długo prosić, bo będąc stworzeniem głównie miejskim, nie czuł do przyrody żadnego szczegól­nego sentymentu. Podczas którychś ferii wielkanocnych pojechaliśmy pociągiem aż do Sinaia, potem górską drogą pięliśmy się do schroniska przy pustelni Ialomicioara. Po drodze jednak pogoda zmieniła się gwałtownie. Jeszcze przed dotarciem do masywu Pietre Arse zostaliśmy zaskoczeni przez kurniawę. Było nas pięciu czy sześciu chłopców; wszyscy lekko odziani, Marculescu nawet w tenisówkach. Z Sinaia wyruszyliśmy późnym popołudniem i przy tej śnieżnej burzy zgubiliśmy drogę. Błądziliśmy tak w śnieżycy przez całe godziny nie wiedząc, gdzie jesteśmy. Noc dawno już była zapadła, gdyśmy wreszcie spostrzegli jakąś chatynkę, która latem służyła zapewne jako schronienie robotnikom leśnym. By się do niej dostać, musieliśmy ukręcić kłódkę. Wkrótce zapłonął ogień, a gorąca herbata, obficie zaprawiona pachnącym rumem, balsamem napełniła nam serca. Na zewnątrz hulała w najlepsze burza śnieżna, ale nic sobie z niej nie robiliśmy. Śnieg spadł tak gęsty, że rankiem namęczyliśmy się okropnie, nim zdołaliśmy otworzyć drzwi; aby zaś móc posuwać się naprzód i nie zapadać się, musieliśmy wpierw sporządzić sobie coś w rodzaju rakiet śnieżnych z kawałków desek przytwierdzonych jak się dało do butów.

Spaliśmy jednak jeszcze, gdy rozległo się gwałtowne łomotanie do drzwi. Byli to dwaj robotnicy, którzy na skleconych naprędce saniach ciągnęli za sobą nieboszczyka. Schodząc z gór ze swym ładunkiem dostrzegli światło poprzez okna chatki i zatrzymali się tu, by przekazać go nam. Skoro świt mieli iść do swojej pracy, lecz zapewnili nas, że zawiadomią żandarmów i że ktoś przyjdzie po zwłoki.

„Jeśli zostawimy go przed drzwiami, to na pewno prędko pożrą go wilki" - rzekł jeden z nich, widząc nasze zakłopotanie.

Umieścili trupa wewnątrz, obok drzwi, okrywszy go kocem. Tej nocy żaden z nas nie mógł ponownie zasnąć. Przygoda nasza ostatecznie odstręczyła Marculescu od skautyzmu, jeśli jednak chodzi o nas, to wtedy dopiero ruszyliśmy w drogę powrotną do Bukaresztu, gdyśmy nasycili się dumą z tego, że potrafiliśmy stawić czoło takim próbom. Pod wpływem tej przygody napisałem nawet nowelkę zatytułowaną Ewa; otrzymała ona nagrodę na konkursie zorganizowanym przez czasopismo „Foaia tinerimii". Była w niej mowa o pewnym młodym człowieku, który całkiem jak my pewnego wiosennego dnia zapuścił się we wnętrze gór ze swoją przyjaciółką. Pominąwszy to, że zaskoczyła ich śnieżna nawałnica, zbłądzili w lesie i siłą sforsowali drzwi chaty - reszta była w niej fikcją. Narrator ratuje przyjaciółkę dźwigając ją z trudem na rękach aż do drzwi chaty, wyczerpana dziewczyna zasypia wprost na podłodze, on zaś kończy swoją opowieść słowami: „I wówczas poczułem, jak ogarnia mnie bolesne pożądanie ciała Ewy..."



V

NAVIGARE NECESSE EST...

Powieść młodego krótkowidza zacząłem już byłem jakiś czas przedtem, ale dopiero zimą 1923-1924 powziąłem jej wizję całościową. Od tej chwili miałem pewność, że potrafię doprowadzić ją do końca. Poza tym byłem przekonany, że będzie to książka wyjątkowa, która mnie rozsławi i pozwoli mi wziąć zasłużony rewanż na wszystkich profesorach, prymusach, na wszystkich głupich babach, co nie umiały docenić mego „geniuszu"... Ze wszech miar czułem się na siłach napisać powieść. Opublikowałem już w różnych czasopismach z pięćdziesiąt artykułów i esejów, byłem jednym ze stałych współpracowników gazety mojego liceum pt. „Vlastar". Zostałem nawet jego redaktorem naczelnym; gromadziłem teksty, sam nosiłem je do drukarni, gdzie wiele godzin spędzałem przy stole zecerskim, ażeby mieć pewność, że rękopisy zostaną prawidłowo odczytane i złożone. W aktywach swoich miałem ponadto obszerny dziennik. Wszystko to skłaniało mnie do wiary, że jeśli tylko będę umiał jak najlepiej spożytkować posiadany materiał, zdołam ukończyć powieść w kilka miesięcy.

Według mnie nie miała ona być jedynie zwykłym dokumentem auto­biograficznym. Pragnąłem, aby była również świadectwem dojrzewania. Posta­nowiłem niczego nie wymyślać, niczego nie upiększać, i sądzę, że przestrzegałem tej linii postępowania. Figurujące w niej listy miłosne były autentyczne; wystar­czyło mi przepisać słowo w słowo kilka z nich, otrzymanych przez mego przyjaciela Dinu Sighireanu. Rozdziały, w których opisywałem posiedzenia towarzystwa „Muza", koleżeńskie zebrania, moje utarczki z pewnymi profe­sorami, zredagowałem trzymając się ściśle dziennika, nieraz nawet kopiując zeń całe ustępy. Bardzo zależało mi na tym, by dialogi były absolutnie „autentyczne", by każda z postaci posługiwała się wyłącznie właściwym jej słownictwem. Wartość, jaką przypisywałem Powieści młodego krótkowidza, miała głównie charakter dokumentalny. Żywiłem przekonanie, że po raz pierwszy chłopak dorastający opisuje okres dorastania, i to opisuje „na żywo". Gdy w kilka lat później w czasopiśmie „Via|a Romaneasca" zaczęły się ukazywać fragmenty drugiego tomu powieści Medeleni Ionela Teodoreanu, zobaczyłem, że nie myliłem się. Młodzieńcy Ionela Teodoreanu nie byli podobni do znanych mi chłopców. Należeli oni do innego świata, czułego i pełnego czaru, lecz całkowicie, jak sądziłem, minionego. Moja młodzież przynależała mej epoce - epoce jazzu i Chłopczycy15 - i mieszkała w powojennym Bukareszcie. Wyjąwszy pewne nuty samozadowolenia (nie zapominajmy, że napisałem ją dla wzięcia rewanżu), powieść była najbardziej realistyczna pod słońcem. Nie zawahałem się poświęcić długiego rozdziału naszym odkryciom w dziedzinie erotyki i wszystkiemu, co roiliśmy sobie na temat seksu, miłości, Boga nawet i sensu istnienia. Krótko mówiąc, opowiedziano w niej o wszystkich dręczących nas podówczas pro­blemach, bez zbędnych upiększeń, na surowo, by tak rzec.

Ambicją moją było pokazać, że młodzież z mojego pokolenia nie ma nic wspólnego ze sztucznymi tworami, jakich obecność odkrywałem w utworach pewnych autorów. Byliśmy całkowicie rozbudzeni duchem i ciałem i świat, do jakiego tęskniliśmy, nie był światem, jaki znali nasi rodzice. Nasze marzenia nie były ich marzeniami, pragnęliśmy czegoś innego. Oczywiście, że jasne i dokładne pojęcie o tym „czymś innym" posiadał jedynie autor powieści.

Temat jej był nadzwyczaj prosty: oto licealista opowiada o życiu swoim, swych kolegów, przyjaciół i profesorów. Ci, co mnie znali, zgadywali łatwo, że ów licealista to nikt inny tylko ja, mówiłem bowiem o mej mansardzie, kolekcji owadów, książkach, jakie lubiłem, o uczonym, pisarzu, artyście, jakim marzyło mi się zostać w przyszłości. Napisałem w całości wiele rozdziałów, nie troszcząc się o ich powiązanie z sobą nawzajem. Zdawałem w niej sprawę ze smutku, jaki ściskał mi niekiedy serce wieczorami, gdy przez małe okno mego pokoju wyglądałem na pustą ulicę, albo w niedzielę, kiedy w dali słyszałem śpiew jakiejś służącej. Mówiłem o lekcjach niemieckiego w liceum i o profesorze objaśnia­jącym nam Zbójców Schillera, o stowarzyszeniu „Muza", o dziewczętach, które pociągały mnie i zarazem onieśmielały. Niezliczone stronice poświęcałem jednak własnym wynurzeniom - kim chciałbym być, co chciałbym robić; drobiazgowym analizom moich stanów ducha, chwil uniesienia, zobojętnienia, znużenia, zdystansowania, portretom przyjaciół, a także tematom nowel i powieści, jakie zamierzałem napisać i dla których wymyślałem postaci; lubiłem rozmawiać z nimi. Zdaje mi się, że cały rozdział poświęciłem dialogom z Norą, bohaterką noweli, której jakoś nie mogłem skończyć, bo jej intryga zmieniała się w miarę, jak pisałem.

A jednak wbrew nieskładności i chaotyczności tych rozdziałów, pisanych w różnych stylistykach (jedne były liryczne z piętnem ogromnego smutku, inne niosły w sobie dużo humoru, jeszcze inne zaś miały ton gwałtowny), ich treść rysowała się dość wyraźnie: ukazywały one młodzieńca pragnącego przekroczyć swą kondycję młodzieńca, zrozpaczonego na myśl, że lata, które mogłyby być jego najpiękniejszymi, odchodziły na zawsze, a jednak mimo wszystko z niecierpliwością pragnącego się od nich uwolnić, wyjść z nich, by wreszcie osiągnąć pełnię „prawdziwego życia". Przez całą książkę przewijała się ta sprzeczność, w ostatecznym rachunku paradoksalna: wprawdzie autor ciągle podkreślał, że okres dojrzewania jest jednym z zasadniczych momentów życia, że dla niego i jego przyjaciół stanowi on zjawisko duchowe zupełnie nowe, bez precedensu, które jako takie zasługuje na porządne zanalizowanie i zinterpretowanie, i że wobec tego należy powściągnąć jego bieg, z drugiej jednak strony można było w niej stwierdzić rozdrażnienie autora wobec kłopotów związanych z tymże okresem, w pierwszym rzędzie melancholii, różnych żalów i onieśmieleń, których, jak się zdaje, dojrzewanie jest źródłem.

Pominąwszy już to wszystko, powieść stanowiła dla mnie - takiego, jakim podówczas byłem - prawdziwy zawór bezpieczeństwa. Skuteczniej niż w dzien­niku (miałem bowiem nadzieję opublikować swą powieść) wyzwalałem się w niej od wszystkich moich porażek i upokorzeń. Od lat już regularnie stawałem do konkursów organizowanych przez „Tinerimea Romana", nie mogąc zdobyć najmniejszego nawet wyróżnienia. Mam jeszcze w pamięci konkurs dla uczniów szóstych klas liceum. Nie przypominam już sobie, jaki był jego temat, ale pamiętam stan egzaltacji i natchnienia, ożywiający mnie, gdy przystępowałem do konkursu; był tak intensywny, że gdy czytałem ponownie to, co napisałem, ani przez moment nie miałem wątpliwości, że otrzymam co najmniej pierwszą nagrodę i gratulacje. Kiedy zobaczyłem, że mojego nazwiska nie ma nawet na liście laureatów, wprost nie chciałem wierzyć oczom; według mnie musiała nastąpić pomyłka. Następnej niedzieli poszedłem do Ateneum, aby osobiście być świadkiem wręczania nagród. Gdy kolej przyszła na klasy szóste, serce zaczęło mi bić mocniej. Pierwsza nagroda przypadła innemu Mircei, niejakiemu Mircei Ionescu z liceum Matei Basarab. Wiedziałem o tym już wcześniej, bo listę laureatów ogłoszono w wielkim dzienniku, do ostatniej jednak minuty wie­rzyłem, że to był błąd drukarski.

Ogarnął mnie wściekły gniew. Pamiętam, że poczułem dziką nienawiść do tego Mircei Ionescu. On też był krótkowidzem, wydał mi się jeszcze brzydszy ode mnie. Podobna nieprawość zbijała mnie z tropu. Byłoby czymś śmiesznym zwyczajnie i po prostu pogrzebać ją w moim dzienniku; zasługiwała na publiczne napiętnowanie. Ogarnięty ponurymi myślami skierowałem się w stronę szosy. Była niedziela majowa, schyłek dnia, pora, której najbardziej się obawiałem, bo najsilniej skłaniała mnie do smutku i melancholii. Ale tym razem wszelkie lęki znikły gdzieś, wszystko we mnie formalnie się gotowało. Najbardziej mnie raniła i upokarzała ta niesłychana niesprawiedliwość, bo przecież było niemożliwe, absolutnie niemożliwe, aby Mircea Ionescu mógł napisać lepiej ode mnie. Na samą myśl o tym dostawałem drgawek. Mój tekst był owocem natchnienia dotychczas mi nie znanego, jednym z najlepszych, jakie napisałem. W tym względzie jakakolwiek pomyłka nie wchodziła w grę; byłem już autorem niemałej liczby opowiadań, nowel i esejów, których wartość potrafiono właściwie ocenić i które zostały opublikowane.

Wszystko we mnie waliło się w gruzy; szedłem i szedłem chyba przez wiele godzin. Gdy wreszcie wróciłem do domu, była już noc. Natychmiast zabrałem się do pisania nowego rozdziału mej powieści, który zatytułowałem Mircea Ionescu, Pierwsza Nagroda. Ulżyło mi to i zasnąłem uspokojony. W jakiś czas potem przeczytałem go, wydał mi się zachwycający. Ale jeszcze nieco później Ionel Teodoreanu opublikował w dodatku literackim pewnego wielkiego dziennika wyjątek ze swej powieści Medeleni również zatytułowany Mircea Ionescu. Od razu postanowiłem zrezygnować z własnego tekstu.

Nie był to zresztą jedyny rozdział, jaki padł ofiarą. Z biegiem lat dodawałem i usuwałem stronice albo nawet całe rozdziały. Moja powieść była nieomal ukończona, ale kiedy od czasu do czasu powtórnie ją czytałem, zawsze odnosiłem wrażenie, że albo nie powiedziałem wszystkiego, co miałem do powiedzenia, albo nie byłem dostatecznie „autentyczny". Wówczas zaglądałem do swego dzien­nika, w wyniku czego poprawiałem tekst powieści lub dodawałem doń parę stron. Najbardziej zależało mi na tym, by odmalować rozkosz płynącą z pierw­szych odkryć intelektualnych; na przykład pokazać, że odkrycie niemożliwości istnienia Boga antropomorficznego jest równie emocjonujące jak odkrycie miłości fizycznej. Starałem się z najdalej posuniętą dokładnością opisać proces formowania się myśli, na przykład to, czego doświadczałem czytając po raz pierwszy, że „czas i przestrzeń są postrzeleniami apriorycznymi", albo co czułem, gdy zatkawszy sobie uszy i zamknąwszy oczy pytałem: „Czyja to jestem ja i tylko ja? Jeśli tak, to kim jest owo ja gdzieś wewnątrz mnie, które każe mi sądzić, że jestem mną?"

Chciałem też pokazać, że książki są żywymi istotami: któż wysłowi rozkosz, jakiej doświadczamy znajdując wreszcie u bukinisty dzieło poszukiwane od lat? Stosownie do okoliczności, odkryciom takim niekiedy towarzyszyło u mnie pewne rozczarowanie. Pamiętam, jak któregoś letniego popołudnia natrafiłem u jakiegoś księgarza na pojedynczy tom Moraliów Plutarcha, zawierający jego tajemnicze De Pythiae oraculis. Nie zwlekając poszedłem do parku, usiadłem na ławce i przeczytałem ów traktat od deski do deski.

Zamykając książkę spostrzegłem, że zapada już wieczór, i nagle ogarnęło mnie przeświadczenie, że De Pythiae oraculis jest dziełem niepotrzebnym i da­lekim, jak wszystko, co napisał Plutarch, jak wszystkie przeczytane przeze mnie książki i wszyscy ulubieni autorzy. Umysł mój dręczyło bolesne pytanie: po co? Na co mi wiedzieć, dlaczego Pytia przestała mówić wierszem?

W ciągu paru chwil wszystko zszarzało i zmętniało. Zanurzyłem się oto w świat pełen czczych, niepotrzebnych cieni, w świat absurdalny, wyzuty z na­dziei, którego wewnętrzną pustkę jasno widziałem. Przez te kilka chwil zdających się nie mieć końca usiłowałem mimo wszystko pozbierać się i odnaleźć odpo­wiedź na swoją trwogę: po co? Na co zda się czytać De Pythiae oraculis? Siedząc na ławce z książką Plutarcha na kolanach próbowałem się uśmiechnąć i nadal szukałem odpowiedzi, przecierając jednocześnie chusteczką szkła okularów.

- „Żeby cię rozzłościć!" - rzekł głos wewnętrzny.

Czułem, że to nie jest żadna odpowiedź, i nadal z zaciekłością poszukiwa­łem właściwej.

- „Powinieneś przeczytać traktat Plutarcha właśnie dlatego, że jest nie­dorzeczny i niepotrzebny. A nawet jeśli nic nie ma sensu, to cóż stąd? Po cóż trapić się tym, co ma sens albo go nie ma? Zrobię to, na co będę mieć ochotę, nawet jeśli nic z tego nie przyjdzie i nawet jeśli nie ma to żadnego sensu..."

Było to przyznanie się do niemocy i wiedziałem o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Wszystko to brzmiało fałszywie, bo jeżeli w owej chwili byłem czego­kolwiek pewien, to tego, że Plutarch stał mi się całkowicie obojętny.

Park pomału pogrążał się w ciemności, podlane świeżo kwiaty pachniały mocniej. Lamp jeszcze nie zapalono i spacerowicze kierowali się w stronę obsypanych kwieciem lip. Była to przeważnie młodzież studencka, żołnierska; kroczyli wolno, dwójkami. W oddali słychać było zgrzyt tramwajów jadących w dół bulwaru Elżbiety. Smutny uśmiech nie zszedł mi jeszcze z warg, ale z wolna świtała we mnie myśl, że się pomyliłem, że pomimo wszystko świat ma jakiś sens, nawet jeśli niezdolny jestem powiedzieć, jaki, że warto czytać Plutarcha i że De Pythiae oraculis stanowi dla mnie prawdziwe odkrycie.

Jeszcze tego samego wieczoru pośpieszyłem spisać to wszystko z największą dokładnością, w nadziei włączenia tego tekstu do któregoś z rozdziałów mej powieści, ponieważ takie „doświadczenia" mogły mieć swoją wagę. Nie uwa­żałem się absolutnie za „mózgowca" na podobieństwo bohaterów Sixtine Remy de Gourmonta. Po prostu pragnąłem przekazać odczucie, że - przynajmniej dla mnie - książki mogą niekiedy być istotami żywymi bardziej niż ludzie, że niektóre z nich bywają niby bomby gotowe eksplodować i że spotkanie z książką może zarówno unicestwić człowieka, jak i zwielokrotnić jego siły.

Okazję do takiego spotkania nastręczyła mi lektura Człowieka skończonego Giovanniego Papiniego, miała ona rozstrzygające znaczenie zarówno dla mnie, jak i dla mojej Powieści młodego krótkowidza. Podobnie jak i wielu kolegów przeczytałem jego Historię Chrystusa, która wcale mnie nie zachwyciła. Zupełnie inaczej było z Człowiekiem skończonym; ta lektura stanowiła dla mnie prawdziwy wstrząs. Właśnie ukazało się tłumaczenie rumuńskie, zasygnalizował mi je Haig Acterian. Upierał się, żebym je przeczytał. „Spodoba ci się ta książka - rzekł do mnie. - Przypomina ciebie..."

Dotychczas nie miałem pojęcia, że tak bardzo można być podobnym do kogoś innego. Lata młodości Papiniego zdawały się być skopiowane z moich, odnajdywałem się w nich prawie całkowicie. Zupełnie jak on byłem brzydki, miałem krótki wzrok, pożerała mnie przedwczesna, nie mająca granic ciekawość. Wszystko chciałem przeczytać, o wszystkim chciałem potrafić pisać. Jak i on byłem nieśmiały, lubiłem samotność i rozumiałem się dobrze tylko z tymi spośród kolegów, którzy przewyższali mnie inteligencją lub wiedzą. Jak on nie znosiłem szkoły i wierzyłem jedynie w to, czego mogłem nauczyć się sam, bez profesorów. Później uświadomiłem sobie, że to podobieństwo nie jest tak całkowite, jak je sobie zrazu wyobrażałem. Na przykład dzieciństwo Papiniego nigdy nie było równie łobuzerskie jak moje. Nauki przyrodnicze i chemia nie pasjonowały go nigdy; podobnie muzyka. Jeśli idzie o mnie, to nigdy nie miałem nawet cienia zamiaru napisania encyklopedii lub historii literatury powszechnej. Niemniej jednak jego przedwczesna dojrzałość, krótkowzroczność, głód czyta­nia, wszechstronność, a zwłaszcza fakt, że całkiem podobnie jak ja z okresu dorastania czynił on czas odkryć intelektualnych, nie zaś fizjologicznych i uczuciowych łaskotek - wszystko to wywarło na mnie głębokie wrażenie.

Czytając powtórnie Człowieka skończonego miałem niekiedy wrażenie, iż jestem tylko sobowtórem Papiniego, tak że mój początkowy entuzjazm wkrótce został utemperowany przez zwątpienie, a nawet złość i gniew na myśl, że niejeden rozdział Powieści młodego krótkowidza wyda się zwykłym naśla­downictwem książki Papiniego, ba, nawet plagiatem.

Takie stwierdzenie było czymś nader ważnym i zaraz postarałem się o uwzględnienie go w powieści. Zredagowanie tego rozdziału przyszło mi ze szczególnym trudem; kilka razy musiałem porządnie brać się w garść, nim wreszcie znalazłem odpowiedni ton. W istocie rzeczy musiałem opisać wszystko, co odczuwałem czytając książkę Papiniego: radość, że odkryłem w nim przyjaciela, starszego brata, mistrza, który przeszedł przez to, przez co prze­chodziłem ja sam, ale również złość, jaką odczuwałem widząc siebie jako kopię kogoś innego, stwierdzając, że ta cząstka mnie samego, którą uważałem za najbardziej oryginalną, wcześniej już została przeżyta przez kogoś innego i że koniec końców moja powieść nie przynosi nic specjalnie nowego. Z tą chwilą zasadniczy problem, z jakim musiał się zmierzyć główny bohater powieści - problem własnej odmienności i osamotnienia - walił się w gruzy.

W kilka lat później, gdy byłem już studentem, zdołałem opublikować w „Via|a literara" urywki z mej powieści; była wśród nich również ostateczna wersja rozdziału zatytułowanego przeze mnie Papini, ja i świat - rzecz jasna, bardzo w duchu Papiniego, nawet stylem przypominała Papiniego z wczesnych pamfletów. Przybierałem w nim pozy zapoznanego geniusza, giganta przebra­nego za uczniaka; groził on nieodwołalnym unicestwieniem wszystkim, którzy ośmieliliby się przeciw niemu wystąpić. Styl był do tego stopnia niedorzeczny i frenetyczny, że rozdział ów komentowano z zachwytem we wszystkich redakcjach.

Korzystną stroną mego uwielbienia dla Papiniego było jednak to, że popchnęło mnie ono do jak najszybszego wyuczenia się włoskiego, by móc czytać w oryginale inne jego dzieła. Pamiętam jeszcze emocję, z jaką po raz pierwszy brałem w dłonie wydania Valecchiego o kolorowych okładkach i tytu­łach złożonych grubymi czcionkami, jakby wyrżniętymi nożem ogrodniczym. W prawdziwym uniesieniu czytałem stronice krytyczne i polemiczne Stroncature, Maschilita, 24 Cervelli i wielu innych. Potrzebowałem zaledwie kilku miesięcy, by postarać się o wszystkie książki Papiniego, z wyjątkiem tych, które nie zostały wznowione i z którymi zaznajomiłem się później, w 1927 roku w bibliotece centralnej w Rzymie. Jak już powiedziałem, gwałtowna, mściwa, a przecież surowa i kostyczna proza Papiniego przez wiele lat pomagała mi w przezwy­ciężaniu napadów melancholii. O wiele później uświadomiłem sobie, że Papini nie jest „wielkim pisarzem", za jakiego go uważałem - na miarę Leopardiego czy Carducciego na przykład. Duża część jego dorobku zestarzała się i jest prawdopodobne, że przyszłe pokolenia nie będą miały o nim wysokiego mniemania. Niemniej jednak jestem przekonany, że Człowiek skończony jest i pozostanie zawsze świadectwem duchowym wyjątkowej wartości, jedynym w swoim rodzaju, i jednym z najważniejszych dzieł literatury współcze­snej.

Papiniemu również zawdzięczam możliwość zaznajomienia się z literaturą włoską, i to jeszcze w liceum. To dzięki niemu mogłem wyzwolić się spod niemal wyłącznej kurateli, jaką dotąd sprawowała nade mną literatura francuska. W późniejszym czasie napisałem wiele artykułów o Papinim i jego dziele, przełożyłem nawet na rumuński kilka jego opowiadań fantastycznych. W latach 1926-1927 zdołałem opublikować serię felietonów o nim i jego książkach. Wysłałem mu je wraz z karteczką mówiącą między innymi, że studiuję na Wydziale Literatury i Filozofii. W parę miesięcy później otrzymałem od niego trzystronicowy list, pisany dużymi literami, jakby wyciętymi szablą. Zaczynał się słowami: „Drogi, nieznany przyjacielu". Papini litował się nade mną, że studiuję filozofię, „najbardziej czczą spośród nauk". Zapraszał mnie do siebie, jeślibym przejeżdżał przez Florencję. Co i uczyniłem następnej wiosny, w 1927 roku, w czasie mej pierwszej podróży do Włoch.

*

W trakcie roku poprzedzającego maturę stopniowo zdałem sobie sprawę, że nauki przyrodnicze - fizyka i chemia, które dotychczas pasjonowały mnie równie mocno jak literatura - stały mi się obojętne. Coraz większy wywierały na mnie urok, a nawet fascynowały, filozofia, Orient i historia religii. W środku roku szkolnego zmieniłem sekcję i przeszedłem na kierunek Literatura-Nauki Ścisłe. Dzięki profesorowi Locusteanu, który pomógł mi w łacinie, dość szybko wyrównałem do poziomu kolegów z klasy. Był to znakomity latynista, autor przekładów z Tytusa Liwiusza. Odznaczał się wielką kulturą, równie bogatą, co i wyważoną w proporcjach. Dowiedziałem się, że niegdyś ukończył na uniwersy­tecie studia chemiczne, ale że w wyniku eksplozji w laboratorium stracił prawą dłoń, tak że musiał zrezygnować z nauk ścisłych. Jak na zwykłego nauczyciela łaciny, jego wiedza była zadziwiająca pod względem rozległości i różnorodności. Jego wielką pasją była antropozofia; sądzę, że zaczął się mną interesować od dnia, kiedy mu powiedziałem, że czytałem niektóre książki Rudolfa Steinera.

Niemiecki znał dość słabo, więc żeby nabrać wprawy, tłumaczył na rumuński książki Steinera, których nie mógł zdobyć w przekładzie francuskim. Szczególnie interesował się okultyzmem i magią, i zdarzało mu się wypowiadać dziwne myśli na temat roli rzucania losów w polityce rumuńskiej.

Odtąd wielką moją pasją stał się starożytny Wschód. W bibliotece Fundacji Królewskich, do której od roku miałem nareszcie prawo wstępu, szedłem od odkrycia do odkrycia, poczynając od ogromnej i nudnej - przynajmniej dla mnie - Historii starożytności Meyera, którą streszczałem, by tak rzec, strona po stronie, aż do publikacji Muzeum Guimeta, w których mogłem czytać przekłady tekstów sanskryckich i chińskich. W taki właśnie sposób poznałem Zend-Awestę Darmestetera. Było to dla mnie rozczarowanie, ponieważ po przeczytaniu Tako rzecze Zaratustra spodziewałem się czegoś innego.

Przez wszystkie te lata prawie mistycznego podziwu dla starożytnego Wschodu wierzyłem twardo w „tajemnice" piramid, w głęboką wiedzę Chal­dejczyków, w nauki tajemne magów perskich, i żywiłem bezsensowną nadzieję dotarcia pewnego dnia do sekretnego źródła wszystkich tych tradycji. Nie wątpiłem, że przeniknę kiedyś tajemnice religii, historii i przeznaczeń ludzkości.

Locusteanu oczywiście zachęcał mnie do postępowania tą drogą, a choć nie pozwalał mi na zmniejszenie wysiłków w zakresie łaciny, to przecież namawiał też, bym uczył się greki, która czekała mnie dopiero później, na uniwersytecie. Nakłaniał mnie także, bym za jednym zamachem zaczął studiować języki wschod­nie; radził rozpoczynać od hebrajskiego. Tak więc postarałem się o podręcznik, niedawno wydany przez profesora religii naszego liceum, i zabrałem się do nauki hebrajskiego. Wedle swego zwyczaju poświęcałem jej kilka godzin dziennie. Nie mając wszelako żadnego doświadczenia i pozbawiony pomocy, czyniłem postępy nadzwyczaj powolne, tym bardziej że o wiele silniej pociągały mnie inne języki wschodnie. Prawdę mówiąc, hebrajski wcale nie wzbudzał we mnie entuzjazmu. Na próżno przekonywał mnie mój profesor o ważności tekstów kabalistycznych; te, które przeczytałem w przekładach, pozostawiły mnie całkowicie obojętnym.

Wówczas postanowiłem uczyć się perskiego i sanskrytu z podręczników Hoepliego, Pizziego i Pizzagallego. Z początku wolałem perski, marzyło mi się przetłumaczenie na rumuński Księgi Królów. To żmudne wtajemniczenie trwało parę miesięcy, zresztą bez wielkich sukcesów, pomimo posiadania dwóch podręczników. Trzeba powiedzieć, że zbyt wiele rzeczy naraz zaczynało mnie nagle pasjonować, że do zbyt wielu spraw zabierałem się jednocześnie. Właśnie odkryłem, między innymi, Złotą gałąź i Folklor w Starym Testamencie Frazera; te dwa dzieła objawiły mi niewyczerpane bogactwo religii pierwotnych i folkloru.

Ponadto owego roku (a był to rok 1927) oczekiwałem wakacji z większą niż zazwyczaj niecierpliwością, albowiem w pewnej małej stoczni koło Tulczy kończono właśnie budowę statku, który na całe lato miał należeć do nas. Już nawet wyszukaliśmy dlań nazwę: Hai-hui, to znaczy „Dziobem pod wiatr".

*

Łódź kosztowała dwadzieścia tysięcy lei. Stanowiła wspólną własność naszego małego kółka harcerzy, składającego się z ośmiu chłopców. Znaliśmy się już od wielu lat, odbyliśmy razem wiele wypraw. W następstwie niezapomnianej wycieczki do delty Dunaju postanowiliśmy kupić łódź. Któryś z nas miał rodzinę w Tulczy i podjął się załatwienia łodzi przynajmniej o połowę taniej. Toteż owego roku zrezygnowaliśmy ze zwykłej włóczęgi po Karpatach; wyjechaliśmy do Tulczy, aby być przy wykańczaniu łodzi. Namioty rozbiliśmy w ogrodzie krewnych naszego przyjaciela, co zaś do posiłków, to urządziliśmy się tak, by nas zapraszano. Każdego ranka szliśmy do stoczni, licząc dni dzielące nas od spuszczenia na wodę naszego przyszłego statku. Tymczasem trenowaliśmy wiosłowanie na Dunaju, kąpaliśmy się, wieczorem zaś wkładaliśmy najlepsze stroje i szliśmy na deptak robić oko do ładnych dziewczyn.

W dziesięć dni później łódź była gotowa. Miała dwanaście metrów długości, kabinę, trzy pary wioseł i maszt, który zdawał się nam ogromny. Poszliśmy zarejestrować ją w kapitanacie portu, po czym sfotografowaliśmy się przed nią razem z robotnikami, którzy ją zbudowali. Uroczyste odpłynięcie nastąpiło w najbliższą niedzielę po południu, aby wzbudzić tym większy podziw naszych przyjaciół i znajomych.

Nie było ani tchnienia wiatru, więc musieliśmy wiosłować aż do wieczora. Przed zapadnięciem nocy przybiliśmy do grobli okolonej wierzbami, gdzie rozbiliśmy namiot. W Tulczy mieliśmy już do czynienia z komarami, ale tutaj, w samym sercu delty Dunaju, spadały na nas całymi chmarami. Aby się przed nimi uchronić, nie było innego sposobu, tylko nałożenie nieprzemakalnych płaszczy i przykrycie twarzy ręcznikami. Właściwie nie spaliśmy przez całą noc.

Nazajutrz oraz przez następne dni niebo było ciągle tak samo błękitne i pogodne. Żaden powiew nie marszczył powierzchni cudownej delty: trawy i liście ani drgnęły. Aby skrócić drogę, porzuciliśmy koryto Św. Jerzego i zapuściliśmy się w kanały pośród oczeretów. Zeszłego lata wyruszyliśmy z Suliny z kolonią dziecięcą, rozmieszczoną na jakichś sześciu barkach mających każda po dwu marynarzy na pokładzie; dotarcie do morza zabrało nam wówczas jedynie kilka dni. Tym razem potrzebowaliśmy na to tygodnia z okładem, bo musieliśmy wiosłować przez calutki dzień. Byliśmy u kresu sił i bardzo głodni. Nasze zapasy wyczerpały się, mieliśmy tylko jeszcze kilka melonów i baryłkę wody pitnej, zresztą do połowy opróżnioną.

Gdyśmy jednak dopłynęli do morza, wiatr się wreszcie podniósł. Dął tak mocno, że wahaliśmy się, czy wypływać na pełne morze. Codziennie któryś z nas był kolejno mianowany „kapitanem", ale tego popołudnia nasz kapitan nie śmiał podjąć decyzji samodzielnie, poprosił o zdanie wszystkich w drodze tajnego głosowania. Większością pięciu głosów (w tym kapitana) postanowiliśmy mimo wszystko wypłynąć. Z minami triumfującymi, ze śpiewem rozwinęliśmy żagle; to co nastąpiło, zdumiało nas. Łódź powoli przechyliła się na bok, jak gdyby pod ciężarem masztu, po czym zerwała się gwałtownie od brzegu i jak strzała pomknęła w stronę brzegu rosyjskiego. Czyniliśmy wysiłki, by skierować ją na południe, wiatr jednak był tak tęgi, my zaś mieliśmy tak mało doświadczenia w manewrowaniu żaglami, że z trudem tylko zdołaliśmy ustawić ster na południowy wschód. Sunęliśmy po przekątnej ku Krymowi i brzegom Kaukazu. Statek nasz rozcinał fale z szybkością, która wprawiała nas w upojenie. Nigdy nie bylibyśmy przypuszczali, że łódź równie obciążona jak nasza może pędzić z tak zawrotną chyżością. Brzeg za nami jął się szybko zacierać, i z dużym trudem dostrzegaliśmy jeszcze gliniaste wzgórza Dobrudży, maleńkie i już zasnute przedwieczornymi mgłami.

Potem nadeszła burza. Zwały chmur pęczniały w mgnieniu oka, rozhuśtany żywioł żłobiły groźne bruzdy. Nasza łódź przewalała się z jednej burty na drugą, niekiedy wahając się jakby, w którą stronę płynąć, potem znów ruszała nagłym skokiem. Kiedy zapadła noc, rozszalał się prawdziwy sztorm. Nagle niebo zaczęło drżeć. Chwilami olbrzymie błyskawice krajały je od krańca po kraniec, pioruny odzywały się coraz bliżej. Słyszeliśmy dobrze, jak rozdzierają po­wierzchnię morza z sykiem rozpalonego żelaza zanurzanego w wodzie.

W owym czasie namiętnie kochałem pioruny. Dwa lata wcześniej w Kar­patach w masywie Piatra Arsa zaskoczyła nas burza niezwykłej gwałtowności. Gdy pioruny poczęły bić w miejsca o kilkadziesiąt metrów od nas, ogarnęło mnie bezgraniczne uniesienie. Wdrapałem się na skałę i zacząłem śpiewać, albo raczej wyrykiwac, Cwałowanie Walkirii. Tym razem, na morzu, pioruny wzbudzały we mnie strach nie większy niż wówczas w górach, i kiedy rozpętała się ulewa, znów zaśpiewałem Cwałowanie Walkirii. Nasz „kapitan" zamknął się w kabinie, aby zastanowić się nad mapami i spróbować wyznaczyć kurs przy pomocy busoli, lecz uległ gwałtownemu atakowi morskiej choroby.

Łódź stała się pastwą kipiących wokół fal. Postanowiliśmy zmniejszyć powierzchnię żagli, co zresztą łatwiej było powiedzieć, niż wykonać, albowiem było nieomal niepodobieństwem utrzymać się na nogach. Pomimo wszystko udało nam się to, ale maszt był tak wysoki i tak obciążony przez owinięte wokół niego, przemoczone płótna, iż statek niebezpiecznie tracił równowagę. Jedyne, co można było zrobić w tej sytuacji, to rzucić się razem na przeciwległą burtę, aby odzyskał względnie normalne położenie. Ster niezmiernie nam przeszkadzał. Staraliśmy się pracować nim, jak umieliśmy najlepiej, ale łódź pomimo to płynęła naprzód zygzakiem, a nieraz nawet kręciła się w kółko. W ciągu niecałej półgodziny musieliśmy trzykrotnie zmieniać się przy sterze, lecz nadaremnie. Należało coś postanowić. Zdjęliśmy ster i położyliśmy go na deskach podłogi. Odtąd mogliśmy liczyć już tylko na szczęśliwą gwiazdę.

Być może to właśnie nas uratowało. Nasza łódź była wspaniale skon­struowana, jej kil zanurzał się bardzo głęboko. To on pomógł jej utrzymywać się na powierzchni niby łupinie orzecha. Wznosiła się na grzbiet fali, potem leciała pionowo w dół w wodną, fosforyzującą otchłań, lecz nie przewracała się. Trwaliśmy w pogotowiu, by w każdej chwili rzucić się na jedną albo na drugą burtę, ażeby wyprostować maszt.

Ulewa nadal smagała statek i fale nadal rozbijały się o kadłub, toteż kokpit wnet wypełnił się wodą. Na wpół otępiali, usiłowaliśmy wyczerpywać ją tym, co mieliśmy pod ręką: kociołkami, miskami, puszkami od konserw. „Kapitan" i jego zastępca byli chorzy i leżeli bezsilnie w kabinie, ponieważ jednak nie było już o czym decydować, ich nieobecność nie miała znaczenia.

Noc, która nadeszła, pozostanie na zawsze w mej pamięci. Przemoczony do szpiku kości, rozciągnięty na nadburciu miską czerpałem wodę i wylewałem ją za reling. Co pewien czas widziałem sunącą ku nam w mroku nocy ogromną falę, która wydawała mi się wielka jak dom. Dotarłszy do nas jakby stawała, drgając i kołysząc się; przebiegały po niej zielonkawe, fosforyzujące lśnienia. Wahała się przez parę chwil, po czym drżąc wydawała metaliczny zgrzyt, już, już gotowa runąć w dół. Wczepiałem się w podłogę i spoglądałem przez ramię na falę; miałem wrażenie, że widzę górę z zielonego złota, leżałem u samego jej zbocza. W głębi ducha myślałem: „Tym razem to koniec", i zamykałem oczy. Łódź dygotała we wszystkich spojeniach. Czułem, jak coś chwyta ją za kil, po czym fala jakby ją podnosiła. Nasze oczy, chłostane siekącymi biczami złotawej piany, otwierały się tylko po to, by ujrzeć rozwierające się wokół nas płynne przepaście. Wówczas maszt poczynał jęczeć i trzeszczeć, my zaś, wczepieni rękami w nadburcie, spadaliśmy w próżnię.

Bałem się, ale strach nie paraliżował mnie. Ubiegłego lata podczas wakacji w Delcie, wyczerpani wiosłowaniem w okropnym skwarze, postanowiliśmy wykąpać się w spokojnej, ciepłej wodzie jednego z kanałów. Gdy zanurkowałem, poczułem, jak nogi oplatają mi długie gałęzie i wodne rośliny. Moje ciało nagle stało się ciężkie i powoli, bez wstrząsów, lecz niepowstrzymanie zaczęło się pogrążać. Koledzy, którzy wdrapali się już na łódź, widzieli mnie pod wodą, ale sądzili, że robię im kawał, i tylko podziwiali talent, z jakim udawałem topielca. W ostatniej chwili wyratował mnie jeden z nich, powracający do łodzi. Zanurkował, przepłynął pode mną, wyplątał mnie i wyciągnął na powierzchnię.

Owej burzliwej nocy strach przed utopieniem nie zdołał zawładnąć mną do tego stopnia, by mnie sparaliżować. Wiedziałem, że wszyscy, zdani jesteśmy na łaskę szalejących żywiołów i że nie możemy spodziewać się jakiejkolwiek pomocy. To poczucie absolutnej bezsilności paradoksalnie miało w sobie coś kojącego, i poczułem się dziwnie spokojny. Nic nie było można zrobić, toteż otwarty byłem na wszystko. Moja wola, intelekt, wszystkie władze psychiczne stały się, być może po raz pierwszy, wolne, nie miałem im do zaoferowania żadnego bezpośredniego celu.

Błyskawice nie przestawały rozdzierać ciemności. Przerażały nas przelotne wizje wodnej otchłani, w której się miotaliśmy, albo też jakiegoś postrzępionego przez wicher bałwana sunącego na nas z rykiem. Od czasu do czasu rzucałem okiem na szczyt masztu. Otaczało go fosforyzujące halo tego samego dziwnego koloru co fale. Jego ponure skrzypienie przywodziło na myśl skwir ogromnego ptaka.

Około północy burza oddaliła się, morze jednak nadal kipiało. O świcie ciągle jeszcze rzucała nami tu i tam rozhuśtana toń barwy liliowej i szarej, pokryta ogromnymi bruzdami, ale już do niej przywykliśmy. Wiatr był jeszcze dość silny; tak czy inaczej, stanowił jedyną szansę ocalenia. Postanowiliśmy kolejno odpoczywać po kilka godzin, część załogi tymczasem trzymała wachtę. Potem mieliśmy wciągnąć żagiel, by dopłynąć do brzegu. Nie było go widać, lecz przecież mieliśmy kompas. Wstawał dzień, więc mogliśmy ocenić rozmiary katastrofy. Duża część naszych bagaży i plecaków znalazła się za burtą. Reszta leżała porozrzucana na podłodze kokpitu - walające się tu i tam książki, aparaty fotograficzne, melony. W beczułce mieliśmy jeszcze trochę ciepłej, słonawej wody. Byliśmy półżywi ze zmęczenia, lecz szczęśliwi i pełni ulgi, że udało nam się z tego wywinąć. Przede wszystkim przepełniała nas duma, że potrafiliśmy stawić czoło takiej próbie.

Duma uzasadniona, aczkolwiek zasługa nasza była nader nikła. Po zawinięciu w tydzień później do Konstancy dowiedzieliśmy się, że kierownik obozu harcerzy w Mamai, który oczekiwał nas już od paru dni, zaalarmował władze portowe. Na nasze poszukiwanie wysłano wzdłuż wybrzeża hydroplan.

Podczas tych kilku godzin odpoczynku, jakiego zażywaliśmy na zmianę, nadleciał nagle szkwał i wyrwał maszt. Najpierw zgiął go i myśleliśmy, że łódź się wywróci. W ten sposób rozwiewała się nasza nadzieja dotarcia wieczorem do brzegu. Morze uspokoiło się, lecz prąd unosił nas nieubłaganie na wschód - nie tak szybko jak wczoraj, lecz równie systematycznie. Pozostawało tylko wiosło­wać do brzegu. Założyliśmy znowu ster i czterech spośród nas jęło się wioseł, druga czwórka tymczasem odpoczywała. Co godzinę ekipa zmieniała się. Mieliśmy jeszcze kilka kawałków cukru, które - podobnie jak płaty melona - rozdzieliliśmy bardzo skrupulatnie.

Wreszcie po kilku godzinach dostrzegliśmy szczyty wzgórz Dobrudży. Przeszkadzał nam prąd i nasz stan ogólnego wyczerpania, toteż posuwaliśmy się z wielkim trudem. Zapadał zmierzch, wiosłowaliśmy bez słowa, jakby w transie, powieki ciążyły nam ze zmęczenia. Aby odzyskać nieco sił, próbowałem wyobrażać sobie powrót do domu: widziałem się w ogrodzie albo w swoim pokoju. Usiłowałem też przypominać sobie tytuły książek jeszcze nie prze­czytanych, i już z góry radowałem się na myśl, że znów będę w mojej mansardzie, tak przecież gorącej i dusznej.

Było już po północy, a my ciągle wiosłowaliśmy. Upadaliśmy ze zmęczenia, mieliśmy jednak tę satysfakcję, że prąd nie znosił nas już na pełne morze. Około trzeciej nad ranem wydało się nam, że w niezbyt dużej odległości widać coś jakby ciemniejszą linię ponad powierzchnią morza. Dodało nam to ducha, sądziliśmy bowiem, że mamy przed sobą mieliznę, na którą będziemy mogli wciągnąć łódź i przespać się aż do świtu. Istotnie, kil naszego statku zarył się w piasek. Kilku z nas wyskoczyło wówczas, aby przekonać się o rozmiarach ławicy, i nagle rozbrzmiał wrzask radości: okazało się, że to nie mielizna, lecz sam brzeg. Przybiliśmy więc. To, co braliśmy za dalekie jeszcze wzgórza Dobrudży, to były w rzeczywistości kopce piasku i gliny o kilkaset metrów dalej. Po wyciągnięciu łodzi na suchy ląd zabraliśmy się do rozbijania namiotu. Jeden z chłopców, którzy się tym zajęli, legł na piasku martwy ze zmęczenia; nie chciał zeń powstać i usnął kamieniem. W chwilę później poszliśmy za jego przykładem. Wpełzliśmy do połowy pod namiotowe płótno i posnęliśmy wprost na brzegu.

Nazajutrz po południu zbudzili nas rybacy. Spostrzegli na plaży łódź i okrzyknęli nas, lecz bez skutku, więc przyszli zobaczyć, co się dzieje. Ich wioska znajdowała się zaledwie o kilka kilometrów dalej. Zdołaliśmy jeszcze tam dowiosłować; posiłek, jaki nam zaofiarowano, został dosłownie pożarty. Jeden z mieszkańców wioski jechał właśnie swym wozem do Medgidii. To on nadał telegram do kierownika obozu w Mamai z wiadomością, że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi.

Tydzień później byliśmy w pełnej formie, ogorzali niczym prawdziwe wilki morskie. Wpływaliśmy triumfalnie naszym statkiem do portu w Mamai, gdzie przyszedł nas witać cały obóz.

*

Dopiero o wiele później mogliśmy ocenić konsekwencje tej przygody. Niektórzy z nas wynieśli z niej wstręt do wody i odmawiali odtąd kąpania się w morzu. Co do mnie, to mój pociąg jeszcze z lat dziecinnych do burzy i błyskawic zmienił się w irracjonalną trwogę. Uświadomiłem to sobie jesienią owego roku, kiedy podczas przedstawienia Króla Leara nie mogłem znieść sceny burzy i musiałem schronić się w kuluarach. Lekarz, do którego poszedłem się zbadać w jakiś czas potem, zapewnił mnie, że swój stan zawdzięczam „szokowi nerwowemu" i że kłopoty te z czasem znikną. Potrzebowałem go w rzeczy samej dużo, bo pamiętam, że w okresie bombardowań Londynu czułem się o wiele mniej niespokojny pod bombami niż wobec nadciągającej burzy.

W 1950 roku pewien psychoanalityk z Zurychu zaproponował interpretację mojego zachowania nadzwyczaj, jak sądzę, trafną. Doktor Benziger16, z którym miałem okazję rozmawiać, zakomunikował mi swoje spostrzeżenia na temat dawnej przygody. Według niego, przez cały czas naszej morskiej eskapady miałem jasną świadomość niebezpieczeństwa utonięcia, dlatego też nie wy­niosłem z niej wstrętu do wody. Przeciwnie, myśl o tym, że mogę zginąć od pioruna, nawet nie zaświtała mi w głowie; ta obawa musiała zostać wyparta do podświadomości, stąd niemożliwość zwalczenia jej argumentami rozumowymi lub wysiłkiem woli.

Tak czy inaczej, owa awantura przydała nam aureoli pewnego prestiżu w oczach kolegów z liceum i w naszym harcerskim zastępie. Rzecz jasna, że rodzicom słówkiem nawet nie wspomniałem o niebezpieczeństwie, na jakie byłem wystawiony; od czasu do czasu czyniłem jedynie aluzje do okropnej burzy, po której znikła we mnie wszelka obawa przed śmiercią. To świeże doświadczenie miało jednak zbyt dużą wagę, abym nie próbował wykorzystać go literacko.

W kilka miesięcy później napisałem nowelkę zatytułowaną Kiedy dzień wstaje ponad morzem. Ukazała się ona w 1927 roku w czasopiśmie „Wschód- Zachód" założonym przeze mnie i dwóch przyjaciół, Radu Capriela i Iona Anestina, i które przestało wychodzić po drugim numerze, ponieważ Capriel się ożenił i nie mógł dłużej go finansować. Bardzo dokładnie opisałem w niej naszą przygodę. Wszyscy moi pokładowi towarzysze przeczytali ją i zapewnili mnie, że dzięki niej całą tę pamiętną noc przeżyli od nowa. W mojej nowelce była oczywiście mowa o łodzi, ale znacznie mniejszej - zwyczajnej łódce z dwoma przyjaciółmi na pokładzie. Narrator został przy sterze, jego towarzysz - na dziobie. Gdy sztorm się uciszył i nadszedł dzień, narrator spostrzega, że jest sam, że prawdopodobnie był sam przez całą noc i że przez cały ten czas mówił do cienia, który - jak mu się zdawało - widział z drugiego końca łodzi.

*

Jesienią 1924 roku znalazłem się w klasie maturalnej. Miałem wrażenie, że już jestem studentem. Niektórzy spośród moich przyjaciół - Haig Acterian, Petre Viforeanu, Vojen - już latem poskładali egzaminy i zapisali się na uniwersytet. Opowiadali mi o wykładach, na jakie uczęszczają, między innymi N. Iorgi i V. Parvana. Entuzjazm wzbudzał w nich młody profesor logiki i metafizyki. Chodziło o Nae lonescu, którego nazwisko usłyszałem po raz pierwszy. Byłem zdecydowany zapisać się na filozofię, do czego przygoto­wywałem się poprzez intensywne lektury.

Niemniej przeto nie przerywałem pisania, a gdy nadarzyła się sposob­ność - publikowania. Moja współpraca z „Gazetą Nauk Popularnych" dobiegła kresu, lecz niektóre spośród mych artykułów ukazały się w czasopismach „Orizontul", „Foaia Tinerimii", „Universul literar", „Lumea". W artykułach tych poruszałem głównie zagadnienia historii religii, cywilizacji orientalnych i alchemii. Niekiedy nawet płacono mi za nie.

Pewnego dnia poszedłem do biura Emila Cerbu, redaktora naczelnego „Orizontul", aby prosić go o pomoc w zarobieniu jakichś pieniędzy tłu­maczeniami. Emil Cerbu, który już przedtem przyjmował do publikacji - oczywiście bez wynagrodzenia - liczne pisane przeze mnie artykuły lub przekłady, wiedział, na co mnie stać. Zaproponował mi, abym przetłumaczył artykuły z kilku czasopism zagranicznych, zarówno niemieckich, jak francuskich i włoskich. Oferował mi tysiąc lei za sto stron rękopisu. Nie było to dużo, ale jednak umożliwiało zakup jakiegoś tuzina książek. Przyjąłem więc propozycję i co miesiąc stawiałem się w jego biurze z setką stron tekstu. Emil Cerbu sprawdzał tytuły artykułów, skrupulatnie przeliczał stronice, po czym pod­pisywał kwit, z którym szedłem do kasy i podejmowałem tysiąc lei. Pamiętam, że pewnego dnia zrobił kwaśną uwagę na temat mojego sposobu pisania; pismo miałem zbyt duże, pomiędzy linijkami odstępy były zbyt szerokie. Zaczerwieniłem się po uszy i przyrzekłem sobie, że się zemszczę. Następnego miesiąca wręczyłem mu sto stron zapisanych gęstym, jak najdrobniejszym maczkiem, który nor­malnie dałby co najmniej dwakroć tyle tekstu. Przyjął go, jak gdyby nic nie zauważył, nawet tego, że oznaczało to wyzwanie.

Wszystko to sprawiało, że w lekcjach zaniedbywałem się bardziej niż zwykle. Jednak dzięki temu, że dla naszego pisemka licealnego „Vlastar" napisałem kilka solidnie udokumentowanych artykułów i że jeden z nich, dotyczący N. Iorgi, został zauważony przez wielkiego historyka i usposobił do mnie dobrze wszystkich profesorów - cieszyłem się niejakim prestiżem; powodował on, że wybaczano mi większość owych uchybień. Za każdym razem, gdy „wykładałem" się na jakimś zadaniu, profesor matematyki groził, że będzie musiał skierować mnie do egzaminu powtórkowego, jeśli wreszcie nie zacznę się uczyć. Mało sobie z tego robiłem, tak bardzo byłem pewien, że mam za sobą większość profesorów. Nie mówiąc już o łacinniku i profesorze rumuńskiego, wiedziałem, że mogę liczyć na wsparcie ze strony Aleksandra Claudiana, naszego młodego wykładowcy filozofii, który, by tak rzec, „odkrył" mnie poprzedniego roku, przy okazji jakiegoś wypracowania na temat znaczenia klasycznej kultury grecko-łacińskiej dla kultury współczesnej.

Zdarzało mi się niekiedy odprowadzać Claudiana aż do jego domu. Pewnego dnia wyznał, że odgadł moją inteligencję od pierwszego dnia, kiedy mnie zobaczył, po ukształtowaniu mej czaszki. Znał osobiście wielkiego antropologa H. Sanielevici i bardzo go podziwiał. Dowiedziawszy się, że przeczytałem wszystkie jego książki, jeszcze bardziej mnie polubił. „Niedługo opublikuje wielkie dzieło. To niezwykła książka. Poprzez nią Rumunia wniesie istotny wkład do nauki światowej..."

Przyjaźń okazywana mi przez Claudiana skłaniała mnie do przekonania, że ostatecznie profesorowie chcąc nie chcąc muszą uznać szczególne zalety niektórych spośród swoich uczniów, nawet jeśli nie błyszczą oni we wszystkich przedmiotach. Iluzja ta miała się skończyć przebudzeniem raczej bolesnym, ale na razie żyłem w zupełnej euforii. Żeby móc czytać Frazera w oryginale, nauczyłem się angielskiego, kupowałem coraz więcej książek tyczących Wschodu i historii religii, musiałem nawet zainstalować w swej mansardzie nową biblioteczkę. Moja izdebka coraz bardziej upodabniała się do rupieciarni. Zgromadziłem już dobry tysiąc tomów, nie licząc roczników czasopism, których stosy piętrzyły się niemal wszędzie - na podłodze, pod łóżkiem, na skrzynce, gdzie składałem swe rękopisy. W pokoju musiały się nadto pomieścić kolekcje owadów, zielniki, okazy mineralogiczne i najróżniejsze przybory chemiczne. Ściany pokrywały reprodukcje hieroglifów i płaskorzeźb egipskich. Rychło też przeniosłem swoje łóżko do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie zresztą po rozpoczęciu studiów musiałem umieścić dodatkowe półki. Pewnego dnia w 1927 roku Nae Ionescu przyszedł do mnie i ujrzawszy mój pokój, osłupiał. „Co za cudowny pokój! - wykrzyknął. - Jakby stworzony specjalnie do studiów". Szczególny nacisk położył na słowo „studia".

Istotnie, „studiowałem" z zachłanną pasją, ale nie miało to nic wspólnego z tym, czego powinienem się uczyć w liceum. Już jakiś czas temu odkryłem N. Iorgę; zafascynowała mnie jego encyklopedyczna kultura. Marzyłem o na­śladowaniu go i napisaniu - nie kilkuset dzieł, jak on, lecz tylko skromnej setki. Przez głowę przebiegały mi już jakieś tytuły, sporządziłem nawet ich listę. Oczywiście, pierwszą książką, jaką pragnąłem opublikować, była Powieść młodego krótkowidza mająca zapoczątkować długą serię następnych powieści pod ogólnym tytułem Dacia felix. Drugi tom zawierałby opowieść z życia studenckiego, ramą zaś akcji trzeciego miał być salon fryzjerski.

Wzmiankowana lista jednak zawierała głównie eseje filozoficzne lub historyczne odnoszące się do dziejów kultury powszechnej. Dzięki książkom Vittoria Macchioro odkryłem właśnie orfizm i marzyło mi się napisanie monumentalnego dzieła, co najmniej w dwu tomach, na temat początków Europy. Byłem nawet tak zuchwały, że jego rychłe ukazanie się zapowiedziałem w artykule ogłoszonym w dodatku literackim dziennika „Adevarul", a po­święconym Heraklitowi i kultom orfickim. Pośród dzieł, jakie zamierzałem napisać, figurowały też - jak pamiętam - następujące: Kształcenie woli, Podręcznik czytelnika doskonałego, studium na temat Iorgi, drugie o Hasdeu, jeszcze inne na temat botaniki w folklorze rumuńskim...

*

Zawsze z wielką starannością prowadziłem ewidencję swych artykułów. Wiosną 1925 roku wraz z kilkoma przyjaciółmi święciliśmy ukazanie się setnego. Mama z tej okazji urządziła dla nas skromne przyjęcie, na którym Vojen wyraził życzenie, abyśmy znów jak najszybciej mogli się spotkać dla uczczenia tysięcznego artykułu. Resztę przyjaciół najbardziej interesowało opublikowanie przeze mnie Powieści młodego krótkowidza. Wiedzieli, że dużo się w niej mówi o nich, i zależało im na zachowaniu - w całej jego świeżości i bezczasowości - dotykalnego wspomnienia z okresu młodości, który niemal niepostrzeżenie właśnie dobiegał kresu. Ja ukończyłem siedemnaście lat, większość mych kolegów była o rok ode mnie starsza. Wszyscy byliśmy przekonani, że przekroczyliśmy już wiek młodzieńczy. Vojen, Sighireanu, Viforeanu nawiązali już, jak się podówczas mawiało, „stosunki miłosne", Radu Bossie zaś pisał z Braszowa, że właśnie został ojcem. Ja też byłem świadom tego, że pierwszą młodość mam za sobą. Nie chodziłem już w mundurku licealisty i stroszyłem się wewnętrznie na myśl, że miałbym znów nałożyć okulary w drucianej oprawce lub nosić włosy przycięte na jeża. Gdy mi odrosły, ojciec zaprowadził mnie do fotografa. Postarałem się o nadanie swej twarzy najkorzystniejszego wedle mnie wyrazu: zmarszczone brwi myśliciela ubierały ją w powagę łagodzoną przecież przez zblazowany sarkastyczny uśmieszek błąkający się w kącikach ust.

Zupełnie niespodziewanie minister oświecenia publicznego wydał owej wiosny zarządzenie mówiące, że ważność matury zostaje zawieszona i że świadectwo ukończenia nauki w szkole średniej nie upoważnia już do wstępu na uniwersytet. Wiadomość ta podziałała na nas jak cios pałką. Zazdrościłem kolegom, którzy ukończyli liceum w przeszłym roku. W ten sposób uniknęli egzaminu zapowiadającego się jako bardzo trudny. Co gorsza, w komisji nie miało być żadnego z naszych profesorów. Była to komisja specjalna, której przewodniczył profesor uniwersytetu; jej zadanie polegało na poddaniu nas egzaminom. Znaczyło to, że oceniani będziemy przez ludzi obcych, i to w oparciu o wyłącznie dydaktyczne kryteria.

Po kilku dniach wahań i niepokoju postanowiłem zachowywać się tak, jakby nic nie zaszło. Zamiast zabrać się do solidnego powtórzenia przedmiotów, z jakich miałem być egzaminowany, pogrążyłem się w lekturze ulubionych książek. Owej wiosny pochłaniały mnie studia z zakresu religii babilońskich, orfizmu oraz nauka angielskiego. Pragnąłem czytać w oryginale dzieła Berkeleya i Walta Whitmana, które objawił mi Papini.

Lato zaczęło się wcześniej, niż przewidywano. Podczas przerw spacerowałem po dziedzińcu liceum w towarzystwie Mircei Marculescu, z którym wiodłem długie rozmowy. Wyniośle ignorowałem zdenerwowanie innych kolegów, wpadających w panikę przed rychłą maturą. Poranek, kiedy ogłoszono wyniki końcowego egzaminu, był bardzo gorący. Towarzysz mój ściął się na łacinie, ja zaś - na matematyce. Profesor ostrzegał mnie, no i dotrzymał słowa. Uznaliśmy to z kolegą za wyzwanie i jeszcze tego samego wieczora poszliśmy poszumieć do miasta. Na tę okazję znów przywdziałem swój uniform licealisty, nie noszony od roku; musiałem wyciągać go z kufra, gdzie spoczywał zupełnie zmięty i silnie zalatujący naftaliną.

Rodzice, rzecz jasna, byli przerażeni moją porażką, ale już od dawna wywalczyłem sobie prawo decydowania o swoich sprawach. Pomijając małe kazania od czasu do czasu, pozostawiali mi święty spokój. Poczyniliśmy już z kolegami plany wakacyjne i wcale nie miałem zamiaru ich zmieniać. Zgodnie z nimi odbyliśmy wycieczkę w góry, potem zaś obóz harcerski nad morzem. W sierpniu jednakowoż wziąłem się solidnie do pracy, wedle swego zwyczaju bardzo metodycznie. Po sześć i siedem godzin z rzędu powtarzałem matematykę, następnie, aby się odprężyć, czytałem książki z dziedziny filozofii i historii religii, po czym znów na parę godzin zagłębiałem się w podręcznik matematyki. Niekiedy wieczorem szedłem na spacer z Marculescu lub którymś z innych kolegów, którzy oblali maturę w pierwszym terminie. Szczegółowo relacjonowali nam udręki, które musieli przejść, i cytowali pytania zadawane im na ustnym - tak sadystyczne, że zdawały się wymyślone specjalnie po to, by zniechęcić najlepszych nawet kandydatów.

Egzamin poprawkowy miał miejsce z początkiem września; matematykę zdałem śpiewająco. Pogratulowawszy mi, profesor dodał: „Wcale nie żałuję, że zmusiłem pana do powtórzenia egzaminu. Był to jedyny sposób przekonania pana, że może pan być dobrym matematykiem. Jednak trzeba było trochę pana podręczyć..."

Tydzień później stanąłem do jesiennej sesji maturalnej w liceum Matei Basarab. Pisemnego się nie obawiałem; tak jak liczyłem, do ustnego mnie dopuszczono. Po raz pierwszy w życiu miałem stanąć wobec areopagu złożonego z siedmiu czy ośmiu egzaminatorów, który mógł mnie w zasadzie pytać o wszystko, czego nauczyłem się przez osiem lat liceum. Na szczęście, profesor od rumuńskiego zadał mi serię pytań, w jego przekonaniu trudnych, na które jednak odpowiedziałem z łatwością z tej prostej przyczyny, że nie obejmował ich program. Kazał mi powiedzieć o wpływie bizantyńskim na słownictwo rumuńszczyzny i o znaczeniu Kodeksu z Voronet17. Inne pytania nie zostawiły szczególnych śladów w mej pamięci. Przypominam sobie tylko, że wydawałem westchnienie ulgi za każdym razem, gdy egzaminator dziękował mi i zwracał się do swego sąsiada, jakby zamierzał uczynić mu prezent z mojej osoby. Miałem wrażenie, że ów łańcuszek egzaminatorów nie ma końca. Upłynęło już dobre pół godziny, a musiałem jeszcze stawić czoło dwóm albo trzem. Całymi latami nawiedzał mnie ten sam koszmar: zawiadamiano mnie, że matura jest nieważna i że muszę ją powtórzyć, albo że zagubiono gdzieś papiery, albo że wydane zostało nowe zarządzenie unieważniające dawniejsze egzaminy i zobowiązujące wszystkich maturzystów do powtórnego stawania do egzaminów, niezależnie od wieku i kwalifikacji. Powody nie zawsze były takie same, koszmar jednak - identyczny: stawałem wobec komisji i budziłem się cały mokry od potu.

Po wyniki poszedłem przygotowany na wszelką ewentualność. W owym czasie oddawałem się pewnemu ćwiczeniu psychicznemu, które opancerzało mnie wewnętrznie i chroniło przed zranieniem. Kładłem się na łóżku, zamykałem oczy i wyobraźnią przenosiłem się w inny świat, wybrany spośród tych, jakie ówcześnie specjalnie lubiłem: świat którejś z książek o astronomii, drogich Camille Flammarionowi, czy do starożytnego Egiptu, Mezopotamii, Indii epoki wedyjskiej albo Grecji misteriów orfickich. Koncentrując się do maksimum, unikając najmniejszego gestu pozostawałem nieruchomo przez jakieś pół godziny. Wtedy stopniowo zaczynałem czuć, jak materializuję się w którymś z owych nie istniejących już albo pozaziemskich światów. Poczynałem w nim żyć, poruszać się w krajobrazie, jaki stawał się tak konkretny, że zaczynał być jedyną rzeczywistością. Spotykałem tam niezwykłe istoty o niesłychanym poziomie intelektualnym - innymi słowy, zajęte sprawami bardzo podobnymi do moich. Słuchałem, jak roztrząsają problemy wielkiej wagi, dla mnie nie podlegające kwestii - takie jak niemożność udowodnienia istnienia Boga lub nieśmier­telności duszy. Po zakończeniu seansu budziłem się całkowicie obojętny wobec tego, co mi się przydarzało lub mogło przydarzyć.

Tak więc do liceum Matei Basarab, gdzie właśnie rozwieszono listy z wynikami, udałem się całkowicie spokojny, zabezpieczony od wszystkiego i obojętny. Na liście tych, co zdali, przeczytałem swoje nazwisko. Byłem zadowolony, ale nic ponadto. Poza tym radość moją psuł fakt, że nie figurowało na niej nazwisko mego przyjaciela Marculescu. Niemniej jednak byłem świadom, że jest to jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Nareszcie byłem wolny od maturalnej trwogi, przede wszystkim zaś uciekałem od świata, w którym przez tyle, tyle lat czułem się jak w więzieniu - świata uczenia się na rozkaz, z lekcjami o oznaczonych godzinach i ze sztywnymi programami. Wiedziałem, że przynajmniej jedno jest odtąd pewne: nie będę się musiał uczyć tego, co mnie nie interesuje, i nie będę więcej czuł się skrępowany programem studiów ułożonym przez kogokolwiek poza mną samym. Nareszcie - i nie będę już musiał się z tym kryć - stałem się tym, kim już dawno postanowiłem się stać: panem samego siebie.

A jednak w drodze powrotnej czułem jakąś melancholię. Zaczynałem, wbrew sobie, żałować owego licealnego życia, które kończyło się oto paź­dziernikowego poranka, podobnie jak się zaczęło. Żałowałem kolegów z klasy, których życie i troski dzieliłem przez osiem długich lat i których chyba nigdy więcej nie zobaczę. Ba, żałowałem pewnych profesorów, a nawet tego gmaszyska, świadka mych upokorzeń, tak że w końcu powziąłem do niego nienawiść. Któregoś dnia powiedziałem żartem, iż kiedy już będę miał maturę w kieszeni, musi upłynąć co najmniej dziesięć lat, nim zgodzę się znów spojrzeć na jego fasadę, i że przedtem z mojej pamięci musi zniknąć wszelki jego ślad.

Po południu zebrałem podręczniki i poszedłem je sprzedać antykwariuszowi. Nie na darmo jednak byłem rywalem Balzaka: mijając uniwersytet, powiedziałem do siebie: „No, a teraz się zmierzymy!" W swojej naiwności sądziłem, że instytucję tak szacowną będzie można zdobyć tą bronią, jaką dysponowałem.



VI

„A TERAZ SIĘ ZMIERZYMY..."

Październik 1925. Miałem osiemnaście lat. Byłem studentem, uzyskałem wolność. W tym celu musiałem jedynie udać się do kancelarii uniwersytetu, zaopatrzony w świadectwo maturalne, i zapisać się na Wydział Literatury i Filozofii. Powziąłem zamiar uczęszczania na wiele wykładów, ale że obecność na nich nie była obowiązkowa, poprzestałem na wysłuchaniu wykładów inauguracyjnych. Potem, niemal niepostrzeżenie dla siebie samego, zacząłem coraz rzadziej pojawiać się na uniwersytecie - nie iżby profesorowie mnie rozczarowali, lecz raczej dlatego, że samodzielna praca w domu była według mnie bardziej wydajna.

Pamiętam pierwsze wykłady Radulescu-Motru. Miał podówczas około sześćdziesiątki, ale wydawał się znacznie starszy. Mówił głosem przytłumionym, prawie nie widział, chodził z trudem podpierając się laską, nie rozpoznawał nikogo i nie pamiętał żadnego nazwiska. W kilka lat później przeszedł zabieg chirurgiczny, który podziałał na niego jak eliksir młodości. Gdy rozmawiałem z nim w 1932 roku, po powrocie z Indii, wydał mi się odmłodzony o dziesięć lat. Tak czy inaczej, tamtej jesieni 1925 roku jego wykłady były śmiertelnie nudne i uznałem za sensowniejsze ponowne przeczytanie jego Kursu psychologii, który opublikował kilka lat wcześniej.

U P. P. Negulescu największe wrażenie wywarła na mnie niemal hieratyczna sztywność, zapewne mająca w jego przekonaniu wyrażać najwyższy stopień panowania nad sobą. Nie porzucał nigdy tej nieporuszonej pozy, mówił głosem powolnym i monotonnym, mierząc skrupulatnie gesty i uśmiechy i wyciągając od czasu do czasu z kieszeni marynarki chusteczkę, którą ze sztuczną dyskrecją ocierał sobie czoło i usta. Twierdzono, że zachowywał się tak, by bardziej upodobnić się do T. Maiorescu, swego mistrza. W swoich wykładach starał się wykazać zależność myśli filozoficznej od postępów i odkryć naukowych. W tych, na których byłem obecny, poruszał ogólne zagadnienia historii nauki, traktując zarówno o chemii, jak i o astronomii, co powinno było mnie zachwycić.

W zachowaniu i postawie P. P. Negulescu było jednak coś, co budziło we mnie najdalej posuniętą rezerwę - przede wszystkim przekonanie o swej wyższości, uśmieszek zarazem sarkastyczny i dyskretny. Obojętna mina, z jaką rozprawiał o problemach metafizycznych i o wielkich systemach filozoficznych, dając do zrozumienia, że chodzi tu jedynie o „spekulacje bez związku z rzeczywistością". Wierzył tylko w Naukę, i tylko to można mu zapisać na plus; sam jednak nie był uczonym. Jedynymi źródłami jego wiedzy w tych kwestiach były książki i artykuły popularnonaukowe. Ja robiłem to samo, będąc jeszcze tylko licealistą. Słuchając go, miałem wrażenie, że tu i ówdzie rozpoznaję taki czy inny ustęp tej lub innej pozycji „Biblioteczki Naukowej" Flammariona w czerwonych okładkach. Niedługo potem zdałem sobie sprawę, że wykłady P. P. Negulescu nie przyniosą mi nic nowego, nic, co mogłoby wskazać na jakąś oryginalną, osobistą wizję całości. Był to niezaprzeczalnie profesor uczciwy i kompetentny, lecz słuchając jego wykładów, nigdy nie miałem wrażenia, że wynikają one z jakiejś wewnętrznej konieczności. Jego erudycja, bynajmniej nie świadcząca o faustowskim głodzie poznania, była raczej owocem długiej i cierpliwej pracy człowieka niewątpliwie starającego się czegoś dowiedzieć, ale tylko dlatego, że przymuszała go do tego funkcja. W gruncie rzeczy podobny był do kujonów, tak dobrze mi znanych z liceum. Gdyby go o to poproszono, mógłby równie dobrze wykładać filologię porównawczą, wyuczywszy się jej uprzednio z tym samym zapałem i pilnością, nie wychodząc jednak poza podręczniki. Nazbyt był drobiazgowy i rozsądny, aby ważyć się na zuchwalstwo czytania monografii i artykułów specjalistycznych. Starał się we wszystkim orientować najczęściej za pośred­nictwem streszczeń i syntez pisanych na użytek niespecjalistów i na tym po­przestawał. Podczas pierwszego roku na owym wydziale nieczęsto miałem z nim do czynienia. Pamiętam tylko, że na seminarium na temat presokratyków wstałem gdzieś w głębi sali, aby wspomnieć o ich orientalnych poprzednikach, których istnienie nie ulegało dla mnie wówczas żadnej wątpliwości. Musiał mnie zauważyć, ale moje wystąpienie nie zrobiło na nim, jak się zdaje, zbytniego wra­żenia. Nie lubił, gdy jego studenci poruszali tematy, których on, profesor, nie uważał za godne roztrząsać. Niezbyt też chyba wysoko ocenił sposób, w jaki się wypowiadałem. Roznamiętniony, gadatliwy, jąkający się nawet od czasu do cza­su - sprawiałem wrażenie, że wygłaszam prawdy wielkiej wagi, zasadnicze dla zrozumienia początków myśli greckiej. Negulescu wolał studentów, którzy wy­szli spod tej samej co i on sztancy - bezbarwnych, spokojnych, umiarkowanych. Jeszcze tej samej jesieni zwrócił uwagę na jednego z nich, Posescu, który miał później zostać jego asystentem i z którego zamierzał zrobić swego następcę. Posescu w rzeczy samej nie opuszczał żadnego wykładu, uśmiechał się wtedy, kiedy uśmiechał się Mistrz, towarzyszył mu do kancelarii, w korytarzach zaś uniwersy­tetu szedł o trzy kroki za nim. Przez cały okres mych studiów i nawet później, gdy mianowano mnie zastępcą w katedrze Nae Ionescu18, moje stosunki z P. P. Negulescu i jego uczniami upływały pod znakiem ciągłych spięć.

*

Mircea Florian był w owym czasie wykładowcą historii filozofii. Już w szóstej klasie liceum przeczytałem jego Wprowadzenie do filozofii, toteż idąc na jego wykład miałem wrażenie, że za chwilę spotkam się z przyjacielem. Nie rozczarował mnie, ale też specjalnie nie zachwycił. Prowadził wykłady na temat filozofii Berkeleya, i jako jeden z pierwszych zapisałem się do niego na seminarium. Odniosłem wrażenie, iż zależy mu na bliższym poznaniu mnie. Był bardzo uprzejmy, prosił, abym towarzyszył mu podczas zakupów książek do biblioteki seminarium. Mircea Florian był podówczas mężczyzną około czter­dziestki, przysadzistym, krępym blondynem pachnącym wodą kolońską. Z jego wykładów i ćwiczeń zachowałem dość niewyraźne wspomnienia. Głos miał trochę za słaby, jakby przyduszony przez zagadkową tajemną emocję. Lubił kwiecisty styl; mówił nam na przykład o „czystej jak płatki lilii filozofii Nietzschego..." Pełnił również funkcję bibliotekarza w Fundacjach Królewskich, gdzie widywałem go tronującego za pulpitem i zajętego lekturą starych numerów „Przeglądu Filozoficznego". Myślę, że przywiązałbym się do niego bardziej, gdyby nie istniał Nae Ionescu.

W owym czasie Nae Ionescu był, całkiem jak Mircea Florian, młodym wykładowcą, mianowanym dopiero przed paroma laty. Wykładał logikę i metafizykę, a także prowadził seminarium z historii logiki.

Nie zapomnę nigdy wykładu z metafizyki, gdy usłyszałem go po raz pierwszy. Zapowiedziany temat brzmiał: „Faust i problem zbawienia". Am­fiteatr im. Maiorescu pękał w szwach i namęczyłem się nieźle, nim znalazłem miejsce w ostatnim rzędzie. Ujrzałem wchodzącego mężczyznę o czarnych włosach, bladej cerze, wysokich skroniach, czarnych krzaczastych brwiach, podobnego z wyglądu do Mefistofelesa. Ogromne, metalicznie ciemnoniebieskie oczy dosłownie rzucały iskry. Gdy przesuwał wzrokiem po audytorium, rzekłbyś, iż powietrze rozcinają błyski. Smukły i giętki, ubierał się skromnie, z niedbałą, wytworną elegancją. Jego dłonie o cienkich nerwowych palcach były najpiękniejszymi i najbardziej wymownymi dłońmi, jakie zdarzyło mi się widzieć. Kiedy mówił, dłonie te jakby układały się stosownie do kształtu jego myśli, podkreślając jej odcienie, sygnalizując trudności i wątpliwości.

Wedle ówczesnego zwyczaju przyjęto go oklaskami. Nae Ionescu uciął je krótkim gestem.

- „Gdybyście mieli klaskać, to powinniście mieć również prawo do gwizdania. Przepisy uniwersyteckie tego zabraniają, więc będę wam wdzięczny, jeśli nie będziecie mnie oklaskiwać".

Usiadł, ogarnął amfiteatr spojrzeniem i zaczął mówić. Natychmiast zapadła niemal nadnaturalna cisza, jakby każdy wstrzymał oddech. Mówiąc, Nae Ionescu nie miał nic z profesora ani wykładowcy. Nie wiódł dyskursu, lecz raczej rozmawiał z każdym z nas, jak gdyby relacjonując lub przedstawiając ciąg faktów, proponując jedną spośród wielu ich interpretacji i oczekując naszej reakcji. Jego wykłady czyniły wrażenie jakby nawiązywania dialogu, w którym każdy mógł wziąć udział dzieląc się własnymi refleksjami. Domyślaliśmy się, że to, co nam mówi, nie figuruje w żadnej książce, że jest to coś całkowicie nowego i że jesteśmy świadkami narodzin myśli, organizującej się na naszych oczach. Myśl ta była na wskroś osobista i ci, którzy potrafili docenić jej wartość, wiedzieli, że nie znajdą jej nigdzie indziej, że jej źródło bije właśnie tutaj i tu należy przyjść, by z niego czerpać. Człowiek ten z wysokości katedry zwracał się bezpośrednio do nas, wykładał problem i uczył nas samodzielnego jego rozwiązywania. Zmuszał nas do myślenia.

Pięćdziesiąt minut tego wykładu przebiegło jak we śnie. Jednakowoż z jego końcem opadła mnie chmara pytań, poczułem się wydany na pastwę niezliczonych wątpliwości. Czy rzeczywiście Goethe poddał się urokowi owej manichejskiej wizji człowieka, właściwej tylu herezjom średniowiecznym, i którą można było odnaleźć pod różnymi postaciami przez cały okres Renesansu? Czy zbadawszy Fausta można dojść do wniosku, że problem zła został w nim źle postawiony i że w ramach tradycyjnej filozofii jest on nie do rozwiązania? A może należało go rozpatrywać na innej płaszczyźnie, co zakładało już inną problematykę? - I wiele innych kwestii podobnego rodzaju.

O Nae Ionescu i jego wpływie na moją młodość nieraz jeszcze będę miał sposobność tutaj mówić. Rzecz jasna, absolutnie nie jest możliwe zrekon­struowanie jego myśli czy też omówienie jego dorobku, a nawet wpływu, jaki wywarł na całe moje pokolenie. Toteż poprzestanę jedynie na stopniowym uzupełnianiu ogólnych informacji, w miarę jak nasze stosunki będą się zacieśniać. Nastąpi to jednak później, po moim wejściu do zespołu redakcyjnego czasopisma „Cuvantul". Wbrew całej mojej pozornej ciekawości i wbrew entuzjazmowi, jaki żywiłem dla wykładów Nae Ionescu, nigdy nie miałem wystarczająco dużo tupetu, żeby bodaj próbować zbliżyć się do niego. Z wielką regularnością uczęszczałem na jego wykład z logiki, chociaż w tym roku nie zawierał on nic szczególnie atrakcyjnego dla mnie, traktował bowiem o logice matematycznej. Nie wpisałem się nawet na seminarium. Komentowano na nim Regulae ad directionem ingenii, który to tekst uważałem wówczas za zupełnie nieinteresujący.

Od wigilii Bożego Narodzenia na uniwersytet chodziłem już tylko, by słuchać wykładów Nae Ionescu, co nie przeszkadzało, że byłem przekonany, iż wiodę żywot studenta całą gębą. Co wieczór moja mansarda przekształcała się w punkt zborny dla licznej gromady studentów i studentek, w większości kolegów z mojego wydziału lub wydziału brata, studiującego wówczas na drugim roku chemii przemysłowej. Okręgowy ośrodek studencki, do którego należeliśmy wraz z bratem, zorganizował z powodu nadchodzących świąt Bożego Narodzenia kółko śpiewacze; próby odbywały się w moim pokoju. Te wieczorne zgroma­dzenia jawiły mi się jako pełne znaczeń i tajemnic. Z początku nie bardzo wiedziałem, kto w nich uczestniczy, bo nie znałem jeszcze nowych kolegów. Pokój oświetlała tylko lampa na moim stole do pracy. Nieznajome sylwetki wyłaniały się z półcienia, podchodziły do fajansowego pieca lub opierały plecami o bibliotekę. Domyślałem się, że są jednocześnie zdumieni i oczarowani odkrywając moje dwa pokoiki zawalone książkami i wszelkimi kuriozami: kamieniami, owadami, retortami... W te dżdżyste wieczory schyłku listopada nowo przybyli kolejno zmieniali się przy piecu, aby się obsuszyć. Obecność tylu młodych dziewcząt w mansardzie była w moich oczach jednym z najbardziej znamiennych rysów studenckiego życia i jego mitologii. Przynajmniej tak je sobie wyobrażałem - gdzieś pomiędzy Życiem Cyganerii i powieściami rosyjskimi z ich bytującymi w nędzy studentami, którzy w bezsenne noce przygotowują się do egzaminów z literatury lub medycyny jedynie przy świetle małej naftowej lampy, ofiary z góry przeznaczone do zawodów miłosnych i suchot; chłopscy lub robotniczy synowie, co utrzymują się z lekcji, stłoczeni w niezdrowych stancjach, pochyleni aż do świtu nad podręcznikami medycyny albo mechaniki, głusi na wszelkie pokusy intrygi i polityki, uczciwi, czyści, idealistyczni, zdecydowani „nieść kaganek oświaty" do najdalszych wiosek i miasteczek, osiadający w nich na resztę życia, by prowadzić nieubłaganą walkę ze złośliwymi gorączkami, niesprawiedliwością i ciemnotą.

Ta mityczna wizja studenckiego żywota jedynie w części wywodziła się z reminiscencji książkowych. Do pewnego stopnia była ona obecna w atmosfe­rze owych czasów. Odkrywałem ją w określonego rodzaju literaturze, w czyta­nych czasopismach, w gazetach studenckich. Ze swej strony wzbogacałem ją ustawicznie wprowadzając nowe postacie, na przykład przepracowanego stu­denta, który świadom tego, że jest na skraju szaleństwa, nie godzi się jednak na przerwanie swych badań, tak wielką ma pewność, iż stoi w przededniu odkrycia mogącego radykalnie odmienić tory ludzkiej myśli.

Pamiętam jeszcze niektóre spośród studentek uczestniczących w próbach. Ica była blondynką o tak ostrej krótkowzroczności, że przez szkła jej pincenez ledwo było widać bardzo blade niebieskie oczy. Mała, drobniutka, owijała warkocze wokół głowy, jak za czasów naszych babek. Robiła magisterium z literatury, zamierzała zostać nauczycielką historii. Ica miała przyjaciółkę imieniem Gigi, dziewczynę bardzo brzydką, lecz pomimo to niezwykle sympa­tyczną. O wiele za duże usta odsłaniały zęby rosnące we wszystkie strony, nadto z powodu polipów mówiła ona przez nos. Niemniej jednak była bardzo zabawna i dowcipna, bezustannie gadała i śmiała się. Gdy tylko się pojawiała, wszyscy nowo przybyli od razu zawierali z nią przyjaźń. Przychodziła też niejaka panna Fartat. tak wysoka, że zawsze baliśmy sie, iż rąbnie głową w su­fit.

Pewnego grudniowego wieczora, już po pierwszych śniegach, pojawiła się wśród nas dziewczyna o fiołkowych oczach, ostrzyżona na chłopczycę. Wydała mi się bardzo piękna i jednocześnie bardzo daleka. W niczym nie była podobna do tych, które znałem; rzekłbyś, że przybywa z innego świata. R... miała głos niski, zmysłowy, kontrastujący z jej wyglądem heroiny z angielskiego romansu.

Ja jednak miałem słabość do Thei, kruczowłosej Greczynki o niezwykle czerwonych i pełnych wargach. Chodziła na kursy sztuki dramatycznej w Kon­serwatorium, twierdziła też, że studiuje prawo. Nieco później dowiedziałem się, że nie ma nawet matury, na kursy zaś sztuki dramatycznej uczęszcza tylko dlatego, że oblała egzamin ze skrzypiec. Stała mi się jeszcze bardziej sympatyczna, gdy się przekonałem, że mieszka w dość nędznej dzielnicy i że jej ojciec trudni się rozlewaniem wód gazowanych do butelek. Wpadłem na to całkiem przypadkowo: pewnego wieczoru poszliśmy całą bandą do knajpy, tam poczuła się źle i musiała się zgodzić, że taksówką odwiozę ją do domu.

Odmówiła podania swego adresu, powiedziała tylko kierowcy, aby za­trzymał się przed jakąś kamienicą, wyglądającą dość zamożnie. Wysiadła i nie­mal błagalnie kazała mi jak najszybciej wracać tam, skąd przyjechaliśmy. Udałem, że się zgadzam, ale zacząłem śledzić ją z daleka. Najpierw skryła się za jakimś domem, spostrzegłem jednak, że przechodzi na drugą stronę ulicy, potem idzie chodnikiem starając się omijać rozlewiska błota, wreszcie zapuszcza się w zaułek. Niewielki warsztat jej ojca znajdował się na samym jego końcu. Była to koślawa budowla, bezładna kupa przybudówek dostawionych do starej chałupy. W takim to otoczeniu Thea uczyła się grać na skrzypcach i marzyła o zostaniu wielką artystką.

Prezesem ośrodka okręgowego był doktor Zissu. Zwano go „doktorem", ponie­waż studiował na ostatnim roku medycyny i miał przynajmniej o pięć, sześć lat wię­cej od nas. Był to mężczyzna już prawie łysy, spokojny, rozważny; darzyliśmy go pewną rewerencją - jego punkt widzenia we wszystkich sprawach był zawsze, w spo­sób oczywisty, najsłuszniejszy. Za nieodłączną towarzyszkę miał pewną studentkę medycyny o kościstej twarzy i typie raczej męskim. Zresztą zachowywała się jak mężczyzna, troszczyła się o nas wszystkich stawiając bańki i robiąc masaże.

Naszym kółkiem kierował student nazwiskiem Parvulescu, tak chudy, że zdawał się w ogóle pozbawiony mięśni. Ponieważ nie mógł przychodzić na wszystkie próby, na swego zastępcę wyznaczył syna pewnego generała, chłopaka o bardzo czarnych włosach i równie wysokiego jak panna Fartat; byłby całkiem przystojny, gdyby nie „wilk" szpecący mu szyję aż po podbródek. Powiadał, że ma go od urodzenia. W każdym razie owo piętno miało decydujący wpływ na jego zachowanie; rzadko zdarzało mi się spotkać kogoś równie jak on wesołego i dowcipnego. Sama jego obecność wystarczała do wzbudzenia nastroju ogólnej wesołości, właściwie nie wiadomo dlaczego. Nie sposób było przewidzieć, co powie za chwilę, tak bardzo urągało to wszelkiej wyobraźni. Jego komizm był tym zabawniejszy - nawet wariacko zabawny - że zdawał się nie zamierzony. Gdziekolwiek się znalazł, i wbrew szpecącemu go znamieniu, momentalnie stawał się ośrodkiem całego towarzystwa.

Postacie innych członków naszego kółka śpiewaczego mniej czy bardziej zatarły się w mojej pamięci. Wiem, że był pośród nich student Politechniki, elokwentny blondyn, korzystający z prób, aby kartkować książki z mojej biblioteki. Później się dowiedziałem, że żywił on skrywaną namiętność do egiptologii, zwłaszcza zaś - papirologii. Byli także studenci trzeciego i czwar­tego roku filozofii. Widząc mój księgozbiór zapytali mnie, czy słyszałem o nie­jakim Stelianie Mateescu o przydomku „Mały Kant". Opowiadali mi o nim jako o fenomenie, czymś w rodzaju nowego wcielenia Pica delia Mirandoli, siejącego popłoch wśród wszystkich profesorów. Studiował na ostatnim roku, jego zaś utarczki z profesorem Dragomirescu na seminariach z literatury rumuńskiej były powszechnie znane.

Któregoś dnia postanowiłem, w towarzystwie jednego z kolegów, pójść go poznać. Ujrzałem małego, wątłego człowieczka o ogromnym kościstym czole. Nosił okulary bez oprawki, co nadawało mu wyraz powagi i uczoności. Mówił głosem cienkim i nierównym, przerywając wypowiadane zdania wybuchami krótkiego, gwałtownego śmiechu; chwilami zdawało się, że mogą go zadusić. Nie wypuszczał z dłoni małego czarnego notesu, z którego od czasu do czasu odczytywał parę zdań, cytując siebie samego lub kogoś innego. Ten czarny notes również wszedł do legendy - legendy, jaką Stelian Mateescu sam podtrzymywał, nie rozstając się z notesem, ściskając go w lewej dłoni nawet wówczas, gdy wygłaszał wykład w sali Fundacji Królewskich. Swoim drobnym, wyraźnym pismem notował w nim różnorakie uwagi, rozdzielając je do kilku rubryk: „Estetyka", „Logika", „Metafizyka" i tak dalej.

Mieszkał gdzieś na przedmieściach. Jego rodzice, których przypadkiem kiedyś zobaczyłem, byli ludźmi dość nijakimi. Brat studiował inżynierię w Szwaj­carii; podobnie jak reszta rodziny uważał Steliana za geniusza, którym też istotnie był. Jednak dziwna neuroza, jaką był dotknięty i jaka już obecnie ograniczała jego możliwości, ostatecznie go zmogła.

Rzeczywisty początek naszej znajomości nastąpił w rok później, gdy udało mi się namówić Steliana Mateescu do współpracy z „Przeglądem Uniwersy­teckim". Dopiero jednak w trakcie mojego ostatniego roku na uniwersytecie, w 1928, widywaliśmy się rzeczywiście bardzo często. Nawiązałem wówczas przyjaźń z jego kolegami, Mirceą Vulcanescu i Paulem Sterianem, którzy powrócili właśnie z Paryża. Pamiętam jeszcze nasze pierwsze spotkania; odbywały się albo u niego, albo u mnie. Jego biblioteka nie była tak bogata jak moja, ale za to posiadał wyłącznie dzieła podstawowe, bez wyjątku wielkiej wartości: oryginalne wydania klasyków filozofii europejskiej, traktaty z zakresu estetyki, psychologii, socjologii, wielkie nazwiska literatur światowych, luksu­sowe dzieła i albumy z historii sztuki. Gdy zjawił się u mnie po raz pierwszy, moja biblioteka od razu przypadła mu do gustu, podobnie jak kolekcje kamieni i owadów. Rozczarowało go wszelako moje upodobanie do autorów takich, jak Papini, Hasdeu, Iorga. Tylko Balzac, Fabre i pisarze Wschodu znaleźli uznanie w jego oczach.

Interesowało go wszystko, czytać zaś mógł jedynie w stanie intensywnej, przedłużonej koncentracji. Pamiętam, że pożyczyłem mu kiedyś wyciąg z artykułu R. Pettazzoniego na temat pochodzenia monoteizmu. Stelian trzymał go przez kilka tygodni, choć nie miał on więcej niż trzydzieści stron. Gdy pewnego dnia by­łem u niego i akurat rozmawialiśmy o nim, odszukał go na swoim biurku, by przeczytać mi jakiś ustęp. Osłupiałem: artykuł był zmieniony nie do poznania. Wszystkie marginesy zapełnione były setkami uwag pisanych ołówkiem, lecz tak drobniutko, iż Stelian był chyba jedyną osobą zdolną je odcyfrować. Powiedział mi, że nie powinienem się tym niepokoić, bo przed oddaniem mi artykułu wymaże wszystko gumą. Zdziwiło mnie to jego postępowanie, toteż objaśnił mi swoją metodę. Jeżeli uznał, że artykuł zasługuje na „konsekwentną lekturę", starał się przyswoić sobie wszystkie jego zasadnicze myśli i dro­biazgowo ważył każdy z argumentów autora, co zresztą było tylko ćwiczeniem wstępnym. Skończywszy czytać tekst znów zabierał się doń od początku próbując się przekonać, w jakiej mierze mógłby fundamentalne idee autora zintegrować z własnym systemem myśli. Jeśli okazywało się to niemożliwe, usiłował zrozumieć, kto z nich obu - on czy ów autor - ponosi za to winę. W tym przypadku uwagi pisane maczkiem na marginesach artykułu Pettazzo­niego miały na celu wykazanie, że wielki włoski uczony poszedł fałszywym tropem, nie wiem już, z jakiego powodu.

Zobaczyłem wtedy, ile te „konsekwentne lektury" (a Stelian nie uznawał innych) wymagają wysiłku. W stanie podobnego napięcia nerwów nie można było żyć zbyt długo, toteż po powrocie z Indii w 1932 roku nie byłem zaskoczony dowiedziawszy się, że ten niezrównany umysł pogrążył się w mroku.

*

W roku 1925, w wigilię Bożego Narodzenia, poszliśmy śpiewać kolędy w pa­łacu królewskim, w Patriarchii i w mieszkaniach kilku profesorów. W pałacu król Ferdynand i królowa Maria rozmawiali z nami. Lokaje w szamerowanych złotem liberiach kręcili się tu i tam ze wspaniałymi tacami pełnymi słodkich ciast, napoje podawali nam jednak w zwykłych szklankach. Król zatrzymywał się przed każdą z dziewcząt, pytał, co studiuje, i powtarzał tylko: „Interesujące, bardzo interesujące..."

W Patriarchii, jak i gdzie indziej, uraczono nas sowicie. W chwili odejścia skarbnikowi naszego ośrodka dyskretnie wsunięto kopertę. Część pieniędzy zebranych tego wieczora przepuściliśmy świętując w pewnej knajpie. Dołączyli do nas jeszcze inni koledzy i resztę wieczoru spędziliśmy na piciu, jedzeniu i śpiewaniu. Szczególnie śpiewaniu, i to nie tylko kolęd bożenarodzeniowych. Było nas ze czterdzieścioro albo pięćdziesięcioro studentów i studentek, roz­mieszczonych małymi grupkami przy stolikach w zadymionej sali o niskim stropie, szczęśliwych, że jesteśmy razem w tej knajpce zagubionej gdzieś na zaśnieżonym przedmieściu. Rzeczywiście byłem szczęśliwy, przede wszystkim dlatego, że nareszcie poznałem to studenckie życie, o którym tak marzyłem. Otoczenie, w jakim się znalazłem, było zupełnie inne, nowe, niepowtarzalne, pozbawione wspólnej miary w tym, co niegdyś znałem z liceum. Zresztą obecność pośród nas dziewcząt wystarczała, aby uczynić z tego spotkania spektakl o ty­siącu różnych aktów. Dzięki nim wszystko stawało się możliwe: sielanki, namiętności, przygody, przyjaźnie... Krótko mówiąc, miałem wrażenie, że ożywa przed moimi oczami folklor starego Heidelbergu i początków uniwersy­tetu rumuńskiego w XIX wieku. Toteż wcale nie było powiedziane, że i ja nie uszczknę tu swojej części. Tej nocy piłem więcej niż zwykle, całowałem dziewczyny; nauczyłem się odwagi.

W owych czasach miejscem, gdzie młody człowiek uczył się odwagi, było głównie kino. Tamtej zimy uczęszczałem do niego pilnie wraz z Theą. Zresztą równie przyjemnie było spędzać z nią długie godziny w półmroku mej mansardy. Thea jednak, oprócz wielkiej sympatii i pociągu fizycznego, nie wzbudzała we mnie nigdy żadnych szczególnych uczuć, odwrotnie niż Ica, w której chyba mógłbym się zakochać; tak mi się nieraz zdawało.

Ale kiedy drzwi mansardy otwierały się i jej próg lekkim krokiem przekraczała R..., gdy słyszałem, jak śmieje się swym niskim, zmysłowym głosem, moje serce poczynało bić mocniej. R... przychodziła do mnie dość rzadko, zawsze niespodziewanie i z najbardziej fantazyjnych powodów: a to by pożyczyć pięć lei na tramwaj, a to by jej przetłumaczyć z greckiego tytuły pewnych książek, albo znów ponieważ zapragnęła, bym specjalnie dla niej zagrał na pianinie Jalousie... W którym to przypadku musieliśmy zejść z mansardy bacząc, by nie zauważyli nas moi rodzice, i zamknąć się w salonie. Ponieważ zaś nie chciałem, żeby mama odniosła wrażenie, iż zeszliśmy tylko po to, aby zagrać Jalousie, uważałem, że muszę z początku przez dobry kwadrans grać różne inne rzeczy, jak popadnie; tymczasem R... patrzała na mnie zafascynowana, jakbym był skończonym wirtuozem.

Pewnego razu R... przyszła niedługo przed obiadem, bym jej wytłumaczył, co znaczy katharsis. Wywiązałem się z tego zadania, jak umiałem najlepiej, jednak przez cały czas byłem nerwowy i niespokojny, bardzo się bowiem bałem, że lada moment usłyszę na schodach kroki ojca przychodzącego spytać, czemu nie zszedłem na obiad. Nie śmiałem prosić R..., by pozostała na obiedzie. Otóż o ile miałem pełną swobodę działania w mansardzie czy też poza domem, to rodzice niezbyt chętnie przyjmowali moich gości. Zwłaszcza mama byłaby bardzo zakłopotana, gdybym w ostatniej chwili obwieścił jej, że R... albo Thea pozostanie na obiedzie. Mama wyobrażała sobie, że pojawienie się gościa pociąga za sobą cały rytuał obowiązków: że będzie musiała wyciągać srebra, stawiać na stół drogie wina itd. Co więcej, musiałaby się odpowiednio ubrać, a to nie podobało jej się wcale, bo odrywało ją od zajęć kulinarnych, jakim wedle swego zwyczaju oddawała się do ostatniej chwili przed obiadem. Jednak owego wieczora, widząc, że R... nie objawia najmniejszej ochoty, aby sobie pójść. poprosiłem ją o zostanie na obiedzie.

- „Zgoda, pod jednym warunkiem - rzekła. - Dasz mi tylko filiżankę herbaty i trochę sera, i zostawisz mnie samą tutaj. Uwielbiam herbatę i ser na obiad" - dodała.

Dowiedziawszy się, w jakim jestem kłopocie, mama przygotowała herbatę, a także tacę z szynką, serem, jajkami na twardo i słodkim ciastem. R... musiała przystać na moje towarzystwo. Mój apetyt jednak wyszedł na tym marnie, bo jej okazał się iście wilczy, co mocno mnie zdziwiło. Prawdę mówiąc, niemal nic nie wiedziałem o niej i jej życiu. Słyszałem, że przez jakiś czas mieszkała w domu studenckim, potem na mieście dzieliła pokój z jakąś koleżanką, z którą niedawno się rozstała. Owego wieczoru opowiedziała mi historię jednej ze swych przyja­ciółek zwanej Niszka z powodu jej „pozy" na Rosjankę i którą zresztą później miałem poznać. Pewnego razu poszła do Niszki, a ta poprosiła ją, by zjadła z nią kolację. Ale została jej tylko jedna parówka i bułka. Do podgrzania parówki miała jedynie dzbanek do kawy i palnik spirytusowy. Ponieważ w pal­niku nie było dość spirytusu, płomień wyzionął ducha akurat w chwili, gdy woda zaczęła robić się ciepła. Próbowały obie podgrzać dzbanek za pomocą kartek wyrywanych z zeszytu i podpalanych jedna po drugiej, ale wnet zabrakło im zapałek... Co do parówki, to była zaledwie ciepława. W trakcie tego wszystkiego zgasło światło i znalazły się w ciemnościach. Siedziały nieruchomo, by nie przewrócić dzbanka...

- „Pozostało nam tylko rozpłakać się" - dokończyła R...

*

Podczas zimy 1926 roku pogrążyłem się z zapałem w lekturze kilku filozofów: Bacona, Kanta, Malebranche'a. Niemniej jednak czułem, że coraz mocniej pociąga mnie religioznawstwo. W bibliotece instytutu historii starożytnej, kierowanego przez V. Parvana, odkryłem pięć tomów dzieła Salomona Reinacha Kulty, mity i religie, teksty Pauzaniasza w przekładzie, ze wstępem i komentarzem Frazera, Fastia Owidiusza oraz książki Ridgewaya i Jane Harrison. Szedłem do biblioteki wczesnym rankiem i niecierpliwie czekałem na przyjście bibliotekarza i zarazem asystenta Parvana nazwiskiem Metaxa. Czytałem do utraty tchu, przyswajając sobie z całości jedynie to, na co pozwalał mi wiek i moja mania wiecznego przeskakiwania z jednego zagadnienia na drugie. Skądinąd byłem jeszcze pod wpływem Hasdeu, którego śmiałe hipotezy przemawiały do mnie bardzo mocno.

Tak więc kilka tygodni strawiłem na dociekaniach, czy było prawdopo­dobne, czy też nie, aby patronim Bassarabów pochodził od greckiego bassara, „odzienie z lisich skórek", skąd bassareus, jeden z epitetów Dionizosa, znaczący ..odziany w lisią skórę". Jeśli tak, to miałbym podstawy do wysunięcia hipotezy, że początki rodu Bassarabów sięgają epoki trackiego kultu misteryjnego, w którym lis był zwierzęciem świętym, zupełnie tak, jak kozy naznaczyły początki nurtu dionizyjskiego.

Nadal zmuszałem się do sypiania tylko cztery, pięć godzin w nocy; trwałoby tak dalej, gdybym nie przeczytał przypadkiem, że Aleksander Humboldt zadowalał się snem dwugodzinnym. Dało mi to do myślenia. Od paru lat, a zwłaszcza od kiedy przeczytałem książkę Kształcenie woli, byłem przekonany, że wszystkiego można dopiąć, pod warunkiem że się tego chce i że umie się kontrolować własną wolę. Dawno już nauczyłem się przezwyciężać wstręt, ćwicząc się w spożywaniu kolejno pasty do zębów, mydła, chrabąszczy, much, gąsienic... Doszedłszy do tego, że mogłem pogryźć i połknąć owada lub larwę, a wnętrzności nie skręcały mi się z obrzydzenia - przechodziłem do trudniej­szych ćwiczeń. Wyobrażałem sobie, że takie opanowanie samego siebie otwiera wrota do absolutnej wolności. Te moje walki wydawane senności i normalnym sposobom zachowania miały w moich oczach walor heroicznych wysiłków zmierzających do przekroczenia kondycji ludzkiej. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że takie techniki leżały u samych fundamentów Jogi. Nie jest zresztą wykluczone, że zainteresowanie, jakie wzbudziła we mnie Joga i które w trzy łata później miało mnie zawieść do Indii, było jedynie ilustracją i przedłużeniem mojej wiary w nieskończone możliwości człowieka. Tak czy inaczej, nie byłem, wówczas świadom konsekwencji tej faustycznej ambicji. To, co wiedziałem o „pragma­tyzmie magicznym" Papiniego sprzed konwersji, mogło mnie tylko utwierdzić na tej drodze. Nie miała też innego wytłumaczenia ciekawość, jaką w dwu ostatnich klasach liceum okazywałem dla książek Steinera i literatury ezoterycznej.

Ale może tkwiło w tym jeszcze coś innego, z czego miałem zdać sobie sprawę dopiero o wiele później. W owej wolności, jaką - tak mi się zdawało - zdobywam poprzez zachowanie będące odwrotnością normalnego, widziałem głównie sposób przekroczenia mej kondycji historycznej, społecznej i kultu­ralnej. W pewnym sensie przestawałem się czuć uwarunkowany przez fakt bycia Rumunem, a więc kimś przypisanym do kultury marginalnej, z jej tradycjami zawierającymi elementy łacińskie, greckie, słowiańskie i orientalne - te ostatnie świeższej daty. Czułem, że rozporządzam swobodą zapuszczenia się w dowolnie przez siebie wybrany świat ducha, nawet gdyby miał on być obcy lub zgoła egzotyczny. Fakt, że nigdy prawie nie miałem ochoty na czytanie ostatnich nowinek paryskich, jak to czynili wszyscy moi przyjaciele, że nie naginałem się do żadnego z kulturalnych wzorców mojej epoki - można interpretować w ten sam sposób. W gruncie rzeczy instynktownie opierałem się wszystkiemu, co mogłoby mnie ukształtować wedle zwyczajnych norm.

Nie zdołałem o połowę skrócić czasu snu. To prawda, że pijąc ogromne ilości kawy potrafiłem przez dwadzieścia dwie godziny z rzędu czuwać, moje oczy wszelako męczyły się bardzo szybko i łzawiły tak silnie, że musiałem dawać im folgę przy pomocy wilgotnych kompresów. W ostatnich czasach moja krótkowzroczność pogłębiła się jeszcze; wiedziałem dobrze, iż - podobnie jak Papiniemu, który przeszedł przez to samo - grozi utrata wzroku. Tak więc musia­łem poprzestać na rozkładzie dnia, jaki ustaliłem sobie jeszcze za lat licealnych: praca do trzeciej albo czwartej rano, wstawanie pomiędzy siódmą a ósmą.

*

Publikowałem artykuły w „Unwersul literar", „Adevarul literar" i w czaso­piśmie „Lumea" z Jass. Ogłaszałem je również w pismach mniejszej rangi, jak „Stiu tot", „Orizonturi" i innych. Artykuły te dotyczyły autorów orientalnych, pewnych postaci historycznych, które mnie fascynowały, jak królowa Haczepsut, a także książek nieodmiennie powodujących spory, jak Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów Ossendowskiego albo Tajemnica Chrystusa P. L. Couchouda.

Na wiosnę Miron Grindea, którego znałem od czasów licealnych, zaprowa­dził mnie do Panaita Musoi. Ten stary mędrzec o tołstojowskim wyglądzie, z brodą jak u naddunajskiego rybaka, w wielkich, sięgających mu do kolan butach, mieszkał w pokoiku, gdzie aż po sufit piętrzyły się tysiące broszur, które sam przełożył lub zaadaptował i wydrukował swoim sumptem na lichym papierze, w małych warsztatach na przedmieściach. Człowiek ten zrobił na mnie takie wrażenie, że jeszcze tego samego wieczora napisałem entuzjastyczny artykuł. Opublikowano go w „Curentul studentesc", czasopiśmie ukazującym się dwa, trzy razy do roku, i z którym współpracowało kilku profesorów uniwersytetu na czele z Radulescu-Motru. Zresztą niedługo potem przestało wychodzić. Tak czy owak, ku mej wielkiej satysfakcji artykuł - pierwszy, jaki o tym anarchiście--samotniku zamieszczono w prasie „burżuazyjnej" - przedrukowało kilka gazet prowincjonalnych.

Wiosną zacząłem przygotowywać się do egzaminów. Postanowiłem stawać do egzaminu z logiki, estetyki i historii filozofii, i zdałem wszystkie. Pamiętam jednak tylko te, które zdawałem u Nae lonescu i D. Gustiego19. Zastępcą profesora przy katedrze estetyki był Tudor Vianu20, egzaminy jednak zdawało się przed D. Gustim, profesorem tytularnym. Na pisemnym za temat wziąłem sobie Estetykę B. Crocego. Gusti pochwalił mój wybór, ale jego motywacja zbiła mnie z tropu. Powiedział, że jest mi wdzięczny za to, że przeczytałem tekst w oryginale, że podałem wszelkie użyteczne wskazówki bibliograficzne (rok wydania, ilość stron), że napisałem rzecz jasno i zwięźle spożytkowując tylko jedną stronę kartki i zostawiając margines wystarczająco szeroki, ażeby profesor mógł umieścić na nim swoje uwagi. Dał mi najwyższą notę i rozstaliśmy się w świetnej komitywie.

Stając do egzaminu z logiki odczuwałem pewną tremę. Nae lonescu nie urządzał pisemnego, woląc porozmawiać sobie z każdym kandydatem. Nie byłem całkiem spokojny, bo już od paru miesięcy nie uczęszczałem na jego wykłady, poza tym nie przeczytałem Traktatu logicznego Goblota, który dla wszystkich moich kolegów stanowił nie lada orzech do zgryzienia. Nae Ionescu miał zwyczaj wypytywać najpierw każdego o przeczytane książki. Gdy nadeszła moja kolej, odpowiedziałem, że przestudiowałem Logikę B. Crocego i Sistema di logica come teoria del conoscere Giovanniego Gentile. Widząc, że Nae Ionescu okazał zainteresowanie, dodałem pośpiesznie: - „Nie twierdzę, że wszystko zrozumiałem..."

- „Ja też nie!" - odparł, jakby chcąc mnie pocieszyć. Pozwolił mi wyłożyć wszystko, co zapamiętałem z systemu logicznego G. Gentilego, po czym stwierdził, że - jeśli wziąć pod uwagę mój wiek - radzę sobie „wcale nieźle".

- „Zna pan historię jabłka Newtona i sposób, w jaki wpadł on na odkrycie prawa powszechnego ciążenia - powiedział następnie. - Drogą jakiej operacji logicznej doszedł on, pańskim zdaniem, do wyprowadzenia z tego szczegółowego faktu prawa ogólnego, którego jabłko było jedynie ilustracją?"

Po kilku sekundach wahania odrzekłem, że nie potrafię odpowiedzieć natychmiast, jeśli jednak da mi trochę czasu, na pewno znajdę odpowiedź dość bliską właściwej.

- „Nie ma pośpiechu" - rzekł.

Dodałem chwilę potem, że właśnie skończyłem niewielką książkę Luciana Blagi traktującą o „fenomenie początkowym".

- „Jest pan na dobrej drodze - rzekł Nae Ionescu. - Proszę dalej..."

Wówczas wyjaśniłem, co uderzyło mnie najbardziej w faktach podanych i zinterpretowanych przez Blagę - mianowicie to, że pewnym umysłom dany jest przywilej wykrywania czynników jednoczących w obrębie przyrody lub jakiejś kultury oraz wyróżniania tego, co istotne, podstawowe, i co pozwala im odkryć pewne struktury.

- „Takiej właśnie odpowiedzi spodziewałem się od pana - stwierdził Nae Ionescu. - Chodzi o strukturę. Operacja logiczna dokonana przez Newtona przyniosła w wyniku ujawnienie struktury zjawiska grawitacji".

Spojrzał na mnie uważniej. Wyglądałem chyba niezbyt atrakcyjnie: zmętniałe oczy za grubymi szkłami, rysy ściągnięte, niedbałe uczesanie, znoszona odzież.

- „Wakacje już niedaleko - powiedział. - Należałoby pomyśleć o po­patrzeniu trochę w niebo. Jakie ma pan projekty na lato?"

- „Zamierzam iść w góry i zaliczyć parę szczytów".

Moja odpowiedź musiała go zdziwić. Nie bardzo mnie sobie wyobrażał jako amatora wspinaczki.

„Dobry pomysł odrzekł na koniec. - Niech pan rusza, tylko bez książek".

*

Lato owego roku zbiegło szybciej niż zwykle. Wędrowałem po górach z dawnymi kolegami z harcerstwa, po raz pierwszy też dostałem listy od moich nowych przyjaciółek: Gigi, Thei, R... Jak każdego lata, czytałem niezmiernie dużo; nie zawsze miało to związek z programem następnego roku studiów. Ale największą moją troską było wylansowanie czasopisma, które sobie wykoncypowałem. Udało mi się przekonać doktora Zissu i zarząd okręgowego ośrodka studenckiego, że powinniśmy wydawać „Przegląd uniwersytecki". Pierwszy numer zdołaliśmy wydrukować z początkiem roku akademickiego. Podobnie jak to było w przypadku „Vlastara sam zbierałem materiały i czuwałem nad drukiem. Tym jednak razem szło o czasopismo, które miało być sprzedawane w kioskach i księgarniach. Paryulescu, kierownik naszego kółka śpiewaczego, zgodził się mi pomóc, obejmując funkcję dyrektora administracyjnego „Prze­glądu". Trzy numery ukazały się pod auspicjami zarządu, którego byłem członkiem; musiałem jednak wycofać się z niego przed wydaniem czwartego - i ostatniego - numeru. Pomoc zadeklarowało kilku profesorów, szczególnie Radulescu-Motru i D. Gusti. Przypominam sobie krótki, zwięzły, ironiczny tekst Steliana Mateescu oraz artykuł Petre.Viforeanu dotyczący zagadnień prawnych. Jeśli chodzi o mnie, to zamieściłem między innymi artykuł o młodym pisarzu, lonelu Teodoreanu, i recenzję z pierwszego tomu Próby syntezy historii powszechnej N. lorgi.

Tych kilka stron w decydujący sposób wpłynęło na bieg mej młodości. Moja krytyka książki lorgi była z pewnością przesadna i pękała wprost od młodzień­czego nieumiarkowania, zbyt jednak podziwiałem tego pisarza o tak bujnym i wszechstronnym talencie, by nie czuć się zawiedzionym pierwszym tomem Syntezy. Iorga wprawdzie nie był specjalistą od historii starożytnego Wschodu ani też antyku grecko-rzymskiego, ponieważ jednak Próba syntezy miała stanowić ukoronowanie dzieła naszego wielkiego historyka, wyobrażałem sobie, że zarówno w jej przygotowanie, jaki pisanie włoży on więcej starania niż w setki poprzedzających ją tomów. Miałem nadzieję, że w tych czterech syntetycznych tomach Iorga postara się zawrzeć kwintesencję swych koncepcji historii. Czekałem na to dzieło od lat; wyobrażałem sobie, że będzie ono treściwe, jasne, zwięzłe, że będzie to pomnik wzniesiony, aby stawić czoło stuleciom.

Jakież było moje rozczarowanie, gdy odnalazłem w nim tę samą pośpieszną, nieporządną prozę, znaną mi już z innych książek lorgi, i gdy na odwrocie strony przedtytułowej przeczytałem krótką notę informującą, że autor nie zawsze miał czas sięgnąć do cytowanych przez siebie książek. Skądinąd czułem się skonsternowany widząc, że nasz największy historyk nie zna najnowszej bibliografii i że korzysta z monografii będących w obiegu w czasach jego młodości. Jeszcze poważniejsze było to, iż Iorga nie orientował się w zmianach, jakie zaszły w problematyce historiografii Wschodu i antyku.

Moja krytyka była tym ostrzejsza, że od dawna już byłem gorącym admiratorem lorgi. Czytając mój artykuł odgadywało się między wierszami obrazoburczą wściekłość zawiedzionego zeloty, który przekonuje się nagle, że bożysz­cze jego młodości może popaść w grzechy i słabości ze wszech miar ludzkie.

Poza tym porażka Syntezy dotykała mnie osobiście. Wierzyłem w encyklopedyczną i historyczną wiedzę Iorgi i oczekiwałem, że Próba syntezy będzie potwierdzeniem mojego mniemania, iż nawet w naszych czasach doskonale można sobie wyobrazić nowego Pica delia Mirandolę. Wszystkim, którzy mi zarzucali, że interesuję się zbyt wieloma rzeczami naraz, mógłbym wówczas odpowiedzieć: „Popatrzcie na Iorgę! Popatrzcie na jego Syntezęl Czy nie postępował tak samo?"

Jak można było oczekiwać, mój artykuł narobił trochę zamieszania. Iorga zatelefonował do Gustiego, by mu pogratulować „współpracy z pismem, w którym lży się go jak chłopca stajennego". W swym dzienniku „Neamul romanesc" zamieścił niewielki artykuł pod tytułem Trochę umiarkowania, gdzie napomykał o pewnych „pokątnych gazetkach, w których studenci obrzucają swych profesorów błotem". W sześć czy siedem miesięcy później wielki erudyta V. Bogrea napisał artykuł zatytułowany Czego nie przeczytał N. Iorga, a co przeczytał p. Mircea Eliade, student filozofii. Mojej pyszałkowatości znakomity erudyta aplikował w nim solidne cięgi.

Jeśli chodzi o samego Iorgę, to nie na wiele się zdało, że w tomie pamiętników wydanym w 1930 roku, gdy był ministrem oświaty, przypominał, że to on sam przedłużył mi stypendium w wysokości stu osiemdziesięciu funtów szterlingów przyznane mi poprzedniego roku, gdy jechałem studiować na uniwersytecie w Kalkucie; faktem jest, że nie przebaczył mi nigdy. Żalił się również na to, że mój artykuł był jedyną recenzją z owego pierwszego tomu Próby syntezy, co uważam za głęboko niesprawiedliwe. Bardzo bym pragnął, aby Próba syntezy została zanalizowana przez historyków rumuńskich, wszak wszyscy byli niegdyś stu­dentami Iorgi.

Najbardziej jednak tragiczne i paradoksalne w tej aferze było to, że od razu po rozpoczęciu studiów uniwersyteckich zraziłem do siebie raz na zawsze profesora, którego podziwiałem najbardziej, którego obrałem sobie na prze­wodnika i na wzorzec i którego dzieło oraz postawa naznaczyły całą moją młodość; miało tak być - mocą jakiejś magii - jeszcze bardzo długo. W rzeczy samej, gdy czułem się przybity lub zmęczony, dość mi było tylko rzucić okiem na kilkadziesiąt tomów Iorgi stojących w mojej bibliotece, abym poczuł natychmiast przypływ nowych sił. I tego właśnie olbrzyma, w którego cieniu wzrastać było moim marzeniem, tak głęboko zraniłem.

*

W następstwie opublikowania tego artykułu musiałem wycofać się z komi­tetu redakcyjnego „Przeglądu uniwersyteckiego". Zresztą czasopismo wkrótce potem przestało wychodzić. Nim to jednak nastąpiło, dziennikarz Pamfil §eicaru poświęcił mu w „Cuvantul" artykuł pochwalny, w którym pisał: „Spośród tych, którzy wnieśli największy wkład, wybija się jedno nazwisko: Mircea Eliade". I dalej w tym samym tonie, chwaląc wartości, jakie rzekomo zawierały moje artykuły. Szczególnie spodobało mu się to, co napisałem o Ionelu Teodoreanu w artykule, który w parę dni później sam przedrukował w „Cuvantul". Ten sukces dodał mi ducha. D. Gusti powiedział do Viforeanu, że mogę mieć „trudności" w rektoracie i że niewykluczone są nawet pewne kroki dyscypli­narne wobec mnie. Nie wiem, czy te pogłoski były uzasadnione, w każdym razie nagroda kilku tysięcy lei, jaką otrzymałem za referat na seminarium Mircei Floriana, została cofnięta.

Po kilku tygodniach udałem się do redakcji „Cuvantur' i poprosiłem o rozmowę z Pamfilem Seicaru. Przyniosłem dwa artykuły, jeden na temat przeżycia religijnego, drugi o książce C. Formichiego II pensiero religioso nell' India antka. W biurze, do którego mnie wprowadzono, znajdowali się Pamfil Ceicaru, Nae lonescu i kilku innych dziennikarzy; rozpoznałem wśród nich Cezara Petrescu. Już od paru miesięcy Nae lonescu, oprócz swej niedzielnej kroniki tygodnia, zamieszczał krótkie artykuły polityczne sygnowane przezeń „Skythes" lub „Kallikles". Obecność w redakcji „Cuvantul" mojego profesora logiki i metafizyki znaczyła w moich oczach, że tego rodzaju dziennikarstwo nie jest nie do pogodzenia z innymi rodzajami działalności wymagającymi wielkiej ścisłości naukowej. Zresztą zarówno dla mnie, jak i dla wszystkich z mojego pokolenia gazeta Pamfila Seicaru nie była gazetą jak inne; uważaliśmy ją raczej za przegląd, z jednej strony dlatego, że wszystkie artykuły były w niej podpisywane (a tylko na pierwszej stronie widniało ich siedem), z drugiej zaś dlatego, że oprócz powieściopisarzy, jak Cezar Petrescu, liczyła ona pośród swoich współpracowników krytyków literackich, filozofów, jak L. Blaga, eseistów i wiele innych znacznych osobistości owego czasu.

Rzecz jasna, omawianie początków i historii dziennika „Cuvantul" nie wchodzi tutaj w grę. W czasie, gdym po raz pierwszy przekroczył progi budynku przy ulicy Sarindar, dyrektorem „Cuvantul" był Titus Enacovici, redaktorami naczelnymi - Pamfil Seicaru i C. Gongopol, sekretariat zaś redakcji prowadził Jin Drągu. Przedstawiłem się §eicaru, który pogratulował mi wiedzy i talentu literackiego. Potem zapytał, czy pragnę współpracować z gazetą, na co wręczyłem mu dwa przyniesione artykuły. Podszedł do nas Nae lonescu, rzucił okiem na rękopisy i rzekł, że można zamieścić je w dziale przeglądowym. Jeśli chodzi o Pamfila Ceicaru, to wolałby on raczej coś z dziedziny krytyki literackiej. Obiecałem mu napisać o Hacdeu, Papinim i współczesnych autorach rumuń­skich.

Moje dwa artykuły ukazały się jeszcze tego samego tygodnia. Gdy przyszedłem z następnymi, sekretarz redakcji poprosił mnie, abym podjął honorarium. Otrzymałem tysiąc lei - sumę, o jakiej nawet nie śmiałem marzyć. Z początkiem grudnia dostałem nominację na redaktora. Z tytułu tej funkcji obowiązany byłem do zamieszczania dwu kronik tygodniowo oraz recenzji i in­formacji do kolumny literackiej. Uposażenie moje wynosiło cztery tysiące lei miesięcznie. Wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie, że nawet nie miałem czasu, aby się tym nacieszyć. Nigdy nie czułem się tak bogaty jak w dniu, gdy po raz pierwszy odebrałem swoją dwutygodniówkę. Uznałem, że stać mnie na to, by zaprosić R... do restauracji i zamawiać książki w Anglii i Włoszech.

Wpadałem do redakcji prawie każdego wieczora; moje nowe środowisko dosłownie zdumiewało mnie. Byłem świadkiem piekielnych awantur Pamfila Seicaru, wysłuchiwałem wypowiedzi Gongopola i Nae Ionescu, nie mówiąc już o prawdziwych lub zmyślonych historiach powtarzanych później przez reporte­rów. Zawsze z największą punktualnością oddawałem swoje artykuły. Pisałem je bez wysiłku, najczęściej puszczając wodze natchnieniu, mogłem bowiem pisać, jak mi się podobało i o sprawach najprzeróżniejszych, takich jak Souvenirs entomologiques Fabre'a, Księga herbaty, albo o M. Dragomirescu, tak kontro­wersyjnym specjaliście od estetyki. Niekiedy zdarzało mi się poruszać proble­matykę dużej wagi, którą przecież - w swej pełnej wigoru, młodzieńczej nieświadomości - uważałem za rozwiązaną i łatwą do wyłożenia: na przykład Wschód a Zachód, albo historia a dokument. Moje notatki i informacje dla kolumny literackiej odznaczały się tym, że powoływałem się w nich na publikacje dość niezwykłe: cytowałem artykuły, jakie ukazały się w „Bilychnis" lub w „Archeionie", piśmie poświęconym historii nauki, redagowanym przez Aldo Mieli; zamieszczałem omówienia biuletynu Akademii Rumuńskiej lub „Prze­glądu historycznego" Iorgi, wychwalałem Victora Anestina, niestrudzonego encyklopedystę.

Wobec zbliżających się świąt Bożego Narodzenia sekretarz redakcji poprosił mnie o jakiś „tekst literacki", to znaczy nowelę lub urywek powieści. Gdy zdziwiony spytałem go, dlaczego uważa mnie za pisarza beletrystycznego, odpowiedział: „Trochę się tego domyślałem, przecież wszyscy studenci parają się literaturą..."

Wręczyłem mu fragment Powieści młodego krótkowidza, mówiąc zaś ściślej rozdział, w którym opowiadałem o stowarzyszeniu „Muza". Gazeta poświęciła mu całą stronę i ta demonstracja umiejętności literackich wprawiła poniektórych moich profesorów w zakłopotanie, ale zarazem mocno podbiła mój prestiż w oczach kolegów.

*

Moja przyjaźń z R... trwała już od paru miesięcy. Nieraz nawet zadawałem sobie pytanie, czy się w niej nie zakochałem, ale zawsze potrafiłem siebie przekonać, że wcale tak nie jest. Zważywszy mniemanie, jakie miałem o sobie i o tym, kim mam kiedyś zostać, miłość wydawała mi się zgubną słabością. Przyrzekałem sobie, że przeżyję całą serię „rozstrzygających doświadczeń", jak to wówczas nazywałem, a wśród nich podróż na Wschód albo może nawet dookoła świata, i gotów byłem harować jak dziki osioł, byleby tylko móc za to włóczyć się po świecie. Jako zakochany przestałbym być całkowicie sobą, nie byłbym już tak wolny i „dyspozycyjny".

Z drugiej jednak strony znałem się wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że w gruncie rzeczy największym moim pragnieniem było właśnie zakochać się; najpierw dlatego, że według mnie życia studenta nie sposób sobie wyobrazić bez wielkiej namiętności, następnie dlatego, że powiadałem sobie, iż miłość zwalczy moje napady melancholii, a co najmniej uczyni je znośnymi. Ta dwuznaczna postawa wobec miłości miała mnie prześladować jeszcze przez długie lata; zresztą R... cudownie umiała ją podtrzymywać. Nieraz wszystko skłaniało mnie do przekonania, że jestem dla niej czymś o wiele więcej niż zwykłym przyjacielem - tak bardzo była wobec mnie miła, a nawet uwodzicielska, przynajmniej jeśli sądzić po jej zagadkowych uśmiechach i radości rozświetlającej jej twarz, gdyśmy byli razem. Kiedy indziej znów czułem, że jest gdzieś daleko, chyba że oznajmiała mi, że jestem dla niej najlepszym przyjacielem i prawdziwym „powiernikiem". Pomimo to bardzo mało wiedziałem o niej i jej przeszłości. Często spotykaliśmy się w bibliotece Fundacji Królewskich, gdzie obłożona stosami książek przygo­towywała referat na seminarium języków romańskich prowadzone przez O. Densusianu. Wbrew temu, że regularnie zdawała wszystkie egzaminy, nie miałem jakoś wrażenia, aby pasjonowały ją filologia, historia literatury czy folkloru. Pracowała tak systematycznie jedynie, by zrobić magisterium z litera­tury i dostać nominację na profesora gimnazjalnego. Widząc, że czyta pewne dzieła R. Rollanda i Remy de Gourmonta, sądziłem zrazu, że jest inna niż reszta jej siostrzyc. Później stwierdziłem w jej wiadomościach luki, które uznałem za karygodne, i skłoniłem ją do przeczytania Dostojewskiego, Novalisa i Hamsuna. Niektóre spośród mych artykułów zostały napisane jakby specjalnie po to, by zachęcić ją do zapoznania się i pokochania kilku moich ulubionych autorów. Tak więc napisałem serię kronik zatytułowaną Postacie, w której przywoły­wałem te spośród nich, jakie szczególnie mnie interesowały: Martina Edena, Branda, Sykstynę, a nawet Adama i Ewę z Księgi Rodzaju.

*

Owej zimy 1927 roku upływały zaledwie trzy miesiące od chwili, gdy zaniosłem do gazety pierwsze artykuły, a dyrektor i reszta redaktorów już uważali mnie ze swojego. W późniejszym czasie dowiedziałem się, że T. Enacovici chciał zrobić ze mnie „prawdziwego dziennikarza". Inaczej mówiąc, zamierzał prosić mnie o artykuły nie dotyczące literatury. Nae lonescu sprzeciwił się temu twierdząc, że wpierw muszę skończyć studia. Tak czy owak, nie przyjąłbym tej propozycji, zresztą sądzę, iż sam Enacovici rychło zdał sobie sprawę, że nie jestem jeszcze dostatecznie dojrzały do zawodu dziennikarza. Najprzód nie miałem najmniejszego pojęcia, co wypada, a czego nie wypada pisać w gazecie. Redagując artykuł usiłowałem zawrzeć w nim wszystko, co moim zdaniem na to zasługiwało, nie licząc się z polityką gazety ani nawet z własnym interesem. Tak więc na przykład zainicjowałem serię kronik zatytułowaną Czytając lorgę.

Zamyślałem o późniejszym zebraniu ich w książce, która pokazywałaby, jak mocno nasiąknąłem jego dziełami i jak bardzo podziwiam jego geniusz. Pierwszy artykuł nosił tytuł Od Hermesa Trismegistosa do N. Iorgi; wychwalałem w nim entuzjastycznie rozległość i różnorodność jego wiedzy, posuwając się nawet do poddania idei założenia specjalnego instytutu, którego zadaniem byłyby studia nad dziełami i myślą naszego wielkiego historyka.

Jednakowoż w drugim artykule zająłem się analizą jego metody, podkreślając fakt, że już od ładnych paru lat Iorga nie czyta książek poprzestając na pobieżnym ich kartkowaniu, co u uczonego o takiej erudycji, zbliżającego się do sześćdziesiątki, było może i normalne. Pisałem także, iż na metodzie Iorgi ujemnie odbija się jego niewielkie zainteresowanie filozofią, sam bowiem wyznał, że przez Platona przebrnął, przez Arystotelesa jednak - nie. Kończyłem trochę naiwnie, że jest to sprawa bardzo poważna i że myśl Iorgi, jakkolwiek genialna, nie wspiera się na żadnym systemie.

Mój artykuł zawierał prawdopodobnie inne jeszcze uwagi tego rodzaju; wyłożyłem je w absolutnie dobrej wierze, uważałem bowiem, że aby zrozumieć całą oryginalność historycznych koncepcji Iorgi, koncepcji zresztą nieodłącz­nych od jedynego w tym stuleciu profetyzmu kulturowego - należy najpierw określić metodologię, z której owe koncepcje wynikały.

Postępując w ten sposób zupełnie nie brałem pod uwagę, że redakcja dziennika składa się z fanatycznych czcicieli Iorgi, dla których nie do przyjęcia było twierdzenie, iż wielki erudyta „nie czyta książek" albo że profetyzmem kulturowym usiłował powetować sobie hojnie braki w zakresie filozofii. Zaraz na drugi dzień po ukazaniu się artykułu, w drodze do redakcji, wpadłem na Pamfila Seicaru sinego z wściekłości. - „Ładnie pan sobie poczyna!" - wykrzyknął świszczącym głosem. Wezwano mnie do dyrekcji. Enacovici czekał na mnie w swym gabinecie, nachmurzony i surowy. Obecny był też Gongopol, który stwierdził, że chyba w ogóle nie czytałem Iorgi, skoro do tego stopnia nie jestem świadom, co znaczy on dla gazety, i że taki młokos jak ja absolutnie nie ma prawa „oczerniać" jednego z najwybitniejszych przedstawicieli nauki rumuńskiej, itd. Dodał, że nie wolno mi odtąd pisać czegokolwiek na temat Iorgi i że przed drukiem wszystkie artykuły mam przedkładać jemu lub Nae Ionescu. Podczas całej tej bury stałem bez słowa, a twarz płonęła mi wstydem.

- „To wszystko, co miałem panu do powiedzenia!" - rzekł w końcu po chwili milczenia. Wymamrotałem „dobranoc", odwróciłem się i wyszedłem.

Miałem zamęt w głowie. Czułem się głęboko upokorzony otrzymaną reprymendą, przede wszystkim jednak bolało mnie to, że z obu artykułów poświęconych Iordze podniesiono jedynie elementy negatywne i że projekto­wany przeze mnie cykl urywa się na nich. Uważałem, że po takim incydencie pozostaje mi tylko złożyć dymisję. Zwierzyłem się z tego Nae Ionescu. Poklepał mnie po ramieniu i rzekł: „Niech pan robi, jak uważa, ale to niedobry znak, jeśli ktoś w pańskim wieku nie umie przyjąć nauczki od starszych..."

I on, który sam gorąco podziwiał Iorgę, dodał:

- „To, co pan pisze o Iordze i jego metodzie, jest absolutnie usprawiedliwione. Ale musi to być ujęte w formę wyczerpującego, pogłębionego studium. W mniej czy bardziej luźnej formie felietonu za bardzo to wygląda na diatrybę".

Postanowiłem tedy nie porzucać gazety. Wszystkie moje artykuły kontro­lowano przed drukiem. Tak się jednak złożyło, że to, co napisałem w ciągu następnych tygodni, niezmiernie spodobało się Gongopolowi, podobnie jak i Enacovici, szczególnie zaś polemiki literackie. Odniosły one znaczny sukces i Gongopol uznał za stosowne pogratulować mi przed całym zespołem re­dakcyjnym. Znów byłem „obiecującym młodzieńcem", którego manuskrypty zwolniono od wszelkiej kontroli.

Sądzona mi jednak była recydywa. Po ukazaniu się pierwszej części powieści Intunecare Cezara Petrescu napisałem dość surową recenzję, która ściągnęła na mnie gromy Pamfila Ceicaru.

„A więc pan nie wie, że Cezar Petrescu jest jednym z naszych przyjaciół!" - wykrzyknął.

A jeszcze później, gdy po artykule, w którym przyczepiłem się do Tudora Arghezi, ujrzałem w innej gazecie krótką, jadowitą wzmiankę podpisaną „Dem. Theodorescu", i gdy ja z kolei zareplikowałem na nią impertynencko - Pamfil Seicaru znowu natarł mi uszu:

„A więc pan nie wie, że Dem. Theodorescu jest jednym z naszych współpracowników? I że nazywają go « Rastignac »?"

Nie wiedziałem.



VII

ZA PRZYKŁADEM KIERKEGAARDA

Wiosną 1927 roku Liceum im. Spiru Haret zorganizowało podróż do Włoch dla swych uczniów i absolwentów. Kosztowała ona dwadzieścia tysięcy lei, sumę niemałą jak na tamte czasy, mama jednak wyasygnowała mija bez wahania. Nie była we Włoszech od 1909 roku i radowała się na myśl, że przynajmniej jedno z jej dzieci odkryje dla siebie ten kraj. Jeśli chodzi o mnie, to oczekiwałem po tej podróży o wiele więcej niż którykolwiek z ówczesnych dwudziestolatków. Miała to być dla mnie również - i przede wszystkim - okazja do spotkania się z kilkoma włoskimi pisarzami, z którymi - korespondowałem: z Papinim, Buonaiutim, Macchioro, A. Panzinim i innymi. Marzyłem o owych miastach noszących owiane legendą imiona, ale również o czekających mnie w nich przygodach, o tym, że po raz pierwszy będę mówić po włosku, o księgarniach i bukinistach, u których dostanę książki nieosiągalne w Bukareszcie.

Istotnie, ta pierwsza wyprawa do Włoch nadal trwa w mej pamięci jako najwspanialsza i najbardziej luksusowa z tych, które mogłem odbyć za młodych lat. Miało upłynąć wiele czasu, nim znowu mogłem spędzać noce w dobrych hotelach lub wagonach sypialnych, smakować dobrą kuchnię w renomowanych restauracjach i jeździć z miasta do miasta przez całe trzy tygodnie bez innej troski na głowie poza codziennym pakowaniem walizki. Ponieważ odbywaliśmy całą tę włóczęgę w specjalnie zarezerwowanym wagonie sypialnym, oczekującym nas na każdym etapie podróży, bez obawy mogłem w nim zostawiać wszystkie naby­wane książki. Nasza grupa składała się z pięciu albo sześciu studentów, z około dwudziestu uczniów z klasy maturalnej i z czterech czy pięciu profesorów.

Jedyną przykrą stroną wycieczki było to, że musiałem wysyłać do gazety moje dwa artykuły tygodniowo. Nie miałem dotychczas pojęcia, jak trudno jest redagować „wrażenia z podróży" i spisywać je bądź późnym wieczorem, po wyczerpującym dniu spędzonym na bieganiu po muzeach lub zwiedzaniu miasta, bądź też wczesnym rankiem, przy śniadaniu, w pośpiechu, nim przybędzie przewodnik mający się opiekować nami przez cały dzień. W Wenecji skreśliłem dwa artykuły, całkiem byle jakie. Rawenna zrobiła na mnie tak wielkie wrażenie, że nie miałem odwagi napisać o niej czegokolwiek. Na szczęście w czasie postoju we Florencji, trwającego trzy albo cztery dni, mogłem złożyć wizytę Papiniemu. Mieszkał pod numerem trzecim na via G. B. Vico. Przyjął mnie w stroju znanym mi z fotografii: z rozpiętym kołnierzykiem, bez krawata, z papierosem w kąciku ust. Był mniej brzydki, niż sobie wyobrażałem, ale grubość soczewek jego okularów doprawdy robiła wrażenie.

Gawędziliśmy w maleńkim pokoiku, wokół którego znajdowały się praw­dziwe sale o ścianach całkowicie wypełnionych książkami. Spytał, czy będziemy rozmawiać po francusku, czy po włosku. Wybrałem włoski, wolałem bowiem słyszeć go wyrażającego się w tym języku, zarazem nerwowym i tak krwistym, i który zachwycał mnie od tylu lat. Wysłałem już do niego artykuły, jakie ostatnio mu poświęciłem. Młody człowiek jednak, który zazwyczaj mu je tłumaczył, był nieobecny, tak że Papini jeszcze się z nimi nie zapoznał. Poprosił, abym opowiedział o swych aktualnych studiach i planach na przyszłość. Odrzekłem mu, że gdy czytałem Człowieka skończonego, najbardziej uderzyło mnie to, jak bardzo jestem do niego podobny - do tego stopnia, że obawiałem się, iż cokolwiek uczynię, będzie się to wydawać kopiowaniem jego książki. Uśmiech­nął się szeroko, odsłaniając wielkie, nierówne zęby żółte od nikotyny:

- „Niech się pan nie boi - rzekł. - Pod pewnymi względami wszyscy intelektualiści są do siebie podobni. Ale z drugiej strony, nikt nie jest podobny do drugiego, nawet do siebie samego..."

Zapytałem, czy wyrazi zgodę na opublikowanie naszej rozmowy; uczynił to, i przeprowadziłem z nim prawdziwy wywiad. Pragnąłem, aby powiedział o swoim doświadczeniu religijnym i o tym, jak godzi absolutną swobodę twórczą artysty z koniecznością posłuszeństwa wobec Kościoła. Spytałem go również, co myśli obecnie o swych planach młodzieńczych, o ich za­palczywym stylu, obrazoburczej i polemicznej treści, w jakim stanie znajduje się Adamo (jego arcydzieło, które przekształciło się później w Sąd Osta­teczny), itd.

Papini odpowiadał mi ze szczerością i przekonaniem, jakich się odeń spodziewałem; potem, zadośćuczyniwszy wszystkim pytaniom, opowiadał o nie znanych mi jeszcze pisarzach włoskich, szczególnie o P. Zanfrogninim i G. Manacordzie, po których książki poszedł do sąsiedniego pokoju. Mówił również o zgubnym według niego wpływie heglizmu na filozofię włoską. Stwierdził, że choć nie zgadza się z Benedetto Crocem, to jest jeszcze w stanie go rozumieć, podczas gdy z Giovanniego Gentile nie rozumie nic, a przecież w młodości czytał - i rozumiał - Hegla. Przy rozstaniu spytał mnie, jakie książki jego pióra szczególnie chciałbym mieć. Ale miałem już prawie wszystkie; te, których mi brakowało, były od dawna wyczerpane i wznowienie ich nie wchodziło w grę. Podarował mi swą fotografię z dedykacją, tę samą, którą Perpessicius21 ozdobił mój artykuł, zamieszczając go w „Universul literar".

Ten wywiad, którego tak pragnąłem, o którym nawet marzyłem, od chwili gdy nabrałem pewności, że zatrzymam się we Florencji, rozczarował mnie jednak, i właściwie nie umiałbym powiedzieć, dlaczego. Może dlatego, że urzeczywistniło się moje marzenie? Papini okazał się taki, jakim go sobie wyobrażałem, przyjął mnie w sposób, jakiego nawet nie śmiałem oczekiwać. A przecież pożegnawszy się z nim, wcale nie miałem ochoty skakać z radości, nie czułem też ścisku w gardle z emocji. Kilka lat wcześniej, wtedy gdy odkrywałem Człowieka skończonego, nie uwierzyłbym, gdyby ktoś przepowiadał taką reakcję z mojej strony.

*

Nasz pobyt w Rzymie potrwał cały tydzień, toteż miałem czas na wysłuchanie wykładu Giovanniego Gentile, spotkanie z Alfredo Panzinim i Ernestem Buonaiuti. Poznałem również C. Isopescu wykładającego wówczas na uniwersytecie rzymskim. Pozostawał on w bardzo złych stosunkach z E. Pornem piastującym jednocześnie funkcje attache handlowego i prasowego. Isopescu towarzyszył nam w zwiedzaniu Forum czy na Via Appia Antica, a gdy nasza grupka kręgiem otaczała przewodnika, brał mnie na bok, by mi dowodzić, jak bardzo obecność w Rzymie osobnika takiego jak Porn jest szkodliwa dla dobrego imienia Rumunii. Zapisywałem w notesie wszystko, co mi mówił. Po kilku dniach wysłuchiwania jego tyrad nie umiałem już powściągnąć prze­pełniającego mnie oburzenia i piórem sarkastycznym i mściwym skreśliłem artykuł zatytułowany Rzym pana Porna. Artykuł opublikowano; narobił on sporo hałasu, i to nie tylko w Dyrekcji Prasy, lecz również w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Porn musiał spiesznie udać się do Bukaresztu dla wyjaśnień. Później, gdy lepiej poznałem Isopescu, uświadomiłem sobie, że nie powinienem był brać za dobrą monetę wszystkiego, co mi opowiadał. W rzeczy samej poróżnił się on ze swymi kolegami, a nawet z całą kolonią rumuńską. Nadto miał chrapkę na stanowisko zajmowane przez E. Porna.

*

Ze wszystkich ludzi, jakich dane mi było poznać w Rzymie, największe wrażenie zrobił na mnie niewątpliwie Ernesto Buonaiuti. Mieszkał dość daleko, za miastem, w małym domku zawalonym książkami. Drzwi otworzyła mi jego matka, drobna, nieśmiała starsza pani. Przyjął mnie w sutannie, choć nie wolno mu było jej nosić, przynajmniej poza domem. Nikt jednak - stwierdził wobec mnie - nie może mu tego zakazać w domu. Buonaiuti miał w owym czasie około czterdziestu pięciu lat. Był to mężczyzna wysoki, czarnowłosy, o szpakowatych skroniach i głębokim, przenikliwym spojrzeniu przypominającym Nae Ionescu. Wydawało się, że płonie w nim jakiś wewnętrzny ogień, którego nic nie może zgasić. W jego gestach, głosie, nawet charakterze pisma było coś gwałtownego, nerwowego, porywczego. Coś na kształt rwącego wodospadu. Korespon­dowaliśmy już od dwóch lat, od chwili gdy olśniły mnie jego słynne Profile świętych - między innymi św. Augustyna i Św. Hieronima. Napisałem do niego z prośbą o inne jego dzieła, na co przysłał mi kilka paczek książek oraz numery redagowanego przez siebie czasopisma „Ricerche religiose". Buonaiuti był autorem płodnym i zadziwiająco wszechstronnym, potrafiącym z równą swobodą pisać dzieła erudycyjne, jak i artykuły do gazet. Mówił mi o trudnościach, jakie napotyka w kurii rzymskiej; twierdził, że jego książka o Lutrze, która opuściła właśnie prasy drukarskie, zamknie usta ludziom węszącym wokół niego rzekomy swąd stosu. Potem, poważniejąc nagle dodał, że spośród wszystkich problemów, jakim musi stawić czoło, najbardziej troska go sprawa matki. Czcił ją jak świętą, bo to ona przekazała mu swoją wiarę i miłość do Chrystusa, to ona nie ustawała w dodawaniu mu ducha i zachęty w czasie studiów teologicznych. Największej radości swego życia doświadczyła w dniu, kiedy wyświęcono go na kapłana. Wiadomość o ekskomunice syna mogłaby ją zabić.

Ofiarował mi swe najnowsze książki o mistyce średniowiecznej i początkach ascetyzmu chrześcijańskiego. Gdy pisał dedykacje, jego matka weszła do pokoju i bez słowa położyła na biurku stos dopiero co wydrukowanych książek, na które Buonaiuti rzucił żarłoczne spojrzenie. Kiedy spytałem go, skąd bierze czas na czytanie i pisanie tylu rzeczy, utrzymując jednocześnie tak obfitą korespondencję (wiedziałem, że zdarza mu się pisać do pięćdziesięciu listów tygodniowo, a niektóre z nich liczyły nawet po siedem lub osiem stron), odrzekł, iż zabiera się do pracy już o czwartej rano, że nigdy nie miewa najmniejszych trudności w wyrażaniu swych myśli i uczuć,- że pisanie nigdy go nie męczy i że zastanowiwszy się dobrze nad treścią książki, jest w stanie zredagować ją w ciągu paru tygodni, a nawet mniej.

Po powrocie do hotelu od razu spisałem wszystko najistotniejsze z tego, co mi powiedział Buonaiuti. Poświęcony mu przeze mnie artykuł stał się - zupełnie wbrew mojej woli - powodem różnych nieprzyjemności dla tego pisarza, którego tak ceniłem i podziwiałem. Otóż zadałem mu pytanie, co myśli o faszyzmie. Buonaiuti odparł, że nigdy jeszcze nie miał kłopotów z reżymem, o ile bowiem antyfaszyści są prześladowani przez Mussoliniego, to ludzi trzymających się na uboczu polityki pozostawia on w spokoju. Jeśli chodzi o niego, to nie zajmuje się polityką, prowadzi działalność wyłącznie religijną i kulturalną. Ale, rzecz jasna - podkreślił z uśmiechem - do Mussoliniego i faszyzmu nie czuje żadnej szczególnej sympatii. Wszystko to z całą prosto-dusznością zamieściłem w swoim artykule, w następstwie czego włoska po­licja polityczna poddała pisarza regularnemu przesłuchaniu. Rychło jednak Buonaiuti pojął, że jedyną winowajczynią w tej sprawie była moja zbyt wielka naiwność, i w dobroci swojej nie zachował do mnie urazy.

*

Sądzona mi jednak była powtórna gafa. Tym razem jej następstwa okazały się znacznie poważniejsze, ofiarą zaś padł Vittorio Macchioro, którego pojechałem odwiedzić w Neapolu. Był on podówczas dyrektorem muzeum sztuki antycznej. Już jako licealista zapoznałem się z jego pracami na temat kultów orfickich. Korespondowałem z nim regularnie, bo zawsze miałem do niego jakieś pytania, czy to dotyczące któregoś z jego dawniejszych artykułów, czy też prosiłem o jakąś jego książkę lub wreszcie o studia bądź nadbitki z prac jego kolegów. Macchioro bez wahania pisał do wszystkich przyjaciół i znajomych z prośbą o wspomaganie mnie publikacjami. Takim sposobem otrzymywałem całe pakiety prac A. Rastagniego, E. Bignona i innych uczonych włoskich; to dzięki niemu mogłem wejść w posiadanie dzieła S. Angusa, profesora uniwersytetu w Sydney, na temat misteriów grecko-orientalnych i chrześci­jaństwa. Zimą 1927 roku rozpocząłem pisanie studium o misteriach i poprosiłem Macchioro, aby zechciał mi pożyczać ze swojej własnej biblioteki pewne książki nie do zdobycia w Bukareszcie. Przysłał mi jakiś tuzin dzieł, które przywiozłem do Neapolu, by mu je oddać.

Jego córka Anna była chyba w moim wieku. To ona otworzyła mi i wpuściła do biblioteki. Sam Macchioro był pod pięćdziesiątkę; bardzo żywy i rozmowny, całkiem łysy, w okularach. Po omówieniu przygotowywanej przeze mnie rozprawy krytycznej, zaczął mi zadawać pytania na temat Rumunii. Opo­wiadałem mu z uniesieniem o naszych wielkich poetach i pisarzach. Macchioro z kolei mówił o swym znakomitym sąsiedzie, Benedetto Crocem, potem o Villa dei Misteri, w której dostrzegał kaplicę orficką (interpretacja nader kontro­wersyjna), i o swych własnych koncepcjach na temat religii. Wyznał mi, że w ruchu kwakrów upatruje ideał wszelkiej wspólnoty religijnej. W 1950 roku miałem się dowiedzieć, że nawrócił się na katolicyzm i że po śmierci żony usunął się do klasztoru. Owego dnia mówił jednak przede wszystkim o tej formie neopogaństwa, jaką stanowił w jego oczach faszyzm, i ubolewał, że Kościół otwarcie nie przeciwstawił się tej straszliwej apostazji.

W artykule relacjonującym moją rozmowę z Macchiorem zamieściłem oczywiście wszystko, co najistotniejsze, nie pomijając jego wypowiedzi prze­ciwko faszyzmowi. Ponieważ chodziło tu jedynie o rozważania czysto ideolo­giczne i obiektywną krytykę, myślałem, że nikomu nie nasunie to żadnych podejrzeń. W owym czasie bowiem nie miałem najmniejszego pojęcia, czym jest dyktatura. Moja szczerość o mało nie przyprawiła Macchiora o utratę sta­nowiska dyrektora muzeum. Wszczęto przeciwko niemu dochodzenie. Oburzony moim brakiem dyskrecji, Macchioro zeznał, że prawie mnie nie zna, że nie wypowiedział słów, jakie mu przypisywałem, i że nieporozumienie, którego padł ofiarą, złożyć należy na karb mojej nieznajomości włoskiego.

Ostatecznie zdołał się jakoś z tego wykaraskać, ale napisał do mnie pełen oburzenia list, w którym gorzko mi wyrzucał całą tę historię. Otrzymałem ten list z końcem maja, w kilka tygodni po powrocie z Włoch. Przywiódł mnie on do rzeczywistości i wstrząsnął mną niby uderzenie pioruna, wyrywając mnie, spotniałego z przestrachu, z tak mi drogiej nieświadomości. Głęboko mnie poruszyła wiadomość o konsekwencjach mej nadmiernej szczerości. Zacząłem sobie przypominać skandal, jaki wywołałem w związku z Iorgą, potem mój nietakt wobec Buonaiutiego i na koniec zadałem sobie pytanie, wskutek jakiej to ironii losu musiałem ranić właśnie tych, których podziwiałem najbardziej, i jaki to demon czy też fatalizm sprawia, że tak gorzko przychodzi mi pokutować za zainteresowanie, jakim ktoś zechciał mnie darzyć.

Ta myśl prześladowała mnie przez wiele miesięcy, nawet potem, jak napisałem do Macchiora kilka obszernych listów pełnych skruchy. Po długim milczeniu odpowiedział mi nareszcie pisząc, że pozostaje mu tylko wybaczyć mi, zważywszy „ton absolutnej szczerości", jaki przebija z mych listów. Pomimo to żyłem odtąd w obawie, że mimowolnie zranię swych najlepszych przyjaciół lub unieszczęśliwię kobiety, w których mógłbym się zakochać. Chociaż z biegiem czasu ta obsesja zniknęła, to przecież faktem jest, że incydent z Macchiorem wcale nie był ostatni. Skądinąd jest bardzo prawdopodobne, że to, co wówczas przypisywałem demonowi wewnętrznemu, było jedynie wynikiem posuniętej aż do nieświadomości potrzeby szczerości i autentyzmu. Podobnie jak nie wahałem się nigdy przed napisaniem i opublikowaniem tego, co w mym osobistym życiu wydawało mi się najprawdziwsze i najbardziej autentyczne, nawet gdyby miała na tym ucierpieć moja miłość własna, tak też nie czułem się zobowiązany do ja­kiejkolwiek powściągliwości, gdy miałem zdawać sprawę z cudzych myśli i po­czynań. Ponadto było dla mnie niemożliwością upiększać lub retuszować to, co zdawało mi się najdobitniejszym wyrazem prawdy i rzeczywistości. Tak na przykład, ponieważ córka Macchiora stanęła przede mną ubrana bardzo skrom­nie, wręcz biednie, odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z „panną służącą", i na­pisałem to, nie myśląc ani przez chwilę, że Macchioro, któremu wysłałem artykuł i który kazał go sobie przetłumaczyć, mógłby się na to obruszyć.

W parę lat później, gdy zostały opublikowane moje pierwsze powieści, ta niezdolność do przekroczenia, do zapanowania nad autentycznością własnych przeżyć, o których komunikowałem innym, miała mi napytać niejednej biedy.

*

Odtąd Włochy nigdy już nie miały zatrzeć się w moim umyśle. Znów z końcem lata, wracając z Genewy, jechałem odwiedzić Mediolan, Weronę, Wenecję; następną wiosnę postanowiłem spędzić w Rzymie, ażeby zebrać materiały do pracy magisterskiej. Mój pociąg do Włoch, ich krajobrazów, języka, kultury był tym wygodniejszy, że nie zajmowałem się ani klasycyzmem, ani niczym specyficznie włoskim; przeciwnie, czułem, że podbiły mnie ostatecznie badania religii wschodnich i filozofia indyjska. Co więcej, nieporządek i niebezpieczna różnorodność zainteresowań, jakie naznaczyły proces mojej formacji, upodobanie do alchemii i hermetyzmu, świeże objawienia Kierkegaarda i Novalisa, pasja dla wszelkich doświadczeń, w których życie i jego prawa bywały udaremniane i przekraczane - wszystko to pozostawało w najgłębszej sprzeczności z tradycyjną spuścizną Italii. Pewien jestem, że ten pociąg okazał się dla mnie dobroczynny. Fascynowała mnie mistyka i jak wielu z mojego pokolenia uważnie śledziłem proces przywracania wartości filozofii średnio­wiecznej, zachodzący właśnie we Francji pod wpływem Gilsona i Maritaina; analizował go w swych wykładach Nae Ionescu. Do tej rewaloryzacji prze­konany był zresztą tylko częściowo, bo chociaż kazał nam czytać dzieła św. Tomasza z Akwinu, to swoje sympatie kierował w stronę teologii wschodniej, szczególnie zaś Orygenesa będącego dlań filozofem genialnym, być może najgłębszym w chrześcijaństwie wschodnim. Pod tym względem Nae Ionescu znacznie wyprzedzał swych zachodnich kolegów, którzy „przewartościowali" Orygenesa dopiero dwadzieścia lat później.

Pomimo to za temat pracy magisterskiej wziąłem filozofię Renesansu włoskiego, ściślej mówiąc Giordana Bruna, Campanellę i Pica delia Mirandolę. Nie zdając sobie z tego sprawy, usiłowałem poprzez pogłębioną analizę neopogańskiego immanentyzmu, panteizmu i „filozofii Natury" skompensować własne skłonności do transcendencji, mistyki i duchowości orientalnej. Co prawda, rzeczy nie przedstawiały się wówczas tak prosto, jak widzę je dzisiaj, po trzydziestu pięciu latach, u Pica bowiem znajdowałem mnóstwo elementów magii i okultyzmu, niemało neoplatońskiej mistyki u Marsilia Ficina, a rozpasanej fantazji u Campanelli. Skądinąd jednak odnajdywałem w Renesansie włoskim owo wynoszenie pod niebiosa możliwości człowieka, ową ideę twórczej wolności i gigantyzm na miarę nieomal lucyferyczną, które były wielkimi obsesjami mej młodości.

. Nade wszystko przecież przekonywałem się, co to znaczy mieć dwadzieścia lat. Zrozumiałem, że nie należy zwlekać z radowaniem się mijającą chwilą, że są momenty teraźniejszości, które po raz drugi nie będą nam dane, i że pewnego dnia mogę żałować, iż nie skorzystałem z życia i z jego darów za młodu, w okresie gdy wszystko jest możliwe.

*

Swoją mansardę ujrzałem znowu pewnego majowego wieczora, przy­jechawszy z Dworca Północnego niespieszną dorożką zawaloną książkami. Po radościach powitań z rodziną i pierwszych, entuzjastycznych oczywiście, opisach włoskich cudowności, wspiąłem się na górę, do siebie. Z drugiej strony ogrodu dostrzegałem odcinającą się na wieczornym niebie sylwetę domu ambasadora Djuvary22, z zaciągniętymi storami, jak w pełni lata. Była to rozległa, tajemnicza siedziba, w której światła zapalały się tylko kilka razy w roku, podczas rzadkich pobytów ambasadora w Bukareszcie.

Nagle przyłapałem się na myśli o R..., co zdarzało mi się często w ostatnich tygodniach - na placu św. Marka, na Capri czy w Amalfi. Wysłałem do niej mnóstwo widokówek z tekstami iście pytyjskimi, pełnymi niedomówień. Do czegóż to jednak właściwie czynić chciałem aluzje? Sam tego nie wiedziałem. Już jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że zakochałem się w niej; sama R... na pewno domyśliła się tego wcześniej ode mnie. Jej uczucia względem mnie nie były mi znane. Nie ukrywała przede mną, że pewien elew szkoły morskiej, przystojny, bardzo sympatyczny chłopiec, zalecał się do niej od dawna i nawet pragnął ją poślubić w dniu, w którym otrzyma promocję oficerską. R... powiedziała mi, że właściwie go nie kocha i że woli poślubić kogoś „ze swojego świata" - to znaczy naszego, rzecz jasna, uniwersyteckiego.

Wszystko to było dla mnie na razie czystą chimerą i jawiło mi się jako mające nastąpić w bardzo odległej przyszłości. Stopniowo pozbyłem się młodzieńczych kompleksów; z przygody z Theą wyszedłem zupełnie odmie­niony. Wyraźnie widziałem, że moje uczucie dla R... nie ma przyszłości, nie tylko bowiem nie mogłem marzyć o małżeństwie, lecz nawet o dłuższym romansie. Nadto wiedziałem doskonale, że stanę na głowie, aby wmówić sobie, iż rzeczywiście wcale nie jestem zakochany, albo też aby się odkochać.

Gdy nazajutrz po moim przyjeździe R... przyszła mnie odwiedzić, wziąłem ją w ramiona i bylibyśmy tak pozostali w uścisku bardzo długo, gdyby nie nieśmiałe stukanie do drzwi. Był to kolega pragnący, rzecz jasna, usłyszeć moje wrażenia z Włoch. Od tego wieczoru w stosunkach naszych coś jakby się zmieniło, i wnet nasi przyjaciele wiedzieli wszystko, co dotąd mieliśmy nadzieję utrzymać w tajemnicy. Stale przebywaliśmy razem, wieczorami zaś zamykaliśmy się w moim pokoju. Gdy znów byłem sam, czyniłem wysiłki, by zwalczyć tę namiętność zagrażającą mej wolności i wewnętrznej integralności. Artykuły, jakie wówczas pisałem, stanowiły, by tak rzec, część zaszyfrowanego dialogu z R... Tak było na przykład ze szkicem poświęconym Sorenowi Kierkegaardowi, „narzeczonemu, eremicie i pamfleciście"; był to niewątpliwie pierwszy w języku rumuńskim artykuł o Kierkegaardzie. Kładłem w nim nacisk na jego miłość do Reginy Olsen, nie omieszkawszy zacytować słynnego ustępu o narzeczonej mogącej uczynić geniusza z mężczyzny, którego kocha, co najwyżej zaś generała po wyjściu zań za mąż. Inny artykuł, tym razem poświęcony Novalisowi, również zawierał wiele niedopowiedzeń.

Tego samego lata napisałem kilka esejów i nowel, o których nie mogę nic powiedzieć, bo później nigdy ich już powtórnie nie czytałem. Pamiętam tylko, że były to opowiadania fantastyczne pełne dziwacznych postaci i nieprawdo­podobnych przygód. Czasopismo „Sinteza" wydrukowało jedną z moich nowel; jej bohaterem był osobnik bardzo szpetny, tematem zaś - jego kompleks brzydoty. W „Universul Literar" ukazały się fragmenty Powieści młodego krótkowidza oraz nowela, w której usiłowałem opisać utratę świadomości i reakcje kogoś, komu wymyka się doznanie jego obecności w świecie. Właśnie wtedy zawarłem znajomość z Camilem Petrescu. Przeczytawszy moją nowelkę, powiedział mi: „Szaleńcy jako temat literacki są zupełnie nieciekawi..."

Pismo „Wschód-Zachód", finansowane przez Radu Capriela, kierowane zaś przez łona Anestina, V. Stoe i mnie, miało żywot bardzo krótki - najwyżej dwa albo trzy numery. Swój wkład do niego wniósł przecież Nae Ionescu - szki­cem Wstęp do dramaturgii rumuńskiej. Zimą napisał do mnie Capriel, aby mi powiedzieć, że bardzo ceni moje artykuły i że chce mnie poznać. Był to mężczyzna dość przystojny, starszy ode mnie o dziesięć lat, o bardzo czarnych włosach i opadających wąsach. Szybko zaprzyjaźniliśmy się. Miał do dyspozycji trochę akcji i chciał założyć pismo. Capriel zaprosił nas do siebie wieczorem; długo omawialiśmy „linię" nowego czasopisma. Potem pewnego pięknego dnia oznajmił nam, że się żeni, że musi wyjechać do Abacji23 i nie jest dłużej w stanie finansować publikacji. Odtąd widywałem go jedynie z rzadka. Był tak ciekaw wszystkiego, co napisałem, że prosił mnie o udostępnienie moich rękopisów z czasów młodości. Pamiętniki ołowianego żołnierzyka pozostały u niego.

*

Podczas sesji egzaminacyjnej dowiedziałem się, że Liga Narodów oferuje parę dwumiesięcznych stypendiów w Genewie. Żeby je otrzymać, należało zdać egzamin pisemny. Poradziłem sobie z tym, podobnie jak dwu mych kolegów, Nicolai Argintescu i Cotaru. Pojechaliśmy razem do Szwajcarii, po drodze zatrzymując się w Wiedniu. Cotaru, kawał drągala, pasjonował się socjologią: należał do ulubionych uczniów Gustiego. Chudzielec Argintescu o włosach białych jak len swoją afektacją i przesadną wytwornością wysłowienia drażnił wszystkich poza mną - mnie bowiem bardzo bawił. W Genewie w trójkę zatrzymaliśmy się w tym samym pensjonacie, z którego jednak wypędziły nas pluskwy, tak że każdy musiał poszukać sobie nowego locum na własną rękę.

W zasadzie przyjechaliśmy tutaj, aby słuchać wykładów na temat organizacji i przyszłości Ligi Narodów, ja jednak poprzestałem na zapisaniu się do biblioteki uniwersyteckiej, gdzie mogłem czytać książki w Bukareszcie nieosiągalne, zwłaszcza z zakresu orientalistyki. Posiłki jadaliśmy w stołówce studenckiej albo też, wieczorem, za cały obiad mieliśmy kawę ze śmietanką. Za pieniądze w ten sposób przyoszczędzone mogłem kupować książki. Dziennik Amiela, przeczytany zbyt późno, niespecjalnie mnie zaciekawił. Odkryłem za to Leona Bloy, mogłem też uzupełnić swoją znajomość Remy de Gourmonta. Jego Dialogi amatorów rozczarowały mnie i rozdrażniły. Oszołomiły mnie u niego osobisty dramat i encyklopedyczna erudycja, zirytowała natomiast pełna dziecinnego podziwu postawa wobec „Nauki" oraz tani sceptycyzm. Napisałem o nim dwa szkice, pierwszy dość przychylny, drugi - zatytułowany Gourmontowskie metody - bardzo krytyczny i prawdopodobnie mocno dla niego niesprawiedliwy. W kilka tygodni później moje pismo otrzymało i wydrukowało artykuł kogoś nieznanego traktujący o „Gourmoncie sentymentalnym". Au­torem był Mihail Sebastian24, wówczas uczeń ostatniej klasy liceum w Braili. Była to jego pierwsza publikacja.

W Genewie dysponowałem czasem wedle własnego widzimisię. Spacerując brzegiem jeziora lub spędzając długie godziny na samotnym włóczeniu się po parkach usiłowałem jakoś uporządkować to, co przeżyłem i czego doznałem w ciągu ostatnich lat. Niemniej jednak nie przestałem marzyć o gigantycznych projektach, między innymi o „Historii porównawczej mistyki". Zacząłem jednak pisać serię artykułów pod wspólnym tytułem Itinerarium duchowe, w których zamierzałem zanalizować różnorodne kryzysy i pokusy, jakie dane mi było poznać. Nie przemawiałem w nich jednak wyłącznie we własnym imieniu, uważałem bowiem, że moje doświadczenia, w szczególności zaś coraz bardziej agresywna rezerwa wobec wartości reprezentowanych przez naszych poprzed­ników, nie są tylko moją własnością, że stanowią - lub wkrótce będą stanowić - do­świadczenie rozstrzygającej wagi dla całego mojego pokolenia. Opracowałem na ten temat cykl dwunastu esejów, w których opisywałem itinerarium duchowe „młodego pokolenia", to znaczy wszystkich tych, których dzieciństwo lub wiek dorastania przypadły na lata wojny i którzy obecnie, w 1927 roku, liczyli dwadzieścia do dwudziestu pięciu lat.

Pogląd mój był następujący: uważałem, że różnice pomiędzy moim pokoleniem a poprzednimi generacjami wynikają z faktu, że nasi poprzednicy zrealizowali swoją misję historyczną, to znaczy zjednoczenie kraju. Jeśli jednak wojna światowa umożliwiła Rumunii urzeczywistnienie jedności terytorialnej, to prawdą było również, że stanowiła ona straszliwy skandal wobec tradycyjnych wartości Zachodu. Mit nieskończonego postępu, wiara w możliwość zapro­wadzenia - dzięki nauce i technice - powszechnego pokoju i społecznej sprawiedliwości, prymat racjonalizmu, prestiż agnostycyzmu - wszystko to rozlatywało się w drzazgi na frontach zmagań wojennych. Pierwiastek irracjonalny, który wojnę uczynił możliwą, a nawet ją podsycał, powracał oto do duchowego i kulturalnego życia Zachodu, jak o tym świadczyły rehabilitacja doświadczenia religijnego, pokaźna liczba nawróceń, wzmożone zaintereso­wanie różnymi namiastkami duchowości i innymi formami gnoz orientalnych - jak teozofią, neobuddyzmem, Tagorem itd., moda na surrealizm i psycho­analizę. Kryzys, jaki przechodził Zachód, dowodził w moich oczach, że wartości generacji wojennej wypadły już z obiegu. To nam, ludziom „młodego po­kolenia", przypadało zadanie znalezienia nowych racji istnienia. W odróżnieniu jednak od naszych poprzedników, zrodzonych i ukształtowanych na ideałach zjednoczenia narodowego, my nie mieliśmy żadnego ideału zastępczego. Stwier­dzaliśmy, że jesteśmy wolni i dyspozycyjni wobec wszelkiego rodzaju doświad­czeń. W owym czasie byłem przekonany, że doświadczenia te w żadnym razie nie mogą służyć za pretekst do uprawiania dyletanctwa i jałowych dywagacji umysłowych. Narzucały nam je okoliczności. Byliśmy pierwszym pokoleniem Rumunów, których nie trzeba już było mobilizować do wypełnienia jakiejś misji historycznej. Aby nie pogrążyć się w prowincjonalizm kulturalny lub duchową jałowość, musimy za wszelką cenę wiedzieć, co dzieje się wszędzie wkoło w świecie. Musimy stać się współcześni.

W konsekwencji tego wszystkiego przedsięwziąłem krytyczną analizę własnych przygód duchowych, doświadczeń wewnętrznych, lektur, teorii i gnoz, które zatrzymały moją uwagę i dały mi do myślenia. Roztrząsałem dyletantyzm Gourmonta, teozofię, antropozofię, gnozy neoorientalne, następnie nowy wigor metafizyki, różne doświadczenia mistyczne, ofensywę katolicyzmu, historycyzm, kończyłem zaś owo Itinerarium duchowe artykułem o prawosławiu, dość powierzchownym, bo moja znajomość przedmiotu była nader szczupła, sądy zaś - wielce ogólnikowe. Ten niewielki szkic miał jednak tę zaletę, że nie był ani dogmatyczny, ani doktrynerski. Poprzestałem na stwierdzeniu, że dla niemałej części mego pokolenia prawosławie mogłoby się stać fundamentem całościowej wizji świata i egzystencji, i że jeśli to nastąpi, będziemy mieć do czynienia ze zjawiskiem całkowicie nowym w dziejach współczesnej kultury rumuńskiej.

Itinerarium duchowe odniosło dość duży sukces u ludzi z mojej generacji. Krytyk Serban Cioculescu w swej recenzji wyraził wprawdzie pewne za­strzeżenia, lecz była ona w sumie dość przychylna.

Owej jesieni właśnie, 1927 roku, Cioculescu przyjechał z Paryża, podobnie jak Mircea Vulcanescu i Paul Sterian. Zawarłem z nimi znajomość dzięki Itinerarium. Co do Vulcanescu, to nasze więzi tylko zacieśniały się z czasem. Dyskutując z nim i z Paulem Sterianem uświadomiłem sobie własną ignorancję w dziedzinie chrześcijaństwa wschodniego i religijnych tradycji rumuńskich. Jeśli idzie o moje osobiste doświadczenie prawosławia, to było ono żadne. W moich oczach główna korzyść z prawosławia dla nas, Rumunów, wynikała z faktu, że było ono, by tak rzec, współistotne z nami, i to od stuleci, i że nie sposób go było oddzielić od naszej historii i kultury. Odczuwałem cały urok tej tradycji, lecz nigdy nie przeżywałem jej osobiście. Miałem zaledwie dwadzieścia lat i dopiero co otrząsnąłem z siebie więzy łączące mnie ze scjentyzmem i agnostycyzmem okresu dorastania. Zmagałem się wówczas z wszelkiego rodzaju trudnościami, do których powrócę później.

Jak bardzo byłem oddalony od koncepcji prawosławia podzielanej przez Nae Ionescu, Mirceę Vulcanescu i Paula Steriana, zrozumiałem, gdy zapytawszy mego profesora, co myśli o zakończeniu Itinerarium, usłyszałem od niego: „Sądzę, że jest pan w błędzie. Utrzymuje pan, że człowiek rodzi się katolikiem lub protestantem, prawosławnym natomiast się staje. Według mnie jest dokładnie na odwrót; oczywiście, można stać się katolikiem lub protestantem, w Rumunii jednak człowiek zawsze rodzi się prawosławnym. Prawosławie jest wizją świata, którą dziedziczy się przy urodzeniu. Można ją posiadać lub nie, ale bardzo trudno ją nabyć. Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób Rumun z urodzenia mógłby się nawrócić na prawosławie, podczas gdy rozumiem doskonale działania mogące go przywieść do katolicyzmu. Ale jeśli idzie o pana, problem polega na czymś innym. Dla pana prawosławie jest czymś w rodzaju brzegu, do którego spodziewa się pan wrócić po doświadczeniu najróżniejszych przygód na pełnym morzu. Otóż taki powrót nigdy nie jest zbyt przyjemny, chyba że człowiek chce jakoś przeżyć po rozbiciu się okrętu lub pragnie tej katastrofy uniknąć. Dla mnie życie jest zawsze katastrofą, tak że chęć przybicia do brzegu jest niemal fatalnoscią. Dla pana istnieć to znaczy przeżyć ciąg przygód duchowych. Toteż sądzę, że idzie pan fałszywą drogą, ale to nie ma żadnego znaczenia, ponieważ liczy się tylko to, czego pan rzeczywiście dokona, co potrafi pan stworzyć przed i po rozpoznaniu swego błędu".

W Itinerarium duchowym usiłowałem określić dokładniej i wyartykułować wyznanie wiary, wyrażane już w wielu artykułach - mianowicie że istnieje „młode pokolenie", do którego zwracam się w pierwszym rzędzie, wobec czego pozostali czytelnicy z racji swego wieku i mentalności interesują mnie mniej. Dla niektórych spośród starszych ode mnie koncepcja ta była całkowicie fałszywa. Wielu innych bawiła moja rzekoma obsesja albo bzik, jak im się zdawało. Wewnętrznie jednak byłem przekonany o swojej racji. Różniliśmy się od naszych poprzedników nie tyle dlatego, że byliśmy młodsi, ile dlatego że pomiędzy nimi a nami legła wojna. Nam przydarzy się to samo - mówiłem sobie - jeżeli za dziesięć czy piętnaście lat znów wybuchnie wojna światowa. Wówczas młodzi będą patrzeć na nas nie tylko jako na starszych od siebie, ale nade wszystko - różnych. Rychło zdałem sobie sprawę, że owa kwestia pokoleniowa nie jest specyfiką wyłącznie rumuńską, że dyskutuje sieją w wielu innych krajach. Nieco później Ortega y Gasset oraz jego uczniowie, Julian Marias i Lain Entralgo, mieli uczynić z pojęcia „generacji" jedną z podstawowych kategorii filozofii kultury.

Tejże samej jesieni 1927 roku popełniłem tekst pretensjonalny i jednocześnie mętny, utrzymany w nieokreślonym stylu, mającym coś z eseju filozoficznego, diatryby i zaklinania, a zatytułowany Apologia męskości. Niedługo potem zamieszczono go w piśmie „Gandirea". Usiłowałem w nim uczynić z „męskości" (kliszy, zapożyczonej od Papiniego i jego Maschilita) zarazem sposób istnienia i narzędzie poznania, a więc podporządkowania sobie świata. Przez słowo „męskość" rozumiałem to, co odkryć miałem dopiero później, w Indiach - mianowicie vajra Mahajany, czyli czystą świadomość. Zresztą jest znamienne, że ter­min vajra - dosłownie „piorun" -jest również symbolem męskiego organu, do­kładniej zaś specyficznych dla niego możliwości duchowych. Tak więc sądziłem, że męskość w sensie absolutnym jest równoważna nagiemu umysłowi. Erosa akcep­towałem jedynie jako absolutnego lennika męskości; inaczej absolutnej jedności nagiego ducha groził rozpad. Miłość we wszystkich swych formach była jedynie narzędziem, za pomocą którego Duch odnajdywał swoją integralność.

Ta mieszanina ascezy, metafizycznej egzaltacji i seksualności - mieszanina nieobca Indiom - nieco zbijała z tropu. Czytelnicy zastanawiali się, co o niej myśleć. Od czasu do czasu jakieś czasopismo czy gazeta publikowały krytyczny artykuł lub uszczypliwą wzmiankę. Stelian Mateescu, aczkolwiek uznawał artykuł za interesujący, odrzucał jednak „seksualizację Ducha", jak to nazywał. Paul Sterian ocenił go przychylnie, ale za poezję, emanującą jego zdaniem z tej rozwichrzonej prozy, szczególnie zaś z ustępu, w którym dawałem upust wściekłości, że nie mogę być wszystkim jednocześnie. Mircea Vulcanescu twierdził, że ów ustęp mógłby być świetnym argumentem na rzecz konieczności metafizyki.

*

Od tego czasu pisałem artykuły coraz bardziej osobiste. Rzecz pod tytułem Przeciwko Mołdawii wzburzyła licznych moich przyjaciół. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o P. Manoliu, w następstwie repliki na mój artykuł, jaką zamieścił w gazecie wychodzącej w Botosani.

W związku ze śmiercią V. Parvana napisałem o tym wielkim uczonym dytyrambiczny artykuł, który odniósł niezmierny sukces u młodzieży i spo­wodował napływ entuzjastycznych listów od uczniów liceów. Niekiedy nie wahałem się pisać na tematy zdające mi się czystą fantastyką. Napisałem tedy o Antoniu Magliabecchim, którego wariacka bibliomania oszołomiła mnie. Kiedy za czasów rewolucji francuskiej książki ulegały rozproszeniu, skupował je całymi bibliotekami, zatrzymując nawet kilka egzemplarzy tego samego dzieła w obawie, że gdzieś zaginą na zawsze czy zostaną spalone. W ten sposób zebrał kolekcję złożoną z pół miliona woluminów. Z tej przyczyny uznałem, że nabył prawo do osobnej kroniki w mojej serii Osobowości.

Niedługo przedtem rozpocząłem cykl artykułów zatytułowany Listy do prowincjusza, w którym nawiązywałem dialog z przedstawicielami mojego pokolenia. W oparciu o obficie napływającą korespondencję skonstruowałem sobie typ prowincjusza, wzbogacając go o pewne właściwe mnie samemu rysy (między innymi skłonność do melancholii), przeciwko którym, rzecz jasna, sierdziłem się okropnie. Doradzałem owemu „prowincjuszowi" odwagę i he­roizm, wzywając go do uwolnienia się od starych schematów, wyrzeczenia się indolencji i przeciętności i zaklinając, aby swoją młodość brał na serio, to znaczy by pracował ze wszystkich sił, by „coś zrobił", by „tworzył". Dręczyła mnie nieustanna obawa, że naszemu pokoleniu, pierwszemu w dziejach Rumunii pokoleniu wolnemu, otwartemu na wszystko, zabraknie czasu, aby wykorzystać tę sytuację, że znów zostanie ono zmobilizowane, podobnie jak to było z naszymi rodzicami, dziadkami i pradziadkami. Wówczas będzie za późno na swobodne tworzenie, albowiem zostaniemy postawieni wobec tych samych konieczności, jakich zaznali nasi ojcowie: walka, ofiara, milczenie.

Pamiętam, że jeden z tych pełnych trwogi artykułów Anno domini zrobił wielkie wrażenie na Perpessiciusie; twierdził, że „wyziera z niego widmo wojny". Prawdę mówiąc, nie o samej wojnie myślałem pisząc go, lecz o próbach i katastrofach grożących nam w każdej chwili. Toteż mojemu „prowincjuszowi" radziłem postępować tak, jak gdyby rozpoczynający się 1928 rok miał być ostatnim i jak gdyby na zrealizowanie tego, o czym marzył przez całe życie, pozostawało mu jedynie tych dwanaście miesięcy. Skąd wzięła się ta apokalip­tyczna wizja? Na pewno nie z sytuacji, w jakiej znajdowała się podówczas Rumunia czy nawet cała Europa. Naprawdę nie sądzę, aby z początkiem owego 1928 roku było wielu takich, co obawiali się nowego, nieuchronnego konfliktu światowego. Zresztą nie wiedziałem prawie nic o sytuacji politycznej, zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Moje osobiste lęki były całkiem innej natury - w tym sensie, że przeczuwałem, iż czas nie pracuje dla nas; przeciwnie, jeśli chcemy osiągnąć swoje cele, to mamy go bardzo niedużo. Toteż nie wolno nam go trwonić. Z innego punktu widzenia był to dla mnie jeszcze jeden sposób prowadzenia owej „walki ze snem", rozpoczętej w latach licealnych, kiedy to zrozumiałem, że aby dokonać wszystkiego, co zamierzałem zrobić, przeczytać, nauczyć się - szesnastogodzinny dzień roboczy nie wystarczy. Tym razem jednak nie chodziło tylko o mnie, lecz o całe „nowe pokolenie", za które czułem się odpowiedzialny. Zdawało mi się ono przeznaczone do wielkich zamierzeń. Wiedziałem, że naszym pierwszym i największym obowiązkiem jest rozszerzyć, jak to tylko możliwe, nasz horyzont kulturalny, otworzyć okna na uniwersa duchowe pozostające dotychczas poza naszym zasięgiem. Artykuły o Aśwaghoszy i Milarepie, Kierkegaardzie i orfizmie napisałem w pierwszym rzędzie dlatego, że żaden z moich poprzedników nie zainteresował się tymi ludźmi i tymi sprawami, ale również po to, by zrzucić kuratelę kulturalną książki francuskiej, ciążącą nad nami wszystkimi i będącą w moich oczach znamieniem intelektualnego lenistwa. Od mojego „prowincjusza", podobnie jak od siebie samego, wymagałem nadludzkiego wysiłku dla nauczenia się i zrealizowania wszystkiego, czego nasi poprzednicy nie mieli czasu nauczyć się i zrealizować.

Nie pomyliłem się. Gdy się dobrze zastanowić, moje pokolenie zaznało nie więcej niż jakichś dwunastu lat wolności twórczej. Dyktaturę wojskową ustanowiono w 1938 roku, potem była wojna, w 1945 roku zaś kraj zajęły wojska radzieckie. Później wszystko umilkło.

*

Jesienią 1927 Pamfil Seicaru opuścił „Cuvantul", aby założyć własne pismo, „Curentul", pociągając za sobą całą grupę dziennikarzy. Wynikiem tego kryzysu było nałożenie na Nae Ionescu większej odpowiedzialności za politykę uprawianą przez gazetę. Ja, jak dawniej, oddawałem swoje dwie kroniki tygodniowo; tymczasem Titus Enacovici usiłował, skłonić Nae Ionescu do powierzenia mi jednego ze stanowisk redaktorskich, obecnie nie obsadzonych.

Z końcem jesieni miałem okazję po raz pierwszy przemawiać publicznie. Stelian Mateescu, objąwszy funkcję sekretarza Towarzystwa Estetycznego, zorganizował pod auspicjami Fundacji Królewskich Karola I cykl odczytów o romantyzmie i zaproponował mi wygłoszenie wykładu na temat „romantyzm a religia". Cykl zainaugurował on sam, mówiąc o romantyzmie w sztuce i obficie czerpiąc przy tej okazji ze swego czarnego notesika. Potem wyjechał do Paryża. Wśród prelegentów było paru filozofów i krytyków sztuki. Co do mnie, to zgodziłem się omawiać tę problematykę tylko dlatego, że - jak sądziłem - znalazłem własną interpretację romantyzmu religijnego. Stawiałem sobie za cel wykazanie „romantycznego" charakteru wszelkich ruchów religijnych, mniej czy bardziej gwałtownie przeciwstawiających się religiom ustanowionym, tym, które miały za sobą tradycję państw i które nazywałem „klasycznymi". Tak tedy opozycja i napięcie, jakie doprowadziły do zmagań taoizmu z konfucjanizmem, buddyzmu z braminizmem, kultów dionizyjskich i orfickich z religią miast greckich (nie pomijając Zoroastra i płomiennego przesłania proroków żydow­skich) - stanowiły manifestacje tego samego typu rewolt „romantycznych". Każda we właściwy sobie sposób kładła nacisk na indywidualne przeżycia religijne, lekceważąc lub pomniejszając wartości religijności zbiorowej, czy to chodziło o rodzinę, miasto czy też państwo. Wszystkie te „romantyczne" prądy zrodziła potrzeba bardziej szczerego, głębszego przeżycia religijnego, w szcze­gólności zaś pragnienie indywidualnego odkupienia i bardziej bezpośrednich stosunków z bóstwem.

W ostatecznym rachunku moja dążność do znalezienia za wszelką cenę elementów wspólnych licznym prądom odnowy i reformy wiary była wprawdzie usprawiedliwiona, ale jednak kwalifikowanie ich jako „romantycznych" stanowiło przesadę. Rzeczy miały się tak, iż w grę wchodził tu raczej konflikt pomiędzy dwoma rodzajami doświadczenia religijnego. Ponieważ cykl odczytów za temat ogólny miał romantyzm, prostodusznie zakwalifikowałem jako „roman­tyczny" wszelki ruch religijny usiłujący popierać aspiracje jednostki kosztem zbiorowości.

Nie sporządziłem z góry żadnego szkicu, poprzestając na zrobieniu szczegółowego planu. Kilka dni przedtem przećwiczyłem w samotności swego pokoju improwizowane rozpoczęcie odczytu. Byłem pewien, że jeśli poradzę sobie z tym, co mam powiedzieć w ciągu pierwszych pięciu minut, reszta przyjdzie sama z siebie. Bałem się tylko tremy, jakiej mogę ulec stając na podium w wielkiej sali Fundacji sam na sam z publicznością; stąd musiałem powtarzać sobie - na głos lub w duchu - pierwsze zdania mej prelekcji.

Pamiętam ją jeszcze doskonale. Bardzo szybko - bacząc jednak, by się nie zachwiać - zbiegłem po schodach prowadzących z biura dyrekcji na podium; powitały mnie oklaski. W tym momencie poczułem się zupełnie uspokojony, niemal w euforii. Od pierwszych słów wiedziałem, że wszystko przebiegnie nawet lepiej, niż się spodziewałem. Bez najmniejszej trudności przyszło mi znaleźć właściwy ton i rytm mowy, i tak byłem pewny swego, że nawet nie wyciągnąłem z kieszeni planu ani notatek. To był błąd; urzeczony własną łatwością wysłowienia zupełnie zlekceważyłem plan, jaki przecież przyrzekałem sobie respektować. Wdałem się w dygresje, podkreślałem z naciskiem analogie nasuwające mi się w trakcie słuchania własnych słów i które, acz oryginalne, może nawet ciekawe, nie były tego rodzaju, aby zająć uwagę audytorium. Z drugiej strony, brak planu sprawił, że pominąłem pewne fakty i idee dość jednak istotne. Tak więc była to raczej pogadanka niż uczony wykład i zapewne tylko wskutek mego spontanicznego i swobodnego tonu publiczność z niejaką uwagą, a chwilami z zachwytem słuchała refleksji na temat taoizmu czy orfizmu, które to materie, w innych okolicznościach, nie obudziłyby w niej chyba szczególniejszego zapału.

Oklaski, jakie przeprowadzały mnie aż do biura dyrekcji, potwierdziły moje wrażenie, że potrafiłem „nawiązać kontakt z salą". Ale nim jeszcze upłynęło pięć minut, uświadomiłem sobie, ile rzeczy pominąłem, i radość z tak pomyślnego przebrnięcia przez tę próbę zasnuła się cieniem. Pośpieszyłem więc zaraz wypełnić luki mojej prelekcji przed grupką przyjaciół oczekujących mnie przy wyjściu. „Nie dość położyłem nacisk na orfizm"! - dodałem skwapliwie. Później, w piwiarni, gdzieśmy zebrali się wszyscy, bez przerwy wyjaśniałem im, w jakiej mierze orfizm kwalifikować można było jako romantyczny.

*

W styczniu 1928 roku postanowiłem dopisać dalszy ciąg do Powieści młodego krótkowidza. Moje studenckie życie dobiegało kresu i powziąłem zamiar je utrwalić, by zachować nienaruszony jego obraz w powieści autobiograficznej, którą zatytułowałem Gaudeamus. Teraz nie dysponowałem już dziennikiem osobistym, jak w liceum. Wcale zresztą nie miałem zamiaru pisać powieści dokumentalnej, bo tym razem nie chodziło już o opisywanie zjawiska tak mało znanego i słabo rozumianego, jak to było w przypadku okresu dorastania. W pewnym sensie młodość wydawała mi się czymś raczej banalnym, co tylko wielka miłość może uchronić przed banalnością, i to pod warunkiem, że uczyni się z niej ofiarę, że się z niej zrezygnuje. W owym czasie miałem bardzo osobiste wyobrażenie na temat tego, czym powinna być „wielka namiętność". Wydawało mi się, że miłość jest godna tego miana tylko wtedy, gdy znajduje swe wypełnienie w małżeństwie, albo też gdy człowiek wyrywa się jej właśnie w chwili, gdy osiąga ona najwyższą temperaturę. Mając dwadzieścia lat podziwiałem jedynie studen­tów żonatych lub tych, co wyrzekli się ukochanych kobiet - podobnie jak sam zamierzałem postąpić. Miłość trwająca ponad miarę, wyradzająca się w „zwią­zek", wydawała mi się równie zgubna dla twórczego życia jak ciąg mniej czy bardziej przelotnych przygód. W gruncie rzeczy stanowiło to dla mnie dodatkowy sposób przeciwstawienia się łatwiźnie normalnego postępowania, właści­wego memu wiekowi i statusowi studenta. Małżeństwa studenckie były pod­ówczas rzadkością i zakładały zawsze jakieś wyrzeczenia. Jedno z małżonków - zazwyczaj mąż - musiało poświęcić bądź karierę, która mogłaby okazać się świetna, bądź młodość, być może beztroską w innych okolicznościach. Nieliczne studenckie stadła, jakie wówczas znałem, żyły wśród kłopotów, właściwie na granicy nędzy. Otóż wybrać świadomie nędzę w wieku dwudziestu lat wydawało mi się dowodem wielkiego poświęcenia.

Czułem, że Gaudeamus muszę napisać szybko, nie zwlekając, jeszcze tej zimy 1928 roku, jeśli chcę utrwalić obrazy już zaczynające blednąc; początki tego studenckiego życia, próby śpiewacze w mansardzie, pierwsze randki z Theą. Poza tym przeczuwałem już, że zrezygnuję z owej „wielkiej namiętności", jaką wówczas przeżywałem, i zaczynałem przygotowywać się do tej próby, a także przygotowywać do niej R..., dając jej do zrozumienia, że najpiękniejszym dowodem miłości z mojej strony będzie poświęcić ją, poświęcając też siebie samego. Istotnie, tematem mej powieści była miłość, która zrodziła się z odmowy i uniesienia, spełniła w czymś na kształt nierealnej błogości, na koniec zaś została jakby sadystycznie podeptana w jakimś acte gratuit, pozornie bez ładu i składu. Autor w momencie zerwania był może bardziej zakochany niż przez wszystkie poprzednie miesiące. Dokładnie takie właśnie były moje odczucia owej zimy, a pisząc powieść miałem przeświadczenie, że będzie tak jeszcze w osiem czy dziewięć miesięcy później, gdy będę wyjeżdżał za granicę. Rozstawałem się definitywnie z R... dobrze wiedząc, że po moim wyjeździe przyjmie ona tamtą propozycję małżeństwa i na zawsze zniknie z „naszego świata", któryśmy wspólnie zbudowali w otoczeniu tylu przyjaciół, w ciągu tych trzech lat na uniwersytecie.

Zgodnie ze swoim zwyczajem pisałem nocą. Temat powieści opętał mnie do tego stopnia, że mógłbym pisać dzień i noc, jednym ciągiem. Ponieważ u siebie nigdy nie miałem pewności, czy nie przeszkodzi mi któryś z przyjaciół, albo nawet R... - poprosiłem dawnego kolegę z liceum, Marina Popescu, żeby zechciał udzielić mi gościny w Clinceni, gdzie jego rodzice mieli niewielki majątek w pobliżu stawu. Pewnego ranka Marin zawiózł mnie tam bryczką. Do przebycia mieliśmy tylko dwadzieścia pięć kilometrów; droga, w ostatnich dniach stycznia, była jeszcze przejezdna. Marin w kilka godzin później wrócił do Bukaresztu, zostawiając mnie samego. Napalono w piecu w małym pokoju o ścianach świeżo wybielonych, pod oknem umieściłem stół do pracy. Stróżka dwa razy dziennie przynosiła mi posiłki i parzyła kawy, ile tylko chciałem. Od razu po południu zabrałem się do roboty i pracowałem do późna w nocy, przy świetle naftowej lampy.

Postanowiłem skończyć powieść w ciągu tygodnia. Napisałem już z setkę stron; według moich rachub miało ich w sumie być około dwustu pięćdziesięciu. Wypadało mi więc pisać dwadzieścia stron w ciągu osiemnastogodzinnego dnia, co nie było specjalnie trudne. Im jednak dalej postępowałem w tej pracy, tym większy wzbierał we mnie smutek - tak mocne miałem wrażenie, że układam epitafium dla życia studenckiego, które tak kochałem i którego wyidealizowany, niemal mityczny wizerunek skonstruowałem sobie nie więcej niż dwa lata wcześniej. Zdaje mi się, że prawie miałem ochotę płakać pisząc pewne strony - na przykład przy relacji z prób naszego kółka śpiewaczego albo z pierwszych spotkań z R... A przecież miałem pewność, że wszystko to mogłoby trwać dalej, gdybym sam nie położył temu kresu tylko dlatego, że tak było trzeba. Teraz przede wszystkim musiałem uwolnić się od melancholijnego bagażu, który stanowiły wspomnienia z czasów studenckich, a w pierwszym rzędzie historia naszej miłości. Należało więc skończyć Gaudeamus w przeciągu tygodnia. Jego ewentu­alna publikacja była w moich oczach czymś drugorzędnym, choć miałem zamiar zanieść rękopis do jakiegoś wydawnictwa, podobnie jak Powieść młodego krótkowidza.

W dwa lub trzy dni po moim przyjeździe zaczął padać śnieg i opady te przemieniły się w zawieję, która trwała cały dzień i noc. Zaspy sięgały mi do ramion. Pamiętam to wszystko tym lepiej, że właśnie wtedy zaczęło mi brakować atramentu. Ponieważ niemożliwością było pójść go kupić do miasteczka, musiałem wodą rozcieńczać jego resztki na dnie kałamarza, tak że ostatnie rozdziały, najtreściwsze i najbardziej dramatyczne, pisałem atramentem coraz bardziej rozrzedzonym. Końcowe strony były niemal nieczytelne. R.., przeczy­tawszy manuskrypt, spytała mnie, czy pisałem te stronice łzami.

Nie wiem, czy R... uświadomiła sobie kiedykolwiek, co Gaudeamus znaczyło dla mnie. Powieść kończyła się jej ślubem, a moim wyjazdem. Nasze studenckie kółko rozproszyło się po świecie, moja mansarda miała wkrótce zostać zburzona. W tym pragnieniu przekreślenia przeszłości i zabezpieczenia się przed teraźniej­szością uprzedzałem wydarzenia zdające mi się, prawdę mówiąc, świętokra­dztwami, bo dla mnie Bukareszt bez mansardy przy strada Melodiei był nie do pomyślenia. Wiedziałem, że może nie będzie mnie w Bukareszcie przez parę lat, byłem jednak pewien, że po powrocie odnajdę miejsca, gdzie wzrastałem i gdzie dokonała się tajemnicza metamorfoza, w trakcie której w przeciągu niespełna dziesięciu lat mały „urwis od kapitana" - jak mnie nazywali sąsiedzi - przeistoczył się w posępnego autora Gaudeamus. W owe noce spędzone w Clinceni smakowałem ze złą, okrutną rozkoszą wypadki, jakie miały dopiero nastąpić - mianowicie zburzenie domu przy strada Melodiei, co faktycznie stało się siedem czy osiem lat później, w 1935 roku.

R... nie ukrywała, że moja powieść, aczkolwiek bardzo się jej podobała, przepełniła ją smutkiem. Ja mówiłem o niej jak o pierwszym lepszym utworze literackim, bez żadnego związku z nami dwojgiem. Informowałem R... o wrażeniach innych czytelników. Dysponowałem jedynym egzemplarzem orygi­nału, ale nie nosił on prawie żadnych skreśleń i z wyjątkiem ostatnich stronic, pisanych zbyt rzadkim atramentem, był doskonale czytelny. Pokazałem go

Ionelowi Teodoreanu, w nadziei że mu się spodoba i że poprze mnie w wydawnictwie Cartea Romaneasca. Znajomość z nim zawarłem rok wcześniej w Jassach i byliśmy w bardzo dobrych stosunkach pomimo moich zastrzeżeń co do dwu ostatnich tomów W Medeleni. Za każdym razem, gdy był w Bukareszcie, dawał znać o sobie. Ionel Teodoreanu zwrócił mi rękopis w kilka tygodni później dołączając doń krótki, ale nadzwyczaj gorący list. Pisał, że przeczytał tekst jednym tchem, „tak jak się pije szklankę młodego wina". Ale - dodawał - dobre, wystałe wino pije się nie jednym duszkiem, lecz należy je smakować powoli, małymi łyczkami. Chciał mi dać do zrozumienia, że moja powieść nie osiągnęła jeszcze poziomu dzieła literackiego. Była ona jeszcze tylko krzykiem serca młodego chłopca, cierpiącego z powodów różnorakich i tajemniczych.

Miał oczywiście rację. Gdy w cztery czy pięć lat później powtórnie przeczytałem Gaudeamus, powieść wydała mi się jednocześnie nazbyt liryczna i patetyczna, bardzo pretensjonalna, bojaźliwa - wbrew swej zuchwałości - i pozbawiona rozmachu. Ale owej wiosny 1928 roku, dufny w „renomę", jakiej przydawał mi fakt dwuletniej już współpracy z gazetą, zjawiłem się któregoś dnia u Meny Toneghina w wydawnictwie Cartea Romaneasca. Na jego widok nie umiałem ukryć zdumienia, i nie wybaczył mi tego. Miałem przed sobą człowieka jeszcze młodego, barczystego, o jasnych włosach przemyślnie ułożonych na nagiej już czaszce. Pragnąc nadać sobie wygląd poważny i dystyngowany, był bardzo wstrzemięźliwy w gestach, zwłaszcza gdy przyglądał się swej dłoni zdobnej w ogromny sygnet, nie mówiąc już o perle w szpili do krawata. Pokazałem mu rękopisy moich dwóch powieści i zapytałem, czy zechciałby je przeczytać z myślą o ewentualnej publikacji. Uśmiechnął się ze znużeniem i odrzekł, że jego wydawnictwo publikuje bądź uznanych autorów, jak Sadoveanu, bądź też mających powodzenie młodych pisarzy, jak lonel Teodoreanu. Ten ostatni jest jedynym spośród młodych, który odniósł sukces. Dodał, że publiczność nie interesuje się literaturą rumuńską, woli autorów zagranicznych, i że wobec tego na razie niecelowe są zabiegi z mojej strony o publikację. Zgadza się przeczytać rękopis, ale tylko by mi zrobić przyjemność; trzeba jednak, bym wiedział, że nie mam najmniejszych szans na druk w jego wydawnictwie.

Wróciłem do domu z rękopisem pod pachą; ta pierwsza próba znalezienia wydawcy była też ostatnią. Tak więc zadowoliłem się puszczeniem Gaudeamus w obieg wśród przyjaciół. Fragment ukazał się w „Viala literara", po czym rękopis doszlusował do swych krewniaków spoczywających w otchłaniach szuflady. Po raz ostatni napatoczył mi się gdzieś w okolicy 1937 albo 1938 roku. Pamiętam jeszcze tych dwieście dwadzieścia stron zapisanych pięknym, wyraź­nym pismem, jakiego nie odzyskałem już nigdy potem. Piętnaście czy dwadzieś­cia ostatnich stronic było bladych i wypłowiałych, jak gdyby przez całe lato leżały wystawione na słońce. Ledwo można było je odcyfrować.



VIII

LIST DO MAHARADŻY KASSIMBAZARU

W pierwszych dniach kwietnia 1928 roku wyjechałem na trzy miesiące do Włoch. Przedtem napisałem do naszego attache prasowego, Teodora Solacolu, prosząc go, by mi wyszukał pokój w jakimś małym pensjonacie. Załatwił to lepiej, bo dzięki niemu ulokowałem się przy rodzinie na via delia Scrofa, gdzie dostawałem też poranną kawę. Tak więc mogłem stołować się, gdzie mi się podobało. Obiad jadłem często u państwa Solacolu, najczęściej jednak w małej trattorii nie opodal Biblioteki. Niekiedy pojawiali się tam też małżonkowie Isopescu lub inni pracownicy Szkoły Rumuńskiej w Rzymie.

Ponieważ miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia naraz, właściwie nie pozostawało mi czasu na sen. Dnie spędzałem w Bibliotece Uniwersyteckiej. Wieczorami włóczyłem się po ulicach Rzymu, nocami zaś pracowałem bądź nad pracą magisterską, bądź też pisałem artykuły z myślą o „Cuvantul" albo prasie włoskiej. Około północy schodziłem wypić parę kaw, co pozwalało mi czuwać aż do świtu. Zawsze miałem pod ręką dzieła Giordana Bruna w edycji Gentilego, kilka tomów Campanelli i wszystko, co mogłem dostać z filozofii Renesansu włoskiego. W Bibliotece usiłowałem przebrnąć przez Pica delia Mirandolę w edycji in folio, z której kopiowałem całe strony. Nie przeszkadzało mi to jednak w zamawianiu ciągle nowych książek i nowych stosów czasopism. Czytałem, rzecz jasna, czasopismo „Leonardo" założone przez Papiniego, który zresztą w nim debiutował. Odkryłem Menendeza y Pelayo, choć z początku wcale mnie nie zachwycił, trafiłem bowiem na jedno z jego pierwszych dzieł, La Ciencia espanola. Nieco później jednak miałem okazję przeczytać jego Idee estetyczne, Heterodoksje i Początki powieści. Były to nie tyle książki, ile raczej wyjątkowo potężne monumenty, jako że każde z tych dzieł składało się z pięciu lub sześciu tomów; dosłownie je pochłonąłem. Oszołamiała mnie erudycja Menendeza y Pelayo, jego fascynująca jasność myśli i wspaniałość stylu. Moim zdaniem tak właśnie lorga winien był napisać swą Próbę syntezy. Szybko uświadomiłem sobie, co zbliża owych dwu gigantów, oraz identyczność ich postawy wobec problemów historii obu kultur, respective. Menendezowi jednak udało się zapanować nad zebranym olbrzymim materiałem, i to właśnie jego myślałem obrać sobie za wzorzec. Gdy odkryłem, że był on także autorem tomu poezji, entuzjazm mój dosięgnął szczytu. Mogłem tylko pozazdrościć temu pisarzowi, któremu poświęciłem w „Cuvantul" dytyrambiczny artykuł.

Od wczesnej młodości pociągali mnie wielcy erudyci. Dzieło Menendeza y Pelayo skłoniło mnie do zagłębienia się w historiografię hiszpańską. W taki sposób przeżyłem olśnienie uczonymi dziełami Adolfa Bonilli y San Martin. Także i o nim napisałem esej, i jest to prawdopodobnie jedyny artykuł, jaki kiedykolwiek poświęcono temu polihistorowi w prasie całej wschodniej Europy. Jeśli chodzi o Artura Farinelli, to znałem go od dawna. Jeszcze w klasie maturalnej przeczytałem jego dwutomowe Życie jest snem, później zaś robiłem, co mogłem, aby być zorientowanym w jego ogromnej twórczości, kupując wszystko, co mogłem dostać, i błagając o resztę w pełnych zapału listach.

Sądząc po narzuconym sobie tempie, niewielkie miałem widoki na dokoń­czenie wszystkiego, co rozpocząłem w Rzymie. Świetnie zdawałem sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa, pokusa była jednak zbyt silna. Oto po raz pierwszy mogłem spędzać całe dnie w bibliotece zachodnioeuropejskiej, obłożony publi­kacjami niedostępnymi w Bukareszcie. Pragnąłem wszystko zobaczyć, wszystko przeczytać, wszystko skopiować. Robiłem masę notatek nie mogąc się zdecydować na opuszczenie jakiejś strony, której - wiedziałem to dobrze - nigdy już powtórnie nie ujrzę. Mojej pracy magisterskiej groziło przekształcenie się w historię porównawczą filozofii Renesansu włoskiego. W osobnych teczkach zgromadziłem całą dokumentację dotyczącą hermetyzmu i okultyzmu, alchemii i związków ze Wschodem. Ale po głowie chodziły mi też inne projekty: przełożyć na rumuński fragmenty z Leonarda da Vinci, zrobić komentarz do Sonetów Michała Anioła, zestawić antologię z dzieł Pica delia Mirandoli...

Co więcej, ta gorączkowa aktywność była tylko częścią tego, co obiecy­wałem sobie odkryć w bibliotekach Rzymu. Za jednym zamachem uzupełniałem też swoją dokumentację na temat Indii, szczególnie zaś filozofii indyjskiej. Kilka lat wcześniej z czasopisma „Bilychnis" dowiedziałem się o podróży indyjskiej Carla Formichiego i G. Tucciego25. Z Formichim, wówczas profesorem sanskrytu, już korespondowałem; przysłał mi wiele artykułów i książek. Starałem się więc spotkać Tucciego na uniwersytecie, ale nie powrócił on jeszcze z Bengalu, przebywał w Dakce. Otrzymałem jednak pozwolenie na pracę w bibliotece seminarium indianistycznego.

Nigdy nie zapomnę tego majowego popołudnia, gdy otwarłem History of Indian Philosophy Surendranatha Dasgupty. Ubiegłej zimy kupiłem jego książkę o Jodze i wiadomo mi było, że jest to najwybitniejszy historyk w swojej dziedzinie, nie zdążyłem jednak jeszcze zapoznać się z pierwszą częścią pracy, która już wkrótce miała stać się jego głównym dziełem. Poza tym nie odważyłem się zamówić książki niezwykle drogiej. W przedmowie Dasgupta przyznawał, że nie mógłby zaprezentować swego dzieła czytelnikom bez pomocy maharadży Kassimbazaru, Manindry Chandra Nandy. To dzięki subsydiom tego mecenasa mógł przez pięć lat pracować w Cambridge i wydrukować książkę w Cambridge University Press. Dasgupta dodawał, że imię maharadży Kassimbazaru jest nierozdzielnie związane ze wszystkim, co dzieje się w Bengalu w dziedzinie kultury i wykształcenia. Z bijącym mocno sercem przepisałem nazwisko i adres maharadży, po czym, nie zwlekając, jeszcze w bibliotece zacząłem szkicować po francusku list, jaki zamierzyłem doń wysłać. Pisałem w nim, że wprawdzie tematem mej pracy magisterskiej jest filozofia Renesansu, ale coraz silniej pociąga mnie filozofia indyjska i największym moim pragnieniem jest pojechać na dwa lata do Kalkuty i pracować z S. Dasgupta. Skłonny jestem żyć jak najskromniej, na wzór zwykłego bengalskiego studenta; zapytywałem, czy po przyjeździe do Kalkuty mogę liczyć na otrzymanie od niego stypendium. Jeszcze tej nocy przepisałem list na czysto i wyprawiłem go rankiem w świat.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że gdyby nie ten list, życie moje przyjęłoby zupełnie inny bieg. Myślałem, i słusznie, że najlepszym miejscem do studiowania sanskrytu i filozofii indyjskiej jest jakiś uniwersytet indyjski, nie śmiałem jednak sądzić, iż wszystko potoczy się tak szybko. Byłem oczywiście prawie pewien, że mógłbym otrzymać stypendium któregoś z uniwersytetów zachodnich; w takim wypadku studiowałbym filozofię porównawczą. Dlatego zresztą moje badania w zakresie filozofii Renesansu nie wydawały mi się bezużyteczne. Liczyłem, że uzupełnię je później pogłębionymi studiami filozofii wschodniej. Wydawało mi się, że wiem dostatecznie dużo o początkach myśli greckiej i presokratykach; w późniejszym czasie zamierzałem dokładniej przestudiować klasyków. Takie były moje przewidywania co do pięciu lub sześciu najbliższych lat studiów. Filozofia porównawcza miała mi posłużyć za wstęp do badań w zakresie religioznawstwa porównawczego, dlatego też myśl filozoficzna czasów później­szych od Renesansu interesowała mnie w stopniu bardzo umiarkowanym. Zważywszy cele, jakie sobie stawiałem, nieskończenie ważniejsi byli dla mnie Giordano Bruno i Campanella niż Kartezjusz i Kant.

Wszystkie te projekty, a nawet ogólne ukierunkowanie mych studiów miały zostać wywrócone do góry nogami przez odpowiedź maharadży. Musiałem jeszcze czekać trzy miesiące, nim wreszcie pewnego letniego poranka trafiła ona na strada Melodiei, w chwili gdy straciłem już wszelką nadzieję, że kiedykolwiek ją otrzymam.

*

Czasami zdarzało mi się odwiedzać wieczorem, w towarzystwie in­nych studentów rumuńskich, jakąś trattorię na Zatybrzu. Wracaliśmy do domu ze śpiewem. Nadaremnie jednak piłem jedną kawę po drugiej w otwartych jeszcze barach - trudno mi było nie padać z nóg z senności, znalazłszy się na powrót w dusznym pokoiku przy via delia Scrofa.

W połowie czerwca postanowiłem wracać. Musiałem absolutnie być znów w Bukareszcie przed końcem miesiąca, jeżeli chciałem zdać ostatnie egzaminy. Spotkała mnie niemiła niespodzianka - nie otrzymałem swej gaży z gazety. Titus Enacovici właśnie umarł. Nae lonescu, który zajął jego miejsce jako szef „Cuvantuł", zmagał się z coraz większymi trudnościami finansowymi. Rodzina wysłała mi przekaz na opłacenie biletu okrętowego z Neapolu do Kon­stantynopola, nasz konsul wręczył mi list polecający do swego kolegi w Turcji zapewniając, że zafunduje mi on bezpłatny bilet na statek rumuński.

Jakoś zdołałem - ale z wielkim trudem - pomieścić w dwóch walizach książki, notatki i rękopisy. Z pracy magisterskiej napisane miałem tylko fragmenty, z których wiele zostało usuniętych podczas ostatecznej redakcji, zważywszy, iż musiałem ograniczyć się do trzech autorów. Tak więc prze­ważająca część zebranego przeze mnie materiału pozostała nie wykorzystana. Setki stronic, na których miałem skopiowane lub streszczone arcyrzadkie teksty, spoczęły więc - obok wielu innych manuskryptów - na jednym z regałów mojej biblioteki.

Znów ujrzałem Neapol, powstrzymałem się jednak od złożenia wizyty Macchiorowi. Nazajutrz wszedłem na pokład włoskiego parowca. Przebywałem na otwartym pokładzie, ile tylko mogłem, czytając La coscienza di Zeno Itala Svevo. Noce zdawały się nie mieć kresu, w mojej bowiem kabinie trzeciej klasy, w samym sercu statku, dosłownie się dusiłem.

Przybywszy do Aten, stwierdziłem, że mam dość pieniędzy, aby spędzić tam dwa dni. Zatrzymałem się więc w małym hoteliku, gdzie nawet mogłem się stołować - tak śmiesznie niskie były ceny. Trzy miesiące spędzone we Włoszech okazały się jednak nie wystarczające na to, by złagodzić szok, jakiego doznałem odkrywając Ateny. Przed Partenonem miałem prawie ochotę rozpłakać się, tak że płonąc ze wstydu musiałem się schylić udając, że czegoś szukam. Spostrzegłem mały kwiatek, nie większy od ziarna soczewicy, niebieski, bardzo blady, niemal spłowiały. Zerwałem go z nabożeństwem i sprasowałem pomiędzy dwoma kartkami notesu postanawiając, że nigdy nie będę się z nim rozstawał. Uspokojony, mogłem nareszcie kontemplować Partenon.

Z Pireusu grecki statek zawiózł mnie do Konstantynopola, gdzie spędziłem trzy dni. Także i tam to, co ujrzałem, odebrało mi mowę. Spacerowałem przez cały dzień; spoglądając na Złoty Róg, nie mogłem się powstrzymać od przysięgania sobie, że już nigdy nie będę pisał impresji z podróży. Włócząc się po bazarze czułem rosnącą emocję. Czy maharadża odpowie na mój list? Nie śmiałem zbytnio na to liczyć. Wschód był dla mnie czymś zupełnie innym niż tylko scenerią Baśni z tysiąca i jednej nocy lub przedmiotem studiów. Przede wszystkim była to część świata zasługująca na lepsze poznanie z powodu swej tajemniczej historii i wielkości dokonań duchowych. Minarety wyłaniające się niespodzianie zza zakrętu uliczki, mroczne załomy murów, spłachcie błękitu pomiędzy cyprysami - wszystko to rodziło we mnie dziwne urzeczenie, w którym czytałem -jak mi się zdawało - własny los. Oplątywała mnie oto delikatna siatka czarów i właśnie to było dla mnie najbardziej zdumiewające. Nasz konsul postarał się o bezpłatny bilet na statek rumuński i pewnego pięknego poranka w ostatnich dniach czerwca przybiłem do portu w Konstancy. Zgięty pod ciężarem moich dwu waliz, udałem się na dworzec. Zostało mi jeszcze dość pieniędzy na bilet i posiłek. Postanowiłem poprzestać na filiżance herbaty i kanapce, tak aby po przybyciu do Bukaresztu móc wziąć dorożkę.

*

Owo lato - wiedziałem, że jest to ostatnie moje studenckie lato w Buka­reszcie - pozostawiło mi wspomnienie jakiegoś intermedium przeżytego w zupełnej nierealności. Egzaminy zdawałem bez szczególnego trudu, nie zdołałem jednak przygotować na czas pracy magisterskiej, toteż jej złożenie przeniosłem na jesień. R..., przeciwnie, odbyła już egzamin magisterski i złożyła podanie o stanowisko profesora gimnazjalnego. Żyliśmy oboje w jakimś transie, zatrwożeni tym, że ktoś może nas z niego wyrwać. Nawykliśmy już do myśli, że kości zostały rzucone i wszystko jest ustalone ostatecznie. Niekiedy wymie­nialiśmy pytające spojrzenia: dlaczego tak właśnie musiało być? Ale żadne z nas nie ważyło się szukać odpowiedzi.

Nie miałem żadnych kłopotów z przekonaniem Nae Ionescu o konieczności mego wyjazdu do Indii. Dziwna byłaby inna reakcja ze strony profesora, który ustawicznie radził nam czerpać zawsze ze źródeł, nie poprzestawać na czytaniu książek „na temat" i, jeśli to tylko było możliwe, studiować teksty w oryginałach. Przekonawszy się o moim szczerym zainteresowaniu Wschodem, a szczególnie Indiami, Nae Ionescu powtarzał mi ciągle, że danej filozofii nigdzie nie można zrozumieć lepiej niż tam, gdzie się ona ukształtowała. Na przykład właśnie do Indii - dodawał - trzeba jechać, jeśli chce się spotkać na rogu ulicy ludzi całkowicie nieprzenikliwych dla ontologicznej rzeczywistości świata.

Owego lata Nae Ionescu sam, albo prawie, musiał dźwigać brzemię redagowania „CuvantuP. Została przy nim tylko garstka redaktorów, a ponieważ wynagradzano ich jedynie od przypadku do przypadku, i to częściowo - nieraz zapominali nadsyłać swe artykuły. Bywały dni, że Nae Ionescu sam zapełniał całą pierwszą stronę podpisując artykuły róż­nymi nazwiskami i pseudonimami. Raz zdarzyło mu się nawet sygnować jakiś artykuł nazwiskiem autora, który powinien był go napisać, ale za­niedbał to zrobić. Tak to pewnego dnia Perpessicius wyznał mi, że z wielkim zdziwieniem przeczytał swe nazwisko pod artykułem, którego z całą pewnością nie napisał. Zdumiał się jeszcze bardziej stwierdziwszy, że imitacja była idealna.

Aczkolwiek nie liczyłem już na otrzymywanie uposażenia, to jednak nadal redagowałem swoje dwie kroniki tygodniowo, a nieraz nawet dłuższe artykuły. O jakiejkolwiek godzinie bym zaszedł do redakcji, zawsze zastawałem w niej Nae Ionescu pochylonego nad biurkiem i piszącego bez wytchnienia. Ciągle miał ten swój uśmiech, nic nie stracił ze swej pogody i humoru, choć jego rysy zawsze były ściągnięte. Gdy powróciwszy z końcem lipca z tygodniowego pobytu w górach, poszedłem go odwiedzić, pogratulował mi opalonej i wypoczętej twarzy.

-„Tak bym chciał i ja pojechać na jeden lub dwa dni w góry - powiedział. - Mam wrażenie, że w końcu od pisania do tej piekielnej gazety dorobię się garbu..."

Często spotykałem się ze Stelianem Mateescu, Paulem Sterianem, Mirceą Vulcanescu i poetą religijnym Sandu Tudorem. Projektowaliśmy założenie przeglądu poświęconego filozofii religijnej; Sandu Tudor znalazł już dla niego tytuł - „Duch i Litera". Miał on według nas stanowić kontynuację dwóch numerów czasopisma „Logos", publikowanego niegdyś przez Nae Ionescu po francusku przy pomocy kilku teologów rosyjskich żyjących na wygnaniu w Paryżu i Niemczech. Właśnie dla „Logosu" napisałem swoje dwa pierwsze artykuły po francusku - zresztą bardzo nieudolnie. Były to długie studia krytyczne o misteriach grecko-orientalnych i orfizmie oraz artykuł Chrześ­cijańska wizja Ernesta Buonaiuti. „Logos" jednak przestał wychodzić po drugim numerze, toteż Mircea Vulcanescu i Sandu Tudor powzięli myśl, że obowiązkiem naszym jest przejęcie pałeczki i wydawanie czasopisma po rumuńsku, szczególnie z myślą o młodych. Pierwszy numer mieliśmy nadzieję wypuścić w wigilię Bożego Narodzenia. Co do mnie, to miałem przedstawić filozoficzne aspekty magii i wyjaśnić, dlaczego stanowi ona jedną z największych pokus umysłu. Zadaniem Steliana Mateescu było wykazanie jałowości filozofii biorących początek w magii, Mircea Vulcanescu zaś miał przedstawić specyficzne cechy chrześ­cijańskiego przeżycia religijnego. Nie wiem, czy artykuły moich kolegów były gotowe na czas; swój zdołałem ukończyć na pokładzie „Hakone Maru" płynącego ku brzegom Cejlonu. Zatytułowałem go Czyn magiczny i wysłałem do Mircei Vulcanescu zaraz po przybyciu do Kolombo.

Pismo „Duch i Litera" nigdy jednak nie ujrzało światła dziennego i tekst ów, nie pozbawiony pewnych wartości, zawieruszył się chyba gdzieś pośród papierów Mircei Vulcanescu, tak że straciłem po nim wszelki ślad.

Dzięki Mihailowi Polihroniade, mojemu dawnemu koledze z liceum, zawarłem znajomość z lonelem Jianu i Petre Comarnescu. Jianu przyjechał właśnie z Paryża. Zainteresowanie, jakim darzył filozofię religii, sprawiło, że szybko staliśmy się przyjaciółmi. Podówczas był to wysoki, smukły, trochę niezręczny młodzieniec, niepocieszony, że musiał opuścić Paryż. Co do Comarnescu, to dał się poznać dzięki swym kronikom publikowanym w tygodniku „Lumea". Zamieszczał w nim sprawozdania z wystaw, koncertów, odczytów i recenzje z nowości książkowych. Pisał z nadzwyczajną łatwością i był do tego stopnia bystry, że potrafił zredagować kilka artykułów nieraz na temat tego samego spektaklu albo tej samej książki. Mihaila Polihroniade znałem od ostatnich klas liceum. Wracaliśmy wówczas ze szkoły tą samą drogą i przy tej okazji wiedliśmy długie dyskusje. Polihroniade od czasów licealnych pasjonował się polityką, pisywał nawet przeglądy z zakresu polityki zagranicznej do konserwatywnego dziennika „Epoca". Podczas dwu pierwszych lat na uni­wersytecie nasze więzy nieco się rozluźniły, lecz w 1928 roku, za sprawą naszych nowych przyjaciół, znów stały się równie bliskie jak za czasów licealnych. Ta druga grupka również pragnęła założyć pismo. Zamierzaliśmy wydać serię zeszytów, w ilości jeden na kwartał, w których omawiane by były problemy interesujące podówczas młodzież zarówno w Rumunii, jak i na Zachodzie. W odróżnieniu od „Ducha i Litery", traktującego jedynie o filozofii i religii, zeszyty „Akcji i Reakcji" miały zdawać sprawę ze wszystkich ideologii i prądów, tak politycznych jak i kulturalnych, które pojawiły się od zakończenia wojny. Inaczej jednak niż „Duch i Litera", zeszyty „Akcji i Reakcji" rzeczywiście zaczęły się ukazywać, tyle że dopiero w dwa lata później. Głównymi współ­pracownikami byli Petre Comarnescu, Polihroniade i Ionel Jianu.

*

Pewnego sierpniowego ranka otrzymałem list ofrankowany w In­diach. Otworzyłem go z bijącym sercem. Nosił on podpis maharadży Kassimbazaru, Manindry Chandra Nandy. Maharadża gratulował mi zamiaru studiowania filozofii indyjskiej pod kierunkiem Surendranatha Dasgupty, był jednak zdania, że dwuletni pobyt będzie niewystarczający. Potrzeba mi co najmniej pięciu lat, jeżeli chcę nauczyć się sanskrytu i obeznać z dzie­jami kultury indyjskiej. Deklarował swą chęć przyznania mi stypendium na ten okres, ponieważ jednak wątpił, aby student europejski mógł żyć tak jak jego indyjscy koledzy, zapytywał, jakiej sumy, zdaniem moim, będzie mi trzeba.

Czytałem ten list w kółko, jak we śnie. Potem zaraz pobiegłem ob­wieścić mamie wielką nowinę. Jeszcze tego samego wieczora napisałem od­powiedź do maharadży dzieląc się z nim radością z tego, że będę mógł spędzić pięć lat w Kalkucie obok Dasgupty. Co do wysokości miesięcznego sty­pendium, zostawiałem to do jego decyzji. Dłoń tak drżała mi z emocji, że z najwyższą starannością przepisywałem list. Kłębiące się w mojej głowie pytania przeszkadzały mi owej nocy spać. Ile będzie kosztować podróż? Jaka jest najkorzystniejsza trasa? Czy mam przybić do Bombaju i pociągiem jechać w poprzek całych Indii aż do Kalkuty? Czy nie lepiej płynąć parow­cem prosto do Kalkuty, okrążywszy cały subkontynent?

Nazajutrz zakomunikowałem wielką nowinę Nae Ionescu. Zapewnił mnie, że do jesieni sytuacja gazety na pewno się poprawi, że „Cuvantul" zostanie uratowany i że wówczas on będzie w stanie wspomóc mnie w kosztach podróży. Nae Ionescu miał z pewnością na myśli rychłe objęcie władzy przez rząd narodowo-chłopski, na rzecz którego prowadziła kampanię gazeta i który popierała większa część opinii publicznej. Dotychczas „Cuvantul" musiał zadowalać się tym, że jakoś tam, prawie cudem, wegetuje, i to wyłącznie dzięki samozaparciu redaktorów oraz nieugiętej woli Nae Ionescu.

Pod koniec sierpnia spędziłem tydzień w górach, w willi będącej własnością rodziny Puscariu, w Bran. Trafiłem tam na całą grupę przyjaciół znających się jeszcze z czasów licealnych: Radu Bossie, Petre Viforeanu, Dinu Sighireanu, Haig Acterian i paru innych. Prawie wszyscy byliśmy w przededniu wyjazdu za granicę, aby zrobić doktoraty, zaraz po egzaminie magisterskim. Tamci jednak zamierzali udać się do Paryża, ja natomiast miałem nadzieję pojechać do Indii. Była to dla nas okazja do wspominania początków przyjaźni sięgającej czasów licealnych i tego, jak przed pięcioma czy sześcioma laty każdy z nas widział przyszłość swych kolegów. Wyspowiadaliśmy się też z „ideałów", które za­mierzamy osiągnąć w życiu, a także umówiliśmy się, że pierwszego lata po powrocie z zagranicy spotkamy się tu, w Bran, w tym samym domu, i potem będziemy widywać się co pięć lat, aby się przekonać, w jakiej mierze dotrzymaliśmy słowa.

Od niedawna nie prowadziłem dziennika. Nie marnowałem już czasu - jak wtedy, gdy uczęszczałem do liceum - na opisywanie w nim swoich stanów ducha, samoanalizę czy też rozczulania się nad sobą. Poprzestawałem na notowaniu krótko tego, co wydawało mi się szczególnie godne utrwalenia, a także aktualnych projektów i wiążących się z nimi przemyśleń. Pragnąłem mieć dziennik całkowicie osobisty, redagowany z myślą o sobie samym. Było w nim miejsce i na wyznania najintymniejsze, pod warunkiem wszakże, iż zdecyduję się na wyrwanie pewnych stron w obawie, by nie spoczęły na nich jakieś niedyskretne oczy. Wyjąwszy krótkotrwałe przerwy, dziennik był zawsze prowadzony przeze mnie bardzo regularnie, i jest tak do chwili obecnej. Właśnie w Bran, owego schyłku lata, musiałem wyrwać zeń pierwszą stronę przekonawszy się, że bez mojej wiedzy zapoznał się z nim mój przyjaciel, Radu Bossie.

*

W październiku zdecydowałem postawić końcową kropkę w mojej pracy magisterskiej, której groziło wydłużanie się w nieskończoność. Przedłożono ją profesorom P. P. Negulescu i Mircei Florianowi; w jakiś czas potem otrzymałem dyplom magistra filozofii. Nie bardzo miałem kiedy cieszyć się z zakończenia tej harówki. Tygodnie, jakie ubiegły do mego wyjazdu, zaliczam do najbardziej przykrych w życiu. R... właśnie otrzymała nominację na profesora gimna­zjalnego w pewnym mieście na prowincji i codziennie dostawałem od niej pełne rozpaczy listy. Ja też pisałem do niej co dnia, przy czym niezbyt były dla mnie jasne powody tej wytrwałości, skoro nieuchronne już się dokonało. R... w końcu zaręczyła się z oficerem marynarki, który przed dwoma laty oświadczył się jej.

Otrzymałem następny list od maharadży, w którym informował o swej decyzji przyznania mi stypendium, poczynając od dnia mego przybycia do Kalkuty. Poza tym napisał też do mnie S. N. Dasgupta, by wyrazić satysfakcję z tego, że przypadnie mu w udziale pokierowanie moimi studiami nad filozofią indyjską i doktoratem na temat Jogi.

Pozostawało mi tylko wystarać się o brytyjską wizę pobytową na Indie i znaleźć odpowiedni statek. Ale w 1928 roku, dla Rumuna, nie było to wcale takie łatwe. Żeby otrzymać wizę brytyjską, musiałem skorzystać z listu polecającego przesłanego mi przez sir Johna Woodroffe (tego samego, który pod pseudonimem Arthur Avalon objawił Zachodowi tantryzm), a nadto wykazać, że dysponuję sumą stu funtów szterlingów.

Nawet w takiej sytuacji załatwianie tego wszystkiego mogłoby ciągnąć się jeszcze przez wiele tygodni, gdyby Mircea Vulcanescu nie zorientował się nagle, iż kongres YMCA, na który, rzecz jasna, Rumunia była zaproszona, tego roku ma się odbywać właśnie w Punamali koło Madrasu. Otóż składało się tak, że Mircea Vulcanescu był prezesem rumuńskiej sekcji YMCA, a ponieważ nie mógł osobiście udać się na kongres, mnie wydelegował na swoje miejsce. W takiej sytuacji konsulowi brytyjskiemu nie pozostawało nic innego, jak schylić głowę przed oficjalnym dokumentem potwierdzającym moją nominację delegata; natychmiast też dostałem wizę trzymiesięczną. Podkreślę tutaj nawiasem, że w ciągu trzech lat mego pobytu w Indiach nikomu do głowy nie przyszło sprawdzać, czy wiza ta jest jeszcze ważna, czy nie.

Jakkolwiek było, uczestnictwo w kongresie YMCA w Punamali zmusiło mnie jednak do zmiany marszruty. Miałem wsiąść na statek w Egipcie, popłynąć na Cejlon, dostać się na kontynent i pojechać pociągiem do Madrasu.

Następna trudność: sto funtów szterlingów. Przez jakiś czas żywiłem nadzieję, że odzyskam część pieniędzy zaległych w redakcji gazety, a nawet dostanę większą zaliczkę. Niestety, sytuacja finansowa dziennika nie poprawiła się i ostatecznie konieczną sumę wyłożył wuj.

Potem, w listopadzie, sprawy znienacka potoczyły się szybko. Misją utworzenia nowego rządu obarczono Iuliu Maniu. To właśnie było w pewnym sensie owym „wielkim wydarzeniem", tak upragnionym przez Nae Ionescu i o które tak walczył. Cała redakcja dziennika przeżywała euforię zwycięstwa. Co do mnie, to nie miałem wcale czasu na uczestniczenie w powszechnej radości, ba, z wielkim trudem znajdowałem chwilę, aby wpaść do redakcji. Jeszcze raz R... przyjechała zobaczyć się ze mną. Przez chwilę miałem prawie ochotę zre­zygnować dla niej ze wszystkiego, zerwać z jej palca pierścionek zaręczynowy i cisnąć go precz, tak jak ona robiła to w Gaudeamus, potem zaś wyjechać z nią, gdzie oczy poniosą, bez wiązania się czymkolwiek. Gdy jednak nocą znów byłem w swoim pokoju, poczucie rzeczywistości brało górę. Wszystko wskazy­wało na to, że już nie tu jest moje miejsce. Wystarczyło mi tylko otworzyć jedną z książek na temat filozofii indyjskiej albo jakąś relację z podróży na Wschód, abym zaraz zaczął oddawać się marzeniom. Indie fascynowały mnie, przyciągały do siebie jak tajemnica, w której czytam - tak mi się zdawało - własne przeznaczenie. Za wszelką cenę należało zerwać wszystkie trzymające mnie tu więzy i jechać tam, dokąd coś mnie wzywało, nawet gdyby to zerwanie miało okazać się przedwczesne. Ze wszystkiego, co robiłem przez ostatnie trzy lata, nie zostało nic. Żadna z moich powieści nie znalazła wydawcy. Wprawdzie Nikifor Crainic26 obiecał mi wydać Itinerarium duchowe, lecz manuskrypt spoczywał gdzieś w głębi szuflady i wkrótce miał przepaść. Zamierzałem zebrać w jednym tomie (zatytułowałbym go Walkirie w bibliotece) wybór swych artykułów z „Cuvantul"; pragnąłem też opublikować tom nowel i drugi - esejów, gdzie byłoby dobre miejsce dla mojej Apologii męskości. Odkładając wyjazd o kilka miesięcy miałbym może szansę sfinalizowania tego lub innego z owych projektów. Byłem świadom, iż decydując się na przyspieszenie wyjazdu, grzebię je wszystkie, że podzielą one los teczek z dokumentacją filozofii Odrodzenia. Ale wiedziałem też, że jeśli nadal będę się wahał przed zerwaniem ze wszystkim i ze wszystkimi, z R... i z „Cuvantul", z moim zrealizowanym już „dorobkiem", jak i z tym, czego dopiero zamierzałem dokonać, jeśli jak najszybciej nie uwolnię się od krępujących mnie więzów, nawet za cenę potępieńczej męki - owe enigmatyczne, wytęsknione Indie na zawsze pozostaną dla mnie niedostępne. Tylko odnajdując klucz do czekających tam na mnie tajemnic potrafię prze­niknąć sekret własnego losu, dowiem się nareszcie, kim jestem naprawdę i co sprawia, że jestem właśnie taki. Być może znajdę tam również klucz do wszystkiego, co dotychczas przeżyłem, i przyczyny mych kolejnych fascynacji materią, roślinami, owadami, literaturą, filozofiami poprzedzającymi moje zainteresowanie religiami, a także dowiem się, jakie to tajemne ścieżki zawiodły mnie od gry w oinę na miejskich pustkowiach dzieciństwa do obecnych trosk.

Na kilka dni przed wielkim odejściem zabrałem się do zamaskowania mego młodzieńczego dziennika pod zwałami książek nie mieszczących się już na regałach biblioteki; musiałem poukładać je stosem w oszklonej szafie, jak na dnie skrzyni. Większość innych moich rękopisów leżała już w kufrze, i to od czasów licealnych. Musiałem je tylko przetransportować na strych wraz z innymi kartonami pełnymi notatek i korespondencji. Od czasu do czasu zerkałem na ten lub inny list albo rękopis, o których istnieniu dawno zapomniałem. Przy tej właśnie okazji przebiegłem wzrokiem - zapewne po raz ostatni - zeszyt licealisty, w którym przepisałem historię odcyfrowania hieroglifów.

Pewnego ranka zawiadomiono mnie, że mam być gotów do wyjazdu w ciągu dwudziestu czterech godzin. W rzeczy samej udało mi się dostać bezpłatny bilet na statek rumuński do Aleksandrii; podnosił on kotwicę nazajutrz. Uprzedziłem przyjaciół, spakowałem się wkładając do dwóch walizek parę koszul i trochę bielizny, książki Dasgupty i dziennik zaczęty tego lata. Walizki były małe, dość lekkie, tak że mogłem nosić je sam, długo i bez zmęczenia. Co zresztą robiłem przez całą podróż, aż do dnia, kiedy zainstalowałem się w Kalkucie, w pensjonacie Mrs Perris przy Ripon Street 82.

Nie potrafiłbym powiedzieć, jaka pogoda panowała owego dnia 20 listopada 1928 roku - czy niebo było jasne, czy też szare. Poprzedniego dnia pożegnałem się z Nae Ionescu. Sądził, że najpóźniej zimą uda mu się wydębić u władz rumuńskich stypendium dla mnie. Z mamą i bratem pożegnałem się w domu, po czym udałem się na dworzec w towarzystwie ojca i Coriny, która chodziła wówczas do ostatniej klasy liceum; miałem nadzieję, że obejmie po mnie mansardę. Na peronie oczekiwało kilku przyjaciół: Radu Bossie, Haig Acterian, Ionel Jianu, Polihroniade. Inni wyjechali już do Paryża. Ionel Jianu podarował mi wielkie pudło z papierosami oraz książkę Jacques’a Riviere'a, którą opatrzył gorącą dedykacją. Gdyśmy czekali na moment odjazdu, powtarzał, jak bardzo mnie podziwia za to, że „wybrałem wielką przygodę".

Te minuty pożegnania wydały mi się wiecznością. Wreszcie jednak rozległ się sygnał odjazdu i pociąg z wolna jął się toczyć wzdłuż peronu.



CZĘŚĆ DRUGA

INDIE DWUDZIESTOLATKA

IX

Z RIPON STREET DO BHOWANIPUR

Zachowuję jeszcze w pamięci ów grudniowy zmierzch w porcie Bombaju, kiedy to w korytarzach międzypokładu czekałem na odbicie statku. Gdy zobaczyłem, jak światła miasta zaczynają się powoli oddalać, nie wytrzymałem i musiałem uciec do kabiny. Dzieliłem ją z dwoma studentami hinduskimi; wiedziałem, że co najmniej przez pół godziny będę w niej sam. Albowiem któż dobrowolnie zamyka się w kabinie w chwili, gdy zapada noc, a nasz statek wolno przecina zatokę?

Opuszczałem Indie wbrew swojej woli, i tylko dlatego, że obiecałem sobie powrócić tam rok, najwyżej dwa lata później, skoro tylko uporam się z obowiązkiem służby wojskowej. Mój wyjazd spowodowany został rozdzie­rającym listem ojca. Ostatnimi czasy bez przerwy informowałem rodzinę o swych zamierzeniach i planach, które miały mnie zatrzymać w Indiach jeszcze parę lat, tak że ojciec, chwytając się ostatecznego środka, nie poszedł więcej do sztabu generalnego prosić o następne odroczenie mojego poboru, jak to uczynił był już trzykrotnie. Jesienią 1931 roku w Kalkucie otrzymałem od niego długi list, w którym błagał mnie prawie, abym wrócił. Nie stając do poboru ryzykowałem, że uznają mnie za dezertera, co byłoby największą hańbą, jakiej mógł zaznać były oficer. Nie pozostało mi nic innego, jak ulec.

Dopiero po powrocie uświadomiłem sobie, jak bardzo zmieniły mnie te trzy lata spędzone w Indiach. Jakże odległy wydawał mi się teraz ów młodzieniec scho­dzący pewnego listopadowego wieczora na ląd w Aleksandrii z dwoma waliz­kami i błądzący po nabrzeżach portu w poszukiwaniu statku do Indii! Zdawało mi się, że całe życie ubiegło od tego tygodnia spędzonego w Aleksandrii, Kairze i Port Saidzie. Nie mogłem bez uśmiechu - i odrobiny wstydu - myśleć o swym entuzjazmie i naiwności, gdy z wysokości grzbietu wielbłądziego ujrzałem nareszcie piramidy, nie mówiąc o emocji, jaką odczuwałem zapuszczając się w ubogie dzielnice Kairu już pierwszego wieczora, albo o swej dumie, gdy płynąc szalupą dostrzegłem „Hakone Maru" mający z redy Port Saidu zawieźć mnie na Cejlon. Długie dni, jakie spędziłem na jego pokładzie, wykorzystywałem na sprawdzenie mej angielszczyzny i redagowanie pierwszych „impresji z podróży": Egipt, Morze Czerwone, Ocean Indyjski. Zawarłem znajomość z młodym powieściopisarzem japońskim podającym się za nihilistę, i z Hindusem z Gudżaratu, Bhimi Chanda, w którego towarzystwie miałem później jechać z Kolombo do Madrasu.

Cejlon urzekł mnie, zanim jeszcze wysiadłem na ląd. Jeszcze nie przybiliśmy do brzegu, a już odurzyły mnie wonie i aromaty dżungli. Dopiero jednak gdy ujrzałem Kandy i Anuradhapurę, dżungla objawiła mi się w całej wspaniałości. Drżałem zarazem ze strachu i z zachwytu w obliczu tej ziemi kipiącej bujnymi sokami, i wobec okrucieństwa rozpasanej roślinności. Nieprzebrane masy roślin, przygniecionych ciężarem ogromnych, na wpół zmurszałych pni, poddawały się uściskowi gigantycznych paproci i porostów, a przecież mimo wszystko torowały sobie drogę pośród grzybów, różnobarwnych mchów i pajęczych siatek. Wspomnienie tygodnia spędzonego na Cejlonie i w południowych Indiach prześladowało mnie jeszcze długo.

Na Półwysep Indyjski wkroczyłem w jego najbardziej na południe wy­suniętym punkcie, w Danushkodi; pierwszą noc spędziłem w Rameshwaram, u bramina Ramchandry Gangadhara. Emocja pierwszego mojego indyjskiego etapu wiąże się z niepokojem, jakiego doznawałem zbliżając się do słynnej świątyni w Rameshwaram, i szokiem, o który przyprawiła mnie jego dzika, nieludzka wspaniałość. W pociągu wiozącym do Maduraj Bhimę Chanda i mnie zawarliśmy przypadkiem znajomość z pewnym młodym człowiekiem, który zaprosił nas do zatrzymania się u jednego z jego braci, mającego tam sklep. Nazajutrz nasz gospodarz zawiózł nas do gigantycznej świątyni bogini Minakszi, gdzie po raz pierwszy ujrzałem święte słonie; oprowadził nas też po pałacu Tirumala Nayaka, ostatniego króla tej krainy. Potem wyjechaliśmy do Madrasu, gdzie spędziliśmy parę dni w misji szwedzkiej. Na Boże Narodzenie byliśmy w Punamali. Tu właśnie w jakichś starych opuszczonych koszarach odbywał się międzynarodowy kongres YMCA. Te spotkania i odkrycia dały mi sposobność do pisania gorączkowych, entuzjastycznych stronic słanych regularnie do mojej gazety w Bukareszcie.

Moje pierwsze doświadczenia indyjskie stanowiły część przeszłości od dawna zamkniętej i tak odległej, że wydawała mi się niemal legendą. Sięgały one czasów naiwności i niewiedzy, gdy źle mówiłem po angielsku i wcale nie znałem hindustani, gdy ledwo umiałem czytać po sanskrycku i nie objawiła mi się jeszcze rzeźba południowych Indii. Z dwiema walizkami w rękach podróżowałem za­tłoczonymi wagonami trzeciej klasy nie przypuszczając, że jestem prawdo­podobnie jedynym czyniącym to Europejczykiem. Obóz w Punamali wywołuje w mej pamięci cichy wieczorny szmer nietoperzy w sąsiednim pomieszczeniu, ogniska, wokół których śpiewają i tańczą kolejno młodzi ludzie ze wszystkich zakątków świata. Znów widzę owego Rumuna z Ameryki – misjonarza baptystów osiadłego od piętnastu lat w Rangunie - przekonującego mnie, że obecność naszą powinniśmy zaznaczyć zaśpiewaniem paru ludowych piosenek. Niestety, poza marszem wojskowym nie znał ani jednej...

Cała wieczność upłynęła od czasu, gdy rozpamiętywałem swoje pierwsze „doświadczenia" w południowych Indiach. Ostatnim razem było to, zdaje się, w lecie 1929 roku, kiedy pisałem pierwsze rozdziały powieści Izabela albo ruczaje diabelskie. Podróż rozpoczęta 20 listopada miała się zakończyć dopiero w sześć tygodni później w Kalkucie, gdy osiadłem w pensjonacie Mrs Perris przy Ripon Street 82. Wskazał mi go Dasgupta, którego przypadkiem spotkałem w Adyar, w bibliotece towarzystwa teozoficznego, gdzie przyszedł przestudio­wać pewne rękopisy sanskryckie potrzebne mu do trzeciego tomu History of Indian Philosophy. W owym czasie liczył chyba ze czterdzieści pięć lat. Był to mężczyzna barczysty, tęgawy, o okrągłej twarzy rozjaśnionej szerokim uśmie­chem. Na dworcu w Kalkucie, gdzie zjawiłem się po czterdziestoośmiogodzinnej podróży, wziąłem taksówkę, prosząc szofera, by zawiózł mnie do jakiegoś hotelu. Dowiedziawszy się jednak, że cena pokoju wynosi dwadzieścia rupii za dobę, wróciłem do taksówki i poprosiłem kierowcę, by zawiózł mnie pod adres, jaki dał mi Dasgupta. Przejechaliśmy spory szmat miasta, nim dotarliśmy do indyjskiej dzielnicy Bhowanipur, w której pragnąłem zamieszkać i dokąd też później miałem się przenieść. Dasgupta odradzał mi ją jednak na pierwszą część pobytu, uważał bowiem, że potrzeba mi pewnego czasu, aby przyzwyczaić się do bengalskiego trybu życia. Dlatego polecił mi anglo-indyjski pensjonat. Jeszcze tego samego wieczora jeden z jego kuzynów zawiózł mnie w okolice Park Street, gdzie mieściła się większość spośród boarding-houses. U Mrs Perris poinformo­wał się co do ceny i sam ustalił warunki: dziewięćdziesiąt rupii miesięcznie za pokój i posiłki.

Była to wielka piętrowa budowla z dziedzińcem i ogrodem; z początku wydawała mi się ogromna. W bardzo przestronnym hallu, pełniącym funkcję jadalni, stały liczne fotele i kanapy, a także pianino. Z każdej strony hallu znajdowały się trzy duże pokoje; ich okna wychodziły na ogród. Ten, który mi przydzielono, był już zajęty przez trzech młodych ludzi: dwu synów Mrs Perris i Lobo, Eurazjatę pochodzącego z Goa. Aby się tu zainstalować, musiałem jedynie postarać się o łóżko i stół do pracy. Nazajutrz zakupiłem łóżko polowe ze stojakami, na których wieczorem rozpinałem moskitierę. Mrs Perris zastała mnie przy stole. Ku zdumieniu wszystkich spędzałem przy nim niekiedy cały dzień, a nawet sporą część nocy, bowiem Dasgupta, wskazawszy mi niezbędne podręczniki i słowniki sanskryckie, dodał, że będę musiał harować jak wół, aby dogonić jego bengalskich studentów.

Ale sam Dasgupta nie był w stanie przewidzieć, z jakim samozaparciem realizować będę jego wskazania. Ponieważ odczuwałem głęboką osobistą potrzebę koncentracji, poświęcałem się wyłącznie gramatyce sanskryckiej i filozofii indyjskiej. Podręcznik sanskrytu odkładałem jedynie po to, by zagłębić się w jakiś tekst filozoficzny w angielskim przekładzie. Nie czytałem nic innego. Po trzech czy czterech miesiącach pracy jako tako obznajmiłem się z zawiłościami gramatyki sanskryckiej. Z zapadnięciem zmierzchu udzielałem sobie kilku godzin wytchnienia, aby powłóczyć się po dzielnicach tubylczych. Rozumie się, że uczęszczałem na uniwersytet na wykłady Dasgupty. Byłem tam jedynym Europejczykiem, i to z myślą o mnie Dasgupta przez dwa lata wykładał po angielsku. Roztrząsał wówczas Wedantę okresu po Śankarze i filozofię Samkhji. Audytorium składało się z tuzina studentów i jedynej studentki, pasjonującej się Wedantą. Dasgupta czytał jakiś ustęp, albo nawet - co zdarzało się najczęściej - recytował go z pamięci, bardzo szybko, przymykając oczy. Potem tłumaczył go, komentował i pytał każdego z nas, czy dobrze zrozumieliśmy. To jego wykładanie tekstów uważałem za pasjonujące; robiłem tyle notatek, że prawie zawsze mogłem wykazać, iż zrozumiałem.

*

Do Bengalu przyjechałem w najpiękniejszej porze roku. Każdego ranka witał mnie nieodmiennie ten sam głęboki błękit nieba, ta sama czysta, pogodna jasność. Pierwsze obłoki pojawiły się dopiero w cztery miesiące później, zapowiadając monsun, tak że aż do marca nie doskwierały mi zbytnio upały. Idąc na wieczorny spacer musiałem nawet wkładać marynarkę.

Owej zimy pensjonat Mrs Perris przeżywał okres chwały. Poza Lobo i mną gościł w swoich ścianach dwu Francuzów z Indochin o nazwiskach Abadie i Vairat; wyruszyli z Sajgonu i zamierzali dotrzeć do Paryża samochodem. Ich wóz był raczej niewielki, ale zdawał się mocny. Naszym dwom Francuzom tak się spodobało w Kalkucie, że zamiast kilkudniowego postoju spędzili w niej parę tygodni. Z końcem stycznia wreszcie ruszyli dalej, i to wbrew swej woli. Nie umiem powiedzieć, jak daleko zajechali i czy w ogóle zdołali przebyć Indie z jednego krańca po drugi. Tak czy owak Mrs Perris nie posiadała się z radości, ponieważ obaj nasi przyjaciele sfotografowani zostali z dłońmi opartymi na masce swego automobilu przed domem przy Ripon Street, i zdjęcie to zamieścił „Statesman".

Mrs Perris miała trzech synów i trzy córki. Pięcioletni John, siedmioletnia Verna i dziesięcioletnia Gertie sypiali w pokoju swej babci. Najstarsza córka, Norinne, mająca lat szesnaście, dzieliła pokój przyległy z trzema albo nieraz nawet czterema innymi dziewczętami, nieco od niej starszymi. Tej zimy jej współlokatorkami były tancerki z Globe Theater. Z jedną z nich, Catheriną, zaprzyjaźniłem się.

W jakiś tydzień po moim przybyciu do pensjonatu Mrs Perris Dasgupta uprzedził mnie telefonicznie, że przyjedzie po mnie samochodem. Wieczorem poprzedniego dnia przyjechał maharadża; pragnął mnie poznać. Pamiętam jeszcze doskonale to pierwsze spotkanie. Drugie miało nastąpić dopiero w rok później u Dasgupty, gdy zaczynałem wysławiać się poprawnie po bengalsku. Maharadża był drobnym, wątłym staruszkiem ubranym w zwyczajne dhoti. Przyjął nas w papuciach, siedząc na krześle na dziedzińcu swego domu. Domostwo nie miało w sobie nic z przepychu, ale może nie był to jego dom. Zresztą Dasgupta uprzedził mnie, iż maharadży nie interesują przejawy zewnętrznego zbytku. Prawie cały swój majątek wydał na darowizny i subwencje dla niezliczonych instytucji kulturalnych albo na cele charytatywne; wszystkie bez różnicy religie cieszyły się jego szczodrobliwością, nie mówiąc już o licznych stypendiach, jakimi nagradzał wyróżniających się uczniów i studentów. Nadal subwencjonował bibliotekę Dasgupty, co pozwoliło memu profesorowi zgro­madzić najbogatszy księgozbiór z zakresu filozofii i religii, jaki kiedykolwiek widziałem.

Nasza rozmowa trwała dość krótko, najprzód dlatego, że moja an­gielszczyzna była wówczas jeszcze nazbyt prymitywna, głównie jednak dlatego, że Dasgupta, jak każdy wielki człowiek, nie był wolny od pewnych drobnych słabostek, nadto miał sporo miłości własnej. Aby uróść w oczach naszego protektora, zwracał się do mnie po francusku, po czym tłumaczył nasze słowa na bengali. Rzecz w tym, iż Dasgupta ledwo mówił po francusku, toteż nasza konwersacja rychło utknęła w miejscu. Maharadża zapewnił mnie, że moje studia sanskrytu i filozofii indyjskiej żywo go obchodzą. Już na odchodnym Dasgupta oznajmił mi, że mogę liczyć na stypendium w wysokości dziewięćdziesięciu rupii miesięcznie. Było to dokładnie tyle, ile kosztował mnie pensjonat Mrs Perris. Drugie stypendium - to, którego oczekiwałem z Bukaresztu - pozwoliłoby mi w takiej sytuacji kupować ubranie, książki oraz podróżować. Od tego dnia otrzymywałem regularnie z początkiem każdego miesiąca zapieczętowaną kopertę zawierającą dziewięć banknotów dziesięciorupiowych.

W dwa lata później maharadża nagle zmarł. Od jego najstarszego syna otrzymałem list komunikujący, że nadal wypłacać mi się będzie przyrzeczone stypendium przez cały okres studiów w Indiach, nie bacząc na to, iż państwo Kassimbazar tonęło w długach spowodowanych rozrzutnością nieboszczyka maharadży. Ale w sześć miesięcy później napisał do mnie znowu, aby wyrazić swój żal: odtąd nie będzie już w stanie wywiązywać się ze swej obietnicy. Finanse kraju były w takim nieporządku, że Kassimbazar czuł się zmuszony do zmiany statusu politycznego - z państewka półniezależnego przechodził pod ad­ministrację brytyjską. On sam, syn maharadży, musiał się zdecydować na przyjęcie stanowiska urzędniczego w jednym z przedsiębiorstw przemysłowych, ongiś należących do jego ojca.

Ta nieprzyjemna nowina specjalnie mnie nie zmartwiła; miałem już za sobą nie­mało innych ciosów zadanych mi przez los. Najważniejsze było to, że Indie tak bardzo stały mi się bliskie, iż fakt utraty dziewięćdziesięciorupiowej pensji miesięcznej prze­stawał mieć dla mnie znaczenie. Wiedziałem, że zawsze będę mógł żyć, jak mi się podoba, i to nie wydając ani jednej rupii rocznie - w jakimś aśramie w Himalajach.

*

Rozległ się dzwon pokładowy wzywający na obiad. Moi współtowarzysze z kabiny jeszcze nie zeszli, więc poszedłem po nich na pokład. W powietrzu wisiała burza. Porywy palącego wiatru dziwnie przeplatały się z podmuchami chłodnej bryzy. Światła Bombaju były jeszcze widoczne, zatoka jednak leżała na poły ukryta w cieniu. Obu mych towarzyszy znalazłem w jadalni; drżeli z niecierpliwości i ciekawości, miał to być bowiem ich pierwszy posiłek na modłę europejską. Jednego z nich poznałem kilka dni wcześniej w pociągu: podobnie jak ja jechał z Kalkuty. Był to Bengalczyk udający się do Niemiec na studia inżynierskie. Drugi zapisał się na London School of Economics. Rozmyślnie wybrali ten włoski parowiec, mający ich wysadzić w Wenecji, tak aby po drodze zwiedzić kilka europejskich miast. Obaj jeszcze tego samego ranka ubrali się na sposób europejski. Kupili płaszcze, zapomnieli jednak o rękawiczkach, toteż w dwa tygodnie później, schodząc na ląd w Wenecji pod niebem szarym i przy lodowatym wietrze, musieli postawić kołnierze palt i wsunąć w kieszenie dłonie, aby je ogrzać.

Na stole zobaczyliśmy listę pasażerów. Podróżowaliśmy trzecią klasą, rzuciwszy jednak okiem na listę pasażerów pierwszej, zauważyłem nazwisko Tucciego. Nie widzieliśmy się od dawna, bo po swoim wyjeździe z Dakki ciągle podróżował - najpierw do Kaszmiru, potem do Nepalu i zachodniego Tybetu. Od razu stanęła mi w pamięci cała moja indyjska „przeszłość", owa bajeczna epoka „początków", a także wspomnienie związane z pierwszymi spotkaniami z Dasguptą w Bhowanipur. Tak właśnie pewnego zimowego popołudnia 1929 roku poznałem Tucciego. Był on wówczas człowiekiem zadziwiająco młodym, pełnym werwy i kipiącym witalnością. Pracował nad kilkoma książkami jednocześnie: historią logiki buddyjskiej, liturgią tantryczną bogini Durgi, symboliką świątyń tybetańskich itd. Przyszedł na konsultację do Dasgupty, aby wyjaśnić sobie jakiś detal logiki indyjskiej. W owym czasie Tucci powtórnie przekładał na sanskryt kilka traktatów z zakresu logiki buddyjskiej, których oryginały dawno zaginęły i które istniały jeszcze tylko w tłumaczeniach chińskich bądź tybetańskich.

W tymże samym okresie chadzałem do Dasgupty dwa razy na tydzień. Pomagając mi w rozsupływaniu trudności gramatyki sanskryckiej, czuwał on jednocześnie nad moimi postępami w studiowaniu Samkhja-Jogi. Niekiedy piliśmy razem herbatę w jego gabinecie na pierwszym piętrze. Poznałem już całą rodzinę: najpierw żonę, uroczą, młodą i piękną, oraz dwie ich córki - Maitreji i Szabu, następnie zaś syna, chłopca wówczas pięcio- lub sześcioletniego, do którego usiłowałem mówić po bengalsku.

Z końcem zimy otrzymałem zaległą za pięć miesięcy sumę stypendium przyznanego mi w Rumunii i po raz pierwszy mogłem udać się w podróż do serca Indii - do Allahabadu, Benaresu, Delhi, Agry, Dżajpuru, Adżmeru. W następnych latach miałem oglądać te miasta jeszcze kilkakroć, ale nigdy już nie przeżyłem takiego wstrząsu jak owego ranka, kiedy z wysokości mostu Dufferina, po którym wolno sunął mój pociąg, po raz pierwszy zobaczyłem Benares i jego ghaty27 o białych marmurowych schodach, pogrążających się w Gangesie. Nigdy potem Asi-Ghat nie wydał mi się tak piękny jak tamtego dnia, nawet kiedy ujrzałem go powtórnie, pokrytego kwiatami. Wieczorami, na postojach w małych hotelikach prowadzonych przez Eurazjatów albo u ludzi, jacy uprzejmie udzielali mi gościny, skrupulatnie porządkowałem swe dzienne zapiski i pisałem entuzjastyczne, sążniste listy do rodziców albo przyjaciół, rozproszonych teraz po wszystkich kątach Europy. Pamiętam, że w Dżajpurze moje wzruszenie było tak silne, że poczułem się nagle niezdolny do opisania istoty, a nade wszystko oddania tajemnicy wspaniałości napierających na mnie ze wszystkich stron. Napisałem do lonela Teodoreanu, jak bardzo mu zazdroszczę świetnej umie­jętności opisywania krajobrazów. Tylko on potrafiłby wykreować słowami ów przepych kształtów, arabesek i kolorów.

Odkąd ulokowałem się u Mrs Perris, dość regularnie wysyłałem artykuły do Bukaresztu. Uważałem, że aż za dużo mam do powiedzenia na temat niewyczer­panej różnorodności Kalkuty, Balu-Math, Czandernagoru i okolic, objawio­nych mi przez Dasguptę lub kolegów z uniwersytetu. Ale po pierwszej podróży do środkowych Indii wracałem z tak obfitym żniwem wspomnień, notatek, wrażeń, poznałem tyle niezwykłych osób, że sądziłem, iż wystarczy mi tego na co najmniej tuzin artykułów.

Napisałem wszakże zaledwie kilka. Z jednej strony, zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, że jeszcze wiem o Indiach za mało i że mogę upodobnić się do owych turystów, co to spędziwszy parę dni w Benaresie sądzą, że przeniknęli wszystkie jego sekrety; z drugiej strony, z taką pasją zagłębiłem się w uczone lektury, że wprost zabrakło mi czasu na pisanie do gazety.

Dopiero po trzech miesiącach zapamiętałej harówki, poświęconej wyłącznie nauce sanskrytu i studiom nad filozofią indyjską, pozwoliłem sobie na inne lektury i wyściubienie nosa poza cywilizację Indii, aby zapoznać się nieco z cywilizacjami: Tybetu, Azji Środkowej i Dalekiego Wschodu. Moja biblioteka rosła w oczach. Rzecz jasna, kupowałem książki, ale otrzymywałem je też gratis od kilku lokalnych domów wydawniczych: klasyków literatury sanskryckiej, a nawet serię Cama Oriental Institute z Bombaju. Moja etażerka wprost łamała się pod ich ciężarem, tak że musiałem składać je na obu walizkach.

Niepostrzeżenie nadeszły upały. Umieszczone w pokojach pod sufitami wentylatory bez przerwy mełły powietrze swymi wielkimi drewnianymi skrzydła­mi, okna były zamknięte przez cały dzień. Przejście w pełnym słońcu do tramwaju mającego zawieźć mnie do miasta, na uniwersytet bądź do Bhowanipur stawało się coraz bardziej uciążliwe. Koszulę musiałem zmieniać trzy lub cztery razy dziennie. Zamykałem się wtedy w małej łazience i z kamiennej wanny nabierałem dłońmi wody, aby spryskać nią sobie ciało, nie było tam bowiem prysznica. Czekałem nadejścia nocy, żeby, wyszedłszy na spacer do ogrodu albo do parków, móc wreszcie oddychać. Pomimo to spędzałem swoje dwanaście godzin dziennie pochylony nad stołem, wkuwając zaciekle sanskryckie pierwiastki czasownikowe lub tłumacząc fragmenty z Kalidasy i nie bacząc na napomnienia Mrs Perris obawiającej się, że utracę przy tym zdrowie.

Najprawdopodobniej tak też by się stało, gdybym nie wdał się w kilka przygód, które gwałtownie wyrwały mnie z grożącego mi niebezpieczeństwa przepracowania. Pierwszą z nich była wycieczka w rejon Faridpuru w towarzy­stwie męża Mrs Perris, inspektora technicznego sieci telefonicznej i telegraficznej Bengalu. Od dawna już proponował mi on towarzyszenie mu w jednej z podróży inspekcyjnych aż do rubieży dżungli, dotychczas jednak jego wyjazdy zawsze zbiegały się w czasie z wykładami, których nie mogłem opuścić, albo z moimi własnymi wyprawami do Bhowanipur. Ale tym razem, pewnego kwietniowego ranka zapowiadającego dzień bardzo skwarny, wyruszyłem wraz z nim w kie­runku Faridpur. W artykule zatytułowanym 110° Fahrenheita, cyklon z S-W miałem później opowiedzieć tę przygodę stylem dramatycznym, kładąc akcent na spektakularne szczegóły i wyolbrzymiając nieco grożące mi niebezpieczeń­stwo. Ale, prawdę mówiąc, niewiele przesadziłem. Dostałem udaru słonecznego, który wywołał krwotok. Na szczęście, mimo iż półprzytomny i nie zdający sobie zbytnio sprawy z tego, co się dzieje, zdołałem jakoś dołączyć do grupy Mr Perrisa; tymczasem zbliżał się cyklon. Mr Perris powiedział mi później, że wyszedłem z tego cudem. Cyklon dopadł nas i uniósł z ziemi cały ekwipunek - kaski, termosy z wodą i whisky oraz aparaturę przywiezioną z Kalkuty. Wszystko to frunęło do góry i zniknęło nam z oczu. Biegliśmy wszyscy w jednym kierunku, nie mogąc nawet usłyszeć wzajemnych nawoływań. Było prawie niepodobieństwem uniknięcie ciosów gałęzi i kolczastych lian wirujących w wichurze, tak że podążaliśmy z głowami wtulonymi w ramiona. Nie mam pojęcia, jakim cudem moje stopy nie uwięzły wśród pni drzew zwalonych przez huragan. Nie wiem nawet, jak nazajutrz znalazłem się w domu, bo na przyjście do siebie trzeba mi było kilku dni.

To zdarzenie sprawiło, że na jakiś czas zrezygnowałem z programu narzuconego sobie przed czterema miesiącami. Rzuciłem gramatykę sanskrycką i zabrałem się do czytania powieści przygodowych. Wieczorem małą grupką chodziliśmy na kolacje do dzielnicy chińskiej albo na przedstawienia do Globe Theatre. W ten sposób spędziłem dziwny tydzień; poznawałem obcych ludzi, przyjmowałem ich zaproszenia, aby uczestniczyć w zebraniach towarzyskich, na których taniec i pijaństwo były obowiązkowe, awantury zaś - wcale nie tak rzadkie. Nieraz ktoś spośród nas lądował na ulicy z zakrwawioną twarzą. Kiedyś w kompanii tych jednodniowych przyjaciół udałem się nawet do małej palarni opium gdzieś w chińskiej dzielnicy. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu dowie­działem się, że i Mr Perris bywa tam od czasu do czasu. Odkryłem też, że jedna z lokatorek naszego pensjonatu, tancerka w Globe Theatre, ma możnych opiekunów; przekraczałem tedy progi domów pełnych przepychu tyleż bezczel­nego, co i śmiesznego, których istnienia w Kalkucie dotychczas nie podejrzewa­łem. Spotykałem w nich mężczyzn w smokingach i kobiety w wieczorowych sukniach; dyskutujących przed kolekcjami nefrytów chińskich albo wpadających w ekstazę na widok brązów indo-tybetańskich. Przerywali rozmowę, by kazać bosonogim służącym w turbanach przynieść kawior i szampa­na, a wszystko pośród zdań wymienianych po rosyjsku, niemiecku lub fran­cusku.

Wracaliśmy dopiero o świcie. W dorożce odwożącej nas do domu jedna z moich towarzyszek (czy to była Catherine, czy może Norinne?) na nowo kazała mi przyrzekać, że nie powiem, gdzie spędziliśmy noc, że będę twierdził, iż byliśmy w jakimś lokalu albo w dzielnicy chińskiej. Zresztą moje wspomnienia były dość niewyraźne. Nie zawsze potrafiłem oddzielić prawdę od wytworów mej wyobra­źni lub opowieści tajemniczych nieznajomych, w których towarzystwie spędzi­łem kilka godzin. Byłem wyczerpany, głowę miałem ciężką, powieki jak z ołowiu. Gdy późnym rankiem Mrs Perris lub babcia przychodziły mnie budzić przyno­sząc filiżankę kawy czarnej jak atrament - tak była mocna - usiłowałem im wmówić, że w taki stan wtrąciła mnie wypita pośpiesznie szklanka whisky.

Nie brzmiało to nieprawdopodobnie, nie tłumaczyło wszelako ani stanu półświadomości, w jakim się znajdowałem, ani powtarzających się skoków nastroju. Czułem, że coś musiało się ze mną stać, ale nie wiedziałem co. Nie zapomniałem o udarze słonecznym, jakiego padłem ofiarą, próbowałem na ten temat wysondować otoczenie. Wszyscy zapewniali mnie, że nic mi już nie grozi, skoro nie zginąłem na miejscu. Popołudnia stawały się coraz gorętsze. Roz­ciągnięty na łóżku, na próżno usiłowałem odgadnąć, co dzieje się we mnie. Niekiedy, gdy byłem sam, wchodziła na palcach dziewczyna i całowała mnie. Czy to była ta, której - jak mi się zdawało - powiedziałem, że ją kocham? Ale kiedy to zrobiłem i w jakich okolicznościach? Rozmyślając nad tym czułem nieraz, jak serce bije mi trwożnie. Przypomniałem sobie niewyraźnie coś jakby obietnicę małżeństwa, któż jednak był tą wybraną? Niekiedy miałem też wrażenie, że wesele już się odbyło, dawno, dawno temu, przed laty. Żebym tylko mógł dowiedzieć się, kiedy.

Aby uciec od tych myśli, znów podjąłem pisanie powieści Izabela albo ruczaje diabelskie. Rozpocząłem ją któregoś wieczora, pod impulsem jakiegoś natchnienia. Jej temat jeszcze się nie skrystalizował. Zamierzałem włączyć do niej pewne elementy doświadczeń nabytych dotychczas w Indiach, rzucając je jednak w środowisko, o którym nie miałem jeszcze jasnego wyobrażenia. Nasuwały mi się jakieś obrazy: podróż przez południowe Indie, rodzina szwedzkiego pastora goszcząca mnie w Madrasie, pensjonat Mrs Perris, no i te najświeższe - nocne łazikowanie w towarzystwie Catheriny i Norinny oraz spotykanych przy tych okazjach ludzi. Temat powieści kształtował się w miarę, jak ją pisałem. Skoncentrowałem się na niej tak, że w końcu urzekła mnie. Akt pisania stanowił chyba tylko przedłużenie transu, w jakim znalazłem się niemal mimowiednie.

Może się to wydawać dziwne, ale owa powieść, utkana przecież z osobistych reminiscencji i wspomnień, była w całości tworem wyobraźni, i być może ten właśnie sposób pisania podobał mi się najbardziej. Koniec końców żyłem życiem nie swoim, którego jednak rysy fantastyczne, demoniczne i okrutne fascynowały mnie. Nieraz wydawało mi się, że tworzę jedno ciało z „Doktorem", dziwnym osobnikiem, który podobnie jak ja przyjechał do Indii, ale studiować sztukę azjatycką, nie zaś filozofię indyjską. W istocie jednak cóż nas łączyło? Nigdy nie wierzyłem w Diabła, nigdy nie miałem obsesji grzechu, „problem zła" zaś - przynajmniej taki, jakim go pojmował mój bohater - był mi zupełnie obojętny.

Najdrobniejsze szczegóły naszego codziennego życia w pensjonacie uległy w niej przemianie, bowiem bohaterów nawiedzały myśli nie tylko całkowicie im obce, lecz nawet nie mogące się zrodzić w umysłowości Anglika z Indii. Ponieważ za wszelką cenę usiłowałem osią powieści uczynić pojęcie „grzechu", czułem się zmuszony wciągnąć mego doktora w nieprawdopodobne przygody panseksualne. Aby zilustrować jego przyjaźń dla Toma, wykoncypowałem scenę erotyczną, która po moim powrocie do Rumunii sprawiła, że przez parę ładnych lat spoglądano na mnie z podejrzliwością.

Inny z głównych tematów powieści: niepłodność. Mnie to specjalnie nie dotyczyło. Jakiekolwiek by nadać znaczenie temu terminowi - fizjologiczne czy też duchowe - nigdy nie miałem poczucia, że jestem bezpłodny. Skoro tak, to skąd to dziwne zachowanie doktora, który kochając Izabelę i wiedząc, że jest przez nią kochany, popychają w ramiona żołnierza nr rej. 11871, potem zaś, gdy dowiaduje się, że jest ona w ciąży, żeni się z nią i uznaje dziecko? Nie wiem, co skłaniało mnie wówczas do takiego sposobu pisania; niewątpliwie było to pragnienie wynalezienia „nowego", „tragicznego" stylu. A może też remini­scencje wykładów Nae Ionescu i mych dyskusji z Mirceą Vulcanescu oraz Paulem Sterianem na temat mężczyzny i jego niezdolności tworzenia.

Owego schyłku bengalskiej wiosny te zmartwienia były mi całkowicie obce. Nie ukończyłem jeszcze powieści, nie wiedziałem też, jakie będzie jej rozwiązanie. Wówczas urzekało mnie to, co przeżyłem - coś na kształt „snu nocy letniej" - i co starałem się ożywić wychodząc od kilku szczegółów. Dzięki niej rzutowałem się w przyszłość. Tworzyłem sobie własny wizerunek starszy o dziesięć, piętnaście lat; idąc tym tropem usiłowałem wyobrazić sobie, co też mi się przydarzy, jeśli uwzględnię ten fikcyjny obraz. Z melancholią oglądałem się w skórze Europej­czyka, który utknął beznadziejnie gdzieś w Indiach i stara się przypomnieć sobie kraj rodzinny nie widziany od trzydziestu lat. Delektowałem się malowaniem obrazu takiej ewentualności - egzystencji żałosnej, przegranej, marnowanej prawie z rozkoszą w wyłącznym towarzystwie Eurazjatów, w owym banalnym i jałowym środowisku drobnych urzędników kolonialnych. Krótko mówiąc, oglądałem siebie - w tych Indiach, które tak kochałem - żyjącego na marginesie, z dala od ich „tajemnic", ba, odwracającego się do nich plecami, i w całkowitej obojętności wobec tego, co pociągało mnie najbardziej: oryginal­ności cywilizacji indyjskiej.

Tymczasem przyszedł monsun. Atmosfera była naładowana, a nawet przesycona elektrycznością. Niekiedy miałem wrażenie, że jedna błyskawica przez całe minuty pręguje niebiosa. W pierwszych dniach ciężki, gęsty, obfity tropikalny deszcz padał bez przerwy, ale wnet zaczął się jakby stosować do swego rodzaju rozkładu jazdy: zaczynał lać dopiero o określonej godzinie i lał przez określony czas. Przez resztę dnia musieliśmy znosić wilgotny, wyczerpujący upał. Ledwie tylko wychyliłem nos na zewnątrz, a już miałem mokrą koszulę. Praca w tych warunkach stawała się torturą. Dasgupta z rodziną wyjechał schronić się w Czittagongu. W drugim tygodniu maja powziąłem nagłe postanowienie i wyjechałem do Dardżylingu.

W rejonie Himalajów przebywałem aż do końca czerwca. Mieszkałem w Dardżylingu w małym hoteliku „Sanatorium". Z rana przemierzałem okolice, po południu studiowałem gramatykę sanskrycką, wieczorem zaś pracowałem nad powieścią. Niekiedy przyłączałem się do jakiejś grupy na dwa lub trzy dni, aby zwiedzić w Ghum któryś z klasztorów buddyjskich albo ze wzgórza Tygrysa kontemplować o świcie biały, opalizujący wierzchołek Everestu wznoszący się o dwieście kilometrów dalej na zachód. Zaprzyjaźniłem się z paroma osobami, ale najczęściej wolałem zostawać sam, co nie zdarzyło mi się od dawna. Nieraz było zimno i mglisto i wtedy miałem wrażenie, że znów jestem pod niebem Karpat. Do Rumunii wysyłałem długie listy, z myślą zaś o mojej gazecie skrupulatnie opisywałem Kurseong, Dardżyling, wioski całkiem niedalekiego Bhutanu, a zwłaszcza Lebong, górską wioszczynę, gdzie po raz pierwszy byłem świadkiem lamajskiego pochówku. Nawet nie wiedząc, jak i kiedy, uległem urokowi himalajskiego krajobrazu, przede wszystkim jednak czułem, że coraz mocniej oddziałuje na mnie ów inny, azjatycki rodzaj człowieczeństwa, jaki tam spotkałem i jaki sprawiał, że marzyłem o Tybecie i Azji Centralnej.

Wiedziałem dobrze, iż - przynajmniej na razie - Tybet jest mi wzbroniony. Nie mogłem jednak oprzeć się pokusie podróży do Sikkimu, jakkolwiek byłem doskonale świadom, że w takiej wyprawie utopię wszystkie swoje oszczędności. W rzeczy samej, zmuszony byłem zaangażować sirdara, zarazem przewodnika i kierownika karawany, zakupić namiot polowy oraz zapasy żywności dla nas i ośmiu kulisów, którzy nam towarzyszyli i pełnili rolę tragarzy. 31 maja, w deszczu i we mgle, dotarliśmy do Jorepokri. Nazajutrz byliśmy w Tonglu położonym na wysokości jedenastu tysięcy stóp, 2 czerwca zaś z Sandakphu mogliśmy dostrzec Kangczendzongę. Noc spędziliśmy w Kungallow. Był to niezapomniany wieczór. Bez przerwy kontemplowaliśmy oślepiająco białe lodo­wce ciągnące się jeden za drugim, jak okiem sięgnąć, na dziesiątki kilometrów. Nazajutrz wyruszyliśmy do Sabarghanu. Mgła zgęstniała, znów zaczął mżyć górski kapuśniaczek, na dobitek opadły nas chmary pijawek. Ścieżki roiły się od nich; spadały na nas z drzew i skał. Razem z sirdarem chroniliśmy się przed nimi, jak tylko mogliśmy, ale kulisi szli boso i wkrótce nogi mieli całe we krwi.

W późniejszym czasie, przez całe lata, śnił mi się ciągle na nowo ten sam koszmar: próbuję się wspiąć na zbocze mokre od deszczu, ślizgam się, nie mogę powstać. Lepka, żywa masa złożona z milionów pijawek powoli i nieubłaganie zbliża się do mnie. W rzeczywistości było inaczej: zmęczeni, pokłuci niezliczonymi ukąszeniami pijawek, postanowiliśmy pójść na skróty i zejść w dolinę poprzez dżunglę. Nagle stanęliśmy. Niczym ogromny kobierzec mchu posuwały się w naszym kierunku kolumny pijawek. Nie widziałem ich, ale zdawało mi się, że słyszę głuchy szmer tej pełzającej masy. Moi towarzysze wnet zorientowali się, w czym rzecz: monsun dotarł do doliny szybciej, niż oczekiwano, i dżungla uległa inwazji pijawek podążających wolno, by schronić się w wyższych rejonach. Poczułem, jak krew ścina mi się w żyłach; ogarnięty paniką rzuciłbym się biegiem ku dolinie, gdyby sirdar nie chwycił mnie za ramię i siłą nie skierował w stronę zbocza, po którym właśnie zeszliśmy. Tragarze porzucili swe ładunki i również drapali się w górę. Ruszyłem w ich ślady niemal mimowiednie, próbowałem biec, lecz ustawicznie potykałem się. Już nawet nie miałem czasu odklejać pijawek za pomocą żarzącego się papierosa. Pełno ich miałem na twarzy, nogach, na całym ciele. W tym pośpiechu usiłowałem odrywać pijawki kąsające mnie w pierś; chroniłem powieki bez przerwy przesuwając dłonią po czole i twarzy.

Dotarliśmy do naszego bungalowu późnym wieczorem w ubraniach w strzępach. W parę dni później znów byłem w Dardżylingu, skąd wysłałem dramatyczny artykuł pod tytułem Gdy nadchodzi monsun. Jego lektura bardzo zaniepokoiła wszystkich moich bliskich.

Tymczasem moi przyjaciele z Dardżylingu zdumieli się beztroską sirdara, który zgodził się wyruszyć do Sikkimu w przededniu pory monsunowej. Wszyscy wiedzieli o tych dywanach pijawek formujących się z nastaniem pory deszczowej. Nikt - chyba że usłuchał złej rady - nie był na tyle naiwny, aby narażać się na ryzyko zetknięcia z nimi. Jeden z nich sądził nawet, że niewykluczone, iż sirdar postąpił tak z całym rozmysłem: poprowadził mnie w dół poprzez dżunglę wyłącznie po to, bym się przekonał o niebezpieczeństwie, z którego można się było wyrwać tylko jednym sposobem - ucieczką. On zaś powróciłby na miejsce w tydzień lub dwa później, aby zawładnąć porzuconym tam ekwipunkiem i zapasami.

Ta wyprawa zniechęciła mnie. Jeszcze kilka tygodni spędziłem w Dardżylingu, do pisania jednak musiałem się przymuszać. Straciłem do tego serce. Deszcze nasilały się, tak że nie chciało mi się opuszczać hotelu. Wreszcie z końcem czerwca wróciłem do Kalkuty.

Zastałem tam bengalskie lato, może już nie tak duszne wskutek codziennych ulew. W ogrodach i parkach rozpanoszyła się bujna roślinność. Podczas naszych nocnych spacerów w pobliżu jezior aromaty kwiatów i zielonego listowia miały w sobie coś odurzającego.

Czekały na mnie stosy listów, czasopism i gazet, które nadeszły z Rumunii w czasie mej nieobecności. W jakimś wywiadzie Cezar Petrescu stwierdzał między innymi, że sytuacja pisarzy rumuńskich uległa w ostatnich czasach głębokiej zmianie i że dziś młody pisarz o wiele łatwiej może znaleźć wydawcę, jeśli oczywiście jego książka na to zasługuje. Po moich staraniach u Meny Toneghina w wydawnictwie Cartea Romaneasca nie byłem tego równie pewien jak on. Na wszelki wypadek napisałem do niego, że właśnie kończę powieść, i prosiłem, aby zechciał wyszukać mi jakiegoś wydawcę. W kilka tygodni później otrzymałem odpowiedź. Cezar Petrescu zapewniał mnie, że może sobie tylko pogratulować nowego wydawcy, Ciorneia, który opublikował już parę jego powieści. Prosił, abym przysłał mu swój rękopis, skoro tylko będzie gotów. Zawiadamiał mnie, że za kilka dni wyjeżdża do monasteru Agapia, „aby o misce mamałygi harować tam jak dziki osioł".

Ta wiadomość dodała mi ducha. Już jakiś czas przedtem zacząłem poprawiać i przepisywać to, co dotychczas napisałem. Wykończenie tekstu to była całkiem inna historia: każda dodatkowa stronica wymagała ode mnie straszliwego wysiłku. O Izabeli wspominałem już byłem kilku przyjaciołom. Ionel Jianu sam zaproponował, że zajmie się korektami i reklamą, gdy tylko Cezar Petrescu załatwi umowę z Ciorneiem.

Nie bez trudu zdołałem ukończyć powieść w początkach sierpnia. Zupełnie oderwałem się od literatury. Całkowicie pochłonęły mnie studia indologiczne i godziny, jakie musiałem spędzić na redagowaniu ostatnich rozdziałów, zdawały się nie mieć końca. Czytałem raz po raz rękopis i jakoś nie mogłem wyrobić sobie o nim zdania. Niektóre ustępy pisane stylem zbyt jawnie wymuszonym irytowały mnie, było jednak zbyt późno na ich usunięcie. Poza tym czułem się rozczaro­wany tym, że powieść jest tak arbitralna, co zniekształcało zarówno jej istotę, jak intencje, ponieważ podkreślało problemy i konflikty, które nigdy nawet mi nie przeszły przez głowę. Podobały mi się jedynie strony, na których odnajdywałem mój „sen nocy letniej".

Nadawszy paczkę na poczcie, nareszcie odetchnąłem: odzyskałem wolność!

*

Wczesnym rankiem udałem się na pokład. Przypomniałem sobie artykuł, jaki przed trzema laty napisałem na pokładzie „Hakone Maru" i zatytułowałem Na Oceanie Indyjskim. Tytuł ten wydawał mi się teraz całkowicie śmieszny.

Chciałem odszukać Tucciego, lecz droga z trzeciej klasy do pierwszej była długa i trudna. Najpierw należało uzyskać pozwolenie jednego z inspektorów pokładowych. Na odpowiedź czekałem przed kratą oddzielającą nasz pokład od pokładu pasażerów drugiej klasy.

*

- „Jakie to szczęście mieć dwadzieścia dwa lata i móc pracować u Dasgupty! - rzekł mi pewnego dnia Tucci. - Ile bym dał, gdybym mógł robić to samo w pańskim wieku..."

Było to w 1929 roku w Bhowanipur. Dasgupta wskazał mi właśnie pandita ze swej wioski, z którym miałem czytać komentarz Anirudhy i który miał mi pomóc w przebrnięciu przez pierwsze stadium nauki mówienia po sanskrycku, czego niedołężnie próbowałem od kilku miesięcy. Pandit przychodził do mnie trzy razy w tygodniu i zostawał w moim towarzystwie nieraz przez trzy, cztery godziny. Te długie i częste spotkania nie były specjalnie mile widziane przez Mrs Perris, bo w owym czasie Anglicy w Indiach raczej unikali kontaktów z natives. O ile pochlebiało jej, że w poczet jej pensjonariuszy wchodził Europejczyk o skórze równie białej jak moja, to bardzo była zakłopotana widząc z wysokości tarasu nadchodzącego bengalskiego pandita w dhoti i na bosaka. Ten pozdrawiał ją ceremonialnie składając dłonie na wysokości czoła i wypowiadając parę słów w złej angielszczyźnie. Mrs Perris zawsze odpowiadała w hindustani, głosem lodowatym i możliwie najzwięźlej.

Niekiedy pandit zastawał którąś z dziewcząt w bardzo lekkich szatkach; wówczas jego wzrok rozbłyskiwał. Rychło zorientowałem się, że celowo przedłuża on nasze posiedzenia robocze i że odchodzi dopiero wtedy, gdy uda mu się znów zobaczyć Norinne. Pewnego dnia wyznał mi, że jest poetą, i pokazał kilka swych utworów, zarówno po sanskrycku, jak i bengalsku, w których była mowa o dziewczęciu cudnej urody, przy czym nie zawahał się przed korzystaniem z najbardziej zużytych komunałów z Kalidasy i jego epigonów. Wówczas zrozumiałem, że zakochał się w Norinne. Gdy wspomniałem o tym, przyznał się chętnie. Rzecz jasna, był żonaty i miał nawet kilkoro dzieci, lecz nigdy jeszcze - jak dawał mi do zrozumienia - nie przeżywał takiej miłości. Nie wiem, czy wyobrażał sobie, że kiedyś uda mu się zbliżyć do Norinne. Tak czy inaczej poprosił mnie o przełożenie wierszy na angielski i pokazanie ich jej.

We wrześniu Dasgupta zabrał mnie do Śantiniketanu, abym poznał Rabindranatha Tagore. Tam dane mi było przeżyć jeden z najbogatszych okresów mego pobytu w Indiach. Nagle zanurzyłem się w ową autentyczną indyjskość, o której tak marzyłem. Wszystko mnie zdumiewało na tym uniwersytecie, gdzie wykłady kończyły się najczęściej w ogrodzie, w cieniu drzewa. Studentki i kobiety wokoło mnie wydawały mi się tyleż piękne, co i tajemnicze. Dasgupta był gościem Tagorego; co do mnie, to nocowałem w guest house. Mój pokój był zupełnie biały i miał taras. Kilka razy dziennie wracałem tam specjalnie, aby notować swoje rozmowy z wielkim erudytą Vidushekharem Shastri albo anegdoty o Tagorem, człowieku, którego życie było już niemal legendą. Przeznaczyłem osobny zeszyt na zapisywanie wszystkiego, co słyszałem na temat Tagorego i jego nadzwyczajnego daru podbijania ludzi. Jak to stwierdził kiedyś jeden z jego admiratorów, więcej niż połowa kobiet bengalskich zanosiła mu swe uwielbienie.

Musiałem czekać trzy dni, zanim zostałem mu przedstawiony. Towarzyszył mi Dasgupta, i nasza rozmowa ucierpiała wskutek tego. Dasgupta miał największy podziw dla Tagorego jako poety, muzyka i twórcy centrów kultury, uważał jednak, że teoretykiem jest on lichym. Skoro tylko Tagore poruszał ze mną tematy takie, jak sens istnienia lub poszukiwanie prawdy, Dasgupta przybierał nieobecną minę i zwracał wzrok ku oknu. Tagore spostrzegł to i zaczęło go to drażnić. Szczęściem w kilka dni później znów miałem sposobność spotkać się z Tagorem i zjeść z nim śniadanie już bez Dasgupty. Wtedy objawiła mi się istota otaczającej poetę atmosfery sekty mistycznej; chyba sam nie był tego świadom. Jego pojawieniu się towarzyszył cały ceremoniał - czy było to przy stole, na tarasie czy też w ogrodzie. Obecność Tagorego miała w sobie coś charyzmatycznego. Że jest to ktoś genialny, można było zgadnąć choćby tylko przyglądając się jego sposobowi życia. Widoczne było, że jego egzystencja zawiera w sobie bogactwo, które może być udziałem jedynie niewielu jemu współczesnych. Każda przeżyta przezeń godzina brzemienna była w sens i wydawała owoce. W sposób absolutnie pełny wykorzystywał czas. Zawsze był obecny. Jego życie było nieustającą twórczością. W godzinach wolnych od medytacji i pisania komponował - był autorem ponad trzech tysięcy melodii, do których sam napisał słowa - uprawiał malarstwo albo też rozmawiał z przyjaciółmi i odwiedzającymi go gośćmi w sposób, o którym dzisiaj nikt już nie ma pojęcia. Każda chwila spędzona w jego towarzystwie była obja­wieniem.

Idąc do swego pokoju nadal byłem pod działaniem tego czaru. Wieczorem i w następnych dniach z wielkim zapałem pisałem w swoim dzienniku. Rabindranatha Tagore miałem jeszcze ujrzeć później, w 1930 roku; pokaźną część naszych ówczesnych rozmów zrelacjonowałem w czasopiśmie „India". Najbardziej przecież poruszyła mnie owa pierwsza wizyta w Santiniketanie. Pozwoliła mi ona uświadomić sobie banalność i powierzchowność tego anglo-indyjskiego życia, jakie dotychczas wiodłem. Dasgupta napomknął mi o możliwości przeniesienia się do niego, do Bhowanipur, i dodało mi to ducha.

Tejże samej nocy, kiedy powróciłem do pensjonatu przy Ripon Street, jeden z synów gospodyni wykrył w salonie młodego pytona. To prawdopodobnie ja sam przywiozłem go z Śantiniketanu, ukrytego w prześcieradłach składanego łóżka, niezbędnego każdemu Europejczykowi podróżującemu po Indiach. Pyton sczepiony był ze szczurem. „Niech nikt się nie zbliża - krzyczał chłopiec - w salonie jest wąż!" Zabił go ciosami kija przyświecając sobie kieszonkową latarką.

Nazajutrz była niedziela, dzień poczty z Europy - Home mail, jak powiadali Anglicy w Indiach, nawet jeśli większość z nich od kilku już pokoleń nie miała żadnej rodziny w Anglii. Jako jedyny otrzymywałem z Europy listy, gazety, czasopisma i książki. Niedzielne popołudnia spędzałem na czytaniu poczty.

Otrzymywałem wiadomości od przyjaciół, którzy pojechali do Paryża robić doktoraty. P. Comarnescu szykował się do wyjazdu do Kalifornii na uniwersytet w Los Angeles. Haig Acterian wydał właśnie broszurę wierszy sygnowaną „Mihail". Temuż Mihailowi zadedykowałem Izabelę; „Memu bratu Mihailowi oraz Lalu, żebraczce z Ripon Street..." Dopiero później uświadomiłem sobie z irytacją, ile w tej formułce było pretensjonalnego zapału. Niemniej jednak to właśnie żebraczka Lalu pomogła mi któregoś majowego popołudnia, przy okropnym upale, przezwyciężyć napad melancholii i rozpaczy. Było tak gorąco, że nikt nie zatrzymywał się, aby wrzucić miedziaka do jej spódnicy. Można by rzec, że śpi. Zbliżywszy się do niej, sądziłem przez chwilę, że umarła, i położyłem jej rękę na ramieniu. Obudziła się i uśmiechnęła do mnie, po czym przemówiła, dziękując za parę groszy, jakie jej dałem. Odpowiedziałem, jak potrafiłem wówczas - mieszanką elementarnego bengali i hindustani. I to mnie uspokoiło. Wydało mi się, że jeśli w dniu Sądu Ostatecznego odpuszczone mi będą grzechy, będzie to zasługa Lalu.

Jesienią atmosfera w pensjonacie Mrs Perris zmieniła się. Wyjechały Catherine i tancerki z Globe Theatre, na ich miejsce pojawili się inni pen­sjonariusze. Wśród nowo przybyłych znajdował się niejaki Frank, z którym w końcu się zaprzyjaźniłem. Był to młody człowiek o bardzo czarnych włosach, pochodził z Madrasu. Charakter miał dość dziwny. Przed kilkoma laty w jednej z restauracji Madrasu, rozwścieczony jakąś rzekomą nieuprzejmością ze strony któregoś z posługaczy, cisnął weń małym marmurowym stolikiem. Uciekający posługacz potknął się na schodku, dostał stolikiem w plecy i upadł z przetrąconym kręgosłupem. Incydent miał miejsce w okresie największego nasilenia gandhyzmu, toteż sędzia angielski, pragnąc dać odstraszający przykład, skazał Franka na wypłacanie swej ofierze dożywotniej pensji. Pochłaniało to więcej niż połowę jego poborów telegrafisty. Frank zachował po tym trwałą nienawiść do Hindusów oraz Gandhiego, potrafił się jednak opanować; aby pić, czekał na moment, w którym będzie sam, u siebie. Gdy wychodziliśmy razem do dziel­nicy chińskiej lub do któregoś z jego przyjaciół, Frank nigdy nie pił alko­holu. Tak czy inaczej, wciągał mnie w dość niemiłe przygody, bowiem bar­dzo lubił nawiązywać kontakty z nieznajomymi tylko po to, by go za­praszali.

Znaliśmy się już dwa lata, gdy pewnego dnia poprosił mnie o pożyczenie pewnej sumy pieniędzy. Miał właśnie wysłać przekaz na ową pensję, a tymczasem swoje pobory przepuścił już niemal całkowicie. Zapewnił mnie, że odda mi te pieniądze po kilku tygodniach. Zapomniał tylko dodać, że wkrótce miano go przenieść na Wyspy Andamańskie i że będzie się starał wziąć odwet na losie pod pierwszym lepszym pretekstem. Ponieważ ja właśnie mu się nawinąłem, odwet wziął na mnie. W kilka dni później wyjechał mówiąc, że jedzie odwiedzić przyjaciela i że niedługo wróci. Nigdy już o nim nie słyszeliśmy.

W listopadzie Dasgupta kilka razy przychodził do mnie popołudniami.

Lubił, gdy wieziono go samochodem i gdy potem przemierzał majestatycznie ów anglo-indyjski dom aż do drzwi pokoju, gdzie spodziewał się mnie zastać. Lubił również wdawać się w pogawędki z córkami Mrs Perris w angielszczyźnie czystszej niż ich własna, czym chełpił się niemało, i recytować im wiersze Shelleya. Rozumie się, że wolałby trafić na kogoś, z kim mógłby toczyć debaty filozoficzne, choćby tylko aby olśnić młode dziewczęta rozległością swej wiedzy w zakresie filozofii zachodniej, szczególnie Hegla, którego poznał pod kie­runkiem profesora McTaggarta w Cambridge. Ale córki Mrs Perris niedługo z nim zabawiały i Dasgupta resztę popołudnia musiał spędzać tylko w moim towarzystwie.

W jakiś czas potem, gdy udawaliśmy się wspólnie do Santiniketanu, obiecał mi (choć wcale go o to nie prosiłem), że wprowadzi mnie w praktykę jogiczną. Jednak podczas wizyt, jakie składał mi podówczas na Ripon Street, rozmawialiśmy tylko o słowniku technicznym filozofii Samkhja-Jogi, którą zacząłem studiować, i o mojej pracy doktorskiej. Dasgupta chciałby, abym poświęcił się historii doktryn Jogi albo związkom klasycznej Jogi z Wedantą i buddyzmem. Ja ze swej strony bardziej jednak byłem zainteresowany tantryzmem i różnorakimi przejawami jogi „barokowej", które można było wykryć w tradycjach ludowych, legendach i folklorze. Według mnie Dasgupta powiedział już wszystko, co można było powiedzieć na temat filozofii Jogi i jej miejsca w dziejach myśli indyjskiej. Uważałem, że nie warto do tego wracać, nawet gdybym był w stanie wnieść tu coś nowego. Nadto wiedziałem już dostatecznie dużo o filozofii indyjskiej, aby zdawać sobie sprawę z tego, że Joga jako system filozoficzny nie jest specjalnie interesująca. W porównaniu z Wedantą albo Mahajaną Joga wydawała mi się dość nijaka.

W przeciwieństwie do tego uderzająca była dla mnie oryginalność jogi tantrycznej, tak skandalicznie zaniedbywanej dotychczas zarówno przez intelektualistów indyjskich, jak i uczonych zachodnich. Poprzez teksty tantryczne odkrywałem inne Indie - nie tak ascetyczne, idealistyczne lub pe­symistyczne, jak utrzymywano. Istniała cała tradycja przypisująca wybitną rolę życiu i ciału nie jako złudzeniom albo początkowi naszych cierpień, lecz przeciwnie, upatrująca w istnieniu wcielonym jedynej możliwości zdo­bycia na tym świecie absolutnej wolności. Od tej chwili rozumiałem już, że myśl indyjska dąży nie tylko do wyzwolenia, lecz do wolności. Wierzyła ona w możliwość bytu autonomicznego i pełnego obietnic, hic et nunc, w czasie na tej ziemi.

Takie były idee, które chciałem rozwinąć w pracy doktorskiej. Została ona napisana w latach 1930-1932, lecz opublikowana dopiero w roku 1936. Studia tantryczne znajdowały się wówczas w stanie, w jakim zostawił je sir John Woodroffe. Wydawało mi się, że prezentując jogę i tantrę w szerszych ramach religioznawstwa indyjskiego, przyczynię się do lepszego zrozumienia całego świata duchowego Indii.

Stopniowo Dasgupta dał się przekonać. Jego zastrzeżenia były natury głównie praktycznej; otóż obawiał się on, żebym nie zapuścił się w dziedzinę, w której nie potrafię zapanować nad oryginalną dokumentacją. Rzecz jasna, jego obawy były uzasadnione, jednakowoż owej jesieni 1929 roku moja wiara w siebie i ufność we własne możliwości nie miały granic. Stąd właśnie moja pewność, że potrafię kiedyś opanować tybetański, a nawet niektóre z języków drawidyjskich i południowoazjatyckich. Było to złudzenie, z którego przecknąłem się dopiero w rok później, zdając sobie sprawę, że nie mam nic z geniusza lingwistycznego takiego na przykład Tucciego czy Paula Pelliota.

Dasgupta, odwiedzając mnie w pensjonacie na Ripon Street, chciał dowiedzieć się czegoś o życiu, jakie wiodę w Kalkucie. Pragnął upewnić się, czy przeprowadzka do Bhowanipur będzie dla mnie korzystna czy nie, jako że z końcem jesieni zostało postanowione, że zamieszkam u niego. Właściwie miałem się do niego przenieść z początkiem stycznia. Perrisowie oraz rezydenci pensjonatu z dezaprobatą odnosili się do mojej decyzji i z każdym dniem coraz większy chłód okazywali wobec Dasgupty. Powiedziałem im, że przenoszę się do Bhowanipur tylko na pięć lub sześć miesięcy, aby szybciej nauczyć się po bengalsku i poczynić postępy w sanskrycie. W duchu jednak postanowiłem już sobie, że będę mieszkać u Dasgupty tak długo, jak długo zechce mnie mieć u siebie, po czym wyszukam sobie inne locum, ale też w dzielnicy tubylczej.

W listopadzie otrzymałem z Rumunii obfitą pocztę dotyczącą Izabeli. Ionel Jianu i Mircea Vulcanescu byli pełni entuzjazmu. Cezar Petrescu przekazał rękopis Ciorneiowi, ten zaś zgodził się go wydać, nawet nie czytając. Ionel Jianu podjął nawet dla mnie zaliczkę w wysokości dwudziestu tysięcy lei, które wysłał mi natychmiast przekazem telegraficznym. Ów nieoczekiwany przypływ pieniędzy umożliwił mi kupienie prezentów bożonarodzeniowych dla rodziny Perrisów oraz wypuszczenie się do dzielnicy chińskiej z grupką przyjaciół z pensjonatu. Te święta nie były tak smutne, jak się obawiałem, bo Perrisowie byli przekonani, że niedługo wytrzymam u „krajowców".

Odszedłem stamtąd 2 stycznia 1930 roku rankiem. Mrs Perris wyznała mi później, że spodziewała się ujrzeć mnie znów u siebie w marcu. Miałem jednak powrócić dopiero we wrześniu, na kilka dni jedynie, i całkiem wbrew swej woli.



X

SCHRONIENIE W HIMALAJACH

Podczas rejsu próbowałem rozmawiać po bengalsku z moim towarzyszem podróży. Zaczynałem już zapominać tego języka, po wyjeździe bowiem z Bhowanipur coraz mniej miałem okazji do mówienia. I to nie dlatego, iżbym nie dokładał wszelkich starań; nauczyłem się na pamięć całych zdań oraz poematów Tagorego i korzystałem z najmniejszej okazji, aby mówić po bengalsku z dziećmi lub sąsiadami.

Mój pokój wychodził na bramę wejściową. Umieściłem w nim łóżko, regały i stół do pracy. Na parterze kilka połączonych pokojów tworzyło ogromną bibliotekę. Również na parterze znajdowały się kuchnia i jadalnia. Gabinet Dasgupty, salon i sypialnie były na piętrze ocienionym przez taras. Osłonięty palmami, ciągnął się on niemal przez całą długość domu, albo prawie.

Zamieszkanie w Bhowanipur napełniło mnie radością, bo dawało mi sposobność poznania Indii w całej ich autentyczności. Wszystko mnie tu zachwycało: dziwne szmery ponad moim pokojem, jakie słyszałem przez cały dzień, mocne korzenne zapachy zwiastujące porę obiadową, bliskie i dalekie głosy, przybiegające echem aż do mnie. Wczesnym rankiem szedłem na taras pouczyć się przez godzinę gramatyki sanskryckiej z Dasguptą. Przez resztę dnia byłem wolny, wyjąwszy godziny, w których Dasgupta miał wykład na uniwersytecie. Wówczas jechałem razem z nim jego samochodem. Co dnia spędzałem osiem albo dziewięć godzin przy stole roboczym, jako że poza sanskrytem i filozofią indyjską musiałem jeszcze uczyć się ben­galskiego. Wieczorem, w porze przedobiedniej, robiłem rundę po dzielnicy. Wiosną i latem wyjeżdżałem z Dasguptą i jego rodziną na długie wy­cieczki w okolice Kalkuty lub - najczęściej - w stronę Czandernagoru. Korzystałem z najmniejszej okazji, by rozmawiać z Szabu, nie umiejącą słowa po angielsku, albo z żoną Dasgupty, lub wreszcie z ich krewnymi i sąsiadami, których wielce intrygował ten Europejczyk pragnący żyć jak ludzie miejscowi.

Z początku Dasgupta wraz z rodziną przymuszał się do obiadowania na sposób europejski, to znaczy zasiadając do posiłków przy stole i posługując się nakryciami. Przez pierwsze wieczory pani Dasgupta uważała za swój obowiązek podawać nam zupę, ponieważ małżonek powiedział jej, że żaden Europejczyk nie może się obejść bez zupy przy obiedzie... Rychło jednak nakrycia znikły i zacząłem jeść palcami, jak wszyscy. Gdy zaś po raz pierwszy spożyłem swój posiłek z liścia zamiast talerza, siedząc na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, poczułem, że istotnie zaczynam być częścią rodziny.

Pod koniec zimy wybrałem się na parę tygodni do północnych Indii. Zatrzymałem się w Allahabadzie, aby obejrzeć „Kumbhmela", gigantyczną procesję ascetów, joginów i sadhu28, odbywającą się raz na dwanaście lat. Potem spędziłem parę dni w Benaresie, gdzie zapoznałem się ze zbiorem rękopisów Sanskrit College. Następnie znów odwiedziłem Delhi, Agrę, Fatehpur-Sikri, Dżajpur, i wyruszyłem dalej - do Bikaneru, Lahore i Amritsaru.

Teraz patrzyłem na Indie oczami zupełnie innymi niż w 1929 roku. Miałem wrażenie, że przeniknąłem niektóre z ich tajemnic, i że objawiły mi się nareszcie pewne doznania, a nawet rodzaje piękna, do których przedtem nie miałem dostępu. Na to było trzeba, abym uzyskał okazję mieszkania w domu najznakomitszego historyka filozofii indyjskiej i stopniowego obznajmiania się z życiem kraju i jego mową.

Odtąd nie miałem już wrażenia, iż jestem tutaj tylko przygodnym gościem. Przeciwnie, czułem się coraz bardziej u siebie. Te miasta, świątynie, zabytki, na których zwiedzaniu tak bardzo mi zależało, stanowiły część przybranej ojczyzny, którą chciałem jak najlepiej poznać. Miałem nadzieję spędzić w Indiach jeszcze wiele lat. Wszystko mi się tu podobało: krajobrazy, klimat, języki, wierzenia, zwłaszcza zaś ludzie i ich sposób życia, ubierania się i odżywiania.

Toteż nie jest niczym dziwnym, że rozpętana przez Mahatmę Gandhiego z początkiem maja kampania nieposłuszeństwa cywilnego, która w całym kraju zaznaczyła się serią pokojowych manifestacji, napełniła mnie entuzjazmem. Aresztowanie Gandhiego 5 maja 1930 roku, a także skazanie Nehru i mera Kalkuty na sześć miesięcy więzienia, wywołało w całych Indiach szereg manifestacji i hartal, to znaczy wstrzymanie pracy i zamknięcie sklepów. Jak należało się spodziewać, prowokatorzy i fanatycy islamu zaraz wszczęli starcia hindusów z muzułmanami. Wbrew heroicznym interwencjom stronników Gandhiego konflikty te szybko wyrodziły się w prawdziwe masakry między obiema wspólnotami.

W następstwie kilku zamachów dokonanych przez studentów uniwersytet kalkucki zamknięto aż do odwołania. Za każdym razem, gdy wychodziłem do miasta, Dasgupta był niespokojny, tak bardzo obawiał się, że wdam się w jakąś awanturę i zostanę aresztowany. Ponieważ mieszkałem u niego, moje ewentualne aresztowanie mogłoby mieć i dla niego przykre kon­sekwencje. Przez cały dzień powtarzał mi, że przyjechałem do Indii nie po to, by uczestniczyć w politycznym wyzwalaniu kraju, lecz aby stu­diować sanskryt i filozofię indyjską.

Ja jednak wiedziałem, że ryzyko zatrzymania mnie przez policję w czasie jakiejś manifestacji jest nader niewielkie. W rzeczy samej, byłem biały, i w tramwaju oraz na ulicy Bengalczycy mieli dla mnie jedynie gesty pogardy i nienawiści. W Bhowanipur ulicznicy wrzeszczeli na mój widok wyzywając mnie od white monkey, a nawet niekiedy obrzucali kamieniami. Ich wzgarda i agresywność prawie mnie zachwycały, w moich bowiem oczach były miarą pogłębiającej się z każdym dniem przepaści pomiędzy Anglikami i Hindusami. Zachowanie tych ostatnich poważnie się zmieniło. Człowiek biały stracił już dla nich wiele ze swojego prestiżu, przestali się go obawiać. Gdy w czasie moich krótkich wizyt przy Ripon Street mówiłem o tym z Perrisami dodając, że czasy British Raj29 należą do przeszłości, Mrs Perris zapewniała mnie, że niepodległość Indii może pociągać jedynie utopistów, że język angielski i kultura zachodnia stanowią jedyne czynniki unifikujące, że w istocie owo rzekome pragnienie wolności jest wymysłem „tego Mr Gandhiego", że większość ludności jest zupełnie zadowolona z British Raj i że będzie tak jeszcze co najmniej przez stulecie.

Niedługo potem gazety zapowiedziały aresztowania pięćdziesięciu tysięcy osób. Notowałem w swoim dzienniku wszystko, czego dowiadywałem się z prasy i co słyszałem wokół siebie, a to na wypadek, gdybym zamierzał napisać książkę na temat kampanii nieposłuszeństwa cywilnego. W oparciu o dostępne mi publikacje zgromadziłem też całą dokumentację. Ale i tej książki nigdy nie ukończyłem. W późniejszym czasie zadowolić się musiałem włączeniem frag­mentów mego indyjskiego dziennika - fragmentów specjalnie wybranych przeze mnie, skomentowanych i zaadaptowanych - do książki Warsztat, opublikowanej w 1935 roku.

W czerwcu kampania nieposłuszeństwa cywilnego uspokoiła się. Gandhi, poinformowany o wybrykach, do których stała się pretekstem, polecił z więzienia zawiesić wszelkie manifestacje, przede wszystkim „marsze na brzeg morza" umożliwiające bezpłatne rozdzielnictwo soli, której wysoka cena stanowiła dla ubogiej ludności nieznośne brzemię.

Pragnąc zatrzymać mnie w domu, Dasgupta poprosił mnie o pomoc przy układaniu indeksu drugiego tomu jego History of Indian Philosophy. Niekiedy przywoływał mnie do swego gabinetu, aby mi podyktować rozdziały do tomu trzeciego albo do swej książki o Upaniszadach. Ponadto kazał mi tłumaczyć Bhamati, komentarz Waczaspatimiśry do tekstu Wedantasutrabhaszja. Codziennie sprawdzał moje poranne tłumaczenia. Ponieważ jego wykłady na uniwersytecie były czasowo zawieszone, korzystał z tego, aby z bardziej bliska czuwać nad moimi studiami. Mój zapał do pracy radował go; w istocie, choć zaczęła się pora bardzo gorąca, nie widywał mnie nigdzie indziej jak przy stole. Noce były tym bardziej uciążliwe, że sen długo do mnie nie przychodził. Teraz dzieliłem mój pokój z pewnym studentem ekonomii politycznej, kuzynem Dasgupty. Nocami uczył się, tak jak to robią Hindusi, to znaczy po kilka razy odczytując na głos całe zdania, aż je w końcu wykuł na pamięć. Zresztą ten młody człowiek miał się wkrótce ożenić. Nie znał jeszcze swojej narzeczonej, ale twierdził, że wie, o kogo chodzi, i miał już niejasne wyobrażenie o jej wyglądzie. Rozpływał się w pochwałach na cześć owej nieznajomej, w której zakochał się z chwilą, gdy została mu przeznaczona. Spodziewał się po niej wiele szczęścia.

Z uwagi na sytuację polityczną Dasgupta postanowił nie opuszczać Kalkuty podczas lata i nawet poprosił, abym został z nim. Takie rozwiązanie wspaniale mi dogadzało, zwalniało mnie bowiem z konieczności ponownego przenoszenia się do Anglików lub Eurazjatów. Na pewno nie potrafiłbym powstrzymać się od wygarnięcia im, co myślę o kampanii nieposłuszeństwa cywilnego. Poza tym spędzenie lata w Bhowanipur odpowiadało mi tym bardziej, że projektowałem nową powieść. Pomysł wyjściowy ogromnie mnie urzekł: Cesare, bibliotekarz i erudyta w jednej osobie, zasiedział się w pomieszczeniach swej biblioteki długo po jej zamknięciu. Nagle odrywa go od pracy zapach dymu; uświadamia sobie, że w magazynie książek wybuchł pożar. Biegnie do gabinetu dyrektora, aby zatelefonować. Ku swemu osłupieniu wpada na progu na doktora Weinricha, profesora slawistyki, który nie ukrywa swej trwogi. Wszedłszy do gabinetu, Cesare widzi jakiegoś nieznajomego obok Melanii, asystentki profesora Wein­richa, zupełnie nagiej. Wszyscy troje zdają się ogarnięci całkowitą paniką i na pewno zginęliby w płomieniach, gdyby nie przytomność umysłu Cesara, który wyważa jedyne drzwi umożliwiające ucieczkę i z Melanią w ramionach przebywa hall, już ogarnięty ogniem. Wtedy właśnie spada mu na twarz rozżarzona krokiew: traci wzrok, włosy Melanii poczynają się tlić...

Tak zaczynała się moja powieść. Chociaż Cesare odzyskuje wzrok, lekarz daje mu do zrozumienia, że jest to tylko przejściowa poprawa i że za rok, najdalej dwa, oślepnie na zawsze. W powieści, tak jak ją sobie wówczas wyobrażałem, tajemny dramat Cesara polegał na tym, że aczkolwiek pragnął on do maksimum wykorzystać te dwa pozostające mu jeszcze lata światła dziennego, to przecież nie mógł tego osiągnąć, bo nie potrafił uwolnić się od rozmyślania o scenie, której był świadkiem w gabinecie dyrektora. Nie był w stanie zrozumieć, jakiemu to tajemniczemu rytuałowi mogli oddawać się oziębła kobieta, pretensjonalny profesor i ów Manoil, młodzieniec niezrównoważony, stojący może na skraju szaleństwa. Policja nadaremnie stara się odkryć przyczyny tragedii. Manoil utrzymuje, że pożar był następstwem pewnego rytuału magicznego, lecz Cesare nie chce dać wiary takiemu wyjaśnieniu i dręczy swój umysł pragnieniem odnalezienia klucza do tej zagadki. Tematem wszystkich przygód stanowiących pierwszą część powieści są rozpaczliwe wysiłki Cesara, aby rozszyfrować tajemnicę, która radykalnie odmieniła jego życie i skazała go na nieodwracalną ślepotę.

Zazwyczaj pisałem wczesnym popołudniem, w czasie największego skwaru, i w porze sjesty, albo wreszcie nocą, gdy mój współlokator spał. Niezbyt jeszcze dobrze wiedziałem, co się będzie działo z moim bohaterem aż do końcowego spotkania z Manoilem, spotkania, podczas którego ów demoniczny osobnik usiłuje nakłonić Cesara do samobójstwa, gdy zaś mu się to nie udaje, kończy z samym sobą. Pisząc ukradkiem pierwsze rozdziały powieści nie domyślałem się jeszcze, jaki sens mogłyby mieć owe wysoce nieprawdopodobne przygody. Ścierało się w nich kilka koncepcji magicznych i filozoficznych, autor zaś nie skłaniał się wyraźnie ku żadnej z nich. Obok pewnych refleksji, datujących się sprzed ładnych paru lat. na temat „czynu magicznego" pojawiały się elementy, które można by określić jako „tantryczne", na przykład nagość rytualna Melanii. Jednak środek ciężkości intrygi tkwił gdzie indziej, lecz z tego zdałem sobie sprawę dopiero pisząc drugą część. Otóż znajdował się on w patosie egzystencji wywróconej do góry nogami przez niezrozumiałe zdarzenie, na które złożyły się orgiastyczna ceremonia i pożar, i które mimo wszystko pozostawało blade i niewyraźne, nawet u progu ślepoty, aby ostatecznie uzyskać nieoczekiwaną głębię w chwili, gdy bohater postanawia wziąć na siebie winę Manoila, który właśnie popełnił samobójstwo, i czuje skruchę z powodu tego, że „zabił brata".

Tymi słowami kończyła się moja opowieść. Wnikliwy czytelnik dostrzegłby w nich klucz do całej powieści, co skłoniłoby go do powtórnego jej przeczytania. O ile wiem, nikomu nie przyszło to do głowy. Gdy powieść Gasnące światło ukazała się w 1934 roku, krytyka jednogłośnie wypowiedziała się przeciwko niej. Nawet moi najlepsi przyjaciele widzieli w niej książkę nieudaną. Jeden jedyny krytyk twierdził, że jest to najdojrzalsze spośród moich dotychczasowych dzieł - być może dlatego, że po raz pierwszy autor rumuński zastosował technikę monologu wewnętrznego oraz że miejscami, w drugiej części książki, wyczuwało się wpływy Jamesa Joyce'a.

Gdym później powtórnie przeczytał tę książkę z myślą o jej przerobieniu, najbardziej uderzył mnie sztuczny i fałszywie wyszukany styl, jakim ją napisałem. Przyczyny tego należało upatrywać nie tyle w fakcie, że już od przeszło półtora roku nie miałem sposobności mówić po rumuńsku, ile raczej w mojej rozmyślnej chęci odcięcia się od własnych korzeni, tak by wygodniej mi przychodziło opowiadać o tych obcych ludziach, zamieszkujących jakieś miasto niemożliwe do zlokalizowania - mogło ono być na przykład miastem włoskim - w którym jednak każdy zachowywał się tak, jak w Bukareszcie lub w jakimkolwiek mieście prowincjonalnym w Rumunii czy też w środkowej Europie. Po dniach pełnych zapału, kiedy to pisałem stronę za stroną, tak bardzo przepełniał mnie temat powieści i tak byłem zafascynowany intrygą, w miarę jak ją wymyślałem nastąpiły tygodnie zaciekłej harówki, kiedy wysilałem się, aby opisać możliwie najbardziej drobiazgowo ów świat nigdzie nie istniejący, który przecież nie powinien z tego powodu wydawać się fantomatyczny. Te krajobrazy, miasta, postacie wypożyczane z całej Europy - czyż nie brały się z mych marzeń i sekretnych tęsknot, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy? Czyż nie po to wyimaginowałem je sobie, aby lepiej się chronić przed Azją i jej czarami, gdym w przebłysku świadomości zobaczył, że Indie dawno już zostały zdobyte? Albo może przeciwnie: czy zadaniem owych postaci i krajobrazów, inspirowanych przez Europę, nie było przypadkiem jedynie zamaskowanie mego dramatu, jakiego jeszcze nie przeczuwałem, ale który można już było wywróżyć z „tajemnicy" Gasnącego światła!

Albowiem całkiem tak jak w powieści dramat, ku któremu nieświadomie pędziłem, zaczął się w bibliotece. Otóż widząc, że nawet pracując po kilka godzin dziennie posuwamy indeks bardzo powoli, Dasgupta poprosił swą córkę Majtreji, aby mi pomogła. Pracowaliśmy więc oboje w bibliotece. Nasza przyjaźń trwała już kilka miesięcy. Ona pomagała mi w bengalskim, ja zaś uczyłem ją francuskiego. Poza tym tłumaczyliśmy wspólnie wiersze Tagorego, dla którego żywiła prawdziwe uwielbienie: nazywała go swoim gurudev, mistrzem duchowym. Wiedziałem, jak bardzo dwuznaczna i brzemienna w nieporozumienia może bywać admiracja młodych Hindusek dla gurudeva, jednak pochłonięty nauką sanskrytu i pracą nad powieścią, nie odczuwałem najmniejszej zazdrości. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że wbrew mojej woli zakochaliśmy się w sobie nawzajem. Tak. mówię „wbrew mojej woli", bo miałem wrażenie, że cała rodzina była w zmowie, aby jak najczęściej pozostawiać nas tete-a-tete. Stąd niedomówienia.

Próżne było moje przekonanie, że posiadłem już pewną znajomość Hin­dusów i ich charakteru; w tym przypadku to ja się myliłem - nie byłem obiektem żadnych machinacji. Być może Dasgupta żywił względem mnie pewne zamiary, jednak zgoła nie takie, jakie mu przypisywałem. Chciał on, jak się zdaje, wprowadzić mnie do swej rodziny „adoptując" mnie w ten czy inny sposób, zamierzał bowiem osiedlić się w Europie. W Rumunii na tron wstąpił właśnie Karol H, Nae lonescu zaś został jednym z jego najbliższych doradców. Dasgupta napisał do króla, że widzi we mnie jedną z największych nadziei indologii, i zasugerował mu założenie w Bukareszcie Instytutu Orientalistycznego. Napisał też do Nae lonescu prosząc, aby wyraził on zgodę na spędzenie przeze mnie jeszcze dwu albo trzech lat w Indiach, tak bym mógł kontynuować studia pod jego kierownictwem. Dasgupta niewątpliwie zamyślał spędzić pewien czas w Rumunii jako gość Instytutu. Sytuacja polityczna Indii pogarszała się z dnia na dzień, poza tym klimat Bengalu mu nie odpowiadał. Cierpiał na nadciśnienie, groziła mu nawet ślepota lewego oka. Dlatego właśnie Dasgupta hołubił nadzieję, że osiądzie w Europie i będzie przebywał bądź w Rzymie, dokąd zaprosił go Tucci, bądź też w Bukareszcie, gdzie miałby oparcie we mnie. Zresztą widział we mnie nie tylko swego ulubionego ucznia, lecz nadto, w jakimś sensie, przybranego syna.

Zrozumiałem to wszystko dopiero znacznie później. Na weselu jego kuzyna odnosiłem wrażenie, iż - sądząc po pewnych aluzjach - uważano mnie już za członka rodziny. Przy tej, jak i przy innych tego rodzaju okazjach również i ja odziałem się w zwykłe bengalskie dhoti, nie odznaczające się zresztą specjalną elegancją, ale w którym sobie upodobałem dla tego prostego powodu, że jest to tradycyjny ubiór ludu, z którym chciałbym się utożsamić.

Właśnie otrzymałem pierwsze egzemplarze Izabeli. Z tą chwilą Majtreji, sama pisarka i poetka, zaczęła spoglądać na mnie innym okiem. Stałem się kimś równym jej, odtąd przynależałem do tej samej rodziny duchowej co Rabindranath Tagore. W swoim czasie powiedziałem jej o rozpoczętej właśnie powieści prosząc, by nic nie mówiła o tym ojcu. Razem spędzaliśmy długie godziny w bibliotece i gdy w domu wszystko spało, my nanosiliśmy na fiszki terminy techniczne z książki jej ojca, po czym układaliśmy je w porządku alfabetycznym. Pewnego dnia nasze dłonie spotkały się nad pudłem z fiszkami i nie mogliśmy już ich rozdzielić.

Wbrew naszym skrupułom i rezerwie, wbrew przepaści dzielącej wrażliwość i tak różne temperamenty Europejczyka i Hinduski, wbrew naszej udawanej zuchwałości i naszej niezręczności - uczucia, jakie popychały nas ku sobie, tylko przybierały na sile, i to, co było nam przeznaczone, w końcu nastąpiło.

Zimą 1933 roku, gdy w moim pokoiku przy strada Melodiei pisałem powieść, jaką zamierzałem posłać na konkurs w Techirghiol-Eforii, odczytałem po raz pierwszy i ostatni stronice mego dziennika odnoszące się do tego okresu. Kilka z nich przeniosłem nawet do książki nie zmieniając w nich ani linijki. Moja opowieść, rzecz jasna, chwilami zbytnio wpadała w patos, starałem się jednak utrzymywać ją jak najbliżej rzeczywistości. Oczywiście, rzeczywistość ta rychło zaczęła mi się jawić jako „mityczna", i to z chwilą, gdym ją zaczął przeżywać. Przeżywałem jeszcze raz - z początku w ekstazie, potem dramatycznie - długie chwile snu nocy letniej. Tym razem jednak nie przeżywałem ich sam.

Z marzenia wyrwano mnie 18 września rano. W istocie zaczęło się to kilka godzin wcześniej, bo przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Majtreji ukrad­kiem przesłała mi liścik, w którym uprzedzała mnie, że jej rodzice wszystko od­kryli i że przyznała się sama. Rankiem Dasgupta zawołał mnie do swego ga­binetu. Powiedział, że jego stan zdrowia nie pozwala mu gościć mnie dłużej u siebie i wręczył mi zapieczętowaną kopertę, którą miałem otworzyć dopiero po powrocie na Ripon Street. Prosił, abym opuścił jego dom natychmiast, nie zabierając niczego ze swoich rzeczy ani książek, bo wszystko w ciągu dnia zostanie dostarczone pod mój nowy adres. Pani Dasgupta, której piękna twarz zastygła w wyrazie jakiejś dalekiej obojętności, lodowatym tonem poprosiła, abym nie zwlekając, pod jej okiem, zabierał się do śniadania. W rzeczy samej, odprawiać mnie na czczo nie byłoby uprzejmie. Ale kęsy więzły mi w gardle; od czasu do czasu ukradkiem wycierałem łzę.

Nigdy więcej nie miałem już zobaczyć Dasguptów. Majtreji jednak udało się - Bóg raczy wiedzieć jak - zatelefonować. Zaklinała mnie, bym się jakoś pozbierał, bym pokazał światu, że nadal jestem mężczyzną. Zdążyłem jej tylko powiedzieć, że zamierzam usunąć się do jakiegoś klasztoru w Himalajach. Potem brutalnie nam przerwano i tak się skończyła ta rozmowa.

*

U Perrisów wszyscy udawali, że nic nie wiedzą, i okazywali wielką radość z mojego powrotu do boarding-house. Mieszkające tu obecnie młode dziewczęta zaciągnęły mnie do kina i do restauracji w dzielnicy chińskiej, tak bym zapomniał o Bhowanipur. Ale w trzy dni po powrocie zebrałem parę książek, gramatykę oraz słownik sanskrycki i wyjechałem do Delhi. Jak we śnie ujrzałem znów
Fatehpur-Sikhri. Przechodnie spoglądali na mnie ze zdziwieniem, jeśli nie z niepokojem. Zapuściłem sobie gęstą brodę upodabniającą mnie do mieszkańca lasów. Zdawało mi się, że Anglo-Indowie i policjanci patrzą w ślad za mną.

To, co odczuwałem, było okropne. Cierpiałem tym mocniej, że byłem świadom, iż poprzez utratę przyjaźni rodziny Dasguptów wymykają mi się całe Indie. Źródłem ciosu, jaki mnie dosięgnął, było nie co innego, tylko moje pragnienie zidentyfikowania się z Indiami, przeistoczenia się ciałem i duszą w Hindusa. Przeczytawszy list Dasgupty zdałem sobie sprawę, że nieprędko uzyskam przebaczenie. Indie, które właśnie zaczynałem poznawać, o których tak marzyłem i które tak kochałem - zamykały się oto przede mną raz na zawsze. Odtąd było już nie do pomyślenia nabycie kiedykolwiek owej „indyjskości", do jakiej tęskniłem.

W gruncie rzeczy nadzieja żywiona przeze mnie i przez Majtreji, że się kiedyś pobierzemy, była owocem iluzji. Dostatecznie już obznajmiłem się z filozofią indyjską, aby wiedzieć, jak trudno jest otrząsnąć się z własnych złudzeń, obudzić się ze snu. W rzadkich przebłyskach trzeźwości umysłu uświadamiałem sobie wyraźnie, że padłem ofiarą własnych chimer, że dałem się ułowić mirażom. Pozostawało mi jedynie swoimi rękami potargać ową zasłonę iluzji tkaną przez Maję i odzyskać wolność, spokój, odporność na zranienie.

Wszystko to wiedziałem od dawna, przebudzenie jednak było bolesne. Wyzwolenie stawało mi się obojętne, bo wiedziałem, jaką cenę będę musiał za nie zapłacić. Zresztą nigdy Wedanta nie pociągała mnie specjalnie. Joga tantryczna, przeciwnie, wypracowała technikę osiągania wolności, w której życie było nie składane w ofierze, lecz ulegało transfiguracji. W takiej jednak chwili, kiedy stałem się pastwą silnej rozpaczy, gdy przytłaczały mnie wyrzuty sumienia, bezsenność zaś wysysała moje siły - uciekanie się do technik absolutnego wyzwolenia nie wchodziło w ogóle w grę. Najpierw musiałem jakoś się pozbierać.

*

Ruszyłem w stronę Hardwaru i Riszikeszu, to znaczy do owej legendarnej himalajskiej krainy, która od tysiącleci stanowiła miejsce spotkań ascetów i kontemplatyków. Mocą jakiejś ironii losu tę właśnie krainę pragnąłem poznać ponad wszystkie inne.

Już od co najmniej roku chciałem pojechać do Hardwaru, lecz Dasgupta odradzał mi podróż. Uważał, że powinienem najpierw nauczyć się wszystkiego, czego mogłem nauczyć się na indyjskim uniwersytecie - szczególnie zaś tego, co uczony jego pokroju mógł mi przekazać - nim wolno mi będzie uzyskać w jakimś aśramie inicjację do technik medytacyjnych. Otóż stało się tak, że teraz, na skutek tego tragicznego nieporozumienia, nasze punkty widzenia ulegały odwróceniu: obecnie Dasgupta cieszył się z mojego wyjazdu do aśratnu, jak najdalej od Kalkuty.

Podróż z Delhi do Hardwaru była dość uciążliwa, przypadła bowiem na sam szczyt wakacji Puja, kiedy to miliony Hindusów wędrują do miejsc świętych, szczególnie tych położonych w Himalajach. W Hardwarze właśnie uspokojony Ganges zwalnia bieg, po przedarciu się wśród pian przez parowy swych rodzinnych gór. Zatrzymałem się w dok-bungalow30 w pobliżu dworca. Przez resztę dnia włóczyłem się po mieście odwiedzając świątynie i wędrując nabrzeżami ghatu. Ponieważ byłem jedynym Europejczykiem, który wziął rytualną kąpiel w Gangesie i ofiarował płatki róży bogini Lakszmi, ciągnął za mną tłum ciekawskich, następując mi wprost na pięty. Jeszcze tegoż dnia w tondze, rodzaju wozu ciągnionego przez jednego konia, udałem się do Kankhal położonego na drugim końcu Hardwaru i zwiedziłem jego świątynię otoczoną gigantycznymi topolami i akacjami, w których gałęziach zbytkowały małpy. Ganges płynął tuż obok świątyni. Głęboka cisza, jaka panowała w tym miejscu, miała w sobie coś nierealnego.

W ciągu kilku następnych dni odwiedzałem inne świątynie, a także biblioteki i kolegium Gurukal, wielki ośrodek studiów Arja-Samadż, o kilka kilometrów od miasta. Ale nie przyjechałem do Hardwaru w celach turys­tycznych, podjąłem więc swoją wędrówkę ku Riszikesz, którego świątynię, poświęconą Siwie, ukończono zupełnie niedawno. Ta całkowicie biała budowla o drzwiach również białych, której iglica wieńcząca kopułę zakończona była kryształową kulą, wywarła na mnie duże wrażenie. Ostatecznie znalazłem lokum w pewnym dok-bungalow nad samym Gangesem. Riszikesz jest od dawna rajem eremitów i kontemplatyków. Miejscowość składa się niemal wyłącznie z aśramów lub budynków przeznaczonych na schronienie dla pielgrzymów. Na ulicach na każdym kroku mijałem sadhu w pomarańczowych szatach, ascetów naga, obnażonych, o ciałach pomazanych popiołem, i wszelkiego rodzaju swamich31, nie licząc grup pątników przybywających całymi rodzinami na­wiedzać święte miejsca i wielbić tych, co w wyrzeczeniu odnaleźli swoją drogę.

Nazajutrz zacząłem się rozglądać za miejscem pobytu. Miasto mnie nie nęciło, więc udałem się kilka kilometrów dalej, do Swarga-aśram, na drugim brzegu Gangesu. Gdy tylko postawiłem tam stopę, wiedziałem, że już nie ruszę się z tego miejsca. Ganges pienił się wśród skał; bardzo gęstą tutaj dżunglę powstrzymywały tylko jego brzegi. Roiło się tam od małp, pawi, wężów i dzikich kotów. Później, pod koniec jesieni, gdy wyschną źródliska w górach, wokół pustelni poczną kręcić się szakale i tuż obok będę słyszeć ich zawodzenia.

Jeszcze tego samego dnia zawarłem znajomość ze Swamim Śiwanandą. Zaprowadził mnie on do mahanta32, od którego dostałem pozwolenie na zamieszkanie w aśramie pod warunkiem rezygnacji z europejskiego ubioru, przywdziania białej lub żółtej szaty, obucia sandałów i zadowalania się wyłącznie wegetariańskim pożywieniem. Potem mahant pokazał mi kutiar, jaki oddawał do mej dyspozycji. Była to mała, stojąca na uboczu chatka, z cementowym progiem. Wyposażona była w łóżko i lampę naftową. Nazajutrz, po sprowadzeniu swych bagażów z Riszikeszu, ulokowałem się w nowej siedzibie. Myślałem spędzić w niej dwa lub trzy miesiące. Około Bożego Narodzenia postanowiłem zostać aż do maja, kiedy to droga na Badrinath33 znów staje się możliwa do użytkowania. W rzeczywistości wyjechałem w marcu, i to równie nagle, jak przybyłem - przeżywszy w samotności sześć miesięcy.

Kutiary stały o kilkaset metrów jeden od drugiego. Trzy razy dziennie, gdy rozlegały się dzwony, szedłem z miedzianą miseczką i kubkiem do czetry „żebrać" o jedzenie. Znajdowałem tam trochę ryżu, gotowane jarzyny, mleko, niekiedy ciastka z ryżu i miodu. Wstawałem o świcie i kąpałem się w Gangesie, który płynął o parę kroków od mego kutiaru. Z początkiem jesieni dżungla przeżywała pełnię świeżości i rozkwitu. Moja pustelnia, położona na zboczu pagórka, osłonięta była zarówno od wielkich spiekot, jak i od lodowatych wiatrów spadających z gór zimą. Panowała w tym miejscu zadziwiająca cisza. Słychać było jedynie szum Gangesu i krótkie, chrapliwe krzyki małp. Gdybym chciał, mógłbym tutaj pędzić dni w najzupełniejszej samotności. Tymczasem jednak lubiłem - zwłaszcza na początku - wdawać się w pogawędki ze Swami Śiwanandą lub innymi pustelnikami. Skrupulatnie notowałem wszystkie te rozmowy, tak że w końcu odzyskałem ochotę do studiowania sanskrytu i filozofii. Wieczorami długie godziny spędzałem siedząc na progu, nasłuchując szumu Gangesu. Szukałem samego siebie, próbowałem się pozbierać i zro­zumieć.

Po kilku tygodniach poczułem, że wraca mi spokój, zacząłem też chwytać sens wydarzeń, które zakończyły się zerwaniem poprzedniego lata. Nawet jeżeli Indie „historyczne" zostały mi wzbronione, to obecnie otwierały się przede mną Indie „odwieczne". Toteż było trzeba, abym poznał namiętność, dramat i cierpienie, zanim będę mógł zrezygnować z historycznego wymiaru istnienia, nim odnajdę drogę wiodącą poza historię, nawet poza czas, do wymiaru uprzywilejowanego, wzorcowego, w którym konflikty i napięcia ulegają zniesieniu same z siebie. Później zrozumiałem, że przeżyty przeze mnie dramat przebiegał tradycyjną koleiną. Było konieczne, aby moje stosunki z Dasguptą przekroczyły początkowe stadium szczerości i prostoty i by zaznały napięć oraz opozycji, jakimi zaznacza się początek relacji guru - uczeń. To dlatego właśnie Marpa34 przez całe lata prześladował Milarepę będącego przecież jego ulubionym uczniem. Mówiłem sobie, że nadal przechodzę okres prób ini­cjacyjnych. Dasgupta, choć brutalnie wygnał mnie z Bhowanipur, na pewno uzna we mnie kiedyś swego prawdziwego ucznia, aczkolwiek na innym poziomie, in aeternum, nie in saeculum. Co zresztą i nastąpiło rzeczywiście w kilka lat później, kiedy opublikowałem książkę o Jodze i zacząłem wydawać pismo „Zalmoxis". Wiosną 1939 roku Dasgupta, udając się do Anglii, zatelegrafował do mnie z Rzymu, że chce się ze mną spotkać. Ale z powodów od naszej woli niezależnych do tego spotkania nie doszło.

*

Rozważając wszystko, co mi się przydarzyło w Bhowanipur, odnosiłem wrażenie, że długi czas błądziłem po labiryncie. Skądinąd ten obraz labiryntu miał mnie nawiedzać w życiu jeszcze wiele razy - dokładnie mówiąc, zawsze gdy musiałem wziąć się w garść po tym, jak ulegałem przemożnej sile namiętności lub wdałem się w jakieś przygody jawnie sprzeczne z mym przeznaczeniem. Było mi wiadome, że z labiryntu wydostanę się dopiero wtedy, gdy uda mi się dotrzeć do jego środka. Musiałem więc pozbierać się i jakoś na nowo zorganizować. Medytacje i techniki Jogi, których podstawy studiowałem pod kierunkiem Dasgupty i w klasycznych tekstach i które zaczynałem obecnie stosować w praktyce pod kontrolą Swami Siwanandy, utwierdzały mnie w przekonaniu, że są one rezultatem nadzwyczaj głębokiej wiedzy o ludzkim bycie. Tylko ktoś, kto rzeczywiście poznał namiętności, pokusy, słabości i w ogóle wszelkie pułapki zastawiane na ludzi przez egzystencję, mógł obmyśleć i wypracować techniki psychofizjologiczne, na jakich opiera się Joga. Zresztą fakt, że w rejon himalajski przybyłem goniąc resztkami sił, wyczerpany, zrozpaczony - sprawiał, iż wysiłki, aby zapanować nad sobą i oderwać się od wszystkiego, co mnie jeszcze krępowało, przychodziły mi łatwiej, niż gdybym znajdował się w warunkach „normalnych". Był to paradoks tylko z pozoru. Stanowiłem żywy dowód na to, co lubiłem zwać „ukrytym optymizmem" indyjskiej duchowości - to znaczy przekonanie, że nadmiar cierpienia wzbudza chęć uwolnienia się od niego i że w gruncie rzeczy człowiek nigdy nie jest bliżej „zbawienia" - a więc wyzwolenia się - niż wtedy, gdy czuje się „zatracony", i że nic nie jest bardziej tragiczne niż poczucie szczęścia i zadowolenia z losu. Oto dlaczego Indowie sądzą, że bogowie nie mogą zaznać absolutnej wolności, bytują bowiem w szczęściu.

W wigilię Bożego Narodzenia czułem się już odmieniony. Nie chcę tutaj kreślić różnych etapów tej wewnętrznej metamorfozy. Wszystko, co wolno mi było powiedzieć o efektach różnych praktyk wstępnych, zrelacjonowałem, jak potrafiłem najlepiej, w książkach o Jodze. Co do innych ćwiczeń i doświadczeń, musiałem zachować milczenie, wierny tradycji indyjskiej, która w tej dziedzinie dopuszcza jedynie bezpośredni kontakt między uczniem a guru. Zresztą próba opisania tychże ćwiczeń w sposób ścisły, to znaczy naukowy, byłaby iluzoryczna. Tylko całkowicie nowy język poetycki mógłby w miarę dokładnie zdać z nich sprawę; potrzebny byłby do tego talent, którego mi zawsze niedostawało. Później, w roku 1939, próbowałem odtworzyć niektóre z owych praktyk jogicznych w noweli zatytułowanej Tajemnica doktora Honigbergera35. Dyspo­nując swobodą twórczą pisarza mogłem zawrzeć w niej więcej - i dokład­niejszych - sugestii niż w pracy ściśle naukowej.

Swami Śiwananda zdumiewał się szybkością, z jaką przyswajałem sobie rudymenty praktyki jogicznej. Przepowiadał mi nadzwyczajną karierę; jeśli mu wierzyć, pisane mi było zostać drugim Wiwekanandą, który wyrwie Zachód z gnuśności i umożliwi mu odnalezienie korzeni duchowych, od jakich dawno już się był odciął.

Co do mnie, perspektywa zostania drugim Wiwekanandą zgoła mi się nie uśmiechała. Mimo całego podziwu dla Śri Ramakriszny nie pociągały mnie wcale ckliwe, moralizatorskie teksty Wiwekanandy; jego dzieła propagandowe i popularyzatorskie miałem za twory hybrydyczne. Żywiłem mocną wolę przeniknięcia jak najgłębiej w tajemnice medytacji indyjskiej, jednak - pominąwszy sprawę doktoratu, do którego znów się zabrałem - wszelka myśl o tym, że miałbym być heroldem jakiegokolwiek przesłania duchowego stąd, z Himala­jów, wywoływała we mnie sprzeciw. W tym względzie moja dobra gwiazda interweniowała na czas sprawiając, że owo tajemnicze pragnienie niepoświęcania się żadnej misji - nawet gdyby miało chodzić o odkupienie - zostało wysłuchane.

W styczniu 1931 kutiar sąsiadujący z moim, a dotychczas pusty, znów otrzymał lokatora. Był to asceta naga pochodzący z Południa, wracał właśnie do domu z kilkumiesięcznej pielgrzymki. Nie bacząc na zimno, nie zrezygnował z rytualnej nagości. Większą część dnia i nocy spędzał na medytacji. Widząc z progu swej chaty, że zmierzam w stronę czetry, pozdrawiał mnie składając dłonie na wysokości czoła i uśmiechał się. Po niedługim czasie byliśmy już przyjaciółmi. Choć mieliśmy kłopoty z porozumieniem się - zważywszy, że jego hindi był równie kiepski jak mój - okazana przezeń pomoc była dla mnie pod wieloma względami bardzo cenna.

Upływały trzy miesiące, odkąd zacząłem żyć w tej pustelni. Poznałem już niemało sąsiadów i z rozmów z nimi nauczyłem się wiele. Znów odnalazłem swój niegdysiejszy rytm życia. Sypiałem tylko parę godzin na dobę, odwalając bez zmęczenia czy znużenia mnóstwo roboty. W godzinach, których nie poświęcałem na medytację i ćwiczenia jogiczne, czytałem codziennie teksty sanskryckie, pracowałem nad doktoratem, pisałem artykuły do „Cuvantul", nocą zaś dalej ciągnąłem powieść Gasnące światło.

Niekiedy samotnie udawałem się do grot Brahmapuri. Spędzałem tam kilka dni w pustelni pewnego swamiego, którego poznałem podczas pierwszej wycieczki w te strony w towarzystwie Śiwanandy. Asceta ów zbudował sobie małą bambusową chatkę pośrodku plantacji bananów. Z wielkim trudem usiłował ją chronić przed małpami, których cały klan ulokował się na drzewach zaraz za chatą. Małpy te miały szarą sierść i białe twarze. Co ranka swami do pni drzew przyczepiał skóry leopardów. Małpy, spostrzegając je, wpadały w panikę i chroniły się na wierzchołkach drzew, skąd poprzez liście śledziły nas. Któregoś dnia swami wyznał, że obserwując małpy od kilku miesięcy, zdumiewa się ich witalnością, szczególnie zaś seksualną krzepkością samców. Dziwiło go to tym bardziej, że zwierzęta rzadko jadały do syta, poprzestając na tym, co nastręczył im przypadek. Swami był przekonany, że ową nadzwyczajną żywotność małpy zawdzięczają pewnym im tylko znanym korzeniom, jakie spożywają od czasu do czasu. Tak więc umyślił sobie, że będzie im towarzyszył w czasie wędrówek, aby wykryć wykopywane przez nie korzenie i bulwy roślinne. W ten sposób miał nadzieję znaleźć ów cudowny korzeń, dzięki któremu mężczyzna nabędzie mocy seksualnej i jurności równej małpom.

Tego rodzaju zmartwienie u ascety mogło dziwić. Odwiedzałem go tak często, jak to było możliwe. Aczkolwiek stosując metody pozornie naukowe (obserwował małpy, zbierał korzenie, które, jak podejrzewał, mogły być przysmakami małp, i wypróbowywał je), swami w istocie szukał nie czego innego, tylko „ziela życia", „jabłka wiecznej młodości" będących tematami tylu mitów i legend. Żywotność, z jaką oto na moich oczach odradzał się pradawny mit (przybrany co prawda w naukowy kamuflaż), była doprawdy zdumiewająca. Nie był to wypadek izolowany. Po drodze do bambusowej chaty zatrzymałem się u pewnego brahmaczarina36 z Nepalu trudniącego się między innymi uprawą lub zbieraniem roślin leczniczych. Znałem od dawna „owoce riszich37" - roślinę o bulwiastych korzeniach, którą odżywiali się eremici. Brahmaczarin pokazał mi pólko, gdzie uprawiał „liście Brahmy", roślinę o liściach drobnych, zaokrąglo­nych, i smaku aptekarskim, cenioną za swe wzmacniające właściwości: Od niepamiętnych czasów wchodziła ona do farmakopei Ajurwedy38. Niedawno właśnie w laboratoriach Bengal Pharmaceutical Works wykryto jej użyteczność w przypadkach skrajnego przemęczenia.

Najbardziej jednak lubiłem odwiedzać pustelników mieszkających w jaski­niach na brzegach Gangesu pomiędzy Brahmapuri i Lakszmandżula. Były to niewielkie jaskinie ukryte wśród skał; utworzyły się one podczas obrywu ścian skalnych bramujących koryto rzeki. Dostęp do nich był trudny. Siadałem w progu na chłodnym piasku i czekałem, aż poproszą mnie dalej. Jedną z tych jaskiń, względnie przestronną i bardzo malowniczą, zamieszkiwał pewien sędziwy swami rodem z Malabaru. Pomiędzy swymi ulubionymi książkami miał, rzecz jasna, Bhagawadgitę i komentarz do niej pióra Siankary, ale również Naśladowanie Jezusa, którą to książkę uważał za największe arcydzieło ducho­wości chrześcijańskiej, nie licząc Ewangelii. Nieraz rozmawialiśmy całymi godzinami; zdarzało mi się nawet spędzić noc w jakimś załomie groty.

Jaskinia nie opodal zajęta była przez pewną starą kobietę. Nigdy się nie dowiedziałem, kim jest ani skąd pochodzi. Czaszkę miała wygoloną, całe zaś ciało pomazane popiołem od stóp do głów. Dnie spędzała na medytacji siedząc w popiele, znieruchomiała w tej samej pozycji jogicznej. Właściwie nie odzywała się wcale, wiadomo było jednak, że zgadywała obecność człowieka, nim padło jakiekolwiek słowo. Gdy Swami Siwananda zaprowadził mnie do niej pierwszy raz, popatrzała na mnie długo, intensywnie, po czym uśmiechnęła się. Nagle poczułem się uspokojony i pogodzony z sobą, tak jakbym znienacka odkrył prawdę mogącą zmienić bieg całego mojego życia. Ujrzałem ją znów w kilka miesięcy później, ale tym razem jej spojrzenie było twarde, zimne, obce. Bez wątpienia odgadła, że przestałem już być owym brahmaczarinem, jakiego niegdyś poznała. Wycofałem się w wielkim pomieszaniu. Pojąłem, że droga, którą obrałem, jakkolwiek zalecana przez wielkich indyjskich mistrzów duchowych, budzi w niej głęboką niechęć. Ten leciwy Kopciuszek prawdopodobnie był przekonany, że nie ma żadnej innej ścieżki zbawienia poza tą, jaką ona sama obrała, to znaczy modlitwą i ascezą.

*

Już od paru tygodni żyłem całkowicie odcięty od świata, nie dając znaku życia nikomu, ani w Rumunii, ani Mrs Perris. Gdy nieco przyszedłem do siebie, napisałem do Mrs Perris z prośbą o odesłanie mi całej korespondencji do Swarga-aśram. Któregoś dnia do mojego kutiaru wspiął się posłaniec, aby wręczyć mi cały stos listów, gazet i czasopism z Rumunii. Tak tedy pewnego październikowego zmierzchania, zasiadłszy na skale, skąd lubiłem przysłuchi­wać się szumowi Gangesu, zapoznałem się z surową recenzją z mej powieści zamieszczoną przez Nikifora Crainica w „Gandirea", jako też z repliką Mircei Vulcanescu w „Cuvantul". Mircea stanął w mej obronie pisząc cykl artykułów pod tytułem Mowa obrończa w sprawie „Izabeli". W listach opisywał mi burzę, jaką wywołało opublikowanie Izabeli. Według niego niesłusznie przydano powieści etykietkę „niemoralnej", jak to czynił Nikifor Crainic, który dodawał, że „gorzko ubolewa nad tym, iż taki talent i taka inteligencja trwoniona jest na darmo". Z tym dniem skreślono mnie z listy współpracowników „Gandirea". Co do Mircei Vulcanescu, to nie zamierzał on dać się zwieść pozorom skrywającym prawdziwe intencje autora. W mojej powieści widział utwór „z kluczem", i tak też - wedle niego - należało ją osądzać. Z listu lonela Jianu dowiedziałem się, że krytyk F. Aderca wychwalał książkę w „Adevarul" pisząc między innymi, że „w kraju o wysokiej kulturze ta książka debiutanta przyniosłaby autorowi sławę - i majątek".

Już dawno przesłałem Ionelowi Jianu pierwszą część Gasnącego światła. Radził mi opublikować ją w odcinkach w „Cuvantul", co też nastąpiło zimą 1931 roku. Bardzo jednak wątpię, czy znaleźli się czytelnicy mający cierpliwość doczytania jej do końca. Przy swej naftowej lampie redagowałem teraz drugą część powieści, stylem jaki stawał mi się coraz bardziej obcy, całkiem tak, jakbym pisał książkę innego autora. Pisałem dalej, gorączkowo, zafascynowany „tajemnicą", która, jak sądziłem, rozjaśniać się będzie w miarę postępowania ku rozwiązaniu. Nieraz przepracowawszy część nocy czułem, że sen nie przyjdzie, jeśli przedtem nie powrócę do swych indyjskich źródeł. Wtedy zabierałem się do tłumaczenia na najlepszą możliwie rumuńszczyznę fragmentów z Bhagawadgity lub świeżo opublikowanych wierszy Tagorego.

*

Indie były i pozostały dla mnie cywilizacją integralną, w której łonie krzyżują się różne, nieraz antagonistyczne nurty myślowe. Interesowały mnie nie tylko techniki i filozofie, po których stronie duch indyjski opowiedział się tak dobitnie przeciwko życiu i światu, ale również wszelkie wytwory tegoż ducha, w jakich wykrywałem docenianie wartości spraw życia i kosmosu. Od dawna już była mi znana owa paradoksalna gloryfikacja seksualności i jej transfiguracja w teologiach i technikach tantrycznych. Obecnie odkrywałem korzenie zaintere­sowania, którym myśl indyjska darzyła świat organiczny. To właśnie uczonemu indyjskiemu, sir Jagadishowi Bose, zawdzięczamy naukowe udowodnienie homologii pomiędzy światem roślin a światem zwierząt. Nie wiem, w jakiej mierze teoretyczne implikacje doświadczeń Bosego pozostają w mocy dzisiaj; dla mnie istota rzeczy tkwiła gdzie indziej - mianowicie w fakcie, że współczesna nauka uważa teorię o fundamentalnej jedności życia za hipotezę najzupełniej zasadną. Otóż pierwszym człowiekiem, który ją sformułował, był Hindus, w tym punkcie zgodny z tradycjami indyjskiej filozofii, zresztą Bosemu nie znanej, co jest tym bardziej wymowne. W kutiarze w Swarga-aśram często myślałem o napisaniu historii nauki indyjskiej, ale nie na apologetyczny sposób niektórych uczonych hinduskich, co to starają się wykazać, że również ich ziomkowie dokonywali „spostrzeżeń o wielkiej dokładności i ścisłości" oraz „wysoce obiektywnych doświadczeń naukowych". Ja zamierzałem po prostu przedstawić czerpiące z duchowości indyjskiej metody opisywania, klasyfikowania i wyjaś­niania zjawisk naturalnych. Właśnie wówczas, w moim kutiarze, nocami, napisałem długie studium pod tytułem Wiedza botaniczna w starożytnych Indiach, które ukazało się w 1931 roku. Projektowałem jeszcze kilka podobnych tekstów, ale ostatecznie napisałem jedynie króciutki szkic o „jakościowym charakterze fizyki indyjskiej", nigdy nie opublikowany, oraz rozdziały po­święcone alchemii i metalurgii indyjskiej, jakie weszły do książki Alchimia asiatica, w 1935 roku.

*

W ostatnich dniach października poznałem Arthura Younga, Anglika, który postanowił przywdziać pomarańczową szatę pustelnika. Przybywał z Badrinathu; szedł z wielkim trudem, bo bardzo spuchła mu stopa, tak że inni pielgrzymi musieli nawet go dźwigać na własnych plecach. Arthur Young służył w wojsku w Mezopotamii. W następstwie niemałej liczby przygód tyleż tajemniczych, co i nie do sprawdzenia, usiłował popełnić samobójstwo skacząc na motocyklu do oceanu. Wyratowano go, po czym któregoś wieczoru, zrozpaczony i rozdrażniony, cisnął swe europejskie ubranie do bajora, przy­wdział pomarańczową szatę i ruszył ku Himalajom, żebrząc o pożywienie w napotykanych wioskach. Zatrzymał się na jakiś czas w Riszikesz i w Swarga-aśram, przybrał imię Swami Dżnianananda, po czym dołączył się do grupy pątników wędrujących ku Badrinathowi.

Nie wiem, w jakiej mierze mnisza dyscyplina zdołała go przekształcić, w każdym razie wydawał się pogodzony z życiem. Wróciła mu nawet ciekawość i pociąg do przygody z młodych lat. Odpoczął sobie w Swarga-aśram z dziesięć dni, po czym namówił mnie na pociągnięcie wraz z nim do Peszawaru, przekroczenie przełęczy Khyberu i udanie się do Afganistanu. Ubrani byliśmy obaj dość dziwacznie: on w pomarańczową szatę, ja w biały strój brahmaczarina. Poza tym zapuściłem sobie długą rudawą brodę, która, nie pielęgnowana, przydawała mi dzikiego wyglądu.

Niedługo przed wyruszeniem w północnych Indiach nastąpiły nowe zamachy, tak że przez całą drogę byliśmy narażeni na nękające kontrole policji. Na dworcu w Lahore zostaliśmy nawet zatrzymani; kilku policjantów przesłuchi­wało nas, zresztą w sposób wielce uprzejmy. Niemniej jednak musieliśmy zostawić paszporty w komisariacie dworcowym i pierwszym pociągiem jechać do Peszawaru. Na szczęście naczelnik stacji w Peszawarze okazał się krewnym Mrs Perris, tak że przenocowaliśmy u niego, wymykając się w ten sposób spod nadzoru policji.

Na przekroczenie przełęczy Khyberu musieliśmy mieć specjalne przepustki. Krewny Mrs Perris wystarał się o takie pozwolenia i w trzy dni po przybyciu do Peszawaru wsiedliśmy do pociągu jadącego w stronę Landi Khotal. Na przestrzeni czterdziestu kilometrów dzielących nas od granicy pociąg przejeżdżał przez jakieś trzydzieści tuneli. Ta wąska dolina, pusta, nawet dzika, którą nasz pociąg posuwał się w górę z Lalabegh do Landi Khotal pomiędzy ogromnymi, czerwonawymi, skalnymi ścianami - przedstawiała widok zgoła fantastyczny. Na poszarpanych szczytach odcinały się sylwety fortów Ali Masdżidu, Dżamrudu i Landi Khotalu. Ale w Landi Khotalu dowiedzieliśmy się, że granica jest zamknięta, nawet dla pasażerów mających specjalne przepustki. Zniechęceni zawróciliśmy i ruszyliśmy do Peszawaru. Wydarzenie to nie nadwerężyło jednak optymizmu naszego gospodarza. Zapewnił, że będziemy mogli dostać się do Afganistanu innym przejściem granicznym, toteż nazajutrz znów puściliśmy się w drogę, tym razem w stronę Durgai. Ale i tu nie mieliśmy więcej szczęścia. Dwa palce u stopy Younga, na pół odmrożone podczas pielgrzymki do Badrinathu, uległy zakażeniu. Dotarliśmy do małej stacyjki, gdzie jakiś pielęgniarz zrobił mu opatrunek, i powtórnie znaleźliśmy się w Peszawarze. Stąd ruszyłem do Riszikesz, zatrzymując się jednak w Lahore, aby odebrać paszport. Young natomiast udał się do jednego ze swych przyjaciół, księdza Browna, w Rurki.

Niedługo przed Bożym Narodzeniem w Swarga-aśram zjawiła się pewna wiolonczelistka z Johannesburga. Swami Śiwananda wziął ją pod swoją opiekę i ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zezwolił jej na zamieszkanie w domu, jaki pewna maharani kazała wznieść dla siebie na brzegu Gangesu. Jenny postano­wiła opuścić na zawsze Johannesburg i porzucić muzykę, aby udać się do Indii „w poszukiwaniu Absolutu". Odziana teraz w zwykłe białe sari, spędzała czas medytując na tarasie lub studiując pod kierunkiem Śiwanandy podstawy filozofii Wedanty. Pewna stara Hinduska z Hardwaru pożyczyła jej gramofon i parę płyt; wieczorem Swami Śiwananda i ja szliśmy do Jenny, aby słuchać Symfonii niedokończonej lub Jowiszowej popijając przygotowane przez nią dla nas kakao. Zajęć miałem tyle, że moje wizyty u Jenny były dość rzadkie. Miesiące zimowe zbiegły bardzo szybko. Pracowałem bez wytchnienia, przez cały dzień zamknięty w swoim kutiarze, nocą zaś pisałem ostatnie rozdziały Gasnącego światła. Czekałem nadejścia wiosny, aby wyruszyć ku Badrinathowi.

Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, uwikłałem się w nowy dramat. Ponieważ byłem jedynym Europejczykiem w tym aśramie, Jenny zadurzyła się we mnie. Uświadomiwszy to sobie, szczerze ją uprzedziłem, że po moich przejściach sprzed pięciu czy sześciu miesięcy jakakolwiek nowa przygoda miłosna nie wchodzi w grę, zwłaszcza tutaj, w himalajskim odosobnieniu.

Myślałem, że mnie zrozumiała, los jednak chciał inaczej. Ponieważ Swami Śiwananda pojechał do Benaresu, Jenny poprosiła mnie, bym go zastąpił w lekcjach Wedanty. Odparłem, że to niemożliwe, że nie mam na to ani czasu, ani ochoty, bo Wedanta prawie wcale mnie nie interesuje, i wyłuszczyłem przyczyny. W zamian zachwalałem jej Samkhja-Jogę, mówiłem o swej pracy doktorskiej i w ogólności o tantryzmie. Nie wchodząc w szczegóły powiedziałem jej, że właśnie joga tantryczna interesuje mnie specjalnie. Jenny, jako że przyjechała do Indii „w poszukiwaniu Absolutu", nie dawała się zrazić moim brakiem zainteresowa­nia i powściągliwością. Bardzo zręcznie, nie pokazując nic po sobie, bezustannie wciągała mnie w długie dygresje na temat rytuałów tantrycznych, czyli tego, co interesowało ją najbardziej, bez przerwy zapraszała mnie na kakao i choć broniłem się, jak mogłem, to przecież ostatecznie odwiedzałem ją raz czy dwa razy w tygodniu.

Pewnego dnia zdarzyło się tak, że obiecawszy przyjść do niej, wbrew swojej woli nie dotrzymałem przyrzeczenia. Wieczorem usłyszałem nieśmiałe stukanie do drzwi mego kutiaru. Zarumieniona, niezręczna, Jenny ze łzami w oczach wyznała, że czekała na mnie przez całe popołudnie i że w końcu się popłakała, tak bardzo się czuła upokorzona i zlekceważona. Tłumaczyłem się, jak umiałem, i obiecałem, że przyjdę później, aby posłuchać wraz z nią Peer Gynta.

Potem zrozumiałem, jak nic nie znaczący szczegół czy najbanalniejsza pod słońcem okoliczność wystarczają niekiedy, aby radykalnie zmienić bieg czyjegoś życia i pchnąć je na tory, które jeszcze przed niecałą godziną wydawać się mogły całkowicie nieprawdopodobne. Gdybym owej lutowej nocy nie był poszedł do Jenny, indyjski okres mego życia potoczyłby się zupełnie inaczej. Zaledwie przekroczyłem próg, poczułem, że coś się zmieniło zarówno w atmosferze wielkiego pokoju, którego okna wychodziły na Ganges, jak i w wyglądzie i zachowaniu Jenny. I to nie tylko dlatego, że Jenny ubrała się w jedwabne, leciutkie sari oraz uszminkowała wargi po raz pierwszy, odkąd ją poznałem. Przeczuwałem, że wkrótce stanę przed nową próbą, że będzie to próba o charakterze inicjacyjnym, że przeto skończy się ona albo spełnieniem, albo żałosną porażką. Owa Jenny, która w niecałą godzinę wcześniej zaklinała mnie i błagała na progu mego kutiaru, przeszła tymczasem metamorfozę. Nie mogłem pojąć, jakim to cudem jej ciało potrafiło odnaleźć swą tajemnicę, ani też w jaki sposób jej głos nabrał tonów rytualnej nieledwie powagi, spojrzenia zaś - owego tajemniczego blasku. Ta nowa Jenny jawiła mi się już nie jako godna politowania, lecz prawie groźna. Łagodna i nieśmiała, zadurzona młoda kobieta, wobec której jeszcze niedawno czułem tylko znudzenie i zakłopotanie, prze­kształciła się w istotę, której sama tylko obecność zmuszała mnie do stanięcia twarzą w twarz z sobą. Niezależnie od drogi, jaką wybiorę, nie potrafię już odzyskać spokoju i pełni zdobytych za cenę tylu wysiłków w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Gdybym zdecydował się natychmiast opuścić kutiar, zarzucał­bym sobie, że uciekłem w obawie przed zmierzeniem się z pierwszą prawdziwą pokusą, i miałbym o to pretensje do siebie przez resztę życia. Ale znów jeśli ulegnę temu, co wydawało mi się teraz nieuchronne, mój pobyt w aśramie stanie się śmieszny i upokarzający.

Jak to się zdarza aż nazbyt często w życiu, musiałem wybierać pomiędzy dwiema skrajnościami. Pojąłem, dokąd zmierza Jenny, gdy postawiwszy przede mną filiżankę kakao spytała, czy widziałem już kiedyś prawdziwą nayikę. Teraz jasne mi się stały powody niepokoju, jaki czułem wchodząc do tego pomieszcze­nia: aczkolwiek nie byłem tego świadom, Jenny ucieleśniała w sobie nayikę, rytualną partnerkę przy pewnych ceremoniach tantrycznych. Odrzekłem, że nie przeszedłem jeszcze inicjacji, toteż nigdy nie widziałem nayiki w jej rytualnej nagości.

- „Może moglibyśmy wspólnie odbyć inicjację" - rzekła Jenny.

- „To niemożliwe bez obecności guru" - odparłem.

- „Moglibyśmy go sobie poszukać - powiedziała. - A gdy go już znajdziemy..."

Zgadywałem, co ma na myśli. Szukając guru (a wiedziałem, że w tym aśramie nie ma ani jednego) moglibyśmy odbywać ćwiczenia wstępne, o jakich już rozmawialiśmy. Łączyły się one z pewnym ryzykiem, ale musiałem stawić im czoło.

Od tego czasu chodziłem do niej wieczorami około północy, aby wrócić do swego kutiaru dopiero na godzinę przed świtem. Zdołałem zachować całkowitą jasność umysłu i panowanie nad sobą nie tylko podczas „preliminariów rytualnych", lecz i we wszystkim, co nastąpiło potem. Jenny była tym oszoło­miona, ja zaś czułem, że staję się innym człowiekiem. Niekiedy sypiałem jedynie dwie lub trzy godziny na dobę, lecz wcale nie odczuwałem zmęczenia z tego powodu. Pracowałem bez przerwy i nigdy jakość tego, co zrobiłem, nie była lepsza. Zrozumiałem wówczas, skąd pochodzi owa dumna szczęśliwość, którą chełpią się poniektórzy asceci, mistrzowie hatha-jogi. Zrozumiałem też, dlaczego pewni joginowie uważają się za podobnych bogom, ba, przewyższających ich, i z całą słusznością mogą mówić o transmutacji ciała, a nawet o jego nieśmiertelności.

W marcu, kiedy któregoś dnia o świcie wracałem do swego kutiaru, ujrzałem mego sąsiada naga czekającego w drzwiach.

- „Wiem, skąd wracasz - powiedział, gdyśmy obaj weszli do kutiaru. - Uważasz się za równego Mahabhairawie39, ale czy zadałeś sobie pytanie, czy masz dość wirja (odwagi) na to, by podążać dalej tą drogą? W naszych czasach ludzie zbyt często są skłonni do wszelkiego plugastwa i upadków. Już wkrótce zaczniesz odczuwać pieczenie w szczycie czaszki. To będzie znaczyć, że niedługo ulegniesz. Lepiej, abyś natychmiast się zatrzymał".

Wyrażał się najjaśniej, jak tylko było można, głównie po sanskrycku, abym lepiej rozumiał, toteż pojąłem go doskonale.

- „A gdybym poszukał sobie guru?” - zapytałem go.

- „Już go masz" - odrzekł z uśmiechem. Potem uniósł złączone dłonie do czoła, pozdrowił mnie i poszedł do swej chaty.

Nie mogąc zasnąć, przez kilka godzin leżałem nieruchomo pod ścianą, w tym samym miejscu, gdzie nauczyłem się pierwszych pozycji jogi i panowania nad rytmem oddechu oraz koncentrowania myśli na jednym obiekcie. Powoli, stopniowo, zaczęła mi świtać prawda. Po raz drugi w ciągu niecałego roku dałem się schwytać w pułapkę własnej wyobraźni lub, mówiąc słowami Hindusa, iluzji zrodzonych przez Maję. Omyliłem się co do znaczenia afektu, jakim darzył mnie Dasgupta i jego rodzina, pozwalając się oślepić namiętności, czego mógłbym uniknąć, gdybym był pozostał panem samego siebie. I oto właśnie wtedy, gdy sądziłem, że odzyskałem częściowo jasność umysłu, uległem, niczym pod działaniem złego losu, pierwszej pokusie, jaką uparta Maja postawiła na mej drodze. W istocie nie kochałem Jenny i nie czułem do niej jakiegokolwiek" pociągu fizycznego, a jednak zgodziłem się poznać jej ciało, co prawda w sposób „magiczny", to znaczy na chłodno i obojętnie, tak jak to może uczynić jedynie prawdziwy adept po inicjacji, wiedząc wszakże doskonale, że nie ma inicjacji bez guru. Dałem się uwikłać w tę „magiczną" grę, jednocześnie szaloną i nadzwyczaj niebezpieczną, jak mi to powiedział naga.

Tym razem młoda kobieta ucieleśniała tajemnicę, której nie zdołałem na czas rozszyfrować. I znów, na skutek ignorancji i niezręczności, zamknąłem sobie jedne z wrót do owych Indii, z którymi tak pragnąłem się utożsamić. „Zaadoptowanie" mnie przez Dasguptę spełzło na niczym, toteż nie mogłem już starać się o uzyskanie wstępu do Indii „historycznych". Teraz, gdy poznałem Swamiego Śiwanandę, nie mogłem też pretendować do Indii „odwiecznych", trwających poza historią. Skutkiem tych faktów uznałem, że nie mam więcej prawa przebywać w tym aśramie. Należało zaczynać wszystko od początku, w późniejszym czasie i w innym aśramie. Skoro tak miały się rzeczy, pozostawało mi tylko wyjechać, i to natychmiast.

Podówczas nie wiedziałem jeszcze, że Maja w swej nieprzeniknionej mądrości postawiła na mej drodze owe dwie młode kobiety tylko po to, by mi pomóc w odnalezieniu prawdziwej drogi. To nie życie Bengalczyka z adopcji lub himalajskiego eremity pozwoliłoby mi rozwinąć wszystkie możliwości, z jakimi przyszedłem na świat. Wcześniej czy później otrząsnąłbym z siebie więzy „indyjskości" - historycznej czy transhistorycznej - i przyszłoby mi to tym trudniej, że miałbym wówczas grubo więcej niż dwadzieścia trzy lata. To, czego usiłowałem dokonać w pragnieniu oderwania się od swych zachodnich korzeni, aby tym dokładniej rozpłynąć się w egzotycznym świecie duchowym, w gruncie rzeczy równało się przedwczesnej rezygnacji z własnych możliwości twórczych. Aby tworzyć, trzeba pozostać w świecie, do którego się należy, moim zaś był świat języka i kultury rumuńskiej. Nie wolno mi było z niego zrezygnować, zanim nie wypełnię swych obowiązków wobec niego, nim nie wyczerpię wszystkich swoich mocy twórczych. Jedynie pod koniec, nie zaś na początku mej działal­ności w sferze kultury będę mieć prawo do ostatecznego usunięcia się w Himalaje. Roić sobie, że w wieku dwudziestu trzech lat mógłbym poświęcić zarazem historię i kulturę, aby uzyskać lepszy dostęp do „Absolutu", oznaczało raz jeszcze, że nic z Indii nie zrozumiałem. To w kulturze, nie zaś w świętości leżało moje powołanie. Jeszcze raz musiałem się przekonać, że nie wolno przeskakiwać etapów i że ze swych zdolności twórczych można zrezygnować tylko wtedy, gdy odczuwa się wyjątkowe powołanie - a ze mną tak nie było. Wszystko to zrozumiałem jednak później.

Odnalazłem spokój i pogodę ducha. Poszedłem zawiadomić Jenny o swej decyzji. Przez chwilę stała jak obrócona w kamień, po czym zalała się łzami. Następnie udałem się do mahanta i podziękowałem mu za gościnę. Potem przywdziałem strój europejski - po raz pierwszy od sześciu miesięcy - i wyjechałem do Hardwaru, gdzie wsiadłem do pierwszego pociągu do Delhi. W trzy dni później, rankiem, byłem w Kalkucie. Moja spalona słońcem twarz i okalający ją pierścień rudej brody wywołały sensację, gdym dobił do Ripon Street. Wyglądałem jak student żywcem wzięty z powieści rosyjskiej.

*

Podczas rejsu często zdarzało mi się po obiedzie widywać z Tuccim. Właśnie został wybrany na członka Akademii Włoskiej i z tego tytułu miał prawo do bezpłatnego biletu pierwszej klasy na wszystkich włoskich liniach okrętowych.

Wracając do Rzymu po blisko sześcioletniej nieobecności przywoził obfite żniwo rękopisów, dzieł sztuki i rzadkich książek. Już planował następne ekspedycje, mianowicie do Tybetu; miał je przedsięwziąć w późniejszym czasie z pomocą rządu włoskiego.

Przemierzaliśmy tam i z powrotem pokład, Tucci zaś opowiadał mi o instytucie studiów orientalistycznych, jaki zamierzał utworzyć. Jego zdaniem nie miała to być po prostu zwyczajna placówka akademicka, jakich wiele, lecz prawdziwy warsztat, w którym mogliby pracować młodzi uczeni przybywający z Azji - warsztat nie poświęcony wyłącznie historii starożytnej i archeologii, lecz również kulturze i dziejom współczesnym. Należało absolutnie ekshumować Azję z muzeów i bibliotek, gdzie pogrzebali ją orientaliści z ubiegłego stulecia. Azja, a wraz z nią wszystkie cywilizacje, jakie spotykały się na jej obszarach, powinna być traktowana jako żywa rzeczywistość.

Jakże go rozumiałem i jak bardzo miał rację! Tucci całą powagą swego autorytetu i doświadczenia potwierdzał wnioski, do jakich sam doszedłem w ciągu dziewięciu miesięcy od mego powrotu z Himalajów. Widziałem jasno, że ten ostatni okres zasadniczo się różni od poprzedzających go okresów mego pobytu w Indiach. Poznałem innych przyjaciół, bywałem w innych środowiskach, interesowałem się innymi problemami. Po nauczkach otrzymanych w Bhowanipur i Swarga-aśram instynktownie skierowałem się ku innym źródłom owych nieprzebranie bogatych Indii. Tym razem nie starałem się zostać kimś innym, utożsamiając się z jakimś indyjskim wzorcem, lecz po prostu pozwoliłem się ogarnąć urokowi tajemnicy spowijającej tyle niejasnych lub zaniedbywanych aspektów indyjskiej cywilizacji.

Zaraz po powrocie zacząłem pracować bez wytchnienia. Rano chodziłem do Imperial Library, po południu zaś - do biblioteki Towarzystwa Azjatyckiego. Potem do późna w nocy pracowałem nad doktoratem, ściślej biorąc nad studium porównawczym stanowiącym drugą część dysertacji. Rok wcześniej dwa jej rozdziały (jeden o filozofii Samkhji, drugi o psychologii Jogi) przesłałem Radulescu-Motru, który zamieścił je w „Przeglądzie Filozoficznym". Ponadto napisałem dwa artykuły dla „Ricerche Religiose", pisma Ernesta Buonaiutiego. Korespondowałem z nim nadal, jak zresztą z wieloma innymi uczonymi włoskimi. Przysyłał mi swe publikacje, i za każdym razem, gdy napadała mnie melancholia (jak to było podczas pierwszego roku mego pobytu w Kalkucie), zwierzałem się właśnie jemu. Odpowiadał mi zawsze tak samo skwapliwie i ciepło, jak to czynił od tylu lat.

Wiosną 1931 roku uświadomiłem sobie, że znajomość sanskrytu, pali i bengalskiego nie wystarczy do napisania historii porównawczej technik jogicznych. Należało jeszcze nauczyć się co najmniej tybetańskiego, może nawet i chińskiego, a także opanować podstawy pewnych języków drawidyjskich i Azji południowo-wschodniej. Miałem zamiar włączyć w ogólną historię cywi­lizacji indyjskiej - a jeśli to możliwe, Azji wschodniej - rozpoczętą analizę technik medytacyjnych. Zacząłem uczyć się tybetańskiego, zachęcony w tym kierunku przez Van Manena, bibliotekarza Towarzystwa Azjatyckiego, który udostępnił mi niezbędne podręczniki i słowniki i zaoferował swą pomoc. Sądziłem, że zadanie to nie nastręcza trudności nie do pokonania, wszelako po kilku tygodniach uświadomiłem sobie, że jeśli nie zastosuję tu metod, jakimi posłużyłem się przy nauce sanskrytu - innymi słowy, jeśli nie poświęcę dni i nocy jedynie na naukę tybetańskiego - to nigdy nie poczynię zadowalających postępów. Wziąwszy pod uwagę pozostałe przedmioty mych studiów, w szczegól­ności zaś wszystko to, co musiałem opanować w zakresie etnologii Indii i południowo-wschodniej Azji, uznałem, że nie jest możliwe, abym poświęcił się wyłącznie nauce tybetańskiego.

Poza tym musiałem stawić czoło przeciwnościom zgoła nieoczekiwanym. Pewnego ranka Mrs Perris zatelefonowała do Imperial Library, aby mi oznajmić, że ktoś chce ze mną rozmawiać. Była to Jenny. Opuściła pustelnię w Swarga-aśram i pragnęła zobaczyć się ze mną. Najprzykrzejsze było to, że zatrzymała się w pensjonacie przy Ripon Street na całe dwa tygodnie, tak że mogłem pracować jedynie z przerwami. Musiałem powiedzieć jej otwarcie, że to, cośmy przeżyli wspólnie, należy do przeszłości. Lecz nadzieja Jenny była niezachwiana. Pewnego dnia oznajmiła mi, że jeśli jej „poszukiwanie Absolutu" okaże się daremne, bez wahania stanie się „łatwą kobietą". Ubrała się w najładniejszą sukienkę, zrobiła sobie wyzywający makijaż i poszła do najwytworniejszego w Kalkucie baru. Po godzinie wróciła rozczarowana i zniechęcona. Próbowała się pocieszyć w następne wieczory wypuszczając się z całą grupką mieszkańców pensjonatu do barów, kin i dzielnicy chińskiej. Koniec końców postanowiła jeszcze raz spróbować szczęścia i wyjechała do Pondichery40, do aśramu Aurobindo Ghosza. W tydzień później napisała mi, że wreszcie znalazła szczęście, że „Matka" natchnęła ją nową odwagą i że „poszukując Absolutu" swoje skromne mienie przekazała temu aśramowi, gdzie zamierza spędzić resztę życia. Życzyła mi, abym i ja jak najszybciej odnalazł swą „prawdziwą drogę". Nigdy więcej o niej nie słyszałem.

Po wyjeździe Jenny zacząłem pracować bez wytchnienia. Na razie zarzuci­łem naukę tybetańskiego, aby poświęcić się studiom nad etnografią Azji wschodniej. Byłem zdecydowany pozostać w Indiach jeszcze ze dwa albo trzy lata, toteż obiecałem sobie, że wezmę się znów do tybetańskiego, skoro tylko zapoznam się dostatecznie z ludowymi kulturami Indii i południowo-wschod­niej Azji. Wyprawa do Sahibgungi, gdzie spędziłem tydzień pośród Santalich, a także wycieczki do wiosek w okolicach Kalkuty pobudziły tylko moje zainteresowania tubylczymi, przedaryjskimi ludami. Stopniowo uświadamiałem sobie istnienie podłoża wspólnego wszystkim cywilizacjom wieśniaczym rozcią­gającym się od Chin i Azji południowo-wschodniej aż do Morza Śródziemnego i Portugalii. Wszędzie odkrywałem to, co miałem później nazwać „religijnością kosmiczną" - to znaczy pierwszorzędną rolę, jaką grają w nich symbol i ikonografia, religijny szacunek dla ziemi i życia, przeświadczenie, że sacrum objawia się bezpośrednio w tajemnicy płodności i kosmicznej odnowy, nie zaś poprzez wydarzenia historyczne. Oczywiście, chrystianizm całkowicie przeobra­ził europejskie cywilizacje wieśniacze, lecz chrystianizm śródziemnomorski i wschodni był także równocześnie „liturgią kosmiczną". Wcielenie, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa w jakiś sposób uświęciły Naturę. Przez niego świat odzyskiwał swą pierwotną czystość, czystość sprzed grzechu. Dla indyj­skich kultur wieśniaczych świat wcale nie był „iluzją", życie zaś nie sprowadzało się do ciągu udręk, jak to utrzymywali filozofowie i asceci od czasów Upaniszad. Świat, życie, radość były darami boskimi, „grzech" zaś - to znaczy niewiedza - polegał na nieprzyjmowaniu ich jako takich i na wierze, iż świat i życie są ostate­czną rzeczywistością.

Znajomość świata duchowego tubylczych ludów Indii pośrednio pomogła mi później w zrozumieniu struktury cywilizacji rumuńskiej. Znaczenie elementu prearyjskiego, autochtonicznego w powstaniu hinduizmu wydawało mi się coraz bardziej oczywiste. Najbardziej autentyczne cechy religijności hinduskiej, w pierwszym rzędzie oddanie mistyczne i kult dla bogiń płodności, pochodziły od ludów tubylczych, lub też cechy te były wynikiem syntezy duchowości autochtonicznej i indoeuropejskiej. Nieco później wydało mi się, że analogiczna synteza nastąpiła również w procesie powstawania kultury rumuńskiej. Dakowie - ów „substrat autochtoniczny", o jakim za Parvanem i Hasdeu mówił Blaga - odegrali wobec kultury rumuńskiej role kultur przedaryjskich w kulturze Indii, z tą jedynie różnicą, że w Indiach owe przedaryjskie podwaliny i ich wielorakie przejawy kulturowe były nadal widoczne, podczas gdy wkład dacki można było rekonstruować tylko bardzo niedoskonale i w przybliżeniu. Jednakowoż nie ulegało wątpliwości, że we wspólnym podłożu wszystkich cywilizacji rolniczych południowo-wschodniej Europy o wiele ważniejszy od innych był pierwiastek tracki. Na substrat ten nakładały się z biegiem wieków kulturowe wpływy Grecji, Rzymu cesarskiego, Bizancjum, a także najważniejszy ze wszystkich - chrześcijaństwa. Otóż, skoro ludowe tradycje rumuńskie przechowały część spuścizny tracko-greckiej, jak później miałem się o tym przekonać, to zdaniem moim problemy swoiste dla historii i filozofii kultury rumuńskiej należało rozpatrywać na zupełnie innej płaszczyźnie. Po pierwsze, wytwory ludowej kultury rumuńskiej rysowały się w o wiele rozleglejszej perspektywie; nie były wyłącznie rumuńskie, ich wymiary nie miały w sobie nic „prowincjonalnego", wykraczały bowiem poza obręb samego tylko narodu rumuńskiego. Pewien typ cywilizacji, to znaczy pewien sposób istnienia w świecie, przejawiał się zarówno w kulturze rumuńskiej, jak i we wszystkich innych, które podzieliły między siebie południowo-wschodnią część Europy; przejawiał się w różnorakich wariantach, to prawda, można w nich było jednak rozpoznać cechę twórczego ludowego geniuszu tkwiącego we wszystkich cywilizacjach.

Po drugie, uznanie prawomocności, autentyczności i uniwersalności tego sposobu bycia i tworzenia w świecie powinno pozwolić współczesnym elitom rumuńskim lepiej zrozumieć inne warianty środków wyrazu, jakimi przejawia się tenże sposób istnienia, szczególniej zaś wartości właściwe ludowym kulturom Indii. Dlatego gdzieś około 1937 roku, po opublikowaniu Jogi oraz innych prac na temat cywilizacji przedaryjskich, byłem bardzo zdziwiony, gdy prawicowa prasa atakowała mnie albo próbowała ośmieszyć moje „obsesje egzotyczne". Co do mnie, to wydawało mi się, że ukazując elementy przedaryjskie w hinduizmie lub komentując symbolikę świątyni w Borobudur jestem nieskończenie bliżej duchowego świata rumuńskiego chłopa i że do zrozumienia tego świata przyczyniam się w sposób o wiele bardziej niewątpliwy niż, na przykład, tłumacząc Kanta, jak to czynił pewien młody prawicowy filozof.

Zresztą i z innych powodów było według mnie rzeczą naglącą uzyskanie lepszej wiedzy o indyjskim świecie duchowym, a także w ogóle o kulturach azjatyckich. Widziałem jasno, że Indie niezadługo odzyskają niepodległość i że wkrótce cała Azja wkroczy do Historii. Z drugiej strony, niedaleki był już czas, kiedy liczne starożytne ludy będą usiłować dojść do głosu na politycznej scenie świata. Wydawało mi się, że my, Rumuni, moglibyśmy tu odegrać pewną rolę - gdybyśmy zapragnęli pomóc w zbliżeniu i nawiązaniu dialogu pomiędzy światami tak różnymi, jak Zachód, Azja czy archaiczne cywilizacje typu ludowego. Uważałem, że jest próżną stratą czasu powtarzanie lub powtórne odkrywanie tego, co już zostało powiedziane lub odkryte na Zachodzie. Sądziłem też że zamykanie się w przebrzmiałym „tradycjonalizmie" jest nie tylko jałowe, ale i niebezpieczne. Właśnie odwieczne chłopskie dziedzictwo, z którego kultura rumuńska czerpała to, co w niej najlepsze, powinno nas obudzić do wyjścia z kulturalnego nacjonalizmu i prowincjonalizmu, i do ambicji uniwersalistycznych. Istnienie elementów wspólnych ludowym kulturom andyjskim, śródziemnomorskiej i bałkańskiej było w moich oczach dowodem na to , że właśnie tu, wśród nas, istnieje owo instynktowne poczucie uniwersalizmu, w który nie tylko nie jest pojmowany abstrakcyjnie, lecz przeciwnie, stanowi owoc długiej historii wspólnej - historii cywilizacji rolniczych. To my właśnie, Europejczycy ze wschodu, mamy służyć jako pomost pomiędzy Zachodem a Azją. Większa część tego, co zrobiłem w Rumunii w latach 1932-1940, brała swój początek z refleksji bądź intuicji sięgających wiosny 1931 roku.

Nawiązałem przyjaźń z Van Manenem, od którego pożyczyłem pewne zwyczaj rzadkie dokumenty z jego wspaniałej biblioteki tybetańskiej, oraz Lucjanem Bogdanowem, orientalistą rosyjskim osiadłym w Kalkucie po czteroletnim pobycie w Afganistanie. Odwrotnie niż Van Manen, żywiący dla Indii prawdziwą namiętność, Bogdanów ich nie znosił. Tylko Indie muzułmańskie znajdowały łaskę w jego oczach, nigdy bowiem nie zdołał oswoić się kulturą i sztuką indyjską, w której zresztą dostrzegał jedynie „bałwochwalstwo".

Dałby wszystko za możliwość opuszczenia kraju, gdzie musiał żyć z marnych poborów drobnego urzędnika w konsulacie francuskim w Kalkucie i z tłumaczeń dla Cama Oriental Institute. Napomknąłem mu o tym, że mógłby wykładać języki orientalne na uniwersytecie w Bukareszcie, i natchnęło go to nową nadzieją. Napisaliśmy obaj do N. Iorgi, ale nasze listy pozostały bez odpowiedzi.

W bibliotece Towarzystwa Azjatyckiego miałem okazję poznać wielu uczonych i wszelkiego rodzaju erudytów. Tam właśnie zetknąłem się z tybetologiem Jacquesem Bacot i seksuologiem Mauriziusem Hirschfeldem, który zebrał w Japonii wspaniałą kolekcję kamieni fallicznych. Jego młody japoński asystent ubzdurał sobie, że Japonia stanie się kiedyś sławna z doskonałości swych osiągnięć erotycznych. Van Manen niekiedy zapraszał mnie do siebie. Jedną z największych jego przyjemności było rozmawianie po tybetańsku ze swym kucharzem, tymczasem zaś goście usiłowali zgadnąć, jaka to nowa specjalność himalajskiej kuchni zostanie im podana.

Przez Bogdanowa zawarłem znajomość z pewnym Francuzem, Andre, attache poselstwa, który spędził dwa lata w Bukareszcie. Często przychodził nas odwiedzać na Ripon Street, zapraszał dziewczęta na herbatę do „Firposa" i umizgał się do Norinne. Norinne była podówczas zaręczona z młodym Anglikiem z Indii, Ernestem Mannem, który pracował na plantacji juty we wschodnim Bengalu. Ernest, przyjeżdżając do Kalkuty, zapraszał Perrisów do restauracji, potem szedł na tańce z Norinne. Którejś nocy usłyszałem najpierw głosy, potem krzyki w hallu pensjonatu. Wyszedłem z pokoju. Mrs Perris krzyczała: „Ernest nie żyje, utopił się!" Jej brat i szwagier przybyli ją zawiadomić zaraz po otrzymaniu telegramu od dyrektora przedsiębiorstwa, w którym pracował Ernest. Otóż wybrał się on zapolować na krokodyla w jednej z odnóg rzeki. Jego łódź się wywróciła, a że nie umiał pływać, utonął. Jego brat Cyryl jeszcze tej samej nocy wyruszył na poszukiwanie ciała lub też tego, co jeszcze zeń mogło pozostać w owej okolicy nawiedzonej plagą krokodyli.

Ta nowina strasznie ugodziła Mrs Perris; jej twarz długo jeszcze nosiła ślady doznanego szoku. Ernest Mann w istocie nawinął się Norinne jako nieoczeki­wanie dobra partia: sześćset rupii miesięcznie, bungalow na plantacji i dom w Kalkucie. Pomimo to Norinne szybko pocieszyła się, przyjmując zaproszenie na wypady do miasta. W jakiś czas później znalazła sobie pracę u bogatego Parsa, co pozwoliło jej wymknąć się spod matczynego nadzoru.

W mniejszym lub większym stopniu uczestniczyłem w codziennym życiu pensjonatu, w jego radościach i zmartwieniach. Pominąwszy studia, byłem absolutnie wolny. Nie zmuszałem się do niczego, nic nie przedsiębrałem, zwłaszcza zaś nie usiłowałem stać się kimś innym, niż byłem. Przywykłem do kalkuckiego życia, już to tak gorączkowego i czystego, że niemal zmuszało człowieka do przewyższania samego siebie, już to szarego, nijakiego, banalnego, nie tracącego przy tym nic ze swej tajemniczości. Nauczyłem się również nie ulegać napadom przygnębienia lub uniesienia spowodowanym przelotnymi związkami i przygodami, jakie nastręczał mi przypadek, nieraz wbrew mej woli. Zaczynałem odczuwać jakąś obojętność wobec zdarzeń, z których jakby przędła się nić moich dni. Nie była to bynajmniej obojętność wobec życia, jakkolwiek by je rozpatrywać. Ujmijmy to raczej w ten sposób, iż przeczuwałem, że życia w jego najgłębszej istocie nie mogą dotknąć żadne emocje ani tym bardziej uniesienia, jakie wloką się w ślad za perypetiami. Czułem też, że jeśli potrafię utrzymać się na tym poziomie, stanę się, by tak rzec, nietykalny. Cokolwiek się zdarzy, nadal pozostanę sobą i ode mnie tylko będzie zależeć mój los.

*

Skończyła się pora sucha i nadszedł monsun. Choć było dosyć gorąco, nie mogłem się zdecydować na wyjazd. Miałem w planach pojechać do Almory, potem zaś na pięć albo sześć miesięcy do Kaszmiru. Nie chciałem jednak tego czynić, nie zebrawszy przedtem całego materiału, jakiego potrzebowałem do napisania komparatywnych rozdziałów mej pracy. Przed powtórnym wycofa­niem się w himalajskie odosobnienie zamierzałem wykorzystać dokumentację, jaką miałem do dyspozycji w obu wielkich bibliotekach Kalkuty.

Potem, w pełni czerwca, poczułem nagle chęć napisania powieści. Miałem już dla niej tytuł: Zwycięstwa, który później uległ zmianie na Piotr i Paweł. Inaczej niż wszystkie moje dotychczasowe powieści, nie była ona pomyślana jako autobiograficzna, jak Powieść młodego krótkowidza czy Gaudeamus, ani nawet nie zamierzałem napisać jej w pierwszej osobie, jak Izabelę, ani jako „fantastycz­ną" - jak Gasnące światło. Jej akcja miała się rozgrywać w Bukareszcie bezpośrednio po wojnie. Przynajmniej pozornie była to historia pewnej rodziny, Franciszka Aniceta i jego dwóch synów - Piotra i Pawła. W rzeczywistości jednak pragnąłem sportretować dwie generacje - wojenną i powojenną, owo „nowe pokolenie", na temat którego rozwodziłem się w paru artykułach przed trzema lub czterema laty. Zrazu jasno rysowały mi się tylko pierwsze rozdziały: młodość ojca, niecierpliwość, z jaką oczekiwał wojny, utrata majątku rodowego na skutek reformy rolnej, schyłek i ruina rodziny Anicetów, następnie zaś dzieciństwo i chłopięctwo obu braci, których wykoncypowałem sobie jako całkowicie różnych i jednocześnie dopełniających się. Początkowy tytuł - Zwycięstwa - można było brać już to w sensie ironicznym, już to symbolicznym. W rzeczy samej kanwą powieści była jedna wielka seria porażek i klęsk, przede wszystkim ruina Franciszka Aniceta i jego deklasacja społeczna: oto możny bojar, którym do niedawna był, zmuszony jest objąć posadę zwykłego urzędnika w banku należącym do jednego ze szkolnych kolegów.

Pisałem bez wytchnienia trzy dni i trzy noce pod rząd. Po stu stronach zatrzymałem się, aby nabrać oddechu, i w tydzień później znów wziąłem się do pracy, tym razem jednak bardziej statecznie - dwie lub trzy godziny na noc. Rychło jednak poczułem, że temat mi się wymyka. Mojej powieści groziło przekształcenie się w studium socjologiczne na temat konfliktu pokoleniowego. Wówczas rzuciłem ją ostatecznie i podarłem rękopis z wyjątkiem jakichś pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu stron, które włączyłem później do Powrotu z raju.

*

Działo się to pod koniec lipca. W sierpniu wybrałem się parę razy na wycieczki do delty Gangesu, zatrzymując się w Puri, ilekroć tylko mogłem. We wrześniu młody Hindus, którego poznałem w Towarzystwie Azjatyckim, zaprowadził mnie do swego mistrza duchowego mieszkającego w Howrah, na jednym z przedmieść Kalkuty. Jego guru był człowiekiem jeszcze młodym, doskonale mówiącym po angielsku. Od razu urzekł mnie swą inteligencją i oryginalnością charakteru. Dość mu było kilku napomknień z mojej strony, aby zrozumieć, jakie próby przeszedłem. Nie mam pojęcia, czego mógł się domyślać na temat moich przygód, w każdym razie doskonale zdawał sobie sprawę z ich charakteru i konsekwencji. Zauważył i bardzo dokładnie ocenił moje doświad­czenie w technikach medytacji, i już w czasie drugiego spotkania pomógł mi w utrwaleniu tego, czegom się nauczył w Himalajach. Skutkiem jakiejś ironii losu tutaj właśnie, w Howrah, a więc o kilka kilometrów zaledwie od Ripon Street, znajdowałem guru, którego szukałem aż w Himalajach. Rzecz nie w tym, iżby miał on przewyższać Swamiego Śiwanandę lub innych eremitów ze Swarga-aśram i Lakszmandżuli, od których tyle się nauczyłem; po prostu znalazłem w nim mistrza duchowego, jakiego było mi trzeba i który mógł mi pomóc lepiej niż ktokolwiek inny.

Chodziłem do niego co tydzień z wielką regularnością i słuchałem go przez kilka godzin. Był żonaty, miał dzieci, i każdego dnia przyjmował dziesiątki ludzi mieszkających nieraz bardzo daleko od Kalkuty. Przybywali w pragnieniu darśanu41 - oglądania go, dotknięcia, albowiem wedle wierzenia indyjskiego kontemplacja wystarcza do tego, by człowiek urósł duchowo i się oczyścił, zależnie od stanu umysłu. Guru przyjmował bardzo niewielu uczniów; miałem to szczęście, że wybrał mnie już podczas pierwszego spotkania, gdy po krótkiej prezentacji dokonanej przez mego indyjskiego towarzysza poprosił, abym przekroczył próg jego domu i porozmawiał z nim.

Swój wyjazd do Almory przesunąłem na później; zamierzałem odłożyć go na jakieś dwa, trzy miesiące. Ale którejś niedzieli otrzymałem list od ojca nakazujący mi jak najśpieszniej wracać dla dopełnienia obowiązku służby wojskowej. Był to dla mnie grom z jasnego nieba. Zrazu miałem ochotę mu napisać, że jestem chory i nie nadaję się do podróży. W istocie, łatwo dostałbym od przyjaciela lekarza zaświadczenie po znajomości. Przemyślawszy jednak tę sprawę w ciągu paru dni i po dyskusji z przyjaciółmi, doszedłem do wniosku, że jednak najrozsądniej będzie niezwłocznie wracać do Rumunii, co mi pozwoli na powtórny przyjazd do Indii, gdy już odbędę służbę wojskową i zrobię doktorat. Najdalej za dwa lata przyjadę znowu tutaj, z doktoratem w kieszeni, aby zostać tak długo, jak mi się żywnie spodoba. Nawet gdyby władze rumuńskie nie przyznały mi powtórnie stypendium, to nie będę miał kłopotu z otrzymaniem zasiłku w samych Indiach. Zresztą wiedziałem, że w himalajskim aśramie prawie wcale nie będę potrzebować pieniędzy. Tak więc napisałem do domu, że szykuję się do wyjazdu, nie określiłem jednak dokładnie daty.

Owe trzy ostatnie miesiące w Kalkucie zachowałem w pamięci jako intermedium przeżywane w zupełnej nierzeczywistości. Nie mogłem usiedzieć na miejscu, tak silne miałem przeczucie, że nigdy już tutaj nie powrócę. Jeśli nie byłem akurat w Puri lub Czittagongu, to spędzałem całe godziny w muzeum starożytności indyjskich, zwiedzałem wioski w okolicach Kalkuty, jeździłem do Belur-Math, Czandernagoru, a nawet do Uttarpara, gdzie gościł mnie pewien zamindar42 posiadający wspaniałą kolekcję powieści angielskich w pierwszych wydaniach. Starałem się wykorzystać każdą minutę. W bibliotece Towarzystwa Azjatyckiego szperałem gorączkowo po wszystkich półkach, aby uzupełnić potrzebną mi dokumentację. Z nadejściem nocy nie mogłem się powstrzymać od odwiedzenia raz jeszcze dzielnic, z jakimi łączyły mnie dawne wspomnienia. Znów ruszałem w stronę Bhowanipur, nie śmiałem przecież tam wejść, kontentując się jedynie krążeniem wokół tej dzielnicy i nasłuchiwaniem niesionych przez wiatr jej odgłosów, zazwyczaj głuchych i dalekich, pobrzmiewających przecież groźnie, gdy nagle wybuchały z większą siłą. Po wyekspediowaniu książek do Rumunii nastąpiły wieczory pożegnań. Szliśmy do dzielnicy chińskiej i zostawa­liśmy tam aż do rana. Miałem wrażenie, iż znowu przeżywam swój „sen nocy letniej" z 1929 roku. Wspomnienia tych ostatnich dni szybko wyblakły, a w kilka lat później znikły zupełnie. Nieraz któreś z nich odżywało we śnie. Wówczas budziłem się w stanie jakiegoś wewnętrznego znużenia, nie wiedząc, skąd płynie ów smutek graniczący z rozpaczą.

Pewnego grudniowego, ponurego poranka pożegnałem się na dworcu z moimi towarzyszami, krzycząc do nich: „Do zobaczenia! Do zobaczenia w 1933 roku!"

*

W Port Saidzie dowiedziałem się, że statek rumuński, na jaki zamierzałem wsiąść, odpłynął poprzedniego dnia z Aleksandrii. Następny miał odbijać dopiero za dziesięć dni, toteż postanowiłem kontynuować rejs aż do Wenecji, skąd chciałem jechać pociągiem do Bukaresztu. Adriatyk był szary i smutny. Tucci wysiadł w Bari. Obiecaliśmy sobie, że zobaczymy się w Indiach w 1933 roku. W rzeczywistości ujrzałem go dopiero dwadzieścia lat później, w 1950 roku, w Rzymie.

Zaczynało mi brakować pieniędzy, więc musiałem prosić rodziców o nadesłanie mi ich telegraficznie. Czekając na przekaz, zatrzymałem się w trzeciorzędnym hoteliku blisko dworca i oszukiwałem swoją tęsknotę czytając Goga i Świętego Augustyna, ostatnie książki Papiniego.

Do domu przy strada Melodiei dotarłem na krótko przed Bożym Narodze­niem Zdawało mi się, jakbym nadal przeżywał sen, z którego nie potrafię się otrząsnąć Wieczór był zimny, wilgotny, nieprzyjazny. Napalono w piecu, ale na próżno - nie mogłem opanować dygotania. Nocą po raz pierwszy tego roku zaczął padać śnieg.



CZĘŚĆ TRZECIA

ZAPOWIEDŹ RÓWNONOCY

XI

POWRÓT DO MANSARDY

Rzecz trudna do uwierzenia, ale fakt pozostawał faktem: zapomniałem rumuńskiego. Mówiłem nim z obcym akcentem, a niekiedy nawet brakowało mi słów. Nazajutrz po moim przyjeździe, gdyśmy się zebrali przy rodzinnym stole i zacząłem opowiadać o swych przygodach, domownicy nie mogli się powstrzy­mać od wymieniania rozbawionych spojrzeń. Siostra Corina, która, gdy wyjeżdżałem, była w przededniu matury, wyszła właśnie za mąż za wyższego urzędnika sądowego. Inni jakby się wcale nie zmienili. Mama pozostała taka jak przedtem, jak gdyby czas nie miał nad nią mocy. Nadal tak samo wierzyła we mnie, starała się jednak nie okazywać tego. Nic nie było jej milsze, jak kiedy słyszała, że ktoś mnie chwali, udawała jednak, że nie bardzo mu dowierza - tak się bała, iż przyniesie mi pecha przyznając otwarcie, że jestem owym rokującym wielkie nadzieje młodzieńcem, o jakim tak marzyła. Ojciec przekroczył już sześćdziesiątkę, ale nadal był równie rześki i niezmordowany jak niegdyś. Miesiąc przed moim przyjazdem sam, bez niczyjej pomocy, przytaszczył aż do mojego pokoju skrzynie z książkami, jakie nadałem w Kalkucie. Nie bez emocji ujrzałem je ułożone stosami na podłodze, tak jak zostawił je ojciec.

Tego samego ranka przywitałem się z moim starym fajansowym piecem o ścianach jeszcze gorących, i z okienkami, przez które zaskoczony oglądałem świeżo spadły śnieg i domy naprzeciwko. Czułem, że bujam w jakiejś nierealności i nic nie mogę zrobić, żeby z niej wyjść, i że zupełnie nie rozumiem tego, czego doświadczam; wszystko było takie, jak kiedyś, a jednak zarazem inne. Kilka tygodni wcześniej, przy wyjeździe z Kalkuty, pilno mi było znów znaleźć się w swojskim otoczeniu, teraz zaś, po powrocie, jakoś nie mogłem poczuć się naprawdę u siebie. Aby mieć świadomość, że nareszcie jestem w domu, między swoimi, może trzeba było pojechać jeszcze dalej, o wiele dalej. Przyglądałem się, niemal go nie widząc, domowi naprzeciwko. Ów dom, zdający mi się niegdyś tak przestronny, tak okazały i kryjący tyle tajemnic za swymi zaciągniętymi storami i zamkniętymi oknami, które rozbłyskiwały światłem tylko podczas rzadkich pobytów ambasadora Djuvary w Bukareszcie - teraz wydawał mi się jakiś postarzały, skurczony za tymi samymi storami czekającymi ciągle na przybycie właściciela. Dopiero później dowiedziałem się, że już dawno umarł, spadkobiercy zaś procesują się43.

Nie zwlekając dłużej, udałem się do redakcji „Cuvantul", by znów ujrzeć Nae lonescu. Nim wypowiedział słowa powitania, patrzył na mnie długo i potrząsał głową, uśmiechając się. Zdawał mi się młodszy i pogodniejszy niż owej jesieni 1928 roku, gdy się z nim rozstawałem, i kiedy resztkami sił sam - albo prawie - starał się ratować gazetę. Nie tylko udało mu się to, ale, co więcej, po powrocie Karola II w 1930 roku „Cuvantul" stał się dziennikiem mniej czy bardziej urzędowym.

Rychło miałem się przekonać, że ta sytuacja jest wynikiem nieporozumienia i że wpływ, jaki Nae lonescu miał rzekomo wywierać na króla, jest jedynie legendą. W rzeczywistości ulubionymi doradcami Karola II byli raczej Wieder i Urdareanu niż mój profesor filozofii. Po tym okresie, to znaczy w latach 1931- 1932, stracił on nieco na prestiżu, „gabinet technokratów" zaś, któremu przewodził Iorga i który Nae lonescu popierał, już stał się niepopularny. Powróciłem z Indii na tyle wcześnie, aby być świadkiem „kompromitacji" mego profesora wobec kół pałacowych, która zakończyła się zerwaniem w roku 1933 i ostatecznym zamknięciem dziennika.

W trakcie rozmowy z Nae lonescu ujrzałem wchodzących Georges'a Racoveanu, Mihaila Sebastiana i Iona Calugaru44, którzy, dowiedziawszy się o moim powrocie, postanowili mnie poznać. Ich nazwiska od dawna były mi znane, czytałem ich publikacje, ale nigdy jeszcze nie miałem okazji zetknięcia się z nimi. G. Racoveanu był to wielki chłop tryskający wesołością. Co chwila wybuchał śmiechem, toteż ciągle ocierał łzy cieknące mu z oczu. Ion Calugaru był mężczyzną małego wzrostu, o ostrym profilu. Palił ukradkiem i mówił głosem raz stłumionym, to znów skrzeczącym, wypowiadając krótkie zdania, o których nie było wiadomo, co sądzić - tak bardzo wydawały się pochodzić spod pióra surrealistów, na przykład Urmuza45 albo Saszy Pana46; istotnie zresztą tak bywało. Mihail Sebastian różnił się od moich wyobrażeń. Podziwiałem go od czasu napisania pierwszych artykułów dla „Cuvantul". Sądziłem, że jest bardziej zuchwały, nawet trochę snob, w każdym razie że jest starszy. Miał wówczas dwadzieścia cztery lata, ale wyglądał na najwyżej dwadzieścia. Był to człowiek niewielkiego wzrostu i o nieobecnym wyrazie twarzy, która zrazu wydawała się trochę niewyraźna, nijaka. Z powodu jego dyskrecji i delikatności można go było wziąć za nieśmiałego, jednak po lepszym poznaniu okazywał się człowiekiem o niezrównanym uroku, szlachetności, a nade wszystko niepowtarzalnej oso­bowości.

Odtąd codziennie widywałem ich w redakcji gazety. Nae lonescu spytał, czy potrafię się uporać z doktoratem w trakcie tego roku odbywając jednocześnie służbę wojskową; jeśli tak, mógłbym mieć nadzieję na obronienie pracy doktorskiej - a więc otrzymanie doktoratu - wiosną 1933 roku. Przy odrobinie szczęścia Rada Uniwersytecka mogłaby się wówczas zgodzić na moją kandydaturę na stanowisko zastępcy wykładowcy przy jego własnej katedrze. Prowadziłbym w takim wypadku wykłady z metafizyki i seminarium z historii logiki, Nae Ionescu zaś poprzestałby jedynie na wykładzie z logiki. Nie miałem odwagi mu wyznać, że jesienią 1933 roku zamierzam wracać do Indii. Nae Ionescu potwierdził swe pełne i całkowite zaufanie do moich kwalifikacji naukowych. Bardzo wątpił, czy uda się doprowadzić do utworzenia katedry sanskrytu albo religioznawstwa. Według niego jedynym sposobem przyśpieszenia mojego wejścia do korpusu profesorskiego naszego uniwersytetu było podzielenie pomiędzy jego i mnie katedry logiki i metafizyki.

Najprzód jednak musiałem odsłużyć swoje w wojsku. Odwlekałem tę sprawę, jak się tylko dało. Święta Bożego Narodzenia zbliżały się i ani mi było w głowie spędzać je gdzieś w koszarowym zamknięciu, z dala od rodziny i przyjaciół. Mówiłem sobie, że kiedy ów moment nadejdzie, znajdę pretekst, aby usprawiedliwić spóźnienie, z jakim stawałem do poboru.

Tak więc korzystałem z ostatnich dni swobody. Niektórzy z mych przyjaciół pożenili się i ujawniali obecnie cechy, o jakich by mi się nawet nie śniło kilka lat wcześniej, gdy byliśmy studentami. Mary, żona Mihaila Polihroniade, była Angielką, nadto profesorką angielskiego w liceum męskim. Była to wysoka, młoda kobieta tryskająca zdrowiem, o ognistorudych włosach. Piegi przydawały męskiego charakteru jej twarzy tchnącej szczerością i lojalnością. Rozmówcy spoglądała prosto w oczy, mówiła zawsze stanowczo, wyraźnie i dokładnie. Szybko staliśmy się przyjaciółmi. Podobnie było z żonami dwu innych moich kolegów - z Marga Jianu i Mariana Viforeanu. Marga odznaczała się tak wielką urodą, że echo o niej dosięgło mnie nawet w Indiach, poprzez listy przyjaciół. Pozostała taka, jaką ujrzałem ją po raz pierwszy - spokojna, pogodna, uśmiechnięta, jak gdyby zeszła z któregoś z płócien Leonarda da Vinci.

Mariana zadziwiła mnie rozległością swej wiedzy w zakresie literatury klasycznej. Była jeszcze dzieckiem, gdy jej ojciec, adwokat Istrate Micescu, postanowił nauczyć ją greki. Sądzę, że była ona jedyną kobietą ze swego pokolenia, która mogła się szczycić tym, że czytała w oryginale Pindara i Platona wcześniej niż modne powieści francuskie. Jej mąż, Petre Woreanu, pozostał nadal taki, jakim znałem go w liceum: nienagannym światowcem, którego kultura dorównywała ambicji. Jego pragnieniem było przeżywać kilka żywotów naraz - zostać gwiazdą palestry i słynnym profesorem prawa, odnosząc przy tym triumfy w polityce, i nie rezygnować jednocześnie z życia światowego i przyjaźni z lat dziecinnych. Rozrywany na wszystkie strony, nie mógł się ze mną widywać równie regularnie, jak spotykałem się na przykład z Jianu i Polihroniade, nie mówiąc już o Haigu Acterianie i Marietcie Sadova, mieszkających razem przy bulwarze Elżbiety.

Od lat studenckich wiedziałem o łączącej ich miłości. W owym czasie Marietta szykowała się właśnie do odejścia od męża, pisarza Iona Marina Sadoveanu. Ta ich miłość uchodziła za skrywaną, więc też nie miałem jeszcze nigdy sposobności zetknięcia się z Mariettą. Poznałem ją któregoś grudniowego wieczora. Była taka, jaką zapamiętałem ze sceny. Twarz miała dosyć dziwną; przypominała raczej Skandynawkę niż kogoś pochodzącego z Bistricy w Transyl­wanii, skąd przyjechała przed paroma laty, aby wstąpić do konserwatorium sztuki dramatycznej. Poznawszy ją lepiej przekonałem się, ile w tej kobiecie - tak z pozoru kruchej, że można by ją wziąć za suchotnicę - kryło się dobroci, inteligencji, wyobraźni i woli. Miast kogoś zatroskanego jedynie własnym zdrowiem, zdającego się nawet stać w obliczu ciężkiej choroby, odkrywało się w niej istotę żyjącą całkowicie przez i dla innych, której życie - jeśli odjąć z niego część ofiarowaną teatrowi - karmiło się radościami sprawianymi bliźnim.

*

Ledwie tylko wszedłem w ten nowy dla mnie świat pożenionych niedawno przyjaciół, musiałem stawić się w pułku artylerii przeciwlotniczej, do którego zostałem przydzielony. Stacjonował on w Ghencea, na drugim końcu Bukaresztu. Żeby tam dotrzeć, trzeba było najpierw jechać pół godziny tramwajem, potem jeszcze iść pieszo dwadzieścia minut. Rzecz jasna, od dawna zostałem zakwalifi­kowany jako „nie stawiający się do poboru", na razie jednak nie wsadzano mnie do paki z tego powodu. Pułkownikowi było wiadomo, że właśnie wróciłem z „Dalekiego Wschodu", toteż w oczekiwaniu na werdykt rady dyscyplinarnej udzielił mi przywileju wątpliwości. Niemniej jednak natychmiast, stosownie do postanowień regulaminu, wciągnięto mnie do raportu, tak że przez dwa tygodnie nie miałem prawa przekraczania granic koszar. Ku mojemu wielkiemu zdziwie­niu nie zmartwiło mnie to zbytnio. W pułku było wielu innych młodych rekrutów, którzy podobnie jak ja cieszyli się przywilejem skróconego okresu służby. Po trzech miesiącach koszar uzyskiwali teraz prawo do stołowania się i nocowania w mieście. Gdy więc nadchodził wieczór, zostawałem w towarzy­stwie złożonym wyłącznie ze zwykłych żołnierzy, przeważnie pochodzących ze wsi. W młodszym wieku często zdarzało mi się latem uganiać po wsiach karpackich lub naddunajskich i nocować u chłopów, toteż mogłem twierdzić, że wiejskie życie nie jest mi całkowicie obce. Jednak trzeba mi było tego okresu przymusowego zamknięcia w koszarach i zbiorowej sypialni, abym wyrobił sobie dokładniejsze pojęcie o wieśniakach i ich życiu. W ich towarzystwie czułem się doskonale, niektórzy nawet zostali mymi przyjaciółmi.

Dłużyło mi się jednak. Od pobudki wczesnym rankiem do zgaszenia świateł godziny wlokły się opieszale. Przysługiwał mi czas na szkolenie, ale ponieważ przybyłem do jednostki trzy miesiące później od innych, nie miałem jeszcze przydziału do określonej baterii. Pewien podporucznik zaoferował się pomóc mi w nadrobieniu opóźnienia, lecz dużo mnie nie nauczył. Na samym wstępie zapewnił mnie, że jako intelektualista nie będę miał żadnych problemów z opanowaniem działa przeciwlotniczego, o wiele bardziej jednak wolał słuchać o Indiach. Spędzaliśmy czas w pobliżu działa; on zadawał mi pytania na temat klimatu, monsunów, świątyń oraz, rzecz jasna, Hindusek, ja zaś opowiadałem. Zresztą niewielkie miałem dane na zostanie dobrym artylerzystą przeciwlotni­czym, jako że mój wzrok był o wiele za słaby do szybkiego wykrycia nieprzyjacielskiego samolotu. W jakiś czas później okazało się ostatecznie, że z racji słabego wzroku dawno już otrzymałem przydział do służb pomocniczych. Tak więc musiałem przejść jedynie przeszkolenie podstawowe.

Wieczorami z niejaką melancholią patrzyłem na kolegów biorących prze­pustki i udających się do miasta. Daleko, w dole, widziałem Bukareszt, jego pokryte śniegiem dachy i dymiące kominy fabryk. Wtedy znów stawała mi w wyobraźni mała pustelnia w Swarga-aśram i wspomnienie owego okresu bezmiernej samotności wystarczało mi do odzyskania spokoju. Od dawna już wiedziałem o tym kojącym działaniu himalajskich obrazów. Niegdyś opracowa­łem cały system „ćwiczeń duchowych", dzięki którym mogłem się chronić w dowolnie wybrany imaginacyjny świat - w jakąś galaktykę, Egipt lub Grecję misteriów orfickich. Podobnie wystarczało mi teraz przywołanie na pamięć, dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, mego dawnego kutiaru lub jakiejś skały nad brzegiem Gangesu, aby odzyskać pogodę, wewnętrzny spokój, niepodatność na zranienie, pełnię.

*

Pewnego poranka wezwano mnie do pułkownika. Obok niego stało czterech innych oficerów; mieli oni sprawować nade mną sąd za „niesubordynację i odmowę stawienia się do poboru". Wartownik, który mnie przyprowadził, odebrał mi pas. Pułkownik zadał mi parę pytań. Prokurator wojskowy przedstawił - bez szczególnej gorliwości - moją sprawę i powagę wykroczenia i zadowolił się odczytaniem dotyczących mnie artykułów kodeksu wojskowego. Normalnie powinienem zostać skazany na ileś tam tygodni aresztu, jednak zakończył on swoją mowę apelem o uwzględnienie okoliczności łagodzących, ponieważ - jak dodał - „trybunał ma do czynienia z niezwykle uzdolnionym magistrem filozofii, który niedawno spędził trzy lata w Indiach w celu odbycia studiów". Pewnemu młodemu kapitanowi zlecono z urzędu moją obronę i mowę. swoją wygłosił on pusząc się z zadowolenia. Zostałem oczywiście uniewin­niony i wartownik oddał mi pas. Musiałem jedynie nadrobić trzy mie­siące opóźnienia, tak że zamiast wrócić w domowe pielesze w październiku, razem z całym moim kontyngentem, mogłem je ujrzeć dopiero w wigilię Bożego Narodzenia.

*

Z ulgą brałem swoją pierwszą przepustkę pewnego lutowego wieczoru. Wyszedłem z koszar razem z grupą kolegów, od których nie śmiałem się oddzielić - tak bardzo się bałem, że przejdę koło jakiegoś podoficera nie zasalutowawszy mu. Skądinąd przez bardzo długi czas nie mogłem się powstrzymać od salutowania - już z daleka, gdy tylko go spostrzegłem, i możliwie najbardziej przepisowo - każdemu człowiekowi w uniformie: od oficerów i podoficerów aż po komisarzy policji i posterunkowych, a nawet strażaków.

Nie zamówiłem sobie u krawca munduru na miarę i nosiłem kurtkę, płaszcz i buty otrzymane z intendentury. Gdy tak wystrojony zjawiłem się po raz pierwszy w redakcji gazety, Nae Ionescu i jego współpracownikom zaparło dech. Nie bardzo mogli zrozumieć, w jaki sposób dotarłem z przedmieść Bukaresztu na calea Victoriei w tym mundurze trzy razy za dużym na mnie i butach, których zgubienie ryzykowałem przy każdym kroku, tak bardzo przekraczały mój rozmiar. Najbardziej dziwiło ich to, że żaden policjant na widok takiej ofermy nie zatrzymał jej i nie wylegitymował, bo wyglądałem całkiem jak dezerter dający drapaka w cudzym mundurze...

Było mi to obojętne. Pewnie, że wielu spośród przechodniów musiało patrzeć na mnie z osłupieniem, ponieważ jednak baczyłem tylko na mundury, nawet nie zauważałem ich ironicznych uśmiechów. Przez całą tę zimę zaraz po przybyciu do domu przebierałem się i szedłem po obiedzie z wizytą do jednego z mych przyjaciół. Zawarłem znajomość z Letą Stark, siostrą Ionela Jianu, i z jej przyjaciółką Verą; obie były architektami. Lubiłem spędzać z nimi wie­czory i dyskutować aż do późna w nocy o alchemii, filozofii Azji i reli­gioznawstwie.

Lubiłem też chodzić na bulwar Elżbiety do Haiga i Marietty Sadova. Któregoś wieczoru, nie bardzo wiedząc dlaczego, zacząłem im opowiadać, co przydarzyło mi się w Bhowanipur, i o powodach, dla których musiałem opuścić Dasguptę. Dotychczas usiłowałem nie myśleć o Majtreji, lecz Indie i wspomnie­nia stamtąd powracały do mnie obsesyjnie. Gdziekolwiek się ruszyłem, z kimkolwiek się spotykałem - zawsze czułem, jak wzbiera to we mnie, choć wcale nie miałem ochoty o tym mówić. Dobry był najmniejszy nawet pretekst, i wieczorem w koszarach przy piecu zawsze zaczynałem przebierać paciorki różańca wspomnień. A przecież istniały też we mnie cale połacie pamięci, o których nie mówiłem nikomu, bo nawet przymuszając się nie byłbym do tego zdolny. Był to tajemny, niedostępny kontynent, niby jakaś Atlantyda zatopiona w najgłębszych odmętach mego wnętrza. Prawdę mówiąc, im bardziej stawało mi się przyjemne, a nawet konieczne wywoływanie obrazów, osób i zdarzeń, jakie nastąpiły w Indiach zwanych przeze mnie „historycznymi" (które ostatecznie były tylko powierzchownymi elementami dwuwymiarowej biografii), tym głębiej w siebie spychałem ów ukryty świat, składający się z nieprzekazywalnych nikomu znaków i objawień.

*

Idąc do Radulescu-Motru domyślałem się, że będzie mi zadawał pytania na temat filozofii indyjskiej. Kiedyś napisał mi do Kalkuty, że kilkakrotnie starał się przeczytać Upaniszady i teksty Wedanty, ale niewiele z tego wyniósł, i że liczy, iż mu wytłumaczę, dlaczego mają one dla pewnych autorów taką wagę filozoficzną. Gdy go znów ujrzałem, wydał mi się o wiele zdrowszy, a także jakby młodszy i bystrzejszy niż w 1925 roku, kiedy poznałem go jako student pierwszego roku. Pytań na temat filozofii indyjskiej zadał mi niewiele, za to bez przerwy indagował o wszystko, co robiłem w Bengalu i w Himalajach, oraz o sytuację polityczną, szczególnie zaś o Gandhiego i ruch nacjonalistyczny. Było tak za każdym razem, gdy się spotykaliśmy.

Mircea Vulcanescu natomiast korzystał z najmniejszej okazji, bym mówił mu o filozofii indyjskiej. Nadal zamieszkiwał w domu swych rodziców przy strada Popa Soare, z Margaretą, swą drugą żoną. Był już ojcem małej córeczki. Ostatnimi czasy bardzo utył, ale twarz miał równie urodziwą jak niegdyś, oczy zaś równie czarne i przepastne; pozostał taki aż do naszego ostatniego spotkania w dziesięć lat później. Nadal jednak tył, nie tracąc zresztą nic ze swej żywości. Bez przerwy chodził po pokoju, gdy mówił - błyskotliwie, z taką samą znajomością rzeczy i jasnością rozprawiając na każdy temat. Jego lektury były tyleż zróżnicowane, co i liczne; wszystko robił lepiej niż inni. Gdy postanowił nauczyć się brydża, na kilka tygodni zagłębiał się w podręczniki i teorię, a potem zostawał mistrzem tej gry. Z równą swobodą, a przede wszystkim kompetencją, pisał artykuły na tematy tak różne jak teologia wschodnia, ekonomia polityczna czy powieść współczesna. Pewnego dnia zobaczył w jakimś czasopiśmie francus­kim zapowiedź konkursu dotyczącego powieści kryminalnej drukowanej przez owo pismo. Mircea przeczytał powieść, natychmiast posłał odpowiedź i bez kłopotu zdobył pierwszą nagrodę.

Pisał dużo, lecz publikował niewiele i wyłącznie wówczas, gdy zmuszali go do tego przyjaciele lub okoliczności. Był tylko (jak sam lubił mawiać o Goethem) „pisarzem okazjonalnym". Pisał artykuły i wdawał się w polemiki jedynie, aby bronić niesłusznie zaatakowanego przyjaciela. Publikował głównie w „Cuvantul", nie tylko dlatego, że lubił tę gazetę, ale i dlatego, że bezgranicznie podziwiał Nae lonescu, którego to podziwu nigdy się nie wyrzekł, nawet gdy w kilka lat później przestał się zgadzać z poglądami politycznymi naszego wspólnego mistrza. Najczęściej wszakże Mircea Vulcanescu pisywał dla samego siebie, co najwyżej dla paru przyjaciół. Były to eseje, krótkie szkice na mało znane, niepowszednie tematy, konspekty przyszłych rozpraw z dziedziny teologii, moralności lub ekonomii politycznej.

Obecnie piastował funkcję dyrektora ceł. Ciągle nie pojmuję, w jaki sposób mógł pozostawać na tym stanowisku tak długo, jeśli zważyć jego absolutną nieprzekupność; był tak rygorystycznie uczciwy, że nieraz tracił wszelki kontakt z rzeczywistością. Wyznał mi kiedyś, że jedynym jego kodeksem jest regulamin służb celnych, którego nigdy nie chciał interpretować, lecz tylko stosował ściśle co do litery.

Od niego dowiedziałem się, że Steliana Mateescu musiano umieścić w szpitalu dla psychicznie chorych. W ostatnich latach Stelian popadł w coś na kształt manii religijnej, co nie przeszkodziło mu zresztą w napisaniu paru nowel, zdaniem Mircei nadzwyczajnych. Potem jednak pewnego dnia nastąpił kryzys; i to właśnie u Mircei Stelian wyciągnął z kieszeni płaszcza wielki nóż i próbował poderżnąć mu gardło. Chciał pozabijać wszystkich swych najlepszych przyja­ciół, aby - jak mówił - „uratować ich od Demona".

Pominąwszy Nae Ionescu, Mircea Vulcanescu był jedyną osobą, z którą długo dyskutowałem o filozofii indyjskiej. Szczególnie interesował się soteriologią i estetyką. Dzięki swej fantastycznej pamięci bardzo szybko przyswoił sobie cały słownik techniczny. Nasi wspólni przyjaciele nie wierzyli własnym uszom, gdy mnie poprawiał, uściślając jakiś szczegół czy termin. Ponieważ miał na wszystko czas, czytywał moje artykuły w „Cuvantul", nadto słuchał pogadanek, jakie zacząłem wygłaszać w radio. Poeta Adrian Maniu, kierujący podówczas programem kulturalnym, zawiadomił mnie za pośrednictwem Ionela Jianu, że chce mnie poznać. Właśnie z Jianu udałem się pewnego dnia do jego biura przy strada Edgar Quinet. Zaproponował, abym mówił do mikrofonu o Indiach, dwa razy w miesiącu po dwadzieścia minut, ze stawką osiemset lei za każdą pogadankę. Skwapliwie przyjąłem jego propozycję, gdyż poza bardzo skro­mnym uposażeniem w redakcji gazety nie miałem innego źródła dochodów. Nadto było mi trochę wstyd, że w wieku dwudziestu czterech lat jestem jeszcze na utrzymaniu rodziców.

Owe prelekcje w radio, którymi częściowo posłużyłem się przy pisaniu Indii w 1934 roku - zyskały mi pewien rozgłos. Gdy Ionel Jianu poprosił mnie, abym w sali Fundacji Karola I mówił o Rabindranacie Tagore w cyklu prelekcji, jaki polecono mu zorganizować dla grupy „Forum" - sala wypełniła się po brzegi. Nie przyniosłem z sobą notatek; prawdę mówiąc, nie przygotowywałem się zupełnie. Tym większy był mój sukces. Polegając jedynie na natchnieniu, odmalowywałem Bengal i jego parne noce, robaczki świętojańskie w Czandernagor, no i, rzecz jasna, moje spotkania i rozmowy z indyjskim poetą w Santiniketanie. Nie sądzę, abym owego dnia kogokolwiek czegoś nauczył, udało mi się jednak przybliżyć nieco mojemu audytorium osobowość Tagorego. Odniosłem niekłamany sukces.

Po prelekcji w grupie przyjaciół oczekujących mnie przy wyjściu dostrze­głem Constantina Noikę47. Znałem go od dawna, właściwie od czasów licealnych, ale ponieważ byłem o trzy lub cztery lata starszy od niego - on rozpoczął studia na uniwersytecie w tym samym czasie, gdy ja szykowałem się do wyjazdu do Indii, tak że nie mieliśmy okazji nawiązać bliższej znajomości. W Kalkucie otrzymałem jednak od niego kilka listów, które wydały mi się godne uwagi. Ten młody człowiek, tak niegdyś nieśmiały, bardzo dojrzał po moim wyjeździe. Niedługo po moim powrocie do Bukaresztu paru przyjaciół opowia­dało mi o nim i jego zachowaniu się na uniwersytecie. Przez pierwszy rok niezbyt często zjawiał się na wykładach, czytając po trochu wszystko, co mu wpadło w ręce. Był wówczas - jak z uśmiechem wyznał mi to później - takim sobie „światowcem". Lubił tańczyć, nie opuszczał żadnego wieczorku. Pod koniec pierwszego roku studenckiego żywota, latem, uświadomił sobie, że niczego nie dokonał ani się nie nauczył. Postanowił więc zorganizować swe życie i studia w sposób bardziej inteligentny. „Poznać można tylko to, czego się człowiek pierwej nauczył" - mawiał. Ustalił sobie własny program studiów i stosował się do niego aż do czasu doktoratu. Jesienią, na początku roku akademickiego, Constantin Noica przychodził na tyle wcześniej, żeby zająć najlepsze miejsce w pierwszym rzędzie, z notatnikiem na kolanach. Z największą punktualnością chodził na wszystkie wybrane przez siebie wykłady. Postanowił nauczyć się greki i spędzał kilka godzin dziennie na lekturze jakiegoś klasyka filozofii. Tak więc cztery razy pod rząd przeczytał Krytykę czystego rozumu. Nie zadowalając się jedynie poznaniem, chciał również zrozumieć i przyswoić sobie myśl wielkich filozofów, niezależnie od tego, czy był to Platon, Arystoteles, Kant czy Hegel.

Magisterium przygotowywał pod kierunkiem P. P. Negulescu. Nie zamie­rzał wcale wyjeżdżać za granicę, aby zrobić doktorat, po pierwsze bowiem w samej Rumunii zostawało mu jeszcze zbyt wiele do nauczenia się, a po drugie miał zamiar ożenić się z Wendy Muston, o czym wówczas nie wiedziałem. Miałem się tego dowiedzieć nieco później, gdy nasze stosunki zacieśniły się.

Tak czy inaczej, na ową prelekcję o Tagorem przyszedł w towarzystwie kolegi z roku, młodzieńca o rozczochranej blond czuprynie, rodem z Sibiu. Był to Emil Cioran. Pamiętam, że widziałem ich razem u siebie jeszcze raz, następnej wiosny, z innymi przyjaciółmi.

Z początkiem marca Radulescu-Motru wyjednał dla mnie miesięczny urlop na pracę nad doktoratem, mogłem więc znów podjąć studenckie życie. Moja rozprawa była już częściowo zredagowana, lecz po angielsku. Musiałem więc przetłumaczyć na rumuński rozdziały mogące zaciekawić komisję promocyjną. Postanowiłem pominąć rozdziały poświęcone analizie ludowych form praktyk jogicznych, tych właśnie, które później, w wydaniu francuskim z 1936 roku, miały szczególnie zainteresować orientalistów i religioznawców.

Znów mieszkałem w mansardzie. Jak niegdyś, mogłem tu pracować do późna w nocy bez obawy, że będę musiał wstawać o czwartej, by jechać do koszar. Sprawiłem sobie następne półki na książki przywiezione z Kalkuty. Odnalazłem teczki i zeszyty z Ripon Street i Bhowanipur. W głębi duszy hołubiłem nadzieję, że powrócę tam zaraz po doktoracie.

Na nowo oswajałem się z życiem bukareszteńskim, i coraz bardziej mi się tu podobało. Miałem wrażenie, że znajduję się w jakimś nieznanym mieście, kryjącym w sobie wiele nie podejrzewanych bogactw, i że przeżywam w nim jeden z tych szczególnych okresów, kiedy to każdy człowiek do woli może pracować nad swym „głównym dziełem". Tak przynajmniej lubiłem myśleć; nie chciałbym wyjechać znów na Wschód, nie zrealizowawszy uprzednio części mych pro­jektów, szczególnie zaś nie opublikowawszy kilku spośród moich rękopisów.

Zimą, wykorzystując notatki, napisałem serię komentarzy i refleksji, które zebrałem w niewielkiej, stustronicowej książeczce pod tytułem Monologi. Mihail Sebastian, Ion Calugaru i ja projektowaliśmy wydawanie serii, której nadaliśmy tytuł „Księga znaków". Myśl tę poddał nam poeta Zaharia Stancu, uzyskawszy od dyrektora drukarni „Bukowina" nadzwyczaj korzystne warunki wydania. Żądana zaliczka gwarancyjna była nader umiarkowana, saldo zaś można było rozliczyć po sprzedaniu pierwszych pięciuset, sześciuset egzemplarzy.

W ten właśnie sposób Zaharia Stancu wylansował pismo „Azi". W pewnej mierze sam byłem przy narodzinach tego przeglądu, w którym później systema­tycznie na mnie napadano. A przecież współpracowałem z nim od początku; pierwszy numer otwierały fragmenty Monologów, drugi zaś i trzeci zawierał całe stronice z mojego indyjskiego dziennika pod tytułem Warsztat. Co więcej, żeby zebrać sumę potrzebną na kaucję gwarancyjną, Zaharia Stancu wpadł na pomysł zorganizowania objazdowych odczytów i wieczorów autorskich w miastach naddunajskich i do uczestnictwa w nich mnie zaprosił; rzecz jasna, miałbym mówić o Indiach. Zgodziłem się tym chętniej, że w skład naszej grupy wchodził również Georges Mihail Zamfirescu, autor Madonny z różami, którego do pewnego stopnia darzyłem podziwem. Przypominam sobie zaśnieżone ulice Oltenity czy Rosiori-de-Vede i błoto, w jakim taplaliśmy się podczas roztopów. Przypominam sobie skąpo oświetlone sale nabite najdziwniejszą pod słońcem publicznością, gdzie burmistrz siedział obok popa, tłoczyli się licealiści i licealistki, ich przyjaciele, rodzice, notable z rodzinami. Po każdym takim wieczorze musiałem - jakby ktoś specjalnie to aranżował - wysłuchiwać jeremiad młodego intelektualisty miejscowego, który miałby tyle do powiedze­nia, gdyby „środowisko", miast podcinać mu skrzydła, zechciało go zrozumieć. Pamiętam pewien wieczór, kiedy to byłem szczególnie okrutny, nawet niespra­wiedliwy, wobec któregoś z nich, gdy mi towarzyszył błotnistymi uliczkami swego grodu przy chybotliwym świetle latarni gazowych i gdy wylewał swe żale. Przerwałem mu brutalnie:

„Niech pan nie sądzi - powiedziałem - że pisarze rosyjscy z ubiegłego stulecia chodzili lepszymi ulicami niż pan. Ale oni mieli talent!"

Nie wiem, czy miałem słuszność traktując go w ten sposób. Skądinąd powtarzałem tylko to, co głosiłem ustawicznie od 1927 roku, od czasów Listów do prowincjusza - mianowicie że nic, absolutnie nic nie może przeszko­dzić twórczemu duchowi w wypowiedzeniu się, jeśli tylko ma możność to czynić i jest tego świadom. Jedynie pozbawienie wolności lub świadomości tej wolności może wyjałowić twórczość.

Dzięki tym pogadankom literackim Zaharii Stancu zapewne udało się zebrać sumę potrzebną na pokrycie pierwszych wydatków związanych z czaso­pismem, ponieważ „Azi" ukazało się z początkiem 1932 roku. Mihail Sebastian i Ion Calugaru, którzy współtworzyli pierwszy numer, przygotowali po jednym tomiku do serii „Księga znaków". Sebastian opublikował Fragmenty znalezio­nego notatnika, Calugaru zaś - zbiór nowel. Wraz z moją były to więc trzy książki; ukazały się one jednocześnie wiosną 1932 roku. Pamiętam, że gremialnie wkroczyliśmy do biura Nae Ionescu, aby wręczyć mu owe trzy egzemplarze z dedykacjami. Najszczęśliwszy był Mihail Sebastian, bo była to jego pierwsza książka, a fakt, że zadebiutował tak szybko, oczywiście utwierdził go tylko w jego powołaniu. Już szykował tom nowel obszerniejszy niż poprzednia książka, a zatytułowany Kobiety. Ukazał się on nakładem Ciorneia następnej jesieni.

Nasze niewielkie dziełka zostały dobrze przyjęte przez krytykę, lecz ich sprzedaż pozostawiała dużo do życzenia, zajmowała się bowiem nią jedynie drukarnia „Bukowina". Seria miała się składać z jakichś dziesięciu tytułów, autorami zaś mieli być między innymi Mircea Vulcanescu, Dan Botta48, Paul Sterian. Światło dzienne jednak ujrzały tylko książki Paula Steriana i llarie Voronki49. Rezultaty tego eksperymentu nie odpowiadały ani nam, ani nakładcy, toteż za obopólną zgodą zrezygnowaliśmy z niego.

Podczas tejże zimy u Mircei Vulcanescu poznałem Dana Bottę. Ofiarował mi zbiorek poezji pod tytułem Eulalie, który bardzo mi się spodobał. Niekiedy przychodził mnie odwiedzić. Był to wysoki jasnowłosy chłopak; gdy zaczynał perorować, unosił prawe ramię najwyżej jak mógł i drżącym palcem - „palcem apodyktycznym", jak mawiał - wygrażał niebu. Gdy po raz pierwszy zjawił się u mnie i zobaczył moje dwa pokoiki zapchane książkami, zaparło mu dech: „To prawie jak biblioteka uczonego aleksandryjskiego!" - wykrzyknął.

Czytał mało i tylko klasyków, od Prousta do poezji ludowych. Miał wyraźne upodobanie do bibliotek, w których mógł znaleźć książki podstawowe, mogące służyć jako narzędzia przy konkretnej pracy: słowniki, gramatyki, studia filologiczne, wydania krytyczne. Pasjonowały go etymologia i semantyka. Znalazłszy jakieś rzadkie słowo, zapomniany przymiotnik lub dawniejsze wyrażenie, powtarzał je głośno różnymi tonami, niemal je smakując, i wykrzy­kiwał: „Jakie to piękne! Jakie to piękne!"

Moja mansarda znów stała się punktem zbornym. Wpadał tu często Mircea Vulcanescu po drodze do domu; Paul Sterian przychodził z żoną Margaretą, ażeby - jak powiadał - „odnaleźć studenckie lata paryskie". Margareta lubiła oglądać panoramę przez okienko w kształcie bulaja, Paul tymczasem rozprawiał o swych planach. Czuł się na siłach napisać zarówno powieść kryminalną, jak i modlitewnik. Znienacka wybuchał przenikliwym śmiechem, który można było wziąć za sztuczny. Jego słuchacze wstrzymywali wówczas oddech, nie wiedząc, czy nadal będzie się śmiał, czy też podejmie wątek rozmowy. Właśnie to zbijanie z tropu swego audytorium stanowiło największą uciechę Paulą. Zadowolony był tylko, gdy jego interlokutor zupełnie baraniał. Podobnie jak Mircea Vulcanescu, Paul Sterian poruszał się swobodnie w najróżniejszych dziedzinach, bardzo szybko też pisał. Nieraz w ciągu jednej nocy potrafił stworzyć piękne wiersze. Kiedy indziej wystarczał mu tydzień na napisanie powieści kryminalnej. W wolnych godzinach uprawiał również malarstwo, lecz musiał z tego zrezygnować ze względu, jak się zdaje, na żonę, i w obawie, że będzie ją naśladować. „Wywieralibyśmy na siebie wzajemny wpływ" - mówił. Jednakowoż w kilka lat później wynajął w mieście pokój, w którym zamykał się, aby malować w wolnych chwilach. Nie wiem, czy wynajęcie tego pokoju w tajemnicy przed żoną nie stało się powodem zerwania ich związku, co nastąpiło później, w 1935 roku.

Często zjawiał się w mansardzie Petre Comarnescu; pamiętam, że z początku zawsze mówiliśmy między sobą po angielsku. Niedawno spędził dwa lata w Kalifornii, skąd wrócił z doktoratem z filozofii, i zależało mu na kultywowaniu swej angielszczyzny. W owym czasie pisywał artykuły na temat amerykańskiego człowieka i cywilizacji, złożone później w zbiór Homo amerkanus. Poza tym w różnych gazetach i czasopismach publikował przeglądy literackie, artystyczne i muzyczne. Był niezmordowany, au courant wszystkiego, co działo się zarówno w polityce, jak i w sztuce, i zawsze miał w głowie jakiś nowy projekt. Organizował wieczory literackie i cykle odczytów. On właśnie był inicjatorem grupy „Criterion", która powstała owej jesieni.

*

Z końcem tego miesięcznego urlopu przeniesiono mnie do biura tłumaczeń przy Sztabie Generalnym. Pracowałem w wielkiej słonecznej sali na najwyższym piętrze w towarzystwie kilku kolegów z tego samego poboru oraz dwu oficerów. Tłumaczyłem artykuły z włoskich i amerykańskich czasopism wojskowych. Pamiętam, że przełożyłem instrukcję dotyczącą środków obrony na wypadek wojny chemicznej. Ten tekst pozostawił we mnie niepokój i gorycz, wynikało bowiem z niego jasno, że owe środki obrony są w gruncie rzeczy iluzoryczne. Jednym z mych kolegów biurowych był młody człowiek z Besarabii, który udzielał mi lekcji rosyjskiego. To on przetłumaczył dla mnie długi i trudny artykuł Szczerbackiego o historii logiki buddyjskiej.

*

Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że jest już maj. Powracając wieczorem do domu miałem wrażenie, jakby należał do mnie cały świat. Najpierw wpadałem do redakcji, by zobaczyć się z Nae lonescu. Mihail Sebastian i Georges Racoveanu stali się dla mnie przyjaciółmi, często jadaliśmy razem obiad. Każdej niedzieli po południu szliśmy z wizytą do tancerki Florii Capsali i jej męża, malarza Maca Constantinescu, zamieszkujących starą patriarchalną siedzibę pośrodku wielkiego ogrodu pełnego drzew owocowych, gdzie Mac urządził boisko do siatkówki. Spotykaliśmy się tam regularnie całą grupką przyjaciół, przychodzących odpowiednio wcześniej, aby pograć w siatkówkę: Polihroniade z żoną, Vulcanescu, Sterian, a także Dan Botta, Petre Comarnescu, Mihail Sebastian, Haig i Marietta Sadova. W czasie takich spotkań pojawiały się nowe twarze, z najróżniejszych środowisk. Często bywała z nami Nina Maree. Mieszkała ona w małym pokoiku na najwyższym piętrze budynku w pasażu Imobiliara, gdzie miał swoje biura „Cuvantul"; wszyscy uważaliśmy ją za przyjaciółkę. Pracowała wówczas jako sekretarka w firmie telefonicznej. Jasnowłosa, drobniutka, była wyborną koleżanką zawsze potrafiącą zdobyć się na uśmiech, choć wiodła życie bardzo trudne, z czego zresztą w swej dyskrecji nigdy się nie zwierzała. Spośród nas wszystkich najbardziej lubiła Mihaila Sebastiana. To ona przepisywała na maszynie rękopisy jego nowel, bo żaden drukarz nie potrafiłby odcyfrować gęsto zapełniającego strony, pełnego skreśleń pisma Mihaila.

Wieczorem szliśmy całą bandą na obiad do jakiejś knajpki w pobliżu. Nieraz było nas z górą dwadzieścia osób. Myślę, że rozumieliśmy się tym lepiej, iż każde z nas reprezentowało różne, choć pokrewne sobie dziedziny: teatr, malarstwo, taniec, dziennikarstwo, literaturę, filozofię. Gdy pewnego dnia opowiedziałem Nae Ionescu o naszych cotygodniowych spotkaniach i agapach, nie potrafił ukryć swego zdumienia i powiedział, że bardzo nam zazdrości. Stwierdził, że za jego czasów taka zażyłość pomiędzy artystami, dziennikarzami i pisarzami była nie do pomyślenia. Najbardziej frapowało go to, że spotykali się z sobą ludzie tacy, jak malarze Mac Constantinescu i Marcel Iancu, rzeźbiarze - jak Malika Patrascu, aktorki - Lily Popovici, Sorana Topa50, Marietta Sadova, Marietta Rare§ i Marioara Voiculescu - pisarze, filozofowie, muzycy.

- „Będziecie musieli wynaleźć jakiś nowy język - dodał. - Ale niech pan będzie spokojny, już Mircea Vulcanescu zajmie się tym..."

Pewnego niedzielnego wieczoru, w czasie obiadu, Comarnescu zapro­ponował zorganizowanie w Fundacji Karola I cyklu odczytów połączonych z dyskusjami na temat wybitnych postaci współczesnych lub aktualnych problemów. W każdej dyskusji uczestniczyłoby, zabierając głos, pięciu, sześciu mówców głównie spośród naszego grona. Z prośbą o przewodniczenie takiej debacie mielibyśmy się zwrócić do kogoś od nas starszego. Na chybił trafił rzucaliśmy nazwiskami i tematami. Nasza dyskusja w ogrodzie Maca i Florri przeciągnęła się aż poza północ. Pomimo całego naszego entuzjazmu realizacja tego projektu zabrałaby miesiące, w każdym razie nie byłaby możliwa wcześniej niż na jesieni, gdyby nie Petre Comarnescu, który podjął się wynajęcia sali w Fundacji Karola I, zorganizowania seansów i zamówienia w drukarni afiszów oraz rozklejenia ich. Każdego z nas poprosił o tysiąc lei na wynajem sali. Uzgodniliśmy, że następnej niedzieli opracujemy program.

Nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy, że oto narodziła się grupa „Criterion' .

Któż z nas mógłby się domyślać wówczas, owej letniej nocy, gdyśmy w drodze powrotnej wyszukiwali nazwiska i tematy - że właśnie urzeczywistniamy jedną z najważniejszych i najoryginalniejszych inicjatyw zbiorowych „młodego po­kolenia"? Tak, byliśmy jeszcze młodzi, jako że średnia wieku w naszej grupie wynosiła dwadzieścia osiem lat. Nikt z nas nie potrafiłby wtedy przewidzieć sukcesu sądzonego temu przedsięwzięciu; jedyną naszą ambicją było zgromadzić wystarczająco dużo ludzi, aby pokryć koszta. Jakże mogliśmy przewidywać, że każdą imprezę trzeba będzie powtarzać dwa, a nawet trzy razy!

Najbliższej niedzieli uzgodniliśmy listę znakomitości tak z dziedziny polityki, jak kultury, które kilku spośród nas będzie prezentować - każdy w sposób odmienny, lecz komplementarny: Gandhi, Lenin, Mussolini, Charlie Chaplin, Proust, Gide, Freud, Bergson, Picasso, Strawiński. Zaplanowaliśmy też cykl następnych konferencji poświęconych takim tematom szczegółowym, jak współczesna powieść rumuńska, sztuka nowoczesna w Rumunii, Stany Zjed­noczone i kultura amerykańska, Azja widziana z perspektywy Zachodu itd.

Tejże samej niedzieli postanowiliśmy pojechać na tydzień w góry, w Kar­paty Południowe.

*

Był to początek lipca; znów, dzięki staraniom Radulescu-Motru, otrzy­małem urlop ze Sztabu Generalnego. Najpierw zatrzymaliśmy się w Breaza, gdzie Mac i Floria wynajęli willę na lato. Była nas grupa przyjaciół, między innymi Mihail Sebastian, Comarnescu, Dan Botta i Vulcanescu. Nazajutrz pojechaliśmy pociągiem do Sinaia, aby znaleźć się u podnóża masywu Pietre Arse, który musieliśmy sforsować. Znów po czteroletniej przerwie oglądałem te góry. Towarzyszy miałem już innych, ale krajobraz pozostał taki sam jak za mych młodzieńczych lat. Z precyzją, która zaskakiwała mnie samego, odnaj­dywałem znane mi niegdyś skrótowe przejścia. Informowałem naprzód towarzy­szy, jakie skały będą nam służyć jako punkty orientacyjne, a także gdzie są najbliższe źródła. I, jak niegdyś, zażyłem kąpieli w lodowatej wodzie Ialomicioary.

Spędziliśmy tam tydzień. Wespół z Mary Polihroniade tłumaczyłem na rumuński Pigmaliona. Mihail Sebastian i P. Comarnescu pisali swoje artykuły. Każdego ranka wypuszczaliśmy się w góry, wieczorem zaś gromadziliśmy się ciasno przed kominkiem, na którym płonął chrust. Dan Botta recytował całe strofy z poezji ludowej; Mircea Vulcanescu komentował je na swój sposób, to znaczy wedle najzupełniej fantastycznych kryteriów, i to nie bacząc na docinki Polihroniadego, przerywającego mu co chwila. Każde z nas wypowiadało swoje zdanie. Mówiliśmy albo po kolei, albo wszyscy razem, lecz zawsze w końcu osiągaliśmy jednomyślność, wbrew wszystkim tym śmiechom i przerywaniu sobie nawzajem. Mieliśmy wrażenie, że znów przeżywamy wakacje jak za lat dziecinnych, a przyjaźń panująca między nami była tak wielka, że już nawet zatraciliśmy świadomość tego, iż jest nam tak dobrze razem. Toteż potrafiliśmy być naturalni i spontaniczni, nie popadając przy tym w wulgarność. Ten tydzień spędzony wspólnie w Karpatach dał nam tyle przyjemności, że postanowiliśmy czynić tak co lato. Dotrzymaliśmy słowa, choć z biegiem lat skład naszej grupy nieraz ulegał zmianom.

W Bukareszcie mój pokój był niczym rozpalony piec i z nostalgią wspominałem wentylatory na Ripon Street. Ze Sztabu Generalnego wracałem o zachodzie słońca, ale spiekota panująca w mansardzie bynajmniej nie usposabiała mnie do pracy. O wiele bardziej wolałem spędzać wieczory z przyjaciółmi. Haig, Marietta i ja chodziliśmy na obiad do jakiejś knajpki, towarzyszyła nam zaś Sorana Topa, którą znałem od niedawna. Oglądałem ją w sztuce Panna Anastazja G. M. Zamfirescu, i choć jej gra była na mój gust jakby nieco przesadna - tak że miało się wrażenie, iż jest to jakaś sztuka z rosyjskiego repertuaru - to przecież ceniłem ją bardzo. Sorana z upodobaniem mi powtarzała, co napisał o niej Nae Ionescu - mianowicie, że jest ona najcenniejszym darem, jaki Mołdawia ofiarowała Rumunii od czasów Eminescu. Sorana była Mołdawianką od stóp do głów. Dość wysoka, tryskająca zdrowiem, miała radosną, prawie okrągłą twarz i włosy koloru dostałej pszenicy. Jej lektury były niesłychanie uczone. Właśnie odkryła Krisznamurtiego. Wielbiła go, lecz nie przeszkadzało jej to wcale chełpić się swym czysto ziemskim pochodzeniem i edukacją, ani też chwalić się tym, że przez całe dzieciństwo uganiała na bosaka wraz z innymi chłopskimi jak ona dziećmi. Obdarzona była niezwykłym urokiem, ale nieraz potrafiła być denerwująca. Bardzo dobra koleżanka, bardzo wspaniałomyślna wobec swych kolegów z teatru, lubiła wdawać się w niezwykle skomplikowane dyskusje, poddawać dogłębnym analizom siebie samą i swych rozmówców, i to całymi godzinami. Rychło uświadomiłem sobie, że jest to jedno z jej ulubionych zajęć.

Sorana niespecjalnie mnie pociągała, ale zawsze było mi bardzo miło zastać ją u Marietty. Pewnego dnia zaprosiła mnie na herbatę do siebie, do małego mieszkanka w pobliżu parku Cismigiu. Gawędziliśmy przez dobrą chwilę; uderzały mnie niektóre jej uwagi i intuicja. Innym razem przeczytała mi początek napisanej przez siebie sztuki pod tytułem Genezis, która wydawała mi się osobliwie oryginalna. Wpadałem do niej, kiedy tylko mogłem, wychodząc ze Sztabu Generalnego. Opowiadała mi o swej nauce w konserwatorium w Jassach, mówiła też o nocach w tym mieście, za którym tęskniła. Traciłem tylko cierpliwość, gdy przychodziło jej do głowy przekonywać mnie, iż największym geniuszem naszego stulecia jest Krisznamurti. Poznała go latem podczas podróży do Ommen w Holandii, i to spotkanie napełniło ją entuzjazmem. Dla niej nie ulegało żadnej wątpliwości, że jedynie Krisznamurti wie, czym naprawdę jest życie przez duże Ż. Tylko to słowo miała na ustach - tak bardzo była zafascynowana cudem Życia i tak buntowała się przeciwko zbrodniom, jakie co dnia wszyscy popełniamy wobec niego - a więc wobec samych siebie - nie chcąc żyć w sposób prosty i naturalny oraz skłaniając się z upodobaniem do stosowania schematów, formuł i systemów, które pozbawiały Życie jego wigoru. W zasadzie miała rację, tyle tylko, że przemawiała zawsze w imię Absolutu, Życia i Miłości, spirytualistyczny zaś, pretensjonalny żargon (którego zresztą używała z talentem i sprawnością wielkiej artystki) potrafił mnie drażnić. Tylko spędziwszy parę godzin z Soraną mogłem uświadomić sobie, do jakiego stopnia pospolitość bywa potrzebna, istotna, nawet zbawienna. Oczywiście, byłem niesprawiedliwy i dobrze o tym wiedziałem, ale przecież miałem do czynienia z autentyczną artystką, która przestała już liczyć swe sukcesy i która, nawet o tym nie wiedząc, niszczyła właśnie swą karierę i oddalała się stopniowo od teatru będącego wszak jej przeznaczeniem. Odmawiała walki o jakąś rolę na miarę swego talentu, nieraz przez cały sezon nie pokazywała się na scenie albo też przyjmowała role w sam raz dobre dla debiutantki, a wszystko dlatego, iż miała się za spragnioną Absolutu i wierzyła, że wie, jak do niego dotrzeć. Cena, którą Sorana zgadzała się płacić za prawo mówienia o Życiu w sposób, w jaki je rozumiała, była tak wysoka, że przyjaciele powinni przynajmniej chcieć jej wysłuchać. Dopiero po powrocie do domu, nieraz późno w nocy, uświadamiałem sobie, jak bardzo byłem wobec niej niesprawiedliwy, bezlitośnie, a często nawet grubiańsko przerywając jej w czasie lirycznych wzlotów w stylu Krisznamurtiego. Zawsze przyrzekałem sobie, że następnym razem będę bardziej wyrozumiały.

Owego września doszło do tego, że widywaliśmy się codziennie. Szliśmy na obiad do pobliskiej restauracji, gdzie nadal prowadziliśmy dyskusję. Sorana przeczytała Izabelę; nie spodobała się jej. Zresztą nigdy nie wahała się krytykować mnie bez ogródek lub przeciwnie, obsypywać pochwałami. Była nieobliczalna, tak jak nie do przewidzenia były jej ustawiczne zmiany nastroju. Mogła wybuchnąć śmiechem w samym środku patetycznej tyrady, jak i zalać się łzami wznosząc jeden ze swych hymnów do życia. Pomimo usiłowań, aby mieć dystans do wszystkiego, pozostała agresywnie kobieca, kapryśna, dziwna, zresztą bez najmniejszego uszczerbku dla swego czaru. Urok ten, połączony z tak wielką urodą i z takim talentem, mógłby okazać się nieodparty, gdyby Sorana nie uwzięła się na samą siebie i nie robiła wszystkiego, co było w jej mocy, aby stać się kimś innym, niż naprawdę była.

*

Ponieważ od dwóch miesięcy widywaliśmy się z Soraną prawie codziennie, nie byłbym w porządku twierdząc, iż nie spodziewałem się tego, co nie­odwracalnie musiało nastąpić. Ogródkami zapytała mnie, czy „jest ktoś w moim życiu". Poprzestałem na odpowiedzi, że był ktoś w przeszłości i że wspomnienie po tym nazbyt jest jeszcze palące, abym miał ochotę zaczynać od nowa. Było widoczne, że i w jej życiu „nie ma nikogo". Zostałem w pewnym sensie uprzedzony, niemniej nie zaniechałem swych codziennych wizyt. Ponieważ skądinąd nie czułem się w niej zakochany, mówiłem sobie, że nie ryzykuję wiele, choć historia z Jenny powinna posłużyć mi za nauczkę. Było dość paradoksalne, że im bardziej drażniła mnie osobowość Sorany, tym mocniej mnie pociągała. Nie mogłem się obejść bez codziennego widzenia się z nią, ale nie upływały dwie minuty, a już poczynałem żałować, że przyszedłem. Gdybym jednak podał tyły, nie przebolałbym tego. Niekiedy mówiłem sobie również, że źle robię nie chcąc ulec, bo przecież czuję się tak samotny, i trzeba z tym skończyć. Zresztą dlaczego niby miałbym się przejmować, skoro najdalej za rok i tak znów pojadę do Indii? Wówczas moje skrupuły i wahania wydałyby mi się cokolwiek śmieszne. Z punktu widzenia, w jakim rozmyślnie i chętnie się umieszczałem, ewentualny bieg wydarzeń nie miał absolutnie żadnego znaczenia.

Tak przynajmniej mogłem uważać z początku. Gdy pewnego październi­kowego poranka wychodziłem od niej, będąc na schodach zadowoliłem się stwierdzeniem, że i ja, podobnie jak wszyscy młodzieńcy w moim wieku, mam „romans". Co wieczór, wracając ze Sztabu Generalnego, wpadałem do niej. Później, gdy otrzymałem nowy urlop, mogłem przychodzić do niej popołudnia­mi. Rano zamykałem się w domu, aby pracować, wieczorem zaś cała nasza paczka gromadziła się u któregoś z nas, żeby opracować program pierwszych zebrań grupy „Criterion".

*

Zdaje mi się, że nasza pierwsza publiczna debata poświęcona była Freudowi. Pamiętam, że wśród innych uczestników znajdowali się również Paul Sterian i Mircea Vulcanescu. Wszystkich było nas pięciu czy sześciu, w tym jeden psychoanalityk. Wszedłszy do sali, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom: amfiteatr Fundacji Karola I był nabity po brzegi. Na parterze nie było już wolnego miejsca i ludzie w bezładzie tłoczyli się w stronę balkonu i galerii. Każdy siadał, gdzie mógł, na schodach, a nawet na poręczach. Ponieważ nikt nie potrafił zatamować napływu publiczności, słuchacze zajęli salę, ustawili się pod ścianami, a niektórzy nawet weszli na scenę. Prelekcja na pewno by się nie odbyła, gdyby Comarnescu nie ogłosił w sali i w foyer, że zostanie powtórzona za kilka dni. Mimo pomocy dyżurnych strażaków namęczyliśmy się okropnie, nim udało nam się zamknąć główne wejście i zaryglować je od wewnątrz.

Zgodziłem się mówić o Freudzie, ponieważ dostrzegłem w jego dziele ostatnią fazę desakralizacji monoteizmu i profetyzmu starotestamentowego. Jego przekonanie, iż wpadł na globalne i jedyne wytłumaczenie zjawisk umysłu, psychiki i zdolności twórczych człowieka, że wykuł magiczny klucz pozwalający odszyfrować wszelkie zagadki - od snów i czynności pomyłkowych aż do pochodzenia religii, moralności i cywilizacji - to przekonanie, twierdziłem, ujawnia monoteistyczny ferwor hebrajskiego ducha. Podobnie też zawziętość Freuda, z jaką lansował, narzucał i bronił psychoanalizy przeciwko wszelkim „herezjom", przywodziła na myśl roznamiętnienie i nietolerancję proroków Starego Testamentu. W pewnym sensie Freud sądził, że jego odkryciom pisane jest przemienić ludzkość i zapewnić jej zbawienie. Psychoanaliza czyniła zadość właściwej Żydom potrzebie absolutu i ich wierze w istnienie jednej jedynej królewskiej drogi Ducha. Zdradzała ona nadto typowo hebrajską odrazę do pluralizmu, politeizmu i bałwochwalstwa.

Nie umiałbym orzec, czy moje wystąpienie było dostatecznie klarowne i przekonujące. Tak czy inaczej, otrzymałem ogłuszające brawa, podobnie zresztą wszyscy moi koledzy. Później dowiedziałem się, że wywarłem takie wrażenie na Cioranie, iż przyszedł na drugą konferencję, aby mnie posłuchać. W samym Bukareszcie odbyły się trzy prelekcje, nie licząc kilku na prowincji.

Następne wykłady cieszyły się podobnym powodzeniem. Na pół godziny przed rozpoczęciem sala Fundacji Karola I była już wypełniona ludźmi i prelegenci z trudem torowali sobie drogę do drzwi Fundacji, tak gęsty był tłum stłoczony na chodniku. Więcej, musieli korzystać z pomocy strażaków, aby przebić się przez podobnie zapchane foyer. Prefektura policji musiała wysłać posiłki, z tuzin funkcjonariuszy i kilku komisarzy, aby zapewnić normalny ruch w otoczeniu Fundacji i pokierować tłumem. Taki sukces nie omieszkał zaniepokoić Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, jako też wzbudzić u wielu zawiści. Ryzyko, na jakie narażaliśmy się, było tym większe, że osobistości, o jakich rozprawialiśmy, należały do najbardziej kontrowersyjnych. Tak tedy debata poświęcona Andre Gide'owi stała się okazją do incydentów, jak się tego obawiałem. Gide odwiedził niedawno Związek Radziecki, toteż uważano go za komunistę. W dniu prelekcji około stu studentów nacjonalistów próbowało dostać się na salę. Policja usiłowała im w tym przeszkodzić; wówczas studenci zaczęli śpiewać i wznosić okrzyki. Debata się rozpoczęła, ale atmosfera naładowana była elektrycznością. Kilku z nas poszło porozmawiać z pro­wodyrami manifestacji; paktowali z nimi dobrą godzinę. Studenci utrzymywali, że nie przyszli wcale robić skandalu, lecz tylko posłuchać i upewnić się, że nie zamierzamy wychwalać komunisty. Koniec końców pozwolono im wejść. Prelekcja dobiegała już kresu, ale nie zakończyła się tak, jak przewidywaliśmy. Studenci, gdy ich tylko wpuszczono do zapełnionej już sali, zaczęli wrzeszczeć, i przewodniczący zamknął sesję kilkoma cierpkimi refleksjami, które utonęły w ogólnym tumulcie.

Mniej poważny incydent, który koniec końców obrócił się na naszą korzyść, na­stąpił w czasie prelekcji poświęconej Charlie Chaplinowi. Pośród tych, co mieli zabrać głos, znajdował się Mihail Sebastian. Gdy nadeszła jego kolej, jakiś widz z galerii wrzasnął na całe gardło: „Żyd będzie nam mówił o drugim Żydzie!" Stoją­cy Mihail Sebastian miał w dłoni parę kartek z planem swego wystąpienia. Zbladł, podarł notatki, postąpił o krok i głosem drżącym z emocji zwrócił się do sali:

- „Miałem zamiar powiedzieć państwu o pewnych aspektach twórczości Charlota - rzekł. - Ale ktoś spośród was wypowiedział słowo «Żyd». Więc jako Żyd będę wam mówić o Żydzie Charlocie..."

Sala rozbrzmiała oklaskami. Mihail Sebastian podziękował gestem dłoni, po czym zaimprowizował wykład, jeden z najbardziej błyskotliwych i wzruszających, jakie kiedykolwiek słyszałem. Sportretował nam Charlota tak, jak to mógłby pomyśleć i wykonać tylko człowiek Zachodu. Nakreślił wątek samotności w filmach Charlota, powiedział, w jak wielkim stopniu był on odbiciem samotności getta. Gdy w dwadzieścia minut później skończył swoje wystąpienie, sala wybuchnęła oklaskami. Niektórzy nawet powstali, żeby mocniej bić brawo. Oto wygraliśmy bitwę i mieliśmy pełną tego świadomość. W biurze przylegającym do loży prelegentów wszyscy w uniesieniu oddawaliśmy się radości. Nina Mares aż tańczyła i całowała nas.

Do debaty na temat Lenina zaprosiliśmy inżyniera Belu Silbera i L. Pa­trascanu, sekretarza Komunistycznej Partii Rumunii. W istocie chcieliśmy mieć pomiędzy sobą dwu marksistów, aby odpowiadali Mircei Vulcanescu i Mihailowi Polihroniade, którzy szykowali się do ataku na komunizm - jeden z po­zycji demokraty, drugi - nacjonalisty. Silbera znałem od dawna, bo często zaglądał do redakcji „Cuvantul". Był przyjacielem G: Racoveanu od dnia, w którym ten ostatni napisał o nim przychylny artykuł przed jakimiś dwoma laty, gdy Silber był zamieszany w proces o szpiegostwo. Silber był mu za to bardzo wdzięczny. Zaraz po uniewinnieniu przyszedł mu podziękować i od tego czasu regularnie odwiedzał redakcję, by porozmawiać z Mirceą Vulcanescu, Ionem Calugaru i Paulem Sterianem. Był to mężczyzna niskiego wzrostu i o bystrym umyśle, dość kulturalny. Nadaremnie mienił się marksistą - wyzuty był zarówno z dogmatyzmu, jak i nietolerancji. Dla mnie żywił podziw o tyle, że w swoich artykułach na temat Indii przypinałem łatkę kolonializmowi i British Raj.

Patrascanu natomiast poznałem dopiero owego wieczora, w którym odbywała się debata. Mówił niespecjalnie błyskotliwie, ale szczerze, rozsądnie i z dużą dozą umiaru. Choć studenci nieustannie mu przerywali, nie wyglądał na zbitego z tropu. Czekał, aż zgiełk ucichnie, po czym podejmował swój wątek jak gdyby nigdy nic.

Studenci przerywali też Mihailowi Polihroniade - żeby klaskać - za każdym razem, gdy mówił o konieczności rewolucji nacjonalistycznej. Kiedy zaś przypomniał słowa Lenina o państwie burżuazyjnym - mianowicie, że jest to już tylko trup i że wystarczy tknąć je wierzchem dłoni, aby się wywróciło - otrzymał oklaski zarówno od studentów nacjonalistów, jak i paru sympatyków komunizmu, których do Fundacji ściągnęła obecność Patrascanu.

W następstwie tej publicznej debaty rozeszły się pogłoski (w szczególności w kręgach służby bezpieczeństwa), że grupa „Criterion" jest kryptokomu-nistyczna. Prawdę powiedziawszy, jedynym komunistą pośród nas był Belu Silber, ale fakt, że nie zawahaliśmy się zaproponować trybuny Fundacji Karola I sekretarzowi partii komunistycznej dla publicznego wystąpienia, zinterpreto­wany został całkowicie opacznie. Przede wszystkim staraliśmy się być obiektyw­ni, w myśl starej maksymy audiatur et altera pars. Uważaliśmy, że w obrębie kultury godnej tego miana jest miejsce na wszelkie nurty myśli. Czuliśmy się na tyle silni, aby nie obawiać się konfrontacji z ideologiami czy systemami sprzecznymi z naszymi własnymi poglądami. Byliśmy zdania, że należy przekraczać bariery jakiegokolwiek prowincjonalizmu kulturowego i że jedynym sposobem osiągnięcia tego jest pozbycie się kompleksów niższości oraz infan­tylnych odruchów właściwych kulturom niedojrzałym. Jeśli się wierzyło w na­ród, w jego geniusz i możliwości twórcze - a tak właśnie rzecz się miała z większością spośród nas, choć motywacje bywały różne - nie istniał żaden powód, aby lękać się „zgubnych wpływów" czy też „wywrotowych idei". Poza tym czuliśmy się dorośli i nie godziliśmy się już na to, aby pouczano nas, że nie trzeba igrać z ogniem, wiedzieliśmy bowiem doskonale, że takie rady są zbędne.

To, co później ochrzczono mianem „duch Criterionu", rysowało się coraz wyraźniej i jaśniej w miarę, jak postępowaliśmy w realizowaniu nasze­go programu. Od pierwszych seansów publiczność wyczuła, że chodzi tu o eksperyment kulturalny wyjątkowo oryginalny i o zdumiewającym rozmachu, i nigdy nie zawiodła się w tej ufności. Nawet gdy roztrząsaliśmy tematy nie tak drażliwe, jak Lenin, Freud czy Gide, sala była zawsze równie pełna. Podczas konferencji poświęconej współczesnej powieści rumuńskiej Mihail Sebastian pogrążył z kretesem Cezara Petrescu, okazał się też bardzo surowy dla Ionela Teodoreanu - obu wielce podówczas wziętych powieściopisarzy. Za to rozpływał się w pochwałach nad Hortensją Papadat-Bengescu, Camilem Petrescu i Mateiem Caragiale. Mircea Vulcanescu ze swej strony pokazał, w jaki sposób powieści Cezara Petrescu osadzone są w całej rumuńskiej tradycji literackiej, z którego to powodu nabierają one niejakiej wagi, nawet jeśli pod względem artystycznym pozostawiają trochę do życzenia. Publiczność jednak ciągle najbardziej lubiła dyskusję. Zdarzało się nadzwyczaj rzadko, aby mówcy spotykali się wcześniej dla przygotowania i uzgodnienia swych wystąpień. Jeśli tak się działo, to w grę musiał wchodzić temat szczególnie delikatny, na przykład Lenin albo Mussolini. Zazwyczaj informowaliśmy się nawzajem, jakie aspekty chcemy podkreślić, i modyfikowaliśmy swoje exposes jedynie wtedy, gdy przedmówca wychodził z czymś zaskakującym. Tak czy inaczej, staraliśmy się zawsze, aby debata przebiegała jak najbardziej spontanicznie. Zresztą nie odbywało się bez dziecinad. Na przykład podczas konferencji na temat kultury amerykańskiej w konfrontacji z kulturą zachodnioeuropejską i Dalekiego Wschodu Petre Comarnescu, utożsamiający się w jakiejś mierze z cywilizacją amerykańską, ze spokojem zniósł krytykę, jaką doń kierowałem w imieniu duchowego świata Wschodu, stracił jednak cierpliwość, gdy Mihail Sebastian jął się nabijać z homo americanus z pozycji francuskiego esprit, i przerywał mu raz po raz. Nawet gdy został przywołany do porządku przez przewodniczącego, nie przestał krztusić się od śmiechu, wiercił się na krześle i wykrzykiwał za każdym razem, gdy jego zdaniem Mihail Sebastian przebierał miarę.

*

Dla członków „Criterionu" sesje nie kończyły się na sali. Po debacie wszyscy zbieraliśmy się w kawiarni „Corso". Zajmowaliśmy cały kąt sali na pierwszym piętrze, gdzie nadal dyskutowaliśmy, nieraz jeszcze dobrze po północy. Dan Botta, z rzadka tylko uczestniczący w publicznej debacie, komunikował nam swe wrażenia. Mówił krótko, lecz był bezlitosny. Nie omieszkał nigdy przypomnieć, jaka spoczywa na nas odpowiedzialność wobec audytorium. W jego pojęciu oznaczała ona, że naszym zadaniem nie jest podnoszenie słuchaczy do naszego poziomu, lecz jeszcze wyżej, i zarażanie ich naszymi ideałami. Dan Botta uważał, że „Criterion" potrafi przeprowadzić w naj­inteligentniejszej części słuchaczy prawdziwą operację anamnezy platońskiej. W istocie rzeczy, publiczność przychodząca na te kolokwia - w czasie których poruszaliśmy najróżniejsze tematy, by je potem roztrząsać - uczestniczyła w dialogu sokratejskim nowego typu. Nasz cel nie powinien ograniczać się do jej informowania; powinniśmy dążyć do jej „rozbudzania", konfrontowania ze wszelkimi prądami myśli i, w ostatecznym rachunku, modyfikowania jej sposobu widzenia i przeżywania świata.

Oczywiście, im dłużej trwały nasze dyskusje, tym bardziej stawały się za­żarte - nie dlatego, iżby poglądów Dana Botty powszechnie nie podzielano, lecz że różne były zdania co do środków, jakie zalecał. Dan pragnął, aby w każdej prelekcji brał udział co najmniej jeden mówca nie godzący się na jakiekolwiek koncesje wobec tak zwanej „przeciętnej" publiczności i nie wahający się przed stosowaniem ścisłego języka metafizyki, nauki i poezji. Zresztą tak też zazwyczaj postępowaliśmy. Niektórzy jednak utrzymywali, że sam fakt roztrząsania zawiłych problemów już jest ryzykiem i że nie trzeba pomnażać trudności uciekając się do nazbyt ścisłego języka. Było oczywiste, że każdy z mówców miał zupełną swobodę wyboru stylu, jaki najbardziej mu odpowiada.

*

Sorana Topa ciągle przebywała wśród nas. Odprowadzałem ją do domu, ona zaś po drodze zdawała mi sprawę ze swych wrażeń i zastrzeżeń. Te odnosiły się głównie do mnie, jeśli akurat któregoś wieczoru zabierałem głos. Bardzo często pewne jej refleksje były całkowicie uzasadnione i trafne, innych natomiast, rozmyślnie agresywnych i pretensjonalnych, nie warto było nawet brać pod uwagę.

Z początkiem grudnia zakończyłem służbę wojskową i otrzymałem kartę demobilizacyjną. Tak więc mogliśmy się z Soraną widywać częściej niż przedtem. Ta ciągła i trwała intymność nie zawsze mnie zachwycała. Życie obok Sorany było praw­dziwą próbą - tak wiele w każdej chwili wymagała od partnera inteligencji, głębo­kości myśli, oryginalności; przy tym nie wolno mu było wyzbywać się absolutnej „spontaniczności". Miłość, jeśli nie była ciągłym płonięciem, rozżarzeniem „do białości", nie liczyła się dla niej. Znaczyło to, że dłuższa chwila milczenia czy jakieś trochę tylko banalne zdanie wypowiedziane w momencie zmęczenia czy nieuwagi - były w jej oczach oczywistymi oznakami obojętności lub osłabienia uczuć, którego przyczyn trzeba bezzwłocznie poszukiwać, aby dociec ich sensu, stawić im czoło i, jeśli zajdzie konieczność, wprowadzić niezbędne korekty...

Często zdarzało mi się wzdychać z ulgą, gdy znów otaczała mnie błogosła­wiona samotność mansardy - samotność, której potrzebę odczuwałem coraz częściej. Kończyłem pisać pracę doktorską, Nina Maree, w miarę jej redago­wania, przepisywała na maszynie kolejne rozdziały. Chodził mi już po głowie nowy projekt, jak gdyby nie dość mi było różnych zajęć - sporządzania przekładu dysertacji doktorskiej, pisania artykułów, audycji radiowych i udziału w debatach publicznych. Z gazet dowiedziałem się, że pewne wydawnictwo ufundowało nagrodę literacką za nie publikowaną jeszcze powieść. Do wy­sunięcia swojej kandydatury skłaniał mnie fakt, iż w jury zasiadało kilku krytyków, dla których żywiłem podziw: Perpessicius, Cerban Cioculescu i G. Calinescu. Przynajmniej oceniać mnie będą - mówiłem sobie - autentyczni krytycy literaccy. Zrazu postanowiłem dokończyć powieść Piotr i Paweł, zaczętą jeszcze w Kalkucie, przeczytawszy jednak rękopis poczułem się raczej roz­czarowany. Wtedy właśnie podjąłem decyzję napisania Majtreji. Aby ostatecznie rozliczyć się z dramatem, który odmienił bieg mej młodości zmuszając mnie do rezygnacji ze wszystkiego, co marzyło mi się dokonać w Indiach, odczuwałem potrzebę przeżycia na nowo całego tego okresu. Poza tym czułem, że łatwo mi przyjdzie skończyć powieść do piętnastego marca, ostatecznej daty złożenia rękopisów; tymczasem przerabianie Piotra i Pawła wymagałoby co najmniej sześciu miesięcy pracy. Ponieważ rękopisy miały być zgłaszane anonimowo, nikomu nie zwierzyłem się ze swej decyzji.

Pewnego grudniowego wieczoru zasiadłem do biurka i ze ściśniętym sercem otworzyłem kopertę, do której jesienią 1930 roku włożyłem kilka pamiątek po naszej przygodzie. Ujrzałem więc znowu liściki przesyłane przez Majtreji wtedy, gdy nie mogliśmy się już widywać, listy Dasgupty, starą fotografię, parę zasuszonych kwiatów, pukiel włosów. Potem zagłębiłem się w lekturze dzienni­ka, jaki podówczas prowadziłem, nie omijając stron, których dotąd nie odważyłem się czytać powtórnie.

Owego wieczoru nawet przez myśl mi nie przeszło, że podejmując decyzję napisania Majtreji, unicestwiam jednocześnie wszelkie swoje szanse na powrót do Indii.



XII

„CZŁOWIEK WYZUTY Z PRZEZNACZENIA"

Aby móc odizolować się w mansardzie, musiałem wyznać Soranie, że piszę powieść. Jak się spodziewałem, nie była specjalnie zachwycona jej tematem. Rzecz jasna, dawno już opowiedziałem jej, co wydarzyło się w Bhowanipur, i wówczas potrafiła się zdobyć na dużą dozę współczucia. Później jednak wyznała mi, że nie brała poważnie tego, co w jej oczach było jedynie młodzieńczą miłostką. W każdym razie nie wchodziła wtedy w grę prawdziwa namiętność, rozpalenie uczuć porównywalne (tak dawała przynajmniej do zrozumienia) z tym, czego doświadczaliśmy obecnie. Nie znaczyło to, że miałaby ulec zazdrości o przeszłość, ponieważ - jak zauważyła sama mówiąc o swych dawnych miłościach - nasze życie zaczęło się od nowa w dniu, kiedyśmy się spotkali. Życie, któreśmy przeżywali teraz razem, jest całkowicie nowe, i prze­szłość - nawet nasza wspólna przeszłość - już jest nieistotna. Tym, co dla niej liczyło się naprawdę, co miało sens, była jedynie teraźniejszość - przynajmniej taka teraźniejszość, jak ją rozumiała w świetle nauk Krisznamurtiego. Ubo­lewała nad tym, że zrezygnowałem z przerobienia dla celów konkursu Powieści młodego krótkowidza i Gaudeamus, które właśnie przeczytała i uznała za „wyjątkowe", jak twierdziła, w każdym razie o wiele lepsze niż Izabela.

Pisałem głównie nocą, kiedy wiedziałem, że nikt mi nie przeszkodzi. Pierwsze rozdziały szły mi łatwo i szybko je ukończyłem. Stopniowo jednak wciągało mnie przeżywanie owego bajkowego okresu w Bhowanipur i zaczy­nałem sobie zdawać sprawę, że piszę już nie powieść, lecz spowiedź. Często zdarzało mi się przenosić do niej całe strony z dziennika z lata 1930 roku; sądzę, że gdyby jego materia była gęstsza, to chyba przepisałbym go w całości. Myśl, że popełniłbym w ten sposób niedyskrecję, nawet nie przeszła mi przez głowę. Gdy siedząc przed czystą kartką papieru, zbierałem się do opowiedzenia o rozstrzygających wydarzeniach mej młodości, nie potrafiłbym się zdobyć na zmyślanie czegokolwiek. Rozumie się, że musiałem zmienić imiona osób (z wyjątkiem Majtreji i jej siostry Szabu), skrupulatnie jednak zachowywałem daty, adresy, nawet numery telefonów. Profesja Dasgupty i narratora zostały zmienione, radykalnie zmieniłem też rozwiązanie akcji, tak jakbym chciał ostatecznie odczarować się z uroku Majtreji. Nie mogłem oczywiście oprzeć się chęci skąpania owego dalekiego świata w bladym, złotawym blasku po­łyskującym tęczowymi lśnieniami mych wspomnień i melancholii. Niemniej jednak jest prawdą, że gdyby powieść przeczytało parę osób w Kalkucie, rozszyfrowałyby ją bez żadnego klucza. Ale nie wyobrażałem sobie, żeby ktoś w Kalkucie mógł ją przeczytać. Nie mogłem nawet sobie uzmysłowić, że jacyś obcy mogą ją kiedyś przeczytać w Bukareszcie, gdzie przecież ją pisałem. Z trudem tylko uprzytamniałem sobie, że pewnego dnia trafi ona może do czytelników; co najwyżej zastanawiałem się, co pomyślą o niej przyjaciele, jeśli się zdarzy, że zostanie nagrodzona i opublikowana. Nie mógłbym też powiedzieć, że piszę ją wyłącznie dla siebie lub dla Majtreji. W rzeczywistości nie pisałem jej dla nikogo; było to wyznanie in aetermim.

Jeszcze niezbyt jasno wiedziałem, co naprawdę odczuwam. Zbliżało się Boże Narodzenie, żyłem w euforii, jak zawsze, gdy coś się zaczyna. W półtora roku po powrocie znów wprzęgłem się w kierat nowej powieści, co więcej, powieści autobiograficznej. Znów mogłem być sam, zarówno w dzień, jak i w nocy, bo Sorana na dwa tygodnie wyjechała do Mołdawii, gdzie miała spędzić święta u krewnych. Ja też spędzałem Boże Narodzenie w rodzinie, choć, kiedy tylko mogłem, szedłem w odwiedziny do przyjaciół. Na sylwestra postanowiliśmy się spotkać u Mii Steriade, lub raczej w pomieszczeniach zajmowanych przez jej ojca, malarza Steriade, w muzeum Kalinder. Zebrała się tam w całości - lub prawie - grupa „Criterion", nadto parę zaproszonych osób. Każdy zapłacił składkę, kilku z nas podjęło się przystrojenia sali, zakupu trunków i zorga­nizowania bufetu. Z myślą o tych, co by chcieli tańczyć do rana, zaangażo­waliśmy nawet pianistę. Był to zupełnie wyjątkowy sylwester, jakiego nigdy jeszcze dotąd nie przeżyłem.

Na próżno usiłowałem osądzić się i zrozumieć. Kilka dni przedtem przydarzyło mi się coś niespodziewanego - tak bardzo niespodziewanego, że jeszcze pół godziny przedtem nie umiałbym sobie tego w ogóle wyobrazić. Trzy dni po Bożym Narodzeniu spędziliśmy wieczór z przyjaciółmi u Florii i Maca. Była między nami Nina Mares. Nie wiem, dlaczego zacząłem przyglądać się jej dłoniom, ale spostrzegłem, że są niezwykle delikatne, i ująłem je w swoje dłonie. Jakoś nie mogłem ich puścić, tymczasem Nina uśmiechała się z zażenowaniem. Te moje manewry zaczęły już nawet intrygować tych, którzy nas widzieli. Podobnie jak wielu przyjaciół, Nina była zorientowana co do mojego romansu z Soraną. Bardzo często w redakcji albo w jej maleńkim pokoiku, gdzie przychodziliśmy z Mihailem Sebastianem napić się kawy, opowiadałem obojgu o trudach życia z Soraną, oni zaś pocieszali mnie, jak mogli, co zresztą nie przeszkadzało im śmiać się nieraz z moich utrapień. Wszyscy troje byliśmy bardzo z sobą zżyci i widywaliśmy się tak często, jak to tylko było możliwe, zwłaszcza przy posiłkach. Staliśmy się takimi przyjaciółmi, że „przygoda" Niny z którymś z nas uchodziłaby za zbrodnię wobec przyjaźni. Wiedziałem, jak Nina lubi Mihaila, on zaś wiedział, jak ona lubi mnie.

Tak czy owak, owego wieczoru nie bardzo rozumiałem, co się ze mną dzieje. Nie wyjaśniło mi się nic nawet wówczas, gdy odprowadziwszy Ninę, po­całowałem ją przed rozstaniem. Kiedy znalazłem się w domu, nie mogłem wziąć się do pracy i zasnąłem bardzo późno. Następne dwa dni spędziłem na pisaniu, zamknięty w swoim pokoju. Na próżno powtarzałem sobie, że powinienem przestać ją widywać; poszedłem do niej jeszcze tego samego wieczora. Zostałem na obiedzie, potem poszliśmy do kina, a potem spędziliśmy razem noc.

Podczas sylwestra robiłem, co mogłem, aby zachowywać się wobec niej tak jak zawsze dotychczas, to znaczy jak dobry kolega.

*

O życiu Niny Mares, wiedziałem wszystko. Jako bardzo młoda dziewczyna wyszła za pewnego oficera nazwiskiem Ionescu, który po awansie na pułkownika objął garnizon w Besarabii. Pięć albo sześć lat wcześniej, gdy mieszkała z mężem w Braszowie, zakochała się w niezwykle przystojnym poruczniku, zadziwiająco ponadto inteligentnym i wykształconym, z czego zdałem sobie sprawę później. Ich romans wywołał podówczas skandal. Ponieważ mąż absolutnie nie godził się na rozwód, Nina uciekła z domu. Ojciec porucznika, generał o sławnym nazwisku, chciał ratować syna, więc wysłał go na placówkę do Paryża. Zapewne myślał, że owiane skandalem małżeństwo może złamać mu karierę. Młody człowiek usłuchał uprzedzając wszelako rodzinę, że po powrocie z misji poślubi tę, którą kocha, ponieważ tymczasem Ionescu wreszcie zgodził się na rozwód. I tak prawdopodobnie by się stało, gdyby w ostatniej chwili nie pokrzyżowała wszystkiego osobliwa maskarada. W przeddzień wyjazdu porucznika z Paryża jego przyjaciele i znajomi wydali przyjęcie pożegnalne. Zaprosili na nie kilka Rumunek, między innymi pewną młodą kobietę przybyłą niedawno do Paryża. Nie wiem, czy za całą tą machinacją stał generał, w każdym razie owa młoda kobieta z pomocą swych przyjaciół zdołała upić porucznika i nazajutrz, w pokoju hotelowym, w obecności konsula i koniecznych świadków porucznik, nie całkiem jeszcze wytrzeźwiawszy po owym pijaństwie, wziął ślub cywilny ze swą wczorajszą partnerką. Gdy napisały o tym gazety braszowskie, Nina doznała takiego szoku, że musiano ją natychmiast przewieźć do kliniki. Na próżno porucznik telegrafował do niej, że padł ofiarą ponurej farsy i że już wniósł pozew o rozwód. Nadaremnie wracał w największym pośpiechu, zostawiając swoją „małżonkę" w Paryżu; Nina nie chciała go widzieć. Zresztą lekarze zadawali sobie pytanie, czy wyjdzie z tej historii przy zdrowych zmysłach. W klinice musiała pozostać przez trzy albo cztery miesiące. Dowiedziawszy się, że porucznikowi udało się dostać rozwód, zgodziła się wreszcie zobaczyć z nim.

Powiedziała mu, że ich dawna miłość obróciła się w popiół i że może teraz robić, co mu się żywnie spodoba. Młody porucznik był przerażony. Odwiedzał ją co dnia, najpierw w klinice, potem w pensjonacie, gdzie zamieszkała. Przysiągł, że będzie czekać aż do skutku, że pójdzie w ślad za nią wszędzie, tak że w końcu mu przebaczy, i że będzie oczekiwać tego dnia nawet przez pięć, dziesięć czy piętnaście lat. Odpowiedziała, że mu przebaczyła, ale że już go nie kocha i nigdy znów nie pokocha, bo jest to ponad jej siły. On jednak nadal przychodził, obsypując ją kwiatami i prezentami. Podczas jednego z takich spotkań Nina powiadomiła go o swych zamierzeniach. Ponieważ musiała zrzec się wszystkiego, co posiadała, aby wyjednać zgodę męża na rozwód, będzie musiała pracować, aby zarobić na życie. Postanowiła więc zamieszkać w Bukareszcie, gdzie ma zamiar zapisać się do szkoły dla sekretarek. Na początek, na czas szukania pracy, zatrzyma się u swego wuja, generała Negreanu. I dotrzymała słowa.

W rok później porucznik awansował na kapitana i został przeniesiony do Bukaresztu. Osłupiał dowiedziawszy się, że Nina pracuje osiem godzin dziennie i mieszka w małym pokoiku na ósmym piętrze. Znów zaczął mówić o ich miłości, lecz Nina nie pozwoliła mu skończyć: „Tak, to było bardzo piękne - rzekła w zamyśleniu - i niczego nie żałuję". W nadziei, że uda mu się ją odzyskać, kapitan uciekł się do innych sposobów. Zaczął hulać bez ustanku. Wieczorem, na wpół pijany, czekał na nią u bramy domu, aby błagać o zlitowanie się nad młodością obojga i jego karierą. Nina spokojnie, lecz stanowczo nakłaniała go, żeby sobie poszedł.

- „Pójdę do dziwek!" - wykrzyknął pewnego wieczoru widząc, że Nina idzie do windy.

- „Nie po raz ostatni" - odparła Nina.

Przypadkowo zdarzyło mi się być świadkiem jednej z takich scen, gdy pewnego wieczoru wychodziłem z budynku gazety. Nina wydała mi się wówczas bledsza niż zazwyczaj, zachowywała jednak swój uśmiech i panowanie nad sobą, tymczasem kapitan niemal płakał. Innego wieczora wdrapał się aż na ostatnie piętro i zaczął łomotać do jej drzwi. Zaalarmowani hałasem sąsiedzi zaczęli mu grozić i zmusili do odwrotu. W tych rzadkich razach, gdy zachowywał się normalnie, Nina próbowała przemówić mu do rozsądku radząc, aby poszukał innej, godnej siebie kobiety. Odpowiedź była zawsze taka sama: pragnął jej, a nie żadnej innej. Istotnie, czekał ponad pięć lat, żeniąc się ostatecznie dopiero wtedy, gdy sama Nina powtórnie wyszła za mąż.

Owego jesiennego dnia, kiedy opowiedziała mi o swoim życiu, dodała jeszcze: „Bardzo żałuję, że wszystko to tak właśnie przebiegło. Tak bardzo chciałabym go kochać choć troszkę, choćby tylko troszkę, ale jednak kochać. Bo jeśli idzie o przebaczenie, to przebaczyłam mu dawno. Ale boję się, że już nigdy nie będę mogła nikogo pokochać. Będę musiała chyba przyzwyczaić się do dostrzegania w mężczyznach jedynie przyjaciół". Oto dlaczego Mihail Sebastian Racoveanu i ja zawsze mieliśmy w Ninie wzorową przyjaciółkę.

*

Dni biegły, a ja ciągle stałem w tym samym punkcie. Niekiedy mówiłem sobie, że to, co nas spotkało, bardziej liczy się dla Niny niż dla mnie i że taką właśnie drogę obrało przeznaczenie, aby wydobyć ją z samotności. Nina, zawsze tak samo dyskretna, nie powiedziała mi, że mnie kocha, nawet nie zapytała o moje zamiary. Gdy jednak Mihail Sebastian powrócił z Braili, musiałem wyznać mu wszystko. Stwierdził, że wybaczy nam jedynie wtedy, gdy uzyska pewność, że nie ucierpi na tym przyjaźń naszej trójki. Trwało to parę miesięcy, ale w końcu się udobruchał.

Czy miałem przyznać się Soranie, co zaszło podczas jej nieobecności? Nie bardzo wiedziałem, jaką przyjąć taktykę. W tym wypadku w grę nie wchodziło jedynie tchórzostwo właściwe młodym ludziom bez doświadczenia, nie potra­fiącym wyplątać się z „romansu". Z upływem dni uświadamiałem sobie, że sytuacja nie jest tak prosta, jak to sobie wyobrażałem. Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie zdecyduję się na utratę Sorany, że potrzebuję jej, że w gruncie rzeczy zależy mi na niej, nawet jeśli jej obecność niekiedy mnie drażni. Mówiłem też sobie, że skoro Nina nigdy dotąd nie wspominała o miłości, to znaczy, że może zerwać ze mną z dnia na dzień i nic nie będę miał wówczas do powiedzenia.

Tymczasem ciągle żywiłem nadzieję na powrót do Indii zaraz po uzyskaniu doktoratu i z tej nadziei czerpałem dość siły, by stawić czoło przeciwnościom, jakie spiętrzały się przede mną w miarę upływu czasu. Nina i Sorana wiedziały, że moja powieść musi być gotowa przed piętnastym marca, tak że mogłem je obie widywać we dnie i o porach dowolnie przez siebie wybranych. Ponieważ Nina w ciągu dnia nie wychodziła z biura i wracała dopiero wieczorem, odwiedzałem Soranę popołudniami. Zawsze miałem na podorędziu wymówkę, gdy mnie prosiła, abym został na obiedzie lub na noc: muszę wracać i pracować nad powieścią. W rzeczy samej, jeżeli udawało mi się (często nie bez trudu) wyrwać wieczorem od jednej lub od drugiej, czekały mnie długie godziny za biurkiem. Dopiero nocą udawało mi się jako tako dojść do siebie. A prze­cież opowiadając ewentualnym czytelnikom o tym, co przeżyłem w 1930 ro­ku, powinienem był się domyślić, że jeszcze raz niemal mimowiednie dałem się wciągnąć w przygodę, która mogła mnie zgubić. A dla mnie - to znaczy dla tego, kim wówczas byłem - owo „zgubić" oznaczało przede wszystkim utratę możliwości wyjazdu do Indii. Takie zaślepienie utrudniało mi zda­nie sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Przeżywając na nowo swoją wielką miłość z Bhowanipur zadawałem sobie pytanie, czy wszystko, co się ostatnio zdarzyło - zwłaszcza po Bożym Narodzeniu - nie jest jakimś oszustwem, albo, co gorsza, świętokradztwem. Sam byłem najbardziej zdziwiony uświa­damiając sobie, że wcale tak nie jest. Cokolwiek by to mogło być, nie było oszustwem. Te dwie kobiety naprawdę istniały dla mnie, i to o wiele bardziej, niż byłem tego świadom. Gdybym jakimś cudem mógł zaraz wsiąść na statek odpływający na Wschód, uczyniłbym to, rzecz jasna, ale zostawiając je za sobą przechodziłbym katusze.

Od przeżuwania tego wszystkiego duch mój cierpiał srogie męki. Sen przychodził do mnie dopiero nad ranem, po pięciu, sześciu pod rząd godzinach pisania. Budziłem się wyczerpany i przewracałem się na łóżku, zadając sobie pytanie, co się ze mną dzieje, który mamy rok, próbując zrozumieć, w jaki sposób znalazłem się w tej sytuacji. Przeczuwałem, że czeka mnie następna próba, że los gotuje mi jakąś nową sztuczkę i że raz jeszcze skrzywi ona tor mojego życia. Wówczas przez kilka chwil rzeczywiście ukazywały mi się „znaki", jak gdyby promienie reflektorów nagle przebiły mrok - zbyt jednak krótko, abym mógł uchwycić ich sens. Wstawałem mając pewność, że ukazały mi się znaki, które wszakże pozostawały dla mnie nie do rozszyfrowania.

Ciągle odkładałem na później rozwiązanie konfliktu, odpychałem od siebie ów wybór, nieunikniony przecież. W lutym złożyłem w kancelarii Wydziału Filozoficznego trzy egzemplarze dysertacji doktorskiej. Przewodniczącym komisji doktoranckiej był profesor Gusti, recenzentami zaś - P. P. Negulescu i Radulescu-Motru. Teraz czekałem już tylko na dzień obrony pracy. Nie robiłem nic, by uzyskać stanowisko na uniwersytecie, co tak mocno troskało Nae Ionescu. Co prawda, w ostatnich latach opublikowałem trzy obszerne studia w „Przeglądzie Filozoficznym", trzy inne w „Ricerche Religiose", czasopiśmie kierowanym przez E. Buonaiutiego, nie licząc szkicu Wiedza botaniczna w starożytnych Indiach, który ukazał się w „Biuletynie Towarzystwa Naukowego" w Klużu. Tekst mojej pracy gotowy był do druku na wypadek, gdybym zdecydował się opublikować ją po rumuńsku.

Od dnia powrotu kipiałem wprost aktywnością, i to we wszystkich dziedzinach: artykuły dla „Cuvantul" i „Vremea", audycje radiowe, posiedzenia „Criterionu", odczyty na prowincji. Tak gorączkowa działalność nie omieszkała zaniepokoić niektórych spośród moich profesorów zadających sobie pytanie, czy aby nie rozpraszam się zanadto. Nae Ionescu na wieść o tym, że kończę drugą powieść, uśmiechnął się:

- „Muszę jeszcze raz powiedzieć Radulescu-Motru, że potrzebuje pan pieniędzy..."

Zaprotestowałem na to gorąco:

- „W naszych czasach - powiedziałem mu - uniwersytet godny tego miana nie może zamykać się w salach wykładowych. Prasa, odczyty, radio - wszystko to tworzy obecnie część studium generale. Zresztą pozostaje to w głównym nurcie uniwersyteckiej tradycji rumuńskiej. Hasdeu pisywał wiersze, nowele, sztuki teatralne. Był też jednym z największych dziennikarzy swego czasu, może najlepszym - po Eminescu. Nie muszę chyba wspominać o działalności Iorgi; sam Radulescu-Motru pisywał w młodości sztuki teatralne i artykuły poli­tyczne. Vasile Parvan był głośnym eseistą. Co do pana, drogi profe­sorze..."

- „Właśnie, o to mi chodziło - rzekł ze zwykłą sobie uprzejmością. - Niech pan spojrzy na mnie. Moja kariera znajduje się w tym samym punkcie co dziesięć lat temu, nadal jestem tylko zwyczajnym wykładowcą. Nie dlatego, żebym nie wiedział, jak się do tego zabrać. Znam ludzi o kwalifikacjach takich jak moje, którzy są już profesorami zwyczajnymi. Ale tak się składa, że mam pewną dużą wadę: jestem dziennikarzem, a to niepoważne!"

- „Ale przecież nie jest pan jedynym, który zamieszcza artykuły w prasie!"

- „Możliwe - odrzekł Nae Ionescu - tyle tylko, że tamtych innych nikt nie czyta, toteż mogą twierdzić, że piszą dla potomności, że zwracają się do całej ludzkości, do wieków, jakie nadejdą. Ja piszę z myślą o najbliższych dwudziestu czterech godzinach. To jest właśnie prawdziwe dziennikarstwo: móc interpre­tować i oceniać wydarzenia takimi, jakimi są, w tejże samej chwili, hic et nunc, tutaj. Nadzieja, że to, co pan pisze dzisiaj, pozostanie jeszcze w mocy jutro albo za dziesięć lat, na przykład we Francji czy w Indiach, mogłaby mnie tylko ucieszyć, bo dowodziłoby to, że jest pan wielkim dziennikarzem. A jednak pisząc artykuł nie o tym należy myśleć, co ktoś o nim powie za dziesięć lat. Jeśli tak panu zależy na opinii potomności, niech pan raczej pisze poważne studia albo książki".

Znałem już poglądy Nae Ionescu na dziennikarstwo, lubiłem jednak posłuchać jego wypowiedzi na temat tego, co zwał „rozszyfrowaniem dziejących się właśnie zdarzeń".

- „Wracając do naszego punktu wyjścia - podjął - nie mam najmniejszego zamiaru pouczać pana, co ma pan pisać, a czego nie, ani że artykuły naukowe lub filozoficzne są lepsze od literatury. Ale nawet gdybym to robił - zakładając, że uważam za swój obowiązek tak uczynić - to przecież i tak postąpi pan wedle swego zdania. Gdyby miało być inaczej, to musiałby pan przestać być sobą, Mirceą Eliade, stając się kimś innym - kimś takim jak Posescu i wszyscy ci studenci odgadujący najmniejsze pragnienia swych profesorów. Otóż gdyby upodobnił się pan do nich, odseparowałbym się od pana, i choć nadal nie szczędziłbym panu swoich rad, przestałbym pana czytywać... Tak więc niech pan pisze dalej i publikuje to, co uważa pan za warte napisania i opublikowania. Skowronek jest na to, by śpiewał, nie zaś do myślenia, na co się przyda jego śpiew. Niemniej jednak muszę panu zasygnalizować, że droga, jaką pan się posuwa, zaprowadzi pana ku niezliczonym trudno­ściom. Konsekwencje odbiją się na pańskiej karierze uniwersyteckiej. Jak to powiadał jeden z moich przyjaciół: «ukoronują twoje życie zasadzki i matnie, przeciwności będą ci za nagrodę». Czymże jednak byłoby życie, gdyby nie miało pułapek, które należy ominąć, i trudności, które należy pokonać?"

*

Ostatnią kropkę w mojej powieści postawiłem ledwie na parę dni przed piętnastym marca. Że jednak rękopis przepisywany był na maszynie, w miarę jak go redagowałem, zdążyłem książkę oddać w wymaganym terminie. Teraz zostawało mi tylko czekać. Reakcja mej przygodnej sekretarki była nader zachęcająca: nigdy jeszcze - twierdziła - nie czytała powieści „tak rozdzierającej". „Chciało się przy niej płakać - dodała - i nie mogłam się od tego powstrzymać..."

Znów byłem wolny, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że ta tak upragniona swoboda skomplikuje mi życie. Niedługo po piętnastym marca Nina wyznała, że mnie kocha. „Nie chciałam ci nic mówić, póki byłeś zajęty powieścią - oznajmiła - a zresztą sama nie wiedziałam o tym. Nie chciało mi się w to uwierzyć, ale teraz jestem pewna i sądzę, że nie będę się mogła dzielić z inną kobietą. Myśląc o tobie i Soranie, dotychczas znosiłam to, lecz teraz nie jest to więcej możliwe. Musisz z nią porozmawiać".

Sorana chyba się czegoś domyślała, bo w ciągu zimy kilka razy wypytywała mnie, co sądzę o Ninie. Zawsze jej odpowiadałem, że jesteśmy świetnymi przyjaciółmi. Nieraz brała mnie ochota „wyrąbać" jej wszystko od razu. Pośród wielu talentów Sorana miała i ten, że potrafiła mnie ranić i upokarzać udając, że niczego nie widzi, oraz stawiać mnie w sytuacjach nieprzyjemnych i trudnych. Pytała na przykład, dlaczego jej powiedziałem, że taki a taki pisarz jest równego ze mną wzrostu, skoro przecież jest oczywiste, że mierzy on ode mnie parę centymetrów więcej. Ze zjadliwym uśmiechem dodawała, że wkrótce sam się o tym przekonam, ponieważ zaprosiła go na herbatę i lada chwila nadejdzie. Gdy ruszyłem ku drzwiom, zdecydowany nie poddawać się takiej konfrontacji i, najprawdopodobniej, mierzeniu się plecami z kolegą - Sorana pobladła, jęła błagać, bym został, całować mnie i przysięgać, że nigdy nikogo nie kochała tak jak mnie, że niedorzecznością z mojej strony byłoby przypuszczać, iż mogłaby mnie porównywać z kimś innym, że w jej oczach jestem niezrównanym geniuszem i że powodem zaproszenia owego kolegi jest jedynie opublikowany ostatnio przez niego artykuł, który uznała za świetny. Odparłem, że też czytałem ów artykuł i nie dostrzegłem w nim nic szczególnego. Wówczas rysy Sorany stwardniały. Nigdy by nie uwierzyła - powiedziała ze złym błyskiem w oczach - że mogę być do tego stopnia egocentrykiem, aby odsądzać innych od posiadania talentu, inteligencji, geniuszu. Zareplikowałem na to przypominając jej wszystkich mych przyjaciół z grupy „Criterion", których geniusz, inteligencję i talent chętnie uznaję, a nawet rozgłaszam.

- „To nie to samo! - odparła. - Oni wszyscy są twoimi przyjaciółmi, i twój podziw dla nich jest jeszcze jednym dowodem egocentryzmu".

Miałem już rękę na klamce, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych. Był to mój młody kolega. Wydał się zaskoczony i nawet nieco niezadowolony widząc mnie tutaj. Jak należało się spodziewać, Sorana ustawiła nas plecami do siebie, by porównać wzrost. Miała rację: mój kolega istotnie był wyższy ode mnie.

Za każdym razem, gdy takie sceny miewały miejsce, wracałem do siebie z mocnym postanowieniem jak najszybszego zerwania. Pisałem do Sorany z największym możliwie spokojem, aby jej wytłumaczyć, że nasz związek nie może trwać dłużej, że w rzeczywistości nie jesteśmy stworzeni dla siebie, że unieszczęśliwiamy się i ranimy wcale tego nie chcąc. W odpowiedzi błagała mnie, abym wrócił, albo sama do mnie przychodziła, nieśmiało stukając do drzwi. Mówiła, że dwie noce nie spała, i wierzyłem jej. Wydawała się jakby starsza o dziesięć lat. Na nowo zapewniała, że jestem wolny, że nikt na świecie nie jest bardziej wolny niż ja, że nigdy nie zrobi niczego, aby mnie zatrzymać, i że cokolwiek się stanie, zawsze będzie mi wdzięczna za to, „że istnieję".

Nie umiałem się jej oprzeć. Bynajmniej nie wchodziła tu w grę słabość, tchórzostwo czy lęk przed pretensjonalnymi gestami lub rozdzierającymi scenami. Rzeczywiście czułem się zmartwiony i upokorzony własną biernością oraz brakiem wyobraźni. Sorana wedle wszystkich oznak przeżywała naszą miłość w jakimś zupełnie innym niż mój wymiarze. Przyglądałem się śladom, które na jej twarzy pozostawiły bezsenność i łzy, i odczuwałem wstyd. Jestem pewien, że gdybym jej powiedział, że już jej nie kocham, że kocham inną - Sorana natychmiast zniknęłaby z mojego życia. Ale tego powiedzieć nie mogłem; konieczne były te momenty napięcia i zerwania, abym zrozumiał, jak bardzo mi na niej zależy. Mimo to wiedziałem, że nigdy nie bylibyśmy szczęśliwi razem, że ustawicznie poddawalibyśmy się nawzajem torturze, zresztą na próżno, bo wcześniej czy później jedno z nas załamałoby się, drugie zaś rzuciłoby się, aby wziąć partnera w ramiona, żałowałoby i prosiło o przebaczenie, skąpałoby go w swych łzach i westchnieniach - a wszystko z miłości. Na próżno usiłowałem ją o tym przekonać. Takie rozwiązanie nie tylko jej nie zniechęcało, lecz przeciwnie, utwierdzało ją w jej wyobrażeniach na temat miłości. Zaledwie w kilka minut po tym, jak stwierdziła, iż jestem najbardziej wolnym człowiekiem pod słońcem, zabierała się do tłumaczenia mi, dlaczego nasza miłość, właśnie z powodu swej żarliwości, pociąga za sobą torturę, a nie wyklucza i śmierci, jakiejkolwiek by była natury: fizycznej, duchowej czy społecznej. Bez obecności albo groźby śmierci miłość nie istnieje. Mogłem tylko skłonić przed tym głowę.

Mógłbym jej oczywiście powiedzieć, że kochając ją nadal, kocham jedno­cześnie inną. Nie wiem, co by mi na to odrzekła; prawdopodobnie powiedziała­by, że tylko tak mi się zdaje, że jestem ofiarą złudzenia, chwilowego zamro­czenia, i że jest nie do pomyślenia, aby można było kochać kogoś innego kochając jednocześnie ją. Gdyby mi to powiedziała, przyznałbym jej rację. Widząc ją taką, jaką była w owych chwilach - bladą, z oczyma czerwonymi od płaczu i błędnym spojrzeniem, wyglądającą na dziesięć albo nawet dwadzieścia lat starszą, niż była w istocie - i wiedząc doskonale, że mam przed sobą kobietę młodą, piękną, obsypywaną pochlebstwami, wielką .artystkę gotową poświęcić wszystko: karierę, młodość, zdrowie, krótko mówiąc, wszystko, co tylko mogła poświęcić, aby wreszcie móc przeżywać swą miłość tak intensywnie, jak sobie wymarzyła - nie potrafiłbym powątpiewać o swej miłości dla niej. Albowiem jeśli Sorana zasługiwała na cokolwiek, to właśnie na to, aby być kochaną.

*

Chociaż wyników konkursu jeszcze nie ogłoszono, byłem prawie pewien, że otrzymam nagrodę. Serban Cioculescu specjalnie się ze mną zobaczył, aby powiedzieć mi o swym entuzjazmie. W odniesieniu do mojej osoby anonimowość była jedynie zabiegiem stylistycznym; każdy z członków jury wiedział, że jestem jedynym człowiekiem mogącym z taką wiarygodnością opowiadać o życiu w Kalkucie i o Majtreji. Kiedy dowiedziałem się z gazet, że otrzymałem nagrodę, zaraz pośpieszyłem do wydawnictwa Cultura Nationala. Dyrektor, Aleksander Rosetti, pogratulował mi i wręczył czek na dwadzieścia tysięcy lei. Nagle doznałem olśnienia. Oto mogłem sobie pozwolić - między innymi - na obstalowanie dwu garniturów...

Majtreji ukazała się z początkiem maja w przepysznej okładce z głową młodej Hinduski narysowaną podług jednego z fresków Adżanty. Pierwsi czytelnicy byli zachwyceni; doczekałem się też w „Cuvantul" zupełnie szalonej recenzji podpisanej przez Mihaila Sebastiana. Ci spośród przyjaciół, którzy byli zorientowani w moich indyjskich przygodach, czuli się nieco zażenowani mym brakiem dyskrecji, ale i oni wkrótce dali się podbić zaletom artystycznym i stylowi tego wyznania. Zresztą literatura „autentyczna", powieści autobio­graficzne były wówczas w modzie, moja książka zaś zyskała sobie jednomyślne uznanie krytyki. Pośród mych przyjaciół jeden tylko Mircea Vulcanescu nie podzielał ogólnego entuzjazmu - nie żeby Majtreji mu się nie spodobała, lecz dlatego, iż wedle jego własnego określenia „nic nie można o niej powiedzieć". Dla niego była to książka przezroczysta, bez zagadek. Powiedziano w niej wszystko, i gdy się ją przeczytało, niczego nie można było dodać; komentarze stawały się zbyteczne. To różniło ją od Izabeli, która zachwyciła go właśnie swymi zagadkami i różnoraką symboliką.

W jakieś dwa tygodnie później zostałem poproszony do wydawcy. Ku jego wielkiemu zdziwieniu sprzedaż szła dość kiepsko; niewątpliwie dlatego - tak uważał - że potencjalni nabywcy wahali się prosić o książkę z powodu jej tytułu; nie bardzo wiedząc, jak go wymawiać, wstydzili się wejść do księgarni i żądać powieści wskazując ją palcem... Ale z drugiej strony wszyscy jej czytelnicy, z jakimi się zetknął, bez wyjątku, mówili o swym zachwycie. Tak więc na przykład wielki prozaik Liviu Rebreanu kupował ją tuzinami i rozdawał przyjaciołom i znajomym. W prasie ciągle ukazywały się przychylne recenzje, lecz sprzedaż książki postępowała jedynie dzięki ustnej propagandzie nielicznych olśnionych nią czytelników. Uświadomiłem to sobie w początkach czerwca w czasie Tygodnia Książki, jaki po raz pierwszy urządzono tego roku. Moja powieść ukazała się przed miesiącem, a według wydawcy sprzedano jej dotychczas zaledwie jakieś sześćset, siedemset egzemplarzy. Dla niego oznaczało to, że książka może liczyć na poparcie około tysiąca czytelników, którzy zalecać ją będą innym w swoim otoczeniu. Istotnie, już pierwszego dnia Tygodnia Książki zobaczyłem, że zwarta grupa nabywców kieruje się ku stoisku, przy którym podpisywałem egzemplarze powieści. W kilka godzin później specjalnym kurierem sprowadzić musiano następną setkę egzemplarzy. Od następnego dnia stoisko, gdzie sprzedawano podpisywaną przeze mnie Majtreji, było najbardziej oblegane. Z końcem czerwca pierwszy nakład został już wyczerpany, u schyłku lata zaś - drugi. Trzeci ukazał się na jesieni, około Bożego Narodzenia, natomiast liczba sprzedanych egzemplarzy sięgała dziesięciu tysięcy. Niektórzy utrzymywali, że i ja staję się „wziętym pisarzem'", w taki sam sposób, jak Ionel Teodoreanu czy Cezar Petrescu. Książki jednak, które miałem publikować później w coraz szybszym rytmie, nie potwierdziły tego optymizmu.

W niewiele dni po ukazaniu się powieści broniłem rozprawy doktorskiej. Pamiętam, że przewodniczący komisji, D. Gusti, będący podówczas ministrem oświecenia publicznego i sztuki, pogratulował mi nie czekając na zamknięcie obrad i poszedł, bo - jak powiedział - „wzywają go do Króla". Profesor P. P. Negulescu zrobił kilka uwag na temat sposobu, w jaki przedstawiłem filozofię Samkhji. Długo nie mogłem odżałować gwałtowności, z jaką mu odpowiedziałem i na jaką mój stary profesor z pewnością nie zasługiwał. Odtąd zawsze był cięty na mnie. Posescu, jego ulubiony uczeń, otrzymał ocenę summa cum laude, ja natomiast dostałem tylko magna cum laude. W późniejszych latach za każdym razem, gdy któryś z profesorów wysuwał na forum Rady Uniwersyteckiej propozycję utworzenia katedry sanskrytu lub religioznawstwa, P. P. Negulescu zapalczywie się temu przeciwstawiał. Tymczasem jury uchyliło dla mnie obowiązek ogłoszenia pracy po rumuńsku i zgodziło się na opublikowanie jej w brzmieniu oryginalnym, po francusku lub angielsku. Znaczyło to, że znów wypada mi zabrać się do roboty. Gdybym opublikował rozprawę po angielsku, miałaby ona w Rumunii bardzo niewielu czytelników. Należało więc przełożyć ją na francuski i ktoś musiał mi w tym pomóc, było to bowiem zadanie, jakiego sam nie mógłbym się podjąć. Poprawianie i tłumaczenie rozprawy zajęło dwa lata.

*

Z końcem czerwca byłem już doktorem filozofii. Niedawno właśnie mianowano mnie oficjalnie zastępcą wykładowcy przy katedrze Nae lonescu i z tego tytułu spoczął na mnie obowiązek prowadzenia wykładów i seminariów. Ponadto byłem wziętym pisarzem, i to pisarzem bogatym, jako że poza otrzymaną nagrodą podjąłem jeszcze trzydzieści sześć tysięcy lei tytułem honorarium tylko za pierwsze wydanie Majtreji. Natomiast wykładowca na uniwersytecie zarabiał wówczas od dwunastu do piętnastu tysięcy lei. Powinie­nem być w siódmym niebie, lecz stało się całkiem inaczej: czułem się zagubiony, sfrustrowany, nieszczęśliwy. W miarę upływu dni coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Jedynym lekarstwem na to byłby ponowny wyjazd, dokądkolwiek, co najmniej na rok. Ale Nae Ionescu tak mocno zabiegał o moją nominację na zastępcę profesora, iż gdybym w ostatnim momencie się wycofał, pozostali profesorowie doszliby do wniosku, że nie czuję się na siłach podołać wykładom, że nadaję się jedynie do wygłaszania odczytów w Fundacji Karola i w radio, pisania powieści albo artykułów, lecz nie do kariery uniwersyteckiej. Jeślibym zwierzył się Nae Ionescu ze swojej sytuacji i kłopotów, gdybym mu powiedział, dlaczego uważam się za zmuszonego do wyjazdu do Paryża, Oksfordu czy Kalkuty - na pewno by mnie zrozumiał i wybaczył. Ale też zapewne wyrzucałby mi, że nie uprzedziłem go wcześniej dopuszczając, aby podejmował tyle zabiegów w celu zapewnienia mi stanowiska na uniwersytecie. Było ponad moje siły rozczarować go raz jeszcze, tak jak to się stało wtedy, gdy mu napisałem, że nie mogę dłużej pracować z Dasguptą. Dość już przyczyniała mu kłopotów moja działalność pozauniwersytecka, musiał ją bowiem tłumaczyć i usprawiedliwiać za każdym razem, gdy spotykał się z Iorgą, Radulescu-Motru albo P. P. Negulescu.

Gdyby chodziło tylko o mnie, w końcu znalazłbym jakieś rozwiązanie. Powinienem wybrać; cierpiąc wskutek tego, że rezygnuję z jednej z kobiet, na dłuższą metę przecież jakoś bym się z tym pogodził. Rzecz w tym. iż wiedziałem doskonale, że wybranie jednej automatycznie oznacza zniszczenie drugiej. Wiedziałem też, że pretensje będę mógł mieć tylko do siebie samego. Nie miałem w sobie ducha Don Juana. Nie potrafiłem w odpowiednim momencie porzucić jednej bądź drugiej. Winny czułem się szczególnie wobec Niny. Byliśmy zawsze bardzo dobrymi przyjaciółmi; musiała stawić czoło ciężkim próbom, ale w końcu odzyskała spokój wewnętrzny i ostatecznie była jakoś zadowolona ze swego losu, pewna, że już nigdy nie ulegnie żadnej namiętności. Mimowiednie uczyniłem wszystko, aby podkopać tę jej pewność, obrócić w gruzy całą tę budowlę spokoju i pogody, jaką wzniosła z takim trudem. Żądała tylko jednego: niedzielenia mnie z inną kobietą. Żądała zresztą dlatego, że sam wielekroć jej mówiłem, jak trudno jest żyć z Soraną. Nina całkiem słusznie myślała, że Sorana jest dla mnie brzemieniem, i zadawała sobie pytanie, z jakiego to powodu podtrzymuję związek, który stawia nas wszystkich troje w tak uciążliwym położeniu. Pragnęła wyjaśnić naszą sytuację, ukazać ją we właściwym świetle, choćby po to, żebyśmy nie musieli być nieufni w stosunku do siebie. Ponieważ wszyscy troje mieliśmy tych samych mniej więcej przyjaciół, to przed wizytą u nich musiałem wpierw się dowiedzieć, czy będzie tam Sorana, tak by z kolei Nina wiedziała, czy może przyjść, czy nie.

Kilkakroć skłamałem Ninie mówiąc, że definitywnie zerwałem z Soraną. Być może sam wierzyłem, że tym razem nasze rozstanie będzie ostateczne. Ileż to razy napisałem jej lub powiedziałem, że nie możemy być razem, że pewnego dnia nie wytrzymam i uduszę ją, chyba że ona będzie szybsza i zabije mnie wcześniej.

Próżne były moje nadzieje; w dzień lub dwa później znów przychodziła. Im dłużej zaś zwlekała z pojawieniem się po takim moim ultimatum, tym bogatszy w nowe objawienia wydawał mi się jej powrót. Jakże można porzucić kogoś takiego? Miałem rzadkie szczęście spotkać kobietę niezwykłą, kobietę, jakich niewiele widuje się w ciągu całego stulecia, i być kochanym przez nią. Jakże jej zarzucać - skoro jej natura i zachowanie były takie właśnie, nie inne - że mnie dręczy, wyczerpuje, a nawet że koniec końców może mnie zniszczyć? Liczyło się przede wszystkim to, że zostałem wybrany przez los, aby aż do końca przeżyć owo tak niezwyczajne doświadczenie. Miesiące czy lata spędzone obok niej szczodrze wynagrodzą mi wszystko, co może nastąpić później, nawet jeśli dążę na spotkanie klęski czy utraty życia. Jestem pewien, że gdyby Sorana mogła czytać w moich myślach, zapłakałaby ze smutku. W jej oczach byłem „najbardziej wolnym człowiekiem na świecie". Wyobrażała sobie, że z nią przeżywać mogę tylko miłość „rozpaloną do białości", że w żadnym razie nie mogę stać się człowiekiem przegranym - przeciwnie, że sama tylko jej obecność u mego boku będzie mi bodźcem i umożliwi sukcesy we wszystkich dziedzinach, zarówno w powieści, jak w filozofii, w krytyce, polemikach i pracach naukowych...

Stawić jej czoło zdolny byłem jedynie, gdyśmy rozmawiali o Krisznamurtim. Sorana błagała mnie prawie, bym jej towarzyszył w podróży do Holandii, żeby usłyszeć słowo Mistrza, posłuchać, jak odsłania on tajemnice Istnienia i dowiedzieć się odeń sekretów szczęścia i mądrości. Oczywiście odmówiłem i najlepiej, jak mogłem, wytłumaczyłem powody swego braku zainteresowania Krisznamurtim. Wprawdzie żywiłem dlań pewien podziw, szczególnie za odwagę, jaką ujawnił zrywając z Towarzystwem Teozoficznym i kładąc kres „Zakonowi Gwiazdy" oraz wyrzekając się całej mitologii budowanej wokół jego osoby począwszy od dnia, gdy z jeszcze młodego chłopca Annie Besant i Leadbeater usiłowali uczynić Mesjasza. Sądząc jednak po tym, co głosił swoim uczniom, i po odpowiedziach na stawiane mu pytania, miałem całkowitą pewność, że niczego się od niego nie nauczę. Niewątpliwie był to człowiek inteligentny i pełen dobrej wiary, od którego można uzyskać pewne pokrzepie­nie, zupełnie jednak nie pojmowałem, czemu właściwie miałbym się z nim spotkać. I tym razem Sorana musiała jechać sama.

Owe dwa tygodnie lipca wydały mi się błogosławieństwem niebios. Cała nasza grupa schodziła się w niedziele u Florii Capsali i Maca Constantinescu. Rozgrywaliśmy mecze siatkówki, jedliśmy obiad w pobliskiej knajpce, jedno­cześnie przygotowując publiczne odczyty na najbliższą jesień. Potem wyjecha­liśmy w góry, tym razem do Breazy. Nina była z nami. Odzyskałem poczucie harmonii i pogodę z poprzedniego lata. Czułem się swobodny, wolny od wyrzutów i problemów. Mimo iż wiedziałem, że po powrocie czeka mnie ogromna praca, tych kilka dni spokoju i odprężenia przywróciło mi wiarę w siebie. Najpierw musiałem przygotować swoje wykłady i seminaria na jesień. Musiałem również - i przede wszystkim - ukończyć nową powieść, bo pod wpływem sukcesu Majtreji wydawnictwo Ciornei zaproponowało mi podpisanie wyjątkowo w moich oczach korzystnej umowy: w formie zaliczki miałem otrzymać - i to jeszcze przed złożeniem rękopisu książki połowę honorarium za pierwszy nakład w wysokości czterech tysięcy egzemplarzy.

Postanowiłem znów wziąć na warsztat Piotra i Paula; teraz zmieniłem tytuł powieści na Powrót z raju. Zamierzałem opowiedzieć w niej historię Pawła Aniceta, bohatera, któremu w pewnym sensie czułem się bliski, choć niewiele było między nami wspólnego - może tylko to, że podobnie jak ja kochał dwie kobiety naraz. Co prawda, to ani jedna, ani druga nie miała przypominać Sorany lub Niny. Jednak niepokoje i zahamowania Aniceta były mi dobrze znane. Poza tym chciałem stworzyć powieść reprezentatywną dla „młodej generacji", ukazać jej losy, tak jak je widziałem. Tematem Powrotu z raju była utrata szczęśliwości, złudzeń i optymizmu, jakie naznaczyły dwanaście pierwszych lat istnienia „Wielkiej Rumunii". Razem z przeważającą częścią moich rówieśników okres chłopięctwa i wczesną młodość przeżyłem w atmosferze euforii, błogiej ufności i łatwowierności. Teraz wiedziałem już, że Raj pozostał gdzieś daleko za nami, i że utraciliśmy go, nie spostrzegłszy nawet, że dane nam było w nim żyć. Byliśmy pierwszym - i jedynym pokoleniem, które od okresu 1919-1920 zaznało Raju. Rozumie się, że mowa tu o Raju w porządku duchowym. Odnosił się on jedynie do poczucia szczęścia doświadczanego podczas urzeczywistniania jakie­goś zbiorowego ideału, nie implikował żadnych przejawów jakiegokolwiek rajskiego syndromu w porządku społecznym, ekonomicznym czy politycznym.

Powrót z raju zacząłem pisać podczas parnych nocy lipcowych. Ogólny plan powieści nie rysował mi się jeszcze zbyt jasno. Wiedziałem tylko, że będzie to pierwszy tom trylogii ukazującej historię Pawła Aniceta, grupki intelektualistów, której był członkiem, ich starć i wzajemnych reakcji. Akcja toczyła się w Bukareszcie w latach 1932-1933, a więc w okresie, jaki upłynął od mego powrotu z Indii. Zrezygnowałem z pisania historii Franciszka Aniceta, powol­nego upadku rodziny będącego następstwem wyzucia jej z ziemi, niedostatku, w jakim wzrastali obaj bracia, Piotr i Paweł. W tym pierwszym tomie trylogii Piotr pojawiał się tylko epizodycznie, inaczej niż w dwu następnych, które miały być poświęcone głównie jemu. Ponieważ przy tej okazji zamierzyłem również naszkicować fresk „nowej generacji", nie wchodziło oczywiście w grę pisanie w pierwszej osobie, jak to uczyniłem w Izabeli i w Majtreji. Musiałem też wyrzec się stylu użytego w Gasnącym świetle. Prawdę powiedziawszy, pragnąłem napisać powieść z pozoru realistyczną, z zastosowaniem wszakże monologów wewnę­trznych i pewnych chwytów technicznych inspirowanych przez Johna Dos Passosa.

Pisanie szło powoli i wymagało ode mnie niezmiernego wysiłku. Zadawałem sobie pytanie, co mi się stało i dlaczego z takim trudem przychodzi mi pisać. Mój styl wydawał mi się rozstrojony, język pełen niepotrzebnych neologizmów, użyta zaś składnia - pretensjonalna, sztuczna i agresywna. Może było to spowodowane zmęczeniem. Sypiałem mało i źle, kładłem się bowiem o świcie, aby obudzić się nieraz bardzo późno. Mansarda zmieniła się w rozpalony piec. Postanowiłem więc znów pojechać w góry. Nina zgodziła się na to, choć żałowała, że nie będzie mogła mi towarzyszyć. Oczywiście ukryłem przed nią, że nie pojadę sam.

*

Sorana wróciła z Holandii. Marietta i Haig Acterianowie znali pewną odosobnioną, spokojną gospodę niedaleko wsi Sacele i zachwalali urodę owego miejsca. Na pierwszym piętrze gospody kilka pokojów zarezerwowanych było dla tych, którzy wykupili pełne utrzymanie. To przesądziło sprawę. Miałem nadzieję, że przez cały dzień będę mógł pisać przy oknie wychodzącym na góry, ale przeczuwałem, że eksperyment, na jaki się ważę - życie z Soraną przez dwa tygodnie w jednym pokoju - może okazać się rozstrzygający.

Gospoda była taka, jak ją sobie wyobrażałem. Gdyśmy tam przyjechali, siąpił drobny górski deszczyk. Po obiedzie zjedzonym w towarzystwie kilku innych podróżnych mimo deszczu poszliśmy pospacerować trochę po drodze. Przyglądałem się Haigowi i Marietcie i zazdrościłem im. Kochali się od dawna, chyba od siedmiu albo ośmiu lat. Z początku musieli ukrywać swoją miłość, kiedy jednak Marietta odeszła od Iona Marina Sadoveanu, ich związek stał się powszechnie znany. Jakaż to dla nich ulga, że nie muszą już kłamać wobec innych ani okłamywać siebie nawzajem! Pogoda, z jaką się obnosili, harmonia mogłyby dzisiaj być moim udziałem, gdybym w wieczór Bożego Narodzenia nie skierował wzroku na dłonie Niny, gdyby dosłownie nie zafascynowały mnie jej palce - tak bardzo były podobne do palców, jakie widujemy na miniaturach albo gdybym pewnego październikowego wieczoru, kiedy Sorana pytała mnie, czy „jest ktoś w moim życiu", odpowiedział twierdząco. Nasze spotkania następowałyby coraz rzadziej, wreszcie przestałbym ją widywać. Za każdym razem, gdy się zakochiwałem - albo tak sądziłem - jakaś fatalność sprawiała, że radość z tego płynącą coś zakłócało lub wręcz rujnowało. Koniec końców znowu zostawałem sam na sam z cierpieniem, i wściekły na to, że cierpię. W braku zewnętrznych przeszkód wymyślałem je sobie. Nic na przykład nie przymuszało mnie do porzucenia R... Musiało dojść do tego, że straciłem ją na zawsze wybierając z całym rozmysłem wyjazd do Indii. Teraz było tak samo. Skazany byłem na cierpienie i na zadawanie cierpienia innym. Była to absurdalna sytuacja i tylko ja za nią odpowiadałem. Wbrew wszystkiemu, co, jak sądziłem, wyniosłem ze swych przygód indyjskich, znów zaplątałem się w tak dobrze znany mi labirynt, w niecałe dwa lata po powrocie. A przecież sądziłem, że wiem już o nim dostatecznie dużo, aby nie dać się więcej ułowić pułapkom i mirażom, jakie niezmordowana Maja, „nasza wspólna matka", stawiała na mej drodze. Spostrzegłem, że nie tylko nie nauczyłem się niczego, ale że okazuję się jeszcze bardziej nieodpowiedzialny niż w Kalkucie przed kilkoma laty.

Tymczasem jednak powtarzałem sobie, że wszystkie te próby mają jakiś sens, że zmierzają do jakiegoś celu, którego jeszcze nie znam, lecz na którego poznanie kiedyś nie traciłem nadziei. Mimo całej udręki płynącej z sytuacji, za którą pierwszy ponosiłem winę, mówiłem sobie jednak, że w głębi duszy nigdy nie pragnąłem niczego ponad to, aby móc kochać dwie kobiety naraz, z jednakową szczerością i natężeniem. Wedle prawideł logiki takie pragnienie było absurdem, ale logika w tej sytuacji w ogóle nie wchodziła w grę. Próbowałem zrozumieć siebie samego wmawiając sobie, że w rzeczywistości pragnąłem przeżyć doświadczenie paradoksalne, niemożliwe do ujęcia w ter­minach racjonalnych, a to z tej przyczyny, że chciałem żyć życiem różnym od tego, jakie jest nam zwykle przeznaczone. Gdybym miał powołanie mistyczne, na pewno zapragnąłbym - albo w każdym razie bym próbował - zostać świętym. Wszelako wbrew wszystkiemu, cokolwiek na ten temat mogli stwierdzić moi przyjaciele i wrogowie, nigdy nie odczuwałem w sobie powołania mistycznego. W pewnym sensie bliższy byłem „magii" niż mistyki. Od czasów młodzieńczych zawsze miałem ambicję dążenia pod prąd normalnych zachowań, marzyłem o radykalnym przeistoczeniu naszych sposobów istnienia. Moja pasja dla tantry i jogi wynikała z tejże właśnie faustycznej tęsknoty. Niewykluczone, że pragnienie kochania dwu kobiet jednocześnie było jedynie nowym epizodem długiej, sekretnej historii, którą sam niezbyt jasno pojmowałem. Na swój sposób usiłowałem skompensować niezdolność zostania kiedykolwiek świętym poprzez paradoksalną, nadludzką próbę, która w braku lepszej możliwości otworzyłaby mi inną drogę ku tajemnicy całkowitej pełni.

Jakkolwiek było, pisząc w te letnie dni powieść u boku Sorany, nawet nie domyślałem się głębszego znaczenia swych dążeń. Najczęściej byłem pastwą udręk, wyrzutów i goryczy zrodzonych z dwuznaczności sytuacji. Później zrozumiałem, że również i ta próba wpisana jest w moje przeznaczenie, które chciało, abym przeżywał sytuację paradoksalną całkowicie sprzeczną ze mną samym i z moim czasem, i które zmuszało mnie do istnienia w Historii i jednocześnie poza nią, do bycia świadkiem teraźniejszości, lecz również pozaczasowości i tego wszystkiego, co najbardziej przebrzmiałe i pozahistoryczne; do zaakceptowania mej rumuńskości i bytowania jednocześnie w światach dziwnych, odległych, egzotycznych, co sprawiało, że musiałem być bukareszteńczykiem z krwi i kości i zarazem obywatelem świata. Nie oznaczało to, że les extremes se touchent, jak mawiał Gide, lecz raczej coincidentia oppositorum. Nie sądzę, abym nosił w sobie jakąkolwiek skłonność do ekstrawagancji i para­doksu. Należy tu raczej widzieć - pod przykrywką różnych zdarzeń natury biograficznej lub twórczości intelektualnej - pewien szczególny, właściwy mi sposób religijnego włączania się w świat, wywodzący się zarówno z ludowej religijności krajów Europy Wschodniej, jak i z doświadczenia religijnego typu orientalnego albo archaicznego. Szukając głębiej, mógłbym nawet powiedzieć, że paradoks „zbieżności przeciwieństw" leży u podstaw wszelkiego doświadczenia religijnego. Istotnie, wszelka hierofania, wszelkie przejawienie się sacrum w świecie jest ilustracją „zbieżności przeciwieństw"; jakiś przedmiot, istota żywa, gest stają się sacrum (innymi słowy, uzyskują możność transcendowania poza ten świat) pozostając nadal tym, czym zawsze dotychczas były: przedmiotem, bytem żywym, gestem. Transcendują one poza świat nadal w nim uczestnicząc.

W owym czasie tego rodzaju troski były mi najzupełniej obce. Interesowało mnie tylko, w jaki sposób Paweł Anicet rozwiąże problem, będący również moim problemem. Dość było kilku dni, aby obecność Sorany zaczęła mi ciążyć. Ponieważ nie przestawało padać, nie wychodziła i większą część swego czasu spędzała obok mnie, czytając. Gdy tylko wstawałem od stołu lub zapalałem papierosa, zapytywała, czy wszystko w porządku, czy jej obecność nie utrudnia mi pracy, i chciała przeczytać to, co napisałem. Obiecałem, że pokażę jej rękopis po ukończeniu pierwszej części. Pewnego dnia, powróciwszy z przechadzki po lesie, na którą udało mi się wyrwać pod pretekstem, że muszę się zastanowić nad sytuacją jednego z bohaterów, zastałem ją siedzącą przy stole z rękopisem w dłoni i zapłakaną twarzą.

„Nie wyobrażałam sobie, że możesz tak cierpieć będąc ze mną!" - rzekła i wskazała pierwszych dziesięć linijek rękopisu rozpoczynających powieść: „Usłyszawszy, że drzwi łazienki zamykają się, Paweł wyskoczył z łóżka i odetchnął głęboko, swobodnie, jak gdyby dotąd obawiał się, że ktoś go usłyszy. Od dziesięciu minut udawał, że śpi, z twarzą wtuloną w ramię, powstrzymując oddech, aby nie ściągać na siebie uwagi żony. Gdy zobaczył, że wstaje, jego serce zaczęło bić mocniej: może wreszcie będzie mógł zostać sam przez kilka minut?"

- „A więc tak ci trudno mnie znosić?" - zapytała.

Dość mi było spojrzeć na nią, aby się przekonać, jak bardzo cierpi. Nagle postarzała się o dziesięć albo dwadzieścia lat. Próbowałem się wykręcić:

- „Nie chodzi o ciebie, a przynajmniej nie tylko o ciebie. Czegoś takiego doznają wszyscy mężczyźni, a może i wszystkie kobiety. Każdy pragnie samotności, choćby na parę chwil, nawet jeśli przebywa z istotą, którą kocha. Ciągła, ponad miarę przedłużana obecność drugiego staje się w końcu czymś demonicznym. Przypomnij sobie słowa Goethego..."

Nie pozwoliła mi skończyć, jeszcze raz przypominając, że jestem „naj­bardziej wolnym kochankiem pod słońcem" i że jeśli męczy mnie jej obecność, znaczy to jedynie, że już jej nie kocham. Ale to jest niemożliwe, bo ona przekonana jest o czymś przeciwnym. Więc musi w tym kryć się coś innego. Musimy razem spróbować odkryć, dlaczego jej obecność do tego stopnia jest mi przykra, podczas gdy powinna mnie uskrzydlać...

- „Porozmawiamy o tym później - odrzekłem. - Na razie pozwól mi pisać".

Mój egoizm słusznie ją oburzał. Natychmiast przedzierzgnęła się w walkirię, którą znałem aż nadto dobrze. Zaczęła chodzić tam i z powrotem po izbie, cała rozpłomieniona, znów młoda, kipiąca wigorem swych trzydziestu lat. Jestem doprawdy człowiekiem niezrozumiałym, zagadką. Jakże to! Teraz, kiedy nareszcie mamy okazję być razem tu, w górach, my, którzy mieliśmy szczęście spotkać się i kochać tak, jak się kochamy - zamiast korzystać z tej szansy, zamiast ramię w ramię piąć się na najwyższe szczyty Ducha poddając się nawzajem analizom, wyjaśniając się sobie nawzajem, urzeczywistniając się - mówimy o książce... Teraz akurat muszę pisać powieść! Zaledwie w kilka miesięcy po opublikowaniu Majtreji, która odniosła taki sukces! Skąd ten podejrzany pośpiech? Dlaczego uciekłem w książkę, zamiast próbować z nią przeżyć wielkie doświadczenie Życia?

I tym razem w pewnym sensie nie całkiem się myliła. Gdyby nie było Niny, na pewno zgodziłbym się towarzyszyć Soranie w wędrówce ku „szczytom Ducha", nie bacząc na łatwe do przewidzenia ryzyko. Ale istniała również Nina, Paweł Anicet zaś musiał za wszelką cenę znaleźć wyjście ze swoich problemów, aby mi pomóc znaleźć wyjście z moich. Oto dlaczego absolutnie musiałem napisać Powrót z raju. Znów zabrałem się do roboty, Sorana znów zaczęła czytać. Chwilami słyszałem jej westchnienia. Ponieważ wzdychałem i ja, zaraz spytała mnie o przyczynę.

- „Nie idzie mi jakoś. Nie potrafię sobie wyobrazić, co myśli mój główny bohater. Sądzi on, że jest zakochany w dwóch kobietach na­raz".

Sorana cała pobladła, ale natychmiast głosem zdumiewająco spokojnym powiedziała: „To niemożliwe!"

- „Takie jest też moje zdanie - ciągnąłem. - Ale mój bohater jest przeświadczony, że jedną kocha tak samo jak i drugą, i nie może się zdecydować na wybór".

- „W takim razie jest tchórzem!" - wykrzyknęła Sorana.

Wówczas zrozumiałem, że rozwiązanie, jakie zaczęło świtać Pawło­wi Anicetowi, jest jedynie możliwe. Paweł Anicet był w pewnym sensie tchórzem, całkiem jak ja, albo w każdym razie będzie za takiego ucho­dził w oczach wszystkich, gdy rozejdzie się wieść o jego samobójstwie. Dla niego było to jedyne możliwe wyjście, bo tylko samobójstwo pozwoli mu zatrzymać jedną i drugą. Śmierć zwykle przywraca jedność rozbitą przez istnienie wskutek tego choćby, że istnienie z natury swojej jest czymś przypadkowym, ograniczonym, okaleczonym, fragmentarycznym. Tymczasem w wypadku Aniceta, to znaczy kogoś, kto zdołał osiągnąć tę jedność hic et nunc, jednakowo kochając dwie kobiety, śmierć przechowa ją in aeternum. Jeśliby potrafił się zdecydować na wybór, owa jedność uległaby rozbiciu i dalej żyłby w poczuciu frustracji, niespełnienia, czekając, ba, nawet mając nadzieję - na śmierć.

- „Masz rację - odrzekłem. - Paweł Anicet jest tchórzem. Koniec końców popełni samobójstwo..."

*

Ostatecznie nie zdzierżyłem dłużej i powróciłem do Bukaresztu. Sorana pojechała do Sibiu zobaczyć się z Emilem Cioranem. Jak dowiedziałem się później, wylała przed nim wszystko, co miała na sercu. Powiedziała mu, że chcę ją porzucić i że od miesięcy czyham na najmniejszy pretekst. Na Cioranie wielkie wrażenie zrobił stan, w jakim ją ujrzał, i całkowicie słuszne było jego oburzenie na moje okrucieństwo i głupotę. Nie pojmował, jak mężczyzna inteligentny, mający szczęście być kochanym przez taką kobietę, może chcieć ją porzucić i robić wszystko w tym kierunku. Według niego jedyne możliwe wytłumaczenie kryło się w mojej duchowej inercji, w odmowie przyjęcia ryzyka związanego z namiętnością, u której kresu czekało mnie, być może, szaleństwo lub śmierć - krótko mówiąc, w mej mierności i hipokryzji. W artykułach, jakie Cioran podczas lata i jesieni napisał dla „Vremea", bezustannie siał przejrzystymi aluzjami do mego braku odwagi i wyobraźni. We wrześniu lub październiku napisał niezwykły artykuł Człowiek wyzuty z przeznaczenia, w którym na­tychmiast się rozpoznałem i który bez żadnej wątpliwości był nieoczekiwanym balsamem dla serca Sorany.

Wszystkiego tego miałem jednak dowiedzieć się później. Na razie po­wróciłem z mocnym postanowieniem skoncentrowania się wyłącznie na powieści. Mimo to poszedłem odwiedzić Ninę. Ujrzawszy mnie zbladła, ale zgadywałem po tej reakcji, że chyba jest szczęśliwa. Wiedziała już, że pojechałem w góry w towarzystwie nie tylko Haiga i Marietty, lecz również Sorany. W każdym razie odmawiałem powtórnej dyskusji na ten temat. Po pierwszych słowach przerwałem jej i ruszyłem w stronę drzwi.

- „Jeśli i ty masz cierpieć przeze mnie, wolę zniknąć - powiedziałem - i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Odejdę bardzo daleko stąd, bo nie mogę znieść myśli, że ktokolwiek w moim otoczeniu cierpi przeze mnie..."

Nina pobladła jeszcze bardziej i poprosiła, abym został, co też uczyniłem. Odtąd nie zadawała mi już żadnych pytań.

*

Dusiłem się wprost w mansardzie, toteż pracowałem głównie po nocach, półnagi. Powieść posuwała się z trudem, ale w każdym razie szybciej niż w górach. Pisałem bez zapału, oślepiony przez wszelkiego rodzaju okropności - erotyczne i inne - które za wszelką cenę chciałem wprowadzić do powieści, tak jakbym pragnął tchnąć przynajmniej odrobinę życia w „mózgową" książkę, gdzie jedynie szamotali się intelektualiści, których głównym zmartwieniem było wszczynanie nie mających końca dyskusji, skoro się tylko spotykali. Zresztą tak mniej więcej zachowywali się wszyscy członkowie grupy „Criterion". Pewne rysy charakterystyczne, pewne tiki zapożyczyłem u niektórych spośród swoich przyjaciół, niemniej bohaterowie powieści nie mieli modeli z krwi i ciała. Prawdopodobnie właśnie z tej przyczyny wydali mi się później tak bezbarwni i sztuczni. Interesowały mnie ich poglądy, impulsy, gesty - lecz głównie poglądy. Postępując w ten sposób, szedłem pod prąd tradycyjnej powieści rumuńskiej i rozmyślnie zrywałem z atmosferą panującą w książkach Cezara Petrescu czy Ionela Teodoreanu. W odróżnieniu od nich zamierzałem przed­stawić jedynie młodych intelektualistów Bukaresztu pasjonujących się prawie wyłącznie tym, co określano wówczas mianem „problemy zasadnicze". Poważną rolę grały tu strajki w warsztatach Griwicy w lutym 1933 roku51 ponure zawodzenia syren dochodzące przez cały dzień. Przeczytawszy Powrót z raju, Mihail Polihroniade zarzucił powieści, że jest „zupełnie chybiona pod względem politycznym". Jego zdaniem przypisałem zbyt dużą wagę incydentowi, który z punktu widzenia politycznego był nieistotny. Dla mnie jednak ów strajk w Griwicy również symbolizował - w sposób zarazem patetyczny i sztuczny - „utratę raju", to znaczy nasze brutalne wkroczenie do Historii.

Pod maską różnorakich, mniej lub bardziej mętnych, ideologii powieść przenikał jeden jedyny temat, niby obsesyjny leitmotir: jaki sens przypisać postrajskiej egzystencji? Wszyscy owi gadatliwi, pretensjonalni, agresywni intelektualiści bali się - nawet nie zdając sobie z tego sprawy - perspektywy zostania „nieudacznikami"; przerażała ich ona. Temat przegranego intelektua­listy często pojawiał się w literaturze rumuńskiej. Otóż zazwyczaj przyczyną przegranej bywała gnuśność i bezwład prowincjonalnego środowiska, w jakim przyszło żyć bohaterowi, albo przypadłościom natury osobistej, jak alkohol czy narkotyki, bądź też - i przede wszystkim - pokusie, którą stanowiła polityka. Ale bohaterowie Powrotu z raju mieszkali w Bukareszcie, nie zaś w małym prowincjonalnym miasteczku. Ostatecznie mieli wszelką swobodę wyboru środowiska, które im najbardziej odpowiadało, i żadną miarą nie wydawali się skrępowani jakimikolwiek przymusami natury ekonomicznej czy politycznej. Pomimo to wiedli żywot hybrydyczny, nieuporządkowany, zazwyczaj anormalny; każdy ze wszystkich sił walczył, aby nie pogrążyć się w rozpaczy, próbował się ocalić, to znaczy w pierwszym rzędzie - uniknąć klęski i móc cieszyć się autentycznym życiem. Dla jednych ta „autentyczność" oznaczała bunt - jakikolwiek; przeciw rodzicom, przeciw przodkom, przeciw mieszczańskiemu porządkowi, przeciw wpojonym poglądom. Wszyscy jednak mieli obsesję, a nawet „zahamowania" na punkcie swych „problemów". Jedynym, który nie bał się stawić im czoła, był Piotr Anicet, i dlatego zatytułowałem Chuliganie część książki poświęconą jemu i jego kolegom w tym samym wieku i o tych samych poglądach. Piotra Aniceta nie nawiedzało widmo klęski, przeciwnie, miał on zaufanie do swych zdolności i swojej dobrej gwiazdy. Był przekonany, że jest pierwszym z Anicetow, który nie upadnie ani pod brzemieniem okoliczności historycznych, ani własnych „problemów". Z powodu swej absolutnej pogardy dla wszelkiej moralności w oczach niektórych mógł uchodzić za istotę de­moniczną, za autentycznego „chuligana". Według niego jedynym sposobem uczestniczenia w życiu twórczym było uwolnienie się od wszelkich zahamowań, wątpliwości i innych frustracji, jakie przygniotły i ostatecznie zdruzgotały życie jego ojca i brata Pawła. Od niego miało się zacząć „nowe życie"; taki był tytuł trzeciego skrzydła tryptyku. Anicetowie zatriumfują nad „Historią" - nie dlatego, iżby Piotr miał ją wziąć na serio, lecz przeciwnie, dlatego, że przestanie się jej obawiać, przeto stawiać jej opór. Mówiąc ściślej, nie będzie już ryzykował swego życia, aby się jej przeciwstawić lub ją zmieniać, lecz potrafi się do niej przystosować i nie będzie się wcale tego wstydził, jako że według niego jest to dla Rumuna jedyny sposób ocalenia się przed terrorem Historii, nie przerywając twórczości. Na wyklarowanie się i sprecyzowanie poglądy te musiały poczekać aż do Nowego życia, do którego mogłem się zabrać dopiero w 1937 roku.

W każdym razie pod koniec owego lata powieść była gotowa zaledwie w połowie. Rzecz w tym, iż Ciornei, mój wydawca, spodziewał się rękopisu na pierwszego października, chciał bowiem wypuścić książkę na wigilię Bożego Narodzenia. Być może zdołałbym ją ukończyć w ciągu czterech czy pięciu tygodni, gdybym z powrotem Sorany do Bukaresztu nie musiał stawić czoła prawdziwemu tajfunowi. Sorana za żadną cenę nie zamierzała się mnie wyrzekać, nie dlatego, żeby obecnie kochała mnie bardziej niż kiedykolwiek przedtem, lecz po prostu ponieważ pragnęła uchronić mnie przed samym sobą. Była przekonana, że jeśli się rozstaniemy, wszelkie moje zdolności twórcze zostaną unicestwione. Jej obecność jest dla mnie absolutnie konieczna, abym mógł się stać tym, kogo we mnie odgadywała tylko ona: nie wielkim pisarzem, uczonym czy filozofem, lecz geniuszem i prorokiem jednocześnie. Ponad wszelką wątpliwość przyjaciele poinformowali ją, co jest między mną i Niną, i była przeświadczona, że taki związek okaże się dla mnie zgubny.

Rodzina i przyjaciele zadawali sobie pytanie, co się ze mną dzieje i dlaczego tak się zachowuję. W ich oczach byłem „wziętym pisarzem", autorem, który tego lata był na ustach wszystkich i który setkami otrzymywał listy od wielbicielek. Ja jednak rysy miałem ściągnięte, minę niewyraźną i stroniłem od ludzi. Zwłaszcza matka nie rozumiała z tego nic. Niekiedy całymi dniami moja stopa nie postała w domu. Wpadałem tylko, by się przebrać lub wziąć jedną czy drugą książkę. Kiedy indziej zamykałem się w pokoju, odmawiając nawet zejścia na posiłek, przez cały natomiast dzień wołając o kawę. Zdarzało się, że jedna albo druga przychodziła do domu, aby wypytywać matkę, co się ze mną dzieje. Nieraz nawet wchodziły po schodach i stukały do drzwi. Nawet nie raczyłem odpowiadać. Zresztą prawdopodobnie nie słyszałem pukania, bo nocą pracowałem, potem zaś przesypiałem cały dzień, albo prawie.

Wyglądało na to, że jedynym sposobem wydobycia się z tej sytuacji jest porzucenie ich obu. Ta „śmierć" naszej miłości w pewien sposób korespon­dowała z samobójstwem Pawła Aniceta. Świadom byłem, że sprawi mi to cierpienie, ale wszelkie cierpienie było lepsze niż obecna sytuacja. W ostatnich dniach września miałem długą rozmowę z Nae Ionescu. Właśnie wracał z Niemiec, był pod wielkim wrażeniem rewolucji, jaka się tam niedawno dokonała, i sądził, że podobna zmiana może również nastąpić u nas. Jego opozycja wobec polityki króla była bardzo widoczna i z dnia na dzień się pogłębiała. Karol II nie słuchał go już od dawna. W swych artykułach w „Cuvantul" Nae Ionescu bez przerwy uprzejmie, lecz otwarcie „czepiał się" polityki króla, czyniąc też nie mniej jasne aluzje do pałacowej kamaryli. Pod koniec rozmowy mój mistrz znów obrócił się ku mnie, marszcząc brwi:

- „Co się dzieje? Można by rzec, że żyje pan na innej planecie - powiedział. - Czyżby pisał pan przypadkiem nową powieść?" Musiałem przyznać, że zgadł.

- „A jaki jest jej tytuł?"

- „Powrót raju".

Nae Ionescu patrzał na mnie długo bez słowa, tak trudno przychodziło mu w to uwierzyć. Milczenie się przedłużało; czułem niejakie zakłopotanie, obawiając się, że znów sprawiłem mu zawód.

- „Tak szybko!" - wykrzyknął na koniec.

- „Jakże ma rację - powtarzałem sobie, gdyśmy się rozstali. - Tak szybko..." Nie upłynęły jeszcze dwa lata od mojego wyjazdu z Kalkuty, tylko zaś rok od zakończenia służby wojskowej. Okres ten zdawał mi się czasem wszelkiej możliwej błogości, ale był już definitywnie zamknięty. Gdzie są te dni, kiedy czułem się swobodny, otwarty na wszelką przygodę, kiedy żywiłem nadzieję i marzyłem o powtórnej podróży na Wschód? Tę swobodę zniszczyłem sam, ja sam, bezustannie działając w sposób nie przemyślany. Myśl, że sam jestem wszystkiemu winien, opętała mnie; jedynym możliwym wyjściem było po­rzucenie ich obu.

Przypominam sobie ów wrześniowy wieczór, gdy w mieszkaniu Niny próbowałem wyjaśnić jej moją decyzję. Bardzo blada stała koło otwartego okna, do którego, słuchając mnie, podeszła. Aczkolwiek powiedziałem już wszystko najważniejsze, mówiłem nadal w obawie przed milczeniem, jakie mogło zapaść między nami.

- „Nie potrafię znieść czegoś takiego po raz drugi - rzekła. - Nie potrafię..."

Nieruchomym wzrokiem spoglądała przez okno. Nie mogłem opędzić się przed myślą o tym, czym było jej dotychczasowe życie, ojej własnej rozpaczy. Po raz drugi kochała i po raz drugi ukochany mężczyzna dal się schwytać w pu­łapkę, która dla niej oznaczała jego utratę. Tym razem stała przed otwartym oknem na ósmym piętrze budynku. Czyż zresztą było jej ono potrzebne do zrozumienia, że jedynym wynikiem tych słów będzie ponowne obrócenie w popiół jej miłości i że w kilka dni później na próżno będę przychodził z naręczami kwiatów i podarków? Odpowie mi tak, jak niegdyś odpowiedziała porucznikowi - że już mnie nie kocha i nigdy nie pokocha. Bez względu na rozwiązanie będę przyczyną jej nieszczęścia, narzędziem fatalności losu, jaki zawziął się na nas. W jednym przebłysku zrozumiałem, że wszystko, co powiedziałem jej dotąd, jest ostatnią szatańską próbą Mai zniszczenia mnie i że nie tylko nie muszę być narzędziem nieszczęścia Niny, lecz przeciwnie - mogę jej przynieść to, czego jej dotychczas brakowało, i że przeznaczenie żąda ode mnie, abym uczynił ją szczęśliwą, nawet jeśli przyjdzie mi za to zapłacić konieczną cenę.

- „Zostaję - powiedziałem. - Ale nie możemy żyć tak dłużej. Zamieszkamy razem w innym miejscu".

Uśmiechnęła się wreszcie, jakby we śnie.

- „Wiem, ile cię to będzie kosztowało - rzekła. - Ale muszę ci coś wyznać. Nikt jeszcze o tym nie wie, lecz niewiele życia mi pozostało. Umrę młodo..."

*

Jeszcze tego wieczoru napisałem do Sorany długi list zawiadamiający ją o mej decyzji. Dwadzieścia cztery godziny później poszedłem do niej. Nie zmrużyła oka przez całą noc. Powiedziała, że od dawna już znała moje odczucia, lecz robiła, co mogła, aby przeszkodzić mi w podjęciu takiej decyzji, a to dla mojego dobra.

- „Chciałabym ci zadać tylko jedno pytanie - rzekła. - Skoro uważasz, że musisz wybierać, to dlaczego nie wybrałeś mnie?"

Nie miałem odwagi powtarzać jej tego, co mówiłem chyba ze sto razy - że nigdy nie moglibyśmy być razem, że zniszczylibyśmy się nawzajem.

- „Dobrze wiesz, dlaczego - odparłem. - Masz dość siły i wyobraźni, żeby o mnie zapomnieć. Wybrałem słabszą z was obu".

Odtąd widywałem ją coraz rzadziej i zawsze ze skurczem serca. Dlaczego przyniosłem jej nieszczęście? Dlaczego musiała się we mnie zakochać? Dlaczego musi teraz błąkać się jak dusza potępiona w miejscach, gdzie bywaliśmy razem, odwiedzać nie proszona kręgi naszych wspólnych przyjaciół, gdzie myślała mnie zastać, wiedząc bardzo dobrze, że będę się przed nią krył i unikał za wszelką cenę? Trzeba było upływu wielu lat, nim w ogóle ośmieliłem się myśleć o własnym szczęściu - tak dobrze wiedziałem, iż to, co nazywa się szczęściem, może się zrodzić jedynie w następstwie monstrualnej, absurdalnej ofiary, jakiej żaden człowiek nie potrafiłby przyjąć z lekkim sercem. Rzeczywiście, Sorana męczyła się jeszcze długo. Wyrzekła się naszych wspólnych przyjaciół, wycofała się z grupy „Criterion", zachowując przyjaźń jedynie dla Marietty Sadovej, z którą spotykała się nadal, lecz coraz rzadziej. Jej nazwisko przestało się niemal pojawiać na afiszach Teatru Narodowego. Coraz bardziej usuwała się od świata, jedyne pokrzepienie i pociechę znajdując w nauce Krisznamurtiego.

Nie tylko rozdarcie serca Sorany było rezultatem tej decyzji. Moja rodzina oceniła ją jako prawdziwą katastrofę. Rodzice marzyli dla mnie o kimś zupełnie innym niż zwykła urzędniczka z Przedsiębiorstwa Telefonów, na dodatek rozwódka i matka dziewczynki umieszczonej na jakiejś podrzędnej pensji. Przed kilkoma laty mój brat Mikołaj ożenił się z dziewczyną bez majątku, i miałem jeszcze w pamięci łzy i zmartwienie, z jakimi rodzina przyjęła tę nowinę. Mikołaj jeszcze nie był ukończył studiów i wszyscy się bali, że nie zrobi doktoratu z chemii przemysłowej i zaraz po magisterium będzie musiał z konieczności szukać jakiejś posady. Tak więc to na mnie rodzice przenieśli swe nadzieje. Przeze mnie właśnie pragnęliby wziąć rewanż na innych członkach rodziny ojca, bardziej hołubionych przez los, zamożniejszych, i być świadkami mojej bły­skotliwej kariery uwieńczonej nie mniej znakomitym małżeństwem. Jeśli idzie o karierę, to zaczęli wierzyć, że stać mnie na nią - w dniu gdy mianowano mnie zastępcą wykładowcy przy katedrze Nae Ionescu. Nie wątpili, że potrafię wybrać „partię", która pocieszy ich po błędzie popełnionym przez brata. Przychylnym okiem spoglądali na mój związek z Soraną, a choć pojawienie się Niny zdziwiło ich, nie robili z tego wielkiej kwestii; przecież Sorana nie zniknęła jeszcze z mojego życia, a poza tym pamiętali, że potrafiłem niegdyś rozstać się z R... Wyobrażali sobie, że bez zastanowienia dałem się uwikłać w jedną z tych młodzieńczych przygód i że na pewno wypłaczę się z niej w odpowiednim czasie. Dlatego w dniu, kiedy im oznajmiłem, że zamierzam zamieszkać z Niną, jakby niebo runęło im na głowy. Stało się to w obecności mojej siostry Coriny. Wszyscy byli przerażeni zarówno tą decyzją, jak i niesprawiedliwością losu, która ich dotykała. Myślę, że wszyscy troje doznali wówczas wrażenia, że jakaś mroczna fatalność prześladuje naszą rodzinę. Od czasu zakończenia wojny fortuny wszystkich wujów stopniały w szybkim tempie. Pośpieszne lub ekstra­waganckie ożenki w ciągu paru lat załatwiły się z resztkami tego, co zdołali uratować. Dom przy strada Melodiei należał obecnie do Coriny i tonął w długach hipotecznych. Jedynym źródłem dochodu rodziców była oficerska emerytura ojca. Z godnością znosili tę sytuację, wszystkie swoje nadzieje umieszczając w przyszłości, to znaczy we mnie. Przez wiele lat przyprawiały ich o drżenie moje awantury i popełniane nieroztropności. Drżeli dowiadując się o niebezpieczeństwach, na jakie wystawiałem się w Indiach, drżeli, gdy objawiłem chęć niewracania do domu. Ale przecież wróciłem, ba, nawet uporządkowałem swe sprawy z wojskiem, stałem się sławnym pisarzem, dostałem nominację na zastępcę profesora na uniwersytecie - a wszystko nim jeszcze ukończyłem dwadzieścia siedem lat. Pewnego dnia zapewne przedstawię im narzeczoną wybraną przez siebie, dziewczynę bez wątpienia bardzo piękną, córkę co najmniej ministra, ambasadora, bankiera, generała, profesora uniwersytetu, może nawet jakąś cudzoziemkę o znanym nazwisku, należącą do rodziny znanej w świecie polityki, no i oczywiście bardzo bogatą, niezmiernie bogatą. Tyle co najmniej trzeba było dla zadośćuczynienia moim walorom, bo jeśli nawet natura szczodrze obdzieliła mnie swymi darami, to przecież ciężko harowałem, aby je wykorzystać; czytałem tyle, że omal nie straciłem wzroku. Zasłużyli sobie także na to rodzice, albowiem ponosili ogromne ofiary, aby umożliwić mi kupowanie książek, podróżowanie po świecie i wyprawę aż do Indii. Ale przecież wszystkie te dobrowolne ofiary, niedostatek i wyrzeczenia, jakie znosili od dziesięciu lat, zostaną hojnie wynagrodzone przez moją karierę, małżeństwo i sukces, na które tak liczyli. Biorąc pod uwagę, że w najbliższej przyszłości nie będę rozporządzał fortuną należną mi ze względu na moje walory, spodziewali się dla mnie wielu innych satysfakcji, mających się stać również ich udziałem.

Te projekty i mrzonki płynęły nie tylko z tęsknoty i marzenia. W ciągu ubiegłego roku mama kilkakrotnie czyniła aluzje do paru możliwych „partii". Przychodzono ją nawet zapytywać, czy nie zamierzam się żenić, pokazując fotografie młodych dziewcząt (a jedna była ładniejsza od drugiej); niektóre z nich nie ukończyły jeszcze studiów. Nieodmiennie odpowiadałem jej na to, że nie mam zamiaru się żenić, i wierzyła mi myśląc zapewne, że przecież to nic pilnego i że koniec końców lepiej, żebym się wyszumiał, gdy jest jeszcze po temu czas. I oto nagle niczym grom z jasnego nieba spada na rodziców nowina, że postanawiam zamieszkać z Niną. Nie powiedziałem jej, że się z nią ożenię, bo o tym nie myślałem, ale wychodziło na to samo. W chwili gdy zaczniemy dzielić jedno mieszkanie, diabli wezmą wszystkie świetne „partie", jakie powinny mi przypaść z racji mych przymiotów. Żadna już córka ambasadora, generała czy bankiera nie przyjdzie rozmawiać o małżeństwie do mieszkania, które będę dzielić z Niną.

Rodzice byli przerażeni. Pośród mnóstwa łez i wzdychań usiłowali mnie przekonać, że moje postępowanie graniczy z szaleństwem, a ponadto - o czym sam wiedziałem - że moja decyzja pozbawia ich jedynej nadziei i pociechy na stare lata, które wobec tego na zawsze spowije mrok. Sposób, w jaki się zachowywałem, był dla nich niezrozumiały, i nawet nie próbowałem się z niego wytłumaczyć. Cóż mógłbym im odpowiedzieć? Że kocham Ninę? To nie wystarczało, wiedzieli bowiem, że kochałem R..., a potem Mąjtreji, heroinę powieści, którą wszyscy przeczytali. Wiedzieli, że kochałem Soranę, a jednak - z własnej woli, czy też pod przymusem - ostatecznie i z nią się rozstałem. Jakżeby mogli pojąć, że wszystko zaczęło się sześć czy siedem lat wcześniej w Paryżu, wieczorem, kiedy to pewien przystojny porucznik, którego pożerała miłość, dał się upić przygodnym przyjaciołom, aby nazajutrz ocknąć się w łóżku jakiejś nieznajomej wobec konsula i urzędowych świadków? Czyż mogłem im powiedzieć, że wszystko zaczęło się w bożonarodzeniowy wieczór, gdy zachwy­ciła mnie nadzwyczajna delikatność palców Niny? A nade wszystko czyż mogłem im powiedzieć, że jeśli jako chłopak uniknąłem utonięcia w delcie Dunaju, potem w Morzu Czarnym, pijawek w dżungli Sikkimu, jeśli doszedłem do siebie w kutiarze w Swarga-aśram, jeśli zdołałem tyle napisać i nauczyć się - to dlatego, że wszystko tak musiało przebiec w swoim miejscu i czasie jedynie po to, abym teraz, we wrześniu 1933 roku, okazał dość siły i inteligencji do wykonania z pozoru niedorzecznego gestu mającego udowodnić Ninie, że to, co niegdyś raz przeżyła, już się nie powtórzy, i że od tego dnia wypełniać będzie - obok mnie i dzięki mnie - swoje przeznaczenie zawieszone wskutek idiotycznego przypadku przed wieloma laty, w Paryżu, w czasie pożegnalnego, zbyt obficie zakrapianego wieczoru?

Ponieważ nie mogłem powiedzieć im tego wszystkiego, bez końca tłuma­czyłem, że postanowiłem zamieszkać z Niną, choć ona wcale mnie o to nie prosiła. Jej jedynym pragnieniem było, abym rozstał się z Soraną. Potem zrezygnowała nawet i z tych nalegań zadowalając się jedynie tym, że jej nie porzucam. O dalszym ciągu zdecydowałem sam, bez niczyjej rady, godząc się na to, że moje postanowienie uznane zostanie za niedorzeczne. Ostatecznie rozstałem się z Soraną, choć doskonale mogłem przedłużać tę sytuację bez słowa sprzeciwu ze strony Niny. Ale chodziło mi o coś znacznie więcej niż tylko ojej szczęście. Przede wszystkim pragnąłem urzeczywistnić dla niej ową restitutio in integrum, bez której nie mogłaby spełnić swego losu; wszystko, co osiągnęła, a potem utraciła w absurdalny sposób, miało jej być zwrócone dzięki mnie. Doskonale wiedziałem, co oznacza to dla mnie, lecz gotów byłem zapłacić konieczną cenę. Bardziej jeszcze niż poświęcenie Sorany smuciło mnie to, że poświęcam rodzinę. Rodzice w głębi duszy przeczuwali, że tracą mnie osta­tecznie. Nie tylko wszystkie pokładane we mnie nadzieje obracały się wniwecz, odtąd stawałem się dla nich kimś obcym. Byłem tego świadom i cierpiałem strasznie, tym bardziej zresztą, że nie znałem nikogo, komu mógłbym się zwierzyć. Rodzice oddali mi wszystko, a ja nie byłem nawet w stanie ofiarować im swej fizycznej obecności. Przewidywałem, co nastąpi później - mianowicie, że nigdy nie zaakceptują Niny, ja zaś nie przystanę nigdy na to, by ich odwiedzać bez niej.

Ostatecznie mimo wszystko zgodziłem się ich widywać, ale z rzadka. Przy okazji świąt wpadałem z butelką pod pachą, przynosiłem szampana na Gwiazdkę, zbierałem się w godzinę później i to było wszystko. Przestałem być ich dzieckiem. Stałem się zjawą, materializującą się na kilka chwil, od czasu do czasu, potem znikającą, aby powrócić do własnego świata. Udało mi się jednak przywrócić z nimi normalniejsze stosunki, ale potrwało to parę lat, i było już wówczas za późno.

*

Kiedy w dniu mego odejścia z domu widziałem tragarzy wynoszących książki z mansardy, było tak, jakbym oglądał własny pogrzeb. Na każdym kroku potykałem się o pamiątki i wspomnienia, które po raz ostatni widziałem na ich właściwym miejscu. Gdy układałem w pudłach zeszyty i notatki z lat młodości, pliki opublikowanych artykułów - przed oczyma przesuwało mi się całe moje ówczesne życie i życie tej mansardy. Znów widziałem się całkiem młodym chłopcem czytającym z trudem przy blasku niebieskiej lampy, ocierającym oczy, co łzawiły od nowych okularów. Widziałem wszystkich, którzy tu bywali: kolegów z liceum, potem z uniwersytetu, Theę, R..., przyjaciół z grupy Criterion", Soranę, Ninę z początków naszej znajomości. Znów kontemplowałem czas, kiedy wszyscy byliśmy wolni, kiedy wszystko zdawało się możliwe, gdy wszystkie drogi życia stały przed nami otworem. Wybrałem najbardziej uciążliwą.

Gdy tragarze schodzili po schodach, przygięci pod ciężarem pudeł, wydało mi się. że znoszą moją trumnę. Nawet nie miałem odwagi rozejrzeć się wokół siebie na pożegnanie.



XIII

NALEŻAŁOBY SIĘ POŚPIESZYĆ...

Budynek przy bulwarze Golescu, niedaleko Dworca Północnego, w którym zamieszkaliśmy, niedawno został zbudowany. Nasze mieszkanie znajdowało się na trzecim, ostatnim piętrze. Wybrałem je, ponieważ poza ogromnym salonem i dwiema sypialniami zawierało również wielki pokój, którego okna zajmowały cały bok domu, i gdzie mogłem umieścić swoje biurko i bibliotekę. Gdy jednak wprowadzaliśmy się, zamówione biurko i regały nie były jeszcze gotowe, więc tragarze musieli położyć wprost na podłodze moich pięć czy sześć tysięcy tomów. Właściciel budynku, adwokat mający swe biuro na parterze, pożyczył mi kuchenny stół, przy którym tegoż samego wieczora zasiadłem do pracy. Tyle miałem zaległej roboty, że niekiedy zastanawiałem się, czy nie powinienem podpisać jeszcze ze trzech albo czterech umów. Miałbym wówczas pewność, że się z nich nie wywiążę na czas, co w jakiś sposób uspokoiłoby mnie...

Jeszcze nie skończyłem Powrotu z raju, mimo iż poświęcałem mu wszystkie noce, od jedenastej wieczorem do pół do piątej rano. Ciornei chciał, by powieść wyszła przed Bożym Narodzeniem, i naciskał mnie tym mocniej, że z końcem października nierozważnie wręczyłem mu całą początkową część książki, którą natychmiast oddano do składania. Otrzymałem już pierwsze korekty; drukarz czekał na dalszy ciąg. Ciornei zaczynał tracić cierpliwość i musiałem zrobić wszystko, żeby go uspokoić. Faktem jest, że to głównie dzięki niemu mogłem wynająć i umeblować nowe mieszkanie. Jeszcze tej samej jesieni podpisałem następną umowę; oprócz tego, co już otrzymałem za Powrót z raju, Ciornei wypłacił mi jako zaliczkę pięćdziesiąt tysięcy lei na następne dwie powieści, które zobowiązałem się napisać w latach 1934-1935. Ale to nie wystarczało na opłacenie kosztów przeprowadzki, tak że musiałem podpisywać weksle napływające co trzy i sześć miesięcy. Żeby zwiększyć swoje dochody, gotów byłem uciec się do wszelkich sposobów: przekładów, poprawiania tekstów, edycji dzieł klasycznych. Aleksander Rally poprosił mnie o przetłumaczenie Buntu na pustyni pułkownika Lawrence'a dla powstającej właśnie Fundacji Sztuki i Literatury.

Później, gdy Rally'ego na stanowisku prezesa Fundacji zastąpił Aleksander Rosetti, zaproponował mi on pokierowanie wydaniem krytycznym dzieł B. P. Hasdeu. Zgodziłem się z zapałem tym większym, że suma, jaką mi wypłacono a conto, była dość okrąglutka. Nadal oczywiście dawałem do „Cuvantul" i „Vremea" swoje dwa przeglądy tygodniowo, ale zawsze chętnie witałem wszelki inny rodzaj pracy zarobkowej.

Poza tym musiałem pomyśleć o wykładach, które miałem zainaugurować z początkiem listopada. Na szczęście zapowiedziałem wykład o „problemie zła i odkupienia w historii religii" oraz seminarium na temat „rozkładu pojęcia przyczynowości w logice buddyjskiej". Były to zagadnienia nieźle mi znane, miałem na ich temat niemało dokumentacji, tak że musiałem jedynie sporządzić konspekt wykładów. Gdy pewnego piątku o piątej po południu wszedłem do amfiteatru T. Maiorescu, gdzie miałem wygłosić pierwszy wykład, zrazu myślałem, że pomyliłem sale. Nie mogło dotrzeć do mej świadomości, że cały ten tłum tłoczący się w korytarzach Wydziału Literatury przyszedł tu specjalnie dla mnie; byłem równie zaskoczony jak podczas pierwszych prelekcji grupy „Criterion". Jakoś utorowałem sobie drogę do profesorskiego biurka. Na szczęście nie było Nae lonescu. W istocie odczuwałem wstyd, że na pierwszym wykładzie mam więcej słuchaczy niż on, aczkolwiek wiedziałem doskonale, iż większa część mego audytorium przybyła tutaj, nie aby wprowadzić się w problematykę Dobra i Zła, lecz po prostu, aby poznać autora Majtreji.

Co do tego pomyłka była wykluczona. Gdy wchodziłem do amfiteatru, najbardziej uderzyła mnie nie liczebność tej ludzkiej masy gniotącej się i tłoczącej pod ścianami, lecz raczej „światowy" polor publiczności. Pierwsze rzędy zostały wzięte szturmem przez elegantki, których mocne perfumy zawiewały aż do mnie. Zresztą większość audytorium składała się z pań. Oczywiście, były wśród nich zapewne i studentki literatury, myślę jednak, że nie chodziły na inne wykłady z filozofii, może z wyjątkiem wykładów Nae lonescu. Miałem już wystarczające doświadczenie, aby mówić bez notatek. Perorowałem przez blisko godzinę i mimo całej ścisłości, z jaką omawiałem pojęcia Zła i Odkupienia w Indiach, słuchano mnie niczym wyroczni i zasypano hura­ganowymi brawami, jak na zgromadzeniu publicznym. Schodząc z katedry, aby udać się do pokoju profesorskiego, ujrzałem zwartą grupę pań i panienek, która pociągnęła za mną. Pokój pękał wprost od mych wielbicielek, niektóre nawet ustawiły się w ogonku na korytarzach. Większość z nich przyszła po prostu dla poznania mnie lub aby mnie zaprosić do wystąpienia na zebraniach w zamkniętych kółkach albo zgoła na herbatę, na koncert, czy też by wyciągnąć ze mnie dalsze zwierzenia na temat Indii. Niektóre zadawały mi pytania dotyczące Majtreji, wyjmując z torebek egzemplarze powieści z prośbą o de­dykację. Musiałem powiedzieć im dość brutalnie, że nie mam zamiaru prowadzić pogawędek literackich na uniwersytecie, dedykacje do moich utworów zaś wpisuję tylko podczas Dni Książki. Potrzebowałem dobrej półgodziny na uwolnienie się od kobiet, jakie wdarły się do pokoju, wśród których zresztą znalazło się parę studentek przybyłych prosić nieśmiało o wskazówki biblio­graficzne. Wreszcie wyszedłem pod pretekstem, że mam spotkanie na drugim końcu miasta.

Wracając do siebie tramwajem, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Cóż by sobie pomyślały moje wytworne i arcyzamożne admiratorki, gdyby wiedziały, że jedynym powodem pośpiechu, z jakim je opuściłem, jest ko­nieczność napisania do jedenastej wieczorem artykułu (bo o tej właśnie godzinie musiałem zabierać się do powieści) - inaczej nie dostanę stu lei potrzebnych Ninie na zrobienie zakupów na trzy lub cztery najbliższe dni... Nie przyprawiało mnie to bynajmniej o rozgoryczenie, przeciwnie, chciało mi się śmiać. Wie­działem, że czeka mnie następna próba. Trochę się bałem, ale za nic w świecie nie uciekłbym przed nią.

*

Decyzja zamieszkania z Niną wprawiła większość mych przyjaciół w nie­małe zakłopotanie. Słuchając ich można było sądzić, że popełniłem błąd, który może okazać się dla mnie fatalny, bo Nina nie tylko nie miała pieniędzy, ja zaś poprosiłem ją, żeby zrezygnowała z pracy w Przedsiębiorstwie Telefonów - ale nadto była o kilka lat ode mnie starsza, miała już dziecko i w rzeczy­wistości nie należała do „naszego środowiska" artystów i intelektualistów. Wszyscy zadawali sobie pytanie, w jaki też sposób eks-żona oficera potrafi wspomagać, podtrzymywać i inspirować pisarza, zarazem człowieka nauki, a przede wszystkim takiego jak ja choleryka i ekscentryka. Mój gest wydawał im się niebezpieczny i jednocześnie absurdalny. Wielokrotnie zarzekałem się, że wcale nie zamierzam się żenić, aż tu nagle zamieszkuję wspólnie z Niną, co oznaczało dla nich małżeństwo już sekretnie zawarte albo niedalekie. A wszystko to następowało u progu świetnej kariery literackiej, nastręczającej okazje do licznych i różnorakich przygód, które mogłyby walnie wzbogacić moje pisarskie doświadczenie. Wiedząc, że nie mam majątku, przyjaciele sądzili, że wkrótce będę musiał zrezygnować z wielu swych zasad, choćby po to, aby jakoś dociągać do końca miesiąca. Na przykład będę przymuszony do pisania bestsellerów, pogodzenia się z obniżeniem poziomu swych prac naukowych no bo za co będę kupować książki, skąd wezmę pieniądze na podróże?

Niektórzy z przyjaciół próbowali nawet przemówić mi do rozumu i nie szczędzili rad. Oczywiście nie mogłem im powiedzieć, że przynajmniej przez jakiś czas jedynym celem mego życia będzie zapewnienie Ninie szczęścia poprzez restitutio ad integrum. Nie mogłem nawet powoływać się na miłość, bo - podobnie jak rodzice - zapytaliby, cóż ma wspólnego miłość z imprezą tak „mieszczańską", w jaką się uwikłałem: to mieszkanie wyraźnie ponad stan, potwornie droga biblioteka, moje życie tak pełne sprzeczności. W rzeczy samej widzieli, że haruję jak galernik, aby móc opłacić długi i komorne, co skądinąd wcale mi nie przeszkadzało otoczyć się mieszczańskim komfortem tak miłym młodym małżeństwom. Życie, jakie rozpoczynałem w mieszkaniu przy ulicy Golescu, rozczarowywało ich swą banalnością, brakiem stylu. Nie był­bym w porządku, porównując się z tymi spośród nich, co ożeniwszy się, już parę lat wcześniej pogodzili się z egzystencją, którą teraz mi zarzucali. Oni nie mieli tej szansy, jaka została dana mnie - wyjazdu na Wschód w wieku dwudziestu jeden lat, spotkania Majtreji, usunięcia się do himalajskiej samotni, potem zaś, po powrocie, zostania znanym pisarzem, otrzymania nominacji uniwersyteckiej w wieku dwudziestu sześciu lat itd.

Życie człowieka tak hołubionego przez los nie mogło ich nie interesować. Pragnęli oni, abym w Bukareszcie kontynuował przygodę rozpoczętą przed pięcioma laty, gdy postanawiałem wyjechać do Indii. Powinienem odwiedzać pewne kółka, na naszych zebraniach zjawiać się w towarzystwie egzotycznych lub ekstrawaganckich kochanek, nadal być takim samym dziwakiem i ekscentrykiem, jakim znali mnie kiedyś. Czuli się zawiedzeni i jednocześnie sfrustrowani widząc, że zachowuję się jak student z prowincji, co to mając magisterium w kieszeni pośpiesznie się żeni i mości gniazdko rodzinne używając do tego części posagu - z tą jedynie różnicą, że Nina nie miała grosza, w charakterze zaś wiana wnosiła siedmioletnią córeczkę. Zastanawiali się, czy w takich warunkach potrafię jeszcze wykazać się siłami twórczymi. Tak, dojrzałem już do tego, by powiększyć szeregi nieudaczników; niektórzy dawali nawet do zrozumienia, że jestem „człowiekiem skończonym" dodając, że należy w tym widzieć jeszcze jeden przykład tragedii narodu rumuńskiego polegającej na tym, iż ludzie utalentowani czy geniusze są w naszym kraju niby meteory: pojawiają się, aby natychmiast zniknąć albo też powoli dogasać.

Te refleksje lub dowody zainteresowania płynęły od przyjaciół pragnących mnie ocalić in extremis. Przychodzili podzielić się nimi natychmiast, na gorąco, by tak rzec. Snuto też inne refleksje podobnego rodzaju, o których dowiedziałem się później. W pewnym sensie nie były one całkiem pozbawione racji. Przed nikim nie mogłem ukryć ryzyka, jakie podejmowałem. Nawet jeślibym osiągnął swój cel, którym było zapewnienie Ninie owej restitutio ad integrum jej losu, to ryzykowałem, że stanie się to za cenę pogrążenia mojego życia. Ale z drugiej strony było dla mnie niemożliwością uchylić się od tego ryzyka. Od nadto już długiego czasu mówiłem, pisałem, powtarzałem w artykułach, prelekcjach, rozmowach, że nic, absolutnie nic, nie może przemóc prawdziwie twórczego ducha - chyba tylko pozbawienie wolności. Żywiłem przekonanie, że ani nędza, ani dostatek, ani wreszcie środowisko nie potrafią go wyjałowić. Jeżeli pisarz ponosił klęskę, to nie powinien mieć o to pretensji ani do środowiska, ani do okoliczności, lecz raczej do własnych możliwości, zbyt skromnych w stosunku do ambicji. W głębi duszy czułem, że nigdy już nie zaznam atmosfery panującej niegdyś w mansardzie, ale przecież nie był to wystarczający powód, aby obróciły się wniwecz moje zdolności twórcze - tylko dlatego, że zamieszkałem przy bulwarze Golescu. A gdybym nawet został przekonany, że z Majtreji u boku mógłbym napisać kilka wybitnych dzieł, to miałem nie mniejszą pewność, iż stać mnie na to również u boku innej kobiety, na przykład Niny. W pewnych granicznych wypadkach moja porażka jako pisarza lub jako intelektualisty mogła mieć stronę pozytywną, tak jakby to miało miejsce wówczas, gdybym zrezygnował z jakichś nierealnych ambicji - na przykład pisania książek lub tworzenia dzieł kultury tylko w celu doskonalenia własnego rozwoju ducho­wego. Tak mogło było się stać, gdybym pozostał w Himalajach lub gdybym z uporem trwał przy Soranie. W jednym i drugim wypadku słowo „porażka" oznaczałoby, że osiągnąłem spełnienie na płaszczyźnie innej niż literatura bądź nauka.

Tak więc na przekór wszelkiemu ryzyku, którego byłem świadom, trudno przychodziło mi uwierzyć, że mój nowy styl życia, pozornie banalny i „miesz­czański", musi w sposób fatalny stać się dla mnie synonimem porażki. Równie trudno byłoby mi przyjąć, że życie do tego stopnia uzależnione jest od jego aktorów i dekoracji, albo że, na przykład, mansarda lub pracownia malarska nieuchronnie czynią kogoś artystą, lub wreszcie że mieszkanie podobne do tylu innych koniecznie musi przeistoczyć każdego w „mieszczucha". Według mnie styl życia oznaczał ciągły, wewnętrzny proces tworzenia nie mający nic wspólnego z warunkami materialnymi ani ze środowiskiem i otoczeniem, jakie zawdzięczamy wyłącznie splotowi okoliczności. Poza tym życie, które zamierza­łem prowadzić, interesowało mnie również z innego punktu widzenia. Od lat już zadawałem sobie pytanie, co by się stało, gdyby Goethe poślubił był Lottę lub Lili Schonemann, albo gdyby Soren Kierkegaard nie wyrzekł się Reginy Olsen. Sens, jaki Kierkegaard nadawał swym postępkom, pomógł mi przed pięcioma czy też sześcioma laty zrezygnować z R... Chciałbym jednak wiedzieć, czy źródło jego mocy twórczej kryło się w tym geście, czy też może została ona jedynie przezeń ukierunkowana w stronę, którą wszyscy znamy; jeśli tak było, pragnąłbym wiedzieć, na co byłoby stać Kierkegaarda w razie, gdyby..., itd. Ciekawiło mnie, jak przebiegałoby życie pewnych moich ulubionych pisarzy, gdyby w młodości zdecydowali się wieść egzystencję na pozór banalną.

Co do mnie, takie właśnie życie wcale mnie nie trwożyło, przeciwnie. Byłem zdania, że jeśli element fantastyczny, nadnaturalny czy ponadhistoryczny w ogóle niekiedy się przejawia, to może się to dziać jedynie pod pozorami banalności. Podobnie, jak sądziłem, że cudu nie sposób zidentyfikować jako takiego, tak też było według mnie konieczne, aby - z powodów natury dialektycznej - to, co wyjątkowe, przybierało maskę pospolitości, i aby to, co pozahistoryczne, objawiło się poprzez zdarzenia historyczne. Te myśli, które miałem później rozwinąć w Wężu (1937) i Zakazanym lesie (1949-1954), a także w kilku studiach z zakresu filozofii i historii religii, bardzo mi pomogły w tym okresie życia, gdy zaczynało ono biec nowym torem. Rozważywszy dobrze wszystko stwierdzałem, że kiedy zamiast powracać do Indii angażowałem się w sytuację wiodącą wprost do małżeństwa, tym samym dobrowolnie godziłem się na uczynienie w Bukareszcie tego, do czego w Kalkucie lub Benaresie zostałbym zmuszony - to znaczy do nadania swemu „życiu ukrytemu" pozorów egzystencji poświęconej pracy naukowej. Różnica była taka, że w obecnej sytuacji w grę wchodził jeszcze element mniej lub bardziej tragiczny - mianowicie przekonanie, iż zrozumiałem sens swego przeznaczenia; właśnie dlatego, że pozornie moje małżeństwo z Niną skazane jest na ostateczną klęskę, to - mocą dialektyki - stanie się dokładnie odwrotnie.

Nie wszyscy moi przyjaciele byli tak pesymistyczni. Mihail Sebastian uważał, że nie mogłem zrobić lepszego wyboru. Ci, którzy już od dawna znali Ninę, byli zachwyceni. Nae Ionescu wysłuchał mnie uważnie, tak jak czynił to zawsze, ilekroć informowano go o niepowodzeniach czy głupstwach popełnio­nych przez drogich mu ludzi. Powstrzymał się od komentarzy, przynajmniej na razie. Nie bardzo mógł gratulować sobie własnego małżeństwa - od lat żył w separacji z żoną, nie biorąc wszakże rozwodu. Mój profesor wierzył jedynie w taką miłość, która - wedle jego określenia - powinna być jednocześnie „narzędziem poznania" i „czynnikiem zbawienia". Tak się składało, że jego wielka obecna namiętność przechodziła właśnie dość poważny kryzys.

Ostatecznie po kilku miesiącach koledzy i przyjaciele uznali, że ich niepokoje były próżne. Co do mnie, ani się nie zmieniłem, ani też nie zrezygnowałem ze swych nawyków. Z drugiej strony, odkrywali w Ninie inteligentną, wielkiej dobroci i rozbrajającej szczerości przyjaciółkę, która też bardzo szybko potrafiła ich podbić. Z czasem doszli do przekonania, że oddanie i miłość, jakimi otaczała mnie Nina, ubezpiecza mnie od wszelkich ciosów. Wiedząc, że jest przy mnie, nie musieli się już troskać o moją przyszłość. Odtąd może już mnie spotykać, co chce - Nina zawsze wyciągnie mnie z tarapatów. Upłynęło jeszcze parę lat i wszyscy moi przyjaciele zaczęli uważać Ninę nie tylko za „idealną żonę", ale i za istotę legendarną, której zawdzięczam wszystko, cokolwiek dane mi było osiągnąć. Podziwiali głównie jej nadzwyczajną energię, ustępującą jedynie pozorom ironicznej powagi i dyskrecji, którymi umiała się maskować. Pamiętam, że w 1934 albo 1935 roku zapytałem pewnego dnia Camila Petrescu, czemu się nigdy nie ożenił. Odpowiedział, że „nie miał szczęścia spotkać na swej drodze kogoś takiego jak Nina Mares". Szczególnie uderzyło go spostrzeżenie, iż w rzeczywistości Nina żyje wyłącznie dla mnie, choć wcale nie dawała tego po sobie poznać, tak że potrzebował pewnego czasu, aby to sobie uświadomić. Wyznał mi pewnego dnia, że byłby bardzo zakłopotany, gdyby stał się obiektem tak wielkiej miłości i oddania. Jednak poślubić mógłby jedynie kobietę, która nie tylko byłaby w nim zakochana, ale i pozostawała z nim w najdoskonalszej wspólnocie przekonań, myśli i marzeń...

W późniejszym czasie zdarzało mi się zastanawiać, co by się stało, gdyby... Gdyby, na przykład, nie doszło do mojego spotkania z Niną pewnego bożenarodzeniowego wieczoru albo gdyby zamiast zakochać się we mnie, wybrała Mihaila Sebastiana. Wiedziałem świetnie, że fakt zadania sobie tego pytania jest sam w sobie zupełnie absurdalny, niemniej jednak dalej prowadziłem tę niewinną grę. Nie wiem, w jakiej mierze uzasadnione były moje przypusz­czenia, ale miałem przekonanie, że gdybym przedłużał swój związek z Soraną, to i tak w końcu doszłoby do jego zerwania. Najprawdopodobniej wykorzy­stałbym swoją „dyspozycyjność", aby prowadzić życie wziętego pisarza. Być może napisałbym mniej, bo mniej potrzeba by mi było pieniędzy, lecz to, co bym stworzył, byłoby lepsze. Naprawdę nie wiem, czy któregoś dnia w końcu bym się nie ożenił. O ile się znam, przypuszczam, że poszedłbym sobie po pierwszej scenie małżeńskiej albo po pierwszym nieporozumieniu między nami, lub też przy pierwszej próbie wymuszenia na mnie zmiany trybu życia. Sądzę, że niewiele żon umiałoby zachować w stanie nie naruszonym swoją miłość, ufność i pogodę u boku kogoś takiego jak ja w owym czasie - człowieka, który całą swoją profesorską pensję wydawał na sprowadzanie książek z Lipska czy Londynu, i który przyszedłszy do domu stwierdzał, że wiktuałów zostało jedynie na następny dzień; który w porze obiadu zjawiał się niespodziewanie z jednym czy dwoma przyjaciółmi; który nieraz zapraszał dziesięć, piętnaście osób na wieczorną pogawędkę przeciągającą się aż do świtu; który wiódł życie nieporządne, kapryśne, pisał nocą aż do białego rana, sypiał przedpołudniami i nie znosił hałasu telefonu ani drzwi wejściowych, ani nawet odgłosu kroków po pokoju; który bez ustanku otrzymywał telefony lub listy od wielbicielek - listy, jakie nieodmiennie znajdowałem na biurku, i telefony, na jakie odpowiadała z humorem sama Nina, prosząc piękną nieznajomą, aby zechciała poczekać chwilkę, a potem przychodziła spytać mnie, czy wolę zaraz porozmawiać z jedną z admiratorek, czy też raczej ona ma mi przypomnieć o tym później, gdy skończę artykuł.

Zastanawiałem się też, co by było, gdybym ożenił się z kobietą bogatą lub o ciągotach arystokratycznych. Bez wątpienia odszedłbym przy pierwszej aluzji do majątku lub prestiżu jej rodziny. Jest też bardzo prawdopodobne, że nie potrafiłbym się porozumieć z jej przyjaciółmi, lecz próbowałbym narzucić swoich, z których każdy był większym cyganem od drugiego: pisarzy, aktorów, malarzy, dziennikarzy. Staliby się oni powodem scen, czego nie znoszę, i odszedłbym. Ale nawet jeśliby zaakceptowała mój sposób życia i tolerowała przyjaciół, to i tak pozostawał główny problem, który z pewnością by nas rozdzielił: dzieci. Z różnych powodów jeszcze przez parę najbliższych lat nie zamierzałem mieć dzieci. Moje racje były tego rodzaju, że młodej kobiecie nie trafiłyby do przekonania; pod tym względem Nina zgodziła się na ogromną ofiarę. Ten intymny dramat stanowi centrum powieści, jaką napisałem później - Wesele w niebie.

Tak czy owak, moje życie przybrałoby inny obrót. Byłoby mniej lub bardziej szczęśliwe, lecz w każdym razie inne. Nie zaznałbym satysfakcji, jaką – przy całej egocentryczności mej egzystencji - osiągnąłem realizując ową restitutio ad integrum, co przyrzekłem sobie pewnego wrześniowego wieczoru 1933 roku. Nina nigdy nie próbowała kryć przede mną, że jest szczęśliwa, dodając wszakże, iż napawa ją to lękiem. Powtórzyła to jeszcze na łożu śmierci w 1944 roku, lecz wtedy wyzbyła się już strachu. Tak jak się spodziewała, umarła młodo. Jej ostatni rok był nadzwyczaj ciężki nie tylko z powodu choroby; przede wszystkim drżała, abym się nie dowiedział, że ma raka. Ubłagała lekarzy, moją rodzinę, przyjaciół z Bukaresztu i Lizbony, żeby mi nic nie mówili, tak się bała, że cierpienie i niepokój, jakie mógłbym odczuwać w związku z nią, przeszkodzą mi w pracy. Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, tajemnica została dochowana. O istocie choroby Niny dowiedziałem się zaledwie na kilka dni przed jej śmiercią.

*

W listopadzie dostarczono mi zamówione biurko i regały biblioteczne. Pokryły one ściany od podłogi po sufit. Mniej więcej odnalazłem dawny spokój i ciszę mej mansardy, tak że mogłem pracować nocami nad ostatnimi rozdziałami Powrotu z raju. Grupa „Criterion" znów podjęła publiczne wykłady w Fundacji Karola, ponadto wynajęliśmy jeszcze drugą salę z myślą o serii prelekcji poświęconych historii muzyki. Ja zająłem się muzyką Azji i ludów prymityw­nych. Ponieważ każda prelekcja miała być ilustrowana przykładami muzyki zarówno wokalnej, jak i instrumentalnej, musiałem za wszelką cenę postarać się o nagrania i partytury. Miałem jedynie kilka płyt z ludową i religijną muzyką bengalską; co do partytur, to dysponowałem tylko niewielką ilością nut z melodiami z wyspy Bali. Na szczęście znakomity muzykolog G. Breazu zapewnił mi niezbędną dokumentację. Kilku młodych muzyków zgodziło się zaadaptować melodie afrykańskie, azjatyckie i z Oceanii na instrumenty, jakimi dysponowaliśmy, oraz zorganizować zespół wokalny potrafiący odtworzyć rytmy Afryki równikowej i melopeje indonezyjskie. Impreza miała nadzwyczajne powodzenie. Mówiłem przez jakieś dziesięć czy piętnaście minut o muzyce indyjskiej, głównie bengalskiej, potem kurtyna podnosiła się ukazując zespół lub orkiestrę wykonujące - zapewne po raz pierwszy w Rumunii - muzykę z Trawankoru lub Puri. Następnie wracałem na scenę, żeby opowiadać o mitologiach i praktykach religijnych pewnych społeczności archaicznych, potem znikałem znów, aby zahipnotyzowana publiczność mogła wysłuchać rytualnych śpiewów ludów Bantu, melopei melanezyjskich, synkopowanych zawodzeń krajów australijskich. Na każdą z prelekcji tego cyklu przychodziło coraz więcej ludzi. Zakończył się on odczytem P. Comarnescu na temat jazzu, na który poprosiliśmy najlepszy ówcześnie w Bukareszcie zespół.

Moje wykłady dotyczące problematyki zła i odkupienia nadal przyciągały liczną publiczność. Kilka konferencji poświęciłem buddyzmowi; pamiętam, że gdy przedarłem się do katedry i zapowiedziałem, że będę mówić o „Prawie Dwunastu Przyczyn"52, przez całą salę przebiegł jakby dreszcz, po czym skamieniała ona w jakiejś nadnaturalnej, ekstatycznej ciszy, tak że przez moment wahałem się nie wiedząc, od czego zacząć wykład. Przychodziło mnie słuchać wielu moich przyjaciół, jak też i wrogów. Kiedy wygłosiłem któregoś dnia wykład na temat Upaniszad, do pokoju profesorskiego wkroczył Emil Cioran, aby mi powiedzieć, że mówiłem z taką pasją i w takim tempie, że gdyby wykład potrwał jeszcze z dziesięć minut, jego trafiłby szlag lub też popełniłby samobój­stwo...

Nie wszyscy podzielali ten entuzjazm. Po jednym z mych wykładów o buddyzmie niejaki Oskar Lemnar (który dzięki mnie mógł opublikować w „Cuvantul" kilka recenzji i który nigdy mi tego nie wybaczył), zaatakował mnie i odtąd czynił to przez wiele lat, kiedy tylko mógł. Utrzymywał, że jestem niezrozumiały, że mówię zbyt szybko i używam zbyt wielu terminów technicz­nych. Posescu natomiast, którego napływ publiczności ściągnął na moje wykłady, radził, abym wystrzegał się mówienia chodząc tam i z powrotem, i raczej czynił jak on - to znaczy usiadł, wsparł łokcie na pulpicie i mówił wolno, spokojnie, nie gestykulując, według przemyślanego planu, który nie powinien przekraczać dwóch, trzech stron. Na szczęście po wykładzie przyszło do mnie kilku studentów - filozofii, medycyny, teologii - aby potwierdzić to, co sam myślałem: że mam ustalony pogląd na sposób wykładania i absolutnie nie powinienem go zmieniać. Przede wszystkim chciałem być spontaniczny, bezpo­średni, wolny od wszelkiego dogmatyzmu; starałem się nie tyle informować studentów - od tego były książki - lecz raczej konfrontować ich z zasadniczymi problemami, zaskakiwać, poruszać, przenosić w nie podejrzewany dotąd świat. Była to owa słynna „anamneza", tak droga Danowi Botta.

W pewnym sensie i ja należałem do tych, których najdoskonalszym reprezentantem był Nae Ionescu. Jako profesor, podobnie jak on, nie znosiłem dukania przygotowanego z góry wykładu; co więcej, oznajmiałem z wysokości katedry, że pragnę zastanawiać się nad jakimś problemem wespół ze studentami. Niestety, w odróżnieniu od Nae Ionescu nie miałem daru przedstawiania z właściwą mu jasnością najbardziej zawiłych aspektów przedmiotu, nie potrafiłem też konstruować wykładu na podobieństwo symfonii, pomijając to, co niepotrzebne, ani też zreasumować w pięciu końcowych minutach wszystkich tematów poruszonych w ciągu ostatniej godziny, porównać ich z sobą i ukazać każdy z nich w świetle pozostałych. Moje wykłady nie miały jakiejkolwiek z góry ustalonej linii, mogły nawet wydawać się improwizowane, stosownie bowiem do reakcji sali wdawałem się w różne dygresje i komentarze. Od razu zgadywałem, czy audytorium zrozumiało mnie, czy nie. Wyczuwałem również, co szczególnie zainteresowało słuchaczy w tym, co powiedziałem. Przez „audytorium" rozu­miałem oczywiście tych kilkudziesięciu studentów, u których zainteresowanie czytałem w oczach. Zdarzało się i tak, że mówiąc odkrywałem nowe dla siebie aspekty i znaczenia, chociaż omawiany temat był mi dobrze znany od wielu lat.

Ostatnią kropkę w Powrocie z raju postawiłem w pierwszych dniach grudnia. Tekst był już złożony i gdy przesłałem do drukarni ostatnie stronice sądziłem, że książka będzie się mogła ukazać na Boże Narodzenie. Ciornei uznał jednak, że jest na to za późno, i odłożył jej wydanie na styczeń.

Grudzień 1933 roku był dla całej naszej grupy okresem krytycznym. Nae lonescu już nawet nie próbował ukryć swej wrogości wobec polityki króla. W całej serii artykułów występował przeciwko gabinetowi Duki i podkreślał ryzyko łączące się z rozwiązaniem Żelaznej Gwardii53, którą to decyzję uważał za nie tylko bezprawną, ale i niepotrzebną. Powiadał, że jeśli jest to istotnie ruch sztuczny, nie mający głębokiego zakorzenienia w narodzie, to zakaz jest bezużyteczny, bo ruch ten zniknie sam. Jeśli natomiast jest on autentycznie ludowy, potężny, ciągle rosnący - to niewiele mu zrobi zwykła ministerialna decyzja.

Owego roku sylwestra obchodziliśmy u Ionela Jianu. Poprzedniego dnia wieczorem premier I. G. Duca został zamordowany na peronie dworca w Sinaia. Na próżno Ionel Jianu błagał swych gości, aby nie rozprawiali o polityce; robiliśmy tylko to aż do świtu. Dopiero nazajutrz mogłem ocenić konsekwencje zamachu. Dziennik „Cuvantur” został zawieszony, Nae lonescu - aresztowany. Aresztowani zostali również niektórzy przywódcy Żelaznej Gwardii, a nadto Mihail Polihroniade i Aleksander Tell z grupy „Criterion". W następstwie proklamowania stanu oblężenia przywrócono cenzurę - nie tylko gazet, lecz i książek. Powrót z raju miał się ukazać w księgarniach w tym tygodniu; ze ściśniętym sercem musiałem zanieść kilka egzemplarzy do cenzury. Wiedziałem, że książka zawiera pewne ustępy mogące spowodować jej zatrzymanie - przede wszystkim opis strajku w zakładach przemysłowych Griwicy oraz aluzje do brutalności żandarmów i oficerów policji.

W redakcji wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie, co będzie z Nae lonescu, z gazetą i z nami. W kilka dni później dowiedzieliśmy się, że profesora internowano w koszarach Cotroceni i że prokurator wojskowy wdrożył śledztwo w jego sprawie. Za wszelką cenę chciano go uwikłać w proces jako podżegacza do zamachu, posługując się pretekstem w postaci paru ogłoszonych przezeń w „Cuvantul" artykułów. W tydzień później dowiedziałem się, że zażądał ze swojej biblioteki książek - Sein und Zeit oraz Dichtung und Wahrheit. Chodziły pogłoski, że król Karol szykuje się do ustanowienia dyktatury. Niektóre z krążących wówczas plotek miały oczywiście pewne podstawy. W każdym razie werdykt trybunału wojskowego przypomniał królowi, że lepiej nie polegać za bardzo na armii. Zabójcy Duki zostali skazani na dożywotnie więzienie, lecz przywódców legionistów uniewinniono jako nie mających żadnego udziału w zamachu. Po opuszczeniu więzienia odprowadzono ich do domów z fanfarami i pochodami. Zebrali się również sympatycy i współpracownicy gazety, by uczcić powrót Nae lonescu, którego zwolniono kilka dni wcześniej, nie sporządziwszy nawet aktu oskarżenia. Na próżno jednak spotykaliśmy się co dnia w redakcji; dziennik ciągle był zawieszony. Pałac mścił się, jak umiał, czekając na roz­strzygające starcie. Inne prawicowe i ultraprawicowe gazety mogły wychodzić, „Cuvantul" musiał jednak czekać aż cztery lata, a kiedy znów się ukazał, był to już tylko łabędzi śpiew. Znów przywrócono cenzurę, Karol II z niemałą zręcznością przygotowywał się do ustanowienia w bliskim czasie dyktatury. „Cuvantul" przeżył jeszcze trzy miesiące, nim zlikwidowano go ostatecznie w marcu 1938 roku.

*

Na parę dni przed zamordowaniem I. G. Duki poeta religijny Sandu Tudor zaczął wydawać nowy dziennik pod tytułem „Credinfa". Przypominam sobie, że w listopadzie Tudor poprosił mnie, abym mu towarzyszył w wizycie u pewnego rekina finansjery, którego nazwiska od dawna nie pamiętam. Był to mężczyzna w sile wieku, o twarzy dość niewyraźnej i oszczędnych ruchach. Zaczął od stwierdzenia, że „gdy szaleje burza, śmieci ulatują z wiatrem", po czym zapytał, czy bylibyśmy ewentualnie skłonni wydawać gazetę „uczciwą i odważną". Sandu Tudor przyjął propozycję natychmiast. Co do mnie, to odpowiedziałem, że moje związki z „Cuvantul" uniemożliwiają mi współpracę z inną gazetą. Nasz gospodarz jednak nastawał na to, bym udzielił swej pomocy, „przynajmniej z początku, aby wylansować dziennik". Sandu Tudor też kuł żelazo, póki gorące, prosząc o współdziałanie, tak aby „ludzie z naszego pokolenia także mieli własną gazetę". W końcu uległem ich prośbom, pod warunkiem jednak, że swoje artykuły będę podpisywał fikcyjnym nazwiskiem i że moja współpraca ograniczy się do trzech pierwszych miesięcy. Byłem prawie pewien, że tego rodzaju projekt nie zostanie nigdy urzeczywistniony, lub też że przetrzyma z pięć, sześć miesięcy. Myliłem się. Dzięki okolicznościom politycznym, zwłaszcza zaś skandalom, jakie „Credinfa" potrafiła rozpętać później, przedsięwzięciu temu przypadł w udziale zawrotny sukces.

Artykuły pisałem na miejscu, w lokalu redakcji „Credinfy", sygnując je nazwiskiem Ion Plaes. Pisałem je z mieszaniną wyrzutów i wściekłości. W czasie gdy Nae Ionescu przebywał pod kluczem, a „Cuvantul" był zawieszony, takie piśmidło mogło ukazywać się bez przeszkód. Artykuły Sandu Tudora były zupełnie nieczytelne. Pisane stylem pretensjonalnym, mającym uchodzić za „poetycki", agresywnie moralizatorskie, jadowicie, acz zawsze niejasno i ogólni­kowo, piętnowały wady, przywary i inne złe strony naszego społeczeństwa. Widząc, że jestem zdecydowany nigdy nie wyrzekać się „Cuvantul", Sandu Tudor na głównych współpracowników zaangażował P. Manoliu, Zaharię Stancu i E. Jebeleanu.

Powrót z raju trafił do księgarń w styczniu. Nae Ionescu przeczytał go jeszcze, gdy siedział w areszcie tymczasowym. Jego zdaniem napisałem książkę „wisielczą". Zapytał mnie też, jakim sposobem nagromadziłem w niej taką ilość smutku i goryczy, skąd ta moja skłonność do okrucieństwa, brutalności i rozpaczy. Trudno było mi odpowiedzieć, powołując się na autobiograficzny kontekst książki, przeto odparłem, że atmosferę, jaką zarzucał powieści, wyczuwałem już wokół siebie, jeśli sądzić po napięciach, konfliktach, gwałtach, a przede wszystkim po owym nieokreślonym odczuciu, że nasza epoka wkracza w jakiś przełom, co jawiło mi się jako coraz bardziej oczywiste, szczególnie po zabójstwie I. G. Duki ze wszystkimi tego następstwami. Grupa „Criterion" nadal cieszyła się wielkim powodzeniem, lecz i tu wyczuwało się coś jakby pęknięcie. Coraz trudniej było zebrać na tej samej trybunie legionistów, liberałów i komunistów. Stosunki pomiędzy członkami grupy nadal były tak samo przyjazne, ale teraz niektórzy z nas, na przykład Polihroniade lub Tell, nie mogli już - czy też nie chcieli - dyskutować publicznie pewnych spraw z pewnymi rozmówcami.

*

Powrót z raju zaskoczył wielu spośród moich przyjaciół oraz niemałą część krytyki. Po Majtreji, książce całej utkanej z czułości i jasności, ta czterystustronicowa powieść obfitująca w postacie nie odróżniające się przecież jedna od drugiej, gdzie pretensjonalne i abstrakcyjne dialogi przeplatały się z długimi monologami wewnętrznymi, gdzie roiło się od scen gwałtu i brutalności - ta książka musiała zbić z tropu czytelnika, zwłaszcza z powodu sztucznego i dziwacznego zachowania Pawła Aniceta. W pewnym sensie to właśnie sobie zamierzyłem, żadną bowiem miarą nie chciałem się pogodzić z etykietką „młodego, błyskotliwego pisarza", która przylgnęła do mnie po sukcesie Majtreji. Ta ostatnia książka stanowiła dla mnie jedynie ogniwo dzieła literackiego, jakie rozpocząłem był Powieścią młodego krótkowidza, lecz które zamierzałem kontynuować na kilku płaszczyznach. Z mego punktu widzenia Powrót z raju był moją pierwszą powieścią naprawdę epicką, toteż czułem się w prawie wprowadzić do niej tyle postaci i „problemów", ile tylko zapragnąłem. Uważałem również, że mogę uciec się do wszelkich chwytów literackich, jakie mi odpowiadały.

Dyskusje wokół Powrotu z raju przycichły nieco, gdy w marcu w wydawnic­twie Cartea Romaneasca ukazało się Gasnące światło. Ta powieść mocno' zaskoczyła czytelników. Ci spośród nich, którzy czytając tę drugą część (pierwsza bowiem ukazywała się w odcinkach już w 1931 roku w „Cuvantul"), mieli nadzieję odnaleźć w niej potwierdzenie integralności całego dzieła - zawiedli się. Druga część wydała im się jeszcze bardziej hermetyczna niż pierwsza, zwłaszcza że monolog wewnętrzny ustąpił w niej miejsca czemuś w rodzaju stream of consciousness, który czynił pewne stronice nieczytelnymi.

Krytyk Ion Biberi napisał entuzjastyczną recenzję. Ale był on jednym z niewielu podówczas Rumunów, którzy przeczytali Ulissesa, a także fragmenty Work in progress. Jeśli idzie o mnie, to dawno już zrozumiałem, że Gasnące światło jest utworem chybionym. Opublikowałem tę książkę jedynie dlatego, że stanowiła ona etap ewolucji mojego doświadczenia literackiego i że uzupełniała świat epicki, jaki nakreśliłem w Powieści młodego krótkowidza.

Bardzo często widywałem się z Mihailem Sebastianem. Zawieszenie „Cuvantul" było dla niego ciężkim ciosem, choć Nae Ionescu czynił, co mógł, aby jako tako zapewnić pobory redaktorom. Mihail Sebastian zaczął pisać powieść Od dwóch tysięcy lat, do której Nae Ionescu przyrzekł dać przedmowę. W świetle ostatnich wydarzeń Sebastian musiał się domyślać, jak ta przedmowa będzie wyglądać, ale wzbraniał się przed zrezygnowaniem z niej. Zbyt podziwiał i lubił Nae Ionescu, aby mogły nań wpłynąć ostatnie zmiany w jego postawie politycznej, niezależnie od tego, jak mogły go szokować i niepokoić. Sebastian często przychodził do nas na śniadanie i biadał, że nie ma czasu dokończyć swej powieści. Od niedawna wziął na siebie obowiązek pisania artykułów i kronik dla „Niezawisłości Rumuńskiej" i „Rampy"; rzecz w tym, iż musiał redagować ich pięć czy sześć tygodniowo. Ta niepotrzebna, wyczerpująca praca była dla niego prawdziwą pańszczyzną.

Wiosną grupa „Criterion" stanęła przed nowym kryzysem. Gabriel Negri, choreograf należący do naszego koła, zorganizował w operze widowisko taneczne, które odniosło wielki i niespodziewany sukces. W antrakcie Floria Capsali, niegdyś nauczycielka Negriego, nie mogąc się oprzeć uczuciu pewnej zazdrości, stwierdziła wobec grupy dziennikarzy, że Popołudnie fauna w wykonaniu Negriego było „interpretacją pederasty". Pod pieczą Gabriela Negriego wydru­kowano olśniewający program tego wieczoru; zawierał on między innymi artykuły Mirceli Vulcanescu i P. Comarnescu. Nazajutrz „Creditfa" zamieściła sprawozdanie, z którego wynikało, że członkowie grupy „Criterion" popierają pederastię. Vulcanescu, ujrzawszy w kawiarni Corso Sandu Tudora, podszedł do niego, żądając wyjaśnień. Nie wiem już, co odpowiedział Sandu Tudor, w każdym razie w trakcie dysputy obecny przy tym Aleksander Tell wymierzył Sandu Tudorowi parę policzków i wyzwał go na pojedynek. Incydent ten rozpętał długą i wstrętną kampanię prasową przeciwko Vulcanescu, Tellowi, Comarnescu i Gabrielowi Negri. Była to woda na młyn ludzi z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, tak więc popierali ją wszelkimi sposobami, bo w istocie zmierzała ona do skompromitowania grupy „Criterion". Cała zazdrość i nienawiść, wywołane i podsycane przez nasz bezprecedensowy sukces, mogły teraz znaleźć upust i wziąć odwet. Pod tym względem artykuły - nie zawsze podpisywane - Zaharii Stancu i P. Manoliu przekroczyły wszelkie granice. Ta kampania prasowa była tym bardziej plugawa, że prowadzili ją pewni dziennikarze i pisarze przeciwko innym dziennikarzom i pisarzom, doskonale przecież wiedzący, że oskarżenia pozbawione są jakichkolwiek podstaw. Tak czy inaczej, sensacyjne doniesienia w dziesięciokroć podniosły nakład „Credinfy", która nie­spodziewanie stała się najbardziej poczytną popołudniówką. Ta dywersja bardzo była na rękę rządowi. Poza tym Ministerstwu Spraw Wewnętrznych specjalnie zależało na sparaliżowaniu naszej działalności; byliśmy grupą intelektualistów tym bardziej podejrzaną i niebezpieczną, że „Criterion" bardzo sobie ceniła publiczność.

Jak należało się spodziewać, „Credinfa" i Sandu Tudor zostali skazani podczas procesu o zniesławienie, wytoczonego im przez Telia i Vulcanescu. Wiadomość o wyroku została jednak zepchnięta na ostatnie strony gazet, tak że przeszła nie zauważona. Co więcej, Sandu Tudor złożył odwołanie, potem apelację, a gdy ostatecznie skazano go na zapłacenie symbolicznego leja za szkody moralne i koszty, o skandalu dawno już nie pamiętano. Tymczasem „Criterion" musiał wstrzymać działalność. Jako pretekst wykorzystano manifes­tację studentów, którą prefektura usiłowała rozproszyć, przedtem wszakże pozwalając jej urosnąć do takich rozmiarów, że do Fundacji Karola musiano pilnie skierować całą kompanię żandarmerii.

Nagonka prasowa rozpętana przez „Credinfę" miała dla nas katastrofalne skutki. Przyjaźnie - stare i nowe - uległy zerwaniu. Gabriel Negri popadł w depresję, która na parę lat uniemożliwiła mu pokazywanie się na scenie. Co do P. Comarnescu, to przez jakiś czas musiał się powstrzymać od wygłaszania odczytów, tak że jego wielki talent animatora kultury przez długi czas był nie wykorzystany. Kampania prasowa „Credinfy" rozbiła jedność grupy „Cri­terion", a napięcie polityczne lat 1935-1939 jeszcze pogłębiło przedziały.

*

W roku 1934, przy okazji Dnia Książki, wydawnictwo Cugetarea opubliko­wało Indie, tom, w którym zebrałem część swych artykułów zamieszczanych w „Cuvantul", a także audycji radiowych. Jednocześnie z moją ukazała się też książka Mihaila Sebastiana Od dwóch tysięcy lat opatrzona przedmową Nae Ionescu. Pamiętam, że niedługo przedtem Sebastian przyszedł do mnie któregoś popołudnia, blady, ze zmienioną twarzą. „Nae Ionescu wręczył mi tekst przedmowy - powiedział. - To jest tragedia, to prawdziwy wyrok śmierci..." - i podał mi rękopis profesora. Przeczytałem go z pewną emocją, ale i ze ściśniętym sercem. „Skoro dzieci Syjonu cierpią - pisał Ionescu - to znaczy, że tak musi być". I podawał przyczyny: oto Żydzi nie chcieli uznać Mesjasza w Chrystusie. Ich cierpienia wlokące się przez historię w jakimś sensie są świadectwem przeznaczenia narodu żydowskiego, który przez sam tylko fakt odmowy uznania Chrystusa nie może być dopuszczony do Odkupienia. Extra ecclesiam nulla sahts.

Jak na człowieka, który napisał niegdyś, że „Żydzi są maruderami na drodze ku Odkupieniu", który studiował Kabałę oraz mistykę żydowską i gdzieś koło 1927, 1928 roku, gdy byłem studentem, oznajmił, że nęci go często porzucenie dziennikarstwa i polityki, by móc się poświęcić studiom hebraistycznym – taka przedmowa oznaczała wyraźne cofnięcie się na pozycje znacznie bardziej sztywne. Razem z Sebastianem byliśmy doskonale świadomi przyczyn tego uwstecznienia. Nae Ionescu, zważywszy jego opozycję wobec polityki kró­lewskiej, wiedział świetnie, że odtąd czytywać go będą jedynie ludzie pewnego pokroju ze skrajnej prawicy; chciał też, aby wiedziano, jak rysuje się w jego oczach problem żydowski w aspekcie czysto religijnym, z pominięciem innych względów, natury politycznej czy społecznej.

Mihail Sebastian absolutnie nie odmawiał Nae Ionescu prawa do takiej czy innej opinii. Konsternowało go jedynie to, że profesor skorzystał z tej właśnie okazji - wydania jego pierwszej powieści - aby zaprezentować wnioski, do jakich doszedł ostatnio. O tę przedmowę prosił go jednak sam Sebastian, potem czekał na nią całymi tygodniami, kiedy książka była już złożona, i teraz nie zamierzał wycofywać się ze swej decyzji, nawet jeśliby owa wierność miała go drogo kosztować...

Żaden z nas nie mógł wówczas przewidzieć, jakie będą te koszty. Jego powieść większość prasy zmieszała z błotem - od skrajnej lewicy po skrajną prawicę. Lewica zarzucała mu, że wspomaga odwieczną dywersję przyjmując interpretację Nae Ionescu, zgodnie z którą antysemityzm ma korzenie religijne. W tygodniku „Warsztat" Belu Silber zamieścił artykuł tak gwałtowny, że Sebastian przez wiele lat pozostawał z nim skłócony. Jeśli chodzi o drugą stronę, to Petre Manoliu napisał w „Credinty", że „Mihaila Sebastiana należałoby wykończyć" z powodów, których już nie pamiętam. Mój przyjaciel starannie zbierał wszystkie te artykuły, recenzje i steki obelg, ponieważ jeszcze tego lata zamierzał napisać broszurę pod tytułem W jaki sposób zostałem chuliganem, w której chciał odpowiedzieć potwarcom, jednocześnie wyjaśniając sens powieści oraz wyłuszczając powody, dla jakich zgodził się na opublikowanie przedmowy Nae Ionescu. W każdym bądź razie w owe letnie i jesienne miesiące 1934 roku nerwy Sebastiana zostały wystawione na ciężką próbę. Ponieważ widywaliśmy się wówczas niemal codziennie, robiłem, co mogłem, aby tchnąć w niego trochę odwagi. Jak to sam przyznał w dedykacji, napisanej przezeń w owej broszurze, znalazł we mnie jedyne oparcie w okresie, „gdy wszystko waliło się wokół niego".

Naturalnie nadal spotykałem się z Nae Ionescu i dyskutowałem z nim argumenty zawarte w przedmowie. Musiałem mu powiedzieć, że argument typu heglowskiego, który stwierdzał, iż „dzieci Syjonu cierpią, bo tak musi być", wcale nie wydaje mi się przekonujący. Wychodził on od konstatacji faktów historycznych (cierpienia narodu żydowskiego), lecz ich przyczyn i sensu poszukiwał w tajemnicy, w Odkupieniu. Aby tak twierdzić, nale­żało postawić się na miejscu Boga. Żaden teolog nie może wiedzieć z góry, co postanowił Bóg. Żaden człowiek nie może dostąpić poznania tego, co będzie się dziać w wymiarze absolutnym, poza Historią. Powiedziałem też, że zamierzam podjąć tę dyskusję na łamach „Vremea", czemu Nae Ionescu żywo przyklasnął.

- „Trudno mi o tym pisać - odrzekłem - nie tyle dlatego, że będę musiał pana krytykować, ale że będzie to pierwszy mój artykuł o panu i będę w nim musiał wystąpić przeciwko panu".

- „Zawsze tak jest - rzekł Nae Ionescu. - Gdy uczeń ma coś do powiedzenia, zaczyna od stwierdzenia, że nie zgadza się ze swoim nauczycielem. Dopiero później określi punkty i stopień, w jakich się z nim zgadza. Oczywiście liczę się z tym, że zwali mi się na kark masa ludzi, którzy będą skwapliwie pytać: «Widzi pan, jak pana potraktował pański wierny uczeń i admirator?» Ale ja udam, że nic nie wiem".

Latem napisałem dwa długie artykuły, które Racoveanu wprawiły w zły humor. W rzeczy samej poróżnił się on z Sebastianem przeczytawszy jego książkę, teraz zaś miałem wrażenie, że pokłóci się też ze mną. Miał do mnie pretensję, że poważyłem się zganić naszego wspólnego mistrza, i bezlitośnie krytykował implikacje teologiczne mojej tezy. Racoveanu zamieścił swe artykuły w „Credinty", ja zaś bez odrobiny złośliwości zareplikowałem na nie we „Vremea". Przez pewien czas panował między nami chłód, ale robiłem, co mogłem, aby nie doszło do zerwania. Niemniej jednak od tego czasu bywał u mnie jedynie z rzadka, tak bardzo się lękał spotkania z Sebastianem.

*

Około połowy sierpnia wyjechałem do Berlina, aby zapoznać się z naj­nowszą dokumentacją związaną z tematem mojej rozprawy doktorskiej oraz przejrzeć czasopisma orientalistyczne niedostępne w Rumunii. Spośród wszyst­kich wielkich bibliotek berlińska Stadtbibliothek była najbliżej, ponadto słyszałem, że w Niemczech życie jest tańsze niż we Francji lub w Anglii. Zaraz udałem się na kwaterę wskazaną mi przez jednego z przyjaciół, w Charlottenburgu, przy Berlinerstrasse. Miasto przypadło mi do gustu od pierwszego dnia, choć zupełnie nie wiem dlaczego. Była to moja pierwsza podróż do Niemiec. Znając swe ciągoty do Włoch, Grecji i Wschodu, obawiałem się rozczarowania. Tym większe były moje zaskoczenie i zachwyt.

Przyjemność mąciły mi jedynie czerwone flagi ze swastykami, jakimi obwieszone były budynki, oraz brunatne lub czarne uniformy, które mijałem na ulicy; wkrótce zresztą przestałem na nie patrzeć. Ulicami Berlina przechadzałem się jedynie nocą. Od rana do wieczora pracowałem w Stadtbibliothek - od chwili jej otwarcia aż do zamknięcia, podobnie jak to niegdyś czyniłem w Rzymie lub w Kalkucie. Wracałem do siebie z teczką pełną książek, które czytałem lub kartkowałem w nocy. W ciągu pięciu czy sześciu tygodni pobytu w Berlinie zestawiłem najświeższą bibliografię do Jogi, udało mi się też zgromadzić dokumentację potrzebną do napisania Alchimia asiatica i Mandragory. Wy­jąwszy mieszkającego w tym samym domu pewnego studenta rumuńskiego oraz Mikołaja Argintescu, nie widywałem się z nikim. Rzecz jasna, należałoby zawrzeć znajomość z pewnymi berlińskimi specjalistami z zakresu indologii i religioznawstwa, bałem się jednak wszelkiego rodzaju wizyt, spotkań i dyskusji; czasu miałem mało. Obiecałem sobie, że nadrobię to przyszłego lata, podczas następnego pobytu w Berlinie. To doświadczenie było tak pozytywne, że zamierzałem powtarzać je każdego lata.

Mikołaja Argintescu nie widziałem od mego wyjazdu do Indii. Poznałem go latem 1927 roku, kiedy to spędziliśmy razem dwa miesiące w Genewie, w towarzystwie Romulusa Cotaru. Już od paru lat przebywał w Berlinie i coś tam niby dłubał przy pracy doktorskiej z estetyki. Sam jednak przyznawał, że głównie liczy się dlań szukanie, nie zaś znajdowanie. Nie wiem, czy ostatecznie udało mu się zrobić ten doktorat w Berlinie, choć mieszkał tam jeszcze trzy lub cztery lata. Pociągało go naraz tyle tematów, że trudno mu było skoncentrować się na jednym. Pisał zresztą wolno, z wysiłkiem, ciągle na nowo powracając do napisanego już tekstu, aby go poprawiać, „oczyszczać", miał bowiem bzika na punkcie doskonałości formalnej. Ogromnie podziwiał Dana Bottę za zwartość stylu. Pewnego dnia dał mi do przeczytania długi artykuł, jaki napisał o Danie Botta, i który uznałem za bardzo dobry. Zasugerowałem mu nawet, żeby opublikował go w czasopiśmie „Azi". Ponieważ nie znał tam nikogo, podjąłem się przedstawić artykuł w redakcji: więcej, obiecałem mu, że sam zrobię korektę drukarską. Długo potem żałowałem, żem się tego podjął. Argintescu, oddawszy mi artykuł, wielokrotnie prosił potem o jego zwrot, aby zmienić jakieś słowo lub przestawić przecinek. Później, po moim powrocie do Bukaresztu, napisał do mnie mnóstwo listów instruując mnie, w jaki sposób jego artykuł powinien być wydrukowany, jakimi czcionkami; już drżał na myśl, że mogą się doń wkraść błędy drukarskie, i zapytywał, czy redakcja zgodzi się ewentualnie na za­mieszczenie erraty, itd. Gdy artykuł wreszcie się ukazał (a poddałem go tak pieczołowitej korekcie, jakiej nie miał szczęścia zaznać żaden z mych własnych tekstów), Argintescu nadal pisał do mnie listy pytając, czy jego artykuł wywołał jakiekolwiek echo, co myślę o nim po drugim czytaniu; podkreślał, że jego tezę można pojąć należycie dopiero po kilkakrotnej lekturze, i już nie wiem, co...

Niemal codziennie spotykałem go w bibliotece; wieczorem przechadzaliśmy się niekiedy po Charlottenburgu. Słuchałem go zawsze z rozkoszą, nie tyle z zainteresowania tym, co mówił, lecz raczej z powodu jego wysokiego mniemania o sobie. Dosłownie w osłupienie wprawiały mnie jego niesłychane pretensje, wyimaginowany świat, w jakim się poruszał, opowieści o niezwykłych przygodach, których rzekomo zaznał, albowiem - jak twierdził - los prze­znaczył go do roli Don Juana. Ufność, jaką pokładał we własnym geniuszu, oszołamiała. Miał podówczas chyba około trzydziestki, na jego zaś dorobek składało się parę artykułów, które, jeśli mu wierzyć, przewyższały wartością całą produkcję „nowej generacji". Zdumiewało go własne życie, bo nie całkiem jeszcze otrząsnął się ze zdziwienia swoją epifanią: z każdym dniem czuł się coraz bardziej genialny, coraz zdolniejszy, bardziej wyjątkowy niż dnia poprzedniego.

Rozstawałem się z nim z żalem, zwłaszcza w te wieczory, kiedy dawał mi do zrozumienia, że w gruncie rzeczy niewiele jestem wart, że moje ewentualne indyjskie doświadczenia są z punktu widzenia kulturowego czymś całkiem marginesowym, że wyuczenie się sanskrytu jest czymś bezsensownym, że Majtreji to chała, że mój sposób prowadzenia wykładów pod bokiem Nae Ionescu jest zupełnie nieciekawy i że gdyby to jemu je zlecono, nadałby im całkiem inny rozmach. Podobnie byłoby z prelekcjami grupy „Criterion"; gdyby był w Bukareszcie...

Długo się zastanawiałem, co przyciąga mnie do ludzi mających - i głoszących - tak wysokie opinie o własnej osobie, do wszystkich tych przegranych megalomanów, pisarzy tkniętych szaleńczą manią wielkości, szaraczków, miernot zżeranych przez pychę, w których oczach można jedynie czytać zimne upojenie absolutnym triumfem. Myślę, że nie znalazłem na to zadowalającej odpowiedzi. Chcę jedynie odnotować tutaj ten dziwny pociąg, na wypadek gdyby i on miał jakiś sens...

*

Powróciłem do Bukaresztu w ostatnich dniach września. Z tej długiej podróży z Berlina do Bukaresztu, w wagonie trzeciej klasy, zapamiętałem to, że spoglądając na umykające za oknem drzewa spowite w przedwieczorne mgły obmyśliłem projekt nowej powieści: przed wojną, gdzieś w latach 1910-1912, spotykają się podczas letnich wakacji w Techirghiol lub w Movili chłopak i dziewczyna, zakochują się w sobie i nawet potajemnie zaręczają. Z jakichś powodów małżeństwo jest niemożliwe i rozstają się. Po paru latach każde z nich zawiera związek małżeński, rodzą im się dzieci, ich losy biegną swoimi torami. Przychodzi wojna, potem okres powojenny. Upływają lata. Spotykają się w dwadzieścia lat później. Oboje są wolni, ich dawna miłość odżywa. Dopiero wtedy mogą się nareszcie połączyć. Dopiero wtedy zaczyna się dla nich prawdziwe życie...

Bardzo pragnąłem napisać tę powieść, nie chciałem jednak rozpoczynać niczego nowego przed ukończeniem trylogii Powrót z raju. Ten temat długo był moją obsesją. Przypomniałem sobie o nim w Paryżu w 1949 roku, pisząc Zakazany las. Nie ulega żadnej wątpliwości, że - aczkolwiek miałem podówczas zaledwie dwadzieścia siedem lat - już pasjonowała mnie tajemnica odzyskania „straconego czasu" i nadzieja, że wszystko da się uratować, jeśli na powrót, ab initio, potrafimy uchwycić nić życia. Prawdopodobnie właśnie wiara w możliwość takiego „odrodzenia" dzięki powrotowi do źródeł pozwoliła mi w kilka lat później zrozumieć, co cechuje tych wszystkich, którzy żyją w społeczeństwach archaicznych i tradycjonalnych; poddałem to analizie w Micie wiecznego powrotu.

Po przybyciu do Bukaresztu zabrałem się do przygotowania Oceanografii, zbioru esejów przyobiecanego Virgilowi Montaureanu, który kierował wy­dawnictwem drogim sercu wszystkich pisarzy, gdzie tak często spotykaliśmy się - Cultura Poporului. Virgil Montaureanu nade wszystko kochał współ­czesną literaturę rumuńską. W okresie, gdy poza książkami M. Sadoveanu, Ionela Teodoreanu i Cezara Petrescu - to znaczy z rzadkimi wyjątkami - czytelnicy domagali się głównie powieści francuskich lub przekładów z literatur anglosaskich, Virgil Montaureanu czynił godne pochwały wysiłki, aby wylansować dzieła młodych twórców rumuńskich. Skwapliwie przyjąłem jego propozycję wydania tomu esejów; zależało mi na tym również i dlatego, że owe ostatnie eseje napisane zostały z myślą o takiej publikacji. Uważałem wów­czas - i nadal tak uważam - że niektóre eseje czy artykuły zyskują, gdy się je czyta zebrane w jednym tomie. Uzyskują one wówczas nowy wymiar, niewi­doczny przy lekturze w czasopiśmie. Pewne spostrzeżenia czy refleksje, wydające się drugorzędnymi w izolowanym tekście, uwyraźniają się i wzajemnie dopełniają w świetle innych, później napisanych artykułów, ale widać to dopiero, gdy się te różne teksty zbierze w jednej książce. To właśnie miałem na uwadze pisząc dla „Vremea" całą serię szkiców, których tytuły zaczynały się wszystkie na „O..." (na przykład: O pewnym aspekcie wieczności). Myślałem wówczas nie tyle o nor­malnych czytelnikach gazety, ile raczej o tych, którzy czytać będą mój przyszły zbiór.

Wybór i poprawianie tekstów do Oceanografii nie zabrały mi wiele czasu. Na tę okoliczność sporządziłem odpowiednią siedemnastostronicową przed­mowę, do której przywiązywałem pewną wagę. Zwierzałem się w niej, że gdyby zależało to tylko ode mnie, pisałbym przedmowy do każdej ze swoich poprzednich prac, nawet do powieści, albowiem jest to jedyny sposób, jakim dysponuje pisarz, żeby porozmawiać bezpośrednio z czytelnikiem. Z zuchwa­łością, która graniczyła z zaślepieniem, przyznawałem się również do pewnych dziwactw bynajmniej nie świadczących o mnie dobrze. Stwierdzałem na przykład, że choć z natury jestem spokojny i opanowany, wpadam w panikę za każdym razem, gdy mam pisać dla publiczności lub występować przed określonym audytorium. „Wszyscy, którzy mieli okazję mnie słuchać, wiedzą zresztą, że niekiedy jąkam się, tak trudno mi przychodzi utrzymać wątek myśli. Odnoszę wrażenie, że audytorium spodziewa się usłyszeć ode mnie jakieś nie cierpiące zwłoki prawdy o zasadniczym znaczeniu". I dodawałem: „wówczas zaczynam się śpieszyć, nawet za cenę omijania przeszkód, poniewierając jednocześnie logiką i językiem, lecz nie zwracając na to najmniejszej uwagi - tak bardzo mi pilno dotrzeć do celu".

Wyznania te przez wiele lat powtarzane były często i komentowane przez krytykę. Nigdy nie odpowiadałem na owe komentarze, wiedziałem bowiem dobrze, iż sam pomogłem prześladowcom, ba, zachęciłem ich nawet, stając przed nimi jak rycerz bez zbroi. Każdy mógł mnie razić moimi własnymi pociskami. Tego rodzaju zwierzenia, a zwłaszcza to, które dotyczyło „pośpiechu", miały jedynie na celu zaostrzenie uwagi czytelników, uprzytomnienie im, że nasz czas jest skąpo odmierzony. Nigdy nie przestałem piętnować „przekleństwa spra­wiającego, że trwonimy niepotrzebnie czas", oraz naszej niezdolności do ujarzmienia i zapłodnienia czasu".

Z równą nierozwagą przyznawałem szczerze, iż moja książka nie jest wolna od błędów, niekonsekwencji i sprzeczności, twierdząc jednocześnie, że nie ma to żadnego znaczenia. Tom otwierał artykuł zatytułowany Zaproszenie do śmieszności, po którym następowały: O odkryciach, jakie zawdzięczamy przy­padkowi, O szczęściu konkretnym, O modzie męskiej, O seksie, O powieści kryminalnej, O utalentowanych kobietach, i o wielu jeszcze rzeczach, które zbiły z tropu moich profesorów oraz kolegów i wywołały oburzenie paru poważnych, surowych osób.

Mimo to książka miała niemałe powodzenie, zwłaszcza u młodych. Oceanografia w jakiejś mierze zapoczątkowała w literaturze rumuńskiej nowy rodzaj eseju. Posługiwałem się w niej prozą bardzo osobistą, nie obrobioną, nerwową, kpiąc sobie z zakazów i różnych tabu akademickich. Mój styl przypominał styl Nae lonescu lub Eugena d’Ors, wyprzedzając nieco sposób pisania, jaki w przededniu drugiej wojny światowej miał się pojawić w prozie filozoficznej i esejach autorów takich, jak J. P. Sartre czy Gabriel Marcel, którzy nie wahali się wypowiadać jako filozofowie w związku z jakimś przypadkiem osobistym czy innym banalnym zdarzeniem. W zbiorze tym umieściłem również moich Pięć listów do prowincjusza, opublikowanych w latach 1932-1933, a także sporą ilość Fragmentów, z których pewne ukazały się już w „Cuvantul" lub „Vremea"; w większości jednak pochodziły one z mego dziennika lub zapisków osobistych. Książkę zamykał tekst pt. Zaproszenie do barbarzyństwa, będący w rzeczywistości zaproszeniem do radości i nadziei: „Na przekór osaczającej mnie zewsząd śmierci nie potrafię stłumić dzikiej radości, jaka ogarnia mnie na myśl, że ze wszystkich tych trupów jutro zrodzi się nowy świat".

W pewnym sensie była to prawda. Aż za dobrze znałem owe śmierci i owe trupy, myślałem jednak głównie o tych, które przewidywałem w niedalekiej przyszłości. Nie zapomniałem wycia syren fabrycznych Griwicy ani wystrzałów, jakie rozdarły noc 30 grudnia 1933 roku na peronie dworca w Sinaia, co kosztowało życie I. G. Dukę, prezesa rady ministrów. Wspominałem studentów i żandarmów wdzierających się do sali Fundacji Karola, waśnie, w których rozleciały się najtrwalsze przyjaźnie, oraz owo „rozdzielenie wód", jakie położyło kres „eksperymentowi «Criterion»". Niektórzy spośród nas, zresztą bardzo nieliczni - na przykład Camil Petrescu, Sebastian, Vulcanescu i paru innych - pełni byli mrocznych przeczuć od chwili dojścia Hitlera do władzy. Niemniej jednak to nie owe polityczne perypetie podsycały moje lęki i niepokoje. Przeczuwałem już od dawna, od lat chłopięctwa, że zabraknie nam czasu. Teraz wiedziałem nadto, że nasz czas jest nie tylko skąpo odmierzony, ale że już wkrótce stanie się on czasem przeraźliwym, czasem Wielkiej Trwogi. Przed tymi lękami usiłowałem się bronić odwracając - rozpaczliwie lub paradoksalnie - całą swoją hierarchię wartości: godziłem się oglądać śmierć wokoło siebie, godziłem się na tę przyszłość brzemienną groźbą śmierci. Wszystkie one zwiastowały nowy świat, który musi kiedyś zaistnieć. Na płaszczyźnie bardziej osobistej oznaczało to, że „muszę się śpieszyć", jeśli chcę powiedzieć to, co - jak sądziłem - mam do powiedzenia, póki jest jeszcze czas i póki mam jeszcze do tego prawo.

*

W listopadzie, z początkiem roku akademickiego, podjąłem wykłady. Tym razem otworzyłem cykl na temat „metafizyki i mistyki" oraz seminarium poświęcone studiowaniu De doda ignorantia Mikołaja z Kuzy. W czasie wykładu inauguracyjnego sala była równie nabita jak poprzedniego roku. Stopniowo jednak moi wielbiciele i wielbicielki jęli się poddawać, tak że po kilku miesiącach miałem przed sobą tylko najwierniejszych spośród studentów. Zaczynałem ich lepiej poznawać. Wielu było z politechniki, z Wydziału Teologicznego albo z medycyny. Ze wszystkich, jacy uczęszczali na seminarium, najlepiej pamiętam Mihaila Sora i Marianę Klein, którzy wkrótce mieli się pobrać, Axente Severa Popovici i paru innych; ich nazwisk zapomniałem, na pewno jednak nie zapomniałem ich twarzy ani inteligencji, ani nawet uspo­sobień. Przypominam sobie między innymi owego młodego magistra praw, który twierdził, że w ząb nie rozumie Mikołaja z Kuzy - zapewne dlatego, że jego łacina była dlań zbyt łatwa. Pamiętam też ową oryginalną kobietę, tyleż tajemniczą co inteligentną, wielką admiratorkę Nae Ionescu, uczęszczającą na wszystkie nasze wykłady i seminaria; napisała niezwykły artykuł na temat Powrotu z raju.

Jesienią lub zimą zawarłem znajomość z Lucianem Blagą, którego pewnego wieczora przyprowadziła do nas Marietta Sadova. Był kordialny, uśmiechnięty; wyznał mi, że jeśli przeczytał Majtreji, to dlatego przede wszystkim, że znał, i to już od dawna, Majtreji, małżonkę Jadżniawalkji z Bryhadaranjaka-Upaniszady, i chciał się przekonać, czy w powieści uczyniłem choćby pośrednią aluzję do lekcji metafizyki, jakiej udzielił jej Jadżniawalkja, aby objawić znaczenie słowa atman.

Nasze kółko przyjaciół pozostało to samo, spotykaliśmy się regularnie. Pośród mych nowych przyjaciół znalazł się Camil Petrescu, aczkolwiek nie zawsze podobało mu się to, co pisałem. Miałem wiele sympatii do Belu Silbera; tym większe było moje oburzenie, kiedy w jego artykule, zamieszczonym w „Warsztacie", wyczytałem obok innych miłych słów, że jestem „trochę mistykiem, trochę agentem bezpieki". W kilka dni później przyszedł do nas na obiad i zachowywał się jak gdyby nigdy nic.

- „Znasz mnie przecież - powiedziałem mu - i wiesz, w jaki sposób zarabiam na życie. Dobrze ci jest wiadome, że muszę harować bez wytchnienia, żeby dać sobie radę z opłaceniem czynszu i pokrywaniem długów, żeby móc kupować potrzebne mi książki i zapraszać przyjaciół. Jakże więc mogłeś napisać, że jestem «trochę agentem bezpieki»?"

- „Jesteś bardziej naiwny, niż sądziłem! - odparł ze śmiechem. - Przecież to tylko takie sobie gadanie! Taka jest marksistowska frazeologia! Ja muszę kontrować twoje pozycje ideologiczne, a mogę to robić jedynie używając tradycyjnych stereotypów. Nie przeszkadza to wcale, że bardzo zależy mi na tobie jako na człowieku i na naszej przyjaźni..."

- „Przykro mi - powiedziałem ze smutkiem - ale nasze wyobrażenia na temat przyjaźni bardzo się różnią. A wcale nie mniej nasze pojmowanie dziennikarstwa".

Od tego dnia przestaliśmy się widywać.

*

Zima 1934-1935 przeleciała, zanim się spostrzegłem. Miałem nadzieję, że z pomocą materiałów przywiezionych z Berlina ostatecznie zakończę po­prawianie swej rozprawy doktorskiej. Chciałem również dokończyć książkę o alchemii azjatyckiej i popracować jeszcze nad wydaniem krytycznym dzieł Hasdeu. Zdołałem doprowadzić do końca tylko pierwszy zeszyt Akhimia asiatica poświęcony alchemii indyjskiej i chińskiej. Fragment tekstu ukazał się we „Vremea", książkę zaś wydał V. Montaureanu wiosną 1935 roku. W na­stępnych zeszytach zamierzałem przedstawić alchemię babilońską, grecko-egipską i arabską. W 1937 roku udało mi się opublikować jedynie tom zatytułowany Kosmologia i alchemia babilońska, pracę, w której - jak to wynika z samego tytułu - poważnie rozszerzyłem zakres swych poszukiwań. W rozdziałach poświęconych kosmologii analizowałem symbolikę „centrum świata" oraz świat idei implikowany przez transcendentne modele miast i świątyń, które to problemy miałem podjąć w Traktacie o historii religii i w Micie wiecznego powrotu. Nieprzebrana dokumentacja odnosząca się do alchemii grecko-egipskiej i arabskiej, jaką zacząłem gromadzić już w ostatniej klasie liceum, pozostała nie wykorzystana, podobnie jak mnóstwo innych notatek i rękopisów zostawionych wraz z biblioteką w Rumunii. Przygotowując w roku 1955 książkę Forgerons et alchimistes, w której częściowo musiałem oprzeć się na dokumentacji wy­korzystanej w zeszytach opublikowanych w latach 1935 i 1937, zastanawiałem się, czy nie byłoby celowe przedstawić przy okazji alchemii arabskiej. Ostatecznie musiałem z tego zrezygnować.

Wyjąwszy Nae Ionescu i paru przyjaciół, nieliczni byli ci, którzy inte­resowali się moimi pracami na temat alchemii. Camil Petrescu pytał mnie zupełnie szczerze, dlaczego tracę czas na badania tak jałowe i nieciekawe, zamiast zająć się na przykład jakimś problemem z dziedziny estetyki. Faktem jest jednak, że w dwadzieścia lat po ukazaniu się Akhimia asiatica moja interpretacja jest uznawana prawie powszechnie. Starałem się w niej wykazać, że alchemii nie powinno się traktować jako prechemii, że żadną miarą nie wolno widzieć w niej jedynie nauki w stadium raczkowania, lecz pewną tradycyjną technikę suponującą cały system kosmologiczny i soteriologiczny. Alchemia, o ile tak właśnie ją rozpatrywać, na pewno warta jest zainteresowania, albowiem studia nad nią rzucają nowe światło na jeden z najbardziej niejasnych aspektów dziejów ludzkiego umysłu. Jeśli jednak patrzeć na nią tylko jako na prechemię, na pierwociny nauki, która zatrzymała się na etapie niemowlęctwa, to jej badanie traci wszelką wartość kulturową i staje się zwyczajną ciekawostką historyczną. W pół roku po ukazaniu się Alchimia asiatica C. G. Jung wygłosił dla koła „Eranos" odczyt na temat psychologicznej wartości alchemii, którego tekst, opublikowany w 1936 roku, miał się stać punktem wyjścia dla wszystkich badań dokonywanych w przeciągu następnego ćwierćwiecza.

Nie zdołałem w 1935 roku ukończyć Jogi, lecz pierwsze rozdziały były już przetłumaczone z angielskiego i rumuńskiego przez Lydię Lax i Wendy Noikę. Jeśli idzie o edycję dzieł Hasdeu, to miałem gotowy jedynie tekst poezji i obie wersje jego cudownej nowelki Duduca Mamuca. Ciorneiowi obiecałem, że Chuliganów dostanie ode mnie w trakcie tego roku, rychło jednak uświadomiłem sobie, że nie będę mógł zabrać się do nich przed nastaniem lata i wakacji. Straszliwie jednak potrzebowałem pieniędzy. Za Oceanografię i Alchimia asiatica nie pobrałem honorarium, wręczyłem natomiast Montaureanu zamówienie na książki, tak że on uiszczał rachunki. Inny wydawca, Georgescu-Delafras, zaproponował mi wydanie jakiejś mojej książki w kierowanej przez siebie oficynie Cugetarea. Ponieważ fragmenty mego indyjskiego dziennika zamieszczone w „Azi" cieszyły się niejakim powodzeniem, postanowiłem dodać do nich jeszcze ze sto, sto pięćdziesiąt stron, opatrzyć je przypisami i wydać całość pod tytułem Warsztat.

Później żałowałem tej decyzji, którą podjąłem tylko dlatego, że uzyskiwałem dzięki niej równowartość półrocznego czynszu. Rzecz nie w tym, iżbym czuł jakiekolwiek skrępowanie widząc w druku fragmenty dziennika względnie świeżego, bo jeśli idzie o mnie, żadne wyznanie nie wydawało mi się nazbyt niedyskretne. Delafras spodziewał się jednak, że dostarczę mu jakiejś powieści. W istocie uprzedziłem go, że Warsztat będzie czymś w rodzaju „powieści nie wprost"; zresztą napisałem przedmowę, aby wyjaśnić, co rozumiem pod tym określeniem. Z jednej strony zmuszało mnie to do rezygnacji z większości spostrzeżeń, notatek, refleksji, wrażeń z podróży, stanowiących przecież jeden z najistotniejszych i najbardziej charakterystycznych elementów mego dzienni­ka, z drugiej - do podkreślenia aspektu „powieściowego". Musiałem za­akcentować i rozwinąć pewne epizody oraz naszpikować tekst anegdotami i drobnymi szczegółami dotyczącymi pensjonatu Mrs Perris. Wszystko to jedynie zaszkodziło jednolitości stylistycznej dziennika. Ponieważ liczne strony wy­korzystałem już był w Majtreji, musiałem pominąć najdramatyczniejszy okres - Bhowanipur i Swarga-aśram, a więc zrezygnować z powtórzenia ustępów, w których odnotowałem i skomentowałem najbardziej znamienne aspekty mych indyjskich przeżyć. W taki to sposób Warsztat przekształcił się niemal bez reszty w relację o moim życiu w anglo-indyjskim pensjonacie, przesadnie uwydatniając jego najbardziej powierzchowne aspekty. W kilka lat później, gdy zacząłem żałować obranego rozwiązania, powiedziałem sobie, że lepiej było opublikować w całości tekst dziennika z jak najmniejszą ilością przypisów i nie usiłując robić zeń „powieści nie wprost". Powinienem był zrezygnować z owych mniej czy bardziej patetycznych wstawek, którymi ją nafaszerowałem, aby bardziej poruszyć czytelników.

Nie mogłem nigdy odżałować, że w owym okresie, kiedy to pozwalałem sobie na wszelką swobodę, wybrałem tę bękarcią formułę „powieści nie wprost". Gdybym był opublikował w całości tekst dziennika, jego ciężar gatunkowy by się zwiększył. Zainaugurowałby on w Rumunii gatunek literacki, któremu sądzona była świetna przyszłość w literaturze europejskiej najbliższych dziesięciu, dwunastu lat. W rzeczy samej myślę, iż wielorakie kryzysy, które przechodzą obecnie powieść, teatr, filozofia, powołają do życia nowy rodzaj literacki, trudny na razie do zdefiniowania, lecz w każdym razie bardzo odległy od tradycyjnej formy tekstu filozoficznego, eseju czy krytyki, a także od dziennika intymnego typu goncourtowskiego czy amielowskiego. Będą to teksty pozornie hybrydyczne, mające zarazem coś z bieżącego notatnika i dziennika intymnego, pisane stylem zawierającym elementy monografii naukowej, korespondencji, refleksji filozoficznej, publicystyki polityczno-społecznej i historiografii.

*

Wiosną Mihail Sebastian, Dan Botta, kilku innych młodych autorów i ja zostaliśmy członkami Rumuńskiego Stowarzyszenia Pisarzy. Wszyscy pokła­daliśmy nadzieję w jego odnowie. Odkąd urządzano Tydzień Książki, Fundacje Królewskie zaś postanowiły włączyć się w działalność wydawniczą - zawód pisarza zyskał pewien prestiż. Dotychczas tylko tacy autorzy, jak Liviu Rebreanu czy Mihail Sadoveanu byli w stanie utrzymywać się z pióra. Ionel Teodoreanu, aczkolwiek wydawany w olbrzymich nakładach, nadal wykonywał zawód adwokata, Cezar Petrescu zaś - dziennikarza. Ale oto Fundacje Królewskie zapowiedziały uruchomienie mnóstwa serii wydawniczych z najróżniejszych dziedzin - eseju, filozofii, powieści, poezji, edycji krytycznych, przekładów itd.; niemal wszyscy lepsi pisarze, nawet ci młodsi, otrzymali spore zaliczki na książki, jakie w przyszłości napiszą, lub na przekłady. Generał Condeescu, wielki protektor pisarzy, sam zresztą pisarz, mianowany został dyrektorem Fundacji Królewskich. Za namową powieściopisarza Mircei Damiana paru młodych autorów poprosiło go, aby kandydował do fotela prezesa Rumuńskiego Stowarzyszenia Pisarzy. Mieli nadzieję, że w ten sposób „cech" pisarzy łatwiej uzyskiwać będzie dla swych członków emerytury, stypendia, zasiłki chorobowe i inne przywileje. Mircea Damian, przyszedłszy do mnie z prośbą, bym zgodził się wejść do zarządu, którego prezesem miał być generał Condeescu, a sekretarzem - znakomity latynista, profesor N. I. Herescu, powiedział mi tak: „Trzeba koniecznie przeforsować kandydaturę generała. Wystawi nam pałac..." Istotnie, jeszcze tego samego roku w pierwszym punkcie programu Stowa­rzyszenia znalazła się sprawa Pałacu Pisarza. Uchwalona została ustawa o dopłatach skarbowych do książek, zaczęto gromadzić fundusze. Nasz pałac miał stanąć w 1939 roku, gdyby nie wybuchła wojna.

Jak należało się spodziewać, nowy zarząd wybrano przygniatającą większością głosów. Przy okazji wyborów zawarłem lub odnowiłem znajomość z wieloma pisarzami, młodymi i starszymi, których dotychczas spotykałem jedynie w czasie Tygodnia Książki. Nie chadzałem do kawiarń, głównie Capsa i Corso, gdzie bywali koledzy, ani na zebrania literackie. Nie żebym miał jakieś fumy, ale pisarze schodzili się tam zazwyczaj przed lunchem lub wczesnym popołudniem, to znaczy w porach, kiedy pracowałem w domu. Pamiętam, że Mircea Damian zawsze mi zarzucał, że nie chodzę do kawiarni jak inni koledzy, choćby po to, by „przewietrzyć sobie głowę". Odpowiadałem, że bywam od czasu do czasu w Corso, wieczorami, ale najczęściej bardzo późno.

- „W nocy idziemy do zwyczajnej knajpy! - wykrzyknął. - W twoim wieku powinieneś to jednak wiedzieć..."

Nie mogłem odrzec mu na to, że też tak robię, ilekroć mogę, ale tylko w towarzystwie najbliższych przyjaciół, jak to właśnie było na początku owego lata.

Później, gdy przyszło mi żyć z dala od kraju, często żałowałem, że nie bywałem w kawiarniach i kółkach literackich. Trzeba tu stwierdzić, że spotkania z kolegami i przyjaciółmi z grupy „Criterion", z redakcji „Cuvantul" i „Vremea" zaspokajały moją potrzebę rozmowy i konfrontacji literackich. Bardzo jednak żałowałem, że nie zawarłem bliższej znajomości z kółkiem „Sburator", acz­kolwiek jego spiritus movens, Eugen Lovinescu, wcale nie był dla mnie kimś obcym, bo często widywaliśmy się u Montaureana lub w wydawnictwie Alcalay. Lovinescu, czytający wszystko, co się ukazywało, przeczytał też wszystkie moje publikacje. Mam wrażenie, że mniej cenił we mnie powieściopisarza niż eseistę i autora prac erudycyjnych. Najbardziej jednak cenił u mnie ilość i różnorodność publikacji.

- „Wiem, że niektórzy mają to panu za złe - powiedział mi któregoś dnia. - Ja im na to mówię, że pisarz jest od tego, żeby pisać..."

Często także spotykałem Liviu Rebreanu. Bardzo podobały mu się Majtreji i Powrót z raju, który jednak według niego pozostawiał nieco do życzenia pod względem artystycznym.

- „Szkoda, że złożył pan rękopis nie przeczytawszy go starannie raz jeszcze - powiedział mi kiedyś. - Gdyby popracował pan nad nim jeszcze z rok albo dwa, przeredagował go jeszcze parę razy - dałby nam pan wielkie dzieło".

Wiedziałem, że ma rację, i tym większy czułem żal. Wiedziałem też, jak bardzo on sam trudzi się nad własnymi książkami, z jaką pieczołowitością pisze każdą linijkę, poprawia teksty, przepisuje, nie ulegając nigdy pośpiechowi, oddając rękopis dopiero wówczas, gdy jest zeń całkowicie zadowolony. Ja natomiast nie potrafiłem dotychczas pisać inaczej jak tylko w gorączce i pośpiechu, w jakimś opętaniu. Sądziłem skądinąd, że taki sposób pisania nie wyklucza tworzenia dzieł literackich, że na przykład Dostojewski postępował podobnie w wypadku kilku swoich powieści, dyktując je, i że jeśli moje utwory nie osiągają odpowiedniego poziomu, to nie wskutek mego nadmiernego pośpiechu, lecz raczej zbyt skromnego talentu. Wiedziałem też, że nie mam przed sobą zbyt dużo czasu. W owym okresie miałem w projektach chyba ze dwadzieścia książek: powieści (trzy lub cztery tomy cyklu Powrót z raju oraz tę, którą obmyśliłem wracając z Niemiec), parę utworów fantastycznych, Mandra­gorę, książkę na temat mitów, drugą o symbolice religijnej - Magiczna góra - mającą traktować o symbolach w architekturze, Komentarze do Legendy o Mistrzu Manole, dokończenie dzieła o alchemiach wschodnich, historię filo­zofii indyjskiej, monografię o Hasdeu i tradycji encyklopedycznej w kulturze rumuń­skiej, od XVII wieku do dziś, książkę o pojmowaniu śmierci w wierzeniach i folklorze rumuńskim, i wiele innych, których już nie pamiętam. Ze wszystkich tych projektów tylko nieliczne ujrzały światło dzienne przed moim wyjazdem z Rumunii. Napisałem atoli parę innych książek, o jakich wówczas jeszcze nie myślałem - na przykład Węża, Mit reintegracji, Wesele w niebie itd.

Należało więc się śpieszyć, nie tyle dlatego, że potrzebowałem pieniędzy (co było sytuacją permanentną), lecz przede wszystkim dlatego, że za wszelką cenę chciałem już mieć za sobą początek dzieła, to znaczy zbioru książek odbijających moje poglądy, zamiłowania, upodobania, a także nadzieje na to, czym mogłaby się stać kultura rumuńska, gdybyśmy mieli przed sobą czas i perspektywę pokoju. Bałem się jednak, że nigdy nie dopnę celu i zastanawiałem się, czy nie należałoby się zabrać do rzeczy inaczej. Może byłoby lepiej, gdybym skoncentrował wysiłki na jednej, najwyżej dwu książkach. Oznaczałoby to jednak, że musiałbym zrezygnować z całości i zadowolić się fragmentami dzieła, które pełnego sensu nabrać mogą dopiero na tle całości. Z drugiej strony, wcale nie byłem pewien, czy „koncentrując się" napiszę od razi arcydzieło. W tej mierze, w jakiej autor w moim ówcześnie wieku jest w stanie zrozumieć strukturę i cele własnych zdolności twórczych, skłaniałem się di mniemania, że to bynajmniej nie perfekcja formalna może ocalić moje utwory od zatraty. Postanowiłem tedy pisać tak, jak mi dyktuje instynkt, i postępować jak zawsze dotychczas, bez względu na ryzyko. To zaś było o tyle poważne, ż jeślibym nieszczęśliwym trafem nie zdążył opublikować wystarczająco wiele - i z różnych dziedzin - tak, aby można było zyskać wizję całościową, to książki już wydane nie mogłyby objawić owego ukrytego wymiaru, jaki wedle mych zamierzeń powinien się wyłonić z całości mego dorobku.

Bardzo chciałbym wiedzieć, co myślelibyśmy o Goethem, gdyby był zszedł z tego świata w wieku czterdziestu lat, jak potoczyłyby się losy Eminescu czy Hasdeu, gdyby dane im było żyć - i pisać - jeszcze przez lat dwadzieścia. Jeśli idzie o Hasdeu, to jego moce twórcze doznały uszczerbku - a może nawet zamarły - wskutek śmierci córki Julii, gdy liczył zaledwie pięćdziesiątkę. Jest rzeczą jasną, że jakikolwiek dorobek, nawet najpełniejszy, najbardziej wyważony, żyje nadal jedynie dzięki kilku wybijającym się zeń arcydziełom. Komedia ludzka, umniejszona o dziesięć czy piętnaście swych największych książek, skazana byłaby na zapomnienie. Fizjologią małżeństwa interesujemy się jeszcze tylko dlatego, że istnieje Kuzynka Bietka, Kuzyn Pons i inne powieści podobnej rangi. W wypadku Goethego, Metamorfoza planet, teksty na temat minerałów czy teorii barw, a nawet Egmont ciekawią nas już tylko dlatego, że są napisane przez autora Fausta, Ifigenii i utworów poetyckich. Dzięki tym pomnikom każdy z fragmentów dzieła tak zróżnicowanego i obszernego, jak to jest w wypadku Goethego, nabiera wagi i znaczenia, których bez nich byłby pozbawiony. Tak więc myślałem, że jeżeli uda mi się stworzyć jedno arcy­dzieło - nieważne, powieść, esej filozoficzny czy historyczny - cały mój dorobek ulegnie tym samym transfiguracji, w tym sensie, że będzie nadal czytany, choćby przez nielicznych, mogących w ten sposób rozszyfrować przesłanie kryjące się w całości.

Wiedziałem więc doskonale, na co się narażam. Wiedziałem o długim okresie niemocy literackiej, jakiej zaznał Goethe w kwiecie wieku, a której przyczyną był zapewne nadmiar jego zainteresowań naukowych. Goethe miał to wielkie szczęście, że żył jeszcze trzydzieści lat, podczas których odzyskał twórczy geniusz, aby stworzyć kilka ze swoich największych arcydzieł. Wziąwszy wszystko pod uwagę, nie można było przesądzać, iż to, że tyle zapału, czasu i energii wkładam w działalność pozaliteracką, musi odbijać się źle na moim talencie pisarskim. Przynajmniej ja nie potrafiłbym tego powiedzieć, zresztą jakakolwiek byłaby odpowiedź, nic na to nie mogłem poradzić. Było dla mnie niemożliwością wyrzec się tych innych aspektów twórczości, podobnie jak Goethe nie mógł zarzucić swych badań naukowych. Istniało też ryzyko przedwczesnej śmierci, jak to było w wypadku wielu pisarzy i erudytów rumuńskich, zwłaszcza V. Parvana, zmarłego jeszcze młodo, ale już po ukazaniu się jego dzieła Getica i Memoriałów. Miałem na myśli zwłaszcza V. Bogrea, „najuczeńszego spośród Rumunów", jak go określał Iorga, zmarłego w wieku czterdziestu lat, nim zdążył wydać choćby jedną książkę. Opublikował tylko krótkie artykuły i recenzje pełne fantastycznej erudycji. Jeśli tak miałoby być ze mną, to i temu nie mogłem zaradzić, chyba tylko ufać, że będę miał więcej szczęścia niż niektórzy moi poprzednicy.

Tak czy inaczej, stało przede mną zadanie napisania co najmniej jednej „niezwykłej książki"... Niestety, zawsze ilekroć zabierałem się do takiego właśnie dzieła, mówiłem sobie, że nie, to jeszcze na pewno nie ta książka, to będzie prawdopodobnie następna...

Skoro tylko skończyłem wykłady na uniwersytecie, zabrałem się zaraz do redagowania Jogi. Generał Condeescu rozmawiał o mnie z królem Karolem. Król wiedział, że spędziłem parę lat w Indiach, zdaje się też, że Majtreji bardzo mu się podobała. To on właśnie poddał myśl, żeby wydanie Jogi zlecić Fun­dacjom Królewskim. Osobiście myślałem opublikować książkę we Francji, wszcząłem już nawet z Paulem Geuthnerem wstępne rozmowy na ten temat. Ale A. Rosetti zapewnił mnie, że wszystko da się załatwić: książka zostanie wydana nakładem Fundacji Królewskich, a Księgarnia Orientalistyczna Paula Geuthnera podejmie się jej sprzedaży za granicą. Do wykończenia rękopisu potrzeba mi było tylko kilku tygodni. Należało jeszcze przetłumaczyć ostatnie rozdziały. Ponieważ ważny był pośpiech, nie miałem odwagi obciążyć taką harówką Wendy Noica czy Lydii Lax, które przebywały na wakacjach, bo było lato. Skorzystałem z usług S. Rivaina, poleconego mi przez wydawnictwo Alcalay. Rivain mieszkał długo we Francji; kiedyś nawet chciał się podjąć prze­tłumaczenia Majtreji. To on przełożył ostatnich sto pięćdziesiąt stron, i to szyb­ciej niż w miesiąc. Wreszcie z westchnieniem ulgi mogłem wyekspediować ręko­pis do drukarni. Pracowałem nad nim, co prawda z przerwami, ponad sześć lat.

Jak każdego lata, z tą samą bandą przyjaciół wybrałem się na dziesięć dni w góry. Po powrocie, z początkiem sierpnia, natychmiast zabrałem się do pisania Chuliganów. Temat książki widziałem już w ogólnych zarysach, należało jednak uwyraźnić całe mnóstwo różnych szczegółów. Jasno dostrzegałem jedynie reakcje, myśli i postępki Piotra Aniceta, począwszy od sceny, która otwierała książkę - to znaczy lekcji fortepianu w willi „Tycho Brahe", aż po ostatnią, tę na cmentarzu, w czasie pogrzebu jego matki. Akcja ogniskowała się wokół Piotra Aniceta i jego przyjaciela, Aleksandra Pieca. Każdy z nich na swój sposób ilustrował rodzaj zachowania, który nazwałem „chuligańskim", jako że impli­kowało ono jednocześnie nieświadomość posuniętą aż do okrucieństwa i absolutną pewność siebie. Termin „chuligan" w potocznym sensie odnosił się do młodocianych antysemitów, włóczących się grupami, by rozbijać szyby i głowy, napadać i plądrować synagogi albo palić książki. Nic takiego nie działo się w mojej powieści. Z jakiegokolwiek kontekstu politycznego owego „chuliganizmu", a szczególnie z antysemityzmu, była ona absolutnie wyprana. Niemniej jednak postawa mych głównych bohaterów ujawniała równie dużo brutal­ności i nieodpowiedzialności co zachowanie pierwszego lepszego chuligana. Od sobie współczesnych lub od poprzedników różnili się najpierw tym, że w życie wchodzili pod znakiem gwałtu oraz pewności, iż z chwilą, gdy osiągną sukces, będą usprawiedliwieni. Mieli na celu nie tyle sukces zewnętrzny - taki, jaki osiąga się drogą intrygi lub oportunizmu, przede wszystkim politycznego - ile raczej wypełnienie własnych przeznaczeń. Na przykład dla Piotra Aniceta sukces oznaczał uznanie jego geniuszu muzycznego, co pozwoliłoby mu odnosić triumfy w życiu światowym. Wierzył w swoje możliwości twórcze; gdyby miał pewność, że nigdy nie będzie niczym więcej niż drugorzędnym kompozytorem, niewątpliwie zrezygnowałby z komponowania. Właśnie dlatego, że ani przez chwilę nie powątpiewał o swym geniuszu, nie mógł przystać na perspektywę egzystencji przeciętnego członka bohemy. Od chwili, gdy wartość jego dzieła zostanie uznana, nie zamierzał wyrzekać się czegokolwiek z tego, co słusznie przysługiwało jego geniuszowi: sławy, zaszczytów i fortuny. Na razie był jednak zbyt młody, żył z lekcji fortepianu i z różnych dorywczych zajęć. Nie czuł żadnego skrępowania przyjmując pieniądze od damy z półświatka, Nory, i bez najmniejszego wahania wpuszczał do kieszeni złote monety i biżuterię wy­kradane rodzicom przez pewne młode dziewczę, któremu zawrócił w głowie.

Ten ostentacyjny amoralizm sprawił, że niektórzy krytycy jęli mówić o wpływie Gide'a na mnie. Nie sądzę, aby mieli rację. Jak wszyscy młodzi ludzie w moim wieku, czytałem książki Andre Gide'a; lecz jeśli idzie o mnie, to znacznie bardziej podziwiałem w nim krytyka i eseistę z Pretekstów niż autora L’Immoraliste. Zachowanie mego bohatera zawdzięczało przede wszystkim wiele moim ostatnim doświadczeniom oraz poglądom, jakie żywiłem na temat kultury rumuńskiej. Dwa lata wcześniej przeszedłem ciężkie próby; aby się z nimi uporać, musiałem podjąć pewne obowiązki. Wcale nie żałowałem tego, co zrobiłem, chciałem jednak pokazać osoby, w oczach których takie postępowanie byłoby, prawdę rzekłszy, śmieszne. Z drugiej strony, pragnąłem unaocznić - na płaszczyźnie zarówno egzystencjalnej, jak i aksjologicznej - przykłady pewnych postaw w naszym kraju, które dotychczas interpretowano jedynie pod kątem socjologicznym, jeśli wręcz nie potępiano ich na sposób moralizatorski. W samym choćby moim otoczeniu znałem niemało „niemoralistów" i oportunistów, którzy dopięli swych celów, ich sukces jednak był wyłącznie natury politycznej, społecznej lub ekonomicznej. Zresztą z rzadkimi wyjątkami owi parweniusze innych celów nie mieli. Pojęcia przeznaczenia, dzieła do zreali­zowania czy wolności wewnętrznej były im najzupełniej obojętne lub nie­dostępne. Chuligani, jakich odmalowywałem, ewoluowali na całkiem innym poziomie. Dla nich w pierwszym rzędzie ważne było „dotarcie" do takiego życia, które umożliwiłoby im swobodne rozwinięcie twórczego ducha, z drugiej zaś strony - „zatriumfowanie w Historii". Moi chuligani bardziej upodabniali się do bohaterów włoskiego Renesansu niż do postaci Gide'a.

W istocie wierzyłem, że możliwy jest w Rumunii drugi Renesans, i dlatego uważałem, że wolno mi tworzyć tego rodzaju bohaterów. Bałem się również, że Historia nie pozwoli im się ujawnić, i rozpaczliwie usiłowałem wynaleźć sposoby zapobieżenia temu. Jednego wszakże byłem pewien: przesadny intelektualizm bohaterów Powrotu z raju, ich obsesje i idiosynkrazje, ich lęk przed porażką - wszystko to zostało obecnie przezwyciężone. Cofanie się przed Historią, akceptowanie tradycyjnego losu rumuńskiego intelektualisty ska­zanego na klęskę bądź nędzną wegetację po obskurnych przedmieściach - nie wydawało mi się dobrym rozwiązaniem. Wieczne porażki „poetów" i nie mniej tradycyjne zwycięstwa „polityków" - motyw przewodni powieściopisarzy rumuńskich od Vlahuty do Cezara Petrescu - przyprawiały mnie o mdłości, aczkolwiek wiedziałem doskonale, że - mówiąc w kategoriach socjologicznych - po swojej stronie mają oni rzeczywistość. Za wszelką cenę musiałem, choćby na krótko, wyjść z błędnego koła, które sprawiało, że intelektualiści nie mogą zatriumfować jako tacy i że nawet ewentualny triumf implikuje wyrzeczenie się przez nich statusu intelektualisty. Moi chuligani rozwiązali ten dylemat rozcinając węzeł gordyjski. Udowadniali w ten sposób, że są dla rumuńskich intelektualistów możliwe inne postawy, nie tylko te, które przyjmują bohaterowie Cezara Petrescu.

*

Wszystkie popołudnia pomiędzy godziną drugą i szóstą poświęcałem na pisanie powieści. Trudziłem się nad nią również nocami, od jedenastej wieczorem aż do trzeciej lub czwartej rano. W ciągu dwunastu godzin pisałem niekiedy dwadzieścia do trzydziestu stron, i dziś jeszcze zredagowane w ten sposób rozdziały wydają mi się najbardziej udane. Ale nieobce mi były również okresy jałowej ociężałości, gdy nie wiedziałem, jakie znaleźć wyjście z sytuacji dla któregoś z bohaterów wpędzonego przeze mnie w przygody równie absurdalne, co zaskakujące. Mihail Sebastian, którego często gościliśmy na obiedzie, zapy­tywał, „jak mi idzie". Gdy mu powiadałem, że w ciągu ostatniej doby napisałem dwadzieścia albo trzydzieści stron, wpadał w zdumienie i bardzo mi zazdrościł. Dla niego pisanie było torturą. Mozolił się, wstawał od stołu, przemierzał pokój tam i z powrotem, zdesperowany kreślił i poprawiał każdą linijkę. Ja, przeciwnie, jeśli po kilkugodzinnym wysiłku stwierdzałem, że napisałem ni mniej, ni więcej tylko jedną stronę, która przy powtórnym czytaniu wydała mi się całkiem byle ja­ka - darłem ją i na cały ten dzień rezygnowałem z dalszej pracy. Nie żeby brako­wało mi natchnienia; czułem raczej brak osób, których obecność odczuwałem nieraz z intensywnością halucynacji. Pisanie wychodziło mi tylko wtedy, gdy odnosiłem wrażenie, że moje postacie są przy mnie, jak żywe istoty.

Po czterech czy pięciu tygodniach miałem już gotową więcej niż połowę powieści. Z tą chwilą stało się dla mnie jasne, że będzie ona dłuższa niż Powrót z raju, potrzebnych było bowiem co najmniej z pięćset lub sześćset stron, aby moi bohaterowie zaczęli naprawdę istnieć. Ponieważ w większości byli to intelektualiści spędzający czas na samoanalizach i dyskusjach między sobą, wydaliby się mocno sztuczni, gdyby powieść nie przekraczała trzystu stron. Jeśli postacie miały zyskać odpowiednią wyrazistość i realność, musiałem pozostawić je na scenie dostatecznie długo. Poza tym próbowałem nakreślić ewolucję czterech grup postaci - z osobna, w obrębie własnych środowisk - które, przynajmniej z początku, nie mają z sobą nic wspólnego. Pod koniec powieści miały się one spotkać, a niektórzy spośród ich członków - uczestniczyć we wspólnych działaniach. Tak więc w tym wypadku czas był elementem zasadni­czym, stąd konieczność kilkuset stron. Zresztą moja książka bardzo by zyskała, gdyby była o jakieś dwieście lub trzysta stron dłuższa. Napisanie ostatniej części przyszło mi z największym trudem i najdosłowniej wykończyło mnie. Brutalność pewnych ustępów, okrucieństwo niektórych osób przyprawiło mnie niemal o chorobę. Nie rezygnowałem z nich jednak, nie chciałem łagodzić ich gwałtowności, bo przecież pragnąłem napisać powieść o chuliganach i nie wolno mi było teraz się cofać. Przyrzekałem sobie odpokutować wszystkie te okrop­ności, ale dopiero później, pisząc Nowe życie. Stanowiły one cenę, jaką moi bohaterowie musieli zapłacić, aby stać się sobą.

Postawienie ostatniej kropki kosztowało mnie resztki sił; byłem zupełnie wyczerpany, jak zawsze, kiedy kończyłem książkę. I tym razem ostatnie rozdziały pisałem w czasie, gdy tekst pierwszego tomu był już złożony przez zecera, drugiego zaś - w trakcie składania. Na szczęście wykłady zaczynałem do­piero w listopadzie; temat, jaki obrałem - symbolika religijna - uważałem za pa­sjonujący. Jako przedmiot seminarium wziąłem dziesiątą księgę Metafizyki Ary­stotelesa. Tymczasem jesienią znów miałem się przeprowadzać. W rzeczy samej nie całkiem byliśmy zadowoleni z mieszkania przy bulwarze D. Golescu. Przy spo­kojnej, pełnej zieleni strada Palade 45 wynalazłem mieszkanie bardzo obszerne, skła­dające się z kilku jasnych pokoi, które zachwyciło mnie od pierwszej chwili.

Chuliganie ukazali się zaledwie w parę dni po naszej przeprowadzce. Powieść została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność i prawie równie dobrze przez krytykę. Pierwszy nakład czterech tysięcy egzemplarzy rozszedł się bardzo szybko, po Bożym Narodzeniu zaś wyszedł następny, w jednym tomie. Jednakowoż sceny gwałtów i okrucieństw zaszokowały wielu ludzi. Eugen Lovinescu wyznał mi kiedyś, że lektura Chuliganów przyprawiła go niemal o atak serca. „Od pańskich postaci - powiedział - można spodziewać się wszystkiego. A jednak nigdy nie zachowują się one tak, jak by można przewidywać".

Całkiem jak w Powrocie z raju sceny erotyczne były stanowczo nazbyt wymyślnie brutalne, przynajmniej jak na owe czasy. N. I. Herescu, którego obecnie znałem już nieco lepiej, stwierdził, że choć wzbrania się przed odgrywa­niem świętoszka, jego wyobrażenia na temat literatury zmuszają go do protestu wobec nadmiaru erotyki w pewnych fragmentach książki: „To, co robimy w życiu, to jedna sprawa, a to, co piszemy w powieści - druga. Wcale nie potrzeba opisywać wszystkiego..."

W pewnym sensie przyznawałem rację im obu. Jeśli jednak Chuliganie byli książką pełną gwałtu, to dlatego, że tak być musiało. Poza tym napisałem ją po to, aby przynajmniej w części wziąć odwet na trybie życia nieco zbyt uporządko­wanym, zbyt spokojnym, jakiemu się poddałem. Była swego rodzaju protestem jednej połowy mego jestestwa przeciwko drugiej. Jak uświadomiłem to sobie później, o wiele lepiej się stało, że ów protest znalazł sobie ujście w powieści...



XIV

TRZYDZIESTOLETNI PISARZ

Okna naszego mieszkania na drugim, najwyższym piętrze przy strada Palade 43 wychodziły na ogród pełen róż. Ulica była spokojna, melancholijna, zabudowana dość ładnymi domami z początku stulecia, z wyjątkiem naszego, który wówczas, w 1935 roku, był najmłodszy. Urzekły mnie jego wielkie okna zajmujące niemal całą fasadę, odsuniętą od trotuaru o dobre piętnaście metrów. W największym pokoju umieściłem swoją bibliotekę. Sukces rynkowy Chuliga­nów pozwolił mi ją powiększyć; całe ściany zakryte były regalami.

Ostatnie rozdziały Jogi wyszły spod pras zimą 1936 roku, książka zaś ukazała się wiosną nakładem Fundacji Królewskich i Księgarni Orientalistycznej Paula Geuthnera. Siedem lat upłynęło od chwili, gdy zacząłem pisać jej pierwszy rozdział pewnego dusznego popołudnia w moim obszernym pokoju przy Ripon Street, niedługo przed tym, jak Dasgupta zaprosił mnie do zamieszkania u niego w Bhowanipur. Pomimo jej luk i niedostatków (pierwsze złożyć należało na karb mej młodości i niedoświadczenia, drugie zaś były wynikiem podwójnego przekładu - z angielskiego na rumuński i z rumuńskiego na francuski), Joga została uznana za dzieło ważne, niezbędne do zrozumienia mistycznych technik indyjskich. Wszyscy wielcy orientaliści owego czasu, od Jeana Przyluskiego i Louisa de La Vallee-Poussina aż do Anandy Coomara-swamy'ego, Heinricha Zimmera, V. Papesso i G. Tucciego zgadzali się z moją interpretacją. Jedynym zgrzytem w tym chórze pochwał była recenzja Paula Masson-Oursela w „Przeglądzie Filozoficznym". Później dowiedziałem się przyczyny: on również pracował nad dziełem o Jodze, które ukazało się dopiero, w piętnaście lat później. Podkreślam tu jednak, że zaraz po moim przyjeździe do Paryża w jesieni 1945 roku Paul Masson-Oursel zaprosił mnie do wygłoszenia wykładu na temat Jogi w instytucie indianistyki na Sorbonie. Od tego czasu aż po dzień swej śmierci we wszystkich swych pracach na temat Jogi wymieniał mnie jako „światowy autorytet" w tej dziedzinie, obok Jeana Filliozata.

Rozumie się, że w Bukareszcie liczyła się tylko owa dość kwaśna recenzja zamieszczona w „Przeglądzie Filozoficznym". Nie wątpię ani przez chwilę, że wielu wprawiła ona w zachwyt; między innymi pewnych moich dawnych profesorów oraz licznych kolegów z uniwersytetu, nie mówiąc już o mnóstwie dziennikarzy i recenzentów, którzy z różnych powodów nie mieli najmniejszego zaufania do mych kwalifikacji naukowych. Podejrzewam, że wielu moim prześladowcom nie chciało się pomieścić w głowie, aby autor poczytnych powieści i niezmordowany eseista, jakim podówczas byłem, mógł się jednocześ­nie okazać autentycznym naukowcem. U młodszych komponentą takiej reakcji mogła być też zawiść. Dla nich byłem człowiekiem, któremu stanowczo nazbyt sprzyjało szczęście: pobyt w Indiach, sukces Majtreji, do którego dołączało się powodzenie mych wykładów na Wydziale Literatury. Na długo przed ukaza­niem się recenzji Paula Masson-Oursela w „Przeglądzie Filozoficznym" spoty­kałem często jadowite wzmianki pod swoim adresem w prasie - zarówno prawicowej, jak i lewicowej. Nacjonalistów Joga nie obeszła zupełnie, jako nie mająca związku z „rzeczywistością rumuńską". Dla dziennikarzy lewicowych Joga nie miała jakiejkolwiek wartości z tej prostej przyczyny, że została napisana przez asystenta Nae lonescu, nadto współpracownika „Cuvantul", a więc człowieka prawicy. Przypominam sobie artykuł Oskara Lemnara, w którym oznajmiał, że gdy wszedł do księgarni, spostrzegł tam moją książkę, przekartkował parę stron i natychmiast zdał sobie sprawę, że jest zupełnie nieciekawa, byłoby tedy stratą czasu czytanie jej w całości. Taka doza złej wiary wściekła Constantina Noikę, który w „Przeglądzie Fundacji Królewskich" zamieścił artykuł pod tytułem Joga i jej autor. Proponował w nim krytykom i dzienni­karzom rumuńskim, aby osądzali mnie jedynie jako autora powieści i esejów, mój bowiem dorobek orientalisty i religioznawcy jest dla nich - i długo jeszcze będzie - niedostępny. Poza tym wzmiankował rangę mej biblioteki, przypomi­nał lata studiów, jakie spędziłem w Indiach i w swym niepowtarzalnym stylu zarzucał im, że oceniają Jogę „w świetle tej odrobiny wiedzy o Indiach, jaką wynieśli z lektury Majtreji". Powracał tym sposobem do swego dobrze znanego refrenu: „Możemy wiedzieć tylko to, czego się uprzednio nauczyliśmy".

*

Jogę zadedykowałem pamięci maharadży Manindry Chandra Nandy'ego oraz profesorom Nae lonescu i Surendranathowi Dasgupcie, jedynym, jakich uważałem za swych prawdziwych mistrzów. Dasgupta nie potwierdził odbioru egzemplarza, który mu wysłałem, jednak w dwa lata później zatelegrafował do mnie z Rzymu pytając, czy moglibyśmy się spotkać w Bukareszcie bądź we Włoszech.

Nae lonescu, widząc, że moja rozprawa wreszcie się ukazała, wydał westchnienie ulgi. Naciskał mnie, abym jak najszybciej ukończył edycję kryty­czną dzieł Hasdeu, co pozwoliłoby mi poświęcić się bez reszty pracom z zakresu historii filozofii i technik orientalnych. Wysoko ocenił pierwszy zeszyt Alchimia asiatica; wiedział, że pracuję nad książką Kosmologia i alchemia babilońska, okazywał też wielkie zainteresowanie moją interpretacją nauk preempirycznych. Twierdził, że takie badania mogą stanowić niezwykle użyteczne i suges­tywne wprowadzenie do filozofii kultury.

Zrozumiałem to znacznie później, lecz jest rzeczą pewną, że sukcesy literackie w latach 1933-1938 przyniosły dużą szkodę mej produkcji naukowej, nie tyle na skutek czasu i wysiłku, jakie wkładałem w działalność literacką, ile raczej dlatego, że mimowiednie podlegałem zahamowaniom z powodu negatyw­nej postawy wielu moich profesorów i kolegów. Uważałem, że za wszelką cenę muszę im udowodnić, iż nie tylko jestem „wziętym powieściopisarzem", lecz i prawdziwym człowiekiem nauki. Ponieważ większość z nich nie dysponowała żadnym sposobem sprawdzenia wartości mych prac z dziedziny religioznawstwa i filozofii wschodnich, czułem się zmuszony do zgromadzenia dowodów na poparcie własnych deklaracji. Zawsze bardzo pociągała mnie erudycja, wszelako nie nadużywałbym jej aż tak, jak to czyniłem podówczas, gdyby nie przeświadczenie, że jedynie popisywanie się znajomością obszernej dokumentacji i wyczerpu­jącej bibliografii może przekonać do mnie profesorów. Gdybym za czasów młodości nie został poczytnym pisarzem, swoje ówczesne prace naukowe i filozoficzne zredagowałbym może stylem o wiele lżejszym. Ale właśnie dlatego, że byłem autorem Majtreji, odrzucałem - zarówno w Jodze, jak i w Alchimia asiatica - wszelką pokusę eleganckiego stylu lub nawet większej jasności, co uczyniłoby zbędnymi sporo przypisów i odnośników. Najgorsze jednak było to, że nie miałem również odwagi wyciągnąć ostatecznych konsekwencji ze swego rozumowa­nia, w obawie, że zostanę oskarżony o „przesadne generalizowanie" lub o to, że „zbyt swobodnie" interpretuję dokumentację. W każdym razie większość myśli, jakie rozwinąłem w książkach opublikowanych po francusku poczynając od 1946 roku, tkwiło zalążkowo w tym, co napisałem w latach 1933-1939. Poza jednak nader szczupłym gronem czytelników - prawda, że formatu takiego, jak Nae lonescu, Lucian Blaga, Mircea Vulcanescu czy Constantin Noica - nikt nie zrozumiał, że te ekstrawagancko erudycyjne prace kryją w sobie zarodki nowej interpretacji mitów, symboli oraz religii archaicznych i orientalnych.

*

Jak w przeszłości, uczęszczałem na wszystkie wykłady Nae lonescu, którego audytorium powiększyło się po określeniu przezeń jasno swej postawy politycz­nej. Poza tym niemal co dnia spotykałem go w redakcji „Cuvantul". Dziennik był zawieszony od dwu i pół roku, lecz Nae lonescu w dalszym ciągu opłacał wynajem lokali redakcyjnych i pobory niektórych swoich współpracowników. Nie zmienił się, nadal okazywał tę samą pogodę ducha, tę samą ironię i wielkoduszność. Do niego właśnie przychodziliśmy ze wszystkimi swymi kłopotami. Optymista z natury, bardzo zważał na wszystko, co mogłoby urazić osoby z jego otoczenia, i objawiał żywe zainteresowanie wszelkimi naszymi perypetiami. Nigdy nie mogłem pojąć, jak może mieć jeszcze nadzieję na to, że „Cuvantul" znów kiedyś zacznie się ukazywać. Jego stosunki z „Pałacem" układały się okropnie. Wszędzie miał wrogów; wśród polityków i dziennikarzy lewicy, rzecz jasna, ale zwłaszcza na prawicy.

Niekiedy zastanawiam się, czy Nae lonescu nie robił sobie nadmiernych złudzeń w związku z ukazaniem się jego książki Róża wiatrów. Gdy rozmawiając pewnego dnia z A. Rosettim, napomknąłem mu o kronikach teatralnych naszego profesora, zapewnił mnie, że w każdej chwili może je opublikować w wydaw­nictwie Cultura Nafionala. Zakomunikowałem tę propozycję Nae lonescu i ku memu wielkiemu zdziwieniu uzyskałem jego zgodę. Skądinąd wiedziałem, że nie bardzo lubi publikować swe artykuły w formie książkowej. Kiedy jednak zebrałem większość jego kronik teatralnych zamieszczanych w „Cuvantul" w latach 1923-1925, uświadomiłem sobie, że tak pomyślany wybór może mu wyświadczyć niedźwiedzią przysługę, ukazywał bowiem jeden tylko aspekt działalności obejmującej dziedziny tak różnorodne jak filozofia, krytyka i dziennikarstwo. Zdołałem go przekonać, aby włączył do zbioru szereg artykułów z zakresu teologii i krytyki historycznej i społecznej. Powstał z tego dość opasły tom, do którego dołączyłem własne posłowie. Nae lonescu wymyślił tytuł. Sądziłem, że odniesie on wielki sukces, ale nic z tych rzeczy. Trzeba było kilku lat, by rozszedł się pierwszy czterotysięczny nakład. Los zrządził tak, że ów wybór artykułów i kronik był jedyną książką Nae lonescu wydaną za jego życia...

*

Nadeszło lato, pora, w której chętnie „bawiłem się literaturą". Była to moja metoda relaksu, oddawania się marzeniom, korzystania z wakacji. Poza tym potrzebowałem pieniędzy, bo chciałem się wybrać na pięć, sześć tygodni do berlińskiej Stadtbibliothek, aby popracować tam nad wykończeniem Kosmologii i alchemii babilońskiej. Umowa w Ciorneiem zobowiązywała mnie do dostarcze­nia mu jeszcze jednej powieści. Obiecałem dalszy ciąg Chuliganów, mający otrzymać tytuł Nowe życie. Już na samym początku uprzytomniłem sobie, że ta ostatnia część trylogii składać się będzie z kilku tomów. Pracowałem nad pierwszym z nich pod tytułem Stefania. Pisałem, jak zazwyczaj, od wczesnego popołudnia do obiadu, potem od jedenastej wieczorem do trzeciej lub czwartej nad ranem. Kładłem się o świcie, nieraz dobrze po wschodzie słońca, i spałem przez całe przedpołudnie.

Mihail Sebastian bywał częstym naszym współbiesiadnikiem. Obecnie był jednym z redaktorów „Przeglądu Fundacji Królewskich", co nie przeszkadzało mu wcale w pracy nad powieścią Wypadek. Gdy pytał, „jak mi idzie", nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Pisanie szło mi trudniej niż kiedyś, co oczywiście sprawiało mi kłopot, nie tak wielki przecież, jak zbyt powolne tempo akcji. Nieraz miałem wrażenie, że piszę nie powieść, lecz monografię na temat jakiejś grupki przypadkowych facetów, w obrębie której miała się wyróżniać - niby pochodząca z innego świata - Stefania. Za wszelką cenę starałem się uwolnić od nerwowego, nierównego rytmu Chuliganów. Ponieważ Nowe życie miało ogółem liczyć tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset stron, uważałem, że nie warto nadawać akcji szybkiego tempa już w pierwszym tomie, bo może grozić powieści rozwodnienie materii. Tak więc musiałem w miarę możliwości „hamować" moje postacie i zwalniać akcję. Stefania powinna się ukazać - wedle moich wyobrażeń - jako istota wyjątkowa, tymczasem jednak jakby z rozmysłem opóźniałem wszystko, co pozwoliłoby czytelnikowi ujrzeć ją w takim właśnie świetle. Po pierwsze, zwlekałem ze spotkaniem Stefanii z Piotrem Anicetem. Być może stałem się pierwszą ofiarą lęku przed okrucieństwem tego klasycznego chuligana, i usiłowałem przeciągnąć do maksimum trwanie rajskiego świata, w jakim żyła Stefania. Istotnie, przed poznaniem Piotra Aniceta Stefania z powodzeniem mogłaby uchodzić za heroinę buduarowego romansu. Miała wszystkie jej cechy: była piękna, inteligentna, posiadała niezwykłego męża, w którym nadal była zakochana, poza tym bardzo bogata, miłująca luksus, w jakim zawsze żyła i który umożliwiał jej podróże, kupowanie obrazów i rzadkich książek, a także przyjaźnienie się ze sławnymi ludźmi z Paryża, Rzymu lub Barcelony. Tego właśnie świata będzie się musiała wyrzec, straciwszy uprzednio poczucie rzeczywistości i świadoma, że postępując w ten sposób rujnuje swoje małżeństwo i traci dzieci. Pomimo wszystko jednak nie opuszcza jej nadzieja, że zdarzy się cud i że jej życie potoczy się jak przedtem. Wyznaje wszystko i śpieszy na spotkanie wyznaczone przez Piotra, którego na "próżno będzie oczekiwać: Piotr tymczasem przebywa w towarzystwie pośledniejszego autoramentu prostytutki imieniem Nora, poznanej w młodości, która później stała się luksusową utrzymanką pewnego arcybogatego ekscentryka i ma na widoku karierę gwiazdy music-hallu. Piotr włóczy się z nią po wszelkich spelunkach, potem idą razem do jej mieszkania.

W taki właśnie sposób - od końca - zaczynała się wielka miłość Stefanii do Piotra Aniceta. Oczywiście, że Stefania, nadaremnie oczekująca Aniceta przez całą noc, ostatecznie rozstanie się z nim, nie przestanie wszakże go kochać. Będzie mu pomagać, dodawać ducha, podtrzymywać go i próbować ocalić wszelkie jego zdolności twórcze, zagrożone przez związek z Norą. W dwu następnych tomach Nowego życia czytelnik miał być świadkiem walki, jaką Anicet - ale i Stefania - wydaje swemu geniuszowi muzycznemu, wątpliwoś­ciom doświadczanym w obliczu wielorakich możliwości, jakie mu się nastręczają w trakcie komponowania Heretyków, opery, o której marzył od lat młodzień­czych i w której pragnie głosić - poprzez formę muzyczną - wyzwolenie człowieka współczesnego od dogmatów, praw i sztywnych schematów postępo­wania. Jego demon wewnętrzny tak go nęka, że całymi dniami i nocami pracuje bez wytchnienia, jak somnambulik. Jedynie Stefania i kilka osób uprzywilejo­wanych miały możność usłyszenia pierwocin jego dzieła. Zdarzało się jednak, że na przekór ich entuzjazmowi Anicet stwierdzał, iż poszedł fałszywą drogą lub że ma lepsze rozwiązanie. Wówczas ponownie od początku zabierał się do danego fragmentu, zmieniając metodę i technikę. Ukończenie dzieła, zaledwie w kilka lat po spotkaniu ze Stefanią, zakrawało na cud. W rzeczy samej, pracował nad nim od piętnastu lat. Ale konieczne też było, aby do rąk Stefanii trafiły pewne zdyskwalifikowane przez Piotra fragmenty, które zazwyczaj ciskał on w ogień, gdy nie był z nich zadowolony, i żeby pokazała je koneserom, tak aby dzięki jej staraniom pewnego listopadowego wieczora w operze bukareszteńskiej mogła się odbyć premiera Heretyków. I oto Stefania, ukryta w zakątku loży, jest świadkiem triumfu tego, któremu pomagała. Jest spokojna i pogodna, ale jej dłonie kurczowo ściskają chusteczkę. Tejże samej nocy odchodzi, aby nigdy więcej już się nie pojawić.

Wszystko to jednak miało zdarzyć się później, w drugim i trzecim tomie Nowego życia, i wplecione było w inne perypetie. Poza chuliganami owa powieść-rzeka ukazywałaby również niemało innych postaci pochodzących z wszelkich środowisk, spieszno mi bowiem było do pozbycia się nazbyt uciążliwych intelektualistów z Powrotu z raju. Pierwszy tom, Stefania, kończyłby się owej nocy, gdy Anicet znów spotyka Norę i robi z nią rundę po knajpach Bukaresztu. Epizod ten miał wypełnić jedną trzecią powieści, jako że w trakcie swej włóczęgi, zarazem groteskowej i „inicjacyjnej", moi bohaterowie na podobieństwo dwóch istot błądzących po labiryncie spotykają najprzeróżniejsze postacie i są świadkami zdarzeń, których znaczenie objawi się dopiero w następnych tomach.

W przeciągu miesiąca napisałem około dwustu stron, w których akcja prawie nie istniała i gdzie nawet nie napomknąłem o spotkaniu Piotra i Stefanii. W drobiazgowych opisach rozwodziłem się nad rodziną męża Stefanii, kazałem jej wieść nie kończące się rozmowy z dziećmi; ponadto zbyt długo zatrzyma­łem się przy grupie złowrogich, a zarazem malowniczych typów kręcących się wokół protektora Nory, dziwacznego, lubieżnego starucha, którego nieobliczal­ne zachowanie porażało mnie. Za każdym razem, kiedy powtórnie czytałem jakiś rozdział, zadawałem sobie pytanie, jakie będą reakcje czytelnika, jeśli tylko książka sama nie wypadnie mu z rąk. Moje „natchnienie" objawiało jakby oznaki znużenia, toteż postanowiłem wstrzymać pracę nad powieścią. Tak czy inaczej, nie mógłbym przeciągać jej poza lipiec, ponieważ miałem jechać do Berlina.

*

Pewnego dnia zatelefonował do mnie profesor Gusti, aby mi powiedzieć, że król Karol bardzo się interesuje działalnością Oxford Group Movement54 i że z racji mej znajomości angielskiego oraz problematyki religijnej chciałby mnie -wysłać jako obserwatora na kongres mający się odbywać następnego tygodnia. Wiedziałem, że król słyszał o mnie od Nae Ionescu, w okresie kiedy przebywałem jeszcze w Indiach. Wiedziałem też, że Majtreji bardzo mu się podobała. Nie mogłem jednak się domyślać, że żywi jeszcze jakiekolwiek zainteresowanie dla mojej osoby po załamaniu się wszelkich stosunków między nim a Nae Ionescu. Ta misja o dwa tygodnie skracała mi pracę w Stadtbibliothek, przyjąłem ją jednak, bo po pierwsze nie znałem jeszcze ani Londynu, ani Oksfordu, a po drugie suma, jaką stawiał do mej dyspozycji Gusti, umożliwiała mi odnowienie garderoby i zakup sporej ilości książek. Wyjechałem sam, Nina po dwóch tygodniach miała do mnie dołączyć w Berlinie.

Nie mogę powiedzieć, aby krótki pobyt w Londynie w 1936 roku pozwolił mi na poznanie tego miasta. Zresztą spędziłem w nim tylko kilka dni, albowiem zajęty byłem przede wszystkim bieganiem po muzeach, księgarniach i bukinistach. Specjalnie uszczęśliwiło mnie zdobycie kompletnych dzieł Frazera, które znałem od dawna, lecz których tylko część była dostępna w bibliotekach Bukaresztu. Kupiłem sobie również dwa garnitury, trochę na chybił trafił. Stanąłem przed witryną medytując, czy wejść do sklepu, a wtedy spostrzegł mnie subiekt i poprosił, abym poszedł za nim. Kupiłem też sobie ostatnią książkę Aldousa Huxleya Spokój głębokości, którą przeczytałem jednym tchem. Pamię­tam, że skończyłem ją zaledwie na kilka chwil przed przybyciem do Oksfordu.

O Oxford Group Movement nie wiedziałem prawie nic. Moja wiedza ograniczała się do książki na ten temat pożyczonej mi przed wyjazdem przez Yvonne Wright. To ona zresztą powiedziała królowi o Grupie Oksfordzkiej i namówiła go, aby wysłał mnie na kongres jako obserwatora. Seanse medytacji i modlitwy, przerywane zdumiewającymi nieraz i dramatycznymi publicznymi spowiedziami, niesłychanie mnie zaciekawiły. W kilka dni po moim przyjeździe zaprosił mnie do siebie Frank Buchman; spytał, czy Grupa ma jakieś szanse na zakorzenienie się w Rumunii. Odpowiedziałem mu całkiem szczerze, iż nie jest prawdopodobne, oraz wyłuszczyłem przyczyny. Całkowicie nowe techniki stosowane przez Grupę Oksfordzką, ze spowiedzią publiczną na czele i medytacją-modlitwą z notesem w dłoni w oczekiwaniu na przekaz dyktowany - wedle Buchmana - pośrednio lub bezpośrednio przez Boga, nie mogły wywrzeć korzystnego wrażenia na Rumunach. Po pierwsze, spowiedź dla wyznawców prawosławia stanowi jeden z najważniejszych sakramentów i trudno by im było pogodzić się z zastąpieniem jej przez publiczny seans. Po drugie, medytacja i modlitwa są integralną częścią życia liturgicznego wspólnoty chrześcijańskiej, stąd było nie do pomyślenia, aby mogły się one materializować w formie „przekazów" zapisywanych przez wiernego w notesie. Rzecz jasna, podkreśla­łem, że owe techniki, dobrze dostrojone do życia współczesnego człowieka Zachodu, mogą ewentualnie oddać usługi tym, którzy dawno już zerwali z żywą tradycją prawosławia i trzymają się na uboczu od wszelkich form życia religijnego. Dla nich Oxford Group Movement czy jakikolwiek inny ekspery­ment tego rodzaju mógłby stanowić początkowy wstrząs wprowadzający ich na powrót w uniwersum religii.

W każdym razie dla mnie osobiście zetknięcie się z Oxford Group Movement było nadzwyczaj pouczające. Skłoniło mnie do refleksji na temat możliwości rozbudzenia zainteresowania sprawami religijnymi u zsekularyzowanego czło­wieka współczesnego. Znaczenie Grupy Oksfordzkiej można było oceniać również z innego punktu widzenia: właśnie w jej kręgu spotykali się nie tylko niewierzący i wyznawcy różnych odłamów chrześcijaństwa, lecz także deiści. Tak więc zawarłem znajomość z izraelitą pochodzenia rumuńskiego, Philipem Leonem, profesorem uniwersytetu w Manchesterze i autorem, między innymi, wspaniałej książki The Ethics of Power. W oczach Philipa Leona Oxford Group Movement stanowił jedyną i ostatnią szansę odnalezienia Boga przez człowieka współczesnego. Dlatego też wzbraniał się dyskutować jakikolwiek problem teologiczny poza problemem konkretnych stosunków pomiędzy Bogiem i człowie­kiem. Tak na przykład nie chciał dyskutować o tajemnicach Wcielenia i chrystologii, tradycji żydowskiej, islamskiej, Wedancie itd.

W Berlinie znów znalazłem się w moim pokoju przy Berlinerstrasse, gdzie mieszkałem w 1935 roku, i znów zacząłem żyć w tym samym co wówczas rytmie: rano i popołudniami pracowałem w Stadtbibliothek, nocami - w swoim pokoju. Przyjechała do mnie Nina, więc niekiedy wieczorami wychodziliśmy w towarzystwie naszego gospodarza na długie spacery po okolicach Berlina. Miałem okazję znów spotkać się z Argintescu, który nic się nie zmienił. Tych kilka sierpniowych tygodni zbiegło bardzo szybko. Uporządkowałem nareszcie całą swoją dokumentację do Kosmologii i alchemii babilońskiej, zacząłem też gromadzić materiały potrzebne mi do Mandragory, monografii na temat pochodzenia legend. W początkach września wyjechałem do Lipska, aby zobaczyć się z młodym socjologiem Antonem Golopenlia. Radził mi przeczytać książkę Karla Jaspersa Philosophia, przeprowadził też świetną analizę silnych i słabych stron narodowego socjalizmu. Powiedział mi, że jeśli nic temu nie przeszkodzi, za parę lat będziemy mieć wojnę. Wówczas jedynym problemem, jaki stanie przed nami, Rumunami, będzie znalezienie „najlepszego sposobu przezimowania" i przeżycia tego nowego kataklizmu.

Następny postój zrobiliśmy w Monachium, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Wreszcie dotarliśmy do Wiednia, zupełnie spłukani, jeśli nie liczyć paru szylingów. Udałem się do naszego poselstwa z zamiarem poproszenia o niewielką pożyczkę Luciana Blagi, który był tam wówczas na placówce. Blaga jednak przebywał na urlopie w Klużu, tak że owego dnia kontentowaliśmy się jednym sandwiczem zjedzonym w jakimś parku. Był to nasz ostatni posiłek przed dotarciem do granicy rumuńskiej.

*

Przeczytałem powtórnie manuskrypt Stefanii i poczułem się skonsternowa­ny. Nigdy bym nie przypuszczał, że jestem zdolny do napisania czegoś tak trywialnego. Myślałem dotąd, że jest niepodobieństwem, aby pisarz jako tako godny tego miana mógł spaść poniżej pewnego poziomu, ale nie było rady - musiałem przyznać, że mój tekst w swojej lwiej części do niczego się nie nadaje. Mihail Sebastian absolutnie w to nie wierzył, sądząc, że uległem przejściowemu zniechęceniu. Aby mieć spokojne sumienie, chciał naocznie przekonać się o wartości rękopisu. Na pewno dałbym go mu do przeczytania, gdybym nie uważał, że - czy jest dobry, czy zły - nie zdążę ukończyć go na czas, tak by książka wyszła na jesieni. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko na poczekaniu napisać inną powieść.

Jeśli tak, to czemu nie miałbym zanieść wydawcy - po przejrzeniu ich i poprawieniu - obu rękopisów z młodych lat, Powieści młodego krótkowidza i Gaudeamus! Mihail Sebastian żywo mi to odradzał. Jakże - powiadał - mogę rozważać możliwość zaprezentowania publiczności teraz, właśnie kiedy zbliżam się do literackiej dojrzałości, tekstów napisanych w okresie, gdy jawnie brakowało mi wszelkiego doświadczenia? Nie miałem wówczas nawet trzy­dziestu lat, więc owe juwenilia wypada na razie odłożyć na bok i opublikować je później jako dokumenty historyczne i literackie.

Ostatecznie przyznałem mu rację i postanowiłem napisać krótką powieść nie inspirującą się w niczym atmosferą cyklu Powrót z raju, i pozbawioną jakichkolwiek reminiscencji osobistych. Po tylu latach poświęconych literaturze „realistycznej" znów zaczęła mnie pociągać fantastyka. Chodziła mi po głowie opowieść, której bohaterką byłaby młoda kobieta, nieżyjąca już od trzydziestu lat. Z pozoru wyglądało to na historię o duchach, ja jednak wcale nie zamierzałem wyszywać na kanwie takiego tematu drogiego folklorowi naszemu i sąsiadów ani nawet czerpać natchnienia z jego aspektów romantycznych, na wzór Lenory, które, prawdę powiedziawszy, specjalnie mnie nie pociągały. Fascynowała mnie za to beznadziejność, bezwyjściowość tego dramatu pole­gająca na tym, że kobieta zmarła w kwiecie młodości w żaden sposób nie może oderwać się od ziemi i z uporem próbuje materialnego kontaktu z żywymi oraz hołubi nadzieję, że będzie mogła kochać i być kochana jak istota z krwi i ciała.

Moją bohaterkę, Christinę, córkę wielkiego posiadacza ziemskiego, do­sięgła śmierć podczas rewolty chłopskiej w 1907 roku. Odtąd stale powraca ona do miejsc, gdzie przeżyła dzieciństwo i gdzie nie dane jej było nawet do końca przeżyć młodości. Owo „widmo'" może kontynuować swój nędzny i smutny żywot po tamtej stronie jedynie pijąc krew zwierząt, zarówno w majątku rodzinnym, jak i w pobliskiej wiosce. Ale to nie ów detal natury folklorystycznej stanowił centralną oś dramatu. Dramat polegał raczej na tym, że Christinie udało się - w sensie duchowym - zdeprawować swą siostrzenicę Siminę, dziewczynkę dziesięcioletnią. Potrafiła ona nawiązać z nią materialny kontakt i przyzwyczaić ją stopniowo do swej „fizycznej" obecności, aż wreszcie dziecko przestało się jej obawiać. Simina, czerpiąc moc z tego osobliwego doświadczenia, osiągnęła nieporównaną - zważywszy jej wiek - dojrzałość duchową, do tego stopnia, że gdy Christina zakocha się w jednym z gości dworku i będzie chciała go uwieść rzucając nań czar, i najpierw w czasie snu, potem już na jawie starając się utrzymać go pod działaniem tegoż czaru - w Siminie odezwie się echo tej namiętności, tak że zacznie zachowywać się wobec Egora zupełnie jak dorosła. Skądinąd nie ujawniała w tej sytuacji jakiejkolwiek przedwczesnej dojrzałości, seksualnej czy innej; jej zachowanie było wynikiem znalezienia się w położeniu niezwyczajnym, niszczącym same fundamenty ludzkiej natury. Doskonale byłem świadom całej okropności takiej postaci, lecz to chciałem przecież podkreślić - mianowicie że nazbyt długie przebywanie w sytuacji paradoksalnej (a tak właśnie rzecz się miała z „duchem", gdy zachowuje się on jak istota cielesna) prowadzi w rezultacie do deprawacji całego otoczenia. W rzeczywistości pod powierzchownością cherubinka w Siminie krył się potwór, co było następstwem nie jakiejś deprawacji pożądań czy instynktów, lecz prze­ciwnie - spaczenie życia duchowego. Płynęło to stąd, że dziewczynka zintegro­wała się całkowicie ze światem Christiny, owej istoty odmawiającej zaakcepto­wania naszego statusu „ducha".

Temat Panny Christiny streściłem Izajaszowi Racaciuni z wydawnictwa Cultura Nationala. Zafascynował go tytuł, zaraz też poprosił o dostarczenie rękopisu. Potrzebowałem na to zaledwie dwóch tygodni. Książka ukazała się pod koniec jesieni i rychło zyskała sobie gorących wielbicieli, jak i równie zaciekłych prześladowców. Pośród pierwszych znajdowali się poeci, na przykład Dan Botta, oraz sceptycy pasjonujący się polityką, jak Mihail Polihroniade. Niektórzy z przyjaciół stwierdzali, że udało mi się stworzyć nastrój fantastyki nigdy jeszcze nie osiągnięty w literaturze rumuńskiej. Zarzucili mi jednak, że nie sięgnąłem do naszego folkloru. Krytyka z paroma wyjątkami zareagowała przychylnie, lecz na rynku księgarskim książce tej daleko było do sukcesu Chuliganów.

Wkrótce Panna Christina stała się celem ataków Georgescu-Cocosa, jednego z redaktorów pisma „Neamul Romanesc" N. Iorgi, który już od dawna prowadził kampanię przeciwko pornografii. Dzień po dniu jego gazeta przy­taczała całe ustępy z Panny Christiny, ilustrujące rzekomą „przedwczesną dojrzałość" Siminy. Wyrwane z kontekstu, cytaty owe mogły się wydawać nadzwyczaj szokujące. Najpoważniejsze było to, że sam Iorga zabrał się obecnie do „pornografii" w literaturze, toteż mogłem oczekiwać następnego wybuchu, którego tym razem ja właśnie stanę się ulubionym celem. Będzie mógł wykorzystać nie tylko cytaty z Panny Christiny, lecz także z innych moich powieści, czytanych, jak się zdaje, z czerwonym ołówkiem w ręku przez specjalny zespół na zlecenie Georgescu-Coco§a. Ponieważ „Neamul Romanesc" czytywali głównie wykładowcy uniwersyteccy, łatwo było przewidywać, że owe cytaty stanowić będą jedyne ich źródło informacji na temat mej działalności literackiej, ich zaś oburzenie kiepsko by mi wróżyło.

Takim sposobem na krótko przed Bożym Narodzeniem znalazłem się w sytuacji, która miała coś z farsy i tragedii. Nikt już nie mówił o mej powieści fantastycznej, ojej zaletach czy brakach albo o możliwościach i ograniczeniach tego gatunku literackiego, lecz jedynie o jej charakterze „pornograficznym". Skutkiem jakiejś ironii losu ubiegłej wiosny na zebraniu nadzwyczajnym Rumuńskiego Stowarzyszenia Pisarzy sam występowałem przeciwko wyko­rzystywaniu pornografii wyłącznie dla skandalu lub autoreklamy. Wszyscy oczywiście wypowiadaliśmy się przeciwko cenzurze prewencyjnej i raz jeszcze potwierdzaliśmy prawo każdego pisarza do tworzenia zgodnie z własnymi koncepcjami estetycznymi. Podczas dyskusji jednak podkreślałem, że istnienie utworów pornograficznych stanowi problem, aczkolwiek na szczęście ich autorów nie można uważać za prawdziwych pisarzy. Cytowałem przykłady, z których wynikało jasno, że pewni autorzy, w większości młodzi ludzie żądni skandalu albo podejrzani amatorzy ukrywający się pod pseudonimami, lubują się w erotyzmie jedynie dlatego, że liczą na wywołany przez to hałas. Na zakończenie stwierdziłem, że nie będziemy mogli bezwarunkowo solidaryzować się ze wszystkimi autorami utworów pornograficznych. Moje wystąpienie nie wszystkim kolegom miało szczęście przypaść do gustu, przeciwnie. Obawiali się oni, że wprowadzenie takich rozróżnień pomiędzy „autentycznymi" pisarzami i amatorami skandalu może sprzyjać ustanowieniu cenzury prewencyjnej.

Tak więc owej zimy 1936-1937, gdy stałem się obiektem ataków Georgescu-Cocosa, pisarze opuścili mnie; nie dość im było, że powstrzymywali się od wystąpienia w mej obronie, to jeszcze bez wahania okazali satysfakcję z tego, że jestem pierwszą ofiarą własnej kampanii wielce naiwnie stawiającej sobie za cel wprowadzenie zbyt subtelnych dystynkcji. Serban Cioculescu zamieścił w „Adevarul" artykuł, w którym przypominał owo wystąpienie w Stowarzyszeniu Pisarzy i próbował wykazać na moim własnym przykładzie, że jest praktycznie niemożliwe przeprowadzenie granicy pomiędzy „pisarzami autentycznymi" i „oportunistami". Jego tekst nie wydał mi się zbyt przekonujący. Wprawdzie wiele moich powieści zawierało sceny dzikiego, brutalnego erotyzmu, ale miały one swoją rację bytu. Bohaterowie byli na ogół intelektualistami żyjącymi w jakimś sensie na marginesie społeczeństwa. Sporadyczne wyskoki lub ekscesy w dziedzinie seksualnej przedstawiały dla nich ostatnią możliwość obleczenia się w ciało, nadania swej egzystencji wymiaru, jakiego ona nie posiadała. Nie sądzę, abym choć jedną scenę erotyczną napisał li tylko z chęci prowokacji albo żeby wywołać skandal literacki z myślą o lansowaniu swych książek, jak to czynili w Rumunii w latach 1936-1937 jacyś podrzędni „oportunistyczni" autorzy, a także niektóre beztalencia za granicą. W moim wypadku sytuacja była zupełnie inna. Sukces Majtreji wprawiał mnie w zakłopotanie, niemal mi przeszkadzał. Chciałem sprowadzić go do rozsądnych proporcji pisząc nie tylko powieści trudne, jak Gasnące światło czy Powrót z raju, lecz również eseje i prace naukowe. Powodzenie mych książek interesowało mnie o wiele mniej niż możliwość uformowania własnej publiczności, takiej, która będzie mnie oglądać przez pryzmat całości mego dorobku. Pragnąłem być czytany w całości, a nie tylko jako wyłącznie powieściopisarz lub naukowiec.

W kilka miesięcy później, wiosną 1937 roku, skandal wywołany przez Pannę Christinę przybrał nieoczekiwany obrót. W czasie zimy pochłonięty byłem całkowicie pracą nad edycją dzieł Hasdeu. Przepisałem kilka tysięcy stron, ustaliłem warianty utworów poetyckich, zebrałem obszerną bibliografię. Obecnie pracowałem nad ogólną formą tekstów i nad wstępem do całości. Jeszcze byłem pod wpływem emocji, jakiej doznawałem spędzając długie godziny w Archiwum Państwowym, gdzie zdeponowane zostały skrzynie przywiezione z „zamku" w Campina, w którym przeżył swe ostatnie lata. Kryły one pliki liczące setki i tysiące stron: pewne z nich zawierały jedynie po kilka słów - na przykład owe „przekazy" wysyłane przez Julię podczas seansów spiry­tystycznych. Znalazłem tam mnóstwo czasopism z dziedziny językoznawstwa, historii i folkloru, o nie porozcinanych kartkach. Z upływem czasu Hasdeu rezygnował ze wszystkiego, co pasjonowało go w młodości i w wieku dojrzałym. Niekiedy miałem wrażenie, że błądzę wśród ruin.

Chciałem bardzo napisać książkę na temat Hasdeu i jego epoki. Ponieważ jednak edycja koniecznie musiała ukazać się w tym roku, trzeba mi było poprzestać na długiej przedmowie mającej zaprezentować biografię Hasdeu oraz jego koncepcje w dziedzinie historii, filozofii i polityki. Dwa tomy Pism Hasdeu zostały oddane do składania w ciągu zimy. Widzę jeszcze swoje biurko, tak jak ówcześnie wyglądało - niemal znikające pod stosami korekt i rękopisów. Pamiętam zmęczenie po długich godzinach spędzonych na po­prawianiu i weryfikowaniu tekstów. Gdybym mógł pracować nad tą edycją Pism dzień i noc bez przerwy, prawdopodobnie zdołałbym ją ukończyć w ciągu marca, musiałem jednak pomyśleć także o wykładach na uniwersytecie, napisać co tydzień artykuł dla „Vremea", a raz na miesiąc - dla „Przeglądu Fundacji Królewskich". Poza tym musiałem wygłaszać odczyty na prowincji, w większości pod egidą Fundacji Królewskich, nie mówiąc już o książkach z zakresu orientalistyki, religioznawstwa czy też zwykłej beletrystyki, na które mimo wszystko powinienem także znaleźć czas. Od czasów stu­denckich regularnie otrzymywałem książki i czasopisma nadsyłane mi przez orientalistów i religioznawców, przeważnie włoskich; po moim powrocie z Indii ich ilość znacznie wzrosła. Po ukazaniu się Jogi wszedłem w kon­takt z następnymi dwudziestoma albo trzydziestoma orientalistami, etnolo­gami i religioznawcami, tak że niemal co tydzień dostawałem co najmniej jedną książkę lub paczkę nadbitek. Utrzymywałem bardzo ścisłe kontakty z Anandą Coomaraswąmy, J. Przyluskim, Carlem Henze, C. Clemenem - ludźmi, którzy później stali się współpracownikami pierwszych numerów pisma „Zalmoxis".

Poza tym mój paryski wydawca, Paul Geuthner, nadsyłał mi prawie wszystkie swoje nowości, które pochłaniałem jednym tchem. Często pisywałem na ich temat długie krytyki czy recenzje, zamieszczone w „Przeglądzie Fundacji Królewskich". W zbiorze Wyspa Eutanazjusza, jaki ukazał się w 1943 roku, przedrukowałem niemałą liczbę tychże artykułów powstałych w latach 1937- 1938. Nadto zaproszono mnie do współpracy z licznymi zagranicznymi czaso­pismami orientalistycznymi; parę moich prac ukazało się już w „Asiatica" G. Tucciego, „Religio" E. Buonaiutiego, w „Journal of the Indian Society of Oriental Arts" wydawanym przez Stellę Kramrisch w Kalkucie. Tak czy inaczej, nadal nieliczni byli w Rumunii ci, którzy znali moją działalność naukową. Może przyczyną tego była moja obojętność, własne bowiem nadbitki wysyłałem tylko swym mistrzom i kolegom po fachu za granicą. W samej Rumunii dostarczałem je wyłącznie Nae Ionescu i paru przyjaciołom.

*

Siódmego marca ukończyłem trzydzieści lat. Zaprosiłem zgodnie ze zwy­czajem wszystkich przyjaciół - najdawniejszych, jak Haig Acterian czy Mihail Polihroniade, aż po najświeższych, jak Mihail Sebastian, C. Noica, P. Tufea. Zjawili się również N. Herescu, V. Voiculescu i Camil Petrescu. Ten ostatni osłupiał, dowiadując się, że mam dopiero trzydzieści lat. Kończył się pewien okres mojego życia, ale czy naprawdę byłem tego świadom? Przeczuwałem, że muszę się przygotować do wkroczenia w nowy etap. Odtąd nie będę mógł sobie pozwolić na pewne wybryki, błędy czy zaniedbania. Na koncie miałem już dwanaście książek, poza tym byłem edytorem Róży wiatrów i dwóch tomów Pism Hacdeu, jakie miały ukazać się wkrótce. Mówiłem sobie, że jeszcze parę książek wystarczy aż nadto do wyraźnego zarysowania konturów mego „dzieła". Dopiero po ich wydaniu będę wreszcie mógł poświęcić się całkowicie swo­bodnemu pisaniu jeszcze jednej czy dwóch książek. Irytowało mnie jednak niepowodzenie ze Stefanią, musiałem przecież napisać trzy tomy Nowego życia, aby zamknąć cykl Powrót z raju i nadać mu właściwe proporcje. Właściwie mogłem na to poświęcić jedynie wakacje. Tak więc doprowadzenie do końca-mych powieści miało mi zabrać dwa lub trzy okresy letnie, i już wątpiłem, czy mam jeszcze tyle czasu przed sobą...

W kwietniu oba grube tomy Pism literackich, krytycznych i politycznych B. P. Hasdeu były już złożone przez zecera i po korekcie. Zaczęto je nawet drukować, ja jednak nie ukończyłem jeszcze wstępu i bibliografii. Dyrektor Fundacji Królewskich, A. Rosetti, chciał przedstawić publiczności to wydanie dzieł Hasdeu podczas najbliższych Dni Książki, to znaczy w maju. Firma Ciornei pragnęła z tejże samej okazji wydać jakąś nową powieść. Mógłbym zapewne odwlec jej publikację do jesieni, ale potrzebowałem pieniędzy na podróż za granicę. Obiecałem więc Ciorneiowi, że dostanie powieść pod tytułem Wąż w takim terminie, by zdążyć na Dni Książki. Oznaczało to, że na jej napisanie mam dwa tygodnie.

Ta wiosna 1937 roku na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Codziennie z wyjątkiem piątków i sobót przeznaczonych na wykład i seminarium na uniwersytecie - o drugiej, zaraz po lunchu, zabierałem się do roboty. Jeśli akurat musiałem, pisałem jakiś artykuł, po czym pogrążałem się w pracy nad edycją dzieł Hasdeu, redagowałem pięć do piętnastu stronic wstępu, przypisów, bibliografii - i tak do dziesiątej lub jedenastej wieczorem. Wówczas zmiatałem wszystko z biurka i zaprzęgałem się do powieści, pracując do trzeciej lub czwartej rano. Pisałem piętnaście albo osiemnaście stron, które - nawet nie czytając ich powtórnie - wkładałem do koperty przeznaczonej dla gońca z drukarni, zjawiającego się każdego ranka. W ciągu dnia zecer składał rozdział napisany ostatniej nocy.

Wąż jest jedyną książką, jaką napisałem bez jakiegokolwiek planu, nie wiedząc nawet, jak rozwinie się akcja, i nie znając z góry rozwiązania. Był to produkt czystej wyobraźni; w najmniejszym stopniu nie wykorzystałem w nim tego, co wiedziałem (a przede wszystkim, czego bez trudu mogłem się do­wiedzieć) na temat symboliki i mitologii węża. Znany był mi jedynie punkt wyjścia: podczas wycieczki w okolice Bukaresztu grupa jego mieszkańców, pozbawionych jakichkolwiek ciągot do fantastyki, zmuszona jest nocować w sąsiedztwie klasztoru. Wtedy właśnie spotkany po drodze nieznajomy, Andronik, mówi im: „Nie musicie się obawiać, ale uprzedzam was, że jest tutaj w pobliżu wąż..." Całą resztę wymyśliłem, albo raczej zobaczyłem na własne oczy w ciągu owych czternastu nocy, w miarę pisania książki. Idąc o świcie położyć rękopis na progu drzwi wejściowych do domu, miałem jeszcze nader niejasne pojęcie o tym, co napiszę w następnym rozdziale. Za dnia zupełnie nie miałem czasu myśleć o Andronik u i jego wężu. Gdy z nastaniem wieczora znów zabierałem się do powieści, dysponowałem jedynie kilkoma notatkami skreślo­nymi w pośpiechu poprzedniej nocy, gdyż reszta rękopisu była w drukarni. Popijając kawę, przez parę chwil wpatrywałem się w pustkę próbując uchwycić wątek mej opowieści. W momencie atakowania nowego rozdziału nie zawsze byłem specjalnie pewny siebie, zdarzało mi się bowiem niezbyt dokładnie pamiętać to, co działo się wcześniej.

Otrzymawszy korektę nie wierzyłem własnym oczom. Historia rozwijała się gładko, bez żadnych powtórzeń. Większość spośród mych innych powieści nie osiągnęła nigdy takiej zwartości stylu. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu udało mi się stworzyć atmosferę „fantastyczną", jakiej pragnąłem, i to nie uciekając się do hermetyki i symboli, ani też nie korzystając z odwiecznych moty­wów folklorystycznych, które mocą jakiejś zawziętej fatalności nieodmiennie pojawiały się w całej rumuńskiej literaturze fantastycznej. Węża napisałem właśnie tak, jak to sobie wyobraziłem na początku. Była to historia grupy osób, jakie spotykamy co dnia, którym zachciało się pojechać „na zieloną trawkę" w pobliże pewnego klasztoru. Mimowolnie i niemal mimowiednie zostają one wciągnięte w cały szereg dziwnych przygód, z których wyjdą jakby zaczarowane i przeistoczone. Klimat fantastyki objawiał się stopniowo, niepostrzeżenie, w sposób, by tak rzec, naturalny. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Nie interweniował żaden nadnaturalny żywioł, aby zniszczyć świat, w jakim owe osoby urodziły się i bytowały dotychczas. W istocie rzeczy świat „fantastyczny", w którym znalazły się one po północy dzięki Andronikowi, podobny był do codzienności, z tą tylko różnicą, że ujawnił się w nim wyraźnie pewien dodatkowy wymiar - wymiar, do którego egzystencja świecka nie miała wstępu. Wszystko działo się tak, jakby świat codzienności krył w sobie ów tajemniczy wymiar, który, objawiwszy się człowiekowi, umożliwia mu dostęp do głębszego rozumienia Kosmosu i własnej autentyczności. W ten sposób osiąga on idealną, szczęśliwą spontaniczność równie odległą od nieodpowiedzialności przyrodzo­nej życiu animalnemu, co i od angelicznej błogości.

Pisząc Węża udało mi się - mimowiednie i mimowolnie - zilustrować pewną ideę, którą miałem później rozwinąć w dziełach filozoficznych i reli­gioznawczych, a mianowicie że sakralne pozornie nie różni się od świeckiego, że fantastyczne przybiera maskę tego, co powszednie, i że świat, aczkolwiek jest tym, czym nam się wydaje, jest także szyfrem i kodem. Tę samą dialektykę - choć w odmiennym kontekście o wiele rozleglejszego fresku - odnaleźć można w powieści Zakazany las, którą napisałem w dwanaście lat później, w 1949 roku. Tam jednak nie chodziło już o poszukiwanie najgłębszego znaczenia Kosmosu, lecz o odczytanie szyfru wydarzeń historycznych. Fantastyczne, występujące w przebraniu codzienności, jest też tematem kilku nowel, jakie napisałem o wiele później: U Cyganek (1959) i Most (1964). W gruncie rzeczy mógłbym niemal stwierdzić, że temat ten stanowi zwornik wszystkich moich pism wieku dojrzałego.

Wąż ukazał się w czasie Dni Książki, jak to przyrzekłem Ciorneiowi, jednocześnie z dwoma tomami edycji dzieł Hasdeu. Nie miałem jednak czasu, aby nacieszyć się utworem, z którego byłem całkowicie zadowolony, oraz tym, że harując jak galernik, ukończyłem nareszcie ową edycję krytyczną. Kilka dni przedtem Constantin Kirinescu, dyrektor generalny w ministerstwie oświecenia publicznego, przekazał do prasy komunikat oficjalny, w którym zwracał uwagę rektora uniwersytetu bukareszteńskiego na fakt, iż wykładowca metafizyki na wydziale literatury (to znaczy ja) jest autorem pism o treści pornograficznej. Był to wynik machinacji zmontowanej przez Georgescu-Cocosa przeciwko Pannie Christinie. Najśmieszniejsze w tej sytuacji było to, że ów komunikat zredagowany został osobiście przez Kirinescu, będącego postrachem mających z nim do czynienia asystentek, które też przezwały go „dyrektorem z kanapy". Byłem zmuszony do wytoczenia ministerstwu procesu o zniesławienie i domaganie się symbolicznego leja z tytułu strat moralnych.

Owo lato zawsze będę zaliczał do najbardziej wyczerpujących i naj­świetniejszych okresów mej młodości, ze wszystkich bowiem stron podniosły się głosy w mojej obronie. Sekretarz generalny Rumuńskiego Stowarzyszenia Pisarzy, N. Herescu, wydał w restauracji Capsa bankiet na moją cześć, w którym wzięli udział generał Condeescu, prezes Stowarzyszenia, Liviu Rebreanu, V. Voiculescu, Ionel Teodoreanu i wielu innych pisarzy. Między zaproszonymi był również Radulescu-Motru, dziekan Wydziału Literatury, i liczni profe­sorowie, na przykład Nae Ionescu, C. C. Giurescu, A. Rosetti, O. Onicescu. W czasie pierwszej sesji procesowej moimi świadkami byli ni mniej, ni więcej tylko Nae Ionescu, Radulescu-Motru, Rosetti, Herescu. Jeśli idzie o adwokatów, to nie pamiętam już, kto występował z ramienia ministerstwa, w każdym razie liczba tych, którzy zapisali się do głosu w mojej obronie, była imponująca. Udając się w towarzystwie Nae Ionescu do sądu na pierwszą rozprawę, spostrzegłem w hallu jedną z moich najzdolniejszych studentek, Marianę Klein, która w późniejszym czasie miała wyjść za innego z mych najlepszych studentów, Mihaila Sora. Nosiła ona podówczas długie, opadające na plecy blond włosy i owego poranka podobna była do walkirii u szczytu desperacji. Rzuciła się ku Nae Ionescu, chwytając go za rękę. „Profesorze - wykrzyknęła ze łzami w oczach - musi go pan uratować!..."

Nae Ionescu ujął ją za ramiona i pocieszał jak mógł.

- „Jeśli mam sądzić po oddaniu, jakie pańscy studenci żywią dla pana - powiedział, gdyśmy zostali sami - to nie muszę raczej martwić się o pańską przyszłość..."

- „Oby Bóg i ministerstwo zechcieli pana wysłuchać!" - odrzekłem nie­świadom, do jakiego stopnia moje obawy są uzasadnione.

Niedługo po ukazaniu się oficjalnego komunikatu czasopismo „Vremea" opublikowało na kilku stronach listy protestacyjne studentów biorące mnie w obronę. Były zadziwiająco odważne i nosiły setki podpisów. Odtąd przez całe niemal lato „Vremea" zamieszczała „manifesty". Pochodziły one od studentów z Wydziału Literatury i Filozofii, lecz również z innych wydziałów: teolo­gicznego, politechnicznego, nauk ścisłych i medycyny. Można było sądzić, że taka kampania prasowa została zmontowana jedynie przeze mnie samego lub przez „Vremea". Pewnego dnia zwierzyłem się z tych obaw Vladimirowi Donescu, dyrektorowi przeglądu; zapewnił mnie, że jest zgoła inaczej. Pokazał mi worek wypchany listami, jakie nadeszły jedynie w tym tygodniu. „Nie sposób drukować ich wszystkich - dodał. - Za mało mam miejsca. Publikujemy tylko podpisy..."

Nie pamiętam już wszystkich szczegółów procesu. Przypominam sobie tylko, że w następstwie wystąpień kilku moich adwokatów odraczano go parę razy. Tak czy owak, werdykt sądu był korzystny dla mnie, ministerstwo zaś wniosło apelację. Jesienią, gdy rozpocząłem wykłady, przyjęto mnie w sali frenetycznymi oklaskami, tak że nawet musiałem unosząc w górę ramiona prosić o ciszę w obawie, że rektor może to uznać za manifestację polityczną. Następna rozprawa odbyła się pod koniec listopada i proces znów odroczono. Potem król ustanowił dyktaturę, wiosną zaś 1938 roku A. Calinescu został mianowany ministrem oświecenia publicznego. Mocą jednego z pierwszych wydanych przezeń dekretów ulegały zawieszeniu wszelkie sprawy sądowe wytoczone ministerstwu w ciągu ostatnich kilku lat przez członków kadry nauczycielskiej. Tak więc nie otrzymałem żądanego przez siebie symbolicznego leja z tytułu strat moralnych. Zresztą w 1938 roku nie miało to już żadnego znaczenia...

Niemniej jednak było mi wiadome, że Kiricescu wcale nie jest zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Celem jego komunikatu było wyrzucenie mnie z hu­kiem z uniwersytetu. Tak się jednak składało, że w czasie procesu sam dziekan świadczył na moją korzyść, żaden też spośród członków Rady Uniwersyteckiej nigdy nie domagał się wykluczenia mnie z grona nauczającego. Poza tym masowe, gwałtowne i nieoczekiwane poparcie, jakiego udzielili mi studenci ze wszystkich wydziałów, też dało do myślenia zarówno rektorowi, jak i ministerstwu oświecenia publicznego.

Mimo to przeczuwałem, że wkroczymy niedługo w przewidywany przeze mnie okres - tenże sam, którego obawiałem się od czasów studenckich i który w myślach nazywałem „czasem, kiedy nie będziemy już mieć swobody działania".



POSŁOWIE

MIĘDZY PRZYPADKIEM A KONIECZNOŚCIĄ, CZYLI ŻYCIE JAKO „PRÓBA LABIRYNTU"

Das Gewebe dieser Weil ist aus Notwendigkeit und Zufall gebildet55 (Goethe)

Pierwsza wersja tego tekstu powstała w listopadzie 1985 r.; miał on być czymś w rodzaju skromnego charisterion na 80. urodziny Mircei Eliadego. Jego śmierć w pół roku później ostro zakwestionowała ten charakter niniejszego posłowia, lecz przecież nie naruszyła w istocie jego treści, nie odebrała sensu pytaniom, jakie w nim stawiałem (sobie? Profesorowi?); owszem, wyostrzyła je poniekąd i przydała im dramatycznej konkretności. Niektóre partie posłowia przyszło jednak zmieniać, inne usunąć, jako już bezprzedmiotowe, tak by - jak w każdym epitafium - wybić w nim głównie to, co mogłoby stanowić wstępne, niekompletne, ale jednak podsumowanie życia wielkiego uczonego i humanisty - czy może tylko przyczynek do takiego podsumowania.

Pierwotne pokusy autora tych słów były innego rodzaju. Zarysowany przez Eliadego w tym tomie fragmentarycznie, lecz przecież tak plastycznie i żywo, krajobraz kulturalnego życia Rumunii lat międzywojennych przedstawia się zaskakująco bogato, jeśli zważyć trudny start tego kraju po Wielkiej Wojnie 1914-1918 i obciążenia historyczne, w niejednym punkcie zbieżne z sytuacją innych krajów tej części Europy, włącznie z Polską. Byłoby czymś doprawdy pasjonującym „dokopać" się korzeni tego tak bujnego wzrostu, ujawnić głębokie źródła eksplozji tej „peryferyjnej" (wedle słów samego Eliadego) kultury o wyraźnie przecież chłopskim charakterze i rodowodzie, jaka w krótkim okresie 1900-1930 wydała postacie tej miary, co G. Enescu, Brancusj, E. Ionesco, E. Cioran, Urmuz (przed T. Tzarą, też zresztą Rumunem), twórca dadaizmu, czy sam Eliade - więc postaci, bez których nasza Europa byłaby o wiele uboższa.

Oczywiście nie oznacza to, iżbym żywił zamiar przeprowadzenia pełnej i wyczerpującej analizy tego fascynującego zjawiska i analogii, jakie ono podsuwa uważnemu czytelnikowi; takie zadanie przekraczałoby moje obecne możliwości, uzależnione wszak choćby od dostępu do odpowiedniej dokumentacji, w tym wypadku głównie prasy codziennej i periodycznej Rumunii z okresu 1918-1939. Jest jednak oczywiste, że Eliade, pochylając się w tej książce nad własnym życiem, z konieczności marginesowo traktuje jego ogólniejsze tło społeczne, którego nie wszystkie determinanty punktuje z „obiektywnie" przysługującą im uwagą, co może tu i ówdzie nastręczać okazję do uściśleń, uzupełnień czy może nawet polemiki.

Co w tej sytuacji uczynić wypadnie przedmiotem niniejszego szkicu?

Chcę w nim zwrócić uwagę Czytelnika na dwie tylko sprawy. Pierwsza - to specyficzny sposób, w jaki sam Eliade patrzy na swoją drogę życiową. Otóż ogląda on ją i wartościuje jako „wędrówkę po labiryncie", „próbę" o charakterze „inicjacyjnym", stosując do niej konsekwentnie wypracowaną przez siebie samego w odniesieniu do zjawisk z dziedziny religii hermeneutykę. Dał temu wybitny wyraz w opublikowanym w 1978 r. tomie rozmów z Cl.-H. Rocquetem pt. L'epreuve du labyrinthe (Próba labiryntu), a o wiele wcześniej - w swoich Dziennikach56.

Drugie spostrzeżenie dotyczy tego, co L. Kołakowski57 nazywa „postanowieniem filozoficz­nym" M. Eliadego, a więc pewnej filozoficznej postawy o apriorycznym charakterze, poprzedzającej, organizującej i nadającej sens wypracowanej przezeń metodologii, jaką stosuje w swych badaniach naukowych. Tym „postanowieniem filozoficznym" Eliadego jest - przypomnijmy - antyredukcjonizm. (Nie idzie tu, rzecz jasna, o kwestionowanie metod redukcyjnych w naukach przyrodniczych, gdzie ich zasługi i osiągnięcia nie podlegają wątpliwości.) Czytelnikowi słabiej obeznanemu z dziełami teoretycznymi wielkiego Rumuna będzie może pożyteczne przypomnieć pokrótce, na czym ta postawa polega i do jakich ogólnohumanistycznych następstw prowadzi.

Otóż Eliade jest zdecydowanym przeciwnikiem „spłaszczania" wszystkiego, co duchowe, sprowadzania niezwykłego bogactwa i różnorodności ludzkiej twórczości do prostych czy nawet prymitywnych zasad. Tak więc na przykład fenomenu religii nie można wyjaśniać jakimiś psychologicznymi, socjologicznymi, ekonomicznymi czy historycznymi „prawami", czy też - co jest jeszcze większym błędem - ujmować jego istoty w myśl teorii kompensacyjnych, zgodnie z którymi pojawia się wówczas, gdy niemożliwe jest zaspokojenie innych potrzeb, osiągnięcie innych wartości - teorii, innymi słowy, redukujących religię do roli substytutu. Tego rodzaju postawa, negująca swoistość, idiogenetyczność, autentyczność fenomenu religii, jest według Mircei Eliadego nie do przyjęcia dla humanisty, oznacza bowiem negowanie pewnej, zawsze (obecnie nie mniej niż kiedykolwiek) żywej i autentycznej potrzeby człowieka. Jest to potrzeba transcendencji, czyli przezwyciężenia rozlicznych czasoprzestrzennych uwarunkowań i ograniczeń ludzkiej kondycji, a przede wszystkim sprzeczności, w jakie jest ona uwikłana - sprzeczności takich, jak sacrum-profanum, ograniczone-nieograniczone, codzienne-niezwykłe, historyczne-pozaczasowe, itd. Osią­gnąć to można przez wpisanie swej egzystencji w system wartości uniwersalnych, „kosmicznie" obowiązujących, i przywrócenie jej w ten sposób utraconej pełni (restitutio in integrum). Współczesny człowiek, a z nim cała cywilizacja, musi wygrać tę walkę o odnalezienie swej kosmicznej tożsamości i wyższego sensu swego istnienia, o reintegrację - inaczej zginie. Postawa sensu largo religijna - spoglądanie na świat jako na system znaków, szyfr wyższej rzeczywistości, i przeżywanie go jako fascynującej tajemnicy - może być tym sposobem ocalenia człowieka współczesnego.

Taka postawa, łącząca się ściśle z określoną sferą wartości, musi mieć również ważkie konsekwencje metodologiczne. O ile „postanowienia filozoficzne", mające genezę w gruncie rzeczy aprioryczną, z trudem tylko mogłyby występować jako podmioty polemiki, to ich następstwa w dziedzinie metodologii uprawianej dyscypliny często bywają tego rodzaju, że prowadzą do sporów i dysput o ogromnej niejednokrotnie wadze w dziedzinie światopoglądowej, nie mówiąc, rzecz jasna, o naukowej. Naszkicowana tutaj postawa filozoficzna Mircei Eliadego angażowała go w rzeczy samej w zdecydowaną polemikę ze wszystkimi właściwie szkołami religioznawstwa. Nie zgadza się ona ani z Durkheimem, ani z Malinowskim czy Frazerem, Levi-Straussem, Freudem, czy wreszcie z marksistami, którzy w fenomenie religii widzą namiastkę innych wartości.

Jak już wspomniałem, w niniejszym szkicu zamierzam się zająć genezą tej postawy filozoficznej Profesora. Nie roszcząc sobie pretensji do nieomylności w tym względzie i do wyczerpującego naświetlenia zagadnienia, podzielę się jednak z Czytelnikiem paroma domniemaniami tyczącymi możliwych źródeł antyredukcjonizmu Eliadego; na razie powiem tylko tyle, że moim zdaniem szukać ich należy w jego dzieciństwie.

Teraz jednak zajmę się pierwszym z nakreślonych wyżej tematów tego posłowia.

*

Motyw „wędrówki po labiryncie" i związany z nim ściśle motyw „prób inicjacyjnych" (których odpowiednie uszeregowanie tworzy tzw. „scenariusz inicjacyjny") przewija się nadzwyczaj często przez dzieje wszystkich cywilizacji i kultur, a zwłaszcza religii; pospolicie też występuje w literaturze. Jako taki nie mógł on nie zainteresować badaczy odpowiednich specjalności. Mircea Eliade jest w ich gronie jednym z najwybitniejszych znawców problematyki inicjacyjnej; występuje ona z różnym nasileniem we wszystkich bodaj jego pismach. Dodajmy od razu: nie tylko teoretycznych, religioznawczych czy etnograficznych. Obecna jest także w sposób bardzo wyrazisty w twórczości beletrystycznej Eliadego. Ta jest wszelako mniej znana niż fundamentalny już dzisiaj jego dorobek w dziedzinie religioznawstwa czy indologii, ponieważ swoje opowiadania i powieści pisał on po rumuńsku. Dopiero w ostatnich latach paryska firma wydawnicza Gallimard jęła w sposób systematyczny zapełniać tę istotną lukę w znajomości całego pisarstwa Mircei Eliadego (bez której to znajomości nie sposób w pełni zrozumieć którejkolwiek z poszczególnych jego prac, tak naukowych, jak beletrystycznych), publikując tomy jego opowiadań fantastycznych we francuskich przekładach. Zaległości odrabia się też w ojczyźnie pisarza, gdzie w ostatnich kilkunastu latach wydano kilka tomów jego powieści i opowiadań.

W większości tych utworów da się wyśledzić wątek inicjacyjny (a podkreślmy, że motyw „wędrówki po labiryncie" jest jednym ze szczególnych jego przypadków). Tak jest w nowelach Carpele (Wąż), Pe strada Mantuleasa (Na ulicy Mantuleasa), Tinerele fara de tinerele (Młodość pozbawiona młodości), Dayan, w powieści z 1955 r. Foret interdite (Zakazany las) i w wielu innych utworach. Pisałem już o tym przy innych okazjach 58; tutaj wypadnie mi powtórzyć, że po wczytaniu się w te utwory zyskujemy wręcz pewność, iż problematyka inicjacyjna jest jednym z naczelnych zain­teresowań Eliadego, nie tylko teoretycznych; strukturę doświadczenia inicjacyjnego odnajduje on w życiu każdego człowieka, przede wszystkim zaś - co oczywiste - w swoim własnym. Nie chcąc się powtarzać i cytować swych spostrzeżeń zawartych we wzmiankowanym krótkim eseju, muszę jednak przywołać przytoczony tamże bardzo znamienny zapis z Dziennika Eliadego, spod daty 27 sierpnia 1946 r. Oto on:

Myślę, że jestem jedynym, dla którego powtarzające się porażki, cierpienia, depresje i załamania mogą zostać przezwyciężone z chwilą, gdy wysiłkiem inteligencji i woli osiągam zrozumienie tego, że w sensie najkonkretniejszym i bezpośrednim oznaczają one zstąpienie do piekieł. Skoro tylko «zrozumiemy», że urzeczywistniamy właśnie błędną wędrówkę po labiryncie piekielnym, znów czujemy, jak zwielokrotniają się w nas siły ducha, które uważaliśmy za od dawna utracone. W tym momencie wszelkie cierpienia stają się «próbą» inicjacyjną".

W takiej „syntetycznej" postawie wobec swojego życia i w takim jego wartościowaniu zawarta jest nie tylko pokora; suponuje ona również nawyk ciągłej i uważnej jego analizy.

Istotnie, czytając te wspomnienia w niejednym miejscu odnieść można wrażenie, iż Eliade, gdy pochyla się nad swoim życiem, aby analizować je z bezstronnością, jaką daje m.in. dystans czasowy, w rzeczywistości usiłuje przeniknąć jego sens, jego tajemnicę. Czy jest to w ogóle możliwe, skoro głęboki sens ludzkiej egzystencji ma naturę paradoksu niepochwytnego dla słowa, pojęcia, opisu? Najbardziej świadom jest tego sam Eliade jako badacz sacrum, które również jest w swej istocie czymś paradoksalnym, ponieważ jednoczy różnorakie sprzeczności. (Ta analogia jest, jak się niżej poka­że, bardzo ważna.) Zdaje się, że można co najwyżej ogólnie zarysować strukturę tego para­doksu, wyróżnić główne jego elementy składowe i wskazać na ich wzajemne powiązanie.

Otóż zauważmy, że w opowieści Eliadego, tam gdzie komentuje on takie czy inne zdarzenie ze swego życia, często spotykamy zwroty w rodzaju: „musiałem tego doświadczyć, aby...", „musiałem przez to przejść, żeby..." Przebija z nich przekonanie o nieuchronności tego, co się nam w życiu przytrafia - ale także celowości: to, co nas spotyka (zwłaszcza przykrego), w ostatecznym rachunku okazuje się potrzebne czy wręcz konieczne, abyśmy osiągnęli coś, coś zrozumieli, stali się inni... Krótko mówiąc, okazuje się niezbędne dla naszego duchowego rozwoju.

Ale tę nieuchronność odczuwamy często w sposób dramatyczny. Takim dramatycznym momentem w pamiętniku Eliadego jest chwila, gdy młody Autor decyduje się porzucić kochającą go Soranę i pozostać przy Ninie Mares; uświadamia sobie wówczas, że całe jego dotychczasowe życie kulminuje w tej decyzji, widzi, że wszystkie składające się na nie, najdrobniejsze nawet zdarzenia, decyzje, wybory, prowadziły go w istocie - krętymi ścieżkami, lecz nieuchronnie ku tej właśnie wielkiej Decyzji, zmieniającej radykalnie dalszy bieg jego egzystencji, która bez niej „potoczyłaby się zupełnie inaczej". Oto i drugie, częste w pamiętniku dictum Autora: „gdyby nie to, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej..." Jak? Oczywiście nikt tego nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie. Inaczej; dość powiedzieć tylko tyle. Miałoby inny „dukt", pobiegłoby niejako w innym wymiarze, może niedaleko tego jedynego, który się urzeczywistnił - ale jakim dokładnie? Oto tajemnica.

Tak więc życie człowieka jawi mu się zarówno jako coś koniecznego, jak i przypadkowego, „bo mogłoby być zupełnie inne", a ten splot jest ze swej istoty paradoksem dla ludzkiego umysłu. Dodajmy, że paradoks ludzkiego życia jest też paradoksem każdego empirycznie uchwytnego bytu - bo czujemy, że poniekąd musiał on zaistnieć, wiedząc przecież, że wcale mogłoby go nie być. Pojąć tę sprzeczność rozumowo jest czymś niesłychanie trudnym, przezwyciężyć ją na drodze czynu jest czymś niemożliwym bez popadania w hybris bądź nihilizm; jedyne, co nam pozostaje, to w naszej wędrówce pomiędzy ową Scyllą i Charybdą rozpoznać strukturę „drogi inicjacyjnej", która gdzieś przecież, kiedyś, odsłoni przed nami swój sens. To bowiem, że jakiś sens jej przysługuje, jest niewątpliwe; Mircea Eliade wierzy w to głęboko.

Tak można by pokrótce i w przybliżeniu odczytać sposób patrzenia Profesora na swoje życie. Kontempluje on je jak mędrzec o formacji umysłowej dość wyraźnie naznaczonej piętnem indyjskim. W rzeczy samej przygląda się on przypadkom i obrotom swego żywota tudzież własnym, wolnym przecież decyzjom, przez pryzmat indyjskiego prawa wszechprzyczynowości, czyli tzw. prawa karmana; ocenia je i znajduje ich sensy w perspektywie tegoż prawa właśnie. Przypomnijmy, że w myśl tego prawa zalążki wszystkich naszych czynów, działań, myśli, afektów tkwią w naszej podświadomości i dążą do samoaktualizacji, powodując w ten sposób określone skutki stające się zalążkami następnych energii podświadomości, i tak usąue ad infinitum. (Akty naszej wolnej woli byłyby w tym ujęciu czymś na kształt haczyka, którym wędkarz z ciemnych toni wyciąga ryby na osłoneczniony brzeg.) Jest to proces nieuchronny, niemalże automatyczny, o dość wyraźnych implikacjach teleologicznych; w interpretacji hinduistycznej mianowicie ma on doprowadzić do aktualizacji wszystkich potencjalności prakryti (pramaterii), w buddyzmie zaś - - poprzez „wypalenie się skutków karmicznych" - do osiągnięcia przez każdą istotę żyjącą stanu Buddy, pod warunkiem jednak przerwania w którymś momencie własnym wysiłkiem łańcucha karmicznego.

Ta wiara w ostatecznie „zbawiający" - na przekór wszelkim, nawet fałszywym krokom, jakie stawiamy na pokrętnych ścieżkach życia - sens ludzkiej wędrówki znów przypomina postawę tak drogiego Eliademu Wilhelma Meistra. Goethe mówi o nim tak: „A przecież jest możliwe, że wszystkie te fałszywe kroki prowadzą do jakiegoś nieocenionej wartości dobra" 59.

Życie tak ujmowane może więc być - mimo przyrodzonych sobie ograniczeń drogą zbawienia i choćby z tego powodu ma walor sakralny. A do zobaczenia życia jako sacrum najpospoliciej wiedzie droga poprzez olśnienie, zachwycenie się cudem życia, jego niepojętością, wsobną samowystarczalnością, której do niczego poza nim samym nie da się sprowadzić. Taką chwilę urzeczenia, która przesądziła chyba o uświadomieniu sobie owego sakralnego wymiaru życia, po raz pierwszy przeżył Autor bodaj wówczas, gdy baraszkując w trawie nos w nos zetknął się nagle z jaszczurką. Podobne „epifanie", by użyć jednego z ulubionych określeń M. Eliadego, powtarzać się miały jeszcze wielokrotnie i w nich właśnie należy prawdopodobnie upatrywać źródeł jego fascynacji światem przyrody, szczególnie owadami, której pozostał wierny przez całe życie.

Podkreślmy dwie okoliczności związane z owym wydarzeniem z dzieciństwa, zdają się nam one bowiem kapitalnej wprost wagi dla zrozumienia genezy antyredukcjonizmu Eliadego-uczonego, jako postawy filozoficznej i tego, co niektórzy określają mianem „ahistoryzmu" jego metody badawczej: po pierwsze postrzeżenie cudu życia jako hierofanii, to znaczy przejawienie się sacrum w świecie, a więc paradoksalne przejawienie się tego, co transcendentne, pozaczasowe - w czasie i w skończoności; po drugie - uświadomienie sobie nieredukowalności tego „objawienia" do uwarunkowań innego porządku - li tylko biologicznego, chemicznego, psychologicznego, socjologicznego czy jakiegokol­wiek innego, wszystkie one bowiem „zanurzone" są w czasowości, stanowiąc eo ipso specyficzne wymiary historii, a ta jest sferą profanum.

Rozważanie tego, czym dla Mircei Eliadego stało się postrzeżenie życia jako hierofanii, prowadzi nas nieuchronnie do zajęcia się sprawą jego osobistych przekonań religijnych.

Każdy byt żywy jest tajemnicą, bo istniejąc w czasie i w świecie, jednocześnie transcenduje z nich - przez to między innymi, że jest „bytem-ku-śmierci", by użyć określenia Heideggerowskiego. Ten właśnie aspekt życia wpisuje je w orbitę zainteresowań każdej religii. Zycie nie jest jednak wartością sakralną w sposób autonomiczny samo ze względu na siebie; jeśli jest ono sacrum, to tylko w pewnym układzie wartości, których źródło jest transcendentne. Inaczej mówiąc, jeżeli sacrum jako wartość nie ma być dość niejasną abstrakcją, powinno tkwić w kontekście określonej wiary religijnej, przy czym niekoniecznie musi to być któraś z istniejących, „instytucjonalnych" religii.

Nie jest rzeczą łatwą uzyskanie wyraźnej wiedzy o religii Eliadego. Sprawę tę otaczał on dużą dyskrecją, niemniej jednak uważna lektura Dzienników pozwala, moim zdaniem, wyrobić sobie w tej mierze jakiś pogląd - choćby tylko na prawach wstępnej, „roboczej" hipotezy. Otóż niejeden zapis w Dziennikach upoważnia do twierdzenia, że Eliade najbliższy czuł się chrystianizmowi. Z kościołem prawosławnym, w którym był chrzczony, nigdy nie zerwał, choć jego kontakt z obrzędowością cerkiewną ograniczał się do ważniejszych tylko momentów w życiu (np. ślub dn. 9 stycznia 1950 r.). Analiza jego rozsianych po różnych pismach wypowiedzi (znów Dzienniki są tu źródłem bodaj najważniejszym) na temat tego, co sam określał jako „chrześcijaństwo kosmiczne" - a więc zespołu wierzeń, na który składają się, oprócz dominującego pierwiastka chrześcijańskiego, również elementy dackiego substratu kulturowego, pierwotnych rolniczych kultów płodności ziemi i cyklów natury prehelleńskiej, śródziemnomorskiej proweniencji, swoisty panteizm - skłania mnie do przekonania, że Eliade przyjmował za swój ten właściwie bezwyznaniowy, adogmatyczny chrystianizm rumuń­skiego chłopa. Eliade w niejednym miejscu podkreśla przełomowy w dziejach świata, „kosmiczny" sens ofiary Chrystusa, dzięki której przywrócona została wartość Stworzeniu. Jest to postawa zbieżna z ludowym chrystocentryzmem rolniczych społeczności nie tylko Rumunii, lecz i innych krajów południowo-wschodniej i środkowej Europy.

Powróćmy jednak do problemu antyredukcjonizmu Mircei Eliadego. Antyredukcjonizm jako „postanowienie filozoficzne" może mieć, rzecz jasna, różne źródła. Antyredukcjonistą w swej postawie badawczej wobec faktów społecznych był na przykład również A. Comte, lecz z odmiennych niż Eliade powodów, jak się wydaje; u Comte"a mianowicie antyredukcjonizm był konsekwencją przyjętej klasyfikacji nauk. Jak wiadomo, klasyfikował on nauki m.in. według zasady „encyklope­dycznej", tzn. malejącego stopnia ogólności i wzrastającego - złożoności, przy czym układały się one w pionową hierarchię (nawiązującą bodaj do ambitnego zamiaru Bacona zbudowania scala intellectus): nauki „niższe" wynikały z „wyższych", co miało odbijać sytuację w świecie zjawisk będących przedmiotami nauk szczegółowych. Konsekwencja stąd taka, że nieprawidłowe jest objaśnianie zjawisk rzędu „wyższego" jakimikolwiek zjawiskami rzędu „niższego", czyli nieredukowalność pierwszych do drugich. Dlatego według Comte'a materializm jako zespół dyrektyw metodologicznych kierujących objaśnianiem faktów społecznych jest „...naukową aber­racją", bo „...zmierza... rzeczywiście do ciągłego degradowania najszlachetniejszych spekulacji przez upodabnianie ich do najbardziej pospolitych"60, stanowi przeto „...groźbę dezorganizacji badań wyższego rzędu przez pozostawienie ich pod ślepą władzą badań rzędu niższego"61.

Podobieństwo postaw intelektualnych obu odległych od siebie skądinąd nie tylko czasowo - myślicieli na tyle wydaje mi się frapujące, że nie mogę nie zadać sobie pytania o jego źródła. Od razu powiedzieć muszę, że nie doczytałem się nigdzie u Eliadego wzmianki o znajomości dzieł Comte'a. Ale oto prof. B. Skarga w swoim wstępie do cytowanego wydania Rozprawy... pisze na str. XXVIII tak:

...w jego [Comte'a, I. K.] przekonaniu redukcja do siebie nawet najbardziej zbliżonych do siebie członów w porównaniu jest niemożliwa (...), świat jest zróżnicowany jakościowo. Istnieje przepaść między najprostszym organizmem a kryształem. Dlatego nie jest możliwe zredukowanie jednej nauki do drugiej. Każda ma swoją specyfikę, każda bada zjawiska sui generis.

Nie ulega wątpliwości, że ta ostatnia teza, której zawsze był Comte wierny, zrodziła się pod wpływem studiów biologicznych. Była ona uogólnieniem tezy, którą głosili witaliści".

Nakreślona wyżej analogia jest, jak mi się zdaje, bardzo wymowna. Wskazuje ona na zafascynowanie zjawiskiem życia u obu myślicieli jako na ten czynnik, który - oczywiście, nie wyłącznie legł u podstaw ich globalnych opcji filozoficznych, przesądzających w konsekwencji o wyborze metodologii. U Mircei Eliadego nadto urzeczenie „cudem życia" wzbogaciło się o postrzeżenie go jako hierofanii, które to doświadczenie określiło ostatecznie jego podejście do fenomenu przeżycia religijnego jako odpowiedzi na najgłębszą, nieredukowalną do jakichkolwiek innych potrzeb, potrzebę człowieka: potrzebę transcendencji.

Na koniec raz jeszcze odwołam się do Dzienników wielkiego uczonego, będących niezastąpionym komentarzem do Wspomnień i bardzo ważnym świadectwem o naszej epoce (pilna konieczność wydania ich w całości jest dla mnie sprawą bezdyskusyjną). Na każdej bez mała ich stronicy spotykamy wypowiedzi Autora, z których wynika, że ciągle, przez dziesiątki lat, obracał się on w kręgu swych chłopięcych fascynacji. (Przygotowywany obecnie w Rumunii wybór jego młodzieńczych esejów pokazuje wyraźnie, że wszystkie bodaj główne myśli i motywy przewodnie jego późniejszych wielkich prac są już in nucę w owych juweniliach.) Zobaczmy na przykład, co pisał Eliade na str. 493 w I tomie, pod datą 24 lutego 1965 r., gdy przebywał w Oaxaca, w Meksyku:

Można by powiedzieć, że na nowo rozpoczynam swoje życie, od samego dzieciństwa i chłopięctwa. Rzeczywiście, wszystkie moje ówczesne pasje znów poczynają we mnie płonąć - i to w tym samym porządku. Najpierw filatelistyka, potem entomologia, botanika, mineralogia. Z jakąż gorączkowością szukałem dziś owadów na wzgórzach za hotelem! Zamykam oczy i znów widzę dziesięć tomów Souwnirs entomologiaues w mansardzie przy strada Melodiei, w myśli przerzucam ich kartki. Postanawiam wypożyczyć je w bibliotece zaraz po powrocie do Chicago".

Dwadzieścia lat temu kolejny zakręt „labiryntu" wyprowadził Mircec Eliadego w pobliże pierwszego okresu jego życia. Czy dotarł już do jego środka? W którymś miejscu tych pamiętników powiada on: „Było mi wiadome, że z labiryntu wydostanę się dopiero wtedy, gdy uda mi się dotrzeć do jego środka". Wypowiedź ta, przełożona na język konkretnego doświadczenia inicjacyjnego, znaczy mniej więcej tyle: osiągnięcie wyzwolenia (wartościowanego religijnie jako zbawienie, epistemolo-gicznie jako poznanie prawdy o rzeczywistości) możliwe jest tylko po „zejściu do piekieł", po osiągnięciu pisanego inaczej każdemu z nas „dna istnienia". W kategoriach egzystencjalnych ozna­cza to próbę najwyższego cierpienia, które jest warunkiem (niezbędnym, ale czy wystarczającym?) poznania sensu własnego życia. Czy było to dane niedowidzącemu, rudowłosemu chłopcu ze strada Melodiei w Bukareszcie, w kilkadziesiąt lat później okrzykniętemu jednym z wielkich - bodaj największym - „guru" Zachodu?

To pytanie musi, rzecz jasna, pozostać bez odpowiedzi. Nie może jej dać niniejszy tom wspomnień, nie znajdziemy jej chyba również w przygotowywanych u Gallimarda kontynu­acjach tego tomu62 i Dzienników. Zdaje się bowiem, iż wtedy, gdy wszystkie niewiadome stają się dla nas oczywistościami, zakryte zaś dotychczas sensy odsłaniają się - nikomu już nie potrafimy zakomunikować uzyskanej wiedzy.

Kraków, listopad 1985 - sierpień 1986

IRENEUSZ KANIA

.



SPIS TREŚCI

Część pierwsza

MANSARDA

I.”Pierwsze wspomnienia”

II.”Wojna dziewięciolatka”

III.”Jak odkryłem kamień filozoficzny”

IV.”Pokusy młodego krótkowidza”

V.”Navigare necesse est”

VI.”A teraz się zmierzymy..."

VII.”Za przykładem Kierkecgaarda”

VIII.”List od maharadży Kassimbazaru”


Część druga

INDIE DWUDZIESTOLATKA

IX.”Z Ripon Street do Bhowanipur”

X.”Schronienie w Himalajach”


Część trzecia

ZAPOWIEDŹ ROWNONOCY

XI.”Powrót do mansardy”

XII.”Człowiek wyzuty z przeznaczenia”

XIII.”Należałoby się pośpieszyć”

Trzydziestoletni pisarz”

Przypisy”

Między przypadkiem a koniecznością, czyli życie jako „próba labiryntu" (Posłowie

I. Kani)”

1 Królowa Maria (1885-1938), żona króla Ferdynanda I Hohenzollerna, była w swoim czasie wziętą literatką; pisywała po angielsku opowiadania i dramaty.

2 Ramnic - obecnie Rimnicu-Sarat

3 Petre Ispirescu (1830-1887) - pisarz, dziennikarz, wydawca, drukarz, badacz i zbieracz folkloru rumuńskiego. Był samoukiem. Jego szeroko znany zbiór baśni i legend rumuńskich (Legende si basme romanilor) ukazał się - opatrzony wstępem przez B. P. Hasdeu - w latach 1872-1876. Zbiór był następnie wielokrotnie wznawiany.

4 Mowa o zbrojnym wystąpieniu Rumunii przeciw Bułgarii w lipcu 1913 r.; w wyniku krótkiej wojny Rumunia uzyskała wówczas znaczną część południowej Dobrudży.

5 Tak w oryginale; pomyłka chyba drukarska. W rzeczywistości siostra Autora ma na imię Corina (tak też czytamy w dalszych partiach książki). Mieszka do dziś w Bukareszcie.

6 W Sion, w Szwajcarii, znajduje się znany zakład edukacyjny.

7 Ta fascynacja zrodziła w wiele lat później jeden z najlepszych utworów literackich Eliadego, nowelę Pe strada Mantuleasa (Na ulicy Mantuleasa).

8 Oina - rumuńska odmiana palanta.

9 Stefan Iosif (1875-1913) - świetny tłumacz Verlaine'a, klasyków niemieckich i wę­gierskich, poeta neoromantyk, autor wierszy pogodnych i łagodnych w nastroju.

10 Bardzo popularna niegdyś w Europie opowieść włoskiego patrioty, Silvia Pellico (1789- 1854), o więzieniu go w słynnej twierdzy Spielberg na Morawach w latach 1822-1831 za działalność w organizacji karbonariuszy. Polski przekład pamiętnika, pod tytułem Moje więzienia, ukazał się w 1837 r.

11 Vasile Conta (1845- 1882) - pisarz, tłumacz, filozof. Uprawiał również poezję. Jako filozof był pod wpływem empiryzmu i pozytywizmu, starał się jednak zbudować własny system myśli. Główne dzieła: Teoria fatalismului (Teoria fatalizmu), Teoria ondulatiunii universale (Teoria falowania powszechnego), Incercari de metaflzica (Próby metafizyczne), Originea speciilor (Pochodzenie gatunków).

12 Victor Eftimiu (1889-1972) - płodny i wszechstronny pisarz, szczególnie popularnyw okresie międzywojennym. Autor licznych sztuk teatralnych, m. in. Insir'te, margarite, Prometeu, Cocosul negru, Don Juan

13 Edouard Schure (1841-1929). Francuski pisarz, poeta, filozof, propagator muzyki Wagne­ ra we Francji. Autor dramatów, zbiorów wierszy. Jego najsłynniejsze dzieło Les grands inities (Wielcy wtajemniczeni) ukazało się w 1889 (w 1910 w przekładzie polskim) i od tego czasu było wznawiane wielokrotnie w wielu językach.

14 Dokładny tytuł tej edycji brzmiał: Scrieri literare. morale ąi politice (Pisma literackie, mo­ ralne i polityczne).

15 Chłopczyca (La garconne) - głośna niegdyś powieść francuskiego pisarza Victora Margueritte; ukazała się w 1922 r.

16 W dziennikach (Fragments a"un Journal, t. I) lekarz ten występuje pod nazwiskiem Banziger.

17 Kodeks z Voronel - jeden z pierwszych tekstów w j. rumuńskim z XVI wieku.

18 Nae Ionescu (1890-1940) - najwybitniejszy chyba w Rumunii przedstawiciel Lebens- philosophie. Oddziałał mocno na atmosferę intelektualną kraju w okresie międzywojnia; pod jego szczególnym urokiem był nie tylko M. Eliade, ale i wielu innych młodych pisarzy, filozofów i artystów tego czasu. Zwano go „Sokratesem" Rumunii.

19 Dimitrie Gusti (1880-1955) - socjolog, twórca rumuńskiej szkoły monograficznej.

20 Tudor Vianu (1897-1964) - filozof, specjalista w zakresie estetyki. Uprawiał też poezję. Autor opracowań bibliograficznych dotyczących literatury rumuńskiej.

21 Perpessicius (właśc. Dimitrie Panaitescu, 1891-1971) - jeden z najznakomitszych kry­ tyków i historyków literatury rumuńskiej, autor m. in. edycji krytycznej dzieł M. Eminescu. Również poeta i świetny tłumacz literatury francuskiej.

22 Trandafir George Djuvara (1856-1935) - pisarz, długoletni ambasador Rumunii w różnych krajach. Za granicą popularyzował literaturę rumuńską; pisał też wiersze (bez większych sukcesów), tłumaczył z kilku języków, zajmował się folklorystyką porównawczą.

23 Abacja - dziś Opatija w Jugosławii.

24 Mihail Sebastian (1907-1945) - krytyk (świetny znawca i egzegeta dzieła Prousta), jeden z najwybitniejszych dramatopisarzy rumuńskich ostatnich dziesięcioleci.

25 Giuseppe Tucci (1894-1984) - znakomity indolog i tybetolog włoski, znawca filozofii i piśmiennictwa buddyjskiego, odkrywca i wydawca wielu ważnych pism z zakresu filozofii i logiki buddyjskiej oraz zabytków piśmiennictwa Tybetu. Założyciel i dyrektor Instytutu Orientalistycz- nego w Rzymie (Instituto Italiano per ii Medio ed Estremo Oriente).

26 Nichifor Crainic (1889-1972) - pisarz i krytyk, apologeta prawosławia jako najlepszego wyraziciela rodzimej duchowości rumuńskiej. Twórca swoistego, platonizującego systemu estetyki.

27 Ghaty - nabrzeża rzek indyjskich w formie szerokich schodów, używane zwyczajowo m. in. jako miejsca kremacji zwłok. Najbardziej znane znajdują się w Benaresie.

28 Sadhu (sanskr.) - święty mąż, asceta, zwłaszcza śiwaicki.

29 British Raj (ang., hindi) - panowanie brytyjskie.

30 Dok-bungalow (właśc. dak... - hindi, ang.) - pawilon pocztowy, zajazd.

31 Swami (sanskr.) - pan, władca, nauczyciel, mistrz.

32 Mahani (sanskr.) - dosł. „wielki", tu: „przełożony", „naczelnik".

33 Badrinath - święta góra w Himalajach (wys. 7188 m), cel pielgrzymek buddystów i hindusów z całych Indii. Znajduje się ok. 150 km na płn.-wsch. od Riszikeszu.

34 Marpa - słynny mistrz tantryczny i nauczyciel bardziej jeszcze słynnego Milarepy, tybetańskiego jogina i poety, zadawał swemu uczniowi do wykonania różne trudne prace, aby następnie z rozmysłem niszczyć ich rezultaty. Tak więc Milarepa kilka razy musiał stawiać z kamie­ nia tę samą wieżę, którą Marpa za każdym razem później burzył.

35 Tajemnica doktora Honigbergera - utwór ten ukazał się w 1983 r. w przekładzie polskim (nakładem WL).

36 Brahmaczarin (sanskr.) - młodzieniec studiujący Wedy (bądź też oddający się jodze czy innej formie ascezy) i zobowiązany do przestrzegania ślubu czystości.

37 Riszi (sanskr.) - mędrcy, wieszczowie staroindyjscy, mityczni autorzy świętych tekstów.

38 Ajurweda (sanskr.) - klasyczna indyjska teoria i praktyka lecznicza.

39 Mahabhairawa - jeden z epitetów boga Siwy (dosł. w sanskrycie: „budzący wielką trwogę").

40 Miasto Pondichery (obecnie: Puduczczeri) było podówczas kolonią francuską.

41 Darśan (sanskr.) - dosł. „widzenie", „oglądanie"; audiencja i rozmowa z guru.

42 Zamindar - bogaty właściciel ziemski w Indiach.

43 Nieścisłość: ambasador Djuvara zmarł dopiero w kilka lat później (por. przyp. do str. 186).

44 Ion Calugaru (1902-1956) - prozaik, autor m. in. głośnej powieści socrealistycznej Otel Si piine (Stal i chleb) z 1951 r.

45 Urmuz (1883-1923) - surrealista, poeta awangardowy, rzeczywisty twórca dadaizmu; T. Tzara wiele mu zawdzięcza.

46 Sasa Pana (ur. 1902) - poeta, wybitny przedstawiciel surrealizmu w Rumunii. Kierował czasopismem surrealistów pt. „unu".

47 Constantin Noica (1909-1987) - jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów rumuńskich, który wywarł - i wywiera - znaczny wpływ na kręgi intelektualne kraju. Oddziałuje bardziej jako osobowość niż poprzez pisma. Z tych najważniejsze są: Tratatul de antologie (Traktat ontologiczny, 1981), Sase maladii ale spiritului coniemporan (Sześć schorzeń ducha współczesnego 1978), Scrisorile despre logica lui Hermes (Listy o logice Hermesa, 1986).

48 Dan Botta (1907-1958) - poeta reprezentujący nurt lingwistyczny, tłumacz, filozof, autor pisanych po francusku pastiszów z P. Valery'ego.

49 Ilarie Voronca (1903-1946) - poeta, piewca zmysłowych jakości świata i urody rzeczy zapełniających nasze codzienne życie (zwłaszcza w poemacie Ulise).

50 Sorana Topa (ur. 12 II 1898 - zm. 1 XI 1986) - aktorka Teatru Narodowego w Jassach i Bukareszcie. Pisała również sztuki teatralne; za sztukę Calatoria in intunerec otrzymała nagrodę literacką. (Za informację o tej postaci dziękuję pani Sandzie Anghelescu z Bukaresztu.)

51 Mowa o potężnym strajku robotników kolejowych w dzielnicy Bukaresztu Griwica (Grivi(a), w lutym 1933. Doszło wówczas do walk, w rezultacie których wielu strajkujących zostało zabitych i rannych.

52 Chodzi o prawo współzależności przyczynowych rządzące procesem powstawania wszelkich rzeczy świata (sanskr. pratitjasamutpada). Jest to podstawowa koncepcja filozoficzna buddyzmu.

53 Żelazna Gwardia - nazwa, którą w 1930 przyjęli członkowie faszystowskiego Legionu Michała Archanioła (utworzonego w latach dwudziestych przez K. Zelea-Codreanu), jej członków zwano też „zielonymi koszulami". Żelazna Gwardia dokonała wielu brutalnych zamachów na znane osobistości, m. in. na premiera Dukę w Sinaia i na N. Iorgę w 1940 r.

54 Oxford Group Movement - zapoczątkowany w 1921 r. w Oksfordzie przez amerykańskiego teologa luterańskiego, F. N. Buchmana (1878-1961), ruch religijno-moralny, ochrzczony w 1938 r. mianem „moralnego zbrojenia się".

55 Tkanina tego świata upleciona jest z konieczności i przypadku" (J. W. Goethe. Werkc. Berg!and-Buch. Salzburg Stuttgart 1957. t. I, str. 597).

56 M. Eliade. Fragment. D’un Journal, Gallimard. Paris. t. 1 1980. t. II 1981. (Zapis z 1946 r.. por. niżej. str. 299)

57 .We wstępie do: M. Eliade. Traktat o historii religii. Warszawa 1966, sir. XII.

58 Por. np. szkic pt. O pewnej propozycji uk.ynlo^icznej Mircei Eliattcgo. ..Znak" nr 360 361. listopad grud/ień. 1984. str. 1542 45.

59 Und doch ist es moglich, dass alle diese falschen Schritte zu einem unschat/.baren Guten hinfuhren (Goethe, Tag- und Jahreshefle. 14. Februar 1819).

60 A. Comte. Rozprawa o całokształtu' pozytywizmu. Warszawa 1973, BKK przel. Barbara Skarga, str. 180.

61 Tamże. str. 181.

62 II tom wspomnień pt. Les moissons du sotstice. ukazał się u Gallimarda wiosną 1988 r

57



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eliade Mircea Pamietniki Świętojańskie żniwo
Eliade, Mircea Psychology and Comparative Religion
Eliade Mircea Majtreji
003 Eliade Mircea Swiety obszar i sakralizacja swiata
Eliade Mircea Obrazy i symbole Szkice o symbolizmie magiczno religijnym (średni skan)
Eliade Mircea Obrazy i symbole
Eliade, Mircea Psychology and Comparative Religion
5 Eliade Mircea Obrazy i symbole Szkice o symb (2)
Eliade Mircea Obrazy i symbole
Eliade Mircea Sacrum Mit Historia 2
Eliade Mircea Sacrum Mit Historia opracowanie
Eliade Mircea Sacrum Mit Historia streszczenie 2