Kraszewski DP22簄ita

J贸zef Ignacy Kraszewski

Banita

Czasy Stefana Batorego

Cykl Powie艣ci Historycznych Obejmuj膮cych Dzieje Polski

Cz臋艣膰 dwudziesta druga



Przeds艂owie. 1

TOM PIERWSZY. 5

TOM DRUGI 70

TOM TRZECI 144




Przeds艂owie.

Je艣li prawd膮 jest, 偶e malarstwo obna偶a prawdziwy kszta艂t pejza偶u, to o filmie wolno mo偶e rzec, 偶e ujawnia ducha wydarze艅 czy nawet historii.

A je艣li jest tak rzeczywi艣cie, to dzie艂a dotycz膮ce dziej贸w Anglii, Francji lub W艂och zaskakuj膮 szalonym tempem, dramatyczn膮 konstrukcj膮, nieprawdopodobnymi, a przecie偶 prawdziwymi zbiegami okoliczno艣ci, feeri膮 mo偶liwo艣ci.

Czy tylko film?

A czy偶 inaczej dzieje si臋 Szekspir, Dumas, Druon?

Nic takiego nie da艂oby si臋 rzec o filmie polskim, o tych wszystkich Mieszkach, Kazimierzach, Zygmuntach flegmatycznie odkarmionych, oci臋偶ale dostojnych.

Nie inaczej maj膮 si臋 sprawy w naszej powie艣ci historycznej, chocia偶 s膮 tu wyj膮tki, nie inaczej te偶 odczytujemy od bardzo dawna sam膮 histori臋.

A mo偶e ona rzeczywi艣cie taka by艂a?

Do艣膰 rozs膮dna, bez nadmiernie romantycznych poryw贸w, bez czar贸w losu, bez wstrz膮saj膮cych zbrodni?

Taka wr臋cz szwajcarska, gdzie te偶 nie da艂oby si臋 wiele dramatycznego znale藕膰.

Nie literacka, ale za to rozumna?

Ka偶dy z nas uzna zapewne to sformu艂owanie za gorzki sarkazm.

Zg贸d藕my si臋 jednak, 偶e takie widzenie 艣wiadczy przynajmniej o rozumno艣ci potrzebie, je艣li nie praktyce.

Ale w tej 艣lamazarnej materii jawi膮 si臋 od czasu do czasu wydarzenia wysoce dramatyczne i literackie w gu艣cie najlepszej powie艣ci awanturniczej, a mo偶e i historiozoficzno-magicznej.

Boles艂aw 艢mia艂y, Piotr W艂ast, O艣wi臋cimowie i przes艂awny Samuel Zborowski.

Ten ostatni zw艂aszcza zaleca si臋 tym, 偶e jego krwawe losy nie s膮 tylko wzmiank膮 legendy, ale obszernym fascyku艂em archiwalnym, zbiorem protoko艂贸w, cz膮stk膮 historii rzeczywistej.

I nie tylko tym zreszt膮 - s膮 symbolicznym i ci膮gle aktualnym zapisem problematu polskiego, tak jak widzimy go i opisujemy od dwu ju偶 stuleci.

Rzecz nie zasch艂a w pyle bibliotek, ale nale偶y do legend 偶ywych, do rodzinno-dydaktycznego przekazu ka偶dego z nas.

T臋 wyj膮tkowo艣膰 historii Samuela odczu艂 najpe艂niej chyba S艂owacki, czyni膮c z tej sprawy w Samuelu Zborowskim o艣 narodowego losu, bliskiego Konradowym zmaganiom z maskami w Wyzwoleniu Wyspia艅skiego i niekt贸rym konstrukcjom Parnickiego.

Ale rzecz S艂owackiego to dramat mistyczny, grany w za艣wiatach i nie dopowiedziany.

Kt贸偶 m贸g艂by by膰 jego prawie doskona艂ym (i jednak pozornym) przeciwie艅stwem?

Oczywi艣cie, J贸zef Ignacy Kraszewski.

Trzeba to jednak widzie膰 w renesansowej scenerii, w艣r贸d wawelskich dziedzi艅c贸w, w kr臋gu wielmo偶贸w dumnych, obwieszonych z艂otem i klejnotami, w brz臋ku broni.

Rok 1573, nietrwa艂e kr贸lowanie Walezego.

Turniej i b艂aha zwada Zborowskiego z T臋czy艅skim i niezr臋czne po艣rednictwo kasztelana Andrzeja Wapowskiego. I jego 艣mier膰 w obecno艣ci kr贸la, co by艂o wielk膮 zbrodni膮. To wczesna ekspozycja tragedii.

Wyrok zatwierdzi Stefan Batory i po latach jedenastu naka偶e wykonanie Janowi Zamojskiemu.

艢mier膰 magnata wywo艂a burz臋, kt贸ra wstrz膮艣nie tronem Batoria艅skim.

Tyle nagiego, oczyszczonego ze szczeg贸艂贸w, ko艣膰ca sprawy. Mo偶na w to wpisa膰 bardzo wiele. Mi艂o艣膰, moralno艣膰, polityk臋, wiar臋, los, sp贸r o prawa w艂adzy i dyskurs o upadku narodu. Osobliwe, 偶e poznanie bli偶szych okoliczno艣ci nie os艂abia dramatu, a raczej przeciwnie. My jednak pozosta艅my na razie przy tej najog贸lniejszej formule. Formule, kt贸ra podnosi po prostu wymierzenie sprawiedliwo艣ci.

Ot贸偶 Batory nale偶y do tych kr贸l贸w, kt贸rych najmocniej pokocha艂a narodowa pami臋膰.

Ju偶 stary polonez powiada "kr贸l Stefan Batory wielki... ", a wielko艣膰 ta, w miar臋 up艂ywu czasu, coraz bardziej kojarzy艂a si臋 ze stworzeniem silnej w艂adzy, z okie艂zaniem anarchii. Co prawda nie chodzi艂o cale o fenomen w艂adzy dla niej samej, ale o to, 偶e ta konsolidacja pozwoli艂a odnie艣膰 zwyci臋stwo nad p贸藕niejszym zaborc膮.

Nie zapominajmy, 偶e ocena narodowych los贸w, jak膮 dysponujemy do dzisiaj, to ocena dziewi臋tnastowieczna, zwi膮zana z konfliktem polsko-rosyjskim; wojny szwedzkie czy tureckie zdawa艂y si臋 nie mie膰 ju偶 偶adnych skutk贸w aktualnych.

W tym uj臋ciu stracenie Zborowskiego by艂o jedynie powodem do satysfakcji, dowodem sprawno艣ci politycznej wielkiego kr贸la.

Ale ten偶e kr贸l nale偶a艂 za 偶ycia do najbardziej znienawidzonych i pomawianych o wszystko ju偶 zgo艂a.

Kr贸l, kt贸rego chciano zabi膰, otru膰, zastrzeli膰, a przynajmniej zmusi膰 do abdykacji.

I kto wie, jak by si臋 to wszystko sko艅czy艂o, gdyby nie przedwczesna 艣mier膰, 贸w po stokro膰 p贸藕niej przeklinany wypadek na polowaniu.

Pewnie, stajemy po stronie Batorego, trz臋siemy si臋 z oburzenia na warcho艂贸w, po stuleciach nie sk膮pimy im obelg.

Czy rzeczywi艣cie sprawa by艂a tak jednoznaczna?

Szlachta podejrzewa艂a kr贸la o ch臋膰 odebrania jej przywilej贸w, o tworzenie z ch艂op贸w i mieszczan nowej si艂y, o ukr贸cenie wolno艣ci, o dzikie okrucie艅stwo, i nie bez racji.

Pewnie, byliby艣my dzi艣 zachwyceni, gdyby da艂o si臋 dopatrze膰 w wieku szesnastym budowy spo艂ecze艅stwa nowoczesnego, o r贸wnych obywatelskich prawach. Lecz to chyba mrzonka, i nie tylko w Polsce. Efektem m贸g艂by by膰 jedynie kr贸lewski absolutyzm. Przypomnijmy sobie, jak to wygl膮da艂o w innych krajach Europy, od Moskwy po Lizbon臋.

Iwan Gro藕ny, Henryk VIII, Filip II... Ile偶 posypa艂o si臋 g艂贸w, ile zap艂on臋艂o stos贸w, ile zmy艣lnych narz臋dzi tortur powo艂a艂 do istnienia tw贸rczy umys艂 ludzki. W Polsce monarchowie byliby z pewno艣ci膮 nie mniej pomys艂owi - szczeg贸艂y ka藕ni Piekarskiego zachowa艂y si臋 do dzisiaj.

W Polsce jednak by艂o to wszystko troch臋 bardziej cz艂owiecze, a by艂o w艂a艣nie dlatego, 偶e kr贸lowie mieli skr臋powane r臋ce.

Po prostu nie mogli z艂ama膰 szlachty, nie mogli uzyska膰 stosownej w艂adzy. A starali si臋 niemal wszyscy.

Gdyby im si臋 to uda艂o, ca艂e spo艂ecze艅stwo by艂oby wydane na ich 艂ask臋 i nie艂ask臋, jak gdzie indziej.

Nam to jednak, tak偶e w naszym moralizuj膮cym stuleciu, nie przeszkadza cale.

Chcemy jedynie, aby艣my odziedziczyli pot臋偶ne, bogate pa艅stwo, w kt贸rym my staliby艣my ju偶 naturalnie ponad ewentualnymi kaprysami w艂adzy.

Za nasz膮 pot臋g臋, wolno艣膰, bogactwo chcieliby艣my zap艂aci膰 cierpieniem i niewol膮 naszych przodk贸w... Domagamy si臋 od nich dok艂adnie tego, czego za nic nie chcieliby艣my da膰 sami.

I ze stosownej odleg艂o艣ci udzielamy poucze艅, m贸wimy o polityce "s艂usznej", o post臋pkach "karygodnych", a wszystko to naturalnie z punktu widzenia naszych obecnych korzy艣ci lub strat.

Moralizowanie ca艂kiem bezpieczne i najzupe艂niej niekosztowne.

Co艣 z tego rozumia艂 chyba S艂owacki. Bo gdy Zamojski w jego dramacie powiada, 偶e on, kanclerz (a pewnie i kr贸l), uosabia "ducha... co cz臋艣ci wydziela, granice kre艣li... ledwo Chrystusowi ugi臋ty - prawa narodu stanowi i ma moc z Boga", to adwokat z kolei broni Samuela, w kt贸rym te偶 by艂 duch ("przez kt贸ry duch... sz艂a Polska w g贸r臋"), jednak nie by艂 "formy struktur膮 m膮dr膮", lecz czym艣 na kszta艂ty kwiatu, gwiazdy, pi贸r anielskich. Pot臋ga i wolno艣膰 osobista. Czy zawsze mo偶na mie膰 obie r贸wnocze艣nie?

J贸zef Ignacy Kraszewski nie zna艂 napisanego czterdzie艣ci lat przedtem dramatu S艂owackiego.

Lecz przecie偶 nie stworzy艂 tak偶e czarno-bia艂ego schematu, cho膰, jak wszyscy, kocha艂 Batorego i jemu przyznawa艂 racj臋 ca艂kowit膮.

Nie m贸g艂 jednak nie widzie膰 barwno艣ci Samuela, dzikusa, okrutnika o wybuchach szczodrobliwo艣ci, wata偶ki o m臋stwie niepospolitym, s艂owem wypisz wymaluj kogo艣 takiego, kogo i Sienkiewicz wy艣piewa, nazywaj膮c go Kmicicem.

Ale "banita" jego uzyskuje wznios艂o艣膰 dopiero w wi臋zieniu, w udr臋ce, w upadku - wszystko to zreszt膮 by艂o prawdziwe - a spos贸b traktowania wi臋藕nia: odmowy widzenia rodziny, pociechy duchowej, szykany, nie stanowi szczeg贸lnie jasnej barwy w 偶yciu jego ukorzyciela - wielkiego hetmana i kanclerza Jana Zamojskiego.

Bo rzeczywi艣cie w dramacie tym zetkn臋li si臋 ze sob膮 m臋偶owie wielkiej miary i lotu, zetkn臋li naprawd臋, nie na papierze.

Kraszewski znaczn膮 cz臋艣膰 ksi膮偶ki, prawie ca艂o艣膰, m贸g艂 odpisa膰 po prostu z dokument贸w.

St膮d zreszt膮 osobliwo艣膰 - nawet postaci drugorz臋dne s膮 historyczne.

Oczywi艣cie nie nale偶y s膮dzi膰, 偶e pisarzowi nic ju偶 do czynienia nie zosta艂o.

By艂by to nonsens, trudniej bowiem selekcjonowa膰, ni偶 samemu wymy艣la膰.

I nie darmo uwa偶a si臋 Banit臋 za jedn膮 z najlepszych powie艣ci Kraszewskiego, cho膰 dzi艣 ten spos贸b pisania jest ju偶 bardzo od nas odleg艂y.

W gigantycznym dziele Kraszewskiego Banita jest powie艣ci膮 do艣膰 p贸藕n膮, ale nie specjalnie odmienn膮 od innych.

Ale je艣li si臋 napisa艂o w 偶yciu pi臋膰set powie艣ci, to ile czasu wypada艂o na ka偶d膮?

Powsta艂a w roku 1884, w sytuacji gdy pisarz oczekiwa艂 procesu za szpiegostwo na rzecz Francji, a potem zosta艂 uwi臋ziony. Sprawa Zborowskiego jest dla Kraszewskiego nade wszystko epizodem politycznym.

Bo niezupe艂nie by艂o tak, 偶e Zborowski zgin膮艂 za grzechy stare - to by艂 jedynie pretekst.

W istocie klan Zborowskich ostro spiskowa艂 przeciw Batoremu, a bardziej jeszcze przeciw Zamojskiemu, w rozgwarze walki szlachty, magnaterii starej i magnaterii nowej, pretendent贸w moskiewskich i austriackich, katolik贸w i protestant贸w.

I Batory, 艣cinaj膮c Samuela, nie ca艂kiem by艂 w zgodzie z prawem. Ale my, Polacy, kochamy swoich kr贸l贸w.

Rzecz zreszt膮 znamienna, z jakim naciskiem, z jak膮 pasj膮 podkre艣lamy, 偶e trakt jest kr贸lewski, 偶e Zamek, 偶e 艁azienki, 偶e kr贸lewskie miasto takie to a takie... Nie wiem, czy gdzie艣 na 艣wiecie, poza

Angli膮, panuje takie ub贸stwienie monarchii.

Wi臋c i Batory ma ca艂kowit膮 aprobat臋 autora.

Dokumenty dostarczy艂y tak偶e Kraszewskiemu materia艂u na wielk膮 scen臋.

T臋, w kt贸rej id膮cego na stracenie Samuela b艂aga Zamojski o przebaczenie.

Samuel odmawia raz i drugi - w ko艅cu przebacza, ale powo艂uje na s膮d Boga.

C贸偶 za scena!

Mo偶na sobie wyobrazi膰 wielki dramat losu, przeznaczenia... Co by z tego zrobi艂 jaki艣 pisarz wsp贸艂czesny w rodzaju Druona!

Kraszewski po prostu zanotowa艂.

Nie umia艂 wygra膰 dramatycznego momentu, i nie tylko w tej scenie, nie tylko w tej powie艣ci.

Ale te偶 trzeba pami臋ta膰, 偶e jego wielki i jak偶e wa偶ny cykl historyczny mia艂 przeznaczenie wychowawcze, mia艂 by膰 relacj膮, informacj膮 o dziejach, na tyle zbeletryzowan膮, by nie umkn臋艂y pami臋ci.

I to si臋 uda艂o znakomicie.

Mimo 偶e nasza wiedza o cz艂owieku posz艂a znacznie dalej.

Dlatego musimy czytaj膮c pami臋ta膰, 偶e bohaterowie Kraszewskiego, to ledwie zarysy ludzi, przesuwaj膮ce si臋 na do艣膰 pospiesznie zarysowanym tle.

艢wiat dookolny nie trafia w g艂膮b psychiki bohatera, nie prze艂amuje si臋 w niej, nie pl膮cze si臋 w wieloznaczno艣ciach - cz艂owiek Kraszewskiego nie jest takim cz艂owiekiem, jakiego wydaje nam si臋, 偶e znamy.

A przecie偶 to polski Z艂oty Wiek - kt贸偶 by si臋 tego domy艣li艂 z lektury Kraszewskiego, tej i pokrewnych tematem ksi膮偶ek?

Ale to co艣 innego ni偶 kwestia dyspozycji pisarskiej.

Kraszewski, jak si臋 zdaje, jest arcywcieleniem owej poczciwo艣ci polskiej, kt贸ra nie stara si臋 o efekty drapie偶ne, zapieraj膮ce dech w piersiach, bo jej idea艂em jest 艣rednio艣膰, "pomierno艣膰", sprawiedliwo艣膰, "wypo艣rodkowanie".

Nie jest taki Sienkiewicz, kt贸ry potrafi by膰 i okrutny, i dramatyczny i kra艅cowy.

Co prawda nie dochodzi a偶 do fatalizmu, ale przecie偶 jego Trylogia po prostu si臋 skrzy.

Lecz i u niego ile偶 ciep艂a... Czy to zreszt膮 mo偶e by膰 zarzut?

Tak, je艣li w gr臋 wchodzi skala 艣wiatowa.

Tomasz Mann ciep艂y nie jest, To艂stoj tak偶e nie, a podsk贸rna, fatalna logika zdarze艅 pulsuje w ksi膮偶kach 呕eromskiego.

Ta poczciwo艣膰... Kiedy艣 by艂 to komplement, dzisiaj - niemal obelga.

Czemu tak jest?

Pewnie z tego samego powodu, dla kt贸rego cenimy sobie kr贸l贸w okrutnych, krwawych, a nie tych dobrodusznych jak Micha艂 Korybut.

Lecz literatura polska, film historyczny tyle ju偶 wzi臋艂y poczciwo艣ci w siebie, 偶e wszelkie drogi ratunku wydaj膮 si臋 trudne.

Skoro bowiem i Chrobry Go艂ubiewa bywa (lecz bywa tylko) tak rozs膮dny, 偶e a偶 straszy... A jednak poczciwo艣膰 ma co艣 wsp贸lnego z rozs膮dkiem, a mo偶e nawet rozumem.

Batory nie zachowa艂 si臋 w sprawie Zborowskiego poczciwie i wnet si臋 okaza艂o, 偶e nie zachowa艂 si臋 tak偶e rozumnie.

Zbyt pospieszne stracenie politycznego przeciwnika rozmno偶y艂o jedynie wrog贸w.

Tak, ale polski pluralizm nast臋pnego stulecia poprowadzi艂 ju偶 wprost do katastrofy.

By膰 mo偶e, rozumna poczciwo艣膰 by艂a luksusem, na kt贸ry mo偶na by艂o sobie pozwoli膰 w momencie najwi臋kszej pot臋gi, a i to nie bezkarnie.

Wystarczy艂o, 偶e min膮艂 moment wielkiej historycznej koniunktury, a wszystko zacz臋艂o si臋 sypa膰 i rozpada膰.

By膰 mo偶e, Batory by艂 powo艂any do zmiany politycznego i spo艂ecznego obyczaju, lecz go odmieni膰 po prostu nie zd膮偶y艂.

C贸偶 to jednak w historii znaczy "powo艂any"?

Kraszewski powiedzia艂by, 偶e w艂a艣nie to" a nie co innego kr贸l zrobi膰 po prostu powinien.

Szarpiemy si臋 ci膮gle w艣r贸d paradoks贸w naszego stosunku do w艂asnej historii.

Pot臋piamy, to zn贸w usprawiedliwiamy.

Historia bowiem sama sobie tworzy interpretacj臋, sama tworzy ludzi j膮 interpretuj膮cych, ich sukcesy i pora偶ki, ich uzale偶nion膮 od tego 艣wiadomo艣膰.

I ten stan rzeczy chyba nie zmieni si臋 w najbli偶szym czasie.

Wydaje si臋, 偶e historia od jakiego艣 czasu wyczerpa艂a swoje mo偶liwo艣ci teoriotw贸rcze i 偶e si臋 powtarza.

Nowe spojrzenie na 艣wiat przychodzi z innej strony - z okolic biologii, zar贸wno tej, kt贸ra wnika w g艂膮b tkanek, jak i badaj膮cej spo艂ecze艅stwa zwierz臋ce.

Nie mo偶e to by膰 bez wp艂ywu na literatur臋 - w tym tak偶e i na powie艣膰 historyczn膮.

Inaczej, pe艂niej widzimy dzi艣 post臋powanie i my艣lenie ludzkie.

Inaczej rozumiemy mi臋dzyludzkie stosunki.

Wersja historii Kraszewskiego nie mo偶e ju偶 by膰 dzisiaj wersj膮 wystarczaj膮c膮.

I jako dzie艂o literackie nie mo偶e nas w pe艂ni nasyci膰.

Ma jednak swoj膮 nieprzemijaj膮c膮 warto艣膰.

Mo偶e i dlatego, 偶e sztuka literacka w艂a艣ciwie nie zna post臋pu, ka偶da epoka jest inna, nie lepsza i nie gorsza. 艢wiat prozy historycznej Kraszewskiego to wr臋cz 艣wiat odpoczynkowy, nieskomplikowany, moralnie jednoznaczny.

Powracamy tu z prze艂adowanego 艣wiata naszych rozumie艅 po wytchnienie, po wiedz臋 艂agodnej, niech偶e i poczciwej, m膮dro艣ci. Nie traktujmy go zanadto pob艂a偶liwie - oby dzie艂a naszego czasu r贸wnie dobrze znios艂y nast臋pne stulecie.

Piotr Kuncewicz.





Panu Aleksandrowi Krausharowi w Warszawie w dow贸d wdzi臋czno艣ci mojej dla Was postanowi艂em by艂, w Moabicie wykonane t艂umaczenie kilku komedii Plauta wam przes艂a膰 na pami膮tk臋.

Widz臋 jednak, 偶e z powodu trudno艣ci, jakie spotyka ich wydanie, nadto bym zwl贸k艂 to, co serce moje jak najpr臋dzej chce wypowiedzie膰.

W tych dniach bole艣ci, kt贸rymi los sprawiedliwy kaza艂 mi dni mojego jubileuszu op艂aci膰, znalaz艂em tak ma艂o, nie m贸wi臋 przyjaci贸艂, ale po prostu 偶yczliwych, nieszcz臋艣cie tak膮 trwog臋 i pop艂och posia艂o, tak rozproszy艂o wszystkich, tak mnie osamotni艂o, 偶e dla Was, panie Aleksandrze, co艣cie si臋 nie wahali przyj艣膰 mi w pomoc rad膮 i czynem, tym wi臋ksz膮, gor臋tsz膮, po艂膮czon膮 z poszanowaniem, mam wdzi臋czno艣膰.

Niech te s艂owa b臋d膮 jej 艣wiadectwem i wyrazem.

Opuszczenie i osierocenie bola艂o mnie i boli - mo偶e nie dla samego siebie - niestety, jest ono symptomem stanu ducha w narodzie, kt贸ry zgnieciony kl臋skami straci艂 wszelk膮 energi臋 i zapar艂 si臋 uczu膰, kt贸re dawniej stanowi艂y jego charakteru okras臋.

Daj Bo偶e, aby ten symptom nie by艂 oznak膮 i przepowiedni膮 upadku, ale kresem do zwrotu w lepszym kierunku... Lecz - do艣膰 tego.

Przyjm, kochany panie Aleksandrze, gor膮cy u艣cisk r臋ki i wyraz wdzi臋czno艣ci i przyja藕ni.


J贸zef Ignacy Kraszewski,

Drezno, dnia 3 maja 1884 r.




TOM PIERWSZY.



Rozdzia艂 1.

D艂ugo, niemal do ko艅ca 偶ywota swojego, rzeczpospolita szlachecka sta艂a obozem ca艂a, tak nasze dwory i domy, w wi臋kszej cz臋艣ci z drzewa klecone, tymczasowo i niedbale budowane by艂y.

Wiele si臋 na to przyczyn sk艂ada艂o, a naprz贸d nawyknienie, kt贸re najazdy i ci膮g艂a do wojny gotowo艣膰 wyrobi艂y.

Szlachcic przede wszystkim do obucha 偶o艂nierzem by艂, na zawo艂anie na ko艅 siada膰 musia艂, nie gnie藕dzi艂 si臋 wi臋c stale, a znaczna cz臋艣膰 kraju na najazdy wystawiona, cz臋sto ze dwor贸w w lasy i niedost臋pne trz臋sawiska, te twierdze swe jedyne, uchodzi艂a.

Dawnym obyczajem wi臋cej 艂o偶ono na ruchomo艣ci kosztowne, kt贸re si臋 przenosi膰 dawa艂y z miejsca na miejsce, ni偶 na siedziby wytworne.

Na jednej wioszczynie szlachcic wi臋cej si臋 jeszcze do strzechy przywi膮zywa艂 i oko艂o niej troszczy艂, bo nie mia艂 - tylko j膮; wielcy za艣 panowie z rezydencji do rezydencji k'woli swych interes贸w, upodoba艅 i stosunk贸w w臋drowali.

Zachodzi艂y wozy i sprz臋t wszelki ci膮gn膮艂 d艂ugim sznurem za panem albo go poprzedza艂.

艁awy i sto艂y znajdowa艂y si臋 wsz臋dzie ,po dworach, a co potrzebnym by艂o do przybrania, ci膮gni臋to ze sob膮.

Kobierce, opony, naczynie, sprz臋t drobny, przenosi艂 si臋 z miejsca na miejsce 艂atwo.

Od mieszka艅 te偶 nie wymagano wiele, byle dach nie zacieka艂, a piece i kominy nie dymi艂y.

Zim膮 w tych grubach noc i dzie艅 str贸偶e drzewa dok艂adali, 艣pi膮c przy nich nawet.

W XVI wieku rzadki by艂 dw贸r pa艅ski, z wyj膮tkiem zamk贸w na krakowskiej ziemi, kt贸ry by wygodnym i poka藕nym m贸g艂 si臋 nazywa膰.

Na lada jakim podmurowaniu lub i bez niego na mocnych podwalinach, z grubych k艂贸d u艂o偶one 艣ciany, z wysokim dachem, najcz臋艣ciej bez pi臋tra, stanowi艂y pa艅sk膮 siedzib臋, mniej wi臋cej rozleg艂膮.

O powierzchowno艣膰 cale si臋 nie starano, aby j膮 ozdobn膮 uczyni膰.

Chor膮giewka z herbem na szczycie stanowi艂a czasem jedyn膮 ozdob臋.

Drzewo by艂o prawie wy艂膮cznie u偶ywanym materia艂em, ju偶 dlatego, 偶e o nie naj艂atwiej by艂o, a ka偶dy wie艣niak cie艣l膮 by艂 i lada kto budowniczym, ju偶 dla tej wiary, 偶e w murach, cho膰 suchych, powietrze nigdy zdrowym by膰 nie mo偶e.

W czasach, o kt贸rych mowa, w wielu zamkach kr贸lewskich nie by艂o pod艂贸g i zast臋powa艂y je tokowiska, skoble i zamki u drzwi proste, stropy z belek i tarcic uk艂adane.

C贸偶 dopiero po szlacheckich dworach?

Gospodarz na siodle lub na dyszlu wi臋ksz膮 cz臋艣膰 偶ycia sp臋dza艂, a gdy do chaty powr贸ci艂, nie potrzebowa艂 偶adnych wymy艣lnych przypraw, aby mu ona smakowa艂a.

Zbytek by艂 w odzie偶y, uzbrojeniu, w jadle i napojach, ale go w mieszkaniach nie by艂o, dlatego nam tak ma艂o pozosta艂o z nich pami膮tek.

Lada nieostro偶na iskierka obraca艂a te gniazda w perzyn臋.

Obozowa艂 te偶 pan i szlachcic niemal przez 偶ycie ca艂e, i kaleka chyba a nieudolny starzec domu m贸g艂 pilnowa膰.

Kto nie by艂 偶o艂nierzem, s艂u偶y膰 musia艂 jako urz臋dnik i z miejsca na miejsce si臋 przenosi膰.

Zjazdy te偶 cz臋ste, narady, komisje, spoczywa膰 nie dawa艂y.

Stajnia ka偶dego czasu zaopatrzon膮 by膰 musia艂a w konie i wozy, aby na zawo艂anie pana ze dworem przenie艣膰, gdzie kaza艂.

I wszystko po trosze w domu do tego rodzaju 偶ycia si臋 zastosowywa艂o.

Spi偶arnia gospodyni w zapasy by艂a zaopatrzon膮 zawsze, aby bez nich pan w podr贸偶 nie ruszy艂.

Nie by艂o dworu bez namiotu, bo i takie wycieczki si臋 trafia艂y, w ci膮gu kt贸rych na gospody i dwory cale rachowa膰 nie by艂o mo偶na.

Nawyknienie do tego ruchliwego 偶ycia czyni艂o je nie tylko zno艣nym, ale nawet niejeden t臋skni艂 za nim.

Siedz膮cego i spokojnego 偶ywota szlachcic nie znosi艂, a gospodarka mu nie starczy艂a ani 艂owy, kt贸rymi si臋 rozerwa膰 usi艂owa艂.

Pomimo tego ruchu na go艣ci艅cach, mo偶na powiedzie膰, a偶 do ostatnich czas贸w, gospod tak dobrze jak nie by艂o.

S艂u偶y艂y one tam tylko, gdzie sta艂y osamotnione, od wsi i osad oddalone; szlachcic bowiem zaje偶d偶a艂 do dworu, a duchowny do ksi臋dza.

Niemal ubli偶aj膮cym dla gospodarza i dziedzica by艂o, gdy kto, nawet zupe艂nie nieznajomy, pomin膮wszy dw贸r do gospody zaci膮gn膮艂.

Po miastach i miasteczkach mnogie klasztory dawa艂y ch臋tn膮 go艣cin臋.

Karczma te偶 przewa偶nie s艂u偶y艂a dla ch艂opa tylko, dla 艂yk贸w, dla w艂贸cz臋g贸w, dla gawiedzi tej, kt贸ra do szlacheckiego 艣wiata nie nale偶a艂a.

Wyj膮tkowo jednak, w g艂臋bi las贸w, w bezludnych stronach, gdzie od wsi do wsi zbyt d艂ugo bez spoczynku jecha膰 by艂o potrzeba, przemy艣lny Izraelita urz膮dza艂 przysta艅 dla podr贸偶nych.

G艂贸wn膮 jej cz臋艣膰 stanowi艂a szopa ogromna, przytu艂ek w czasie s艂oty, a drug膮, izba nie mniej obszerna, gdzie si臋 wszyscy, jak B贸g da艂, mie艣ci膰 musieli.

Wielkie dwory obejmowa艂y nadci膮gaj膮c wszystko pod w艂adz臋 swoj膮; mniejszy ludek godzi艂 si臋 u jednego sto艂a i pod jednym dachem.

A 偶e ka偶dy, mniej wi臋cej, wi贸z艂 z sob膮 wszystko, czego m贸g艂 potrzebowa膰 i nie spodziewa艂 si臋 dosta膰 po drodze, gospoda taka .

nie zaopatrywa艂a si臋 w wymy艣lne zapasy dla podr贸偶nych.

Najcz臋艣ciej opr贸cz wody nic w niej dosta膰 nie by艂o mo偶na.

Tak膮 przystani膮 w puszczach sandomierskich, ku granicy Krakowskiego przypieraj膮cych, by艂a znana wszystkim przeci膮gaj膮cym t臋dy karczma stara, zwana Bor贸wk膮.

Powierzchowno艣膰 jej 艣wiadczy艂a, 偶e mnogie ju偶 lata, os艂oni臋ta lasami, zabezpieczona od wichr贸w i burzy, przetrwa艂a.

艢ciany jej z dwu stron ju偶 podpiera膰 musiano, dach si臋 pogarbi艂 i por贸s艂 zielono, pomi臋dzy zesch艂ym drzewem, pr贸chniej膮cym miejscami, szczeliny czarne przepuszcza艂y wiater i s艂oty.

Sta艂a samiute艅ka jedna, 偶adnej nawet szopki i kleci nie maj膮c przy sobie, a wygl膮da艂a tak czarno, smutno, pusto, jak gdyby w niej ju偶 ludzi nie by艂o.

Potworzone nowe drogi i go艣ci艅ce wygodniejsze rzadko tu ju偶 podr贸偶nych sprowadza艂y; jednak偶e rodzina izraelska, kt贸ra od wieku zamieszkiwa艂a w Bor贸wce, trzyma艂a si臋 tego k膮ta, kt贸ry dla niej sta艂 si臋 rodzinnym.

Nie obawia艂a si臋 ona ani napa艣ci, ani gwa艂tu, bo niczym przyn臋ci膰 nie mog艂a, b臋d膮c sama ubog膮.

Jak wyblad艂e cienie przesuwa艂y si臋, niby wp贸艂u艣pione t膮 cisz膮 i osamotnieniem, postacie kilku 偶贸艂tych i chudych niewiast i wyn臋dznia艂ych dzieci.

Z czego 偶yli, by艂o ich tajemnic膮, bo zarobek od podr贸偶nych, kt贸ry si臋 m贸g艂 nazwa膰 ja艂mu偶n膮, bardzo musia艂 by膰 lichy.

Dawano post贸jne niech臋tnie, a silniejsi i butniejsi od niego si臋 uwalniali, tak 偶e wiadra chowa膰 czasem by艂o potrzeba, aby grosz jaki zyska膰.

Tego dnia jednak wczesnej wiosny trafi艂a si臋 niezwyczajna rzecz.

Z rana przyby艂 tabor podr贸偶nych, a w kilka godzin po nim nadci膮gn膮艂 drugi i oba spoczywa艂y.

Za czym nadci膮gn膮艂 trzeci, a pod wiecz贸r i czwarty.

Wszystko to by艂y pa艅skie i do艣膰 gromadne orszaki, kt贸re nie tylko si臋 z sob膮 godzi艂y, ale zdawa艂y do jednej nale偶e膰 rodziny.

Mo偶e wypadkowe czy obmy艣lane spotkanie si臋 to sk艂oni艂o podr贸偶nych do przed艂u偶enia niewygodnego pobytu w gospodzie, kt贸rej arendarz schowa膰 si臋 musia艂 ze strachu, tak mu tu ci przybysze w艂asnowolnie a zuchwale si臋 urz膮dzali.

Gdy czwarty oddzia艂 nadci膮gn膮艂 ju偶 pod noc, gospoda, cho膰 dosy膰 obszerna, pe艂niute艅k膮 ju偶 by艂a, bo ka偶dy z nich kilkudziesi臋ciu liczy艂 ludzi i niema艂o kotczych, woz贸w i kolebek.

Izb臋 wielk膮 zaj臋li czterej panowie przybyli, dla kt贸rych tu st贸艂 gotowano, 艂awy powy艣cielano, ogie艅 rozpalono i naznoszono tyle sprz臋tu podr贸偶nego, ile go stare domostwo nigdy razem nie widywa艂o.

Panowie byli wszyscy zamo偶ni snad藕, nawykli do wyg贸d, butni okrutnie, a s艂u偶ba ich nawet tak zuchwa艂a, 偶e gospodarz si臋 pokazywa膰 nie wa偶y艂.

Nie pytano go te偶 o pozwolenie i rozrz膮dzano si臋 w szopie i po alkierzach 偶ydowskich nawet, jak si臋 podoba艂o.

Staremu 呕ydowi ledwie szczup艂膮 jedn膮 pozostawiono kom贸rk臋.

Wiosna by艂a m艂oda jeszcze bardzo, wi臋c ch艂odna i wilgotna, bez ognia i dla strawy, i dla ogrzania si臋 obej艣膰 nie by艂o podobna; rozpalono go te偶 w piecach, na kominach, na koniec w po艣rodku szopy nawet, od kt贸rego si臋 ona 艂atwo zaj膮膰 mog艂a, lecz 呕yd nie 艣mia艂 pisn膮膰 s艂owa.

Drzewa suchego nie znalaz艂szy, gawied藕 poradzi艂a sobie 艣cian臋 jedn膮 wewn臋trzn膮 rozebrawszy w mgnieniu oka, kt贸r膮 na drwa por膮bano. 呕ydzi, przez szpary spogl膮daj膮c na to gospodarstwo, r臋ce 艂amali i lamentowali po cichu, stary mo偶e i przeklina艂 tych nieproszonych go艣ci, lecz odezwa膰 si臋 nie 艣mia艂.

Z samego g艂osu i ruch贸w czeladzi pozna艂 on ludzi, z kt贸rymi nie by艂o podobna wdawa膰 si臋 w rozprawy, a prosi膰 ich, mog艂o jeszcze podra偶ni膰.

Modli艂 si臋 tylko do Pana Boga, aby po noclegu tym co rychlej go od za艂ogi tej uwolni艂.

Nie w膮tpi艂, 偶e tak wielcy i mo偶ni panowie na odjezdnym mu co艣 rzuc膮, aleby wola艂 datku si臋 wyrzec i strachu.

Orszaki pan贸w nie wszystkie by艂y do siebie podobne, ani r贸wnie liczne; szczeg贸lniej jeden pomi臋dzy nimi liczb膮, uzbrojeniem, ko艅mi i przepychem celowa艂.

Ludzie te偶, z kt贸rych si臋 sk艂ada艂, -dobrani ch艂op w ch艂opa, zdawali si臋 wszyscy do wojaczki stworzeni i but臋 mieli okrutn膮.

Z dos艂yszanych tu i 贸wdzie wyraz贸w, gospodarz si臋 dowiedzia艂, 偶e pomi臋dzy przyby艂ymi by艂 kasztelan i inni dostojnicy.

Zdawa艂o mu si臋 te偶, gdy czwarty przyby艂 pod wiecz贸r, 偶e na niego oczekiwano i zjazd w Bor贸wce zm贸wiony by艂 zawczasu.

Dlaczego jego biedn膮 szop臋 wybrano w艂a艣nie na t臋 jak膮艣 narad臋, 呕yd sobie wyt艂umaczy膰 nie umia艂, ani si臋 chcia艂 domy艣la膰.

To pewna, 偶e ani po艂o偶enie jej, ani droga, przy kt贸rej le偶a艂a, nie usprawiedliwia艂y wyboru, chyba tylko zupe艂ne osamotnienie w艣r贸d las贸w, kt贸re tu nie postrze偶onym swobodnie i bez oczu ciekawych zej艣膰 si臋 dozwala艂o.

Najliczniejszy i najpoka藕niejszy orszak, chocia偶 pan jego wiekiem nie by艂 najstarszym, rej wodzi艂 widocznie, tak jak on sam w izbie najg艂o艣niej przemawia艂, najserdeczniej si臋 艣mia艂 i najsro偶ej hucza艂.

Rozmowa bowiem, w serdecznych powitaniach rozpocz臋ta, wkr贸tce si臋 niemal we wrzawliwy sp贸r zmieni艂a.

Ci czterej podr贸偶ni, kt贸rzy w istocie do Bor贸wki si臋 zjechali naumy艣lnie, aby z ocz贸w ludzi podejrzliwych zszed艂szy, swobodnie si臋 o swych sprawach naradzali, byli to czterej z o艣miu niegdy braci Zborowskich, syn贸w tego Marcina, o kt贸rym g艂o艣ne by艂o onych czas贸w podanie, i偶 w 偶yciu nigdy 偶adnej sprawy w s膮dach z nikim nie mia艂, bo juryst贸w i pieniactwa nienawidzi艂, nienawi艣膰 sw膮 posuwaj膮c do tego stopnia, i偶 palestrant贸w, gdy ich pochwyci艂, "na rybnych stolech", wedle wyra偶enia Paprockiego, bija艂.

Rodzina by艂a, wiadomo, tak stara jak sama Polska, ale mia艂a to we krwi ze wszystkimi Jastrz臋bcamis wsp贸lnego, i偶 spokojnie dar贸w Bo偶ych u偶ywa膰 nie umia艂a, a burzy艂a si臋 i zrywa艂a do rzeczy wielkich i trudnych, co prawie zawsze przyp艂aca艂a bole艣nie.

I chocia偶 ze krwi tej i plemienia wielce rozrodzonego, bo nierzadko Jastrz臋bcowie miewali po szesna艣cioro potomstwa, jak Marcin Zborowski, wysz艂o wielu m臋偶贸w Rzeczypospolitej zas艂u偶onych i dostoje艅stwa wysokie piastuj膮cych, nie dobili si臋 nigdy oni do takiego znaczenia, jakie inne rody pozyska艂y.

Albowiem je艣li ojcu si臋 powiod艂o, syn najcz臋艣ciej traci艂, co on zdoby艂, i na stanowisku si臋 nie utrzyma艂.

Z Jastrz臋bc贸w, tego czasu ju偶 rozrodzonych, a mnogie nazwy nosz膮cych od imion posiadanych, rozsypanych z Mazowsza pocz膮wszy po ca艂ym obszarze Rzeczypospolitej a偶 do kres贸w jej, Zborowscy bodaj nie najznaczniejsze i najwybitniejsze zyskali stanowisko.

Ani im maj臋tno艣ci rozleg艂ych nie brak艂o, ani koligacyj, kt贸re z pierwszymi domy w Rzeczypospolitej 艂膮czy艂y.

Na animuszu te偶 ichmo艣ciom nie zbywa艂o, ani na m臋stwie, i nauki nie brak艂o, a wszystko psu艂a ta krewko艣膰 i pop臋dliwo艣膰, dla kt贸rych cz臋sto jednej chwili tracili, uni贸s艂szy si臋, co d艂ugimi laty si臋 odzyska膰 nie dawa艂o.

I teraz w艂a艣nie w podobnym po艂o偶eniu rodzina si臋 znalaz艂a, od czasu onego pami臋tnego zab贸jstwa Wapowskiego" i zaj艣cia z panem T臋czy艅skim, dla kt贸rego Samuel, mimo wdzi臋czno艣ci dla艅 Henryka " kr贸la, z kraju by膰 musia艂 wywo艂anym.

Chocia偶 wiele sobie z tej banicji nie czyniono, zw艂aszcza od czasu ucieczki Henryka, a potem obioru Stefana Batorego, zawsze wyrok ten, wisz膮cy mieczem Damoklesowym nad g艂ow膮 jego, dawa艂 prawo pierwszemu lepszemu do nastawania na 偶ycie.

Tylko, 偶e na Zborowskich si臋 porwa膰, zw艂aszcza na Samuela, nie lada cz艂eka by艂o potrzeba.

Po og艂oszeniu banicji, kt贸ra ca艂膮 rodzin臋 i przyjaci贸艂 jej przeciw kr贸lowi roz偶ali艂a i zburzy艂a, wyjecha艂 by艂 pan Samuel troch臋 za granic臋 i tu艂a艂 si臋, ale pa艅skim obyczajem z pocztem wielkim, po r贸偶nych dworach za granic膮.

Wtedy, powiadano, i do Siedmiogrodu do Stefana Batorego zaw臋drowawszy, mia艂 mu pierwszy my艣l podda膰 starania si臋 o polsk膮 koron臋 i poparcie swoich znaczne zapewni膰.

Prawd膮 to by艂o czy nie, pewna, 偶e po wyborze Stefana, chocia偶 banicji z niego nie zdj臋to, Samuel po kraju jawnie si臋 nosi艂, je藕dzi艂, na zgromadzenia szlachty bezkarnie si臋 stawia艂, a nawet, co kr贸lowi tajnym by膰 nie mog艂o, na wypraw臋 moskiewsk膮 pod Po艂ock z lud藕mi si臋 stawi艂 i nikt mu nie rzek艂 s艂owa.

Rzec tedy by艂o mo偶na, 偶e banicja na nim przysch艂a i jest tylko zagojonej rany blizn膮.

I tak膮 by ona mo偶e w ko艅cu si臋 sta艂a, gdyby niespokojny umys艂 Samuela i braci jego nie rozj膮trzy艂 starego b贸lu na nowo.

Wzrost nag艂y Zamojskiego", kt贸rego Zborowscy pogardliwie "Szarakiem" nazywali, ch艂odne przyj臋cie ich przez kr贸la i odm贸wienie jurgieltu i urz臋d贸w, jakich si臋 spodziewali", Zborowskich do takich krok贸w popchn膮艂, i偶 z Zamojskim, a przez to i z kr贸lem samym, w otwart膮 popadli wojn臋.

Wiadomo, jak pierwsze pocz膮tki panowania swego kr贸l Stefan trudne mia艂, kt贸re tylko z pomoc膮 zr臋cznego i 艣mia艂ego Zamojskiego, a w艂asnej energii i t臋go艣ci charakteru, potrafi艂 zwyci臋偶y膰 i im podo艂a膰.

Znaczna cz臋艣膰 wojew贸dztw w pocz膮tkach nowego kr贸la zna膰 nie chcia艂a, przy wybranym Rakuszaninie " stoj膮c, i dopiero zwyci臋stwo nad gda艅szczanami odniesione, szcz臋艣liwa wojna z carem moskiewskim, sejmy mimo burzliwo艣ci pokonane, 艣mia艂o艣膰 post臋powania, szlacht臋 szemrz膮c膮 i niech臋tn膮 do milczenia i powodowania si臋 zmusi艂y.

Wszystko to sol膮 w oku by艂o Zborowskim.

Jeden z nich, najstarszy, Jan, kasztelan gnie藕nie艅ski, przy kr贸lu dot膮d stoj膮c wiernie, do upokorzenia zbuntowanych gda艅szczan wielce si臋 przyczyni艂.

呕膮dali wi臋c i za to, i za swe zas艂ugi przy elekcji, aby ich dostoje艅stwy obsypywano i obdarowywano.

Opar艂 si臋 temu pono Zamojski, nie 偶eby zazdrosnym by艂, ale 偶e w nich warcho艂贸w zna艂 i obawia艂 si臋, a chwila by艂a, w kt贸rej nie tyle buty i zuchwalstwa, co karno艣ci wielkiej potrzeba by艂o.

Krom wi臋c spokojniejszego Jana, reszta rodu, z Samuelem i Krzysztofem na czele, coraz dobitniej i g艂o艣niej, z tym si臋 nie kryj膮c, przeciwko kr贸lowi i Zamojskiemu knu膰 zacz臋艂a.

Dochodzi艂o to przez us艂u偶nych ludzi do uszu hetmana, a przez niego do kr贸la, ale w pocz膮tkach gardzono pogr贸偶kami, a 艣rodk贸w 偶adnych przeciwko j臋zykowi rozpuszczonemu nie przedsi臋brano, bo dot膮d na j臋zyku wszystko si臋 ko艅czy艂o.

Ten i 贸w prawi艂 o spiskach jakich艣 i opowiadano, 偶e czasu koronacji w Krakowie ju偶 Samuel roz偶alony do kr贸la strzela膰 chcia艂 i ku temu namawia艂.

Z Zamojskim, okrom Jana Zborowskiego, 偶aden z nich nie przestawa艂 i za nieprzyjaciela rodu swojego g艂osili hetmana, nie szcz臋dz膮c mu potwarzy.

Im Zamojski wi臋cej r贸s艂 i wy偶ej si臋 podnosi艂, a kr贸lowi by艂 milszym, bo praw膮 jego r臋k膮 by艂 i pierwszym s艂ug膮 a przyjacielem, tym nienawi艣膰 ku niemu ros艂a w sercach pan贸w Zborowskich.

Sta艂 przed nimi 偶elazny ten m膮偶 jak zapora, przez kt贸r膮 do majestatu dost膮pi膰 nie mogli.

Donoszono hetmanowi, co knowali i jak si臋 odgra偶ali Zborowscy, szeptano im, jak wzgardliwie te pogr贸偶ki traktowa艂 - i obie strony coraz wi臋kszej animozji przeciwko sobie nabiera艂y.

Jeden tylko Jan gnie藕nie艅ski, wiernie po stronie kr贸lewskiej stoj膮c, cho膰 pragn膮艂 braci pohamowa膰, nie zdo艂a艂.

Wojna z Moskw膮 w艂a艣nie pok贸j z Turkami i Tatarami czyni艂a po偶膮danym, gdy my艣l przysz艂a niespokojnemu Samuelowi opu艣ci膰 kraj, i艣膰 na Ni偶 do Kozak贸w i pr贸bowa膰, azali mu si臋 nie uda nad nimi w艂adz臋 sobie wyrobiwszy, z t膮 pot臋g膮 stan膮膰 kr贸lowi w poprzek jego zamiar贸w.

Jak zawsze, by艂 Samuel gor膮cym i niecierpliwym, gdy mu my艣l jaka, z艂a czy dobra, w g艂owie za艣wita艂a, tak i teraz, naprz贸d ludzi swych ku Ni偶owi sprawiwszy, aby rozpatrzyli si臋 mi臋dzy onym kozactwem, gdy mu nadziej臋 przyniesiono, 偶e tam wiele uczyni膰 by艂o mo偶na, m臋stwem a szale艅stwem i twardym 偶yciem, na kt贸re Samuel rad si臋 wa偶y艂, pocz膮艂 g艂o艣no i jawnie na Ni偶 si臋 zbiera膰 i ludzi 艣ci膮ga膰.

By艂a to w 偶yciu Samka chwila taka, o kt贸rej on sam czu艂 i wiedzia艂, 偶e szal臋 na stron臋 wielkiej fortuny lub zguby przewa偶y膰 mog艂a.

Za m艂odu wszystkiego za偶ywszy i nadu偶ywszy a偶 do szale艅stwa, poczyna艂 gorycz czu膰 we wszystkim, nic mu ju偶 nie smakowa艂o, co dla niego by艂o dost臋pnym.

Na sumieniu, jak ludzie powiadali, co nikomu tajnym nie by艂o, wiele mia艂.

Trojga dzieci matka, 偶ona jego, um臋czona niesprawiedliwymi doniesieniami i podejrzeniem, obchodzeniem si臋 nieludzkim przywiedziona do rozpaczy i choroby, zmar艂a by艂a, kt贸r膮 wspominaj膮c, cz臋sto 艂zy miewa艂 na oczach, a jedyn膮 c贸rk臋, jak膮 mu zostawi艂a, bardzo do niej podobn膮, czule kocha艂, cho膰 i synom mi艂o艣ci nie sk膮pi艂.

Serce bo to by艂o r贸wnie do nienawi艣ci nami臋tnej, jak do mi艂o艣ci szalonej sk艂onne, kt贸rego 偶e nigdy hamowa膰 ani nie pr贸bowa艂, ani umia艂, ani teraz m贸g艂, wiod艂o go ono, gdzie chcia艂o - r贸wnie na dobre drogi, jak na manowce.

W tych godzinach, gdy go ogarnia艂 sza艂, a cz艂ek mu bodaj palca zakrzywi艂, ubi膰 by艂 got贸w bez rozmys艂u, a potem za lada us艂ug臋 po kr贸lewsku nagrodzi膰 i 偶ycie wa偶y膰 przez wdzi臋czno艣膰.

Z艂ym i zepsutym dot膮d nie by艂, dopiero go gryz膮ca przeciwko Zamojskiemu nienawi艣膰 i z艂o艣膰 bezsilna poczyna艂a psowa膰, a wp艂yw te偶 brata Krzysztofa na nim si臋 odzywa艂.

Nim go tu bli偶ej poznamy, o tym bracie najm艂odszym, s艂owo powiedzie膰 nale偶y.

Zarzucano wiele Samuelowi, bo na oku by艂, a od zab贸jstwa Wapowskiego smutnej nabra艂 s艂awy i s膮dzono go do wszelkiego z艂a sk艂onnym.

Prawda, 偶e pomiarkowania nie mia艂, 偶e g臋by nie strzyma艂 tak samo jak r臋ki, 偶e cz臋sto wi臋cej ni膮 grzeszy艂 ni偶 czynem, a dw贸r jego i przyjaciele, s膮dz膮c, 偶e go wynosz膮, wieszali na nim najgorsze 艂achmany wymys艂贸w w艂asnych - ale z ca艂膮 .

szparko艣ci膮 i krzewko艣ci膮, but膮 i porywczo艣ci膮, Samuel szlachetnego co艣 w sobie zachowywa艂 i w pierwszej chwili zawsze ku dobremu go serce wiod艂o, cho膰 potem g艂owa na bezdro偶a wp臋dza艂a.

Wielce do niego na oko podobny Krzysztof, bo i z twarzy, i z ducha, z mowy i z ruchu Samka przypomina艂, daleko od niego by艂 gorszym.

Temu chciwo艣膰 i ambicja godziny spokojnej nie dawa艂y, a zawi艣膰 serce mu jad艂a, gdy cudze powodzenie widzia艂, wreszcie tego by艂 przekonania, 偶e gdy si臋 cz艂ek per fas et per nefast wysoko dobi艂, wszystko mu b臋dzie przebaczone.

Dla sukcesu got贸w by艂 te偶 na wszystko.

Wiedzieli szczeg贸lniej bracia, 偶e Rakuszaninowi s艂u偶y艂 wiernie i p艂aci膰 sobie kaza艂 za to, bo na grosz chciwym i 艂akomym by艂 niepomiernie; chodzi艂y pog艂oski niepr贸偶ne, 偶e z carem moskiewskim mia艂 konszachty.

Ale gdy O艣cika 艣ci臋to, a ludzie si臋 przekonali, 偶e kr贸l Stefan i w karmazynach chodz膮cej zdradzie nie folguje, uciszono te wie艣ci, bo to gard艂em pachnia艂o.

Ci, co go lepiej znali i wiedzieli, co zacz by艂, m贸wili, 偶e tak samo diab艂u by s艂u偶y膰 by艂 got贸w, byle mu jurgielt i bogactwa zapewni艂.

Ta偶 sama gor膮ca i niecierpliwa natura, kt贸ra u Samuela wybucha艂a niepowstrzymywana, kipia艂a i w Krzysztofie, ale w nim zamkni臋ta i zduszona.

Z mowy tylko i ruch贸w gor膮czkowych pozna膰 by艂o mo偶na, i偶 si臋 nieustannie hamowa膰 musia艂, chytro艣ci za偶ywaj膮c jako ten, co kilku panom na raz s艂u偶膮c, nierad by si臋 wyda膰 ze sromotnym swym zdradziectwem.

Je偶eli kto, to on Samuela j膮trzy艂, a rad go by艂 za swe narz臋dzie u偶ywa膰, nie daj膮c mu tego pozna膰, podsuwaj膮c my艣li, kt贸re za Samuelowe g艂osi艂, cho膰 mu je narzuca艂.

I z t膮 spraw膮 ni偶ow膮 B贸g jeden tylko wiedzia艂, ikto j膮 pierwszy podni贸s艂, cho膰 si臋 ni膮 teraz Samuel jak dziecko lalk膮 now膮 zabawia艂 i z ni膮 nosi艂.

Spiski te偶 owe, trucizny i zasadzki na kr贸la i hetmana, o kt贸rych tyle m贸wiono, nie zrodzi艂y si臋 w umy艣le Samuelowym, kt贸ry pr臋dzej z nieprzyjacielem wst臋pnym bojem ni偶 pok膮tnym knowaniem rad si臋 by艂 rozprawia膰.

Ale Krzysztof umia艂 wmawia膰 w niego, co chcia艂, i kota, jak za偶膮da艂, wywraca膰 tak, 偶e bratu bia艂e czarnym, a czarne jasnym potrafi艂 okaza膰.

Lekkomy艣lny i nami臋tny Samko, gdy raz pochwyci艂 co z ust brata a do serca wzi膮艂, jeszcze bujniej si臋 to w nim rozrasta艂o.

Najstarszy, Jan, o kt贸rym wspominali艣my, 偶e mu kr贸l pokonanie gda艅szczan zawdzi臋cza艂, m膮偶 by艂 ju偶 dojrza艂y i uspokojonego ducha, cho膰 te偶 sam膮 krew, m臋stwo i umys艂u 偶ywo艣膰 mia艂 co i bracia.

Raz na inn膮 wszed艂szy drog臋, ju偶 z niej nie zbacza艂, stale si臋 wytkni臋tej trzymaj膮c.

Co bracia jego na szarpanie si臋 nami臋tne zu偶ywali, Jan na stateczne post臋powanie w jednym kierunku obraca艂.

By艂 te偶 i kr贸lowi mi艂ym, i Zamojskiemu niepodejrzanym, chocia偶 nie mo偶na rzec, aby bliskie pokrewie艅stwo z Samuelem i Krzysztofem na niego cieniu pewnego nie rzuca艂o.

Musia艂 si臋 tym baczniej pilnowa膰, tym jawniej post臋powa膰, i偶 ka偶dy w膮tpliwy krok nieprzyjaciele rodziny Zborowskich przeciwko niemu te偶 obr贸ci膰 byli gotowi.

Wiek w nim nieco krew ostudziwszy, ju偶 mu 艂atwiej dozwala艂 na wybranym trzyma膰 si臋 stanowisku.

Chocia偶 go ono w antagonizmie jawnym z bra膰mi stawi艂o, Jan nie rozbrata艂 si臋 cale z nimi, utrzymywa艂 stosunki i spodziewa艂 si臋 wp艂ywem swoim powstrzyma膰, gdyby niebezpiecze艅stwo grozi艂o, ratowa膰, gdyby w nieszcz臋艣cie popadli.

Rzadki bowiem na贸wczas przyk艂ad by艂, aby si臋 rodzina, nawet rozr贸偶niona przekonaniami, rozpad艂a i nieprzyja藕nie przeciwko sobie wyst臋powa艂a.

W臋ze艂 starodawny, 艣wi臋ty, 艂膮czy艂 z sob膮 rodze艅stwa, a nawet dalsze ga艂臋zie i odro艣le z jednego pnia pochodz膮ce.

Mo偶na wi臋c wystawi膰 sobie, jak bolesnymi dla Jana by艂y wie艣ci, kt贸re u dworu i po kraju o jego braci chodzi艂y, przypisuj膮ce im straszne zamachy przeciwko panu i przeciw ulubie艅cowi jego.

hetmanowi.

A im one nabiera艂y wi臋kszej dosadno艣ci, tym Jan bola艂 mocniej.

Wreszcie pog艂oska, i偶 Samuel na Ni偶 si臋 wybiera w chwili, kiedy sz艂o o pok贸j z Turcj膮, kt贸ry 艂acno lada ruch kozacki m贸g艂 zak艂贸ci膰, sk艂oni艂a Jana, jako g艂ow臋 rodziny, do powo艂ania braci na zjazd i rad臋, bo si臋 spodziewa艂 powag膮 sw膮 warcho艂a powstrzyma膰, a pod偶egacza Krzysztofa zastraszy膰.

Obu ich zna艂 nadto dobrze, aby to 艂atwym s膮dzi艂, niemniej pr贸bowa膰 kaza艂o sumienie, bo rodzinie grozi艂a zag艂ada i sromota.

Niech臋tnie mo偶e zgodzili si臋 bracia na ten zjazd potajemny, kt贸ry inaczej jak za oczami, w puszczy, odby膰 si臋 nie m贸g艂, boby zaraz j臋zyki z艂o艣liwe poruszy艂 i jako nowy spisek rzucano by go im w oczy.

Przybywa艂, opr贸cz wymienionych, i czwarty brat, Andrzej, kt贸rego inaczej oznaczy膰 nie mo偶na, tylko jako po艣redniego pomi臋dzy Janem a Krzysztofem.

Z m艂odu we W艂oszech wychowany, og艂ady wielkiej, dworzanin potem cesarza Maksymiliana, czym si臋 rad chlubi艂, sprzyja艂 po kolei przy elekcjach to ksi膮偶臋tom w艂oskim, to Rakuszaninowi, ale i przeciwko Batoremu osobi艣cie nic nie mia艂, cho膰 go za ma艂ego panka uwa偶a艂 i lekko ceni艂.

呕ycie znacznie w nim nami臋tno艣ci przyt臋pi艂o, ale dum膮 urosn膮艂 wysoko i umys艂em si臋 nad rodze艅stwo uwa偶a艂 wy偶szym, chocia偶 wi臋cej og艂ady mia艂 i pozoru, ni偶 istotnej wy偶szo艣ci.

Ambicji wielkiej, i on te偶 dotkni臋tym si臋 czu艂, nie piastuj膮c nic nad marsza艂kostwo nadworne, kt贸re ledwie za szczebel do wy偶szych dostoje艅stw uwa偶a艂.

Pomiarkowania i wstrzemi臋藕liwo艣ci s艂owa nauczy艂 go pobyt za m艂odu na cesarskim dworze, wi臋c z niego my艣li prawdziwej nie by艂o 艂atwo doby膰 inaczej, tylko natur臋 Zborowskich w nim budz膮c i dra偶ni膮c mi艂o艣膰 w艂asn膮.

Wybucha艂 i on, bo mia艂 t膮偶 sam膮 krew co bracia, ale si臋 rychlej hamowa艂 i nie puszcza艂 sobie cugli, a nawet gdy si臋 unosi艂, dworacka og艂ada za daleko mu si臋 posun膮膰 nie dopuszcza艂a.

Jak wszyscy oni si臋 z sob膮 kochali, tak i Andrzej Samuela w wielu jego post臋pkach rozgrzesza艂, broni艂 go i 偶arliwie stron臋 utrzymywa艂.

Z Janem byli ch艂odno, ale szanowano w nim g艂ow臋 domu.

Zdanie marsza艂ka niewiele mi臋dzy bra膰mi wa偶y艂o mo偶e, ale je szanowano i dlatego zjazd si臋 bez niego obej艣膰 nie m贸g艂.




Rozdzia艂 II

Wielka izba gospody w Bor贸wce, okopcona, ze 艣cianami, kt贸re od dymu palonych tu wieczorami ska艂ek miejscami czarno niemal po艂yskiwa艂y, wszystkim czterem braciom s艂u偶y膰 mia艂a za obozowisko.

W kominie i piecu pal膮ce si臋 ognie, kt贸rych czelad藕 pilno strzeg艂a, aby nie wygas艂y, o艣wieca艂y j膮 nier贸wnym, migoc膮cym blaskiem.

Wzd艂u偶 艣cian, u 艂aw i na 艂awach s艂u偶ba pan贸w Zborowskich posk艂ada艂a odzie偶, futra, p艂aszcze, kobierce, or臋偶 kosztowny i co z woz贸w zdj膮膰 dla u偶ycia kazano.

Cztery kupy te, ka偶da oddzielnie, tak si臋 od siebie r贸偶ni艂y, jak ich panowie.

Najskromniejsz膮 by艂a najstarszego z nich Jana, najnieporz膮dniej narzucon膮, ale najwytworniej b艂yszcz膮c膮 - Samuela.

Ten bowiem, jak o g艂odzie i ch艂odzie wytrwa膰 umia艂, gdy by艂o potrzeba, weso艂o, czego przy wojsku da艂 dow贸d, tak czasu sposobnego niczego sobie nie 偶a艂owa艂, a gdy ptasiego mleka za偶膮da艂 lub co by na wag臋 z艂ota nabywa膰 trzeba, mie膰 musia艂.

Przychodzi艂y mu fantazje takie do stroju, kt贸ry raz niepomiernie bywa艂 艣wietnym, to grubym, prostym i zaniedbanym.

Z or臋偶em te偶 bawi艂 si臋, mo偶na by艂o powiedzie膰, jako dziecko, bo mu niekiedy hiszpa艅skich zbroi szmelcowanych by艂o potrzeba, za kt贸re po偶yczanym groszem przep艂aca艂, to potem wschodnie szable skupywa艂 albo p艂atnerzy z Niemiec sprowadzaj膮c, wedle w艂asnego pomys艂u ku膰 i szmelcowa膰 kaza艂.

A co jednego dnia za ostatni grosz naby艂, cz臋sto nazajutrz, gdy go kto poprosi艂, oddawa艂, ju偶 偶adnej do zdobyczy tej nie przywi膮zuj膮c wagi.

Takim we wszystkim by艂 ten cz艂owiek.

Kasztelan gnie藕nie艅ski tylko to z sob膮 wi贸z艂, co niezb臋dnie dla wygody potrzebnym by艂o, a na okaz nic nie mia艂; ale mu za to nie brak艂o na tym, co w niepewnej porze roku zdrowie zachowa膰 mog艂o.

Marsza艂ka podr贸偶ny wyb贸r odznacza艂 si臋 wytworno艣ci膮 skromn膮, lecz wszystko tam by艂o jak najlepsze, najdro偶sze i wypr贸bowanej warto艣ci.

Wreszcie pana Krzysztofa sakwy i rzeczy chyba si臋 tym odznacza艂y, 偶e w nich widoczne sk膮pstwo obok ch臋ci popisu pali艂o w oczy.

Wi臋c nie doborem, ale jaskrawo艣ci膮 a lichot膮 Samuela do 艣miechu pobudza艂y podr贸偶ne przybory pana brata, co Krzysztofa do gniewu pobudza艂o.

Poniewa偶 na pustyni nic si臋 znale藕膰, nawet chleba, nie spodziewano, ka偶dy wi贸z艂 z sob膮 zapas 艣pi偶arniany, ko艂acze, bary艂ki z winem, ka偶dy mia艂 kucht臋 mi臋dzy czeladzi膮 i w贸z dobrze nabity.

Ale pan Samuel z t膮 but膮, kt贸ra go odznacza艂a, o艣wiadczy艂 zaraz, 偶e cho膰by nazajutrz g艂odem mia艂 umrze膰, on dzi艣 pan贸w braci do swojego sto艂u zaprasza.

Okaza艂o si臋, 偶e na jego wozach by艂a zwierzyna, marynowane ryby, solone i w臋dzone mi臋sa, wina i miodu podostatkiem.

Nawet zastawa sto艂owa, jak na podr贸偶n膮 biesiad臋, za wytworn膮 uchodzi膰 mog艂a.

Misy i p贸艂miski cynowe, takie偶 talerze i dzbany kszta艂tami pochodzenie swe niemieckie zdradza艂y.

Do wina kubk贸w srebrnych poz艂ocistych i dzbana podobnego nie brak艂o, a nawet obrus niejednej by gospodyni zazdro艣膰 obudzi艂.

A gdy misy i p贸艂miski na st贸艂 przynosi膰 zacz臋to, rozesz艂a si臋 taka wo艅 korzennych przypraw n臋c膮ca, i偶 si臋 jej oprze膰 by艂o trudno.

Wspaniale tak i po pa艅sku wyst臋powa膰 lubia艂 Samuel, ale s艂u偶ba 艣wiadczy艂a, 偶e czasu podr贸偶y lub 艂ow贸w ca艂e dnie o suchym chleba kawa艂ku sp臋dza艂 lub g艂贸d znosi艂 tak weso艂o, jakby mu zwyci臋stwo to nad sob膮 wielk膮 sprawia艂o rado艣膰.

Od pierwszego powitania bracia, pr贸cz tego, co si臋 ich rodzin i os贸b tyczy艂o, nie rozpocz臋li rozmowy o tym, co ich tu sprowadza艂o.

Chocia偶 wszyscy tak膮 tylko s艂u偶b臋 i czelad藕 mieli tu z sob膮, kt贸rej si臋 strzec cale nie potrzebowali, woleli za konsensem powszechnym od艂o偶y膰 rozpraw臋 do chwili, gdy dwory ich i czelad藕 z kolei do jad艂a zasi臋d膮 i podchmiel膮 sobie, aby ich zbytnio nie pods艂uchiwali i nie szpiegowali.

Zesz艂o wi臋c tak do wieczora p贸藕nego przy kubkach na oboj臋tniejszym gwarze o pospolitych sprawach, cho膰 i tu o kr贸lu ju偶 i o hetmanie nie zapominano.

Na ostatek podni贸s艂 si臋 z 艂awy Jan, kasztelan gnie藕nie艅ski, i posiwia艂膮 g艂ow臋 musn膮wszy d艂oni膮, okiem rzuciwszy doko艂a sto艂u, przy kt贸rym siedzieli, ozwa艂 si臋 p贸艂g艂osem: - Czas do rzeczy przyst膮pi膰... Pozwali艣my ci臋 tu, Samku, w sprawie tego Ni偶u, o kt贸rym ludzie ju偶 plot膮, 偶e si臋 tam na przekor臋 kr贸lowi wybierasz.

A po co go przeciwko nam dra偶ni膰, gdy i tak dosy膰 ma niech臋ci, i co imi臋 Zborowskich nosi, ju偶 mu podejrzane.

Przy tym z tego, co o Ni偶u wiemy, trudno nam wr贸偶y膰 sukcesu.

Zawichrzy膰 tam 艂atwo, a z ch艂opstwem lada jakim, cho膰by hetma艅stwo nawet od niego czeka艂o, nie przysta艂o Zborowskim wchodzi膰 w przymierza.

Samuel s艂ucha艂 u艣miechaj膮c si臋 i twarz mu drga膰 zaczyna艂a, bo ju偶 pilno by艂o wystrzeli膰 odpowiedzi膮.

Wszelako bratu starszemu chcia艂 si臋 da膰 wygada膰.

Jan pr臋dko sko艅czy艂.

- Je偶eli艣 my艣l t臋 mia艂, na Ni偶 do kozactwa jecha膰, rzu膰 j膮 z lichem, na nic si臋 nie zda艂a.

- A sk膮d wy, panie kasztelanie, 贸w Ni偶 znacie, 偶e o nim tak prawicie, jakby艣cie tam byli i naocznie si臋 przekonali, 偶e ono kozactwo do niczego?

Ch艂opi s膮, m贸wicie?

S膮 i ch艂opi, nie przecz臋, ale swobodni, a swoboda to wielka mistrzyni, daje im takiego ducha, jakiego niejednemu szlachcicowi przysz艂oby im zazdro艣ci膰.

Ano, nie samo tam ch艂opstwo na tych ostrowach i po tym stepie si臋 zbiera; si艂a jest naszych braci, kt贸rzy doma sobie przykrzyli, albo od pomsty i sromoty g艂ow臋 ratuj膮c, pouciekali.

To pewna, 偶e ono kozactwo odwa偶ne, sprawne i na l膮dzie, i na wodzie wojownicy dzielni, i tylko wodza im brak, aby z nich si艂臋 stworzy艂, kt贸ra nie samemu Turkowi i Tatarzynowi straszn膮 b臋dzie... Przy tym ich ostrowy i kamysze s膮 tak膮 twierdz膮, 偶e tam ich 艣ciga膰 i dobywa膰 nie mo偶e nikt; bezpieczni s膮.

Co za dziw, 偶e si臋 takiemu wojsku hetmani膰 zachciewa.

Ono to jest ciasto, z kt贸rego dobra gospodyni ko艂acz upiec potrafi.

- A ty t膮 gospodyni膮 by膰 my艣lisz?

- podchwyci艂 z lito艣ciwym niedowierzaniem kasztelan.

- Znamy si臋 przecie i ja ci wielkich przymiot贸w, m臋stwa, rzutko艣ci, rycerstwa zaprzecza膰 nie my艣l臋, ano, na wodza aby艣 potrzebne kwalifikacje mia艂, tego i mi艂o艣膰 braterska nie potrafi przyzna膰.

Samko si臋 ca艂y poruszy艂 i zadrga艂, jakby go smagni臋to.

- My艣licie tak, bo艣cie mnie wodzem nie widzieli - zawo艂a艂 - ale ja w sobie czuj臋 to, panie bracie, 偶e czym zechc臋 by膰 tym potrafi臋!

- Du偶o艣 rzek艂 - odpar艂 Jan spokojnie - a daj Bo偶e, aby w tym cho膰 odrobina prawdy by艂a.

Ja bym si臋 temu cieszy艂, B贸g 艣wiadek.

Pierwsze, czym nie potrafisz by膰, cho膰by艣 chcia艂, to karnym i pos艂usznym!

Samuel roz艣mia艂 si臋 rozbrojony.

- Ba!

- zawo艂a艂.

- Na to zgoda... ano, Zborowskich we mnie krew.

Jarzma ona nie cierpi - A o tym nie wiesz - rzek艂 Jan - i偶 kto s艂ucha膰 nie umie, ten rozkazywa膰 nie potrafi.

- Kto to powiedzia艂?

- chmurno zapyta艂 Samuel.

- Do艣wiadczenie wiek贸w - doda艂 kasztelan.

- Mo偶e ono by膰 rzetelnym - przerwa艂 Samuel chmurno - ale si臋 stosuje do pospolitych ludzi.

Nie zaprzeczycie mi, 偶e s膮 wyj膮tkowi, 偶e takim ze krwi i rodu hetma艅stwo si臋 nale偶y, a nie pos艂usze艅stwo.

Ja w sobie czuj臋, 偶e do gminu si臋 nie licz臋.

- Nikt z nas te偶 - doda艂 Andrzej - nie zechce do niego nale偶e膰, i pan kasztelan te偶 pewnie nie ostatnim si臋 czuje.

Zamilkli wszyscy.

Rozmowa dot膮d pomi臋dzy Samuelem a Janem zagajona nie wesz艂a by艂a na tor w艂a艣ciwy i kasztelan, to zrozumiawszy, zwr贸ci艂 w inn膮 stron臋.

- Mniejsza o hetma艅stwo - rzek艂 - i o to, czym si臋 kto czuje, nas tu sprawa wsp贸lna familii 艣ci膮gn臋艂a.

Za tego panowania" na kt贸rym najpi臋kniejsze pok艂adali艣my nadzieje, stoimy z ka偶dym dniem coraz gorzej.

Nie m贸wi臋 tego o sobie, bo si臋 trzymam, jako mog臋, aby i was w potrzebie ratowa膰, ale wy wszyscy poszli艣cie takimi drogami, kt贸re do zguby wiod膮.

Samuel i Krzysztof spojrzeli na siebie i porozumieli si臋 wzrokiem.

Chcia艂 m贸wi膰 Samuel, lecz postrzeg艂szy, i偶 Krzysztof do odpowiedzi si臋 gotuje, zamilk艂, oczy zwracaj膮c na niego.

- A kto nas na te drogi wp臋dzi艂?!

- zawo艂a艂 Krzysztof.

- Nie dobra wola, a konieczno艣膰; prze艣ladowano nas, prze艣laduj膮, co za dziw, 偶e na wszelki spos贸b broni膰 si臋 usi艂ujemy.

Wyrazy te wym贸wiwszy tonem umiarkowanym, w kt贸rym pewien przymus i powstrzymywanie si臋 czu膰 by艂o, nagle pan podczaszy rzuci艂 si臋, jakby ci臋偶ar z ramion jaki艣 strz膮sn膮膰 chcia艂, wlepi艂 oczy w kasztelana i pocz膮艂, g艂os podnosz膮c: - Co my tu z sob膮, pomi臋dzy bra膰mi, w ciemn膮 babk臋 gra膰 b臋dziemy!

Ja si臋 za j臋zyk k膮sa膰 nie my艣l臋 i wol臋 od razu z serca zrzuci膰, co na nim mam.

Pomi臋dzy nami, kasztelanie, cho膰 braci膮 jeste艣my, przepa艣膰 si臋 otworzy艂a.

Wy, tego wilka siedmiogrodzkiego, tego przekl臋tego W臋gra, kt贸ry na zgub臋 nasz膮 na tron si臋 wdrapa艂, wenerujecie i s艂uchacie, wy do jego rady nale偶yci臋, wam wszystko dobre, co on czyni albo s艂u偶ka jego hetman; a my, my艣my ich nieprzyjaciele, wrogi zdeklarowane i z tym si臋 przed wami tai膰 nie my艣limy.

Jan ten wybuch, cho膰 twarz mu si臋 krwi膮 obla艂a, przyj膮艂 z powag膮 wielk膮, nie sierdz膮c si臋, gdy w Krzysztofie ju偶 pali艂o si臋 i kipia艂o.

- M贸wicie: my, panie podczaszy - odpar艂 zimno.

- Kt贸偶 to z wami, azali艣cie wszyscy tego przekonania?

Samuel pierwszy butnie krzykn膮艂: - Ja z Krzysztofem trzymam!

Wrogi to nasze s膮, ma艂o tego, wrogi s膮 wolno艣ci naszej i Rzeczypospolitej, okie艂zna膰 nas chc膮 i w kajdany zaku膰!

Andrzej, kt贸ry oczy mia艂 spuszczone i namy艣la膰 si臋 zdawa艂, doda艂 z kolei: - Prawd臋 m贸wi!

Temu zaprzeczy膰 niepodobna, 偶e oni prawa i przywileje nasze 艂ami膮 i depc膮.

Co im sejm.

Co im uchwa艂y?

Bali艣my si臋 Rakuszanina, cesarza, 偶e na nasze swobody czyha膰 mia艂, a gorzej si臋 sta艂o, 偶e艣my to ma艂e i ubogie ksi膮偶膮tko wzi臋li, bo ten z pomoc膮 hetmana wprost do absolutum dominium kroczy.

To膰 to jawne.

A jak偶e my to znosi膰 mamy?

Albo艣my to jedni?

Spojrzyjcie po wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej i pos艂uchajcie.

Jeden jest g艂os: je偶eli kr贸l po偶yje a potrwa, wiekowe nasze libertates przepadn膮.

Do tego wszystko jawnie zmierza!

Kasztelan si臋 zmarszczy艂, g艂ow膮 potrz膮sa艂.

- Mam ja te偶 oczy - rzek艂.

- Prawa tej Rzeczypospolitej a nasze tak mi s膮 drogie, jak i wam, tego za艣, co mu zadajecie, nie widz臋.

Grozi艂 bunt gda艅szczan, za kt贸rymi by posz艂o Pomorze, siedzia艂 nam ju偶 na karku car moskiewski, co mia艂 czyni膰 kr贸l, dla warchol膮cej szlachty da膰 nam przepa艣膰?

Musia艂 przebojem i艣膰, aby Rzeczpospolit臋 ocali膰, i ocali艂 j膮, i jego or臋偶owi Pan B贸g b艂ogos艂awi艂; a gdzie偶 s膮 te swobody, kt贸re wam odj臋to?

Krzysztof ledwie mu da艂 doko艅czy膰, rozpali艂 si臋 okrutnie.

- Wy艣cie, panie bracie, ju偶 ich, nie naszym!

- krzykn膮艂.

- 艢lepi jeste艣cie dobrowolnie, trudno wam oczy otworzy膰.

Niebywa艂e rzeczy dziej膮 si臋 u nas!

艢ci臋to O艣cika, na innych si臋 odgra偶aj膮, 偶e im te偶 na gard艂o nastan膮.

Pospolite ruszenie zwo艂uj膮 samowolnie, pobory dawa膰 zmuszaj膮, a ju偶 im dawnego 偶o艂nierza, co przez tyle wiek贸w broni艂 i zas艂ania艂, nie dosy膰, zaci膮gi robi膮 z prostego ch艂opstwa, cudzoziemc贸w jurgieltami zwabiaj膮, piechoty jakie艣 wystawiaj膮.

Na nieprzyjaciela to potrzebne, m贸wi膮, przeciwko twierdzom jego, a co innego my艣l膮.

呕o艂nierz obcy, gdy si艂a go b臋dzie, na nas si臋 obr贸ci i szlacht臋 zdusi.

Jako 偶ywo go nie przeciw Moskwie zbieraj膮, ale przeciwko nam!

I my to cierpie膰 mamy, nie my艣l膮c zawczasu o obronie?

Cha!

Cha!

- roz艣mia艂 si臋 podczaszy.

- Wymys艂y s膮 i potwarze - odezwa艂 si臋 kasztelan.

- Ja z wami o tym rozprawia膰 nawet nie my艣l臋, bo nie widz臋 niebezpiecze艅stwa, a patrz臋 na tryumfy.

Po艂ock odebrany... Chcia艂 m贸wi膰 dalej, ale mu Krzysztof nie dopu艣ci艂.

- Tak samo jak wam z nami, tak nam z panem kasztelanem spiera膰 si臋 trudno, bo艣my dwu oboz贸w ludzie, a one nieprzejednane s膮.

Wasz pan wrogiem jest naszym i my si臋 z tym nie taimy, 偶e przeciwko niemu cokolwiek mo偶emy czyni膰, przedsi臋bra膰, cokolwiek na jego szkod臋 zgotowa膰 potrafimy, nie omieszkamy!

Samuel potwierdzi艂 偶ywo.

- Jam tej偶e wiary, co i Krzysztof - zawo艂a艂 - a mam mo偶e ku temu jeszcze wi臋cej ni偶 on pobudki.

Kt贸偶 to pierwszy temu wilkowi, gdy siedzia艂 w swej jamie, my艣l t臋 podda艂, 偶e si臋 o tron polski kusi膰 mo偶e, i ku niemu obr贸ci艂 ludzi?

Skorzysta艂 z tego, B贸g zap艂a膰 mi nie powiedziawszy.

- A gdyby艣my byli Rakuszanina si臋 trzymali i na tron go podnie艣li - wtr膮ci艂 Krzysztof - dopiero by艣cie widzieli, jak by nasza rodzina uros艂a.

My by艣my teraz i hetma艅sk膮 bu艂aw臋, i krakowsk膮 piecz臋膰 mieli, nie licz膮c pieni臋dzy i starostw.

My by艣my tu rej wiedli, jak nam z dawna nale偶y.

Andrzej g艂ow臋 sk艂oni艂.

- To pewna - rzek艂 - 偶e on nam 偶adnych nie przyni贸s艂 korzy艣ci.

Hetman贸w u nas takich si艂a, pieni臋dzy nie da艂, bo ich sam nie ma, a zapo偶ycza膰 si臋 musi, przymierza i si艂y 偶adnej nie da艂 nam.

Samuel si臋 z艂o艣liwie u艣miechn膮艂.

- Ano, uczyni艂 nam to dobrodziejstwo wielkie, 偶e star膮 kr贸lewn臋 ", kt贸rej nikt nie chcia艂, za艣lubi艂.

I to mu si臋 policzy膰 powinno, bo 偶ona nie do zazdro艣ci i nic mu po niej.

- W miejsce jej znajdzie sobie w Grodnie dziewk臋 - rzek艂 Krzysztof - a si艂a takich na dworze ma, co mu j膮 przywiod膮, tak jak nieboszczykowi Zygmuntowi prowadzili, a偶 te czarownice i lubownice 偶ycie z niego wyssa艂y.

Kasztelan z pogard膮 g艂ow臋 odwr贸ci艂, nie chc膮c nawet odpowiada膰, wi臋c Krzysztof, coraz bardziej poruszony, m贸wi艂 dalej: - Je偶eli wy nas, panie kasztelanie, nawr贸ci膰 my艣licie na wiar臋 wasz膮, korteza艅sk膮, mylicie si臋 srodze.

Nie p贸jdziemy za wami, ale przeciwko wam, a wszystko, co na Wilcze Z臋by" potrafimy, czyni膰 nie omieszkamy.

Spokojnie si臋 podni贸s艂 z siedzenia Jan i przez okno, niedaleko b臋d膮ce, na ciemn膮 noc spojrza艂, jakby dnia szuka艂, m贸wi膮c: - Ja tu z wami nie mam ju偶 co czyni膰, a buntowniczych m贸w waszych s艂ucha膰 mi grzeszno.

Czy艅cie, co si臋 wam upodoba, kiedy was do rozumu i statku przywie艣膰 nie mo偶na, a b臋dzieli z tego srom i nieszcz臋艣cie, nie moja wina, umywam r臋ce.

A nie my艣lcie, 偶e wy z waszymi pok膮tnymi kontraktami i spiskami co艣 zdo艂acie.

Maj膮 na was oko, chodz膮 za wami i ko艂o was ludzie, 偶adnego nie uczynicie kroku, aby o nim nie doniesiono, bo Zamojski wie dobrze, co o nim i o kr贸lu trzymacie.

Wi臋c to wam zapowiadam g艂o艣no i wyra藕nie, naprawi膰 si臋 nie chcecie, ja z wami nie trzymam.

Boleje serce braterskie, ale B贸g 艣wiadek, gdym uczyni艂, co powinno艣膰 nakazywa艂a, dla mi艂o艣ci waszej dalej nie p贸jd臋.

- Nie chodzi tu o sam膮 mi艂o艣膰 nasz膮, panie bracie - pocz膮艂 na nowo Krzysztof - ale o nasz膮 Rzeczpospolit臋 ca艂膮, kt贸r膮 oni na jakie艣 carstwo, na turecki regiment chc膮 przerobi膰, na co my, cho膰by gard艂a przysz艂o da膰, nie pozwolimy.

- Gard艂a da膰 艂acno - rzek艂 kasztelan wzdychaj膮c - da艂 je O艣cik... Nie pofolguj膮 i panom Zborowskim, gdy si臋 oka偶e, i偶 podczaszy do cara listy posy艂a.

Krzysztof si臋 zarumieni艂 i milcza艂.

- Ma艂o膰 by艂o z cesarzem knowa膰 i Rakuszaninowi s艂u偶y膰 - ci膮gn膮艂 dalej kasztelan - z Moskw膮 te偶 wchodzisz w traktowania... - Nieprawda - b膮kn膮艂 podczaszy - bo 偶adnych jeszcze um贸w nie by艂o, a do kogo si臋 zg艂aszaj膮 koronowani, przecie偶 milczeniem ich zby膰 nie mo偶e.

Kasztelan r臋k膮 rzuci艂, jakby dzisiejszy sp贸r za pr贸偶ny uwa偶a艂. - I Rakuszanina, i cara moskiewskiego bym wola艂 - m贸wi艂 dalej podczaszy - ni偶eli tego Cygana, kt贸ry nam nie przyni贸s艂 nic, krom pi臋艣ci.

- Zda艂a膰 by si臋 i ona na warcho艂贸w - zamrucza艂 Jan - lecz co to o tym z wami rozprawia膰.

Dajmy sobie pok贸j!

Dla mnie, co kr贸l czyni, dobrym jest i zbawiennym, dla was zgubnym!

Przyby艂em na zawo艂anie, jak mi powinno艣膰 krwi nakazywa艂a, bom starszy w rodzie i g艂ow膮 wasz膮, ale s艂owa moje jako groch na 艣cian臋, marnowa膰 ich nie my艣l臋.

To m贸wi膮c i ju偶 troch臋 zniecierpliwiony wsta艂, w r臋ce klaskaj膮c na czelad藕.

Ta, chocia偶 w pobli偶u by艂a, ale w艂a艣nie biesiadowa艂a i cho膰 kasztelan po kilkakro膰 powtarza艂 niecierpliwe klaskanie w d艂onie, nikt nie nadchodzi艂.

Dopiero w chwili uciszenia us艂ysza艂 kto艣 i wbieg艂 z czeladzi pana Samuela wyrostek.

- Wo艂aj mi Kube艂k臋 mojego!

- odezwa艂 si臋 kasztelan.

Milczeli wszyscy, gdy si臋 zjawi艂 stary s艂uga.

- Jak 艣wit, mi konie gotowa膰 - rzek艂 Jan do stoj膮cego u progu - napoi膰 i karmi膰 zaraz, abym nie czeka艂.

Wracamy pilno!

I ucich艂.

Po odej艣ciu s艂ugi trwa艂o jeszcze czas jaki艣 milczenie, ale z ruch贸w pana Samuela i Krzysztofa wida膰 by艂o, 偶e na si艂臋 si臋 powstrzymywali od sporu ze starszym bratem, kt贸ry obu r臋kami spar艂szy si臋 na stole zaduma艂, oczu nawet na nich nie zwracaj膮c d艂ugo.

Dopiero po tym milcz膮cym, przeci膮gni臋tym przestanku, kasztelan si臋 do Andrzeja zatopionego w sobie obr贸ci艂.

- Ani Samuela krwi gor膮cej, kt贸rej impet ju偶 przyp艂aci艂 - rzek艂 powa偶nie - ani m艂odemu podczaszego rzucaniu si臋 bez rozwagi nie dziwuj臋 si臋, ale wy te偶 z nimi trzyma膰 my艣licie?

Pan Andrzej usta podni贸s艂 i zwr贸ci艂 si臋 ku kasztelanowi.

- Wy to wszystko - rzek艂 - na karb krewko艣ci k艂adziecie, a nie widzicie tego, 偶e oni nie jedni s膮 przeciwko kr贸lowi i hetmanowi.

Ma艂o rzekn臋, gdy po艂ow臋 Rzeczypospolitej do naszego obozu zalicz臋.

Milczy wielu, bo im strach zamyka usta, ale my艣l膮 tak jak my, a po艣lizn臋艂aby si臋 jeno stopa W臋growi, dopiero by艣cie pos艂uchali, co o nim trzyma szlachta i jak go kocha.

Tyran jest, samowola, ciemi臋偶nik.

Nie okie艂zna艂 nas jeszcze, bo czasu nie mia艂, ano, poczekajcie ma艂o, ani nie spostrze偶ecie, jak popadniemy w niewol臋.

Kajdany nam kuj膮 jawnie, a my tego widzie膰 nie chcemy.

Wskazywa艂 pan Krzysztof na owe piechoty cudzoziemskie i ch艂opstwo zaci膮gane do wojska, nie przeciw komu tylko na zgub臋 nasz膮.

Dlatego na nowe pu艂ki pieni臋dzy nie 偶a艂uj膮, bo one przeciw swobodzie naszej staj膮.

Wybije godzina, rozp臋dz膮 rad臋 i sejm i za 艂eb nas pochwyc膮.

Jak偶e my si臋 nie mamy broni膰 i wszelkich 艣rodk贸w za偶ywa膰, aby ta wolno艣膰, na kt贸r膮 wieki pracowa艂y, dla dzieci si臋 naszych uchowa艂a!

- Wolno艣膰, ale nie swawola - podchwyci艂 kasztelan.

- Jak偶e my przeciwko naszym nieprzyjacio艂om obroni膰 si臋 potrafimy, gdy w domu pos艂usze艅stwa i 艂adu nie zrobimy.

- To偶e艣my wieki tak przetrwali!

- zawo艂a艂 Andrzej.

- I Po艂ock stracili, kt贸ry w r臋kach Moskwy przez siedemna艣cie lat zostawa艂, i pokoju nie mieli nigdy na granicach, a Tatarom si臋 op艂aca膰 przysz艂o, a z Wo艂ochy nic poradzi膰 nie umieli艣my.

Ale to jest kr贸l i pan, kt贸ry poprzysi膮g艂szy integritatem Rzeczypospolitej i rekuperacj臋, chce swojej przysi臋dze uczyni膰 zado艣膰.

Andrzej si臋 roz艣mia艂, g艂ow膮 potrz膮saj膮c.

- Ju偶ci Sygoniuszowemu uczniowi a padewskiemu rektorowi na argumentach nie zbraknie, aby si臋 oczy艣ci膰 - rzek艂 szydersko - ale to blichtr jest, a despotyzm jawny nam grozi.

- Dlatego te偶 - wybuchn膮艂 gwa艂townie Krzysztof - co w naszej mocy jest, czyni膰 b臋dziemy, aby si臋 i pana, i s艂ugi pozby膰!

Wszystko nam dobre, bo o Rzeczpospolit臋 idzie.

Zbrodniarzy, na ni膮 sid艂a zastawuj膮cych, wolno tak zg艂adzi膰 w obronie praw naszych, jak pospolitego z艂oczy艅c臋.

Kasztelan, s艂uchaj膮c, obie r臋ce podni贸s艂 ku niebu, jakby je na 艣wiadectwo wzywa艂, ale nie odpowiedziawszy nic, d艂o艅mi sobie uszy zatkn膮艂, aby dalej nie s艂ucha艂, co Krzysztofa nie powstrzyma艂o, kt贸ry ci膮gn膮艂 dalej.

- Nie o Samuela banicj臋 ani o sponiewieranie rodziny naszej m艣ci膰 si臋 b臋dziemy, boby to prywat膮 by艂o, cho膰 i ta cz艂owiekowi krewkiemu wybaczona, ale niewoli cierpie膰 nie chcemy i nie mo偶emy.

- A kt贸偶 was str贸偶ami swob贸d uczyni艂 i poleci艂 wam pilno艣膰 nad nimi?

- zapyta艂 kasztelan.

- S膮 na to senatorowie i rada, s膮 sejmy... - A gdy senatorowie uj臋ci lub zastraszeni, rada milczy, sejmy na pr贸偶no reJnymdnuj膮, bo ich cale s艂ucha膰 nie chc膮, wi臋c ka偶dy pojedynczy cz艂ek, mi艂uj膮cy kraj, powinien go ratowa膰 - rzek艂 Samuel.

- Samku!

- z pewnym szyderstwem przerwa艂 kasztelan.

- Samku, nie ubieraj si臋 ty za instygatora " przeciw drugim, gdy sam na sobie tyle masz, 偶e nie wiem, jak to d藕wigasz.

Wielkie s艂owa, ale prywata z nich patrzy, cho膰 si臋 jej zapieracie.

- Ja si臋 jej zapiera膰 nie b臋d臋 - pocz膮艂 Krzysztof.

- Kr贸lem si臋 on zowie, cho膰 nie wiem, czy tego imienia godzien, ale ja go cz艂owiekiem tylko widz臋 przeciwko sobie i nieprzyjacielem.

Trafia艂em do niego r贸偶nymi drogami, zna膰 nas nie chce, odpycha, wi臋c ja to mam zje艣膰 i strawi膰, a upokorzy膰 si臋?

Nigdy w 艣wiecie!

Wypowiedzia艂 mnie wojn臋, nam wojn臋, b臋dzie j膮 mia艂.

- Na proch i miazg臋 was zgniecie!

- zawo艂a艂 kasztelan, kt贸rego g艂os przybra艂 偶a艂osn膮 intonacj臋.

- O, bracia moi najmilejsi - doda艂 - skruszy膰 si臋 dajcie i opami臋ta膰, prosz臋 was!

Dusza moja przeczuwa kl臋ski straszne i sromot臋 dla rodu naszego wielk膮, kt贸r膮 up贸r nierozumny 艣ci膮gn膮膰 mo偶e.

Dajcie mi si臋 ub艂aga膰, uprosi膰, bo nie narzucam wam woli mej, cho膰 g艂ow膮 jestem, ale prosz臋 i suplikuj臋, zaniechajcie tych odgr贸偶ek, tych knowa艅 i wyzywania, albowiem kl臋sk臋 wywo艂acie.

Vana sine viribus irast, a gdzie偶 si艂y wasze?

Ani wy, ani my wszyscy, gdyby艣my naszych powinowatych Jordan贸w ", Stadnickich ", Tarnowskich, Ossoli艅skich " po艣ci膮gali, gdyby oni wszyscy z nami i艣膰 chcieli - a nie p贸jd膮 - nie uczynim mu nic, zgniecie nas.

Nie pracujcie na w艂asn膮 zgub臋!

B艂agaj膮cym tonem, niemal p艂aczliwie, a z powag膮 rodzicielsk膮, 艂ami膮c r臋ce m贸wi艂 kasztelan, ale na 偶adnym z braci wra偶enia nie uczyni艂.

Samuel nieznacznie si臋 u艣miecha艂, Krzysztof miota艂 niecierpliwie, Andrzej siedzia艂 zimny i cale nie poruszony.

Poczekawszy chwil臋, a widz膮c, 偶e si臋 tu ju偶 niczego spodziewa膰 nie mo偶e, westchn膮艂 stary, spar艂 na r臋ku i zmienionym tonem spyta艂 Samuela: - A dzieci twoje k臋dy s膮?

Wiedz膮 one o tym, 偶e si臋 ty kozackiemu mot艂ochowi w r臋ce dobrowolnie rzucasz, 偶e na kresy idziesz bez si艂y, jaka tam potrzebna, gdzie lada kupa z Budziaku" wybieg艂a o wolno艣膰, i o gard艂o, i o ca艂e mienie ci臋 mo偶e przyprawi膰, bo, uchowaj Bo偶e, niewoli - bez okupu nie puszcz膮.

C贸偶 na to synowie twoi, co twoja ulubiona Anusia?

Zmarszczy艂 si臋 nagle, zmitr臋偶ony wielce tym pytaniem Samuel.

- Ja si臋 dzieci nie zwyk艂em radzi膰, gdy mam co poczyna膰 - rzek艂 dumnie - bo膰 wi臋cej rozumu nade mnie nie maj膮.

- Ale ich mi艂o艣膰 ku wam natchn臋艂aby rad膮 dobr膮 - rzek艂 kasztelan.

- Chcesz je wi臋c przed czasem sierotami uczyni膰?

Ruszy艂 ramionami pan Samuel.

- Tej ja aprehensji" na Ni偶 si臋 wybieraj膮c cale nie mam - odpar艂 - gin膮膰 nie my艣l臋, ale si臋 salwowa膰.

C贸偶, je艣li Kozak贸w ujm臋 i pod bu艂aw臋 sw膮 zaprz臋g臋.

Natenczas i kr贸l, i Rzeczpospolita pok艂oni膰 mi si臋 b臋d膮 musieli, bo im pod bokiem siad艂szy, albo dokuczy膰, lub us艂u偶y膰 potrafi臋.

W kraju mnie zna膰 nie chc膮, miejsca tu dla Samuela nie ma, poszuka膰 go wi臋c musi, cho膰by mi臋dzy tymi zbiegami, kt贸rym g艂owa i w贸dz potrzebny.

A nie my艣lcie, aby kozactwem tym pogardza膰 si臋 godzi艂o; wiem, 偶e go si艂a jest po ostrowach na Dnieprze, a czajki ich, gdy je trzcin膮 obszyj膮, na morze wybiegaj膮 i Turkom dojadaj膮, i 艂upy zagarniaj膮 wielkie, a w skarbcu u nich mo偶e wi臋cej z艂ota i srebra, ni偶 w naszym koronnym, kt贸ry po偶yczkami zasila膰 si臋 musi.

Je偶eli my艣licie, 偶e ja pozyskanie sobie onego kozackiego hetma艅stwa mam za rzecz ma艂膮 a lekk膮, mylicie si臋.

Wiem dobrze, i偶 nie zdob臋d臋 w艂adzy nad nimi nie przymar艂szy g艂odem i nie folguj膮c ich grubym obyczajom, alem si臋 na to z g贸ry wa偶y艂.

Kasztelan s艂ucha艂 cierpliwie.

- B贸g z tob膮 - rzek艂 - chcesz na Ni偶, cho膰 powr贸cisz z niczym, a daj Bo偶e z 偶yciem tylko, wola twoja.

W tym jeszcze tak wielkiego grzechu nie b臋dzie, samowola tylko i buta szlachecka... Ano, przynajmniej spisk贸w, konszacht贸w i owych knowa艅 pok膮tnych, o kt贸re was obwiniaj膮, zaniechajcie.

Ci膮gle na was donosz膮, 偶e to trucizn臋 gotujecie, to zasadzki uk艂adacie, to si臋 z nieprzyjacio艂y znosicie.

Sko艅czy si臋 na tym, 偶e jedna kropla przepe艂ni naczynie i, Samku, ty albo Krzychnik (tak w rodzinie zwano Krzysztofa) na艂o偶ycie g艂ow膮.

Podczaszy si臋 roz艣mia艂.

- Ja swej broni膰 b臋d臋 - rzek艂 - a gdy mi tu za gor膮co b臋dzie, do cesarza zjad臋, w kt贸rego s艂u偶b臋 jestem wpisany, lub cho膰by do moskiewskiego.

- C贸偶, z szalonymi rozprawa!

- westchn膮艂, powstaj膮c z 艂awy, kasztelan.

- Jam tu ju偶 niepotrzebny, swoje spe艂ni艂em.

W oknie wczesny brzask dnia wiosennego sinym 艣wiate艂kiem si臋 zwiastowa艂, ale pora si臋 obiecywa艂a wilgotna i s艂otna.

Niebo by艂o ob艂okami zaci膮gni臋te.

Znu偶ony czuwaniem kasztelan sobie kaza艂 zagrza膰 winnej polewki, a Samuel, nowy dzban ma艂mazji postawiwszy na st贸艂, sobie i braciom, krom Jana, ponape艂nia艂 kubki i weso艂o pi艂 po cichu zdrowie przysz艂ego pana hetmana ni偶owego.

Stukn臋li nimi, a偶 zabrz臋k艂y, i pan Samuel sw贸j duszkiem wypiwszy, natychmiast go na nowo nape艂ni艂. Kasztelan ju偶 ca艂kiem by艂 zaj臋ty swym wyborem w drog臋, nie ha pogr贸偶k臋 tylko objawiwszy postanowienie odjechania od braci.

Widzia艂 on, 偶e tu ju偶 nic nie pocznie, a sprzeciwiaj膮c si臋 im, podra偶ni tylko.

W milczeniu napr臋dce polewk臋 wypiwszy, gdy stary s艂uga si臋 zjawi艂 u progu, opo艅cz臋 lekkim futerkiem podbit膮 poda膰 sobie kaza艂.

Bracia patrzyli na t臋 ucieczk臋 oboj臋tnie, ani si臋 go wstrzymywa膰 starali.

Owszem, pana Samuela weso艂o艣膰 ros艂a, bo si臋 swobodniejszym czu艂, gdy starszy brat z rozumem i rozwag膮 sw膮 odjecha艂.

呕egnali si臋 milcz膮co, ledwie sobie r臋ce podawszy.

Dopiero przeprowadzaj膮cy do progu Samko uczu艂 si臋 wzruszonym, gdy ju偶 Jan, kt贸rego nawyk艂 by艂 jak ojca szanowa膰, mia艂 wynij艣膰.

Rzuci艂 si臋 go 艣ciska膰 serdecznie, ale za p贸藕no.

Kasztelan przyj膮艂 t臋 czu艂o艣膰 zimno, na艂o偶y艂 ko艂pak na g艂ow臋 i w chwil臋 potem kotcze jego, konie i wozy, i on sam ju偶 ci膮gn臋li drog膮 ku Krakowu.

Trzej bracia pozostali sami na Bor贸wce.





Rozdzia艂 III

Gdy owego mentora nie sta艂o, zaraz jakby wiatr inny powia艂 po trzech m艂odszych, wielki kamie艅 spad艂 im z piersi.

Samuel, kt贸ry 偶egnaj膮c w progu kasztelana powieki mia艂 zwil偶one, otar艂 je ra藕no, bo u niego p艂acz i 艣miech chodzi艂y 艂acno w parze, i naprz贸d kubek wychyliwszy g艂os podni贸s艂: - Niech zdr贸w jedzie stary, kt贸ry si臋 ju偶 do tych dzie艂 nie zda艂, gdzie potrzeba 偶ywszego animuszu.

Wiek ma prawa swoje, my艣my, chwali膰 Boga, jeszcze inni, tote偶 swobodnie si臋 teraz naradzi膰, nic nie zakrywaj膮c, mo偶emy.

Nie tylko on, ale i pan Andrzej, kt贸ry wprz贸d wzrok trzyma艂 spuszczony, a m贸wi艂 niewiele, spojrza艂 艣mielej.

Krzychnik wsta艂 i pasa rozwi膮za艂.

- Na kasztelana - rzek艂 - ja tyle tylko rachuj臋, 偶e gdyby艣my popadli w matni臋, broni膰 nas b臋dzie i nie opu艣ci, cho膰 z nami nie by艂... A do roboty ciemnej on si臋 nie zda艂.

My za艣 teraz innej jak ciemn膮 podejmowa膰 nie mo偶emy, bo nam jasn膮 zasieczono.

Z艂owrogo prorokuje Jan, ale on z innej strony na to patrzy i tego co my nie widzi.

Kr臋ci si臋 tam, k臋dy oko艂o kr贸la i hetmana pos艂uszni sami s艂udzy, a my widzimy i s艂yszymy, co si臋 po obszarze tej Rzeczypospolitej dzieje.

P艂acz i zgrzytanie z臋b贸w!

呕aden z kr贸l贸w si臋 na to nie wa偶y艂, co ten go艂y pan o wilczych z臋bach.

Ano, nie by艂by on taki, gdyby nie szarak, gdyby nie pan Zamojski.

Ja spe艂na nie wiem, kto z nich panuje i czy Zamojski hetmani u Batorego, czy Batory u Zamojskiego!

Bez niego on by kroku nie st膮pi艂.

Gdyby dzi艣 si臋 uda艂o Zamojskiego zg艂adzi膰, jutro by albo Batory do Siedmiogrodu uchodzi膰 musia艂, albo innym by膰 i tak nam skaka膰, jako my mu za艣piewamy.

- 艢wi臋ta prawda - potwierdzi艂 Andrzej - ale na hetmana si臋 porwa膰 trudno, bo wsz臋dzie swoich ma i szcz臋艣cie mu sprzyja, a na m臋stwie i chytro艣ci nie zbywa.

- Cho膰 trudno, przecie si臋 ich pozby膰 musimy, periculum in mora" - zawo艂a艂 Krzysztof - ano, to nas w ch艂opy obr贸c膮!

Co tu szeroko wyk艂ada膰, widzicie sami.

Te pu艂ki ch艂opskie i cudzoziemskie, niech co chc膮 gadaj膮, 偶e im piechota potrzebna, a szlachcic z konia zsiad艂szy do niczego, te pu艂ki na nas s膮 wymierzone, nimi, gdy wska偶膮, mog膮 i sejm rozp臋dzi膰.

- Nie wa偶膮 si臋!

- zamrucza艂 Andrzej.

- Odwaga im ro艣nie z nasz膮 g艂upi膮 pokor膮 - ci膮gn膮艂 dalej Krzychnik.

- Dzi艣 si臋 nie wa偶膮 mo偶e, a za jutro ja nie r臋cz臋.

Zwa偶cie偶, co czynili po moskiewskich wyprawach, aby despekt starej szlachcie wyrz膮dzili.

Pos艂uchajcie pana Bartosza Paprockiego, gdy liczy膰 zacznie, ile oni tam na poczekaniu nowej szlachty nakreowali z lada drukarzy i puszkarzy, mieszcza艅stwa i gminu.

W zawody kr贸l swoim herbem, Zamojski po艂owic膮 swego obdarza艂, a to wszystko dlatego, aby z tych 艂yk贸w sobie wiernych s艂ug pomno偶yli.

Maj膮 oni prawo do tego czy nie, nie pytaj膮, tak jak i w innych sprawach, kr贸l i hetman okrom swej woli ma艂o kogo do rady przypuszcz膮.

Czym to pachnie, to my wiemy, ale nie my te偶 jedni - mamy takich do艣膰, co z nami trzymaj膮.

- Po ca艂ym kraju malkontent贸w si艂a - doda艂 Andrzej - temu zaprzeczy膰 nie mo偶na, ale trwog臋 tak膮 rzucili O艣cikiem na ludzi, a hetman tak g艂o艣no zapowiedzia艂, 偶e nikogo szcz臋dzi膰 nie my艣l膮, i偶 teraz ci, co najwi臋cej ich nienawidz膮, najpodlej milcz膮.

- Bo si臋 nie maj膮 do kogo przy艂膮czy膰, a sami s艂abymi si臋 czuj膮 - odezwa艂 si臋 Samuel.

- Ja na Ni偶, bo to ju偶 u mnie postanowione, a Krzychnikowi przypada w domu mota膰 i gotowa膰.

- Jakby by艂o z kim - westchn膮艂 podczaszy - jam nie od tego.

Cho膰 jeszcze nie wiem sam, na czyj膮 korzy艣膰 i stron臋 si臋 przechyl臋 i dzia艂a膰 b臋d臋, ale to pewna, 偶e spa膰 si臋 nie po艂o偶臋.

Na cesarskim dworze jakom mia艂 zwi膮zki, tak je zachowam, z moskiewskim pocz膮艂em zmowy, ale przez pos艂y wilk nie tyje... Pisma posy艂a膰 niebezpiecznie, ludzi nie wiedzie膰, sk膮d wzi膮膰, i do Moskwy si臋 boj臋 gorzej mo偶e ni偶 do Turka.

Sprawa nie艂atwa.

Teraz jeszcze to widmo O艣cika stan臋艂o na granicy i odstrasza.

- Czy偶 dlatego opu艣ci膰 r臋ce?

- pocz膮艂 Andrzej.

W czasie tej rozmowy, 偶ywo prowadzonej, Samuel, kt贸rego ju偶 powa偶niejsza jej tre艣膰 nudzi膰 poczyna艂a, siad艂 nad kubkiem, pi艂 i nuci艂 sobie jak膮艣 piosenk臋.

Znu偶onym by艂.

Krzysztof dopiero o偶ywia膰 si臋 poczyna艂.

- Ja jestem dobrej my艣li - m贸wi艂 dalej.

- Gdy nie dzi艣, to jutro, dobra nasza!

Cho膰by panowanie trwa艂o jaki czas, a ju艣ci je i skr贸ci膰 mo偶na (tu odkaszln膮艂 znacz膮co), nic po nim nie pozostanie.

Cudu tego nie doka偶e Batory, aby potomka po sobie zostawi艂 - to darmo.

Po nim Rakuszanin gotowy i nauczony rozumu, a my z nim.

Kr贸lowa jejmo艣膰, cho膰by kr贸la prze偶y艂a, wp艂ywu takiego, jak za elekcji Henryka mie膰 nie b臋dzie.

Doczeka艂a si臋 tego, 偶e j膮 wybrano i na tronie osadzono, a co po tym Gdy nie panowa艂a, wi臋cej w艂adzy i znaczenia mia艂a ni偶 teraz, a wie o tym, 偶e j膮 pan Zamojski pozbawi艂 wp艂ywu na m臋偶a i nie cierpi go.

Mo偶na si臋 domy艣le膰, 偶e siostrze艅ca b臋dzie si臋 stara艂a prowadzi膰 na tron, ale si臋 to nie uda, a gdyby si臋 powiod艂o, Zamojski ju偶 przy nim tak si臋 rz膮dzi膰 nie b臋dzie, jak za Batorego.

Przestrzeg膮 m艂okosa, pierwsza ciotka, aby si臋 za czupryn臋 wzi膮膰 nie da艂.

Wszystko to wi臋c przemijaj膮ce i przysz艂o艣膰 - nasza!

- doko艅czy艂 Krzychnik.

- Albo, albo - ze sceptycyzmu odrobin膮 wtr膮ci艂 Andrzej.

- Je艣li si臋 ten stan d艂ugo przeci膮gnie, 艂atwo rachuby twoje chybi膰 mog膮.

Oni z ka偶dym dniem si艂y nabieraj膮, a szlachta s艂abnie.

Albo to wy nie znacie pan贸w braci naszych, kt贸rym byle si臋 da膰 wykrzycze膰, b臋d膮 potem g艂osowali i na pob贸r, i na pospolite ruszenie.

Pod koniec zmi臋kn膮, gdy im do bigosu i do piwa b臋dzie pilno, albo do jejmo艣cinej pierzyny.

Roz艣mia艂 si臋 Samko.

- Do艣膰 by ju偶 tego - przerwa艂 - ano by co艣 weselszego przysta艂o.

- Nie pora - rzek艂 Krzychnik.

- Obrad藕my naprz贸d to, z czyme艣my si臋 tu 艣ci膮gn臋li.

Wierzymy wszyscy, i偶 albo kr贸la, albo pana hetmana pozby膰 si臋 potrzeba, lub obu spo艂em.

Andrzej g艂ow膮, a Samuel g艂osem potwierdzi艂 wniosek.

- Samko na Ni偶 ci膮gnie, wy, bracie Andrzeju, do tego艣cie nie sposobni, na mnie wi臋c spada wszystko.

Nie wymawiam si臋, ani wyrzekam, cho膰 nie wiem, jak si臋 do tego wezm臋, przy tym jednym stoj膮c, aby艣cie mi, popadn臋li w bied臋, w pomoc przyszli i nie opuszczali.

Ruszy艂 si臋 marsza艂ek z gotowo艣ci膮 o艣wiadczaj膮c.

- B膮d藕偶e pewien, 偶e p贸jdziemy z tob膮!

- zawo艂a艂.

- Nie opu艣cimy ci臋!

Wi臋cej powiem, 偶e Jan, cho膰 nam sojusz wypowiedzia艂, a i ten si臋 od rodziny nie od艂膮czy, wi臋c b膮d藕 spokojny.

- Mnie znasz - dorzuci艂 Samko.

- Jam tw贸j, a rozumu, cho膰 go si艂a nie mam, mienia, jakie pozosta艂o, i zdrowia nie b臋d臋 sk膮pi艂.

Czy艅 tylko, co mo偶na, aby艣my si臋 panowania tego zbyli.

- M贸wili艣cie - rzek艂 po pewnym wahaniu Andrzej, kt贸ry si臋 do Krzysztofa przysun膮艂 - 偶e z tego panowania nic nie pozostanie, bo ju偶ci potomstwa si臋 spodziewa膰 艣miesznym by by艂o, ale oni te偶 m膮drzy s膮.

Zamojskiemu w艂adza zasmakowa艂a, kto wie, jakie po m贸zgu my艣li mu si臋 zwijaj膮.

Niedaleko od tronu stoi, mo偶e mu si臋 zda, 偶e na osierocony wdrapa膰 si臋 potrafi!

Samuel i Krzychnik razem zakrzykn臋li: - Niedoczekanie szaraka!

- Pos艂uchajcie ino, jak si臋 on do tego bierze - ci膮gn膮艂 dalej Andrzej po cichu.

- Tajemnic膮 to jest jeszcze dla wszystkich, alem ja tego nie wymy艣li艂, wierzcie mi.

Ma synowic臋 Batory.

Hetmanowi dawno pierwsza 偶ona umar艂a, to pewna, 偶e si臋 my艣l narodzi艂a jeszcze go zbli偶y膰 do tronu, daj膮c mu kr贸lewsk膮 jakby c贸r臋 przybran膮.

Co wy na to?

Samuel i Krzysztof zar贸wno zdumieni spogl膮dali po sobie, niedowierzaj膮co s艂uchali, ale wiadomo艣膰 ta nie uczyni艂a na nich zbyt wielkiego wra偶enia, bo j膮 za zmy艣lon膮 mieli.

- Ba艣艅 kto艣 spl贸t艂 - rzek艂 Krzysztof.

- Gdzie to s艂yszana rzecz, aby kr贸l poddanego tak z sob膮 spoufala艂, o艣miela艂 i 艂膮czy艂?

- I mnie si臋 zda, 偶e to przyjaciele szaraka wymy艣lili!

- zawo艂a艂 Samko.

- U nas o synowicy kr贸lewskiej nikt dot膮d nie s艂ysza艂.

Zamojski sam tej my艣li by si臋 powzi膮膰 nie wa偶y艂, a kr贸l... - Kr贸l nim 偶yje tylko!

- rzek艂 Krzychnik.

- Bez niego kroku nie st膮pi, bez rady jego papieru nie podpisze, kraju nie z,na, ludzi nie rozumie, wi臋c 艣lepy, ch艂opcu, co go prowadzi, got贸w ostatek da膰, aby go do przepa艣ci nie ci膮gn膮艂.

Gdy si臋 tak ma艂偶e艅stwem zwi膮偶膮, 艂acno potem przyjdzie hetmanowi, bu艂aw臋 rzuciwszy, po sceptrum si臋gn膮膰!

Na d艂ug膮 chwil臋 wszyscy zamilkli.

To, o czym m贸wi艂 Andrzej, nikomu jeszcze wiadomym nie by艂o.

Zaledwie w g艂owie kr贸la my艣l si臋 ta zrodzi艂a, kt贸rej podobno pierwszym tw贸rc膮 by艂 zmar艂y brat, co sobie wielce upodoba艂 hetmana.

Tak dziwnie i nowo to brzmia艂o, tak zdawa艂o nieprawdopodobnym, a gro偶膮cym, i偶 nawet Samuel, nie lubi膮cy rozmy艣la膰, czas jaki艣 siedzia艂, zatopiwszy si臋 w sobie.

- Prosz臋 was, aby艣cie o tym nie g艂osili - odezwa艂 si臋 Andrzej po przestanku.

- Wie艣膰 to jest, kt贸ra 艂acno hetmanowi u ludzi wi臋kszy jeszcze mir wyjedna膰 mo偶e, wi臋c nie nam z ni膮 chodzi膰 i wyb臋bnia膰.

- Tym bardziej - doda艂 Samko - 偶e ja jej nie wierz臋 jeszcze, a gdy uwierzy膰 b臋d臋 musia艂... Rzuci艂 si臋 niecierpliwie na siedzeniu, wypi艂 nalane wino, nape艂ni艂 kubki.

- Spocznijmy bo i niech nam g艂owy odejd膮 - zawo艂a艂 - za偶yjmy wczasu!

Co u licha, w臋dzi膰 si臋 tak ci膮gle tym czarnym dymem z艂ych my艣li nie mo偶na.

Mam z sob膮 Wojtaszka ".

Chcecie, zawo艂amy go, aby na lutni nam zagra艂 i pie艣艅 jak膮 za艣piewa艂?

Kto Wojtaszka nie s艂ysza艂 i nie zna, nie mo偶e powiedzie膰, aby prawego cytarzyst臋 i 艣piewaka zna艂, bo jemu r贸wnego nie ma!

- Jam ci si臋 na dworze u ksi臋cia Ferrary i po innych w艂oskich dosy膰 ich nas艂ucha艂 - odpar艂 prawie oboj臋tnie Andrzej.

- Nie ciekawym tak dalece.

- A ja te偶 u cesarza, kt贸ry we wszystkich si臋 kunsztach kocha, niema艂o ich spotyka艂, nie s膮dz臋, aby tw贸j domoros艂y Wojtaszek tamtym dor贸wna艂.

Obrazi艂 si臋 Samuel.

- Nie domoros艂y jest - pocz膮艂 gor膮co - bo to obie偶y艣wiat i cho膰 m艂ody, du偶o widzia艂, a dziwowano mu si臋 za granic膮.

Jad艂 bestia chleb nie z jednego pieca, pocz膮wszy od Panny Marii w Krakowie u ksi臋偶y bernardyn贸w, k臋dy ju偶 mu habit nadziano, ale go nied艂ugo nosi艂.

Wychwala膰 go nie b臋d臋 z innych zalet, bo 艂otra kawa艂 jest i szubienicy wart, ale gra i 艣piewa jak anio艂.

Chocia偶 epizod ten z Wojtaszkiem, nagle obok najpowa偶niejszej materii do my艣lenia daj膮cej wtr膮cony, m贸g艂 braci zdziwi膰, kto zna艂 Samka fantazj臋, nie zdumia艂 si臋 temu cale.

Tak samo nieraz, gdy wszyscy traktowaniem najwa偶niejszych spraw zaj臋ci bywali, Samuel, konia przez okno zobaczywszy, dla niego wszystko porzuca艂, d艂ugo nigdy nad niczym wytrwa膰 nie umiej膮c.

- Mnie teraz tw贸j Wojtaszek nie w por臋, nawet ciekawo艣ci nie budzi - przerwa艂 Krzychnik.

- Co mi tam!

Bator贸wna mi w g艂ow臋 zajecha艂a.

Z upartym Samkiem ci臋偶ko si臋 sprzecza膰 by艂o.

Nie zwa偶aj膮c na Krzychnika, pocz膮艂 na g艂os wielki wo艂a膰 swego lutnisty.

Ten si臋 mo偶e spodziewa艂, i偶 pan bez niego i bez pochwalenia si臋 nim nie obejdzie.

By艂 wi臋c w pogotowiu.

Obaj bracia podnie艣li ciekawy wzrok, gdy wchodzi艂.

M臋偶czyzna by艂 lat mo偶e trzydziestu, wielce urodziwy, a snad藕 urod膮 sw膮 che艂pliwy, blondyn, z w艂osami d艂ugimi, puszczonymi w puklach na ramiona i stroju w艂osk膮 mod膮.

Na twarzy dosy膰 pi臋knej, ale bladej i zm臋czonej, duma jaka艣, zarozumia艂o艣膰, pogarda ludzi i mi艂o艣膰 w艂asna nadto si臋 wyrazi艣cie malowa艂y.

Cho膰 pokornie si臋 panu sk艂oni艂, bo z Samkiem 偶artowa膰 nie by艂o zdrowo, ani mu stan膮膰 okoniem, wida膰 by艂o, i偶 go to poni偶enie chwilowe kosztowa艂o wiele.

Lutni臋, kt贸rej nigdy nie rzuca艂, i teraz mia艂 na r臋ku.

Skin膮艂, co艣 poszepn膮wszy cicho, Samek i doda艂 g艂o艣niej: - Za艣piewaj co weso艂ego, bo艣my si臋 zachmurzyli, jak to brzydkie niebo dzisiejszego poranku, a pochwal si臋, 偶e ani ksi臋cia Ferrary, ani cesarskim lutnistom nie dasz si臋 wyprzedzi膰.

Wojtaszek, nic nie m贸wi膮c, tu偶 przy drzwiach na 艂awie miejsce zaj膮wszy, lutni臋 podstraja膰 zacz膮艂, palcami przebieg艂 po jej strunach, na pana spojrza艂, kt贸ry mu g艂ow膮 da艂 znak, i zanuci艂.

Gra艂 na lutni, towarzysz膮c sobie ze sprawno艣ci膮 tak wielk膮, i偶 poniek膮d by kunsztem tym g艂osowi swemu krzywd臋 m贸g艂 uczyni膰, gdyby w istocie nie by艂 czysty, silny a wprawny tak, i偶 od razu po nim mistrza pozna膰 by艂o.

W tej karczmie pustej ten 艣liczny d藕wi臋k dziwnie si臋 rozchodzi艂 i sprzecza艂 z lich膮 gospod膮, kt贸ra go nie by艂a warta.

I pan Andrzej, i Krzychnik w istocie melodi膮 g艂osu zachwyceni zostali, bo si臋 nic podobnego nie spodziewali, ale i piosenka, kt贸ra weso艂膮 by膰 mia艂a, tre艣ci膮 ich sw膮 zaj臋艂a.

By艂a ona 偶alem opuszczonej ma艂偶onki, szydersko wymy艣lonym, tak aby Anny Jagiellonki dol臋 smutn膮 malowa艂.

Usi艂owa艂a ona niby powstrzyma膰 m臋偶a przy sobie, kt贸ry najr贸偶niejsze zmy艣la艂 potrzeby, aby si臋 od pieszczot jej uwolni膰.

Wi臋c jecha艂 na 艂owy, potem na wojn臋, zn贸w na rad臋, na nabo偶e艅stwo, a w jednej strofie zwrotka skarg臋 nieszcz臋艣liwej kr贸lowej parodiowa艂a, w drugiej obaw臋 ma艂偶onka, aby nie by艂 zmuszony ze star膮 czarownic膮 pozosta膰.

Paskwillusz to by艂 niegodziwy, kt贸ry nie tyle kunsztem i poezj膮, co wielk膮 z艂o艣liwo艣ci膮 i grubia艅stwem, os艂oni臋tym niby, si臋 odznacza艂.

Wywo艂a艂 41

on 艣miech wielki Krzychnika, p贸艂u艣mieszek Andrzeja i kubek wina od Samuela.

Ale zaledwie si臋 sko艅czy艂, Samek drugiej pie艣ni za偶膮da艂.

Lutnista, nim mu j膮 podyktowa艂, sam pocz膮艂, a jak膮 mia艂 my艣l wybieraj膮c j膮, on tylko wiedzia艂; ale zaledwie si臋 ona odezwa艂a, nag艂a zmiana powlok艂a lice pana grubym smutkiem.

Zmarszczy艂 czo艂o, spu艣ci艂 g艂ow臋, a nie mia艂 odwagi zakaza膰 lutni艣cie, aby 艣piewa膰 si臋 nie wa偶y艂 dalej.

Wojtaszka pos膮dzi膰 by艂o mo偶na prawie o ch臋膰 jakiej艣 zemsty nad w艂asnym panem.

Zagadkowa to by艂a piosenka, niby weso艂a, hulaszcza, rozpasana, a rozpacz z niej i b贸l tryska艂 taki, 偶e si臋 p艂aka膰 chcia艂o s艂uchaj膮c, cho膰 ka偶da zwrotka do kielicha i do sza艂u wo艂a艂a.

Po Krzychniku nawet dreszcze posz艂y jakie艣 i z lito艣ci膮 spojrza艂 na Samka, kt贸ry si臋 wi艂 z b贸lu, s艂uchaj膮c.

Zrozumie膰 w niej wiele aluzji by艂o trudno, r贸wnie jak zuchwalstwa 艣piewaka, kt贸ry ni膮 swojego pana cz臋stowa艂.

Samuel porwa艂 si臋 nareszcie z siedzenia i zakrzykn膮艂: - Do艣膰, precz!

Lutnista nie da艂 sobie powtarza膰 rozkazu, urwa艂 nagle i znikn膮艂 za drzwiami.

Mo偶na go by艂o pos膮dzi膰, i偶 piosenk臋 wybra艂 umy艣lnie, aby pr臋dzej by艂 odprawiony.

Po wyj艣ciu jego d艂ugo Samuel pozosta艂 przybity.

Wra偶liwa jego natura nie dawa艂a mu si臋 uspokoi膰.

- Lutnisty ci powinszowa膰 - odezwa艂 si臋 marsza艂ek.

- S艂ysza艂em wielu i przedziwnych, alem lepszego i we W艂oszech, gdzie o g艂os pi臋kny nietrudno, nie spotka艂.

Tylko sobie pie艣ni dobiera nieszczeg贸lnie weso艂ych.

- Na przekor臋 mnie - rzek艂, mrucz膮c gniewnie, Samek.

- Trzymam go si艂膮, moc膮 rad by si臋 na swobody wyrwa膰, wi臋c mi doskwiera jako mo偶e, cho膰 go z艂otem obsypuj臋. M艣ciwy i z艂y jest.

Wie on, 偶e na dw贸r si臋 gdzie艣 dostawszy, lepiej by ni偶 u mnie op艂ywa艂, i ja to wiem, ale pu艣ci膰 mi go 偶al.

S膮 chwile w 偶yciu, 偶e si臋 pie艣ni potrzebuje jak chleba i powietrza.

Wojtaszka tego pilnowa膰 musz臋 i wiem, 偶e w ko艅cu mi si臋 wydrze, ale p贸ki mog臋... Zb贸j ten i pie艣ni sam uk艂ada - m贸wi艂 dalej.

- W domu, co jest niewiast, wszystkie za nim gin膮, i to niemi艂a rzecz, bo ich i jego pilnowa膰 potrzeba... 42 - A co ci po pie艣ni!

- odpar艂 pogardliwie Krzychnik.

- Czasem jej pos艂ucha膰, to膰 jeszcze, ale si臋 za ni膮 ubiega膰, goni膰 i dla niej trzyma膰 niezno艣nego cz艂eka, na to chyba Samka potrzeba.

- Tak!

- potwierdzi艂 Samuel.

- Znam to do siebie.

S艂abo艣ci mam niem臋skich wiele, dziwactw, od m艂odo艣ci panuj膮cych nade mn膮, nie zliczy膰.

Dzi艣 ju偶, gdym za nie krwi膮 i 艂zami du偶o p艂aci艂, pozby膰 si臋 trudno.

Truj膮 one 偶ycie, ale pod czas je os艂adzaj膮.

A potem, jam taki cz艂ek, 偶e gdy na mnie przyjdzie godzina, chwyta mnie jaka艣 si艂a nieczysta i rzuca mn膮, by szalonym, Na贸wczas ja sob膮 nie w艂adam, zabijam cho膰by swoich, we krwi si臋 p艂awi臋, got贸wem pali膰 i mordowa膰, cho膰 wiem, 偶e jutro p艂aka膰 na to b臋d臋.

Westchn膮艂.

- Choroba to czy na艂贸g?

- m贸wi艂 dalej.

- Ludzie prawi膮, 偶e gdy nieboszczka matka ze mn膮 chodzi艂a, zadano jej co艣 takiego, 偶eby szalonego m臋偶a na 艣wiat wyda艂a.

A nic by nie by艂o, gdybym szalonym ci膮gle by艂 i tego do siebie nie zna艂, ale ja wiem, co czyni臋, a wstrzyma膰 si臋 ani my艣le膰, bom nie du偶B3.

Jak gdyby ta pie艣艅 Wojtaszka, za kt贸r膮 t臋skni艂 i braci ni膮 chcia艂 cz臋stowa膰, ca艂kiem umys艂 chmur膮 zawlok艂a, zmieni艂o mu si臋 usposobienie i z ochoczego sta艂 si臋 pos臋pny a prawie sierdzisty.

Co widz膮c bracia, 偶e go znali, nie przeciwili mu si臋, milczeli, dawali 偶贸艂膰 t臋 i gorycz z siebie zrzuci膰.

Patrza艂 tedy na te drzwi, kt贸rymi si臋 Wojtaszek wymkn膮艂, i ju偶 jakby o wszystkim innym zapomniawszy, tylko o nim i o sobie coraz co艣 pomrukiwa艂, zwracaj膮c si臋 do Krzychnika, kt贸ry lepiej od Andrzeja by艂 w jego natur臋 wtajemniczony.

Wskaza艂 na drzwi, pochylaj膮c si臋 ku bratu.

- Zobaczycie, zobaczycie tego Wojtaszka, ja m贸wi臋 wam, na tym si臋 sko艅czy, 偶e albo on mnie, albo ja jego o gard艂o przyprawi臋.

Za wiele on rzeczy o mnie wie, ba, wszystko, my艣li moje z gniazda wykr臋ca, tajemnice mi spod serca dobywa, a ja jego czasami jak psa nienawidz臋, czasem jak w艂asne dziecko mi艂uj臋.

Wiem, 偶e z艂y cz艂owiek jest, 偶e sposobno艣ci tylko czeka, aby mnie zdradzi艂, a zby膰 si臋 go nie mog臋.

Twarz Samuela gor膮czkowo si臋 mieni艂a i m贸wi艂 coraz 偶ywiej, trz臋s膮c si臋 niespokojny.

43

p m - Mam siedem zab贸jstw na duszy mojej, a tych, kt贸rych z naprawy mej ludzie dokonali, i siedemdziesi膮t siedem liczy膰 ma艂o... Mog臋 wi臋c 贸smego wzi膮膰, niewiele zaci膮偶y.

Zabi艂em Trepk臋M, w las go wywi贸d艂szy, dlatego, 偶e spraw臋 m膮 z nieboszczk膮 偶on膮 podpatrzy艂, a wo艂a艂 o pomst臋, i偶 j膮 niesprawiedliwie zabi艂em... Czemu偶 bym i Wojtaszka, kt贸ry wi臋cej wie, nie mia艂 u艣mierci膰?

Zwr贸ci艂 si臋 z tym pytaniem do Krzychnika, kt贸ry, namarszczywszy si臋, odpar艂: - W takich razach o rad臋 nie pytaj膮 nikogo.

Co mi do Wojtaszka!

Pilniej si臋 nam innego zby膰, a nie wyrostka, kt贸remu nikt wiary nie da.

Pan Samuel, ju偶 my艣lami snad藕 daleko pobieg艂szy, m贸wi艂 na wp贸艂 do siebie: - Trepka mnie we 艣nie prze艣laduje.

Przychodzi niemal co noc i odgra偶a si臋: "Zabi艂e艣 ty mnie potajemnie, ciebie zamorduj膮 publicznie i sromotnie!

" Za dusz臋 偶ony modl臋 si臋, zakupi艂em mszy si艂a, a i ta mi pokoju nie daje.

Tej mi samemu 偶al, bo niewinn膮 by艂a, a przez zdrajc臋 Turczyna i t臋 niewiast臋, gorsz膮 od 偶mii, zgin臋艂a.

Wojtaszek to wszystko wie i moj膮 m臋k臋 zna, a ni膮 si臋 napawa, jakby mi贸d pi艂.

Kandian55 na mnie te偶 jako na szale艅ca i gwa艂townika skar偶y za nied藕wiedzia, dominikanie za tego, cpm go wywa艂aszy膰 kaza艂, ale mu si臋 to nale偶a艂o, bo dla nabo偶e艅stwam go trzyma艂 w domu, a on mi dziewcz臋ta jejmo艣cine psowa艂.

Com si臋 nie mia艂 pom艣ci膰?

Wsta艂 m贸wi膮c to, nala艂 sobie wina znowu, raz i drugi, pij膮c ju偶 sam, ani Krzychnika, ani marsza艂ka nie prosz膮c, bo si臋 zupe艂nie zapomnia艂.

Wtem dzie艅 si臋 ju偶 dobry robi膰 zacz膮艂, czelad藕 spa艂a, a im na sen si臋 nie zbiera艂o.

Siedzieli wszyscy.

Andrzej opowiada膰 zacz膮艂, 偶e g艂odny by艂.

Skoczy艂 wi臋c pan Samuel budzi膰 swoich, aby podawali co pr臋dzej takie jad艂o, jakie pod r臋k膮 si臋 znalaz艂o i wina si艂a.

Ochot臋 bowiem mia艂 do picia niepomiern膮.

Kto by go pod ten czas widzia艂, a nie zna艂 tak jak bracia go znali, musia艂by za szalonego mie膰, bo raz sam do siebie m贸wi艂, 艣mia艂 si臋, to w g艂os narzeka艂, to si臋 odgra偶a艂, a ludzie i sprawy przesz艂e i tera藕niejsze miesza艂y si臋 w tej nieporz膮dnej mowie, 偶e po艂apa膰 ich zwi膮zku by艂o niepodobna.

Ano Krzychnik wiedzia艂, 偶e u pana Samuela chandra taka by艂a przechodz膮c膮 i mija艂a.

Gdy mu co do g艂臋bi poruszy艂o sumienie, w贸wczas stawa艂 si臋 prawie szalonym.

Tu naraz wszystkie dawne sprawki widok Wojtaszka wywo艂a艂, musia艂 z nimi walk臋 stoczy膰.

Wtem Krzychnik, pomy艣lawszy, zapyta艂: - Tego Wojtaszka, sk膮d偶e艣 go to u艂owi艂?

Co zacz?

Z twarzy i postawy szlachecko wygl膮da, a z kunsztu i tej s艂u偶by, inaczej.

C贸偶e艣 ty go na sw膮 bied臋 wychowa艂?

Czy przyj膮艂e艣 ju偶 odkarmionego?

Zwr贸ci艂 si臋 pan Samuel.

- Wojtaszka?

- rzek艂.

- Sam diabe艂 nie wie, sk膮d si臋 on wzi膮艂, a co dziwniejsza i qn te偶 swojej originemM nie wie.

Tak jest na pewno.

Pami臋ta tyle, 偶e ch艂opi臋ciem bardzo ma艂ym u Panny Marii w Krakowie w szkole pod 艂aw膮 na worku s艂omy sypia艂, 偶e go tam bito i za uszy targano, 偶e si臋 uczy艂 i r贸s艂.

Potem jednego dnia, gdy go r贸zgami wysiekli, na cmentarzu z dziewczyn膮 nadybawszy, uszed艂 od Panny Marii do Bernardyn贸w i tam habit wdzia艂.

G艂os mia艂 pi臋kny i w g艂owie rozgarni臋to, ale sierota a b臋kart pewno, roi艂 od dzieci艅stwa i po dzi艣 dzie艅, 偶e mu wszelkie wielko艣ci nale偶膮, 偶e musi by膰 rodu dostojnego, 偶e rodzic贸w znajdzie i kiedy艣 si膮dzie wysoko.

Tego mu z g艂owy nie wyj膮膰.

Widzieli艣cie go?

Pojrzawszy zda si臋 kr贸lestwa dziedzic, tak si臋 z sob膮 nosi i chodzi.

- Pu艣ci艂by艣 go!

- rzek艂 Krzychnik.

- Nie mog臋, cho膰bym chcia艂 - odpar艂 Samuel.

- Naprz贸d pod ten czas on nadto wie, a potem, jak mi go zbraknie, oszalej臋.

Mnie i on, i pie艣艅 jego potrzebna.

Wtem, gdy powoli zimne i ciep艂e p贸艂miski przynosi膰 zacz臋to, a pan Andrzej, kt贸ry na stole sparty drzema艂, ockn膮艂 si臋, Samuel za艣 ju偶 dobrze podchmielony coraz si臋 g艂o艣niej i ra藕niej porusza艂, a Krzychnik do niego dostraja艂, pocz膮艂 marsza艂ek, wskazuj膮c na okna: - Czasu艣my dosy膰 nadaremno stracili, bo膰 nie po to艣my si臋 zwo艂ali, aby Samko si臋 przed nami spowiada艂, raz 偶e bez spowiedzi my go do艣膰 znamy, wt贸re, 偶e cho膰 my go rozgrzeszym, co mu to pomo偶e?

Zatem by艂bym tej my艣li, i偶 wr贸ci膰 trzeba do tego Ni偶u, albo i do naszej wojny przeciw kr贸lowi i "Czarnej Radzie".

" 44 45

Samuel siad艂 za st贸艂.

- Niechaj moja przepada - rzek艂.

- M贸wmy o wsp贸lnych sprawiech.

- Wia膰 o Ni偶u?

- zapyta艂 Andrzej.

- Wiesz, 偶e si臋 na ci臋 krzywi膮, i 偶e znowu uniwersa艂y na ci臋 s艂a膰 gotowi, jako przed kilku laty, gdy ci臋 na granicy poczuli i starostom ima膰 kazali; niedobra to wi臋c rzecz ich nadaremnie dra偶ni膰, gdy przysta艂oby raczej wprost si臋 rozprawi膰 i sko艅czy膰.

- Gdyby mo偶na, jam got贸w - odpar艂 Samuel.

- Kuli bym nie po偶a艂owa艂, a wiecie, 偶e wr贸blom ni膮 g艂owy ucinam... Ano, gdzie si臋 rusz臋, naprz贸d o mnie wiedz膮 ju偶 i czyhaj膮, dost臋p trudny, kroki moje 艣ledz膮.

Dlatego lepiej, gdy ich zmyl臋 i na Ni偶 albo Wo艂oszczyzn臋 zbieg臋, k臋dy krok w krok za mn膮 chodzi膰 nie mog膮, a wr贸ci膰 potrafi臋 tak, aby o mnie nie wiedzieli.

Jest te偶 co na Ni偶u poczyna膰... - Tego my nie widzimy - odpar艂 Andrzej - a zda si臋 nam, gdyby tam mi贸d podbierano, ju偶 by si臋 pasiecznicy znale藕li.

O Ni偶u m贸wi膮, 偶e nie艂ad tam wielki, a w艂贸cz臋gowie ze 艣wiata ca艂ego i rozb贸jstwo.

Takiego narodu za 艂eb pochwyci膰, albo go w karby wprawi膰, nie Samuela na to potrzeba.

艢mia艂 si臋 Samek.

- W艂a艣nie mo偶e tylko ja ich uchodz臋, bom pod czas taki, jak i oni.

Macie za艣 wiedzie膰, 偶em s艂a艂 do nich raz i drugi z podarkami, jak si臋 patrzy, z obietnicami, co wdzi臋cznie przyj臋li.

Jacy oni s膮, to s膮, a rozumiej膮, 偶e gdy wodza dostan膮, dopiero znaczenia nab臋d膮.

Za艣 prosty ch艂op im nie starczy.

Zrobi臋 co na Ni偶u czy nie, na dwoje o tym wr贸偶ono, ano pr贸bowa膰 wolno, rozpatrze膰 si臋 niegrzeszno, 偶ycie nawet wa偶y膰 nie kosztuje mnie, bom je i tak ju偶 zmarnowa艂.

Zaw艂adn臋 Ni偶owcami, na贸wczas i kr贸l, i "Czarna Rada" b臋d膮 musieli ze mn膮 si臋 uk艂ada膰, bo im zar贸wno z艂a, jak dobrego przyczyni膰 mog臋.

Przy czym uda si臋 li co z Wo艂ochem, i to niez艂a, zw膮cham si臋 z carzykiem tatarskim, nie gardz臋 tym.

Mnie o zdobycie si艂y jakiej艣 idzie, a sk膮d j膮 wezm臋 - furda!

By艂em mia艂!

- Ja to wiem - przerwa艂 Krzychnik - 偶e ciebie nie powstrzyma膰, gdy ci si臋 czego zachce; jed藕 wi臋c na Ni偶, cho膰 tu by艣 by艂 potrzebniejszym.

Na jakiekolwiek porozumienie z tym kr贸lem i tym jego s艂ug膮 liczy膰 nie mo偶na; na no偶e艣my poszli, 46 wi臋c nam wszystko musi by膰 dobre, co drog臋 oczy艣ci.

Czy kula w Niepo艂omskiej Puszczy, czy trucizna w napoju zadana, czy zasadzka i 艣mier膰 w polu... Andrzej s艂ucha艂, nie okazuj膮c najmniejszego poruszenia, nie sprzeciwiaj膮c si臋.

Samuel doda艂: - Alboli 偶yw z Ni偶u powr贸c臋, to wam w pomoc stan臋, lub zgin臋, to wam dor贸s艂szy Aleksander s艂u偶y膰 b臋dzie.

Dzi艣 u mnie jedno kozactwo w g艂owie, wy tymczasem wypatrujcie, rozs艂uchujcie si臋 i gotujcie.

- A si艂a ich z tob膮 na Ni偶 ci膮gnie, bo膰 tam samotrze膰 albo i w dziesi膮tek i艣膰 trudno?

- zapyta艂 Krzychnik.

- Szlachcic贸w, chudego pacholstwa, ale animuszu niema艂ego, mam ju偶 osiemdziesi臋ciu przesz艂o - rzek艂 Samuel.

- Ma艂o, ale na moje sakwy, kt贸re ich 偶ywi膰 i poi膰 musz膮, i tego za wiele.

Hajduk贸w ma艂o nie drugie tyle z czeladzi膮 musz臋 przy sobie mie膰, koni te偶 okrom tych, co pod nami p贸jd膮, bodaj tabun ca艂y p臋dzi膰 musz臋.

Bez podark贸w, z go艂ymi r臋kami, ani do Kozak贸w, ni do Tatar贸w nosa nie ma co pokazywa膰 i na to p贸jdzie grosza niema艂o, ale cho膰by co z wiosek zastawi膰 przysz艂o, p贸jd臋!

p贸jd臋!

呕aden z braci ju偶 go nie my艣la艂 wstrzymywa膰, bo im ten up贸r i to przekonanie twarde, i偶 si臋 tam co艣 da zrobi膰, wydawa艂 si臋 jakby przeczuciem przeznaczenia.

Samuelowi za艣 艣mia艂o si臋 hetma艅stwo kozacze, w niedostatku innego, bo od razu by mu da艂o tak膮 wag臋, z kt贸r膮 si臋 liczy膰 doma by艂o nieodzownie potrzeba.

Do p贸艂 dnia trwa艂y narady z bra膰mi, ale ju偶 przed noc膮, zjad艂szy i wypiwszy, co z sob膮 mieli, pocz臋li si臋 panowie Zborowscy w drog臋 wybiera膰.

Przy czym Samuel na odjezdnym do pijatyki tak obu zmusza艂 i sam tak okrutnie chla艂, 偶e gdy na konie siada膰 przysz艂o, wszystkich ich s艂u偶ba na siod艂a podsadza膰 musia艂a, okrom tylko Samuela.

Temu wprawdzie wino szale艅stwo sprawia艂o, j臋zyk i r臋ce rozwi膮zywa艂o, ale si艂 nie odejmowa艂o.

Krzychnikowi poleciwszy dzieci swe i domy, Samuel wprost st膮d poci膮gn膮艂 do d贸br swoich, w kt贸rych ma艂ymi oddzia艂ami roz艂o偶one by艂y werbunki szlachty, kt贸ra si臋 z nim na Ni偶 do kozactwa i艣膰 ofiarowa艂a.

I w par臋 tygodni potem wie艣膰 si臋 rozesz艂a po Rzeczpospolitej, i偶 banita Zborowski, zrozpaczywszy o sobie, na Ni偶 do kozactwa zbieg艂 i hetmani膰 mu si臋 spodziewa.

Drudzy za艣 g艂osili, jak by zawczasu okrzykni臋ty by艂 ich wodzem i przeciwko Turkom na przekor臋 kr贸lowi ci膮gn膮艂.




Rozdzia艂 IV

By艂 pod ten czas w Krakowie Krzysztof Zborowski, gdy Samuel, wyci膮gn膮wszy w przesz艂o sto koni na Ni偶, d艂ugo bardzo 偶adnej o sobie wiadomo艣ci nie dawa艂 nawet braciom.

Tym, kt贸re ich ze strony dochodzi艂y, wiary dawa膰 by艂o trudno.

Oddalenie si臋 z kraju banity, kt贸ry oko艂o siebie najwi臋cej wrzawy podnosi艂, zawsze i najbardziej oczy zwraca艂, cho膰 od Zborowskich oko hetmana odci膮gn臋艂o, bo si臋 mniej zuchwa艂ego kroku od Krzysztofa obawia艂, nie poprawi艂o sprawy ich u kr贸la i hetmana.

Wiedziano, co trzyma膰 o ca艂ym rodzie tym z wyj膮tkiem Jana, kt贸ry, cho膰 braci zawsze broni艂 przed hetmanem, nie podziela艂 ich niech臋ci i do pok膮tnych ich rob贸t si臋 nie miesza艂.

Andrzej te偶 tak sta艂, 偶e na siebie ocz贸w nie 艣ci膮ga艂, ale mu nie wierzono.

Zamojski wiedzia艂, co o nim trzyma膰.

Krzysztof udawa膰 mi艂o艣膰 do kr贸la i jedna膰 si臋 na poz贸r z Zamojskim ani my艣la艂, ni si臋 stara艂; rozumia艂 to, i偶 mu nie zawierz膮, a ca艂膮 ufno艣膰 sw膮 pok艂ada艂 w Rakuszaninie, bo cho膰 m贸wiono, 偶e carowi moskiewskiemu wierno艣膰 nie tylko przyobieca艂, ale poprzysi膮g艂, cho膰 z nim nie zrywa艂, niewiele pono na niego rachowa艂, a po 艣ci臋ciu O艣cika strach go ogarn膮艂, zw艂aszcza gdy w papierach jego Zborowskich listy lub wzmiank臋 o nich znaleziono.

Nie by艂o tam dowodu zdrady, nie czyniono przeciwko nim nic, lecz ostro偶no艣膰 kaza艂a zaniecha膰 stosunk贸w, kt贸re korzy艣ci 偶adnych nie przedstawia艂y na teraz.

Kr臋ci艂 si臋 wi臋c pan Krzysztof po kraju, malkontent贸w jak on sam dla cesarza na przysz艂o艣膰 przy sobie skupiaj膮c, to na wsi, to w Krakowie, to za granic膮 bawi膮c, znikaj膮c i ukazuj膮c si臋 niespodzianie, gdy dnia jednego zna膰 mu dano, i偶 wyprzedzaj膮cy pana Samuela od boku jego szlachcic Zarwaniec zjawi艂 si臋 w Krakowie i podczaszego szuka艂.

艁atwo go te偶 m贸g艂 znale藕膰, bo Zborowscy, ilu ich by艂o, gdy w Krakowie mieszkali, nie gdzie indziej, jak w swoim domu na Franciszka艅skiej ulicy.

Dw贸r by艂 stary, a dla rodziny licznej przez ojca Marcina jeszcze rozbudowany tak, 偶e i niema艂o go艣ci, i dwory, i ludzi m贸g艂 pomie艣ci膰.

Zajmowa艂 oparkanion膮 przestrze艅 bardzo znaczn膮, w kt贸rej bodaj czas jaki艣 napa艣ci si臋 nawet by艂o mo偶na opiera膰, tak by艂 dobrze obwarowany.

Stu ludzi i koni 艂acno mog艂o tu znale藕膰 pomieszczenie, a tabor woz贸w w ogromnym roz艂o偶y膰 si臋 dziedzi艅cu.

Wytworno艣ci nie by艂o 偶adnej, bo, jake艣my m贸wili, przywozi艂 z sob膮 ka偶dy co najpotrzebniejsze sprz臋ty, ale izby sz艂y rz臋dem, jedna w drug膮 ogromne, jasne, w kt贸rych za st贸艂 mo偶na by艂o ludu posadzi膰 g艂贸w dosy膰.

Mieli tu ka偶dego czasu Zborowscy, jak inni panowie po miejskich dworach, i szopy siana pe艂ne, i szpichrz z owsem, i piece na chleby, i loch na piwo.

Pan Krzysztof zajmowa艂 przedniejsz膮 cz臋艣膰 dworu i tu swoich przyjaci贸艂 a pos艂y z r贸偶nych stron przyjmowa艂 podczas dniami lub noc膮.

Czynny by艂 bardzo, cho膰 nierad z tego, co si臋 艣wi臋ci艂o.

Tajemnica owa, kt贸r膮 marsza艂ek przywi贸z艂 do Bor贸wki, i偶 Bator贸wn臋 kr贸l mia艂 da膰 Zamojskiemu, ju偶 dla nikogo sekretem nie by艂a.

Noszono si臋 z ni膮 sarkaj膮c, a ona zazdro艣膰, kt贸r膮 艂aska kr贸la dla hetmana dawniej budzi艂a, uros艂a teraz do najwy偶szej miary.

Nienawidzili niech臋tni kr贸la, ale stokro膰 wi臋cej hetmana, 偶e z mi臋dzy szlachty wyszed艂szy ma艂ym, dor贸s艂 tak wysoko, i偶 u tronu sta艂.

Przypisywano mu bowiem zamachy w przysz艂o艣ci na koron臋, kt贸ra po Batorym bez dynastii zosta膰 mia艂a.

Wprawdzie wiek i zdrowie Batorego wszystkie te widoki na daleki plan odsuwa艂y, lecz zawczasu ju偶 obawiano si臋.

Nikt wi臋cej nad Zborowskich, bo ci wiedzieli, 偶e przejedna膰 si臋 b臋dzie niepodobna i zaufanie pozyska膰.

Gdy mu o Zarwa艅cu, kt贸rego zna艂 dobrze, oznajmiono, niecierpliwi膰 si臋 pocz膮艂 podczaszy, i偶 do niego pierwszego si臋 nie zg艂osi艂, ali艣ci i on sam stawi艂 si臋.

Samuelowy by艂 to s艂uga, nawet na oko od pana co艣 przej膮wszy, jak si臋 to zawsze dzieje.

Zuchwa艂y, krzykliwy, zb贸j do korda pr臋dki, tote偶 od niego na twarzy i g艂owie liczne mia艂 upominki, si艂acz okrutny, do wypitej i wybitej, ale i do g艂odu, i wszelakiego przem臋czenia jedyny.

Zarwaniec przez Samuela by艂 w wa偶nych razach u偶ywany, gdy albo o tajemnic臋 sz艂o, lub o pieni膮dze.

Temu oboje powierzy膰 by艂o mo偶na 艣mia艂o.

I tym te偶 razem Zarwaniec od Ni偶u przyby艂 dla przywiezienia grosza, o panu Krzysztofie nie wiedzia艂 i dlatego naprz贸d gdzie indziej si臋 zwr贸ci艂, bo mu pilno by艂o z sukursem dla pana.

Wszystko to w niewielu s艂owach opowiedziawszy Zarwaniec, gdy go Krzysztof na 艂aw臋 zaprosi艂, aby siad艂 i spocz膮艂, dopomnia艂 si臋 te偶 o posi艂ek.

- Niech to wszystko - rzek艂 - wasz膮 mi艂o艣膰 nie dziwi, 偶em si臋 tu nie stawi艂 zrazu, 偶e teraz sam si臋 strawy i napoju napraszam, ale bo ja z piek艂a powracam; w g艂owie mi jeszcze szumi, a w 偶o艂膮dku ckli od tego g艂odu, kt贸ry艣my z panem 偶o艂臋dziami, grzyby i suchymi jagodami musieli tumani膰.

R臋kami obiema podniesionymi nad g艂ow膮 plasn膮艂.

- Sto lat 偶yw b臋d臋, to tego nie zapomn臋 - m贸wi艂 dalej.

- Czasu ca艂ej tej wyprawy nie odst膮pi艂em na krok od pana, dzieli艂em z nim wszystko.

- M贸w偶e - przerwa艂 Krzysztof - bom i ja niema艂o ciekaw.

Zarwaniec g艂ow臋 podni贸s艂.

- Niech mi艂o艣膰 wasza nie my艣li, 偶e to si臋 tak da w dwu s艂owach zamkn膮膰, b臋dzie tego na jeden albo i na dwa wieczory, z czego pan m贸j s艂aw臋 wprawdzie mo偶e mie膰 wielk膮, ale korzy艣ci najmniejszej, a co nas to kosztowa艂o, mieszek wie i Pan B贸g.

Dlategom te偶 przodem skoczy膰 musia艂, aby co grosza u艂owi膰, inaczej nas Zbor贸w nie zobaczy.

Wszelako Bogu dzi臋kowa膰, 偶e艣my z 偶yciem wyszli, bo niejeden raz si臋 zda艂o, 偶e tam na kresach przyjdzie gin膮膰 marnie.

- To膰 ju偶 Samkowa wina w艂asna - odezwa艂 si臋 pan Krzysztof.

- Niech powie, czy艣my mu nie odradzali wszyscy, nie odwodzili... Nie pomog艂y perswazje.

Ruszy艂 ramionami Zarwaniec.

- Tyle korzy艣ci naszej, 偶e teraz tego Ni偶u nikt lepiej nie zna od nas - doda艂.

Podano jedzenie i piwo Zarwa艅cowi, kt贸ry si臋 chciwie przysiad艂 do obojga, po trosze o panu Samuelu m贸wi膮c, jako cudem zdrowo wyszed艂 z tego ognia i imprezy swej nie 偶a艂owa艂.

Na wiecz贸r tedy, gdy i marsza艂ek Andrzej si臋 obiecywa艂, zam贸wiono Zarwa艅ca, aby si臋 z powie艣ci膮 o Ni偶u stawi艂.

Got贸w by艂, to sobie wymawiaj膮c, aby opr贸cz pan贸w braci nikogo wi臋cej nie by艂o.

- Z panem moim - doda艂 - jam go 艣wiadom, ostro偶no艣膰 zachowa膰 potrzeba.

Ja po swojemu rzecz opowiem, jakem j膮 widzia艂, a kt贸偶 wie, czy to si臋 spodoba jemu?

Wi臋c bym nierad, aby rozg艂aszano, co on mo偶e inaczej zechce t艂umaczy膰.

Jam prosty cz艂ek, com widzia艂, powiem.

Zawczasu tego wieczora marsza艂ek si臋 stawi艂 i pan Krzysztof nie rusza艂 krokiem z domu.

Zarwaniec te偶 czeka艂 na nich, wysypiaj膮c si臋, bo powiada艂, i偶 tyle nocy bezsennych sp臋dzi艂, 偶e teraz o ka偶dej porze g艂ow臋 pochyliwszy got贸w kamiennym snem si臋 od偶ywia膰.

Wsta艂 za to rze藕wy i krzepki, a gdy mu dla odwil偶enia gard艂a nie 偶a艂owano, relacj臋 tej nieszcz臋艣liwej wyprawy na Ni偶 tak rozpocz膮艂: - Wszyscy艣my si臋 z tej imprezy pa艅skiej si艂a nie spodziewali, a rychlej obawiali jej, cho膰 nie mo偶na powiedzie膰, aby ona ca艂kiem na los szcz臋艣cia przedsi臋wzi臋ta by艂a.

S艂a艂 pan nasz do kozactwa z listy i podarkami nie jeden, ale wiele razy; a odpowiedzi mu przynoszono zach臋caj膮ce i zapraszaj膮ce, 偶e hetmana pod czas nie mieli Kozacy i 偶e mo偶nego a m臋偶nego pana, byle im poprzysi膮g艂, ch臋tnie by na czo艂o postawili.

Ano, 偶e przez pos艂y wilk nie tyje, po raz trzeci nie by艂o ju偶 co s艂a膰, trzeba by艂o samemu jecha膰.

Jake艣my si臋 wybrali, panowie najlepiej wiecie.

We sto przesz艂o koni, z kt贸rych siedemdziesi膮t szlachty, ruszyli艣my si臋 w najlepszy czas do Kaniowa".

A tej cz臋艣ci podr贸偶y nie ma co opisywa膰, gdy偶 pospolitym trybem si臋 odby艂a, krom tego, 偶e ze szlachty niekt贸rzy, j臋zyka dostawszy, ul臋kli si臋 i nocami nam pierzchn臋li, na kt贸rych miejsce innych trudno by艂o w tych krajach dosta膰.

Przodem za艣 wyprawiony by艂 nasz Zuzula, z dawna panu s艂u偶膮cy Rusin, kt贸ry ju偶 raz na Ni偶 je藕dzi艂 i z Kozakami si臋 zna艂, tak 偶e gdy艣my do miasteczka tego dosy膰 opustoszonego przybyli, w kt贸rym jedna stara bardzo, murowana cerkiew czyni je do miasta podobnym, ju偶e艣my tu Zuzul臋 z powrotem i pos艂y kozackie zastali.

Niech mi to Pan B贸g odpu艣ci, gdy powiem, 偶e owo kozactwo, kt贸re jako dzikie i proste ch艂opstwo ci膮gle opowiadano, calem inaczej znalaz艂, ni偶 si臋 spodziewa艂em.

Albom ja 藕le widzia艂, lub drudzy si臋 mylili.

Pro艣ci wprawdzie ludzie i obyczaju grubego, to prawda, ale chytro艣ci takiej w pok艂onach i obej艣ciu, 偶e og艂adzonemu naszemu cz艂owiekowi trudno im sprosta膰.

A tak si臋 umiej膮 szczerymi, otworzystymi czyni膰, tak dobrymi si臋 ukazuj膮, i偶 cz艂owiek cale si臋 na baczno艣ci od nich nie ma, za co potem przyp艂aca, co艣my stokro膰 do艣wiadczyli.

Wi臋c i ci pierwsi, kt贸rych zastali艣my w Kaniowie z Zuzul膮, tak do kolan przypadali naszemu panu, a tak si臋 radowali mu i zapraszali, 偶e艣my s膮dzili, jakoby na gody i do gotowego ruszamy.

Pan Samuel wielce ochotny by艂, wi臋c hojny, wes贸艂 i to tylko powtarza艂: "Niech偶e bacz膮 ci, co im tu niefortun臋 przepowiadali".

Tu z tymi pos艂y zdawa艂o si臋, 偶e si臋 ca艂a rzecz ubi艂a i sko艅czy艂a.

Opowiadali Kozacy, 偶e ich pograniczny starosta dla kr贸la chcia艂 pozyska膰 i wielkie rzeczy obiecowa艂, ale oni si臋 Wilczych Z臋b贸w obawiali, o kt贸rych ju偶 wiedzieli, 偶e gdy si臋 na kim zawr膮, to go nie puszcz膮, i woleli Zborowskiego mie膰 nad sob膮, kt贸ry by ich swobody nie ukr贸ci艂.

Wi臋c pi艂 pan Samuel na zab贸j, pili i oni, a sadza艂 pos艂y podle siebie do sto艂u, a podarkami ich obsypywa艂.

Ci za艣 w imieniu swych sotni i gromad przysi臋gali.

Rzecz zdawa艂a si臋 sko艅czona.

Przy czym pilno do siebie jegomo艣ci zapraszali, aby ci najrychlej przybywa膰 raczy艂.

Opatrzywszy ich jak najlepiej, odprawiono st膮d przodem, a my艣my w najlepszej my艣li ci膮gn臋li do Czerkas ".

Ano, tu powiedzie膰 musz臋, o czym z nas nikt nie wiedzia艂, a偶 dop贸ki艣my nie stan臋li w Czerkasach, 偶e opr贸cz tego, i偶 z kozactwem si臋 zmawia艂 pan nasz, mia艂 i drug膮 imprez臋 napi臋t膮, tak aby ta tamt膮 zas艂ania艂a.

Okaza艂o si臋, 偶e ze starost膮 pogranicznym, kt贸rego imienia wyzna膰 nie chcia艂, zmow臋 te偶 mia艂, 偶e ten na niego podle Czerkas w kilkaset ludzi czeka膰 si臋 obieca艂, aby razem szli na Putywl, zamek moskiewski.

Krzysztof wybuchn膮艂 podziwieniem wielkim.

- Gdybym ciebie nie zna艂, 偶e tego z palca wyssa膰 nie mog艂e艣, nie wierzy艂bym ci.

Do kozactwa jecha艂, aby je kr贸lowi odci膮gn膮膰, a ze starost膮 kr贸lewskim w pomoc przeciwko moskiewskiemu razem si臋 wybiera艂.

Jak偶e to tu pogodzi膰?

- God藕cie, jak chcecie - odpar艂 Zarwaniec.

- Ja te偶 niespe艂na rozumiem, tyle pewna, 偶e starosty owego i wojska jego, i obietnic ani艣my 艣ladu, ni znaku, ni o nim wie艣ci nie znale藕li.

Tak tedy nad rzek膮 Psk艂膮 postawszy i spocz膮wszy, gdy艣my nadaremnie czekali, a Kozacy naglili, aby do nich jecha艂, ci膮gn臋li艣my nad rzek臋 Samar臋, gdzie艣my po raz pierwszy oko艂o dw贸chset Kozak贸w spotkali, od kt贸rych czo艂obitno艣ci膮 wielk膮 byli艣my przyj臋ci, co nam nadal wielkiej doda艂o otuchy, chocia偶 kozactwo to nie by艂o rycerskim i prawdziwym, ale ci, co ich wodnymi Kozaki zowi膮, kt贸rzy ustawicznie 艂owi膮 ryby, na rozmaitego zwierza po ostrowach dla sk贸r poluj膮 i wszelkim gospodarstwem, a po trosze i handlem si臋 zajmuj膮.

Obyczaj i tu zastali艣my prosty, ale dostatek znaczny.

U kt贸rych Kozak贸w powiadaj膮, w kub艂ach od mazi i dziegciu czerwone z艂ote i talary si臋 chowaj膮.

Oni膰 sami dla siebie nie potrzebuj膮 wiele, bo 偶ycie prowadz膮 ch艂opskie, ale skarby te na powszechny po偶ytek obracaj膮 i na to swe rycerstwo, kt贸re ich broni i os艂ania.

Tu wi臋c, kto by na ryby 艂akomy by艂, m贸g艂 si臋 naje艣膰 do syta, gdy偶 najpi臋kniejsze po niczemu, a obfito艣膰 po jeziorach ich taka, 偶e czasem dla ciasnoty zdychaj膮 i zara偶aj膮 powietrze.

Na zwierzu te偶 wszelakim nie zbywa, kt贸re g艂贸wnie dla sk贸r Kozacy 艂owi膮 i bij膮.

Dot膮d jeszcze wszystko nam sz艂o jak z p艂atka, k艂aniali si臋 i pok艂ony bili, cho膰 czasem cz艂ek wejrzenie spode 艂ba spotkawszy, a偶 mrowiem czu艂, 偶e mu przesz艂o, ale milczeli i jeszcze si臋 akomodowali.

Nic zmiennego nie by艂o, a pan nasz coraz animuszu wi臋kszego nabywa艂 i z tych, co mu nie dowierzali, 艣mia艂 si臋.

Od rybnych Kozak贸w do rycerskich, na wysp臋, na kt贸rej niby sto艂eczny ich grodek mia艂 by膰, inaczej jak przez rzek臋 si臋 przeprawiaj膮c, dosta膰 si臋 nie by艂o mo偶na.

Ani na cz贸艂nach zbywa艂o, ale rzeka osobliwa i niedost臋pna w tych miejscach, kt贸r膮 potrzeba zna膰, aby j膮 bezpiecznie przieby膰.

Wznosz膮 si臋 bowiem na znacznej przestrzeni jej ska艂y, jedne wi臋ksze, drugie mniejsze, niekt贸re ponad wod膮, inne nieco ni膮 os艂oni臋te, a tak ca艂e koryto przecinaj膮ce, 偶e nieznajomy cz艂ek ani wp艂aw, ani cz贸艂nem nie przep艂ynie tych prog贸w, kt贸rych tam niema艂o jest.

Ka偶dy z nich ma nazwisko" i r贸偶ni si臋 jeden od drugiego, wszystkie przecie zawad膮 s膮 dla 偶egluj膮cych.

Dodawszy po brzegach niezmiernie wysoko wyros艂e trzciny, niby lasy, a moc ptastwa wodnego, mo偶ecie sobie wystawi膰, jako ten kraj wygl膮da.

Twierdz Kozacy nie potrzebuj膮 i wiedz膮 o tym.

艁atwiej si臋 tu obroni膰, ni偶 wy艣ledzi膰 i schwyta膰.

Prowadzili nas tedy mi臋dzy dwa te progi na uroczysko, kt贸re oni Jawo艂偶anem zowi膮, dla przeprawy, a my艣my jeszcze tak przezpieczni szli i ich przysi臋gami uspokojeni, jakby艣my doma byli.

Tu tedy pierwszy wypad艂 znak, i偶 z kozactwem daleko by艂o do ko艅ca.

Zobaczywszy hajduk贸w zbrojnych kup臋 niema艂膮, nasz orszak znaczny, kozactwo, kt贸re si臋 tu ju偶 zbieg艂o w kilkaset ludzi, z dala si臋 trzyma艂o i zaraze艣my postrzegli, 偶e si臋 nieprzyja藕nie maj膮.

By艂a chwila jakby si臋 napa艣膰 i bitw臋 stoczy膰 gotowali; pos艂ano Zuzul臋 dla rozmowy i porozumienia i rzecz si臋 wyja艣ni艂a.

Nie艣wiadomi tego, co starszyzna ich z panem Samuelem zm贸wi艂a, Kozacy wzi臋li zbrojny nasz oddzia艂 za kr贸lewskie wojsko, kt贸re ich do pos艂usze艅stwa i pos艂ugi chce zmusi膰... A 偶e oni tam sw膮 swobod臋 nad wszystko sobie ceni膮, gotowi byli sta膰 w jej obronie.

Ledwie si臋 uda艂o dwu z nich na rozmow臋 艣ci膮gn膮膰.

Tym pan Samuel rzek艂 z prosta, 偶e nie jest 偶adnym kr贸lewskim s艂ug膮, ale go ich w艂asna starszyzna wybra艂a i wezwa艂a, 偶e na jej 偶膮danie przybywa i nie ma innego zamiaru, tylko im by膰 ojcem i towarzyszem a obro艅c膮.

Czy艣my ich przekonali, czy uwierzyli nam, czy nie, ale zmiarkowali te偶, i偶 z t膮 gar艣ci膮, sami si臋 oddaj膮c w ich r臋ce, niebezpieczni im by膰 nie mo偶emy.

Jako艣 si臋 tedy udobruchali, a pan Samuel po rusi艅sku do nich gor膮cym s艂owem przem贸wiwszy, jak to on umie, cz臋stuj膮c i obdarzaj膮c, jako艣 niech臋tnych rozbroi艂, ale to nam mog艂o ju偶 okaza膰, 偶e do ko艅ca by艂o daleko, a kozactwo cale tak 艂atwowiernym i do pozyskania lekkim nie by艂o, jak si臋 nam w Kaniowie zda艂o.

Po rozhoworach tedy zgodzili si臋 nam osiemdziesi膮t ludzi da膰 dla przeprawy przez progi, bez kt贸rych my jak w matni by艣my tu zostali.

Ci膮gn臋li艣my tedy st膮d ku miejscu na przepraw臋 oznaczonemu, pomijaj膮c zameczek Chortyc臋, kt贸ry tam by艂 niegdy艣 knia藕 Wi艣niowiecki postawi艂.

Tu gdy o zamkach mowa b臋dzie, aby sobie ichmo艣cie nie wyobra偶ali, i偶 to murowane a mocne grody s膮.

Doda膰 musz臋, i偶 wszystko tam z drzewa, z gliny, z ziemi, a rzadko co z kamienia.

Przeciwko Tatarom, kt贸rzy tam zabiegaj膮, bo艣my sami ich stra偶e widzieli, i lada wa艂 starczy.

Tu ju偶 i z Kozaki, i od tych Tatar贸w niema艂e trudno艣ci pocz臋li艣my widzie膰 i czu膰 przed sob膮.

Ci, kt贸rzy sobie wyobra偶ali, 偶e do gotowego idziemy, a niebezpiecze艅stw 偶adnych nie zaznamy, znacznie poszkapieli, tak 偶e nam ze szlachty nocami znowu po kilku uchodzi膰 zacz臋艂o.

Na to rady innej jak pilno艣膰 nie by艂o, a pan Samuel zapowiedzia艂 g艂o艣no, 偶e kto si臋 z nim i艣膰 ofiarowa艂, musi dotrwa膰 do ko艅ca, a gdyby uchodzi膰 chcia艂 i pochwycony zosta艂, jako zbiega w 艂eb kula nie minie, co troch臋 ich pohamowa艂o.

W Chortycy noclegowa艂 pan Samuel, a cho膰 postu nie by艂o, i on, i ludzie przez ca艂y ten czas jeno rybami 偶y膰 musieli, bo tych wsz臋dzie by艂o podostatkiem, i szczuka 艂okciowa nie 偶adn膮 osobliwo艣ci膮, mi臋sa za艣 nie by艂o dosta膰.

Wi臋c kucharz pa艅ski Micha艂 biada艂 i radowa艂 si臋 razem, r贸偶nie je przyprawuj膮c.

Chleb te偶 podp艂omykami przysz艂o zast臋powa膰.

Sz艂o tedy dalej na poz贸r po my艣li, bo nam ju偶 blisko obiecywali owo hetma艅stwo, bu艂aw臋 i obwo艂anie pana naszego, a zdanie mu w艂adzy nad sob膮.

My艣my w to wierzyli 艣wi臋cie, a i pan Samuel wszystko za dobre przyjmowa艂, co obiecywali, cho膰 si臋 p贸藕niej okaza艂o, 偶e nas w pole wywiedli.

Dlaczego?

Bogu wiadomo.

Albo si臋 podark贸w wi臋cej z nas wyzyska膰 spodziewali, albo mieli jakie艣 rachuby swoje, dosy膰, 偶e tam szczero艣ci za grosz nie by艂o, cho膰 my wierzyli艣my im cale.

Ju偶 tedy ino sam obrz臋d do dope艂nienia zostawa艂, jako mu bu艂aw臋 pierzast膮 zdawa膰 mieli, a to na Ostrowie Tomaszowskim, k臋dy nas ci膮gn臋li, dokona膰 si臋 mia艂o.

Jest ostr贸w ten, czyli insu艂a", po艣rodku szeroko rozlanej rzeki po艂o偶ony, dosy膰 spory, ca艂y niemal g臋sto lasem i krzakami poros艂y, a w po艣rodku si臋 podnosz膮cy okr膮g艂o, tak 偶e czasu wiosny, gdy woda wszystkie prawie ostrowy te pokrywa, na Tomaszowskim zawsze co艣kolwiek suchego l膮du pozostaje.

Nieprzyjacielowi si臋 tu nie艂acno dosta膰 mo偶na, bo na cz贸艂nach, dla ska艂, tylko tamtejsi, co je znaj膮, pokierowa膰 si臋 mog膮, a obcych si艂a pogin臋艂o, pr贸偶no si臋 tu dosta膰 pragn膮c.

Przybywszy na miejsce, zastali艣my ju偶 kozactwo pogotowiu na przyj臋cie nasze, 艣wi膮tecznie poubierane i uzbrojone, ze starszyzn膮 na czele.

Panie Bo偶e odpu艣膰, mnie si臋 to zaraz w pocz膮tku wyda艂o, jakoby艣my mi臋sopustn膮 komedi臋 grali, a na to wysz艂o, i偶 nieszczerze z nami post臋powali.

Pan Samuel si臋 im z kozacka te偶 przystroi艂, ale w z艂otog艂贸w i jak na hetmana przysta艂o.

Ze strony tego ch艂opstwa orator wyst膮pi艂 z tymi, kt贸rzy ow膮 bu艂aw臋 na poduszce szkar艂atnej nie艣li z poszanowaniem wielkim, cho膰 kawa艂 to kija by艂, ma艂o co srebrn膮 blaszk膮 okuty i pi贸rami kilku nastrz臋piony.

Orator tedy submisj臋" czyni艂 w imieniu gromady bardzo g艂adk膮 a wiele obiecuj膮c膮 i zamkn膮艂 j膮 tym, 偶e my siebie z wiernymi ch臋ciami naszymi i pos艂usze艅stwem wszelakim zaraz si臋 przy tej bu艂awie oddawamy, 偶ycz膮c ci tego, aby艣 nam d艂ugo rozkazowa艂, sk膮d by艣 sobie, nam i ojczy藕nie mi艂ej, i potomstwu swemu nie艣mierteln膮 s艂aw臋 otrzyma艂".

Na co pan Samuel bardzo gor膮cym s艂owem a serdecznym odpowiada艂 im, por臋czaj膮c, i偶 on膮 bu艂aw臋 przyjmuje jeno z t膮 nadziej膮, 偶e ni膮 rycerskiemu narodowi do zwyci臋stw i chwa艂y b臋dzie przewodzi艂.

Po czym mi臋dzy Kozaki do nas wybranymi a nami komitywa si臋 na poz贸r jak najlepsza przy kubkach zawi膮za艂a, 偶e si臋 艣ciskano i ca艂owano.

Ale ju偶 przy tej biesiadzie tu i 贸wdzie prysn臋艂o przeciwko Lachom co艣, co nam uszy niemile drasn臋艂o, bo sami艣my si臋 Lachy czuj膮c, nie mogli tego s艂ucha膰 bez ucisku, jako wszyscy na onych pan贸w polskich, co na kresach mieli ziemie i maj臋tno艣ci, bardzo narzekali i nieprzyjacielsko si臋 wzgl臋dem nich odgra偶ali, ju偶 nas za swoich uwa偶aj膮c, alboli te偶 pr贸buj膮c.

I pan Samuel te偶, cho膰 przeciwko szlachcie i panom uraz臋 mia艂 niejedn膮 i ujmowa膰 si臋 za pan贸w braci nie my艣la艂, zas臋pi艂 si臋 widz膮c, 偶e tu, co tylko Lachem tr膮ci艂o, 艣mierdzia艂o im.

Wi臋c trzeba i nam by艂o chyba sk贸r臋 zmieni膰, aby si臋 z tym narodem zbrata膰.

A gdy艣my si臋 w onej gromadzie kozactwa rozpatrzyli bli偶ej, okaza艂o si臋, 偶e cho膰 wi臋ksza mo偶e ich cz臋艣膰 rodzonymi Kozakami by艂a i na tej ziemi wyros艂a, du偶o te偶 takich co z Polski od nas, z Wo艂oszy i innych ziem salwowali si臋, gard艂a chroni膰, a tu ju偶 do kozactwa przystaj膮c, kt贸rych obyczaj i j臋zyK przej臋li.

Wi臋c niejeden z tych, co na g艂os po rusi艅sku wywo艂ywa艂 i 艣piewa艂, a i w艂osy mia艂 na ich spos贸b wygolone, gdy si臋 z nami znalaz艂 sam na sam, na uboczu, a wiedzia艂, 偶e go nie podpatrz膮 i nie pods艂uchaj膮, nagle do nas z mazurska poczyna艂 i 艣ciska艂, i 艂zy mu z ocz贸w ciek艂y, a o nasz膮 mi艂膮 Polsk臋 pyta艂, jakby mu matk膮 by艂a.

Takiche艣my tu znale藕li niema艂o ze zdumieniem naszym, ale ci w艂a艣nie od nas stronili, i tylko gdy podchmielili, z tym si臋 wydawali, jaka w nich krew p艂yn臋艂a.

Mnie tedy zaraz drugiego dnia nadarzy艂 si臋 niejaki Prochor, kt贸regom ja za prawego Kozaka wzi膮艂, a fizys mi jego przypad艂a do smaku.

Stroni艂 on ode mnie w pocz膮tku, dop贸ki si臋 nie o艣mieli艂, a偶 gdy艣my razem sobie podpili, odprowadziwszy mnie na stron臋 dopiero po polsku zagada艂.

I przyzna艂 mi si臋, 偶e pruskim szlachcicem by艂, cho膰 nazwiska wyjawi膰 nie chcia艂, kt贸ry dla zab贸jstwa ojczyma zbiec musia艂 na Ni偶.

Tak jako艣 do mnie przysta艂, 偶e drugiego dnia byli艣my z sob膮, jakby艣my od dzieci艅stwa si臋 znali.

Ten mnie tedy zakl膮wszy, i偶 go nie wydam i nie oka偶臋 w 偶adnym razie, rzek艂: - Miejcie si臋 na baczno艣ci.

Bu艂aw臋膰 panu Samuelowi dano, ale z kozactwem ostro偶nym by膰 trzeba, bo oni si臋 nie艂atwo komu zdradz膮 i zawierz膮, a na pana Zborowskiego oko maj膮.

Prawda, 偶e si臋 im z miny i odwagi swej podoba艂, ale zawsze on dla nich Lach, a co Lach, to wr贸g.

K艂aniaj膮 mu si臋 do czasu, a przy lada nieporozumieniu, wasz膮 gar艣膰, gdy nieopatrzn膮 b臋dzie, mog膮 wydusi膰, a nikt ich o to rachunku nie spyta.

.

Na pierwszy tedy m臋stwa popis pan Samuel sobie ten Putywl moskiewski wybra艂, o kt贸rym s艂ysza艂, 偶e 艂acno go zaj艣膰 i zdoby膰 by艂o, ale Kozacy sami z nim ochoty wielkiej i艣膰 nie mieli i oci膮gali si臋, a 贸w starosta, kt贸ry razem z nami obiecywa艂 si臋 i艣膰, nie dawa艂 o sobie wiadomo艣ci i odszuka膰 go nawet nie mogli艣my.

Wi臋c si臋 tu z jego strony albo zdrada, lub lekkomy艣lno艣膰 okazywa艂a.

Tymczasem gdy艣my stali nadaremno wyczekuj膮c na to, co przyj艣膰 nie mia艂o, Kozacy, jak ten Prochor przepowiada艂, nie dowierzaj膮cy ze wszech stron, po trze藕wemu i pijanemu zachodzili, badaj膮c, co pan Samuel my艣la艂 dalej, gdyby si臋 z Putywla da艂 Pan B贸g szcz臋艣liwie powr贸ci膰.

A tu doda膰 musz臋, o czym albo panom jako braci wiadomo艣膰 da艂 pan Samuel, albo dla kr贸tko艣ci czasu zaniedba艂 mo偶e, i偶 podczas gdy si臋 z Kozakami uk艂ada艂 przez pos艂y, zar贸wno te偶 do carzyka perekopskiego s艂a艂 z listy i od niego mia艂 odpisy i przyrzeczenia wielkie sojuszu i przyja藕ni przeciwko Wo艂ochom i wsp贸lnego i艣cia.

A jako to rozumne by艂o i polityczne, tego ja zachwala膰 nie potrzebuj臋.

Tylko 偶e Tatarzynowi, r贸wnie jako Kozakom, zbyt 艂acno wiar臋 dawa艂, s膮dz膮c sobie, i偶 nar贸d to zbyt prosty, gruby i do wszelakiego przebierania w maszkary niezdolny, cho膰 jak jedni, tak drudzy nie gorzej W艂och贸w umieli komedi臋 gra膰 i w pole wywodzi膰, czego艣my dopiero na w艂asnej sk贸rze do艣wiadczywszy, nauczyli si臋 nierych艂o.

Kozakom tedy owe konszachty z carzykiem nie by艂y wstr臋tne, i owszem nalegali, aby .

zaraz pos艂y wyprawia膰, dopominaj膮c si臋 dotrzymania s艂owa i pu艂ku na pomoc, a nawet ofiarowali je艅ca tatarskiego, murze", kt贸rego byli pochwycili, pos艂om zda膰, aby t膮 ofiar膮 carzyka sk艂oni膰 ku powolno艣ci.

Zaraz pan Samuel ludzi wybra艂, do kt贸rych si臋 i Bielecki, co z nami by艂, niegdy艣 komornik kr贸la Stefana, przy艂膮czy艂.

Rozumie si臋, i偶 z go艂ymi r臋kami poselstwo nie mog艂o by膰 odprawione, ale pan Samuel co tylko mia艂 na贸wczas, do ostatniej bodaj koszuli, got贸w by艂 dla swej imprezy po艣wi臋ci膰, o kt贸rej wiele tuszy艂.

Naprz贸d o to sz艂o, aby z Tatary umow臋 uczyni膰 tward膮 i od wszelkiej zawarowa膰 si臋 zdrady.

Chcia艂 pan Samuel sam to czyni膰, na nikogo si臋 nie zdaj膮c i 偶膮da艂 wyznaczenia miejsca, gdzie by ze starszyzn膮 tatarsk膮 w dziesi臋cioro koni tylko m贸g艂 zjecha膰 i tam obradowa膰 a uk艂ada膰.

Z czym pos艂y jecha艂y, a Bieleckiego omal tam nie zatrzymali, dowiedziawszy si臋, 偶e kr贸lewskim s艂ug膮 by艂, ale Kozacy im to odradzili i ca艂o uszed艂 nazad.

Sta艂o si臋, jak pan Samuel 偶膮da艂, i偶 uroczysko, ich j臋zykiem Karaithebe, czyli Czarne Wody, wskazali, aby tam zjazd si臋 odprawi艂.

Pan Samuel wielce uradowany, a do zbytku ju偶 szcz臋艣ciu swemu ufaj膮cy, nie w膮tpi艂, 偶e mu wszystko i nadal pop艂ynie tak g艂adko.

Suplikowa艂em go, Prochorowe maj膮c na pami臋ci przestrogi, aby spe艂na ani Kozakom, ani Tatarom wiary nie dawa艂 i zawsze si臋 ogl膮da艂; jak by w z艂ym razie wycofa膰 si臋 m贸g艂 bez szwanku.

Alem za to 艣miech tylko i 艂ajanie odni贸s艂 w zysku, za on膮 moj膮 babsk膮 podejrzliwo艣膰 i nieufno艣膰, gdy tu wszystko si臋 po my艣li i szczerze s艂a艂o.

I zmilcze膰 musia艂em.

Szli艣my tedy na ono uroczysko, k臋dy i tatarskie pos艂y w s艂owie si臋 stawili, a co dziwniej, z upominkami i z listy od carzyka.

Przyprowadzili z sob膮 koni pi臋knych i czysto przybranych dwana艣cie, mi臋dzy kt贸rymi prawie cudne by艂y, przy tym szat z艂otog艂owych, jakich dla pos艂贸w i w Moskwie za偶ywaj膮.

Z tych jedn膮, najprzedniejsz膮, zaraz na siebie wdzia膰 musia艂, aby carzyka dar uczci膰.

Mieli i t艂umacza z sob膮, kt贸ry ich be艂kotanie, niezrozumia艂e nam, po rusi艅sku wyk艂ada艂.

Wita艂 go carzyk sercem niby wielkim, szczeg贸lniej z tego si臋 ciesz膮c, 偶e kozack膮 swawol臋 i zuchwalstwo pohamuje, a 艂ad zaprowadzi.

Carzyk za艣 tak serdecznie si臋 wzgl臋dem pana naszego o艣wiadcza艂, 偶e go jako syna swego by艂 got贸w w opiek臋 wzi膮膰 i we wszystkim mu pomaga膰, byle spokojnie nad Dnieprem sta艂 i czeka艂, a偶 razem p贸j艣膰 b臋d膮 mogli.

Przy czym obiecany pu艂k potwierdza艂, nied艂ugo maj膮c go s艂a膰.

Nie mnie s膮dzi膰, jako tam sobie pan Samuel poczyna艂 i czy nie pob艂膮dzi艂, zawsze do zbytku ufaj膮c.

Wi臋c gdy na chor膮giew ow膮 wo艂osk膮 czeka膰 mu kazano, a on si臋 niecierpliwi艂, aby czas darmo nie up艂ywa艂 i Kozacy na rozmys艂y nie brali, domaga艂 si臋 tylko od carzyka, aby mu dla przewodu hetmana swego da艂 przeciw Moskwie, kt贸ra litewskie kraje wycieczkami trapi艂a.

Gdym o tym pos艂ysza艂, mia艂em odwag臋 sam na sam spyta膰 pana, dlaczego kr贸lowi Stefanowi chce przeciwko Moskwie pomaga膰, gdy kr贸l przeciw nam takim wrogiem?

Na co mi tyle tylko rzek艂: "Pilnuj swojego nosa, wiem, co i dlaczego czyni臋".

Tedym zamilk艂.

Umowa ci膮gle przez pos艂y dalej sz艂a o hetmana, o wypraw臋, i ju偶 si臋 nam zdawa艂o, 偶e jako 偶ywo lada dzie艅 z tego "kosza", jak go Kozacy zowi膮, wyruszymy na Moskw臋.

Ale napisanym by艂o, i偶 tu wielkie owe nadzieje i ufanie pana Samuelowe zawiedzione zostanie.




Rozdzia艂 V

Stali艣my na tym ostrowiu, wczasu za偶ywaj膮c wsp贸lnie z Kozaki, kt贸rych obyczaje i tryb 偶ycia poznawali艣my.

Si艂a by o tym m贸wi膰, a wiele rzeczy nie do wiary by si臋 zda艂o, jako to nar贸d razem swobod臋 sw膮 mi艂uj膮cy, a karno艣膰 tak srog膮 wywieraj膮cy nad swymi, 偶e wspomnie膰 strach, bo u nich niepos艂usznego na pal wbi膰, gdy gromada winnym okrzyknie, niczym jest.

W艂asno艣ci te偶 w koszu osobnej nikt z nich nie ma, jako u nas w klasztorze, ale skarb wsp贸lny i st贸艂 wsp贸lny, i spichrze, z kt贸rych ka偶dy bierze, co mu potrzeba, ale te偶 do nich wszelki 艂up wojenny oddawa膰 musz膮.

A 偶e ludzie pro艣ci s膮, wi臋c im niewiele potrzeba i w kot艂ach jedzenie na ka偶dy dzie艅 kucharz ich warzy, zwo艂uj膮 si臋 do niego, pij膮 i jedz膮 gromad膮.

Kobiet tam nie wida膰 cale, kt贸re tylko rybni owi, poza koszem, Kozacy mie膰 mog膮, inni za艣 jako mnichy tu 偶yj膮, cho膰 o czysto艣膰 nie dbaj膮 cale i czasu wojny wszelkiego gwa艂tu sobie pozwalaj膮, ale maj膮 t臋 wiar臋, 偶e gdyby jedna niewiasta pomi臋dzy nich wesz艂a, z ni膮 razem wa艣艅 i niepok贸j, i rozterki by rycerskiego ducha im odj臋艂y.

W czym, 偶e rozumni s膮, zaprzeczy膰 trudno.

" Rzek艂em, 偶e艣my tu wczasu za偶ywali, bo膰 robi膰 nie by艂o co, krom 偶e si臋 dla rozrywki na ptastwo wodne lub na ryby z sakiem sz艂o, ale ze straw膮 musieli艣my ich grubemu obyczajowi by膰 pos艂uszni i z kot艂a razem z nimi si臋 偶ywi膰.

W czym pan hetman przyk艂ad dawa艂, ale 艂acno mu to przychodzi艂o, bo Micha艂 po kryjomu zawsze dla niego albo szczuk臋 po 偶ydowsku, lub kawa艂 mi臋sa przypiek艂 i podsun膮艂.

My艣my za艣 kasz膮 i polewkami ich, a zielem r贸偶nym, mi臋sem solonym a s艂onin膮 kontentowa膰 si臋 musieli.

Si艂a pili艣my, ale te偶 lada co, kwas i ich tam napoje nieosobliwe.

Wtem, gdy my tu lada godzina czekamy hetmana od carzyka, aby z nami szed艂 na Moskw臋, przychodzi zamiast niego pose艂, i偶 si臋 rzecz inaczej obr贸ci艂a, albowiem wielki carz turecki do Persji si臋 wybiera艂, z kt贸rym 贸w tatarski carzyk jecha膰 by艂 przyrzek艂 i musia艂.

Za czym i pana naszego wzywa艂, aby z nim te偶 do Persji si臋 wybiera艂.

Wielce si臋 pan Samuel tym pos艂em zafrasowa艂 i omal nie w pasj臋 wpad艂, nie wiedz膮c, co czyni膰.

A jako natur膮 jego zawsze jest i by艂o, 偶e d艂ugo czeka膰 i trwa膰 nie umie, a w ogie艅 si臋 rzuci膰 got贸w, gdy mu krew zakipi, tedy mocnom go widzia艂 my艣lami utrapionym i niepewnym.

Pos艂a tatarskiego zrazu odpu艣ci艂 tak jak z niczym, ali艣ci noc膮 si臋 inaczej rozmy艣liwszy, wys艂a艂 za nim pogo艅 i kaza艂 go nazad strwo偶onego do siebie przywie艣膰.

Uszom moim wierzy膰 nie chcia艂em, gdy pos艂owi rzek艂, i偶 got贸w jest carzykowi do Persji towarzyszy膰, byle mu poprzysi膮g艂 carzyk, i偶 za 偶ywot jego i bezpiecze艅stwo r臋czy wsz臋dzie, aby go gdzie nie struto lub nie zabito, jak to u Turk贸w 艂acno przychodzi.

呕膮da艂, aby z t膮 przysi臋g膮 mu carzyk przys艂a艂 mustalika swego i przedniejszych murz贸w kilku, kt贸rzy by imieniem jego uroczy艣cie to wedle obrz臋du ich zaprzysi臋gli (przy czym oni wod臋 lej膮).

Da艂 pos艂om na to tydzie艅 czasu pan i miejsce dla przysi臋gi wyznaczone zosta艂o, z czego widzieli艣my pos艂y uradowane wielce.

Pan Samuel te偶, animuszu sobie dodaj膮c, dobrej my艣li by艂, z tej Persji i dalekiej podr贸偶y u boku cara tureckiego wiele sobie obiecuj膮c, czemu艣my si臋 dziwowali, a on nasz膮 prostot臋 wy艣miewa艂.

W tym miejscu opowiadania, gdy Zarwaniec nieco spocz膮艂, chc膮c sobie gard艂o odwil偶y膰, rzek艂 pan Krzychnik do brata: - Zawsze ten sam Samuel, jako by艂, 偶e mu si臋 najszale艅sza impreza u艣miecha, cho膰 w niej gard艂o wa偶y, bez 偶adnej dla siebie korzy艣ci.

Wi臋c tu ledwie Kozaki sobie ma艂o co uj膮wszy, ju偶 carzyka perekopskiego i cara tureckiego chcia艂 w sak z艂owi膰, na poga艅sk膮 ich przysi臋g臋, kt贸ra worka sieczki niewarta, 偶ycie wa偶膮c.

- My艣my te偶, s艂udzy jego, nie co innego my艣leli - rzek艂 Zarwaniec w膮sy ocieraj膮c - ale odezwa膰 si臋 z tym 偶aden nie 艣mia艂, boby i po 艂bie m贸g艂 oberwa膰.

A widzieli艣my pana naszego po odprawieniu pos艂贸w z t膮 odpowiedzi膮 tak dobrej my艣li i ochoczego, jakby cudu dokaza艂.

Ano, sam jeden ruszy膰 nie chcia艂 i nie m贸g艂, potrzebowa艂 k'temu wojska kozackiego, a nas te偶 wszystkich bra艂 z sob膮, jako si臋 samo z siebie rozumie膰 ma, o czym dot膮d ani Kozacy, ani my nie byli艣my zawiadomieni.

Kozacka si艂a najwi臋ksza by艂a na drugim ostrowie, kt贸ry si臋 zowie Czertomelik, a jest cale rozleg艂y i otaczaj膮 go doko艂a niezliczone mniejsze, r贸偶nej wielko艣ci wysepki, jedne suche i skaliste, drugie gni艂e i w moczarach a trzcinach ca艂e, mi臋dzy kt贸rymi Kozakiem trzeba by膰, aby cz贸艂nem trafi膰, gdy dla owych trzcin 艣wiatu nie wida膰.

Na wiosn臋 wszystkie one ostrowy bywaj膮 zalane, tak 偶e tylko wi臋kszym cokolwiek czuba wida膰, a sta艂 im za twierdz臋 najlepsz膮 ten labirynt, nieprzyst臋pny dla tych, co si臋 tu nie rodzili lub 偶ycia nie strawili.

W ma艂ej gromadce p艂yn膮艂 wi臋c pan nasz na ten Czertomelik do starszyzny i do ludu swojego, jak przysta艂o hetmanowi, ufaj膮c w艂adzy swej, 偶e rozkazania jego us艂ucha膰 musz膮.

Nie od czeg贸偶 dzier偶y艂 bu艂aw臋!

Tu, gdy艣my na l膮d wysiedli, zaraz si臋 kozactwo obwo艂a艂o i doko艂a zebra艂o na pos艂uchanie s艂owa pa艅skiego.

I czyni艂 do nich rzecz sw膮 pan nasz bardzo g艂adko i foremnie, przedstawiaj膮c z tego korzy艣ci, gdyby sobie uj膮艂 carza i carzyka.

Ju偶 podczas gdy m贸wi艂, mo偶na by艂o dostrzec, jak si臋 lica Kozakom zmieni艂y i zmarszczy艂y, a niekt贸rzy, nie czekaj膮c, aby doko艅czy艂, zaczynali w g艂os przeciw niemu krzycze膰, 偶e ich na zgub臋 chce prowadzi膰.

Co si臋 potem sta艂o, jak zawrza艂o, zakipia艂o, jak si臋 on nar贸d podzieli艂, z kt贸rego przy nas i naszym panu ma艂o co pozosta艂o, tego ja i opowiedzie膰 nie potrafi臋, bom Panu Bogu ducha poleca艂, s膮dz膮c, 偶e oto nam tam wszystkim ostatnia wybi艂a godzina.

Kupka nas niewielka sta艂a przeciwko wzburzonej gromadzie, a z kozactwa, cho膰 niekt贸rzy z pocz膮tku przy panu pozostali i gotowo艣膰 do pos艂usze艅stwa okazowali, coraz si臋 ich liczba pomniejsza艂a, tak 偶e ono by艂o patrze膰, a ot sami b臋dziemy na to wzburzone posp贸lstwo.

I owo poszanowanie, okazywane panu jako hetmanowi, naraz si臋 w zuchwalstwo zmieni艂o takie, i偶 nam pi臋艣ciami pod nos przychodzili si臋 odgra偶a膰, a niekt贸rzy dora藕nym s膮dem jako zdrajc臋 hetmana chcieli ju偶 bra膰 i wedle obyczaju swojego sukni臋, jak w贸r szczelne opasawszy, piasku w ni膮 dla ci臋偶aru nadzia膰 i z tym w rzek臋 rzuci膰.

Najedli艣my si臋 strachu niema艂o, bo co pana czeka艂o, to i s艂ugi; ale pana onego trzeba by艂o podczas widzie膰, jako pi臋knym by艂, i偶em go w 偶yciu nie widzia艂 wspanialszym.

Strachu, by najmniejszego, nie okaza艂, ale majestat i pot臋g臋 jak膮艣, tak膮 straszn膮, i偶 ono ch艂opstwo w oczy mu spojrze膰 nie 艣mia艂o.

W bok si臋 uj膮艂, a usta mu drga艂y u艣miechem.

Patrza艂em na to, gdy Bielecki si臋 do niego zbli偶y艂 i szepn膮艂: - A co teraz?

Szabli dobywszy, do cz贸艂en si臋 przebojem wyr膮bywa膰?

- Milcz!

- odpar艂 pan Samuel.

- Moja godzina jeszcze nie wybi艂a, ja tu i szabli nie dobywaj膮c, rad臋 sobie dam.

Tedy patrzym, a gdzie nie opodal najszale艅sza sta艂a gromada kozactwa, co nam pi臋艣ciami ci膮gle si臋 odgra偶ali, on sam jeden krokiem mierzonym i powa偶nym wprost szed艂 na nich.

Patrzy艂em si臋 na to, jak widz膮c go tak spokojnie ku sobie id膮cego, powoli si臋 uciszali, a偶 gdy o krok贸w par臋 przystan膮艂, z tej wrzawy cisza nasta艂a, jak mak sia艂.

Pocz膮艂 tedy m贸wi膰 do nich wielce 艂agodnie i dobrotliwie ich hamuj膮c, ale z tak膮 si艂膮 jak膮艣, 偶e im jakby zawi膮za艂 g臋by.

Jeden i drugi pocz臋li si臋 po 艂bach skroba膰, po sobie spogl膮da膰, 艂okciami si臋 tr膮ca膰, mruga膰 i burza naraz usta艂a.

Co艣 si臋 艣mielszy jeden odezwa艂 odpowiadaj膮c panu, ale pan Samuel wys艂uchawszy go, znowu m贸wi膰 pocz膮艂.

Gromada tedy powoli jako chmura gro藕na rozp艂ywa膰 si臋 pocz臋艂a, roz艂azi膰, i przy panu tylko w ko艅cu kilku spokojniejszych pozosta艂o, kt贸rym zleci艂, aby zburzone umys艂y starali si臋 uspokoi膰, a wszystko p贸jdzie dobrze.

Ani艣my si臋 dla tego strachu, jak Bielecki chcia艂, zaraz z Czertomelika wynie艣li, cho膰 cz贸艂na pogotowiu by艂y.

Rzek艂 nam pan Samuel: "My艣leliby, 偶e od nich uciekam, a ja nawet pos膮dzonym by膰 nie chc臋, abym obaw臋 mia艂, kt贸rej w 偶yciu nie dozna艂em, bo sobie moj膮 cze艣膰 rycersk膮 wi臋cej wa偶臋 ni偶 偶ywot marny".

Kaza艂 tedy namiocik rozbi膰, kt贸ry zawsze przy sobie miewa艂 i na nocleg si臋 tu gotowa膰.

Nazajutrz do dnia sprawie nie koniec, burza si臋 zerwa艂a znowu, a nie mniejsza od wczorajszej, kt贸rej" pan Samuel da艂 przeci膮ga膰 bokami, sam si臋 nie nastr臋czaj膮c, czekaj膮c cierpliwie, a偶by oni do niego przyszli.

Przez ten za艣 czas jak si臋 okazywa艂 weso艂ym i bezpiecznym, ledwo kto uwierzy, co go tam nie widzia艂.

Bo 偶e tu 偶ycie nasze wisia艂o na w艂osku, nie ma w膮tpliwo艣ci i od Prochoram to p贸藕niej mia艂, 偶e jego i nas wszystkich topi膰 chcieli, a na Lach贸w, zdrajc贸w, okrutnie wymy艣lali, ale ku niemu si臋 nikt nie wa偶y艂.

Zna艂em ci ja go m臋偶nym i zuchwa艂ym od dzieci艅stwa - m贸wi艂 dalej Zarwaniec - ale takim, jak si臋 tu nam okaza艂, nie widzia艂em go nigdy.

Jasne mia艂 oblicze i u艣miechaj膮ce si臋 usta, a postaw臋 przedziwnie pa艅sk膮 i swobodn膮, jakby w艣r贸d senator贸w na radzie w zamku zasiada艂.

Ch艂opstwo te偶 ono wzrokiem razi艂, 偶e mu do ocz贸w spojrze膰 nie 艣mia艂o.

A by艂o tego nie dzie艅 jeden ani dwa, ale niedziel臋 ca艂膮 z nimi musieli艣my prze偶y膰, spieraj膮c si臋, mityguj膮c i skromi膮c.

Koniec ko艅cem starszego wezwa艂 do siebie, przy czym by艂em, i rzek艂 mu: "Swobody waszej ja ukr贸ca膰 nie my艣l臋.

Zechce ze mn膮 kt贸ry i艣膰, wdzi臋cznie przyjm臋.

Kto si臋 oprze, gwa艂tu mu nie zadam: mo偶e pozosta膰.

Zatem stra偶 aby by艂a wyprawiona na uroczysko, k臋dy mustalik z murzami dla przysi臋gi zm贸wiony".

Na tym stan臋艂o i spok贸j by艂 przywr贸cony.

Ano, co si臋 dalej przygodzi艂o, w tym ju偶 wola Boska by艂a i osobliwe Opatrzno艣ci zrz膮dzenie.

Na ono miejsce mustalikowi wyznaczone, na czas zm贸wiony, mimo ch臋ci pan Samuel przyby膰 nie m贸g艂, bo w tym labiryncie wysp i wysepek my z naszymi wio艣larzami, cho膰 cokolwiek obeznani byli艣my z miejscowo艣ci膮, skoro艣my si臋 zab艂膮kali.

St膮d czasu zw艂oka.

Pan Samuel, pod膮偶y膰 nie mog膮c, pos艂a艂 Kozak贸w, mustalika prosz膮c, a偶eby cokolwiek si臋 przymkn膮艂 bli偶ej.

Poganin za艣, jako sam w sercu zdrad臋 mia艂, tak si臋 jej snad藕 od nas obawia艂 i sam ruszy膰 z um贸wionego miejsca nie chcia艂, kilkuset tylko murz贸w swoich wyprawiwszy po hetmana.

Ci opowiadali, 偶e mustalik z wielk膮 cale okaza艂o艣ci膮, w tysi膮c koni, z wielkim orszakiem, z darami bogatymi, z wozami, z wielb艂膮dy, z namiotami, z jezdnymi i pieszymi oczekiwa艂 na hetmana.

Murzowie, przybywszy z pokor膮 i czo艂obitno艣ci膮, pocz臋li modli膰 a prosi膰, po nogach niemal ca艂uj膮c go, aby do mustalika jecha艂, kt贸ry go niecierpliwie z wdzi臋cznym sercem oczekuje.

Postanowione tedy ju偶 by艂o, 偶e艣my ruszy膰 mieli, ale wojska ni偶owego bez przykaz贸w i bez naznaczenia im starszyzny, a bez zastrze偶enia, aby si臋 ono spokojnie zachowywa艂o, pokoju nie zak艂贸caj膮c, nie m贸g艂 pan Samuel pozostawi膰.

Trzeba by艂o na to trzy dni, aby po starszyzn臋 pos艂a膰 i z ni膮 si臋 rozm贸wi膰.

Rzek艂 tedy murzom: "Post贸jcie ma艂o, sami to rozumiecie, 偶e wszystkiego kozactwa z sob膮 do Persji nie bior臋, trzeba wi臋c pozosta艂emu przykaza膰 srogo, aby ordzie pok贸j da艂a".

Tu muskaj膮c w膮sa, Zarwaniec, gdy dalej mia艂 ci膮gn膮膰, doda艂 spojrzawszy na braci, kt贸rzy go z ciekawo艣ci膮 wielk膮 s艂uchali: - Co powiem, b臋dzie si臋 mo偶e ich mi艂o艣ciom troch臋 dziwnym wydawa艂o, a nie cale do prawdy podobnym, ale rych艂o ujrzycie pana Samuela, kt贸ry s艂owa moje potwierdzi.

- M贸w, c贸偶 tedy tak nie do wiary by膰 mo偶e, gdy o Samka idzie?

- roz艣mia艂 si臋 Krzychnik.

- Pocz臋艂a si臋 z murzami sprawa zaprawd臋 dziwna - ci膮gn膮艂 dalej Zarwaniec - bo nadzwyczaj gor膮co i napastliwie nalegali, aby z nimi koniecznie, i to nie zwlekaj膮c, jecha艂, a z drugiej strony kozacka starszyzna, na bok wzi膮wszy hetmana, objawili mu, 偶e oni Tatarom tym i carzykowi ich, i mustalikowi cale nie wierz膮, a zdrad臋 w tym wietrz膮, i偶 inaczej nie jest, tylko sprawa napi臋ta, aby jego ludzi i Kozak贸w w niewol臋 wzi膮膰 i zgubi膰.

Zaklinali go wi臋c, aby uchowaj Bo偶e nie jecha艂.

Zda艂o si臋 za艣 panu Samuelowi, 偶e Kozacy zrazu wyprawie tej byli przeciwni i dlatego strachy na Lachy wymy艣laj膮, albowiem takiej jawnej zdrady nie m贸g艂 nigdy przypu艣ci膰.

Wi臋c z jednej strony murzowie wo艂aj膮: "Zmi艂uj si臋, jed藕, tam na ciebie jednego jak na syna rodzonego carz czeka, sto tysi臋cy ludzi stoi, d艂u偶ej trwa膰 nie mo偶e, bo i trawy, i pasz臋 wszelk膮 wyjedli i czas mieli obrachowany".

Wi臋c na trzy dni pozwoli膰 nie chcieli, ale wo艂ali: "Jed藕 zaraz, jed藕!

... " Do kolan przypadali ci膮gle, a z艂ote g贸ry obiecywali.

Co tu czyni膰?

Kozacy r臋ce 艂ami膮 i prosz膮: "Je偶eli wam 偶ycie i zdrowie mi艂e, sami si臋 dobr膮 wol膮 w r臋ce poganom nie oddawajcie.

Zguba jawna.

Dosy膰 w ich kos臋 oczy popatrze膰, a jak si臋 sobie u艣miechaj膮 radzi, 偶e zdrad臋 knuj膮".

Drudzy za艣 powiadali, i偶 niekt贸rzy Kozacy, co w niewoli u Tatar贸w bywali, a j臋zyk ich rozumieli" pochwytali takie wyrazy, jakby na zdrad臋 wszystko wymierzone i obrachowane by艂o.

My艣my panu Samuelowi w oczy patrz膮c widzieli, 偶e cho膰 si臋 maluczko waha艂, ale serca sobie dodawa艂 i mia艂 postanowienie jecha膰.

Tedy murzowie ani nawet do wieczora nie chcieli czeka膰, a zaraz na ko艅.

Przeszed艂 si臋 po placu mi臋dzy nami zadumany pan i nagle krzykn膮艂: "Dawaj konia!

" Murzowie si臋 z po艣piechem rzucili zaraz i w mgnieniu oka rumaka mu okulbaczonego, gotowego, tylko siadaj, przyprowadzili.

Zda艂o si臋 tedy, 偶e tak B贸g chcia艂 i s膮dzi艂.

By艂 ko艅, jakbym na niego jeszcze patrzy艂, ple艣niawy, zbudowany krzepko, z okiem wysadzonym na 艂eb, z chrapami czerwonymi, niecierpliwy, 偶e w miejscu usta膰 nie m贸g艂, a kopa艂 nogami i ogonem ze z艂o艣ci zwija艂.

Tedy pan Samuel, cho膰 wasza mi艂o艣膰 wiecie, jak na koniu je藕dzi i 偶e mu najdzikszy nie straszny, spojrzawszy na tego rzek艂: "A st臋pi膮 on chadza?

" Murza, kt贸ry przy nim sta艂, odpar艂: "Bystry jest".

Rzucili si臋 zaraz innego mu szuka膰, bo powiedzia艂, 偶e bardzo znu偶onym si臋 czuje i chce sobie na siodle odpocz膮膰.

Tymczasem on, ju偶 tylko na konia siada膰, szabl臋 przypasan膮, sahajdak mia艂 na sobie, pocz膮艂 zadumany si臋 przechadza膰, oczekuj膮c.

Patrzyli艣my na niego z 偶alem i trwog膮, bo wida膰 by艂o, 偶e w nim dwoje gra艂o jeszcze.

Micha艂 kucharz, ko艂o namiotu stoj膮cy, p艂aka艂 i gdy si臋 zbli偶y艂 ku niemu, rzecze: "Paneczku m贸j, ju偶 ja ci臋 pono ogl膮da膰 nie b臋d臋, kiedy si臋 sam na ich r臋ce zdajesz.

Jest szczuka dobra, na poczekaniu gotowa b臋dzie, najedz si臋 cho膰 na drog臋".

A偶 pan stan膮艂, a 偶e w istocie przez ca艂y dzie艅 czasu nie mia艂 co do g臋by w艂o偶y膰, zapach艂a mu szczuka i rzek艂: "Dawaj偶e pr臋dko!

" I szed艂 do namiotu je艣膰, a tu mu drugiego konia ju偶 przyprowadzili.

Znowu si臋 k臋s zwlok艂o.

Mia艂 tedy na ko艅 siada膰 ju偶, a偶 przy starszy藕nie kozackiej, za jej napraw膮, za偶膮da艂 od murz贸w przysi臋gi na bezpiecze艅stwo.

Ci za艣 wym贸wili si臋, i偶 przykazania nie mieli i r臋czy膰 nie by艂o ich rzecz膮.

Kozacy to us艂yszawszy, ju偶 nie patrz膮c na nic, prawie gwa艂tem pochwycili pana Samuela mi臋dzy siebie, nios膮c na r臋kach do cz贸艂en i siad艂szy do nich z samopa艂贸w ognia dawa膰 zacz臋li.

Murzowie si臋 tego przel臋kli i odbiegli troch臋, ale zaraz te偶 do cz贸艂en si臋 wzi臋li i ju偶 s膮dz膮c, 偶e go prowadz膮 z sob膮, odbili od brzegu, przodem spiesz膮c, aby o nim oznajmili.

Kozactwo za艣 go pu艣ci膰 nie chcia艂o, a 偶e na po偶egnanie du偶o pili, wzi臋艂a si臋 na wp贸艂 w cz贸艂nach, wp贸艂 na brzegu taka ochota wielka, i偶 pan Samuel o wszystkim zaby艂, z uciech膮 na ni膮 patrzaj膮c.

M艂odzie偶 skoki takie i ta艅ce przysiadane wyprawia膰, inni na kobzach gra膰, inni strzela膰 i huka膰 pocz臋li rado艣nie, a偶 si臋 ziemia trz臋s艂a.

By艂o co patrze膰 na ich skoki, bo nar贸d ten gibki jest i wy艂amany tak, 偶e mu we dwoje si臋 zgi膮膰, w k艂臋bek zwin膮膰, g艂ow臋 mi臋dzy nogi w艂o偶y膰 - niczym.

W艣r贸d tej zabawy noc zasz艂a i stra偶 kozacka powr贸ci艂a od granicy tatarskiej.

Ci z sob膮 prowadzili kilkunastu cz艂owieka, kt贸rych trudno by艂o zrazu pozna膰, co za jedni, tak wyn臋dznieni, w 艂achmanach si臋 przywlekli.

Gdy艣my si臋 zbli偶yli, buchn臋艂a z nich rado艣膰, 偶e nam si臋 p艂aka膰 chcia艂o, bo to byli wszystko polscy je艅cy, zbiegli od Tatar, kt贸rzy w tej ucieczce prawe m臋cze艅stwo cierpieli, a to salus" ujrzawszy na kolana padli, ziemi臋 ca艂owali, a ma艂o nie szaleli z rado艣ci.

Dopiero starszy jeden, kt贸ry g艂ow臋 jakby trupi膮 mia艂 z wychudzenia, gdy mu pana Samuela pokazano, podni贸s艂 r臋ce do g贸ry: "Pan B贸g - zawo艂a艂 - niech b臋dzie b艂ogos艂awiony, 偶e nas tu zawczasu przywi贸d艂, aby艣my wielkiemu zapobiegli nieszcz臋艣ciu.

Tamci Tatarowie, p臋tle wi膮偶膮c na was, niecierpliwie czekaj膮.

Hetmana niewola i okup postanowiona by艂a, a z ludzi, kt贸rzy by z nim przyszli, ani jeden nie mia艂 powr贸ci膰, ani 偶yw by膰, bo dla nich ju偶 pale gotowano".

Pos艂yszawszy to pan nasz, 偶e nie m贸g艂 w膮tpi膰, i偶 prawd臋 mu powiadali, bo za nich w艂asna ich n臋dza 艣wiadczy艂a, rozsierdzi艂 si臋 strasznie.

Zaraz tedy do koni swych postanowi艂 jecha膰, ludzi co najlepszych zebra膰 i za carzykiem ci膮gn膮膰 z ty艂u, aby go znienacka zarywa膰.

Jechali艣my w czterdzie艣ci g艂贸w wybranych o mil siedem, k臋dy stado si臋 pas艂o, ale bardzo nieszcz臋艣liwie, bo tam od robactwa jakiego艣 i ludzie, i koniska bardzo puch艂y i zdycha艂y.

Gdy艣my do koni przybyli, okaza艂o si臋 po ogl臋dzinach, 偶e i dwu cale zdrowych nie by艂o.

Tedy Kozacy dla s艂abo艣ci koni tych j臋li mu odradza膰 bardzo, powiadaj膮c, 偶e zanim os艂ab艂e szkapy przep艂awim, zemdlone popadaj膮, i nie by艂o co z takim stworzeniem w paszcz臋 Tatarom le藕膰; co naszemu panu bardzo przeciwnym by艂o, gdy偶 sierdzisto艣ci swej i zem艣cie k'woli chcia艂 koniecznie uczyni膰, a gdy co postanowi艂, wiadomo, 偶e go przeprze膰 trudno.

Dla koni si臋 wi臋c przewlek艂o, a tymczasem znowu j臋zyka dostali艣my od stra偶y kresowych z przekopy, 偶e murz贸w tych, kt贸rzy po pana Samuela je藕dzili, srodze wszystkich pokara艂, dlaczego nie zezwolili na przysi臋g臋 i na wszystko, co chcia艂, byleby mu go przyprowadzili.

Ci te偶 powiadali, 偶e gdy murzowie wr贸cili, zastali tam pos艂a perskiego u carzyka, kt贸ry po to przyby艂, aby go co rychlej nagli艂 do ci膮gnienia.

A z tak膮 but膮 nalegali na carzyka, 偶e mu losem jego brata Adligeraja grozili, kt贸ry zabit by艂, m贸wi膮c: "B臋dzieszli zw艂贸czy艂 i ciebie to potka".

Upiera艂 si臋 jeszcze carzyk na pana Samuela czeka膰, zwabi膰 si臋 go spodziewaj膮c, bo okupu wielkiego 偶膮dnym by艂, ale Pers mu oci膮ga膰 si臋 nie da艂 i tak dziesi臋膰 tysi臋cy na stra偶y od kozactwa zostawiwszy, ci膮gn膮膰 musia艂 do cara tureckiego, a z nim do Persa.

Na samym odjezdnym, poniewa偶 cale nie wiedzia艂 o tym, i偶 si臋 jego zdrada wyda艂a, przys艂a艂 jeszcze do pana Samuela pos艂y, aby pok贸j zawarty z nim strzyma艂 wiernie, napominaj膮c, za co obiecywa艂 i da艅 na Kozaki, i chor膮giew na Wo艂och贸w, jakby tylko z Persji powr贸ci艂.

A tak pos艂贸w tych odprawiono, nie daj膮c nic pozna膰, a pan Samuel, gdy si臋 naraz ujrza艂 bez 偶adnej imprezy przed sob膮, pocz膮艂 by膰 wielce markotnym.

Znacie wasza mi艂o艣膰 natur臋 jego, 偶e zawsze co艣 przed sob膮 mie膰 musi, czym by si臋 para艂, a zabraknie mu, uchowaj Bo偶e, tedy jak nied藕wied藕 w艂asnej 艂apy ssa膰 nie b臋dzie, ale musi sobie wyszuka膰, co by mu my艣l zaprz膮tn臋艂o.

Widzieli艣my go przez dni par臋 chodz膮cego, jakby z krzy偶a zdj臋tego i palce gryz膮cego ze z艂o艣ci.

Przy czym kilku oberwa艂o, co mu si臋 pod czas nawin臋li.

Chybi艂a Moskwa, 偶e na ni膮 i艣膰 nie by艂o mo偶na, do Persji te偶 nie szed艂, a sta膰 na Ni偶u i kasz臋 je艣膰 z Kozaki, nie jego rzecz by艂a.

Na Wo艂ochy si臋 za艣 gotowa艂 jeszcze w Z艂oczowie b臋d膮c i na nich z Tatarami i Kozakami pa艣膰 my艣la艂, o czym oni byli uwiadomieni.

Hospodar, cho膰 mo偶e napa艣ci tej nie bardzo si臋 l臋ka艂, ale mu ona zawsze wypa艣膰 musia艂a ze szkod膮.

Nakaza艂 wi臋c do pana Samuela w ten spos贸b: "Zostaw ty mnie w pokoju, masz co lepszego do czynienia, na grodkach moskiewskich pogranicznych lepiej si臋 ob艂owisz ni偶 u mnie, a snadniej ci z nie przygotowanymi b臋dzie ni偶 ze mn膮, kt贸ry wiem i czekam.

Wi臋c je艣li mnie w pokoju zostawisz, dam ci pi臋膰set koni na Moskw臋".

Na kt贸r膮 propozycj臋 pan Samuel do czasu 偶adnej nie da艂 odpowiedzi, ale teraz mu ona przysz艂a na pami臋膰.

Bieleckiego tedy do hospodara wyprawi艂 zaraz, daj膮c mu cztery niedziele czasu na przys艂anie pos艂贸w dla zmowy, do kt贸rej got贸w by艂 przyst膮pi膰.

Ot贸偶 nam te cztery niedziele za dziesi臋膰 sta艂y, jak to si臋 m贸wi po prostu, w gardle ko艣ci膮, 偶e panu Samuelowi wszelkiej ju偶 cierpliwo艣ci i wytrwania brak艂o.

Kozacy si臋 pocz臋li na gwa艂t rwa膰, aby Tatar贸w zarywa膰, co by im 艂atwo teraz i bezkarnie przysz艂o, bo carzyka nie by艂o, si艂 nie mieli, a wioski tatarskie tu偶 ku granicy si臋 przysun臋艂y.

艢mieszne rzec, jakby si臋 wie艣 z miejsca na miejsce przenosi艂a, ale u Tatar贸w nie inaczej jest, tylko chaty na ko艂ach z woj艂ok贸w maj膮, a w nich wszelki sprz臋t i niewiasty, i dzieci.

Dokuczy im co, albo pasz臋 wyjedz膮, lub wody powysychaj膮, zaprz臋gaj膮 do tych chat i ruszaj膮, gdzie im si臋 podoba.

O kt贸rych powiadaj膮, 偶e natur臋 ju偶 nawet tak膮 maj膮 z wiekuistego nawyknienia, i偶 w jednym miejscu, a w nieruchomym domu wytrwa膰 nie zdo艂aj膮.

O tych tedy wsiach, przy kt贸rych zazwyczaj i stada koni, i 艂upy ich s膮, i je艅c贸w przy nich trzymaj膮, zas艂yszawszy Kozacy, rwali si臋 na nich napada膰.

Za艣 panu Samuelowi nie po my艣li to by艂o, a musia艂 dobrze rozwa偶y膰, aby na niego nie rzucono, 偶e nieprzyjaciela uspokojonego przeciwko Rzeczypospolitej dra偶ni艂 czasu wojny z Moskw膮.

Z innych te偶 wzgl臋d贸w nie zda艂o mu si臋 swawoli kozackiej i samowoli folgowa膰.

Wi臋c co艣my z nimi za sprawy czasu tych czterech tygodni przebywali, ani opowiedzie膰, ni zliczy膰.

Musia艂 pan nasz starszyzn臋 sobie dobrymi s艂owy a ci膮g艂ymi podarkami ujmowa膰, bo z nimi bez datku nic nie zrobi膰. Patrzyli艣my na to z b贸lem serca, jak mityguj膮c ich i nie mog膮c zjedna膰, co dzie艅, co艣my z sob膮 najlepszego mieli, pomi臋dzy nich rozdawa艂.

Posz艂o tak, co by艂o och臋do偶nej i pi臋knej broni, rynsztunku wszelakiego, szat, futer, na ostatek pieni臋dzy do ostatniego niemal grosza.

I bywa艂o, zdaje si臋, 偶e starszyzna ju偶 uspokojona, przekonana, a mo艂ojcy upojone i cicho, czekamy pos艂贸w od Wo艂oszy.

Wtem przybie偶y od granicy j臋zyk, jako wioski tatarskie prawie bezbronne, a 艂upu w nich si艂a, albo teraz, albo nigdy na Tatar贸w i艣膰, kt贸rych jak baran贸w zabra膰 mo偶na.

Zawichrzy si臋 zn贸w wszystko, lec膮 pod namiot pana z krzykiem wielkim, 偶eby ich prowadzi艂, 偶e nie od tego hetmanem jest, aby ich hamowa艂, ale aby im przodowa艂, 偶e przez niego szkod臋 ponosz膮 wielk膮.

A tu si臋 jemu wi臋cej ogl膮da膰 przychodzi艂o na Rzeczpospolit臋, cho膰 kr贸la nie cierpia艂 i nie cierpi, aby nieprzyjaciele nie powiadali, 偶e na ni膮 Turk贸w i Tatar贸w zemst臋 艣ci膮ga艂.

Wi臋c znowu w pro艣by i zakl臋cia i znowu starszyzn臋 ujmowa膰, cho膰 po kilka dni sobie pokoju kupuj膮c.

My tymczasem w tej bezczynno艣ci, na lada jakim chlebie, cz臋sto g艂odem przymieraj膮c, jake艣my si臋 mieli, Bogu i nam wiadomo.

Znowu tedy z nud贸w tych ledwie艣my babom krosien nie zazdro艣cili, bo si臋 ryby 艂owi膰 i na ptactwo polowa膰 sprzykrzy艂o.

Ludzie nasi wraz z Kozakami po ca艂ych dniach pili, nie maj膮c co czyni膰.

My za艣 wszyscy, jako艣my przycierpieli, to nic, ale kto pana Samuela, co on za m臋ki dozna艂 - wyrozumie!

Bo nieraz si臋 hamowa膰 musia艂, do czego nie nawyk艂, a nieraz zuchwa艂e kozactwo mu niemal do ocz贸w skaka艂o, i偶 偶ycie wisia艂o na w艂osku.

Podpi艂 kt贸ry, a mia艂 na w膮trobie co, szed艂 wprost, czapki nie zdejmuj膮c, pod namiot, siada艂 sobie za pan brat przy tym, kt贸rego oni batkiem, czyli ojcem, zwali i bluzga艂 mu w oczy, co 艣lina do ust przynios艂a.

Uprz膮tn臋li艣my jednego, dopoiwszy tak, aby go na r臋kach z namiotu precz wynie艣膰 by艂o mo偶na, nalaz艂 si臋 drugi, a najgorsza by艂a starszyzna, kt贸ra skosztowawszy podark贸w, coraz na nowe wyci膮ga艂a, kt贸rych nie by艂o ju偶 z czego bra膰... Sepety nasze i wozy sta艂y opr贸偶nione, koni艣my pozbyli... Tymczasem tych pos艂贸w wo艂oskich cztery tygodnie oczekiwanych ani widu, ani s艂ychu, dalej i drugie cztery g艂ucho... Mo偶na si臋 by艂o najcierpliwszemu w艣ciec, co dopiero takiemu jak nasz pan Samuel, kt贸ry nigdy czeka膰 nie umia艂.

Wi膮d艂 nam w oczach, ale mu wstyd by艂o i 偶al porzuci膰 t臋 imprez臋 nic nie dokazawszy, cho膰 my艣my go na gwa艂t do domu z powrotem namawiali.




Rozdzia艂 VI

Westchn膮艂 i popi艂 Zarwaniec, a panowie Zborowscy spocz膮膰 mu nieco dali, cho膰 ko艅ca byli ciekawi, acz si臋 dobrego spodziewa膰 nie mogli.

Krzychnik pierwszy biada膰 zacz膮艂: - By艂o mu tam g艂ow臋 nie艣膰 bez korzy艣ci pomi臋dzy to kozactwo, gdy tu tyle jest do czynienia.

Kosztem tych trud贸w a zabieg贸w by艂by w moim r臋ku wi臋cej dokaza艂, a mo偶e ca艂y nar贸d by mu za to by艂 wdzi臋cznym.

Gorzej Tatarzyna n臋ka nas tu Nigrum Concilium ze swym carzykiem na czele.

Na tego mu wypraw臋 by艂o czyni膰, nie na Ni偶 i dnieprowe ostrowy!

To m贸wi膮c splun膮艂 podczaszy, a marsza艂ek, kt贸ry wiedzia艂, 偶e przy Zarwa艅cu wszystko m贸wi膰 m贸g艂, co chcia艂 i my艣la艂, odezwa艂 si臋: - S艂uchaj, Krzychnik, niech ci raz prawd臋 powiem.

Ty 偶ar chcesz wygrzebywa膰: Samuelowymi r臋kami, a czemu sam nie poczynasz?

Jam do tego niezdatny ani si臋 rw臋, cho膰 sercem i dusz膮 z wami jestem; ty za艣, co si臋 tak niecierpliwisz, czemu nie robisz nic?

- Bom tak, jako i mi艂o艣膰 wasza, do roboty onej niezdatny - odpar艂 Krzychnik.

- Wymy艣le膰 i wskaza膰, co czyni膰, moja rzecz, a gdzie by na ko艅 si膮艣膰 i z szabl膮 drog臋 po nocach zabiega膰 i zasadza膰 si臋 trzeba, jam do niczego.

Ka偶dy cz艂ek si臋 do czego innego rodzi, pan Samuel rzutki jest i gdy w dobrych r臋kach - nieoceniony.

W艂asn膮 g艂ow膮 tak chodzi, jak ono to na Ni偶, a za wskazaniem moim, on by nas wszystkich z tej niewoli batorowskiej wyzwoli艂.

Je偶eli powr贸ci, nie mo偶e inaczej by膰, ja go wezm臋 w swe r臋ce... Zobaczycie!

Pok艂oni艂 si臋 s艂uchaj膮c Zarwaniec i rzek艂 cicho: - Ino, prosz臋 mi艂o艣ci waszej, pana Samuela wzi膮膰, a uczyni膰 go komu pos艂usznym, to jest sztuka, kt贸rej bodaj nawet pan podczaszy nie doka偶e.

Naprz贸d, 偶e ju偶 za stary jest, aby swobody, do kt贸rej dobrze nawyk艂, pozby膰 si臋 chcia艂, a potem krew ma gor膮c膮, wi臋c cho膰by si臋 i podda艂, w tym podda艅stwie nie strzyma.

Roz艣mia艂 si臋 podczaszy.

- Ale on go ani czu膰, ani zna膰 nie b臋dzie - rzek艂 - my艣li to偶 samo co ja, p贸jdziemy r臋ka w r臋k臋... Zgodzi si臋 ze mn膮, tyle tylko, 偶e ja mu drogi wska偶臋 i u艂atwi臋.

Ja bym mu wszystkich tatarskich carzyk贸w i hospodar贸w wo艂oskich z g艂owy wybi艂, kiedy my tu nad sob膮 mamy tak膮 偶elazn膮 r臋k臋, 偶e tchn膮膰 nie mo偶emy.

Daj Bo偶e, aby co rychlej przybywa艂.

- Tak ci b臋dzie - doda艂 Zarwaniec - bylem grosza dosta艂, pospieszy tu pewnie.

- Niechby cho膰 przed weselem w czas stan膮艂, boby si臋 mo偶e, zaskoczywszy pana m艂odego, uda艂o nie dopu艣ci膰 do kobierca... Wtem zwr贸ci艂 si臋 do Zarwa艅ca: - No m贸w, a ko艅cz, co艣cie to tam jeszcze na Ni偶u dokazywali, z czym si臋 chwali膰 my艣lisz.

- Niewiele z tego chwa艂y - rzek艂 Zarwaniec - bo biedy wi臋cej by艂o ni偶 chluby.

My艣my z tego pr贸偶nowania, jako i pan nasz, gotowi byli na wszystko.

Pu艣ci艂 si臋 tedy pan Samuel dla rozrywki, jako i dla lepszego poznania tego kraju i rzeki, po Dnieprze, po ostrowach, opatruj膮c brzegi, rozpytuj膮c ludzi o ich saletry, sole i wszelk膮 kupi膮 i p艂ody.

Wtem, gdy na rzece by艂, spotka艂 tych, co po s贸l jechali na brzeg morski, kt贸ra tam latem osycha, jako m膮ka le偶膮c na ziemi, i bierze jej ka偶dy, kto chce, ile mu si臋 podoba, nie pytaj膮c, bo to bezpa艅ska jest rzecz.

Ludzie ci, s贸l wioz膮cy, powiedzieli mu, 偶e nie opodal na morzu galery widzieli, kt贸re na Dniepr p艂yn臋艂y.

Natychmiast wyprawi艂 pan nasz stra偶 ad ostium marisM, k臋dy Dniepr w morze wpada, aby j臋zyka dosta膰 i w istocie stra偶 galery dwie na Dniepr wchodz膮ce na swe oczy widzia艂a, a przy nich l膮dem Tatar贸w tysi臋cy, jak oni liczyli, z dziesi膮tek sz艂o, chc膮c w ciasnym miejscu z Kozaki si臋 rozprawi膰.

Tego panu hetmanowi by艂o potrzeba, kt贸ry gwa艂tem bitwy po偶膮da艂, wi臋c ludzi zebrawszy zasadzi艂 si臋 tak, aby z galer ludzie wysiad艂szy, gdzie na ciasnym ostrowiu przydyba艂 i tam je wszystkie wybi艂 do nogi.

Ale nie wiedzia艂 o tym, 偶e nie wszystka to moc tatarska by艂a, ale tylko przez s臋dziaka wys艂ana kupka dla j臋zyka, kt贸rzy Kozak贸w zoczywszy, ani si臋 potyka膰 my艣l膮c, natychmiast ty艂 podali.

Gdyby nie to, 偶e si臋 cokolwiek przyp贸藕ni艂, pewnie by z nich 偶aden nie uszed艂, ale poniewczasie pr贸偶ny 偶al.

Wi臋c wracali艣my znowu do Siczy i znowu na Wo艂ochy艣my si臋 gotowali, bo tak 艣cierpie膰 nie chcia艂 w pr贸偶nowaniu, gdy ju偶 pos艂贸w nadaremno si臋 by艂o spodziewa膰.

Gdy ci膮gniemy tak - co godzina to nowina: na pierwszym noclegu potykamy znowu z jasyru tatarskiego zbieg艂ych, kt贸rych tu niemal ka偶dego dnia by艂o mo偶na znale藕膰, bo si臋 salwowali niebo偶膮tka, jako kto m贸g艂 i umia艂, a niejeden wola艂 z g艂odu w stepie umrze膰 lub w 艣niegu zmarzn膮膰, ni偶eli w tatarskich patach.

Wi臋c byle si臋 okoliczno艣膰 nadarzy艂a do ucieczki, biegli wi臋藕niowie, a co ich 偶yciem przyp艂aca艂o, kt贸偶 to policzy?

Nawet ko艣ci po nich nie zosta艂o na tych pustkowiach.

Gdy艣my je艅c贸w rozpytywa膰 pocz臋li, wszyscy jednozgodnie m贸wili nam: na Tatar贸w id藕cie, teraz czas albo nigdy, bo tam na nich pad艂a jaka艣 trwoga wielka, i偶 sama carzowa nawet do las贸w uciek艂a.

Kozakom tego tylko potrzeba by艂o i pos艂yszawszy zerwali si臋 gwa艂tem wielkim, aby zaraz i艣膰 nie mieszkaj膮c.

Pr贸偶no pan Samuel chcia艂 ich od tego odwodzi膰 a miarkowa膰, aby na Polsk臋 pomsty onego czasu nie naprowadzili, gdy wojna moskiewska nad ni膮 wisia艂a.

Si艂a czasu up艂yn臋艂o, nim ich jako艣 przywi贸d艂 do upami臋tania, a polityki w tym wielkiej za偶ywaj膮c pos艂a艂 do carzowej z pi臋knymi s艂owy, aby trwogi nadaremnej pozby艂a i bezpiecznie w pokoju mieszka艂a, gdy偶 jej jako syn dawn膮 z ojcem umow臋 o pok贸j chce 艣wi臋cie dotrzyma膰.

Co za艣 to kosztowa艂o biedy i mozo艂u, d艂ugo by opowiada膰.

Dosy膰, 偶e odprawiwszy szcz臋艣liwie pos艂y, sam do Wo艂och si臋 uparcie gotowa艂, bo srodze obra偶ony by艂, i偶 mu nawet nie odpowiedzieli, lekko go wa偶膮c sobie.

Ano, jakom rzek艂, ka偶dy tu dzie艅 inny wiatr wia艂 i nami miota艂.

Kiedy my na Wo艂osz臋 si臋 gotujemy, przynosz膮 wie艣膰, 偶e Tatarzy s膮 na zamku Has艂anhorodku, tym samym, o kt贸ry si臋 by艂 knia藕 R贸偶y艅ski kusi艂, k臋dy mizernie zgin膮艂, prochy pod艂o偶ywszy, kt贸rymi sam si臋 w powietrze wysadzi艂.

Szli艣my tedy spieszno bardzo na Has艂anhorodek, a Tatarzy o nas pos艂yszawszy uskoczyli precz z obawy.

Nie wiod艂o si臋 nam zrazu i tak ju偶 do ko艅ca.

By艂 z nami pod ten czas Kozak, kt贸rego oni tam wszyscy w nadzwyczajnej mieli estymie i Znachorem go zwali, i偶 umia艂 zamawia膰 strzelby i kule tak, 偶e wojsku, z kt贸rym on by艂, szkodzi膰 nie mia艂y.

Inne te偶 czarnoksi臋skie sztuki wyprawia艂, kt贸rymi sobie takie poszanowanie pozyska艂, 偶e mu si臋 wszystko k艂ania艂o.

O czym hetman albo nie wiedzia艂, lub sobie to lekcewa偶y艂.

Do Tatar贸w, gdy ju偶 odci膮gali, pos艂a艂 pan Samuel t艂umacza, zapraszaj膮c ich na rozmow臋, przy czym kilku Kozakom zasadzi膰 si臋 kaza艂 dla bezpiecze艅stwa, aby Tatarzy si臋 na niego nie porwali.

Pomi臋dzy kt贸rymi Znachor by艂.

Ten Tatar贸w zobaczywszy strzyma膰 nie m贸g艂 i wystrzeli艂 do nich, a 偶e hetman im za bezpiecze艅stwo r臋czy艂, wi臋c wpad艂 w pasj臋 tak膮, i偶 si臋 na Kozaka rzuci艂 sam, chc膮c go ubi膰, ale inni poskoczyli, obronili go i nie dali.

Tu dopiero widzie膰 by艂o potrzeba pana Samuela i Kozak贸w onych srog膮 zaci臋to艣膰 z obu stron z takim impetem, 偶e艣my s膮dzili, i偶 偶yw z tego nie wyjdzie.

Jak si臋 tam innemu kozactwu uda艂o pana Samuela pohamowa膰 a Znachora przy 偶yciu zachowa膰, nie wiem spe艂na, bom dla ci偶by, jaka si臋 zwali艂a ku nim, nic widzie膰 nie m贸g艂 i hetmana dopiero zobaczy艂, gdy jak z 艂a藕ni z r膮k ich si臋 wyrwa艂, przeklinaj膮c dzie艅 ten i godzin臋, gdy na Ni偶 mu si臋 zachcia艂o.

Ali艣ci za p贸藕no by艂o 偶a艂owa膰 teraz... Na pociech臋 tylko z Wo艂ochy si臋 wrzekomo sk艂ada艂o, 偶e u Probitegom ku Bohu zjecha膰 si臋 zm贸wili, cho膰 pan Samuel ma艂o im ufa艂 i nadziei mia艂, a偶eby na nich co wym贸g艂.

Gdy si臋 tedy z Kozaki, za pomoc膮 niekt贸rych hetmanowi sk艂onniejszych, uspokoi艂o do czasu, cho膰 ju偶 do nich, a oni do niego serce bardzo tracili, przys艂ali Tatarowie z podzi臋k膮, 偶e si臋 za nich uj膮艂 i pok贸j chcia艂 utrzyma膰, za co wywdzi臋czaj膮c ofiarowali mu wraz z lud藕mi stancj臋 i wszelkie opatrzenie, je偶eliby tu chcia艂 spoczywa膰, przy czym by i carzyk贸w pozna艂, bo si臋 ofiarowali przyby膰 ku niemu.

Za co hetman podzi臋kowa艂 im, bo mu do Probitego pilno by艂o, zbywszy ich: "Na ten czas nie potrzebuj臋 nic".

Wi臋c spod Has艂anhorodka jechali艣my do Wito艂dowej 艁a藕ni, gdzie si臋 pami臋膰 onego wielkiego wojownika nie tylko uchowa艂a, ale budynki i piece okazywano jakby z tych czas贸w, gdy on tu sta艂, a w 艂a藕ni si臋 parzy艂.

Drudzy za艣 m贸wili, 偶e nie 艂a藕nia by艂a, ale komora, k臋dy kupce parzy艂.

Sk膮d pospiesznie ku uj艣ciu Dnieprowemu szli艣my dalej, a dziesi臋ciu ludzi przodem s艂a艂 do Probitego ku Bohu dla Wo艂och贸w, aby je艣li si臋 co艣kolwiek op贸藕ni, onych tam zatrzymali.

Tymczasem owi wys艂a艅cy trafili po drodze na wa艂臋saj膮cych si臋 Turk贸w i pojmali ich trzynastu, ale 偶e poha艅com pomoc przybiega艂a, uszli z nimi pospiesznie ku Bohu i a偶 do Probitego ich dostawili.

My za艣 dzie艅 spoczywali艣my na tym noclegu, sk膮d stra偶 by艂a pos艂ana, bo Kozacy cz贸艂na trzcin膮 obszywali, gdy偶 na morze by艂y za ma艂e.

Tu艣my si臋, stoj膮c a o zwierzu na wyspach nieodleg艂ych s艂ysz膮c, pu艣cili na 艂owy.

Wtem s艂yszymy huk w dali, ale rozezna膰 by艂o trudno, czy z dzia艂 ognia dawano, czy grzmot si臋 rozlega艂, bo w tej stronie na niebiosach chmury sta艂y.

Kozacy 艣wiadomi powiadali jedni, 偶e na przekopie ognia dawano, drudzy za艣 twierdzili, 偶e grzmia艂o i 艂yska艂o.

Wi臋c nie dorozumiewaj膮c si臋 Turk贸w, p艂yn臋li艣my na morze pe艂ne, bo ci, co ku Bohu szli, o nich nam zna膰 nie dali.

Cicho i bez zaczepki przekop min臋li艣my, Tatarom pok贸j daj膮c.

Kiedy potem patrzym, na morzu jakby zamek znaczny albo budowanie si臋 ukaza艂o, a mrok pada艂, wi臋c rozezna膰 by艂o trudno, co przeciw sobie mamy.

I tak na noc przyszli艣my.

Dopiero gdy dnie膰 zacz臋艂o, okaza艂y si臋 tureckie galery z ludem wojennym mnogim, 偶e ju偶 myli膰 si臋 nie by艂o mo偶na.

A panu Samuelowi zaraz serce uros艂o i a偶 mu oczy zap艂on臋艂y.

Wi臋c si臋 do Kozak贸w obr贸ci艂: "A co, panowie mo艂ojcy!

Szcz臋艣cie nam samo si臋 w r臋ce podaje; przy pomocy Bo偶ej, mo偶e by膰 i s艂awa, i korzy艣膰 niema艂a!

" Przy czym na galery wskaza艂, ale Kozacy, cho膰 zawsze ochotni, g艂owami potrz膮sali.

"Tu by nam - rzekli mu - o tym my艣le膰, jak co najpr臋dzej uchodzi膰, bo si艂a nie na nasz膮 gar艣膰, zgnietliby nas pewno.

Mierzy膰 si臋 z nimi ani pr贸bowa膰... " A naszemu panu okrutny 偶al by艂 okazj臋 potkania si臋 straci膰, ale sam wreszcie widzia艂, 偶e szczerze mu radz膮, i 偶e nie pozosta艂o nic, jeno uchodzi膰 co chy偶ej.

Do Bohu siedem mil by艂o, ucieczka przed galerami trudna, a zguba pewna.

Co najgorsza, 偶e Kozacy z tymi cz贸艂nami ani si臋 chcieli mierzy膰 przeciw galerom i sta艂 si臋 niepok贸j wielki, wo艂anie, czym i hetmanowi serca odj臋li.

"Ucieka膰!

" - wo艂ali.

- "Uchodzi膰!

" - i cz贸艂na zwracali.

Panu Samuelowi za艣, gdy ju偶 ratunku w ucieczce nie widzia艂, zda艂o si臋 po rycersku dosta膰 placu i 偶ycie wa偶y膰, pocz膮艂 wi臋c na nich krzycze膰: "Niech was, mo艂ojcy, nie obchodzi lik pogan, my艣my ludzie chrze艣cija艅scy, Pana Boga prawdziwego s艂udzy.

On nam wszechmocno艣ci膮 sw膮 pomaga膰 b臋dzie i si艂 doda... Id藕my 艣mia艂o, a z pomoc膮 Bo偶膮 i tej ich armacie, i im, blu藕niercom niewiernym, rady damy... Zwyci臋偶ym ich!

... " Tymczasem cz贸艂na ju偶 i my na nich uchodzili艣my, a pan Samuel stoj膮c wci膮偶 mitygowa艂, zaklina艂, aby sobie sromu nie czynili, a raczej si臋 zwr贸cili m臋偶nie i do bitwy gotowali.

A偶 tu przedniejsza galera, na kt贸rej ich tam starszy by艂, wysforowa艂a si臋 naprz贸d goni膮c nas, nimby inne ruszy艂y i krzyki ich: "A艂艂ach!

A艂艂ach!

" z dala nas dochodzi艂y.

Kozacy z cz贸艂nami do brzegu ju偶 przybiwszy, wysiada膰 i pierzcha膰 chcieli, ale srom ich ow艂adn膮艂 na ono wo艂anie hetma艅skie.

Siedli do cz贸艂en na powr贸t.

Pan Samuel, wielce tym uradowany, chwali艂 im to, zwyci臋stwo obiecuj膮c, bo mu si臋 wielce bitw臋 stoczy膰 pragn臋艂o, 偶e 偶ycie dla niej wa偶y膰 by艂 gotowy.

Galera owa ich hetma艅ska coraz si臋 ku nam przybli偶a艂a, kt贸ra by艂a ze wszystkich najwi臋ksza i najpi臋kniejsza, a sun臋艂a tak, 偶e艣my nie tylko ich b臋bny, surmy s艂yszeli i okrzyki, ale zielone chor膮gwie powiewaj膮ce nad nimi widzieli.

Pan Samuel z Kozaka sta艂 艣miele, to im zar臋czywszy, 偶e skoro z jedn膮 tylko galer膮 mie膰 b臋d膮 do czynienia, przem贸c ich dzielno艣ci膮 sw膮 potrafi膮.

Sta艂 ca艂y jak w ogniu, trz臋s膮c si臋 z niecierpliwo艣ci pan Samuel i postrzeg艂szy, 偶e sternik jego cz贸艂na s艂abnie i 藕le kieruje, o ma艂o w miejscu nie ubi艂, 偶e mu go z r膮k ledwie wyrwano.

Turcy si臋 tej garstce 艣mia艂ej dziwuj膮c, ju偶 zaprawd臋 gotowali osaczy膰 i wszystkich pojma膰 jako w sieci, bo wielk膮 przewag臋 mieli, gdy galera na piasku im utkn臋艂a - ani ruszy膰.

Tam gdzie cz贸艂na kozackie p艂yn臋艂y swobodnie, oni jak przykuci siedli.

Pocz膮艂 pan Samuel wo艂a膰, aby reszta sp贸藕nionych przybywa艂a, wielkim animuszem swym rzuci膰 si臋 na nich zamierzaj膮c.

Ale Kozacy si臋 nie wa偶yli i zamiast ku galerze, do brzegu sterowali - ani by艂o ich zmusi膰.

Pan Samuel na pr贸偶no r臋ce 艂ama艂, prosi艂 i zaklina艂.

Wtem Turcy obaczywszy, i偶 im uchodzimy, z dzia艂 ognia dawa膰 zacz臋li.

Kula jedna tak nieszcz臋艣liwie pad艂a, 偶e sternika, kt贸ry tu偶 przy panu sta艂, trafi艂a, a ten podle niego Kozaka, sob膮 padaj膮c, w morze wywr贸ci艂, kt贸rego ledwie wyratowano.

Kozactwo za艣, kt贸re zrazu ch臋膰 dobr膮 okazywa艂o i na kt贸re hetman najwi臋cej rachowa艂, do brzegu przybijaj膮c pocz臋艂o si臋 mie膰 do ucieczki.

Pr贸偶ne by艂o rozpaczliwe hetma艅skie wo艂anie, aby drugim strachu nie wra偶ali i sromu sobie nie czynili - gdy kule tureckie coraz w cz贸艂na trafia艂y i dziurawi艂y je, tak 偶e zatyka膰 by艂o trzeba, aby ich woda nie zala艂a.

Wzi膮艂 si臋 zam臋t wielki, a pan nasz, o wszystkim zapomniawszy wrza艂 tylko tym, jak by si臋 bi艂 i zabija艁.

Turcy widz膮c, 偶e na morzu nic nie uczyni膮, pocz臋li na l膮d wysiada膰, Kozacy te偶 wszyscy niemal wyl膮dowawszy na brzeg, oko艂o hetmana si臋 skupili.

Bitwa strzelb膮 si臋 rozpocz臋艂a gor膮ca, na kt贸r膮m patrza艂, bo przy nim by艂em.

Kule ku nam wszystkim wymierzone jak grad doko艂a pada艂y.

Co zobaczywszy Kozacy chcieli go na wzg贸rze uprowadzi膰, albo kup臋 t臋, co go otacza艂a, rozproszy膰, bo za cel s艂u偶y艂a.

Hetman ch艂opca, kt贸ry przy nim ze strzelb膮 sta艂, ledwie popchn膮艂 od siebie, gdy kula go ugodzi艂a i na wp贸艂 rozci臋艂a, tylko 偶e mu rusznic臋 m贸g艂 pochwyci膰.

W tym zgie艂ku ma艂o co widzie膰 a jeszcze mniej rozpozna膰 by艂o mo偶na.

Tylem na oczach mia艂, 偶e pana Samuela baczy艂em ci膮gle si臋 naprz贸d rw膮cego, ognia daj膮cego, a cudem Bo偶ym, cho膰 g臋sto go ostrzeliwano, 偶adna kula nie ugodzi艂a.

Wtem mi臋dzy Turki okaza艂o si臋, co za艣 nie wiem, jakby ba艂wan jaki艣 we srebrnej zbroi, do kt贸rego zmierzywszy pan Samuel raz i drugi ognia da艂, a偶 si臋 z niego blachy posypa艂y.

Chor膮giew te偶 jedna si臋 zachwia艂a i pad艂a, po czym lament us艂yszeli艣my i wo艂anie przera藕liwe: "A艂艂ach!

A艂艂ach!

", co Kozacy rozumieli, jakby oni spraw臋 sw膮 za stracon膮 mieli.

Wnet te偶 i im m臋stwa przyby艂o, gdy si臋 obaczyli, 偶e nie tak Turcy straszni, a od kul ich ten by艂 ratunek, i偶 tam w艂a艣nie dzikie 艣winie do艂y ogromne pory艂y, w kt贸rych jak za sza艅cami kry膰 si臋 by艂o mo偶na.

Pan nasz, jako strzelec doskona艂y, cud贸w prawie dokazywa艂, na co艣my patrzyli, gdy rz臋dem siedz膮cych na 艂awie galery Turk贸w ze 艣migownicy wszystkich jednym strza艂em razi艂 i po艂o偶y艂.

Wtem Turcy dwie galerze wyprawili ku Bohowi, aby Tatar贸w tam przewozi艂y, kt贸rzy by Kozakom ty艂 zabra膰 mogli, i znowu si臋 sta艂a trwoga, a kozactwo do ucieczki si臋 zabiera艂o.

Tylko pan nasz i nas kupka serca艣my nie stracili.

Zgromi艂 pan uchodz膮cych sromem wielkim, 偶e ich 艣wiat ma za rycerzy, jakim r贸wnych nie ma, a oni tch贸rzem podszyci - i troch臋 ich powstrzyma艂, ale te偶 Turcy zamieszanie u nas postrzeg艂szy, otuchy nabrali i na l膮d wysiada膰 pocz臋li, dzia艂a z galer na nas wymierzywszy.

Hetman przeciwko wysiadaj膮cym sam si臋 ze swymi lud藕mi ruszy艂, gdzie m臋偶nie si臋 potykali, cho膰 nas by艂o nie wi臋cej kilkudziesi臋ciu, a Turk贸w przybywa艂o.

Jako艣 to znowu Kozak贸w zach臋ci艂o, i偶 si臋 zwr贸cili za naszymi.

Wtem dano zna膰 hetmanowi, 偶e Tatarzy biegn膮 Turkom na pomoc od brzega, i rzuci艂 si臋 do strzelby, ale pop艂och by艂 pr贸偶ny, bo nie Tatarzy, ale naszych reszta pospiesza艂a na pomoc, co m臋stwa doda艂o.

Dosy膰, 偶e i nasi, i Kozacy parli Turk贸w, z wielk膮 rw膮c si臋 gor膮co艣ci膮.

Pad艂o tam na placu Turk贸w dosy膰, przy czym pono i s臋dziak ich, alias hetman, pad艂, tak 偶e wp艂aw do swych galer uchodzi膰 zacz臋li.

Nad tym p艂acz膮ce ch艂opi臋 Kozacy napad艂szy na sztuki rozsiekali.

Na tym tedy koniec by艂, bo goni膰 Turk贸w nie przysta艂o, wi臋c szli艣my z Kozaki wraz l膮dem dla spoczynku w miejscu bezpiecznym, gdy nadbie偶a艂 Kozak daj膮c zna膰, 偶e Tatar贸w kupa nadci膮ga艂a.

Tych pan Samuel chcia艂 fortelem po偶y膰, aby ich pewniej zniszczy艂, mia艂 bowiem z sob膮 nie wiem po co przygotowan膮 tureck膮 chor膮giew, kt贸r膮 wystawi膰 w g贸r臋 kaza艂, aby Tatarzy Turk贸w zwyci臋zcami s膮dzili i 艣mia艂o nast臋powali, a Kozacy wtedy z ty艂u mieli ich zaj艣膰, gdy my czo艂o im stawili艣my.

Kozakom te偶 si臋 to spodoba艂o, a 偶e z nich wielu j臋zyka tureckiego cokolwiek zna艂o, wi臋c na艣laduj膮c ich wo艂anie, jeszcze ich bardziej przyn臋cili.

By艂oby mo偶e si臋 powiod艂o, ale drugie kozactwo za pr臋dko ku nim skoczy艂o, czym Tatarowie sp艂oszeni ty艂 podali.

Tych w pogoni cokolwiek nabito, a gdy trupy obdzierano, powr贸cili Tatarowie i Kozacy ich dobrze odparli.

Tymczasem z galer strzelano i by艂o tego niepokoju i miotania si臋 dobrze na godzin臋 w noc.

Wreszcie trzeba by艂o do cz贸艂en wr贸ci膰 i o sobie my艣le膰, a偶 gdy do nich przyszed艂 pan hetman z Kozakami, znalaz艂 ma艂o nie wszystkie zniszczone, z kt贸rych ledwie ca艂ych osiem zosta艂o.

W te trocha Kozak贸w siad艂o, ale gdy wiatr wsta艂, zani贸s艂 ich na brzeg tatarski i wszyscy si臋 do niewoli dostali.

Rannych, co by艂o, na jeden cz贸艂en po艂o偶ywszy, kt贸ry mia艂 wedle brzega p艂yn膮膰, szed艂 pan hetman pieszo, a za nim wci膮偶 pogo艅 tatarska, kt贸ra si臋 coraz powi臋ksza艂a, czym Kozacy mocno si臋 trwo偶y膰 pocz臋li, tylko nasz pan serca nie traci艂.

I jako to jemu w艂asna rzecz jest, im w wi臋kszym by艂 niebezpiecze艅stwie, tym si臋 stawa艂 weselszy i 艣mielszy.

Pocz膮艂 ich tedy napomina膰 rycerskim s艂owem o 艣mierci chwalebnej, cho膰 nie wiem, czy tam pod ten czas s艂owo mog艂o wiele, cho膰 im obiecywa艂, 偶e byle 艣mia艂o szli, pewnie zwyci臋sko wyjd膮.

Ale drugie okoliczno艣ci sm臋tne serce odejmowa艂y, bo g艂贸d morzy艂 i 偶ywno艣ci 偶adnej nie by艂o, a ranni na cz贸艂nie, nie mog膮c dla piasku si臋 wygrzeba膰 z tego miejsca, wo艂ali, aby ich dobito, 偶eby si臋 nie m臋czyli nadaremnie.

To si臋 sta艂o dopiero drugiego dnia na rzece Bohu.

P贸艂tora dnia na贸wczas, pr贸cz wody, nic w g臋bie nie mieli艣my, a gdzie kt贸ry li艣ci narwa艂 i 偶u艂 lub korzonk贸w pr贸bowa艂, a drudzy 偶o艂臋dzi.

Kup膮 si臋 trzymaj膮c ci膮gn臋li艣my od Bohu ku Ingu艂owi, a tu niekt贸rzy Kozacy si臋 znale藕li, co byli pouciekali, i przy nich 偶ywno艣ci troch臋 lada jakiej, ale ta jak najprzedniejsze smakowa艂a marcepany.

Nad Ingu艂em konie艣my zastali wprz贸d tam pos艂ane, ano, i koniom, i ludziom, nam wszystkim w tych polach dzikich i pustych g艂odna 艣mier膰 grozi艂a.

I co艣my tatarskiej strza艂y uszli i jasyru - widzieli艣my, 偶e przyjdzie w m臋czarniach gin膮膰... Co by艂o w cz贸艂nach, wszystko Turcy popsowali i z wod膮 posz艂o, a przy sobie ma艂o co kto mia艂 i tego nie sta艂o.

Zwierza za艣 ubi膰 albo ptastwa nie nadarzy艂o si臋, wi臋c konie wszystkie rozda艂 mi臋dzy Kozaki, ano tych niewiele by艂o, a wojska wszystkiego z p贸艂trzecia tysi膮ca, gdy si臋 razem zebrali.

Nie wiedzie膰 co poczyna膰 ju偶 by艂o, ale hetman g艂owy nie traci艂, kilkunastu ludzi lepszych wybrawszy z nimi jecha艂 do Probitego uroczyska ku Wo艂ochom, a 偶e rybak贸w kilku tureckich pochwyci膰 si臋 uda艂o, od tych o stra偶y wo艂oskiej dostali艣my j臋zyka na Martwej Wodzie.

Zaczem do Martwej Wody, gdzie nikogo艣my nie zastali, tylko 艣wie偶e stanowisko, do艂y od ogni i bar艂ogi.

By艂o ju偶 nas tylko jedena艣cie cz艂owieka, a Wo艂och贸w tam sta艂o osiemdziesi膮t, ale dla 偶ywno艣ci by艂by pan hetman na nich napad艂.

Tymczasem nic, szukali艣my dalej wiatru w polu, jako powiadaj膮, a Kozacy z g艂odu puchli i zdychali.

Pan hetman te偶 tak nic nie jad艂 krom 偶o艂臋dzi, jak i drudzy.

Nocy ju偶 tu nie stoj膮c poci膮gn臋li艣my do Kreme艅czuka.

Tu znowu 偶ywej duszy, ni chleba, ni 偶adnej rzeczy... Wr贸cili艣my do Probitego uroczyska.

Patrzym, na 艣cianie w臋glem pisanie 艣wie偶e: "Je偶eli tu kto przyb臋dzie z wojska hetma艅skiego, powiedzcie o nas na Krzywym uroczysku... " Duch dopiero w nas wst膮pi艂, jechali艣my jakby zmartwychwstali, a tu艣my przyboczn膮 stra偶 pa艅sk膮 nale藕li, o kt贸rej my艣leli艣my, 偶e j膮 Turek pochwyci艂.

Dopiero ryb na艂owili nam i nagotowali a napiekli, i ludziom troch臋 si艂 powr贸ci艂o.

Ano tu, jeszcze szpary nam nie zasz艂y, ju偶 si臋 na Wo艂och贸w gotowa艂, zas艂yszawszy, 偶e ich pobli偶u p贸艂torasta by艂o, tak 偶膮dnym by艂 wojowania, ale Wo艂ochowie zawczasu ty艂 podali.

Zarwaniec m贸wi艂 ci膮gle, gdy pan Krzychnik szeroko a g艂o艣no ziewn膮艂.

- Czy偶 jeszcze nie koniec - spyta艂 - waszych spraw ukrainnych i ni偶owych, bo ja ich mam dosy膰, a s膮dz臋, 偶e i pan marsza艂ek nie 偶膮dny wi臋cej.

Zarwaniec w膮sa pog艂adzi艂.

- Jako przyka偶ecie - rzek艂 - mnie si臋 zda艂o, 偶e ju艣ci pana Samuela m臋stwo nie oboj臋tne braci... My stamt膮d do Soroki i艣膰 mieli艣my, a obr贸cili艣my drog臋 inaczej, bo艣my z Brac艂awia si臋 偶ywno艣ci spodziewali, a n臋dza taka by艂a dla g艂odu, 偶e Kozacy ko艣ci, kopyta, rogi w ziemi zagrzebane z dawna i pogni艂e dobywali, jedli i od nich umierali.

- To艣my s艂yszeli - przerwa艂 Krzychnik - ano powiedzcie, jak偶e si臋 to sko艅czy艂o i k臋dy hetma艅stwo z bu艂aw膮 posz艂o?

Bo powiadacie, 偶e Samko powraca.

- W drodze jest pewnie - doda艂 nieco zmitr臋偶ony Zarwaniec.

- Co si臋 tknie hetma艅stwa i Ni偶u, jam prosty cz艂ek, jakem szed艂 za panem, nie wiedz膮c, po co, tak wr贸ci艂em nie wiedz膮c, dlaczego.

Poruszy艂 ramionami.

- Da膰 B贸g, przyb臋dzie pan Samuel, to on lepiej wyt艂umaczy wszystko, t臋 sw膮 podr贸偶.

Ja tyle wiem, 偶e dalib贸g mi臋dzy Kozaki pami臋膰 o nim zostanie, i偶 takiego nigdy nie widzieli.

- Pewnie - za艣mia艂 si臋 Krzysztof - pewnie, m臋stwa mu nie odj膮膰, ale po co si臋 to wszystko zda艂o.

Na Moskw臋 chcia艂, na Tatar贸w si臋 rzuci艂, Wo艂ochom si臋 odgra偶a艂, Kozak贸w zmitr臋偶y艂, a w ko艅cu nie dotrwa艂 nigdzie i wszystko straciwszy, powraca z tym jednym 艂upem, 偶e rozumu si臋 nauczy艂 mo偶e.

- Gdyby偶!

- westchn膮艂 marsza艂ek.

Zarwaniec si臋 obrazi艂.

- Prosz臋 o przebaczenie mi艂o艣ci waszych - rzek艂 - panu naszemu rozumu nikt odm贸wi膰 nie mo偶e... I sk艂oni艂 si臋 sztywnie, a czo艂o mu si臋 pofa艂dowa艂o.

- Ja mu go te偶 nie odmawiam - odezwa艂 si臋 Andrzej - Ma rozum dla drugich, a dla siebie go nie u偶ywa.

Po co by艂o" na Ni偶?

Chyba, aby straci膰 i koni, i ludzi, i pieni臋dzy si艂a, a powr贸ci膰 z kijkiem miastto bu艂awy... Po co by艂o na Ni偶?

Zarwaniec sta艂 i co艣 mrucza艂 pod nosem, lecz jawnym by艂o, 偶e mu si臋 pana broni膰 chcia艂o i j臋zyk okrutnie 艣wierzbia艂.

- A, mi艂o艣ciwi panowie - rzek艂 - kto by w tym cz艂owieku siedzia艂, a by艂o mu jak jemu markotno, a chodzi艂yby za nim wsz臋dy widma i mary, nie dziwi艂by si臋 Ni偶owi, a cho膰by i gorszej alternatywie.

Wtem Krzychnik si臋 z偶ymn膮艂.

- O jakich widmach i marach prawisz, cz艂owiecze?

- zakrzykn膮艂.

Zarwaniec, jakby mu usta na k艂贸dk臋 zamkn膮艂, ani s艂owa... Powt贸rzy艂 to pytanie raz i drugi, nic z niego nie doby艂.

- C贸偶 milczysz?

Wszak偶e艣my sami!

- rzek艂 podczaszy.

- Nie mnie stawa膰 w pa艅skiej obronie przeciwko bratu - odpar艂 Zarwaniec - ino tyle powiem, 偶e jego t膮 miar膮 nie trzeba mierzy膰, co pospolitego cz艂owieka.

I westchn膮艂.

Zmiarkowali ichmo艣膰, 偶e pyta膰 si臋 nie godzi艂o, a przynajmniej nie o wszystko; a Krzychnik, pomy艣lawszy, cicho szepn膮艂: - Wojtaszek gdzie?

To imi臋 Wojtaszka na Zarwa艅cu zdawa艂o si臋 czyni膰 bardzo nieprzyjemne wra偶enie, a偶 si臋 wzdrygn膮艂.

Skrzywi艂 si臋 mocno, r臋k膮 machn膮艂, splun膮艂.

- Bogdajby艣my go byli nie ogl膮dali!

- rzek艂.

- To zgaga i nieszcz臋艣cie nasze, ten cz艂owiek, bo pana nienawidzi, wszystkie tajemnice wie i got贸w je sprzeda膰, a pan go dla pie艣ni lubi i boi si臋, i sam nie wie, czy go ubi膰, czy go g艂aska膰, bo wypu艣ci膰 w 艣wiat nie mo偶na.

Zmarszczy艂 si臋 mocno pan podczaszy.

- Wojtaszka nam pod niebytno艣膰 pana jak oka we 艂bie pilnowa膰 kazano - m贸wi艂 dalej Zarwaniec - a to bestia zuchwa艂a i wszeteczna.

Nikomu nie daruje w domu, wy艣miewa wszystkich, szpieguje wszystko... Niecierpliwie podczaszy przerwa艂 m贸wi膮cemu chrz膮kaniem, i obur膮cz mu ukaza艂 na gard艂o, po czym doda艂: - I po wszystkim!

- P艂aka膰 po nim b臋dzie!

- ruszy艂 ramionami Zarwaniec.

Chwila milczenia nast膮pi艂a.

- Dosta艂e艣 pieni臋dzy?

- spyta艂 podczaszy.

- Ma艂owiele - odpar艂 stary s艂uga.

- Jam si臋 u mi艂o艣ci waszej spodziewa艂 po偶ywi膰.

- U mnie?!

- krzykn膮艂 pan Krzysztof.

- A to艣 mi dobry!

Ja pieni臋dzy nie daj臋 nikomu; bior臋 od ka偶dego, co daje, a dla Samuela, dla tego dziurawego worka bezdennego, ja bym mia艂 m贸j grosz krwawy da膰!

Ruszy艂 ramionami raz i drugi, a patrz膮cemu na si臋 Zarwa艅cowi milcz膮co wskaza艂 pana Andrzeja.

Ten te偶 siedzia艂, jakby nie s艂ysza艂 czy nie rozumia艂.

- Panie marsza艂ku - pocz膮艂 s艂uga.

- Je偶eli si臋 z tym do mnie zwracasz - rzek艂, podnosz膮c g艂ow臋, pan Andrzej - to艣 i tu chybi艂.

Krzychnik nie chce da膰, a ja nie mog臋, bo nie mam.

Mnie si臋 zda, 偶e albo do W艂odkowej, albo do dzieci z tym potrzeba... Cho膰 jam pewny, 偶e nim ty z pieni臋dzmi przyb臋dziesz, Samko ju偶 ich sobie dostanie.

- A powiedzcie mu, niechaj do nas po艣piesza - doda艂 Krzychnik - bo mnie jest potrzebny i ca艂ej rodzinie.

Ma g艂ow臋 na daremnie wa偶y膰, niech偶e krwi swej us艂u偶y.

On jeden albo nikt t膮 gadzin臋 Zamojskiego zdusi膰 mo偶e.

Na贸wczas dla kr贸la aptekarz贸w i pigu艂ek szuka膰 nie b臋dziemy potrzebowali, bo gdy hetmana nie stanie, kr贸l bez r膮k si臋 uczuje i nie ruszy.

Ino Samko niech pospiesza, bo si臋 na wesele gotuj膮, a lepiej by go przed tym sprz膮tn膮膰, aby nie tryumfowa艂.

Gdyby nie ten wasz Ni偶 - m贸wi艂 dalej Krzychnik - ju偶 by pewnie by艂o wszystko sko艅czone.

Stary Zarwaniec s艂uchaj膮c, jako艣 nie bardzo to bra艂 do serca; nie spodoba艂o mu si臋, i偶 podczaszy, sam w k膮t si臋 chowaj膮c, Samuela chcia艂 na chy偶 wystawi膰 i jego r臋kami 偶ar grzeba膰, aby swoich nie poparzy艂.

Zmilcza艂 wi臋c.

Oburza艂o go to, i偶 pieni臋dzy da膰 nie chcia艂, a 偶ycie wzi膮膰 by艂 got贸w.

- Naszemu panu po tej imprezie spoczynek nale偶y - odezwa艂 si臋.

- Komu?

Jemu?

On nie spoczywa nigdy!

Nie damy mu roboty, to sam znowu drugi Ni偶 wymy艣li, a to jeszcze 艂aska Bo偶a, 偶e go jak przed kilku laty i teraz uniwersa艂ami nie gonili, chwyta膰 nie kazali i banicji nie przypominali.

- Ta膰 dawno przysch艂a - rzek艂 Zarwaniec.

- Wiadoma rzecz, i偶 pan nasz chodzi艂 z wojskiem na Moskw臋, nie m贸wili mu nic, po sejmikach i zjazdach si臋 okazywa艂, wi臋c obawy o to nie ma.

Andrzej g艂ow膮 strz膮sn膮艂.

- Temu by zbytnio nie ufa膰 - rzek艂.

- Banicja nie zniesiona, kiedy zechc膮, j膮 odnowi膮, bo ona nigdy waloru nie traci, a偶 prawnie odwo艂an膮 zostanie.

- Zapomnieli o niej wszyscy po trosze - rzek艂 Krzychnik.

- Samuel si臋 te偶 zbytnio na oczy nawija膰 nie potrzebuje.

Ja m贸j plan mam, bylem jego dosta艂.

Pochwyci艂 Zarwaniec za czapk臋, kt贸ra na 艂awie le偶a艂a, i szepn膮艂, co wi臋cej panu mu powiedzie膰 zlec膮.

- Nic krom tego, a偶eby skoro przybywa艂, bo i mnie, i nam tak potrzebny jest, jak nigdy nie by艂.

Nie baw, pospieszaj, a gdy Samko powr贸ci, zna膰 mi dajcie, aby艣my si臋 zjechali Sk艂oni艂 si臋 Zarwaniec i wyszed艂.




Rozdzia艂 VII

By艂o to na krakowskim zamku pod niebytno艣膰 kr贸lewsk膮, gdzie sama tylko Anna kr贸lowa pod ten czas mieszka艂a, a doko艂a niej spok贸j wielki panowa艂, bo si臋 wszelkie 偶ycie na dworze kr贸la i we dworcu hetmana skupia艂o.

Na zamku wi臋c pusto by艂o i smutno.

Tu ma艂a tylko garstka przyjaci贸艂 i domownik贸w kr贸lowej przesuwa艂a si臋 cicho i skromnie.

Nie te to ju偶 by艂y czasy, gdy Anna Jagiellonka, po 艣mierci brata czo艂o stawia膰 senatorom, elekcj臋 gotuj膮c, krz膮ta艂a si臋 i na pos艂ugi mia艂a mo偶nych ludzi.

Teraz ona, kr贸low膮 zostawszy, w istocie pani膮 by膰 przesta艂a.

Dawano jej i opatrowano potrzeby, nie zbywa艂o na niczym, ale wp艂ywu najmniejszego uzyska膰 nie mog艂a.

Ma艂偶e艅stwo z Batorym by艂o tylko pozornym, aby jako m膮偶 i kr贸l m贸g艂 panowa膰, j膮 wyzuwszy ze wszelkiej w艂adzy.

Nie komu to ona przypisywa艂a, tylko Zamojskiemu, a bola艂o j膮 mocno to wydziedziczenie.

Kanclerz grzeczny i zimny, krew kr贸lewsk膮 i dostoje艅stwo szanowa艂, ale o tym, co si臋 w艂adzy i rz膮du tyczy艂o, ani m贸wi膰 dawa艂.

Sadzi艂a kr贸lowa kwiatki, suszy膰 kaza艂a zio艂a do aptecz, my艣la艂a o grobach dla matki i brata, wychowywa艂a sieroty, pilno korespondowa艂a ze Szwecj膮 i tam si臋 oczy jej zwraca艂y i jej nadzieje; tam by艂 ten, kt贸rego za syna sobie przybra艂a - Zygmunt, kt贸remu ona wszelkimi sposoby zapewni膰 chcia艂a po Batorym nast臋pstwo.

Nie maj膮c kogo kocha膰, do tego dzieci臋cia dorastaj膮cego przywi膮za艂a si臋 zaocznie, z ca艂膮 nami臋tno艣ci膮 sieroctwa swojego.

Cho膰 w ten spos贸b matk膮 by膰 chcia艂a.

Kr贸l na kr贸lewskim zamku go艣ciem bywa艂, albo w Grodnie dla 艂ow贸w, albo na granicach dla wojny mieszkaj膮c.

W Krakowie by艂o mu dla kr贸lowej ciasno i markotno, bo ta starsza daleko od niego niewiasta przypomina艂a mu, 偶e j膮 dla korony po艣lubi艂.

I rumieni艂 si臋 wojak, a potargiwa艂 brod臋, chocia偶 tu by艂 w swym 偶ywiole, bo wojn臋 mia艂 i 艂ad do zaprowadzania, i cz艂owieka, kt贸ry my艣li jego zgadywa艂, a cudownie je spe艂nia艂.

Tym cz艂owiekiem by艂 Jan Zamojski, kt贸rego g艂ow膮 i rozumem wszystko sta艂o, bo Batory kraju nie zna艂, z lud藕mi nie wiedzia艂by, jak si臋 obchodzi膰, i bez niego mo偶e, jak Henryk, by艂by tron porzuci艂, na kt贸rym mu spokojnie usiedzie膰 nie dawano.

Z rana dnia tego 贸w zamek cichy nagle si臋 zaludni艂, hetman i kanclerz przyby艂 z Knyszyna, a skoro si臋 o tym wie艣膰 rozesz艂a, pop艂yn臋艂y strumienie ludzi ku niemu, bo to drugi kr贸l by艂, a Cho膰 go niech臋tni g艂ow膮 "Czarnej Rady" zwali i gorzej, wszystkich oczy by艂y na niego obr贸cone.

Z g贸rnych okien fraucymer skromny kr贸lowej pani patrza艂 na wozy, kt贸re na zamek zachodzi艂y, bo hetman si臋 tu mie艣ci艂, aby by膰 kr贸lowi na zawo艂anie pod bokiem.

W sile wieku by艂 na贸wczas ten m膮偶, kt贸ry wodze Rzeczypospolitej trzyma艂 w swym r臋ku, postawy wspania艂ej i pi臋knej, lica m臋skiego, na kt贸rym rozum i stateczno艣膰 jakby wypi臋tnowane by艂y.

Na hetmana i kanclerza nic mu nie brak艂o, bo i wymow臋, i posta膰, i obyczaj mia艂 senatorski, a mimo dobroci serca wi臋cej w nim sta艂o艣膰 i hart ni偶 mi臋kko艣膰 jak膮艣 wida膰 by艂o.

Nie b臋d膮c z powo艂ania rycerzem, gdy偶 wi臋cej pi贸rem ni偶 szabl膮 i g艂ow膮 ni偶 r臋k膮 pracowa艂, hetmani膰 umia艂 i bu艂awa mu tak przysta艂a, jakby si臋 z ni膮 urodzi艂.

Kochali go otaczaj膮cy, ale wi臋cej jeszcze szanowali i obawiali si臋, bo wiedzieli, 偶e nieub艂aganym by艂, gdy ze s艂abo艣ciami ludzkimi mia艂 do czynienia, i cho膰 im przebaczy艂 niekiedy, nigdy ich niewinnymi nie poczytywa艂.

Skazi艂 si臋 kto w jego oczach, trudno ju偶 by艂o t臋 skaz臋 zmaza膰 - pami臋ta艂 j膮 zawsze.

Ze dworu i woz贸w pozna膰 by艂o cz艂owieka: ludzie karno艣ci wielkiej, milcz膮cy, przyb贸r pa艅ski, ale nie wystawny, przepychu nigdzie, 艣wiecide艂 偶adnych.

Nie ruszyliby si臋 mo偶e tak ludzie na wiadomo艣膰 o przybyciu kr贸la, jak na wie艣膰, 偶e kanclerz przyjecha艂.

O niego si臋 opiera艂o wszystko.

Ledwie wszed艂 do swych komnat, do kt贸rych mu przyboczny jego HeidensteinM towarzyszy艂, gdy z miasta na koniu nadbieg艂 m臋偶czyzna 艣rednich lat, ogorza艂y, kr臋py, twarzy rycerskiej, ruch贸w 偶o艂nierskich, skromnie odziany... A tak p臋dzi艂, aby stan膮膰 co rychlej, 偶e gdy ju偶 u progu komnat by艂, pot z czo艂a d艂ugo ociera膰 musia艂 i dysza艂, bo mu w piersiach tchu brak艂o.

Wre艣cie, wypocz膮wszy nieco, za klamk臋 uj膮艂, a w przedsieni znajduj膮ca si臋 s艂u偶ba zaraz mu drzwi do hetma艅skiej izby otworzy艂a.

Zamojski siedzia艂 za sto艂em wypoczywaj膮c, a gdy wchodz膮cego zobaczy艂, r臋k膮 mu skin膮艂 uprzejmie i u艣miechn膮艂 si臋,.

- Azali艣 si臋 ty mnie spodziewa艂?

- zapyta艂.

- Cho膰 nie wiedz膮c ani dnia, ani godziny - odpar艂 rotmistrz piechoty Mroczek", ulubiony i zaufany s艂uga hetmana.

- Maszli co nowego?

- zapyta艂 hetman.

- Si艂a rzeczy jest - rzek艂 rotmistrz - ale wszystko odgrzewane.

- C贸偶 Zborowscy robi膮?

- zapyta艂 Zamojski, troch臋 si臋 marszcz膮c.

- To co zawsze, spiskuj膮!

- odpar艂 Mroczek.

- A mnie si臋 widzi, nie przestan膮, a偶 po 艂bie kt贸ry z nich oberwie.

- My艣l臋, 偶e gro藕by dosy膰 b臋dzie - odezwa艂 si臋 hetman.

- Podczaszy najgorszym jest, ale odwagi nie ma.

Burcze膰 b臋dzie i poduszcza膰 drugich, sam nic nie pocznie.

- Na to ma Samuela - odezwa艂 si臋 Mroczek.

- Ten na Ni偶u z Kozaki - doda艂 hetman.

- Jako 偶ywo, powr贸ci艂 - 艣miej膮c si臋 pocz膮艂 rotmistrz.

- Cuda tedy powiadaj膮, jako tam dokazywa艂, jak hetmani艂, jak bu艂aw臋 dzier偶a艂, z Kozaki, Wo艂osz膮, Tatarami, Turkami, Moskw膮 si臋 potyka艂 i zbywszy mienia, a ma艂o i nie 偶ycia, go艂y powr贸ci艂.

Zamojski s艂ucha艂 roztargniony.

- Gdzie偶 jest?

- Pewnie w kt贸rej z maj臋tno艣ci swych odpoczywa, bo z banicji oni sobie nic nie czyni膮, powiadaj膮c, 偶e dawno zosta艂a zabyt膮, a gdy on w wojsku kr贸la nie powo艂ywany wojowa艂, wi臋c i wsz臋dzie swobodnie obraca膰 si臋 mo偶e.

Hetman nie rzek艂 nic, a Mroczek poczekawszy ma艂o i g艂os zni偶ywszy doda艂: - Da艂by B贸g, aby to pr贸偶ne by艂y przechwa艂ki, ano wie艣ci chodz膮, i偶 albo kr贸lowi trucizn臋, albo mi艂o艣ci waszej napa艣膰 i 艣mier膰 gotuj膮, bo sierdz膮 si臋 okrutnie.

- Strzec by艣 si臋 winien, Mroczek, lada babskich plotek powtarza膰.

Nie od dzi艣 dnia oni o tej trutce gadaj膮, ale si臋 na to wa偶y膰 nie mog膮.

- Tak by si臋zda艂o - westchn膮艂 rotmistrz - gdyby艣my i ludzi, i okoliczno艣ci nie wiedzieli, w kt贸rych o uenenum starali si臋 i o zadanie go kr贸lowi.

Kanclerz w szerokie d艂onie uderzy艂.

- Bo偶e wieczny - zawo艂a艂 - czego ci ludzie chc膮 od kr贸la!

Lepszego nigdy nie mieli i mie膰 nie b臋d膮, ale to nieszcz臋艣cie, 偶e mu przypad艂o one stajnie Augiaszowe czy艣ci膰, a nie ma zjadliwszej rzeczy jako brud.

Raz go przecie z tej Rzeczypospolitej wymie艣膰 potrzeba lub ona zginie... Czas by艂 na to.

Cugli warcho艂om nie na艂o偶ywszy, roznie艣liby wszystko marnie.

Zamilkli nieco, a Mroczek, poczekawszy, czy hetman sam nie pocznie, doda艂: - Teraz to ono szcz臋艣liwe wesele mi艂o艣ci waszej na nowo poburzy艂o zazdrosnych i niech臋tnych.

Na baczno艣ci si臋 mie膰 potrzeba.

Ludu si臋 zbierze t艂um wielki, nieznajomych, cudzoziemc贸w, dopilnowa膰 b臋dzie trudno, a czasu takiego obchodu doz贸r trudny.

W艂a艣nie si臋 i dla kr贸la jegomo艣ci, i dla mi艂o艣ci waszej tej chwili obawiam najwi臋cej.

.

- Podwoicie czujno艣膰 wasz膮, kochany Mroczku - odpar艂 hetman dosy膰 oboj臋tnie - a b臋dzieli potrzeba zuchwa艂ym nauk臋 da膰 - nie omieszkamy.

Jednak偶e bym nierad na wiar臋 pustych pog艂osek ludzi si臋 ima膰, kt贸rzy j臋zykiem miel膮 du偶o, ale uczyni膰 nic ani mog膮, ani si臋 b臋d膮 wa偶y膰.

- I ja bym tak trzyma艂 - rzek艂 Mroczek markotnie - bo膰 pan gnie藕nie艅ski nie pocznie nic.

- Ten jest nasz!

- wtr膮ci艂 hetman.

- Pan marsza艂ek co my艣li, B贸g wie, ale pozornie praw wzgl臋dem kr贸la i mi艂o艣ci waszej chce si臋 okazywa膰, a pan podczaszy Krzysztof z nich wszystkich najgorszy, drugich poduszcza膰 got贸w, sam szyi wa偶y膰 nie b臋dzie.

Wi臋c nic by nie grozi艂o, gdyby Samuel nie powr贸ci艂... - Temu - u艣miechn膮艂 si臋 wzgardliwie pan hetma艅 - inne sprawy w g艂owie.

Za podwikami biega膰, z dobrymi towarzyszami pi膰, 偶arty i intermedia wyprawia膰 lada z kim, zabawia膰 si臋 i szale膰, bohatera m臋偶nego gra膰, aby mu przyklaskiwano - to jego rzecz.

Stare dziecko jest.

- Ano w艂a艣nie za narz臋dzie w r臋ku podczaszego niebezpieczne - rzek艂 Mroczek - bo mu Krzysztof wm贸wi, co zechce, popchnie, a gdy niebezpiecze艅stwo uka偶e i wyzwie, na pewno pan Samuel tam poleci, aby si臋 nieustraszonym okaza艂.

- Wi臋c gdyby nam bru藕dzi艂 - przerwa艂 hetman, kt贸rego Zborowscy widocznie ju偶 nudzili - mamy na niego banicj臋 zawsze, na 艂asce jest... a w r臋ce si臋 nasze dostawszy... Zamojski nie doko艅czy艂 i smutnie g艂ow臋 opu艣ci艂.

- Nie o mnie samego idzie - doda艂 z powag膮.

- Ja si臋 przy pomocy Bo偶ej nie l臋kam ich pogr贸偶ek i zasadzek, ale takim ludziom, jak Samuel, kt贸rzy nic nie szanuj膮, dla kt贸rych prawa nie ma i hamulca, trzeba okaza膰, 偶e si臋 nie folguje z艂emu i bezkarnie szale膰 nie dopu艣ci.

B臋dzieli potrzebny przyk艂ad, cho膰by krwawy, ha... !

I hetman zamilk艂, obejrza艂 si臋, a natychmiast potem Mroczka o inne sprawy, wojska si臋 tycz膮ce, bada膰 zacz膮艂.

Mroczek pomi臋dzy s艂ugami hetmana niewielkie i niewybitne miejsce zajmowa艂.

Na poz贸r by艂 tylko rotmistrzem nowej piechoty, wi臋c 偶o艂nierzem, ale opr贸cz tego s艂u偶y艂 bystrymi oczyma i przebieg艂o艣ci膮, a nie mniej wypr贸bowan膮 odwag膮.

Ma艂o ludzi si臋 w nim domy艣la艂o tej bystro艣ci i ochoty postrzegania, wi臋c przed nim nie ukrywano si臋, i Mroczek widzie膰 a nas艂ucha膰 si臋 m贸g艂 wiele, o czym hetmanowi natychmiast donosi艂.

Byli i inni na tych pos艂ugach, bo si臋 bez nich obej艣膰 nie by艂o mo偶na, gdy spiskowa膰, zmawia膰 si臋 i zasadza膰 na kr贸la i hetmana pocz臋to.

Ukaranie O艣cika troch臋 pohamowa艂o zuchwa艂ych, ale te偶 rozj膮trzy艂o.

Zbrodnia by艂a jawna, po艂apane pisma o niej 艣wiadczy艂y - kara te偶 domierzona s艂uszn膮, ale okrutn膮 si臋 wydawa艂a.

M贸wi艂a ona, 偶e nikogo nie oszcz臋dz膮.

Tej 偶elaznej r臋ki kr贸la i Zamojskiego obawiano si臋 i pozby膰 chciano, bo do bezsilnej wszyscy byli nawykli.

Spodziewali si臋 Zborowscy pomocnik贸w znale藕膰 w licznych malkontentach, kt贸rych ostro艣膰 rz膮d贸w Batorego zniech臋ca艂a i przeciw tak zwanemu despotyzmowi jego oburza艂a.

Musiano mie膰 oko na pok膮tne roboty, kt贸re niebezpieczniejszymi by艂y ni偶 publiczne wyst臋powania szlachty na sejmach, kt贸re wiele wrzawy, ale 偶adnego nie wywiera艂y skutku.

Zdawszy panu swemu spraw臋 z tego, co widzia艂 i s艂ysza艂, Mroczek powr贸ci艂 z zamku na miasto.

Nie spowiada艂 si臋 on przed Zamojskim z tego, czego niespe艂na by艂 pewnym, cho膰 go wie艣ci r贸偶ne dochodzi艂y.

Zewsz膮d bowiem zdawa艂o si臋 to potwierdza膰, i偶 dla kr贸la trucizn臋, a na kanclerza napad zbrojny gotowano.

I to nie by艂o tajnym, 偶e Zborowscy najczynniejsi byli, a Krzysztof niespokojnie si臋 krz膮ta艂 w tej nadziei, 偶e 艣mier膰 kr贸la now膮 elekcj臋 sprowadzi, kt贸ra Rakuszanina na tron wyniesie, a z nim i Zborowskich na widowni臋 wyd藕wignie.

Czuwa艂 jako m贸g艂 Mroczek, wywiaduj膮c si臋, a cho膰 nie o wszystkim hetmana uwiadamia艂 - wsz臋dzie zagl膮da艂, aby sprawdzi膰, co go dochodzi艂o.

Tak tedy i owo szeptanie o truci藕nie dla kr贸la, kt贸r膮 Zborowscy gotowa膰 mieli, nie usz艂o baczno艣ci Mroczka, acz mu si臋 ona bardzo niepewn膮 wydawa艂a.

Wi臋c 艣ledz膮c, sk膮d by j膮 mogli wzi膮膰, Mroczek doszed艂 po cienkiej nitce do k艂臋bka, bo mu z cicha i ostro偶nie ukazano aptek臋 na rogu Grodzkiej ulicy, do zamku id膮c, o kt贸rej powiadano, i偶 tam wszystkiego, nawet i trucizny, dobrze p艂ac膮c, dosta膰 by艂o mo偶na.

Inaczej tego sprawdzi膰 nie mog膮c, rotmistrz musia艂 sposobnych do tego u偶y膰 ludzi i w艂a艣nie, z zamku powr贸ciwszy, na niejakiego Jana Dzier偶ka czeka艂, kt贸ry mu w tym mia艂 by膰 pomoc膮.

Mroczek sam nadto znanym by艂, a偶eby na siebie oczy 艣ci膮ga艂, pos艂u偶y膰 si臋 wi臋c kim艣 musia艂.

Dzier偶ek do tej szlachty nale偶a艂 zubo偶a艂ej, kt贸ra w pos艂udze pan贸w kawa艂ka chleba szuka膰 musia艂a.

Rycersko naprz贸d s艂ugiwa艂, ale pod Po艂ockiem ra偶ony okula艂, tak 偶e o kiju chodzi膰 musia艂 i na ko艅 mu ju偶 si膮艣膰 by艂o ci臋偶ko, musia艂 wi臋c gdzie indziej sobie chleba szuka膰.

Zna艂 go Mroczek z wyprawy i dla wielkiej us艂u偶no艣ci lubi艂, a i z tego, i偶 j臋zyka na dziadowski bicz nie rozpuszcza艂 i umia艂 go za z臋bami trzyma膰.

Z zamku do gospody swej na miasto powr贸ciwszy, na Grodzk膮 ulic臋, ju偶 przed bram膮 na 艂awie siedz膮cego zasta艂 Dzier偶ka, kt贸ry cho膰 z pomoc膮 kija, rze艣ko si臋 porwa艂, uk艂onem witaj膮c rotmistrza.

Ma艂y, pulchny, okr膮g艂y, rumiany, 艣miej膮cej si臋 twarzy, Dzier偶ek pokorny by艂 i wielce pos艂uszny.

Swoim rozumem tam tylko si臋 pos艂ugiwa艂, gdzie mu cudzego nie starczy艂o, id膮c zawsze za rozkazami i wskaz贸wk膮.

Mia艂 wi臋c z niego dobrego pomocnika Mroczek, a zaufa膰 mu m贸g艂, bo milcze膰 umia艂.

Razem, z nim weszli do izby, kt贸r膮 rotmistrz w gospodzie u mieszczanina zajmowa艂, skromnie si臋 trzymaj膮c, bo wi臋cej nie mia艂 nad jedn膮 niewielk膮 komnatk臋, w kt贸rej i kosztowniejsze rz臋dy, i rynsztunek sw贸j trzyma艂.

- Wracasz wasza mi艂o艣膰 od pana hetmana, Bo偶e mu daj wszystko dobre!

- odezwa艂 si臋 艣miej膮cej twarzy okulawia艂y szlachcic.

- Mie膰 wi臋c b臋dziemy weselisko, kt贸re pewnie kr贸lewskim dor贸wna, jakich my za naszego 偶ycia nie widywali.

Sposobi膮 si臋 do niego wszyscy, jak by najokazalej wyst膮pi膰.

- Wszyscy!

- odpar艂 Mroczek siadaj膮c i pot ocieraj膮c z czo艂a - ano nie wrogi nasze?

- Wrogi!

- zawo艂a艂 Dzier偶ek.

- To膰 ich chyba ze 艣wiec膮 szuka膰!

- Ja ich i po dniu widz臋, a nawet bez 艣wiecy o zmroku - westchn膮艂 rotmistrz - cho膰 si臋 kryj膮.

- Je艣li si臋 kryj膮, toby ich odkry膰 nale偶a艂o - doda艂 Dzier偶ek spogl膮daj膮c ku Mroczkowi, jakby si臋 ku temu ofiarowa艂.

- Pomo偶ecie?

- wtr膮ci艂 rotmistrz.

- Mi艂y Jezu!

- weso艂o a po艣piesznie zawo艂a艂 Dzier偶ek.

- Dopiero bym szcz臋艣liwym by艂, gdybym m贸g艂!

Powsta艂 nieco Mroczek, chwila up艂yn臋艂a, nim, g艂os zni偶ywszy, m贸wi膰 pocz膮艂: - Gadanie jest i niepr贸偶ne - rzek艂 - 偶e Zborowscy na kr贸la trucizn臋 gotuj膮.

Nie chcia艂oby si臋 wierzy膰, gdyby ze z艂ymi lud藕mi i najgorsza rzecz nie by艂a prawdopodobn膮.

Dzier偶ek milcz膮cy r臋ce za艂ama艂.

- Niech偶e B贸g strze偶e!

- zawo艂a艂.

- A wiesz wa膰pan przys艂owie, 偶e Pan B贸g strze偶e strze偶onego, wi臋c my艣my kr贸la strzec powinni.

- Cho膰by 偶ycie da膰!

- gor膮co podchwyci艂 Dzier偶ek.

- Gdyby tylko mo偶no艣膰... - Wszystko to dot膮d - ci膮gn膮艂 dalej Mroczek - gadaniny s膮, ale je nale偶y zbada膰, czy w nich jakie ziarnko prawdy nie siedzi.

呕e zada膰 by chcieli, temu ja wierz臋, a 偶e lada babskiego ziela ku temu nie u偶yj膮, to pewna, i 偶e u nas gdzie indziej jak w aptece tego nie dosta膰, to ja rozumiem.

Z aptek za艣, kt贸re tu w Krakowie znam, jedna mi si臋 tylko zdaje tak膮, 偶e w niej za pieni膮dze wszystko dadz膮.

Mroczek przesta艂 m贸wi膰, a Dzier偶ek, zmarszczywszy czo艂o, r臋k臋 wyci膮gn膮艂 i ku rogowi ulicy Grodzkiej wskaza艂.

- My艣licie u Fontanusa?

" - szepn膮艂, g艂ow膮 potwierdzaj膮c.

- A ju艣ci - rzek艂 Mroczek - ale co o niin m贸wi膮, potwarz膮 by膰 mo偶e.

Wypr贸bowa膰 by go potrzeba, nim na niego baczno艣膰 zwr贸cimy.

Tu Dzier偶ek powa偶niej nastroi艂 twarz, rzecz si臋 stawi艂a tak, i偶 mog艂a daleko prowadzi膰.

Czeka艂, co przyjdzie.

Mroczek te偶 oci膮ga艂 si臋 z m贸wieniem, bo i jemu sprawa wydawa艂a si臋 nie艂atw膮, aby niewinnego cz艂owieka nie narazi膰 i siebie.

Nu偶by 贸w sprzedajny Fontanus zdradzi艂 i ukaza艂, 偶e u niego 偶膮dano trucizny?

脫w Fontanus, cz艂ek obcy by艂, pono Niemiec, ale z dawna w Krakowie osiad艂y.

M贸wi艂 z艂amanym j臋zykiem, ale ju偶 w ziemi臋 t臋 wrosn膮艂 i za tubylca si臋 uwa偶a艂.

Niegdy go ludzie starsi pami臋tali, i偶 z ma艂ym w臋ze艂kiem do Krakowa przyby艂, ma艣膰mi jakimi艣 i kroplami handluj膮c, a s艂awi膮c sw膮 znajomo艣膰 wielk膮 zi贸艂 lekarskich.

Oficyny na贸wczas nie mia艂 z czego za艂o偶y膰, ani na ni膮 przywileju potrzebnego otrzyma膰 nie m贸g艂.

Tymczasem, gdy po ulicach chodz膮c, swe medykamenta cudowne sprzedawa艂, uda艂o mu si臋 chorego kanonika kapitu艂y krakowskiej, od doktor贸w opuszczonego, jakim艣 napojem do zdrowia przywr贸ci膰.

Ten go biskupowi krakowskiemu zaleci艂, a z 艂aski jego przyrzeczone Fontanusowi przywilej na ow膮 oficyn臋 sanitatis.

Przeci膮gn臋艂o si臋 to, bo w臋drowny farmaceuta pieni臋dzy nie mia艂 potrzebnych dla zaopatrzenia apteki, i dopiero wspornika znalaz艂szy, bogatego mieszczanina, na rogu Grodzkiej ulicy naj膮艂 kilka izb przyb艂臋da 贸w, i w nich swe alembiki i s艂oje rozstawia膰 pocz膮艂.

Zrazu si臋 to bardzo mizernie okazywa艂o, ale chudy 贸w, z d艂ug膮 szyj膮, z przeci膮g艂膮 twarz膮, z ruchami jakimi艣 konwulsyjnymi i jakby mimowolnymi Niemiec, mia艂 szcz臋艣cie.

Mieszczanin wsp贸lnik zmar艂 mu, przy czym si臋 okaza艂o, 偶e Fontanus mu ju偶 nic winien nie by艂, cho膰 familia inaczej dowodzi艂a.

Zaraz po 艣mierci jego oficyna Fontanusa inny poz贸r przybra艂a.

Wywieszono znak, a w pierwszej izbie poka藕no si臋 urz膮dzi艂a apteka, z mn贸stwem s艂oj贸w, flasz, szklenie, na kt贸rych pi臋kne napisy sta艂y po 艂acinie: Syrupus, Decoctum, Bolus, Electuarium, Confectio i tym podobne.

Nie by艂a pod owe czasy apteka tym, czym dzisiaj, pod rozkazami tylko doktora rozdaj膮cym lekarstwa sk艂adem medykament贸w.

Mia艂 ka偶dy aptekarz swe sekreta, a by艂 po trosze sam lekarzem i wiadomym by艂o powszechnie, i偶 w dziesi臋膰kro膰 tyle zarabia艂, co najlepszy z doktor贸w.

Ingrediencje bowiem, jakich na贸wczas za偶ywano do lek贸w, nie by艂y tak proste, jak dzisiaj.

Osobliwych potrzebowano, kt贸re z daleka sprowadza膰 i wielkim kosztem nabywa膰 musiano.

Rogi zwierz膮t, t艂uszcz innych, ko艣ci i tym podobne nieodzownie si臋 znajdowa膰 musia艂y, a nied藕wiedzia t艂usto艣膰 cale na贸wczas mia艂a inaczej skutkowa膰 ni偶 zaj臋cza.

Potrzebowano i rog贸w jednoro偶ca, i kamieni, kt贸re z dala przychodzi膰 musia艂y, i zmielonych na proch kosztownych utwor贸w, i ziemi, kt贸ra tylko w pewnych krajach si臋 znajdowa艂a.

Natura w贸wczas pierwszym aptekarzem by艂a i wyrabia艂a gotowe lekarstwa, kt贸rych ludzie wedle tradycji u偶ywali.

W to wszystko si臋 zasposobi膰 nie by艂o 艂atwo.

A i oczy te偶 ludzkie w takiej aptece ol艣ni膰 by艂o potrzeba, aby si臋 wydawa艂a skarbnic膮.

Zwykle wi臋c, opr贸cz naczy艅 z gotowymi lekarstwy, wypchane ptaki, rogi r贸偶ne, sk贸ry, stworzenia osobliwe przyozdabia艂y tak膮 oficyn臋.

A im ona poka藕niejsz膮 by艂a, tym j膮 doskonalsz膮 mniemano.

Schodzili si臋 tu i doktorowie pod czas, i pacjenci, kt贸rym aptekarz z w艂asnych sekret贸w drogie leki sprzedawa艂.

Cena ich ca艂kiem od fantazji jego zale偶a艂a, 偶e za艣 drogie si臋 zawsze lepszym wydaje, w dwojakim interesie swym aptekarze cen臋 podnosili.

Kt贸偶 by mia艂 wiar臋 w lekarstwo tanie i proste?

Fontanus ju偶 pod贸wczas przyszed艂 do tego, 偶e jego oficynie na niczym najwykwintniejszym nie zbywa艂o.

Ze wszystkich cz臋艣ci 艣wiata mia艂 zio艂a, kamienie, driakwie i balsamy.

Prawda, 偶e one na wag臋 z艂ota sprzedawa艂, ale te偶 skutkowa艂y jak 偶adne, bo do nich przywi膮zana wiara si艂臋 im nadawa艂a.

S艂yn膮艂 Fontanus i zazdro艣膰 obudza艂.

Chocia偶 mu si臋 tak szcz臋艣ci艂o, i偶 opr贸cz apteki, dla kt贸rej sobie kamienic臋, wpierw najmowan膮, kupi艂, posiada艂 dwie inne, a grunta i place za miastem - 偶y艂 bardzo skromnie i nie o偶eni艂 si臋 nawet.

Chudy, zawi臋d艂y, z policzkami zapad艂ymi, z w艂osami jasnymi, kt贸re p艂asko i pos艂usznie na wy艂ysia艂ej czaszce mu si臋 uk艂ada艂y, w stroju czarnym, powa偶nym, w ogromnych okularach, kt贸rych nigdy nie zrzuca艂, kr臋ci艂 si臋 pilno, z jednym wyrostkiem do pomocy i str贸偶em rad臋 sobie daj膮c, cho膰 roboty mia艂 du偶o.

We dnie ani na chwil臋 si臋 nie m贸g艂 oddali膰 z apteki, bo mia艂 nieustannie go艣ci, nocami, powiadano, 偶e na alembikach i r贸偶nych przyrz膮dach ekstrakty wyci膮ga艂, kt贸rych sam doziera艂.

A nie by艂o rzeczy, kt贸rej by u niego dosta膰 nie mo偶na, bo i kosmetyki, i przysmaki przyprawia艂, bielid艂o i r贸偶.

M贸wiono nawet, 偶e i takie rzeczy sprzedawa艂, za kt贸re baby pod pr臋gierzem stawiano, 偶e czarnoksi臋sk膮 sztuk臋 zna艂 i trucizny przyprawia艂.

Nigdy jednak nic st膮d na jaw nie wysz艂o.

Opr贸cz tych, kt贸rym apteka jego sol膮 w oku by艂a, bo ci go szalbierzem nazywali i dowodzili, 偶e cz臋sto zafarbowan膮 wod臋 za kosztowny lek sprzedawa艂, nie mia艂 Fontanus nieprzyjaci贸艂.

Ostentacyjnie ubogich nie tylko leczy艂, ale i karmi艂, pauprom garnuszki ich bez szemrania nape艂nia艂, a doktor贸w wszystkich chwali艂 i m臋drcami nazywa艂.

Oficyna te偶 na rogu Grodzkiej ulicy, cho膰by w niej chorych i kupuj膮cych brak艂o, zawsze prawie go艣ci miewa艂a.

Schodzili si臋 tu doktorowie i znajomi mieszczanie na gaw臋d臋 i na pokrzepienie, bo Fontanus wzmacniaj膮ce napoje, bardzo przedziwne, jak nikt robi膰 umia艂.

Dzier偶ek, gdy z nie zgojon膮 jeszcze ca艂kiem nog膮 spod Po艂ocka si臋 dosta艂 do Krakowa, z porady przyjaci贸艂 u Fontanusa szuka艂 goj膮cych 艣rodk贸w, dosta艂 je u niego i zdawa艂o mu si臋, 偶e jemu zawdzi臋cza艂 zupe艂ne uzdrowienie, cho膰 kulawym pozosta艂.

Zna艂 wi臋c pan Jan onego Fontanusa i tym si臋 zaraz pochwali艂.

- Jam o tym wiedzia艂, 偶e go znasz - rzek艂 Mroczek - i na tym fundamencie chcia艂em, aby艣 popr贸bowa艂 cz艂owieka a wybada艂 go, azali za wielkie bodaj pieni膮dze trucizn臋 sprzedaje, bo tak o nim twierdz膮 ludzie.

Dzier偶ek si臋 poskroba艂 po g艂owie.

- Prawd臋 rzek艂szy - odezwa艂 si臋 - cho膰by cz艂owiek z艂ej my艣li nie mia艂, w czyich b膮d藕 oczach, cho膰by na kr贸tki czas za truciciela uchodzi膰, niemi艂a rzecz, ale... - Gdy tym tylko sposobem 偶ycie komu ocali膰 mo偶na?

- podchwyci艂 Mroczek.

- Ja te偶 si臋 nie wymawiam od pos艂ugi - rzek艂 Dzier偶ek - ino prosz臋, gdyby minie Fontanus wskaza艂, a na m臋ki bra膰 chciano, pami臋tajcie, aby艣cie s艂ug臋 waszego bronili.

- O to si臋 nie obawiajcie - podchwyci艂 rotmistrz 偶ywo.

- S艂u偶ycie nie mnie, ale kr贸lowi i kanclerzowi, a ci swe s艂ugi opuszcza膰 nie zwykli.

Zaduma艂 si臋 Dzier偶ek.

- Ba!

- rzek艂 po chwili.

- Fontanus kuty jest, trudna z nim rada, nie艂acno z niego doby膰 s艂owa, ale jpr贸bowa膰 b臋d臋.

Na tym si臋 narada sko艅czy艂a i Dzier偶ek wkr贸tce potem wyszed艂, a tego偶 wieczora do apteki pod膮偶y艂.

Godzina mu si臋 ta najlepsz膮 zdawa艂a, bo si臋 ma艂o kogo spotka膰 tu spodziewa艂, cho膰 dwu jeszcze lekarzy siedzia艂o i o formu艂ach przeciwko pituitam rozprawia艂o.

Tych po przywitaniu, w k膮cie zasiad艂szy, cierpliwie s艂ucha艂 kulawy rycerz, a偶 nareszcie wyszli i sam na sam pozosta艂 z Fontanusem, kt贸ry spoza okular贸w dawno go bada艂, wiedz膮c pewnie, 偶e nie bez interesu przychodzi艂.

Dzier偶kowi wykrztusi膰 trucizn臋, kt贸r膮 na j臋zyku mia艂, niezmiernie by艂o trudno.

Twarz mu si臋 rumie艅cem zalewa艂a, gdy o niej pomy艣la艂.

Fontanus rozmownym nie by艂, i tylko krz膮taj膮c si臋, s艂oje i flaszki porz膮dkuj膮c i ustawiaj膮c, sk膮pymi odpowiada艂 s艂owy.

Pocz膮艂 Dzier偶ek od tego, i偶 si臋 zacz膮艂 unosi膰 nad tym bogactwem, jakie w oficynie widzia艂, i jak tu wszystkiego, co by cz艂owiek zamy艣la艂, pewnie dosta膰 by艂o mo偶na.

Z tej okazji, licz膮c r贸偶ne potrzeby, na truci藕nie utkn膮艂.

Trzeba by艂o Fontanusa widzie膰, kt贸ry s艂贸j trzymaj膮c w r臋ku, w艂a艣nie sta艂 naprzeciw m贸wi膮cego, jak na艅 spojrza艂.

Dzier偶kowi zda艂o si臋, 偶e mu wn臋trzno艣ci wyjmuje tym wzrokiem.

Nast膮pi艂o milczenie.

- Trucizny?

- szepn膮艂 Fontanus z dziwnym ust wykrzywieniem.

- Tej w艂a艣ciwie w aptece nie znale藕膰, ale wszelkie lekarstwo 藕le u偶yte sta膰 si臋 ni膮 mo偶e.

Dlatego profanom nimi rozporz膮dza膰 si臋 nie godzi.

- Ale s膮 przecie偶 trucizny?

- zapyta艂 Dzier偶ek.

- I ludzie ich nieraz na z艂e za偶ywaj膮.

Fontanus si臋 nieco zamy艣li艂 nad odpowiedzi膮.

- Pewnie, 偶e s膮 - rzek艂 - ale s膮 i antidota przeciw nim.

- A od was te偶 nikt nigdy jednego lub drugiego nie 偶膮da艂?

- zapyta艂 Dzier偶ek.

D艂uga, wychudzona twarz Fontanusa skrzywi艂a si臋 u艣miechem, ramionami poruszy艂.

- Ciekawi jeste艣cie - odpar艂 zimno.

- S膮dzicie偶, 偶ebym ja trucizn臋 komu wyda艂?

Dzier偶ek si臋 zawaha艂, uczu艂 si臋 niezr臋cznym i 偶e za daleko zaszed艂, ale cofn膮膰 si臋 by艂o trudno, a dalej i艣膰 te偶 nie艂atwo.

- Co ja wiem?

- odpar艂.

- S艂ysza艂em tylko od tych, co we W艂oszech bywali, 偶e tam trucizny osobliwe najlepiej przyprawia膰 umiej膮 i one sprzedaj膮, bo sobie rozumuj膮: "C贸偶 to do mnie nale偶y?

Ja膰 nie zadaj臋.

Winien, kto jej u偶ywa... A 偶e wi臋cej ni偶 na wag臋 z艂ota si臋 sprzedaj膮 takie ingrediencje... " - Na wag臋 z艂ota?

- odpar艂 Fontanus.

- A to膰by si臋 nie op艂aci艂o je wyci膮ga膰, bo lekkie s膮!

To m贸wi膮c, gdy si臋 rozmowa przeci膮ga艂a, Fontanus na zegar wisz膮cy spojrza艂 i rzek艂, 偶e na p贸艂zegarzu godzina p贸藕na by艂a.

Musia艂 wi臋c Dzier偶ek wsta膰, nic nie dowiedziawszy si臋, ale to mia艂 w zysku, i偶 spraw臋 sw膮 zagai艂.

Gdy drugi raz w kilka dni potem Dzier偶ek do apteki przyszed艂, musia艂 zmy艣le膰, 偶e na 偶o艂膮dek cierpia艂 i wywaru jakiego艣 z zi贸艂 gorzkich si臋 napi膰, aby swe odwiedziny usprawiedliwi膰.

Lekarstwo za艣, 偶e zaszkodzi膰 nie mog艂o, o tym by艂 wedle teorii w艂asnej najmocniej przekonany.

Czas sobie wybra艂 znowu taki, aby nie zasta艂 nikogo i m贸g艂 si臋 rozm贸wi膰 swobodnie, ale spostrzeg艂 zaraz, 偶e Fontanus baczne na niego mia艂 oko i ju偶 czego艣 si臋 domy艣la艂.

Trudno mu wi臋c przysz艂o bardzo nawi膮za膰 rozmow臋, ale aptekarz sam jakby dawa艂 do zrozumienia, 偶e nie w ciemi臋 jest bity, odcasione poprzedniej rozmowy o truciznach m贸wi膰 zacz膮艂.

Dzier偶ek, jakby na uczynku schwytany, zmiesza艂 si臋 znacznie.

Fontanus tym razem, szczerze czy podst臋pnie otworzystszym by艂 i rozpocz膮wszy o truci藕nie, teori臋 sw膮 wypowiedzia艂, nie kryj膮c si臋 z ni膮.

- Cz艂owiek kupcem jest - rzek艂 do niego.

- Gdy w Sukiennicach no偶e i brzytwy sprzedaj膮, nie pytaj膮 kupuj膮cych, co czyni膰 z nimi b臋d膮 i czy komu nie poder偶n膮 gard艂a.

Tak samo z trucizn膮, o kt贸rej wiedzie膰 trudno, czy ni膮 psa, czy cz艂owieka zg艂adzi膰 kto ma... Poruszy艂 ramionami.

- Ale si臋 to ma艂o kiedy trafia膰 musi, aby od was 偶膮dano jej?

- zapyta艂 Dzier偶ek.

Fontanus wpatrzy艂 si臋 w niego bacznie, pomilcza艂 troch臋, poduma艂, a potem rzek艂: - M贸w bo mi jasno, czego ty chcesz, bo drugi dzie艅 obje偶d偶asz mnie, jak zwierz臋 w kniei, nie 艣miej膮c rzec, o co chodzi.

Chcesz ty trucizny?

Ty艣 nie do niej cz艂owiek.

I roz艣mia艂 si臋.

- Ja, uchowaj Bo偶e!

- odpar艂 Dzier偶ek - nie potrzebuj臋 jej, alem ciekawy, gdyby potrzeba by艂a, czybym jej m贸g艂 dosta膰... - Za pieni膮dze?

- odpar艂 cicho Fontanus.

- Starzy ju偶 jeste艣cie dosy膰, aby wiedzie膰, 偶e za pieni膮dz wszystkiego dostanie i tego, co 偶ywi i co morzy.

Trucizna jedna drugiej nie r贸wna, masz to zna膰, bo s膮 takie, co powoli cz艂owieka rok i wi臋cej m臋cz膮c do grobu prowadz膮, i inne, co jak piorun ubijaj膮.

Za nieboszczyka kr贸la Zygmunta, nim st膮d kr贸lowa Bona precz do Bari odjecha艂a, nikt od trucizny bezpiecznym nie by艂, teraz nikt o tym nie my艣li.

Dzier偶ek s艂ucha艂 z uwag膮.

- Wi臋c - skonkludowa艂 - gdyby potrzeba by艂a... Fontanus zza sto艂u, za kt贸rym sta艂, pocz膮艂 wychodzi膰 i nie patrz膮c na Dzier偶ka piosenk臋 jak膮艣 nuci艂 pod nosem, kt贸rej wyrazy lu藕ne zdawa艂y si臋 oznacza膰, 偶e u niego w kramie wszystkiego dostanie.

Nie odpowiedzia艂 wi臋cej nic.

Z tym te偶 Dzier偶ek powr贸ci艂 do rotmistrza i doni贸s艂 mu, 偶e aptekarz si臋 nawet nie bardzo z tym tai艂, i偶 truciznami frymarczy艂.

- Dobrze i to wiedzie膰!

- mrukn膮艂 Mroczek.




Rozdzia艂 VIII

Na Franciszka艅skiej ulicy, w domu Zborowskich, cho膰 ca艂e miasto 偶ywiej si臋 ni偶 kiedy porusza艂o, tej wiosny tak by艂o pusto i cicho, jako nigdy.

Kasztelan gnie藕nie艅ski, cho膰 tu zaje偶d偶a膰 prawo mia艂, nigdy gospod膮 nie stawa艂, bo z bra膰mi, cho膰 si臋 kochali, nie jedno my艣la艂, a ani on ich, ani oni jego nawraca膰 nie kusili si臋 nadaremnie.

Andrzej tylko i Krzysztof, rzadki go艣膰, domostwo zajmowali pod czas, gdy w Krakowie bywali, a niekiedy siostrzany ich lub siostrzenice, bo familia liczna by艂a i rozrodzona, wi臋c Stadniccy, W艂odkowie, Ossoli艅scy i Chodkiewicze.

Ju偶 w pierwszych dniach maja, cho膰 wesele hetmana dopiero mia艂o w czerwcu nast膮pi膰, porusza艂o si臋 w Krakowie i gotowa艂o wszystko na festyny niebywa艂e, jakich miasto dawno, dawno, bo od pierwszego ma艂偶e艅stwa Zygmunta Augusta, nie widzia艂o.

Cho膰by by艂 Zamojski si臋 na kr贸lewski przepych dla synowicy kr贸la, kt贸r膮 mia艂 po艣lubi膰, nie zmaga艂 mo偶e, ale i kr贸l chcia艂 okaza艂o艣ci dla pani m艂odej i dla W臋gr贸w swych, i szlachta a urz臋dnicy polscy pragn臋li pokaza膰 obcym, 偶e u nich i by艂o z czego, i by艂o z czym wyst膮pi膰.

Wielu z pan贸w z Niemiec i z W艂och nie wahali si臋 sprowadza膰 kuchmistrz贸w kosztem wielkim, aby tak wyst膮pi膰, i偶by si臋 ludzie dziwi膰 musieli.

Zawczasu ju偶 mirabilia oznajmywano... ale im, z jednej strony, 艣wietniej si臋 zapowiada艂y gody, tym z drugiej, nieprzyjaciele kr贸la i hetmana okrutniejsz膮 zazdro艣ci膮 i gniewem pa艂ali, szczeg贸lniej przeciwko Zamojskiemu, i偶 si臋 艣mia艂 do majestatu przybli偶a膰 i kuma膰 z nim, przez co wyrasta艂 ponad braci膮, a jak tytu艂y nienawistne by艂y r贸wno艣ci szlacheckiej, tak i wszelkie wywy偶szenie i odznaczenie, krom senatorskiego dostoje艅stwa, burze wznieca艂o.

Nie by艂 Zamojski przeciwko temu, a偶eby zazdro艣ci i z艂o艣ci zamkn膮膰 usta i niech臋ci z艂agodzi膰; jego przyjaciele zbli偶ali si臋 do niech臋tnych i obiecywali im 艂aski kr贸lewskie dla przejednania - ale im wi臋cej si臋 starano godzi膰 i g艂aska膰, tym w艂a艣nie sierdzili si臋 mocniej niech臋tni.

Pomi臋dzy nimi rej wodzili Zborowscy, powszechnie to wiadomym by艂o, krom Jana, kt贸ry troch臋 na uboczu si臋 trzymaj膮c, ani ko艂o kr贸la nie zabiega艂 zbytnio, ani si臋 do braci garn膮艂.

Rachowa艂 jednak na niego hetman i kr贸l, acz z pewnym niedowierzaniem spogl膮daj膮c.

Dom pan贸w Zborowskich na ulicy Franciszka艅skiej, kt贸ry ju偶 znamy, sam jeden mo偶e w mie艣cie sta艂, jakby w nim nikogo nie by艂o.

Ale to czyniono umy艣lnie.

Wiedzieli Zborowscy, 偶e na ich ka偶dy krok oczy s膮 zwr贸cone, 偶e im wiary nie daj膮, nie my艣leli si臋 wi臋c nastr臋cza膰, a nie chcieli ocz贸w 艣ci膮ga膰 na siebie.

Ale myli艂by si臋, kto z tej niemej powierzchowno艣ci i pozamykanych od ulicy okiennic wnosz膮c s膮dzi艂by, i偶 w domostwie nie ma nikogo.

Tak tu si臋 偶ywo obracano, jak i gdzie indziej, tylko nie chciano, aby o tym 艣wiat wiedzia艂.

Nie by艂o dnia, aby jaki艣 pose艂 ze Zborowa lub z innych rezydencji pan贸w braci nie zajecha艂, j臋zyka nie dosta艂 lub rozkazu nie przyni贸s艂, ale si臋 to w ciszy i k膮cie odbywa艂o.

Podczaszy czynniejszym by艂 ni偶 kiedykolwiek, a o Samuelu, po powrocie z Ni偶u, r贸偶nie rozpowiadano.

Nigdy on spokojnie usiedzie膰 nie m贸g艂.

Tu mu jednak do Krakowa jecha膰 i pokazywa膰 si臋 powszechnie odradzano, a i on sam si臋 waha艂.

Niejeden raz go ju偶 przestrze偶ono, 偶e hetman si臋 odgra偶a艂 banicj臋 przypomnie膰.

Z w艂asnej historii wiedzieli Zborowscy, 偶e banit臋 ubi膰 nawet bezkarnie by艂o wolno, bo ojciec ich, Marcin, tak nieszcz臋艣liwego m臋偶a Halszki z Ostroga, kniazia Sanguszk臋, 艣ciga艂 i zabi艂.

Krzysztof te偶, cho膰 na sobie nie mia艂 偶adnego dekretu, od czasu gdy o nim wzmiank臋 w papierach 艣ci臋tego O艣cika znaleziono, nie czu艂 si臋 ca艂kiem bezpiecznym i nierad ukazywa艂.

Jeden tylko Andrzej nie l臋ka艂 si臋, bo na sobie jawnego nic nie mia艂, cho膰 tak by艂 jak bracia dla kr贸la i Zamojskiego usposobiony.

Od powrotu z Ni偶u Samuela, marsza艂ek i podczaszy nie widzieli si臋 z sob膮; pierwszy z nich w pocz膮tkach maja do Krakowa przyby艂, ale si臋 prawie nie ukazywa艂.

Wieczorami tylko do swoich przyjaci贸艂 chadza艂 i z lud藕mi si臋 widywa艂.

W mie艣cie o nim tak jak nie wiedziano.

Chcia艂o si臋 panu Andrzejowi, cho膰by cale nie wyst臋powa艂 na weselu, widzie膰 je i ze zjazdu korzysta膰, aby z wielu si臋 widzie膰 i rozm贸wi膰, ale waha艂 si臋 jeszcze.

O Krzysztofie nic s艂ycha膰 nie by艂o, bo ten za sob膮 drog臋 i tropy starannie zaciera艂.

Zdziwi艂 si臋 wi臋c pan Andrzej, gdy jednego wieczora od Zbara偶skich, 偶ony swej krewnych, powr贸ciwszy, w domu przy Franciszka艅skiej ulicy, zamiast 艣cian niemych, brata Krzychnika zasta艂.

Chocia偶 mi臋dzy rodze艅stwem mi艂o艣ci szczeg贸lnej nie by艂o, jednak偶e wszyscy oni mieli rodzaj przywi膮zania do siebie i radzi si臋 zawsze widywali.

Krzychnik nawet z gor膮co艣ci膮 wielk膮 pana marsza艂ka u艣cisn膮艂.

- Gdzie偶e艣 ty bywa艂 i co si臋 z tob膮 dzia艂o?!

- zawo艂a艂 Andrzej.

- Znikasz wszystkim z ocz贸w i kryjesz si臋 nadto z sob膮, dlatego ci臋 te偶 mo偶e pos膮dzaj膮 o knowania.

Podczaszy si臋 roz艣mia艂, powtarzaj膮c: - Pos膮dzaj膮!

Maj膮 s艂uszno艣膰, bo ja knowam, a to mnie tylko boli, 偶e dot膮d na pr贸偶no.

Na Samuelam rachowa艂, i偶 go teraz ujm臋 w r臋ce i nim pokieruj臋, ale jeszcze si臋 nie wyburzy艂.

- Widzia艂e艣 go?

- spyta艂 marsza艂ek.

- Nie raz i nie dwa - rzek艂 Krzychnik.

- Umy艣iniem do niego jecha艂, z nim w臋drowa艂, bo on na miejscu nie utrwa.

My艣la艂em, 偶e go sobie pozyskam... ale mi si臋 ladaco z r膮k wymyka.

Siedli sam na sam bracia i tu ju偶 tajemnic dla siebie nie mieli.

- Wiem, 偶e teraz z okazji wesela - rzek艂 Krzysztof - co艣 bym dla siebie wytargowa艂, zaprzedawszy si臋 im dusz膮 i cia艂em, ale nie chc臋.

I doda艂 nagle: - Trucizn臋 kr贸lowi zada膰, gdyby by艂o mo偶na, nie od rzeczy by by艂o... W艂osi powiadaj膮, 偶e ze zwierzem jego jad ginie, ale nam 艂atwiej si臋 upora膰 z kanclerzem i na tego艣my z Samuelem dekret wydali.

- Co?

Czasu wesela?

- zapyta艂 Andrzej.

- Ba, gdyby i tak nawet zr臋czno艣膰 si臋 nadarzy艂a, my si臋 nie zawahamy.

- Wy?

- podchwyci艂 marsza艂ek.

- To jest... ja rad膮 i g艂ow膮, a Samuel r臋k膮 - odpowiedzia艂 Krzychnik.

- Nie s膮dz臋 jednak, aby czasu wesela si臋 nam to powie艣膰 mog艂o, hetman jest otoczony, strze偶ony, ludzi swoich i obcych za g臋sto, ale dzi艣 czy jutro go to nie minie... W艂a艣nie?

mu si臋 damy ubezpieczy膰 cicho siedz膮c, a Samuel znaku 偶ycia nie daj膮c, aby go tym pewniej w danej godzinie wzi膮膰.

Wtem Krzychnik r臋ce za艂ama艂.

- Ale z Samuelem - doda艂 - im bli偶ej si臋 go zna i wi臋cej 偶yje, tym jawniejsza, 偶e to cz艂ek nieokie艂znany i 偶e nigdy dzi艣 nie mo偶na powiedzie膰, co jutro pocznie.

Kocha i nienawidzi pod humor... i zabija te偶, gdy si臋 najmniej tego spodziewa膰.

Na utemperowanie si臋 tego cz艂owieka nic ju偶 liczy膰 nie mo偶na.

S膮dzi艂em, 偶e od Kozak贸w powr贸ci, wiele biedy za偶ywszy, rozumniejszym!

Gdzie za艣!

Zuchwalszym si臋 sta艂 jeszcze.

S膮dzi艂em, 偶e po zab贸jstwie Trepki, po zab贸jstwie Kalinowskiego, kt贸rego 偶ona dot膮d przeciwko niemu instyguje, po onej g艂o艣nej awanturze z dominikany, za kt贸r膮 go wyklinano, na ostatek po onym Candianie, kt贸ry go w druku osmarowa艂, poskromi si臋.

Gdzie tam!

Im g艂o艣niejsze jego sprawy, tym on temu wi臋cej rad.

Andrzej przerwa艂: - M贸wisz o tych sprawach pana Samuelowych, o kt贸rych i ja s艂ysza艂em, alem ja tak prawie jak nie艣wiadom ich, a wielu nie wierz臋.

Nie s膮偶 to potwarze?

- Ho, ho!

- zawo艂a艂 Krzychnik.

- Potwarze?

Powiem ci jedno, 偶e to, co na Samuela rozg艂aszaj膮, jeszcze nie dochodzi daleko do tego, co dokaza艂, chodz膮c po 艣wiecie.

Cz艂owiek bowiem jest osobliwy, r贸wnie gdy kocha, jak gdy nienawidzi; u niego wszystko z ekscesem.

Ma艂ego nic nie rozumie.

Jak偶e by膰 mo偶e, aby艣 ty o tych sprawach Samuelowych nie wiedzia艂?

- doda艂 podczaszy.

- Ju艣ci wiem - rzek艂 marsza艂ek - ale z odg艂osu.

Przy niczym nie by艂em, a on mi si臋 nie spowiada艂.

- To go nie znasz!

- zawo艂a艂 Krzychnik.

- Jam go wiele praktykowa艂!

Jam na tych przyg贸d si艂a oczyma w艂asnymi patrza艂, pocz膮wszy od 偶ony.

Zna艂e艣 t臋 dobr膮, 艂agodn膮 i mi艂膮 pani膮, bo z tego domu wysz艂a, co i twoja.

Mi艂owa艂 j膮 Samuel do szale艅stwa, ale trwa艂o to do narodzin Aleksandra.

Wtedy na dziecko du偶o sp艂yn臋艂o tej mi艂o艣ci, a 偶ona, 偶e chorze膰 mu zacz臋艂a, pocz膮艂 si臋 za innymi ogl膮da膰.

- On bo bez podwiki nigdy 偶y膰 nie m贸g艂 - szepn膮艂 Andrzej.

- Ot贸偶 co si臋 sta艂o - ci膮gn膮艂 dalej podczaszy.

- Nie jedn膮, ale mo偶e dziesi膮tek r贸偶nych na dworze chowa艂, na co 偶ona patrze膰 musia艂a.

A 偶e ludzie to w panu widzieli, sami te偶 na艣ladowa膰 go pocz臋li... wi臋c, co si臋 tam u nich dzia艂o, o tym rozpowiada膰 trudno.

Pod ten to czas dominikan贸w napyta艂, z kt贸rymi si臋 potem tak obszed艂, jako wiesz... Ju偶 od tej pory, 偶aden tam ksi膮dz w domu nie posta艂.

Biedna 偶ona we 艂zach si臋 rozp艂ywa艂a, z czego on sobie 偶artowa艂.

Rzadko w domu siedzia艂, a przyjecha艂, to z gromad膮 na pija艅stwo i swawol臋, 偶e si臋 zamyka膰 musia艂a.

Jednego razu na Wo艂oszczyzn臋 jad膮c, nie wiem ju偶 gdzie, jakiego艣 Turka i Turczynk臋 napyta艂.

Tak ich zwano, ale mnie si臋 widzi, 偶e cale Turkiem nie by艂 ten cz艂ek, ale chyba Grekiem.

Niewiasta si臋 偶on膮 jego nazywa艂a, a by艂a dziwnie pi臋kn膮.

Widzia艂em j膮, czarne mia艂a oczy i w艂osy, a cia艂o jak mleko, ale kobieta by艂a prosta i grubych obyczaj贸w.

Jak onego Turka z 偶on膮 dosta艂, aby ich do siebie do domu przywie艣膰, to jemu wiedzie膰.

Turek go 贸w wrzekomy dar艂 ze sk贸ry, a 偶ona te偶, ale mu nie m贸wi艂 nic za to, 偶e sobie z ni膮 偶y艂.

Sypa艂 im gar艣ciami pieni膮dze, darowywa艂 srebra, kupowa艂 klejnoty.

Wreszcie Turek mu 偶on臋 sprzeda膰 si臋 ofiarowa艂 i pono cena by艂a um贸wiona, a Samuel mia艂 j膮 wzi膮膰 i trzyma膰 w drugim maj膮tku ze dworem i okaza艂o艣ci膮, jakby 偶on膮 jego by艂a... Wiedzia艂a o tym prawa 偶ona, ale ani pyta膰, ani m贸wi膰 nie 艣mia艂a, by艂by j膮 ubi艂... Ma艂o te偶 widywa艂.

Turczynka za艣, cho膰 jej ona cale nie zawadza艂a, koniecznie zgubi膰 chcia艂a, pewnie w nadziei, 偶e si臋 z ni膮 o偶eni.

Pocz臋艂y si臋 plotki na pani膮 Samuelow膮.

By艂 pod ten czas na jego dworze ch艂opak, szlachcic, pokrewny nam, z ubogich Stadnickich, kt贸rego Samuel swego czasu bardzo lubi艂, ale potem, pogniewawszy si臋, patrze膰 na niego nie chcia艂.

Ten przez lito艣膰 nad Samuelow膮 s艂u偶y艂 jej, a 偶e sama z dzie膰mi by艂a, pod czas z ni膮 do sto艂u siada艂.

Na tego oczywi艣cie Turczynka si臋 nasadzi艂a, 偶e kochankiem jest jejmo艣ci, co jako 偶ywo fa艂szem by艂o.

Kto艣 doni贸s艂, 偶e raz 艣niadaj膮c z jejmo艣ci膮, gdy ona mas艂o znalaz艂a starym i precz za okno wyrzuci艂a, Stadnicki te偶 to samo uczyni艂.

Posz艂o tedy od tego mas艂a... Samuel z furi膮 do 偶ony wpad艂, wyrzucaj膮c jej, 偶e mu si臋 sprzeniewierzy艂a.

Przera偶ona pad艂a mu do n贸g, na krzy偶u Pa艅skim gotowa przysi膮c, 偶e mi臋dzy nimi cale nic nie by艂o.

Ano, pijanym by艂 i w艣ciek艂ym, i 偶on臋 pocz膮wszy bi膰, gdy si臋 na 艂贸偶ko rzuci艂a, ledwie 偶yw膮 odszed艂.

Od tej pory chorza艂a ju偶, chorza艂a, a偶 zmar艂a... Razem poprzysi膮g艂, 偶e Stadnickiego zg艂adzi膰 musi, co m艂ody Trepka s艂ysza艂.

Sta艂o si臋, 偶e wkr贸tce potem w istocie Stadnicki znikn膮艂, o kt贸rym m贸wiono, 偶e do rodziny powr贸ci艂, a drudzy, palce na ustach k艂ad膮c, milczeli.

Trepka si臋 gdzie艣 nieostro偶nie wygada艂, i偶 wie, co si臋 z nim sta艂o.

Doniesiono o tym Samuelowi.

Nie da艂 bynajmniej pozna膰 po sobie... W kilka dni potem na 艂owy si臋 wybra艂 w lasy i Trepk臋 z sob膮 wzi膮艂, kt贸ry wi臋cej nie powr贸ci艂.

O tym te偶, co si臋 z nim sta艂o, nikt nie wiedzia艂; m贸wiono, 偶e go dzik rozdar艂, a potem noc膮 wilcy poszarpali i zjedli, tak 偶e ko艣ci nawet po nim nie zosta艂o.

Andrzej, s艂uchaj膮c, usta wykrzywi艂.

- Krwawe dzieje - rzek艂 - ale ja im spe艂na wiary nie daj臋.

Wy to wiecie najlepiej, 偶e b臋dzieli kto gwa艂townikiem, z艂o偶膮 na艅 w dziesi臋cioro tyle, ni偶 uczyni艂.

Krzychnik nic nie rzek艂.

, - Wszystko to nic - doda艂 pomilczawszy - ale gdy 偶ona zmar艂a, dopiero dla niej czu艂o艣膰 si臋 wzi臋艂a taka, jaka nigdy mo偶e za 偶ycia nie bywa艂a.

U trupa krzy偶em le偶a艂 p艂acz膮c, pogrzeb sprawi艂 kr贸lewski i zamkn膮艂 si臋 na czas jaki艣, jakby melancholii dosta艂.

Dopiero go z niej Anusia, c贸reczka, kt贸ra podobn膮 jest do nieboszczki, a on kocha j膮 bardzo, pieszczotami swymi wyprowadzi艂a.

Jeszcze dzi艣, gdy 偶on臋 wspomni, cz臋sto mu w oczach 艂zy si臋 zakr臋c膮.

Taki on we wszystkim jest.

Sam na siebie powiada g艂o艣no, 偶e 偶on臋 zabi艂.

Do innych zab贸jstw si臋 nie przyznaje, a Trepki imienia nawet wspomnie膰 nie wolno.

Wojtaszka widzia艂e艣 i znasz?

- By艂 ci z nim w Bor贸wce - rzek艂 Andrzej.

- Z tym ch艂opcem historia albo si臋 smutno sko艅czy, lub nie wiem jak, bo to 偶mija jest, kt贸r膮 on przeciw sobie 偶ywi i piel臋gnuje.

Sk膮d go wzi膮艂, co za jeden, nie dojdziesz.

Czarnoksi臋偶nik, powiadaj膮, w co nie wierz臋, ale g艂osem go czaruje.

Gdy czasem mu 艣piewa膰 zacznie, to si臋 Samuel 艂zami zalewa, a pieni膮dze gar艣ciami mu sypie.

Ch艂opiec za艣, jawnie i nie kryj膮c si臋, nienawidzi go, pogardza nim, odgra偶a si臋, a w domu tak si臋 nosi?

jakby rodzonym dzieckiem by艂.

Aleksandrem pomiata, a Anusi dokucza, pod艂y plebejusz, zalecaj膮c si臋 do niej jawnie.

Skar偶ono go nieraz Samuelowi, bi艂 go czasami, sadza艂 na chleb i wod臋, a potem niemal o przebaczenie prosi艂.

Zrozumiej偶e go, je艣li艣 m膮dry.

Lutnist臋 tego dawno ze dworu przez psy wyszczu膰 nale偶a艂o, a on go g艂aszcze i tak stoi o to, aby ,nie straci艂, jakby najwi臋kszego strzeg艂 skarbu.

Wojtaszek si臋 z tym nie kryje nawet, i偶 nim gardzi.

Ludzie mi m贸wili, co s艂yszeli, jak obiecywa艂 panu Samuelowi miecz katowski, dodaj膮c, 偶e na艅 zas艂u偶y艂.

- Niespe艂na rozumu - przerwa艂 Andrzej.

- S膮d藕, jako chcesz, na krew sk艂adaj膮c wiele, bo my wiemy, jak si臋 nam hamowa膰 trudno.

Nim rozum przesta艂 kierowa膰.

Bronili艣my go po zab贸jstwie Wapowskiego, bronimy i teraz, broni膰 b臋dziemy, ano on nam ci臋偶arem wi臋cej ni偶 pomoc膮.

- Ja nie rozpaczam, 偶e go przecie偶 zaprz臋g臋 i ora膰 nim b臋d臋 - odpar艂 Krzychnik.

- Jedyna si臋 zr臋czno艣膰 nastr臋cza zu偶ytkowania go przeciw Zamojskiemu.

- Wspomnia艂e艣 o Candianie - odezwa艂 si臋 marsza艂ek.

- Co to z nim by艂o, wiesz?

S艂ysz臋, i偶 ksi膮偶k臋 wydrukowa艂, wyzywaj膮c膮 go i czerni膮c膮.

- Jam jej nie czyta艂, ale s膮 tacy, co mieli w r臋ku, bo j膮 bibliopole przywie藕li i sprzedawali, a bodaj do dzi艣 dnia potajemnie, po trzy grosze, w 艣wiat puszczaj膮.

Sprawa z W艂ochem pocz臋艂a si臋, mo偶na powiedzie膰, z niczego.

Przybywszy do Polski i tu bawi膮c, Candian w艂o艣cianinowi, so艂tysowi z maj臋tno艣ci Samuela pieni臋dzy po偶yczy艂, a potem po nie sam przyby艂.

Wytoczy艂o si臋 to przed trybuna艂 pa艅ski i Kurek d艂ugu nie zaprzecza艂, ale twierdzi艂, 偶e zap艂aci膰 go czym nie mia艂.

Tymczasem Samuelowi dobrze si臋 z W艂ochem by艂o zabawia膰, wi臋c go do dworu wzi膮艂, do sto艂u sadza艂, karmi艂, poi艂 i by艂 mu jak najlepszym.

Ten go za to opowiadaniami bawi艂, a 偶e Samuel rad w j臋zyku w艂oskim si臋 popisywa膰, bardzo go mia艂 mi艂ym i chcia艂 w domu zatrzyma膰.

Tymczasem W艂och si臋 ju偶 wyrywa艂, maj膮c handel czy zaj臋cie; ale :z Samuelem od wielkiej mi艂o艣ci do gniewu w艂os tylko... W艂och si臋 rwa艂 jecha膰, Samuel nie chcia艂 puszcza膰, a ju偶 mu twarz krwi膮 i oczy zachodzi艂y, co u niego znakiem, 偶e sob膮 nie w艂ada.

- Naoko艂o m贸r straszny, ludzie jak muchy padaj膮, gdzie ty pojedziesz?

Po co?

Sied藕 tu, kiedy ci dobrze!

Wp贸艂 dobr膮 wol膮, wp贸艂 si艂膮 strzyma艂 W艂ocha, ale co on go zabawia艂 zrazu, to iteraz Samuel, drwi膮c z niego, go艣ci swoich nim traktowa艂.

Wy艣miewano go nielito艣ciwie, p艂ataj膮c niezno艣ne sztuki, aby W艂ocha do w艣ciek艂o艣ci rozdra偶ni膰.

Samuelowy s艂uga, niejaki Ruski, nasadzony by艂 na Candiana, a wiedz膮c, 偶e mu to ujdzie bezkarnie, dojada艂 W艂ochowi, szczeg贸lniej przy go艣ciach.

Go艣ci za艣 偶adnego dnia nie brak艂o.

Wre艣cie Candian ju偶 chodzi艂 struty i gdyby nie rzeczy, kt贸re z sob膮 mia艂, pieszo by by艂 got贸w ucieka膰.

Jednego dnia, gdy Ruski w czasie obiadu W艂ocha prze艣ladowa艂 i s艂owem dotkn膮艂, uni贸s艂 si臋 Candian i w twarz go uderzy艂.

Wszyscy byli na贸wczas dobrze sobie podpili, w izbie si臋 sta艂 rozruch wielki, pocz臋li si臋 rwa膰 do szabel i by艂oby przysz艂o do krwi rozlewu, gdyby obcy ludzie nie wdali si臋 i na poz贸r ich nie pogodzili.

Od tej pory jednak Samuel, pu艣ci膰 nie chc膮c W艂ocha, razem z Ruskim na wszelki spos贸b zn臋ca艂 si臋 nad nim.

By艂 na贸wczas u Samka stary nied藕wied藕, kt贸ry wolno po dziedzi艅cach si臋 przechadza艂 i mia艂 bud臋 swoj膮, a czasem za igraszk臋 i postrach s艂u偶y艂.

Przysz艂o do tego, 偶e raz Candiana wzi膮膰 kaza艂, obna偶y膰, miodem osmarowa膰 i na niego nied藕wiedzia pu艣ci膰, wprz贸dy przez psy rozdra偶nionego.

Jakim sposobem W艂oszysko z tego wysz艂o, podrapane, ale z 偶yciem, przydusiwszy starego nied藕wiedzia, nie wiem.

Natychmiast wi臋c po traktamencie chcia艂 precz jecha膰, ale mu u wozu ko艂a pozdejmowano, rzeczy zamkni臋to, potem jego samego do lochu wsadzono, z kt贸rego nierych艂o si臋 wydoby膰 potrafi艂.

Candian go w pi艣mie wyzwa艂 na r臋k臋, na s膮d Bo偶y do walki, ale Samuel 艣mia艂 si臋 i po dzi艣 dzie艅 si臋 na tym sko艅czy艂o.

Ma艂o ci tego?

Andrzej podni贸s艂 oczy w g贸r臋.

- Jak偶e ty chcesz takim pokierowa膰 cz艂owiekiem?

- zapyta艂.

- Naj艂atwiej, gdy go tam poprowadz臋, gdzie on sam rad i艣膰 - rzek艂 podczaszy.

- Nienawidzi Zamojskiego... - Tak - odpar艂 marsza艂ek - ale przebieg艂o艣ci i pomiarkowania potrzeba, aby si臋 z nim spotka膰 i to tak, aby kanclerz przewa偶nej si艂y przy sobie ni臋 mia艂, a napa艣ci si臋 nie spodziewa艂.

Samuel ani czasu, ani miejsca wybiera膰 nie potrafi, rzuci si臋 po szalonemu i zginie.

- A jam od czego?!

- zawo艂a艂 Krzychnik.

- Wszystko mu zgotowa膰 potrzeba i da膰, tylko r膮b... Na贸wczas 偶adna mu si臋 si艂a nie oprze.

- Wola艂bym wszelk膮 inn膮 imprez臋 - przerwa艂 Andrzej - ni偶 tak膮, do kt贸rej nam Samko potrzebny.

Najlepiej przygotowane popsu膰 potrafi.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 pan Krzysztof.

- Ledwiem go zakl臋ciem wielkim od tego odwi贸d艂, aby na wesele do Krakowa nie jecha艂, bom si臋 go tu obawia艂.

- Got贸w by go by艂 kanclerz uj膮膰 kaza艂, bo o nas dobrze wie, jak mu 偶yczymy, a jego dobrze zna.

- Jam si臋 nie tyle tego obawia艂 - doda艂 Krzysztof - jak jego szale艅stwa.

Wyrwa艂by si臋 nam z r膮k, gdyby mu si臋 g艂owa zakr臋ci艂a.

Wsta艂 marsza艂ek.

- Dobrze m贸wisz, Krzychnik, 偶e nas zna... Wiem "to od Jana, i偶 przemawia艂 za nami, prosz膮c... Mnie na tym marsza艂kostwie trzymaj膮 na 艣miech, gdy mi si臋 dawno co innego nale偶y.

- Ze mn膮 gorzej, bo cale zna膰 nie chc膮!

- zawo艂a艂 Krzysztof.

- Za Rakuszanina ci臋 teraz, je偶eli nie za cara s艂ug臋 maj膮 - doda艂 marsza艂ek.

- My艣l臋, 偶e za ostatniego chyba - rzek艂 Krzychnik - ale mi oboj臋tne oboje.

Ja ju偶 nic z nimi nie spodziewam si臋 dokaza膰, wi臋c pozby膰 si臋 ich, to jedyna my艣l moja, a przede wszystkim Zamojskiego, bo ten tu osi膮, na kt贸rej si臋 ich roboty obracaj膮.

- Teraz mu, jako kr贸lewi膮tku, buta uro艣nie!

- wtr膮ci艂 Andrzej i pocz膮艂 z innej beczki.

- Krakowa艣cie nie widzieli teraz - doda艂.

- Zawczasu si臋 ju偶 gotuj膮 na obrz臋d taki, aby o nim ludzie pami臋tali.

Krocie to kosztowa膰 b臋dzie, gdy na wojn臋 pieni臋dzy nie ma.

Bator贸wna jeszcze w tym miesi膮cu od granicy przybywa w orszaku znacznym, naprzeciwko kt贸rej Andrzej Opali艅ski wyje偶d偶a.

Ze Spiglerowej kamienicy kr贸lestwo ichmo艣膰 na owe sztuki, kt贸re si臋 na Rynku odbywa膰 maj膮, patrze膰 b臋d膮.

Si艂a szlachty do turniej贸w stanie, a cudzoziemc贸w i ciekawego t艂umu Krak贸w chyba nie pomie艣ci.

Zalej膮 nas.

- To膰 by dla rozumnego cz艂eka najlepsza by艂a pora co艣 przedsi臋wzi膮膰 - rzek艂 Krzychnik - bo diab艂a zjedz膮, je艣li si臋 upilnuj膮 i wszystkich zna膰 b臋d膮.

Ani kr贸l, ani hetman, niebezpiecze艅stwa 偶adnego przeczuwa膰 nie b臋d膮.

Andrzej obejrza艂 si臋 z przestrachem i da艂 mu znak, aby milcza艂, a podczaszy te偶 go us艂ucha艂.

- Nie teraz, to p贸藕niej, puszcz臋 na niego Samka, jak Samko puszcza艂 nied藕wiedzia na tego W艂ocha.

- Ano, patrz - odezwa艂 si臋 marsza艂ek - aby jak W艂och .

nied藕wiedziowi, on mu si臋 nie wyrwa艂, bo na贸wczas biada nam!

- Samko gorzej nied藕wiedzia - rzek艂 Krzychnik - tegom pewny... do pierwszego spotkania.

Zaczem zamilkli oba, bo s艂u偶ba wieczerz臋 przynios艂a, a z ni膮 razem miejskie plotki, na kt贸re szczeg贸lniej podczaszy by艂 艂akomym.

Opowiadano, co si臋 na zamku, co po mie艣cie dzia艂o i jak wszyscy, od biskupa pocz膮wszy, dwory swe, s艂u偶b臋, czelad藕, wozy i konie, na nowo stroili, z艂ocili, od艣wie偶ali, aby si臋 z nimi popisali.

Starszym ludziom wszystko to mocno wesele Zygmunta Augusta z pierwsz膮 jego 偶on膮, o kt贸rym dot膮d pami臋tano w Krakowie, przypomina艂o.

Na wszystkich ustach by艂o to por贸wnanie, kt贸re w nieprzyjacio艂ach Zamojskiego do najwy偶szego stopnia rozj膮trzenie budzi艂o.

- Teraz dopiero - m贸wili - podniesie g艂ow臋 synowczyk kr贸lewski, 偶e do niego przyst膮pi膰 nie b臋dzie mo偶na szlachcicowi, cho膰 on sam z biednego szaraka wyszed艂.

- But臋 jego przykr贸ci膰 potrzeba - powiadali drudzy - inaczej oni we dwu z kr贸lem wszystk膮 szlacht臋 w ch艂op贸w obr贸c膮 i sami si臋 tu bez nas rz膮dzi膰 b臋d膮.

Krzysztof, gdy to s艂ysza艂 m贸wi膮cych w poufnym kole, dodawa艂 na sw贸j m艂yn wod臋 prowadz膮c: - Propter absolutum dominium obawiali艣cie si臋 Rakuszanina, a ten by si臋 nigdy na wolno艣ci nasze tak nie wa偶y艂 jako oni i by艂by nam si艂臋 z sob膮 przyni贸s艂 przeciwko Turkom i Moskwie, gdy teraz on ich na nas poduszcza膰 i wspomaga膰 b臋dzie, co si臋 wpr臋dce oka偶e.

Ciekawy, niespokojny, potrzebuj膮cy ci膮gle jakiego艣 zaj臋cia, kt贸re ca艂e si臋 wszak偶e na zr臋cznie rzucanych s艂owach, zagrzewaniach i podbudzaniu drugich ogranicza艂o, pan Krzysztof, nigdzie si臋 nie ukazuj膮c prawie, pozosta艂 w Krakowie.

Wiedzia艂 on, 偶e hetmanowi i kr贸lowi na nieprzyjacio艂ach ni臋 zbywa艂o, chodzi艂 wi臋c i sznurkowa艂, azali co przedsi臋bra膰 nie my艣leli.

Pan Andrzej przeciwnie, cho膰 si臋 na wyst臋p 偶aden przy weselu nie gotowa艂, jawnie po Krakowie chodzi艂, okazywa艂 si臋 i chcia艂 przez to dowie艣膰, 偶e nic z艂ego nie zamierza艂, ani si臋 obawia艂 o siebie i ukrywa膰 my艣la艂.

Gdy go drudzy zapytywali, czyli Zborowscy te偶 obok innych nie my艣l膮 kr贸lowi i hetmanowi zaleci膰 si臋 tym, a偶eby albo w turnieju czasu wesela, lub w maszkarach i popisach udzia艂 wzi臋li, odpowiada艂 marsza艂ek: - Dobrze to drugim czyni膰, co maj膮 z czego, bo im kr贸l jurgieltu i starostw nie sk膮pi.

Gdyby艣my Knyszyn mieli albo cho膰 co mniejszego... Ano, zubo偶eli艣my i tak na us艂ugach Rzeczypospolitej, kasztelan Gda艅sk kr贸lowi przywr贸ci艂, a co mu z tego przysz艂o?

B臋dziemy si臋 onym cudom przypatrywali ochotnie, dziwili i w r臋ce klaskali, ale my si臋 do nich nie przyczynimy.

Marsza艂ek i na zamek, i do kr贸lowej chadza艂, cho膰 nigdzie miru wielkiego nie mia艂, wystrzegano go si臋 i nie dowierzano.

Cho膰 wi臋c przy kr贸lowej Annie by艂o wielu, co do kr贸la i Zamojskiego za ni膮 偶al mieli, nikt z panem Andrzejem si臋 nie chcia艂 wi膮za膰 ani mu z tym wydawa膰.

Krzysztof we dnie tak jak nie pokazywa艂 si臋 cale i urz臋downie z bytno艣ci膮 sw膮 w mie艣cie nie wyst臋powa艂.

Do tych, z kt贸rymi znajomym by艂 dawniej, wieczorami chodzi艂 lub w takich godzinach, aby si臋 u nich nie spotyka艂 i偶 innymi.

Wymyka艂 si臋 z Franciszka艅skiej ulicy o mroku, nie postrze偶ony, i albo sam, lub z jednym s艂ug膮 po mie艣cie b艂膮dzi艂.

Ale mia艂 tu swoich, co mu do domu przynosili wiadomo艣ci i cokolwiek po mie艣cie chodzi艂o.

Sz艂y st膮d od niego mnogie listy do Samuela, kt贸re na to by艂y przeznaczone, aby upokorzenie familii okazywa艂y i do zemsty pobudza艂y.

Zna艂 podczaszy brata, i偶 jak p艂omienny ogie艅 pr臋dko gorza艂 i gwa艂townie, ale kr贸tko, wi臋c i nienawi艣膰 do hetmana potrzeba by艂o podsyca膰 nieustannie, aby nie zagas艂a.

Mia艂 w tym pomoc pan Krzysztof wielk膮 w siostrzenicy ulubionej pana Samuela, W艂odkowej, tu偶 pod Krakowem w Piekarach mieszkaj膮cej, kt贸ra z gor膮czk膮 niewie艣ci膮 podziela艂a wszystkie ich uczucia i my艣li.

R贸偶nie tam o tej wielkiej przyja藕ni pana Samuela dla onej siostrzenicy m贸wiono, pos膮dzaj膮c jego i j膮, bo si臋 jejmo艣膰 m艂oda, przystojna, 偶ywa, ruchawa, czynna, cale nie ukrywa艂a, 偶e wuja jako bohatera wielbi艂a i r贸wnego mu drugiego nie zna艂a na 艣wiecie.

Gdzie panowie Andrzej i Krzychnik sami si臋 obawiali i艣膰, m贸wi膰 a dzia艂a膰, tam W艂odkow臋 posy艂ali, kt贸ra gotowa by艂a na wszystko dla ukochanego Samuela.

A偶 nadto mo偶e daleko posuwa艂a si臋 jejmo艣膰, bo jej dom jawnym by艂 zbiegowiskiem nieprzyjaci贸艂 hetmana i kr贸la i st膮d na nich wszystkie ba艣nie i potwarze p艂yn臋艂y, tu si臋 zbierali spiskuj膮cy.

Andrzej mniej si臋 tu okazywa艂, bo ten zawsze jeszcze wyobra偶a艂 sobie, i偶 na dwu sto艂kach wysiedzi i za takiego, jak bracia, nieprzyjaciela zdeklarowanego liczonym nie b臋dzie.

W tym si臋 myli艂, bo jego i polityk臋, jak膮 zachowywa艂, znano dobrze.

Krzysztof nie maj膮cy nic do stracenia, niemal co dzie艅 do Piekar je藕dzi艂 i tam wozi艂, co pochwyci艂 na bruku, i nawzajem dostawa艂 j臋zyka o Samuelu, kt贸ry i wrzekomo, i na oko, aby ludzi zwie艣膰 - cho膰 nikt w to nie wierzy艂 - do W艂och si臋 wybiera艂, sk膮d ju偶 cale powraca膰 nie mia艂, je偶eliby si臋 w Polsce rzeczy nie zmieni艂y.

Rozg艂asza艂 to i pan Krzysztof ostentacyjnie, aby pokry膰 przygotowania, kt贸re ci膮gle czyniono, nawet czasu tych weselnych przybor贸w.

W Krakowie jednak przekona艂 si臋 rych艂o podczaszy, 偶e na teraz nic ani my艣le膰 by艂o przedsi臋bra膰.

Szcz臋艣cie pana hetmana, powodzenie kr贸lewskie w sprawie z Moskw膮, w kt贸rej po raz pierwszy od dawna Batory silniejszym si臋 okaza艂 i gro藕nym, jak z jednej strony nieprzyjaci贸艂 budzi艂o, tak z drugiej wielu nawraca艂o, bo widzieli, 偶e bezsilne ich pokuszenia przeciwko rozumowi i szcz臋艣ciu Zamojskiego nic nie zdo艂aj膮.

Dra偶ni艂o go to niepomiernie, i偶 wielu z tych, co dawniej na Wilcze Z臋by wykrzykiwali i odgra偶ali si臋, a Nigrum Concilium Zamojskiego w b艂ocie tarzali - teraz z pohamowaniem o jednym, z postrachem o drugim, z ostro偶no艣ci膮 wielk膮 o nich obu si臋 odzywali.

Na pomocnik贸w czynnych widzia艂, i偶 ma艂o m贸g艂 rachowa膰, samym im z Samuelem o sobie my艣le膰 by艂o potrzeba.

Brata tego na chy偶 wystawi膰 i popchn膮膰 bynajmniej si臋 nie waha艂 podczaszy, mia艂 go bowiem za straconego i tak, a chcia艂 zu偶ytkowa膰, siebie o ile mo偶no艣ci oszcz臋dzaj膮c.

S艂a艂 wi臋c listy przez W艂odkow臋, ogie艅 podk艂adaj膮c ci膮gle, a cho膰 na teraz nic jeszcze przedsi臋bra膰 nie by艂o mo偶na - po weselu znajdowa艂 chwil臋 bardzo dogodn膮, bo hetman si臋 musia艂 ubezpieczy膰 i mniej by膰 ostro偶nym, po tylu dowodach, 偶e mia艂 przyjaci贸艂 licznych w ca艂ej Rzeczypospolitej.

Tak sta艂y rzeczy w domu przy Franciszka艅skiej ulicy, gdy jednego wieczora, b贸lu z臋b贸w napytawszy przy wiosennej wilgoci, podczaszy zaszed艂 do Fontanusa lekarstwa na艅 szuka膰... Rozdzia艂 IX

Gdy Fontanus, jeszcze kr贸bk臋 na plecach z olejkami nosz膮c, to po ziemi krakowskiej, to po Rusi, to po miastach si臋 b艂膮ka艂, wietrz膮c, gdzie by mu si臋 osiedli膰 by艂o najkorzystniej i naj艂atwiej, zaszed艂 raz i do Zborowa.

Go艣ci艂 tam natenczas i Samuel, by艂 i Krzysztof.

Niemiec im zrazu s艂u偶y艂 za zabawk臋, bo radzi si臋 ka偶dym nowym cz艂owiekiem zabawiali.

Zachorza艂 jeden z nich, a nim fizyka z Krakowa sprowadzono, Fontanus si臋 ofiarowa艂 z febry tej uleczy膰, co mu si臋 w istocie uda艂o.

Wpad艂 wi臋c w 艂aski, a p贸藕niej, gdy w Krakowie osiad艂, Zborowscy o nim nie zapominali ani on o nich.

Stara艂 si臋 osiedlony ju偶 tu Fontanus, aby przy kr贸lu miejsce" aptekarza pozyska膰, ale Zamojski nastr臋czy艂 W艂ocha, niejakiego Arycho Caborto, kt贸ry go ubieg艂, czego Fontanus zapomnie膰 i przebaczy膰 nie m贸g艂.

Przyczyni艂o si臋 do niech臋ci i to, 偶e W艂och, kt贸ry wi臋cej mo偶e umia艂, Fontanusa za nieuka i szalbierza og艂asza艂, utrzymuj膮c, 偶e wod臋 zafarbowan膮 zamiast eliksir贸w, a prost膮 glink臋 miasto bolus贸w sprzedaje.

Ostro偶ny bardzo Fontanus nigdy si臋 偶adnym s艂贸wkiem nie wyda艂 z tym, co w sobie nosi艂, ale przeciw kr贸lowi i Zamojskiemu 偶al mia艂 wielki... To uczucie go do Zborowskich zbli偶a艂o.

Spostrzeg艂szy pana Krzysztofa, kt贸rego z dawna nie widzia艂, ucieszy艂 si臋 tym otwarciej aptekarz, i偶 nikogo 艣wiadkiem nie mia艂.

Natychmiast wi臋c z臋by podczaszemu opatrzywszy i p艂ukanie dla niego przygotowuj膮c, pocz膮艂 z nim poufn膮 rozmow臋.

Krzysztof wiedzia艂, i偶 si臋 go wystrzega膰 nie potrzebuje.

- A co?

- rzek艂, siadaj膮c ko艂o sto艂u, na kt贸rym Fontanus lekarstwo gotowa艂 - a co?

Zborowscy tedy doczekali tego, 偶e nic w Rzeczypospolitej nie znacz膮!

Poszli艣my na dno... Fontanus spojrza艂 zza okular贸w.

- Mnie si臋 zda - rzek艂 - 偶e wy jeszcze zwyci臋sko na wierzch wyp艂yniecie... - Trudno - odpar艂 podczaszy.

- Boj膮 si臋 was - szepn膮艂 aptekarz - to najlepszy dow贸d, 偶e si艂臋 macie.

Cz艂owiek s艂ucha r贸偶nych gadanin, chwyta r贸偶ne wie艣ci, bo ja tu jak na rozstaju siedz臋, k臋dy wielu przyje偶d偶a, a powiem wam, 偶e was cale jeszcze nie lekcewa偶膮... - Sk膮d偶e wniosek?

- spyta艂 podczaszy.

Fontanus chcia艂 si臋 przypochlebi膰 Zborowskiemu i nie waha艂 swego w艂asnego utworu ba艣ni poda膰 na st贸艂.

Przysz艂o mu na my艣l, 偶e si臋 Dzier偶ek o trucizn臋 dowiadywa艂.

Z tego 艂atwo by艂o co艣 stworzy膰.

- Miejcie si臋 na baczno艣ci - doda艂 - Samuela i was, gdy inaczej nie b臋d膮 mogli, stara膰 si臋 nie omieszkaj膮 zg艂adzi膰 wszelkim sposobem, cho膰by trucizn膮.

Pana Samuela, cho膰 gwa艂towny jest, mo偶e si臋 nie tyle l臋kaj膮, co was.

Wiedz膮, 偶e g艂owa i rozum rodziny to wy... Panu Krzysztofowi oczy si臋 zaiskrzy艂y.

Pochlebia艂o mu to z jednej strony, z drugiej niepok贸j ogarn膮艂, bo o swe 偶ycie i bezpiecze艅stwo bardzo by艂 troskliwym.

- Fontanus!

- zawo艂a艂 przysuwaj膮c si臋 - wy co艣 wiecie... M贸w mi otwarcie.

Szcz臋艣cie, 偶e mnie tu b贸l z臋ba sprowadzi艂, inaczej bym o niczym nie wiedzia艂.

Zmiarkowa艂 aptekarz, i偶 nazbyt pewno twierdzi膰 o rzeczy pochwyconej nie wiedzie膰 sk膮d niebezpiecznym by艂o, i chcia艂 si臋 nieco wycofa膰.

- Nic ja nie wiem - rzek艂.

- Przede mn膮 z niczym by si臋 nie zwierzyli, ale si臋 du偶o domy艣la膰 mo偶na z oznak pewnych... - Zatem praw mi, czego i na jakim fundamencie si臋 domy艣lasz!

- pocz膮艂 podczaszy.

- Pocz膮艂e艣, to ko艅cz... ja ci臋 ju偶 nie puszcz臋, a偶 si臋 dowiem, co s膮dzisz... Fontanus, cho膰 w oficynie nikogo nie by艂o, wysun膮艂 si臋 zza sto艂u, zajrza艂 do drugiej izby, ch艂opca stamt膮d do alembik贸w wyprawi艂 i dopiero, powr贸ciwszy, m贸wi膰 zacz膮艂.

- Jak si臋 wam zda, panie podczaszy, ma kanclerz wi臋kszego i jawniejszego w tej Rzeczypospolitej nieprzyjaciela nad Zborowskich?

Zaduma艂 si臋 nieco Krzysztof.

- Nieprzyjaci贸艂 ma wielu - rzek艂 - ale my na oku i na wierzchu.

- No i co Zborowscy znacz膮, to 艣wiat wie... z nimi si臋 nikt nie mo偶e mierzy膰 - m贸wi艂 dalej Fontanus.

- Wi臋c kiedy Zamojski si臋 trucizn膮 chce pozbywa膰 ze 艣wiata, to pewnie nie kogo innego, jak podczaszego albo Samuela.

Krzysztof, kt贸ry cale m臋偶nym nie by艂 i zdrad臋 wsz臋dzie wietrzy艂, a obawia艂 si臋 wszystkiego, podskoczy艂 z siedzenia, a krew mu uderzy艂a do g艂owy.

Nie m贸g艂 zrazu m贸wi膰, tak go to do g艂臋bi poruszy艂o.

W gardle mu zasch艂o, jak gdyby ju偶 ow膮 trucizn臋 wspomnian膮 po艂yka艂.

- Sk膮d偶e wiesz, co kanclerz zamierza?

- wybe艂kota艂 niewyra藕nie.

- M贸w mi wszystko jasno i otwarcie.

Je偶eli tobie ta my艣l przyj艣膰 mog艂a, pewno nienadaremnie.

Fontanus miesza艂 w艂a艣nie dwa jakie艣 p艂yny bardzo gwa艂townie i to mu pos艂u偶y艂o do zwleczenia odpowiedzi, nad kt贸r膮 si臋 namy艣le膰 musia艂.

Podczaszy, ca艂y dr偶膮cy z niepokoju i niecierpliwo艣ci, przechyli艂 si臋 a偶 przez st贸艂 ku niemu, jakby mu z ust chcia艂 wyrwa膰 odpowied藕.

- M贸w偶e, m贸w!

- nalega艂.

- Przychodzi艂 tu do mnie kto艣 - szepn膮艂 Fontanus - kt贸rego znam, 偶e cia艂em i dusz膮 do kanclerskich s艂ug nale偶y, dowiaduj膮c si臋 ostro偶nie o trucizn臋... Zaraz wi臋c pomy艣la艂em sobie, 偶e ona dla nikogo innego jak dla was przeznaczon膮 by膰 nie mog艂a.

- Da艂e艣 mu j膮!

- wykrzykn膮艂 przera偶ony podczaszy.

- Ty艣 dla pieni臋dzy got贸w na wszystko.

U艣miechn膮艂 si臋 szydersko aptekarz.

- Powoli!

- rzek艂.

- Powoli!

Za pieni膮dze wszystko w 艣wiecie dosta膰 mo偶na, a nie wiem, czyby lepiej by艂o, a偶eby gdy u mnie jej nie dostanie, kupi艂 gdzie indziej.

Tam by mu prawdziwej da膰 mogli, gdy ja za trucizn臋 dam tak膮 rzecz, kt贸ra nikomu nie zaszkodzi!

Spojrza艂 zwyci臋sko na podczaszego, kt贸ry sta艂 oniemia艂y.

Czas jaki艣 oba milczeli.

Pan Krzysztof pomimo takiego obrotu rzeczy, kt贸ry zdawa艂 si臋 go ubezpiecza膰, cale uspokojonym si臋 nie okazywa艂.

Targa艂 br贸dk臋 i w膮sy, spogl膮da艂 na Fontanusa, kt贸ry przelewaj膮c lekarstwo do flaszki, m贸wi艂 dalej: - Prosz臋 was, baczcie na to, 偶e naprz贸d ja pewno艣ci 偶adnej nie mam, a偶eby ta trucizna dla was przeznaczon膮 by艂a, cho膰 zdaje mi si臋, 偶e ona komu innemu pewno si臋 nie gotuje, ino wam... po wt贸re b膮d藕cie pewni, i偶 ode mnie oni nie dostan膮 za wag臋 z艂ota nic innego, chyba Electuarium niewinne.

W tym ich oszuka膰 - nie b臋d臋 mia艂 na sumieniu, a gdyby mi to wyrzuca膰 potem mieli, albo偶 nie ma antidot贸w?

A przeciw tym ja nic nie mog臋.

Zamy艣li艂 si臋 ponuro podczaszy.

- Kt贸ry偶 to s艂uga kanclerza?

- zapyta艂.

- Cz艂ek ma艂y - odpar艂 lekcewa偶膮co Fontanus - ale on pos艂uguje panu Mroczkowi, rotmistrzowi, kt贸ry u kanclerza wiele wa偶y i znaczy.

呕e z naprawy jego to uczyni艂, to pewna.

- A dla mnie te偶 i to pewna - doda艂 偶ywo podczaszy - 偶e nie dla kogo innego trutk臋 t臋 zgotowali, tylko dla mnie.

Przeciwko Samuelowi oni inny or臋偶 maj膮, a nieprzyjaci贸艂 nad nas wi臋kszych nie widz臋.

Zlituj偶e si臋, Fontanus, jako艣 powiedzia艂, uczy艅!

My艣l twoja dobra i poczciwa.

Trucizn臋 sprzeda膰 nale偶y, aby jej gdzie indziej nie szukali, ja za艣 ostro偶nym b臋d臋 na wszelki wypadek.

- A je艣li si臋 po ni膮 nie zg艂osz膮?

- spyta艂 Fontanus.

Podczaszy si臋 zamy艣li艂, pot mu powoli wyst臋powa艂 na czo艂o.

- Zala艂e艣 mi sad艂a za sk贸r臋!

- zawo艂a艂, padaj膮c na krzes艂o.

- Ju偶 si臋 teraz niepokojowi o 偶ycie obroni膰 nie b臋d臋 m贸g艂 i got贸wem im z ocz贸w zjecha膰 do cesarza, bo tam przynajmniej od trucizmy ich b臋d臋 bezpiecznym.

Ale tu Samuela zostawi膰 samego, bez porady i kierunku, znaczy: i jego, i nasz膮 spraw臋 narazi膰 na zgub臋.

Porwie si臋 niezr臋cznie i odda im w r臋ce.

Ja nad nim czuwa膰 musz臋, a bez niego... Ca艂y w my艣lach zatopiony Krzysztof nie doko艅czy艂, g艂owa mu zwis艂a na piersi, duma艂.

Fontanus rad by艂, 偶e si臋 z tym wygada艂, na wszelki wypadek na nowo sobie zyskiwa艂 Zborowskich, u kt贸rych zawsze si臋 m贸g艂 po偶ywi膰.

Nie by艂o potem ko艅ca pytaniom i badaniom pana Krzysztofa, kt贸ry, zamiast powzi膮膰 w膮tpliwo艣膰 co do powie艣ci aptekarza, coraz si臋 mocniej w tym utwierdza艂, i偶 nie dla kogo innego przeznaczono trucizn臋, tylko dla niego.

Musia艂 mu wi臋c najuroczy艣ciej zapewni膰 Fontanus, 偶e uczyni, jak obmy艣li艂, i 偶e natychmiast o spe艂nieniu obietnicy da zna膰 panu Krzysztofowi do Piekar przez W艂odkow臋.

Rozmowa ta przeci膮gn臋艂a si臋 bardzo d艂ugo, tak 偶e gdy podczaszy powr贸ci艂 do domu na Franciszka艅skiej ulicy, zasta艂 ju偶 marsza艂ka w 艂贸偶ku, w g艂臋bokim 艣nie pogr膮偶onego.

Nie chcia艂 jednak czeka膰 jutra z oznajmieniem mu, co przynosi艂, i zbudzi膰 kaza艂 wyrostkowi, kt贸ry spa艂 w progu.

Zamiast wszak偶e wiernie powt贸rzy膰 bratu, co pos艂ysza艂 od Fontanusa i co si臋 bardzo w膮tpliwym przedstawia艂o, cale inaczej rzecz malowa艂, niemal pewnie trucizn臋, jako dla siebie przeznaczon膮, przedstawiaj膮c i wielkie niebezpiecze艅stwo, na jakie by艂 nara偶ony.

Andrzej zna艂 brata, a rzeczy tak gor膮co nie bra艂 do serca.

Zawi膮za艂 si臋 wi臋c sp贸r pomi臋dzy nimi, kt贸ry trwa艂 niemal do rana.

Nazajutrz najpilniejszym si臋 zda艂o podczaszemu wybra膰 z tym do Piekar, do W艂odkowej, cho膰 Andrzej odradza艂, aby na babskie j臋zyki plotka nie posz艂a i przedwcze艣nie si臋 nie rozg艂osi艂a.

Panu Krzysztofowi jednak niepodobna by艂o podr贸偶y tej odradzi膰.

Upar艂 si臋 przy swoim i ju偶 chcia艂 siada膰 na w贸z, gdy niespodzianie ukaza艂y si臋 w ulicy dobrze znane kar臋 wo藕niki pana gnie藕nie艅skiego i zwyk艂y jego tabor podr贸偶ny.

Ten, gdy przybywa艂, wypada艂o zaniecha膰 jazdy, a z nim, jako starszym, si臋 naradzi膰.

Cho膰 to mo偶e nie na r臋k臋 by艂o podczaszemu, kt贸ry ze starszym bratem cale si臋 nie godzi艂, bo nigdy go do swych pos艂ug, tak jako chcia艂, zaprz膮c nie m贸g艂, musia艂 kaza膰 koniom swoim do stajni.

Wyszli oba z marsza艂kiem naprzeciw starszemu z rewerencj膮 i wprowadzili go do dworu.

Jan, dosy膰 jasnego oblicza, wcale si臋 tak jak oni frasobliwym nie okazywa艂, owszem, weso艂o zagadn膮艂 ich i kaza艂 si臋 ludziom rozgaszcza膰, oznajmuj膮c braciom, i偶 przyby艂 umy艣lnie, aby m贸wi膰 z kanclerzem.

Tedy Krzysztof zakrzykn膮艂: - Z tym ju偶 m贸wi膰 nie ma co!

Obrusy mi臋dzy nami rozer偶ni臋te na wieki!

Gnie藕nie艅ski ramiony rusza艂.

- Co艣 nowego?

Krzychnik, kt贸ry ju偶 ledwie utrzyma膰 si臋 m贸g艂, gor膮co spraw臋 trucizny zagai艂, a Jan jej z namarszczonym czo艂em s艂ucha艂.

W czasie opowiadania najmniejszej nie da艂 oznaki ani zdziwienia, ni oburzenia, raczej niedowierzania.

Im Krzychnik gwa艂towniej nastawa艂 i dowodzi艂, tym on zimniej bada艂, pytania zadawa艂 i przekonywa艂, 偶e z muchy zrobiono wielb艂膮da i g艂upi膮 mow臋 ma艂ego cz艂owieka na ramiona kanclerzowi narzucono.

Podczaszy, kt贸ry w to, co m贸wi艂, wierzy艂 艣wi臋cie, podra偶niony by艂 i gniewny, lecz z panem gnie藕nie艅skim nie sz艂o tak 艂atwo jak z marsza艂kiem.

Zgani艂 porywczo艣膰 i nakaza艂 milczenie.

- Ani si臋 wa偶 tego w 艣wiat puszcza膰, co g艂upota i z艂o艣膰 ludzka wymy艣li艂y, bo mnie mie膰 b臋dziesz przeciwko sobie.

W艂a艣nie by mi to wszystkie moje zabiegi dla dobra waszego skrzy偶owa艂o.

Darmo tu nie przyjecha艂em, wiem, 偶e kanclerz jest, widzie膰 si臋 z nim b臋d臋.

Chc臋 dla was i dla Samuela occasione wesela co艣 uzyska膰, do zgody doprowadzi膰.

Nie przysta艂o nam, Zborowskiin, sta膰 przeciwko temu, kt贸ry Rzeczpospolit膮 w艂ada i zwyci臋sko j膮 broni, a przeciwko temu, kt贸ry wkr贸tce jego synowcem si臋 stanie.

Na buncie i spiskach nie wygramy nic.

Wiem, 偶e kanclerz pod ten czas 艂agodniejszego jest usposobienia.

Chc臋 z tego korzysta膰.

Andrzej nie oponowa艂.

- Pr贸bujcie - rzek艂 - ale ja wam z g贸ry prorokuj臋, 偶e nas do 艂aski przypuszczaj膮c, chyba psim sw臋dem zby膰 b臋d膮 chcieli, ja za艣 si臋 tym i lada jak膮 ja艂mu偶n膮 zby膰 nie dam.

- Zaprawd臋, panie bracie - rzek艂 Jan - ryby to przed niewodem.

Ja wam spodziewam si臋 drog臋 do Zamojskiego otworzy膰, a wy sami swoj膮 spraw臋 przed niego i kr贸la wnosi膰 b臋dziecie.

- Co do mnie - odezwa艂 si臋 Krzychnik - nie wierz臋 w to, a偶eby mnie nawet ad audiendum verbum jego kr贸lewskiej mo艣ci dopu艣cili.

Ano, chcecie, pr贸bujcie.

Ja si臋 te偶 lada 艂achmanem nie dam zby膰.

A wszystko to - doda艂 - marne psowanie czasu.

Kanclerz was g艂adkimi s艂owy uchodzi, a z nami post膮pi zdradziecko... W zgod臋 mi臋dzy wilkiem a owcami ja nie wierz臋.

Oni krwie naszej pragn膮 i nie zaspokoj膮 si臋, a偶 si臋 jej napij膮.

Pogniewa艂 si臋 pan gnie藕nie艅ski i nagani艂 gadanie, jednak偶e, skutkiem perswazji jego, nieco si臋 Krzychnik uko艂ysa膰 da艂 i obieca艂 czeka膰.

Zaraz po po艂udniu pos艂a艂 Jan na zamek, u kanclerza o audiencj臋 osobn膮 prosi膰, a t臋 mu nazajutrz wyznaczono.

Jecha艂 tedy skromnie, jak zwykle, z ma艂ym dworem.

Zaraz w sieniach go Heidenstein wita艂 uprzejmie i do pana wprowadzi艂.

Zamojskiego znalaz艂 jakby odm艂odzonym, w usposobieniu ducha nader 艂agodnym i uprzejmym.

Zwyci臋zc臋 gda艅szczan powita艂 serdecznie i cieszy艂 si臋, 偶e go ogl膮da, a o sprawach wojennych mow臋 zagai艂, szczeg贸lniej o piechocie nowej, kt贸r膮 z w艂o艣cian kr贸lewskich wybierano, a kr贸l chcia艂 rodziny 偶o艂nierzy od wszelkich powinno艣ci, op艂at i ci臋偶ar贸w uwolni膰, daj膮c im darmo trzyma膰 grunta, jakie mieli.

W ten spos贸b lud do s艂u偶by wojskowej, kt贸rej nigdy nie zna艂, mia艂 si臋 zach臋ci膰.

Postrzeg艂 jednak 艂atwo hetmanowi, 偶e Zborowski, roztargniony, my艣lami by艂 gdzie indziej i dorozumiewaj膮c si臋, 偶e go tu mo偶e co innego sprowadza艂o, rozmow臋 na tor og贸lnych spraw wprowadzi艂.

Kasztelan, z tego korzystaj膮c, zaraz rodziny swej spraw臋 na st贸艂 wyprowadzi艂, ukazuj膮c, 偶e braci膮 jego nies艂usznie pos膮dzano i odsuwano od wszystkiego, 偶e 艂acno j膮 kr贸l troch膮 dobroci m贸g艂 sobie pozyska膰, a oni by mu si臋 przydali.

Broni艂 szczeg贸lniej marsza艂ka, i偶 zupe艂nie zaniedbany by艂, cho膰 ch臋tliwie s艂u偶y膰 gotowy; uniewinnia艂 Krzysztofa, i偶 go o zdrady, o zmowy jakie艣 pomawiali nieprzyjaciele; na ostatek i za Samuelem prosi艂, aby z niego banicj臋 zdj臋to, bo jak w ukropie by艂 k膮pany, tak czasu wojny 偶o艂nierzem by膰 m贸g艂 nieocenionym.

Kanclerz w og贸le nie okaza艂 si臋 niech臋tnym, owszem, z pewnym rozrzewnieniem rzek艂: - Wierzaj mi, panie kasztelanie, jam dzi艣 nad zas艂ugi szcz臋艣liwy, wi臋c i drugim bym, gdyby by艂o w mej mocy, nieba rad przychyli艂.

Wierzaj mi, 偶e uczyni臋, co w mej mocy.

Co si臋 tknie pana marsza艂ka, ja mu u kr贸la pos艂uchanie wyrobi臋.

Wiem, 偶e jurgieltu sobie 偶yczy, i 偶e kr贸l na moj膮 pro艣b臋 mu go wyznaczy, ale skarb nasz chudy jest, szafowa膰 nie ma czym, a wojna za pasem.

Kr贸la pomawiaj膮 o sk膮pstwo; nie jest on sk膮py, lecz nawyk艂 do ma艂ego, a u nas te偶 na wielkie nie trafi艂.

Zda mi si臋 wszak偶e, i偶 dla pana Andrzeja co艣 uczyni膰 potrafimy.

Dobierzemy chwil臋 dobr膮... jam z serca pom贸c got贸w.

Daleko trudniej b臋dzie z panem Krzysztofem, przeciwko kt贸remu z艂e s膮 oznaki jego niech臋ci.

Sprzyja on cesarzowi, pisze si臋 wsz臋dy "rad膮 cesarsk膮", nie kryje z tym, 偶e kr贸la nie lubi... Kr贸l mu te偶 p艂aci t膮偶 monet膮 i trudno, aby w nawr贸cenie nag艂e m贸g艂 uwierzy膰.

Pomimo to ja i podczaszemu pos艂uchanie wyrobi臋, niech si臋 t艂umaczy, a oka偶e, i偶 jest niewinnie oszkalowany.

Zgody i pokoju w tej Rzeczypospolitej nam nade wszystko potrzeba, aby艣my si艂y wsp贸lnymi j膮, wycie艅czon膮 i zbola艂膮, pod藕wign臋li.

Samuel niepotrzebnie na Ni偶 si臋 puszcza艂, jakby co艣 przeciw kr贸la zamierza艂.

Kr贸l by艂 tym rozj膮trzony, ale nie sta艂o si臋 nic, powr贸ci艂, niech偶e spokojnie siedzi, a postaramy si臋, aby z niego zmy膰 ten dekret... 呕e w tym si艂a trudno艣ci b臋dzie, przewiduj臋, bo nie jednego pana Wapowskiego ma na sumieniu, dosy膰 innych skar偶y si臋 na jego gwa艂ty, .

m臋偶贸w i kobiet.

Nie mo偶e si臋 u艣mierzy膰, cho膰 wiek by by艂 po temu.

Ja mu, dop贸ki banicja zniesion膮 nie b臋dzie, nie 偶ycz臋 si臋 pokazywa膰 w mojej jurysdykcji, bobym rygoru za偶y膰 nie chcia艂, a musia艂bym spe艂ni膰 moj膮 powinno艣膰... Przeciw dekretowi Henrykowemu niech si臋 stara, ja pomog臋, ale musi siedzie膰 spokojnie, a chceli dokazowa膰, niech na kresy rusza, gdzie wojna nierych艂o si臋 sko艅czy.

Znalaz艂szy kanclerza tak 偶yczliwie usposobionym, niezmiernie si臋 uradowa艂 pan gnie藕nie艅ski.

Ze 艂zami w oczach pocz膮艂 m贸wi膰 o rodzinie, kt贸ra w Rzeczypospolitej liczy艂a si臋 do pierwszych, a dzi艣 na dawnym stanowisku utrzyma膰 si臋 nie mog艂a.

Biada艂 i narzeka艂, przy czym go kanclerz pociesza艂 tym, 偶e wiele familii podnosi艂o si臋, ros艂o, ubo偶a艂o i potem do dawnej przychodzi艂o 艣wietno艣ci.

Tak z p贸艂 albo wi臋cej godziny pogwarzywszy, gdy ksi臋dza biskupa krakowskiego oznajmiono, 偶e przybywa艂, kasztelan po偶egna艂 go i wyszed艂.

Jecha艂 do braci z jak najlepsz膮 my艣l膮, z czo艂em wypogodzonym, a wszed艂 nuc膮c weso艂o.

Oba na niego oczekiwali.

Zda艂 im spraw臋 z poselstwa, ale obu by艂o za ma艂o tego, co przyni贸s艂.

Poniewa偶 Zamojski tylko pos艂uchanie u kr贸la wyrobi膰 obiecywa艂 i ich w艂asne 偶膮dania popiera膰, ani marsza艂ek, ani podczaszy nie czuli si臋 w obowi膮zku i艣膰 mu podzi臋kowa膰.

- Zaczekamy skutku - odpar艂 marsza艂ek - a b臋dzieli za co, pok艂oni臋 si臋, darmo nie mog臋, boby to wysz艂o na 偶ebranin臋.

- Ja te偶 przed Zamojskim si臋 oczyszcza膰 nie b臋d臋 - rzek艂 Krzychnik - upokorzy艂bym, si臋 nadaremnie.

Przed kr贸lem, co innego, nie b臋d臋 si臋 wstyda艂, musimy czeka膰.

Pan Zamojski rad by, widz臋, przed weselem wszystkich rozbroi膰, aby je swobodnie m贸g艂 obchodzi膰.

Ju艣ci, kto ma szcz臋艣cie si臋 偶eni膰 z synowic膮 kr贸la swojego wiele dla drugich uczyni膰 mo偶e, gdy Pan B贸g mu daje to, czego nikomu pono nie wy艣wiadczy艂.

Dlatego jednak bacznym by膰 na ka偶dy ich ruch i krok nie zawadzi.

Poniewa偶 dla przyrzeczonej audiencji oddala膰 si臋 im nie wypada艂o, a kr贸l na 艂owy do Niepo艂omic pojecha艂 i dopiero na samo wesele powr贸ci膰 obiecywa艂, o czym r贸偶ne z艂o艣liwe chodzi艂y interpretacje, do kt贸rych i pana Branickiego starost臋 mieszano, gdy dwaj Zborowscy nie mieli co w Krakowie robi膰, zm贸wili si臋 do Piekar.

Dom ten siostrzenicy ich, wdowy, weso艂y by艂, zawsze pe艂en go艣ci, otwarty, a sama pani jeszcze wdzi臋czn膮 twarzyczk膮 i humorem przywabia艂a m艂odzie偶, tak 偶e cz臋sto i ze skrzypkami j膮 naje偶d偶ano.

A 偶e Samuel rad tu bywa艂 i przesiadywa艂, a pani W艂odkowa gor膮co go broni艂a, pos膮dzano ich o 艣ci艣lejsze mo偶e, ni偶 by艂y, stosunki.

To pewna, 偶e gdy do Piekar przyby艂, trudno go st膮d by艂o wyci膮gn膮膰, a poczyna艂 tu sobie jak w domu w艂asnym... Dw贸r by艂 drewniany, na podmurowaniu, obszerny dosy膰, ale tyle razy dobudowywany, poprawiany, rozszerzany, 偶e na zewn膮trz nieforemnie wygl膮da艂.

Ratowa艂o go to tylko, 偶e drzewy, krzewami i kwiatkami doko艂a by艂 obros艂y.

Lecz, 偶al si臋 Bo偶e by艂o ogrodu i dziedzi艅ca, gdzie tylu go艣ci co dzie艅 naje偶d偶a艂o.

Naprz贸d na podw贸rzu ludzie, konie i psy zostawia艂y po sobie tak wyraziste 艣lady, i偶 tu str贸偶e raz w tydzie艅 uprz膮taj膮cy je, nigdy nie mogli ich ca艂kowicie zatrze膰.

Zgarnywano kupy 艣miecia pod stajni臋, gdzie kury z folwarku przybywa艂y grzeba膰 i po偶ywia膰 si臋.

Nie o wiele lepiej by艂o z drugiej strony w ogrodzie, k臋dy go艣cie czasem poobiednie godziny sp臋dzali, niewiele si臋 troszcz膮c o czysto艣膰 i porz膮dek.

Ale to wszystko wegetacj膮 bujn膮 pobudza艂o, i krzewy a lipy bardzo si臋 szeroko rozrasta艂y.

Sama gosposia na ogr贸d nie mia艂a czasu, gdy偶 albo zabawianiem go艣ci swych, lub trosk膮 o przyj臋cie zaj臋t膮 bywa艂a, przy czym doda膰 nale偶y, i偶 艣piew a skoki lubi艂a bardzo, ta艅com si臋 oprze膰 nie mog艂a.

Dzieci te偶 niedoros艂ych parka potrzebowa艂a czujno艣ci.

Prawda, 偶e opr贸cz gospodyni, fraucymer by艂 nadzwyczaj liczny, co tak偶e dom dla m艂odzie偶y przyjemnym czyni艂o, bo szlacheckich dziewcz膮t ubogich, zawsze kilka dorastaj膮cych, 艂adnych i 艣wie偶ych na dworze si臋 znalaz艂o.

Gdy muzyka zagra艂a, one te偶 sz艂y do ta艅ca i bywa艂o ochoczo a weso艂o jak ma艂o gdzie, a kilkoro panienek za m膮偶 wyda艂a pani W艂odkowa.

Cho膰 kilku im te偶 nie poszcz臋艣ci艂o si臋.

Na kuchni w Piekarach dzie艅 i noc ogie艅 nie schodzi艂, warzy艂o si臋 i piek艂o nieustannie, a nastarczy膰 by艂o trudno, bo ci go艣cie niespodziani, kt贸rych u nas zwano "panami zza morza", ma艂o kt贸rego dnia si臋 nie stawili, a bywa艂o ich pod czas cale nieoczekiwanych i pi臋ciu, i wi臋cej.

Pan Samuel nigdy samotrze膰 nie przybywa艂, ale w poka藕nej komitywie.

呕ycie tu p艂yn臋艂o bardzo swobodnie i weso艂o, a cho膰 grosza na nie wychodzi艂o sporo, mia艂a pani W艂odkowa i po m臋偶u maj臋tno艣ci, i z siebie posag, nie potrzebowa艂a sk膮pi膰 bardzo.

Marsza艂ek i podczaszy jad膮c tu nie oznajmywali si臋 zawczasu siostrzenicy, wiedzieli, 偶e si臋 dla nich miejsce znajdzie, a rada im b臋dzie.

Z dala ju偶 w podw贸rcu konie i ludzie skupieni oznajmiali im, 偶e go艣ci zastan膮; ale go艣ciem, kt贸rego si臋 tu cale widzie膰 nie spodziewali (o nim si臋 dopiero wszed艂szy dowiedzieli) by艂 Samuel.

St臋skni艂 si臋 on za W艂odkow膮 i dnia wczorajszego przyby艂 swe wyprawy ni偶owe jej opowiada膰.

Gdy im szepn臋艂a, 偶e on tu jest, namarszczy艂 si臋 nieco marsza艂ek, bo s艂ysza艂 艣wie偶o, i偶 kanclerz przestrzega艂, aby jego jurysdykcji unika膰.

Zawsze z t膮 banicj膮 rzecz by艂a niebezpieczna, a cho膰 Zamojski teraz lepsze okazywa艂 usposobienie, oni mu nie dowierzali.

Ale Samko wyszed艂 przeciwko nim z tak bohatersk膮 postaw膮, tak pewien siebie, a tak rozochocony ju偶, 偶e mu nic m贸wi膰 nie chcieli... Nie by艂o ludzi, kt贸rych by si臋 strzec potrzebowali, zaraz wi臋c pan Andrzej zagai艂 o panu Janie i o jego bytno艣ci u kanclerza, powtarzaj膮c to, co z sob膮 przyni贸s艂.

Z偶ymn膮艂 si臋 Samuel.

- Ho!

ho!

- rzek艂 - do zgody r臋k臋 wyci膮ga!

Do zgody!

C贸偶 to ma znaczy膰?

Nowa zdrada chyba!

Je偶eli kt贸ry z pan贸w braci ma ochot臋 im si臋 k艂ania膰, nie wyjmuj膮c kr贸la, wolna wola.

Ja, nie... Mamy z Zamojskim i Batorym za d艂ugie lata rachunek nie sko艅czony, a bodaj si臋 z niego nam, nie im, nale偶y... Musieliby si臋 dobrze op艂aca膰, abym ja im r臋k臋 poda艂.

U mnie jedno na my艣li: albo pomsta, lub z kraju precz jad臋, k臋dy oczy ponios膮... 呕aden z dwu braci nie bra艂 tak gor膮co sprawy, pocz臋li go mitygowa膰, ale si臋 nie da艂.

- Waszmo艣膰 oba zobaczycie - rzek艂 - 偶e do mnie powr贸cicie, bo oni was oszukaj膮.

Ja przy swym stoj臋: kr贸la sprz膮tn膮膰, a Zamojskiego ubi膰.

W贸wczas b臋dzie wszystko sko艅czone i Zborowscy cze艣膰 swoj膮 odzyskaj膮, a miejsca, kt贸re im nale偶膮, nie jakie艣 tam liche urz臋dy, z kt贸rych kilku koni wy偶ywi膰 trudno, a wstydu si臋 naje艣膰 mo偶e do syta ca艂a rodzina!

Pal ich diabli z ich zgod膮!

Ja im si臋 nawet z gard艂em prosi膰 nie b臋d臋... Tak si臋 rozpocz臋艂a rozprawa, przy kt贸rej pi臋kna a 偶wawa W艂odkowa, jako zawsze Samuelowi potakiwa艂a, tak i teraz stron臋 jego utrzymywa艂a.

I ona si臋 na zgod臋 偶adn膮 i na branie ja艂mu偶ny nie zgadza艂a.

Podzia艂a艂o to tak na nieco zaledwie uspokojonego Krzychnika, i偶 i on przeszed艂 na ich stron臋.

Zaczem j臋zyka ju偶 wstrzyma膰 nie m贸g艂 i o truci藕nie a o Fontanusie histori臋 im opowiedzia艂.

Tu dopiero powsta艂 rumor nies艂ychany... Samuel 艣wi臋cie wierzy艂 w to wszystko, co Krzychnik przynosi艂, a to mu s艂u偶y艂o do poparcia w艂asnych przekona艅.

Andrzej milcza艂 i jak zawsze by艂 ostro偶ny, nie zap臋dza艂 si臋 za daleko.

- Macie najlepszy dow贸d ich dobrych dla nas ch臋ci - wo艂a艂 Samko - w tym, 偶e mnie si臋 ka偶e mie膰 na baczno艣ci, abym w jego jurysdykcj臋 nie wa偶y艂 si臋.

Wi臋c c贸偶?

Wzi膮艂by mnie jako banit臋, jak nieboszczyk ojciec Sanguszk臋, i 艂eb 艣ci膮艂?

Niedoczekanie jego!

Gdy wiem, co mnie czeka, wol臋 ja mu to samo zgotowa膰... przy czym ani banicji, ani dekretu nie potrzebuj臋.

Wyzw臋 go na r臋k臋 i zar膮bi臋.

Na贸wczas ca艂a Rzeczpospolita spod jarzma tego uwolniona podzi臋kuje mi, bo ma艂o co, a oni j膮 ch艂opsk膮 sw膮 piechot膮 zawojuj膮, a nam wszelkie swobody odejm膮.

Rozumiej膮 to wszyscy, cho膰 nikt m贸wi膰 nie 艣mie, ale si臋 g臋by otworz膮, gdy ich nie stanie.

Wtem zwr贸ci艂 si臋 do Krzychnika:

- Wy chcecie do niego i艣膰 i o 艂aski si臋 stara膰, pr贸bujcie, ale pami臋tajcie, 偶e was to spotka, co Pon臋towskiego, cze艣nika 艂臋czyckiego, na sejmie, kt贸ry gdy szed艂 do uca艂owania r臋ki kr贸lewskiej, r臋ki mu si臋 da膰 wzbroni艂 i ko艂paka przed nim nie uchyli艂, bo go zna艂 sobie niech臋tnym.

Ja si臋 na to nara偶a膰 nie my艣l臋.

Krzychnik zmilcza艂.

- Ja bym si臋 o poca艂unek nie upomina艂 - rzek艂 pan Andrzej - byle mi ta r臋ka lepszy jurgielt wyznaczy艂a.

Kocha膰 go za to nie jestem obowi膮zany, bo to grosz nie jego, ale ze skarbu Rzeczypospolitej.

A tak mi si臋 on nale偶y dobrze, jak i drugim.

Na swoich W臋gr贸w ptasznik贸w, sokolnik贸w, koniuszych, ba, psiarzy, na lutnist贸w, na wszelk膮 gawied藕 obc膮 ma pieni膮dz zawsze, dla nas go nie ma... Kr贸lowej sk膮pi膮 i trzymaj膮 jak na 艂asce, dawszy jej mazowieckie piaski i lasy, ale na wesele dla siostrzenicy, dla Bekiesz贸w i nie wiem tam jak zowi膮cych si臋 W臋gr贸w, jest zawsze podostatkiem.

Skarb wyniszczyli zupe艂nie, a co si臋 z tymi skrzyniami sta艂o, kt贸re Zygmunt August klejnotami nabite zostawi艂, dzi艣 ju偶 nikt nie wie.

Tak sz艂y narzekania jedne za drugimi, a w ko艅cu ka偶dego ust臋pu Samuel do tego powraca艂, i偶 p贸ty dobrze nie b臋dzie, dop贸ki si臋 od W臋gra z wilczymi z臋bami i od ko藕lich rog贸w nie oswobodz膮.

- Niech panuje cesarz rakuski, niech car moskiewski, aby nie ten W臋gier.

Damy sobie z tamtymi rad臋, bo艣my ju偶 wiele przebyli, tylko tego nie bywa艂o, aby szlachcic kr贸la opanowa艂 i pod jego imieniem rz膮dzi艂.

Ch艂opi powiadaj膮, 偶e nie ma gorszego pana jak z mu偶yka, a ja m贸wi臋, nie ma gorszego kr贸la jak ze swoich i to z tych, o kt贸rych wczoraj 艣wiat nie wiedzia艂... Homo novus najgorsza rzecz, bo ten nic nie szanuje!

- Krzychnik okrutnie gor膮co potakiwa艂 bratu.

- Dajmy Andrzejowi szcz臋艣cia u kr贸la pr贸bowa膰, zobaczymy, co on wsk贸ra.

I tak nam dzia艂a膰 nie pora.

Na wesele damy im pok贸j, a po przenosinach zagramy do nowego ta艅ca... Samuelowi serce ros艂o.

- Zdajcie wszystko na mnie - wo艂a艂 - ja was i kraj wyzwol臋!

Ko艅czy艂o si臋 zawsze na tym delenda Carthago... Zamojskiego si臋 pozby膰.

Na to on si臋 ofiarowa艂.

Tymczasem W艂odkowa, kt贸ra ju偶 o wszystkim wiedzia艂a, bo jej tu co dzie艅 co艣 kto艣 przywozi艂, liczy艂a jak z regestru tych, co si臋 pierwszego dnia w turnieju potyka膰 mieli, i te wszystkie, jak je zwano w贸wczas "kunszty", kt贸rymi si臋 popisywa膰 mieli przyjaciele kanclerza, pocz膮wszy od Miko艂aja Zebrzydowskiego, Stanis艂awa Mi艅skiego, Joachima Ocieskiego.

Wszystko ju偶 ona spenetrowa艂a, nawet jak Cupido mia艂 by膰 ubrany i kto "Czas" mia艂 reprezentowa膰.

艢miano si臋 z tego, 偶e po uroczysto艣ciach weselnych Zamojski nie mia艂 dok膮d przenosin uczyni膰, tylko do po偶yczanej sali na zamku, bo dworu w艂asnego w Krakowie nie posiada艂.

Tak przy bardzo dobrej my艣li zwlok艂o si臋 do wieczora, zw艂aszcza gdy ten i 贸w z s膮siad贸w przyby艂 jeszcze, a ka偶dy co艣 艂akomej nowin gosposi przywozi艂, kt贸ra najbardziej o to si臋 frasowa艂a, aby w rynku mog艂a mie膰 okno, naprzeciwko Spiglerowej kamienicy, aby wszystko widzia艂a i nic jej oka nie usz艂o.

Marsza艂ek jej przyrzeka艂 si臋 stara膰 o to, lecz nie艂atwe by艂o zadanie, bo mieszczan wszystkich okna, drzwi i bramy zawczasu by艂y pozamawiane.

Rachowa艂a tylko na to W艂odkowa, 偶e komu si臋 u艣miechnie, got贸w gwa艂t pope艂ni膰, a miejsce uczyni膰 dla niej.

P贸藕no w nocy wr贸cili ichmo艣膰 z Piekar na Franciszka艅sk膮 ulic臋, ale kasztelana zastali jeszcze nad listami, kt贸re ekspediowa艂.

Ten im oznajmi艂, 偶e kanclerza po wt贸re u ksi臋dza Myszkowskiego widzia艂 i znalaz艂 go dla siebie bardzo dobrze usposobionym.

Z kr贸lem m贸wi膰 w interesie rodziny jeszcze raz przyrzek艂 i swoje bona oficia ofiarowa艂.

Andrzej i Krzysztof spogl膮dali po sobie, ostatni jednak u艣miecha艂 si臋 niedowierzaj膮co i nie chc膮c dra偶ni膰, nie oponowa艂, ale by艂 pewnym, 偶e dla niego i pana Samuela kr贸l 艂askawym by膰 nie zechce.

- Ja za艣 trzymam - odpar艂 pan gnie藕nie艅ski - 偶e kwoli tej uroczysto艣ci, kt贸rej pragn膮艂, 艂agodzi膰 zechce i jedna膰 wszystkich, z czego i my skorzystamy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




TOM DRUGI




Rozdzia艂 I

Na 艂膮kach nadwi艣lnych rann膮 godzin膮 dnia wiosennego tego roku wida膰 by艂o kilkudziesi臋ciu jezdnych, rozsypanych, a raczej rozstawionych po r贸偶nych miejscach, jakby si臋 艂owy jakie艣 przygotowywa艂y.

艁acno by艂o pozna膰 w nich mo偶nych pan贸w i z postawy, a twarzy, i po rynsztunku wytwornym, kt贸ry pomimo pi臋kno艣ci swej nie bi艂 w oczy.

Konie te偶, na kt贸rych panowie i s艂udzy siedzieli, odznacza艂y si臋 r贸wnie ma艣ci膮 jak budow膮, a psy, kt贸re si臋 przy my艣liwych kr臋ci艂y, soko艂y i bia艂ozory, kt贸re trzymali na r臋kach, tak偶e pi臋kno艣ci膮 i doborem, a starannym utrzymaniem uderza艂y.

Tote偶 ludek przechodz膮cy opodal stawa艂 ciekawy i d艂ugo si臋 przypatrywa艂 temu orszakowi, w kt贸rym 艂atwo si臋 najdostojniejszego z pan贸w, bo kr贸la jegomo艣ci domy艣la艂.

On te偶 to by艂 w istocie, kt贸ry z nowymi ptaki, 艣wie偶o unoszonymi i nades艂anymi pr贸bowa艂, azali si臋 nie uda nacieszy膰 ich igrzyski.

Dzie艅 by艂 jak rzadko u nas si臋 trafia na wiosn臋, bo gdy zima chybi, a to si臋 zdarza cz臋sto, wiosna te偶 kwasi si臋 d艂ugo, nim, zwyci臋偶y - tym za艣 razem przysz艂a jaka艣 weso艂a i pi臋kna, tak 偶e cho膰 po kilka dni cieszy膰 si臋 sob膮 dawa艂a.

S艂oneczko wesz艂o jasne i grza艂o, ju偶 nawet przypiekaj膮c, ro艣liny si臋 po deszczach, kt贸re przesz艂y, pod o偶ywczym ciep艂em, tym rozwija艂y z po艣piechem zdumiewaj膮cym.

Co wczoraj jeszcze sta艂o w p膮czkach, dzi艣 m艂ode, zielone, jaskrawe listki wystawia艂o ku s艂o艅cu, 偶贸艂te 艂otocie pootwiera艂y si臋 gromadnie i jak z艂ote opony na 艂膮kach le偶a艂y.

Wierzby ju偶 si臋 ca艂e poubiera艂y w nowe sukienki, niekt贸re brz贸zki na p贸艂 p膮czki zrzuci艂y, trawy zielenia艂y barw膮 艣wie偶o艣ci, wiosny i nadziei; w powietrzu tysi膮ce zbudzonych stworze艅 wi艂o si臋 i lata艂o, jak upojonych powietrzem wonnym i czarem tej pory, zwiastunki 偶ywota.

Gdzie艣 zza 艂贸z daleko odzywa艂a si臋 fujarka pastuszka i byde艂ko rycza艂o, podnosz膮c g艂owy a smakuj膮c m艂od膮 pasz臋.

Ca艂o艣膰 tego obrazu, z niebem, po kt贸rym przep艂ywa艂y bia艂e bawe艂niane chmurki, z wezbranymi jeszcze wodami rzeki, w kt贸rych si臋 blask dnia odbija艂, by艂a jakby harmonijn膮 pie艣ni膮 na cze艣膰 tego, co jest wiekuistym 偶yciem.

Nawet smutnym i biednym ludziom, dla kt贸rych wiosna nie przynosi艂a nic opr贸cz wspomnie艅 g艂odnej zimy, weselej by艂o na 艣wiecie szcz臋艣ciem cudzym.

Cz艂owiek, gdy si臋 czasem zapomni, samolubem by膰 przestaje.

Na 艣licznym koniu wschodnim, kt贸rego grzywa sp艂ywa艂a jedwabn膮 fal膮 po karku, 偶uj膮cym niecierpliwie misterne w臋dzid艂o, sta艂 m臋偶czyzna lat 艣rednich i z dala st膮d patrza艂 oczyma dziwnie sm臋tnymi na zamek krakowski.

W艣r贸d tutejszej ludno艣ci uderza艂a jego wschodnia jaka艣, cudzoziemska fizjognomia, oliwkowa nieco cera, w艂os czarny, oczy ciemne, ogniste, i wyraz twarzy powa偶ny, rycerski, zadumany.

Nie by艂 w艂a艣ciwie pi臋knym, wiek mu ju偶 zdj膮艂 z lica urok m艂odo艣ci, a pi臋tna 偶ycia i pracy po艂o偶y艂 na niej, ale z rys贸w tych m贸wi艂a dusza, pe艂na jeszcze nie zu偶ytej si艂y, cho膰 mo偶e dla szcz臋艣cia rozczarowana.

Stworzony do rozkazywania, 偶o艂nierz, zdawa艂 si臋 w tej chwili duma膰, co mu rycerstwo jego, trud i walki przynie艣膰 mia艂y, bo szcz臋艣cia si臋 nie spodziewa艂.

W tym wejrzeniu nie by艂o p艂aczliwych wyrzut贸w losom, ale pytanie przeznaczenia - ku czemu ono wiod艂o, jaki cel mia艂o?

Ubrany w ciemn膮 sukni臋, obszywan膮 sznurami, na p臋tlice spi臋t膮, przepasany pasem sk贸rzanym, nabijanym srebrem, sta艂 tak, jedn膮 r臋k膮 w bok si臋 uj膮wszy patrza艂, a obok niego, tak偶e na koniu stoj膮cy, m艂odszy, jeszcze ciemniejszej p艂ci m臋偶czyzna patrza艂 na艅, szanuj膮c milczenie, nie 艣miej膮c go przerywa膰.

Tym m臋偶czyzn膮 by艂 Stefan Batory, a towarzyszem W臋gier Cobar, kt贸rego z sob膮 do us艂ug swoich przywi贸z艂, szlachcic siedmiogrodzki, wielki pana swojego wielbiciel a gorliwy s艂uga, dzielny 偶o艂nierz i dow贸dca.

Z W臋grami swoimi, gdy czasem t臋skno mu na duszy by艂o, kr贸l ten, kt贸ry dostojno艣膰 sw膮 umia艂 nosi膰 wysoko, do dawnej wraca艂 poufa艂o艣ci.

Serce mu si臋 otwiera艂o.

I tego dnia by艂 w usposobieniu pos臋pnym, mo偶e w艂a艣nie dla weso艂o艣ci wiosennej, kt贸ra go otacza艂a.

S膮 tajemnicze ruchy ludzkiego ducha, niekiedy wesele rozbudza smutek i przeciwnie.

Rozpacz straszliwie by膰 mo偶e weso艂膮.

Doko艂a wida膰 by艂o z soko艂y, bia艂ozorami, ma艂ymi kobuzami, krzeczotami, znaczn膮 cz臋艣膰 dworu 艂owieckiego kr贸la, i niekt贸re z jego legawych ulubionych i chart贸w.

Stali na koniach porz膮dek utrzymuj膮cy sokolnicy starsi, dwu Niemc贸w, Polak - 艁ukasz Biedrzycki, z dala powa偶ny pan 艂owczy - Jan Krzy偶toporski" i wielu innych.

艁owy rozpocz臋te bardzo rano niezbyt si臋 powodzi艂y, ale kr贸l przed chwil膮 艣mia艂 si臋 z tego i cale mu to nie zachmurzy艂o czo艂a, dopiero teraz, gdy na zamek spojrza艂, smutek jaki艣 powl贸k艂 mu rysy.

Cobar odgadywa艂 my艣li jego, ale pyta膰 nie 艣mia艂.

I wszyscy stali tak, oczekuj膮c rozkaz贸w, gdy kr贸l, jakby rozbudzony, obr贸ci艂 si臋 i skin膮艂 na Krzy偶toporskiego, w kilku s艂owach daj膮c mu swobod臋 pokierowania 艂owami po swej my艣li.

Sam on chcia艂 sobie te偶 jecha膰 z Cobarem albo za nimi, gdyby si臋 im powiod艂o natrafi膰 na ptactwo jakie, lub u偶y膰 jeszcze 艣wie偶ego powietrza.

I zwr贸ci艂 si臋 do Cobara z u艣miechem pa艅skim.

- Widzisz, ch艂opcze - rzek艂 do niego kr贸lewskim tonem - nie wiedzie膰 sk膮d i dlaczego przypomnia艂y mi si臋 kraje nasze, 偶ycie przesz艂e i zrobi艂o mi si臋 smutno.

Nigdy nie by艂em szcz臋艣liwym... pono nim nigdy nie b臋d臋, 偶al zmarnowanego 偶ycia, ale tak chcia艂o przeznaczenie, dola moja... - A, Mi艂o艣ciwy Panie!

- z zapa艂em ozwa艂 si臋 s艂uga - czy偶 mo偶e by膰 wi臋ksze szcz臋艣cie, jak by膰 wybranym od narodu i od pierwszego kroku laury zbiera膰 zwyci臋skie.

Wszyscy si臋 zdumiewaj膮 wyprawom waszym, bo takich nie pami臋taj膮 od Witoldowych czas贸w.

- Prawda - rzek艂 kr贸l gorzko - czuj臋 te偶 ich wdzi臋czno艣膰!

Cobar, ty艣 nigdy pewno nie posta艂 na sejmie i nie by艂 zmuszonym, jak ja, mizernemu szlachetce, natrz膮saj膮cemu ci si臋 w oczy, wymawiaj膮cemu ci swoich kilka groszy poboru, odpowiada膰 d艂oni膮 na szabli, a 艂zami na oczach i zagryzionymi do krwi wargami.

Oni wdzi臋czni!

Po艂owa ich w 艂y偶ce wody by mnie utopi艂a.

Im potrzeba kr贸la, co by jak Zygmunt August p艂aka艂 i szuka艂 pociechy w rozpu艣cie.

Ich wdzi臋czno艣膰!

Znam j膮!

Pos艂uchaj tylko, albo艣 i s艂ysza艂 mo偶e: gotuj膮 mi trucizn臋 za m贸j trud i po艣wi臋cenie dla nich!

Co ja tu zyska艂em na tej koronie?

Tytu艂 kr贸lewski?

Nic wi臋cej!

Ka偶dy grosz mi wymawiaj膮, gdy ja swojego dla nich dok艂adam.

A, gdyby nie Jan - doda艂 kr贸l - uczyni艂bym mo偶e jak Henryk i uciek艂 od nich do Siedmiogrodu!

Westchn膮艂.

- Za p贸藕no!

Zwi膮zali mnie tu i 艣lubem, i przysi臋g膮, i tym wreszcie, 偶e im pokaza膰 chc臋, jak nimi rz膮dzi膰 potrzeba.

Kiedy艣 mo偶e wspomn膮 i po偶a艂uj膮.

呕elaznej r臋ki dla nich, do ugi臋cia tych kark贸w krn膮brnych... Oczy mu za艣wieci艂y dziko.

- Stanieli 偶ycia na wszystko?

- doda艂.

- Wiele, wiele do zrobienia!

Rzuci艂 kr贸l okiem doko艂a i znowu powlok艂o mu si臋 oblicze chmur膮.

- Mi艂o艣ciwy Panie - odezwa艂 si臋 Cobar - je偶eli s膮 niewdzi臋czni, gdzie偶 ich nie ma?

Taka ju偶 natura ludzka, 偶e cz艂owiekowi dobrodziejstwo ci臋偶y, bo go upokarza, ale s膮 te偶 i wierni, i przywi膮zani do kr贸la.

- Niewielu - odpar艂 Stefan.

- Nar贸d to zreszt膮 serdeczny, rad kochaj膮cy, ale mimo m臋stwa swego p艂ochy i dziecinny.

Wytrwa艂o艣ci nie ma w niczym, zabaw臋 przenosi nad prac臋, 偶ycia nie wa偶y wiele i trzeba mu dobrej nieszcz臋艣cia szko艂y, aby si臋 na m臋偶贸w statecznych wyrobi艂.

呕ycie w chwili zapa艂u da膰, to u nich niczym, maj臋tno艣膰 po艣wi臋ci膰, zdrowie wa偶y膰, ale gdy d艂ugo a cierpliwie cho膰by pierze iskuba膰 przysz艂o, 偶aden nie wytrwa.

Krew w nich kipi, fantazja nieokie艂znana, a rozum tylko dla drugich maj膮.

No - doda艂 kr贸l z u艣miechem - na wymowie im te偶 nie zbywa, lecz gdy si臋 na s艂owa wyczerpi膮, do czynu ochoty i si艂y nie maj膮.

Spochmurnia艂 kr贸l znowu.

- A kraj taki rozleg艂y pustyniami na p贸艂 le偶y - m贸wi艂 dalej.

- Tatarom si臋 podarkami okupywa膰 trzeba, gdy ich dawno odeprze膰 z Dzikich P贸l nale偶a艂o.

Teraz na granicy kozactwo si臋 mno偶y, b臋d膮 z tego drugie Tatary albo i gorzej, bo ich Moskwa 艂atwo sobie pozyszcze.

Do czynienia jest do艣膰!

Ale czym, ale kim?

Jeden Zamojski za wszystkich nie starczy, a drugiego takiego jak on nie znale藕膰.

- A!

Mi艂o艣ciwy Panie - weso艂o rzek艂 Cobar, usi艂uj膮c pana rozchmurzy膰 - tak si臋 to pod czas czarno wydaje wszystko, ale co roku jednak lepiej tu i 艂adu wi臋cej.

Oni sami to przyznaj膮, a ci, co niech臋tnymi byli, nawracaj膮 si臋... - Kto?

Gdzie?

Nie nawr贸ci艂em ani jednego - przerwa艂 kr贸l.

- Spojrzyj偶e na tych Zborowskich.

To najzajadlejsze wrogi moje, a od nich wszystkiego si臋 spodziewa膰 mo偶na, pocz膮wszy od postrza艂u na 艂owach a偶 do trucizny na p贸艂misku.

Pr贸偶no temu zb贸jowi, Samuelowi, banicj臋 jego p艂azem puszczam, pr贸偶no zdrajcy podczaszemu bezkarnie daj臋 z cesarzem si臋 zmawia膰, a trzeciego ,na marsza艂kostwie przy sobie cierpi臋, nie potrafi艂em ich przejedna膰.

- S艂ysza艂em jednak, 偶e pan hetman ich uchodzi艂 - rzek艂 Cobar - i spodziewa si臋, gdy Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 posmarujesz ich, 偶e i ci si臋 ukorz膮.

Kr贸l si臋 odwr贸ci艂 偶ywo.

- Kto?

Zborowscy?

- zawo艂a艂.

- Ty ludzi nie znasz!

Samuel g艂owy nie ma, a Krzysztof - tylko g艂ow臋 bez serca i sumienia.

O Andrzeju nie wiedzie膰 co twierdzi膰, bo w maszkarze ca艂e 偶ycie chodzi.

Jeden Jan z nich co艣 wart, bo go rycerska s艂u偶ba szlachetniejszym uczyni艂a.

Gdyby si臋 nawet chcieli zbli偶y膰 do mnie, ja do nich nie chc臋.

Samuel banit膮 jest, dopu艣ci膰 go do siebie nie mog臋, a podczaszym si臋 brzydz臋, bo na wskro艣 w nim zdrada i ciecze z niego na wsze strony... Tego nic nie poprawi, zdradzi mnie dla cesarza, zdradzi cesarza dla moskiewskiego cara, a tego dla Wo艂oszyna i Turka, aby dosta艂 zap艂at臋, a pochwyci j膮, to zmarnuje.

Zna膰 艂otra nie chc臋... - Zda mi si臋, 偶e pan hetman za nim wstawia膰 si臋 b臋dzie - szepn膮艂 Cobar.

- Cho膰by on i Gryzelda nawet prosi艂a - doda艂 kr贸l - z nim do czynienia mie膰 nie chc臋.

Zowie si臋 i pisze "Rad膮 cesarsk膮", niech na rad臋 do cesarza jedzie i lepiej tu nie powraca.

M贸wi膮c to kr贸l jecha艂 powoli, konia na cuglach wstrzymuj膮c, a oczyma biegaj膮c po okolicy.

Ptactwa ma艂ego kr膮偶y艂o w powietrzu mn贸stwo, ale takiego, na kt贸re by soko艂y pu艣ci膰 by艂o warto, nigdzie nawet bystre oko Biedrzyckiego dostrzec nie umia艂o.

Soko艂y i bia艂ozory, kapturkami przyodziane, dzwonkami czasem potrz膮saj膮c, siedzia艂y sm臋tne na r臋kawicach pacho艂k贸w, kt贸rzy je wie藕li.

Psy legawe wietrzy艂y po ziemi jako艣 oboj臋tnie, jakby si臋 nie spodzia艂y nic znale藕膰.

Charty ziewa艂y, s艂u偶ba nawet znu偶on膮 si臋 wydawa艂a.

Wtem, opodal nieco na niebie jasnym, z rozpostartymi szeroko skrzyd艂ami, jakby na miejscu w powietrzu stoj膮cy nieruchomo, ukaza艂 si臋 ptak du偶y, w kt贸rym jastrz臋bia starego 艂acno rozpozna膰 by艂o mo偶na.

Z soko艂y na soko艂y, jastrz臋bie, kobuzy, kanie i inne drapie偶ne ptactwo rzadko kto polowa艂, bo to 艂owy by艂y, co mog艂y si艂a kosztowa膰.

Noszone ptaki 艂owcze drogie by艂y, a w tej walce z dzikimi cz臋sto kalecza艂y albo nawet i w 艣mier膰 by膰 mog艂y ubite.

Rzadko wi臋c bardzo i ma艂o kto dla bardzo ciekawej i zajmuj膮cej walki chcia艂 drogie swe ptaki wa偶y膰.

Nawet na czaple poluj膮c, cz臋sto one, przeszyte ich ostrym dziobem, na kt贸ry si臋 same w zapale wojowniczym rzuca艂y, przepada艂y, a w walce z jastrz臋biami i or艂y niekiedy te偶 rycerz przyswojony nie dotrzyma艂 swobodnemu i dzikiemu.

Kr贸l, kt贸rego ptaki ulubione mu by艂y, a niema艂o kosztowa艂y, rad oszcz臋dza艂 je i nigdy prawie na drapie偶nik贸w nie puszcza艂.

Co mu si臋 tego dnia sta艂o, i偶 ujrzawszy jastrz臋bia, jakby ur膮gaj膮cego mu si臋, stoj膮cego w powietrzu, gdy my艣liwi coraz si臋 ku niemu zbli偶ali, on to jeden wiedzia艂.

.

Skin膮艂 na Biedrzyckiego, kt贸ry p臋dem nadbieg艂 do kr贸la.

Stefan, milcz膮c, wskaza艂 mu palcem jastrz臋bia, ale pan 艁ukasz oczom nie wierzy艂 i rzek艂 po 艂acinie: - Accipiter.

Kr贸l z prawie ca艂ym dworem swym po 艂acinie rozmawia膰 musia艂.

- Widz臋 - rzek艂 w tym j臋zyku - i my艣l臋, 偶e nasz du偶y kosacz da艂by mu rad臋.

- Zaprawd臋!

- zawo艂a艂 Biedrzycki.

- Ale za to r臋czy膰 nie mo偶na, aby si臋 i z niego pierze nie posypa艂o, bo dziki broni膰 si臋 nie omieszka.

- A my艣licie, i偶 kosacz si臋 na niego rzuci?

- zapyta艂 Stefan, zatrzymuj膮c konia.

- Byle go zoczy艂 - odpar艂 pan 艁ukasz - lecz szkoda ptaka.

Kr贸l pomy艣la艂.

Jaka艣 fantazja pa艅ska przebieg艂a po g艂owie jego, da艂 znak, aby kosaczowi kapturek zdj臋to.

Podbieg艂 na skinienie Szmalder, Niemiec niedawno sprowadzony, kt贸ry si臋 rad by艂 popisa膰 przed kr贸lem.

Domy艣lali si臋 wszyscy, 偶e ciekawy pojedynek odby膰 si臋 ma mi臋dzy dwoma zapa艣nikami.

Ogromny jastrz膮b, ci膮gle jeszcze nie my艣l膮c uchodzi膰, to powolnym ruchem skrzyde艂 podnosi艂 si臋 nieco ku g贸rze, to majestatycznie sp艂ywa艂 od niechcenia ku ziemi.

Ludzie i konie cale si臋 go obchodzi膰 nie zdawa艂y.

Bystrymi oczyma wypatrywa艂 skrytych gdzie艣 na roli ofiar swych, na kt贸re mia艂 si臋 rzuci膰 jak piorun z ob艂ok贸w.

Tymczasem gotowano si臋 na niego kosacza wypu艣ci膰.

Sok贸艂 to by艂 ju偶 do艣wiadczony i jeden z najprzedniejszych, nieraz ranny i wyleczony, silny a 艣mia艂y.

Na niego rachowa膰 by艂o mo偶na, i偶 si臋 nie ul臋knie, z placu nie ujdzie, ani si臋 da po偶y膰.

Wszystkich oczy zwr贸ci艂y si臋 ku Szmalderowi, kt贸ry z kosaczem na r臋kawicy, jeszcze mu nie zdejmuj膮c kapturka, k艂usowa艂, zbli偶aj膮c si臋 ku miejscu, gdzie jastrz膮b nad 艂膮k膮 si臋 ko艂ysa艂.

Dopiero gdy dobre miejsce obra艂 Niemiec i ustawi艂 si臋 tak, aby sok贸艂 m贸g艂 natychmiast ujrze膰 nieprzyjaciela, ods艂oni艂 mu sk贸rzany kapturek.

Kosacz strzepn膮艂 g艂ow膮 dumn膮 i skrzyd艂ami, czuj膮c, 偶e go wyzywaj膮, podni贸s艂 krwawe oczy i gdy Szmalder nogi mu z p臋t rozwi膮zywa艂, ju偶 si臋 do lotu zrywa膰 zacz膮艂.

Przeciwnik jego wci膮偶 jeszcze stanowiska nie opuszcza艂.

Wtem stary kosacz, rozstawiwszy skrzyd艂a szeroko, szybkim od razu lotem na prost si臋 pu艣ci艂 na nieprzyjaciela, kt贸ry go jeszcze widzie膰 si臋 nie zdawa艂.

Sok贸艂 by艂 niedaleko od niego, gdy widz膮c, 偶e na艅 zmierza, jastrz膮b zwin膮艂 si臋 i nieco ku g贸rze wzbiwszy, zdawa艂 chcie膰 rozezna膰, czy wyzywaj膮cy wart by艂 przyj膮膰 zaczepk臋.

Tymczasem wprawny i do艣wiadczony kosacz, zbli偶ywszy si臋 ku jastrz臋biowi, toczy膰 zacz膮艂 doko艂a, wybieraj膮c stron臋, od kt贸rej si臋 ma rzuci膰 na niego.

Tu ju偶 wyra藕niej zaznaczy艂o si臋 obu ich w przysz艂ej walce stanowisko.

Dziki jastrz膮b nie wyzywa艂 do niej, ale i uchodzi膰 nie my艣la艂, kosacz za艣 z zajad艂o艣ci膮 znu偶onego d艂ugim spoczynkiem zapa艣nika coraz szybciej otacza艂 go, ko艂uj膮c i jakby zabawiaj膮c si臋 obrotami, do kt贸rych go zmusza艂.

Kr贸tki ten przeci膮g czasu starczy艂, aby w obu krew zagra艂a, pierze si臋 naje偶y艂o i ochota do boju uros艂a.

Jastrz膮b snad藕 nie spodzia艂 si臋, aby kto na艅 m贸g艂 wa偶y膰, ale walk臋, do kt贸rej by艂 wyzwany, przyjmowa艂.

Kosacz zdawa艂 zabawia膰 niespodziank膮, jak膮 mu sprawi艂, i coraz cia艣niejszym kr臋giem opasuj膮c go, oci膮ga艂 si臋 z rzuceniem na nieprzyjaciela.

Widzowie patrzyli z zaj臋ciem wielkim, kr贸l si臋 u艣miecha艂 nawet, a sokolnicy dr偶eli, tak ich przysz艂e starcie to gor膮co obchodzi艂o.

Wszyscy w nim byli, z sokolnictwem ca艂ym, interesowani.

O cze艣膰 i s艂aw臋 hodzi艂o.

Kosacz na koniec, gdy si臋 nieprzyjaciel najmniej spodziewa艂 mo偶e, na kark mu si臋 rzuci艂 i szpony w pierzu jego zatopi艂.

Ale trwa艂o to zaledwie kr贸tk膮 chwil臋, dziki mu si臋 wy艣lizn膮艂 i dzi贸b z dziobem stan臋li, skrzyd艂y ogromnie robi膮c, naprzeciw siebie.

Pi贸ra si臋 ju偶 sypa艂y... Po kilkakro膰 dziki jastrz膮b wymkn膮艂 si臋 spod dzioba i sam spr贸bowa艂 pa艣膰 na kosacza; zawsze go stary sok贸艂 skarci艂, zr臋cznie mu si臋 wy艣lizguj膮c i korzystaj膮c z obrotu, aby go rani膰.

Widocznym by艂o, 偶e mimo m臋stwa mniejszego wzrostem dzikiego ptaka, ulegn膮膰 on inusi, acz kosaczowi nie艂atwo przychodzi艂o zwyci臋stwo.

Zmusi艂 go spu艣ci膰 si臋 ku ziemi, ale dziki natychmiast porwa艂 si臋 znowu do g贸ry i ponowi艂o si臋 to kilkakro膰.

Jastrz膮b, ju偶 znu偶ony, zdawa艂 si臋 chcie膰 ponad 艂膮k膮 uchodzi膰 ku rzece, gdy sok贸艂 jeszcze raz ca艂膮 si艂膮 na niego uderzy艂 i oba razem znikli w trawach, ponad kt贸rymi tylko ich skrzyd艂a szamoc膮ce si臋 wida膰 by艂o, a wkr贸tce potem podnios艂a si臋 g艂owa i zakrwawiony dzi贸b kosacza, kt贸ry dar艂 pierze z 偶ywego jeszcze, ale ju偶 bezsilnego przeciwnika.

Chcia艂 dobiec na miejsce Szanailder, aby zapobiec niepotrzebnemu m臋czeniu si臋 drogiego soko艂a, ale ko艅 jego ugrz膮z艂 w moczarach i on sam, wyskoczywszy z siod艂a, pieszo si臋, ber艂o unosz膮c nad g艂ow膮, musia艂 pu艣ci膰 dla odzyskania zwyci臋zcy.

W ci膮gu tej walki, oczy wszystkich tak by艂y wlepione stale w bojuj膮cych z sob膮 wrog贸w, i偶 nikt na chwil臋 oderwa膰 ich nie m贸g艂 od nich.

Sokolnicy u艣miechali si臋 z rado艣ci, kr贸l na siodle oparty cieszy艂 si臋 widocznie tryumfem swojego wychowa艅ca.

Cobar te偶, wi臋cej mo偶e dla pana ni偶 dla siebie, zabawia艂 si臋 tym, i偶 panu rozrywk臋 sprawi膰 si臋 uda艂o.

Z kosaczem na r臋ku, kt贸remu zaraz kawa艂 krwawego mi臋sa podda艂, jego opiekun niemile grz臋zn膮c w b艂ocie powraca艂 do swoich.

Kr贸l skin膮艂, aby mu kosacza przyni贸s艂, kt贸ry po opatrzeniu okaza艂 si臋 te偶 rannym i pierza dosy膰 utraci艂, ale bujno wygl膮da艂 i czerwonymi oczyma wodzi艂 doko艂a, jakby nowego wroga szuka艂.

Gdy si臋 to dzia艂o na 艂膮ce, nie postrzeg艂 ani kr贸l, ani ci, co z nim byli, i偶 kanclerz si臋 konno zbli偶y艂 ku miejscu temu i gdy Stefan soko艂em si臋 zabawia艂, stan膮艂 za nim czekaj膮c, a偶 swych 艂owczych odprawi.

Kr贸l teraz dopiero postrzeg艂 Zamojskiego i jak zawsze mu rad by艂, tak i teraz twarz rozja艣nion膮 zwr贸ci艂 ku niemu.

Szcz臋艣liwy wypadek walki przyczyni艂 si臋 te偶 mo偶e do rozja艣nienia czo艂a i rozproszenia czarnych my艣li.

W gromadzie 艂owc贸w towarzysz膮cych kr贸lowi naturalnie gor膮ce si臋 zawi膮za艂y rozmowy o pojedynku, kt贸rego byli 艣wiadkami.

Podziwiano zr臋czno艣膰 kosacza, ale i ubity jastrz膮b, kt贸rego czelad藕 ogl膮da艂a, wskazuj膮c, jak strasznie by艂 zamordowany, m臋stwem swym na po艣miertne zas艂u偶y艂 pochwa艂y.

Tak szcz臋艣liwe 艂owy dnia tego pami臋tnymi sta膰 si臋 mia艂y d艂ugo, rzadko widywanym onym pojedynkiem dw贸ch drapie偶nych.

Kr贸l da艂 znak Krzy偶toporskiemu, i偶 go wraz z jego komend膮 odpuszcza, sam za艣 z Zamojskim i Cobarem, kt贸ry nieco w tyle z dwoma przybocznymi W臋grami pozosta艂, brzegiem rzeki st臋pi膮 " pocz膮艂 si臋 zwraca膰 ku Krakowu.

Zamojski mia艂 twarz nowo偶e艅ca szcz臋艣liwego, a cho膰 nie pierwociny mu by艂y 艣lubowa膰, bo dwie ju偶 偶ony wprz贸dy by艂 utraci艂, szcz臋艣cie jego tera藕niejsze r贸wna膰 si臋 dawnemu nie mog艂o.

Podnosi艂o go ono a偶 do tronu, a to powodzenie w 偶yciu, kt贸re winien by艂 wielkim swym przymiotom, ale i szcz臋艣ciu zarazem wielkiemu, budzi艂o w jego duszy jakie艣 wdzi臋czne uczucie i pragnienie, aby 艣wiat ca艂y z nim razem r贸wnie偶 by艂 szcz臋艣liwy.

Nigdy te偶 mo偶e powa偶nego kanclerza nie widywa艂 Stefan tak weso艂ym i usposobionym 艂agodnie.

Wszcz臋艂a si臋 rozmowa o 艂owach naprz贸d, ale wnet bie偶膮ce sprawy, kt贸rych si艂a ka偶dego dnia nadchodzi艂o, zmusi艂y kanclerza o czym innym zagai膰.

艁udzono si臋 jeszcze tym, 偶e si臋 uda Possewinowi dla Rzymu pozyska膰 cara moskiewskiego, chocia偶 Zamojski najmniej temu ufa艂.

Zakon tymczasem jezuicki zyskiwa艂 na znaczeniu i zaufaniu u kr贸la, kt贸remu dysydenci za z艂e mieli, 偶e go zdawa艂 si臋 szczeg贸ln膮 otacza膰 opiek膮.

Stefan w nim widzia艂, opr贸cz wojownik贸w, kt贸rzy starali si臋 zachwian膮 jedno艣膰 Ko艣cio艂a przywr贸ci膰, czynnych propagator贸w 艣wiat艂a i dla szk贸艂 ich wsz臋dzie, gdzie m贸g艂, osadza艂, bo szk贸艂 i o艣wiaty brak艂o, a nikt na贸wczas przewidzie膰 nie m贸g艂, jaki ona w r臋kach zakonu kierunek przybierze.

Z mnogich Batorego czyn贸w widzimy dowodnie, 偶e fanatyzmowi nie ho艂dowa艂, 偶e dla protestant贸w by艂 wyrozumia艂ym i nigdy ich prze艣ladowaniem nie n臋ka艂, ale interesa katolickiego Ko艣cio艂a, na kt贸rego 艂onie Polska uros艂a, i Zamojskiemu, i kr贸lowi najdro偶szymi by膰 musia艂y.

Jedno艣膰 te偶 wiary w pa艅stwie, jako d藕wignia zgody i sp贸jno艣ci, nie mog艂a by膰 im oboj臋tn膮.

W艂a艣nie o zgodzie i pojednaniu ze wszystkimi zagai艂 jad膮c Zamojski, i naturalnie o Zborowskich kr贸lowi wspomnia艂.

Zmarszczy艂 si臋 Batory, bo naleganie to dokuczliwym mu by艂o.

- Rad bym w tym dniu wesela - rzek艂 Zamojski - i moich, i Mi艂o艣ci Waszej nieprzyjaci贸艂 rozbroi膰 i przejedna膰.

Zdaje mi si臋, 偶e Zborowscy s膮 sk艂onni do nawr贸cenia si臋 i poprawy.

- A wy, Janie m贸j - przerwa艂 kr贸l - wierzycie w popraw臋 tych, co do siwego w艂osa zdrad膮 偶y膰 nawykli?

Ja w popraw臋 takich ludzi nie wierz臋.

Przyczai膰 si臋 oni mog膮, przemieni膰 - nigdy; a my dla kilku Zborowskich niech臋tnych nie zginiemy.

- Tak, Najja艣niejszy Panie - odpar艂 kanclerz - lecz za nimi kilku wlecze si臋 ogon niezliczonych warcho艂贸w, kt贸rzy na nich patrz膮 i za nimi id膮.

Jana gnie藕nie艅skiego mamy z sob膮 i nigdy nie by艂o powodu ani w膮tpi膰 o nim, ani go podejrzywa膰.

Andrzeja, o ile znam, dobrodziejstwy i jurgieltem kupi膰 mo偶na... a mnie si臋 zda, 偶e zubo偶a艂y a zniech臋cony do cesarza Krzysztof, tak偶e by si臋 da艂 uj膮膰.

- Krzysztofa ani tyka膰 nie chc臋!

- zawo艂a艂 kr贸l.

- M贸wicie, 偶e zubo偶a艂y jest... A c贸偶 zrobi艂 z okupem?

- zapyta艂 kanclerz.

- Znacie przecie偶 t臋 histori臋, kt贸r膮 tu mnie opowiadano, bo g艂o艣n膮 jest.

Wszak ci si臋 stara艂 Krzysztof o siostr臋 hospodara wo艂oskiego, kt贸ry mu jej da膰 nie chcia艂, a potem, mszcz膮c si臋 na hospodarze, pochwyci艂 go zdrad膮 w niewol臋 i p贸ty wi臋zionego na zamku Zborowscy go trzymali, a偶 znaczny bardzo okup z niego wzi臋li, r贸wnaj膮cy si臋 posagowi odm贸wionej hospodar贸wnej.

Roz艣mia艂 si臋 kr贸l.

- A, stare to s膮 dzieje!

- rzek艂 Zamojski.

- U Zborowskich pieni膮dze topniej膮 pr臋dko.

Od tej pory ju偶 mieli czas i wo艂osk膮 sum臋 strawi膰, i od cesarza wym贸c, co tylko mogli... , i od moskiewskiego dosta膰 zadatek, a z tego wszystkiego nie pozosta艂o 艣ladu.

Jeszcze si臋 co艣 trzyma przy Andrzeju, jeszcze po matce dzieci Samuela dobra maj膮, cho膰 zad艂u偶one, a Krzysztof pono nie ma nic, tylko to, co u kogo wy艂udzi.

Cesarz mu pewno jurgielt p艂aci, nie darmo si臋 jego rad膮 nazywa, ale to nie starczy.

Chciwy jest i rozrzutny.

- Same艣 rzek艂 - odpar艂 偶ywo Batory.

- Z takiego cz艂owieka po偶ytek w膮tpliwy, a woru dziurawego nie napcha膰.

Wi臋c gdyby艣my z nim nawet zgod臋 mogli pozyska膰, niewarta ona tego, co b臋dzie kosztowa艂a.

Zdradzi nas temu, kto da wi臋cej.

- Oko na niego mie膰 b臋dziemy, a bracia nam pomog膮 - doda艂 Zamojski.

- Czasu wojny i Samuel by si臋 nam przyda艂, 偶o艂nierz m臋偶ny, cho膰 warcho艂 nieunoszony, ale i takich czasem potrzeba... Kr贸l mocno g艂ow膮 rzuca艂 s艂uchaj膮c.

- Daj ty mi pok贸j ze Zborowskimi - rzek艂.

- Samuela ja znam, bo u mnie go艣ciem by艂 i s艂u偶y艂 mi czas jaki艣, ale od tej pory rozpasa艂 si臋, s艂ysz臋, wi臋cej jeszcze... - Do Andrzeja, cho膰 i jemu, i ca艂ej tej krwi nie wierz臋, ch臋tniej si臋 zbli偶臋, dam mu co艣; z innymi nie nalegaj!

Kanclerz ino chwil臋 milcza艂.

- Uczynicie, Mi艂o艣膰 Wasza, wedle 偶yczenia i woli, ale ja nie przestan臋 wstawia膰 si臋 za nimi, abym sobie do wyrzucenia nie mia艂, i偶 zaniedba艂em 艣rodek jaki ku przejednaniu.

Nam zgody potrzeba... Nieprzyjacio艂y otoczeni, dobrze, aby艣my ich cho膰 we wn臋trzno艣ciach naszych nie 偶ywili.

Westchn膮艂 Batory i jechali, coraz si臋 zbli偶aj膮c, ku miastu powoli.

Niespieszne by艂o snad藕 kr贸lowi na zamek, gdy偶 stosunki z Ann膮 Jagiellonk膮 zmusza艂y go do ci膮g艂ego k艂amstwa, kt贸rym si臋 brzydzi艂.

Mi艂o艣ci zmy艣la膰, a nawet poufa艂o艣ci wi臋kszej si臋 wzdraga艂.

Przyk艂ad za艣 poszanowania i zgody da膰 czu艂 si臋 obowi膮zanym, tym bardziej 偶e ju偶 z艂e j臋zyki szuka艂y jakich艣 pozor贸w do potwarzy i palcem wytyka艂y osoby.

Anna te偶 Jagiellonka, niemal ozi臋b艂o艣ci膮 m臋偶a obra偶ona, cale si臋 o pozyskanie serca jego nie stara艂a.

Od pierwszej chwili jawnym by艂o, i偶 to ma艂偶e艅stwo, dla korony zwi膮zane, pozornym tylko zwi膮zkiem pozosta膰 mia艂o.

Kr贸low臋 opatrzono osobno, p艂acono jej opr贸cz tego pensj臋, mia艂a dobra znaczne, dw贸r oddzielny, ludzi swych i przyjaci贸艂, a kr贸l tak rzadko z ni膮 razem mieszkiwa艂, i偶 si臋 nawet niecz臋sto widywali.

Na zamku gdy go艣ci艂, st贸艂 nawet mia艂 osobny.

Po polsku z Batorym rozm贸wi膰 si臋 nie mog艂a, 艂acin臋, cho膰 rozumia艂a, tak bieg艂膮 jak matka jej, Bona, w niej nie by艂a.

M贸wili wi臋c z sob膮 najcz臋艣ciej po w艂osku.

Na dworze te偶 j臋zyk贸w r贸偶nych mo偶na si臋 by艂o nas艂ucha膰.

Kr贸l po w臋giersku ze swymi W臋grami, po 艂acinie z Polakami, po w艂osku z 偶on膮 rozmawia艂, a niekiedy i po niemiecku z przyby艂ymi m贸wi膰 musia艂.

Francuszczyzna przebija艂a si臋 tu i 贸wdzie, w艣r贸d s艂u偶by i j臋zyk ruski dawa艂 si臋 s艂ysze膰, szczeg贸lniej gdy kr贸l by艂 na Litwie.

Polskiego j臋zyka trzeba by艂o szuka膰 po dworach pa艅skich, jak u pana Zamojskiego, kt贸ry Kochanowskiego mia艂 przyjacielem, a ksi膮偶ki polskie rad czytywa艂.

Uprawia艂o go te偶 duchowie艅stwo na kazalnicach i w wydawanych zbiorach kaza艅, a po dworkach szlacheckich kr膮偶y艂y ma艂e ksi膮偶eczki, kt贸re 艂azarze w 艣wiat puszczali, ku uciesze pospolitego cz艂owieka.

Kr贸l sam, cho膰 drukarzom przywileje dawa艂, wyszlachca艂 ich, kunsztmistrz贸w wspomaga艂 i sprowadza艂 nawet, ani literatur膮, ani sztuk膮 zabawia膰 si臋 wielce nie mia艂 czasu.

Jego rzecz膮 by艂a wojna i jej rynsztunek, a szczeg贸lniej organizacja si艂 nowych, kt贸re niezale偶nymi od fantazji szlachty chcia艂 uczyni膰.

I to w艂a艣nie oburza艂o j膮 przeciwko niemu, a najgro藕niejszym si臋 jej wydawa艂o.

Ch艂op z kr贸lewszczyzn z rusznic膮 i szablic膮 - zagra偶a膰 si臋 ju偶 zdawa艂 porz膮dkowi spo艂ecznemu, a szlachta te偶 o przywilej obrony kraju i przelewania krwi dla niego by艂a zazdrosn膮.

Czu艂a ona, 偶e gdy to prawo wy艂膮czne utraci, razem z nim i prawo bytu jej a odr臋bno艣ci zostanie w膮tpliwym.

A 偶e kr贸l opr贸cz tego mieszczan i kunsztmistrz贸w gromadnie uszlachca艂, nap艂yw ten nowych 偶ywio艂贸w strach i gniew obudza艂.

Zamojski i kr贸l wiedzieli, co czynili, a nie mog艂o by膰 nic dotkliwszym dla starych Jastrz臋bczyk贸w Zborowskich, gdy im do ich herbu wkupi艂 si臋 k臋dy艣 mieszczanin, jak w贸wczas powiadano, za kilka beczek piwa albo ma艂y datek.

Kr贸l, jakby na przekor臋, wielu uszlachconym w艂asnego herbu dawa艂 to z臋by, to skrzyd艂o.

Zamojski te偶 swych trzech w艂贸czni nie szcz臋dzi艂, to dwie, to jedn膮, to he艂m sw贸j daj膮c nobilitowanym.

Zanosi艂o si臋 na zupe艂ny przewr贸t dotychczasowego stanu rzeczy i nie jedni Zborowscy obawiali si臋 go, ale ca艂a szlachta w nowym wojsku i nowo uszlachconych nieprzyjaci贸艂 widzia艂a.

Oboj臋tniejsz膮 wiod膮c rozmow臋 kanclerz na zamek razem z kr贸lem powraca艂, gdzie ju偶 艂owcy i sokolnicy, z koni zsiadaj膮c, na miejsca swe psy, konie i ptaki odprowadzali.

Na progu komnat uparty Zamojski jeszcze Zborowskich przypomnia艂.

- Marsza艂ek niech przyjdzie, przyjm臋 go - odpar艂 Batory - o innych mi nie m贸wcie, zna膰 ich nie chc臋.

Z tym kr贸l do swych izb si臋 zawr贸ci艂, ale kanclerz nie utraci艂 nadziei i po cichu sobie obiecywa艂, 偶e dla Krzysztofa pos艂uchanie wyjedna.




Rozdzia艂 II

Oznajmi膰 kaza艂 kanclerz marsza艂kowi, 偶e kr贸l jegomo艣膰 na zamku przyjmie go w rannej godzinie, lecz razem da艂 mu zna膰, 偶e rad by z nim wprz贸d m贸wi膰 i 偶e tego by艂a potrzeba.

Pomimo mnogich zaj臋膰 Zamojski umia艂 o wszystkim pami臋ta膰, a istotnie uczucie szcz臋艣cia, jakim by艂 przej臋ty, podwaja艂o si艂y jego, tak 偶e i sprawom bie偶膮cym, i przygotowaniom weselnym m贸g艂 podo艂a膰.

Gdy wiadomo艣膰 ta nadesz艂a na Franciszka艅sk膮 ulic臋, na Janie uczyni艂a wra偶enie dobre, rad by艂 jej, ale sobie zbyt wiele nie obiecywa艂.

W Krzychniku i marsza艂ku powo艂anie pierwszego zrodzi艂o przesadzone nadzieje.

T艂umaczyli to sobie jako znak, 偶e si臋 ich obawiano i rozbroi膰 usi艂owano.

Andrzej namy艣la艂 si臋 ju偶, jak wysoko ma si臋 oceni膰.

Krzychnik, o kt贸rym tymczasowo mowy nie by艂o, wnosi艂 tylko z tego, 偶e naprz贸d chciano 艂atwiejszego z bratem dokona膰, a z pomoc膮 jego do pana podczaszego "Rady cesarskiej" przyst膮pi膰.

- G艂upim by艣 by艂 - rzek艂 porywczo - gdyby艣 stan膮wszy przed kr贸lem, sprzeda艂 nas za misk臋 soczewicy.

Oczywista rzecz, 偶e kr贸l i Zamojski s膮 zmuszeni raz nas zagodzi膰, bo si臋 r贸wnie jak nas i Samuela obawiaj膮; zdamy si臋 im, na szyderstwo zas艂u偶ymy... Pan Andrzej nie m贸wi艂 nic, ale my艣la艂 tak samo.

Chcia艂 wyci膮gn膮膰 jak najwi臋cej.

Kasztelan gnie藕nie艅ski, lepiej znaj膮cy po艂o偶enie, m贸wi艂 zimno: - Nie 偶膮dajcie nadto, bo nie dostaniecie nic.

Pocznijcie od ma艂ego, zas艂u偶ycie si臋 potem, zyszczecie wi臋cej.

Trzeba naprz贸d za grzechy nasze odpokutowa膰.

Szydzi艂 z tego Krzychnik.

- Gdyby艣my was s艂uchali - rzek艂 - niedaleko by艣my zaszli.

Zostawcie to nam.

O naznaczonej godzinie marsza艂ek na zamek jecha艂.

Przyj膮艂 go kanclerz, w kt贸rego przedpokoju i kupc贸w, i roztrucharzy, i cudzoziemc贸w, i petent贸w r贸偶nych co niemiara czeka艂o.

Czas tu by艂 drogi.

Zobaczywszy marsza艂ka, podszed艂 ku niemu Zamojski, uprzejmie go witaj膮c.

- Wyrobi艂em wam pos艂uchanie u kr贸la jegomo艣ci - rzek艂 - lecz chc臋 przestrzec, 偶e mi to nie przysz艂o 艂atwo i 偶e kr贸l d艂ugo urazy pami臋ta.

Na pocz膮tek nie wymagajcie wiele, 偶ycz臋 i radz臋.

Pan Andrzej sta艂 wielce napuszony.

- Wedle mej miary - rzek艂 - ja cale wymagaj膮cym nie b臋d臋, alem na 艂ask臋 d艂ugo czeka艂, d艂ugo jej bez przyczyny by艂 pozbawiony, czy偶bym zaleg艂o艣ci si臋 nie mia艂 upomnie膰?

Zamojski zdumion膮 twarz okaza艂.

Pan Andrzej m贸wi艂 dalej: - Gdyby nawet kt贸ry ze Zborowskich zgrzeszy艂 przeciw kr贸lowi jegomo艣ci, przecie nie ja, a rodzina ca艂a za jednego ze swych cz艂onk贸w odpowiada膰 nie mo偶e.

Gdzie偶by by艂a sprawiedliwo艣膰!

- Panie marsza艂ku - przerwa艂 Zamojski - uderzcie si臋 w piersi, czy wy te偶 sobie nic do wyrzucenia nie macie?

Poruszy艂 ramionami Zborowski - Przeciwko kr贸lowi nie czyni艂em nic - rzek艂.

Zamojski, do kt贸rego si臋 ju偶 wszystkimi drzwiami dobijano, doda艂 zimniej t膮偶 sam膮 przestrog臋 i go艣cia grzecznie odprowadzi艂 a偶 do antykamery.

W pokojach, kt贸re kr贸l zajmowa艂, tak偶e by艂o dosy膰 ludno, ale tu tryb powszedni si臋 nie zmienia艂.

Nie by艂o najmniejszej okaza艂o艣ci, W臋growie i Polacy poubierani skromnie, bo i pan si臋 nie stroi艂, 偶adnej wytworno艣ci w komnatach.

W znacznej cz臋艣ci sta艂 tu jeszcze sprz臋t z czas贸w Zygmunta Starego i Augusta, nowego nic nie przyby艂o.

Na 艣cianach malowania i opony daleko jeszcze by艂y starsze, bo si臋ga艂y niekt贸re czas贸w Kazimierza Jagiello艅czyka.

Stefan Batory nie przywi贸z艂 z sob膮 - tylko to, co do obozu biera艂, nie potrzebowa艂 wi臋cej.

Majestat jego w nim by艂 ca艂y i nie potrzebowa艂 偶adnego po偶yczanego blasku.

Owszem, ta prostota nadawa艂a mu jak膮艣 pewno艣膰 siebie, kt贸rej by przepych nie przyni贸s艂.

Dw贸r te偶 nie sk艂ada艂 si臋 z g膮b nadaremnych.

Liczyli si臋 do niego i muzycy wprawdzie, i czasem kunsztmistrz jaki, W艂och, kt贸ry dla kogo艣 konterfekt kr贸la malowa艂 albo z kolorowego wosku lepi艂, zagl膮dali nawet magicy i astrologowie, ale darmozjad贸w, trefnisi贸w i paso偶yt贸w nie by艂o.

Nawet przyjmuj膮c pos艂贸w obcych, na kt贸rych nie zbywa艂o nigdy, bo szczeg贸lniej ci, co przyje偶d偶ali od wschodu, na poselstwach zarabiaj膮c, na podarki licz膮c, lubili t艂umnie i cz臋sto przybywa膰 pod lada pozorem, Batory si臋 nie wysadza艂 na kosztowne stroje - dw贸r te偶 musia艂 i艣膰 za nim.

Czasami kontrast jaskrawo poprzyodziewanych w szkar艂aty senator贸w, a ciemno i niepoka藕nie ubranego kr贸la, by艂 bardzo ra偶膮cy, ale na korzy艣膰 jego wychodzi艂.

Gdy marsza艂ka oznajmywano, wysuwa艂 si臋 w艂a艣nie od kr贸la Franciszek, W艂och, rysownik, kt贸ry mu do Po艂ocka towarzyszy艂 i rysunki swe potem wyda艂, otrzymawszy przywilej na nie, aby si臋 ich nikt nie wa偶y艂 przerabia膰.

Le偶a艂y one jeszcze na stole, a Stefan si臋 uwa偶nie przypatrywa艂 im, bo w wojskowych planach i widokach mia艂 upodobanie i znajomo艣膰 ich wielk膮, gdy Zborowski si臋 pokaza艂 na progu, i na p贸艂 dumnie, p贸艂 pokornie kr贸la pozdrowi艂, do r臋ki nie 艣miej膮c, do kolan nie chc膮c... Wiedzia艂, 偶e kr贸l pochlebc贸w nie znosi艂 i nazbyt si臋 uni偶onym okaza膰 nie 偶yczy艂.

Batory, plany odsun膮wszy, powoli si臋 zbli偶y艂 do niego; twarz wypogodzona, spokojna, nie zdradza艂a jednak szczeg贸lnie 艂askawego usposobienia.

- Dawno艣my nie widzieli was, panie marsza艂ku - zagai艂 kr贸l.

- Wiedzia艂em - pocz膮艂 pan Andrzej - 偶e Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 przeciwko rodzinie naszej jest niech臋tliwie usposobion膮, nie chcia艂em nara偶a膰 siebie ani przykro艣ci czyni膰.

Kr贸l cokolwiek pomy艣la艂.

- Nazywacie to usposobieniem niech臋tliwym - rzek艂 - ale ono nie przysz艂o bez przyczyny... Owszem, by艂 czas, gdym Zborowskim sprzyja艂 i mia艂 ich za przyjaci贸艂.

Samuel siedzia艂 u mnie.

- To偶 zaprawd臋 nie wiem, dlaczego艣my stracili mi艂o艣膰 kr贸lewsk膮!

- odpar艂 Andrzej.

- Ja si臋 nie czuj臋 winnym.

Batory wejrza艂 na niego, spotka艂y si臋 ich oczy, a szczere, otwarte spojrzenie kr贸la si臋gn臋艂o tak g艂臋boko w dusz臋 Andrzeja, i偶 pomimo ca艂ej mocy nad sob膮, jak schwycony na uczynku, zmiesza艂 si臋.

- Nie s膮d藕cie, abym si臋 ja s艂owy da艂 opl膮ta膰 i uwierzy艂 lada zapewnieniu - rzek艂 kr贸l.

- Jam tu gospodarz, m贸wi艂em wam zrazu, 偶e malowanym nie chc臋 by膰 i nie b臋d臋, a wi臋c wiem, co si臋 dzieje, co si臋 m贸wi, zamierza, knuje i co s膮dzicie tajemnym.

Nie by艂o mi skrytym, co wasz brat, podczaszy, na dworze cesarskim i w interesie cesarza poczyna艂, ani to, 偶e艣cie wy ostro偶nie z nim trzymali, ani 偶e Samuel g艂osi艂 si臋 moim wrogiem, nazywaj膮c mnie niewdzi臋cznym.

- Jam nigdy nic nie poczyna艂 - rzek艂 marsza艂ek - do rob贸t brata mojego nie miesza艂em si臋, ale dla samego powstrzymania go, nie mog艂em go porzuci膰.

Dzi艣 za艣 i m贸j brat dla cesarza nie czyni nic, bo tu interes贸w cesarskich nie ma.

- Tak, pr贸bowa艂 te偶 moskiewskiego ksi臋cia i jest z nim w listowaniu, to wiem - odpar艂 Batory.

Marsza艂ek gor膮co obsta艂 za bratem.

- M贸g艂 wielki knia藕 posy艂a膰 z listy do niego, bo tego mu zabroni膰 niepodobna, a odpowiedzie膰 nie grzech - zawo艂a艂 - ale tam te偶 ani brat, ani ja nie mamy do czynienia nic, bo膰 to jawny nieprzyjaciel Rzeczypospolitej.

- Zostawcie to mnie - po chwili odezwa艂 si臋 kr贸l - co mam o tym trzyma膰.

Do was ja wielkiego 偶alu nie mam.

Je偶eli serca do mnie nie macie, przynajmniej jawnie przeciw mnie nie stajecie.

M贸wi艂 mi kanclerz, i偶 偶yczyli艣cie mie膰 pos艂uchanie, 偶e macie 偶膮dania.

Ch臋tnie s艂ucham.

Marsza艂ek g艂ow臋 nieco schyli艂 i zaraz j膮 podni贸s艂, pa艅sk膮 przyjmuj膮c postaw臋.

Zanosi艂o si臋 na d艂ug膮 mow臋.

- Mi艂o艣ciwy Panie - rzek艂 - nasza rodzina, wam mo偶e nie znana jest, jakie stanowisko zajmowa艂a, ale ca艂y 艣wiat wie, 偶e艣my si臋 do primates regniI liczyli, 偶e艣my pierwsze krzes艂a zasiadali i bu艂awy dzier偶yli, a dzi艣, za tego panowania, ostatni niemal jeste艣my.

Krzywda si臋 nam dzieje okrutna, bolesna.

- Kt贸偶 winien?

- odpar艂 kr贸l.

,- Przecie kasztelan gnie藕nie艅ski, istotnie zas艂u偶ony, uskar偶a膰 si臋 nie mo偶e, bu艂aw臋 dosta艂, a i wy偶ej si臋gnie, gdy da B贸g 偶ycie.

Wy艣cie z dala stali.

Podczaszy gorsze jeszcze zaj膮艂 stanowisko, Samuel banit膮, c贸偶 mo偶na by艂o dla was uczyni膰?

Krew i r贸d dobr膮 s膮 rzecz膮, ale dla krwi i rodu nie rozdaj膮 si臋 urz臋dy, tylko dla zas艂ug i zdolno艣ci.

Ja du偶o ludzi szlachcicami czyni臋, ale widz臋 ich wielu, co nimi b臋d膮c, nie zas艂uguj膮, aby star膮 tarcz臋 nosili.

C贸偶 chcecie, abym dla was zrobi艂?

- Ja za sob膮 tylko m贸wi臋 - wtr膮ci艂 marsza艂ek.

- Rodzina nasza, zubo偶a艂a znacznie na pos艂ugach Rzeczypospolitej, ma prawo do grosza publicznego.

Ja膰 te偶 Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci s艂u偶臋, a to, co bior臋 za us艂ugi, na utrzymanie czeladzi mi nie starczy.

Dlatego mi si臋 na dworze pokaza膰 trudno.

- O jurgielt wam idzie?

- przerwa艂 niemal pogardliwie kr贸l.

Pan Andrzej si臋 sk艂oni艂.

- Zajrzyjcie do skarbu, zobaczycie rachunki: s膮 lata, 偶e ja z moich pieni臋dzy dok艂adam - m贸wi艂 Batory.

- Tego wam nie wyrzucam, czyni臋 to ch臋tnie, B贸g 艣wiadek, lecz wy mnie wyrzucacie to, czego ja nie bior臋.

O ile stanie grosza, ch臋tnie wam naznacz臋.

Chwil臋 pomy艣la艂 kr贸l i spyta艂: - Ile偶, panie marsza艂ku?

Pan Andrzej z dum膮 rzek艂: - Cztery tysi膮ce floren贸w nie starczy.

Kr贸l si臋 cofn膮艂 i roz艣mia艂.

- Cztery tysi膮ce?

- powt贸rzy艂, jak gdyby chcia艂 da膰 do zrozumienia, 偶e us艂ugi marsza艂ka cale takiej dotacji nie by艂y warte.

- Cztery tysi膮ce... Zmieszany nieco sta艂 Zborowski.

- Da艂bym wam cho膰 i cztery - zawo艂a艂 Batory - ale wierzcie mi, 偶e ich w skarbie nie mam, i 偶e nie mog臋 tej przys艂ugi uczyni膰.

Zobaczcie podskarbiego, m贸wcie z nim, tajemnic nie ma, oka偶e wam, co w skrzyniach le偶y.

Lecz nie chc臋 was odprawia膰 z niczym, marsza艂ku, na dwa tysi膮ce si臋 zmog臋, a od was w zamian nie wymagam nic, opr贸cz, 偶eby艣cie mnie potwarzami nie okrywali.

Zborowski tym datkiem, krakowskim targiem po艂owy, by艂 mocno obra偶ony.

Poczerwienia艂, poblad艂, zabe艂kota艂 co艣, ale si臋 l臋ka艂 i tego postrada膰; sk艂oni艂 si臋 w milczeniu nie wysilaj膮c na podzi臋kowanie.

Batory, kt贸ry te偶 wi臋cej z niego nic wyci膮gn膮膰 si臋 nie spodziewa艂, a czyta艂 mu z twarzy, 偶e go nie zaspokoi艂, cofn膮艂 si臋 ku sto艂owi.

Nast膮pi艂o milczenie, kt贸re oznacza艂o, 偶e sprawa za艂atwion膮 zosta艂a.

Kr贸l jeszcze jednak s艂贸w kilka chcia艂 dorzuci膰 i zwr贸ci艂 si臋 do stoj膮cego.

- Macie zapewne wp艂ywy na najm艂odszych braci - rzek艂 - wstrzymujcie ich od niebacznych krok贸w, ja wiedzie膰 musz臋 wszystko, a nic przebaczy膰 nie mog臋.

Nie o mnie chodzi, gdy przeciwko mnie spiskujecie, ale o Rzeczpospolit臋, kt贸rej ja wodze w r臋ku trzymam.

Ci, co na wo藕nic臋 rzucaj膮 si臋, w贸z podaj膮 w niebezpiecze艅stwo.

Wtem na antykamerze zaszumia艂o... nadchodzi艂o duchowie艅stwo.

Marsza艂ek, mrucz膮c, pr臋dko si臋 cofn膮艂.

Chocia偶 z urz臋du na zamku powinien by艂 by膰 jak w domu, nie sprawiaj膮c od dawna obowi膮zk贸w, Zborowski niemal by艂 obcym.

Ci, co bli偶ej kr贸la stali, odsuwali si臋 od niego, wiedz膮c, i偶 Zborowscy podejrzani byli i zachowania tu nie mieli.

Nikt wi臋c wychodz膮cego nie zatrzyma艂, rozst臋powali mu si臋 i koso spogl膮dali na niego, ale z dum膮 i pa艅sk膮 postaw膮 powoli przeci膮gn膮艂 w dziedziniec.

Tu ko艅 jego sta艂 i ludzie, ale si膮艣膰 nie chcia艂, poszed艂 pieszo.

Ca艂e to pos艂uchanie, wyrazy kr贸lewskie, kt贸re sobie powtarza艂, surowo艣膰 Batorego oburza艂y go, omylone nadzieje upokarza艂y.

Wychodzi艂 z zamku daleko zaci臋tszym wrogiem, ni偶 przyszed艂.

Dwa tysi膮ce jurgieltu zdawa艂y mu si臋 jakby na szyderstwo rzuconymi.

Szed艂 tak pieszo a偶 na Franciszka艅sk膮 ulic臋, a gdy blady i milcz膮cy ukaza艂 si臋 w progu mieszkania podczaszego, kt贸ry w艂a艣nie pisaniem by艂 jakim艣 zaj臋ty, podni贸s艂szy oczy Krzysztof ju偶 wiedzia艂, 偶e pos艂uchanie u kr贸la wypa艣膰 musia艂o nieszcz臋艣liwie.

- Od kr贸la wracasz?

- Je偶eli on wart tego nazwiska!

- zawo艂a艂 w艂asne Krzychnika s艂owa powtarzaj膮c marsza艂ek.

- Wracam z pos艂uchania najmi艂o艣ciwiej mi danego, z kt贸rego nic nie przynosz臋, opr贸cz sromu na czole.

My艣lisz, 偶e si臋 jego usposobienie zmieni艂o, 偶e 艂askawszym jest dla nas?

Przyj膮艂 mnie, aby mi gorzkie czyni膰 wyrzuty, dosta艂o si臋 i wam, dosta艂o rodzinie.

Prosi艂em go o jurgielt - c贸偶 my艣lisz?

呕膮da艂em cztery, da膰 raczy艂 dwa, jak ja艂mu偶n臋!

Krzychnik si臋 skrzywi艂.

- O, mnie on tak nie kupi!

- zawo艂a艂.

- Ale on ci臋 nawet targowa膰 nie my艣li, a jak s膮dz臋 - i widzie膰 nie chce.

Podczaszy w膮sa pokr臋ci艂.

- Tak?

- rzek艂 - dobrze o tym wiedzie膰.

Clara pacta!

" Ja to lubi臋... Andrzej pad艂 na siedzenie.

Gniewu w sobie st艂umi膰 jeszcze nie m贸g艂.

- C贸偶 my艣lisz!

艁agodzi艂?

Przejednywa艂?

- zawo艂a艂.

- Nie, grozi艂 i przestrzega艂.

Oznajmi艂 mi, 偶e o wszystkim wie, a nic nie przebaczy.

- Tak wi臋c stoimy z 艂aski Jana i kanclerza - przerwa艂 Krzysztof - tak stoimy, nale偶y o sobie my艣le膰, a na jego kr贸lewsk膮 mo艣膰 nie rachowa膰.

Mali ludzie, jakimi nas chc膮 uczyni膰, cz臋sto wielkim doje艣膰 mog膮.

Zobaczymy, co z tego uro艣nie!

Oba tak wykrzyknikami podsycali w sobie gniewy, ale Krzysztof by艂 przekonanym z tego, co od brata s艂ysza艂, 偶e Andrzej by艂 winien wszystkiemu, nie umia艂 si臋 postawi膰, niezr臋cznie odpowiada艂, sp艂aszczy艂 nadto.

Podczaszy by艂 tej my艣li, 偶e gdyby on z kr贸lem si臋 widzia艂, inaczej by poprowadzi艂 i do czego innego doszed艂 traktuj膮c.

Wojna i spiski, cho膰 by艂y od dawna jego 偶ywio艂em, ju偶 mu si臋 naprzykrzy艂y, wola艂by by艂 jaki艣 modus vivendi znale藕膰 i 艂atwiejsze 偶ycie.

Nie mia艂 Samuelowego zami艂owania w awanturach i wybrykach.

Zmilcza艂 wi臋c w ko艅cu, m贸wi膮c sobie w duchu, 偶e byle si臋 nastr臋czy艂a zr臋czno艣膰, got贸w stawi膰 si臋 sam kr贸lowi.

Gdyby i to do niczego nie doprowadzi艂o - ha!

na贸wczas pozostawa艂o tylko Zamojskiego i kr贸la stara膰 si臋 zg艂adzi膰.

On sam czynnym by膰 ani my艣la艂, mia艂 banit臋 w r臋ku, a lepszego narz臋dzia nie m贸g艂 偶膮da膰.

Jurgielt tedy naznaczony marsza艂kowi, co mia艂 burz臋 za偶egna膰, nienawi艣膰 tylko roz偶arzy艂 i rozdmucha艂.

Przez ca艂y ten dzie艅 kasztelana gnie藕nie艅skiego w domu nie by艂o i nie widzieli go bracia, a偶 wieczorem, gdy od Tarnowskich powr贸ci艂.

Wiedzia艂 ju偶 o tym, 偶e Andrzej mia艂 u kr贸la pos艂uchanie i 偶e dwa tysi膮ce jurgieltu otrzyma艂.

Cieszy艂 si臋 i chcia艂 mu powinszowa膰, gdy marsza艂ek usta mu zamkn膮艂 tym:

- Gdyby kr贸lem nie by艂, by艂bym mu przypomnia艂, i偶 czas by艂, gdy Zborowscy swoim marsza艂kom po dwa tysi膮ce jurgieltu dawali.

- Ale to inne by艂y czasy - rzek艂 kasztelan - i mo偶e dlatego my dzi艣 bra膰 musimy ma艂o co, 偶e艣my niegdy艣 wiele i za wiele dawali!

Chcia艂 si臋 skar偶y膰 Andrzej, ale mu Krzychnik nie da艂 m贸wi膰 i przyst膮pi艂 do kasztelana.

- No - rzek艂 - ja si臋 od kr贸la i na zawini臋cie palca nie spodziewam nic, ale by艂oby 藕le, gdybym ja jeden go nie widzia艂 i by艂 wy艂膮czanym.

Staraj si臋, kasztelanie, przez kanclerza, abym m贸g艂 z kr贸lem m贸wi膰.

O nic go prosi膰 nie b臋d臋, ale gdy mnie nie dopu艣ci, powiedz膮 ludzie: "Patrzajcie, ten zdrajc膮 jest, niegodnym pa艅skiego oblicza".

Mo偶e, przecie, m贸wi膰 ze mn膮, ja go oddechem nie zabij臋.

Gnie藕nie艅ski zaduma艂 si臋.

- Chcesz - rzek艂 - p贸jd臋 do kanclerza, poprosz臋, wiem, 偶e nie odm贸wi i kr贸la prosi膰 b臋dzie, ale co z tego wyniknie?

- To moja rzecz!

- przerwa艂 Krzychnik.

- Ja wiem, co czyni臋.

On mnie ju偶 z banit膮 Samuelem na r贸wni stawia... ja chc臋 i za sob膮, i za nim m贸wi膰, bo cho膰by nikt si臋 nie wa偶y艂, ja Samuela nie opuszcz臋.

- P贸jd臋 z tym do kanclerza - zako艅czy艂 kasztelan.

Znowu tedy na zamek musia艂, bo dla rodziny s艂u偶y艂 ch臋tnie.

Zamojski wielce znu偶onym by艂, ale na wszystko i wszystkim starczy膰 musia艂, a z panem kasztelanem i hetmanem, a w dodatku Zborowskim, przez pos艂y nie mo偶na by艂o czyni膰.

- 艢l膮 mnie bracia - odezwa艂 si臋 kasztelan, wprost przyst臋puj膮c do rzeczy.

- Andrzeja kr贸l przyj膮膰 raczy艂, gwa艂tem si臋 tego domaga Krzysztof.

- Ba!

- odpar艂 Zamojski.

- Jam ju偶 pr贸bowa艂... Ci臋偶ko b臋dzie kr贸la prze艂ama膰.

Wie i jest przekonanym, 偶e podczaszy nieprzyjacielem jego.

Westchn膮艂, s艂ysz膮c to, kasztelan.

- Krzysztof w艂asnym jest pono przede wszystkim nieprzyjacielem!

Kr贸l by go troch膮 艂askawo艣ci sobie pozyska艂.

- 呕膮dacie tego po mnie - podchwyci艂 Zamojski - ani mog臋, ani chc臋 odmawia膰, ale si臋 l臋kam, 偶e nic nie uczyni臋.

- Chciejcie, a uczynicie.

Zamilcza艂 kanclerz.

Po kr贸tkiej rozmowie, po otrzymanym przyrzeczeniu uroczystym, odjecha艂 kasztelan.

Mo偶na sobie wyobrazi膰, co si臋 dzia艂o na Franciszka艅skiej ulicy przy tym temperamencie, kt贸ry ca艂膮 rodzin臋 znamionowa艂, gor膮czce i niecierpliwo艣ci ich, a dumie podra偶nionej.

Ka偶dego dnia, ka偶dej godziny niemal oczekiwano pos艂a艅ca od kanclerza, powo艂uj膮cego na audiencj臋.

Tymczasem tydzie艅 ca艂y up艂yn膮艂, a wiadomo艣膰 nie nadesz艂a 偶adna.

Sta艂o si臋 to, co Zamojski przewidywa艂.

Gdy zagai艂 o tym, i偶 si臋 podczaszy doprasza rozmowy, kr贸l z偶ymn膮艂 si臋 i sykn膮艂.

- Daj mi z nim pok贸j!

- zawo艂a艂.

- K艂amstwem mnie nie we藕mie; niech sobie nie pochlebia, nie mam go za tak niebezpiecznego, abym mia艂 drogo kupowa膰.

Jest "Rad膮 cesarza", niech偶e si臋 tym kontentuje.

Jam przeciwko Rakuszaninowi ma艂y kr贸lik, wi臋c co ja dla niego znacz臋?

Nie chc臋 go widzie膰.

Zamojski prosi艂 jeszcze.

Batory si臋 opar艂 silnie.

- Nie chc臋 go!

- Podra偶nicie go wi臋cej.

- Niech si臋 w艣cieka!

- rzek艂 kr贸l.

- Porwie si臋, a uczyni co, na czym bym go m贸g艂 pochwyci膰, nie przebacz臋.

Nie chc臋 go, nie m贸w mi o nim.

Poniewa偶 kr贸l tego dnia by艂 w z艂ym humorze, bo mu ulubiony ko艅 jego uby艂, nie nalega艂 kanclerz, odk艂adaj膮c do sposobniejszej chwili, ale gdy w par臋 dni znowu chcia艂 spr贸bowa膰 przem贸wi膰 za Krzysztofem, Batory si臋 pogniewa艂 i oburzy艂.

- Ten cz艂owiek nikczemnym jest!

- zawo艂a艂. - Wie, 偶e go nie znosz臋, 偶e go znam, 偶e nim pogardzam, i ci艣nie si臋 do mnie.

Uwol艅 mnie od niego, nie m贸w mi o nim!

Stanowczo i ostatecznie powiadam, zdrajcy tego na oczy widzie膰 nie chc臋 i nie b臋d臋.

Niech wie, powiedzcie mu to otwarcie, ja si臋 z moimi uczuciami nie taj臋.

Pod艂y jest, gardz臋 nim.

Po danej w ten spos贸b odprawie, kanclerz, kt贸ry kr贸la zna艂, wiedzia艂 dobrze, 偶e powraca膰 z pro艣b膮 nie ma po co.

Batory nie zapomina艂 nigdy, a zdania o ludziach raz powzi臋tego nie zmienia艂.

Ofiary, jakie czu艂, 偶e uczyni艂 dla Polski, niewdzi臋czno艣膰 czyni艂y dla niego nieprzebaczon膮.

Zamojski, nie maj膮c o czym ju偶 oznajmi膰 kasztelanowi, nie spieszy艂 ze z艂膮 wiadomo艣ci膮, owszem, j膮 zwleka艂.

Na ostatek kipi膮cy ju偶 niepokojem podczaszy wytrzyma膰 nie m贸g艂 i brata uprosi艂, aby si臋 widzia艂 z kanclerzem, a przyni贸s艂 mu odpowied藕, jak膮kolwiek by ona by艂a, nic nie taj膮c.

- M贸j kochany Krzychniku - rzek艂 powracaj膮cy wieczorem Jan - 偶al mi ci臋.

Zamojski czyni艂, co tylko m贸g艂, i na tym si臋 sko艅czy艂o, i偶 kr贸la pogniewa艂.

Widzie膰 ci臋 nie chce i przypu艣ci膰 nie mo偶e.

Powiada wprost, i偶 zna w tobie nieprzyjaciela i zdrajc臋, za takiego ci臋 ma, radzi ci si臋 na baczno艣ci mie膰, a m贸wi膰 z tob膮 ani ci臋 s艂ucha膰 nie chce.

Poblad艂 podczaszy, gdy mu t臋 odpraw臋 przyni贸s艂 brat, chwil臋 sta艂 niemy, ale nie by艂o ju偶 co rozmy艣la膰.

Pozostawa艂o jedno, do cesarza jecha膰, kraj opu艣ci膰 i tam pozosta膰 lub do Moskwy si臋 wynosi膰.

Ani jednego, ani drugiego sobie nie 偶yczy艂 Krzysztof, na domowych 艣mieciskach jeszcze si臋 czu艂 najbezpieczniejszym, pomimo gr贸藕b kr贸la; tu mu te偶 czynnym by膰 naj艂atwiej by艂o, a spodziewa艂 si臋, 偶e z pomoc膮 Samuela i Andrzeja, na kt贸rego te偶 rachowa艂, co艣 doka偶e.

Nie mia艂 wyboru 艣rodk贸w - pozostawa艂o mu stara膰 si臋 pozby膰 Batorego, zasi膮艣膰 na 偶ycie Zamojskiego, a przynajmniej ostatniego sprz膮tn膮膰.

Samo przeznaczenie rzuca艂o go na t臋 niebezpieczn膮 drog臋 spisk贸w i zasadzek, na kt贸rej 偶aden nigdy Polak nie bywa艂, bo ani charakter, ani temperament sposobnymi ich do tego nie czyni艂y.

Tajemnicy utrzyma膰 偶aden z nich nie m贸g艂, wszyscy si臋 niewiastom zwierzali, a nim do czego przysz艂o, m贸wiono tyle, i偶 gniew i si艂a ze s艂owy uchodzi艂a.

Podczaszy mo偶e od innych by艂 przebieglejszym, 艂atwiej zmilcza艂, ch臋tniej sk艂ama艂, ale i w nim kipia艂a krew, czasami i on siebie nie by艂 pewien.

Gdy si臋 potem rozeszli panowie bracia, wielce roz偶alony Krzychnik d艂ugo po izbie chodzi艂, jedz膮c si臋 my艣lami.

"B贸g mi 艣wiadek - m贸wi艂 w duchu - mo偶e bym do tego nie doszed艂, gdyby kr贸l sam mnie nie popchn膮艂.

Musimy si臋 broni膰, a jego pozby膰 jak szkodliwej bestii... ich obu!

Samuel jako ja ich nienawidzi, b臋dzie ze mn膮, Andrzej, je艣li nie r臋k膮, to g艂ow膮 dopomo偶e, znajd膮 si臋 i inni sprzymierze艅cy... " Nazajutrz, gdy po tej nocy m臋cze艅skiej wyst膮pi艂 podczaszy, ju偶 po nim pozna膰 nie by艂o mo偶na, co przecierpia艂 ani co w sobie kry艂.

Weso艂y przybra艂 humor i tyle tylko, 偶e ze wszystkiego, co si臋 kr贸la i hetmana tkn臋艂o, nielito艣ciwie szydzi艂.

Kasztelan gnie藕nie艅ski da艂 si臋 na to wzi膮膰 i pochwala艂 zimn膮 krew i rezygnacj臋.

S膮dz膮c, 偶e jeszcze Samka zastanie w Piekarach, nazajutrz pobieg艂 tam zaraz Krzysztof, ale go ju偶 nie by艂o.

Zasta艂 tylko smutn膮 po nim W艂odkow臋, kt贸ra teraz ci膮gle o bohaterskich czynach wuja na Ni偶u wszystkim rozpowiada艂a.

Tymczasem Samuel gdzie艣 ju偶 za now膮 podwik膮 goni艂 i razem szala艂, nad dzie膰mi si臋 rozpada艂, pie艣ni s艂uchaj膮c p艂aka艂, pi艂, bi艂, a pod czas o pokucie m贸wi艂 i mnichem chcia艂 zosta膰.

Jednego dnia rozpusta si臋 go trzyma艂a, drugiego rozpacz nim ow艂ada艂a.

Od grobu 偶ony jecha艂 na polowanie z soko艂y, na hulank臋 do miasta, a potem do domu do c贸reczki Anusi i do Wojtaszka, kt贸ry go m臋czy艂, kt贸remu 艣mierci膮 grozi艂, aby nazajutrz obsypywa膰 podarkami.

Dostawszy j臋zyka, gdzie mniej wi臋cej Samuela przy艂apa膰 si臋 m贸g艂 spodziewa膰, wr贸ci艂 z Piekar do Krakowa podczaszy.

Zbli偶a艂o si臋 owo s艂awne hetma艅skie wesele z Bator贸wn膮, o kt贸rej powiadano, 偶e j膮 wkr贸tce na granicy przyjmowa膰 mia艂 z panami polskimi Opali艅ski.

Pan Krzysztof chcia艂 czasu god贸w by膰 w mie艣cie, patrze膰 na nie i gdyby si臋 da艂o, korzysta膰 z ogromnego zbiegowiska, aby sobie wyszuka膰 sprzymierze艅c贸w.

W艣r贸d tego zam臋tu przygotowa艅 weselnych 艂atwiej by艂o ni偶 kiedy nie postrze偶onemu si臋 przeciska膰, w艣lizn膮膰, pods艂ucha膰 i ludzi wynale藕膰.

Pozostawa艂 te偶 kasztelan i marsza艂ek.

Oba oni nie nale偶eli do czynnych i maj膮cych tu wyst臋powa膰 pan贸w, ale widzami by膰 sobie 偶yczyli.

Jan, aby dowi贸d艂 kanclerzowi poszanowania, Andrzej, aby co艣 mo偶e skorzysta膰, a w razie niepowodzenia jakiego i zawodu, cieszy膰 si臋 nimi.

Krzysztofa plan by艂 bardzo prosty i taki, jaki艣my wy偶ej skre艣lili.

Nie waha艂 si臋 nawet przez pewnego pos艂a艅ca czarno na bia艂ym wy艂uszczy膰 go Samuelowi.

Mimo ca艂ej przebieg艂o艣ci swej, gor膮czk膮 powodowany, w li艣cie do Samuela, wynurzywszy 偶ale swe i skargi, otwarcie mu oznajmywa艂, 偶e odt膮d o to dwoje stara膰 si臋 im nale偶a艂o: kr贸la zg艂adzi膰 trucizn膮, a kanclerza w zasadzce gdzie艣 ubi膰.

Trudno uwierzy膰, i偶 m贸g艂 nieopatrznie rzeczy te na papier zda膰, z cz艂owiekiem niepewnym w 艣wiat posy艂a膰, i zdrady si臋 nie obawiaj膮c, sam na siebie ku膰 miecz.

Tak jednak by艂o.

Gniew mu odejmowa艂 rozum, zapomina艂 si臋 i szala艂 Samuelowym sposobem.

Wiedzia艂 dobrze o tym, i偶 Samko przyjmie ochotnie wezwanie i rad b臋dzie sp贸艂ce do tej roboty.

W kilka dni potem wieczorem Krzysztof znowu odwiedzi艂 Fontanusa.

Zjazd wielki do miasta obiecywa艂 i aptekarzowi odbyt znaczny, zaopatrzy艂 si臋 te偶 obficie w elektuaria, driakwie, konfekcje, wyci膮gi i r贸偶ne tajemnicze eliksiry.

Apteka nawet wygl膮da艂a od艣wie偶ona, pomalowana na nowo, naczyniami ozdobnymi zastawiona, tak 偶e ku sobie n臋ci艂a.

Fontanus przywita艂 do kolan si臋 mu k艂aniaj膮c.

Krzysztof je偶eli nie mia艂 dobrego humoru, to go w potrzebie doskonale przybiera艂.

- A co, stary trucicielu rodzaju ludzkiego?

- powita艂 go.

- Ile 偶e艣 wenen贸w i toksyk贸w sprzeda艂 pod ten czas?

S膮dz臋, 偶e ich teraz najwi臋cej ludzie potrzebowa膰 b臋d膮?

- Dot膮d nie mam odbytu na ten drogi towar - odpar艂 Fontanus - ludzie radzi by czasem zada膰, ale cudzymi r臋kami, a takich r膮k us艂u偶nych napyta膰 nie艂atwo.

- Wiesz co?

- rzek艂 podczaszy.

- Ja s膮dz臋, 偶e o te r臋ce 艂atwiej nii o sam膮 trucizn臋.

M贸w mi prawd臋, dosta膰 jej u was?

... Co?

Gdybym ja potrzebowa艂?

Zmiesza艂 si臋 Fontanus i niedowierzaj膮co mu w oczy zajrza艂.

- Pr贸bujecie mnie - rzek艂.

- Nie - odpowiedzia艂 Krzysztof.

- S膮 w 偶yciu ludzkim takie wypadki, gdy lepsza trucizna i 艣mier膰 ni偶 srom.

Rozumiesz mnie?

- Trafia si臋 to - powoli wycedzi艂 Niemiec - lecz zawsze to dra偶liwa i straszna rzecz.

Wy tego nie potrzebujecie, dlaczego mnie badacie?

- Dlatego, i偶 mog臋 istotnie potrzebowa膰!

- zawo艂a艂 podczaszy.

- Ale ja ci si臋 nie dam zwie艣膰 i je艣li dobrym z艂otem zap艂ac臋, dobr膮 te偶 mie膰 chc臋 trucizn臋, kt贸rej bodaj na psie spr贸buj臋, ni偶eli wezm臋.

Spojrzeli sobie w oczy, Fontanusowi w ustach zasch艂o ze strachu.

M贸wi膰 nie m贸g艂, mrugn膮艂 tylko i palec po艂o偶y艂 na ustach.

Milczeli oba chwil臋.

Podczaszy doby艂 sakw臋 spod po艂y, wysun膮艂 z niej dwa 艣wiec膮ce, ogromne portuga艂y " i po艂o偶y艂 je przed Fontanusem.

- To zadatek - rzek艂 cicho - a偶eby艣 pewnym by艂, 偶e ja nie 偶artuj臋 ani ci臋 w pole wywodzi膰 nie my艣l臋.

Widzisz, 偶e pomocy twej potrzebowa膰 b臋d臋, a milczenia jestem pewny, bo... dla siebie samego zdobywa膰 je musisz... Powinna by膰 taka - doda艂 - aby piorunem zabi艂a, a 艣ladu nie zostawi艂a po sobie.

Rozumiesz?

Wsta艂 z krzes艂a, Fontanus patrzy艂 zadumany na portuga艂y i nie ruszy艂 ich, cho膰 si臋 ju偶 za podczaszym drzwi zamkn臋艂y.





Rozdzia艂 III

Samuel pod ten czas, czuj膮c si臋 banit膮, albo ci膮gle po kraju kr膮偶y艂, rzadko dwie z rz臋du noce w jednym miejscu sp臋dzaj膮c, albo oko艂o Zborowa, k臋dy mia艂 czaty porozstawiane i ludzi sobie oddanych, w lesie, w naumy艣lnie zbudowanym tam domostwie, przesiadywa艂.

By艂 to jego k膮t ulubiony, a ludzie zwali go Bia艂ym Kamieniem mo偶e dlatego, i偶 dw贸r sta艂 na podmurowaniu, kt贸re jasno od 艣ciemnia艂ego odbija艂o drzewa.

Fantazja Samuelowa dogodzi艂a sobie, gdy t臋 kryj贸wk臋 w艣r贸d las贸w wznosi艂, o kt贸rej opr贸cz jego ludzi ma艂o kto wiedzia艂 nawet.

Na ma艂ym wzg贸rku, nad rzeczu艂k膮 biegn膮c膮 parowem, wznosi艂o si臋 to domostwo cale obszerne, bo izb r贸偶nych z alkierzami i komorami liczy艂o przesz艂o dziesi膮tek.

Doko艂a, na wypadek napa艣ci, aby si臋 nie tak 艂atwo do dworu dosta膰 by艂o, opasywa艂 go cz臋stok贸艂 d臋bowy, wysoki, mocny i ziemi膮 z jednej strony umocowany.

Opr贸cz tego opowiadano, i偶 z po艣rodka domu" pod kt贸rym by艂y lochy murowane, tajemne drzwi prowadzi艂y w膮skim korytarzem w g艂膮b ziemi, tak i偶 pod rzeczu艂k膮 przeszed艂szy, dozwala艂, jak w starych zamkach tak zwane wycieczki, wydoby膰 si臋 nie postrze偶onemu.

W Bia艂ym Kamieniu, gdy pana Samuela nie by艂o, a trwa艂o to niekiedy czas d艂u偶szy, bo niespokojnemu Zborowskiemu nawyknienie i temperament d艂ugo w jednym miejscu trwa膰 nie dopuszcza艂y, by艂a zawsze jaka艣 za艂oga miejscowa, aby w razie niespodzianego przybycia wszystko na swe przyj臋cie znalaz艂 w pogotowiu. I nagle ta pustka, w kt贸rej kilku starych niedo艂臋g贸w ziewa艂o, zmienia艂a si臋 we wrzawliwie przepe艂niony dworzec, w kt贸rym ludzi i konie zaledwie mo偶na by艂o pomie艣ci膰.

Samko nawyk艂 by艂 nie tylko na Ni偶, ale po Rusi i gdziekolwiek si臋 obr贸ci艂 je藕dzi膰 t艂umnie, hajduk贸w i czeladzi wiod膮c z sob膮 zwykle g艂贸w trzydzie艣ci i wi臋cej.

Opr贸cz tego towarzyszyli mu przyboczni jego przyjaciele i s艂udzy, rezydenci, urz臋dnicy.

Ci膮gn膮艂 czasem z sob膮 go艣ci, prowadzi艂 psy, wieziono soko艂y, z kt贸rymi po drodze polowa艂, sz艂y wozy ze spi偶arni膮, a niekt贸re z broni膮 i z namiotami.

Nie pytano po drodze, czyje by艂y 艂膮ki i pola, a nawet i stogi; gdy zapotrzebowa艂 czego pan Samuel, bra艂 jak ze swego.

Trafia艂o si臋, 偶e tak samo, nie pytaj膮c, zajmowa艂 dwory i plebanie.

Znano go nadto, aby mu si臋 kto pr贸bowa艂 opiera膰.

Kobiety na贸wczas najwi臋cej ucieka艂y, a i nie ka偶dy z m臋偶czyzn dotrzyma艂 placu, bo Samuel i jego ludzie s艂yn臋li jako gwa艂townicy.

Zadrze膰 si臋 z nim nie by艂o bezpiecznie, bo niczym dla艅 bywa艂o zabi膰, powiesi膰, a na odjezdnym ogie艅 kaza膰 pod艂o偶y膰.

Gdy by艂 dobrej my艣li, a trafi艂 na ubogiego szlachcica, sam go w domu w艂asnym przyjmowa艂, z opieraj膮cymi si臋 nie czyni艂 wielkiego zachodu.

Maj臋tno艣ci rodziny Zborowskich i spokrewnionych z nimi Spytk贸w, Stadnickich, Opali艅skich nie tylko nie oszcz臋dza艂 w tych pochodach pan Samuel, ale je przenosi艂 nad obce, bo w nich cho膰 cie艅 jakiego艣 prawa mia艂 za sob膮.

Dw贸r jego zmienia艂 si臋 cz臋sto, a do niego i po niewoli czasem przy艂膮cza膰 si臋 musieli ludzie, kt贸rzy go zabawiali lub kt贸rych trwoga i utrapienie jego bawi艂o.

Ci膮gn膮艂 tak z sob膮 niekiedy ksi臋偶y, szlacht臋, z miast pozabieran膮 muzyk臋, grajk贸w, r贸偶nego rodzaju trefnisi贸w, a tak jak zabiera艂 gwa艂tem, kto mu si臋 podoba艂, rzuca艂 potem, gdy mu si臋 sprzykrzy艂, wpo艣r贸d go艣ci艅ca.

W Bia艂ym Kamieniu zwa艂o si臋, 偶e spoczywa艂, ale tu czas trawi艂 na 艂owach, na s艂uchaniu Wojtaszka i na zabawianiu si臋 z dzie膰mi, kt贸rych dwoje (mia艂 troje tylko), syna Aleksandra i c贸rk臋 Anusi臋, szczeg贸lniej lubi艂.

Anusia w dzieci艅stwie zdawa艂a si臋 nieszcz臋艣liw膮 przypomina膰 matk臋 Spytk贸wn臋 ", ale rosn膮c przy boku ojca zmieni艂a si臋 i sta艂a nadzwyczaj podobn膮 do ojca.

Mia艂a wykapan膮 natur臋 jego i temperament, a nawet wypi臋knione rysy na pierwszy rzut oka dawa艂y w niej pozna膰 c贸rk臋 Samuelow膮.

Po 艣mierci matki zdana na s艂ugi, bo krewnym jej powierzy膰 nie chcia艂, Anusia wyros艂a pieszczona, dzika, samowolna, a im wi臋cej dokazywa艂a, tym ojciec bardziej si臋 do niej przywi膮zywa艂 i cieszy艂.

Nabra艂a wi臋c zawczasu obyczaju na wp贸艂 m臋skiego, je藕dzi艂a konno, strzela艂a z 艂uku, kt贸ry dla niej umy艣lnie robi膰 kazano, nosi艂a sama i unasza艂a ptaki 艂owieckie, otacza艂a si臋 psami, chadza艂a nawet po m臋sku, co ojca wielce zabawia艂o.

Ale przychodzi艂y i na ni膮 potem chwile jakich艣 niewie艣cich zachcianek, na贸wczas trefi膰 sobie kaza艂a w艂osy, wdziewa艂a suknie kosztowne, stroi艂a si臋, zasiada艂a do krosien, uczy艂a pie艣ni i nim doros艂a, ju偶 gra艂a rol臋 pani Tak gwa艂townego temperamentu jak ojciec, nie umia艂a si臋 w niczym poskromi膰, a pan Samuel znajdowa艂 to w niej uwielbienia godnym.

Zreszt膮 cokolwiek zrobi艂a Anusia, dobrym by艂o.

Nieraz powiada艂, i偶 偶a艂uje bardzo, 偶e si臋 ona ch艂opcem nie urodzi艂a, bo Aleksander, kt贸rego kocha艂 tak偶e, syn starszy, wielce si臋 r贸偶ni艂 od ojca i siostry.

M艂odzian by艂 stateczny, powa偶ny, rycerskiego, ale szlachetnego ducha, i nie daj膮cy si臋 skusi膰 przyk艂adem do samowoli.

Zwa艂 go ojciec bab膮, chocia偶 mia艂 dowody mnogie, 偶e Aleksandrowi cale na m臋stwie i energii nie zbywa艂o.

Anusia nie mog艂a zawsze ojcu towarzyszy膰 w jego wycieczkach, ale w Bia艂ym Kamieniu zawsze z nim bywa艂a i tu go nie opuszcza艂a.

Bra艂 z sob膮 zwykle i Wojtaszka, a znajdowa艂 tu ulubienic臋, prost膮 dzieweczk臋 ze wsi wzi臋t膮, kt贸ra naprz贸d by艂a w us艂ugach Anusi i wiekiem z ni膮 r贸wie艣nic膮.

Nie dbaj膮c o to, 偶e c贸rka patrze膰 na to b臋dzie, wzi膮艂 j膮 potem pan Samuel, oddzieli艂, posadzi艂 osobno, zacz膮艂 si臋 ni膮 opiekowa膰, obdarza膰, zawr贸ci艂 jej g艂ow臋 i zrobi艂 z niej dziwad艂o, kt贸re go tym wi臋cej bawi艂o i tym mu by艂o ulubie艅sze, im mniej do pospolitych ludzi by艂o podobne.

Zamarzy艂o si臋 tej Motrunce, wybranej przez Samuela, 偶e pan si臋 z ni膮 o偶eni膰 b臋dzie musia艂, nabra艂a wi臋c dumy i obchodzi艂a z lud藕mi jak pani.

Anusia 艣mia艂a si臋 z niej w pocz膮tku, a potem znienawidzi艂a.

Motrumka by艂a prost膮 i cale nie odznaczaj膮c膮 si臋 偶adnymi osobliwymi darami dziewczyn膮.

Po ca艂ych dniach siadywa艂a przed zwierciade艂kiem, ubiera艂a i rozbiera艂a, a 偶e mia艂a do pos艂ug dziewcz膮t kilka, z nimi odgrywa艂a rol臋 pani.

Pi臋kn膮 by艂a w istocie i ta pi臋kno艣膰 jej, nawet nie rozja艣niona iskierk膮 rozumu, uderza艂a sw膮 regularno艣ci膮 i wdzi臋kiem.

Motruna, usi艂uj膮c si臋 uczyni膰 pi臋kniejsz膮 jeszcze, psu艂a raczej, ni偶 podnosi艂a wdzi臋k, jakim j膮 obdarzy艂a natura.

Samuel, cho膰 w pocz膮tku si臋 do niej nami臋tnie przywi膮za艂, p贸藕niej kosztem jej si臋 zabawia艂 ju偶 i niekiedy niemi艂osiernie nad ni膮 zn臋ca艂.

Bawi艂y go nawet 艂zy, gdy bywa艂 znudzony.

W jednym dworze, pod tym samym dachem, tygodniami i miesi膮cami siedz膮c, Motrunka i Anusia prowadzi艂y z sob膮 wojn臋.

C贸rce naturalnie ojciec dawa艂 pierwsze艅stwo, lecz niekiedy i Motruna swe dnie mia艂a szcz臋艣liwe.

Do dworu pana Samuela, opr贸cz tych dwu kobiet i ich licznego fraucymeru, nale偶a艂a niejaka 呕abikowska, 艣rednich lat kobieta, niegdy艣 za m艂odu ulubienica pana, teraz s艂uga c贸rki i zarz膮dzaj膮ca domem, baba ogromnego wzrostu, teraz ju偶 z ma艂ym w膮sikiem na wardze, niegdy艣 pi臋kna, 艣mia艂a, wyszczekana, chciwa i przewrotna.

Tej obowi膮zkiem by艂o s艂u偶y膰 Anusi, kt贸rej ona cierpie膰 nie mog艂a.

Wojna wi臋c niewie艣cia by艂a tu nieustaj膮c膮, w kt贸rej Anna zawsze dot膮d g贸r臋 bra艂a.

Pi臋kno艣膰 jej z dojrzewaniem coraz si臋 stawa艂a 艣wietniejsz膮, ale razem i charakter samowolniejszym co dzie艅 si臋 objawia艂.

Gdy pan Samuel na Ni偶 si臋 wybiera艂, Anusia na to pozwoli膰 nie chcia艂a, potem upiera艂a si臋 jecha膰 z nim przebrana po m臋sku, tak 偶e ok艂amawszy j膮, ucieka膰 od niej musia艂, czego mu d艂ugo darowa膰 nie mog艂a.

Z wybitniejszych os贸b, otaczaj膮cych Samuela, wymieni膰 jeszcze nale偶y Boksickiego, kt贸ry gdyby na politowanie zas艂ugiwa艂, m臋czennikiem by go nazwa膰 mo偶na by艂o.

Lecz najprzewrotniejszy z ludzi, korzystaj膮cy z pana, wy艂udzaj膮cy z niego pochlebstwy i najpodlejszymi pos艂ugami, co tylko zedrze膰 m贸g艂, Boksicki by艂 po prostu 艂otrem o twardej sk贸rze.

Trafia艂o si臋, 偶e go Samuel zbi艂 na gorzkie jab艂ko, ale si臋 nie mog膮c obej艣膰 bez niego, potem musia艂 sam smarowa膰 i plastry mu z艂ote przyk艂ada膰.

Mia艂 za to w Boksickim pos艂ugacza, oprawc臋, narz臋dzie, do czego tylko chcia艂 go u偶y膰.

Cz艂ek by艂 zr臋czny, pilny, wytrzyma艂y, a bez sumienia.

Aby takiemu jak Samko pos艂u偶y膰, potrzeba by艂o w istocie 偶elaznego cz艂owieka.

Mia艂 to do siebie Zborowski, 偶e swych ludzi zna艂 na wylot i dobrze wiedzia艂, jak dalece pod艂ym by艂 Boksicki, ale go takim mie膰 chcia艂, bo mu to by艂o dogodne.

Na ostatek w gromadzie, kt贸ra teraz ci膮gn臋艂a z nim, mia艂 jeszcze Samko i ksi臋dza, a raczej braciszka w sukni zakonnej 艣wi臋tego Franciszka, W艂ocha Zapatellego.

Tego szczeg贸lniej sobie upodoba艂 dlatego, 偶e j膮ka艂 si臋 i szepleni艂, a m贸wi艂 po w艂osku.

Zborowski za艣 do j臋zyka tego mia艂 s艂abo艣膰 i czasami si臋 odkazywa艂", 偶e zupe艂nie Polsk臋 porzuci a do W艂och si臋 wyniesie.

Zapatelli gra艂 tu niew艂a艣ciw膮 swej sukni rol臋 trefnisia, z kt贸rego si臋 wy艣miewano i zn臋cano nad nim.

Zabrany gwa艂tem gdzie艣 po drodze, pojony, karmiony W艂och si臋 wyrwa膰 nie m贸g艂 i oswobodzi膰.

Znosi艂 los sw贸j od roku blisko z rezygnacj膮, bo dwa razy nadaremnie si臋 pr贸bowa艂 wy艣lizn膮膰, a za ka偶dym razem pochwycony, wyszturgany, musia艂 za kar臋 siedzie膰 w ozabance o chlebie i wodzie.

Taki by艂 sk艂ad dworu pana Samuela, gdy tymi czasy na wiosn臋 do Bia艂ego Kamienia dla wypoczynku zawita艂.

Syn Aleksander wym贸wi艂 mu si臋 i we Lwowie pozosta艂, co ojcu by艂o na r臋k臋, bo czasem powa偶niejszego Oleczka albo si臋 musia艂 wstydzi膰, lub z nim k艂贸ci膰.

Panowa艂a wi臋c Anusia w jednym, a Motrunka w drugim dwora ko艅cu.

Wojtaszek na obu.

Tego si臋 tu obawiali wszyscy, nie wyjmuj膮c nawet Anusi, do kt贸rej z zuchwalstwem nies艂ychanym lutnista 艣mia艂 si臋 zaleca膰, chocia偶 艂aja艂a go, plu艂a mu w oczy i patrze膰 na niego nie chcia艂a.

Wojtaszek 艣mia艂 si臋: - E, e, przyjdzie czas, 偶e i Wojtaszek dla panny dobry b臋dzie!

Tak samo zaleca艂 si臋 pa艅skiej kochance Motrunce, ale tu mia艂 wi臋cej szcz臋艣cia, bo ta si臋 w nim potajemnie kocha艂a, cho膰 z niej sobie potem drwi艂 niemi艂osiernie.

Szydzi艂 on zar贸wno z Samuela, czasem w 偶ywe oczy, cho膰 to gro藕nym si臋 sta膰 mog艂o i nieraz pokaleczony i skrwawiony mu si臋 z r膮k wyrywa艂, ale wkr贸tce potem Samuel litowa艂 si臋 nad nim.

sam go opatrywa艂 i wszystko puszcza艂 w zapomnienie.

Mia艂 nad nim jak膮艣 niezrozumia艂膮 dla nikogo przewag臋.

Nikogo tu nie szanowa艂, nikogo nie szcz臋dzi艂, nikomu si臋 niepoczciwiec ni臋 k艂ania艂, a poczyna艂 sobie z zuchwalstwem, na kt贸re by si臋 偶adne z dzieci nie wa偶y艂o.

Nie obawia艂 si臋 ani oskar偶enia, ani gniewu pana, bo go publicznie prawie zb贸jem nazywa艂.

Nikt nad Wojtaszka lepiej nie zna艂 wszystkich Zborowskiego przest臋pstw, gwa艂t贸w, mord贸w i szale艅stw, i nikt o nich ochotniej g艂o艣no nie rozpowiada艂.

Po dworze chodzi艂, jakby tu sam panem by艂, z samowol膮 nie ukr贸con膮 niczym, bo i do papier贸w, i do pieni臋dzy Samuela si臋ga艂 bezkarnie.

I nic mu si臋 nigdy nie sta艂o.

Zwali go te偶 ludzie czarnoksi臋偶nikiem i wierzyli w to, 偶e jakiego艣 inkluza mia艂, kt贸ry 偶ycia jego strzeg艂, bo powinien je by艂 stokro膰 straci膰, co dzie艅 si臋 nara偶aj膮c Samuelowi.

W Bia艂ym Kamieniu rozpocz臋艂o si臋 偶ycie zwyk艂e tym trybem, kt贸ry si臋 nie dawa艂 okre艣la膰, bo co dzie艅 si臋 odmienia艂.

Jednego dnia 艂owy, drugiego 艣piewy, to biesiadowanie, to pisanie list贸w, to zamykanie si臋 z Motrunk膮, to s艂uchanie c贸rki i s艂u偶ba u niej zajmowa艂y pana Samuela.

By艂y te偶 godziny Zapatellego, dop贸ki j膮kaj艂o i w艂oszczyzna si臋 nie sprzykrzy艂y, czasem opanowywa艂 go Boksicki, niekiedy po ca艂ych dniach strzela艂 i wr贸blom urywa艂 g艂owy kulami lub strza艂ami, to znowu sp臋dzano ludzi i urz膮dzano wielkie 艂owy z sieciami, kt贸re si臋 tym ko艅czy艂y, 偶e nap臋dzonego zwierza no偶ami i oszczepami dobijano.

Wszystko to nie starczy艂o niespokojnemu temu umys艂owi, kt贸ry czasem szuka艂 roztargnienia w 偶alach po 偶onie i osamotnieniu 偶a艂obnym.

W takim w艂a艣nie usposobieniu drugi ju偶 dzie艅 Samko le偶a艂 na sk贸rach, kt贸re jego 艂o偶e stanowi艂y, zamkni臋ty pod stra偶膮 Boksickiego, kt贸remu nikogo, nawet c贸rki do siebie nie kaza艂 dopuszcza膰, gdy wystrojony jak gach, z utrefionymi w艂osami, do progu si臋 wolnym krokiem przysun膮艂 Wojtaszek.

- S艂uchaj ty - zwr贸ci艂 si臋 do le偶膮cego tu偶 na ziemi we drzwiach Boksickiego - puszczaj mnie do niego.

- Nie wolno!

- Co to nie wolmo!

Mnie?

- odpar艂 lutnista.

- Gdzie偶e艣 ty s艂ysza艂, aby mnie by艂o nie wolno wnij艣膰, k臋dy ja zechc臋?

- Pan zakaza艂 nawet panmy puszcza膰 - rzek艂 mrucz膮c str贸偶.

- Ale nie mnie.

- Nie ma wyj膮tku, id藕 sobie!

Wojtaszek le偶膮cego nog膮 kopn膮艂.

- S艂uchaj偶e, ty ba艂wanie jaki艣, otwieraj mi drzwi, bo ja ci ka偶臋!

- Ja od was rozkaz贸w nie mam do odbierania - odpar艂 Boksicki.

- Id藕 precz!

Z pogard膮 spojrza艂 na niego lutnista i gniewnie nogami go pocz膮艂 t艂uc.

- Otwieraj!

Powsta艂a wrzawa.

Wtem ze wn臋trza izby, w kt贸rej le偶a艂 pan Samuel, g艂os si臋 da艂 s艂ysze膰: - Kto tu 艣mie?

Boksicki, precz z tym!

- To ja!

- wrzasn膮艂 Wojtaszek.

- Precz!

- zawo艂a艂 g艂os gro藕ny Samuela.

- Precz?

- podchwyci艂 Wojtaszek.

- A ze mn膮 i listy Krzychnika p贸jd膮 te偶 precz?

Roz艣mia艂 si臋 na ca艂e gard艂o, bo ju偶 z wn臋trza g艂os pot臋偶ny wo艂a艂: - Otwiera膰!

Boksicki si臋 zerwa艂, opo艅cz臋 narzucaj膮c na siebie i kosymi oczyma mierz膮c Wojtaszka.

W izbie, w kt贸rej le偶a艂 ju偶 drugi dzie艅 Samuel, by艂o prawie zupe艂nie ciemno, pomimo wiosennego dnia jasnego.

Okiennice sta艂y pozamykane.

Na pod艂odze nas艂ane siano, pokryte nied藕wiedzimi sk贸rami, s艂u偶y艂o za 艂o偶e.

Na nim w koszuli jednej, z obna偶on膮 piersi膮 w艂osem okryt膮, z r臋kami pod g艂ow臋 pod艂o偶onymi spoczywa艂 Samuel.

Powolnym krokiem, listy ju偶 pootwierane trzymaj膮c w r臋ku, zbli偶y艂 si臋 ku niemu Wojtaszek.

Bystre oko le偶膮cego dostrzeg艂o, 偶e naruszone by艂y piecz臋ci臋.

- Jake艣 ty 艣mia艂 listy moje czyta膰?!

- zawo艂a艂 zrywaj膮c si臋 Samko.

- A dlaczegom nie mia艂 ich otworzy膰, kiedy pr臋dzej czy p贸藕艅iej przecie偶 by si臋 one przede mn膮 nie ukry艂y!

Wojtaszek odpowiada艂 cale nie zatrwo偶ony, a wzrok, jakim pana mierzy艂, takie wyra偶a艂 lekcewa偶enie, jakby on tu by艂 panem, nie s艂ug膮.

Samuel zgrzytn膮艂 z臋bami, ale nie odpowiedzia艂 nic.

Podni贸s艂 si臋 powoli, wskazuj膮c, aby mu okiennice otworzono.

Wojtaszek, kt贸ry najmniejszej pos艂ugi sam nigdy nie spe艂ni艂, obr贸ci艂 si臋 ku progowi i zawo艂a艂 Boksickiego: - Otw贸rz okiennice!

Tymczasem w Zborowskim ju偶 niecierpliwo艣膰 g贸r臋 wzi臋艂a i nie czekaj膮c, a偶 sam listy przeczyta, zawo艂a艂: - Co on tam pisze?

- Ho, ho!

- odpar艂 zawsze szydersko Wojtaszek - pisze takie rzeczy, z kt贸rych 偶aden rozumny cz艂owiek papierowi si臋 nie zwierza.

- Kto?

- zapyta艂 Samko.

- Kto?

A to domy艣le膰 si臋 艂atwo - rzek艂 lutnista.

- Marsza艂ek nadto ma rozumu i przebieg艂o艣ci, aby to, co chce zrobi膰, naprz贸d oznajmywa艂 i pom贸g艂 tym, co mu zechc膮 przeszkodzi膰; kasztelan do was nie pisuje, jeden jest Krzychnik, co si臋 nie boi, bo ma cesarza za sob膮, a o wasze zdrowie pono niewiele stoi.

Otworzy艂y si臋 w tej chwili okiennice, Samuel wyrwa艂 listy z r臋ki lutnisty i namarszczony, siedz膮c na 艂o偶u, czyta膰 je zacz膮艂.

Wojtaszek sta艂, oczyma badaj膮c twarz swego pana, na kt贸rej, jak w wodzie ob艂oki, wszystkie wra偶enia si臋 dobitnie malowa艂y.

Czyta艂 je jak z karty, a nie odchodzi艂, bo ciekawym by艂 ko艅ca.

Samuel czyta艂 i odczytywa艂.

艢ci膮ga艂 brwi, zakasywa艂 wargi, gniew po nim przechodzi艂 jak pr膮d gor膮cy, ale wnet si臋 to mieni艂o i list raczej ucieszy艂 Samuela, ni偶 zmartwi艂, cho膰 o najgorszym usposobieniu kr贸la donosi艂 i o 艣rodkach, jakie nieodzownie przedsi臋bra膰 by艂o potrzeba.

W艂a艣nie ta ostateczno艣膰 i nadzieja, 偶e b臋dzie czynnym, 偶e si臋 porwa膰 zostanie zmuszony do zuchwa艂ego i krwawego czynu, radowa艂a tak Zborowskiego.

Nudzi艂 si臋 ju偶 t膮 swoj膮, jak j膮 nazywa艂, bezczynno艣ci膮.

Ani Motrunka, ani Anusia, ani Boksicki i Wojtaszek, ani mnich W艂och, ani 艂owy i konie nasyci膰 go nie mog艂y.

Raz zakosztowawszy krwi i doznawszy tego wra偶enia, jakie ona wywiera na tym, kto si臋 ni膮 zmaza艂, by艂 pan Samuel niemal chciwym nowego jej przelewu.

Krzychnik w tym li艣cie, kt贸rego ju偶 powiernikiem by艂 Wojtaszek, bez ogr贸dki m贸wi艂 o truci藕nie na "Wilcze Z臋by" i o napa艣ci na "szaraka", na g艂ow臋 Nigri Concilii.

Przygotowanie do napadu tego, samo dokonanie go, nikomu innemu przypa艣膰 nie mog艂o, tylko Samuelowi.

Czu艂 si臋 do tego powo艂anym i to mu si臋 u艣miecha艂o.

Z Wapowskim siedem czy osiem 偶ywot贸w ludzkich mia艂 ju偶 na sobie.

C贸偶 mu znaczy艂o podj膮膰 jeszcze jedno wielkie dzie艂o, kt贸re go chwa艂膮 okry膰 mia艂o, a wedle jego poj臋cia, nar贸d wyzwoli膰.

Radowa艂a si臋 jego dusza.

W tej chwili 贸w ci臋偶ki, dojmuj膮cy smutek, kt贸ry go do 艂o偶a przygniata艂, wszystkie powszednie zabawki, znik艂y sprzed ocz贸w; mia艂 przed sob膮 znienawidzonego kanclerza posta膰, z kt贸rym si臋 pragn膮艂 rozprawi膰.

Nie pow膮tpiewa艂 ani na chwil臋, 偶e z walki, cho膰by nier贸wnej, wyjdzie zwyci臋zc膮.

R贸wnymi nogami porwa艂 si臋 z 艂o偶a, a偶 Wojtaszek, stoj膮cy zbyt blisko, cofn膮膰 si臋 nieco przed nim musia艂.

Usta jego mimowolnie po cichu wyszemra艂y jeden wyraz: - Zb贸jca!

Panu Samuelowi przed chwil膮 namarszczona twarz si臋 艣mia艂a.

Spojrza艂 w okno.

- C贸偶 to!

- zawo艂a艂.

- Blisko po艂udnie!

S艂yszysz, id藕 powiedz, aby mi tu Micha艂 natychmiast dawa艂 obiad.

Jestem g艂odny.

- Boksicki - powt贸rzy艂, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca, Wojtaszek - id藕 do kuchni!

Jam nie do tego.

Ten, kt贸ry mozolnie ciasn膮 w艂a艣nie opo艅cz臋 wci膮ga艂 na r臋ce, zamrucza艂 co艣, jakby chcia艂 na Wojtaszka zda膰 poselstwo, ale lutnista powt贸rzy艂 dumnie: - S艂ysza艂e艣 rozkaz pa艅ski, nogi za pas!

Le偶a艂e艣 dosy膰.

Mrucz膮c musia艂 by膰 pos艂usznym Boksicki, a Wojtaszek w bok si臋 wzi膮wszy po izbie przechadza膰 zacz膮艂, nie chcia艂 odej艣膰, aby z ocz贸w Samuela nie straci膰.

Zborowski oblewa艂 si臋 wod膮 i odziewa艂 pospiesznie, ale w rozmow臋, kt贸rej lutnista 偶yczy艂 sobie mo偶e, nie wda艂 si臋 z nim.

S艂贸w zreszt膮 nie by艂o potrzeba, aby czyta膰, co my艣la艂.

Rado艣膰, nadzieja jaka艣 b艂yska艂y mu z ocz贸w.

W chwil臋 potem r贸g my艣liwski, wedle miejscowego zwyczaju, dawa艂 zna膰, 偶e Micha艂 pospieszy艂 z obiadem i pan Samuel przyodziany lekko ju偶 szed艂 do izby jadalnej, w kt贸rej si臋 wszyscy gromadzili.

Jedna Motrunka nie mia艂a si臋 tu prawa pokazywa膰.

Zborowski nie by艂by tak dalece mo偶e poszanowa艂 c贸rki, aby ulubienicy zakaza艂 przychodzi膰, ale Anusia o艣wiadczy艂a, 偶e u jednego sto艂u z ch艂opk膮 siedzie膰 nie b臋dzie, a ch艂opka nie tylko u sto艂u siedzie膰, ale przy nim pierwsze miejsce mie膰 chcia艂a - i straci艂a prawo do niego.

Boksicki, Zapatelli - ma艂y, za偶ywny, t艂usty i brudny braciszek w trepkach i habicie, lada jakim powrozem przepasanym, kilku szlachty, starsi urz臋dnicy dworu, na ostatek 呕abikowska, wystrojona 艣miesznie, ju偶 doko艂a wielkiego sto艂u oczekiwali.

Szlachta dobywa艂a zawczasu 艂y偶ki zza pasa i ociera艂a je r臋kawami, czelad藕 paruj膮ce wnosi艂a misy, z kt贸rych korzennych przypraw wyziewy bucha艂y.

Zapatelli wedle zwyczaju zabiera艂 si臋 odmawia膰 Benedicite, cho膰 nikt na nie ani zwa偶a艂, ni czeka艂, gdy wpad艂 Samuel.

Anna sta艂a w drugim ko艅cu izby, wystrojona dnia tego; z twarzyczk膮 rozkwit艂膮 dzikiej r贸偶yczki, a zobaczywszy ojca nami臋tnie si臋 mu rzuci艂a na szyj臋.

- A, przecie偶!

- zawo艂a艂a g艂o艣no.

- Ja nie lubi臋, gdy ty mi si臋 zamykasz na pokut臋.

Ja i tak nie zawsze ciebie mam, ka偶dej mi godziny 偶al, a ludzie albo jakie艣 smutki mi je odbieraj膮.

No, dobrej my艣li mi wracasz?

- spyta艂a.

Twarz sama jej odpowiada艂a, ojciec by艂 u艣miechni臋ty, rozpromieniony.

- Mia艂em listy od Krzychnika - odpar艂, podnosz膮c c贸rk臋 do ust swoich - rad im jestem!

- C贸偶 ci tak dobrego donosz膮?

- spyta艂a Anusia.

- Krzychnik raz przecie rozumnie pisze - roz艣mia艂 si臋 Samuel.

- Teraz my z nim p贸jdziemy r臋ka w r臋k臋.

Anusia spojrza艂a mu w twarz, lecz siadano ju偶 do sto艂u, i Samuel umy艣lnie przerwa艂 z ni膮 dalsz膮 rozmow臋.

Wszyscy teraz biesiadnicy z oczyma zwr贸conymi na gospodarza, gotowali si臋 go czym艣 zabawia膰.

Borowski donosi艂 o soko艂ach, drugi m贸wi艂 o wilczycy z ma艂ymi, na kt贸r膮 w gnie藕dzie naj艣膰 by艂o potrzeba, aby szczeni臋ta zabra膰 偶ywcem.

Wojtaszek siedzia艂 tak偶e u sto艂u, umie艣ciwszy si臋 tak, aby na Anusi臋 m贸g艂 patrze膰.

Ojca si臋 cale nie wystrzega艂.

Anna unika艂a jego wejrzenia, a ile razy je spotka艂a, odwraca艂a si臋 z niewys艂owion膮 pogard膮.

Wojtaszek mimo to nie traci艂 fantazji, owszem - coraz si臋 chcia艂 ni膮 g艂o艣niej popisywa膰 i wtr膮ca艂 zuchwale do rozmowy.

Zacz臋to wyszydza膰 Zapatellego, kt贸remu s膮siedzi najlepsze k膮ski nie tylko z p贸艂miska stoj膮cego przed nim, ale prawie z ust wyrywali.

W艂och czerwienia艂 z gniewu, j膮ka艂 si臋 tym wi臋cej i bezsiln膮 t膮 sierdzisto艣ci膮 wszystkich do 艣miechu pobudza艂.

Przychodzi艂o niemal do utarczek na 艂y偶ki i pi臋艣ci, co zdawa艂o si臋 tak zwyczajnym, 偶e niczyjej nawet nie zwraca艂o uwagi.

Wojtaszek tylko jeden si臋 marszczy艂, bo mu to do mieszania si臋 w rozmow臋 przeszkadza艂o.

Samuel tymczasem, nie mog膮c nic nigdy d艂ugo w sobie utrzyma膰, ju偶 w g艂owie osnuwaj膮c zamiar zaskoczenia k臋dy艣 Zamojskiego, plan ca艂y uk艂ada艂.

Ludzi mu dzielnych by艂o potrzeba.

Mia艂 kilku, na kt贸rych m贸g艂 rachowa膰, innym mniej ufa艂.

- Boksicki - odezwa艂 si臋 - ludzi b臋d臋 potrzebowa艂!

Szukaj mi takich, co by si臋 ani 艣mierci ponie艣膰, ani j膮 zada膰 nie obawiali, prawych rycerzy.

- Idziecie na wojn臋?

- zapyta艂 Boksicki.

Wojtaszek si臋 roz艣mia艂.

- Jaki艣 ty g艂upi - rzek艂 - albo to nie wojna, gdy si臋 w lesie napadnie podr贸偶nego?

Zmarszczy艂 si臋 pan Samuel.

- Czy偶 my do艣膰 ludzi nie mamy?

- odpar艂 s艂uga.

- Zawczasu robi膰 zaci膮gi i 偶ywi膰 je - m贸wi艂 Boksicki - a tacy, co t臋go si臋 bij膮, okrutnie te偶 jedz膮 i pij膮.

艢mia艂 si臋 Zborowski.

- Postaramy si臋 dla nich o kasz臋, daj tylko!

- zawo艂a艂.

- Wielu?

- zapyta艂 s艂uga.

- Wielu?

- pocz膮艂, podpieraj膮c si臋 na 艂okciu, Samuel.

- Licz臋 tych, na kt贸rych rachowa膰 mog臋... Mamy偶 ich aby trzydziestu?

- Tylko niech si臋 Boksicki do ich liczby nie wci膮gnie - wtr膮ci艂 Wojtaszek - bo on ju偶 st臋pi艂 si臋 jak n贸偶 na sk贸rce od chleba.

Nikt lutni艣cie nie odpowiada艂, ani zwa偶a艂 na niego, co jeszcze do 艣mielszego odzywania si臋 go pobudza艂o.

- Trzydzie艣ci orzech贸w wzi膮膰, 偶eby ani jednego 艣wistima w nich nie by艂o - podchwyci艂 lutnista - to sztuka!

Samuel krzykn膮艂, pi臋艣ci膮 bij膮c w st贸艂: - Milcze膰!

Wojtaszkowi krew trysn臋艂a do g艂owy, bo Anusia spojrza艂a na niego i uderzy艂a w d艂onie.

- Patrzcie - krzykn膮艂 lutnista - 偶e jak mnie 艣piewa膰 poprosicie, ja te偶 milcze膰 b臋d臋!

- Oh, oh!

- odci膮艂 si臋 Boksicki - ju偶 ja podejm臋 si臋 z was doby膰 g艂osu... Ledwie tych s艂贸w dom贸wi艂, gdy Wojtaszek si臋 zerwa艂 i wymierzy艂 mu pot臋偶ny policzek.

Boksicki si臋 pochwyci艂 z 艂awy do szabli, zrobi艂 si臋 huczek i zamieszanie, Wojtaszek sta艂, w bok si臋 wzi膮wszy, i wyzywa艂.

Zborowski wo艂a艂, aby si臋 uciszyli, ale obity skaka艂 do ocz贸w lutni艣cie, a inni, co tak偶e go nie lubili, pomagali.

Ksi膮dz W艂och, z kt贸rego si臋 Wojtaszek na艣miewa艂, skroba艂 mu marchewk臋 na palcu.

Ju偶, ju偶 tylko co nie by艂o wida膰, jak si臋 do b贸jki wezm膮, w kt贸rej lutnista sam jeden mia艂 by膰 przeciw wszystkim.

Widz膮c to i nie czekaj膮c, Wojtaszek si臋 nieco ku drzwiom cofn膮艂 wewn臋trznym.

Wtem te si臋 otworzy艂y i s艂uchaj膮ca pod nimi Motrunka wpad艂a jak op臋tana, chwytaj膮c za r臋k臋 Wojtaszka, chc膮c go uprowadzi膰 z sob膮.

Zborowski, rozj膮trzony tym, na ni膮 na g艂os wo艂a艂: - Precz, ty 艂ajdaczko... !

Anusia, nie chc膮c by膰 艣wiadkiem sceny, wybieg艂a drugimi drzwiami.

Wtem ogromnym g艂osem odezwa艂 si臋 Samuel: - Boksicki, nic mu nie czyni膰, ja ci臋 pomszcz臋.

Wzi膮膰 go i za drzwi wyrzuci膰, cho膰by i z t膮 dziewk膮 razem.

Dobrana para!

Lutnista, kt贸ry pokumaniem go z ch艂opk膮 srodze si臋 czu艂 obra偶onym, cofn膮艂 si臋 od niej, a Motrunka, z krzykiem sobie oczy zas艂aniaj膮c, uciek艂a.

Boksicki za艣, skin膮wszy na swoich, przemagaj膮c膮 si艂膮 napar艂 na Wojtaszka, kt贸ry nie czekaj膮c, a偶 go wyrzuc膮, wyrwa艂 si臋 i uciek艂 sam precz.

Zborowskiego ten wypadek rozgniewa艂, cho膰 nie by艂 u niego w domu 偶adn膮 rzadko艣ci膮, bo si臋 rzadko obiad u niego ko艅czy艂 inaczej, jak b贸jk膮 i ha艂asem, siad艂 z艂y, sam nie wiedz膮c, do kogo si臋 za to czepia膰.

Chwil臋 pomy艣lawszy, kaza艂 biec zobaczy膰, co si臋 z lutnist膮 sta艂o, a gdyby go znaleziono, zamkn膮膰 w izbie go艣cinnej i stra偶 postawi膰.

Wybiegli natychmiast dworzanie i czeladzi kilku, a tymczasem Zapatelli, orzechy gryz膮c, 艣mia艂 si臋 z Wojtaszka, przedrwiwa艂, bo ju偶 by艂 sobie troch臋 podchmieli艂.

Anusia nie powr贸ci艂a.

Zborowski ze swoim Boksickim najspokojniej w 艣wiecie na nowo rozpocz膮艂 o ludziach mu potrzebnych si臋 naradza膰, gdy dworzanin, jeden z tych, co za Wojtaszkiem wyszli, powr贸ci艂 z oznajmieniem, i偶 lutnista, prosto ze dworu wpad艂szy do stajni, konia okulbaczy艂 i jak sta艂, dosiad艂szy go, uszed艂.

Zborowski nakaza艂 pogo艅, aby go, bodaj zwi膮zanego, nazad przywieziono, ale ludzie sami si臋 goni膰 domy艣lili.

Niespokojnym zaczyna艂 by膰.

Obejrza艂 si臋 za listami Krzychnika, czy ich z sob膮 Wojtaszek nie zabra艂, ale si臋 okaza艂o, 偶e ich nie tkn膮艂.

Nie po raz to pierwszy uchodzi艂 lutnista, zawsze jednak powraca艂.

Rachowa艂 na to pan Samuel, 偶e go tutejsze mi艂ostki nazad sprowadz膮 i szepn膮艂, aby pilnowano Motrunki, kt贸ra w swojej izbie, le偶膮c na ziemi, z p艂aczu si臋 zachodzi艂a.

Samuel do c贸rki szed艂, kt贸r膮 zasta艂 poruszon膮 i gniewnie si臋 przechadzaj膮c膮 po swoim mieszkaniu.

Zobaczywszy ojca, Anusia brwi namarszczy艂a i obr贸ci艂a si臋 ku niemu.

- Uszed艂!

- rzek艂 Samuel.

- A ty艣 goni膰 kaza艂 - odpar艂a.

- Ja bym go st膮d wysmaga膰 i wy艣wi臋ci膰 kaza艂a... Ty艣 s艂aby dla tego 艂otra jednego, kt贸ry nad tob膮 wi臋cej mocy ma, ni偶 ty nad nim.

Siedzia艂by on u mnie w zawarciu o chlebie i wodzie, a偶by si臋 ukorzy艂, a to mu rogi uros艂y, 偶e ani ciebie, ani mnie i nikogo tu nie szanuje.

Zborowski sta艂 milcz膮cy.

- Potrzebny mi jest!

- rzek艂 kr贸tko.

- Ty tego rozumie膰 nie mo偶esz, a wi臋c milcz i nie j膮trz mnie!

Nadto rzeczy wie, a nas nienawidzi.

Anusia biega艂a po izbie.

- Innym, straszniejszym, dawa艂e艣 rady, jego tylko oszcz臋dzasz!

- krzykn臋艂a.

- Uzuchwali艂 si臋 tak, 偶e do mnie 艣mie si臋 przybli偶a膰!

Rozumiesz ty to?!

Ten podrzutek z kupy 艣miecia do mnie, do twojej c贸rki, do c贸rki Spytk贸wnej Jordan贸wnej?!

- Czekaj ma艂o - odpar艂 chmurno Samuel - i na niego przyjdzie pora stan膮膰 do porachunku, ja mu wszystko zalicz臋... - Ale on ci uj艣膰 mo偶e!

- krzykn臋艂a Anusia.

- Ja nie b臋d臋 spokojn膮, a偶 go w dybach ujrz臋!

Potem z pogard膮, kilka krok贸w ust膮piwszy, rzuci艂a ojcu: - I to nic, 偶e on ci臋 jawnie zdradza, t臋 twoj膮 ulubion膮 rozmi艂owawszy... - Anusiu - przerwa艂 Samuel - ty艣 o niej wiedzie膰 i zna膰 nie powinna.

Roz艣mia艂o si臋 dziewcz臋.

- Same艣 si臋 stara艂, abym na to patrzy艂a, wzi膮艂e艣 ci j膮 ode mnie, posadzi艂e艣 przy mnie, pozwoli艂e艣 temu brudowi mieszka膰 ze mn膮 pod jednym dachem!

Zborowski, s艂uchaj膮c, gdy to wywo艂ywa艂a z zapa艂em, zbli偶y艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w czo艂o.

- Anu艣ka!

- zawo艂a艂.

- Wiedzia艂em, 偶e takiego z艂ota, jak ty, 偶aden si臋 brud nie ima.

Do艣膰 tego, i nie czy艅 mi wyrzut贸w... Opr贸cz ciebie nikt mi nie jest drogi.

Nie dbam o nich.

C贸rka popatrzy艂a na艅.

- Ty艣 zmienny jak chor膮giewka - rzek艂a i wnet dorzuci艂a: - Uciek艂.

A, gdyby kark skr臋ci艂... !

- Nie by艂oby komu 艣piewa膰 pie艣ni wieczornych - westchn膮艂 Samuel.

- On dla g艂osu tego i kunsztu 偶y膰 wart, ale to chwast, co pachnie, a trucizn臋 ma w sobie.

Otworzy艂 drzwi niespokojnie i zawo艂a艂 Boksickiego, czy Wojtaszka nie dognano.

- Gdzie go tam dop臋dzi膰!

- odpar艂 s艂uga.

- Wzi膮艂 najlepszego konia ze stajni i p贸艂 godziny ma przed sob膮; gdyby nie uszed艂, niewart by nigdy na konia si膮艣膰. - Wi臋c 艣ledzi膰 mi 艣lij, dok膮d si臋 uda艂 - zawo艂a艂 Samuel - bo nam piwa srogiego nawarzy.

- Dawno to temu piwowarowi 艂eb trzeba by艂o uci膮膰 - odpar艂 Boksicki - a trafia艂o si臋 do tego zr臋czno艣ci dosy膰, ale go zawsze pie艣艅 salwowa艂a.

Bodajby zaniemia艂!

Anna, s艂uchaj膮c milcz膮ca, coraz si臋 stawa艂a smutniejsz膮, a pan Samuel, cho膰 usi艂owa艂 zapomnie膰 o tym, 偶e mu Wojtaszek uszed艂, uspokoi膰 si臋 nie m贸g艂.

"Dydka" bym za to nie da艂 - m贸wi艂 w duchu - 偶e p贸jdzie do kanclerza i wszystko mu wy艣piewa".




Rozdzia艂 IV

Nadesz艂y nare艣cie owe dni god贸w weselnych, Kt贸rymi ca艂a Polska zabrzmia艂a, bo z dawna ju偶, od wjazdu Henrykowego, podobnych okaza艂o艣ci, takiego zjazdu do Krakowa cudzoziemskich pan贸w, ciekawych, mo偶nych, duchowie艅stwa, szlachty nie by艂o.

Miasto, zamek, przedmie艣cia przepe艂nione by艂y.

W ko艅cu maja przyj膮艂 Gryzeld臋 Bator贸wn臋 na granicy polskiej wys艂any naprzeciwko niej Andrzej Opali艅ski, w艂a艣nie tak, jakby przysz艂膮 w niej witano kr贸low臋, a prowadzono j膮 te偶 do Krakowa w takiej komitywie, orszaku, oddaj膮c jej wsz臋dzie cze艣膰, jak gdyby koronowan膮 by膰 mia艂a.

Wydawa艂 si臋 wielu na贸wczas Zamojski jako przysz艂y kandydat do korony i by艂by nim mo偶e, gdyby sprawa ze Zborowskimi szyk贸w mu nie pomiesza艂a.

Skupiali si臋 oko艂o tego wybra艅ca fortuny najznakomitsi i rodziny najstarsze; owi krakowscy primates, kt贸rzy od wiek贸w tu przewag臋 mieli, przyjmowali go za swojego.

Z Tarnowskimi i z panami z T臋czyna " sta艂 jako najlepiej.

Od Zborowskich i obozu przeciwnik贸w odpada艂o wszystko i jak to po ludzku si臋 zawsze dzieje, s艂abych opuszczali nawet ci, co im wierno艣膰 byli powinni.

Si艂a zawsze ma w sobie moc przyci膮gaj膮c膮.

Do艣wiadczali tego teraz panowie Zborowscy, gdy usi艂uj膮c si臋 zbli偶y膰 do tych, co im niedawno jeszcze potakiwali, znajdowali ich zimnych, milcz膮cych, zmienionych i jakby przerobionych na innych ludzi.

Wszystko si臋 od podejrzanych o jakie艣 knowania odsuwa艂o i zapiera艂o wszelkiego wsp贸lnictwa z nimi.

Marsza艂ek Andrzej jeszcze, kt贸rego za przejednanego uwa偶ano, znajdowa艂 ludzi, co si臋 obok niego publicznie stan膮膰 o艣mielali, ale podczaszy, o kt贸rym si臋 wie艣膰 rozesz艂a, i偶 .

go kr贸l ani widzie膰, ani z nim chcia艂 m贸wi膰 - chodzi艂 jak zapowietrzony" nigdzie si臋 nie mog膮c ukaza膰.

Co si臋 w nim dzia艂o i jaki gniew a pragnienie zemsty w duszy nosi艂, o tym jeden mo偶e wiedzia艂 Samuel, kt贸rego on cz臋stymi a nieostro偶nymi nawiedza艂 listami, nie wyje偶d偶aj膮c z Krakowa, cho膰 cale ju偶 tu co robi膰 nie mia艂.

Poi艂 si臋 t膮 偶贸艂ci膮, aby p贸藕niej j膮 wyla膰.

Na nieszcz臋艣cie swe to, na co patrza艂, znajdowa艂 tak pomy艣lnym dla Batorego i Zamojskiego, i偶 przy najgor臋tszej ch臋ci znalezienia czego艣 na pociech臋 swoj膮, nic wyszuka膰 nie m贸g艂.

Wieczorem p贸藕no dni poprzedzaj膮cych 艣lubowiny schodzili si臋 wszyscy na Franciszka艅skiej ulicy, gdzie Jan opowiada艂, co w bli偶szym hetmana k贸艂ku widzia艂 i s艂ysza艂, Andrzej, co mi臋dzy swymi pokrewnymi 偶ony pochwyta艂, a Krzysztof to, co mi臋dzy gawiedzi膮 nieprzyjazn膮 kr贸lowi i hetmanowi kr膮偶y艂o.

W istocie gawiedzi膮 si臋 to nazwa膰 godzi艂o, bo w miar臋 jak szcz臋艣cie Batoremu i Zamojskiemu s艂u偶y艂o, nieprzyjaciele ich z wy偶szych warstw znikali i nieprzyja藕艅 na dno spo艂eczne schodzi艂a.

Kr膮偶y艂y i przek膮sy, i plotki, i ma艂e paskwilusy, bo na tych nigdy i nigdzie nie zbywa, ale to by艂o tak liche, tak niepozorne, a po bakalarsku sklecone, 偶e tylko gawiedzi, co smaku w g臋bie nie mia艂a, podoba膰 si臋 mog艂o.

Drobna szlachta, kt贸ra rada by艂a popisa膰 si臋 ze znaczeniem swych g艂os贸w, zawsze na despotyzm i gwa艂cenie swob贸d narzeka艂a, ale zwyci臋stwa na granicy, pok贸j od nieprzyjaciela, przeciwko niej m贸wi艂y.

Zamojski zreszt膮, dla rozbrojenia niech臋tnych, w艂a艣nie pod t臋 por臋 czyni艂, co m贸g艂, a powodzi艂o mu si臋.

Nieprzejednanych, jak Krzysztof, pozostawa艂o niewielu.

Podczaszy niezmiernie by艂 czynnym.

Dzia艂anie to jego jednak poza pewne ciasne k贸艂ko nie mog艂o si臋 rozszerzy膰.

Opr贸cz Samuela, kilku Spytk贸w ubo偶szych i m艂odszych a niedo艣wiadczonych Stadnickich, ze znaczniejszych za艣 - pr贸cz bogatego pana z G贸rki, Wielkopolanina, Chodkiewicza, jednego Ossoli艅skiego - nie mia艂 za sob膮 nikogo.

I z tymi za艣, jak z Ossoli艅skim, wojewod膮 sandomirskim, otwarcie rozm贸wi膰 si臋 nie m贸g艂, bo 偶aden z tych niech臋tnych Stefanowi, zazdroszcz膮cych Zamojskiemu, tak daleko jak on si臋 nie posuwa艂; nikt ani pomy艣la艂 o gwa艂townym wyzwoleniu si臋, ani buntu my艣la艂 podnosi膰.

Krzysztof za艣 ju偶 o niczym nie my艣la艂, tylko o zdradzie, bo w niej jedno widzia艂 zbawienie.

Kto wie, czyby by艂 nawet po kryjomu do Moskwy si臋 nie uda艂, gdyby nie wiedzia艂, 偶e oko na niego miano.

Milcza艂 wi臋c i czeka艂.

Samuel tymczasem, daleko gor臋tszy i mniej ostro偶ny, dawniej jeszcze zas艂yszawszy o przeje藕dzie pana Olbrachta 艁askiego, wojewody sieradzkiego, kt贸rego mia艂 w podejrzeniu, 偶e kr贸lowi ch臋tnym by膰 nie mo偶e, w kilka koni skoczy艂 by艂 na prze艂aj, aby si臋 z nim zetkn膮膰 i rozm贸wi膰.

Nie bez przyczyny mo偶e niespokojnego umys艂u i ambicji wielkiej wojewod臋 pos膮dzano o knowania jakie艣, a 偶e to do Samuela dosz艂o, chcia艂 korzysta膰 i z sob膮 a Krzysztofem go zwi膮za膰.

Ale mu si臋 to nie powiod艂o.

Rozwa偶niejszym daleko by艂 pan 艁aski, a cho膰 wiele got贸w wa偶y膰, na 艣lepo nigdy nie chodzi艂.

Samuel z warcholstwa mu by艂 znanym, jak i wszyscy niemal Zborowscy, zna艂 ich i z tego, 偶e j臋zyka utrzyma膰 nie umieli, ostro偶nym wi臋c by膰 postanowi艂.

Z Krzysztofem razem znajdowali si臋 na cesarskim dworze i obu im pose艂 moskiewski listy wielkiego kniazia dor臋czy艂, a ta by艂a r贸偶nica w ich przyj臋ciu przez obu (o czym Samuel nie wiedzia艂), 偶e Krzysztof, list sw贸j wzi膮wszy, czyta艂 go i odpowied藕 na艅 da艂, 艁aski za艣 narz臋dzie sobie z niego uczyni艂, aby u kr贸la zaufanie pozyska膰.

List wi臋c odebrawszy, nie otwiera艂 go i z piecz臋ci膮 nie naruszon膮 kr贸lowi Batoremu go dor臋czy艂.

Samuel zna艂 wida膰 wojewod臋 sieradzkiego z rozg艂osu imienia tylko i powie艣ci, jakie o nim chodzi艂y.

Spotkawszy si臋 wi臋c z nim, zuchwale, jak by艂 zwyk艂, pocz膮艂 go namawia膰 do przymierza i zdrady.

艁aski przed lekkomy艣lnym warcho艂em nie my艣la艂 si臋 spowiada膰 z tego, co w sobie nosi艂.

Przyj膮艂 go bardzo zimno i pocz膮艂 od tego, 偶e mu histori臋 onego listu moskiewskiego opowiedzia艂.

- Widzisz - rzek艂 w ko艅cu - 偶e ze mn膮 o tym nie masz co m贸wi膰, bo ja si臋 czuj臋 mocen w cnocie i wierze swej, czuj臋 si臋 krwi膮 polsk膮 cnotliw膮; nie przychodzi艂o to na 偶adnego Polaka, aby przeciwko panu swojemu knowa艂, a tym wi臋cej mnie tego czyni膰 nie przystoi.

Wi臋cej waszmo艣ci powiem - doko艅czy艂 艁aski - 偶e oto tej rozmowy z wami kr贸lowi nie zataj臋, ale j膮 panu mojemu powt贸rz臋.

Samuel, gdyby mo偶e gdzie indziej i z kim innym to zasz艂o, porwa艂by si臋 przeciwko zuchwa艂emu, na 艁askiego nie 艣mia艂.

Roz艣mia艂 si臋 pogardliwie.

- Je偶eli chcesz wyda膰 mnie - rzek艂 - czy艅 jak si臋 zda!

Ja si臋 tego, jako 偶ywo, zapr臋.

Na tym sko艅czy艂a si臋 pr贸ba niefortunna.

Teraz, po kr贸tkim pobycie w Bia艂ym Kamieniu, niespokojny Samko wyruszy艂, nie wiadomo za znik艂ym Wojtaszkiem czy te偶 ludzi 艣ci膮gaj膮c, i traf chcia艂, aby si臋 z 艁askim, jad膮cym do Krakowa, zjecha艂 w gospodzie.

Nie zapomnia艂 sobie danej mu odprawy i owej obietnicy, 偶e kr贸lowi mia艂 donie艣膰 o rozmowie, a by艂 pewien prawie, 偶e 艁aski, pogroziwszy, s艂owa nie dotrzyma.

Gdy si臋 wi臋c we wrotach gospody zeszli i pozdrowili: "Czo艂em, czo艂em!

", zawo艂a艂 drwi膮co Samuel: - A co, mo艣ci wojewodo, umalowali艣cie mnie z 艂aski swej przed kr贸lem jegomo艣ci膮?

Na co 艁aski powa偶nie odpar艂: - Ja marnych s艂贸w nie lubi臋, a com rzek艂, strzymuj臋 zawsze; kr贸lowim rozmow臋 powt贸rzy艂 i chcia艂em, aby was pozwa膰 kaza艂, abym w oczy wam 艣wiadectwo to z艂o偶y艂.

- A kr贸l na to?

- zapyta艂 Zborowski.

- Kr贸l odpar艂: "Non est opus".

To s膮 jego s艂owa - rzek艂 艁aski: "Znam nadto pan贸w Zborowskich, abym m贸g艂 o tym w膮tpi膰.

Dziwi艂bym si臋, gdyby inaczej my艣leli".

- Ho, ho!

- roz艣mia艂 si臋 Samuel.

- Nie wierz臋.

- Nie k艂ami臋 nigdy - doda艂 艁aski.

Zborowski odst膮pi艂 krok i zapyta艂: - A c贸偶 wam da艂 za to?

- Nic mi za to nie da艂, bom nie dlatego powiedzia艂 mu, aby mi co za to mia艂 dawa膰, ale z powinno艣ci mej, jako poddany i wojewoda.

Samuelowi zrobi艂o si臋 przykro, ale butno ramionami strz膮sn膮艂.

- B臋d膮-li mnie bada膰, zapr臋 si臋 jako 偶ywo.

Na co 艁aski zimno odpar艂: - Pan B贸g nas sprawiedliwie nie tylko z czyn贸w, ale i ze s艂贸w s膮dzi膰 b臋dzie.

Posz艂o to mimo usz贸w Zborowskiemu i zamrucza艂 tylko: - Nie wierz臋, aby艣 to mia艂 m贸wi膰.

艁aski nie chcia艂 d艂u偶szej prowadzi膰 rozmowy i cofn膮艂 si臋 do gospody, ko艅cz膮c j膮 s艂owy: - Wierz lub nie - wolno ci!

Do tego pan Samuel wielkiej nie przywi膮zywa艂 wagi, ale jako o wszystkim Krzychnikowi donosi艂, tak i rozmow臋 sw膮 mu w li艣cie pos艂a艂, bo 艁aski do Krakowa jecha艂 i 艂acno by艂o podczaszemu, po starej z nim znajomo艣ci na cesarskim dworze, stosunek jaki艣 na nowo zawi膮za膰.

Znalaz艂 jednak pana wojewod臋 dumnym, zimnym i zamkni臋tym, jak wszystkich, do kt贸rych si臋 zbli偶a艂 teraz, i nie my艣la艂, jak Samuel podawa膰 mu serca swojego na p贸艂misku.

Polityk, gdy tego widzia艂 potrzeb臋, wojewoda nie my艣la艂 ani podczaszego za Samuela czyni膰 odpowiedzialnym, ani o tym zaj艣ciu mu wspomina膰, lecz gdy si臋 Krzychnik co艣 kwa艣no o kr贸lu odezwa艂, rzek艂 mu: - Nie tajna to, 偶e ichmo艣膰 wszyscy艣cie kr贸la i kanclerza przeciwnikami... ale przeciwko wody p艂yn膮膰 trudno.

- Ano, z wod膮 te偶 nie ka偶demu po my艣li - rzek艂 podczaszy.

- Wi臋c c贸偶?

- zapyta艂 艁aski.

Nadto by艂 przebieg艂ym Krzysztof, aby jak Samuel si臋 mia艂 zdradzi膰, rzek艂 wi臋c: - Ju艣ci mo偶na, do brzega si臋 przytuliwszy, ani z wod膮, ni przeciw niej nie p艂yn膮膰, a w miejscu pozosta膰.

- To ju偶 trupem pachnie!

- zawo艂a艂 艁aski.

Podczaszy, kt贸ry o rozmowie jego z bratem wiedzia艂 i o jej skutkach, chcia艂 naprawi膰, co porywczo艣膰 Samka popsu艂a, i odezwa艂 si臋: - Nie wi膮偶cie mnie tylko do pary z gor膮co k膮panym Samuelem, o kt贸rym wiem, 偶e艣cie uprzedzeni 藕le, ale u Samka wi臋cej s艂贸w i ha艂asu ni偶 roboty, a gorszym si臋 daleko czyni, ni偶 jest.

- Da艂by B贸g i jemu, i innym opami臋tanie - doda艂 艁aski - bo przeciwko panu temu i艣膰, kt贸ry nas podni贸s艂 i ze s艂abych uczyni艂 mocnymi, grzech to wielki.

Mi艂y on komu czy nie, a poszanowa膰 go trzeba i uczci膰.

- R臋k臋 ma 偶elazn膮!

- westchn膮艂 Krzysztof.

- Inn膮 by te偶 nic z nami i z nieprzyjacio艂y nie uczyni艂 - rzek艂 艁aski, kt贸ry rozmow臋 rad by艂 doko艅czy膰.

Tak jak z panem 艁askim i z innymi podczaszy, gdy zagai艂 a zagra艂 z tej nuty, kt贸ra brzmia艂a opozycyjnie, zaraz mu usta zamykano, nie ju偶 odpowiada膰, ale nawet s艂ucha膰 nie chc膮c.

W smutnym cale po艂o偶eniu si臋 znajdowa艂, ale postanowiwszy dotrwa膰, aby dobre po艂o偶enie zbada膰, doczeka艂 wre艣cie podczaszy, i偶 mia艂 z kim spiskowa膰.

Poniewa偶 czasu wesela i zabaw ludzie si臋 zwykle 艂atwiej wynurzaj膮 z tym, co my艣l膮, a j臋zyka na uwi臋zi trzyma膰 nie zwykli, i z cesarskiego dworu, kt贸ry zawsze na Polsk臋 mia艂 oczy zwr贸cone, i od Moskwy przybyli ludzie nieznaczni, z poleceniem, aby j臋zyka dostali.

A 偶e na Moskw臋 i wszystko, co stamt膮d sz艂o, oczy pilno by艂y zwr贸cone, musia艂 si臋 wielki knia藕 pos艂u偶y膰 tymi Rusinami, kt贸rzy mu po O艣ciku tam pozostali.

Tym zlecono, aby te偶 ze Zborowskimi si臋 zw膮chali.

Zdziwi艂 si臋 nieco podczaszy, gdy mu jednego ranka oznajmiono, 偶e si臋 z nim kto艣 na osobno艣ci widzie膰 偶yczy艂; ale od tak dawna on ludzi szuka艂, a jego nikt prawie, i偶 go艣ciowi rad by艂 niepomiernie.

Z pierwszego wejrzenia, gdy na pr贸g wchodzi艂, Krzysztof w przybyszu pozna艂 Rusina lub Litwina, bo i sukni臋 mia艂 krojem wi臋cej do moskiewskiego zbli偶onym uszyt膮, i w mowie 艣piewnej pochodzenie zdradzi艂.

Sk艂opotany pocz膮艂 od tego, i偶 si臋 jako Worcze艅ko, pan贸w Chodkiewicz贸w s艂uga i domu ich przyjaciel, na kresach osiad艂y prezentowa艂, przyby艂y na wesele dla ciekawo艣ci, a 偶e tu nikogo znanego sobie nie mia艂, Zborowscy za艣 w koligacji byli z Chodkiewiczami... Przedmowa ta, dosy膰 niezr臋cznie sklejona, panu Krzysztofowi doskonale by艂a zrozumia艂膮, domy艣la艂 si臋, z kim mia艂 do czynienia, i go艣cia na 艂awie posadzi艂.

Worcze艅ko mia艂 si臋 za bardzo przebieg艂ego dlatego, 偶e z prostymi zawsze lud藕mi mia艂 do czynienia, a tu wpad艂 na takiego, co my艣li czyta艂, nim one mu w g艂owie posta艂y.

- To艣cie wy nam tu go艣ciem bardzo po偶膮danym - odezwa艂 si臋 Krzysztof.

- A co tam moskiewski my艣li?

Zagadni臋ty w ten spos贸b Worcze艅ko j臋zyka w g臋bie zapomnia艂 zrazu, oczyma trwo偶liwie potoczy艂 doko艂a.

- Albo ja wiem, co u niego w my艣li?

- odpar艂 przel臋k艂y.

- Pr臋dzej偶e wy z bliska, -ni偶 my z dala pos艂yszymy - odpar艂 podczaszy.

- Chce on w istocie zgody?

Prawdali to, 偶e do papie偶a pos艂a艂, aby si臋 o wierze rozm贸wi膰, z Ko艣cio艂em po艂膮czy膰 i z nami sojusz zawrze膰?

Worcze艅ko zmilcza艂.

Na tak kategoryczne zapytania sam nie wiedzia艂, jak mu odpowiada膰 wypada艂o.

Siedzieli czas jaki艣, wzajem si臋 oczyma badaj膮c, a偶 wreszcie 贸w pose艂 si臋 o艣mieli艂 i szepn膮艂 cicho: - Mnie si臋 do was zg艂osi膰 kazano.

- Kto?

- No, znajomy wasz... co listy nosi艂 - szepn膮艂 Rusin - i co (tu si臋 pochyli艂 mu do ucha) - o przysi臋dze wie... Wspomnienie przysi臋gi nieprzyjemnie dotkn臋艂o Krzysztofa.

Prawd膮 bowiem by艂o, i偶 j膮 z艂o偶y艂 wielkiemu kniaziowi moskiewskiemu, 偶e mu s艂u偶y膰 b臋dzie, ale si臋 teraz obawia艂, aby j膮 g艂ow膮 nie przysz艂o op艂aca膰.

Po艂o偶y艂 palec na ustach, a potem r臋k臋 poda艂 Worcze艅ce.

- Cyt, bo 艣ciany uszy maj膮 - rzek艂.

- Z czyme艣cie przyjechali?

- Pytajcie po co - odpar艂 Rusin.

- Nie przywioz艂em ja nic, ale dosta膰 j臋zyka pragn臋.

Co tu o pokoju trzymaj膮?

- Gotuj膮 si臋 do wojny!

- zawo艂a艂 podczaszy.

- Dzia艂a lej膮, ludzi zbroj膮, kr贸l sam puszkarzy pilnuje.

Nie wiem, czy si臋 spodziewaj膮 sojusz zawrze膰, ale to pewna, 偶e wojna ich nie we藕mie 艣pi膮cych.

Worcze艅ce twarz si臋 wyd艂u偶y艂a i poblad艂a.

- A to膰 przecie wielki knia藕 do Rzymu pos艂a艂 i z ksi臋偶mi papieskimi radzi艂, i radzi... Czeg贸偶 oni chc膮V Czy i to ich nie u艣pi艂o?

- Nie wiem, czy wierz膮, a偶eby z m膮ki tej chleb by艂 - zawo艂a艂 podczaszy - bo co ja, cale si臋 nie spodziewam, aby wielki knia藕 si臋 papie偶owi mia艂 pok艂oni膰!

Pos艂a艂 od siebie i przyjmie pos艂a, a co mu szkodzi si臋 rozprawia膰 o kalendarzu i Credo... ale z tego nie b臋dzie nic.

Worcze艅ko, nie 艣miej膮c m贸wi膰, da艂 znak potakuj膮cy.

- Nu!

- zawo艂a艂.

- Nam si臋 zda艂o, 偶e oni si臋 na to wezm膮, czego si臋 im bardzo chce, i 偶e uwierz膮, i偶 wielki knia藕 te偶 jego pragnie; a jemu papie偶 nie w g艂owie... tylko czas by chcia艂 zyska膰, bo nas wojna wycie艅czy艂a i nowych do niej przygotowa艅 potrzeba.

Chytrego mnicha pos艂ali - doda艂 - ale wielki knia藕 m膮drzejszy od niego.

Pokiwa艂 g艂ow膮 Worcze艅ko.

- Nu - rzek艂 - chytre i to s膮 stworzenia, kiedy si臋 na ten lep wzi膮膰 nie da艂y!

I zaduma艂 si臋 ponuro.

- Rachowali my, 偶e tu troch臋 sobie odpoczn膮 i o wojnie my艣le膰 nie b臋d膮... to艣my si臋 omylili.

- Omylili艣cie si臋, bo nie znacie cz艂owieka - m贸wi艂 podczaszy.

- U nas nie kr贸l, ale 偶o艂nierz na tronie.

A co by on robi艂, gdyby nie wojowa艂!

Zawrze z wami sojusz, to p贸jdzie na Wo艂ocha albo na Turka, ale or臋偶a z r臋ki nie pu艣ci.

Dop贸ki on na tronie, wasz wielki knia藕 spokoju mie膰 nie b臋dzie, cho膰by nie wiem, co obiecywa艂.

Tu si臋 obejrza艂 podczaszy.

- Ale my, my si臋 go pozby膰 musimy, bo on r贸wnie nam gro藕ny, jak s膮siadom.

U nas pod nim niewola... a my jej nie znosimy.

Rusin milcz膮co s艂ucha艂.

- Aby pr臋dzej - rzek艂 - pozb膮d藕cie si臋 go.

Gdyby i pom贸c wam przysz艂o... Podczaszy ramionami strz膮sn膮艂.

- Ci臋偶ko z nim co poradzi膰 - rzek艂.

- Wiecie, co si臋 z O艣cikiem sta艂o; na mnie te偶 oko maj膮, cho膰 nic nie wiedz膮... Ja musz臋 by膰 ostro偶nym, o mnie ju偶 jemu doniesiono.

Strwo偶y艂 si臋 Worcze艅ko.

- A c贸偶 ze mn膮 b臋dzie?!

- zawo艂a艂.

- Mnie przykazano czasu wesela tu pozosta膰, wszystko widzie膰, s艂ucha膰 i zapami臋ta膰.

- 艁atwiej to wam, ni偶 mnie przyjdzie - odpar艂 podczaszy - bo was tu nikt nie zna i za wami chodzi膰 nie b臋d膮.

Jest go艣ci si艂a, kto ich tam ma rozpatrywa膰.

Wy艣cie bezpieczni.

Na tym sko艅czy艂a si臋 pierwsza cz臋艣膰 ich rozmowy.

Dowiedzia艂 si臋 Krzysztof o gospodzie pos艂a艅ca, da艂 mu instrukcje i przestrogi, nie tai艂, 偶e mu rad, ale razem wyrazi艂 zdumienie, i偶 go z go艂ymi r臋kami przys艂ano.

Worcze艅ko w istocie kl膮艂 si臋, bij膮c w piersi, 偶e sam ledwie mia艂 o czym prze偶y膰.

Naznaczywszy mu godziny, w kt贸rych bezpiecznie, nie widziany, m贸g艂 si臋 na Franciszka艅skiej ulicy znajdowa膰, podczaszy go odprawia艂, rozmy艣laj膮c, jak膮 by z tego m贸g艂 korzy艣膰 wyci膮gn膮膰.

Chcia艂by si臋 by艂 zaraz pochwali膰 panu Andrzejowi tymi stosunkami, lecz, po rozmy艣le, do czasu zmilcza艂.

Kasztelanowi za艣 zwierza膰 si臋 cale nie zamierza艂.

Kilka dni up艂yn臋艂o i podczaszy pocz膮艂 ju偶 snu膰 co艣 i budowa膰 na onym tajemnym po艣le wielkiego kniazia.

Wesele by艂o za pasem, ludzi t艂ok coraz wi臋kszy.

Obraca膰 si臋 te偶 艂atwiej by艂o, bo w艣r贸d t艂umu nikn膮艂 pojedynczy cz艂owiek i uwagi na siebie nie zwraca艂.

Uspokoi艂 si臋 nawet podczaszy co do Worcze艅ki, i偶 go tu nikt nie dojrzy i nie pos膮dzi o to, z czym przyjecha艂.

Wtem jednego wieczora wpad艂 pan Andrzej, poruszony mocno, tak 偶e o zwyk艂ym pomiarkowaniu i udanym spokoju zapomnia艂.

- Skaranie Bo偶e!

- zawo艂a艂 do podczaszego.

- Wy艣cie z Samuelem pop臋dliwo艣ci膮 wasz膮 naci膮gn臋li na nas wszystkich podejrzenie, tak 偶e teraz i nies艂usznie ju偶 nam na barki k艂ad膮, co nie wiedz膮, gdzie pomie艣ci膰.

- C贸偶 wam, panie marsza艂ku?

- odpar艂 zimno Krzychnik.

- Co jam znowu winien?

- Nie wiem ju偶 kto, ale mnie na zamku m艂ody Stadnicki przestrzeg艂, i偶 na nasz dom kanclerz ma oko, bo do niego szpiegi moskiewskie chodz膮!

Za艂ama艂 r臋ce marsza艂ek - a Krzysztof zblad艂 i usta wykrzywi艂.

- Sk膮d偶e to maj膮?

- wyb膮kn膮艂.

- Albo ja wiem?

- pocz膮艂 pan Andrzej.

- Dosy膰, 偶e mnie przestrze偶ono.

Wy lepiej wiecie, czy maj膮 do pos膮dzenia fundament.

Wypar艂 si臋 podczaszy.

- O Bo偶ym 艣wiecie nie wiem!

Gdy nie mog膮 mnie cesarzem, to wielkim kniaziem obarczaj膮, dosy膰, 偶e ju偶 chyba, aby darmo nie cierpie膰, gwa艂tem spiskowa膰 przyjdzie.

Ma cz艂ek by膰 prze艣ladowany, niechaj偶e wie za co... I przerwa艂 rozmow臋.

Nazajutrz rano bardzo ju偶 Krzychnika w domu nie by艂o, a 偶e na msz臋 nie zwyk艂 by艂 chodzi膰, dziwi艂 si臋 marsza艂ek, i偶 tak wcze艣nie z domu wybieg艂.

Podczaszy za艣 chcia艂 Worcze艅ce da膰 przestrog臋 i zakaza膰, aby jego noga wi臋cej nie posta艂a na Franciszka艅skiej ulicy.

Tak si臋 w niczym Zborowskim nie powodzi艂o, a ta sie膰, kt贸r膮 byli obmotani, z r臋ki Mroczka si臋 wysnuwa艂a.

Wierny s艂uga kanclerza, raz na trop wpad艂szy, ju偶 go nie straci艂 sprzed siebie.

Mia艂 podczaszy pacholika niedawno przyj臋tego, kt贸ry o ka偶dym jego kroku donosi艂.

Przez niego o Rusinie dowiedzia艂 si臋 Mroczek i p贸ty oko艂o niego toczy艂, a偶 doszed艂, z czym, od kogo i po co tu przyjecha艂.

Cz臋ste odwiedziny u Fontanusa tak偶e Mroczkowi by艂y podejrzane.

Wiedzia艂, 偶e Zborowscy na wszystko s膮 gotowi, a 偶e na kulawego Dzier偶ka si臋 nie bardzo m贸g艂 spu艣ci膰, sam jednego wieczora uda艂 si臋 do apteki.

Zachodzi艂o tam ludzi dosy膰, to kropli wzmacniaj膮cych, to napoju krzepi膮cego, to r贸偶nych lekarstw 偶膮daj膮c od aptekarza.

Mroczek, cho膰 zdr贸w jak w贸艂, musia艂 par臋 razy si臋 czego艣 napi膰, lecz po staro艣wiecku rozumowa艂 sobie: "Zdrowym to ma by膰, za c贸偶 by mia艂o mnie zdrowemu by膰 szkodliwym?

" Jednego dnia przemkn膮艂 mu si臋 tu podczaszy, ale nieznajomego postrzeg艂szy, natychmiast znikn膮艂.

Mroczek nie znanym by艂 Fontanusowi, z dala go tymczasem stara艂 si臋 pozna膰... i w ko艅cu, pozostawszy z nim sam na sam, zagai艂 rozmow臋 od tego, 偶e si臋 go o przywilej na aptek臋 zapyta艂.

Fontanus wzi膮艂 to zrazu za prost膮 ciekawo艣膰 i zby艂 go og贸lnikiem.

- Ale bo, widzicie - rzek艂 Mroczek - czasy takie nasta艂y, 偶e wsz臋dzie porz膮dek kanclerz chce czyni膰, nie ostan膮 si臋 i apteki bez dozoru.

- S艂yszeli艣cie o tym?

- spyta艂 Fontanus.

- Co waszmo艣ci tai膰 mam, jam 偶o艂nierz i s艂uga kanclerza - rzek艂 rotmistrz - mam zr臋czno艣膰 s艂ysze膰, co si臋 tam m贸wi i projektuje.

Nie tajna i to rzecz, 偶e 藕li ludzie na 偶ywot i zdrowie kr贸la jegomo艣ci czyhaj膮, a mog膮 w艂asnym to przyp艂aci膰, bo jest na nich czujne oko.

Do tych ludzi nale偶y pan podczaszy Zborowski, kt贸ry tu u waszmo艣ci cz臋sto siadywa... Fontanusowi, gdy s艂ucha艂, nogi tak os艂ab艂y i dygota膰 pocz臋艂y, 偶e si臋 o st贸艂 oprze膰 musia艂, aby nie upa艣膰.

Sprzyja艂 on panu Krzysztofowi, czy si臋 z niego korzysta膰 spodziewa艂, rachowa艂 na zarobek, kt贸ry mu spiski przynie艣膰 mog艂y, gotuj膮c si臋 je wyzyska膰 ostro偶nie, wszystko to w jednej chwili prysn臋艂o i rozwia艂o si臋, niebezpiecze艅stwo grozi艂o powa偶ne i nie do lekcewa偶enia.

Niemiec powiedzia艂 sobie, 偶e powinien by艂 stan膮膰 po stronie silniejszego.

W rzeczy samej nie obchodzi艂o go tak bardzo, kto komu szkod臋 wyrz膮dzi, byle on pozosta艂 ca艂y.

Nale偶a艂o wi臋c otwarcie si臋 przed panem Mroczkiem wyspowiada膰, bo ten przedstawia艂 kr贸la, w艂adz臋, urz膮d i sprawiedliwo艣膰.

Nie chcia艂 szkodzi膰 nikomu, ale najmniej samemu sobie.

Wzi膮艂 si臋 wi臋c, och艂on膮wszy nieco ze strachu, dosy膰 zr臋cznie i naprz贸d d艂ugo, g艂ow膮 wahaj膮c, patrza艂 ina Mroczka, jakby chcia艂 dobrze wyrozumie膰, z jakiego rodzaju cz艂owiekiem mia艂 do czynienia, a potem rozpocz膮艂: - Pos艂uchajcie mnie, mi艂o艣膰 wasza, a naprz贸d chciejcie zaufa膰, 偶e jak na spowiedzi prawd臋 wam m贸wi膰 b臋d臋.

Pos膮dzacie mnie, 偶e trucizny trzymam, ale t臋 lada baba da膰 mo偶e, silniejsz膮 mo偶e nad te, kt贸re ja znam.

W fabrykowanie wenen贸w ja si臋 nie bawi臋, bo u nas one nie p艂ac膮.

Tu ubi膰 pi臋艣ci膮 w miejscu nie rzadko, ale si臋 ucieka膰 do napoj贸w i potajemnie na 偶ycie czyje艣 czyha膰 - nie polska rzecz... Wi臋c ur臋czam wam naprz贸d, 偶e ja tym nie handluj臋, ale na aptek臋 pojrzawszy, ka偶dy my艣li: "Tam i 偶ycia, i 艣mierci za pieni膮dze dosta膰 mo偶na".

Poruszy艂 ramionami.

- Jestem pewnym - doda艂 - 偶e u mnie kupowa膰 trucizny nikt nie my艣la艂 naprawd臋, ale si臋 dowiedzie膰 chciano, czy kto inny jej nie dosta艂.

Wy pos膮dzacie Zborowskich, 偶e oni dla kr贸la czy hetmana jej potrzebuj膮, a Zborowscy si臋 boj膮, aby im Krzysztofa albo Samuela nie otruto.

Dlatego ze dwu stron oto nachodzicie i ci膮gniecie mnie, azali nie sprzedam, a ja i im powiadam, i wam, 偶e sprzedaj臋... - Jako - zakrzykn膮艂 Mroczek - wi臋c co my艣licie?!

- My艣l臋 lada jakiego ziela za gruby pieni膮dz dostarczy膰 - rzek艂 Fontanus - aby gdzie indziej nie szukali, a z艂a ono nikomu nie zrobi.

U艣miechn膮艂 si臋 aptekarz.

- Przychodzi艂 do mnie, o trucizn臋 dowiaduj膮c si臋, wasz cz艂ek - doda艂 - bo kulawy do waszych nale偶e膰 musi, bada艂 mnie podczaszy Zborowski, ale nikt nikogo tru膰 nie my艣li, tylko si臋 sam obawia by膰 otrutym.

- M贸wi臋 wam prawd臋 - rzek艂 odetchn膮wszy - 艣led藕cie, to si臋 o tym przekonacie.

Mroczek s艂ucha艂 rozwa偶aj膮c i zdawa艂a mu si臋 mowa rozumn膮.

- Ano - do艂o偶y艂 Fontanus, okulary poprawiaj膮c - nie ja jeden tu aptek臋 mam.

Chcecieli mi zawierzy膰, ten co tru膰 zamy艣li, w publicznej oficynie szuka膰 nie b臋dzie 艣rodk贸w po temu... przywiezie sobie z W艂och, dostanie z Niemiec albo i od bab z Rusi, k臋dy czarownice i trucicielki maj膮 by膰 pospolite.

Panom za艣 Zborowskim - rzek艂 w ko艅cu, czuj膮c si臋 w obowi膮zku wyst膮pienia w ich obronie - panom Zborowskim nie przypisujcie my艣li zdradliwego podsuwania napoju.

Powinni艣cie ich zna膰, z nich ka偶dy ubi膰 mo偶e bardzo 艂atwo, gdy w pasj臋 wpadnie, szczeg贸lnie Samuel, ale si臋 podkrada膰 i podst臋pnie 偶ycia zbawia膰, to nie jest ich rzecz.

Podczaszy si臋 o w艂asne boi i utrzymuje, 偶e kanclerz jego chce zg艂adzi膰 trucizn膮.

Porwa艂 si臋 Mroczek gniewnie.

- Milcz偶e!

- krzykn膮艂.

- Kanclerz, pan m贸j, we W艂oszech, prawda, bywa艂 i mieszka艂, i zna w艂oski obyczaj, ale go nie przej膮艂 i z odkryt膮 przy艂bic膮 walczy, a po kryjomu nic nie czyni... Pos膮dza膰 go o to nawet grzechem jest.

- Ja te偶 tego nie czyni臋, ale drudzy!

- zawo艂a艂 Fontanus.

- A ci, z siebie s膮dz膮c, tego si臋 dopuszczaj膮 - odpar艂 Mroczek.

Uspokoi艂 si臋 z wolna Fontanus, a po rozmy艣le i rotmistrz tak偶e ostyg艂.

- Nie jest mi 藕le w Krakowie - rzek艂 po chwili aptekarz - nie skar偶臋 si臋, ale mamli by膰 pos膮dzanym, a na m臋ki ci膮gni臋tym, wol臋 zwin膮膰 moj膮 oficyn臋 i na Szl膮sko si臋 wynie艣膰 albo do Pragi.

- Czego ja ci pod czas nie 偶ycz臋 - doda艂 Mroczek - boby rzeczono, 偶e艣 si臋 czu艂 winnym i zbieg艂 przed pomst膮.

Sied藕 w miejscu, a z艂ego nie czy艅.

Fontanus si臋 sk艂oni艂.

- B膮d藕cie pewni - doda艂 - 偶e tu nie o zadanie trucizny chodzi, ale o jej obaw臋... Wsta艂 rotmistrz i zaleciwszy milczenie aptekarzowi, precz odszed艂 uspokojony.

Sam pozostawszy Fontanus, dopiero pocz膮艂 rozmy艣la膰, co mia艂 czyni膰 i po czyjej sta膰 stronie; uchodzi膰 czy pozosta膰.

Zdawa艂o mu si臋 wszak偶e, i偶 z Mroczkiem dosy膰 otwarcie post膮piwszy, m贸g艂 bez obawy w miejscu siedzie膰.

W艂a艣nie mu te偶 znaczny si臋 obiecywa艂 zarobek, bo przed weselem jeszcze do tutejszych lekarzy, do Oczka, do Buccelli przyby艂a dla leczenia si臋 siostrzenica pana hetmana Zamojskiego, Jana Dulskiego, kasztelana che艂mskiego, podskarbiego koronnego ma艂偶onka, oko艂o kt贸rej zdrowia, co by艂o lekarzy najs艂awniejszych pod贸wczas, Buccella, Oczko, Botrinnius, Roguski, Gos艂awski", wszyscy si臋 krz膮tali.

Zapisywano wedle formu艂 贸wczesnych d艂ugie na 艂okcie recepty, a Fontanus potem jeszcze d艂u偶sze wystawia艂 za nie rachunki.

Nie by艂o prawie dnia, a偶eby czego艣 z apteki jego nie potrzebowano, smutno wi臋c by艂o Krak贸w opuszcza膰.

Wesele, przy kt贸rym turnieje i mnogie guzy obiecywa艂y pokup na plastry i balsamy, tak偶e aptekarzowi si臋 u艣miecha艂o.

Nie by艂o bowiem starcia, cho膰by nie na ostre goniono, 偶eby kto艣 pot艂uczonym nie by艂 i smarowa膰 si臋 nie potrzebowa艂, byle go tylko ko艅 lub zbroja w艂asna przygniot艂a.

Westchn膮wszy wi臋c nad nieod艂膮cznymi od powo艂ania swego nieprzyjemno艣ciami, Fontanus postanowi艂 nie opuszcza膰 Krakowa, nikomu trucizny nie sprzedaj膮c i nikomu nadziei otrzymania jej nie odmawiaj膮c.

Rotmistrz Mroczek, kt贸ry po 偶o艂niersku spe艂nia艂 swe nadzorcze obowi膮zki, rycersko te偶 je pojmowa艂 i wyszed艂 z apteki uspokojony znacznie, wszystkie te plotki i wie艣ci, jako ze strachu pochodz膮ce, lekcewa偶膮c.

B膮d藕 co b膮d藕 jednak oko na Zborowskich mie膰 postanowi艂, tym bardziej 偶e do nich co dzie艅 prawie kto艣 przybywa艂, a co z cesarstwa, od Niemiec i od Moskwy si臋 zwleka艂o, pr臋dzej p贸藕niej iku Zborowskim si臋 kierowa艂o.

Krzysztof unika艂 wprawdzie okazywania si臋 publicznego, siedzia艂 w domu albo z dala od zamku kr膮偶y艂, ostro偶nym by艂 wielce, ale do Piekar doje偶d偶a艂, a stamt膮d W艂odkowa, k臋dy potrzeba by艂o, pos艂y i pos艂ance na cztery 艣wiata kra艅ce rozsy艂a艂a, rada bardzo, 偶e czynn膮 by膰 mog艂a.

Gdy si臋 to dzia艂o w Krakowie, go艅cy wyprawieni za zbieg艂ym Wojtaszkiem na pr贸偶no go szukali.

Znik艂szy z Bia艂ego Kamienia, w Z艂oczowie, k臋dy go si臋 domy艣lano, nie pokazywa艂 si臋, a we Lwowie po tych k膮tach, w kt贸rych si臋 zwykle zaszywa艂, tak偶e go ni臋 znajdowano.

Obawia艂 si臋 wi臋c pan Samuel nie bez przyczyny, aby w pierwszym impecie list贸w, kt贸re czyta艂, i spisk贸w, o kt贸rych wiedzia艂, nie poszed艂 dla pomsty kanclerzowi wyjawi膰.

Chwila jednak tej zdrady nie nadesz艂a jeszcze.

Samuel ostyg艂, bo u niego 偶aden ogie艅 nie trwa艂 d艂ugo, got贸w by艂 przebaczy膰 i wmawia艂 sobie, 偶e lutnista, te偶 zat臋skniwszy, pod strzech臋 powr贸ci.




Rozdzia艂 V

Dnia dwunastego czerwca wesele ono s艂awne odbywa膰 si臋 mia艂o, ku kt贸remu ju偶 wszystko by艂o w gotowo艣ci, krom ma艂ych rzeczy, kt贸re w sali na Rapsztynie", przez Zamojskiego na przenosiny zbudowanej umy艣lnie, obszernej bardzo, bo go艣ci na seciny liczy膰 miano, jeszcze co艣 wieszano i przybijano.

Ale na to rzemie艣lnicy tydzie艅 jeszcze czasu mieli, bo tak by艂o postanowiono, i偶 kr贸l synowicy gody sprawowa艂 przez niedziel臋 ca艂膮, a drug膮 trwa膰 mia艂y zabawy na przenosinach u hetmana.

Dawno ju偶 takiego popisu okaza艂o艣ci Polska nie widzia艂a, wi臋c co by艂o opon po skrzyniach i starych zbroi po dworach, i or臋偶a pi臋knego, szytych z艂otem sahajdak贸w, szmelcowanych he艂m贸w i z艂oconych, wszystko to teraz na 艣wiat Bo偶y wychodzi艂o, wprz贸dy przez r臋ce p艂atnerzy przeszed艂szy, kt贸rzy rdz臋 i prochy oczyszczali.

Sprowadzono te偶 wiele z zagranicy rynsztunku.

Przede wszystkim rycerstwo m艂ode turniejami dawno nie bywa艂ymi zabawia艂o si臋, bo te ju偶 tylko, jako stary obyczaj rycerski, utrzymywa艂y si臋, gdy wojna coraz nowe wymys艂y i or臋偶 odmienny wprowadza艂a.

艢lub nowo偶e艅com dawa艂 w ko艣ciele 艢wi臋tego Stanis艂awa na zamku, w obecno艣ci obojga kr贸lestwa, ksi膮dz biskup kamieniecki, Marcin Bia艂obrzeski, z wymowy s艂yn膮cy, postawy wspania艂ej, weso艂ego oblicza i 艂agodnego charakteru pra艂at.

Zaczem nast膮pi艂y d艂ugie, owego czasu niezb臋dne ceremonie, przy kt贸rych d艂u偶sze jeszcze wyg艂aszano mowy, przy oddawaniu dar贸w, marcepan贸w, wprowadzaniu i oddawaniu w 艂o偶nicy, przyjmowaniu imieniem pana m艂odego i tym podobne.

Andrzej Opali艅ski, marsza艂ek koronny, kt贸ry po Gryzeld臋 do granicy wyje偶d偶a艂, oddawa艂 j膮 te偶 panu m艂odemu, za co ksi膮dz Piotr Myszkowski, biskup krakowski, dzi臋kowa艂.

Nazajutrz kasztelan sandomirski, Tarnowski, pierwszy pani m艂odej od m臋偶a z艂o偶y艂 upominki, a po tych nast膮pi艂o wr臋czenie innych dar贸w kosztownych od kr贸la, kr贸lowej, ksi膮偶膮t, pan贸w, rad, senator贸w, przytomnych i nie b臋d膮cych w Krakowie, a nawet od niekt贸rych miast g艂贸wnych i tym podobne.

I tu na mowach nie zbywa艂o, bo przemawia艂 ka偶dy z oddaj膮cych, a wszystkim za hetmana potem dzi臋kowa艂 kasztelan trocki Radziwi艂艂.

Upominki, pocz膮wszy od klejnot贸w do sreber, futer, tkanin drogich, naczy艅 poz艂ocistych, do sukna i rozmaitego kosztownego sprz臋tu, stosami zaleg艂y u n贸g pani m艂odej.

Wszystko to mia艂o tak kr贸lewski i uroczy charakter, i偶 z艂o艣liwi ci膮gle przypominali iwesele Zygmunta Augusta z pierwsz膮 偶on膮 jego, kt贸rego ceremonia艂 nawet do przyj臋tego teraz by艂 podobnym.

Nie dziw te偶, 偶e zazdro艣膰 si臋 budzi艂a, widz膮c szlachcica nagle z po艣rodka sobie r贸wnych a偶 do tronu niemal podniesionego.

A przyzna膰 te偶 musieli i niech臋tni hetmanowi, 偶e t臋 now膮 艣wietno艣膰, kt贸r膮 go przyobleka艂o po艂膮czenie z domem kr贸lewskim, dostojnie nosi膰 umia艂.

Po raz te偶 pierwszy od wesela kr贸la publicznie si臋 razem Stefan Batory obok kr贸lowej Anny pokazywa艂, czego unikn膮膰 nie by艂o mo偶na.

Dwa wi臋c dwory oddzielne, kt贸re si臋 nie zna艂y prawie, jeden polski kr贸lowej, drugi przewa偶nie w臋gierski kr贸la, spotyka艂y si臋 tu po raz pierwszy.

Oba one zbytnim nie 艣wieci艂y blaskiem, a z nich jeszcze kr贸lowej prawie si臋 odznacza艂 przepychem, bo jej urz臋dnicy i to, co j膮 otacza艂o, sadzi艂o si臋 na okazanie dostatku, kt贸ry, niestety, razem z Bon膮 znikn膮艂 rozpr贸szony.

Zamojski sam, cho膰 pan znaczny, obok przepychu kr贸lewskiego nie by艂by m贸g艂 stan膮膰 z nim na r贸wni, gdyby szlachta, kt贸ra czu艂a w nim brata i reprezentanta stanu swojego, t艂umnie przy nim si臋 nie stawi艂a i nie otoczy艂a go orszakiem okaza艂ym.

Na drugim wi臋c tygodniu, gdy Zamojski ugaszcza艂 i przyjmowa艂, wyst膮pi艂y i turnieje, i maskary, i na co tylko smak a umiej臋tno艣膰 czas贸w owych zdoby膰 si臋 mog艂y.

I zaprawd臋 ci, co tu przybyli, aby patrze膰, mieli si臋 przygl膮da膰 czemu.

Turnieje naprz贸d, kt贸rych siedem par zapowiadano, odbywa艂y si臋 w Rynku, gdzie Spiglerow膮 kamienic臋 dla obojga kr贸lestwa przystrojono zieleni膮 i oponami kosztownymi.

By艂 to ju偶, jake艣my powiedzieli, zabytek czas贸w dawnych, pami膮tka, kt贸ra teraz rzadko bardzo oczom si臋 ludzkim przedstawia艂a.

Starzy tylko rycerze jeszcze formy, obyczaj i prawa tych gonitw znali, a pokierowa膰 nimi mogli.

Najpi臋kniejsze zbroje tego wieku, kt贸re by艂y ostatnim s艂owem kunsztu p艂atnerskiego, wyst臋powa艂y na turniejach i osobny rodzaj he艂m贸w, pancerzy, blach, tylko do turniej贸w przeznaczonych, porywa艂 oczy pi臋kno艣ci膮 swoj膮.

He艂my niekt贸re ca艂e historie misternie trybowane", z艂ocone, szmelcowane okrywa艂y, a kosztowa艂y tysi膮ce.

Takie偶 napier艣niki a najpi臋kniejsze tarcze na ten raz tylko ze skarb贸w podobywano, aby je potem wiekom potomnym jako kunsztu przekaza膰 pami膮tk臋.

W pierwszej parze do tych harc贸w stan臋li Podhorecki z domu Belin贸w z Paw艂em Raczkiem, przy czym si臋 pierwszemu dobrze kopi臋 sw膮 skruszy膰 uda艂o, a oba wyszli bez szwanku.

Za nimi szli tu偶 Andrzej Grudzi膮cki z Jakubem Jankowskim z dobrzy艅skiej ziemi, Junosz膮, kt贸remu Jankowski przeszy艂 r臋k臋 tak, i偶 kopia przez ni膮 stercza艂a.

Tedy ju偶 bez rozlewu krwi si臋 nie obesz艂o, ale bez niej te偶prawych turniej贸w by nie by艂o.

Potykali si臋 potem Kazimirski Stefan Biberstein z G贸rskim, gdzie si臋 pierwszemu z nich nie poszcz臋艣ci艂o, bo mu G贸rski rami臋 prawie zgruchota艂.

Mniej szkodliwe by艂o starcie nast臋pnych: Paw艂a Piaskowskiego Junoszy z Miko艂ajem Rogozi艅skim, bo tylko 偶e kopie swe pokruszyli i wyszli bez szwanku.

Dalej Mi艂kowski sandomierzanin, Abdank, potyka艂 si臋 z Kirma艅skim, kt贸ry o konia Mi艂kowskiego kopi臋 skruszy艂, a raczej o zbroj臋, kt贸r膮 on by艂 okryty, bo i konie do tych zapas贸w w 偶elazo odziewano, a mia艂y co d藕wiga膰 na sobie.

Potem jeszcze Krzysztof Broniewski, z domu Tarnawa, 艣ciera艂 si臋 z Janem Dobkiem i konia mu te偶 ubi艂.

Na ostatek wre艣cie weszli w szranki ochotnicy ostatni: Stanis艂aw Ciemi艅ski z Bronis艂awem Orchowskim, ale na tych harc ma艂o kto patrzy艂, bo nast臋powa膰 mia艂y maszkary, kt贸re najwi臋ksz膮 ciekawo艣膰 obudza艂y, wi臋c na nie wyt臋偶ona by艂a uwaga.

Turniej 贸w, przy kt贸rego odprawieniu m艂ode rycerstwo mocno obstawa艂o, bo same widowiska i maszkary nie zda艂y si臋 godno艣ci hetma艅skiej odpowiadaj膮ce, do r贸偶nych pobudza艂y refleksyj.

Mimowolnie wszystkim na my艣l przychodzi艂 Wapowski, po kt贸rym wdowa dot膮d w 偶a艂obie, nieutulona w 偶alu, prawdziwie 艣wi臋ta matrona, chodzi艂a.

Przypomnieli si臋 Zborowscy, co tak krwawo pierwszy dzie艅 niemal panowania Henryka zaznaczyli.

Szukano ich tu oczyma na pr贸偶no i nie znajdowano, krom kasztelana, bo Andrzej nie wyst臋powa艂 naprz贸d, a Krzysztof, ciekaw ogl膮dania, musia艂 si臋 k臋dy艣 na strychu umie艣ci膰, ma艂ym i nie postrze偶onym czyni膮c, aby go tam nie poznawano.

O Samuelu za艣 ani mowy, ani s艂ychu nie by艂o i nikt si臋 go tutaj ani spodziewa艂, ani domy艣la艂, aby mia艂 g艂ow臋 wa偶y膰 dla ciekawo艣ci pr贸偶nej.

Tote偶 mo偶e nie dla niej, ale dla przechwa艂ki p贸藕niejszej i dogodzenia zuchwalstwu w艂asnemu, Samuel potajemnie, samotrze膰, w opo艅czy niepoka藕nej dobie偶awszy do Piekar wieczorem dnia jedenastego czerwca, gdy go okrzykiem przestrachu przyjmowa艂a pi臋kna W艂odkowa, usta jej poca艂unkiem zamkn膮艂.

- Cicho偶 ty, kuro zmok艂a!

- zawo艂a艂.

- Czego si臋 l臋kasz i czemu dziwisz?

Mnie tu nie ma, ani mnie opr贸cz ciebie ma kto widzie膰 i wiedzie膰 o mnie.

Dr偶a艂a siostrzenica, jeszcze nie mog膮c przyj艣膰 do siebie, bo przez Krzychnika nastraszona, o 偶ycie si臋 Samkowe l臋ka艂a, gdyby si臋 teraz 艣mia艂 tu okaza膰.

- C贸偶 ci臋 tu przygna艂o?

- zapyta艂a, wiod膮c go ku alkierzowi tak, aby 偶adna z kobiet widzie膰 nie mog艂a, a chc膮c ukry膰 od wszystkich oczu ciekawych.

- Co?

- roz艣mia艂 si臋 Samuel.

- Nie chc臋, aby rzeczono, 偶em ze strachu na ich te jase艂ka nie patrza艂.

A potem - doda艂, siadaj膮c obok W艂odkowej na 艂awie - zbiega szukam, kt贸ry bodaj nie do Krakowa si臋 schroni艂.

- Kto?

- zapyta艂a W艂odkowa.

- Albo偶 pyta膰 trzeba?!

- zawo艂a艂 Samuel.

- Ten 艂otr Wojtaszek, spoliczkowaWszy mi Boksickiego, konia dopad艂 i umkn膮艂.

L臋kam si臋 go, bo jak pi臋knie 艣piewa, tak brzydko zdradzi膰 mnie i wyda膰 got贸w, a wszystkich moich uczynk贸w 艣wiadom jest.

S艂ucha艂a W艂odkowa, lecz wnet potem odradza膰 i zaklina膰 pocz臋艂a, aby si臋 do Krakowa nie wa偶y艂, gdy偶 wiedzia艂a od Krzysztofa, 偶e pomimo zbiegowiska, na ka偶dego tam cz艂owieka oko miano, a Samuelowi ukazanie si臋 w Krakowie p艂azem by nie usz艂o.

Tylko 偶e z Samkiem rozprawia膰, gdy on co postanowi艂, by艂o to groch ciska膰 na 艣cian臋.

S艂ucha艂, 艣mia艂 si臋, ale zawsze potem swoje zrobi艂.

Udawa艂o mu si臋 bezkarnie dokazywa膰 dla samego zuchwalstwa, kt贸re wszelk膮 przechodzi艂o miar臋.

I teraz wi臋c, gdy W艂odkowa go, po r臋kach ca艂uj膮c, usi艂owa艂a pohamowa膰, on j膮, 艣ciskaj膮c, weso艂o upewnia艂, 偶e ca艂y wyjdzie, a wesele widzie膰 musi.

Znacznym b臋d膮c i wzrostem, i twarz膮, i postaw膮, kt贸r膮 kto raz zobaczy艂, nie zapomina艂, z trudno艣ci膮 si臋 m贸g艂 do Krakowa dosta膰 nie postrze偶onym, lecz nazajutrz rano i konia zmieniwszy u W艂odkowej, i suknie wzi膮wszy od jednego z jej czeladzi, przebrawszy si臋 jako m贸g艂 najlepiej, przede dniem jeszcze dobrze wyjechawszy z Piekar, noc膮 stan膮艂 w Krakowie.

Tu ani my艣la艂 do braci si臋 zg艂asza膰 na Franciszka艅sk膮 ulic臋.

Mia艂 w Rynku mieszczanina sobie oddanego, kt贸rego Paj膮kiem tzwano, i do tego si臋 w艣lizn膮艂, aby mu chocia偶 okna na strychu dozwoli艂.

Cierp艂a wprawdzie Paj膮kowi sk贸ra na grzbiecie, bo si臋 nas艂ucha艂, jak tu na Zborowskich si臋 odgra偶ano i co o nich trzymano, ale Samuelowi si臋 sprzeciwi膰 nie by艂o sposobu.

Gwa艂tem i przebojem na swoim by postawi艂.

Na strychu wi臋c, cho膰 ju偶 komu innemu przyrzek艂 by艂 kom贸rk臋, musia艂 j膮 dla Samka oddzieli膰, zalecaj膮c mu tylko, aby si臋 nie okazywa艂.

- B膮d藕 spokojnym - rzek艂 Zborowski - mam ja jeszcze dosy膰 do czynienia, abym zawczasu szyj臋 wa偶y艂.

Skryj臋 si臋 dobrze, ale niech ludzie nie powiadaj膮, 偶em ja si臋, odgr贸偶ek Zamojskiego ul膮k艂szy, na to widowisko ba艂 przyby膰.

Z onego okna na strychu wprawdzie nie ca艂e szranki, nawet si臋 wychyliwszy, obj膮膰 by艂o mo偶na, zawsze jednak Zborowski m贸g艂 turniej ogl膮da膰 i z harcuj膮cych si臋 wy艣miewa膰.

Na my艣l mu cale nie przysz艂o, a偶eby w艣lizn膮wszy si臋 do Krakowa, mia艂 zarazem natkn膮膰 na tego zbiega, kt贸rego odzyska膰 pragn膮艂.

Tymczasem sta艂o si臋, 偶e Wojtaszek, te偶 do Krakowa si臋 dobiwszy, tu nigdzie przytu艂ku znale藕膰 nie mog膮c, pod murem zewn膮trz cmentarza Panny Marii, konia g艂odnego trzymaj膮c w r臋ku, noc musia艂 sp臋dzi膰.

Dopiero mu nad ranem my艣l przysz艂a szcz臋艣liwa do Paj膮ka si臋 uda膰, kt贸rego zna艂 i wiedzia艂, 偶e mu nie odm贸wi pomieszczenia.

Zobaczywszy go Paj膮k, ani pyta艂, by艂 pewien, 偶e z panem Samuelem razem przyby膰 musia艂, na zapytanie wi臋c o miejsce, na strych go zaprowadza艂 i wepchn膮艂 tam, gdzie si臋 Zborowski zm臋czony dopiero na gar艣膰 s艂omy pod dachem znalezion膮 rzuci艂.

Zobaczywszy pierwszy wchodz膮cego Wojtaszka, kt贸rego oczy z ciemno艣ci wschod贸w jeszcze ze 艣wiat艂em si臋 nie oswoi艂y, zerwa艂 si臋 Samuel i nim lutnista si臋 opatrzy艂, chwyciwszy go za kark, strz膮sn膮艂 nim i obali艂 na ziemi臋.

Nim twarz pa艅sk膮 rozezna艂, r臋k臋 jego poczuwszy, Wojtaszek domy艣li艂 si臋, jak wpad艂 tu nieszcz臋艣liwie, i za偶y艂 fortelu, mrucz膮c, 偶e sam przecie przyby艂, aby mu si臋 odda膰.

Jak si臋 rozprawili starzy znajomi, to opowiedzie膰 trudno; chytry i przebieg艂y Wojtaszek, jak ca艂e 偶ycie uwodzi艂 i, co chcia艂, czyni艂 ze Zborowskim, tak i teraz ok艂ama艂 go jak naj艂atwiej, przebaczenia nawet prosi膰 nie potrzebowa艂 i stan膮艂 za nim wkr贸tce potem patrze膰 na turnieje.

W ten spos贸b tylko to, co si臋 sta膰 mia艂o wcze艣niej, przewlek艂o si臋, bo znu偶ony, g艂odny, pieszczony lutnista, kt贸ry grosza przy duszy, uchodz膮c, nie mia艂, a zarobi膰 go dot膮d nie znalaz艂 zr臋czno艣ci, podda艂 si臋 oboj臋tnie Samuelowi, cho膰 go tak samo, a mo偶e wi臋cej ni偶 wprz贸d, nienawidzi艂 i stale mia艂 postanowienie, zdradzaj膮c go, si臋 wyzwoli膰.

By艂o mu to nawet na r臋k臋, 偶e si臋 pojedna艂 z panem, bo si臋 spodziewa艂 listy Krzysztofa, powr贸ciwszy z nim do Kamienia, wykra艣膰 i nimi lepiej ni偶 s艂owy przekona膰, i偶 Samuel z Krzysztofem na 偶ywot kr贸la i hetmana zmawiali si臋 i czyhali.

Przez ca艂y czas turniej贸w Samko tak nimi by艂 zaj臋ty, i偶 prawie na Wojtaszka nie spojrza艂, a lutnista uk艂ada艂 przysz艂e swe post臋powanie.

Jakimi uczuciami oba wzgl臋dem siebie o偶ywieni byli, najlepiej to dowodzi, i偶 Wojtaszek ju偶 tylko 艣rodki obmy艣la艂, jak ma skrypta opanowa膰, a Samuel rozwa偶a艂 w sobie, co lepszym by艂o, czy Wojtaszka, z Motrunk膮 gwa艂tem o偶eniwszy, trzyma膰 nadal przy sobie, czy go na 艂owach ubi膰 jak Trepk臋.

艢piew jego by艂 mu potrzebnym, do ch艂opca nawyk艂, mia艂 do niego s艂abo艣膰, ale si臋 go i obawia艂, i nienawidzi艂, i pr臋dzej czy p贸藕niej przeczuwa艂 w nim pragnienie zemsty i zdrad臋.

Gdy si臋 to dzia艂o na strychu w Paj膮ka domu, z kamienicy Pod Baranami, onej s艂awnej, o kt贸rej baranach Bielski na pisa艂 satyr臋, wiele maj膮c膮 rozg艂osu, wyci膮ga艂 po murzy艅sku przebrany Miko艂aj Wolski, miecznik koronny i krzepicki starosta, na w贸zku poz艂ocistym.

Oko艂o niego by艂o o艣miu tr臋bacz贸w od z艂ota i szkar艂at贸w przyodzianych bardzo suto, jecha艂 te偶 rycerz we zbroi z艂oconej, a na wozie o trzech ko艂ach "Fama", ponad kt贸r膮 unosi艂 si臋 orze艂 bia艂y.

W贸z rycerz zbrojny jednym koniem pod kap膮 szyt膮 powozi艂, a tego sam Wolski reprezentowa艂.

Opr贸cz "Famy", wszyscy tr臋bacze i rycerze czarno umalowani Murzyn贸w z innego 艣wiata przyby艂ych na odg艂os "Famy" wyra偶ali.

Pocz膮tek ten dosy膰 si臋 wszystkim widzom podoba艂 i aplauz贸w mu nie brak艂o, ale tu偶 inne dziwy nadci膮ga艂y, tak 偶e starosta krzepicki znik艂 z ocz贸w g臋stego t艂umu.

Za "Fam膮" szed艂 "Elefant" ogromny, jakby 偶ywy, chocia偶 wiadomym by艂o, 偶e w czterech nogach jego czterej wyuczeni ku temu pacho艂kowie miejscy stali i one po kolei podnosili; na s艂oniu za艣 tym, jako si臋 to praktykuje tam, gdzie one s膮 do pos艂ugi wyuczone, sta艂a wie偶a wspania艂a, z kt贸rej g贸rnego pi臋tra ognie puszczano.

Na koniec za nimi, na trzech 偶ywych wielb艂膮dziech jad膮cy Murzyni, nie艣li z艂ot膮 zas艂on臋, welum, i kawaler po murzy艅sku strojny pstrokato jecha艂, a z nim czelad藕 i giermk贸w kilkana艣cie, wszyscy strojni.

Wtem z kamienicy Ki艣linka wyjecha艂 pan Mi艅ski Stanis艂aw, p贸藕niejszy wojewoda 艂臋czycki, ale w niefortunn膮 godzin臋.

W贸z mia艂 na sferach ob艂okiem okryty, na kt贸rym siedzia艂y obok siebie, jak si臋 to i na 艣wiecie dzia膰 zwyk艂o, "Fortuna" i "Nieszcz臋艣cie".

Ob艂ok by艂 z bawe艂ny bardzo misternie uczyniony, w贸z za艣 ci膮gn臋li trzej or艂owie, na kt贸rym siedzia艂 Jowisz i ciska艂 straszne 艂yskawice i pioruny.

Ano si臋 nie opatrzyli, 偶e bawe艂na od lada iskry strasznie p艂onie, wi臋c si臋 wzi膮艂 na wozie po偶ar natychmiast, zapali艂 w贸z, i ledwie nie wszystko w nim zgorza艂o, a sam b贸g z wozu uchodzi膰 musia艂, aby nie sp艂on膮艂; ale ogie艅, cho膰 nie bez wielkiego trudu, ugaszono.

Wszystko si臋 to ma艂ym czym zako艅czy艂o, ale 偶e ludzie z ka偶dej rzeczy prognostykony ci膮gn膮, zaraz si臋 gadanie wzi臋艂o, 偶e ma艂偶e艅stwo nie bardzo b臋dzie szcz臋艣liwe i nietrwa艂e... Do orszaku tego nale偶a艂o te偶 giermk贸w i koni pod dekami powodnych" dosy膰, kt贸rych okrycia nie tylko konia, ale sto艂u by nie zeszpeci艂y.

Ukaza艂a si臋 za tym porta triumphalis, cudnie pi臋knie i kosztem niema艂ym zbudowana na ko艂ach, kt贸rych cale wida膰 nie by艂o.

Ta si臋 wysun臋艂a od kamienicy Wajsowskiej i przeci膮gni臋to j膮 a偶 za kramy no偶ownik贸w, gdzie miejsce swe zaj臋艂a.

Jecha艂 pan Miko艂aj Zebrzydowski, starosta st臋偶ycki, z muzyk膮 pi臋knie postrojon膮, za kt贸r膮 post臋powa艂 Tempus - "Czas", bardzo kosztownie odziany w altembasy".

Przed nim za艣 posuwa艂a si臋 bania okr膮g艂a ze z艂otego p艂贸tna uszyta: Tempus, siwy starowina, brodaty, pogania艂 "Dzie艅 i Noc", w贸z ci膮gn臋艂y "Godziny", to jest dwana艣cie ch艂opi膮t bia艂ych a dwana艣cie czarnych, z zegarkami na g艂owie, godziny oznaczaj膮cych.

Czarne w at艂asach i kitajkach sukienki, bia艂e - gwiazdami siane.

Za "Czasem" sz艂o pos艂uszne mu i, jak "Godziny", do niego 艂a艅cuszkiem przywi膮zane "S艂o艅ce i Ksi臋偶yc".

Ko艅czy艂 poch贸d "Kawaler Saturnusowy", przed kt贸rym post臋powali dwaj patronowie i lokaj贸w czterech bardzo wykwintnie ustrojonych.

Wszystko to, jako i kunszty poprzedzaj膮ce, przeci膮ga艂o przed kr贸lem i kr贸low膮, kt贸rzy oboje okazywali uciech臋 z tego widowiska, chocia偶 wi臋cej ono pono dla gawiedzi, ni偶 dla nich uczynione by艂o, a Anna Jagiellonka poczekawszy nieco p贸藕niej, bodaj ziewanie, chustynk臋 na ustach trzymaj膮c, pokrywa艂a.

Ksi膮偶臋ta s艂uckie, kr贸lowi jegomo艣ci chc膮c zar贸wno, jak hetmanowi uczyni膰 przyjemno艣膰 t臋, 偶e im Wiktori臋 ich 艣wie偶膮 na pami臋膰 przywiedli, ca艂膮 niby wypraw臋 w osobach i r贸偶nych emblematach reprezentowali.

Tu偶 za nimi jechali tr臋bacze we zbrojach poz艂ocistych, a dalej stu rycerz贸w na koniach i piechota z poz艂ocistymi szefelinami po staro艣wiecku, i wozy, na kt贸rych "Po艂ock", "Sok贸艂", "Wieli偶", "Wielkie 艁uki", a na innych czterech wieziono skarby, skrzynie trzy, kubki niesiono, i szli dziwnie poubierani m臋偶owie, niby je艅cy wojenni.

Przy czym, 偶eby si臋 ludzie nie cisn臋li, wod膮 zaprawion膮 wonno艣ciami na t艂um strzykano.

Tego ca艂ego tryumfu, dla wielkiej rozmaito艣ci os贸b, z jakich si臋 sk艂ada艂, opisa膰 jest trudno, gdy偶 mnogo艣膰 by艂a i wi臋藕ni贸w, i rycerstwa, i niewiast powi膮zanych, i niesionych 艂up贸w, i chor膮gwi, i wszelakiej wojennej zdobyczy, jako to na tryumfach rzymskich, kt贸rych kolumny pami臋tne dot膮d stoj膮.

Jecha艂 i drugi Saturnus na wozie, kt贸ry si臋 sam porusza艂, alboli te偶 pod okryciem schowani ludzie go posuwali, ale ich wida膰 nie by艂o.

Szli i Szwajcarowie w zbrojach poz艂ocistych, kt贸rych by艂o osiemdziesi膮t, za kt贸rymi w贸z modry, gwiazdy z艂ote po nim, miesi膮c, s艂o艅ce i Spes - "Nadzieja", kt贸r膮 艣licznych pi臋膰 koni bia艂ych ci膮gn臋艂o.

Za tymi dwunastu m臋偶贸w w b艂臋kitnych at艂asach nie艣li w r臋kach dwana艣cie kubk贸w poz艂ocistych, ka偶dy inny, a jeden nad drugi pi臋kniejszy robot膮.

Dalej jeszcze by艂a czelad藕 ksi膮偶臋ca mnoga i same ksi膮偶臋ta od z艂ota i klejnot贸w 艣wiec膮ce, a pachol膮t sze艣cioro, te偶 dziwnie strojne, Bore kopie nios艂y za nimi.

Mo偶na sobie by艂o wyobrazi膰 na to patrz膮c, jaka zamo偶no艣膰 tego domu by膰 musia艂a i zasoby, kt贸rych tu si臋 ledwie jaka艣 cz膮steczka okazywa艂a.

Poniewa偶 kr贸l Stefan zwa膰 si臋 m贸g艂 wielkim 艂owcem przed panem, bo my艣listwo wszelakie mia艂 w upodobaniu, i pocz膮wszy od ptak贸w, ps贸w, sieci i oszczepu do wabika, wszelkiej 艂owieckiej zabawce ho艂dowa艂, wi臋c mu tu Stanis艂aw 呕贸艂kiewski, wojewodzic be艂ski, bogini臋 sam膮 艂ow贸w Dian臋 reprezentowa艂 bardzo foremnie, na kt贸r膮 patrz膮c, 偶e si臋 kr贸lowi ciemne jego u艣miechn臋艂o oblicze, na to mnodzy patrzyli 艣wiadkowie.

Ca艂y by艂 przyodziany w kolor le艣ny, zielony, a za nim sz艂o sze艣膰 panien i sze艣膰 m臋偶czyzn, zielono tak偶e poubieranych, bardzo kszta艂tnie, kt贸rzy wiedli jelenie 偶ywe, sarny, psy r贸偶ne.

U kobiet, czyli nimf, w艂osy rozpuszczone na ramiona w puklach, i艣cie z艂otem l艣ni膰 si臋 zdawa艂y.

W艣r贸d nich patrona w srebrnog艂owej szacie, przy niej dwie niewiasty, jedna w bia艂ym at艂asie, druga w szkar艂atnym.

Diana przed kr贸lem ma艂o co postawszy i pok艂oniwszy mu si臋, siad艂szy na ko艅 w dalsz膮 drog臋 ci膮gn臋艂a, innym miejsca ust臋puj膮c.

Wszystkiemu temu nie koniec by艂 jeszcze i przeci膮gn臋艂o si臋 to bardzo d艂ugo.

Za czym Joachim Ocieski, starosta olszty艅ski, wyjecha艂 z gr贸dka na wozie umajonym, kt贸ry ci膮gn臋艂o sze艣膰 koni ze skrzyd艂ami przyprawionymi, on sam konno po kawalersku.

Na wozie wiezion by艂 Kupido z ch艂opcem, kt贸ry 艣licznie pie艣ni mi艂osne zawodzi艂, a muzyka mu przygrywa艂a osobliwa, tak 偶e wszelki gwar dla niej usta艂.

Przy czym ci膮gle ognie sztuczne miotano.

Na ostatek, co najprzedniejsze, zdaniem wielu, pozosta艂o wiedzione przez pan贸w Jana i Piotra Myszkowskich, synowc贸w rodzonych arcybiskupa, kt贸rzy och臋dostwem i kunsztem nad innymi celowali.

Naprz贸d sz艂a muzyka nad insze, pi臋knie, kosztownie ubrana a ch臋dogo, za ni膮 czterej tr臋bacze w 偶贸艂tym z bia艂ym at艂asie, za kt贸rymi ci膮gn臋li wielorybowie muszl臋 morsk膮, kt贸rej z ocz贸w i nozdrzy woda wonna tryska艂a na ludzi, od czego jednak ust臋powa膰 musiano, bo ocz贸w nie patrza艂a ani g膮b.

Na tej tedy muszli albo czaszy siedzia艂a Wenus w z艂otog艂owiu wielce pi臋knym, brunatnym, obszywanym 偶贸艂tym i bia艂ym z艂otog艂owiem, i na g艂owie taki偶 str贸j.

Musi i wieloryby przypomina膰 mia艂y, i偶 poeci greccy i rzymscy opowiadali j膮, jako z piany morskiej zrodzon膮.

Sz艂y obok niej osobliwie pokonterfektowane cztery niewiasty, wyra偶aj膮c "Europ臋", "Afryk臋", "Azj臋" i quarta pars mundi, kt贸rej nazwisko niesta艂e jeszcze by艂o.

Ka偶da z nich mia艂a swe signase i oznaki.

Parys szed艂 z r臋kami w tyle zwi膮zanymi, za kt贸rym jechali dwa patronowie w z艂otych koronach pi臋knie ubrani, a z tych jeden ni贸s艂 jab艂ko z艂ote, wdzi臋czn膮 woni膮 nape艂niane, dar Jowiszowy Parysowi, z napisem: Pulchrior detur ".

To oddane zosta艂o panu kanclerzowi, jako si臋 samo z siebie rozumie, dla wr臋czenia jejmo艣ci.

Czeladzi by艂o dwana艣cie, w 偶贸艂tych, w czerwonych, w bia艂ych i modrych at艂asach, cztery konie powodne, deki na nich szyte at艂asowe, b艂臋kitne, czerwone, 偶贸艂te.

Te wiod艂y bia艂og艂owy pi臋knie strojne w kitajkach wi艣niowych.

Wszyscy szli mimo kr贸la po razu, tylko ostatni panowie Myszkowscy dwakro膰, to by艂o na co patrze膰 i czym si臋 zabawi膰.

Synowcowie tedy krakowskiego biskupa z Wener膮 zako艅czyli reprezentacj臋 t臋, przy kt贸rej pro rei memoriam srebrne medale znane z napisem: Livon.

Polot.

Recep.

rozrzucano.

Co si臋 tam w duszy Samuelowej dzia艂o, gdy na te okaza艂e tryumfy, na ho艂dy ca艂ego narodu i najprzedniejszych rodzin patrz膮c o upokorzeniu swej familii duma艂, to twarz jego zmieniona okrutnie, m臋czarni臋 wewn臋trzn膮 a偶 do zbytku wyra偶a艂a, a Wojtaszek, czytaj膮c w niej, radowa艂 si臋, bo jego nienawi艣膰 dla pana r贸wna艂a si臋 tej, jak膮 Zborowscy poprzysi臋gli Zamojskiemu.

I oba ci na strychu ukryci widzowie knuli - jeden pomst臋 nad tryumfuj膮cym hetmanem, drugi zgub臋 tego, kt贸rego chleb jad艂 od dzieci艅stwa.

W t艂umach m贸g艂 z tego okienka Samuel i brata kasztelana dostrzec, kt贸ry pomi臋dzy widzami poczestne, jawne miejsce zajmowa艂, a zdawa艂 si臋 zabawia膰 wielce tymi kunsztami, dawno tu nie widzianymi, kt贸re lud prosty "pa艅skimi maszkary" nazywa艂.

Wyj膮wszy ow膮 nieszcz臋艣liw膮 pogorzel z bawe艂nianym ob艂okiem, o kt贸rej wpr臋dce zapomniano, tak wszystko posz艂o sk艂adnie i g艂adko, i偶 w t艂umach nikogo nie zduszono i nikt si臋 nie ozwa艂 ze skarg膮.

Za艣 tryskanie wod膮 wonn膮 wielce si臋 gawiedzi podoba艂o.

Kr贸l te偶 weselszy powsta艂 po widowisku, wraz z kr贸low膮 nowo偶e艅com na zamek towarzysz膮c.

Paj膮k, jako si臋 zna艂 na go艣cinno艣ci, a Samuela gdyby ognia obawia艂, cho膰 wiedzia艂, 偶e jemu tu si臋 okazywa膰 niebezpiecznie, i ze stroju m贸g艂 wnosi膰, 偶e widzianym by膰 nie chcia艂, nie m贸g艂 go pu艣ci膰 wyg艂odzonego bez jakiego艣 traktamentu.

Na ten cel w alkierzyku odosobnionym st贸艂 wcze艣nie by艂 zastawiony, mi贸d, wino i zawiesista piecze艅, na kt贸r膮 zaprosi艂 po cichu.

Nie dowierzaj膮c Wojtaszkowi, cho膰 ten mu si臋 jakby dobrowolnie powr贸cony stawi艂, kaza艂 Zborowski i艣膰 za sob膮.

We trzech tedy w艣lizn臋li si臋 do kom贸rki, na cze艣膰 pana Samuela dwoma 偶贸艂tymi 艣wiecami woskowymi o艣wietlonej, i go艣膰 bez ceremonii u sto艂u miejsce zabra艂, a Wojtaszek te偶, nawyk艂y z nim razem biesiadowa膰, prosi膰 si臋 nie kaza艂.

Spojrza艂 na艅 tylko Samuel, ale mu nic nie rzek艂.

Paj膮k z z艂o偶onymi w ty艂 r臋kami sta艂 na stra偶y.

- No - zawo艂a艂 pan Samuel, obracaj膮c si臋 do niego - dope艂ni艂o si臋 tedy, mamy jako we Francji delfina, bo to ju偶 i 艣lepy dojrzy, 偶e pana Zamojskiego prowadz膮 do korony, ale jako艣-my j膮 dali niewdzi臋cznemu Batoremu, bo nie kto, tylko my na karki nasze wnie艣li, tak nie dopu艣cim, aby szarak ten nam panowa艂.

Wstyd i srom po Jagie艂艂ach i Piastach "Wilcze 呕aby" i "Ko藕le Rogi"!

Niedoczekanie ich!

Paj膮k milcza艂 i a偶 mu si臋 zimno robi艂o; gdy Samuel na niego spojrza艂, zobaczy艂 tylko twarz 艣ci膮gni臋t膮 i b艂agaj膮c膮, aby poprzesta艂.

Roz艣mia艂 si臋 wi臋c Zborowski, nala艂 sobie kubek i za zdrowie Paj膮ka go wychyli艂.

- Tak, oto widzisz - rzek艂 - los贸w igrzysko, ten obcy cz艂ek nam tu panuje i rozkazuje, a my, ojczyce tuteszni, do kt贸rych ta ziemia nale偶y, nie zawojowani or臋偶em ani podbici, ale dobrowolnie w sid艂a si臋 oddawszy, musimy tyrani臋 znosi膰, banitami si臋 b艂膮ka膰 i patrze膰, jako dobrem naszym szafuj膮 ci, co pochlebia膰 umiej膮.

Ale, Paj膮ku mi艂y, czas p艂aci, czas traci... jutro jeszcze nie koniec 艣wiata, a ci, co we flusa grywaj膮, m贸wi膮, 偶e gdy kilka razy s膮 pobici, pewno im los gotuje zap艂at臋.

Tak si臋 i nam zda, 偶e przyjdzie panom Zborowskim godzina szcz臋艣liwsza, na贸wczas im si臋 te偶 ludzie k艂ania膰 b臋d膮.

Wtem zadumawszy si臋 nagle, gdy mu my艣l jaka艣 przysz艂a, zwr贸ci艂 si臋 do Wojtaszka.

- Konia masz?

- A ju艣ci bym pieszo nie chodzi艂 - odpar艂 lutnista - cho膰 mnie, jak jemu, dobrze si臋 boki wci膮gn臋艂y.

- Jed藕偶e za mn膮 i aby艣 mnie na krok nie odst臋pywa艂 - rzek艂 Samuel - a podle domu na Franciszka艅skiej oba konie, nie wchodz膮c, potrzymaj, bo ja tam nie zabawi臋, a ciebie ani mnie nie trzeba, a偶eby tam widziano.

- Tom ja ju偶 parobkiem do koni?

- spyta艂 Wojtaszek dumnie.

- Tym b臋dziesz, czym ja ci by膰 ka偶臋!

- zawo艂a艂 Samko.

- Nie, swojego konia wezm臋 waszego dajcie komu ze dworu.

I m贸wi膮c to si臋 odwr贸ci艂.

Zborowski mia艂 widocznie ochot臋 da膰 mu nauk臋, ale si臋 powstrzyma艂 i roz艣mia艂 gorzko.

- Daj偶e tu kurze grz臋dy!

- zawo艂a艂.

- Chod藕 wasze... Przeprowadzi艂 ich na podw贸rze Paj膮k, gdzie szkapy znalaz艂szy napojone i nieg艂odne, siedli na nie, wyci膮gaj膮c z kamienicy w Rynek, k臋dy oko艂o stoj膮cej bramy tryumfalnej si艂a ludzi zgromadzonych 艣mia艂o si臋 i pie艣ni 艣piewa艂o.

Gromadki podpi艂ych wa艂臋sa艂y si臋 po Rynku, a miasto tak wygl膮da艂o, jakby cale spa膰 nie mia艂o dnia tego.

Noc te偶 czerwcowa dziwnie by艂a pi臋kn膮, jasn膮 i ciep艂膮.

W browarach i po szynkach czeladzie pan贸w przyjezdnych nie tylko sto艂y obsiada艂y, ale izby tak by艂y nabite, 偶e si臋 ju偶 do 艣rodka dosta膰 nikt nie m贸g艂.

艁awy, powystawiane na zewn膮trz, tak偶e pozasiadano g臋sto, a tu i 贸wdzie pie艣ni si臋 odzywa艂y.

Ca艂a zreszt膮 droga, wiod膮ca do zamku, przechadzaj膮cych si臋 i przeje偶d偶aj膮cych by艂a pe艂n膮, kt贸rych pomijaj膮c, Samuel pop臋dzi艂 pod dom sw贸j i tu wywo艂awszy czelad藕, konie oddawszy, a i Wojtaszkowego kazawszy mu odj膮膰 dla bezpiecze艅stwa, sam wprost do podczaszego szed艂, pewien, 偶e go zastanie, i 偶e on na zamku nie urz臋duje.

Jako偶 odgad艂, siedzia艂 nad listem Krzychnik, gdy Samuel wpad艂, i dwaj bracia na piersi si臋 sobie rzucili.

Ze strony przybywaj膮cego poryw ten by艂 szczerym, bo wra偶liwy i nami臋tny Samuel r贸wnie 艣ciska膰, jak bi膰 zawsze by艂 got贸w, ze strony za艣 Krzychnika rachub膮 ten u艣cisk pachnia艂, bo chcia艂 sobie brata pozyska膰, zwi膮za膰 go, przyci膮gn膮膰, uczyni膰 swym s艂ug膮.

Jednego przecie偶 chcieli oba... - Ale艣 ty oszala艂, Samusiu - zawo艂a艂 - 偶eby im w r臋ce le藕膰 dobrowolnie!

Pr臋dzej bym si臋 by艂 dzi艣 spodziewa艂 tu ogl膮da膰 nie wiem kogo ni偶 ciebie.

- Widzisz, 偶e mi na m臋stwie nie zbywa - odpar艂 dumnie Samuel.

- Chcia艂em w oczy widzie膰 偶ywe te ich tryumfy, abym ku nim nienawi艣膰 w sobie roz偶arzy艂 i od偶ywi艂.

Nasyci艂em si臋 te偶 dobrze i nie 偶al mi tego.

Usiad艂 naprzeciw Krzychnika.

- Nocowa膰 tu nie my艣l臋 - rzek艂 - b膮d藕 spokojnym, ko艅 na mnie czeka, jad臋, tylkom ciebie widzie膰 chcia艂 i spyta膰.

A co?

- Ja iza艣 ciebie i pyta膰 nie potrzebuj臋!

- r臋k臋 wyci膮gaj膮c, zawo艂a艂 Krzychnik.

- My z tob膮 we dwu jedna dusza, jedna r臋ka!

Podo艂amy i bez pomocy.

Na Andrzeja rachowa膰 nie mo偶na, do gotowego przyjdzie, ale gotowa膰 nie b臋dzie.

Jan za艣 ich cz艂owiek jest, nie nasz.

Poprzysi臋偶my偶 my sobie, na 艣mier膰 i 偶ycie, 偶e im zgub臋 a pomst臋 rodowi naszemu zgotujemy.

Samuel podni贸s艂 r臋k臋 do g贸ry.

- Przysi臋gam!

- zawo艂a艂.

- Przysi臋gam!

Nie cofn臋 si臋!

- Ani ja, przysi臋gam!

- krzykn膮艂 Krzychnik.

Wsta艂 zaraz Samuel.

- Do Piekar musz臋 jeszcze tej nocy - rzek艂 i w czo艂o go poca艂owa艂.

- Z Piekar k臋dy si臋 obr贸c臋, do Z艂oczowa, do Kamienia, do Lwowa, nie wiem, ale dam zna膰.

艢led藕 ich kroki... ja kanclerzowi sprawi臋 przenosiny!

Roz艣mia艂 si臋 dziko.

- Zdr贸w mi bywaj!

Poca艂owali si臋 raz jeszcze, Krzychnik odprowadzi艂 go do progu, dalej nie 艣miej膮c.

Samko wybieg艂, na siod艂o skoczy艂, za Wojtaszkiem si臋 obejrza艂, cmokn膮艂 na konia i ruszyli - noc by艂a rajska - do Piekar.




Rozdzia艂 VI

Po weselu kr贸l zaraz do Niepo艂omic jecha艂 dla spoczynku, sk膮d si臋 mia艂 zn贸w do ulubionego uda膰 Grodna, k臋dy pono pod ten czas dzia艂a lano; kanclerz za艣 dla spraw r贸偶nych na zamku pozosta艂 w Krakowie, sk膮d si臋 wybiera艂 z 偶on膮 do Knyszyna.

O Zborowskich ca艂kiem jako艣 ucich艂o, chocia偶 na rozjezdnym, kr贸l, przy zr臋czno艣ci, po kilkakro膰 powt贸rzy艂 hetmanowi, 偶e ono wszyscy zdrajc臋 s膮, 偶e przez nich si臋 mno偶y i utrwala op贸r u szlachty, 偶e oni nienawi艣膰 siej膮, a nadali si臋 okoliczno艣膰, surowo i bez lito艣ci przeciwko nim wyst膮pi膰 potrzeba.

Krzychnik znik艂 z Franciszka艅skiej ulicy, spiskuj膮c po k膮tach, a marsza艂ek, cho膰 dostawszy dwa tysi膮ce jurgieltu, za przejednanego uchodzi艂, r贸wnie zajadle w duszy przeciw kr贸lowi powstawa艂, jak bracia.

Ta tylko by艂a pomi臋dzy nimi r贸偶nica, 偶e on milcza艂 i malowa艂 si臋, a oni, ust膮piwszy, knowali i nieprzyjaci贸艂 zbierali, kr贸la czyni膮c tyranem niezno艣nym.

Kasztelan gnie藕nie艅ski niczego si臋 nie domy艣la艂 i o niczym nie wiedzia艂.

Samuelowi nie starczy艂o pod偶eganie, przygotowywanie si臋 i jego powszednie zabawki, wi臋c kr膮偶y艂 ci膮gle niespokojny, zagrza膰 nigdzie miejsca nie mog膮c, a cz臋sto potajemnie do W艂odkowej zaje偶d偶aj膮c, gdzie weso艂o dni par臋 sp臋dziwszy, szuka艂 potem innych rozrywek.

To jego snucie si臋 po kraju wszak偶e, na poz贸r niewinne, cel sw贸j mia艂o.

Nigdy i nigdzie si臋 nie pokaza艂 Zborowski, 偶eby przeciwko kr贸lowi i Zamojskiemu nie pr贸bowa艂 ludzi sobie jedna膰 do kupy.

Ale mu si臋 to teraz cale nie powodzi艂o.

Wiedziano w kraju o tej przez Zborowskich wypowiedzianej Batoremu wojnie i o postanowieniu jego, najsurowszego odwetu.

Nikt si臋 na zemst臋 nara偶a膰 nie chcia艂.

Surowymi s艂owy zbywali go ci nawet, co mieli powody do 偶alu i niech臋膰 w sercu.

Szczup艂膮 bardzo m贸g艂 oko艂o siebie zebra膰 gromadk臋 takich, jak Boksicki, nie znacz膮cych ludzi lub znanych warcho艂贸w.

Ma艂o czyni膮c tajemnicy z tych przeja偶d偶ek, cz臋sto po miejskich gospodach publicznie g艂os podnosz膮c, a obro艅c贸w kr贸la napadaj膮c i l偶膮c, Zborowski wi臋cej sobie szkodzi艂, ni偶 do przysz艂ej jakiej艣 roboty przygotowywa艂.

Z Krzychnikiem tymczasem trwa艂a korespondencja, listy si臋 mno偶y艂y, a 贸w przebieg艂y podczaszy, pod wra偶eniem bezsilnego gniewu, wywn臋trza艂 si臋 nieopatrznie.

Nieopatrzniej jeszcze listy te pan Samuel rzuca艂, tak 偶e Wojtaszek je wszystkie m贸g艂 czyta膰 i na w膮s mota艂.

Liczone one le偶a艂y w otwartej szufladzie, lecz wszystkim do nich zagl膮da膰 by艂o mo偶na.

Z Wojtaszkiem, kt贸rego w my艣li to zabija艂, to 偶eni艂 Samuel, wre艣cie koniec chcia艂 uczyni膰.

Sprzykrzy艂a mu si臋, cho膰 pi臋kna, Motrunka, a Anusia te偶 nalega艂a o pozbycie si臋 jej u ojca.

Wojtaszka wi臋c z ni膮 po艂膮czy膰, da膰 im albo ziemi kawa艂, albo jurgielt, 艣piewaka we dworze zatrzymuj膮c, mia艂 ju偶 mocne postanowienie.

Jednego te偶 dnia, a by艂o to znowu w Bia艂ym Kamieniu, przywo艂awszy do siebie lutnist臋, o艣wiadczy艂 mu Samuel, 偶e z Motrunk膮 si臋 mia艂 o偶eni膰, przy czym mu zagrozi艂 po swojemu: - Je偶eli ci 偶ywot mi艂y!

Wojtaszek dumnie si臋 roz艣mia艂.

- 呕ywot mi艂y mi jako i wam - odpar艂 - i Motrunka pod czas mi艂a, ale 偶ebym si臋 mia艂 偶eni膰 i ni膮 sobie 艣wiat wi膮za膰?

- Musisz... - Ho ho!

- odpar艂 Wojtaszek.

- Ja musu nie znam... Jam wolny cz艂ek, tak jako i wy.

O ma艂o za to por贸wnanie nie porwa艂 si臋 do niego Samuel, ale ilekro膰 na Wojtaszka mia艂 si臋 rzuci膰, zawsze go co艣 wstrzymywa艂o.

- M贸wi艂em ci raz, je艣li 偶ywot mi艂y - powt贸rzy艂 - a ty wiesz, 偶e ja nadaremno nie obiecuj臋.

Miej偶e rozum, do 艣lubu si臋 gotuj!

Nie by艂o ci jej ba艂amuci膰.

- Jam jej nie ba艂amuci艂!

- zawo艂a艂 lutnista.

- Chyba ona mnie... a temum ja nie winien.

Wojtaszek wy偶ej patrzy.

- Aby tylko jeszcze wy偶ej nie zawis艂!

- roz艣mia艂 si臋 pan Samuel.

- Je偶eli ufasz, 偶e ja ci dla twego piania 偶ycie daruj臋, mylisz si臋.

Ju偶 ninie ono do 艂ez nie pobudza, ju偶 ja nie ten, a i tw贸j 艣piew teraz brz臋czenia komara niewart.

Wojtaszek, kt贸ry dumnym by艂 tym swym g艂osem i kunsztem nade wszystko, rzuci艂 si臋 i wyszed艂 z izby.

Samuel mu da艂 i艣膰.

Braciszek Zapatelli mia艂 tedy 艣lub dawa膰, chocia偶 ksi臋dzem nie by艂.

Na pierwsze o to wezwanie W艂och si臋 艣mia膰 pocz膮艂 i odpowiedzia艂, 偶e nie jest kap艂anem, ale 偶e pomimo to 艣lub da膰 got贸w, tylko on nic wart nie b臋dzie.

- Co, dla takiego trutnia?!

- zawo艂a艂 Zborowski.

- Ho ho, 艣lub tw贸j jeszcze dla niego zanadto dobry.

Ja mu b臋d臋 ksi臋dza lepszego szuka艂?

Habit nosisz!

Do mnie katolicki ksi膮dz nie pojedzie 偶aden.

- Pewnie, kiedy dominikanom takie wyrz膮dzasz despekta!

- za艣mia艂 si臋 Zapatelli.

- No, no, mnie si臋 widzi, 偶e Wojtaszek do 艣lubu nie dostoi, a trzeba b臋dzie go wi膮za膰, ja mu r臋ce tak skr臋puj臋, 偶e krew try艣nie.

W艂ocha to bawi艂o, 偶e mu 艣lub dawa膰 kazano.

"Taki 艣lub - my艣la艂 sobie - a, czemu nie... Musi mi przecie za niego zap艂aci膰, a jeszcze jego pieni臋dzy ani koloru nie znam, ni odoru!

" Motrunka zapowiedziane 艣lubowiny wzi臋艂a naprawd臋 za pewne ju偶 i uchwalone; pyszni艂a si臋 nimi.

Ale gdy o nich m贸wi膰 pocz臋艂a i nalega膰 na Wojtaszka, o ma艂o jej nie wybi艂.

Posz艂a na skarg臋 do Samuela.

- Ju偶 my go uchodzimy!

- rzek艂 jej spokojnie.

- Tylko ty mi si臋 gotuj, ja dzie艅 naznacz臋.

Hajduk贸w, gdy potrzeba, czterech go przyprowadzi i potrzyma.

Zapatelli r臋ce wam zwi膮偶e i pob艂ogos艂awi, a potem do 艂o偶nicy... i koniec.

W Wojtaszku, z kt贸rego ca艂y dw贸r si臋 wy艣miewa艂, m贸wi膮c o tym weselu i prze艣laduj膮c go Motrunk膮, krew si臋 gotowa艂a ze z艂o艣ci.

Spr贸bowa艂 raz jeszcze prosi膰 Zborowskiego.

- Dajcie mi pok贸j z Motrun膮, ja was prosz臋 i m贸wi臋 wam, dajcie mi z ni膮 pok贸j.

Jam czego艣 lepszego wart... - Chyba szubienicy!

- zakrzykn膮艂 Samuel.

- S艂ysza艂e艣!

Dziewczyn臋艣 uwi贸d艂, by艂a poczciw膮, mnie艣 zdradzi艂, musisz przyp艂aci膰.

- Nie pobudzajcie mnie do szale艅stwa!

- rzek艂 lutnista.

Samuel zawrza艂, niepos艂usze艅stwo to go we w艣ciek艂o艣膰 wprawia艂o, rzuci艂 si臋 po raz pierwszy w 偶yciu na Wojtaszka, pochwyci艂 za sukni臋, w twarz uderzy艂, pod nogi cisn膮艂 i zdepta艂.

Ledwie mu go s艂u偶ba z r膮k wyrwa艂a, boby go by艂 w 艣mier膰 zakopa艂, a ludzie mieli rozkaz w podobnych wypadkach ofiar臋 precz odnosi膰, bo potem, ubiwszy, cierpia艂 d艂ugo.

Pochwycono wi臋c um臋czonego straszliwie i ponie艣li go s艂udzy na 艂贸偶ko, gdzie wkr贸tce przybieg艂a Motrunka i ju偶 go nie odst膮pi艂a.

Samuel ani si臋 spyta艂, czy 偶yw.

Dopiero w par臋 dni przypadkiem si臋 dowiedzia艂, 偶e go smaruj膮 i piel臋gnuj膮.

呕al mu si臋 go nagle zrobi艂o.

Poszed艂 do niego, siad艂 u 艂o偶a, ale Wojtaszek oczy spluszczy艂 i patrze膰 na niego nie chcia艂; usta zamkn膮艂, nie odpowiada艂.

Cyrulik m贸wi艂, 偶e jedno 偶ebro mia艂 zgruchotane, ale ju偶 si臋 zrasta艂o.

Powoli do si艂 powraca艂, ale milcza艂 i nie m贸wi艂 nic.

Kilka razy sobie lutni臋 poda膰 kaza艂, popatrzy艂 na ni膮, wzi膮艂 do r膮k, i nim g艂os wyda艂a, postawi艂.

Zdrowie wraca艂o, m贸g艂 ju偶 na 艂贸偶ku siedzie膰.

Motrunka ci膮gle by艂a przy nim, nie odp臋dza艂 jej, ale i z ni膮 m贸wi膰 nie chcia艂 i z nikim.

Gdy w izbie nikogo nie by艂o, wstawa艂 ostro偶nie, pr贸bowa艂 si臋 przechadza膰, r臋ce wyci膮ga艂, w zwierciedle twarzy si臋 swej przypatrywa艂.

Powoli te偶, co mia艂 lepszych rzeczy, zbiera膰 pocz膮艂 i do izby znosi膰, ale je chowa艂 pod 艂贸偶ko.

Z dworzany i s艂u偶b膮 jak zawsze 藕le by艂, tak i teraz pozosta艂.

Nie mia艂 nikt nad nim lito艣ci, bo on te偶 z nikim si臋 dawniej nie obchodzi艂 po ludzku, a dum膮 zra偶a艂 ka偶dego i szyderstwem.

Jednego dnia, gdy Samuel po 艂owach spoczywa艂, wpad艂a do jego izby, 艂ami膮c r臋ce, Motrunka.

- Wojtaszka nie ma!

Albo si臋 utopi艂, lub kto wie, co si臋 z nimsta艂o!

Na wo艂anie Zborowskiego zbieg艂a si臋 s艂u偶ba.

Prawd膮 by艂o, 偶e Wojtaszek znikn膮艂, ale nikt nie mia艂 poj臋cia, ani kiedy, ani jak si臋 m贸g艂 wymkn膮膰.

Wierzchowca znowu najlepszego w stajni zabrak艂o, kulbaki z rz臋dem, a wiele rzeczy Wojtaszkowych te偶 w izbie si臋 nie znalaz艂o.

W kilka dni potem reszty nie dopalone w lesie 艣wiadczy艂y, 偶e je tam, uwie藕膰 nie mog膮c, zniszczy艂.

Motrunka zachorowa艂a z rozpaczy, ale i pan Samuel nie by艂 rad ani spokojny, cho膰 pogardliwie powtarza艂, i偶 mu lekko by艂o, 偶e si臋 pozby艂 niezno艣nego darmozjada.

Teraz nawet t臋skni艂 ju偶 za jego 艣piewem niekiedy.

Wys艂ani na zwiady do Z艂oczowa i do Lwowa ludzie tyle tylko doj艣膰 mogli, 偶e w istocie go widziano w mie艣cie i na go艣ci艅cu, 偶e nie zdawa艂 si臋 uchodzi膰 ani spieszy膰, lutni臋 dobywa艂 i gra艂, i 艣piewa艂, a ludzie mu si臋 przys艂uchiwali i zachwycali.

Tkn臋艂o co艣 Zborowskiego, aby listy Krzychnika przejrza艂, czy wszystkie.

Zda艂o mu si臋, 偶e 偶adnego nie brakowa艂o.

Odetchn膮艂.

Do Krakowa do braci i do Piekar da艂 zna膰, aby je偶eli si臋 gdzie Wojtaszek poka偶e, 艂askawie si臋 z nim obeszli i zatrzymywa膰 si臋 go starali.

Ale o lutni艣cie nigdzie nie by艂o s艂ycha膰.

T臋skni艂 za nim i gwa艂towno艣膰 sw膮 sobie wyrzuca艂 troch臋 Zborowski; wreszcie po trosze zaby艂.

Mia艂 zawsze nadziej臋, 偶e ten zbieg powr贸ci.

S艂uchu o nim nie by艂o.

Zaj臋艂a te偶 Zborowskich sprawa z Zamojskim, bo do niego si臋 na teraz ograniczyli, tak gor膮co, i偶 o wszystkim innym zapomnieli.

Stanowczo napad na kanclerza by艂 uchwalony.

Nie kto inny go mia艂 dokona膰, tylko Samuel ze swoimi lud藕mi, gotowymi za nim w ogie艅 i w wod臋.

Liczba potrzebna ju偶 si臋 dope艂nia艂a.

Pos艂ano do Knyszyna, wy艣ledzi膰 na pewno, ilu i jakich, jak zbrojnych biera艂 z sob膮 ludzi hetman, gdy na przyk艂ad z Zamchu lub Knyszyna udawa艂 si臋 do Krakowa.

Wys艂any na zwiady Boksicki przywi贸z艂 bardzo szczeg贸艂ow膮 wiadomo艣膰, z czego si臋 dw贸r sk艂ada艂, ile by艂o hajduk贸w, czeladzi, woz贸w, kto dowodzi艂, kto jecha艂 u boku Zamojskiego.

Wszystko to razem, chocia偶 na spokojny czas dosy膰 by艂o poka藕ne, nie przechodzi艂o g艂贸w sze艣膰dziesi臋ciu, a Samuel tak swoim ufa艂, 偶e w r贸wnej liczbie nie waha艂 si臋 napa艣膰, z tym tylko, aby na dwa oddzia艂y by艂a si艂a podzielon膮 i z dwu stron naskoczy艂a r贸wnocze艣nie.

Bo Lub w lesie na drodze, albo na noclegu chciano napa艣膰 hetmana, niezbyt od Krakowa blisko.

A 偶e zbieranie ludzi, dope艂nianie dworu i ca艂y ten zach贸d m贸g艂 zwraca膰 oczy i budzi膰 podejrzenia, puszczona by艂a umy艣lnie pog艂oska, kt贸r膮 wsz臋dzie powtarzano, 偶e Samuel, sprzykrzywszy sobie 偶ywot banity w kraju, mia艂 zamiar do W艂och na wieczne wyjecha膰 czasy, syna dla nauk w Niemczech zostawuj膮c.

G艂oszono te偶, 偶e Krzychnik zapewne towarzyszy膰 mu b臋dzie, widz膮c, 偶e w kraju, opr贸cz prze艣ladowania, nic si臋 ju偶 Zborowscy spodziewa膰 nie mog膮.

Zatem oba mieli pozosta膰 za granic膮 i osi膮艣膰 w Malcie, jako ludzie rycerscy dla walki z niewiernymi i tym podobne.

Mia艂a ta wie艣膰 pewne pozory prawdopodobie艅stwa, tak 偶e jej nie znaj膮cy bli偶ej Zborowskich uwierzy膰 mogli.

Z jednej strony tym si臋 ubezpieczaj膮c, Samuel z drugiej jawnie ludzi 艣ci膮ga艂, gromad臋 swoich hajduk贸w powi臋ksza艂, a po go艣ci艅cach i gospodach niemal otwarcie nieprzyjaci贸艂 kr贸la i hetmana szuka艂, do siebie ich 艣ci膮gaj膮c.

Ma艂o te偶 kto wierzy膰 chcia艂, a偶eby Zborowscy, w kraju daj膮c za wygrane, mieli poza granicami jego szcz臋艣liwszych dla siebie wyczekiwa膰 czas贸w.

Widywano Samuela, snuj膮cego si臋 po go艣ci艅cach, zaje偶d偶aj膮cego do dwor贸w, przesiaduj膮cego po miejskich gospodach ca艂ymi tygodniami i nie spiesz膮cego z wyjazdem tym do W艂och, o kt贸rym m贸wiono ci膮gle i zawsze si臋 on odwleka艂.

Dla baczniejszych jawnym to by艂o, 偶e upatruje i wyczekuje zr臋czno艣ci jakiej艣, aby zamiar sw贸j rozprawienia si臋 z kanclerzem przyprowadzi膰 do skutku.

Za Wojtaszkiem te偶 kiedy niekiedy s艂ano, 艣ledz膮c, gdzie by si臋 on znajdowa艂 i chwytano o nim wiadomo艣ci, 偶e tam i 贸wdzie po dworach, 艣piewaj膮c i graj膮c, zabawia艂 si臋, przenosz膮c z miejsca na miejsce.

Samuelowi, aczkolwiek w gotowo艣ci by艂 i plan mia艂 osnuty, nie tak 艂atwo przychodzi艂o doprowadzi膰 go do spe艂nienia, bo zawczasu nigdy wiedzie膰 nie m贸g艂, k臋dy si臋 uda hetman i gdzie jak d艂ugo b臋dzie przebywa膰.

Czatowa膰 wi臋c musia艂, j臋zyka dostawa膰 i ubezpiecza膰 si臋, aby na zbyt przewa偶n膮 si艂臋 si臋 nie rzuci艂 lub w takim miejscu, gdzie pomoc rych艂a nadbiec mog艂a.

Rzeczy wi臋c, cho膰 obmy艣lane i postanowione, sz艂y w odw艂ok臋, a Samuelowi si臋 to wielce przykrzy艂o, bo wola艂by by艂 wi臋cej wa偶y膰, a pr臋dzej sko艅czy膰.

Wojtaszek za艣, zepsute ch艂opi臋, nieszcz臋艣liwy 偶ywot wi贸d艂 opu艣ciwszy Samuela, kt贸ry dla niego nadto by艂 pob艂a偶aj膮cym, potem zbyt okrutnym, ale przecie偶 dba艂 o niego i co艣 on znaczy艂 przy nim - by艂 mu potrzebnym.

Gdzie indziej za艣 po ma艂ych dworach lutnista obudza艂 chwilow膮 ciekawo艣膰, s艂uchano go ch臋tnie, podziwiano, ale nigdzie na d艂u偶szy czas lekkiego cz艂eka nikt nie chcia艂 zamawia膰.

Odprawiano go z ma艂ym podarkiem i trzeba by艂o i艣膰 dalej.

U pan贸w a magnat贸w, kt贸rzy muzyki swoje mieli, nie zbywa艂o i na 艣piewakach, na cytrzystach i tym podobne.

, a nie znano si臋 tak na muzyce, aby Wojtaszka odr贸偶ni膰 od innych i da膰 mu prym nad nimi.

Im d艂u偶ej wi臋c trwa艂a ta przymusowa w艂贸cz臋ga Wojtaszkowa, tym mocniej 偶a艂owa艂, 偶e porzuci艂 pana Samuela i nie potrafi艂 si臋 z nim zgodzi膰.

Do 偶adnej innej pracy zepsute i rozpr贸偶nowane ch艂opi臋 nie czu艂o si臋 zdolnym.

Umia艂 wprawdzie czyta膰 i pisa膰, pie艣ni swe dla niekt贸rych os贸b kaligrafowa艂 i sprzedawa艂, ale wszystko to na 偶ycie, do jakiego by艂 nawyk艂, nie starczy艂o.

Uchodz膮c z Kamienia, chocia偶 co m贸g艂 z sob膮 w sakwy zabra艂 Wojtaszek, niewiele tego by艂o, bo konia na d艂ug膮 podr贸偶 nie m贸g艂 obci膮偶a膰.

Tak wi臋c lutnista markotny wielce, czas jaki艣 pokr膮偶ywszy po dworach, kt贸rych pan贸w zna艂 z widzenia lub ze s艂awy, nigdzie sta艂ego nie mog膮c znale藕膰 pomieszczenia, bo, mimo biedy, wymagaj膮cym by艂, wysoko si臋 ceni艂 i 偶膮da艂 wiele, zawsze w ko艅cu do Lwowa powraca艂, k臋dy w przedniejszej gospodzie u Ormianina Szeremiego przesiadywa膰 by艂 zwyk艂.

Tu male艅ki alkierzyk zajmowa艂, a dniami i wieczorami trzyma艂 si臋 w wielkiej wsp贸lnej izbie go艣cinnej, z lutni膮 w r臋ku, pobrz臋kuj膮c na niej, nuc膮c po trosze, okazji czekaj膮c, aby go kto do 艣piewu zaprosi艂 taki, co by potem podarkiem mu si臋 wywdzi臋czy艂.

Trafiali si臋 tu mo偶ni przeje偶d偶aj膮cy, bo Szeremiego gospoda by艂a niemal jedyn膮, szczeg贸lniej dla tych, co na wsch贸d d膮偶yli; czasem i dzie艅, i dwa przyjmowany, pojony, karmiony, obdarzony, Wojtaszek u偶ywa艂 dobrego bytu, ale potem chude dni d艂ugie nast臋powa艂y, gdy w gospodzie pospolici tylko ludzie spoczywali, a lutnista za sw贸j mi艂y grosz musia艂 posila膰 si臋 i pragnienie gasi膰.

A 偶e u Samuela z m艂odu do 偶ycia bardzo dostatniego by艂 nawyk艂y, lada czym si臋 nie ogranicza艂, trzeba mu by艂o przysmak贸w pa艅skich, wina i konfekt贸w ".

Przykrzy艂o mu si臋 wi臋c to 偶ycie na 艂asce losu.

Ten i 贸w mu wprawdzie, g艂os jego pos艂yszawszy, obiecywa艂 poleci膰 go kt贸remu z pan贸w z Tarnowa, z Melsztyna i tym podobne, ale si臋 na pr贸偶nych obietnicach ko艅czy艂o.

Na d艂u偶sze wycieczki po kraju nie stawa艂o Wojtaszkowi ani pieni臋dzy, ani wytrwa艂o艣ci, bo rozpieszczony by艂, leniwy i cz臋sto z rana siad艂szy z lutni膮 na kolanach na po艣cieli, brz膮kaj膮c i dumaj膮c, p贸艂 dnia strawi艂 na pr贸偶no.

W godzinach, gdy przeje偶d偶aj膮cy go艣cie zwykli byli 艣niada膰 lub wieczerza膰 u gospodarskiego sto艂u w wielkiej izbie, zrzuciwszy pych臋 z serca, Wojtaszek przywdziewa艂 najlepsz膮 sw膮 odzie偶 w艂osk膮 mod膮, bra艂 lutni臋 i szed艂 tam, z boku si臋 przysiadaj膮c na 艂awie, pobrz臋kuj膮c a pod艣piewuj膮c.

Na贸wczas gospodarz Szeremi, cz艂ek dobry, na zapytanie go艣ci opowiada艂, jak to by艂 przedziwny 艣piewak i lutnista, kt贸remu r贸wnego i na kr贸lewskim dworze by艂o poszuka膰.

Zaciekawieni podr贸偶ni dowiadywali si臋, i偶 tego w臋drownego muzyka za ma艂y podarek mo偶na by艂o pos艂ysze膰 i poili go, karmili albo obdarzali, aby im 艣piewa艂.

Ale si臋 to nie ka偶dego dnia trafia艂o i na go艣ci coraz nowych potrzebuj膮c tak pracowa膰, Wojtaszek na sw贸j los ci臋偶ko bola艂.

Wi臋c si臋 wymyka艂 w 艣wiat z gospody, je藕dzi艂 po dworach, a za偶ywszy niewczasu, powraca艂 nazad do Szeremiego.

By艂 tu bezpiecznym od Samuela, bo ten mia艂 inn膮, w艂asn膮 gospod臋 we Lwowie.

Jakie my艣li chodzi艂y po g艂owie nieszcz臋艣liwemu, 艂atwo zgadn膮膰.

Rachowa艂 zawsze, 偶e Zborowskiego zdradzaj膮c, zyska co艣 za to u kr贸la.

Do wykonania jednak przyst膮pi膰 nie m贸g艂, potrzebowa艂, aby go kto艣 poleci艂 i u艂atwi艂 mu.

Na Franciszka艅sk膮 ulic臋, do Piekar, nie 艣mia艂 si臋 uda膰 i za daleko mu by艂o.

Przeci膮ga艂 wi臋c pobyt we Lwowie, o dawnym panu tu i 贸wdzie dostaj膮c j臋zyka.

Na ostatek na co艣 si臋 ju偶 wa偶y膰 musia艂, bo coraz mu gorzej by膰 zaczyna艂o.

W pocz膮tkach konia z rz臋dzikiem, kt贸rego z Kamienia uprowadzi艂, utrzymywa艂 w gospodzie, aby zawsze go mie膰, gdy wyjecha膰 zechce; lecz okaza艂o si臋, 偶e trzymanie go na stajni w mie艣cie niemal tyle kosztowa艂o, co cz艂owieka.

Gdy wi臋c bieda przycisn臋艂a, musia艂 si臋 postara膰 o to, aby wierzchowca zby膰, co mu przy pierwszej zr臋czno艣ci Szeremi u艂atwi艂, sam na tym zarabiaj膮c.

Pozostawszy pieszo, gnu艣ne ch艂opi臋 ju偶 si臋 prawie z miasta dalej wybra膰 nie mog艂o i pozosta艂o niewolnikiem przy gospodzie.

Ormianin te偶 coraz si臋 z nim poufalej obchodzi艂, a mniej go szanowa艂, gdy Wojtaszek mia艂 si臋 za bardzo wielkiego cz艂owieka.

S艂ysza艂 on po 艣wiecie o tym, co g艂o艣nym by艂o, 偶e Cio艂ek u kr贸la Aleksandra sobie g艂osem i lutni膮 艂ask臋 pozyska艂 i najwy偶sze dostoje艅stwa, 偶e Grzegorz z Sanoka niegdy 艣piewem tak偶e w pocz膮tku zdumiewaj膮c, do arcybiskupstwa si臋 wznie艣膰 potrafi艂.

Jemu si臋 te偶 zdawa艂o, 偶e g艂os i kunszt do r贸wnych los贸w prawo mu dawa艂y.

W istocie jeden i drugi podziwiali wszyscy, ale opr贸cz pie艣ni i przygrywek nie umia艂 nic Wojtaszek, a dum膮 tak 艣mieszn膮 i przesadzon膮 grzeszy艂, 偶e ni膮 wszystkich zra偶a艂.

W czasie tego pobytu u Ormianina, do kt贸rego co przedniejsi ludzie zaje偶d偶a膰 byli zwykli dla s艂ynnej kuchni jego, a szczeg贸lniej dw贸r i urz臋dnicy kr贸lewscy na Ru艣 posy艂ani, mia艂 zr臋czno艣膰 Wojtaszek wiele si臋 dowiedzie膰 i nas艂ucha膰.

Nie zwa偶ano na艅 bardzo, gdy w k膮cie zasiad艂 i swobodnie rozpowiadano, co po 艣wiecie kr膮偶y艂o.

Sprawa Zborowskich niejeden raz pobie偶nie bywa艂a wspominan膮, z czego si臋 m贸g艂 przekona膰 Wojtaszek, 偶e pilne oko na nich miano, podejrzewano pilnie, poszlaki spisku chwytano, ale dowod贸w jawnych nie mia艂 nikt... On za艣 daleko wi臋cej wiedzia艂 ni偶 wszyscy i m贸g艂 艂atwo naprowadzi膰 na drog臋.

Lecz jak i do kogo by艂o z tym si臋 uda膰?

Osnu艂 ju偶 sobie, 偶e sprzedaj膮c dawnego pana, m贸g艂 za to miejsce lutnisty otrzyma膰 na dworze kr贸lewskim, bo cho膰 Batory szczeg贸lnego zami艂owania w muzyce nie mia艂, trzyma艂 j膮 przecie wedle dawnego obyczaju i dla go艣ci.

Z wolna Szeremi z nim rozmawiaj膮c, dowiedzia艂 si臋 ca艂ej jego historii i o tych nadziejach, jakie 偶ywi艂.

Nie lubi艂 on Zborowskich ani chcia艂 ich oszcz臋dza膰, ale zna艂 ich zuchwalstwo i nieub艂agan膮 m艣ciwo艣膰, ostrzeg艂 wi臋c Wojtaszka, aby si臋 wprz贸d dobrze zabezpieczy艂 i opiek臋 sobie zapewni艂, nimby przeciwko Samuelowi i Krzychnikowi wyst膮pi艂.

Ormianinowi i o to sz艂o te偶, aby dom jego na zemst臋 nie by艂 nara偶ony.

Ale ju偶 dalej lutni艣cie czeka膰 i oci膮ga膰 si臋 trudno by艂o, postanowi艂 przy pierwszej zr臋czno艣ci z niej korzysta膰.

Pora by艂a, gdy偶 zjad艂szy konia z rz臋dzikiem, po trosze sukien, kt贸re si臋 zdawa艂y zbyteczne, Wojtaszek ju偶 coraz musia艂 skromniej si臋 posila膰, a cz臋sto wod膮 gasi膰 pragnienie.

Nawyk艂emu do zbytk贸w u Samuela, 偶ycie to stawa艂o si臋 niezno艣nym.

W艂a艣nie o tym czasie wie艣ci gro藕ne chodzi膰 zacz臋艂y by艂y, 偶e si臋 Tatarowie wtargn膮膰 na Podole zabierali; kr贸l wi臋c i wojsko wysy艂a艂, i ci膮gle t臋dy od niego je藕dzili z rozkazami jego urz臋dnicy i dow贸dcy.

Z Tatarami bowiem, cho膰 poselstwami kosztownymi trapili kr贸la, kt贸re podejmowa膰 i obdarza膰 musiano, nigdy pokoju by膰 pewnym nie m贸g艂 Batory.

Carzyk贸w r贸偶nych by艂o tylu, i偶 cho膰 kilku pok贸j obiecywa艂o, zawsze ich jeszcze zosta艂o dosy膰, aby znienacka wtargn膮膰 i w jasyr ludzi uprowadzi膰.

Baczno艣膰 na nich by膰 musia艂a nieustann膮.

Nie by艂o te偶 niemal dnia, 偶eby kto艣 z Krakowa do wojska na kresy ku Dzikim Polom nie spieszy艂 lub z doniesieniem od wojsk do kr贸la nie jecha艂.

Sz艂o tylko o to Wojtaszkowi, kogo wybra膰 mia艂, aby mu si臋 zwierzy艂.

Wedle my艣li swej, lutnista 偶yczy艂 W臋gra, bo ci najwi臋ksze " mieli zachowanie u kr贸la, a 偶aden z nich nie mia艂 powodu Zborowskich oszcz臋dza膰, gdy mi臋dzy Polakami, cho膰 przyjaznymi i wiernymi Batoremu, wielu nie mog艂o znale藕膰 takich, co z r贸偶nych powod贸w na Zborowskich si臋 porywa膰 nie byli sk艂onni.

Z wielu pa艅skimi rodzinami 艂膮czy艂y ich dawne koligacje, kt贸re cho膰 dzi艣 nie wi膮za艂y ju偶, zawsze wyst臋powa膰 nie dozwala艂y krwi膮 z sob膮 po艂膮czonym.

Z niecierpliwo艣ci膮 wyczekuj膮c zr臋czno艣ci, Wojtaszek dosiadywa艂 w izbie i ka偶dego przeje偶d偶aj膮cego nie tylko postaw臋 bada艂, nie do艣膰, 偶e mu si臋 przys艂uchiwa艂, ale szed艂 do stajen orszak zobaczy膰, z lud藕mi pogaw臋dzi膰.

Wszystko to czyni艂 tak zr臋cznie, od niechcenia, jak gdyby go tylko pr贸偶nowanie ku temu pobudza艂o.

Zaczyna艂y ju偶 mu te czaty si臋 przykrzy膰, gdy jednego popo艂udnia zajecha艂 w kilkunastu ludzi konnych 艣redniego wieku m臋偶czyzna, z kt贸rego twarzy rys贸w 艂atwo by艂o mo偶na pozna膰 w臋gierskie pochodzenie.

Tylu na贸wczas W臋gr贸w ci膮gle wje偶d偶a艂o do Polski i po niej si臋 kr臋ci艂o, 偶e ten typ by艂 艂atwym do rozr贸偶nienia.

Narodowy str贸j W臋gr贸w, ich uzbrojenie i rz臋dy na konie u艂atwia艂y t臋 diagnoz臋.

Wojtaszek mia艂 oko bystre, zaraz wi臋c w stajni obliczywszy konie, przypatrzywszy si臋 ludziom, oceniwszy ich uzbrojenie, m贸g艂 si臋 domy艣le膰, 偶e jecha艂 m膮偶 jaki艣 znaczny, a zatem albo od kr贸la wys艂any, lub z kr贸lem w stosunkach b臋d膮cy.

By艂 to w艂a艣nie jakby zes艂any dla niego cz艂owiek, kt贸rego m贸g艂 偶yczy膰 sobie.

Z alkierza gospodyni, przez szpar臋 we drzwiach, lutnista m贸g艂 si臋 temu panu przypatrzy膰.

By艂 to w istocie W臋gier zamo偶ny, weso艂ego oblicza, nie bardzo pa艅sko, wi臋cej rycersko i jako urz臋dnik wygl膮daj膮cy, 偶ywy, dobrej my艣li, pod艣piewuj膮cy sobie, kt贸ry ani na jad艂o, ani na nap贸j nie 偶a艂owa艂 i o艣wiadczy艂 gospodarzowi, i偶 cho膰by dalej tego dnia na Podole m贸g艂 ci膮gn膮膰, ale znalaz艂szy gospod臋 mi艂膮, chce sobie u niego spocz膮膰.

Rozumie si臋, 偶e Ormianin nie mia艂 nic przeciwko temu.

Z mowy cudzoziemca 艂amanej, bo si臋 polszczyzn膮, 艂acin膮 i niemczyzn膮 sztukowa艂, zmiarkowa艂 Wojtaszek, 偶e nie od dzi艣 musi by膰 w Polsce, a co za tym sz艂o, 偶e zapewne przyby艂 z kr贸lem i do jego dworu wojskowego lub cywilnego nale偶a艂.

Tak d艂ugo wyczekawszy si臋 na zr臋czno艣膰, lirnik postanowi艂 spr贸bowa膰 szcz臋艣cia.

Wdzia艂 na siebie ostatnie ju偶 w艂oskie ubranie czyste i wytworne, wzi膮艂 lutni臋 od niechcenia w r臋k臋, i jak gdyby cale o go艣ciu nie wiedz膮c, wszed艂 艣mia艂o do izby, gdzie na 艂awie miejsce zaj膮wszy, nog臋 na nog臋 za艂o偶y艂 i pocz膮艂 brzd膮ka膰 na cytrze i nuci膰 piosenki.

Wszystko to by艂o obrachowane doskonale.

Biega艂 po strunach lutni, jak gdyby nie wiedz膮c sam, co czyni, brzd膮kaj膮c od niechcenia; 艣piewa艂 i urywa艂 coraz nowe polskie i w艂oskie piosnki, ale i gra, i 艣piew 贸w by艂y na popis wybrane, aby da艂y wyobra偶enie wielkie s艂uchaczowi o talencie grajka i 艣piewaka.

Sz艂o o to, czy ten, przed kt贸rym si臋 tak wdzi臋czy艂, mia艂 znajomo艣膰 rzeczy i w niej upodobanie.

Od tego zale偶a艂o wszystko.

Podr贸偶nym, o kt贸rym mowa, by艂 贸w Cobar, co kr贸lowi na 艂owach towarzyszy艂, m艂ody przyboczny Stefana W臋gier, razem z towarzyszem swym Zybergiem u偶ywany ci膮gle do poufnych pos艂annictw, a w艂a艣nie teraz wyprawiony na Podole do tych wojsk, kt贸re si臋 tam przeciwko Tatarom zbiera艂y, z rozkazami.

Szcz臋艣ciem dla Wojtaszka osobliwym, Cobar nie tylko lubi艂 muzyk臋, ale na niej si臋 zna艂 dobrze, a by艂 znu偶ony, znudzony, wi臋c na pierwszy d藕wi臋k lutni obudzi艂 si臋, o偶ywi艂, a pos艂yszawszy urywek 艣piewu, stan膮艂 zachwycony.

Chocia偶 Wojtaszek ze spuszczon膮 g艂ow膮 cale si臋 na niego patrze膰 nie zdawa艂, najmniejszy ruch i oznaka wra偶enia baczno艣ci jego nie usz艂y.

Doda艂y mu one 艣mia艂o艣ci, z powag膮 pewnego siebie kunsztmistrza rozsiad艂 si臋 wygodnie, po艂o偶y艂 lutni臋, ziewn膮艂, wzi膮艂 j膮 na powr贸t, pocz膮艂 strun pr贸bowa膰 i palc贸w, dokazywa膰 sztuk r贸偶nych, i ci膮gle udaj膮c, 偶e Cobara ani widzi, ani o nim wie, dla samego siebie pocz膮艂 nuci膰.

M贸wili艣my, jak pi臋knie, gdy chcia艂, 艣piewa艂, jak g艂osem i wyrazem pie艣ni umia艂 trafia膰 do serca - wi臋c tu, gdy sz艂o o los w艂asny, gdy potrzeba by艂o wywrze膰 wra偶enie, zachwyci膰, uj膮膰 sobie s艂uchacza, za偶y艂 ca艂ej swej umiej臋tno艣ci.

Cobar, jak przykuty w tym miejscu, gdzie go pie艣艅 zasta艂a, sta艂, poruszy膰 si臋 nie 艣miej膮c.

Wojtaszek opiewa艂 serca swojego t臋sknice w bardzo wdzi臋cznej kanconie, kt贸r膮 sam by艂 nieosobliwie z w艂oskiego przepolszczy艂.

Wiersz by艂 s艂aby, ale muzyka prze艣liczna, a g艂os i wykonanie zachwycaj膮ce.

Gdy ju偶 t膮 strun臋 poruszy艂, za偶膮da艂 drugiej popr贸bowa膰; lutni臋 otar艂, w艂osy utrefione poprawi艂 i "od niechcenia znowu, weso艂膮 a swawoln膮 jak膮艣 piosenk臋 doby艂 z piersi.

Dwa te 艣piewy stanowi艂y sprzeczno艣膰, r贸偶ni艂y si臋 od siebie nadzwyczajnie, ale to podnosi艂o wra偶enie, jakie czyni艂y.

Cobar, kt贸ry czasem na dworze kr贸la s艂ysza艂 lutnist贸w tych tuzinkowych, kt贸rzy trzymani byli dla formy i dla go艣ci, a cale si臋 nie mogli pochwali膰, aby celowali talentami, spragniony czego艣 lepszego, nies艂ychanie by艂 rad trafunkowi.

Obawiaj膮c si臋, aby mu nie uszed艂 grajek i pie艣niarz, z kt贸rego pomoc膮 m贸g艂 bardzo przyjemnie wiecz贸r przep臋dzi膰, zbli偶y艂 si臋 do niego i, pozdrowiwszy, chwali膰 pocz膮艂 talent jego.

Skromnie, milcz膮co przyj膮艂 te pochwa艂y Wojtaszek i 艣mielej tylko popisywa艂 si臋 dalej, nie sk膮pi膮c g艂osu ni palc贸w.

Cobar te偶 pochwa艂 nie sk膮pi艂, usiad艂 naprzeciwko i dawa艂 znaki nadzwyczajnego 艣piewem rozradowania.

Przyni贸s艂 mu wina przedniego kubek, kt贸ry Wojtaszek przyj膮艂.

Z wolna zawi膮za艂a si臋 rozmowa.

- Takiego lutnisty tu w Polsce, i ze 艣wiec膮 szukaj膮c, nie znale藕膰 - odezwa艂 si臋 W臋gier.

- Jak偶e to mo偶e by膰, aby艣 wa膰pan nie mia艂 miejsca sta艂ego i tak si臋 b艂膮ka艂?

- Przepraszam mi艂o艣膰 wasz膮 - odpar艂 Wojtaszek - ja bo niby miejsce przy pewnym dworze mam i tylko teraz chwilowo... - U kog贸偶 waszmo艣膰 jeste艣?

Kto jest taki szcz臋艣liwy, i偶 tak doskona艂ego pozyska艂 sobie lutnist臋?

- Zostaj臋 przy panu Samuelu Zborowskim - odpar艂 wyrazi艣cie Wojtaszek.

Dosy膰 by艂o Cobarowi us艂ysze膰 to imi臋, aby mu muzyka i 艣piewak z g艂owy precz posz艂y, a sprawa pa艅ska zapuka艂a do serca.

Trafia艂a si臋 doskona艂a zr臋czno艣膰 wybadania s艂ugi Zborowskich, w艂a艣nie pod ten czas, gdy najwi臋cej m贸wiono o ich zamiarach, o knowaniach, a podr贸偶 Samuela na Ni偶 da艂a pow贸d do pog艂oski, 偶e on si臋 tam mia艂 hetmanem og艂osi膰.

cale si臋 Cobar nie spodziewa艂, na kogo mia艂 trafi膰, a 艣piewak mu si臋 wyda艂 doskona艂ym do tego, aby z niego, co zechce, wyci膮gn膮艂.

Nie pokaza艂, a偶eby go to nazwisko mia艂o poruszy膰.

- Pan Samuel?

- odpar艂.

- A gdzie偶 on si臋 teraz znajduje?

Powiadano, 偶e go tu w kraju nie by艂o?

- Nie by艂o go, ale powr贸ci艂 - rzek艂 Wojtaszek.

- Niedaleko nawet st膮d jest w go艣cinie.

W臋gier g艂ow膮 potrz膮sn膮艂.

- To膰 pewno nie darmo - rzek艂 - kr臋ci si臋 tu, bo o Tatarzech s艂ycha膰, ino ich nie wida膰... Nikt tu teraz bezpiecznym nie jest.

Zagajona w ten spos贸b rozmowa, gdy od razu bez przygotowania pad艂a na pana Samuela, Wojtaszek nie mia艂 czasu si臋 rozmy艣le膰, co pocznie, b臋dzieli udawa艂 wiernego s艂ug臋, czy od razu, z serca zrzuciwszy brzemi臋, ma si臋 przyzna膰 Cobarowi ze sw膮 nienawi艣ci膮, ucieczk膮... i po艂o偶enie mu swoje odkry膰 jawnie.

W臋gier, czekaj膮c na odpowied藕, gdy si臋 zbli偶y艂 do lutnisty, spotka艂 jego oczy wlepione w siebie i taki wyraz walki na twarzy, i偶 艂atwo m贸g艂 wnie艣膰, 偶e 艣piewak waha艂 si臋 odkry膰, a mia艂 co艣 do odkrycia.

Powt贸rzy艂 wi臋c zapytanie: - Ano, m贸wcie 艣mia艂o, co tu pan Samuel porabia!

Bo ju艣ci chyba z Tatarami nie trzyma... Wojtaszkowi serce w piersi zako艂ata艂o.

"Albo teraz, lub nigdy - rzek艂 w sobie - dawno rzecz postanowiona.

Nie ma co go oszcz臋dza膰, zb贸ja tego i zdrajc臋!

Niech za to pokutuje, co przez ca艂e 偶ycie broi艂.

Mam go 偶a艂owa膰?

Albo on mnie si臋 kiedy litowa艂?"




Rozdzia艂 VII

Wsta艂 z 艂awy Wojtaszek i cho膰 ju偶 mocne postanowienie mia艂, potem mu si臋 czo艂o okry艂o, g艂os zadr偶a艂 w piersi, gdy m贸wi膰 zacz膮艂.

- S艂ug膮 jestem Zborowskiego - rzek艂 - ale i mnie ju偶 nadojad艂o patrze膰 i s艂ucha膰, co si臋 tam u mego i z nim dzieje.

M贸wicie, 偶e z Tatary nie ma zmowy?

A kto mo偶e za to r臋czy膰?

On by z diab艂em sojusz zawar艂, 偶eby mu do tego pom贸g艂, co on chce.

Cobar uszy nastawi艂 i zbli偶y艂 si臋.

- A czeg贸偶 to on tak chce?

- zapyta艂.

- Albo to wy i ca艂y 艣wiat o tym nie wie?

- zawo艂a艂, u艣miechaj膮c si臋 z艂o艣liwie, Wojtaszek i zamilk艂.

A po chwili zamrucza艂: - Oj, knuj膮 si臋 tam, knuj膮 i kuj膮 u pan贸w Zborowskich niedobre rzeczy!

Ci臋偶ko mu przychodzi艂o tak od razu ze wszystkim si臋 wygada膰, mo偶e te偶 obrachowa艂, 偶e nie zawadzi si臋 podro偶y膰, i pocz膮艂 艣piewa膰. Cobar, wys艂uchawszy jednej strofy piosenki, przerwa艂, niecierpliwy czego艣 si臋 wi臋cej dowiedzie膰.

- Jak mi B贸g mi艂y - zawo艂a艂 - 偶al was dla Zborowskich!

Wy by艣cie 艂atwo mogli doskona艂e miejsce znale藕膰 na kr贸lewskim dworze.

G艂os macie 艣liczny, a i muzykant z was niepo艣ledni - Ja bo od dzieci艅stwa si臋 w tym 膰wicz臋 - rzek艂 Wojtaszek - alem si臋 popad艂 w takie r臋ce, ze z nich si臋 wyzwoli膰 trudno.

W臋gier, coraz bardziej uradowany, nie rzucaj膮c ju偶 tej zdobyczy, nala艂 mu co pr臋dzej kubek wina, przepi艂 do niego, doby艂 czerwony z艂oty w臋gierski z kieszeni i wsun膮wszy mu w r臋k臋, znowu rozmow臋 ostro偶n膮 zawi膮za艂 o Samuelu.

Wojtaszek pi艂 i coraz si臋 bardziej o艣miela艂.

Po dwu kubkach pierwszych wpr臋dce trzeci znalaz艂 si臋 pe艂nym, a W臋gier pocz膮艂 m贸wi膰, pr贸buj膮c lutnist臋.

- Ja tam nie wiem, co o Zborowskich trzyma膰, a szczeg贸lniej o waszym panu Samuelu.

Ma nieprzyjaci贸艂, 偶gaj膮 na niego, 偶e na kr贸la nastaje, 偶e mu jest wrogiem, a to wszystko przez kanclerza.

Gdyby pan Samuel zamiast wojn臋 prowadzi膰 z Zamojskim, uda艂 si臋 艣mia艂o pod opiek臋 kr贸la, przeciw niemu, lepiej by na tym wyszed艂 pewnie.

Spogl膮da艂, m贸wi膮c to, na Wojtaszka, kt贸ry wci膮偶 pot ocieraj膮c z czo艂a, wzdychaj膮c, jakby si臋 m臋czy艂 i z sob膮 walczy艂, po s艂贸wku z ust dobywa艂.

Wreszcie dobrawszy chwil臋, gdy Cobar si臋 zatrzyma艂 nieco, jakby czeka艂 na odpowied藕, coraz to wyra藕niej pocz膮艂 si臋 zdradza膰 z tym, co my艣la艂.

- Mi艂o艣ciwy panie - odezwa艂 si臋 do Cobara - ci臋偶ka to rzecz s艂ug膮 by膰, gdy to, co pan czyni, cz艂ekowi na sumieniu ci膮偶y, a tu nie wiedzie膰, co wybiera膰; albo zdrajc膮 by膰, albo drugich, niewinnych, na zdrad臋 narazi膰.

Chcia艂oby mi si臋 to z onej s艂u偶by uwolni膰 z czystym sumieniem.

- A nie jest偶e艣 cz艂ek wolny?

- spyta艂 W臋gier.

- I owszem, jestem nim - rzek艂 Wojtaszek - ale lat tyle wisz膮c przy dworze, cz艂ek si臋 przywi膮za艂, a d艂u偶ej na 偶aden tu spos贸b nie mo偶na trwa膰, bo uszy wi臋dn膮 s艂ucha膰, zgroza bierze patrze膰, co tam radz膮 i do czego si臋 sposobi膮.

A, nie, nie!

Bodaj z g艂odu mrze膰, a d艂u偶ej na tej s艂u偶bie trwa膰 nie my艣l臋!

- doko艅czy艂.

W臋growi, gdy si臋 tak szcz臋艣liwie powiod艂o, co, prawd臋 rzek艂szy, wi臋cej winu obficie nalewanemu przypisywa艂, ni偶 w艂asnej zr臋czno艣ci w badaniu, nie chcia艂 zaniedba膰 tak dziwnie pochwyconego w膮tku.

Posadzi艂 tedy na 艂awie obok siebie Wojtaszka, par臋 pie艣ni mu jeszcze da艂 od艣piewa膰, raczy艂 go ci膮gle w臋gierskim winem, i w ko艅cu zupe艂nie podchmieli艂.

Lutnista si臋 ca艂kiem otworzy艂 przed nim.

- Ja o wszystkim wiem - rzek艂 - na wszystko patrzy艂em, s艂ucha艂em... nie mia艂 dla mnie tajemnic pan Samuel, mog臋 wskaza膰, co oni z bratem Krzychnikiem knuj膮... ale g艂ow臋 mi za to wezm膮, gdy mie膰 obro艅cy nie b臋d臋!

- Jak to, nie b臋dziesz mia艂 obro艅cy?!

- krzykn膮艂 Cobar.

- Ale ja ci s艂owo daj臋, kr贸l we藕mie na dw贸r, da ci miejsce u siebie, mi臋dzy swymi cytrzystami.

Ja w tym!

W艂os ci z g艂owy nie spadnie, tylko trzeba, 偶eby艣 otwartym by艂, powiedzia艂 wszystko, wskaza艂, aby mo偶na winowajc贸w 艣ciga膰, a kr贸la od ich zbrodniczych zamach贸w uchroni膰.

Wojtaszek ju偶 dobrze podpi艂y, uderzy艂 si臋 w piersi.

- Jak B贸g mi艂y!

Powiem wszystko, odkryj臋!

- zawo艂a艂.

- Byle艣cie si臋 mn膮 zaopiekowali!

Dosy膰 ju偶 gorzkiego ich chleba jad艂em.

Mia艂 w istocie ochot臋 wielk膮 wynurza膰 si臋 i opowiada膰 zaraz, ale j臋zykiem ju偶 nie w艂ada艂, be艂kota艂, i nie tylko 艣piewa膰, ale m贸wi膰 nie m贸g艂.

Po pijanemu zeznanie na nic by si臋 by艂o nie przyda艂o, Cobar to zaraz rozwa偶y艂.

Wprawdzie jecha膰 mia艂 nazajutrz w dalsz膮 drog臋, ale sprawa by艂a zbyt wielkiej wagi, a偶eby dla niej nie op贸藕ni膰 si臋 bodaj.

Sz艂o o 偶ycie kr贸la, z czym si臋 nie tai艂 Wojtaszek.

Ka偶de s艂owo mia艂o znaczenie ogromne.

Musia艂 wybada膰 tego przez opatrzno艣膰 mu nastr臋czonego 艣piewaka, doby膰 z niego, co tylko wiedzia艂.

Dokonanie, rad nierad, W臋gier musia艂 do dnia nast臋pnego od艂o偶y膰, a tu znowu na my艣l przychodzi艂o, 偶e Wojtaszek, wytrze藕wiwszy si臋, ul臋kn膮膰 mo偶e zemsty Samuela, uj艣膰 mu z r膮k, zmieni膰 usposobienie.

Pocz膮艂 wi臋c od tego, i偶 go uj膮艂 sobie najuroczystszym przyrzeczeniem jurgieltu, mi艂o艣ci kr贸la i opieki, bezpiecze艅stwa na wszelki raz, byle mu, nic nie taj膮c, odkry艂, co tylko wiedzia艂 i s艂ysza艂.

- Dobrze - rzek艂 Wojtaszek zm臋czony i napojem zwyci臋偶ony - ale mi艂o艣ciwy panie, po tym winie, com je wypi艂, chyba nie dzi艣 my艣li zbior臋 i potrafi臋 ca艂膮 spraw臋 wy艂uszczy膰.

Wi臋c jutro... - Jutro!

- podchwyci艂 niespokojny Cobar.

- No, c贸偶 robi膰, niech b臋dzie jutro, tylko 偶e ja tyle mam wa偶nych rzeczy na g艂owie, got贸wem zapomnie膰.

Wiesz co... Tu doby艂 pugilaresu i o艂贸wka z kieszeni.

- Mam zwyczaj zapisywa膰 naprz贸d, co kt贸rego dnia jest do zrobienia; zanotuj mi tu, 偶e jutro o Zborowskich, co wiesz, masz mi wszystko porz膮dnie opowiedzie膰.

Wojtaszek si臋 bynajmniej nie zawaha艂 i najwyra藕niej si臋 rozpisa艂, 偶e jutro o zamiarach pan贸w Zborowskich przeciwko kr贸lowi szeroko i dok艂adnie Cobara uwiadomi.

Notatk臋 do kieszeni schowawszy, W臋gier, z min膮 niby oboj臋tn膮, kaza艂 s艂udze swojemu odprowadzi膰 do jego izby lutnist臋, rozebra膰 go i po艂o偶y膰, a sam dr偶膮c z niepokoju i niecierpliwo艣ci, pozosta艂 w izbie dla przygotowania si臋 na jutro.

Znaj膮c ju偶 po trosze ptaszka, kt贸rego przy艂apa艂, Cobar wiedzia艂, co mia艂 czyni膰, aby rzecz do dobrego doprowadzi膰 ko艅ca.

Nie w膮tpi艂, 偶e kr贸l i Zamojski bardzo mu za to odkrycie wdzi臋cznymi b臋d膮.

Poniewa偶 Zyberg nazajutrz czeka艂 na towarzysza, z nim maj膮c ci膮gn膮膰 dalej, a偶eby go to op贸藕nienie w pochodzie nie strzyma艂o, siad艂 naprz贸d listy pisa膰, donosz膮c Zybergowi, aby dalej szed艂 sam w imi臋 Bo偶e, gdy偶 jemu si臋 tu zr臋czno艣膰 nadawa艂a jedyna wykrycia zamach贸w przeciwko kr贸lowi, kt贸rej zaniecha膰 na 偶aden spos贸b nie godzi艂o si臋.

Z listem tym natychmiast go艅ca umy艣lnego wyprawi艂.

Przywo艂a膰 potem kaza艂 kucharza swego i zaleci艂 mu, aby nazajutrz rano wytworne sporz膮dzi艂 艣niadanie, postara艂 si臋 o ma艂mazj臋, o wina, o przyprawy i wyprawi艂 bankiet, na jaki si臋 tylko m贸g艂 zdoby膰.

Nie dosy膰 na tym, boj膮c si臋, aby to 艣niadanie nie starczy艂o na dosy膰 d艂ugo, zwo艂a艂 jeszcze gospodarza i przykaza艂 mu z osobna, tak偶e co m贸g艂 najsmaczniejszego przyprawi膰, nie zwa偶aj膮c na to, co kucharz warzy膰 b臋dzie.

- Nie pytaj mnie, na co si臋 to wszystko zda艂o - rzek艂 - r贸b, co ka偶臋, zap艂ac臋, jak nale偶y, bez targu.

Wolno膰 mi fantazj臋 mie膰 jako i drugim.

Rachowa艂 na to, z czym si臋 mu Wojtaszek po pijanemu wygada艂, 偶e by艂 wyg艂odzony, zbiedzony d艂ug膮 w艂贸cz臋g膮, i 偶e dobre jad艂o, dobre wino, doda mu odwagi i usta otworzy.

Cobar daleko wi臋cej kunsztu za偶ywa艂, bior膮c si臋 do lutnisty, ni偶 go tu by艂o potrzeba, bo Wojtaszek i dla zemsty, i dla ch臋ci pod藕wigni臋cia si臋 na wszystko ju偶 by艂 got贸w i ani my艣la艂 si臋 cofa膰.

W臋gier, ledwie z niecierpliwo艣ci usn膮wszy nieco nade dniem, rych艂o wsta艂, czekaj膮c na Wojtaszka, kt贸ry kamiennym snem po winie spa艂 bardzo d艂ugo i nierych艂o, blady, zm臋czony, strwo偶ony ukaza艂 si臋 Cobarowi, ju偶 na niego oczekuj膮cemu w izbie u zastawionego suto sto艂u.

Ptasiego mleka tylko brak艂o.

W臋gier komedi臋 odgrywa艂 t臋, 偶e mu nadzwyczaj by艂o pilno, 偶e musia艂 zaraz dalej ci膮gn膮膰.

Dla niepoznaki nawet cz臋艣膰 swych ludzi i woz贸w wyprawi艂 niby przodem, przykazawszy im, aby w miejscu naznaczonym czekali, a sam do sto艂u zasiad艂 z Wojtaszkiem.

Zacz臋艂o si臋 od traktamentu w艂asnego kucharza W臋gra... i ju偶 si臋 ten zbli偶a艂 do ko艅ca, gdy Ormianin gospodarz wszed艂, 偶al膮c si臋, 偶e on te偶, nie wiedz膮c o niczym, 艣niadanie pa艅skie sporz膮dzi艂, 偶e jemu prawo przys艂ugiwa艂o swych go艣ci 偶ywi膰.

- A, bodajcie偶, bodajcie! - zerwa艂 si臋 W臋gier.

- Ja czasu nie mam!

Po co mi to twoje 艣niadanie, my go je艣膰 nie b臋dziemy.

Wtem jakby si臋 rozmy艣li艂 nagle, spojrzawszy na Wojtaszka.

- Ha, pal ci臋 diabli!

- zawo艂a艂.

- Kiedy ju偶 gotowe, co艣 mia艂 da膰, przynosi膰 ka偶 a 偶ywo! Szkoda wyrzuca膰 zaokno.

- Po pieczeni palce sobie oblizywa膰 b臋dziecie!

- rzek艂 Ormianin.

Na nowo tedy siedli je艣膰, przy czym Cobar, nie przestaj膮c, nalewa艂.

W艣r贸d jedzenia i popijania za偶膮da艂 pie艣ni W臋gier; Wojtaszek pocz膮艂 najlepszym swym g艂osem nuci膰, 偶e w istocie s艂ucha膰 by艂o czego.

- wam bo nie gdzie indziej, tylko u kr贸la na pokojach pie艣ni zawodzi膰!

- wykrzykn膮艂 zachwycony W臋gier i dobywszy mieszka, kilka w臋gierskich dukat贸w na przypiecz臋towanie s艂贸w swoich mu ofiarowa艂.

Wojtaszkowi dusza si臋 radowa艂a.

- Mi艂o艣ciwy panie!

- zawo艂a艂.

- Alem ja na us艂ugi kr贸la got贸w ca艂ym sercem... ino rozkazujcie, jam wasz... Tymczasem o wczorajszym ani s艂owa, jakby Cobar zapomnia艂 o tym i nie my艣la艂.

- Daj臋 wam s艂owo - rzek艂 - miejsce przy dworze z jurgieltem jakby艣cie w r臋ku mieli.

Ale mnie pilno!

Jecha膰 musz臋!

Godzina p贸藕na!

Wo艂a膰 gospodarza... Dawaj rachunek, zb贸jco!

Rachunek tedy z Ormianinem czyni膰 maj膮c, si臋gn膮艂 Cobar do kieszeni, pugilaresik wczorajszy doby艂 i pocz膮艂 go przegl膮da膰.

- Ach!

- zawo艂a艂 nagle, ukazuj膮c Wojtaszkowi jego notatk臋.

- Na 艣mier膰 o tym zapomnia艂em... Czytaj偶e, co艣 mi to wczoraj tu napisa艂... h臋?

Mia艂e艣 mi jak膮艣 histori臋 o Zborowskich opowiedzie膰, dla kr贸la jegomo艣ci wa偶n膮?

Tego Wojtaszkowi potrzeba by艂o, czeka艂 tylko i trwo偶y艂 si臋, czy Cobar nie pu艣ci sprawy w zapomnienie.

- Got贸wem - odpar艂 natychmiast - got贸wem s艂owa dotrzyma膰, ale mi艂o艣ciwy panie, ni mniej, ni wi臋cej, ja g艂ow臋 moj膮 wa偶臋, bo z panem Samuelem sprawa a z szatanem lub oprawc膮, wszystko jedno.

Nie gubcie mnie, je偶eli nie macie mocy ani uczyni膰, co mi obiecujecie, ani mnie od okrutnej pomsty obroni膰.

Widz臋 ja wprawdzie, 偶e mo偶nym jeste艣cie, ale ma艂o na tym; nie wiem, czy do kr贸la przyst臋p macie i czy mi wyrobicie, co艣cie przyrzekli.

- Masz na to r臋k臋 moj膮 - odpar艂 Cobar.

- S艂uszna rzecz, 偶e si臋 Lada komu nie chcecie zwierzy膰.

Ja si臋 zowie Cobar, mogli艣cie s艂ysze膰 o mnie, bo przy osobie kr贸la stoj臋, mam jego zaufanie i teraz oto z panem Zybergiem do wojska na Podole jestem wys艂any.

Ufa mi pan m贸j, mo偶esz i ty mnie zawierzy膰!

M贸w 艣mia艂o, ale prawd臋, ja za 艂ask臋 kr贸lewsk膮 ci r臋cz臋, bo jak srogim jest nieprzyjacio艂om swoim, tak dla wiernych umie by膰 艂askawym.

Wojtaszek w rami臋 go poca艂owa艂.

- Mi艂o艣ciwy panie - odpar艂 - nic wam nie zataj臋.

Panowie Zborowscy, szczeg贸lnie dwaj, dawny pan m贸j Samuel i pan podczaszy Krzychnik, naposiedli si臋, aby kr贸la trucizn膮 zg艂adzi膰, a hetmanowi zasadzk臋 gotuj膮, z kt贸rej 偶yw nie wynijdzie.

Ka偶dy jego krok 艣ledz膮 i wiedz膮... Ale to, co ja na wiatr m贸wi臋, azali mnie ma艂emu cz艂eku uwierzycie, rzecz dla was w膮tpliwa b臋dzie zawsze, a ja chc臋 pokaza膰 czarno na bia艂ym, dowodnie, 偶e nie darmo m贸wi臋 to przeciwko nim.

- Jakim sposobem?

- przerwa艂 Cobar zdumiony.

- Listy wam wykradn臋 i przynios臋, kt贸re pan Krzychnik do Samuela pisywa艂 i pisze - rzek艂 Wojtaszek.

- W listach tych wszystko stoi... b臋dziecie je widzieli in originali, gdzie i o truci藕nie mowa, i o obmy艣lonej napa艣ci.

Zdumia艂 si臋 nadzwyczajnie W臋gier, ale zarazem uradowa艂.

- Jakim sposobem my艣licie dosta膰 tych list贸w?

- zapyta艂.

- B臋d臋 g艂ow臋 wa偶y艂 - odpar艂 Wojtaszek - bo s膮dz臋, 偶e przecie mnie za to nie opu艣cicie i nie wydacie oprawcy.

Wprost pojad臋 st膮d, gdzie wiem, 偶e listy s膮, i dali B贸g, to je pochwyc臋 i przywioz臋.

Pot mu z czo艂a sp艂ywa艂, gdy to m贸wi艂.

- Je艣li si臋 pan Samuel zawczasu opatrzy - doda艂 - 偶em listy skrad艂 i pogoni za mn膮, wy list贸w pozb臋dziecie, a ja 偶ycia, bo jemu cz艂owieka zabi膰, jak drugiemu wr贸bla.

- C贸偶 wi臋c chcesz?

- zapyta艂 Cobar.

- Pojad臋 sam - odpar艂 Wojtaszek - bo inaczej nie mo偶e by膰.

Zastan臋 go, czy nie, listy tam s膮.

Mo偶e mnie jakich godzin kilka strzyma, ale w powrocie trzeba, abym mia艂 o kogo si臋 oprze膰, bo uchowaj Bo偶e... nagna mnie... Nie doko艅czy艂 lutnista.

- Koni pi臋膰 albo sze艣膰 - rzek艂 W臋gier, namy艣liwszy si臋 - mog膮 ci towarzyszy膰.

Dam ludzi najlepszych, pokierujesz nimi, jako sam chcesz, ale nie baw si臋, bo ja te偶 czasu nie mam, a to sprawa taka, 偶e jej na p贸艂miski rozk艂ada膰 niezdrowo.

- B臋dziecie czekali we Lwowie?

- zapyta艂 Wojtaszek.

- Co robi膰!

Musz臋 - rzek艂 Cobar.

- Gdy o 偶ycie kr贸la idzie, wszystkie inne sprawy, by najpilniejsze, na bok musz膮 ust膮pi膰.

Jed藕 a powracaj... W臋growi si臋 nie bardzo mo偶e chcia艂o na Zyberga dow贸dztwa zdawa膰 i zamiast na wojn臋 i艣膰, siedzie膰 bezczynnemu w gospodzie, lecz rzecz by艂a, jak na贸wczas m贸wiono, gard艂owa.

Wojtaszek ma艂o czasu mia艂 do rozmy艣lenia si臋, wiedzia艂 z do艣wiadczenia jedno, i偶 Samuel go potrzebowa艂, im d艂u偶ej by艂 pozbawiony, tym wi臋cej za nim t臋skni艂 i do 艂aski zawsze, na艂ajawszy i nagroziwszy, przypu艣ci膰 by艂 got贸w.

Na to wi臋c rachowa艂 na pewno.

Nie m贸g艂 przypu艣ci膰, aby mu w duszy czyta艂 pragnienie zemsty i na p贸艂 ju偶 dokonan膮 zdrad臋.

Sumienie bynajmniej lutni艣cie nie dokucza艂o.

Wylicza艂 wszystkie m臋czarnie, jakie ponosi艂 od dzieci艅stwa, zn臋cania si臋, szyderstwa; wiedzia艂 o wszystkich zbrodniach swego pana i wyobra偶a艂 sobie, i偶 go Pan B贸g za narz臋dzie kary wybra艂 sobie.

Je艣li go na chwil臋 lito艣膰 obj臋艂a, wnet sobie przypomina艂, co cierpia艂.

- Nie daruj臋 - powtarza艂 - niech 艂otr i zb贸j ginie... !

Ojciec pi臋knej Anusi!

- 艣mia艂 si臋 gorzko.

- A tak?

A ona lepsza od niego?

Ona by mnie na pal da艂a wbi膰 i chodzi艂a patrze膰, 艣miej膮c si臋, jak b臋d臋 kona艂, alboby za 偶ebro na haki powiesi膰 kaza艂a i napawa艂a si臋 j臋kiem, wo艂aj膮c, abym 艣piewa艂!

Znam ci j膮 i wiem, co si臋 w jej sercu dzieje.

Nie przebaczy mi nigdy, 偶em j膮, nock膮 napad艂szy, wy艣ciska艂, a obroni膰 mi si臋 nie mog艂a, a skar偶y膰 si臋 wstydzi艂a.

Teraz mi w oczy pojrze膰 nie 艣mie, gdy ja jej 艣mia艂o patrz臋.

Jaszczurka!

A wprz贸dy mnie tym wzrokiem wabi艂a i k艂ama艂a... a p艂aka艂a, gdym 艣piewa艂.

Tyle razy ju偶 Wojtaszek z panem zrywa艂 i godzi艂 si臋, zbity, spod jego obcas贸w kutych wychodzi艂 poraniony, a potem do 艂ask powraca艂.

Zdawa艂o mu si臋, 偶e i teraz, gdy si臋 poka偶e, ukorzy, do n贸g schyli, za艣piewa, wszystko zn贸w p贸jdzie w zapomnienie.

Sz艂o tylko o to, jak zastanie Samuela... na pija艅stwie, czy na pokucie; na zgryzotach, czy szalej膮cego.

Z dwojga wola艂 go przy stole i po pijanemu widzie膰, ni偶 z sumieniem si臋 borykaj膮cego.

Nie wiedzia艂 nawet, czy by艂 w Bia艂ym Kamieniu.

Gdyby go nie zasta艂, m贸g艂 Boksicki lub inny kt贸ry zasadzi膰 go do czabanki.

Na p贸艂 drogi porzuciwszy swoich towarzysz贸w, kt贸rych w ma艂ej gospodzie pod lasem umie艣ci艂, polecaj膮c im, aby konie mieli ka偶dego czasu gotowe, i gdyby przyby艂, zaraz z nim dalej p臋dzi膰 mogli, sam Wojtaszek pod wiecz贸r umy艣lnie si臋 op贸藕ni艂 do dworu.

Pomy艣la艂 sobie, 偶e najbezpieczniej mo偶e b臋dzie podkra艣膰 si臋 nie postrze偶onemu.

W cz臋stokole, kt贸ry otacza艂 dw贸r, zna艂 miejsca, gdzie ko艂y wyj膮膰 by艂o 艂atwo i wcisn膮膰 si臋 do 艣rodka.

M贸g艂 wi臋c, bo psy na niego ujada膰 nie wa偶y艂y si臋, po cichu pode dw贸r si臋 wkra艣膰, do Motruny do okna zapuka膰 i u niej si臋 ukry膰.

Ona mu us艂u偶y膰 musia艂a, tego by艂 pewnym.

Tak i uczyni艂.

Konia sp臋tanego pu艣ci艂 na 艂膮czce, siod艂o i rz膮d przychowa艂 w dole, o kt贸rym wiedzia艂, 偶e go tylko lisy zna艂y, a sam ju偶 o g臋stym zmroku znalaz艂 si臋 pod opasuj膮cym dw贸r cz臋stoko艂em.

W domostwie jasno by艂o i gwarno, co dowodzi艂o pana w domu, a o tej godzinie gwar znaczy艂, 偶e u sto艂u pi艂 i zabawia艂 si臋.

Wszystko si臋 tam na贸wczas oko艂o niego skupia艂o, m贸g艂 wi臋c Wojtaszek pr贸bowa膰 p贸j艣膰 pod okno, dobrze sobie znane, Motrunki.

Tu tak偶e 艣wiate艂ko p艂on臋艂o.

Mia艂 z ni膮 znak dawniej um贸wiony, 偶e trzy razy po dwa puka艂.

W okiennice wi臋c, zbli偶ywszy si臋, zacz膮艂 wedle zwyczaju stuka膰.

Wewn膮trz nic si臋 d艂ugo nie odzywa艂o.

Powt贸rzy艂 drugi i trzeci raz pukanie.

Zaszele艣cia艂o co艣 trwo偶liwie, otworzy艂o si臋 okno.

Blada, wyn臋dznia艂a schorza艂ej Motrunki twarz, obwini臋ta r膮bkiem, wyjrza艂a.

Wojtaszek da艂 znak, aby wysz艂a.

W chwil臋 potem siedzieli razem pod szopk膮 pust膮; dziewczyna zap艂akana ze strachu, Wojtaszek z艂y i niecierpliwy.

Chcia艂 naprz贸d wiedzie膰, co si臋 z panem dzia艂o i czy m贸g艂 si臋 mu na oczy pokaza膰.

- Bro艅 ci臋 Bo偶e, je偶eli 偶ycie mi艂e - odpowiedzia艂a Motrunka - samam s艂ysza艂a, gdy niedawno jeszcze powtarza艂: Si艂am mu przebacza艂, ano przebra艂 miar臋.

Dostan臋li go, sk贸r臋 z niego zedrze膰 ka偶臋 偶ywcem, ko艅mi go dam roztarga膰.

Jak zginie, to mi ten jego 艣piew przestanie dokucza膰, kt贸ry mi w uszach brzmi, chodzi za mn膮, we dnie i w nocy nie daje mi spoczynku.

Wojtaszek si臋 zaduma艂.

- Ma艂o to on razy si臋 tak odgra偶a艂?

- odpar艂.

- Przeciein dot膮d 偶yw!

Dziewczyna mu si臋 na szyj臋 rzuci艂a, b艂agaj膮c, aby nie pr贸bowa艂.

Opowiada艂a, 偶e teraz Samuel po ca艂ych dniach chodzi艂 struty, sam do siebie m贸wi膮c, pi臋艣ci膮 w piersi si臋 t艂uk膮c, pod czas w艂osy sobie rw膮c z g艂owy.

- Ano, przecie偶 biesiaduje i s艂ycha膰 z biesiadnej izby 艣miechy i wrzaw臋, jak za najlepszych czas贸w - przerwa艂 Wojtaszek.

- Boksicki z innymi pr贸buj膮 go czym艣 zabawi膰 - odpar艂a Motrunka - przebrali W艂ocha ksi臋dza za kobiet臋 i dziwy z ni膮 dokazuj膮, alem widzia艂a przez drzwi, 偶e siedzi r臋kami sobie twarz zas艂oniwszy i ani patrzy, ani s艂ucha.

Wara teraz temu, na kogo si臋 porwie, bo mu ko艣ci pogruchocze.

Zaduma艂 si臋 Wojtaszek.

Chcia艂 w艂a艣nie nagle si臋 ukaza膰 w takiej chwili zat臋sknienia, ale dziewczyna mu si臋 do n贸g rzuci艂a, prosz膮c, aby poczeka艂 do jutra.

Gdzie si臋 by艂o przechowa膰 do rana?

Wojtaszek nie mia艂, opr贸cz niej, 偶ywej duszy sobie przyjaznej we dworze, i wiedzia艂, 偶e ka偶dy by by艂 rad go zgubi膰.

Nikomu wi臋c si臋 zwierzy膰, nikogo o pomoc prosi膰 nie m贸g艂, a gdyby go kto postrzeg艂, by艂 pewnym, 偶e natychmiast wyda, dodaj膮c jeszcze, i偶 zasadzk臋 zamierza艂 na Samuela.

Niebezpiecze艅stwo by艂o wielkie, bo i oko艂o pi臋knej Motrunki kr臋ci艂o si臋 du偶o dworak贸w, zazdroszcz膮c sobie i ka偶dy jej krok podpatruj膮c; mogli, szukaj膮c jej, trafi膰 na Wojtaszka.

Noc nadchodzi艂a, a w izbie jadalnej ci膮gle jeszcze ta偶 sama panowa艂a wrzawa.

Wojtaszkowi nie chodzi艂o o to, aby si臋 do Samuela dosta艂, byle m贸g艂 przekra艣膰 si臋 do tej szuflady, w kt贸rej papiery sk艂ada艂 i gdzie si臋 na pewno spodziewa艂 znale藕膰 listy Krzychnika.

St贸艂, w kt贸rym ona by艂a, sta艂 w sypialni Samuela, nie opodal od jego 艂o偶a.

Jeden by艂 tylko spos贸b wykradzenia pism tych - albo pod niebytno艣膰 Zborowskiego, lub gdy spa艂.

Sen mia艂 Samuel twardy i rzadko go nawet 艣wiat艂o i ha艂as m贸g艂 obudzi膰, gdy raz oczy zamkn膮艂.

Lecz potrzeba by艂o odwagi niezwyk艂ej, aby korzysta膰 z takiej chwilii, przy czym 艣wiat艂o by艂o koniecznie potrzebne, bo papier贸w le偶a艂o dosy膰, a wszystkich z sob膮 zabiera膰 nie m贸g艂 Wojtaszek.

Nazajutrz, m贸wi艂a Motrunka, zapowiedziane by艂y 艂owy z sieciami i do dnia wszyscy na nie mieli wyci膮gn膮膰.

Czeka膰 na to?

Wojtaszkowi pilno by艂o, bo Cobarowi ludzie i on sam wygl膮dali jego powrotu.

Wsta艂 nagle lutnista, nie zwa偶aj膮c na obejmuj膮c膮 go r臋kami i usi艂uj膮c膮 wstrzyma膰 dziewczyn臋, pomy艣la艂 ma艂膮 chwil臋 i odepchn膮wszy j膮, 艣mia艂ym krokiem wprost poszed艂 ku drzwiom jadalni, otworzy艂 je nagle i stan膮艂 wprost naprzeciwko Samuela.

Wszyscy, kt贸rzy go spostrzegli, wiedz膮c o strasznym pa艅skim gniewie, krzykn臋li ze zdziwienia i przestrachu.

Zborowski, pos艂yszawszy krzyk, podni贸s艂 g艂ow臋... zobaczy艂 stoj膮cego Wojtaszka i os艂upia艂.

St贸艂 biesiadny osobliwy widok przedstawia艂.

G艂贸wn膮 przy nim rol臋 odegrywa艂 stary, napi艂y mocno, 艣miej膮cy si臋 g艂upkowato W艂och - mnich przebrany za kobiet臋, z g艂ow膮 zawi膮zan膮 namitk膮", na kt贸rej wianuszek na艂o偶ono, 艂膮cz膮c z sob膮 dwa god艂a zupe艂nie r贸偶ne; dziewicz膮 wi膮zank臋 kwiat贸w i zam臋偶nych niewiast zas艂on臋.

Doko艂a mnicha, kt贸ry wykrzywia艂 usta i wdzi臋czy艂 si臋 do otaczaj膮cych, sta艂a m艂odzie偶, skubi膮c go, oblewaj膮c, szturgaj膮c i nie daj膮c pokoju.

Przy stole Anusi dawno nie by艂o.

Dworzanie i czelad藕, a nawet proste hajduki, zmieszani razem, jak lalk膮 bawili si臋 t膮 maszkar膮, a 艣miechy rozlega艂y doko艂a.

Na stole opr贸偶nionych dzban贸w, powywracanych kubk贸w, porozlewanego wina i miodu, opr贸偶nionych mis si艂a sta艂o w wielkim nie艂adzie.

Samuel, zobaczywszy Wojtaszka, chocia偶 u boku ani no偶a, ani szabli nie mia艂, bo siedzia艂 rozpasany i upojony, porwa艂 si臋 obur膮cz naprz贸d, szukaj膮c 偶elaza.

Wsta艂, zachwia艂 si臋 na nogach i pad艂 na siedzenie, gdy tymczasem dw贸r jego od przebranego mnicha ca艂y si臋 rzuci艂 ku drzwiom na Wojtaszka i obj膮艂 go" ko艂em.

Jaki艣 czas oczyma mierzyli si臋 pan i s艂uga.

Zborowskiemu usta drga艂y, oczy czarne zatacza艂y si臋 gro藕no, to na 艣piewaku spoczywaj膮c, to odwracaj膮c od niego ze wstr臋tem.

Walczy艂 z sob膮, co pocz膮膰 ma - i na ustach b艂膮ka艂 si臋 ju偶 rozkaz: "Wzi膮膰 go i w dyby zaku膰!

" Ale ani Samuel sam, ani nikt nigdy nie m贸g艂 przewidzie膰, co on pocznie, tak zmienne uczucia z kolei nad nim panowa艂y, a najsilniejsze bra艂o przewag臋.

W chwili, gdy wyrzec mia艂: "zaku膰 go w dyby", a ten wyrok by艂by go rozjuszy艂 i poprowadzi艂 dalej, a偶 do 艣mierci wyroku mo偶e, Wojtaszek si臋 poruszy艂, przebi艂 przez t艂um, zaszed艂 z boku i tu miejsce zabrawszy, g艂osem 艣mia艂ym i dono艣nym zanuci艂 ulubion膮 Samkowi pie艣艅, kt贸rej on s艂uchaj膮c, zawsze p艂aka艂: O, wy moje lata m艂ode!

Zborowski poblad艂 i wida膰 by艂o, jak w nim zburzone nami臋tno艣ci, nagle jak podci臋te, ust膮pi艂y rozrzewnieniu.

I to si臋 przyczyni艂o do wra偶enia, 偶e pie艣艅 ta dawno w nim gra艂a, a s艂ysze膰 jej nie m贸g艂.

Jak z艂amany pochyli艂 si臋 Samuel, a o艣mielony lutnista g艂os coraz podnosz膮c, stroj膮c go na najczulsz膮 nut臋, nie tylko pana, ale wszystkich s艂uchacz贸w oczarowa艂.

Ci, co go niedawno rozszarpa膰 chcieli i gotowi si臋 byli rzuci膰 na niego, stali wstydz膮c si臋 tego, co doznawali.

Spuszczone g艂owy wida膰 by艂o i r臋ce poza艂amywane.

Zborowskiemu dwa strumienie 艂ez rzuci艂y si臋 z ocz贸w i zaszlocha艂.

Wszystkie wspomnienia m艂odo艣ci, jej nadzieje nie ziszczone, zmarnowane marzenia wielkie, upadek domu, poni偶enie w艂asne, 艣cisn臋艂y mu serce; o zem艣cie nad Wojtaszkiem ju偶 ani m贸g艂 pomy艣le膰, zapomnia艂 zdrad臋, gniew si臋 rozla艂 i wyp艂yn膮艂 ze 艂zami.

Lutnista 艣piewa艂, a cho膰 si臋 pie艣艅 kr贸tka o trzech strofach sko艅czy艂a, powt贸rzy艂 j膮 jeszcze.

Tymczasem, doko艂a co sta艂o, patrza艂o na tego cudotw贸rc臋.

Zborowski, nic nie m贸wi膮c, wysun膮艂 r臋k臋 do kubka nalanego, kt贸ry sta艂 przed nim, i cho膰 dr偶a艂a a nap贸j si臋 rozlewa艂, poda艂 go Wojtaszkowi.

Wym贸g艂 na sobie lutnista, 偶e si臋 nisko pok艂oni艂.

Zrozumieli wszyscy, 偶e to by艂o przebaczenie i zgoda, a Boksicki i inni pomy艣leli, 偶e jednak niepospolitej potrzeba by艂o odwagi, aby w ten spos贸b sobie wyjedna膰 u zagniewanego przejednanie.

Gdy nare艣cie pie艣艅 ta przebrzmia艂a, Wojtaszek, nie chc膮c dopu艣ci膰 rozbudzenia zupe艂nego, zacz膮艂 drug膮 weso艂膮, mia艂 bowiem zwyczaj tak je przeplata膰.

Twarze smutne si臋 wyja艣ni艂y i w upojonej gromadzie tu i 贸wdzie do ch贸ru g艂osy si臋 nastraja艂y.

Zborowski tymczasem da艂 znak, aby Wojtaszkowi je艣膰 i pi膰 zastawiono.

Nie spyta艂 si臋 go nawet, co przez ten czas robi艂, gdzie by艂.

Pogrozi艂 mu tylko i zamrucza艂: - Nie pr贸buj ty mnie!

Prawda, uchodzi艂o ci bezkarnie, ale u mnie jeden raz dosy膰, wi臋cej ju偶 nie b臋dzie komu si臋 ze mnie na艣miewa膰.

Nikt pewnie takiego si臋 ko艅ca nie spodziewa艂, a ci, co mieli si臋 ju偶 rzuci膰 na Wojtaszka, otoczyli go, dopytuj膮c i daj膮c mu rady, opowiadaj膮c, jak pan za nim t臋skni艂 i tym podobne.

Z wolna niekt贸rzy si臋 z izby wycofywa膰 zacz臋li, liczba biesiadnik贸w zmniejsza艂a, a W艂och mnich, kt贸ry w krze艣le pozosta艂, bo si臋 o swej sile ruszy膰 nie m贸g艂, z g艂ow膮 zwieszon膮 za por臋cz, z ustami otwartymi, w kt贸rych czarne, popsute z臋by stercza艂y, spa艂 i chrapa艂.

Podni贸s艂 si臋 z siedzenia swojego i pan Samuel, do sypialni chc膮c i艣膰, i kaza艂 sobie r臋k臋 poda膰 Wojtaszkowi, kt贸ry go poprowadzi艂.

A jak nieraz bywa艂o ju偶, sam go rozebra艂.

Na stole, w kt贸rym le偶a艂y listy i papiery mu potrzebne, sta艂y 艣wiece.

Rozmarzony, drzemi膮cy ju偶 Samuel da艂 si臋 rozebra膰, rzuci艂 na po艣ciel, potoczy艂 oczyma po izbie, bo mu, gdy g艂ow臋 na poduszk臋 z艂o偶y艂, zawr贸ci艂o si臋 w niej nagle, i wyj臋kn膮艂 niewyra藕nie do lutnisty: - 艢piewaj!

Wojtaszek siad艂 na ziemi, troch臋 poduma艂 nad wyborem piosenki i natychmiast cicho, smutno, powoli nuci膰 zacz膮艂, w艂a艣nie jak nia艅ka przy dziecka kolebce.

Zborowskiemu natychmiast si臋 oczy zamkn臋艂y i zasn膮艂.

Nikogo wi臋cej nie by艂o w izbie.

Mo偶na li by艂o zaufa膰 snowi Samuela, nie m贸g艂 si臋 on nagle przebudzi膰 i otrze藕wi膰, jak to mu si臋 nieraz trafia艂o pod silnym wra偶eniem?

Wojtaszek w艂a艣nie rozmy艣la艂 nad tym.

Tymczasem bardzo zr臋cznie g艂os tak mierzy艂, os艂abia艂, a偶eby gdy pie艣艅 mia艂 doko艅czy膰, nie da艂o si臋 to prawie czu膰 艣pi膮cemu.

Samuel g艂臋boko, mocno usypia艂, a lutnista siedzia艂, to na niego, to na st贸艂 spogl膮daj膮c.

Jedna chwila mia艂a o losie Wojtaszka rozstrzygn膮膰 - stawi艂 偶ycie na kart臋.

Zborowski spa艂.

Lutnista si臋 podni贸s艂 z ziemi po cichu, spojrza艂 jeszcze na niego i przyst膮pi艂 do sto艂u.

Wiedzia艂, gdzie papiery le偶a艂y.

Sta艂a zwykle u nieopatrznego pana szuflada otworem, popr贸bowa艂 j膮 otworzy膰 - a ten raz znalaz艂 zamkni臋t膮.

Znaj膮c obyczaj wiedzia艂, 偶e klucz nie m贸g艂 by膰 gdzie indziej jak w sukni, kt贸r膮 mia艂 na sobie, a tylko co j膮 zrzuci艂.

Poszed艂 wi臋c przetrz膮sa膰 kieszenie i znalaz艂 go w istocie.

Trzask otwieranego zamka i odsuwanej szuflady nie obudzi艂 艣pi膮cego, 艣mia艂o wi臋c, przysun膮wszy 艣wiec臋, Wojtaszek rozpocz膮艂 po艣piesznie przetrz膮sa膰 listy i cisn膮膰 je za pazuch臋.

W niedawno wrzawliwym domu panowa艂a cisza, wszystko si臋 zdawa艂o usypia膰... lutnista pospiesza艂, gdy wtem szelest si臋 da艂 s艂ysze膰 pode drzwiami i podni贸s艂szy oczy, w szparze drzwi przymkni臋tych spostrzeg艂 Wojtaszek dwie czarne ogniste 藕renice wlepione w siebie.

Pierwsz膮 my艣l膮 jego by艂o rzuci膰 si臋 i... zamordowa膰.

Zostawuj膮c szuflad臋 otwart膮, skoczy艂 偶ywo, lecz drzwi popchn膮wszy, znalaz艂 pod nimi - Motrunk臋... Och艂on膮艂 natychmiast.

- St贸j tu - rzek艂 - pilnuj, aby nikt panu snu nie przerywa艂, mnie kaza艂 papier贸w szuka膰.

Zbywszy si臋 w ten spos贸b dziewcz臋cia, Wojtaszek co 偶ywiej powr贸ci艂 do sto艂a, r臋k膮 dr偶膮c膮 pocz膮艂 znowu przebiera膰 listy i ci膮gle si臋 ogl膮daj膮c na 艣pi膮cego, kt贸ry przez sen dysza艂 i st臋ka艂, dobii艂 si臋 na koniec do dna.

Za sukni膮 mia艂 ca艂y stos pochwyconych list贸w.

Zasun膮艂 偶ywO nazad szuflad臋, zamkn膮艂 j膮 i klucz na powr贸t wsun膮艂 do sukni Zborowskiego.

Rachowa艂, 偶e w ten spos贸b mo偶e si臋 nie tak rych艂o dopatrz膮 kradzie偶y, aby za nim w pogo艅 si臋 pu艣ci膰 mogli.

W ka偶dym razie czasu mia艂 przed sob膮 dosy膰 do rana, aby na wypocz臋tym koniu dosta膰 si臋 do Cobarowych ludzi i pod ich os艂on膮 pu艣ci膰 si臋 ku Lwowu.

Zborowski si臋 szcz臋艣ciem nie przebudzi艂, a Wojtaszek 艣wiec nawet nie pogasiwszy, bo si臋 l臋ka艂, aby nag艂a ciemno艣膰 nie zbudzi艂a 艣pi膮cego, wysun膮艂 si臋 z sypialni.

Motrunk臋 zasta艂 jeszcze w progu na stra偶y.

- Id藕 spa膰 - szepn膮艂 jej.

- Ja tak偶e padam ze zm臋czenia, ju偶 d艂u偶ej nie wytrwam.

Z zuchwalstwem nies艂ychanym, kt贸re dotychczasowe powodzenie podnios艂o jeszcze, Wojtaszek wprost z sypialni pobieg艂 w dziedziniec, w艣r贸d ciemno艣ci 艂atwo znane sobie pale wyszuka艂, kt贸re m贸g艂 wyj膮膰, wysun膮艂 si臋 z podw贸rca i biegiem po艣pieszy艂 do konia.

Tu pierwszy go spotka艂 zaw贸d.

Sp臋tanego konia w czasie niebytno艣ci jego wilcy napad艂y i zdusi艂y.

Mia艂 tylko czas spojrze膰 na le偶膮cego, oko艂o kt贸rego kilka par ocz贸w 艣wiec膮cych w ciemno艣ciach si臋 snu艂o, i piechot膮 musia艂 dalej p臋dzi膰 do gospody, w kt贸rej ludzi Cobarowych pozostawi艂.

Zabra艂o mu to daleko wi臋cej czasu, ni偶 rachowa艂, i dzie艅 si臋 zrobi艂 dobry, a potem s艂o艅ce do g贸ry podnios艂o znacznie, nim w 艣mier膰 znu偶ony po艣piechem i trwog膮 dosta艂 si臋 do gospody.

Tu tak偶e nie m贸g艂 spoczywa膰 ani chwili, pogo艅 grozi艂a.

Konia od jednego z ludzi wzi膮wszy, pu艣ci艂 si臋 natychmiast do Lwowa, nie go艣ci艅cem, bo zawsze si臋 obawia艂, 偶e goni膰 go b臋d膮, ale ma艂ymi 艣cie偶ynami przedzieraj膮c ku niemu.

Pod miastem samym, na skraju lasu, postrzeg艂 w istocie p臋dz膮cych na koniach, kt贸re ca艂e okryte pian膮 i potem pod razami je藕d藕c贸w wysila艂y si臋, Boksickiego i kilku hajduk贸w.

Da艂 im si臋 wymin膮膰 i zaraz po nich ma艂ymi uliczkami dosta艂 si臋 do Ormianina gospody.

Tu z siod艂a si臋 zsun膮艂 na ziemi臋 i nadchodz膮cy spiesznie Cobar kaza艂 go zanie艣膰 nieprzytomnego do izby, gdzie go wod膮 i winem w usta wlanym otrze藕wiono.

- Masz listy?

- zapyta艂 W臋gier.

Wojtaszek uderzy艂 si臋 po piersiach 艣miej膮c.




Rozdzia艂 VIII

Nierych艂o nazajutrz pan Samuel si臋 przebudzi艂, a i s艂u偶ba jego po wczorajszej uczcie 艣ci膮ga艂a si臋 powoli, ziewaj膮c, wielu z pozawi膮zywanymi g艂owami i plastrami, obwini臋tymi r臋kami, bo nie ka偶dy ca艂o wyszed艂 z tej zabawy.

Rozbudzony, natychmiast sobie przypomnia艂 Wojtaszka i rozkaza艂 go przywo艂a膰 do siebie, gdy mu rann膮 polewk臋 do 艂贸偶ka przynosi艂 ulubiony Micha艂.

Rozbieg艂a si臋 czelad藕, lecz na pr贸偶no lutnisty szukano, nikt go od wczorajszego wieczora nie widzia艂.

W dawnej izbie jego nie by艂o nawet 艣ladu, aby w niej nog膮 posta艂.

Wszyscy byli pewni w pocz膮tku, 偶e jak inni, napiwszy si臋, poszed艂 k臋dy艣 na siano i znu偶ony odpoczywa艂.

Spodziewano si臋 go zobaczy膰 co moment, ale czas do po艂udnia up艂yn膮艂, a Wojtaszka nie by艂o ani s艂ychu.

Le偶膮cy na 艂o偶u swym Samuel dopiero teraz spostrzeg艂, 偶e na pod艂odze le偶a艂o kilka wyrzuconych z szuflady list贸w, a przez 藕le domkni臋t膮 w po艣piechu wygl膮da艂y papiery.

Pewnym by艂 tego Zborowski, 偶e nie艂ad nie m贸g艂 by膰 jego spraw膮, tkn臋艂o go to i rzuci艂 si臋 zaraz do sto艂u.

Pami臋ta艂, 偶e ostatni list Krzychnika le偶a艂 na wierzchu.

Otwar艂szy zaledwie, ju偶 si臋 m贸g艂 roboty domy艣le膰... listy by艂y do g贸ry nogami poprzewracane tak, 偶e najdawniejsze le偶a艂y na wierzchu.

Pobie偶ne spojrzenie przekona艂o go, 偶e najwa偶niejszych brak艂o.

Zborowski nie krzykn膮艂, ale zarycza艂 z w艣ciek艂o艣ci, tak 偶e w domu ca艂ym wszystko zadr偶a艂o.

Pierwszy przypad艂 Boksicki.

Znalaz艂 pana stoj膮cego jeszcze u sto艂u i nie mog膮cego m贸wi膰, tak go obj膮艂 gniew.

Trz膮s艂 si臋 i miota艂.

Wskazywa艂 Boksickiemu papiery, ale on ruchu tego zrozumie膰 nie m贸g艂.

- Bestia!

zdrajca!

pies ten!

- rozpocz膮艂 wre艣cie Zborowski.

- Na ko艅, w pogo艅, 艂apa膰... porwa艂 mi papiery!

Schwytanego nie przywozi膰, powiesi膰 na pierwszej so艣nie!

Trupa tylko widzie膰 chc臋, 偶ywego nigdy!

I pad艂 na 艂o偶e, zachodz膮c si臋 z tego gniewu.

Boksicki musia艂 rozpyta膰, ale ze Zborowskim m贸wi膰 teraz by艂o niepodobna.

Gdy wspomnia艂 Wojtaszka, porywa艂a go w艣ciek艂o艣膰 i usta mu si臋 pian膮 okrywa艂y.

Co napad艂 i chwyci艂 w r臋k臋, rwa艂 i szarpa艂 na kawa艂ki.

Pu艣ci艂a si臋 na koniec pogo艅 nie jedna, bo wszyscy chcieli si臋 zas艂u偶y膰 panu, a nie by艂o cz艂owieka, kt贸ry by Wojtaszka zgubi膰 nie pragn膮艂.

Opr贸cz wi臋c Boksickiego, kt贸ry zabra艂 najlepszych ludzi, kto tylko m贸g艂 si臋 wyrwa膰, skoczy艂 na konia i rozbiegli si臋 tak na wszystkie strony, 偶e chyba cudem m贸g艂 uj艣膰 lutnista.

Znaleziono na wp贸艂 rozszarpanego konia w lesie, a niedaleko od niego siod艂o i rz膮d, po kt贸rych poznano, 偶e ko艅 Wojtaszkowy by膰 musia艂.

Spodziewano si臋 wi臋c go dogna膰, ale lutnista umia艂 si臋 im wymkn膮膰, a n贸g nie 偶a艂uj膮c do Cobarowych ludzi dosta艂 si臋, nim pogo艅 do gospody dobieg艂a.

Co si臋 dzia艂o tymczasem w Bia艂ym Kamieniu, tego 偶aden j臋zyk nie wypowie.

Poniewczasie pan Samuel r臋ce 艂ama艂 lamentuj膮c, 偶e przebaczy艂 i 偶e natychmiast zdrajcy obwiesi膰 nie kaza艂.

Wyrzuca艂a mu to Anna, kt贸ra z najwi臋ksz膮 zajad艂o艣ci膮 przeciwko niemu instygowa艂a.

Wszystko to przychodzi艂o poniewczasie.

Gdy och艂on膮wszy z pierwszego sza艂u, Zborowski si臋 wzi膮艂 do przejrzenia papier贸w, przekona艂 si臋 艂atwo, 偶e te, kt贸re mu skradzione zosta艂y, wszystkie jego i Krzychnika obwinia艂y, tak dowodzi艂y ich zamach贸w na kr贸la i kanclerza, 偶e o celu tej kradzie偶y pow膮tpiewa膰 by艂o niepodobna.

Wszystko w ten spos贸b zosta艂o zdradzone, a podczaszy m贸g艂 si臋 spodziewa膰, 偶e na mocy jego w艂asnor臋cznych pism pochwyci膰 go ka偶e kr贸l i spraw臋 mu wytoczy膰.

Samuel m贸g艂 si臋 ucieczk膮 salwowa膰, podczaszemu grozi艂o niebezpiecze艅stwo.

Nie by艂o wi臋c ani chwili do stracenia i natychmiast listy potrzeba by艂o wyprawi膰 z ostrze偶eniem, aby si臋 wszyscy Zborowscy na baczeniu mieli.

Boksicki, drugiego dnia, powr贸ciwszy do Kamienia, przywi贸z艂 dok艂adniejsze wiadomo艣ci: dowiedzia艂 si臋 o pobycie Wojtaszka u Ormianina, o przybyciu Cobara i o tym, 偶e gdy Wojtaszek powr贸ci艂, W臋gier z nim, zamiast do wojska si臋 uda膰, zawr贸ci艂 do kr贸la poluj膮cego w Niepo艂omicach.

Kusi膰 si臋 o odbicie lutnisty nie by艂o mo偶na i na niewiele by si臋 to przyda艂o, bo listy mia艂 Cobar w r臋ku, a te mocniej nad niego 艣wiadczy艂y.

Pos艂a艅cy Samuela do siostrze艅c贸w Stadnickich, do W艂odkowej, do braci przybywszy z listami, poruszyli tu, co 偶y艂o.

Z Krakowa si臋 dowiedziano, 偶e Cobar tam przyby艂 z lutnist膮 i 偶e ten zaraz miejsce u kr贸la i jurgielt otrzyma艂.

Spodziewa艂 si臋 W臋gier od swojego pana wdzi臋czno艣ci i pochwa艂y, jako偶 oboje go nie min臋艂o, ale Batory go przyj膮艂 cale inaczej, ni偶 on my艣la艂.

Wiedzia艂 ju偶, 偶e wyprawiony na Podole Cobar, nie dojechawszy do wojska i zdawszy co mia艂 na Zyberga, powraca.

Kr贸l, nawet dla starania i pieczo艂owito艣ci o swe 偶ycie, takiego wykroczenia nie przebacza艂.

Tryumfuj膮cy z艂o偶y艂 w obronie swej listy W臋gier i stawi艂 lutnist臋.

Kr贸l przebieg艂 oczyma papiery i kaza艂 je sobie t艂umaczy膰.

S艂ucha艂 wyra偶e艅 dosadnych w nich zawartych oboj臋tnie prawie, cho膰 przeciwko niemu wymierzone by艂y.

Nareszcie, gdy si臋 czytanie to sko艅czy艂o, z kt贸rego jawnym by艂o, 偶e na 偶ycie Batorego czyha艂a trucizna, a na Zamojskiego ludzie Samuelowi i on sam, rzek艂 kr贸l oboj臋tnie prawie: - Co ty my艣lisz, Cobar, 偶e艣 ty mi nowin臋 przywi贸z艂, o kt贸rej ja nie wiedzia艂em?

Prawda, 偶em dowodu nie mia艂 w r臋ku, alem tak by艂 pewnym tego, co oni knuj膮, jakbym ich pods艂ucha艂.

Znam tych ludzi... Gard艂a im niczym nie zapcha膰, dumy ich nasyci膰 niepodobna... g艂owy z kark贸w postr膮ca膰 potrzeba, dopiero od nich b臋dziemy bezpieczni.

Z u艣miechem szyderskim, ale nie przywi膮zuj膮c do nich wielkiej wagi, kr贸l listy Zborowskich ukaza艂 Zamojskiemu, biskupowi Myszkowskiemu, T臋czy艅skim.

- C贸偶 tu poczyna膰 z nimi?

- wo艂a艂.

- Wytoczy膰 im spraw臋!

Nie b臋dzie ich kosztowa艂o wyprze膰 si臋 i zaprzysi膮c w艂asnej r臋ki.

Albo偶 艁askiemu nie powiedzia艂 Samuel: "Skar偶 si臋 na mnie, ja si臋 wypr臋".

Musimy ich pochwyci膰 na uczynku, a na贸wczas... Kr贸l si臋 u艣miechn膮艂 i rzek艂 pogardliwie: - Mortuus canis non morderet (zdech艂y pies nie k膮sa).

Gdy si臋 to dzia艂o na zamku, po dworach pan贸w Zborowskich, po domach z nimi skoligaconych rozchodzi艂a si臋 trwoga.

Krzychnik najmocniej zagro偶ony, zaledwie otrzyma艂 wiadomo艣膰 od Samuela o tym, 偶e listy jego by艂y w r臋ku kr贸la, w godzin臋 potem ju偶 go na Franciszka艅skiej ulicy nie by艂o.

Zbieg艂 pieszo naprz贸d do Piekar.

Tu si臋 nie czuj膮c bezpiecznym, uszed艂 do najm艂odszego ze Stadnickich, ale i tu obawiaj膮c zdrady, w ma艂ym poczcie wiernych s艂ug natychmiast pu艣ci艂 si臋 do granicy i nie odetchn膮艂, a偶 j膮 przekroczywszy by艂 na terytorium cesarskim.

Tu si臋 pana "Rady cesarza" nikt nie 艣mia艂 tkn膮膰.

Marsza艂ek listami mniej by艂 zagro偶ony, ale cho膰 pisania unika艂, i tylko to go obwinia膰 mog艂o, i偶 Krzychnik o nim dawa艂 艣wiadectwo, 偶e tak samo my艣li, jak i on, wyjecha艂 tak偶e z miasta.

Broni艂 si臋 jednak otwarcie, i偶 o niczym z艂ym nie wiedzia艂.

Wszyscy oni teraz po艣pieszyli o ratunek do Jana, z wyj膮tkiem Samuela, kt贸ry ani m贸g艂, ani ju偶 chcia艂 si臋 oczyszcza膰.

Banicj臋 maj膮c na sobie w dodatku, wiedzia艂, 偶e mu, pochwyciwszy, nie przebacz膮.

Najbardziej na sercu m艣ciwym le偶a艂o, i偶 zdrajca si臋 wymkn膮膰 zdo艂a艂.

W listach do Stadnickich m艂odych zakl膮艂 na krew, kt贸ra w 偶y艂ach ich p艂yn臋艂a, aby si臋 starali nieodzownie, per fas czy per nefas, si艂膮, zdrad膮, w jakikolwiek b膮d藕 spos贸b, jakimkolwiek kosztem Wojtaszka pochwyci膰 i jego mu dostawi膰.

Publicznie powtarza艂 Samuel z udan膮 krwi膮 zimn膮: - Nie b臋d臋 mia艂 spokoju, p贸ki go nie dostan臋.

Pasy z niego b臋d臋 dar艂!

Pasy!

Pasy!

Jeden ze Stadnickich, w kt贸rego 偶y艂ach istotnie 偶ywiej Zborowskich krew p艂yn臋艂a, umy艣lnie z tym si臋 uda艂 do Krakowa, aby Wojtaszka pochwyci膰.

Cobar, jak by艂 przyrzek艂, wyrobi艂 mu u kr贸la zaraz miejsce lutnisty.

Opieka pa艅ska i nazwisko kr贸lewskiego nadwornego s艂ugi dawa艂o mu wprawdzie bezpiecze艅stwo, zas艂ania艂o go od Zborowskich, ale inne korzy艣ci, jakich si臋 tu spodziewa艂 Wojtaszek, omin臋艂y chciwego odznaczenia si臋 i zbogacenia m艂odzika.

Mia艂 kr贸l wprawdzie cytarzyst贸w i 艣piewak贸w, ale ci wi臋cej dla go艣ci i dla formy przy dworze si臋 czepiali i cierpiani byli, ni偶 mu potrzebni.

Sam kr贸l rzadko mia艂 ochot臋 rozrywa膰 si臋 muzyk膮.

Najmilsz膮 mu by艂a, gdy w niepo艂omskich lasach psy j膮 gra艂y.

Kr贸lowa jejmo艣膰 mia艂a swoich i osobno si臋 jej dw贸r trzyma艂, a najcz臋艣ciej oba one nie w jednym miejscu si臋 znajdowa艂y.

Na ostatek m艂ody i nowy na dworze, nie znany nikomu Wojtaszek pan贸w Zborowskich, zawczasu w starych lutnistach kr贸la mia艂 nieprzyjaci贸艂.

A gdy si臋 na dworze zjawi艂 i ze sztuk膮 sw膮 popisa艂, obudzi艂 zazdro艣膰 i niech臋膰 ku sobie wi臋ksz膮 jeszcze.

Cobar, kt贸ry go mia艂 w swej opiece, nie zawsze przy kr贸lu sta艂; najcz臋艣ciej go Batory wysy艂a艂 to do wojska, to z rozmaitymi poufnymi poleceniami, nie tylko w Polsce, ale i za granic臋.

Na贸wczas Wojtaszek zostawa艂 sam jak palec, otoczony nieprzyjaci贸艂mi, a zyska膰 sobie ludzi nie umia艂.

Cierpia艂 wi臋c na ka偶dym kroku, wy艣miewany, popychany, cale nie dobiwszy si臋 tego, o czym marzy艂.

Wiedziano, za co miejsce otrzyma艂, jurgielt i opiek臋; zwano go wi臋c zdrajc膮 i imi臋 to do niego przylgn臋艂o tak, 偶e nie inaczej mi臋dzy muzykami, jak nim, go mianowano.

M贸g艂by to by艂 sobie wynagrodzi膰 艂atwo, po mie艣cie chodz膮c i do 艣piewania si臋 najmuj膮c przy weselach, chrzcinach, a zabawach bogatych mieszczan, ale na miasto sam si臋 puszcza膰 nie 艣mia艂, bo tam 艂atwo by艂o popa艣膰 w r臋ce pan贸w Zborowskich, kt贸rzy jeden gwa艂t wi臋cej pope艂ni膰 by si臋 nie wahali.

Musia艂 si臋 wi臋c w tych wycieczkach wystrzega膰 i dobrze ogl膮da膰 na wszystkie strony.

Stadniccy za nim krok w krok chodzili.

Sam on wiedzia艂 i czu艂, 偶e d艂ugo tu wytrwa膰 nie potrafi i 偶e zdrada si臋 nie op艂aci艂a.

Do czasu jednak cierpie膰 musia艂 i milcze膰.

Historia Wojtaszka sta艂a si臋 g艂o艣n膮 w mie艣cie i po kraju, ciekawych by艂o wielu, co go widzie膰 i pos艂ucha膰 pragn臋li, ale pogard臋 mu okazywano, a nawet ci, co nie lubili pan贸w Zborowskich, dla niego te偶 wielkiej 艂askawo艣ci nie mieli.

O niewiele sz艂o, a偶eby si臋 Wojtaszek w r臋ce Stadnickiego, a przez niego do dawnego pana, nie dosta艂.

Kilka miesi臋cy up艂yn臋艂o i lutnista si臋 nieco oby艂 ze swym po艂o偶eniem, a nawet zabezpieczy艂, 偶e go Samuel nie b臋dzie 艣mia艂 na zamku szuka膰 i spod boku kr贸la porwa膰.

Zacz膮艂 wi臋c chodzi膰 swobodnie i sam jeden.

Stadnicki m艂ody na to tylko czyha艂, a podbudza艂a go do pilno艣ci W艂odkowa, kt贸ra szczeg贸lniej dawniej lutnist臋 lubi艂a, a teraz go nienawidzi艂a.

Czelad藕 Stadnickiego, zasadziwszy si臋 na Wojtaszka, gdy z miasta powraca艂 z lutni膮 na plecach - nuc膮c sobie nieopatrzny - zast膮pili mu drog臋.

W膮saty, ogromny si艂acz pok艂oni艂 mu si臋, nie puszczaj膮c go dalej.

Mia艂 z sob膮 w towarzystwie takich, jak sam, drab贸w sze艣ciu.

- Czo艂em, Wojtasiu!

Jak si臋 masz!

- zawo艂a艂.

- Trudno ci臋 pozna膰, tak na bia艂ym chlebie kr贸lewskim cia艂a ci przyby艂o.

- Daj mi pok贸j, nie znam ci臋 - odpar艂 Wojtaszek - puszczaj... - Poczekaj ma艂o - rzek艂 hajduk - a to i pami臋膰 wida膰 straci艂e艣.

Jam s艂uga pan贸w Stadnickich, a oni maj膮 polecenie was, gdyby si臋 trafi艂o, uj膮膰 i dostawi膰 panu Samuelowi, bo艣 si臋 odchodz膮c zapomnia艂 z nim po偶egna膰 i rachunek o jurgielt pono nie sko艅czony.

Co艣 ci si臋 od dawnego pana nale偶y.

- Puszczaj偶e!

- krzykn膮艂 Wojtaszek.

- Jam kr贸lewski s艂uga!

Jak 艣miesz mnie wstrzymywa膰?!

Wtem drab go za ko艂nierz pochwyci艂, drudzy obst膮pili, 艣cisn臋li, obj臋li i Wojtaszek pchany musia艂 i艣膰 z nimi.

Gdy si臋 to dzia艂o prawie przed sam膮 bram膮 zamkow膮, przechodzi艂 w艂a艣nie tamt臋dy Dzier偶ek z dwoma s艂ugami Zamojskiego.

Wszyscy oni znali Wojtaszka, kt贸ry par臋 razy by艂 brany na pokoje do kanclerza dla 艣piewu.

A 偶e histori臋 jego wiedzieli, 艂acno si臋 domy艣lili, co si臋 艣wi臋ci.

Dzier偶ek wi臋c, nie mieszkaj膮c, pobieg艂 na zamek do dworzan kr贸la.

Nikogo tak dalece nie obchodzi艂 lutnista, ale b膮d藕 co b膮d藕 nale偶a艂 do dworu i pochwycenie go by艂o zuchwalstwem karygodnym.

Natychmiast wi臋c Mroczek, kt贸ry by艂 pod r臋k膮, wyprawiony zosta艂 w pogo艅 z dziesi臋ciu lud藕mi, aby Wojtaszka odebra膰, nimby go dalej po艣pieszyli uprowadzi膰.

Wojtaszek ze swymi przewodnikami by艂 zaledwie w Grodzkiej ulicy, gdy Mroczek przypad艂 konno.

Ci, co prowadzili lutnist臋, domy艣laj膮c si臋 odsieczy, chcieli si臋 z nim skry膰 do kamienicy, ale nim dopadli do wr贸t, Mroczek ju偶 by艂 przy nich.

- St贸j!

Jakim prawem?!

To jest lutnista kr贸la!

- Mylicie si臋, mi艂o艣ciwy panie - odpar艂 Stadnickiego s艂uga - to jest wychowaniec i lutnista pan贸w Zborowskich.

Uciek艂 z ich domu, pochwyciwszy, co do niego nie nale偶a艂o.

Z艂odziej jest i my go musimy dostawi膰 dawnemu panu do porachunku.

- Nikt go wam nie schowa do kieszeni - krzykn膮艂 rotmistrz - mo偶ecie i pozywa膰, i dochodzi膰, ale tymczasem wolnego cz艂owieka z kr贸lewskiej s艂u偶by nikt nie ma prawa samowolnie chwyta膰!

Puszcza膰 mi go zaraz... !

Drab chcia艂 jeszcze pr贸bowa膰 oporu, gdy Mroczek da艂 znak swoim ludziom, kt贸rzy nacisn臋li tak, 偶e musieli go stadnicczycy wypu艣ci膰.

Wojtaszek dopiero odetchn膮艂, bo dusz臋 ju偶 mia艂 na ramieniu i by艂 pewnym, 偶e z 偶yciem nie ujdzie.

Mroczek go natychmiast mi臋dzy swoich wzi膮艂 i na zamek odwi贸z艂 nazad.

Ta pilno艣膰 oko艂o Wojtaszka i inne pog艂oski niepokoj膮ce, kt贸rym towarzyszy艂o z艂owrogie milczenie kr贸la i Zamojskiego, Zborowskim dawa艂y do my艣lenia.

Nie bez przyczyny wnosili, 偶e i hetman, i kr贸l najstraszniejsi byli, gdy patrzyli z daleka, upatrywali chwili i nawet grozi膰 ani przestrzega膰 nie raczyli.

Samuel o sobie my艣le膰 nie m贸g艂, bo zdawa艂o si臋, 偶e nieodwo艂alnie by艂 pot臋pionym w oczach pana.

Za nim wszelkie staranie by艂o pr贸偶ne, ale Krzysztofa i Andrzeja chciano uratowa膰, a rodzina ich dalsza nie wierzy艂a, a偶eby tak daleko zabrn臋li, by ich nie mo偶na na brzeg wyci膮gn膮膰.

Udali si臋 do kasztelana.

Andrzej pojecha艂 do niego, bo ten by艂 najzr臋czniejszy, a umia艂 pana gnie藕nie艅skiego przekona膰 i sk艂oni膰.

Ten sta艂 zupe艂nie poza szrankami, w kt贸rych si臋 obracali tacy zwolennicy cesarscy, agenci czynni Rudolfa".

Andrzej przyby艂 do niego z u偶aleniem i gotow膮 powie艣ci膮.

- Spisek na nasz膮 zgub臋 uknuto - m贸wi艂 do niego.

- Niegodziwy ten ulubie艅czyk Samuela, Wojtaszek, fa艂szywe podrobione jakie艣 zawi贸z艂 listy z doskonale na艣ladowan膮 r臋k膮 Krzysztofa.

W listach mowa o truci藕nie, o zasadzkach, o zab贸jstwach.

Kr贸l zdrajcy muzykantowi da艂 miejsce u siebie w kapeli i milczy.

Zamojski tak偶e... wiemy, co to ma znaczy膰.

Poczn膮 mo偶e od Samuela, p贸jd膮 potem do Krzychnika, od niego do mnie, a gotowo si臋 sko艅czy膰 na was, panie kasztelanie, bo kto chce psa uderzy膰, kij znajdzie.

Z pocz膮tku kasztelan nie dowierza艂, ale Andrzej z nadzwyczajn膮 zr臋czno艣ci膮 pracowa艂 nad nim p贸ty, a偶 go nam贸wi艂 i przekona艂 o tym, i偶 powinien jecha膰 do Krakowa i raz si臋 z kr贸lem stanowczo w sprawie familii rozm贸wi膰.

Kasztelan pojecha艂.

Nie mia艂 tu 艂ask szczeg贸lnych, ale mia艂 wiar臋 u kr贸la i hetmana.

Pocz膮艂 od tego ostatniego, lecz gdy zagai艂 zaledwie, Zamojski przerwa艂 mu tym, i偶 z kr贸lem o tym, nie z nim m贸wi膰 trzeba.

- Ja w tej sprawie - doda艂 - nic przez si臋 nie czyni臋 i czyni膰 nie b臋d臋.

Zatem wyrobi艂 sobie pos艂uchanie u kr贸la Jan, a wchodz膮c, ju偶 po twarzy pana pozna艂, 偶e si臋 domy艣la膰 musia艂, o co chodzi艂o.

Z ca艂ym zapa艂em czuj膮cego si臋 niewinnym cz艂owieka wni贸s艂 spraw臋 pokrzywdzonej i spotwarzonej familii swojej Jan, b艂agaj膮c kr贸la, aby fa艂szom z艂o艣liwych nieprzyjaci贸艂 Zborowskich nie dawa艂 wiary.

Kasztelan m贸wi艂 gor膮co, 艂zy mu nawet z ocz贸w p艂yn臋艂y, unosi艂 si臋, ukarza艂, prosi艂, a ile razy spojrza艂 na twarz kr贸la, aby zbada膰 wra偶enie, nie znajdowa艂 na niej ani lito艣ci, ani najmniejszej oznaki z艂agodzenia.

Prawda, 偶e Batory w og贸le nie艂atwym by艂 do zwrotu w przekonaniach, a do przebaczenia nieprzyjacio艂om niesk艂onnym cale.

Nie znano prawie przyk艂adu, aby uraz臋 osobist膮 darowa艂.

Sprawy jego w Polsce to usposobienie podnios艂y jeszcze i spot臋gowa艂y.

Od elekcji samej trwa艂a z pocz膮tku otwarta, potem tajona walka z cesarskimi partyzantami, kt贸rzy mieli stolic臋 sw膮 we Wroc艂awiu, znanych dow贸dc贸w, wyznaczone sumy i wci膮偶 podkopywali powag臋, znaczenie, trwa艂o艣膰 rz膮d贸w Batorego.

Na jednego 艁askiego, kt贸ry pad艂szy kr贸lowi do n贸g, nawr贸ci艂 si臋 szczerze i wiernie mu s艂u偶y艂, by艂o stu Czarnkowskich ", Ucha艅skich", Gostomskich, Tarnowskich, kt贸rzy zajmowali miejsca w senacie, a listy wysy艂ali do Wiednia i stali na 偶o艂dzie cesarza.

O tym wszystkim Batory by艂 uwiadomiony, donoszono mu.

Ani zwyci臋stwa, ani powodzenie w polityce wewn臋trznej nie mog艂y nawr贸ci膰 tych, co nie chcieli by膰 nawr贸conymi, znajduj膮c dogodnym czerpa膰 ze dw贸ch 藕r贸de艂.

Batory obchodzi艂 si臋 z tymi przeciwnikami ze wzgard膮 i nie mia艂 nad nimi lito艣ci.

Na 艂zy kasztelana popatrzywszy oboj臋tnie, kr贸l poruszy艂 ramionami.

- Nie w膮tpi臋 - rzek艂 - o szczero艣ci waszej, m贸wicie, co wam wm贸wiono, ale was tak ok艂amano, jak mnie oszuka膰 chciano.

Trudno si臋 jednak 艂udzi膰, gdy dowody czarno na bia艂ym trzyma si臋 w r臋ku.

- Najja艣niejszy Panie - pochwyci艂 kasztelan - raczcie sobie przypomnie膰 tego pisarza w Grodnie, kt贸ry tak r臋k臋 wasz膮 umia艂 na艣ladowa膰, 偶e艣cie wy sami podpisu jego od w艂asnego rozpozna膰 nie mogli.

Albo偶 si臋 nie m贸g艂 znale藕膰 z艂y cz艂owiek, kt贸ry r臋k臋 braci moich na艣ladowa艂 dla ich zguby?

- Czekaj chwil臋, kasztelanie - odpar艂 kr贸l - uczyni臋 ci臋 samego s臋dzi膮.

To m贸wi膮c wyszed艂 kr贸l i ma艂o co zabawiwszy, powr贸ci艂 z wi膮zk膮 papier贸w w r臋ku.

Kasztelan rzuci艂 si臋 na nie chciwie i przepatruj膮c, zdr臋twia艂... Nie by艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci.

Piecz膮tki, pismo, papier, wszystko si臋 sk艂ada艂o na to, a偶eby wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 usun膮膰.

Zrozpaczony starzec, kt贸remu papiery z r膮k wypad艂y, zakry艂 sobie oczy i nie powiedzia艂 ju偶 ani s艂owa.

Batory zabra艂 papiery i z 艂agodno艣ci膮 si臋 odezwa艂: - Widzicie, 偶e z mej strony nie podejrzenie jest, ale pewno艣膰 zupe艂na.

Przeczytajcie listy, przekonacie si臋 z ich tre艣ci, jak nieprzeb艂agan膮 nienawi艣ci膮 pa艂aj膮 dla mnie.

Musz臋 wi臋c pilnym by膰, czuwa膰 i broni膰 si臋.

Uniewinni膰 Krzysztofa i Samuela w oczach moich nic nie zdo艂a.

Ostrze偶cie ich, aby si臋 z kraju wynosili, bo ja, nie dla siebie, ale dla kraju, dla jego spokoju, nieub艂aganym by膰 musz臋.

Kasztelan, zabolawszy okrutnie, musia艂 odej艣膰 z niczym i tego偶 dnia przyby艂emu marsza艂kowi o艣wiadczy艂, i偶 Krzysztofowi nic nie pozostawa艂o nad ucieczk臋, a Samuel te偶, chcia艂li by膰 ca艂y, wynosi膰 si臋 musia艂.

- Co do was - doda艂 - i na was ci臋偶膮 podejrzenia, ale nie tak ci臋偶kie.

Mo偶ecie si臋 oczy艣ci膰 mo偶e.

Po tej ostatniej pr贸bie kasztelan, dotkni臋ty g艂臋boko post臋powaniem braci, chocia偶 ich broni艂 z obowi膮zku, zerwa艂 prawie z nimi stosunki.

Andrzej tak偶e stan膮艂 na boku, nie poczuwaj膮c si臋 do winy braci i chc膮c wytrwa膰 na stanowisku.

Potajemnie za艣 wspomaga艂 i radzi艂 Krzysztofowi, got贸w by艂 ratowa膰 Samuela.

Zborowscy, kt贸rzy i tak trzymali z Czarnkowskim i g艂贸wnymi partyzantami Rakuszan, zbli偶yli si臋 do nich, podwoili gorliwo艣ci.

O najmniejszych rzeczach, cokolwiek si臋 dzia艂o na dworze, mi臋dzy senatorami, w Polsce, w Wiedniu, przez Wroc艂aw i korespondent贸w by艂 cesarz uwiadomiony.

Spodziewano si臋 tam albo Batorego 艣mierci, lub jakiego艣 wybuchu malkontent贸w, na kt贸rych czele m贸g艂 stan膮膰 cesarz, kt贸ry o艣wiadcza艂, 偶e nie przestanie si臋 stara膰 o koron臋 polsk膮 i 偶e j膮 mie膰 musi.

Po nieuda艂ej pr贸bie pochwycenia Wojtaszka, kt贸rego tylko przytomno艣膰 umys艂u Dzier偶ka i po艣piech Mroczka ocali艂, przestraszony lutnista ju偶 si臋 na krok z zamku nie rusza艂, a i tu nie czu艂 si臋 bezpiecznym.

Wiedzia艂 dobrze, 偶e po kryjomu, zr臋cznie go porwawszy st膮d, Zborowscy by sobie winy dowie艣膰 nie dali, a zna艂, czym ich zemsta by艂a.

Odgr贸zka ta Samuelowa: "B臋d臋 z niego pasy dar艂!

" nie by艂a pr贸偶n膮.

Kto wie, co by z nim kaza艂 uczyni膰, gdyby raz mia艂 w swoim r臋ku!

Nauczy艂 si臋 teraz Wojtaszek, jak smutny los czeka艂 zdrajc臋.

Pogardzano nim na zamku, zemsta czyha艂a poza jego murami.

Nawyk艂y i chciwy oklask贸w, nie mia艂 nawet zr臋czno艣ci teraz pozyskania ich i chwilowego nasycenia mi艂o艣ci w艂asnej.

Ca艂ymi dniami siadywa膰 musia艂 na 艂awie w antykamerze, czekaj膮c, azali nie zawo艂aj膮 na pokoje.

Najcz臋艣ciej nie wzywani muzycy si臋 potem rozchodzili, ale wszyscy inni, swobodni, wysuwali si臋 na miasto, zabawiali po browarach, zapraszani, 艣piewali po domach, zarabiali po trosze grosza i mogli si臋 rozerwa膰.

On za艣 ani nosa nie 艣mia艂 wytkn膮膰 za bram臋... nikt si臋 o niego nie troszczy艂.

Wi贸d艂 najsmutniejsze w 艣wiecie 偶ycie i w ko艅cu musia艂 prosi膰 swego opiekuna Cobara, aby mu przyszed艂 w pomoc z rad膮 jak膮.

W臋gier, dotrzymawszy s艂owa, czu艂 si臋 zupe艂nie zwolnionym z dalszych obowi膮zk贸w wzgl臋dem Wojtaszka.

Ruszy艂 ramionami, skrzywi艂 ustami i pyta艂, czego ostatecznie jeszcze 偶膮da膰 mo偶e, otrzymawszy to, co 偶yczy艂.

- Panie mi艂o艣ciwy - odezwa艂 si臋 Wojtaszek - ale ja tu umieram jak trawa w posuch臋.

Nie mam do kogo zagada膰, Wszyscy ode mnie uciekaj膮.

Zgin膮膰 tak chyba przyjdzie, nare艣cie cz艂owiek i lutni, i 艣piewu zapomni, bo tu nikt ani s艂ucha, ani 偶膮da muzyki.

- Na to ja ci nie poradz臋 - odpar艂 Cobar.

- Chcesz porzuci膰 muzyk臋, a zaci膮gn膮膰 si臋 do wojska?

Dobrze.

Zreszt膮 radzi膰 nie umiem - roz艣mia艂 si臋 - nigdy muzykiem nie by艂em.

Wojtaszek pr贸偶no si臋 z偶yma艂 i narzeka艂, nic nie zyska艂.

Par臋 razy, gdy ksi膮偶臋ta niemieccy byli na zamku, a Batory nie wiedzia艂, jak ich przyjmowa膰, wo艂ano muzyki... Na贸wczas starzy tak manewrowali, aby nie dopu艣ci膰 do g艂osu Wojtaszka, i tylko gdy razem 艣piewali wszyscy, m贸g艂 si臋 da膰 s艂ysze膰.

Na贸wczas, cho膰 si臋 wyrywa艂 i g艂os podnosi艂, umiano go zag艂uszy膰.

Po dawnym 偶yciu targanym nami臋tno艣ciami, gor膮czkowym, ale utrzymuj膮cym w ci膮g艂ym napr臋偶eniu wszystkie w艂adze, Wojtaszek popad艂 w rodzaj odr臋twia艂o艣ci, kt贸ra go jak rdza jad艂a.

Do tego m臋cze艅skiego stanu przyczyni艂y si臋 t臋sknice.

T臋skni艂 nawet za tym i za tymi, kt贸rych znienawidzi艂; przypomina艂 sobie Bia艂y Kamie艅, Z艂ocz贸w, Zbor贸w i inne miejsca pobytu, zabawy, walki, strachy... Anusi臋 gniewn膮, rozkochan膮 Motrunk臋, a nawet pijane biesiady wrzaskliwe, w kt贸rych Samuel tak by艂 straszny.

呕a艂owa艂 niemal swojego kroku, za kt贸ry ukarany zosta艂 nie jednym ci臋ciem, ale powoln膮 m臋czarni膮.

Po kilkakro膰 zrywa艂 si臋 ju偶, lutni臋 pochwyciwszy i sw贸j ma艂y w臋ze艂ek, zbiec gdzie艣 do Niemiec, do Czech, bodaj do Moskwy, lecz po drodze mogli go Zborowscy porwa膰 i powiesi膰 na pierwszej z brzegu ga艂臋zi.

W takich rozmys艂ach czas mu up艂ywa艂 na kr贸lewskim dworze.

M贸g艂by by艂 mie膰 jak膮艣 rozrywk臋, zbli偶aj膮c si臋 do dworu kr贸lowej, ale ten si臋 sk艂ada艂 z kobiet po wi臋kszej cz臋艣ci pod偶y艂ych lub starych, a kr贸lowa sama, je艣li nie pisa艂a listu do Szwecji, nie dogl膮da艂a apteczki i ogr贸dka, nie modli艂a si臋, to odpoczywa艂a w bardzo szczup艂ym k贸艂ku, o 艣piewie i muzyce nie my艣l膮c.

Zawczasu ju偶, jakby przeczuwa艂a sw贸j stan wdowi, chodzi艂a w czerni ca艂a - u艣miech prawie si臋 nigdy nie zjawia艂 na jej ustach.

Tak samo by艂o z kr贸lem, zaj臋tym wojn膮, 艂owami, polityk膮 sw膮, W臋grami zreszt膮, kt贸rymi si臋 przewa偶nie otacza艂, a nie szukaj膮c rozrywki 偶adnej opr贸cz my艣listwa.

Pracowano tu wiele, a zabawa by艂a prawie nies艂ychan膮 rzecz膮 - nie czu艂 nikt jej potrzeby.

Wyj膮tkowym by艂o ono wesele z maszkarami, ale i to ju偶 teraz do wspomnie艅 nale偶a艂o.

Nieco mo偶e ja艣niej bywa艂o na pokojach kanclerza i tu czasem d藕wi臋k lutni si臋 s艂ysze膰 dawa艂, ale on towarzyszy艂 pie艣ni nowej Jana Kochanowskiego i musia艂 si臋 pos艂uszny do niej na艂amywa膰.

Nie maj膮c co pocz膮膰, a siedz膮c ci膮gle na zamku, Wojtaszek do ko艣cio艂a ucz臋szcza艂, do zakrystii zachodzi艂 i ksi臋偶om us艂ugi swe ofiarowa艂, kt贸re by艂y ch臋tnie przyj臋te.

Wdziewa艂 kome偶k臋, a pi臋kny g艂os jego w ch贸rze wszystkich zachwyca艂.

Mi艂o艣膰 w艂asna Wojtaszka przynajmniej cokolwiek by艂a po艂echtan膮.

Ksi臋偶a, z kt贸rymi si臋 zapozna艂, nie znaj膮c jego przesz艂o艣ci, s艂ysz膮c g艂os, widz膮c ch艂opaka roztropnym, zacz臋li go do stanu duchownego namawia膰.

Ale do tego on nie mia艂 powo艂ania.

Wychowany w domu, w kt贸rym religia poszanowan膮 nie by艂a, bo Samuel liczy艂 si臋 do nowator贸w i za katolika nie uznawa艂, a w istocie 偶adnej nie mia艂 wiary, Wojtaszek naucza艂 si臋 drwi膰 z obrz臋d贸w, lekcewa偶y膰 duchownych, i my艣la艂 na贸wczas z innymi, r贸wnie偶 lekkomy艣lnymi, 偶e stara wiara musi zgin膮膰... Nie da艂 si臋 wi臋c poci膮gn膮膰, ale tymczasem do zakrystii tak ucz臋szcza艂, jak do kr臋glarni, dla zabawy.

Ale i st膮d go przesz艂o艣膰 wygna膰 mia艂a.

M贸wili艣my wy偶ej o dw贸ch dominikanach, nad kt贸rymi g艂o艣ne by艂o okrutne zn臋canie si臋 Zborowskiego, pod pozorem jakiej艣 na nich potwarzy, a w istocie spowodowane tym, 偶e oni na utrzymanie 偶ony Samuela przy wierze katolickiej wp艂ywali.

Wojtaszek, b臋d膮cy na贸wczas nieod艂膮cznym od swego pana, patrza艂 na uwi臋zienie dominikan贸w i zna艂 ich dobrze.

Oni go te偶 pami臋ta膰 musieli jako pomocnika swego oprawcy.

Jednego razu, gdy Wojtaszek swym zwyczajem zabiera艂 si臋 do 艣piewania w ch贸rze i mia艂 kome偶k臋 przywdziewa膰, ujrza艂 wchodz膮cego jednego ze dwu ksi臋偶y, co si臋 ledwie z r膮k Zborowskiego wyrwa膰 potrafili, ojca Ces艂awa.

Dominikanin, zobaczywszy go, pozna艂 od razu i zmarszczy艂 si臋 surowo.

- A ty co tu robisz w miejscu po艣wi臋canym?!

- zawo艂a艂, patrz膮c na niego.

- Nale偶臋 do 艣piewak贸w kr贸lewskich - odpar艂 Wojtaszek - c贸偶 za dziw, 偶e na Wawelu w ko艣ciele 艣piewam?

- Ty do 艣piewak贸w kr贸la?!

- przerwa艂 zgorszony ojciec Ces艂aw.

- A c贸偶 za bezbo偶nik ci臋 tu wprowadzi艂?!

A oczy艣ci艂e艣偶e si臋 ty z tego brudu, w kt贸rym grz臋z艂e艣 po szyj臋 razem z twoim dawnym panem?!

Wojtaszek milcza艂, 艣mieszkiem nadrabiaj膮c.

Tymczasem ksi臋偶a si臋 katedralni zbli偶yli i s艂uchali.

- Ma 艣liczny g艂os - odezwa艂 si臋 kantor przechodz膮c.

- Ale zajrzyjcie mu do duszy!

- ogni艣cie krzykn膮艂 ojciec Ces艂aw.

- Ta偶 to z ka艂u偶y grzechu i nieprawo艣ci wydobyta 偶mija!

Wszyscy ksi臋偶a przytomni przys艂uchiwali si臋 z nadzwyczajn膮 ciekawo艣ci膮.

- Ale to 艣piewak kr贸la jegomo艣ci!

- doda艂 jeden.

- Spytajcie偶 go, czyim wprz贸dy by艂 - m贸wi艂 ojciec Ces艂aw - a nie tykaj膮c r臋k膮, bo si臋 powalacie, miot艂膮 go za pr贸g wyrzu膰cie i to miejsce, po kt贸rym chodzi艂, ogniem wypalcie, 艣wi臋con膮 wod膮 obmyjcie!

Milczeli wszyscy, dominikanin nie ustawa艂.

- Przecie to ulubieniec Samusia Zborowskiego, 艂otra, co do 艣wi臋tych strzela艂 obraz贸w, co ksi臋偶y zniewa偶a艂, co Wapowskiego, 艣wi臋tego m臋偶a jeszcze 艣wi臋tszej niewiasty, ubi艂.

To jego wychowaniec, kochanek, pieszczota... I ksi膮dz ze wstr臋tem odwr贸ci艂 si臋 od Wojtaszka, w kt贸rego r臋kach kome偶ka dr偶a艂a.

Wszyscy duchowni w zakrystii zgromadzeni, ze zgroz膮 i jak膮艣 niech臋ci膮 spogl膮dali na 艣piewaka.

Nikt mu jeszcze nie 艣mia艂 powiedzie膰, aby sobie szed艂 precz, .

ale na wszystkich twarzach sta艂 ten wyrok wypisany.

I Wojtaszek te偶 go zrozumia艂.

Kome偶k臋 rzuci艂 natychmiast, kapelusik sw贸j z pi贸rem w艂oski porwa艂 do r臋ki i s艂owa nie m贸wi膮c, sk艂oniwszy si臋 zaledwie ksi臋偶om, wyni贸s艂 si臋 precz z zakrystii, w kt贸rej wi臋cej nie posta艂.

呕a艂owano go tu dla g艂osu, ale niepodobna by艂o wiedz膮c, kto on by艂 i sk膮d pochodzi艂, dopuszcza膰 do udzia艂u w nabo偶e艅stwie.

Byli tacy, co si臋 u偶alali nad losem jego i my艣leli nawraca膰, ale Wojtaszek dumny ju偶 im nie nastr臋cza艂 ku temu zr臋czno艣ci i ko艣ci贸艂 z daleka obchodzi艂.

Znowu wi臋c powr贸ci艂y godziny d艂ugie nud贸w i siadywania na 艂awie w izbie, w kt贸rej wszelka s艂u偶ba zawo艂ania oczekiwa艂a, racz膮c si臋 piwem i grubia艅skimi szyderstwy.

Wojtaszkowi czasem przychodzi艂a ochota kamie艅 sobie przywi膮za膰 do szyi i p贸j艣膰 do Wis艂y.




Rozdzia艂 IX

Rok tak prawie up艂yn膮艂.

W po艂o偶eniu pan贸w Zborowskich nic si臋 nie zmieni艂o.

Nad nimi zawsze wisia艂a gro藕ba pomsty kr贸la, bo ten nigdy nie przebacza艂.

Milczenie jego i cierpliwo艣膰 dowodzi艂y tylko, 偶e pierwszej zr臋czno艣ci czeka艂, aby nieprzyjaci贸艂 pogn臋bi膰.

Nie mogli si臋 oczy艣ci膰, nie 艣mieli 偶膮da膰, aby im winy dowodzono... Pozostali w tym stanie niepewno艣ci i obawy, kt贸ry jest ze wszystkich najniezno艣niejszym.

Lecz pan Samuel, kt贸ry ju偶 p贸藕niej kilkakro膰, wraz z Krzysztofem, pr贸bowa艂 si臋 odzywa膰 do Kozak贸w, dla uzyskania u nich hetma艅stwa i dokuczenia nim kr贸lowi, z Ni偶u otrzyma艂 tylko wymijaj膮ce, niestateczne odpowiedzi.

Przyjmowano posy艂ane podarki, na listy obu ich odpisywano, nawet po polsku, ale tak og贸lnymi s艂owy, i偶 z nich nic wyci膮gn膮膰 nie by艂o mo偶na.

Drugi raz na Ni偶 si臋 puszcza膰 nie mia艂 ochoty Samuel, nadto jeszcze 艣wie偶e by艂o pierwszej wyprawy wspomnienie.

Krzysztof, kt贸ry si臋 te偶 pono zawi贸d艂 na wielkim ksi臋ciu moskiewskim i czeka艂 na pr贸偶no od niego jurgieltu, gdy ten wymaga艂 naprz贸d, aby on zarobi艂 na艅 - nie kontent by艂 i z cesarza, kt贸rego zwa艂 si臋 rad膮, ale mu nic poradzi膰 nie umia艂, aby pr臋dzej osi膮gn膮膰 tron polski.

Wiadom膮 tylko by艂a wielka na艅 po偶膮dliwo艣膰 Rudolfa, kt贸ry m贸wi艂 i powtarza艂 ci膮gle, 偶e musi koron臋 t臋 mie膰.

Utrzymywa艂 te偶 i teraz, po wst膮pieniu na tron Batorego, ca艂膮 gromad臋 -p艂atnych szpieg贸w i pok膮tnych pomocnik贸w, kt贸rzy wiele obiecywali, nic nie robili, a nieustannie dopominali si臋 pieni臋dzy, pod pozorem jakich艣 dla cesarza werbunk贸w.

W raportach z Wroc艂awia opisywano na pociech臋 Wiednia, 偶e Batory by艂 偶贸艂ty, chory, zm臋czony, 偶e 偶ycia d艂ugiego nie obiecywa艂.

Z t膮偶 sam膮 nie偶yczliwo艣ci膮 odzywano si臋 o kr贸lowej, o kt贸r膮 zreszt膮 - Rudolf otwarcie m贸wi艂 - 偶e nie dba艂.

Mia艂a ona swe wyposa偶enie osobne i do niczego wi臋cej praw nie mog艂a sobie ro艣ci膰.

Gdy Zamojski i Batory pracowali niezmordowanie oko艂o uporz膮dkowania Polski, zabezpieczenia jej pokoju na granicach, zgotowania lepszej przysz艂o艣ci, pod nimi robota podziemna kret贸w tych nie ustawa艂a ani na chwil臋.

Oczekiwano 艣mierci Batorego, jak gdyby ona wkr贸tce im zapewnion膮 by艂a.

Nie ulega te偶 w膮tpliwo艣ci, i偶 si臋 j膮 przy艣pieszy膰 starano i 偶e gdyby nie pilny doz贸r Buccelli i innych lekarzy, ostro偶no艣膰 Zamojskiego, obawa i nieufno艣膰, kt贸re pobudza艂y do strze偶enia kr贸la, przy艣pieszono by mu koniec ten, kt贸rego tak pragn臋li sprzedani Rakuskiemu.

Zdawa艂o si臋 im, 偶e pierwsze do艣wiadczenie, jak opiesza艂o艣膰, wiele popsu膰 mo偶e, zabezpieczy od powt贸rnego b艂臋du i nauczy, jak tu szybko dzia艂a膰 potrzeba.

Wszystko zreszt膮 by艂o w gotowo艣ci.

Ca艂y zast臋p sprzymierze艅c贸w liczy艂 cesarz w Polsce i na Litwie; mia艂 w Wielkiej Polsce G贸rk臋, w Krakowie jednego z Tarnowskich, mia艂 czynnego Ucha艅skiego, Gostomskiego - wojewod臋 rawskiego, i na poz贸r ogromnie czynnego, wiele obiecuj膮cego Czarnkowskiego.

Partia ta, zaraz po zgonie Zygmunta Augusta sformowana, mia艂a si臋 czas zorganizowa膰 i ukrzepi膰.

Wyczekiwanie d艂u偶sze raczej mog艂o os艂abi膰 i rozprz膮c to wojsko, ni偶 je powi臋kszy膰 i wzmocni膰.

Liczono ju偶 odpadki, cesarz si臋 gniewa艂.

Sz艂o wi臋c g艂贸wnie o to, aby bodaj gwa艂townym czynem koniec panowaniu temu po艂o偶y膰.

Stru膰, zabi膰, byle si臋 pozby膰!

Ze wszystkich, kt贸rzy nale偶eli do tego obozu, jedni tylko Zborowscy okazywali si臋 naj艣mielsi do czynu, a z nich Samuel najpewniejszym, i偶 si臋 nie cofnie.

A zatem czas i godzin臋 trzeba by艂o naznaczy膰, zwi膮za膰 si臋 s艂owem uroczystym i kroczy膰 wprost do czynu.

Samuel si臋 na to godzi艂, Krzysztof przystawa艂, Andrzej si臋 nie sprzeciwia艂.

Wszystkich znudzi艂o i wyczerpa艂o oczekiwanie.

Samuel obes艂a艂 ich, aby zjazd postanowi膰 gdzie艣 na Rusi i umow臋 zawrze膰 tward膮.

W ci膮gu roku obawy jakiej艣 niespodzianki od kr贸la os艂ab艂y.

Poniewa偶 ten si臋 oci膮ga艂, mo偶na go by艂o uprzedzi膰.

Trzej bracia naznaczyli sobie dzie艅 zjazdu w Z艂oczowie.

Zdawa艂o si臋 im, 偶e bezkarnie dot膮d kr臋c膮c si臋 po kraju, jakby na nich uwagi nie zwracano cale, mogli by膰 zapomniani.

Samuel, cho膰 banita, zawsze w kilkadziesi膮t, do stu, koni przenosi艂 si臋 z miejsca na miejsce, z jednego maj膮tku do drugiego, to ku granicy, to ponad ni膮 si臋 snuj膮c.

Opowiadano o nim raz, 偶e si臋 wybiera na Wo艂oszczyzn臋, to 偶e idzie na Tatar贸w, to 偶e si臋 do W艂och wynosi, a kraj opuszcza zupe艂nie.

Krzysztof, nazywa艂o si臋, 偶e bawi艂 na Morawie, gdzie mia艂 jakie艣 bajeczne posiad艂o艣ci, 偶e si臋 znajdowa艂 u cesarza i 偶e go nie by艂o w Polsce, ale w istocie prawie si臋 z niej nie oddala艂.

Na ostatek Andrzej nie ukrywa艂 si臋 z sob膮, jawnie przemieszkiwa艂 w Krakowie, stawi艂 si臋 na wielu zjazdach, bra艂 udzia艂 w naradach, tylko od dworu unika艂 i z kanclerzem si臋 nierad by艂 spotyka膰.

Wszyscy oni mylili si臋 mocno, s膮dz膮c, 偶e czy przez niedbalstwo, czy przez lekcewa偶enie nie zwracano ju偶 na nich uwagi.

Kanclerz dla samego kr贸la, kt贸rego si臋 g艂osili nieprzyjaci贸艂mi, musia艂 ich pilnowa膰, kr贸l za艣 obawia艂 si臋 ich wi臋cej dla Zamojskiego.

Mroczek przez niewidzialnych swoich pomocnik贸w 艣ledzi艂 ka偶dy krok, wiedzia艂 o ka偶dym poruszeniu, mia艂 doniesienia o tym nawet, co mi臋dzy sob膮 m贸wili i uk艂adali.

Zjazd wi臋c um贸wiony do Z艂oczowa tak偶e mu nie by艂 obcym.

Zabezpieczy艂 si臋, aby i tam mie膰 kogo艣, co by mu doni贸s艂 o jego skutku.

By艂o to w pocz膮tkach kwietnia, ale wiosna, cho膰 leniwo, ju偶 si臋 czu膰 dawa艂a i powietrze nieco ociepli艂o.

Z艂ocz贸w, po艂o偶ony w kotlinie, na uboczu, w艣r贸d las贸w i wzg贸rz, w cichym k膮cie, zdawa艂 si臋 panom Zborowskim miejscem bardzo stosownym do takiego zjazdu, kt贸ry by nie nastr臋cza艂 si臋 ciekawym oczom.

Tu oni mogli na stary zamek sobie zajecha膰 po cichu, nie zwracaj膮c uwagi, przesiedzie膰 w nim dni par臋 i nie postrze偶eni si臋 rozsypa膰, ka偶dy w swoj膮 stron臋.

艁atwo si臋 domy艣le膰, 偶e pierwszy niecierpliwy Samuel przyby艂 tu gospodarzy膰 i przygotowa膰 przyj臋cie dla braci.

Orszak jego, wedle dawnego zwyczaju, sk艂ada艂 si臋 z hajduk贸w, dworzan, czeladzi i m贸g艂 nazwa膰 doborowym, bo i ludziom, i koniom nic zarzuci膰 nie by艂o mo偶na.

Pr贸偶ni臋, jak膮 po sobie zostawi艂 Wojtaszek, wype艂nia艂 ju偶 inny m艂okos, Prokopek, kt贸ry wie艣niacze tylko pie艣ni 艣piewywa艂 i z prosta gra艂 na teorbanie, ale by艂 ulubionym pana, bo dr偶a艂 przed nim i na twarz pada艂.

Mnich w艂oski dawno by艂, pok艂贸ciwszy si臋 ze Zborowskim, w podartym habicie zmuszony dw贸r jego opu艣ci膰, natomiast mia艂 teraz on 呕yda, kt贸rego przezwa艂 Rabi Jehuda, 艣piewaj膮cego majujes, je偶d偶膮cego konno i s艂u偶膮cego za po艣miewisko, ale obdzieraj膮cego Samuela bez mi艂osierdzia.

Opr贸cz tego na wozie jechali karze艂 i karlica, ubrani dziwacznie, us艂uguj膮cy te偶 Samuelowi, ale tych on tylko z domu bra艂 rzadko dla parady.

呕ycie wiod艂o si臋 jak przedtem bez zmiany.

Anusia bawi艂a w Bia艂ym Kamieniu, a dorastaj膮cy syn Aleksander, do kt贸rego wi臋cej mo偶e teraz ni偶 do c贸rki by艂 przywi膮zanym, rzadko mia艂 pozwolenie towarzyszenia mu i mieszkania razem.

Przez dziwny jaki艣 srom nie 偶yczy艂 sobie Samuel, aby syn ten patrzy艂 na jego 偶ycie.

Trzyma艂 go z dala, z nauczycielami i pod dozorem bardzo szcz臋艣liwie dobranych przewodnik贸w, czuwaj膮cych nad jego ukszta艂ceniem.

Sam on cynicznie si臋 wyra偶a艂 czasem: - Nie chc臋, aby na takiego, jak ja wyrosn膮艂 艂otra i zb贸ja.

Zobaczycie, ten s艂aw膮 imienia Zborowskich podniesie, ten na bohatera wyro艣nie.

I przepowiednia ta si臋 p贸藕niej, cho膰 w nied艂ugim 偶yciu Aleksandra zi艣ci艂a.

Bola艂 nad tym cz臋sto Samuel, 偶e go nie widzia艂, t臋skni艂 za nim, ale go do siebie nie powo艂ywa艂.

A gdy Aleksander przyje偶d偶a艂, nie przyjmowa艂 go zwykle w Bia艂ym Kamieniu, ale gdzie艣 indziej i ze skromniejszym dworem.

Sam on przy synu stara艂 si臋 by膰 innym.

Wprawdzie warcholstwa nigdy nie m贸g艂 zrzuci膰 z siebie i pozby膰 go zupe艂nie, ale o wiele zdawa艂 si臋 powa偶niejszym.

Aleksander mia艂 usposobienie rycerskie, sposobi艂 si臋 te偶 g艂贸wnie do s艂u偶by wojskowej.

I na ten zjazd nie wzi膮艂 go z sob膮 Samuel.

Trzej bracia mieli by膰 sami, nie maj膮c z sob膮, tylko s艂ugi swe zaufane.

Jana nie powo艂ywano nawet, tak 偶e o zje藕dzie nie wiedzia艂.

Samuel przyby艂 z wieczora dnia jednego, nazajutrz przyjecha艂 Krzysztof, na ostatek Andrzej nadci膮gn膮艂, a pierwszym jego s艂owem by艂o narzekanie, 偶e zjazd mu si臋 zdaje cale niepotrzebnym i zbytecznym.

- Co tu ju偶 omawia膰, o czym radzi膰!

- rzek艂.

- Od lat kilku wod臋 warzymy i tyle tylko, 偶e jej w garnku coraz mniej.

Krzysztof nie odpowiedzia艂 nawet na to.

Samuel zafrasowa艂 si臋 o jad艂o i napitek, chc膮c naprz贸d grzeszne pokarmi膰 cia艂o.

Mia艂 z sob膮 ma艂mazji beczu艂k臋.

U sto艂u Micha艂, w kuchni rozpowiadaj膮c o Ni偶u i o jakich艣 s艂awnych kaczkach, kt贸re tam piek艂 (a sp艂ywa艂 z nich olej), przygotowa艂 prawdziw膮 uczt臋 szlacheck膮.

Zawiesiste, pieprzno, s艂ono, korzenno przychodzi艂y na st贸艂 misy, a odchodzi艂y czyste.

Popijano dobrze i umys艂y si臋 nastroi艂y zgodnie a na wysok膮 nut臋.

Drugi obrus zdejmowano, gdy Krzysztof, precz s艂u偶b臋 rozp臋dziwszy, zawo艂a艂, 偶e czasu nie trac膮c radzi膰 nale偶a艂o.

- Zagajaj!

- odpar艂 Samko.

- Dawno to zagajone - rzek艂 podczaszy - kr贸la si臋 trzeba co najpr臋dzej pozby膰, a je艣li jego nie mo偶na, to hetmana.

Czas tracimy czekaj膮c.

Cesarz si臋 niecierpliwi i 艂aje.

W kraju malkontent贸w ju偶 jest tyle, 偶e byle si臋 noga powin臋艂a, my we藕miemy g贸r臋.

Batory dla nas pracuje... wszystko robi, co mo偶e, aby go nar贸d znienawidzi艂.

Otoczy艂 si臋 W臋grami, z polskich swob贸d szydzi i wprost im zagra偶a.

Na sejmie, je艣li si臋 odezwie, to gorzkim s艂owem.

Nikomu nie pozwoli ani krzykn膮膰, ani si臋 poskar偶y膰.

Wszyscy go maj膮 dosy膰, wszyscy widz膮, 偶e potrwa to d艂u偶ej, nasze privilegia podeptane zostan膮, i na co my od Ludwika wypracowali, za jednym zamachem w proch si臋 obr贸ci.

Co tu znaczy cz艂owiek, gdy chodzi o ca艂y kraj i ca艂y stan ten szlachecki.

- Oto ju偶 wod臋 warzysz - przerwa艂 Andrzej - to stare i oklepane rzeczy!

Krzysztof, maj膮cy si臋 za daleko rozumniejszego i przebieglejszego ni偶 Andrzej, niecierpliwie si臋 z偶ymn膮艂.

- Daj偶e mi wy艂uszczy膰 rzecz, jak ona dzi艣 stoi!

- zawo艂a艂.

- Nie dosy膰, 偶e nam dojad艂 ten gro藕ny stan, dokuczy艂 on ju偶 wszystkim niemal, ale milcz膮, bo si臋 boj膮, a nie poczn膮 nic, bo im te偶 strach.

My si臋 musimy za wszystkich stawi膰 i 艣wi臋ci膰.

Samuel potwierdzi艂, ale tylko milcz膮cym uderzeniem pi臋艣ci膮 o st贸艂, a偶 szyby w o艂贸w oprawne okien zadr偶a艂y.

- Chcieli艣my to rychlej i bezpieczniej sko艅czy膰 - m贸wi艂 dalej Krzysztof - daj膮c kr贸lowi lekarstwo... bo nieboraczysko chory, ale zawczasu si臋 to przez Samuelow膮 nieopatrzno艣膰 wyda艂o; teraz w podr贸偶y, krom gotowanych jajec, nic w g臋b臋 nie bierze.

- Co ty na mnie win臋 sk艂adasz!

- krzykn膮艂 Samuel.

- A z czyjego偶 to listu wysz艂o?!

Nie z mojego!

- A po c贸偶e艣 ty listy chowa艂 tak, 偶e ten 艂otr, tw贸j faworyt, wiedzia艂 o nich, czyta艂 i skra艣膰 m贸g艂?

To膰 nie moja wina!

Samuel kln膮艂 tylko diab艂ami i zamilk艂.

- Teraz tam kuchni, wody, ja my艣l臋, 偶e powietrza pilnuj膮 oko艂o kr贸la - doda艂 Krzychnik - 偶e darmo nawet my艣le膰 o czym艣.

Gdy kr贸l w Grodnie, to tam Buccella i kuchmistrz stoj膮 przy garnkach, a w Niepo艂omicach - Branicka, staro艣cianka.

- Tak - wtr膮ci艂 Andrzej - i偶 tego powodu zmy艣lili na kr贸la, 偶e staro艣ciank臋 pokocha艂, cho膰 on cale do takiego kochania si臋 nie nada艂.

Tam chyba Cobar albo kt贸ry z jego W臋gr贸w za niego kocha... ale zawsze dobrze, 偶e plot膮 o tych mi艂ostkach, bo i kr贸lowej to uszu dochodzi, i ludzie z niego szydz膮.

- Ale to ba艣艅 - rzek艂 Krzychnik - ja najlepiej wiem.

Ba艂amuctwo... Kr贸l Branickiemu" za pilno艣膰 oko艂o 艂ow贸w tenut臋 odpu艣ci艂, a ludzie to sk艂adaj膮 na staro艣ciank臋.

艢miech my艣le膰 o tym!

Ano z Wroc艂awia raportowali cesarzowi o romansie, bo stamt膮d, co tylko mog膮 na kr贸la wymy艣le膰, posy艂aj膮, ale nic nie robi膮.

S艂owami r臋ce chc膮 zast膮pi膰.

S艂uchali wszyscy, a Krzychnik m贸wi艂 dalej: - Wi臋c oko艂o kr贸la nie ma co nam ani projektowa膰, ani robi膰.

Otoczony jest swoimi W臋grami, a gdy w podr贸偶y, to prowadzi za sob膮 tak膮 kup臋 stra偶y i ludzi... Nie doko艅czy艂 pan podczaszy.

- Inna rzecz z kanclerzem - rzek艂 po chwili.

- Ten si臋 czuje w domu i bezpieczen.

O nas, cho膰 wie, to nie dba.

Je藕dzi do Knyszyna, z Knyszyna do Zamechu i tam, gdzie my艣li miasta i grody fundowa膰, w ma艂ym orszaku, czasem w kilku ludzi.

Nic 艂atwiejszego, jak na noclegu w pierwospy naj艣膰 i zar膮ba膰.

- Zwr贸ci艂 si臋 do Samuela.

- To膰 to rzecz dawno zm贸wiona - odpar艂 Samuel - ale trzeba j膮 na pewno poczyna膰, aby burdy nie zrobi膰 daremnej, bo nas po艂api膮 i po艣cinaj膮, a on wyjdzie ca艂y.

Wi臋c musimy wprz贸dy wiedzie膰, nim si臋 w podr贸偶 pu艣ci, ilu ludzi i jakich z sob膮 prowadzi, gdzie nocowa膰 ma, w jakim dworze, jaki tam dost臋p, ilu miejscowej czeladzi.

Przy nim zwykle idzie rotmistrz Mroczek, znam go z wojny, 艣mia艂a i zajad艂a bestia, nieg艂upi, ale ja si臋 go nie boj臋.

O innych te偶, co przy Zamojskim s膮, wiem.

Lud dobrany, ano nie taki, a偶ebym ja si臋 go ul膮k艂.

W tych czasach kanclerz w艂a艣nie poci膮gnie do Krakowa... Chcia艂 dalej m贸wi膰, gdy podczaszy mu przerwa艂: - Ano, przed czasem o tym pocz膮艂e艣.

St贸j!

Pogadamy no... - Wod臋 warzysz - rzek艂, d膮saj膮c si臋, Andrzej.

- O czym tu gada膰?

Postanowiono na kanclerza g艂ow臋?

- Postanowiono - zawo艂a艂 Samuel ze 艣miechem - to jest jam postanowi艂 i ja id臋, a Krzychnik i ty b臋dziecie z daleka patrze膰, jak banita za was 偶ywot i gard艂o stawi!

- Bo艣 ty do tego najsprawniejszy - odezwa艂 si臋 Andrzej.

Samuel si臋 pok艂oni艂.

- A ta mi cze艣膰 za wszystko p艂aci!

- zawo艂a艂.

- Wy oba do kancelarii jeste艣cie, a ja do topora, wy majstry, a ja czeladnik!

Tylko to trzeba te偶 wiedzie膰, 偶e gdyby sami majstrowie byli jak wy, nigdy by do 偶adnej roboty nie przysz艂o.

Marsza艂ek z podczaszym spojrzeli na si臋 i nie chc膮c dra偶ni膰 coraz gor臋cej wyst臋puj膮cego Samuela, zamilkli.

- Panowie majstrowie, s艂ucham dalej rozkaz贸w - doda艂 Samu艣.

Krzysztof w st贸艂 patrzy艂 chwil臋 i palcami po nim gra艂, bo w nim si臋 krew ruszy艂a.

Andrzej w strop oczy wlepi艂.

- Wi臋c pewno wiecie, 偶e kanclerz jedzie do Krakowa tymi czasy i jakim szlakiem?

- spyta艂 podczaszy.

- Tak jest - odpar艂 Samuel - a nie tylko to wiem, ale probablliter datum, kiedy wyruszy i kogo z sob膮 b臋dzie mie膰.

Go艣ciniec to zwyk艂y, wiadomy, wi臋c i popasy, i noclegi zawsze te偶 same, bo on z drogi nie zbacza nigdy.

Ja za艣 tak si臋 gotuj臋, abym krok w krok za nim szed艂, z boku o mil臋, o p贸艂 mili, a dobior臋 sobie takie miejsce do naj艣cia go, gdzie mi najwygodniej b臋dzie.

Mo偶e nawet si臋 uda cz艂owieka dosta膰, co po cichu wrota otworzy, aby dw贸r obstawi膰, nim si臋 zbudzi, albo go i w 艂o偶u wzi膮膰... - Byleby si臋 uda艂o - szepn膮艂 Andrzej.

- Wy sobie go wyobra偶acie nieopatrznym i bezpiecznym, a ja my艣l臋 inaczej.

Wie on, co si臋 wko艂o niego dzieje, i ma si臋 na ostro偶no艣ci.

Je偶eli nie on, to Mroczek patrzy daleko, a ma oczy ostrowidza.

艢mia艂 si臋 Samuel.

- Dalib贸g, nie b臋d膮 one lepsze od moich - rzek艂 - bo oni o mnie tak jak nic nie wiedz膮, chyba - 偶e si臋 po kraju w艂贸cz臋.

Ale to trwa tyle czasu, i偶 oni si臋 ze mn膮 obyli i na mnie nie zwa偶aj膮.

Powiadaj膮 sobie: "Jedzie Samu艣 pi膰 i z dobrymi towarzyszami hula膰... niech tam sobie!

" P贸jd臋 wi臋c w 艣lad za nim i mam nadziej臋 go przydyba膰, nim si臋 do Krakowa dostanie.

- Ludzi du偶o masz?

- zapyta艂 Krzychnik.

- Nie pytaj wielu, ale jakich!

- rzek艂 Samuel.

- 艁eb w 艂eb taki lud, 偶e nie zawahaj膮 si臋 przeciw dziesi臋ciu stan膮膰 jednemu.

Mia艂em ich na Ni偶u.

Turk贸w by艂a 膰ma, nas gar艣膰, a trzeba patrze膰 by艂o, jak si臋 bili.

Zamojski nie prowadzi i trzydziestu z sob膮, licz膮c z wo藕nicami, czeladzi膮 i pacho艂kami, a ja mie膰 b臋d臋 samych dobornych moich wi臋cej trzydziestu, krom tych, co w odwodzie, to tak偶e nie ob艂amki, a i ja za kilku stan臋.

Byle艣my go w ciep艂ym gnie藕dzie przydybali, nie wyjdzie z niego ca艂y.

Wszystka sprawa w tym, gdzie i jak.

B臋d臋 prowadzi艂 go maj膮c na oku p贸ty, dop贸ki nie nadarzy si臋 takie miejsce.

- A jak si臋 nie nadarzy?

- zapyta艂 Andrzej kwa艣no.

- To nie mo偶e by膰!

- zawo艂a艂 Samuel.

- Ja te wszystkie dwory znam, w najgorszym razie, gdy ju偶 si臋 pod Krak贸w b臋dzie podsuwa艂 (ale ja mu tak daleko i艣膰 nie dam), wezm臋 go gdziekolwiek b膮d藕.

- A dalej co?

- spyta艂 Andrzej.

- Bo nam tu wszystko obrachowa膰 trzeba.

Nie idzie o ciebie jednego, Samku, a o nas wszystkich.

Wiedz膮 ludzie, 偶e my si臋 razem trzymamy.

Wi臋c gdy si臋 uda, to co?

Samuel troch臋 si臋 zamy艣li艂.

- Na razie - rzek艂 - trzeba b臋dzie uj艣膰 nieco, ale byle Zamojskiego nie sta艂o, ca艂a szlachta si臋 na nasz膮 i cesarsk膮 stron臋 obr贸ci.

- A jakby si臋 nie uda艂o?

- zapyta艂 Andrzej.

Samuel porwa艂 si臋 zniecierpliwiony do najwy偶szego stopnia.

- Jak偶e mo偶e si臋 nie uda膰?!

- zawo艂a艂.

- Si艂y obrachowane, ja id臋 na pewno.

Uda膰 si臋 musi!

_ Troch臋 cierpliwo艣ci - wtr膮ci艂 marsza艂ek.

- Mo偶e si臋 i tak z艂o偶y膰, 偶e ty nie b臋dziesz m贸g艂 cale nic pocz膮膰.

Co w贸wczas?

- Rzecz si臋 op贸藕ni tylko, ale przez to nie przepadnie - rzek艂 Samuel - ale ja wam zar臋czam, 偶e tym razem musimy z nim sko艅czy膰.

Wodzim si臋 z tym za d艂ugo, mnie ju偶 r臋ce 艣wierzbi膮.

Krzychnik duma艂.

- Byle kanclerza nie sta艂o - rzek艂 - my z Czarnkowskim, z Chodkiewiczami na Litwie, spraw臋 cesarsk膮 wyprowadzimy na st贸艂 i oddzia艂y si臋 znajd膮, kt贸re elekta b臋d膮 popiera艂y, a gdy si臋 te zjawi膮, wszystek kraj odst膮pi Batorego.

- Ano, wojna domowa?

- odpar艂 Andrzej.

- Z艂a rzecz.

- Wojny nie b臋dzie - rzek艂 Krzychnik.

- Kto mu zostanie?

Jego ch艂opska piechota i zaci膮gi cudzoziemskie.

Tym gdy si臋 lenung w da lepszy i one go odst膮pi膮.

Troch臋 milczeli, ale zbytniego zaufania w te swe plany nie okazywa艂 z nich 偶aden. Samuel jeden naj艣mielszym by艂.

- Na czas cho膰by mi przysz艂o si臋 gdzie schowa膰 - rzek艂 - d艂ugo to nie potrwa.

Wszystko jest na Zamojskim.

Nie stanie jego, runie ca艂a ta szopa na ich g艂owy.

On j膮 jeden trzyma!

Znowu nast膮pi艂o milczenie, panowie bracia spogl膮dali po sobie, jakby my艣li swe odgadywa膰 chcieli, ale tylko jeden Samuel mia艂 je wypisane na czole, bo ten si臋 z niczym nie tai艂.

Andrzej, cho膰 szed艂 z bra膰mi, niezupe艂nie ufa艂, 偶e si臋 im uda, Krzychnik chcia艂 narzuci膰 Samuelowi najmniejsze nawet 艣rodki wykonania, bo w jego si艂臋 i impet, ale nie w g艂ow臋 wierzy艂.

Teraz za艣 po odkradzeniu list贸w, mniej ni偶 kiedy mu ufa艂, znajduj膮c, 偶e niebacznym jest i na ludziach si臋 nie zna.

- C贸偶 si臋 sta艂o z tym 艂otrem Wojtaszkiem?

- zapyta艂 Andrzej.

- Kr贸l go wzi膮艂?

- A my艣my go przez Stadnickiego kr贸lowi ju偶 z r膮k byli wydarli - rzek艂 Samuel - ale kanclerza ludzie - bodaj g艂ow膮 na艂o偶y艂 - natychmiast przyskoczyli i wychwycili.

Na dworze jest.

Ci, co go widzieli, powiadaj膮, 偶e do siebie niepodobny, jak w臋dzonka wygl膮da.

Nie trac臋 nadziei - doda艂 - 偶e ja go jeszcze dostan臋, a dostawszy, to dopiero si臋 uciesz臋!

Usta zagryz艂 Samko i zamilk艂 nagle.

R臋ce, kt贸re trzyma艂 na Stole, zacisn臋艂y mu si臋 tak, i偶 krew z nich usz艂a.

Chwil臋 trwa艂 ten gniew wewn臋trzny, milcz膮cy, a podczaszy pocz膮艂 znowu.

- Tedy wszystko tak jak sko艅czone, ale - obr贸ci艂 si臋 do Samuela - na wszystko w 艣wiecie, na cze艣膰 twoj膮 i nasz膮 za klinam, niech偶e raz b臋dzie koniec!

Nam ju偶 nikt dzi艣 wiary nie daje.

Odgra偶amy si臋, odgra偶amy, boczym, trwa to lata ca艂e, ludzie si臋 艣miej膮 z nas i powiadaj膮: "Nie mog膮 nic.

Pojecha艂 Samuel na Ni偶, nic nie wsk贸ra艂, posy艂a艂 z listami do Kozak贸w Krzysztof, nie zyska艂 te偶 nic opr贸cz pi臋knego pok艂onu.

Obr贸cili si臋 do cesarza, ten im ju偶 jurgielty poodejmowa艂, bo widzi, 偶e s膮 do niczego.

Moskiewski te偶 si臋 odwraca od nich.

Co oni warci?

G臋by szerokie, a r臋ce bezsilne".

Gdy to m贸wi艂, po Samuelu przebiega艂y rumie艅ce i blado艣膰 na przemiany.

Zerwa艂 si臋 z siedzenia.

- To znaczy - zawo艂a艂 gwa艂townie - i偶 na mnie spada wszystka wina, bo ja wasz膮 jestem d艂oni膮 i r臋k膮.

Ale gdyby艣ciewy mnie nie wstrzymywali, ja bym dawno porachunek sko艅czy艂 i z wilkiem, i z Zamojskim.

Wy wszystko wa偶ycie i mierzycie na 艂uty i na skrupu艂y, a ja nie rachuj臋 nieprzyjaciela, tylko moje m臋stwo.

Tego mi dot膮d nie brak艂o.

M贸wicie teraz, 偶e trzeba ko艅czy膰.

Dobrze, wi臋c czy dogodnie b臋dzie z tym czy nie, ja koniec zrobi臋... Padnie hetman albo ja.

Tu g艂ow膮 potrz膮sn膮艂.

- Ale chyba ja nie - doda艂.

- On si臋 ubezpieczy艂; wpadnie mi w matni臋, nie opatrzywszy si臋.

- Kiedy偶 si臋 to ma sta膰?

- zapyta艂 Andrzej.

- Bo nam wiedzie膰 trzeba, gdzie by膰 i jak si臋 na wszelki wypadek gotowa膰, - Chcecie, 偶ebym wam dzie艅, a mo偶e godzin臋 i minut臋 wyznaczy艂?!

- wykrzykn膮艂 Samuel.

- Sami偶 zwa偶cie!

To ode mnienie zale偶y.

- Mniej wi臋cej - szepn膮艂 Krzysztof.

- Bardzo rych艂o, najdalej w maju - odezwa艂 si臋 po namy艣l臋 kr贸tkim Samuel - tak mi si臋 zda.

Wyjazd do Krakowa postanowiony, a ja ju偶 na niego po drodze czeka膰 b臋d臋.

- Jedn膮 on ma drog臋?

- bada艂 Andrzej.

- Jedn膮 - potwierdzi艂 Samuel.

- Gdyby j膮 odmieni艂, zawczasu mi dadz膮 zna膰, bo tam mam przy nim kogo艣... Andrzej, pos艂yszawszy to, zaduma艂 si臋.

- A on nie ma kogo swojego przy was?

- zapyta艂.

- Nie mo偶e by膰, moich ludzi znam wszystkich na wylot, nowego 偶adnego nie przyjmuj臋; nie boj臋 si臋!

- zawo艂a艂 Samuel.

- No, i Wojtaszka艣 si臋 nie ba艂 - rzek艂 Krzychnik.

- Nieprawda, nieprawda!

- niecierpliwie pocz膮艂, miotaj膮c si臋, Samuel.

- Obawia艂em si臋 go zawsze, i 艣mier膰 jego by艂a u mnie postanowiona, ale ten cz艂owiek to czarnoksi臋偶nik by艂 i diabelskie kunszty zna艂.

Mnie przy nim serce mi臋k艂o, ludzi najnieprzyja藕niejszych sobie opanowywa艂, kobiety szala艂y za nim.

Na tak膮 si艂臋 - mojej za ma艂o.

Szatan by艂 wcielony!

Siedzieli czas jaki艣 milcz膮cy, a偶 Krzychnik pocz膮艂 bada膰, ju偶 nie po raz pierwszy, o listy swoje, o ile je sobie przypomina艂, kt贸re mianowicie zabrane zosta艂y i znajdowa艂y si臋 w r臋ku kr贸la, na co niech臋tnie i kr贸tko odpowiada艂 Samuel; potem rozmowa si臋 wszcz臋艂a o Janie, w jaki spos贸b broni艂 on Krzychnika.

- M贸wi膮, 偶e listy zrazu pozna艂, i偶 by艂y moje - odezwa艂 si臋 Krzysztof.

- Dopiero si臋 poteim rozmy艣li艂, 偶e te偶 je podrobi膰 m贸g艂 fa艂szerz, bo s膮 tacy ludzie, co i pisma, i piecz臋ci umiej膮 na艣ladowa膰.

Ja si臋 ich zapr臋.

- A kto o nie teraz pyta膰 b臋dzie?

- odezwa艂 si臋 Samuel.

- To rzecz ju偶 pogrzebiona; ja bym te偶 z艂o偶y艂 na Wojtaszka, 偶e przez niego ci, co nas zgubi膰 chcieli, listy fa艂eszne podrzucili.

Ale co dzi艣 ju偶 o tym rozprawia膰?

Gdyby kr贸l wierzy艂 w te papiery, a chcia艂 z nich robi膰 u偶ytek, dot膮d by ju偶 pewnie wyp艂yn臋艂y.

Jan obmy艂 je 艂zami i tak si臋 na niczym sko艅czy艂o.

Andrzej, kt贸ry podobno najostro偶niejszym z nich by艂, rozpocz膮艂 o innych sprawach i z prze艂aju zagadn膮艂 Samuela o syna, o c贸rk臋, o W艂odkow臋, a na ostatek o to, jak on po kraju z tak膮 gromad膮 ludzi, ba, i woz贸w si臋 przeje偶d偶aj膮c, te swoje w臋dr贸wki t艂umaczy.

- Bo - doda艂 - je偶eli ty ich nie wyt艂umaczysz ludziom, oni je sami B贸g wie na co sk艂ada膰 b臋d膮 i papla膰 nie do rzeczy.

- Jam o tym my艣la艂 - odpar艂 Samuel - ale ca艂y 艣wiat wie, 偶e ja do W艂och z Krzychnikiem razem si臋 wynosz臋, bo tu nie mam co robi膰.

Powiadam, 偶e na Malt臋 nawet dop艂yniemy, aby tam jako rycerze z pogany walczy膰.

O tym wi臋c wszyscy ludzie wiedz膮 i nikogo nie dziwi m贸j tabor, bo ju艣ci Zborowski, gdy kraj opuszcza, z sakw膮 jedn膮 za kulbak膮 wyci膮gn膮膰 nie mo偶e.

Bez dworu i sprz臋tu nie mog臋 by膰, a wi臋c i bez broni.

Na ca艂ej Rusi ju偶 si臋 ze mn膮 po偶egnali, bom g艂o艣no zapowiedzia艂, 偶e nie zmieni si臋 li u nas na lepsze, to mnie ju偶 nie zobacz膮.

To m贸wi膮c Samuel po艣wistywa膰 i 艣mia膰 si臋 zacz膮艂.

- E, co tam d艂ugo w臋drowa膰 i wa偶y膰!

- rzek艂.

- Wszystko ju偶 opatrzone i obmy艣lane, a mnie si臋 serce raduje, 偶e koniec zrobi臋 i ludziom oka偶臋, i偶 nie tylko j臋zykiem, ale i r臋k膮 jeszcze nie usch艂膮 potrafi臋.

Kanclerz ubezpieczony... na mnie, jak si臋 zdaje, nawet wielkiego baczenia nie daj膮.

Tak a偶 do po艂udnia czas up艂yn膮艂 nad ci膮g艂ym powtarzaniem wszystkiego, co napa艣膰 na kanclerza czyni艂a potrzebnym.

Radzi艂 Krzychnik, wtr膮ca艂 si臋 pan Andrzej, rozpytywali o ludzi, o bro艅.

Wida膰 by艂o niepok贸j ich, a razem i pragnienie, aby si臋 to sko艅czy艂o.

Podczaszy szczeg贸lniej nalega艂 na to, i偶 cesarz wym贸wki czyni艂, nikomu ju偶 nie ufa艂, pieni臋偶ne wyp艂aty wstrzyma艂 i ze stu tysi臋cy, przeznaczonych na ten cel, po艂ow臋 ledwie wydawszy, wi臋cej ju偶 dawa膰 nie chcia艂 z powodu, 偶e wielu jego dawniejszych stronnik贸w jawnie przesz艂o do kr贸la Stefana.

M贸wiono potem wiele o kr贸lu, a Andrzej, kt贸ry najbli偶ej dworu sta艂 i najlepiej wiedzia艂, co si臋 tam dzia艂o, nastawa艂 na to, 偶e nieub艂aganym by艂, srogim, a coraz si臋 surowszym jeszcze by膰 obiecywa艂.

Powtarzano jego wyrazy, 偶e kaganiec szlachcie na艂o偶y, 偶e j膮 szanowa膰 kr贸l贸w swych nauczy, 偶e i prawa niedorzeczne zmieni膰 b臋d膮 musieli, bo s膮 takie, z kt贸rymi wojny prowadzi膰 skutecznie niepodobna itd.

Tak ca艂y ten czas w Z艂oczowie up艂yn膮艂 na wzajemnym ubezpieczaniu si臋 i zapewnianiu, 偶e teraz ju偶 koniec by膰 musi i 偶e on szcz臋艣liwie dla nich wypadnie.

Samuel do Z艂oczowa przyby艂 z ma艂ym pocztem, cz臋艣膰 jego po drodze, a Boksickiego na 偶膮danie dla wa偶nych jakich艣 pokupek zostawiwszy we Lwowie.

Mia艂 w nim zupe艂ne zaufanie Samuel i cz艂owiek si臋 na nie zas艂ugiwa膰 zdawa艂; ale w czasie s艂u偶by jego u Zborowskiego zasz艂o co艣, co po艂o偶enie i usposobienie zmieni膰 mog艂o.

We Lwowie Boksicki zetkn膮艂 si臋 przed kilku miesi膮cami z przyrodnim bratem, kt贸rego nie widzia艂 od bardzo dawna.

Ten si臋 zwa艂 Par偶nicki.

Powitanie po latach d艂ugich by艂o 艂zami obmyte.

- Gdzie偶 ty si臋 obracasz?

- zapyta艂 Boksicki, my艣l膮c ju偶 brata zaci膮gn膮膰 do s艂u偶by Samuela.

- Przy kanclerzu jestem - rzek艂 Par偶nicki.

- Koniuszym mnie uczynili i dobrze mi z tym jest.

W podr贸偶ach mu towarzysz臋.

Pos艂yszawszy to, Boksicki zrazu si臋 nawet z tym wyda膰 nie 艣mia艂, gdzie s艂u偶y, ale brata zacz膮艂 odmawia膰, a偶eby sk膮pego i surowego Zamojskiego - bo taka o nim chodzi艂a fama - rzuci艂, a innego szuka艂 miejsca.

Obiecywa艂 mu je wyrobi膰.

Par偶nicki na to z g贸ry odrzek艂: - Uchowaj Bo偶e!

Ja si臋 nie rusz臋.

Kamie艅 na miejscu obrasta.

Albo mi to 藕le?

Naprz贸d, 偶e jurgielt nigdy nie zalega, potem, 偶e i podarki si臋 trafiaj膮.

Prawda, 偶e ani na obrokach, ani na stajennych przyborach cz艂ek nie zarobi, bo rygor wielki, ale te偶 zap艂ata dobra i gdy cz艂eka do艣wiadcz膮, to go popychaj膮.

A przy tym - doda艂 - co kanclerz, to nie 偶aden inny pan albo p贸艂panek.

Ten ca艂膮 g臋b膮 kr贸lewski synowiec i ma przed sob膮 przysz艂o艣膰 znaczn膮.

Kto wie, na tron go mo偶e wezm膮?

Pocz臋li tedy we dwu po swojemu politykowa膰, a Par偶nicki si臋 okaza艂 daleko zr臋czniejszym, bo brata skonwinkowa艂, 偶e s艂u偶ba u kanclerza nie mia艂a r贸wnej, a kto si臋 do niej dosta艂, winien si臋 piklowa膰, aby nie straci膰 miejsca.

Nie mog艂o te偶 inaczej wypa艣膰, tylko 偶e bracia, nawzajem si臋 ugaszczaj膮c, pod wiecz贸r zawsze oba byli podchmieleni, serca si臋 im otwiera艂y i tajemnic dla siebie nie mieli.

Boksicki nawet, obawiaj膮c si臋 o 偶ycie brata, wygada艂 mu si臋 w ko艅cu z tym, 偶e na kanclerza czyhano i tym podobne.

- Ja tam oczywi艣cie nie bardzo wiem, co si臋 na pokojach dzieje - odpar艂 Par偶nicki - ale ci mog臋 za to r臋czy膰, 偶e kanclerz jest o wszystkim uwiadomiony, bo swoich ludzi wsz臋dzie ma, i 偶e je偶eli na niego napa艣膰 chc膮, to rychlej on na was napadnie.

Jam tego tak pewien, jak Pan B贸g na niebie.

Boksicki, s艂uchaj膮c brata, znacznie ostyg艂 i pocz膮艂 duma膰 o w艂asnej sk贸rze.

Inaczej mu si臋 teraz wydawa艂a sprawa, bo, pomimo osobistego m臋stwa Samuela, widzia艂, 偶e on s艂abszym by艂 i 偶e z innymi s艂ugami jego m贸g艂 te偶 g艂ow臋 po艂o偶y膰, stoj膮c przy nim.

Za drugim razem gdy si臋 zeszli, Par偶nicki pocz膮艂 namawia膰, aby Boksicki raczej trzyma艂 z nim i kanclerzowi pomaga艂.

Oburzy艂 si臋 na to Boksicki, ale gdy raz i drugi rozgadali si臋, zmi臋k艂 i jako艣 spowolnia艂.

- Od ciebie nic innego nie b臋d膮 偶膮dali, tylko aby艣 nas zawiadamia艂, z jak膮 si艂膮, gdzie i kiedy b臋dzie Samuel si臋 znajdowa艂, a odwodzi艂 go od napa艣ci, w kt贸rej on g艂ow膮 mo偶e na艂o偶y膰.

Jak do tego przyszli, 偶e si臋 potem porozumieli i najzaufa艅szy s艂uga Samuelowy sta艂 si臋 narz臋dziem w r臋ku brata i pos艂ugaczem kanclerza, to tylko s艂abo艣膰 natury ludzkiej mo偶e t艂umaczy膰.

Boksicki m贸wi艂 sobie, 偶e Samuela w ten spos贸b od zag艂ady zachowa.

Zm贸wili si臋 wi臋c mi臋dzy sob膮 bracia i gdy Zborowski rachowa艂 na to, 偶e kanclerza we藕mie nieopatrznego, tymczasem Zamojski o ka偶dym jego kroku zawiadomionym by膰 mia艂 i bezpiecznie podr贸偶 odbywa膰.

Lecz nie chc膮c zdrad膮 i podst臋pem nic czyni膰, Zamojski g艂o艣no si臋 odzywa艂 z tym, tak aby to dosz艂o Zborowskiego, 偶e banicj臋 na sobie maj膮c, nie powinien si臋 w jurysdykcji jego, jako starosty krakowskiego, ukazywa膰, bo go chwyci jako banit臋.

Z tej ju偶 nie nowej, bo wznowionej pog艂oski, cho膰 uszu jego dochodzi艂a, Samuel sobie 偶artowa艂.

- Niechaj Panu Bogu dzi臋kuje, gdy sam ca艂o ujdzie z moich r膮k, a o moj膮 banicj臋 nie frasuje si臋!

Ja o niej dobrze wiem, 偶e zwietrza艂a od 艣mierci Henryka i 偶e przez to samo nic niewarta, 偶e pod Po艂ockiem mnie widz膮c, z niej nie korzystano.

Nie sta艂o mi si臋 nic dot膮d, wi臋c nic sta膰 nie mo偶e.

By艂o to jego najmocniejsze przekonanie.

Gdy Zborowski w Z艂oczowie dni par臋 sp臋dzi艂 na pr贸偶nej gadaninie i snuciu plan贸w przysz艂o艣ci, Boksicki tymczasem z bratem si臋 o to umawia艂, aby o ile mo偶no艣ci zapobiega膰 napa艣ci i odwodzi膰 od niej, a偶by pod Krak贸w kanclerz si臋 zbli偶y艂, gdzie ju偶 ona stanie si臋 niepodobie艅stwem.

O ile gwa艂townym by艂 Samuel na razie, tak, gdy si臋 sprawa przeci膮ga艂a, nu偶y艂 si臋 ni膮, na ludzi j膮 zdawa艂, oboj臋tnia艂.

Rzuci膰 si臋 na dziesi臋膰kro膰 wi臋ksz膮 si艂臋 by艂 zawsze got贸w, ale d艂ugo wytrwa膰 na stanowisku natura mu nie dopuszcza艂a.

I teraz przewidzie膰 by艂o mo偶na, i偶 w pochodzie za jad膮cym kanclerzem znu偶y si臋 pr臋dko, na ludzi zda wszystko i da si臋 im poprowadzi膰.

Boksicki wiedzia艂, 偶e kl膮膰 i 艂aja膰 b臋dzie, ale w ko艅cu ostygnie i do czego innego si臋 zwr贸ci.

Poniewa偶 podr贸偶 Zamojskiego ju偶 by艂a na te dni oznaczon膮, a nieznacznie si臋 zbli偶y膰 potrzeba by艂o do niego tak, aby krok w krok za nim post臋powa膰, nie zwracaj膮c na siebie podejrze艅, pan Samuel wprost ze Z艂oczowa zamierzy艂 pu艣ci膰 si臋 z ca艂ym swym orszakiem w podr贸偶 i pos艂a艂 do Lwowa po t臋 reszt臋 woz贸w i ludzi, kt贸ra si臋 przyp贸藕ni艂a, tak aby dnia dwudziestego pierwszego kwietnia m贸g艂 st膮d wyruszy膰 z ca艂膮 sw膮 si艂膮 i taborem.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




TOM TRZECI




Rozdzia艂 I

Kto by by艂 m贸g艂 zajrze膰 w dusz臋 Samuela, gdy si臋 ze Z艂oczowa z bra膰mi rozje偶d偶a艂, obiecuj膮c znowu wkr贸tce spotka膰 z nimi, pomimo pozornej rado艣ci, jak膮 przybiera艂, ochoczego poruszania si臋, po艣piechu, z jakim si臋 mia艂 bra膰 do czynu, odkry艂by na dnie jej gorzki i g艂臋boki smutek.

呕yciem, bojem, sza艂em wszelkim, nawet pogoni膮 za nowymi wra偶eniami i rozkoszami by艂 ju偶 tak wyczerpany, znu偶ony, i偶 mu nic nie smakowa艂o, nic go nie zajmowa艂o gor臋cej.

Jedne mo偶e dzieci, syn Ole艣, c贸rka Anusia, gdy z nimi by艂 lub o nich m贸wi艂, rozbudzali go, dba艂 o nie... reszta go nie obchodzi艂a.

Nieprzyjaciel (kanclerz) o tyle go dra偶ni艂, 偶e widzia艂 w nim ch臋tk臋 wyzywania, a on s艂abszym by膰 ani si臋 przyzna膰 do tego nie chcia艂.

Zreszt膮 Zamojski mu by艂 oboj臋tny, ale przeszkadza艂 marsza艂kowi, nie lubi艂 podczaszego, musia艂 wi臋c by膰 jego nieprzyjacielem, Na to "polowanie na kanclerza" jecha艂 z uczuciem w istocie takim, jakby z soko艂ami i Borowskim na ptactwo lub z Boksickim na grubego zwierza.

Najstraszniejszy gniew u niego nawet w jednej pot臋dze nie m贸g艂 trwa膰 d艂ugo.

Po drodze za艣 larum ogromne czyniono jawnie, g艂o艣no wo艂aj膮c i wywo艂uj膮c, 偶e Zborowski si臋 wynosi do W艂och a ingratam patnam rzuca na zawsze.

Publicznie o tym m贸wi艂 on sam, jego s艂udzy, rodzina i czyniono umy艣lnie demonstracje z przygotowaniami, aby ludzie w to uwierzyli.

Podr贸偶 te偶 ta ca艂a dla rozg艂osu sz艂a bardzo powolnie.

Ze Z艂oczowa ze swym taborem zajecha艂 Samuel do Glinian i tu stan膮艂 na noc, a dopiero dwudziestego sz贸stego kwietnia dojecha艂 do Lwowa.

Tu czeka艂y na niego wielkie interesa maj膮tkowe, kt贸rym starano si臋 nada膰 znaczenie i rozb臋bni膰 je... zawsze dla tego wyjazdu za granic臋... Ingrata patria itd.

Ca艂y kaha艂 musia艂 sta膰 w przedpokojach d艂ugo na zamku, nim si臋 u艂o偶ono o powo艂owszczyzn臋, browary, a potem o sp艂aw zbo偶a do Gda艅ska, na ostatek o doz贸r nad psy i my艣listwem pa艅skim, kt贸re zostawia艂 po sobie.

Przy czym wyprawiano na miasto g艂o艣no... wracali pos艂a艅ce... a na ulicach, kto chcia艂 i nie chcia艂, wiedzie膰 musia艂, i偶 Zborowski opuszcza kraj, 偶e zmuszony jest do tego prze艣ladowaniem, niewdzi臋czno艣ci膮, 偶e za jednym Zborowskim p贸jd膮 drudzy - a co pocznie potem Ru艣 bez Zborowskich?

Tu Ole艣, syn, przy艂膮czy艂 si臋 do ojca, co znaczy艂o wiele, bo zaraz wszystek dw贸r powa偶nia艂, surowo艣膰 by艂a wi臋ksza; sam pan Samuel ubiera艂 si臋, chodzi艂, m贸wi艂 przy nim inaczej i dba艂 daleko wi臋cej, aby by艂 艂ad oko艂o niego.

Dw贸r podr贸偶ny dosy膰 si臋 z艂o偶y艂 okaza艂y; trzydzie艣ci koni dworzan szlacheckich co przedniejszych, dalej komornik贸w, pachol膮t, pacholik贸w, czeladzi r贸偶nej te偶 tyle, kotczych woz贸w sz艂o dziesi臋膰 ze skrzyniami, namiotami i tym podobne.

Dwa wierzchowce wiedziono na powodzie.

Or臋偶a i strzelby dosy膰 by艂o, ale mniej ni偶 zwyczajnie, gdy jako niby do W艂och jecha膰 mia艂, wi臋c tyle tylko zabiera艂, ile mi臋dzy ludzi rozda膰 m贸g艂, nie obci膮偶aj膮c ich zbytnio.

Kosztowno艣ci, opr贸cz trochy futer, nie wi贸z艂 z sob膮 偶adnych.

Co chwila s艂ysze膰 go by艂o mo偶na powtarzaj膮cego tak, aby ludzie obcy si臋 dowiedzieli: "Do W艂och wyje偶d偶am, syna w Niemczech dla nauki zostawi臋.

Wraca膰 do Polski nie mam zamiaru, chyba dlatego, abym kr贸lowi jegomo艣ci niewinno艣膰 moj膮 i domu naszego pokaza艂, je艣li tego zajdzie potrzeba, a gdy kr贸l j膮 uzna, ufam, 偶e nieprzyjaciele domu naszego b臋d膮 uskromieni, a kr贸l pa艅skiemu s艂owu swemu zado艣膰 uczyni i ze mnie ten dekret zdejmie, auctoritate et benignitate sua regia, uspokajaj膮c.

Ale, je偶eli oko艂o uszu kr贸lewskich zag艂usz膮 pochlebnik贸w i z艂ych ludzi ha艂asy i nie uzna niewinno艣ci, tedy ja ju偶 w Polsce czyni膰 co nie mam.

Jad臋 do pana imion tych marsza艂ka Andrzeja, brata i opiekuna mojego, temu dzieci i wszystko zleciwszy, co on postanowi, uczyni臋".

Uwa偶a膰 nale偶y, i偶 marsza艂ka wymieniaj膮c jako starszego i opiekuna, o Janie, kasztelanie, cale nie wspomina艂.

Gdy trzeciego dnia wyjecha艂 ze Lwowa, w Jaworowie nocowa艂 ", po偶egnawszy chorego Kamienieckiego, kt贸remu 偶ycia ju偶 nie obiecywano, nadbieg艂 tu z listem od niego s艂uga.

Kamieniecki dogorywaj膮cy chcia艂 si臋 z nim widzie膰 jeszcze, aby mu odradza膰 jego imprez臋.

Namy艣liwszy si臋 Samuel zawr贸ci艂 do Lwowa, ale z male艅kim pocztem, a ca艂y tabor sw贸j wyprawi艂 z Jaworowa do Dubiecka i tam mu na siebie czeka膰 kaza艂.

Powiadano, 偶e Kamieniecki, kt贸ry ju偶 na po艂y tylko w tym 艣wiecie by艂, a mia艂 widzenia przysz艂o艣ci, zaklina艂 go i prosi艂, a偶eby zawr贸ci艂 do domu i spokojnie siedzia艂, nie chceli na艂o偶y膰 g艂ow膮.

Z tej przepowiedni tyle tylko, 偶e si臋 na艣mia艂 Samuel, chocia偶 umieraj膮cego pociesza膰 si臋 tym stara艂, 偶e w" istocie do W艂och poci膮gnie.

Kamieniecki ju偶 w my艣li jego czyta艂... zaklina艂 go znowu, s艂owo wym贸c chcia艂, losem dzieci go pragn膮艂 zmi臋kczy膰, i nic nie potrafi艂.

Po偶egnawszy umieraj膮cego przyjaciela, tego偶 dnia ruszy艂 ze Lwowa Samuel i nocowa艂 o dwie mile od Jaworowa, gdzie go zaskoczy艂a ciemno艣膰.

Nast臋pnego dnia przyjecha艂 do Jaworowa, gdzie trafi艂 do pana Kostki na wesele czy te偶 przenosiny, na kt贸rych obywatelstwa, szlachty, zebra艂o si臋 bardzo wiele.

Nie zwa偶aj膮c na to, i偶 go tam widzie膰 b臋d膮, a potem powtarza膰 o tej podr贸偶y i o nim, jakby naumy艣lnie, zawsze dla nadania jej rozg艂osu, pojecha艂 nie proszony.

Wdzi臋cznie czy nie, ale go przyj臋to, bo w艂a艣nie za st贸艂 siada膰 miano, i dosta艂o mu si臋 miejsce obok podkomorzego Stanis艂awskiego.

S膮siad na niego z podziwieniem spogl膮da艂, jakby si臋 zdumiewa艂, 偶e go tak swobodnie obracaj膮cym si臋 widzi, co ju偶 pana Samuela but臋 podra偶ni艂o.

Pocz臋li z sob膮 m贸wi膰, ale ci膮gle jakby z panewek im spala艂o.

- C贸偶 tam, mi艂o艣ciwy panie Zborowski - odezwa艂 si臋 Stanis艂awski - nie my艣lisz mo偶e i do Przemy艣la zajecha膰?

Czy waszmo艣膰 nie czujesz i nie wiesz, co si臋 doko艂a niego dzieje?

Wzi膮艂 to do siebie pan Samuel jako przestrog臋, a偶eby si臋 nie nara偶a艂, i偶 na niego czyhano i pochwyci膰 go miano prawo, obrazi艂 si臋 i odpali艂: - Je偶eli mnie wasza mi艂o艣膰 nastraszy膰 my艣lisz, tedy wiedz, prosz臋, 偶e艣 na nieustraszonego trafi艂.

Czego si臋 mam ba膰?

Nikomum nic nie winien, z nikim te偶 nie mam nic do czynienia.

Je艣li my艣licie o dekrecie kr贸la Henryka... gdybym nie mia艂 na to zezwolenia kr贸lewskiego, nie siedzia艂bym tu, bo z tego siedzenia po偶ytku nie mam 偶adnego, ino 偶al, patrz膮c na to, co mnie spotyka i dom m贸j za wierne i wielkie pos艂ugi, kt贸rem ja i familia moja czyni艂a... Gor膮co to wypowiedziawszy umilk艂, a Stanis艂awski te偶 dyskursu o tym nie wznawia艂.

Zwa偶a艂 jednak Samuel w艣r贸d tego wielkiego t艂oku, 偶e ten i 贸w koso, a wielkimi oczyma spogl膮da艂 na niego, jakby si臋 dziwowa艂, i偶 go 偶ywym i swobodnym widzi.

Pan Kostka te偶 pyta艂 go potem sam, w jakiej liczbie s艂ug tu przyby艂, kt贸remu odpowiedzia艂 艣miej膮c si臋, 偶e samotrze膰.

Wszyscy wi臋c, nie wyjmuj膮c gospodarza, pocz臋li mu wyrzuty czyni膰, 偶e si臋 nieopatrznie nara偶a艂.

- Alboli waszmo艣膰 nie wiesz o tym lub nie dbasz o to, 偶e za nim wsz臋dzie szpiegi chodz膮 i wypatruj膮, a to nie jest daremnym.

Wie艣ci s艂yszymy gro藕ne.

Nie nara偶aj si臋!

Na to Zborowski otwarcie te偶 odpowiedzia艂, 偶e si臋 nie l臋ka, bo si臋 do niczego nie czuje.

By艂o tak, 偶e z kim m贸wi艂, ka偶dy go tym wita艂 i 偶egna艂.

Zrobi艂o mu si臋 nieco kwa艣no, ale w duchu rzek艂: "Wszystko ja to sp艂ac臋 razem... " Na ostatek pan Kostka, kt贸ry mu by艂 偶yczliwym, a i za go艣cia go u siebie szacowa艂, spyta艂: - Dok膮d偶e st膮d my艣licie?

- Tabor m贸j i ludzi pos艂a艂em przodem do Dubiecka; tam wi臋c musz臋.

- Samotrze膰?

- rzek艂 Kostka.

- Ano!

- roz艣mia艂 si臋 Zborowski.

- Ja t臋go nie dopuszcz臋 - odpar艂 gospodarz - dam moich ludzi, aby przeprowadzili... Nie mo偶e inaczej by膰.

Nast臋pnego dnia, gdy tu weso艂o przenocowa艂, w istocie da艂 mu dosy膰 silny przew贸d na miejsce do Dubiecka.

Wszystko to winno by艂o ju偶 przestrzec Samuela, 偶e gdy on na kanclerza mia艂 chrap i oko, na niego te偶 kanclerz nie mniejsze.

Co krok mu niemal szpieg贸w Zamojskiego, za nim chodz膮cych, pokazywano, ale wierzy膰 w nich nie chcia艂.

W Dubiecku siostrzeniec, pan J臋drzej Stadnicki, z kt贸rym zawsze byli serdecznie, przyjmowa艂 go, a i ten mrucza艂, 偶e na baczno艣ci si臋 mie膰 by艂o potrzeba, ale mia艂 t臋 ufno艣膰 w wuju, 偶e on naprz贸d obmy艣li艂, co czyni艂.

Poniewa偶 nie wydawano si臋 z tym, i偶 zjazd by艂 niedawno w Z艂oczowie i bracia o sobie wiedzieli, Zborowski tu, rozpytuj膮c si臋, dopiero wrzekomo si臋 dowiedzia艂, i偶 marsza艂ek Andrzej by艂 w Sandomierzu, gdzie go doktor jaki艣 kapitalny wiosennym lekarstwem karmi艂 i mia艂 krew puszcza膰.

Zwykle te偶 w pocz膮tku roku oczyszczano si臋 z zaleg艂o艣ci, zepsut膮 jakoby krew odlewano, a偶eby przez ca艂y rok potem bezpiecznie pi膰 i zajada膰.

Marsza艂ek w艂a艣nie ten rodzaj kuracji w Sandomierzu, pod dozorem lekarza, pojecha艂 doko艅czy膰.

Samuel, si臋 tu dowiedziawszy lepiej o Zamojskim, a widz膮c, 偶e kroki jego nadto s膮 znaczne i g艂o艣ne, za偶y艂 fortelu.

Sam postanowi艂 uda膰 si臋 do Sandomierza, do marsza艂ka, a s艂ug臋 swego Luzickiego, jawnie i ostentacyjnie st膮d wyprawi艂 wprost ku Krakowu, sobie ludzi zostawuj膮c niewielu.

Cel pono by艂 ten, aby rozdzielone oddzia艂y, jeden z przodu, drugi z ty艂u, mog艂y razem osaczy膰 kanclerza.

- Jed藕 przeto na Tarn贸w do Krakowa - g艂o艣no w dziedzi艅cu rzek艂 do Luzickiego - gotuj dla mnie gospody, aby nam tam dobrze by艂o z Olesiem.

Gdy si臋 po偶egnamy ze wszystkimi, gotuj, co nale偶y dla syna i dla mnie, a偶eby艣my, nie mieszkaj膮c, wyruszyli na t臋 w艂osk膮 peregrynacj臋... Tymczasem ja musz臋 do Sandomierza, do pana marsza艂ka, bo ju偶 bym go chyba nie widzia艂.

Ale w Dubiecku jak go zacz臋li Stadniccy i inni przyjmowa膰, a dobra my艣l si臋 zawzi臋艂a, trudno by艂o st膮d ruszy膰.

Z Dubiecka zaprosi艂 Marcin Stadnicki do Kostowej do siebie, tam sp臋dzili dzie艅; st膮d Strzy偶owski wzi膮艂 do Czudca, dalej musia艂 do Zg艂obienia, poci膮gn臋li go jeszcze do Mielca, a偶 na ostatek siostrzeniec Marcin Tarnowski do Podleszan, do siebie, zaci膮gn膮艂.

Wsz臋dzie na g艂os nie m贸wiono o niczym innym, tylko o w艂oskiej podr贸偶y, o W艂oszech, a Samuel coraz to jakie s艂owo w艂oskie w rozmowie rzuca艂, 艣miej膮c si臋, jakby zawczasu do konwersacji z W艂ochami zaprawia艂.

Dopiero teraz wyrwa膰 si臋 m贸g艂 do Sandomierza.

Co z marsza艂kiem, zamkn膮wszy si臋 sam na sam, m贸wili, tego si臋 domy艣la膰 mo偶na z umowy, zawartej w Z艂oczowie, ale przy Olesiu i publicznie wygl膮da艂o wszystko inaczej.

Marsza艂ek M艂odszego brata, kt贸ry si臋 mu submitowa艂 z wol膮 swoj膮, zaklina艂, aby albo do Krakowa cale nie jecha艂, lub w nim nie bawi艂, gdy偶 vox publica ufa膰 nie ka偶e kanclerzowi.

Mog膮 umy艣lnie jak膮 zwad臋 i tumult uczyni膰 i znowu w niej pana Samuela albo pochwyci膰, lub wmiesza膰, czy nare艣cie pos膮dzi膰 i uwi臋zi膰.

Wiedzieli tu wszyscy o tym, 偶e Zamojski b臋dzie w艂a艣nie s膮dzi艂 swoje roki grodzkie krakowskie i w St臋偶ycy9 mia艂 te偶 by膰.

Drudzy powiadali, 偶e dla choroby 偶ony mia艂 powr贸ci膰 do Knyszyna.

- Ja tam nie wiem, gdzie on jest - m贸wi艂 marsza艂ek g艂o艣no - niechaj b臋dzie, gdzie chce.

O niego mi nie idzie, ale o waszmo艣ci... Pan Samuel dot膮d znajdowa艂 jeszcze wszystko w takim porz膮dku, w jakim mie膰 sobie 偶yczy艂; rachunki jego pozostawa艂y nie zmienione.

Jedno si臋 im tylko nie podoba艂o wszystkim.

Znany jako czynny s艂uga Zamojskiego, niegdy podstaro艣ci krakowski, Urowiecki, z mocnym oddzia艂em hajduk贸w zjawi艂 si臋 nagle w Sandomierzu.

W mie艣cie szumu dosy膰 uczyniwszy, przenocowa艂 tylko i poci膮gn膮艂, jak m贸wiono, do kanclerza.

To zjawienie si臋 Urowieckiego, nieco podejrzane, nie w smak by艂o Samuelowi, bo wedle jego informacyj Urowiecki mia艂 by膰 gdzie indziej.

To jego przyskoczenie do Sandomierza, w艂a艣nie gdy tu go艣ci艂 Samuel, dawa艂o troch臋 do my艣lenia, ale kto艣 us艂u偶ny wyt艂umaczy艂 Zborowskiemu, 偶e Urowiecki kr臋ci艂 si臋 dla w艂asnej sprawy i dla niej spieszy艂 do Krakowa, maj膮c zaj艣cie z Palczowskim, burgrabi膮.

Otwarcie tedy przy go艣ciach, gdy si臋 rozmowa toczy艂a o kanclerzu i o podr贸偶y, a marsza艂ek nalega艂 niby na brata, aby do Krakowa nie jecha艂, odpar艂 Samuel: - Ja w Krakowie bawi膰 si臋 nie my艣l臋, ale by膰 tam musz臋, bo stamt膮d si臋 dopiero we w艂osk膮 drog臋 wybior臋.

Z panem kanclerzem my mamy wszak ci pok贸j i ubezpieczenie.

- Powt贸rzy艂 to po kilkakro膰 i bardzo g艂o艣no, 偶e na ten pok贸j rachowa艂 i trzyma膰 go chcia艂.

Jakby naumy艣lnie, dla tym lepszego okrycia dalszych zamys艂贸w, trafi艂o si臋, 偶e tego偶 dnia przysz艂y listy od kasztelana gnie藕nie艅skiego, kt贸ry o niczym nie wiedzia艂, tylko o tym, co mu na dworze powiadano, aby si臋 pozby膰 jego nalega艅.

Zapewnia艂 Jan w li艣cie swoim o przyrzeczeniu kr贸lewskim, i偶 mogli by膰 spokojni do sejmu konwokacyjnego i mieli na ten sejm czeka膰, gdzie kr贸l chcia艂 rozs膮dzi膰 spraw臋 tych plotek i list贸w, przyniesionych przez Wojtaszka.

Osobnym listem prosi艂 kasztelan Samuela, aby do W艂och podr贸偶y zaniecha艂, o kt贸rej mu Domaszewski, s艂uga jego wyprawiony do Gda艅ska, opowiada艂.

Marsza艂kowi zaleca艂, aby od podr贸偶y tej odwodzi艂 i niepotrzebne obawy hamowa艂.

Marsza艂ek w tym jednak, nawet pozornie za rad膮 Jana nie poszed艂 i od podr贸偶y w艂oskiej nie odwodzi艂.

Uradzili tylko, gdyby na 艢wi臋ty Jakub nie by艂 tu ju偶 Samuel, aby mu zna膰 dano, co si臋 stanie z ich spraw膮 na konwokacji.

Wszystkie te rozmowy, sprzeczki, kt贸re po 艣wiecie i艣膰 mia艂y, dla ludzi tylko si臋 uk艂ada艂y, gdy偶 Samuel cale czym innym by艂 zaj臋ty.

Lecz musia艂 tymczasem szpieg贸w kanclerskich w b艂膮d wprowadzi膰 i o to mu chodzi艂o.

Przy stole wi臋c i przy dworze szeroko o tym rozmawiano, aby lepiej Krak贸w omin膮膰, z panem 偶upnikiemw w Wieliczce si臋 rozm贸wi膰, do Spytkowic" jecha膰, niedaleko miasta, gdzie by si臋 wszystko da艂o ku podr贸偶y przysposobi膰, a bodaj w Krakowie tylko koniom wytchn膮膰 i zaraz jecha膰 dalej, nie budz膮c licha... Pan Samuel si臋 niby upiera艂 przy tym, aby koniecznie by膰 w Krakowie, a tymczasem tu czeka艂 wiadomo艣ci o kanclerzu, kt贸rego podr贸偶 postanowiona, niezupe艂nie tak si臋 sk艂ada艂a, jak przewidywano.

W Sandomierzu niewiele sprawiwszy, bo pewnego j臋zyka dosta膰 nie m贸g艂, a Boksicki coraz to inne, ba艂amutne przynosi艂 powie艣ci, wyjecha艂 tymczasowo Samuel z Sandomierza do Po艂a艅ca.

Wietrzono wsz臋dzie 艣lady Zamojskiego, ale dzi臋ki niewiernemu Boksickiemu nic nie mo偶na by艂o postanowi膰, bo wiadomo艣ci przychodzi艂y sprzeczne.

W istocie za艣 kanclerz by艂 na贸wczas w Opatowie, ale Samuel nie mia艂 pewno艣ci, st膮d za艣 jecha艂 do Szyd艂owa i do Wi艣licy.

Chocia偶 Boksicki mota艂 i pl膮ta艂, dowiedzia艂 si臋 o tym Samuel, i a偶eby si臋 zbli偶y膰, zawr贸ci艂 do Stobnicy.

Ale tu ugrz膮z艂, bo zdrajca Boksicki fa艂szywymi uwodzi艂 wiadomo艣ciami.

Zawaha艂 si臋 Samuel... S艂udzy i dw贸r marsza艂ka, kt贸ry mu tu towarzyszy艂, musia艂 go opu艣ci膰, gdy偶 marsza艂ek uko艅czywszy leki, na trybuna艂 spieszy艂 w sprawie swej z urz臋dem nowego miasta Korczyna ".

Nadbieg艂 tu s艂uga marsza艂ka z listem, w kt贸rym donosi艂, 偶e czasu pobytu w Sandomierzu na pewno tam wytropiono szpiega kanclerza, kt贸ry bodaj z jednym ze s艂ug bliskich pana Samuela mia艂 konszachty.

By艂 to 贸w Boksickiego brat, o kt贸rym m贸wili艣my.

Boksicki dot膮d najmniejszego na sobie nie mia艂 podejrzenia, wi臋c ani pomy艣la艂 Samuel, 偶eby si臋 to go tyczy膰 mog艂o; powiedzia艂 mu nawet o tym i zdziwi艂 si臋, widz膮c, jak trupi膮 blado艣ci膮 okry艂a si臋 twarz winowajcy, kt贸ry be艂kota艂, straciwszy przytomno艣膰.

cale to Zborowskiego nie naprowadzi艂o na my艣l, 偶eby Boksicki m贸g艂 zdradzi膰.

Szuka艂 tego niegodziwca gdzie indziej.

Wyl臋k艂y Boksicki ju偶 tylko my艣la艂, jak siebie ratowa膰.

Samuel straszliwie by艂 rozjuszony tym, 偶e mu wszystkie jego plany krzy偶owano i napa艣膰 na hetmana, kt贸r膮 jak najpr臋dzej chcia艂 wykona膰, zmuszony by艂 od艂o偶y膰, a co gorzej, pu艣ci膰 go pod Krak贸w, gdzie on na pilniejszy doz贸r i pomoc rychlejsz膮 m贸g艂 rachowa膰.

Widocznym ju偶 by艂o, 偶e 艣ledzono Samuela, 偶e o nim i jego si艂ach doskonale wiedziano i 偶e, mimo rozg艂oszonej do W艂och podr贸偶y, domy艣lano si臋 istotnych powod贸w tego ci膮gnienia ku Krakowu w 艣lad za kanclerzem, zawsze w niewielkim od niego oddaleniu.

Boksicki tak ze strachu straci艂 przytomno艣膰, 偶e nie umia艂 ani radzi膰, ani t艂umaczy膰, ani na przysz艂o艣膰 co艣 obmy艣le膰.

Wypada艂o znowu dosta膰 pewniejszego j臋zyka o obrotach dalszych kanclerza, ale na to w Stobnicy siedz膮c, czeka膰 nie zda艂o si臋.

Marsza艂ek listem wskazywa艂 sw贸j Zbor贸w i prosi艂, aby Samuel, zajechawszy tam, kilka dni sobie wypocz膮艂, nim o dalszej podr贸偶y co艣 postanowi.

Na zdrajcy sk贸ra cierp艂a tymczasem; pod pozorem, i偶 potrzebuje dosta膰 j臋zyka, wyprosi艂 si臋 zamiast do Zborowa niby do Opatowa, a w istocie potajemnie my艣la艂 dobiec albo do Szyd艂owa, lub do Wi艣licy i tam si臋 z bratem Par偶nickim poradzi膰.

D艂u偶ej m膮ci膰 fa艂szywymi doniesieniami stawa艂o si臋 coraz trudniej, bo Samuelowi z innych 藕r贸de艂 kanclerzu przychodzi艂y wiadomo艣ci.

Boksickiemu stawa艂o si臋 tu coraz cia艣niej i duszniej.

Dzi臋ki 艂atwowierno艣ci albo raczej ufno艣ci, jak膮 Samuel mia艂 nawet dla tych, kt贸rzy na ni膮 nie zas艂ugiwali, Boksicki dot膮d wyszed艂 ca艂o, lecz zemsta mog艂a by膰 straszn膮 i spa艣膰 jak piorun.

Pomimo tych przeciwno艣ci i zawad Samuel do Zborowa przyby艂 z dobr膮 my艣l膮, wes贸艂 i pewien jeszcze swego.

Zdawa艂o mu si臋, 偶e pospieszy zawsze w por臋, aby cho膰 pod samym Krakowem, bodaj w Proszowicach" u艂api膰 Zamojskiego.

Na te Proszowice teraz najwi臋cej rachowa艂, ale Boksickiemu postanowi艂 zawczasu nie m贸wi膰 o tym, nie 偶eby mu nie ufa艂, ale 偶e j臋zyka d艂ugiego si臋 l臋ka艂.

Nie zdradzie, ale paplaninie przypisywa艂 to, 偶e mu dot膮d si臋 tak nie wiod艂o, 偶e go odgadywano zawczasu i stawiono mu zawady.

Zaledwie w Zborowie stan膮艂, gdy list za listem ju偶 gna艂, donosz膮cy, 偶e po ca艂ej drodze, gdziekolwiek si臋 pan Samuel zatrzymywa艂, popasa艂, gdzie przejecha艂, tylko szpieg贸w i ludzi kanclerza, jakby porozstawianych, widziano.

Marsza艂ek ostrzega艂 pilno.

Gra zaczyna艂a by膰 nier贸wn膮 i pan Samuel dopiero teraz zrozumia艂, 偶e nadto lekko bra艂 bardzo trudne zadanie.

Wsz臋dzie go wyprzedzano.

W Zborowie sam jeden z synem pozostawszy, z kt贸rym m贸wi膰 nie m贸g艂 o tym, co go zajmowa艂o, niecierpliwi艂 si臋 do najwy偶szego stopnia, wygl膮daj膮c powrotu Boksickiego.

Zdrajca za艣 do brata si臋 dostawszy, opowiedzia艂 mu, jak rzeczy stoj膮 i 偶e lada godzina mo偶e si臋 wyda膰 wszystko.

Par偶nicki natychmiast do Mroczka go zaprowadzi艂 i z tym razem wm贸wili w niego, a偶eby nie wraca艂 do pana.

- To si臋 domy艣li, 偶em winien - zawo艂a艂 Boksicki - a tam jeszcze u niego mam cokolwiek mienia!

- Sied藕 spokojnie - rzek艂 Mroczek - pod ten czas, gdy jednego cz艂eka zabraknie, dziwu nie b臋dzie.

Pomy艣li, 偶e dla niego pad艂e艣 ofiar膮.

My ci臋 ju偶 nie pu艣cim, got贸w by艣 si臋 wygada膰 i popsu膰 nam a pomiesza膰 szyki.

Tak wi臋c Boksickiego na wp贸艂 si艂膮 przytrzymali, nie daj膮c mu ju偶 powraca膰, a Samuel dni kilka na niego pr贸偶no czekaj膮c, wpad艂 na t臋 my艣l, 偶e mu go pewnie zabito, aby prawej r臋ki pozbawi膰.

Zm臋czony i ju偶 znudzony tym przeci膮gni臋ciem sprawy, kt贸r膮 chcia艂 jak najpr臋dzej doprowadzi膰 do ko艅ca, pan Samuel si臋 rozbudzi艂 i od偶ywi艂 t膮 now膮 przeciwno艣ci膮.

"Nie jeden Boksicki w 艣wiecie jest - rzek艂 w duchu - wezm臋 na jego miejsce Borowskiego".

Borowskiego tego, wielce sprawnego, zw艂aszcza do my艣listwa z soko艂ami, kt贸re Samuel lubi艂 bardzo, kocha艂, mo偶na powiedzie膰, Zborowski, pie艣ci艂 go, wychwala艂, ale ten jak by艂 doskona艂y do noszenia ptak贸w i do uk艂adania ps贸w, tak si臋 wi臋cej do niczego nie zda艂, a Zborowskiemu zda艂o si臋, 偶e kto do tego ma talenta, musi mie膰 do wszystkiego.

Borowski by艂 mi臋kki a potakuj膮cy.

Samuel go inaczej nie zwa艂, jak: "Borosio m贸j".

A s艂uga pana nazywa艂: "Kr贸l m贸j i pan m贸j!

" Rozumie si臋, 偶e i w tej sprawie dla niego tajemnic nie mia艂 Zborowski.

Gdy Boksickiego nie sta艂o, otworzy艂 mu si臋 nagle: - Ty mi go zast膮pisz, Borosiu; rzu膰 do kaduka soko艂y, a pilnuj ludzi i rad藕my: trzeba spieszy膰, aby drog臋 zabiec kanclerzowi, inaczej si臋 nam wymknie, a raz w Krakowie, nie dost膮pimy ju偶 do niego.

- 呕eby my jego nie dogonili!

- zawo艂a艂 Borowski, z wielk膮" gor膮co艣ci膮 i gotowo艣ci膮 bior膮c si臋 do dzie艂a.

- Rozkazujcie... Ludzie zaraz na ko艅, noc czy dzie艅, wszystko jedno... Padnie szkapa na drodze... bierz j膮 licho!

My go wyprzedzim i gdzie rozka偶ecie, tam zaskoczym.

- Ale na gwa艂t j臋zyka, j臋zyka!

- wo艂a艂 Zborowski.

- Zostali艣my bez wie艣ci... na plotkach.

Nie wiemy na pewno, czy w Szyd艂owie jest, czy w Wi艣licy, gdzie noclegi... czy wprost stamt膮d do Proszowic.

- Szlij po j臋zyka!

- Kogo?

Nast膮pi艂a narada.

Ochotnik贸w nie brak艂o.

Borowski rozpocz膮艂 sw膮 czynno艣膰 z nadzwyczajn膮 gorliwo艣ci膮, ale z lekkomy艣lno艣ci膮 jej r贸wn膮.

Samuel szcz臋艣liwym by艂, 偶e zda艂 trosk臋 na niego, a z siebie j膮 zrzuci艂.

Temperamentem, nie rozumowaniem, fatalista, spuszcza艂 si臋 zawsze na jaki艣 pomy艣lny sk艂ad okoliczno艣ci, kt贸ry go uwalnia艂 od wczesnych zabieg贸w i stara艅, i cho膰 w 偶yciu nieszczeg贸lnie mu si臋 wiod艂o, trzyma艂 si臋 mimo woli swego obyczaju.

Z pomoc膮 wi臋c Borosia wszystko p贸j艣膰 musia艂o pomy艣lnie.

Jak?

"Da si臋 to widzie膰 - m贸wi艂 sobie Samuel - po co sobie zawczasu g艂ow臋 nad tym 艂ama膰".

Sz艂o zatem dalej tym samym porz膮dkiem, co wprz贸dy; Zborowski jad艂, pi艂 i spoczywa艂 w Zborowie, oczekuj膮c pewnych wiadomo艣ci o kanclerzu; rozmawia艂 ze swoim Olesiem, kt贸rego rozumem i statkiem bardzo si臋 cieszy艂 i by艂 dumny.

Strzela艂 do celu, chodzi艂 do swoich soko艂贸w, wzywa艂 Borosia na porady, kt贸re si臋 ko艅czy艂y 艣miechami, i by艂 pewien, 偶e kanclerz mu sam w r臋ce wpadnie.

Wyprawieni za j臋zykiem przez Borowskiego najsprawniejsi ze szlachty dworskiej przynie艣li wiadomo艣膰, 偶e Zamojski si臋 znajdowa艂 w Wi艣licy i 偶e stamt膮d bez po艣piechu pod膮偶a艂 prawdopodobnie do Proszowic.

A zatem Zborowski mia艂 ci膮gn膮膰 za nim i tu gdzie艣 jako艣 drog臋 mu zaskoczy膰 tak, aby przodem wys艂any z g艂贸wnym oddzia艂em Luzicki z jednej strony, a pan Samuel sam z drugiej, na dw贸r lub gospod臋, w kt贸rej go miano napa艣膰, rzucili si臋 jednocze艣nie.

Zdawa艂o si臋 to tak prostym i 艂atwym, jak prze艂kni臋cie haustu dobrego wina.

Co do orszaku i si艂y, jak膮 mia艂 przy sobie kanclerz, pozostawa艂y w膮tpliwo艣ci, ale te Samuel na korzy艣膰 w艂asn膮 z g贸ry rozstrzyga艂.

Pos艂a艅cy donosili, 偶e mniej wi臋cej mog艂o by膰 z Zamojskim oko艂o stu koni, niekt贸rzy nawet utrzymywali wi臋cej, natomiast jeden pochlebca m贸wi艂, 偶e si臋 i sze艣膰dziesi膮t nie doliczy艂.

Samuel mu to pochwala艂 i z nim trzyma艂 dowodz膮c, 偶e hetman nigdy zbyt wielkiej kupy z sob膮 nie prowadzi艂.

Dawa艂o tylko do my艣lenia, i偶 na czele tych ludzi byli tacy drapie偶nicy znani, jak Urowiecki, Mroczek i Serny ", a opr贸cz tego m艂ody pokrewny kanclerza, Stanis艂aw 呕贸艂kiewski, nie licz膮c pomniejszych rotmistrz贸w i r贸偶nych stopni wojskowych, z nim si臋 znajdowa艂o.

Zborowski si臋 tym 艂udzi艂, 偶e ich wszystkich mia艂 wzi膮膰 niespodzianie i 偶e jego poch贸d nieporz膮dny, b艂臋dny, nie dozwala艂 si臋 domy艣la膰, dok膮d zmierza艂, a szpiegi, co go otacza艂y i donosi艂y o nim, odgadn膮膰 nie mog艂y, co zamierza艂.

S艂owem, szcz臋艣liwy zawsze i z siebie rad, Samuel nie wiedzia艂 dot膮d nic chybionym i ko艅ca si臋 spodziewa艂 pomy艣lnego.

Co chwila niemal przynoszono mu j臋zyka, kt贸ry potwierdza艂 to, 偶e kanclerz z wolna, bezpiecznie posuwa艂 si臋 ku Proszowicom.

Rozmy艣lano tylko, czy tu mo偶na by艂o go zaskoczy膰 lub mi臋dzy Proszowicami a Krakowem.

- Borosio godzii艂 si臋 na wszystko, co Samuel my艣la艂, a ten nie stanowi艂 nic jeszcze pewnego, wyczekuj膮c, jak si臋 dalej sk艂ada膰 b臋dzie.

Nieopatrzno艣膰 Zborowskiego r贸wna艂a si臋 jego m臋stwu; do porady nie mia艂 nikogo, mo偶na wi臋c ju偶 by艂o przewidzie膰, 偶e dopu艣ciwszy Zamojskiego do Proszowic, da mu dojecha膰 i do Krakowa.

Jeszcze si臋 wybierano dopiero w dalszy poch贸d ku Stogniewicom, sk膮d we czterdzie艣ci koni projektowa艂 ostatecznie rzuci膰 si臋 na Proszowice Zborowski, gdy nadbieg艂 najpewniejszy j臋zyk, cz艂owiek, na kt贸rego i Borosio, i pan liczyli najwi臋cej.

By艂 to stary, osiwia艂y na pos艂ugach rodziny, szlachcic Dru偶yna, milcz膮cy zwykle i smutny zawsze, rozwa偶ny, ale z natury pesymista, kt贸ry sk艂onny by艂 widzie膰 wszystko raczej czarno ni偶 jasno.

Na niego wi臋c mo偶na si臋 by艂o spu艣ci膰.

Dru偶yna, kt贸ry orszak kanclerza na swe oczy widzia艂 i liczy艂 po drodze z Wi艣licy do Proszowic, zar臋cza艂, 偶e by艂o wi臋cej ni偶 sto koni i 偶e za tym oddzia艂em mia艂 post臋powa膰 drugi mniejszy w tylnej stra偶y.

Jednym z nich dowodzi艂 Stanis艂aw 呕贸艂kiewski, drugim Urowiecki, a opr贸cz nich najdzielniejszych by艂o kilku rotmistrz贸w i uzbrojenie jakby na wypraw臋 przeciwko Moskwie.

Dru偶yna nie radzi艂 Samuelowi, chocia偶by nawet uda艂o si臋 niespodzianie zaskoczy膰, rzuci膰 si臋 na si艂臋 wi臋ksz膮, czujn膮 i maj膮c膮 kilku dow贸dc贸w dzielnych.

Miejscowo艣ci te偶, wed艂ug niego, nie nadawa艂y si臋 do napa艣ci, a sprzyja艂y obronie, tak 偶e nawet z orszakiem mniejszym oprze膰 si臋 by艂o mo偶na, a zdoby膰 gospod臋 czy dw贸r trudno.

Stary s艂uga, wzdychaj膮c, powiada艂, 偶e daleko dogodniej by艂o wprz贸dy na drodze naj艣膰 na Zamojskiego, gdy przy nim Urowieckiego jeszcze nie by艂o.

Zamy艣li艂 si臋 Zborowski; przykro mu by艂o, aby wszystko spe艂z艂o na niczym jego win膮, cho膰 si臋 do winy nie przyznawa艂 nawet przed samym sob膮.

- Co to zawczasu przes膮dza膰 - odpar艂 markotnie Dru偶ynie - id藕my my szybkim krokiem wprost do Piekar, aby wyprzedzi膰 kanclerza, a tam znajdziemy 艣rodki, dostaniemy j臋zyka... Stadnicki ma tam czeka膰... Z Piekar pewnie noc膮 b臋dziemy mogli si臋 rzuci膰.

Ja mam najlepsz膮 nadziej臋!

Co ty mi m贸wisz o stu ludziach!

Naprz贸d ja w nich nie wierz臋, tobie staremu si臋 w oczach dwoi... po wt贸re, co mnie i moim znaczy stu ludzi.

My na Ni偶u, przypomnij no sobie, we dwudziestu czy trzydziestu szli艣my na Turk贸w tysi膮ce i wyszli r臋k膮 obronn膮, a pogan na t艂ukli.

Moich ichmo艣膰 pan贸w trzydzie艣ci ja nie odda艂bym za jego p贸艂torasta.

U艣miechn膮艂 si臋 i w膮sa pokr臋ci艂, poklepa艂 po ramieniu Dru偶yn臋.

- Jako艣 to b臋dzie!

- rzek艂.

- Tylko teraz 偶ywo, konie siod艂a膰 i w drog臋 najprostszymi 艣cie偶ynami, co pr臋dzej do Piekar, do Piekar!

Odprawiony stary s艂uga siwego w膮sa pog艂adzi艂 odchodz膮c.

- A co?

- zapyta艂 go w sieni Borowski, kt贸ry przy naradzie nie by艂 przytomnym.

- A co?

- Nic - rzek艂 Dru偶yna - idziemy spieszno do Piekar... do pani W艂odkowej (usta mu si臋 skrzywi艂y smutnym u艣mieszkiem), a tam pan nasz postanowi, co dalej.

Spojrzeli sobie w oczy.

- Jak ci si臋 zda?

- spyta艂 Borosio, kt贸ry w duchu by艂 przeciwnym ca艂ej tej imprezie.

- Jak ci si臋 zda?

Co b臋dzie?

Dru偶yna milcza艂.

- A co ma by膰 - szepn膮艂 po d艂ugim milczeniu.

- W Piekarach pani W艂odkowa, piwnica dobra, kuchnia te偶... dziewcz臋ta weso艂e... naszemu panu jak u Boga za piecem, to i na c贸偶 wi臋cej... A kanclerz sobie niechaj z Bogiem na roczki do Krakowa pospiesza!

艢miej膮c si臋, ruszyli ramionami.

- Tylko to bieda - doda艂, smutniej膮c, Dru偶yna - je艣li my jego nie we藕miemy, on nas mo偶e pochwyci膰, a naszemu panu... pod banicj膮... - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i nie doko艅czy艂.

G艂os Borowskiego ju偶 si臋 rozlega艂: - 呕ywo, na ko艅!

do Piekar!

偶ywo... 偶ywo!




Rozdzia艂 II

Gdy Zborowski b艂膮ka艂 si臋 tak, odkazuj膮c i spuszczaj膮c na jakie艣 szcz臋艣cie, kt贸rego nigdy nie mia艂, kanclerz tymczasem jecha艂 zupe艂nie bezpieczny o siebie, nie zbaczaj膮c cale z raz postanowionej drogi.

Orszak przy sobie z panem Stanis艂awem 呕贸艂kiewskim mia艂 bardzo dostateczny i takich ludzi, jak energiczny Urowiecki, 艣mia艂y i wytrawny Mroczek, do艣wiadczony Serny.

Wszystko, co bracia pomi臋dzy sob膮 postanowili w Z艂oczowie, co marsza艂ek potem z Samuelem radzi艂 w Sandomierzu, dzi臋ki gadatliwo艣ci Samuela i jego ludzi a zdradzie Boksickiego by艂o wiadomym kanclerzowi.

艢ledzono ka偶dy krok Zborowskiego, bynajmniej si臋 go nie l臋kaj膮c, ale Zamojski by艂 do najwy偶szego stopnia zniecierpliwiony i oburzony.

Na drodze przy艂膮czy艂 si臋 do niego Drohojowski", starosta przemyski, nale偶膮cy do przyjaci贸艂 kanclerza.

Znalaz艂 go wprawdzie o siebie spokojnym, ale zuchwalstwem banity do najwy偶szego stopnia poruszonym.

O spisku na 偶ycie swe, o zamiarze napa艣ci na drodze, 艣rodkach, jakie ku temu obmy艣lano, Zamojski jak najdok艂adniej by艂 o艣wiadomionym.

Oburza艂o go i to, 偶e rodzeni bracia, sami stoj膮c z daleka, popychali lekkomy艣lnego Samuela na zgub臋, na wa偶enie gard艂a, zabezpieczywszy si臋, aby o sp贸lnictwo z nim pos膮dzeni nie byli.

O wszystkim tym wys艂a艂 by艂 Zamojski listy do kr贸la, pytaj膮c woli Stefana, jak mia艂 post膮pi膰, czy pu艣ci膰 p艂azem ten zamach, kt贸ry musia艂 spe艂zn膮膰 na niczym, czy banit臋 pochwyci膰, ku czemu pod Krakowem, w jurysdykcji kanclerza, nadawa艂a si臋 zr臋czno艣膰.

Ale raz pochwyciwszy skazanego na banicj臋, potrzeba by艂o, wedle rygoru prawa, kara膰 艣mierci膮.

Rozdra偶nienie w kraju przeciwko kr贸lowi i Zamojskiemu z powodu surowo艣ci ich w sprawie O艣cika i w innych wielu pomniejszych wypadkach, by艂o wielkie.

Pomna偶ali je i wyzyskiwali stronnicy pozostali cesarza, malkontent贸w mno偶膮c.

Rakuskie talary p艂yn臋艂y po trosze od Szl膮ska, w kt贸rym by艂o gniazdo intryg, przeciwko Batoremu wymierzonych.

Nie zdawa艂o si臋 wi臋c Zamojskiemu politycznym spraw膮 Zborowskiego rozdmuchiwa膰 ognia i przyczynia膰 sobie trudno艣ci.

W tym sensie kanclerz pisa艂 do kr贸la i doprasza艂 si臋 jego rozkaz贸w, kt贸rych co chwila oczekiwa艂.

Sam on by艂 za tym, aby da膰 tylko pozna膰 Zborowskim, i偶 ich na wskro艣 znano i wszystkie zamiary nie by艂y tajemnic膮, a spraw臋 zdrady ich wnie艣膰 na sejm konwokacyjny, dozwalaj膮c uj艣膰 Samuelowi, kt贸ry w istocie m贸g艂 jecha膰 do W艂och i nie 艣mia艂by ju偶 powr贸ci膰.

Bracia za艣 jego bez tej szalonej r臋ki g艂owami przebieg艂ymi nic nie mogli uczyni膰.

Marsza艂ek by si臋 nie wa偶y艂, a Krzychnik musia艂by z obawy o gard艂o uchodzi膰 tak偶e pod opiek臋 cesarza Rudolfa.

Wszystko si臋 wi臋c mog艂o sko艅czy膰 wyra偶aj膮c groz臋, a nie wymagaj膮c srogo艣ci, kt贸rej opr贸cz tego potrzebowano za偶ywa膰 ci膮gle, a kraj do niej nie by艂 nawyk艂y.

Za Zygmunta Augusta nie znano jej cale, mniej jeszcze obawiano si臋 za Henryka, teraz wi臋c nag艂a surowo艣膰 i nieub艂agane wykonanie prawa musia艂o do najwy偶szego stopnia przeciwko kr贸lowi i hetmanowi zniech臋ca膰.

Wiele przypisywano W臋growi i Wilczym Z臋bom jego, ale te偶 Zamojski, prawa r臋ka, ulubieniec, kierownik, obwinionym by艂, 偶e on podsyca艂 t臋 surowo艣膰, nak艂ania艂 do niej i by艂 dusz膮 wszystkiego.

Sz艂o wi臋c Zamojskiemu o to, aby sprawa Zborowskich ca艂a na niego nie spad艂a.

Na wyjezdnym z Wi艣licy kanclerz otrzyma艂 odpowied藕 kr贸la.

Batory o knowaniach Zborowskich, o tajnych znoszeniach si臋 Czarnkowskiego z cesarzem, o wszystkim, co si臋 przeciwko niemu w Polsce porusza艂o, by艂 jak najdok艂adniej zawiadomiony.

Miar臋 tego stanu umys艂贸w nieprzyjacielskiego obozu dawa艂y wszelkie sejmy i zjazdy, na kt贸rych przeciwko kr贸lowi, z zuchwalstwem dla Batorego nies艂ychanym i niezno艣nym, wykrzykiwano, nie szcz臋dz膮c mu najprzykrzejszych, najbole艣niejszych wyrzut贸w.

By艂 wi臋c kr贸l w ci膮g艂ym rozdra偶nieniu i gniewie na to stronnictwo, kt贸re ogie艅 podk艂ada艂o i utrzymywa艂o, a dawne znaczenie rodziny Zborowskich stawi艂o j膮 w oczach jego na czele malkontent贸w.

艢mia艂a na Ni偶 wyprawa do Kozak贸w, kt贸r膮 uwa偶a艂 jako wymierzon膮 przeciwko sobie, nie by艂a zapomnian膮 Samuelowi; listy przez Wojtaszka przyniesione czyni艂y go jakby ogniskiem i g艂ow膮 spisku.

Wiadomo艣膰 wi臋c z listu kanclerza, o zamierzonym napadzie na niego, do najwy偶szego stopnia kr贸la rozgniewa艂a i rozj膮trzy艂a przeciwko wszystkim Zborowskim.

艁agodniejszy spos贸b pozbycia si臋 ich, wniesiony przez Zamojskiego, nie tylko 偶e nie zda艂 si臋 kr贸lowi w艂a艣ciwym, ale szkodliwym i mog膮cym 艣ci膮gn膮膰 na niego pos膮dzenie o s艂abo艣膰 i obaw臋.

Dwojga tego nie m贸g艂 nawet cienia na sobie znie艣膰 Batory.

Wola艂 stokro膰 uchodzi膰 za okrutnika ni偶 za tch贸rza.

Odpowied藕 wi臋c na list hetmana brzmia艂a nieub艂agan膮 surowo艣ci膮.

Kr贸l 偶yczy艂 i rozkazywa艂 pochwyci膰 banit臋 i nie przepu艣ci膰 mu.

Powinien by艂 da膰 g艂ow臋 i na tym musia艂o si臋 raz sko艅czy膰 wszystko.

Batory, nie znaj膮c dobrze charakteru narodu, nad kt贸rym panowa艂, surowo艣膰 t臋 uwa偶a艂 za jedyny 艣rodek skuteczny, kt贸ry mia艂 si臋 przyczyni膰 do zaprowadzenia 艂adu i porz膮dku.

- "Niechaj broni膮 swob贸d swych, kt贸rych ja ukr贸ca膰 ani gwa艂ci膰 nie my艣l臋, ale ja musz臋 mie膰 w艂adz臋, jaka mi nale偶y... Je艣li si臋 l臋ka膰 nie b臋d膮, siebie zgubi膮 i mnie razem, a ja winien b臋d臋, 偶em pob艂a偶a艂.

Nie mog臋 mie膰 lito艣ci nad warcho艂ami i zdrajcami jawnymi.

O spisku Zborowskich w艂asnor臋czne ich listy po艣wiadczaj膮, wina ich dotykalna, dowodzenia nie potrzebuje.

Sam kasztelan gnie藕nie艅ski uzna艂, 偶e pismo by艂o w艂asnor臋czne jego brata.

Potrzeba偶 wi臋cej nad to, co sta艂o czarno na bia艂ym: "脫w pies si艂a nam Zborowskim winien, ale trafim wr贸bla w 艂eb, trafi臋 kanclerza mi臋dzy oczy, jedno wol臋 owego psa w臋gierskiego, kr贸la, acz ci my艣l臋, z lasu zasadziwszy si臋, ale nie mo偶e by膰 tak las g臋sty, aby nieprzyjaciel nie zobaczy艂, a za艣 po lesie trudno ucieka膰; najlepiej si臋 w drodze, w karczmie zasadzi膰... Jedno za艣 ucieka膰 nie wiem gdzie... do Turek 藕le, do Moskwy niedobrze, do W臋gier diab艂a si臋 godzi, najlepiej do Morawy" itd.

" "Czytaj waszmo艣膰 wszystkie ich listy - pisa艂 kr贸l dalej - winni s膮 ani si臋 oczy艣ci膰 mog膮.

Pan B贸g nam jednego z nich w r臋ce daje, powinno艣ci膮 wasz膮 post膮pi膰 z nim wedle prawa, nie folguj膮c... Powtarzam, com raz rzek艂: mortuus canis non morderet.

Nie pytajcie wi臋c mnie, gdy偶 innej odpowiedzi da膰 nie mog臋, nad odwo艂anie si臋 do prawa.

Padnieli g艂owa winowajcy, ocali mo偶e wielu, bo baczy膰 b臋d膮, 偶e nie przebaczamy nikomu.

Wiem o tym, 偶e Zborowscy s膮 mo偶ni i znacz膮, a raczej znaczyli co艣 w kraju, 偶e wrzawa b臋dzie wielka, 偶e przeciwko mnie i wam chwilowo burza si臋 podniesie, lecz znasz waszmo艣膰 polskie piwo... nied艂ugo to potrwa".

Pismo kr贸la ca艂e by艂o w tym sensie, a偶eby Samuelowi jego zuchwa艂ego wtargni臋cia w jurysdykcj臋 starosty krakowskiego nie przebaczy膰, tym bardziej i偶 go Zamojski ostrzega艂 wielekro膰, aby jej unika艂, a nie zmusza艂 do surowo艣ci.

Przypomina艂 teraz sam kanclerz, i偶 gdy po wyprawie na Wielkie 艁uki kr贸l go mianowa艂 krakowskim starost膮, on wiedz膮c, 偶e za jego poprzednik贸w Samuel, wywo艂any z Korony i Litwy, bywa艂 bezkarnie i przemieszkiwa艂 w Krakowie, zaraz tym g艂o艣no si臋 da艂 s艂ysze膰, 偶e on wszelkiego prawa pilno strzec i wykonywa膰 je b臋dzie, a w swej jurysdykcji banity nie 艣cierpi na 偶aden spos贸b.

Za czym przez marsza艂ka koronnego i poprzyja藕nionego z kasztelanem gnie藕nie艅skim Janem Zborowskim przestrzega艂 i upomina艂 Samuela, a偶eby dop贸ki banicja z niego nie b臋dzie zdj臋t膮, nie pokazywa艂 si臋 ani w Krakowie, ani w jego jurysdykcji, gdy偶 prawu uczyni zado艣膰 i pob艂a偶a膰 nie b臋dzie.

Na to kasztelan gnie藕nie艅ski mia艂 odpowiedzie膰, 偶e o tym s艂ysze膰 nie chce, oburzy艂 si臋 i doda艂: - W mocy go swej nie ma, po co te gro藕by pr贸偶ne!

Nast膮pi艂a wyprawa pskowska, a starost臋 pod ten czas zast臋powa艂 z ramienia kanclerza naznaczony P艂aza, starosta lubaczowski, jako surrogator (zast臋pca).

Z tego korzysta艂 Samuel i, na nic nie zwa偶aj膮c, mieszka艂 w Krakowie, bywa艂 nawet na zamku, czyni艂, co mu si臋 podoba艂o, tak dalece zuchwale, 偶e on i ludzie jego po ulicach strzelali.

Dochodzi艂o to Zamojskiego, ale z dala b臋d膮c, nie m贸g艂 nic pocz膮膰.

Gdy potem po sejmie razem z kr贸lem przyjecha艂 do Krakowa kanclerz, nie mia艂 te偶 czasu zaj膮膰 si臋 t膮 spraw膮, bo w艂a艣nie Turek i Tatarzy zagra偶ali i podawszy warunki, kt贸rych przyj膮膰 nie by艂o mo偶na, obiecywali si臋 wtargn膮膰.

Za czym Zamojski na gwa艂t ludzi musia艂 zbiera膰 i na granic臋 bie偶e膰, aby nie dopu艣ci膰 naj艣cia.

Ta czujno艣膰 jego zachowa艂a kraj od wojny.

Tymczasem, korzystaj膮c z wyjazdu Zamojskiego na granic臋, pan Samuel natychmiast do Krakowa powr贸ci艂, o czym hetmanowi zna膰 dano w drodze, ale 艣cierpie膰 to musia艂, cho膰 i dla kr贸la ros艂o st膮d niebezpiecze艅stwo, bo pami臋tano, 偶e si臋 z panem Cio艂kiem zmawia艂 w mie艣cie do niego strzela膰.

Pan marsza艂ek Andrzej Zborowski, przeczuwaj膮c, i偶 brat by艂 w niebezpiecze艅stwie, zapragn膮艂 mu zapobiec i pos艂a艂 z Lublina do kanclerza z pro艣b膮, aby na niego w Rzeszowie czeka艂 dla widzenia si臋 i rozmowy.

Zamojski, nie maj膮c czasu, ruszy艂 jednak do 艁a艅cuta i tu go pan Andrzej nap臋dzi艂.

Pocz臋li m贸wi膰 o sprawach familii i o panu Samuelu.

Prosi艂 za nim marsza艂ek, okaza艂 si臋 艂agodnym kanclerz.

- Szeroka Polska - rzek艂 - niech w moj膮 jurysdykcj臋 nie wje偶d偶a, ja go gdzie indziej szuka膰 nie b臋d臋.

- Napomnia艂 o to marsza艂ka, aby brata przestrzeg艂 surowo i wzbroni艂 mu pokazywa膰 si臋 w Krakowie.

Marsza艂ek przy tej zr臋czno艣ci prosi艂 kanclerza o bona officia, aby u T臋czy艅skich i pani Wapowskiej, i u kr贸la wyjedna艂 zdj臋cie banicji z jego brata.

Obieca艂 Zamojski m贸wi膰 o tym z T臋czy艅skimi.

P贸藕niej nieco, gdy kanclerz do Lwowa przyby艂, dowiedzia艂 si臋, 偶e pan Samuel z Krakowa tak偶e tu przyjecha艂 i stan膮艂 na przedmie艣ciu.

Nie chc膮c si臋 艣ciera膰 z nim, pos艂a艂 Zamojski z przestrog膮, aby wyje偶d偶a艂, bo go tu 艣cierpie膰 obok siebie nie mo偶e.

Nim si臋 to sta艂o, pan Samuel, ju偶 przewiduj膮c, 偶e Zamojski b臋dzie mu czyni艂 trudno艣ci, pos艂a艂 do siebie po Kazimirskiego", szlachcica, starszego s艂ug臋 kanclerza, kt贸ry wprz贸dy s艂ugiwa艂 u marsza艂ka Zborowskiego, i powiedzia艂 mu: - Pro艣 waszmo艣膰 kanclerza, aby mi za z艂e nie mia艂 tego, i偶 mnie tu noc zaskoczy艂a i sp臋dzi膰 j膮 musz臋 we Lwowie, ale jutro o 艣witaniu jad臋 st膮d precz.

Zamojski, do kt贸rego i Andrzej przyszed艂 si臋 wstawia膰, ofiaruj膮c nawet z Samuelem przeciwko Tatarom, odpar艂, 偶e przez noc t臋 jedne cierpie膰 go b臋dzie, ale nazajutrz jecha膰 musia艂... Co si臋 tyczy Tatar贸w - rzek艂 dwuznacznie: "Przyjdzieli do potrzeby, b臋d臋 wiedzia艂, jak go mam u偶y膰 i jak obr贸ci膰, zachowuj膮c si臋 mor臋 maiorum".

I to pami臋tnym by艂o, 偶e czasu wesela swego Zamojski z panami T臋czy艅skimi m贸wi艂 w sprawie Samuela i stara艂 si臋 ich do zgody nak艂oni膰.

Tymczasem przysz艂y listy Wojtaszkowe, a za nimi gniew kr贸lewski, kt贸rego ju偶 nic przeb艂aga膰 nie mog艂o.

Od kr贸la odebrawszy wyrok ten, kanclerz, chocia偶 by艂 nie na co innego przygotowany, zafrasowa艂 si臋 wielce.

Pokaza艂 go Drohojowskiemu i m贸wi艂 z nim o tym.

Nie pozostawa艂o ju偶 nic nad to, 偶e musia艂 wol臋 kr贸lewsk膮 spe艂ni膰 i gdyby Zborowski si臋 podsun膮艂 bli偶ej, wiadomo w jakich zamiarach, bo Boksicki o wszystkim informowa艂 jak najdok艂adniej, uj膮膰 go potrzeba by艂o.

Za tym sz艂o nast臋pstwo nieuchronne, wyrok si臋 sam pisa艂 na banit臋 - czeka艂a go 艣mier膰.

- 呕e Samuel na ni膮 zas艂u偶y艂 - m贸wi艂 kanclerz - to nie ulega 偶adnej w膮tpliwo艣ci.

Pomin膮wszy Wapowskiego, kt贸rego w pasji ubi艂, co jeszcze zmniejsza win臋, zab贸jstw, gwa艂t贸w, najazd贸w, rabunk贸w, przemocy nad duchownymi, wi臋zienia ludzi niewinnych, nie policzy膰.

艢wiat ca艂y wie o tym i dziwi si臋, 偶e usz艂o mu wszystko bezkarnie, ale, mimo to, 艣mier膰 Samuela na kr贸la i na mnie te偶 b臋dzie zemsty i nienawi艣ci wyrokiem.

Nieprzyjaciele nasi j膮 wyzyszcz膮, Drohojowski niespe艂na wiedzia艂, jak w tej sprawie s膮dzi膰, ale mu si臋 zda艂o z kr贸lem g艂osowa膰, 偶e tu ju偶 dobro膰 tylko uzuchwala艂a i 偶e ni膮 dalej nic uczyni膰 nie by艂o mo偶na.

Dla dobra wi臋c Rzeczypospolitej trzeba by艂o Zborowskich po艣wi臋ci膰.

Zamojski potem przywo艂a膰 kaza艂 do siebie Urowieckiego i Mroczka, z kt贸rych ostatni o wszystkich obrotach Samuela by艂 najlepiej uwiadomionym i a偶 dr偶a艂, aby go uj膮膰.

Ukaza艂 im obu kanclerz list kr贸la, u偶alaj膮c si臋 na los sw贸j, i偶 mu taki ci臋偶ki do spe艂nienia przypada艂 obowi膮zek.

- Mi艂o艣ciwy panie - przerwa艂 Mroczek - nie ma co i namy艣la膰 si臋.

Jedno z dwojga, albo my si臋 na to narazimy, 偶e oni nas napadn膮, i cho膰 si臋 obronimy, to pewna, ale godno艣膰 wasza nara偶on膮 b臋dzie w takiej walce z lada jakim wywo艂a艅cem, albo my musimy go uprzedzi膰, co naj艂atwiejsza.

- Jak偶e naj艂atwiejsza?

- zapyta艂 hetman.

- Gdzie on jest?

- Do Piekar ci膮gnie w tej my艣li, 偶e nas w Proszowicach ze dwu stron najdzie, bo oddzia艂贸w dwa ma, kt贸re na to s膮 nasadzone.

Zdaje mu si臋, 偶e o jego obrotach nikt nie wie, i pochlebia sobie, 偶e nas w pierwospy naszed艂szy, w 艂o偶u mo偶e mi艂o艣膰 wasz膮 rozsieka膰 ka偶e.

Czeka膰 wi臋c na to, a偶 si臋 porwie, niedobra rzecz.

Jest nas tu dosy膰, aby i przy mi艂o艣ci waszej dostateczna stra偶 pozosta艂a, i my z panem Stanis艂awem 呕贸艂kiewskim i panem Urowieckim na dw贸r w Piekarach poszli, gdzie go pewniej w 艂o偶u u przyjaci贸艂ki i siostrzenicy W艂odkowej najdziemy, ni偶 on nas spodziewa艂 si臋 w Proszowicach.

Nie podoba艂o si臋 to zrazu kanclerzowi i rzek艂: - Na dw贸r szlachecki, a do tego kobiety, wdowy, noc膮 nachodzi膰, nie nasza rzecz.

Wzi膮膰 go gdziekolwiek b膮d藕, ale mi si臋 nie zdaje w Piekarach.

Mroczek sta艂 przy swoim.

- Gdzie indziej nie mo偶e by膰 - rzek艂.

- Wymkn膮膰 by si臋 nam m贸g艂 i wyr膮ba膰, bo to mu przyzna膰 musz臋, i偶 m臋偶ny jest i gdy raz do boju przyjdzie, nie艂atwo go ima膰.

呕ywot贸w ludzkich mo偶e to kosztowa膰, a tych szkoda.

W Piekarach za艣, jak ptaka w gnie藕dzie, go艂膮 r臋k膮 go we藕miemy.

Urowiecki natychmiast te偶 j膮艂 za Mroczkiem m贸wi膰.

- Rotmistrz to najlepiej rozwa偶y艂 i obmy艣li艂 - rzek艂 - niech mi艂o艣膰 wasza zda na niego wszystko.

Ja si臋 te偶 ofiaruj臋 z pomoc膮.

Wtem z drugiej izby, do kt贸rej drzwi sta艂y na wp贸艂 otwarte, wyszed艂 m艂odzieniec, pokrewny kanclerza, pan Stanis艂aw 呕贸艂kiewski, i przyst膮pi艂 z poszanowaniem, ca艂uj膮c go w rami臋.

- Ja si臋 te偶 dopraszam tego, abym ichmo艣ciom towarzyszy艂 - odezwa艂 si臋.

- Idzie tu o zdrowie i 偶ywot wasz, kt贸ry nam wszystkim i kr贸lowi jest najdro偶szy, ani si臋 godzi go na wag臋 k艂a艣膰 pospo艂u z 偶yciem banity takiego, o kt贸rego post臋pkach s艂uchaj膮c, uszy wi臋dn膮, a obcy ludzie zdumiewaj膮 si臋 im pytaj膮c, jaka to jest ta Rzeczpospolita nasza, w kt贸rej zbrodzie艅 podobny bezkarnie chodzi膰 mo偶e d艂ugie lata, z wyrokiem nad g艂ow膮, kt贸rego nikt nie 艣mie spe艂ni膰 ino dlatego, 偶e do rodziny mo偶nej i znacznej nale偶y.

- Wszystko to prawda - odezwa艂 si臋 kanclerz - wszystko to ja sobie m贸wi臋 i wiem, a niemniej, gdy przychodzi krew ludzk膮 przela膰 nie na wojnie, ale w艣r贸d pokoju, r臋k膮 katowsk膮... wzdryga si臋 dusza.

- Zaprawd臋 - odpar艂 呕贸艂kiewski - ani starost膮, ani s臋dzi膮 wi臋c mi艂o艣ci waszej by膰 nie przysta艂o, bo l臋kaj膮c si臋 krwi przelewu dozwolicie, aby bezkarnie tacy ludzie jak Samuel przelewali krew niewinn膮.

- Nie czy艅偶e mi z tego zarzutu - rzek艂 Zamojski - ju偶 i mi nie o Samuela idzie, ale o modus, jakim go uj膮膰 nale偶y.

Wstr臋tny mi wszelki nawet poz贸r gwa艂tu, a tego nie unikniemy, bior膮c go w Piekarach.

Wtem Urowiecki, bardzo 艣mia艂y cz艂ek, doda艂: - Wasza mi艂o艣膰 wi臋c chyba go zach臋ci膰 pragniecie, aby, o艣mielony, Krak贸w nawiedzi艂, co on nieochybnie dokona.

- Tam go nie 艣cierpi臋!

- odpar艂 Zamojski.

- Ano Piekary s膮 tak dobrze wasz膮 jurysdykcj膮, jak i Krak贸w, wi臋c gdy wiemy tam o nim - rzek艂 呕贸艂kiewski - ima膰 go obowi膮zek.

- A je艣li napadu dokonawszy - odezwa艂 si臋 Zamojski - co 艂atwo sta膰 si臋 mo偶e, przy porze nocnej i nieznajomo艣ci miejsca, winowajc臋 nie we藕miecie, je偶eli on si臋 wam wy艣li藕nie, na pr贸偶no tylko kobiety i dzieci jak zb贸jcy nastraszycie.

P贸jd膮 na贸wczas skargi, i偶 go tam jako 偶ywo nie by艂o, a my pope艂nili艣my bezprawie, spokojny dw贸r wdowi po nocy naje偶d偶aj膮c.

Cho膰by i staro艣cie krakowskiemu, spro艣na to rzecz.

- Ja za艣 g艂ow膮 bodaj r臋czy膰 mog臋 - wtr膮ci艂 Mroczek - 偶e go tam we藕miemy.

Naprz贸d co do samego dworu, ja go z czas贸w pana W艂odka znam dobrze, a nie zmieni艂 si臋 cale.

Co si臋 tyczy obrot贸w Samuelowych, wiem te偶 najpewniej, 偶e uradzono, pospiesznie nam zabiegaj膮c drog臋, bie偶e膰 do Piekar, i tam na noc b臋d膮 pewnie.

Czy na dzisiejsz膮 zaraz noc uchwalono naj艣cie na Proszowice i na nas, tego ja nie wiem i twierdzi膰 nie b臋d臋.

Owszem, znaj膮c Samuela, s膮dzi艂bym, 偶e przybywszy do W艂odkowej wczasu za偶yje i dopiero mo偶e nazajutrz o nas pomy艣li.

Zatem noc t臋 mamy, aby zamiary jego niegodziwe zniweczy膰.

Zaduma艂 si臋 kanclerz i siad艂szy j膮艂 si臋 list kr贸la na nowo odczytywa膰, jakby si臋 pragn膮艂 przez to w swym postanowieniu utwierdzi膰.

Wszyscy, nie wyjmuj膮c Stanis艂awa 呕贸艂kiewskiego, czekali.

Urowiecki tylko i Mroczek, korzystaj膮c z chwili, m艂odego pana starali si臋 nam贸wi膰, aby przy kanclerzu pozosta艂 i niepotrzebnie si臋 z nimi na t臋 wypraw臋 nie nara偶a艂.

- Dajcie mi ichmo艣膰, prosz臋, pok贸j - rzek艂 呕贸艂kiewski.

- Rad b臋d臋 szabl膮 moj膮 s艂u偶y膰 kanclerzowi i nie odst臋puj臋 od tego, 偶e mi z sob膮 i艣膰 dopu艣cicie.

Ma艂a to rzecz jeden cz艂owiek, ale pod czas i ten przyda膰 si臋 mo偶e.

Powsta艂 tedy Zamojski z siedzenia, wzdychaj膮c a pomrukuj膮c: Dura lex!

Dura lex!

Wida膰 by艂o, 偶e tylko zmuszony listem kr贸la, Zamojski na tak stanowczy krok si臋 wa偶y艂, chocia偶by by艂 ch臋tnie raz jeszcze folgowa艂.

Ta te偶 okoliczno艣膰 si臋 przyczynia艂a do decyzji, 偶e Mroczek i Urowiecki zapewniali, je艣liby hetman uj膮膰 nie kaza艂 Zborowskiego, on nieochybnie napa艣膰 sw膮 na niego dokona.

cale si臋 jej nie l臋kaj膮c, Zamojski godno艣膰 sw膮 musia艂 mie膰 na wzgl臋dzie.

Niemi艂ym mu by艂o narazi膰 si臋 na starcie z takim Samuelem i na wszystkie nast臋pstwa a t艂umaczenia, jakie st膮d wynikn膮膰 musia艂y.

Nie m贸g艂 si臋 wi臋c ju偶 waha膰 d艂u偶ej, duma te偶 nakazywa艂a uj膮膰 zuchwa艂ego cz艂owieka, kt贸ry jawnie na niego godzi艂.

Wiedziano bowiem bardzo dobrze, i偶 gdy hetman by艂 w Szyd艂owie, Zborowski umy艣lnie si臋 zbli偶y艂 do niego, do Stobnicy biegn膮c, a potem do Stogniewic.

Gdy za艣 wsz臋dzie si臋 przyp贸藕ni艂, zosta艂y mu Piekary, z kt贸rych na Proszowice mia艂 si臋 rzuci膰, nie obrachowawszy z czasem.

Poniewa偶 wedle doniesie艅 Boksickiego, w Z艂oczowie najmocniej uchwalono i niemal poprzysi臋偶ono, kanclerza w jakikolwiek spos贸b zg艂adzi膰, gdyby si臋 teraz nawet nie powiod艂o, rzecz nie by艂a sko艅czon膮, ale gdziekolwiek b膮d藕, przy pierwszej podanej zr臋czno艣ci odnowi膰 si臋 mog艂a.

Raz wi臋c temu koniec po艂o偶y膰 by艂o potrzeba.

Zamojski, kt贸ry je艣li nie ca艂膮 mo偶e donios艂o艣膰 kroku, jaki mia艂 uczyni膰, obrachowa艂, zna艂 jednak wa偶no艣膰 jego; w chwili, gdy ju偶 mia艂 wyda膰 rozkazy, zawaha艂 si臋, da艂 znak Mroczkowi, aby czeka艂, a sam wszed艂 do przyleg艂ej sypialni.

Tu przy skromnym, obozowym 艂贸偶eczku jego, na kl臋czniku, sta艂 na z艂otej blasze malowany, starodawny obraz Matki Boskiej (druga strona wyobra偶a艂a Chrystusa na krzy偶u).

Hetman zwyk艂 si臋 by艂 przed tym obrazem modli膰, gdy mia艂 stoczy膰 bitw臋.

I teraz czu艂 to dobrze, 偶e walk臋 rozpoczyna艂 nie tylko z rodzin膮 jedn膮, mnogimi w臋z艂ami zwi膮zan膮 z wielu innymi po ca艂ym kraju rozsianymi, ale ze stronnictwem, cho膰 s艂abym, za to ruchawym, krzykliwym, popieranym zza granicy, wyzyskiwanym przez wszystkich nieprzyjaci贸艂 Batorego i jego.

By艂o to rzucenie mu r臋kawicy, wypowiedzenie wojny, kt贸ra i d艂ug膮, i ci臋偶k膮 by膰 mog艂a, a przypada艂a na ten czas w艂a艣nie, gdy zewn膮trz jeszcze z wielkim kniaziem moskiewskim ko艅ca i rozejmu nie by艂o, a Turek grozi艂 i cesarz intrygowa艂.

Gdyby osobi艣cie m贸g艂 si臋 by艂 widzie膰 i rozm贸wi膰 z Batorym, mo偶e by go ub艂aga艂 i walk臋 t臋 przynajmniej odroczy艂.

Tak sobie wystawia艂 Zamojski, cho膰 w istocie 偶adna si艂a nie potrafi艂aby by艂a 偶elaznego, a m艣ciwego i rozdra偶nionego szlacheck膮 but膮 powstrzyma膰 kr贸la.

Pod wra偶eniem chwili tej stanowczej, kt贸ra mu na d艂ugo spok贸j zatru膰 mia艂a i przymno偶y膰 nieub艂aganych wrog贸w, Zamojski ukl膮k艂 przed obrazem, z艂o偶y艂 r臋ce i g艂ow臋 pochyli艂.

Modli艂 si臋 tak gor膮co, ale nied艂ugo.

M臋stwo i otucha wst膮pi艂y w serce.

Spe艂nia艂 rozkaz kr贸lewski, czu艂 si臋 w sumieniu wolnym, prosi艂 tylko Boga, aby go o艣wieci艂 i da艂 si艂y.

Gdy wsta艂 potem, mia艂 na obliczu swe hetma艅skie m臋stwo, kt贸re w przededniu najzaci臋tszych walk okazywa艂, powag臋 s臋dziego, majestat kr贸lewskiego zast臋pcy.

Wyszed艂 na powr贸t do izby pierwszej, a Urowiecki, Mroczek i m艂ody 呕贸艂kiewski zdziwili si臋 zmianie, jaka w nim zasz艂a.

Odszed艂 jakby pod naciskiem b贸lu jakiego艣, powraca艂 ch艂odny i wypogodzony.

Zwr贸ci艂 si臋 zarazem do Urowieckiego i 呕贸艂kiewskiego, ale pan Stanis艂aw, nim m贸wi膰 pocz膮艂, odezwa艂 si臋: - Prosz臋 dow贸dztwo zda膰 na tych ichmo艣膰, kt贸rzy znaj膮 miejsce, ludzi i okoliczno艣ci, ja tylko r臋k臋 ch臋tn膮 ofiaruj臋.

- Wielu on tam ludzi z sob膮 mie膰 mo偶e w Piekarach?

- zapyta艂 hetman.

- Trzydziestu mo偶e - rzek艂 Urowiecki - bo po艂owa ich jest z Luzickim.

Ludzie odwa偶ni, ale nie b臋dzie komu pokierowa膰 nimi, w膮tpi臋, a偶eby nawet skupili si臋 i bronili.

- A ze swego dworu kogo ma przy sobie?

- m贸wi艂 dalej Zamojski.

Mroczek i Urowiecki spojrzeli po sobie i liczyli.

Byli z nim Borowski, 贸w sokolniczy a teraz dow贸dca, Che艂mski Morawa, Ba艂aban, Skorowski, Rych艂owski, syn Ole艣 i siostrzan Stadnicki - gromadka dosy膰 znaczna.

- Trzeba na to liczy膰 - rzek艂 Mroczek - 偶e my, unikaj膮c samego niepotrzebnego krwi przelewu, poczekamy, a偶 si臋 do snu Udadz膮, wi臋c pobudzeni nie bardzo si臋 broni膰 b臋d膮 mogli.

Samuel, cho膰 szabl臋 i sahajdak ma zawsze nad 艂贸偶kiem, ale 艣pi twardo i gdy si臋 obudzi, nie zaraz oprzytomnia.

- Szcz臋d藕cie偶, prosz臋, innych - odezwa艂 si臋 hetman - a niepotrzebnych ran i zab贸jstw unikajcie.

Byle艣cie jego, a z nim papiery, kt贸re w szkatu艂ce z sob膮 wozi, jak powiada Boksicki, dostali, reszty zaniechajcie.

Syna nie tyka膰.

Wszyscy to ch艂opi臋 bardzo chwal膮, niech si臋 w nim dawna poczciwo艣膰 Zborowskich odrodzi.

Westchn膮艂 hetman, m贸wi膮c to - i pyta艂 dalej: - Wielu z sob膮 my艣licie wzi膮膰 na t臋 wypraw臋?

Urowiecki g艂osowa艂 za tym, aby dob贸r uczyni膰, a liczb臋 bra膰 nie tak znaczn膮 i po drodze ocz贸w na siebie nie zwraca膰, Mroczek, cho膰by o kilku wi臋cej si臋 zebra艂o, nie widzia艂 w tym z艂ego, bo mogli drudzy Samuelowi, z Luzickim stoj膮cy nie opodal, nadbiec i o odbicie si臋 kusi膰.

W istocie zmusza艂o to liczb臋 powi臋kszy膰.

Urowiecki z Mroczkiem mieli kierowa膰 naj艣ciem na dw贸r, 呕贸艂kiewski te偶 ofiarowa艂 si臋, cho膰by osobi艣cie na Samuela.

By艂a to m艂odociana gorliwo艣膰 偶o艂nierza, kt贸ry szuka zr臋czno艣ci do walki, cho膰by nawet z takim nieprzyjacielem, jakim by艂 Zborowski.

- Gdy go Pan B贸g da uj膮膰 - zapyta艂 Urowiecki - mamy偶 go tu przyprowadzi膰, czy... - Do Krakowa na zamek - odpar艂 hetman.

- Wprawdzie 偶aden tu s膮d i zw艂oka nie potrzebna, bo banita, wpad艂szy w r臋ce, ju偶 jest zabit, ale wol臋 go posadzi膰, poczeka膰.

Mo偶e kr贸l zmieni postanowienie... a mali by膰 艣mierci膮 karan - cicho doda艂 Zamojski - niech pani Wapowska te偶 instyguje przeciwko niemu.

Zmniejszy to srogo艣膰 kr贸la i moj膮, gdy偶 na niego, a szczeg贸lniej na mnie, zrzuc膮 win臋 tej 艣mierci, cho膰 B贸g 艣wiadek, kielich ten odwraca艂em ode mnie, p贸kim tylko zdo艂a艂.

Ale s膮 przeznaczone cz艂owiekowi rzeczy, kt贸rych on unikn膮膰 nie mo偶e.

B膮d藕 wi臋c wola Twoja!

I pomruczawszy co艣 cicho, doda艂 kanclerz: - Prowad藕cie go wprost na zamek i osad藕cie w wie偶y, a stra偶 niechaj b臋dzie pilna.

Nie szkodzi艂oby mo偶e, aby kt贸ry ze starszych w izbie przy nim siedzia艂.

Ludzi do niego obcych dopuszcza膰 si臋 nie godzi.

Zreszt膮 ja sam albo was nap臋dz臋, lub rych艂o tam b臋d臋.

Urowiecki z Mroczkiem jeszcze w obecno艣ci hetmana pocz臋li rozprawia膰 o liczbie i wyborze ludzi i broni, jak膮 z sob膮 bra膰 mieli... ale w tym byli z sob膮 wszyscy zgodni.

- Patrzajcie tylko - doda艂 Zamojski - gdy si臋 krok czyni, rozumnego cz艂owieka dzie艂em jest tak go obmy艣le膰, aby si臋 powi贸d艂 i nie chybi艂.

Gdyby艣cie mieli wpa艣膰, a nie wzi膮膰 go i da膰 mu si臋 wymkn膮膰, natenczas kr贸lowi, mnie i wszystkim wi臋cej z艂a uczynicie ni偶 dobrego, gdy go we藕miecie.

Zwa偶cie偶 pewnie, aby nie uszed艂.

- 呕e w Piekarach b臋dzie, to nie ulega w膮tpliwo艣ci - zawo艂a艂 Mroczek - a 偶e my go u艂apim, to tak偶e pewna, bo膰 dw贸r obstawimy, mysz z niego nie wyjdzie!

Je偶eli or臋偶a dostanie i broni膰 si臋 b臋dzie, a w tej walce legnie... - Nie b臋dzie ani wasz膮 win膮, ani wam za to w艂os spadnie z g艂owy - rzek艂 hetman.

- Nieledwie bym to wola艂 ni偶 d艂ug膮 z nim procedur臋, a i on by rycersko sko艅czy艂, nie z katowskiej r臋ki.

Westchn膮艂 hetman.

Szli wi臋c Urowiecki i Mroczek, naradzaj膮c si臋, ale tak, a偶eby przygotowanie do wyprawy wieczornej cale nie by艂o widoczne i nikt si臋 go nie domy艣la艂, ka偶dy z nich pojedynczo ludzi swych na godzin臋 zm贸wion膮 cicho przysposobi艂, tak 偶e jedni o drugich nie wiedzieli.

Oni sami wieczorem na w艂os nie zmienili codziennych zaj臋膰, tak 偶e ka偶dy do snu poszed艂 i 艣wiat艂a pogaszono, stra偶e zaci膮gni臋to, wedle obyczaju.

Urowiecki, Mroczek i Stanis艂aw 呕贸艂kiewski poubierali si臋 i uzbroili zawczasu, a gdy godzina wyjazdu nadesz艂a, cicho w dziedzi艅cu tylnym zgromadziwszy si臋, na ko艅 siedli i tylnymi wrotami tak wyci膮gn臋li w pole, 偶e nikt opr贸cz stra偶y o nich nie wiedzia艂.

Hetman kaza艂 sobie, o kt贸rejkolwiek godzinie 呕贸艂kiewski powr贸ci, natychmiast da膰 zna膰, co si臋 sta艂o, i obudzi膰.

Noc by艂a wiosenna, cicha, ciep艂a... chmurna, a ptaszki na zab贸j 艣piewa艂y o 偶yciu, gdy tu 艣mier膰 si臋 gotowa艂a i tragedia okrutna, kt贸rej skutki d艂ugo potem w kraju odbrzmiewa膰 mia艂y.

Na dworze w Proszowicach tylko lampeczka nocna przed obrazem w sypialni hetmana blado p艂on臋艂a.




Rozdzia艂 III

Wierny swemu obyczajowi, kt贸rego odmieni膰 nie m贸g艂, Samuel, cho膰 mu si臋 we wszystkim nie powiod艂o, a ludzie najgorzej s艂u偶yli, jecha艂 dalej, ju偶 na Piekary tylko rachuj膮c.

Z Piekar wszystko si臋 mia艂o dokona膰.

Tymczasem zabawia艂 si臋.

Mia艂 przy sobie dobrych towarzysz贸w kilka, rozumie si臋, ulubionego Borosia i soko艂y, Stefana Stadnickiego i s艂ug troch臋 ze psami.

Oko艂o Podolan miejsce si臋 okaza艂o sposobne, wi臋c ptaki puszczano, w czym Borosio okaza艂 si臋 dziwnie zr臋cznym, 偶e dla niego dosy膰 pochwa艂 nie mia艂 Samuel, a tak by艂 wes贸艂, jak nigdy.

W Podolanach zachcia艂o mu si臋 donie艣膰 o wszystkim Andrzejowi, kt贸ry niespokojnie oczekiwa艂, co si臋 stanie, a 偶e go ju偶 szpiegami wystraszono, list napisa艂 umy艣lnie taki, aby w r臋ce kanclerza wpad艂szy, w b艂膮d wprowadzi艂.

Sta艂o w tym li艣cie: "Pan kanclerz ju偶 ku Krakowu jedzie, jest wprz贸d.

Ja sam z Borosiem zabawiam si臋 soko艂y ko艂o Podolan, z kt贸rymi po staremu kugluj臋.

U pani W艂odkowej w Piekarach spa膰 b臋d臋; nie frasuj si臋 waszmo艣膰 o mnie, bo膰 sam 偶adnego niebezpiecze艅stwa .

nie widz臋, ja te偶 nikomu nic takowego nie my艣l臋, tylko la pace, la pace, Senior M.

Widzia艂em ci to na oko, 偶e mnie kanclerz szpiegowa艂, ale podobno nie 偶ebym co takowego my艣li艂, tylko si臋 bardziej na mnie ogl膮da, jako bych ja, 偶em jest banit, nie mia艂 by膰 Zborowskim!

To膰 ju偶 w Krakowie nie b臋d臋, chociem Czecha pos艂a艂 do Luzickiego ju偶 przed sob膮; kilku do pana 呕upnika wyprawi臋, kiedy si臋 b臋dziem mieli rusza膰".

Tak igraj膮c i kugluj膮c z soko艂y, 偶artuj膮c z Borosiem, rozprawiaj膮c o tym, jako si臋 na jutro gotowa膰 potrzeba, dojechali ichmo艣膰 zdrowo do Piekar, gdzie na nich W艂odkowa w zamku ju偶 a z wieczerz膮 na stole oczekiwa艂a.

Zawsze tu z jego przybycia rado艣膰 bywa艂a wielka, ale teraz podw贸jna, bo czuli wszyscy, 偶e si臋 co艣 wielkiego przysposabia艂o i by艂o za pasem.

W艂odkowa, znaj膮c m臋stwo wuja i jego rzutko艣膰, bynajmniej nie w膮tpi艂a, i偶 co on przedsi臋we藕mie i obmy艣li, to musi si臋 szcz臋艣liwie obr贸ci膰.

Przy stole by艂a ochota wielka, ale na d艂ugo si臋 nie zaci膮gn臋艂o, bo wszyscy czuli si臋 zm臋czeni, a si艂y by艂y potrzebne na jutro.

S艂ano zaraz wszystkim 艂o偶a, gdzie i jak by艂o mo偶na.

Dla pana Samuela w izbie wielkiej, przy kt贸rym mia艂 by膰 Borowski i Ba艂aban, dla Che艂mskiego Morawca w bocznej izdebce obok, na g贸rze w komnacie mie艣cili si臋 syn Ole艣 i pan J臋drzej Stadnicki.

Po偶egnawszy W艂odkow臋, kt贸ra dopilnowa艂a, aby ka偶dy przy 艂贸偶ku mia艂 kubek i nap贸j dla snu potrzebny, wedle obyczaju, szli strudzeni spa膰, tak 偶e przed p贸艂noc膮 ca艂y dw贸r w Piekarach, w najg艂臋bszym 艣nie by艂 pogr膮偶ony.

Samuel szczeg贸lniej, 偶e konn膮 jazd膮 znu偶ony by艂, bo mia艂 pod sob膮 dnia tego konia, kt贸ry nogi, prawda, mia艂 doskona艂e, ale nosi艂 tak, 偶e ma艂o kto na nim wytrwa艂, usn膮艂 bardzo mocno.

Borowski, zawsze czujny, spa艂 ino jednym okiem, gdy偶 i my艣le膰 by艂o o czym.

Wtem, ma艂o co po p贸艂nocy, w dziedzi艅cu rozezna艂 z dala naprz贸d koni st膮panie, potem bieganie ludzi i chrz臋st broni, kt贸rego unikn膮膰 niepodobna, z rusznicami zw艂aszcza.

Zaledwie to uszu jego dosz艂o, ducha straci艂; wiedzia艂 ju偶, co to by艂o.

Przepowiadano im, 偶e hetman na sw膮 jurysdykcj臋 ich nie pu艣ci.

Nim zobaczy艂 i wyjrza艂 przez okno, Borowski boso, opo艅cz臋 tylko narzuciwszy, zerwa艂 si臋.

Otworzy艂 szyb臋, a偶 pod 艣cianami ludu pe艂no.

Straci艂 g艂ow臋 i co mia艂 Samuela zbudzi膰, a o ratunku dla niego my艣le膰, z izby do komory po cichu sobie drzwi otworzy艂... st膮d na podw贸rko.

Tu jeszcze jako艣 nikogo nie by艂o i Borowski 艣mign膮艂 wprost do stajen.

M贸wi艂 potem, jakoby Samuela budzi艂, ale go si臋 dobudzi膰 nie m贸g艂; zreszt膮 sam potem wyt艂umaczy膰 nie umia艂, co zrobi艂, p艂aka艂 tylko.

Obudzi艂 si臋 na ha艂as Ba艂aban potem i bieg艂 do okna, a ujrzawszy w dziedzi艅cu ludzi pe艂no, po艣pieszy艂 do Samuela.

Tego na 艂贸偶ku ju偶 nie znalaz艂, tylko po艣ciel pomi臋t膮.

Wida膰 by艂o, 偶e broni swej szuka艂 Zborowski, ale jej nie m贸g艂 znale藕膰.

Murzynk贸w dw贸ch, kt贸rzy mu pos艂ugiwali, schowali j膮 pod kobierczyk i tam pozosta艂a.

P贸藕niej ju偶 doj艣膰 nie by艂o mo偶na prawdy, a i sam Samuel nie pami臋ta艂 dobrze, co czyni艂, gdy si臋 obudzi艂.

Murzynkowie m贸wili, 偶e bro艅, wedle zwyczaju, z艂o偶yli w 艂o偶u u g艂owy; Borowski powiada艂, 偶e on to uczyni艂.

Sahajdak wisia艂 ze strza艂ami nad 艂贸偶kiem, ale tego nie pochwyci艂 Samuel.

Ba艂aban, drzwi znalaz艂szy otwarte, kt贸rymi przez komor臋 uciek艂 Borowski, sam te偶 za nim pod膮偶y艂.

Wszystko to dzia艂o si臋 w艣r贸d ciemno艣ci, bo noc by艂a chmurna, a 艣wiat艂a nigdzie po izbach.

Oblegaj膮cy dom, czy dla postrachu lub maj膮c kogo na celu, pocz臋li dawa膰 ognia, tumult si臋 ju偶 wzi膮艂 wielki.

W艂odkowa, kt贸ra spa艂a na g贸rze, narzuciwszy ledwie chust臋 na siebie, zbieg艂a do swych s艂ug na d贸艂, gdzie wszystek jej fraucymer si臋 znajdowa艂, i tu znalaz艂a Stadnickiego, kt贸ry za piec si臋 wcisn膮艂.

Ten opowiada艂 jej, 偶e skoczy艂 by艂 zaraz do izby, w kt贸rej Samuel spa艂, i szuka艂 go wsz臋dzie, ale ju偶 nie znalaz艂.

- Uszed艂, dali B贸g, za co Jemu chwa艂a!

- doda艂 Stadnicki.

Z艂o偶y艂a r臋ce W艂odkowa, modl膮c si臋: - Bo偶e mi艂osierny, co si臋 to dzieje!

Zmiarkowa艂a dobrze, co to znaczy艂o, ale pewna by艂a, 偶e... W tym momencie 呕贸艂kiewski tylnymi drzwiami, kt贸re wyr膮ba膰 kaza艂, skoczy艂 ze swoimi lud藕mi i wpad艂 mi臋dzy wystraszone bia艂og艂owy i ma艂e dziewcz臋ta.

Zarazem drugimi drzwiami, tak偶e wyr膮banymi, wtargn膮艂 Urowiecki, a za nim Mroczek, z wrzaskiem i strzelaniem a hukiem.

Opr贸cz oddzia艂u, kt贸ry prowadzi艂 Urowiecki, Mroczek, przy kt贸rym by艂 呕贸艂kiewski, ju偶 na drodze na ochotnika, gwa艂tem prawie przy艂膮czy艂 si臋 do nich Drohojowski z kupk膮 przemy艣lan.

Ci teraz z Sernym, pozostawszy w podw贸rzu, dla postrachu do dworu ustawicznie strzelali.

Sta艂 si臋 wi臋c s膮dny dzie艅 prawdziwy: lament kobiet, wo艂anie 偶o艂nierzy, strza艂y, hukanie, gro藕by, 艂omot, w jednych izbach ciemno艣膰, w drugich pozapalane 艣wiat艂a.

Z wielkiej gorliwo艣ci, aby im ofiara nie usz艂a, bo jej jeszcze nie mieli, Urowiecki i Mroczek niemal poszaleli.

Pami臋tali, co im hetman m贸wi艂, ujdzieli, jakie z tego nast臋pstwa b臋d膮, wi臋c na gwa艂t rzucili si臋 na tych, kt贸rych znale藕li i pochwytali, na Stadnickiego i na Che艂mskiego.

- Gdzie Samuel?

Dawajcie go!

Urowiecki bi艂 nawet i grozi艂 艣mierci膮, tak 偶e Che艂mski i Stadnicki od zniewag i raz贸w si臋 obroni膰 nie mogli.

.

A ci膮gle si臋 rozlega艂o: "Gdzie Samuel?

" Z siepacz贸w za艣 ich, kt贸rzy si臋 po domu rozproszyli, jedni szafy rozbijali, drudzy po k膮tach pl膮drowali.

W艂odkowa, cho膰 kobieta, nie straci艂a odwagi i krzycza艂a jak na zb贸j贸w: - Jak 艣miecie dom m贸j naje偶d偶a膰?!

To膰 rozb贸j jest, to膰 gwa艂t, to o pomst臋 do Boga wo艂a, 偶e艣cie mi dom okrwawili!

Jestemli co winn膮, odpowiem, ale gwa艂tu zaprzesta艅cie!

Ale do Urowieckiego i Mroczka m贸wi膰 by艂o jak do 艣ciany, bo oni z tego strachu, 偶eby im si臋 nie wymkn膮艂 Samuel, g艂owy potracili.

Chc膮c Stadnickiego zmusi膰, aby go wyda艂, pocz臋li strzela膰 do niego i naraz z kilkunastu rusznic dali ognia, ale chybili wszyscy, chocia偶 Stadnicki og艂uszony pad艂 na ziemi臋. Szaleli tak, bo Samuela dotychczas 艣ladu ani s艂ychu nie mieli, a znali go, 偶e maj膮c czasu dosy膰, pewnie im m贸g艂 uj艣膰, gdy oni g艂owami r臋czyli za to, 偶e go wezm膮.

Niekt贸rzy wi臋c pu艣cili si臋 na g贸r臋, gdzie syn Ole艣 spa艂, a by艂 przy nim s艂uga wierny Skorowski, kt贸ry go chcia艂 broni膰 i ca艂y krwi膮 oblany szed艂, bo go por膮bano.

Ole艣 obryzgany tak偶e, przel臋k艂y wpad艂 do izby bia艂ych g艂贸w, ojca szukaj膮c.

Zobaczywszy go okrwawionego, pocz臋艂y kobiety krzycze膰: - Zabili Stadnickiego... Ole艣 ino 偶yw!

Zabili Olesia!

Trzeba by艂o zna膰 Samuela, aby zrozumie膰 to, 偶e imi臋 syna pos艂yszawszy i s艂owo to: zabity, o w艂asnym bezpiecze艅stwie zapomnia艂.

Gdy si臋 obudzi艂, a ju偶 na贸wczas ani Borowskiego, ani Ba艂abana nie by艂o, rzuci艂 si臋 bezbronny, niedobrze jeszcze oprzytomniawszy, do sionki ma艂ej, do kt贸rej dot膮d nikt nie zagl膮da艂, ale z niej wyj艣cia nie by艂o.

Pr臋dzej, p贸藕niej uj臋liby go byli w niej jak w saku.

A mia艂 bezpieczn膮 ocalenia drog臋 t臋, kt贸r膮 uszli Borowski i Ba艂aban, bo z tamtej strony nikt ani zajrza艂, a偶 do samego ko艅ca, drzwi by艂y pootwierane, droga wolna do stajen.

W stajni konie i pole tu偶 a las.

Ale komu B贸g zgin膮膰 przeznaczy艂... Pos艂yszawszy: "Ole艣 zabity!

", wyskoczy艂 Samuel wprost na ten g艂os, w jednej koszuli, jak si臋 z 艂贸偶ka zerwa艂, stan膮艂 przed nimi.

Pierwszy Urowiecki go zoczy艂.

- Czego chcecie?

- zapyta艂 Samuel dosy膰 spokojnie, chocia偶 wiedzia艂 ju偶, co to znaczy艂o.

- Ciebie chcemy mie膰!

- zawo艂a艂 Urowiecki.

- P贸jd藕 z nami do pana naszego kanclerza, a teraz si臋 z nikim nie wa偶 m贸wi膰, bo b臋dziesz zabit.

Zapalili zaraz 艣wiec臋 i ucich艂o, tylko p艂acz ju偶 kobiet s艂ycha膰 by艂o.

Samuel, syna zobaczywszy, 偶e 偶yw by艂, pomy艣lawszy ma艂o, krew swoj膮 zimn膮, kt贸r膮 tylko w z艂ych razach pod czas miewa艂, gdy ju偶 sprawa by艂a zrozpaczona, odzyska艂.

Bo jak gwa艂towny i impetyczny si臋 okazywa艂, p贸ki mia艂 nadziej臋, 偶e si臋 wyr膮bie i obroni, tak w ostatniej toni lekko sobie wszystko wa偶y艂.

Rado艣膰 tedy ichmo艣ci贸w, co tego bohaterstwa dokazali, by艂a wielka, bo o ma艂y w艂os, a 艂acno by im uszed艂.

Nim si臋 tedy odzia艂, a nim oni z ko艅mi, lud藕mi i broni膮 do 艂adu przyszli, up艂yn臋艂o dosy膰 czasu w艣r贸d p艂aczu i lament贸w W艂odkowej, syna i Stadnickich.

Tym wszystkim ju偶 nie czynili nic, obstawiwszy tylko Samuela swoimi, aby z nikim m贸wi膰 nie m贸g艂.

Ludzie pana Samuelowi i wozy jego sta艂y noclegiem w Stogniewicach, dok膮d zaraz nadesz艂a wiadomo艣膰, 偶e pana Samuela uj臋to, i 偶e jeszcze byli z nim w Piekarach, wybieraj膮c si臋 do Krakowa.

Rych艂owski", kt贸ry przy wozach by艂, nadbieg艂 z lud藕mi, ale nie mia艂 ju偶 tu co czyni膰.

Gdy ju偶 rankiem do izby, w kt贸rej go trzymano, wpad艂 Rych艂owski, Samuel, go zobaczywszy z dala, odezwa艂 si臋 mimo zakazu: - Daj ju偶 pok贸j, Rych艂owski niebo偶臋, nie masz tu co czyni膰.

Jed藕cie do syna, s艂u偶cie jemu, a szkatu艂臋 tam moj膮 miejcie w dobrym opatrzeniu.

Na bied臋 szkatu艂臋 t臋 wspomnia艂, gdy偶 potem Urowiecki o niej zaraz kanclerzowi doni贸s艂 i pos艂ano po ni膮, aby wydano, a s艂udzy ze strachu i nieopatrzno艣ci oddali j膮, jak by艂a.

Ucich艂o tedy w Piekarach, chocia偶 偶a艂ob膮 je oblek艂o to nieszcz臋艣cie, a W艂odkowa, Stadnicki i syn w pierwszym momencie g艂owy potracili, lecz zaledwie Urowiecki, Samuela z sob膮 wioz膮c, do Krakowa ruszy艂, i w Piekarach my艣le膰 pocz臋to o ratunku.

Zdawa艂o si臋, 偶e jeszcze drogi pozostawa艂y i 艣rodki, aby odwr贸ci膰 od Samuela kar臋 g艂贸wn膮", jaka mu z powodu banicji zagra偶a艂a.

Stadnicki, cho膰 zbity i na po艂y 偶ywy, natychmiast siad艂 na ko艅 i do Sandomierza, do marsza艂ka Andrzeja pop臋dzi艂.

Przyby艂 tu mo偶e w godzin臋 potem, gdy list 贸w z Podolan pisany przyszed艂.

W progu zobaczywszy bladego siostrze艅ca, prawie odgad艂 marsza艂ek nieszcz臋艣cie.

- J臋drusiu - zawo艂a艂 - co si臋 sta艂o?!

- Gwa艂t wielki; na dw贸r w Piekarach nas艂a艂 kanclerz ze strzelaniem i przemoc膮 siepaczy, ledwiem ja 偶yw uszed艂, a Aleksander okrwawiony.

Samuela s艂udzy odbiegli, g艂ow臋 straci艂, sam si臋 im w r臋ce da艂, wzi臋li go i do Krakowa na zamek powie藕li, ani si臋 z tym taj膮, 偶e go g艂贸wna kara czeka.

Kanclerz z Proszowic sam ludzi wyprawia艂.

Wiedzieli o ka偶dym kroku.

Marsza艂ek z za艂amanymi r臋kami s艂ucha艂.

- Przeczuciem mia艂 - rzek艂.

- Co tu czyni膰?

Zrazu w istocie nie wiedzia艂 nawet marsza艂ek, co mia艂 przedsi臋bra膰, ale najpierwsz膮 by艂o rzecz膮 kasztelanowi da膰 zna膰, aby broni艂, a Krzysztofowi, aby o sobie my艣la艂, bo i temu z list贸w i papier贸w s膮d m贸g艂 zagra偶a膰.

Tego偶 dnia biegli pos艂a艅cy do Lublina, do pan贸w w trybunale zasiadaj膮cych, kt贸rzy wymiar sprawiedliwo艣ci mieli powierzony, aby oni si臋 uj臋li za zdradliwie pochwyconym banit膮, kt贸ry, jak dowodzi艂 marsza艂ek, dlatego dekret sobie ma艂o wa偶y艂, i偶 go ani kr贸l, ani kanclerz nigdy nie przypomina艂 i dawali mu w wojsku i w kraju swobodnie przebywa膰.

Jana listy do pokrewnych sz艂y, do Stadnickich, do pana z G贸rki, do Tarnowskich, do Spytkowej, a偶eby wszelkich wp艂yw贸w swych za偶yli dla ocalenia chocia偶by 偶ywota Samuelowi.

Obawiano si臋, aby kanclerz, zabiegaj膮c wp艂ywom, w艂a艣nie nie przyspieszy艂 wykonania dekretu, ale mylili si臋 w tym, gdy偶 Zamojskiemu tak on by艂 bolesn膮 konieczno艣ci膮, i偶by go rad by艂 jak najdalej odroczy膰.

Spodziewa艂 si臋 mo偶e, przy osobistym widzeniu si臋 z Batorym, sk艂oni膰 go do 艂askawo艣ci.

Jeszcze Zborowskiego nie doprowadzono do Krakowa, gdy ju偶 wie艣膰 z Piekar i Stogniewic, z Proszowic, z szybko艣ci膮 b艂yskawicy rozbieg艂a si臋 doko艂a, i偶 Zamojski pochwyci膰 kaza艂 Samuela i wprowadzi膰 na zamek do Krakowa.

Ta nag艂a surowo艣膰 wzgl臋dem cz艂owieka, kt贸ry przez czas tak d艂ugi swobodnie si臋 wsz臋dzie ukazywa艂 publicznie, a nawet bywa艂 w stolicy, t艂umaczy艂a si臋 wprawdzie dla wtajemniczonych histori膮 Wojtaszka i pochwyconych korespondencji, kt贸re spisku na 偶ycie kr贸la i kanclerza dowodzi艂y, ale dla innych by艂 to krok tylko obrachowany, aby kraj i niech臋tn膮 szlacht臋 przej膮膰 trwog膮 i okaza膰 jej, 偶e kr贸l nikomu pob艂a偶a膰 nie my艣li, ani rodzinom znacznym, ani tym nawet, co mu do zdobycia korony dopomagali, bo do tych si臋 liczyli Zborowscy.

Ju偶 wprz贸dy na niepomiern膮 surowo艣膰 Batorego, na tyrani臋 jego podnosi艂y si臋 g艂osy, teraz zerwa艂a si臋 burza, uderzono na gwa艂t; nieprzyjaciele nawet Zborowskich widzieli w tym porwanie si臋 na swobody i przywileje szlachty, c贸偶 dopiero rodzina, spokrewnieni, przyja藕ni i ci, kt贸rzy stoj膮c po stronie cesarza wyzyskiwali, co mogli, przeciw kr贸lowi.

To, co przewidywa艂 Zamojski, zi艣ci艂o si臋 z nawi膮zk膮; w jednej chwili umys艂y by艂y zaognione, krzyki i wyrzuty najgwa艂towniejsze si臋 wznios艂y.

Dotyka艂y one kr贸la, kt贸ry by艂 odpowiedzialnym za Zamojskiego, ale w daleko wi臋kszym stopniu spad艂y na kanclerza.

W nim widziano instygatora, sprawc臋, winowajc臋.

Nieprzyja藕艅 ze Zborowskimi, odgr贸偶ki Samuela, dawno by艂y znane powszechnie; uwi臋zienie uwa偶ano jako pomst臋 osobist膮.

Sprawa stan臋艂a jako walka Zamojskiego ze Zborowskimi.

Od zab贸jstwa Wapowskiego przez szalone wybryki Samuela, post臋powanie nieczyste i niejasne jego braci, przerzucenie si臋 ich do cesarskiego obozu, Zborowscy znacznie na swym wp艂ywie i poszanowaniu u ludzi stracili; ale zawsze, cho膰 nadrujnowany marsza艂ek, cho膰 zubo偶a艂y podczaszy, mieli jeszcze i maj臋tno艣ci rozleg艂e, i stosunki ogromne, i zwi膮zki, i klient贸w, a szlacht臋 drobn膮, kt贸ra 艣lepo sz艂a z nimi.

Uwi臋zienie Samuela przychodzi艂o te偶 w sam膮 por臋 dla tych, co przeciwko kr贸lowi knowali i gotowali za偶art膮 opozycj臋 na sejmie.

Ze wszech stron zabierano si臋 je zu偶ytkowa膰, dowodz膮c samowoli, gwa艂tu, nieposzanowania praw stanu uprzywilejowanego.

Przez tyle wi臋c lat wolno by艂o banicie ukazywa膰 si臋 wsz臋dzie, nikt mu nie m贸wi艂 s艂owa, dano si臋 ubezpieczy膰, a potem schwycono go jak w pu艂apk臋!

Poruszenie umys艂贸w, wywo艂ane wiadomo艣ci膮 o napadzie na Piekary, z ka偶d膮 chwil膮 przybiera艂o rozmiary gro藕niejsze; dodawano do opisu tego nocnego naj艣cia na dom kobiety, wdowy bezbronnej, okrucie艅stwo, z jakim Urowiecki i Mroczek post膮pili sobie wzgl臋dem niej, ma艂oletniego syna Samuelowego, m艂odego Stadnickiego i s艂u偶by, strzelanie do domu, pl膮drowanie, wyr膮bywanie drzwi, wrzaski, odgr贸偶ki i tym podobne.

W listach i opisach tej nocy powiadano: "To膰 si臋 sta艂o tego dnia w Piekarach, w dworze uprzywilejowanym pani W艂odkowej, z pi膮tku na sobot臋 w nocy, dwunastego dnia maja, gdy miesi膮c w ogonie by艂 smokowym, w kilka dni po za膰mieniu s艂o艅ca w tym roku.

Dla szlachty by艂o to w istocie nowe s艂o艅ca za膰mienie, bo ukr贸cenie swob贸d jej... targni臋cie si臋 na jej prawa.

Mia艂 za sob膮 Zamojski banicj臋, kt贸ra nigdy przestarze膰 nie mo偶e, ale dlaczego偶 jej przez lat tyle nie zu偶ytkowa艂?

Przybycie kanclerza do Krakowa nie uprzedzi艂o niezmiernego niepokoju, jaki uwi臋zienie Samuela sprawi艂o.

Zasta艂 tu ju偶 wszystkich swych przyjaci贸艂 zaalarmowanych, przestraszonych.

Zaledwie za偶egnane niech臋ci mia艂y si臋 wi臋c rozogni膰 znowu!

Wszyscy prawie pot臋piali t臋 surowo艣膰.

Powa偶ny, zimny, spokojny kanclerz, na pytania, na ubolewania nawet nie odpowiada艂, zbywa艂 je majestatycznym, bardzo znacz膮cym milczeniem.

Na kr贸la odpowiedzialno艣ci sk艂ada膰 nie m贸g艂... sam broni膰 si臋 nie my艣la艂, a na wszystkich twarzach czyta艂 pytanie niespokojne: "C贸偶 dalej?

" Tego偶 dnia nad wieczorem nadbieg艂 ksi膮dz biskup Myszkowski na zamek, po kt贸rego obliczu zmienionym, blado艣ci i poruszeniu kanclerz pozna艂, 偶e i jego ta sprawa Zborowskich obchodzi艂a mocno i trwo偶y艂a. Nie zagadn膮艂 o niej w chwili pierwszej, pytaj膮c o podr贸偶, o zdrowie, o kr贸la, lecz 艂atwo by艂o pozna膰, 偶e to wszystko by艂o tylko wst臋pem do najwa偶niejszej rzeczy, do zapytania o Samuela, do interwencji za 艂agodno艣ci膮 i mi艂osierdziem.

Kanclerz i biskup nie 艣mieli d艂ugo dotkn膮膰 tej struny dra偶liwej, na ostatek Myszkowski, ju偶 si臋 powstrzyma膰 nie mog膮c, r臋ce z艂o偶y艂 i zawo艂a艂: - Kanclerzu m贸j, poznajesz po mnie 艂atwo, 偶em ja tu nie z samym pozdrowieniem pospiesza艂!

Co za straszliwe wie艣ci!

Jak偶e si臋 sta艂o, 偶e Zborowskiego Samuela uj臋to?

Ch艂odno odpar艂 kanclerz: - Z mojego rozkazu!

Napomina艂em go, aby si臋 w mojej jurysdykcji nie 艣mia艂 ukazywa膰.

Na przekor臋 i szyderstwo przyby艂 do Piekar, gdy o mnie wiedzia艂 w Proszowicach.

Gotowano zamach na mnie, musia艂em go uprzedzi膰.

Biskupowi 艂zy si臋 toczy艂y po twarzy.

- A, nast臋pstwa tego kroku s膮 nieobliczone!

- zawo艂a艂.

- Kr贸l i wy ucierpicie... poruszyli艣cie gniazdo osie!

- Wiem o tym -" rzek艂 Zamojski - ale osy te nam w oczy laz艂y, i k膮sa艂y, raz i nimi sko艅czy膰 potrzeba.

- Sko艅czy膰?

- przerwa艂 biskup.

- To dopiero pocz膮tek, a koniec, koniec... nie daje si臋 przewidzie膰 ani obrachowa膰.

Surowo艣ci膮 u nas, obcemu jak Batory, nic pocz膮膰 nie mo偶na, 艂agodno艣ci膮 wszystko 艂atwo.

- Pob艂a偶aniem doszli艣my do bezprawi贸w!

- zawo艂a艂 Zamojski.

- Trzeba granic臋 po艂o偶y膰 temu!

Czas by艂, musia艂em.

Nie cofn臋 si臋!

Biskup, nie 艣miej膮c pyta膰 ju偶, milcz膮co r臋ce za艂ama艂; domy艣la艂 si臋 reszty.

G艂owa mu opad艂a na piersi, zdawa艂 si臋 modli膰 w duchu, aby B贸g zmi臋kczy艂 serca.

Rozmowa, przerwana chwil臋, podj臋t膮 zosta艂a z krwi膮 zimn膮 przez Zamojskiego, kt贸ry z wyra藕nym rozmys艂em omija艂 kr贸la, usuwa艂 wszelki wp艂yw jego, t艂umaczy艂 siebie tylko i wszystko bra艂 na swe barki.

Biskup zna艂 ju偶 nadto obu, aby si臋 tym da艂 z艂udzi膰, wiedzia艂, co mia艂 trzyma膰.

Spodziewa艂 si臋, 偶e kanclerza nieco 艂agodniej usposobi膰 potrafi, ale wkr贸tce przekona膰 si臋 musia艂, 偶e bez nami臋tno艣ci, bez gniewu, ch艂odno Zamojski sta艂 przy swoim, jako przy nast臋pstwie koniecznym prawa, kt贸re poszanowane i spe艂nione by膰 musia艂o, aby wrazi膰 narodowi znaczenie praw w og贸le, z kt贸rych nikt wy艂amywa膰 si臋 nie m贸g艂.

Gdy po d艂ugich do艣膰 odwiedzinach powsta艂 Myszkowski, aby po偶egna膰 kanclerza, smutkiem oblek艂a si臋 mu twarz powa偶na, bo wiedzia艂 ju偶, 偶e Zamojski nie ust膮pi, 偶e postanowienie jego jest niez艂omne.

Ma艂a nadzieja zostawa艂a na kr贸lu... lecz Batory mniej jeszcze do 艂agodno艣ci i ust臋pstw by艂 sk艂onnym.

Zamojski, przybywaj膮c do Krakowa, wiedzia艂, co go tu czeka艂o i na co si臋 mia艂 gotowa膰.

Drzwi si臋 te偶 nie zamyka艂y.

Jedni z aplauzem przychodzili, chc膮c mu si臋 przypochlebi膰, co on surowo i zmarszczony przyjmowa艂, drudzy - a tych by艂o daleko wi臋cej - biegli z b艂aganiem, ze strachem i argumentami przekonywaj膮cymi, 偶e 艂agodno艣膰 by艂a konieczn膮.

Nie odpowiada艂 ani si臋 t艂umaczy艂 Zamojski.

Dla zmniejszenia nieco wrzawy przeciwko kr贸lowi i sobie jeden tylko 艣rodek obmy艣li艂, aby sk艂oni膰 wdow臋 Wapowsk膮 do instygowania przeciwko zab贸jcy m臋偶a.

Pami臋tnym by艂o dobrze, z jak膮 wytrwa艂o艣ci膮, nie dozwalaj膮c pogrzeba膰 zw艂ok m臋偶owskich, Wapowska uparcie je na zamek do kr贸la wozi艂a domagaj膮c si臋 pomsty... Od tego czasu, nie zrzucaj膮c 偶a艂oby, 艣wi臋ta matrona ca艂a oddana dzieciom i pobo偶no艣ci, na nabo偶e艅stwach, postach i dobrych uczynkach sp臋dza艂a 偶ywot sierocy, kt贸remu pami臋膰 m臋偶a przy艣wieca艂a.

Zdawa膰 si臋 wi臋c mog艂o kanclerzowi, 偶e teraz, korzystaj膮c ze zr臋czno艣ci, przys艂u偶y si臋 i Wapowska do pot臋pienia gwa艂townika.

Ale by艂a to prawdziwie 艣wi臋ta niewiasta.

Wielka jej bole艣膰 up艂yn臋艂a ze 艂zami, mia艂a czas ofiarowa膰 Bogu swe wdowie艅stwo, a teraz, gdy nieprzyjaciel le偶a艂 zwyci臋偶ony i pobity, nie chcia艂a bezbronnemu zadawa膰 ostatniego ciosu.

Przebacza艂a mu po chrze艣cija艅sku.

Odpowied藕 jej na wezwanie Zamojskiego brzmia艂a, i偶 teraz ju偶 ona krzywdy swej dochodzi膰 nie b臋dzie i pomszczenie jej Bogu oddaje.

Wszystko wi臋c ca艂ym brzemieniem spa艣膰 mia艂o na Zamojskiego; kr贸la nie by艂o w Krakowie.

Hetman postanowi艂 pod jakimkolwiek b膮d藕 pozorem przeci膮gn膮膰 wykonanie, aby raz jeszcze odwo艂a膰 si臋 do Batorego i sk艂oni膰 go mo偶e do 艂agodno艣ci.

Listy pobieg艂y na Litw臋.

Oblany krwi膮 rannego s艂ugi, m艂ody Aleksander z Piekar uda艂 si臋 do marsza艂ka, kt贸ry mia艂 by膰 jego opiekunem.

Tu zasta艂 ju偶 Ann臋, kt贸ra z ochmistrzyni膮 sw膮 przybieg艂a rzuci膰 mu si臋 do n贸g, b艂agaj膮c, aby nie opuszcza艂 ojca.

Anusia by艂a od pierwszej chwili, gdy otrzyma艂a wiadomo艣膰, w nie ustaj膮cej gor膮czce.

Chodzi艂a jak nieprzytomna, powtarzaj膮c po cichu: "Wojtaszek!

Zamojski!

" Z nami臋tno艣ci膮 niewie艣ci膮, z gwa艂towno艣ci膮 tej krwi w艂a艣ciw膮, kt贸ra w jej 偶y艂ach p艂yn臋艂a, zaciska艂a usta, gryz艂a wargi, 艂zy si臋 jej puszcza艂y z ocz贸w i wo艂a艂a po cichu: "Zemsty!

zemsty!

" Marsza艂ek nie m贸g艂 uspokoi膰 dziewcz臋cia.

Sam przera偶ony, ale zimny, my艣la艂 tylko, jak obr贸ci膰 na korzy艣膰 rodziny nieszcz臋艣cie, kt贸re j膮 spotyka艂o.

Pyta艂 sam siebie, czy by膰 to mog艂o, aby potomek onych Zborowskich s艂awnych pad艂 z r臋ki kata... Przychodzi艂o mu na my艣l, niestety, 偶e ojciec ich rodziny zabi艂 banit臋 Sanguszk臋... Los zdawa艂 si臋 na drugim pokoleniu chcie膰 pom艣ci膰 m臋偶a Halszki z Ostroga... Je偶eli knia藕 ze s艂awnego rodu m贸g艂 pa艣膰 ofiar膮 tego prawa, na obcej ziemi, gdzie ono ju偶 wagi nie mia艂o - dlaczego偶by oszcz臋dzi膰 miano Samuela, kt贸ry wzi臋tym zosta艂 tam, gdzie si臋 znajdowa膰 nie mia艂 swobody, zw艂aszcza gdy na nim nie tylko winy jego, ale ca艂ej rodziny spisk贸w i zamach贸w m艣ci膰 si臋 by艂o mo偶na.

Listy Krzysztofa 艣wiadczy艂y przeciwko nim wszystkim.

M贸g艂偶e Jan, kasztelan gnie藕nie艅ski, zawa偶y膰 sw膮 wierno艣ci膮 i cnot膮 za trzech winowajc贸w?

Marsza艂ek stara艂 si臋 upewni膰 Anusi臋, 偶e niebo i ziemi臋 porusz膮 oni, aby Samuela ocali膰.

- Lecz, dziecko moje - rzek艂 - mamy nieprzyjaci贸艂 strasznych.

Kr贸l sam stoi na ich czele, a za nim jest m艣ciwy Zamojski, a za nimi ca艂y t艂um dworak贸w, zausznik贸w, pochlebc贸w.

Zawichrzym kraj, podburzym szlacht臋, wywo艂amy zjazdy, podnios膮 si臋 krzyki, ale czy to pomo偶e, czy pogorszy, nastraszy, czy rozj膮trzy?

Kt贸偶 to wie!

Anusia - dziecko, kobieta, nie rozumia艂a nawet, i偶by nic zrobi膰 nie mo偶na.

Ca艂a szlachta nie tylko na Rusi, ale w Rzeczypospolitej podnie艣膰 si臋 by艂a powinna.

Na Litwie mieli Chodkiewicz贸w, w Wielkiej Polsce G贸rk贸w, w Krakowskiem Spytk贸w!

Pali艂a si臋 jej g艂owa.

"Zemsty!

zemsty!

" - powtarza艂a sama do siebie.

Z Sandomierza, pad艂szy na ostatek do n贸g marsza艂kowi, Anusia si臋 kaza艂a wie艣膰 do Piekar, do W艂odkowej.

Zda艂o si臋 jej, 偶e ta siostra, ta ulubiona ojcu kobieta lepiej j膮 zrozumie, gor臋cej pom贸c jej potrafi ni偶 marsza艂ek.

Dowiedzia艂a si臋 razem, 偶e kasztelana nie by艂o, 偶e na niego d艂ugo jeszcze czeka膰 musieli, a podczaszy uciek艂 ju偶 za granic臋 z obawy, aby na nim nie poszukiwano wyraz贸w listu, w kt贸rych kr贸lowi uznania jego tytu艂u odmawia艂.

(Rex, si hoc nomine dignusis).

Ta ucieczka, gdy ojca jej broni膰 by艂o potrzeba, oburza艂a j膮.

"Wszyscy wi臋c opuszczali nieszcz臋艣liwego?

- m贸wi艂a sobie - a wi臋c ona jedna, s艂aba, biedna niewiasta, dziecko, m臋偶nie stanie w jego obronie... Pojedzie na koniec 艣wiata, zburzy, co 偶yje, a na ostatek pom艣ci si臋 za ojca!

" Imi臋 zbrodniarza, Wojtaszka, nie schodzi艂o z jej ust.

Na dworze kr贸lewskim jest!

Ale ja i tam si臋 dosta膰 potrafi臋, i tam go wy艣ledz臋... zap艂ac臋 ludzi, znajd臋 zb贸j贸w... 偶ycie mu odj膮膰 ka偶臋... Zgin膮膰 musi... Na pr贸偶no stara ochmistrzyni, niewiasta, co si臋 jeszcze z domu Spytk贸w tu dosta艂a i umia艂a modli膰, chcia艂a j膮 sk艂oni膰 do modlitwy, do zwr贸cenia si臋 ku Bogu.

Anusia, inaczej wychowana przy ojcu, rachowa艂a na siebie tylko.

Z t膮 gor膮czk膮 przyby艂a do Piekar i 艂kaj膮c a krzycz膮c, rzuci艂a si臋 na szyj臋 wychodz膮cej naprzeciw niej W艂odkowej.

By艂y to dwa zbli偶one do siebie temperamenta.

Wdowa tak偶e gor膮czkowa艂a si臋, szala艂a, ale zarazem w艣r贸d nieustannego zaj臋cia spraw膮 wuja Samuela ju偶 by艂a z ni膮 obyt膮, ju偶 niemal zda艂a si臋 by膰 zoboj臋tnia艂a... Co dzie艅 tylekro膰 powtarza艂a opowiadanie, i偶 jej spowszednia艂o; co dzie艅 tyle razy tu rozprawiano o gro偶膮cej Samuelowi 艣mierci, 偶e i ta ju偶 by艂a dla niej przewidzian膮... a 偶e W艂odkowa przy tym czynn膮 by膰 mog艂a, porusza艂a si臋, je藕dzi艂a, pisa艂a, krzycza艂a - prawie jej z tym by艂o dobrze... 呕y艂a w swoim 偶ywiole.

Anusi臋 to oburzy艂o niemal; ona nie m贸wi膰, ale czynn膮 by膰 chcia艂a... W艂odkowa nie widzia艂a sposobu uczynienia najmniejszego kroku.

Jej rzecz膮 by艂o pobudza膰 i nie da膰 usn膮膰 obro艅com Ale z tego, co dochodzi艂o z Krakowa, ju偶 nie mia艂a nadziei ocalenia.

Przy pierwszym spotkaniu Anna, pos艂yszawszy to wszystko, prawie do rozpaczy zosta艂a przywiedzion膮; chcia艂a jecha膰 do Krakowa, domaga膰 si臋 widzenia z ojcem; dowiedzia艂a si臋, 偶e nikogo nie dopuszczano do niego, nikomu z nim m贸wi膰, dost膮pi膰 nie dawano.

Wszystko, co uczyniono dot膮d, Annie wydawa艂o si臋 niedostatecznym... oskar偶a艂a stryj贸w, gniewa艂a si臋 na rodzin臋.

Chcia艂a jecha膰 od dworu do dworu po krewnych i zmusza膰 ich do wyst膮pienia.

Prawo!

Anusia nie wiedzia艂a o 偶adnym prawie na 艣wiecie, kt贸re by ojcu jej 偶ycie odj膮膰 dozwala艂o!

S艂owem jednym, sza艂 to by艂 dziecka, ale tak gwa艂towny, 偶e go nic pohamowa膰 nie mog艂o.

Nazajutrz W艂odkowa, zaledwie powstawszy, podbieg艂a do Anusi.

W 艂贸偶ku ju偶 jej nie by艂o, nie by艂o we dworze; kaza艂a powiedzie膰, 偶e do kanclerza jedzie.

- Oczy mu wydr臋!

- wo艂a艂a, siadaj膮c do kolebki z ochmistrzyni膮.

W艂odkowa chcia艂a si臋 naprz贸d pu艣ci膰 w pogo艅 za ni膮, ale go艣cie j膮 najechali, a wre艣cie Anusi powstrzyma膰 偶adna ludzka si艂a ju偶 nie zdo艂a艂a... P贸藕no wieczorem zatoczy艂a si臋 powracaj膮ca z Krakowa kolebka.

Anna wysiad艂a z niej blada i zap艂akana.

Kanclerz przyj膮膰 jej nie chcia艂, odprawiono od progu!

Do kr贸lowej dost膮pi膰 nie mog艂a.

Podli ludzie uciekali od niej i nikt a nikt nie chcia艂 by膰 pomoc膮.

Zabija艂aby, gdyby mog艂a.

艁zy toczy艂y si臋 po twarzyczce... Nie wiedzia艂a ju偶, co mia艂a pocz膮膰.

W Krakowie, na chwil臋 stan膮wszy u wr贸t pustego domu na Franciszka艅skiej ulicy, dowiedzia艂a si臋 tu tylko, 偶e w nim nikogo nie by艂o, nie spodziewano si臋 nikogo.

Kasztelan nierych艂o m贸g艂 przyby膰.

Tu j膮 spotka艂o to, co biedne dziewcz臋 dobi艂o.

Sta艂a przed wrotami, g艂o艣no lamentuj膮c i krzycz膮c na s艂u偶b臋, kt贸ra sta艂a oboj臋tn膮 i zimn膮, gdy ujrza艂a ulic膮 zbli偶aj膮cego si臋 ku sobie mnicha, w habicie bia艂ym, w czarnym p艂aszczu. Z twarzy 偶贸艂tej i czarnych ocz贸w pozna艂a w nim ojca Ces艂awa.

Dominikanin stan膮艂 z bliska i przys艂uchuj膮c si臋 wyrzekaniom Anny, g艂ow膮 potrz膮sa艂, a usta drga艂y mu u艣miechem nielito艣ciwie szyderskim.

Zwr贸ci艂a si臋 ku niemu dziewczyna, mierz膮c go oczyma rozp艂omienionymi.

Ojciec Ces艂aw nie ust臋powa艂.

- A co?!

- zawo艂a艂 na g艂os, jakby sta艂 na kazalnicy.

- Przysz艂a na was, na r贸d bezbo偶ny, pomsty Bo偶ej godzina!

Bolejecie i j臋czycie... ale to ma艂o za zbrodnie wasze!

R贸d wasz przepa艣膰, imi臋 zgin膮膰, gniazda wasze zniszczone by膰 powinny.

Nie zostanie z was 艣ladu, a z dom贸w waszych kamienia na kamieniu!

Poleje si臋 krew za krew, 艂zy za 艂zy... bo sprawiedliwym jest B贸g, a wszechmocna jest r臋ka jego, i upokorzy on mocnych i pot臋偶nych, a podniesie pokornych i uci艣nionych... To m贸wi膮c mnich rzuci艂 r臋k膮, jakby pochodni臋 anathemy ciska艂 z kazalnicy, i nie s艂uchaj膮c krzyku omdla艂ej Anusi, poszed艂 dalej oboj臋tny.




Rozdzia艂 IV

Chocia偶 z zamku j臋zyka dosta膰 by艂o trudno, bo tam si臋 nie m贸g艂 nikt przecisn膮膰, a stra偶 by艂a bardzo pilna, wiedziano jednak na mie艣cie, 偶e Samuel Zborowski mia艂 za nieodst臋pnych towarzysz贸w i str贸偶贸w dw贸ch najwierniejszych s艂ug hetmana: rotmistrza Mroczka, kt贸ry go pojma艂, i Sernego, kt贸ry w Piekarach do dworu strzela艂 dla uczynienia pop艂ochu.

Siedzieli oni z nim razem na burgrabstwie zamkowym u Przy艂臋ckiego, a Samuela rzadko z bocznej komory, w kt贸rej by艂 zamkni臋ty, wypuszczano nawet do 艣redniej izby, przestronniejszej nieco.

Doko艂a burgrabstwa, poniewa偶 si臋 wszystkiego obawia膰 m贸g艂 Zamojski, nawet gwa艂townego jakiego艣 naj艣cia na zamek, nie mniej nad kilkuset liczono szarpacz贸w z rusznicami i r臋czn膮 broni膮.

Mroczek i Serny, 偶o艂nierze, ludzie m臋偶ni, nie gorsi od drugich, ale ma艂ego i biednego stanu, jak wszyscy im podobni, nie mogli si臋 temu oprze膰, aby poni偶onego, mo偶nego pana, kt贸rego w r臋kach mieli, z kt贸rym si臋 im, jak chcieli, wolno by艂o obchodzi膰, nie upokarzali i nie zn臋cali si臋 nad nim.

Rzadka to rzecz, aby ma艂y cz艂owiek poszanowa艂 w upadku niegdy艣 pot臋偶niejszego od siebie.

Jest co艣 niepoczciwego w naturze ludzkiej, 偶e taki biedny cz艂ek niemal si臋 czuje zwyci臋zc膮, gdy los mu da w r臋ce takiego, kt贸ry nad nim g贸rowa艂.

Mroczek te偶 i Serny obchodzili si臋 z tym potomkiem senator贸w i wojewod贸w, z tym Zborowskim, kt贸rego rodzina liczy艂a si臋 do najstarszych i najpot臋偶niejszych niegdy艣 w Rzeczypospolitej, jak z pospolitym jakim艣 w艂贸cz臋g膮 lub zbrodniarzem.

Ka偶de ich s艂owo by艂o ur膮gowiskiem.

Dawali mu czu膰 sw膮 si艂臋 z t膮 but膮 gminu, z tym grubia艅stwem 偶o艂nierskim, kt贸re dumnego i gwa艂townego Samuela musia艂o do rozpaczy przyprowadza膰.

Ale wpr臋dce Zborowski poj膮艂, 偶e daj膮c im pozna膰 obraz臋 i cierpienie, uczyni艂by rozkosz... M臋czy膰 go w艂a艣nie chcieli, on sta艂 si臋 zimnym i oboj臋tnym naumy艣lnie.

Kosztowa艂o go to, lecz winien by艂 godno艣ci w艂asnej, aby nie czu膰 raz贸w, jakie mu zadawano.

Znosi艂 je z oboj臋tno艣ci膮 kamienn膮, gdy dwaj rotmistrze umy艣lnie przy nim rozpoczynali rozmowy, kt贸re go mog艂y dra偶ni膰, patrza艂 gdzie indziej i zdawa艂 si臋 g艂uchy.

Nie rozbraja艂o to gbur贸w. Opr贸cz gro藕by ko艅ca, kt贸ry Samuel przewidywa膰 musia艂, wiedz膮c, co go czeka, a nie spodziewaj膮c si臋 lito艣ci, tymczasem prawdziwe ponosi艂 m臋cze艅stwo.

Gdzie na贸wczas my艣li jego b艂膮dzi艂y... co do艣wiadcza艂, tego nawet ci oprawcy odgadn膮膰 by nie potrafili.

Siadywa艂 na 艂o偶u, licho wys艂anym, ca艂ymi godzinami, sparty na r臋ku i zadumany.

Wyzywany umy艣lnie do rozmowy, bo Mroczek rad by艂 co艣 z niego wyci膮gn膮膰, aby zanie艣膰 hetmanowi, Zborowski albo dumnie i kr贸tko, lub cale nie odpowiada艂.

Pana w nim czu膰 musieli, cho膰 zszed艂 na najn臋dzniejszego z wi臋藕ni贸w.

Rzadko o co poprosi艂.

Nawyk艂y w potrzebie 偶y膰 kawa艂kiem suchego chleba i wod膮, nie dopomina艂 si臋 niczego.

Z rozm贸w ich dowiadywa艂 si臋 czasem rzeczy, kt贸re go obchodzi艂y - zawsze najgorszych i najprzykrzejszych - ale nie dawa艂 znaku, aby je wielce wa偶y艂.

Pyta膰 nie chcia艂, bo wiedzia艂, 偶e alboby go zbyto szyderstwem, lub odpowiedziano pogr贸偶k膮.

Widzie膰 si臋 nie m贸g艂 z nikim.

Co si臋 dzia艂o z Olesiem, co z Anusi膮?

Wiedzia艂 o przywi膮zaniu c贸rki do siebie, zna艂 jej nieunoszon膮 gwa艂towno艣膰, by艂 pewnym, 偶e si臋 nara偶a艂a dla niego, ale co ona biedna poradzi膰 mog艂a?

Marsza艂ek mia艂 si臋 dzie膰mi zaopiekowa膰, o tym nie w膮tpi艂 Samuel, ale nim?

Tego nie by艂 pewnym!

Wreszcie on mo偶e krok jaki by uczyni艂, ale Krzychnik?

Ten musia艂 uj艣膰, domy艣la艂 si臋 s艂usznie; ten aniby chcia艂, ani zreszt膮 potrafi艂 nic zrobi膰.

Kto wie jeszcze, co z nim by膰 mia艂o, je艣li nie zbieg艂 pod opiek臋 cesarza?

Dzie艅 i noc my艣li, z przesz艂o艣ci wysnute, wi艂y mu si臋 po g艂owie.

Tak wi臋c ko艅czy艂o si臋 to bujne, rozhukane 偶ycie, pe艂ne blask贸w i ciemno艣ci... leg艂 w walce z kanclerzem... Wszystkie krwawe czyny, wszystkie gwa艂ty, jakie pope艂ni艂, co tylko sobie mia艂 do wyrzucenia, stawa艂o przed nim... Jak widma przychodzili do艅 Wapowski, Trepka... ca艂y szereg trup贸w, a za nimi ca艂a ci偶ba sierot i wd贸w.

S艂ysza艂 powtarzaj膮ce si臋 krzyki dawno zapomniane... ostatni j臋k przebitego oszczepem na polowaniu Trepki, p艂acz Wapowskiej, 艣piew zdrajcy Wojtaszka, nawo艂ywanie i 艣wist Borowskiego na soko艂y!

Nic, nic ju偶 powr贸ci膰 nie mia艂o... Miecz katowski czu艂 na szyi, zimne dotkni臋cie jego, a potem?

Ze starej wiary ojc贸w pozosta艂y w nim ledwie szcz膮tki.

Do Ko艣cio艂a nie nale偶a艂.

Zaci膮gn膮艂 si臋 do nowych szereg贸w, a teraz nie wiedzia艂 ani jak, ani do kogo si臋 modli膰?

Poza tym 偶yciem, u kt贸rego sta艂 skraju, by艂a jaka艣 przepa艣膰 ciemna, i nic w niej dojrze膰 nie m贸g艂.

Pr贸偶nia, mroki, milczenie, nico艣膰... Odwraca艂 si臋 od tego obrazu.

Wraca艂y ziemskie przypomnienia, troska o los dzieci.

A ta biedna W艂odkowa, kt贸rej dom zakrwawiono...?

Czasem przychodzi艂a na my艣l pot臋ga dom贸w, z kt贸rymi Zborowscy byli po艂膮czeni.

Przecie偶 szlachta i panowie, nawet pod panowaniem "Wilczych Z臋b贸w" co艣 znaczyli; przecie偶 Samuel, banita, nie przesta艂 by膰 Zborowskim?

Wszystkie ziemie powsta膰 by艂y powinny... ca艂a szlachta upomnie膰 si臋 o niego, zastawi膰 si臋, nie dopu艣ci膰!

"Nie - my艣la艂 czasem - on si臋 nie wa偶y podnie艣膰 miecza na mnie; wie, 偶e 艣wiat by oburzy艂 na siebie.

Znaj膮 nas na dworze cesarskim... imi臋 nasze g艂o艣ne, mamy komu przekaza膰 zemst臋!

Nie, nie!

Nie wa偶y si臋... Pu艣ci膰 musi!

" Niekiedy marzy艂o mu si臋 znowu, i偶 jego przyjaciele gwa艂tem go odbi膰 mogli i byli powinni.

Na zamku nie trzymano przecie偶 tak wielkiej za艂ogi, dosy膰 by艂o 艣mia艂k贸w gromadki, napadu niespodzianego... Mia艂 dawniej przyjaci贸艂 tylu, a teraz jego sprawa by艂a razem ca艂ej szlachty spraw膮.

Na kr贸la ca艂a Rzeczpospolita narzeka艂a, Zamojski dokuczy艂, to mog艂a by膰 ostatnia kropla pucharu przepe艂nionego.

Trzymali go d艂ugo, dzie艅 za dniem uchodzi艂, mogli go straci膰 zaraz po uj臋ciu, wi臋c to znak, i偶 mo偶e spraw臋 Zborowskich na sejm poda膰 miano.

Na贸wczas by艂 pewien ocalenia!

Tym si臋 pociesza艂; ale nie jeden on zw艂ok臋 za znak, wahania si臋 pomy艣lny dla Samuela by膰 s膮dzi艂.

Tego zdania by艂o wielu innych.

Rozumowano, 偶e banita m贸g艂 by膰 natychmiast po uchwyceniu karany 艣mierci膮, je偶eli tego nie spe艂niono, 艂askawszym chcia艂 by膰 kanclerz, bo si臋 obawia艂.

Lecz wszystkie te wnioski by艂y fa艂szywe.

艢mier膰 zosta艂a postanowion膮, ale Zamojski sam waha艂 si臋 jeszcze.

Rad by by艂 przebaczy艂 i folgowa艂... chcia艂 si臋 jeszcze do kr贸la odwo艂a膰... Pisa膰?

- Nie starczy艂o.

Jecha膰?

- Nie m贸g艂, bo i s膮dy, i rz膮dy na nim tu spoczywa艂y.

- C贸偶 uczyni膰 mia艂?

Najrozumniejszy z jego domownik贸w, sekretarz Heidenstein, wyprawiony zosta艂 potajemnie; kazano mu co naj艣pieszniej powraca膰.

Heidenstein kanclerza my艣li zna艂 najlepiej, by艂 do艅 przywi膮zany, rozumia艂 go, a teraz... odczuwa艂 i przeczuwa艂 wszystko, co za sob膮 sprawa Zborowskich ci膮gn臋艂a.

Warto偶 by艂o ni膮 nowe sobie trudno艣ci tworzy膰 na przysz艂o艣膰, gdy i tak liczba ich przechodzi艂a miar臋?

Heidenstein mia艂 w Grodnie, lub gdziekolwiek by kr贸la m贸g艂 pochwyci膰, sk艂oni膰 do 艂agodno艣ci, prosi膰 o powolno艣膰, 偶膮da膰 o u艂askawienie.

Niewiele si臋 spodziewa艂 po tym kroku Zamojski, ale dla uspokojenia sumienia uczyni膰 czu艂 si臋 obowi膮zanym.

Heidenstein dniem i noc膮 pobieg艂 ku Litwie.

W Grodnie, na starym zamku, w izbie, kt贸rej by lada rada miejska nie chcia艂a na posiedzenia, na 艂awie ledwie pokrytej, otoczonego psami, w艣r贸d licznego swego w臋gierskiego dworu zasta艂 Heidenstein pana z chmurnym czo艂em.

Wita艂 go ju偶 tak, 偶e si臋 nic dobrego spodziewa膰 nie by艂o mo偶na.

- A co?

- zapyta艂 kr贸l po 艂acinie.

- Da艂 g艂ow臋?

- Kto?

- zapyta艂 pos艂aniec zmi臋szany.

- Zdrajca, co czyha艂 na moje 偶ycie - odpar艂 kr贸l - Zborowski.

Zawaha艂 si臋 nieco Heidenstein.

- Najja艣niejszy Panie - rzek艂 po namy艣le - w艂a艣nie ja przybywam do was w tej sprawie!

- Ale ona jest sko艅czona!

Kanclerz wie wol臋 moj膮 - odpar艂 kr贸l - tu ju偶 do om贸wienia nic nie ma.

Ja nie zmieni臋 postanowienia.

- Kanclerz kaza艂 mi jednak przedstawi膰 jeszcze ustnie Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci - rzek艂 pose艂.

- Co?

呕e si臋 obawia Zborowskich?

Wrzawy?

Krzyku?

Pomawiania o okrucie艅stwo?

Wszystko to s膮 marne wym贸wki!

Ten cz艂owiek musi g艂ow膮 na艂o偶y膰... dowody zdrady s膮 jawne!

Heidenstein sk艂oni艂 g艂ow臋.

- Kanclerz mi poleci艂 - odezwa艂 si臋 spokojnie - przedstawi膰 Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci, 偶e tu nie idzie o Samuela Zborowskiego; malkontenci, kt贸rych partia cesarska p艂aci, radzi b臋d膮 skorzysta膰 z wypadku, wyzyskaj膮, kanclerza i Wasz膮 Kr贸lewsk膮 Mo艣膰 uczyni膮 tyranami, podburz膮 kraj, sejm przysz艂y uczyni膮 nadzwyczaj niespokojnym, s艂owem, 艂askawo艣膰 tu by艂aby rachub膮... Kanclerz za ni膮 przemawia.

Batory, kt贸ry siedzia艂 z bardzo pochmurnym obliczem, namarszczy艂 si臋 bardziej jeszcze, warga mu dolna zaczyna艂a dr偶e膰, co by艂o znakiem gniewu i niecierpliwo艣ci.

- Zamojski 偶膮da ode mnie rzeczy niemo偶liwych!

- zawo艂a艂.

- Ja, com raz powiedzia艂, nie zmieniam.

S艂owo kr贸lewskie powinno by膰 jedno: "tak lub nie".

Raz wyrzeczone, jak fatum zostaje nieub艂aganym.

Ten cz艂owiek powinien zgin膮膰.

Prawo tego chce.

Ja i kanclerz jeste艣my str贸偶ami prawa.

Na chwil臋 kr贸l m贸wi膰 poprzesta艂, umoczy艂 usta w kubku jakiego艣 napoju, kt贸ry sta艂 przed nim.

- Czyta艂e艣 ich listy?

- pocz膮艂, zwracaj膮c si臋 do Heidensteina.

- Znasz ich spraw臋.

Oni mnie stru膰, hetmana zabi膰 chcieli, zasadzali si臋 na mnie z Cio艂kiem w Krakowie, szukali trucizny.

Zobacz, jakim imieniem mnie zowi膮.

Dla nich ja nawet kr贸lem nie jestem!

Nie!

Nie!

to wszystko przebaczy膰 by艂oby niedarowan膮 s艂abo艣ci膮.

Niepodobie艅stwem jest.

Nie mog臋!

Nie chc臋!

Ukara膰 艣mierci膮, ukara膰!

Prawo karze banit臋 艣mierci膮, nie my.

To buntownik!

Je藕dzi艂 na Ni偶 Kozak贸w przeciwko mnie 艣ci膮ga膰, buntowa艂 Wo艂osz臋, brat na dworze cesarza.

Otaczaj膮 mnie szpiegami.

Kto wie, czy w tej chwili przekupiony s艂uga nie gotuje dla mnie trucizny, a ty chcesz, a偶ebym ja im przebaczy艂.

Nigdy!

Poruszony kr贸l zacz膮艂 si臋 przechadza膰 偶ywo, a oddech jego ci臋偶ki s艂ycha膰 by艂o tylko.

Heidenstein sta艂 smutny.

- Wszystko to prawda, Najja艣niejszy Panie - odezwa艂 si臋 - ale ka偶da rzecz ma dwie strony.

Kto wie, czy wspania艂omy艣lne przebaczenie winy, a przynajmniej z艂agodzenie kary, nie by艂oby na dobre.

Mo偶na go w wie偶y osadza膰 do sejmu, a sejm... - Sejm, je艣li b臋dzie s膮dzi艂, to Krzysztofa, a nie jego - przerwa艂 kr贸l.

- Ten os膮dzony jest.

艢ci膮膰 go, tego zb贸jc臋, nic wi臋cej, inaczej u was w tej Polsce nigdy nie b臋dzie karno艣ci, 艂adu i si艂y.

Imponuje wam imi臋 s艂awne, r贸d... ale prawo zna tylko cz艂owieka i winowajc臋.

Coraz pospieszniej ci膮gn膮艂 kr贸l dalej: - Niech m贸wi膮, co chc膮 na mnie, 偶em wilk, krwi chciwy i okrutny, 偶em tyran (ruszy艂 ramionami), 偶e nie mam lito艣ci... ale niech si臋 boj膮 i s艂uchaj膮!

Inaczej by mi nie pozosta艂o nic, tylko zrzuci膰 t臋 koron臋 precz, a samemu powraca膰 do Siedmiogrodu.

- Lecz, Mi艂o艣ciwy Kr贸lu - rzek艂 Heidenstein - czy偶 taka jest waga tego cz艂owieka i wypadku, aby na nim koniecznie przyk艂ad dawa膰?

Hetman si臋 wzdryga szczeg贸lniej dlatego, i偶 musia艂 go sam pochwyci膰; wszystko wi臋c spadnie na jego, na osobist膮 niech臋膰 i zemst臋.

- I Zamojski, on, boi si臋 gawiedzi, kt贸ra b臋dzie na艅 ciska艂a, kamieniami i b艂otem?!

- zawo艂a艂 kr贸l.

- On gardzi膰 ni膮 powinien jak ja!

Nie, Heidenstein!

- doda艂 Batory, zwracaj膮c si臋 bli偶ej ku niemu.

- Na pr贸偶no nie usi艂uj mnie przekona膰.

Wiem, 偶e argument贸w znajdziesz si艂臋 za klemencj膮, ale to cnota, kt贸rej ja tu praktykowa膰 nie mog臋.

呕elaznej r臋ki potrzeba!

Heidensteinowi trudno si臋 odezwa膰 nawet by艂o.

Zaledwie usta otwiera艂, kr贸l mu przerywa艂.

- 艢ci膮膰 go, da膰 go 艣ci膮膰 - powt贸rzy艂 - a co pr臋dzej, to lepiej!

Zamojski niepotrzebnie przeci膮gn膮艂, niepotrzebnie mnie pyta艂.

Tymczasem umys艂y si臋 niepokoj膮, wzmaga si臋 w kraju niech臋膰; wyobra偶aj膮 sobie mo偶e, i偶 co艣 uczyni膰 potrafi膮.

To ich uzuchwala.

A pofolgujemy ten raz, wszystko przepad艂o.

Nie my tu panami, tylko oni.

Westchn膮艂 pose艂.

- Nie dosy膰 na tym - doda艂 kr贸l.

- Ja podczaszemu Krzysztofowi nie daruj臋.

On stanie przed s膮dem sejmowym.

Mam listy, jest kr贸lob贸jca, a je艣li nie spe艂ni艂 zamiaru, nie zbywa艂o mu na ch臋ci.

I z gorycz膮, z gniewem powt贸rzy艂 Batory: - Ha... Rex, si hoc nomine dignus!

By艂bym w istocie niegodnym imienia kr贸la, gdybym na krok im ust膮pi艂.

Krzysztof da g艂ow臋!

- Nie ma go w kraju, Najja艣niejszy Panie - odezwa艂 si臋 pose艂 - jest na Morawie, w pa艅stwie cesarza, i mieni si臋 jego poddanym.

- Ale by艂 moim - przerwa艂 kr贸l - i odpowie za to, co tu pope艂ni艂.

Nie b臋dziemy go mieli, ska偶emy na banicj臋 jak brata, a uka偶e si臋 li w krajach naszych, spotka go los Samuelowy.

Przeciwko Janowi nie mam nic - doda艂 - oni jego oszukiwali, on o niczym nie wiedzia艂, ale marsza艂ek nale偶a艂 do tr贸jcy, i je艣li ujdzie, niech si臋 ma na baczno艣ci.

Uchwyc臋li go na uczynku, nie daruj臋, jak tamtym dwom.

- Niestety - odezwa艂 si臋 Zamojskiego pos艂aniec - wszyscy oni trzej nale偶膮 do rodziny, po艂膮czonej z wielu domami znacznymi w Koronie i na Litwie, zjedna to nam nieprzyjaci贸艂.

- Jawnych!

- odpar艂 Batory.

- Tym lepiej, dot膮d nimi byli skrycie.

Owszem, niech powstan膮, stawi臋 im czo艂o.

Kanclerz, staj膮c u mego boku, wiedzia艂, co go czeka艂o i 偶e u mnie przebaczenia nie ma.

Ani tch贸rzem, ani s艂abym nie chc臋 by膰, tak!

Wol臋 by膰 okrutnym... a nawet w tym razie nie mam lito艣ci!

Nie mam... Budziliby艣cie j膮 na pr贸偶no, gniew tylko si臋 wzmo偶e.

Po kr贸tkim milczeniu zafrasowany Heidenstein rzek艂 cicho: - Wr贸c臋 wi臋c z niczym?

- Z rozkazem, aby Zamojski nie zwleka艂 - odpar艂 Batory.

- Kocha on ten sw贸j kraj, niech偶e si臋 nie waha wypiec zjadliwej rany.

.

Inaczej on nigdy zdrowym nie b臋dzie i zginie, rozerwany i bezsilny.

To m贸wi膮c dr偶a艂 kr贸l z gniewu, kt贸ry go do szpiku ko艣ci przejmowa艂.

Chcia艂 Heidensteinowi wskaza膰, aby zaprzesta艂 nalega艅 w sprawie Zborowskich, i nagle zwr贸ci艂 rozmow臋 i pytanie na wojskowe zaci膮gi.

Wspomnia艂 o poselstwie tatarskim z pogard膮, zapyta艂 o nowiny z Rzymu.

Na wszystko to nikt lepiej nie m贸g艂 odpowiedzie膰 nad Heidensteina, kt贸ry wszystkie papiery kanclerskie mia艂 w r臋ku i listy czyta艂, bo na nie w imieniu Zamojskiego odpowiada艂.

Czasem tylko dawny ucze艅 padewskiej alma mater 艂acin臋 jego nieznacznie poprawi艂.

Na ostatek kr贸l zapyta艂, czy d艂ugo zabawi膰 tu my艣li.

- Mi艂o艣ciwy Panie, jak najkr贸cej pozostan臋, a z pr贸偶nymi r臋kami cho膰 lekko na poz贸r mi powraca膰 b臋dzie, niestety, nie zaspokoj臋 kanclerza.

- Nie mog臋 ulec!

- odpar艂 Batory.

- Ci ludzie niewarci s膮 lito艣ci.

Sam kanclerz pisa艂 wczora, 偶e Samuel do niezmiernej liczby zab贸jstw i zbrodni si臋 przyznaje.

Zas艂u偶y艂 na 艣mier膰.

Nie ma dla niego lito艣ci.

- Kanclerz si臋 jej domaga dla siebie - rzek艂 Heidenstein.

- 呕al mi, 偶e nie upadlaj膮c si臋, nie mog臋 go zaspokoi膰 - przerwa艂 Batory, sukni臋 na sobie targaj膮c niecierpliwie.

- Jestem kr贸lem, jestem s臋dzi膮, wyobra偶am sprawiedliwo艣膰 na ziemi, a nie mi艂osierdzie.

Powiedz mu, niech go da 艣ci膮膰, nie chceli mnie obrazi膰 i rozgniewa膰.

Jest tego potrzeba, konieczno艣膰.

Niech zginie!

M贸wi艂em i powtarzam to: "Tylko zdech艂y pies nie k膮sa!

" Niech zdycha!

S艂ucha艂 ju偶 Heidenstein niemal przera偶ony tym gwa艂townym wybuchem, nie 艣mia艂 si臋 odezwa膰, widzia艂, 偶e usi艂owania jego zamiast u艂agodzi膰, rozj膮trzy艂y tylko kr贸la.

Spodziewa膰 si臋 w nim zmiany usposobienia, by艂o to nie zna膰 go, rachowa膰 na czyjkolwiek wp艂yw, z艂udzeniem by by艂o.

Nie widzia艂 zreszt膮 nikogo, opr贸cz kilku duchownych, kt贸rym by m贸g艂 si臋 zwierzy膰, a tych kr贸l za偶ywa艂 do swych cel贸w i spraw politycznych, ale si臋 przez nich kierowa膰 nie dawa艂.

Jezuici, o kt贸rych wp艂ywie m贸wiono na贸wczas wiele, byli te偶 w tej silnej d艂oni tylko narz臋dziem.

U偶ywa艂 ich w sprawie z Moskw膮, osadza艂 ich kolegia, dawa艂 przywilej na akademi臋, ale nie widzia艂 w tym wi臋cej nic nad pomno偶enie o艣wiaty, kt贸rej potrzeb臋 widzia艂 wielk膮; oni mu j膮 przynosili, nie pyta艂 wi臋cej.

Sprawy wiary zostawia艂 sumieniu pojedynczych ludzi i kierunkowi Ko艣cio艂a.

Obejrzawszy si臋 po dworze kr贸la i urz臋dnikach jacy tu przy nim byli, Heidenstein zw膮tpi艂, aby co wi臋cej m贸g艂 przedsi臋wzi膮膰 jeszcze.

Chcia艂 jednak, 偶egnaj膮c Batorego, uczyni膰 jeszcze pr贸b臋 i do niej si臋 przygotowa艂.

Kr贸l naznaczy艂 mu dla odebrania list贸w do kanclerza poobiedni膮 godzin臋.

Gdy przyby艂, znalaz艂 ju偶 listy gotowe, a Batorego uspokojonego znacznie.

Wr臋czy艂 mu je kr贸l i kaza艂 pozdrowi膰 Zamojskiego.

- Powiedz mu - odezwa艂 si臋 - 偶e ja tu si臋 najlepiej zabawiam na Litwie.

Zwierza jest podostatkiem, psiarni臋 moj膮 ksi膮偶臋 Lignicki zasili艂 nowymi ogarami, ptaki mi przys艂ano z Moskwy, my艣listwo, dzi臋ki moim ludziom, doskona艂e... Mog臋 tu na chwil臋 o tych troskach zapomnie膰, kt贸re mnie w Krakowie jedz膮!

- Mi艂o艣ciwy Panie, dzi臋ki za to Bogu - rzek艂 Heidenstein.

Hetman cieszy膰 si臋 b臋dzie, ale uczy艅cie te偶 cokolwiek dla niego.

On d藕wiga wszystkie brzemi臋 na ramionach, a sprawa ta nieszcz臋sna przymno偶y mu trosk i nieprzyjaci贸艂.

- Wiem o tym - odpar艂 Batory - ale ich i mnie przyczyni.

Nie mog臋 nic... nie przebacz臋!

Ps贸w tych, co na mnie szczeka艂y lat tyle, raz trzeba zuchwalstwo ukr贸ci膰.

Powiedz hetmanowi, przebaczenia dla nich nie ma i nie b臋dzie.

Z takim poselstwem i podobnie brzmi膮cymi listy wr贸ci艂 Heidenstein, gdy tymczasem w Krakowie, z dnia na dzie艅, badano powoli Samuela i 艣ci膮gano wykonanie dekretu, do kt贸rego by艂 ju偶 przygotowanym.

Mroczek, Serny, Urowiecki nieustannie mu to przypominali, 偶e zgin膮膰 musi i zginie.

Zamojski z wielkim niepokojem oczekiwa艂 odpowiedzi kr贸la.

Przyby艂 w ko艅cu, z niezmiernym po艣piechem podr贸偶 odbywszy, Heidenstein, a wnij艣cie jego i milcz膮ce list贸w oddawanie m贸wi艂o ju偶, co przywozi艂.

Pyta膰 nawet nie potrzebowa艂 hetman.

- Kr贸l wi臋c - zapyta艂, nie 艂ami膮c piecz臋ci kanclerz - si臋 ub艂aga膰 nie da艂?

Widz臋 to po was!

Zmilcza艂 Heidenstein.

- Ma艂om si臋 spodziewa艂 - rzek艂.

- Tak, kielich potrzeba dopi膰 a偶 do dna.

Jest moim dobroczy艅c膮, s艂uszna wi臋c, abym za niego dzi艣 i w przysz艂o艣ci cierpia艂.

Obwini膮 o to okrucie艅stwo nie kr贸la, ale mnie, to pewna.

Ja bym by艂 post膮pi艂 mo偶e inaczej.

Batory ma s艂uszno艣膰 z pewnych wzgl臋d贸w, i偶 si臋 ub艂aga膰 nie daje, lecz przymna偶a sobie nienawi艣ci i walk臋 zaj膮trza.

Wola Bo偶a!

Tak wi臋c Samuel z mojej r臋ki zgin膮膰 musi!

Westchn膮艂 i wzi膮艂 si臋 czyta膰 listy.

Zwleka膰 teraz i przeci膮ga膰 - by艂o na pr贸偶no m臋czarni臋 skazanego i w艂asn膮 przed艂u偶a膰, ale Samuela usposobienie zmieni艂o si臋 by艂o w ostatnich dniach.

Straci艂 nadziej臋, upad艂 na duchu; przychodzi艂y godziny cynicznych, dziwnych zezna艅, w kt贸rych si臋 przed tymi, kt贸rych za siepaczy uwa偶a艂, zwierza艂 ze swej przesz艂o艣ci, opowiada艂 o szale艅stwach.

Wiele z tych powie艣ci rzuca艂o 艣wiat艂o na wypadki, dawa艂o pozna膰 braci i ich usposobienia; nie mo偶na wi臋c by艂o przy艣pieszy膰 spe艂nienia kary, bo Mroczek wielu si臋 jeszcze rzeczy dowiedzie膰 obiecywa艂.

Wyci膮gano go na s艂owo r贸偶nymi sposoby, czasami niedowierzaniem, niekiedy szyderstwem, to znowu 艂agodno艣ci膮.

Samuel, jak gdyby ju偶 nic do stracenia nie mia艂, nie tai艂 si臋 z niczym.

Dziwna oboj臋tno艣膰 nim ow艂ada艂a czasami, dr臋twia艂 godzinami i zdawa艂 si臋 na wszystko nieczu艂ym.

W mie艣cie tymczasem, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, co si臋 po kraju dzia艂o, panowa艂 niepok贸j i zdania by艂y podzielone.

Utrzymywali jedni, 偶e nie mog膮 Zborowskiego 艣ci膮膰 i musz膮 mu folgowa膰; drudzy co godzina oczekiwali wiadomo艣ci, i偶 wyrok zosta艂 spe艂niony.

W domu na Franciszka艅skiej ulicy, tak w pierwszych dniach spokojnym, teraz pe艂no by艂o i t艂umnie.

Nie waha艂 si臋 przyby膰 marsza艂ek, kt贸ry na sobie nie czu艂 偶adnej jawnej winy, za kt贸r膮 by go poci膮gn膮膰 by艂o mo偶na.

Siedzia艂a Anna ze sw膮 ochmistrzyni膮, przyje偶d偶a艂a W艂odkowa, gromadzi艂y si臋 t艂umy szlachty i dawnych s艂ug domu Zborowskich, kt贸rym si臋 zda艂o, 偶e przytomno艣ci膮 sw膮 na co艣 si臋 przyda膰 mogli.

Wprawdzie ruch ten i zaj臋cie zwraca艂y uwag臋 na zamku, lecz obawia膰 si臋 nie miano powodu.

Kanclerz mia艂 przemagaj膮c膮 si艂臋 zbrojn膮 i czuwa艂, a Zborowscy, mimo wszelkich usi艂owa艅 i ca艂ej swej zr臋czno艣ci, nawet o tym, co si臋 w izbie Samuela dzia艂o, ma艂o co wiedzie膰 mogli.

Marsza艂kowi donoszono, co po cz臋艣ci prawd膮 by艂o, i偶 na duchu upad艂 bardzo.

Anusia ca艂ymi dniami u wr贸t zamkowych czasem czatowa艂a, udawa艂o si臋 jej nawet za kobietami dworu kr贸lowej wcisn膮膰 czasem na zamek i b艂膮dzi膰 po podw贸rcach, ale tu ani przem贸wi膰, ani si臋 dowiedzie膰 o niczym nie mog艂a, a u drzwi burgrabstwa stali z halabardami 偶o艂nierze, kt贸rzy nikomu nawet bli偶ej przyst膮pi膰 nie dawali.

Okna tych izb, w kt贸rych Samuel siadywa艂, wychodzi艂y ku wa艂om, by艂y umieszczone wysoko, a jemu si臋 do nich zbli偶y膰 czuwaj膮cy str贸偶owie nie dawali.

Anusia wi臋c, rzuciwszy kilka pyta艅, czasem popartych datkiem, je偶eli si臋 co dowiedzia艂a, by艂o to tak nie znacz膮cym, i偶 wnosi膰 nic nie dozwala艂o.

Wiedzia艂a tylko na pewno, 偶e 偶y艂 jeszcze.

Obok tej troskliwo艣ci o ojca dziewcz臋 mia艂o drug膮 dojmuj膮c膮 mu trosk臋.

Poprzysi臋g艂o zemst臋 Wojtaszkowi, doj艣膰, gdzie si臋 on znajdowa艂, obmy艣le膰 艣rodki pomszczenia si臋, by艂o dla niej obowi膮zkiem.

- Ojciec zginie przez niego - m贸wi艂a rozogniona.

- Ten zdrajca pod艂y musi 偶yciem przyp艂aci膰!

Nie zwierza艂a si臋 z tym nikomu, ale stara ochmistrzyni, strzeg膮ca tylko bezpiecze艅stwa jej, widzia艂a, jak uparcie sz艂a ci膮gle do celu.

Rozpatrywania si臋 jej sz艂y na karb sprawy ojca, chocia偶 bada艂a dworak贸w o Wojtaszka... i pytania jej natr臋tne nie pozosta艂y bez skutku.

Wiedzia艂a ju偶, i偶 Wojtaszek by艂 przy dworskiej muzyce zawsze i nigdy si臋 prawie z zamku nie oddala艂, 偶e mieszka艂 te偶 i noc sp臋dza艂 na zamku z innymi, a na lutni ma艂o kiedy si臋 popisywa艂, bo nie by艂o go tu s艂ucha膰 komu.

Par臋 razy, nie poznana, widzia艂a go przemykaj膮cego si臋 przez podw贸rza.

Jeden ze s艂ug, przed kt贸rym bardzo 艣piew Wojtaszkowy chwali艂a, powiedzia艂 jej, 偶e on by m贸g艂 z nim chodzi膰 na miasto, ale od czasu, jak go raz s艂udzy pana Stadnickiego pochwycili, obawia艂 si臋 wyj艣膰 za bram臋.

- Teraz si臋 ju偶 przecie偶 nie ma czego obawia膰 - odpowiedzia艂a s艂udze.

- Nauczcie go, aby korzysta艂 z tego, a gdy go za偶膮daj膮 na miasto, nie waha艂 si臋 i艣膰.

Kto dzi艣 b臋dzie my艣la艂 o nim?

S艂owa te nie zosta艂y stracone.

Wojtaszek te偶 sam miarkowa艂, 偶e by艂 bezpieczniejszym.

Lepsze czasy dla niego nasta膰 mia艂y, bo byle si臋 da艂 s艂ysze膰 i pozna膰, mieszczanie i goszcz膮ca w mie艣cie szlachta ch臋tnie by go sobie sprowadza艂a.

Wzi臋cie Samuela i gotuj膮ce si臋 stracenie jego na Wojtaszku nie czyni艂o wra偶enia innego, opr贸cz dawno upragnionej, a nareszcie doczekanej zemsty.

"Przysz艂a na niego z艂a godzina - m贸wi艂 - teraz ja wolniej odetchn臋!

" Czeka艂 te偶 lutnista wiadomo艣ci, 偶e ju偶 si臋 wszystko sko艅czy艂o, z niecierpliwo艣ci膮 z艂o艣liw膮.

Wielka bole艣膰 nie przeszkadza艂a Anusi gotowa膰 tej zemsty, kt贸ra na chwil臋 jej z my艣li nie schodzi艂a.

Zwierza艂a si臋 z tego W艂odkowej.

Z suchymi oczyma szepta艂a jej niemal za ka偶dym widzeniem si臋: - Ojca ja nie ocal臋, nie.

Ludzie s膮 podli, opu艣cili go wszyscy.

Stryjowie te偶 krzycz膮, ale nic nie robi膮 i o sobie my艣l膮.

Marsza艂ek powiada: "Samuela ju偶 nie ma na 艣wiecie, trzeba my艣le膰 o Zborowskich!

" Tak ja te偶, biedna, z Olesiem nie zdo艂am nic.

S艂udzy jego p艂acz膮 jak ja... Kanclerz ma kilkuset ludzi z p贸艂hakami na stra偶y.

Ojca ja nie ocal臋, ale pomszcz臋... a, pomszcz臋!

- Ty?

Na kim?

- pyta艂a przestraszona W艂odkowa.

- Na zdrajcy, na tym psie Wojtaszku, na tym Judaszu, kt贸ry nas sprzeda艂 kanclerzowi!

- m贸wi艂a Anusia.

- Posprzedawa艂am moje kanaki, pier艣cionki, spinki, oddam do ostatniej koszuli, ale krew za krew!

W艂odkowa patrza艂a na ni膮 na przemiany to ze strachem, to, z politowaniem, to z niewiar膮.

- Co ty pleciesz Anusiu?

- Nie plot臋... Wiem, co m贸wi臋 - przerywa艂o dziewcz臋.

- On zgin膮膰 musi!

Nie bra艂a tego bardzo za prawd臋 siostra, 艣ciska艂a j膮 i uspokoi膰 si臋 stara艂a, ale Anusi od my艣li tej nic odwie艣膰 nie mog艂o, a by艂a rodzon膮 c贸rk膮 swego ojca.

Gdy wzi臋艂a co do serca, upaja艂a si臋 tym do sza艂u.

Mi艂o艣膰 ku ojcu utrzymywa艂a j膮 ci膮gle i stale w tej my艣li.

Ca艂y plan sw贸j mia艂a osnuty.

Starzy s艂udzy z domu na Franciszka艅skiej ulicy, op艂aceni przez ni膮, ofiarowali si臋 z pomoc膮 ch臋tn膮.

Wszyscy oni nienawidzili z dawna pochlebcy i faworyta Wojtaszka.

艢ci膮gn膮膰 go tylko by艂o potrzeba na miasto, do jakiego艣 ustronnego domu, a kilku pacho艂k贸w starczy艂o, aby go zamordowa膰.

Anusia m贸wi艂a o tym tak zimno, tak spokojnie, jakby sz艂o o dope艂nienie najprostszej w 艣wiecie rzeczy, i dla niej zemsta za krew ojca tak膮 si臋 wydawa艂a.

Opr贸cz W艂odkowej nie zwierza艂a si臋 z tego nikomu, a s艂ugi ; obsypywa艂a pieni臋dzmi i rozognia艂a s艂owami i 艂zami.

Wszyscy oni poprzysi臋gali, 偶e lutnista im nie ujdzie.

Marsza艂ek, chocia偶 偶adnej nie mia艂 nadziei, aby brata m贸g艂 uratowa膰, nie przestawa艂 jawnie stara膰 si臋, budzi膰, pisa膰 i prosi膰 o pomoc, kogo tylko m贸g艂 pochwyci膰 z bli偶szych rodzinie.

Z jego naprawy je藕dzili do kanclerza z wym贸wkami i b艂aganiem: kasztelanowa Jordanowa z mnogim dworem swych przyjaci贸艂, Piotr Zborowski, Zbigniew Ossoli艅ski i kilku z tej rodziny, Stadnickich, ilu ich by艂o, z wyj膮tkiem Stanis艂awa, wojewoda wile艅ski, domagaj膮c si臋, aby sprawa na sejm by艂a wniesion膮, a nie z dekretu banicji rozstrzygni臋t膮.

Kanclerz wszystkich przyjmowa艂 jednakowo, m贸wi膮c, 偶e nie mo偶e nic, bo to prawo samo rozkazuje, a on tylko spe艂nienia jego pilnowa膰 ma obowi膮zek.

Ksi臋dzu biskupowi krakowskiemu otwarcie wyzna艂, 偶e kr贸lewsk膮 te偶 wol膮 by艂o, aby winowajca zuchwa艂y, kt贸ry si臋 i na jego 偶ycie odgra偶a艂, dla przyk艂adu drugim zosta艂 ukarany.

艁ama艂 r臋ce biskup, przewiduj膮c, 偶e kr贸l z tej surowo艣ci po偶ytku mie膰 nie b臋dzie, lecz Zamojski wi臋cej ju偶 uczyni膰 nie m贸g艂.

Takie by艂o w og贸le usposobienie niemal ca艂ego narodu, i偶 Samuela, kt贸rego pot臋pia艂a wi臋kszo艣膰 niedawno, raczej ocalonym, ni偶 ukaranym widzie膰 chciano.

Surowo艣膰 kr贸la - przestrasza艂a.

Mo偶e gdyby przebaczy艂, wo艂ano by przeciwko niemu za bezkarno艣膰, naganiano powolno艣膰, ale teraz ganiono bezlitosn膮 surowo艣膰.

Przyczynia艂o si臋 do tego przewidywanie burzy i rozdwojenia w narodzie.

Nieprzyjaciele nawet Samuela widzieli w nim szlachcica, m臋偶a imienia znacznego, kt贸ry jak prosty z艂oczy艅ca zgin膮膰 mia艂, co ca艂emu stanowi szlacheckiemu czyni艂o zaka艂臋.

Nie godzi艂o偶 si臋 dla potomka takiego rodu osobnego zwo艂a膰 s膮du i dowie艣膰 mu winy?

Banicja by艂a tylko w oczach wi臋kszo艣ci pozorem, gdy偶 przez d艂ugie lata cale z niej nie korzystano.

Wsz臋dzie, od dwor贸w szlachty do browar贸w miejskich, w kt贸rych nad kuflami piwa siedzia艂o mieszcza艅stwo i rzemie艣lnicy, rozprawiano o Samuelu, opowiadano jego bohaterstwa na Ni偶u i gwa艂ty pope艂niane w domu.

Krak贸w sam widzia艂 ich niema艂o.

Gawied藕 jedna znajdowa艂a, 偶e kr贸l by艂 sprawiedliwym i nie powinien przebacza膰, druga si臋 w nim obawia艂a tyrana.

- A co b臋dzie z nami, gdy mu kt贸ry cho膰 palca zakrzywi, kiedy on takiej szlachcie nie folguje?

A z kazalnicy u Dominikan贸w ojciec Ces艂aw grzmia艂 i piorunowa艂 przeciwko zepsuciu obyczaj贸w i rozpu艣cie, ukazuj膮c, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej na najdumniejsze g艂owy spadaj膮 pioruny i najwznio艣lejsze d臋by gruchocz膮!

Malowa艂 on wyst臋pnego 艂otra tak 偶ywymi barwami, 偶e ka偶dy ze s艂uchacz贸w poznawa艂 w nim z 艂atwo艣ci膮 tego wi臋藕nia, kt贸ry na zamku czeka艂 wybicia ostatniej godziny.




Rozdzia艂 V

Wlok艂y si臋 te dni m臋cze艅skie Samuelowi, staj膮c wiekami.

Niepewien jutra, trwo偶y艂 si臋, szukaj膮c oznajmienia jego na twarzach oprawc贸w.

Ale obej艣cie z nim Mroczka, Sernego, Urowieckiego by艂o tak niezmiennie jedne, 偶e z niego si臋 nic domy艣la膰 nie m贸g艂, opr贸cz, 偶e 偶adnej a 偶adnej nie by艂o dla niego nadziei.

Z brutalno艣ci膮 偶o艂nierzy m贸wili mu szydersko: - Nie durz si臋, Samusiu, nadaremnie!

Twoja g艂owa musi spa艣膰... Zborowski przyjmowa艂 to milczeniem oboj臋tnym na poz贸r, ale kilkana艣cie dni takiego dusznego n臋kania, silnego nawet jak on z艂ama膰 w ko艅cu musia艂o.

Ka偶dy ruch 偶ywszy na burgrabstwie, ha艂as, brz臋k klucz贸w, g艂o艣na rozmowa Urowieckiego ze str贸偶ami porusza艂y go i zdawa艂y si臋 zwiastowa膰: "Oto przychodz膮 po ciebie... " Po takim strachu gwa艂townym, kt贸ry w sobie tai膰 usi艂owa艂, popada艂 w apati臋 i nieczu艂o艣膰, wraca艂 do swych duma艅 o przesz艂o艣ci.

Oswaja艂 si臋 z t膮 my艣l膮 艣mierci, a chcia艂 tylko ponie艣膰 j膮 rycersko, nie drgn膮wszy.

Zawczasu przychodzi艂y mu my艣li dzikie.

Ozwa艂 si臋 raz do Mroczka, pokazuj膮c mu szyt膮 chust臋 jedwabn膮, bardzo pi臋kn膮, kt贸r膮 mia艂 w podarunku od chana tatarskiego.

- Mroczku m贸j, zr贸b ty mi jedn膮 艂ask臋, cho膰 ja jej u waszeci nie mam.

Widzisz oto tu szyt膮 chust臋, prosz臋 ja ciebie i zaklinam, jako艣 szlachcic polski: gdy mi g艂ow臋 kat utnie, umocz j膮 we krwi mojej i oddaj synowi Aleksandrowi, niechaj j膮 nosi i pami臋ta, aby pami臋膰 pom艣ci艂 ojcowsk膮.

Mroczek zmilcza艂 i g艂ow膮 tylko poruszy艂.

- S艂owo mi daj.

Przyci艣ni臋ty, rotmistrz wyj膮kn膮艂 p贸艂g臋bkiem przyrzeczenie.

Serny, on i Samuel, nieraz gdy siedzieli w komorze d艂ugo milcz膮cy, ziewali z nud贸w, wi臋c stra偶 pierwsza rozpoczyna艂a rozmow臋, kt贸ra innego czasu tonem i form膮 by艂aby Zborowskiego oburza艂a, ale teraz, skazany, musia艂 si臋 r贸wnym siepaczom niemal widzie膰. Oni z nim obchodzili si臋 bez najmniejszego na przesz艂o艣膰 wzgl臋du.

Mroczek sobie szczeg贸lniej pozwala艂.

- Co ty, Samusiu, skar偶y膰 si臋 jeszcze b臋dziesz albo co, 偶e ci 艂eb zetn膮, a ma艂o ty ich por膮ba艂 i w 艣mier膰 posieka艂?

H臋?

Policz no si臋?

Zborowski, nie burz膮c si臋 cale, powolnie liczy艂 na palcach.

Mruczenia jego dos艂ysze膰 nie by艂o mo偶na, ale jak sam dla siebie wylicza艂 z kolei, oboj臋tnie, nazwiska jedne po drugich.

Mroczek i Serny nachylali si臋, aby pos艂ysze膰... Nie zwa偶a艂 na nich.

Poniewa偶 wiele z tych historii Samuelowych z rozg艂osu znanych by艂o, pytali go czasem o jedn膮 z nich.

O W艂ochu, kt贸rego - miodem posmarowawszy - da艂 nied藕wiedziowi na pastw臋, rozpowiada艂 im tak spokojnie, jakby za sto艂em z nim siedzieli w Bia艂ym Kamieniu.

- Da艂 szlachcicowi w ucho - m贸wi艂 - a kto go wie, czy on sam szlachcic, wi臋c to policzek, za kt贸ry 艣mierci膮 kara膰 trzeba, a -ja mu si臋 da艂em rozprawi膰 z nied藕wiedziem, no i W艂och mojego starego tylko 偶e nie udusi艂.

Nied藕wied藕 go podrapa艂, a ten za gard艂o 艣cisn膮wszy, tylko 偶e nie zad艂awi艂.

Z t膮偶 sam膮 oboj臋tno艣ci膮 rozpowiada艂 o przygodzie swej z dominikanami, - Jeden z nich, prawda, 偶e niewinny by艂 - dodawa艂 - ale 艂aja艂 mnie szpetnie, a ja tego nie znosz臋.

Gdy kt贸ry艣 z nich napomkn膮艂 Trepk臋, zabitego na 艂owach, o kt贸rego morderstwo obwiniano Samuela, nie podni贸s艂 g艂owy, nie przyzna艂 si臋, nie odpowiedzia艂 nic.

Czo艂o mu si臋 pofa艂dowa艂o i 艂zy pociek艂y z ocz贸w.

Trepka przypomina艂 mu 偶on臋... a wzgl臋dem niej uznawa艂 si臋 winnym.

S艂owa ju偶 z niego doby膰 nie by艂o mo偶na.

Innych dni le偶a艂 na 艂贸偶ku, odwr贸cony do 艣ciany, i ani je艣膰, ani m贸wi膰 nie chcia艂; czasem gdy sam na sam siedzia艂 z Mroczkiem, stara艂 si臋 co艣 doby膰 z niego, dowiedzie膰 o rodzinie, o staraniach, bo nie w膮tpi艂, 偶e czyniono je dla ocalenia mu 偶ycia, ale rotmistrz si臋 sk艂ada艂 niewiadomo艣ci膮 zupe艂n膮.

- Ja st膮d krokiem si臋 nie ruszam noc i dzie艅, jak widzicie - dodawa艂 Mroczek.

- Nic nie wiem... Nie s艂ysz臋 nic... - Przez lito艣膰 by te偶 cho膰 dzieci do mnie pu艣ci膰 powinni - mrucza艂 - 偶ebym ja jeszcze Olesia m贸g艂 u艣cisn膮膰 i t臋 biedn膮 Anusi臋 poca艂owa膰.

Ona si臋 w 艣mier膰 zap艂acze biedna.

A co si臋 tam dzia膰 musi z W艂odkow膮!

" - my艣la艂 dalej - i my艣l膮c pociesza艂 si臋 tym, 偶e ona pr臋dzej o nim zapomni.

Po tych wszystkich ulubionych istotach, w kt贸rych wsz臋dzie stali na ostatku panowie bracia... przychodzi艂 Borosio, a po nim soko艂y i psy, o kt贸rych los si臋 troszczy艂.

- 呕eby przynajmniej na dobre r臋ce posz艂y - m贸wi艂 - a to zmarniej膮... Moje ptaki kr贸la warte, tylko nie takiego jak nasz... ale to... Olesiowi si臋 teraz nie zda艂o, zabierze pan Andrzej i po 偶ytku z tego mie膰 nie b臋dzie... Z dumania w dumanie, jak po zaros艂ych 艣cie偶kach starego ogrodu, kroczy艂 po wspomnieniach swoich... u艣miecha艂 si臋 i p艂aka艂.

Jeszcze niekiedy i krwi a zemsty mu si臋 zachciewa艂o, osobliwie gdy Wojtaszka przypomina艂; ale po c贸偶 si臋 teraz by艂o marnie je艣膰 pragnieniem, kt贸re zi艣ci膰 si臋 nie mog艂o?

- I przez niego mi gin膮膰 przysz艂o!

- mrucza艂.

Gdy dnia jednego przyszed艂 od kanclerza pisarz, bada膰 go o listy znalezione w szkatu艂ce, kt贸r膮 ludzie ze Stogniewic wydali, Samuel powzi膮艂 jak膮艣 nadziej臋 nowego obrotu rzeczy i zapiera膰 si臋 zacz膮艂.

- Ja o niczym nie wiem!

Do 偶adnych spisk贸w nie nale偶a艂em!

- wo艂a艂.

- Czy偶 to moj膮 win膮, 偶e podczaszy pisa艂; "Rex, si hoc nomine dignus".

Poniewa偶 co jest s艂ug膮 cesarskim, a nie poddanym Batorego, m贸g艂 sobie pisa膰, co chcia艂, i my艣le膰, co mu si臋 偶ywnie podoba艂o!

Winy na mnie za to k艂a艣膰 si臋 nie godzi; nie jam pisa艂... Na mnie dowodu 偶adnego nie ma!

Kanclerza bezprzestannie oblegano, rodzina, przyjaciele, domownicy, tak 偶e si臋 pokaza膰 nie m贸g艂 i w ko艅cu zniecierpliwiony nikogo nie dopuszcza艂 do siebie.

Natenczas pismami go zarzuca膰 zacz臋to gwa艂townymi i pokoju mu nie dawano, przez najoboj臋tniejszych ludzi staraj膮c mu si臋 je dor臋czy膰.

W pismach tych dowodzono, nie bez pewnej podstawy, 偶e uwi臋zienie banity starczy艂o i 偶e na gardle go karz膮c, szed艂by kanclerz dalej, ni偶 prawo chcia艂o, bo Zborowski nie by艂 ani infamis, ani in recenti crimine captus" (na gor膮cym uczynku).

Sejm wi臋c powinien by艂 o dalszym jego rozstrzyga膰 losie.

"A nie dufaszli - m贸wiono - zamkowi krakowskiemu, my tobie dla bezpiecze艅stwa i pewno艣ci zapiszemy si臋 i zar臋czymy, jako chcesz.

A nie mo偶eli to wszystko by膰, prosimy, aby艣 tylko zaczeka艂 i tyle nam czasu da艂, aby艣my do kr贸la jegomo艣ci jechali, a od samego kr贸la jegomo艣ci wyrok s艂yszeli".

Wiedzia艂 bardzo dobrze Zamojski, jakiego kr贸l usposobienia by艂 i 偶e to wszystko ju偶 nic pom贸c nie mog艂o, nie przypuszcza艂 wi臋c nikogo do pos艂uchania.

Na mie艣cie powtarzano, i偶 wyrazi膰 si臋 mia艂 z powodu tego niepokoju i poruszenia umys艂贸w: "Fraszki to s膮, a ja si臋 na fraszki nie ogl膮dam, bo Polacy s膮 piwem, kt贸re kisa (burzy si臋) z pocz膮tku, a potem za wod臋 stoi; ja za艣, maj膮c w艂adz臋 i urz膮d, na nie si臋 tylko ogl膮da膰 musz臋".

M贸wiono, 偶e si臋 na jednych Zamojski odgra偶a艂, drugim starostwa obiecywa艂, aby milczeli, a krewnych namawia艂, aby daremnie si臋 za Samuelem nie ujmowali.

Poniewa偶 s艂udzy, jako Borowski, Luzicki i inni, gwa艂tem si臋 na burgrabstwo parli, wciskali, przekradali, kazano ich 艂apa膰 i 艣ciga膰, st膮d nowe na kanclerza krzyki i potwarze, i偶 na gardle chcia艂 niewinnych kara膰.

Ile na贸wczas ucierpia艂 Zamojski, wyrazi膰 trudno, a nie dziw te偶, 偶e wiedz膮c o woli kr贸la nieprze艂amanej, rad by艂 co najpr臋dzej wyrok spe艂ni膰 i koniec temu po艂o偶y膰.

Ksi臋dza biskupa krakowskiego, kt贸ry z obowi膮zku chrze艣cija艅skiego nie m贸g艂 interwencji swej odm贸wi膰, musia艂 jeszcze raz przyj膮膰 Zamojski i wys艂ucha膰 pr贸艣b i zakl臋膰 nadaremnych.

- Ojcze m贸j - odpar艂, i wzruszony razem, i zniecierpliwiony, ca艂uj膮c r臋ce pasterza - nie moja w tym wola.

Ja stoj臋 pod rozkazami kr贸la i prawa, a oboje mnie zmuszaj膮 winowajcy nie folgowa膰.

Nie przypisujcie tego mnie, co mi tak twardym jest do spe艂nienia, jak Zborowskiemu b臋dzie do poddania si臋.

- Ale kr贸l?

Kr贸l?

- zapyta艂 biskup.

- By膰偶e mo偶e, aby si臋 tak chcia艂 okaza膰 okrutnym?

- Okrutnym nie jest - rzek艂 Zamojski - ale mu krwi napsuto wiele, bluzgaj膮c w oczy wyrzutami niesprawiedliwymi, a ma to przekonanie, i偶 dla dobra Rzeczypospolitej zuchwalstwo i warcholstwo wszelkie ukr贸ci膰 potrzeba.

Na Zborowskich za艣 ci臋偶膮 tak jawne winy, i偶 kr贸lowi na 偶ycie godzili, 偶e przeciwko niemu nie ustaj膮c spiskowali.

Biskup, r臋ce za艂amawszy, p艂aka艂 cichymi 艂zami.

- Wiem, i偶 wy sprawc膮 nie jeste艣cie - odezwa艂 si臋 - wiem, 偶e gdyby艣cie mogli, za偶yliby艣cie powolno艣ci, bo umys艂y s膮 srodze zawzi臋te, burza powstanie... 呕al mi wi臋c was, bo to wszystko spadnie na was i nie kogo, jak Zamojskiego o t臋 g艂ow臋 obwini膮.

Kanclerz nic nie odpowiedzia艂; by艂 od pocz膮tku na to przygotowanym.

Tymczasem wnet po biskupie pani Spytkowa, prosz膮c i wo艂aj膮c, znaczn膮 liczb臋 rycerstwa zgromadzi艂a, kt贸ra ko艂o uczyniwszy, z rozg艂osem wielkim, i艣膰 chcia艂a gromadnie do hetmana.

Zapowiedziano im, 偶e nawet do zamku przypuszczeni nie b臋d膮.

Spisali wi臋c zaraz not臋... i oddali j膮 Piotrowi Zborowskiemu, kt贸ry u hetmana wielkie zachowanie mia艂, ale z innymi Zborowskimi nie trzyma艂.

Rycerstwo, nim si臋 znowu rozje偶d偶a膰 zacz臋艂o, podnios艂o przeciwko hetmanowi krzyk wielki, gdy偶 u bram zamkowych kto艣 im powiada艂, 偶e t艂umne naj艣cie na Wawel jako tumult i rebeli臋 hetman trzyma艂 i got贸w by艂 kaza膰 艂apa膰 i wi臋zi膰, kt贸rzy by si臋 zuchwale stawili.

Z obu stron rozdra偶nienie dochodzi艂o do najwy偶szego stopnia, a d艂u偶ej w tym ogniu i ukropie wytrwa膰 by艂o trudno i przeci膮ganie na nic si臋 ju偶 nie przyda艂o.

We czwartek przed 艢wi臋t膮 Tr贸jc膮, dwudziestego czwartego maja wieczorem, Zamojski ju偶 ze znu偶enia i niepokoju padaj膮c niemal, postanowi艂 dekret kaza膰 spe艂ni膰.

Im si臋 d艂u偶ej ci膮gn臋艂o, tym ros艂y gniewy i niech臋ci, a mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰, 偶e zapale艅sze g艂owy rzuc膮 si臋 na jaki nierozwa偶ny gwa艂t, kt贸ry krwi rozlewu daremnego przyczyn膮 sta膰 si臋 mo偶e.

Samuel si臋 tego spodziewa艂 i cho膰 momentami nadziej臋 miewa艂, pr臋dko go ona opuszcza艂a.

W pocz膮tkach te偶 widz膮c, 偶e tu Urowiecki wszystkim kieruje i nad Mroczkiem i Sernym zwierzchnictwo ma, a najpr臋dzej wiedzie膰 b臋dzie, gdy co postanowionym zostanie, prosi艂 go, ponawiaj膮c cz臋sto 偶膮danie: - Urowiecki, jake艣 poczciw, b臋dzieszli wiedzia艂, co i kiedy mi przeznaczone, nie omieszkaj na kilka dni wprz贸dy da膰 mi zna膰.

W podr贸偶 t臋 przygotowa膰 si臋 ju艣ci musz臋, bo na duszy niema艂o mam... Nie daj偶e mi nie przygotowanemu stawa膰 na s膮d Bo偶y.

Urowiecki mrukn膮艂 przyrzekaj膮c, ale naprawd臋 niewiele m贸g艂 obiecywa膰, bo hetman si臋 przed nim z my艣l膮 偶adn膮 nie wywn臋trza艂 zawczasu, tak jak i przed innymi.

Zawsze w sobie zamkni臋tym by艂.

Dopiero w ten czwartek wieczorem, kazawszy do siebie przywo艂a膰 Urowieckiego, rzek艂 mu: - Sko艅czy膰 trzeba ze Zborowskim... w pi膮tek alboli w sobot臋... Zaduma艂 si臋 nieco.

- Powiem ci jutro... Tu westchn膮wszy doda艂 hetman: - Jak mi ci臋偶ko to ostatnie s艂owo rzec, B贸g 艣wiadek, ale szlachta si臋 burzy i oblega mnie, nie daj膮c pokoju, a ka偶dy pos艂aniec od kr贸la przynosi zapytanie, czy ju偶 g艂ow臋 da艂.

Nie spos贸b go ocali膰... Urowiecki spyta艂 ostro偶nie: - Mog臋 mu to oznajmi膰?

- Gdyby to dla duszy jego potrzebnym by艂o - rzek艂 hetman - nale偶a艂oby, ale nowinek chwyci艂 dysydentem si臋 g艂osi, ksi臋dza nie we藕mie, a mali si臋 darmo my艣lami n臋ka膰, poczekaj... Ju偶 i dusz臋 jego uratowa膰 b臋dzie trudno... Na tym stan臋艂o.

Urowiecki milcza艂, ale na burgrabstwo do Przy艂臋ckiego chodz膮c, nosi艂 z sob膮 wyrok na twarzy i mimowolnie si臋 zdradza艂, tak 偶e Zborowski, cho膰 nie m贸wi艂 nic, przeczucie ju偶 mia艂 zbli偶aj膮cego si臋 terminu.

Dopiero w pi膮tek - godzina by艂a na noc - wszed艂 o porze, w kt贸rej nie zwyk艂 by艂 do Samuela przychodzi膰 Urowiecki, a skoro w progu stan膮艂, zerwa艂 si臋, w komorze go czuj膮c, Zborowski... Szed艂 ku niemu ze spuszczon膮 g艂ow膮 Urowiecki, milczeniem m贸wi膮c wi臋cej, ni偶by m贸g艂 usty.

Stan膮艂 z jak膮艣 uroczysto艣ci膮 przed wi臋藕niem.

- Samuelu Zborowski - rzek艂 powa偶nie - wiedzie膰 masz o tym, 偶e gard艂o dasz... Wola jest kr贸la jegomo艣ci i naszego mi艂o艣ciwego pana jegomo艣ci pana kanclerza, jutro co najraniej... Mroczek i Serny stali opodal, kt贸rzy do tej godziny, cho膰 si臋 mo偶e domy艣lali czego, nie wiedzieli nic na pewno.

Zborowski si臋 poruszy艂 gwa艂townie i niespokojnie bardzo, nie mog膮c utrzyma膰 przy tej oboj臋tno艣ci, jak膮 dot膮d okazywa膰 si臋 stara艂.

Sta艂 si臋 bladym bardzo, g艂os mu dr偶a艂.

- Urowiecki niebo偶臋 - zawo艂a艂 z wyrzutem gorzkim - mia艂e艣 mi to na kilka dni przed terminem oznajmi膰 i przyrzek艂e艣, a s艂owa nie strzyma艂e艣!

O sumienie mi moje sz艂o, o dusz臋, bom nie got贸w, aby przed majestatem Bo偶ym stan膮膰, a chcia艂em w siebie wnij艣膰 i przejedna膰 gniew Pa艅ski.

Urowiecki ma艂o co odpowiedzia艂 na uniewinnienie.

- S艂ug膮 jestem pana kanclerza - rzek艂 - ten mi teraz dopiero oznajmi艂 i odnie艣膰 wam kaza艂... Nie mog艂em inaczej.

Zborowski, kt贸ry z 艂贸偶ka si臋 by艂 podni贸s艂, opad艂 na nie i twarz zakry艂 d艂o艅mi, a pozosta艂 tak chwil臋 niema艂膮.

Za bujnego 偶ywota ma艂o o Bogu pami臋ta艂, a 贸wczesne dysydent贸w i reformator贸w na艣miewania si臋 ze wszelkich katolickich obrz臋d贸w, zwyczaj贸w i prawide艂 偶ycia wci膮gn臋艂y go te偶 na t臋 drog臋, i偶 Ko艣cio艂a nie zna艂, a modli膰 si臋 zapomnia艂.

Ale z dzieci艅stwa mu co艣 pozosta艂o na dnie duszy, co si臋 teraz odezwa艂o 偶ywo.

Uczu艂 si臋 jakby z domu rodzicielskiego wygnanym sierot膮, kt贸ra nie wie, gdzie si臋 schroni膰 ma.

Katolicki Ko艣ci贸艂 nie m贸g艂 go ju偶 przyj膮膰, a od nowych przyjaci贸艂 i predykant贸w" niewiele si臋 m贸g艂 spodziewa膰 pociechy.

Straszliwa trwoga jaka艣 go ogarn臋艂a, nie ziemskiego niebezpiecze艅stwa, ale zagrobowego losu, jaki go mia艂 spotka膰.

Wszystkie owe szyderstwa i lekcewa偶enia dawniejsze wydawa艂y mu si臋 wyst臋pnymi, a wiara pierwsza jasno 艣wieci艂a... ale mi臋dzy ni膮 a nim by艂a przepa艣膰, kt贸r膮 偶ycie wykopa艂o.

Spojrza艂 w ni膮 i strwo偶y艂 si臋 mocno.

Wszyscy przytomni milczeli, bo nikt go nie 艣mia艂 pociesza膰, aniby wiedzia艂 jak.

Zborowski zwr贸ci艂 si臋 偶ebrz膮cym niemal g艂osem do Mroczka.

- A, m贸j mi艂y Mroczku... przeb贸g, prosz臋 ci臋, dla mi艂o艣ci Jego, nie opuszczaj ty mnie, nie odchod藕 ode mnie, nie 艣pij t臋 noc... Mam na sumieniu grzech贸w tyle, 偶e je rozpami臋tywa膰 musz臋, a sam b臋d膮c... nie potrafi臋... I doda艂 t臋skno: - Pewna to rzecz, 偶em na pot臋pienie zas艂u偶y艂, je艣li mi艂osierdzie Pa艅skie w pomoc nie przyjdzie, ale znajd臋li je u Niego?

Mroczek lito艣ci膮 zdj臋ty odpar艂: - Panie Samuelu, a to膰 wiecie, 偶e o mi艂osierdziu Bo偶ym nigdy rozpacza膰 nie nale偶y.

Za to jedno B贸g kara膰 mo偶e i pot臋pi膰, gdy si臋 o Jego 艂asce pow膮tpiewa.

Nic s艂ycha膰 potem nie by艂o, tylko ci臋偶ki oddech Zborowskiego, kt贸ry nie wiedz膮c o tym sam, pot z czo艂a sp艂ywaj膮cy ociera艂.

Nie patrza艂 ju偶 ani na Urowieckiego, ani na Mroczka, oczy maj膮c wlepione gdzie艣, a nie widz膮c nic.

- B贸g mnie od rozpaczy uchowa, a ulituje si臋 - pocz膮艂 cicho.

- Jednak miano ze mn膮 tak post膮pi膰, nale偶a艂o chrze艣cija艅ski obyczaj zachowa膰, a da膰 mi czas do skruchy.

艢mierci si臋 ja nie boj臋, bo wiem, 偶e to d艂ug przyrodzony jest, ale o dusz臋 troska膰 si臋 musz臋.

Znowu nasta艂o milczenie.

W izbie tej, w kt贸rej Zborowski siedzia艂 w贸wczas, zw艂aszcza 偶e to by艂o pod noc, sprz臋t wszelki sta艂, jako pozosta艂 po dniu, bez 艂adu i porz膮dku.

Na sto艂kach le偶a艂y odzie偶e i pozapominane miski, na stole te偶 napoje porozlewane, kubki powywracane, chleba szcz膮tki, papier贸w kawalce.

Obejrza艂 si臋 doko艂a Urowiecki i rzek艂 do Mroczka: - Prosz臋 ci臋, niechaj tu b臋dzie porz膮dniej, bo pan nasz przyjdzie.

Samuelowi twarz poblad艂a.

Mroczek za艣, powstawszy, zacz膮艂 zaraz zmiata膰, sprz膮ta膰, uk艂ada膰, co mu si臋 nie zda艂o, w k膮t rzuca膰, sto艂ki ustawia膰, a jedno siedzenie naprzeciwko 艂o偶a pana Samuela przygotowa艂, mo偶na si臋 by艂o domy艣le膰 dla kogo.

Milcz膮co na te przygotowania patrza艂 Zborowski, ale oczy jego ka偶dy ruch Mroczka 艣ledzi艂y, a usta mu si臋 艣ci膮ga艂y i twarz, kt贸ra przed chwil膮 chrze艣cija艅sk膮 pokor臋 wyra偶a艂a, ziemskie uczucie niech臋ci i gniewu coraz dobitniej zacz臋艂a zdradza膰... Odezwa艂a si臋 duma i 偶al, i niepok贸j... Przychodzi艂o mu wi臋c oko w oko si臋 rozprawi膰 z tym nieprzyjacielem, kt贸ry tak d艂ugo niewidomy go 艣ciga艂; teraz zwyci臋zc膮, mog膮cym si臋 naigrawa膰 i tryumfowa膰... By艂o to nowe m臋cze艅stwo, kt贸rego si臋 nie spodziewa艂.

Tchn膮艂 ci臋偶ko, a nie strzyma艂 ust.

Obr贸ci艂 si臋 do Mroczka: - Widz臋, 偶e wszystkiego mu ma艂o; chce mnie sma偶y膰 jeszcze, ni偶eli umorzy.

Ale na to ratunku innego nie ma, jak si臋 podda膰 woli Bo偶ej, kt贸ra mnie w moc jego da艂a.

Nie mam co innego do czynienia, tylko cierpie膰, a Pana Boga o cierpliwo艣膰 prosi膰, bom jej nigdy nie mia艂.

Widocznym by艂o, 偶e si臋 straszliwie m臋czy艂; pot la艂 mu si臋 z czo艂a, kt贸ry gwa艂townie ociera艂, a wnet znowu wyst臋powa艂; na miejscu usiedzie膰 nie mog膮c, porusza艂 si臋 niespokojnie, wzdycha艂, ale ju偶 trwoga Zamojskiego ust膮pi艂a, a dawna o dusz臋 wraca艂a.

Z ust mu si臋 wyrywa艂o wzywanie Boga o pomoc.

Mroczek, milcz膮c, doko艅czywszy uprz膮tanie, siad艂 opodal troch臋, ale go z oka nie spuszcza艂, bo lito艣膰 nad nim mia艂.

Najtwardsze serce by si臋 by艂o poruszy艂o, bo naprz贸d j臋cze膰 zacz膮艂, st臋ka膰, a w ko艅cu rykn膮艂 p艂aczem wielkim.

Trwa艂o to dobrze d艂ugo, nim znowu oczy jego pad艂y na to stoj膮ce naprzeciw 艂o偶a krzes艂o, dla kanclerza przeznaczone, i my艣l si臋 zwr贸ci艂a ku niemu.

Odezwa艂 si臋 do Mroczka: - Mroczku m贸j, powiedz mi, ja g艂ow臋 trac臋 zaprawd臋.

Kanclerz ma tu przyj艣膰, w jego r臋ku jestem... Jak ja z nim by膰 mam, co czyni膰?

Jak mi radzisz?

- Nie potrafi臋 radzi膰 - odpar艂 rotmistrz - B贸g widzi.

- Zlituj si臋, wy go wszyscy lepiej znacie - rzek艂 Samuel - ani wiem, ani rozumiem, co poczn臋.

Nu偶 go obra偶臋!

Nie chcia艂bym, a upokorzy膰 si臋 i spodli膰 nie mog臋... Co tu czyni膰?

Mroczek milcza艂, tedy gwa艂townie znowu spyta艂: - Mroczku m贸j, odezwij si臋 cho膰 s艂owo, jak ci si臋 zda?

- Nie wiem - zamrucza艂 rotmistrz.

Nie dosy膰 na tym; Zborowski, cho膰 go tak odprawi艂, nalega艂: - Mroczku, co ja z nim m贸wi膰 mam?

I powt贸rzy艂 to razy kilka, a偶 Mroczek, odsuwaj膮c si臋 nieco na stron臋, rzek艂: - Ju偶 rady wszelkie sko艅czy艂y si臋; nic nie wiem, zaprawd臋, nie wiem nic.

Wtem u drzwi st膮panie s艂ysze膰 si臋 da艂o; Zborowski, trwo偶nie si臋 poruszywszy, podni贸s艂 g艂ow臋, snad藕 ju偶 kanclerza si臋 spodziewa艂, ale otworzy艂y si臋 one i wszed艂 My艣liborski, p贸艂hak trzymaj膮c w r臋ku.

- Panie Zborowski - rzek艂 - gotujcie si臋, jegomo艣膰 pan nasz mi艂o艣ciwy idzie.

- A c贸偶 ja mam czyni膰?

- zapyta艂 Zborowski.

My艣liborski, pokorny s艂uga, nie znalaz艂 nic innego, tylko:

- Co?

Do n贸g mu upa艣膰 si臋 godzi... Za drzwiami ju偶 gwa艂towne st膮panie, szepty i 偶elastwa szcz臋k da艂 si臋 s艂ysze膰; otworzono je na o艣cie偶 i w nich ukaza艂 si臋 Zamojski, odziany jak by艂 dnia powszedniego, z ko艂paczkiem na g艂owie z czaplim pi贸rkiem, kt贸re w贸wczas, za kr贸lem id膮c, noszono.

Szabl臋 mia艂 u boku.

Twarz hetmana spok贸j wyra偶a艂a, a majestatem s臋dziowskim si臋 przyoblek艂a, ale uczucie ludzkie przecie, cho膰 ma艂o dostrze偶one, w niej drga艂o.

Tu偶 za kanclerzem, wi臋cej dla oznaki dostoje艅stwa ni偶 z potrzeby, cisn臋艂o si臋 si艂a ludzi, wszyscy z p贸艂hakami, jakby na nieprzyjaciela.

Izba ich prawie sta艂a si臋 pe艂n膮.

Samuel z 艂o偶a wsta艂 i par臋 krok贸w uczyni艂 ku hetmanowi, tak 偶e tu偶 naprzeciw niego stan膮艂.

- Prosz臋 mi艂o艣ci waszej - rzek艂 g艂osem troch臋 dr偶膮cym - b膮d藕cie na mnie 艂askawsi... Zamojski r臋k臋 wyci膮gn膮艂, jakby mu nie chcia艂 si臋 da膰 zbli偶y膰, i zamrucza艂 tylko: - Nic mi po tym... Nie czas... Stan膮艂 wi臋c znowu Zborowski podle swojego 艂o偶a i czeka艂.

Up艂yn臋艂a chwila; kanclerz, krzes艂o dla siebie przygotowane zobaczywszy, usiad艂 na nim.

Zza sukni wida膰 by艂o papiery, kt贸re przyni贸s艂 ze sob膮, i doby艂 je, na st贸艂 rzucaj膮c przed Zborowskim.

- Masz, oto s膮 listy kr贸lewskie!

Czytaj je sobie; masz da膰 gard艂o!

Zborowski na listy ani spojrza艂 i po kr贸tkim namy艣le rzek艂: - Czyta膰 ich nie potrzebuj臋, czy艅cie ze mn膮, co chcecie, wszak macie mnie w r臋ku... Znowu chwila milczenia nast膮pi艂a.

Zamojski oczy spu艣ci艂 i duma艂, czo艂o mu si臋 fa艂dowa艂o.

- M贸w - odezwa艂 si臋 powoli - o co ci臋 b臋d臋 pyta艂, to najpierwsza.

Idziesz przed majestat Bo偶y, ju偶 si臋 nie masz na co ogl膮da膰 na tym 艣wiecie.

Gdyby艣 zatai艂 to, co mo偶e szkodliwym by膰 dla kr贸la i Rzeczypospolitej, na sumienie to swe we藕miesz, na duszy twej zostanie.

Teraz ci ju偶 niecnota, braciszek tw贸j, Krzychnik, nie pomo偶e.

Samuel zmilcza艂, cho膰 chcia艂o mu si臋 stan膮膰 w obronie brata, ano nie pora by艂a.

Trwa艂o z obu stron milczenie.

- O c贸偶 wasza mi艂o艣膰 pyta膰 mnie raczysz?

- odezwa艂 si臋 Zborowski.

Kanclerz podni贸s艂 oczy.

- Jaki to do ciebie list Krzychnik pisa艂?

Co on sobie o kr贸lu my艣li?

H臋?

O onym trojcaku te偶 mi powiedz... " Przystoi to senatorowi cyframi pisa膰 do brata?

Albo to nie jest podejrzane, zdradzieckie, nieprzyjacielskie pisanie?

To膰 ka偶dy rozumie, 偶e gdy si臋 co tai膰 chce, tam ju偶 dobrego by膰 nie mo偶e.

Ja to sobie z nim do sprawy na sejm zachowam.

Stoi w tym偶e li艣cie: Rex, si hoc nomine dignus!

a to nie cyframi, ale prostym pismem ku 艣wiadomo艣ci wszystkich.

Dalej: "Ni偶owcy si臋 przydadz膮", i to niema艂e ma znaczenie, bo艣 ty do nich je藕dzi艂 a podczaszy tw贸j i marsza艂ek listami ich obsy艂ali, a jednali艣cie ich sobie.

Potem te wasze zjazdy, narady, co艣cie si臋 od oczu ludzkich z dala, w waszym gniazdku niecnotliwym zbierali i potajemnie radzili?

C贸偶 ty na to?

S艂ucha艂 pan Samuel, rozwa偶aj膮c, co powiedzie膰 mia艂, bo tu ju偶 nikogo mu broni膰 nie potrzeba by艂o, krom siebie samego.

- Mam偶e ja za to odpowiada膰 - rzek艂 - co kto do mnie pisa艂?

Jam ci tego nie dyktowa艂, anim rozumia艂 cz臋sto, co znaczy艂y cyfry i s艂owa... Nie odpisywa艂em mu... Nikt tego nie doka偶e.

Ni偶owce si臋 sami do mnie napierali i je藕dzili wielekro膰, a ja do nich raz tylko i to przeto, 偶em ich na us艂ugi kr贸la i Rzeczypospolitej uj膮膰 chcia艂.

Nie czyni艂em z tego tajemnicy.

W tym winy 偶adnej upatrze膰 si臋 nie godzi.

S艂u偶y艂em panu, a nie komu innemu, a si艂a takich jest, kt贸rych wymienia膰 nie chc臋, co cudzym bogom s艂ugiwali, a przecie偶 ich potem nagradzano i opatrywano... Jam nikomu nie s艂u偶y艂.

Teraz te偶, kiedy na Tekini臋" szli Ni偶owce, s艂ali do mnie, powiadaj膮c, 偶e to by艂a przys艂uga kr贸lowi jegomo艣ci, ale gdym us艂ysza艂, 偶e to by艂o nie w my艣l kr贸lewsk膮, nie przy艂o偶y艂em si臋 do tego najmniejsz膮 rzecz膮, a 偶adna rzecz mnie od tego nie odwiod艂a silniej, jak w艂a艣nie 贸w list pana Krzysztofa.

Wre艣cie, co si臋 tyczy naszych zjazd贸w i narad, tak w izbach i komorach naszych, jako pod czas i na trawie w lesie, z czego mi grzech czynicie, B贸g to wie, i偶 my trzej bracia m艂odsi radzili艣my si臋 tam z okazji wesela waszej mi艂o艣ci.

Spodziewali艣my si臋 przy okazji tej przyj艣膰 do 艂aski jego kr贸lewskiej mo艣ci, zw艂aszcza 偶e艣my mieli obietnice mi艂o艣ci waszej i nie tylko s艂owne, ale na pi艣mie.

Omyli艂aby za艣 nadzieja 艂aski, radzili艣my si臋 wyprzeda膰 z Polski, innego, 艂askawszego pana szuka膰 sobie, wre艣cie krzywd naszych si臋 pom艣ci膰, ale godziwie i przystojnie, cho膰by i na mi艂o艣ci waszej, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e przyczyn膮 byli艣cie nie艂aski.

O kr贸lu tam ani mowy, ani wzmianki nie by艂o najmniejszej: w my艣li nam nie pozosta艂o przeciw niemu knowa膰.

Wre艣cie si臋 na tych radach nie postanowi艂o nic, bo艣my czekali na pana gnie藕nie艅skiego.

Ja potem do Z艂oczowa jecha艂em i nie powraca艂em ju偶 do nich, bracia za艣 z pogrzebu wojewodziny krakowskiej pojechali do Krakowa.

Do mnie za艣 pisali uspokajaj膮c, 偶e i u kr贸la, i wsz臋dzie dobrze b臋dzie, 偶e si臋 nie ma czego obawia膰.

Co si臋 tknie pana marsza艂ka, brata mego, na kt贸rego wasza mi艂o艣膰 te偶 masz podejrzenie, jakoby co z艂ego zamy艣la艂, ten nikomu nic nie winien, o podej艣ciu nieprzyjaciela nigdy nie my艣la艂; poznacie to mi艂o艣膰 wasza p贸藕niej, 偶e prawd臋 m贸wi臋.

Czysty jest.

Gdy to m贸wi艂 Samuel, Zamojski pod czas si臋 u艣miecha艂, ramiony z偶yma艂, r臋k膮 po kolanach uderza艂, daj膮c znaki r贸偶ne niecierpliwo艣ci i nieufno艣ci; przerwa艂 kilka razy, potem zawo艂a艂 g艂o艣no: - Wszystko to marne jest i stracone, bo cho膰 pytam was, wiem ci lepiej i mam w r臋ku dowody i ludzi 偶ywych, co 艣wiadcz膮!

Z艂e czynicie, 偶e mi tai膰 chcecie, bo si臋 to na nic nie zda, a Krzychnikowi nie pos艂u偶y ani marsza艂ka oczy艣cicie, bo ten, gdyby inaczej my艣la艂, z nim by nie obcowa艂.

Przysta艂oby wam w tej godzinie, spro艣no艣ci si臋 tych wyrzek艂szy, ze skruch膮 wyzna膰, co si臋 przeciwko kr贸lowi zgrzeszy艂o.

Waszego Krzychnika nic ju偶 nie uratuje, bo jawny zdrajca jest, a marsza艂ek, cho膰 si臋 listy nie wyda艂, to偶 samo my艣li, co ten pisze, a co wy czyni膰 chcieli艣cie.

Przecie偶 nie tajno nam, 偶e艣cie si臋 z Cio艂kiem zmawiali do kr贸la strzela膰, 偶e艣cie si臋 niejeden raz chwalili do wr贸bli trafnymi strza艂ami i o lesie, i o gospodach my艣leli, gdzie by lepiej zasi膮艣膰 by艂o, a 艂atwiej potem ucieka膰, gdyby rusznica chybi艂a... M贸wi膮c to kanclerz coraz gor臋cej g艂os podnosi艂 i krew mu do twarzy nap艂ywa艂a.

Samuel te偶 s艂ucha膰 nie m贸g艂 bez niecierpliwo艣ci, kt贸rej dawa艂 oznaki, a偶 wre艣cie, d艂u偶ej wytrzyma膰 nie umiej膮c, zawo艂a艂: - Przeb贸g 偶ywy!

Daj偶e mi mi艂o艣膰 wasza pok贸j!

A to偶 macie mnie ju偶 w r臋kach waszych, czy艅cie, co chcecie, wi臋cej ze mnie nie wysma偶ycie.

Kr贸tki czas 偶ywota mojego, pilniej mi z Panem Bogiem spraw臋 mie膰 ni偶 z wami.

Z cia艂em ju偶 uczynicie, co zechcecie, ano duszy mej nie zabijajcie.

Prosz臋 ci臋 o ministra.

Kanclerz g艂ow膮 poruszy艂.

- Tego na zamku noga nie postanie, bo ja go za s艂ug臋 Bo偶ego nie mam.

Samuel ramionami tylko rzuci艂.

- Wi臋c w偶dy o kap艂ana, jakiego chcecie, z kt贸rym bym na ko艅cu tego 偶ywota mojego o Bogu m贸g艂 m贸wi膰, a o duszy mej.

Oba byli poruszeni mocno, bo Samuelowe s艂owa, wyrzeczone z odwag膮 i moc膮 wielk膮, na kanclerza podzia艂a艂y.

Otar艂 pot z czo艂a... i nie 偶egnaj膮c, ani m贸wi膮c nic, ku drzwiom si臋 skierowa艂.

Zamkn臋艂y si臋 drzwi, nast膮pi艂o milczenie.

Samuel na 艂o偶e pad艂 wysilony i zn臋kany.

Zdawa艂o si臋 sko艅czone wszystko, ale na tym nie by艂o jeszcze ko艅ca.

Znowu tedy otwar艂y si臋 drzwi i wszed艂 z papierami w r臋ku pisarek, kt贸ry tu ju偶 niejeden raz bywa艂, ci膮gn膮膰 inkwizycje z Samuela.

Zwa艂 si臋 Bech", a by艂 podr臋czny Heidensteina i mieli go tam za zr臋cznego, bo si臋 chwali膰 umia艂, ale krom chytro艣ci, rozumu wiele nie mia艂.

Ten przyst膮pi艂 do Zborowskiego.

- Maszli cokolwiek cnoty i poczciwo艣ci, Zborusiu - rzek艂, opieraj膮c si臋 na stole podle niego - powiedz mi, o co pyta膰 ci臋 b臋d臋.

Wtem otworzy艂 pismo, kt贸re Samuel m贸g艂 pozna膰, i偶 by艂o listem Krzychnika, kt贸ry Wojtaszek wykrad艂, zdrajca, i odda艂 Cobarowi.

Pocz膮wszy je czyta膰 Bech, coraz sobie g艂upim 艣miechem przerywa艂, patrza艂 w oczy Zborowskiemu i wo艂a艂: - A co?

A co?!

Ale Samuel nie odpowiada艂 cale, da艂 mu list przeczyta膰 ca艂y i rzek艂: - Nic na to nie mam do powiedzenia, co w li艣cie stoi.

Mniemajcie ju偶 sobie i trzymajcie, jako chcecie.

Czeka艂 jeszcze Bech, czy nie wymo偶e cokolwiek, zagadn膮艂 z listu o jedno i drugie, co znaczy膰 mia艂o, bo os贸b, o kt贸rych by艂a mowa, nie mogli doj艣膰, ale Zborowski, nie da艂 z siebie doby膰 s艂owa.

- Raz mnie ju偶 w pokoju zostawcie!

- zawo艂a艂.

- Kiedy偶 tym inkwizycjom koniec b臋dzie?

Mieli艣cie na nie kilkana艣cie dni, a teraz mi ostatnie godziny odj膮膰 chcecie.

To膰 okrucie艅stwo nadaremne, a ja czasu do stracenia nie mam.

Widz膮c Bech, 偶e nic nie doka偶e, zwin膮艂 papier ze z艂o艣ci膮 wielk膮 i zawo艂a艂: - Nie dla tego listu ci臋 trac膮, to sprawa pana Krzychnika, kt贸ry na sejmie odpowiada膰 b臋dzie... je偶eli go te偶 u艂apim, a nie, to i zaocznie s膮dzi膰 go dadz膮.

Nie dla listu was trac膮; te rzeczy tu nie nale偶膮, ale z urz臋du staro艣ci艅skiego kanclerz nad wami moc ma.

Przeto nasz jegomo艣膰 pan mi艂o艣ciwy, na nic si臋 nie ogl膮daj膮c, jedno na 艣wi膮tobliwe sumienie swoje, skazuje ci臋 na 艣mier膰 艣ci臋t膮, jutro co najraniej, bo jeste艣 banit, a 艣mia艂e艣 mieszka膰 w Koronie.

Na ten wyrok, tak og艂oszony sumaryjnie", Samuel ju偶 s艂owa nie rzek艂, aby rozmowy nie przed艂u偶a膰 i czasu nie marnowa膰.

Bech czeka艂, kr臋ci艂 si臋, szed艂 ku drzwiom powoli, na Mroczka pogl膮da艂, na ostatek do drzwi przyszed艂szy, otworzy艂 je, rzuci艂 nimi i wyszed艂.

Zostali z Mroczkiem sami, bo Serny si臋 by艂 oddali艂, i jaki艣 czas trwa艂o milczenie.

Zborowski musia艂 spocz膮膰, bo indagacje te gwa艂towne z takim na艅 pad艂y impetem, 偶e je wydycha膰 musia艂, cho膰 po g艂owie my艣li mu si臋 wi艂y, na kt贸re ju偶 czasu sta膰 nie mia艂o, aby je wszystkie rozpl膮ta膰 m贸g艂 i do 艂adu przyprowadzi膰.

Widzia艂 Mroczek, jak si臋 kilkakro膰 w piersi uderzy艂 mocno i p艂aka艂, ale wstydz膮c si臋 tych 艂ez skruchy, ociera艂 je spiesznie, a oczyma szuka艂 Mroczka, czy on to widzia艂 lub nie.

Rotmistrz za艣, lito艣膰 maj膮c, udawa艂, 偶e nie widzi.

Nie m贸wili do siebie.

Nadszed艂 Serny, w膮sy jeszcze ocieraj膮c po piwie, i podle Mroczka usiad艂, szepc膮c mu co艣 na ucho.

Czekali, co dalej pocznie, azali nie zechce spocz膮膰, ale ku temu si臋 nie mia艂o.

Niespokojnie na stole wszystko przewraca膰 pocz膮艂, jakby szuka艂 czego艣... Doby艂 ow膮 chust臋 od chana tatarskiego i po艂o偶y艂 j膮 tu偶 przy sobie.




Rozdzia艂 VI

S膮dzi艂 Mroczek, 偶e p贸ki do rana si臋 doczekaj膮, spocz膮膰 b臋dzie m贸g艂 troch臋, bo ju偶 kilka nocy ma艂o co oczy spluszczy艂 nie usypiaj膮c, wtem Zborowski si臋 zwr贸ci艂 do niego: - Ach, mi艂y Mroczku m贸j!

Widz臋, 偶e ci si臋 spa膰 chce, ale uczy艅 to dla mnie, prosz臋 ci臋, nie 艣pij, nie opuszczaj mnie.

Ty艣 mi teraz ksi臋dzem, ty 艣wiadkiem i przed Bogiem, i tu na tej ziemi do wszystkiego, co czyni膰 mam, a ja wierz臋, i偶 b臋dziesz pomnia艂 na Boga i na prawd臋, a na sumienie swe.

Mroczek te偶 nie m贸g艂 mu odm贸wi膰 ostatnich pos艂ug.

Wtem prosi膰 zacz膮艂 o papier, ka艂amarz i pi贸ro, kt贸re mu przyniesiono.

Siad艂 zaraz za st贸艂 i pisa艂, przerywaj膮c sobie tylko westchnieniami, a niekiedy o czo艂o si臋 uderzaj膮c.

Wi臋c pisa艂 tak, a maza艂, a偶 wszystek papier zape艂ni艂, a by艂o go niema艂o, pospo艂u i woli ostatniej, i 偶al贸w nad dol膮 sw膮, i s艂贸w do dzieci i rodziny.

Pisanie to przeci膮gn臋艂o si臋 czas niema艂y, p贸藕no prawie w noc, kt贸re doko艅czywszy, porwa艂 si臋 z siedzenia niespokojny.

- Zmi艂ujcie si臋, ksi臋dza sprowad藕cie... nie mo偶na predykanta, ministra, to jakiegokolwiek b膮d藕 chrze艣cija艅skiego kap艂ana, z kt贸rym bym o Bogu m贸wi膰 m贸g艂, a na 艣mier膰 si臋 przygotowa膰.

A Mroczek rzek艂: - P贸藕no jest.

Sk膮d go tu wzi膮膰?

I nie ma po niego pos艂a膰 kogo.

Za艂ama艂 r臋ce.

- Zlitujcie偶 si臋!

Wyrostka masz, kt贸ry 艣pi oto w k膮cie; po艣lij go, to mu nagrodz臋; niech pierwszego, jakiego spotka, przywiedzie alboli do klasztoru kt贸rego zadzwoni.

Mroczek wi臋c ch艂opca rozbudzi艂, a ledwie mo偶na mu by艂o to wrazi膰, o co sz艂o i k臋dy mia艂 i艣膰.

Tu tedy co si臋 potem sta艂o, wersje kr膮偶y艂y r贸偶ne, ale najpewniejsza ta, kt贸r膮 z ust samego wyrostka Mroczkowego s艂yszano.

Ten zaledwie w ulic臋 wszed艂 ku miastu, gdy ksi臋dza w czarnym p艂aszczu zakapturzonego napotka艂.

Mia艂 si臋 do niego zbli偶y膰, a偶 ten sam podszed艂 ku niemu i r臋k臋 k艂adn膮c na ramieniu rzecze: - Ksi臋dza szukasz?

- A wy sk膮d o tym wiecie?

- spyta艂 ch艂opak strwo偶ony.

- Wiem, bo mi o tym oznajmiono z g贸ry, ksi臋dza szukasz dla onego bezbo偶nika, kt贸rego traci膰 maj膮 jutro na zaraniu.

- Tak ci jest - rzek艂 ch艂opiec 偶egnaj膮c si臋.

- Jam ksi膮dz, prowad藕 mnie!

- nakazuj膮co doda艂 mnich.

- Przodem id藕!

I pocz膮艂 p贸艂g艂osem pacierz odmawia膰, a ch艂opiec szed艂 ca艂y wyl臋k艂y, ju偶 si臋 cale nie odzywaj膮c.

Gdy na burgrabstwo przyszli, mnich ci膮gle jeszcze kapturem mia艂 twarz przys艂oni臋t膮 i tak do izby si臋 wsun膮艂, w kt贸rej Zborowski modli艂 si臋 krzy偶em le偶膮c.

Owo wiedzie膰 potrzeba, 偶e krzy偶em le偶enie u dysydent贸w cale si臋 nie praktykuje i 偶e to ju偶 znamionowa艂o, 偶e do dawnej wiary powraca艂, sam prawie o tym nie wiedz膮c.

Gdy mnich przy nim stan膮艂, a Samuel z ziemi powsta艂, dopiero kaptur czarny zrzuci艂 na ramiona.

Twarz jego zobaczywszy, cofn膮艂 si臋 Zborowski z krzykiem: - Ty艣 jest!

A mnich sta艂 i oczyma tylko go jakby na wylot b贸d艂.

Nie m贸wi艂 zrazu nic.

- Jam jest... ja!

Bo sprawiedliwo艣膰 Bo偶a cuda czyni膰 umie - rzek艂 mnich - jam jest, kt贸rego艣 pokrzywdzi艂 nies艂usznie, wystawi艂 na ur膮gowisko, smaga艂 i zn臋ca艂e艣 si臋 nade mn膮.

Jam jest, a na ciebie przysz艂a te偶 godzina, 偶e ci si臋 ur膮gaj膮, smagaj膮, zn臋caj膮 i 偶e podlejszym si臋 sta艂e艣 ode mnie.

Na kolana, grzeszniku zatwardzia艂y!

Obr贸ci艂 si臋 pan Samuel bardzo pomieszany.

- Chcesz spowiedzi?

Oka偶 skruch臋, ukorz si臋!

- m贸wi艂 ksi膮dz.

Jeszcze tedy Zborowski nie wiedzia艂, co pocznie, sta艂, a na ksi臋dza spogl膮da艂.

- M贸wmy wprz贸dy - odezwa艂 si臋.

A mnich mu przerwa艂 zaraz: - Co?

O religii kontrowersje wprowadza膰 chcesz, gdy dusza twoja nad przepa艣ci膮... Kl臋kaj i grzechy twe wyznawaj, bo艣 grzesznik wielki, gwa艂townik i zab贸jca, i zbrodzie艅, gorszy od tych, co z katowskich r膮k gin臋li... Znam ciebie i uczynki twe.

Idziesz przed majestat Bo偶y, obmyj si臋... godziny, minuty i tchnienia policzone... Sta艂 jakby w niepewno艣ci Zborowski i blad艂 coraz... Jako by艂 przed chwil膮 pokorny i skruszony, tak owo gwa艂towne wo艂anie ksi臋dza, r贸wnie jak wprz贸d nacisk hetmana, doby艂o z niego op贸r.

Odst膮pi艂 krok.

- To膰 m贸wi膰 o Bogu chc臋 i aby艣 mnie obja艣ni艂 - rzek艂 dosy膰 艂agodnie - przyjdzieli do spowiedzi, nie wzdragam si臋.

Mnich za艣, tej tergiwersacji znie艣膰 nie mog膮c, g艂os podni贸s艂: - Duszy wi臋c nie ocalisz, gdy diab艂u na pastw臋 przeznaczon膮 jest, bo pokuty nie chcesz, bo upokorzy膰 si臋 przed Bogiem i jego zast臋pc膮 na ziemi wstydasz si臋.

Nie przede mn膮, ale przed Bogiem by艣 si臋 spowiada艂... - M贸wmy o Bogu - wtr膮ci艂 Samuel - niech pos艂ysz臋.

- O Bogu do bezbo偶nika m贸wi膰 mam - pocz膮艂 ojciec Ces艂aw.

- Ty艣 gorszy od niewiernych, bo tamci Boga nie znali nigdy, a ciebie wychowa艂a matka bogobojna i mia艂e艣 go, a zapar艂e艣... Sprzeda艂e艣 jak Judasz za srebrniki rozpusty, dumy i samowoli.

Nie ma dzi艣 na tobie miejsca bez maku艂y ani zdrowego nic, gdzie by zgnilizna nie tkwi艂a.

Przeznaczono ci gin膮膰 marnie, a mnie by艂o przeznaczono jeszcze ci w przededniu zwiastowa膰 kar臋 Bo偶膮.

J臋kn膮艂 Zborowski.

Potem ju偶, ksi臋dza nie s艂uchaj膮c, ani na niego patrz膮c, jak sta艂, tak j臋cz膮c coraz g艂o艣niej i szlochaj膮c rzuci艂 si臋 na pod艂og臋 i krzy偶em tak le偶a艂.

Sta艂a si臋 tedy rzecz osobliwa, na kt贸r膮 Mroczek patrz膮c powiada艂, 偶e mu si臋 robi艂o tak, jakby na cud jakowy patrza艂.

Mnich umilk艂 i sta艂 nad nim, a偶 pos艂yszawszy to j臋czenie i p艂acz jego, prze偶egna艂 si臋 i pokl膮k艂, p贸艂g艂osem rozpoczynaj膮c modlitwy.

Jeden zdawa艂 si臋 nie wiedzie膰 o drugim, a to j臋czenie i modlenie si臋 razem sp艂ywa艂o dziwnie.

Zakonnikowi pot bieg艂 po twarzy, a co by艂a sroga i surowa, 艂agodnie膰 pocz臋艂a i wyja艣nia膰 si臋.

Trwa艂o to niema艂o czasu.

Nie patrzy艂 ani si臋 obr贸ci艂 Zborowski ku mnichowi.

Mia艂o si臋 ju偶 na brzask, gdy Samuel, jakby usypia艂, uspokaja膰 si臋 zacz膮艂, ale jako 偶ywo nie spa艂.

Mnich kl臋cza艂 nad nim, pochyli艂 si臋 i szepta艂 d艂ugo, potem r臋k臋 podni贸s艂 i 偶egna艂, a偶 nare艣cie wsta艂, kaptur na g艂ow臋 narzuci艂 i wyszed艂.

Samuel za艣 znacznie uspokojony pozosta艂 tak na ziemi do si贸dmej godziny rano.

Na burgrabstwie ruch si臋 ju偶 poczyna艂, dzie艅 si臋 zrobi艂.

Jeszcze le偶a艂, gdy Urowiecki z innymi oprawcami wszed艂 do izby, nic wi臋cej nie rzek艂szy, tylko: - Id藕!

Odzia艂 si臋 w 偶upan i szed艂 za nim w podw贸rze, gdzie trzy razy kl臋ka艂, sk艂ada艂 r臋ce i modli艂 si臋; musieli sta膰 i czeka膰.

A st膮d w艂a艣nie ko艣ci贸艂 wida膰 by艂o.

Stan膮艂 Samuel i j膮艂 prosi膰: - Urowiecki, jak ci B贸g mi艂y, do ko艣cio艂a mnie pu艣膰 na chwil臋.

M贸j czy nie m贸j ko艣ci贸艂, przed si臋 i w tym Pana Boga chwal膮, tego, kt贸ry jeden jest dla wszystkich.

Ja te偶 niech ostatni膮 chwa艂臋 Bogu oddam.

Urowieckiemu serce zmi臋k艂o.

- Niech i tak b臋dzie - rzek艂.

- Id藕 przed si臋, masz czas jeszcze.

Wtem gdy ku drzwiom kroczyli, ukaza艂 si臋 w nich wychodz膮cy w艂a艣nie z ko艣cio艂a kanclerz.

Spostrzeg艂szy Samuela, za kt贸rym szli oprawcy, pocz膮艂 wo艂a膰 na艅: - Panie Zborowski, post贸j prosz臋, odpu艣膰 mi, 偶e ci臋 trac臋, odpu艣膰 mi!

- Nie odpuszcz臋!

A kanclerz nalega艂 powtarzaj膮c: - Post贸j, odpu艣膰 mi, prosz臋 ci臋... nie ja, ale prawo ci臋 karze.

- Nie odpuszcz臋, ju偶 to wiedz, 偶e nie odpuszcz臋!

- wo艂a艂 Samuel.

Stali tak przeciw sobie, a Zamojski twarz mia艂 smutn膮 i b艂agaj膮c膮.

- Dla Pana Boga ci臋 prosz臋, Samuelu... przez imi臋 Jego odpu艣膰 mi!

Samuel, kt贸ry ju偶 by艂 na pr贸g st膮pi艂, odwr贸ci艂 si臋.

- Zagad艂e艣 mnie!

Odpuszczam ci, ale si臋 艣wiadcz臋 Panem Bogiem i tymi, co s艂ysz膮, 偶em ci ja nic nie winien, bom nie czyni艂 na wzgard臋 dekret贸w i praw nic anim przeciwko poczciwo艣ci wyst臋powa艂.

Powo艂ywam ci臋 przed s膮d Bo偶y sprawiedliwy z sob膮.

Kanclerz, wys艂uchawszy, odszed艂, a Samuel, niedaleko od proga w ko艣ciele pokl膮k艂szy, modli艂 si臋 gor膮co, a偶 sam potem m臋偶nie powsta艂 i zwr贸ci艂 si臋 do drzwi.

Wiedli go tedy mimo Tatary za furtk臋 ku Stradomiu, pod Lubrank臋, na ten plac, k臋dy od czci ods膮dzonych i z艂oczy艅c贸w pospolitych karz膮, dla wi臋kszej zniewagi.

Blanki i plac wsz臋dy g臋sto ludem by艂 obsadzony, kt贸ry nie dopuszcza艂 nikogo.

Rzucili na ziemi臋 p艂at sukna czerwonego i kazali mu kl臋kn膮膰.

A jak by艂 noc膮 omdla艂y i w sumieniu niespokojny, tak teraz m臋偶nie bardzo sobie poczyna艂 i prawie bohatersko na t臋 艣mier膰 szed艂 i patrza艂.

Sam z siebie 偶upan 艣ci膮gn膮艂, ale 偶e r臋kawy ciasne by艂y, spoczywa艂 troszyn臋 i st膮d na miasto spogl膮da艂, potem wejrza艂 ku niebu, kt贸re by艂o jasne i tylko si臋 dniem rumieni艂o.

A偶 z ust mu si臋 wyrwa艂o jakby w zapomnieniu: " - Hej, mi艂y Bo偶e, gdzie偶 bracia moi mili, gdzie przyjaciele, gdzie s艂udzy, czegom ja wszystkiego mia艂 dosy膰?!

Dzi艣... nic!

I stoj膮c tak w jednej koszuli, Mroczkowi poda艂 ow膮 chustk臋, kt贸r膮 mia艂 od cara perekopskiego.

- M贸j mi艂y Mroczku, jako艣 mi przyrzek艂, rozmocz偶e j膮 we krwi mojej, a daj j膮 synowi.

Mroczek na to niech臋tnie rzek艂: - Panie Zborowski, pora my艣le膰 o czym innym.

Sta艂 ju偶 bat, drab wielki i silny, ale dr偶a艂 i ogl膮da艂 si臋, a miecz wtem dawszy pacho艂kowi w r臋ce, jakby czego艣 zaby艂, wszed艂 mi臋dzy ludzi, na kt贸rego miejscu oprawca pomocnik zosta艂 tylko.

Tego Samuel dostrzec nie m贸g艂 i m贸wi艂 do pacho艂ka, s膮dz膮c go katem: - Ju偶 mi i na to przysz艂o, 偶e do ciebie si臋 modli膰 musz臋, ostatni to kres, bo o 艣mier膰 mi nie idzie... Prosz臋 wi臋c ci臋, aby艣 mi nie przeszkadza艂, dop贸ki modli膰 si臋 b臋d臋, dopiero gdy raz trzeci rzekn臋: - Jezus - dogod藕 mieczem a dobrze, za co tobie z hajduki monet臋 odkazuj臋.

" Gdy to rzek艂szy po艂o偶y艂 g艂ow臋 i modli膰 si臋 zacz膮艂, obejrzano si臋 za katem, a tego nie by艂o.

W samej ostatniej chwili, albo przekupiony, lub przestraszony uszed艂 i schroni艂 si臋, a nie znaleziono go, a偶 p贸藕niej w ko艣ciele.

Le偶a艂 tedy Samuel a modli艂 si臋... i rzek艂 raz: "Jezus!

" Hajduki si臋 niepokoi艂y, bo oprawcy nie by艂o.

Szukali go, biegali... wi臋c tymczasowo jeden z nich za miecz wzi膮艂, bo z blank贸w im znaki dawano, na kt贸rych kanclerz sta艂 i pan Stanis艂aw 呕贸艂kiewski, i innych wiele.

Zawo艂a艂 drugi raz: "Jezus!

" a tu kata nie by艂o i hajduk obna偶y艂 miecz, ale mu r臋ce dr偶a艂y.

Potem wreszcie trzeci raz rzek艂: - "Jezus!

" Pacho艂ek za艣, nie opatrzywszy si臋, nie podni贸s艂 miecza, a偶 Zborowski obejrza艂 si臋 i zawo艂a艂: - C贸偶 czynisz?!

Popchni臋to pacho艂ka, kt贸ry z ca艂ych si艂, ale niezr臋cznie uderzywszy w szyj臋, k臋s plecu te偶 zaci膮艂.

Spad艂a g艂owa zaraz na ziemi臋 i odskoczy艂a od niej trzy razy ku Urowieckiemu, kt贸ry przel臋k艂y przed ni膮 w bok uchodzi膰 musia艂 i nierych艂o si臋 uspokoi艂, bo ludzie, patrz膮c na to, r贸偶nie wr贸偶yli.

Czasu tych kilkunastu dni wi臋zienia Urowiecki sobie cz臋sto bardzo ostro poczyna艂 z nim, lito艣ci mu nie okazuj膮c jak Mroczek, kt贸ry szorstki by艂, grubianin, ale serce mia艂.

Taki by艂 koniec onej tragedii Samuelowej, je偶eli to ko艅cem nazwa膰 si臋 godzi艂o, bo naprawd臋 powsta艂e i zrodzone z niej zamieszanie, kt贸re wstrz膮sn臋艂o Rzeczpospolit膮, kr贸lowi i Zamojskiemu trosk niema艂o przymno偶ywszy, dopiero si臋 od tej godziny pocz臋艂o.

Prosta, z sosnowych desek zbita trumienka ju偶 by艂a zawczasu przygotowan膮, w kt贸r膮 cia艂o, jak le偶a艂o, wrzucono zaraz i g艂ow臋 te偶, a krew jeszcze z nich ciek艂a, po czym, nakrywszy ledwie, postawili j膮 oprawcy przy ma艂ym domku u furty, kt贸ry przekupka trzyma艂a.

Nie chciano cia艂a zabiera膰 i grzeba膰, aby jeszcze wi臋kszego nie wywo艂ywa膰 gniewu rodziny, kt贸ra by si臋 by艂a o zw艂oki upomina艂a.

W mie艣cie zrazu, zw艂aszcza 偶e godzina wczesna by艂a, nikt nie wiedzia艂, 偶e tego dnia mia艂 by膰 tracony, cho膰 si臋 spodziewano tego z dnia na dzie艅.

Ci, co s艂yszeli wieczora, nie wierzyli, gdy偶 nieraz ich gadanie zawiod艂o.

Zazwyczaj s艂udzy Samuelowi przychodzili na zamek do burgrabstwa, cho膰 ich do pana puszcza膰 nie chciano, przynosz膮c r贸偶ne rzeczy, kt贸rych m贸g艂 potrzebowa膰.

Przyszli wi臋c i dnia tego pod furt臋 do chaty, przed kt贸r膮 przekupka przy ko艂owrotku siedzia艂a.

By艂 i Luzicki z nimi.

Zbli偶ali si臋 ju偶 do wr贸t, stra偶y chc膮c pyta膰 o pana, gdy stara ich zawo艂a艂a:

- Co o pana pyta膰 macie?

- rzek艂a.

- Stracili膰 go dzi艣 na zaraniu, a oto trumna jego tam stoi i krew z niej p艂ynie.

Krzyk i lament sta艂 si臋 wielki, a Borowski z Luzickim rzucili si臋 zaraz ku trumnie i podj膮wszy wieko, gdy odci臋t膮, na wierzchu le偶膮c膮, g艂ow臋 ujrzeli, popadali, p艂acz膮c, na kolana.

Lament powsta艂, bo innych, te偶 ciekawych, zebra艂a si臋 kupka, a za tymi biegli i inni, widz膮c, 偶e si臋 ludzie gromadz膮; cisn臋li si臋 ciekawi, drudzy pobiegli na Franciszka艅sk膮 ulic臋 da膰 zna膰, aby cia艂o zabierano, do pani krakowskiej, kt贸ra umy艣lnie dla sprawy Samuelowej w Krakowie mieszka艂a, do pana wojewody kaliskiego i do innych przyjaci贸艂.

Mo偶na 艣mia艂o powiedzie膰, 偶e w tej godzinie przyjaci贸艂 tylko mia艂, bo wszyscy si臋 na okrucie艅stwo oburzali.

Wnet po ulicach, po rynkach rozesz艂a si臋 wiadomo艣膰, 偶e Zborowski zosta艂 艣ci臋ty; nie wierzyli jedni, rozpaczali drudzy, na kanclerza bij zabij wszyscy, czemu go do sejmu nie chowa艂.

Kanclerskim ludziom ani si臋 by艂o mo偶na pokaza膰 w ulicach, bo ich 艣cigano, oprawcami i zb贸jami na nich ciskaj膮c, tak 偶e kry膰 si臋 musieli.

Zbiegowiska si臋 zacz臋艂y tworzy膰 znaczne po ulicach i rynkach, a kto m贸g艂 bieg艂 pod Lubrank臋, 偶eby si臋 na w艂asne oczy przekona膰, i偶 prawd膮 by艂o, co m贸wiono.

Oko艂o trumny ludzie pani krakowskiej, marsza艂ka i Stadnickich, stan膮wszy ko艂em, nie dopuszczali ciekawych, a czekano na pani膮 krakowsk膮, kt贸ra sama si臋 cia艂o przeprowadzi膰 ofiarowa艂a.

Nadesz艂a te偶 powa偶na pani, ca艂a w czerni i kirze, a z ni膮 W艂odkowa od 艂ez czerwona i jak oszala艂a, i Anusia, blada, a tak straszna z tego wewn臋trznego gniewu, kt贸ry ni膮 miota艂, 偶e ludzie si臋 do niej przybli偶y膰 nie 艣mieli.

Ta p艂aka膰 nie mog艂a, usta do krwi gryz艂a tylko.

Luzicki, Borowski, Morawa i inni wzi臋li on膮 trumienk臋 na ramiona i nie艣li j膮 a偶 do kamienicy wojewody kaliskiego, a przez ca艂膮 drog臋 krew strumieniem si臋 z niej wylewa艂a, tak 偶e i deski, i tragarze ni膮 byli obluzgani.

Tu, w dolnej izbie na prawo z艂o偶ono cia艂o na 艂o偶u, obmyto, oczyszczono, ubrano przystojnie, ale musiano pozostawi膰 do trzeciego dnia, dop贸ki by trumny dostatniej nie przysposobiono i smo艂膮 nie wylano.

Przez ca艂y ten czas, cho膰 wrota by艂y zamkni臋te i nikogo nie wpuszczano krom znajomych i przyjaci贸艂, ci偶ba oblega艂a karnie ulic臋, szlachta p艂yn臋艂a bez ustanku, a kt贸ry st膮d wyszed艂, za kord si臋 trzyma艂, jakby szuka艂 i czeka艂, kogo r膮ba膰... Na kanclerzu poczciwej nitki nie zosta艂o, a i kr贸lowi te偶 nie przebaczono.

Trzeciego dnia, chocia偶 si臋 to cale nie u艣mierzy艂o, trumn臋 przyniesiono, w艂o偶ono w ni膮 zw艂oki i zamkni臋to w niej, ale 偶e si臋 wielu domaga艂o go widzie膰, pozostawiono szyb臋 naprzeciw twarzy, reszt臋 za艣 z prosta, ale uczciwie czarnym gmachtem obito.

Co si臋 dzia艂o i pierwszego, i nast臋pnych po nim dniu na zamku i w mie艣cie, ludzie d艂ugo pewnie pami臋tali, bo takiego zburzenia umys艂贸w z dawna Krak贸w nie widzia艂, a by艂o generalne, pocz膮wszy od biskupiego dworu do najbiedniejszej chaty... Na zamku musiano g臋sto obsadzi膰 blanki, bo si臋 sedycji obawiano.

Do kanclerza nikt nie jecha艂.

Za to do zw艂ok, do pani krakowskiej, na Franciszka艅sk膮 ulic臋 do marsza艂ka cisn臋li si臋 znajomi i nieznajomi z kondolencjami, a jakie tam g艂osy przeciw Zamojskiemu s艂ysze膰 si臋 dawa艂y, powtarza膰 trudno.

Gdyby nieprzyjaciele kr贸la i Zamojskiego chcieli dla swej sprawy co艣 uczyni膰, nie mogliby jej lepiej us艂u偶y膰 nad to, co dla niej sam kanclerz przez 艣mier膰 Samuelow膮 uczyni艂.

Oto ci膮gle powtarzane "piwo polskie" Zamojskiego, kt贸re mia艂o rych艂o sta膰 za wod臋, robi艂o tymczasem w g艂owach jak w kadziach, a nie czu膰 by艂o, aby si臋 rych艂o wyburzy膰 mog艂o.

Chocia偶 panowie Zborowscy opr贸cz lament贸w nie czynili nic, w Krakowie powsta艂 taki tumult, taki murmur (wedle wyra偶enia 贸wczesnego) przeciwko kanclerzowi, i偶 go inaczej nie zwano, jak "gwa艂townik praw, tyran haniebny".

Dla szlachty krakowskiej, kt贸ra Zborowskich od kilku wiek贸w przy tronie i na krzes艂ach senatorskich widywa膰 by艂a nawyk艂a, Zamojski by艂 homo novus.

Wo艂ano, 偶e go kr贸l zaledwie ex stercore paupertatis wyd藕wign膮艂.

Nie pomog艂o wspomnienie owego wspania艂ego wesela ani z kr贸lem pokrewie艅stwo.

Ktokolwiek nawin膮艂 si臋 kanclerzowi na oczy, zatai膰 mu tego nie m贸g艂, 偶e indignatio by艂a powszechn膮 i gwa艂town膮, jakiej nie pami臋tano w Krakowie od ucieczki Henryka.

Po gospodach i browarach wyst臋powali oratorowie, cisn臋艂a si臋 szlachta, czytano skrypta, miotano pogr贸偶kami.

"Czego si臋 my mamy spodziewa膰 - wo艂ano - kiedy takich rycerzy, co nas przeciwko poganom bronili, na kt贸rych m臋stwie Rzeczpospolita sta艂a, katowskim mieczem ze 艣wiata g艂adz膮!

Czeka nas tyra艅stwo domowe albo niewola u Turka!

" Gdy w 艣widnickiej piwnicy kto艣 si臋 艣mia艂 na to odezwa膰, 偶e w艂a艣nie pan Samuel z Turkiem porozumienie mia艂 i 偶e pe艂no tego 艣lad贸w zostawi艂 w pismach i po ksi臋gach r臋k膮 w艂asn膮, a podarki od tatarskich carzyk贸w odbiera艂... o ma艂o go jako kalumniatora nie rozsiekano, tak 偶e si臋 ucieczk膮 salwowa膰 musia艂.

Nie mog艂o to dla Zamojskiego tajnym by膰, co si臋 doko艂a dzia艂o, bo patrza艂, s艂ucha艂, a i wzrok, i s艂uch mia艂 bystry, ale czyni艂 tak, jakby o niczym nie wiedzia艂 lub go to cale nie obchodzi艂o.

Wi臋c listy do kr贸la i go艅ca z relacj膮 odprawiono natychmiast, a sprawy powszednie sz艂y swym porz膮dkiem i nieprzerwanie.

Wieczorem przyszed艂 do niego Urowiecki, kt贸ry ju偶 od k艂贸tni i 艂ajania ledwie dysza艂, z tym oznajmieniem, 偶e nikt z ludzi na miasto si臋 pokazywa膰 nie m贸g艂, bo ich 艣cigano, kamieniami rzucano, plwano, a z okien katami i oprawcami okrzykiwano.

- Tak daleko to zasz艂o - rzek艂 Urowiecki - i偶 na sedycj臋 patrzy.

Zamojski spokojny i niewzruszony wys艂ucha艂 opowie艣ci i rzek艂 mu tylko: - Znajdzie si臋 spos贸b na to, a nie tra膰cie animuszu... i nie zwa偶a膰... Niech si臋 gawied藕 wykrzyczy!

Kaza艂 do siebie wezwa膰 na rad臋 Heidensteina i Becha, cho膰 inie oni jemu, ale on im radzi艂 i wydawa艂 rozkazy, a to tak spokojnie i flegmatycznie, jakby mu to bynajmniej nie dolega艂o.

Nazajutrz Bech spr贸bowa艂 na miasto i w pierwszej gromadzie, aby wykrzykiwa膰 zacz臋to o owej niewoli tureckiej, on si臋 znowu wyrwa艂 z argumentem, 偶e Samuel z Turkami i Tatarami mia艂 konszachty.

- Je偶eli tak by艂o - krzykn膮艂 mu pod nos szlachcic, pi臋艣ci膮 demonstruj膮c - a to膰 to sejmowa sprawa, nie kanclerska!

Czemu偶e艣cie go z pismami tymi i ksi臋gami na sejm nie schowali?

Bech na to jeszcze ofukn膮艂: - Bo偶e uchowaj!

Dobrze by tak by艂o post膮pi膰 z kim innym i pewnie by si臋 te偶 tak uczyni艂o, ale nie z mo偶nymi despoty, jak Zborowscy, z tymi inaczej potrzeba.

Ujrzycie zreszt膮, 偶e i na sejm si臋 jeszcze dosy膰 zosta艂o; mamy na nich dowod贸w si艂a, oka偶e si臋 wszystko.

Wtem doko艂a pocz臋to wo艂a膰: - Kanclerczuk!

Kanclerczuk!

- i nacisn臋li Becha, a grozili mu i szturgali, tak 偶e si臋 ledwie wycofa艂 i uciec musia艂.

Tego偶 dnia Serny, kt贸rego poznali ludzie Zborowskich, 偶e ten by艂, co przy nieboszczyku siadywa艂 i dosy膰 si臋 z nim grubia艅sko, po ch艂opsku, obchodzi艂, 艣cigany i pobity, ledwie do bramy zamkowej z 偶yciem si臋 schroni艂.

Spotyka艂o to i innych.

Miasto ca艂e pomst膮 wrza艂o... W pocz膮tkach s艂udzy kanclerscy, nie chc膮c okaza膰, a偶eby ich to alarmowa艂o, umy艣lnie tym zuchwalej sobie poczynali, strasz膮c ludzi Zborowskich, naciskaj膮c si臋 na domy i szablami pobrz臋kuj膮c, ale si臋 zawsze potem cofa膰 musieli, bo mieszczanie w pomoc przychodzili Samuelowym.

Na zamku Urowiecki, z rozkazu snad藕 kanclerza, w艂a艣nie na przek贸r kaza艂 szczeg贸ln膮 okazywa膰 weso艂o艣膰 i tryumfy wyprawia艂.

Na tr膮bach grano ustawicznie, w b臋bny bito, 偶o艂nierstwo na blankach stoj膮c pokrzykiwa艂o i pie艣ni 艣piewa艂o.

A tym, co mieli onie艣mieli膰, to do ostatka zniech臋cili i rozdra偶nili lud.

Na ulicach wszczyna艂y si臋 co krok zwady.

Sz艂a gromadka kanclerskich ludzi, a napotka艂a kt贸rego ze zborowszczyk贸w, zabiegali mu drog臋 ur膮ganiem, wywo艂ywaniem, ukazuj膮c na gard艂a, 艣miej膮c si臋, naciskaj膮c.

T膮偶 sam膮 monet膮 potem zborowszczycy i szlachta, i mieszczanie, czelad藕 nawet rzemie艣lnicza p艂acili kanclerzowskiej s艂u偶bie.

W dzie艅 艢wi臋tej Tr贸jcy kanclerz po nabo偶e艅stwie pojecha艂 do biskupa krakowskiego.

W pocz膮tkach nie m贸wiono nic, tylko o kr贸lu i o przybyciu jego spodziewanym, a o sejmie konwokacyjnym, ale zaraz kto艣 z przytomnych bryzn膮艂 kanclerzowi spraw膮 Zborowskich w oczy dosy膰 nieprzystojnie.

Zamojski 偶eby drgn膮艂, ani mu si臋 twarz bynajmniej nie zmieni艂a, pocz膮艂 spraw臋 wywodzi膰 tak zimno, jakby sz艂o o beczk臋 soli, nie o g艂ow臋.

- Jeden ju偶 zuchwalstwo swe gard艂em przyp艂aci艂 - rzek艂 - ale na tym nie dosy膰!

Krzychnika Zborowskiego, podczaszego, ja tym samym prawem zaraz straci膰 mog臋, a 偶e si臋 o to wszelkimi si艂ami stara膰 b臋d臋, nie taj臋.

Ten winien mo偶e wi臋cej ni偶 Samuel, cho膰 zawsze zza p艂ota strzela艂... Pisma jego w艂asnor臋czne s膮... in flagrantes.

Marsza艂ek te偶, cho膰 niewinnym si臋 czyni, tyle wart, co i bracia, ale tego ja na sejm rezerwuj臋, z poczciwo艣ci膮 i gard艂em nie ujdzie mi.

Biskup si臋 na to odezwa艂, do 艂agodno艣ci podbudzaj膮c, na co Zamojski rzek艂: - D艂ugo pan nasz cierpia艂 i mi艂osiernym by艂, ano przebra艂a si臋 miara, bo nam na g艂owach ko艂y ciosa膰 chc膮.

Nie by艂oby rz膮du, gdyby nie by艂o s膮du, a przed tym tak dobry pan Zborowski, jak najmniejszy chudzina.

S艂owa te potem rozniesiono zaraz z kamery biskupiej, do kt贸rych ka偶dy jeszcze co艣 przyrzuci艂, i rozesz艂y si臋 po mie艣cie, a co za uczucia wzbudzi艂y, 艂acno poj膮膰!

Tego偶 dnia Bech i inni, Serny i Urowiecki przyszli po wt贸re do kanclerza do sypialni, przek艂adaj膮c mu, 偶e ju偶 na miasto wyj艣膰 i ukaza膰 si臋 nie 艣miej膮, kt贸rym mia艂 Zamojski odpowiedzie膰 (wedle ich wersji): - Jam te偶 s艂ysza艂, 偶e tam waszmo艣ci贸w strasz膮 po Rynku i boicie si臋!

C贸偶, moi mili s艂udzy i przyjaciele, jam wam m贸wi艂 ju偶: piwo to polskie, czekajcie ma艂o, rych艂o si臋 wyburzy.

Karci膰 ja ka偶dego musz臋 i b臋d臋, bo ja urz臋dom moim, kt贸re na mnie pan w艂o偶y艂, zadosy膰 czyni膰 jestem obowi膮zany, a na fraszki takie jak oni Zborowscy, nie zwa偶am.

Ci膮gle to powtarzano o piwie i o fraszkach, 偶e sobie ze Zborowskich nie czyni艂 nic.

Urowiecki za艣 po swojemu dodawa艂 jeszcze, jakoby przez Zamojskiego wyrzeczone s艂owa: - Trudniej im o trzysta z艂otych, ni偶 mnie o trzykro膰 sto tysi臋cy.

Ja moim s艂ugom mam co da膰 i mog臋 ka偶dego z nich mo偶nym uczyni膰, czego 偶aden w Polsce i na Litwie nie potrafi.

Ja was zast膮pi臋 we wszystkim, a stanie si臋 kt贸remu z was co do gard艂a i do maj臋tno艣ci, ja m艣ci膰 b臋d臋.

Wy艣cie 藕renic膮 oka mego, i w tej sprawie, i w ka偶dej innej broni膰 was b臋d臋.

Mam wojsko, mam pieni膮dze, mam pa艅stwo w r臋kach mych.

呕e podobnego co艣 m贸g艂 powiedzie膰, mo偶liwe, ale 偶e to przesadzone przez usta Urowieckiego brzmia艂o inaczej, te偶 pewna, jak niemniej, i偶 na dw贸r Zamojskiego pop艂och pad艂, a siedzieli potem na zamku, ruszy膰 si臋 nie 艣miej膮c, bo ich raz w raz despekty spotyka艂y.

Zborowscy, czuj膮c poza sob膮 i szlacht臋 krakowsk膮, i stolic臋 t臋 ca艂膮, 艣mielej szli.

Przyby艂 do Krakowa z pocztem poka藕nym marsza艂ek Andrzej w wigili臋 Bo偶ego Cia艂a i przez miasto ci膮gn膮c w 偶a艂obie, zajecha艂 do domu na Franciszka艅skiej ulicy.

Wiadomym by艂o, 偶e po zw艂oki brata przyjecha艂, kt贸re st膮d odprowadzi膰 miano na zamek Spytk贸w, do familijnego grobu.

Do wyprowadzenia tego nikogo nie powo艂ywano i nie zapraszano, ale zawczasu zbieg艂a si臋 szlachta gromadnie, przyjaci贸艂, s艂ug, dworu, klient贸w co niemiara.

Miasto si臋 przepe艂ni艂o jak na festyn najwi臋kszy, na co z zamku jakim okiem patrzano, zrozumie ka偶dy, ale nie przeszkadza艂 nikt zmar艂emu odda膰 ostatni膮 pos艂ug臋, bo Zamojski m贸wi艂: - De mortuis nulla est cura (o zmar艂ych nie ma si臋 co troszczy膰).

Prowadzono trumn臋 przez ulice z 偶a艂ob膮 wielk膮 i konkursem ludu ogromnym, przy czym marsza艂ek za bramami, gdy na w贸z trumn臋 sk艂ada膰 miano, mow臋 powiedzia艂, kt贸r膮 spisan膮 puszczono w 艣wiat.

W mowie swej Andrzej cale kanclerza nie oszcz臋dza艂, po prostu stracenie brata mordem zowi膮c niczym nie usprawiedliwionym, pope艂nionym dla prywatnej niech臋ci, "jadowitemu gniewowi i wa艣ni swej zadosy膰 czyni膮c".

W mowie tej Andrzej bardzo zr臋cznie dowodzi艂, 偶e banicja ta prawie lat dziesi臋膰 star膮 by艂a, a dopiero teraz j膮 przebutwia艂膮 spo偶ytkowano dla prywaty.

"Blisko lat dziesi臋膰 ju偶 w Polsce Samuel by艂 - m贸wi艂 marsza艂ek - et non temere, mia艂 pasporty kr贸la jegomo艣ci tera藕niejszego, mia艂 przywileje na jurgielty, mia艂 listy przypowiednie, bywa艂 na pokojach u kr贸la jegomo艣ci dzisiejszego, bywa艂 u tego偶 samego nieprzyjaciela, z marsza艂ki wszystkimi siada艂, jada艂 i konwersowa艂".

Oczywista, 偶e w mowie wszelkiego wspomnienia o listach pochwyconych, spiskach, knowaniach i zamachach z Krzysztofem razem osnutych unika艂 i czystym, a przemoc膮 uci艣nionym, Samuela czyni艂.

Ko艅cz膮c odezw臋 t臋 do szlachty krakowskiej u trumny brata, kt贸ra szeroko i daleko rozej艣膰 si臋 mia艂a, zako艅czy艂 Andrzej: "Jako si臋 na jednej krwie nieprawnie zajuszy, nie tu膰 sta nie, bo s艂odka takim w臋偶om krew ludzka.

Ju偶ci s艂ysz臋 jawne mowy, 偶e to偶 jegomo艣ci panu Krzysztofowi, bratu memu uczyni, o mnie te偶 nie wiem, co za gr贸藕b u偶ywa, a je艣liby wygubi艂 dom m贸j, wy na to przez szpary patrze膰 b臋dziecie?

Rzuci艂ci ju偶 t膮 kostk膮, stan臋艂y mu, 偶e na wasze szyje to uczyniono".

Tak ta Zborowskich sprawa stawa艂a si臋 wsp贸ln膮 ca艂ego stanu szlacheckiego, pogwa艂ceniem praw... samowol膮 pojedynczego cz艂owieka.

W istocie nie zbywa艂o jej na stronach ciemnych, kt贸re si臋 wyzyska膰 dawa艂y w obronie Zborowskich, a raz dostawszy si臋 w usta t艂umom, ros艂a na poemat i legend臋, przemawia艂a do serc tragiczno艣ci膮 swoj膮.

Samuel, dot膮d s艂yn膮cy z zuchwalstwa i samowoli, stawa艂 si臋 bohaterem i m臋czennikiem, opromienia艂a go poezja, wychodzi艂 z grobu jasnym... Obudza艂 lito艣膰, przebaczano mu wszystko, podnosi艂y si臋 w nim rycerskie cnoty, m臋stwo nieustraszone, ochota do czyn贸w, na kt贸re nikt by si臋 inny nie wa偶y艂.

Opowiadano, jak na Ni偶u z Kozaki cud贸w dokazywa艂, odpisywano powie艣膰 o tym tak u艂o偶on膮, i偶 go w najpi臋kniejszym 艣wietle wystawia艂a.

呕yli jeszcze 艣wiadkowie, byli towarzysze.

艢piewano o nim pie艣ni... Niema艂o si臋 te偶 przyczynia艂o i to do wzbudzenia lito艣ci w sercach, 偶e dzieci osieroci艂, z kt贸rych Anusia szczeg贸lniej si臋 odznacza艂a 偶alem swym, publicznymi lamenty i niemal powo艂ywaniem do zemsty.

Sz艂a razem z W艂odkow膮 i pani膮 krakowsk膮 za zw艂okami, pa艂aj膮cymi oczyma wszystkich jednaj膮c sprawie ojca.

Na zamku wieczorem dnia tego odetchn臋li wszyscy swobodniej, gdy rodzina, przyjaciele i ca艂y ten t艂um szlachty odp艂yn膮艂 za trumn膮.

S膮dzono, i偶 si臋 wkr贸tce rozdra偶nienie u艣mierzy, a Zamojski powtarza艂 swe "piwo", nie rokuj膮c poruszeniu temu d艂ugiego bytu, a rachuj膮c, 偶e przed sejmem si臋 zatrze wspomnienie.

Na ten raz jednak rachunek si臋 mylnym okaza艂.




Rozdzia艂 VII

Oczekuj膮c na przybycie kr贸la, kt贸ry si臋 z Grodna do Krakowa albo raczej do Niepo艂omic obiecywa艂, bo tam rad przebywa艂, unikaj膮c kr贸lowej dla trudnego po偶ycia z ni膮, gdy w istocie ma艂偶e艅stwo politycznym tylko by艂o zwi膮zkiem - Zamojski m臋偶nie Stawi艂 czo艂o ca艂ej tej wrzawie, jak膮 艣mier膰 Samuela wywo艂a艂a.

Przewidywa艂 on po cz臋艣ci nast臋pstwa, gdy Batorego o powolno艣膰 prosi艂 i s艂a艂 listy a pos艂y, aby go do niej nak艂oni膰.

Przygotowany si臋 te偶 znalaz艂 do walki, gdy kr贸l nie tyle si臋 jej spodziewa艂, rachowa艂 na trwog臋, a teraz widz膮c, 偶e rozdra偶nienie tylko wywo艂a艂, tym mocniej 偶yczy艂 i nakazywa艂 najsurowsze wzgl臋dem Zborowskich post臋powanie.

Z obu stron gotowano si臋 do tej wojny, i Zborowskich przyjaciele zr臋cznie umys艂y nastraja膰 si臋 starali rozrzucanymi pismami, kt贸re z r膮k do r膮k przechodzi艂y.

Kanclerz te偶 z za艂o偶onymi siedzie膰 nie m贸g艂, cho膰 te szarmycle przedsejmowe nie po my艣li mu by艂y.

W kilka dni po wyprowadzeniu zw艂ok do Spytk贸w, siedzia艂 wieczorem Zamojski z Heidensteinem i Bechem za sto艂em, na kt贸rym papiery by艂y rozrzucone, i s艂ucha艂 z zimn膮 krwi膮 opowiada艅 o pogrzebie, na kt贸ry patrze膰 nie m贸g艂.

Tego偶 dnia goniec mu przyni贸s艂 od kr贸la listy pan贸w Zborowskich, Jana, kasztelana gnie藕nie艅skiego, i marsza艂ka Andrzeja, i inne akta sprawy si臋 tej tycz膮ce.

W li艣cie swym do Zamojskiego kr贸l nastawa艂 na to, aby im rozdra偶nienie w kraju wi臋kszym si臋 okazywa艂o, mniej mu si臋 poddawa膰 i folgowa膰.

Zamojski by by艂 ch臋tnie wiele oznak niech臋ci pu艣ci艂 mimo uszu, nie podnosz膮c ich, nie walcz膮c z nimi, na wiele skrypt贸w nie odpowiadaj膮c, co by艂o najlepszym sposobem odprawienia ich pogard膮; kr贸l za艣 przeciwnie - nastawa艂, aby nic bezkarnie nie uchodzi艂o, bo czu艂 si臋 silnym.

Nie o Zborowskich mu sz艂o, chocia偶 ich te偶 nienawidzi艂 jako osobistych wrog贸w, ale o ca艂膮 szlacht臋, kt贸rej oni but臋, nieokie艂znan膮 swawol臋 i zuchwalstwo wcielili w siebie.

Po偶y膰 ich, by艂o to zapowiedzie膰 innym, 偶e dla wielkiego imienia, zwi膮zk贸w i znaczenia wzgl臋d贸w 偶adnych si臋 mie膰 nie b臋dzie.

"Prawo nie zna ludzi - pisa艂 kr贸l - tylko uczynki... Ja te偶 osobi艣cie nie widz臋 偶adnego powodu, dla kt贸rego bym folgowa膰 mia艂, a tysi膮c pobudek, bym nieub艂aganie 艣ciga艂 wykroczenia".

Listy te Batorego dawa艂 kanclerz czyta膰 sekretarzowi, nie dodaj膮c do nich ani s艂owa.

One t艂umaczy艂y najlepiej jego zachowanie si臋.

Bech przyni贸s艂 w艂a艣nie ca艂y zwitek papier贸w, kt贸re Zamojskiemu mia艂 ukaza膰.

Sz艂o o to, czy warte by艂y niekt贸re, aby przeciwko nim z kontrskryptami wyst膮pi膰.

Kanclerz tej poiemiki bezimiennej by艂 nieprzyjacielem, cho膰 obyczaj kraju czyni艂 j膮 prawie nieuniknion膮.

Wiedziano powszechnie, co i Zamojskiemu nie by艂o tajnym, 偶e nocy ostatniej Samuel, kazawszy sobie Mroczkowi poda膰 papieru, pisa艂 d艂ugo i du偶o zostawi艂 zape艂nionych arkuszy.

Co na nich sta艂o, nie wiedzia艂 nikt opr贸cz Mroczka i tych, kt贸rym papiery odda艂, ale vox publica chcia艂a, a偶eby wiersze i 偶ale na nich zostawi艂, kt贸rych odpisy si臋 natychmiast ukaza艂y.

Przyni贸s艂 tedy Bech 贸w wiersz i poda艂 go Zamojskiemu, u艣miechaj膮c si臋.

Kanclerz w milczeniu czyta膰 pocz膮艂, ruszy艂 ramionami i odsuwaj膮c papier, rzek艂: - Nie Samuelem to pachnie i nie wiem, kto by si臋 na to da艂 wzi膮膰, ale ludzie 艂atwowierni s膮, gdy im tego potrzeba.

- Czytaj偶e waszmo艣膰 - obr贸ci艂 si臋 do Heidensteina - pedagog to jaki艣 i poeta bullatus na rachunek Samuela, za pieni膮dze marsza艂ka tak pi臋knie wystylizowa艂.

Bole艣膰 w przede dniu 艣mierci inaczej by wo艂a膰 musia艂a, gdyby do skandowania by艂a zdoln膮.

Nigdym te偶 nie s艂ysza艂, aby hetman Ni偶owc贸w muzom dworowa艂... - To膰 pewna, 偶e elegi臋 t臋 nie on pisa艂 - odpar艂 Heidenstein - ale ona chodzi po 艣wiecie i serca porusza.

- Czytaj waszmo艣膰 - rzek艂 kanclerz do Becha, kt贸ry rozpocz膮艂: S艂uchajcie, nocne cienie, b膮d藕cie mi 艣wiadkami, v I wy, nieszcz臋sne 艣ciany, skar偶臋 si臋 przed wami; Jak 艣wiat stan膮艂 i p贸ki bie偶膮 lata jego, 呕aden, nad mi臋, 偶a艂o艣niej nigdy nie zszed艂 z niego... " Za tym sz艂o dalej, przy czym Zamojski cz臋sto ramionami z偶yma艂.

- Zdradzi艂 si臋 pedagog - rzek艂 - mitologi膮 i erudycj膮, kt贸rej bodaj Samu艣 nigdy nie mia艂.

脫w Jowisz, Fata, Tytan, Syzyfus, Cynthia... - Na to by jednak komentarz si臋 zda艂 - odpar艂 Heidenstein - bo tu wiele rzeczy dotkni臋to, kt贸re inaczej brzmi膮 rzeczywi艣cie, ni偶 je poeta urobi艂.

Kanclerz wzi膮艂 do r臋ki papier, odczyta艂 go raz jeszcze i pocz膮艂 dyktowa膰 Bechowi, kt贸ry notowa艂 s艂owa jego.

- O "ojczystej swobodzie" m贸wi - odezwa艂 si臋 kanclerz - a tej nie kosztowa艂, bo by艂 banit膮; zowie si臋 "synem koronnym", a nazwiska tego godnym si臋 nie okaza艂.

Powiada, 偶e "zdradn膮 przygod膮" uj臋ty zosta艂, co fa艂szem jest, bo go umy艣lnie w imi臋 prawa wzi臋to.

Z kolei tak Zamojski przebieg艂 ca艂y 贸w wiersz, rzucaj膮c uwagi, i dodaj膮c w ko艅cu: - 艢mier膰 sw膮 nazywa "niepo偶yteczn膮", bardziej 偶ywot by艂 niepo偶ytecznym, bo wi臋cej szkodzi艂 ludziom, zdrowia ich pozbawiaj膮c, przykro艣ci im czyni膮c, Rzeczpospolit臋 sobie nie wa偶膮c, o kr贸lu m贸wi膮c, 偶e go za nic ma.

Teraz jest 艣mier膰 po偶yteczna, bo b臋dzie drugim in exemplum, 偶e zuchwa艂ego zawsze karz膮.

Heidenstein wi臋c postanowi艂, czemu si臋 Zamojski nie sprzeciwia艂, aby przeciw wierszowi not臋 na 艣wiat pu艣ci膰.

Wtem Bech i drugi wiersz 艂aci艅ski 艣redniowieczn膮 form膮 niekszta艂tn膮 podsun膮艂, kt贸rego pierwsze rymy przeczytawszy, kanclerz 艣miechem parskn膮艂 i precz go odrzuci艂.

- Nie wiem, jaki mnich si臋 na to zdoby艂!

- zawo艂a艂.

- Ano szkoda, 偶e o jakie lat trzysta si臋 op贸藕ni艂... Wiersz ten w istocie, jakby przed wieki zlepiony, ko艅czy艂 si臋 gro藕bami w przysz艂o艣ci dla Polski: Cernite Poloni!

Erit hoc non uni, Post hoc vos ilebitis!

艁aci艅skiej tej elukubracji dano pok贸j, 艣miechem j膮 zbywaj膮c.

- To膰 - rzek艂 Zamojski - panowie Zborowscy i tym si臋 chwal膮, 偶e na Ni偶u o nim ruskie pie艣ni Kozacy 艣piewaj膮; ano chyba na nie od艣piewywa膰 nie warto, boby temu ko艅ca nie by艂o... Przysz艂y potem na st贸艂 listy obu jegomo艣ci贸w Zborowskich do kr贸la, w kt贸rych nie tylko Andrzej, ale i Jan na kanclerza nastawa艂, i z tych si臋 kr贸l m贸g艂 przekona膰, 偶e surowo艣膰 jego do coraz nowych prowadzi膰 b臋dzie zatarg贸w i zmusi do coraz wi臋kszych ucisk贸w, a 艣cigania niemal ca艂ej rodziny.

Mia艂 przed sob膮 listy te kanclerz, ale i wiele innych r贸wnie nie pocieszaj膮cych dokument贸w.

Za Samuela o pomst臋 do Boga wo艂amo.

List kasztelana gnie藕nie艅skiego m贸g艂 najbole艣niej dotkn膮膰 Zamojskiego.

Sta艂 on dot膮d z dala, nie mieszaj膮c si臋 do spraw braci, kt贸rym by艂 obcy; jak piorunem razi艂a go wiadomo艣膰 o 艣mierci Samuela.

W spiski, w winy braci, w zamachy na kr贸la kasztelan nie wierzy艂, nie zna艂 ich, mia艂 je za potwarze; gwa艂t, czyni膮cy zaka艂臋 rodzinie, dotkn膮艂 go okrutnie.

List do kr贸la ko艅czy艂 si臋 krzykiem bole艣ci: "Nie przysz艂o to uczyni膰 Zamojskiego dla dobra Rzeczypospolitej - pisa艂 kasztelan - bo ta nie by艂a nigdy ni w czym od niego obra偶ona, jeno z wa艣ni a uporu swego przeciwko domowi naszemu, jako temu, kt贸ry si臋 zawsze o to stara i stara膰 chce, jakoby wszystkie domy co najcelniejsze w Polsce naprz贸d do nie艂aski Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci przywi贸d艂szy, wyniszczy艂 do gruntu, czego ju偶 dosy膰 widzimy na oko, a sam siebie tylko i powinne swoje wynosi a偶 pod ob艂oki, a nigdy ni w czym Rzeczypospolitej Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci zas艂u偶one, kt贸rego nie tak jego godno艣膰, jako wielka 艂aska Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci, ex stercore erexit pauperem (z gnoju ubogiego wynios艂a).

呕al takowy w nas wiecznymi czasy u艣mierzony by膰 nie mo偶e, a 偶yczy艂bym by艂 sobie, ni偶 do tego przysz艂o, aby by艂a nas ziemia pierwej i potomstwa nasze po偶ar艂a, bo nie jedno my, kt贸rzy艣my zostali na 艣wiecie, ale i ci, kt贸rzy ju偶 s膮 na 艂asce Bo偶ej, by jak膮 wiadomo艣膰 o tym mieli, i ci by r贸wn膮 偶a艂o艣膰 z nami mieli, do jakich dyscensji i trudno艣ci Wasz膮 Kr贸lewsk膮 Mo艣膰 i wszystk臋 Rzeczpospolit臋 wiedzie; daj Bo偶e, aby to Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 jako we zwierciedle obaczy膰 raczy艂.

Dalej i wi臋cej 偶al, kt贸ry si臋 prawie z dusz膮 艂膮czy, nie dopu艣ci mi pisa膰.

Wszystko na 艂ask臋 Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci i rozs膮dek przypuszczaj膮c, ostatek si臋 do sejmu odk艂ada".

Przy czytaniu listu tego kanclerzowi, gdy Bech przyszed艂 do miejsca, gdzie zel偶ywie si臋 wyra偶a艂 kasztelan, ex stercore... utkn膮艂.

Spojrza艂 na艅 Zamojski i rzek艂 ch艂odno: - Czytaj waszmo艣膰.

Waha艂 si臋 jeszcze amanuensis, gdy Zamojski z wolna mu papier wyj膮艂 z r膮k; p贸艂g艂osem przeczyta艂: "Ex stercore!

" a pokr臋ci艂 g艂ow膮 i odda艂 mu list, aby kontynuowa艂.

Nic sobie nie czyni艂 z tego wyra偶enia, przecie偶 go zabola艂o i kilka razy w duchu powt贸rzy艂 sobie: "Ex stercore!

" Na kr贸lu, kt贸ry sam sprawc膮 by艂, nie czyni艂y wra偶enia te listy; kanclerz ca艂y ci臋偶ar odpowiedzialno艣ci d藕wiga艂, jego tylko obwiniano.

Zborowscy, czynni teraz nadzwyczaj, bo im o przygotowanie umys艂贸w do sejmu chodzi艂o, nie tylko do kr贸la ze skarg膮 wyst膮pili, zaskar偶yli kanclerza do trybuna艂u w Lublinie, a przedstawili rzecz w ten spos贸b, 偶e trybuna艂, acz z ogl臋dno艣ci膮, post臋powanie Zamojskiego nagani艂.

Pismo to obesz艂o go najwi臋cej.

Powaga trybuna艂u by艂a wielka, mogli si臋 ni膮 zas艂ania膰 Zborowscy.

Zmilcze膰 te偶 nie m贸g艂 kanclerz i odpowiedzie膰 musia艂.

Tak mimo woli prawie wsz臋dzie by艂 wci膮gni臋ty, i偶 si臋 t艂umaczy膰 i odzywa膰 zosta艂 obowi膮zanym.

Milcze膰 by by艂 wola艂, lecz nie godzi艂o si臋.

Gdy w odpisach posz艂a mowa pana Andrzeja, miana przy wyprowadzeniu zw艂ok, i przeciwko tej protest zani贸s艂, do Lublina odpisywa艂, na wiersze odpowiada艂, bo raz wszed艂szy na t臋 drog臋 utrapion膮, nie by艂o mo偶na zawr贸ci膰.

Tak nie jeden ten wiecz贸r, ale i dnie ca艂e, i noce czasem schodzi艂y na sprawie Zborowskich, kt贸ra miastto si臋 przeto przygaja膰, coraz wi臋ksz膮 j膮trzy艂a ran膮.

Wszystkie 偶ywio艂y nieprzyjazne przychodzi艂y jej w pomoc, a szczeg贸lnie potajemne stronnictwo cesarskie, kt贸re si臋 wielce radowa艂o zawik艂aniu.

Kr贸l z oboj臋tno艣ci膮 pozorn膮, a w istocie z zaci臋to艣ci膮 nieub艂agan膮 przeciwko Zborowskim dzia艂a膰 poleca艂.

Listy ich trzyma艂, czyta艂 i sam dawno spraw臋 os膮dzi艂, a to, co o niej m贸wi艂 Zamojski, by艂o tylko powt贸rzeniem my艣li kr贸lewskiej.

Gdy si臋 to dzia艂o w Krakowie, tymczasem marsza艂ek je藕dzi艂, zjazdy i sejmiki nawiedza艂, do szlachty przemawia艂, m贸w swoich kopie rozpuszcza艂 w 艣wiat, listy rozpisywa艂, rodzin臋 najdalsz膮 skupia艂 do wsp贸lnego wyst膮pienia i na sejmik w Opatowie, pro艣b臋 podpisali w Zborowie nie tylko Jan, Andrzej, Krzysztof, ale Piotr, Krzysztof drugi m艂odszy i Jan Stobnicki, t艂umacki, kamionacki starosta... wsz臋dzie jedna powtarza艂a si臋 gro藕ba: Hodie miki, er as tibi Dzi艣 nas to spotka艂o, jutro ca艂膮 szlacht臋 to偶 samo czeka.

Szlachta do tego stopnia si臋 ju偶 poruszy艂a, 偶e na sejm chcia艂a nie przez pos艂贸w si臋 stawi膰, ale gromadnie, tak jak na elekcj臋, kto 偶yw... Odradzili to wszak偶e Zborowscy, aby o rebeli臋 i naj艣cie gwa艂towne ich nie oskar偶ono i sejmu nie odwo艂ano, a zatem i sprawa by odroczon膮 zosta艂a.

W pierwszej chwili po 艣ci臋ciu Samuela, gdy Zamojski nie raz, ale wielekro膰 si臋 da艂 z tym s艂ysze膰, 偶e ten sam los zgotowa艂 dla Krzychnika i 偶e tym samym prawem jego bez s膮du i sejmu mo偶e kara膰 na gardle, troskliwy o siebie Krzysztof, nie czuj膮c si臋 zupe艂nie czystym, natychmiast pierzchn膮艂 i na ziemi cesarskiej schronienia bezpiecznego szuka艂.

Czynnym by艂 za niego Andrzej, kt贸rego on radami wspiera艂, list贸w si臋 ju偶 wystrzegaj膮c teraz, a ustne mu 艣l膮c informacje.

Postrzegli si臋 jednak wkr贸tce wszyscy, 偶e ta ucieczka podczaszego na niekorzy艣膰 jemu i sprawie wychodzi艂a.

Mimo woli m贸wiono sobie: "Gdyby si臋 w sumieniu wolnym czu艂, nie obawia艂by si臋 niczego".

Raz i drugi zagadni臋to o to marsza艂ka, kt贸ry powr贸t brata obiecywa艂.

Ale gdy Krzychnika namawia膰 przysz艂o, aby przyjecha艂, rozbi艂y si臋 pro艣by i wymagania o najdziwaczniejsze a najrozmaitsze z jego strony wym贸wki.

呕ycia da膰 cale Krzysztof nie my艣la艂, przysz艂o艣膰 mu si臋 jeszcze u艣miecha艂a.

Z panem Czarnkowskim m贸wi膮c w te czasy, ci膮gle powtarza艂 mu: - D艂ugo on panowa膰 nie mo偶e... Nie my, to inny mu pigu艂k臋 przyprawi.

Nieprzyjaci贸艂 dosy膰 ma, a jednego Zamojskiego za sob膮.

Ten, by Salomonem by艂, nie starczy.

Oskar偶ony o intencj臋 otrucia kr贸la Krzysztof, zbieg艂szy za granic臋, o tym tylko my艣la艂, jak by si臋 wyp艂aci艂 kanclerzowi, jego obwiniaj膮c o zamach jaki艣 podobny, cho膰by na samego siebie.

W listopadzie 1584 zrodzi艂a si臋 z tego historia na proszowicki sejmik wyci膮gni臋ta, ale p贸藕niej pokryta milczeniem.

Ciemno w niej... a rzecz si臋 tak mia艂a: Krzychnik za granic膮 przebywaj膮cy, w oczekiwaniu chwili, gdy mu brat marsza艂ek zna膰 da, i偶 cho膰 na kr贸tko bezpiecznie przybiec mo偶e na zjazd taki, aby si臋 szlachcie okaza膰 i obmy膰 z tch贸rzostwa, nagle przys艂a艂 do Andrzeja z j臋zykiem, i偶 pojma艂 szlachcica, kt贸ry mia艂 od kanclerza Zamojskiego zlecenie, aby jego, Krzysztofa, ze 艣wiata zg艂adzi艂, na co nawet by艂a mu dan膮 trucizna.

Panu Andrzejowi, gdy wiadomo艣膰 t臋 odebra艂, tak si臋 ona zda艂a nieprawdopodobn膮, i偶 wierzy膰 jej nie chcia艂.

Po c贸偶 si臋 mia艂 ucieka膰 do tego 艣rodka Zamojski, gdy w r臋ku mia艂 inne, dostateczne, aby si臋 zby膰 Krzychnika.

Tymczasem wiadomo艣膰 t臋 ju偶 z ust do ust podawano, wi膮偶膮c do niej i nazwisko szlachcica, kt贸ry si臋 mia艂 zwa膰 Pruski".

Up艂yn臋艂o czasu troch臋, pchn膮艂 marsza艂ek od siebie zaufanego cz艂eka, aby Krzysztofa nawiedzi艂 i spraw臋 tej trucizny, bli偶ej rozpoznawszy, wyja艣ni艂.

Na lekko z takim oskar偶eniem wyst膮pi膰 nie by艂o mo偶na.

Gdy dworzanin marsza艂ka powr贸ci艂, tyle tylko przywi贸z艂, i偶 istotnie Krzysztof trzyma艂 uwi臋zionego niejakiego Pruskiego, a ten g艂o艣no, nie brany na m臋ki i nie zmuszany wyznawa艂, i偶 naprz贸d tentowany by艂 o zadanie trucizny podczaszemu, a gdy si臋 temu nie opiera艂, przyrzeczono mu od kanclerza nagrod臋 znaczn膮, i sprowadziwszy go do Krakowa, Jan Dzier偶ek w gospodzie u Toltynowej przygotowany jad 贸w odda艂 Pruskiemu, przy czym znajdowa膰 si臋 mia艂 ch艂opiec, W臋grzynek pana kanclerza.

Listy te偶 jakie艣 Zamojskiego w tej sprawie u Pruskiego znajdowa膰 si臋 mia艂y.

Jak si臋 to wyda艂o i w jaki spos贸b Krzysztof pochwyci艂 Pruskiego, kt贸ry dawniej u niego s艂ugiwa艂, to si臋 niby p贸藕niej dopiero okaza膰 mia艂o.

Tymczasem za艣 pod dozorem Pruski znajdowa艂 si臋 na dworze podczaszego i powtarza艂 co dzie艅 t臋 swoj膮 histori臋, a za nim pan Krzysztof j膮 opowiada艂 ka偶demu do niego przyje偶d偶aj膮cemu.

Kto za艣 by艂 贸w Pruski, nikt dobrze nie wiedzia艂.

Niegdy艣 wisia艂 przy dworze Krzychnika i gdy ten Wo艂oszyna by艂 u艂api艂, co mu si臋 potem okupywa膰 musia艂, za to, 偶e siostry za niego da膰 nie chcia艂, Pruski przy wi臋藕niu by艂 dozorc膮.

Znikn膮艂 potem z ocz贸w wszystkim, jakoby na Wo艂oszczyzn臋 si臋 z hospodarem udawszy, a偶 zjawi艂 znowu z t膮 trucizn膮, ale bardzo biedny, odarty, z nosem krwawo zaczerwienionym od pija艅stwa, z艂amany, przygarbiony, ochryp艂y i na w艂贸cz臋g臋 wygl膮daj膮cy.

Opowiada艂, i偶 dla wielkiej n臋dzy podj膮艂 si臋 trucizny, ale go p贸藕niej sumienie ruszy艂o... Krzysztof przez pos艂a dawa艂 zna膰 bratu, 偶e b臋dzieli bezpiecznym na sejmik do Proszowic dnia 1 listopada 1584 przyby膰, got贸w z sob膮 przywie艣膰 Pruskiego, aby ten publicznie uczyni艂 zeznanie.

Charaktery dw贸ch braci, a licz膮c z Janem, trzech wszystkich pozosta艂ych, acz mia艂y rysy wsp贸lne, bardzo si臋 jednak od siebie r贸偶ni艂y.

Jan by艂 tak szlachetnym, i偶 z艂ego nie widzia艂 i nie przypuszcza艂, a bracia te偶 przed nim nie wszystko, co czynili, odkrywa膰 mogli.

Andrzej i Krzysztof, podobniejsi do siebie, stali te偶 w pewnej od siebie odleg艂o艣ci.

Ogl臋dniejszym daleko by艂 marsza艂ek, strzeg膮c si臋, aby na siebie nawet podejrzenia nie 艣ci膮gn膮膰, nie oburza艂 si臋 na to, co Krzysztof czyni艂, lecz obawia艂 si臋 nieostro偶no艣ci i fa艂szywego kroku.

Pchn膮艂by on podczaszego, gdyby w tym niebezpiecze艅stwa nie widzia艂 dla siebie, tak samo jak niegdy艣 Krzychnik popycha艂 Samuela, nim si臋 pos艂uguj膮c.

Przebieglejszym by艂 podczaszy, ale dla niego wszelkie 艣rodki bez wyboru dobre by艂y, a awanturnicze usposobienie, pokrewne Samuelowemu, cz臋sto go za daleko prowadzi艂o.

Nie bez przyczyny wi臋c, znaj膮c go, krzywi艂 si臋 marsza艂ek, s艂uchaj膮c opowiadania o Pruskim i o truci藕nie.

Wyda艂a mu si臋 ona niezgrabnie zmy艣lona na odwet za t臋 trucizn臋, o kt贸rej wzmianka by艂a w listach Krzychnika.

Dlatego pos艂a艂 na miejsce bada膰, co zacz by艂 ten Pruski i jakim sposobem podczaszy m贸g艂 do niego przyj艣膰.

Z relacji za艣 przywiezionej tyle tylko wyrozumia艂, 偶e Pruski du偶o piwa pi艂, a napiwszy si臋 nie do rzeczy prawi艂.

Ul膮k艂 si臋, aby z takim 艣wiadkiem i gadk膮 nie przyjecha艂 na sejmik do Proszowic podczaszy i list napisa艂 odradzaj膮cy, w kt贸rym mu to czu膰 dawa艂, 偶e si臋 rzecz bardzo podejrzan膮 wydaje... Rozgniewa艂o to do najwy偶szego stopnia Krzysztofa.

Odpisywa膰 nie 艣mia艂, bo si臋 ju偶 na listach i na cyfrach sparzy艂, ale powiedzie膰 nakaza艂 bratu, 偶e on te偶 g艂ow臋 ma na karku nie dla proporcji, a na rzeczy si臋 zna i plewy od ziarna rozr贸偶ni膰 umie... Nadchodzi艂 sejmik w Proszowicach, na kt贸ry mia艂 podczaszy przyby膰, aby okaza膰, 偶e kanclerza i jego pogr贸偶ek o gard艂o si臋 nie l臋ka.

Wszystko niemal, co si臋 tu przygotowywa艂o, nie by艂o Zamojskiemu tajnym.

Tak jak wprz贸dy Urowiecki krok w krok niemal za Samuelem je藕dzi艂, a Boksicki go, domownikiem b臋d膮c, zdradza艂, teraz te偶 na dworze pana Andrzeja by艂y s艂u偶ki kanclerza, doje偶d偶ali jego ludzie i do Krzysztofa.

Co si臋 tu radzi艂o, m贸wi艂o, gotowa艂o, o tym wiedzia艂 Zamojski.

Z sejmiku proszowickiego wielkich si臋 rzeczy nie obawia艂 ani spodziewa艂, ale go wiadomo艣膰 o Pruskim, o truci藕nie, o Dzier偶ku do 偶ywego poruszy艂a.

Nie zwyk艂 by艂 gniewa膰 si臋 nigdy ani unosi膰, tym razem jednak, znak krzy偶a 艣wi臋tego uczyniwszy, skoczy艂 jak m艂odzik, gdy pos艂ysza艂, 偶e on mia艂 tru膰 Krzysztofa.

By艂o to wprost 艣miesznym, ale razem oburzaj膮cym.

Wiadomo, jak szlachta drobna 艂atwowierna jest i chciwa plotek, zw艂aszcza gdy one mo偶nych si臋 tycz膮 i mog膮 ich obryzga膰... Nic to nie pomaga艂o, 偶e ba艣艅 by艂a niedorzeczn膮, t艂umy w ni膮 ch臋tnie wierzy膰 mog艂y, a ubrano j膮 tak w pewne szczeg贸艂y, w nazwiska, i偶 mia艂a jak膮艣 barw臋 rzeczywisto艣ci.

Dzier偶ek jako 偶ywo nigdy na oczy Pruskiego nie widzia艂, ledwie go zna艂, a co gorzej, w艂a艣nie o tym czasie, gdy mia艂 u Toltynowej oddawa膰 trucizn臋, z polecenia hetmana w Knyszynie si臋 znajdowa艂.

W臋grzynka 偶adnego dopyta膰 nie by艂o mo偶na.

Spytany o Pruskiego Dzier偶ek powiada艂, i偶 go nigdzie indziej nie widywa艂, krom za sto艂em w browarze albo przy kieliszku u Toltynowej, pijanego, pie艣ni wy艣piewuj膮cego, a gdy grosza nie mia艂, w najpodlejszy spos贸b 偶ebrz膮cego w imi臋 podupad艂ego szlachectwa swego.

Co si臋 tyczy przyprawiania trucizny w aptece na rogu Grodzkiej ulicy Dzier偶ek si臋 odwo艂ywa艂 do Mroczka, z jakiego powodu tam 艣ledzili i badali, czy jej dosta膰 mo偶na.

Jakim sposobem Pruski m贸g艂 wiedzie膰, 偶e Dzier偶ek u Fontanusa bywa艂, w tym by艂 s臋k.

Wszystko to razem funta k艂ak贸w nie by艂o warte, lecz Zamojskiego duma obra偶on膮 by艂a srodze i gniew przeciwko Krzychnikowi wzm贸g艂 si臋 jeszcze.

Poni偶aj膮cym dla kanclerza by艂o, 偶e go 艣miano nawet w ten spos贸b nikczemny spotwarzy膰.

- Mam ci podostatkiem na podczaszego sposob贸w i nie potrzebuj臋 si臋 do takich, jakich on u偶ywa, ucieka膰!

To, co kanclerza chwilowo oburza艂o tylko, kr贸la j膮trzy艂o do najwy偶szego stopnia.

Dowiedziawszy si臋 o potwarzy tej, krzykn膮艂, w臋gierskim przekle艅stwem popieraj膮c swe s艂owa, i偶 mu podczaszy nie ujdzie, 偶e go infamem i banit膮 uczyni, a wa偶y si臋 z g艂ow膮 ukaza膰, to mu j膮 natychmiast 艣ci膮膰 ka偶e.

Przed pierwszym listopada pos艂a艂 raz jeszcze marsza艂ek do brata, aby przybywa艂, ale z Pruskiego spraw膮 si臋 nie popisywa艂, bo ona wi臋cej z艂ego ni偶 korzy艣ci przyniesie.

Stawi艂 si臋 na sejmik podczaszy... Na pierwszym kroku spyta艂 go brat: - A Pruski?

- Mam go z sob膮 - odpar艂 podczaszy.

- Ale膰 go produkowa膰 nie my艣lisz?

- Czemu nie?

Na sejmik go nie poprowadz臋, ale kto widzie膰 i pos艂ucha膰 zechce, owszem, prosz臋, aby mu da艂 ucha... Mnie przecie o trucizn臋 na kr贸la obwiniono, a ja bym mia艂 nieprzyjaciela oszcz臋dza膰?

- Kt贸偶 da wiar臋 lada opojowi?

- Trze藕wym jest i b臋dzie, zobaczycie... a przysi臋g膮 got贸w stwierdzi膰, co m贸wi.

Pan B贸g mi 偶ycie ratowa艂, i偶 na niego, nie na innego popad艂 Dzier偶ek.

Zjecha艂o szlachty wiele do Proszowic, aby Krzysztofa s艂ucha膰, bo ju偶 o nim wiedziano, 偶e si臋 tu oka偶e i m贸wi膰 b臋dzie.

Wyst膮pi艂 z mow膮 gwa艂towniejsz膮 przeciw Zamojskiemu, ni偶 wszystkie, co je poprzedzi艂y.

Marsza艂ek strzeg艂 pilnie, aby s艂uchacze byli przysposobieni do przyj臋cia jak nale偶y... Usposobienie te偶 dla Zborowskich, kt贸rzy karmili, poili i wszystko na szlacht臋 a moc jej zdawali, by艂o jak najprzyja藕niejsze.

Czego w tej mowie nie by艂o!

Wyrzuca艂 Zamojskiemu, 偶e by艂 szwagrem (sic) kr贸lewskim - "nies艂ychana to rzecz w Polsce", 偶e zarazem koron臋 nosi艂, hetmanem by艂, 偶o艂nierzem rz膮dzi艂, w艂adz臋 sprawowa艂 i pos艂uch nakazywa艂, a p艂aci膰 mu za to musiano.

Dalej m贸wi艂, 偶e Samuela zabi艂 niewinnie, 偶e jeszcze ich, Zborowskich, oskar偶a艂 o zamachy na zdrowie kr贸lewskie.

Gdy to m贸wi艂, szlachta wzdycha艂a.

Pan Krzysztof wtr膮ci艂, 偶e wzdycha膰 i niewiasty umiej膮, a trzeba by艂o dzia艂a膰.

Potem, gdy si臋 zacz臋to z tym wyrywa膰, aby na sejm jecha膰 gromadnie, opar艂 si臋.

Prosi艂 tylko, aby wybrano pos艂y takowe, 偶eby si臋 na 偶adn膮 prywat臋 nie ogl膮dali.

Na ostatek z wielk膮 ostentacj膮 podczaszy kl膮k艂, palce z艂o偶y艂 i g艂o艣no wobec ca艂ej szlachty poprzysi膮g艂: - Przysi臋gam Bogu Wszechmog膮cemu i temu jego obrazowi 艣wi臋temu, 偶e si臋 m艣ci膰 b臋d臋 krwie brata mego niewinnej do 艣mierci, nad nim i nad powinnymi jego... Wiem ci, 偶e ten pan, jako szwagier kr贸lewski, poci膮gnie wiele ludzi za sob膮, ale ju偶 pereat anima mea cum inimicis meis (niech przepada dusza moja wraz z nieprzyjaci贸艂mi mymi).

Nie dosy膰 na tym - przysi臋g臋 t臋 powt贸rzy艂 trzeciego dnia znowu i doda艂: "a偶 krew krwi膮 zap艂acon膮 b臋dzie".

Co to znaczy艂o, 艂atwo by艂o zgadn膮膰... z Zamojskim b贸j o 偶ycie.

Z drugiej te偶 strony, wiedzia艂 to dobrze Krzychnik, kr贸l zapowiada艂, 偶e nie ust膮pi, dop贸ki infamisem i banit膮 nie uczyni podczaszego... Na wszystkie strony z Proszowic mia艂o to gro藕ne wypowiedzenie wojny, z膮b za z膮b, rozej艣膰 si臋 po kraju.

Dop贸ty wszystko za zgod膮 marsza艂ka i za wiadomo艣ci膮 jego si臋 dzia艂o, ale z Pruskim cale si臋 nie powiod艂o.

Szlachcic, przybywszy tu dla dania 艣wiadectwa, jak pierwszego dnia z wieczora si臋 upi艂, wi臋cej ju偶 nie wytrze藕wi艂.

Si艂 mu to dodawa艂o do ci膮g艂ego powtarzania, jak u Toltynowej trucizn臋 mu wr臋czano, kt贸rej on pe艂n膮 kr贸bk臋 podczaszemu ze skruch膮 wr臋czy艂, jak Dzier偶ek mu z艂ote g贸ry obiecywa艂... jak on to z wielk膮 przebieg艂o艣ci膮 schwyta艂 i przez wi臋ksz膮 jeszcze poczciwo艣膰 odkry艂... Ale za ka偶dym prawie razem inaczej t臋 sw膮 powie艣膰 uk艂ada艂, a gdy go kto przypar艂 pytaniami i zmusi艂 do oznaczenia czasu, do t艂umaczenia 艣ci艣lejszego, pl膮ta艂 si臋, be艂kota艂, a w ostatku nie wiedzie膰 co prawi艂.

Naj艂atwowierniejszym nawet nie starczy艂o to.

Odchodzi艂a szlachta g艂owami potrz膮saj膮c.

Z ciekawo艣ci膮 skupiano si臋 ko艂o niego, odchodzono z zawodem.

Sam Krzychnik, kt贸ry rachowa艂 wiele na ten sw贸j wymys艂, spostrzeg艂, i偶 z niego 偶adnej korzy艣ci mie膰 nie b臋dzie.

Zaniedbano wi臋c Pruskiego, kt贸ry przy piwie potem drzema艂 i nikt na niego nie zwraca艂 uwagi.

Pozby艂by si臋 go by艂 ch臋tnie podczaszy, ale pu艣ci膰 艂otra nie by艂o bezpiecznie, bo m贸g艂, schwycony, na m臋kach albo i bez nich, przyzna膰 si臋 do k艂amstwa i wskaza膰, kto go do tego nak艂oni艂.

Nie obawia艂 si臋 o siebie podczaszy, bo sam tego nie czyni艂, ale po nici do k艂臋bka doj艣膰 by艂o 艂atwo.

Musia艂 wi臋c stawi膰 stra偶 przy Pruskim, pilnowa膰 go i nazad z sob膮 za granic臋 uprowadzi膰.

Wielka wrzawa oko艂o tej trucizny sko艅czy艂a si臋 na niczym, nasta艂o milczenie, a marsza艂ek, kt贸ry przewidzia艂 niepowodzenie, gniewa艂 si臋 na brata.

Zagadni臋ty o to podczaszy sta艂 chwil臋 zadumany.

- S艂uchaj no - rzek艂 do Andrzeja - to prawda, 偶e z tego nic wielkiego nie wyros艂o... ale ty my艣lisz, 偶e ma艂e gadanie i takie szkalowanie nic nie znaczy?

Plu艅 ty na wroga... nic mu si臋 nie stanie, ano plwociny do sukni przywrz膮 i plama zostanie!

Jako偶, cho膰 ma艂o kto w trucizn臋 Pruskiego wierzy艂, z dala ludzie m贸wili: - Ba!

Ju艣ci by tego z palca nie wyssali, co艣 tam by膰 musia艂o... Je艣li nie kanclerz sam, kto艣 z jego dworu co艣 zamierza艂... Co艣 by艂o!

I plwociny te w istocie nawet do kant historii przywrza艂y.

Przez dni kilka z mowami si臋 popisywali, kto 偶yw chcia艂 w Proszowicach, wszyscy przeciwko gwa艂townikowi, tyranii, uciskowi, na kanclerza pioruny ciskaj膮c, a na sejm takich pos艂贸w wybieraj膮c, kt贸rzy ani panu samemu, ani Zamojskiemu folgowa膰 nie mieli.

Burza ta przedsejmowa nie tylko tu, gdzie j膮 sami Zborowscy podniecali, ale po wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej grzmia艂a i hucza艂a.

Na chwil臋 upokorzona energi膮 kr贸la i Zamojskiego, szlachta chwyta艂a pierwsz膮 nadaj膮c膮 si臋 zr臋czno艣膰, aby do dawnego powr贸ci膰 zuchwalstwa i samowoli.

Zar贸wno Batory, jak Zamojski wiedzieli o tym i przygotowywali si臋 do walki.

Mia艂 kr贸l za sob膮 zast臋p ludzi znaczny, kt贸remu nie na dobrej woli, ale na r贸wnej jego i Zamojskiego energii zbywa艂o.

Ust膮pi膰 nie my艣lano, owszem, walka mia艂a u艂atwi膰 z艂amanie oporu i utrzymanie na przysz艂o艣膰 porz膮dku.

Jako widomy znak zwyci臋stwa s艂u偶y膰 mia艂a sprawa Krzysztofa.

Podstaw膮 do niej by艂y listy Wojtaszka, a偶 nadto dostateczne do wykazania winy podczaszego.

Kr贸l sta艂 przy tym niewzruszenie, aby z ca艂膮 surowo艣ci膮 s膮dzono.

Zamojski nie 艣mia艂 ju偶 nawet nak艂ania膰 do powolno艣ci.




Rozdzia艂 VIII

Pod koniec stycznia 1585 roku, cho膰by mo偶e niejeden wola艂 owo ciep艂e piwko z grzankami pod piecem w domu smokta膰, ni偶 t艂uc si臋 drogami zimowymi do Warszawy, jecha艂a szlachta dla sprawy Zborowskich, ci膮gn臋li panowie dla niej, bo wszystkim ona sta艂a na my艣li, jako rozpocz臋ta wojna, w kt贸rej nie wiadomo by艂o, kto zwyci臋偶y; kr贸l ze swoj膮 praw膮 r臋k膮, owym szarakiem, "ex stercore" wyniesionym przez niego, czy mo偶now艂adztwo starego obyczaju.

Niepok贸j by艂 w umys艂ach wielki, bo poza Zborowskimi sta艂a ca艂a przesz艂o艣膰, dopominaj膮ca si臋 praw swoich, a za kr贸lem o wilczych z臋bach niejasna przysz艂o艣膰 ca艂a w jedn膮 gar艣膰 艣ci艣ni臋ta.

Tymczasem mo偶e nie wszyscy to widzieli tak dobitnie, ale wszyscy czuli, 偶e nie o jednych pan贸w Zborowskich chodzi.

Oni sami pierwsi wyrzekli z艂owrogie: hodie mihi, cras tibi, god艂o niegdy pod trupi膮 g艂ow膮 k艂adzione, a dzi艣 rzucone jako gro藕ba ca艂emu stanowi szlacheckiemu.

Drobna szlachta, chocia偶by by艂a mog艂a i powinna stawa膰 przy Zamojskim, jako przy reprezentancie swoim, przeciw staremu mo偶now艂adztwu, nie pojmowa艂a jasno zadania i tradycje popycha艂y j膮 za Zborowskimi.

Ponad wszystko razi艂a i oburza艂a kr贸lewska samowola i energia, z jak膮 on, do panowania powo艂any, chcia艂 panowa膰 w ca艂ym tego wyrazu znaczeniu.

Z niepokojem i ciekawo艣ci膮, kto m贸g艂, zd膮偶a艂 do Warszawy, gdzie ju偶 kr贸l i Zamojski czekali na senator贸w i pos艂贸w.

Wszystko inne blad艂o i nikn臋艂o przy Zborowskich sprawie, kt贸r膮 kr贸l z senatem mia艂 s膮dzi膰.

Ju偶 zawczasu chodzi艂o z ust do ust to pytanie: "Jak to!

kr贸l wi臋c sam w tej sprawie zarazem ma by膰 i aktorem, i s臋dzi膮?

... " Na zamku wko艂o kr贸la i kanclerza ponuro by艂o i cicho.

呕adnego przepychu i okaza艂o艣ci... dw贸r skromny i niezbyt liczny, my艣listwo tylko, W臋grzyny ulubione, s艂u偶ba pa艅ska, woz贸w troch臋 i koni, a do rozrywki i poci膮gania ludzi - tak jak nic.

Nigdzie u艣miechaj膮cej si臋 twarzy i weso艂ego g艂osu, ludzie surowego oblicza, chmurni, kancelarie pe艂ne ksi膮g i papier贸w, czeladzie sforne: jak klasztor jaki艣 rycerski wygl膮da艂 ten dw贸r kr贸lewski.

A spojrzawszy na twarze, wyczyta膰 by艂o mo偶na w nich w dum臋 energi臋 zbrojn膮, niemal wyzywaj膮c膮, i przygotowanie do rozpaczliwej walki.

Nie starano si臋 nikogo pozyska膰, nikomu u艣miecha膰.

Kr贸l ma艂o m贸wi艂, Zamojski gdy si臋 odzywa艂, zapowiada艂, 偶e 偶adnych ust臋pstw po nim si臋 spodziewa膰 nie nale偶a艂o.

Pytano o Zborowskich, kt贸rym pozwy wyda膰 miano, a szczeg贸lniej o podczaszego, obwinionego g艂贸wnie.

Czy przyb臋dzie - nie wiedzia艂 nikt.

Niemojewski, co go broni膰 mia艂, rusza艂 ramionami i milcza艂.

Mruczano, azali glejt dostanie.

Marsza艂ka i podczaszego wida膰 nie by艂o... Chodzi艂y wie艣ci jednego dnia, 偶e przyje偶d偶aj膮, 偶e ju偶 s膮 na Woli, 偶e ich widziano w okolicy, 偶e gospod臋 maj膮 zam贸wion膮, ale nie przybywali dot膮d.

Przyjecha艂 tylko kasztelan, kt贸ry dot膮d wiernie sta艂 przy kr贸lu, a z hetmanem razem wojowa艂 i dobrze si臋 zas艂u偶y艂, ale nie by艂 to ju偶 贸w dawny kr贸la s艂uga powolny i hetmana sojusznik.

Cios zadany rodzinie odepchn膮艂 go od Batorego, a daleko wi臋cej od Zamojskiego, kt贸remu wszystko przypisywa艂.

Obowi膮zek krwi kaza艂 mu stawa膰 za bra膰mi, uniewinnia膰 Samuela, broni膰 Krzysztofa, oczyszcza膰 famili臋.

Wp贸艂zabit, kasztelan pogr膮偶ony w sobie, zda艂 si臋 powtarza膰 ci膮gle to, co w li艣cie do kr贸la napisa艂: "bogdajby nas by艂a ziemia po偶ar艂a wprz贸dy, nim si臋 nam sta艂a ta zniewaga!"

Na s膮d straszny wygl膮da艂 ten sejm, gotuj膮cy si臋 zasiada膰 w sklepionej sali zamkowej.

Pos艂owie niespokojni pytali ju偶 zawczasu, czy oni te偶, cho膰 jako s艂uchacze, przypuszczeni zostan膮, a Zamojskiego urz臋dnicy odpowiadali zimno: - Je偶eli Jego Kr贸lewska Mo艣膰 z 艂aski swej przypu艣ci膰 ich raczy!

Jechali pos艂owie z tym, aby g艂os ich zawa偶y艂 w s膮dzie, cho膰 w nim 偶adnego prawnego udzia艂u nie mieli; na miejscu znajdowali 偶elazny mur woli Batorego... Senat z kr贸lem sam mia艂 s膮dzi膰, a arbitr贸w nie potrzebowano.

Kr贸l nie stara艂 si臋 sobie ujmowa膰 ani si臋 zbli偶a艂 do nikogo, ku niemu patrzyli wszyscy.

Blady by艂, 偶贸艂ty, a czarne oczy gro藕ne wejrzenia rzuca艂y i coraz to podnosi艂 g艂ow臋 dumnie, jakby gotuj膮c si臋 do walki... Kto si臋 spotka艂 z jego oczyma, wzroku tego nie wytrzyma艂.

O spraw臋 nie zagadywa艂 nikogo, krom Zamojskiego - jasn膮 by艂a.

Pierwszego dnia t艂um si臋 nacisn膮艂 do sali, nie bardzo pytaj膮c dozwolenia; nap艂yn臋li pos艂owie, wtargn膮wszy niemal si艂膮, zalegli 艂awy... dla pan贸w senator贸w dosy膰 miejsca zosta艂o.

Wyszed艂 Batory z r臋k膮 na szabli, bo mu ona zawsze jakby przyros艂a spada艂a na t臋 r臋koje艣膰 偶elazn膮; wyszed艂 za nim kanclerz, kt贸remu krzes艂o za tronem zgotowano - dwaj zapa艣nicy przeciwko ca艂emu t艂umowi.

Obu twarze surowe, ale na kanclerza obliczu spok贸j wypracowany wol膮 pot臋偶n膮, u kr贸la drganie nami臋tne nieopanowanego gniewu, kt贸ry falami powraca艂.

Pos艂owie z dala wskazywali go sobie palcami - wydawa艂 si臋 im katem ich swob贸d... by艂 wcielon膮 gro藕b膮.

Dot膮d nie mieli i nie znosili pana, ten si臋 nim czu艂 i stawi艂.

Na licach pan贸w senator贸w nic wyczyta膰 nie by艂o mo偶na; pogodnie patrzali arcybiskup i ksi膮dz biskup krakowski, 艣wieccy panowie zdradzali niepok贸j.

W艣r贸d nich tylko wyr贸偶nia艂 si臋 postaw膮 dumn膮 i zas臋pion膮 wojewoda pozna艅ski, Stanis艂aw z G贸rki, wojewodowie smole艅ski i po艂ocki, w kt贸rych rysach gra艂a niecierpliwo艣膰 i rozdra偶nienie.

Reszta ci膮gn臋艂a oczyma ku kr贸lowi, szuka艂a Zamojskiego, kt贸ry w papierach przebiera艂, a siedzia艂 tak na poz贸r oboj臋tny, jakby go sprawa cale nie obchodzi艂a.

Mala艂 on przy Batorym, cho膰 go wzrostem i pi臋kno艣ci膮 m臋skich rys贸w przechodzi艂; dawny wojewoda siedmiogrodzki, Turka ho艂downik, r贸s艂 tu na strasznego zapa艣nika, kt贸ry ponad sob膮 tylko Boga uznawa艂.

Pomimo tej gro藕nej kr贸la postawy, kt贸ra wyra偶a艂a pewn膮 trwog臋, arbitrowie, co si臋 nacisn臋li gwa艂tem, a kt贸rych ju偶 wyprze膰 by艂o nie艂atwo, szmerem i gwarem nape艂niali sal臋.

Ile razy si臋 g艂o艣niej one rozleg艂y, wida膰 by艂o brew czarn膮 Batorego zmarszczon膮 i z wym贸wk膮 rzucane na kanclerza wejrzenia.

Pyta膰 si臋 zdawa艂: "Po co ich tu wpuszczono?

" Zimowego s艂o艅ca blady promyk si臋 przedar艂 pasem od okna na sal臋 przyciemnion膮 i po艂o偶y艂 na chwil臋 u n贸g tronu, ale wnet jak mg艂膮 jak膮艣 przys艂oni臋ty znikn膮艂.

Marsza艂ek Opali艅ski mia艂 wyst膮pi膰 z urz臋du jako instygator, ale cichym g艂osem wyprasza艂 si臋 od tego, sk艂adaj膮c nieumiej臋tno艣ci膮 i niewpraw膮.

Potrzeba by艂o jurysty na to, on nim nie by艂, 偶膮da艂 wi臋c, aby go Rzeczycki zast膮pi艂.

Rzecz by艂a um贸wiona; kr贸l, bo on tu o wszystkim sam wyrokowa艂 ostatecznie, kr贸tkim s艂owem przyzwoli艂.

Pozwani Zborowscy nie stawili si臋.

Wyst膮pi艂 w ich imieniu Niemojewski, m臋偶czyzna dorodny, pier艣 szeroka, czo艂o podnios艂e, postawa trybuna, oblicze nieustraszone a gro藕ne.

Samo wejrzenie, jakim mierzy艂 kr贸la i Zamojskiego, dawa艂o w nim pozna膰 cz艂owieka, kt贸ry ani si臋 ul臋knie, ani da s艂owem po偶y膰, ani prawem z艂ama膰.

Obok rycerskiego charakteru, czu膰 by艂o w tym rzeczniku Zborowskich prawnika, nawyk艂ego ze statutami obcowa膰 i znajdowa膰 w nich to zawsze, co mu by艂o potrzebnym.

艢mia艂e wejrzenie nacechowane by艂o przenikliwo艣ci膮; zgadywa艂 my艣li, gdy kto m贸wi膰 zaczyna艂, i odpowied藕 dawa艂 przed pytaniem.

Kr贸l go zmierzy艂 niespokojnym okiem.

Niemojewski buty nie okazywa艂, ale by艂 tak pewien siebie, jakby ju偶 wygra艂 spraw臋.

Spiera膰 si臋 o glejt dla Zborowskich pocz臋to, inaczej stan膮膰 nie mogli, nie byli pewni 偶ycia.

Potrzeba im by艂o tej por臋ki, i偶 w razie nawet, gdyby ich winnymi uznano, a dekretu nie przyj臋li, cali si臋 usun膮膰 b臋d膮 mogli.

Za i przeciw przywodzono argumenty; kr贸l od pocz膮tku, co tylko na korzy艣膰 Zborowskich wypa艣膰 mog艂o, odtr膮ca艂.

Z usposobieniem tym si臋 nie tai艂, pob艂a偶ania nie obiecywa艂.

W艣r贸d zabieranych g艂os贸w t艂um arbitr贸w, zalegaj膮cy g艂膮b sali, zachowa艂 si臋 jak na sejmiku.

Obecno艣膰 kr贸la wpr臋dce przesta艂a zamyka膰 usta i budzi膰 poszanowanie, odzywa艂y si臋 g艂osy i 艣miechy.

Batory marszczy艂 si臋, Zamojski z偶yma艂.

Zwr贸ci艂 si臋 ku niemu kr贸l jegomo艣膰 i p贸艂g艂osem rzek艂 po 艂acinie: - Jutro precz ich wymie艣膰, gdy mi tu niepok贸j wnosz膮 z sob膮.

Ale gro藕by tej nikt nie s艂ysza艂, a szlachta po swojemu dokazywa艂a.

Wyst膮pi艂 kasztelan gnie藕nie艅ski w obronie i po stronie braci.

Postawa starego wojaka, zbola艂ego, przygn臋bionego, zadumanego, kt贸ry m贸wi艂 na przemiany to p艂aczliwie, to nami臋tnie, na wszystkich czyni艂a wra偶enie.

S艂uchano go z poszanowaniem, ale c贸偶 wa偶y艂 g艂os mi艂o艣ci braterskiej, kt贸ra musia艂a czyni膰 go g艂uchym i 艣lepym?

W艣r贸d wrzawy nieustaj膮cej up艂yn臋艂o pierwsze posiedzenie, kr贸l w ko艅cu nie tai艂, 偶e mu ono si臋 naprzykrzy艂o.

Wyszed艂, okazuj膮c zniecierpliwienie i gniew t艂umiony.

Zamojski tak zimny i powa偶ny, jak przyby艂, wysun膮艂 si臋 za nim.

Po wyj艣ciu kr贸la wrzawa jeszcze uros艂a; arbitrowie pozbierali si臋 w gromadki, wyci膮gali jedni, stawali drudzy - rozprawiali wszyscy.

Kr贸l im si臋 wyda艂 gro藕nym.

Ogl膮dano si臋, m贸wi膮c, mimo woli.

- Nie przebaczy Zborowskim - szeptali jedni do drugich.

Z kasztelanem gnie藕nie艅skim, gdy wychodzi艂, znalaz艂 si臋 tylko Niemojewski, pose艂 Kazimierski i nieznajomych kilka szlacheckich chudych postaci.

Senatorowie znikli nie postrze偶eni.

Z wr贸偶b dnia tego, dwudziestego 贸smego stycznia, przysz艂o艣膰 by艂o ju偶 mo偶na odgadywa膰.

Walka napr贸偶na... Nim si臋 z zamku rozeszli pos艂owie, ju偶 im w sieniach i podw贸rcu zapowiedziano: - Jutro dla was drzwi kr贸l kaza艂 zamkn膮膰.

Sprawa do was nie nale偶y, a dzi艣 gwar przynie艣li艣cie z sob膮, kt贸ry kr贸la jegomo艣ci pogniewa艂 i zniech臋ci艂.

Jak strza艂 porazi艂a ta gro藕ba pos艂贸w, kt贸rym Zborowscy wmawiali, 偶e oni prawo maj膮 takiej sprawie g艂贸wnej nie tylko si臋 przys艂uchiwa膰, ale zawa偶y膰 w niej swoim: vox populi, vox Dei.

Butniejsi ju偶 w podw贸rcu pocz臋li si臋 miota膰.

- Nie mo偶e to by膰... pos艂ami jeste艣my, pos艂ano nas tu, aby艣my visu et auditu(tm) przekonali si臋, jak u nas sprawiedliwo艣膰 si臋 wymierza.

Oho, oho!

Nie wypchn膮 nas!

Drzwi obl臋偶ymy, p贸jdziemy do kr贸la, do kanclerza... Kr贸l malowanym nie chce by膰, a my te偶 pos艂y malowanymi nie my艣limy.

Ale pogr贸偶ki te by艂y pr贸偶ne.

Ch艂odniejsi odparli: - Do 艂aski kr贸la jegomo艣ci stuka膰 trzeba, si艂膮 drzwi nie we藕miemy, a te ju偶 dla nas zaparte.

Po mie艣cie ponios艂a si臋 sprawa ta: "P贸jd膮-li pos艂owie precz czy doprosz膮 si臋 na arbitr贸w?

" O panach Zborowskich, krom Jana, nikt nic nie wiedzia艂.

M贸wili jedni: "Blisko s膮, gdy glejty otrzymaj膮, zjawi膮 si臋 i stan膮, bo si臋 nie obawiaj膮, niewinno艣膰 ich clarior sole".

Drudzy mruczeli: "Nie g艂upi si臋 pan podczaszy albo i marsza艂ek sam w r臋ce kata oddawa膰, cho膰by glejty dostali; przez prokuratora si臋 obroni膮, a nie stan膮".

Kasztelan gnie藕nie艅ski zagadywany milcza艂.

Na zamku cicho by艂o i zamkni臋to.

Senatorowie niekt贸rzy odwiedzili kanclerza; przyj膮艂 ich tak milcz膮co, jakby nie wiedzia艂 nic.

Ponad wszystkim sta艂 kr贸l... Chcia艂 go 艂owczy wyci膮gn膮膰 do lasu, odm贸wi艂.

Innego zwierza mia艂 na my艣li.

Czasu innych sejm贸w ochoczo si臋 rozrywano i odpoczywano po obradach, teraz patrzyli sobie w oczy ludzie i zdali pyta膰: "Co to b臋dzie?

" Nazajutrz drzwi dla pos艂贸w sta艂y zaparte, nie wpuszczono ich.

W korytarzach i na podw贸rcach niepok贸j wielki, 偶al i wstyd; wybrano do kr贸la poselstwo.

Po niejakim oporze wpu艣ci膰 kaza艂, ale gro藕no zastrzeg艂, aby si臋 cicho zachowywano.

Jak studentom w klasie dano nauk臋: Silentium!

Dnia tego 偶ywiej si臋 zawzi臋艂o.

Wojewoda pozna艅ski, Stanis艂aw z G贸rki, wsta艂, nie ogl膮daj膮c si臋 na majestat pa艅ski, i 艣mia艂o rzek艂, 偶e kr贸l we w艂asnej sprawie s臋dzi膮 by膰 nie m贸g艂, g艂osu nie mia艂... aktorem i s臋dzi膮 prawo by膰 mu nie dozwala艂o og贸lne.

Batory zblad艂 s艂uchaj膮c, jak zazwyczaj, gdy go najmniejszym s艂owem dotkni臋to, r臋k膮 uderzy艂 po r臋koje艣ci szabli... Kr贸lem by艂, prerogatywy s臋dziowskiej odebra膰 sobie nie dawa艂.

Sprawa by艂a Rzeczypospolitej, nie jego w艂asna.

Zdrajcy jej grozili.

Wojewod臋 pozna艅skiego nikt poprze膰 nie 艣mia艂, krom prokuratora Zborowskich, a kr贸l protestacji tej wa偶y膰 nie my艣la艂, odpycha艂 j膮.

Wszystko si臋 tak usuwa艂o precz, co dalszemu przebiegowi sprawy mog艂o stawa膰 na przeszkodzie i instygator pocz膮艂 czytanie list贸w Krzysztofa, kt贸re stanowi艂y podstaw臋 oskar偶enia... W艂asne jego pismo obwinia艂o podczaszego, ale do tego, co w nim sta艂o, przyby艂y nowe winy, stare grzechy... Podczaszy pocz膮艂 za 偶ycia Zygmunta ju偶 spiskowa膰 na 偶ycie ostatniego z Jagiellon贸w, spiskowa艂 nieustannie, zdradza艂 ci膮gle, wzi膮艂 okup od hospodara wo艂oskiego, u Batorego czasu bezkr贸lewia dosta艂 dwa tysi膮ce czerwonych z艂otych na potrzeby Rzeczypospolitej, a z nimi uszed艂 na dw贸r cesarski; spiskowa艂 ze Samuelem i Cio艂kiem na 偶ycie Batorego, zmawia艂 si臋 z wielkim kniaziem moskiewskim, s艂u偶y艂 cesarzowi... Oskar偶enie by艂o jak kamie艅 przywi膮zany do szyi Krzysztofa; nie m贸g艂 z nim ju偶 utrzyma膰 si臋 na wierzchu, uton膮膰 musia艂.

Czym偶e go obroni膰 kto m贸g艂, kiedy w艂asne listy 艣wiadczy艂y i pot臋pia艂y?

Przyjaciele Zborowskich stali niemi, kasztelanowi 艂zy ciek艂y po twarzy.

Ca艂y przebieg 偶ycia Zborowskich 艣wiadczy艂, jak byli dla kr贸la usposobieni i jaki duch ich o偶ywia艂.

Obrona wszelka ju偶 teraz zda艂a si臋 niemo偶liw膮; szlachta pozosta艂a milcz膮ca, przywalona tym oskar偶eniem. Dla wszystkich jawnym by艂o, 偶e odeprze膰 tych 艣wiadectw nie mogli Zborowscy, chyba prawnymi wybiegi, z s膮du i form jego pr贸buj膮c si臋 wy艂amywa膰.

G艂贸wny g艂os w obronie przypada艂, opr贸cz jurysty, kt贸ry mia艂 statutami i prawem og贸lnym szermierzy膰, kasztelanowi gnie藕nie艅skiemu, a ten sam dawniej, gdy mu kr贸l listy r臋k膮 Krzysztofa pisane ukazywa艂, pytaj膮c, czy pismo jego poznaje, zmuszony by艂 przyzna膰 autentyczno艣膰.

C贸偶 teraz m贸g艂 przeciwko niej powiedzie膰?

Listy Krzysztofa nieopatrzne m贸wi艂y wiele, wypowiada艂y wszystko... Sk艂adano opr贸cz tego jaki艣 testament czy zeznanie Samuela, kt贸ry przed 艣mierci膮 do wszystkiego si臋 przyznawa艂 i spiskom z bratem nie przeczy艂.

Lecz co艣 w tych Samuela skryptach by膰 musia艂o os艂abiaj膮cego ich znaczenie, bo niewiele o nich m贸wiono.

Z oskar偶enia wychodzi艂 podczaszy i Samuel, jako dwaj wrogowie kr贸la szczeg贸lniej, kt贸rzy ustawicznie na 偶ycie jego na stawali.

Cio艂ek i Samuel w Krakowie chcieli z ptasiej rusznicy strzela膰 do niego.

Zborowski p贸藕niej szuka艂 miejsca w lesie do zasadzki.

Krzysztof sam wprawdzie nie porywa艂 si臋 do czynu, ale do niego pod偶ega艂.

Opr贸cz tego, gdy kr贸l z wielkim ksi臋ciem moskiewskim wojn臋 wi贸d艂, on si臋 z nim zmawia艂, pisa艂 do niego, przysi臋ga艂 mu s艂u偶by wierne, przesiadywa艂 na dworze cesarza... Na marsza艂ku wina jawna nie ci臋偶y艂a tak wyrazi艣cie, ale stosunki jego z bra膰mi, zjazdy i umowy w Z艂oczowie, po innych miejscach dowodzi艂y, 偶e trzyma艂 z nimi, jedno my艣la艂 i nie odwodzi艂 ich od zamach贸w.

Na Janie jednym nie by艂o skazy, nie mieszano go te偶 cale do sprawy braci, ale on sam dobrowolnie przy nich stawa艂... Na obron臋 co tu wywie艣膰 by艂o mo偶na?

- Jedno - stara膰 si臋 zyska膰 na czasie.

呕膮dano dylacji, odroczenia.

W ci膮gu tych rozpraw kr贸l ci膮gle by艂 przytomnym.

S艂ucha艂, milcza艂, spogl膮da艂 gro藕no.

Wielu rozpraw po polsku rozumie膰 nie m贸g艂 i musiano mu je t艂umaczy膰.

Potrz膮sa艂 g艂ow膮 oboj臋tnie.

Co tu wa偶y艂y s艂owa i subtelne wywody, wina le偶a艂a jak na d艂oni.

Batory by艂 swojego pewnym.

Wobec tego upokorzenia nieprzyjaciela, bezpieczen, ani si臋 rozpogodzi艂, ani z艂agodnia艂.

Ilekro膰 偶膮dano ulgi w formach, odmawia艂... Odroczenia nie chcia艂 dopu艣ci膰.

Pr臋dko i stanowczo musia艂a si臋 rzecz rozstrzygn膮膰.

Przy nim i Zamojskim musia艂o by膰 zwyci臋stwo; nic nie pomaga艂y wykr臋ty i wybiegi prawne.

Kasztelan gnie藕nie艅ski musia艂 jednak stan膮膰 w obronie.

Zadanie by艂o trudne, prawie nie do pod藕wigni臋cia.

Co mia艂 powiedzie膰 przeciwko w艂asnor臋cznym listom Krzysztofa?

Prawda, charakter i pismo by艂y do Krzychnikowych podobne, ale czy偶 pisma sfa艂szowa膰 i podrobi膰 nie mo偶na?

Wszak znano powszechnie Dymideckiego, kt贸ry Stefana r臋k臋 tak doskonale na艣ladowa艂, 偶e jego pisma sam on od w艂asnego rozpozna膰 nie m贸g艂.

Jan dawa艂 do zrozumienia: is fecit, cui prodest!

Dowodzi膰 nie m贸g艂 fa艂szerstwa, ale je przypuszcza艂, bo braci zna艂 z innej strony, bo zdrajcami ich nie uznawa艂; wiedzia艂 tylko, 偶e prze艣ladowani chcieli si臋 oba usun膮膰 na Malt臋 i kraj zupe艂nie opu艣ci膰.

Wszystko to niewiele zawa偶y膰 mog艂o obok brzemienia, jakim instygator obci膮偶y艂 Zborowskich.

Jan przypuszcza艂 - listy dowodzi艂y winy.

Kasztelan tylko na Wojtaszka, kt贸rego nie ukazywano, rzuci艂 podejrzenie, 偶e wywlok膮, kt贸ry sukni臋 duchown膮 zrzuci艂, a za lutni臋 dla rozpusty pochwyci艂, nie by艂 zaufania godnym.

Tymczasem wszystko 艣wiadczy艂o przeciwko Zborowskim; znale藕li si臋, co podczaszego widzieli na cesarskim dworze, gdzie z moskiewskim pos艂em wchodzi艂 w zmowy.

O listach moskiewskich i papiery po O艣ciku 艣ci臋tym 艣wiadczy艂y tak偶e, 艣wiadczy艂 pan 艁aski.

Na ostatek ci臋偶y艂o na marsza艂ku i na podczaszym to nawet, 偶e mimo glejt贸w nie wa偶yli si臋 sami stawi膰 przed s膮d.

Pytano o nich co dzie艅, gdzie byli.

Nikt nie wiedzia艂; o podczaszym twierdzono, 偶e si臋 zawczasu schroni艂 na cesarsk膮 ziemi臋.

Marsza艂ek te偶 si臋 nie ukaza艂, cho膰 daleko mniej by艂 obwinionym i na r贸wni z Krzysztofem pot臋pionym by膰 nie m贸g艂.

Reszta sprawy ju偶 form膮 tylko by膰 mog艂a.

Kr贸l si臋 widomie niecierpliwi艂; jednego dnia dla choroby na s膮dy nie przyszed艂, inne zesz艂y na d艂ugich a daremnych niewinno艣ci wywodach.

Czas up艂ywa艂.

Na obliczu kr贸lewskim z ka偶dym dniem dobitniej malowa艂o si臋 zniecierpliwienie.

Czasem nie s艂ucha艂 i nie pyta艂, siedzia艂 wpatrzony w ziemi臋 i drga艂 tylko, gdy silniejszy g艂os go obudzi艂.

Tak samo Zamojski w swych papierach przebiera艂, ma艂o albo nic si臋 nie odzywaj膮c, nie mieszaj膮c z dobrej woli - czu艂 si臋 niepotrzebnym.

Po senatorach mo偶na by艂o ju偶 odgadn膮膰, za kim stan膮 i g艂osowa膰 b臋d膮 zmuszeni.

Trzej tylko, o kt贸rych m贸wili艣my, z panem wojewod膮 pozna艅skim na czele, widomie ze Zborowskimi ci膮gn臋li.

Ksi膮dz arcybiskup gnie藕nie艅ski znudzony raz Niemojewskiemu zada艂, 偶e go ad nauseam swymi 偶膮daniami ekscepcyj" znudzi艂.

Paszkwil 艂aci艅ski na kr贸la, kt贸ry wyszed艂 na st贸艂, bo i ten przypisywano Zborowskich natchnieniu, rzuci艂 ksi膮dz arcybiskup z pogard膮 i jako humanista tylko to mu zada艂, 偶e 艂acina by艂a licha, a wiersz niewiele wart... Koniec by艂o przewidzie膰 艂atwo.

Pos艂owie, co tak z pocz膮tku ha艂a艣liwie si臋 znajdowali, siedzieli i teraz jako 艣wiadkowie, lecz twarze si臋 im powyd艂u偶a艂y, czo艂a pomarszczy艂y... stracili wiele z pierwszej swej buty i 艣mia艂o艣ci.

Przygniot艂y ich dowody, czytali te偶 z twarzy senator贸w, i偶 spraw臋 przegraj膮 Zborowscy.

Najpob艂a偶liwszy z s臋dzi贸w nie m贸g艂 oczy艣ci膰 podczaszego, tak si臋 on sam opl膮ta艂 i zwi膮za艂.

Na mie艣cie, gdy si臋 dzie艅 sko艅czy艂, szlachta nie buja艂a po dawnemu, nie by艂o si臋 czym weseli膰.

Kr贸l zwyci臋偶a艂 Zborowskich - hodie mihi, eros tibi brzmia艂o g艂o艣niej ni偶 wszystko.

Wolno艣ciom szlachty i pan贸w przychodzi艂 koniec.

Pocz膮wszy od Zborowskich, Batory musia艂 i艣膰 dalej i nie dopu艣ci膰, aby mu kto stawi艂 op贸r.

Przysz艂o艣膰 stawi艂a si臋 czarno i pos臋pnie.

Do Zamojskiego si臋 nikt nie zbli偶a艂, nikt go nie szuka艂, ale on te偶 nikogo.

Batory nawet o ulubionych 艂awach zapomnia艂, ni臋 dawa艂 si臋 w las wyci膮gn膮膰.

Soko艂y i psy sta艂y pozamykane lub z dozorcami swymi wychodzi艂y tylko na przechadzki.

Warszawa by艂a smutn膮, a panom pos艂om zaczyna艂a stawa膰 si臋 niewygodn膮 i nudn膮.

Po obronie kasztelana m贸wi艂 instygator znowu, przysz艂a Kolej na prokuratora", staj膮cego w obronie obwinionych.

Niemojewski nie m贸g艂 powt贸rzy膰 za kasztelanem gnie藕nie艅skim, i偶 listy podrobione by膰 musia艂y; jurysta szuka艂 innego 艣rodka uniewa偶nienia ich, znalaz艂 go w postanowieniach og贸lnych prawa, kt贸re 艣wiadectwa list贸w za偶ywa膰 i nimi si臋 pos艂ugiwa膰 wzbrania艂o.

Listy by艂y w艂asno艣ci膮 tego, do kt贸rego by艂y pisane, nikt ich sobie przyw艂aszczy膰 i zu偶ytkowywa膰 nie mia艂 mocy.

By艂 to jedyny, ale nader s艂aby argument zr臋cznego, ale nieszcz臋艣liwego obro艅cy.

Z gor膮czkow膮 niecierpliwo艣ci膮 wyczekiwany koniec si臋 zbli偶a艂 - w膮tpi膰 o nim nie mogli pos艂owie.

Z senator贸w, wiadomo by艂o, i偶 zaledwie mo偶e kilku za Krzysztofem g艂osowa膰 mog艂o i to na formach si臋 opieraj膮c, nie na tre艣ci.

Gdy zapytywano ichmo艣ci贸w, milczeli, poruszali ramionami, a na ostatku przeb膮kiwali: - C贸偶 przeciw oczywisto艣ci uczyni膰 mo偶na?

Rola pos艂贸w, o kt贸rych wyb贸r tak nalega艂 Krzysztof, bo na nich rachowa艂, stawa艂a si臋 coraz trudniejsza, a raczej schodzi艂a na cale nie znacz膮c膮.

Domagali si臋 oni, aby przys艂uchiwa膰 si臋 mogli, wpuszczono nakazuj膮c milczenie.

C贸偶 dalej czyni膰 mieli?

Pozostawa艂o panom senatorom objawi膰 zdanie, a kr贸lowi na mocy jego i w艂asnego przekonania wyda膰 wyrok.

呕e Stefan surowo mia艂 skarci膰 zdrad臋 kraju i zamach przeciwko sobie, wiedzieli wszyscy.

Pos艂om nie pozostawa艂o nic, tylko si臋 rozm贸wi膰 z panami senatorami i okaza膰 im, 偶e oni wraz z nimi stara膰 si臋 byli powinni wyrok ostateczny z艂agodzi膰, odroczy膰, s艂owem, nie pot臋pi膰 podczaszego i nie zabi膰 imienia Zborowskich.

Zg艂osili si臋 o to a偶 do kr贸la jegomo艣ci, daj膮c krokiem tym uczu膰, 偶e i oni czuli si臋 obowi膮zani co艣 czyni膰.

Kr贸l lekcewa偶膮co odpowiedzia艂.

Pozwoli艂 pos艂om znie艣膰 si臋 z panami senatorami, ale a偶eby to 偶adnego charakteru urz臋dowego nie mia艂o i znaczenia nie nabra艂o, kaza艂 im oznajmi膰, 偶e w sali obrad gromadzi膰 si臋 nie dozwala.

Mog膮 sobie w prywatnych mieszkaniach, pojedynczo, m贸wi膰 i naradza膰 si臋 z nimi.

Odpowied藕 ta mia艂a znaczenie jasne: - Nie mieszajcie si臋 do tego, co do was nie nale偶y... Mo偶ecie p艂aka膰 i u偶ala膰 si臋 nad losem Zborowskich, ale ciosu od nich odwr贸ci膰 nie potraficie, urz臋downie za艣, na sali, miesza膰 si臋 do sprawy nie macie prawa... Pos艂owie odeszli odprawieni z niczym.

艢mielsi z nich odzywali si臋 butnie, ale nie mogli pocz膮膰 nic.

Kr贸l by艂 w swoim prawie.

- Ano - zamrucza艂 Kazimierski - trzeba, aby prawd臋 us艂ysza艂, milczeli艣my d艂ugo, w ko艅cu mu nauk臋 da膰 potrzeba.

Inni milczeli.

Po k膮tach, po klasztorach, refektarzach, gospodach szlachta si臋 zbiera艂a do swych senator贸w.

- Nic wi臋c dla Zborowskich nie uczynicie?

- Nie mo偶emy nic!

Naciskano z jednej strony, odpierano z drugiej.

O kr贸lu m贸wili wszyscy, 偶e nie ust膮pi.

Czeg贸偶 si臋 wi臋c mia艂 spodziewa膰 podczaszy?

Co najmniej dekretu takiego, jaki ci臋偶y艂 na Samuelu - wywo艂a膰 go miano... Ale banicja Samuelowa nie ci膮gn臋艂a za sob膮 infamii, a tu... za偶arto艣膰 kr贸la i moc dowod贸w winy kaza艂y si臋 nawet ostatecznej kary, r贸wnaj膮cej g艂贸wnej, spodziewa膰.

Ze dworu od kanclerza kto si臋 co dowiedzie膰 chcia艂, przynosi艂 tylko najgorsze zapowiedzie.

Infamia go czeka艂a... Crimen laesae Majestatis .

Spojrzawszy na oblicze Batorego, ani si臋 by艂o mo偶na spodziewa膰, aby ten m膮偶 nieub艂aganego serca m贸g艂 si臋 ulitowa膰.

Wrogom oddawa艂 nienawi艣ci膮 najpot臋偶niejsz膮, ani chcia艂, ni umia艂 si臋 chrze艣cija艅skim uczuciem u艣mierza膰.

Ostatnie dni ros艂o poruszenie w umys艂ach, a jury艣ci mu pokarmu dostarczali dowodz膮c, 偶e stare prawa i statuty, szczeg贸lniej przywilej Aleksandra, poszanowane nie by艂y, 偶e spraw臋 s膮dzono nie obyczajem i form膮 zwyk艂膮, ale samowolnie i nieprawid艂owo.

Milczeli na to panowie senatorowie, wi臋c do pos艂贸w nale偶a艂o zaprotestowa膰 przeciwko winowajcom na korzy艣膰 kr贸lewskiej w艂adzy.

Podejmowa艂 si臋 tego Kazimierski.

- S艂yszysz - m贸wili do艅, 艣miej膮c si臋, drudzy - widzia艂e艣 ju偶 raz, jak si臋 kr贸l jegomo艣膰 za kord pochwyci艂, powiedz mu co, a zrozumieli, znowu si臋 porwie za 偶elazo, bo ono u niego argumentem jest najpot臋偶niejszym.

- A ja to korda u boku nie mam?!

- odpar艂 Kazimierski.

- Albo to ja od tych nie id臋 przodk贸w, co za Jagie艂艂y pergaminy w izbie na szablach roznosili w przytomno艣ci majestatu?!

Dosy膰 by艂o Kazimierskiemu w ten spos贸b b臋benka podbi膰, aby pewno jak na gwa艂townie wyst膮pi艂.

Tymczasem odk艂adano ostateczne ferowanie wyroku, cho膰 go wszyscy na czole Stefana czytali i w ponurym obliczu Zamojskiego.

Przysz艂o do g艂osowania... i sta艂o si臋 to, czego oczekiwano, krom trzech senator贸w 艣wieckich, wszyscy inni winnym znajdowali podczaszego, wyst臋pek jego dowiedzionym.

Kr贸l coraz bardziej rozgor膮czkowanym zjawia艂 si臋 na sali, coraz niecierpliwszym, coraz gro藕niejszym... Za szabl臋 bra艂 i ledwie go wejrzeniem Zamojski m贸g艂 zmitygowa膰.

Sprawa pocz臋ta zaraz pierwszych dni sejmowych, przeci膮gn臋艂a si臋 do jego zamkni臋cia - winnym uznano Krzysztofa... Przysi臋ga膰 jeszcze musieli 艣wiadkowie.

Kr贸l z rozdra偶nienia zachorowa艂.

Wrzawa i protesty doko艂a ros艂y.

Wo艂ano o zw艂ok臋 pod pozorem choroby oskar偶onego; nie dopu艣ci艂 jej kr贸l dlatego, 偶e osobi艣cie i tak nie stawa艂.

Zamojski przy jednym ogniu swoj膮 te偶 piecze艅 przystawiwszy, pozwa艂 o potwarz nie dowiedzion膮, jakoby przez Pruskiego tru膰 zamierza艂.

Dnia dwunastego lutego marsza艂ek koronny czyta艂: "Przeto tego Krzysztofa Zborowskiego kr贸l jegomo艣膰 poczciwo艣ci ods膮dza膰 raczy i wszystkie prerogatywy, i urz臋dy, i wolno艣ci, co by stanowi szlacheckiemu nale偶a艂y, od niego odejmuje, a bezecnym go czyni, a nie jedno jego, ale i te wszystkie, kt贸rzy mu consilio, auxilio, favore (rad膮, pomoc膮, sprzyjaniem) pomocni byli albo w domach i maj臋tno艣ciach swych przechowywali; tak膮 win膮 kara膰, cum confiscatione omnium bonorum mobilium et immobilium (z zaborem wszelkiego mienia tak ruchomego jak nieruchomego) i nie zaniecha kr贸l jegomo艣膰 da膰 mandat贸w do wszystkich starostw, aby by艂 iman i na gardle karan; a偶eby wiadomo艣膰 tego wsz臋dzie dosz艂a ka偶dego, przyznawa kr贸l jegomo艣膰 wo藕nego, aby publikowa膰 to po wszystkich placach wedle prawa.

A i偶 te偶 mia艂 spraw臋 z jegomo艣ci膮 panem kanclerzem o potwarz, kt贸r膮 u艂o偶ywszy nie dowi贸d艂, o co dekretem jego kr贸lewskiej mo艣ci by艂 skazan rewokowa膰 to, to jest wedle prawa odszczeka膰, in defectu na dnie w wie偶y rok siedzie膰, jako o g艂ow臋 i tak p艂aci膰, to w do艣膰 nieuczynieniu ma go infami膮 skara膰 kr贸l jegomo艣膰, i偶 temu tedy do艣膰 nie uczyniwszy dekretowi infamii podlega艂, a pod t臋 poen臋 podpad艂, tego bezecnego Krzysztofa Zborowskiego znowu kr贸l jegomo艣膰 czci ods膮dza; w takiej偶e sprawie, takiej poenie podpad艂szy i od pana Dzier偶ka, po trzeci raz go kr贸l jegomo艣膰 czci ods膮dza".

Po trzykro膰 wi臋c infamem obwo艂any by艂 Krzysztof, a wyrok na niego sro偶szym wypad艂, ni偶 贸w dora藕ny na Samuela.

Nie by艂o lito艣ci - nie by艂o dylacji, nie pomaga艂a choroba, nie chciano s艂ucha膰 obrony.

Milczeniem grobowym przyj臋to czytanie wyroku.

Pos艂owie patrzyli po sobie.

Prawomocnym by艂, do Boga tylko odwo艂a膰 si臋 by艂o mo偶na od niego.

Lecz jakby to wszystko nie nasyci艂o jeszcze ani kr贸la, ani Zamojskiego, kr贸l patrza艂 pos臋pnie i jeszcze bardziej wyzywaj膮co, kanclerz milcza艂.

Pos艂owie si臋 nie odzywali dnia tego.

Sejm mia艂 si臋 zamkn膮膰.

Wyrok na Zborowskich, bo cho膰 imi臋 Andrzeja obj臋te w nim nie by艂o, sta艂 on w nim dotkni臋ty, wymieniony, pot臋piony, i nie s艂ysza艂 a nie widzia艂, kto nie chcia艂 - uczyni艂 wra偶enie straszne.

Kasztelan gnie藕nie艅ski nie s艂ucha艂 czytania, chory le偶a艂; pomi臋dzy nim a dworem, a hetmanem sta艂a przepa艣膰.

Zestarza艂y nagle, chcia艂 zdj膮膰 z siebie urz臋dy, zrzec si臋 godno艣ci i p贸j艣膰 albo umiera膰, lub w bole艣ci czas贸w lepszych szuka膰.

_ Zborowskim koniec!

- powtarzali kanclerza partyzanci - z艂amani s膮.

Wie teraz szlachta, 偶e kr贸l z siebie szydzi膰 i lekcewa偶y膰 si臋 nie da.

Wieczorem wszed艂 kanclerz do kr贸la, kt贸ry samotny siedzia艂 w sypialni, jeszcze na 偶贸艂膰 choruj膮c zburzon膮.

Buccella sta艂 przy nim, lekarstwo dawa艂, ale co innego radzi艂: rozrywk臋, ruch, polowanie.

Kr贸l g艂ow膮 potrz膮sa艂.

Na dw贸ch zwyci臋zcach tryumfu nie by艂o wida膰, tak jak ani na jednej twarzy nie mo偶na by艂o wyczyta膰 rado艣ci z tego dekretu.

Nie zaspokaja艂 on nikogo, bo Stefan i kanclerz wiedzieli, 偶e Zborowscy banici b臋d膮 straszniejsi mo偶e, ni偶 gdy spiskowali w domu.

W spadku po nich zostawa艂a szlachta zburzona i zniech臋cona do kr贸la.

Przysz艂o nare艣cie sejmu zamkni臋cie.

Wyst膮pi艂 Kazimierski w imieniu pos艂贸w, m贸wi艂 od ca艂ego ich zgromadzenia, co przem贸wieniu wag臋 nadawa艂o.

M贸wca by艂 mo偶e nie dosy膰 jasny i pan siebie, aby obmy艣li膰 rzecz swoj膮, ale mia艂 nieustraszon膮 odwag臋.

W imieniu starych praw i porz膮dku uderza艂 na innowacje samowolne, na nieposzanowanie tradycji; m贸wi艂 otwarcie w oczy kr贸lowi, 偶e w sprawie Zborowskich nie poszanowano praw i przywilej贸w; protestowa艂 g艂o艣no, gwa艂townie, nie tak oratorsko i wymownie, jak gor膮co i zuchwale.

Oko w oko, z r臋k膮 podniesion膮, nie unikaj膮c wejrzenia kr贸la, wypowiedzia艂 jasno wielki 偶al, jaki mia艂a szlachta, pos艂owie do pana.

Batory s艂ucha艂 i blad艂, dr偶a艂 i na jego twarzy pofa艂dowanej coraz dobitniej gniew, duma si臋 pi臋tnowa艂a.

Wstrzymywa艂 si臋.

Arcybiskup gnie藕nie艅ski, kt贸ry z niego nie spuszcza艂 oka, dr偶a艂 tak偶e i zdawa艂 si臋 chcie膰 stan膮膰 pomi臋dzy zapa艣nikami, kt贸rzy si臋 wyzywali wzrokiem.

Ale Kazimierski by艂 spokojny, Batory nie panowa艂 nad sob膮; pose艂 juryst膮, kr贸l si臋 czu艂 偶o艂nierzem.

Pierwszy z nich nawyk艂 do pocisk贸w s艂owa, -drugi na kule pr臋dzej ni偶 na obelgi wystawi膰 si臋 by艂 got贸w.

Gdy Kazimierski doko艅czy艂, porwa艂 si臋 kr贸l z siedzenia i wybuchn膮艂... Oto by艂y s艂owa jego, jak je 艣wiadkowie dla potomno艣ci spisali: "Nie jestem s艂u偶alcem, ale cz艂owiekiem wolnym z urodzenia, ani mi te偶 wprz贸dy, nimem w te kraje zawita艂, brak艂o na po偶ywieniu i odzie偶y.

Mi艂uj臋 ja wolno艣膰 wasz膮 i takowej za wol膮 Bosk膮 przestrzega膰 b臋d臋, lecz te偶 nigdy nie 艣cierpi臋, by moja swoboda w czymkolwiek naruszon膮, uszkodzon膮 lub najmniej ubli偶on膮 zosta艂a.

Z waszego w艂asnego 偶膮dania i nalegania obrany za kr贸la waszego tutaj przyby艂em, a sami艣cie koron臋 na g艂ow臋 moj膮 w艂o偶yli; jestem wi臋c kr贸lem waszym nie zmy艣lonym ani malowanym, ale prawdziwym i prawnym, chc臋 przeto rz膮dzi膰 i panowa膰 i nie dozwol臋, aby kto nade mn膮 panowa艂.

Jeste艣cie str贸偶ami waszej w艂asnej wolno艣ci, nie chc臋 wi臋c, aby艣cie byli moimi klechami, strze偶cie zatem i bro艅cie waszych wolno艣ci, lecz dajcie na to poz贸r, aby ta wolno艣膰 wasza 藕le u偶yt膮 nie by艂a.

Rzecz godniejsza poci膮ga za sob膮 mniej godn膮, p臋ta podw贸jne bardziej wi膮偶膮, a ka偶da moc z rozerwaniem w臋z艂a s艂abnieje.

Celem ka偶dej Rzeczypospolitej jest po偶ytek og贸lny i dobro narodu, o kt贸re si臋 usilnie staram, nie zwa偶aj膮c na g艂osy z艂o艣liwe.

Panowie senatorowie, albo mi uczy艅cie sprawiedliwo艣膰, albo mi rozwi膮偶cie te r臋ce, kt贸re艣cie mi prawami waszymi zwi膮zali, a ja si臋 pomszcz臋 krzywdy mej".

Kr贸l, ko艅cz膮c, tak wzruszonym by艂, 偶e si臋 chwyci艂 do korda, nie ju偶 jak wprz贸d gro偶膮c nim, ale got贸w go obna偶y膰, co ujrzawszy Karnkowski, arcybiskup gnie藕nie艅ski, i inni senatorowie przypadli, otoczyli, rzucili si臋 przed nim na kolana, staraj膮c si臋 wielki gniew ukoi膰, i kr贸l powoli och艂on膮艂.

Walka by艂a niedosz艂a, od艂o偶ona, ale pokoju si臋 spodziewa膰 nie m贸g艂 nikt.

Mrucz膮c, szemrz膮c, na po艂y wyl臋k艂a, na wp贸艂 obra偶ona szlachta sz艂a z zamku precz, gdy kr贸la z wolna kanclerz i ma艂a gromadka do jego pokoj贸w odprowadza艂a.

Strwo偶y艂o si臋 wielu, ale serce niczyje nie nak艂oni艂o, umys艂 nie uspokoi艂; post臋powanie by艂o zbyt gwa艂towne z lud藕mi do niego nie nawyk艂ymi od dawna.

Kto by by艂 w贸wczas przewidzie膰 m贸g艂, 偶e ten Zamojski, co tu za kr贸lewsk膮 w艂adz膮 i w jej obronie stawa艂, wkr贸tce przeciwko nast臋pcy Stefana z tymi samymi wichrzycielami w jednym wyst膮pi szeregu!

Niepr臋dko potem owe dekrety na Zborowskich zniesione z nich zosta艂y.




Rozdzia艂 IX

Gdy si臋 to dzia艂o, coraz podnosi艂 g艂ow臋 Wojtaszek, bo ju偶 wkr贸tce pan贸w Zborowskich i ich przyjaci贸艂 nie mia艂o sta膰, a on oswobodzony od prze艣ladowania, m贸g艂 si臋, jako chcia艂, po 艣wiecie obraca膰.

Tytu艂 lutnisty jego kr贸lewskiej mo艣ci dobrze mu si臋 nadawa艂, tyle tylko niewygodnym by艂, i偶 wi膮za艂 go do miejsca i dworu.

W Krakowie si臋 teraz na to nie skar偶y艂, bo mu tu nikt nic nie m贸g艂 uczyni膰.

Nie wa偶y艂by si臋 偶aden Stadnicki, nie my艣leli o nim inni, a cho膰 czasem spotyka艂 W艂odkow臋, nie obawia艂 si臋 ani jej, ani ludzi.

Cicho si臋 to Wszystko przesuwa艂o.

W艂oski wi臋c kapelusik z pi贸rkiem w艂o偶ywszy na g艂ow臋, kt贸rej w艂osy trefi艂 starannie, z lutni膮 na plecach wybiera艂 si臋 do miasta i po znajomych domach ch臋tnie przyjmowany piosnki 艣piewa艂 albo wygrywa艂 na strunach cudne rzeczy.

Dziwiono si臋 bieg艂o艣ci i wynoszono go pod niebiosa.

Dziewcz臋ta, gdy ulicami przechodzi艂, d艂ugo za nim, u艣miechaj膮c mu si臋, patrzy艂y i wzdycha艂y.

艢mia艂y by艂 i nie ust臋powa艂 przed nikim.

Gdy go rozpytywano czasami o pochodzenie, pl贸t艂 ba艣nie osobliwe, nie przyznaj膮c si臋 do habitu, kt贸ry nosi艂, do chleba paupr贸w, kt贸ry jad艂, do zdrady, jak膮 na Samuelu dokona艂... kt贸r膮 Krzysztofa i Andrzeja na wygnanie skaza艂.

Tryumfowa艂 mo偶e w duchu, ale pociecha i duma z odniesionego zwyci臋stwa zmieszana by艂a z gorycz膮.

Sam nie wiedzia艂 czemu i z艂ego pana, kt贸rego nienawidzi艂, i tych ludzi, jakich tam zna艂 ko艂o niego, nawet g艂upiej Motrunki, co go tak kocha艂a, 偶a艂owa艂, a gdy si臋 czasem o tej przesz艂o艣ci zaduma艂, siedz膮c na 艂awie w antykamerze, to mu lutnia niepostrze偶enie wy艣lizga艂a si臋 z r臋ki i pada艂a na ziemi臋, a drudzy 艣miali si臋 z niego, a on gniewa艂 si臋 i burcza艂.

Czasem w艣r贸d pie艣ni co艣 mu si臋 przypomnia艂o, uk艂u艂o w serce, zaciemni艂o oczy, g艂os odebra艂o.

W nocy we 艣nie zawsze tylko widywa艂 sw膮 przesz艂o艣膰, nigdy tera藕niejszo艣ci.

呕y艂 tak, powiedzie膰 by艂o mo偶na, 偶ywotem dwoistym: we dnie na dworze kr贸la, w nocy na dworze Zborowskiego.

Sen go w przesz艂膮 znowu rzuca艂 niewol臋, a w nim odnawia艂o si臋, co prze偶y艂, i popl膮tane dusi艂o go zmor膮.

Tam on nieszcz臋艣liwym by艂, prawda, ale kocha艂 i kochali go czasem, wszyscy mu byli swoi, a tu nikt na艅 nie zwa偶a艂, by艂 obcy wszystkim, nienawi艣ci nawet nie obudza艂, a i ta by by艂a lepsza od tego, i偶 go nie widziano, nie rachowano, nie s艂uchano.

By艂o偶 to 偶ycie? Wojtaszek my艣la艂, i偶 sobie jakie艣 nowe zrobi膰 trzeba, lecz by je pocz膮膰, gdzie艣 musia艂 jak paj膮k nitk臋 przylepi膰 do 艣ciany i snu膰 prz臋dz臋, i czatowa膰.

Inaczej on 偶ycia nie rozumia艂.

B艂膮dzi艂 tak i ziewa艂.

Czasem znudzony szed艂 gdzie do gospody i kaza艂 dawa膰 wina, pi艂 sam, upija艂 si臋, 艣piewa艂, szala艂, zasypia艂.

Wstawa艂 potem rozbity.

Na 艂adnej te偶 jego twarzyczce ten rok wydepta艂 przedwczesne marszczki i pomalowa艂 j膮 偶贸艂to.

Sk贸r臋 obci膮gn膮艂 na ko艣ciach cia艣niej, a ko艣ci sta艂y si臋 wydatniejsze.

Gdy si臋 przegl膮da艂 w zwierciade艂ku, kt贸re zawsze przy sobie nosi艂 (skrad艂 je niegdy艣 Anusi), widzia艂, 偶e zestarza艂, a czu艂 si臋 jeszcze tak m艂odym.

Chcia艂 co艣 pocz膮膰, ale, sam sobie zostawiony, nie umia艂.

Przyszed艂 mu na my艣l wre艣cie W臋gier Cobar, kt贸ry zawsze jeszcze by艂 przy kr贸lu, i gdy z nim przyjecha艂 do Krakowa, Wojtaszek si臋 stawi艂 raz u niego.

Nie przypomnia艂 go nawet z pocz膮tku.

- A, to艣 ty jest?

- rzek艂.

- Tak, mi艂o艣ciwy panie - odpar艂 z nogi na nog臋 przest臋puj膮c lutnista - przyszed艂em do 艂aski waszej.

Trwam, jak widzicie, na dworze; honor to dla mnie, 偶e si臋 zw臋 lutnist膮 i 艣piewakiem jego kr贸lewskiej mo艣ci, ale mnie tu nikt nie potrzebuje ani s艂ucha.

Drudzy muzycy koszyki plot膮 i strza艂y strugaj膮 nie maj膮c co czyni膰, mnie te偶 nudno, a m艂odo艣膰 uchodzi.

- Czeg贸偶 ty chcesz?

- odpar艂 Cobar pos臋pnie.

- Jurgielt ci p艂ac膮, barw臋 ci daj膮, jesz z dworskiej kuchni!

Wojtaszek si臋 poruszy艂, jakby nie wiedzia艂 ju偶, jak t艂umaczy膰.

- Chceszli ode dworu i艣膰 precz?

- zapyta艂 Cobar.

- Nikt ci臋 nie trzyma, ale patrz, aby艣 tego nie 偶a艂owa艂.

Pan贸w, co by lutnist贸w potrzebowali i p艂acili, jest niewielu.

C贸偶 poczniesz?

Wojtaszek kapelusik mi膮艂 w r臋ku.

- Nie wiem, co pocz膮膰, ale tu z nud贸w i pr贸偶nowania ma艂o cz艂ek nie kona... Trzeba w 艣wiat!

Trzeba w 艣wiat!

- Ufasz, widz臋, w to, 偶e Zborowskich ju偶 nie ma i nikt ci臋 nie u艂api, ale przyjaciele ich 偶yj膮, a tobie pami臋taj膮, 偶e艣 ich na infami臋 da艂 i na wywo艂anie... - Oni dzi艣 nic nie mog膮, a sami si臋 w mysze dziury chowa膰 musz膮 - rzek艂 Wojtaszek.

Wi臋c ci si臋 swobody chce?

- odezwa艂 si臋 Cobar.

- Ano, my艣l臋, 偶e j膮 艂atwo jego kr贸lewska mo艣膰 da, ale je艣li s膮dzisz, 偶e wiatyk dostaniesz szczodry, mylisz si臋, Wojtasiu.

Pan jest oszcz臋dny, a wojny nas du偶o kosztuj膮.

M贸g艂by艣 u kanclerza co wyprosi膰, bo艣 i jemu przys艂ug臋 uczyni艂, ale on tak偶e szczodrym nie jest do zbytku.

- Popr贸buj臋 - rzek艂 Wojtaszek - a ju偶 mi艂o艣ci waszej tylko o odpraw臋 i 艣wiadectwo doprasza膰 si臋 b臋d臋.

Cobar ruszy艂 ramionami i odprawi艂 go do pojutrza.

Stawi艂 si臋 Wojtaszek, ale W臋gier si臋 przyzna艂, 偶e zaby艂 m贸wi膰 o nim.

- Przyjd藕 jutro - doda艂.

Przywl贸k艂 si臋 nazajutrz, by艂o za wcze艣nie, a potem Cobar i pan do Niepo艂omic odjechali.

Znowu wi臋c, na 艂awie siedz膮c, ziewa艂 Wojtaszek i czeka艂, a nudzi艂 si臋 straszliwie... a zamek mu ju偶 dojad艂, 偶e na jego mury patrze膰 nie m贸g艂.

W艂贸czy艂 si臋 po ulicach... Jednego dnia spotka艂 ojca Ces艂awa.

Mnich go pozna艂.

Chcia艂 mu uj艣膰 z drogi, za p贸藕no by艂o.

- A co, zdradliwa ty 偶mijo?!

- odezwa艂 si臋 do niego dominikanin.

- A co?!

Jesz chleb w krwi maczany, smakuje ci?

H臋?

Wojtaszek nic nie odpowiedzia艂, lutni臋 trzyma艂 w艂a艣nie w r臋ku, brzd膮ka艂 po strunach i czeka艂 oboj臋tnie, a偶 go mnich pominie.

Ojciec Ces艂aw patrza艂 ze wzgard膮 na lutnist臋.

- Samuel cho膰 w chwili zgonu skruszon by艂 - rzek艂.

- Kto wie, mo偶e mu Pan B贸g przebaczy, a ty?

Wojtaszek w bok spogl膮da艂.

- Ja ci powiem, co ci臋 czeka - rzek艂 ksi膮dz.

- Ty zaginiesz marnie... W tobie dusza dawno zgni艂a!

I poszed艂.

Lutnista ruszy艂 ramionami i zamrucza艂: "Klecha obrzyd艂y!"

Obejrza艂 si臋 na niego.

Ojciec Ces艂aw szed艂 spokojnie, r臋ce w r臋kawy pozak艂adawszy.

Stawa艂 czasami, wita艂, m贸wi艂 co艣 i mija艂 przechodz膮cych, a偶 w艣r贸d nich znikn膮艂.

Jednego dnia, gdy si臋 tak wl贸k艂 Grodzk膮 ulic膮, oko w oko spotka艂 Borowskiego, ale nie by艂 to ten Borosio od soko艂贸w, kt贸rego Samuel tak lubi艂; zbiednia艂, wydar艂 si臋 i wychud艂 na trzask臋, a nogami wl贸k艂, bo co cia艂o ca艂e straci艂o, wszystko do n贸g mu posz艂o.

Te by艂y jak k艂ody, kijem si臋 podpiera艂, co chwil臋 stawa艂 i dycha艂.

Poznawszy Wojtaszka, jak wr贸s艂 w ziemi臋 i stan膮艂; na z艂o艣膰 mu lutnista si臋 zbli偶y艂 do niego.

- Czo艂em tobie, Borosiu!

A co?

Nie sta艂o Samusia... Da艂e艣 go wzi膮膰, sam drapn膮wszy... c贸偶 teraz poczniesz?

Na dziady ci pod ko艣ci贸艂, na dziady!

- Kiedy Zborowscy g艂ow臋 daj膮, co za dziw, 偶e Borowski na dziada zejdzie - odpar艂 troch臋 si臋 o偶ywiaj膮c biedaczysko - to tylko Wojtaszkom jak kotom si臋 dzieje.

呕eby padli i z wie偶y, zawsze na nogi!

Wojtaszek rozdobrucha艂 si臋.

- Wiesz, jam kr贸lewskim s艂ug膮, a ty?

- Ja niczyim.

- C贸偶 robisz?

Borowski nie odpowiedzia艂.

- Jest tu was du偶o takich niedobitk贸w jak ty?

- pyta艂 Wojtaszek.

- Nie wiem nikogo.

- A na Franciszka艅skiej ulicy?

- Pusto dom stoi... kto w nim ma by膰?

- C贸偶 z Olesiem si臋 sta艂o?

- ci膮gn膮艂 Wojtaszek.

Borowski, jakby si臋 ul膮k艂 tego wypytywania, nagle zamilk艂.

- Nie wiem - rzek艂, gdy mu pytanie powt贸rzy艂.

Szydersko i z艂o艣liwie zmieni艂a si臋 twarz Wojtaszka.

- A z Anusi膮?

To zapytanie poufa艂e, bez poszanowania c贸rki pana, oburzy艂o Borowskiego i burczy膰 co艣 pocz膮艂, a kij podni贸s艂szy chcia艂 i艣膰 dalej.

- C贸偶, i gada膰 ju偶 ze mn膮 nie mo偶esz?

- A po co?

- odpar艂 Borowski.

Na ca艂e gard艂o, bez przyczyny, si臋 Wojtaszek 艣mia膰 pocz膮艂... i poszed艂 w jedn膮, a Borowski w drug膮 stron臋.

Biedny stary, cho膰 mo偶e zgrzeszy艂 przestrachem w pierwszej chwili, odpokutowa艂 za to srodze.

Dr臋czy艂o go sumienie, pokoju nie mia艂.

Dawali mu lito艣ciwi przytu艂ek w domu na Franciszka艅skiej ulicy, tam si臋 tuli艂, a tak 偶y艂, jak te ptactwo, kt贸re 偶ywi Opatrzno艣膰 Bo偶a.

Widok Wojtaszka na wskro艣 go przej膮艂; pytanie o Anusi臋 przestraszy艂o.

Powl贸k艂 si臋 do domu.

W dziedzi艅cu w艂a艣nie kotcze sta艂y i niewiasty z nich wysiada艂y.

Pozna艂 W艂odkow臋 i Anusi臋.

Choroba uczyni艂a go boja藕liwym.

"Kto wie - rzek艂 sobie w duchu, stan膮wszy z daleka - kto wie, po co ten z艂oczy艅ca pyta艂 o nasz膮 Ann臋?

Zb贸j jest... " Powolnym krokiem przysun膮艂 si臋 do ganku.

Pozna艂a go Anusia.

I w tej rok jeden wielk膮 uczyni艂 odmian臋.

Wyros艂a, zm臋偶nia艂a, wypi臋knia艂a, a ruchy i g艂os, i wejrzenie mia艂a tak przypominaj膮ce ojca, 偶e Borowskiemu patrz膮c powieki nabrzmia艂y.

- Borosiu!

- zawo艂a艂a do niego.

- Ty艣 to biedaku?

- Jamci, paniusiu moja, ale nie Borowski dawny, tylko ju偶 ono ch艂ape膰, kt贸ry z niego pozosta艂.

I pocz膮艂, nogami wlok膮c, i艣膰 ku niej.

Sta艂a i spogl膮da艂a na niego zamy艣lona; by艂a to ckruszyna przesz艂o艣ci, po kt贸rej ona p艂aka艂a.

Przywl贸k艂szy si臋, opar艂 o s艂up przy ganku, zdj膮艂 czapczyn臋 i patrza艂 na ni膮 przez 艂zy, jak w t臋cz臋.

- A, paniusiu, paniusiu - odezwa艂 si臋 - gdyby艣cie wy wiedzieli, kogom to ja spotka艂 i m贸wi艂 z nim!

Wzrokiem tylko wyzwa艂a go na odpowied藕 Anna.

- Z艂oczy艅c臋 tego, Wojtaszka!

- zawo艂a艂 Borowski.

- 艢mia艂 zdrajca zbli偶y膰 si臋 do mnie!

艢mia艂 m贸wi膰... S艂贸w mu ju偶 nie sta艂o.

- A, gdybym si艂臋 mia艂! - rzek艂 Borowski.

- Jest tu? - z艂amanym g艂osem dr偶膮cym spyta艂a Anna, bledniej膮c.

- U kr贸la, na dworze.

- M贸wili, 偶e znik艂, 偶e go nigdzie dopyta膰 nie mogli - doda艂a c贸rka Samuela.

- Ty mi dobr膮 nowin臋 przynosisz, Borosiu. Jest tu?

Wszak my z nim jeszcze艣my nie sko艅czyli rachunku.

I nagle uskoczy艂a przez pr贸g do domu, bo wi臋cej ju偶 m贸wi膰 nie mog艂a, 艂zy j膮 d艂awi艂y.

Gdy cia艂o nieboszczyka Samuela do zamku Spytk贸w" i grob贸w ich wie藕膰 miano, wszyscy stali otaczaj膮c trumn臋, a marsza艂ek Andrzej przemawia艂 do t艂umu... Anna te偶 w pierwszym rz臋dzie, oczy zap艂akane tul膮c, sparta na r臋ku starej s艂ugi szlocha艂a.

Jedna jej r臋ka, zwis艂a bezw艂adnie, spoczywa艂a na sukni 偶a艂obnej.

Nagle uczu艂a, 偶e jej kto艣 w d艂o艅 ci艣nie w臋ze艂ek, i g艂os szybki nieznany pos艂ysza艂a nad uchem: - Ojciec ci to przysy艂a... Zmoczona by艂a w krwi jego!

Nim Anusia, oczy ods艂oniwszy, obejrza艂a si臋, aby zobaczy膰, kto jej to oddawa艂, ju偶 opo艅cz膮 i 偶a艂obnym kapturem okryty m臋偶czyzna by艂 o kilka krok贸w, cisn膮艂 si臋 precz i znik艂 w t艂umie.

Trzyma艂a w r臋ku zawini臋tego co艣 w chust臋 bia艂膮, a gdy j膮 rozwi膮za艂a, zobaczy艂a ow膮 znan膮 sobie jedwabn膮, szyt膮, kt贸r膮 Samuel mia艂 w podarku od carzyka perekopskiego.

Krzykn臋艂a ujrzawszy j膮, bo ca艂a sztywna by艂a i czarna od zasch艂ej na niej krwi.

Z t膮 chust膮 ojciec dzieciom zemst臋 przekazywa艂.

Dlaczego nie oddano jej Olesiowi?

Anusia przycisn臋艂a j膮 do piersi, ca艂owa艂a p艂acz膮c, z ni膮 sz艂a ca艂膮 drog臋 za pogrzebem, nie pokazuj膮c jej bratu, z ni膮 kl臋cza艂a przy trumnie ze zw艂okami, gdy j膮 do sklepu spuszcza膰 miano, a wre艣cie przy o艂tarzu przysi臋g艂a, cisn膮c j膮, pomst臋 ojca zab贸jcom.

Ole艣 cale o niej nie wiedzia艂.

"Mnie j膮 ojciec przekaza艂 - m贸wi艂a do siebie.

- On ma inne przeznaczenie, ja tylko zemst臋 za ojca.

Oddam mu j膮, je艣li umr臋, nie spe艂niwszy, com powinna".

Od tej chwili Anna nie zdj臋艂a jej z piersi ani na chwil臋, a gdy p艂aka艂a po ojcu, moczy艂a j膮 艂zami.

Ale dziewczynie, kobiecie, poprzysi膮c 艂atwiej zemst臋, ni偶 jej dokona膰.

Teraz, gdy jej Borowski o Wojtaszku oznajmi艂, chustka zapiek艂a j膮 na piersiach, poruszy艂a j膮, jakby g艂os z grob贸w us艂ysza艂a: "Ten moim zab贸jc膮!

" Na kim偶e m艣ci膰 s艂uszniej mog艂a jak na nim?

On by艂 sprawc膮!

Chodzi艂a przez wiecz贸r ca艂y z t膮 my艣l膮, powtarzaj膮c sobie: "Krew ojca wo艂a o pomst臋 nad nim!

" Nazajutrz zerwa艂a si臋 rano.

Szuka艂a ludzi, mierzy艂a ich oczyma, wybiera艂a, duma艂a, wtem si臋 jej nastr臋czy艂 Luzicki.

- Chod藕 za mn膮!

- zawo艂a艂a do niego, wiod膮c 偶ywo z sob膮 do swej izdebki.

- Kocha艂e艣 pana?

- pocz臋艂a pr臋dko zwracaj膮c si臋 do stoj膮cego w progu.

- Prawda?

Kocha艂e艣 go?

P艂aczesz po nim?

Wiesz, kto go wyda艂 i zdradzi艂?

Damy偶 my mu 偶y膰 i chwali膰 si臋, 偶e pokona艂 Zborowskiego, nikczemnik ten, Wojtaszek?

On jest tu!

Szukaj sobie pomocnik贸w, wymy艣l spos贸b, ale go zabi膰 potrzeba... tam pod Lubrank膮, gdzie ojca 艣ci臋to... i cia艂o rzuci膰, aby je psy rozszarpa艂y.

M贸wi艂a ca艂a dr偶膮ca.

Luzicki s艂ucha艂, chwytaj膮c wyrazy i powoli wyrozumiewaj膮c, czego po nim wymaga艂a.

Anusia po kilka razy powt贸rzy艂a mu: - Zabi膰 go!

Zabi膰!

Stary s艂uga zwiesiwszy g艂ow臋 duma艂, nie odpowiadaj膮c jeszcze.

Anusia m贸wi艂a ci膮gle: - S艂u偶y u kr贸la na dworze, ale z zamku go 艂atwo wywabi膰 mo偶na.

Albo偶 na 艣mier膰 nie zas艂u偶y艂?

Czy偶 my tak ju偶 s艂abi jeste艣my, 偶e jednego nawet nie zmo偶emy?

Luzicki ju偶 by艂 przyszed艂 do siebie.

- Poczekajcie ma艂o, paniusiu moja - rzek艂 w膮sa g艂adz膮c - dajcie no mi si臋 rozpatrze膰.

Ja si臋 nie tylko jednego, ale i dziesi臋ciu nie zl臋kn臋, ale potrzeba si臋 tak sprawi膰, aby 艣lad贸w na Zborowskich i ich s艂ugach nie by艂o.

Dajcie mi czas!

Nikt si臋 o niego nie upomni, nawet kr贸l, bo to wiadoma rzecz, zdrajcami si臋 pos艂uguje, ale nikt ich nie 偶ywi i nie mi艂uje.

Stanie si臋 po waszej woli, ino... cicho!

Anna si臋 zbli偶y艂a do niego.

- Co mam pieni臋dzy, portuga艂贸w, maneli, kanak贸w resztki po matce, oddam wszystko.

Ja tego nie potrzebuj臋, a wy ludzi zap艂aci膰 musicie.

Po偶ycz臋 u W艂odkowej, wezm臋 u Stadnickich.

Olesiowi o tym ani s艂owa, on wiedzie膰 nie powinien.

On do czego innego przeznaczony, na nim przysz艂e odrodzenie domu naszego.

Palec po艂o偶y艂a na ustach, ogl膮daj膮c si臋 doko艂a.

Luzicki ma艂o co ju偶 s艂ucha艂, tak by艂 tym przej臋ty, co na niego spad艂o.

Pom艣ci膰 si臋 na niecnocie Wojtaszku!

Wszyscy oni tego pragn臋li, serce mu stare bi艂o po m艂odemu, d艂o艅 drga艂a... Ukl膮k艂by by艂 przed t膮 Anusi膮, tak mu si臋 wyda艂a do ojca podobn膮, godn膮 jego.

- W niej gor膮ca jego krew p艂ynie - szepta艂 wychodz膮c.

Odzia艂 si臋 zaraz potem paradnie Luzicki, nabity dobrze wacek wsun膮艂 do kieszeni i poszed艂 na miasto.

Pyta艂a o niego p贸藕niej Anusia, ale nikt go nie widzia艂, a nazajutrz odje偶d偶a膰 musia艂a.

Z rana, gdy ju偶 wozy sta艂y, zawo艂ano go do niej.

- Luzicki - rzek艂a, oddaj膮c mu worek - ja jecha膰 musz臋.

Co艣 ty zrobi艂?

- Jed藕cie z Bogiem, paniusiu!

- odpar艂 spokojnie s艂uga.

- Jam jeszcze nic nie zrobi艂, ale ci si臋 kln臋 na pami臋膰 nieboszczyka, stanie si臋, jake艣 rozkaza艂a.

Czas na to mie膰 musz臋.

Zamilk艂 nagle i powt贸rzy艂: - Jed藕cie z Bogiem!

Nawet dobrze jest, 偶e pojedziecie, wam tu by膰 nie potrzeba.

- Pewnym jeste艣 swego?

- spyta艂a.

- Albo ja, albo on - rzek艂 Luzicki lakonicznie - ale Pan B贸g zdrajcom nie pomaga... Krew za krew by膰 musi, aby pan w grobie pomszczony spoczywa艂!

艁zy mu p艂yn臋艂y z ocz贸w, rozgorza艂 ca艂y, pokl膮k艂 przed panienk膮, za艂o偶y艂 palec na palec i krzykn膮艂 z zapa艂em: - Chyba 偶yw nie b臋d臋, je艣li nie zginie!

Anusia tego偶 dnia wyje偶d偶a膰 musia艂a z W艂odkow膮, kt贸ra si臋 wielce o jej los troszcz膮c, nie doczekawszy 偶a艂oby ko艅ca, m臋偶a jej szuka艂a i koniecznie wyda膰 chcia艂a.

Nie m贸wi艂a jej o tym, ale wozi艂a si臋 tak z ni膮 po domach pokrewnych, gdzie tylko o m艂odzie偶y zas艂ysza艂a.

I teraz, zamiast do Piekar z powrotem, jecha艂y za Proszowice.

Mia艂a tam m艂odego Tarnowskiego jakiego艣 na oku.

Pod noc trzeba by艂o stan膮膰 w gospodzie we wsi, gdzie dworu nie by艂o.

Deszcz la艂 i noc nadchodzi艂a, a gospoda, zaj臋ta przez powozy pa艅skie i dw贸r, nie mia艂a wolnego k膮ta.

Ale s艂u偶ba tych, co pierwsi tu zajechali, zrobi艂a im miejsce i izb臋 jedn膮 opr贸偶niono.

Podr贸偶n膮, kt贸ra si臋 okaza艂a tak go艣cinn膮, by艂a niem艂oda ju偶 pani, jak W艂odkowa i Anusia, ca艂a w kirze.

S艂u偶ba te偶 jej i konie nawet mia艂y odzie偶 i kapy czarne.

Pos艂ano dowiedzie膰 si臋, komu dzi臋kowa膰 mia艂y, i W艂odkowa w r臋ce plasn臋艂a s艂ysz膮c: "Andrzejowa Wapowska kasztelanowa przemyska".

呕ona to by艂a niegdy艣, wdowa dzi艣 po tym, kt贸rego Samuel zabi艂.

- Z ni膮 pod jednym nocowa膰 dachem? Jej dzi臋kowa膰? - wo艂a艂a poruszona W艂odkowa.

Wtem Anusia wsta艂a z 艂awy.

- Ale ja jej nie tylko za gospod臋 dzi臋kowa膰 powinnam! - zawo艂a艂a gor膮co.

- Wo艂a艂 i posy艂a艂 do niej Zamojski, aby na ojca za zab贸jstwo instygowa艂a, odpowiedzie膰 mu kaza艂a, 偶e Bogu zemst臋 poleca, a nad uci艣nionym przemocy wywiera膰 nie chce... Z gor膮czkowym po艣piechem Anna, ani s艂uchaj膮c W艂odkowej, wybieg艂a.

Jak ojciec, nigdy ona nie namy艣la艂a si臋 d艂ugo, gdy serce si臋 w niej poruszy艂o.

Wstrzyma膰 jej ju偶 nie by艂o mo偶na.

W drugiej izbie go艣cinnej zasta艂a niewiast臋 powa偶n膮, we wdowim czepcu, z d艂ugim czarnym r贸偶a艅cem w r臋ku, z twarz膮 spokojn膮 i 艂agodn膮, zaj臋t膮 ch艂opczykiem, kt贸ry sta艂 przy niej.

- Kasztelanowo - zawo艂a艂a Anusia od progu - przysz艂am wam dzi臋kowa膰, ale nie za gospod臋!

Nie, za mi艂osierdzie wasze, za wielk膮 lito艣膰 nad panem a rodzicem moim!

Jestem c贸rk膮 Samuelow膮.

I p艂aka膰 zacz臋艂a.

Powsta艂a powoli pani Wapowska, zbli偶aj膮c si臋 ku niej z twarz膮 smutn膮 a 艂agodn膮.

- Dzieci臋 moje - rzek艂a - uspok贸j si臋.

Nie masz mi za co dzi臋kowa膰... Pam B贸g mi da艂 pok贸j ducha i mo偶no艣膰 przebaczenia wszystkim, bo to jest prawo Jego, nie krew za krew, nie z膮b za z膮b, ale dobrem za z艂e p艂aci膰.

I ja, m艂odsz膮 b臋d膮c, pob艂膮dzi艂am te偶 gor膮c膮 mi艂o艣ci膮 dla pana a ma艂偶onka mojego i pragn臋艂am zemsty za niego.

Wozi艂am zw艂oki do kr贸la, nie dawa艂am pokoju senatorom, godzi艂am na 偶ycie ojca twego, ale B贸g da艂 mi upami臋tanie & nauczy艂 mnie, 偶e pomsta do Niego nale偶y, nie do nas, 偶e my si臋 m艣ci膰 nie mamy prawa, a powinni艣my przebaczy膰 wszystko!

Wszystko!

- Jak to?

Wszystko?

Nawet zdrajcy, kt贸ry wyda艂 na 艣mier膰?

Nawet katowi, co zamordowa艂?

- przerwa艂a Anusia - Wszystko wszystkim!

- potwierdzi艂a Wapowska.

- Tak jest, dziecko moje.

Pomsta Bo偶膮 spraw膮 by膰 powinna, nasz膮 - przebaczenie.

S臋dzi膮 jest Pan nasz i m艣cicielem... a nam On kocha膰 kaza艂 nawet nieprzyjacio艂y.

Anna, jak gdyby po raz pierwszy w 偶yciu podobne s艂owa s艂ysza艂a, sta艂a zdumiona, lecz biedne jej, d艂ugo uci艣ni臋te serce, z wolna otwiera艂o si臋 prawdzie.

Wapowska posadzi艂a j膮 obok siebie i m贸wi膰 zacz臋艂a: - Chrystus nam pierwszy, Zbawiciel nasz, przyni贸s艂 to prawo mi艂osierdzia, ten nakaz przebaczenia.

Mie艣ci si臋 on w Jego 艣wi臋tej modlitwie... "i odpu艣膰 nam nasze winy... " - Wi臋c zemsta nie jest obowi膮zkiem!

- podchwyci艂a Anusia.

- Grzechem jest - ci膮gn臋艂a dalej Wapowska. - Dlategom ja, gdy mnie wezwa艂 kanclerz, na ojcu twym wywiera膰 jej nie chcia艂a, nie mog艂a.

Pos艂uszn膮 by艂am prawu.

Anna 艂zy mia艂a na oczach, a na piersiach pali艂a j膮 chusta, krwi膮 ojca zbroczona.

Z wolna doby艂a j膮 i roz艂o偶y艂a na kolanach.

- We krwi ojca zmoczon膮 kaza艂 mi odda膰 nieboszczyk - rzek艂a.

- Po艂贸偶 j膮 u st贸p o艂tarza, dziecko moje - odpowiedzia艂a kasztelanowa - i Bogu przeka偶 ukaranie.

Twoim obowi膮zkiem modli膰 si臋 za rodzica.

D艂ugo tak jeszcze m贸wi艂a kasztelanowa, a Anusia czu艂a w sobie uspokojenie wielkie.

Pok贸j zst臋powa艂 na ni膮, jakiego nigdy ni臋 dozna艂a wprz贸dy, i 艂zy jej, p艂yn膮c, ulg臋 przynosi艂y, i na sercu nie by艂o tak ci臋偶ko.

Gdy potem, pochyliwszy si臋 do kolan kasztelanowej, po偶egnawszy j膮, powr贸ci艂a do W艂odkowej, ta ledwie pozna膰 mog艂a swoj膮 Anusi臋, tak si臋 w niej zmieni艂y my艣li i uczucia.

Cud si臋 sta艂 wielki.

W艂odkowa potem przyzna艂a si臋 jej, dok膮d z ni膮 wybra艂a si臋 w drog臋, co Anna oboj臋tnie przyj臋艂a.

- Widzicie - rzek艂a potrz膮saj膮c grubym kirem, kt贸rym by艂a okryta - 偶a艂oba si臋 nie godzi z weselem... Nie my艣lcie o tym, a gdy mo偶na b臋dzie, zawie藕cie mnie z powrotem do Krakowa.

Ze s艂ugami ojcowskimi widzie膰 si臋 potrzebuj臋.

Nie przyzna艂a si臋 siostrze, i偶 zemst臋 zda艂a na Luzickiego, a teraz ju偶 jej nie pragn臋艂a - B贸g skuteczniej mia艂 pom艣ci膰 krew Samuela.

Nast臋pnych dni W艂odkowa pozna膰 dawniej nami臋tnej dzieweczki nie mog艂a, sta艂a si臋 sm臋tn膮 a 艂agodn膮.

Pyta艂a, czy nie chora, odpowiedzia艂a, 偶e owszem lepiej ni偶 kiedy si臋 czuje, a prosi艂a si臋 do ko艣cio艂a, do kt贸rego chodzi膰 W艂odkowa dawno by艂a odwyk艂a.

Przed lud藕mi utyskiwa艂a wdowa: - Jak膮 to ja bied臋 mam z tym dziewcz臋ciem, bo si臋 jak pawi ogon mieni w oczach.

Naraz z艂agodnieje jak baranek, to zm贸w sro偶y si臋 i wyrywa jak wilczyca.

Teraz na ni膮 przypad艂o nabo偶e艅stwo i p艂acz... modli si臋 i 艂zy leje.

D艂ugo to tego b臋dzie?

Z podziwianiem W艂odkowej pobo偶no艣膰 i 艂zy trwa艂y, z nimi powr贸ci艂a do Krakowa, do kt贸rego Anusia bardzo pragn臋艂a si臋 dosta膰 co najpr臋dzej.

Przyjecha艂y wieczorem p贸藕nym i natychmiast si臋 Anna upomnia艂a o Luzickiego, ale jej powiedziano, 偶e go w Krakowie pod ten czas nie by艂o.

Czeka膰 wi臋c musia艂a, ale co dzie艅 s艂a艂a pyta膰 o niego i za ka偶dym razem jej odpowiadano: - Nie ma go jeszcze!

W艂odkowa, 艣ledz膮ca ruch jej ka偶dy, nie mog艂a nic zrozumie膰.

- co ci tak pilno Luzickiego widzie膰?

- zapyta艂a.

- Stary s艂uga ojcowski - odpar艂a oczy spuszczaj膮c Anusia - rada bym go zobaczy膰.

Dawa艂am mu zlecenia r贸偶ne... nie wiem, czy je spe艂ni艂.

O Luzickiego tymczasem trudno si臋 dowiedzie膰 by艂o.

M贸wili znajomi, mi臋dzy innymi Borowski, kt贸ry zawsze si臋 tu chroni艂, 偶e nagle wyjecha艂 i nie m贸wi艂, kiedy powr贸ci.

Nie 艣mia艂o dziewcz臋 zapyta膰 si臋 go o Wojtaszka d艂ugo... na ostatek raz wyszepta艂a nie艣mia艂o: - A Wojtaszka nie widzia艂e艣?

- Nie - rzek艂 Borowski.

- Widywa艂em go z Luzickim chodz膮cego, bo si臋 co艣 bardzo z sob膮 pokumali, a to mi by艂o przykro... potem Luzicki gdzie艣 pojecha艂, a o Wojtaszku ani s艂ychu.

- Popytaj 偶e o niego na zamku - doda艂a Anusia - masz tam pewnie znajomych.

Powl贸k艂 si臋 tego偶 dnia Borowski i powr贸ci艂 zdyszany, bo mu z nogami obrz臋k艂ymi bardzo ci臋偶ko chodz膮c by艂o.

Zameldowa艂 si臋 zaraz do panienki.

- O Wojtaszka chodzi艂em si臋 dowiedzie膰 na zamku - rzek艂 k艂aniaj膮c si臋 - ale ani muzycy jego towarzysze, ani nikt we dworze nie wie o nim, a tak ma艂o dbaj膮 o Wojtaszka, 偶e nawet nie dochodz膮, gdzie si臋 podzia艂.

Ostatnimi czasami 艣piewa艂 du偶o na mie艣cie i wes贸艂 by艂, a dobrej my艣li.

M贸wi膮, 偶e u pana Cobara prosi艂, aby go ode dworu pu艣cili, 偶e chcia艂 sobie gdzie indziej szuka膰 szcz臋艣cia.

Pewnie si臋 nie doczekawszy odpowiedzi, wzi膮艂 nogi za pas i uszed艂.

Ruszy艂 ramiony Borowski.

- Nie ma si臋 co o przecher臋 troszczy膰... nie zginie to paskudztwo!

- I splun膮艂.

Czas up艂ywa艂, a Luzickiego jak nie by艂o, tak nie by艂o.

Ju偶 pod zim臋, gdy znowu raz z W艂odkow膮 przyjecha艂a Anusia do Krakowa, a zapyta艂a o niego, powiedziano jej, 偶e nie wr贸ci艂.

Domy艣lano si臋, 偶e do stryjecznego na Podole si臋 wyni贸s艂.

Wtem jednego dnia na chudym koniu, w opo艅czy wydartej i po艂atanej zjawi艂 si臋 Luzicki, ale zaros艂y, z brod膮 siw膮 zapuszczon膮, 偶e go ledwie poznali.

Borowski, kt贸ry sta艂 w podw贸rzu, zawo艂a艂 na niego: - A to艣 si臋 wyni贸s艂!

Panienka si臋 ustawicznie o ciebie dowiadywa艂a... co si臋 z tob膮 sta艂o.

My艣my ju偶 tylko za waszeci na podzwonne nie dali.

- Panienka jest tu?

- zapyta艂 Luzicki.

- A jest - rzek艂 Borowski - odziej si臋 i id藕 do niej, bo oczy za tob膮 wypatrzy艂a.

Niespokojny poszed艂 zaraz konia postawi膰 Luzicki, potem si臋 przebra艂, ale ubogo, bo ma艂o co snad藕 mia艂, i po艣pieszy艂 do Anny.

Zobaczywszy go dziewcz臋 z krzykiem podbieg艂o ku niemu: - A, Luzicki m贸j!

Com ja si臋 o ciebie natroska艂a... gdzie艣 ty by艂?

Co si臋 z tob膮 sta艂o?

Ani s艂uchu o tobie... a ja mia艂am tak piln膮 do ciebie potrzeb臋.

Obejrza艂 si臋 stary niespokojnie doko艂a i r臋ce przy艂o偶ywszy do ust obie, st艂umionym rzek艂 g艂osem: - Rozkaz spe艂niony!

Anna uderzy艂a w r臋ce.

- Co m贸wisz?

Pochyli艂 g艂ow臋 na piersi stary i powt贸rzy艂:

- Spe艂niono, co艣cie przykazali. Nie ma go... nie ma... Zaczerwieni艂a si臋 i poblad艂a Anna.

- A, m贸j Bo偶e! - zawo艂a艂a, lecz doko艅czy膰 nie mia艂a si艂y.

Zdziwiony Luzicki postrzeg艂, 偶e zamiast si臋 uradowa膰, zasmuci艂a si臋 mocno.

S膮dzi艂, 偶e si臋 ul臋k艂a mo偶e.

- Nikt nie wie o niczym - rzek艂. - Ja nawet... nie wiem. Dosy膰, 偶e go nie ma. Jak w wod臋 wpad艂, bo mo偶e w istocie wszed艂 w wod臋, kto to mo偶e wiedzie膰... albo go mo偶e gdzie napi艂ego w browarze zasiekli i precz wyrzucili, bo pi艂 du偶o... albo, wyw臋drowa艂 na drugi 艣wiat, sobie wiadomym tylko go艣ci艅cem.

Dosy膰, 偶e ani 艣ladu po nim.

Na zamku co艣 w w臋ze艂kach po nim pozosta艂o, chudoby niewiele, to, s艂ysz臋, muzykanci rozdzielili mi臋dzy siebie, bo si臋 ju偶 powrotu nie spodziewaj膮.

Lutni臋 po nim znale藕li pono u Krzaczkowej w gospodzie na 艂awie. Sk膮d si臋 ona tam wzi臋艂a?

Kto to wiedzie膰 mo偶e?

Ja nie wiem, ja nic nie wiem, nikt nie wie i wiedzie膰 nie b臋dzie. Annie pytania na ustach zamar艂y, s艂ucha艂a dr偶膮ca.

Luzicki zamilk艂, odchrz膮kn膮艂 i raz jeszcze potwierdzi艂: - Dosy膰, 偶e si臋 ju偶 po 艣wiecie w艂贸czy膰 nie b臋dzie. N贸偶ki ca艂uj臋. - I wyszed艂 nagle.

Chcia艂a go jeszcze rozpytywa膰 Anusia nast臋pnych dni, wo艂a艂a do siebie, ale wi臋cej o niczym dowiedzie膰 nie mog艂a, pr贸cz 偶e Wojtaszka na 艣wiecie nie by艂o.

Koniec.

Drezno, 1884.

Nast臋pna cz臋艣膰 cyklu - "Bajbuza"

- 176 -


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Oblicza Kraszewskiego
Bliska mi艂o艣膰 z dystansu, Kraszewski J贸zef Ignacy
Kraszewski J I Zygmuntowskie czasy
Kraszewski Stara?艣艅 BN
humoreski z teki woeszylly kraszewski j 4Z4GDICN3RZPF47FQKOMKQ7O6VWT3ITJNVAVSJI
68 J I Kraszewski, Hrabina Cosel
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, J贸zef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wo艂ynia, Polesi
Kraszewski J I , Stara?艣艅 (opracowanie streszczenie)
LOGIKA KRASZEWSKI id 272137 Nieznany
Kraszewski Orbeka
Kraszewski Z siedmioletniej wojny
Kraszewski DP23?jbuza
Kraszewski Budnik
Kraszewski?rani Kozuszek
Kraszewski dziecie Starego Miasta
pol dzialje weneckie kraszewski JQJSIEBIWYTPGQGUN5MXUYF5G536PCJ6WB5V3GI
Taksonomia cel贸w nauczania, „Sztuka nauczania” pod red Krzysztofa Kraszewskiego PWN W-wa
muzyczuk kraszewska proj 1 hydro
notatki2, J. I. Kraszewski, Ulana
Kraszewski DP16 Semko