J贸zef Ignacy Kraszewski
Barani Ko偶uszek
Opowiadanie historyczne z ko艅ca XVIII wieku
Panu Wiktorowi 艁odzia-Brodzkiemu *1 w dow贸d wdzi臋czno艣ci, przyja藕ni i wysokiego szacunku przesy艂a
Autor
Ulica przed pa艂acem, w kt贸rym s艂awny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani *2 sprawia艂 dla bawi膮cej si臋 Warszawy reduty, *3 jednego wieczora p贸藕nej jesieni wcale ciekawym zabawi膰 si臋 mog艂a widokiem.
B艂oto po deszczu, kt贸ry nie przestawa艂, by艂o ogromne. 艢cisk przybywaj膮cych na zabaw臋 i tych, co szcz臋艣liwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywa膰 si臋 mogli tylko, nies艂ychany, wrzawa og艂uszaj膮ca. Dwie niezbyt jasno przy艣wiecaj膮ce latarnie, w kt贸rych grube 艂oj贸wki topnia艂y, nie dosy膰 od wiatru obwarowane, smugami bladymi rzuca艂y na b艂oto i wskazywa艂y ka艂u偶e, bo w nich si臋 blask ich odbija艂.
Najrozmaitszego autoramentu *4 powozy, poczynaj膮c od paradnych karet i karykl贸w, *5 a偶 do sznurkami powi膮zanych fiakr贸w i w贸zk贸w, jedne po drugich cisn臋艂y si臋 do ganku. Wo藕nice, 艂aj膮c, smagali batami zbyt naje偶d偶aj膮cych, dyszle stuka艂y o pud艂a lub gwa艂townie zatrzymanym koniom ponad 艂by si臋 wysuwa艂y. Z okien powoz贸w ukazywa艂y si臋 g艂owy przybywaj膮cych go艣ci, przel臋k艂ych lub zagniewanych.
Ciemno艣膰 panuj膮ca doko艂a, bo opr贸cz dw贸ch latarni Marwaniego i kilku male艅kich, z kt贸rymi ch艂opcy biegali, innego 艣wiat艂a w ulicy nie by艂o, zwi臋ksza艂a jeszcze nie艂ad i utrudnia艂a dostanie si臋 do po偶膮danego ganku. Tu pomimo 艣wie偶o postawionej, 偶贸艂tej jeszcze bariery, kt贸ra mia艂a budow臋 ochrania膰 od nacisku t艂umu, sta艂 zast臋p ciekawych tak zbity, i偶 tylko g艂owy nade艅 wystaj膮ce wida膰 by艂o.
Przypatrzy膰 si臋 im godzi艂o zaprawd臋, cho膰 deszcz kropi艂 ch艂odny i g臋sty. Takiego zbiorowiska charakterystycznych fizjognomij *6 trudno by艂o gdzie indziej znale藕膰. Pocz膮wszy od starc贸w-偶ebrak贸w i 偶ebraczek, kt贸rzy mimo sp贸藕nionej pory przywlekli si臋 tu, rachuj膮c na to, 偶e zabawa i weso艂o艣膰 do szczodrobliwo艣ci pobudzaj膮, a偶 do czeladzi i s艂ug, kapot mieszcza艅skich, przyodziewk贸w rzemie艣lniczego gminu, 呕yd贸w i rzezimieszk贸w, wszystkiego by艂o tu pe艂no. M艂odzie偶 a starzy pod go艂ym niebem i okapem, z kt贸rego deszcz si臋 la艂 d艂ugimi ni膰mi srebrnymi, tak si臋 tu zabawiali weso艂o jak ci, kt贸rym ju偶 muzyka w sali przygrywa艂a. S艂ycha膰 j膮 by艂o to ciszej, to g艂o艣niej, gdy si臋 drzwi przymyka艂y lub otwiera艂y. G艂uche burczenie basetli wt贸rowa艂o 艣miechom t艂umu.
Ch艂opaki od szewc贸w z go艂ymi g艂owami, w sk贸rzanych fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych but贸w powykrajanych, rej wodzili dowcipkuj膮c. Witali oni ka偶dego wysiadaj膮cego i ka偶d膮 przybywaj膮c膮 mask臋 jakim艣 rubasznym dowcipem, od kt贸rego zara藕liwe powstawa艂o parskanie.
Porz膮dku uchwyci膰 nie by艂o tu komu. Dwaj dragoni, *7 naj臋ci przez antreprenera, *8 zajmowali stanowisko wa偶niejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba by艂o strzec rozsypanych pieni臋dzy, po kt贸re drapie偶ne palce si臋gn膮膰 mog艂y.
Powozy zaje偶d偶a艂y jak najbli偶ej ganku, do kt贸rego suchy przyst臋p przez ka艂u偶臋 g臋stego b艂ota zabezpiecza艂y dwie k艂adki; ale z dachu tu w艂a艣nie najobficiej ciek艂o, a po bokach dwie rynny drewniane strumieniami tryska艂y.
Wysiadaj膮cy wi臋c musieli, nim si臋 pod ochro艅czy dach dosta膰 mogli, prze艣lizgn膮膰 si臋 przez k艂adk臋, b艂ogos艂awieni z g贸ry od deszczu, a potem przeby膰 ganek dosy膰 d艂ugi, z obu stron g臋sto ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska by艂 tak wielki, 偶e bariery trzeszcza艂y, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione, 艂okciami i nogami od uduszenia broni膰 si臋 musieli.
U samych drzwi, wiod膮cych do obszernych sieni, sta艂a w prawo budka, w kt贸rej bilety wnij艣cia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni w膮saci, dobrani tak, aby wra偶ali t艂umowi uszanowanie. Ko艂o niej i tam, gdzie s艂u偶ba p艂aszcze i okrycia zdejmowa艂a, nosz膮c si臋 z nimi pod 艣cianami, 艣cisk by艂 nie mniejszy jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pa艅scy wi臋cej ju偶 z widowiskami podobnymi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej ciekawo艣ci, ani takiej uciechy z masek przybywaj膮cych.
Znaczniejsza ich cz臋艣膰, s艂u偶b膮 znu偶ona, cisn膮膰 na ramionach p艂aszcze i futerka, szuka艂a sobie wygodnego miejsca do spoczynku.
Niekt贸rzy, mimo wrzawy i dochodz膮cej tu muzyki, popychania i ku艂ak贸w, pod 艣cianami ju偶 drzema膰 pr贸bowali.
呕wawsi mi臋dzy sob膮, dla zabicia czasu, zabierali si臋 do gry kartami zat艂uszczonymi.
Reduty pana Marwaniego, tak jak heca, *9 nie nale偶a艂y do zabaw wielkiego 艣wiata i tonu.
Towarzystwo tu zbiera艂o si臋 najr贸偶norodniejsze i nie najlepsze, lecz ci, co si臋 bawili w贸wczas nieustannie, tak pospolitymi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszednia艂y, i偶 ch臋tnie po kryjomu zab艂膮ka膰 si臋 byli radzi w najbrudniejszy k膮t, aby w nim znale藕膰 rozrywk臋.
Ciekawo艣膰 ta chorobliwa s艂u偶y艂a wielu za wym贸wk臋 i t艂umaczenie, gdy ni膮 jak膮 intryg臋 pokry膰 by艂o potrzeba.
Na takiej wi臋c reducie 艂atwo pod mask膮 spotka膰 by艂o mo偶na naj艣wietniejsze imiona i osobisto艣ci g艂o艣ne, jakich by si臋 tu spodziewa膰 nie godzi艂o.
Ja艣nie pan Marwani, cz艂owiek pochodzenia zagadkowego, m贸wi膮cy po polsku z cudzoziemska, ma艂y, czarny, z w艂osem drobniuchno pokr臋conym na g艂owie, szepleni膮cy dla zbytniego po艣piechu, bo ledwie g臋b膮 i sob膮 starczy膰 m贸g艂 na wszystko, ukazywa艂 si臋 u kasy, kt贸r膮 trzyma艂a oty艂a i wystrojona kobieta, krzycz膮ca jak przekupka, we drzwiach sali, po r贸偶nych k膮tach sieni. Nikn膮艂 czasem w jakich艣 przej艣ciach i drzwiach, dla niego tylko si臋 otwieraj膮cych, ale na najmniejszy ha艂as, nad skal臋 wrzawy powszedniej wyrastaj膮cy, zjawia艂 si臋 natychmiast zaperzony. Mia艂 biedaczysko co robi膰 i pomimo ch艂odu jesiennego pot musia艂 ci膮gle ociera膰 z czo艂a. Reduta obiecywa艂a si臋 nadzwyczaj 艣wietn膮, gdy偶 szcz臋艣ciem dla niej, dnia tego mniej ni偶 zwykle zagra偶a艂a jej konkurencja pa艂ac贸w i teatru.
Oko艂o kasy bilet贸w nie mo偶na by艂o nastarczy膰; jejmo艣膰 odbieraj膮ca pieni膮dze dwakro膰 ju偶 grube po艅czochy, przygotowane na zsypanie ich, pod swoje krzes艂o sk艂ada艂a.
Nap艂yw nie ustawa艂. Wprawdzie maski by艂y niezbyt wykwintne, postacie dosy膰 pospolite, domina *10 proste i lada jakie p艂aszczyki przewa偶a艂y, lecz mi臋dzy tym t艂umem oko wprawne kasjerki wyr贸偶nia艂o wcale pi臋kne stroje, r膮czki bia艂e w pier艣cieniach i mankietki koronkowe.
Pan Marwani zna艂 dobrze 艣wiat 贸wczesny, z kt贸rym mia艂 do czynienia, wiedzia艂, 偶e elegancja ani przyborem 艣wie偶ym nie mo偶e walczy膰 z panami wielkimi, 偶e u niego nie sz艂o o przepych, ale o bezgraniczn膮 swobod臋. Nie stara艂 si臋 wi臋c ani o sprz臋t nowy, ani o o艣wietlenie inne nad rurkowe 艂oj贸wki, ani o bardzo przedni膮 muzyk臋.
Sale by艂y obszerne, otoczone 艂awami wybitymi tryp膮 *11 wytart膮 i krzes艂ami nie pierwszej 艣wie偶o艣ci; muzyka na podwy偶szeniu, z艂o偶ona z kilkunastu samouczk贸w, podpita, rzn臋艂a od ucha, ra藕no, nie troszcz膮c si臋 zbyt o czysto艣膰 ton贸w. Mia艂a ona jednak w sobie co艣 dzikiego, rozkie艂znanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewaj膮cego sza艂 w s艂uchacz贸w.
Chocia偶 basy monotonnie, jakby drzemi膮c, mrucza艂y, skrzypce za to, flet, klarnet, zele *12 i b臋ben dokazywa艂y okrutnie.
Najbardziej skostnia艂ym nogom ta艅cowa膰 si臋 chcia艂o. Zachodz膮c z boku orkiestry tej, mo偶na by艂o dostrzec wypr贸偶nione piwa butelki, kt贸re o偶ywienie jej t艂umaczy艂y.
Skrzypek pierwszy, m膮偶 wzrostu okaza艂ego, ubrany a偶 do zbytku elegancko, z r臋kawami zakasanymi, sta艂 twarz膮 zwr贸cony do swych muzykant贸w, policzkiem niemal le偶膮c na skrzypcach i nog膮 a sob膮 konwulsyjnie w艣ciek艂y takt wybija艂.
Podkomendni jego, pomi臋dzy kt贸rymi i kapoty wida膰 by艂o, i odzie偶 w膮tpliwego charakteru i nazwiska, nale偶eli do "stellae minores"; *13 dyrektor kapeli widocznie mia艂 si臋 za sponiewieranego wirtuoza. Czasem te偶 zamiast prostej melodii, przymru偶ywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypc贸w przytulaj膮c, wygrywa艂 fantazje osobliwe, kt贸re zwraca艂y na艅 ciekawe oczy jego towarzysz贸w i niekiedy ich ba艂amuci艂y. Twarz jego rozp艂omieniona, pot z czo艂a rz臋si艣cie spadaj膮cy 艣wiadczy艂y, 偶e obowi膮zek sw贸j spe艂nia艂 z furi膮 i nami臋tno艣ci膮.
By艂 to reputowany *14 wielce na贸wczas Sza艂awski (przezwany 呕urawiem, mo偶e dla wzrostu), kt贸ry s艂yn膮艂 i z tego, 偶e na dzie艅 butelek w贸dki par臋 wypija艂, nie licz膮c innych ch艂odz膮cych napoj贸w. Gdy nie gra艂, spa艂. M贸wi艂 ma艂o, a gdy go kto wyzwa艂 na rozmow臋, poczyna艂 j膮 i ko艅czy艂 od siebie:
- W innym, panie, kraju to by mnie z艂otem zasypali, ale tu cz艂ek musi rz臋poli膰 do ta艅ca.
Wiecz贸r pana Marwaniego by艂 w najwi臋kszym swym blasku.
W po艣rodku sali wida膰 by艂o kup臋 masek: W臋grzyna z olejkami, 呕yda z kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turk贸w w turbanach ogromnych, Hiszpan贸w w kryzach, ch艂opa Podlasiaka z kobia艂k膮 i astrologa *15 w stroju dziwacznym. Cyganka-wr贸偶ka, w czerwonej ko艂drze na bia艂ej koszuli, ca艂a obwieszona 艣wiecid艂ami, napiera艂a si臋 d艂oni przechodz膮cych, kt贸rym do ucha szepta艂a co艣 piskliwie.
Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burcz膮cy.
Po艣r贸d tego t艂umu, kt贸rego stroje niekoniecznie zamo偶no艣膰 wskazywa艂y, sta艂 i wielki but, kt贸rego cholewa ponad g艂ow臋 jego si臋 wznosi艂a, milcz膮cy i... jak but g艂upi. Pod kutasem, kt贸ry go zdobi艂, dwa otwory s艂u偶y艂y mu do orientowania si臋 w艣r贸d 艣cisku.
Wszystkich oczy jednak szczeg贸lnie na siebie zwraca艂a kobieta w przepysznym stroju jakiej艣 kr贸lowej Golkondy *16 czy bajecznego pa艅stwa nieznanego.
Ubi贸r jej by艂 tak fantastyczny, i偶 na odgadnienie jego charakteru pr贸偶no si臋 kusi膰 by艂o; ale malowniczy, bogaty i 艣wietny bardzo, wszystkich zachwyca艂.
Prawda, 偶e i posta膰, kt贸r膮 okrywa艂, mog艂a obudzi膰 uwielbienie, i cho膰 twarzy jej pod maseczk膮 wcale wida膰 nie by艂o, domy艣lano si臋 pi臋kno艣ci tak nadzwyczajnej oblicza, jak cudownym by艂o, co jej towarzyszy艂o. Kibi膰, r膮czka, n贸偶ka, p艂e膰 nieco ods艂onionego popiersia by艂y idealnego rysunku, kolorytu i blasku.
Na z艂otych w艂osach, kt贸re w zwojach obj臋tych spada艂y jej na szyj臋 i ramiona, kr贸lowa mia艂a diadem z klejnot贸w r贸偶nych misternie z艂o偶ony, ja艣niej膮cy kamieniami drogimi. Nie by艂y to ani szk艂a, ani czeskie kamienie, ani owe szmaragdy Krasickiego *17 za trzy grosze, ale rzeczywiste brylanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pere艂 kilka sznur贸w bia艂膮 jej pier艣 zdobi艂o. Na sukni z ci臋偶kiej materii jedwabnej drapowa艂a si臋 przejrzysta z koronek z艂otych druga; pas ca艂y by艂 l艣ni膮cy od mozaiki *18 ametyst贸w i pere艂, na r臋kach obr臋cze z艂ote zwija艂y si臋, pospinanymi brylantowymi fermoarami. *19 Spod sukni nawet wygl膮daj膮ce trzewiczki b艂yska艂y kamykami.
Str贸j taki, na redut臋 wzi臋ty, by艂 jakby wyzwaniem. Niepodobna by艂o odgadn膮膰, kt贸ra z wielkich pa艅 tak si臋 przepysznie dla towarzystwa tak niewybrednego mog艂a ubra膰.
Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umia艂 si臋 domy艣li膰. Lecz nad nie bardziej mo偶e intrygowa艂a pi臋kno艣膰 sama.
Zbiegi z wielkiego 艣wiata, znaj膮cy doskonale i panie wszystkie, i ich klejnoty, ani w艂a艣cicielki ich, ani pochodzenia odgadn膮膰 nie mogli.
Obchodzono j膮, przybli偶ano si臋, pogl膮dano, wyzywano na rozmow臋, s膮dz膮c, 偶e si臋 zdradzi g艂osem.
Odpowiada艂a piskliwie, dziwacznie. 艁amano sobie nadaremnie g艂owy.
W niewielkim od niej oddaleniu wskazywano sobie m臋偶czyzn臋, kt贸ry z ni膮 mia艂 wej艣膰 na sal臋, lecz teraz trzyma艂 si臋 ci膮gle w pewnej odleg艂o艣ci, nie spuszczaj膮c jej tylko z oka. Z tego te偶 domy艣la膰 si臋 niczego i na 偶aden 艣lad wpa艣膰 nie by艂o mo偶na. Mia艂 na sobie str贸j francuski, elegancki, pochodzenia paryskiego, kamizelk臋 suto szyt膮, mankiety koronkowe, u trzewik贸w sprz膮czki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce kapelusik zr臋cznie rzucony. Z pewnej ju偶 oty艂o艣ci i ruch贸w domy艣le膰 si臋 by艂o 艂atwo cz艂owieka nie pierwszej m艂odo艣ci. Maniery wskazywa艂y, 偶e do 艣wiata wi臋kszego nale偶a艂.
Kr贸lowa czasem rzuca艂a na艅 okiem, jakby tylko przekona膰 si臋 chcia艂a, 偶e si臋 przy niej znajduje, zreszt膮 zaj臋ta by艂a intrygowaniem tych, co si臋 do niej cisn臋li. Otaczano j膮 ko艂em wielkim i coraz nowi przybywali do niego. Niekt贸rzy, ruszaj膮c ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli t臋 zagadk臋 odgadn膮膰. Powszechnym prawie by艂o zdaniem, 偶e jedna z pa艅 nale偶膮cych do rodziny kr贸lewskiej (szeptano nazwisko) by艂a t膮 kr贸low膮, a klejnoty zapo偶yczonymi ze 藕r贸de艂 wielu.
Znawcom si臋 zdawa艂o, i偶 niekt贸re z nich tam a tam, na tych a tych osobach widywali. Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surow膮 wzi臋te krytyk臋, nie wytrzymywa艂y jej.
Pomi臋dzy tymi, kt贸rzy z najwi臋ksz膮 ciekawo艣ci膮 przypatrywali si臋 nieznajomej, byli dwaj m艂odzi ludzie, nie mog膮cy si臋 bli偶ej docisn膮膰, ale nie spuszczaj膮cy jej z oka.
Trzymali si臋 pod r臋ce i coraz to sobie wzajem spostrze偶e艅 swych udzielali. Chocia偶 zdawali si臋 przyjaci贸艂mi wielkimi, r贸偶ni艂 ich str贸j, b臋d膮cy w owych czasach oznak膮 przekona艅 i stronnictw prawie niezb臋dn膮.
Starszy z nich troch臋, pi臋knej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze 艣licznymi z臋bami, kt贸re rad w u艣miechu pokazywa艂, mia艂 na sobie str贸j wytworny i smakowny francuski.
Postawa jak twarz uderza艂a pi臋kno艣ci膮, o kt贸rej uwydatnienie posiadacz jej dosy膰 si臋 zdawa艂 stara膰. Co艣 razem melancholicznego, szyderskiego, znudzonego a pa艅skiego stanowi艂o charakter oblicza, na kt贸rym 偶ycie gor膮ce zostawi艂o ju偶 艣lady. By艂 to kwiat 艣wie偶y jeszcze, ale ju偶 wi臋dnie膰 zaczynaj膮cy. M贸g艂 on mie膰 jeszcze chwile blasku m艂odzie艅czego, lecz w godzinach powszednich znu偶enie przewa偶a艂o.
Towarzysz jego, m艂odszy, 艣wie偶szy, wes贸艂, u艣miechaj膮cy si臋 do 偶ycia, ca艂y nim tryskaj膮cy, zdawa艂 si臋 偶ywiej daleko tym, co go otacza艂o, zajmowa膰. Na twarzy jego, nie umiej膮cej nic sk艂ama膰, ka偶de najprzelotniejsze wra偶enie malowa艂o si臋 tak dobitnie, i偶 nie dawa艂o jej chwili spoczynku.
Ten mia艂 na sobie na贸wczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnym, szczeg贸lnie przez m艂odzie偶, kt贸r膮 za sob膮 przyk艂ad i wola kr贸lewska poci膮ga艂y, ubi贸r polski, wed艂ug mody nowej strannie, cho膰 troch臋 jaskrawo i pretensjonalnie zrobiony.
Przewa偶nie panowa艂a w nim barwa szlachecka, karmazynowa, *20 bo i kontusza wy艂ogi, i 偶upan, pas i buty, i czapeczka na karabeli, i rapcie ja艣nia艂y szkar艂atem. Pod szyj膮 mia艂 spink臋 z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali.
W膮s blond, do g贸ry podkr臋cony, nadawa艂 fizjognomii jak膮艣 but臋 i rycersko艣膰. Mo偶no by艂o zar臋czy膰, 偶e sobie nie da, jak m贸wiono, naplu膰 w kasz臋 i karabel臋 nie darmo nosi u pasa. Twarz pomimo to wi臋cej ochoty do weso艂ego 偶ycia, ni偶 do zwady i warcholstwa oznacza艂a. 艢mia艂 si臋, patrzy艂, radowa艂, pyta艂 towarzysza nieustannie i mo偶e go nudzi艂 troch臋.
- Ale kt贸偶 ona jest, u licha?!
- zawo艂a艂, zwracaj膮c si臋 do ubranego po francusku i za r臋k臋 go cisn膮膰. - Je偶eli Tytus nie wie, kt贸偶 wiedzie膰 b臋dzie?
- Tytus - odpar艂 drugi z u艣miechem szyderskim - wprawdzie zna Warszaw臋 na palcach, lecz to... zagadka! To nie jest kobieta naszego 艣wiata.
- Tak, ale 艣wiat贸w w Warszawie jest kilka - rzek艂 m艂ody.
- Znam mniej wi臋cej wszystkie, nawet te, do kt贸rych znajomo艣ci przyznawa膰 si臋 nie wypada - zawo艂a艂 znudzony - lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to "nouvelle debarqu~ee". *21 - I nie jeste艣 ciekawy zbadania tego zjawiska? - rzuci艂 偶ywo starosta.
- Owszem, ciekaw jestem i - doda艂 Tytus - mog臋 zar臋czy膰, 偶e t臋 tajemnic臋 odkryj臋, tylko nie tu i nie dzi艣.
W tej chwili znudzony zapatrzy艂 si臋 na kr贸low膮. My艣l jaka艣 przebieg艂a mu po g艂owie, uderzy艂 si臋 z lekka w czo艂o, r臋k臋 wydoby艂 z u艣cisku towarzysza i dawszy mu znak, by w miejscu pozosta艂, sam bardzo zr臋cznie si臋 przemykaj膮c, pocz膮艂 zbli偶a膰 si臋 do zagadkowej pi臋kno艣ci. Pomimo 艣cisku uda艂o mu si臋 przysun膮膰. Wyci膮gn膮艂 szyj臋 i zacz膮艂 si臋 pilnie przypatrywa膰, jakby znaku jakiego szuka艂. Twarz mu si臋 rozja艣ni艂a zwyci臋sko i na miejsce do oczekuj膮cego na艅 starosty powr贸ci艂.
Temu oczy si臋 ciekawo艣ci膮 iskrzy艂y.
- No c贸偶?
- Tst! Nie trzeba zdradza膰 tajemnicy - szepn膮艂 cicho Tytus.
- Ju偶 wiem!
- Wiesz?
Zamiast odpowiedzi, Tytus uj膮艂 pod rami臋 pana starost臋 i poci膮gn膮艂 go z sob膮 do drugiej sali. Nie艂atwo nat艂ok masek przebi膰 mo偶na by艂o. W salach wsz臋dzie prawie najr贸偶norodniejsze towarzystwo grupowa艂o si臋, dobieraj膮c sympatiami i antypatiami. *22 艢miechy i 艂ajania, szyderstwa i gro藕by lata艂y w powietrzu, przerywane muzyk膮 i drzwi trzaskaniem, szcz臋kiem or臋偶贸w i blach, kt贸re maski przynios艂y z sob膮.
Tytus, kt贸ry chcia艂 wprowadzi膰 starost臋 w spokojniejszy zak膮tek dla odkrycia mu tajemnicy, nie m贸g艂 nigdzie wyszuka膰 dw贸ch miejsc odosobnionych. W jednej sali grano. Oko艂o faraona *23 sta艂a kupa poniter贸w *24 taka, 偶e ani z艂ota, ani banku, ani trzymaj膮cego karty dostrzec nie by艂o mo偶na. Tu troch臋 ciszej ju偶 sprawiali si臋 zapa艣nicy, co z losem walczyli. 艁awki pod 艣cianami, na kt贸rych karty podarte le偶a艂y tu i 贸wdzie, prawie by艂y puste. Para zgranych biedak贸w, ze zwieszonymi g艂owami, medytowa艂a na nich nad zmienno艣ci膮 losu, czy nad...
stawk膮 now膮. Chocia偶 pokrycie tych siedze艅, zbrukane i st艂uszczone, wcale nie by艂o zach臋caj膮ce, starosta niecierpliwie pierwszy pad艂 w k膮cie na 艂aw臋 i ogl膮daj膮cego si臋 jeszcze i oci膮gaj膮cego Tytusa przy sobie posadzi艂.
- Wiesz wi臋c, kto ona jest?! - zawo艂a艂 niecierpliwie.
- Z najwi臋ksz膮 pewno艣ci膮 - odpar艂 zawsze oboj臋tny Tytus. - By艂oby rzecz膮 nies艂ychan膮, a偶ebym ja w mie艣cie kogo艣 nie zna艂 i nie pozna艂.
U艣miechn膮艂 si臋 z wielk膮 zarozumia艂o艣ci膮 pan Tytus.
Musimy jednak, nim do dalszych przyjdzie zwierze艅, w kilku cho膰 s艂owach obja艣ni膰 czytelnika o stanowisku, jakie pan Tytus w 贸wczesnym spo艂ecze艅stwie zajmowa艂.
By艂 on synem bardzo zamo偶nego kupca, rodem W艂ocha, od dawna osiad艂ego w kraju i przerobionego ju偶 na Polaka.
Ojciec jego, Ferotti, prowadzi艂 handel wielki, troch臋 potem bankowymi zajmowa艂 si臋 interesami, dorobi艂 si臋 ogromnego maj膮tku, nadwer臋偶y艂 go nieco spekulacjami fa艂szywymi i d藕wiga艂 si臋 znowu. Syn, wychowany bardzo starannie, bo mu ojciec wyrobi艂 przyj臋cie do "Collegium nobilium" *25 u pijar贸w, pozawiera艂 tam znajomo艣ci z paniczami i wsun膮艂 si臋 z ich pomoc膮 w lepsze towarzystwo.
Wed艂ug naszego zwyczaju, jako cudzoziemca, przyjmowano go, nawet w tych domach, gdzie by 偶aden nieszlachcic uzyska膰 nie m贸g艂 wst臋pu. Pan Tytus, na kt贸rym ojciec wielkie pok艂ada艂 nadzieje, wychowany po pa艅sku, 偶y艂 po paniczowsku, traci艂 du偶o, robi艂 d艂ugi, ale za to ociera艂 si臋 o to, co Warszawa mia艂a najznakomitszego. Wielka 艂atwo艣膰 w nauczaniu si臋 j臋zyk贸w obcych, w przyswajaniu sobie tonu i maniery 艣wiata wy偶szego, m艂odo艣膰 i powierzchowno艣膰 ujmuj膮ca uczyni艂y go po偶膮danym w salonach.
Panie, kt贸re po latach trzydziestu i czterdziestu nie wyrzeka艂y si臋 jeszcze zalotno艣ci i przyjemnych z m艂odzie偶膮 stosunk贸w, protegowa艂y pana Tytusa. Nabra艂 wielkiej pewno艣ci siebie i marzy艂 zapewne o jakim艣 艣wietnym ma艂偶e艅stwie, a tymczasem bawi艂 si臋 i zabawia艂 drugich, cho膰 sam ju偶 偶yciem bez celu do艣膰 znu偶ony. By艂 to z prawa i przywileju mentor *26 wszystkiej m艂odzie偶y wchodz膮cej w 艣wiat, przyjaciel, doradca i nieodst臋pny towarzysz. Stara艂 si臋 jednak dobiera膰 sobie uczni贸w mi臋dzy najbogatszymi i najpi臋kniejsze nosz膮cymi imiona.
Takim w艂a艣nie by艂 starosta, m艂ody, przysz艂y dziedzic ogromnej fortuny i jednej z najznakomitszych rodzin, w kraju spadkobierca. Ojciec jego zajmowa艂 w senacie krzes艂o do najpierwszych si臋 licz膮ce. M艂ody panicz, tylko co wyemancypowany, *27 po raz pierwszy do Warszawy przybywa艂 i wpad艂 zaraz w r臋ce pana Tytusa.
Ojciec, niezmiernie bogaty, ale nadzwyczaj sk膮py, stosunkowo ma艂o mu dostarcza艂 na 偶ycie w Warszawie, a starosta, surowo dot膮d trzymany, rwa艂 si臋 nami臋tnie do 偶ycia. Pan Tytus by艂 jego Opatrzno艣ci膮.
- M贸w, zaklinam ci臋! - powt贸rzy艂, pochylaj膮c si臋 ku przyjacielowi, m艂ody panicz. - Kto ona jest?
Tytus si臋 u艣miechn膮艂.
- Nie by艂em pewny - odpar艂 - chocia偶 zaraz mi na my艣l przychodzi艂o, i偶 to chyba ona jedna by膰 mo偶e. Teraz twierdz臋 z pewno艣ci膮, 偶e nie kto inny.
Pozna艂em j膮 po bardzo charakterystycznej muszce pod艂u偶nej na szyi, jak ziarnko pieprzu.
Oczy starosty zdawa艂y si臋 spod powiek wyskakiwa膰; wstrzyma艂 oddech. Tytusa bawi膰 si臋 zdawa艂a ta ciekawo艣膰, a偶 do nami臋tno艣ci posuni臋ta.
- Jak偶e si臋 zowie? - pyta艂 starosta.
- Gdybym imi臋 i nazwisko powiedzia艂 - odezwa艂 si臋, wygodniej rozsiadaj膮c, pan Tytus - tyle by艣cie wiedzieli, co i teraz. Imi臋 i nazwisko nic nie m贸wi膮. Musz臋 wam opowiedzie膰 jej histori臋.
Starosta, kt贸remu mo偶e o co innego sz艂o ni偶 o przys艂uchiwanie si臋 d艂ugiemu opowiadaniu, przerwa艂 b艂agaj膮co:
- M臋偶atka? Rozw贸dka? Wdowa?
Tytus si臋 艣mia艂 z politowaniem.
- Kochany starosto - rzek艂 - pos艂uchajcie偶 i os膮dzicie sami, do jakiej j膮 zaliczycie kategorii. Historia jest, s艂owo daj臋, ciekawa.
Zrezygnowany starosta umilk艂 i s艂ucha艂.
- Nie spos贸b zrozumie膰 nic, je艣li si臋 nie pocznie "ab ovo" *28 - m贸wi艂 Tytus. - Ja doskonale znam biografi臋 jej, bo m贸j ojciec z jej ojcem by艂 niegdy艣 w stosunkach. Ambro偶y Kru偶ka Zelski, zamo偶ny szlachcic z Dobrzy艅skiego rodem, ale w Lubelskiem osiad艂y, za m艂odu gor膮czka wielki, r臋bacz i hulaka, ale cz艂owiek wielce szlachetny i lubiany, z ojcem moim pozna艂 si臋, gdy jeszcze szumia艂 jak m艂ode piwo. Mia艂 na贸wczas trzy pi臋kne wsie po rodzicach i maj膮tku nie trwoni艂, lecz go u偶ywa艂 bez ogl膮dania si臋 bardzo na jutro. Mia艂 by膰 pi臋kny i sympatyczny, jak hubka zapalny, 艂atwy do zakochania i nieszcz臋艣liwy w amorach, za kt贸rymi goni艂. 艁apa艂y go za serce kobiety, kt贸re do tego my艣listwa mia艂y wpraw臋 i talent.
On rozmi艂owa艂 si臋 zapalczywie, nieopatrznie i par臋 razy ledwie go z r膮k bardzo niebezpiecznych uratowano.
W Siedlcach u pani hetmanowej Ogi艅skiej, *29 gdzie bywa艂, r贸wnie jak po wszystkich pa艅skich domach, pozna艂 on niejak膮 pann臋 Delacour, c贸rk臋 by艂ego oficjalisty hetmanowej, ale wychowan膮 przez fantazj臋 pani, kt贸ra j膮 dzieckiem dla pi臋kno艣ci pokocha艂a, tak jakby na kr贸lewskie pokoje by艂a przeznaczon膮. By艂o to cudo swojego czasu ta boska Aneta.
艢piewa艂a, gra艂a, ta艅cowa艂a, pisa艂a 艣liczne wiersze francuskie, zdobywa艂a serca, szczeg贸lniej pod偶y艂ych pan贸w, co u hetmanowej bywali. Zdawa艂o si臋, 偶e powinna 艣wietn膮 nadzwyczaj zrobi膰 parti膮. Kilka intryg, poprowadzonych bardzo zr臋cznie, ju偶, ju偶 mia艂y do tego doprowadzi膰; lecz zdaje si臋, 偶e panna zwodzi艂a po kilku naraz i sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e si臋 wielbiciele porozbiegali.
By艂a na贸wczas w ca艂ym blasku pi臋kno艣ci; mia艂a lat zaledwie par臋 nad dwadzie艣cia, a nie zdawa艂o si臋 jej to ani zastrasza膰, ani odejmowa膰 w przysz艂o艣膰 ufno艣ci. Na贸wczas po wielu te偶 zerwanych projektach ma艂偶e艅stwa, t臋skni膮cy do mi艂o艣ci romansowej, pragn膮cy kochania, zjawi艂 si臋 pan Ambro偶y Kru偶ka Zelski.
Aneta rzuci艂a si臋 na艅 jak na pastw臋 dla niej przeznaczon膮. W cieniach pi臋knego parku siedleckiego odegra艂 si臋 dramat mi艂osny, ze wszystkimi zwyk艂ymi epizodami przysi膮g, zakl臋膰 wierszami i proz膮. Pan Ambro偶y oszala艂, rozkocha艂 si臋 do utraty zmys艂贸w, a panna z krwi膮 ch艂odn膮 gra艂a zn贸w komedi膮, maj膮c膮 doprowadzi膰 do o艂tarza. O偶eni艂 si臋 nieszcz臋艣liwy Kru偶ka z idea艂em swoim, ale szcz臋艣cie marzone d艂ugo nie trwa艂o.
M艂oda m臋偶atka, nawyk艂a do 偶ycia w艣r贸d oklask贸w i uwielbie艅, jedyn膮 mi艂o艣ci膮 pod s艂omianym dachem nie mog艂a si臋 zaspokoi膰. Musia艂 stan膮膰 pa艂acyk, otwarto dom i zacz臋艂o si臋 偶ycie, kt贸remu pan Ambro偶y uleg艂 w pierwszej chwili, lecz wkr贸tce je obrzydzi艂. P艂ocho艣膰 偶ony sta艂a si臋 tak widoczn膮, tak ra偶膮c膮, i偶 w pierwszym roku po urodzeniu si臋 c贸rki ma艂偶e艅stwo z mi艂o艣ci owej pasterskiej przesz艂o do jawnie wypowiedzianej wojny.
Pan Ambro偶y by艂 gwa艂towny i nami臋tny we wszystkim, Aneta dumn膮 i upart膮; 偶adne z nich ulec nie chcia艂o. Niekiedy pani ucieka艂a do Warszawy, czasem nieszcz臋艣liwy ma艂偶onek zakopywa艂 si臋 na folwarku w drugiej wsi i wcale nie widywa艂 偶ony. 呕ycie weso艂e, nieopatrzne, w艣r贸d roju dawnych i nowych wielbicieli ci膮gn臋艂o si臋 nieprzerwanie. M膮偶 w ko艅cu cierpie膰 je musia艂, lecz poznawszy lepiej Anet臋, zoboj臋tnia艂 zupe艂nie, nie zrywaj膮c z ni膮 dlatego tylko, i偶 do jedynej c贸reczki swej Aloizy ba艂wochwalczo by艂 przywi膮zany.
Potrzebuj膮c kocha膰, kocha艂 si臋 w tej 艣licznej c贸rce swej, nad kt贸r膮 czuwa艂, o ile m贸g艂. Dla niej on zrobi艂 z siebie ofiar臋 i pomimo wstr臋tu, jaki mu sprawia艂o 偶ycie roztrzepanej ma艂偶onki, wytrwa艂 na upokarzaj膮cym stanowisku oszukiwanego m臋偶a.
Aloizka ros艂a na cudo pi臋kno艣ci, ale charakterem, humorem, usposobieniami kropla w kropl臋 by艂a do matki podobn膮.
Wielbiciele, kt贸rzy dawniej i teraz jeszcze otaczali pani膮 Zelsk膮, gdy Loiska dosz艂a lat pi臋tnastu, zacz臋li si臋 cisn膮膰 do niej. Za wcze艣nie dojrza艂a dzieweczka pocz臋艂a si臋 bawi膰 ho艂dami i pod przewodnictwem matki stara膰 o 艣wietne wyj艣cie za m膮偶.
Kasztelanic S., kt贸rego niegdy艣 zwano Apollinem *30 Mazowieckim, zapisany w pierwszych latach swej m艂odo艣ci w regestr mamy, 偶onaty p贸藕niej, rozwiedziony i niezbyt ju偶 m艂ody, ale zawsze jeszcze pi臋kny, pocz膮艂 konkury o pann臋 Aloiz臋. By艂o rzecz膮 najpewniejsz膮, 偶e rodzina mu si臋 z ni膮 o偶eni膰 nie pozwoli. Pan Ambro偶y te偶 opiera艂 si臋 ca艂膮 si艂膮 zbli偶aniu si臋 niem艂odego i os艂awionego cz艂owieka do dzieci臋cia swego. Matka popiera艂a kasztelanica. Sta艂o si臋 w ko艅cu, 偶e dawszy tylko obietnic臋 o偶enienia si臋, wykrad艂 pann臋 Aloiz臋.
Ojciec pogoni艂 za nim z lud藕mi, przysi膮g艂szy, 偶e go zabije, i by艂by pewnie s艂owa dotrzyma艂, gdyby go m贸g艂 pochwyci膰.
W Warszawie kasztelanic zawi贸z艂 porwan膮 do pa艂acu, ze 艣lubem si臋 oci膮ga艂, a tymczasem w kole swych znajomych jako 偶on臋 j膮 przedstawia艂.
Nie oznaczony ten stosunek trwa艂 lat par臋. Matka cz臋sto w pa艂acu kasztelanica przemieszkiwa艂a, a 艣lub ci膮gle niby mia艂 si臋 wkr贸tce odby膰, gdy... kasztelanic zmar艂 nagle i panna Aloiza zosta艂a, nie wiem jak to nazwa膰, s艂omian膮 wdow膮.
Rodzina jej kochanka nie chcia艂a nic wiedzie膰 o niej. Musia艂a si臋 natychmiast wynie艣膰 z pa艂acu i z matk膮 razem zamieszka艂a w Warszawie.
Ambro偶y, po nieszcz臋艣liwej pogoni za c贸rk膮, rzuci艂 si臋 z rozpaczy do rzeki, ale ludzie go wyratowali. Odwieziono go na wie艣, chorowa艂 d艂ugo, le偶a艂, a偶 potem jednego dnia znik艂 nagle i po dzi艣 dzie艅 nie wiadomo, co si臋 z nim sta艂o. Jedni utrzymuj膮, 偶e gdzie艣 si臋 zamkn膮艂 w klasztorze, drudzy, 偶e sobie odebra艂 偶ycie.
- Wi臋c to jest ta? - przerwa艂 starosta.
- Tak, to jest ta, niby wdowa po kasztelanicu - rzek艂 z u艣miechem mentora Tytus - wedle prawa panna Zelska, a jak ludzie m贸wi膮...
Znacz膮co ruszy艂 ramionami opowiadaj膮cy. Starosta ci膮gle mu w oczy patrzy艂 natr臋tnie, zdaj膮c si臋 teraz w艂a艣nie dalszych informacyj o Loisce najciekawszym.
- Wi臋c teraz? - szepn膮艂.
- Teraz - ci膮gle tonem moralisty staraj膮c si臋 m贸wi膰, ko艅czy艂 Tytus - teraz... podobno si臋 pi臋kna Loiska z matk膮 por贸偶ni艂a. Ta siedzi na wsi, a pi臋kna s艂omiana wdowa ma salon otwarty i z wielkiego 艣wiata, opr贸cz kobiet naszych, kt贸rym pewnie bardzo 偶al, 偶e u niej bywa膰 nie mog膮, wszystko tam si臋 zbiega.
- Bogata? - szepn膮艂 zaciekawiony starosta.
Tytus ramionami poruszy艂.
- Oko艂o tej kobiety wszystko, tak jak ona sama, jest tajemnic膮. Dom utrzymuje na takiej stopie, jak gdyby by艂a bardzo zamo偶n膮. Widzia艂e艣, starosto, klejnoty?
- Ma wi臋c kogo艣 - rzek艂 cicho, jakby si臋 wstydzi艂 tego, co m贸wi艂, m艂odzieniec.
Tytus si臋 艣mia艂.
- I to - odpar艂 - niezbadan膮 jest tajemnic膮.
Znamy kilku adorator贸w, trzymanych na stopie r贸wnej uprzejmo艣ci. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie przebieg艂a, zr臋czna, rozumna, dowcipna, odgaduj膮ca ludzi, umiej膮ca ich prowadzi膰.
Ci, co znali niegdy艣 jej matk臋, niepospolicie obdarzon膮, powiadaj膮, 偶e ta j膮 niesko艅czenie we wszystkim przechodzi. Dom dziwny. Opr贸cz jakiej艣 starszej pani, skrzywionej i kwa艣nej, nigdy tam 偶adnej kobiety spotka膰 nie mo偶na, m臋偶czyzn za to wszystkich, a偶 do marsza艂k贸w sejmowych. Na przeja偶d偶kach, uroczysto艣ciach, po ko艣cio艂ach, na balach publicznych ona wsz臋dzie ma najlepsze miejsca, naj艣wietniejsz膮 stra偶 przyboczn膮, na ni膮 si臋 wszystkich oczy zwracaj膮.
- Kt贸偶 uchodzi za preferowanego? - t臋sknie zagadn膮艂 starosta.
- Ci jakoby preferowani - rzek艂 Tytus - mieniaj膮 si臋 zbyt cz臋sto, by mo偶na zar臋czy膰, i偶 istotnie zas艂u偶yli na to wyr贸偶nienie.
- Widzia艂e艣 tego pana, co sta艂 przy niej? - wtr膮ci艂 starosta. - Kt贸偶 to m贸g艂 by膰 taki? Zdaje mi si臋, 偶e j膮 wprowadzi艂.
Tytus chwil臋 sobie przypomina艂.
- A! To nie mo偶e by膰 kto inny, jak W..., *31 kt贸ry ze s艂awnymi klejnotami, zdobytymi gr膮 w Pary偶u, niedawno do Polski powr贸ci艂. Tak, to on niezawodnie. M贸wiono przed kilku dniami, 偶e u niej pocz膮艂 bywa膰 codziennie i par臋 razy gr臋 tam trzyma艂. Wi臋c - doda艂 偶ywo Tytus - i klejnoty na kr贸lowej Golkondy t艂umacz膮 si臋 艂atwo. S膮 to s艂awne owe precjoza, *32 wygrane jakoby od kr贸lowej Marii Antoinetty. *33 Wszystko to, co m贸wi艂 i o czym napomyka艂 pan Tytus, by艂o dla s艂uchaj膮cego dosy膰 ciemnym.
艢wie偶o spod surowej klauzury domu rodzicielskiego wyzwolony, starosta nie pojmowa艂 dobrze tych stosunk贸w, z tak膮 艂atwo艣ci膮 zawi膮zuj膮cych si臋 i rwanych.
Nie wiedzia艂, kto by艂 ten W...
Zadumany, marzy艂 teraz o tym w艂a艣nie, jakby czarodziejk臋 widzie膰 z bliska i docisn膮膰 si臋 do niej. Z 偶yczeniem tym, pomimo ju偶 poufa艂ej przyja藕ni, jaka go 艂膮czy艂a z Tytusem, wyda膰 si臋 nie 艣mia艂 jeszcze, ale drugi 艂atwo je m贸g艂 odgadn膮膰.
- Znasz j膮? Widywa艂e艣 bez maski? - wtr膮ci艂 nie艣mia艂o.
- Przecie偶 po ziarenku pieprzyka j膮 pozna艂em - rzek艂 z pewn膮 przechwa艂k膮 Tytus.
- I twarz tak pi臋kna, jak figura obiecuje?
- Mog臋 zar臋czy膰, 偶e ona wszelkie obietnice i nadzieje przechodzi - potwierdzi艂 Tytus.
- Twarz to jest klasycznie pi臋kna, a szata艅skim ogniem o偶ywiona; oczy, kt贸re m贸wi膮, nie potrzebuj膮c ust w pomoc przyzywa膰; wargi, co si臋 艣miej膮 tysi膮cznymi odcieniami 艣miechu; fizjognomia jak p艂omie艅 ruchoma, zawsze niezr贸wnanie, bosko pi臋kna. Czarodziejka, jednym s艂owem, niebezpieczna.
Spojrza艂 Tytus na towarzysza milcz膮cego, wyzywaj膮c go na wyznanie, i偶 pragn膮艂by zobaczy膰 to b贸stwo.
- Mo偶esz mnie tam wprowadzi膰? - zapyta艂 m艂odzieniec.
- Mog臋, ale nie chc臋 - odpowiedzia艂 Tytus. - Tak, nie chc臋! Pozw贸l, kochany starosto, abym by艂 szczerym. Jeste艣 m艂ody, niedo艣wiadczony i strasznie zapalny. Ona pi臋kna i zr臋czna.
To rzecz gro藕na.
Starosta w u艣miechu pokaza艂 z臋by bia艂e i pokr臋ci艂 w膮sa.
- Czym偶e to grozi膰 mo偶e? - odpar艂. - Przecie偶 nie o偶enieniem, bo o tym by nawet pomy艣le膰 si臋 nie godzi艂o. A je艣li worek odpokutuje, prosz臋 ci臋, kiedy偶 go lepiej u偶ywa膰 ni偶 w m艂odo艣ci?
Pan Tytus ramionami poruszy艂.
- Nie o to idzie - rzek艂 - ale uwik艂awszy si臋 w podobne stosunki, zawsze potem odbole膰 je trzeba. 呕al by mi was by艂o.
Starosta przymuszonym odpowiedzia艂 u艣miechem.
Siedzieli ci膮gle na 艂awie.
- By艂bym wam jednak bardzo wdzi臋czen - odezwa艂 si臋 - gdyby艣cie mnie jej zaprezentowali. Wierzcie mi, nie jestem ju偶 tak naiwnym, abym si臋 da艂 wzi膮膰 na lada plew臋.
Tytus si臋 u艣miecha艂.
- To bo nie plewa - przerwa艂 - wierzcie mi. Widzia艂em ludzi, posiwia艂ych w boju, kt贸rzy przy niej j臋zyka w g臋bie zapominali.
Wcale sobie nie wyobra偶ajcie, aby by艂a pospolit膮, p艂och膮 kobiecin膮. Ma tyle powagi, co uroku, gdy chce. Potrafi by膰 dziecinn膮, umie si臋 zmieni膰 w dostojn膮, a nade wszystko usidli膰 ka偶dego, gdy si臋 na to uwe藕mie.
- Jednak偶e - przerwa艂 starosta - dot膮d nie zdoby艂a tego, co by dla niej pewnie najpo偶膮da艅szym by艂o - m臋偶a.
- Kwestia, czy dla niej jest on po偶膮danym - rzek艂 Tytus. - Lubi swobod臋. Dobrze jej jest z tym, co ma. M艣ci si臋 na innych kobietach nielito艣ciwym j臋zykiem. W ko艅cu za艣, jestem tego pewny, gdy zamarzy o zam膮偶p贸j艣ciu, znajdzie sobie jakiego艣 Tomatysa, *34 kt贸ry j膮 za艣lubi.
- 呕art na stron臋! - wstaj膮c z 艂awy, zawo艂a艂 starosta, podawszy r臋k臋 przyjacielowi. - Poniewa偶 przyjmuje co dzie艅, spodziewam si臋, 偶e jutro u niej b臋dziemy.
Prosz臋 o to.
Tytus si臋 sk艂oni艂.
- "Je m'en lave les mains" *35 - rzek艂 cicho.
- A teraz wr贸膰my si臋, aby tam na ni膮 popatrzy膰 - doko艅czy艂 starosta, 艣piesz膮c wyj艣膰 z sali gry ku muzyce i wirowi kr臋c膮cych si臋 masek.
Tu 艣cisk zdawa艂 si臋 wi臋kszym jeszcze, ni偶 by艂 przed p贸艂godzin膮, a wrzawa spot臋gowa艂a si臋 znacznie. Maski napada艂y si臋 ze swobod膮, kt贸ra nawet sala Marwaniego rzadko widywa艂a. Z pierwszej, w kt贸rej pi臋kna kr贸lowa Golkondy si臋 im ukaza艂a, krzyki dochodzi艂y i 艣miechy straszliwe, jak gdyby co艣 si臋 tam przytrafi艂o nadzwyczajnego.
W tym miejscu, gdzie sta艂a niedawno pi臋kna pani z swym towarzyszem, wida膰 by艂o na kiju opartego staruszka, n臋dznie przyodzianego wytartym ko偶uszkiem baranim, z kawa艂kiem p艂贸tna szarego, przyczepionego do twarzy na kszta艂t maski, ze dwoma w nim wystrzy偶onymi nieforemnie dziurami na oczy.
By艂o to co艣 na kszta艂t 偶ebraka lub przynajmniej tak doskonale udaj膮cego n臋dz臋 zabrukan膮, 偶e j膮 za rzeczywist膮 wzi膮膰 by艂o mo偶na.
Z siwym na g艂owie, rozczochranym, d艂ugim w艂osem, z brod膮 na piersi spadaj膮c膮, staruszek 贸w zamy艣lony, zapatrzony w ziemi臋, jak gdyby nic nie widzia艂 i nie s艂ysza艂, co si臋 wok贸艂 niego dzia艂o, dawa艂 si臋 szarpa膰 maskom, krzycze膰 sobie do usz贸w, potr膮ca膰 z boku, chwyta膰 za po艂y, ur膮ga膰 z siebie. W艣r贸d tego zgie艂ku by艂 jakby skamienia艂y bole艣ci膮 i 偶贸艂ta twarz jego, wykrzywiona niby maska szyderska, wyzywa艂a t艂um, kt贸ry rycza艂 na r贸偶ne g艂osy:
- Barani Ko偶uszek! Ko偶uszek Barani!
呕ebrak, kt贸rego zna艂a ca艂a Warszawa pod tym imieniem, od lat ju偶 kilku dawa艂 si臋 widzie膰 na ulicach pod ko艣cio艂ami, w ko艣cio艂ach i w miejscach, w kt贸rych si臋 go najmniej spodziewa膰 by艂o mo偶na. Znano go z tego, 偶e chocia偶 偶ebrakiem si臋 by膰 zdawa艂, nie przyjmowa艂 od nikogo ja艂mu偶ny, ale za ka偶d膮 ofiarowan膮 sobie wywdzi臋cza艂 si臋 nauk膮 moraln膮. Wlepia艂 zwykle oczy w daj膮cego j膮 i wybucha艂 艣miechem szyderskim, naigrawaniem, czasem nies艂ychanie zuchwa艂ymi admonicjami, *36 niekiedy grubia艅skim mora艂em. Z tego powodu uznano go wariatem, chocia偶 to, co m贸wi艂, by艂o tylko nielito艣ciwie ostrym, ale zawsze trafnym i rozumnym.
Nie wiedzia艂 nikt, ani kto by艂 ten szalony Barani Ko偶uszek, ani sk膮d tu przyby艂. Obawiano si臋 z nim spotyka膰, uciekano od niego, powtarzano jego apostrofy *37 i sarkazmy, *38 a nawet na rachunek jego tworzono je. Nigdy jednak dot膮d 偶ebrak ten nie o艣mieli艂 si臋 wcisn膮膰 na redut臋 Marwaniego i widz膮c go tu, pow膮tpiewali wszyscy, aby to by艂 prawdziwy Barani Ko偶uszek; utrzymywano, 偶e kto艣 si臋 za niego przebra艂.
W艂a艣nie starosta z panem Tytusem wchodzili do sali tej i postrzegli obl臋偶onego starca, gdy w progu spotkali si臋 z obu znajomym hrabi膮 Teofilem, jednym z tych 艣wie偶ych hrabi贸w, kt贸rych dziesi膮tkami koperty kr贸lewskich list贸w kreowa艂y *39 na贸wczas.
Nale偶a艂 on do rodziny niedawno jeszcze z mrok贸w niewiadomego pochodzenia wydobytej, w膮tpliwego szlachectwa, lecz teraz ju偶 uhrabionej.
Hrabia Teofil by艂 z powo艂ania t臋偶yzn膮, *40 cz艂owiekiem potrzebuj膮cym 偶y膰, bawi膰 si臋 i sprzedaj膮cym za krescytyw臋 *41 siebie, swe przekonania, sumienie i wszystko. Nie by艂o milszego ani 艂atwiejszego w 偶yciu cz艂owieka nad niego, ale te偶 na nikogo mniej rachowa膰 nie by艂o mo偶na.
Przyjaciel najserdeczniejszy wczoraj, jutro - na rozkaz - by艂 wrogiem. Przerzuca艂 si臋 ze stronnictwa jednego do przeciwnego obozu, bez najmniejszego sromu, tak naturalnie, tak 艂atwo, jakby to, co czyni艂, by艂o niemal obowi膮zkowym. Wszystko oboj臋tnym mu by艂o, opr贸cz w艂asnego dobrego bytu. Dawa艂 si臋 za narz臋dzie u偶ywa膰 ka偶demu, kto si臋 nim chcia艂 pos艂u偶y膰, naiwnie tylko zapytuj膮c o korzy艣ci, jakie mu to przynie艣膰 mia艂o.
Hrabia Teofil, zobaczywszy starost臋, dla kt贸rego mo偶nej i wp艂ywowej rodziny by艂 z wielk膮 czo艂obitno艣ci膮, natychmiast powitawszy go, uwi膮za艂 si臋 do pe艂nego nadziei m艂odzie艅ca.
- A c贸偶 tu robi Barani Ko偶uszek?! - zawo艂a艂 Tytus.
- Nie byli艣cie pa艅stwo, gdy nam tu t臋 scen臋 wyprawi艂? - zapyta艂 hrabia Teofil.
- Jak膮 scen臋? - podchwyci艂 starosta.
- Widz臋, 偶e nie wiecie nic - pocz膮艂 偶ywo hrabia. Ale偶 to nieoszacowane, osobliwe! Warto by艂o pos艂ucha膰, a powt贸rzy膰 si臋 nie da.
- C贸偶 to takiego? Co? - bada艂 ciekawy starosta.
- Scena - odezwa艂 si臋 艣miej膮c hrabia. - Ja w艂a艣nie tylkom co przyszed艂 tu, bo mi powiedziano, 偶e dzi艣 si臋 u ksi臋偶ny genera艂owej panie zm贸wi艂y, i偶 przyjd膮 na redut臋. Wchodz臋, patrz臋: w 艣rodku sali otoczona t艂umem stoi w klejnotach jaka艣 niby kr贸lowa.
Tytus przerwa艂:
- Hrabia jej nie pozna艂e艣?
- Nie, doprawdy, 偶e nie - ci膮gn膮艂 dalej Teofil.
- Chcia艂em zbli偶y膰 si臋 do niej w艂a艣nie - podchwyci艂 po chwili, wyczekawszy, czy mu Tytus nie odkryje tajemnicy. - Wtem szmer si臋 zrobi艂 u wnij艣cia, wo艂anie jakie艣. Patrz臋: wsuwa si臋 贸w 艂ajdak Barani Ko偶uszek. Ja bo nie wiem, jak oni go tu mog膮 cierpie膰 na bruku, tego 艂otra.
- Ale to nie mo偶e by膰 prawdziwy - opar艂 si臋 pan Tytus.
- Prawdziwy czy fa艂szywy - m贸wi艂 dalej hrabia - takich masek si臋 nie puszcza! Widz臋:
rzuci艂 oczyma po sali, g臋ba mu si臋 do 艣miechu wykrzywi艂a, bo p艂achta jej nie zakrywa, jak widzicie, i zaraz przy drzwiach chwyci艂 za guzik od sukni wojewodzica - kt贸rego, mimo maski, musia艂 pozna膰 - i nu偶 mu c贸艣 w uszy k艂a艣膰. Ten a偶 si臋 z偶yma i wyrywa, ale doko艂a 艣cisk, nie mo偶e uciec, a wszyscy w 艣miech. Musia艂 mu czym艣 dopiec, bo wojewodzic jak w艣ciek艂y przebi艂 si臋 nareszcie i umkn膮艂. To by艂 pocz膮tek dopiero.
Ledwie ten uszed艂, 偶ebrak ju偶 pochwyci艂 i wzi膮艂 na fundusz drugiego, nie mog艂em pozna膰 kogo. Publika a偶 ryczy, wszyscy uciekaj膮 ze strachu. Wtem wpad艂a mu w oczy kr贸lowa w klejnotach.
Pocz膮艂 si臋 w ni膮 niezmiernie uparcie wpatrywa膰 i g艂ow臋 przerzuca膰 z ramienia na rami臋.
Ta go jeszcze nie widzia艂a. Sta艂 niedaleko jaki艣 jegomo艣膰, zdaje mi si臋, 偶e W... Naprz贸d si臋 przysun膮艂 do niego: "Dobry wiecz贸r." Ten zmilcza艂 dumnie.
"Jak偶e tam szansa s艂u偶y - rzek艂 - po tej wenie, *42 kt贸r膮艣 jegomo艣膰 mia艂 w Pary偶u? Pono przywiezione klejnoty kr贸lewskie tu si臋 rozlez膮 po lada jakich szyjach i ramionach. Ale co tam zwa偶a膰 na to: odegrasz si臋 jegomo艣膰. A od czego volta?" *43 - Zrobi艂 ruch r臋k膮. Zaczepiony popchn膮艂 偶ebraka i odsun膮艂 si臋.
Przyst膮pi艂 wtedy Barani Ko偶uszek do onej kr贸lowej, ale s艂ysze膰 nie mog艂em, co do niej m贸wi艂.
Widzia艂em tylko, jak si臋 jej pok艂oni艂 szydersko i r臋k膮 wywijaj膮c, pocz膮艂 sypa膰 wyrazami z najwi臋ksz膮 gwa艂towno艣ci膮, a publika mu wt贸rowa膰 艣miechem.
Kr贸lowa sta艂a jak na m臋kach.
Szyja i plecy jak krwi膮 si臋 obla艂y. Zacz臋艂a si臋 rzuca膰, ale 偶ebrak nie ust臋powa艂. Z zajad艂o艣ci膮 za cofaj膮c膮 si臋 podchodzi艂, 艣miej膮c si臋 sam na ca艂e gard艂o i w drugich wywo艂uj膮c 艣miechy. Lito艣膰 bra艂a, tak m臋czy艂 t臋 nieszcz臋艣liw膮.
My艣la艂em, 偶e padnie trupem.
Zakrywa艂a sobie oczy, uszy - ten wrzeszcza艂, miota艂 si臋 i nie wiem, co by si臋 sta艂o w ko艅cu, gdyby prawie omdlewaj膮c膮 ten W.
z kim艣 drugim nie pochwycili i nie uprowadzili. Ale偶 to zb贸j, 艂otr! Jego by zaraz pod marsza艂kowsk膮 wart臋 *44 odda膰, s艂owo daj臋!
Starosta, zaciekawiony, pocz膮艂 si臋 przeciska膰 do Baraniego Ko偶uszka, aby mu si臋 przypatrzy膰 z bliska.
Starzec, pogr膮偶ony w my艣lach, dopiero teraz podni贸s艂 g艂ow臋 i oczy wlepi艂 w starost臋. Kilka os贸b ich od siebie tylko przedziela艂o. M艂odemu paniczowi od tych ocz贸w, kt贸re na nim spoczywa艂y, zrobi艂o si臋 niedobrze. Chcia艂 uj艣膰, ale ju偶 by艂o za p贸藕no. Barani Ko偶uszek trzyma艂 go na uwi臋zi swoim wzrokiem, bo przez szeroko rozdarte otwory p艂achty, kt贸ra mu za mask臋 s艂u偶y艂a, oczy wystawa艂y ca艂e, z pomarszczonymi powiekami. Twarz, zas艂oni臋ta na p贸艂, pocz臋艂a oko艂o ust si臋 u艣miecha膰. Stary odprostowa艂 si臋, przybra艂 postaw臋 tak膮, jakby na nim nie 艂achmany, ale najparadniejszy str贸j si臋 pyszni艂, i z wielk膮 grzeczno艣ci膮 such膮, du偶膮 r臋k臋 przy艂o偶ywszy do wytartej czapczyny, pozdrowi艂 starost臋.
Paniczowi, kt贸ry przez to wystawiony by艂 na ciekawe wejrzenia go艣ci, spodziewaj膮cych si臋 nowego skandalu, wstyd jednak by艂o uchodzi膰. Krew uderzy艂a mu do twarzy, podpar艂 si臋 w bok i sta艂.
Barani Ko偶uszek spojrza艂 na towarzysz膮cych staro艣cie i u艣miechn膮艂 si臋:
- Czo艂em panu staro艣cie - pocz膮艂, zowi膮c go po imieniu i nazwisku, co m艂odzie艅ca nadzwyczaj zdziwi艂o. - Czo艂em dziedzicowi wielkiego w naszej rzeczypospolitej imienia!
Przyk艂adem pan naszej m艂odzie偶y by膰 winiene艣. Zawczasu do 偶ycia si臋 wprawiasz i mentorowie do niego szcz臋艣liwie dobrani.
"Experto crede Roberto. Centum laudes!" *45 Ot贸偶 to mi艂o widzie膰, gdy m艂odzie偶 rozumie tak zadanie 偶ywota. Zamiast si臋 na kresach w s艂oty i ch艂贸d nudzi膰 na forpocztach *46 i g艂odzi膰 - tu przy muzyczce z 艂adnymi kobietkami, z dobrymi kamratami wczasu si臋 u偶ywa.
Zaiste, to pochwa艂y godne! Niech szaraczkowi i kapotowi *47 za nas sk贸ry i grzbietu nastawiaj膮; my wypijmy i vivat *48 dobra my艣l! Kto zawczasu zacz膮艂, nigdy nie 偶a艂owa艂. Potem, skoro znajdziesz: podagr臋, tr膮d, 偶ycia przesyt, pozbywszy si臋 marnych d贸br 艣wiata tego, dopiero b臋dziesz szcz臋艣liwy i wolny. Nie ma bo wolno艣ci, jak przy goli藕nie i biedzie. Cz艂ek ju偶 do stracenia nic nie posiada.
M贸wi膮c przerywanym g艂osem, stary 艣mia艂 si臋, ale tak, 偶e s艂uchaj膮cym z tego 艣miechu ciarki po sk贸rze chodzi艂y.
Starosta dr偶a艂, w uszach mu szumia艂o, p艂on膮艂, cho膰 po艂ow臋 s艂贸w gwar g艂uszy艂 i do uszu jego doj艣膰 im nie dawa艂.
- Niech panowie nie pr贸偶nuj膮!
- doda艂 Ko偶uszek. - Faraon w drugiej sali wabi z艂otem. Tu czarnych oczek i niebieskich do wyboru dosy膰, a ponczyk z burgunda *49 wcale niez艂y. Do dzie艂a, panowie, do dzie艂a!
Nieszcz臋艣liwy starosta nie wiadomo jak d艂ugo by艂by wystawiony na t臋 ch艂ost臋 s艂贸w niemi艂osiernych, kt贸ra w nim ju偶 wrz膮cy gniew budzi膰 zaczyna艂a, gdyby Ko偶uszkowi nowa si臋 nie nasun臋艂a ofiara. By艂a to maska, kt贸r膮 po stroju dosy膰 kosztownym mo偶na by艂o odgadn膮膰, i偶 do tak zwanego wielkiego 艣wiata nale偶y.
S艂usznego bardzo wzrostu, barczysty m臋偶czyzna, w stroju francuskim, oty艂y, z dominem czarnym na ramieniu, jak si臋 zdawa艂o niem艂ody ju偶 wcale, lecz wyelegantowany i woniej膮cy, zwr贸ci艂 na siebie starca oczy.
Rzuci艂 starost臋, jakby go ju偶 nie by艂o, i zwr贸ci艂 si臋 Ko偶uszek ku nowej masce, pok艂onem j膮 do kolan witaj膮c.
- Ja艣nie o艣wieconego eks-podskarbiego! *50 Do n贸偶ek si臋 艣ciel臋. "Servus humillimus!" *51 Czo艂em przed zas艂ug膮, czo艂em przed tym m臋stwem bohaterskim. Fraszka Achille i Hektory! *52 To m膮偶, kt贸ry si臋 plwania dwudziestu milion贸w ludzi nie ul膮k艂 i nie zadr偶a艂! Zwalczy艂 przes膮dy, uczciwo艣膰 i cnoty! Krucyfiksy poprzetapia艂 na okucie do chom膮t贸w. To mi cz艂ek!
S艂uchaj膮cy z pocz膮tku si臋 偶achn膮艂, potem r臋k臋 z lask膮 podni贸s艂, jakby starca chcia艂 uderzy膰, lecz z ci偶by kto艣 pochwyci艂 j膮 i na ziemi臋 str膮ci艂, a nim ci臋偶ki troch臋 w艂a艣ciciel jej pochyli艂 si臋, aby j膮 podnie艣膰, Barani Ko偶uszek odsun膮艂 si臋 ze 艣miechem i ju偶 kogo innego wzi膮艂 w obroty.
Usi艂uj膮c na pr贸偶no wyrwa膰 mu si臋 i uciec, sta艂a przed nim maseczka kobieca, strojna bardzo, wygorsowana, w nadzwyczaj starannie utrefionej peruczce. Dosy膰 oty艂a, bia艂a, maska zdawa艂a si臋, mimo pretensji do m艂odo艣ci i przybranych ruch贸w 偶ywych, wcale ju偶 niem艂od膮. Cz臋艣膰 twarzy, kt贸rej r膮bek czarnej maski niezupe艂nie okrywa艂, by艂a pofa艂dowana i puszkiem niewiosennym okryta.
- Ja艣nie wielmo偶nej wojewodzinie! - pocz膮艂 Ko偶uszek.
- Nie艣miertelnej bogini mej!
Tak, b贸stwa tylko maj膮 ten przywilej, 偶e czasu z膮b na nich nie zostawia 艣ladu. Lat temu ju偶 trzydzie艣ci, gdym si臋 kocha艂 w niej, na贸wczas dwudziestokilkoletniej. "Dii potentes!" *53 Dwa razy rozw贸dka, raz wdowa, a po tylu walkach, z kt贸rych wysz艂a艣 zwyci臋sko, zawsze pi臋kna!
Ko偶uszek r臋ce z艂o偶y艂, podni贸s艂 je do g贸ry i na jedno przykl膮k艂 kolano.
- Ho艂d nie艣miertelnej! - zawo艂a艂.
Doko艂a parskano 艣miechem, a nieszcz臋艣liwa kobieta, na po艂y omdla艂a, zwieszona na ramieniu prowadz膮cego j膮 m臋偶czyzny, wo艂a艂a:
- "Sauvez moi! C'est infame!" *54 Pomimo wzruszenia, jakiego dozna艂a, prze艣ladowana maska odzywa艂a si臋 g艂osikiem, kt贸remu m艂od膮 intonacj膮 da膰 si臋 stara艂a.
M臋偶czy藕nie towarzysz膮cemu jej uda艂o si臋 nareszcie zas艂oni膰 j膮 i o kilka krok贸w w t艂um uprowadzi膰.
M艂odziusie艅ka istota jaka艣, w stroju pasterki, ca艂a w kwiatach mimowolnie w ci膮gu tego poruszenia t艂umu zosta艂a na oczach.
Barani Ko偶uszek zwr贸ci艂 si臋 do niej.
- Panieneczko - zawo艂a艂 - je偶eli jakim przypadkiem u serca twego, jak u 偶艂obu w gospodzie, jest troch臋 wolnego miejsca, dam ci dobr膮 rad臋! Nastr臋cz si臋 oto temu (wskaza艂) w karmazynach staro艣cie. M艂ody jak z ig艂y, p艂omienisty, a jak Krezus *55 b臋dzie bogaty. Pom贸偶偶e mu si臋 rozerwa膰 i 偶ycia skosztowa膰. A mnie staremu por臋kawicznego buziaka!
Panienka krzykn臋艂a, a偶 i kto艣 na bok j膮 odsun膮艂.
Barani Ko偶uszek ogl膮da艂 si臋 za pastw膮 now膮, lecz nie nastr臋cza艂 mu si臋 nikt, opr贸cz stoj膮cego i wpatruj膮cego si臋 we艅 pielgrzyma, z niezmiernie d艂ug膮 brod膮 przyprawn膮, lask膮 z tykw膮 w r臋ku i torb膮 przez plecy, w kapeluszu ze skrzyd艂ami wielkimi.
- Cha! cha! - roze艣mia艂 si臋 stary, klepi膮c go po ramieniu. - Wybra艂e艣 si臋 doskonale z r贸偶acem na maskarad臋, a mo偶e i z kazaniem do tych niewiernych.
Ojcze m贸j! Czas to i praca stracone!
- Nie nawr贸cimy tu nikogo. S膮 to synowie Baala, *56 zbiegi z Sodomy i Gomory, *57 pastwa szatan贸w. Ani s艂owem, ani 艂zami, ni zakl臋ciem, ani gro藕b膮 nie opami臋tamy ich. Szale膰 b臋d膮, pi膰 b臋d膮 ze wszystkich czar 偶ywota, pomyje ze wszystkich rynsztok贸w, a偶 p贸ki ich i nas, i tego stosu Sardanapala *58 ogie艅 z nieba i przepa艣膰 nie poch艂onie. Musi to wszystko run膮膰, pa艣膰, by膰 zgniecionym na miazg臋, aby si臋 sta艂o pognojem nowego 偶ywota.
Musi ten 艣miech w p艂acz si臋 obr贸ci膰, to pija艅stwo w zgrzyt z臋b贸w, ten przepych w n臋dz臋, ta lubie偶no艣膰 w zgnilizn臋, ta swawola w niewol臋! Popio艂em, ale gor膮cym, B贸g posypie te parszywe czaszki!
Starzec plun膮艂, czapk臋 na uszy wt艂oczy艂, kij sw贸j podni贸s艂 i nie patrz膮c ju偶 na nikogo, skierowa艂 si臋 ku drzwiom. Ci偶ba mu si臋 rozst臋powa艂a w milczeniu.
W czasie ostatniej perory jego wrzawa ucich艂a by艂a zupe艂nie, muzyka nawet gra膰 przesta艂a; t艂um sta艂 w jakim艣 os艂upieniu i dobrej chwili potrzeba by艂o, p贸ki znowu nie ozwa艂y si臋 skrzypki, basetle, pisk masek, gwar i 艣miechy.
- Ja powiadam - odezwa艂 si臋 hrabia, och艂on膮wszy nieco - 偶e to jest niepoj臋ta zuchwa艂o艣膰 i nies艂ychane niedbalstwo z drugiej strony, a偶eby takiemu jakiemu艣 wariatowi da膰 wnij艣膰 na redut臋 i plu膰 w oczy 艣wiatu ca艂emu, a potem mu pozwoli膰 wynij艣膰 bezkarnie. To tylko u nas, gdzie nie ma najmniejszego porz膮dku, sta膰 si臋 mog艂o.
Starosta i pan Tytus stali niemi i zmarszczeni.
- Ale kt贸偶 to jest taki? - pocz膮艂 panicz, usi艂uj膮c odzyska膰 swobod臋.
Hrabia Teofil, kt贸ry rad by艂 zbli偶y膰 si臋 do niego, natychmiast podchwyci艂:
- To nie jest prawdziwy Barani Ko偶uszek - zawo艂a艂 - tamten nie bywa tak zuchwa艂ym! Ja go widywa艂em. To maska, i odkryje si臋, kto j膮 w艂o偶y艂.
- A ja hrabiemu powiadam - wtr膮ci艂 Tytus, kt贸ry zawsze chcia艂 by膰 jak najlepiej informowanym - 偶e tak si臋 przebra膰 nikt by nie m贸g艂. To by艂y jego prawdziwe 艂achmany.
Nikt w 艣wiecie, nawet dla przyjemno艣ci sp艂atania figla, nie w艂o偶y艂by na siebie tego 艣mierdz膮cego kubraka. Prawda, 偶e ksi膮偶臋 Adam *59 raz si臋 za astrologa czy wr贸偶bit臋 przebra艂, aby damy zaintrygowa膰.
- Na z艂o艣liwych dowcipnisiach u nas nie zbywa - podchwyci艂 hrabia - to by艂a maska.
Kto艣 nieznajomy zupe艂nie z t艂umu, s艂ysz膮c to, g艂osem spokojnym wmiesza艂 si臋 do rozmowy:
- Nie jeden raz, ale razy z dziesi臋膰, o bia艂ym dniu, oko艂o Zamku, u Bramy Krakowskiej, pod Bernardynami spotyka艂em si臋 z Baranim Ko偶uszkiem i dobrze mu si臋 przygl膮da艂em. Mog臋 zar臋czy膰, 偶e to nie fa艂szowany, ale prawdziwy. G艂os jego pami臋tam.
- Ale tak! - potwierdzi艂 Tytus z wielk膮 pewno艣ci膮 siebie.
Hrabia, nie chc膮c si臋 spiera膰, ramionami poruszy艂.
- Przecie偶, kiedy acan dobrodziej ciekawym go by艂e艣 - odpar艂 - musisz o nim c贸艣 wi臋cej wiedzie膰 ni偶 my. Kto to jest? Co za diabe艂?
Nieznajomy, cz艂ek pod偶y艂y, dosy膰 powa偶ny, bez maski, w stroju polskim niewykwintnym, kt贸rego obecno艣膰 na reducie nie dawa艂a si臋 t艂umaczy膰 fizjognomi膮 - odpowiedzia艂 zimno:
- Nikt tego nie odgadnie.
Wszyscy zwr贸cili na艅 oczy.
Pan Tytus z pewn膮 zazdro艣ci膮 i z rodzajem szyderstwa spogl膮da艂 na nieznajomego, przypatruj膮c mu si臋 bacznie.
- To tak, jakby艣 wa膰pan twierdzi艂, panie B膮cik, 偶e wa膰pana tu nikt nie zna i nie wie, po co przyszed艂e艣 na redut臋.
Ubodni臋ty i wymienieniem swego nazwiska, i sarkazmem Tytusa, 贸w nazwany B膮cikiem obruszy艂 si臋 mocno i zaperzy艂.
- A c贸偶 komu do tego, po co ja id臋 na redut臋? - odpali艂. - Albo to mi nie wolno? C贸偶em to ja gorszy od innych? Wa膰pana ojciec...
Mia艂 c贸艣 nieprzyjemnego powiedzie膰 panu Tytusowi, kt贸ry przewidziawszy to, przerwa艂 mu:
- Nie gniewaj偶e si臋. Nikt wa膰panu reduty nie broni - rzek艂. - Ale jak to mo偶na twierdzi膰, 偶e cz艂owiek, co si臋 po Warszawie przez tak d艂ugi czas kr臋ci, mo偶e by膰 i pozosta膰 jak膮艣 tajemnic膮?
Pan Tytus 艣mia艂 si臋.
B膮cik na niego pogardliwie zerkn膮艂.
- Niech偶e pan raczy nam odkry膰 t臋 tajemnic臋 - odezwa艂 si臋.
Tytus troch臋 si臋 zmiesza艂.
- 呕e ja nie wiem, kto jest Barani Ko偶uszek, to niczego nie dowodzi! - zawo艂a艂. - Mnie taki tam fiksat, co komedie po ulicach wyprawia, nie obchodzi wcale.
Ruszy艂 ramionami i gniewny na B膮cika, zwr贸ci艂 si臋 z sarkazmem do niego:
- Za to panu B膮cikowi powiem, po co na redut臋 zaw臋drowa艂 - roz艣mia艂 si臋. - H臋, chcesz?
B膮cik si臋 namarszczy艂.
- Pewnie jakiej艣 jejmo艣ciance po偶yczy艂e艣 zastawnych klejnot贸w na maskarad臋 i boisz si臋, aby ci z nimi nie zbieg艂a?
Roz艣mieli si臋 wszyscy na g艂os, a lichwiarz, przeszywszy wzrokiem Tytusa, splun膮艂 i rzek艂, oddalaj膮c si臋:
- Na zastawy po偶yczam czy nie - to moja rzecz. Ale gdyby艣 mi wa膰pan nawet dusz臋 chcia艂 da膰 w zak艂ad, nie po偶yczy艂bym na ni膮 kulfona, *60 bo i tego niewarta.
Sp艂on膮艂 pan Tytus ca艂y i by艂by si臋 rzuci艂 za uchodz膮cym, lecz ci偶ba go oddzieli艂a od nich, a starosta za r臋k臋 go schwyci艂.
- Daj偶e pok贸j! Daj pok贸j! - zawo艂a艂.
Tak si臋 sko艅czy艂 ten epizod. *61 Noc by艂a dosy膰 p贸藕na, a starosta, redut膮 dosy膰 ju偶 nasycony, u Marwaniego wieczerza膰 sobie nie 偶yczy艂.
Szepn膮艂 Tytusowi, 偶e gdzie艣 by na wieczerz臋 jeszcze pojecha膰 nie by艂o od rzeczy. Hrabia Teofil, nie 偶ycz膮cy sobie opuszcza膰 tak mi艂ego towarzystwa, dos艂yszawszy to, g艂o艣no za wieczerz膮 wotowa艂. *62 - Wielka szkoda, 偶e ja - odezwa艂 si臋 starosta - jeszcze tak urz膮dzonego domu nie mam, abym o tej porze m贸g艂 panom ofiarowa膰 wieczerz臋, ale...
Hrabia spojrza艂 na zegarek.
- W istocie - zamrucza艂 - p贸藕no bardzo.
Tytus, kt贸ry w sprawach tego rodzaju, jak wieczerza, by艂 m臋偶em dobrej rady, my艣la艂 jak gdyby co艣 najwa偶niejszego mia艂 sobie powierzone. Twarz jego zas臋piona by艂a i czo艂o pofa艂dowane. Oczy dwu pan贸w zwr贸ci艂y si臋 ku niemu.
- Wiecie panowie co? - rzek艂 po bardzo g艂臋bokim rozmy艣le. - U pani Loiski grywaj膮 do bia艂ego dnia czasami, a wieczerzy nie daj膮 inaczej, jak o drugiej godzinie. Gdyby艣my do niej poszli?
Starosta zdumia艂 si臋 mocno.
- Jak to? - szepn膮艂. - Po tym, co tu dzi艣 zasz艂o?
- W艂a艣nie - rzek艂 Tytus triumfuj膮co. - Znam t臋 kobiet臋.
Tym bardziej okaza膰 b臋dzie usi艂owa艂a, 偶e jej to bynajmniej nie obchodzi. Jestem pewny, 偶e przyjmuje, jakby w najlepszym humorze.
- Ale ja tam nie by艂em nigdy!
- zawo艂a艂 panicz. - A prezentowa膰 si臋 *63 po raz pierwszy w nocy...
Hrabia si臋 roz艣mia艂.
- Nie ma si臋 co ceremoniowa膰 - rzek艂. - Mog臋 zapewni膰, 偶e panu staro艣cie b臋dzie rada o kt贸rejkolwiek godzinie raczysz j膮 odwiedzinami swymi zaszczyci膰.
Waha艂 si臋 jeszcze panicz, do takiej swobody ruch贸w nienawyk艂y; ale Tytus sw膮 powag膮 przem贸g艂 jego obaw臋. Hrabia zabiera艂 si臋 im towarzyszy膰, nie pytaj膮c nawet o przyzwolenie.
Z trudno艣ci膮, pobrawszy si臋 pod r臋ce, zdo艂ali przebi膰 si臋 przez t艂um, kt贸ry teraz w sp贸藕nionej godzinie z coraz gminniejszych 偶ywio艂贸w b臋d膮c z艂o偶ony, zagrzany ponczem, wcale si臋 do grzeczno艣ci dla elegant贸w nie poczuwa艂. Owszem, na przekor臋 im fale jego nap臋dza艂y si臋, uderza艂y i niby przypadkowymi cz臋stowa艂y w bok ku艂akami.
Wyszed艂szy za drzwi, najbardziej poturbowany Tytus odetchn膮艂.
- Szuja! - zawo艂a艂 z pogard膮.
W sieniach z trudno艣ci膮 znowu przysz艂o wyszuka膰 艣pi膮cego hajduka *64 pana starosty, kt贸ry pomimo ha艂asu snem sprawiedliwych i pijanych chrapa艂 w k膮cie. W ganku, oko艂o kt贸rego t艂um spektator贸w *65 deszcz przerzedzi艂, musieli sta膰, dop贸ki zaspany hajduk, dobywszy g艂osu, z ciemno艣ci nocnych nie wywo艂a艂 wo藕nicy z landar膮. *66 Deszcz la艂 ju偶 teraz nie takim kapu艣niaczkiem, jak z wieczora, ale jesienn膮 s艂ot膮, kt贸rej 偶aden wiaterek nie porusza艂, co by艂o znakiem, 偶e si臋 na czas d艂ugi zabra艂a tu go艣ci膰.
Tytus nakaza艂 jecha膰 na Krakowskie Przedmie艣cie, do pa艂acu B.
W owym czasie pa艂acami zwa艂y si臋 nawet kamienice, kt贸re dzi艣 skromnymi rozmiary nie zwracaj膮 wcale uwagi. Kilka kolumn z przodu, facjata *67 z armatur膮 *68 lub herbami, czasem dwa przyczepione po bokach skrzyd艂a pa艂ac stanowi艂y. Tak zwanych pa艂ac贸w by艂a liczba wielka. Ten, o kt贸rym mowa, nale偶a艂 do najskromniejszych. Rodzina, kt贸rej nosi艂 nazwisko, mieszka艂a w贸wczas za granic膮, a pa艂ac wynajmowano.
Pani Loiska (bo tak Aloiz臋 powszechnie zwano) zajmowa艂a tu ca艂e pierwsze pi臋tro, mia艂a po艂ow臋 stajen i ogr贸d latem do wy艂膮cznej swej dyspozycji. D贸艂 pa艂acu, ekscypowany *69 dla dziedzica, mie艣ci艂 w sobie jego kancelari膮, plenipotenta, s艂u偶b臋, zupe艂nie tu niepotrzebn膮, i rezydent贸w *70 wszelkiej ma艣ci. Drugie pi臋tro wynajmowano lokatorom, kt贸rzy tak ma艂o si臋 pokazywali i czu膰 dawali, 偶e o nich ca艂kiem mo偶na by艂o zapomnie膰.
Wygl膮daj膮cy oknem powozu Tytus z wielkim triumfem wskaza艂, i偶 go rachuby nie omyli艂y. We wszystkich oknach pierwszego pi臋tra 艣wieci艂o si臋 rz臋si艣cie.
Przez otwarte drzwi sieni na dole wida膰 by艂o schody, tak偶e o艣wietlone.
Pow贸z zatrzyma艂 si臋 u ganku.
Trzej panowie z hajdukiem, kt贸ry na ich p艂aszczach mia艂 sobie znowu do wygodnego spoczynku w antykamerze *71 us艂a膰, weszli na schody.
Na pierwszym pi臋trze znale藕li s艂u偶b臋 i w艂a艣nie zimne p贸艂miski wnoszono do jadalni. Tytus, kt贸ry swojego przywileju przedstawiania gospodyni domu starosty nie my艣la艂 ust臋powa膰 hrabiemu, wi贸d艂 go pod r臋k臋.
Apartamenta, zw艂aszcza przy 艣wietle, przedstawia艂y si臋 bardzo pi臋knie. Salon bia艂y, ze z艂otem, chocia偶 zna膰 po nim by艂o, 偶e na przepych 偶aden gospodyni臋 nie stawa艂o, urz膮dzony by艂 z t膮 sztuk膮 niewie艣ci膮, kt贸ra wiele ukry膰 i uwydatni膰 umie. Oko znawcy odkry艂oby w nim zr臋cznych k艂amstw du偶o, ale starosta nie by艂 jeszcze 偶adnym znawc膮, a dom jego ojca, chocia偶 magnata, ze zbytkiem go nie oswoi艂.
W salonie przechadza艂o si臋 dw贸ch pan贸w na cichej rozmowie; gospodyni tu nie by艂o. Przez drzwi otwarte do du偶ego w prawo pokoju, sk膮d 艣wiat艂o 偶ywsze si臋 ukazywa艂o, dochodzi艂y g艂osy podniesione i 艣miechy. 艁atwo si臋 by艂o domy艣le膰, 偶e tam 偶ycie skupi艂o si臋 ca艂e. Ci膮gn臋艂a gra, przy kt贸rej i pi臋kna gospodyni by膰 musia艂a.
Tytus mia艂 tam wprowadzi膰 starost臋, gdy z wielkim po艣piechem naprzeciw go艣ci wychodz膮ca, w progu pokaza艂a si臋 pi臋kna Loiska. Pierwsze wejrzenie starosty szuka艂o w niej kr贸lowej Golkondy, kt贸ra go na reducie zachwyci艂a. Zdziwi艂 si臋 niezmiernie, gdy偶 pomimo ca艂ej wiary w nieomylno艣膰 pana Tytusa, w gospodyni niepodobna mu by艂o najmniejszego znale藕膰 艣ladu podobie艅stwa do onej kr贸lowej.
Loiska by艂a pi臋kno艣ci ol艣niewaj膮cej, lecz zdawa艂a mu si臋 wysmuklejsz膮, wzrostu mniejszego, m艂odsz膮 w ruchach i postawie, ni偶 pi臋kna maska na reducie. W艂os, starannie utrefiony, by艂 barwy ciemniejszej nieco. Zdawa艂o mu si臋, 偶e pan Tytus si臋 omyli艂.
Pr贸cz tego, po scenie tak przykrej na maskaradzie pi臋kna Loiska nie mog艂aby by膰, nawet najwi臋ksz膮 moc maj膮c nad sob膮, tak roztrzpiotan膮, weso艂膮 i mie膰 oblicze tak wypogodzone.
Twarzyczka przesz艂a oczekiwanie pana starosty. By艂a nie tylko pi臋kn膮, ale rozumn膮, dowcipn膮 i uroku niezwyci臋偶onego. Para ocz贸w ciemnych, ogromnych, 艣mia艂ych jak dwaj rabusie, nadawa艂a fizjognomii wyraz nadzwyczajnej bystro艣ci i przenikliwo艣ci.
U艣miech by艂 wypieszczony, s艂odki, a razem niedostrze偶enie szyderski. P艂e膰 tylko nadzwyczajna sw膮 艣wie偶o艣ci膮 i bia艂o艣ci膮 przypomina艂a widzian膮 na balu.
Tytus bardzo zr臋cznie przedstawi艂 starost臋, na siebie i hrabiego sk艂adaj膮c win臋, 偶e si臋 w porze tak niew艂a艣ciwej o艣mielili itd. Gosposia przerwa艂a im u艣miechem i g艂osem melodyjnym, jakby 艣piewa艂a piosenk臋:
- Ale prosz臋 wcale si臋 nie t艂umaczy膰! To w艂a艣nie pora najprzyzwoitsza. Bawi膰 si臋 mo偶na tylko noc膮; w dzie艅 艣pi膮 przyzwoici ludzie. Przy tym hrabia W. trzyma bank u mnie dla zabawy mojej i go艣ci, a gra wszystko t艂umaczy.
Starosta od pierwszej chwili by艂 ju偶 pod urokiem czarodziejki, kt贸ra doskonale o tym wiedzia艂a. Poda艂a mu r臋k臋, zapominaj膮c o hrabi i Tytusie, i zaprowadzi艂a do pokoju, w kt贸rym grano. Tu kilkana艣cie os贸b z tak膮 nami臋tno艣ci膮 zatopionych by艂o w faraonie, i偶 nikt si臋, s艂ysz膮c wchodz膮cych, nie zwr贸ci艂 nawet.
Ci膮gn膮cy bank hrabia W., na kt贸rego spojrza艂 starosta, szukaj膮c w nim tego, kt贸ry towarzyszy艂 kr贸lowej, by艂 pi臋knej i wielce dystyngowanej twarzy, ju偶 niem艂ody, spokojnego, wych艂odzonego oblicza. Fryzura jego i g艂owa przypomina艂y widzianego na reducie, ale str贸j by艂 zupe艂nie inny. Nie zdradza艂o go nic.
W blasku rz臋sistego o艣wietlenia tego pokoju Loiska jeszcze si臋 wyda艂a staro艣cie pi臋kniejsz膮, a tak m艂odziuchn膮, 偶e nie tylko lat dwudziestu kilku by jej nie da艂, ale przysi膮g艂by na pi臋tna艣cie. Przy ca艂ym rozumie ocz贸w, mia艂a razem co艣 dziecinnego, co艣 naiwnego i mo偶na by艂o powiedzie膰...
dziewiczego.
Nazwisko starosty zbyt go tu czyni艂o po偶膮danym go艣ciem, aby mu nie dano pierwsze艅stwa. Nawet gracze, cho膰 z po艣piechem, odwr贸cili si臋 od kart, by go powita膰, a nieznajomi mu si臋 zaprezentowali.
Tytus z boku ci膮gle patrzy艂 na gospodyni臋, jakby ciekawym by艂, w jaki spos贸b si臋 obejdzie z pastw膮, kt贸r膮 jej rzuci艂 pod nogi. Loiska by艂a uprzejm膮, lecz nadto rozumn膮, by si臋 zbytnim nadskakiwaniem zdradzi膰 mia艂a.
Najpospolitsza rachuba kaza艂a si臋 jej z sob膮 podro偶y膰.
Obchodzi艂a si臋 ze starost膮 po trosze jakby z m艂odzieniaszkiem niezupe艂nie usamowolnionym, do kt贸rego post臋powania nie przywi膮zuje si臋 wielkiej wagi.
Zagadn臋艂a hrabiego, u艣miechn臋艂a si臋 nawet Tytusowi.
Tymczasem na chwil臋 przerwana gra z zapa艂em dalej si臋 ci膮gn臋艂a, ale w milczeniu wytrawnych, starych gracz贸w znamionuj膮cym.
Otwarte w pokoju gry drzwi do jadalnego dozwala艂y rzuci膰 okiem na przygotowuj膮c膮 si臋 wieczerz臋.
S艂u偶膮cy w艂a艣nie odbija艂 ostryg beczu艂k臋, bez kt贸rych wieczerzy eleganckiej w贸wczas nie by艂o. Na stole brak wprawdzie dawa艂 si臋 czu膰 starych sreber, ale zast臋powa艂y je porcelana i szk艂a pi臋knie r偶ni臋te. Dom by艂 na stopie bardzo wytwornej.
M贸wili艣my ju偶, 偶e starosta u kilkakro膰milionowego ojca swego, gdzie st贸艂 by艂 zawiesisty, staro艣wiecki, a sk膮pstwo wielkie, do zbytk贸w wcale nie nawyk艂. Wszystko wi臋c tu wydawa艂o mu si臋 pa艅skim, cho膰 nim nie by艂o. Ale najwi臋ksz膮 pani膮, pi臋kno艣ci膮, manierami, strojem smakownym wyda艂a mu si臋 gospodyni domu. To, co o niej s艂ysza艂, da艂o mu o niej ca艂kiem inne wyobra偶enie. Znajdowa艂 j膮 w por贸wnaniu do swych kuzynek wielkiego 艣wiata godn膮 zupe艂nie stan膮膰 z nimi na r贸wni. Troszk臋 tylko by艂a 艣mielsz膮.
Tytus w por臋 jeszcze przypomnia艂 sobie i szepn膮艂 mu na ucho, 偶e przyjaciele domu dawali jej tytu艂 kasztelanicowej, do kt贸rego 偶adnego prawa nie mia艂a.
M艂ody pan, rzucaj膮c okiem na st贸艂 gry, przekona艂 si臋, i偶 dla niego niebezpiecznym by艂oby w ni膮 wdawa膰. Kilka tysi臋cy dukat贸w, rozsypanych i w rulonach, le偶a艂o przed bankierem. Poniterowie nie stawiali mniej ni偶 pi臋膰dziesi膮t czerwonych z艂otych. Przysz艂y dziedzic fortuny olbrzymiej pensj膮 mia艂 wyznaczon膮 nadzwyczaj skromn膮, a cho膰 si臋 z pomoc膮 Tytusa ratowa膰 umia艂 wydawanymi obligami, *72 nie rozporz膮dza艂 nigdy znaczn膮 got贸wk膮. Tytus i inni zasilali si臋 jego kredytem; rwano go na wszystkie strony. 呕ycie w Warszawie, przepe艂nionej ze wsi przyby艂ymi pos艂ami, ich rodzinami, mn贸stwem ciekawych cudzoziemc贸w, by艂o drogie.
Przyjemno艣ci jego n臋ci艂y.
Starosta, jako krewny, ociera艂 si臋 o ko艂a, w kt贸rych bawi艂 hetman *73 i dokazywa艂 serdeczny marsza艂ek sejmowy, Sapieha. *74 Musia艂 nie okazywa膰 si臋 ani sk膮pym, ani zbyt uci艣ni臋tym przez ojca. Zaczerwieni艂 si臋 wi臋c jak wi艣nia i jak te karmazyny, kt贸re mia艂 na sobie, gdy mu Loiska wskaza艂a st贸艂 i spyta艂a, czyby nie chcia艂 szcz臋艣cia spr贸bowa膰.
Salwowa艂 si臋 *75 komplimentem.
- Zdaje mi si臋, 偶e maj膮c szcz臋艣cie by膰 w pani towarzystwie, grzechem by艂oby szuka膰 go w grze.
Loiska si臋 u艣miechn臋艂a.
- Ja bo sama grywam - rzek艂a weso艂o. - Naprz贸d dlatego, i偶 si臋 nie taj臋, 偶e pieni膮dze lubi臋, c贸偶 偶ycie bez nich warte?
Po wt贸re, 偶e z tym niegodziwym losem stan膮膰 do walki jest to wielka przyjemno艣膰.
- C贸偶, kiedy los zawsze zwyci臋偶a! - wtr膮ci艂 starosta.
- O, nie - zaszczebiota艂a Loiska - ja, gdy si臋 upr臋, to cho膰 mi si臋 opiera, z艂ami臋 go!
To m贸wi膮c, chwyci艂a kart臋 rzucon膮, doby艂a woreczka, przycisn臋艂a j膮 dukatami i podsun臋艂a bankierowi. Gra zdawa艂a si臋 bardzo gor膮co j膮 zajmowa膰; zwr贸ci艂a si膮 do niej ca艂a.
- Musz臋 wygra膰! - wo艂a艂a z dziecinn膮 pewno艣ci膮 siebie.
Hrabia W. ci膮gn膮艂, nie m贸wi膮c s艂owa, nie zwracaj膮c oczu. As, na kt贸ry postawi艂a, wygra艂 w istocie. Oczy jej zap艂on臋艂y, zagi臋艂a parol *76 na nim z gor膮czkowym po艣piechem. Inne stawki, daleko wi臋ksze, odwraca艂y uwag臋. Loiska pilnowa艂a swojej. Wygra艂a znowu.
Odwr贸ci艂a si臋 do milcz膮cego starosty:
- Widzisz pan? Jestem taka uparta, 偶e trzeci raz na asa postawi臋.
- I przegram - odezwa艂 si臋 hrabia W. zimno.
- I wygram! - zawo艂a艂a Loiska.
Po kilku poci膮gni臋ciach as wysun膮艂 si臋 w istocie, nios膮c gospodyni setlew臋. *77 Ze 艣miechem, brzmi膮cym jak dzwonek, zgarn臋艂a dukaty do sakiewki i obr贸ci艂a si臋 do go艣cia.
- Widzisz pan - rzek艂a - to wielka nauka! Wola ludzka jest pot臋g膮 ogromn膮, jest prawie wszechmoc膮. Trzeba mie膰 j膮 siln膮, 偶elazn膮, upart膮. Ni膮 si臋 do wszystkiego dochodzi.
Starosta pod wcale innym wra偶eniem szepn膮艂 nie艣mia艂o:
- Do wszystkiego?
Lekki rumieniec okry艂 艣liczn膮 twarzyczk臋. Strzepn臋艂a w艂osy, spadaj膮ce jej nieco na skronie, i patrz膮c mu 艣mia艂o w oczy powt贸rzy艂a dwuznacznie:
- Do wszystkiego!
Potem, jakby si臋 namy艣li艂a, doda艂a ciszej:
- Ale nie bez ofiar. Albo偶 to nie ofiara z mej strony, 偶em moj膮 nieomylno艣膰 i wiar臋 stawi艂a na kart臋?
Spojrza艂a ku pokojowi jadalnemu i g艂osik srebrny, 艂agodny zmieniaj膮c nagle, zawo艂a艂a, na艣laduj膮c ton lokaja, oznajmuj膮cego, i偶 dano do sto艂u:
- Panowie! Ostrygi na p贸艂miskach!
To m贸wi膮c, gdy gracze zatopieni w kartach nie 艣pieszyli wstawa膰, da艂a r臋k臋 staro艣cie i posz艂a z nim do jadalni.
- Nie b臋dziemy na nich czekali - rzek艂a.
Hrabia Teofil, znany ze swego na ostrygi 艂akomstwa, i Tytus, g艂odny, poszli za gospodyni膮. Z gracz贸w tylko dw贸ch szcz臋艣liwych wsta艂o.
Starosta by艂 upojony.
Spogl膮daj膮cy na艅 Tytus widzia艂, jakie na nim gospodyni czyni艂a wra偶enie. Nie mo偶na by艂o zar臋czy膰, czy mi臋dzy nim a pi臋kn膮 Loisk膮 porozumiewania si臋 wejrzeniami jakimi艣 nie by艂o.
Nim hrabia W., doko艅czywszy talii, przyszed艂 do sto艂u, gospodyni, z wielkim podziwieniem starosty, odezwa艂a si臋 g艂o艣no, tonem jak najdoskonalej oboj臋tnym:
- Panie Tytusie, czy ja si臋 myl臋? Zdaje mi si臋, 偶e... ale tak... dzi艣 reduta u Marwaniego.
Kto by艂 na reducie?
Nast膮pi艂a chwila namys艂u.
- My z niej w艂a艣nie wracamy - rzek艂 hrabia, kt贸ry drugi ju偶 tuzin ostryg poch艂ania艂.
- A, a! I nic mi panowie nie m贸wicie?! - zawo艂a艂a Loiska. - Ja, chocia偶 tych brudnych zbiegowisk nie cierpi臋 i nigdy nie bywam na nich, przyznam si臋, 偶e panom zazdroszcz臋 tego, i偶 bezkarnie si臋 w t艂um wmiesza膰 mo偶ecie. Doprawdy, to musi by膰 zabawne!
- Dzi艣 niezbyt weso艂o si臋 bawiono - przerwa艂 Tytus, wpatruj膮c si臋 pilnie w gospodyni臋, kt贸ra nie daj膮c najmniejszego znaku zak艂opotania, 艣mia艂o patrzy艂a mu te偶 w oczy. - Kr贸low膮 reduty by艂a jaka艣 w klejnoty nadzwyczajnie drogie i wspania艂e ustrojona pani.
- A, teatralne klejnoty ze szkie艂ek! - przerwa艂a, 艣miej膮c si臋, gospodyni.
- Zdaje mi si臋, 偶e nie - mrukn膮艂 hrabia.
- Wcisn膮艂 si臋 na sal臋 - m贸wi艂 Tytus - nie wiem, fa艂szywy czy prawdziwy Barani Ko偶uszek i narobi艂 ogromnego skandalu.
Loiski twarz nie zdradzi艂a si臋 najmniejszym drgni膮ciem ani zmian膮 koloru. S艂ucha艂a oboj臋tnie. Starosta powiedzia艂 sobie w duchu: "To nie mog艂a by膰 ona." Z twarzy Tytusa tego, co my艣la艂, odgadn膮膰 nie by艂o mo偶na.
Hrabia, kt贸ry jad艂 i pi艂 z po艣piechem, wiedzia艂 tylko tyle, 偶e gospodyni nie chcia艂a by膰 odgadni臋t膮 i to mu starczy艂o.
Ostrygi by艂y doskona艂e.
- Barani Ko偶uszek? C贸偶 to jest? - zapyta艂a Loiska.
- Jak to? Pani by艣 nie s艂ysza艂a dot膮d o Baranim Ko偶uszku? - podchwyci艂 hrabia.
- Ja o ko偶uszku? - roz艣mia艂a si臋 pogardliwie gosposia. - Ale偶 ko偶uch to rzecz obrzydliwa!
Pami臋tam z lat mojego dzieci艅stwa zapach jego. Pfe, okropny, M贸wcie偶, co ten ko偶uszek znaczy.
- Zagadk臋 - odezwa艂 si臋 Tytus.
- Jest to 偶ebrak, zdaje si臋 pomieszanych zmys艂贸w, czy kt贸艣, co udaje wariata i korzystaj膮c z tego, prawi najprzyzwoitsze rzeczy, aby tym wy艂udzi膰 ja艂mu偶n臋.
Gospodyni zrobi艂a mink臋 pogardliw膮.
- Doprawdy, m贸wi膰 o takich brudach nie warto.
Wtem gracze si臋 wt艂oczyli, rozmawiaj膮c g艂o艣no i maj膮c na czele hrabiego W. Zasiadali do sto艂u, jeszcze prawi膮c o swej grze i o nadzwyczajnym szcz臋艣ciu bankiera a nies艂ychanej "malchance" *78 podkomorzego, kt贸ry ju偶 by艂 kilka tysi臋cy dukat贸w przegrany. Rozmowa zmieni艂a si臋 nagle, a korzystaj膮c z jej zwrotu i z ha艂asu, jaki gracze z sob膮 przynie艣li, Loiska pocz臋艂a szepta膰 z zachwyconym starost膮.
Nie mo偶na by艂o po niej pozna膰, czy chcia艂a go oczarowa膰, czy tylko pragn臋艂a by膰 grzeczn膮. Z wielkim ch艂odem i zr臋czno艣ci膮 m贸wi艂a do niego; ale ta oboj臋tno艣膰 jej by艂a wida膰 dra偶ni膮c膮, bo niewprawny m艂odzik sadzi艂 si臋 na najgor臋tsze wyra偶enia i zapuszcza艂 za daleko. Ona zbija艂a go z tego toru, nazbyt przy pierwszej znajomo艣ci ra偶膮cego, ale to niewiele pomaga艂o. Para kieliszk贸w burgunda do reszty go spoi艂a. Loiska, widz膮c to, zwr贸ci艂a si臋 ku Tytusowi, pocz臋艂a m贸wi膰 z hrabi膮 W., daj膮c mu czas do ostygni臋cia i opami臋tania si臋.
Po wieczerzy gry ju偶 nie ci膮gniono dalej.
Pora by艂a sp贸藕niona bardzo, go艣cie si臋 porozchodzili, Starosta te偶 musia艂 po偶egna膰 gospodyni臋, kt贸ra z wielk膮 powag膮, niemal ch艂odno, si臋 z nim rozsta艂a. Na m艂odzie艅cu wywar艂o to wra偶enie takie, i偶 gor臋cej jeszcze do tej pi臋kno艣ci zbli偶y膰 si臋 zapragn膮艂 i na schodach szepn膮艂 Tytusowi:
- Je偶eli masz dla mnie cokolwiek przyja藕ni, kochany m贸j, to pom贸偶 mi w tym, abym si臋 m贸g艂 do niej zbli偶y膰. Wzrok ma upajaj膮cy. Kobiety tak pi臋knej nie widzia艂em w 偶yciu ani marzy艂em o niej. Jestem ca艂y przej臋ty.
- Tak - roz艣mia艂 si臋 Tytus z wytrawno艣ci膮 starego i do艣wiadczonego zjadacza serc - i nadto jej to okaza艂e艣, wi臋c musi si臋 z sob膮 podro偶y膰. To stary aksjomat, *79 i偶 gry demaskowa膰 *80 zawczasu nie trzeba. Ale... b膮d藕 starosta spokojny.
U艣miechn膮艂 si臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Kobieta rozumna! - doda艂 i umilk艂.
Pojechali do domu.
Stoj膮cy przy barierze ganku widzowie, kt贸rzy mimo deszczu przypatrywali si臋 nadje偶d偶aj膮cym go艣ciom, wychodz膮cego staruszka, znanego pod imieniem Baraniego Ko偶uszka ca艂ej Warszawie, powitali ha艂a艣liwym 艣miechem i wo艂aniem.
Nawyk艂y do tego, starowina ani si臋 nawet obejrza艂.
G艂osy tej ci偶by, w艣r贸d kt贸rych chyba mo偶e s艂owa dzieciak贸w kilku brzmia艂y szydersko, nie by艂y zreszt膮 ani z艂o艣liwe, ani niech臋tne. Wiedzieli wszyscy, 偶e to by艂 bicz na ludzi mo偶nych i zepsutych, na tych, kt贸rzy serca nie mieli dla nikogo, opr贸cz dla siebie; ale ulica czu艂a w nim sprzymierze艅ca.
Ulica - to jest wszystko to, co chodzi obdarte, co g艂odem przymiera, co przyci艣ni臋te n臋dz膮, zazdro艣ci, co z sercem zakwaszonym cieszy si臋, gdy szcz臋艣liwsi cierpi膮; ulica, kt贸ra jest nami臋tn膮, 艣lep膮, biedn膮, g艂upi膮, ale kt贸rej wiele przebaczy膰 potrzeba, bo cierpi wiele, a najcz臋艣ciej nie wie, co czyni.
Dla tej ulicy Barani Ko偶uszek, wchodz膮cy na redut臋 po to, aby trwoni膮cych tam grosz na p艂och膮 zabaw臋 ch艂osta艂 i smaga艂, gdy biedactwo sta艂o na deszcu, by艂 wielce po偶膮dany. Okrzykiwano go jak pos艂a, kt贸rego n臋dza wyprawia艂a, plu膰 w oczy rozpu艣cie. A jak偶eby byli radzi terminatorowie szewscy i uliczniki wcisn膮膰 si臋 za nim, aby pos艂ucha膰, aby zobaczy膰, jak ta bomba p臋ka膰 b臋dzie i obryzgiwa膰 z艂otem szytych pan贸w!
Ka偶dy z nich wiedzia艂, 偶e Barani Ko偶uszek nie szed艂 tam darmo.
Wybuchy 艣miechu, kt贸re si臋 wkr贸tce s艂ysze膰 da艂y, t艂umaczono sobie 偶ganiem nielito艣ciwego starowiny. Widziano go nieraz czepiaj膮cego si臋 magnat贸w, rzucaj膮cego ostre s艂owa do karet, przed kt贸rymi kry艂y si臋 g艂owy i okna zapuszcza艂y, a piesi przestraszeni uciekali.
Gawied藕 si臋 z pocz膮tku spodziewa艂a, 偶e go rych艂o za drzwi wyrzuc膮; ale do艣膰 d艂ugi czas up艂yn膮艂, nim z twarz膮 zaognion膮, z kt贸rej kawa艂 p艂achty zerwa艂 w sieniach, Barani Ko偶uszek ukaza艂 si臋 z powrotem. Gawied藕 czekaj膮ca na艅 powita艂a go znowu wo艂aniem, a niekt贸rzy przyklaskiwa膰 mu zacz臋li, jakby wiedzieli, i偶 na sali dobrze si臋 musia艂 popisa膰.
Stary, kt贸remu gor膮co reduty oddech zatamowa艂o, a mo偶e wzruszenie, zdj膮艂 z g艂owy czapk臋 i wiatr siwe rozwia艂 mu w艂osy.
Odetchn膮艂, chwil臋 zatrzyma艂 si臋 w ganku, spogl膮daj膮c na czarne niebo, kt贸re o艣wiecone od latarni, potoki deszczu przerzyna艂y, rozepchn膮艂 ludzi, co mu na drodze stali, i nie zwa偶aj膮c na s艂ot臋, z g艂ow膮 spuszczon膮 powl贸k艂 si臋 na miasto. O trzy kroki ju偶 go wida膰 nie by艂o.
Przy ganku sta艂o zawsze pod dostatkiem ch艂opak贸w z latarkami, kt贸rzy nie maj膮cych fiakr贸w ani powoz贸w, a mieszkaj膮cych w blisko艣ci do dom贸w odprowadzali, bo wi臋ksza cz臋艣膰 ulic nie by艂a o艣wiecon膮.
Prawdziwy 艂obuz warszawski, wyrostek kilkonastoletni, znany pod imieniem Juliaszka, kt贸ry pod teatrem, przy redutach i u ka偶dego pa艂acu, gdzie tylko balowano, nastr臋cza艂 si臋 zuchwa艂ym zaleceniem i zaczepia艂 wychodz膮cych, ofiaruj膮c si臋 im ze swoj膮 latark膮 - spostrzeg艂 przesuwaj膮cego si臋 starca i nie m贸g艂 wytrzyma膰, 艣wierzbia艂 go j臋zyk.
- Ja艣nie wielmo偶ny Ko偶uszku! - krzykn膮艂. - Mo偶e ja艣nie pan raczy sobie kaza膰 po艣wieci膰 do szpita艂a 艢w. 艁azarza. *81 Starzec z wolna si臋 zwr贸ci艂 ku niemu; ostyg艂 ju偶 by艂. Wlepi艂 oczy w ch艂opi臋 weso艂e i z艂o艣liwe. Wzrok ten musia艂 mie膰 jak膮艣 si艂臋 straszn膮, bo Juliaszek zaniemia艂, zasroma艂 si臋, spu艣ci艂 g艂ow臋 jak winowajca i poczu艂, 偶e si臋 dopu艣ci艂 niepoczciwego szyderstwa. Barani Ko偶uszek sta艂, z politowaniem, bez gniewu spogl膮daj膮c na ch艂opaka.
- Patrzaj no ty - rzek艂 艂agodnie - aby艣 sam z t膮 swoj膮 latark膮 nie zaw臋drowa艂 gorzej ni偶 do 艁azarza. Moje dziecko, z n臋dzy w szpitalu umiera膰 sroga to rzecz, ale mi艂osierdzie ludzkie nie ha艅bi, a ub贸stwo nie zawsze jest wyst臋pkiem. Ty艣 pr贸偶niak, gonisz za 艂atwym zarobkiem po nocach, a we dnie pr贸偶nujesz. Co z ciebie b臋dzie, h臋?
Juliaszek j臋zyka w g臋bie zapomnia艂. S艂owa te za艣widrowa艂y mu w sercu.
- I, niech bo jegomo艣膰 da pok贸j - zaskomla艂 - ot wyrwa艂o si臋 g艂upstwo.
T艂um, kt贸ry widzia艂 i s艂ysza艂 obu, bra艂 stron臋 Baraniego Ko偶uszka; 艣mia膰 si臋 zaczynano z Juliaszka.
- Ze staro艣ci, z n臋dzy, z nieszcz臋艣cia cudzego - m贸wi艂, spokojnie stoj膮c na deszczu, stary - nie 艣miej si臋 i nie ur膮gaj nigdy. Pan B贸g, kt贸ry biednym b艂ogos艂awi艂 i kr贸lestwo im przyobieca艂, m艣ci si臋 za tych, co s膮 Jego dzie膰mi najmilszymi.
Juliaszkowi 艂zy si臋 kr臋ci艂y w oczach, latarka mu drga艂a w r臋ku. Szybkim krokiem podbieg艂 do starego, schwyci艂 r臋k臋 jego z poszanowaniem, poca艂owa艂 i szepn膮艂 c贸艣 po cichu.
Z t艂umu przykla艣ni臋to.
Barani Ko偶uszek si臋 u艣miecha艂.
- Ile zarabiasz, odprowadzaj膮c do domu? - zapyta艂.
- R贸偶nie, prosz臋 jegomo艣ci, r贸偶nie - wyj膮ka艂 Juliaszek. - Jak si臋 dobrze trafi, to i dwa z艂ote.
Stary si臋 roz艣mia艂, r臋k臋 w艂o偶y艂 pod ko偶uszek, dwuz艂ot贸wk臋 wyci膮gn膮艂 i wsun膮艂 j膮 w r臋k臋 ch艂opcu.
- Na艣ci - rzek艂 - 艣wie膰 na ulic臋 Krochmaln膮.
Juliaszek wysforowa艂 si臋 natychmiast naprz贸d i nic nie m贸wi膮c, i艣膰 pocz膮艂, wybieraj膮c co najsuchsze miejsca, k艂adki i ceg艂y, kt贸re gdzieniegdzie w艣r贸d b艂ota by艂y pok艂adzione. On jeden zna艂 tak swe miasto i wszystkie jego brukowe tajemnice, i偶 w艣r贸d najciemniejszej nocy m贸g艂 si臋 w nim orientowa膰.
Z g艂ow膮 zwis艂膮 na piersi, nie m贸wi膮 nic, Barani Ko偶uszek szed艂 za swym przewodnikiem.
Min臋li tak Ogr贸d Saski, gdy u wej艣cia na Krochmaln膮 ulic臋 starzec zawo艂a艂 na ch艂opca:
- Sam tu!
Juliaszek nadbieg艂 ku niemu.
- Wracaj nazad - rzek艂 nakazuj膮co Barani Ko偶uszek - ja tu ju偶 do mojej budy i bez ciebie trafi臋.
Klepn膮艂 go po ramieniu.
- Pos艂uchaj dobrej rady. Rzu膰 t臋 g艂upi膮 latark臋 do licha, a ucz si臋 rzemios艂a.
Juliaszek si臋 poskroba艂 w g艂ow臋.
- Pr贸bowa艂em - odezwa艂 si臋 markotno - ta co. Tak膮 natur臋 mam, 偶e w miejscu mi wysiedzie膰 trudno. I znowu偶 te majstrowie psiawiary 艂aj膮, a ja j臋zyka za z臋bami nie trzymam. Szewc jak mi w pysk da艂, tom mu odda艂.
Ruszy艂 ramionami. Stary si臋 roze艣mia艂.
- To si臋 zwalasz - rzek艂 - a szkoda. Pom贸dl si臋, aby ci B贸g da艂 wi臋cej cierpliwo艣ci.
I nim si臋 Juliaszek opatrzy艂, znikn膮艂 mu stary w ciemno艣ciach gdzie艣 tak, jakby - wedle jego wyra偶enia - poszed艂 wskr贸艣 ziemi. Ch艂opak posta艂 chwil臋 zamy艣lony, spojrza艂 w latark臋, w niej jeszcze 艂oj贸wki zosta艂o, i kopn膮艂 si臋 nazad do Marwaniego.
Ko偶uszek tymczasem nie postrze偶ony, mimo nocy ciemnej nie potrzebuj膮c si臋 przypatrywa膰 dobrze znanej drodze pod parkanami, szed艂 dalej Krochmaln膮 ulic膮. Tu, w艣r贸d drewnianych domostw po wi臋kszej cz臋艣ci, sta艂a odosobniona, jednopi臋trowa kamieniczka, kt贸ra nad nimi g贸rowa艂a.
W oknach pi臋terka jej nie by艂o 艣wiat艂a; dolne, okiennicami nieszczelnymi pozas艂aniane, po lewej stronie 艣wiate艂ka z wn臋trza przepuszcza艂y. Staruszek cicho si臋 zbli偶y艂 do drzwi, klucza doby艂 z kieszeni, otworzy艂, wszed艂 i zamiast w lewo, obmacawszy drzwi, skierowa艂 si臋 na praw膮 stron臋.
Nie potrzebowa艂, aby mu 艣wiecono do otwierania, znaj膮c dobrze miejscowo艣膰.
Izba, do kt贸rej wszed艂, by艂a ciemna, ale i tu omackiem stary na kominie krzesiwo znalaz艂, hubk臋 i siark膮 napuszczone drewienka. Wpr臋dce za艣wieci艂a hubka, zapali艂a si臋 siarkowana drzazga, a od niej 艣wieca na kominie przygotowana. Gdy si臋 rozja艣ni艂o w izbie, mo偶na w niej by艂o dostrzec tapczan nie zas艂any niczym, na kt贸rym odzie偶 jaka艣 by艂a, stolik przy 艣cianie z r贸偶nymi na nim gratami, 艂aw臋 zapylon膮 i pod艂og臋 nie umiatan膮 od dawna. By艂a to pustka, a ch艂贸d w niej przejmuj膮cy kaza艂 si臋 domy艣la膰, i偶 jej nie zamieszkiwano.
Stary, wszed艂szy, zrzuci艂 z siebie natychmiast obmok艂y ko偶uszek, kt贸ry na 艣cianie, obok dw贸ch zupe艂nie mu podobnych, powiesi艂. Siad艂 na tapczanie, zdejmuj膮c z n贸g zb艂ocone obuwie, kt贸re przygotowane buty d艂ugie zast膮pi艂y. Czapk臋 po艂o偶y艂 na stole. Wdzia艂 kapot臋 szar膮, a nareszcie otar艂szy twarz, w艂osy rozczochrane i brod臋 przyczesa艂.
Zmiana ta ubrania uczyni艂a go prawie innym cz艂owiekiem; twarz nawet wyraz jaki艣 spokojniejszy, smutny a powa偶ny przybra艂a.
Wygl膮da艂 jak zamo偶ny mieszczanin jaki艣 i nic ju偶 偶ebraczego nie mia艂 w sobie.
Westchn膮艂, pocieraj膮c czo艂o, i uj膮wszy 艣wiec臋 z komina, wyszed艂 z izby, kt贸r膮 starannie na k艂贸dk臋 zamkn膮艂 za sob膮.
Sie艅 domu niewielka by艂a, ale czysta. Schody drewniane prowadzi艂y na pi臋terko. Stary, nim wszed艂 na nie, zapuka艂 na lewo. Za drzwiami poruszy艂o si臋 co艣. Niem艂oda kobieta, trzymaj膮c k膮dziel w r臋ku, otworzy艂a je i pocz臋艂a wo艂a膰:
- Zaraz! Zaraz!
Wewn膮trz izby wida膰 by艂o piec i kuchenk臋, przybory jak zwykle dla czeladzi. Na ognisku jeszcze p艂on膮cym gotowa艂o si臋 c贸艣.
Dziewczynka, wyrostek z podkurczonymi pod siebie nogami, drzema艂a pod piecem.
- Jak bo jegomo艣膰 dzi艣 p贸藕no!
- zawo艂a艂a schryp艂ym g艂osem zaspanym kobieta, krz膮taj膮c si臋 oko艂o garnk贸w. - Na dworze taka plucha zimna, 偶e i psa nie wyp臋dzi膰. Jeszcze chor贸bska jakiego, Panie Bo偶e uchowaj, jegomo艣膰 si臋 nabawi.
Stary, nie zwa偶aj膮c na to gderanie i wcale nie odpowiadaj膮c, w milczeniu pocz膮艂 si臋 drapa膰 na g贸r臋. Tu drzwi nie by艂y zamkni臋te. Przedpok贸j czysto utrzymany przeszed艂szy, stary znalaz艂 si臋 w sporej izbie go艣cinnej, bardzo schludnie utrzymanej i niemal eleganckiej.
Sprz臋t by艂 nienowy, ale dosy膰 wykwintny, sofa i krzes艂a pokryte sp艂owia艂ym adamaszkiem, st贸艂 zawieszony kobierczykiem.
Zwierciad艂o stare, troch臋 poobijane, weneckie i para ciemnych obraz贸w przyozdabia艂y 艣ciany. Kom贸dka saskiej fabryki sta艂a w k膮tku. Wida膰 by艂o je偶eli nie dostatek, to przynajmniej nie n臋dz臋, a czysto艣膰 i porz膮dek mile uderza艂y oczy.
Przeszed艂szy ten pok贸j, stary ze 艣wiec膮 wszed艂 do sypialni.
Ten sam 艂ad i tu panowa艂. 艁贸偶ko ze starym pawilonem *82 w k膮tku, wielka szafa stara, kilka krzese艂, kufr贸w para ubiera艂y ten pok贸j; lecz najwi臋cej miejsca zajmowa艂 olbrzymi st贸艂, sp艂owia艂膮 i podart膮 makat膮 zas艂any, tak zarzucony mn贸stwem papier贸w, broszur, ksi膮偶ek, 艣wistk贸w i wszelkiego formatu starych i nowych ksi膮g, i偶 nie by艂o na nim ani kawa艂eczka miejsca pr贸偶nego. Najwi臋cej by艂o kartek lu藕nych, drukowanych, plakat贸w i tych ulotnych pisemek, kt贸re tysi膮cami wyrzuca艂y co dzie艅 drukarnie czasu sejmu czteroletniego.
Na rogu sto艂u, w miejscu, na kt贸re naprz贸d si臋 zwr贸ci艂y oczy wchodz膮cego, le偶a艂a paczka sznurkiem zwi膮zana. Schwyci艂 j膮, postawiwszy 艣wiat艂o, i natychmiast z gor膮czkow膮 ciekawo艣ci膮 przepatrywa膰 zacz膮艂.
Jedn臋 po drugiej odk艂ada艂 kartki, to ramionami z偶ymaj膮c, to u艣miechaj膮c si臋 do nich, to brwi marszcz膮c. By艂y tam i drukowane g艂osy sejmowe, i wierszyki na bibule, i r臋kopisma po艣pieszn膮 a niewprawn膮 r臋k膮 przekopiowane, wydania Gr枚lla *83 i drukar艅 innych, kt贸re wola艂y k艂a艣膰 Alethopolis *84 lub co艣 podobnego na tytule ni偶 firm臋 w艂asn膮.
Wprawne oko starego wszystko to przebiega艂o pr臋dko: niekt贸re tylko wa偶niejsze rzeczy odk艂ada艂 na stron臋. Lecz papier贸w by艂o tak sporo, i偶 zaczytawszy si臋 w nich, nie postrzeg艂 si臋 stary, gdy przyodziana ju偶 kobieta na pr贸g wesz艂a, cicho i ostro偶nie szepcz膮c:
- Wieczerza na stole, niech偶e jegomo艣膰 nie da stygn膮膰.
- A Maciej gdzie? - zapyta艂, nie podnosz膮c ocz贸w od swych papier贸w, stary.
Kobieta milcza艂a chwil臋.
- Gdzie, prosz臋 pana, ma by膰?
Jak zawsze! Gdy jegomo艣膰 si臋 przyp贸藕ni, nieboraczysko niepokoi si臋 i szuka膰 idzie. Tak i teraz. Bo, jak Boga kocham, na tak膮 s艂ot臋, w tak膮 noc...
- Daj偶e pok贸j, nie gderz - przerwa艂 jej 艂agodnie stary. - 呕eby艣cie si臋 wy mn膮 do zbytku nie opiekowali!
Zamilk艂a, cofaj膮c si臋, kobieta, a zamy艣lony starzec wysun膮艂 si臋 z sypialni i wolnym krokiem przeszed艂 do trzeciej izby, w kt贸rej na rogu du偶ego sto艂u przygotowane by艂o nakrycie i wieczerza, sk艂adaj膮ca si臋 z kawa艂ka odgrzanego mi臋sa i talerza polewki. Kieliszek w贸dki poprzedzi艂 j膮 i Ko偶uszek zacz膮艂 je艣膰 zamy艣lony.
Tymczasem s艂ycha膰 by艂o drzwi otwieraj膮ce si臋 na dole, g艂os gospodyni, potem kroki na schodach, a po chwili m臋偶czyzna s艂uszny, siwy, wygl膮daj膮cy na starego oficjalist臋, z w膮sami zawiesistymi, z poczciw膮 twarz膮 pomarszczon膮, a od ch艂odu teraz zarumienion膮 stan膮艂 w progu jadalni.
- Znowu艣 si臋 niepotrzebnie w艂贸czy艂 po deszczu - odezwa艂 si臋 jedz膮cy. - Widzisz, m贸wi艂em ci tyle razy: sied藕 spokojnie w domu. Mnie nic si臋 nie stanie, nic, ja si臋 ju偶 znam i z ulicami, i z lud藕mi.
- Ale bo, prosz臋 pana - przerwa艂 serdecznym g艂osem pan Maciej.
- M贸j kochany, ju偶 mnie nie nawracaj - westchn膮艂 stary. - Com zacz膮艂, doko艅czy膰 trzeba.
Obaj zamilkli. Po chwili cicho zapyta艂 pan stoj膮cego u drzwi:
- By艂e艣 u ksi臋dza podkanclerzego? *85 - By艂em i nieraz - odpar艂 Maciej. - Nie mo偶na si臋 by艂o docisn膮膰. W艂a艣nie mu przychodzili wszyscy pono nominacji winszowa膰. Stoj膮c w kancelarii, nas艂ucha艂em si臋, jak pisarkowie drwili, 偶e tacy teraz z respektem *86 przybywali, co wczoraj mu si臋 nie k艂aniali na ulicy.
Nie by艂o odpowiedzi; stary kraja艂 twarde mi臋so, zamy艣lony.
Maciej doda艂 po kr贸tkim milczeniu:
- Przynios艂em wszystko, co si臋 gdzie u艂owi膰 da艂o, i po艂o偶y艂em na stoliku.
Stary g艂ow膮 kiwn膮艂.
- Wi膮zka spora!
Ruszy艂 ramionami. Znowu nast膮pi艂o milczenie. Maciej spogl膮da艂 z ukosa, nie odchodz膮c. Zdawa艂 si臋 co艣 jeszcze mie膰 do powiedzenia, z czym sam wyst膮pi膰 nie chcia艂.
Czeka艂. Wieczerza ju偶 si臋 mia艂a ku ko艅cowi. Stary, otar艂szy usta, powsta艂, a Maciej, 艣wiece zabrawszy, przeprowadzi艂 go do sypialni.
- Rozbiera膰 mnie nie potrzebujesz - odezwa艂 si臋, za st贸艂 siadaj膮c do papier贸w, Ko偶uszek - id藕 spa膰!
Maciej si臋 wstrzyma艂 jeszcze, zawaha艂 i szepn膮艂 co艣 po cichu na ucho siedz膮cemu, jakby i tu nawet, gdzie sami we dw贸ch byli, obawia艂 si膮 pods艂uchania.
- Wiem! - odpar艂 marszcz膮c si臋 stary i r臋k膮 da艂 mu znak, aby odszed艂.
Nasta艂a na ma艂o ucz臋szczanej ulicy cisza g艂ucha i deszcz ju偶 tylko na dach spadaj膮cy, a rynny, przez kt贸re potoki si臋 la艂y, przez noc ca艂膮 s艂ycha膰 by艂o. W kamieniczce pogas艂y 艣wiat艂a i w jednym tylko oknie sypialni d艂ugo blade 艣wiate艂ko miga艂o.
Nazajutrz deszcz troch臋 usta艂, chmury si臋 podnios艂y, wiatrem p贸艂nocnym p臋dzone, posinia艂e i szkliste, na mr贸z si臋 zbiera膰 zdawa艂o. Oko艂o dziesi膮tej godziny zapukano do drzwi.
Maciej poszed艂 otworzy膰.
M臋偶czyzna, ca艂y os艂oni臋ty p艂aszczem, w czapie na uszy naci艣nionej, tak 偶e twarzy jego nie mo偶na by艂o rozezna膰, poszeptawszy c贸艣 ze s艂ug膮, z nim razem po艣piesznie wszed艂 na g贸r臋.
Tu, gdy ci臋偶k膮 zrzuci艂 w przedpokoju opo艅cz臋, odprostowa艂 si臋 i twarz odkry艂, okaza艂 si臋 lat zaledwie 艣rednich m臋偶czyzn膮, piwnych, 偶ywych oczu, pi臋knych rys贸w, odkrytego czo艂a, fizjognomii szlachetnej i sympatycznej. Typ to by艂 zreszt膮 pospolity dosy膰 zamo偶nego szlachcica, na p贸艂 偶o艂nierza krwi膮 i postaw膮, szerokiej piersi, silnej d艂oni, lecz z艂agodnia艂y jakby wp艂ywem epoki, w艣r贸d kt贸rej 偶y膰 mu przysz艂o.
Ubi贸r polski niewykwintny, ale od sajety i jedwabiu, dowodzi艂 dostatku. Nie by艂 to pierwszy lepszy. Maciej k艂ania艂 mu si臋 z respektem wielkim, drzwi szeroko, nie oznajmuj膮c go, otworzy艂 i wprowadzi艂 do bawialni.
Z sypialnej izby natychmiast wyszed艂 stary, kt贸ry ju偶 by艂 ubrany po wczorajszemu.
Postrzeg艂szy go艣cia, do艣膰 偶ywo i z uprzejmym twarzy wyrazem podszed艂 ku niemu. 艢cisn臋li si臋 za r臋ce. Maciej natychmiast znikn膮艂 i kroki jego na schodach s艂ycha膰 by艂o. Przyby艂y go艣膰, zaproszony, zaj膮艂 miejsce na sofie, stary siad艂 przy nim na krze艣le.
- Nic nowego? - zapyta艂 gospodarz po chwili.
- Owszem, nowin jest du偶o - odezwa艂 si臋 przyby艂y. - Nie wszystkie dobre, pewnie po艂owa nieprawdziwych, bo si臋 one na bruku naszym rodz膮 jak grzyby po deszczu. Ale pr贸偶niacy i plotkarze maj膮 czym 偶y膰.
Spojrzeli na siebie.
- Ja si臋 pana pisarza o te brukowe efemerydy *87 nie pytam - rzek艂 Ko偶uszek. - C贸偶... u nas?
- Zbli偶amy si臋 do celu - szepn膮艂 pisarz.
- A kr贸l? - zapyta艂 gospodarz.
Nast膮pi艂a chwila d艂ugiego milczenia. Zapytany westchn膮艂.
- Kr贸l... kr贸l - pocz膮艂 powoli. - A! Du偶o by o nim m贸wi膰 potrzeba. Niepodobna nie ulec urokowi tego cz艂owieka, ktokolwiek si臋 do艅 zbli偶y.
Najmilszy z ludzi, jeden z najdowcipniejszych i najucze艅szych monarch贸w swojego czasu. S膮d o rzeczach trze藕wy, serce dobre...
Tu pisarz za艂ama艂 r臋ce.
- C贸偶 po tym - odezwa艂 si臋 - kiedy charakteru nie ma? Si艂y mu brak do dobrego i do z艂ego zar贸wno i... kwoki panuj膮 nad nim. *88 Znacie go, jak wszyscy.
- Pozw贸lcie - przerwa艂 stary.
- Jest to zapewne nieszcz臋艣cie wielkie ten brak woli i wytrwania, lecz z drugiej strony w tym momencie, gdy ju偶 nad jego umys艂em pan Ignacy *89 uzyska艂 pewn膮 przewag臋, gdy i podkanclerzy nie jest bez wp艂ywu, gdy widocznie pochyla膰 si臋 zacz膮艂...
- Nawet si臋 zupe艂nie zdaje nawr贸cony - doda艂 pisarz - ale kto za jutro zar臋czy? Wieczorem z g艂uchym Wilczewskim *90 przekrada si臋 na konferencj臋 nasze jakby spiskowiec jaki.
Piattoli, *91 Ignacy "e tutti quanti" *92 staraj膮 si臋 w niego wla膰 ducha. Zapala si臋, wt贸ruje, rzuca my艣li doskona艂e, przyklaskuje naszym, cieszy si臋, unosi... My艣my w si贸dmym niebie!
W kilka godzin potem g艂uchy Wilczewski odprowadza go nazad do sypialni. Tu starosta piaseczy艅ski *93 szepce mu, 偶e pani krakowska *94 na艅 czeka. W istocie ona i Mniszchowa *95 od godziny nudz膮 si臋 w salce bocznej. Kr贸l, po odbytej pa艅szczy藕nie z nami, znu偶ony tym, czyme艣my go karmi膰 musieli, wita z rado艣ci膮 przynosz膮ce mu rozrywk臋 niewiasty. Ryks podawa膰 ka偶e herbat臋 i owoce. Zasiadaj膮 w ma艂ym k贸艂ku. Pani krakowska powraca od prymasa *96 i wiezie z sob膮 wyziewy atmosfery, kt贸r膮 by艂a otoczona. Pierwsze z ust jej s艂owo brzmi w uszach pana jak okropny dysonans. *97 Lecz niedawno on sam wt贸rowa艂 z tego tonu. Potrzeba przed kobietami ukry膰 zmian臋, jaka zasz艂a w umy艣le. U艣miecha si臋 i potakuje.
Przywiezione przez pani膮 krakowsk膮 ziarna kie艂kuj膮, oddzia艂ywaj膮. Kr贸l stygnie...
Wszystko to, czemu przed chwil膮 przyklaskiwa艂, wydaje mu si臋 teraz niedorzeczno艣ci膮. Pan Ignacy jest utopist膮, *98 ksi膮dz Piattoli nie zna kraju. Kr贸l wzdycha. Powoli zaczyna szydzi膰 z tego, co przyni贸s艂 z sob膮, otrze藕wia si臋 i idzie spa膰 zgryziony, nie wiedz膮c, z czym si臋 jutro obudzi. Nazajutrz z rana rozmowa z Bu艂hakowem. *99 W sekrecie wyprawia list do Szcz臋snego. *100 Kr贸l chodzi smutny a偶 do wieczora. Wilczewskiemu daje si臋 prowadzi膰 a偶 do progu, z najmocniejszym przekonaniem, i偶 si臋 tu utopiom oprze z ca艂膮 si艂膮 przygotowanych argument贸w. Ba, przest膮piwszy pr贸g, powitawszy swych wsp贸艂spiskowych, powraca do wczorajszego toku idei. W duchu powiada, 偶e prymas jest uparty, a Piattoli najm臋drszy z ludzi.
Ko艅cz膮c westchn膮艂 pisarz.
Gospodarz s艂ucha艂 z min膮 pos臋pn膮.
- Niemniej potrzeba na s艂abego dzia艂a膰, pilnowa膰 go i mie膰 z sob膮 - rzek艂 z cicha. - Bez niego si臋 nie obejdziemy.
Zn贸w wymieniali wejrzenia.
- Wypadki we Francji *101 wp艂yn膮 na reform臋 u nas - doda艂 stary.
Pisarz si臋 bole艣nie u艣miechn膮艂.
- Nie wiem - rzek艂. - W naszych poj臋ciach zamieszanie jest wielkie. Francja zdaje si臋 wi臋cej ku republika艅skim d膮偶y膰 formom, a u nas najzagorzalsi republikanie sta膰 b臋d膮 przy starych prawach i broni膰 藕renicy wolno艣ci. *102 - Tak, na nieszcz臋艣cie, my mamy z przesz艂o艣ci膮 do walczenia i z na艂ogami wiel膮. Mo偶na by s艂ownik u艂o偶y膰 tych wyraz贸w, do kt贸rych si臋 u nas fa艂szywe przyczepi艂y poj臋cia. Mamy do walczenia z dykcjonarzem. *103 Pocz膮wszy od naszej wolno艣ci, wszystko w nim przerobi膰 potrzeba.
- Jednak偶e - doda艂 pisarz - nasz ob贸z si臋 powi臋ksza. Mamy adept贸w. *104 - No, i nieprzyjaciele wyrastaj膮 jawni - rzek艂 stary.
- Tym lepiej! - zawo艂a艂 go艣膰.
- Niech podnios膮 przy艂bice: *105 obliczymy si臋.
Pomilczeli chwil臋; stary mia艂 twarz zas臋pion膮.
- M贸wcie, co chcecie - odezwa艂 si臋 - Lucchesiniemu *106 nie wierz臋 i tego ich pruskiego przymierza, w kt贸re bij膮, obawiam si臋.
- A! - krzykn膮艂 gwa艂townie pisarz. - To pan z nas jeste艣 jedynym niedowiarkiem! Zapewne ja mam to we krwi, jak wy wszyscy, i偶 Niemcowi nie ufam, ale tu, gdzie go w艂asny interes prowadzi...
Gospodarz mocno usta wykrzywi艂.
- Pami臋tajcie偶 - zawo艂a艂 - aby艣cie si臋 do nakarmienia czymkolwiek sprzymierze艅ca przygotowali! Gda艅ska zechce lub...
- My ani pi臋dzi ziemi - zawo艂a艂 pisarz - nie damy!
- Nie ufajcie偶 przymierzu - zako艅czy艂 stary.
I pomy艣lawszy, doda艂 z przyciskiem:
- Lucchesiniemu nie ufam i boj臋 si臋 go, tego szatana o jednym oku.
Pisarz, czy nie chcia艂 na to odpowiada膰, czy zda艂o mu si臋, 偶e o Lucchesiniego nie warto si臋 spiera膰, nic nie odpowiedzia艂.
- Trudno艣ci - rzek艂 - i z lud藕mi, i ze spraw膮 b臋dzie niema艂o. Ci nawet, co maj膮 pragnienie reformy i czuj膮 jej potrzeb臋, nie wiedz膮 jasno, co pocz膮膰.
- Tak, tak! - potwierdzi艂 Ko偶uszek. - Trudno艣ci z tego wynikaj膮, co nam przesz艂o艣膰 zostawi艂a. U g贸ry trzeba wyrobi膰 si艂臋, kt贸rej u nas monarcha nie mia艂, a u do艂u da膰 swobod臋. Dla obojga moc t臋 sk膮d we藕miemy, je艣li jej nie zaczerpniemy ze 艣rodka, z tej skarbnicy szlacheckiej, w kt贸rej by艂o wszystko zamkni臋te i zmonopolizowane? Oczywista rzecz, 偶e ci, kt贸rym odbieraj膮 to, co posiadali, opiera膰 si臋 b臋d膮 na spoliacji. *107 I ta nasza przysz艂a ustawa, o kt贸rej doj艣cie do skutku tak si臋 troszczymy, ma to w sobie osobliwego, i偶 gdy gdzie indziej monarchom w艂adzy ukr贸caj膮, my jej naszemu doda膰 chcemy. A w przysz艂o艣ci obok szlachty czy uszlachcony, czy tylko uszlachetniony *108 lud ma stan膮膰. To jest miliony za krocie. *109 Przeszed艂 si臋 po izbie stary, z czo艂em zas臋pionym my艣lami.
- Wszystko to dobre - westchn膮艂. - Jest w narodzie pop臋d, instynkt jaki艣, 偶e chwila przysz艂a, gdy si臋 lub ratowa膰 potrzeba nowymi prawami, albo gin膮膰. Szlachetniejsi gotowi s膮 do ofiar. Wszystko do dobre - powt贸rzy艂 - ale (tu zwr贸ci艂 si臋 do pisarza z twarz膮 zaognion膮 i r臋kami rozpostartymi) "quid leges sine moribus?" *110 Poprawi膮偶 nas ustawy? Na obyczaje sp贸jrz. Co si臋 to z nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobie艅 szlachetnych, patrz, jak 偶yj膮! Jestli tu co poszanowanego? 艢wi臋to艣膰 ma艂偶e艅stwa, powaga staro艣ci, niez艂omno艣膰 s艂owa, godno艣膰 cz艂owieka? Sza艂 jaki艣 ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, u偶ywanie 偶ycia bezrozumne poch艂ania, opanowuje, poni偶a. Wy my艣licie o ustawie, ale potrzeba jak膮艣 groz膮 i sromem dzia艂a膰 na tych ludzi, aby ich na lepsz膮 wprowadzi膰 drog臋. Republikanami si臋 by膰 chlubimy, a gdzie偶 cnoty republika艅skie *111 i gdzie obyczaje sparta艅skie? *112 Gdzie czysto艣膰 sumie艅 i r膮k?
Starzec zamilk艂, pisarz si臋 pocz膮艂 u艣miecha膰.
- Wsiad艂e艣 bo pan na swojego konika! - zawo艂a艂. - Ale trudno, aby wszyscy 艣wi臋ci byli. Ludzie s膮 lud藕mi, s艂abo艣ci wiele przebaczy膰 trzeba.
- S艂abo艣ci! B艂臋d贸w! - przerwa艂 Ko偶uszek. - A! Zapewne, ale nie bezwstyd贸w i nie na艂og贸w obrzyd艂ych, nie takiego ob艂膮kania, kt贸re z tych, co prost膮 id膮 drog膮, szydzi... bo prawem si臋 sta艂o i obyczajem.
Pisarz widocznie chcia艂 zwr贸ci膰 rozmow臋 i zamilk艂.
- Partia nasza - doda艂 - coraz ro艣nie, przeciwna maleje. Wiele si艂y nam dodaje, 偶e艣my poczciwego Arystydesa *113 Ma艂achowskiego wybrali za wodza.
No, i ksi膮偶臋 Kazimierz bardzo nam jest po偶yteczny.
Stary si臋 roz艣mia艂 troch臋 z艂o艣liwie.
- Zapewne, zapewne - rzek艂 - znaczy to c贸艣, 偶e pi臋kny, czysty, z pewnych wzgl臋d贸w rzymskich czas贸w godny charakter stoi na czele. Ma艂achowskiemu nic uj膮膰 nie mo偶na, opr贸cz 偶e poczciwski g艂owy wcale nie ma i 偶e zamiast, co by on was mia艂 prowadzi膰, wy jego prowadzicie, chocia偶 si臋 mu zdaje, 偶e on to robi, co mu zr臋cznie podszeptuj膮. Cienia w nim nie ma samolubstwa, prywaty, ale cnot膮 sw膮 dumny a 艣lepy.
- Zar臋czam wam, 偶e widzi to dobrze, i偶 reforma nas tylko zbawi - rzek艂 pisarz.
- Lecz on by jej nawet, i listy Ko艂艂膮taja przeczytawszy, nie wymy艣li艂 - doko艅czy艂 stary.
- Co si臋 tyczy ksi臋cia Kazimierza...
Tu pisarz mu podchwyci艂:
- To tak偶e szlachetny charakter.
Starzec si臋 wykrzywi艂.
- Pieszczoszek matczyn, no i hetmana siostrzeniec - rzek艂. - Powiedz mi asindziej, ile razy na czczo by艂 w izbie? *114 Pisarz 艣mia艂 si臋.
- Co nie przeszkadza - wtr膮ci艂 - 偶e t臋g膮 mow臋 palnie, g艂ow臋 sobie zmywszy zimn膮 wod膮. We drzwiach zwykle, gdy ze 艣niadania przychodzi艂, 艂api膮 go nasi. "Ksi膮偶臋 masz m贸wi膰! - Ba!
O czym偶e? - "Poprzesz silnie stutysi臋czn膮 aukcj膮 *115 wojska".
- Ale g艂owa moja! - "To nic, jeszcze jest p贸艂 godziny czasu".
I ksi膮偶臋 tnie mow臋 z zapa艂em, ze 艣wietno艣ci膮, z gor膮co艣ci膮 ponczu burgundzkiego.
- Ale zlitujcie si臋 - przerwa艂 Ko偶uszek - ten, 偶eby艣cie go na nie wiem co zakl臋li, gdy pa艂k臋 zaleje, przed matk膮 lub wujem wyspowiada si臋 z projektowanej ustawy i wszystko w 艂eb we藕mie.
- Ale, m贸j dobrodzieju - zawo艂a艂 pisarz weso艂o - on o ustawie jak w rogu i wiedzie膰 nic nie b臋dzie, a偶 gdy ona przyjdzie na st贸艂!
- Jak to? Jeden z marsza艂k贸w sejmu, co ma przygotowa膰 t臋 wiekopomn膮 ustaw臋, nie wie do ostatniej godziny, nad czym pracuje?
Pisarz poruszy艂 ramionami i 艣mia艂 si臋.
- Tak jest, na to wam przysi臋gam!
Staruszek, nie wydaj膮c g艂osu, roz艣mia艂 si臋 ustami tylko.
- Co za spo艂eczno艣膰, w艣r贸d kt贸rej spiskowa膰 potrzeba, aby doj艣膰 do celu, wszystkich bij膮cego w oczy!
Chwil臋 tak jeszcze rozmawiali o sprawach sejmowych, a gospodarz s艂ucha艂 dawanych mu informacyj to si臋 zas臋piaj膮c, to ciesz膮c, ale niezbyt gor膮co i jakby niezupe艂nie w zapowiadany wierzy艂 skutek.
- Ja ci powt贸rz臋 - skonkludowa艂 *116 - com ju偶 rzek艂: "Quid leges sine moribus?" Ustawa pi臋kn膮 rzecz膮 b臋dzie, lecz ona nierych艂o przerobi nas, a tu "pericilum in mora". *117 Ratowa膰 trzeba od rozk艂adu Rzecz nasz膮 Pospolit膮, szczeg贸lniej t臋 klas臋, na kt贸rej ona sta艂a i d艂ugo jeszcze sta膰 b臋dzie. Nim lud z otch艂ani i ciemno艣ci wyprowadzicie na 艣wiat艂o, wiele czasu up艂ynie. Na ramionach szlachty wszystko d艂ugo jeszcze spoczywa膰 b臋dzie, a j膮 zepsucie zjada i toczy.
Magnaci to kosmopolici *118 i dla nich o ojczyzn臋 nie idzie, bo si臋 do innej z tytu艂ami przesadz膮. P贸艂pankowie ich na艣laduj膮 dla tonu, a i po wsiach zaraza z艂ych obyczaj贸w i lekko艣ci ju偶 si臋 zakrada. Gdy run膮 te stare podwaliny gmachu, padnie i on!
Pisarz zaduma艂 si臋.
- 艢rednia klasa, lud - przeb膮kn膮艂 nie艣mia艂o.
- Obojga nie ma! - zawo艂a艂 stary. - Dekret *119 nie stworzy jednej, a ksi膮偶臋 Stanis艂aw *120 z Brzostowskim *121 - drugiego.
Lat, wiek贸w potrzeba, aby si臋 to wyrobi艂o, czego tylko jest 艣lepy zawi膮zek, a tymczasem co zbudujecie na tych, kt贸rzy nie patrz膮, sk膮d pieni膮dze bior膮, kt贸rzy w s艂u偶bie Rzeczypospolitej obcych mocarstw tytu艂uj膮 si臋 genera艂ami i pu艂kownikami, a byle im dano wysokie stanowisko, wszystko za nie sprzedadz膮?
- Pan bo widzisz wszystko w zbyt czarnych barwach! - zawo艂a艂 pisarz. - Sam przyznajesz, 偶e jest poczucie potrzeby reform, instynkt szlachetny, do ofiar gotowo艣膰. Powoli poprawimy si臋.
- Nie, nie! - rzek艂 uparty Ko偶uszek. - Nie, poprawiny si臋 dopiero, gdy legniemy pod razami, gdy nas gruzy przysypi膮, gdy prorocze s艂owa Skargi *122 i Jana Ka藕mirza *123 si臋 sprawdz膮.
B膮d藕 wola Twoja!
G艂ow臋 pochyli艂 stary, ale po chwili podni贸s艂 j膮 nagle z twarz膮 wypogodzon膮 i zawo艂a艂 z zapa艂em:
- B膮d藕 co b膮d藕, pisarzu, "usque ad finem" *124 r贸bmy ka偶dy sw膮 powinno艣膰. Gdy twierdza jest obl臋偶on膮, cho膰 nie ma najmniejszej nadziei obrony ani odsieczy, 偶o艂nierz poczciwy walczy do ostatka i daje si臋 zabi膰 na wa艂ach. Tak i my: jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy, inni w szkole - powinni艣my czyni膰, co do nas nale偶y.
Pisarz si臋 podni贸s艂 z sofy, doby艂 jakiego艣 艣wistka i pocz膮艂 czyta膰 satyryczne wierszyki, kt贸re tego dnia w fiakrach i na 艂awkach Saskiego Ogrodu rozrzucone by艂y. 艢mia艂 si臋 z nich, czytaj膮c, a i staruszek rad im by艂. Uderzy艂 r臋k膮 po papierze.
- I to si臋 przyda - rzek艂. - Ten, co to pisa艂, zda艂o mu si臋, 偶e z艂o艣ci swej dogodzi艂, a sam nie wiedzia艂 o tym, 偶e moralno艣ci mimo wiedzy s艂u偶y. I koncept *125 niekiedy oczy otwiera. M贸wi膮, 偶e "natura maxime miranda in minimis", *126 a ja m贸wi臋, 偶e Pan B贸g najcudowniejszy, gdy przez b艂azn贸w uczy filozof贸w i statyst贸w *127 rozumu.
Pisarzowi ju偶 pilno by艂o.
Poszeptali c贸艣 z sob膮, wymienili papiery jakie艣, gospodarz na zegarek spojrza艂 i go艣cia do przedpokoju przeprowadzi艂, przywo艂uj膮c Macieja do siebie.
Lecz w艂a艣nie kiedy ten pisarzowi drzwi otwiera艂, aby je za nim zaryglowa膰, ukaza艂 si臋 w progu ich, w czarnym p艂aszczu z puszk膮 blaszan膮 pod szkaplerzem, braciszek od bonifratr贸w po kwe艣cie.
Poniewa偶 go艣膰 wychodzi艂 z domu, kwestarzowi zamkn膮膰 drzwi przed nosem nie wypada艂o. Opr贸cz tego przyj臋to za regu艂臋, 偶e chodz膮cych z ja艂mu偶n膮, gdy pan by艂 w domu, puszczano. Wskaza艂 wi臋c stary Maciej braciszkowi na schody, a ten, puszki swej dobywszy spod sukni, powoli wszed艂 na nie i do salki, w kt贸rej si臋 jeszcze stary znajdowa艂. Zobaczywszy kwestarza, si臋gn膮艂 po sakiewk臋, lecz bonifrater, kt贸ry ju偶 by艂 wyci膮gn膮艂 puszk臋, spojrzawszy na twarz gospodarza, w kt贸r膮 si臋 wpatrzy艂 z wyrazem niezmiernego podziwienia, stan膮艂 jak os艂upia艂y. R臋ka wyci膮gni臋ta z puszk膮 dr偶a艂a, na twarzy jego malowa艂o si臋 niedowierzanie, zdumienie, ciekawo艣膰, prawie przestrach. Usta otworzy艂 i pocz臋tej pro艣by o datek dla szpitala nie umia艂 doko艅czy膰.
Stary postrzeg艂 to.
- Co si臋 tak, braciszku, wpatrujesz we mnie? - rzek艂 troch臋 zmienionym g艂osem.
Braciszek, pos艂yszawszy mow臋, jeszcze dziwaczniejsz膮 twarz zrobi艂. Stary pocz膮艂 si臋 u艣miecha膰.
- Co we mnie znajdujesz tak dziwnego? - wyj膮kn膮艂, rzucaj膮c dwuz艂ot贸wk臋 w skarbonk臋.
- Ja艣nie wielmo偶ny pan przebaczy mi - odezwa艂 si臋 pokornie bonifrater. - G艂upie oczy moje, nie wiedzie膰, co im si臋 przywidzia艂o.
- Hm, c贸偶 takiego? Co? - zamrucza艂, troch臋 si臋 zas臋piaj膮c, stary. - Rad bym wiedzie膰.
- Bez urazy, niech pan daruje... osobliwe podobie艅stwo - m贸wi艂 bonifrater. - Ale bo nawet i w g艂osie.
- Do kogo? - szepn膮艂 markotno gospodarz.
- Wstyd wyzna膰 - m贸wi艂, 艣miej膮c si臋, brat - do tego wariata, co go zowi膮 Baranim Ko偶uszkiem.
Gospodarz zacz膮艂 si臋 艣mia膰 na g艂os i wzi膮艂 si臋 a偶 za boki, ale mu si臋 brwi 艣ci膮gn臋艂y i usta zdawa艂y si臋 gniewem kurczy膰.
- A to艣 mi pochlebne znalaz艂 podobie艅stwo do jakiego艣 w艂贸cz臋gi! - zawo艂a艂. - Barani Ko偶uszek... c贸偶 toto jest?
- At, fiksat, kt贸rego by do ciupy zamkn膮膰 warto, a zimn膮 go wod膮 oblewa膰 - rzek艂 bonifrater.
- Ja z nim cz臋sto u furty baraszkuj臋, ale to zajad艂a 偶mija, o, i nieg艂upi jak wszyscy wariaci, w kt贸rych g艂owie rozum niekiedy pob艂yskuje. Nikomu nie daruje, szydzi, 偶ga, wy艣miewa.
- Hm, hm! - rzek艂 stary. - A nic do rzeczy? Bez sensu?
- No, nie mo偶na powiedzie膰, aby od rzeczy pl贸t艂 - odpar艂 bonifrater - tylko z艂y jest i k膮sa, a to te偶 fiksacja, bo go za to pr臋dzej p贸藕niej albo zamkn膮, albo wy艣wi臋c膮. *128 Gospodarz sta艂 chwil臋 zamy艣lony.
- Mo偶e by艣 si臋 kieliszka w贸dki napi艂? - odezwa艂 si臋, id膮c do drugiego pokoju i przynosz膮c flaszk臋 z sob膮. - A prosz臋 was, o takim jakim艣 podobie艅stwie, kt贸re艣cie upatrzyli mi臋dzy mn膮... - Tu si臋 pocz膮艂 艣mia膰.
Bonifrater protestowa艂, kieliszek bior膮c do r臋ki.
- Ja przecie偶 od lat wielu jestem mieszczaninem sto艂ecznego Jego Kr贸lewskiej Mo艣ci miasta Warszawy i mam tu, jak widzicie, posesj臋 w艂asn膮, a brata ani swata w ca艂ym mie艣cie nie znam.
Braciszek si臋 uniewinnia艂.
- Pan mi daruje... at, stare oczy. Nawet pan s艂uszniejszego wzrostu i tylko te siwe w艂osy i broda...
- Ale艣 bo mnie nieosobliwie zaszczyci艂! - doda艂, 偶egnaj膮c si臋 ju偶, stary.
Bonifrater, usta otar艂szy po w贸dce, z niskim uk艂onem do drzwi ju偶 uchodzi艁, a stary, flaszk臋 odni贸s艂szy, zadumany powr贸ci艂 do jadalnego pokoju.
Maciej sta艂 w progu.
Poszeptali co艣 z sob膮 po cichu.
Stary zszed艂 ze schod贸w sam, skierowa艂 si臋 do izby, w kt贸rej wczoraj z艂o偶y艂 swe maskaradowe przybranie i zamkn膮艂 si臋 w niej na czas jaki艣. Maciej wzdychaj膮c sta艂 w drzwiach na czatach i niekiedy spogl膮da艂 na ulic臋, w kt贸rej nic wida膰 nie by艂o, opr贸cz kilku furek drzewa, ci膮gn膮cych od Woli po rozmieszanym wczorajszym deszczem b艂ocie.
Nagle z lewego alkierza wyskoczy艂 偶ebrak w baranim ko偶uszku, z rozczochranym w艂osem, z kijkiem w r臋ku, w lada jakich chodaczkach, odarty i brudny. Nie spojrzawszy na Macieja, wybieg艂 w ulic臋 i pop臋dzi艂 popod domami a parkanami ku Saskiemu Ogrodowi. Dopiero dochodz膮c do niego, zwolni艂 troch臋 kroku, odetchn膮艂 i podni贸s艂szy g艂ow臋, szed艂 艣mia艂o, szyderskie stroj膮c miny. O trzy kroki przed nim bonifrater kwestarz, id膮cy ulic膮, zobaczy艂 go, stan膮艂 znowu os艂upia艂y i mia艂 wielk膮 ochot臋 bli偶ej mu si臋 przypatrywa膰 albo i pogoni膰 za nim, gdy Barani Ko偶uszek skorzysta艂 z pierwszej bocznej uliczki i pierzchn膮艂 tak, 偶e mu znik艂 z ocz贸w.
xW tych latach lepsze towarzystwo w Warszawie i to, kt贸re albo si臋 z nim 艂膮czy艂o, lub na艣ladowa膰 je pragn臋艂o, nie wstawa艂o rych艂o. Damy, kt贸re z bal贸w, wieczerzy przed艂u偶onych lub od gry powraca艂y nade dniem, sypia艂y do po艂udnia. Ranne wizyty, przy czekoladzie, niekt贸re z nich w 艂贸偶kach przyjmowa艂y po pierwszej godzinie, niekt贸re i p贸藕niej. O dwunastej przedpokoje nape艂niali zwykle przekupnie, faktorowie *129 i faktorki, bez kt贸rych si臋 nikt nie obchodzi艂.
Pani Loiska, inaczej zwan膮 pi臋kn膮 kasztelanicow膮, pilnie tego strzeg艂a, aby jej dom zdawa艂 si臋 by膰 na pa艅skiej stopie. I tu wi臋c dopiero o po艂udniu dnia艂o. Lecz nazajutrz po bytno艣ci pana starosty i reducie Loiska wyj膮tkowo wsta艂a wcze艣niej, w艂o偶y艂a turecki szlafroczek i do niego dobrane pantofelki cudnie haftowane i w艂osy 艣liczne przewi膮za艂a wst膮偶eczk膮. Zdawa艂a si臋 oczekiwa膰 na kogo艣.
Oty艂a, ospowata, bardzo mimo tuszy fertyczna *130 s艂uga faworyta, panna Brygida, Brysi膮 poufale zwana, kr臋ci艂a si臋 ju偶 oko艂o pani, kt贸ra nieustannie czego艣 potrzebowa艂a.
W stroju tym porannym Loisce by艂o cudnie. Spod szlafroczka rozpi臋tego wida膰 by艂o sp贸dniczk臋 bia艂膮 jak 艣nieg, ca艂膮 naszywan膮 szlarkami *131 i falbanami haftowanymi misternie. Spod szerokich r臋kaw贸w wystaj膮ce r膮czki z paluszkami d艂ugimi, jakby wytoczonymi, zda艂y si臋 do ca艂owania stworzone. Przegl膮da艂a si臋 w lustrze,zawieszonym naprzeciw ber偶erki, *132 w kt贸rej siedzia艂a z tym zadowoleniem, jakiego do艣wiadczaj膮 pi臋kne panie, gdy z rana od艣wie偶y je sen, zarumieni i odm艂odzi. A ona nie potrzebowa艂a jeszcze odm艂odzenia; wiek nie o艣mieli艂 si臋 na tym obliczu marmurowym zapisa膰 daty 偶adnej. Zdawa艂a si臋 jakby urodzon膮 wczoraj i na nie艣miertelno艣膰 przeznaczon膮.
Patrz膮c na ni膮, niepodobna by艂o przypu艣ci膰, aby kiedy zestarze膰 si臋 mog艂a. U艣miecha艂a si臋 do twarzyczki swej w lustrze, zdaj膮c si臋 m贸wi膰 do siebie:
"Kt贸偶 ci si臋 oprze膰 potrafi?" M艂odo艣膰 t臋 i 艣wie偶o艣膰 winn膮 by艂a mo偶e Loiska temu, 偶e nigdy niczego nie bra艂a mocno do serca. Nie umia艂a kocha膰 i po cichu 艣mia艂a si臋 z tych, co si臋 kochali, zakochiwali lub szaleli z mi艂o艣ci. Ale wiedzia艂a bardzo dobrze, i偶 mi艂o艣膰 jest doskona艂ym narz臋dziem do...
robienia interes贸w. Pozwala艂a wi臋c kocha膰 si臋 w sobie, gra艂a, gdy by艂o potrzeba, uczucie bardzo zr臋cznie i 偶y艂a tak, b臋d膮c pewn膮, 偶e i pi臋kno艣膰 zachowa, i celu dopnie.
Chocia偶 w domu pi臋knej kasztelanicowej swoboda by艂a wielka i mo偶na by艂o o nim m贸wi膰 r贸偶nie, nikt nie m贸g艂 poszczyci膰 si臋 szczeg贸ln膮 艂ask膮 pi臋knej Loiski. Domy艣lano si臋, szeptano, ale jawnych dowod贸w nie by艂o. Amant贸w mia艂a mn贸stwo, preferowanego *133 nie znano.
Hrabia W., kt贸ry u niej grywa艂, ju偶 niem艂ody, obchodzi艂 si臋 z ni膮 protekcjonalnie i nie mia艂 najmniejszego podobie艅stwa do zakochanego. Zimna galanteria *134 jego nie by艂a udawan膮 dla ocz贸w ludzkich, ale najprawdziwsz膮.
Wiedziano bardzo dobrze, i偶 u kogo innego z wielkiego 艣wiata by艂 w 艂askach. Tu tylko wygodnie mu czasem banczek trzyma膰 by艂o.
Loisce na wysoko po艂o偶onych znajomo艣ciach, na protektorach u dworu, po ambasadach itp. nie zbywa艂o, lecz wszyscy jej s艂u偶yli w nadziei, kt贸ra si臋 nigdy nie i艣ci艂a. Wzdychali biedacy, 偶alili si臋, a bogini i kr贸lowa, gdy ju偶 ich o apostazj膮 *135 pos膮dza艂a, umia艂a jednym wejrzeniem na nowo do siebie przywi膮za膰.
By艂a tak 艣liczn膮...
Spodziewano si臋 kogo艣 i pani zaczyna艂a okazywa膰 niecierpliwo艣膰 pewn膮, gdy偶 godzina by艂a, w kt贸rej i inni natr臋tni go艣cie nadej艣膰 mogli a przerwa膰 konferencj膮. Dzwoni艂a par臋 razy na Brysi臋, stoj膮c膮 na czatach u jakich艣 drzwi, dla pos艂ucha艅 tajemnych przeznaczonych, przez kt贸re wchodz膮cych nie widzieli ci, co w przedpokoju czekali.
Br膮zowy zegar, przedstawiaj膮cy jak膮艣 艣wi膮tyni臋, kt贸r膮 anio艂kowie, a raczej amorki, wie艅czy艂y kwiatami, wskazywa艂 ju偶 po艂udnie. Ciemne brwi Loiski coraz si臋 mocniej 艣ci膮ga艂y, gdy zdyszana Brysia wpad艂a ma艂ymi drzwiczkami, wiod膮c za sob膮 niezbyt m艂odego, pi臋knego jeszcze, a jak na rano, wystrojonego bardzo starannie m臋偶czyzn臋. Wygolona twarz jego mia艂a wyraz osobliwszy zalotno艣ci, melancholii, galanterii, ale to by艂a maska, spod kt贸rej dobywa艂o si臋 co艣 demonicznie *136 chytrego, przebieg艂ego, zdradliwego. Mo偶na by艂o zadr偶e膰, wpatrzywszy si臋 w t臋 s艂odycz. Oczki przymru偶one mo偶e dlatego pod powiekami si臋 kry艂y, aby nikt lisiego ich wejrzenia nie zbada艂.
- C贸偶 moja kr贸lowa rozka偶e? - rzek艂 z uk艂onem nies艂ychanie wykrygowanym, ca艂uj膮c r膮czk臋, kt贸r膮 zatrzyma艂 nieco i ta mu si臋 nie opiera艂a. - O, paluszki te! - zawo艂a艂 z uniesieniem.
Loiska si臋 u艣miechn臋艂a.
- Siadaj no, panie pu艂kowniku.
At, mam do pana pro艣b臋, pro艣b臋 wielk膮!
Za艂ama艂a r膮czki i te paluszki tak pi臋knie pokaza艂y si臋 teraz posplatane cudownie, a 偶e si臋 podnios艂y, za nimi utoczona bia艂a r膮czka wysz艂a spod r臋kaw贸w na 艣wiat.
- Kr贸lowo moja, rozkazuj! - zawo艂a艂 pan pu艂kownik g艂osem jakim艣 bezbarwnym, kt贸ry szele艣ci艂 dziwnie. - Trzeba偶 si臋 zaklina膰, i偶 twe rozkazy zostan膮 spe艂nione?
Kr贸lowa opar艂a si臋 na r膮czce, mo偶e, aby j膮 na uwielbienie go艣cia wystawi膰, twarzyczka jej powlok艂a si臋 smutkiem.
- Ja dla pu艂kownika nie mam sekret贸w - rzek艂a - zreszt膮, na co by si臋 to zda艂o? Pan wiesz wszystko a wszystko, co si臋 dzieje w mie艣cie, lepiej ni偶 ktokolwiek b膮d藕 inny.
Pu艂kownik palce po艂o偶y艂 na ustach i szepn膮艂:
- Tst!
Pochyli艂a si臋, patrz膮c mu w oczy, kr贸lowa.
- Pu艂kowniku, zaklinam ci臋, niech to zostanie mi臋dzy nami.
By艂am wczoraj na reducie. A! M贸j Bo偶e, po co mnie tam moja ciekawo艣膰 zap臋dzi艂a? Ale kt贸偶 si臋 tego m贸g艂 spodziewa膰? Hrabia W. mi towarzyszy艂, pow贸z by艂 naj臋ty.
- Ale ja to wszystko wiem - przerwa艂 pu艂kownik.
- No, wi臋c i to wiesz mo偶e, jaka mnie tam awania *137 spotka艂a.
R臋ce zn贸w si臋 za艂ama艂y.
Pu艂kownik g艂ow膮 da艂 znak potakuj膮cy. Dwie 艂zy zbieg艂y z powiek Loisce, ale to by艂y nie per艂y bole艣ci, tylko dwa owoce gniewu.
- Na Boga, m贸j dobry, kochany, jedyny pu艂kowniku, dla mnie to uczy艅! B臋d臋 ci wdzi臋czn膮.
Tu rumieniec zdradliwy obla艂 jej twarz i wi臋cej ni偶 s艂owa powiedzia艂. Zaj膮kn臋艂a si臋.
- Kto jest ten 艂otr niepoczciwy, ten rozb贸jnik, ten Barani Ko偶uszek?
G艂os jej dr偶a艂. By艂y w nim j臋k i z艂o艣膰, gniew i b贸l.
- Jemu to kto艣 chyba podyktowa艂 - ci膮gn臋艂a dalej - ale kto? Ja potrzebuj臋 wiedzie膰, co to za cz艂owiek i kto mu m贸g艂 w艂o偶y膰 to w usta. Tego niegodziwca potrzeba... potrzeba uwi臋zi膰, zamkn膮膰, och艂osta膰, wzi膮膰 go na tortury...! Niech wyzna!
Zapala艂a si臋 troskliwie pi臋kna Loiska. Pu艂kownik s艂ucha艂 zimny jak l贸d.
- W tym s臋k, kr贸lowo moja - pocz膮艂 szepta膰. - Powiadasz, 偶e ja wszystko wiem. No tak, nie przecz臋, wiem wiele, bardzo wiele. Mog臋 panu B. donie艣膰, co si臋 wczoraj po cichu w gabinecie kr贸la uradza艂o; mog臋 powiedzie膰, co pisa艂 Lucchesini do kr贸la pruskiego; mog臋 zgadn膮膰, co my艣li ksi膮dz Ko艂艂膮taj, a nie wiem, co to za 艂otr ten Barani Ko偶uszek. Nieraz ju偶 on okrutne na siebie 艣ci膮ga艂 gniewy.
Chciano go 艣ciga膰, starano si臋 do艣ledzi膰, co pod t膮 sk贸r膮 si臋 kryje. Nadaremnie. Jest to zagadka. Ukazuje si臋, niknie, bluzga w oczy najpot臋偶niejszym, a gdy go potrzeba schwyci膰 jakie艣 si艂y niewidzialne, jakie艣 protekcje tajemnicze go os艂aniaj膮.
Loiska s艂ucha艂a zdumiona niezmiernie i dr偶膮ca.
- Jak to?! - zawo艂a艂a. - Jednego 偶ebraka, w艂贸cz臋gi, kt贸ry jawnie si臋 w ulicach co dzie艅 pokazuje i jakby wam ur膮ga艂, wyst臋puje tam, gdzie ludzi najwi臋cej, nie mo偶ecie kaza膰 pochwyci膰?
- Ba! - zawo艂a pu艂kownik. - To jest jaka艣 nie rozwik艂ana zagadka, w tym co艣 jest niepoj臋tego. Tego 艂otra w chwili niebezpiecze艅stwa jakie艣 niewidome si艂y os艂aniaj膮, broni膮. Znika w kamienicach, w kt贸rych go nawet szuka膰 nie mo偶na. Lud go bierze mi臋dzy siebie i gdzie艣 si臋 podziewa.
Jest czasem w kilku miejscach razem, a nigdzie go pochwyci膰 nie mo偶na.
Loiska 艣mia膰 si臋 zacz臋艂a.
- Ale c贸偶 bo za bajki mi prawisz, jak dziecku! Prosz臋 ci臋! - zawo艂a艂a. - To chyba wasze lenistwo lub nie wiem ju偶 co. Masz swych ludzi, ja naznacz臋 nagrod臋 temu, co go pochwyci, a w贸wczas... rozumiesz - doda艂a z gniewem w g艂osie - mo偶ecie os膮dzi膰 go i zamkn膮膰 na wieki, mo偶ecie go kaza膰 powiesi膰, bo to zb贸jca!
Z politowaniem, ale ch艂odnym, s艂ucha艂 pu艂kownik.
- Kr贸lowo moja - odpar艂 cedz膮c - jak偶e bo ci 艂atwo wszystko!
Bra膰, wi膮za膰, wiesza膰. Prawda, nawyk艂a艣, 艣liczna despotko, *138 robi膰, co ci si臋 zamarzy, pos艂uszni ci wszyscy; ale nam nie tak idzie, jak tobie. S膮, na nieszcz臋艣cie, prawa, klauzury *139 i - m贸wmy szczerze - to nie jest 偶aden taki Barani Ko偶uszek, jak ci si臋 zdaje, w tym si臋 c贸艣 ukrywa.
- Tym bardziej wam - doda艂a Loiska - potrzeba ods艂oni膰 t臋 czarn膮 tajemnic臋. Ja przychodz臋 w pomoc.
Szarpn臋艂a szufladk臋 stoliczka, a偶 stoj膮ca na niej fili偶anka z nie dopit膮 czekolad膮 zadzwoni艂a, doby艂a rulonik i gwa艂tem go wcisn臋艂a w r臋k臋 pu艂kownikowi.
- To dla tego, kt贸ry pochwyci tego 艂ajdaka. Pu艂kowniku, ja musz臋 wiedzie膰, kto on jest i kto go na mnie nasadzi艂.
- Kr贸lowo moja - cicho odpowiedzia艂 pu艂kownik, trzymaj膮c jeszcze rulon w r臋ku.
- W istocie dajesz mi polecenie, kt贸rego trudno艣ci nie oceniasz.
Musz臋 ci si臋 wyt艂umaczy膰. Oto raz powracaj膮cemu do zamku marsza艂kowi Mniszkowi, *140 kt贸ry szed艂 pieszo i sam jeden, drog臋, zast膮pi艂 ten 艂otr. Prowadzi艂 go tak a偶 do bramy, prawi膮c mu najwi臋ksze obelgi, poobwijane niby w komplementa. Marsza艂ek, na p贸艂 偶ywy, doszed艂szy wr贸t, natychmiast wys艂a艂 go 艂apa膰.
Przepad艂 jak w wod臋... Kilka dni szukano go po ca艂ym mie艣cie.
Jakby na z艂o艣膰, tam si臋 pokazywa艂 tego偶 dnia, gdzie go nie 艣cigano. Wy艣lizgn膮艂 si臋 i na niczym si臋 sko艅czy艂o.
Loiska rzuci艂a si臋 na siedzeniu zarumieniona.
- To wszystko dowodzi tylko, 偶e u nas policji nie ma i porz膮dku! - zawo艂a艂a.
- Kr贸lowo moja - przerwa艂 pu艂kownik - chyba 偶e u nas s膮 dwie policje. A to znaczy w istocie, jakby 偶adnej nie by艂o.
Odetchn膮艂 nieco pu艂kownik i napawaj膮c si臋 widokiem kr贸lowej, po kt贸rej r膮czk臋 bia艂膮 si臋gn膮艂 i otrzyma艂 j膮, doda艂 po namy艣le:
- B膮d藕 co b膮d藕, kr贸lowo moja, przyrzekam 艣wi臋cie, 偶e zrobi臋 dla mi艂o艣ci waszej, co tylko si臋 da uczyni膰. "L'impossible!" *141 Daj臋 s艂owo! Wyprawi臋 w tropy za nim wszystkie moje wy偶艂y i psy go艅cze, a je艣li mi si臋 uda pochwyci膰...
- Torturami z niego doby膰 trzeba prawdy! - zawo艂a艂a Loiska.
- Byleby艣my go mieli, to i bez tortur si臋 obejdzie - rzek艂 pu艂kownik.
I m贸wi膮c to, jakby od niechcenia wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni, w kt贸rej rulon, dot膮d trzymany, uton膮艂.
- Kochany pu艂kowniku - doda艂a, znowu si臋 rumieni膮c, Loiska - b臋d臋 ci wdzi臋czn膮!
Spojrza艂a wyrazi艣cie.
- Ten cz艂owiek... ten cz艂owiek serce mi zrani艂. Nie mog臋 dot膮d przyj艣膰 do siebie. W oczach ludzi rzuci艂 mi obelg臋, wystawi艂 na ur膮gowisko! Pragn臋 zemsty i jak kobieta zemsty okrutnej! My jeste艣my nami臋tne we wszystkim, pu艂kowniku!
Go艣膰 ju偶 by艂 wsta艂, trzyma艂 przepi臋kn膮 r膮czk臋 i patrzy艂 w oczy kr贸lowej. By艂 je艣li nie wzruszony, to roznami臋tniony.
Loiska, kt贸ra tego chcia艂a, dobi艂a go wejrzeniem ognistym.
- Ca艂膮 moj膮 wdzi臋czno艣膰 za zemst臋! - szepn臋艂a raz jeszcze.
Gdy za wychodz膮cym drzwi si臋 zamkn臋艂y, siad艂a kr贸lowa, spojrza艂a w zwierciad艂o i postrzeg艂szy si臋 zmienion膮, natychmiast usi艂owa艂a spok贸j w sobie przywr贸ci膰. Zburzone uczucia na rozkaz jej skry艂y si臋 i znik艂y, twarzyczka wypogodzi艂a, u艣mieszek wr贸ci艂 na usta r贸偶owe.
Z przedpokoju szmer mnogich g艂os贸w dochodzi艂; ale tam na stra偶y by艂a zr臋czna Brysia, kt贸ra natr臋tnych wierzycieli odprawia艂a, innych wejrzeniem jakim艣 i znakami uspokaja艂a, od innych przyjmowa艂a zlecenia. A dzi艣 nikogo do s艂abej pani nie dopuszcza艂a. W przeci膮gu p贸艂 godziny ca艂a ta ci偶ba lichwiarzy, przekupni贸w, faktorek powoli si臋 porozchodzi艂a. Brysia z obliczem triumfuj膮cym wesz艂a do pani.
- Arona, paniu艅ciu - rzek艂a - w jakikolwiek spos贸b zaspokoi膰 potrzeba. Szmulowa...
Loiska m贸wi膰 jej nie da艂a.
- Nie nud藕 mnie interesami, dzi艣 co innego mam w g艂owie. Gdy nadejdzie Tytus, znasz go, wpu艣膰 do mnie.
S艂u偶膮cy prawie w tej偶e chwili oznajmi艂 pana Tytusa. Brysia si臋 roze艣mia艂a. Loiska przypra艂a min臋 powa偶n膮. Tytus wchodzi艂 z min膮 protekcjonaln膮, pa艅sk膮 i ch艂odn膮.
- Stawiam si臋 na rozkazy - rzek艂, zabieraj膮c miejsce, kt贸re przed chwil膮 pu艂kownik opu艣ci艂.
- Domy艣lam si臋 nawet, dlaczego zosta艂em powo艂any.
- A偶eby dosta膰 bur臋 - odpowiedzia艂a 偶ywo Loiska. - Jak偶e艣 mi pan m贸g艂 starost臋 pierwszy raz do domu o tej godzinie przyprowadzi膰?
- Spodziewa艂em si臋 za to podzi臋kowania, nie bury - rzek艂 oboj臋tnie Tytus.
- Ale to do niczego niepodobne - przerwa艂a z udanym gniewem pani. - Jakie mie膰 b臋dzie wyobra偶enie o mnie?
- Jak najlepsze - m贸wi艂 Tytus, gniewu i wym贸wek wcale nie bior膮c do serca. - Widzisz, kochana pani, "je connais mon monde". *142 Przynios艂em jej klejnot, kt贸ry mi si臋 z r膮k wy艣lizgn膮艂 i jutro mo偶e by si臋 dosta艂 innej, bo mu nadzwyczaj pilno p贸j艣膰 w niewol臋. Pani go ju偶 masz.
Loiska zdawa艂a si臋 uspokojon膮.
- C贸偶 dalej? - zapyta艂a.
- To ju偶 od kunsztu pani i od jej w艂asnych stara艅 zale偶e膰 b臋dzie - rzek艂 Tytus. - Ch艂opak jest tak mi臋kki, 偶e w jej r膮czkach da si臋 ulepi膰, na co go przeznaczysz.
Z tonu i toku, jaki przybra艂a rozmowa, pani Loiska wcale nie zdawa艂a si臋 rada. Razi艂o j膮, 偶e Tytus nadawa艂 sobie i poufa艂o艣膰, do kt贸rej nie mia艂 prawa, i 艣mia艂 dwuznaczne dawa膰 jej rady.
Tego ona nie znosi艂a dla nikogo.
Zamy艣li艂a si臋, zagryzaj膮c usta, mo偶e nie wiedz膮c, jak odpowiada膰 mia艂a.
- Przyznam si臋 panu, 偶e pomimo tych 艣wietnych nadziei, jakie mi czynisz, wprowadzaj膮c pana starost臋, ja mu nie bardzo jestem wdzi臋czna za niego.
M艂odzik贸w takich, zostaj膮cych pod kuratel膮 *143 rodzicielsk膮, nie lubi臋. Wiesz pan, 偶e si臋 u mnie s艂uszni ludzie *144 gr膮 zabawiaj膮. M艂ody ch艂opak mo偶e si臋 zapali膰, przegra膰, a w moim domu, i tak na obmow臋 wystawionym, wcale by to by艂o nieprzyjemnym.
- S膮dz臋, 偶e si臋 tego nie ma co obawia膰 - rzek艂 Tytus, patrz膮c na ni膮 zuchwale, co j膮 w z艂y humor wprawia艂o, bo 艣mia艂o艣膰 jego obra偶a艂a j膮. - Starosta nie dla kart tu pewnie przybywa.
Loiska si臋 skrzywi艂a.
- A wi臋c w nadziei jakich艣 艂atwych umizg贸w i przep臋dzenia czasu - odpar艂a. - Wybij偶e mu pan to z g艂owy; mnie to nie bawi.
- Pani dzi艣 jeste艣 w z艂ym humorze - odezwa艂 si臋 Tytus.
- Jak zwykle.
- Nie, w gorszym, a ja nawet przyczyn臋 gotowem odgadn膮膰.
Gospodyni si臋 zarumieni艂a.
- Ciekawam...
- To 艂atwo - rzek艂 Tytus - taka nieprzyjemna scena na reducie...
Loiska wyprostowa艂a si臋, wsta艂a z krzes艂a i oblana purpur膮, *145 ze zmarszczonymi brwiami krzykn臋艂a:
- C贸偶 to znowu?
Tytus 艣mia艂 si臋, nie poruszaj膮c z krzes艂a.
- Niech偶e si臋 pani nie gniewa - odpar艂. - Je偶eli nie chcia艂a艣 by膰 poznan膮, potrzeba by艂o ten 艣liczny pieprzyk zakry膰 na szyi.
Zreszt膮, kt贸偶 jej kibici膮, p艂ci膮 i wdzi臋kiem postaci dor贸wna?!
Gdy to m贸wi艂, Loiska z najwi臋kszym gniewem szarpa艂a r臋kawy szlafroczka i oczy jej ciska艂y pioruny.
- Pan jeste艣 niegodziwy impertynent! *146 - zawo艂a艂a. - Na reducie nie by艂am! S艂yszysz pan? M贸wi臋, 偶em nie by艂a!
- "Je le tiens pour dit" *147 - rzek艂 z szyderstwem Tytus - i ci膮gn臋 dalej, czy pani chcesz, czy nie chcesz s艂ucha膰. Zupe艂nie usprawiedliwiam to, 偶e pani okazujesz si臋 surow膮 i starost臋 chcesz ch艂odem swym do rozpaczy przyprowadzi膰. To strategia *148 znana i nieochybna. Lecz poniewa偶 ja go tu mia艂em honor zaprezentowa膰, winienem da膰 o nim informacj臋. Nie potrzebuj臋 powtarza膰, co wszyscy wiedz膮, 偶e b臋dzie dziedzicem milionowej fortuny. Charakter szlachetny, unosz膮cy si臋, zapalny, niedo艣wiadczenie zupe艂ne, wielkie pragnienie 偶ycia, serce 偶膮dne amor贸w, wspania艂omy艣lny i hojny. Tymczasowo ma艂o ma, ale kredyt nie ograniczony. Nie jest to wi臋c go艣膰 do pogardzenia.
Loiska siad艂a i zdawa艂a si臋 nie s艂ucha膰, czekaj膮c ko艅ca tylko lub my艣l膮c o czym innym.
Zdaje si臋, 偶e te odwiedziny Tytusa, kt贸rych si臋 spodziewa艂a i czeka艂a na nie, nagle jej jaka艣 refleksja *149 popsu艂a.
Zl臋k艂a si臋 takiego wsp贸lnika w spisku i zbywa艂a go milczeniem.
- Pani jeste艣 niewdzi臋czn膮 - doda艂 Tytus, udaj膮c, 偶e si臋 zbiera wychodzi膰.
Loiska si臋 namy艣la艂a.
Nast膮pi艂a pewna zmiana w jej usposobieniu, nie chcia艂a ostatecznie zra偶a膰 Tytusa.
- Owszem - rzek艂a - jestem panu obowi膮zan膮 za jego dobre ch臋ci dla mnie. Widz臋 z tego, co m贸wisz, 偶e s膮dzisz o mnie tak jak inni, co mnie nie znaj膮.
By艂am w 偶yciu nieszcz臋艣liw膮, uznano mnie p艂och膮, dlatego 偶e k艂ama膰 nie chc臋 i nie umiem.
Zdaje si臋 ludziom, 偶e to, co widz膮, dozwala si臋 wiele wi臋cej domy艣la膰. Nie dbam o to, ale w nowych stosunkach musz臋 by膰 ostro偶n膮, bo druga omy艂ka w 偶yciu by艂aby zgubn膮. Pan starosta o偶eni膰 si臋 ze mn膮 nie mo偶e, a ja niczyj膮 metres膮 *150 by膰 nie my艣l臋.
Tytus s艂ucha艂 i usta mu si臋 艣ci膮ga艂y t艂umionymi u艣mieszkami.
- Starosta... widzi pani - rzek艂 - "il est capable de tout", *151 ale trzeba umie膰 si臋 wzi膮膰. W ostatku, je偶eli nie mo偶e si臋 偶eni膰 sam, to mo偶e...
o偶eni膰 kogo.
Loiska piorunuj膮cym zmierzy艂a go wejrzeniem. Nie powiedzia艂a ju偶 nic.
- 呕膮da艂e艣 pan m贸wi膰 ze mn膮 - doda艂a. - Czy jeszcze mam co wys艂ucha膰?
- Tylko pro艣by mojej, aby艣 pani starosty nie zra偶a艂a - rzek艂 Tytus z powag膮 przybran膮.
- Zaraz to pani wyt艂umacz臋.
Dosta艂o mi si臋 by膰 jego mentorem. Jest to zaszczytny, ale ci臋偶ki obowi膮zek. Boj臋 si臋, aby nie wpad艂 w z艂e r臋ce, wol臋 go wi臋c powierzy膰 pani, ni偶 pozwoli膰, aby go opanowa艂y...
Nie doko艅czy艂, bo Loiska dzwoni艂a na sw膮 Brysi臋. Tytus si臋 domy艣li艂, 偶e si臋 go pozby膰 chciano.
- 呕egnam pani膮 - rzek艂 - i polecam si臋 lepszemu jej humorowi.
Na tym sko艅czy艂a si臋 rozmowa, dosy膰 dla obojga niemi艂a.
Po wyj艣ciu jego gospodyni radzi艂a si臋 zegarka, czy nie czas by by艂o my艣le膰 o fryzurze i toalecie, gdy Brysia przysz艂a jej c贸艣 szepn膮膰 do ucha.
- Prosi膰 - odpar艂a Loiska.
Znowu tymi drzwiczkami, kt贸rymi wchodzi艂 pu艂kownik, wsun膮艂 si臋 ogromnego wzrostu, twarzy polskiej, pi臋knej, ale wy偶ytej, zniszczonej, obrz臋k艂ej, jakby niewyspanej, m臋偶czyzna w stroju francuskim, niedbale w艂o偶onym, niezmiernie pa艅sko, butno i zuchwale wygl膮daj膮cy.
Niepospolite to by艂y rysy tym, czym je uczyni艂a natura i czym je potem zrobi艂o 偶ycie.
Najszlachetniejszy materia艂 z r膮k bo偶ych wyszed艂 i zosta艂 jakby przez nieudolnego kunsztmistrza *152 w obrzyd艂y spos贸b zeszpecony. Wyraz rycerski miesza艂 si臋 tu z cynicznym, *153 rozum przeradza艂 w szyderstwo bezmy艣lne, m臋stwo przetworzy艂o si臋 w zapalczywo艣膰 艣lep膮. Pi臋kne oczy niebieskie mia艂y to spojrzenie, jakie im nadaje prawie zawsze na艂贸g upajania si臋: patrzy艂y szklisto.
Wszed艂 on tu jakby do gospody, nie okazuj膮c wcale respektu dla gospodyni, z poufa艂ym lekcewa偶eniem. Kapelusz zdj膮艂 dopiero, zobaczywszy pani膮, u艣miechn膮艂 si臋, kiwaj膮c jej g艂ow膮, i bez powitania prawie rzuci艂 si臋 ca艂ym ci臋偶arem dosy膰 ju偶 ci臋偶kiego cia艂a na krzes艂o, ukazuj膮c na drugie drzwi, aby ich od natr臋t贸w pilnowano.
Loiska zdawa艂a si臋 by膰 zmuszon膮 do powolno艣ci dla艅, chocia偶 ten spos贸b obej艣cia si臋 z ni膮 nie by艂 jej przyjemny.
Posz艂a wyda膰 rozkazy, wr贸ci艂a i stan臋艂a przed nim. Przyby艂y patrzy艂 na jej pi臋kno艣膰 dosy膰 ch艂odnym okiem. Jednak wyrwa艂o mu si臋:
- A, jaka ty zawsze 艣liczna bestyjka jeste艣!
- Panie het... *154 - Prosz臋 bez tytu艂贸w, ja tu jestem, je艣li ju偶 koniecznie chcesz, panem hrabi膮.
Loiska siad艂a; hrabia pochyli艂 si臋 troch臋 ku niej.
- Cha, cha - rzek艂 - musisz, kochana moja, dalej prowadzi膰 sw膮 pocz臋t膮 karier臋 dyplomatyczn膮. Wszyscy nasi agenci funta k艂ak贸w nie warci, siano wozi膰 im za tob膮, "ma ch~erie", *155 gdy tylko zechcesz. Komu偶 by艣 ty nie doby艂a 艣miertelnego grzechu spod serca?
By膰 mo偶e, 偶e misja dyplomatyczna u艣miecha艂a si臋 w istocie Loisce, albo 偶e j膮 do innych cel贸w prowadzi艂a.
Rozpogodzi艂a si臋 na wzmiank臋 o niej.
- O c贸偶 chodzi? - zapyta艂a.
Hrabia duma艂 troch臋. Wida膰, 偶e to, z czym przychodzi艂, by艂o mu narzuconym i sam tego nie wymy艣li艂. Przypomina艂 sobie, co mu zlecono.
- Widzisz, moja 艣liczna - rzek艂 - jest rzecz taka. Knuje si臋 jaki艣 spisek, "coup d'~etat", *156 do kt贸rego i kr贸la wci膮gni臋to. O tym wiemy, ale co stanowi jego esencj膮, *157 w jaki spos贸b ma by膰 wykonany, tego nie mo偶emy pochwyci膰. Zrozumiej mnie dobrze! Ci, co do spisku nale偶膮, jak pro艣ci 艣miertelnicy, bawi膰 si臋 i gra膰 lubi膮. Tw贸j dom nie ma 偶adnej barwy. Dobrze by by艂o ich tu 艣ci膮gn膮膰 i ty by艣 powoli c贸艣 pods艂ucha艂a i doby艂a.
- Kog贸偶 mianowicie? - zapyta艂a nie艣mia艂o Loiska.
- Ba! O koryfeuszach *158 takich, jak 贸w purytanin *159 Ma艂achowski, ani my艣le膰, o Ignacym Potockim tak偶e. Ale my艣l臋, 偶e na przyk艂ad Niemcewicza, *160 Weissenhofa, m艂odych deputowanych, z dyplomacji Engestr枚ma, *161 a nawet Lucchesiniego mog艂aby艣 艣ci膮gn膮膰. Zreszt膮 spis ich ci damy.
Loiska pomy艣la艂a troch臋.
- Dom otworzy膰 to rzecz naj艂atwiejsza - odezwa艂a si臋 - ale przecie ja sama nie mog臋 do niego zaprasza膰 i musia艂abym mie膰 kogo艣 do pomocy.
- Tak, z m臋偶czyzn - wtr膮ci艂 hrabia - o tym pomy艣limy.
Wska偶emy ci adiutanta. Idzie o to, aby艣 m艂odzie偶 t臋, kt贸ra tajemnic臋 swoich podziemnych rob贸t tak dot膮d ukrywa膰 umie, pozorem wielkiego liberalizmu *162 doprowadzi艂a do tego, 偶eby ci si臋 wyspowiada艂a.
C贸艣 knuj膮, to wiemy. Schodz膮 si臋 po r贸偶nych k膮tach, dlaczeg贸偶 by nie mieli tu? Rozumiesz?
Troch臋 zak艂opotana gospodyni zaprotestowa艂a:
- Ale偶 m贸j dom...!
- "Allons donc! Allons donc!" *163 C贸偶 to tw贸j dom?
Przecie go to nie znies艂awi, owszem podniesie. Wszystkie nasze baby politykuj膮. Przy tej sposobno艣ci nawet mo偶esz urosn膮膰, ba i za m膮偶 si臋 wyda膰.
Loiska mia艂a oczy spuszczone.
- "Cela s'entend" *164 - m贸wi艂 dalej hrabia - 偶e z tego powodu b臋dzie wydatek wi臋kszy, i rozumie si臋, 偶e na to fundusz damy.
Loiska odpowiada艂a milczeniem.
Przesz艂o艣膰 zapwne zmusza艂a j膮 do pos艂usze艅stwa rozkazom ludzi, z kt贸rych j膮 dawne wi膮za艂y stosunki. Milczenie oznacza艂o zgod臋.
Hrabia czeka艂 na dobitniejsz膮 odpowied藕, gdy gospodyni wczorajszy dzie艅 i doznana bole艣膰 a ch臋膰 zemsty na pami臋膰 przysz艂y. Podnios艂a 偶ywo pi臋kne swe oczy i pocz臋艂a:
- Dobrze, panie het... panie hrabio, zgoda; ale nawzajem i ja mam pro艣b臋 do niego. By膰 nie mo偶e, aby komu艣 z pan贸w nie dokuczy艂 i nie da艂 si臋 ju偶 we znaki ten jaki艣 wariat czy tak偶e spiskowy, Barani Ko偶uszek, co lata po ulicach, buntuj膮c ludzi i plwaj膮c na wszystkich. Musicie wiedzie膰, kto on jest, i niepodobna, aby艣cie nie mieli 艣rodk贸w pochwycenia go i ukarania.
Hrabia s艂ucha艂, widocznie usi艂uj膮c sobie przypomnie膰 rzecz, kt贸ra na umy艣le jego uczyni艂a niewielkie wra偶enie.
- A! Ten 偶ebrak! - zawo艂a艂. - Ale c贸偶 ci臋 on obchodzi?
- Ju偶 i mnie tak偶e...
Nie doko艅czy艂a, hrabia ruszy艂 ramionami.
- Moja 艣liczna - doda艂 - powiadasz, 偶e my mamy sposoby dowiedzenia si臋, ukarania. Ale, na Boga, zapominasz, 偶e w tej chwili my jeste艣my bezsilni, 偶e tu z ka偶dym dniem mocniej opanowuje wszystko spisek, 偶e nas 艣cigaj膮, szpieguj膮 i prze艣laduj膮. Zreszt膮 to dzieci艅stwo!
- Dla pana mo偶e, ale dla kobiety bezbronnej by膰 publicznie prze艣ladowan膮...
- C贸偶 zrobi艂? Na co si臋 o艣mieli艂? - zapyta艂 hrabia.
Loiska zamilk艂a, nie chc膮c si臋 przyzna膰, i usta do krwi prawie zagryz艂a.
Po kr贸tkim przestanku hrabia dorzuci艂:
- Mnie tak偶e raz przy wnij艣ciu do teatru uczci艂 ten 艂otr jakim艣 przydomkiem i szydersk膮 przemow膮, ale ja o to nie dbam!
Zaduma艂 si臋 troch臋.
- Tak, tak - odezwa艂 si臋 jakby sam do siebie - to musi by膰 ich kreatura, *165 podstawiona umy艣lnie, jeden z ich koniurat贸w. *166 Postaramy si臋 to zbada膰 lepiej.
Epizod ten w rozmowie uwa偶aj膮c za wyczerpany, hrabia spojrza艂 na zegarek i 偶ywiej ko艅czy艂:
- A zatem "c'est dit". *167 Staraj si臋 u siebie m艂odzie偶, kt贸r膮 ci wska偶emy, gromadzi膰.
Hrabia W., kt贸ry u ciebie grywa, b臋dzie jednym z wabik贸w. Zreszt膮 twoje wdzi臋ki, kt贸rym si臋 偶adna si艂a nie oprze, twoje kolacyjki, tw贸j burgund...
- Panie hrabio, ale o introduktorze *168 potrzeba my艣le膰 - odezwa艂a si臋 gospodyni.
- Ba, ba! - zamy艣li艂 si臋, g艂ow膮 podrzucaj膮c, magnat. - Introduktor musi by膰 z ich obozu, aby nie obudza膰 podejrzenia. Pomy艣l o tym. Jeden z m艂odszych pos艂贸w...
Niepodobna, aby艣 ich nie zna艂a.
Loiska mia艂a ju偶 na ko艅cu j臋zyka zapytanie we w艂asnym interesie o starost臋, lecz 偶e ten nie by艂 pos艂em i na nic si臋 nie m贸g艂 przyda膰, zamilk艂a.
Hrabia wybiera艂 si臋 odchodzi膰.
U drzwi zamieniono jeszcze s艂贸w kilka po cichu. Go艣膰 bez ceremonii w艂o偶y艂 kapelusz na g艂ow臋, pos艂a艂 gospodyni od ust buziaka i nuc膮c wysun膮艂 si臋 ma艂ymi drzwiczkami. Loiska dzwoni艂a ju偶 na Brysi臋.
- Na mi艂o艣膰 Boga! - wo艂a艂a z po艣piechem. - Jeannot! Czy jest Jeannot? Czy w gabinecie gotowe wszystko? Ledwie mie膰 b臋d臋 czas si臋 ufryzowa膰.
I znik艂a.
Wieczorem jak zwykle zjawi艂 si臋 hrabia W., a za nim 艣ci膮ga膰 si臋 zacz臋li mi艂o艣nicy gry, ci na艂ogowi szulerowie, kt贸rzy odsadzeni od stolika, chodzili jak b艂臋dni, nie s艂ysz膮c, co do nich m贸wiono, nie widz膮c, co si臋 na 艣wiecie dzia艂o, czekaj膮c, rych艂o-li bankier, strzepn膮wszy tali膮 kart, do 偶ycia ich powo艂a.
Tych ludzi zastyg艂ych, zbydl臋conych, oba艂wanionych na艂ogiem, nawet pi臋kno艣膰 gospodyni nie mog艂a z apatii *169 wyprowadzi膰.
Hrabia W., chocia偶 niemal gracz z profesji, *170 by艂 zarazem cz艂owiekiem 艣wiatowym i wi臋cej umiej膮cym panowa膰 nad sob膮. Nie 艣pieszy艂 si臋 z za艂o偶eniem banku wiedz膮c, 偶e im d艂u偶ej czeka膰 ka偶e, tym zapalczywszych poniter贸w mie膰 b臋dzie przed sob膮. Z powolno艣ci膮 obrachowan膮 da艂 si臋 nareszcie sk艂oni膰 do stolika, prawie mimo woli. "C'etait une douce violence" *171 - wedle wyra偶enia jednego z dowcipnisi贸w.
Zasiadano do gry, gdy w towarzystwie Tytusa zjawi艂 si臋 starosta. Loiska by艂a pewn膮, i偶 dnia tego nie chybi. Ostatnia rozmowa z hrabi膮 podda艂a jej my艣l, 偶e m艂ody starosta mo偶e jej by膰 do odkrycia owego spisku przydatnym. A 偶e opr贸cz tego, mimo oboj臋tno艣ci, jak膮 okaza艂a w rozmowie z Tytusem, nie wyrzek艂a si臋 pewnie nadziei przykucia tak znakomitego je艅ca *172 do wozu swojego, dosy膰 go uprzejmie powita艂a.
Znaczniejsza cz臋艣膰 przyby艂ych otacza艂a stolik gry. Tytus by艂 tak偶e, ilekro膰 mia艂 pieni膮dze, niepohamowanym graczem. Z艂o偶y艂o si臋 wi臋c, 偶e gospodyni zosta艂a prawie sam na sam na rozmowie ze starost膮, kt贸ry tym by艂 uszcz臋艣liwiony. Lecz gdy on po m艂odemu usi艂owa艂 rozmow臋 na ton romansowy nastroi膰, okrywaj膮ca si臋 powag膮, maskuj膮ca ch艂odem Loiska, wcale inny nadawa艂a jej kierunek.
- S膮dz臋, 偶e pan starosta ma ju偶 zapewne liczne znajomo艣ci mi臋dzy m艂odzie偶膮 w Warszawie.
Sejm 艣ci膮gn膮艂 do stolicy wielu dystyngowanych pos艂贸w z prowincji. Ja, cho膰 kobieta, 偶ywo si臋 interesuj臋 sejmem i tym, co si臋 tam dzieje. Wielkie, pi臋kne rzeczy gotuj膮 dla kraju.
Starosta, dot膮d ca艂y zaj臋ty czym innym, nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰. Ojciec jego nale偶a艂 do dawnej partii kr贸la i dworu, by艂 przyjacielem prymasa.
Stosunki familijne oddala艂y go od reformator贸w. Zaledwie odbi艂o si臋 o jego uszy, i偶 c贸艣 zamierzano, 偶e chciano powi臋kszy膰 wojsko, ch艂op贸w uwolni膰, ze starostwami c贸艣 zrobi膰, podatki zwi臋kszy膰. Lecz co go to obchodzi艂o?
Loiska z milczenia zak艂opotanego wnios艂a, 偶e trafi艂a na grunt nie zasiany.
Mog艂a wi臋c 艂atwo skorzysta膰 z tego i uczyni膰 z ch艂opca pos艂uszne narz臋dzie.
- Widz臋 - rzek艂a wdzi臋cz膮c si臋 do niego - 偶e pan jeste艣 jeszcze nie inicjowany. *173 Bardzo by mi by艂o przyjemnie da膰 mu wskaz贸wki i obja艣ni膰, gdyby艣 sobie tego 偶yczy艂, kto tu w sejmie gra wa偶niejsz膮 rol臋, bo膰 pan mo偶esz, raz tu b臋d膮c, w polityk臋 patriotyczn膮 si臋 nie wmiesza膰.
Polityka nie by艂a do smaku m艂odzie艅cowi, lecz dla jej pi臋knych ocz贸w got贸w by艂 i do piek艂a.
- A, pani! - zawo艂a艂 weso艂o. - We藕 mnie w opiek臋, prosz臋!
Kieruj mn膮, b臋d臋 jej ch臋tnie pos艂usznym. Musz臋 si臋 przyzna膰, 偶e dot膮d bardzo mnie to ma艂o interesowa艂o.
- To bardzo 藕le - przerwa艂a Loiska. - M艂ody cz艂owiek takiego imienia, jak pan, nie mo偶e oboj臋tnie sta膰 z boku i patrzy膰, gdy tu wszystko goreje patriotyzmem.
Starosta zaprotestowa艂 znowu, i偶 p贸jdzie za rad膮 swej 艂askawej nauczycielki.
Loiska skierowa艂a zr臋cznie rozmow臋 na sejm, a g艂贸wnych jego aktor贸w, *174 o kt贸rych wiedzia艂a, 偶e do najczynniejszych reformy poplecznik贸w nale偶膮, obudzi艂a ciekawo艣膰 starosty i niemal mu nakaza艂a, aby si臋 stara艂 ich pozna膰 i po艂膮czy膰 z nimi.
Zdawa艂a si臋 to tak bra膰 do serca, i偶 coraz bardziej rozmi艂owuj膮cy si臋 starosta, dla przypodobania si臋 jej, poprzysi膮g艂 od jutra wnij艣膰 we wskazane mu sfery.
Gospodyni przy tym da艂a do zrozumienia, i偶 jej bardzo by艂oby przyjemne zbli偶y膰 si臋 do koryfeusz贸w ruchu i 偶e rachuje na to, i偶 starosta, zabrawszy z nimi znajomo艣膰, pomo偶e jej tak偶e do zaznajomienia si臋 z nimi.
Czego偶 by by艂 m艂ody szaleniec nie przyrzek艂 i na co by si臋 nie zgodzi艂?!
Zr臋czna intrygantka, z 艂atwo艣ci膮 osi膮gn膮wszy cel, w nagrod臋 potem dozwoli艂a mu i patrzy膰 w te oczy swe, kt贸re m贸wi艂y, co chcia艂a, i zacz膮膰 gaw臋dk臋 o sentymencie.
M艂odzieniec nie tai艂 si臋, 偶e cho膰 mia艂 szcz臋艣cie dopiero po raz drugi j膮 widzie膰, by艂 w niej szalenie rozkochany. W owych czasach nader szybko rozgrywaj膮cych si臋 spraw mi艂osnych nie by艂o w tym nic nadzwyczajnego.
- Ja w te tak nagle wybuchaj膮ce p艂omienie - odezwa艂a si臋 Loiska - nie wierz臋. Jak za dawnych czas贸w, rada bym zawsze mi艂o艣膰 wypr贸bowa膰 wytrwa艂o艣ci膮 i ofiarami. Najlepszym jej probierzem *175 jest czas!
- I najstraszniejsz膮 dla niej tortur膮 - westchn膮艂 ch艂opak.
- Mi艂o艣膰 - doda艂a powa偶nie - jest rzecz膮 bardzo pi臋kn膮, ale mi艂ostki - szkaradn膮. Ja ich nie cierpi臋.
Starosta westchn膮艂.
- Ja te偶 - odpar艂 - nie rozumiem inaczej mi艂o艣ci, jak bardzo serio i z zupe艂n膮 ofiar膮 siebie. Lecz pewien jestem, 偶e wra偶enie tak silne, jak to, kt贸rego dozna艂em, musi zwiastowa膰 uczucie, kt贸re si臋 偶adnych pr贸b nie ul臋knie.
- Za to r臋czy膰 nie mo偶na - odpowiedzia艂a gospodyni. - Pan jeszcze jeste艣 tak m艂ody i tak ma艂o znasz serce w艂asne. Serca, zw艂aszcza m臋skie, s膮 tak rozmaite, mi臋kkie, kruche, wodniste!
Zacz臋艂a si臋 艣mia膰 z w艂asnego por贸wnania, a starosta jej wt贸rowa膰. Uszcz臋艣liwionym by艂, 偶e si臋 m贸g艂 zbli偶y膰 do niej i 偶e p贸艂 godziny m贸wi艂 z ni膮 sam na sam, 偶e mu da艂a rady, wskaza艂a drog臋, a nawet, jak mu si臋 zdawa艂o, pozwoli艂a mie膰 nadziej臋.
Tymczasem Tytus, kt贸ry mia艂 tego dnia po偶yczonych od przyjaciela kilkadziesi膮t dukat贸w, przegrawszy je, odst膮pi艂 kwa艣ny od stolika.
Gospodyni臋 odwo艂ano i starosta, jeszcze ca艂y przej臋ty szcz臋艣ciem, kt贸re go spotka艂o, zbli偶y艂 si臋 do niego.
- Winszuj臋 - rzek艂 Tytus. - Gdy ja si臋 zgrywa艂em, pan, lepsz膮 sobie cz膮stk臋 obrawszy, zapozna艂e艣 si臋 z gospodyni膮.
- A! Cudowna, boska kobieta! - zawo艂a艂 starosta. - Co za urok!
Te usta! Te oczy!
- I tam dalej, ja t臋 litani膮 umiem na pami臋膰 - rzek艂 szydersko Tytus.
- I g艂贸wka, rozum - m贸wi艂 m艂odzieniec - statystka.
- Ona?
- Spodziewam si臋! Prawie ca艂y czas m贸wi艂a mi o polityce.
Tytus parskn膮艂.
- O polityce? Sk膮d偶e jej to?
Stan膮艂 w艣r贸d salonu i zaciekawiony bada膰 pocz膮艂.
Starosta mu si臋 wyspowiada艂 dosy膰 jasno, by Tytus przenikn膮艂, o co chodzi艂o. Nie rozumia艂 jednak, dlaczego starost臋 nap臋dza艂a w t膮 stron臋, od kt贸rej wprz贸dy sama si臋 usuwa艂a. By艂ali to pr贸ba?
Tytus nie mia艂 偶adnej barwy.
Jak hrabia Teofil s艂u偶y艂 w艂asnemu interesowi tylko, maj膮c w pogardzie ludzi, kt贸rzy si臋 zabawiali w polityk臋, w intrygi jakie艣 itp. "Baba ma w tym jaki艣 interes, bo ona nic bez celu nie robi - rzek艂 w duchu. - Ale co mi tam do tego! Na starost臋 b臋d臋 mia艂 oko, aby go nadto nie eksploatowano." Za bardzo dobry znak wzi膮艂 Tytus, 偶e Loiska, kt贸ra mia艂a oko na m艂odego go艣cia, gdy ten objawi艂 ch臋tk臋 spr贸bowania gry, powiedzia艂a mu z wielk膮 powag膮:
- Nie graj pan. Nie masz zwyczaju. Mo偶esz si臋 unie艣膰.
Zdaje mi si臋, 偶e temperament jego do gry nie jest stworzony.
Wi臋cej do niej zimnej krwi potrzeba.
Starosta zap艂oni艂 si臋, ale opieka ta tak mu by艂a mi艂膮, 偶e pos艂ucha艂. Tytus 艣mia艂 si臋.
Zbli偶y艂 si臋 do艅 potem i powinszowa艂 po cichu.
- Ale to - rzek艂 - sukces nies艂ychany, prawdziwe: "veni, vidi, vici!" *176 Nigdym jeszcze Loiski nie widzia艂 tak po macierzy艅sku czuwaj膮cej nad nieopatrzn膮 m艂odo艣ci膮.
Starosty mi艂o艣膰 w艂asna by艂a po艂echtana, a 偶e wszystkie mi艂o艣ci s膮siaduj膮 z sob膮, pierwsza powi臋kszy艂a drug膮.
Przy wieczerzy gospodyni by艂a zmuszon膮 troch臋 si臋 zaj膮膰 hrabi膮 W. i innymi. Starosta tymczasem napawa艂 ni膮 oczy, a go艣cie u艣miechali si臋 widz膮c, 偶e zupe艂nie oszala艂. Przy stole przesiedziano czas dosy膰 d艂ugi i gry ju偶, jak wczoraj, nie odnowiono z powodu sp贸藕nionej godziny, pomimo nalegania tych, co przegrali.
Znalaz艂szy si臋 sam na sam w powozie z Tytusem, starosta rozpocz膮艂 od u艣ciskania go.
- Jeste艣 moim dobroczy艅c膮! - zawo艂a艂. - Nie umiem ci wyrazi膰 mej wdzi臋czno艣ci za to, 偶e艣 mnie zapozna艂 z ni膮. Jestem zachwycony, przej臋ty, szcz臋艣liwy! To pierwsza mi艂o艣膰 w 偶yciu moim!
Tytus, widz膮c go tak rozgorza艂ym, na wszelki wypadek potrzebowa艂 zawarowa膰 si臋 na przysz艂o艣膰.
- Kochany starosto - rzek艂 z przybran膮 surowo艣ci膮 mentora. - Widz臋 ci臋 tak jako艣 bezmiernie, nagle rozkochanym, 偶e musz臋 ostrzec. Jest to niezaprzeczalnie jedna z najmilszych istot w 艣wiecie, ale ch艂odna. Tym ch艂odem swym mo偶e ci臋 doprowadzi膰 daleko. Baw si臋, ale... ostro偶nie. Nie zapominaj, 偶e to zabawka jest tylko, kt贸ra do niczego nie doprowadzi.
Wola艂em, 偶eby艣 tu wszed艂 w towarzystwo ni偶 gdzie indziej, boby ci臋 eksploatowano.
Pu艣ci艂 si臋 tak pan Tytus w nauki moralne, zupe艂nie pr贸偶ne, gdy偶 zatopiony w sobie starosta wspomina艂 przez ten czas s艂贸wka czarodziejki, jej wejrzenia i poddawa艂 analizie pilnej u艣cisk lekki jej r臋ki, gdy si臋 偶egna艂a.
Zdawa艂o mu si臋, biednemu, 偶e ten romans, pierwszy takiego znaczenia i rozmiar贸w w 偶yciu, dawa艂 mu patent dojrza艂o艣ci.
Czu艂 si臋 z dziecka urastaj膮cym na m臋偶czyzn臋 i ledwie wysypuj膮cego si臋 w膮sika podkr臋ci艂.
W czasie niebytno艣ci pa艅skiej w domu stary pan Maciej zwyk艂 by艂, niewiele maj膮c do czynienia, puszcza膰 si臋 na zwiady po mie艣cie. Miewa艂 rozmaite polecenia do os贸b, z kt贸rymi pan jego by艂 w stosunkach, a potem przys艂uchiwa艂 si臋, przypatrywa艂, bo i obaw臋 mia艂 o pana swego, niedobrze rozumiej膮c rol臋, jak膮 on odegrywa艂, i ciekaw te偶 by艂 tego, co si臋 woko艂o dzia艂o.
By艂a to chwila, gdy podbudzone 偶ycie zar贸wno si臋 czu膰 i widzie膰 dawa艂o w salonach, jak na ulicach. We wszystkich warstwach spo艂ecze艅stwa drga艂y pr膮dy, zwiastuj膮ce jakie艣 wielkie przekszta艂cenie. Mieszczanie upominali si臋 o prawa swoje.
M贸wiono o reformie ustaw dla 呕yd贸w, przekszta艂ca膰 miano wojsko, uwalniano tu i owdzie w艂o艣cian. Nowy wiatr jaki艣 ciep艂y powiewa艂 na stare lodu skorupy.
W ulicach grupowali si臋 ludzie, rozmawiaj膮c g艂o艣no o posiedzeniach sejmowych, 艣miej膮c si臋 z wyst膮pie艅 jednych, przyklaskuj膮c drugim. Po d艂ugich sesjach kobiety, kt贸re si臋 im z galerii przys艂uchiwa艂y, wraca艂y z rumie艅cami na twarzy, rozprawiaj膮c, unosz膮c si臋, 艣miej膮c. W ciemnych izdebkach prostych rzemie艣lnik贸w gwarzono o czym艣, czego dobrze nie rozumiano czuj膮c, 偶e si臋 c贸艣 wielkiego gotowa艂o. Pospolity lud i stare dewotki zapowiada艂y wojn臋.
W stolicy 偶ycie wrza艂o.
Przyczynia艂o si臋 do tego i to, 偶e wielki nap艂yw ludno艣ci z prowincji handel i rzemios艂a wprawia艂 w ruch niezwyk艂y. Jaka艣 nowa era pobudzonego, energicznego 偶ycia zdawa艂a si臋 zwiastowa膰. Stosunki si臋 zmienia艂y. Dawni, zwyczajni i najmilsi go艣cie zamkowi teraz unikali kr贸la. Nowi ludzie zaczynali go otacza膰.
Z kazalnic brzmia艂y mowy tak 艣mia艂e, jakich nikt nigdy dawniej nie s艂ysza艂. Owo has艂o, p贸藕niej tak g艂o艣ne: "Kr贸l z narodem!" ju偶 z ust do ust obiega艂o. Ludzie dawniej w stolicy przemo偶ni, szanowani, rej wodz膮cy, nikn臋li lub siedzieli po domach pozamykani.
Nowi ro艣li i zaczynali by膰 w ustach wszystkich.
Poczciwy stary s艂uga, pan Maciej, by艂 w tym wszystkim jak w rogu. Nie rozumia艂, co si臋 dzia艂o. Wiedzia艂 jedno tylko, i偶 starego, kt贸remu od dzieci艅stwa s艂u偶y艂, kt贸rego kocha艂 i nad nim bola艂, ludzie jacy艣 opanowali.
Nie m贸g艂 poj膮膰, do czego si臋 to zda艂o, co on robi艂, a przeczuwa艂 w tych pok膮tnych zabiegach jakie艣 niebezpiecze艅stwo. Cz艂ek by艂 prosty, pobo偶ny, cichy, po swojemu nieg艂upi, a ci臋偶arem nad si艂y przygn臋biony. Pociesza艂o go to jedno, i偶 pana swojego znaj膮c od lat m艂odych, poczciwym, prawym i rozumnym go zawsze widzia艂.
- Ju艣ci ta musi on wiedzie膰, co robi - m贸wi艂, pocieszaj膮c si臋. - Byle go 藕li ludzie na jak膮 bied臋 nie narazili.
Trafia艂o si臋, i偶 b艂膮kaj膮cy si臋 po mie艣cie pan Maciej spotyka艂 Barani Ko偶uszek, kt贸rego nie powinien by艂 zna膰. Na贸wczas odwraca艂 si臋 od niego szybko i uchodzi艂.
Dzie艅 staremu s艂udze up艂ywa艂 bardzo jednostajnie. Z rana szed艂 zwykle na msz臋 艣wi臋t膮, powraca艂 do domu na Krochmaln膮 ulic臋, zjada艂 sw贸j obiad, podrzema艂 na 艂awce i wyrusza艂 znowu na miasto. Sprawiwszy posy艂ki, bo musia艂 cz臋sto gdzie艣 c贸艣 odbiera膰 i po ksi臋garniach kupowa膰 nowe 艣wistki, mia艂 zwyczaj starowina zachodzi膰 na piwo do znanej sobie gospody na Marywilu. Tu czasem si臋 c贸艣 o uszy obi艂o. Najrozmaitsi ludzie trafiali si臋 w tym Kafarnaum. *177 Mia艂 pan Maciej i porobione tu znajomo艣ci. Zreszt膮 ma艂om贸wny, bawi艂 si臋 przys艂uchuj膮c rozmowom r贸偶nobarwnym, do kt贸rych rzadko bardzo si臋 miesza艂.
Skr贸ty: arab. - arabski; fr. - francuski; gr. - grecki; hiszp. - hiszpa艅ski; 艂ac. - 艂aci艅ski; niem. - niemiecki; st. pol. - staropolski; tat. - tatarski; ukr. - ukrai艅ski; w臋g. - w臋gierski; w艂. - w艂oski.
**1 Wiktor 艁odzia-Brodzki (1817梅1904) - rze藕biarz; pochodzi艂 z Wo艂ynia, uko艅czy艂 studia w Petersburgu, w 1855 osiad艂 w Rzymie. Wyrze藕bi艂 w marmurze dwa popiersia J.I.
Kraszewskiego i jedno z nich przes艂a艂 pisarzowi w darze jubileuszowym w 1879 roku.
**2 Jan Marwani - urz膮dza艂 zabawy publiczne i bale maskowe w salach przy Teatrze Narodowym w okolicy placu Krasi艅skich, organizowa艂 r贸wnie偶 grupy aktor贸w.
Wspania艂e zabawy w tym czasie urz膮dzane by艂y tak偶e w pa艂acu Radziwi艂艂贸w przy Krakowskim Przedmie艣ciu (dzi艣 gmach Urz臋du Rady Ministr贸w).
**3 Reduta (z fr.) - bal maskowy.
**4 Autorament (z 艂ac.) - spos贸b s艂u偶by, moda; tu: rodzaj, kszta艂t. Wyraz by艂 u偶ywany przede wszystkim na okre艣lenie wojsk zorganizowanych wed艂ug wzor贸w obcych.
**5 Karykiel (z niem.) - lekki pow贸z na jednego konia.
**6 Fizjognomia (z gr.) lub fizjonomia - rysy, wyraz twarzy.
**7 Dragon (z fr.) - 偶o艂nierz lekkiej jazdy, mog膮cy walczy膰 pieszo i konno. Dragoni byli zazwyczaj wysokiego wzrostu.
**8 Antreprener (z fr.) - przedsi臋biorca.
**9 Heca (z niem.) - cyrk. W ko艅cu XVIII w. w Warszawie przy ulicy Chmielnej program hecy by艂 wype艂niany walkami zwierz膮t dzikich i ps贸w; nazywano j膮 r贸wnie偶 szczwalni膮.
**10 Domino (z w艂.) - p艂aszcz maskaradowy z kapturem.
**11 Trypa (z w艂.) - gatunek materii jedwabnej koloru ciemnobrunatnego.
**12 Zele - narz臋dzie muzyczne cyga艅skie.
**13 Stellae minores (艂ac.) - mniejsze gwiazdy.
**14 Reputowany (z 艂ac.) - s艂ynny, rozg艂o艣ny (por. t. III przypis 52).
**15 Astrolog (z gr. i 艂ac.) - uczony wr贸偶膮cy z po艂o偶enia gwiazd.
**16 Golkonda - kraina w Indiach, dzi艣 Hajdarabad. W stolicy tego kraju (r贸wnie偶 Golkonda) su艂tani nagromadzili niewiarygodn膮 ilo艣膰 drogich kamieni. Stolica ta zosta艂a zburzona przez naje藕d藕c贸w w ko艅cu XVII wieku.
**17 Krasicki - Ignacy Krasicki (1735梅1801), ksi膮偶臋 biskup warmi艅ski, najwi臋kszy poeta czas贸w stanis艂awowskich.
Zas艂yn膮艂 g艂贸wnie jako autor utwor贸w satyrycznych.
**18 Mozaika (z gr.) - obraz u艂o偶ony z r贸偶nokolorowych kamieni, r贸偶nokolorowego szk艂a itp.
**19 Fermoar (z fr.) - zapinka, klamerka.
**20 Karmazynowy (z ar.) - kolor ciemnoczerwony. Str贸j tego koloru by艂 zastrze偶ony dla najmo偶niejszych spo艣r贸d szlachty, wi臋c tym wyrazem okre艣lano pana z pan贸w.
**21 Nouvelle debarqu~ee (fr.) - nowo przyby艂a, 艣wie偶o wyl膮dowana.
**22 Antypatia (z gr.) - uczucie niech臋ci, wstr臋tu lub odrazy.
**23 Faraon (z fr.) - tu: nazwa gry w karty.
**24 Poniter (z fr.) - gracz stawiaj膮cy na kart臋 przeciwko bankierowi.
**25 Collegium nobilium (艂ac.) - szko艂a z internatem dla najzamo偶niejszej m艂odzie偶y szlacheckiej, za艂o偶ona przez pijar贸w w Warszawie w roku 1740.
Ze szko艂y tej wysz艂o wielu p贸藕niejszych dzia艂aczy politycznych i kulturalnych.
**26 Mentor - kierownik, wychowawca.
W "Odysei" Homera Mentor by艂 przyjacielem Odyseusza i wychowawc膮 jego syna Telemaka.
**27 Wyemancypowa膰 (z fr.) - uwolni膰 od zale偶no艣ci, usamodzielni膰.
**28 Abovo (艂ac.) - od zarodka, od pocz膮tku.
**29 Ogi艅ska - Aleksandra z Czartoryskich Ogi艅ska, 偶ona Hetmana Micha艂a Kazimierza Ogi艅skiego. Utrzymywa艂a dw贸r w Siedlcach, podczas gdy hetman rozbudowa艂 S艂onim i czyni艂 z niego o艣rodek kultury, g艂贸wnie muzycznej, w ko艅cu XVIII wieku.
**30 Apollin lub Apollo - w mitologii greckiej i rzymskiej b贸g s艂o艅ca i 艣wiat艂a, opiekun sztuk i nauk. W rze藕bie by艂 przedstawiany jako m臋偶czyzna wyj膮tkowo pi臋kny.
**31 W... - Micha艂 Walicki (1746梅1828), nami臋tny gracz w karty. Pochodzi艂 z niezamo偶nej rodziny na Litwie, z dworami mo偶nych pan贸w wyjecha艂 najpierw do Wiednia, potem do Pary偶a, tu na grze w karty dorobi艂 si臋 maj膮tku. Kupi艂 sobie herb, nazwisko, tytu艂 hrabiowski i tytu艂 podstolego koronnego. Po trzecim rozbiorze, w czasach pruskich, urz膮dza艂 huczne bale w swym pa艂acu przy ulicy D艂ugiej.
Stara艂 si臋 by膰 r贸wnie偶 filantropem i pomaga膰 ludziom nauki i sztuki. Rozrzutno艣膰 doprowadzi艂a go w ko艅cu do n臋dzy.
**32 Precjoza (z 艂ac.) - kosztowno艣ci, klejnoty, rzeczy drogocenne.
**33 Maria Antoinetta (Antonina) (1755梅1793) - kr贸lowa francuska, 偶ona Ludwika XVI, c贸rka cesarza Franciszka I; s艂yn臋艂a z rozrzutno艣ci. W czasie rewolucji francuskiej zosta艂a skazana na 艣mier膰 i 艣ci臋ta gilotyn膮 (por. przypis 101).
**34 Tomatys - Karol Aleksander de Thomatis (1739 - ok. 1798), W艂och. S艂u偶y艂 najpierw w wojsku austiackim, potem si臋 znalaz艂 w Petersburgu, w roku 1764 zosta艂 dyrektorem teatru w Warszawie. Znany by艂 jako gracz-szuler i m膮偶 jednej z najpi臋kniejszych kobiet w Warszawie. Zbudowa艂 pa艂ac w Kr贸likarni na Mokotowie.
**35 Je m'en lave les mains (fr.) - umywam od tego r臋ce; uchylam si臋 od odpowiedzialno艣ci za to.
**36 Admonicja (z 艂ac.) - upomnienie.
**37 Apostrofa (z gr.) - bezpo艣rednie zwr贸cenie si臋 do przedmiotu lub do osoby nieobecnej; tu: nagana.
**38 Sarkazm (z gr.) - drwi膮ce szyderstwo, zjadliwa ironia; sarkastyczny - zjadliwy, szyderski.
**39 Kreowa膰 (z 艂ac.) - tworzy膰, mianowa膰.
**40 T臋偶yzna - wyraz ten okre艣la艂 spos贸b post臋powania m艂odzie偶y najznakomitszej rodem, wychowaniem i maj膮tkiem.
Jan Duklan Ochocki (1766梅1837), szambelan kr贸la Stanis艂awa Augusta, autor "Pami臋tnik贸w", wydanych przez J.I. Kraszewskiego, tak przedstawia powstanie tego okre艣lenia. Jeden z oficer贸w opowiadaj膮c ksi臋ciu J贸zefowi Poniatowskiemu o pojedynku, kt贸rego by艂 艣wiadkiem, bardzo chwali艂 obu przeciwnik贸w i "pocz膮艂 si臋 unosi膰 nad jednym z pojedynkuj膮cych si臋, a nie mog膮c dobra膰 wyrazu na oznaczenie jego zr臋czno艣ci, odwagi i krwi zimnej, zawo艂a艂 w ko艅cu - to prawdziwa t臋偶yzna. Wyraz ten, napr臋dce jako艣 stworzony, tak si臋 podoba艂 ksi臋ciu i jego przybocznym, 偶e mu odt膮d honorowe miejsce dano w codziennej terminologii i pochwyciwszy zaraz w obieg puszczono. Odt膮d waleczny oficer by艂 t臋偶yzn膮, m臋偶ny 偶o艂nierz t臋偶yzna, grzeczny i mi艂y ch艂opak t臋偶yzna, nawet pi臋kna kobieta posiadaj膮ca wszystkie uroki m艂odo艣ci i wdzi臋ku, a w ostatku i dzielny ko艅 zwali si臋 jednostajnie t臋偶yzn膮".
**41 Krescytywa (z 艂ac.) - wzrost maj膮tku, podniesienie godno艣ci, kariera.
**42 Wena (z 艂ac.) - tu: szcz臋艣cie w hazardzie.
**43 Wolta (z w艂.) - zr臋czny szybki obr贸t, zr臋czna zamiana kart.
**44 Marsza艂kowska warta - marsza艂ek wielki koronny mia艂 stanowisko odpowiadaj膮ce p贸藕niejszemu premierowi i ministrowi spraw wewn臋trznych, do niego nale偶a艂y sprawy utrzymania porz膮dku publicznego. W stolicy, jako miejscu pobytu kr贸la, utrzymanie porz膮dku podlega艂o jemu bezpo艣rednio, a jego stra偶 w razie potrzeby zatrzymywa艂a przest臋pc贸w w areszcie.
**45 Experto crede Roberto. Centum laudes! (艂ac.) - wierz do艣wiadczonemu Robertowi. Sto pochwa艂!
**46 Forpoczta (z niem.) - plac贸wka, stra偶 przednia.
**47 Szaraczkowi i kapotowi - nosz膮cy szare stroje i kapoty, tzn. ubodzy, w przeciwstawieniu do bogaczy ubranych w barwne stroje.
**48 Vivat (艂ac.) - niech 偶yje.
**49 Burgund - wino z Burgundii, prowincji w 艣rodkowowschodniej Francji.
**50 Eks-podskarbi - Adam Poni艅ski (1732梅1798), cz艂owiek bez skrupu艂贸w, b臋d膮cy na 偶o艂dzie zaborc贸w. Na sejmie w roku 1772梅1773 by艂 marsza艂kiem i przeprowadzi艂 zatwierdzenie pierwszego rozbioru Polski, p贸藕niej sprzeniewierzy艂 znaczne sumy z funduszu pojezuickiego, przeznaczonego na szkolnictwo w kraju, m.in. przyw艂aszczy艂 z艂ote naczynia ko艣cielne i kaza艂 przetopi膰 je na ozdoby uprz臋偶y.
S艂yn膮艂 z marnotrawstwa i z艂ych obyczaj贸w. Sejm Czteroletni w roku 1790 skaza艂 go na pozbawienie szlachectwa i wygnanie z kraju.
**51 Servus humillimus (艂ac.) - s艂uga najni偶szy.
**52 Achille i Hektory - w wojnie troja艅skiej, opisanej przez Homera w "Iliadzie", Achilles by艂 najdzielniejszym wodzem Grek贸w, a Hektor - Trojan.
**53 Dii potentes! (艂ac.) - O pot臋偶ni bogowie!
**54 Sauvez moi! C'est infame! (fr.) - ratujcie mnie!
To haniebne!
**55 Krezus - kr贸l Lidii w Azjii Mniejszej w sz贸stym wieku przed nasz膮 er膮, s艂awny z ogromnych bogactw.
**56 Baal - b贸g nieba i wojny u staro偶ytnych Fenicjan, uwa偶any przez Izraelit贸w za najgorszego boga poga艅skiego; w ofierze sk艂adano mu nawet ludzi. W Samarii 艣wi膮tynia Baala by艂a miejscem obrz臋dowej rozpusty.
**57 Sodoma i Gomora - miasta wymienione w Biblii, zniszczone ogniem i zatopione przez Boga za wyuzdanie obyczajowe ich mieszka艅c贸w. Na miejscu tych miast ma by膰 obecnie Morze Martwe.
**58 Sardanapal - legendarny kr贸l Asyrii z VII wieku przed nasz膮 er膮; jest symbolem monarchy zniewie艣cia艂ego i rozpustnego. Przys艂owiowe sta艂y si臋 jego wspania艂e uczty.
Zagro偶ony przez wrog贸w w swej stolicy Niniwie, Sardanapal kaza艂 wnie艣膰 ogromny stos i sp艂on膮艂 na nim wraz ze swymi 偶onami i skarbami.
**59 Ksi膮偶臋 Adam - Adam Kazimierz Czartoryski (1734梅1823), jeden z najbardziej wykszta艂conych ludzi swego wieku. By艂 rywalem Stanis艂awa Augusta jako kandydat do korony, p贸藕niej zosta艂 komendantem Szko艂y Rycerskiej (Korpusu Kadet贸w) i genera艂em ziem podolskich. W roli astrologa ukazuje go Kraszewski w powie艣ci "Sto diab艂贸w".
**60 Kulfon - dukat obci臋ty. W czasie wojny siedmioletniej (1756梅1763) kr贸l pruski Fryderyk II, znalaz艂szy w Dre藕nie mennic臋 polsk膮, kaza艂 Efraimowi z Berlina bi膰 fa艂szyw膮 monet臋 z popiersiem Augusta III.
Monety te nazywano efraimkami lub berlinkami. Wybijane nast臋pnie w Polsce dukaty obcinano doko艂a dla 艂atwiejszego odr贸偶nienia ich od efraimek.
P贸藕niej obcinanie dukat贸w sta艂o si臋 jednym ze sposob贸w ich fa艂szowania.
**61 Epizod (z gr.) - cz臋艣膰 opowiadania nie nale偶膮ca do g艂贸wnej akcji, zdarzenie opowiedziane mimochodem.
**62 Wotowa膰 (z 艂ac.) - g艂osowa膰.
**63 Prezentowa膰 si臋 (z 艂ac.) - przedstawia膰 si臋.
**64 Hajduk (z w臋g.) - lokaj w stroju w臋gierskim na dworze mo偶nych pan贸w.
**65 Spektator (z 艂ac.) - widz.
**66 Landara (z niem.) - du偶y ci臋偶ki pow贸z, stara kareta.
**67 Facjata (z w艂.) - 艣rodkowa cz臋艣膰 艣ciany frontowej domu wystaj膮ca ponad dom.
**68 Armatura (z 艂ac.) - tu: ozdoby z motyw贸w uzbrojenia, rze藕bione na 艣cianie domu.
**69 Ekscypowa膰 (z 艂ac.) - wy艂膮cza膰, robi膰 wyj膮tek.
**70 Rezydent (z 艂ac.) - krewny albo przyjaciel gospodarza stale przebywaj膮cy u niego na jego koszt.
**71 Antykamera (z 艂ac.) - przedpok贸j.
**72 Oblig (z w艂.) - dow贸d zaci膮gni臋tego d艂ugu, weksel.
**73 Hetman - Franciszek Ksawery Branicki (ok. 1730梅1819), najpierw przyjaciel i zwolennik kr贸la Stanis艂awa Augusta, p贸藕niej jego przeciwnik, jeden z tw贸rc贸w konfederacji targowickiej. 呕onaty by艂 z siostrzenic膮 Grzegorza Potemkina, faworyta i ministra carycy Katarzyny II. B臋d膮c hetmanem wielkim koronnym Polski by艂 r贸wnocze艣nie genera艂em rosyjskim. S艂yn膮艂 z nieopanowanego charakteru, hulanek i szalonych wybryk贸w po pijanemu.
**74 Sapieha - Kazimierz Nestor Sapieha (1750梅1797), siostrzeniec hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego (por. przypis 72), genera艂 artylerii litewskiej. By艂 jednym z dwu marsza艂k贸w Sejmu Czteroletniego, nale偶a艂 do partii hetma艅skiej, sprzeciwiaj膮cej si臋 reformom, lecz w czasie sejmu sta艂 si臋 zwolennikiem reform. P贸藕niej, po przyst膮pieniu kr贸la do konfederacji targowickiej w 1793 r. z艂o偶y艂 urz膮d genera艂a i bra艂 udzia艂 w organizowaniu powstania ko艣ciuszkowskiego, w kt贸rym walczy艂 w randze kapitana artylerii.
**75 Salwowa膰 si臋 (z 艂ac.) - ratowa膰 si臋.
**76 Parol (z fr.) - s艂owo; zagi膮膰 parol - uwzi膮艣膰 si臋, czeka膰 sposobno艣ci, aby komu艣 dokuczy膰.
**77 Setlewa (z fr.) - siedem lew; postawienie na kart臋, na kt贸r膮 wygrywa si臋 stawk臋 siedem razy.
**78 Malchance (fr.) - niepowodzenie, pech.
**79 Aksjomat (z gr.) - pewnik, zasada.
**80 Demaskowa膰 (z fr.) - ods艂oni膰, wykry膰 ukryte zamiary.
**81 Szpital 艢w. 艁azarza - za艂o偶ony przez ksi臋dza Piotra Skarg臋 w roku 1595 przy ulicy Mostowej, przeznaczony by艂 g艂贸wnie dla ludzi ubogich. W po艂owie XIX wieku zosta艂 przeniesiony do nowych gmach贸w pomi臋dzy ulicami Ksi膮偶臋c膮 i Smoln膮 i sta艂 si臋 o艣rodkiem leczenia chor贸b sk贸rnych i wenerycznych.
**82 Pawilon (z fr.) - tu: baldachim nad 艂贸偶kiem.
**83 Gr枚ll - Micha艂 Gr枚ll (1722梅1798), Niemiec z Norymbergi, osiad艂 w Warszawie w 1759 roku i tu za艂o偶y艂 ksi臋garni臋, p贸藕niej tak偶e drukarni臋. Wydawa艂 bardzo starannie dzie艂a najlepszych 贸wczesnych pisarzy. Obok niego s艂awny by艂 r贸wnie偶 drukarz przyby艂y z Pary偶a, Piotr Dufour (zm. ok. 1797). Na ksi膮偶kach, kt贸re mog艂y wywo艂a膰 oburzenie przeciwnik贸w politycznych i narazi膰 drukarza np. na pobicie, drukarze nie umieszczali swej firmy, ale podawali zmy艣lone miejsce druku, np. Alethopolis.
**84 Alethopolis (gr.) - miasto prawdy, fikcyjna nazwa miejsca druku utwor贸w politycznych lub pornograficznych.
**85 Ksi膮dz podkanclerzy - Hugo Ko艂艂膮taj (1750梅1812), filozof, pisarz i dzia艂acz polityczny. W okresie Sejmu Czteroletniego swoimi pismami popiera艂 ob贸z reform i chocia偶 nie by艂 pos艂em, by艂 uwa偶any za jednego z g艂贸wnych tw贸rc贸w Konstytucji 3 Maja, g艂贸wnym jego dzie艂em by艂o "Do Stanis艂awa Ma艂achowskiego... marsza艂ka sejmowego... Anonima list贸w kilka". Podkanclerzym zosta艂 dopiero po uchwaleniu Konstytucji. Po obj臋ciu w艂adzy przez konfederacj臋 targowick膮 wyjecha艂 za granic臋 i wzi膮艂 udzia艂 w organizowaniu powstania ko艣ciuszkowskiego.
**86 Respekt (z 艂ac.) - powa偶anie, szacunek.
**87 Efemeryda (z gr.) - pismo ulotne, gazetka ukazuj膮ca si臋 przez bardzo kr贸tki okres czasu. (W znaczeniu dos艂ownym: owad 偶yj膮cy jeden dzie艅).
**88 Kwoki panuj膮 nad nim - kr贸l Stanis艂aw August bardzo ulega艂 wp艂ywom kobiet, w艣r贸d kt贸rych do polityki wtr膮ca艂y si臋 szczeg贸lnie jego siostra El偶bieta Branicka (por. przypis 94) i siostrzenica Urszula Mniszchowa (por. przypis 95).
**89 Pan Ignacy - Ignacy Potocki (1750梅1809), jeden z najzdolniejszych i najbardziej wykszta艂conych ludzi swego wieku; cz艂onek Komisji Edukacji Narodowej, wsp贸艂za艂o偶yciel Towarzystwa do Ksi膮g Elementarnych, przez pewien czas marsza艂ek Rady Nieustaj膮cej (por. t. II przypis 134). W czasie Sejmu Czteroletniego by艂 g艂贸wnym przyw贸dc膮 obozu reform i zwolennikiem zawarcia przymierza z Prusami.
**90 Wilczewski - g艂uchoniemy brat szambelana Jerzego Wilczewskiego; jemu powierza艂 kr贸l przepisywanie pism tajnych.
**91 Piattoli - Scypio Piattoli (ok. 1750梅1809), ksi膮dz w艂oski rodem z Florencji, sprowadzony przez ksi臋偶n臋 Lubomirsk膮 jako nauczyciel jej syna. Zosta艂 sekretarzem kr贸lewskim, u niego to Stanis艂aw August po kryjomu spotyka艂 si臋 ze zwolennikami reform.
**92 E tutti quanti (w艂.) - i wszyscy im podobni.
**93 Starosta piaseczy艅ski - Franciszek Ryx (1732梅1799) jako ma艂y czeladnik fryzjerski z Belgii dosta艂 si臋 na dw贸r podkanclerzego Sapiehy, a p贸藕niej zosta艂 fryzjerem Stanis艂awa Augusta. Dzi臋ki niezwyk艂emu sprytowi dorobi艂 si臋 znacznego maj膮tku. Z czasem zosta艂 najtajniejszym doradc膮 kr贸la i wp艂ywa艂 na rozdawanie wolnych stanowisk, order贸w itp., ubiegano si臋 wi臋c u niego o protekcj臋. W ko艅cu zosta艂 starost膮 piaseczy艅skim, a zachowuj膮c tytu艂 kamerdynera kr贸lewskiego, obowi膮zki swe ograniczy艂 do przypinania order贸w ju偶 ubranemu kr贸lowi.
**94 Pani krakowska - El偶bieta z Poniatowskich Branicka (1739梅1808), siostra Stanis艂awa Augusta, wdowa po hetmanie wielkim koronnym i kasztelanie krakowskim Janie Klemensie Branickim, zmar艂ym w roku 1771. Po 艣mierci wuj贸w Czartoryskich wywiera艂a na swego kr贸lewskiego brata bardzo du偶y wp艂yw r贸wnie偶 w sprawach politycznych, kieruj膮c si臋 przy tym instrukcjami otrzymywanymi od ambasadora rosyjskiego Ottona Magnusa Stackelberga.
**95 Mniszchowa - Urszula z Zamoyskich Mniszchowa (1760梅1808), c贸rka siostry Stanis艂awa Augusta, Ludwiki, jego ukochana siostrzenica; s艂yn臋艂a z urody, chorobliwej dumy i kaprys贸w. M膮偶 jej, Micha艂 Jerzy Wandalin Mniszech, zosta艂 w roku 1783 marsza艂kiem wielkim koronnym, tj. najwy偶szym dygnitarzem w kraju.
**96 Prymas - Micha艂 Jerzy Poniatowski (1736梅1794), najm艂odszy brat Stanis艂awa Augusta; najbardziej energiczny z rodze艅stwa kr贸la, w ostatnich latach jego panowania wywiera艂 na niego wp艂yw najsilniejszy. Przez pewien czas by艂 prezesem Komisji Edukacji Narodowej i wtedy wydatnie popiera艂 rozw贸j szkolnictwa parafialnego.
**97 Dysonans (z 艂ac.) - d藕wi臋k fa艂szywy, niezgodno艣膰.
**98 Utopista (z 艂ac.) - marzyciel d膮偶膮cy do czego艣 niedo艣cignionego. (Utopia - kraj nie istniej膮cy, w kt贸rym wszystko jest doskona艂e; oznacza marzenia nie daj膮ce si臋 urzeczywistni膰).
**99 Bu艂hakow - Jakub Bu艂hakow (1743梅1809), pose艂 nadzwyczajny Katarzyny II w Warszawie w latach 1790梅1791.
**100 Szcz臋sny - Stanis艂aw Szcz臋sny Potocki (1752梅1805), wojewoda ruski, genera艂 artylerii koronnej, najbogatszy magnat w ko艅cu XVIII wieku, nazywany kr贸likiem Rusi. Jego siedzib膮 by艂o miasteczko Tulczyn w wojew贸dztwie brac艂awskim na Ukrainie, gdzie zbudowa艂 ogromny pa艂ac i urz膮dzi艂 wspania艂y ogr贸d Zofi贸wk臋; przed Sejmem Czteroletnim zrzek艂 si臋 godno艣ci senatorskiej, a偶eby zosta膰 pos艂em i marsza艂kiem sejmu.
Kiedy w g艂osowaniu na marsza艂ka wybrany zosta艂 nie on, ale Stanis艂aw Ma艂achowski, wzi膮艂 udzia艂 w kilku posiedzeniach sejmu, a potem wyjecha艂 do Wiednia i stamt膮d kierowa艂 opozycj膮 przeciwko reformom. Po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja pojecha艂 do Petersburga, uzyska艂 pomoc Katarzyny II i zosta艂 marsza艂kiem konfederacji targowickiej, kt贸r膮 zorganizowa艂 wsp贸lnie z hetmanami F. K. Branickim i S. Rzewuskim (por. przypisy 73 i przyp. 68 tom II).
**101 Wypadki we Francji - w tym czasie, kiedy w Polsce toczy艂y si臋 obrady Sejmu Czteroletniego, we Francji rozwija艂a si臋 rewolucja, rozpocz臋ta zwo艂aniem Zgromadzenia Narodowego w maju 1789 r. We Francji w r. 1791 uchwalono konstytucj臋, w 1792 og艂oszono republik臋 i skazano na 艣mier膰 najpierw kr贸low膮 Mari臋 Antonin臋, potem kr贸la Ludwika XVI.
**102 殴renica wolno艣ci - tak okre艣lano prawo liberum veto (wolne nie pozwalam). W Polsce w wieku XVII i XVIII jeden pose艂 m贸g艂 swoim pojedynczym sprzeciwem zerwa膰 sejm i uchyli膰 wszystkie zapad艂e na nim uchwa艂y. Prawo to zosta艂o zniesione przez Konstytucj臋 3 Maja.
**103 Dykcjonarz (z 艂ac.) - s艂ownik.
**104 Adept (z 艂ac.) - zwolennik, wyznawca idei, cz艂owiek wtajemniczony w jak膮艣 nauk臋 lub sztuk臋.
**105 Podnie艣膰 przy艂bic臋 - odkry膰 swoje zamiary.
**106 Lucchesini - Girolamo (Hieronim) Lucchesini (1751梅1825), zr臋czny dyplomata pruski pochodzenia w艂oskiego. W czasie Sejmu Czteroletniego doprowadzi艂 do przymierza polsko-pruskiego. Prusacy z艂amali przymierze i w drugim rozbiorze Polski w roku 1793 zagarn臋li Gda艅sk, Toru艅, Kujawy i Wielkopolsk臋.
**107 Spoliacja (z 艂ac.) - wyzucie z posiadania przez gwa艂t lub podst臋p, rabunek.
**108 Uszlachcony, czy tylko uszlachetniony - obdarzony szlachectwem, czy tylko uwolniony od podda艅stwa.
**109 Krocie (st. pol.) - setki tysi臋cy.
**110 Quid leges sine moribus? (艂ac.) - co s膮 warte prawa bez (dobrych) obyczaj贸w?
**111 Cnoty republika艅skie - cnoty, dzi臋ki kt贸rym Rzymianie w okresie rzeczypospolitej (510梅31 przed nasz膮 er膮) tak rozszerzyli i wzmocnili Rzym, 偶e z ma艂ego pa艅stewka w 艣rodkowej Italii sta艂 si臋 mocarstwem ogarniaj膮cym niemal ca艂y znany w Europie 艣wiat staro偶ytny. W艣r贸d tych cn贸t wyr贸偶nia艂y si臋 przede wszystkim surowo艣膰 i prostota obyczaj贸w, oszcz臋dno艣膰, silna wola, wytrwa艂o艣膰, dba艂o艣膰 o wsp贸lne dobro, zdolno艣膰 do bohaterskiego po艣wi臋cenia si臋 dla ojczyzny. Cnoty te zanik艂y w okresie Cesarstwa, ust臋puj膮c pod wp艂ywem bogactwa zami艂owaniu do zbytk贸w i rozwi膮z艂o艣ci obyczaj贸w.
**112 Obyczaje sparta艅skie - mieszka艅cy Sparty, ma艂ego staro偶ytnego pa艅stewka w po艂udniowej Grecji, s艂yn臋li z surowych obyczaj贸w, m艂odzie偶 ich by艂a wychowywana na wojownik贸w wytrwa艂ych, zahartowanych i nieugi臋tych.
**113 Arystydes (ok. 550梅467 p. n. e.) - polityk i w贸dz ate艅ski znany z prawo艣ci charakteru i uczciwo艣ci. Arystydesem polskim nazywano Stanis艂awa Ma艂achowskiego (1736梅1809), marsza艂ka Sejmu Czteroletniego.
**114 Na czczo by艂 w izbie - Kazimierz Nestor Sapieha (por. przypis 73) prowadzi艂 hulaszczy tryb 偶ycia i cz臋sto przychodzi艂 na obrady sejmowe bezpo艣rednio po ca艂onocnej pijatyce.
**115 Aukcja (z 艂ac.) - powi臋kszenie, pomno偶enie.
**116 Skonkludowa膰 (z 艂ac.) - wyprowadzi膰 ostateczne wnioski.
**117 Periculum in mora (艂ac.) - zw艂oka grozi niebezpiecze艅stwem; dzia艂ajmy szybciej.
**118 KOsmopolita (z gr.) - obywatel 艣wiata, cz艂owiek uwa偶aj膮cy ca艂y 艣wiat za swoj膮 ojczyzn臋 i oboj臋tny na sprawy narodowe.
**119 Dekert - Jan Dekert (1738梅1790), kupiec, prezydent Starej Warszawy; sta艂 na czele akcji miast polskich upominaj膮cych si臋 o r贸wnouprawnienie mieszczan. W 1789 przewodzi艂 "czarnej procesji" mieszczan, sk艂adaj膮cej sejmowi memoria艂.
**120 Ksi膮偶臋 Stanis艂aw - Stanis艂aw Poniatowski (1754梅1833), bratanek kr贸la, podskarbi wielki litewski. W 偶yciu prywatnym i spo艂ecznym by艂 wzorem o艣wieconego magnata, jeden z pierwszych zni贸s艂 w swych dobrach pa艅szczyzn臋, zast臋puj膮c j膮 oczynszowaniem ch艂op贸w.
**121 Brzostowski - Pawe艂 Ksawery Brzostowski (1739梅1827), ksi膮dz, literat, referendarz litewski. W swoim maj膮tku, Paw艂owie na Litwie, zamieni艂 pa艅szczyzn臋 na oczynszowanie ch艂op贸w.
**122 Skarga - Piotr Skarga Paw臋ski (1536梅1612), jezuita, kaznodzieja na dworze kr贸la Zygmunta III. W "Kazaniach sejmowych" (wyd. 1597) przepowiada艂 upadek Polski, je偶eli nar贸d nie poprawi swych obyczaj贸w.
**123 Jan Kazimierz (1609梅1672) - kr贸l Polski od 1648, sk艂adaj膮c koron臋 w roku 1668 w po偶egnalnej mowie przepowiada艂 upadek Polski na skutek warcholstwa magnat贸w; w mowie tej u偶y艂 pami臋tnych s艂贸w: "obym by艂 fa艂szywym prorokiem".
**124 Usque ad finem (艂ac.) - a偶 do ko艅ca.
**125 Koncept (z 艂ac.) - pomys艂, projekt.
**126 Natura maxime miranda in minimis (艂ac.) - przyroda najbardziej zadziwia w rzeczach najmniejszych.
**127 Statysta (z 艂ac.) - m膮偶 stanu, polityk.
**128 Wy艣wieci膰 (st. pol.) - wyp臋dzi膰 sromotnie przy pochodniach, wydali膰.
**129 Faktor (z 艂ac.) - str臋czyciel, ma艂y po艣rednik do za艂atwiania interes贸w.
**130 Fertyczny (z niem.) - zr臋czny, zwinny.
**131 Szlarka (z niem.) - bramowanie sukni.
**132 Ber偶erka (z fr.) - rodzaj kanapki lub g艂臋bokiego fotela.
**133 Preferowa膰 (z fr.) - wyr贸偶nia膰, dawa膰 pierwsze艅stwo.
**134 Galanteria (z fr.) - uprzedzaj膮ca grzeczno艣膰 dla kobiet (por. t. III, przypis 54).
**135 Apostazja (z gr.) - odst臋pstwo, wyrzeczenie si臋.
**136 Demonicznie (z gr.) - szata艅sko, przewrotnie (por. t.IV, przypis 50).
**137 Awania (z fr.) - rozmy艣lna obraza, niegrzeczno艣膰.
**138 Despotka - despota (z gr. i 艂ac.) - pan samow艂adny i bezwgl臋dny.
**139 Klauzury (z 艂ac.) - tu: przepisy post臋powania prawnego.
**140 Mniszek - Micha艂 Jerzy Wandalin Mniszech (1748梅1806), marsza艂ek wielki koronny (por. przypisy 44, 95).
**141 L'impossible (fr.) - niemo偶liwe.
**142 Je connais mon monde (fr.) - znam swoje 艣rodowisko.
**143 Kuratela (z 艂ac.) - opieka prawna, nadz贸r s膮dowy nad osob膮 i jej maj膮tkiem; opieka nie proszona.
**144 S艂uszni ludzie - tu: uczciwi ludzie.
**145 Purpura (z 艂ac.) - barwa jasnoczerwona; oblana purpur膮 - nagle mocno zarumieniona.
**146 Impertynent (z fr.) - grubianin, zuchwalec; impertynencko - ubli偶aj膮co, zuchwale.
**147 Je le tiens pour dit (fr.) - uwa偶am to za powiedziane, niech b臋dzie i tak.
**148 Strategia (z gr.) - sztuka prowadzenia wojny.
**149 Refleksja (z 艂ac.) - zastanowienie, rozwa偶anie.
**150 Metresa ( z fr.) - kochanka.
**151 Il est capable de tout (fr.) - on jest zdolny do wszystkiego.
**152 Kunsztmistrz (z niem.) - artysta, sztukmistrz.
**153 Cyniczny (z gr.) - bezwstydny, bezczelny; cynizm - nieuznawanie 偶adnych warto艣ci, lekcewa偶enie zasad moralnych (por. t. III, przypis 51).
**154 Het... - hetman Franciszek Ksawery Branicki (por. przypis 73).
**155 Ma ch~erie (fr.) - moja droga.
**156 Coup d'~etat (fr.) - zamach stanu.
**157 Esencja (z 艂ac.) - istota.
**158 Koryfeusz (z gr.) - przewodnik ch贸ru w teatrze starogreckim; cz艂owiek wybitny, znakomito艣膰.
**159 Purytanin (z 艂ac.) - cz艂onek sekty religijnej d膮偶膮cej do oczyszczenia Ko艣cio艂a z dodatk贸w nie opartych na Pi艣mie 艣wi臋tym; cz艂owiek surowych i niezachwianych zasad.
**160 Niemcewicz - Julian Ursyn Niemcewicz (1757梅1841), poeta i dzia艂acz polityczny. By艂 pos艂em na Sejm Czteroletni i w roku 1791梅1792 wsp贸lnie z pos艂em J贸zefem Weyssenhoffem i Tadeuszem Mostowskim wydawa艂 "Gazet臋 Narodow膮 i Obc膮".
**161 Engestr枚m - Wawrzyniec (Lars) Engestr枚m (1751梅1826), pose艂 szwedzki w Polsce w czasie Sejmu Czteroletniego. O偶eni艂 si臋 z Rozali膮 Ch艂apowsk膮, otrzyma艂 szlachectwo polskie i koniec 偶ycia sp臋dzi艂 w Wielkopolsce.
**162 Liberalizm (z 艂ac.) - tu: poszanowanie cudzych odmiennych pogl膮d贸w politycznych.
**163 Allons donc! (fr.) - c贸偶 znowu!
**164 Cela s'entend (fr.) - to si臋 rozumie.
**165 Kreatura (z 艂ac.) - tu: lichy cz艂owiek na czyich艣 us艂ugach.
**166 Koniurat (z 艂ac.) - spiskowiec.
**167 C'est dit (fr.) - powiedziane, postanowione.
**168 Introduktor (z 艂ac.) - wprowadzaj膮cy.
**169 Apatia (z gr.) - zoboj臋tnienie, odr臋twienie uczu膰.
**170 Z profesji (z 艂ac.) - zawodowy.
**171 C'~etait une douce violence (fr.) - by艂 to s艂odki gwa艂t.
**172 Przykucie... je艅ca - w staro偶ytnym Rzymie wodzowie wracaj膮c do stolicy po zwyci臋skiej wojnie jechali uroczy艣cie wozem, do kt贸rego byli przykuci najs艂awniejsi wrogowie wzi臋ci do niewoli.
**173 Nie inicjowany (z 艂ac.) - nie wtajemniczony.
**174 Aktor (z 艂ac.) - tu: dzia艂acz.
**175 Probierz (z niem.) - sprawdzian.
**176 Veni, vidi, vici (艂ac.) - przyszed艂em, spojrza艂em, zwyci臋偶y艂em. Tymi s艂owami w贸dz rzymski Juliusz Cezar (100梅44 p. n. e.) powiadomi艂 senat rzymski o zwyci臋stwie odniesionym pod Zel膮 w Azji Mniejszej w roku 47 przed nasz膮 er膮.
**177 Kafarnaum - miejsce pe艂ne przedmiot贸w nagromadzonych w nie艂adzie, np. sklep ze starzyzn膮. Nazwa pochodzi od handlowego miasta Kafarnaum, wymienionego w "Nowym Testamencie".
Dnia tego izba - w kt贸rej zwykle piwo swe dostawa艂, nie prosz膮c nawet o nie, bo mu Magda, s艂uga szynkarki, sama je przynosi艂a, zobaczywszy go - by艂a wi臋cej przepe艂nion膮 ni偶 codziennie. By艂o du偶o czeladzi dworskiej ze wsi, ale i miejskiej gawiedzi dosy膰.
Maciej zasiad艂 w k膮cie i przypatrywa艂 si臋, czyni膮c postrze偶enia. Na Marywilu, gdzie g臋sto zawsze by艂o i 偶aden dzie艅 si臋 bez jakiej艣 awantury nie obszed艂, najcz臋艣ciej o z艂odziejstwach, o przypadkach, o nieczystych sprawach nas艂ucha膰 si臋 by艂o mo偶na.
Oko艂o milcz膮cego starca siedzia艂o dw贸ch ludzi. Szeptali z sob膮, lecz niezbyt g艂os zni偶aj膮c. Jeden z nich, gdyby nie str贸j, podobny by by艂 do hajduka. Ch艂opisko ogromne, w膮sate, z czo艂em niskim, z nosem burakowym, z twarz膮 popryszczon膮, z oczyma biegaj膮cymi 偶ywo na wszystkie strony, zdawa艂 si臋 siedz膮cemu przy sobie jak膮艣 nauk臋 administrowa膰. *1 Kiwa艂 palcem, bra艂 go za ko艂nierz od opo艅czy i usi艂owa艂 mu c贸艣 wyrazi膰. Drugi, cz艂ek 艣redniego wzrostu, twarzy 艣niadej, zas臋pionej, odziany ubogo, g艂ow膮 kiwa艂 potakuj膮co, z nijakim respektem dla nauczyciela.
- Jest taki przykaz wydany - m贸wi艂 hajduk - 偶eby nas jak najwi臋cej na tego szelm臋 oko mia艂o. Musi膰 albo co skrad艂, albo si臋 sprzeniewierzy艂, albo zbieg艂 sk膮d, albo i zabi艂 kogo mo偶e. Ju偶 to nie darmo! Ja zawszem sobie m贸wi艂, od kiedy go widz臋 po ko艣cio艂ach i na ulicach, 偶e to nie 偶aden nasz jest - prosty 偶ebrak. Bo to nie mo偶e by膰. Taki cz艂ek, co si臋 ludzi nie boi, to ci p贸jdzie przecie wypi膰, spocz膮膰, pogada膰.
A ta bestia przewija si臋 popod kruchtami, na ulicach, temu i owemu do ucha co wrza艣nie. Tu by艂, tu go nie ma. Nikt jego nie zna. Barani Ko偶uszek i tyle! Ja sobie my艣la艂em zawsze, 偶e na niego przyjdzie ta godzina, 偶e go wezm膮 i wypatrosz膮, bo tam pod tym ko偶uchem c贸艣 jest. Wi臋c ty, Dydak, s艂uchaj ino dobrze, bo to nie jest 偶adna darmocha, za to zap艂ac膮. My jego musimy przydyba膰 tak, 偶eby wiedzie膰, gdzie jego bar艂贸g, gdzie on lega, a potem wzi膮膰 - to ju偶 nie nasza rzecz. B臋dzie za to c贸艣, kto spenetruje, *2 sk膮d on wychodzi i dok膮d wchodzi.
Jednemu si臋 za nim nie nabiega膰; ale nas kilku, 偶eby diab艂a zjad艂, 偶eby si臋 pod ziemi臋 schowa艂, dojdziemy.
Dydak g艂ow膮 kiwa艂, twarz mia艂 jak膮艣 niejasn膮, nic nie m贸wi膮c膮, usta zaci臋te. Ale cho膰 hajduk obchodzi艂 si臋 z nim jak z ba i bardzo jakim艣, wejrzenie, kt贸re czasem rzuca艂 ma艂y na ogromnego, wi臋cej sprytu zdradza艂o ni偶 wielom贸wnego nauczyciela instrukcja.
- Na ten przyk艂ad - b膮kn膮艂 nareszcie Dydak - gdyby my jego gniazdo odkryli, to ile偶?
Hajduk si臋 zamy艣li艂.
- Bo to, widzicie - cedzi艂 powoli ma艂y - kiedy si臋 cz艂ek taki ma z czym kry膰, nie艂atwa rzecz trop znale藕膰. Nie jeden dzie艅, ani dwa. Kto go zreszt膮 wie, jak膮 on moc ma? To nie艂atwa sprawa.
Pocz臋li gwarzy膰 to ciszej, to g艂o艣niej, a Maciej, kt贸ry wzmiank臋 o Baranim Ko偶uszku pos艂ysza艂, drgn膮艂 ca艂y. Pochyli艂 si臋 niby bez my艣li ku rozmawiaj膮cym, chc膮c, jak si臋 zdawa艂o, do ich narady si臋 wmiesza膰. Dosy膰 d艂ugo mu si臋 nie wiod艂o. W ostatku, gdy zn贸w g艂o艣niej c贸艣 o Baranim Ko偶uszku odezwa艂 si臋 hajduk, pan Maciej spyta艂:
- O tym 偶ebraku m贸wicie? - i uda艂, 偶e si臋 艣mieje.
- Ano - odpar艂 Dydak, obracaj膮c si臋 z ciekawo艣ci膮.
- To bo cz艂ek - m贸wi艂 Maciej kr臋c膮c g艂ow膮.
Hajduk s艂ucha艂 z uwag膮.
- Co my艣licie?
- Co? On c贸艣 zna - szepn膮艂 Maciej. - O niego si臋 ociera膰 niezdrowo. Wiem ja o tym.
Dydak ciekawie si臋 wykr臋ci艂 ca艂y do m贸wi膮cego.
- A ja powiem - odpar艂 hajduk - 偶e czy on zna, czy nie, to tam wid艂ami pisano, ale zbroi膰 c贸艣 musia艂.
Maciej ruszy艂 ramionami.
- On-偶e tu nie od wczora.
Gdyby co na niego by艂o, mia艂o czas si臋 pokaza膰.
Wdanie si臋 pana Macieja zamkn臋艂o usta rozmawiaj膮cym, ale im otworzy艂o uszy. Hajduk, pomilczawszy, rzek艂, zwracaj膮c si臋 do niego:
- Musia艂 c贸艣 zbroi膰, kiedy tam z g贸ry - wskaza艂 palcem na sufit - na niego instyguj膮. *3 Pan Maciej pocz膮艂 si臋 u艣miecha膰 i g艂os zni偶ywszy, m贸wi艂 do ciekawie przys艂uchuj膮cych si臋:
- A jakby nie mieli instygowa膰? Albo to on ma艂o im nagada takich rzeczy, jakich oni i z ambony nie pos艂ysz膮? Co za dziw! Chyba艣cie nigdy nie byli przy nim, kiedy stanie przed krucht膮 i 偶ga wychodz膮cych z ko艣cio艂a, albo i przed zamkiem tych, co na sejm jad膮. Czasem si臋 magnaty jusz膮 i pieni膮 ze z艂o艣ci. Wi臋c jak偶eby takiego cz艂owieka nie mieli prze艣ladowa膰?
Hajduk zamy艣li艂 si臋.
- C贸艣 ja o tym s艂ysza艂, ale co mi by艂o po tym? Jednym uchem wesz艂o, drugim wylecia艂o. A c贸偶 im gada takiego? - spyta艂.
- Ano, go艂膮 prawd臋 - m贸wi艂 dalej Maciej. - Jednemu, 偶e ch艂op贸w uciska, drugiemu, 偶e s艂ug nie p艂aci, trzeciemu, 偶e dziewcz臋ta zwodzi.
- Sk膮d偶e on to wie? - zamrucza艂 hajduk.
- Kaduk go zna! - za艣mia艂 si臋 Maciej. - W tym sztuka, 偶e on wszystko wie.
Dydak i hajduk g艂owami kiwali milcz膮cy. Maciej, korzystaj膮c z wra偶enia, ci膮gn膮艂 dalej:
- Ta膰 to cz艂ek nasz, przyjaciel biednych. Niejeden z艂y zawstydzi si臋 i ustraszy, a pow艣ci膮gnie. Na c贸偶 takiego cz艂eka my im w r臋ce dawa膰 mamy?
- Jest racja! - rzek艂 Dydak powoli. - Ja sam s艂ysza艂em raz pod Bernardynami, jak wzi膮艂 na fundusz starego kasztelana, co to u kr贸la raz wraz siedzi.
Ucieka艂 przed nim jak zaj膮c, a ludzie co si臋 na艣mieli!
Hajduk duma艂, spar艂szy si臋 na r臋ku. Wida膰 by艂o, 偶e w sumieniu swym walczy艂, jak pocz膮膰 wypada艂o. Grosz przyobiecany go kusi艂.
- Jaki on jest, to jest - zamrucza艂 Dydak - zawsze Judaszem by膰 i sprzedawa膰 cz艂eka niedobra rzecz.
Gdy to m贸wi艂, instygator hajduk mia艂 czas zebra膰 my艣li i argumenta.
- Co to gada膰! - zawo艂a艂. - Co my wiemy? My g艂upi ludzie. Ju偶 kiedy oni tam w g贸rze wiedz膮, 偶e szkodliwy, i 艂apa膰 go ka偶膮, to oni za to sumieniem odpowiadaj膮.
Mnie do tego nic. Nam robi膰, co ka偶膮.
Obr贸ci艂 si臋 do Dydaka. Ten nie艣mia艂o g艂ow膮 pokiwa艂, tak 偶e w膮tpi膰 by艂o mo偶na, czy p贸jdzie za rad膮 hajduka, czy pos艂ucha Macieja. Popi艂 piwem, potrz膮s艂 znowu g艂ow膮 i milcza艂, jakby czeka艂, czy si臋 Maciej nie oddali.
Ten siedzia艂 uparcie. Udaj膮c oboj臋tnego i weso艂ego, piwa te偶 艂ykn膮艂, postawi艂 szklanic臋 na stole, otar艂 w膮sy i prawi艂:
- Ja nie wiem, za co by mieli tego cz艂eka prze艣ladowa膰.
Przecie nie od wczoraj tu jest.
Sam na to patrzy艂em, 偶e niemal co dzie艅 u Bernardyn贸w mszy 艣wi臋tej s艂ucha, bywa艂o i krzy偶em le偶y, a modli si臋 i st臋ka, a偶 strach. Jaki偶 by on m贸g艂 krymina艂 pope艂ni膰? Ca艂a rzecz, 偶e im dokucza, jak ona mucha w lecie, co lata i burczy, a spokoju nie daje. Chc膮 go z miasta wy艣wieci膰, aby im nie by艂o komu prawdy m贸wi膰.
Hajduk nie sprzecza艂 si臋, ale zna膰 by艂o, 偶e obiecana zap艂ata wi臋cej u niego wa偶y艂a ni偶 wszystkie argumenty pana Macieja. Nie zwa偶aj膮c ju偶 na niego, pochyli艂 si臋 do ucha Dydakowi i c贸艣 mu d艂ugo poszepta艂, palcami demonstruj膮c. *4 Koso popatrzy艂 na Macieja i pr臋dko wyszed艂.
Dydak, piwa swego nie dopiwszy, pozosta艂 jeszcze.
Maciej te偶 przyzosta艂 troch臋, mo偶e w nadziei, 偶e tego, co Judaszem by膰 nie chcia艂, nawr贸ci i przekona. Nim si臋 zebra艂 rozpocz膮膰 na nowo, z wielkim ha艂asem, ze 艣piewk膮 na ustach, z latark膮 pod pach膮 wpad艂 do gospody Juliaszek. Okiem doko艂a potoczy艂, szukaj膮c sobie miejsca, a 偶e w艂a艣nie po hajduku pr贸偶ne zosta艂o, natychmiast si臋 umie艣ci艂 i o st贸艂 pocz膮艂 bi膰 ku艂akiem.
- Magdo! Ty dobrodziejko!
Karmicielko! Daj co je艣膰, bo 偶re膰 si臋 chce okrutecznie. A nie ka偶 czeka膰, bo zemr臋, ta i bied臋 b臋dziecie mieli!
艢mia艂 si臋 do Magdy, doko艂a oczkami 偶ywymi wodzi艂 i nogami pod sto艂em b臋bni艂.
Tymczasem Maciej powr贸ci艂 do przerwanego nawracania i p贸艂g艂osem m贸wi膰 pocz膮艂 Dydakowi:
- Sami艣cie rzekli, 偶e Judaszem nie godzi si臋 by膰. Pewnie. A jeszcze takiego cz艂owieka sprzeda膰, jak Barani Ko偶uszek, to by znaczy艂o oko sobie wyd艂uba膰.
Juliaszek podchwyci艂 wym贸wione nazwisko i uszu nastawi艂.
Pochyli艂 si臋 nieznacznie i s艂ucha艂. Ch艂opi臋, jak ogie艅 sprytne, dorozumia艂o si臋 wszystkiego; blada twarz mu zap艂on臋艂a.
- A, niedoczekanie ich - zamrucza艂 - 偶eby mieli dosta膰 do r膮k tego starowin臋!
Spojrza艂 z porozumieniem na Macieja, ale ten nie domy艣li艂 si臋, aby to ch艂opca obchodzi膰 mog艂o, i bardzo si臋 zdziwi艂, gdy Juliaszek pocz膮艂 偶ywo:
- Ostatnim szelm膮 trzeba by膰, kto by marsza艂kowskim albo komu b膮d藕 dopomaga艂 przeciw naszemu starowinie! To 艣wi臋ty cz艂ek! To m膮dry cz艂ek! To najpoczciwszy z ludzi! Oho, my go nie damy!
Maciej si臋 podni贸s艂 zdumiony i rozradowany, twarz mu si臋 艣mia艂a.
Juliaszek ku艂akiem w st贸艂 paln膮艂.
- Tak mi Panie Bo偶e dopom贸偶 i 艣wi臋ta m臋ko Jego i Matko Boska Cz臋stochowska, patronko najosobliwsza. Baraniemu Ko偶uszkowi w艂os nie spadnie z g艂owy! Z karet mu pi臋艣ci b臋d膮 wystawiali, ale my za niego plec贸w nastawim.
Uderzy艂 si臋 w piersi. Magda przynios艂a w艂a艣nie misk臋 z czym艣 gor膮cym dla ch艂opca i t艂ust膮 sw膮 a ot艂uszczon膮 twarz ociera艂a r臋k膮, aby si臋 lepiej pokaza膰 Juliaszkowi, kt贸rego lubi艂a, bo weso艂ym by艂.
- Ca艂uj臋 r膮czki jejmo艣ci dobrodziejki! - zawo艂a艂 ch艂opiec. - Daj Bo偶e ods艂u偶y膰 dru偶b膮 na weselu!
Magda 艣mia艂a si臋 i grozi艂a mu.
Juliaszek jad艂, parzy艂 si臋, ale rozmowy nie rzuca艂.
- Tak mi Bo偶e dopom贸偶 - powtarza艂. - Ko偶uszka im nie damy! Znajdzie on takich, co go obroni膮. Jak B贸g Bogiem, ja sam got贸wem str贸偶owa膰 i pilnowa膰.
Milcz膮cy Dydak dopi艂 swego piwa i zwracaj膮c si臋 do ch艂opca, rzek艂:
- Ta guza z艂apa膰 mo偶esz, a 偶eby艣 go obroni艂, kiedy si臋 na niego w g贸rze naposiedli, nie wierz臋. Co my mizeroty przeciwko nim? At, kto mu dobrze 偶yczy, naprz贸d powinien mu szepn膮膰, aby sobie precz szed艂 z miasta.
Juliaszek nie mia艂 ju偶 czasu m贸wi膰, bo jedzenie styg艂o; ale niewiele wa偶y艂 s艂owa Dydaka, kt贸ry ruszywszy si臋 z 艂awy, sz艂api膮c nogami, wyszed艂.
Maciej zosta艂 chwil臋, patrz膮c na ch艂opca, kt贸ry ju偶 o czym innym my艣la艂 i jedzeniem by艂 zaj臋ty. I on wreszcie, za piwo zap艂aciwszy, g艂ow膮 przyja藕nie pozdrawiaj膮c Juliaszka, opu艣ci艂 szynk.
Gdy si臋 to dzia艂o w gospodzie, a stary s艂uga po艣piesza艂 do domu, Panu Bogu dzi臋kuj膮c za to, 偶e pods艂ucha艂 zmow臋 i w czas b臋dzie m贸g艂 ostrzec swojego pana, Barani Ko偶uszek nara偶a艂 si臋 w艂a艣nie na najwi臋ksze niebezpiecze艅stwo. Z rana z domu wyszed艂szy wprost do ko艣cio艂a, z niego po nabo偶e艅stwie podrepta艂 na Krakowskie.
Tu, w jednej z kamienic, nale偶膮cych do ojca, mia艂 apartament przez niego wyznaczony pan starosta. Pa艂ac, nale偶膮cy do familii, zajmowa艂a ciotka, a oszcz臋dny rodzic, syna wyprawiaj膮c do Warszawy, nie chcia艂 mu da膰 ani wielkiego dworu, ani zbyt obszernego pomieszkania, aby wydatk贸w nie pomna偶a膰. Pi臋tro pierwsze, z kilku pokoi i dw贸ch dosy膰 obszernych salon贸w, starczy艂o dla m艂odzie艅ca. Mia艂 z sob膮 kamerdynera, dw贸ch dworzan, kilkoro czeladzi, pow贸z, konie, kucharza, kucht臋, lecz wszystko to skromne i niepoka藕ne.
Ten, kt贸ry si臋 kamerdynerem zwa艂, cz艂owiek ju偶 bardzo niem艂ody, w domu tym od dzieci艅stwa s艂u偶膮cy, wi臋cej by艂 dla dozoru dodany, ni偶 dla us艂ugi, m艂odemu staro艣cie.
Panicz si臋 go obawia艂 i szanowa艂 wiedz膮c, 偶e ma zupe艂ne ojca zaufanie. Niewiadomego pochodzenia, nie przyznaj膮cy si臋, jak inni, do szlachectwa, stary Czeremecha, prawdopodobnie Rusin, w m艂odo艣ci z ojcem starosty odbywa艂 podr贸偶e za granic臋, j臋zyk贸w si臋 kilku nauczy艂, 艣wiata widzia艂 wiele i mia艂 tylko t臋 wad臋, jak o nim wyra偶a艂 si臋 wojewoda, 偶e lubi艂 ksi膮偶ki czyta膰.
Nie przeszkadza艂o mu to jednak z powag膮 wielk膮 spe艂nia膰 obowi膮zk贸w marsza艂ka dworu, a je艣li go kto kamerdynerem nazwa艂, mia艂 tyle rozumu, 偶e si臋 i o to nie gniewa艂. Natur臋 mia艂 spokojn膮, zrezygnowan膮, troch臋 ch艂odn膮. M艂odego panicza swojego kocha艂 bardzo. Nie dokucza艂 mu zbytnio, z jego p艂ochostek 艣mia艂 si臋 utrzymuj膮c, 偶e m艂odemu piwu trzeba si臋 by艂o da膰 wyburzy膰 i 偶e kto nigdy w艂asnej woli nie mia艂, ten si臋 u偶ywa膰 jej nigdy nie nauczy. Patrzy艂 jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, kt贸ry si臋 starosty uczepi艂, nie lubi艂, lecz do czasu go tolerowa艂.
Starosta jeszcze spa艂 dnia tego, a Czeremecha by艂 w swojej stancji na ty艂ach, gdzie w艂a艣nie korzystaj膮c z czasu, zabiera艂 si臋 do czytania "Polaka w czui", *5 gdy do drzwi jego zapukano i wnet na pr贸g wcisn臋艂a si臋 figura, na kt贸rej widok Czeremecha wsta艂, si臋gaj膮c 偶wawo do kieszeni, ale zarazem mrucz膮c:
- Czego wy si臋 tu w艂贸czycie?
W progu sta艂 siwy, przygarbiony, z kijem w r臋ku, skulony jakby zmarz艂, 偶ebrak w baranim ko偶uszku i patrzy艂 pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, kt贸ry wyci膮gn膮艂 r臋k臋 z trzygroszakiem i trzyma艂 j膮, nie mog膮c si臋 doczeka膰, by 偶ebrak przyj膮艂 jamu偶n臋.
Zaintrygowany tym, pocz膮艂 mu si臋 pilniej przygl膮da膰. Na ustach Baraniego Ko偶uszka zjawi艂 si臋 u艣miech bolesny.
Stali tak naprzeciw siebie, gdy 偶ebrak nagle przybli偶y艂 si臋 do Czeremechy, r臋k膮 usta przys艂oni艂 i do ucha mu co艣 szepn膮艂. Ten go za r臋k臋 pochwyci艂.
- Nie mo偶e by膰! Na rany Chrystusowe! Wy?
- Ja!
Nast膮pi艂o milczenie. Marsza艂ek si臋 prze偶egna艂 powoli, nie spuszczaj膮c oka z 偶ebraka.
- C贸偶 to jest? - szepn膮艂.
Barani Ko偶uszek obejrza艂 si臋 doko艂a.
- Nikt nas nie pods艂ucha?
- M贸wcie 艣mia艂o; s膮siad贸w nie mam, a w korytarzu gdyby si臋 kto艣 zbli偶a艂, pos艂yszymy.
- Czy mnie Pan B贸g natchn膮艂, czy diabe艂 op臋ta艂 - pocz膮艂 stary 偶ebrak - nie wiem. Widzisz, na co zszed艂em. Zamiast z modlitw膮, chodz臋 z kazaniami, ludzi nawracaj膮c i ch艂oszcz膮c. Nie mam z艂o艣ci i gniewu do nikogo, cho膰 偶alu du偶o. B贸g widzi, dobrego pragn臋! Nie mo偶e by膰, a偶eby艣cie o mnie w Warszawie nie s艂yszeli.
- Skar偶膮 si臋 wszyscy na Barani Ko偶uszek, odgra偶a wielu - rzek艂 Czeremecha. - Ale po c贸偶e艣cie mnie uczynili swym konfidentem?
- Bo艣cie wy mi potrzebni - odpar艂 stary - i wiem, 偶e mnie nie wydacie.
- Na c贸偶 si臋 wam zda膰 mog臋? - spyta艂 marsza艂ek.
- Zaklinam was, z艂oty m贸j Czeremecho, co艣 mnie dawniej zna艂 i wiesz, 偶em z艂ym i przewrotnym nie by艂, zaklinam was, 艂ask臋 mi jedn臋 uczy艅cie!
R臋ce znowu z艂o偶y艂 i k艂ania艂 mu si臋, a patrzy艂 b艂agaj膮co.
- Ale m贸wcie偶, o co idzie - odpar艂 sk艂opotany Czeremecha.
- Dopu艣膰cie mi p贸艂 godziny rozmowy sam na sam ze starost膮.
Marsza艂ek mocno si臋 zdumia艂.
- Tak! I to dzi艣, nie zw艂贸cz膮c - m贸wi艂 Barani Ko偶uszek. - Dajcie mi si臋 niby wkra艣膰. Niech mnie potem cho膰by czelad藕 wykuksa, ale m贸wi膰 z nim musz臋, musz臋!
- Ale c贸偶 wam do niego?! - zawo艂a艂 Czeremecha.
- Co? Co? - pocz膮艂, rozgrzewaj膮c si臋, Ko偶uszek. - Trzeba go ostrzec. Inaczej z r膮k ci go wyrw膮 i zmarnuje si臋 ch艂opiec. Czyhaj膮 na niego.
Wprowadzi go przyjaciel do takiego (tu si臋 poprawi艂), do takich dom贸w, gdzie nie tylko grosz, ale mu to, co poczciwego z domu wywi贸z艂, wydr膮, upoj膮, ob艂膮kaj膮! Zlituj si臋! W tym ch艂opcu dzi艣 jeszcze jest sumienie i godno艣膰. Jutro s艂owo mo偶e ju偶 nie poskutkowa膰. Daj ty mi z nim dzi艣 m贸wi膰.
Czeremecha tak jako艣 nie m贸g艂 poj膮膰 zbyt gorliwego zaj臋cia si臋 losem swego panicza w cz艂owieku obcym, tak go ta natarczywo艣膰 zdumiewa艂a, i偶 si臋 niemal przerazi艂.
- Na rany Pa艅skie, zlituj si臋!
C贸偶 wam? Jaki w tym macie interes?
Ko偶uszkowi oczy za艣wieci艂y.
- Taki jak ten, co u brzegu stoj膮c, patrzy na cz艂owieka, kt贸ry si臋 idzie k膮pa膰 tam, gdzie niezawodnie utonie! M贸wi臋 wam, kln臋 si臋, chc臋 go ratowa膰!
- On was s艂ucha膰 nie zechce - roz艣mia艂 si臋 Czeremecha. - Krzyknie na czelad藕 i wyrzuc膮 za drzwi. M贸wcie mi, o co idzie.
- Nie! - Zawo艂a艂 z wielk膮 energi膮 Ko偶uszek. - Za drzwi mnie nie wyrzuc膮! Pan B贸g daje s艂owu, kt贸re z czystego 藕r贸d艂a p艂ynie, si艂臋 i pot臋g臋 niezwyci臋偶on膮! Wy nie mo偶ecie tak do niego przem贸wi膰, jak ja, powag膮 i szyderstwem. C贸偶 si臋 mo偶e sta膰, je偶eli na chwil臋 tylko mnie dopu艣cicie?
Czeremecha jeszcze rusza艂 ramionami i nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰.
- Zmi艂ujcie si臋! Ja prawdziwie nie pojmuj臋.
呕ebrak nalega艂.
- Czeg贸偶 si臋 mo偶ecie obawia膰?
Nie stanie mu si臋 nic ani wam. W najgorszym razie s艂u偶ba dostanie nagan臋, 偶e 偶ebraka pu艣ci艂a do pana.
- Ale ona was nie pu艣ci! - Zawo艂a艂 Czeremecha. - Oni od drzwi nie odchodz膮 i gotowi zrzuci膰 ci臋 ze schod贸w.
- W艂a艣nie ja o to was prosz臋, aby艣cie ich rozes艂ali, a mnie pozwolili...
- Zmi艂uj si臋 - przerwa艂 marsza艂ek. - Jeste艣 jaki艣 rozgor膮czkowany. Zachcia艂o ci si臋 rzeczy po prostu 艣miesznej.
To, czego chcesz, nie mo偶e si臋 sta膰!
- Wolisz wi臋c, aby gin膮艂? - odpar艂 gor膮co 偶ebrak.
M贸wi艂 to, gdy szelest i ch贸d 偶ywy da艂 si臋 s艂ysze膰 w korytarzyku. Drzwi otwar艂y si臋 nagle i starosta w szlafroku, na p贸艂 ubrany, zjawi艂 si臋 w nich.
Zobaczywszy o krok przed sob膮 tego 偶ebraka, kt贸ry mu przypomina艂 偶ywo mask臋 widzian膮 na reducie, stan膮艂 藕dziwiony i niemal przestraszony.
Czeremecha 艣piesznie podszed艂 ku niemu i do ucha mu c贸艣 szepta膰 pocz膮艂. Panicz oczyma przel臋k艂ymi spogl膮da艂 na 偶ebraka i na swego s艂ug臋, jakby pyta艂, co ten cz艂owiek mia艂 tu znaczy膰, gdy Czeremecha po namy艣le kr贸tkim da艂 Ko偶uszkowi znak r臋k膮 i wyszed艂.
W ci膮gu ma艂ego tego przestanku Ko偶uszek zblad艂, zadr偶a艂, prze偶egna艂 si臋 nieznacznie i mo偶na by艂o s膮dzi膰, 偶e modli si臋 po cichu, wzywaj膮c Ducha 艢wi臋tego. Staro艣cie, kt贸ry si臋 w niego wpatrywa艂, zdawa艂o si臋, i偶 ma do czynienia z na wp贸艂 ob艂膮kanym.
Wtem Ko偶uszek odezwa艂 si臋 g艂osem dr偶膮cym:
- Panu Bogu wszechmog膮cemu dzi臋kuj臋, 偶e dozwoli艂 mnie, grzesznikowi niegodnemu, tej 艂aski, spe艂ni膰, czego dawno pragn膮艂em,i zbli偶y膰 si臋 do was, panie starosto! Tak! Pragn膮艂em na pocz膮tku tej drogi 偶ycia, w kt贸rej bramie stoicie, powita膰 was, jak si臋 u starych Rzymian wita艂o przychodnia ostrze偶eniem:
"Cave canem!" *6 Szcz臋艣liwy jestem, 偶e mog臋 ci powiedzie膰:
ps贸w si臋 strze偶 i gorszych od nich ludzi!
Dziwny ten pocz膮tek jako艣 brzmia艂 niezrozumiale w uszach starosty, i偶 nie umia艂 na艅 odpowiedzie膰. Cz艂owiek ten zawsze mu jeszcze ob艂膮kanym si臋 zdawa艂.
G艂os 偶ebraka z wolna 艂agodnie膰 zacz膮艂 i dr偶膮cym by膰 przesta艂.
- Spytacie mnie pewnie, jakim prawem ja, n臋dzny 偶ebrak, twoim mentorem si臋 kreuj臋? A, panie, bo mi ci臋 偶al, bo ty, kwiatku 艣wie偶y, rozwini臋ty na pniu starego rodu wielkiej zas艂ugi, idziesz nieopatrzny i nie wiesz, 偶e w tej 偶ycia dobie jeden krok fa艂szywie postawiony mo偶e poprowadzi膰 na bezdro偶e, z kt贸rego nie wyjdziesz ca艂o.
Starosta t膮 admonicj膮 uczu艂 si臋 troch臋 obra偶onym. Wida膰 to by艂o z nag艂ego rumie艅ca, kt贸ry mu na twarz wyst膮pi艂, i z wyrazu ocz贸w jego.
- M艂odym jeste艣, krew masz gor膮c膮 - ci膮gn膮艂 dalej Ko偶uszek.
- Ludzie na tw膮 niewinno艣膰, nie艣wiadomo艣膰, ich z艂o艣ci na twe 偶膮dze czyhaj膮 jak na pastw臋.
Zgubi膮 ci臋!
Chcia艂 przem贸wi膰 c贸艣 m艂odzieniec, gdy 偶ebrak, r臋ce za艂amuj膮c, ukl臋kn膮艂 przed nim.
- Daj mi m贸wi膰 - zawo艂a艂 - przysi臋gam, 偶e chc臋 tylko dobra twojego, ratowa膰 ci臋 p贸ki czas!
Oto ju偶 ci臋 zaci膮gn臋li do domu tej kobiety, kt贸ra lud藕mi jako zabawkami rzuca, robi z nich, co chce, o艣lepia, kr臋puje, popycha.
Rozumna jest, z艂a, a przewrotna.
To kameleon, *7 to 偶mija, czarownica. A Pan B贸g czy szatan jej da艂 umiej臋tno艣膰 tak膮, 偶e ostrze偶onych i ostro偶nych pokonywa, a c贸偶 dopiero takiego, jak ty, kt贸ry w k艂amstwo to wcielone uwierzysz. Na Boga 偶ywego, nie chod藕 tam! Ona zgubion膮 jest i z sob膮 do zguby powlecze, kto si臋 do niej zbli偶y. Uciekaj od tej kobiety!
B贸g j膮 stworzy艂 tak, jak te anio艂y, co upad艂y, pi臋kn膮, rozumn膮 istot膮 wybran膮. Ona wola艂a w szatana si臋 przedzierzgn膮膰 i i艣膰 w piek艂o, w ka艂!
M贸wi膮c stary patrzy艂 w oczy staro艣cie, kt贸ry rumieni艂 si臋 i miesza艂 coraz bardziej.
呕ebrak na chwil臋 zamilk艂 ze wzruszenia.
- Ta niegodziwa niewiasta jest s艂ug膮 tych, co nasz nieszcz臋艣liwy kraj wiod膮 do zguby; ona jest narz臋dziem w ich r臋ku. Je偶eli nie chciwo艣膰, to ambicja j膮 prowadzi.
- Ale kt贸偶 wy jeste艣cie, co to wszystko wiecie i chcecie mi dawa膰 nauki? - wtr膮ci艂 nareszcie z dum膮 pewn膮 starosta.
呕ebrak z pokor膮 potrz膮sn膮艂 po艂膮 ko偶uszka, u艣miechaj膮c si臋 gorzko.
- Jestem n臋dzny grzesznik, robak, n臋dzarz, cz艂owiek, co wycierpia艂 wiele - rzek艂 cicho - co ju偶 na 艣wiecie nie ma nic, opr贸cz g艂osu, jaki B贸g mu w艂o偶y艂 w usta, g艂osu wo艂aj膮cego na puszczy.
Panicz wpatrywa艂 si臋 w niego ciekawie. Ko偶uszek to w zapa艂 wpada艂, to hamowa艂 si臋 i ostyga艂. R臋k膮 tar艂 czo艂o.
- Starosto - rzek艂 - wys艂ano was do stolicy w godzinie, gdy oko艂o winnicy *8 praca wielka, robotnika du偶o, ale i roboty wiele! Twoi starsi i r贸wie艣nicy krz膮taj膮 si臋, aby stary gmach Rzeczypospolitej na lepszych podwalinach ustawi膰. Id藕偶e do nich, trzymaj z nimi, pracuj dla przysz艂o艣ci. Tam miejsce jest was godne. Cnotliwych szukajcie, a przyjm膮 was. Poznacie ich po tym, 偶e tam, gdzie was zaprowadzono, 偶adnego z nich nie ma. Jutro, gdy was uwik艂aj膮 i zapl膮cz膮 ci, co do was przylgn臋li, nie czas ju偶 b臋dzie.
Chwili dzi艣 poczciwi do stracenia nie maj膮. "Jam proximus ardet Ucalegon". *9 艁aci艅ska ta cytata, kt贸ra si臋 mimo woli wyrwa艂a 偶ebrakowi, mocniej mo偶e uderzy艂a starost臋 ni偶 ca艂a mowa. By艂a ona dowodem, 偶e nie prostego 偶ebraka mia艂 przed sob膮. M艂odzie艅cza ciekawo艣膰 pobudzon膮 by艂a do najw偶yszego stopnia. Innymi oczyma spogl膮da艂 teraz na t臋 dziwaczn膮, narzucaj膮c膮 mu si臋, niezrozumia艂膮 posta膰.
- Nie s膮dz臋 - rzek艂 po namy艣le - abym w ci膮gu kr贸tkiego mojego pobytu w tej stolicy postawi艂 ju偶 jaki krok fa艂szywy. Wiek m贸j nie dozwala mi miesza膰 si臋 w sprawy polityczne, a stosunki, kt贸re zawi膮za艂em, w niczym mnie nie kr臋puj膮.
- I w艂a艣nie dlatego, 偶e czas jeszcze zawr贸ci膰 si臋, pragn膮艂em was widzie膰, panie starosto - odezwa艂 si臋 偶ebrak. - Dom tej kobiety, do kt贸rej ci臋 wprowadzono, jest jaskini膮 rozb贸jnik贸w, szulerni膮, placem, gdzie si臋 knuj膮 i wi膮偶膮 intrygi bezecne, gdzie si臋 sprzedaj膮 i kupuj膮 sumienia, dobywaj膮 upojeniem tajemnice i gdzie frymarcz膮 *10 nimi. Ja t臋 kobiet臋... t臋 kobiet臋 - tu starcowi g艂os si臋 zmieni艂 i za艂zawi艂 - znam na nieszcz臋艣cie od dzieci艅stwa, gdy jeszcze anio艂kiem by艂a, a w艂asna matka popchn臋艂a j膮 na zgub臋 i srom.
Teraz ju偶 duszy jej nie wybieli膰, charakteru nie odmieni膰, chyba...
Zamilk艂 chwil臋 i zamrucza艂:
- Chybaby j膮 wszyscy opu艣cili, a nieszcz臋艣cie j膮 dotkn臋艂o, a偶eby gorzkimi musia艂a p艂aka膰 艂zami, krwawymi 艂zami.
Starosta przys艂uchiwa艂 si臋 z rosn膮c膮 i nietajon膮 ciekawo艣ci膮.
- Powinienem wam podzi臋kowa膰 - odezwa艂 si臋 - 偶e z tak 偶yczliw膮 rad膮 przyszli艣cie do mnie.
Zawdzi臋czam j膮 pewnie nie sobie, ale jakim艣 innym, niezrozumia艂ym dla mnie pobudkom. Chciejcie mnie obja艣ni膰. S艂ucham.
M贸wili艣cie o przyjacio艂ach.
Znacie偶 tych, co si臋 tu moimi by膰 mieni膮?
Starzec g艂ow膮 kiwn膮艂.
- Tak, co najbrudniejszego tu jest, najlepiej znam - rzek艂. - To dzi艣 moje powo艂anie, abym si臋 w b艂ocie grzeba艂, ha, i z b艂ota czasem, cho膰 za uszy, wyci膮ga艂!
- Pana Tytusa znacie? - zapyta艂 nie艣mia艂o starosta.
- Mieszcza艅skiego synka, kt贸ry panicza udaje - odpar艂 Ko偶uszek.
- Kt贸偶 by takiego trutnia i zlejbruka *11 nie zna艂? Teraz gdy Dangel, Kabryt, Blanc, Teppery i Szulce *12 podostawali szlachectwa, a cena tego klejnotu spad艂a, ma nadziej臋, 偶e na szyld ojcowski w艂o偶y koron臋, a szlachciank臋 gdzie艣 z posagiem ukradnie. Ojciec handlowa艂 i pracowa艂, a ten bawi si臋 i trwoni. Czepia si臋 mo偶nych jak pijawka. Zaprowadzi was, gdzie zechcecie, i sprzeda. Do poczciwych tylko nie zawiedzie, bo ich nie zna, a oni go zna膰 nie chc膮.
Ruszy艂 ramionami.
Starosta mia艂 na ustach jakie艣 drugie pytanie, gdy Ko偶uszek z po艣piechem doda艂:
- Z tej jaskini 艂otr贸w uchod藕cie! Tej kobiety si臋 strze偶cie! B臋dzie wam gra艂a cnot臋 surow膮, bo to, co zowi膮 kobiec膮 cnot膮, j膮 nie kosztuje nic. Ona serca nigdy nie mia艂a.
Matka za m艂odu je jej wyj臋艂a, jak ptakom skrzyd艂a ucinaj膮, aby nie lata艂y. Dzi艣 ona rachuje tylko i zwodzi, niegodziwa, spodlona!
Zabrak艂o mu g艂osu, g艂ow臋 spu艣ci艂 na piersi i 艂zy pociek艂y mu z ocz贸w, tak 偶e je r臋kawem ociera膰 musia艂. Wzruszenie, dla s艂uchaj膮cego niezrozumia艂e, ow艂ad艂o nim tak nagle, i偶 pr贸偶no przem贸c je usi艂uj膮c, zakry艂 oczy, pochyli艂 g艂ow臋 i chwiej膮cym si臋 krokiem pocz膮艂 ku drzwiom zmierza膰.
Starosta patrzy艂, przej臋ty lito艣ci膮 jak膮艣 i strachem. I jemu serce bi艂o mocno, w tych wyrazach i 艂zach, w g艂osie tym 偶ebraka by艂a si艂a wi臋ksza, ni偶 si臋 w n臋dzarzu odartym spodziewa膰 by艂o mo偶na. W wyst膮pieniu jego kry艂a si臋 jaka艣 tajemnica. Sam nie wiedzia艂, co o tym s膮dzi膰.
Ko偶uszek chcia艂 jakby co艣 m贸wi膰 jeszcze, sili艂 si臋 i pr贸bowa艂, a strumienie 艂ez ci膮gle mu mow臋 tamowa艂y. Przem贸c ich nie mog膮c, zrozpaczony rzuci艂 si臋 ku drzwiom, otworzy艂 je nagle i.. znikn膮艂.
Czeremecha, kt贸ry tu偶 sta艂 za progiem, wszed艂 natychmiast, zwracaj膮c oczy ciekawie na starost臋, jakby si臋 ul膮k艂 o niego. M艂odzieniec nie rusza艂 si臋 z miejsca, jeszcze w my艣li rozbieraj膮c to, co s艂ysza艂, nie umiej膮c sobie wyt艂umaczy膰 tej przygody rannej, kt贸ra niespodziewanie uderzy艂a go, razi艂a i przebrzmia艂a jak sen.
- Co to jest? Kto to by艂? - spyta艂 w ko艅cu stoj膮cego z dala Czeremechy.
Stary mia艂 ju偶 c贸艣 na ustach, ale pomy艣lawszy, wstrzyma艂 si臋 nagle.
- To膰 to jest ten Barani Ko偶uszek - rzek艂.
- Znasz go?
- Jak wszyscy, z widzenia...
tak - przeb膮kn膮艂, mieszaj膮c si臋 troch臋, stary. - Ludzie si臋 r贸偶nie domy艣laj膮... cz艂ek bo osobliwy.
- W samej istocie - przerwa艂 starosta. - Czy wa膰pan wiesz?
Wyst膮pi艂 mi z 艂acin膮.
Czeremecha ramionami tylko z偶ymn膮艂.
Zamy艣lony panicz, zapomniawszy ju偶, z czym przyszed艂 do swojego starego s艂ugi, zwr贸ci艂 si臋 ku drzwiom. Marsza艂ek odprowadzi艂 go, ale nie zatrzymywa艂.
W pokoju sypialnym, do kt贸rego powr贸ci艂, zasta艂 zawsze ju偶 o tej porze zjawiaj膮cego si臋 pana Tytusa, kt贸ry jak w domu czuj膮c si臋 u niego, kaza艂 sobie poda膰 czekolad臋 i spokojnie si臋 ni膮 posila艂. Po twarzy zmienionej starosty i z dosy膰 ch艂odnego przywitania Tytus si臋 m贸g艂 domy艣la膰, 偶e 艣wie偶e jakie艣, nieprzyjemne wra偶enie spotka艂o przyjaciela.
- Kochany starosta - odezwa艂 si臋 - c贸艣 dzi艣 znu偶ony czy chory.
- Wsta艂em z b贸lem g艂owy - odpar艂 panicz, siadaj膮c i wcale si臋 nie my艣l膮c t艂umaczy膰 przed Tytusem.
To, co o nim pos艂ysza艂 z ust 偶ebraka, nie pozosta艂o bez nast臋pstw. Patrzy艂 na艅 z pewn膮 obaw膮 i niedowierzaniem.
Tytus t膮 tajemniczo艣ci膮 przyjaciela, kt贸ry zwykle bywa艂 dla艅 a偶 do zbytku otwartym, tym tonem, dla siebie nowym, zosta艂 zaniepokojony. Zwr贸ci艂 rozmow臋, wi臋cej rachuj膮c na wygadanie si臋 nieumy艣lne m艂odego pana ni偶 na wydobycie z niego czego艣 pytaniami.
- Prawda - rzek艂 - 偶e Loiska wczoraj by艂a prawdziwie urocz膮?
Nie znam kobiety, kt贸ra by tak zawsze pi臋kn膮, a tak rozmait膮 by膰 umia艂a.
Starosta ze spuszczonymi oczami bawi艂 si臋 po艂膮 szlafroka.
Zimny by艂, nie potwierdza艂 i nie przeczy艂. Pierwszy raz nie zachwyca艂 si臋 Loisk膮.
- Co to jest? - pomy艣la艂 Tytus. - Mia艂偶eby wczoraj...
I spyta艂 g艂o艣no:
- Mniej si臋 wam podoba艂a?
- Nie - rzek艂 starosta zimno - zawsze jest zachwycaj膮c膮, ale wyznaj臋, 偶e si臋 jej obawia膰 zaczynam.
Tytus wybuchn膮艂 艣miechem serdecznym.
- Obawa przysz艂a bardzo wcze艣nie - odpar艂 - i to jest gwarancj膮, i偶 starosta z tym ogniem b臋dziesz si臋 obchodzi艂 ostro偶nie.
Gospodarz, sparty na stoliku, milcza艂.
Tytus, przebieg艂y i do艣wiadczony, czu艂 ju偶, 偶e pomi臋dzy wczorajszym a dzisiejszym dniem c贸艣 zasz艂o, czego sobie wyt艂umaczy膰 nie umia艂. W nocy starost臋 odprowadzi艂 do domu, dzi艣 pierwszy przyszed艂 do niego. Nie m贸g艂 si臋 widzie膰 z nikim, nikt na艅 nie m贸g艂 wp艂yn膮膰 ani ostrzec i zniech臋ci膰. "Musia艂 chyba z domu od ojca odebra膰 jakie艣 z艂e listy" - pomy艣la艂 Tytus i od niechcenia go zagadn膮艂:
- Pan starosta nie mia艂 wiadomo艣ci od wojewody?
- Ani wczoraj, ani dzi艣 nie by艂o list贸w. Spodziewam si臋 kres贸w *13 wieczorem.
"Chyba mu brak pieni臋dzy" - rzek艂 sobie w duchu Tytus, kt贸ry rad by艂 co rychlej przyjaciela udobrucha膰 i poufa艂y przywr贸ci膰 stosunek.
- Nie masz, kochany starosto, interesu jakiego do miasta, w kt贸rym m贸g艂bym mu by膰 pomocnym lub po艣redniczy膰? Dzi艣 we w艂asnej sprawie musz臋 by膰 u Teppera i u Blanka.
Starosta podzi臋kowa艂 sucho.
- Nie, nie mam nic.
- Jakie偶 projekta na dzie艅 dzisiejszy? - ci膮gn膮艂 dalej Tytus.
- Nie my艣la艂em o tym jeszcze - odezwa艂 si臋, poziewaj膮c, starosta. - Ale prawda! Mam kilka wizyt koniecznych, kt贸re ojciec mi poleci艂 odda膰, a dot膮d je zaniedba艂em.
- No, to w dzie艅, a wieczorem co robimy? - spyta艂 Tytus.
- Nie wiem, teatr by膰 musi - rzek艂 starosta oboj臋tnie.
- Z teatru naturalnie na wieczerz臋 do Loiski - z u艣miechem wtr膮ci艂 kusiciel.
- Dzie艅 po dniu? - pytaj膮co odezwa艂 si臋 panicz. - Zdaje mi si臋, 偶e tak jej narzuca膰 si臋 nie wypada. Ludzie mogliby s膮dzi膰, a co gorzej i ona sama...
- Co? 呕e ona si臋 staro艣cie podoba艂a? - za艣mia艂 si臋 Tytus.
- Ale o tym, zdaje mi si臋, i ona, i ludzie ju偶 wiedz膮.
Panicz siedzia艂 zadumany kwa艣no.
Tytus, rozdra偶niony zmian膮, jak膮 w nim spotka艂, lubo niespodzianie, nie my艣la艂 da膰 za wygran膮. Zna艂 ju偶 o tyle starost臋, i偶 m贸g艂 by膰 pewnym, 偶e bez przyczyny, dla fantazji humoru nie zmieni艂. C贸艣 w tym tkwi艂o.
- Zatem dzisiejszy dzie艅 wizytom po艣wi臋cony? - powt贸rzy艂.
Na to pytanie starosta by艂 zmuszonym c贸艣 odpowiedzie膰.
- Tak, musz臋 raz wreszcie by膰 u pan贸w Ignacego i Stanis艂awa Potockich. *14 S膮 nam powinowaci i wiedz膮, 偶e tu jestem - przeb膮kn膮艂 po cichu.
- Pierwszego z nich - odpar艂 jakim艣 tonem troch臋 szyderskim Tytus - w膮tpi臋, aby艣 pan starosta znalaz艂 kiedy w domu.
Niezmiernie od niejakiego czasu jest czynny. Musi pilnowa膰 kr贸la, kt贸rego tak trudno by艂o do sieci zastawionych nap臋dzi膰.
A cho膰by zreszt膮 jakim przypadkiem by艂 w domu, to albo z ksi臋dzem biskupem kamienieckim *15 lub z ksi臋dzem Piattolim, z ksi臋dzem Ossowskim *16 je艣li nie z podkanclerzym konferencja.
Wiadomo, 偶e ca艂a ta klika, pos艂uguj膮c si臋 艣lepym Ma艂achowskim, kt贸remu jej kadzid艂o oczy zamgli艂o, i ksi臋ciem Ka藕mirzem, kt贸ry bawi si臋 doskonale, marsza艂kuj膮c, buduje jakie艣 monstrum, *17 maj膮c nim Republik臋 uszcz臋艣liwi膰. Cha! cha!
Doskonali! Dziedzictwo tronu, tam gdzie kr贸l nie偶onaty i 偶eni膰 mu si臋 chaba za p贸藕no.
Genera艂owa *18 zreszt膮 nie pozwoli艂aby na to.
Nie zwa偶aj膮c, co si臋 wyrwa艂o Tytusowi, starosta oboj臋tnie wtr膮ci艂:
- A! Przypomnia艂e艣 mi, 偶e i u ksi臋dza biskupa Krasi艅skiego by膰 musz臋.
- Acha! Dzi艣 wi臋c kolej na koryfeusz贸w spisku - rzek艂 Tytus z przek膮sem - spisku, od kt贸rego ja, z obowi膮zk贸w sumienia, rad bym pana starost臋 trzyma膰 z daleka. Ostrzegam! Raz w ich r臋ce wpad艂szy...
Tytus zacz膮艂 robi膰 miny, wyra偶aj膮c wstr臋t i obaw臋.
Gospodarz oczy na艅 podni贸s艂 zimno i coraz mniej okazuj膮c tej poufa艂o艣ci, do kt贸rej tak by艂 nawyk艂ym 艣wie偶y przyjaciel, u艣miechn膮艂 si臋 tylko niezrozumiale. Panu Tytusowi tak si臋 nie wiod艂o, i偶 najdziwniejsze pos膮dzenia w g艂owie mu si臋 rodzi膰 zaczyna艂y.
Nie m贸g艂 si臋 tak z nim rozsta膰.
Wspomnienie o Potockich i o biskupie Krasi艅skim szczeg贸lniej dawa艂o mu do my艣lenia. Da膰 mu wpa艣膰 w ich r臋ce, by艂o to go postrada膰. Tytus wiedzia艂, i偶 tam miru nie mia艂 i 偶e starosta b臋dzie ostrze偶onym. Przybra艂 min臋 powa偶n膮.
- Pan starosta mi pozwoli - rzek艂 - poniewa偶 o biskupie kamienieckim i o panach Ignacym i Stanis艂awie Potockich by艂a mowa, abym z obowi膮zku, jaki na mnie wk艂ada szacunek, kt贸ry dla niego powzi膮艂em, doda艂 jeszcze s艂贸w kilka. Niech pan b臋dzie ostro偶nym z nimi. Nie omieszkaj膮 oni tak go werbowa膰 do swej kliki, jak wci膮gaj膮 i innych.
Elementa najr贸偶norodniejsze, wi臋cej na ilo艣膰 ni偶 na jako艣膰 zwa偶aj膮c. Ale ca艂a ta podziemna ich robota 藕le bardzo si臋 sko艅czy膰 musi. Ludzie prawdziwie kraj mi艂uj膮cy, rozumni, wytrawni, jak ksi膮dz prymas, Rzewuski, *19 Szcz臋sny Potocki, hetman Branicki, s膮 jawnie temu przeciwni. W Wiedniu i na p贸艂nocy *20 pilno oczy maj膮 zwr贸cone na spisek i dosy膰 b臋dzie has艂a, aby si臋 to wszystko wniwecz obr贸ci艂o. Nie 偶ycz臋 si臋 kuma膰 z nimi.
- Ale ja w 偶adn膮 polityk臋 wdawa膰 si臋 nie my艣l臋 - rzek艂 ze 艣miechem suchym i dumnym - b膮d藕 pan spokojny. A stosunki towarzyskie rodziny utrzyma膰 musz臋.
- Jak najskrupulatniej ograniczaj膮c si臋 nimi - doda艂 Tytus. - Jestem pewny, 偶e tam pana starost臋 otwartymi przyjm膮 r臋kami, aby przez niego i ojca sobie mo偶e pozyska膰; u nich nie ma karesu *21 bez interesu.
- A pan s膮dzisz, 偶e gdzie indziej karesy s膮 bezinteresowne? - odpar艂 starosta.
Tytus si臋 zmiesza艂 nieco i zamilk艂, lecz cho膰 si臋 czu艂 obra偶onym, musia艂, nie daj膮c pozna膰 tego po sobie, po艂kn膮膰 pigu艂k臋 i w 艣miech to obr贸ci膰.
- U naszej pani Loiski - rzek艂 - gdyby kares si臋 mog艂o zyska膰, "ma foi", *22 niejeden by...
przebaczy艂 nawet, gdyby by艂 nieco interesowny.
- Ale to by mu ca艂膮 jego warto艣膰 odj臋艂o - zimno rzek艂, wstaj膮c, starosta.
Wsta艂 i Tytus, z艂y, podra偶niony, lecz poprzysi臋gaj膮c, 偶e to, co mu zam膮ci艂o jego wygodny stosunek ze starost膮, odkry膰 musi i sparali偶owa膰.
- Zatem - odezwa艂 si臋 - przed teatrem mam s艂u偶y膰? Czy kiedy pan starosta ka偶e?
- Przed teatrem - odpar艂, ch艂odno 偶egnaj膮c, gospodarz.
Tego dnia, w poobiedniej godzinie, hrabia W. po kr贸tkiej sje艣cie, *23 do kt贸rej by艂 nawyk艂 za granic膮, w艂a艣nie ze schod贸w powoli si臋 spuszcza艂, maj膮c wsi膮艣膰 do powozu, kt贸ry na艅 czeka艂, gdy w przy膰mionej sieni domu przy Miodowej ulicy, w kt贸rym mieszka艂, z k膮ta wyst臋puj膮cy cz艂ek odarty, wygl膮daj膮cy na 偶ebraka, zast膮pi艂 mu drog臋.
Hrabia by艂 bardzo szczodrym.
Wygrywa艂 tysi膮cami, ale te偶 dukatami rzuca艂, nie licz膮c.
Si臋gn膮艂 do kamizelki, w kt贸rej zawsze nosi艂 kulfony oberzni臋te *24 i srebro, aby si臋 pozby膰 natr臋ta, gdy us艂ysza艂 艣miech znany i zadr偶a艂. G艂os ten ju偶 nie pierwszy raz s艂ysza艂 w 偶yciu.
呕ebrak przybli偶y艂 si臋 do niego tak, 偶e hrabia ze wstr臋tem si臋 cofn膮艂.
- Czego chcesz?! - zawo艂a艂 grubia艅sko. - Precz mi!
I na ziemi臋 upadaj膮cy s艂ycha膰 by艂o pieni膮dz, kt贸ry zad藕wi臋cza艂 i potoczy艂 si臋. Nikt go nie podni贸s艂.
- Chc臋 z szanownym hrabi膮 mie膰 chileczk臋 rozmowy - odezwa艂 si臋 g艂os jaki艣 szyderski. - S艂贸weczko tylko; nie zatrzymam d艂ugo i na banczek jeszcze dosy膰 czasu zostanie. Mam pro艣b臋 i rad臋: pro艣b臋 bardzo piln膮, rad臋 bardzo zdrow膮. Hrabiemu si臋 tak ca艂e 偶ycie wiod艂o szcz臋艣liwie, 偶e oto z ubogiego litewskiego szlachetki zosta艂e艣 magnatem, grywa艂e艣 z kr贸lami i poogrywa艂e艣 kr贸l贸w. Masz pe艂ne szkatu艂y diament贸w. Pora umizg贸w i ba艂amuctw dla pana przesz艂a.
Wa膰pan si臋 kobietom na nic nie zda艂e艣 i one panu ju偶 oboj臋tne by膰 by powinny. Gra u kobiet dla pocz膮tkuj膮cych szuler贸w - no to jeszcze, ale dla takiego wytrawnego...
- Co to ma znaczy膰?! P贸jdziesz ty precz?! - zawo艂a艂 rozgniewany hrabia.
- P贸jd臋 precz, ale s艂贸wko jeszcze, doko艅czy膰 musz臋 - rzek艂 偶ebrak - we w艂asnym pa艅skim interesie. Pan masz ju偶 ko艣ci stare, a je艣li nie przestaniesz grywa膰 u Loiski i do niej swoich sprowadza膰, tak mi Bo偶e dopom贸偶, ko艣ci te ci po艂ami臋! Ja czy kto inny... nie ujdziesz ca艂o!
Hrabia chcia艂 krzykn膮膰 na sw膮 s艂u偶b臋, lecz z gniewu g艂os mu w gardle uwi膮z艂.
- S艂贸wko tylko, panie hrabio, s艂贸wko - doko艅czy艂 偶ebrak. - Rada moja pochodzi ze szczerej troskliwo艣ci o drogie zdroweczko jego. Po co si臋 nara偶a膰 na le偶enie w 艂贸偶ku, smarowania i strat臋 czasu? Niech pan zerwie z t膮 kobiet膮, prosz臋 bardzo, i 偶eby noga jego nie posta艂a w jej domu.
- Jura艣, Jura艣! - pocz膮艂 wo艂a膰 hrabia.
呕ebrak przyskoczy艂 do niego.
- Nim Jura艣 nadejdzie, raz jeszcze, panie hrabio, od tego domu wara!
- C贸偶 to ma znaczy膰?! - krzykn膮艂 w pasji hrabia, szamocz膮c si臋 i usi艂uj膮c wyrwa膰 zast臋puj膮cemu drog臋 偶ebrakowi.
- To znaczy, 偶e ja, s艂yszysz?
Ja, Barani Ko偶uszek, rozkazuj臋 ci, aby艣 mi si臋 nie wa偶y艂 tam chodzi膰! T艂umacz to sobie, jak chcesz. Nie pos艂uchasz, zobaczysz skutki.
Hrabia powt贸rnie krzykn膮艂 na s艂u偶b臋, lecz nim ta us艂ysze膰 go mog艂a i zdo艂a艂a nadbiec, 偶ebrak si臋 wyrwa艂 z sieni w ulic臋 i znikn膮艂.
Czas jaki艣 pan hrabia sta艂 trz臋s膮c si臋 z gniewu ca艂y i ochota go odpad艂a si膮艣膰 do powozu. Zawr贸ci艂 si臋 na g贸r臋.
By艂 tak poruszony, 偶e musia艂 si膮艣膰 w fotelu, aby wydycha膰 gniew, i kaza艂 sobie poda膰 szklank臋 limonady.
S艂u偶bie za p贸藕no nadbiegaj膮cej nie powiedzia艂, o co chodzi艂o, bo wstyd mu si臋 do tego przyzna膰 by艂o. Awantury tej nie pojmowa艂.
Wprawdzie kilka razy go w ulicy ju偶 Barani 贸w Ko偶uszek w spos贸b bardzo przykry interpelowa艂, *25 ale ta napa艣膰 by艂a dla艅 niezrozumia艂膮.
Ulec gro藕bie czy nie zwa偶a膰 na ni膮? Sam nie wiedzia艂, jak post膮pi膰. Rad by艂 i艣膰 na przeb贸j, bo w salonie. Loiski gra by艂a wygodn膮, swobodn膮, a on panem. Lecz z drugiej strony dobija膰 si臋 o ni膮, nara偶aj膮c na niebezpiecze艅stwo 偶ycie, nie by艂o warto. Hrabia mia艂 do wyboru gr臋 u siebie i w wielu domach dystyngowanych, gdzie go przyjmowano z najwi臋ksz膮 grzeczno艣ci膮, zapraszano, pojono i karmiono. Siedzia艂 jaki艣 czas w krze艣le, dopi艂 limonady, uspokoi艂 si臋 i rezultatem kr贸tkiego namys艂u by艂o, 偶e bilecikiem suchym, zimnym, nie bardzo zrozumia艂ym przeprosi艂 pani膮 pseudokasztelanicow膮, i偶 s艂u偶y膰 jej nie mo偶e. Nie obiecywa艂 si臋 nawet na dzie艅 inny. Tajemnicza ta jaka艣 gro藕ba uczyni艂a na nim g艂臋bokie wra偶enie. Grubia艅stwem si臋 brzydzi艂; lubi艂 dobre towarzystwo, a dom Loiski nie by艂 jedyny. 呕ebrak, mieszaj膮cy si臋 do spraw tej kobiety, kt贸rej po艂o偶enie i tak by艂o dwuznacznym bardzo, ostatecznie go zniech臋ci艂.
Barani Ko偶uszek, wymkn膮wszy si臋 z kamienicy, w kt贸rej czas jaki艣 czatowa艂 na hrabiego, pobieg艂 Miodow膮 nie ogl膮daj膮c si臋 i w pierwsz膮 uliczk臋 cia艣niejsz膮, jaka mu si臋 nadarzy艂a, rzuci艂 si臋, nie chc膮c by膰 postrze偶onym. Nie zwa偶a艂 na to, i偶 o kilka krok贸w od domu sta艂o dw贸ch ludzi, kt贸rzy szli za nim ju偶 od dawna, ale z daleka i ostro偶nie. Zobaczywszy go wymykaj膮cego si臋, po艣pieszyli wnet za nim, szepc膮c i trzymaj膮c si臋 w takim oddaleniu, aby go z ocz贸w nie stracili. Nim za 偶ebrakiem skr臋cili w uliczk臋, dw贸ch innych, poszeptawszy c贸艣, przy艂膮czy艂o si臋 do nich. Wszyscy razem pogonili.
呕ebrak jednak czy si臋 gdzie do domu jakiego skry艂, czy ich zmyli艂 w inny spos贸b, w uliczce si臋 ju偶 im nie pokaza艂. Na pr贸偶no k艂usem p臋dzili, do bram zagl膮daj膮c tu i 贸wdzie. Zgin膮艂 im, jakby poszed艂 wskro艣 ziemi.
Zadyszani, hajduk i ci, kt贸rych on prowadzi艂, zatrzymali si臋 nareszcie, pot ocieraj膮c z czo艂a.
- Licho go wie, gdzie艣 w kamienicy przysiad艂 - rzek艂 ten, kt贸ry dowodzi艂.
Drudzy g艂owami trz臋艣li z pewnym pow膮tpiewaniem.
- Nie, ale bo ja m贸wi艂em zaraz - odezwa艂 si臋 jeden - najlepiej by艂o we drzwiach schwyci膰, zakneblowa膰 g臋b臋 i poprowadzi膰.
- Gdzie? Na Miodowej? - odpar艂 hajduk. - 呕eby艣 ty mu nie wiem jak g臋b臋 pr臋dko zatyka艂, krzyku by by艂 narobi艂. Zbiegowisko, awantura! A on swoich ma i byliby go obronili, a odbili.
Tak, i potem by ju偶 si臋 mia艂 na baczno艣ci. Z nim tak nie mo偶na, tylko kiedy bra膰, to na pewniaka. Jak si臋 raz nie uda, przepad艂o.
Towarzysze zdawali si臋 by膰 tego偶 przekonania i zamilkli.
Stali jeszcze skonfundowani, *26 gdy z bliskiej kamienicy, po艣wistuj膮c, z r臋kami w kieszeniach, wyszed艂 krokiem powolnym Juliaszek. Mia艂 kr贸tk膮 fajeczk臋 w g臋bie, czupryn臋 na bakier, a obie r臋ce w kieszeniach i min臋 g臋st膮. To dym puszcza艂 z g臋by, to 艣wista艂.
Stan膮艂 i pocz膮艂 si臋 przypatrywa膰 towarzystwu, kt贸re na widok przybysza tego milcz膮c zacz臋艂o sobie dawa膰 do rozej艣cia si臋 znaki.
- S艂uchaj, Szczepka - odezwa艂 si臋 nagle Juliaszek do jednego z nich - mnie si臋 widzi, c贸艣 musieli艣cie tu zgubi膰, co tak nos spuszczacie w d贸艂, h臋? Ja bym wam pom贸g艂 szuka膰.
Dwuz艂ot贸wk臋 czy talara? *27 Hajduk spojrza艂 na艅 pogardliwie.
- Patrzaj no go, jaki mi! A co ty tu nosa w艣cibiasz? Patrz by ci go, smarkaczu jaki艣, nie utarli.
- Doprawdy? - roz艣mia艂 si臋 艂obuz. - A tom nie wiedzia艂, 偶e wy si臋 i do tego zdali. Prosz臋 ja kogo! 呕e konie艣cie kradli na Pradze i 偶e was trzymali za to w kryminale, tom s艂ysza艂, ale o nosach...
Hajduk chcia艂 si臋 zrazu rzuci膰 na niego, lecz si臋 pomiarkowa艂.
- Ej! G臋b臋 ci zamaluj臋, ty psiawiaro! - b膮kn膮艂.
- A to wy i g臋by malujecie? - odpar艂 ze 艣miechem Juliaszek, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca i stoj膮c rozkraczony. 呕ebym ja tyle rzeczy umia艂, co wy, na co by mi z latark膮 chodzi膰.
- To szelma! - zamrucza艂 drugi.
Juliaszek tymczasem dalej drwi艂:
- To bo nic innego nie b臋dzie, tylko wy pewnie za kotem p臋dzili艣cie, bom ja go widzia艂, jak umyka艂. Czu艂, 偶e ko艂o niego kuso, w艂az艂 na mur, z muru na dach i pewnie si臋 tam nog膮 za ucho skrobie my艣l膮c, jakie to niezdarne ch艂opy, co we czterech jednemu kotowi rady nie dali, i to jeszcze staremu.
- S艂ysz! - szepn膮艂 jeden. - On c贸艣 wie.
- A gdyby go zdusi膰? - zamrucza艂 drugi.
- A偶e, b臋dziesz ty takie nogi mia艂, 偶eby艣 go dogoni艂 - rzek艂 hajduk.
Juliaszek 艣wista艂.
- 呕eby艣cie wy mnie do pomocy wzi臋li - rzek艂 - to nie tylko kota, ale by艣cie barana byli upolowali.
Stoj膮cy tr膮cili si臋 艂okciami.
- Wie 艂ajdak, jak Boga kocham.
Towarzysz hajduka, kt贸ry mia艂 tabakierk臋 w r臋ku i ci膮gle ni膮 obraca艂, zacz膮艂 si臋 z wolna zbli偶a膰 do Juliaszka, inni zostali opodal. Pocz臋stowa艂 naprz贸d ch艂opca tabak膮. Ten nie odm贸wi艂, za偶y艂, kichn膮艂 i sam sobie powiedzia艂: "Na zdrowieczko!" - S艂uchaj, Juliaszek, ty wiesz, za kim my szli? - rzek艂 cicho.
- A ju偶ci偶.
- Mog艂oby ci si臋 co okroi膰, h臋? Gdzie on przepad艂?
- E, e! Gdzie?! Teraz ju偶 szukaj wiatru w polu; drapn膮艂, a偶 si臋 kurzy艂o. Ale co wam daremnie po mie艣cie za nim wa艂臋sa膰 si臋? Niech mi da ten - wskaza艂 na hajduka - dwuz艂ot贸wk臋, to powiem wam, gdzie go znajdziecie.
Tabakierka posz艂a na rad臋 do hajduka. Szeptali d艂ugo.
- To frant, drwi. Oszuka nas - m贸wi艂 hajduk.
Juliaszek, kt贸remu fajka zgas艂a, pocz膮艂 ognia krzesa膰 spokojnie. Po naradzie tabakierka wr贸ci艂a do niego.
- Powiesz, gdzie go szuka膰?
- Dwa z艂ote! Ani dydka nie ust膮pi臋. Ju偶 kiedy fortun臋 *28 robi膰 szelmostwem, to przynajmniej 偶eby cz艂ek mia艂 chleb na staro艣膰.
Po nowej naradzie z艂o偶yli si臋, chciwi po艂owu, na dwuz艂ot贸wk臋 drobnymi miedziakami i Juliaszek, skrupulatnie odliczywszy pieni膮dze a uwi膮zawszy je w w臋ze艂ek u koszuli, przybra艂 min臋 bardzo serio. M贸wi艂 po cichu, nachylaj膮c si臋, zas艂aniaj膮c r臋k臋 i tak, jakby najwi臋ksz膮 zwierza艂 tajemnic臋.
- Po mie艣cie za nim si臋 w艂贸czy膰 darmo. Tu jest, tu go nie ma, swoich wsz臋dzie znajdzie, kt贸rzy go ochroni膮 i skryj膮. Wprost id藕cie do dnia na Prag臋, trzeci dom od mostu w prawo, u Szmula Zadarnogi ma kwater臋. Na noc tam zawsze powraca, a na zaraniu go znajdziecie pewniakiem i macie w gar艣ci.
S艂uchali pilno, pogl膮daj膮c na siebie, wierz膮c i w膮tpi膮c.
Wprawdzie Szmula Zadarnog臋 zna艂 hajduk, lecz budzi艂o to w nim podejrzenie, i偶 w艂a艣nie on z tym Szmulem mia艂 do czynienia niegdy艣 w sprawie koni skradzionych, do czego przyzna膰 mu si臋 by艂o niemi艂o. Inni uwierzyli informacji i wzi臋li j膮 do serca, umawiaj膮c si臋 ju偶 o zasadzk臋.
Juliaszek, kt贸ry mia艂 na sznurku uwi膮zan膮 rzep臋, doby艂 j膮 z powag膮 zza pazuchy, jakby zegarka, popatrzy艂 na ni膮 i k艂aniaj膮c si臋 zgromadzeniu, zawo艂a艂:
- Czo艂em panom moim, bo ju偶 godzina moja, w kt贸rej ekwipa偶 *29 powinien by膰 got贸w!
Zatem submituj臋 si臋! *30 I poszed艂.
Pozostali d艂ugo jeszcze rozprawiali nad wypraw膮 na Prag臋.
Juliaszek tymczasem pobieg艂 偶ywo, ale nie do teatru.
Domy艣la艂 si臋, 偶e w rogu ulicy Krochmalnej o mroku mo偶e si臋 spotka膰 z Baranim Ko偶uszkiem, powracaj膮cym do domu, i tu pod parkanem obra艂 sobie stanowisko, r臋ce obie g艂臋boko za pazuch臋 wcisn膮wszy, aby im ciep艂o by艂o. Lecz mrok nadszed艂 i noc si臋 zbli偶a艂a, a Baraniego Ko偶uszka nie by艂o. Wi臋c cho膰 godzina teatralna nadesz艂a, Juliaszek z miejsca nie ust膮pi艂, ziewa艂, drzema艂, pr贸bowa艂 fajk臋 pali膰, nareszcie, siad艂szy na ziemi, usn膮艂 ze znu偶enia, a gdy si臋 obudzi艂, ju偶 gdzie艣 na zegarze p贸艂noc bi艂a. Powl贸k艂 si臋 do domu.
Barani Ko偶uszek dnia tego wcze艣niej ni偶 zwykle, ale inn膮 drog膮, dosta艂 si臋 do kamienicy i zasta艂 ju偶 przestraszonego Macieja, kt贸ry na progu czatowa艂. Zobaczywszy go, odetchn膮艂 l偶ej.
- Nap臋dzi艂e艣 mi jegomo艣膰 strachu - rzek艂. - To偶 to po mie艣cie za wami goni膮 i szukaj膮 was. Chc膮 porwa膰 i zamkn膮膰. Na Boga ukrzy偶owanego, cho膰 tydzie艅 trzeba w domu posiedzie膰!
Starzec, nic nie odpowiadaj膮c, poszed艂 si臋 rozdziewa膰 i po chwili dopiero, na g贸r臋 ju偶 z pomoc膮 s艂ugi drapi膮c si臋 po schodach, rzek艂 z niech臋ci膮:
- Daj ty mi pok贸j, czas najgor臋tszy. Komu by tam w g艂owie by艂o mnie 艣ciga膰?
Ba艂amuctwo i po wszystkim.
Opowiadanie szczeg贸艂owe Macieja nie zdawa艂o si臋 go ustrasza膰.
- Co ma by膰, b臋dzie - rzek艂 kr贸tko - a swoje robi膰 potrzeba.
Tego wieczora na stoliku, pomi臋dzy drukami sznurkiem zwi膮zanymi, znalaz艂 si臋 list i kartka, jakimi艣 cyframi zapisana, kt贸r膮 Ko偶uszek raz i drugi odczyta艂. Kaza艂 si臋 Maciejowi o brzasku obudzi膰.
Nazajutrz pr贸偶ne by艂y zakl臋cia i pro艣by starego s艂ugi, kt贸ry poprzysi臋ga艂, 偶e na swe uszy s艂ysza艂, i偶 si臋 na niego nasadzeni ludzie zmawiali.
- Musz臋 i艣膰, daremna rzecz - odpar艂 pos臋pnie Ko偶uszek. - Pan B贸g mnie dot膮d 艂ask膮 sw膮 obrania艂, nic mi si臋 i teraz nie stanie.
Za odchodz膮cym Maciej rozpaczliwie r臋ce za艂ama艂.
Popatrzy艂 w ulic臋 i postrzeg艂, 偶e stary jednak z wi臋ksz膮 ni偶 zwykle ostro偶no艣ci膮 ku miastu kroczy艂, staj膮c i naprz贸d si臋 rozpatruj膮c. W istocie z rana przynajmniej nie mia艂 si臋 czego obawia膰, bo zwiedzeni przez Juliaszka ludzie, kt贸rzy si臋 na pochwycenie go uwzi臋li, wszyscy wynie艣li si臋 czatowa膰 na艅 na Pradze.
Barani Ko偶uszek, jak co dzie艅, najprz贸d poszed艂 do ko艣cio艂a Bernardyn贸w, gdzie przed bocznym o艂tarzem Matki Boskiej Bolesnej mszy 艣wi臋tej na kl臋czkach wys艂ucha艂 z pobo偶no艣ci膮 wielk膮. Msz膮 odprawia艂 dobrze mu znajomy ojciec Pankracy, za kt贸rym powl贸k艂 si臋 do zakrystii. Tu u progu postawszy, p贸ki si臋 ksi膮dz nie rozebra艂 i nie odm贸wi艂 pacierzy, przywita艂 si臋 z nim, ca艂uj膮c go w r臋k臋, i razem poszli do celi.
Ojciec Pankracy, weso艂ej i rumianej twarzy, kt贸ra pochodzenie jego ludowe zdradza艂a, by艂 lat 艣rednich, za偶ywny, krzepki i odpowiada艂 w zupe艂no艣ci temu typowi bernardyna, jakim zakon ten ulubiony powszechnie u nas s艂yn膮艂.
Gdzie indziej wy艣miewano i spotwarzano zakony, kt贸re powsta艂y z regu艂y 艣wi臋tego Franciszka z Assy偶u, ale u nas one tak si臋 nadawa艂y do charakteru narodowego, do obyczaj贸w, do humoru, i偶 przy ca艂ej swej rubaszno艣ci i niepozorno艣ci, wi臋cej mo偶e dla utrzymania religijnego uczucia i zaszczepienia cn贸t chrze艣cija艅skich zrobi艂y ni偶 inne, ucze艅sze daleko i wy偶ej stoj膮ce w opinii 艣wiata.
Kwestarz, je偶d偶膮cy za ja艂mu偶n膮, wozi艂 obrazki dla dzieci, ale razem i pokrzepiaj膮ce s艂owo bo偶e dla starych, otuch臋 weso艂膮 i mi艂o艣ciwy u艣miech, a nadziej臋 w Opatrzno艣ci Bo偶ej. Pos臋pnego bernardyna trudno by艂o spotka膰, wymy艣lnym te偶 偶aden nie by艂.
Znaczniejsza ich cz臋艣膰 pochodzi艂a ze stanu mieszcza艅skiego i z ludu, wsz臋dzie wi臋c im dobrze by艂o, a ch艂贸d, g艂贸d i razowy chleb znosili, nie krzywi膮c si臋 i nie skar偶膮c. W pa艂acu i w chacie bernardyn by艂 r贸wnie mi艂ym go艣ciem. Na ambonie mieli wi臋cej swobody s艂owa, m贸wili od serca, bo na uczono艣膰 nie chorowali.
Byli to prostaczkowie, ale serdeczni, a sercem si臋 wi臋cej jedna Boga i ludzi ni偶 m膮dro艣ci膮.
Takim by艂 i ojciec Pankracy, ch艂opskie niegdy艣 dziecko na Mazurach, troch臋 demagog, *31 niewielki przyjaciel mo偶nych, na kazalnicy 艣mia艂y obro艅ca biedak贸w. Ta 艣mia艂o艣膰 jego w艂a艣nie pozyska艂a mu serce Ko偶uszka, gdy go us艂ysza艂 ka偶膮cego przeciwko zepsuciu wieku, zbytkom, rozwi膮z艂o艣ci, dumie mo偶nych itp.
Poprzyja藕nili si臋 z sob膮 i ojciec Pankracy, wys艂uchawszy starego spowiedzi, poznawszy 偶ywot jego, przywi膮za艂 si臋 do biednego dziwaka. Z nim jednym Ko偶uszek by艂 zupe艂nie otwartym, m贸g艂 m贸wi膰, szuka膰 u niego rady, 偶膮da膰 pociechy. Bernardyn zabiera艂 go cz臋sto do swej celi i nie daj膮c mu ani si臋 gniewa膰, ani unosi膰, stara艂 si臋, jak m贸g艂, w 偶art wszystko obraca膰.
Stary o wielu rzeczach dowiadywa艂 si臋 od ksi臋dza, a teraz znowu czerpa艂 wiele z niego, bo Ko偶uszek mia艂 stosunki z dosy膰 czynnymi sejmu cz艂onkami.
Wprawdzie punkt widzenia obu wielce si臋 r贸偶ni艂. Ojciec Pankracy, z czysto chrze艣cija艅skiego stanowiska, wszystkie obroty 艣wiata tego za b艂ahe uwa偶a艂. Ko偶uszek zapala艂 si臋 do reform, wierz膮c w ich skuteczno艣膰. Wed艂ug pierwszego Pan B贸g tylko m贸g艂 z艂e na dobre zmieni膰 i starczy艂o modlitwy, aby wybrn膮膰 z toni. Ko偶uszek s膮dzi艂, 偶e cz艂owiek sam ratowa膰 si臋 by艂 obowi膮zany, a Pana Boga tylko o pomoc prosi膰 i b艂ogos艂awie艅stwo. Jednak偶e bernardyn chwilami interesowa艂 si臋 i robot膮 ludzk膮; budzi艂a w nim ciekawo艣膰 tak膮, jak stawiane przez dzieci budki z kart.
Gdy do celi jego weszli, a ojcu kaw臋 przyniesiono - bo tego zbytku sobie m贸g艂 pozwoli膰 dawny gwardian *32 - zaprosi艂 go艣cia, aby przysiad艂.
- No, masz tam co nowego? - zapyta艂 weso艂o Pankracy.
- Co wy u mnie, ojcze, nowego chcecie znale藕膰, krom jakiej nowej zgryzoty? - rzek艂 stary.
- Kto czego szuka, to znajduje - roz艣mia艂 si臋 ojciec. - Wy bo polujecie na to.
- Nie z dobrej woli - odezwa艂 si臋 Ko偶uszek. - 呕ycie mnie na te 艂owy pop臋dzi艂o. Co mam robi膰?
W艂asnej mojej biedzie zaradzi膰 nie mog臋, niech si臋 na co ludziom przydam.
Bernardyn posila艂 si臋, spogl膮daj膮c na niego.
- No - rzek艂 - s艂ysz臋 c贸艣 tam o starostwach radz膮. B臋dzie z tego kwasu du偶o i ha艂asu! "Panis bene merentium", a to by艂 "panis bene..." czolgancjum *33 i nagroda za upodlenie. Dobrze im tak! Przysz艂a godzina sprawiedliwo艣ci! Lepiej to na obron臋 i wojsko obr贸ci膰 ni偶 na sukienki i fantazje jejmo艣cianek.
- W艂a艣niem ja tu zaszed艂 nie po co do ojca, tylko przypominaj膮c przysz艂e kazanie.
Z zamku tu zawsze kto艣 przyjdzie, niech偶e jegomo艣膰 im r偶nie "verba veritatis *34 i nap臋dza, aby kraj i siebie ratowali, a p贸ki czas, 偶ycie odmienili. Du偶o jest poczciwych, kt贸rzy dobrego chc膮, ale od siebie samych naprawy Rzeczpospolitej poczyna膰 nie my艣l膮. W sejmie g艂osuj膮 dobrze i koszul臋 z siebie odda膰 gotowi, ale potem bankietuj膮 i ostatni te偶 grosz przepij膮, przejedz膮 lub przegraj膮.
- To prawda, ale m贸j ty mi艂y Ko偶uszyno - odezwa艂 si臋 bernardyn - ty z nich kapucyn贸w i bernardyn贸w zrobi膰 nie potrafisz. U艂omno艣膰 ludzka!
艢wi臋tych ma艂o!
- O 艣wi臋tych i mowy nie ma - rzek艂 Ko偶uszek - ale 偶eby cho膰 bydl臋tami by膰 przestali.
- Srogi bo jeste艣! - roz艣mia艂 si臋 bernardyn.
- Bo czas sro偶szy nade mnie!
Gdy si臋 Rzeczpospolita na nowo ugruntuje i nic jej grozi膰 nie b臋dzie - zawo艂a艂 Ko偶uszek - na贸wczas niech ju偶 sobie i bankietuj膮, a teraz... wara! Nam w贸r w艂o偶y膰 i g艂owy posypa膰 popio艂em, aby winy dawne zmaza膰.
- No no - przeb膮kn膮艂 ojciec Pankracy, czysto po polsku zamykaj膮c rozmow臋. - Jako艣 to b臋dzie.
Ko偶uszek kr臋ci艂 si臋 na siedzeniu niespokojny; c贸艣 jeszcze chcia艂 m贸wi膰 i nie 艣mia艂. Ca艂y ten wst臋p by艂 widocznie tylko przyczepiony, aby u艂atwi膰 "postscriptum". *35 Wsta艂 z krzes艂a i przyszed艂 r臋kaw ojca Pankracego poca艂owa膰.
- Ojczuniu! - szepn膮艂. - Si艂 mi nie staje. Gdzie mog臋 i jak mog臋, staram si臋, aby od tej kobiety nieszcz臋snej ludzi odstraszy膰 i poodp臋dza膰; ale nie do wszystkich ja mog臋 dost膮pi膰.
Ona drugich pogubi, a oni j膮 do ostatecznej zguby przywiod膮.
Rozumiecie mnie, wiecie...
- No, wiem, wiem - rzek艂 bernardyn - ale c贸偶 ja na to mog臋 poradzi膰?
- Mo偶ecie - odpar艂 stary. - Do tego domu ci艣nie si臋 te偶 os贸b wiele, do kt贸rych wy przyst臋p macie. Mo偶ecie ostrzega膰.
Stary zaduma艂 si臋.
- W ostatku - doda艂 - cho膰by przysz艂o z kazalnicy...
- B贸j偶e si臋 ty Boga! A c贸偶 ja z kazalnicy mog臋 powiedzie膰?
- Mo偶ecie tak t臋 jaskini臋 zatracenia odmalowa膰, aby j膮 ludzie poznali i wstydzili si臋 tam nog膮 st膮pi膰.
Pankracy schylonego poca艂owa艂 w g艂ow臋 i pocz膮艂 spokojnie:
- Nie uno艣cie si臋, nie wymagajcie rzeczy niemo偶liwych, a i w tym, co czynicie, miejcie miar臋, liczcie si臋 z czasem.
Gdy to m贸wi艂, stary 艣cisn膮艂 r臋ce z wyrazem rozpaczliwym. 艁zy mu si臋 potoczy艂y po twarzy i rzewnie p艂aka膰 a zanosi膰 si臋 zacz膮艂. Szlochaniem tym przerwa艂 mow臋 ojcu, kt贸ry zamiast go nawraca膰, zacz膮艂 pociesza膰.
- We wszystkim cierpliwo艣ci potrzeba, m贸j drogi.
- Cierpi臋 - odpar艂 zza 艂ez stary.
Da艂 mu si臋 troch臋 wyp艂aka膰 ksi膮dz Pankracy i za偶ywszy tabaki, a popatrzywszy na stoj膮cego przed sob膮, z cicha pocz膮艂 ju偶 z innej beczki.
- Ja mia艂em te偶 was szuka膰 - rzek艂 - aby ostrzec. L臋kam si臋, aby was nie poturbowano. Nadto o Ko偶uszku w mie艣cie gadaj膮 i mn贸stwo z tych, kt贸ryme艣cie ostro publicznie przyci臋li, skar偶y si臋 i odgra偶a.
Zmitygujcie si臋, przycupnijcie troch臋, nie pokazujcie si臋 tak cz臋sto w ulicach. Niech o was zapomn膮.
Stary pocz膮艂 g艂ow膮 trz膮艣膰.
- Nie mog臋 - rzek艂 kr贸tko.
- A je偶eli si臋 porw膮 na was i, uchowaj Bo偶e, uwi臋偶膮?! - zawo艂a艂 bernardyn. - Wszak偶e w贸wczas wcale ju偶 nic robi膰 nie b臋dziecie mogli.
- Wola bo偶a! - oboj臋tnie odezwa艂 si臋 Ko偶uszek. - Je偶eli mnie co spotka z dopustu Opatrzno艣ci, b臋d臋 wiedzia艂, i偶 mi to by艂o przenaczone, a sam sobie w臋dzid艂a nak艂ada膰 nie mog臋.
Ksi膮dz znowu ciekawie na艅 popatrzy艂, poszepta艂 co艣 po cichu, r臋ce wsun膮艂 w szerokie r臋kawy habitu i biernie czeka艂 ko艅ca rozmowy.
Stary te偶 niezupe艂nym jej powodzeniem zdawa艂 si臋 zniech臋cony. Zbli偶y艂 si臋 do Pankracego, poca艂owa艂 r臋kaw i z wolna ku drzwiom celi zmierza艂.
Na po偶egnanie rzuci艂 mu ksi膮dz jeszcze:
- Miej mi艂osierdzie nad sob膮!
W korytarzu Ko偶uszek zwolni艂 kroku, powl贸k艂 si臋 smutny do krzy偶a, kt贸ry zobaczy艂 w ko艅cu jego na 艣cianie, ukl膮k艂 przed nim, pomodli艂 si臋 i wyszed艂 nareszcie z klasztoru na zwyk艂膮 sw膮 pielgrzymk臋.
Dnia tego by艂a w艂a艣nie sesja sejmowa i niekt贸rzy pos艂owie, niekt贸re panie, posiedze艅 i m贸w ciekawe, kt贸rym przyklaskiwa艂y z galerii, ju偶 si臋 zbiera膰 zaczynali. Oko艂o zamku wida膰 by艂o stoj膮ce gromadki pieszych i zachodz膮ce powozy. Ruch ten by艂 znaczny, bo i na przekupniach nie zbywa艂o, przynosz膮cych posi艂ek dla zg艂odnia艂ych i nap贸j dla uznojonych. Sta艂a i stra偶 wojskowa w bramie. Konno te偶 podje偶d偶ali niekt贸rzy, w mundurach kawalerii narodowej.
Dla cz艂owieka tak ju偶 os艂awionego i mianego na oku, jak 贸w 偶ebrak, zbli偶enie si臋 do zamku by艂o najniebezpieczniejszym, bo tu go lada kto m贸g艂 wskaza膰 i da膰 wzi膮膰 pod wart臋. Barani Ko偶uszek jednak, wcale tym nie ustraszony, popatrzywszy doko艂a, wprost si臋 skierowa艂 ku zamkowi.
Na p贸艂 drogi od Bernardyn贸w nap臋dzi艂 go Juliaszek.
- Na mi艂ego Boga! - pocz膮艂, targaj膮c go za po艂臋. - Ja was od wczoraj wieczora szukam, goni臋... dobrze, 偶em z艂apa艂.
Zmi艂ujcie si臋, nie pokazujcie w ulicy, bo za wami chodz膮 i szukaj膮. Wczoraj, gdy艣cie z Miodowej szli, o ma艂o was nie pochwycili. S艂ysza艂em, jak si臋 zmawiali. Odprawi艂em ich na Prag臋, szuka膰 wiatru w polu, ale te szelmy powr贸c膮. Kt贸艣 im wyznaczy艂 nagrod臋, 偶eby was wydali marsza艂kowskiej stra偶y.
呕ebrak s艂ucha艂, z偶ymaj膮c ramionami.
- 艢ni ci si臋 chyba.
Juliaszek pocz膮艂 si臋 niecierpliwi膰.
- Co by mi si臋 mia艂o 艣ni膰?!
C贸偶 bym ja mia艂 k艂ama膰?! - zawo艂a艂.
Oboj臋tno艣膰 jak膮艣 i zniech臋cenie wida膰 by艂o w starcu. Sta艂, zaduma艂 si臋, doby艂 z kieszeni dwuz艂ot贸wk臋, wcisn膮艂 j膮 Juliaszkowi i rzek艂 ch艂odno:
- No no, b膮d藕 spokony, mnie oni nie wezm膮 艂atwo.
Juliaszek sta艂 uparty, wskazuj膮c w lewo.
- Na Krochmaln膮! Id藕cie do domu, powiadam wam.
To naleganie poczciwego ch艂opaka z艂ama艂o wreszcie starego. Zawr贸ci艂 si臋 od zamku, do kt贸rego ju偶 d膮偶y艂, i wolnym krokiem posun膮艂 si臋 na Stare Miasto. Juliaszek pozosta艂 jeszcze na placu, rozgl膮daj膮c si臋, czy wracaj膮cych z Pragi nie zobaczy. Dnia tego Barani Ko偶uszek nie pokaza艂 si臋 w mie艣cie. Zwiedzeni przez ch艂opca ludzie wr贸cili, k艂贸c膮c si臋, z Pragi i odgra偶aj膮c, 偶e 艂obuza k艂amc臋 ukarz膮. Nie艂atwo by艂o jednak tak zwinnego i przebieg艂ego ulicznika pochwyci膰.
Pan Maciej zdziwi艂 si臋 i ucieszy艂, gdy zawczasu zobaczy艂 powracaj膮cego pana, kt贸ry zrzuciwszy swe przebranie, siad艂 czyta膰 i pisa膰 listy i ju偶 dnia tego z domu nie ruszy艂.
Nazajutrz stary nie wyszed艂 tak偶e, lecz z po艂udnia ju偶 mu t臋skno i nudno by艂o. Mrucz膮c chodzi艂 po izbach, siada艂, bra艂 papiery i ksi膮偶ki i rzuca艂 je natychmiast. Na艂贸g w艂贸cz臋gi ulicznej, tego napastowania ludzi i wylewania 偶贸艂ci, kt贸ra si臋 w nim zbiera艂a, odpoczynek ten coraz nieszcz臋艣liszym czyni艂.
Trzeciego dnia, mimo s艂oty, mimo pr贸艣b Macieja, nic go ju偶 wstrzyma膰 nie mog艂o. Z rana zbieg艂 ze schod贸w, przywdzia艂 sw贸j 偶ebraczy ubi贸r i z gor膮czkowym po艣piechem wybieg艂 w ulic臋. S艂uga tego dnia nie mia艂 ochoty wyj艣膰 na miasto; zosta艂 w kuchni, pocieszaj膮c si臋 narzekaniem przed gospodyni膮 na dziwactwo pa艅skie. Tak dzie艅 ca艂y up艂yn膮艂.
Trafia艂o si臋, 偶e Barani Ko偶uszek wraca艂 o dobrym zmroku, ale bardzo rzadko w nocy.
Wieczorem wi臋c Maciej, dopilnowawszy, aby jedzenie by艂o gotowe, oczekiwa艂 go z coraz rosn膮c膮 niecierpliwo艣ci膮.
Godzina zwyk艂a min臋艂a. Deszcz usta艂, niebo si臋 wypogodzi艂o, na zegarach bi艂a dziesi膮ta, a Barani Ko偶uszek nie powraca艂.
Niepok贸j wielki ogarn膮艂 Macieja.
Nie m贸g艂 wytrzyma膰 ju偶 w kuchni, wdzia艂 opo艅cz臋 i poszed艂 na miasto. Nie umiej膮c odgadn膮膰, gdzie by mia艂 szuka膰 pana, pu艣ci艂 si臋 na o艣lep. Wi臋cej mu mo偶e sz艂o o to, aby si臋 ruchem odurzy膰, ni偶by si臋 czego艣 dowiedzia艂, bo i nie mia艂 u kogo dosta膰 j臋zyka. Po drodze rozpatrywa艂 si臋 w przechodniach, czy gdzie nie spotka op贸藕nionego, i dosta艂 si臋 tak a偶 do teatru.
Dnia tego by艂o w艂a艣nie widowisko i 艣cisk oko艂o niego znaczny. Oboj臋tnym okiem rozpatruj膮c si臋 w t艂umie wrzawliwej s艂u偶by, kt贸ra oczekiwa艂a na pan贸w, Maciej postrzeg艂 Juliaszka, widzianego w gospodzie na Marywilu.
Ch艂opiec sta艂 pod 艣cian膮 ze sw膮 latark膮, z r臋kami na piersiach za艂o偶onymi, z czo艂em zmarszczonym, z艂y i smutny.
Zwyk艂a nawet gadatliwo艣膰 go opu艣ci艂a i cho膰 go gawied藕 zaczepia艂a, nie odpowiada艂. Wtem i on, przypomniawszy pewnie Macieja, a widz膮c go wpatruj膮cego si臋 w siebie, poruszy艂 si臋 偶ywo.
- A co?! - zawo艂a艂 prostuj膮c si臋. - A co? Te szelmy na swoim postawi艂y. Pami臋tacie, co m贸wili艣my o Baranim Ko偶uszku?
Na wspomnienie to Maciej a偶 poskoczy艂 ku niemu.
- C贸偶? Co si臋 sta艂o?! - zawo艂a艂.
- Pochwycili go i oddali marsza艂kowskim - pocz膮艂 Juliaszek. - O! Teraz go stamt膮d doby膰 nie b臋dzie 艂atwo. Zala艂 on wielu sad艂a za sk贸r臋. Pomszcz膮 si臋 na nim.
Maciej sta艂 r臋ce za艂amawszy.
- Co ty pleciesz? Czy to mo偶e by膰?
Juliaszek si臋 obejrza艂 doko艂a, bo ju偶 na nich patrzano i s艂uchano. Odci膮gn膮艂 starego na stron臋 i pocz膮艂 偶ywo:
- Wzieni go, wzieni! Ale im sam w r臋ce wlaz艂, powiadam wam.
Wychodzili pos艂owie z sejmu, wybra艂 sobie dycht *36 miejsce pod wrotyma i pocz膮艂 po swojemu ich wita膰. Ja tam ma艂o kt贸rego znam, ale kilku wiem, jak si臋 zw膮. Uczepi艂 si臋 naprz贸d pana Jezierkiego *37 i c贸艣 mu doci膮艂.
Potem szed艂 ten krzykacz... tego wszyscy znaj膮, Suchorzewski. *38 A tu trafi艂a kosa na kamie艅, bo to i gard艂o ma, i g臋b臋, a i r膮k za pasem nie trzyma. Ten go sam zaraz za ko艂nierz u艂api艂, a silna bestia, i jak wrza艣nie na wart臋, pochwycili starego w mig i poprowadzili.
- Gdzie? Dok膮d?
- Kto ich wie? Pewno nie gdzie indziej, tylko do marsza艂kowskiego wi臋zienia.
Stamt膮d go i diabe艂 nie dob臋dzie. A jak si臋 ludzie dowiedz膮, 偶e Barani Ko偶uszek w kozie, dopiero si臋 sypn膮 oskar偶enia. Chyba go 偶ywego stamt膮d nie puszcz膮.
- Jezu mi艂osierny! C贸偶 tu pocz膮膰?! - zawo艂a艂 Maciej.
Juliaszek, widz膮c taki 偶al i trwog臋 w starym, przesta艂 m贸wi膰.
Przygl膮da艂 mu si臋 tylko, usi艂uj膮c odgadn膮膰, jaki w臋ze艂 m贸g艂 艂膮czy膰 tego, wcale porz膮dnie odzianego cz艂eka z tym Baranim Ko偶uszkiem odartym.
Wprawdzie dwie dwuz艂ot贸wki, kt贸re otrzyma艂 od 偶ebraka, r贸偶nych mu my艣li nap臋dzi艂y do g艂owy, ale do 艂adu z nimi jako艣 przyj艣膰 nie m贸g艂. Rad si臋 by艂 czego艣 dowiedzie膰 o tym 偶ebraku, ku kt贸remu czu艂 poci膮g szczeg贸lny, i zapomniawszy o swej latarce, cho膰 godzina wychodzenia z teatru zbli偶a艂a si臋, przysta艂 do Macieja, nie opuszczaj膮c go.
Stary s艂uga w pierwszej chwili nie m贸g艂 si臋 opami臋ta膰, co mu czyni膰 wypada艂o. Juliaszek to z twarzy jego wyczyta艂 i targn膮wszy za po艂臋, szepn膮艂:
- Chod藕my no, jegomo艣ciuniu na stron臋. Tu ludzi si艂a.
Tak obezw艂adnionego 偶alem Macieja odci膮gn膮艂 precz od teatru, w pusty ulicy zak膮tek.
Ch艂opak by艂 bystry, uczu艂, 偶e mu si臋 naprz贸d potrzeba wyt艂umaczy膰 temu nieznajomemu, dlaczego mu Barani Ko偶uszek nie by艂 oboj臋tnym.
- Widzi pan - rzek艂 z cicha - ten poczciwy stary da艂 mi dwa razy po dw贸z艂ot贸wce. Serce ma dobre. 呕al mi go jakby ojca rodzonego.
Spojrza艂 w oczy Maciejowi, ale ten sta艂, nie s艂uchaj膮c i nie widz膮c nic, i tylko d藕wi臋k g艂osu ch艂opca obi艂 mu si臋 o uszy.
- C贸偶 tu pocz膮膰? - b膮kn膮艂. - Do kogo i艣膰?
Ch艂opak g艂ow膮 potrz膮sa艂.
- Tego ja nie wiem - rzek艂 - ale mi si臋 widzi, 偶e go doby膰 spod ich klucza chyba nie b臋dzie mo偶na. Na niego dawno z臋by ostrzyli, gotowi go nie wiem o co obwini膰. Powiesi膰, mo偶e nie powiesz膮, ale wy艣wieci膰 z miasta i osmaga膰 - to nie chybi.
Maciej sta艂 d艂ugo, w my艣lach zatopiony; spojrza艂 na ch艂opca.
- Widzia艂e艣 sam, jak go brali?
- spyta艂.
- Jak na was patrz臋!
W pierwszej chwili chcia艂 zaraz i艣膰 do wi臋zienia marsza艂kowskiego stary s艂uga, ale godzina by艂a p贸藕na, przyst臋p niepodobny. Przy tym obawia艂 si臋 zdradzi膰 pana. Nierych艂o na my艣l mu przysz艂o, o czym wiedzia艂 dobrze, i偶 Ko偶uszek w bliskich by艂 z ojcem Pankracym stosunkach. Jedynym ratunkiem wi臋c by艂o naprz贸d da膰 wiedzie膰 bernardynowi, potem jednemu z tych pos艂贸w, z kt贸rymi Ko偶uszek si臋 znosi艂. Tego dnia jednak nic ju偶 poczyna膰 nie by艂o mo偶na, ani si臋 do klasztoru dosta膰, ani do 偶adnego z tych, kt贸rych rankami u pana widywa艂. Trzeba by艂o z rozdartym sercem powraca膰 do domu i czeka膰 ranka.
W brudnej izbie, o jednym zakratowanym oknie, okrytym kurzem i nie przepuszczaj膮cym 艣wiat艂a, na gar艣ci s艂omy w k膮cie le偶a艂 Barani Ko偶uszek. Nie by艂 tu sam. Na 艂awce pod oknem siedzia艂 z r臋kami w kieszeniach, z kr贸tk膮 fajk膮 w g臋bie, cz艂ek jaki艣 w odartej opo艅czy, spod kt贸rej wida膰 by艂o odzie偶, dawniej dosy膰 wykwintn膮, ale zszarzan膮 i zab艂ocon膮. Ten, sam do siebie c贸艣 m贸wi膮c ci膮gle, r臋kami r贸偶ne gesta robi艂, jakby z kim rozmawia艂 i przekona膰 go si臋 stara艂. Spu艣cisty w膮s czarny zakrywa艂 mu cz臋艣膰 wielk膮 twarzy i spada艂 na dawno nie golon膮 brod臋. Ostry dym tytuniu zmusza艂 go do ci膮g艂ego plucia. Mruczenie niewyra藕ne czasami przechodzi艂o w szept, z kt贸rego wyrywa艂y si臋 dobitniej okrutne przekle艅stwa.
W drugim k膮cie izby spa艂a w n臋dznym przyodziewku kobieta, z g艂ow膮 zwi膮zan膮 chust膮 wielk膮, tak spokojnie chrapi膮c, jakby by艂a we w艂asnym domu. Dw贸ch obdartus贸w, ogl膮daj膮c si臋, szepta艂o c贸艣 偶ywo, jakby si臋 naradzali. Czasem jeden z nich palcem wskazywa艂 na okno, drugi na drzwi. W ciemnych zak膮tkach izby, pe艂nej zaduchu i wyziew贸w jakich艣, przylg艂ych do 艣cian, bo powietrza nigdy nic nie porusza艂o, chyba chwilowe drzwi otwarcie, szarza艂y inne jeszcze nieruchome postacie jakby senne lub skostnia艂e. 艢wiat艂a w izbie nie by艂o, z korytarza tylko przez szyb臋, oprawion膮 we drzwiach, wdziera艂 si臋 s艂aby promyk jakiej艣 latarki i na bli偶szych przedmiotach migota艂.
Barani Ko偶uszek na przegni艂ej i wyle偶a艂ej s艂omie, sparty na r臋ku, odpoczywa膰 si臋 zdawa艂, oczyma wodz膮c po towarzyszach swego wi臋zienia, jakby oni go wi臋cej obchodzili ni偶 dola w艂asna. Na t臋 zdawa艂 si臋 by膰 zupe艂nie oboj臋tnym. Z nich za艣 偶aden ani na艅 patrzy艂. Mruczenie tego, kt贸ry siedz膮c na 艂awie, sam ze sob膮 rozprawia艂, chrapanie 艣pi膮cych, westchnienia ich przez sen - milczenie niekiedy przerywa艂y. W korytarzu nie s艂ycha膰 by艂o chodu stra偶y. Z dala turkot g艂uchy powoz贸w dochodzi艂.
Opr贸cz tego, kt贸ry z sob膮 bardzo 偶ywo monolog *39 prowadzi艂, reszta wi臋藕ni贸w zdawa艂a si臋 ju偶 do nocnego zabiera膰 spoczynku.
Ci dwaj, co si臋 naradzali po cichu, przysiedli, poobwijawszy si臋 w opo艅cz臋, bo izba, mimo dusznego powietrza, by艂a ch艂odn膮. Ko偶uszek nie spa艂. Na bladej jego twarzy wida膰 by艂o politowanie, kt贸re wzbudzali w nim wsp贸艂wi臋藕niowie. Czasem u艣mieszek jaki艣 dziwny przemkn膮艂 po bladych, zasch艂ych wargach i zmienia艂 si臋 w wyraz bole艣ci.
W korytarzu zasz艂apa艂o i zabrz臋cza艂o. Oczy i uszy tych, co jeszcze nie spali, zwr贸ci艂y si臋 ku drzwiom. Kr臋cono kluczem w zamku. Niepok贸j ogarn膮艂 wi臋藕ni贸w. Kobieta 艣pi膮ca przebudzi艂a si臋 i krzykn臋艂a:
- Bodaj ci臋 diabli porwali!
Drzwi na zawiasach si臋 ruszy艂y, dw贸ch pacho艂k贸w wesz艂o rozgl膮daj膮c si臋 do izby.
Pierwszy z nich trzyma艂 kaganek w r臋ku. Oczyma szukali czego艣 po k膮tach. Jeden z nich spostrzeg艂 le偶膮cego staruszka i nog膮 go kopn膮艂.
- Wstawaj!
Ko偶uszek na r臋kach si臋 spar艂szy, z ci臋偶ko艣ci膮 m贸g艂 si臋 d藕wign膮膰, lecz by艂 pos艂uszny.
Zaledwie si臋 podni贸s艂, gdy obaj pacho艂kowie, s艂owa nie rzek艂szy, chwycili go pod r臋ce, szarpn臋li nim i ledwie mu dawszy zdj膮膰 z ziemi kij i czapk臋, ponie艣li go ku drzwiom. Wszyscy wi臋藕niowie pozrywali si臋 z bar艂og贸w, spogl膮daj膮c przestraszeni, czy kt贸rego z nich ten sam los nie spotka; ale wnet drzwi si臋 ju偶 zatrzasn臋艂y i ciemno艣膰 poprzednia wr贸ci艂a. Ko偶uszek nie zdawa艂 si臋 ani 藕dziwiony, ani przel臋k艂y; nie spyta艂 w korytarzu, co z nim robi膰 my艣l膮.
Pacho艂kowie popchn臋li go, szed艂.
Jeden z nich w ciemnych przej艣ciach przy艣wieca艂.
Zakr臋cili si臋 w korytarzu raz i drugi, potem na schody prowadzi艂a droga i na korytarz znowu. Tu drzwi jedne kred膮 naznaczone by艂y ogromnym numerem czwartym. PIerwszy pacho艂ek je otworzy艂. Weszli do przedpokoju, w kt贸rym na 艂awce siedzia艂 wp贸艂u艣piony, chudy, niby 偶o艂nierz, niby s艂uga s膮dowy. Na widok wchodz膮cych ziewn膮艂 i wyci膮gn膮艂 si臋.
Przez p贸艂otwarte drzwi wida膰 by艂o izb臋 o艣wietlon膮. Wskaza艂 na ni膮. Pacho艂kowie popchn臋li wi臋藕nia, a sami pozostali za drzwiami.
Ko偶uszek znalaz艂 si臋 w pustej, du偶ej sali, w po艣rodku kt贸rej sta艂 ogromny st贸艂, papierami, ka艂amarzami i fascyku艂ami *40 zarzucony. Nikogo tu nie by艂o, opr贸cz przy jednej 艣wieczce z zielon膮 umbrelk膮, *41 w krze艣le starym, wy艣lizgan膮 sk贸r膮 obitym, chudego cz艂eka, kt贸ry czapk臋 mia艂 na uszy naci艣ni臋t膮 i futerko na ramionach.
Drzema艂 czy siedzia艂 zamy艣lony. Dopiero gdy drzwi zamkni臋cie i ch贸d pos艂ysza艂, zerwa艂 si臋, r臋k臋 do ocz贸w przy艂o偶y艂, popatrzy艂 chwil臋 i pocz膮艂 zbli偶a膰 si臋 do wi臋藕nia, mierz膮c go oczyma zaczerwienionymi i b艂yszcz膮cymi jak u kota. Chudy by艂, s艂uszny, przygarbiony, twarzy poci膮g艂ej, a dolna warga w ustach zwiesza艂a mu si臋 przeros艂a, na wp贸艂 rozci臋ta, spod rzadkiego w膮sa, daj膮c twarzy wyraz dumny i srogi. Warga ta i krwawe oczy by艂y najwybitniejszymi rysami twarzy. Nos ma艂y, przyklepany, p艂aski, zaledwie by艂 widoczny.
Otulaj膮c si臋 futrem, milcz膮cy urz臋dnik stan膮艂, popatrzy艂, obszed艂 doko艂a wi臋藕nia i powr贸ciwszy do krzes艂a, rozsiad艂szy si臋 w nim, chrz膮kn膮艂 i pocz膮艂:
- Sam tu! Bli偶ej!
G艂os mia艂 ochryp艂y, rozkazuj膮cy, szeleszcz膮cy w gardle a ostry.
- Co艣 zacz?
Stary pomilcza艂 chwil臋.
- Barani Ko偶uszek.
- Ja ci tu dam Barani Ko偶uszek, z艂odzieju ty jaki艣!
W艂贸cz臋go! 呕ebraku! Co艣 zacz?
呕ebrak milcza艂 do艣膰 d艂ugo.
- Powiedz mi pan wprz贸dy, za co mnie uwi臋ziono? - odezwa艂 si臋.
Okrutne uderzenie pi臋艣ci膮 w st贸艂 by艂o oznak膮, 偶e indagator *42 wpad艂 w gniew w艣ciek艂y. Oczy mu jeszcze bardziej krwi膮 zap艂yn臋艂y.
- Ja ci臋 zasiec ka偶臋, w kajdany oku膰, 艂otrze jaki艣!
- C贸偶em zrobi艂? - spokojnie pocz膮艂 偶ebrak.
Rzuci艂 si臋 w krze艣le badaj膮cy i ca艂e krzes艂o sob膮 poruszy艂, a偶 zaskrzypia艂o.
- Nie gniewaj si臋, mi艂o艣ciwy panie - pocz膮艂 z wolna nieustraszony 偶ebrak. - Jestem biedny cz艂ek, pokutuj膮cy za grzechy, modl膮cy si臋, prosz膮cy Boga za siebie i za takich, jak ja, grzesznych ludzi. Z艂ego nie zrobi艂em nic. Powiedzcie mi, za co mnie wzi臋to.
Badaj膮cy mrucza艂 co艣 niezrozumia艂ego sam do siebie.
- Ty mi si臋 dopiero wyspowiadasz, jak krwi膮 sp艂yniesz pod r贸zgami - pocz膮艂, dwie 艣ci艣ni臋te pi臋艣ci podnosz膮c mu do twarzy. - Patrzajcie go, to on tu mnie bada膰 b臋dzie i inkwirowa膰! *43 Za艣mia艂 si臋 dziko i powt贸rzy艂:
- Co艣 zacz? Zbieg? Poddany czyj?
- Niczyj poddany, s艂uga Bo偶y - odpar艂 Ko偶uszek.
Zimna krew, z jak膮 odpowiada艂 偶ebrak, do w艣ciek艂o艣ci prawie pobudzi艂a indagatora. Brak艂o mu zapewne czasu na d艂u偶sze badanie i to jeszcze niecierpliwo艣膰 zwi臋ksza艂o.
- B臋dziesz ty mi gada艂, zb贸ju, 艂otrze?!
呕ebrak milcza艂.
Nie doczekawszy si臋 odpowiedzi, porwa艂 si臋 z siedzenia badaj膮cy, ale po namy艣le pad艂 na nie znowu.
Spojrza艂 na stoj膮cego starca, spotka艂 wzrok jego spokojny, twarz, jakiej mo偶e mi臋dzy tymi, kt贸rych co dzie艅 mu przyprowadzano, nie widywa艂 i wielki gniew z wolna ust膮pi艂 os艂upieniu i ciekawo艣ci. Nowe po艂ajanie i gro藕ba w ustach mu zamar艂y.
呕ebrak skorzysta艂 z tego przystanku i zacz膮艂 g艂osem podniesionym:
- S膮dzicie wy mnie dzi艣 niewinnego, ale B贸g kiedy艣 was te偶 s膮dzi膰 b臋dzie i spyta mo偶e:
Jake艣cie to obchodzili si臋 z tymi, kt贸rych ja bra膰mi nazywa艂em moimi? Zowiecie mnie 艂otrem, zb贸jem i wszelkimi imionami plugawymi, cho膰 o mnie nie wiecie nic i nie uczyni艂em nic, abym na to zas艂u偶y艂.
W艂贸cz臋g膮 jestem, tak; ale i aposto艂owie, uczniowie Chrystusowi, w艂贸cz臋gami si臋 stali dla opowiadania ewangelii.
Spytajcie o mnie ludzi. S艂owa bo偶ego opowiada膰 nie 艣miem, bom sam n臋dzny grzesznik, ale co m贸wi臋, tego si臋 przed s膮dem bo偶ym nie powstydz臋.
Instygator a偶 si臋 pochyli艂 s艂uchaj膮c. Zdumienie z os艂upieniem prawie granicz膮ce zmieni艂o mu rysy. Warga ogromna zwis艂a bardziej jeszcze, oczy wyskakiwa艂y z powiek. Gdy Ko偶uszek m贸wi膰 przesta艂, nie odezwa艂 si臋 ju偶. Zas艂uchany by艂 i czeka艂.
- Jestem cz艂owiek niewinny - doda艂 Ko偶uszek. - Nie mam si臋 na kogo powo艂a膰, bo mnie tu nie zna nikt; ale za艣wiadczy za mn膮 spowiednik i dobrodziej m贸j, ojciec Pankracy u Bernardyn贸w, 偶em nie 偶aden zb贸j ani z艂oczy艅ca.
Znowu obaj milczeli.
Instygator zaduma艂 si臋, zmarszczy艂 i powt贸rzy艂, lecz znacznie z艂agodzonym tonem:
- Ale co艣 zacz?
呕ebrak poruszy艂 ramionami.
- Pokutnik biedny.
Pos艂yszawszy t臋 odpowied藕 zrezygnowan膮, badaj膮cy popatrzy艂 d艂ugo na Ko偶uszka, ramionami d藕wign膮艂, plun膮艂 i roz艣mia艂 si臋.
- Fiksat! - zamrucza艂 i w r臋ce uderzy艂.
Weszli pacho艂kowie. Skin膮艂 na nich, obwijaj膮c si臋 w futerko, indagator, czapk臋 nacisn膮艂 na uszy i wyszed艂 stukaj膮c drzwiami.
Barani Ko偶uszek poszed艂 nazad do smrodliwej izby i dawnych towarzysz贸w.
Dnia tego gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej napad艂 hrabiego, pi臋kna kasztelanicowa spodziewa艂a si臋 wieczorem 艣wietnego towarzystwa i wielu go艣ci. Poczyniono te偶 przygotowania stosowne na ich przyj臋cie, bo Loiska mia艂a t臋 dum臋 ma艂ych ludzi, kt贸rzy bolej膮, gdy w ich domu najwyszuka艅szy nie panuje zbytek. Gotow膮 by艂a zastawi膰 klejnoty, najwi臋ksz膮 ofiar膮 okupi膰 wystaw臋 i przepych. Nie mog艂a 艣cierpie膰, aby jej dom z najzamo偶nieszymi si臋 nie mierzy艂. Gotowano wi臋c wieczerz臋, sprowadzono ostrygi, przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama gospodyni, cho膰 wcale nie umiej膮ca niczym zarz膮dzi膰, niecierpliwa, zapominaj膮ca si臋, tego dnia po kilkaro膰 zapytywa艂a o wszystko.
Potrzeba by艂o przyj膮膰 czasowo jednego lokaja wi臋cej. Wszystkie pokoje mia艂y zaja艣nie膰 艣wiat艂em jarz膮cym. *44 Loiska z rana by艂a w kilku sklepach, u pani Lex *45 i u 艁azarewiczowej, *46 a偶eby co艣 sobie do wieczornego dobra膰 ubioru. Zimna jak l贸d, my艣la艂a jednak o m艂odym staro艣cie i g艂owa jej by艂a nim zaj臋ta. Serce nie uderzy艂o mocniej, cho膰 ch艂opak by艂 pi臋kny, 艣wie偶y i mog膮cy si臋 podoba膰, cho膰 z ocz贸w jego tryska艂a rodz膮ca si臋 nami臋tno艣膰. Rachowa艂a tylko, 偶e mog艂aby go mo偶e doprowadzi膰 a偶 do o艂tarza. O艂tarz dla niej znaczy艂 bogactwo, imi臋, znaczenie, przepych, zwyci臋stwo.
Zadanie by艂o trudne bardzo, lecz czu艂a si臋 na si艂ach, by mu podo艂a膰. Zwierciad艂o m贸wi艂o jej, jak by艂a pi臋kn膮, a na przebieg艂o艣ci, na panowaniu nad sob膮 nie zbywa艂o. Odegranie roli cnotliwej, surowej, nieprzyst臋pnej nic j膮 nie kosztowa艂o.
Ku wieczorowi mia艂a ochot臋 pojecha膰 i pokaza膰 si臋 w teatrze, lecz po ma艂ym rozmy艣le musia艂a si臋 wyrzec tego.
Pi臋kno艣ci膮 ol艣niewa艂a wprawdzie, lecz nie chcia艂a si臋 w oczach starosty pokaza膰 osamotnion膮, wy艂膮czon膮 z towarzystwa kobiecego, a panie wcale jej nie zna艂y. Przypatrywa艂y si臋 pogardliwie z daleka i okazywa艂y lekcewa偶enie. Nie wszyscy te偶 m臋偶czy藕ni "coram publico" *47 z uszanowaniem byli dla niej.
Musia艂a si臋 wyrzec tej przyjemno艣ci. Siad艂a tymczasem do klawikordu *48 i po trosze wprawia艂a bia艂e r膮czki, nuc膮c co艣 p贸艂g艂osem. Tak czas zbieg艂 a偶 do godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodzi艂, ci膮gn膮c za sob膮 nie nasyconych wzruszeniami gracz贸w. Nikogo nie by艂o jeszcze.
Wtem w przedpokoju zaszumia艂o i wystrojony wpad艂 Tytus sam - tak, sam jeden. Loiska zarumieni艂a si臋, wstaj膮c od klawikordu i czekaj膮c na t艂umaczenie, co te odwiedziny "solo" *49 oznacza膰 mia艂y. Tytus mia艂 twarz zas臋pion膮. Zbli偶y艂 si臋 do niej 偶ywo.
- Czyby艣 pani mia艂a czym wczoraj starost臋 zrazi膰, odstr臋czy膰? - zapyta艂.
- Ja? - odpar艂a Loiska rumieni膮c si臋. - C贸偶 to jest?
Nie rozumiem.
- Na zapytanie moje, czy p贸jdziemy tu na wiecz贸r, odpowiedzia艂 mi jako艣 dwuznacznie, ch艂odno i znajdowa艂, 偶e mu si臋 zbyt narzuca膰 nie wypada.
Dumn膮 mink臋 robi膮c, lecz z wyra藕nym nad膮saniem, gospodyni odpar艂a:
- C贸偶 mnie to tak bardzo obchodzi膰 mo偶e?
Tytus popatrzy艂 na ni膮, a cho膰 nie odpowiedzia艂 偶adn膮 niegrzeczno艣ci膮, da艂 do zrozumienia milczeniem i u艣mieszkiem, 偶e wie, co ma trzyma膰 o tym.
- 呕ycz臋 panom, aby艣cie si臋 gdzie indziej bawili lepiej ni偶 u mnie! - zawo艂a艂a ze 藕le i przesadnie udan膮 weso艂o艣ci膮.
To m贸wi膮c, par臋 krok贸w odesz艂a, zawo艂a艂a lokaja i kaza艂a poprawi膰 艣wiece w 偶yrandolikach u 艣cian. Tytus sta艂, jedn膮 r臋k臋 w艂o偶ywszy w kiesze艅. Przyst膮pi艂 do niej, swobodnie nadaj膮c sobie ruchy poufa艂ego domu przyjaciela.
- Nie zaprzeczam - szepn膮艂 - 偶e okazywanie pewnego ch艂odu i male艅kie odpychanie ma si艂臋 poci膮gaj膮c膮. Stara to regu艂a; ale nie trzeba, zw艂aszcza z m艂odymi i niedo艣wiadczonymi, bior膮cymi wszystko za dobr膮 monet臋, przesadza膰 t膮 strategi膮.
Boj臋 si臋, czy艣 pani nie by艂a za zimn膮 i surow膮.
Zniecierpliwiona ju偶 Loiska zarumieni艂a si臋 ogromnie, s艂ysz膮c t臋 admonicj膮, zaperzy艂a si臋, tupn臋艂a nog膮 i z niecierpliwo艣ci膮 swojemu charakterowi w艂a艣ciw膮 wybuchn臋艂a:
- A! Prosz臋! Uwolnij偶e mnie pan od tych nauk i przestr贸g!
Jestem, zdaje si臋, pe艂noletni膮 i pani膮 mej woli.
Tytus si臋 z偶ymn膮艂, podni贸s艂 r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 kapelusz, jakby go w pokoju chcia艂 w艂o偶y膰 na g艂ow臋 i... zatrzyma艂 si臋.
- Przecie偶 kasztelanicowa nie w膮tpi, 偶e jej dobrze 偶ycz臋.
Loiska tak jeszcze by艂a rozgniewan膮, 偶e s艂ucha膰 nie chc膮c, zawo艂a艂a drugiego lokaja, rozkazuj膮c mu stoliki do gry przygotowa膰. Tytus, nienawyk艂y do takiego obchodzenia si臋 z sob膮, sk艂oni艂 si臋 i nie ogl膮daj膮c poszed艂 ku drzwiom.
W艂a艣nie mia艂 pr贸g przest膮pi膰, gdy si臋 tu spotka艂 z lokajem, nios膮cym na srebrnej tacce list, na kt贸rego adres rzuci艂 okiem i pozna艂 charakter hrabiego W.
Hrabia W. pisa艂, a zatem pewnie tego wieczora nie mia艂 by膰 u Loiski. Zdawa艂o mu si臋, 偶e ta dezercja zmi臋kczy pi臋kn膮 pani膮 i u艂atwi mu mo偶e rozmow臋. Zwr贸ci艂 si臋 wi臋c od progu, jakby po namy艣le, i r臋ce w ty艂 za艂o偶ywszy, pocz膮艂 przechadza膰 si臋 po saloniku, z ukosa spozieraj膮c na Loisk臋.
Widzia艂, jak pochwyci艂a list, na adres spojrzawszy, jak zaci臋艂a usta, rozerwa艂a piecz膮tk臋, zmarszczona czyta膰 zacz臋艂a i zmi膮wszy bilet, wcisn臋艂a do kieszonki.
Twarzyczka jej pa艂a艂a gniewem.
Obrachowywa艂a 艂atwo, i偶 niebytno艣膰 hrabiego poci膮gnie za sob膮 w salonie pustki. Nara偶a艂o j膮 to na 艣miech w艂asnej s艂u偶by, a mo偶e i kogo艣 wi臋cej. Nied艂ugo my艣l膮c, przyst膮pi艂a do pana Tytusa.
- Prosz臋 pana, pozdr贸w偶e ode mnie starost臋 i powiedz, 偶e w艂a艣nie spodziewaj膮c si臋 go dzi艣, da艂am odpraw臋 graczom.
Byliby艣my wiecz贸r sp臋dzili sami.
By艂o to k艂amstwo, na kt贸rym Tytus pozna艂 si臋 czy nie, ale rad by艂 z niego.
- Tak, to rozumiem - szepn膮艂.
- Przewybornie! Gdy mu to oznajmi臋, nie zar臋czam...
Loiska poda艂a mu r臋k臋 przy rozstaniu daleko grzeczniej, ni偶 go powita艂a. Tytus wyszed艂 rozweselony, nuc膮c.
Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowa艂a, bo zmiana projekt贸w starosty na ten wiecz贸r ma艂o by艂a prawdopodobn膮. Mog艂o to chyba na przysz艂o艣膰 pos艂u偶y膰. W tej chwili wi臋cej j膮 obchodzi艂a z wielu wzgl臋d贸w niemi艂a dezercja hrabiego, kt贸rego Loiska potrzebowa艂a.
By艂 jej kasjerem, bankierem, pomoc膮 w utrzymaniu domu, a nie wymaga艂 od niej niczego wi臋cej nad przyj臋cie wieczorem, nad kolacj膮, kt贸r膮 p贸藕niej p艂aci艂.
Loiska w najgorszym razie rachowa艂a na to, 偶e mo偶e nawykn膮膰 do niej, do domu i uczyni膰 j膮 cho膰by w膮tpliw膮 hrabin膮, a niezawodnie milionow膮 pani膮. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukat贸w.
Pierwszy to raz hrabia W. nie stawi艂 si臋 bez wa偶nej przyczyny.
Wprawdzie nie zdawa艂o si臋 to by膰 gro藕nym, lecz by艂o wielce nieprzyjemnym. Go艣ci, cho膰by przyszli, niepodobna by艂o utrzyma膰.
Siedzia艂a zadumana, gdy pierwszy z partner贸w zwyk艂ych hrabiego wszed艂 na pr贸g, pytaj膮c ju偶 o niego w przedpokoju.
Genera艂 X. by艂 to gracz nami臋tny, znany z tego, 偶e wszystko, co teraz mia艂, przegrywa艂. Wy艂ysia艂y, podstarza艂y, niegdy艣 pi臋kny, z dawnego antinousostwa *50 swego zachowa艂 tylko zr臋czn膮 postaw臋, ramiona silne, pier艣 szerok膮.
Twarz by艂a zaogniona i rysy zgrubia艂e. Elegant niegdy艣, i teraz ubiera艂 si臋 starannie, ale przy grze zapomina艂 si臋 i zaniedbywa艂, tak i偶 bywa艂 nawet 艣miesznym. Raz w 偶yciu wygra艂 by艂 trzykro膰 sto tysi臋cy z艂otych, kt贸re bardzo pr臋dko pu艣ci艂, i odt膮d marzy艂 tylko o nowym u艣miechu fortuny. Mia艂 sta艂e postanowienie zgra膰 hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wiecz贸r mu oddawa艂.
Zaledwie przywitawszy gospodyni臋, dosy膰 niegrzecznie zapyta艂:
- Jak to? Nie ma go jeszcze?
- Nie ma go i nie b臋dzie dzi艣, troch臋 chory - odpowiedzia艂a, zbli偶aj膮c si臋 do艅, Loiska.
By艂a z nim bez ceremonii.
- Zmi艂uj si臋, generale - doda艂a nad膮sana - za艂贸偶 ty bank i poci膮gnij.
- Ja? Ja? - odskakuj膮c pochwyci艂 genera艂. - Ale ja nie umiem, nie mam wprawy.
Poniterowa膰 - cho膰by do rana, bylebym mia艂 czym. Zreszt膮, "entre nous", *51 moja kasa...
- Po偶ycz臋 ci sto dukat贸w na wiecz贸r do sp贸艂ki! - zawo艂a艂a gospodyni.
Genera艂 si臋 zaduma艂.
- Ano - rzek艂 - kt贸偶 wie? Bank nam mo偶e p贸j艣膰 lepiej, zw艂aszcza z tak膮 sp贸艂k膮.
Loiska w tej偶e chwili posz艂a do sekretarzyka i wsun臋艂a mu rulon w r臋k臋.
- Siadaj, generale, i przygotuj si臋. Gdy ci臋 zastan膮 w gotowo艣ci, nikt si臋 pokusie nie oprze.
Genera艂 te偶 nie umia艂 si臋 jej oprze膰. Z艂o偶y艂 kapelusz, przeszed艂 do drugiego pokoju, siad艂 na krze艣le bankierskim i dukaty rozsypa艂 tak przed sob膮, aby ich kupka jak najpoka藕niejsz膮 si臋 wyda艂a.
Zamy艣lony, z u艣mieszkiem tali臋 kart tasowa艂 i pstryka艂.
We drzwiach ukaza艂 si臋 baron i dwaj wojewodzice. Za nimi sz艂o dw贸ch jeszcze wiernych poniter贸w hrabiego. Wszystkich ich z podwojon膮 uprzejmo艣ci膮 wita艂a gospodyni, jednym staraj膮c si臋 wyt艂umaczy膰 niebytno艣膰 hrabiego, drugich pocieszy膰, innych skusi膰 do pozostania ostrygami i wieczerz膮.
Go艣cie jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykro艣ci, 偶e im hrabia uszed艂. Gra膰 z nim robi艂o cho膰 nadziej臋, dawa艂o mo偶no艣膰 znacznej wygranej, gdy z genera艂em wiedziano bardzo dobrze, i偶 sum臋 wi臋ksz膮 tylko straci膰 by艂o mo偶na. Jednak偶e to trzaskanie kartami, ten widok kupki z艂ota wywar艂y po偶膮dany skutek. Jeden z wojewodzic贸w szepn膮艂, 偶e nale偶a艂o naprz贸d zdebankowa膰 *52 genera艂a, a potem i艣膰 albo do Schulzta do kamienicy Dulfusa, albo cho膰by do Bera na Podwale. W ostatku z biedy do Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto.
Wprawdzie wszystkie te sto艂y i sale gry by艂y ju偶 chyba ostateczn膮 ucieczk膮, gdy gdzie indziej brak艂o banku; lecz dla na艂ogowych pijak贸w, gdy brak likworu, *53 i siwucha go zast臋puje. Pierwszy baron podszed艂 do stolika i nie siadaj膮c, rozpocz膮艂 od 偶art贸w i por贸wna艅 hrabiego z genera艂em.
- Mam ochot臋 "va banque" *54 postawi膰 - rzek艂.
Genera艂 troch臋 poblad艂, ale wstyd mu by艂o si臋 wyprasza膰, milcza艂. Tymczasem jeden z wojewodzic贸w po艂o偶y艂 pi臋膰dziesi膮t dukat贸w na karcie i podsun膮艂 j膮. Pocz膮tku tego by艂o dosy膰, by inni za poniterki chwycili. St贸艂 ostawiono doko艂a.
Nie bez strachu, cho膰 艣miej膮c si臋, genera艂 do艣膰 niezgrabnie tali膮 rozpocz膮艂. Nie wiadomo, jemu czy gosposi sprzyja艂o szcz臋艣cie, bo w ci膮gu tej talii bank si臋 potroi艂. Baron o "va banque" nie my艣la艂. Powoli zaczynano siada膰 i gra si臋 na dobre rozpocz臋艂a.
Go艣ci przyby艂o jeszcze kilku.
Genera艂 by艂 w najdoskonalszym humorze, sz艂o mu na podziw szcz臋艣liwie. Gracze, cho膰 si臋 krzywili, widz膮c niezgrabno艣膰 bankiera, spodziewali si臋 z niej p贸藕niej korzysta膰. W istocie karty trzyma艂 niezr臋cznie; kilka razy mo偶na je by艂o podpatrzy膰.
Stawiano niby na pewne, 艣miej膮c si臋, no i przegrywano. Gospodyni oddycha艂a troch臋 swobodniej widz膮c, 偶e przynajmniej dom tego wieczora nie b臋dzie pusty.
O偶ywiona gra trwa艂a jak zwykle do kolacji. Genera艂, wstaj膮c od niej, by艂 dosy膰 grubo wygrany, rozpromieniony i wdzi臋czny Loisce za tak dobr膮 rad臋.
Miano ju偶 siada膰 do sto艂u, gdy we drzwiach dalekich pokaza艂a si臋 niespodzianie i niew艂a艣ciwie Brysia, daj膮c znaki Loisce, i偶 c贸艣 pilnego przynosi艂a. Zr臋cznie si臋 wysun臋艂a pani domu, poszepta艂a c贸艣 z ni膮 i powr贸ci艂a robi膰 honory wieczerzy, ale widocznie pomieszana, uskar偶aj膮c si臋 bardzo (na) silny b贸l g艂owy.
To by艂o powodem, 偶e go艣cie po艣pieszyli z ostrygami i dorozumiewaj膮c si臋, i偶 si臋 ich pozby膰 chciano, po wieczerzy po偶egnali Loisk臋. Wszyscy uwa偶ali, 偶e czy j膮 bola艂a g艂owa, czy nie, ale c贸艣 na niej ci臋偶y艂o. Ogl膮da艂a si臋 niespokojnie, niecierpliwie i nie s艂ysza艂a, co do niej m贸wiono.
Genera艂, bardzo sumiennie podzieliwszy wygran膮, uca艂owawszy r膮czki kasztelanicowej, wyszed艂 ostatni, brz膮kaj膮c dukatami w kieszeni i my艣l膮c je jeszcze tej偶e nocy zanie艣膰 do kamienicy Dulfusa, na pierwsze pi臋tro, przy D艂ugiej ulicy. U Bera na Podwalu gra by艂a mniejsza i towarzystwo mniej dobrane.
Ledwie si臋 drzwi za genera艂em zamkn臋艂y, gdy szybkim krokiem Loiska pobieg艂a do gabinetu swojego przy sypialnym pokoju.
Tu, rozparty w krze艣le wygodnie, z butelk膮 p臋kat膮 burgunda przy sobie i kielichem na p贸艂 wypr贸偶nionym, siedzia艂 hrabia, kt贸rego艣my ju偶 raz u Loiski widzieli.
- Nie gniewaj偶e si臋 - zawo艂a艂, nie podnosz膮c si臋 z krzes艂a - prosz臋 ci臋! Musia艂em Kurdwanowskiego *55 i par臋 os贸b jeszcze na rad臋, w sprawie bardzo wa偶nej, zaprosi膰 do ciebie. Nigdzie teraz pewnym by膰 nie mo偶na, 偶e kto艣 nie pods艂ucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten Francuz, sekretarz pana Ignacego, mojego dobrego przyjaciela, co dzie艅 chodzi z raportem do Bu艂hakowa, jak pisarz Rzewuskiego przekupiony by艂 przez pana Ciachi *56 - mo偶e i mnie kto艣 wyda膰 przed spiskowymi.
Loiska sta艂a s艂uchaj膮c.
- Ale panie het...
- Hrabio - poprawi艂 siedz膮cy w krze艣le. - Prosz臋 ci臋, nie irytuj si臋 tym. Przecie偶 to domowi twemu krzywdy nie czyni.
"Ma foi!" Nie jeste艣my pierwsi lepsi. A wcale nie 偶ycz臋 sobie, aby kto o nas wiedzia艂.
- U mnie schadzki po nocy? - zamrucza艂a Loiska.
- Bardzo s膮 naturalne i daleko 艂atwiej wyt艂umaczone, "ma toute belle" *57 - 艣miej膮c si臋 rzek艂 hrabia. - "Pas de pruderies!" *58 Ka偶 przychodz膮cych i pytaj膮cych o mnie tu puszcza膰. Gabinet ten nam starczy, a tu nas ludzie twoi dewiza偶owa膰 *59 nie b臋d膮.
Pod te czasy spisk贸w, koniuracyj, *60 katilinari贸w *61 nale偶y by膰 ostro偶nym.
M贸wi艂 to hrabia na p贸艂 drwi膮co.
- Ty, prze艣liczna gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum *62 mo偶esz... no, robi膰, co ci si臋 podoba. Obecno艣膰 twa by艂aby dla nas, cho膰 ju偶 podtuptanych, niebezpieczn膮 dystrakcj膮. *63 Loiska, ramionami ruszaj膮c, wysz艂a i w tej偶e chwili w ma艂ych drzwiczkach pokaza艂 si臋 genera艂 Kurdwanowski.
- Ledwiem si臋 potrafi艂 pozby膰 Suchorzewskiego - rzek艂 od progu. - Jest to cz艂owiek wielce po偶yteczny, ale j臋zyka nie utrzyma.
- Zlituj si臋, a kt贸偶 by tego krzyka艂臋 wzi膮艂 do rady tajemnej?! - zawo艂a艂 hrabia. - Bawimy si臋 nim wszyscy, bo jest wy艣mienity i bierze si臋 na serio; ale niech go kaci porw膮, jaki g艂upi! Tego rodzaju krety艅stwa *64 - doda艂 - spotka膰 mi si臋 nie trafi艂o w 偶yciu, bo po艂膮czone z rodzajem wymowy, czyni膮cej wra偶enie na t艂umie, i maj膮ce pozory czego艣 nieg艂upiego. Suchorzewskiego musimy piastowa膰 jak oko w g艂owie, bo go mo偶na jak miot艂臋 w komin popchn膮膰, gdzie si臋 kominiarzowi samemu i艣膰 nie chce. Don Kiszot *65 nasz sejmowy, do pary z kasztelanem 艂ukowskim. *66 Hrabia 艣mia艂 si臋 jeszcze, gdy naprz贸d jeden ma艂ego wzrostu, przygarbiony, w okularach, wszed艂 m臋偶czyzna, ze 艣miesznym zmarszczeniem twarzy przypatruj膮c si臋 tym, co go poprzedzili. Potem wsun膮艂 si臋 pleczysty, w mundurze wojskowym, 艣rednich lat brunet, kt贸ry z dala i z wielkim uszanowaniem si臋 pok艂oni艂. Wszyscy, usadowiwszy si臋 na znak dany przez hrabiego, gdzie kto m贸g艂, od niego oczekiwa艂 zagajenia. On tu widocznie stanowi艂 ognisko.
Nie zapraszaj膮c go艣ci swych na burgunda, kt贸rego sobie nalewa艂, hrabia pomy艣la艂 nieco i zamiast sam pocz膮膰, odezwa艂 si臋:
- Kurdwanowski, m贸w ty za mnie. Nie podno艣 tylko g艂osu. Ja mam ten brzydki zwyczaj, 偶e jak ostatni szlachcic polski nie mog臋 m贸wi膰 bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczy艂y. M贸w kr贸tko, Kurdwanosiu, i cicho. Chocia偶 jeste艣my w miejscu bezpiecznym, dzi艣 za nic r臋czy膰 nie mo偶na.
Kurdwanowski 艣mia艂y by艂, ale wymow膮 nie celowa艂. Zacz膮艂 od tego, 偶e si臋 zaj膮kn膮艂. Hrabia, lubi膮cy si臋 po艣mia膰 przy ka偶dej sposobno艣ci - nawet gdy o najwa偶niejsz膮 w 艣wiecie rzecz chodzi艂o - nie mo偶na by艂o r臋czy膰, czy umy艣lnie genera艂a na sztych nie wystawi艂.
- Rzecz tedy taka jest - m贸wi艂 genera艂 z wysi艂kiem. - Nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e spisek i zamach na Rzeczpospolit膮 istnieje, 偶e j膮 utopi艣ci chc膮 na monarchi膮 absolutn膮 przerobi膰 i swobody szlacheckie odwieczne podepta膰.
B膮d藕 co b膮d藕, cho膰by 偶ycie stawi膰 przysz艂o, my tego nie dopu艣cimy.
Po cichu m臋偶czyzna w okularach potwierdzi艂:
- Nie godzi si臋 dopu艣ci膰.
Tu hrabia, widz膮c, 偶e genera艂owi sz艂o jak z kamienia, machn膮艂 r臋k膮 i sam g艂os zabra艂:
- Spiskowi, cho膰by tak rozumnego mieli cz艂owieka na czele, jak m贸j serdeczny przyjaciel pan Ignacy, jak ksi膮dz biskup kamieniecki i ten demagog podkanclerzy, zjedz膮 licha, gdy czego doka偶膮 bez kr贸la. Obmotali go te偶, opl膮tali i wzi臋li w kuratel臋. *67 Nikt tego cz艂owieka lepiej nie zna nade mnie. Pan Ignacy ze swoim i z Piatolego rozumem nigdy by niczego nie dokaza艂, gdyby jako eks-jezuita *68 nie u偶y艂 kobieciny jako po艣redniczki. Ale to "intra parenthesim". *69 Kr贸la im potrzeba odebra膰. Ale jak?
Ot贸偶 to s臋k! Prymas si臋 usun膮艂, pani krakowska pr贸偶no kwili.
Grabowska si臋 gniewa, ale czasy jej przesz艂y. Kr贸l znosi jej 艂ajanie z pokor膮, bo mu dobrze uszy naciera, a gdzie indziej si臋 konsultuje. *70 Gdyby艣my kwok臋 znale藕li nawet, niepewny to 艣rodek. A kr贸la nam potrzeba mie膰 koniecznie!
Wszyscy potakiwali. Hrabia g艂os zni偶y艂; s艂uchaj膮cy skupili si臋 bli偶ej.
- Ja wam powiadam, 偶e czasem i od wariat贸w si臋 czego艣 nauczy膰 mo偶na i trzeba.
Tu si臋 u艣miechn膮艂.
- Pami臋tacie - doda艂 zupe艂nie ju偶 cicho - jak konfederaci barscy *71 porwali Kr贸la Jegomo艣ci? Nie by艂o to g艂upio, tylko wykonanie my艣li nie odpowiedzia艂o. A gdyby艣my my zr臋czniej to wykonali? Ja za sukces r臋cz臋; ludzi mam i ludzi dam. Jad膮cego do 艁azienek w alei Ujazdowskiej otoczymy i porwiemy. W naszych r臋kach b臋dzie inny. (Projekt ten jest historyczny - przyp. autora).
Milczenie g艂臋bokie zapanowa艂o, gdy hrabia m贸wi膰 przesta艂.
S艂uchaj膮cy ogl膮dali si臋 jeden na drugiego. Hrabia 艣ledzi艂 uczynione wra偶enie. Nie oponowa艂 nikt wprawdzie, lecz i przyzwolenia ani oklasku my艣l 艣mia艂a nie znalaz艂a. M臋偶czyzna w okularach pocz膮艂 powoli:
- Cho膰by艣my na sam臋 t臋 my艣l zgodzi膰 si臋 mogli, wykonanie nies艂ychanie trudne, niebezpiecze艅stwo wielkie, ryzyko straszne!
- Ale tym razem g艂ow臋 daj臋 - przerwa艂 hrabia - 偶e si臋 uda. Ja w tym... Mam w艂adz臋, si艂臋, ludzi po temu, a chwil臋 potrafi臋 wybra膰, bo wiem, co si臋 ka偶dego dnia na dworze dzieje.
Dyskutujmy za艂o偶enie, egzekucj膮 *72 bior臋 na siebie.
- Suponujemy *73 wi臋c - pocz膮艂 okularowy - i偶 rzecz si臋 ma wykona膰. Dalej co? Kr贸la mamy tedy w r臋ku, ale c贸偶 z nim?
- Z kr贸lem w r臋ku natychmiast rekonfederacja. *74 呕ywio艂y do niej gotowe.
- Ale gdzie Najja艣niejszego Pana my艣li hrabia uprowadzi膰? Tu w Warszawie oni maj膮 za sob膮 ludno艣膰, cz臋艣膰 wojska, sejm...
- Ta ta ta! - zawo艂a艂 hrabia.
- Im si臋 zdaje, 偶e oni to wszystko maj膮. Terroryzuj膮! Ka偶膮 milcze膰, krzycz膮 i nikt si臋 odezwa膰 nie 艣mie. Mamy przeciwko nim bro艅 doskona艂膮. Naprz贸d 藕renic臋 wolno艣ci nam chc膮 wyrwa膰; po wt贸re wiemy z pewno艣ci膮, 偶e traktuj膮 zdrajcy z Prusakiem, *75 chc膮c przymierze z nim okupi膰 ust膮pieniem Gda艅ska i Torunia. B臋d膮 dowody czarno na bia艂ym. Ca艂膮 t膮 fakcj膮 *76 nimi zabijemy. Kr贸l, raz w naszych r臋kach, 艣piewa膰 b臋dzie, jak my zagramy. Zbyt mi臋kki i rozumny cz艂ek, by si臋 opiera艂, a w gruncie on widzi, 偶e robi g艂upstwo, tylko biedaczysko oprze膰 si臋 nie ma si艂y. T臋 si艂臋 my mu damy!
Zamilkli wszyscy. Hrabia si臋 coraz my艣l膮 w艂asn膮 zapala艂, burgunda pi艂, 艣mia艂 si臋 i rzuca艂 oczyma po swoich.
- C贸偶 panowie na to?
Skromny 贸w m臋偶czyzna, kt贸ry si臋 dot膮d nie odzywa艂 i sta艂 troch臋 na uboczu, nagle wtr膮ci艂:
- My艣l, jak nie mo偶e by膰 lepsza. 艢mia艂a, jedyna w dzisiejszych okoliczno艣ciach, co nas zbawi膰 mo偶e i od wojny uchroni膰. To ju偶 o nic nie idzie, tylko jak? Quomodo? *77 Hrabia si臋 u艣miechn膮艂.
- Najg艂贸wniejsza rzecz - rzek艂 - zachowa膰 tajemnic臋, ale tak膮, aby 偶ywa dusza, opr贸cz nas, nie domy艣la艂a si臋 tego. Nikt dzi艣 nic podobnego przypu艣ci膰 nie mo偶e, nikomu takie zuchwalstwo na my艣l nie przyjdzie. Kr贸l jegomo艣膰, s艂uchaj膮c tego mi艂ego wo艂ania: "Kr贸l z narodem, a nar贸d z kr贸lem", bezpieczny jest, spokojny, ani mu si臋 艣ni nic podobnego. Stary jego stangret na ko藕le, dw贸ch lokaj贸w, adiutant, mo偶e kilku konnych mu towarzyszy, i to nie zawsze, gdy do 艁azienek jedzie.
Postara膰 si臋 o to naj艂atwiej, aby naznaczonego dnia ludzie, jakich nam potrzeba, z nim jechali lub aby ich jak najmniej by艂o. W alei otoczy go przechodz膮cy oddzia艂 wojska, kt贸rego ja pewnym b臋d臋, i we藕miemy go tak cicho, 偶e na zamku ani o tym wiedzie膰 b臋d膮. A gdy na larum *78 uderz膮, Kr贸l Jegomo艣膰 mie膰 b臋dzie przy sobie imponuj膮c膮 si艂臋 militarn膮.
A co?
Hrabia z rozweselon膮 twarz膮 wsta艂 z krzes艂a.
Obecni zdawali si臋 przyjmowa膰 my艣l bez sporu; jeden tylko okularowy mia艂 min臋 oboj臋tn膮 i nieprzekonan膮.
- Wszystko to bardzo pi臋knie - rzek艂. - Zasadniczo rzecz si臋 zdaje obmy艣lana na pewnej podstawie, z gruntown膮 znajomo艣ci膮 sytuacji i charakteru kr贸la. Ale ja, Tomasz niewierny, *79 powtarzam swoje:
wykonanie trudne, niebezpieczne!
Gdyby si臋 nawet uda艂o, zawre w ca艂ym kraju jak w kotle.
Patrioci *80 maj膮 znaczn膮 si艂臋...
- Nieprawda, jako 偶ywo! - przerwa艂 Kurdwanowski. - Terroryzm usta zamyka. Dr偶膮 wszyscy i odzywa膰 si臋 nie 艣mi膮; ale prawdziwi republikanie j臋cz膮 widz膮c, 偶e grozi "absolutum dominium" *81 i ruina swob贸d naszych.
- Tak jest - potwierdzi艂 hrabia gor膮co. - Patriotyzmy modne i kunsztowne; ale to, czyme艣my 偶yli wieki, "auream libertatem", *82 op艂akuj膮 wszyscy.
Okularowy nieznacznie ramiona podni贸s艂.
- Suponujemy, 偶e tak jest - rzek艂 - ale wykonanie! Trzeba ludzi do niego, zatem i do konfidencji *83 przypu艣ci膰 niema艂o os贸b, a gdzie偶 to u nas widziana rzecz, a偶eby si臋 sekret utrzyma艂? Nie ma narodu mniej nad nas do tajemniczych rob贸t stworzonego. Zaleje kto wieczorem pa艂k臋, b臋dzie 艣ciska艂 i 艣lini艂 z pierwszym lepszym, rozp艂acze i wypaple. Rzadki, co by przed 偶on膮 j臋zyk wstrzyma艂 lub przed kochank膮. G臋ba b臋dzie 艣wierzbia艂a. Nu偶 przed czasem kto b膮knie... po wszystkim.
Hrabia si臋 rzuca艂 s艂uchaj膮c:
- Mylisz si臋, panie stra偶niku *84 - rzek艂. - Ludzi b臋dziemy mieli, nie spowiadaj膮c si臋 przed nimi. Asindziej powiadasz, 偶e nie ma narodu, kt贸ry by do sekret贸w mniej od nas by艂 stworzony - "concedo"; *85 ale te偶 nie ma narodu, kt贸ry by przywi膮zawszy si臋 do cz艂owieka, 艣lepiej w niego wierzy艂. Ja mam takich, co po dobrym 艣niadaniu p贸jd膮 za mn膮, nie pytaj膮c, k臋dy zechc臋.
- A, prawda! - doda艂 milcz膮cy m臋偶czyzna. - S艂owo daj臋! Prawda 艣wi臋ta!
Pan stra偶nik zamilk艂.
- Zatem - podchwyci艂 hrabia - my艣l t臋 ka偶dy z nas bierze "ad deliberandum", *86 ale z samym sob膮, i wi膮偶emy si臋 naj艣wi臋tsz膮, najuroczystsz膮 przysi臋g膮.
Tu hrabia palce z艂o偶one podni贸s艂 do g贸ry.
- Pod kpem, szelm膮 i infamisem, *87 nikomu, rodzonemu ojcu ni bratu, ani s艂owa!
Obejrza艂 si臋 m贸wi膮cy. Wszyscy bez wyj膮tku popodnosili palce i szeptali co艣 jakby przysi臋g臋.
- Ale bo te偶 wygada膰 si臋 z tym, to by znaczy艂o gard艂a nadstawi膰 - rzek艂 stra偶nik. - Spisek taki, bo膰 to koniuracja nie co innego, pachnie...
- Czym ma pachn膮膰? - przerwa艂 hrabia. - Dobrym starostwem i krzes艂em senatorskim, gdy si臋 uda. A 偶e si臋 uda...
Uderzy艂 si臋 w piersi.
- Nie zaprzeczycie, 偶e bu艂awa, *88 kt贸r膮 mam honor dzier偶y膰, ma pewne prerogatywy, *89 cho膰 ten g艂upi sejm wydrze膰 je jej pragnie i pierszego str贸偶a wolno艣ci *90 obezw艂adni膰. Zjedz膮 kaduka! S膮 tradycje! Jeszcze nowostki te si臋 nie przej臋艂y i ta fakcja swojego sejmu nie zamkn臋艂a.
Stanie przeciw konfederacji rekonfederacja. Kr贸l b臋dzie z nami.
Tu roz艣mia艂 si臋 bardzo g艂o艣no.
- A, do偶y膰 tej chwili, gdy si臋 to wszystko rozproszy i po mysich dziurach szuka膰 b臋dzie schronienia! - zawo艂a艂. - Warto prawdziwie c贸艣 za to po艣wi臋ci膰.
Zatar艂 r臋ce, a potem palec po艂o偶y艂 na ustach.
- Tylko sza!
Narada zdawa艂a si臋 sko艅czona.
Stra偶nik tylko przyst膮pi艂 do hrabiego i na bok si臋 z nim usun膮wszy, chwil臋 c贸艣 szepta艂.
- Wiecie panowie co? - odezwa艂 si臋 hrabia. - Pierwsza my艣l jest rzucona; niech ziarno to kie艂kuje, niech ro艣nie. Schodzi膰 si臋 nam potrzeba gdzie艣, aby je艣li komu co przyjdzie do g艂owy, podda艂 to dyskusji.
Zatem, zdaje mi si臋, 偶e stosowniejszego k膮ta, jak tu, trudno znale藕膰. Dom nie tak bardzo na oku. Pi臋kna gosposia, gra u niej... je艣li kogo wabi膮, dziwu nie ma. Nikt tu nie podejrzewa. U mnie, cho膰 ludzi moich znam, za nikogo nie r臋cz臋.
Za tydzie艅 wi臋c, o tej samej godzinie ja uprosz臋 znowu, aby nam si臋 dano naradzi膰.
By艂 to znak do rozchodzenia si臋. Hrabia z wolna r臋kawiczki nak艂ada艂 i szepn膮艂 Kurdwanowskiemu, aby go艣ci wyprowadza艂. Sam chcia艂 pozosta膰 i gospodyni podzi臋kowa膰.
Gospodyni r臋czy艂a wprawdzie, 偶e nikt pods艂uchiwa膰 nie mo偶e i nie b臋dzie, ale sama czu艂a si臋 uprawnion膮 do nastawienia ucha.
Cieniuchne drzwiczki, ukryte za pawilonem, *91 doskonale si臋 do tego nadawa艂y. Ciekawo艣膰 by艂a zbyt wielk膮, aby si臋 oprze膰 jej mog艂a. Naradzano si臋 tajemnie, a posiadanie tajemnicy jest zawsze si艂膮 nie do pogardzenia. Pi臋kna Loiska, stoj膮c za drzwiczkami, wys艂ucha艂a tak prawie ca艂ej rozmowy, a cho膰 u艂amki pewne nie dosz艂y jej uszu, 艂atwo domy艣le膰 si臋 ich mog艂a. 艢mia艂o艣膰 pomys艂u hrabiego przerazi艂a j膮, os艂upia艂a niemal. Serce uderzy艂o jej mocno, gdy si臋 uczu艂a pani膮 tak wa偶nego sekretu. Trzyma艂a wi臋c w r臋ku ni膰 spisku i mog艂a... w g艂贸wce si臋 jej zawraca艂o. By艂a nadzwyczaj rada z siebie, i偶 podesz艂a pod drzwiczki.
Nim si臋 jeszcze rozchodzi膰 pocz臋to, przesz艂a dla niepoznaki po cichutku do salonu i tam oczekiwa艂a, aby jej Brysia, na czatach stoj膮ca, zna膰 da艂a, 偶e do gabinetu mo偶e powr贸ci膰.
Zamiast Brysi sam hrabia otworzy艂 drzwi, oczyma szukaj膮c pani domu. Majestatycznym kroczkiem, z twarzyczk膮 kwa艣n膮 i nachmurzon膮 umy艣lnie, Loiska zbli偶y艂a si臋 do niego.
- Dzi臋kuj臋 i dobranoc! - zawo艂a艂 hrabia. - Tak, niestety, dobranoc da膰 musz臋, bo...
Spojrza艂 na ni膮 szydersko nieco.
Loiska zmarszczy艂a si臋 gro藕no.
- Panie hrabio - rzek艂a - niech偶e ta narada o godzinie tak niezwyk艂ej, b臋dzie ostatni膮.
- A, "par exemple"! *92 - przerwa艂 偶ywo, kapelusz ju偶 na g艂ow臋 na艂o偶ywszy, go艣膰. - O tym ja nie chc臋 s艂ysze膰. "Ma toute belle", zobaczysz, 偶e na ma艂ej, wy艣wiadczonej mi us艂udze 藕le nie wyjdziesz.
Sk艂oni艂 si臋 i dalszych protestacyj s艂ucha膰 ju偶 nie chc膮c, wyszed艂.
Loiska siad艂a zm臋czona, ale w duszy uradowana wielce. Ma艂o jest kobiet, kt贸re by z posiadania wielkiej tajemnicy nie by艂y uszcz臋艣liwione, a w po艂o偶eniu i przy charakterze pi臋knej pani - sekret takiej wagi by艂 prawdziwym darem nieba.
W艣r贸d tego spo艂ecze艅stwa obracaj膮c si臋 z trudno艣ci膮, w po艂o偶eniu b臋d膮c w膮tpliwym, w艂a艣nie teraz, gdy starosta zdawa艂 si臋 chcie膰 j膮 opu艣ci膰, gdy hrabia W. ostyga艂, potrzeba jej by艂o mie膰 w r臋ku nowy or臋偶 do obrony i dzia艂ania. Straty poniesione dnia tego mniej ju偶 dotkliwie bola艂y.
Jak znaczniejsza cz臋艣膰 ludzi owych czas贸w, Loiska nie mia艂a przekona艅 偶adnych, sympatie nie poci膮ga艂y jej ku 偶adnemu obozowi. Z jednym z nich tylko wi膮za艂y j膮 bli偶sze stosunki i interes. Gotow膮 by艂a zupe艂nie po艣wi臋ci膰 ludzi, dla kt贸rych nie mia艂a szacunku ani przywi膮zania, gdyby si臋 to tylko na co zda艂o.
Mog艂a kr贸la obroni膰! U艣miecha艂a si臋, my艣l膮c o tym i o nieopatrzno艣ci hrabiego, kt贸ry szuka艂 sobie tak przemy艣lnie bezpiecznego k膮ta, a drzwi zapomnia艂 obejrze膰 i g艂os tak podnosi艂, 偶e go w trzecim pokoju s艂ycha膰 by艂o. To, co m贸wi艂 stra偶nik, przychodzi艂o jej na my艣l. Wielka膮 zdawa艂 si臋 mie膰 s艂uszno艣膰.
W nier贸wnie lepszym humorze, ni偶 z wieczora by艂a, znalaz艂a j膮 przy rozbieraniu powiernica Brysia, a par臋set dukat贸w, wygranych przez genera艂a, tak偶e si臋 do tego przyczyni膰 mog艂o, bo w domu nie zawsze by艂 dostatek, a nieustannie zwi臋ksza艂y si臋 potrzeby. Im po艂o偶enie Loiski dwuznaczniejszym by艂o, tym wi臋cej dla poz艂ocenia go potrzebowa艂a. Z u艣miechem na ustach usn臋艂a spokojnie i marzy艂a mo偶e, i偶 starosta kl臋cza艂 u n贸g jej, bia艂膮 r臋k臋 ca艂owa艂, a u stopek sk艂ada艂 wszystko, co mia艂: serce, r臋k臋, skarby, imi臋 i... m艂odo艣膰 ledwie rozkwit艂膮, kt贸rej jej tyle pa艅 mia艂o zazdro艣ci膰.
Wsta艂a Loiska p贸藕no bardzo.
Ranek, jak zawsze, sprowadzi艂 do przedpokoju przekupni贸w i us艂u偶nych faktor贸w.
Naprzykrzonym wierzycielom mo偶na by艂o da膰 teraz ma艂膮 zaliczk臋.
Dziwnym wyda艂o si臋 troch臋 Loisce, 偶e przy toalecie go艣ci nie by艂o, i gdy ubrana prze艣licznie na przedobiedzie wysz艂a do salonu, nikt si臋 nie zjawi艂. By艂o to prawie nie praktykowanym.
Z po艂udnia na chwil臋 wpad艂 pan Tytus, tylko aby oznajmi膰, i偶 prawdopodobnie starost臋 przyprowadzi. Ale Loiska ju偶 mniej si臋 zdawa艂a dba膰 o to.
Oboj臋tnie do艣膰 odpar艂a:
- Bardzo mi b臋dzie mi艂o.
Z Tytusem jednak obesz艂a si臋 grzecznie, by艂a mu wdzi臋czn膮 za gorliwo艣膰 jego i bia艂膮 r膮czk臋 wyci膮gn臋艂a do poca艂owania. Po przeja偶d偶ce do miasta, bo gdy mia艂a pieni膮dze, zawsze czego艣 ze sklep贸w potrzebowa艂a i ch臋tnie traci艂a na fraszki, Loiska wr贸ci艂a do domu, aby si臋 na wiecz贸r przystroi膰.
Hrabia W. nie dawa艂 znaku 偶ycia. Mia艂oli to oznacza膰, 偶e przyb臋dzie czy 偶e... Nie umia艂a odgadn膮膰. W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani 偶adnego z tych, co z nim grywali, nie mog艂a si臋 doczeka膰. Troch臋 j膮 to zniecierpliwi艂o. Wi臋c nawet genera艂 ten przebrzyd艂y j膮 zdradzi艂. Hrabia W. widocznie by艂 stracony. Znajdowa艂a teraz, 偶e to by艂o bardzo szcz臋艣liwym, bo gracz m贸g艂 w ko艅cu dom jej skompromitowa膰. Ale ta pustka w domu, te salony o艣wiecone dla nikogo.
Na pr贸偶no stara艂a si臋 sama oszuka膰, uspokoi膰, wyt艂umaczy膰 to na dobre. 艁zy jej chwilami w oczach stawa艂y. Wszystkie wi臋c najwyszuka艅sze rachuby zawie艣膰 j膮 mia艂y? Szuka艂a w swym post臋powaniu omy艂ek i znale藕膰 ich nie mog艂a. Mi艂o艣膰 w艂asna j膮 za艣lepia艂a.
Tak cz臋艣膰 wieczora up艂yn臋艂a:
nie by艂o nikogo. Spodziewa艂a si臋 jeszcze starosty, my艣l膮c ju偶 z troch膮 niepewno艣ci, jak si臋 z nim obchodzi膰 mia艂a. Czy Tytus mia艂 s艂uszno艣膰, czy te偶 ona?
Loiska by艂aby w najgorszy humor wpad艂a, gdyby nie podchwycona tajemnica, kt贸r膮 sobie obiecywa艂a zu偶ytkowa膰. Stanowi艂o to ca艂膮 jej pociech臋.
Godzina ju偶 by艂a dosy膰 p贸藕na, gdy w przedpokoju us艂ysza艂a pani domu szastanie nogami. Mia艂a s艂uch tak delikatny, a pami臋膰 tak doskona艂膮, 偶e prawie wszystkich swoich go艣ci rozpoznawa艂a po chodzie, po g艂osie, po czym艣 nieznacznym.
Wzdrygn臋艂a si臋 i zadr偶a艂a, us艂yszawszy ochryp艂y g艂os basowy, znany jej dobrze, ale ju偶 od dawna ju偶 nie obijaj膮cy si臋 o 艣ciany jej mieszkania.
Odgad艂a po nim krajczego.
By艂 to mo偶nej i wielkiej rodziny w kraju potomek, podupad艂y, s艂ynny z najwi臋kszych szale艅stw i rozpusty, utracjusz, *93 zrujnowany awanturnik, kt贸ry si臋 teraz najmniej godziwymi 艣rodkami od ostatecznej broni艂 n臋dzy.
Familia, wyrzekaj膮c si臋 go, uwa偶aj膮c za odrzutka, ju偶 mu nie pomaga艂a. On j膮 napastowa艂, procesowa艂, a 偶e niegdy艣 mia艂 stanowisko urodzeniu odpowiednie, wciska艂 si臋 wsz臋dzie: do kr贸la, do dygnitarzy i by艂 plag膮 ca艂ego spo艂ecze艅stwa. Cynik, *94 nie mierz膮cy wyraz贸w, podra偶niony, wsz臋dzie, gdzie wszed艂, przynosi艂 z sob膮 skandal.
Uciekano od niego jak od zapowietrzonego, i ci nawet, co niewiele lepsz膮 od niego reputacj膮 *95 mieli u ludzi, z krajczym na r贸wni stawa膰 nie chcieli. Stary rozpustnik, zawsze jeszcze licz膮c si臋 za magnata, bo mu mnogie procesa, w jego przekonaniu, odzyskanie jakiej艣 bajecznej fortuny zapewnia艂y, upodoba艂 by艂 sobie bardzo kasztelanicow膮 i chcia艂 si臋 nawet z ni膮 偶eni膰; ale Loiska, mimo tytu艂u, jaki jej przynosi艂, obrzydliwego cz艂eka ze wstr臋tem odpycha艂a. To mog艂o da膰 miar臋 upadku krajczego.
Od dawna nie bywa艂 on ju偶 u Loiski, a przybycie jego tak j膮 oburzy艂o, 偶e chcia艂a podbiec, aby ludziom da膰 rozkaz nieprzyjmowania, gdy on ju偶 si臋 z pa艅sk膮 but膮 wtoczy艂 do salonu.
By艂 to typ osobliwy zrujnowanego magnata, kt贸remu pozosta艂y duma, 艣mia艂o艣膰, przesadzony cynizm dawny i maniery wielkiego 艣wiata, po艂膮czone z grubia艅stwem jakim艣.
Twarz czerwona, ca艂a w plamach i wyrzutach, przypomina艂a Tyberiuszow膮. *96 Pi臋kne niegdy艣 suknie le偶a艂y na nim pomi臋te, zaniedbane, starte, poplamione.
R臋ce i nogi obrz臋k艂e mia艂 od podagry, a szyj臋 i twarz pomarszczon膮 i wychud艂膮.
Wejrzenie zuchwa艂e, og艂upione, obwis艂e wargi, oczy p艂on膮ce budzi艂y najwi臋ksz膮 odraz臋. Przy tym wszystkim mia艂 jeszcze pasj膮 do kobiet i rad by艂 galanta *97 udawa膰, cho膰 r臋ce mu si臋 trz臋s艂y i na nogach ledwie m贸g艂 usta膰.
- Kr贸lowej mojej do n贸偶ek upadam! - zawo艂a艂 wchodz膮c. - C贸偶 to? Sam臋 zastaj臋? Szcz臋艣cie osobliwe! Gdzie dw贸r i adoratorowie asind藕ki?
Chcia艂 si臋 do r臋ki przysun膮膰, ale Loiska si臋 cofn臋艂a i wskaza艂a mu krzes艂o. Krajczy pad艂 na nie.
- Ka偶 mi da膰 si臋 co napi膰 - zawo艂a艂 - pali mnie! Mam szalone pragnienie, a widok tw贸j, kr贸lowo moja, powi臋ksza je.
Pocz膮艂 si臋 艣mia膰, z bydl臋cym wyrazem zadowolenia, oczu nie spuszcza艂 z gospodyni, kt贸ra trzyma艂a si臋 z dala, widoczny mu wstr臋t okazuj膮c.
Krajczy rozpar艂 si臋 szeroko w fotelu, za nogi sycz膮c pochwyci艂, odprostowa艂 si臋 i pr贸bowa艂 u艣miecha膰.
- C贸偶, kr贸lowo moja? - pocz膮艂.
- Pogardzi艂a艣 mn膮, h臋? 呕a艂owa膰 b臋dziesz. Ja proces z tymi 艂otrami wygram i magnatem jak by艂em, tak b臋d臋. Zobaczysz. To s膮 uzurpatorowie. *98 Nie chc臋 im dowodzi膰, 偶e s膮 "illegitimi, *99 ale ta ca艂a linia nie z krwi naszej. Wszyscy o tym wiedz膮. Ju偶 mi ofiarowali p贸艂 miliona, aby mi g臋b臋 zamkn膮膰. Odm贸wi艂em... Naucz臋 ich...! Widzisz, kr贸lowo, by艂aby艣 mia艂a tytu艂 hrabiny i magnack膮 fortun臋, a cho膰 m膮偶 troch臋 stary, ale jary. Z tych b贸l贸w w nogach, da B贸g, na rok przysz艂y Pyrmont *100 mnie wyleczy i mazura jeszcze zata艅cz臋.
Przyniesiono limonad臋; krajczy skrzywi艂 si臋 na ni膮, popatrzy艂, a nareszcie wypi艂.
- Poncz bym by艂 wola艂 - mrukn膮艂.
Loiska ci膮gle si臋 trzyma艂a z dala; go艣膰 oczyma po偶era艂 j膮.
- Wiecznie m艂oda i pi臋kna! - zawo艂a艂. - Ale c贸偶e艣 to tak sama jedna? Hrabia W. grywa艂 u ciebie, h臋? Odprawi艂a艣 go czy on si臋 sam wyabszytowa艂? *101 Loiska ruszy艂a ramionami.
Pragn臋艂a pozby膰 si臋 go przed przybyciem starosty.
- Chcia艂am dzi艣 wyjecha膰 z domu - szepn臋艂a.
Krajczy jakby nie s艂ysza艂.
- Ja tu do ciebie nie bez interesu przyby艂em - rzek艂. - Chcia艂em ci jeszcze t臋 refleksj膮 uczyni膰, 偶e dobrze by艣 zrobi艂a, id膮c za mnie. Masz du偶o rozumku i 艣mia艂o艣ci, pomaga艂aby艣 mi dokucza膰 familii mojej. We dwoje 艂atwiej nad ni膮 odnie艣liby艣my zwyci臋stwo. Samo o偶enienie ju偶 by ich do pasji doprowadzi艂o (zacz膮艂 si臋 艣mia膰), a to by mi by艂o bardzo mi艂ym.
Loiska a偶 nogami tupa艂a z niecierpliwo艣ci. Krjaczy 艣mia艂 si臋, ale mu razem 艂zy z oczu ciek艂y.
- Rozmy艣l si臋, kochaneczko - doda艂 - jam got贸w. Familia b臋dzie si臋 w艣cieka艂a.
- Zdaje mi si臋 - odrzuci艂a Loiska - 偶e panu w艂a艣ciwiej my艣le膰 o doktorze ni偶 o 偶onie.
- Jedno drugiemu nie przeszkadza - odpar艂 go艣膰. - A cho膰 nogi troch臋 strzykaj膮, serce gor膮ce mam, kr贸lowo moja i b贸stwo ty moje! Wiesz - doda艂 nagle - przypominasz mi margrabin臋 de St. Adelgonde, Francuzk臋, dla kt贸rej si臋 z pierwsz膮 偶on膮 rozwiod艂em; kubek w kubek by艂a jak ty. Mia艂em si臋 z ni膮 偶eni膰. Szcz臋艣ciem Francuz mnie wyr臋czy艂. Kocha艂a si臋 szalenie we mnie... by艂em m艂ody...
Loiska odwr贸ci艂a si臋 od niego.
By艂aby wiele da艂a, 偶eby go si臋 pozby膰, gdy w przedpokoju pozna艂a g艂osy Tytusa i starosty.
M艂ody panicz wszed艂 ju偶 do salonu zmieszany i niesw贸j, a zobaczywszy krajczego, kt贸rego zna艂 z reputacji i z widzenia, jeszcze bardziej si臋 zak艂opota艂.
Stary, przymru偶ywszy oczy i popatrzywszy na艅, ruszy艂 si臋, na lasce podpieraj膮c, aby go przywita膰. Loiska, z wyrazem wstr臋tu na twarzy, odwraca艂a si臋 od niego ku nowo przyby艂ym. Ci nie bardzo mieli ochot臋 kuma膰 si臋 z rozg艂o艣nym awanturnikiem, lecz krajczy zmusi艂 ich do tego.
Podszed艂 sam do starosty.
- Ciesz臋 si臋, 偶e asindzieja tu widz臋 - rzek艂 - to dowodzi, 偶e gust masz dobry.
Pi臋膰 grubych palc贸w z艂o偶y艂 razem i w ko艅ce ich si臋 poca艂owa艂, patrz膮c na gospodyni臋. Po czym roz艣mia艂 si臋 cynicznie. Loiska gniewem pa艂a艂a. Starosta, zimno powitawszy natr臋ta, ust膮pi艂 nieco na bok. Krajczy przyczepi艂 si臋 do Tytusa.
- Spotykali艣my si臋 ju偶 gdzie艣 z asindzim, fizjognomia mi znajoma. Przyjacielujesz staro艣cie? Ano, powinien ci by膰 wdzi臋czny za zrobion膮 znajomo艣膰 z t膮 pi臋kn膮 pani膮.
Tytus si臋 nasro偶y艂 i chcia艂 odchodzi膰, ale krajczy nie zwa偶a艂 na to.
- Nie my艣licie zagra膰? Tu co wiecz贸r grywaj膮, h臋? Mia艂em i ja ochot臋 - rzek艂, potrz膮saj膮c kilkunast膮 dukatami w kieszeni.
- Ja gram w co kto chce: lombra, tryszaka, faraona, "vingt et un. *102 Nikt nie odpowiada艂. Wszyscy, nie wyjmuj膮c gospodyni, taki mu ch艂贸d okazywali, 偶e krajczy w ko艅cu, mimo nawyknienia do awanij, obruszy艂 si臋. Kapelusz trzymany w r臋ku na艂o偶y艂 na g艂ow臋, lask臋 postawi艂 naprz贸d i nad膮wszy si臋, pocz膮艂 i艣膰 ku drzwiom, z salonu ju偶 wo艂aj膮c na lokaja:
- Gerome, *103 futerko!
Wyszed艂 tak, nie 偶egnaj膮c si臋 i nie 偶egnany, w progu, cho膰 z wielk膮 trudno艣ci膮, umy艣lnie zaczynaj膮c po艣wistywa膰. Loiska, kt贸rej z gniewu md艂o si臋 zrobi艂o, pad艂a na krzes艂o, zakrywaj膮c sobie oczy.
- M贸j Bo偶e - rzek艂 Tytus - nie potrzeba tego tak bra膰 do serca!
Jest to cz艂owiek znany ze swego cynizmu i bezczelno艣ci. Niedawno to偶 samo zrobi艂 u ksi臋偶ny hetmanowej, *104 kt贸ra go 藕le przyj臋艂a.
Loiska pomy艣la艂a, 偶e 艂atwiej to by艂o znie艣膰 ksi臋偶nie ni偶 jej.
Starosta stara艂 si臋 niby nie widzie膰 wypadku, a os艂odzi膰 przypomnienie jego grzeczno艣ci膮 i zwr贸con膮 na inny przedmiot rozmow膮. Ale wiecz贸r by艂 struty.
Gospodyni nad膮sana nie mog艂a ju偶 przyj艣膰 do siebie i wszystkie jej plany zdobywcze w po艂ykanych 艂zach gniewu si臋 rozp艂yn臋艂y.
Starosta te偶 sztywniejszym by艂 ni偶 dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym, nadskakuj膮cym, ale zimnym.
Loiska uczu艂a, 偶e musiano go przestrzec, 偶e mia艂 si臋 na baczno艣ci i 偶e na opanowanie go tak bardzo liczy膰 nie mog艂a. Z rozpaczy wr贸ci艂a do zwyk艂ego sobie, 艣mia艂ego tonu, do rozmowy bez rachuby, do ostrych dowcip贸w, kt贸re j膮 czyni艂y je艣li niezbyt idealn膮, to bardzo interesuj膮c膮. Z gorycz膮 pocz臋艂a m贸wi膰 o wielkim 艣wiecie, o tych, kt贸rzy na ni膮 patrzy膰 i zna膰 jej nie chcieli. A 偶e dla starosty ton ten i ta 艣mia艂o艣膰 by艂y rzecz膮 now膮, potrafi艂a go rozbawi膰 i zatrzyma膰 do wieczerzy.
Zrozpaczone to post臋powanie lepszy skutek zrobi艂o ni偶 dawna duma i przesadna surowo艣膰.
Starosta wyszed艂 znowu zachwycony.
A jednak by艂a to - wedle potajemnego jego postanowienia - ostatnia, dla przyzwoito艣ci oddana wizyta, gdy偶 chcia艂 si臋 wycofa膰 i nic nie m贸wi膮c Tytusowi, stosunek ten zerwa膰.
Wp艂yn臋艂y na to przestrogi 偶ebraka zagadkowego i tu i owdzie w czasie wizyt oddawanych w mie艣cie pochwytane wyrazy.
Wiedziano ju偶, 偶e bywa艂 u tak zwanej kasztelanicowej i nie odradzaj膮c mu wyra藕nie, mimochodem ostrzegano go o niebezpiecze艅stwie. W艂a艣nie w tych ko艂ach, do kt贸rych zajrza艂, odwiedzaj膮c Ignacego i Stanis艂awa Potockich, wiedziano o stosunkach Loiski z obozem przeciwnym. Zwr贸cono uwag臋 m艂odego ch艂opaka na to, i偶 mo偶e zetkn膮膰 si臋 z lud藕mi, z kt贸rymi stosunki mog艂yby go tam zaprowadzi膰, gdzie zaj艣膰 nie chcia艂, ani by艂 powinien.
Starosta, pomimo m艂odo艣ci i gor膮cego temperamentu, poczyna艂 wchodzi膰 w siebie i my艣le膰.
Ostyg艂 te偶 znacznie dla Tytusa.
O pochwyceniu Baraniego Ko偶uszka nazajutrz wiedziano w mie艣cie, a 偶e Warszawa ca艂a na贸wczas 偶y艂a bardzo podnieconym 偶yciem, 艂akn臋艂a nowin, chwyta艂a je chciwie i z drobnych rzeczy nawet robi艂a wielkie, m贸wiono o tym nie tylko w ulicy, ale i po salonach. Niejednemu zagadkowy ten 偶ebrak dokuczy艂, obawiano si臋 go, odgra偶ano na艅. Sam marsza艂ek Mniszech mia艂 raz z nim do czynienia i pami臋ta艂 o tym. Inni wysoko po艂o偶eni panowie, szczeg贸lniej ci, kt贸rym sejm 1772 roku *105 pami臋tano, ci co otwarcie teraz wyst臋powali przeciw reformom, niejeden raz publicznie szyderstwa znosi膰 od niego musieli i pocieszali si臋 tylko tym, 偶e Barani Ko偶uszek za wariata by艂 og艂oszony.
Dnia nast臋pnego po uwi臋zieniu m贸wiono z nie tajon膮 rado艣ci膮 o tym, 偶e nareszcie bruk warszawski oczyszczony zostanie z niezno艣nego napastnika, kt贸ry niczego nie szanowa艂. Wiadomo艣膰, kolportowana szybko, dosta艂a si臋 i do tych, kt贸rzy potajemny mieli stosunek ze starym i mo偶e u偶ywali go po swej my艣li. Rano w kancelarii ksi臋dza podkanclerzego Ko艂艂膮taja, ksi膮dz Jezierski *106 g艂o艣no opowiada艂 z oburzeniem, 偶e biednego, niewinnego staruszka stra偶 marsza艂kowska mia艂a nies艂usznie pozbawi膰 kawa艂ka chleba. Ksi膮dz podkanclerzy usta wyd膮艂, pokiwa艂 g艂ow膮 i nic nie rzek艂.
Jezierski, sam dowcipny i z艂o艣liwy, a znaj膮cy bli偶ej pono starego, nalega艂 na to, aby si臋 kto wstawi艂 za nim.
- Co bo m贸wisz? - odpar艂 podkanclerzy. - Tego tylko brakowa艂o, aby mnie i was, i tych, co si臋 w to wdadz膮, okrzyczano jako spiskuj膮cych z ulic膮, z demosem. *107 Wszak asindziej wiesz, i偶 m贸wi膮 i tak na mnie, 偶em mieszczan podszczu艂, aby si臋 o swe prawa upominali, 偶em im pisa艂 memoria艂 i mia艂 narady z nimi, a nawet, 偶em od nich wzi膮艂 pieni膮dze.
Ruszy艂 ramionami.
- Zmi艂ujcie si臋, mnie i siebie nie kompromitujcie! Staremu si臋 nic nie stanie. Wyrzuc膮 go precz z miasta, to drug膮 bram膮 powr贸ci i barani ko偶uch zamieni na opo艅cz臋. *108 Skrzywi艂 si臋 ksi膮dz Jezierski.
- "Est modus in rebus" *109 - szepn膮艂. - Niekoniecznie nam samym si臋 trzeba wdawa膰, ale cz艂owieka salwowa膰 musimy.
Ksi膮dz Ko艂艂膮taj ruszy艂 ramionami. Tego偶 ranka pan pisarz, kt贸rego艣my widzieli u Ko偶uszka na poufnej rozmowie, zjawi艂 si臋 u Ignacego Potockiego i po cichu oznajmi艂 mu o aresztowaniu starego. Chc膮c jednak radzi膰 co艣 i ratowa膰 go, potrzeba by艂o post臋powa膰 ostro偶nie i i艣膰 drogami zakrytymi. Wiedziano, ile os贸b domaga艂o si臋 zemsty nad niezno艣nym i zuchwa艂ym cz艂owiekiem.
W salonach, cho膰 jawnie zwano 贸w Barani Ko偶uszek wariatem, po cichutku w nim domy艣lano si臋 jakiego艣 przebranego spiskowca i sprzymierze艅ca patriot贸w. Pi臋kne panie, wysocy dostojnicy, kt贸rym dokuczy艂 stary, domagali si臋 wykrycia tajemnicy, kim by艂 ten zagadkowy szyderca.
- Pan marsza艂ek ma go teraz w r臋ku - m贸wiono - powinien zmusi膰, aby si臋 odkry艂, kim jest. Na to s膮 przecie sposoby.
Podczas gdy po mie艣cie rozpowiadano sobie dnia tego o Baranim Ko偶uszku, Maciej, kt贸ry przez ca艂膮 noc oka zmru偶y膰 nie m贸g艂, skoro 艣wit pobieg艂 do Bernardyn贸w, do ojca Pankracego.
Trafi艂 na to, 偶e w艂a艣nie msz臋 raniej ni偶 zwykle odprawia艂, bo go gdzie艣 wysy艂a膰 miano, i ledwie pochwyci艂 艣piesz膮cego ze 艣niadaniem.
- Ojcze dobrodzieju - zawo艂a艂, cisn膮c si臋 do celi, zap艂akany s艂uga - je偶eli w Boga wierzysz, ratuj! Nieszcz臋艣cie spotka艂o mojego pana, o los kt贸rego ja dawno si臋 l臋ka艂em. Stra偶 marsza艂ka wczoraj go pochwyci艂a.
- Kogo?
- Barani Ko偶uszek - wyj膮kn膮艂 Maciej, ca艂uj膮c r臋kaw habitu. - Je偶eli wy nie poradzicie, to nikt. Mo偶ecie po艣wiadczy膰 za nim.
- Siedzi na zamku? - odpar艂 ojciec Pankracy i r臋ce z艂o偶y艂. - A m贸wi艂em, a przestrzega艂em go!
Co teraz pocz膮膰?
- Ojczuniu, na mi艂o艣膰 bo偶膮, id藕cie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do kogo si臋 uda膰.
Po艣wiadczcie, 偶e to cz艂ek bogobojny i uczciwy.
Ojciec Pankracy g艂ow膮 tylko potrz膮s艂; zda艂o si臋, i偶 potajemnie si臋 modli艂. Maciej niewiele m贸g艂 go nauczy膰 o tym, jak i za co wzi臋to starego.
Pankracy, zamierzon膮 podr贸偶 odk艂adaj膮c, poszed艂 oznajmi膰 o tym gwardianowi, w艂o偶y艂 p艂aszczyk i natychmiast uda艂 si臋 do urz臋dnika, kt贸ry zwyk艂 by艂 wi臋藕ni贸w indagowa膰 i od kt贸rego zale偶a艂o najwi臋cej, co z nimi potem uczyni膰 miano: odes艂a膰 do prochowni, *110 precz wygna膰 czy ukara膰 i wi臋zi膰.
By艂 to ten w艂a艣nie Suzantowski, kt贸ry dnia wczorajszego swoim obyczajem tak si臋 obszed艂 grubia艅sko z Baranim Ko偶uszkiem. Pods臋dka Suzantowskiego zna艂 ojciec Pankracy dosy膰 dobrze, bo niejeden raz do wi臋藕ni贸w chorych lub skazanych chodzi艂. Ale w tej godzinie, gdy tyle mia艂 do czynienia w kancelarii, przyst臋p do niego by艂 trudny. Szcz臋艣ciem, suknia duchowna i popularno艣膰 ojca Pankracego wsz臋dzie mu drog臋 u艂atwia艂y. Przebrn膮艂 wi臋c i stra偶e, i pozamykane dla innych drzwi, dosta艂 si臋 do izby, w kt贸rej ju偶 nad protok贸艂em ze zbiegiem jakim艣 pracowa艂 Suzantowski, i potrafi艂 go odwo艂a膰 na stron臋.
Pods臋dek, dla wypoczynku, przy s膮dzie mia艂 ma艂膮 ciupk臋, w kt贸rej jada艂 niekiedy, je艣li czasu nie mia艂 do stracenia, i drzema艂 po obiedzie. Wprowadzi艂 do niej ojca Pankracego.
- Co jegomo艣ci do mnie sprowadza? - zapyta艂, usadowiwszy go obok siebie.
- Kochany pods臋dku, mi艂osierdzie chrze艣cija艅skie, lito艣膰 - rzek艂 ksi膮dz. - Posadzili艣cie do aresztu ze z艂oczy艅cami cz艂owieka, kt贸rego ja znam nie od dzi艣. M贸wi臋 o Baranim Ko偶uszku. No, w g艂owie u niego czasem pstro, ale to starowina pobo偶ny i poczciwy.
Suzantowski podni贸s艂 do g贸ry g艂ow臋, skrzywi艂 si臋 nieco, r臋k膮 po brodzie pog艂adzi艂, jakby pr贸bowa艂, czy dobrze ogolona, i u艣miechn膮艂 si臋.
- Ale, ba! - rzek艂 cicho. - Uczciwy cz艂owiek. Ale, ba!
A po chwilce doda艂:
- Niech偶e mi jegomo艣膰 dobrodziej b臋dzie 艂askaw powie, co on za jeden.
Ojciec Pankracy oczy spu艣ci艂.
- To, co mnie o sobie wyzna艂 na spowiedzi, "sub sigillo confessionis", *111 tego ja ci nie mog臋 powiedzie膰 - rzek艂 ksi膮dz; - ale 艣wiadcz臋 s艂owem kap艂a艅skim, 偶e krymina艂u na sobie 偶adnego nie ma. Pokutnik jest.
- Bardzo dobrze - odpar艂 Suzantowski - ale przecie imi臋 i nazwisko jakie艣 mie膰 musi.
- Tak, ale przez pokor臋 i dla pokuty uczyni艂 "votum" *112 i偶 je zatai.
- Dobrze - powt贸rzy艂 pods臋dek - a zatem ci膮gnijmy z tego, co艣 jegomo艣膰 dobrodziej mi powiedzia艂, logiczne wnioski.
Pokutuje, zatem zgrzeszy艂, a nazwisko tai przez pokor臋, wi臋c musi ono co艣 by膰 warte, wszelki za艣 cywilny urz膮d domaga si臋 jasno, gdy indaguje. Musimy wiedzie膰, kto ten jegomo艣膰 jest, aby艣my dla艅 nale偶ne, "sic decet", *113 poszanowanie mieli i wzgl膮d pewien.
Ojciec Pankracy zmiesza艂 si臋 troch臋.
- Pods臋dku kochany - rzek艂 - znasz mnie nie od dzi艣 dnia.
Moja por臋ka co艣 warta i s艂owo kap艂a艅skie, cho膰by przed trybuna艂em, si臋 liczy.
Suzantowski pog艂adzi艂 si臋 jeszcze po brodzie, pi贸ro, kt贸re mia艂 zatkni臋te za uchem, wyj膮艂, pocz膮艂 na nie patrzy膰, potem je na paznokciu pr贸bowa膰 i ociera膰 o po艂y wyszarzanego kontusza.
Duma艂.
- "Reverendissime" *114 - rzek艂 powoli - gdyby o mnie jednego sz艂o, wygraliby艣cie spraw臋 mo偶e; ale tu na nieszcz臋艣cie zachodz膮 takie wp艂ywy, takie wzgl臋dy, i偶 ja, jako subaltern *115 nic albo niewiele mog臋. Nie wiem, kto taki ten wasz pokutnik; szanuj臋 tajemnic臋 spowiedzi 艣wi臋tej, ale Barani Ko偶uszek narazi艂 si臋 wysoko po艂o偶onym dygnitarzom.
Suzantowski, min臋 robi膮c oburzenia pe艂n膮, r臋ce za艂ama艂 i szepn膮艂:
- Chyba nie wiecie, 偶e raz jego ekscelencj膮 samego ja艣nie wielmo偶nego marsza艂ka w ulicy 艣mia艂 napastowa膰.
"Horrendum!" *116 Nie wiem, co mu rzek艂, ale swojego czasu hrabia by艂 "furiosus" *117 i tego mu nie zapomnia艂. Je偶eli na贸wczas uszed艂 kary i smagania, winien to by艂 szczeg贸lnym okoliczno艣ciom, 偶e si臋 uwaga odwr贸ci艂a od tego i roztr膮bia膰 nie chciano. Ale dzi艣, na sam膮 wiadomo艣膰 o uwi臋zieniu wszystkie stare grzechy mu przypomniano.
Ruszy艂 ramionami.
- C贸偶 ja tu mog臋? Nic.
- Miej偶e lito艣膰 nad starcem - doda艂 ksi膮dz.
Suzantowski, w milczeniu r臋kami szeroko rozk艂adaj膮c, ukazywa艂, i偶 jest bezsilnym.
- Dzi艣 ju偶, ojcze kochany - rzek艂 g艂os zni偶aj膮c - jak tylko wie艣膰 gruchn臋艂a, 偶e go wzi臋to, natychmiast marsza艂ek sam przys艂a艂, zalecaj膮c najsurowsz膮 indagacj膮.
To m贸wi膮c, Suzantowski ruchem dobitnym okaza艂, jak si臋 ona odbywa膰 mia艂a.
- Na rany boskie! - zawo艂a艂 bernardyn. - To偶 starzec bezsilny!
Pods臋dek doby艂 chustk臋 ogromn膮 z kieszeni, nos otar艂, z艂o偶y艂 j膮 porz膮dnie i rzek艂 g艂osem p艂aczliwym:
- Cho膰by mi si臋 serce kraja艂o, ojczuniu, obowi膮zki moje...
Musimy "statum civilem" *118 jego mie膰 czarno na bia艂ym.
- Ale z niego, cho膰by艣cie go i m臋czyli, niczego si臋 nie dowiecie.
Tu Pankracy zaduma艂 si臋 troch臋 i wtr膮ci艂:
- A nu偶 szlachcic? - rzek艂 nagle.
Suzantowski, kt贸ry tego argumentu si臋 nie spodziewa艂, troch臋 si臋 偶achn膮艂 w ty艂.
Pomy艣la艂.
- Niewiadomo艣膰 grzechu nie czyni - rzek艂. - My u 偶ebraka klejnotu szlacheckiego suponowa膰 nie mo偶emy.
Pomimo to pods臋dek przypuszczeniem szlachectwa cokolwiek by艂 zmieszany. Jakby sam si臋 chcia艂 przekonywa膰, doda艂:
- Bito nieraz i szlacht臋; nie tylko s膮d, ale niejeden magnat na kobiercu, i bez niego, bizuny dawa艂. Panu staro艣cie kaniowskiemu *119 uboga szlachta naprasza艂a si臋 nieraz, a偶 w ko艅cu musia艂 odpowiada膰: "nema hroszy, ne budu bity". - Kiwn膮艂 g艂ow膮. - Gdzie on tam szlachcic!
Lada jaki szlachetka herbu by mi臋dzy ta艂atajstwem, 偶ebractwem, pod kruchtami nie posponowa艂.
- A pokuta! - odpar艂 ojciec Pankracy.
Pods臋dek, kt贸rego coraz g艂o艣niejsza rozmowa, dochodz膮ca przeze drzwi z izby s膮siedniej, niepokoi艂a, wsta艂, jakby chcia艂 sko艅czy膰 konferencj膮 z ksi臋dzem.
- M贸j ojcze - rzek艂 - jedyn膮 rad臋 mam - podni贸s艂 palce do g贸ry. - Chcecie go salwowa膰, tam si臋 potrzeba uda膰, tam. Ja s艂ucham rozkaz贸w.
Westchn膮艂 ojciec Pankracy.
- Gdzie偶e艣cie go posadzili? - zapyta艂.
- Jak to, gdzie posadzili?! - zawo艂a艂 Suzantowski. - Mo偶e mu osobny apartament da膰 miano?
Siedzi razem ze z艂odziejami i w艂贸cz臋gami po艣ci膮ganymi z ulicy.
Ani z miny, ani z czupryny do innego aresztu si臋 nie kwalifikowa艂. Prawo wszystkich r贸wna.
- Z艂oczy艅c贸w - odpar艂 偶ywo ksi膮dz. - Ale on zbrodni 偶adnej nie pope艂ni艂.
Suzantowski otarte pi贸ro za艂o偶y艂 powoli za ucho.
- Wszystko to, ojcze, czego by艣cie po mnie w imi臋 mi艂osierdzia chrze艣cija艅skiego domaga膰 si臋 mogli, kompetencj膮 *120 moje przechodzi.
Mam tylko prawo "inarticulo mortis" *121 pos艂a膰 po spowiednika, a tymczasem pilnowa膰, by z g艂odu nie umar艂.
Z tym Suzantowski ksi臋dza odprawi艂, do sieni go odprowadzi艂 i ze spokojnym sumieniem siad艂 do protok贸艂u.
Pomimo surowo艣ci pods臋dka i zamkni臋tej izby, w kt贸rej siedzieli wi臋藕niowie, troskliwy o pana Maciej, zrobiwszy zapas 偶ywno艣ci 艂atwo przeno艣nej, potrafi艂, przekupuj膮c stra偶e, przes艂a膰 Baraniemu Ko偶uszkowi troch臋 bu艂ek i w臋dliny; ale te staruszek natychmiast pomi臋dzy wsp贸艂towarzyszy rozdzieli艂.
Poniewa偶 dnia tego nie wzywano go jako艣 do prawdziwego badania, zaj膮艂 si臋, nie maj膮c co czyni膰, a o siebie nie okazuj膮c troski ni obawy, robieniem znajomo艣ci z tymi, do kt贸rych los go przybli偶y艂. W pocz膮tku sz艂o to dosy膰 opornie, bo i niekt贸rzy go nawet grubia艅sko zbywali.
P贸藕niej podzia艂 偶ywno艣ci serca mu zjedna艂 i pewien respekt u ludzi, kt贸rzy bezinteresowno艣ci tej zrozumie膰 nie mogli.
Pos膮dzali go te偶 o bzika w g艂owie, bo kt贸偶 rozdaje chleb, gdy jutro sam g艂odny by膰 mo偶e?
Pierwszy, z kt贸rym zawi膮za艂 d艂u偶sz膮 rozmow臋, by艂 ten, co wczoraj, w niedostatku interlokutora, p贸艂g艂osem sam z sob膮 rozmawia艂. By艂 to zbieg艂y s艂uga z jakiego艣 dworu, kt贸ry pono nie tylko sam si臋 salwowa艂, ale znaczny wyni贸s艂 z sob膮 maj膮tek. Przed sp贸艂towarzyszem spowiada艂 si臋 otwarcie, nie udaj膮c niewinnego, ale tylko okazuj膮c mu, jak dowcipnie si臋 broni膰 my艣li.
Barani ko偶uszek s艂ucha艂 go cierpliwie, a po sko艅czeniu relacji rozpocz膮艂 z wolna nawracanie grzesznika.
- Bracie m贸j - rzek艂 - sprawiedliwo艣膰 ludzk膮 艂atwo oszuka膰, ale bo偶ej nikt nie zdo艂a, bo najwy偶szy S臋dzia widzi i wie wszystko. Je偶eli ci mam radzi膰, do winy si臋 przyznaj.
Lepiej na tym, ni偶 na tamtym 艣wiecie pokutowa膰.
Hajduk na uniewinnienie swe nadzwyczajny ucisk pana i niezno艣ne obchodzenie si臋 komisarza opowiada膰 zacz膮艂.
- Za to oni te偶 odpowiedz膮 - ci膮gn膮艂 stary - bo przed s膮dem bo偶ym ani pan贸w, ani komisarzy, ani ch艂op贸w nie b臋dzie, tylko ludzie. Co si臋 komu na tym 艣wiecie krzywd膮 stanie, sowicie nagrodzi si臋 na drugim.
Hajduk westchn膮艂.
- M贸wcie wy, co chcecie - rzek艂 konkluduj膮c - 艂ajdaki s膮 i po wszystkim.
Ku wieczorowi wcale niespodzianie Barani Ko偶uszek wni贸s艂 odm贸wienie wsp贸lnej modlitwy. Gawied藕 przyj臋艂a to z pewnym zdumieniem, nikt jednak opiera膰 si臋 nie 艣mia艂 i stary, ukl臋kn膮wszy, na g艂os pocz膮艂 naprz贸d litani膮 odmawia膰 do Naj艣wi臋tszej Panny, potem psalm "Kto si臋 w opiek臋" i wieczorne modlitwy. Serca ludziom zmi臋k艂y jako艣. Kobieta, siedz膮ca w k膮cie, p艂aka膰 zacz臋艂a. C贸艣 z dawnego, poczciwego 偶ycia si臋 jej przypomnia艂o. Na starego patrzano z pewnym poszanowaniem.
Dla ka偶dego mia艂 s艂owo dobre, pociech臋, a pomimo 偶e nie lepiej od nich wygl膮da艂, poczuli w nim wy偶szo艣膰 jak膮艣. Przyniesione przez Macieja jedzenie powt贸rnie rozdzielone zosta艂o. Ludzie domy艣lali si臋 ju偶 w tym cz艂owieku jakiej艣 zagadki.
P贸藕no wieczorem pacho艂kowie znowu wyprowadzili starego do Suzantowskiego. Tym razem jednak pods臋dek przyj膮艂 go inaczej, milcz膮c i ciekawie mu si臋 przypatruj膮c, nim usta otworzy艂.
Nie 艂aja艂 ju偶 i nie kl膮艂.
- Mia艂e艣 czas do rozmys艂u - ozwa艂 si臋 mrukliwie. - "Tandem", *122 cierpliwo艣膰 si臋 wyczerpuje, lito艣膰 ma granice; potrzeba raz to sko艅czy膰. Gadaj, kto jeste艣. Sk膮d rodem, stan, wiek, "anteriora"?! *123 S膮d, jak na spowiedzi, potrzebuje szczerego wyznania.
- Albo偶 m贸j stan, wiek i r贸d s膮 grzechem i win膮? - odpar艂 stary. - Powiedzcie mi, com zawini艂.
Suzantowski si臋 szarpn膮艂.
- W艂贸cz臋gostwo bez wszelkiej legitymacji ju偶 w obliczu prawa win膮 jest! - zawo艂a艂. - Mog臋 ci zarzuci膰, 偶e jeste艣 jednym z tych, co okradli pana wojewod臋 Walewskiego lub nale偶eli do zab贸jstwa pana Sieniuty.
- Wi臋c nale偶a艂oby tego dowie艣膰 - rzek艂 stary.
- Nie, nale偶y tobie si臋 wywie艣膰! - krzykn膮艂 ju偶 zniecierpliwiony Suzantowski.
- Nic 艂atwiejszego - bardzo 艂agodnie odezwa艂 si臋 Ko偶uszek - bo gdy wojewod臋 okradano, a pan贸w Sieniut贸w zabijano, jam tu by艂 i u ksi臋偶y bernardyn贸w mszy 艣wi臋tej s艂ucha艂.
Pods臋dek porwa艂 si臋 z krzes艂a.
- B艂aze艅stwa prawisz! - krzykn膮艂. - Ja tu nie mam czasu z tob膮 komedii gra膰. Gadaj mi!
Ko偶uszek na kiju si臋 spar艂szy, g艂ow臋 zawiesi艂 i z rezygnacj膮 s艂ucha艂 d艂ugiej admonicji. Gdy si臋 sko艅czy艂a, nie poruszy艂 si臋 wcale i pozosta艂 milcz膮cy.
Suzantowski wzd艂u偶 i wszerz przebiega艂 izb臋.
- Chcia艂o ci si臋 spokojnie Pana Boga chwali膰 - zawo艂a艂, staj膮c przed nim - to po c贸偶e艣 na siebie bra艂 jakie艣 funkcje, do kt贸rych nie by艂e艣 powo艂any, h臋?!
- Jakie?
- Napada艂e艣 na ludzi spokojnych spro艣nymi mowami.
- M贸wi艂em prawd臋, aby ich do pokuty i opami臋tania nak艂oni膰.
- Kt贸偶 ci to poleci艂?
- Sumienie.
Suzantowski, pos艂yszawszy ostatni膮 odpowied藕, plun膮艂 i odszed艂 nazad do krzes艂a. Barani Ko偶uszek sta艂 oparty na kiju.
- Gdybym twoich siwych w艂os贸w si臋 nie litowa艂 - odezwa艂 si臋 pods臋dek - doby艂bym z ciebie prawdy wiadomym sposobem:
kaza艂bym o膰wiczy膰, aby艣 mi wszystko wy艣piewa艂. Lecz - doda艂 z powag膮 - chc臋 da膰 ci jeszcze czas do namys艂u. Sied藕 i gnij w ciupie!
Gro藕ba nie uczyni艂a 偶adnego wra偶enia, a pacho艂kowie odprowadzili starego do wi臋zienia. Wi臋藕niowie powitali go z rado艣ci膮, on ich z u艣miechem. Poszed艂 do swojego k膮ta i na bar艂ogu spa膰 si臋 po艂o偶y艂.
Nazajutrz w mie艣cie rozpowiadano sobie bardzo rozmaicie, jak sprawiedliwo艣膰 na pr贸偶no usi艂owa艂a z cz艂owieka tego doby膰 prawdy, jak si臋 zapiera艂 nazwiska, wyk艂amywa艂, uwodzi艂. Miano podejrzenie wielkie, i偶 by艂 zbrodniarzem i morderc膮. Ciekawo艣膰 wzrasta艂a.
Maciej tymczasem biega艂 do ojca Pankracego, kt贸ry skar偶y艂 mu si臋, 偶e nic nie mo偶e uzyska膰, 偶e trzeba by艂o Bogu ofiarowa膰 cierpienie, a mie膰 cierpliwo艣膰.
Zar臋cza艂 s艂udze, i偶 pods臋dek, cho膰 krzykliwy i napastliwy, w gruncie okrutnym nie by艂.
Tymczasem pozostawiony we wsp贸lnej izbie, Barani Ko偶uszek spe艂nia艂 dalej to, co za swe wi臋zienne pos艂annictwo uwa偶a艂.
P贸艂 dnia prawie, nawraca艂 i kazania im prawi艂, a 偶e je co dzie艅 popiera艂, dziel膮c si臋 tym, co mu z miasta potajemnie przynosi艂 Maciej, powag臋 zyskiwa艂 coraz wi臋ksz膮.
Tydzie艅 ju偶 przesz艂o trwa艂o to bez zmiany, gdy dnia jednego pacho艂kowie zabrali staruszka, nie oznajmuj膮c mu dlaczego, i przenie艣li go do izby innej, w kt贸rej mia艂 sam jeden pozosta膰.
Kto to i z jakiego powodu zarz膮dzi艂, nie by艂o wiadomo.
Nowe wi臋zienie, nie lepsze od pierwszego, mia艂o tapczan s艂om膮 narzucony, jedno okno i piec, kt贸ry czasem ogrzewano z korytarza. Staremu 偶al by艂o towarzysz贸w wi臋zienia, na kt贸rych ju偶 wp艂yw jego zaczyna艂 by膰 widoczny. Przyj膮艂 jednak to osamotnienie, poddaj膮c mu si臋 z pokor膮. Dziwi艂o go tylko troch臋, i偶 do pods臋dka wzywanym nie by艂.
Chciano go widocznie z艂ama膰 tym odosobnieniem od ludzi. Maciej, i tu porobiwszy stosunki op艂acaj膮c si臋 str贸偶om, jad艂o po kryjomu przynosi艂.
Jednego dnia nareszcie, o mroku, wi臋kszym datkiem uj膮wszy klucznika, s艂uga stary wcisn膮艂 si臋 do pana i gdy si臋 znale藕li sami, p艂acz膮c do n贸g mu si臋 rzuci艂.
Barani Ko偶uszek, cho膰 si臋 uradowa艂, ale razem pogniewa艂.
- Bodaj偶e艣 ty... a to膰 mnie zdradzi膰 mo偶esz mimo woli! - zawo艂a艂. - Po co ty mi nosisz to jad艂o i sznurkujesz tu w wi臋zieniu? Powezm膮 podejrzenie, ciebie b臋d膮 艣ledzi膰 i mo偶e dojd膮. Na rany pa艅skie, nie frasuj si臋 tak o mnie! Albo to ja ch艂odu i g艂odu znosi膰 nie umiem i z innej gliny ulepiony jestem ni偶 ludzie ci, co to偶 samo cierpie膰 musz膮?
Po odebranej burze Maciej dosta艂 napr臋dce informacj膮, do kogo i z czym mia艂 i艣膰, co przynie艣膰, je偶eliby mu si臋 znowu do wi臋zienia wcisn膮膰 uda艂o.
Tydzie艅 up艂yn膮艂 bez zmiany 偶adnej. Rozmaitymi drogami trafiano do Suzantowskiego, do marsza艂ka nawet, do os贸b r贸偶nych, staraj膮c si臋 o uwolnienie ciche staruszka.
Mniszech jednak by艂 nieub艂agany, bo pami臋ta艂 i przebaczy膰 nie m贸g艂 napa艣ci na siebie.
Marsza艂kowa nawet na pr贸偶no przem贸wi艂a c贸艣 za tym wi臋藕niem, o kt贸rym tyle w mie艣cie m贸wiono.
Mniszech s艂ucha膰 nie chcia艂, 偶膮da艂 dowiedzie膰 si臋, co to za cz艂owiek i kto go nasadzi艂, bo nie przypuszcza艂, a偶eby sam si臋 wa偶y艂 tak go ostro zadrasn膮膰.
Prosty cz艂owiek, jakim sobie 偶ebraka wyobra偶ano, nie by艂 do tego zdolnym i powodu nie mia艂.
Ojciec Pankracy raz i drugi jeszcze poszed艂 do Suzantowskiego, ale nie do urz臋du marsza艂kowskiego, tylko do domu. Skutkiem mo偶e tych stara艅 by艂o, 偶e pods臋dek jednego dnia zameldowa艂 si臋 z rana do marsza艂ka.
Nawet urz臋dnikowi trudno si臋 by艂o docisn膮膰 do wielkiego dygnitarza i m臋偶a siostrzenicy kr贸lewskiej. Obowi膮zki jego przy dworze i kr贸lu, ze stanowiska wyp艂ywaj膮ce, nie tyle mu zabiera艂y czasu, co towarzyskie r贸偶ne zaj臋cia i k艂opotliwa administracja Wi艣niowca, *124 kt贸ry i mienia膰, i sprzedawa膰 chcia艂, a potem znowu wielkim nak艂adem upi臋ksza艂. On i pani marsza艂kowa, siostrzenica kr贸la, jak ca艂a jego rodzina, prawie zawsze potrzebowali pieni臋dzy i w polityczne intrygi byli wpl膮tani. Nie mia艂 wi臋c marsza艂ek czasu na zajmowanie si臋 pomniejszymi sprawami, kt贸re zdawa艂 na podkomendnych swoich.
Powo艂anie Suzantowskiego by艂o rzecz膮 osobliwsz膮 i wielce znacz膮c膮. Wieczorem dano mu zna膰, aby z rana si臋 stawi艂.
Pods臋dek ogoli膰 si臋 musia艂, przeciw zwyczajowi swemu, bo powszedniego czasu czyni艂 to tylko dwa razy na tydzie艅.
Marsza艂ka zasta艂 przy toalecie, a razem ob艂o偶onego doko艂a porozpiecz臋towanymi listami z Drezna, Wi艣niowca, Dubna, Petersburga i Kijowa.
Spraw pa艅stwo Mniszchowie mieli mn贸stwo. Gdy pods臋dek si臋 oznajmi艂, marsza艂ek nawet kamerdynera Francuza odprawi艂.
By艂 namarszczony, znudzony i w z艂ym humorze.
- Domy艣lasz si臋 asindziej, po co go wezwa艂em - rzek艂. - Koniec potrzeba zrobi膰 jaki艣 z tym 偶ebrakiem, o kt贸rym tyle m贸wi膮 w mie艣cie, 偶e - tu si臋 skrzywi艂 - nawet Kr贸l Jegomo艣膰 pyta艂 mnie o niego.
Pods臋dek 艣ci膮gn膮艂 usta.
- Jak偶e ja艣nie wielmo偶ny marsza艂ek rozka偶e?
- Ale kt贸偶 to jest? Co za cz艂owiek?
- Doj艣膰 trudno - pocz膮艂 Suzantowski. - 艢wiadcz膮 za nim tacy ludzie, jak ojciec Pankracy, spowiednik jego, 偶e pobo偶ny i pokutuj膮cy. Koniec ko艅c贸w, ja艣nie wielmo偶ny panie, mnie si臋 widzi i jestem tego pewnym z kilku indagacyj, 偶e z wielkiego nabo偶e艅stwa dosta艂 on pomieszania zmys艂贸w. Trudno kara膰 ob艂膮kanego.
- Oho, ho! - przerwa艂 Mniszech. - C贸偶, pu艣ci膰 go, aby mi wyrabia艂 brewerie pod bokiem sejmu, zaczepia艂 ludzi, buntowa艂 ulicznik贸w g艂upim gadaniem?
- Ale niemniej pewna, 偶e to jest wariat - powt贸rzy艂 pods臋dek.
Marsza艂ek namy艣li艂 si臋 troch臋.
- Wariat? A poniewa偶 nie wiadomo, kto jest i sk膮d rodem, aby go mo偶na do miejsca urodzenia odes艂a膰, wi臋c do bonifratr贸w z rozkazem, aby go trzymali w zamkni臋ciu.
Suzantowski popatrzy艂 b艂agaj膮co; chcia艂 si臋 odezwa膰.
- Do bonifratr贸w - powt贸rzy艂 marsza艂ek. - Rzecz sko艅czona!
My艣l ta zdawa艂a si臋 nawet tak do smaku przypada膰 Mniszchowi, 偶e mu si臋 czo艂o rozja艣ni艂o troch臋. Sk艂oni艂 si臋 lekko pods臋dkowi i siad艂 do list贸w, dodaj膮c:
- Prosz臋 zaleci膰, aby go pod 偶adnym pozorem bez mej wiadomo艣ci nie uwalniano.
Nie m贸g艂 ju偶 pods臋dek odezwa膰 si臋, marsza艂ek by艂 zag艂臋biony w czytaniu listu.
Sta艂o si臋, 偶e co pan Suzantowski mia艂 za 艣rodek jedyny oswobodzenia starego, za kt贸rym ci膮gle go proszono, pogorszy艂o jeszcze po艂o偶enie jego. Wiadomym by艂o, 偶e ojcowie bonifratelli, *125 wedle 贸wczesnego, powszechnie przyj臋tego systemu, z ob艂膮kanymi obchodzili si臋 bardzo surowo, a innych 艣rodk贸w leczenia aberacji *126 umys艂owych wtedy nie znano nad golenie g艂贸w, zlewanie zimn膮 wod膮, krwi puszczanie i pijawki. W razie oporu wi膮zano i kr臋powano nieszcz臋艣liwych.
Lecz na to ju偶 rady nie by艂o.
Tego偶 dnia, nad wieczorem przyszed艂szy, Maciej od str贸偶a si臋 dowiedzia艂 z przera偶eniem, i偶 Barani Ko偶uszek zosta艂 do bonifratr贸w przewieziony. Nie powiedziano mu, wyprowadzaj膮c go z wi臋zienia, co z nim uczyni膰 miano. Stary ze sw膮 rezygnacj膮, kt贸ra go nigdy nie opuszcza艂a, wzi膮艂 kij i by艂 got贸w do drogi.
Przeprowadzaj膮cy go str贸偶 mia艂 pismo z urz臋du marsza艂kowskiego, polecaj膮ce ob艂膮kanego czujno艣ci braci.
Dopiero u furty Barani Ko偶uszek z u艣miechem postrzeg艂, 偶e go odstawiono do czubk贸w. *127 Pierwszym z braci, kt贸ry go tu spotka艂, szczeg贸lnym zrz膮dzeniem by艂 w艂a艣nie ten, kt贸ry chodz膮c po kwe艣cie, uderzony by艂 podobie艅stwem w艂a艣ciciela kamienicy przy ulicy Krochmalnej do Baraniego Ko偶uszka. Teraz jeszcze 偶ywiej go uderzy艂 zupe艂nie podobny g艂os starego do s艂yszanego w rozmowie. Wlepi艂 oczy w 偶ebraka i oderwa膰 ich nie m贸g艂.
Prze艂o偶onym pod贸wczas by艂 ojciec Filip Brzeski. Do niego wi臋c, dla rozpoznania, w jak膮 kategori膮 mia艂 wnij艣膰 chory, zaprowadzono starego. Kwestarz, 偶ywo zaj臋ty nim, poszed艂 razem, nios膮c pismo od urz臋du.
Barani Ko偶uszek stan膮艂 w progu i czeka艂, gdy tymczasem kwestarz po cichu c贸艣 opowiada艂 prze艂o偶onemu, kt贸ry w milczeniu, ze znajomo艣ci膮 fizjognomii, jak膮 mu dawa艂o do艣wiadczenie, przypatrywa艂 si臋 偶ebrakowi.
Wielce go zdziwi艂o, 偶e 贸w ob艂膮kany by艂 bardzo spokojny, a wzrok jego nie zdradza艂 najmniejszego symptomatu *128 zboczonego umys艂u, nie by艂o te偶 w nim tej melancholii, *129 jak膮 si臋 w innych wypadkach odznaczaj膮 monomani. *130 Ojciec Filip by艂 cz艂owiekiem surowym, ale dobrego serca. Odczytawszy pismo, z dala si臋 dobrze przyjrzawszy Ko偶uszkowi, a maj膮c informacj膮 braciszka, z wolna si臋 zbli偶y艂 do niego.
- Cierpi膮cy jeste艣? - zapyta艂.
- Kt贸偶 z ludzi nie cierpi?
- Musia艂e艣 by膰 dotkni臋ty nieszcz臋艣ciem jakim艣.
- Tak, m贸j ojcze, wielkim, strasznym!
I 艂zy mu m贸wi膰 nie da艂y.
- Tu u nas, w spokoju, przy staraniach, B贸g da, mo偶e ci b臋dzie lepiej i przyjdziesz do zdrowia.
Staruszek nic nie odpowiedzia艂.
- Sk膮d jeste艣? Jakiego stanu?
- ci膮gn膮艂 dalej prze艂o偶ony.
- Pokutnik jestem, grzesznik, to m贸j stan - rzek艂 偶ebrak. - O nazwisku rad bym zapomnie膰.
Tu, zamilk艂szy troch臋, doda艂 z cicha:
- Je偶eliby艣cie si臋 o mnie czego dowiedzie膰 chcieli, spytajcie ojca Pankracego od bernardyn贸w.
Na tym sko艅czy艂a si臋 rozmowa.
Ostro偶ny prze艂o偶ony, nim co艣 postanowi艂, l臋kaj膮c si臋 jakiego艣 wybuchu, doda艂 staremu do dozoru i obserwacji tego braciszka, kt贸ry go przyprowadzi艂.
Brat Izydor ci膮gle jeszcze nie mog膮cy zrozumie膰, co znaczy艂o to podobie艅stwo, kt贸re go niepokoi艂o i z my艣li mu wynij艣膰 nie mog艂o, zaprowadzi艂 go do celi. Staruszek poszed艂 za nim z pokor膮 i dobrym humorem, poddaj膮c si臋 losowi. Ksi膮dz Izydor nie spuszcza艂 z niego oka. Postara艂 si臋 naprz贸d nakarmi膰 go, potem o艣mieli膰, wreszcie rozpocz膮艂 rozmow臋.
- Nie masz tu krewnych, brata lub kogo w Warszawie? - zapyta艂.
- Nie - rzek艂 Ko偶uszek.
- Przy ulicy Krochmalnej, h臋?
- zagadn膮艂 ksi膮dz Izydor. - Jak mi B贸g mi艂y, twarz, g艂os...
Stary ramionami porusza艂.
- Nienaturalna rzecz takie podobie艅stwo - mrucza艂 braciszek.
Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze 偶ycie nie doprowadzi艂o do niczego. Izydor postanowi艂, nie m贸wi膮c nic, nazajutrz znowu z puszk膮 po kwe艣cie uda膰 si臋 na ulic臋 Krochmaln膮 i sprawdzi膰, czy tam by艂 贸w samowt贸r 偶ebraka.
Do nocy najpilniejsz膮 zwracaj膮c uwag臋 na starego, gdy ten si臋 zacz膮艂 modli膰, opu艣ci艂 go braciszek, ale dla bezpiecze艅stwa zamkn膮艂 w celi.
Poniewa偶 ob艂膮kanie okaza艂o si臋 艂agodnym, a w艂a艣ciwie 偶adnych jego znak贸w dopatrzy膰 si臋 nie by艂o mo偶na, nazajutrz puszczono swobodnie 偶ebraka, z dala tylko doz贸r maj膮c nad nim.
Ksi膮dz Izydor tymczasem, zadra艣ni臋ty zagadk膮, kt贸ra mu nie dawa艂a pokoju, pobieg艂 na ulic臋 Krochmaln膮. Maciej, kt贸ry mu otworzy艂, nie chcia艂 go pu艣ci膰. Uderzy艂o go to, 偶e kwestarz gwa艂townie si臋 upomina艂 o widzenie z w艂a艣cicielem domu i poprzysi膮g艂, 偶e mu o jamu偶n臋 nie chodzi艂o, 偶e ma do niego interes tylko. S艂uga o艣wiadczy艂, i偶 pana nie ma w domu. Wiedzia艂 ju偶 od wczoraj, 偶e przeniesiono go do bonifratr贸w, a to naleganie kwestarza nadzwyczaj mu by艂o podejrzanym. Nu偶by si臋 tajemnica wyda膰 mia艂a.
Niepok贸j i odpowiedzi niepewne Macieja da艂y do my艣lenia braciszkowi. Obawiaj膮c si臋, aby kwestarz nie chcia艂 szkodzi膰 staremu, s艂uga wierny dr偶膮c膮 r臋k膮 ofiarowa艂 zbyt obfit膮 jamu偶n臋. To obudzi艂o wi臋ksze jeszcze podejrzenie. Ksi膮dz Izydor nie ust臋powa艂 od progu, oczyma bada艂 Macieja, kt贸ry be艂kota艂, czerwienia艂 i 艂zy mu w oczach stawa艂y. Nie wiedzie膰, co by艂o pocz膮膰 z natr臋tem. S艂uga mia艂 wielk膮 ochot臋 zwierzy膰 mu si臋, a nie 艣mia艂. Dr偶a艂 ca艂y.
Pu艣ci膰 go tak z niczym, a co gorzej - z podejrzeniem, o kt贸rym m贸wi膰 m贸g艂, nie znaj膮c jego mo偶liwych skutk贸w, nie chcia艂 Maciej. Po namy艣le wi臋c wpu艣ci艂 go do domu.
- A偶eby si臋 ksi膮dz dobrodziej przekona艂, i偶 nie k艂ami臋 - rzek艂 - prosz臋 ze mn膮 na g贸r臋.
Braciszek poszed艂. Milczeli przez schody. Maciej wzdycha艂.
Weszli do pustych pokoi, na kt贸rych widok s艂udze 艂zy w oczach stan臋艂y. 艁zy te poruszy艂y ksi臋dza.
- Ale tu w tym wszystkim tkwi tajemnica jaka艣. Ja偶 nie jestem z艂y cz艂owiek - pocz膮艂 偶ywo ksi膮dz Izydor. - Ja wa膰panu powiem otwarcie. Widzia艂e艣 mnie, gdym tu by艂 przed kilk膮 tygodniami. Uderzy艂o mnie w贸wczas nadzwyczajne podobie艅stwo waszego pana do Baraniego Ko偶uszka.
Maciej zblad艂 i dr偶e膰 pocz膮艂, a r臋ce mimo woli mu si臋 z艂o偶y艂y jak do modlitwy.
- Tego cz艂owieka wczoraj do nas z urz臋du warszawskiego oddano za wariata. Ale on wariat nie jest. W tym wszystkim c贸艣 tkwi.
- Nie ma nic! Nic! Nic! - zakrzycza艂 Maciej. - Ale na rany Chrystusa, milcz jegomo艣膰, bo zgubisz cz艂owieka!
- B臋d臋 milcza艂, ale偶 mi zaufajcie - odezwa艂 si臋 bonifrater. - M贸w mi, t艂umacz, co to jest. Za co go wzi臋li?
Dlaczego do nas odes艂ali? Gdy zrozumiem wszystko, ju偶ci to wp艂ynie i na obej艣cie si臋 z tym nieszcz臋艣liwym. Przecie偶 sukni臋 duchown膮 nosz臋 i zdrajc膮 偶adnym nie by艂em i nie b臋d臋.
Maciej pocz膮艂 go ca艂owa膰 po r臋kach.
- Siadaj, m贸j dobry ojcze - rzek艂 - powiem wszystko. B贸g widzi, 偶e gdyby nie ten mus, milcza艂bym jak kamie艅; ale wy mu pomo偶ecie, my go ocalimy.
Westchn膮艂 stary.
- No, tak, tak. Barani Ko偶uszek a m贸j pan, z kt贸rym tu m贸wili艣cie, jedn膮 jest i t膮偶 sam膮 osob膮. Cz艂owiek ten ucierpia艂 wiele od ludzi, by艂 nieszcz臋艣liwym nad wyraz wszelki. Rozmi艂owa艂 si臋 w kobiecie, kt贸ra jego imi臋 sponiewiera艂a, na co on patrzy膰 nie m贸g艂. Potem jedyne dziecko, dla kt贸rego 偶y艂, co mu by艂o ca艂ym 艣wiatem, matka tak wychowa艂a, 偶e i to posz艂o na zgub臋.
C贸偶 chcecie? 呕al mu okropny 艣cisn膮艂 serce. Porzuci艂 偶on臋, dom, wszystko; przyszed艂 tu, aby cho膰 z daleka patrzy膰 na zgubione dzieci臋 i pr贸bowa膰, czy go uratowa膰 nie zdo艂a.
Zgorzknia艂o w nim wszystko, w 偶贸艂膰 si臋 obr贸ci艂o. Ot, jak biedny do tego przyszed艂, 偶e mu si臋 zachcia艂o za swe nieszcz臋艣cie m艣ci膰 nad 艣wiatem ca艂ym. Pocz膮艂 si臋 za 偶ebraka przebiera膰 i... wiecie, co dokazywa艂 贸w Barani Ko偶uszek.
Maciej nie p艂aka艂 ju偶, ale becza艂. Ksi臋dzu Izydorowi te偶 艂zy w oczach sta艂y.
- Jaki on wariat? - m贸wi艂 dalej s艂uga. - M贸j ojcze, kiedy si臋 ju偶 wszystko m贸wi, to膰 najrozumniejsi ludzie go si臋 radz膮, to偶 z nim tacy przestaj膮, co najwy偶ej stoj膮... On ma wi臋cej rozumu w palcu jednym, ni偶 my w g艂owach. Ale niechaj ju偶 go i za wariata udaj膮. B贸g z nimi, byle nieboraka nie m臋czyli.
Braciszek milcza艂, lecz wida膰 by艂o, 偶e mocno go przej膮艂 los tego cz艂owieka.
- C贸偶 tu robi膰? - zamrucza艂. - Prze艂o偶onemu m贸wi膰 o tym czy nie?
- Niech B贸g uchowa! - zakrzycza艂 Maciej, r臋ce podnosz膮c. - Ju偶 i tak za wielu nas wie o tym. On woli znosi膰 bied臋, ni偶 si臋 wyda膰 z sob膮.
艢cisn膮艂 ksi臋dza za kolana Maciej.
- Miejcie tylko opiek臋 nad nim, bo on sam 偶adnej nad sob膮 lito艣ci nie ma.
Z p贸艂 godziny jeszcze na cichszej rozmowie pozostali s艂uga i braciszek, kt贸ry za dalsz膮 ju偶 kwest膮 nie id膮c, natychmiast do klasztoru powr贸ci艂. Zasta艂 tu Ko偶uszka, kt贸ry nie maj膮c nic do roboty, wyprosi艂 sobie miot艂臋 i starannie zamiata艂 korytarze.
Pomimo danego Maciejowi przyrzeczenia, braciszek Izydor natychmiast, pod sekretem spowiedzi, poszed艂 wszystko opowiedzie膰 prze艂o偶onemu.
Ksi膮dz Brzeski, pos艂yszawszy to, zaduma艂 si臋 mocno. Nie wdawa艂 si臋 on w sprawy krajowe, bo ani czasu do tego nie mia艂, ani ochoty. Z tego jednak, co s艂ysza艂 o wyst膮pieniach Baraniego Ko偶uszka na warszawskim bruku, m贸g艂 艂atwo si臋 domy艣le膰, i偶 by艂 sprzymierze艅cem patriot贸w. W duchu i on do nich nale偶a艂.
Wzbudzi艂o to w nim sympati膮 dla niego.
Po艂o偶enie wi臋c staruszka tu, gdzie si臋 spodziewano dla艅 surowo艣ci i obej艣cia ostrego, nie pogorszy艂o si臋 wcale, owszem sta艂o zno艣nym. Gdyby nie pewna boja藕艅 odpowiedzialno艣ci przed marsza艂kiem, kt贸ry tak blisko sta艂 kr贸la, b臋d膮c dobroczy艅c膮 klasztoru i szpitala, prze艂o偶ony by艂by przez szpary patrzy艂 nawet na ucieczk臋 偶ebraka. To pewna, 偶e do zbytku go nie strze偶ono.
Ksi膮dz Izydor wprowadza艂 do艅 po kryjomu Macieja, przynoszono mu nowe druki, odbiera艂 i pisywa艂 listy. 呕eby si臋 za艣 nie zdradza膰, z dobrej woli pe艂ni艂 pos艂ugi w klasztorze najmniej przyjemne i najci臋偶sze.
Czas up艂ywa艂. Spodziewano si臋, i偶 sprawa Baraniego Ko偶uszka zapomnian膮 zostanie i on sam po cichu wymkn膮膰 si臋 potrafi.
By艂oby te偶 w istocie do tego przysz艂o, gdyby nie rzecz ca艂kiem nieprzewidziana.
Nadzwyczajna w贸wczas wychodzi艂a ilo艣膰 pamflet贸w *131 i pism ulotnych, pod najdziwniejszymi tytu艂ami.
Takimi by艂y: "Dzwon polski", "Polak w czui", "Cygan z gandziar膮", "Ksi膮dz z kropid艂em" itp.
Jednego dnia w艣r贸d tych druk贸w, kt贸re cz臋sto dla wi臋kszego rozpowszechnienia autorowie ich rozsypywali po 艂awach Saskiego Ogrodu, po fiakrach najemnych itp., zjawi艂 si臋 艣wistek dowcipny, ale nadzwyczaj z艂o艣liwy, pod tytu艂em "Barani Ko偶uszek".
Z druku nie mo偶na by艂o odgadn膮膰, czy go wyda艂a najp艂odniejsza z 贸wczesnych drukar艅, Gr枚llowska, czy go potajemnie z艂o偶ono u pijar贸w lub w innej jakiej drukarni.
Pos膮dzano wielce redakcj膮 gazety Niemcewiczowskiej, *132 i偶 go na 艣wiat wyda艂a. "Barani Ko偶uszek" w 艣wistku tym, pod przybranymi, ale 艂atwymi do ods艂oni臋cia nazwiskami, stawi艂 pod pr臋gierz *133 opinii publicznej wszystkich nieomal koryfeusz贸w tak zwanej republikanckiej opozycji, poczynaj膮c od hetmana Branickiego, Rzewuskiego, Szcz臋snego Potockiego itp., i dogryza艂 im wspomnieniami przesz艂o艣ci, aluzjami *134 do rozmaitych, dot膮d na jaw nie wyci膮gni臋tych wypadk贸w. Autor by艂 tak doskonale 艣wiadom wielu tajemnic, tak dowcipny i nielito艣ciwie z艂o艣liwy, i偶 broszur臋 rozrywano. Jedni w艣ciekali si臋 i odgra偶ali, drudzy 艣mieli do rozpuku i radowali. Tego偶 dnia "Barani Ko偶uszek" by艂 w r臋kach wszystkich, na zamku, u kr贸la, w r臋ku pos艂贸w i senator贸w czasu posiedzenia.
Hulewicz, *135 przyjaciel Szcz臋snego, s艂awny z dowcipu, wymowny i do pi贸ra wprawny, gotowa艂 si臋 ju偶 odpowiedzie膰 i obiecywa艂 odda膰 pi臋knym za nadobne, nie oszcz臋dzaj膮c nikogo. Mia艂o si臋 tam dosta膰 i temu nieszcz臋艣liwemu, co najwy偶ej siedz膮c, najwi臋cej krwawym si臋 potem oblewa艂.
Tymczasem ca艂e miasto m贸wi艂o o Baranim Ko偶uszku i przypomniano go sobie, na nieszcz臋艣cie.
Pochodzenie pamfletu jedna rzecz poniek膮d zdradza艂a. Znan膮 by艂a wszystkim przyja藕艅 niczym nie zachwiana Ignacego Potockiego dla hetmana Branickiego, wyst膮pienie jego za nim w procesie podskarbiego.
W pamflecie Barani Ko偶uszek, cho膰 nie pomin膮艂 hetmana, obszed艂 si臋 z nim daleko dyskretniej, 艂agodniej ni偶 z innymi. Mo偶na si臋 wi臋c by艂o dorozumiewa膰, 偶e owa tak zwana frakcja spiskowych niezupe艂nie by艂a obc膮 w 艣wiat rzuconej broszurze.
W mie艣cie z tego powodu zacz臋to dopytywa膰 i 艣ledzi膰, co si臋 sta艂o z Baranim Ko偶uszkiem prawdziwym? Byli i tacy, kt贸rzy pos膮dzili, 偶e on sam pisa艂 t臋 zajad艂膮 satyr臋. Marsza艂ek Mniszech, przed kt贸rym kr贸l skar偶y艂 si臋 u艣miechaj膮c na niepotrzebny ten pamflet, cho膰 mo偶e nie by艂 z niego tak bardzo niekontent, bo mu on kadzi艂 zr臋cznie, przypomnia艂 te偶 sobie zes艂anego do bonifratr贸w 偶ebraka. B臋d膮c na mie艣cie dnia tego, zajecha艂 "incognito" *136 do prze艂o偶onego. Chcia艂 si臋 przekona膰 sam, czy wi臋zie艅 jest na miejscu.
Gdy ksi臋dzu Brzeskiemu dano zna膰 o dygnitarzu, wybieg艂 na jego spotkanie. Barani Ko偶uszek, wedle raz przyj臋tego zwyczaju, zamiata艂 w艂a艣nie korytarze. Na zapytanie o niego ksi膮dz Brzeski wskaza艂 marsza艂kowi delikwenta *137 dodaj膮c, 偶e zachowywa艂 si臋 bardzo spokojnie i najmniejszych oznak ob艂膮kania nie dawa艂.
- Niemniej prosz臋 go mie膰 na oku - rzek艂 hrabia. - Ludzie z niego w z艂ych celach usi艂uj膮 uczyni膰 jakiego艣 bohatera.
Fa艂szywe obiegaj膮 pog艂oski.
Potrzeba zawsze mie膰 go pod r臋k膮, aby m贸c udowodni膰 w potrzebie, co to jest za figura.
- To cz艂owiek nieszcz臋艣liwy, ale spokojny - zako艅czy艂 prze艂o偶ony.
Od tego dnia, gdy pi臋knej Loisce jej codzienny go艣膰, hrabia W., biletem grzecznym oznajmi艂, i偶 s艂u偶y膰 jej nie mo偶e i gdy zarazem starosta si臋 nie pokaza艂, wszystko si臋 zdawa艂o spika膰 na to, aby kasztelanicowej krzy偶owa膰 jej plany i zawodzi膰 nadzieje.
Hrabia W. wprawdzie odda艂 jej wizyt臋 we dnie, dobrawszy sobie kogo艣 do towarzystwa, aby we cztery oczy przed s膮d nie zosta膰 pozwanym, lecz nie grywa艂 ju偶 tutaj. Urz膮dzi艂 sobie mieszkanie, w kt贸rym m臋skie towarzystwo dystyngowane si臋 zbiera艂o, korzystaj膮c ze swobody, jak膮 dom kawalerski dawa艂.
Pomimo nalega艅 Tytusa, starosta by艂 te偶 rzadkim go艣ciem i wielki ten zapa艂, jaki w pocz膮tkach go ogarn膮艂, ostyg艂 wielce. Wprawdzie ile razy si臋 panu Tytusowi uda艂o tu go wci膮gn膮膰, starosta ulega艂 czarowi tej kobiety, zapala艂 si臋 znowu; lecz by艂 to poci膮g wdzi臋ku czysto zmys艂owego, kt贸ry si臋 rych艂o rozprasza艂, gdy rozmaite uwagi na艅 oddzia艂ywa艂y.
Przestrze偶ony o tym domu, w kt贸rym ludzie dwuznaczni mieli swe schadzki i narady, starosta, kt贸ry coraz bardziej do m艂odego obozu si臋 garn膮艂 i czu艂 dla艅 sympati膮, bardzo rzadkim u kasztelanicowej by艂 go艣ciem.
Loiska nadto by艂a dumn膮, aby go pospolitymi sposoby 艣ci膮ga膰 chcia艂a. W charakterze tej kobiety zimnej, obrachowanej, by艂o wiele sprzeczno艣ci. Obok zepsucia przez wychowanie i przyk艂ady, natura jej da艂a jak膮艣 szlachetn膮 dum臋, cz臋sto szkodliw膮 dla rachub, ale stanowi膮c膮 lepsz膮 charakteru stron臋. Dumy tej pozby膰 si臋 nie mog艂a. Gdy si臋 jej nie powodzi艂o, zamiast szuka膰 podst臋pnych 艣rodk贸w naprawienia z艂ego, wybucha艂a gniewem, rzuca艂a si臋 niecierpliwie, zdradza艂a czasem nieopatrznymi s艂owy.
Charakter jej w og贸le, obok braku uczucia, obok zmys艂owego ch艂odu i temperamentu dziwnego, gwa艂towny by艂, niepokonany.
Uniesienia te psu艂y jej rachuby.
Nie umia艂a by膰 czu艂膮 ani 艂agodn膮, nawet gdy rola tego wymaga艂a. Z najwi臋kszym przymusem zaledwie wym贸c mog艂a na sobie poz贸r spokojniejszy.
Rzadko weso艂a, gdy raz przysz艂a do dobrego humoru, wpad艂a w rodzaj sza艂u, a przej艣cie z niego do gniewu i pasyi by艂o piorunowe i czasem nie daj膮cymi si臋 odgadn膮膰 drobnostkami wybuchaj膮ce. Przy wszystkich tych dziwactwach, kaprysach, wybrykach fantastycznych, pi臋kno艣ci膮 sw膮 i jakim艣 urokiem nie daj膮cym si臋 okre艣li膰 obudza艂a gwa艂town膮 nami臋tno艣膰.
Wszyscy, co si臋 zbli偶ali do niej, przeszli przez takie przesilenie mi艂osne, nami臋tne, chocia偶 ma艂o kto p贸藕niej, zra偶ony obej艣ciem si臋, nie ostyg艂 wpr臋dce. Najmniejsze zoboj臋tnienie dumna pi臋kno艣膰 kara艂a natychmiastow膮 wzgard膮 i ju偶 nie spogl膮da艂a na adoratora.
S艂u偶ba u niej by艂a niewol膮 u najstraszniejszego z despot贸w.
Gdy po艂o偶enie, okoliczno艣ci zmusza艂y j膮 ulega膰 komu艣, zastosowywa膰 si臋, s艂ucha膰, ju偶 dla tego samego zaczyna艂a go potajemnie nienawidzie膰.
Po dezercji hrabiego W. i ostygni臋ciu starosty ma艂o kto wiernym jej pozosta艂. Dom coraz bardziej stawa艂 si臋 pustym i milcz膮cym. Spiskowi tylko, kt贸rych tajemnic臋 pods艂ucha艂a Loiska, zbierali si臋 tu czasem wieczorami, w liczbie niewielkiej.
Uwi臋zienie Baraniego Ko偶uszka, do kt贸rego si臋 przy艂o偶y艂a kasztelanicowa, by艂o dla niej nowin膮 radosn膮. Usi艂owa艂a stara膰 si臋 o to, aby zuchwa艂ego 偶ebraka ukarano jak najsurowiej; ale wp艂yw jej by艂 ma艂y i rozbi艂 si臋 o mn贸stwo kana艂贸w, kt贸rymi mia艂 dosta膰 si臋 do marsza艂ka. Loiska dowiadywa艂a si臋, posy艂a艂a, obiecywa艂a wiele za zemst臋, kt贸rej pragn臋艂a, i w ko艅cu zrozumia艂a, i偶 starania jej b臋d膮 pr贸偶ne, 偶e nale偶y spraw臋 t臋 zostawi膰 r贸wnie jak ona obra偶onym. Zapewniano j膮, 偶e 偶ebrak ju偶 艣wiata bo偶ego nie zobaczy. Musia艂a si臋 tym zaspokoi膰.
Do innych utrapie艅, jakie spad艂y na Loisk臋 w艂a艣nie w tych czasach, nowe przyby艂o i niespodziewane. Maj臋tno艣膰, kt贸ra nale偶a艂a zapisem 艣lubnym w cz臋艣ci do matki, a p贸藕niejsz膮 dotacj膮 *138 przeznaczon膮 zosta艂a c贸rce, dot膮d by艂a w posiadaniu pierwszej. Stosunki pomi臋dzy dzieckiem a matk膮 nie odpowiada艂y poj臋ciu, jakie by o nich z tych imion powzi膮膰 by艂o mo偶na. Loiska potrzebowa艂a teraz wiele i coraz wi臋cej; ale i matka, kt贸ra nawyk艂a do zbytk贸w, a z wiekiem coraz si臋 stawa艂a rozrzutniejsz膮, traci艂a bez miary. Z wielkiego przywi膮zania zrodzi艂 si臋 p贸藕niej ch艂贸d, 偶al do matki za pope艂nion膮 omy艂k臋, kt贸ra przysz艂o艣ci grozi艂a, nareszcie otwarta nieprzyja藕艅 i wojna. Matka w spadku da艂a Loisce sw贸j temperament i charakter. Obie r贸wnie by艂y niepohamowane w gniewie i gwa艂towne. Gdy raz pocz臋艂y sobie czyni膰 wym贸wki i wyrzuty, nienawi艣膰 zast膮pi艂a mi艂o艣膰 rodzicielsk膮 i dzieci臋c膮. Matka nazywa艂a c贸rk臋 niewdzi臋czn膮, ona j膮 przyczyn膮 swojego upadku i zguby. Od dosy膰 ju偶 dawna nie widywa艂y si臋 z sob膮.
Opuszczona przez m臋偶a, pani Zelska mia艂a zawsze ulubie艅c贸w, rezydent贸w i wiod艂a 偶ycie prawdziwie na przek贸r 艣wiatu. Im wi臋cej na ni膮 krzyczano, tym otwarciej si臋 z tego ur膮ga艂a.
Maj膮tek, rozmaitymi sposoby ratowany od ostatecznej ruiny, w ko艅cu nie starczy艂 na zbytki, zabawy i podr贸偶e. C贸rce nie przysy艂a艂a ju偶 nic. Po wymienieniu kilku list贸w, coraz gro藕niejszych, Loiska zapozwa艂a sw膮 rodzicielk臋. Wytoczy艂 si臋 proces gorsz膮cy a zajad艂y.
Matka, kt贸ra pomimo wieku zawsze jeszcze nadzwyczajnej swej pi臋kno艣ci zachowa艂a ostatki, mia艂a wielu dawnych i nowych przyjaci贸艂, ale Loisce te偶 na nich nie zbywa艂o. Sprawa c贸rki by艂a pr贸cz tego s艂uszn膮, jasn膮 i nie mog艂a by膰 przegran膮, tylko przewleczon膮. Proces si臋 ci膮gn膮艂, lecz zaczyna艂 by膰 gro藕nym, tak 偶e pani Zelska, z porady prawnik贸w, postanowi艂a osobistym widzeniem si臋 z c贸rk膮 spr贸bowa膰 przejednania i jakiego艣 porozumienia.
Nie widywa艂y si臋 ju偶 od dawna.
Loiska wcale si臋 odwiedzin spodziewa膰 nie mog艂a i nie by艂a do nich usposobion膮, gdy dnia jednego utrzymuj膮cy jej interes mecenas Za偶ywski wszed艂 o po艂udniu, melduj膮c si臋 z piln膮 spraw膮. Musia艂a ko艅cz膮ca toalet臋 pi臋kna pani, kt贸ra by艂a tego ranka w najgorszym humorze, wyj艣膰 do niego na p贸艂 ubrana.
Proces, jak wszystko, czego tkn臋艂a, roznami臋tnia艂 j膮.
Wzmianka o nim ka偶da niecierpliwi艂a; na sam臋 wi臋c wie艣膰 o Za偶ywskim wybieg艂a.
Podtatusia艂y kontuszowiec, kt贸ry niepotrzebnie galanta rol臋 chcia艂 odgrywa膰 przy klientce, chocia偶 偶onaty by艂 i do umizg贸w nie stworzony, pocz膮艂 od ca艂owania r膮czek i komplimentu do ol艣niewaj膮cej pi臋kno艣ci.
Pi臋kno艣膰 si臋 skrzywi艂a.
- Mecenasie, czasu nie mam.
M贸w... jestem niecierpliw膮.
- A, to 藕le - rzek艂 Za偶ywski - bo ja w艂a艣nie zimnej krwi potrzebuj臋.
- Szukaj偶e jej u ryb, nie u mnie - odpar艂a, zapinaj膮c sukni臋.
Mina, kt贸r膮 prawnik zrobi艂, by艂a tak osobliw膮, zagadkow膮, ale razem tak go brzydkim czyni艂a, 偶e Loiska suchym 艣miechem parskn臋艂a.
- Pan wiesz, 偶e ja jestem niecierpliw膮. Wi臋c m贸w, z czym przyszed艂e艣.
- W艂a艣nie, p贸ki pani niecierpliwa, m贸wi膰 nie mog臋.
Loiska, nog膮 tupi膮c, zawr贸ci艂a si臋.
- M贸w pan, bo id臋!
Za偶ywski si臋gn膮艂 po r臋k臋; nie dano mu jej.
- Czy co nowego zasz艂o w s膮dzie? - spyta艂a.
- Nie w s膮dzie - odpar艂 mecenas - ale sprawa nowy obr贸t wzi膮膰 mo偶e. Okoliczno艣膰 zasz艂a niespodziewana.
- M贸w偶e pan otwarcie! Nie jestem dzieckiem.
Mecenas westchn膮艂. Nie by艂o ju偶 sposobu i musia艂 r膮bn膮膰 i m贸wi膰 otwarcie:
- Matka pani jest w Warszawie.
Loiska zblad艂a; patrz膮cy na ni膮 prawnik zl膮k艂 si臋 wyrazu twarzy, kt贸r膮 gniew uczyni艂 prawie brzydk膮, a wielce straszn膮. Nie rzek艂a nic d艂ugo.
- C贸偶 to mnie obchodzi? - odpar艂a wreszcie. - Pan wiesz, 偶e si臋 od dawna nie widujemy, 偶e stosunki s膮 zerwane i 偶e ja jej widzie膰 nie mog臋.
Powt贸rzy艂a po przestanku ma艂ym, z now膮 si艂膮:
- Nie mog臋!
- Lecz widzenie si臋 to - przerwa艂 prawnik - kt贸rego, je艣li si臋 nie myl臋, 偶yczy sobie matka, mog艂oby...
- Tak, teraz ona sobie 偶yczy, bo widzi, 偶e spraw臋 przegra艂a; ale to w艂a艣nie jest jednym wi臋cej powodem, bym ja nie chcia艂a.
Mecenas, wyczekawszy troch臋, rzek艂 tylko jedno s艂owo:
- Matka...
Oczy Loiski zaiskrzy艂y si臋.
- Widzie膰 jej nie chc臋! - zawo艂a艂a. - Przesta艂y艣my dla siebie by膰 matk膮 i c贸rk膮. By艂a dla mnie gorzej ni偶 macoch膮.
Zgubi艂a mnie...!
G艂os jej dr偶a艂, 艂kanie w nim s艂ycha膰 by艂o.
- Nie mog臋, nie mog臋! - wyj膮kn臋艂a odwracaj膮c si臋.
- Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. S膮 rozmaite interesa, opr贸cz g艂贸wnego, a w ostatku...
Spojrza艂 b艂agaj膮co. Loiska powt贸rzy艂a:
- Nie chc臋 i nie mog臋. Je艣li pan chcesz - doda艂a po chwili - traktuj, umawiaj si臋... ja...
Ruchem r膮k nami臋tnym jeszcze raz okaza艂a, 偶e matki widzie膰 nie chce. Lecz zdaje si臋, 偶e wszystko by艂o przewidzianym i obrachowanym, 偶e Za偶ywski, wys艂any przodem, mia艂 tylko wybuch pierwszy wywo艂a膰; bo w tej偶e chwili drzwi si臋 otworzy艂y i matka wpad艂a do pokoju.
Niezmiernie wystrojona, ur贸偶owiona i wybielona, pani Zelska by艂a tylko starsz膮 Loisk膮. Nadzwyczajnego podobie艅stwa twarzy, ruch贸w, wyrazu nawet wiek zatrze膰 nie m贸g艂. Z krzykiem nadto kunsztownym, aby m贸g艂 z serca pochodzi膰, chcia艂a si臋 przybywaj膮ca rzuci膰 c贸rce na szyj臋, gdy ta z wielk膮 dum膮 i powag膮 cofn臋艂a si臋. Za偶ywski, kt贸ry tu ju偶 rol臋 sw膮 odegra艂 i czu艂 si臋 niepotrzebnym, wyszed艂 po艣piesznie do drugiego pokoju.
Pr贸ba przem贸wienia do serca dziecka nie powiod艂a si臋.
Starsza pani natychmiast ostyg艂a, wyprostowa艂a si臋 i zobaczywszy, 偶e s膮 same, przem贸wi艂a g艂osem suchym i ostrym:
- Mo偶esz mie膰 偶al do mnie, jak ja do ciebie, ale to nie przeszkadza, by艣my nie mog艂y widzie膰 si臋, m贸wi膰 i porozumie膰.
Nie czekaj膮c odpowiedzi, Zelska na najbli偶szym fotelu usiad艂a, spar艂a si臋 na r臋ku i patrz膮c na stoj膮c膮 z dala c贸rk臋, czeka艂a odpowiedzi.
Loiska, r贸wnie jak ona, och艂on臋艂a ju偶 z pierwszego wra偶enia. Sta艂y przed sob膮 jak dwie zapa艣niczki, maj膮ce walk臋 stoczy膰. Kasztelanicowa wprawdzie mia艂a my艣l uj艣膰, zamkn膮膰 si臋 w sypialni i matk臋 zmusi膰 do odjechania; lecz obawia艂a si臋, aby scena ta, rozniesiona po mie艣cie, nie zaszkodzi艂a jej wi臋cej jeszcze u ludzi. Postanowi艂a wi臋c raczej ostro stan膮膰 i raz na zawsze sko艅czy膰.
Czym? Ona sama nie wiedzia艂a.
Obok nienawi艣ci, kt贸r膮 teraz ku sobie czu艂y, by艂o c贸艣, uczucie nieokre艣lone, co je poci膮ga艂o do siebie. Jak to wyt艂umaczy膰? Nie wiemy. Matka z chciw膮 ciekawo艣ci膮 jak膮艣 przypatrywa艂a si臋 c贸rce. Ta r贸wnie偶 oczyma zaiskrzonymi 艣ledzi艂a zmiany, kt贸re wiek na matce uczyni艂. Starsza z nich, do艣wiadcze艅sza, zepsutsza, przewrotniejsza, silniejsz膮 by艂a od Loiski. Zna艂a jej charakter i ze swojego, i z m艂odo艣ci, wiedzia艂a, jak z ni膮 poczyna膰 by艂o potrzeba.
Kasztelanicowa namy艣la艂a si臋 jeszcze nad tym, jak mia艂a wyst膮pi膰 przeciwko matce, aby si臋 jej pozby膰, gdy rzuciwszy przypadkiem okiem na stron臋, ku drzwiom swojego pokoju, spostrzeg艂a w milczeniu, z szyderstwem na ustach, z r臋kami z艂o偶onymi na piersiach, stoj膮cego i przypatruj膮cego si臋 spotkaniu ich jak komedii - hrabiego hetmana.
**1 Administrowa膰 (z 艂ac.) - tu: przekazywa膰, wpaja膰.
**2 Spenetrowa膰 (z 艂ac.) - zbada膰, przenikn膮膰.
**3 Instygowa膰 (z 艂ac.) - oskar偶a膰, obwinia膰. Instygator - oskar偶yciel, pod偶egacz.
**4 Demonstrowa膰 (z 艂ac.) - wykazywa膰, dowodzi膰 do艣wiadczalnie.
**5 Polak w czui prawd膮 podszytej - jedna z broszur politycznych, jakich wiele wydano w okresie Sejmu Czteroletniego.
Czuja (st. pol.) - szuba, futro.
**6 Cave canem! (艂ac.) - strze偶 si臋 psa.
**7 Kameleon (z 艂ac.) - rodzaj jaszczurki zmieniaj膮cej barw臋 przy podra偶nieniu; cz艂owiek zmiennego charakteru.
**8 Oko艂o winnicy... - przypomnienie jednej z przypowie艣ci ewangelicznych, w kt贸rych nieraz d膮偶enie do zbawienia by艂o por贸wnywane do pracy w winnicy.
**9 Jam proximus ardet Ucalegon (艂ac.) - pali si臋 ju偶 najbli偶szy (w s膮siedztwie) dom Ukalegona.
Jest to zdanie z utworu poety rzymskiego Wergiliusza (71梅19 p. n. e.) pt. "Eneida"; sta艂o si臋 ono przys艂owiem na oznaczenie bliskiego niebezpiecze艅stwa.
**10 Frymarczy膰 (z niem.) - kupczy膰, handlowa膰.
**11 Zlejbruk - szlifibruk, pr贸偶niak.
**12 Dangel, Kabryt, Blank, Teppery i Szulce - nazwiska kupc贸w i bankier贸w warszawskich w czasach Stanis艂awa Augusta.
Najs艂awniejszy i najbogatszy z nich by艂 Piotr Tepper (zm.
1790), przez pewien czas jeden z kasjer贸w kr贸la.
**13 Kresy - listy otrzymywane i wysy艂ane poprzez rozstawione posterunki wojskowe, czyli tzw.
poczt臋 kresow膮.
**14 Stanis艂aw Potocki (1752梅1821) - brat Ignacego (por. przypis 89, t. I) pisarz i dzia艂acz polityczny, p贸藕niejszy minister o艣wiaty w Kr贸lestwie Kongresowym.
**15 Biskup kamieniecki - Adam Krasi艅ski (1714梅1800) zas艂yn膮艂 jako jeden z przyw贸dc贸w konfederacji barskiej, w czasie Sejmu Czteroletniego by艂 zwolennikiem reform.
**16 Ksi膮dz Ossowski - Micha艂 Ossowski, ekonomista i publicysta, przyjaciel Hugona Ko艂艂膮taja (por. przypis 85).
**17 Monstrum (z 艂ac.) - potw贸r.
**18 Genera艂owa - El偶bieta Grabowska (1748梅1810), c贸rka wojewody p艂ockiego Teodora Szyd艂owskiego. By艂a kochank膮 Stanis艂awa Augusta, a po 艣mierci m臋偶a zmusi艂a kr贸la do ma艂偶e艅stwa z sob膮. 艢lub odby艂 si臋 potajemnie 2 lutego 1784 roku.
Pani Grabowska mia艂a pi臋cioro dzieci, dwoje lub troje ostatnich by艂o dzie膰mi Stanis艂awa Augusta.
**19 Rzewuski - Seweryn Rzewuski (1743梅1811), hetman polny koronny, broni膮c w艂adzy hetma艅skiej stale intrygowa艂 przeciwko kr贸lowi. W czasie Sejmu Czteroletniego wyjecha艂 do Wiednia i pr贸bowa艂 nak艂oni膰 cesarza Leopolda II do obrony dawnego ustroju Polski, p贸藕niej by艂 jednym z g艂贸wnych organizator贸w konfederacji targowickiej.
**20 W Wiedniu i na p贸艂nicy - cesarz Leopold II w Wiedniu i caryca Katarzyna II w Petersburgu.
**21 Kares (z fr.) - pieszczota, przymilanie si臋.
**22 Ma foi (fr.) - na moj膮 wiar臋, s艂owo daj臋.
**23 Sjesta (z hiszp.) - wypoczynek po艂udniowy, drzemka poobiednia.
**24 Kulfony oberzni臋te - por.
przypis 60 t. I.
**25 Interpelowa膰 (z 艂ac.) - wzywa膰 do dania odpowiedzi.
**26 Skonfundowa膰 (z 艂ac.) - zmiesza膰, zawstydzi膰.
**27 Dwuz艂ot贸wk臋 czy talara - talar by艂 wart 7,5 z艂otych; by艂y to monety srebrne. (Grosze i szel膮gi by艂y z miedzi, dukaty ze z艂ota. Dydkiem nazywano monet臋 miedzian膮 warto艣ci 6 groszy = 1/#5 z艂otego).
**28 Fortuna (z 艂ac.) - tu: maj膮tek.
**29 Ekwipa偶 (z fr.) - pow贸z.
**30 Submitowa膰 si臋 (z 艂ac.) - poddawa膰 si臋, ulega膰; tu: k艂ania膰 si臋, 偶egna膰.
**31 Demagog (z gr.) - m贸wca lub agitator, staraj膮cy si臋 wykorzysta膰 nie艣wiadomo艣膰 s艂uchaczy.
**32 Gwardian (z 艂ac.) - prze艂o偶ony niekt贸rych klasztor贸w.
**33 Panis bene merentium, panis bene... czolgancjum (艂ac.) - chleb dobrze zas艂u偶onych, chleb dobrze... czo艂gaj膮cych si臋. Ostatni wyraz jest wyrazem polskim z ko艅c贸wk膮 艂aci艅sk膮.
**34 Verba veritatis (艂ac.) - s艂owa prawdy.
**35 Postscriptum (艂ac.) - dopisek.
**36 Dycht (z niem.) - 艣ci艣le, szczelnie; tu; pod samymi wrotami.
**37 Jezierski - Jacek Jezierski (1722梅1805), kasztelan 艂ukowski. Kilkakrotnie pos艂owa艂 na sejmy, w czasie Sejmu Czteroletniego og艂osi艂 kilkana艣cie broszur politycznych wyst臋puj膮c przeciwko obozowi reform. By艂 gorliwym gospodarzem i dba艂 o uprzemys艂owienie swych maj膮tk贸w. W Warszawie wypominano mu zbudowane przez niego 艁azienki na Wi艣le, kt贸re sta艂y si臋 publicznym miejscem schadzek.
**38 Suchorzewski - Jan Suchorzewski, pose艂 kaliski.
Ws艂awi艂 si臋 krzykliwo艣ci膮 i gadulstwem w czasie obrad sejmowych, potem teatralnie manifestacyjnym protestem przeciwko projektowi konstytucji na posiedzeniu sejmu w dniu 3 maja.
**39 Monolog (z gr.) - rozmowa z samym sob膮.
**40 Fascyku艂 (z 艂ac.) - zw贸j dokument贸w, du偶y zeszyt.
**41 Umbrelka (z fr.) - tu: zas艂ona lampy, klosz.
**42 Indagator (z 艂ac.) - badaj膮cy, s臋dzia 艣ledczy; indagowa膰 - bada膰, wypytywa膰; indagacja - badanie.
**43 Inkwirowa膰 (z 艂ac.) - bada膰, wypytywa膰.
**44 艢wiat艂o jarz膮ce - najdro偶sze pod贸wczas o艣wietlenie, 艣wiece lane z 偶贸艂tego wosku pszczelego, kt贸ry rozpryskiwa艂 si臋 (jarzy艂 si臋) przy ogniu knota.
**45 Lex - p贸藕niej pani Ledoux.
Mia艂a jeden ze s艂awniejszych magazyn贸w m贸d; u niej ubiera艂a si臋 m. in. siostra kr贸la francuskiego Ludwika XVIII w czasie pobytu w Warszawie.
**46 艁azarewiczowa - Urszula 艁azarewiczowa mia艂a magazyn m贸d i prowadzi艂a r贸偶ne zlecenia handlowe. Trafia艂o si臋, 偶e bra艂a tysi膮ce dukat贸w za suknie, w kt贸re dworskie panie ubiera艂y si臋 tylko raz.
**47 Coram publico (艂ac.) - publicznie, wobec ludzi.
**48 Klawikord (z fr.) - dawny instrument muzyczny, podobny do fortepianu.
**49 Solo (w艂.) - pojedynczo, sam jeden.
**50 Antinousostwo - Antinous - m艂ody Grek, niezwykle pi臋kny, ulubieniec cesarza rzymskiego Hadriana (76梅138), kt贸ry po 艣mierci Antinousa kaza艂 rze藕bi膰 jego pos膮gi i oddawa膰 mu cze艣膰 bosk膮.
**51 Entre nous (fr.) - mi臋dzy nami.
**52 Zdebankowa膰 (z fr.) - rozbi膰 bank, wygra膰 wszystko co jest w banku.
**53 Likwor (z 艂ac.) - likier, nap贸j wykwintny.
**54 Va banque (fr.) - o ca艂y bank.
**55 Kurdwanowski - Kajetan Kurdwanowski (zm. 1811), pose艂 tytularnego wojew贸dztwa czernichowskiego, nale偶a艂 do najbli偶szych s艂ug hetmana F. K.
Branickiego; genera艂em nie by艂.
**56 Ciachi - De Cach~e, rezydent austriacki w Warszawie w czasie Sejmu Czteroletniego.
**57 Ma toute belle (fr.) - moja 艣licznotka.
**58 Pas de pruderies! (fr.) - porzu膰my fa艂szyw膮 skromno艣膰!
**59 Dewiza偶owa膰 (z fr.) - uwa偶nie przygl膮da膰 si臋, obserwowa膰.
**60 Koniuracja (z 艂ac.) - sprzysi臋偶enie, spisek.
**61 Katilinaria (z 艂ac.) - Katylina (109梅62 p.n.e.), senator rzymski, pr贸bowa艂 zorganizowa膰 spisek przeciwko rz膮dowi i sam obj膮膰 w艂adz臋.
Spisek jego wykry艂 konsul Cycero (106梅43 p.n.e.), kt贸ry wyg艂osi艂 przeciwko niemu s艂awne cztery mowy, nazywane katylinariami.
Wyraz "katylinaria" zosta艂 przyj臋ty na okre艣lenie mowy zawieraj膮cej gwa艂towne ataki polityczne; Kraszewski u偶y艂 go na okre艣lenie spisku przeciwko rz膮dowi.
**62 Koncyliabulum (z 艂ac.) - tajne zgromadzenie spiskowc贸w.
**63 Dystrakcja (z 艂ac.) - roztargnienie, przeszkadzanie.
**64 Krety艅stwo (z fr.) - g艂upota, idiotyzm.
**65 Don Kiszot - bohater powie艣ci hiszpa艅skiego pisarza Micha艂a Cervantesa (1547梅1616) pt. "Don Kichot z La Manczy".
Szuka艂 on przyg贸d jako b艂臋dny rycerz i sta艂 si臋 symbolem szlachetnych zamiar贸w, nie licz膮cych si臋 z rzeczywisto艣ci膮.
**66 Kasztelan 艁ukowski - Jacek Jezierski (por. tom II, przypis 86).
**67 Kuratela (z 艂ac.) - opieka prawna, nadz贸r s膮dowy nad osob膮 i jej maj膮tkiem; opieka nie proszona.
**68 Eks-jezuita - by艂y jezuita; by艂 nim ksi膮dz Piattoli (por. t. I, przypis 91).
**69 Intra parenthesim (艂ac.) - w nawiasach, nawiasem m贸wi膮c.
**70 Konsolowa膰 (z 艂ac.) - pociesza膰.
**71 Konfederaci barscy... - konfederacja barska (por.
przypis 31, tom III) by艂a zorganizowana w roku 1768 przeciwko kr贸lowi Stanis艂awowi Augustowi i jego uleg艂o艣ci wobec carycy Katarzyny. Walki partyzanckie konfederat贸w z wojskami kr贸lewskimi i rosyjskimi trwa艂y cztery lata. W dniu 3 listopada 1771 r. jeden z oddzia艂贸w konfederackich porwa艂 kr贸la z ulicy w Warszawie, jednak nast臋pnego dnia ten oddzia艂 si臋 rozpierzch艂, a kr贸l lekko ranny wr贸ci艂 do Warszawy.
**72 Egzekucja (z 艂ac.) - wykonanie.
**73 Suponowa膰 (z 艂ac.) - przypuszcza膰.
**74 Konfederacja (z 艂ac.) - w dawnej Polsce zwi膮zek szlachty, zawi膮zany najpierw w czasie bezkr贸lewia dla obrony kraju przed najazdem i zamieszkami, p贸藕niej r贸wnie偶 dla obrony interes贸w politycznych.
Konfederacje wielokrotnie obejmuj膮ce ca艂y kraj nazywano generalnymi. Niekiedy pos艂owie zebrani na sejm zawi膮zywali konfederacj臋 i wtedy uchwa艂y zapada艂y zwyk艂膮 wi臋kszo艣ci膮 g艂os贸w, a nie uznawano liberum veto (por. t. I, przypis 102).
Ostatnim sejmem "zawi膮zanym pod lask膮 konfederacji" by艂 Sejm Czteroletni, kt贸ry uchwali艂 Konstytucj臋 3 maja 1791 r.
Rekonfederacja - konfederacja przeciwko konfederacji.
**75 Traktuj膮... z Prusakiem - por. t. I, przypis 89.
**76 Fakcja (z 艂ac.) - stronnictwo, zmowa, spisek.
**77 Quomodo? (艂ac.) - jak, w jaki spos贸b?
**78 Larum (艂ac.) - alarm, trwoga, pop艂och.
**79 Tomasz niewierny - jeden z dwunastu aposto艂贸w, kt贸ry nie chcia艂 uwierzy膰 w zmartwychwstanie Chrystusa, dop贸ki nie w艂o偶y艂 r臋ki w jego rany.
**80 Patrioci - zwolennicy reform nazywali si臋 stronnictwem patriotycznym.
**81 Absolutum dominium (艂ac.) - w艂adza nieograniczona, jednow艂adztwo.
**82 Auream libertatem (艂ac.) - z艂ot膮 wolno艣膰 (por. t. I, przypis 102).
**83 Konfidencja ( z 艂ac.) - poufa艂o艣膰, zwierzanie poufne.
**84 Stra偶nik - J贸zef Mierzejewski, stra偶nik polny koronny, pose艂 z wojew贸dztwa podolskiego. By艂 zarz膮dzaj膮cym dobrami siostry hetmana F. K.
Branickiego i nale偶a艂 do jego najbli偶szego otoczenia. W dalszym ci膮gu powie艣ci Kraszewski stra偶nikiem nazywa nies艂usznie Benedykta Hulewicza (por. przypis 92, t. III).
**85 Concedo (艂ac.) - zgadzam si臋.
**86 Ad deliberandum (艂ac.) - pod rozwag臋.
**87 Infamis (z 艂ac.) - cz艂owiek skazany na utrat臋 czci.
**88 Bu艂awa (z tat.) - kr贸tka laska ozdobna, na ko艅cu p臋kata; by艂a oznak膮 w艂adzy hetma艅skiej.
**89 Prerogatywy (z 艂ac.) - przywileje, wyj膮tkowe uprawnienia.
**90 Pierwszy str贸偶 wolno艣ci - tak okre艣lano rol臋 polityczn膮 hetmana jako po艣rednika pomi臋dzy w艂adz膮 kr贸lewsk膮 a wolno艣ci膮 szlacheck膮.
**91 Pawilon (z fr.) - tu: zas艂ona u drzwi.
**92 Par exemple! (fr.) - na przyk艂ad; tu: c贸偶 znowu!
**93 Utracjusz - hulaka trwoni膮cy maj膮tek. (Jest to pozornie 艂aci艅ski rzeczownik od s艂owa "traci膰").
**94 Cynik (z gr.) - cz艂owiek nie uznaj膮cy 偶adnych warto艣ci, lekcewa偶膮cy zasady moralne (por.
t. II, przypis 25).
**95 Reputacja (z 艂ac.) - dobre imi臋, opinia, powa偶anie (por. t. I, przypis 14).
**96 Tyberiusz (42 p.n.e. - 37 n.e.) - cesarz rzymski, nast臋pca cesarza Oktawiana Augusta. Z pocz膮tku rz膮dzi艂 bardzo m膮drze, utrwali艂 pot臋g臋 Rzymu i zwi臋kszy艂 jego bogactwa, potem opanowany obaw膮 przed spiskami i zamachem na siebie, sta艂 si臋 okrutny i krwawo t艂umi艂 wszelkie objawy umi艂owania dawnych swob贸d rzymskich. W ostatnich latach 偶ycia oddawa艂 si臋 r贸wnie偶 hulankom i rozpu艣cie.
**97 Galant (z fr.) - cz艂owiek uprzedzaj膮co grzeczny dla kobiet (por. t. II przypis 6).
**98 Uzurpator (z 艂ac.) - przyw艂aszczyciel.
**99 Illegitimi (艂ac.) - nieprawi.
**100 Pyrmont - uzdrowisko w 艣rodkowych Niemczech na pograniczu Westfalii.
**101 Wyabsztytowa膰 (z niem.) - da膰 odpraw臋, po偶egna膰.
**102 Vingt et un (fr.) - dwadzie艣cia jeden (nazwa gry w karty).
**103 J~er枚me (fr.) - Hieronim.
**104 Ksi臋偶na hetmanowa - 偶ona hetmana F. K. Branickiego (por.
t. I, przypis 73, t. IV, przypis 12).
**105 Sejm 1772 roku - sejm, kt贸ry zatwierdzi艂 pierwszy rozbi贸r Polski; marsza艂kiem tego sejmu by艂 przekupiony przez zaborc贸w Adam Poni艅ski (por.
t. I, przypis 50).
**106 Jezierski - ksi膮dz Franciszek Salezy Jezierski (1740梅1791). W czasach Sejmu Czteroletniego by艂 sekretarzem i g艂贸wnym pomocnikiem Hugona Ko艂艂膮taja (por. t. I, przypis 85), napisa艂 kilkana艣cie pism publicystycznych, wyr贸偶nia艂 si臋 radykalizmem pogl膮d贸w.
Nazywano go "wulkanem grom贸w Ku藕nicy Ko艂艂膮tajowskiej".
**107 Demos (z gr.) - lud, posp贸lstwo.
**108 Opo艅cza - p艂aszcz od deszczu.
**109 Est modus in rebus (艂ac.) - we wszystkim nale偶y zachowa膰 umiar. S艂owa z wiersza poety rzymskiego Horacego (65梅8 p.n.e.), u偶ywane r贸wnie偶 w znaczeniu: na wszystko jest spos贸b.
**110 Prochownia - miejsce s艂u偶膮ce r贸wnie偶 za areszt.
**111 Sub sigillo confessionis (艂ac.) - pod tajemnic膮 spowiedzi.
**112 Votum (艂ac.) - 艣lubowanie, 艣lub.
**113 Sic decet (艂ac.) - jak przystoi.
**114 Reverendissime (艂ac.) - najprzewielebniejszy, przewielebny ojcze.
**115 Subaltern (z 艂ac.) - podw艂adny.
**116 Horrendum (艂ac.) - okropno艣膰.
**117 Furiosus (艂ac.) - w艣ciek艂y.
**118 Statum civilem (艂ac.) - stan cywilny, sytuacj臋 prawn膮.
**119 Starosta kaniowski - Miko艂aj Bazyli Potocki (ok. 1712梅1782), jeden z najdziwniejszych gwa艂townik贸w w Polsce XVIII wieku. Mia艂 w艂asnor臋cznie zabi膰 co najmniej 40 ludzi, innych z upodobaniem ch艂osta艂 batogiem, a potem obdarza艂 pieni臋dzmi. Pod koniec 偶ycia osiad艂 na dewocji w klasztorze bazylian贸w w Poczajowie. Kraszewski napisa艂 o nim w roku 1874 opowiadanie pt.
"Pan starosta kaniowski".
Nema hroszy ne budu bity (ukr.) - nie ma pieni臋dzy nie b臋d臋 bi艂.
**120 Kompetencja (z 艂ac.) - zakres w艂adzy, zakres uprawnie艅.
**121 In articulo mortis (艂ac.) - w niebezpiecze艅stwie 艣mierci.
**122 Tandem (艂ac.) - w ko艅cu, nareszcie.
**123 Anteriora (艂ac.) - sprawy i okoliczno艣ci poprzednie, zwi膮zane z wypadkiem, o kt贸ry chodzi.
**124 Wi艣niowiec - miasteczko nad Horyniem na Wo艂yniu, oddalone o 20 kilometr贸w od Krzemie艅ca. W po艂owie XVIII wieku z r膮k Wi艣niowieckich przesz艂o do Mniszch贸w, kt贸rzy tam pr贸bowali urz膮dzi膰 wspania艂y dw贸r wed艂ug mody francuskiej.
**125 Bonifratelli (z w艂.) albo bonifratrzy (z 艂ac.) - zakon, kt贸ry mia艂 za g艂贸wne zadanie opiek臋 nad chorymi umys艂owo.
**126 Aberacja (z 艂ac.) - zboczenie (umys艂owe).
**127 Czubki - popularna nazwa bonifratr贸w, pochodz膮ca od ma艂ych okr膮g艂ych kaptur贸w, stanowi膮cych cz臋艣膰 habitu tych zakonnik贸w.
**128 Symptomat (z gr.) - objaw.
**129 Melancholia (z gr.) - choroba umys艂owa odznaczaj膮ca si臋 pos臋pnym usposobieniem, przygn臋bienie.
**130 Monoman (z gr.) - cz艂owiek ogarni臋ty chorobliwie jedn膮 my艣l膮.
**131 Pamflet (z fr.) - broszura o tre艣ci z艂o艣liwej lub obel偶ywej.
**132 Gazeta Niemcewiczowska - por. t. I, przypis 159.
**133 Pr臋gierz (z niem.) - katowski s艂up, do kt贸rego przywi膮zywano przest臋pc贸w skazanych na ha艅b臋 publiczn膮.
**134 Aluzja (z 艂ac.) - napomknienie, przytyk.
**135 Hulewicz - Benedykt Hulewicz (1750梅1817), dworzanin Szcz臋snego Potockiego (por.
t. I, przypis 100), p贸藕niej szambelan kr贸lewski i pose艂 艂ucki na Sejm Czteroletni. By艂 r贸wnie偶 poet膮 i s艂yn膮艂 ze z艂o艣liwego dowcipu.
**136 Incognito (艂ac.) - z zatajeniem nazwiska lub stanu, w charakterze nieoficjalnym.
**137 Delikwent (z 艂ac.) - przest臋pca, skazaniec.
**138 Dotacja (z 艂ac.) - zaopatrzenie w dochody, dobra stanowi膮ce uposa偶enie.
Brysia czy umy艣lnie, czy oprze膰 mu si臋 nie umiej膮c, wpu艣ci艂a go do gabinetu, a st膮d poufa艂y pan, kt贸ry tu gospodarowa艂 jak w domu, dosta艂 si臋 do drzwi salonu. Loiska, zobaczywszy go, zarumieni艂a si臋 i poruszy艂a gniewem.
Hrabia dawniej bardzo by艂 dobrze znajomym z matk膮, zna艂 te偶 stosunki rodzinne. Bawi艂o go to, 偶e by艂 艣wiadkiem zajad艂ej k艂贸tni dw贸ch kobiet. Loiska uczu艂a ca艂e upokorzenie, na jakie j膮 nami臋tno艣膰 wystawi膰 mia艂a, i och艂od艂a, przybieraj膮c dumn膮 postaw臋. Hrabia z u艣miechem, po cichu szepta艂:
- Nie przeszkadzam?
Wtem i matka zobaczy艂a go i pozna艂a. Dla niej by艂 to w sam膮 por臋, jakby z niebios zes艂any sprzymierzeniec. Z cynizmem i swobod膮, kt贸rych jej d艂ugie, burzliwe 偶ycie nauczy艂o, poruszy艂a si臋, id膮c ku hrabi.
- W艂a艣nie艣 w por臋 przyby艂, aby nie dopu艣ci膰 sceny niepotrzebnej! - zawo艂a艂a, pi臋kne jeszcze r膮czki wyci膮gaj膮c ku niemu i wdzi臋cz膮c si臋 troch臋 艣miesznie. - "Cher comte", *1 wyperswaduj偶e tej 艣licznej kapry艣nicy, 偶e z matk膮 si臋 nie wojuje, 偶e si臋 matce wiele przebacza i 偶e je艣li komu, to nam, spotwarzonym, biednym kobiecinom, nowego powodu do z艂o艣liwych plotek dawa膰 nie trzeba.
Nim hrabia mia艂 czas odezwa膰 si臋, Loiska niecierpliwie wtr膮ci艂a:
- Tylko bardzo prosz臋, bardzo prosz臋, nie miesza膰 si臋 do spraw naszych familijnych. Nie potrzebujemy 偶adnych po艣rednik贸w.
- "Et vous laverez votre linge sale en famille" *2 - szepn膮艂 nielito艣ciwy hrabia, kt贸ry gdy m贸g艂 uk膮si膰, nie po偶a艂owa艂 nikogo. Loiska pi臋艣膰 mu za to pokaza艂a, matka pocz臋艂a si臋 艣mia膰.
- Dobrze - rzek艂a - wyrzekam si臋 po艣rednictwa, ale nie b膮d藕偶e dzieckiem i daj s艂owo, 偶e si臋 ze mn膮 rozm贸wisz, jak przysta艂o.
Loiska ruszy艂a ramionami gniewnie.
- Przecie偶 nie jestem 偶adnym zwierz臋ciem - burkn臋艂a.
- A ja - doda艂 hrabia - poniewa偶 czasu nie mam, a z czym艣 pilnym przyszed艂em, prosz臋 pi臋knej gosposi na dwa s艂owa.
Mama tymczasem si膮dzie i spocznie.
Da艂 znak Loisce, kt贸ra nierada, z艂a widocznie, musia艂a jednak p贸j艣膰 do gabinetu z panem hrabi膮. Matka tymczasem, kt贸ra mieszkania c贸rki i urz膮dzenia jego nie zna艂a, ju偶 to z trzpiotowo艣ci膮 i zaciekawieniem wiekowi swemu niew艂a艣ciwym, obchodzi艂a wszystkie k膮ty, przypatrywa艂a si臋 i zabawia艂a fraszkami, jakby zapomnia艂a o tym, co j膮 tu sprowadzi艂o i o scenie wyprawionej przez c贸rk臋.
Malowa艂 si臋 w tym ca艂y lekkomy艣lny charakter.
Mecenas Za偶ywski, kt贸ry ust膮pi艂 by艂 do drugiego pokoju i pods艂uchiwa艂, nie wiedz膮c, co spowodowa艂o milczenie, wyjrza艂.
Zelska spostrzeg艂a go.
- Mecenasie - zawo艂a艂a - wracaj sobie do domu! Nie b臋dziesz ju偶 potrzebny. Loiska zaraz powr贸ci, a ja ju偶 sobie z ni膮 dam rad膮.
Pos艂uszny prawnik przeszed艂 na palcach pokoje i znikn膮艂.
Hrabia nied艂ugo zatrzyma艂 pi臋kn膮 pani膮. Zamkn膮wszy drzwi gabinetu, zwr贸ci艂 si臋 ku niej, 艣miej膮c si臋 z twarzyczki nas臋pionej i wykrzywionej nami臋tnie.
- Przestrzegam ci臋, "ma toute belle" - pocz膮艂 - 偶e gniew nie do twarzy i nadwer臋偶a twe 艣liczne rysy klasyczne. Wiesz, 偶e Grecy nigdy marmurom swym nie nadawali wyrazu nami臋tnego.
Na艣laduj ich. S膮dz臋 - doda艂, przechodz膮c zaraz do innego przedmiotu - 偶e z mam膮 si臋 porozumiecie i 偶e ona tu d艂ugo go艣ci膰 nie b臋dzie, boby nam zawadza艂a.
Loiska nie odpowiada艂a. Hrabia si臋 zbli偶y艂 do niej.
- Koniecznie, gwa艂townie mi potrzeba spotka膰 si臋 u ciebie ze starost膮. Jest to dla mnie figura wa偶na, bo przez niego trafi膰 mog臋 do ojca, wojewody, a tego ja i Rzewuski mie膰 chcemy i musimy z sob膮. Zapro艣 go, 艣ci膮gnij, zr贸b, co chcesz, i daj mi wiedzie膰 kiedy. Tytus ci us艂u偶y. Nie odmawia si臋 zaproszenia na wieczerz臋 tak 艣licznej i mi艂ej pani.
- Nie mam szcz臋艣cia do pana starosty - odpar艂a z mink膮 kwa艣n膮 Loiska.
- A! To chyba albo on o艣lep艂, albo ty sama tego nie chcesz.
Ale ja starost臋 tu u ciebie, "~a huis clos", *3 mie膰 musz臋.
Gdzie indziej mi przeszkodz膮.
Przyjd臋 z genera艂em, wezm臋 mo偶e jeszcze kogo z sob膮 i nawr贸ci膰 go musimy.
To m贸wi膮c i nie s艂uchaj膮c ju偶 co by przeciwko temu mog艂a powiedzie膰 Loiska, hrabia wzi膮艂 kapelusz, zawo艂a艂: "A bient枚t!" *4 i wyszed艂.
Gospodyni jednak, cho膰 uwolniona od niego, nie zaraz wysz艂a do salonu. Chcia艂a si臋 namy艣le膰, co ma pocz膮膰 i jak post膮pi膰 z matk膮. Czu艂a si臋 czasami tak sam膮, tak jej brak艂o przyjaci贸艂ki i powiernicy, 偶e mimo 偶alu do matki, prawie jej by艂a rada, z warunkiem tylko, aby s艂u偶y艂a, nie rozkazywa艂a.
Gniew pierwszej chwili znacznie ju偶 zwolnia艂, zast臋powa艂y go rachuby. "Je偶eli si臋 zechce zastosowa膰... Je偶eli mnie zrozumie..." Tak mrucz膮c, powr贸ci艂a do salonu i zasta艂a Zelsk膮 z fili偶ank膮 sask膮 *5 w r臋ku, admiruj膮c膮 *6 porcelan臋.
Stan臋艂y naprzeciw siebie.
- S艂uchaj, Loisko, niewdzi臋czna ty, ja bo ci臋 kocham zawsze, nie zabijaj偶e ty mnie!
- To ja skar偶y膰 si臋 mia艂abym prawo.
Tak ju偶 wcale z innego tonu rozpocz臋艂a si臋 rozmowa, kt贸rej powtarza膰 nie b臋dziemy, chocia偶 by艂a wielce ciekaw膮. Matka i c贸rka k艂贸ci艂y si臋, czyni艂y sobie wyrzuty, m贸wi艂y o rzeczach obcych sprawie, przychodzi艂y do najostrzejszych przek膮s贸w, godzi艂y si臋, 艣mia艂y w ko艅cu i w par臋 godzin znalaz艂y spos贸b zawarcia jakiego艣 "modus vivendi". *7 Starsza pani dowiod艂a kasztelanicowej, 偶e cho膰by na pr贸b臋, powinna j膮 wzi膮膰 do siebie.
- Ja twojej najzupe艂niejszej swobody nie b臋d臋 kr臋powa艂a w niczym - rzek艂a. - R贸b, co chcesz, ale ze mnie mie膰 b臋dziesz doskona艂y parawan. Ty nie masz do艣wiadczenia, gor膮czkujesz si臋. Obecno艣膰 matki nada domowi powag臋. S艂owo ci daj臋! Spr贸buj! Mnie ta wie艣 dokuczy艂a, a Warszawa mi si臋 u艣miecha. Mam tu z mojej m艂odo艣ci znajomych, stosunki.
Zobaczysz!
Argumenty by艂y tak przekonywaj膮ce, 偶e Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na pr贸b臋 zgodzi艂a si臋 matk臋 wzi膮膰 do siebie. Zelska j膮 u艣ciska艂a.
Po obiedzie k艂贸ci艂y si臋 ju偶, ale w spos贸b nie zagra偶aj膮cy spokojowi. Loiska czu艂a si臋 jak膮艣 silniejsz膮, matk臋 maj膮c u boku. Wymawia艂a sobie tylko, aby ni膮 rz膮dzi膰 nie my艣la艂a, bo si臋 rozstan膮. Matka zaprzysi臋g艂a, 偶e chce s艂u偶y膰 jej tylko.
Fizjognomia domu ma艂o si臋 przez to zmieni艂a; lecz w wielu wypadkach Loiska mia艂a si臋 kim wyr臋czy膰, a starsza pani posiada艂a przebieg艂o艣膰, takt, wymow臋, znajomo艣膰 ludzi, kt贸ra j膮 od fa艂szywego kroku zabezpiecza艂a. Wieczorem zaraz pos艂a艂a Loiska kartk臋 do Tytusa, kt贸ry si臋 nazajutrz rano stawi艂.
- B臋d臋 mo偶e dzi艣 mia艂a par臋 os贸b na wieczerzy - rzek艂a do niego. - Prosz臋 mi przyprowadzi膰 starost臋.
- Je偶eli go gdzie nie zaproszono, bo go rozrywaj膮 - odpar艂 Tytus.
- Na ten raz ja musz臋 go mie膰 - powt贸rzy艂a Loiska - zatem bez 偶adnej wym贸wki. Powiedzie膰 mu mo偶esz, i偶 ja wymagam tego, prosz臋.
Tytus spojrza艂 jej w oczy, chc膮c wybada膰; lecz z tego wejrzenia, kt贸re to tylko m贸wi艂o, co chcia艂o, nigdy si臋 niczego nauczy膰 nie by艂o mo偶na.
O przyby艂ej matce nie znajdowa艂a potrzebnym oznajmywa膰 Tytusowi, jej za艣 wyda艂a rozkaz, bo tego inaczej nazwa膰 nie by艂o mo偶na, aby uwa偶a艂a si臋 za go艣cia.
Zelska spojrza艂a na c贸rk臋 i nie odpowiedzia艂a nic. W pierwszych dniach potrzebowa艂a ulega膰, aby pozyska膰 w艂adz臋. Tak si臋 jej przynajmniej zdawa艂o.
Przygotowania poczynione do wieczora i wieczerzy, lubi膮cej elegancj膮, dobry st贸艂 i weso艂e towarzystwo, jejmo艣ci podoba艂y si臋 bardzo.
- Ciesz臋 si臋, 偶e tak dobrze rozumiesz 偶ycie - rzek艂a do c贸rki. - M贸w sobie, co chcesz, ale ty to wzi臋艂a艣 po mnie.
Tytusowi tak si臋 powiod艂o, 偶e starost臋, kt贸ry dnia tego nie mia艂 ani wizyt, ani obiadu proszonego, m贸g艂 przyprowadzi膰 wcze艣niej, ni偶 si臋 go spodziewano.
Wystrojona i przy 艣wiecach wcale 艂adnie wygl膮daj膮ca matka ju偶 siedzia艂a w saloniku z pasjansem. Sk艂ada艂o si臋 tak wybornie, i偶 Tytus, zaraz do niej przyst膮piwszy i znalaz艂szy harmonijnie dla siebie nastrojon膮 istot臋, z kt贸r膮 si臋 porozumiewa艂 nadzwyczaj 艂atwo, jak przykuty zosta艂 przy niej. Nieznacznie, delikatnie pochlebia艂a mu, aby go sobie pozyska膰. Troch臋 by艂a zalotn膮, podnosi艂a jego dowcip, 艂echta艂a dum臋 i zyska艂a go sobie.
Starosta, u progu przyj臋ty przez gospodyni臋, pozosta艂 z ni膮 sam na sam, bo przyobiecane towarzystwo hrabiego jak zwykle si臋 sp贸藕nia艂o i dopiero ku wieczerzy przyby膰 mia艂o. Wiecz贸r to by艂 w 偶yciu pani Loiski stanowi膮cy o przysz艂o艣ci. Stan jej duszy usposabia艂 j膮 dziwnie.
By艂a znu偶on膮, 偶ycie jej ci臋偶y艂o, pragn臋艂a jakiego艣 spokoju, czego艣, czego sama oznaczy膰 nie umia艂a. Przeciw naturze i zwyczajowi, czu艂a si臋 t臋skn膮, smutn膮.
Starosta, kt贸ry przy pierwszym spotkaniu tak by艂 natarczywym, roztrzepanym, m艂odym - ju偶 wskutek przestr贸g, w艂asnego namys艂u, obawy jakiej艣 i wp艂ywu ludzi, z kt贸rymi teraz obcowa艂, przedstawi艂 si臋 bardzo zmienionym. Nie by艂 to ju偶 p艂ochy ch艂opak, goni膮cy za 偶yciem, ale m臋偶czyzna patrz膮cy z pewn膮 trwog膮 na przysz艂o艣膰 i poczuwaj膮cy si臋 do pewnych obowi膮zk贸w. Listy ojca, rozmowa z panem Stanis艂awem Potockim, kt贸ry dla艅 okazywa艂 wielk膮 sympati膮, ucz臋szczanie do towarzystw powa偶niejszych och艂odzi艂y starost臋. Nie przeszkadza艂o mu to jednak by膰 bardzo uprzejmym dla gospodyni, galantem nawet i z zachwyceniem wpatrywa膰 si臋 w jej wdzi臋k.
Budzi艂a w nim nie tylko uwielbienie, ale razem - powiedzmy otwarcie - politowanie.
W obcowaniu z lud藕mi s膮 tajemnice, kt贸re si臋 t艂umaczy膰 nie daj膮. Wiele usposobie艅 odczuwa cz艂owiek, ma ich intuicj膮, nie potrzebuj膮c, by mu o nich powiadano, by mu je jawnie okazywano. Starosta, wchodz膮c zaraz, niezwyk艂ego, smutnego usposobienia gospodyni mia艂 przeczucie na pierwsze wejrzenie. Loiska te偶 zrozumia艂a, i偶 starosta teraz spowa偶nia艂 i 偶e inaczej si臋 z nim trzeba by艂o obchodzi膰.
Zaprezentowa艂a go matce, kt贸ra stara艂a si臋 gra膰 rol臋 wielce szanownej damy. Zaledwie kilka s艂贸w przem贸wiwszy, m艂ody go艣膰 rozpocz膮艂 przechadzk臋 po saloniku z gospodyni膮. Z pocz膮tku ona spojrza艂a na艅 par臋 razy, aby zbada膰 lepiej humor i nastroi膰 si臋 do w艂a艣ciwego tonu.
Widzia艂a go wprz贸d kilka razy, znajdowa艂a przystojnym i mi艂ym; lecz na niej nie robi艂 nikt wra偶enia, przywi膮za膰 si臋 nie umia艂a. Serce jej nie uderzy艂o nigdy. Raz, dawniej bi艂o ciekawo艣ci膮 i chciwo艣ci膮 偶ycia, gdy j膮 kasztelanic wykrada艂.
Potem nie odzywa艂o si臋 ju偶 nigdy.
Zdawa艂o si臋 jej, by艂a pewn膮, 偶e wszystko wyczerpa艂a i 偶e nie ma ju偶 nic, do czego by si臋 przywi膮za膰, czego by po偶膮da膰 mog艂a.
Rozmowa pocz臋艂a si臋 oboj臋tnie a zimno, lecz Loiska, spogl膮daj膮c na swego towarzysza, wpatruj膮c si臋 w niego, spotykaj膮c wejrzenie tryskaj膮ce 偶yciem niek艂amanym, uczu艂a si臋 jakby zmieszan膮, zasroman膮, upokorzon膮. Taka bo by艂a pi臋kna ta m艂odo艣膰, wyko艂ysana czystymi my艣lami, nie pokalana jeszcze tchem 偶adnego kunsztu, nie znaj膮ca fa艂szu. U艣miech, wejrzenie, mowa jego mia艂y w sobie c贸艣 tak prawie dzieci臋co naiwnego a szlachetnego. Takiego cz艂owieka kocha膰, by膰 kochan膮 przez niego, bez rachuby, bez komedii, bez my艣li o przysz艂o艣ci nawet - wyda艂o si臋 jej czym艣 najpi臋kniejszym na ziemi. Lecz zarazem poczu艂a, 偶e ona, ze sw膮 przesz艂o艣ci膮, obok niego stan膮膰 nie mog艂a... Serce jej si臋 艣cisn臋艂o.
Jak gdyby te my艣li zrozumia艂, starosta tego dnia by艂 z wi臋kszym poszanowaniem dla Loiski. Nie prawi艂 jej s艂odyczy powszednich i przesadzonych, za co mu by艂a wdzi臋czn膮. Rozmowa, pocz臋ta trybem dawnym, jako dalszy ci膮g poprzedzaj膮cych j膮, 偶artobliwa, p艂ocha, nieznacznie przesz艂a w ton poufny, serdeczny. Starosta dawniej by艂 pod czarem zmys艂owym wra偶enia tej pi臋kno艣ci. Teraz po raz pierwszy natrafia艂 w jej duszy na d藕wi臋ki i odg艂osy sympatyczne. Z p艂ochych umizg贸w przeszli do cichej rozmowy.
Loiska nigdy w 偶yciu tak poruszon膮 nie by艂a. Gniewa艂o j膮 to. Ona, niezwyci臋偶ona, zimna, do艣wiadczona, ona, co tak panowa艂a nad sob膮, teraz dr偶a艂a i ten dzieciak czyni艂 na niej wra偶enie istoty, kt贸ra ma nad ni膮, nad kr贸low膮, panowa膰. Jak gdyby zimne dotkni臋cie tych przysz艂ych kajdan uczu艂a, par臋 razy rzuci艂a si臋, buntuj膮c.
Kilka s艂贸w szyderczych wybieg艂o z jej ust; lecz zarumieniona wnet, zmieszana, z pokor膮 podda艂a si臋 temu, co niestety by艂o ju偶 dla niej rozkosz膮.
Loiska kocha艂a pierwszy raz w 偶yciu.
Mi艂o艣膰 ta mo偶e w zarodku ju偶 po przesz艂ych spotkaniach ze starost膮 w sercu si臋 kry艂a, ale teraz ona j膮 dopiero uczu艂a.
Trwoga j膮 opanowywa艂a. Rozmowa, w pocz膮tku g艂o艣na i przerywana 艣miechami, sta艂a si臋 coraz cichsz膮. Matka rzuci艂a par臋 razy okiem na t臋 par臋 i nie znaj膮c przesz艂o艣ci, os膮dzi艂a tylko trafnie bardzo, 偶e to by艂 romans serio, do kt贸rego si臋 jej c贸rka nie przyzna艂a.
Tytus, kt贸ry nigdy jeszcze ich tak zaj臋tych sob膮 i w takim dobrym, poufa艂ym porozumieniu nie widzia艂, tak by艂 zdumiony metamorfoz膮, *8 i偶 pos膮dzi艂 ich, 偶e si臋 chyba kryjomo widywali z sob膮, bo gdzie偶by w p贸艂 godziny tak膮 przestrze艅 ogromn膮 ubiec mogli.
Jak do tego dosz艂a Loiska, 偶e zacz臋艂a prawie ze 艂zami w oczach, cho膰 z pewnymi przemilczeniami, opowiada膰 staro艣cie sw膮 bardzo nieszcz臋艣liw膮 przesz艂o艣膰, cierpienia swoje, zawody, sama nie wiedzia艂a. M贸wi艂a ze zgroz膮, ze strachem, a si艂a jaka艣 wewn臋trzna, niepoj臋ta, niezwalczona ust jej zamkn膮膰 nie dawa艂a.
Starosta by艂 wzruszony i przej臋ty. Uspokaja艂 j膮, cieszy艂, chwyta艂 za r膮czki, a to, co m贸wi艂, takie by艂o serdeczne!
Gor膮co bardzo zaofiarowa艂 jej sw膮 przyja藕艅. Loiska szepn臋艂a mu, 偶e wiele by jeszcze powiedzie膰 chcia艂a, zwierzy膰, ale... powinien by艂 kiedy przyj艣膰 bez Tytusa.
Wszystko to, co wczoraj jeszcze kasztelanicowa by艂aby w ten sam spos贸b wykona艂a z rachub膮 przewrotn膮, na zimno, teraz robi艂a pod wra偶eniem niepoj臋tym dla siebie, wzruszona, rozkochana. Nie 艂udzi艂a si臋 najmniejsz膮 nadziej膮 podbicia i ujarzmienia pi臋knego ch艂opca. Chcia艂a go po prostu kocha膰 i by膰 kochan膮 tak膮 jak膮艣 mi艂o艣ci膮 艣wi臋t膮 i czyst膮, o kt贸rej nie s艂ycha膰 by艂o na ziemi.
W zepsutym sercu czy mo偶e odezwa膰 si臋 takie uczucie? - spytacie. Nie wiem. Za trwa艂o艣膰 jego r臋czy膰 trudno, ale mo偶liwo艣膰 jego chwilow膮 po艣wiadcza tysi膮c przyk艂ad贸w. W mi艂o艣ci takiej jest i bole艣膰 wielka, lecz ona j膮 czyni tym silniejsz膮, pon臋tniejsz膮 mo偶e.
- Cz臋sto on tu bywa? - szepn臋艂a matka do Tytusa, spogl膮daj膮c na t臋 par臋, tak sob膮 zaj臋t膮.
- By艂 zaledwie kilka razy - odpar艂 Tytus.
- Ale s膮 z sob膮 bardzo...
dobrze.
- Dzi艣 nadzwyczajnie. Przyznam si臋 pani - doda艂 zapytany - 偶e patrz臋 na to niezmiernie zdumiony.
- Wszak to syn wojewody? - szepn臋艂a Zelska.
- Tak jest, i jedynak - rzek艂 Tytus.
Spojrzeli na siebie i umilkli.
Loiska tak by艂a dziwnie zaj臋ta go艣ciem swym, 偶e nawet zdawa艂a si臋 o matce i Tytusie, i o pewnych wymaganych przyzwoito艣ciach zapomina膰. Nie chcia艂a traci膰 czasu, a gdy szelest w przedpokoju wyrwa艂 j膮 z tego os艂upienia, wsta艂a zarumieniona, zmieniona, pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowa艂a chwili opami臋tania, aby wyj艣膰 naprzeciw nadchodz膮cych ju偶 hrabiego z genera艂em Kurdwanowskim i z dowcipnym a rubasznym Hulewiczem.
Jak lask膮 czarodziejsk膮 zmieni艂o si臋 za przybyciem tych go艣ci wszystko w saloniku.
Wesz艂a z nimi weso艂o艣膰, trzpiotostwo, wrzawa.
Starosta, troch臋 si臋 maj膮cy na baczno艣ci, pozosta艂 sztywnym i nie艣mia艂ym. Lecz z tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od pierwszego przywitania, pocz膮艂 go wyprowadza膰, na ton lekki, weso艂y i rubaszny nastrajaj膮c rozmow臋.
- Pragn膮艂em bardzo pozna膰 bli偶ej pana starost臋 - rzek艂. - Ze czcigodnym ojcem jego, panem wojewod膮, niejeden raz szli艣my w ordynku i nieraz to偶e艣my si臋 k艂贸cili. Nigdzie pana starosty nie mog艂em pochwyci膰. Raz tylko z daleka zobaczy艂em w teatrze.
Ale m艂odemu, w czasie takich saturnali贸w *9 przybywaj膮cemu do stolicy, trzeba za偶y膰 艣wiata.
Nie nale偶y si臋 zamyka膰, ha, ha!
Z ojcem ile艣my si臋 to razy upili i jak! A co艣my si臋 nastrzelali do g艂贸w tureckich! *10 Pan bo wpad艂e艣 tu w z艂e r臋ce - doda艂 hrabia - m艂odo艣ci szkoda marnowa膰 w takiej klauzurze.
Przyjed藕 do mnie kiedy na obiadek lub wieczerz臋, a zobaczysz, jak si臋 bawimy.
Starosta, usi艂uj膮c si臋 u艣miecha膰, dzi臋kowa艂.
- Nie ma nic niebezpieczniejszego - doda艂 hrabia, zwracaj膮c si臋 do Hulewicza - jak gdy kr贸l daje z艂y przyk艂ad. Znam go dawno, nigdy dw贸ch kieliszk贸w wina nie dopije.
Hulewicz szepn膮艂:
- Za to upaja si臋 do zbytku czym innym.
- Jak to do zbytku? - zaprotestowa艂 hetman. - Upaja膰 si臋 czymkolwiek b膮d藕 nigdy do zbytku nie mo偶na. W upojeniu rozum, a kto trze藕wy, g艂upi!
艢miano si臋 na g艂os wielki.
Gospodyni znik艂a, ale matka jej w weso艂膮 rozmow臋 wmiesza艂a si臋 偶ywo.
Poniewa偶 wieczerzy jeszcze nie oznajmywano, spiskowi otoczyli starost臋 i nieznacznie poprowadzili go do ustronnego k膮tka.
- 呕eby艣 tylko, uchowaj Bo偶e, nie da艂 si臋 klice tej spiskowc贸w zaci膮gn膮膰 do ich obozu - rzek艂 hrabia - h臋? S艂ysz臋, bywasz u pana Ignacego, u Stasia, u Krasi艅skiego. Prawdali to?
- Ale dlaczego偶 bym nie mia艂 tam bywa膰? - odpar艂 starosta, kt贸ry przestrze偶onym by艂 mo偶e, i偶 go odci膮ga膰 b臋d膮, a mia艂 ju偶 mocne postanowienie nie da膰 si臋 oba艂amuci膰.
- Dlaczego? - przerwa艂 mu Hulewicz. - Bo to jest komedia, kt贸ra sko艅czy膰 si臋 mo偶e tragicznie dla aktor贸w, a i dla sceny niezbyt weso艂o.
- M贸w szczerze, starosto, "les opinions sont libres" *11 - rzek艂 hrabia. - Czy czujesz sympati膮 dla tych rewolucjonist贸w?
- Rewolucjonist贸w? - odpar艂 starosta. - Przepraszam. Ja bo nie znam 偶adnych tutaj.
- M贸wmy otwarcie, "cartes sur table" *12 - prawi艂 Hulewicz. - Co u licha, dlatego si臋 mo偶emy szanowa膰 i kocha膰, i kuma膰, i 艣ciska膰, cho膰 jeden widzi bia艂o, drugi czerwono. Ot贸偶 my, wierni synowie tej starej Rzeczypospolitej, za kt贸rej swobody antecesorowie *13 nasi krew przelewali, m贸wimy sobie, 偶e formy rz膮du co rok na nowo przykrawa膰, jak sukni dla mody, nie godzi si臋; 偶e co naddziadowie zostawili, to 艣wi臋te, a najwi臋kszym klejnotem swoboda. Ci reformatorowie chc膮 u nas "absolutum dominium" wprowadzi膰. Jeste艣 i pan za tym?
Starosta min臋 nastroi艂 bardzo powa偶n膮.
- Bez w膮tpienia - rzek艂 - 偶e spu艣cizna po przodkach szacown膮 jest wielce. Lecz gdy w sukni ciasno, a chodzi膰 w niej mus, nie dla mody, ale dla 偶ycia przykroi膰 j膮 potrzeba. O ile wiem i s艂ysza艂em, na anarchi膮 u nas od dw贸chset ju偶 lat narzekano. Trzeba tedy silny rz膮d wprowadzi膰. Skarb wycie艅czony, wojska nie mamy...
Hrabia sykn膮艂 i zaprzeczy艂.
- U nas co szlachcic, to 偶o艂nierz! - zawo艂a艂.
- S膮 to kwestie - odpar艂 starosta - kt贸rych mnie, bez do艣wiadczenia, m艂odemu, rozstrzyga膰 si臋 nie godzi; lecz "vox populi..." *14 - Nie ko艅cz, panie starosto - wtr膮ci艂 Hulewicz. - "Vox populi" to najcz臋艣ciej "la voix des moutons du Panurge..." *15 Ja wol臋 g艂os wiek贸w i tradycji ni偶 ryczenie ulicy, kt贸ra nie rozumie nic.
Starosta milcza艂. Hetman poufalej coraz zbli偶a艂 si臋 do niego.
- Okrutny mam 偶al, 偶e wa膰pana, panie starosto, jak widz臋, ju偶 nakarmiono tymi modnymi ba艂amuctwami. Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien.
Marzyciel... Nabi艂 mu g艂ow臋 Piattoli, obcy cz艂owiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Ko艂艂膮taj i "tutti quanti".
Zmi艂uj si臋, us艂uchaj dobrej rady, nie mieszaj si臋 do tego, stro艅 od utopist贸w, bo ojca zmartwisz.
Starosta u艣miechn膮艂 si臋.
- Ale ja, panie hrabio, pos艂em nie jestem, do niczego nie nale偶臋 i gram tu tylko rol臋 spektatora, kt贸ry si臋 czego艣 nauczy膰 pragnie. Wi臋cej nic.
- Ja spektatorowi zalecam - rzek艂 hrabia - patrzy膰 na weso艂e twarze, bawi膰 si臋, w spiski nie miesza膰. S艂owo ci daj臋, 偶ycz臋 wam dobrze. To wszystko si臋 藕le sko艅czy. Z Prusakami, jak Niemcy powiadaj膮, wi艣nie je艣膰 niezdrowo.
艢mieli si臋. Starosta rad by艂 zmieni膰 rozmow臋 i spyta艂 hrabiego o s艂awnego arabskiego wierzchowca, na kt贸rym on cud贸w dokazywa艂.
- A! S艂ycha膰 o nim? Przyjed藕偶e go zobaczy膰 do mnie. Raz przynajmniej w dobrym towarzystwie si臋 upijesz i nie b臋d膮 ci臋 nudzili projektami do nowych praw. Mnie to pociesza, 偶e pozna艂e艣 Loisk臋. Masz jak膮kolwiek dystrakcj膮. *16 Starosta zarumieni艂 si臋 jak wi艣nia. Hetman go wzi膮艂 pod r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 z sob膮 dalej.
- Kochany starosto - rzek艂 - szczerze ci powiadam, 偶e dla samego imienia, kt贸re nosisz, interesujesz mnie. Przyjm t臋 przyjacielsk膮 przestrog臋: nie wi膮偶 si臋 z tak zwanymi patriotami. To ci na ca艂e 偶ycie zaszkodzi, zafarbuje ci臋. Mi臋dzy nimi s膮 i dobrzy ludziska, ale oleju im w g艂owie brakuje. Ta budka z kart, kt贸r膮 chc膮 stawi膰, wywr贸ci si臋, nim j膮 zbuduj膮.
Si艂a i rozum po naszej stronie.
Im si臋 zdaje, 偶e z pomoc膮 mieszczan i demagog贸w potrafi膮 szlacht臋 odrze膰 z jej odwiecznych praw i Rzeczpospolit膮 na monarchi膮 przemieni膰. My si臋 艣miejemy z tego!
- Ale w sejmie maj膮 wi臋kszo艣膰 za sob膮.
- Sztuczn膮. Zahukali dudk贸w i pos艂uguj膮 si臋 nimi. Nie wdawaj si臋 w to. - I natychmiast doda艂 偶ywo: - Jutro ci臋 czekam na obiad.
Gospodyni, powa偶na bardzo, podchodzi艂a w艂a艣nie, oznajmuj膮c wieczerz臋. Wszyscy si臋 posun臋li do jadalni. Hulewicz inaugurowa艂 posiedzenie konceptem dosy膰 nieprzyzwoitym o ostrygach.
Hrabia sakramentalny przed ka偶dym jedzeniem kieliszek w贸dki przypomina艂.
- Inne narody pij膮 po jedzeniu - rzek艂 - Polacy przed... Daleko rozumniej, bo jad艂o znajduje ju偶 gotowego na przyj臋cie robotnika.
Mn贸stwo rzeczy rozumnych za granic膮 nie znaj膮 i od nas by si臋 uczy膰 powinni.
- Niezawodna rzecz - odpar艂 Hulewicz - na przyk艂ad golenia g艂贸w. Cz艂owiek w ka偶dym czasie got贸w potem do bonifratr贸w.
艢miano si臋.
- "~A propos" *17 bonifratr贸w - ozwa艂 si臋 Kurdwanowski. - Marsza艂ek, s艂ysz臋, przekona艂 si臋, 偶e 贸w Barani Ko偶uszek, kt贸ry nam tu tak dokazywa艂 w ulicach, by艂 wariat i zamkn膮艂 go w szpitalu.
- Kwalifikowa艂 si臋 gdzie indziej! - zawo艂a艂 hrabia ponuro.
Loiska, pos艂yszawszy wzmiank臋 o 偶ebraku, kt贸ra jej przypomnia艂a redut臋, zarumieni艂a si臋 i musia艂a wody napi膰. Dzi艣 w艂a艣nie wspomnienie to najbole艣niejszym dla niej by艂o.
- Nie mogli, s艂ysz臋, doj艣膰 - ci膮gn膮艂 dalej Kurdwanowski - i do dzi艣 dnia nie wiedz膮, kto jest ten 艂otr.
- Da艂by艣 pok贸j z nim - przerwa艂 hetman. - U nas zaraz z komara robi膮 wo艂u. Co tu ha艂asu dla jakiego艣 niezdary.
Hulewicz zacz膮艂 co艣 szepta膰 o s膮siadch, pani Zelskiej, o znajduj膮cych si臋 w Warszawie pi臋kno艣ciach i napomkn膮艂 o pani Lucchesini.
- Nie m贸w, 偶e pi臋kna - odezwa艂 si臋 hrabia. - Figur臋 ma zr臋czn膮, ale twarz... W艣r贸d naszych kobiet wiele si臋 nie odznacza.
呕e si臋 z ni膮 Lucchesini o偶eni艂, to tylko tym t艂umacz臋, 偶e ma jedno oko.
- Ale za pi臋kno艣膰 jej staje dowcip - rzek艂 Hulewicz. - Baba godna ma艂偶onka swego.
Niemcewicza sobie zyska艂a, a przez niego i innych Lucchiesini polityce po艣wi臋ci艂 nawet ma艂偶onk臋.
- To bajki - odezwa艂 si臋 Kurdwanowski. - Niemcewicz nie kocha si臋 w niczym, tylko w tym, co pisze, w swoich bajkach i w gazecie.
- Ja poczciwego 艁uskin臋 *18 wol臋, s艂owo daj臋 - przerwa艂 Hulewicz. - To mi jest gazeta!
Na rozum nie choruje i nikomu nie przycina. Nie mog臋 znie艣膰 gazety, co mnie korzennymi przyprawami traktuje, mam ich dosy膰 gdzie indziej. Gazeta to chleb, powinna by膰 z czystego 偶yta, bez przymieszki. Wivat 艁uskina!
呕e ile razy Hulewicz usta otwiera艂, 艣miano si臋, nawet nie s艂ysz膮c, co powiedzia艂, wi臋c i tym razem 艣miech towarzyszy艂 temu wyst膮pieniu.
- Warszawa, doprawdy, staje si臋 nie do zniesienia - dorzuci艂 hetman - i nie do poznania!
Powia艂 na ni膮 wiatr jaki艣, co zwarzy艂 to wszystko. Kr贸la zmienili nam, sejm przekabacili, przymierza odwieczne ponicowali.
Mieszczanom daj膮 szlacheckie niemal swobody, ch艂opom chc膮 szko艂y zak艂ada膰, od ksi臋偶y odbieraj膮, co ko艣cio艂owi dali ojcowie - s艂owem, 艣wiat wywr贸cony! Nie dziwuj臋 si臋, 偶e Szcz臋sny uciek艂 do Wiednia. Ja got贸wem cho膰 do Turk贸w...
Nie doko艅czy艂. Cicho si臋 zrobi艂o na chwil臋.
Gdy wszyscy tak ostrygami i polityk膮 byli zaj臋ci, starosta skorzysta艂 z tego, by spojrze膰 na Loisk臋. Siedzia艂a smutna, zatopiona w sobie, jakby nie s艂ysza艂a, co m贸wiono. Uczu艂a instynktem wzrok zwr贸cony na siebie i zap艂aci艂a za艅 p贸艂u艣miechem.
Hrabia pi艂 i zach臋ca艂 do picia w imieniu gospodyni, humory coraz si臋 stawa艂y lepsze; ale Loiska, jakby l臋kaj膮c si臋 zbytnich weso艂o艣ci i wybryk贸w ze strony hetmana, coraz powa偶nia艂a, nie okazuj膮c, aby j膮 to cieszy艂o, a oczyma 偶al膮c si臋 staro艣cie. Usun臋艂a si臋 w ko艅cu z krzes艂em i wsta艂a, 偶al膮c na b贸l g艂owy.
Hrabia, cho膰by by艂 d艂u偶ej bankietowa艂, zmuszony zosta艂 pr臋dzej, ni偶 chcia艂, porzuci膰 wieczerz臋. Zabra艂 jeszcze do k膮ta starost臋, przypominaj膮c mu zaproszenie, mrugn膮艂 na swych towarzysz贸w i po偶egna艂 Loisk臋.
Rad, nierad, starosta za w艂a艣ciwe uzna艂 tak偶e nie pozosta膰 tu d艂u偶ej.
Czas jaki艣 up艂yn膮艂. Zbli偶a艂a si臋 wiosna powoli i 贸w dzie艅 uroczysty dla ksi臋偶y bonifratr贸w, Emaus, *19 gdy zwykle t艂umy pielgrzym贸w puszczane bywa艂y dla zwiedzenia szpitala ob艂膮kanych. By艂o to starym zwyczajem i w tym roku przygotowywano si臋 na przyj臋cie tych go艣ci.
Ksi膮dz Brzeski jak zawsze krz膮ta艂 si臋, aby razem z widokiem tych nieszcz臋艣liwych publika mia艂a dow贸d starania i pilno艣ci, z jak膮 oko艂o nich chodzono.
Barani Ko偶uszek, kt贸ry spe艂nia艂 pewne pos艂ugi w klasztorze i wszyscy tu do niego przyzwyczaili si臋 i nawykli, jednego dnia rano nie pokaza艂 si臋 ani w ko艣ciele, ani na korytarzu. Prze艂o偶ony, kt贸ry go lubi艂, s膮dzi艂, 偶e stary m贸g艂 zachorowa膰 i pocz膮艂 dopytywa膰 si臋 o niego. Nikt go nie widzia艂 jeszcze dnia tego. Zapytany braciszek Izydor, zmiesza艂 si臋 jako艣, zakr臋ci艂 i poszed艂 do izdebki, kt贸r膮 stary mia艂 wyznaczon膮 dla siebie.
Tu go tak偶e nie by艂o; nie by艂o i kijka, z kt贸rym chodzi艂.
Le偶a艂y tylko pr贸偶ne sakwy w k膮tku, z kt贸rymi go przyprowadzono.
- Nie ma go w celi - rzek艂 zdyszany, powracaj膮c do prze艂o偶onego.
- Jednak偶e potrzeba doj艣膰, gdzie si臋 ukry艂, bo os艂ab艂 mo偶e - odpar艂 ksi膮dz Brzeski. - Szukajcie go w klasztorze.
Brat Izydor po艣pieszy艂 na zwiady, ale po p贸艂godzinnym poszukiwaniu wr贸ci艂 do prze艂o偶onego zafrasowany.
- Nigdzie go nie ma, ca艂y klasztor strz膮s艂em - rzek艂 smutnie.
- Ju偶ci偶 bez zezwolenia nie wyszed艂by na miasto. Pytaj u furty. Nie m贸g艂 si臋 schowa膰, i po co?
- U furty by艂em, nie widziano go tam.
- C贸偶 to jest? - odpar艂 prze艂o偶ony wstaj膮c. - Wiecie, 偶e nam go polecono pilnowa膰 i marsza艂ek gniewa膰 si臋 b臋dzie, zreszt膮 i jemu tu 藕le nie by艂o.
Mia艂偶eby uciec?
- Niepodobna! - odezwa艂 si臋 brat Izydor.
W klasztorze si臋 ruch zrobi艂 wielki, nowe 艣ledzenie i poszukiwanie po salach, mi臋dzy ob艂膮kanymi, z kt贸rych z艂o艣liwsi najba艂amutniejszymi odpowiedziami zwodzili.
Staruszek jeden, kt贸ry od dawna mia艂 si臋 za Boga Ojca, zar臋cza艂, 偶e 艣w. Piotrowi kaza艂 go wpu艣ci膰 do nieba. Drugi przyznawa艂 si臋, 偶e go zabi艂. M艂ody cz艂owiek, kt贸ry pracowa艂 nad zrobieniem skrzyde艂 do latania pokazywa艂 na okno i zar臋cza艂, 偶e wylecia艂 nim. Znaczniejsza cz臋艣膰 艂agodniej ob艂膮kanych, z kt贸rymi Ko偶uszek ch臋tnie obcowa艂 i wdawa艂 si臋 w rozmowy, a okazywanym im wsp贸艂czuciem serca sobie zaskarbi艂, op艂akiwa艂a strat臋 przyjaciela. Przetrz膮sano wszystkie k膮ty, szopy w podw贸rzu - nigdzie 艣ladu ni wie艣ci nie by艂o.
Inni zakonnicy powiadali, 偶e od wczorajszego wieczora, gdy o mroku do swej celi poszed艂 na odpoczynek, nie widzieli go wcale. Ksi膮dz Brzeski gniewa艂 si臋, niecierpliwi艂, wym贸wki czyni艂 dozorcom. Furtian zapewnia艂 nauroczy艣ciej, i偶 wyj艣膰 nie m贸g艂. Mury by艂y za wysokie, nie do przebycia i nigdzie znaku usi艂owania ucieczki. Poniewa偶 brat Izydor zostawa艂 z nim w najlepszych stosunkach, pos膮dza膰 go zaczynano o u艂atwienie mu ucieczki, ale ofiarowa艂 si臋 przysi膮c na Ewangeli膮, i偶 nie wie o niczym.
Przypomniano teraz sobie, 偶e przed kilk膮 dniami stary prosi艂 o spowiednika swego, ojca Pankracego, po kt贸rego pos艂ano, i ten, w艂a艣nie wczoraj przybywszy, spowiada艂 go, zabawi艂 chwil臋 w jego celi, a potem si臋 oddali艂. Furtian za艣, sprzeczaj膮c si臋 z bratem Izydorem i innymi, utrzymywa艂, 偶e jako 偶ywo nie jeden bernardyn przyszed艂, ale dw贸ch ich by膰 musia艂o, gdy偶 po ojcu Pankracym, p贸藕nym ju偶 wieczorem, wyszed艂 inny zakonnik o kiju. Wprawdzie nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 wrotny, czy ci dwaj bernardyni przyszli razem, czy pojedynczo, lecz najpewniejszym by艂, i偶 wychodzi艂o ich dw贸ch, jeden wcze艣niej, drugi p贸藕niej znacznie.
Ksi膮dz Brzeski, wys艂uchawszy tego opowiadania, mocno si臋 nagniewa艂, na艂aja艂, a w ko艅cu milcze膰 kaza艂 o tej ucieczce, aby o niej w mie艣cie nie gadano.
Nikt wi臋c ju偶 nie 艣mia艂 si臋 o tym odezwa膰, tylko brat Izydor, chodz膮cy z puszk膮, nazajutrz wybra艂 si臋 na Krochmaln膮 ulic臋.
Tu, po d艂ugim pukaniu do drzwi, troch臋 je otworzy艂a stara gospodyni i natychmiast zaryglowa艂a, zapewniaj膮c, i偶 nikogo w domu nie ma.
Powracaj膮c spotka艂 braciszek Macieja.
- Zlituj si臋, co si臋 z nim sta艂o? - zapyta艂 zatrzymuj膮c go.
- Z kim?
- Z twoim starym.
- Albo偶 co? - odpar艂 Maciej. - Ja mu dzi艣 chcia艂em zanie艣膰 bielizn臋.
- Znikn膮艂 z klasztoru! Nie ma go od wczora! Uszed艂 jakim艣 cudem.
- To nie mo偶e by膰! - zawo艂a艂 Maciej przestraszony.
Braciszek g艂ow膮 potrz膮sn膮艂 niedowierzaj膮co. Maciej si臋 w piersi uderzy艂.
- Tak mi Bo偶e dopom贸偶, dot膮d nie wiem nic!
- No no, wiesz, nie wiesz - odpar艂 braciszek - ale nie zapomnij go przestrzec, 偶eby si臋 nie pokazywa艂, a z odzyskanej swobody korzysta艂; bo gdy go teraz z艂api膮, gorzej by膰 mo偶e.
Z postawy i twarzy mo偶na by艂o wnosi膰, 偶e stary istotnie o panu swym nie wiedzia艂.
Przycich艂o o Baranim Ko偶uszku.
Miano co dzie艅 艣wie偶e dla zabawy plotki polityczne i historyjki z bruku wyros艂e i 艂atwo o wszystkim zapomniano.
Sejm i posiedzenia jego burzliwe, nami臋tne, przysz艂o艣ci膮 brzemienne, zajmowa艂y umys艂y.
Zapowiadaj膮ce si臋 olbrzymie zmiany, z kt贸rych jedni cieszyli si臋, drudzy si臋 ich l臋kali, odci膮ga艂y uwag臋 od spraw pomniejszych. Opr贸cz tego Warszawa si臋 bawi艂a jak nigdy.
Dom贸w otwartych by艂o mn贸stwo, m艂odzie偶y i cudzoziemc贸w bez liku, bale po balach nast臋powa艂y i gor膮czkowo podbudzone 偶ycie panowa艂o w sferach wszystkich.
Nie usz艂o jednak baczno艣ci tych, kt贸rzy obok salon贸w wielkiego 艣wiata lubili poufalsze kryj贸wki i w nich swobodniejsz膮 zabaw臋, i偶 jeden z dom贸w, na kt贸ry najwi臋cej rachowano, sta艂 si臋 niedost臋pnym prawie. Kasztelanicowa Loiska nie zaprasza艂a nikogo, przyjmowa艂a ch艂odno, a cz臋sto nie bywa艂o jej w domu. Nie by艂o tajemnic膮 dla nikogo, 偶e m艂ody starosta tam najcz臋艣ciej przesiadywa艂. Tytus, kt贸rego Loiska si臋 grzecznie pozby艂a, a starosta dla niego ostyg艂 i niemal si臋 z nim rozsta艂, mszcz膮c si臋, dziwne o tym stosunku rozpowiada艂 rzeczy, nazywa艂 go bardzo gro藕nym i znajdowa艂, 偶e przyjaciele wojewody powinni go byli o tym ostrzec.
- To nie s膮 mi艂ostki chwilowe - m贸wi艂. - Opanowa艂a go kobieta z g艂ow膮, przebieg艂a, zimna, obrachowana i doprowadzi niedo艣wiadczonego m艂okosa, gdzie zechce.
Przyjaciele nowi starosty:
Potoccy, Niemcewicz, Weissenhoff i ca艂y ten ob贸z, do kt贸rego on si臋 wcieli艂, mimo usi艂owa艅 hetmana, bronili go 偶arliwie i w stosunku tym nie widzieli nic ani zdro偶nego, ani gro藕nego. W owych czasach wydawa艂 si臋 on bardzo naturalnym, og贸艂 by艂 wielce pob艂a偶aj膮cy. Nie wa偶ono si臋 nic m贸wi膰 na starost臋, bo mia艂 silnych obro艅c贸w. Zyska艂a na tym stosunku z nim i Loiska, kt贸r膮 zaczynano nawet z przesz艂o艣ci uniewinnia膰 i t艂umaczy膰, a znajdowa膰 zachwycaj膮c膮.
W pierwszych dniach po przybyciu matki obie kobiety zgadza艂y si臋 jako tako. Zdawa艂o si臋, 偶e 偶y膰 z sob膮 b臋d膮 mog艂y.
Ale matka mia艂a nawyknienia, a widok stolicy i 偶ycie w niej, spotkanie wielu dawnych przyjaci贸艂 i znajomych, sza艂 ten jaki艣, kt贸ry by艂 w powietrzu, podzia艂a艂y na ni膮 pobudzaj膮co.
Dom c贸rki za sw贸j uwa偶aj膮c i znajduj膮c go jak klasztor nudnym, pocz臋艂a si臋 w nim rz膮dzi膰, chc膮c go 艣wietnym uczyni膰. Bez wiedzy Loiski zacz臋艂a tu 艣ci膮ga膰 swych odwiecznych adorator贸w, a 偶e w艂a艣nie c贸rka teraz spokoju zapragn臋艂a i w jej usposobieniach zasz艂a zmiana, kt贸r膮 gwa艂towne uczucie dla starosty wywo艂a艂o, w par臋 tygodni zacz臋艂y si臋 nieporozumienia.
Obie 偶ywe i niecierpliwe, star艂y si臋 par臋 razy. Loiska przyjaci贸艂 matki przyjmowa膰 nie chcia艂a.
Sprzeczki trwa艂y po ca艂ych dniach, a偶 w ko艅cu Zelska, znalaz艂szy sobie i protektor贸w, i mieszkanie osobne, jednego dnia, po burzy strasznej, wynios艂a si臋 od c贸rki.
Loiska odetchn臋艂a: by艂a teraz swobodn膮. Zmieni艂a zupe艂nie tryb 偶ycia. Przyjmowa艂a, zmuszona dawnymi stosunkami, hetmana i jego spiskowych; ale zreszt膮 unika艂a towarzystwa, przesta艂a zaprasza膰 na wieczerz臋. Starosta przesiadywa艂 u niej po dniach ca艂ych.
Tytus nie myli艂 si臋 mo偶e, widz膮c w tym stosunku niebezpiecze艅stwo dla niego. C贸偶 mo偶e by膰 dla m艂odego niebezpieczniejszym nad prawdziwe przywi膮zanie kobiety pi臋knej, nami臋tnej, a zepsutej, gdy nami臋tno艣膰 ta jest w niej pierwsz膮, nieudan膮, a nic jej szrank贸w nie zakre艣la? Zimna owa i gwa艂towna razem Loiska, dla niego sta艂a si臋 czu艂膮, powoln膮, pos艂uszn膮 niemal.
Starosta zapomina艂 o przysz艂o艣ci, o obowi膮zkach po艂o偶enia, o nieuchronnym, smutnym ko艅cu tego snu uroczego - odda艂 mu si臋 ca艂y. Znajdowa艂 w tej kobiecie wszystko, o czym m贸g艂 marzy膰 tylko. Pod wp艂ywem jego szlachetnego charakteru i m艂odzie艅czego zapa艂u Loiska nawet zmieni艂a przekonania, opini膮 o ludziach. Dawni przyjaciele z tego obozu, kt贸ry jej za narz臋dzie u偶ywa艂, stali si臋 dla niej nienawistnymi.
Chcia艂a si臋 ich pozby膰, zerwa膰 z nimi. Gotow膮 by艂a s艂u偶y膰 ideom starosty. Lecz z przesz艂o艣ci膮 tak zerwa膰 trudno! Ka偶da teraz narada potajemna u niej niecierpliwi艂a j膮, oburza艂a niemal. Hetman pozna膰 jej nie m贸g艂 i podejrzewa膰 j膮 zaczyna艂, ale schadzki w gabinecie trwa艂y jeszcze. Loiska, pods艂uchuj膮c ich ciekawie, wiedzia艂a, 偶e plan porwania kr贸la dojrzewa, 偶e dzie艅, chocia偶 jeszcze oznaczonym nie by艂, zbli偶a艂 si臋.
Walczy艂a z sob膮, nie chc膮c podchwyconej zdradzi膰 tajemnicy, ale zarazem nie przypuszczaj膮c, aby si臋 godzi艂o dozwoli膰 spe艂nienia zamachu, kt贸ry teraz wydawa艂 si臋 jej gro藕nym.
Hrabia coraz si臋 wi臋cej zapala艂 do swojego projektu, opartego na doskona艂ej znajomo艣ci charakteru kr贸la Stanis艂awa Augusta. Hulewicz, wys艂any do Wiednia z zapytaniem o konsens *20 na porwanie kr贸la, przywi贸z艂 od tamtejszych przyjaci贸艂 zgod臋 i pochwa艂y.
Nikt jednak do tego spisku nale偶e膰 nie chcia艂 i hetman ograniczy膰 si臋 musia艂 swoimi najbli偶szymi s艂ugami i powiernikami.
Loiska dot膮d nie powiedzia艂a staro艣cie o swym odkryciu, nie 偶eby ukrywa膰 je przed nim chcia艂a, lecz wstyd jej by艂o wyzna膰 przed nim swe stosunki z tymi, dla kt贸rych on okazywa艂 jawnie wstr臋t i wzgard臋. By艂 to jeden z najci臋偶szych spadk贸w jej przesz艂o艣ci.
Ka偶da prawdziwa mi艂o艣膰 uszlachetnia, podnosi, bo obok niej w sercu nic plugawego i nikczemnego wy偶y膰 nie mo偶e. Jest to p艂omie艅 oczyszczaj膮cy. Matka te偶 znajdowa艂a teraz Loisk臋 tak nie do poznania zmienion膮, wed艂ug jej wyra偶enia zg艂upia艂膮, i偶 si臋 z ni膮 pogodzi膰 nie mog艂a.
Wyrzuca艂a jej najmocniej, 偶e nie maj膮c najmniejszej nadziei wyj艣cia za m膮偶, bo o tym my艣le膰 nawet nie by艂o podobna, nie korzysta艂a z nami臋tno艣ci wojewodzica, zawczasu sobie zapewniaj膮c donacje *21 i zapisy.
Loiska na my艣l t臋 si臋 teraz oburzy艂a. W istocie zmieniona by艂a bardzo. P艂aka艂a po nocach.
Gdy zosta艂a sama, czu艂a si臋 nieszcz臋艣liw膮, a gdy starosta nadchodzi艂, szala艂a jak dzieci臋, zapomina艂a o wszystkim. Ta roztrzepana kobiecina, co niedawno w po偶yczanych klejnotach pyszni艂a si臋 jak kr贸lowa Gollkondy na reducie, teraz zas艂ania艂a twarz, wykradaj膮c si臋 na miasto, i unika艂a wejrzenia ludzkiego.
Za to matka, kt贸ra w atmosferze miejskiej od偶y艂a, za dwie dokazywa艂a. Wr贸cili jej starzy znajomi, znajduj膮c j膮 jeszcze dosy膰 powabn膮, a nadzwyczaj mi艂膮, bo w jej saloniku przy D艂ugiej ulicy nieograniczona panowa艂a swoboda.
Od Domagalskiego z Nowego Miasta banczek faraona przeni贸s艂 si臋 do Zelskiej.
P贸藕nym wieczorem roznoszono s艂awny poncz na burgundzie, kt贸remu nigdzie r贸wnego nie by艂o. Chwalili j膮 starzy, powtarzaj膮c sobie: "Elle n'est pas du tout b~egueule". *22 Stara odm艂odnia艂a i czu艂a si臋 najszcz臋艣liwsz膮. O c贸rce nie lubi艂a m贸wi膰, a zmuszona, porusza艂a ramionami, narzeka艂a na jej g艂upot臋 i d膮sa艂a si臋.
Dawne znajomo艣ci Zelskiej wprawdzie nie dawa艂y jej wst臋pu do tych dom贸w, do kt贸rych si臋 wcisn膮膰 pragn臋艂a, ale m臋偶czy藕ni bywali u niej wszyscy.
Pokazywa艂a si臋 na balach, a 偶e kibi膰 zachowa艂a do艣膰 pi臋kn膮 i pod maseczk膮 mog艂a si臋 wydawa膰 m艂od膮, nie opuszcza艂a 偶adnej maskarady. 脫w krajczy, kt贸rego Loiska pozby艂a si臋 tak niegrzecznie, nie przyjmowany prawie nigdzie, siadywa艂 tu po ca艂ych dniach i cynizmem swym zabawia艂 towarzystwo.
Tytus zagl膮da艂 czasem, aby m贸g艂 gdzie indziej zda膰 raport z tego, co si臋 tu dzia艂o. Bola艂a go niezmiernie odprawa przez starost臋, kt贸r膮 on niewdzi臋czno艣ci膮 nazywa艂. Nie uwa偶a艂 on jej jeszcze za ostateczn膮, strzeg艂 si臋 zrywa膰, bo stosunku tego potrzebowa艂 na przysz艂o艣膰. Kiedy niekiedy zjawia艂 si臋 z rana u starosty, ale zaufania jego nie mia艂.
Unikano go. Powoli zacz臋艂a si臋 w nim rodzi膰 ch臋膰 pomszczenia si臋, nie na tym, kt贸rego 偶yczliwo艣膰 zachowa膰 sobie pragn膮艂, lecz na Loisce, kt贸ra mu okazywa艂a nie tajon膮 wzgard臋. Przestrogi ju偶 by艂y wyczerpane. Tytus potrzebowa艂 jakiego艣 faktu, kt贸rym by oczy otworzy艂 panu staro艣cie i oderwa艂 go od tej kobiety.
Z my艣l膮 t膮 nosi艂 si臋 d艂ugo.
Traf mu nastr臋czy艂 wiadomo艣膰 o schadzkach hetmana, genera艂a Kurdwanowskiego, stra偶nika, Hulewicza i innych, potajemnie si臋 odbywaj膮cych u Loiski.
Wiedzia艂, 偶e starosta teraz ca艂ym sercem do przeciwnego obozu nale偶a艂. Zda艂o mu si臋, 偶e oznajmuj膮c o tym zakochanemu, obrzydzi mu kobiet臋, kt贸ra by艂a przyjaci贸艂k膮 nieprzyjaci贸艂 jego.
By艂 pewnym, 偶e kasztelanicowa musia艂a to przed nim ukrywa膰.
Waha艂 si臋 czas jaki艣, a偶 na ostatek, trafiwszy na usposobienie, kt贸re mu si臋 zdawa艂o najprzyja藕niejszym od wywarcia 偶膮danego skutku, jednego ranka zjawi艂 si臋 ze sw膮 szydercz膮 min膮 u pana starosty.
- Przepraszam - rzek艂 - 偶e trudz臋 pana moj膮 smutn膮 figur膮, ale jak偶e tu nie gry藕膰 si臋, gdy si臋 widzi tak zacnego i godnego szcz臋艣cia cz艂owieka w r臋kach takiej istoty, jak Loiska.
Bystro spojrza艂 na艅 zagniewany starosta.
- Panu przecie偶 winienem jej znajomo艣膰 - rzek艂 - i jest to, przyznam si臋, jedyna przys艂uga, za kt贸r膮 wdzi臋czno艣膰 mu winienem.
- A ja mam to sobie do wyrzucenia, bo widz臋, 偶e starosta nadto bierzesz to na serio. Jako zabawka by艂a to znajomo艣膰 mi艂a, ale jako trwa艂y stosunek rzecz niebezpieczna.
- O - roz艣mia艂 si臋 z przymusem starosta - prosz臋 by膰 spokojnym.
- Nie mog臋, dop贸ki przynajmniej z serca wszystkiego nie zrzuc臋, co mam na nim.
Usi艂owa艂em pana starost臋 ustrzec od stosunk贸w z tak zwanymi patriotami. Ja otwarcie wyznaj臋, 偶e do nich nie nale偶臋, lecz przekonania wszelkie szanuj臋.
Starosta liczysz si臋 do ich obozu, a ta pani jest najdzielniejszym narz臋dziem w r臋kach przeciwnik贸w jego.
- Pan si臋 mylisz! - odrzuci艂 偶ywo starosta. - By艂a mo偶e, nie przecz臋, ale nie jest!
- Jest - potwierdzi艂 Tytus.
- Nie! - zaprzeczy艂 gor膮co gospodarz.
- Za pozwoleniem - rzek艂 przyjaciel - a je艣li ja dowiod臋 tego, co m贸wi臋?
Zarumieni艂 si臋 m艂ody panicz.
- Poczytuj臋 to sobie za obowi膮zek, aby staro艣cie 艂usk臋 zedrze膰 z ocz贸w. Loiska jest doskona艂膮 aktork膮, gra tak膮 rol臋, jaka jej jest dogodn膮.
Wydobywa z pana, co jej potrzeba, i dzieli si臋 tym ze swymi druhami.
U艣miechn膮艂 si臋.
- Chodzi o dowody - zamrucza艂 starosta.
- Z艂o偶臋 je - rzek艂 Tytus, triumfuj膮c zawczasu. - Dawne bardzo stosunki poufa艂e 艂膮cz膮 j膮 z hetmanem.
- Z tego mi nie robi艂a tajemnicy - rzek艂 starosta.
- Tak, ale one trwaj膮 do dzi艣 dnia.
- To s膮 s艂owa - odpar艂 starosta ch艂odno.
Tytus wzi膮艂 za kapelusz, sk艂oni艂 si臋 i rzek艂 zimno:
- Pan starosta pozwolisz mi, abym kt贸rego wieczora wzi膮艂 go z sob膮 na p贸艂godzinn膮 przeja偶d偶k臋?
- B臋d臋 mu s艂u偶y艂 - odpar艂 z uk艂onem gospodarz.
Rozstali si臋 tak. Starosta, wzburzony, gniewny, d艂ugo przyj艣膰 do siebie nie m贸g艂. Mia艂 z rana by膰, wedle zwyczaju, u Loiski, ale wstrzyma艂 si臋. Nie chcia艂 k艂ama膰 przed ni膮, a powiedzie膰 jej, co s艂ysza艂, nie 艣mia艂. Walczy艂 z sob膮, nim potrafi艂 wyrobi膰 to, czego chcia艂, to jest przekonanie, 偶e Tytus potwarz rzuci艂. Par臋 dni oczekiwa艂 na niego i uspokoi艂 si臋 wreszcie, gdy jednego wieczora nadjecha艂 przyjaciel, w milczeniu prosz膮c go z sob膮.
Mieli i艣膰 pieszo. Tytus ze znajomo艣ci膮 wszystkich miasta zak膮tk贸w, podprowadzi艂 starost臋 do tylnej bramy, kt贸r膮 zwykle wchodzili spiskowcy, ustawi艂 go tak, aby nie postrze偶ony m贸g艂 ich widzie膰 i pozna膰, i prosi艂 o chwil臋 cierpliwo艣ci. Starosta z bij膮cym sercem czeka艂.
Nierych艂o potem w艣lizgn臋li si臋 hetman, genera艂 i par臋 os贸b jeszcze. Widzia艂 ich, pozna艂 i musia艂 si臋 uzna膰 zwyci臋偶onym. W pierwszym momencie chcia艂 zaraz wpa艣膰 do Loiski i zerwa膰 z ni膮 na zawsze. Ale serce go zabola艂o, ch艂opi臋ce 艂zy zakr臋ci艂y si臋 w oczach.
Podzi臋kowa艂 zimno Tytusowi i powr贸ci艂, zamkn膮膰 si臋 w domu.
Noc przeby艂 niespokojnie, najdzikszymi karmi膮c si臋 my艣lami. Chcia艂 natychmiast powraca膰 na wie艣, nie widzie膰 jej wi臋cej. Potem zn贸w zapragn膮艂 zdrad臋 wyrzuci膰 jej w oczy, a potem... ju偶 sam nie wiedzia艂, co czyni膰. Gdy nadesz艂a godzina, w kt贸rej zwykle bywa艂 u niej, mimowolnie porwa艂 kapelusz i pobieg艂.
Loiska, oczekuj膮ca od wczoraj na niego, w progu ju偶 postrzeg艂a z twarzy zmian臋 jak膮艣. Przeczu艂a katastrof臋, kt贸rej si臋 zawsze l臋ka艂a.
Starosta blady by艂 i dr偶膮cy.
- Pani - rozpocz膮艂, daj膮c jej tytu艂 dawno ju偶 porzucony.
Us艂yszawszy to, Loiska pad艂a z krzykiem na krzes艂o. Omdla艂a...
Brysia, us艂yszawszy g艂os, nadbieg艂a cuci膰. Starosta sta艂 blady i niemy. Przyszed艂szy do siebie, kasztelanicowa, kt贸rej nagle powr贸ci艂a dawna jej gwa艂towno艣膰, sama rozpocz臋艂a rozmow臋:
- S艂ucham pana.
Dumne to wyzwanie ju偶 znacznie s艂abszym znalaz艂o starost臋, ni偶 by艂 wchodz膮c.
- Nie mam prawa czyni膰 jej wyrzut贸w - rzek艂 - ale od wczoraj chodz臋 jak zbity. Pani mia艂a艣 dla mnie tajemnice.
Przyjmowa艂a艣 skrycie tych, o kt贸rych m贸wi艂a艣 mi, 偶e si臋 brzydzisz nimi. Tam, gdzie hetman ze swymi przyjaci贸艂mi wchodzi jednymi drzwiami, a ja drugimi, daruj pani - ja bywa膰 nie mog臋.
Krew uderzy艂a na twarz Loisce; za艂ama艂a r臋ce i upad艂a przed nim na kolana.
- Winnam - rzek艂a z bole艣ci膮 - nie mia艂am odwagi ani tych ludzi odepchn膮膰, cho膰 si臋 nimi brzydz臋, ani tobie si臋 przyzna膰 do tych kajdan, kt贸re na mnie nieszcz臋sna przesz艂o艣膰 w艂o偶y艂a.
Winnam, tak, zabij mnie, pot臋p, ale... ulituj si臋 nade mn膮, nie pogardzaj mn膮! To grzech przesz艂o艣ci, to kara za ni膮, gorzkimi oblana 艂zami!
Nie potrzebujemy dodawa膰, 偶e po kr贸tkim t艂umaczeniu Loiska sp艂akana zawis艂a na szyi starosty, kt贸ry wszystko zrozumia艂 i wszystko przebaczy艂.
Przez wdzi臋czno艣膰 za to, kasztelanicowa w uniesieniu zawo艂a艂a, 偶e w艂a艣nie to, co on jej poczytywa艂 za zbrodni臋, przyczyni si臋 do zapobie偶enia zamachowi, kt贸ry m贸g艂 zniszczy膰 wszystkie plany patriot贸w. S艂owo to z ust jej wybieg艂o prawie mimowolnie. Chcia艂aby je by艂a mo偶e cofn膮膰, lecz by艂o za p贸藕no.
Starosta domaga艂 si臋 t艂umaczenia.
Da艂 s艂owo naprz贸d, 偶e sam nic nie pocznie, 偶e si臋 oboje naradz膮 nad tym, jak zapobiegaj膮c z艂emu, nikogo nie narazi膰 na prze艣ladowanie. Na贸wczas Loiska opowiedzia艂a mu ze szczeg贸艂ami ca艂y plan porwania kr贸la, osnuty przez hrabiego, wskaza艂a miejsce na drodze do 艁azienek, gdzie oddzia艂 wojska mia艂 oczekiwa膰 itp.
- Niech偶e to b臋dzie dowodem, 偶e jestem szczerze nawr贸con膮.
Mog臋 poprzysi膮c, i偶 mia艂am zamiar sama prosi膰 kr贸la o pos艂uchanie i zwierzy膰 mu to.
- I powinna艣 to uczyni膰 - podchwyci艂 starosta. - Innej drogi nie ma. Znaj膮c tych ludzi i wiedz膮c, 偶e jedna chwila upojenia, po dobrym obiedzie, przy podanej sposobno艣ci mo偶e stanowi膰 o wykonaniu przy艣pieszonym, nalegam i prosz臋: jed藕 jutro, dzi艣, je偶eli mo偶na.
Loiska godzi艂a si臋 na wszystko.
- Ale jak trafi膰 do kr贸la? - rzek艂a.
- Jad臋 natychmiast do genera艂a Komarzewskiego *23 i na jutro audiencj臋 *24 ci wyrobi臋, nie m贸wi膮c nic. O, kr贸l - doda艂 starosta z u艣miechem smutnym - pi臋kne panie przyjmuje zawsze, cho膰by mu tak wa偶nej nie przynosi艂y wiadomo艣ci.
Wszystko to wyrzeczone by艂o i postanowione szybko i bez zastanowienia. Teraz dopiero przysz艂o na my艣l kasztelanicowej, i偶 krokiem tym, kt贸ry nie m贸g艂 pozosta膰 tajemnic膮, bo hetman mia艂 swoich szpieg贸w i sprzymierze艅c贸w w zamku, nara偶a艂a si臋 na zemst臋 cz艂owieka gwa艂townego, kt贸ry mia艂 w r臋ku bro艅 przeciw niej okrutn膮. Uczu艂a si臋 zgubion膮...
Hetman by艂 m艣ciwy, mo偶ny, nie przebieraj膮cy w 艣rodkach, gdy si臋 chcia艂 pom艣ci膰.
- Tak, uczyni臋 to, bom powinna, aby si臋 oczy艣ci膰 - rzek艂a g艂osem os艂ab艂ym - lecz nie przebacz膮 mi tego. Wiem, co mnie czeka.
Starosta zachmurzy艂 si臋 i ul膮k艂 tak偶e, nie o siebie, ale o ni膮.
- M贸g艂bym - rzek艂 - podj膮膰 si臋 poselstwa i p贸j艣膰 sam z przestrog膮; ale 藕r贸d艂o zawsze b臋dzie 艂atwe do odkrycia, a zemsta, je艣li j膮 wywrze膰 zechc膮, p贸jdzie do 藕r贸d艂a. Rad藕my, jak si臋 od niej uchroni膰.
Rada by艂a wi臋cej ni偶 trudn膮, bo niemo偶liw膮.
- Stanie si臋 ze mn膮, co mi przeznaczone - westchn臋艂a po namy艣le Loiska. - Musz臋 spe艂ni膰 to, co moje sumienie oczy艣ci.
Jed藕 prosi膰 o pos艂uchanie.
- Jad臋 - zawo艂a艂 starosta - ale od jutra masz mnie jako obro艅c臋! Cz臋艣膰 zemsty niech spada na mnie, nie ul臋kn臋 si臋 jej!
Pod wra偶eniem wiadomo艣ci tej, kt贸ra go poruszy艂a i wzburzy艂a, starosta pobieg艂 do zamku.
Rzadko go tam widywano. Raz tylko po przybyciu do Warszawy przedstawionym by艂 kr贸lowi, kt贸ry go z nadzwyczajn膮, przez wzgl膮d na ojca, przyj膮艂 艂askawo艣ci膮. Zaprszony potem na wiecz贸r muzykalny, mia艂 sposobno艣膰 pok艂oni膰 si臋 kr贸lowi, kt贸ry we wszystkich j臋zykach i na wszystkie tony obdziela艂 swych go艣ci najwyszuka艅szymi komplimentami. Otoczenie kr贸la zna艂o go tylko jako syna wojewody, z kt贸rym rachowa膰 si臋 by艂o potrzeba dla jego wp艂yw贸w i znaczenia.
Genera艂 Komarzewski, kt贸rego widzia艂 niegdy艣 u rodzica na wsi, przywo偶膮cego Order Or艂a Bia艂ego od kr贸la, przyj膮艂 go nadzwyczaj uprzejmie. Starosta czerwieni艂 si臋 jak dziewcz臋, gdy mu przysz艂o wypowiedzie膰 sw膮 pro艣b臋 dla osoby, kt贸r膮 nawet nie wiedzie膰, jak nazywa膰 by艂o.
Nie mia艂a ona prawa do tytu艂u i imienia cz艂owieka, kt贸ry m臋偶em jej zwa艂 si臋 tylko przez przypuszczenie.
Komarzewski zrozumia艂 zaraz, o kogo sz艂o, ale si臋 skrzywi艂.
- Je偶eli jest pro艣ba jaka - rzek艂 - to mo偶e by艣my mogli, nie trudz膮c Najja艣niejszego Pana...
- Pro艣by nie ma 偶adnej - przerwa艂 starosta - ale jest wiadomo艣膰 najwy偶szej wagi, kt贸r膮 tylko ona sama zwierzy膰 mo偶e Najja艣niejszemu Panu. Tyczy si臋 ona bezpiecze艅stwa osoby jego...
Genera艂 zblad艂.
- Przywidzenie jakie艣, plotka - przeb膮kn膮艂. - Ale b膮d藕 co b膮d藕, w imi臋 tak nadzwyczajnej sprawy...
Zawr贸ci艂 si臋 natychmiast do gabinetu kr贸la, pozosta艂 w nim z kwadrans i wr贸ci艂 cichute艅ko, oznaczaj膮c godzin臋 dziewi膮t膮 rano. Pani si臋 mia艂a zg艂osi膰 do starosty piaseczy艅skiego. Z twarzy genera艂a wida膰 by艂o, 偶e cho膰 audiencj臋 wyrobi艂, ju偶 w wielkie jej znaczenie nie bardzo wierzy艂.
Starosta natychmiast pojecha艂 do Loiski i pozosta艂 u niej do wieczora. Znalaz艂 j膮 we 艂zach, z艂aman膮, przybit膮, przera偶on膮 tym, co si臋 sta艂o i co spe艂ni膰 musia艂a. Mia艂a poczucie, 偶e dni szcz臋艣liwe marze艅 by艂y sko艅czone, 偶e gor膮ca ta mi艂o艣膰, kt贸ra b艂yskawic膮 przesz艂a, ju偶 dawn膮 nie wr贸ci. Mi臋dzy ni膮 a nim by艂y ju偶 艂zy, zachwiana wiara, ta plama podejrzenia, kt贸ra cho膰 zmyta, zostaje zawsze 艣ladem jakim艣... On tak偶e trwo偶y艂 si臋 i bola艂. Dziwne my艣li przechodzi艂y mu przez g艂ow臋: ucieczka z Warszawy, ukrycie si臋 gdzie艣 na wsi.
Nazajutrz rano dr偶膮ca, blada, zakwefiona Loiska pojecha艂a do zamku. Znalaz艂a tam ju偶 oczekuj膮cego na ni膮 w sieniach starost臋, kt贸ry j膮 w r臋ce odda艂 Ryxowi. Pomimo naznaczonej godziny, czeka膰 by艂o potrzeba.
Najja艣niejszy Pan odpiecz臋towywa艂 listy i depesze.
Oczekiwanie wiekiem si臋 wyda艂o dla Loiski, ale jej da艂o czas zebra膰 my艣li i m臋stwo.
Wesz艂a, gdy si臋 drzwi otwar艂y, szybko i 艣mia艂o.
Kr贸l, w rannym ubraniu, w rodzaju szlafroka, na kt贸rym wyszyta by艂a gwiazda, siedzia艂 przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych le偶a艂o na ziemi. Na kanapce obok, po pani krakowskiej, kt贸ra si臋 schroni艂a do przyleg艂ego gabinetu, pozosta艂a chustka i flakonik.
Stanis艂aw August by艂 jeszcze owym pi臋knym m臋偶czyzn膮, kt贸remu tylko wzrostu troch臋 brak艂o i postawy, by m贸g艂 si臋 nazwa膰 jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz by艂a wdzi臋czn膮, 艂agodnego wyrazu, nawyk艂a do banalnych u艣miech贸w i powszedniej, nieustannej grzeczno艣ci; lecz spod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wygl膮da艂o znu偶enie okrutne, smutek i troska.
Zwr贸ci艂 si臋 na szelest sukni kobiecej ku drzwiom ciekawie i pi臋kno艣膰 Loiski uczyni艂a na nim wra偶enie takie, i偶 kr贸tk膮 chwil臋 pozosta艂 w niemej kontemplacji. *25 Z wolna podni贸s艂 si臋 z krzes艂a; na ustach zarysowa艂 si臋 mocniej pocz臋ty ju偶 u艣miech. Loiska sta艂a naprzeciw niego i g艂臋bokim pozdrowi艂a go uk艂onem. Wyraz jej twarzy, pe艂en bole艣ci i upokorzenia, obudza艂 politowanie.
- Najja艣niejszy Panie - odezwa艂a si臋 cicho - przychodz臋 tu z tak dziwnym wyznaniem, i偶 nie wiem prawdziwie, jak do niego przyst膮pi臋. Mog臋 nie zas艂u偶y膰 na wiar臋, krok m贸j fa艂szywie mo偶e by膰 t艂umaczony, lecz by艂am... jestem do niego zmuszon膮.
Kr贸l, nie przywi膮zuj膮c wielkiej wagi do tej przedmowy, przypatrywa艂 si臋 ci膮gle i u艣miecha艂 do pi臋knej pani.
Loiska spu艣ci艂a oczy.
- M贸w偶e pani, prosz臋, otwarcie - odezwa艂 si臋 Stanis艂aw August, poprawiaj膮c koronkowe swe mankietki i b艂yskaj膮c bia艂膮 r臋k膮, na kt贸rej du偶y pier艣cie艅 wida膰 by艂o. - Czasu, niestety, mam tak ma艂o!
- Najja艣niejszy Panie - rozpocz臋艂a, o艣mielaj膮c si臋 nieco, Loiska - przypadek (tu rumieniec twarz jej okry艂)...
przypadek dozwoli艂 mi pods艂ucha膰 tajemnic臋 tycz膮c膮 si臋 osoby Waszej.
Twarz kr贸la spowa偶nia艂a, ale wyra偶a艂a razem niedowierzanie i doznan膮 przykro艣膰.
- Przyjmowa艂am w swym domu dawniej mi znajomego hetmana, kt贸ry w nim spotka艂 si臋 z innymi przyjaci贸艂mi swymi: genera艂em Kurdwanowskim, stra偶nikiem i...
(wymieni艂a nazwisk jeszcze kilka). Ci panowie osnuli plan porwania Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci w przeje藕dzie do 艁azienek, w Ujazdowskiej Alei. Mia艂 by膰 w tym celu oddzia艂 wojska przygotowany.
M贸wi艂a jeszcze, gdy spojrzawszy ukradkiem na kr贸la, zobaczy艂a go na krzes艂o upad艂ym, bladym, dr偶膮cym, z twarz膮 zmienion膮, kt贸ra oburzenie, strach, gniew i jak膮艣 niepewno艣膰 wyra偶a艂a. R臋k膮 chwyta艂 za por臋cz, usta otworzy艂, jakby chcia艂 zawo艂a膰 kog贸艣, ale nie mia艂 si艂y.
- Zastan贸w si臋, pani, co m贸wisz - odezwa艂 si臋 po chwili g艂osem s艂abym - takie obwinienie jest rzecz膮 najwi臋kszej wagi.
- Ja te偶 wa偶no艣膰 mojego zeznania rozumiem dobrze - odpar艂a Loiska. - Sama jedna by艂am, gdym pods艂ucha艂a; nie obwiniam, ale przestrzegam.
- Ale to m贸g艂 by膰 偶art chyba - przem贸wi艂 kr贸l, w kt贸rego g艂osie czu膰 by艂o trwog臋 jak膮艣 i pomieszanie.
- M贸wiono o tym nieraz i bardzo serio - doda艂a Loiska. - Mog臋 powt贸rzy膰 szczeg贸艂y, motywa. Spodziewano si臋 zmusi膰 Wasz膮 Kr贸lewsk膮 Mo艣膰 do stani臋cia na czele nowej rekonfederacji. Hetman wyznaczy艂 do otoczenia karety oddzia艂 ze swojego regimentu. On i genera艂 Kurdwanowski osobi艣cie znajdowa膰 si臋 mieli. Zdaje si臋, 偶e to w pr臋dkim czasie, w tych dniach dokona膰 si臋 mia艂o.
Loiska m贸wi艂a coraz 艣mielej.
- W moim interesie powa偶am si臋 b艂aga膰 Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci, aby艣 czyni膮c u偶ytek z tej przestrogi, raczy艂 oszcz臋dzi膰 mnie, bo i tak l臋kam si臋 by膰 wystawion膮 na nieub艂agan膮 zemst臋 hrabiego.
Kr贸l, na r臋ku oparty, duma艂; 艂z臋 by艂o wida膰 w oku jego.
- O, ten niewdzi臋cznik - szepn膮艂 - cz艂owiek, kt贸ry mnie winien jest wszystko, dla kt贸rego wycierpia艂em tyle!
- Najja艣niejszy Panie - o艣mieli艂a si臋 wtr膮ci膰 kasztelanicowa - sumienie mi ka偶e doda膰, i偶 bynajmniej nie my艣lano nastawa膰 na 偶ycie jego.
Z wolna przychodz膮c do siebie, kr贸l si臋 poruszy艂.
- Rzecz jest, niestety, bardzo prawdopodobna - rzek艂 - a s艂owom pani nie mog臋 nie da膰 wiary.
Jednak偶e...
Tu my艣la艂 chwil臋, niepewien, co ma uczyni膰. Wzi膮艂 za dzwonek i postawi艂 go na stole; podszed艂 ku drzwiom jednym i zawr贸ci艂 si臋 od nich; skierowa艂 si臋 ku drugim i wstrzyma艂. Blady by艂, dr偶膮cy i zdawa艂 zapomina膰 nawet, 偶e Loiska sta艂a i czeka艂a jeszcze.
Za trojgiem drzwi gabinetu z jednej strony siedzia艂 Ryx, kt贸ry wpu艣ci艂 Loisk臋, za drugimi czeka艂 Komarzewski, trzecie oddziela艂y kr贸la od pani krakowskiej i Mniszchowej.
Stanis艂aw August waha艂 si臋 widocznie, komu pierwszemu mia艂 powierzy膰 tajemnic臋 i kogo wezwa膰 do rady. Na艂贸g i serce mo偶e pokierowa艂y go ku pani krakowskiej. Zostawiaj膮c Loisk臋 na chwil臋 sam臋, wszed艂 偶ywo do s膮siedniego pokoju, gdzie panie pi艂y czekolad臋. W kilku s艂owach opowiedzia艂 rzecz ca艂膮. S艂ycha膰 by艂o dwa wykrzyki, szelest sukni i wielce powa偶na, z resztkami dosy膰 starannie piel臋gnowanej pi臋kno艣ci na twarzy, pani krakowska wsun臋艂a si臋, wprost id膮c do Loiski. Oblicze jej by艂o pe艂ne gniewu, ale zarazem jakby nad膮sania na nieostro偶n膮 kobiet臋, kt贸ra wprost, bez przygotowania, przynios艂a kr贸lowi tak straszn膮 wiadomo艣膰.
Oczy pani krakowskiej z cynizmem wielkiej pani, maj膮cej przed sob膮 istot臋 jak膮艣 podrz臋dn膮, bada艂y Loisk臋, w kt贸rej ca艂a jej duma rozbudzi艂a si臋 od tego wzroku.
- Asind藕ka to s艂ysza艂a艣 na swe uszy? - zapyta艂a.
Loiska potwierdzi艂a skinieniem g艂owy tylko. Kr贸l wchodzi艂 ju偶 z siostrzenic膮, pani膮 Mniszchow膮, pi臋kn膮 pani膮, nie mniej pa艅sko i arystokratycznie wygl膮daj膮c膮.
Szepta艂a ona c贸艣 do ucha kr贸lowi, jak si臋 艂atwo domy艣la膰 by艂o, o Loisce. Pi臋kno艣膰 jej nie podoba艂a si臋 ani zwi臋d艂ej pani krakowskiej, ani pani marsza艂kowej, kt贸ra chorowa艂a na imaginacj膮, *26 pi艂a ci膮gle wody, bra艂a lekarstwa i tym sobie p艂e膰 i cer臋 niszczy艂a.
Kr贸l prosi艂 kasztelanicowej, aby powie艣膰 sw膮 powt贸rzy艂a, co ona dosy膰 niech臋tnie, w kr贸tkich s艂owach spe艂ni艂a.
Komentowano *27 opowiadanie, znajduj膮c je prawdopodobnym, lecz trwogi, jak膮 kr贸l okazywa艂, panie te nie podziela艂y.
Przywo艂any przez kr贸la Komarzewski, gdy mu udzieli艂 t臋 wiadomo艣膰, usta zaci膮艂, zdumia艂 si臋 i nie powiedzia艂 nic.
Poniewa偶 Loiska nie mia艂a ju偶 nic wi臋cej do dodania i ci臋偶kie swe pos艂annictwo spe艂ni艂a, pilno jej by艂o odej艣膰. Kr贸l, jakby nie chcia艂 jej pu艣ci膰 jeszcze, naradza艂 si臋 z genera艂em.
- Polecam si臋 opiece Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci - odezwa艂a si臋 Loiska - gdy偶 si臋 zemsty obawiam.
- B膮d藕 pani spokojn膮, ja nie wydam jej, to pewna - rzek艂 kr贸l. - A nawzajem prosz臋 jej, aby艣 o tej sprawie ca艂ej nie wspomina艂a przed nikim. Musimy j膮 utopi膰 i pogrze艣膰. Nikt o tym wiedzie膰 nie powinien. Zamach, gdyby nawet o wykonaniu jego my艣leli, spe艂znie na niczym, bo艣my o nim zawiadomieni. Nikt za艣 nie potrzebuje wiedzie膰, czy wypadek stan膮艂 na przeszkodzie, czy ostrze偶enie. Zatem i m艣ci膰 si臋 nie b臋dzie m贸g艂 hetman.
Loiska po dwakro膰 si臋 ju偶 sk艂ania艂a, chc膮c odchodzi膰, a kr贸l wstrzymuj膮c j膮, szepta艂 c贸艣 jeszcze z pani膮 krakowsk膮 i marsza艂kow膮. Ta wysz艂a do drugiego pokoju i powr贸ci艂a, pakiecik jaki艣 przynosz膮c kr贸lowi, kt贸ry przyst膮pi艂 bli偶ej z wymuszonym u艣miechem do Loiski i dzi臋kuj膮c, chcia艂 j膮 sk艂oni膰, aby od niego ma艂膮 przyj臋艂a pami膮tk臋. Ognisty rumieniec wyst膮pi艂 na twarzyczk臋 kobiety.
Cofn臋艂a si臋 i g艂osem dr偶膮cym odpar艂a:
- Najja艣niejszy Panie, prosz臋, abym nie by艂a upokorzon膮.
Pami膮tk膮 dnia tego b臋dzie dla mnie, 偶em si臋 do Waszej Kr贸lewskiej Mo艣ci zbli偶y膰 mog艂a.
Zmieszana, wysun臋艂a si臋 natychmiast. Ma艂e k贸艂ko, pozosta艂e w kr贸lewskim gabinecie, czas jaki艣 po wyj艣ciu jej, pod wra偶eniem jeszcze 艣wie偶ym, milcza艂o.
- Jest to tak do niego podobne - odezwa艂 si臋 w ko艅cu kr贸l - a zreszt膮 tak niemo偶liw膮 by艂oby rzecz膮 c贸艣 podobnego wymy艣le膰...
Pani krakowska, kt贸ra przysiad艂a na kanapce i przybra艂a wyraz Egerii, *28 dwuznacznie odpowiedzia艂a:
- To tylko powinno kr贸lowi dowie艣膰, i偶 nie tak powszechny jest ten entuzjazm dla przyjaci贸艂 pana Ignacego, jak go maluj膮. Partia przeciwna ma si艂y i gotowa si臋 posun膮膰 do ostateczno艣ci.
- A! To przymierze pruskie! To gospodarstwo nowe, kt贸re wszystko chce w kraju przerabia膰 na jaki艣 fason osobliwy! Nie kryj臋, 偶e mi to wszystko w najwy偶szym stopniu wstr臋tliwe.
Jak偶e艣my daleko do szcz臋艣liwych dni Kaniowa! *29 Marsza艂kowa westchn臋艂a, kr贸l si臋 zas臋pi艂.
- Tak - rzek艂 - od Kaniowa jednak pragn膮艂em si臋 pojedna膰 z hetmanem. Potemkim *30 robi艂, co m贸g艂. By艂em 艣wiadkiem jego dobrej woli i pilnych stara艅; ale nic hetmana nie mog艂o nawr贸ci膰, szalony cz艂owiek.
- To gorzej, 偶e nie on jeden taki - doda艂a pani krakowska. - Pan Szcz臋sny, Rzewuski i wielu innych podziela jego zdanie.
Wczoraj u prymasa spotka艂am biskupa inflanckiego, *31 kt贸ry te偶 w sp贸艂ce jest z nimi i o艣wiadczy艂 mi to bardzo otwarcie.
Genera艂 Komarzewski sta艂 milcz膮cy na boku. Panie zdawa艂y si臋 chcie膰 korzysta膰 z wypadku, aby kr贸la spr贸bowa膰 odci膮gn膮膰 od nowych przyjaci贸艂.
- W smutnym jestem po艂o偶eniu - odezwa艂 si臋 Stanis艂aw August. - Nie mo偶ecie w膮tpi膰, znaj膮c mnie od dawna, po kt贸rej stronie s膮 rzeczywiste sympatie moje; ale monarch膮 b臋d膮c, z w艂adz膮 tak ograniczon膮 do pr膮d贸w czasu i do woli wi臋kszo艣ci stosowa膰 si臋 musz臋.
- Kwestia tylko, czy to istotnie wola wi臋kszo艣ci czy gromadki ludzi, co wiele wrzawy robi膰 umie - odezwa艂a si臋 z przek膮sem marsza艂kowa.
- Prymas to偶 samo powiada - powiedzia艂a pani krakowska.
Kr贸l rozpostar艂 r臋ce.
- Za daleko ju偶 zaszli艣my, potrzeba eksperyment doprowadzi膰 do ko艅ca - rzek艂.
- Byleby go potem za drogo nie przysz艂o op艂aci膰 - doda艂a siostra kr贸lewska.
- Prosz臋 was, o tym wszystkim ani s艂owa - odezwa艂 si臋 kr贸l, zwr贸cony ku genera艂owi tak偶e. - Z hetmanem, nie daj膮c mu pozna膰, i偶 wiem o tym, widzie膰 si臋 postaram.
Zamilkli wszyscy smutni jako艣, a po chwili kr贸l pocz膮艂 w sposobie monologu:
- Wszystkich mych dawnych, najlepszych przyjaci贸艂, poczynaj膮c od Semiramidy, *32 narazi艂em sobie, wszystkich!
Nikt z nich nie rozumie twardej konieczno艣ci, kt贸rej ulegam, wstr臋tu, jaki mam do tych nowator贸w i do ca艂ej ich nieszcz臋艣liwej roboty.
- Ale Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 m贸g艂by艣, opieraj膮c si臋 na tych dawnych a wypr贸bowanych przyjacio艂ach, oprze膰 si臋 tej klice.
Kr贸l si臋 u艣miechn膮艂.
- Rad bym, a偶eby艣cie byli na moim miejscu - westchn膮艂. - Przekonaliby艣cie si臋, 偶e panem swej woli nie jestem.
Gdy to m贸wili, Ryx ju偶 zagl膮da艂, c贸艣 szepcz膮c. S艂ycha膰 by艂o wym贸wione przez niego imi臋 pana Ignacego Potockiego i podkanclerzego. Pani krakowska z Mniszchow膮 wsta艂y zachmurzone, szybko si臋 przenosz膮c do gabinetu, kt贸rego drzwi zawar艂y za sob膮. Komarzewski drugimi wyni贸s艂 si臋 do sali. Z twarzy kr贸la zszed艂 na rozkaz wyraz chmurny i pe艂en troski; zwyk艂y u艣miech zarysowa艂 si臋 na ustach.
Obr贸ci艂 si臋 do stolika, bior膮c z po艣piechem pierwszy list, na jaki natrafi艂.
Tu偶 pi臋kna, spokojna posta膰 Ignacego Potockiego ukaza艂a si臋 we drzwiach, a za ni膮 niepozorny i na ju偶 obrz臋k艂ych troch臋 nogach ci臋偶ko posuwaj膮cy si臋 ksi膮dz podkanclerzy, kt贸rego czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biega艂y po pokoju.
Im mniej kr贸l by艂 usposobiony do czu艂ego i symaptycznego przyj臋cia tych go艣ci, tym 偶ywsz膮 na poz贸r rado艣ci膮 zwr贸ci艂 si臋 ku nim:
- Siadajcie偶, prosz臋! Czeka艂em.
C贸偶 s艂ycha膰? Ca艂ym sercem jestem z wami. Robota post臋puje, nieprawda偶?
Zwr贸ci艂 si臋 do podkanclerzego:
- Wa膰pan jeste艣 jej dusz膮, to zar臋cza ju偶 za sukces.
Do pana Ignacego wyci膮gn膮艂 r臋k臋.
- A mamy wiele jeszcze do zwyci臋偶enia, nim si臋 starych politycznych na艂og贸w i pogl膮d贸w pozb臋dziemy. Ale "audaces fortuna iuvat", *33 nieprawda偶?
Jak偶e usposobieni pos艂owie dla nowego prawa?
- Nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e przejdzie wielk膮 wi臋kszo艣ci膮 - rzek艂 pan Ignacy. - Tylko ta nieszcz臋sna nasza wielom贸wno艣膰!
Nie ma nikogo, co by si臋 ze swad膮 nie chcia艂 popisa膰.
Kasztelan贸w *34 艂ukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi!
- To prawda! - zawo艂a艂 kr贸l, sk艂adaj膮c r臋ce. - Ale obyczajowi narodowemu folgowa膰 musimy.
Niech si臋 wygadaj膮. Schyli艂 si臋 kr贸l i jak przed chwil膮 zdawa艂 si臋 podziela膰 my艣li i uczucia rodziny, tak teraz ca艂膮 dusz膮 wylany by艂, niby otwarty, ufny z tymi, kt贸rych mia艂 przed sob膮.
- Wy艣cie najlepsi przyjaciele moi - doko艅czy艂 - wy jedni mnie rozumiecie. Lecz kochani, drodzy kolaboratorowie *35 wielkiego dzie艂a, umiarkowania, wytrwa艂o艣ci... Wiele oszcz臋dza膰 i na wiele ogl膮da膰 si臋 musz臋.
I tak samo, jak przed pani膮 krakowsk膮, r臋ce szeroko roz艂o偶y艂 i westchn膮艂:
- Ca艂膮 dusz膮 jestem z wami!
W pa艂acu Radziwi艂艂owskim by艂a reduta dnia tego, a zm臋czona, cho膰 nie daj膮ca si臋 znu偶y膰 i nie spoczywaj膮ca ani na chwil臋, Warszawa ju偶 si臋 zawczasu do niej przygotowywa艂a.
Chocia偶 dnia nie by艂o jednego, aby gdzie艣 jaka艣 wieczerza, obiad, asamble, *36 bal, zabawa nie poci膮ga艂y tego towarzystwa, zawsze i wsz臋dzie si臋 okazuj膮cego, cho膰 opr贸cz tego m臋skie uczty na Woli cz臋sto pos艂贸w wstrzymywa艂y, tak 偶e p贸藕no si臋 na posiedzenia sejmowe zbierali, cho膰 panie, opr贸cz innych dystrakcji, po ca艂ych dniach przesiadywa艂y na galeriach czasu rozpraw i ubrane w kolory bia艂e z p膮sowym, gor膮cy udzia艂 oklaskami i okrzykami bra艂y w naradach - jednak偶e reduta by艂a po偶膮dan膮. Tu wszyscy byli swobodni, na neutralnym gruncie. Tu wiele par, co si臋 gdzie indziej zbli偶y膰 do siebie nie mog艂y, spotyka艂o si臋 pod maskami. Intrygowano si臋 i zawi膮zywano stosunki, robiono znajomo艣ci, bawiono si臋 doskonale, cho膰 nie zawsze w doborowym towarzystwie. Ale te偶 ono w ko艅cu stawa艂o si臋 jednostajnym.
T艂ok i tu, jak u Marwaniego, obiecywa艂 si臋 wielki, bo czasu tego sejmu ludzie tak zdawali si臋 potrzebowa膰 rozrywki, i偶 na 偶adnej nigdy nie brak艂o go reducie. Prawda, 偶e i tu wielkiej rozmaito艣ci masek nie by艂o. Powtarza艂y si臋 te偶 same Cyganki wr贸偶膮ce, W臋grzyni z kr贸bkami, w kt贸rych si臋 znajdowa艂y karykatury naj wybitniejsze osobisto艣ci sejmowe. 呕ydki faktorzy, pasterki, fircyki we frakach mor臋gowatych, astrologowie, Grecy i Greczynki fantastyczne, Turcy z ksi膮偶ek starych na艣ladowani, wed艂ug rycin u Mikoczy i Rikota, Kozacy itp.
W艂a艣nie jednak mo偶e najmniej wybitne i nie 艣ci膮gaj膮ce ocz贸w postacie naj偶ywsze mog艂y budzi膰 zaj臋cie, bo te tu sprowadza艂o cichaczem dane sobie s艂owo.
Niejedna z pa艅 - opowiadano sobie - przybywa艂a tu, znika艂a w karetce z towarzyszem jakim艣 i nie zjawia艂a si臋 znowu, a偶 pod koniec zabawy, gdy wreszcie szukaj膮cego jej a zab艂膮kanego ma艂偶onka zdo艂a艂a wynale藕膰.
Matka Loiski, dawno pozbawiona tych gor膮czkowych wra偶e艅 maskaradowych, kt贸rych by艂a spragnion膮, nie opuszcza艂a teraz 偶adnej reduty ani kasyna. Dosy膰 liczne grono dawnych przyjaci贸艂 otacza艂o j膮 zawsze. Bawi艂a si臋 doskonale i mog艂a nawet poszczyci膰 si臋 nowymi zdobyczami w tym 艣wiecie, dla kt贸rego nowo艣膰 tak stawa艂a si臋 po偶膮dan膮, 偶e got贸w jej by艂 szuka膰 nawet na 艣miecisku.
Wieczora tego pani Zelska ubrana by艂a za odalisk臋, *37 a 偶e maska ju偶 nieco zwi臋d艂膮 twarz przys艂ania艂a, pi臋kne jeszcze bia艂e r臋ce, popiersie, kibi膰 czyni艂y z艂udzenie m艂odo艣ci.
Znaj膮c cho膰 z widzenia i imienia prawie wszystkich, mog艂a sobie pozwoli膰 intrygowania ich, nie obawiaj膮c si臋 by膰 poznan膮, bo w towarzystwach sto艂ecznych jej nie przyjmowano i nie stara艂a si臋 nawet o to. Tego wieczora mia艂a nadziej臋 spotkania si臋 tu z c贸rk膮, do kt贸rej zbli偶y膰 si臋 chcia艂a. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e Loiska ze starost膮 przyjdzie pewnie dla rozrywki, a poznania jej by艂a pewn膮. Szuka艂a jednak nadaremnie w licznych grupach i usiad艂a w ko艅cu znu偶ona.
Loiski nie by艂o. Matka nie wiedzia艂a o tym, 偶e przed kilk膮 dniami nagle wynios艂a si臋 ona ze swego mieszkania, kt贸re jeden z pos艂贸w odnaj膮艂, i znik艂a zupe艂nie z warszawskiego horyzontu, tak po cichu i nieznacznie, 偶e nikt tego wyt艂umaczy膰 nie umia艂. Lecz 偶e starost臋 jak przedtem widywano, nie pos膮dzano go wi臋c o 偶aden rapt *38 i wnoszono, 偶e stosunki zerwane by膰 musia艂y.
Po p贸艂nocy, gdy Zelska ju偶 ostro偶nie, aby maseczki nie poruszy膰, ociera艂a pot z czo艂a i rozgl膮da艂a si臋 po sali, uderzy艂o j膮 w jednym z k膮tk贸w zbiorowisko cisn膮cych si臋 masek i g艂o艣niejsze stamt膮d buchaj膮ce 艣miechy. Ciekawi otaczali kogo艣, tak i偶 go dojrze膰 nie by艂o mo偶na. G贸r膮 tylko nad ich g艂owami wida膰 by艂o star膮, barani膮 czapk臋.
- C贸偶 to tam tak do 艣miechu budzi? - spyta艂a starego podkomorzego, kt贸ry jej towarzyszy艂, a kt贸ry powraca艂 w艂a艣nie z tamtego k膮ta.
- A! To ten Barani Ko偶uszek - rzek艂 stary. - Kt贸艣 si臋 wida膰 przebra艂 umy艣lnie. To by艂a figura znana ca艂emu miastu, cynik jaki艣, co ludziom nieprzyjemne prawdy po ulicach prawi艂; ale jego ju偶 dawno nie ma w Warszawie. Marsza艂ek go, s艂ysz臋, kaza艂 och艂osta膰 i precz wyrzuci膰.
Odaliska s艂ucha艂a opowiadania oboj臋tnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego Ko偶uszka obija艂o si臋 o jej uszy; nie bardzo go te偶 by艂a ciekaw膮.
Maska, kt贸ra si臋 tu, przybieraj膮c t臋 charakterystyczn膮 posta膰 na siebie, zjawi艂a, zupe艂nie by艂a podobn膮 do tej, jak膮艣my u Marwaniego widzieli. Mo偶na j膮 by艂o nawet wzi膮膰 za t臋偶 sam臋. Ci tylko, co si臋 zbli偶yli do niej tego wieczora mieli sposobno艣膰, wi臋cej w niej znajdowali goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu sarkastycznego, kt贸rym dawniej s艂yn膮艂 Ko偶uszek.
W臋gier, chodz膮cy z karykaturami i rozdaj膮cy w艂a艣nie wizerunki jakiego艣 hetmana bez bu艂awy, Rady Nieustaj膮cej *39 dawnej, z podpisem "Zdrada nieustaj膮ca", podskarbiego P., chodz膮cego za ja艂mu偶n膮 z kartami w kieszeni, biskupa Mass... *40 konno przy szpadzie jako szefa pu艂ku swojego imienia itp. - oderwa艂 by艂 s艂uchacz贸w od Baraniego Ko偶uszka.
Na chwil臋 zosta艂 sam, bo wszyscy si臋 do W臋gra cisn臋li.
Rozpatrywa艂 si臋 doko艂a, postrzeg艂 odalisk臋, wlepi艂 w ni膮 oczy i... powolnym krokiem przysuwa膰 si臋 do niej zacz膮艂.
Nic mniej mi艂ym nad to by膰 jej nie mog艂o. Zbli偶y艂a si臋 naprz贸d do podkomorzego, odwr贸ci艂a g艂ow臋, potem wsta艂a, chc膮c si臋 oddali膰; lecz przecisn膮膰 si臋 nie by艂o podobna. Barani Ko偶uszek wprost szed艂 ku niej. Ju偶 to samo, 偶e by艂 brudny, 偶e twarz mia艂 szarym kawa艂kiem p艂贸tna, jak 艣cierka wygl膮daj膮cego, pokryt膮, 偶e potargane w艂osy siwe wygl膮da艂y mu spod czapki - obudza艂o wstr臋t u pani Zelskiej.
Brzydzi艂a si臋 staro艣ci膮. Opr贸cz tego, sama nie wiedz膮c czemu, obawia艂a si臋 i trwog臋 czu艂a, patrz膮c na starca, kt贸ry z niej ocz贸w nie spuszczaj膮c, wprost szed艂 ku niej.
- Podkomorzy, zlituj si臋, uchod藕my; idzie wprost na nas.
- Ale偶 niepodobie艅stwo - zamrucza艂 towarzysz - przecie偶 nas nie zje. Nie mo偶na si臋 przecisn膮膰, poobrywaj膮 na nas wszystko.
Zelska dr偶a艂a siedz膮c. Obok niej na 艂awce, z drugiej strony siedzia艂a kobiecina jaka艣 w lekkiej sukni, w przebraniu, kt贸re o ub贸stwie 艣wiadczy艂o. Ta, zobaczywszy Ko偶uszka, zerwa艂a si臋 i uciek艂a. Stary natychmiast zaj膮艂 miejsce opr贸偶nione. S膮siadka odwr贸ci艂a si臋 zupe艂nie od niego i s膮dzi艂a, 偶e jej nie zaczepi, gdy us艂ysza艂a g艂os zmieniony, lecz przypominaj膮cy jej jaki艣 niegdy艣 znany:
- G贸ra z g贸r膮, mo艣cia dobrodziejko - szepta艂 jej w ucho Ko偶uszek. - My艣my to starzy, starzy bardzo znajomi, h臋... z Siedlec jeszcze. Hm, ale ja siwy jestem, a asind藕ka wiecznie kwitniesz i z kielicha 偶ycia pijesz... Hm, ale ju偶 m臋ty by膰 musz膮.
Ca艂a dr偶膮ca, zwr贸ci艂a si臋 Zelska ku niemu i szepn臋艂a:
- Mylisz si臋 pan, nigdy nie by艂am w Siedlcach, nie znam was.
- Barani Ko偶uszek nigdy si臋 nie myli - rzek艂 s膮siad - tym mniej, gdy o tak膮 dobr膮, serdeczn膮 znajom膮 idzie, z kt贸r膮 si臋 tyle wieczor贸w i ksi臋偶ycowych nocy nad brzegiem stawu sp臋dzi艂o.
Szyderski 艣miech towarzyszy艂 odpowiedzi.
- Co to jest - ci膮gn膮艂 dalej - kiedy komu Pan B贸g da szcz臋艣cie.
Ja w 艂achmanach, a asind藕ka w at艂asach. Ja sam, pani zawsze z adoratorami. Mnie w ustach i sercu gorzko, a u niej...
s艂odycz i ambrozje. *41 A jednak, s艂owo daj臋, chodzili艣my, pod r臋ce pobrawszy si臋, po tym ogrodzie i ja te niegdy艣 malinowe usta ca艂owa艂em. Ale tysi膮ce potem innych poca艂unk贸w star艂o z nich 艣lady tych gor膮cych...
Zelska, dr偶膮c, naciera艂a na podkomorzego.
- Na mi艂o艣膰 Boga, chod藕my, chod藕my!
Stary towarzysz ze s艂abymi nogami, obawiaj膮cy si臋 艣cisku, a nie s艂ysz膮cy, co z drugiej strony prawi艂 Ko偶uszek, protestowa艂:
- Sied藕 bo, asind藕ka, nie mo偶na.
Barani Ko偶uszek ust nie zamyka艂.
- Niewymownie si臋 ciesz臋, 偶e widz臋 dawn膮 przyjaci贸艂k臋 tak szcz臋艣liw膮 i tak zawsze pi臋kn膮.
S艂ysza艂em, ba, s艂ysza艂em, 偶e si臋 jej wiod艂o nadzwyczaj pomy艣lnie.
Mia艂a艣 podobno g艂upiego m臋偶a, niepoczciwego zazdro艣nika, kt贸ry zawadza艂. Potrafi艂a艣 si臋 go pozby膰, maj膮tek dosta膰 do r膮k i c贸runi臋 tak wychowa膰, 偶e pierwszy 艂adny m艂odzieniec, co si臋 zjawi艂, wzi膮艂 j膮 jak m艂ody grzybek. Co te偶 si臋 z ni膮 sta艂o?
艢liczne to by艂o dziecko! C贸rka posz艂a pewnie w 艣lady szanownej mamuni. Niedaleko pada jab艂ko od jab艂oni. I dobrze si臋 jej dzieje, h臋? Prawda to, 偶e pierwszy amant jej, nie o偶eniwszy si臋 z ni膮, 艣wiat ten po偶egna艂? W sam czas j膮 uwolni艂.
Swobodna, mo偶e teraz za偶ywa膰 艣wiata, p贸ki s艂u偶膮 lata. Ma pewnie przyjaci贸艂 du偶o.
Odalisce spod maski 艂zy ju偶 p艂yn臋艂y, ale Barani Ko偶uszek nie patrzy艂 na ni膮.
- I to szcz臋艣liwe, 偶e asind藕ka wr贸ci艂a艣 do stolicy ze wsi. Tam w tej dziurze, mi臋dzy lasami, nied藕wiedziom tylko 偶y膰, a tu gdy si臋 w ostateczno艣ci cer臋 straci, a siwizna przyniesie popielcowe "memento mori", *42 jak stary wo藕nica b臋dziesz asind藕ka, nie mog膮c powozi膰 sama, drugim bicze kr臋ci膰. To si臋 op艂aca. S艂owo daj臋.
- Mo艣ci panie - zawo艂a艂a, nie mog膮c ju偶 wytrzyma膰, odaliska - jest rzecz膮 pod艂膮 zn臋ca膰 si臋 nad bezbronn膮 kobiet膮!
- Jak nad jak膮 - rzek艂 Barani Ko偶uszek. - Nad niewiast膮, co nie poszanowa艂a w 偶yciu nic, ani m臋偶owskiego imienia, ani 艣wi臋to艣ci domowego ogniska, ani niewinno艣ci dziecka w艂asnego, nad tak膮 star膮, niepoprawn膮 rozpustnic膮 B贸g przykazuje nie mie膰 lito艣ci i ch艂osta膰 j膮. A 偶e biczem nie mog臋, s艂owem smagam.
Odaliska krzykn臋艂a, lecz wrzawa na sali nie da艂a pos艂ysze膰 rozpaczliwego jej g艂osu. Odwr贸ci艂a si臋 do podkomorzego, kt贸ry patrzy艂 w inn膮 stron臋, i chwytaj膮c r臋k臋 jego, pocz臋艂a wo艂a膰:
- Na mi艂o艣膰 Bo偶膮, chod藕my...!
Umr臋...!
Stary ofukn膮艂 j膮:
- S艂owo daj臋, 偶e w ten t艂um nie p贸jd臋. Siedzia艂aby艣...
Ko偶uszek zamilk艂 na chwil臋.
- Pierwszy raz si臋 spotykamy - m贸wi艂 potem - lecz nie ostatni, nie! P贸ki ty si臋 tu ze swym sromem nosi膰 b臋dziesz po Warszawie, ja za tob膮, bom ja bicz Bo偶y, ch艂osta Bo偶a, pomsta niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia. N臋ka膰 b臋d臋, a偶 p贸jdziesz st膮d precz na pokut臋, na 艂zy, na upami臋tanie, cho膰 p贸藕ne.
Odetchn膮艂 ci臋偶ko.
- Nie, ty hrapio *43 okrutna, co艣 splugawi艂a wszystko, czego dotkn臋艂a艣, ty nie upami臋tasz si臋 nigdy! Zamrzesz w tej ka艂u偶y, w kt贸rej 偶y艂a艣. Ty艣 stary 艂achman brudny, gorszy od tego, kt贸ry ja mam na sobie... Id藕, gdzie chcesz... Ale precz st膮d, aby艣 c贸rki nie zgubi艂a... Ta jeszcze, kto wie... uratowan膮 by膰 mo偶e, a ty... nigdy! P贸ki ty tu, p贸ty jej grozi tw贸j u艣cisk macierzy艅ski zatrat膮. Ty musisz i艣膰 precz st膮d!
Podkomorzy, kt贸ry dopatrzy艂 si臋, i偶 przej艣cie by艂o nareszcie mo偶liwe, wsta艂. Odaliska uwiesi艂a si臋 na jego ramieniu, dysz膮c zap艂akana, i pcha艂a go ju偶, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie.
Wtem Barani Ko偶uszek pochwyci艂 j膮 pod drug膮 r臋k臋 i cho膰 mu si臋 wyrywa艂a, pocz膮艂 prowadzi膰, wo艂aj膮c g艂o艣no:
- Prosz臋 pu艣ci膰 wolno!
Miejsca, panowie! Prowadz臋 najcnotliwsz膮 z odalisek do haremu jego su艂ta艅skiej mo艣ci, z kt贸rego si臋 wymkn臋艂a z tym eunuchem. Su艂tan czeka! Miejsca, panowie!
- Do domu, do domu! - nalega艂a Zelska na podkomorzego, kt贸ry zaj臋ty nogami swymi i trudno艣ciami pochodu, nic nie s艂ysza艂.
- Tak, powracaj do domu - pocz膮艂 Ko偶uszek - i z domu natychmiast precz, precz w lasy, gdzie by ci臋 ludzie nie widzieli, aby艣 poczciwego imienia na ha艅b臋 tu nie w艂贸czy艂a!
Pu艣ci艂 j膮 nareszcie Barani Ko偶uszek i nie 艣ciga艂 ju偶 dalej, a zaledwie stan膮艂, otoczy艂a go ci偶ba, poczynaj膮c zaczepia膰 i domagaj膮c si臋, aby jej co艣 prawi艂. Ale stary sta艂 zn臋kany, g艂ow臋 opu艣ciwszy; na kiju si臋 spar艂 i cho膰 go szarpano i zaczepiano, nie odezwa艂 si臋 ani s艂owa. Wkr贸tce potem, rozepchn膮wszy zast臋puj膮cych mu drog臋, powoli wyszed艂 z sali i wydoby艂 si臋 na podw贸rze.
Juliaszek, kt贸ry jak zawsze sta艂 z latark膮, postrzeg艂szy go, natychmiast nadbieg艂, ale niezmiernie zdziwiony. Zdawa艂 si臋 w艂asnym oczom nie wierzy膰, ogl膮da艂 go dooko艂a.
- Jak Boga kocham! Pan to czy nie pan? Barani Ko偶uszek czy Ko偶uszek Barani? Ozwij偶e si臋, jegomo艣ciuniu! A to膰 ja ten, co艣 mu da艂 dwa z艂ote, pami臋tasz?
Po艣wiec臋 na Krochmaln膮 ulic臋.
- Chyba mi po艣wie膰 na cmentarz - odpar艂 stary.
- Chowaj Bo偶e, tam my wszyscy i bez mojej latarki si臋 dostaniemy, ano jeszcze czas.
Zajrza艂 mu w oczy.
- Sk膮d偶e艣 si臋 tu wzi膮艂? - pocz膮艂, przyskakuj膮c ciekawie.
- To偶 ci臋 marsza艂ek u艂api艂, a potem... gdzie艣 posadzili, h臋?
Dali jegomo艣ciowi w sk贸r臋 czy nie?
- Oni nie, m贸j kochany, ale los mi da艂 - rzek艂 Ko偶uszek - tak, ci臋gi dobre.
Juliaszek g艂ow膮 pokr臋ci艂.
- Mam z latark膮 s艂u偶y膰? - zapyta艂.
- Nie, obejd臋 si臋 bez niej i bez ciebie.
To m贸wi膮c, oddali艂 si臋 i w t艂umie znik艂, a zamy艣lony ch艂opak wi贸d艂 za nim oczyma.
"Znowu tedy b臋dzie w ulicach komedie wyprawia艂 - szepn膮艂. - Gdy kogo sk贸ra 艣wierzbi, nie ma na to ratunku." Nazajutrz rozesz艂a si臋 po Warszawie pog艂oska, i偶 贸w Barani Ko偶uszek czy kt贸艣, co go doskonale udawa艂, by艂 znowu na reducie w Radziwi艂艂owskim pa艂acu i strasznie j臋zykiem szermowa艂.
Ci, kt贸rzy od niego oberwali, milczeli. W salonach wszak偶e utrzymywano, i偶 nie m贸g艂 to by膰 ten dawny Ko偶uszek, kt贸rego z miasta wy艣wiecono, lecz jaki艣 jego na艣ladowca. Dowcipnego m艂odego Turku艂艂a *44 pos膮dzono nawet, i偶 on odegra艂 t臋 rol臋.
Powr贸ciwszy do domu z podkomorzym, kt贸ry niczego si臋 nie domy艣la艂 i nic nie s艂ysza艂, Zelska, skar偶膮c si臋 na okrutny b贸l g艂owy, natychmiast posz艂a do 艂贸偶ka. P艂aka艂a ze z艂o艣ci noc ca艂膮. Z mowy w pocz膮tku nie poznawa艂a swojego prze艣ladowcy, lecz w ko艅cu musia艂a si臋 go domy艣le膰. Gro藕by jego nie pozosta艂y bez skutku, gdy偶 zaraz nazajutrz rano zapowiedzia艂a, 偶e wyje偶d偶a do domu.
Zdziwienie wielkie by艂o mi臋dzy przyjaci贸艂mi i 偶al nie mniejszy, gdy偶 dom jej zaczyna艂 wchodzi膰 w mod臋. A 偶e par臋 dni temu wcale mowy nie by艂o, aby pani Zelska Warszaw臋 opuszcza膰 mia艂a, gubiono si臋 w domys艂ach, co nag艂e to postanowienie mog艂o spowodowa膰. Krajczy i podkomorzy usi艂owali j膮 wstrzyma膰. Nie chcia艂a s艂ucha膰 nawet.
- Za nic w 艣wiecie tu nie zostan臋! - wo艂a艂a.
Tego偶 dnia pos艂a艂a bilet do c贸rki, 偶膮daj膮c si臋 z ni膮 widzie膰. S艂u偶膮cy powr贸ci艂 z nim i z oznajmieniem, 偶e kasztelanicowa wynios艂a si臋 z dawnego mieszkania, dok膮d... nie wiadomo. Mecenas Za偶ywski, wezwany przez ni膮, nie umia艂 te偶 powiedzie膰, co si臋 z Loisk膮 sta艂o. Musia艂a matka pos艂a膰 po Tytusa, kt贸ry przed wieczorem przyby膰 tu raczy艂.
- Pan musisz wiedzie膰, co si臋 sta艂o z Loisk膮! - zawo艂a艂a za ukazaniem si臋 jego, podchodz膮c do progu z po艣piechem.
- Domy艣lam si臋 czego艣, ale nie wiem nic stanowczego, pewnego - rzek艂, siadaj膮c, Tytus. - Dot膮d nie mog艂em do艣ledzi膰, gdzie j膮 uwi贸z艂 i skry艂 starosta; lecz jestem pewnym, 偶e znikni臋cie to jego jest spraw膮.
- Jak to? Jeszcze starosta? - zapyta艂a naiwnie matka. - Ale c贸偶 ona sobie my艣li? Wszak z pewno艣ci膮 si臋 z ni膮 o偶eni膰 nie mo偶e. M贸wi膮, 偶e od niego nic na zawini臋cie palca nie przyjmuje.
C贸偶 to jest?
- To po prostu romans, nie wiem w ilu tomach, lecz dla obojga ich - rzek艂 Tytus - 偶yczy艂bym, aby jak najpr臋dzej go sko艅czyli. Kasztelanicowa traci czas, kompromituje si臋. Starosta sam nie wie, co robi, bo to m艂okos niedo艣wiadczony, a niczyjej dobrej rady nie s艂ucha.
S艂ysza艂em - doda艂 - 偶e pani na wie艣 powraca. C贸偶 to znowu znaczy?
- Mam dosy膰 Warszawy - kwa艣no odezwa艂a si臋 Zelska.
- A tak pani dobrze tu by艂o.
- Tak dobrze - roz艣mia艂a si臋 gorzko - i偶 rada bym dzi艣 j膮 opu艣ci膰.
- C贸偶 wi臋c zasz艂o? - spyta艂 Tytus.
- Nic, wcale nic, prosz臋 si臋 nie domy艣la膰 - rzek艂a z przyciskiem Zelska. - Nudzi mnie to wszystko.
- No, i kosztuje du偶o, co? - odezwa艂 si臋 troch臋 impertynencko Tytus.
Zelska wargi zak膮si艂a.
- Nie zgadujesz pan - odpar艂a.
- Wi臋c chyba na reducie ostatniej Barani Ko偶uszek, kt贸ry d艂ugo przy niej siedzia艂, jak mi m贸wiono, da艂 jej rad臋.
Zelska drgn臋艂a i zaczerwieni艂a si臋.
- S艂ysza艂e艣 pan co?! - krzykn臋艂a poruszona, zdradzaj膮c si臋.
- Nie, domy艣lam si臋 tylko, ale widz臋, 偶e trafnie.
Gospodyni zamik艂a, patrz膮c na st贸艂, kt贸ry sta艂 przed ni膮.
- Powiedz mi pan, co wiesz tu wszystko. Znacie tego cz艂owieka?
Wiecie, kto on jest?
Tytus wykrzywi艂 si臋 pogardliwie.
- To pewna, 偶e pod baranim tym ko偶uszkiem kryje si臋 osobisto艣膰 wcale do niego nie stworzona.
Jest to zagadka, kt贸ra si臋 wyja艣ni, gdy ten wrz贸d, co teraz w sejmie nabiera, p臋knie.
Zelska nie pyta艂a wi臋cej.
- Nie rozumiem takiej stolicy, w kt贸rej lada w艂贸cz臋ga, 偶ebrak, mo偶e sobie tyle pozwala膰 - rzek艂a.
- C贸偶 pani chce? Takich czas贸w do偶yli艣my. Dekert mieszczan prowadzi na sejm i dopomina si臋 dla nich o miejsce. Szkoda, 偶e nie w senacie. Synowiec kr贸lewski *45 ch艂opom daje wolno艣膰. Pan Butrymowicz *46 pisze projekt, 偶eby 呕yd贸w z chrze艣cijanami por贸wna膰. C贸偶 dziwnego, 偶e 偶ebrak jaki艣 zosta艂 kaznodziej膮 ulicznym?
Tytus tym frazesem, wyuczonym pono gdzie艣, sko艅czywszy, zabra艂 si臋 do wyj艣cia i ju偶 mia艂 po偶egna膰 gospodyni臋, gdy w przedpokoju ha艂a艣liwy g艂os nakazuj膮cy da艂 si臋 s艂ysze膰.
- A puszczaj偶e k... *47 jaki艣.
呕ebym ja ci si臋 meldowa艂!
Hrabia wszed艂 do pokoju.
Chocia偶 Zelska zna艂a go dawniej, lecz odwiedziny hetmana u niej by艂y czym艣 tak nadzwyczajnym, 偶e i ona, i Tytus stan臋li niemal os艂upieni. Ze zwyk艂膮 sobie rubaszno艣ci膮 wchodzi艂 w kapeluszu i zdj膮艂 go dopiero, zobaczywszy gospodyni臋.
Nie witaj膮c si臋 nawet, post膮pi艂 par臋 krok贸w. By艂 czerwony, zaperzony czego艣 i w bardzo z艂ym humorze.
- Nie powiesz mi pani przynajmniej, co si臋 z c贸rk膮 jej sta艂o?! - zawo艂a艂.
- W艂a艣nie ja o to bada艂am pana Tytusa.
Hetman stan膮艂 i strz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Mo偶esz si臋 pani pochwali膰 jej wychowaniem - pocz膮艂 szydersko. - Na uczciwo艣膰, walna kobiecina! Przys艂u偶y艂a mi si臋, je艣li si臋 nie myl臋, a nie myl臋 si臋, tak, 偶e p贸kim 偶yw, jej tego nie zapomn臋.
- Ale c贸偶 to jest? - przerwa艂a matka przestraszona.
- Co jest, to jest! - zawo艂a艂 hrabia. - Ale cho膰 z kobiet膮 sprawa, a na p艂ci pi臋knej m艣ci膰 si臋 nie godzi, za tak膮 zdrad臋...
Nie doko艅czy艂 i odwr贸ci艂 si臋 hetman.
- Na Boga, niech偶e mnie pan obja艣ni! - przem贸wi艂a matka.
- Obja艣ni膰 nie mog臋 - odezwa艂 si臋 hrabia swoim zwyk艂ym tonem - bo sam jeszcze obja艣niony nie jestem, ale mam wi臋cej ni偶 podejrzenie. Jak偶e mog艂a, nie dawszy mi zna膰 o sobie, wynie艣膰 si臋? Mia艂a przecie wzgl臋dem takiego, jak ja, przyjaciela obowi膮zki. Ufa艂em jej, zwierza艂em si臋.
Hetman przesta艂 m贸wi膰 nagle, oczy wlepi艂 w matk臋 Loiski i zawo艂a艂:
- Nie k艂am偶e, moja jejmo艣膰! Co si臋 z ni膮 sta艂o! Zdrada czy...
czy nieszcz臋艣cie jakie?
Przypadek? Z takimi pi臋kno艣ciami jak ona nigdy cz艂owiek niepewien jutra. Albo mnie zdradzi艂a, co by膰 mo偶e, albo j膮 zdradzono, co tak偶e jest mo偶liwe, albo j膮 porwano, lub si臋 kto pom艣ci艂.
Ale c贸偶 si臋 z ni膮 sta艂o?
Powiedzcie mi, co si臋 z ni膮 sta艂o!
- Ja nie wiem! - krzykn臋艂a matka.
Tytus ramionami ruszy艂, Zelska rzuci艂a si臋, oczy zakrywszy chustk膮, na kanapk臋 i szlocha艂a naprawd臋 lub czu艂a si臋 obowi膮zan膮 okaza膰 sentyment.
Hetman da艂 znak Tytusowi; wyszli do drugiego pokoju.
- Jak膮偶 ona pope艂ni膰 mog艂a zdrad臋? - spyta艂 Tytus, korzystaj膮c z poruszenia hetmana, kt贸ry w podobnych razach wygadywa艂 si臋 艂atwo.
Hrabia spojrza艂 na艅 z g贸ry pogardliwie, jakby si臋 dziwi艂, 偶e taki cz艂owiek 艣mie chcie膰 go indagowa膰.
- Jak膮 ona mog艂a zdrad臋 pope艂ni膰 - powt贸rzy艂 - to mnie wiedzie膰. Mieli艣my z Kurdwanowskim zrobi膰 pewnego figla, kt贸ry gdyby si臋 by艂 uda艂, cienko by 艣piewali ci, co teraz ch贸r prowadz膮. No, i u Loiski nam by艂o dogodnie o tym radzi膰.
Schodzili艣my si臋 u niej... Kat j膮 wie! Ta kobieta i z ocz贸w zgaduje lub gdzie艣, do licha, pods艂ucha膰 nas mog艂a. Wczoraj, cho膰 zwykle ju偶 na zamku u kr贸la nie bywam, bo my z nim ju偶 teraz jeste艣my, po owej wielkiej przyja藕ni dawnej, jak pies z kotem, po obiedzie mi si臋 zachcia艂o zajrze膰 mu w oczy: jak te偶 przyjmie. Poszed艂em. By艂o poufa艂ej jego kompanii dosy膰.
Gdym wszed艂, jak makiem zasia艂, umilkli wszyscy. Oczy si臋 na mnie skierowa艂y, ale ja, jak wiesz, ani wobec nieprzyjaciela na placu, ani przeciw rurze pistoletu, ani na widok gniewnego majestatu oka nie mru偶臋. By艂em co si臋 zowie w r贸偶owym humorze. Kr贸l, nakrochmalony, blady, zbli偶y艂 si臋 do mnie. Pierwsze s艂owo:
- Pozw贸l - rzek艂 - sobie powiedzie膰, 偶e w takim stanie, w jakim jeste艣 obecnie, wizyt si臋 nie oddaje.
- Najja艣niejszy Panie - odpar艂em - jest to taki stan szcz臋艣liwy i energi膮 obdarzaj膮cy cz艂owieka, 偶e gdyby艣 Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 cz臋艣ciej do kieliszka zagl膮da艂, daleko by nam i jemu z tym lepiej by艂o.
(Odpowied藕 historyczna).
U艣miechn膮艂 mi si臋 kwa艣no, ale stali艣my jako wprz贸dy naprzeciw siebie. Pocz膮艂em go pyta膰 o zdrowie, bo c贸艣 wygl膮da艂 mizernie.
- Powietrze mi nie s艂u偶y - odpar艂. - Radz膮 doktorowie, abym si臋, jak tylko pociepleje, wyni贸s艂 do 艁azienek.
Tu spojrza艂 na mnie. Nie b臋d臋 t艂umaczy艂, jaka w tym aluzja by膰 mog艂a, ale mnie si臋 zdaje, 偶e by艂a. Odpar艂em 偶ywo:
- Ja te偶 za 艁azienkami g艂osuj臋, bo mo偶e by tam mniej Wasz膮 Kr贸lewsk膮 Mo艣膰 napadali nowi jego przyjaciele.
- Napadali? - odpar艂 kr贸l z u艣miechem. - Hm, ja na zamku nie boj臋 si臋 napa艣ci; ale pod te czasy, z zamku do 艁azienek jad膮c, m贸g艂bym by膰 na niebezpiecze艅stwo wystawiony.
W tym do jakiej艣 plotki, mnie si臋 tycz膮cej, aluzja by艂a wyra藕na. Pocz膮艂em si臋 艣mia膰.
- Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 rozka偶 tylko - rzek艂em - a ja z moim regimentem bu艂awy koronnej w przeje藕dzie b臋d臋 konwojowa艂.
Na to kr贸l rzek艂 misternie:
- Kto wie? Stra偶 by by艂a mo偶e niebezpieczniejsza ni偶 niebezpiecze艅stwo samo.
- Patrzyli艣my sobie w oczy, no i de Cach~e nadszed艂 z kartami.
Rozmowa si臋 sko艅czy艂a. Ot贸偶 - doda艂 hetman - masz wiedzie膰, 偶e o tym, do czego kr贸l aluzj膮 czyni艂, nikt opr贸cz afidowanych *48 wiedzie膰 nie m贸g艂 i mo偶e jedna Loiska. Mam wi臋c t臋 kobiet臋 w silnym podejrzeniu, 偶e wkupuj膮c si臋 w 艂aski kr贸lewskie, mog艂a nas wyda膰.
Tytus s艂ucha艂 z zaj臋ciem.
- By艂o偶 w istocie co艣 podobnego na my艣li? - zapyta艂.
Hetman odwr贸ci艂 si臋, nie chc膮c odpowiedzie膰.
- Tysi膮ce si臋 rzeczy m贸wi i przypuszcze艅 robi - zawo艂a艂 - gdy si臋 chce kraj od zguby ocali膰! M贸g艂 co艣 takiego Kurdwanowski ple艣膰, nie przypominam sobie. Ale m贸w mi - bo przecie偶 ty wiesz wszystko, co si臋 w mie艣cie dzieje - gdzie, z kim ona mog艂a uciec? Dok膮d?
- Nikt w tych czasach u niej nie bywa艂 opr贸cz starosty - rzek艂 Tytus. - Co dziwniejsza, ta kobieta, w kt贸rej nigdy nikt najmniejszego nie obudzi艂 sentymentu, zakocha艂a si臋 w nim.
- Cha! cha! - roz艣mia艂 si臋 hrabia. - Rozumiem to dobrze.
Kalkulacja wcale niez艂a.
- Ja mia艂em tam u niej stosunki ze s艂u偶b膮, donoszono mi wszystko - rzek艂 cicho Tytus - bo jak pan hrabia powiadasz, wszystko wiedzie膰 musz臋. Ot贸偶 zar臋czy膰 mog臋, 偶e nigdy od niego nawet prezentu kosztowniejszego nie przyj臋艂a.
- Rozumiem - roz艣mia艂 si臋 hetman. - Ale wa膰pan wiesz, 偶e takie bezinteresowno艣ci w kobietach zawsze najdro偶ej kosztuj膮, bo si臋 je potem p艂aci rycza艂tem, osob膮 lub fortun膮.
- Na ten raz nie wiem - rzek艂 Tytus. - By艂a formalnie w nim rozmi艂owan膮.
- Wi臋c te偶 zapewne nawr贸ci艂 j膮 na sw膮 wiar臋 i sk艂oni艂 do zdrady przeciwko mnie! - zawo艂a艂 hetman z gwa艂towno艣ci膮 wielk膮. - Ot贸偶 ja ci powiadam, 偶e cho膰 to jest kobieta i cho膰 nie po kawalersku si臋 spisz臋, ale ja jej tego nie daruj臋!
To m贸wi膮c, hrabia wyszed艂 do pierwszego pokoju, w kt贸rym ju偶 z suchymi oczyma, zamy艣lona, blada, zbrzyd艂a i zestarza艂a siedzia艂a Zelska. Hetman ledwie spojrza艂 na ni膮.
- Ja tak偶e wyje偶d偶am z Warszawy - odezwa艂a si臋, wstaj膮c z kanapy. - Pozwoli hrabia, bym go po偶egna艂a.
- Moja dobrodziejko, nie witali艣my si臋, gdy艣 tu przyby艂a, i 偶egna膰 si臋 nie mamy obowi膮zku.
Niech B贸g prowadzi, a je艣liby艣 c贸rk臋 zobaczy艂a, powiedz jej, 偶e ja jeszcze d艂ugie mam r臋ce!
- Ja si臋 z c贸rk膮 nie widuj臋 - odpar艂a Zelska.
Hetman, nie s艂uchaj膮c jej, wyszed艂. Tytus, sk艂oniwszy si臋, wybieg艂 za nim, rad si臋 jeszcze wi臋cej czego艣 dowiedzie膰. Hrabia nie by艂 w humorze i nie odwr贸ciwszy si臋, siad艂 do karetki, kt贸ra na niego czeka艂a, rozkazuj膮c wraca膰 do swego pa艂acu.
Tu, chocia偶 godzina by艂a sesji sejmowej, a znaczniejsza cz臋艣膰 publiki 贸wczesnej w Izbie lub na galerii si臋 znajdowa艂a, go艣ci oczekuj膮cych na hetmana by艂o dosy膰. Czekali na艅 mi臋dzy innymi genera艂 Kurdwanowski i stra偶nik Mierzejewski, kt贸rzy natychmiast weszli za powracaj膮cym do gabinetu.
- Nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e m贸j plan wniwecz obr贸cony! - zawo艂a艂 hetman. - Kto mi si臋 przys艂u偶y艂, kr贸lowi denuncjuj膮c, nie wiem.
Silne mam pos膮dzenie na t臋 niegodziw膮 syren臋.
- Ale ona o niczym wiedzie膰 nie mog艂a! - zakrzykn膮艂 Kurdwanowski.
- Kobieta, w kt贸rej domu spiskowi si臋 zbieraj膮, 偶eby nie znalaz艂a sposobu pods艂uchania, 偶eby si臋 nie domy艣li艂a!
Kurdwanosiu, ty to m贸wisz? - rzek艂 szydersko hetman. - Czy ja mog臋 zar臋czy膰, 偶em sam si臋 z czym nie wypapla艂? Stara艂em si臋 - pocz膮艂 po chwili hrabia - dosta膰 j臋zyka na zamku. Mam tam swoich. Ot贸偶 wiem, 偶e z rana, par臋 dni temu, by艂a tam nieznajoma jaka艣, czarno zakwefiona petentka, przypuszczona przez Ryxa.
Stra偶nik si臋 u艣miechn膮艂.
- Takie petentki co dzie艅 mu Ryx wpuszcza w r贸偶nych godzinach.
- Dosy膰, 偶e ja t臋 syren臋 pos膮dzam i nie bez fundamentu *49 - doko艅czy艂 hetman, ciskaj膮c o st贸艂 r臋kawiczkami. - Projekt diabli wzi臋li! Ale znajdziemy inny - doda艂. - Tylko ja jej p艂azem tego nie puszcz臋!
Chwil臋 chodzi艂, poruszony mocno. Odwr贸ci艂 si臋 do stra偶nika.
- Stra偶niku - rzek艂 - ty jeste艣 cz艂owiek pi贸ra, ja pisa膰 tak dalece nie umiem, chyba szabl膮 po nosach. Ta dzierlatka ba艂amuci starost臋 i je偶eli si臋 dopu艣ci艂a zdrady, to z namowy amanta. Ona si臋 w nim kocha.
Pi臋kne za nadobne; potrzeba si臋 jej odwdzi臋czy膰. Napiszmy list do ojca, pana wojewody, ostrzegaj膮c go, w czyich syn jest r臋kach.
- Anonim? - szepn膮艂 stra偶nik.
Hetman si臋 ca艂y wstrz膮sn膮艂.
- Ale偶, m贸j stra偶niku, ja co robi臋, tego nigdy nie taj臋.
Nawet gdy mi trzeba by艂o jako 艂owczemu i艣膰 na konfederat贸w barskich, wiesz, 偶e "anonyme" *50 nie szed艂em.
G艂upstwo czy rzecz rozumn膮, bodaj krwi膮, ale podpisuj臋. Wi臋c i list do wojewody podpisz臋 "nomine et cognomine manu propria", *51 tylko mi go skoncypuj tak, jak do starego wojewody przysta艂o, naszpikuj 艂acin膮, nas贸l komplimentami, troch臋 ze staro艣wiecka.
Stra偶nik g艂ow臋 sk艂oni艂 i wyszed艂. Wieczorem nast臋puj膮cy koncept listu do pana wojewody le偶a艂 na stoliku hetmana:
"Ja艣nie Wielmo偶ny Wojewodo, mnie Wielce Mi艂o艣ciwy Panie a Bracie.
Chocia偶 "tempora mutantur et nos mutamur in illis", *52 a d艂ugich lat up艂ynionych "cursus" *53 pozbawi艂 mnie tej szcz臋艣liwo艣ci, bym oblicze ja艣nie wielmo偶nego pana ogl膮da艂 i sercu jego m贸g艂 si臋 "viva voce" *54 przypomnie膰 - "tandem" *55 pochlebiam sobie, i偶 ca艂kowicie z pami臋ci jego wyrugowany nie zosta艂em, tak jak w mej zawsze respekt i rewerencj膮 *56 dla osoby jego konserwuj臋 pilno.
Nie 艣mia艂bym jednak spokoju jego i "otia bene merita", *57 zas艂ugami dla tej Rzeczypospolitej po艂o偶onymi, narusza膰, gdyby okoliczno艣膰 "magni momenti", *58 dla serca jego rodzicielskiego i honoru familii, nie nakazywa艂a mi "pro veteri officio" *59 po艣pieszy膰 z poufnym ostrze偶eniem.
Od niejakiego czasu przebywaj膮cy tu w stolicy, pi臋knych przymiot贸w i animuszu, od wszystkich wielbiony m艂odzieniec, syn jego, im膰 pan starosta M., "vereor", *60 by przez krewko艣膰, m艂odzie艅czemu wiekowi jego w艂a艣ciw膮, nie wpad艂 w sieci niewiasty, kt贸ra ju偶 na niejednym, lepiej przeciwko takim atakom uzbrojonym, si艂 swych da艂a eksperymenta.
W czas tedy zapobiega膰 potrzeba, aby "operto capite", *61 nieopatrzny m艂odzieniec w przepa艣膰 nie lecia艂, a tak wielkich nadziei, jakie na nim ojczyzna pok艂ada, jako na synu "magni herois", *62 nie zmarnowa艂 w tej Kapui. Zatem "sub quovis nomine", *63 owego ob艂膮kanego na powr贸t wezwa膰 i z tych wi臋z贸w wyzwoli膰, pozwalam sobie solicytowa膰 *64 ja艣nie wielmo偶nego pana. Moj臋 za艣 intromisj膮 *65 w tej sprawie delikatnej niczemu innemu nie przypisywa膰, tylko tej weneracji *66 i respektowi, z jakim zawsze by艂em i na wieki pozostan臋" itd.
Chocia偶 list ten, zdaniem hetmana, kt贸ry u艣mia艂 si臋 z niego, zakrawa艂 na szyderstwo ze starego stylu, wszak偶e przez wzgl膮d na tego, do kogo mia艂 by膰 wystosowanym, zosta艂 przyj臋ty i odprawiony. Dla odmalowania za艣 dziwnych stosunk贸w 贸wczesnych przyda膰 nale偶y, i偶 poszed艂 z kresami kr贸lewskimi, a pan wojewoda odebra艂 go razem z uniwersa艂em *67 kancelarii kr贸la, do niego wystosowanym.
Znikni臋cie Loiski, kt贸ra w ostatnich czasach niewiele os贸b przyjmowa艂a i dom mia艂a prawie zamkni臋ty, niewielkie zrobi艂o wra偶enie. Hrabia W. tylko, cho膰 u niej gra膰 i bywa膰 przesta艂, t臋skni艂 za ni膮 i dopytywa艂 si臋 pilno, co si臋 z ni膮 sta艂o. Nikt mu o niej nic powiedzie膰 nie umia艂. S艂abo艣膰 jego dla pi臋knej Loiski by艂a jedn膮 z tych fantazji podstarza艂ych ludzi, kt贸rzy do m艂odych istot przywi膮zuj膮 si臋 jak do dzieci.
呕al mu jej by艂o. Zatar艂o si臋 jednak wspomnienie prawie, gdy jednego ranka kamerdyner z dosy膰 tajemnicz膮 min膮 przyszed艂 mu oznajmi膰 na ucho, 偶e jaka艣 pani, kt贸rej twarzy dojrze膰 nie by艂o podobna, bardzo gwa艂townie dopomina si臋 o chwilk臋 rozmowy na osobno艣ci. Poniewa偶 hrabia W.
s艂yn膮艂 z tego, i偶 zawsze mia艂 sporo got贸wki, a nawet najwy偶ej po艂o偶one w贸wczas panie cz臋sto go o po偶yczk臋 potajemnie prosi艂y, bo demon *68 gry je p臋ta艂, gospodarz nie m贸g艂 odm贸wi膰 pos艂uchania i napr臋dce wdziawszy sukni臋, wyszed艂 do gabinetu.
Na pierwszy rzut oka pozna艂 we wchodz膮cej kobiet臋 m艂od膮, a gdy twarz ods艂oni艂a, wykrzykn膮艂 rado艣nie, widz膮c Loisk臋. By艂a blada, smutna i na twarzy t臋sknot臋 nios艂a i cierpienie.
Dr偶膮ca, musia艂a usi膮艣膰, tak zmieszana by艂a i strwo偶ona. W r臋kach cisn臋艂a pude艂ko jakie艣 i konwulsyjnie je w nich przewraca艂a.
- Hrabio - odezwa艂a si臋 - przychodz臋 prosi膰 o 艂ask臋 jedn臋.
By艂e艣 mi przyjacielem, a co wi臋cej, przyja藕艅 twa by艂a bezinteresown膮 i tak膮, 偶em si臋 jej wstydzi膰 nie potrzebowa艂a.
Pom贸偶 mi, ratuj mnie!
Przesta艂a m贸wi膰, wci膮gaj膮c powietrze w piersi; w oczach jej 艂zy sta艂y.
- Uspok贸j si臋 pani - rzek艂 hrabia. - Je艣li to jest w mej mocy...
- O, najzupe艂niej - odezwa艂a si臋 Loiska, podnosz膮c pude艂ko, kt贸re w r臋ku trzyma艂a. - Oto wstyd mi wyzna膰, jestem w potrzebie, a nie mam si臋 uda膰 do kogo. Chc臋 sprzeda膰 resztki moich biednych klejnot贸w.
Jubiler... 呕ydzi oszukuj膮 mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nab膮d藕, prosz臋!
Gospodarz ruszy艂 si臋 偶ywo.
- Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawa膰... ja s艂u偶臋 jej.
Dam, ile ka偶esz.
- Nie, nie! - stanowczo odpar艂a Loiska. - Dawniej by艂abym mo偶e przyj臋艂a po偶yczk臋 z wdzi臋czno艣ci膮, dzi艣... nie mog臋.
Wierz mi, hrabio, jestem inn膮, chc臋 by膰 inn膮! Nie przyjm臋 tego, czego bym nie mog艂a ci wr贸ci膰 tak rych艂o. O resztki maj膮tku musz臋 z w艂asn膮 matk膮... ale to do rzeczy nie nale偶y.
呕ywo doby艂a pude艂ko, otworzy艂a je i postawi艂a na stoliku.
Hrabia, jeden z najlepszych w Europie znawc贸w warto艣ci drogich kamieni, rzuci艂 okiem na sznur brylant贸w i garnitur do niego; by艂 on wysokiej warto艣ci.
- To dar tego, kt贸ry by艂...
kt贸ry mia艂 by膰 raczej - u艣miechn臋艂a si臋 gorzko - m臋偶em moim. Podarek jego 艣lubny.
- Pami膮tka - rzek艂 hrabia.
- O, smutna, upokarzaj膮ca - rzek艂a Loiska. - Na贸wczas, gdy mi j膮 przywi贸z艂, dzieckiem by艂am i cieszy艂am si臋 ni膮 jak dzieci臋.
Dzi艣 j膮 艂zami oblewam. We藕, kup, prosz臋!
Hrabia sta艂 zadumany; wyj膮艂 sznur i poszed艂 z nim do okna.
Brylanty 艣wieci艂y cudnie, by艂y najpi臋kniejszej wody i du偶e jak ziarna grochu, a sznur m贸g艂 dwa razy szyj臋 opasa膰. Sam soliter *69 w spi臋ciu mia艂 warto艣膰 wielk膮.
- Najni偶ej ceni膮c - rzek艂 hrabia ch艂odno - mniej ni偶 trzy tysi膮ce dukat贸w da膰 nie mo偶na.
Loiska uderzy艂a w r臋ce bia艂e; twarzyczka jej zarumieni艂a si臋 i zaja艣nia艂a.
- Zbawisz mnie - rzek艂a - to rok 偶ycia w spokoju, rok szcz臋艣cia!
- Pani droga - odezwa艂 si臋 hrabia - pozw贸l sobie, w imi臋 dawnej przyja藕ni, zrobi膰 uwag臋, rzuci膰 pytanie. Ca艂e miasto wie, 偶e starosta si臋 w niej kocha, 偶e dla niego wyrzek艂a艣 si臋 艣wiata.
Loiska spu艣ci艂a oczy.
- On jest bogaty, jak偶e pani mo偶esz potrzebowa膰?
Kasztelanicowa dr偶a艂a, nie mog膮c m贸wi膰 d艂ugo; lecz dawna jej charakteru si艂a wr贸ci艂a po chwili. 艢mia艂o oczy podnios艂a na hrabiego.
- Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chc臋 by膰 tej mi艂o艣ci i tego cz艂owieka godn膮. Nigdy nic nie przyjm臋 od niego. To by odebra艂o ca艂膮 warto艣膰 mojemu przywi膮zaniu, to by je zabi艂o.
Nigdy! Nigdy! O, kochany przyjacielu, pozw贸l mi przemarzy膰 chwil臋, by膰 troch臋 szcz臋艣liw膮, podnie艣膰 si臋 z tego b艂ota, w kt贸re upad艂am, a potem... co mi tam! Cho膰by umrze膰!
Stary gracz by艂 poruszony.
Sta艂, zmarszczywszy czo艂o.
- Ze strony pani jest to sentyment pi臋kny - rzek艂 - poszanowania godzien, lecz ten m艂odzieniec... ten panicz...
- Wart jest, aby dla niego po艣wi臋ci膰 wszystko - 偶ywo przerwa艂a Loiska. - Nic pan nie m贸w przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja...
Rumie艅cem twarz si臋 jej obla艂a. Hrabia W. sta艂 przej臋ty politowaniem.
- Starosta - rzek艂 - wierz臋 temu, jest bardzo zacnym m艂odzie艅cem, lecz nie panem swej woli. Ojciec - cz艂owiek surowy, na syna spada wielkie imi臋, fortuna, pozycja, *70 obowi膮zki.
- Wszystko to ja wiem, panie hrabio - zawo艂a艂a Loiska - i znam przysz艂o艣膰 moj臋 smutn膮!
Ach, smutn膮 bardzo, bo po takiej mi艂o艣ci, jak moja, ju偶 si臋 nie kocha. Ale za ni膮 warto 偶yciem zap艂aci膰.
M贸wi艂a z takim ogniem i si艂膮, 偶e stary gracz sk艂oni艂 g艂ow臋 i zamilk艂.
- Wi臋c - spyta艂 - ka偶esz mi pani zabra膰 te brylanty?
- A bierz je, bierz! Uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi najwi臋ksz膮 艂ask臋. Lecz - doda艂a - s艂owo honoru, i偶 tego s膮 warte, co mi chcesz zap艂aci膰 za nie? 呕adnej 艂aski!
Hrabia W. zarumieni艂 si臋 nieco.
- 呕adnej 艂aski - rzek艂 - ja na nich nawet zarobi臋. Trzy tysi膮ce pi臋膰set.
- Nie, trzy.
- Nie liczy艂em solitera - odpar艂 hrabia.
Loiska wstawa艂a ju偶.
- Pieni臋dzy, pieni臋dzy! - pocz臋艂a klaszcz膮c w r臋ce. - A!
Nigdy tak ich nie pragn臋艂am.
Obawiam si臋, aby on nie uczu艂, nie odgad艂 niedostatku, aby mnie nie upokorzy艂 ofiar膮.
Gospodarz ju偶 otwiera艂 szafk臋, chowa艂 w niej pude艂ko i dobywa艂 rulon贸w.
- Pani tego nie ud藕wigniesz - rzek艂 u艣miechaj膮c si臋 - je艣li si臋 nie myl臋, trzydzie艣ci kilka funt贸w z艂ota. To nad si艂y.
- Ja! Ja bym podnios艂a teraz nie wiem ile, tak jestem szcz臋艣liwa! - odpar艂a Loiska.
- Nie, nie - opar艂 si臋 W. - Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatu艂k臋 w艂o偶臋 do niego, tak b臋dzie najlepiej. Grzeczny staruszek prosi艂 siedzie膰 i zaj膮艂 si臋 liczeniem.
- Na wszelki wypadek - odezwa艂 si臋 - niech偶e pani mi powie, przynajmniej mnie, poufnie, gdzie j膮 znale藕膰, gdzie si臋 o niej dowiedzie膰 mo偶na. Nikt nie wie, wszyscy si臋 dziwi膮, dopytuj膮.
- I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzie膰 o tym nie powiniene艣 - odpowiedzia艂a Loiska. - Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwo艣膰 o niego i o siebie sam膮. Mam powody l臋kania si臋 zemsty hetmana, wiem, 偶e on 艣ciga mnie, stara si臋 do艣ledzi膰. Ja tego cz艂owieka si臋 l臋kam. Je偶eli w ostateczno艣ci czyjej pomocy potrzebowa膰 b臋d臋, udam si臋 do was. Teraz... na d艂ugi czas jestem spokojn膮.
Hrabia W. nie nalega艂. Sta艂o si臋, jak 偶yczy艂a Loiska. Pow贸z zaszed艂, w艂o偶ono do niego szkatu艂k臋, siad艂a zakwefiona i szepn臋艂a po cichu, dok膮d mia艂 jecha膰 wo藕nica.
W tej偶e chwili ujrza艂 hrabia W. na drugiej stronie w ulicy stoj膮cego, na kiju spartego cz艂owieka, w kt贸rym poznawszy Barani Ko偶uszek, przestraszony si臋 cofn膮艂.
Stary patrzy艂 pilno, gdy do powozu wsiada艂a Loiska. Mia艂 przy sobie ch艂opaka, odartego ulicznika, kt贸remu nieznacznie wskaza艂 odchodz膮cego fiakra.
Ch艂opiec pobieg艂 za nim i w mgnieniu oka zr臋cznie z ty艂u si臋 uczepi艂, chwytaj膮c za resory.
Odwr贸ci艂 potem g艂ow臋 ku Ko偶uszkowi i pokiwa艂 ni膮, pokazuj膮c, jak si臋 dobrze sprawi艂. Bieg艂 z pocz膮tku, potem na r臋kach si臋 d藕wign膮艂, nogi podni贸s艂 w g贸r臋 i w najniewygodniejszym po艂o偶eniu, wisz膮c tak uczepiony za fiakrem, razem z nim znikn膮艂 na zakr臋cie ulicy.
Stary pozosta艂 w miejscu, jakby na powr贸t jego oczekiwa艂.
W alejach Ujazdowkich ma艂o by艂o na贸wczas dom贸w i te, kt贸re tam uros艂y 艣wie偶o, napr臋dce sklecone, po wi臋kszej cz臋艣ci zajmowali restauratorowie i kawiarnie.
W bok od g艂贸wnej ulicy, w艣r贸d starych drzew sta艂 wysoko oparkaniony, niepozorny dworek.
Kawa艂 spory gruntu przy nim z dawna by艂 sadem i ogrodem. W艣r贸d grusz, jab艂oni i dzikich drzew a krzak贸w ukryty domek drewniany, niczyich ocz贸w nie 艣ci膮ga艂, bo nie m贸g艂 mie艣ci膰 nikogo, opr贸cz w艂a艣ciciela ogrodu i tych, co mu pos艂ugiwali. Biedny by艂 i dosy膰 zaniedbany. Opr贸cz niegdy艣 pobielonych ram oko艂o drzwi i okien, innej ozdoby nie mia艂.
Rustyk *71 by艂, wedle 贸wczesnego wyra偶enia, w ca艂ym znaczeniu.
Lecz poza t膮 chat膮 ogrodnicz膮, zakryty ga艂臋ziami jab艂oni i 艣liwek, opodal nieco, sta艂 pawilon daleko czy艣ciej i staranniej niedawno wybudowany, na kt贸rym ju偶 smak lepszy obecnego panowania troch臋 zna膰 by艂o. Wznosi艂 go nie prosty cie艣la, ale zapewne architekt, kt贸ry wedle poj臋膰 贸wczesnych, zamiast si臋 do materia艂u drzewnego, z kt贸rego budowa艂, zastosowa膰, zapragn膮艂 nim mury udawa膰. By艂o to troch臋 艣miesznie, ale elegancko. Ganek podpiera艂y drewniane kolumny, 艣ciany z gzymsami ma艂powa艂y kamie艅 i ceg艂臋. Zblak艂e ju偶 malowania mia艂y z艂udzenia dope艂nia膰, lecz drzewo m艣ci艂o si臋 za lekcewa偶enie i cho膰 budowa by艂a niestara, wychodzi艂a z linii, 艣wiadcz膮c, 偶e dozna艂a gwa艂tu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale by艂 dobrze utrzymany, czysty, a gdy z wiosn膮 zakwit艂y doko艂a drzewa, zazielenia艂y li艣cie, przylecia艂y ptaszki, mog艂o w nim by膰 mi艂o siedzie膰, jak w cichym gniazdku, w ga艂臋ziach ukrytym.
I by艂o te偶 tu cicho w istocie, bo opr贸cz starego ogrodnika, dwu jego pomocnik贸w, baby, co im je艣膰 gotowa艂a, nie wida膰 by艂o nikogo. Pawilon zdawa艂 si臋 zamieszkany, ale przez kogo艣, co si臋 w nim ukrywa艂 i zamyka艂.
Czasem fiakr do wr贸t przywi贸z艂 m艂odego jegomo艣ci, kt贸ry otulony p艂aszczem, natychmiast znika艂 za bram膮. Rzadziej jeszcze wyje偶d偶a艂a lub ukazywa艂a si臋 zakwefiona pani.
By艂o to teraz pomieszkanie tej lubi膮cej przepych, zabawy, 艣wiat i ludzi Loiski, kt贸ra si臋 tu kry艂a ze szcz臋艣ciem swoim.
Starosta z najwi臋kszymi ostro偶no艣ciami przybywa艂 do niej i tak samo si臋 wykrada艂. Wierna Brysia i stary s艂uga sk艂adali ca艂y dw贸r Loiski. Op艂acano sowicie ogrodnikowi za najem pawilonu i obowi膮zano go do zachowania tajemnicy. Nikt te偶 tu nie zagl膮da艂 i nie bardzo si臋 domy艣lano istnienia pawilonu, wzniesionego przed dziesi膮tkiem lat dla r贸wnie tajemniczego schronienia jakiej艣 pi臋kno艣ci, z kt贸r膮 kr贸l przed zazdrosnymi paniami ukrywa膰 si臋 musia艂.
Loiska czu艂a si臋 szcz臋艣liw膮, odrodzon膮, a cho膰 偶ywy jej temperament sprowadza艂 czasem chwilowe burze, nast臋powa艂o po nich lazurowe, wypogodzone niebo, tym pi臋kniejsze jeszcze, 偶e przez chwil臋 by艂o za膰mione.
Starosta umia艂 tak jako艣 pogodzi膰 swe obowi膮zki spo艂eczne z potrzebami serca, i偶 mu na oboje czasu stawa艂o. Widywano go w Warszawie tam, gdzie by膰 by艂 powinien, nawet na wieczorach przy pi臋knych paniach, kt贸re na pr贸偶no pr贸buj膮c go zba艂amuci膰, cierpliwie czeka艂y, a偶 si臋 pierwsza fantazja m艂odzie艅cza rozpry艣nie.
Tytus bywa艂 zawsze jeszcze u dawnego przyjaciela, stara艂 si臋 o odzyskanie zaufania, czyni艂 ma艂e przys艂ugi, otrzymywa艂 ma艂e prezenta, ale o niczym nie wiedzia艂 a niewiele m贸g艂 si臋 domy艣le膰. Starosta, przewiduj膮c, 偶e go szpiegowa膰 b臋d膮, umia艂 doskonale wymyka膰 si臋 jak 艣cigany zaj膮c w polu.
Ci膮gn臋艂o si臋 tak wszystko bez zmiany a偶 do wiosny, gdy dnia jednego do Czeremechy wprost adresowana korespodencja przyby艂a umy艣lnym bojarem, *72 wys艂anym przez wojewod臋.
Zawiera艂a ona list do starosty, kr贸tki i suchy, "sub oboedientia" *73 nakazuj膮cy natychmiastowy powr贸t do domu, bez 偶adnych zw艂ok i wym贸wek, a do Czeremechy rozkaz, aby po odebraniu instrukcji pakowa膰 kaza艂 i staro艣cie wyjazdu odracza膰 nie da艂, nawet gdyby by艂 chory. Czeremecha przel膮k艂 si臋 odebranego pisma, w tak ostry spos贸b, z przebijaj膮cym si臋 w nim gniewem, by艂o u艂o偶one.
Sam pan wojewoda dyktowa艂 i podpisa艂.
Starosta, przeczytawszy list ojca, poblad艂 strasznie. Z listu mo偶na si臋 by艂o domy艣la膰 wielkiego nieukontentowania i pewno nie艂askawego w domu przyj臋cia. Czeremecha, patrz膮c na ukochanego swojego panicza, lito艣膰 uczu艂 wielk膮. Ale c贸偶 ona znaczy艂a? Co on m贸g艂? Nale偶a艂o by膰 pos艂usznym lub narazi膰 si臋 na gniew starca, kt贸ry s艂yn膮艂 z surowo艣ci niezb艂aganej.
Starosta, jak odr臋twia艂y, nie m贸wi艂 nic. R臋ce mu zwis艂y, na czo艂o pot wyst膮pi艂, wargi pobiela艂y.
- Nie ma rady - odezwa艂 si臋 marsza艂ek - pakowa膰 trzeba natychmiast, a jutro rano w drog臋.
I na to nie by艂o odpowiedzi.
Po chwili dopiero wsta艂 z krzes艂a panicz, s艂abym g艂osem odezwa艂 si臋, 偶eby wszystko gotowano do drogi, wzi膮艂 za czapk臋 i wyszed艂.
Przyby艂 do pawilonu w niezwyk艂ej godzinie, gdy si臋 go nie spodziewano. Loiska weso艂a, rozpromieniona, nuc膮c biega艂a po pokojach z Brysi膮, my艣l膮c o nowym ich przystrojeniu, bo mia艂a teraz pieni膮dze. Chcia艂a to 偶ycie otoczy膰 wszystkim, co tylko je jak najrozkoszniejszym uczyni膰 mog艂o. Na tak uradowan膮, 艣liczn膮, odm艂odzon膮 marzeniami trafi艂 starosta, kt贸ry wszed艂 blady jak trup, bezmowny, na twarzy maj膮c wypisane, 偶e ni贸s艂 z sob膮 wyrok okrutny.
Loiska spojrza艂a, krzykn臋艂a i przybieg艂a mu si臋 uwiesi膰 na szyi. S艂贸w nie potrzebowa艂a.
Czu艂a nieszcz臋艣cie, kt贸rego si臋 obawia艂a. Wiedzia艂a dawno, 偶e godziny ich by艂y policzone; mia艂a nadziej臋, 偶e si臋 jeszcze d艂ugo, d艂ugo poci膮gn膮.
- M贸w - wyszepn臋艂a w ko艅cu.
Starosta r臋k膮 niepewn膮, dr偶膮c膮 doby艂 list ojca i po艂o偶y艂 go przed ni膮. Rzuci艂a na艅 oczyma.
- Nie powr贸cisz ju偶 - odezwa艂a si臋 g艂osem g艂uchym i st艂umionym.
- Wszystko si臋 sko艅czy艂o!
- Nie, nie! - gwa艂townie przerwa艂, rzucaj膮c si臋, starosta. - Ojca s艂ucha膰 musz臋, tak, lecz mimo niego, mimo wszystko powr贸c臋. Przysi臋gam!
- Nie przysi臋gaj - odezwa艂a si臋, usta mu r臋k膮 zatulaj膮c. - Ty nie znasz ani siebie, ani 艣wiata, ani si艂y swej, ani tej, kt贸rej ulec musisz.
Straszliwa bole艣膰 w tej kobiecie przesz艂a jak piorun tylko; ca艂a energia jej charakteru wr贸ci艂a natychmiast.
Widzia艂a si臋 zgubion膮; dzie艅 jeden zostawa艂 jeszcze. Nie chcia艂a go zatruwa膰. Potem...
by艂a przygotowan膮 na wszystko.
- Kiedy? - zapyta艂a kr贸tko.
- Jutro rano.
- Koniecznie?
- Musz臋!
艢ci膮gn臋艂a brwi i usiad艂a przy nim, na poz贸r spokojna.
- M贸j Bo偶e! - odezwa艂a si臋 艂ami膮c r臋ce. - A jam taka szcz臋艣liwa przyby艂a tu niedawno, rozmarzona, wioz膮c z sob膮 z艂oto, aby nim te chwile 偶ycia naszego oprawi膰, aby nam na niczym nie brak艂o.
艁zy zakr臋ci艂y si臋 jej w oczach, ale je otar艂a szybko.
- Jutro - szepn臋艂a - dla mnie ju偶 nie ma jutra.
- Ani dla mnie - rzek艂 starosta. - Ale poza tymi dniami, nie wiem wiel膮, 艣wieci mi nadzieja.
Loiska siad艂a przy nim i r臋k膮 pog艂aska艂a go po g艂owie.
- O m贸j drogi - rzek艂a - gdyby艣 ty nawet m贸g艂 powr贸ci膰, czy my艣lisz, 偶e te dni czarne, kt贸re przetn膮 pasmo z艂ote, pozwol膮 je znowu nawi膮za膰 tak, aby si臋 dalej ci膮gn臋艂o? A! Nie wiesz, 偶e taka mi艂o艣膰 nie powraca raz drugi, 偶e ty mi nie przyniesiesz ju偶 tego samego serca, a w moim znajdziesz 艣lady 艂ez gorzkich. Nic nie wraca.
Dnie takie s膮 jedyne w 偶yciu. I ty ju偶 tym, co by艂e艣, nie b臋dziesz, i ja... Ale co tam m贸wi膰 o mnie!
Rzuci艂a mu si臋 na szyj臋 p艂acz膮c i 艣miej膮c si臋 konwulsyjnie. Przesta艂a m贸wi膰.
Starosta wci膮偶 powtarza艂, i偶 powr贸ci i przywiezie jej serce gor臋tsze jeszcze. Ona, g艂aszcz膮c go po g艂owie, u艣miecha艂a si臋 z politowaniem. Na chwil臋 zbieg艂a do s艂ugi, aby wyda膰 jakie艣 rozkazy, i powr贸ci艂a na wp贸艂 ob艂膮kana prawie. Po drodze spojrza艂a w zwierciad艂o i znalaz艂a si臋 tak strasznie zmienion膮, i偶 stan臋艂a przed nim i z u艣miechem bole艣ci pocz臋艂a w艂osy rozczochrane poprawia膰.
- Dzi艣 jeszcze trzeba by膰 pi臋kn膮 dla ciebie!
Dzie艅 by艂 wiosenny, lecz razem jeden z tych, w ci膮gu kt贸rych s艂o艅ce walczy z resztkami zimy nie daj膮cej si臋 odegna膰.
Chwilami promienie jego z艂ote wpada艂y do pokoju, a wnet szumia艂 wiatr, gradem i krupami sypi膮c w okna. S艂ycha膰 by艂o grzmoty i 艣nieg przelatywa艂 po nich. Ogr贸d stawa艂 w bieli na kr贸tko i s艂o艅ce znowu wraca艂o, okrywaj膮c go kroplami brylantowymi. Natura, czasem ur膮gaj膮ca si臋 cz艂owiekowi, zdawa艂a si臋 trafem wt贸rowa膰 uczuciom tej pary, w kt贸rej sercach przechodzi艂y promienie jasne i burze.
Na poz贸r Loiska zdawa艂a si臋 nieczu艂膮 prawie; weso艂o艣膰 jej, dzika jaka艣, dochodzi艂a do sza艂u. Smutnemu staro艣cie niepodobna by艂o do tego wesela pogrzebowego si臋 nastroi膰.
U艣miech kona艂 mu na ustach, s艂owa przerywa艂o 艂kanie.
Cierpia艂 okrutnie. Jednak偶e w艣r贸d tej katuszy on ci膮gle powtarza艂 sobie i jej, 偶e powr贸ci膰 musi. Ona milcza艂a.
W li艣cie do Czeremechy, kt贸ry on zaledwie przeczyta艂 napr臋dce, zawarte by艂y papiery. Te dopiero po powrocie do swej izdebki stary pocz膮艂 rozpatrywa膰. Jak rodzaj wyrzutu przy艂膮czy艂 mu wojewoda w oryginale list hetmana. Ju偶 po wyj艣ciu starosty znalaz艂 go Czeremecha, a 偶e wiedzia艂, gdzie go szuka膰 by艂o potrzeba, a zdawa艂o mu si臋, i偶 wiedzie膰 by艂 powinien, kto go tak dotkn膮艂, wys艂a艂 natychmiast list przez ch艂opaka w aleje. Gdy Brysia wnios艂a go do pokoju, w kt贸rym siedzieli niemi i smutni, porwa艂a si臋 zaraz Loiska i chwyci艂a pierwsza papier, kt贸rego si臋 obawia艂a.
- Tak, tegom si臋 by艂a powinna spodziewa膰 - rzek艂a. - Hetman pom艣ci膰 si臋 musia艂 i sro偶ej nie m贸g艂 nad to.
Rzuci艂a list na ziemi臋.
Starosta podni贸s艂 go, popatrzy艂 na艅 i zarumieni艂 si臋.
- Wrogiem mu b臋d臋 przez 偶ycie ca艂e - rzek艂.
Widok tego listu tru艂 ostatnie chwile Loisce; zmi臋艂a go i rzuci艂a w ogie艅. Starosta mia艂 teraz do wszystkich wra偶e艅 i uczu膰 dnia tego i zemst臋 w dodatku, kt贸ra cierpienie zwi臋ksza艂a. Chcia艂 jecha膰 zaraz i wyzwa膰 hetmana.
- Dzi艣 nie - nakazuj膮co zawo艂a艂a kobieta - dzi艣 nale偶ysz do mnie! Ani dzi艣, ani nigdy - doda艂a. - Hetman strzela zb贸jecko i nie oszcz臋dzi was, a wy swojego m艂odego 偶ycia przeciw resztkom steranego 偶ywota nie powinni艣cie stawi膰. Nie pozwalam! Honor nie wymaga tego.
Darowa膰 mu 偶ycie jest mo偶e najstraszniejsz膮 kar膮.
Szcz臋艣liwi, co umieraj膮 m艂odo - zawo艂a艂a z uniesieniem - przy uczcie 偶ycia, z kielichem w d艂oni, w r贸偶anym wie艅cu, z nie zesch艂ym sercem!
Oczy jej za艣wieci艂y.
- Tak ja umr臋! Pi膰 do dna te m臋ty, o, to by by艂o okrutnym!
Prze偶y膰 serce w艂asne, powoli doczeka膰 si臋 tej nocy, co wszystkie blaski brudnym p艂aszczem rozczarowania okrywa... O, nie!
Starosta stara艂 si臋 j膮 uspokoi膰; siad艂a przy nim 艣miej膮c si臋.
- Ile jeszcze godzin do jutra?
- spyta艂a i popatrzy艂a na zegar stoj膮cy na kominie.
Nazajutrz rano starosta wyszed艂 z pawilonu sam, na wp贸艂 ob艂膮kany z b贸lu, nie umiej膮c w艣r贸d drzew ogrodu znale藕膰 drogi. Szed艂 i ogl膮da艂 si臋 za siebie; w oknie nie by艂o nikogo.
U wr贸t sta艂 pow贸z, kt贸ry na艅 czeka艂. Zaturkota艂o. Cisza panowa艂a w pawilonie. W ganku siedz膮ca stara Brysia p艂aka艂a ocieraj膮c 艂zy.
Dzie艅 po wczorajszych burzach wstawa艂 pogodny i zimny, niebo mia艂o to barw臋 bladoniebiesk膮, w zielon膮 wpadaj膮c膮, kt贸r膮 stare turkusy *74 przybieraj膮. Ch艂贸d przejmowa艂. Gdy Brysia, wyp艂akawszy si臋, podnios艂a oczy, krzykn臋艂a przestraszona. Przed ni膮 na przeciwleg艂ej 艂awce siedzia艂, spokojnie czekaj膮c, na kiju oparty m臋偶czyzna stary, siwy, w baraniej czapce na g艂owie i ko偶uszku baranim.
Musia艂 jednak by膰 znajomym Brysi, gdy偶 z pierwszego przestrachu przyszed艂szy do siebie, odezwa艂a si臋, cho膰 na 偶ebraka wygl膮da艂:
- A! Jak偶e mnie pan przestraszy艂!
Na twarzy starego malowa艂y si臋 lito艣膰, wsp贸艂czucie i niepok贸j.
- Pojecha艂? - zapyta艂.
Brysia g艂ow膮 potwierdzi艂a.
- I nie wr贸ci, to nie ulega w膮tpliwo艣ci - doda艂 po cichu stary. - Wiem o wszystkim od Czeremechy. C贸偶 ona biedna pocznie? B贸g dziwn膮 drog膮 doprowadzi艂 j膮 do opami臋tania i poprawy. Niech偶eby wytrwa艂a w niej i nie wraca艂a do dawnego 偶ycia. Zdaje mi si臋, moja panno Brygido - doda艂 - 偶e teraz, je艣li kiedy, czas, abym si臋 ja jej da艂 pozna膰 i stan膮艂 jako opiekun, jako obro艅ca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna.
Przygotuj j膮.
- Ale jak偶e ja to potrafi臋? - odezwa艂a si臋 stara s艂uga.
- Pocznij jak chcesz, jak ci serce podyktuje - rzek艂 Ko偶uszek - ale nie zwlekaj z tym.
P贸藕niej, gdy ta bole艣膰 przejdzie, gdy starym na艂ogiem zechce szuka膰 rozrywki i z艂ych ludzi towarzystwa, ja si臋 ju偶 na nic nie zdam. Trzeba korzysta膰 z czasu.
- Przyjd藕 pan sam - przem贸wi艂a po namy艣le s艂uga - ale nie w tym stroju, kt贸ry jej przypomina nieszcz臋艣liwe wasze wyst膮pienie na reducie.
- Ona mnie ju偶 nie pozna. Ona zapomnia艂a nawet twarzy mojej - westchn膮艂 Ko偶uszek.
- Bo艣 si臋 pan zmieni艂, postarza艂, tyle lat up艂yn臋艂o - m贸wi艂a Brysia - a i str贸j ten, Bo偶e odpu艣膰... Trudno si臋 by艂o domy艣le膰.
- Tak, str贸j. Wy艣cie to mnie w niego przybrali - westchn膮艂 Ko偶uszek - z rozpaczy go wdzia艂em, a chwilami, B贸g widzi, my艣la艂em, 偶e oszalej臋 i szala艂em doprawdy. Domowe nieszcz臋艣cia, kraju losy, niepoczciwo艣膰 ludzka rozpacz wywo艂ywa艂y.
Gdy to m贸wi艂, Brysia nagle po艂o偶y艂a palec na ustach; wsta艂a blada i niespokojna. Zamilkli.
W艣r贸d ciszy w g艂臋bi domu dobywa艂y si臋 jakby st艂umione j臋ki.
Niespokojna s艂uga wbieg艂a do wn臋trza, drzwi nie zamykaj膮c za sob膮. Krzyk si臋 da艂 s艂ysze膰 nagle. Ko偶uszek wsta艂, dr偶膮c ca艂y; wargi jego dr偶a艂y jakby jak膮艣 modlitw膮. Chwila d艂uga oczekiwania up艂yn臋艂a. Z za艂amanymi r臋kami, z twarz膮 wywr贸con膮 Brysia wybieg艂a z pokoj贸w.
- Na mi艂o艣膰 Boga! - krzykn臋艂a.
- Kto 偶yw, kto w Boga wierzy, po doktora! Ona jest konaj膮ca.
Otru艂a si臋 czy co... Przy 艂贸偶ku stoi flaszka... wypi艂a jakie艣 lekarstwo... trucizn臋...
dogorywa... Po doktora!
Stary rzuci艂 si臋, niepewien, czy do domu ma wpa艣膰, czy sam biec po lekarza. G艂ow臋 straci艂.
S艂u偶膮cego, kt贸ry si臋 zjawi艂, Brysia popchn臋艂a tak偶e.
- Po doktora!
Z domku ogrodowego na wie艣膰 o chorobie pani wybiegli te偶 wszyscy, ka偶dy w swoj膮 stron臋, gdzie kto o jakim lekarzu wiedzia艂.
W sypialni le偶a艂a Loiska na p贸艂 偶ywa, blada, walcz膮c z jak膮艣 si艂膮, kt贸ra jej odbiera艂a 偶ycie.
Oczy to si臋 zamyka艂y ci臋偶ko, to otwiera艂y przestraszone; oddycha艂a z trudno艣ci膮. Bia艂ymi r臋kami chwyta艂a doko艂a siebie odzie偶 i pos艂anie, gor膮czkowo je 艣ciskaj膮c. Niekiedy westchnienie wyrywa艂o si臋 z piersi, lecz natychmiast zacina艂a usta, nie chc膮c wyda膰 okrzyku i okaza膰 cierpienia. Pot la艂 si臋 po bia艂ych skroniach, otoczonych rozpl膮tanymi, bujnymi w艂os贸w warkoczami.
Brysia, p艂acz膮c, na kl臋czkach przypad艂a przed ni膮, podaj膮c jej wod臋, trze藕wi膮c octem, kt贸ry ona z wysi艂kiem odpycha艂a.
- Nie chc臋 偶y膰 - wo艂a艂a - nie ratujcie mnie! Nie posy艂ajcie po nikogo. Ksi臋dza tylko...
ksi臋dza. Nie mog臋 偶y膰... Ju偶 walk臋 t臋 ze 艣mierci膮 przeby艂am... ju偶 nic nie wr贸ci.
Stara s艂uga, kt贸ra nie wiedz膮c, co robi膰 i jak ratowa膰, bezmy艣lnie m贸wi艂a, co jej usta same machinalnie wyg艂asza艂y; odezwa艂a si臋 z rozpacz膮:
- Gdyby cho膰 on, cho膰 ojciec by艂 tutaj!
Na wspomnienie ojca drgn臋艂a Loiska i podnios艂a si臋 nieco z trwog膮.
- Ojciec... Ale on mnie si臋 zapar艂 i opu艣ci艂... Nie mam ojca.
- By艂 tu, jest tu - zacz臋艂a s艂uga - ja nie wiem, przed chwil膮.
W艂a艣nie gdy to domawia艂a, stary w ko偶uszku wbieg艂, prowadz膮c z sob膮 doktora Lafontaine'a. *75 Widok tego 偶ebraka krzyk doby艂 z piersi Loiski, r臋kami os艂ab艂ymi oczy sobie zakry艂a. Brygida dla uspokojenia jej zawo艂a艂a:
- To ojciec! Ojciec!
Oczy chorej otwar艂y si臋 strasznie. Stary kl臋cza艂 przy niej. Loiska patrzy艂a os艂upia艂a.
Dokt贸r tymczasem, nie zwa偶aj膮c na nic, nie widz膮c, co si臋 wko艂o niego dzia艂o, chwyta艂 flaszk臋 stoj膮c膮 przy 艂贸偶ku, aby pozna膰 trucizn臋, i r臋k膮 drug膮 cisn膮艂 puls chorej, kt贸ra zdawa艂a si臋 konaj膮c膮. S艂abym g艂osem, patrz膮c na tego, kt贸rego jej ojcem nazywano, zawo艂a艂a:
- Ksi臋dza!
Stary chcia艂 wsta膰, lecz si艂y go opu艣ci艂y; pad艂 na ziemi臋.
Lafontaine ju偶, dobywszy z kieszeni jakie艣 proszki, kt贸re na wszelki wypadek wzi膮艂, wiedz膮c o otruciu, rozpuszcza艂 je w wodzie i chcia艂 zmusi膰 chor膮, aby je wypi艂a. Loiska odepchn臋艂a z ca艂膮 si艂膮 nap贸j podany.
- Ja nie chc臋 偶y膰! - zawo艂a艂a z wysi艂kiem.
Niepodobna by艂o ani z艂ama膰 jej uporu, ani si艂膮 j膮 do wzi臋cia antidotum *76 przymusi膰.
Tymczasem walka z 偶yciem, ze wzruszeniami tymi przeci膮ga艂a si臋, lecz jawn膮 by艂a na zmienionej straszliwie i 艣ci膮gni臋tej bole艣ci膮 twarzy.
Loiska z niewie艣cim sromem coraz to sobie usi艂owa艂a zakry膰 lice, aby jej m臋czarni nie widziano.
Dokt贸r rozpacza艂 prawie. Ka偶da chwila by艂a drog膮, ka偶da stracona zwi臋ksza艂a niebezpiecze艅stwo. Loiska nie dawa艂a si臋 sk艂oni膰 do wypicia podawanego napoju. Si艂y jej uchodzi艂y, 艣miertelny pot wyst臋powa艂 na twarz wyblad艂膮.
W艣r贸d tych straszliwych zapas贸w ze 艣mierci膮, s艂uga ze schwytanym w ulicy przypadkiem kap艂anem stan膮艂 u 艂o偶a Loiski.
By艂 to starzec, a powierzchowno艣膰 jego dziwna, jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu 艣wi臋tobliwo艣ci i natchnienia pe艂ne. Powaga, si艂a tych rys贸w nie pi臋knych, ale duchem wielkim wypi臋knionych do idea艂u, czyni艂y wra偶enie, kt贸remu nie by艂o mo偶na si臋 nie podda膰. Wbrew zwyczajowi d艂ug膮, siw膮, na piersi spadaj膮c膮 mia艂 brod臋. Suknie wskazywa艂y, 偶e nale偶a艂 do braci z g贸ry Karmelu.
Surowego c贸艣, ale lito艣ciwego razem by艂o w tym obliczu; c贸艣, co cz艂owieka nie z tego 艣wiata znamionowa艂o.
- Kobieto! - zawo艂a艂, g艂os i w r臋k臋 bior膮c krzy偶yk swojego r贸偶a艅ca. - Kobieto, co 艣miesz przeciw woli Stw贸rcy twojego si臋 buntowa膰, nakazuj臋 ci: oczy otw贸rz, sk艂o艅 g艂ow臋 i s艂uchaj!
Z艂y duch, co tob膮 ow艂adn膮艂, niech idzie precz, na ust臋p!
Loiska odetchn臋艂a z bolesnym krzykiem, a dokt贸r, korzystaj膮c z wra偶enia, nap贸j do ust jej przysun膮艂.
- Buntownico, b膮d藕 pos艂uszna - powtarza艂 kap艂an - na krew Chrystusow膮 rozkazuj臋 ci!
Lafontaine wla艂 nap贸j w jej usta. Kap艂an 偶egna艂 krzy偶em 艣wi臋tym. Oczy Loiski otwar艂y si臋 i wryte pozosta艂y d艂ugo w t臋 twarz pi臋kn膮, spokojn膮, a pot臋gi ducha pe艂n膮. Szepn臋艂a cicho, 偶e chce spowiedzi. Ksi膮dz r臋k膮 wskaza艂, aby wszyscy wyszli. Nie wyjmuj膮c troch臋 zmarszczonego doktora, usun臋li si臋 obecni do drugiego pokoju. Si艂a jaka艣 wst膮pi艂a w chor膮, kt贸ra podnios艂a si臋 ku pochylonemu kap艂anowi i cicho szepta膰, p艂acz膮c, pocz臋艂a.
Zza drzwi przymkni臋tych s艂ycha膰 by艂o 艂kanie i g艂os napominaj膮cy a pocieszaj膮cy kap艂ana, a potem spokojn膮, zwyci臋sk膮 jego modlitw臋. Sam on zawo艂a艂 lekarza.
- Teraz ty czy艅 - rzek艂 - czym ci臋 B贸g natchnie, aby艣 偶ycie zatrzyma艂, je艣li w tym jest wola Jego.
Nie odszed艂 jednak i sta艂 zamy艣lony, patrz膮c na to biedne dzieci臋 ziemi, kt贸re rozpacz zgniot艂a jak robaka. Nie wida膰 by艂o w jego twarzy tego zmi臋kczenia i lito艣ci 艂zawej, jak膮 w innych wzbudza艂 stan chorej. By艂 jak pos膮g mi艂osierdzia, ale nieziemskiego, z g贸ry patrz膮cy na kr贸tki b贸l tego 偶ywota. Zna膰 by艂o na nim, 偶e wiele 艂ez i krwi mia艂 przed oczyma i w pami臋ci, 偶e przeszed艂 d艂ug膮 drog臋 krzy偶ow膮, a duchem ju偶 mieszka艂 w niebiesiech.
Stary 偶ebrak, szepcz膮c c贸艣, ca艂owa艂 r臋ce jego. Zdawa艂 si臋 o cud prosi膰 i wierzy膰, 偶e m贸g艂 go wyb艂aga膰.
- Nie domagajcie si臋 u Boga - odrzek艂 kap艂an cicho - tylko tego, co jest Jego wol膮, albowiem On wie, co zbawienne, a gdyby wam da艂, czego pragniecie, jutro by艣cie mo偶e musieli b艂aga膰 Go, aby wam to odj膮艂. Niech si臋 stanie wola Jego, na wieki wiek贸w amen.
Lafontaine, zaj臋ty chor膮, kt贸ra zdawa艂a si臋 nieco uspokojon膮, dawa艂 znaki, aby j膮 zostawiono sam膮, i stary kap艂an z Ko偶uszkiem wyszli do izby pierwszej.
- Pob艂ogos艂awcie j膮, aby 偶y艂a - sk艂adaj膮c r臋ce, odezwa艂 si臋 do niego 偶ebrak. - Znam was i wiem, 偶e wy wszystko mo偶ecie u Boga.
Stary kap艂an podni贸s艂 r臋ce i u艣miechn膮艂 si臋, patrz膮c na艅 z politowaniem.
- B贸g daje, B贸g bierze si艂y - rzek艂. - Nie mam ja ich, bo one w mych r臋kach nie by艂yby ju偶 potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, *77 o kt贸rym zas艂yszeli艣cie, na kt贸rego rozkaz bi艂y pioruny i katowie na kolana padali. Si艂a bo偶a wysz艂a ze mnie. Modli膰 si臋 tylko mog臋, aby艣 by艂 pocieszony, stary m贸j. Macie czas, sprowad藕cie z wiatykiem kap艂ana, i niech si臋 stanie, co Opatrzno艣膰 tobie i jej naznaczy艂a.
Ksi膮dz Marek, m贸wi膮c to, nakry艂 g艂ow臋 czapeczk膮, szepta膰 pocz膮艂 pacierz i wyszed艂 powoli, ca艂y zatopiony w swej modlitwie.
Lafontaine ukaza艂 si臋 po chwili. Ojciec patrzy艂 na艅 z trwog膮 i oczekiwaniem. Po doktorze nic pozna膰 nie by艂o mo偶na: ani zw膮tpienia, ani nadziei. Kaza艂 wys艂a膰 po lekarstwa nowe i siad艂 odpocz膮膰 troch臋.
Zbli偶y艂 si臋 do艅 stary, b艂agaj膮c oczyma.
- Nic powiedzie膰 nie mog臋 - odezwa艂 si臋 dokt贸r. - Pomoc przysz艂a p贸藕no, ale kt贸偶 wie?
Albo j膮 ocali, lub tylko cierpienie przed艂u偶y. Zrobimy, co jest w ludzkiej mocy.
Tak dzie艅 ca艂y w niepewno艣ci up艂ywa艂 i strachu. Brysia nie odst臋powa艂a chorej, lekarz zagl膮da艂, dawano lekarstwa, ale stan si臋 nie polepsza艂 wiele.
Noc nadchodz膮ca nie zmieni艂a go.
Chora to usypia艂a, to zrywa艂a si臋 z trwog膮 i j臋kiem. P贸艂noc by艂a, gdy za偶膮da艂a od s艂ugi, aby do niej przyszed艂 ojciec. Stary, kt贸ry zrozumia艂 to, 偶e jego ubi贸r m贸g艂 przykre na chorej czyni膰 wra偶enie, pos艂a艂 we dnie do Macieja, przebra艂 si臋 i stawi艂 u 艂o偶a dziecka. Loiska patrzy艂a na艅 d艂ugo i 艂zy z jej ocz贸w ciek艂y.
- Przebacz mi - rzek艂a - umieraj膮cym trzeba darowa膰 ich winy.
- Ty nie umrzesz, dziecko moje! - zawo艂a艂 stary wybuchaj膮c. - Ty 偶y膰 b臋dziesz dla mnie i na pociech臋 moj臋 po wielkich i ci臋偶kich strapieniach. Ty 偶y膰 musisz!
- A! Nie ka偶cie mi 偶y膰 - odezwa艂a si臋 Loiska. - Teraz w艂a艣nie przygotowan膮 jestem, aby si臋 rozsta膰 ze 艣wiatem, nie 偶a艂uj膮c go, rozgrzeszona. C贸偶 wi臋cej on mi da膰 mo偶e?
P艂aka艂a po cichu.
- I ty mi przebacz - rzek艂 ojciec - bom szala艂 z b贸lu i wstydu.
Loiska wzi臋艂a r臋k臋 jego i przycisn臋艂a j膮 do ust; wargi jej by艂y jak l贸d zimne. Przy艂o偶y艂 usta do jej czo艂a; i ono styg艂o. Oczy zachodzi艂y jakby zas艂on膮 mglist膮.
Starzec odst膮pi艂 po cichu.
Zdawa艂o si臋, 偶e usypia.
Nazajutrz w mie艣cie, pod ko艣cio艂em Bernardyn贸w, w zmi臋tym odzieniu, z g艂ow膮 odkryt膮, sta艂 cz艂owiek wykrzykuj膮cy i 艣miej膮cy si臋, podskakuj膮cy, wes贸艂, to znowu zanosz膮cy si臋 od p艂aczu, sta艂, a potem na ziemi臋 pada艂 i zrywa艂 si臋, i k艂ad艂 znowu.
Przechodnie stawali doko艂a zdumieni.
- Szalony jest - m贸wili.
- Pijany - poprawiali inni.
Ojciec Pankracy, kt贸ry w艂a艣nie mia艂 wychodzi膰 na maisto, zobaczywszy gromadk臋, zbli偶y艂 si臋, rozpychaj膮c j膮. Spojrza艂 na le偶膮cego na ziemi, kt贸ry r臋kami wywija艂 gro藕nie i najdziwniejszymi, urywanymi wyrazy t艂um 艂aja艂, szydz膮c z niego.
- Panie Ambro偶y! Na mi艂o艣膰 Ukrzy偶owanego, co wa膰panu?!
Pochwyci艂 go za r臋k臋.
- Co to jest?!
- Nic, kto ojcu powiedzia艂, 偶e ja jestem Ambro偶y? Jaki Ambro偶y?
Nigdy w 艣wiecie. Ja nie mam ani imienia, ani nazwiska. Imi臋 i nazwisko zgubi艂em; wpad艂y w b艂oto i ludzie nogami je rozmiesili.
- P贸jd藕 ze mn膮! - zawo艂a艂 nakazuj膮co, porywaj膮c go za r臋k臋, Pankracy. - Wstawaj!
S艂yszysz?
Starzec d藕wign膮艂 si臋, bo i drudzy lito艣ciwymi r臋kami mu pomogli. Mrucz膮c da艂 si臋 zawlec do celi ojcu Pankracemu. Ten, niespokojny, posadzi艂 go gwa艂tem na sto艂ku i przyni贸s艂 mu wody, kt贸r膮 on odtr膮ci艂.
- Co ci jest? Oszala艂e艣 czy co?
- Nie - rzek艂 z namys艂em g艂臋bokim i wysi艂kiem jakim艣 stary - w艂a艣nie teraz do przytomno艣ci przyszed艂em.
Wszystko jak najlepiej.
Grzesznica moja najdro偶sza wyspowiada艂a si臋 i umar艂a 艣licznie. Drug膮 diabli wezm膮 za jej grzechy, ale tamtej ju偶 ocali膰 nie ma sposobu. Ja zdr贸w, syt, bogaty i szcz臋艣liwy. Czego chcie膰?
Wzi膮艂 si臋 w boki i wstawszy z krzes艂a, podni贸s艂szy po艂y, pocz膮艂 nogi ustawia膰 jak do ta艅ca. Ksi臋dzu patrz膮cemu na p艂acz si臋 zbiera艂o.
- Dawid ta艅cowa艂 przed ark膮 *78 - rzek艂 Ko偶uszek - i ja bym m贸g艂, id膮c za jej pogrzebem, poskaka膰. A co?
- Panie Ambro偶y! Panie Ambro偶y! - wo艂a艂 ojciec Pankracy.
- Prosz臋, tylko bardzo prosz臋 nie tytu艂owa膰 mnie wcale. Nie znam, nie wiem o 偶adnym panu Ambro偶ym. To by艂 z kretesem g艂upi cz艂ek, kt贸ry na jedn臋 dam臋 z faraona *79 postawi艂 ca艂e 偶ycie i przegra艂. Potem, 偶eby偶 by艂 sobie w 艂eb wypali艂 albo pod ko艂o m艂y艅skie si臋 rzuci艂. Nie...
Dziecka 偶a艂owa艂, a to...
I przerwa艂 sobie nagle.
- Ojcze, jake艣 mi by艂 zawsze dobrym i 艂askawym, pogrzeb 偶eby by艂 suty, co si臋 zowie.
- Ale co ci si臋 艣ni? Kt贸偶 umar艂?
- Jak to! Wszystko generalnie umar艂o. Poczciwi ludzie co do nogi, szelmy tylko zosta艂y.
Umar艂 wstyd, honor zdech艂, patriotyzm si臋 zad艂awi艂 w艂asnym j臋zykiem. Pogrzeb 偶eby by艂 suty... ja p艂ac臋. Taka blada le偶y jak pos膮g ze s艂oniowej ko艣ci... i 艂zy na oczach jej przysch艂y... Biedne dziecko! Za grzechy matki, za g艂upot臋 moj臋.
Wystaw sobie, spowiada膰 si臋 chcia艂a. Biegn臋, patrz臋...
艢wi臋ty patron m贸j za r臋k臋 prowadzi ksi臋dza Marka.
- Co pleciesz - odpar艂 Pankracy - gdzie Marek?
- Przyszed艂 pieszo, nie wiem, z Baru, czy z Horodyszcza, pob艂ogos艂awi膰 Warszawie - m贸wi艂 stary - ale jest.
Przyprowadzi艂em go do jej 艂贸偶ka, b艂aga艂em, aby cud zrobi艂; ale za p贸藕no by艂o, a jam niegodny. M贸j ojcze, pogrzeb 偶eby by艂 suty.
Trumna cho膰by srebrna, zap艂ac臋.
Pocz膮艂 p艂aka膰 troch臋, siad艂 znu偶ony, zmru偶y艂 oczy i wnet porwa艂 si臋 z krzykiem:
- Ratuj, kto poczciw! Doktora!
Lafontaine osio艂!
Ojciec Pankracy, przyst膮piwszy do艅, za obie r臋ce uj膮艂 go i 偶egnaj膮c krzy偶em 艣wi臋tym, strofowa膰 zacz膮艂:
- Nie buntuj si臋 przeciw Bogu, nie szalej. Och艂o艅, odpocznij.
M贸dl si臋.
Widz膮c, 偶e stary sam nie zbierze si臋 na modlitw臋, g艂o艣no zacz膮艂 odmawia膰 psalmy pokutne.
Pierwsze ich wiersze stary zbywa艂 milczeniem, potem ruszy艂y mu si臋 usta, g艂os doby艂 z piersi i niewolniczo, pos艂usznie, uspokojony nieco, coraz wyra藕niej powtarza艂 je za ksi臋dzem. Ojciec Pankracy zmiarkowa艂, 偶e dla uspokojenia ducha potrzeba by艂o przed艂u偶y膰, ile mo偶no艣ci, machinalne to mruczenie, kt贸re nie dopuszcza艂o staremu szale膰 i rozpacza膰.
Nadchodz膮cemu tymczasem braciszkowi szepn膮艂, by po doktora pos艂ano i Macieja sprowadzono.
Dop贸ki trwa艂o to odmawianie psalm贸w, stary zachowywa艂 si臋 spokojnie, jakby przykuty i zniewolony do powtarzania ich za ksi臋dzem. Ile razy si臋 zatrzyma艂, Pankracy nalegaj膮co powtarza艂 wiersz, p贸ki go nie wym贸wi艂. Trwa艂o tak d艂ugo, 偶e wszystkie siedem psalm贸w pokutnych wyczerpali i na nowo je poczynali, gdy dokt贸r Forster wszed艂 do celi.
Stary by艂 znu偶ony, lecz spokojniejszy. W kilku s艂owach, po cichu zakonnik obja艣ni艂 lekarza, o co chodzi艂o. W klasztornej apteczce znalaz艂 si臋 nap贸j uspokajaj膮cy i usypiaj膮cy.
Chory bra膰 go nie chcia艂, ale stary przyjaciel nakaza艂 stanowczo. Wypi艂 ze wstr臋tem.
Wyczerpanego z si艂 po gwa艂townej kryzys wpr臋dce sen ogarn膮艂, a braciszkowie obezw艂adnionego zanie艣li do infirmerii. *80 Nadbieg艂 Maciej sp艂akany, aby zasi膮艣膰 na stra偶y przy 艣pi膮cym.
Po pierwszym 艣nie g艂臋bokim nast膮pi艂 mniej spokojny, j臋kami i wykrzykami przerywany. Maciej czuwa艂 i podawa艂 nap贸j przepisany. Tak dotrwali do rana, a偶 nareszcie obudzi艂 si臋 chory, powsta艂, siad艂 i ogl膮da膰 si臋 zacz膮艂. Dokt贸r czeka艂 na to.
Z pierwszych s艂贸w wyrzeczonych 艂atwo pozna膰 by艂o mo偶na, 偶e przytomno艣膰 nie wr贸ci艂a mu i nigdy ju偶 zapewno wr贸ci膰 nie mia艂a. Lecz ob艂膮kanie przybra艂o charakter 艂agodny i w艣r贸d niego przechodzi艂y jakby b艂yski rozumne, jakby wspomnienia ca艂e i zdrowe dawnych uczu膰 i my艣li.
Zmiesza艂o si臋 tylko wszystko, czego dozna艂 dawniej i teraz, co zaprz膮ta艂o i bola艂o. Os贸b obecnych to nie poznawa艂 wcale i m贸wi艂 do nich jak do obcych, to je sobie przypomina艂 i mianowa艂 po nazwisku. Wola, z艂amana, nie opiera艂a si臋 nikomu; jak gdyby mia艂 poczucie obowi膮zku pos艂usze艅stwa, czyni艂, co nakazano. Nieustannie prawie m贸wi艂 co艣, potrzebowa艂 my艣li swoje g艂o艣no wywo艂ywa膰 lub cho膰 sobie samemu mrucze膰. Usta by艂y w ci膮g艂ym ruchu, r臋ce im dopomaga艂y.
Oko艂o po艂udnia Maciej podj膮艂 si臋, widz膮c go spokojniejszym, odwie藕膰 do domu. Pos艂ano dla wi臋kszego bezpiecze艅stwa do bonifratr贸w po brata Izydora, kt贸ry mia艂 pewne do艣wiadczenie w obchodzeniu si臋 z ob艂膮kanymi.
Gdy mu powiedziano, 偶e powinien jecha膰 do domu, u艣miechn膮艂 si臋, utrzymuj膮c, 偶e domu nie ma, ale si臋 da艂 prowadzi膰, do fiakra posadzi膰 i mrucz膮c a r臋kami poruszaj膮c, jecha艂. Traf chcia艂, by w艂a艣nie od klasztoru odje偶d偶aj膮c, kondukt pogrzebowy spotkali. Na widok trumny i 偶a艂obnych chor膮gwi rzuci艂 si臋 z powozu tak gwa艂townie, i偶 Maciej z braciszkiem zaledwie go utrzyma膰 mogli. Wo艂a膰 pocz膮艂, i偶 musi i艣膰 za pogrzebem, i偶 to jest jego obowi膮zek. Rozp艂aka艂 si臋 i ledwie da艂 zmusi膰 do pos艂usze艅stwa.
Gdy przybyli na Krochmaln膮 ulic臋 i wprowadzono go do domu, gwa艂tem wyrwa艂 si臋 im z r膮k, przebieg艂 w prawo i mimo oporu Macieja, zrzuciwszy z siebie sukni臋, przebra艂 si臋 w barani ko偶uszek. Dopiero w tym stroju da艂 si臋 zaprowadzi膰 na g贸r臋, ale tu jak go艣膰 si臋 znajdowa艂 i do sypialni swej i艣膰 odm贸wi艂. Siad艂 u drzwi, ci膮gle co艣 m贸wi膮c do siebie i 艣miej膮c si臋 czasami.
Pos艂ano ju偶 nie po doktora, ale po kilku lekarzy.
Przyjaciele pana Ambro偶ego polityczni, kt贸rym on s艂u偶y艂 tak czynnie, zbiegli si臋 na smutn膮 wiadomo艣膰 o jego stanie umys艂owym. Nie chciano wierzy膰, bo go to nieszcz臋艣cie dotkn臋艂o.
Do艂o偶ono stara艅 wszelkich, by uspokoi膰 umys艂 i cia艂o do normalnego przyprowadzi膰 stanu.
Wszystko jednak okaza艂o si臋 nadaremnym. Pan Ambro偶y wyzdrowia艂 fizycznie, a pierwsz膮 tego oznak膮 by艂o, 偶e je艣膰 pocz膮艂 du偶o i chciwie. Zimno, zmiany temperatury znosi艂 z najwi臋ksz膮 oboj臋tno艣ci膮. Dzie艅 i noc potrzeba by艂o okna otwiera膰, bo mu ci膮gle by艂o za gor膮co. Lecz chocia偶 na poz贸r uspokoi艂 si臋, mrucza艂 nieustannie, m贸wi艂 co艣 do siebie, r臋kami porusza艂, u艣miecha艂 si臋.
Gwa艂towniejsze wybuchy ust膮pi艂y zupe艂nie, pozosta艂 tylko rodzaj melancholii dziwacznej i nu偶膮ce owo kr膮偶enie jednych my艣li, kt贸re pod rozmaitymi postaciami powraca艂y, wyw艂贸cz膮c za sob膮 pokrewne wspomnienia, powi膮zane cz臋sto w spos贸b osobliwy, z logik膮 *81 ob艂膮kanym w艂a艣ciw膮.
Lekarze musieli si臋 wyrzec wszelkiej nadziei uzdrowienia.
Nie wiadomo, kto doni贸s艂 b臋d膮cemu na wsi staro艣cie o 艣mierci Loiski. Czeremecha, przez kt贸rego przysz艂a ta wiadomo艣膰, chc膮c go do niej przygotowa膰 ostro偶nie, post膮pi艂 sobie niebacznie, powiedzia艂 mu, 偶e jest chora. Starosta, nie spytawszy ojca, nie obrachowuj膮c skutk贸w kroku tego, siad艂 na pierwszego konia, kt贸rego m贸g艂 pochwyci膰, i polecia艂 do Warszawy.
Przyby艂 tu ju偶 po pogrzebie i zasta艂 w pustym pawilonie p艂acz膮c膮 Brysi臋, a gospodaruj膮c膮 ju偶 z chciwo艣ci膮 obrzydliw膮 pani膮 Zelsk膮, kt贸ra po ma艂ym paroksyzmie *82 rozpaczy my艣la艂a tylko o spadku po c贸rce.
Dowiedziawszy si臋 za艣 o ob艂膮kaniu m臋偶a, natychmiast przedsi臋wzi臋艂a kroki, aby go odda膰 do bonifratr贸w i zagarn膮膰, co zosta艂o. Lecz tu znalaz艂a na swej drodze przyjaci贸艂 starego, z tak膮 opozycj膮 gro藕n膮, i偶 mieszania si臋 w sprawy jego wyrzec si臋 musia艂a.
Starosta pobieg艂 na gr贸b Loiski, a wys艂ana pogo艅 przez ojca znalaz艂a go w 艂贸偶ku niebezpiecznie chorym, tak i偶 sam ojciec musia艂 za jedynakiem nadbiec do Warszawy, aby mu na staraniach nie zbywa艂o. M艂odo艣膰 ocali艂a mu 偶ycie, lecz zdrowie nie powr贸ci艂o ju偶 nigdy. Wsta艂 z 艂o偶a z艂amany, zestarza艂y, aby natychmiast na wie艣 odjecha膰.
Barani Ko偶uszek prze偶y艂 tak rok 1791, nie pokazuj膮c si臋 nigdzie. Odwiedzali go przyjaciele, upatrywano w chwilach uspokojenia symptomata powracaj膮cej cz臋艣ciej i d艂u偶ej pami臋ci wypadk贸w i os贸b. Lecz czasem, w艣r贸d najrozs膮dniejszej rozmowy, wyrywa艂o mu si臋 c贸艣 bez zwi膮zku z ni膮, c贸艣 szyderskiego, cynicznego.
Poniewa偶 ruch i powietrze nakazane by艂y przez lekarzy, Maciej podj膮艂 si臋 z nim odbywa膰 przechadzki, unikaj膮c tych miejsc, kt贸re budzi膰 mog艂y wspomnienia.
W roku 1792 nie mo偶na ju偶 by艂o pozwoli膰 mu wychodzi膰 na ulic臋, gdy偶 gor膮czkowy stan miasta *83 oddzia艂ywa艂 na chorego. Trzymano go w domu strzeg膮c, aby nie dowiedzia艂 si臋 o wypadkach, kt贸re by zbyt poruszy膰 go mog艂y.
Sprawy polityczne narodu, losy, jakim ulega艂, obchodzi艂y go zawsze mocno. O nich jeszcze m贸g艂 najzdrowiej m贸wi膰 i najd艂u偶ej si臋 nimi z ca艂膮 przytomno艣ci膮 zajmowa膰.
Wpad艂 potem w apati膮 spokojn膮, kt贸ra trwa艂a do wiosny 1794 roku. *84 Maciej nie zawsze potrzebowa艂 z nim chodzi膰:
w艂贸czy艂 si臋 sam, zim膮 i latem, zawsze w baranim ko偶uszku, wybieraj膮c miejsca, gdzie najwi臋cej os贸b i najgor臋tsze by艂o 偶ycie. Znali go wszyscy, lubi艂o wielu, a szczeg贸lniej mieszczanie, pomniejsi urz臋dnicy, niekt贸rzy wojskowi pozdrawiali go i ch臋tnie rozpoczynali z nim gaw臋dki. By艂a w tych rozmowach mieszanina rozs膮dku z fantazj膮 i rubaszno艣ci膮 cyniczn膮, zabawna razem i smutna.
Pozosta艂e wra偶enie, i偶 zepsuty 艣wiat wi臋kszy pozbawi艂 go szcz臋艣cia, a wp艂ywem swym 偶on臋 mu i c贸rk臋 pokala艂, czyni艂o go nieprzyjacielem wszystkiego, co mia艂o cech臋 pa艅sk膮. Zaczepia艂 cz臋sto brutalnie jad膮cych lub przechadzaj膮cych si臋 z takimi sarkazmami i na ten spos贸b, jak w roku 1790. Lecz do szyderstw miesza艂y si臋 teraz gro藕by.
Powietrze przej臋te by艂o wyziewami nadchodz膮cej burzy; zwiastowa艂y j膮 drgania konwulsyjne, jakby pr膮dy elektryczne, przebiegaj膮ce nawet umys艂y tych, co nie艣wiadomi byli i oboj臋tni na przysz艂o艣膰.
W roku 1794 Barani Ko偶uszek siadywa艂 gdzie艣 u Krakowskiej Bramy, na kolanach trzymaj膮c ma艂膮 gilotynk臋 *85 a za pazuch膮 maj膮c spory zapas lalek, poubieranych tak, 偶e do nich 艂atwo by艂o przyczepi膰 imiona.
Bawili si臋 ludzie, przypatruj膮c staruszkowi, kt贸ry wertep *86 ten ze stosownymi wierszykami pokazywa艂 ciekawym. Wci膮gano go do salon贸w, aby si臋 zabawi膰 t膮 smutn膮 komedi膮 cz艂owieka na p贸艂 ob艂膮kanego, kt贸remu kto艣 podszeptywa艂 wr贸偶by, spe艂ni膰 si臋 nie maj膮ce nigdy, jak si臋 zdawa艂o.
W pocz膮tkach kwietnia tego roku zaniepokojona nareszcie rozg艂osem, jaki 贸w wertep nabiera艂, w艂adza miejska pochwyci膰 kaza艂a starego i precz go z miasta wysmagano.
Wi臋cej ju偶 o nim s艂ycha膰 nie by艂o.
W latach 1790梅1794 w Warszawie popularny by艂 m艂ody 偶ebrak, uwa偶any za wariata i nazywany Baranim Ko偶uszkiem. Na wiosn臋 roku 1974 siadywa艂 on na ulicy Miodowej przed pa艂acem ambasadora J贸zefa Igelstr枚ma i ma艂膮 gilotynk膮 艣cina艂 g艂owy lalkom przedstawiaj膮cym dygnitarzy uwa偶anych powszechnie za zdrajc贸w ojczyzny.
Przypuszczano, 偶e do tej niebezpiecznej zabawy nam贸wili go cz艂onkowie Klubu Hugonist贸w (zwolennik贸w Hugona Ko艂艂膮taja), on jednak pomimo najsurowszego dochodzenia nie wyzna艂, kto go do niej nak艂oni艂.
Tyle wiadomo艣ci o Baranim Ko偶uszku m贸g艂 Kraszewski wyczyta膰 w "Pami臋tniku anegdotycznym z czas贸w Stanis艂awa Augusta", kt贸ry sam wyda艂 drukiem w roku 1867. Nie by艂o to wiele, a偶eby odtworzy膰 dzieje 偶ebraka i jego charakterystyk臋, wystarczy艂o jednak na pobudzenie wyobra藕ni pisarza. Wysnu艂 z niej dzieje nieszcz臋艣liwego 偶ycia tajemniczego 偶ebraka i napisa艂 ciekaw膮 powie艣膰, ukazuj膮c charakterystyczne sylwetki warszawskie z ko艅ca XVIII wieku, a drobne wiadomo艣ci, zaczerpni臋te z pami臋tnika, powt贸rzy艂 na ostatniej stronicy swego utworu.
Inne 藕r贸d艂a, pozostaj膮ce w czasach Kraszewskiego w r臋kopisie i prawdopodobnie jemu nieznane, zawieraj膮 o Baranim Ko偶uszku wiadomo艣ci znacznie wi臋cej. Mia艂 on na imi臋 Walenty, przezwisko otrzyma艂 od pierwszych s艂贸w piosenki, kt贸r膮 ci膮gle 艣piewa艂, biegaj膮c boso po ulicach, p艂ata艂 r贸偶ne figle przekupkom, a nawet damom, nieraz te偶 rozgniewa艂 znakomite osoby, kt贸rym wymawia艂, 偶e zbytkuj膮, a nie pami臋taj膮 o biedakach. Zachowa艂o si臋 nawet kilka rysunk贸w Baraniego Ko偶uszka, kt贸re w latach 1793 i 1794 wykona艂 Jan Piotr Norblin (1745梅1830), malarz francuski, sprowadzony do Polski przez Czartoryskich. (Wiadomo艣ci o Baranim Ko偶uszku zebra艂 Juliusz Wiktor Gomulicki w artykule pt.
"Legenda i prawda o Baranim Ko偶uszku", og艂oszonym w tygodniku "Stolica" 1960, nr 51梅52, str. 14梅15).
Wbrew rysunkom Norblina, Barani Ko偶uszek w powie艣ci Kraszewskiego jest cz艂owiekiem starym. Ten bezimienny 偶ebrak by艂 kiedy艣 zamo偶nym szlachcicem, ale na skutek nieszcz臋艣liwego ma艂偶e艅stwa porzuci艂 rodzin臋 i dom, zamieszka艂 w Warszawie, ukry艂 si臋 pod 偶ebraczym, starym ko偶uszkiem i z ukrycia czuwa艂 nad sw膮 c贸rk膮, chc膮c j膮 powstrzyma膰 przed upadkiem moralnym, w jakim trwa艂a jej matka a jego 偶ona. C贸rka jest, oczywi艣cie, najpi臋kniejsz膮 kobiet膮 w Warszawie, opiekuje si臋 ni膮 bogaty karciarz, kocha si臋 w niej pi臋kny syn wielkiego arystokraty, czyhaj膮 na ni膮 wszystkie niebezpiecze艅stwa zdemoralizowanego wielkiego 艣wiata 贸wczesnej stolicy. Opiera si臋 ona skutecznie niebezpiecze艅stwom, kiedy jednak ju偶 rozpocz臋艂a spokojny, cichy tryb 偶ycia, na skutek intryg pope艂nia samob贸jstwo. Ojciec zjawia si臋 za p贸藕no, a偶eby j膮 uratowa膰.
Dzieje rodzinne szlachcica udaj膮cego 偶ebraka to drobny u艂amek zainteresowa艅 autora powie艣ci. Wi臋cej go interesuj膮 sprawy pa艅stwowe i zwi膮zek ich z 偶yciem spo艂ecze艅stwa, dlatego wi臋c swemu nieszcz臋艣liwemu szlachcicowi ka偶e wej艣膰 w 艣rodowisko agitacji politycznej i na ulicy propagowa膰 te has艂a, kt贸re post臋powy ob贸z reform pr贸bowa艂 zrealizowa膰 na terenie sejmu przez uchwalenie nowej konstytucji.
By艂y to czasy ogromnego o偶ywienia politycznego w Polsce, kiedy na Sejmie Czteroletnim (1788梅1792) usi艂owano uratowa膰 kraj przed zupe艂nym upadkiem.
艢ciera艂y si臋 wtedy ze sob膮 g艂贸wnie dwa obozy, mniej wi臋cej r贸wne w sile.
Wielcy magnaci pod wodz膮 Szcz臋snego Potockiego oraz hetman贸w Franciszka Ksawerego Branickiego i Seweryna Rzewuskiego bronili dawnego ustroju, opartego na z艂otej wolno艣ci demokracji szlacheckiej, kt贸r膮 widziano przede wszystkim w zasadzie liberum veto i wolnej elekcji kr贸la. Stronnictwo to, nazywane hetma艅skim, opiera艂o si臋 na sojuszu z Rosj膮 i na gwarancjach udzielonych Polsce przez caryc臋 Katarzyn臋 II.
Przeciwko z艂otej wolno艣ci szlacheckiej wyst臋powa艂o stronnictwo patriotyczne, kierowane przez Ignacego Potockiego przy pomocy Hugona Ko艂艂膮taja i maj膮ce po swej stronie marsza艂k贸w sejmowych:
Stanis艂awa Ma艂achowskiego i Kazimierza Nestora Sapieh臋.
Stronnictwo to zmierza艂o do rozszerzenia swob贸d obywatelskich na mieszczan i uwolnienia ch艂op贸w od podda艅stwa oraz do wzmocnienia w艂adzy kr贸lewskiej i uporz膮dkowania wewn臋trznej organizacji kraju. W og贸lnym swym kierunku dzia艂ania stronnictwo to kontynuowa艂o d膮偶no艣ci obozu Czartoryskich, kt贸rzy przy pomocy Rosji rozpocz臋li trzydzie艣ci lat wcze艣niej dzie艂o naprawy Rzeczypospolitej, teraz jednak zwolennicy reform, zra偶eni do bezwzgl臋dno艣ci i zaborczo艣ci Katarzyny II, zabiegali o to, a偶eby dawnemu sojuszowi z Rosj膮 przeciwstawi膰 nowy sojusz z Prusami, kt贸rego zreszt膮 pragn膮艂 kr贸l pruski Fryderyk Wilhelm II za cen臋 otrzymania od Polski Gda艅ska i Torunia.
Ka偶dy z oboz贸w chcia艂 pozyska膰 dla siebie kr贸la Stanis艂awa Augusta, ze swej strony marz膮cego o tym, by w wielkim dziele reformy kraju odegra膰 rol臋 kierownicz膮. Rozumia艂 on konieczno艣膰 i s艂uszno艣膰 projektowania zmian, ale by艂 skr臋powany otoczeniem, g艂贸wnie rodzin膮, powi膮zan膮 pokrewie艅stwem lub powinowactwem z przyw贸dcami stronnictwa hetma艅skiego, a interesami z ambasad膮 rosyjsk膮. Kr贸l nie umia艂 ani kierowa膰 obozami, ani ich pogodzi膰, ani stan膮膰 po jednej stronie, zrywaj膮c z drug膮. Jak to w po艂owie tomu drugiego powie艣ci ukazuje Kraszewski, kr贸l nie by艂 panem swej woli i "ca艂膮 dusz膮" by艂 kolejno po ka偶dej ze stron. Tak te偶 by艂o w kolejno艣ci wydarze艅 historycznych: w maju 1791 roku Stanis艂aw August zaprzysi膮g艂 Konstytucj臋 3 Maja, przeprowadzon膮 na sejmie przez stronnictwo patriotyczne, a po roku przyst膮pi艂 do konfederacji targowickiej, zorganizowanej przez stronnictwo hetma艅skie dla jej obalenia.
W tej wielkiej polityce niewielk膮 rol臋 gra bohater powie艣ci Kraszewskiego - Ambro偶y Kru偶ka Zelski, wyst臋puj膮cy jako Barani Ko偶uszek. Porozumiewa si臋 on tajemniczo z pisarzem, gromadzi broszury polemiczne i pisemka ulotne oraz w przebraniu 偶ebraka popiera agitacj臋 stronnictwa patriotycznego, g艂贸wnie atakuj膮c przeciwnik贸w politycznych wypominaniem ich b艂臋d贸w lub przywar. Ani Barani Ko偶uszek, ani Kraszewski bezpo艣rednio nie wdaj膮 si臋 w konkretne omawianie poszczeg贸lnych projekt贸w programu reform. Kraszewski wr臋cz podkre艣la, 偶e najwa偶niejsze rzeczy dzia艂y si臋 w tajemnicy nie tylko przed przeciwnikami, ale nawet przed tak gorliwymi zwolennikami, jak sam marsza艂ek sejmowy Sapieha, kt贸ry do ostatniej godziny przed og艂oszeniem mia艂 nie zna膰 szczeg贸艂贸w nowej ustawy. O czytelniku powie艣ci mo偶na by powiedzie膰 to, co autor pisze o m艂odym staro艣cie "Zaledwie obi艂o si臋 o jego uszy, i偶 co艣 zamierzano, 偶e chciano powi臋kszy膰 wojsko, ch艂op贸w uwolni膰, ze starostwami co艣 zrobi膰, podatki zwi臋kszy膰.
Lecz c贸偶 go to obchodzi艂o?" Bo te偶 nie szczeg贸艂y ustawy s膮 najwa偶niejsze dla Baraniego Ko偶uszka, wypowiadaj膮cego niew膮tpliwie pogl膮dy samego Kraszewskiego. Jak 藕r贸d艂o z艂a, tak i 藕r贸d艂o naprawy le偶y gdzie indziej.
"Quid leges sine moribus?" (C贸偶 s膮 warte prawa bez dobrych obyczaj贸w?). Ustawa pi臋kn膮 rzecz膮 b臋dzie, lecz ona nierych艂o przerobi nas, a tu "periculum in mora". Ratowa膰 trzeba od rozk艂adu rzecz nasz膮 pospolit膮, szczeg贸lniej t臋 klas臋, na kt贸rej ona sta艂a i d艂ugo jeszcze sta膰 b臋dzie. Nim lud z otch艂ani i ciemno艣ci wyprowadzicie na 艣wiat艂o, wiele czasu up艂ynie (...) Magnaci to kosmopolici i dla nich o ojczyzn臋 nie idzie, bo si臋 do innej z tytu艂ami przesadz膮.
P贸艂pankowie ich na艣laduj膮 dla tonu, a i po wsiach zaraza z艂ych obyczaj贸w i lekko艣ci ju偶 si臋 zakrada. (...) Poprawi膮偶 nas ustawy? Na obyczaje spojrz. Co si臋 to z nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobie艅 szlachetnych, patrz, jak 偶yj膮! Jestli tu co poszanowanego? 艢wi臋to艣膰 ma艂偶e艅stwa, powaga staro艣ci, niez艂omno艣膰 s艂owa, godno艣膰 cz艂owieka? Sza艂 jaki艣 ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, u偶ywanie 偶ycia bezrozumne poch艂ania, opanowywa, poni偶a. Wy my艣licie o ustawie, ale potrzeba jak膮艣 groz膮 i sromem dzia艂a膰 na tych ludzi, aby ich na lepsz膮 wprowadzi膰 drog臋. Republikanami si臋 by膰 chlubimy, a gdzie偶 cnoty republika艅skie i gdzie obyczaje sparta艅skie? Gdzie czysto艣膰 sumie艅 i r膮k?
Podporz膮dkowanie zjawisk 偶ycia politycznego zagadnieniom spo艂ecznym i obyczajowym cechowa艂o ca艂膮 tw贸rczo艣膰 Kraszewskiego od zarania jego dzia艂alno艣ci literackiej i publicystycznej, kiedy to postawi艂 sobie za cel pobudzenie do ruchu umys艂owego i nawo艂ywanie do poprawy obyczaj贸w. Jego nawo艂ywania ujmowa艂y 艣rednie warstwy narodu, z kt贸rych sam pochodzi艂, rzadko jednak trafia艂y do tych, kt贸rzy stali na czele. Do samego pisarza mo偶na by zastosowa膰 te s艂owa, kt贸rymi okre艣li艂 bohatera swej powie艣ci: "wiedzieli wszyscy, 偶e to by艂 bicz na ludzi zamo偶nych i zepsutych, na tych, kt贸rzy serca nie mieli dla nikogo, opr贸cz dla siebie; ale ulica czu艂a w nim sprzymierze艅ca".
Kraszewski bardzo rzadko bra艂 bezpo艣redni udzia艂 w akcjach narodowych i politycznych, ale przez pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 lat wiernie im s艂u偶y艂 swym pi贸rem, kieruj膮c si臋 zawsze uczuciem mi艂o艣ci ojczyzny i po艣wi臋cenia dla niej. Pisz膮c powie艣膰 o Baranim Ko偶uszku, mia艂 prawie siedemdziesi膮t lat. Prze偶y艂 ju偶 okresy wielkiej aktywno艣ci, napisa艂 par臋set powie艣ci, niedawno odbiera艂 wspania艂y ho艂d ca艂ego narodu z okazji jubileuszu pi臋膰dziesi臋ciolecia dzia艂alno艣ci literackiej w roku 1879, ale musia艂 te偶 prze偶y膰 liczne ataki przeciwnik贸w, nie dopuszczaj膮c go do 偶ywego oddzia艂ywania na polityczne 偶ycie narodu. By艂 ju偶 schorowanym starcem i nie mia艂 tych si艂 tw贸rczych, kt贸rym zawdzi臋czamy wiele jego 艣wietnych powie艣ci. Wiedzia艂, 偶e jego nawo艂ywania odnosz膮 niewielki skutek, nadal jednak trwa艂 na wyznaczonym sobie stanowisku.
Gdy twierdza jest obl臋偶ona, cho膰 nie ma najmniejszej obrony ani odsieczy, 偶o艂nierz poczciwy walczy do ostatka i daje si臋 zabi膰 na wa艂ach. Tak i my - jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy, inni w szkole - powinni艣my czyni膰, co do nas nale偶y.
Powie艣膰 pt. "Barani Ko偶uszek" nie dor贸wnuje warto艣ci膮 literack膮 wielu znanym utworom Kraszewskiego, jest jednak pi臋knym wyrazem jego wierno艣ci zasadom s艂u偶by narodowej.
Stanis艂aw Stupkiewicz
**1 Cher comte (fr.) - drogi hrabio.
**2 Et vous laverez votre linge sale en famille (fr.) - a wy upierzecie swoj膮 brudn膮 bielizn臋 w rodzinie.
**3 A huis clos (fr.) - przy drzwiach zamkni臋tych.
**4 A bient枚t (fr.) - do szybkiego zobaczenia!
**5 Fili偶anka saska - fili偶anka z saskiej porcelany.
Porcelan臋 w Europie wynalaz艂 i pierwszy produkowa艂 Fryderyk B枚ttger pod Dreznem w fabrykach za艂o偶onych przez kr贸la Augusta II w pierwszych latach XVIII wieku.
**6 Admirowa膰 (z 艂ac.) - podziwia膰.
**7 Modus vivendi (艂ac.) - spos贸b 偶ycia, spos贸b post臋powania.
**8 Metamorfoza (z gr.) - przeobra偶enie, przybranie innej postaci.
**9 Saturnalia (z 艂ac.) - uroczysto艣ci starorzymskie na cze艣膰 boga Saturna, zabawy rozpustne.
**10 Nastrzelali do g艂贸w tureckich - w XVII wieku Polska prowadzi艂a cz臋sto wojny z Turkami, wi臋c p贸藕niej przy 膰wiczeniach w strzelaniu celom nadawano kszta艂t g艂贸w tureckich.
**11 Les opinions sont libres (fr.) - ka偶demu wolno mie膰 swoje pogl膮dy.
**12 Carte sur table (fr.) - karty na st贸艂.
**13 Antecesorowie (z 艂ac.) - przodkowie.
**14 Vox populi (艂ac.) - g艂os ludu.
**15 La voix des moutons de Panurge (fr.) - g艂os baran贸w Panurga.
Panurge jest jednym z g艂贸wnych bohater贸w powie艣ci francuskiego pisarza, Franciszka Rabelais (1494梅1553), pt. "Pantagruel".
P艂yn膮c okr臋tem, Panurge pok艂贸ci艂 si臋 z kupcem Dindenault, kt贸ry go zrani艂. A偶eby si臋 pom艣ci膰, Panurge kupi艂 u kupca jednego barana i wrzuci艂 go do morza.
Bek tego barana i jego skok poci膮gn臋艂y inne barany, tak 偶e po kolei wszystkie one wyskoczy艂y z okr臋tu do morza, a z ostatnim i sam kupiec, chc膮cy go powstrzyma膰. Przys艂owiowe okre艣lenie "baranami Panurga" dotyczy tych, kt贸rzy bezmy艣lnie na艣laduj膮 post臋powanie innych ludzi.
**16 Dystrakcja (z 艂ac.) - tu: rozrywka.
**17 A propos (fr.) - co si臋 tyczy, w艂a艣nie na temat.
**18 艁uskina - Stefan 艁uskina (1725梅1793), najpierw jezuita i nauczyciel w kolegiach, p贸藕niej od roku 1774 redaktor i wydawca "Gazety Warszawskiej", w kt贸rej propagowa艂 pogl膮dy reakcyjne i zwalcza艂 d膮偶enia do reformy kraju.
**19 Emaus - 艣wi臋to spotkania Chrystusa z dwoma uczniami na drodze do Emaus, obchodzone w drugi dzie艅 Wielkanocy.
**20 Konsens (z 艂ac.) - zgoda.
**21 Donacja (z 艂ac.) - dobra ziemskie dane w nagrod臋.
**22 Elle n'est pas du tout b~egueule (fr.) - ona wcale nie udaje skromnisi.
**23 Komarzewski - Jan Chrzciciel Komarzewski (1744梅1810), genera艂, szef kancelarii wojskowej, p贸藕niej adiutant i ulubieniec kr贸la. Na skutek intryg hetmana Branickiego w roku 1788 ust膮pi艂 ze swego stanowiska, jednak do ko艅ca 偶ycia kr贸la by艂 jego wiernym i zaufanym dworzaninem.
**24 Audiencja (z 艂ac.) - pos艂uchanie udzielane interesantom przez panuj膮cych lub dostojnik贸w.
**25 Kontemplacja (z 艂ac.) - wpatrywanie si臋 w co艣 z zapomnieniem o zewn臋trznym 艣wiecie, g艂臋bokie rozmy艣lanie.
**26 Imaginacja (z 艂ac.) - urojenie, przywidzenie, wyobra藕nia.
**27 Komentowa膰 (z 艂ac.) - wyja艣nia膰, uzupe艂nia膰 uwagami.
**28 Egeria - nimfa, kt贸ra udziela艂a rad legendarnemu kr贸lowi Rzymu Numie Pompiliuszowi (714梅671 p.n.e.).
Imi臋 to okre艣la kobiet臋 udzielaj膮c膮 tajnych rad panuj膮cemu lub dostojnikowi politycznemu.
**29 Dni Kaniowa - w Kaniowie na Dnieprze w roku 1787 kr贸l Stanis艂aw August spotka艂 si臋 z caryc膮 Katarzyn膮 II.
**30 Potemkin - Grzegorz Aleksiejewicz Potemkin (1739梅1791), faworyt Katarzyny II, od kt贸rej uzyska艂 tytu艂y ksi臋cia i feldmarsza艂ka.
Uzna艂 za swoj膮 siostrzenic臋 - naturaln膮 c贸rk臋 Katarzyny II, kt贸ra nast臋pnie zosta艂a 偶on膮 hetmana F. K. Branickiego (por. t. I, przypis 72). Roi艂 plany zostania kr贸lem Polski, wi臋c kupi艂 dobra na Ukrainie i uzyska艂 polskie szlachectwo.
**31 Biskup inflancki - J贸zef Korwin Kossakowski (1738梅1794).
W okresie Sejmu Czteroletniego by艂 jednym z najzagorzalszych przeciwnik贸w reformy, potem by艂 jednym z organizator贸w konfederacji targowickiej na Litwie. W czasie powstania ko艣ciuszkowskiego zosta艂 przez lud warszawski powieszony razem z trzema innymi senatorami w maju 1794 r.
**32 Semiramida - legendarna kr贸lowa Asyrii i Babilonu, najs艂awniejsza z kr贸lowych czas贸w staro偶ytnych. Pochlebcy nazywali Katarzyn臋 II Semiramid膮 P贸艂nocy.
**33 Audaces fortuna iuvat (艂ac.) - 艣mia艂ym szcz臋艣cie sprzyja.
**34 Kasztelani - kasztelan 艂ukowski Jacek Jezierski (por. t. I, przypis 213).
Kasztelan sandomierski nie upami臋tni艂 si臋 w czasie Sejmu Czteroletniego, chodzi tu chyba raczej o Jana Suchorzewskiego, pos艂a kaliskiego (por. t. I, przypis 214).
**35 Kolaborator (z 艂ac.) - wsp贸艂pracownik.
**36 Asamble (z fr.) - zebrania wieczorne, zabawy.
**37 Odaliska (z tur.) - pi臋kna niewolnica na Wschodzie, tancerka w haremie su艂tana albo paszy.
**38 Rapt (z 艂ac.) - porwanie panny.
**39 Rada Nieustaj膮ca - powo艂ana w roku 1774, z艂o偶ona z 36 os贸b: 6 ministr贸w, 12 senator贸w i 18 pos艂贸w pod przewodnictwem kr贸la; sprawowa艂a w艂adz臋 wykonawcz膮 w czasie, kiedy sejmu nie by艂o.
Poniewa偶 sejm zbiera艂 si臋 co dwa lata najwy偶ej na sze艣膰 tygodni, Rada Nieustaj膮ca, wybierana co dwa lata, rz膮dzi艂a krajem ograniczaj膮c w艂adz臋 kr贸lewsk膮.
Zosta艂a zniesiona przez Konstytucj臋 3 maja, a przywr贸cona przez konfederacj臋 targowick膮.
**40 Biskup Mass... - J贸zef Ignacy Massalski (1728梅1794), biskup wile艅ski i cz艂onek Komisji Edukacji Narodowej; os艂awiony gracz w karty i grabie偶ca fundusz贸w Komisji.
Postara艂 si臋 o tytu艂 ksi膮偶臋cy i na wz贸r rodzin magnackich ufundowa艂 pu艂k swego imienia, do kt贸rego zwerbowa艂 kilkudziesi臋ciu oficer贸w - awanturnik贸w Francuz贸w. Za wys艂ugiwanie si臋 carycy Katarzyny II zosta艂 powieszony w Warszawie w czasie powstania ko艣ciuszkowskiego w czerwcu 1794 r.
**41 Ambrozja (z gr.) - w mitologii greckiej pokarm bog贸w; nap贸j wy艣mienity.
**42 Memento mori (艂ac.) - pami臋taj o 艣mierci.
**43 Harpia - w mitologii greckiej potw贸r nienasycony, w postaci drapie偶nego ptaka z g艂ow膮 kobiety.
**44 Turku艂艂 - Ignacy Turku艂艂, m艂odzieniec z bogatej rodziny szlacheckiej, pa藕 na dworze Stanis艂awa Augusta, s艂ynny z pomys艂owo艣ci w p艂ataniu rozmaitych figl贸w.
**45 Synowiec kr贸lewski - Stanis艂aw Poniatowski (por.
t. I, przypis 120).
**46 Butrymowicz - Mateusz Butrymowicz (1745梅1814), pose艂 pi艅ski, wyda艂 w roku 1789 broszur臋 pt. "Spos贸b uformowania 呕yd贸w polskich w po偶ytecznych krajowi obywatel贸w." W mowach sejmowych r贸wnie偶 nawo艂ywa艂 do reformy sytuacji prawnej 呕yd贸w w Polsce.
**47 K... (st. pol.) - kpie.
**48 Afidowany (z 艂ac.) - dopuszczony do tajemnicy, zaufany.
**49 Fundament (z 艂ac.) - tu: uzasadnienie, podstawa.
**50 Anonyme (艂ac.) - bezimiennie.
**51 Nomine et cognomine manu propria (艂ac.) - imieniem i nazwiskiem r臋k膮 w艂asn膮.
**52 Tempora mutantur et nos mutamur in illis (艂ac.) - czasy si臋 zmieniaj膮 i my zmieniamy si臋 z nimi.
**53 Cursus (艂ac.) - bieg.
**54 Viva voce (艂ac.) - 偶ywym g艂osem.
**55 Tandem (艂ac.) - jednak.
**56 Rewerencja (z 艂ac.) - uszanowanie, okazanie czci.
**57 Otia bene merita (艂ac.) - odpoczynek, dobrze zas艂u偶ony.
**58 Magni momenti (艂ac.) - wielkiej wagi (wa偶no艣ci).
**59 Pro veteri officio (艂ac.) - ze wzgl臋du na dawne us艂ugi.
**60 Vereor (艂ac.) - obawiam si臋.
**61 Operto capite (艂ac.) - z otwart膮 g艂ow膮, na 艂eb.
**62 Magni herois (艂ac.) - wielkiego bohatera.
**63 Sub quovis nomine (艂ac.) - pod jakimkolwiek pozorem.
**64 Solicytowa膰 ( z 艂ac.) - niepokoi膰.
**65 Intromisja (z 艂ac.) - tu: wtr膮canie si臋.
**66 Weneracja (z 艂ac.) - poszanowanie.
**67 Uniwersa艂 (z 艂ac.) - list kr贸lewski ok贸lny.
**68 Demon (z gr.) - szatan, z艂y duch (por. t. II, przypis 8).
**69 Soliter (z fr.) - wielki diament osobno oprawiony.
**70 Pozycja (z 艂ac.) - tu: wysokie stanowisko.
**71 Rustyk (z 艂ac.) - przedmiot w stylu wiejskim.
**72 Bojar (z ros.) - szlachcic na Rusi. Na Litwie bojarzy stanowili stan po艣redni pomi臋dzy szlacht膮 a ch艂opami i byli cz臋sto u偶ywani do us艂ug w zamkach magnat贸w.
**73 Sub oboedientia (艂ac.) - z powo艂aniem si臋 na obowi膮zek bezwzgl臋dnego pos艂usze艅stwa.
**74 Turkus - kamie艅 szlachetny koloru zielonawoniebieskiego.
**75 Lafontaine - Leopold Lafontaine (1756梅1812), chirurg, lekarz nadworny kr贸la Stanis艂awa Augusta.
**76 Antidotum (z 艂ac.) - odtrutka, 艣rodek przeciw truci藕nie.
**77 Marek - Marek Jando艂owicz (ok. 1713 - po 1801), ksi膮dz, karmelita. W czasie konfederacji barskiej w 1768 roku zas艂yn膮艂 na Ukrainie jako gorliwy patriota i kaznodzieja, przypisywano mu nawet czynienie cud贸w i dar proroczy. W Warszawie by艂 tylko w roku 1774 i zaraz potem wr贸ci艂 na Ukrain臋.
**78 Dawid ta艅cowa艂 przed ark膮 - w "Starym Testamencie" kr贸l Izraela, Dawid, ta艅czy艂 w procesji przed ark膮 przymierza, wnoszon膮 uroczy艣cie do Jerozolimy.
Arka przymierza - ozdobna skrzynia, w kt贸rej by艂y przechowywane tablice dziesi臋ciorga przykaza艅, otrzymane przez Moj偶esza od Boga na g贸rze Synaj.
**79 Dama z faraona - dama lubi膮ca zabawy i gry w karty (por. t. I, przypis 23).
**80 Infirmeria (z 艂ac.) - pok贸j dla chorych.
**81 Logika (z gr.) - nauka o prawid艂owym my艣leniu.
**82 Paroksyzm (z gr.) - nag艂y silniejszy atak choroby.
**83 Gor膮czkowy stan miasta - w roku 1792 rozpocz臋艂y si臋 walki pomi臋dzy zwolennikami Konstytucji 3 maja a konfederacj膮 targowick膮, przywracaj膮c膮 w Polsce ustr贸j oparty na dawnej z艂otej wolno艣ci.
**84 1794 roku - na wiosn臋 1794 roku wybuch艂o powstanie ko艣ciuszkowskie. W Warszawie w艂adze powsta艅cze skaza艂y na kar臋 艣mierci przez powieszenie czterech senator贸w, jako zdrajc贸w ojczyzny (por.
przypis 13); wyrok wykonano 9 maja. Par臋 tygodni p贸藕niej lud warszawski bez wyroku s膮dowego powiesi艂 innych zdrajc贸w (por.
przypis 22).
**85 Gilotynka - gilotyna - przyrz膮d do 艣cinania g艂owy skaza艅com, skonstruowany przez paryskiego lekarza J贸zefa Ignacego Guillotin i u偶ywany w czasie rewolucji francuskiej (por. t. I, przypis 101).
**86 Wertep (z ukr.) - szopka, budka przedstawiaj膮ca sceny z lalkami ruchomymi.
-