Kraszewski Holota

Józef Ignacy Kraszewski

Hołota


Powieść współczesna



Tom pierwszy 1

Tom drugi 59




Tom pierwszy


Pomiędzy Żabiem a Wyczółką, na samej granicy, gdzie klinem wchodził kawał piaskowatego gruntu krzywymi sosnami zarosły, stała od dawna karczemka, którą zwano „Zieloną Budą”.

Dlaczego „Zieloną”, trudno odgadnąć, gdyż ani na sosnach, ani dokoła świeżej zieloności nie było nigdy wiele, nawet wiosną. Trawa puszczała biednie, a drzewa rosły ospale i niewesoło. Być może, iż przed laty zielono pomalowane okiennice, na których tle wyblakłym rozeznać jeszcze było można niegdyś wprawną ręką namalowane kieliszki, szklanki i obwarzanki, dały karczemce ten przymiotnik, którego dziś już nic nie usprawiedliwiało.

Karczemka ta kością w gardle zawsze stała dziedzicom Żabiego i Wyczółki, bo należała do Trzasek, małej wioszczyny, która ciągnęła wielkie korzyści z arendy, rozpajając sąsiednich włościan wódką tanią a brzydką. W tym ustroniu długo bardzo siedzieli Żydzi; później, gdy tuż blisko przeprowadzono szosę, że i na podróżnych dystyngowanych rachować było można, podskoczyła arenda w górę i niezmiernie zabiegliwy Wicuś, przezwany Kuternogą, wziął ją w dzierżawę.

Ten Kuternoga, choć osiadły z dawna w okolicy, gdzie wprzódy po dworach różne funkcje sprawiał, nie wiadomo było wszakże ani skąd, ani od kogo pochodził. Najrozmaitsze o tym i najsprzeczniejsze biegały wieści. Temu tylko zaprzeczyć nikt nie mógł, że Wicuś, grzecznie zwany przez potrzebujących jego rady i pomocy „Pan Wycienty”, przez innych Wicuś, Wicek, a nawet Wisus (gdy się kto nań pogniewał), był jednym z najciętszych ludzi na okolicę. Nigdy pono do szkół nie chodził, czytać i pisać ledwie umiał, ale bystrości, przebiegłości i sprytu miał tyle, że by ich na dwu stało. Przezwisko Kuternoga samo powiada, że na jedną nogę kulał, i to szpetnie, bo gdy szedł, całe ciało na jedną stronę się przechylało tak, że się padać zdawał. Mimo to biegał, kręcił się i rzadko na miejscu usiedział. Żwawy był na podziw, a temperamentu niespokojnego. Niewielkiego wzrostu, dosyć gruby i kościsty, z rękami długimi, z włosem na głowie jakby wypłowiałym, który nosił długo puszczony, Wicuś twarz miał bladą, dosyć brzydką, nos trochę zadarty, policzki wystające, gębę szeroką i zarost tak nikczemny, że się prawie golić nie potrzebował. Oczy mu siedziały pod mocno zasklepionym czołem jak dwa koty na przypiecku i patrzały bystro, a latały żywo. Człek był niepozorny, gdy go chandra napadła — milczący, że z niego słowa dobyć było trudno, gdy potrzeba przyszła — gadatliwy okrutnie i krzykliwy.

Niepozornemu takiemu kuternodze dobrze się ożenić zdawało się trudnym, wziął jednak ze dworu od nieboszczki podkomorzynej Manczyńskiej dziewczynę na podziw piękną, cichą, łagodną, która od skąpej pani dostała wyprawę niezłą, a potem po jakimś stryjaszku, choć się wcale nie spodziewała, jakieś parę tysięcy złotych. Nieszczęśliwe to było, zawojowane stworzenie, pewno lepszego losu warte. Kuternoga nie dawał jej kroku stąpić bez zezwolenia swego, ale Handzia się na to nie skarżyła.

Na tej na pozór lichej, niepoczesnej karczemce Wicuś pieniądze robił i kabzę nabijał; wszyscy o tym wiedzieli, chociaż się z tym nie popisywał.

Nie mogło też być inaczej, bo Wicuś był przebiegłym, nielitościwym, śmiałym, nocy nie dosypiał, we dnie nie spoczął, nie dojadł, a na grosz, nie żałując potu, pracował.

Nigdy go nikt próżnującym nie widział, robił coś zawsze. Zdawało się czasem, jakoby to nie z potrzeby i rachuby pochodziło, ale z nałogu i jakiejś gorączki wewnętrznej, spocząć mu nie dającej. Pierwszy na nogach z rana, całą noc spał jednym okiem i na najlżejszy szelest wstawać był gotów, od razu przytomny, jakby nie usnął wcale. Żonie z nim było jeszcze jako tako, bo choć jej robotę przypominał ciągle i nastręczał, ale złego słowa nie powiedział nigdy. Sługi za to z pyszna się miały: mało który stróż lub dziewczyna wytrwali długo u niego, bo próżnować nie dawał, a gderał okrutnie.

A było co robić, bo karczma się nawet w najgorszy czas i w roztopy nie zamykała nigdy. Stróż nieustannie musiał być przy stajni, sługa w izbie: to około dziecka, którego jejmość, siedząc za stołem, nalewając, krając, odbierając zapłatę, pilnować sama nie mogła; to na posyłki. Prócz tego miała do dozierania dwie krowy i coś nierogacizny; chowały się też kury, kaczki i gęsi, na które pilne mieć było potrzeba oko, aby z bliskiej kałuży nie wybierały się spacerem na grunta Żabiego lub Wyczółek, na których je nielitościwie zabierano, a nawet i zabijano. Miała „Zielona Buda” korzyść ze swego położenia, to prawda, ale i niedogodności wiele, niepokój i wojnę nieustającą. Sąsiedzi mścili się za rozpajanie włościan grabieżą, na którą się zasadzali jak na zwierzynę. Najniewinniejsze stworzenie, byle stopą dotknęło po bliskich gruntach, padało ofiarą wojny.

W tym położeniu na stopie wojennej tylko Wicuś Kuternoga mógł wytrwać, inny nie wytrzymałby.

Opisaliśmy go, jak niepocześnie wyglądał, dodać potrzeba, że się odziewał nie do twarzy. Kapotę nosił długą po pięty, dla pokrycia krzywej nogi, pod nią bieliznę tylko kładł zwykle, kamizelę, u której zawsze połowy guzików brakło, buty ogromne, a na głowie nosił czapeczkę, bodaj niegdyś przez żoną haftowaną, może półaksamitną, ale tak zatłuszczoną i zafolowaną*, że desenie na niej ledwie się od tła rozróżnić dawały.

Czapeczkę tę Wicuś zrzucał chyba w wielkich wypadkach, dla osób w hierarchii społecznej wysoko położonych, z których nielitościwie szydził za oczy, ale stanąwszy przed nimi, tym niższe bił im pokłony. Kto pochlebstwo i wenerację* lubił, temu tak umiał dogodzić, że lepiej nie było potrzeba.

Na mil dziesięć, a może więcej, wkoło Kuternoga znał ludzi, stosunki, sytuację i wartość każdego człowieka, tak że mógł doskonale obliczyć, czego się kto dorobi lub kiedy upadnie. Odgadywał cudownie tych, co szli do ruiny i co mieli przyszłość, wyprorokowywał małżeństwa, przeczuwał zwady — widział wszystko na wylot.

Bali się go też wszyscy, a wielu rady jego zasięgało. Mówiąc o nim, zwykle każdy w czoło się uderzał, pokazując, że tam u niego dużo siedzi!

„Zielona Buda”, gdy Pan Bóg ją szosą obdarzył, powinna była przybrać przyzwoitszą postać i poczytniejszą fizjognomię, została jednak taką prawie, jak od wieków była; nieforemnym budynkiem, długim, niskim, z dachem wysokim, ciężkim i staroświeckim zajazdem pod słupami.

Dziedzic grosza nie chciał poświęcić na żadną restaurację, Wicuś więc o własnych siłach dosyć porządne dwa pokoiki gościnne wysztyftował. Posprawiał do nich okna większe, mebelki bejcowane, i starał się o czyste ich utrzymanie.

Gwoli przyjezdnym zawiesił w nich nawet firaneczki, postawił doniczki z kwiatami, aby do zajechania kusiły, uśmiechając się zza szyb. O ile „Zielona Buda” była zresztą niepozorna, tak słynęła z tego, że w niej goście wszelką znaleźć mogli wygodę.

Wicuś doskonale rozumiał i przeczuwał wymagania ludzi, do wygódek i pieszczot nawykłych.

Była to intuicja artysty w swoim rodzaju, gdyż świat, w którym się obracał, nauczyć go tego nie mógł. Darł za wszystko, ale zaopatrywał się w napoje, herbatę, tytuń, przekąski, cukier w najlepszym gatunku. Każdy od niego odjeżdżał, stękając na ceny, nikt nic nie mógł zarzucić ani jadłu, ani napojowi i usłudze.

W potrzebie Kuternoga podawał, służył sam, co mu nastręczało zręczność do rozmowy z podróżnymi, której łaknął wielce, będąc wszystkiego ciekawym nad miarę. Jak są ludzie, co na drodze i po podłogach sznurki zbierają i pogięte szpilki zatykają sobie za suknię, tak on najbłahszą na pozór wiadomostkę chował w jakąś pamięci komórkę, pewny, że ona się kiedyś na coś przydać może. Nieraz się to sprawdziło.

Podsłuchać, dowiedzieć się rad był wszystkiego, jednym słowem, człowiek był ciekawy. Ludzie z nim częściej obcujący, doświadczywszy, jak z nich zręcznie dobywał, czego chciał, tchórzyli przed nim, nie śmiejąc prawie ust otworzyć, bo ich, jak to mówią, za język łapał.

O ile Wicuś żwawy był i kręcący się, o tyle żona jego, piękna Handzia, powolna, milcząca, na pozór leniwa. Wiedziała o tym, że była piękną i być nią nie przestała, choć od urodzenia córeczki trochę pobladła. Lubiła się ubrać czysto a do twarzy, przejrzeć się w zwierciadełku, oczkami mrugać, minki pogardliwe wielkiej pani stroić. Wyszedłszy za prostego arendarza czuła się może tym upośledzoną, będąc w dodatku szlachcianeczką i wychowanicą śp. podkomorzyny Manczyńskiej.

Z pończochą w ręku, w mitenkach*, siadywała za stołem przy flaszkach, jakby zamyślona, stęskniona, smutna, niechętnie i skąpo się odzywając do ludzi, zwłaszcza, jak ona zwała, „ordynaryjnych”.

Obyczaju jej tego mąż nawet nie mógł odmienić i weselszą ją i gadatliwszą uczynić.

Bywało tak, że ludzi, którym nalewała, co się koło niej przewijali, nie widziała, nie pamiętała, gdy mąż w pół roku mógł powiedzieć, kto kiedy u niego był, co robił i w jakiej godzinie. Arenda też i całe gospodarstwo na nim stało, a Wicuś mawiał nieraz, że, uchowaj Boże, na niego czegokolwiek, żonisko by sobie rady nie dało.

Wieczór był wczesnej jesieni, żniwa się jeszcze nie ukończyły; po dniu dosyć skwarnym, choć na zachodzie trochę się chmur plątało, zdawało się zbierać na noc cichą i pogodną. Na szosie, jako w dzień niedzielny, wozy, wózki, piesi, jezdni gęsto się przesuwali, ale przed „Zieloną Budą” mało kto przystanął.

Miała ona wprawdzie o pół mili austerią* współzawodniczkę, do Wyczółek należącą, zwaną „Spoczynkiem”, ale ta, dosyć pokaźna na oko, wewnątrz była brudna, zapuszczona i źle utrzymana. Z drugiej strony tęgie półtorej mili się jechało do wsi i oberży w Żabiem.

Kuternoga umiał zręcznie przywabiać do siebie, grzeczny był i uprzejmy. Pokłonił się, pogadał, zaśmiał się chętnie i pobaraszkował, na wszystko miał czas. Nieraz i pochwalił się z czymś dobrym, do konsumcji kusząc. Podróżni się na to brali jak na wędkę.

— Żeby jaśnie pan wiedział, jakie mi się udało dostać leciuchne, czyste, zdrowe winko węgierskie, chłodzące, na skwar przedziwne, czy z wodą, czy bez wody… Ksiądz przeor nie mógł się odchwalić, a to przecie znawca! Ho! ho! Dostałem je z Winiar. Powiadam panu, ambrozja!

Zwykle się kończyło na tym, że jasny pan zawołał: — A pokaż no! — I butelczyna pękała.

Innych kusił likworami*, innych ponczykiem, który żona robiła arte*, pospolity lud piwem, nigdy nie chybiając w tym, co komu przystało.

Czasem kuty Kuternoga nie życzył się komuś czegoś napić, bo to było drogie. Zawsze się jednak okazało, że ten, komu odradzał, nie tylko mógł się na kosztowny przysmak zdobyć, ale go użył sowicie.

Tego wieczora goście przesuwający się liczniej jakoś pod nosem Wickowi przejeżdżali, ledwie się zatrzymując. Stancyjki były nie zajęte, nikt się na noc nie trafiał. Złapanie kogoś na nocleg było in votis*. Dlatego Kuternoga stał sam przed karczmą na straży, aby okazji nie opuścić.

Słońce zapadało za ciemne, porozrywane chmury, jaskrawy blask jego przedzierał się tu i owdzie gorejącymi jeszcze promieniami ozłacając łąki i pola, gdy na szosie zatętniało. Kuternoga poznał po turkocie powóz pański, a wkrótce potem ujrzał cztery ładne konie, trochę zmęczone i opylone, koczyk podróżny, a na koźle obok woźnicy w liberii dostrzegł i lokaja palącego cygaro. Wyglądało to elegancko i po pańsku.

Konie zbliżając się ku karczmie trochę biegu zwolniły, koczyk stanął, ale, na nieszczęście, nikt z niego nie wysiadł. Wychylił się tylko mężczyzna z powozu, jakby chciał o coś zapytać, a służący dał znak Kuternodze, aby się zbliżył.

Wicuś pospieszył, o ile noga dozwalała, dostał się do koczyka, zdjął zatłuszczoną czapeczkę i trzymając ją ponad głową i w postawie wyczekującej, ofiarował swoje usługi.

— Co jaśnie pan rozkaże?

— Do Żabiego daleko? — wyszedł głos z kocza.

Kuternoga z bystrością sobie właściwą miał czas już rozpoznać, z kim było do czynienia. W powoziku siedział bardzo starannie po podróżnemu ubrany mężczyzna, jeszcze młody, chociaż już goniący ostatkami młodości, z twarzą pańską, rysów bardzo pięknych, z oczyma szafirowymi, czołem ciemnym, noskiem rzymskim, ustami składającymi się jakoś miluchno, minką niemal zalotną.

Wszystko, co go okrywało i otaczało, było piękne, wytworne, ze smakiem dobrane. Ręka, którą na fartuchu położył, jak kobieca, starannie świeżą opięta była rękawiczką.

Wicuś, który widział wszystko, domyślał się pod tym okryciem wystających, dużych, pewnie kosztownych pierścieni. Nie dopalone cygaro, którego wonny dymek doleciał do nosa Kuternogi, pachniało dziwnie kosztownie. Rachował, że co najmniej złotówkę mogło być warte.

— Do Żabiego daleko stąd? — powtórzył podróżny.

— Do Żabiego, do państwa Manczyńskich? — o! siarczyste półtorej mili! — rzekł Wicuś.

Mężczyzna spojrzał na zegarek i głową pokiwał.

— Żeby nawet wyciągniętym jechać kłusem i szosą — dodał Wicuś — którą miejscami nowym szabrem* nasypano, zawsze dobre półtorej godziny albo i siedem kwadransy (sic).

Zegarek wskazywał około ósmej. Kuternoga obrachowywał, że pół do dziesiątej przybyć gościowi mało znajomemu nie mogło być przyjemnym.

Jegomość siedzący w powozie nie należał do bliższych sąsiadów, wszystkowiedzący Wicuś wpadał już na myśl, kto to mógł być, a że nie był poufałym w Żabiem — miał pewność. Składało się więc tak, że mógł zajechać.

— Widzisz — odezwał się podróżny do woźnicy — mówiłem, że mnie z popasem zmarudziliście. Godzina ósma! po dziewiątej przyjechać i dla mnie, i dla gospodarzy niewygodnie.

— A cóż ja temu winien! — odparł żywo woźnica. — Pan Karol świadek, że konie ani weź iść nie chciały, choć i sól dla nich brałem.

Kuternoga milczał dyplomatycznie.

— Tu nawet przenocować nie ma gdzie wygodnie — bąknął pan.

— Z przeproszeniem jaśnie pana — odezwał się Wicuś — już to nie chwaląc się „Zielona Buda”, choć się sobie „budą” nazywa, ale na całym trakcie, na mil dziesięć pan lepszej i wygodniejszej stancji osobnej nie znajdzie jak w niej. Samowar jest czysty, świeżo pobielany, i wszystko, co trzeba.

Zakłopotany podróżny pomyślał trochę, obejrzał się na niebo, popatrzał na gospodarza i odezwał się do siedzącego na koźle pana Karola:

— Pójdźże no stancję zobaczyć.

Nie mówiąc już nic, bo ten brak zaufania nieco go dotknął, Wicuś powlókł się za wyskakującym dosyć niechętnie z kozła panem Karolem.

Temu widocznie na drodze się w karczmie nocować nie chciało, znosić tłumoki, trudzić się, gdy we dworze mógł mieć wygody i spoczynek.

Mrucząc poszedł z Kuternogą. Widać potem było, jak w stancji gościnnej gospodarz okna otwierał, trwały oględziny dosyć długo, a gdy pan Karol sam już do pana powrócił, oświadczył mu kwaśno, że jużci z biedy przenocować można. Stancja niczego.

Zapytał pan jeszcze, czy nie śmierdzi, nos miał widać czuły; odpowiedział na to Karol, że on znowu takiego nosa nie ma, żeby tam zaraz wszystko zwąchał. Chwilką wahanie i namysły trwały jeszcze, kazano zajeżdżać.

Gość wprost poszedł do obiecanej — stancji niczego.

Znalazł ją niespodziewanie dobrą, czystą i przyzwoitą. W istocie, jakeśmy mówili, Kuternoga starał się pokoik utrzymywać jak najschludniej. Łóżko było bejcowane, kanapka pociągnięta ciemnym perkalem, stół niezbyt poplamiony i czerwoną z szafirowym serwetą przyodziany.

W izbie stało geranium i przyschły gwoździk, na ścianie wisiało zwierciadełko w ciemnych ramach z paskiem złoconym. Czegóż można było żądać więcej od karczemki na partykularzu?

Kuternoga sam uczuł się w obowiązku czynić honory, stanął u drzwi. Piękny pan, przeszedłszy się parę razy po izdebce, z uwagą mu się przypatrywał. Wzrok ten badawczy nie uszedł oka Wicusia.

— Acan tu dawno? — zapytał.

— Ja? okolicy tej jestem od młodych lat, jaśnie panie, a na arendzie też już kilka. Tutejszy jestem i… (to było trochę za śmiało) Żabie jeszcze za nieboszczki pani podkomorzynej znałem bardzo doskonale; nawetem się z panną z jej dworu ożenił.

— A! a! — rzekł sucho gość.

Nastąpiło milczenie, w ciągu którego, niby odwracając rozmowę, Kuternoga się zapytał, czy samowar potrzeba nastawić, dodając, że ma herbatę na trzy ruble spod Kopernika, cukier rafinat i — bułki.

Zamyślony podróżny, który właśnie mozolnie rękawiczki ściągał, wysłuchał tego zalecania, głową dał znak, że samowara sobie życzy, i począł wypakowywać kieszenie. Wyszedł gospodarz.

W sam czas trafił do wielkiej izby, bo tu, zmęczony podróżą na koźle, pan Karol pod pozorem orzeźwienia się likworem nadto się do Handzi przybliżał. Piękna jejmość mieniała z nim wejrzenia tęskne, co — chociaż Wicuś najzupełniej był o małżonkę swą spokojnym — zawsze na nim nieprzyjemne czyniło wrażenie.

Kazał się dziewczynie „a żywo” zabrać do nastawienia samowara.

Nie potrzebował rozpytywać lokaja, bo młodzieńca likwor przedziwny i piękne oczy Handzi w tak gadatliwy dobry humor wprawiły, tak uczyniły grzecznym, iż się zaraz sam wyspowiadał, jako z hrabią Ludwikiem Zamińskim jechali w odwiedziny do państwa Manczyńskich.

Hrabiego, wprzódy nim się jego nazwiska dowiedział, domyślał się już Kuternoga i uśmiechnął się sam do siebie, bo mu pochlebiało, że go przeczucie nie omyliło. Tego imienia było mu już dosyć, aby z niego pewne wnioski wyciągnąć.

Z wielką uprzejmością poprosił pana Karola, aby sobie usiadł i spoczął, zapewniając, iż stróż i dziewczyna we wszelkich robotach go wyręczą. Chociaż wskazane siedzenie, trochę opodal od pięknych oczu Handzi, niezupełnie życzeniom pana Karola odpowiadało, zabrał miejsce i dobył cygaro. Kuternoga tymczasem się już krzątał po swojemu, obsługiwał, pytał, witał, poił, żegnał i spełniał swe obowiązki rozliczne ze zwykłą gorliwością gorączkową.

Gdy przyszło do podawania samowara i przygotowań herbacianych, pod pozorem, że dziewczyna służąca była trochę roztargana i dla ciepłej pory trzewików oszczędzała, że pan Karol był zmęczony — Kuternoga (nie bez rachuby) sam się podjął ustawienia na stoliku, co było potrzeba. Na dowód, iż znał, co należało, serwetę białą dobył i poniósł dla pokrycia nią czerwono–szafirowej.

Znalazł już gościa na kanapie wyciągniętego z nogami i dziwnie jakoś zadumanego. Wicuś, raz począwszy tu porządkować, dziwnie powolnie pełnił służbę, co nie było w jego naturze, tak że mógłby kto posądzić, iż życzy sobie chyba wdać się w rozmowę i być zaczepionym. Stało się po jego myśli i pan hrabia Zamiński w istocie — z lekka kołując — począł się informować o Żabie i Manczyńskich.

— Acan mi mówiłeś, że znałeś starą podkomorzynę — odezwał się — miała to być ciekawa i osobliwszych obyczajów kobieta.

— A jakże, proszę jaśnie pana, takem ją znał — rzekł Wicuś — jak, nie przymierzając, kieszeń własną. We dworze nawet jakiś czas służyłem, a służba to była, uchowaj Chryste Panie.

Gość słuchał ciekawie.

— O podkomorzynie nieboszczce, Panie świeć nad jej duszą — dodał Wicuś — żeby człowiek chciał opowiadać, to i całego dnia za mało.

— Może acan czasu nie masz? — zapytał hrabia.

— E! Czas by się znalazł! — mówił gospodarz — ano jaśnie panu by się słuchać znudziło ordynaryjnego gadania, choć to historie! awantury!

— Ja tam coś o tym, piąte przez dziesiąte, słyszałem — mruknął od niechcenia hrabia — jednakże, przyznam się acanu, ciekaw jestem.

Kuternoga nie drożył się bardzo, chociaż, niby coś mając jeszcze ważnego do rozporządzenia, wybiegł na chwilę, po sieni się przeszedł namyślając i wrócił udając pośpiech. Zawsze ten manewr dodawał szacunku mającym nastąpić zwierzeniom.

— Podkomorzyna, słyszę, skąpa była bardzo? — pytał gość.

— Skąpa!! — śmiejąc się począł Kuternoga. — A! jaśnie panie! skąpa powiedzieć mało! Takiej kobiety jak ona drugiej na świecie nie ma chyba! Ho! ho! Ja już nie wiem, jak to sknerstwo nazwać, a do tego głowę miała, pamięć, rozum i taki spryt, że jej żaden Żyd nie podołał! U niej się kruszynka nie zmarnowała! W ostatnich latach tylko jajami żyła przez oszczędność, mówiąc, że jej to doktorowie przykazali. Wprost się zamorzyła głodem. Sama, bywało, chodziła kury macać i podbierać, sama wydawała ze spiżarni. Strach!

Wicuś, choć opowiadał rzecz niewesołą, śmiać się zaczął.

— Toć mając na takich dobrach dożywocie tak długo, nie dając nikomu nic — odezwał się hrabia — z majątków w takiej glebie, ogromnych, powinna była miliony zostawić!

Spojrzał na Wicusia, który minę jakąś tajemniczą zrobiwszy ramiona skulił. Zdawało się, jakby mówić o tym nie chciał.

— Powiadają, że kapitały po śmierci wcale się nie znalazły, wsiąkły gdzieś jak w wodę, bez śladu? Hę?

— Hm! — chrząknął Wicuś — to jest w istocie, proszę jaśnie pana, zagadka. Że miliony miała, toć pewna, a co się stało? Jeden Bóg wie.

— A cóż się z nimi stać mogło? — pytał hrabia.

— Ludzie różnie mówią — westchnął Wicek — musiała je za życia ciepłą ręką komuś oddać.

— Przecież bliższego nikogo nad rodzonego wnuka nie miała.

— A pewnie! — rzekł karczmarz i ramionami zżymnął. — Jaśnie pan słyszał juści, co o tym ludzie prawili i prawią?

— Coś niecoś, ale to są wszystko brednie jakieś bez sensu! — zawołał hrabia lekceważąco.

— Pewno, że brednie — rzekł Wicuś. — Ja tam o tym tyle wiem, na co oczyma własnymi patrzałem. Całemu światu wiadomo było, że podkomorzyna nieboszczka strasznie tym była zgryziona i dotknięta, iż syn jej, pan Aureli, majątek, puszczony mu przez ojca, het, cały przeszastał. Powtarzała ciągle: „Onufry nie lepszy, wszystko zmarnują! wszystko pójdzie z dymem!” Ano, cóż? nie mogła wnukowi ani kurateli* naznaczyć, ani majątków pod dożywociem będących wyrwać Więc, choć kapitały, jakie uzbierała, schowała gdzieś — jak w wodę wpadły. Gadają, że je umieściła potajemnie na prawnuków! Gdzie? jak i u kogo? wiele? śladu nie zostało. Rachunki, słyszę, już umierając na kominku palić kazała, listy, kwity, aby nikt nie doszedł, co było i gdzie się podziało.

Hrabia słuchał z wielką uwagą. Wicuś więc ciągnął dalej coraz raźniej.

— Że miała sumy ogromne, nie było tajemnicą, sama się z tym nie kryła. Nie mogło być inaczej, gdy lat trzydzieści ani sobie, ani nikomu grosza nie dała użyć. Jeździła do kościoła w takim kapeluszu i sukni, jakby z grobu wstała; od gęby sobie odejmowała, a gdy zmarłą do grobu przyszło ubierać, żadnej całej koszuli nie znaleziono. Krocie co roku płynęły z majątków.

— Ludzi przecie mieć musiała przy sobie? — zapytał hrabia.

Wicuś się roześmiał.

— Gdzie zaś! proszę jaśnie pana, nie zwierzała się ona nikomu, oprócz jedynego faworyta swojego, który u niej od dziecka prawie służył i w którym miała takie zaufanie, że był on więcej niż prawą ręką. Trzymał pieniądze, zawiadywał kasą, jeździł za interesami — słowem, podkomorzyna w nim miała więcej niż sługę.

Potrząsł głową.

— On też przecie wiedzieć musi, co się z kapitałami stało? — zawołał hrabia.

Kuternoga ruszył ramionami i głową potrząsnął, śmiejąc się.

— A juści, powinien by wiedzieć on, a kiedy nie on, to chyba nikt…

— Pytano go?

— O! o! mało nie na męki brano, duszono starego, ale się do niczego nie przyznał — rzekł arendarz.

— Mógłże sobie przywłaszczyć? — badał gość.

— A! uchowaj Panie Boże! — podchwycił Kuternoga — to nie taki człowiek! Poczciwość chodząca, a najlepszym dowodem, że sobie nie wziął, jest to, że sam z głodu umiera prawie.

Tu wpadłszy raz na przedmiot, który jego samego żywo obchodził, arendarz mówił dalej:

— Człowieka tego trzeba znać, bo to coś osobliwszego. Na punkcie uczciwości ani go nawet posądzać można, ale dziwak. U pani podkomorzynej był on wszystkim: rządcą, plenipotentem, ekonomem, kasjerem, pisarzem i lokajem. Przywiązany był tak do niej, że gdyby mu była i drwa rąbać kazała, i gnój wozić, nie wzdragałby się.

A myśli pan, że nieboszczka mu choć los zapewniła? Gdzie tam! Mówią, że chciała to uczynić, bo mu już wprzódy, ażeby go nie wypędzono, zapisała formalnie chatę i ogród z kawałkiem łąki na dożywocie, pod samym dworskim spacerowym sadem. Miała do tego przyjść i pensyjką, cóż, gdy nagle zasłabła, a wiele było na głowie do roboty, bo się czuła niebezpieczną — nie stało czasu na rozporządzenie dla nieboraka, który, życie sterawszy na służbie, został na chudym dworku bez kawałka chleba. Miliony gdzieś wsiąkły, nie wiadomo gdzie, — Westchnął.

— Ludzie, zwyczajnie ludzie — począł znowu mówić po chwili — skomponowali sobie, że te miliony u starego sługi gdzieś leżą. Ale jakże to może być, żeby on z głodu marł siedząc na nich? Gdzież by je skrył?

— Ja też coś o tym słyszałem, że go posądzają — rzekł hrabia — ale niepodobieństwem jest, żeby podkomorzyna tak znaczny majątek prostemu i biednemu człowiekowi do wiernych rąk oddała!

— Pewnie, że to nie może być, bo on by i rady sobie z tym nie dał — rzekł Wicuś — ale na punkcie uczciwości — powtórzył — jemu i miliony zaufać było można.

— Cóż Manczyńscy? — ciszej szepnął hrabia coraz większe okazując zajęcie się tą sprawą. — Oni by przecie powinni dochodzić spadku… Lubią, słyszę, żyć, a majątek, choć znaczny, mocno pono nadszastany! Mają trochę długów…

— Pan mówi: trochę długów — podchwycił karczmarz machając ręką. — Po uszy w nich siedzą! po uszy. Jak nieboszczyk pan Aureli, tak i wnuk, pan Onufry, lubi żyć elegancko, człek honorowy, pańsko u nich wszystko! Co za dziw, żona z takiego domu! Edukacja taka obojga, że tylko po francusku a po francusku. To, proszę pana, i w kuchni, i w piwnicy po francusku… a to dużo kosztuje… ho! ho!

Manczyńskim obojgu te schowane miliony babunine, na które rachowali, spać nie dawały i nie dają. Zaraz po śmierci podkomorzynej starego sługę napadli, prosili, męczyli, nękali i obiecywali złote góry; nie powiedział nic, tylko ciągle jedno: „Jam ich nie wziął, u mnie ich nie ma”. Ludzie gadają, że gdzieś dla wnuków to złożone i opisane, żeby stracić nie mogli.

Co biedny Zarzecki odpokutował za te pieniądze, Bogu jednemu wiadomo. Trzymali go już w kozie zamkniętego przez cały rok, przychorował, zlękli się, aby nie umarł, puścili. Dawali mu tysiącami, żeby wydał, co wie, ale i to nie pomogło. Juści, gdyby on co wiedział, mając familię w biedzie, zmiękłby w końcu.

— Cóż to za jeden? — zapytał hrabia.

— Bóg go wie — mówił Wicuś. — Ubogi szlachetka, na oko taki człowiek jak i drudzy. Trzeba wiedzieć, że i wódkę lubi, a zakrapia się dobrze; ale choć sobie podpije, nie dobędzie z niego nikt, czego on nie zechce. Nędzę cierpi, gorzałkę prostą pije, modli się, a jak bywało za podkomorzynej, tak i teraz ciągle coś struże i dłubie, bo mu się ubrdało, że jakiś młyn osobliwy wymyśli. Żonę ma chorą, która się z łóżka nie rusza, córkę i syna, biedę w domu, sam chodzi odarty — jakże tu myśleć, że u niego miliony leżą?

Hrabia się roześmiał i popędliwie ręką rzucił; począł zamyślony pić herbatę powoli. Karczmarz się nie oddalał, znać było po nim, że ma jeszcze ochotę dalszych objaśnień udzielać.

— Więc powiadasz acan — mruknął hrabia popijając — że Manczyńscy są w długach?

— A jakby oni nie mieli być w długach? tak między nami powiedziawszy, bo ja nikogo obmawiać nie lubię, tylko co prawda, to prawda — mówił Wicuś. — Przy tym od jaśnie pana to nie wyjdzie. Na takie życie jak ich i trzy razy tyla fortuna nie starczyłaby. Pani nie może zapomnieć, że jest z książęcego domu, pan po ojcu wziął żyłkę taką, że zastaw się, a postaw się i żeby mnie było! Szkoda ich, bo państwo dobre, a natury nie przeinaczyć.

W ten sposób zapieczętowawszy opowiadanie kondolencją, żywo się zabrał do wyjścia gospodarz, czując, że już się może i do zbytku wygadał; hrabia zadrzemany, z głową spuszczoną, siedział nad nie dopitą herbatą. Cały się zdawał zatopiony w jakichś głębokich kombinacjach i rozmysłach.

Gdy się ciemniej zrobiło i świece przyszło podawać, Wicuś się sam z nimi pofatygował zbierając zarazem ze stołu herbatę.

Kilka razy wśród tych zająć rzucił mu różne zapytania pan hrabia, ale że i pan Karol przesuwał się po pokoju, rozmowa przy świadku nie szła.

Wicuś stał się nadzwyczaj powściągliwym. Już się miał usunąć całkiem, życząc dobrej nocy, gdy hrabia wahając się, jakby zawstydzony, przybliżył się ku niemu, walcząc z pewną obawą, którą po nim widać było. Zniżył głos.

— Nie mógłbyś mnie acan objaśnić — rzekł — w Żabiem, tak, zdaje mi się, że w Żabiem, ma podobno przebywać… jedna… jedna osoba.

Wicuś zmierzył go bystro oczyma.

— Ja tam wszystkich znam — szepnął.

— Niejaka panna Aniela, muzyczka, grająca bardzo pięknie na fortepianie — dokończył ciszej jeszcze hrabia.

Karczmarz głowę podrzucił do góry i rękę, jakby mówił: wiem! wiem ja!

— Myślę, że we dworze u Manczyńskich? hę? — rzekł hrabia.

— W Żabiem pewnie, ale nie we dworze u Manczyńskich — z powagą doskonale oświadomionego odezwał się Wicuś. — Wiem, o kim pan mówi. Toć to przecie jest córka tego starego sługi podkomorzynej, Zarzeckiego, o którym powiadałem. We dworze się ona nigdy ani na oczy pokazuje, bo między ojcem a Manczyńskimi od tego czasu, jak go męczyli i do kozy sadzali, wszystko się zerwało.

Tak! tak! panna Aniela! W domu ją nazywają Lucią. Słyszeliśmy i u nas, że ona po miastach grywała, i ludzie się dziwowali, tak pono sprytnie gra. A co jej z tego przyszło? Grosza tym zarobić nie mogła, musiała do domu powrócić, aby matce chorej służyć i bieliznę prać, bo tam często i baby za co nająć nie mają, nie ma komu i onuczki wycisnąć!

Mówiąc patrzył w oczy hrabiemu pilno Wicuś, bo gdy się niestary mężczyzna o młodą pannę dopytuje, zawsze w tym jest coś podejrzanego. Hrabia palił cygaro, dym puszczając mocno i udając nieporuszonego, obojętnego, był jednak widocznie pomięszany.

Rozmowa, jak nożem uciął, zerwała się na tym. Hrabia, pytaniem o Lucię zdradziwszy się, szukać się zdawał w myśli środka, aby zatrzeć wrażenie, jakie uczynił, i wykłamać się zręcznie, co mu nie przychodziło łatwo.

— Proszony byłem przez jedną panią, abym się o tę osobę dowiedział — dodał zimno.

— Tak, tak, proszę jaśnie pana, nie może to być inna, tylko Lucia Zarzecka — powiedział karczmarz. — Co się to z tej pięknej panny zrobiło! — Strach! Chodzi teraz odziana prawie jak prosta dziewka i zamęcza się około starej matki. Nieboszczka podkomorzyna oddawała ją na naukę do klasztoru, gdzie i grać, i śpiewać nauczyły ją mniszki. Myśleli, że suknię oblecze, ale nie zechciała. Miała z tej muzyki kawałek chleba zarobić, ale — Boże odpuść — wiadomo, co to muzykanty. Wszyscy oni bez butów chodzą. Jeszcze tego u nas nie widziano, żeby kto wyśpiewał lub wygrał co innego, z pozwoleniem, jak gołe pięty.

Począł się śmiać Wicuś, porwał serwetę, powiedział „dobranoc” i wyniósł się wreszcie.


* * *


Dwór w Żabiem, niegdyś rezydencja nieboszczyka pana Aurelego Manczyńskiego, syna podkomorzynej, który cały niemal majątek, jaki miał w ręku, stracił, cudem z odłużoną wsią dostała się synowi Onufremu, najbardziej dlatego, że niewielkiej wioski z pałacem i ogrodami, do utrzymania ciężkimi, nikt kupować sobie nie życzył. Państwo Onufrostwo dostali tę jedyną ojcowiznę w czasach, gdy, biorąc spadek z dożywocia po podkomorzynie, trochę ją mogli oczyścić z pilniejszych długów. Potrzebowali koniecznie pałacu, bo w lada dworku mieszkać nie mogli żyjąc na pańską skalę, choć w długach istotnie byli wielkich i uciążliwych.

Za życia babki rachowano na jej ogromne kapitały, które miały wszystko, co ojciec i syn zmarnowali, do świetnego stanu przywrócić; nadzieje jednak zawiedzione zostały w sposób niepojęty. Po skąpej podkomorzynie nie zostało nic oprócz majętności, na których miała dożywocie.

Pani Idalia z książąt (maleńkich bardzo), żona Onufrego Manczyńskiego, piękna i sławna z piękności, pieszczotami świata zepsuta, kobieta wielkiego świata (ruin), ani przypuszczała, ażeby się do skromniejszego bytu warunków można zastosować. Dla niej zawsze musiało być to, czego żądała, do czego była nawykła; inaczej groziła, że zaraz umrze.

Wielbiona od całego świata, urocza pani Idalia, którą wielu, imię jej przerobiwszy, zwało panią Idealią, była istotnie jednym z tych ideałów niewieściego wdzięku, w którym pod najświetniejszą powłoką mieści się zagadka do rozwiązania. Postać jej, oczy, usta, twarz, ruchy, dźwięk mowy czarowały; z dala była to wcielona piękność, przed którą każdy chciałby był paść na kolana, ale to bóstwo nieczułe było, nielitościwe, zdawało się, tęskniąc za Olimpem*, wcale nie rozumieć ziemi, nie mieć jej uczuć, nie znać języka. Było to dziecko rozpieszczone na tyrana, słodziuchno zamęczające tych, co się do niego zbliżali, i do ofiar nie przywiązujące żadnej wagi. Bardzo naturalnym znajdowała, ażeby się ludzie . dla niej męczyli, nawet umierali. Oprócz siebie nie kochała nikogo, a wymagała, żeby ją czcili wszyscy.

Typ to powszedni — powiecie może. Tak jest, dość powszedni w książkach, bo go co krok spotykamy w rzeczywistości, a nie mogąc czerpać z wyobraźni, musimy na świat zwracać oczy i brać z niego, co on daje. Typ to powszedni, jednakże w życiu i literaturze kwiatek ten ma wiele odcieni i drobnych odmian, jak róże.

Pani Idalia, należąc do rozrodzonej rodziny samolubek, różniła się od swych ślicznych siostrzyczek wielu rysami, które się później odsłonią.

Pan Onufry był przez nią, jak się domyślać łatwo, zupełnie zawojowany. Odrobinę samoistności, jaką kiedyś miał może, stracił, oddając cześć bogini, i szedł za nią wiernie, poślubiając wszystkie myśli jej, żądania, uczucia. Był to tylko cień człowieka, bardzo przyzwoitego, umiejącego się podobać, nadzwyczaj miłego w salonie, próżnego w środku. Z kim innym byłby się on stał może cale odmiennym, przy żonie tej odbijał jej barwą i stosował się do kamertonu* bóstwa. Z dawna mówiła mu pani, że go uczyniła tak szczęśliwym, iż życie za nią dając — jeszcze by się nie wypłacił. Własnej woli i myśli ani śmiał mieć pan Onufry, ale narzucone sobie nosił, choćby paść pod ich ciężarem przyszło.

Pięknej rezydencji w Żabiem opisywać szczegółowo nie widzimy potrzeby, byłoby to rzeczą zbyteczną.

Wszystkie niemal wspaniałe nasze dwory i parki są do siebie podobne, jest w nich mnóstwo rzeczy oprócz oryginalności pomysłów. Zdaje się, jakby zadaniem tych, co swe siedziby przystrajali, było dowieść, iż osobistych upodobań, idei i siły wynalazczej nie mieli. Wszystko to jest naśladowane, zapożyczone, wzięte, skradzione gdzieś, przesadzone z jakiejś szkółki obcej. Z naszych własnych żywiołów i motywów, z których by się tyle pięknych rzeczy stworzyć dało, tak samośmy korzystać nie umieli jak z leśnych kwiatów, których ogrodowa hodowla zużytkować nie chciała.

Pałac w Żabiem miał też same u wjazdu kolumny, które widzimy wszędzie, piękne gazony, klomby, porozrzucane drzewa efektowne, kwiatowe grządki, pstre altany, domki i kamienie, jakie się spotykają po całym świecie. Było to nawet utrzymywane wcale ładnie, co u nas nie zawsze się trafia, ale pani Idalia nie pytała nigdy, czy siano skoszono, czy zboże sprzątnięto — ogród i to, co ją bezpośrednio otaczało, co jej służyło, musiało być w porządku, kwitnąć a bujać, choćby to największych wymagało ofiar.

Tak samo nie rozumiała nigdy tego, ażeby jej mogło zbywać na tym, czego się naparła fantazja, albo raczej, co gdzie indziej zobaczyła, marqué au sceau de la distinction*, i natychmiast musiała mieć u siebie. Wartość pieniędzy była dla niej zupełnie niezrozumiałą.

Poza obszernym parkiem, w przytykającym niegdyś do niego, a teraz wcielonym doń ogródku, stał niegdyś stary, walący się dwór, w którym przemieszkiwała do końca życia podkomorzyna. Teraz śladu go już nie było, bo grat ten, szkaradnie wyglądający, bez miłosierdzia wywrócić kazano. W miejscu jego bujniej teraz na nowym trawniku rosły chwasty, nie dające się wykorzenić.

Nie opodal tego miejsca znajdował się (za parkanem) domek z ogródkiem i kawałek sianożęci, dożywociem dany prawnie i dokumentnie staremu słudze podkomorzynej, panu Jakubowi Zarzeckiemu, o którym słyszeliśmy opowiadanie pana Wincentego.

Ta „obrzydła chata”, jak ją nazywano we dworze, na którą pani Idalia patrzeć nie mogła, jakby jej na przekorę mieściła się tuż pod parkiem, siedziała jej pod bokiem, śmierdziała i zawadzała. Wyrugować zaś z niej gracjalisty* nie było sposobu ani prośbą, ani groźbą, prawo miał za sobą.

W skutku podejrzeń, że stary sługa podkomorzynej coś o jej zniknionych kapitałach wiedzieć musiał, chcąc go po trosze mieć na oku, nie bardzo się pozbywano człowieka, z innych względów niecierpianego i nieznośnego dla państwa Manczyńskich.

Chodziły o ukryciu, przekazaniu tych sum, bez śladu gdzieś utopionych, wieści najdziwniejsze, a choć nie przypuszczano, aby je mógł stary Jakub zagarnąć, domyślano się, iż wiedzieć o nich niezawodnie musiał. Nic z niego jednak wydobyć nie mogło żadnej wskazówki: milczał uparcie; grożono i dręczono go na próżno, odpowiadał ciągle jedno:

— Nieboszczka zrobiła, co chciała, a przede mną, sługą, spowiadać się nie miała potrzeby.

Owa „obrzydła chata”, biedne schronienie zubożałego gracjalisty, znajdowała się tuż pod parkiem. Był to przed laty tak zwany folwark, zapewne bardzo dawno zbudowany, z dachem pogarbionym, wysokim, podzielony w środku sienią na przestrzał i składający się po jednej i drugiej stronie z dwóch izb z alkierzami*. Mała przypierająca doń przybudówka mieściła składy, a oprócz niej była szopka dla koni i bydła, w której dziś jedna się tylko krowa chuda mieściła.

Wiadomo było powszechnie, że podkomorzyna umierając miała zamiar najwierniejszemu słudze naznaczyć dożywotnią pensję, ale stało się, że umierając tak zajęta była rozporządzeniem tym, co miała (w sposób dziwnie tajemniczy), iż czasu jej nie starczyło na to rozporządzenie.

Zarzecki, mało płatny, dużo stosunkowo poświęcający na wychowanie dzieci, nie zebrał sobie żadnego zapasu, ufał, że pani o nim nie zapomni i z głodu mu umrzeć nie da. Stało się inaczej i został bez grosza we dworku z ogródkiem.

Około jego mieszkania widać już było ubóstwo wielkie: płoty się ledwie trzymały, dach był mocno uszkodzony i poprawiany licho, wszystko dokoła w zaniedbaniu i nieładzie.

Wszedłszy do dworku, w prawo była naprzód izba większa, przeznaczona niegdyś do przyjmowania obcych ludzi, lecz ci teraz nigdy tu nie bywali. Ubóstwo ma przyjaciół mało. Stała ona prawie pusta, bo nikt się jej uporządkowaniem i ozdobieniem nie zajmował. Stara, odarta kanapka, stół bez okrycia, kilka krzesełek, z których ani jednego całego nie było, komoda niezgrabna, na niej krucyfiks i dwa zeschłe bukiety kwiatów, piec zabrukany, na ścianach Chrystus i kilka religijnych obrazków — czyniły pokój gościnny nad wyraz smutnym, jakby opuszczonym. Podłoga, też pobutwiała w kilku miejscach, przejście przezeń niewygodnym czyniła. Jedno okno na zawsze zamknięte okiennicą, drugie przez szyby zapylone niewiele światła wpuszczało.

W drugim, przytykającym doń, widać było łóżeczko zasłane, stoliczek przy nim z potłuczonym zwierciadełkiem, na kołkach u ścian kilka sukienek, na półce trochę książek i duży stos nut w nieładzie. Zwitki ich i oprawne zeszyty walały się po kątach. Ta, co tu mieszkała, nie miała widocznie czasu pomyśleć o sobie i swoim schronieniu; czuć było, że tu jak w gościnie przebywała.

Drzwi zamknięte i zastawione dzieliły izdebkę od przyległego alkierza, do którego się wchodziło od sieni.

Alkierz ten był mieszkaniem pana Jakuba Zarzeckiego. Tu nieład panował jeszcze większy. Izba o jednym okienku, wąska a długa, z piecykiem czarnym, z lichym łóżeczkiem w kącie, wygniecionym i zmiętym, zawierała nagromadzone, natłoczone całe ubogie mienie człowieka. Był to jakby skład najobrzydliwszych rupieci. Odzież porozwieszaną na kołkach, starą, wynoszoną, łachmanami nazwać było można. Kapoty z brudnymi kieszeniami płóciennymi, surduty bez guzików, kurtki zbielałe od noszenia — wisiały jedne na drugich.

Na co tylko padło oko, zasmolone było, opylone, zszarzane, stare, zużyte. Po kątach walały się buty, stały strzelby, leżały siodła, chomąta, uprzęże, worki, rzeczy wreszcie, których przeznaczenia dawnego trudno już było odgadnąć.

Najwięcej jednak uderzało tu nagromadzenie mnóstwa kawałków drzewa, kółek, trybów, niby wzorów do machin, których i na półce, i na szkle, i pod szkłem, i na piecu, i za piecem było mnóstwo. Małe narzędzia ślusarskie, noże, świdry, dłutka, licho w kawałki drzewa pooprawiane, zużyte, kupką leżały na oknie. Obok nich na stoliku ogromna książka do nabożeństwa, okulary i różaniec spoczywały pospołu. I tu stał mały krucyfiks czarny z Chrystusem.

Czego nie widać było wprawdzie, ale co mocno czuć się dawało, razem z wonią stęchlizny, skór, wilgoci i brzydkiego tytuniu — to wódka.

Tego dnia, gdy hrabia w „Zielonej Budzie” nocował, pod wieczór siedział w swojej izdebce na łóżku Zarzecki, sparty na ręku i zadumany — powierzchowność za nim nie mówiła. Był to silny, dosyć słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy mocno zaczerwienionej, z wąsem podstrzyżonym, z głową trochę wyłysiałą.

Spojrzawszy nań, każdy w nim czuł człowieka silnej woli, a może mało rozwiniętej inteligencji.

Oblicze więcej nie mówiło nic — patrzał dziko, surowo, jak każdy, co zmuszonym był całe życie walczyć, stać na straży, zamachy odpierać, spokoju nie mieć ani się go spodziewać.

W tej wojnie, z całą duszą w niej się zatopiwszy, Zarzecki żył jak salamandra w ogniu, zbrojąc się powłoką nieprzebitą. Można było sądzić, że stracił poczucie wszystkiego, co się na świecie działo, oprócz obowiązku nieustannej obrony od napaści. Sam nawet z sobą pozostawszy czuwał, jakby się do walki jakiejś gotował lub zaledwie ją przebył, czekając powrotu. Książka na litanii roztwarta leżała przed nim, ale mrok mu wczesny w ciemnej izdebce przerwał modlitwę — oczyma rzucał to na krucyfiks, to na swe kółka i tryby na stole porozrzucane.

Siedział tak jakiś czas nieporuszony, gdy drzwi uchylono i krokiem nieśmiałym weszła dziewczyna ubogo ubrana, której twarz w największej z odzieżą zaniedbaną była sprzeczności.

Zdawała się jakby przebraną, do innego ubioru będąc stworzoną i nawykłą. Piękną była, a rysy niemal arystokratycznej tej piękności wybladłe, wynędzniałe, nabierały uroku z wyrazu trwogi, smutku i zgnębienia, który się na nich wycisnął. Czoło i oczy zdradzały istotę, w której myśl mieszkała jakby uciśnięta w więzieniu, wyrwać się z niej nie mogąc, zmuszona ukrywać.

Nędzna sukienka nie mogła zeszpecić kształtów młodzieńczych, których cierpienie nie nadwerężyło jeszcze; mała chusteczka zblakła okrywała ramiona ślicznych form, a włos bujny, choć związany bez starania i zgnieciony na głowie, wyrywał się z niewoli puklami, które spadały w nieładzie. Widać było, że nie miała ani czasu, ani ochoty myśleć o sobie, przygnębiona wielką, nad siły niedolą. Nieszczęście to niosła z pewną dumą i niemal zobojętnieniem, jakie obycie się z nim nadaje.

Wchodząc, w progu jeszcze wahała się nieco, czy się nie cofnąć — lecz ojciec zobaczywszy ją głowę podniósł i twarz jego nasrożona, gniewna niemal, przybrała wyraz słodyczy i rozrzewnienia, który ją wnet zmienił zupełnie.

Była to Lucia, córka Zarzeckiego, o której słyszeliśmy, że staraniem podkomorzynej wychowywała się w klasztorze i słynęła jako wirtuozka. Twarz jej wcale ojcowskich rysów nie przypominała. Wpośród tej nędzy, co ją już obwinęła całą, wydawała się jak postać z innego świata, z innej atmosfery, wciągnięta siłą fatalności w krąg, do którego nie była ani przeznaczoną, ani doń nawykłą.

Ubóstwo, praca inaczej się znaczą na człowieku, do innych go ruchów i form naginają. W Luci widać było resztki swobody jakiejś i dni lepszych — przysłonione siłą z rezygnacją mężną. Piękna twarzyczka bladą była, oczy jakby od łez i bezsenności zamglone, ból wypiętnował ślady swej stopy na ustach i czole.

Ojciec, spojrzawszy na nią, jakby przez poszanowanie wstał i powiódłszy po czole ręką drżącą, westchnął. Z jakąś pokorą, niemal jak winowajca, spytał jej:

— A cóż tam, Luciu moja, a matka?

— Zasnęła — odpowiedziała córka głosem poważnym i smutnym. — Chciałam…

Zbliżyła się krok jeszcze, biorąc w ręce końce chustki i bezmyślnie je zwijając.

— Chciałam z ojcem pomówić.

Z niejaką trwogą obejrzał się Zarzecki, stołek jej przysunął, a sam siadł na dawnym swym miejscu, na krawędzi łóżka.

Lucia nie chciała usiąść, sparła się z lekka na poręczy i stała, spoglądając z boleścią po ojcowskiej izbie; oczy jej odwracały się ze strachem od tego nędzy widoku. Lecz nie miała ich na czym zatrzymać, gdzie odwrócić, aby się nie spotkać z odrażającym brudem i nieładem.

Domyślając się może przykrego przedmiotu rozmowy, której córka żądała, nie śpieszył z jej rozpoczęciem Jakub — córce też zagaić ją niełatwo przychodziło.

Obejrzała się raz jeszcze po izdebce i oczy zwróciła wprost na ojca.

— Kochany ojcze — odezwała się, ale łzy i stłumiony płacz mowę jej zatamowały. Co prędzej chustkę przyłożyła do twarzy i zbierając się na męstwo, zwyciężywszy słabość niewieścią, poczęła śpiesząc żywiej: — Kochany ojcze, głowę tracę, nie wiem już, co poczynać. Jeść prawie nie mamy co, kupić nie ma za co, sprzedać… już nie wiem, czy znajdę co jeszcze.

Rozpostarła piękne ręce, które nie były widocznie do ciężkiej pracy stworzone, a ona się już na nich krwawo wypiętnowała.

Stary zasłonił twarz dłońmi, milczał czas jakiś.

— Nie rozpaczaj — rzekł — nie rozpaczaj, miłosierdzie Pańskie sługi swojego nie opuści, ulituje się Chrystus Pan, jeśli nie nade mną niegodnym grzesznikiem, to nad wami. Modliłem się, modlę — cóż ja więcej mogę?

Lucia stała pogrążona w swej boleści, nieruchoma.

— A! nie wątpię i ja o miłosierdziu Bożym — odezwała się wzdychając — ależ Bóg przykazał myśleć o sobie, ratować się. Matka leży chora, ja na chwilę odstąpić jej nie mogę i zapracować też nie potrafię będąc tutaj. Zygmuś ledwie sobie daje radę. Skądże dalej i co weźmiemy dla matki?

Głos jej słabł, stary w krucyfiks oczy miał wlepione.

— Wątpimy o miłosierdziu Bożym — rzekł — i dlatego ono nie przychodzi. Los nasz ciężki, ale Bóg sprawiedliwy, a myśmy niewinni, że cierpimy, więc się ulituje. Pracowałem poczciwie, sumienie mam nie obarczone… gdyby moja dobrodziejka kilka godzin dłużej była na świecie pożyła!…

Lucia ciągle łzy ocierała.

— Coś przecie radzić i robić potrzeba! — zawołała.

— Cóż radzić! co tu poradzić? — westchnął stary — znosić musimy w pokorze, co Bóg zesłał, za grzechy nasze. Opatrzność nas nie opuści.

— Ojcze kochany — z cicha dodała córka — wszyscy mówią, że nieboszczka oddała ci jakąś opiekę nad tymi skarbami; czyż za to nic by ci się nie należało, czyż nie mógłbyś…

Stary porwał się z łóżka nagle i przerwał gwałtownie.

— Powtarzasz plotki nie do rzeczy, ja o żadnych skarbach nie wiem, nie mam ich, a gdybym o nich wiedział, gdybym je miał, złamanego szeląga, mrąc z głodu, z nich bym nie wziął dla siebie. Co cudze, święte. Życie ludzkie mała rzecz, a sumienie wielka. Bez niego człowiek — bydlę… Kto ci tym głowę nabija! To są brednie. Któż takiej jak ja hołocie daje do strzeżenia skarby, jakby już innych uczciwych ludzi nie było na świecie! Dajcie mi pokój z tymi głupimi skarbami!

Stary Zarzecki począł rzucając się chodzić po izdebce, córka już się odzywać nie śmiała, stała z oczami spuszczonymi.

— Mój drogi ojcze — rzekła — ja to powtarzam, co tu ludzie plotą.

Jakub ruszył ramionami.

— Dajże choć ty mi z tym pokój — odezwał się.

— Jest inna rada jeszcze — mówiła córka.

— Jakaż? proszą! — przerwał pan Jakub z widoczną niecierpliwością.

— Moglibyśmy się pozbyć tej kuli u nogi, tego nędznego dożywocia, które państwo Manczyńscy podobno odkupić pragną — mówiła Lucia. — Dla nas z niego nic… jest to ledwie dach nad głową. To, co by nam za nie dano, starczyłoby może na przeniesienie się do miasta. Tam ja, choć biednie, moją pracą bym was utrzymać mogła. Tu ledwie tyle znaczę co po prostu sługa, tam bym mogła więcej…

O! — dodała — nie godzi się nam narzekać, ale jakże nas opuściła ta pani nasza, dla której pracowaliście całe życie!

Płacz przerwał jej mowę, a stary odezwał się gwałtownie:

— Ani słowa na tę świętą kobietę. Wy jej nie znaliście, jam jeden znał ją i jej serce. Niewinna ona, że Bóg, życia jej poskąpiwszy, nie dopuścił zrobić, co chciała!! W tym była wola Jego przenajświętsza, przed którą się ukorzyć potrzeba…

Bóg wie, co robi! Wtrącił nas w nędzę łaską swą, aby wypróbować, krzyż z ręki Jego całujmy!

Chatę porzucić! — mówił dalej — do miasta się wynosić, gdzie i zagonu, i grzędy, i dachu nawet nie będzie, aby żyć z twojej tej biednej muzyki. Z muzyki!… Aleś ty sama sobie nią ledwie mogła starczyć, a chcesz nas żywić! Albo to ja nie znam miasta! Daj ty mi pokój z tymi romansami… Niech tylko mój młyn stanie, a jutro ja nikogo nie potrzebuję. Ja go mam w głowie cały, niedługo na to czekać.

O! ja wiem — począł nagle zmieniając głos — Manczyński by się nas stąd zbyć chciał, bo mu się zdaje, że przeze mnie na niego oczy nieboszczki patrzają — wie, że ja na jego pańskie fumy mam oko i co o nich myślę, to mówię. Czuje we mnie starego sługę podkomorzynej — jestem mu solą w oku.

— Tak — szepnęła Lucia — a on nas prześladuje i nęka; po cóż się mamy upierać tu siedzieć, gdzie i nam źle, i z nami. Wynieśmy się stąd! Uciekajmy! Ja dla siebie o litość nie proszę, zniosłabym i zniosę wszystko… miejcież litość nad biedną matką. Co tylko z sobą przywiozłam z miasta, poszło wszystko, matka ma się gorzej co dzień — ją ratować trzeba!!

Zachmurzył się Zarzecki, zamyślił, poczynał coś mówić i zamilkł, wreszcie odezwał się burcząc:

— No, to jedź! jedź do miasta! Ja to rozumiem! Tobie tu z nami źle. Rzuć matkę i mnie, jedź!…

Zaledwie tych okrutnych słów dokończywszy, spojrzał na córkę Zarzecki i zobaczył ją zachodzącą się od płaczu, który, próżno chusteczką twarz cisnąc, utulić usiłowała, gdy się ku niej rzucił z załamanymi rękami.

— Luciu! dziecko moje najdroższe — wykrzyknął — daruj mi, plotę, sam nie wiem co, głowę tracę. Przepraszam ciebie Daruj! Tak! Rozum mnie odszedł! ciężar na mojej biednej głowie za wielki. Tyś najlepszym z dzieci, a ja najnieszczęśliwszym z ludzi! Zlitujcie się nade mną!

Tchnął ciężko.

— Troszkę tylko swobodniejszej myśli, a wnet mój młyn dokończę i co zechcę, na nim zarobię. Mam go tu — stuknął się w czoło — ale ręce słabe drżą i modeluszu* wystrugać nie mogę. Trochę cierpliwości… święty Józef, patron robotników, pomoże, dokończę prędko! Tymczasem sprzedać, sprzedać wszystko do ostatniego łachmana, powróci się to z nawiązką! Powiadam ci!

Córka nic już nie odpowiadając wyjść chciała, gdy Zarzecki, który rozgadawszy się umilknąć nie mógł, wstrzymał ją.

— Bądź spokojna — rzekł szybko — jutro pójdę do miasteczka; jest jeszcze zegarek, który mi nieboszczka darowała, nie chciałem się z nim rozstawać, dam go w zastaw; mam po ojcu sygnet — niech i ten idzie. Wszystko się to wykupi, gdy młynek stanie. Bóg łaskaw.

Lucia odzyskawszy trochę męstwa pocałowała go w rękę i udając uśmiech szeptać poczęła:

— Niech mnie ojciec posłucha! Na co to wszystko! jedźmy do Lublina, zbądźmy się tego nędznego dożywocia! Tam i model młyna łatwiej będzie dokończyć. Dla matki znajdziemy radę lekarza, wygody większe, ja lekcje będę dawała, wyjdziemy przynajmniej z tej nędzy, jaką tu cierpimy!… Ojczulku drogi! oddajmy im za co bądź to dożywocie — to zguba nasza!

Jakub z głową skurczoną znowu chodzić począł po izbie.

— Co nas tu trzyma? — wtrąciła Lucia.

— Co mnie tu trzyma? serce! jam tu wyrósł i zestarzał — rzekł Jakub — ja nie wiem, czy gdzie indziej bym wyżył! Ja tu jeszcze widzę choć cień mojej nieboszczki. Dla mnie stąd iść, gdyby do pałaców, to wygnanie! Mnie się rozedrze serce!

Głód! nędza! — dodał gwałtownie — ale nikt z głodu nie umiera! mnie aby kawał suchego chleba, więcej nie potrzebuję…

— Ale matka! matka! — odezwała się Lucia ręce łamiąc.

Wyraz ten zamknął usta staremu; padł na łóżko i oczy zakrył.

Lucia, już widząc, że wszystkie prośby daremne były, wychodzić miała, gdy Jakub wstał, do piersi ją przycisnął i całując w głowę, zamruczał:

— Stanie się, co Bóg chciał. Stanie się — dla was biedaków trzeba zrobić wszystko!… Już zrobię, zrobię, co można!… Niech tak będzie. Nie płacz! — Miłosierdzie Boże wielkie!

Przerywanym głosem mówił niewyraźnie, Lucia wymknęła się płacząc.

Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, Zarzecki upewniwszy się, że nie powróci, zbliżył się do łóżka, schylił, dobył spod niego flaszkę zieloną, zatkniętą korkiem szmatką obwiniętym, i napił się z niej śpiesznie, kryjąc natychmiast na dawne miejsce.

Ostry zapach prostej kotłówki rozszedł się po izdebce. Twarz pana Jakuba zarumieniła się nieco, życie w niego wstąpiło, poruszył się raźniej i począł przewracać na stole rozrzucone tryby i kółka, które drżącymi rękami łączył z sobą i układał, cały zajęty nimi.

— Ja im pokażę — szeptał — tym wszystkim panom mądrym mechanikom, co może prosty człek przy pomocy Bożej, gdy trochę oleju ma! Że będzie młyn, to będzie, i to taki, jakiego świat dotąd nie widział…

Stał jeszcze u okna pochylony nad kółkami, gdy krzyk dał się słyszeć niedaleko za płotem ogródka, łajanie głośne, wrzawa jakaś. Musiała to być rzecz powszednia, bo z początku niewiele zważał na nią Zarzecki, w końcu jednak zmarszczyło się czoło, ręce trząść zaczęły, ruszył się, jakby chciał wybiec, potem wstrzymał i półgłosem odmówił powolutku zdrowaśkę.

Kroki jakieś zamaszyste, gwałtowne, szybkie w sieni się słyszeć dały, zbliżyły, drzwi otwarły się z łoskotem.

Za progiem ukazał się mężczyzna młody, w czapce na głowie, ubrany kuso, w długich butach, z fizjognomią i postawą znamionującą pisarza prowentowego, miną zuchwałą i drwiącą.

Nie miał ochoty wchodzić do izby i zawołał stojąc w sieni:

— Znowu acana drób był w szkodzie! Pókiż to tego będzie? Każę pozabijać, jak Pana Boga kocham — pozabijam! Mam już tego dosyć! Het wypaśliście mi kawałek zboża, nie dosyć że tu siedzicie na łasce.

— Mości Więckowski — odezwał się, biorąc w boki, Zarzecki — drób mi pozabijajcie, ale mi się do mojej chaty zuchwale nie wdzierajcie, bo u mnie też kij stoi w kącie! Słyszycie?

Pan Jakub poruszył się, młodzieniec uskoczył nieco do sieni.

— Ho! ho! — warknął — na tych, co się z kijmi porywają, są dyby, łańcuszki i sąd.

— Więckowski! — krzyknął stary — ej! do pasji mnie nie przyprowadzaj, smarkaczu ty jakiś. Powiadam ci, jam w domu u siebie pan, choćby na barłogu… nie waż mi się na próg!

Pisarz, który niedawno był tak butny, cofnął się jeszcze w tył, znacznie straciwszy na fantazji i ochocie do boju.

— Przecie ja tu rozbijać nie przyszedłem — rzekł znacznie się mitygując. — Robię moją powinność pańskiego pilnując, a jeśli i grożę, to muszę. Zdaje mi się, że gdy przychodzę przestrzegać, to mi kijem grozić nie wypada.

— Bóg zapłać za łaskawą przestrogę — odparł stary — całuję nóżki asińdzieja i wynoś mi się, pókiś cały.

— Kiedy Pan Bóg kogo zgubić chce — huknął pisarz — to mu rozum odejmie. Tak i z wami! Sami biedy szukacie, w zgodzie z wami żyć, żeby człek chciał, to nie można.

— Bo ja ani zgody, ani przyjaźni waszej i dworu nie żądam — odparł Zarzecki — a co mi po nich? Wojna to wojna!

— A któż ją poczynał? — ciągnął nie ustępując Więckowski.

Stary odwrócił się ku stołowi, nic już nie odpowiadając. Więckowskiemu widocznie się chciało go wyciągnąć na rozmowę, bo nie ustępował.

— Z wami nawet pogadać po ludzku i po sąsiedzku nie można — dodał łagodniej — choćby człek najlepszą wolę miał.

Stał ciągle w progu.

— Masz mi jeszcze co do powiedzenia? — spytał sucho Zarzecki.

— Może by się i co znalazło — rzekł zupełnie spuściwszy z tonu pisarz — ale kiedy z panem trudno.

Stary ochłonął był także, a może znudzony samotnością potrzebował się bodaj wykłócić, byle rozerwać.

— No, masz co gadać, to wchodź, ja też ludzi bez racji nie zabijam. A drzwi zamykaj.

Usłyszawszy ten rodzaj zaproszenia Więckowski czapkę zdjął, próg przestąpił nieśmiało i drzwi za sobą, wedle rozkazu, zamknął ostrożnie.

— Jak Boga mego kocham — począł — słowo daję, że pan by na tym lepiej wyszedł, gdyby ludźmi nie posponował.

Jakub, oparty oburącz o stół, słuchał stojąc wyprostowany.

Pisarzowi się nie kleiło, nie mógł powiedzieć, co chciał, a miał coś widocznie na sercu.

Zarzecki uspokojony słuchał i patrzał.

— Nie, bo co prawda, to prawda — ciągnął powoli Więckowski — dwór na was nastaje bez miłosierdzia, człowiek by swój swojemu rad i pomóc, a za to jeszcze obrywa. I tyle.

Drób robi szkodę, sam go widziałem we zbożu, jak mi Bóg miły. Ano co? Ich tam przez to licho nie weźmie, na wróble by się złożyło, żeby zaś kiedy choć poczciwe słowo usłyszeć.

Mówił ciągle powoli, poczynając po trosze, jakby spodziewając się, że Zarzecki mu coś odpowie; ten stał, patrzał pogardliwie i nic nie odzywał się.

— Ja bo nie jestem złym człowiekiem, tak mi Boże dopomóż — mówił Więckowski — pan mnie zna, z duszy bym rad jak najlepiej, ano dwór na was zawzięty… — To prawda!

— Wiem ja o tym nie od dziś — rzekł wreszcie Zarzecki. — Na czyim wózku jedziesz, tego piosnkę śpiewać musisz, kochanku, to darmo… Jak mnie tu kochają, tom już doświadczył na mojej skórze. Bóg tam z nimi!

Więckowski poufalej na krok się zbliżył.

— Pan to jeszcze jak pan — rzekł cicho — najgorzej zawzięta sama pani. Ta, gdyby mogła, wykurzyłaby was stąd jednej godziny.

— To tylko bieda, że nie może! — roześmiał się Zarzecki.

— Ano nie może — potakując powtórzył pisarz — powiada, co sam na uszy swoje słyszałem, że w tę stronę ogrodu nie chodzi, aby na obrzydłe chałupsko nie patrzeć.

— Albo ja ją proszę, żeby się mojej chacie przyglądała? — wtrącił stary.

— Mnie się zdaje — mówił Więckowski — że sam pan, który, między nami mówiąc, pod pantoflem u niej siedzi, pan dałby wam piękny grosz za wykupno tego dożywocia.

— Hm! — przerwał stary — dla mnie też to coś warte, że ja im siedzę pod nosem i zawadzam — toć satysfakcja.

Więckowski, zupełnie rozbrojony, zapomniawszy o kłótni, roześmiał się, stary także.

— Żebym ja był na miejscu waszym — wtrącił pisarz — pal ich diabli!

— Niech ich palą! — potwierdził Zarzecki. — Ano, powiedz ty mi szczerze, czy oni cię z tym przysłali?

— A! Boże uchowaj! — ofuknął pisarz gorąco. — Czym się to ja zdał na parlamentarza? Ależ bo patrząc na wasze życie litość bierze, ta to bieda nad biedami.

— Pewnie — odezwał się pan Jakub powoli cedząc. — Widzisz acan, panie Więckowski, ucz się. Toż samo cię czeka, jak poczciwie lat trzydzieści wysłużysz.

Pisarz głową pokręcił.

— Taka dola nasza!

— Ale czyste sumienie, bratku, także coś warte — dodał spokojnie Zarzecki. — Ja nie narzekam na nic, a najmniej na nieboszczkę, bo gdyby jej był Bóg na godzinę życia przedłużył, stałoby się inaczej! inaczej! Bogu się nie podobało, wola Jego święta!

Więckowski z podziwem patrzał na starego słuchając.

— Co to oni plotą, proszę pana Jakuba — odezwał się — jak w bęben biją, że wszystkie te miliony, co przepadły, nieboszczka do waszych rąk oddała?

— A wam jak się zdaje — rzekł stary — hę?

— Juści miała sąd, opiekę, familię, a gdzieby zaś… — głową kiwając mówił pisarz. — Gdzieby zaś!…

— Gdzieby zaś miała miliony te dawać w ręce takiej hołocie jak ja? — zaśmiał się stary.

Więckowski pilno mu spojrzał w oczy.

— Czy wy słyszeliście, że we dworze was hołotą nazywają? — spytał po cichu.

Zarzecki się uśmiechnął.

— Jakżebym nie słyszał! Toć to poszło już we zwyczaj hołotą nas traktować. Bo i prawda, co hołota, to hołota!…

— Gdybyś pan miliony takie w ręku miał, takiej byś biedy nie zażywał! — dodał Więckowski.

— Widzisz acan, cudze — to święte. Gdybym je i miał, nie tknąłbym. Jest o tym przykazanie Boże.

Pisarz głową pokręcił.

— Jak ono tam jest, to jest, a mnie was żal, jak Boga kocham!

— Bóg zapłać, a cóż mnie po tym! Chleba z tego nie upiekę — śmiał się stary.

Pisarz stał ciągle, nie mogąc ni rozmowy dokończyć, ni wyjść, ani się może wydać, z czym przyszedł. Obejrzał się parę razy ku progowi, jakby czegoś oczami szukał. W izbie mocno zmierzchało. Jakub zdawał się czekać tylko, aby się wyniósł nareszcie.

Jakiś czas milczeli obaj.

— Niech się pan nie gniewa za ten drób i za mój impet — rzekł pisarz — pan sam wie, co służba. Ale bo nie pilnują, jak Boga kocham. Dobranoc!

— Dobranoc — odparł stary sucho.

Pisarz już się za drzwi wynosił, gdy usłyszał za sobą:

— Słuchaj no, panie Więckowski, jeżeliby tam gadanie było, czy ja dożywocia nie sprzedam, wiesz co, dokuczyła mi już ta bieda, powiedz, jak mi dobrze zapłacą, pójdę stąd! Pal ich diabli!

Zdziwiony niezmiernie Więckowski szybko się odwrócił.

— Czyż naprawdę? — spytał.

— Ja na żarty nigdy nic nie mówię — rzekł Zarzecki smutno — żonisko chore, ja nie zdużam, córka nie wydoła, trzeba gdzie indziej kąta szukać, choćby zakrystiana w kościele.

Dziwnym głosem to mówił, jak złamany i zmuszony.

— Niech zapłacą dobrze, wyniosę się — dodał — tylko ani skryptu, ani papierka, ani żadnego terminu znać nie chcę; gotowy grosz, od razu cały. Co robić! Ze łzami pójdę stąd, gdzie się życie strawiło — ano nie ma tu już ani mojej starej jejmości, ani starego nic. Wszystko nowe i kiepskie, moja tylko bieda stara. Machnął ręką.

— Pal ich diabli!

Więckowski nie śmiał już pytać raz drugi.

— Ja o tym jaśnie pani doniosę — rzekł — a zdaje mi się, że rada będzie.

Zarzecki powtórzył raz jeszcze z rodzajem rozpaczy:

— Pal ich diabli!

— No to dobranoc!

Pan Jakub głową kiwnął tylko i padł na łóżko jak wysilony, dobył spod niego flaszkę powtórnie i pociągnąwszy z niej łyk znowu, zatkał ją i przychował.

W izbie już było prawie zupełnie ciemno. Skrzypnęły drzwi, weszła powoli Lucia, oburącz niosąc miskę, którą chciała postawić na stole. Zobaczywszy ją stary z dala zrobił jej znak, że jeść nie chce.

— Idźże ty mi z tym jedzeniem — odezwał się ochrypłym głosem — nie wezmę w gębę. Karm matkę, jedz sama, ja nic nie potrzebuję.

— Ale, ojcze kochany…

— Nie potrzebuję, nie chcę, nie będę jadł — powtórzył stanowczo.

Lucia stała jeszcze, nie wiedząc, czy ma go posłuchać, gdy Zarzecki dodał:

— No, ciesz się, ciesz — postawiłaś na swoim, wyniesiemy się stąd. Opłaczę ten dzień, gdy o kiju wywlokę się z Żabiego — ano, kiedy mus, to mus. Ty masz więcej rozumu ode mnie, słuchać trzeba. Sam ginąć mam prawo, a was morzyć nędzą i głodem prawa nie mam.

Odepchnął ręką misę raz jeszcze i nie dając jej mówić, zakończył podniesionym głosem:

— Kiedy ci mówiłem, że jeść nie będę! Łzy połknę, a jadło by mi przez gardło nie przelazło. Idź z tym, wy tego więcej niż ja potrzebujecie.

Podparł się na ręku i wpółgłośno począł się modlić.

— Boże miłosierny, któryś wybawił z rąk nieprzyjaciół…

Córka stała jeszcze przez chwilę, niepewna, jak ma postąpić, i widząc upór ojca, musiała się zawrócić. Wyszła ze Izami w oczach.

Jakub różaniec na rękę wziął i po izbie chodząc zwyczajne swe modlitwy na pamięć po ciemku odmawiał. Świecy ani ogarka nie było.


* * *


Pan pisarz Więckowski, który z takim impetem i wrzawą wpadł do dworku Zarzeckiego, a wyszedł z niego zamyślony i pomieszany, był choć niewielkiej ekstrakcji*, ale wielkich nadziei młodzieńcem.

Umiał się, jak to dawniej mówiono, akomodować*, być złym i dobrym, pokornym i zawadiaką, insynuował* się zręcznie w laski każdego, stawał potrzebnym, wykręcał z biedy i obiecywał wiele na przyszłość. Mówiono, że poczynał od kuchcika, ale on się tego wypierał, i owszem, procedencję* sobie obywatelską chciał nadać. Nie szkodziło mu to, że z twarzy i postawy był wcale niczego, a we święta i niedziele, gdy się wystroił, wziął półkoszulek biały, krochmalony, mankietki z guzikami, buty nowe, rękawiczki przeprane, ale całe, gdy łańcuszek wywiesił na kamizelce, w kościele parafialnym panny ekonomówny i garderobiane z przyjemnością na niego spoglądały. Kawaler był cale przyzwoity z daleka. Włosy miał rozdzielone aż do karku, wąsik ciemny, podkręcony do góry i minę dostatecznie impertynencką.

Panny, na które nie patrzał, zadawały mu dumę i ambicję, może nie bez przyczyny, gdyż oczyma strzelał dosyć wysoko.

Co mu się w głowie marzyło, z tego się nie spowiadał, a mało z kim się zadawał. Stosunki tylko, których potrzebował, umiał utrzymywać i czuwał nad nimi.

We dworze jedną z potęg przystępnych dla pana Więckowskiego była wspaniałej postaci, naśladująca swą panią ruchami i mową, ale niezbyt już piękna i nie bardzo młoda, panna Barbara Drobisz.

Była ona powiernicą i pełnomocną Idalii, której od młodości jej służyła. Sam pan Onufry szanować ją musiał, gdyż opinia panny Barbary była wyrocznią dla pięknej Idalii, która wolała gotowe zdania przyjmować, niż pracować nad stworzeniem ich sobie. We dworze wszystko padało przed nią i starało ująć sobie. Mówiono po cichu, że przyjmowała prezenta; Więckowski, który ich ofiarować nie mógł, służył w inny sposób. Przymilał się, wzdychał, czcił i w rękę całował pannę Drobisz, pochlebiał jej, donosił, słowem, był na jej rozkazy. To uwielbianie zdawało się jej miłym i dała mu dowody łaski, kilkakroć z drażliwych ratując go sytuacyj. Ekonom i rządca zaczynali mu pobłażać widząc, że go nie wysadzą. Więckowski niekiedy z rana, a wieczorem zawsze chodził z raportami do niej.

Parę razy widziano go przy jednym z nią stoliku pijącego kawę, co go wysoko postawiło w opinii dworu.

— Licho go nie brało — mówiono po cichu — wiedział, gdzie strzelić! Niegłupi chłopiec.

Zapewne skutkiem dobrego słowa, którego mu u pani dać nie omieszkała protektorka, Więckowski miał to szczęście, że mu zlecenia ważne powierzano. Nic dziwnego, że w takich stosunkach z nią będąc, wprost ze dworku Zarzeckich udał się młodzieniec ku mieszkaniu panny Barbary. Faworyta pani miała niedaleko od apartamentów parę pokoi, które zajmowała, a że elegancja była tu w modzie, u panny Drobisz pokoiki cale ładnie wyglądały. I mebelki, i kwiaty, i dywaniki — i wszystko, co należało do przyzwoitego tonu, tu się znajdowało. Ludzie zaręczali, że w biurku miała kapitaliki, gdyż pamiętała o jutrze. Pani Idalia obsypywała ją prezencikami, pan Onufry kilka razy w rok wkupywał się w łaski. Bez Basi pani żyć nie mogła, na jej zdaniu polegała we wszystkim i wymagała, aby cały świat podzielał jej zaślepienie dla Basi. Kto się naraził pannie Drobisz, ten się z Żabiego musiał wynosić.

Właśnie po herbacie w oknie od ogrodu siedziała faworyta odpoczywając, gdy na palcach, nisko się kłaniając, wsunął się Więckowski i przyszedł ją w rączkę pocałować.

— Cóż to ja pana dziś nie widziałam? — odezwała się dosyć grubym głosem panna — i tak późno przyszedłeś?

— A bo to znowu miałem taką historię z Zarzeckim, że o mało do awantury nie przyszło.

Panna Barbara całej rodziny Zarzeckich cierpieć nie mogła.

— Cóż ta hołota znowu zmalowała? — przerwała panna.

— Zawsze oni po swojemu: kury w zbożu, drób w szkodzie, a powiedzieć słowo, to się stawią hardo — rzekł pisarz.

— Ale bo wy niepotrzebnie się delikatnie z nimi obchodzicie; tak im w oczy plunąć ostro, żeby aż w pięty poszło! — zawołała panna. — Co ich masz żałować! Wielka mi fanaberia — pan Zarzecki, co u podkomorzynej rondle pomywał.

Pisarz się roześmiał.

— Ja też ich nie menażuję* — rzekł — a co posłyszeli dziś ode mnie, popamiętają.

— Ano, to dobrze! Jak Boga kocham, że lubię pana za to. Tu nie ma co z nimi politykować, bo się to tylko rozzuchwala.

— E! — dodał pisarz — nosy oni teraz pospuszczali bardzo. Bieda wielka…

— Dobrze im tak, to łajdactwo jest! — mówiła żywo panna. — Pan i pani przez jakąś pamięć dla nieboszczki podkomorzynej ich menażują, a ja, gdybym na ich miejscu była, dawno bym to tałałajstwo precz wyrzuciła.

— A kiedyż mają dożywocie — odezwał się Więckowski.

— To niechżeby się procesowali! Podkomorzyna nie miała nawet prawa dawać od siebie takich zapisów… Won — i po wszystkim.

Pisarz nic nie odpowiedział.

— Mnie się zdaje — odezwał się po chwili — że jaśnie pani chciała im opłacić dożywocie, aby się zbyć tej chałupy z oczów.

— A wiesz acan, co wówczas odpowiedział stary? — zawołała panna — że na złość im tu będzie siedział. Za co złość, za to, że po śmierci podkomorzynej pociągał go sąd, aby wydał, gdzie pieniądze!…

A, przysięgam Bogu, że on wie o tym i palce w to umoczył. Kryją się tylko i ubóstwo udają, a do tego szelmostwa należeli. Przecież to całemu światu wiadomo — paplała stara panna — że podkomorzyna miała grube kapitały; a po śmierci ledwie tyle się znalazło, że na skromny pogrzeb pan jeszcze dla honoru familii dołożyć musiał. Gdzież to przepadło? kto mógł wiedzieć o tym, jeśli nie ten, u którego były wszystkie klucze! Co to gadać.

Słuchał z poszanowaniem Więckowski strzegąc się przeczyć.

— Teraz — rzekł — jakby jaśnie pani chciała tylko, mnie się zdaje, że oni by dożywocie puścili. Stara umiera, a w domu nie wiem, czy chleb mają.

— O! o! a taż piękna, edukowana panna, co tak do góry nosa darła i co gdzieś sławną była, że klepała po fortepianie?

— Krowę teraz doi! — rzekł Więckowski.

Panna Drobisz, plasnąwszy w ręce, śmiać się poczęła.

— Siadaj bo, panie Aleksandrze — odezwała się udobruchana — weź sobie krzesło. Powiadasz, że sprzedaliby dożywocie?

— Tak mi się zdaje!

— Pani dla tej chaty do ogrodu w tamtą stronę nie chodzi — mówiła panna Barbara — żeby się udało panu w sekrecie nabyć tę ruderę, obalić, precz znieść, a pani tym zrobić siurpryzę*, pewnam, że bardzo by rada była.

Wstała myślą tą ożywiona panna Drobisz.

— Jutro o tym z panem pogadać muszę, a kiedy myślisz acan, że temu radę dasz, to się podejmij; pewnam, że prezent dostaniesz.

— A! ja i bez tego gotówem, co panna Barbara rozkaże — rzekł Więckowski — choć z tym starym pijakiem niełatwa sprawa, ale już jakoś by się zrobiło…

— Jednej rzeczy by mi tylko żal było — dołożyła panna — że cokolwiek by się zażywili! Niechby to z głodu pozdychało, bo ja panu jeszcze raz powiadam — oni winni, że państwo w interesach i że te kapitały ich nie doszły! Stary Zarzecki wiedział o wszystkim, mówię taki, że umoczył w to rękę, to umoczył!

Więckowski tylko głową potwierdzał zdanie panny Barbary, która, wziąwszy do serca mocno nabycie dożywocia i zrobienie siurpryzy, postanowiła z panem o tym pomówić.

Niecierpliwa, zaraz po wyjściu pisarza zaczęła myśleć, jak by się najprędzej widzieć z panem Onufrym na osobności. Dnia tego już to było niepodobieństwem, bo z salonu go wywoływać nie chciała, a później dostąpić było trudno. Nazajutrz więc rano dopiero poszła wprost do pokojów pana Onufrego o tej godzinie, gdy zajęty toaletą, nikogo nie przyjmował. Panna Barbara miała do niego i do pani wstęp zawsze.

Małżeństwo, wedle cudzoziemskiego zwyczaju, miało osobne apartamenta i dwór oddzielny. Pan Onufry często nawet męskie towarzystwo przyjmował u siebie, bo miał salon kawalerski i kilka pokojów z wielkim urządzonych gustem. Odznaczała się szczególniej sypialnia i garderoba, w której się ubierał, a ubranie, jak u elegantki, stanowiło u niego ważną życia chwilę.

Domyśleć się łatwo, że mąż tak pięknej pani brzydkim być nie mógł i że dla wdzięku, jakim go Pan Bóg obdarzył, miał poszanowanie wielkie, pielęgnując go starannie. Był to mężczyzna więcej niż miernego wzrostu, bardzo kształtnej postaci, chociaż już trochę pulchny, twarzy białej i wesołej, oczu czarnych, włosów ciemnych, rysów bardzo regularnych a niewiele mówiących. Wszystkie ruchy jego, każdy krok zdawał się obrachowany na uwydatnienie piękności. Miał zwyczaj nawet z pomocą zwierciadeł utrzymywać nad sobą kontrolę. Kochał się w sobie jak w żonie swej, jeśli nie więcej. Od rana więc pan Onufry był zawsze wyświeżony, wymyty, utrefiony i ubrany wedle najświeższej mody. Toaleta zabierała mu dużo czasu, a przystępował do niej jak do spełnienia uroczystej jakiejś misji względem samego siebie.

Prędzej by się pewnie dopuścił małego przestępstwa jakiego niż lekceważenia mody i dobrego tonu. Człowiek był ani zły, ani dobry, lekki, pusty, bez woli i energii i nie widzący na świecie nic nad pozory i formy.

W towarzystwie najmilszym był, ale rachować na niego nie było podobna.

Tego rana właśnie zasiadł był do rozpatrzenia się w swych ślicznych rękach i paznokciach, mając przed sobą cały przyrząd służący do gładzenia, piłowania, szlifowania ich i polerowania, gdy panna Barbara wtargnęła doń ze zwykłą poufałością.

Zrazu inwazja ta w czasie uroczystej chwili ubierania trochę go zniecierpliwiła, lecz poznawszy pannę Drobisz uśmiechnął się i nie rzucając pilniczka przywitał ją głowy skinieniem.

Był to zwykły poseł, który mu rozkazy żony przynosił.

— Cóż tam kochana panna Barbara mi powie? — odezwał się wesoło. — Jak się dziś Idzia ma?

— Pani, chwała Bogu, zdrowa — poczęła panna stając nieco opodal — ja tu z pewnym interesem do pana hrabiego (tytuł ten sługi zawsze im dawały) przychodzę — ale wielki być musi sekret między nami.

Uśmiechnęła się złośliwie nieco, a pan Onufry, mocno paznokciami zajęty, odpowiedział jej uśmiechem, wracając co prędzej do ważnego zatrudnienia swego, którego przerwać nie mógł, gdyż to plan ogólny mu mięszało. Zbliżyła się panna Barbara i poczęła, obejrzawszy się dokoła, obawiając się być podsłuchaną:

— Wie pan hrabia, że podobno ta hołota już do takiej nędzy przyszła, żeby może i dożywocia się pozbyli! Stary Zarzecki wszystko poprzepijał, nie mają z czego żyć. Czy nie pora by teraz sprobować ich wykurzyć i mojej pani zrobić tym przyjemną siurpryzę…

Jak Boga kocham, proszę pana, można by, nic nie mówiąc, chatę nabywszy zrzucić, park rozszerzyć i dopiero panią, która tam nigdy nie chodzi, zaprowadzić. Toby dopiero była szczęśliwą! Słowo daję, że pan by jej tym na imieniny najpiękniejsze zrobił wiązanie!

Pan Onufry usłyszawszy projekt podniósł oczy śmiejące się i wesołe, paznokcie nawet na chwilą zaniedbał.

— Ale czyżby oni odstąpili? — zapytał.

— Hm! — tajemniczo rzekła panna — niech pan hrabia mnie to zostawi, to się może zrobić…

— To najśliczniejszy w świecie projekt dla uradowania Idzi i rozerwania jej, bo się okrutnie nudzi na wsi — rzekł hrabia — ale czy się to uda? czy się uda? I co to może kosztować?

Pokręciła głową panna Drobisz.

— Zobaczymy — rzekła poważnie i tajemniczo — o to idzie, czy mnie pan hrabia upoważnia?

— Z duszy serca! zrobisz mi największą łaskę — odezwał się hrabia wracając do rąk swoich i zmieniając pilniczek prosty na zakrzywiony.

— I nikomu ani słowa! — palce na ustach kładąc dodała panna.

— To się rozumie.., — zaczął z cicha pan Onufry. — Prawdziwej byś sztuki dokazała, ale dla Basi nie ma nic niepodobnego! Ja to wiem! Pozbylibyśmy się obrzydłej tej załogi brudnej spod boku i wspomnienia przykrego! Całej tej familii, która tu nas brawuje* na mocy niby jakiegoś prawa.

— Zatem mam pańską plenipotencję? — śmiejąc się zakończyła panna Barbara.

— Najzupełniejszą — rzekł hrabia ponawiając uśmiech i po drodze przeglądając się w zwierciedle.

Obejrzawszy się raz jeszcze, panna Drobisz z wolna wyszła z pokoju skinąwszy głową panu, który z gorliwością podwójną wrócił do swoich paznokci.

Nie będziemy opisywali przebiegu całej tej ważnej sprawy toaletowej, do której wkrótce przybył panu Onufremu pomocnik niosący zimną, gorącą i ciepłą wodę, ręczniki grzane, gładkie, szorstkie i różne emulsje i płyny potrzebne do odświeżenia skóry. Po krótkiej z nim naradzie co do stroju, po kilku próbach przed zwierciadłem, pan Onufry był gotów około południa z ubraniem i miał wychodzić do salonu, gdy z okna ujrzał zbliżający się pod bramę pałacową ekwipaż prawie nieznany. Natychmiast włożył szkiełko w oko, aby rozpoznać, kto to był, i twarz mu się powlokła jakąś niedostrzeżoną chmurką. Gość był tu zawsze pożądanym, bo życie na wsi zbyt jednostajnością nużyło; tym razem może przybywający nie przypadł do smaku. Poznał, a raczej domyślił się w nim gospodarz hrabiego Ludwika, a posądzał go o „emablowanie*” przy pięknej Idalii, która dlań okazywała się dosyć łaskawą.

Pan Onufry nie był zazdrosnym, bo nie wypadało, ale wolał tych, których żona mniej dobrze przyjmowała. Ludwik pierwszy podobno raz odwiedzał ich na wsi; wprzódy dosyć często, może zbyt nawet często spotykali się z nim w mieście…

Gdy się to działo w pokoju pana, z okna drugiego skrzydła pałacu pani Idalia, ubierająca się jeszcze, bo tu codzienny nawet strój był sprawą niesłychanej wagi, dostrzegła gościa, a ponieważ osoba jego mogła wpływać na toaletę, wysłała natychmiast Basię, aby się koniecznie dowiedziała, kto przyjechał.

Gdy faworyta wróciła z imieniem hrabiego Zamińskiego, pani siedząca przed lustrem leciuchno się zarumieniła. Basia z trochą złośliwości spojrzała na nią.

Suknia lila z białymi koronkami, już przygotowana, została odprawioną do szafy, a czarna zadysponowaną. W czarnym uroczej Idalii było jeszcze majestatyczniej.

W ciągu ubierania zamyślona była i milcząca, udając nawet przed swą Basią, której żadne udawanie w błąd wprowadzić nie mogło, że gość ten nic a nic ją nie obchodził. Jednak suknia i przybrane do niej akcesoria*, mówiły wiele.

W salonie witali się już dwaj — jak by to powiedzieć? nie wiem! bo nie przyjaciele. Ludwik po cichu szydersko nazywał pana Onufrego: Le beau Dunois*, a pan Onufry dawał mu przydomek: Louis le Fat*. Jednak nie przeszkadzało to najserdeczniejszym uściskom.

— Wiesz, że spełniłeś miłosierny uczynek — odezwał się gospodarz — nas odwiedzić to jak chorego, bo my chorujemy, słowo ci daję, na „ziewanie”. Szczęście, że się jesień kiedyś skończy i to nas uprawni do szukania gdzieś „zimowych leży”.

— Ale Żabie jest śliczne — rzekł gość — rezydencja pańska! Macie wszystkie przyjemności villeggiatury*.

Pan Onufry ruszył ramionami i po cichu szepnął: — Tout lasse, tout passe, tout casse*. Żabie nie jest brzydkie, ale w najśliczniejszym miejscu nudzić się można bez ludzi!… Skazani tu jesteśmy na proboszcza, od którego czasem zalatuje lekka woń czosnku, na pana Grzebińskiego, którego zawsze czuć ambrą*, na panią Sylwińską, używającą starej pomady z gwoździkami i — już nie wiem!…

Troszkę się uśmiechnęli i usiedli.

— Jakże się pani ma? — zapytał hrabia.

— Dziękuję — rzekł mąż — heroicznie znosi próbę cierpliwości, na którą jest wystawioną; ma nawet męstwo śmiać się z tej atmosfery, co nas dusi…

Spodziewam się, kochany hrabio — dodał — że nam choć kilka dni darujesz?

Zamiński, nie odpowiadając wyraźnie, skłonił się tylko i odwrócił rozmowę.

— Dokądże państwo na zimę?

— A! to jeszcze nie zdecydowane — smutnie jakoś rzekł przypatrując się własnym rękom pan Onufry. — Ja zawsze byłbym za Włochami, za którymi przepadam, Idzia wolałaby może jedną ze stolic europejskich, w których więcej życia, ale, proszę cię, w tych czasach ciężkich, w naszych stosunkach, człowiek nie śmie robić projektów, wszystko się rozbija o te nędzne pieniądze.

— Tak, to prawda — zimno potwierdził Zamiński. — Nie wiem, kto powiedział: qui est–ce qui a des dents*? Ja bym to przerobił na: kto dziś ma pieniądze?

— A, przepraszam — rzekł żywo pan Onufry — wy, nieżonaci, możecie i powinniście je mieć — my, małżonkowie, zawsze chorujemy na ich niedostatek.

— Nie obgadujże szczęśliwego stanu swojego! — uśmiechając się rzekł Zamiński.

— Nie narzekam, konstatuję — zamknął pan Onufry.

Rozmowa w tym sposobie pociągnęła się dalej, pan Onufry był nadzwyczaj serio, gość udawał wesołość. Badano się wzajemnie, obsypywano grzecznościami, a mróz chodził między nimi. Zamiński starał się pozyskać, rozruszać, przypodobać się i spotykał zimną, wyszukaną grzeczność tylko.

Już się zaczynało przebierać treści do dalszego dyskursu, gdy z szelestem podobnym do skrzydeł anioła ukazała się we drzwiach, w czarnej sukni, owa piękność — bogini… Zatrzymała się w progu udając zdziwienie na widok hrabiego, zarumieniła odrobineczkę i wdzięcząc się poszła, podawszy rączkę gościowi, na swe urzędowe stanowisko wśród kanapy.

Po panu Onufrym mogła poznać, że gość mu był nie bardzo smacznym, więc, jako troskliwa gospodyni, tym grzeczniej i uprzejmiej przyjmować go usiłowała.

Zamiński trochę sztywny i zakłopotany się okazywał, ale to można było przypisać zmięszaniu na widok ideału i polityce wobec zazdrosnego męża.

Pani Idalia w ten sposób sobie tłumaczyła jego ostróżną i na pozór obojętną rozmowę, kilka razy wejrzeniem nader wyrazistym starała się wlać mu męstwo.

Chociaż w mieście ośmioletnia Alice, córeczka państwa Manczyńskich, zwykle się w salonie nie pokazywała, na wsi czyniono wyjątek i ona zarówno jak i dziesięcioletni Arturek mieli prawo obiadować razem z rodzicami. Angielka, miss Jenny, i guwerner Niemiec, Hollringer, nie należeli właściwie do towarzystwa, choć z dziećmi razem ukazywali się na pokojach. Wnijście ich, jeżeli nie ożywiło rozmowy, zaludniło przynajmniej pustkę salonową i zrobiło dywersję*.

Pani Idalia miała sposobność, której nigdy nie opuszczała, okazania się czułą i troskliwą matką, uściskała córkę, poprawiła jej włosy, poszeptała coś — a dziecię przyjęło to zarumienione jako zwykłą przy gościach komedyjkę, z którą już było oswojone.

Śniadanie, potem obiad niewiele wpłynęły na zmianę usposobień i humorów. Pan Onufry okazywał się o tyle grzecznym, ile ściśle było potrzeba, by nie zostać niegrzecznym, piękna Idalia ciągle okazywała wiele uprzejmości dla hrabiego, a Zamiński trzymał się ostrożnie, jakby grunt badał jeszcze.

Po obiedzie zaprosił gospodarz do siebie na cygara. Tu w małym saloniku mogli się rozsiąść wygodnie i swobodnie mówić o różnych znajomościach wspólnych. Hrabia, który częściej do miasta zaglądał, miał zapas różnych wiadomostek, a że opowiadał zabawnie i kostycznie, choć zapożyczonymi posiłkując się dowcipami (co się nawet najdowcipniejszym trafia) — potrafił nareszcie i pana Onufrego trochę rozchmurzyć.

Być może, iż odgadł przyczynę chłodu, jaki go od niego spotykał, i skuteczne antidotum* zadał, przyznając się niemal do pewnej pasyjki, o którą był posądzany. Pan Onufry, jak tylko zdobył pewność, że hrabia mu się nie wkrada do domu w widokach przypomnienia się Idalii, zaczął być dlań serdeczniejszym. Godzili się bowiem zresztą z sobą doskonale, przynajmniej zewnętrznymi formami i jednym pojęciem świata. Byli ludźmi tej samej atmosfery i zasad podobnych.

Zgadało się znowu o nudach wiejskich i zręczny hrabia, niby coś sobie przypominając, zagadnął:

— Przypadkiem, prawdziwie nie przypominam sobie, od kogo słyszałem to, że w domu państwa bawi sławna wirtuozka nasza. Sądziłem, żeście ją zabrali z sobą dla rozrywki; pani wasza lubi podobno muzykę!

Pan Onufry stanął mocno zdumiony.

— Moja żona w istocie lubi muzykę — rzekł — chociaż ona ją czasem do zbytku rozdrażnia, ale o jakiejże wirtuozce mowa?

— Czekaj, jakże się zowie? A! j’y suis*: Aniela Zarzecka, którą Liszt tak wychwalał — musiałeś słyszeć.

Onufry głową potrząsał.

— Zarzecka! Aniela! — mruczał — u nas! wirtuozka! To jakieś bałamuctwo, ni vu, ni connu!*

Nagle jakby się opamiętał, zawołał śmiejąc się:

— Ale to chyba nie może być! Tak! Nie u nas, ale w Żabiem istotnie musi być pewna panna Aniela, i Zarzecka, tylko na uczennicę Liszta nie wygląda wcale!

Zamyślił się chwilę.

— Istotnie, słyszałem, że grywała na fortepianie! Ale Liszt! Ona i genialny Liszt!

Ruszył ramionami.

— Nie wiem, czy o tej samej mówimy — dodał hrabia — lecz to pewna, że ta, o której mi powiadano, jest sławną wirtuozką! Nie tylko Liszt, wysoko ją ceni Henselt*, Rubinstein* — ma to być talent wielki, ale…

— Ale co? co! — podchwycił Onufry.

— Jak wszyscy artyści — ekscentryczna podobno.

— Aniela Zarzecka! hm! — powtórzył zamyślony mocno Onufry — być by nareszcie mogło, że to taż sama figura. Imię i nazwisko jednakie. Muszę ci jednak powiedzieć, że ta, co tu u nas jest przy rodzicach, córka oficjalisty mojej babki, należy do familii, co nam już — tu siedzi! Nigdy ich nie widujemy. A! to cała historia! Słyszałeś pewnie przecie coś o podkomorzynie?

Zamiński się uśmiechnął.

— Któż o niej nie słyszał…

— Wzięliśmy tych Zarzeckich po niej w spadku — mówił pan Onufry. — Ojciec owej panny był u starej podkomorzynej totumfackim*, miała w nim zaufanie aż do dziwactwa posunięte. Nie wierzyła absolutnie nikomu, tylko jemu! Słyszałeś to pewnie, że po śmierci podkomorzynej owe miliony jej, o których cały świat lat kilkanaście mówił, na które myśmy oczekiwali jak na rzecz niezawodną, minąć nas nie mogącą — znikły, ale znikły w sposób niepojęty, bez śladu, bez wieści. Że one istniały, to nie ulega wątpliwości, co się z nimi stało — nie wiemy do dziś dnia.

Naturalnie, któż mógł o nich wiedzieć, jeśli nie ten powiernik staruszki? Tymczasem do niczego się przyznać, nic nam powiedzieć nie chciał. Trzymaliśmy go pod aresztem — na próżno. W tym wszystkim jest jakaś tajemnica — niepojęta — i mnie się zdaje, pewnym jestem, że kiedyś miliony te wypłyną, a my je posiądziemy…

— Ale nie jestże marzeniem, iż one istniały? — zapytał hrabia. — Staruszka mogła nimi na jakieś fantazje pobożne, dobroczynne rozporządzić ciepłą ręką!

— A! tak mówią ci, co jej nie znali, ale ja patrzyłem na nią i jej życie. Płynęły pieniądze z dóbr, żyła jak żebraczka, nie widywała prawie nikogo, miała jedną idée fixe*, że wszyscy tracą, a ona za wszystkich zbierać powinna. Miliony czy krocie, ale coś po niej musiało zostać, a myśmy znaleźli po jej śmierci niespełna cztery tysiące złotych. Stąd podejrzenia na Zarzeckiego, który dał się męczyć, nie powiedział nic, a teraz bij zabij na nas! Siedzi tu na lichym dożywociu i córka jest podobno przy nim.

— Że wirtuozka owa, Aniela Zarzecka, jest tu w Żabiem, to mi mówili nasi najpierwsi muzycy, wspominając o niej — rzekł hrabia.

— Więc taż sama! — zawołał Onufry. — Diable! Tego by się domyśleć było trudno, bom słyszał, że córka starego ekonoma sama chodzi do krów i prania! Jużci wirtuozka inaczej by im mogła pomagać!

— Przepraszam cię — obojętnie rzekł hrabia — mówiłem, że jest ekscentryczna. Opowiadają historie o niej.

Wspomnienie o pannie Zarzeckiej niezmiernie zdało się zajmować i zaciekawiać pana Onufrego, który po kilkakroć wracał do zapytań o niej, a gdy wieczorem przyszli do salonu na herbatę, natychmiast o tym żonie oznajmił, jako o rzeczy najosobliwszej, nie do wiary, o której się tylko co dowiedział.

Nikt nad państwa Manczyńskich nie miał większego poszanowania dla imion, szczególniej cudzoziemskich znakomitości: ta, którą chwalił Liszt, której talent uznawał Henselt i Rubinstein, w oczach pani Idalii stawała się osobą obudzającą współczucie i zajęcie najżywsze.

— Ale byćże to może? — zawołała, z gracją załamując ręce. — Słyszałam, że gra pięknie, ale któż nie gra dziś pięknie? Żeby zaś miała zasłużyć na pochwały Liszta, to nie do pojęcia!

To mówiąc zerwała się pani Idalia i nic nie mówiąc pobiegła do swej Basi, która ją jedna objaśnić mogła o Zarzeckiej.

Pan Onufry domyślił się przyczyny wycieczki i pokrył ją milczeniem.

Panna Drobisz była właśnie na konferencji z Więckowskim, gdy dzwonek pani, zupełnie o tej godzinie niespodziewany, powołał ją do sypialnego pokoju. Przybiegła prawie przestraszona.

Pani Manczyńska stała niecierpliwie oczekując na jej ukazanie się.

— Proszęż cię, czyż to może być! Ta Zarzecka, wiesz, córka tego nieznośnego starego — gra na fortepianie!

Basia rzuciła się z pogardliwym lekceważeniem.

— Gra czy młóci! — odparła — a jużci, z tego jakiś czas żyła nawet. Jeździła się produkować po miastach i tyle tylko, że się jej w głowie przewróciło, bo podobno nic z tego nie zrobiła! Głupia dziewczyna!

— Ależ hrabia utrzymuje, że była sławną, że się jej pierwsi wirtuozi dziwowali!

Panna Drobisz głową trzęsła.

— Kto ją tam wie, czy jej się dziwowali… a to pewno, że jak goła pojechała, tak wróciła. Dziś pierze chusty i krowę doi!

Idalia zadumała się. Przyszło jej na myśl, że bądź co bądź nużby się wielki Liszt dowiedział, że hrabina Idalia, która z takim entuzjazmem odkradła mu rękawiczkę po koncercie, dawała u siebie mrzeć z głodu wirtuozce przez niego upatentowanej!

Basia patrzyła na swą panią nie bardzo rozumiejąc, co się jej stało, lecz dla bezpieczeństwa wszelkiego dodała jeszcze:

— Co tam może być osobliwego w tej dziewczynie! może kiedy co i umiała z łaski podkomorzynej, co ją edukowała, a teraz ani śladu już. Blisko roku jak przy matce siedzi — powiadam pani, że krowy doi!

I roześmiała się.

Pani Manczyńska nie dając już po sobie poznać, co myślała, głową poruszyła i z wolna wróciła do salonu, już więcej nie mówiąc o Zarzeckiej.

Utkwiła jej jednak w głowie mocno, z powodu że tak wysoko postawionych miała wielbicieli.

Na chwilę pomyślała nawet, czyby nie probować zbliżyć się do niej jakoś, ale mąż, któremu po cichu zwierzyła się, jakkolwiek posłuszny jej zawsze, oparł się temu.

— Proszę cię — rzekł — wiesz o naszym stosunku do tej hołoty, oni są nieprzyjaciółmi naszymi zabitymi. Moglibyśmy się narazić!… Gotowi by dać nam odkosza. Stary jest podrażniony, nie pozwoli córce zbliżyć się do nas… Zresztą ta jej sława to imaginacja łatwowiernego hrabiego, z którego sobie może zażartowano. To nie może być. Dziewczyna bez wychowania…

Potrząsł głową; pani Idalia nie nalegała.

Wieczorem odprowadzając Zamińskiego odezwał się pan Onufry:

— Niepotrzebnieśmy przed moją żoną wspominali o tej Zarzeckiej. Jej to zaraz poszło do głowy, bo niezmiernie ceni talenta. Jestem pewny, że wszystko to egzagerowane*!

— Mnie się zdaje, że nie — odparł hrabia — ale się znowu nie macie obowiązku losem tej wirtuozki tak przejmować. Co to was obchodzi…

— O tyle tylko, że radzi byśmy się pozbyć ich wszystkich stąd i ani znać, ani wiedzieć o nich! — dokończył Onufry.

Rzucone słowo hrabiego więcej wszakże zaniepokoiło oboje państwa, niż się przyznawali.

Wieczorem dowiedział się od kamerdynera pan Onufry, że panna Zarzecka grywała i na organach w kościele, a gdy czasem zagrała, ludzie płakali, tak to było śliczne… Mówiono i o śpiewie dużo… Pan Onufry wszystko to egzageracją nazywał.


* * *


Drugiego dnia pobytu swojego w Żabiem hrabia Zamiński po obiedzie począł się skarżyć na okropną migrenę. Miss Jenny i pani Idalia radziły mu różne wypróbowane lekarstwa, on dowodził, że z doświadczenia to ma, iż mu nic nie pomaga oprócz milczenia i spokojnej przechadzki po wolnym powietrzu. Chwytał się ciągle za głowę i na ostatek wyprosił się do swojego pokoju, skąd miał po przejściu gwałtownego paroksyzmu przedsięwziąć tę powolną, samotną, leczącą przechadzkę po parku.

Niezmiernie go to bolało, że musiał opuścić towarzystwo, lecz nie ma nic nieznośniejszego nad chorego gościa, a więc postanowił uciec czyniąc niejaką nadzieję, że gdy migrena, która czasem nagle przechodziła, ustanie — nagrodzi to sobie itp.

Dano mu na przypadek krople, pan Onufry sam go odprowadził i dosyć wesół powrócił do siebie. Hrabia ten ciążył mu i bez migreny. Schwytał kilka razy wzrok żony zwrócony ku niemu sympatycznie i zdawało mu się, że Zamiński nie może się nie kochać w jego Idalii. Nie groziło to najmniejszym niebezpieczeństwem, gdyż pan Onufry wiedział z doświadczenia, że żona jego lubi się podobać, ale się w żadną intrygę uwikłać nie da, jednakże wolał być jedynym celem jej wejrzeń pełnych wyrazu a zupełnie próżnych znaczenia.

Hrabia, powróciwszy do swojego pokoju i flaszeczkę z kroplami postawiwszy na kominie, jak tylko sam na sam został, odzyskał wyraz twarzy zwykły, nie okazując już najmniejszego śladu cierpienia po sobie. Był tylko troszkę niespokojny, kilka razy w ogród wychyliwszy się wyjrzał, wyszedł, dumał i wypaliwszy parę cygar, nie bez pewnego wahania się — wyszedł do parku.

W tej godzinie był on pusty zupełnie, miss Jenny i nauczyciel młodego chłopca wybrali się na spacer z dziećmi w inną stronę, pani Idalia sama nader rzadko odbywała przechadzki po ulubionym parku — potrzebowała mieć świadków swej miłości dla natury, unosiła się nad nią tylko, gdy ją słuchano i patrzano na nią, bo jej entuzjazm dodawał wdzięku. Gdy nie miała widzów i słuchaczów, wolała leżeć na kozetce, czytać coś albo drzemać lub słuchać paplania swej Basi.

Hrabia więc mógł posunąć się bezpiecznie w głąb parku nie spostrzegając nikogo. Czynił to z taką ostróżnością niespokojną, jakby popełniał czyn jakiś obawiający się ludzkiego oka i świadków… Przemykając się ciemnymi ścieżkami, popod drzewy, dotarł wreszcie do rowu i parkanu, opasującego ogród, w tym miejscu właśnie, skąd widać było „obrzydłą chałupę” Zarzeckich. Niegdyś znajdowała się tu furtka, którą wyjść było można w pole. Pani Idalia, zaprzestawszy chodzić w tę stronę, kazała ją była zabić, nie usłuchano jej jednak, bo robotnikom do parku bliżej tędy chodzić było. Chociaż zabita kołkiem, otwierała się łatwo.

Błądząc tu pan hrabia zbliżył się do wyjścia, niby bezmyślnie poprobował furtki, a gdy się ta otwarła, trochę zawahawszy się wydobył na pole.

O kroków kilkanaście widać było chałupę z nędznym jej ogrodzeniem, z ogródkiem na pół spustoszałym, z drzwiami na przestrzał otworzonymi. Ścieżka wiodąca do niej była zarosła pokrzywami i ledwie znaczna. Stary dworek stał jakby pusty, żywej duszy około niego, kilka kur tylko podlatywało przy płocie, usiłując się na pole wydostać, ale widok człowieka spłoszył je. Uczuły się winne i przestraszone, z krzykiem pierzchnęły.

Zamiński stanął, mało co odszedłszy od furtki, w niepewności, co dalej z sobą pocznie, patrzał na dworek długo, spoglądał dokoła, szukał kogoś oczyma i po długim namyśle dopiero z wolna się posuwać zaczął ku chacie. Szedł tak, niby spacerując, choć cel przechadzki był wcale nieponętny. Płot, który z tej strony niby ogradzał sadek, ledwie się trzymał, ale wnijścia stąd nie było. Musiał więc przechadzający się z migrena iść dalej wzdłuż płotu, zawsze dla przechadzki niby z wolna, tak sobie. Obejrzał się parę razy niespokojnie, a że nikogo nie było, szybkim już krokiem, okrążając ogródek, dostał się do furtki z drugiej jego strony… Stała ona otworem; i tu także nie było nikogo. Okno jedno przysłonięte było jakąś firanką, drugie zamknięte okiennicą. Kilka wróbli podskakiwało po ziemi świergocąc. Pan Zamiński stał czas jakiś, niby się spodziewając doczekać kogoś, potem ostrożnie wkroczył i posunął się ku samym drzwiom chaty.

Choć szedł krokiem cichym, posłyszeć go ktoś musiał, otworzyły się drzwi, ukazała się głowa ze związanymi bezładnie bujnymi włosami, ciche „ach!” dało się słyszeć. Pan Zamiński ze zdjętym kapeluszem stał przed panną Anielą, osłupiałą z podziwienia, zarumienioną ze wstydu. Dziewczę było tak zmięszane, że nie potrafiło uciec, a ubiór byłby cofnięcie się usprawiedliwiał. Piękne ręce miała całe obnażone, na piersiach niedostatecznie okrywającą je chusteczkę, nóżki bose w lada jakich trzewikach. Tylko młodość wielka i prawdziwa piękność, co płynie z ducha, mogą nie zbrzydnąć tak się przedstawiając oku.

Był to, mówiąc dzisiejszym językiem, obrazek realistyczny nadzwyczaj wdzięczny, chociaż nędza go odmalowała.

Zamiński patrzał i nie znalazł słowa na powitanie. Lucia nieco ochłonąwszy poprawiła chusteczkę i zdawała się z męstwem oczekiwać rozmowy, a nawet z pewnym wzruszeniem, które się mogło nazwać radosnym.

— Pan? tu? — odezwała się po cichu.

— Ja! i słowo daję, że umyślnie dla pani, choć pod pozorem odwiedzenia państwa Manczyńskich.

— Dla mnie? pan? — potrząsła głową. Twarz jej przybrała wyraz męstwa i energii nadzwyczajnej. Spojrzała śmiało w oczy mówiącemu. — Nieprawdaż — rzekła trochę szydersko — znajdujesz hrabia, że w tych warunkach, w jakich dziś jestem — dogodnie będzie pomówić ze mną?

Zmieszał się hrabia i o krok się cofnął. Krew mu twarz oblała.

— Pani byłaś i jesteś nielitościwą, nawet dla tych, co jej najlepiej życzą — odezwał się urażony.

— Chciałeś, hrabio, powiedzieć zapewne, nielitościwą nawet teraz, gdy sama potrzebujesz litości! niestety!

Przepraszam — dodała Lucia — świat, ludzie, losy nie nauczyły mnie być inną, jak jestem. Owoc, który nie znał słońca, nie dojrzewa, gorzknieje.

Hrabia patrzył na nią, gdy mówiła, z wyrazem, w którym i namiętność odkryć było łatwo, i trochę gniewu, i jakby przykrość z doznanego zawodu. Lucia zmierzyła go chłodnymi oczyma.

— Wdzięczną panu jestem, żeś mógł pamiętać o mnie biednej i nie zasługującej na wspomnienie — odezwała się spokojnie. — Widzisz mnie w nowej metamorfozie, która, wątpię, aby była w jego oczach korzystną. Pamiętamy się z tych czasów, gdym ja z bukietem, osypywana oklaskami, wychodziła na estradę, a dziś, dziś jestem prostą służebną chorej matki, z zapracowanymi rękami, prawie w łachmanach. Widzisz pan?

— Właśnie dowiedziawszy się, że pani możesz potrzebować przyjaznej ręki, rady, opieki, nie wahałem się — rzekł hrabia.

Nie dała mu dokończyć.

— Dziękuję panu, dziękuję — zawołała żywo — pomóc nam może tylko Bóg; zresztą, jakimże prawem uciekałabym się do niego! Nie mam żadnego.

— Bo pani wierzyć nie chcesz… — począł hrabia. Znowu Lucia mu przerwała.

— Nie, nie chcę, ale nie mogę uwierzyć, ażebyś pan, pan, hrabia, mógł się interesować kimś takim jak ja; chyba chwilowo, dla zabawki, a ja — za rozrywkę nikomu służyć, być igraszką — nie potrafię.

A! tak — poczęła z gorączką jakąś — w moim położeniu powinna bym może być powolniejszą — niestety! Pan Bóg mi w serce wlał taką dumę i poczucie godności, że z siebie nawet dobrej córki zrobić nie mogę. Jestem i dziś, w tych łachmanach — dodała chwytając oburącz i potrząsając sukienką — jestem i dziś tą fantastyczną artystką, której usta nie umiały kłamać.

— Panno Anielo — wtrącił hrabia — pani jesteś zbolałą; szanując jej boleść przyjmuję od niej wszystko, lecz godziłoby się lepszym słowem odpowiedzieć na moje współczucie. Przy największej dumie są położenia, w których pomoc jakąś z przyjaznej dłoni przyjąć nie jest upokorzeniem.

— Tak — odparła Lucia z uśmieszkiem — lecz są położenia i stosunki, w których przyjęcie pomocy wkłada obowiązki. Mówmy otwarcie, panie hrabio. Uczyniłeś mi niegdyś ten zaszczyt, gdym jeszcze była niby sławną artystką, żeś mi raczył okazać pewną sympatię. Nie mogła ona być tak gorącą, żebym ją miała brać na serio — serce moje nie uderzyło — rozstaliśmy się obcy sobie Dziś to uczucie, jakieś mi hrabia okazywał czyni mnie podejrzliwą.

Zamiński stał pokręcając wąsa zasępiony.

— Gdyby to uczucie, które pani za tak lekkie uważasz, w istocie było jakąś fantazją chwilową, nie wytrzymałoby próby czasu i położenia — rzekł chmurno.

— Właśnie tej fantazji — przerwała Lucia — zdaje się, że dziś zbiedzona istota, przyciśnięta nędzą, łatwiej ulec jej może? Nieprawdaż?

Rozśmiała się boleśnie.

— A! hrabio — dodała wybuchając ze śmiałością dziwną — gdyby serce moje ciągnęło mnie, gdybym kochała, mogłabym się zapomnieć, unieść i chwilę szczęścia opłacić choćby zgubą własną — ale serce moje milczało i milczy. Chciałżebyś mnie bez serca?…

— Chciałbym, abyś pani uwierzyła w to, że ja mam serce! — przerwał hrabia.

— Panowie to nazywacie sercem! — szepnęła Lucia. — Widzisz, hrabio, ja, gdyby mi serce uderzyło dla żebraka, dla ostatniego z ludzi, poszłabym z nim i za nim — wasze serce tak daleko nie obowiązuje i nie prowadzi. Jakże mam w nie wierzyć!

Dobył chusteczki batystowej hrabia i otarł czoło — nie wiedział, co mówić, nie chciał odejść, pożerał oczyma Lucię i ważył w myśli, co miał dalej począć.

Wtem głos zza drzwi dał się słyszeć, słaby, jakby z piersi dogorywającego, Lucia drgnęła poznając w nim wołanie chorej matki.

— Czekaj pan tu chwilkę! powracam! — zawołała z rodzajem trwogi. — Chwilkę tylko.

Otworzyła drzwi, przy których stali, i wbiegła do przyciemnionej izdebki. Zapomniała zamknąć je za sobą i przez półotwarte wzrok hrabiego mógł się wcisnąć do wnętrza. Naprzeciw właśnie stało łóżko niskie, osłonione małym odartym parawanikiem, ponad nim leżącą w poduszkach widać było głowę i twarz wybladłą, prawie trupią kobiety, która niecierpliwie córki wołała, półsenna. Dokoła widać było niedostatek, opuszczenie, nieład, jaki otacza chorych, gdy przy nich braknie posługi. Na stołkach leżały odzieże, poduszki, na ziemi stały flaszki i garnki, naczynie z wodą, zapomniany kociołek, resztki jadła, którego naprędce nie miano gdzie postawić. Lucia już pochylona staja nad uciszoną matką, która ledwie usłyszawszy jej głos, poczuwszy rękę, znowu usypiać poczęła.

Chwilę stała nad nią Lucia załamawszy ręce, zdawała się widokiem jej do jakiegoś heroizmu pobudzać, dwie łzy spod powiek się potoczyły, z rozpaczliwym niemal postanowieniem jakimś powróciła ku drzwiom i wyszła do czekającego na nią hrabiego.

Nie uszło to jej baczności, że Zamiński mógł widzieć, co się tu działo. Przymknęła drzwi ostrożnie. Smutkiem obleczoną, ale pełną odwagi twarz zwróciła ku niemu.

— Wiesz pan położenie moje, nasze — wyrzekła — ale go nie znasz w całej jego rozciągłości. Matka moja potrzebuje opieki, starań, lekarza — może być ocaloną, jeśli ją lepsze, niż moje niedołężne, staranie otoczy. Ojciec mój — najzacniejszy z ludzi, jest złamany doznanymi nieszczęściami, ja nie mam nic nad te dwie ręce bezsilne, które snuły poezją, a pracować nie umieją! Brat Zygmunt uczy się o razowym chlebie… Chcesz pan ciężar mojej rodziny całej wziąć na siebie?

Głosu jej zabrakło na dokończenie tego, co powiedzieć chciała — hrabia się mógł domyśleć reszty. Z oczów jej płynęły łzy, a ręka, którą otrzeć je chciała była bezsilną i drżącą.

Jeszcze się hrabia nie zebrał na odpowiedź, gdy drzwi z drugiej strony otwarły się z wolna i przez nie ukazała się czerstwa twarz Zarzeckiego i jedna ręka obwinięta różańcem. Zobaczywszy córkę na rozmowie z nieznajomym j wytwornie ubranym, młodym jeszcze mężczyzną, pan Jakub jakiś czas stał niepewien, czy ma wyjść, pytać, wtrącić się do tej rozmowy lub cofnąć. Lucia, która go już zobaczyła, zwróciła się ku niemu śmiało.

— Pan hrabia Zamiński — odezwała się nie zważając na pomięszanie gościa, który nie spodziewał się być tak pochwyconym — dawny mój znajomy z koncertów jeszcze… Dowiedział się przypadkiem, że tu jestem, i był tak łaskaw…

Zarzecki, jak stał, licho i obszarpano odziany, z różańcem w ręku, wyszedł powoli i skłonił się, od stóp do głów opatrując gościa podejrzliwymi oczyma.

Hrabia, pomięszany, potrzebował chwili, aby przytomność odzyskać. Przyszła ona, nawykłemu do różnych położeń i spotkań, nie bawiąc.

— Byłem i jestem jednym z wielbicieli talentu córki pańskiej — rzekł. — Przypadkiem znalazłszy się w tych stronach dowiaduję się, że panna Aniela się tu znajduje — nie mógłbym się wstrzymać, ażebym nie pośpieszył tu.

— A, bardzo panu jesteśmy wdzięczni — rzekł Zarzecki. — Widzisz pan, co się z nami dzieje! — wskazał rękami dokoła. — Nędza, bieda! nie ma na to ratunku. Dopust Boży! Kara za grzechy… Szkoda dziewczyny, że się tu poniewiera, ale matka chora, my biedni, lepsze to niż muzyka. Pan tu pewnie chyba u Manczyńskich? — dokończył stary.

— Tak jest! — wyjąknął niewyraźnie Zamiński.

Pan Jakub się skrzywił nie tając z uczuciem, jakie miał dla nich.

— Niechże pan im o nas nic nie rozpowiada — rzekł — boby się nadto cieszyli nędzą naszą. My z tym dworem nie mamy nic — nic…

Lucia stała spoglądając to na ojca, który ciągle się przyglądał ostro córce zarazem i jej gościowi.

— Może bym państwu mógł być w czym pomocą? — po długim dosyć milczeniu rzekł hrabia, zbierający się do odwrotu.

— Jałmużny my jeszcze, dzięki Bogu, nie przyjmujemy — odezwał się Zarzecki — protekcji żądać nie ma ani tytułu, ani gdzie jej użyć… Za dobre serce — Bóg zapłać.

Lucia wejrzeniem potwierdziła wyrazy ojca, który popatrzywszy na córkę, jakby się wcale o nią nie obawiał, skłonił głową gościowi i, zostawiając go sam na sam z Lucią, powrócił do swego alkierza, drzwi mocno zamykając za sobą.

Wszystko to, co otaczało tu niegdyś piękną i obudzającą zapały artystkę, nie mogło dziś dla niej dawnego współczucia wywołać; hrabia znacznie był ostygł, stał jakby zawstydzony. Dłużnym jej był odpowiedź…

— Widziałeś pan mojego ojca — dodała Lucia. — Pod tą bardzo pospolitą postacią ukrywa się dusza męska, zacność wielka, pobożność egzaltowana i trochę tego dziwactwa, które ja po nim zapewne mam w spadku. On, matka, brat i ja składamy rodzinę całą, biedną, ale w niczym nie splamioną dotąd… Rozdzielić się z nimi nie mogę, to mój świat, nawet gdy mnie nie rozumie — kto dla mnie ma jakieś uczucie, musi ich wziąć razem ze mną!

Spojrzała na stojącego przed sobą hrabiego z wyrazem rozpaczliwym; widocznym było drżenie ofiary, która siekiery i stos ma przed sobą.

Zamiński milczał zawstydzony, jakby coś ważył i układał.

— Wszystko to — rzekł głosem jakimś bezbarwnym, którego znaczenia trudno się było domyśleć — wszystko to bynajmniej mnie nie zraża. Jeżeli uwolnienie się stąd, gdzie państwu jest wśród nieprzyjaznych ludzi przykro i niewygodnie, może losowi ich ulżyć, ja się ofiaruję znaleźć dla nich schronienie i obmyśleć zaspokojenie potrzeb…

Tu Zamiński się zaciął i spojrzał na Lucię, której usta zacięte, wzrok dziki prawie — malowały rozpacz.

— Oprócz przyjemności słyszenia gry pani, głosu i pozyskania jej przyjaźni — dokończył sucho i ceremonialnie — nic więcej nie żądam.

Skłonił się przed odartą i bosą dziewczyną, jakby żegnał damę w salonie, i nie doczekawszy się odpowiedzi, chciał już odejść. Przypomniał sobie snadź, że te nieokreślone obietnice mogły być niedostateczne, i dorzucił kłaniając się:

— Dam pani znać, gdy znajdę, co potrzeba. Lucia ręką pociągnęła po czole, wlepiła w niego oczy i głosem słabym jedno tylko słowo wymówić mogła:

— Dobrze!

Odwróciła się i wbiegła żywo do izby, w której matka leżała.

Nie musiał pewnie hrabia przewidywać sceny, jaka go spotkała, gdy się pod dworek podkradał, inaczej wyobrażał sobie i jej ubóstwo, i przyjęcie Wychodził rozdrażniony, gniewny na siebie i na Lucię, a nade wszystko na zakończenie rozmowy i zobowiązanie jakie wziął dobrowolnie na ramiona Wszystko to przyszło jakoś niespodzianie, liczył teraz i ważył, co go współczucie dla artystki kosztować miało. Ojciec, matka i w dodatku brat, który był zagadką, brat młody, zapewne dumą siostrze podobny? Miłosierdzie dla rodziny musiało wywołać komentarze, skompromitować, okryć pewną śmiesznością i zamknąć przed nim wrota do bogatego ożenienia, które było programem życia.

Rozważał, czy namiętnostka, której uległ, wartą była, aby ją tak drogo opłacać?

W tych myślach Zamiński pospiesznie okrążywszy dworek powrócił na ścieżkę pokrzywami zarosłą, podkradł się pod furtkę ogrodową i znalazłszy ją nie zapartą, rzucił się w park oglądając, czy go kto nie widzi. Nie spostrzegł nikogo.

Chciał już zrzucić z siebie migrenę i powracać do salonu, ale czul się jeszcze tak wzburzonym i skołatanym, że musiał dla uspokojenia przedsięwziąć przechadzkę.

Ból głowy czuł teraz w istocie, bo nierad był z siebie.

Artystka, mimo swej nędzy, wydawała mu się istotą dlań niebezpieczną, energiczniejszą niż on, zdolną zawojować a nie mogącą się ugiąć i być podbitą. Mówiła mu otwarcie, że serca dla niego nie miała, a razem, że się gotową była poświęcić dla rodziny. Sobie zostawiła rolę ofiary, jemu kata. Wzdrygnął się Zamiński, było to upokarzającym. Chcąc z nią stanąć na równi, potrzeba było walczyć szlachetnością i poświęceniem. Płocha fantazja groziła przerodzeniem się w groźny dramat, mogący życie zwichnąć.

Zaprawdę, było myśleć o czym. Hrabia przywołał sobie na pamięć piękną ową natchnioną Anielę, gdy tysiące oczów ścigało ją na estradzie, odśpiewującą rzewne melodie Chopina, które doskonale umiała odtwarzać, i porównywał z tą nieszczęśliwą, odartą, zaniedbaną istotą, którą przed chwilą miał przed sobą. Powinien się był rozczarować i ostygnąć, dziwnym jednak prawem wrażeń kontrastów panna Aniela wydawała mu się dziś ponętniejszą może jeszcze, z tą rozpaczą tragiczną, w tej nędzy i zaniedbaniu, niż była wśród chwilowych swego talentu tryumfów.

Drażniły go jej chłód pogardliwy, jej mowa szyderska, jej ofiarność dla rodziny, samo upokorzenie, jakiego doznał. Mógł po prostu uciec, zamilczeć, zerwać, a na to zdobyć się nie czuł siły.

Łajał się, chodząc pomiędzy klombami, wyrzucał sobie, że brał to tak na serio, że podnosił prostą awanturkę do wysokości wypadku, mogącego zamącić życie. Jak bardzo często się zdarza, napój na pozór niewinny upajał.

Godzina już była tak spóźniona, że hrabia musiał powrócić do salonu. Nie wiedział, co go tam czekało.

Piękna pani Idalia, choć Zamiński był dla niej tak obojętnym jak w ogóle wszyscy, męża nawet nie wyjmując, miała w tym pewną pociechę myśląc, że go rozkochała. Była tego pewną. Miło jej było, gdy dla jej pięknych oczów cierpiano. Z tajemniczym uśmiechem, w całym blasku swych wdzięków wychodziła do salonu napawać się cierpieniem swej ofiary.

Gdy Zamiński z przybraną migreną wysunął się do ogrodu, nie spostrzegł w nim nikogo wprawdzie, ale trafem zobaczyła go zbierająca młode orzechy Barbara. Błędny chód pana hrabiego zaintrygował ją, ścigała dalej oczyma gościa i dopatrzyła, że wyszedł za furtkę.

Nadto była ciekawą, aby go nie śledzić w dalszym pochodzie. Około parkanu wśród gęstej leszczyny była ławka, na którą wstąpiwszy przekonała się, że hrabia do dworku zmierzał.

Nie ruszyła się już z obranego stanowiska, dopóki nie wyśledziła tajemnicy. Zamiński nieprzypadkowo zaszedł do chałupy, bawił w niej dosyć długo, w ostatku zmięszany i zaczerwieniony opuścił ją, oglądając się trwożliwie.

Dla panny Drobisz dosyć tego było, aby się domyśleć, że do „obrzydłej chałupy” nic innego nie mogło ściągnąć gościa nad — kobietę. Uradowała się niezmiernie z odkrycia romansu znienawidzonej Zarzeckiej, na którą dotąd nie można było nie powiedzieć, prócz że była dumną i nieznośną.

Powróciła do pałacu uszczęśliwiona, a że długo się z niczym nie umiała ukryć przed panią, natychmiast do niej z raportem pośpieszyła.

Pani Idalia miała właśnie wychodzić do salonu, gdy zdyszana Basia nadbiegła.

— Co ja wiem! co ja wiem! — zawołała wpadając — co mi się udało odkryć!…

Nim zdziwiona pani spytała o przyczynę tego rozgorączkowania, panna Drobisz już jej szeptać poczęła.

— Wie pani, co hrabia Zamiński robił po południu?

— Chory na migrenę!

— Gdzie tam! Komedia! Wykradł się z parku na czułe rendez–vous* z panną Zarzecką!

Idalia się zarumieniła, uczuła gniew, nie mogło ją nic więcej oburzyć nad to, że śmiał, czułe do niej robiąc oczy, strzelać nimi i myślami gdzie indziej.

— To nie może być! — odezwała się porywczo.

— Na moje oczy widziałam! jak panią szanuję!

— Cóżeś widziała?

— Jak się podkradał pod chałupę, mało nie pół godziny tam był i wyszedł z niej jak pijany… Do kogóż mógł tam chodzić?

Pani Manczyńska przypomniała sobie, że o pannie Zarzeckiej w salonie była rozmowa. To potwierdzało domysły Basi. Zagryzła piękne usta.

— Proszę cię — odezwała się zimno — co nam do tego! Ale nie powiem, żeby to było ładnym, iż przyjeżdża do nas z wizytą, aby tu u nas zawiązywał jakieś intryżki…

Pani przeszła się parę razy po swym pokoju, niecierpliwą rączką przestawiając krzesełka, główkę miała spuszczoną, dotknęło ją to widocznie.

— W moim domu — szepnęła głosikiem drżącym — to mi się wcale nie podoba…

Panna Barbara się rozśmiała.

— Tylko na miłość Boga — rzekła całując ją w rękę — niechże pani mnie z sekretu nie wydaje i nic z tego nie robi. Czy to pierwszy raz się co podobnego dzieje. A pan Florian, proszę pani, co jeździł zawsze z uszanowaniem do Pobiedzisk i nikt w świecie nie wiedział, że tam służącą tylko bałamucił. Myśleli, że się o pannę stara. Dopiero się to później wydało. Wszyscy oni tacy ci mężczyźni…

Nie zdawała się słuchać tego pani Manczyńska, spojrzała w zwierciadło — i milcząca wyszła do salonu.

Hrabiego jeszcze w nim nie było. Wzięła męża na stronę i poczęła mu coś opowiadać żywo.

Poruszał głową, słuchając.

— Najprostsza rzecz w świecie — odezwał się do żony — ja go tu zainterpeluję otwarcie o odwiedziny we dworku. Powiem, żem sam widział. Jeżeliby to mogło — choćby nawet wyjazd jego przyśpieszyć — mniejsza o to.

Pani Manczyńska nie miała czasu odpowiedzieć mężowi, gdy hrabia ukazał się w salonie. Oko jego bardzo biegłe do czytania po twarzach pochwyciło zaraz jakiś cień na fizjognomii męża i żony, spoglądających nań teraz inaczej.

Piękna Idalia odeszła ku kanapie, przyjmując go lekkim głowy skinieniem, a Onufry spytał:

— Cóż migrena? zapewne przeszła po przechadzce?

— Niezupełnie, ale znośną się stała — rzekł hrabia.

Gospodarz, któremu pilno już było ukąsić, wskazał krzesło przy stole i — ze śmiechem, półgłosem, schylając się do ucha, dodał:

— Przepraszam, że cię trochę, mimo woli, szpiegowałem! Słowo daję, że się to stało przypadkiem. Chodziłeś do dworku Zarzeckich? Co to było?

Pytanie to padło jak wystrzał pistoletowy, oczy iskrzące się gniewem samej pani wlepione były w winowajcę, który zawahawszy się, obejrzał zdziwiony i odparł z udaną nieźle obojętnością:

— Ciekawość po prostu! Zdaje się, że mówiłem to państwu wczoraj, iż o wirtuozce słyszałem. Była wątpliwość, czy to taż sama, której rzucaliśmy bukiety, którą Liszt tak chwalił. Chciałem się przekonać. Pod pozorem szklanki wody wdarłem się do chaty i miałem przyjemność poznać pana Zarzeckiego.

Odpowiedź była dosyć zręczna.

Pani Idalia dodała żywo:

— Juścić i wirtuozkę zobaczyć?

— Którą zaledwie poznać mogłem w bosonogiej istocie, perkalikową sukienką zszarzaną okrytej! — westchnął.

Odparta napaść wywołała spojrzenie na siebie obojga gospodarstwa. Hrabia nie okazywał po sobie ani śladu, żeby się uraził, ani by uczuł niedyskrecję pytania. Ożywił się nawet i rozweselił, żeby lepiej pokryć zniecierpliwienie.

— Nędza okropna w tej chacie! — dodał z wyrazem politowania.

— Której sami są winni — począł pan Onufry. — Stary jest pijak i na pół wariat, a dzieciom, zamiast dać wychowanie stosowne do ich stanu, poprzewracali głowy. Z panny, co mogła być dobrą garderobianą, zrobili niby wirtuozkę, syna — słyszę — kierują na uczonego! Wszystko to mnoży proletariat, ten niedojrzały, w pretensjach, któremu źle jest na świecie i nam z nim także!… Cóż chcesz, taki dziś prąd nieszczęśliwy. Arystokracja uczy się rzemiosł, a ci ichmoście garną się do sztuk i nauki!…

— Jakże pan znalazł sławną wirtuozkę swą? — zapytała ze złośliwym przyciskiem piękna pani.

— Tak jak mówiłem państwu: niezmiernie zmienioną, odartą ze świetnej aureoli.

— Przypomniała sobie dawnego admiratora? — mówiła z przekąsem pani Manczyńska.

— On sam jej się przypomniał — podchwycił śmiejąc się hrabia — chociaż był tylko admiratorem talentu. Wielbicieli swych wdzięków panna Aniela traktowała tak pogardliwie, iż się nikt nawet zakochać nie ważył…

Pani Idalia bawiąca się albumem spojrzała, uśmiechając się złośliwie.

Hrabia niemal z tryumfem wyszedł z zasadzki zastawionej, a przynajmniej z taktem człowieka, który w każdym położeniu radę sobie dać umie.

Pan Onufry nawet uznał właściwym zmienić zaraz rozmowę i nie prześladować już gościa, w którym domyślał się tłumionego gniewu.

Sama pani, daleko mściwsza, przez cały wieczór rozmaitymi dwuznacznikami dawała do zrozumienia, iż jej nie wywiódł w pole. Zmieniła ton względem hrabiego, trochę z góry nań spoglądała nie obdarzając już tymi wejrzeniami aksamitnymi, które wprzódy miały upajać go i rozmarzać.

Hrabia, który tego wieczora musiał być i wesołym, i dowcipnym, niezmiernie zmęczony, zły, gniewny, ale nadskakujący, ożywiony pożegnał gospodarstwo oboje oznajmując, że zmuszony jest do dnia wyjechać.

Pan Onufry przez grzeczność chciał go zaprosić na śniadanie i począł już nawet, ale żona wzrokiem go skarciła, a hrabia — zapewnił, że miał pilne interesa.


* * *


Po wyjściu hrabiego Lucia wróciła do matki, siadła przy jej łóżku, sparła się na ręku i płakała. Dawniej nie przychodziły jej łzy łatwo, nie miała ich w cierpieniu, teraz nieustanne troski, praca, znękanie uczyniły ją łzawą i rozdrażnioną. Zdawało się, że natura sama chciała jej ulgę przynieść nimi. Za wielkie też brzemię spadło na słabą istotę, a wypadki wyrwały ją z tej sfery poezji i sztuki, w której tak dobrze i swojsko jej było, na padoły prozaicznej nędzy i twardej rzeczywistości. Nikt może lepiej nad nią nie czuł prawdy stosunkowej tego aksjomatu*, który powtórzył pan Onufry mówiąc o wychowaniu proletariatu.

Gdyby pani podkomorzyna nie dała jej wychowania i kształcenia, które ją na daleko wyższe od rodziców stanowisko podniosły, Ducia byłaby daleko mniej cierpiała, lepiej by się i łatwiej do okoliczności zastosować umiała, ojciec mniej by ją raził i smucił swym nałogiem i dziwactwem, matka zrozumiałaby ją lepiej.

Między tymi prostymi ludźmi, których myśli obracały się w ciasnym kółku powszedniego życia, a nią, co oprócz chleba potrzebowała poezji, sztuki, ideałów, nie było tego związku, jaki powinien wiązać rodzinę. Kochała matkę i ojca, lecz aż nadto często słowo z ich ust udręczało ją dźwiękiem fałszywym, upokarzało, nie starcząć ani jej myśli, ni czuciu. Tak samo oni nie rozumieli jej, nie mogli pojąć, nie tłumaczyli sobie w zapale rzuconego wyrazu, gorszyli nim czasem. Obcą im była, choć swoją.

Jakby płacąc za to, że się od nich duchem, lecąc wyżej, oderwać musiała, Lucia gotową była zawsze poświęcić się dla nich cała. Rzuciła świetnie rozpoczętą karierę, która choć mało dotąd jej dała, lecz obiecywała wiele, aby siostrą miłosierdzia i sługą być przy chorej matce i ojcu. Nie ciężyło jej poświęcenie. Nawykła do wygodniejszego życia, znosiła nędzę z obojętnością młodości. Ale ta atmosfera duszna, w której żyła, ten brak żywiołu, który dla niej stał się potrzebą, dawały się jej uczuć mimo woli. Śniła jej się muzyka, budziła się nią rozgorączkowana.

Niekiedy przez noc całą brzmiało jej Schumannowskie Warum*?, jak natrętny komar brzęczący w uchu, którego się pozbyć nie można. Obawiała się oszaleć, potrzebowała całej mocy ducha, aby odpędzić mary napadające ją w chwilach ciszy i samotności. Nie miała do kogo przemówić słowa, śpiew u łoża chorej byłby świętokradztwem, muzyka stała się niepodobieństwem. Jedyną pociechą było, gdy, wyrwawszy się do parafialnego kościołka na nabożeństwo, mogła po mszy dotknąć organu, który zazdrośny organista nie bardzo chętnie jej otwierał… Naówczas z oczów jej strumieniem się lały łzy, wypowiadała całą duszę tą muzyką, jak wypłakiwała cierpienie. Czuła się potem lżejszą, jakby melodia uniosła ku niebiosom wszystek jej smutek, przytłoczony długim milczeniem.

Nałóg muzyki jest tak silnym jak inne ludzkie nawyknienia, staje się ona potrzebą, językiem, wrotami, przez które odpływają wezbrane fale uczucia.

Aniela bywała jej całymi tygodniami pozbawioną, a nie mogła przyznać się nawet do tego, że jej zbrakło tego gło3u duszy. Ojciec by jej ani matka nie zrozumieli. Gdy czasem wśród ciszy przez park doleciały dźwięki fortepianu, na którym niegodziwie grała miss Jenny, a nie lepiej pani Idalia, dreszcz przechodził po niej, wsłuchiwała się w tą profanację i — znowu płakała. Niekiedy niecierpliwiło ją to i uciekała.

Tego dnia już nie muzyka ani jej brak łzy wywołał. Drżała jeszcze pod wrażeniem rozmowy z panem hrabią. Rozpaczliwe położenie zmusiło ją do rozpaczliwego kroku, rzuciła samą siebie na łup losowi, co ich prześladował. Ulżyć matce, osłodzić jej dni ostatnie, choćby ofiarą życia — zdawało się jej obowiązkiem. Pod wrażeniem boleści niemal się zdała na łaskę człowieka, do którego wstręt czuła i obrzydzenie.

Hrabia, który w salonie i życiu salonowym miał wszystkie wymagane przymioty i był jednym z najpiękniejszych okazów człowieka ogładzonego i sztucznie i artystycznie na istotę czczą i zimną wyrobionego — dla Luci przedstawiał antytezę tego, co było jej ideałem.

Tej muzyki, której był niby największym miłośnikiem, ani rozumiał, ani umiał, ani odczuwał. Mógł o niej mówić pożyczanymi słowy, mógł się unosić, gdy mu to było do twarzy i do czegoś potrzebą — ale podnieść się do niej i umiłować nie umiał. Nic w nim nie czuła szczerego, a pod tą świecącą powłoką raziła ją bezduszność, egoizm, próżność.

Instynktem przenikała go, jak się odgaduje nieprzyjaciela.

Hrabia w czasie tych tryumfów wirtuozki, które chwilowo uczyniły ją modną i głośną, rozkochał się w niej po swojemu. Zdawało mu się, że artystka, o której pochodzeniu skromnym nader wiedziano, mogła się łatwo dać ująć formom arystokratycznej miłości i unieść w sfery, w których się o surowych życia warunkach zapomina.

Podobała mu się jako kobieta, jako świeży kwiatek, pochlebiałoby mu było zostać jej znanym, wytykanym adoratorem. Gotów był nawet coś poświęcić dla tej przyjemności.

W tych myślach, których połowę temperament i krew, a drugą miłość własna rodziła, rozpoczął hrabia nadskakiwania, nie zraził się chłodem, a sam dosyć zimno i z obrachunkiem przystępując do odegrywania pasji, nie spostrzegł się, gdy się stał jej niewolnikiem. Wdzięk niewieści, młodość, na ostatek pewna oryginalność i śmiałość w obejściu, podziałały nań bezwiednie. Przywiązał się, nie mógł zapomnieć; odepchnięty — uparł się zdobyć jeśli nie serce, to kobietę samą. Miłość własna podżegała namiętność.

Gdy panna Aniela znikła nagle z horyzontu, na którym błysnęła jasną gwiazdą króciuchno, hrabia nie mógł się powstrzymać, by nie śledzić, nie dowiadywać się, co się z nią stało. Na ostatek pogonił za nią.

Zjawienie się jego zdziwiło, przestraszyło i rozgniewało Lucię, potem natchnęło ją tą rozpaczliwą myślą ratowania się ofiarą siebie samej. W pierwszej chwili nie rozmyśliła się nad tym, co uczyniła, teraz dopiero postać groźna ojca, twarz brata, który ją kochał i uwielbiał, stawały przed nią straszne, wyrzucając jej płochą porywczość i nierozwagę…

Nie uszło to jej oka, że hrabia, chociaż chwycony za słowo, zdawał się gotów wziąć na siebie ciężar całej rodziny, był tym więcej zakłopotany niż szczęśliwy i wycofawszy się raz, mógł nie powrócić więcej — to ją nieco uspokajało.

Tegoż dnia o zmierzchu zjawił się drugi gość, pan pisarz Więckowski, tym razem przybywający bez huku i krzyku, odchrząknął tylko mocno i kaszlnął w sieniach, aby go ktoś usłyszał, i stary Zarzecki z różańcem się zjawił. Zobaczywszy pisarza, stał niemy, czekając, co powie.

— Dobry wieczór panu — rzekł kłaniając się poseł — mam słóweczko.

— To proszę do izby — odpowiedział wahając się nieco stary — ale u mnie ciasno, chodźmy tam — i wskazał ów pokój opuszczony, który prowadził do zajmowanego przez Lucię. Tu wszedłszy Zarzecki zamknął drzwi od izdebki córki i gotował się do słuchania, co mu przyniesiono.

— No, cóż tam? — spytał.

— To już panu wiadomo — rzekł cichuteńko pisarz — sondowałem we dworze… Hm! nabyliby może dożywocie, gdyby nie było nazbyt drogim.

— A po cóż ja się go mam tanio pozbywać! — odezwał się stary — na co mi się to zdało.

— Więc cóż by pan wziąć myślał?

Na pytanie to pan Jakub nie odpowiedział zaraz, westchnął, popatrzył w okno, łzy mu zwilżyły oczy.

— A! żebyś ta acan wiedział — rzekł — co to jest opuścić miejsce, w którym się od młodości żyło, a choćby i płakało! pełne wspomnień po mojej dobrodziejce!… I to jak ja staremu, ciężkiemu! ale co robić — co robić.

Pomyślał zwiesiwszy głowę.

— Choć mi ci ludzie za skórę zaleźli — dołożył — i ich bym ukrzywdzić nie chciał. Wiem, żem im tu załogą, że pozbyć by się mnie chcieli — a nie będę z tego korzystał.

Miał mówić już, zatrzymał się — niepewnym był, nie chciał za wiele, bał się powiedzieć za mało. Ostatnie słowo wyrzec kosztowało go. Rachował coś, stękał, przechadzał się, przeżegnał, spojrzał na Ukrzyżowanego, którego wizerunek stał na komodzie, jakby w nim szukał pomocy i natchnienia.

— Bóg widzi — rzekł w końcu — nie jestem łakomy, tysiąc rubli mi dadzą gotówką — ustąpię.

Pisarz głową poruszył.

— Nie moja to rzecz — odezwał się — targować, ale niech pan sam zważa. To jest dożywocie. Daj Boże panu jak najdłuższe życie, wszelako średnio trzeba rachować, pan już pewnie pod sześćdziesiąt?…

Stary pokiwał głową.

— Oni pewno nad lat dziesięć nie będą liczyli — rzekł pisarz — a rocznie co to warto? Może trzydzieści rubli! pewno nie więcej! Jeżeli trzysta rubli zaofiarują, to dobrze…

Zarzecki słuchał, jakby nie rozumiał, znać było, że cały ten targ, sprawa i ustąpienie z dworku były mu nad wyraz przykre. Nie miał siły sprzeczać się z Więckowskim.

— Ja państwu jak najlepiej życzę — kończył pisarz — ale ja w tym nic nie stanowię.

Można było posądzić starego, że tylko z musu w targ wchodził i chciał więcej uspokoić sumienie, niż dobić go, poruszył ramionami, jakby mu to było obojętnym…

— Nie, nie — rzekł — od tysiąca, i to gotówką, nie odstąpię.

Więckowski się obejrzał ostróżnie, czy kto nie słucha.

— A i to pewno, proszę pana — szepnął — że tysiąc rubli w kasie u nas nie ma i nieprędko będzie.

— Cóż mnie do tego! — mruknął Zarzecki.

— U nas pieniądze, jak się tylko okażą, pani sobie, pan sobie, a rządca sobie, rozrywają na wszystkie strony! Tysiąc rubli to okrągła sumka.

Nie poruszyło to starego, który się zdawał myśleć o czym innym.

— Pan od tego nie spuści? — zapytał pisarz.

— Nie mogę, nie miałbym za co rąk zaczepić — westchnął Zarzecki. — Wpadłbym z deszczu pod rynnę.

Stali tak jakiś czas milczący. Zarzecki różaniec przebierał machinalnie, Więckowski wąsa kręcił.

— Jeszcze gdyby na skrypt — odezwał się Więckowski badając.

— Póki życia! — zawołał stary — w żadne z nimi papierki się wdawać nie myślę.

Znowu pomyśleli chwilę; Więckowski się przypatrywał fizjognomii starego, która nic nie mówiła, oprócz że w niej tkwił smutek i niepokój. Widząc, że dłużej rozprawiać nie na wiele by się przydało, Więckowski czapką swą potrząsł oznajmując, że chce odejść.

Zarzecki się nie poruszył.

— Więc — dobranoc.

— A, dobranoc — odparł zimno pan Jakub. — Kłaniam uniżenie.

Z dworku, przez którego sień pustą i milczącą przeszedł powolnym krokiem Więckowski, skierował się tąż samą drogą, którą niedawno przesunął się hrabia, i furtką dostał do parku. Spodziewał się zapewnie, znając upodobanie panny Barbary w orzechach, które gryzła po całych dniach, że ją może znajdzie w leszczynowej ulicy. Tu było pusto i łupinki tylko porozrzucane tu i owdzie świadczyły, że faworyta niedawno odbywała przechadzkę. Skierował się więc pisarz do jej mieszkania.

Na widok wchodzącego panna Drobisz żwawo ku niemu się zbliżyła.

— A cóż? — zapytała.

— E! ja już nie wiem, czy z tymi ludźmi zrobić co będzie można!

— Dlaczego?

— Chcieliby państwa obedrzeć, nie wiedzieć ile żądają! — odezwał się Więckowski.

— Przecież? — spytała panna.

— Gadają o tysiącu rubli.

— Fiu! fiu! — odparła faworyta. — Czego im się zachciewa. A kto wie, czy i bez tego się ich nie uda wykurzyć. Panna sobie przyjmuje kawalerów we dworku, toć to zgroza i zgorszenie. Hrabia, co tu niby z wizytą przyjechał, chodził do niej. Jak Boga kocham! Stary się zapija i kiedyś ognia może zapuścić. Jak się udadzą do sądu, że tu we dworku takie rzeczy się dzieją, to im mogą kazać precz iść.

Więckowski patrzał stąpając z nogi na nogę.

— Ale gdzież zaś, żeby tam hrabia chodził! — bąknął. — Kiedym ja na moje oczy widziała! — ofuknęła panna Drobisz — i pół godziny tam siedział…

— A któż może wiedzieć u kogo!

— Ot, to dobry! — krzyknęła zniecierpliwiona panna Barbara — cóż miał ze starym się wdawać w gawędę, co ma wiecznie głowę zalaną!

Poczęła panna Drobisz rozpytywać o inne tajemnice dworu, a mianowicie o rządcę, na którego postępowanie pilne miała oko.

Gdy się wreszcie plotek przebrało, a Więckowski miał już odchodzić, dorzucił jeszcze:

— Zapomniałem powiedzieć, że ani się chce stary targować i mówi, że tylko na gotówkę, a skryptu żadnego nie chce znać.

Oburzyło to niezmiernie pannę Barbarę, która nie żałowała wyrazów na okazanie swej niechęci dla hołoty.

Nazajutrz rano, po odjeździe bardzo przyśpieszonym hrabiego, znowu w godzinie tej samej panna Drobisz weszła do pokoju pana Onufrego, tym razem zajętego szczotkami do włosów i trefieniem a układaniem resztek zarostu na trochę wyłysiałej głowie.

Porzucił natychmiast szczotki i zbliżył się uśmiechając do panny Barbary.

— Czy już co jest? — spytał.

— Przynoszę wprawdzie jakąś odpowiedź, ale bezwstydną — odezwała się panna Drobisz. — Im się widać zdaje, że mogą państwa obedrzeć. Nie chcą ani słyszeć inaczej, tylko tysiąc dwieście rubli, i to, jak lodu, na stół.

Mina, którą zrobił pan Onufry, świadczyła o znaczeniu tej sumy dla niego.

— Tysiąc dwieście rubli za tę budę! i to jeszcze za dożywocie! — zawołał. — To nie ma sensu!

Prychając zaczął się przechadzać po pokoju i powtarzał cicho:

— Tysiąc dwieście! tysiąc dwieście!

— Wiesz co? — odparł zbliżając się do panny Barbary śledzącej go oczyma. — Ja, ja bym im dał choćby i tyle, raz bym się pozbył; ale skąd dziś wziąć tyle pieniędzy… Idalka od dawna potrzebuje tysiąca dukatów, ja mam długi i konieczne wydatki, a rządca nie umie z niczego dobyć grosza.

— E! bo pan tego rządcę trzyma — ruszając ramionami, szepnęła panna Drobisz. — Ani z pierza, ani z mięsa, nie ma z niego nic!…

— A innego szukać, gdy temu się tam coś należy i zaraz się upomni — rzekł Onufry. — Ja takich czasów jak teraźniejsze nie pamiętam. Bywało ciężko, ale przecież grosz czasem się widziało, a teraz…

Strzepnął pięknymi rękami — potem posmutniawszy, zasiadł do zwierciadła i począł miękką szczotką wygładzać włosy, przechylając głowę w lewo i prawo.

Panna Barbara patrzała nań prawie protekcjonalnie i z litością.

— A gdyby, proszę pana, znalazło się gdzie do pożyczenia tych nieszczęśliwych tysiąc dwieście rubli? — zapytała.

— Wiesz, kochana panno Barbaro, że ja dla Idzi nic nigdy nie żałuję.

— A to by pani nadzwyczajną zrobiło przyjemność — wtrąciła Basia.

— Ale skąd pieniędzy! skąd pieniędzy! — westchnął Onufry.

Basia oparła się o stolik, bo jej z tym było wygodniej.

— Mnie się zdaje — odezwała się — że gdyby pan sam z grzeczną wizytą pojechał do Bendrzyńskiego…

Onufry obejrzał się żywo.

— Tak! — potwierdziła panna — Bendrzyński ma pieniądze leżące. Rządcy nie da, na list odmówi, ale — grzeczność mu zrobiwszy — zmiękłby.

Pokiwał głową pan Onufry zajęty zaczesywaniem.

— Korona mi z głowy nie spadnie — rzekł — ale to był przyjaciel podkomorzynej, tak skąpy jak i ona i tak jak ona nieużyty, nie mamy prawie ze sobą stosunków. Myślisz?

— Myślę, że nie odmówiłby, gdyby go pan ujął przyjacielskim obejściem się — szeptała panna. — Skąpy, to prawda, ale i ambicji ma dużo, a lubi, aby go szanowano.

— Ha! chyba dla tych nieszczęsnych pieniędzy na nudy do starego można się ryzykować, ale co na to powie Idzia, gdy się dowie, że do niego pojechałem.

— Ja panią uprzedzę — odezwała się Basia — że pan dla dowiedzenia się o tych kapitałach nieboszczki chce być u niego. Przecież Bendrzyński przed samą jeszcze śmiercią był u niej i znał najlepiej jej interesa.

— To prawda! — rzekł Onufry — ale ja z niego nigdy nic oprócz ogólników jakichś dobyć nie mogłem.

— Niech no się pan rozgada!

Onufry, któremu nade wszystko było pilniej powrócić do ubierania, dał znak, że przyjmuje myśl faworyty, która natychmiast odeszła.

Bendrzyński, o którym mowa, mieszkał o półtorej mili od Żabiego, ale choć sąsiedztwo było bliskie, po śmierci podkomorzynej rzadko go tu widywano. Człowiek był znany z chciwości i skąpstwa, stary już, choć wiek mu statku nie dodał, wdowiec, który synów po świecie rozproszył, córkę wydał, aby się jej zbyć, a sam, w towarzystwie nieosobliwszym rozmaitych klucznic i gospodyń często się zmieniających, pieniądze zbierał zażarcie. Mało kto bywał u niego, każdy z nim unikał interesu. Opuszczony prawie przez wszystkich, czując, że na jego postępowaniu z dziećmi ciążą zarzuty wielkie, stary na świat cały pluł i narzekał, dzieci własne obwiniał i zgryźliwy żywot prowadził nie chcąc go zmienić, choć widział, że nań ściąga pogardę.

Nieźle rachowała panna Barbara, że odwiedziny pana Onufrego osamotnionego człowieka ująć mogły i pochlebić mu. Bendrzyński, opinię brawując, dbał jednak o nią i rad by był na stare lata odzyskać konsyderację*, na którą nie zasłużył.

Dla pana Onufrego, nawykłego żyć, jeśli nie w lepszym, to przyzwoitszym świecie, wizyta oddana Bendrzyńskiemu była prawdziwą ofiarą. Lecz nadzieja dostania pieniędzy, o które było tak trudno, a może dowiedzenia się czegoś o owych mitycznych skarbach podkomorzynej, skłaniała do tego kroku.

Gdy się z żoną spotkał w salonie, piękna Idzia, już uwiadomiona o projekcie, zagadnęła zaraz męża:

— Basia mi mówiła, że się wybierasz do Bendrzyńskiego?

— Może bym się coś dowiedział od niego — rzekł obojętnie Onufry.

— Zapewne, próbować zawsze potrzeba — potwierdziła panna Idalia — nie zapomnij tylko wziąć wódki kolońskiej.

Wzdrygnęła się na wspomnienie Bendrzyńskiego. W istocie, nieponętny był. Bardzo słusznego wzrostu, silny, osiwiały już, lica nieco czerwonego, jak ci, w których krew czymkolwiek bądź podżegana żywiej pędzi, Bendrzyński nosił się ze staroświecka, dosyć niepocześnie i brudno. Jedzenie, napój i odzież otaczały go atmosferą wyziewów dla delikatnego zmysłu powonienia nieznośną.

Po wypoczynku krótkim, gdy konie przed gankiem się ukazały, pan Onufry westchnął ciężko, zapalił cygaro i ruszył.

Bendrzyński w majątku, który był kupił już przed kilkunastu laty, po księciu P. wziął w spadku stary pałacyk, niegdyś bardzo wspaniale urządzony. Był on dla niego ciężarem i w początku chciał go zrzucić koniecznie, ale obrachowawszy, co miało kosztować obalenie i budowanie lichego dworu, musiał pozostać w starym gmachu, wcale do jego obyczaju nie przystającym, na który ciągle narzekał.

Pałacyk też teraz wyglądał, jakby wcale zamieszkanym nie był. Popsuty dach pokryto słomą, poopadałe mury, nie tknięte, okryte były plamami, okna dla ciepła pozmniejszane, w części tarcicami zostały zabite; drzwi, gdzie ich brakło, zastąpiono z opółków* pozbijanymi furtkami. We wnętrzu, co się tylko wydrzeć dało, sprzedano, reszta zaniedbana, zbrukana, cierpianą była i nowymi przeróbkami zepsutą.

Od czasu, jak się ludzie od Bendrzyńskiego coraz bardziej usuwać zaczęli, prowadził życie samotne i opuścił się zupełnie. Gdy pan Onufry do wrót między starymi dwoma słupami murowanymi zawieszonych przybył, ledwie parobcy ze stajni nadbiegający potrafili mu je otworzyć. Około pałacyku zrobił się jakiś ruch nadzwyczajny, bose dzieci w koszulach zaczęły wybiegać i chować się, kilka głów niewieścich wyjrzało i znikło, chłopaki w siermiężkach przemykali się i wpadali do drzwi, widać było, że do gości ludzie byli nienawykli. W chwili gdy koczyk pana Onufrego stanął u ganku, między którego kolumnami z tarcic buda nieforemnie była sklecona, z głębi domu wyszedł szybko gospodarz, z głową rozczochraną, w płóciennym ubraniu i prostych butach, ledwie kapotę na siebie narzuciwszy. Powiedziano mu o gościu i sam biegł się przekonać o nim, bo nie umiał się domyśleć, kto by chciał go jeszcze odwiedzać. Na widok pana Onufrego osłupiał niemal i z wybuchem niezmiernej wdzięczności począł mu się kłaniać, zmięszany, sam nie wiedząc, dokąd tak dostojnego gościa zapraszać.

Był wprawdzie pokój niby bawialny, lecz z dawna tak opuszczony, iż Bendrzyńskiemu go teraz wstyd było wobec słynącego z elegancji Manczyńskiego.

— Niechże mi najłaskawszy sąsiad daruje! — zawołał składając ręce. — Bóg widzi, że ja biedny pustelnik, nie wiem, gdzie mojego dobrodzieja posadzę — bo to u mnie, samotnika, rozgardiasz taki!

— Ale wszędzie nam będzie dobrze! — rzekł grzecznie pan Onufry. — Dawno zbierałem się szanownego sąsiada odwiedzić, a zawszem się obawiał zrobić mu subiekcję, bo wiem, że pan dobrodziej gości nie lubi!

— Panie, takich jak dzisiejszy, niech się na kamieniu rodzą! — wrzaskliwie zawołał lubiący głośno krzyczeć Bendrzyński. — Ale panowie toście do wygód i elegancji nawykli, a ja chudy pachołek!

— O! o! — zaprotestował Onufry.

Rozmowa ta odbywała się w progu sieni zarzuconej gratami, w której oprócz innych sprzętów kilka tylko co porzuconych kądzieli prządek widać było; przez otwarte drzwi pięknego niegdyś salonu wyglądał warstat tkacki. Zapach cebuli, zgrzebnego płótna, butów prostych, wódki, chleba razowego i wyziewów pracowitego ludu powietrze zapełniał.

Gospodarz prowadził z wolna, jeszcze się namyślając dokąd.

— U mnie tu taki gospodarski nieład, że jak Boga kocham…

— Niechże pan nie robi ceremonii — rzekł pan Onufry.

Po wahaniu się jeszcze chwilkę — otworzył drzwi Bendrzyński i wprowadzał do bawialni.

Zachowała ona z dawnych czasów gzemsiki i złocone sznury, jedno potłuczone zwierciadło i komin marmurowy, zamurowany cegłami. W miejscu jego postawiono piec prosty, lepiony, któremu drzwiczek brakło. Smuga czarna świadczyła, że dymiło. Stół pochylony, kanapka wysiedziana okryta perkalikiem podartym, kilka krzeseł i parę prostych stołków z serduszkami w desce stanowiącej oparcie, ławka pod oknem, na której leżała zapomniana chustka kobieca, komoda zarzucona rupieciami i papierami — ubierały ten najprzyzwoitszy z pokojów.

Z kilkorga drzwi wychodzących w różne strony jedne były jeszcze dawne, ze śladami lakieru i złota, drugie nowe i nawet nie pomalowane, ostatnie w poprzek założone deskami. Butelek, talerzy, skorup było wszędzie pełno. Gdy wchodzili, ogromny kot wpadł pod nogi panu Onufremu, wyśliznął się i skoczył na ławę, gdzie się na kobiecej chustce położył. I tu powietrze było nie do oddychania, chyba dla piersi, co już do niego nawykły. Na jednym z okien stojące gąsiory z różnobarwnymi nalewkami świadczyły, że bawialny pokój zarazem służył za apteczkę. Była w nim i szafa w kącie, w tej chwili nie domknięta.

Gospodarz, połą od kapoty otarłszy najlepsze krzesło, podał je panu Onufremu i posadził go, sam za stołek chwytając. Na twarzy jego widać było radość, zakłopotanie, gorączkę jakąś, która temperamentu w starcu jeszcze nie ukołysanego dowodziła.

— Z duszy i serca panu dobrodziejowi jestem wdzięczen; żeś mnie sobie raczył przypomnieć — rzekł Bendrzyński. — Miałem to szczęście, żem się łaską i zaufaniem nieboszczki podkomorzynej zaszczycał.

— Rad bym, żebyś, szanowny sąsiad, część przyjaźni, jaką dla niej miałeś, zlał na wnuka — mówił sadząc się na grzeczność Onufry.

Bendrzyński ciągle trzymał przed nim jak do modlitwy złożone swe i brudne ręce.

— Mój mości dobrodzieju! — wołał — sługą jego być pragnę!

Więc rozpoczęła się rozmowa gospodarska, choć Manczyński o swym gospodarstwie i o tym, co się w nim działo, wyobrażenia nie miał. Zręcznym przejściem naprowadził ją znowu na nieboszczkę.

— Waćpan dobrodziej, który byłeś jej przyjacielem — rzekł pan Onufry — mógłbyś jeden może objaśnić ten niepojęty dla całego świata fakt zniknięcia jej kapitałów!

Bendrzyński głowę pochylił pokornie.

— Bo, że były…

— To nie ulega wątpliwości — odezwał się gospodarz. — Dawniej, na lat jakie pięć, sześć przed śmiercią, nieboszczka sama mi o tym mówiła, iż rada by je umieścić gdzieś na hipotekach.

— A po śmierci, wiadomo panu, ile się znalazło.

— Tak, to niepojęta rzecz — odezwał się Bendrzyński poufnie — a jednak, jednak coś się tu domyślać można. Nieboszczka drżała na samą myśl, że to, co ona zbierała tak skrzętnie, rozproszyć się może…

— Cóż mogła z tym zrobić?

— Bóg to wie i — dodał gospodarz — i jeden może tylko człowiek.

— Któż?

— A Zarzecki — mówił Bendrzyński — któż by inny. U niego za życia nieboszczki było wszystko: pieniądze, klucze, rejestra, kwity. Jemu jednemu tak wierzyła, że rachunków go słuchać nie chciała — nie może być, aby on o tym nie wiedział, co się z kapitałami stało…

— Ależ go brano, więziono, trzymano, badano — rzekł pan Onufry — i niceśmy z niego dobyć nie mogli.

— Ha! — bąknął Bendrzyński — bo trzeba tego człowieka znać. Jeżeli dał słowo, że nie powie, to się da zabić, a nie piśnie.

— Przywłaszczyć też nie mógł, bo w nędzy jest ostatniej — dodał pan Onufry.

Bendrzyński zamilkł.

— Wszelako — dodał poczekawszy nieco — radzę go nie spuszczać z oka.

— Przyznam się waćpanu dobrodziejowi — odezwał się gość — iż tak mi widok tego nieprzyjaciela pod samym bokiem dokuczył, żebym się chciał go zbyć jakimkolwiek kosztem. Jakkolwiek czasy są ciężkie, gotów bym spłacić mu dożywocie, ale pieniędzy nie mam.

Usłyszawszy to, Bendrzyński rzucił okiem niespokojnym na mówiącego i wyprostował się.

— Kto to dziś ma pieniądze! — westchnął. — Jam też goły jak święty turecki. A gdybyś mnie raczył posłuchać, ja bym nie radził pozbywać się go z gruntu…

— Tyle lat nic się nie okazało! — cicho dołożył pan Onufry.

Bendrzyński począł kaszlać i nos ucierać, chciał zyskać na czasie.

— Przed samą śmiercią pani podkomorzynej, na dni parę, byłem u niej — rzekł po namyśle — leżała już w łóżku, a, Panie Boże odpuść, wziąłby ją kto, nie znając, za najuboższą kobietę. Kołdra jeszcze może ślubna, z której wyłaziła wata, poduszczyna zbrukana, głowa chustką prostą związana, pawilon* w strzępkach. Słowem, nędza ją otaczała. Była jakby w gorączce, właśnie podobno tego dnia rejestra i papiery wszystkie palić kazała. Co chwila Zarzeckiego wołano, od którego strach, jak wódkę słychać było. Szeptała mu coś na ucho, odprawiała, posyłała po niego znowu, niepokoiła się.

Właśnie miałem wówczas kupować Porzecze, potrzeba mi było parę tysięcy dukatów, insynuowałem jej to, że skrypt dam oblatowany* i osiem procentów… Odwróciła ku mnie głowę staruszka i pokiwała nią. „Skąd ty chcesz, żebym ja pieniędzy wzięła — rzekła — nie mam już nic — nic. Wszystko poszło! — Rozpostarła ręce. — Fiu! nie ma!”

— „Gdzież? jak?” — zapytałem.

— „Ot, to ciekawy jesteś — rzekła żartobliwie. — Wszyscy dziś tracą, albo to ja nie miałabym prawa mojej krwawicy przeszastać? Poszła już, poszła”.

— Więc cóż? chyba ją zakopać kazała — przerwał pan Onufry.

— A, i za to nie rączę — rzekł Bendrzyński — ale jeżeli kto zakopywał, to chyba Zarzecki.

— Przecież by dziś taki cierpiąc niedostatek… Nie dał dokończył mówiącemu gospodarz.

— Otóż ja powiem mojemu dobrodziejowi — rzekł — ja znam Zarzeckiego z dawnej daty — to człowiek, co umrze na worku, a nie ruszy go. To pewna.

Odetchnął nieco.

— I to się źle pono stało — dodał — że państwoście na razie do niego się ostro wzięli. Lepiej było ugłaskać, przyhołubić, pociągnąć i starać się go sobie pozyskać.

— Mam wstręt do tego człowieka — rzekł pan Onufry. — Zwyciężyć go nie mogę.

— Jednak, gdyby się z nim inaczej jakoś wzięło, kto wie? kto wie?

— Dziś po czasie! — mruknął gość — wolałbym się go pozbyć, co nie przeszkadza, że na oku bym trzymał. Idzie mi tylko o pieniądze.

Na to powtórne zagadnięcie gospodarz zmilczał, podniósł się ze stołka i zagadnął:

— Czymże bym mógł służyć? może wina kieliszek? Pan Onufry chciał mu odpowiedzieć, że najlepiej by mu pieniędzmi usłużył, lecz widocznym było, że tego Bendrzyński słuchać nie miał ochoty. Skłonił się grzecznie. Stary wyszedł sam po wino.

Z ciekawością człowieka, który nigdy z bliska nic podobnego nie oglądał, pan Onufry rozpatrywał się w mieszkaniu, gdy drzwi uchyliwszy, opasła, średnich lat kobieta w koszuli wtargnęła do izby, porwała chustkę, na której kot leżał, zrzuciła go z niej i znikła, okiem ciekawym zmierzywszy siedzącego.

Po chwili Bendrzyński powrócił, a za nim chłopak bosy wniósł na tacce czarnej dwa wątpliwej czystości kieliszki, jeden na nodze, drugi bez niej, i butelczynę opyloną.

Wino miało być prastare, znalezione w piwnicy księcia P., po którym kupiony był majątek. W istocie złe nie było, ale zdębiałe i ostre, tak że Onufry ledwie go mógł dopić tłumacząc się, że wina mało pić może. Bendrzyński też bardzo nie zapraszał.

— Mnie się zdaje — wznawiając rozmowę odezwał się pan Onufry — że sam ów Zarzecki kapitałów tych skryć nie mógł. Jest to zupełnym niepodobieństwem; wiedzieć o nich może, jednak są i inni wspólnicy, co się do wyrwania ich naturalnym spadkobiercom przyczynili. Ale nie wiemy prawdziwie, nawet na kogo zwrócić podejrzenia.

Kręcił głową pan Onufry.

— Starałem się o ile możności zasłużyć na jej łaski i zaufanie, ale zarówno mnie, jak nieboszczyka ojca nie lubiła…

— Tego acan dobrodziej nie mów — przerwał Bendrzyński — słyszałem ją wielekroć mówiącą z wielkim afektem o familii, ale jej się nikt przypodobać nie mógł, kto jak ona nie skąpił. Na ustach miała jedno: „Wszyscy tracą, pójdzie naród z torbami. Jedni Żydzi zbierać umieją i oni świat opanują”.

Onufry spuścił oczy.

— Są pewne położenia na świecie — dodał — które wkładają obowiązki, niepodobna się wyłamać.

Umilkli. Bendrzyński wypił dla rozmaitości zdrowie dostojnego sąsiada swego, ten dziękował.

Po małej pauzie nie było już ani co mówić, ani co robić, gdy otwarcie oświadczył stary, że goły był jak święty turecki; pan Onufry miał się więc do wyjazdu, rad niezmiernie, że się wydobędzie z brudnej dziury, która w nim niewypowiedziany wstręt obudzała. Z uniżonością niezmierną począł go wyprowadzać gospodarz, dziękując za zaszczyt, nie żałując słów wymówionych na odmalowanie szczęścia tego i honoru, jaki go spotkał. Jednakże między przyjęciem a pożegnaniem był lekki odcień i różnica, Bendrzyński czuł, że o pieniądze chodziło; widział się potrzebnym i zapewne rozmyślał, jak ma z tego skorzystać. Już byli na progu, gdy stanął i rozprostował się.

— Coś szanowny sąsiad dobrodziej napomknął o pieniądzach — rzekł — ja sam, rzeczywiście, tak mi Boże dopomóż, nie jestem przy nich. Dzieci mnie niewdzięczne wysysają, ale może bym mógł pożyczkę ułatwić?

Pan Onufry na samo wspomnienie rozpromieniony już był.

— Nieskończoną miałbym wdzięczność! — zawołał.

— Wiele potrzeba?

— Dwa, półtora tysiąca rubli — rzekł przybyły, który próbował, czy mu się coś dla siebie przy tej zręczności nie da zyskać.

Zadumał się Bendrzyński.

— Tylko że to z tymi lichwiarzami do czynienia mieć! — szepnął.

— Na krótki czas!

— Jeżeli za dwa na miesiąc dostanę, to jeszcze szczęście — rzekł spoglądając, aby ocenić wrażenie, jakie to uczyni.

— Dam z wielkim ukontentowaniem — odparł pan Onufry, który nigdy się o warunki nie targował, gdy mu pieniędzy potrzeba było. — Cóż robić, nóż na gardle.

— Więc — będę się starał, sprobuję — wybąkał sąsiad. — Weksel naturalnie.

— Jaki tylko zechcą! — pośpiesznie rzekł Onufry — jak tylko się sprzeda pszenica.

Mówiąc wyszli w ganek, ściskali się już i całowali.

— Przyjadę z wiadomością — zakończył stary — i będę się miał za szczęśliwego, jeśli mi się uda szanownemu panu wygodzić…

Tak na samym wyjezdnym niespodzianie ucieszony, wesoło siadł do powozu pan Onufry, nucąc przy zapalaniu cygara. Bądź co bądź, pozbycie się Zarzeckich i siurpryza bardzo mu się uśmiechały, kilkaset rubli wpływało do kieszeni na bieżące wydatki. Przez myśl też przebiegło mu, co mówił Bendrzyński o podkomorzynie. Potwierdzało się, iż miała kapitały, o których już istnieniu wątpić zaczynał, prędzej więc czy później odkryć się one musiały. Ufał w to pan Onufry i śmiało robił długi w przekonaniu, że owe sumy neapolitańskie* z łatwością je spłacą. Potrzebował tej nadziei dla śmielszego brnięcia w interesa, z których innego wyjścia nie było nad odzyskanie skrytego spadku.

Rada sąsiada, aby ułagodzić Zarzeckich i starać się ich sobie pozyskać, śmiech mu wywoływała na usta. Przymilać się do tej hołoty dla niego i żony było zupełnym niepodobieństwem. Rozumował zawsze, że Zarzecki był tylko narzędziem, a ktoś inny musiał być powiernikiem staruszki…

Z tym też przybył do domu i pobiegł do żony, która na niego z okna zastukała, aby się stawił natychmiast. Ucałowawszy piękne rączki rozpoczął naprzód humorystyczny opis rezydencji szanownego sąsiada, po czym zdał sprawę z tego, co mu on mówił i radził.

— Nie zdobyłem nic nowego — zamknął z westchnieniem — co najwięcej potwierdzenie dawno mi znanych rzeczy. Bendrzyński jest przekonany o istnieniu kapitałów, ale o tym, co się z nimi stać mogło, jak my, nie ma wyobrażenia. Jedyną niedorzecznością, jaką od niego usłyszałem, była rada, ażebym tą hołotę starał się sobie pozyskać. My najlepiej wiemy, że to jest niepodobieństwem!…

Pani Idalia zrobiła minkę pogardliwą i kwaśną.

— Tego tylko brakło, abyśmy przed nimi tańcowali — szepnęła — ja na to upokorzenie nigdy w świecie nie pozwolę. Do wszystkiego, cośmy o tych ludziach wiedzieli, przybywa jeszcze podejrzenie płochego postępowania wirtuozki — miła familijka! ojciec pijak i prawdopodobnie złodziej — córeczka zalotnica — matka podobno wariatka!…

— Jest jeszcze syn kończący edukację — dorzucił pan Onufry — którego my znać nie mamy szczęścia. Sądzę, że i ten musi być godnym rodziny.

Wzdrygnęła się piękna pani.

— Nie mówmy o nich, bo mi się na nudności zbiera! Pan Onufry powrócił do opisu rezydencji, a choć rzeczywistość sama przez się była dosyć jaskrawą, umiał ją uczynić tak malowniczą, że pani Idalia słuchając opowiadania ubawiła się serdecznie.

Panna Barbara Drobisz, która podsłuchiwała u drzwi jak zwykle, bo musiała wiedzieć o wszystkim, złośliwy dowcip pana Onufrego równie ocenić umiała.

Zapowiedzianych odwiedzin pana Bendrzyńskiego oczekiwano zbrojąc się w wódkę kolońską.


* * *


W dworku owej nieszczęśliwej hołoty wyraźnie z nędzą walczono. Zarzecki, jak przyrzekł córce, tak nazajutrz zaraz, zabrawszy zegarek i sygnet, pieszo poszedł z nimi do najbliższego miasteczka, aby je zastawić. Była to z jego strony ofiara wielka, rozstawał się z pamiątkami, do których przylgnęła miłość ludzi, co mu je pozostawili, ale żona była chora, córka w rozpaczy, głód w domu. Po drodze, brnąc zadumany piaszczystą ścieżką, napotkał chłopka jadącego z Żabia. Ten mu się pokłonił i przywitał. Ostrego w spełnianiu swych obowiązków Zarzeckiego nie bardzo dawniej lubiono na wsi, chociaż był sprawiedliwym; teraz w porównaniu do nowych panów i ekonomów pan Jakub zyskiwał. Wspominano o nim z westchnieniem. Chłopek widząc go zmęczonym sam na wóz zaprosił. Zarzecki więc mógł sobie oszczędzić trochę trudu. Rad był za to poczęstować wieśniaka, ale mu wyznał otwarcie, że grosza przy duszy nie miał.

W rękę go pocałował właściciel fury, pokornie prosząc na kieliszek wódki; napili się razem. Zarzecki pił chętnie, a wódka, do której nadto był przywykłym, pokrzepiała go. W lepszym trochę usposobieniu, niż z domu wyszedł, dostał się do miasteczka.

I tu nie zbywało mu na znajomych z dawnych lepszych czasów, gdy był totumfackim przy podkomorzynie. Należał do nich pan Izaak Lubliner, handlujący zbożem, który dawniej wszystko zakupywał u podkomorzynej; do niego więc wprost udał się Zarzecki. Dawno się z nim nie widzieli, bo stary nie lubił ani żebrać, ani swej biedy na okaz wystawiać. Przez ten czas Lubliner urósł jeszcze, zbogacił się, a Jakub popadł w dotkliwy niedostatek. W tym człowieku z suknią wyszarzaną, zgiętym ku ziemi, zbiedzonym, trudno było poznać energicznego plenipotenta bogatej i skąpej pani.

Gdy się Zarzecki dostał do pana Izaaka, właśnie zajętego swą korespondencją handlową, kupiec nie od razu w nim przypomniał sobie swego dawnego znajomego. Lecz że wiele słyszał o jego losach i poszanować umiał człowieka, którego znał z długich stosunków, powitał go uprzejmie nie dając nawet czuć, jaką w nim widział zmianę.

— Dawnośmy się nie widzieli — rzekł zapraszając siedzieć.

— Tak, bardzo dawno — odparł z westchnieniem stary — zmieniło się wiele, a mnie Bogu się podobało dotknąć; niech będzie i za to pochwalonym. Wiem, że pan Lubliner zawsze zajęty, więc nie zabierając mu czasu, prośbeczkę bym miał do niego.

— Cóż takiego, panie Zarzecki? — spytał kupiec.

— O tym pan wiesz, że nieboszczka mi nic nie Zostawiła, oprócz dachu nad głową — mówił Jakub — ale ona, świeć nad jej duszą, wcale temu nie winna. Jestem w biedzie, a chwilowo i w potrzebie, choć mam nadzieję wydobyć się z tego położenia. Muszę zastawić, co mam najdroższego dla mnie, aby chorej żonie kupić lekarstwo…

Tu dobył, starannie w papier pozawijane, zegarek i sygnet.

— Niech mi pan na to pożyczy, ile można — staremu na widok tych pamiątek łzy w oczach stanęły. — Bóg widzi, wykupię, bo to moje skarby jedyne.

Trzymał na drżącym ręku niewiele wartający zegarek, a mniej jeszcze kosztowny sygnet, na które Lubliner ledwie przez ciekawość okiem rzucił.

— Na zastawy nie pożyczam — odezwał się — to nie moja rzecz, ale panu służę, ile chcesz. Mieliśmy z sobą stosunki, znam jego rzetelność, mów, ile potrzebujesz, dam z chęcią.

Zarzecki tym dowodem zaufania mocno był dotknięty.

— Niech Bóg zapłaci za dobre serce — odezwał się — ale bez zastawu, panie Lubliner, bałbym się zapożyczać, a nuż — nikt nie wie dnia ani godziny.

Kupiec obrócił w żart obawę starego, nalegał, aby swe pamiątki schował, i zapytawszy, ile mu było potrzeba, wyliczył natychmiast pieniądze. Zarzecki wziął się do napisania rewersu i miał wielką ochotę człowieka, co mu okazał współczucie, uścisnąć.

Lubliner, znając z dawna jego słabość do wódki, w dodatku kazał przynieść jej i poczęstował go. Rad był się rozgadać.

Po dwóch kieliszkach Jakubowi się usta zwykle rozwiązywały, robił się pobożnym bardzo i otwartym, wzdychał do Boga ciągle i mówił wszystko, co miał na sercu. Wyspowiadał się więc przed Lublinerem i z biedy, i z ucisku, i z projektu pozbycia się dożywocia, a osiedlenia w miasteczku.

— Wiesz waćpan co, panie Zarzecki, to się składa doskonale, bo ja już przed kilku dniami miałem myśl pomówienia z nim w pewnym interesie. Wiem, że u was nazywa się to już ostatnim wypadkiem i hańbą — służyć u Żyda, ale ja proponują nie służbę, tylko — przyjacielską pomoc. Słyszałem, że masz córkę muzykalną i wykształconą, a ja do mojej małej Marii potrzebuję nauczycielki. Gdybyście się osiedlili w miasteczku, córka by u mnie znalazła zajęcie.

— A dlaczegóż nie? — odparł Jakub prawie uradowany — ja nie mam nic przeciw temu, byle ona sama się na to zgodziła. Powiem panu Lublinerowi prawdę, najlepsze dziecko w świecie, ale ja jej rozkazywać nie śmiem.

Rozśmiał się kupiec.

— Pomówimy o tym, gdy tu osiądziecie, czego z serca życzę… Wątpię jednak mocno, ażeby pan hrabia Manczyński zapłacił mu, ile zażądałeś, i miał czym.

Po dłuższej jeszcze rozmowie, którą interesa przerwały, pan Jakub wyszedł prawie szczęśliwy od Lublinera, a że wszystko zawsze do Boga odnosił, musiał wstąpić do kościoła z podziękowaniem miłosiernej opatrzności. Ukląkł, ręce złożył, kilka razy ziemię pocałował, wzdychał, bił się w piersi, spłakał się troszkę i wstał potem pocieszonym i wzmocnionym się czując.

Był to bo jakiś dzień szczęśliwy; spotkany chłopek, uczynność Lublinera, propozycja zrobiona Anieli, na ostatek i pieniądze, które miał w kieszeni, niezmierną go natchnęły otuchą.

— Bóg łaskaw! — powtarzał idąc i zabierając się do powrotu pieszo.

Nowe rozczulenie nastąpiło, gdy w rynku znalazł chłopka, który z furą czekał na niego, oświadczając, że byłby i do nocy stał, aby go odwieźć. Nie mógł się oprzeć pokusie Zarzecki, żeby tego przyjaciela nie poczęstować nawzajem i nie przekąsić z nim. Wódka, znowu wypita raz i drugi, humor jeszcze podniosła.

Pod wieczór już usiedli na furkę bok w bok z jej właścicielem, a że koń wiejski drogę do domu znał doskonale, mogli swobodnie rozmawiać przez czas cały. Szkapka, korzystając z tego, wolniuteńkim truchcikiem, nie spiesząc się, furkę ciągnęła, tak że dosyć późno do wsi przybyli.

Prawdę powiedziawszy, ta długa gadanina tak ich zmęczyła, że gdy się pod samą karczmą mieli rozstawać, Zarzecki uznał właściwym i woźnicę utraktować*, i sam się napić. Był tak do tej nieszczęśliwej wódki nawykłym, że ona go nie upajała, poddawała tylko energii i odwagi.

Stąd pieszo do chałupy dążył pan Jakub poza parkiem idąc i ujrzawszy ją, stanął, bo go myśl porzucenia tego schroniska do łez rozrzewniała.

W opuszczonym pokoju, niegdyś od gości, nigdy nikt nie siadywał, nie palono też w nim światła, o które tak trudno było jak o inne zapasy. Zdziwił się mocno Zarzecki zobaczywszy, że w oknie się tu świeciło. Tłumaczył to sobie tym chyba, że Lucia do swojej izdebki po coś z ogarkiem pójść musiała. Zbliżywszy się jednak postrzegł w oknie dwa cienie, z których jeden, łatwy do poznania, był Lucią, a drugi młodym jakimś mężczyzną.

Krew buchnęła do głowy staremu, gdy zobaczył najwyraźniej Lucię po dwakroć rzucającą się na szyję owemu cieniowi.

Przerażony tym, bez tchu prawie wpadł do sieni, drzwi otworzył i — stanął jak groźne widmo przed nimi.

Młody mężczyzna, który stojąc przy Luci za ręką ją trzymał, miał powierzchowność skromną, ale znamionującą, że się w dostatniejszych kołach obracał. Ubranie było staranne, postawa zręczna, twarz odważnie na świat patrzała.

Dosyć słuszny i silny, miał budowę ludzi, których krew nie zubożała bezczynnością i pieszczotami, a przy tym był piękny bardzo — nie tylko z młodością swą świeżą, ale rysy szlachetnymi, w których męstwo, do walki z życiem tak nieodzowne, wybitnie się piętnowało.

Na widok Zarzeckiego Aniela krzyknęła, ale radośnie, a chłopak podskoczył ku niemu z otwartymi rękami.

To zjawisko niespodziewane było synem Zarzeckiego, był to jakby spadły z niebios Zygmuś. Nie oczekiwano go tu wcale.

Stary ucieszył się do łez widokiem syna, którego powierzchowność mówiła, że w biedzie nie był, ale zarazem uląkł jego przybycia.

Zygmutowi tajono i chorobę matki, i nędzę domową, aby go nie trwożyć wiedząc, że ledwie sam sobie rady dać może. Wiedział ojciec i siostra, że się sposobił na nauczyciela, a żył z dawania lekcyj. Pomocy z domu od dawna nie potrzebował, lecz się też do niego o nią nie odzywano, aby mu nie utrudnić zawodu. Pisywał często Zygmuś, a w żadnym liście nie dał znać, że powrócić może. Nagłe to zjawienie się jego niepokoiło starego ojca.

— W imię Ojca i Syna! — zawołał — Bogu za wszystko dzięki, ale skądże ty tu? Jakim sposobem?

— Prawie cudem! — odparł poważnie syn, który zbliżywszy się do ojca i poczuwszy może od niego nieszczęsną wódkę, zachmurzył się.

— Mów, zlituj się! czy broń Boże nie jakie nieszczęście, czy nie…

— Nic złego, owszem — odparł Zygmunt — nadzwyczajny traf, bardzo dla mnie szczęśliwy. Nauki skończyłem, o miejsce publicznego nauczyciela teraz jeszcze trudno, trafiło mi się prywatne tu w sąsiedztwie, u państwa Du Royer.

Zarzecki ręce podniósł do góry, mrucząc jakąś modlitewkę.

— Z młodym Zdzisiem Du Royer poznałem się na naukach będąc razem — mówił Zygmunt — przez niego dostałem się do jego młodszego brata. W tym domu jestem prawie jak przyjaciel. Jechali na wieś, wzięli mnie z sobą. Nie chciałem dawać znać wcześniej o sobie — ale, ojcze, ojcze kochany, wyście tu cierpieli, wam zbywało na wszystkim, a ja — nie wiedziałem o tym… Dzięki Bogu, ja mogę bez żadnego uszczerbku dla siebie wypłacić wam choć odrobinę mojego długu… Lucia mi mówi, że ojciec płaczesz opuszczając tę chatę. Po co ją opuszczać? na co sprzedawać — ja się z wami podzielę zarobkiem.

Mówił prędko i cały przejęty. Zarzecki ciągle się zdawał modlić.

— Żal mam tylko, srogi żal do Luci, że mnie pieszcząc nie pisała prawdy, że mnie oszczędzając, skazywała siebie i matkę, i ciebie…

— Cicho już, cicho, daj pokój — odezwał się stary — kiedy się wszystka bieda kończyć zdaje, nie gadajmy o tym.

Wpatrywał się stary w syna i widać było pociechę z niego, ale i zdumienie. Nie spodziewał się pewnie w nim znaleźć tak wyszlachetnionej istoty, która mu się prawie pańsko wydawała.

Toż samo wrażenie uczyniła na nim w pierwszych chwilach po przybyciu Lucia, ponowiło się ono widokiem syna. W duszy może wolałby go był znaleźć trochę podobniejszym do siebie. Tych dwoje dzieci tak jakoś daleko od swej kolebki odeszło. Zarzecki nie dał poznać, co czuł, może niejasno sam tłumaczył się sobie z własnego uczucia, lecz coś go bolało. Myśl, rozmierzywszy odległość, w jakiej stały dzieci od niego, mogła też przewidywać, że i one ją czują. Stać niżej od własnego dziecka — boleśnie.

Szczęściem Zarzecki wartość człowieka mierzył charakterem jego i uczciwością, a do zewnętrznych blasków niewiele przywiązywał wagi. Bał się tylko, aby świat mu nie popsuł dzieci i nie wyrwał im z duszy religii i bojaźni Bożej.

Lucia stała przy bracie i skorzystała z przestanku, aby uspokoić Zarzeckiego o chorą. Zygmuś już był u niej, uradowała mu się i spłakała nad nim, lecz osłabła lak, że ją gwałtem potrzeba było na spoczynek położyć. Szczęście dokonało cudu, że pomimo wzruszenia staruszka zasnęła.

— A tego nie wiesz jeszcze — rzekł stary do córki się obracając — jak mnie bo się dziś poszczęściło! Poszedłem piechotą do miasteczka, poczciwy Jędrek mnie wziął na furę i podwiózł, a nawet za swój grosz poczęstował. Potem z Lublinerem, choć Żyd, miałem scenę, żem się spłakał, zastawu nie chciał na żaden żywy sposób wziąć, a pieniędzy mi pożyczył.

— Oddamy mu zaraz — wtrącił Zygmunt już sięgając do kieszeni.

— Ale czekajże, toć nie koniec — kończył Zarzecki — najśmieszniejsza rzecz, że Lubliner Luci ofiaruje u siebie miejsce, do córki, dla muzyki!… Co na to powiecie?

Lucia się wcale nie wzdrygnęła.

— Dlaczegóż bym nie miała z tego skorzystać, gdybyśmy się do miasta wynieśli! — szepnęła.

Zygmuś zmilczał, ale nie protestował.

— Jeżeli ojciec — rzekł cicho po chwili — wynosić się nie chce, to się spodziewani, obejdziemy się bez tego… no i bez lekcji u Lublinera.

— O tym potem! — zawołał Zarzecki — będzie na to dosyć czasu. Długo ci twoi Du Royer bawią na wsi, a ty z nimi? Czy musisz dziś do nich powracać? mów szeroko i długo. Nie mamy cię czym przyjmować, karm ty nas mówiąc o sobie.

Stary przypomniał pieniądze, które przywiózł, i co do grosza wsypał w ręce Luci.

— Ja nie potrzebuję — rzekł — mnie one na co? Bierz i co można dostarcz matce. Ona tu pierwsza, bo ona najbiedniejsza, a my, co nogi i ręce mamy!…

Dawno już takiej chwili radości nie widział dworek za ogrodem; dawno w tej izbie opuszczonej nie siedzieli tak razem jak teraz i Zarzecki nie czuł się tak dziećmi swymi zarazem szczęśliwym i — skłopotanym.

Gdy Lucia przy nim zaczęła rozmawiać z Zygmuntem, stary słuchał i patrzał zdumiony jakby na ludzi z innego świata. Język, myśli, pojęcia — wszystko u nich było różne, dalekie od tego, do czego on nawykł; nie sama żywość młodości stanowiła tu różnicę, ale to wychowanie, co dzieci porwało i uniosło między innych ludzi.

— Ponieważ się tak wszystko składa na lepsze — odezwała się Lucia — ja trochę przy tym obstanę, żebym mogła pojechać na lekcje do Lublinera. Naprzód zarobię coś tam dla was, po wtóre — tu się zarumieniła — znajdę tam — fortepian, będę mogła zagrać.

Zawstydziła się Lucia, brat ją zrozumiał, ojciec słuchał i nie pojmował tego, żeby się mogła dobrowolnie chcieć męczyć tą muzyką.

Przebiegła przez głowę Luci myśl, co teraz zrobi z hrabią, jeśliby on istotnie pomoc im ofiarował, bez której obejść się mogli, lecz — powiedziała sobie: „podziękuję mu i odprawię”. Nie bardzo też w to wierzyła, ażeby miał ciężar całej ubogiej rodziny dla jej miłości wziąć na siebie. W razie gdyby potrzebowała obrony — miała teraz Zygmunta.

Wśród rozmowy przerywanej, do której więcej słuchem niż czynnie należał, stary pan Jakub ciągle miał oczy zwrócone na syna. Szukał w nim tego dziecka, które pamiętał — zmieniło mu się dziwnie. Znalazł tylko w nim starą miłość dla siebie i poszanowanie. I on, i Lucia, choć znali wady ojcowskie, nałóg jego nieszczęśliwy, dziwactwa, cenili w nim tę prawość nieskazitelną, posuniętą do przesady, która w istocie czyniła go w oczach wszystkich poszanowania godnym.

— Gadajże no o tych twoich Du Royerach — zagadywał stary — ja ich mało znam, podkomorzyna nie żyła z nimi, bo to było wielkie państwo. Oni też na wsi rzadko bardzo siedzieli. Co za ludzie? Wiem, że majętni i że uczciwi, ano więcej coś o nich bym rad wiedzieć, kiedyś ty tu u nich i z nimi.

Zygmunt zapewne inaczej by i z innej strony malował rodzinę, przy której zostawał, Luci lub komuś, co by go zrozumiał; wiedział, że ojcu trzeba to było prostymi i dobitnymi słowy przedstawić.

— Ojciec to musi wiedzieć, że ojciec pana Du Royer był emigrantem francuskim, który się ożenił i osiedlił u nas. Późniejsze wypadki dozwoliły im znaczną dosyć fortunę odzyskać, z którą pozostali w przybranym kraju. Teraźniejszy stary jest już tylko z nazwiska cudzoziemcem. Ludzie są bardzo majętni i bardzo rozsądni, żyją wprawdzie na stopie dosyć wysokiej, lecz nie tracą i starczy im na to. Dzieci wychowują też tak, aby i w świecie się znaleźć, i pracować umiały…

— Wszystko to dobre — rzekł Zarzecki — ale ty mi mów, jak ten Du Royer wygląda, co? jak? kto ona?

— Sam był długo wysokim urzędnikiem, a dziś jest bardzo zabiegliwym gospodarzem, lubi czytać… Człowiek na pozór łagodny, w gruncie charakteru silnego i nie dającego się ugiąć.

— Cóż on lubi? hm? na co choruje? — spytał Zarzecki.

— Choroby ja w nim nie dopatrywałem — rzekł syn — prawdę rzekłszy, nic nie lubi namiętnie i trochę zimnym jest.

— A pani?

— Pani dzieci kocha, ale i do świata przywykła, i miasto też ją bawi — ciągnął Zygmunt — kobieta zacna, tylko może zbytnią wagę przywiązuje do elegancji i powierzchowności.

— Na, to jak nasza pani Idalia — rozśmiał się stary — musi na wsi się nudzić. A znają się one z sobą?

— Znają i sądzę, że muszą być dosyć dobrze, bo o nich kilka razy wspominano, rachowano na to sąsiedztwo.

— Jeżeli tak — odezwał się stary Zarzecki — niewielkie mam o nich wyobrażenie.

To mówiąc wstał, a że modlitwy swe musiał odprawić, uściskał syna i wyszedł.

Lucia na chwilę pobiegła podsłuchać, czy matka się nie obudziła, i powróciła do brata, który w czasie jej nieobecności przechadzał się smutno, zaglądając po kątach i przypatrując się sprzętom zapylonym, śladom nędzy, o której wyobrażenia nie miał.

Spoważniał, gdy zostali sam na sam z siostrą.

— Zrobiliście mi, z wielkiej miłości dla mnie, największą przykrość i boleść — odezwał się do niej. — Jak można było zostawić mnie w błędzie?

— To był egoizm — zawołała broniąc się Lucia. — Na tobie pokładaliśmy i pokładamy wszystkie nasze nadzieje. Ani ojciec, ani ja nie chcieliśmy ci utrudniać tego wyzwolenia, które przecież i nam było potrzebnym.

— Moja droga! — przerwał Zygmunt — ja z moim nauczycielstwem nie wiem, czy kiedy na świecie czego dojść potrafię, ty byłaś na drodze, co cię mogła poprowadzić do sławy i losu — poświęciłaś się.

Aniela uderzyła go po ręku.

— Nie mów tego — zawołała — nie mów! Nie znasz, nie wiesz, czym jest los artystki! Nie prowadzi on do niczego, a w fałszywym stawia położeniu. Z tego wszystkiego dla mnie jedno było najdroższym, żem została wtajemniczoną w sztukę i rozkoszy, jakie ona daje, skosztowała. Ale jak drogo opłacać je przyszło!

Artystka–kapłanka powinna by być poszanowaną jak wyższa istota, świat w niej widzi jakąś heterę* grecką, jakąś Aspazję*, nie wierzy w jej cnotę, zamiast żądać od niej, aby była tłumaczem myśli, chce w niej mieć narzędzie uciechy!

— Luciu, co bo pleciesz?! — zawołał Zygmunt

— Mówię ci, co myślę, com przeżyła, czego doświadczyłam — śmiało poczęła Lucia. — Nauczyłam się odwagi słowa i postępowania, a oduczyłam trwożliwości kobiecej; inaczej byłabym się może nie umiała obronić tłumom, które mnie otaczały ciągnąc na bezdroża.

Mówię ci to z pewnym rodzajem obrzydzenia, którym mnie przejął widok świata bliższy, zetknięcie się z nim…

Zygmunt patrzał na nią z podziwieniem i milczał. Ta mowa śmiała, ognista, mimowolnie ubrana w jakiś wdzięk artystyczny, odbijała dziwacznie od ubrania i powierzchowności dziewczyny bosej, z włosami niedbale zgarniętymi na głowie, wynędzniałej i zbiedzonej straszliwie. Obudzała poszanowanie i litość, a obcy byłby może rozpłomieniał dla niej, tak egzaltacja ta czyniła ją ekscentrycznie piękną; tylko tego rodzaju piękność, niestrojną, zbrukaną, wgniecioną w nieubłaganą rzeczywistość i obluzganą przez nią, nie każdy by potrafił zrozumieć i ocenić.

Chłodniejszemu trochę Zygmuntowi wydała się siostra egzaltowaną.

Zbliżył się do niej z uśmiechem smutnym i całując ją w czoło, szepnął po cichu:

— Egzaltujesz się?

— Jestem wyegzaltowaną — odpowiedziała — nie sama przez się, ale przez miłość sztuki, przez niedolę rodziny, przez pogardę dla ludzi, przez młodość, która rozkwitnąć nie może, przez serce, które usycha!

— Tak! — powtórzyła — jestem egzaltowaną i ta egzaltacja dawała mi siły i męstwo do podołania temu, od czego byłam już odwykła jako artystka… Od Chopina pieśni musiałam przejść do ryczenia krowy, od Schumanna marzeń — do garnka, z którym się nie umiałam obchodzić, od klawiszów, z których hymny się lały, do ścierek i miotły. Na to potrzeba było egzaltacji, bo ona tylko mogła mi tę nędzę osłodzić i uświęcić, wskazując w niej dzieło miłości i poświęcenia.

— A więc niech to będzie święta egzaltacja — rzekł Zygmunt — ale dziś możesz już z niej ostygnąć, bo ona cię spali i zniszczy…

— Alboż myślisz, że inny być może los człowieka, co kocha sztukę lub spełnia ciężkie obowiązki życia?… spalić się na ofiarnym stosie to nasze przeznaczenie… a być wybraną za ofiarę — znaczy być wybraną z wielu i jej godną! Tak, mój Zygmuncie.

— Na Boga! uspokój się trochę, Luciu, ja cię nie poznaję i boję się o ciebie.

— Ale ty mnie zrozumiesz — odparła siostra — ty pojmiesz i to, że jako artystka, ale nikczemna i egoistka, mogłam zapomnieć o obowiązku, powiedzieć sobie: mój obowiązek — pieśnią lecieć w niebo i żyć w melodii nadziemskiej!… Poskromiłam w sobie to samolubstwo. Żaden hymn, nawet Siedem słów Haydna i Stabat Pergolesiego niewarte są łzy matce otartej.

Zygmunt pochwycił ją i przyklęknąwszy, do kolan się jej schylił.

— Luciu! — zawołał — cześć ci oddaję!

— To źle — odparła rozpłomieniona dziewczyna — cześć to zapłata. Ja nie chcę być zapłaconą, boby moja ofiara odebraną mi była.

— Dzięki Bogu, wszystek ten dramat skończy się rychło — dodał Zygmunt — przyszła kolej na mnie, jeśli nie takiego poświęcenia jak twoje, to choć skromnej długu wypłaty, będziesz mogła choć trochę powrócić sztuce.

— A! nie — przerwała Aniela z uśmieszkiem, potrząsając głową. — Trochę się nie powraca do sztuki, sztuka jest zazdrosną panią, chwyta całą istotę lub odpycha. Ci, co są trochę artystami, nie są żadnymi. Jest to najplugawsze plemię ślimacze, co pełza u nóg bóstwa.

Pierwszy raz od bardzo dawna mogąc tak otworzyć duszę, Aniela przed bratem wylała się z nią, wyegzaltowała, lecz, cieleśnie i dusznie wycieńczoną będąc długą poprzednią męczarnią, poczuła, że się jej siły wyczerpywały, zachwiała się i usiadła, by spocząć. Zygmunt stał poruszony silnie, lecz po męsku panując nad sobą.

Chciał ją znów łagodnymi słowy uspokajać, gdy Lucia, otarłszy dwie łzy, które na powiekach gorących na pół już były spłonęły, porwała się biec do matki.

Oczekiwała jej przebudzenia.

Otwarcie drzwi, które usłyszał stary Zarzecki, oderwało go od modlitwy, na ten raz skróconej, do syna wyszedł zaczynając od uścisku.

— Jak Boga kocham, ja bym może gdzie indziej ciebie nie poznał, że ty moim synem jesteś! — rzekł z westchnieniem. — Co to się z ciebie zrobiło.

— Kochany ojcze, serce zostało doprawdy toż samo! — szeptał całując ręce jego Zygmuś.

— Wierzę — rzekł krótko stary — mam nadzieję, że tam na tym świecie pełnym bezbożników nie popsuli cię, żeś nie oduczył się ani modlić, ani Boga bać.

Spojrzał w oczy synowi, którego wzrok spokojny nie uląkł się tego badania.

— Mnie wiara w miłosierdzie i sprawiedliwość Bożą trzymała i trzyma na świecie — dodał. — Inny by przepadł! Ludzie mnie oplwali, posądzali, niemal mi zadali złodziejstwo. Panu Bogu ofiarowałem i anim cierpliwości nie stracił, ani nawet nieprzyjaciół nauczył się nienawidzieć.

No, co prawda tych paskudnych Manczyńskich, których i nieboszczka nie lubiła za utracjuszostwo, ja też nie kocham, alem im przebaczył.

— Przecież musieli przestać już rzucać te kalumnie na ojca? — dodał Zygmunt.

— Gdzie tam! — rzekł stary. — Prawda, że bo się rzeczy złożyły tak dziwnie. — Zatrzymał się trochę. — Hm! nie ma co mówić, że śp. podkomorzyna grube pieniądze miała i że się one po jej śmierci nie okazały. Ja byłem u niej wszystkim, więc się czepili mnie. — Gdzie są? Jam ich nie wziął!,..

Syn spojrzał na ojca, który mówiąc to oczy spuścił i miał minę dziwnie zmięszanego.

— Gdybyś ojciec wiedział, co się z tym nieszczęśliwym spadkiem stało, już byś go im wskazał — odezwał się Zygmunt.

Stary potarł ręką po czole, obejrzał się, mówić mu jakoś nie było raźno.

— Mój kochany Zygmuncie — rzekł powolnie, jakby słów chciał dobierać — dużo by o tym gadać można i nie wygadać jeszcze wszystkiego. Nieboszczka grosz sobie zebrała, od gęby odrywając, głodem mrąc, bo miała jedną myśl tylko, żeby familią od upadku zabezpieczyć. „Marnotrawcy są! do rąk im nie dam, niech lepiej przepada! Pieniądz ich popsuje, nigdy się nie poprawią, nigdy się pracować nie nauczą…” Ot, co! Rozumiesz.

— Mogła majorat* czy ordynację zrobić! — wtrącił Zygmuś.

— Ja bo tego nie rozumiem, co to jest — odezwał się stary. — Wiem, że stara chciała coś takiego, jakiś taki zapis uczynić, żeby stracić go i zmarnować nie było sposobu. Ano, poczęła się radzić z adwokatami! Gdzie! co! powiedzieli, że to musi iść het! wysoko, że na to trzeba i okrutnie wiele czasu, i bardzo wiele pieniędzy. Jak tylko zagrozili wydatkiem, nieboszczka zakrzyknęła: „Chcą mnie szelmy obedrzeć! nie dam! Dosyć tego”.

— Więc cóż zrobiła? — spytał Zygmunt.

— A! a! — mruknął jakoś zagadkowo stary — coś tam ona zrobić musiała! To do mnie nie należy. Kobieta była rozumna, choć w dziurawych chodziła pończochach i podartej koszuli. Coś ona musiała zrobić! — powtórzył.

— Ojciec o tym wiedzieć nie mogłeś! — wtrącił syn.

Zarzecki popatrzał na niego długo i cicho zakończył:

— Pewnie! Co to do mnie należało! A gdybym wiedział i miał przykazane nie gadać? jużcić, choćby mnie smażono i pieczono w smole — nie godziłoby się zdradzić zaufania nieboszczki.

Znowu popatrzał na Zygmunta, który na to pytanie nie odpowiedział w początku.

— Nieboszczka, gdyby żyła — rzekł po namyśle — nie mogłaby wymagać, abyś ojciec, poświęciwszy jej całe życie, miał jeszcze cierpieć dla niej teraz sam i matka.

— A! matka! matka! — składając ręce począł Zarzecki. — Co tam ja! Jam się nażył. Bylebym raz ten mój młyn dokończył. Hę! wiesz, już, już jest na wychodnym mój młyn.

Zygmunt oczy spuścił.

— Wy wszyscy mi nie wierzycie, ja to wiem — mówił stary — a przekonacie się — dożyję tego, że młyn stanie.

— Nie chciałbym ojcu kochanemu tej nadziei odbierać — rzekł w końcu Zygmunt — ale do budowania machin wiele rzeczy się uczyć trzeba.

— Mnie, powiadam ci, jakem się czasem wymodlił o natchnienie do Matki Boskiej i do Józefa świętego, patrona robotników, we śnie aniołowie najpiękniejsze myśli przynosili. Tak mi Boże dopomóż.

Zygmuś pojął, że dysputować z człowiekiem takiej wiary było próżnym i że należało go zostawić przy tych przekonaniach i nadziejach, które mu złociły życie. Zamilkł.

— Jak mój młyn stanie — dodał Zarzecki — tak ja nikogo nie potrzebuję. Złotem mnie obsypią. Zobaczysz. Za wszystkie czasy odpoczniecie w dobrobycie. Lucia sobie będzie grała po całych dniach i śpiewała, a tobie wioskę kupię i ożenię cię z taką paradną panną, że — zobaczysz!

Roześmiał się syn, stary też rozpromieniał marzeniami.

— Ale ty jesteś pewnie głodny? — rzekł nagle schodząc na ziemskie padoły. — Wódki byś się nie napił?

— Nie piję nigdy — odparł syn. Stary się jakoś zarumienił.

— W wódce bo znowu złego tak dalece nie ma nic — odezwał się trochę plącząc — byle jej nie nadużywać. Siły dodaje.

Przeszedł się po izbie.

— U mnie prócz chleba i czosnku nie ma nic — rzekł po przestanku — a Lucia żeby ci choć chleba dała i mleka? A i kawy by ci mogła zgotować, bo dla matki jest pono kawa. Ja jej nie potrzebuję. Ja już takem się odzwyczaił, że i za mięsem nie tęsknię, aby chleba kawałek. Dalibóg! Ano i z tym mi dobrze! Chleb, woda i nie ma głodu — mówi chłop i ma rację. Reszta wymysły ludzkie. Człowiek nie na to stworzony, aby sobie palce oblizywał, lecz żeby Boga chwalił usty i uczynkami. — Ot, co.

Równy prawie kłopot był z przenocowaniem syna, jak z nakarmieniem, bo i siana na najprostsze posłanie dostać nie było można.

Zygmunt śmiejąc się upewniał, że na starej kanapie pod płaszczem doskonale się wyśpi. Lecz do snu było daleko. O cokolwiek potrącili w rozmowie, z każdego wyrazu długi wysnuwał się wątek… Nie widzieli się dawno, syn mało wiedział o rodzicach, oni o dziecku. Pytaniom i odpowiedziom nie było końca i późno w noc dopiero znużenie napędziło do spoczynku.


* * *


Przed wspaniałą toaletą, okrytą mnóstwem cacek misternych, siedziała piękna pani Idalia, której Basia trefiła z ostrożnościami niezmiernymi prześliczne długie włosy. Nikt oprócz panny Drobisz dotknąć ich nie śmiał, bo nuż by wyrwano choć jeden z tych kosztownych, jedwabnych długich promieni, które otaczać miały bóstwa czoło?

W blasku światła bijącego z okna wprost, jeszcze nie dokończywszy pieszczot i obrzędów czci płci swojej alabastrowej poświęconych, pani Idalia wydawała się troszyneczkę już przywiędłą. Twarzyczka była zawsze wdzięczną, jeszcze rysy się nie zatarły, nie zgrubiały, blask oczu nie gasnął, usta dziecinnym uśmieszkiem się ściągały, dwa dołeczki cudowne mając po stronach obu — ale około powiek jakby cień przyszłych zmarszczek występował, około noska czasem policzki zbyt ostrymi odcinały się liniami, świeżość skóry, dawniej puszkiem młodości pokrytej, od kosmetyków cierpiała i puszek zmieniać się miał ochotę w ciemne wioseczki, o których wyplenieniu była mowa po cichu.

Basia utrzymywała, że to są przywidzenia i że najdroższa pani nigdy nie była piękniejszą, przecież właścicielka tych wdzięków wzdychała i bywała smutną. W salonie, gdy się ożywiła, po obiedzie, gdy krew obiegała silniej, przy świetle, w półmroku była to jeszcze dawna Idealia, ale w pokoju własnym przed zwierciadłem widziała już swą przyszłość. Coraz też więcej sprowadzano owych cudownych eliksirów, proszków, smarowideł, farb, które miały skutkować dziwnie, a w istocie przyśpieszały ruinę. Całymi godzinami czasami, przy drzwiach zamkniętych, Basia z panią pracowały nad restaurowaniem maleńkich uszczerbków, a pani Idalia przy tym wpadała w najgorsze humory. Jedynym środkiem rozerwania bywały naówczas uzbierane na tę złą godzinę wiadomostki bieżące, które panna Drobisz umiała grupować zręcznie i zużytkować wedle wymagań chwili. Dnia tego okazywała się ich wielka potrzeba, pani Manczyńska była nadzwyczaj smutna, pogrążona w sobie, znudzona, nie do rozbawienia. W dwóch miejscach skóra delikatna wyraźnie się marszczyć zaczynała. Wyciskało to łzy z pięknych oczu czarodziejki.

Panna Drobisz zagadywała, naprzód folwarcznymi mniejszej wagi plotkami, na ostatek odezwała się:

— Mam coś, z czego moja anielska pani będzie pewnie kontenta!

— No, cóż?

— Dostaniemy znowu miłe sąsiedztwo…

— A czyż być może? Chyba żartujesz… Kogoż?

— Złota moja pani domyśli się.

— A! nie, ty wiesz, że nie lubię i nie umiem się domyślać — mów od razu.

— Państwo Du Royer przyjechali!

Zajaśniały oczy pani Idalii, ucieszyła się widocznie.

— A! czyż pewnie? moja droga!

— Najpewniej wiem o tym. Muszą już być od dwóch dni z całym dworem i lada chwila tu przyjadą.

— Zgadłaś, że to mnie bardzo, bardzo ucieszy, moja Basiu, ale jeżeli oni są, ja na ich wizytę nie będę czekała. Dziś pojadę!

Z państwem Du Royer stosunki były dosyć przyjazne, bo pan i pani Manczyńska troskliwie je pielęgnowali. Naprzód, był to dom prawie pański, nazwisko cudzoziemskie z dodatkiem tytułu, bo Du Royer miał prawo do vicomte’a*; familia żyła w świecie. Wprawdzie między piękną, rozpieszczoną Idalią a poważniejszą daleko panią Klementyną Du Royer różnica charakterów i usposobień była ogromna, lecz dwie panie miały jeden język i choć powierzchownie, pewne powinowactwo formy. Pochlebiały państwu Manczyńskim poufałe stosunki z tym domem już do arystokracji należącym. Pani Idalia naciskała się niemal ze swą serdeczną przyjaźnią pani Klementynie, która jej nie odpychała, bawiąc się tą trochę dziecinną istotą.

Ubrawszy się piękna pani pośpieszyła zwiastować mężowi przybycie sąsiadów i zamiar odwiedzenia ich po południu. Pan Onufry zbyt był zawsze posłusznym swej pani, aby się jej śmiał sprzeciwić w czymkolwiek. Zdawało mu się, że lepiej by może było poczekać, aż państwo Du Royer oddadzą wizytę, ale pani Idalia czekać nie chciała.

— Po cóż te ceremonie na tym stopniu, na jakim my z nimi jesteśmy. Ujmie ich, zobaczysz, ten nasz pośpiech, a ja ich tak lubią!

Po obiedzie kazano zaprzęgać do wiedeńskiej landary i oboje państwo w najstaranniejszych toaletach ruszyli do Borku.

Borkiem zwała się rezydencja państwa wicehrabiostwa, w której oni czasem parę miesięcy letnich przebywali, częściej przesiadując w mieście i za granicą.

Czasem sam pan Henryk zaglądał tu dla rozpatrzenia się w gospodarstwie; zwykle dwór i ogród stały pustkami, choć dosyć starannie utrzymywane, bo w dobrach państwa Du Royer wszędzie przykładny porządek panował.

Dwór był stary, dosyć obszerny, niewiele przyozdobiony, lecz schludny i wygodny. Bogaci państwo nie sadzili się tu na żaden przepych i elegancję, bo to było letnie ich obozowisko. Na niczym jednak w nim nie zbywało. Znać było z wejrzenia na służbę, na przybory, na cały organizm tutejszego życia, że miał silne i trwałe podstawy. Wszystko było dostatnie, przyzwoite a niejaskrawe, nigdzie popisu, wszędzie zamożność i zapasy.

Rządca, który w Borku mieszkał, utrzymywał dom zawsze w takim stanie, aby każdego dnia na przyjęcie państwa był gotowym; nie potrzebowano nic przywozić z sobą. Stary dwór miał nawet na powitanie dziedziców kwiaty i bluszcze, a ganek cały obwieszony był aristolochiami* i powojami. Tu dzieci mogły używać kąpieli, przejażdżek, polowania, spacerów i odżywiać się wiejskim powietrzem. Najbardziej też dla nich i ich uciechy zjeżdżano do Borku, przy czym sam pan Henryk badał stan swoich folwarków i naradzał się z oficjalistami.

Gdy powóz Manczyńskich stanął u ganku, wyszła naprzeciw sama pani Klementyna, kobieta już niezbyt młoda, świeża, ubrana z wielkim smakiem, w której poznać było łatwo osobę do wyższego nawykłą towarzystwa. Pana Henryka i starszego syna nie było w domu i wchodzący do salonu państwo Manczyńscy, z okazami niezmiernej wesołości i uciechy, zastali w nim wyrostka tylko, młodszego syna, który był nie bardzo zdrów, a obok niego jakiegoś jegomości wyglądającego wcale przyzwoicie i wielce poufałego.

Pani Du Royer zaprezentowała i syna, i tego pana, ale tak jakoś niewyraźnie, że nazwiska nie dosłyszeli państwo Manczyńscy. Pani Idalia, która zwykła była pilno się przypatrywać każdemu mężczyźnie, gdyż im przybywało więcej zmarszczek, tym bardziej ubiegała się za adoratorami, rzuciła też okiem na tego pana i wydał się jej bardzo przystojnym, tres comme il faut*. Była pewną, że to jest albo jakiś kuzyn samej pani, o którym dawniej wspominano, lub nowy jakiś sąsiad, bo tych wielu nie znano w Żabiem.

Uderzyło ją nade wszystko to, iż ów nieznajomy był w salonie jak w domu, z chłopczykiem jak z bratem, i że sama pani zwała go: Monsieur Sigismond*.

Na ostatek do utwierdzenia o nim dobrej opinii przyczyniło się i to, że ślicznie mówił po francusku. Strój zaś jego, bardzo skromny, był z wielkim smakiem wybrany.

Pani Du Royer, sama jedna mając do zabawienia obojga państwa, zdaje się, że znakiem jakimś wezwała młodzieńca ku pomocy. Z wielką łatwością w obejściu zbliżył się, siadł, do rozmowy wmięszał i w istocie bardzo się stał użytecznym.

Rozmowa toczyła się o rzeczach błahych, lecz właśnie to w niej jest największą sztuką, by z niczego utkać wzorzystą tkaniną pełną barw i świetności. Młodzieniec zarówno z panią Du Royer okazał się w tym mistrzem, poddawał treść, podpomagał panu Onufremu, podnosił słowa, popędzał niekiedy, zwracał, ułatwiał, podpowiadał i zręcznie bardzo dosypywał czasem dowcipem.

Od pierwszego wejrzenia na tego dystyngowanego, jak się jej zdawało, młodzieńca, pani Idalia powiedziała sobie, że go uczyni swym adoratorem.

Mówiliśmy już o tym, że nigdy pani Manczyńskiej od wielbicieli tych nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Serce jej zawsze zostawało wierne jedynej miłości, jaką znało — miłości samej siebie. Adoratorowie służyli do trybularzów* i kadzenia, nagradzano ich aksamitnym wejrzeniem, czasem półuśmiechem, rzadko upuszczonym kwiatkiem, a już najrzadziej, w razach wyjątkowych, ściśnięciem ręki. Pomimo to potrzebowała być adorowaną pani Manczyńska i cieszyła się myśląc, że za nią ten, ów przepada i głowę traci. Zdobycie nowego numeru do rejestru wielbicieli nie kosztowało ją wiele. Kilka dobrze skierowanych wejrzeń starczyło. Jeżeli zwierzyna została tylko postrzeloną lekko i zabierała się uciekać, naówczas wejrzenia padały gęsto, natarczywie i nie bywało przykładu, ażeby się ich sile oparł zaatakowany.

Rozmawiając bardzo żywo z panią Klementyną, pani Idalia natychmiast po rozpatrzeniu się w tym panu Zygmuncie podjazdową wojnę rozpoczęła. Wiadomo to powszechnie, że każda taka piękna pani, otoczona dokoła i ścigana oczów tysiącem, gdy chce, nawet wśród takiej gąszczy potrafi oczyma pójść nie Dostrzeżona, gdzie ją jej strategia pokieruje. Tu nie było nadzwyczajnych trudności, bo pan Manczyński zwrócony był ku młodzieńcowi, pani Du Royer bawiła sąsiadkę, a pani Idalia, patrząc na nią na pozór z natężeniem, mogła robić wycieczki ku panu Zygmuntowi — nie postrzeżona.

Im się mu więcej przyglądała, tym mocniejszego nabierała przekonania, że to był człowiek dystyngowany i — dobrej familii. Inaczej nie miałby tej łatwości ruchu i mowy, coś by w nim było sztywnego i zakłopotanego. Na koniec, pilniejsze badanie małych szczegółów mówiło za jego pochodzeniem. Twarz miła, rysy wielce szlachetne i czyste, ręce były starannie pielęgnowane, akcent francuski wyborny. W duchu mówiła sobie pani Idalia, że chłopiec był śliczny. W uśmiechu pokazywał zęby perłowe; obok niego siedzący, zakonserwowany z całą sztuką wyrozumowaną, nabytą długim doświadczeniem, pan Onufry wydawał się starym i — przepraszam za słowo — zbabiałym. Hrabia Zamiński nie mógł z nim iść w porównanie.

Pani Idalia, z początku nie wciągając go do rozmowy (chciała się podrożyć z sobą), popisywała się tylko z głosem uroczym, dźwięcznym, którego czary znała, w ruchy starała się wlać poezją, gracją, wdzięk ów uczony, który przychodził u niej na zawołanie. Umiała tak usiąść, aby uwydatnić figurę, kazać się domyślać ślicznej nóżki, mignąć białymi ramiony. Były to preludie tylko, po których następowały wejrzenia przelotne, obojętne, potem się niby zatrzymujące mimo woli i uciekające skwapliwie. Wedle programu, później, gdy wzroki się spotkały, co zawsze następowało — wejrzenie pani Idalii zaczynało stronić, uciekać, niby gniewnie unikać, aż póki nie wróciło łaskawsze.

Ten zwykły plan strategiczny w zastosowaniu do pana Zygmunta — okazał się chybionym.

Pani Manczyńska spojrzała naprzód razy kilka zupełnie na próżno, oczy poszły, trafiły na twarz odwróconą i musiały się cofnąć bez skutku. Po próbach żywo powtórzonych i niepokojących, raz, gdy wzrokiem napotkała oczy pana Zygmunta, młodzieniec, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo — drapnął.

Sromotna ta ucieczka nie dała się żadnym strategematem* naprawić, pani Idalia udawała, że już tam nie patrzy, sądząc, że on naówczas powróci i na uczynku zostanie pochwycony. Gdzie tam! ani spojrzał i siedział zimny, zajęty czym innym, jak gdyby najśliczniejszych dwoje oczów nie uśmiechało się do niego.

Nadzwyczaj to zabolało piękną panią.

Wypadek był prawie bezprzykładny, pani Manczyńska nieraz na starych i wystygłych ludziskach próbowała wejrzeń swoich i zdumionych a obałamuconych przykuwała do swojego rydwanu, a tu!… rzecz była niepojęta.

W takich razach żadna czująca swą godność niewiasta nie daje się pokonać, nie rzuca ofiary swej, ale całą siłą ją ściga. Tak też uczyniła pani Idalia i w końcu te strzeliste wzroki zwróciły uwagę pana Zygmunta, wywołały zdumienie i nic więcej.

Tym bardziej ją teraz ten młodzieniec zajmował. Postanowiła się pomścić, ale bardziej wyrafinowaną metodą.

Tymczasem rozmowa nader zajmująca trwała ciągle, pan Manczyński, który — jak kółko, co je dzieci czasem dla zabawki toczą, popychany przez nie znajomego sobie — przedziwnie się rozgadał, wpadł w humor wyśmienity, bawił wszystkich oprócz żony, która w duchu znajdowała go zbyt gadatliwym. Wesołą także była pani Du Royer; tylko pani Idalia, obrażona nieco, zaczęła usta zacinać i trzymać się na stronie.

Pana Zygmunta, co w mniemaniu o jego pokrewieństwie utwierdzało, posyłała kilka razy pani domu, coś mu szepcąc do ucha. Wychodził, wracał, dawał dyspozycje i niezmiernie okazywał się usłużnym i grzecznym.

Pani Manczyńska jednak znajdowała go coraz — mniej miłym, coraz niesmaczniejszym.

Podano herbatę, państwo Manczyńscy, już nie mogąc czekać na powrót gospodarza, zaraz po niej wyjechali.

Zaledwie powóz był u bramy, gdy pan Onufry, który się rozgadał, począł czynić uwagi.

— Wiesz, Du Royerowa dużo zestarzała — rzekł.

— Ja nie znajduję.

— Ten młody — kuzyn zapewne, bardzo mi się podobał — dodał pan Onufry.

— Z czego? Nie rozumiem! — przerwała pani Idalia — chyba że ci do rozmowy posługiwał? Ja w nim nic nie znajduję.

— O! ty masz prawo być trudną! — rzekł mąż grzecznie.

— Nie słyszałeś nazwiska? jak się zowie? — spytała żona.

— A! Monsieur Sigismond! dalej nie wiem nic — śmiał się Onufry. — Kuzynek jakiś. Posądzam trochę madame Clémence*, że go sobie przywiozła, aby się na wsi nie nudzić tak bardzo.

Idalia za ten żarcik na serio się rozgniewała.

— Widzisz! wy wszyscy tacy jesteście! zaraz najniedorzeczniejsze posądzenia! Osoba tak poważna, tak niemłoda.

— Ale, mój aniołku! o niczym złym nie pomyślałem i nie posądzałem…

Wymówka ta nie pomogła, piękna pani wcisnęła się w swój kątek powozu, oczy skierowała w pole i zamilkła. Pan Onufry poznał teraz, iż musiała mieć jakiś powód do tego spleeniku*, i zapaliwszy cygaro zwrócił się w drugą stronę, nie probując dalszej rozmowy.

Już zbliżając się do Żabiego pani przerwała milczenie i oświadczyła mężowi, że „jednego z tych dni” chce prosić państwa Du Royer na obiad, przeciw czemu pan Onufry, jak zwykle, nic do zarzucenia nie miał.

Przy rozbieraniu się z Basią pani była milczącą i kwaśną, a panna Drobisz o przyczynie złego humoru dowiedzieć się nie mogła.

Humor ten nawet przetrwał noc i zjawił się jeszcze nazajutrz rano. Nie ma bo nic przykrzejszego dla bardzo pięknej kobiety, nawykłej zwyciężać, jak gdy raz pierwszy oko się jej pośliźnie. Napoleon pod Berezyną i pod Lipskiem doznał tego samego uczucia.

Nazajutrz pan Onufry chodził na palcach, a faworyta dostała burę. Dla rozerwania Pan Bóg dał tego dnia starego Bendrzyńskiego, który umyty, ogolony i ubrany odświętnie przyjechał do czcigodnego sąsiada. Pan Onufry wiedząc, że naprzód interes pieniężny miał się z nim traktować, wprowadził go do siebie.

W istocie sąsiad przywoził, jeżeli nie pieniądze, to obietnicę ich, ale na półtrzecia miesięcznie, i weksel osobisty, uroczysty, przy świadkach oblatowany, przy świadkach pana Manczyńskiego. Pan Onufry o warunki nic nigdy się nie targował, szło mu o pieniądze, zgadzał się na wszystko.

Ponieważ szlachcic by się był formalizował* nie będąc dopuszczonym do oglądania oblicza pani hrabiny, po omówieniu interesu poszli na herbatę do salonu. Ostrzegł jednak gospodarz, ażeby przy żonie o pieniądzach wspomnienia nie było.

Pani Idalia wyszła przez ciekawość tylko do Bendrzyńskiego, ale wyszła doń jak Juno* dumna, zasępiona, racząc ledwie nań spojrzeć.

Stary, który był, mimo wieku, kobieciarz wielki, oczyma pożerał tę lalkę, chodzącą w obłoku woni i śliczną jak bóstwo.

Przelotne spojrzenie na brudnego mimo umycia starca przekonało gospodynię, że ten przynajmniej do czci jej należnej się poczuwał. Zabawiało ją to trochę i parę razy uczciła go wejrzeniem. Nawet się odrobineczkę rozchmurzyła, bo ci, co są do kadzidła przywykli, wolą najgorsze od żadnego. Parę słów wyrzeczonych potem oczarowało do reszty starego satyra.

Pani Idalia tę łaskawość dla Bendrzyńskiego motywowała sobie tym, że może być czasem potrzebnym dla tych nieszczęsnych pieniędzy, o które coraz było trudniej.

Bendrzyński odjeżdżał zachwycony. Wieczorem, już pewien, że pieniądze mieć będzie, pan Onufry sam podszedł pod okno panny Barbary, i to w chwili, gdy się u niej Więckowski znajdował, co zmusiło go ukryć się za firankę.

Panna Drobisz wychyliła się dla zasłonięcia sobą gościa.

— Co pan każe?

— Chcę wiedzieć, co tam z tym interesem o dożywocie? Nabywamy, czy nie? odstąpią?

Nie chcąc przy świadku mówić, Basia wybiegła do pana Onufrego na podwórze i tu z nim poszeptawszy, natychmiast Więckowskiego posłała do dworku.

Pisarz miał polecenie nader delikatnej natury. Szło o to, ażeby, już się nie targując o cenę, wymóc na starym Zarzeckim, aby kwitował z tysiąca dwóchset, biorąc tysiąc. Reszta zostawała jako porękawiczne dla panny Drobisz, a Więckowski miał z tego dostać pięćdziesiąt.

Zdawało się posłowi, że nic nie mogło być łatwiejszego nad dobicie takiego targu. Cóż mogło szkodzić staremu pokwitowanie z tysiąca dwóchset?

Godzina do konferencji z Zarzeckim nie była zbyt dobrze dobrana, mrok padał gęsty, a we dworku zawczasu szli wszyscy na spoczynek. O zaszłych tam zmianach pan Więckowski nic nie wiedział. Pomyślał sobie, że gdy kto zbiedzonym ludziom przynosi taki kapitał, ma prawo zbudzić ich choć o północy. Z dala spostrzegł, że w oknach było ciemno wszędzie.

Stary Zarzecki nie spał jeszcze. Napiwszy się wódki odmawiał swoje pacierze chodząc po izdebce. Miał ten zwyczaj, że ich cicho nigdy, nawet w kościele, nie mógł mówić, potrzebował dla siebie prawić głośno i deklamował z uczuciem. Były to modlitwy przejęte, uczute, wyjęczane nieraz, wypłakane. Niekiedy stawał, ręce podnosił, oczy zawracał, bił się w piersi, milknął skupiając ducha.

Patrząc nań, gdy się modlił, najobojętniejszy z ludzi poszanować musiał to uczucie, które prostaczka podnosiło do bóstwa, a odrywało od ziemi.

Teraz przybycie syna, nadzieja poprawy losu rozgrzewały bardziej jeszcze starego — łzy wdzięczności płynęły mu z oczów.

Cały był duchem na tej modlitwie gorącej, gdy — usłyszał chód i chrząkanie. Dokończył naprzód zdrowaśki, przeżegnał się i drzwi otworzył. Ciemno było.

— Kto tam?

— A to ja, Więckowski.

— Cóż to tak późno?

— No, tak się złożyło, proszę pana, interes.

— A chodź! — rzekł Zarzecki i zostawując drzwi otworem, poszedł do stolika świecę zapalić, bo choć ją już miał, dla siebie jej ekspensować* nie chciał.

Nim próg wysoki znalazł pisarz, światełko błysnęło. Stary się odwrócił.

— No, cóż to tam takiego?

— Toć panu wiadomo, względem tego, cośmy mówili — począł dyplomatycznie Więckowski, który przez drogę medytował, czyby za przykładem panny Drobisz nie mógł ze starego biedaka jeszcze sobie jakich trzydzieści wytargować. Zdawało mu się, że tu szczęście przynosi.

— No to cóż? — powtórzył trochę skłopotany pan Jakub. — Cóż!

— Cóż? Ja panu mówiłem, oni radzi by się zbyć sąsiedztwa, to w końcu i dadzą.

Mimowolnie zdradził się Zarzecki zawoławszy:

— Ot tobie masz!

Więckowski się zdziwił, zamiast radości, której się spodziewał, znalazłszy niemal frasunek.

— Gotówką? — dodał Zarzecki.

— Jużci gotówką — potwierdził Więckowski. Skrzywił się stary. Słowo się rzekło, cofać się jakoś nie było przyczyny. Zamilkł.

Więckowski patrzył i rad był wyczytać coś z twarzy, na której wypisane było zmartwienie. Zarzecki głową tarł i wąsy wyciągał.

— Ależ to tak cap, łap, urwij, podaj — nie można — odezwał się — niech ja ze swoimi pogadam i przygotuję.

— Toć na to wiele czasu nie trzeba — rzekł Więckowski.

— A skądże wiesz, ile czasu zabierze chorą kobietę namówić, żeby się wynosiła!…

Ruszył ramionami.

— To tam pańska sprawa — odezwał się pisarz — moja rzecz była przynieść panu wiadomość, żem zrobił, com obiecał.

— Daleko nawet skuteczniej, niż ja się spodziewałem — zamruczał Zarzecki. — Kuty jesteś! O! kuty!

Pochlebiło to Więckowskiemu. Wyciągnął kołnierzyki i wziął się w bok. Zarzecki stał jak wbity w ziemię, z głową spuszczoną.

— Ja tam za moje chodzenie około tej sprawy nie pretenduję nic — począł z cicha pisarz — bo wiem, że pan Zarzecki sam zmiarkuje, iż wypada posmarować.. Hę! hę! no, o to mniejsza. Ale ja sam bym takiego interesu nie zrobił bez panny Barbary, a panna Barbara musi co dostać…

Zarzecki ani się odzywał.

— My to tak z nią ułożyli, że panu się szkody nie zrobi, bo to z pańskiej kieszeni nie popłynie. Będzie wilk syty i koza cała. Pan weźmie swoje tysiąc rubli, a skwituje z tysiąca dwóchset… Hrabiów przez to diabli nie wezmą!

Spuszczona głowa Zarzeckiego powoli się zaczęła podnosić, oczy wlepił w Więckowskiego, usta mu się otwarły i śmiać się począł.

Nie mówił ani słowa, tylko śmiał się coraz mocniej półgłosem, bo był nawykł cicho się sprawiać dla chorej żony. Wstrzymywał więc wybuch serdeczny, ale cała twarz mu drgała. Zbliżył się do Więckowskiego i poklepał go po ramieniu.

— Jak Boga kocham, z was młodzieniec pełen nadziei! Jak to ślicznie ukombinowano! Mnie ubogiego szarpnąć, państwo okpić i — ani znaku. No, doskonale.

Śmiał się, aż mu łzy ciekły.

— Ależ, do stu paraluszów — zawołał nagle — czyż myślicie, że ja podpiszę tysiąc dwieście biorąc tysiąc i z wami na współkę łgając będę duszę gubił!…

— A cóż to panu szkodzi? — naiwnie przerwał Więckowski.

— Mnie to nic nie szkodzi, ale ja do szelmostwa nigdy nie pomagałem nikomu i choćbym z głodu marł, nie spaskudzę się na starość. Ruszaj z Bogiem.

— Ale, panie Zarzecki…

— Ruszaj z Bogiem! — zagrzmiał stary dobitniej wskazując na drzwi.

Więckowski stał jeszcze, choć mocno nastraszony.

— Ruszaj z Bogiem — krzyknął jeszcze mocniej Zarzecki już obie ręce wyciągając do drzwi.

Nie było na to ratunku, pisarz, choć chciał jakoś rzecz tę połatać, stracił głowę, zląkł się i począł mrucząc iść ku drzwiom. Stanąwszy w progu odwrócił się tylko raz jeszcze i burknął:

— Otóż to tak, (kiedy kto komu chce dobrze zrobić! To taka wdzięczność!

Zarzecki śmiał się znowu, ale śmiechem tak gorzkim, że już go nie miał ochoty zaczepiać pisarz i nałożywszy czapkę na uszy, usunął się z dworku jak pijany. Nie wiedział, co robić dalej, nie miał jednak ochoty na tym poprzestać ani się przyznać przed panną Drobisz, że tak mu się parlamentarstwo nie powiodło.

— A bodaj przepadł razem z tą swoją uczciwością! — mówił po drodze — bodaj marnie zginął! Wlazłem przez niego w kaszę i nie wiedzieć, jak z niej wyjść, ale na to rozum panny. To nie moja rzecz.

Tego jednakże dnia nie powrócił do protektorki, a następnego tak był zajęty, że się do wieczora nie pokazał. Oczekiwano nań z niecierpliwością na próżno, aż (nareszcie kuchtę po niego panna posłała. Musiał iść jak winowajca na stracenie.

Od progu wpadła na niego gniewnie panna Drobisz.

— Cóż to jest? gdzie acan głowę podział? żeby nie przyjść zameldować?

— A cóżem meldować miał, kiedy nie ma skutku? — zamruczał pisarz.

— Jak? co? gadajże!

— Stary, jak się napije, plecie sam nie wie co, farbując rzecz — rzekł Więckowski — chciał naprzód tysiąc, a teraz mu i tysiąc dwieście mało.

Panna aż poskoczyła.

— Bo z wacana nigdy nic nie będzie, nie umiesz z nim gadać! Ludzie, co z głodu mrą, żeby takich pieniędzy nie wzięli. Tfu!

Odwróciła się w sposób cale niegrzeczny od strapionego Więckowskiego i zamilkła. Otrzymał jeszcze cierpliwie słuchając długą naukę, burę, wyłajany został i przyrzekłszy, że będzie się starał naprawić, co popsuł, poszedł precz z rozpaczą w sercu. Pierwszy to raz w życiu z tej wielkiej desperacji, jakiej doznał, Więckowski, który wódki nigdy nie pił wieczorem, stuknął jej pół szklanki.

Po wódce zrobiło mu się jakoś lepiej i zakończył aksjomatem:

— Nie jedna panna Barbara na świecie! Mniejsza z tym, nie ma tam za czym przepadać!

Następnych dni Więckowski gorliwie się przykładał do gospodarstwa i w domu go nie było. Jedną noc nawet objeżdżał kopy na polu i choć po niego posyłano, nie stawił się.

Tymczasem panna Drobisz oko miała zwrócone na chałupę.

Coś jej mówiło, że hołota nie mogłaby tysiąca rubli tak lekceważyć, gdyby nie miała innych jakichś widoków. Podejrzywała hrabiego Zamińskiego, że ten mógł przyjść w pomoc, szło o dotarcie, jak tam rzeczy stały.

Na to był jeden sposób, już zresztą wypróbowany. Niejaka Łukowa, uboga komornica, przez litość dla Zarzeckich czasem im posługiwać chodziła.

Łukowa, napiwszy się, wygadała, co wiedziała i co się jej zamarzyło.

Panna Barbara pod pozorem małych posług niekiedy ją powoływała do siebie i wyciągała z niej, co chciała. Zarzeccy się przed nią nie strzegli i nie taili z niczym. Właśnie w tych dniach, gdy i Zygmuś przywiózł pieniędzy, i Lubliner ich pożyczył, Łukową wzięła Lucia do pomocy, aby cokolwiek wypocząć.

Lecz choćby była nie u Zarzeckich, a bodaj w kościele, na zawołanie do dworu musiała lecieć, aby jej nie prześladowano. Przez wójta nakazała panna Drobisz, aby Łukowa była koniecznie.

Stara przybiegła do dnia.

— Co to ja ciebie tak dawno nie widzę — poczęła panna — czy już zupełnieś na służbę przystała do tej hołoty… Co tobie po niej!…

Od kieliszka wódki poczęła panna Barbara i badała starą.

Śpiewała więc podochociwszy się komornica, że Zarzecki do miasta chodził do Lublinera, że dostał pieniądze, że pannie trafiało się miejsce u Żyda (co nadzwyczaj uśmieszyło pannę Drobisz), na ostatek, że syn Zarzeckiego przyjeżdżał i pono pieniędzy dał, bo gdzieś niedaleko ma kondycję.

Wszystko się w ten sposób wyjaśniało. O syna poczęła panna rozpytywać mocno, ale Łukowa nie wiedziała więcej nad to, że kędyś niedaleko służył i że chłopiec był piękny jak malowany.

— Proszę paniusi — mówiła Łukowa — bodajem tak do jutra nie dożyła, jeżeli kłamię, ale ten ekonomski syn tak wygląda, jak panicz. Sliczności chłopiec i het, kole niego tak porządnie, co się zowie, że i przy zegarku, i w kapeluszu, i tak patrzy na ludzi, jakby panował! Tak mi Boże dopomóż!

Śmiała się z Łukowej panna, ale ciekawość jej była zaostrzoną. Wszystko, o czym się dowiadywała, gniewało ją mocno.

„Żeby to było co poczciwego — mówiła w duchu — nigdy by się z biedy nie wygrzebało, ale łajdactwo wybrnie zawsze. Córunia się do hrabiego wyszczerzy, synalek — kto go wie, jakim się zabawia rzemiosłem. Już kiedy tak paraduje, dając rodzicom z głodu mrzeć, to lala być musi dobra…”

Odebrała przykazanie Łukowa wraz z drugim kieliszkiem, ażeby się wywiedziała, gdzie ten panicz przesiadywał i co robił, itp.

Około biednej chałupy plątały się tak przeróżne sieci dokoła.

Pan hrabia Zamiński odjechał też stąd z postanowieniem pomyślenia o losie Zarzeckich… Rozmaite plany snuły mu się po głowie. Zabrać ich do siebie na wieś — ani mógł, ani chciał. Było to dlań niepodobieństwem. Czuł też, że nazbyt porywcze i natarczywe zaloty do panny na nic się nie zdały. W tym położeniu, w jakim była rodzina, osamotniona artystka potrzebowała pociechy, towarzystwa, musiała być wdzięczną za pomoc — bezinteresowną. Spodziewał się ją pozyskać nie gwałtownie nastając, ale powoli idąc dla zjednania jej serca. Rachował na fantazję artystki, na młodość, niedoświadczenie, a po trosze na wyższość swoją. Słowem, chciał zawiązać stosunki nie wywołując skandalu.

Od miasteczka do niego nie było daleko, osadzić Zarzeckich w nim, posyłać, co potrzebowali do życia — mogło nie bić zbytnio w oczy. Rozmaite interesa często go powoływały do mieściny.

Wracając z Żabiego zboczył umyślnie, aby się tu rozpatrzyć.

Faktor przystawił się natychmiast.

Rozmowa zaczęła się od zboża, jego ceny, od wypadków miejscowych, od baranich skórek nawet. Hrabia spytał od niechcenia, czyby dla ubogiej familii pewnego oficjalisty nie można znaleźć dworku do najęcia.

Żydek spojrzał mu tylko w oczy, pan Ludwik się zarumienił i faktor już wiedział, że dworek powinien gdzieś stać na ustroniu. Zapewniał, że o dworek podobny z ogródkiem będzie dla jaśnie pana łatwo, i obiecał się tym zająć.

Jakoż trzeciego dnia przybył na wieś do hrabiego mając aż trzy domki do wyboru. Zawahał się dobroczyńca ubogiej rodziny i postanowił napisać do panny Anieli, dając jej wiedzieć o tym. List stylizował pół dnia, czując i jego ważność, i drażliwość tej, do której go posyłał. Chciał, by był na pozór chłodny, a dawał się dorozumiewać głębokiego, poskramianego uczucia. Dwa czy trzy napisał, nim ostateczną redakcją był zaspokojony. Niełatwo go też przesłać było tak, aby się w cudze ręce nie dostał. Ale do posyłek miał zręcznego chłopaka, który wietrzył każdą sprawę i doskonale się sprawiał. Jemu więc przykazanym zostało — do Żabiego jechać, w karczmie konie postawić i pójść do dworku pod ogrodem, ale nie dobijać się do niego, nie pytać, chodzić tak sobie, czekać, aż póki by panienka nie wyszła, i jej samej do rąk pismo oddać.

Chłopak przewybornie pojął swe posłannictwo, a dostawszy dwa złote i obietnicę czegoś, jak się dobrze sprawi, kopnął się siarczyście do Żabiego.

Z bijącym sercem czekał pan Ludwik odpowiedzi. Trzeciego dnia dopiero wrócił chłopiec.

Panna list odebrała, kazała panu pięknie bardzo podziękować i powiedzieć, że już nic nie trzeba.

Co do słowa tak się chłopiec tłumaczył, dodając, że o odpowiedź i prosił, i nalegał, i kłaniał się, i uparcie na nią czekał, ale panna mu po kilka razy powtórzyła, że bo taki innej odpowiedzi nie będzie, choćby i rok siedział.

Zbyty niczym, hrabia jeszcze się mocniej uparł dotrzeć do panny i nie dać się tak odprawić.

Rzecz szczególna, nigdy mu się to w życiu nie trafiło, ażeby ktoś go tak zajmował, tak go nęciłi pociągał jak ta — artystka. Próżno sobie tłumaczył, że to było dziecinnym, że ona tego nie była warta, że w świecie arystokratycznym mógł znaleźć coś daleko ponętniejszego (nawet z muzyką!) — fantazja trzepała skrzydełkami i nie dawała się precz odpędzić.


* * *


Nim pani Idalia na swój obiad zaprosiła do Żabiego, państwo Du Royer przysłali z zaproszeniem do Borku… Perfumowanym liścikiem odpowiedziała na to pani Manczyńska, że właśnie myśl miała tęż samą i że zamawia sobie jej urzeczywistnienie.

Na oznaczony dzień pani Idalia, chcąc być zachwycająco piękną, długą konferencję miała ze swą faworytą nad wyborem sukni, ubrania i stroju na głowie. Trzeba było bowiem pogodzić wymagania godziny obiadowej, wizyty wiejskiej, być ubraną do twarzy, bez zbytniej pretensji, oryginalnie i pozować na bóstwo. Piękna pani chciała ukarać zuchwałego człowieka, który jej hołdu śmiał odmówić. Basia, znająca doskonale naturę, kaprysy, myśli tajemne swej anielskiej pani, odgadła łatwo, że tam być musiał jakiś kuzyn lub młodzieniec.

Nie śmiała tylko badać, bo wiedziała, jak pani nie lubiła być odgadniętą. Począwszy od sukni czarnej, w której pani Idalia wydawała się niezmiernie dystyngowaną, ale zarazem może zbyt poważną, aż do leciuchnej biadoliła i koloru morskiej fali z białymi koronkami rozumowano nad wszystkimi, próbowano nawet kilku, w końcu zmęczona hrabina rozpłakała się z niecierpliwości i zezwoliła na vert de mer*. Na główkę miała włożyć maleńki stroik z roślin wodnych, który przypadał do sukni. Była w tym jak zawsze ładną laleczką, Ondyną* do obrazka, ale jej brakło, jak zawsze, duszy, co by promykiem swym rozświeciła blade widmo. Pan Onufry, przypuszczony do oglądania toalety, znalazł swą panią zachwycającą, całował jej rączki piękne i trochę humor swymi pochlebstwy poprawił.

Basia przysięgła, że anielskiej pani nigdy tak cudownie piękną nie widziała.

— Szkoda — dodał mąż — że u Du Royerów to wszystko stracone prawie, bo oprócz starego gospodarza i tego kuzynka pewno nie będzie nikogo, a ty godną jesteś, aby tłumy przed tobą klękały.

Najdrobniejsze akcesoria stroju z równą troskliwością jak ubiorek na głowę były dobrane, pani już siedziała w powozie, gdy jeszcze posłała do Basi po inną parę rękawiczek, gdyż ta, którą wzięła, nie dosyć harmonizowała z suknią.

Przez całą drogę pani Idalia była milczącą, bo się niezmiernie lękała, aby suknia się nie pomięła; pan Onufry musiał siedzieć boczkiem i cygara nie palił, ażeby dymek nie uczepił się gdzie jakiej falbanki.

Na ostatek powóz stanął szczęśliwie u ganku, na którym oczekiwał już stary Du Royer, obaj jego synowie, domniemany kuzyn i wcale nie spodziewany hrabia Zamiński. Do tego pani Idalia miała żal zawsze za jego wycieczkę podpatrzoną do chałupy.

Hrabia znalazł się tu przypadkiem, dowiedziawszy się o przybyciu państwa Du Royer. Powiększyło się towarzystwo i ożywiło zarazem, a piękna Ondyna mogła, nie wyjmując starszego syna domu, dorosłego już młodzieńca, próbować siły swych wejrzeń na trzech ofiarach: hrabi, kuzynie i Bolku Du Royer. Nie chodziło jej jednak tego dnia tak bardzo o żadnego z nich prócz zuchwalca, owego pana Zygmunta, bo ten przykładnie ukaranym być musiał. Wysiadając też z powozu najpierw strzeliła na niego oczyma i — strzał chybił.

W salonie towarzystwo się ugrupowało tak, że w głównym kółku oprócz dwóch pań pozostał tylko hrabia Zamiński.

Dnia tego razem z suknią koloru morza pani Idalia humor jak morze zmienny przywdziała, chciała być wielką panią, znudzoną, incomprise*, rozczarowaną, jedną z heroin ówczesnych romansów, o ile taka heroina w Borku o tej porze mieścić się mogła.

Ów pan Zygmunt, dla którego tyle cierpiała, dnia tego ustąpił zupełnie miejsca gościowi i, jak na złość, trzymał się ciągle z Bolkiem, z młodszym jego bratem, w oddaleniu i na uboczu. Nie wydawał się nawet teraz kuzynem i pani Idalia lękała się już, czy się nie omyliła, czy nie wzięła guwernera za — człowieka. Jednakże był tak poufale z Bolkiem, a w salonie tak swobodnym, że po pilniejszym rozpatrzeniu się został znowu awansowany na kuzyna. Pani Idalia mówiła sobie w duszy, że choćby zresztą był i prostym nauczycielem, nie miał prawa opierać się urokowi jej wdzięków.

Rodzaj tej zalotności niewinnej, na który chorowała pani Manczyńska, wymagał uwielbienia od całego świata. Wdzięczyła się nawet do Więckowskiego, gdy stała w ganku, a pisarz przechodził z dala: było to w jej naturze.

Nim dano do stołu, po kilkakroć przesuwały się osoby zapełniające salon w różnych kierunkach, mogła więc pani Idalia parę razy spojrzeć na pana Zygmunta i we wzrok ten wlała całą siłę, jaką miała w duszy.

Za drugim wejrzeniem dostrzegła widoczny skutek. Młodzieniec zmięszał się, oczy jego pobiegły z zapytaniem i otrzymały niezrozumiałą, ale niepokojącą odpowiedź, widać po nim było, że na ostatek pocisk utkwił.

Pani Idalia uważała, że bardzo zręcznie, nie dając tego poznać po sobie, stanąwszy za hrabią Zamińskim, potem za Bolkiem, śledził ją niespokojny, jakby się chciał przekonać dowodniej, że istotnie pytanie było zwrócone do niego i miało to znaczenie, jakie mu przypisywał. Ucieszona tym piękna pani odpowiedziała tak rozpaczliwie wyrazistym wzrokiem, iż — jedynie pierwszy szwank i potrzeba odwetu mogły go tłumaczyć.

Pan Zygmunt stanął jak wkuty, pobladł i nierychło odzyskał ruchów swobodę.

Czytelnik w tej cale niezagadkowej postaci poznał od dawna młodego Zarzeckiego, którego wypadek naraził na ten zabójczy ogień oczów niewinnie zalotnego stworzenia.

Pan Zygmunt był — mimo że się w salonie obracał swobodnie i przyzwoicie, co było mu od natury danym — całkiem obcy życiu salonowemu i jego igraszkom; młodość spędziwszy na ciężkiej pracy, w niedostatku, wybiwszy się o własnej sile trochę ku górze, życia serca, marzeń i fantazji młodzieńczych wcale nie kosztował, kobieta jako ideał nie istniała dlań; jeszcze „das ewig Weibliche*” nie objawiło mu się. Uśmiechały mu się nieraz różne kopciuszki, o które się ocierał, lecz nie czyniły żadnego wrażenia. Zygmunt, obdarzony energią wielką, pochłonięty był myślą jedną: zdobycia stanowiska dla siebie i ratowania rodziny.

Nie miał czasu na żadne miłostki i gardził nimi, jako rzeczą płochą… Wzrok zalotnej pani Idalii był dlań jakby iskrą, która pada na wysuszone drzewo, gotowe do zapłonięcia żywym ogniem.

Aby sobie wytłumaczyć wrażenie, jakie uczynił na nim, trzeba w rachubę wciągnąć młodość, życie pozbawione poezji, piękność kusicielki, blask, jaki jej nadawało to, co ją otaczało, pragnienia duszy i krwi. Więc choć młodzieńcem był poważnym, rozsądnym i statecznym, pan Zygmunt, jeżeli nie więcej, poczuł się zaniepokojonym.

Znał w niej nieprzyjaciółkę rodziców swoich, a nie przypuszczał, ażeby ona nie wiedziała, kto był. Wzrok tak natarczywie wyzywający przez to jeszcze nabierał nadzwyczajnego znaczenia. Jakkolwiek bądź, nawet najprzyzwoitszy i najpoważniejszy młodzieniec dwudziestokilkoletni nie gniewa się, gdy nań bardzo piękna kobieta czule spogląda. Pan Zygmunt był poruszony tak, że się sam siebie zawstydził.

Z drugiej strony w duszy kobiety tej, która nigdy nikogo nie kochała oprócz samej siebie, ten młody, piękny mężczyzna, na którego czole świeciła myśl, a z twarzy biła energia męska, rozbudzał sympatię dla niej samej niezrozumiałą. W trzydziestu kilku leciech po raz pierwszy spotkać się z istotą, do której pociągał niepojęty jakiś i niewytłumaczony urok, jest rzeczą zapewne rzadką, lecz nie bezprzykładną.

Pani Idalia była tym upokorzoną, lecz czuła, że — był to ten ktoś, kogo dotąd na świecie nie spotkała, a który jej był potrzebny.

Mimowolnie zrobiła małe porównanie pomiędzy nim a swoim mężem i — nie licząc w to różnicy wieku, dopatrzyła się w panu Onufrym pięknego safanduły, hrabia Zamiński wydał się jej przy nim jakby zblakły, przeprany i niedobrze ufarbowany.

Bolek Du Royer, chłopak ładniuchny, świeży, wesołej twarzyczki, przy nim coś miał dziecinnego. Słowem, pan Zygmunt, nawet w przypuszczeniu najokropniejszym, że był guwernerem — nie tracił w jej oczach.

Zarumieniła się sama, gdy jej przyszło na myśl, że takiego guwernera życzyłaby dla syna… Było to już iść trochę za daleko.

Przed obiadem bawiono się w salonie, panie potem przechadzały się trochę same, a gdy dano do stołu, pani Idalia ciekawie spojrzała na miejsce, jakie miał zająć ów Zygmunt u obiadu. Mogło ją to o położeniu jego w tym domu objaśnić. Stało się, że posadzono go między dwoma synami — i z tego się nic nie dało wyciągnąć. Zwróconą mając uwagę na wszystko, pani Idalia słysząc, że nie nazywano tego pana nigdy inaczej jak panem Zygmuntem, coraz bardziej zaczęła podejrzewać, że mógł być guwernerem.

Ale cóż? w początku ją to oburzało i dręczyło, powoli się oswajała z tą ewentualnością i przypuściwszy ją, niemal była nią zadowolnioną.

Nieszczęśliwa istota, która dotąd obchodziła się czcią, jaką jej składano, po raz pierwszy uczuła, że gotowa by się kochać sama. Nie przesadzimy mówiąc, że ją to takim napełniło strachem, jak gdyby miała dostać ospy. Przeczucie możliwości już było niestety — uczuciem faktu spełnionego.

Pan Zygmunt z niezmierną ostróżnością, raz zakosztowawszy słodyczy wejrzenia, które nie tylko było owocem zakazanym, ale istotnie rajskim jabłkiem, nie mógł się oprzeć sięganiu po tę truciznę. Ciągle sobie mówił, że to była ta kobieta, która jego rodziców przezwała hołotą i była przyczyną ich cierpień — nic to nie pomagało. Ten kat tak był ponętny, że o wszystkim można było zapomnieć, oczy w niego wlepiwszy.

Z obu stron zapewne ten początek sympatii musiał być czysto zmysłowym — lecz w tym, co się na świecie w ogóle nazywa miłością, zmysły, niestety, grają rolę taką, że nigdy rozpoznać niepodobna, gdzie one są, a gdzie ich nie ma. Najstraszniejsze też namiętności są właśnie te, których poezja królewskim płaszczem okrywa czysto ziemską naturę.

Pomięszany, niespokojny, nierad z siebie, pan Zygmunt, chociaż mógł z ogólnej rozmowy przy obiedzie korzystać, aby się zbliżyć do pani Idalii, nie tylko się o to nie starał, ale postanowił jej unikać. Miał to sobie za obowiązek. Ona zaś oczyma dokonała tego, co rozpoczęły oczy; i wesołość jej powracała, bo przy deserze była pewną, że zdobyła człowieka.

Siedzący naprzeciw pana Zygmunta hrabia Zamiński, który nie wiedział, że to jest brat artystki, ale o obowiązkach jego w tym domu był uwiadomiony, z przebiegłością starego światowca wśród rozmowy robił pewne postrzeżenia i połapawszy wzroki latające ciągle — coś sobie pomyślał. Znał doskonale piękną Idalię i wiedział, że była najcnotliwszą z kobiet zalotnych, jakie w życiu spotykał — bawiło go tylko, że nawet takiemu panu Zygmuntowi życia darować nie chciała.

„Biedny chłopak — rzekł w duchu — jeżeli nie zna naszych pań, gotów to wziąć na serio i oszaleć. To by było pocieszne”.

Wstano od stołu. W celu zabawienia się naiwnym, jak mu się zdawało, młodzieńcem, zaraz po obiedzie hrabia zbliżył się do Bolka i prosił, aby go z panem Zygmuntem zapoznał.

— Mój przyjaciel, pan Zygmunt Zarzecki… Pan hrabia…

Nazwisko uderzyło hrabiego i zmięszał się trochę

— Z jakich stron pańska rodzina? — spytał hrabia.

— Moja? — odparł Zygmunt uśmiechając się — z bardzo bliskich, jestem synem dawnego rządcy nieboszczki podkomorzynej.

Jak ściana zbladł hrabia, lecz natychmiast wróciła mu pewność siebie. Myśl prędziuteńko skombinowała, jakie stąd będzie mógł wyciągnąć korzyści. Nie znając Zarzeckiego, sądził, że łatwo go ujmie sobie, przez niego zaś siostrę. W każdym razie potrzeba się było poznać bliżej, poufalej, i co przypadek nastręczył, wyzyskać.

Panie wychodziły do ogrodu, stary Du Royer, który bez cygara długo się obejść nie mógł, mężczyzn zapraszał do siebie. Zygmunt, który dawniej palić nie mógł, później nie chciał się już przyzwyczajać, nie palił więc i chciał pozostać z małym swym wychowańcem, gdy gospodarz, który go lubił, synka odprawił z kobietami, a jego zaprosił z sobą.

— Chodź z nami, jeśli nie na cygaro, to na gawędkę.

Razem więc poszli do pokoju na ogród wychodzącego, otoczonego sofami, i tu się rozsiedli wygodnie.

Hrabia miał czas rozmyśleć się i osnuć plan przyszłego postępowania z panem Zygmuntem. Postanowił go ująć sobie nieodzownie. Na zręczności mu nie zbywało. Przytomność starego i młodego Du Royera nie dozwalała się rozmówić poufnie, ale znalazł zręczność odprowadzenia pana Zygmunta do okna i szepnięcia mu:

— Bardzo rad jestem, że się spotykamy. W interesie jego rodziny, gdyż siostrę pańską, pannę Anielę, od dawna mam przyjemność znać, potrzebuję się z nim rozmówić na osobności. Jeśli to być może, przyjedź pan do mnie.

Zygmunt popatrzał trochę zdziwiony, lecz zdawało mu się to pochodzić ze zbyt dobrego serca, aby mógł odtrącić; skłonił się i odpowiedział, że — przyjedzie.

Rozmowa się stała ogólną.

Hrabia ze zręcznością wielką, sam jak najmniej mówiąc, pobudzał pana Zygmunta do rozmowy, słuchał pilnie. Chciał go poznać, aby wiedzieć, jak ma z nim postępować.

Z góry wyobrażał sobie, że młodzieniec, mimo przyzwoitej wcale powierzchowności, musiał być naiwnym. Utwierdzało go w tym i złapanie się na wejrzenia strzeliste pani Idalii, których hrabia znał wartość. Zdziwił się mocno, przekonywając, że Zygmunt był energiczny, wykształcony i choć nie miał doświadczenia świata, nie zbywało mu na męstwie do walczenia z nim, gdyby tego była potrzeba.

Bliższa znajomość z panem Zygmuntem wcale go nie ucieszyła — przekonał się, że młodzieniec ten był już życie serio pojmującym mężczyzną. Dobrym tylko było to, że grunt poznał.

Gdy w pokoju pana Du Royera rozprawiano przy cygarach, panie wyszły na balkon od ogrodu i Idalia postanowiła wprost jakoś zapytać gospodyni o młodzieńca — pour era avoir le coeur net*.

Szło o to, ażeby uczynić to jakoś nie obudzając żadnej złej myśli.

— Państwo jesteście we wszystkim szczęśliwi — odezwała się do przyjaciółki. — Zdaje się, że ten pan Zygmunt? nieprawdaż? jest guwernerem młodszego syna ich?

Pani Du Royer potwierdziła to skinieniem.

— Bardzo przyzwoicie wygląda, a mój Niemiec… — nie dokończyła.

— W istocie, myśmy z Zarzeckiego tego bardzo kontenci — odezwała się gospodyni. — Bolek go nam nastręczył, bo nauki razem kończyli. Z wielkim taktem chłopak i bardzo otwartą głową.

Pani Idalia pobladła uderzona znajomym nazwiskiem.

— Jak się zowie? Zarzecki?

— Myślałam, że wiesz nazwisko. — dodała spokojnie gospodyni — boć to syn tego starego, co był u waszej podkomorzynej czy rządcą, czy nie wiem tam czym…

Mówiąc to pani Du Royer więcej patrzała na ładną suknię swej sąsiadki niż na nią i nie dostrzegła, że w mgnieniu oka twarzyczka jej straszliwie się zmieniła. Sama jej właścicielka musiała to uczuć i postarała się przyjść do siebie, nim wzrok gospodyni ku niej się skierował. Oniemiała tylko.

Nie wiedząc, czym się ratować, napiła się prędko kawy, zaczęła wachlować żywo i natychmiast unosić nad nadzwyczajną pięknością rozkwitłych granatów na balkonie stojących, chociaż zwrot ten nie był zręczny i mógł obudzić pewne podejrzenia; spokojna pani Du Royer śmiejąc się poczęła przypominać, jak to też same granaty, tu potrzebujące takiego pielęgnowania, już w Sestri ślicznie w gruncie wykwitają, a około Genui przy płotach je widzieć można.

I tak rozmowa do Włoch zawędrowała.

Co się w duszy pani Idalii działo, trudno, nie sposób odmalować.

Wszystkie myśli naprzód, jakby wichrem jakimś poruszone, zbiły się w chmurę ciemną, wirowały zakrywając światło, potem je zaczęły przebiegać błyskawice i nierychło spokojnym całunem dżdżystym zasnuło się niebo.

Pragnęła jak najprędzej być sama z sobą, wstydziła się siebie, uczuć swych, płochości swej — uciec by była chciała od samej siebie. Chociaż, przyzwyczajona do udawania, żwawo prowadziła rozmowę, sama czuła, że popełniała w niej straszliwe omyłki, że była roztargniona, a gdy po długiej męczarni mąż przyszedł nareszcie zabrać ją do domu, odetchnęła dopiero.

Przy wyjściu stali mężczyźni wszyscy, był i pan Zygmunt, pani Idalia miała najmocniejsze postanowienie wyjść nie obejrzawszy się nawet na niego, serce jej biło w piersi aż do mdłości; siła, której się oprzeć nie mogła, poprowadziła jej oczy na pana Zygmunta i nie gniewem, ale wyrazem tęsknoty i smutku przejęła wejrzenie.

Spojrzeć tak na tego plebejusza, tę hołotę obrzydłą, było w jej własnym przekonaniu zbrodnią — popełniła ją bezwiednie.

Chciało się jej płakać.

Siedzieli już w powozie. Pan Onufry dotąd ani o nazwisku, ani o pochodzeniu Zarzeckiego nie wiedział. Spojrzawszy na żonę, która padła na poduszki jakby złamana, domyślił się, że albo jest chora lub coś się stać musiało, czego nie pojmował.

— Duszko droga, czy ci obiad nie zaszkodził? — zapytał.

Idalia zerwała się tylko i spojrzała mu w oczy.

— Nie wiesz nic? — zawołała.

— Ja? a cóż, cóż mam wiedzieć?

— Ten Zygmunt?

— Zygmunt? — zdziwiony podchwycił pan Onufry.

— Guwerner ich! — z wielką zapalczy wością dodała pani Idalia — ale to jest syn starego Zarzeckiego.

Pan Onufry z kolei osłupiał. Usta mu się otwarły szeroko, patrzał na żonę długo, westchnął.

— Syn Zarzeckiego! nie do wiary!

— Prawdaż? Proszęż cię, ludzie bez żadnych środków, umierający z głodu, tymczasem, jak ci się to podoba, córkę wyprowadzili na artystkę, a z syna zrobili…

— Ale, bo wiesz, ma foi* — rzekł Onufry — ma minę tak przyzwoitą… To przechodzi pojęcie.

— Tak! to pojęcie przechodzi! — potwierdziła pani — cela dépasse tout*.

— I my jednego pięknego dnia — dodał Onufry — jesteśmy wystawieni na to, że z nim bawimy w jednym salonie, siądziemy u jednego stołu i kłaniamy mu się. Ha! przyznam się, że po starym Du Royer nigdy bym się nie spodziewał, żeby mi śmiał podobnego figla wyrządzić!

A! a! — powtarzał pan Onufry rozgrzewając się — C’est charmant!*

Twarz mu pałać zaczynała, cóż gdyby był w położeniu pięknej Idalii, która czuła, że ten syn hołoty za serce ją chwycił!…

Upokorzenie pani było innej natury niż pana Onufrego; ten gniewał się po prostu i burzył. Nie mógł zrozumieć, jakim sposobem ów pijak mógł mieć takiego syna, chwilami wątpił, czy się żonie nazwisko nie przesłyszało.

— Proszę cię — odparła urażona pani — przecież Du Royer mi z najzimniejszą w świecie krwią powiedziała, że jest synem starego rządcy podkomorzynej.

Pan Onufry nie posiadał się z gniewu, który nim owładnął, zapalał i gasił cygaro, rzucał się na siedzeniu, kręcił, zżymał, półsłowami odzywał do zupełnie już milczącej żony, która z rękami założonymi na piersiach, z oczyma wlepionymi w niebiosa zdawała się im wyrzucać, że ją naraziły na coś tak niesłychanie, straszliwie tragicznego razem i śmiesznego…

Z gorączką prawie dojechała pani Idalia do Żabiego i wprost poszła się rozebrać. Basia już była w gabinecie, spojrzała na swą panią i poskoczyła ku niej niespokojna:

— Paniusia niezdrowa! Moja anielska pani! co pani jest! Czy pani droga nie zaszkodziła?

Idalia już leżała w krześle z głową aa ręku podpartą.

Klękła przed nią faworyta.

— Na miłość Bożą! Co to pani? Wódki kolońskiej? soli?

Nim te leki przyniosła z toalety, Idalia już była otrzeźwiona. Westchnienie głębokie z piersi jej się wyrwało.

— Nic nie wiesz! — zawołała z rodzajem dziecinnego przestrachu — nic nie wiesz! Wystaw sobie — tych Zarzeckich syn…

— Tej hołoty… — przerwała Basia.

— Guwernerem u Du Royerów! Panna Drobisz uderzyła w grube ręce.

— A toż co? czyż może być!

— Dopiero dziś dowiedzieliśmy się o tym! Gdyśmy po raz pierwszy tam byli, o Bożym świecie nie wiedząc, mówiliśmy z nim. Nadzwyczaj, niesłychanie przyzwoicie wygląda, powiadam ci! Wzięliśmy go za kogoś z naszego towarzystwa.

Panna Drobisz nie tylko gniew pani podzielała, ale nieskończenie więcej była oburzoną na tego — hołotę, który śmiał zbliżyć się do anielskiej paniusi i podnieść oczy na nią.

Nie wiedziała o niczym!

Uderzyło ją niesłychanie zmięszanie Idalii i wrażenie, jakiego doznała.

— A! proszę paniusi! — odezwała się. — Ja przysięgam, że to jest podła szykana tych niegodziwych Du Royerów. To było napięte, obrachowane! To jest nikczemność. Ja bym z nimi zerwała raz na zawsze! Żeby śmieli przeciwko państwu protegować tych nikczemnych ludzi. Cóż pan na to?

— Oboje zostaliśmy oburzeni tą omyłką — odezwała się Idalia znacznie mniej okazując gniewu, niż sługa się spodziewała. — Jednak ja Du Royerów nie obwiniam. Sama mi mówiła, że z jej synem razem nauki kończył i że on go do ich domu wprowadził.

— I jakże ten przybłęda wygląda? — spytała Basia.

— Mówiłam bo ci już — kwaśno odparła pani — wszyscyśmy się oszukali, tak ma przyzwoitą minę. Powiadam ci, ja go sama wzięłam z początku za jakiegoś kuzyna domu.

— Pani!… — wykrzyknęła faworyta — a! to coś okropnego!

Pod ciężarem tego wyznania schyliła głowę Basia i z wolna zaczęła panią rozbierać.

Pan Onufry, choć nie miał powiernika, bił się, po swoim pokoju chodząc, z myślami nieprzyjemnymi. Przychodziły mu do głowy następstwa tego wciśnięcia się do domu sąsiedzkiego syna ludzi, którzy tyle od niego ucierpieli. „Naturalnie, oczernią nas, zohydzą. Skarżyć się będą! wszystka wina na nas spadnie. Miłe rzeczy! Śliczne rzeczy!”

Nie nawykły sam sobą kierować, pobiegł pan Onufry do salonu szukać żony, ale tu długo na nią oczekiwać musiał, gdyż rozmowa z Basią dużo czasu zabrała.

Pani Idalia miała przy tym czas rozmyślić się nad dalszym postępowaniem z hołotą.

Gdy się ukazała w salonie i mąż niespokojny, unikając Angielki i Niemca, odprowadził ją na stronę, odzyskała była przytomność i krew zimną, przynajmniej pozornie.

— Mój aniele drogi, no cóż ty mówisz o tym? — począł pan Onufry. — Zastanawiałaś się nad następstwami? Są to okoliczności mogące wpłynąć na nasze stosunki. Ja, ja ci się już przyznam do wszystkiego.

Tu pocałował ją w rękę.

— Pragnąłem ci uczynić niespodziankę, chciałem odkupić dożywocie od Zarzeckiego, aby się ich stąd pozbyć. Stary pijak oddaje mi to za tysiąc kilkaset rubli. Co tu robić! Gotowi i w tym widzieć krzywdę! wziąć na języki! Du Royerowie mają pełno znajomości w stolicy, wszędzie!

Załamał ręce.

Idalia milczała smutnie.

— Bardzo ci dziękują za twoje dobre serce, ale tysiąc kilkaset rubli doprawdy lepiej użyć można. Niech tam sobie siedzą, jak siedzieli. Pan Onufry się zdziwił.

— Ja nie wiem prawdziwie, jak nam postąpić wypadnie — odezwała się pani Idalia szarpiąc końce chusteczki. — Prowadziliśmy z nimi długą wojnę i nie zyskaliśmy na niej nic… Któż wie? Jeśliby oni się upokorzyli… Któż wie?

Posłuszny mąż głęboko się zamyślił, — Zapewne — rzekł — ale to obrzydliwa rodzina, mam wstręt do nich!… Nie mówmy o tym lepiej. Są twarde czasem konieczności w życiu.

W milczeniu poszli na wieczerzę, mowy już o niczym nie było; pani się skarżyła na głowę, pan Onufry chodził posępny, dwór cały wnosił, że przejażdżka do Borku jakoś się nie powiodła.

Następny dzień był może jeszcze trudniejszym do przebycia niż poprzedzający. Oboje im głębiej brnęli myślami w stosunek do hołoty, tym trudniej im było znaleźć wyjście z tego labiryntu, w jaki popchnęły ich Losy.

Z pana Zygmunta godziło się domyślać siostry, panny Anieli, o której wiedziano, że była bardzo muzykalną. Hrabia ją chwalił, miała i ona swych zwolenników i wielbicieli talentu. Wszystko się spikało na to, aby państwa Manczyńskich w oczach świata okryć hańbą, jako prześladowców nieszczęśliwej rodziny.

Pani Idalia była prawie za tym, ażeby złagodnieć i jeśliby się zbliżyli, postarać o zatarcie przeszłości; pan Onufry, nie podzielając tego zdania, przyjmował je w pokorze ducha, aby się nie przeciwić żonie. Był pewnym, że do żadnego zbliżenia się nie przyjdzie.

Najdrapieżniej usposobioną i najzajadlejszą na Du Royerów i na hołotę była panna Drobisz, ale postanowiła sobie na panią wpływać tak, ażeby wszelkie łagodniejsze usposobienie wykorzenić.

„Że nie dopuszczę do tego, aby im folgowano, to nie dopuszczę, żeby mi przyszło nie wiem co zrobić! Państwo by się w oczach świata sami skompromitowali! A! nigdy, przenigdy!”

W zbrzydłej chałupie ani się nie domyślano tego, co się działo w pałacu, w starego tylko pana Jakuba nowy duch wstąpił z przybyciem syna. Troska, przynajmniej o chleb powszedni, ustąpiła, chorej cokolwiek się polepszyło, on sam z nowym zapałem brał się do składania kółek swojego młyna. Najęto Łukową do posługi w domu i Lucia mogła spocząć choć trochę, przyodziać się, pomyśleć o sobie.

Codziennie spodziewano się Zygmunta, który choć zaraz nie mógł przybyć, po kilku dniach dobiegł wieczorem do Żabiego.

Lucia wybiegła przeciwko niemu zupełnie przemieniona.

Choć na pięknej jej twarzy trud i niedostatek zostawiły ślady, młode lice trochę rozkwitło znowu, a strój staranniejszy nieco wrócił jej dawną postać. Nie była to już ta nieszczęśliwa istota, spłakana i odarta, jaką Zygmunt z przerażeniem spotkał w progu dworku przybywszy po raz pierwszy. Poszli razem z nią do łóżka chorej matki, która długo syna przy sobie trzymała, napatrzeć się go nie mogąc, potem pochwycił go ojciec, na ostatku Lucia zabrała na rozmowę, której łaknęła.

Ani ojcu, ani matce nie wspominał Zygmunt o spotkaniu z Manczyńskimi, lecz gdy sam na sam zostali z siostrą, szepnął jej na ucho:

— Wiesz, Luciu, twoi Manczyńscy dwa razy byli u Du Royerów… Widziałem ich oboje.

Lucia zarumieniła się gniewem.

— Jak to? — zawołała — i ty nie wyszedłeś natychmiast, aby jednym nie oddychać powietrzem?

Zygmunt się rozśmiał.

— Moja najdroższa, awantury robić w domu, w którym mi tak dobrze, któremu tyle zawdzięczam, ani mogłem, ani chciałem.

Zmarszczyła się siostra.

— To Kat naszych rodziców!

— Nie myślę ich uniewinniać — rzekł Zygmunt — ani się do nich zbliżać. Sama pani, którą po raz pierwszy w życiu miałem szczęście oglądać, jest — bardzo śliczną panią.

— I ty to możesz mówić! — zakrzyknęła siostra.

— Może być najgorszą — odparł Zygmunt — ale że jest ładną, to nie ulega wątpliwości.

— Kobieta bez serca, próżna, rozpieszczona, dumna, która tylko o sobie myśli i siebie kocha jedną.

— Wszystko to być może — dodał Zygmunt — ale mówię ci, jest bardzo ładną.

— A ty jesteś szkaradny! — odezwała się siostra odpychając go. — Jesteś więc i ty jak wszyscy w świecie mężczyźni, dla których urok ładnej twarzyczki osłania wszystkie szkarady serca i duszy.

Zygmunt pocałował ją w czoło.

— Kochana moja — rzekł — przypomnij sobie, że Grecy widzą wszędzie piękność, gdziekolwiek ona jest, i cześć jej oddają.

— Nawet piękności pani Manczyńskiej! — ironicznie dodała Lucia. — Gdybym mogła, gniewałabym się na ciebie — ale że cię kocham, lituję się nad tobą.

A po namyśle dodała:

— Pięknie cię ta piękna pani musiała przyjąć.

— O! — odezwał się Zygmunt — jeżeli to była komedia, to ci się przyznam, że odegrana z takim artyzmem, iż żadna Ristori* się z nią mierzyć nie może! patrzała na mnie, jak gdybym nie był Zarzeckim! prawdziwie!

— Obrzydliwa zalotnica — przerwała Lucia. — Nie mów mi o tym, słuchać nie chcę. Ja to rozumiem jednakże. Lękają się ciebie i Royerów, chcą cię rozbroić!

Zygmunt miał jeszcze na ustach, że go hrabia Zamiński zaprosił, lecz wstrzymał się, nie chcąc o tym mówić siostrze, dopóki nie mógł być u niego.

— Popsułeś mi całą przyjemność, jaką z sobą przyniosłeś — zakończyła siostra. — Dla mnie nad tę rodzinę, co się bez litości nad biednym ojcem znęcała, nie ma na świecie wstrętniejszego nic. Nie jestem mściwą, lecz gdybym mogła, Zygmuncie, pomściłabym na nich łzy nasze, byłabym okrutną.

— Kochana Luciu, ty jesteś artystką we wszystkim, masz duszę płomienistą, a ja, mężczyzna, muszę się rachować z zimną rzeczywistością.

— Nie zazdroszczę! — potrząsając głową dodała Aniela — ja innego rachunku nie znam nad ten, który dyktuje serce!

— A w sercu — starając się w żart obrócić rozmowę niemiłą — a w sercu — rzekł Zygmunt — dwa razy dwa…

— Bywa zero — lub sto! — skończyła siostra — nigdy cztery!





Tom drugi


Pani podkomorzyna, o której już z różnych ust słyszeliśmy, należała do tych niewiast przeszłości, obdarzonych energią wielką, które myśl jakąś wziąwszy do serca umiały ją, na nic nie zważając, doprowadzić do skutku. Stracił nieboszczyk jej mąż majątek, marnował syn, wnuk prędko zaczął iść w ich ślady, biedna kobieta, opanowana ideą, że obowiązkiem jej było mienie rodziny ocalić i zapewnić na przyszłość, cała się temu poświęciła.

Nie przesadzano wcale malując ją aż do monomanii* skąpą. Żyła w rodzaju gorączki lat kilkadziesiąt, gromadząc grosz chciwie, łapczywie, bez względu na śmiechy i potwarze, jakie na nią rzucano. Nie uczyniła krzywdy nikomu, ale mając serce dobre niewiele robiła dobrego, bo ciągle los rodziny stał jej przed oczyma.

— Zwalają się i poginą! gdzieś u Żyda pod ławą Manczyńskich szukać przyjdzie!

Majątki własne i te, które miała przed dożywociem, służyły jej za warsztat do robienia fortuny.

W ciągu lat kilkudziesięciu, nabywszy doświadczenia, wprawy, umiejętności, dobrawszy sobie ludzi, wiadomo było, że podkomorzyna kapitały zebrała bardzo znaczne, właściwie obliczyć ich dokładnie nikt nie umiał, przesadzano może w rachubach, lecz nie było tajemnicą dla nikogo, że sumy wielkie gromadziła. Syn, gdy stracił majątek, nie dostał od niej nic, wnukowi nie dawała ani grosza, wyrzucała mu marnotrawstwo i często na oczy go przypuścić nie chciała.

Gospodarstwo w dobrach było dosyć uproszczone, niektóre szły dzierżawami, inne miały rządców, podkomorzyna sama wzierała we wszystko, a pieniądz, który raz wszedł, już od niej nie wychodził. Nie pożyczała nikomu, nie lokowała nigdzie, co się z nim stało, Bóg jeden wiedział, ona druga, a pan Zarzecki trzeci może.

Zarzeckiego od młodego chłopca wziąwszy jako pisarza, probując go na różne sposoby, doświadczywszy w nim uczciwości nieposzlakowanej, zrobiła sobie z niego narzędzie i w końcu posługiwała się nim do wszystkiego. Człowiek był, jak widzieliśmy, bardzo sobie prosty, nieco dziwak i w dodatku nałogowy, ale sumienia wielkiego. To sumienie czyniło go podkomorzynie drogim, przebaczała mu omyłki, dziwactwa, słabości, bo wiedziała, że nieograniczonego zaufania jej nie zawiedzie, Z czasem słabnąc, starzejąc, tracąc pamięć, podkomorzyna zdawała na niego coraz więcej, aż w końcu oddała wszystko do wiernych rąk.

On za nią jeździł po majątkach, odbierał, kwitował, targował się, rejestra pisał i pieniądze chował.

Podkomorzyna, obyczajem starych, papierowych pieniędzy nie rozumiała, rzadko je przyjmowała, mieniała wszystko na srebro i złoto. Za dawnych czasów, gdy była zdrowsza, pokój jej był workami i woreczkami cały zapchany. Miedź miała swe kompartymenta* po skrzynkach, bo tu szeląg żaden nie był wzgardzony, i staruszka powtarzała:

— Kto grosza nie szanuje, ten szeląga niewart.

Gdy zgięta wpół, nie mogąc już chodzić, tylko o kiju, coraz zaczęła być niespokojniejszą o siebie, podkomorzyna powołała parę razy prawników chcąc uczynić jakieś rozporządzenie.

Słynęła z bogactw, juryści* więc wezwani musieli jej ciężkie stawić warunki i zapewne korzystać chcieli z tej zręczności.

Wszystko, cokolwiek zamierzała uczynić, wymagało czasu, formalności, próśb, starania. Staruszce nie chciało się na same przygotowania rozpraszać pieniędzy, gniewała się i nic nie robiła coraz nowych powołując doradców.

Zeszło na to dużo czasu, choroba starości i znużenia zmusiła położyć się do łóżka. Na próżno zaklinał ją Zarzecki, aby wezwać doktora, uparła się pić jakieś ziółka i smarować tłustościami. O doktorze żadnym słuchać nie chciała.

— Ani mi się waż go sprowadzać! Jeszcze czego nie stało! Potem płać aptekarskie rachunki. Godzina śmierci przeznaczona, żaden na to doktór nie pomoże.

Gdy coraz widoczniej siły uchodzić zaczęły, zlękła się snadź podkomorzyna, iż czasu jej nie stanie na dokonanie ostatniego rozporządzenia. Z niezmiernym pośpiechem pracowała nad czymś tajemnie z Zarzeckim, kazała mu wszystkie rejestra i notatki popalić, posyłała go, dysponowała, miała na ostatek za jego namową robić jakiś testament; już posyłano po rejenta, gdy nagle życie skończyła.

Niepokój może zgon przyśpieszył, gdyż w nadzwyczajnej była obawie, aby wnuk majątku po niej nie pochwycił do rąk swoich.

W istocie czyhano na ten spadek, oczekiwano na śmierć staruszki. Gdy się o niej dowiedziano, poczciwy pan Onufry z sądem i urzędnikami, choć ciała jeszcze z sypialni nie wyniesiono, dom stary otoczył i objął we władanie.

W kantorku nieboszczki znalazło się kilkaset rubli, które zaledwie na skromny pogrzeb starczyć mogły. Napadnięto Zarzeckiego o kasę, powiedział, że podkomorzyna musiała nią rozporządzić i że jemu jej nie zdano.

Z papierów i rejestrów popioły się tylko znalazły w kominie, żadnego zresztą śladu. Więziono pana Jakuba, pytano, grożono, trzymano w zamknięciu — milczał uparcie.

Poczęły się poszukiwania w starym dworze, pozrywano w nim posadzki, pogruchotano mury, kopano, nie przepuszczono żadnemu kątowi, nic nigdzie nie zna leziono. Podkomorzyna sług miała mało, a jeszcze mniej się nimi posługiwała; brano ludzi tych na spytki, nic powiedzieć nie umieli. Z zeznania tych prawników, wzywanych do zrobienia rozporządzeń, wiedziano, iż sumy znaczne gdzieś się znajdować musiały.

Doszedł i do tego pan Onufry, że kilkakroć Zarzecki był przez podkomorzynę wyprawiany do Warszawy, Domyślano się, że z pieniędzmi, on nic powiedzieć nie chciał.

— Dałem słowo i poprzysiągłem nieboszczce, że tego, co mi dysponowała i zwierzyła, rozpowiadać nie będę. Zabijcie mnie czy zamorzcie — nie powiem.

Długo wymęczony więzieniem, wypuszczony został Zarzecki; próbowano go ująć pieniędzmi i obietnicami, na to ramionami ruszał. Koniec końcem, gdy dowodów najmniejszych przywłaszczenia nie było, puszczono go wolno i państwo Manczyńscy wpadłszy na tę myśl, że kapitały, gdzieś zatajone, w swoim czasie wypłyną i wyjdą na jaw, pocieszali się nadzieją już tylko, nader krótko.

Podkomorzyna miała rodzonego brata, pana starościca Szumińskiego, tak skąpego jak ona. Ten pokrzywdził ją w wyposażeniu, pogniewali się więc z sobą i nie widywali; siostra wytoczyła mu proces, który przegrała. Przez bardzo długie lata stosunki były zerwane. Starościc, stary kawaler, nieżonaty, w dodatku do skąpstwa miał pychę, żył na Białej Rusi, pieniądze zbierał i niekiedy zabawnie lubił występować. Śmiano się z niego. Młodszy znacznie od podkomorzynej, pan starościc żył dotąd jeszcze, lecz jak ona familii Manczyńskich znać nie chciał. Pod koniec życia siostra pisywała do niego, on do niej, korespondencja była ożywiona dosyć. Szumiński, wezwany podobno czy dobrowolnie, wybrał sio odwiedzić podkomorzynę, przyjechał do niej; zobaczywszy sposób jej życia, poróżniwszy się na nowo, prędko powrócił na Białą Ruś.

Gdy mu oznajmiono o jej śmierci, na pogrzeb, składając się słabością, nie chciał przybyć wcale.

W toku poszukiwań majątku po babce pan Onufry, choć się tam niewiele spodziewał dowiedzieć, wybrał się do tego dziadunia na Białą Ruś.

Jak został przez niego przyjęty, nie opowiadał nigdy, zżymał się, gdy o nim wspominano, i dosyć prędko nazad powrócił. Zdaje się, że chciał u niego zasięgnąć jakichś wiadomości o kapitałach, z których siostra mu tajemnicy nie robiła, lecz staroście go zbył zimno, składając się tym, że nic nie wie.

Kilka razy pisał do niego pan Onufry, starając jakie takie stosunki zachować i spodziewając kiedyś po nim dziedziczyć, ale na listy rzadko krótką i lakoniczną otrzymywał odpowiedź.

Tak stały rzeczy, gdy jednego wieczora, Żydek, na worku słomą wypchanym, oklep przyjechał pod dworek pana Zarzeckiego, szkapę chudą do płota przywiązał i rozpatrzywszy się, że psów nie było, ostrożnie, bicz posuwając naprzód, wśliznął się do sieni.

Tu znalazłszy pustkę j kilkoro drzwi zamkniętych, z których nie wiedział, jakie wybrać, począł kaszlać. Zarzecki, prawie zawsze siedzący w izdebce na łóżku i albo modlący się, albo dłubiący około młyna lub zasilający się z flaszki pod łóżkiem, zawołał nie poruszając się:

— Kto tam?

Żydek poszedł za głosem i drzwi trochę otwarłszy, głowę ostrożnie wpuścił naprzód. — Czego chcesz?

— Do pana Zarzeckiego z liściem! — rzekł Żyd, w ręku podnosząc do góry kawałek papieru.

Stary, który listów prawie nie odbierał nigdy, został trochę zdziwiony i poszedł po niego milczący.

Musiał się uzbroić w okulary, stanął przy oknie, czytał uważnie i długo, patrzał na adres, na podpis, odczytywał, czmychał, a na ostatku Żyda spytał:

— Gdzie ten pan stoi?

— U Mortchela — rzekł posłany.

— No to wracaj i powiedz, że ja tam jutro będę. Żyd miał ochotę wielką dostać na piwo, ale Zarzecki go zburczał, nalał kieliszek wódki i zbywszy nim, siadł na łóżku. Ledwie posłaniec odszedł, gdy Lucia, która go widziała, przybiegła do ojca z pytaniem.

— Skąd ojciec miał list?

— Niepotrzebna ciekawość — rzekł śmiejąc się stary — ale tajemnicy tobie z tego robić nie będę. Co list to list! Sto lat byś zgadywała i nie odgadła, od kogo!

— Co to może być?

— Widzisz! Mam takich korespondentów, o których ci się nie śniło! Hę!

Od przybycia Zygmusia stary był w takim humorze. Troszkę grosza przypłynęło do domu, żona była zdrowsza, córka wypoczywała, a na długą metę pan Jakub, w Opatrzność wierząc, nie umiał się frasować.

Lucia stała zaciekawiona, stary list leżący na stole jej podał.

Dziewczę pobiegło do okna, odczytało, ruszyło ramionami i położyło na stole.

— Nic nie rozumiem! — rzekła.

— Ja zaś rozumiem, od kogo, a nie wiem, czego on chce! — dodał pan Jakub.

List był od starościca, który w przejeździe będąc i zmuszony dla niedyspozycji zatrzymać się w miasteczku, żądał od Zarzeckiego, aby ten do niego przyjechał. Zarzecki go znał z bytności krótkiej u siostry.

We wszystkim podzielając sentymenta nieboszczki pani, gdy ta z bratem w niezbyt była dobrych stosunkach i ostatnim razem się rozstała niedobrze, pan Jakub nie mógł mieć wielkiego nabożeństwa do starościca. Dlatego teraz też nie bardzo do niego śpieszył.

— Ani on mnie, ani ja tam jemu potrzebny — rzekł. — At, staremu się ubrdało coś może jeszcze dowiedzieć o nieboszczce… A tu do miasteczka albo piechotą trzeba dreptać, co na moje stare nogi nieciekawa rzecz, albo za furę płacić, a tu nie ma czym.

— Mógł ojciec napisać, że niezdrów, i zbyć się go, kiedy mu niepotrzebny.

— Nie! nie — rzekł Jakub — zawsze, choć on tam jaki, brat nieboszczki. Nawet troszynę do niej podobny, choć małego jej palca niewart.

Nazajutrz rano Zarzecki wstał, trochę się ogarnął, ogolił, wódki napił, chlebem z solą zakąsił, przeżegnał, Lucię w głowę pocałował i poszedł przez wieś, szukając okazji.

Furka się trafiła, choć nieosobliwisza — koń lichy, wlec się musiał długo, zawsze jednak stanął w miasteczku rychlej niż idąc pieszo. Otrzepawszy się z kurzu poszedł do Mortchela, dobrze sobie znajomego.

Starościc swoimi końmi podróżujący, starą landarą, wywłokami* w brązem suto okładanych chomątach, miał z sobą lokaja w liberii wyszarzanej, z herbowymi guzikami i blachami.

Parada była wielka, ale ludzie głodem przy nim marli.

Sam pan Szumiński, niemłody człek, małego wzrostu, w peruczce siwej, w bardzo długim surducie z przylepionym na nim orderem jakimś, w chustce białej wysoko podwiązanej, z twarzą do dziadka do orzechów podobną, oczyma przymrużonymi, palił właśnie powoli fajkę z długiego cybucha, gdy wszedł Zarzecki.

Sprzęt podróżny, który był rozrzucony po pokoju malował charakter człowieka. Były to niezmierne rupiecie, ale niegdyś pokaźne, wszystkie poopatrywane blachami z cyframi i herbami, a nic niewarte. Na łóżku leżała kołdra jedwabna atłasowa, tak wyszarzana, że ją można było na śmiecie rzucić, a starościc trzymał w ręku chustę, świecącą dziurami zarówno jak wypiętnowaną na rogu koroną i cyfrą.

— Pan Zarzecki! Kłaniam się waszeci — odezwał się pykając fajkę starościc i zmrużonymi oczyma patrząc na stojącego u progu. — Jak się asindziej ma? Hę?

— Jako tako!

— Cóż słychać? hm?

Jakub ramionami poruszył, a Szumiński mówił da lej, bliżej przystępując ku niemu.

— Doszło do mnie, żeś acan po śmierci nieboszczki z sukcesorami* wiele biedy miał! Cóż! przecie się to skończyło?

— A skończyło!

— Jakże się skończyło?

— Tym, żem ja o mało nie przypłacił życiom — rzekł Zarzecki.

Staroście parę razy psyknął jakoś dziwnie.

— Czego oni właściwie chcieli od acana? — spytał

— Jaśnie panu tego mówić nie trzeba.

— Ale cóż się stało z tymi pieniędzmi po nieboszczce? — zapytał Szumiński.

— To do mnie nie należało — bąknął wymijająco stary.

Starościc fajkę od ust odjąwszy śmiać się począł sucho.

— Słuchaj! Na seto duryty*! Co ty mnie takie rzeczy gadasz! Mnie! Przypomnij sobie ten wieczór, gdy stałeś u drzwi u jejmości, a ja siedziałem na jej połamanym krześle, przypomnij, co mi ona wówczas powiedziała. Własne jej słowa ci powtórzę: „Gdy inaczej pieniędzmi bezpiecznie rozporządzić nie będę mogła, aby ich Onufry nie zjadł i nie przeszastał, tak mi Boże dopomóż, oddam wszystko do wiernych rąk oto temu poczciwemu Jakubowi, a on będzie wiedział, co zrobić z nimi”. Hę? Pieniędzmi stara nie rozporządziła! prawda? Hę? Zatem co?

Zarzecki patrzał w sufit i milczał jak kamień. Starościc się uśmiechał.

— Przyjeżdżał do mnie pan Onufry badając, czy ja co nie wiem. Zbyłem go psim swędem, nie powiedziałem nic. Ale ja, ja jestem przekonany, jak Bóg Bogiem, że ty o pieniądzach wiesz.

Przystąpił do niego bliżej.

— Gadaj!

— Chociażbym i wiedział, nic nie mówiłbym, gdyby mi było zakazano — odezwał się Zarzecki.

Odwrócił podarte poły surduta, pokazał dziurawe buty i odzież lichą.

— Patrz pan, zaświadczą ludzie — rzekł — że żyję w nędzy. Żona chora, na lekarstwo grosza nie było. Sfantowaliśmy* się do ostatniego, więc pieniędzy nie mam i nie przywłaszczyłem. I umrę tak choćby z głodu, cudzego nie ruszę…

Starościc patrzał nań ciekawie.

— Ale tu nie o to idzie! — rzekł. — Ja to wiem, że nieboszczka siostra moja dobrze się na ludziach znała i kiedy kogo wybrała, wiedziała, co uczyniła. Nie mam wątpliwości żadnej. Ale! słuchaj asindziej! Wnuki nie dostały, nikt nie wie, co się z tym stało; przepadły kapitały jak w wodę. Tyle lat, ani słychu! Dalejże co?

Natarczywie przystąpił do niego. Zarzecki potarł ręką po czole i rzekł:

— Ja nie wiem.

— A któż wie?

Namyślił się stary i zimno dodał jak dla zbycia się:

— Pan Bóg. Starościc się rozśmiał.

— Wyśmienity! jak Boga kocham! . — zawołał. — Ja nie będę tego taił, ja tu umyślnie za tym przyjechałem…

— A! — szepnął Zarzecki.

— Tak jest, tak. Ale chodź acan od tych drzwi, pójdziemy do okna, mamy do pomówienia z sobą.

Zarzecki leniwie i niechętnie powolnym krokiem powlókł się do wskazanego kąta, między dwoma oknami. Starościc mu drogę zastąpił sobą do odwrotu. Coś niby sobie przypomniawszy spytał poufale:

— Kieliszek starki! Mam „białorusinkę”! hę?

Na twarzy pana Jakuba walkę było widać i wahanie. Starki białoruskiej poprobować chciało mu się, a lękał się zarazem, bo parę kieliszków wychylił już w drodze, a głowę miał coraz słabszą, jak wszyscy, co trunku nadużywali.

— Jak oliwa — dodał staroście. — To ci nie zaszkodzi.

I już nie pytając pan Szumiński, pęk kluczyków dobywszy spod poły, doszedł do starego sepecika* stojącego na stole, otworzył go, lampeczkę nalał i własnoręcznie przyniósł ją Zarzeckiemu. Pokusa była nad siły, oczy mu się uśmiechały, ukłonił się, wziął lampkę w ręce drżące i wychylił.

— A co? — spytał starościc.

— Doskonała! — kaszląc rzekł Zarzecki.

— Takiej wy tu nie macie! — dodał starościc — i nie będziecie jej mieli. To jest kordiał*. Ja stary nią moje siły pokrzepiam. Taki kieliszek, mosanie, to rok życia.

Postawił lampkę, powąchawszy.

Zarzecki stał, ale widać było, że się w duchu gotował do stoczenia walki; niespokojnie spozierał na starościca, który ze swym uśmieszkiem lisim i oczkami przymrużonymi w istocie był straszny.

— Mój kochany panie Zarzecki — odezwał się. — Asindziej wiesz, że Szumińskich naszych, herbu Prus pierwszy, już na świecie nie ma. Ja jestem ostatni. Mam trochę grosza. Z prawa on i wszystko, co po mnie zostanie, przypada na Manczyńskich, ale to są utracjusze, u nich się nie utrzyma nic. Dlatego nieboszczka do rąk im nic nie dała. Ja nie byłbym od tego, ażeby — ażeby z całej mojej majętności zrobić majorat! Rozumiesz to?

— A, słyszałem od nieboszczki, wiem, to jest taki majątek, którego nie można stracić — rzekł Zarzecki.

— Otóż to — mówił starościc. — Zrobiłbym go na syna pana Onufrego. Hę? rozumiesz? i myślę, że ty powinieneś do tej fortuny przyłączyć spadek po nieboszczce.

Dopowiedziawszy tych słów zatrzymał się pan Szumiński, do cybucha, przy którym fajka była zgasła, usta przyłożył, pyknął, dmuchnął w niego i czekał odpowiedzi.

Ta — nie przybywała.

— Hę? — spytał

— A niech jaśnie pan majorat robi, niech robi — odezwał się Zarzecki. — Pewnie, to śliczna rzecz.

— A ty?

Jakub głową między ramiona wcisnął.

— Co bo jaśnie pan żartuje! — szepnął.

— Ale to nie są żarty! — odparł starościc. — Z panem Onufrym, jak sobie chcesz, możesz się wszystkiego zaprzeć, nic nie dać. Ze mną rzecz inna, ja zeznam pod przysięgą, co słyszałem: kapitały w twoich rękach!

Zarzecki milczał, pot zaczynał mu ściekać z czoła kroplami wielkimi, twarz się zarumieniła, oczy trzymał spuszczone — milczał.

Tandem* co? — pytał starościc — gadaj asindziej. Kruty ne werty, treba umerty*. Jak i tu. Jam po to przyjechał — gadaj!

— Nie ma bo co powiedzieć! — odezwał się Zarzecki.

Trochę zniecierpliwiony, przeszedł się staroście po izbie i cybuch rzucił na łóżko.

— Więc mnie acan nie dajesz wiary? — rzekł cicho. Słowa dobyć z zamyślonego starego oficjalisty nie było podobna, wzdychał, ocierał czoło. Spoglądał w niebo i milczał uparcie.

— Jużci nie zaprzeczysz temu, że mnie w żywe oczy podkomorzyna powiedziała przy acanu: „Oddam Zarzeckiemu do wiernych rąk wszystko, on będzie wiedział, co z tym zrobić”.

— To cóż? — odparł stary. — Więc ten Zarzecki musi wiedzieć, co robić! Hm.

Czuć było niecierpliwości trochę w odpowiedzi.

— To niechże on gada! — krzyknął wysuwając naprzód obie swe chude ręce staroście.

— Żeby zaś miał gadać, co powinien robić, tego nieboszczka jako żywo nie rozkazała — dokończył prędko pan Jakub.

Starościc się nastawił dumnie i począł groźnie bardzo patrzeć na zmięszanego starca.

— Ślicznie! ale nie ma co mówić, że ślicznie! — począł pan Szumiński. — Ja u waszeci nie mam wiary!

— Ale ja, jaśnie panie, do powiedzenia nie mam nic! co to ma do wiary! — plątał się Zarzecki.

— I wiesz asindziej, jaki z tego będzie skutek? — podchwycił starościc. — Oto taki, że zamiast majoratu dla Manczyńskiego, uczynię legat dla Szumińskiego herbu Rogala i każę mu wziąć Prus pierwszy. Asindzieja pani i dobrodziejki prawnuk z jego łaski straci spadek po mnie.

Zarzecki głowę podniósł, westchnął ciężko, oczyma pobiegł po izbie, wlepił je w twarz starościca, jakby z niej chciał wyczytać, czy jest szczerym, pomyślał długo i głową strząsnął.

— Co jaśnie pan zrobi — rzekł — to do mnie nie należy. Zapisze pan Manczyńskiemu, to się w niebie ucieszy pani moja, a odda pan Rogalowi, niech mu będzie na zdrowie. To nie moja rzecz.

Pan staroście po tej ostatniej próbie zamilkł, szukał zapewne nowej drogi do wyjścia, oczyma badając przeciwnika.

— Jużcić acan widzisz — odezwał się — że nieboszczka miała we mnie zaufanie, kiedy się przede mną z kapitałami nie taiła. Co się z nimi stało? Ja mam prawo o to zapytać i dochodzić tego. Co innego pan Onufry, ten szedł omackiem i grał w ślepą babkę, ja mogę poprzysiąc. Nieboszczka przy acanu samym przyznała mi się do siedemdziesięciu pięciu tysięcy czerwonych złotych.

Słysząc wymienioną sumę, Zarzecki podniósł głowę i mimowolnie się uśmiechnął.

— Cóż? nieprawda? nieprawda? — podchwycił — nieprawda?

— Albo ja wiem — rzekł uparty Jakub.

— Więc tedy chcesz chyba, abym sądownie dochodził?

— Co się Panu Bogu ze mną uczynić podoba — odezwał się Zarzecki — ja to przyjmę z ręki Jego. W turmie się już siedziało.

Niecierpliwie ręką rzucił pan Szumiński.

— Zakamieniały jesteś człowiek! — krzyknął.

— I takim już umrę — dokończył spokojnie Jakub. Stali naprzeciw siebie jak dwaj zapaśnicy, aż starościc powoli mięknąć zaczął.

— No, słuchaj — odezwał się przystępując i po ramieniu go klepiąc. — To ci się chwali, dzielny jesteś, słowo daję, takich ludzi ze świecą dziś szukać. Admiruję! Ale ja ci powiem jedną rzecz. Śmiertelni jesteśmy, wódkę pijemy, jednego wieczora palnie apopleksyjka, zadrzesz nogi i kapitał nieboszczki będziesz miał na sumieniu.

Zarzecki się zapomniał i wybuchnął gwałtownie.

— Ho! nie! na to się poradziło!

Tych słów dopowiedziawszy ledwie, nagle za język się ukąsił i zmięszany głowę spuścił. Starościcowi zdawało się, że go wziął już, i śmiać się począł.

— No! widzisz! sekretu już nie ma. Ponieważ poradziłeś na to, raczże mnie udzielić wiadomości, jak.

Zarzecki już był ostygł i przyszedł do siebie.

— Ale to mi się tak wyrwało — zawołał — nie wiem co! Ja człowiek nie do rady, bom sam sobie jej w życiu nie dał! Et!

— Niechże cię dunder świśnie! — zawołał zaperzony Szumiński. — Co ma być, niech się stanie. Nie chcesz gadać po dobrej woli, powiesz przymuszony.

— Co nie, to nie! — odezwał się stary i jakby go to od wszystkich już względów dla pana starościca zwolniło, wydobył się z kąta na środek pokoju, czapką skłonił się i chciał wyjść.

— Czekajże! — krzyknął starościc.

— Co jaśnie pan każe?

Szumiński w istocie nie bardzo wiedział, co dalej ma czynić, zdało mu się, że się wziął za szparko, chciał się cofnąć i rzecz rozpocząć na nowo.

— Nie masz się czego perzyć! — rzekł Szumiński — a do domu pewnie ci nie pilno. Pogadamy… Ja chcę być u Manczyńskich.

Spojrzał. Zarzecki nie wstrzymywał i nie przeczył.

— Jejmości nie znam. Co tam za dom? Spod oka popatrzał Zarzecki.

— Pański — rzekł — pani z domu księżniczka, to jaśnie pan wie: wszystko po książęcemu.

— A w kasie? — spytał stary. Pan Jakub się uśmiechnął.

— Nie wiem — odezwał się — musi być grosz, kiedy mnie za moje nędzne dożywocie chcieli dać tysiąc rubli.

— Cóż to? zbywasz się go?

— Nie, oni się mnie chcą zbyć — dodał pan Jakub.

— A co z sobą robić myślisz?

— Nie wiem, bo i kupno podobno nie przyjdzie do skutku — począł zagadując Zarzecki.

— Dlaczego?

— To tam mała rzecz. Ci, co się wzięli mi łaskę robić i faktorowali, pono tysiąc dwieście mieli nadzieję dostać i chcieli, abym ich z tyla kwitował, a brał tysiąc.

— A to po ludziach chodzi! — rzekł starościc.

— Po szelmach! — dodał chłodno ekonom.

— Więc acan sam wolisz tysiąc dwieście? — śmiał się Szumiński.

— Nie, słowo się rzekło, ja tysiąc żądałem, ale do kradzieży ręki nie dam.

Głową pokręcił dziwnie staroście.

— Ano, jeszcze starki! — dodał wyciągając rękę do puzderka.

— Nie, dziękuję — odpowiedział Zarzecki — co dobrego, tego mało używać trzeba.

Znowu się zawrócił do progu.

Niechętnie go puszczał starościc i sam za nim podreptał do drzwi.

— Zaczekaj! pogawędzimy jeszcze. Dokuczać ci nie będę. Twardy jesteś człowiek, ale ja takich lubię. Mam kaczkę pieczoną z drogi, to ci każę zrobić potrawkę…


* * *


Śmiało można było powiedzieć, że z tych, co żyli z hrabią Zamińskim, co go znali, co z nim sąsiadowali, nikt się nie mógł pochwalić, by dokładnie wiedział stan jego interesów i głębiej zajrzał w jego duszę. Człowiek był na pozór otwarty, szczery, mówiący wiele i łatwo, a nie wygadujący się nigdy.

Czym on i jego majątek się wydawał na oko, było może malowaną dekoracją okrywającą rusztowanie; prawdy się od niego i u niego nikt nie dowiedział.

Dobra były dosyć znaczne, gospodarstwo w nich staranne na pozór, hrabia chwalił się dochodami, żył na stopie eleganckiej, zimę spędzał w mieście, jeździł czasem za granicę, zdawał się bardzo zamożnym, pieniędzy nie żałował, gdy je przy ludziach trzeba było wyrzucić, w domu było skąpo i Żydki się kręciły.

Od dawna starając się ożenić bogato, Luidor nie potrafił ani pozyskać serca, ani wzbudzić zaufania w żadnej rodzinie. Parę razy ożenienie zapowiadano, zdawał się być bliskim celu, zawsze tajemniczego coś stanęło na przeszkodzie i hrabia uroczyście potem zaręczał, że starać się ani myślał.

Nieśmiałe wycieczki parę razy czynione ku szkatułkom panien, żadną miarą do arystokracji (nawet najstarszej w świecie) liczyć się nie mogących, zawsze spełzły na niczym.

Tymczasem Luidor miał wielkie powodzenie w salonach dwóch bogatych wdów niemłodych i jednej równie majętnej rozwódki. Tu jednak, mimo stosunków nader przyjacielskich, ani mowy o ożenieniu się nawet nie było. Rodziny w tym kątku, w którym zamieszkiwał, nie miał wcale.

Dobra kupione niegdyś przez ojca jego, austriackiej kreacji hrabiego zza kordonu, z długami pono, przeszły na syna, który się tu zjawił przed laty prosto z wiedeńskiego bruku takuteńkim, jak teraz był. Lata go tylko nieco utemperowały i ustaliły na drodze obranej; postępowanie było systematyczniejszym, artystyczniej wykończonym.

Dwór był podobny do swojego pana. Od gościńca front jego, niby szwajcarski, niby cottage* angielski, coś fantastycznego, z wieżyczką, prezentował się maniaczno.

Cała usilność pono na ten front od alei była zwrócona, gdyż z bliska i z boków było to domisko połamane, przerobione, polepione i niewiele warte. Ściany grożące upadkiem tu i owdzie podmurowywano i z pruska, i po domowemu.

Ogród z salonu obiecywał się ładnie, ale mały był i w głębi zapuszczony, a kończył się sadem. Kilka pokojów ubranych było nie bez smaku, szczególniej na wsi mogły uchodzić za eleganckie, tylko zbyt się z bliska wpatrywać w nie i badać nie należało. Z pewną zręcznością dobrane i ustawione były meble, jakie się po hotelach spotyka, niekosztowne a pokaźne.

W drugim pokoju, w pięknych szafkach zamknięta biblioteczka, pięknie oprawna, z dala imponowała, ale najpiękniejszym w niej był stary dykcjonarz weterynarii z czasów, gdy ta nauka do dzisiejszej z nazwiska tylko była podobną. Okładkom zawdzięczał, że stał na pierwszym miejscu honorowym.

Z mnóstwa rzeczy, które miały dowodzić szyku i o których pochodzeniu gospodarz różne piękne historie opowiadać umiał, jedne były wielce podejrzanej autentyczności, drugie jawnie i oczywiście sfałszowane. Ale panoplia* na ścianie, z teatralnej gdzieś garderoby zapożyczona, uderzała szlachtę sąsiadów jako zbiór wysokiej wartości.

Hrabia miał służbę nieliczną, ale wytresowaną znakomicie, ubraną pięknie i grającą w potrzebie rolę komparsów*, gdy komedia jaka była na porządku dziennym. Dla gości, ilekroć ich przyjmował, stół i przyjęcie wielce starannie były obmyślane. Wszyscy Christophla serwisy, wykwintnego kształtu, brali za staroświeckie srebra familijne. Kuchnia nie odznaczała się smakiem, ale formy były przedziwnie zachowane. Na butelkach wisiały srebrne etykiety i menu obiadowe po francusku każdy gość miał przed sobą w srebrnej ramce. Sztuki mięsa często ukąsić nie było podobna, lecz soye angielskie* w wielkim doborze podawano do niej regularnie. Szlachta, mająca przekonanie, że to są trujące ingrediencje*, nigdy ich nie tykała. Służyły więc od lat wielu, reprezentując sybarytyzm fałszywy, tak jak tu wszystko kłamanym było.

Jednego dnia, gdy już hrabia trochę był podrażniony tym, że mu pan Zygmunt przyobiecanej wizyty nie oddawał, bryczka parokonna zatoczyła się przed ganek i młody Zarzecki wyskoczył z niej dopytując o pana.

Hrabia uznał właściwym, zobaczywszy bryczkę z daleka, zatopić się w czytaniu. Zatopionym go zastał pan Zygmunt i dopiero gdy był już w progu drugiego pokoju, zerwał się na przywitanie gospodarz.

— Darujesz mi hrabia, że mu nie mogłem służyć dotąd — odezwał się Zygmunt wchodząc — nie jestem panem mojego czasu ani nawet bryczki i konia.

Hrabia powitał uprzejmie, zadzwonił o śniadanie, prosił siedzieć, rozmowa o domu państwa Du Royer, powszedniej treści, zajęła trochę czasu Zamiński był przygotowany do poufnego porozumienia się z panem Zygmuntem, ale się nie spieszył. Chciał najprzód gościa sobie przyswoić, dać mu się poznać, wywrzeć nań wrażenie pewne i usłać drogę. To, co miał mówić, wymagało w istocie przygotowania, gdyż przyjęcie z zaufaniem lub niedowierzaniem słów hrabiego zależało od tego, jak sam pan hrabia wyda się panu Zygmuntowi.

Pierwsze więc chwile pobytu w swym domu Zamiński poświęcił preludiom z wielką znajomością serca ludzkiego i stosunków odegranym. Hrabia występował jako człowiek poważny, myślący, surowych zasad, skromny itp. Z drugiej strony trzeba mu było dać uczuć, iż był w duszy artystą i zapalonym melomanem. Na ostatek stawił się jako życzliwy dla wszystkich sąsiadów, a bolejący częstokroć, że nie wszyscy szli i postępowali po jego myśli. Wśród dzierzganych na tym tle frazesów wspomnienia stosunków artystycznych wplatane były ze zręcznością, lekkością podziwienia godną. Liszt był przyjacielem poufałym. Henselt wiele mu zawdzięczał, z Rubinsteinem korespondowali, stary Moscheles* kochał go jak syna. Wszystko to między nawiasem.

Podano śniadanie, obiad miał być po francusku około piątej godziny. Wyszli na ganeczek palić cygara. Podmalówka była skończona, tu już miała się rozpocząć robota na serio.

W walce z życiem, o byt — hrabia, jak widzimy, instynktowo chwytał się środków, jakimi go natura obdarzyła, zbywało mu na sile, zastępował ją przemysłem i przebiegłością.

— Szanowny panie Zygmuncie — rozpoczął gospodarz nastroiwszy wprzódy gościa do dobrego humoru i zaufania — może się to mu wyda trochę dziwnym, trochę ekscentrycznym, że ja dotknę jego rodzinnych interesów. Proszę wierzyć, że czynię to nie bez wahania i pewnego wstrętu, lecz sumiennie czuję się do tego obowiązanym.

Pauza maleńka.

— Miałem przyjemność znakomity talent panny Anieli podziwiać w czasie jej występów publicznych w stolicy. Byłem świadkiem, jak wirtuozi nasi, kochany Liszt mój jej przyklaskiwał. Dowiedziałem się później, że ta gwiazda znikła z naszego horyzontu, zmuszoną będąc zamknąć się w domu i pozostać na usługach chorej matki. To było powodem, żem interesując się talentem, dowiedziałem się o osobę, i de fil en aiguille*, doszedłem, w jakim była i skutkiem jakich okoliczności — położeniu.

Manczyńskich znam dawno. Sama pani piękna jeszcze i miła, on sam — zupełne zero, w gruncie nawet niezły człowiek. Wiem, że ojciec pański wiele z ich przyczyny cierpiał. Ten pobyt na wsi, w tej chałupce za ogrodem, w której panna Aniela i jej talent marnieje, skończyć się powinien. Dlatego chciałem z panem o tym mówić poufnie, aby go skłonić do wyprowadzenia rodziców z tego zakątka. Gdyby do tego pomoc moja była potrzebna (ukłonił się) jestem do usług jego. Panna Aniela ma świetną przed sobą przyszłość, dać się jej zagrzebać tak, zaniedbać talent — żadną miarą się nie godzi.

Zygmunt słuchał i zdziwiony, i nieco tknięty tym nieprzyjemnie, że niestary jeszcze pan hrabia tak się losem siostry jego jakoś bez ceremonii interesował. Nie mógł jednak wziąć za złe dobrej woli.

— Serdecznie hrabiemu dziękują — rzekł. — Rzecz już jest tak jak ułożona, iż rodzice moi wyprowadzić się mają z tego miejsca, w którym zbyt wiele doznali nieprzyjemności. Przede mną prawie wszystko ukrywano, nie chcąc mi nauk przerywać i zakłócać spokoju. Moja siostra heroicznie się poświęciła, ale ja nie dozwolę, aby to dłużej trwało.

Jedna rzecz staje na przeszkodzie — dodał Zygmunt. — Nie znasz hrabia mojego ojca. Jest to prosty człowiek, dziwak trochę, ale niezmiernej energii i prawości, mąż dawnych czasów, wysokiego poszanowania godzien. Niełatwo jest zmusić go przeciw woli, nawet do zmiany miejsca. Przywiązał się do Żabiego, żal mu je opuścić.

— Ale rodziny całej poświęcać nie może dlatego jedynie, aby pozostać w tym niewygodnym i smutnym położeniu — dodał hrabia. — Oficjaliści Manczyńskich dokuczają mu, prześladują go, nie dają pokoju.

— Pan hrabia wiesz, jakie nieszczęśliwe pozory były powodem, że się w sposób najokrutniejszy obeszli Manczyńscy z moim ojcem — dodał smutnie Zygmunt.

— Wiem o tym i wytłumaczyć w istocie trudno, co mogło się stać z tymi nieszczęsnymi skarbami podkomorzynej?

Spojrzał tylko na Zygmunta, który obojętnie słuchał.

— Mnie się zdaje — odpowiedział spokojnie — że kapitałami tymi nieboszczka musiała rozporządzać. Być bardzo może, iż ojciec mój wie o tym, ale jeśli dał słowo, że zamilczy, wycierpi najsroższe męki, a tajemnicy nie zdradzi. Że nie przywłaszczył nic sobie, świadczy najlepiej ubóstwo, które znosi tak heroicznie.

— Otóż w tym ja znajduję Manczyńskich wielce winnymi — zawołał hrabia z pewnym szlachetnym oburzeniem. — Patrzali na poświęcenie się ojca pańskiego za życia podkomorzynej, znali go — i zamiast obejść się z nim z poszanowaniem, łagodnie, jak należało, postąpili sobie okrutnie! Tak, okrutnie — dodał hrabia z zapałem — choć piękna pani Idalia nie ma w naturze okrucieństwa i jest tylko pieszczonym dzieckiem, które gotowe oczy wydrzeć niańce, gdy mu odmówi zabawki. O Onufrym też nie mówię, aby był dzikim, ale ślepo idzie za żoną. Wszystko to koniec końców było oburzającym.

Zygmunt słuchał z przyjemnością obrony ojca, ujmował go nią hrabia, czuć było w mowie oburzenie szlachetne, miło mu też było, że talent Luci oceniał.

— Wspomniałeś pan hrabia — dodał — o mojej siostrze jako artystce z talentem, znasz ją tylko jako genialnego tłumacza Chopina, Schumanna, Schuberta; żeby ją ocenić, trzeba, jak ja, znać ją jako kobietę najszlachetniejszego charakteru, pełną zapału dla wszystkiego, co piękne, zdolną do najwyższych poświęceń. Ja, co ją kocham, podwójnie boleję, że tyle ucierpiała, ale raz się to musi skończyć.

— Wolno mi spytać: jak? — przerwał hrabia.

— Z matką naszą chorą, bardzo chorą, która do niej przywykła, która by bez niej nie wyżyła, rozstać się nie może Lucia — mówił Zygmunt. — Do większego miasta się wynieść i żyć w nim, nie mamy środków; pozostaje jedno, choćby nasze parafialne miasteczko, gdzie się przecie dla niej znajdzie choć fortepian, za którym tęskni.

Hrabia, któremu to postanowienie było właśnie na rękę, udał, że niezupełnie go ono zaspokajało.

— Tak, zapewne, jeżeli inaczej być nie może, zawsze lepsze to miasteczko niż dworek w Żabiem, chociaż dla panny Anieli, której tu brakować będzie artystycznego życia żywiołów, to zawsze jeszcze… wygnanie!

— Tak, lecz stosunkowo ulga przynajmniej — rzekł Zygmunt.

— Jeżeli pan nie masz czasu ani sposobności — dodał od niechcenia hrabia — pozwól mi, abym ja przez którego z moich oficjalistów postarał się i rozwiedział o dworek w miasteczku.

— A! bardzo dziękuję — odparł trochę zafrasowany Zygmunt — może by to nie wypadało. Aniela jest drażliwą, ludzie złośliwi.

Tknął umyślnie czy przypadkiem wprost w tę strunę, hrabia się uśmiechnął dobrodusznie.

— O! mnie nikt nie posądzi — zawołał — chyba, chyba Manczyńscy, u których ja zbytniej łaski nie mam.

Rozmowa, tak zagajona, poszła zbaczając na boczne szlaki, wracając na trakt główny, zręcznie kierowana, aby wydobyć jak najwięcej z Zygmunta, a jak najmniej dać z siebie.

Zygmunt nie miał ani obawy, ani nieufności — ale natura dała mu też instynkt. Hrabia ten, tak wspaniały, szlachetny, taki dla pokrzywdzonej rodziny pełen miłosierdzia, wydał mu się niezrozumiałym.

Zygmunt sam nie wiedział, jak i dlaczego czuł w nim sprzeczność słów z wrażeniem, które czyniła postać, twarz, człowiek cały. Nie mógł się obronić jakiejś obawie, zupełnie tak, jak głodne zwierzę, które żer znajduje, chce go użyć i wstręt je od niego odpycha. Stan cywilizowany zaciera wprawdzie instynkta w człowieku, my sami pracujemy nad odebraniem sobie tej siły, zastępując ją rozumowaniem i nauką, w młodości jednak obrończy ten zmysł często żyje w nas jeszcze.

Rozmowa więc, mimo że wkroczyła w poufałe sfery, nie przeszła pewnych granic, a Zygmunt trzymał się w uszanowania pełnej odległości przyzwoitej od hrabiego, który go przyciągnąć pragnął ku sobie na próżno.

Trwało to do obiadu.

Ażeby wytłumaczyć, co dalej zaszło, musimy cofnąć się nieco do skutków odwiedzin pani Idalii u Du Royerów, gdy się dowiedziała o tym, że sympatyczny młodzieniec, za którym oczy jej goniły, był synem „obrzydłej chałupy”.

Pieszczona pani walczyła długo z fantazją, która ją opanowała. Po cichu spłakała się nawet, bolejąc nad nieszczęściem, jakie ją spotkało; lecz kaprys ów ustąpić nie chciał przed żadnym rozumowaniem, gniewem i łzami. Serca nie miała pani Idalia, zastępowała funkcję jego głowa, a ile razy ona w człowieku obejmie panowanie, a raczej zarząd namiętnościami, wywiązuje się z tego w sposób najnieszczęśliwszy. Francuzi zowią fantazję tę „la folie du logis*”. Serce daje się ujarzmić, złamać, okiełznać; głowa, gdy się głową kocha — nie chce ulec nikomu i niczemu — porywa i unosi.

Piękna główka pani Manczyńskiej marzyła też nie zważając wcale na następstwa tych marzeń niebezpiecznych. Teraz dopiero przypomniała sobie, że była w całym życiu ofiarą, że poszła za mąż bez miłości, że nigdy poczciwego safanduły nie kochała, że inne panie jawnie i oczywiście szukały dla siebie w takim razie kompensaty, która była rzeczą zupełnie powszednią, wytłumaczoną, przyjętą i przebaczoną, a ona! ona była tak ze wszelkiej pociechy odartą.

Nie żądała od losu nic występnego, chciała zostać cnotliwą i wierną — ale platoniczny choćby romans należał się jej koniecznie. Zmarszczki już się pokazywały dokoła oczów, piękność mogła zniknąć — pilno było z ostatniego błysku młodości korzystać. Platoniczna przyjaźń, stosunek serdeczny przerwałby te nudy nieznośne!

Było to jedyne, jedyne lekarstwo, a młodzieniec ów wydawał się jedynym stworzonym do zrozumienia jej nie zrozumianej dotąd, nie poznanej istoty.

Gdy się rozpieszczonemu dziecku takiemu zechce szybki z okna, kafli z pieca, gwiazdki z nieba, zapłacze się, aż mu okno wybiją, piec roztłuką i gwiazdę choć w cebrzyku wody przyniosą — odbitą.

Fantazja pani Idalii osnuła cały plan przywabienia Zygmunta. Należało pojednać się z Zarzeckimi, zbliżyć do nich, ściągnąć może naprzód siostrę do domu, a przez nią brata. Potem — cóż mogło być naturalniejszego nad to, by pan Zygmunt zamiast Niemca został guwernerem syna!

Marząc tak pani Idalia wpadła na myśl, że Zamiński wychwalał wirtuozkę, że ją znał i że hrabiego by mogła użyć dla zawiązania pierwszego stosunku.

Z mężem nigdy najmniejszych nie miała trudności pani, umiała mu wszystko wytłumaczyć i narzucić, co chciała. Rozpoczęła robotę z wolna, z daleka i wyperswadowała, że z Zarzeckimi stokroć lepiej było się pojednać, aby ludziom zamknąć usta.

Pan Onufry dziwił się z początku, przystał w końcu na to, co ona chciała. Za jego wiedzą postanowiła pani Idalia napisać do hrabiego i następujący list przyniósł mu służący na srebrnej tacce w czasie obiadu, w obecności pana Zygmunta.


Cher Comte!* (tłumaczymy z francuskiego). Sam winien jesteś temu, że go prośbą moją natrętną nachodzę. Wzbudziłeś we mnie i Onufrym ciekawość, interes dla artystki, o której, ostatnią razą będąc u nas, mówiłeś z takim uniesieniem.

Wiesz hrabia, jak nieszczęśliwy skład okoliczności odsunął nas od tej biednej rodziny, dla której więcej mamy sympatii, niżby sądzić można. Mówiłeś nam, że znasz artystkę z dawnych czasów, udaję się do pana z prośbą, abyś pośredniczył między nami a nią i dał nam ją poznać. Spełnisz hrabia dobry uczynek. Przysłowie powiada: „Czego chce kobieta, Bóg chce” — ja się go trzymam i nie przyjmuję żadnej wymówki, musisz do nas przyjechać i do domu naszego ją wprowadzić. Będzie mu za to wdzięczną

Idalia.


Napisawszy list spłakała się, może czując upokorzoną, piękna pani, zmuszona sama pierwszy krok zrobić, ale owa „folle du logis” gnała ją na bezdroża! Była w jej mocy, traciła głowę.

List odebrawszy przy stole i poznawszy, od kogo pochodzi, a raczej domyśliwszy się, bo pani Idalia nigdy go dotąd żadnym pismem nie zaszczyciła — hrabia odczytał go uważnie i nic nie mówiąc położył go na stronie. Potrzebował się namyśleć, jak ma postąpić. Posłańcowi kazał czekać na odpowiedź.

Zygmunt, który nie domyślał się, o co szło, prowadził rozmowę obojętną. Byli już przy deserze, gdy hrabia, wszystko dobrze rozważywszy — z wolna list rozłożył i z uśmiechem podał go Zygmuntowi.

— Prawdziwa dla mnie niespodzianka. Czytaj pan! Zarzecki nie zrozumiał, o co chodziło, wzdragał się, na ostatek na wyraźne żądanie list czytać począł, zarumienił się mocno, głową potrząsł i położył na stole nie mówiąc słowa.

— Cóż pan na to? — zapytał hrabia.

— Nie rozumiem — odparł Zygmuś — widzę tylko, że hrabia byłeś łaskaw mówić już im o Anieli.

— Miałem tę odwagę — rzekł z uśmiechem hrabia — ale bym się był nie chwalił i nie wydał z nią, gdyby nie konieczność zakomunikowania panu listu tego.

Zygmunt siedział wielce zadumany.

— Co mam odpisać? — zagadnął Zamiński.

— Znasz pan siostrę moją? — odezwał się Zygmunt.

— Z daleka i jako artystkę! . — głowę skłaniając odpowiedział hrabia.

— Ja zaś, co ją znam od dziecka jako siostrę — rzekł Zarzecki — jedno tylko mogę powiedzieć: Nie podejmuj się hrabia pośrednictwa, bo ani pan, ani ja, ani nikt jej do zbliżenia się ku nim nie skłoni.

— Sądzisz pan? — spytał gospodarz.

— Jestem tego pewnym — odezwał się Zygmunt — a na dowód powiem, że gdym u Du Royerów zobaczył panią Manczyńską, pochwalił jej piękność przed siostrą, połajała mnie, odepchnęła i prawie się pogniewała.

Hrabia słuchał z wlepionymi oczyma w pana Zygmunta.

— Nie mogę odmówić — rzekł — choćby nadaremnej próby!

— Że daremną będzie, to nie ulega wątpliwości — dodał Zarzecki.

— Ale może byś pan swym wpływem…

— Ja! nie podejmuję się! nie! — prędko odpowiedział Zygmunt.

— Widzisz pan w tym co złego? — badał hrabia.

— Nie, ale widzę niepodobieństwo. Aniela pamięta, co rodzice przecierpieli, i nigdy tego nie przebaczy Manczyńskim. Czuje wszystko gorąco, zwyciężyć się nie umie, jest młodą, jest dumną. Wie ona o tym, że nas we dworze w Żabiem nazwano hołotą, jesteśmy nią w istocie, ale tym dumni, że godność naszego ubóstwa nieposzlakowanego czujemy. Hołota nie pójdzie do pałacu!

— Ani pan? — wtrącił hrabia — gdyby go uśmiech pięknej, jak sam powiadasz, Idalii wabił i zapraszał?

— A, między mną a Lucią jest różnica ogromna — odezwał się Zygmunt. — Ja ostygłem nieco walcząc długo, powoli i w cieniu, jestem zimniejszy od niej, mężczyzna — ja!…

Nie dokończył, ruszając ramionami, i zarumienił się nieco.

Hrabia się zamyślił i nad tym, co mu uczynić wy padało, i co na razie odpisać. Najstosowniejszym zdawało się odpowiedzieć, że sam ustnie przyjedzie się wytłumaczyć.

W duchu Zamiński nie gniewał się na to, że Zarzeccy z dala się mieli trzymać od dworu. Chociaż zbliżenie się do pięknej wirtuozki coraz trudniejszym mu się zdawało po rozmowie z bratem, nie rozpaczał jednak, że się tam wcisnąć potrafi.

— Czy będziesz pan o tym mówił z siostrą? — zapytał Zygmunta po namyśle.

— To zależy od was, panie hrabio — rzekł Zygmunt. — Pozwolisz mi? wzbronisz? zastosuję się do tego.

— A jak się panu zdaje — co lepiej?

— Jestem zawsze za otwartym wypowiedzeniem prawdy i nietajeniem niczego.

Tym się zamknęła rozmowa.

Podejmował ją jeszcze kilka razy przed odjazdem gościa pan hrabia, lecz nic się nie dowiedział nowego.

Odwiedziny i zapoznanie się nieco bliższe z młodym Zarzeckim — gdy po wyjeździe jego przyszły pod ścisły rozbiór pana domu — doprowadziły go do wniosku, iż z tą hołotą sprawa była niesłychanie ciężką. Panna była śmiała i miała trochę przewróconą głowę, ojciec półwariat, brat sztuka dziarska i niełatwo się dająca ująć. Najlepiej było wszelkie zamysły porzucić i — cofnąć się, lecz i u hrabiego grała fantazja w głowie. Piękna artystka nie wychodziła mu z myśli.

Do zbytnich dla niej ofiar posuwać się nie myślał, lecz cóż szkodziło sprobować? Mogłaż się ona oprzeć urokowi, jaki sobie przypisywał hrabia: urokowi, któremu daleko wyżej w sferach społecznych położone istoty nieraz ulegały! Biedna dziewczyna mogłaż pozostać dlań obojętną?

Zygmunt wprost z obiadu kazał jechać do Żabiego; chciał ojca odwiedzić i Luci oznajmić, co się święciło.

Późno już było trochę, gdy bryczkę zostawiwszy na gościńcu, pieszo przybiegł do dworku. Cisza w nim panowała. Zastukał do ojca i nie otrzymał odpowiedzi. Izba starego była zamknięta na kłódkę. W pokoju bawialnym nie widział światła, Lucia więc musiała siedzieć przy matce.

Ostróżnie drzwi uchyliwszy, aby chorej nie zbudzić, jeżeli spała, ujrzał Zygmunt bladą twarz matki na poduszce, z zamkniętymi oczyma, a siostrę przy ogarku świecy osłonionej umbrelką* siedzącą, wyciągniętą w krześle z książką w rękach na kolanach, zatopioną tak w myślach, że wchodzącego nie posłyszała. Postrzegła go dopiero, gdy się do parawanika przybliżył. Drgnęła z przestrachu, palce położyła na ustach i wskazując na matkę, ostrożnie wyszła z izdebki, zbudziwszy wprzódy Łukowę, która na ziemi pod piecem usnęła. Szepnęła jej coś na ucho, wskazała łóżko — i wyszli.

— Skądżeś ty się tu wziął? — zapytała Aniela ciągnąc brata do ciemnego bawialnego pokoju, gdzie świecę zaraz zapaliła z jego pomocą. — Jesteś wystrojony? Gdzie byłeś?

— Z wizytą!

— Ty? z wizytą? U kogo?

— U jednego z twoich adoratorów — zaśmiał się Zygmuś — i tej to adoracji winien jestem pewnie, że mnie na obiad zaprosił.

Zmarszczyła się Lucia.

— Odgadnę łatwo — rzekła — mam tu tylko jednego adoratora, hrabiego Zamińskiego. Gdybyś się mnie był spytał wprzódy, powiedziałabym ci — wiesz co? żebyś mu się wymówił i nie jechał do niego.

— Nie ma łaski?

— Mów ty, jakie na tobie uczynił wrażenie? — spytała Lucia.

— Czy to próba?

— Tak jest.

— Ani złe, ani dobre — mierne, nieokreślone — odezwał się Zygmunt. — Gdy mówi, przekonywa mnie i pociąga, gdy na niego patrzę, lękam 6ię.

— To dowodzi, że twoje oczy daleko są mniej od uszu popsute — poczęła Lucia. — Ja go znam z miasta. Powiem ci jasno: nudził mnie, męczył, bo mu się zdawało, że taka jak ja artystka, potrzebująca protekcji, poparcia, gotowa rzucić się w objęcia hrabiego, aby — zrobić karierę!

Ty wiesz, jak ja karierę rozumiem, jak się brzydzę wszelką robotą sławy. Gdybym kochała, Zygmuncie mój, otwarcie ci mówię, mogłabym o wszystkim zapomnieć, ale zimno się zabrukać dla kariery — nigdy!

— Hrabia więc nie był, jak mi mówił, wielbicielem talentu samego, ale i twej ślicznej osóbki! — zawołał Zygmuś. — Miałem go o to w podejrzeniu!

Lucia minkę zrobiła pogardliwą.

— Daj mi z nim spokój. Czuję od niego fałsz i stęchliznę! pfe!

Przeszła po pustej izbie, jakby chciała przykre otrząsnąć wrażenie.

— Wiesz, z czym przyjechałem? — począł Zygmuś siadając ostrożnie na krzesełku, które zapiszczało pod nim. — Oto w czasie mojej bytności nadszedł list z Żabiego.

— Z Żabiego? od kogo?

— Od pięknej pani — mówił brat — na którą ty się tak gniewasz, że mi nie pozwalasz nazywać jej piękną.

Lucia wzdrygnęła się.

— Okazuje się — ciągnął dalej Zygmunt — że hrabia sławił cię i wychwalał we dworze. Miał tę odwagą! Widzisz!

— W istocie, to dosyć dziwne.

— Pani Idalia zaciekawiona, przemagając wstręt, jaki ma do hołoty, prosiła go listem, aby pośredniczył do zrobienia znajomości.

— Jej! ze mną! — krzyknęła podbiegając ku niemu Lucia. — Słuchaj, to żart niesmaczny!

— Najświętsza prawda! na moje oczy list pachnący piżmem czytałem.

Wyprostowawszy się dumnie, z podniesioną głową, kilka kroków odeszła siostra od niego, ręce skrzyżowała na piersiach.

— To jakiś podstęp! zdrada! to jakaś niegodziwa intryga! — rzekła — hrabia należy może do tego! Zaprosił cię umyślnie! Uważ, list przy tobie przyniesiono. Niezręcznie ukartowane…

— Przepraszam cię — odezwał się Zygmuś — bo nie wiedział, którego dnia ja będę.

— Rzecz mogła być przygotowaną zawczasu — poczęła Aniela. — Dał ci list do czytania? Cóżeś mu powiedział na to?

Zygmunt popatrzał na siostrę, trzymając ją w niepewności czas jakiś.

— Jeżeli za mnie zrobiłeś im jaką nadzieję… — poczęła Lucia.

— Luciu, znam cię — rzekł Zygmunt — zaręczyłem więc, że nie zrobisz kroku żadnego. Zresztą nie mogłabyś go zrobić bez ojca, a ojciec by nie pozwolił.

Aniela przyszła i pocałowała brata w czoło.

— Niech mi dadzą pokój! — zawołała — mnie, ojcu, tobie, nam wszystkim. Zapomnieć krzywdy niepodobna, kochać ich nie potrafimy, a obcować z ludźmi, dla których się nie ma ani szacunku, ni sympatii — jest męczarnią bezużyteczną.

— A całe życie nasze w takiej męczarni upływa — dodał Zygmunt — to pewna.

— Lepiej jest jej sobie oszczędzać niż przyczyniać — zawołała siostra. — Dosyć tego…

Chciała zwrócić rozmowę, lecz mimo jej woli ten zwrot usposobień we dworze niepokoił ją.

— Co to może być? czego oni chcą? co oni myślą? — szeptała chodząc.

— Gdzie ojciec? — zapytał Zygmunt — pukałem do drzwi nie ma go, kłódkę namacałem po ciemku.

— Ojciec? właśnie mówić ci miałam o tym — poczęła Lusia. — Nie ma go już od dwóch dni. Żydek jakiś z listem przyjechał do niego wieczorem. Nazajutrz wybrał się do miasteczka, nie mówiąc nam, po co. Na noc nie powrócił, a drugiego dnia rano przyszedł chłop, co go woził, z oznajmieniem, żebyśmy się o niego nie turbowali, bo może dłuższy czas zabawić będzie musiał w drodze.

— Dokąd?

— Nie mówił.

— Czy się to ojcu trafiało? — pytał Zygmunt.

— W ten sposób jak teraz, tak nagle, niespodzianie, nie opowiedziawszy się nam, nie oddalał się nigdy. Dlatego jestem bardzo niespokojna.

— Ale cóż to być może?

— Nie wiem; ojciec ma coś w głowie, z czego się nam nie spowiada.

— Młyn? — smutnie wtrącił Zygmunt.

— A! nie! nie! Młyn to jego zabawka, coś cięższego ma na biednej starej głowie, o czym nie mówi nikomu.

Westchnęli razem i Zygmunt pytać się już nie śmiał.


* * *


Po obiedzie drzemał z cygarem w ustach pan Onufry w swoim pokoju, a piękna Idalia z książką w ręku, wyciągnięta na szezlongu, dumała, gdy do gospodarza lokaj, do pani wpadła Basia oznajmując gości.

W istocie, niedaleko od bramy widać było stojący ekwipaż, oryginalny bardzo i do żadnego z sąsiedzkich niepodobny. Landarę starej bardzo formy, zaledwie oznaczyć się dającej barwy, na resorach wysokich, wlokło cztery konie ostrokościste w przedwiecznych chomątach suto nasadzonych brązami.

Siedzący na koźle malutkim i wysokim woźnica w starym płaszczu, o mnóstwie peleryn, z biczem ogromnym, właśnie był się przed wrotami zatrzymał i lokaj wolnym krokiem z tłumoka na tyle przywiązanego spuściwszy się szedł ku wrotom.

Nikt nie umiał odgadnąć, kto w tej landarze był zawarty. Ludzie z dala przypatrywali się ciekawie. Tymczasem rozwarły się wrota. Stary woźnica zamachnął się okrutnie i palnął z biczyska w pewnych odstępach raz, drugi i trzeci. Czynił to jakby z poczucia obowiązku, z wytężeniem ogromnym, con brio*. Konie, oswojone znać z tą demonstracją, nie poruszyły się żywiej, truchtem podbiegły do ganku i stanęły natychmiast, sędziwe zwieszając głowy.

Ze środka landary począł się dobywać z pomocą sługi stary jegomość, ubrany dawną modą, w długim na wierzch narzuconym surducie. I na nim, i na fraku widać było gwiazdę Bożogrobską* w dwu różnych egzemplarzach: paradnym i powszednim.

Oznajmiono pana starościca Szumińskiego, Basia z tąż wiadomością przyleciała do pani.

Odwiedziny dziadunia, słynącego z bogactw brata podkomorzynej, który białoruskie swe dobra mógł zapisać!… poruszyły jak manna spadająca z niebios.

Co żyło, biegło przyjmować.

Pan Onufry nie tknąwszy szczotek poobiednich, którymi po spoczynku chwilowym zawsze był zwykł włosy porządkować, wyleciał na spotkanie.

Staruszek uściskał go czule.

— Widzisz asindziej — rzekł — stary, słaby, zwlókłem się do was! do tego miejsca, które mi moją jedyną siostrę przypomina!… Chciałem was raz jeszcze przed śmiercią uścisnąć.

Ten uścisk taki czuły był rzeczą zdumiewającą, bo starościc dotąd familii znać nie chciał.

„Sumienie go ruszyło!” — rzekł w duchu pan Onufry i zajął się lokowaniem starego, chcąc mu naprędce poduszkę nawet podłożyć, ale starościc rad był krzepkiego jeszcze udawać i zaprotestował.

Pani, zaledwie się w zwierciadle przejrzawszy, w całym majestacie wdzięków swych ciągnęła już do salonu. Staroście był galant i powitał ją z rozrzewnieniem.

Basia tymczasem biegała, cały dom poruszając do wnętrzności jego; dobywano liberie, srebra, lichtarze, lampy, wszystko, co się w najuroczystszych dniach wydobywać było zwykło.

Obiegła wieść po kredensach, że ten starzec, który umierającymi z suchot końmi i odartą landarą zajechał przed ganek tak niespodzianie, był krezusem* i dziaduniem. Cała służba podzielała uczucia państwa, siląc się na przyjęcie. Korzystał z tego najpierwszy stary lokaj starościca, bo go nakarmiono, a był na oszczędnym wikcie pana wygłodniał straszliwie.

W salonie przygotowywała się herbata, nie zwyczajna, z samowarem brązowym, ale uroczysta — ze srebrnym, z tacami item* i z koszykami item na owoce. Wielki imbryk wyprawny, w którym tak źle było robić herbatę, nalewka olbrzymia, do której wchodziła kwarta śmietanki, wszystko to już się grupowało na stole.

Dziaduniowi tymczasem prezentowano dzieci, które miały rozkaz całowania w ręce, ale że do lak upokarzającego czynu nic były nawykłe, spełniły tylko formalność. Córeczka znajdowała potem (zwierzyła się z tego Angielce), że dziadunio śmierdział, a syn czuł trupi chłód ręki, którego się nastraszył.

Ani pan Onufry, ani pani nie wiedzieli dobrze, jak tego dziadunia marnotrawnego — który przez lat tyle o ich domu zapominając znać go nie chciał — przyjmować, ugaszczać, zabawiać. Znano się mało. Wśród łamanej z nim rozmowy i pan Onufry przemyślał nad tym, i pani Idalia, porozumiewając się oczyma. Tymczasem tańcowano około niego.

Do herbaty poprowadziła sama pani i posadziła przy sobie.

Skąpy starościc, wygłodniały drogą, bez najmniejszej ceremonii zajął się odżywianiem, z apetytem, który w człowieku chudym Angielce i Niemcowi wydał się fenomenalnym. Jadł, jak to czasem starzy i chudzi ludzie umieją: łapczywie, łakomie, obrzydliwie. Niekiedy słówko jakie wyrwało mu się z ust zapchanych tak niewyraźne, że pani na nie tylko uśmiechem dwuznacznym mogła odpowiedzieć.

Wszystko, co było na stole, cokolwiek mu zaproponowano, starościc przyjmował, a na przysuniętym talerzu nie pozostawiał nawet tego obowiązkowego kawałeczka, który grzeczni ludzie na pamiątkę zwykli porzucać.

Pan Onufry, umiejący też jeść wcale nieźle, zazdrościł, służba admirowała, Niemiec guwerner był w obawie, aby potem lekarz nie był potrzebny.

Silono się zabawiać starego, ale jak talerze przyjmował ochotnie, tak rozmowę obojętnie. Można go było posądzić, że wielu pięknych rzeczy nie słyszał.

Po herbacie, ponieważ apartament gościnny dla dostojnego pana był przygotowany, wykadzony i opatrzony we wszystko, do czego on nie nawykł i nie potrzebował, na ucho zaproponował pan Onufry, że może by dziadunio chciał chwilkę spocząć przed wieczerzą.

Zgodził się na to pan Szumiński, przyjął podaną z uszanowaniem rękę gospodarza i poszli.

Tu z butelką piwa w przedpokoju znaleźli gaszącego pragnienie starego sługę, co uśmiech na twarz gościa wywołało. Rad był, że mu się przed dalszą podróżą odkarmi służba.

W saloniku siedli na rozmowę, pan Onufry podsunął stołeczek pod nogi.

Nadskakując tak dziaduniowi mówił sobie, iż się poświęca dla dzieci. Czego się to dla ich miłości nie zrobi! Po obfitym podwieczorku starościc swym zwyczajem dobył bombonierki wytartej i pokrzepił się parą pastylkami miętowymi, których woń rozeszła się po pokoju.

— Cóż się stało ze starym dworem, w którym żyła nieboszczka? Czy egzystuje? — zapytał starościc.

Pytanie było kłopotliwe, nie chciał się przyznać starościcowi pan Onufry, że go z kretesem obalono poszukując tych nieszczęśliwych kapitałów; odpowiedział po namyśle, że budowa groziła wywrotem i że — musiano ją rozebrać.

— Proszę! — zawołał stary — a mnie się zdawał jeszcze tak krzepkim ten dwór! Prawdą, że to tam temu lat trochę. Więc już ani śladu mojej kochanej siostry — dodał — ani śladu, bo pono i te kapitały jej — gdzieś wsiąkły.

Pan Onufry westchnął tylko.

— Niepojęta rzecz.

— Tak, bo że były, i znaczne, to ja mogę poświadczyć — dodał staroście — i ów totumfacki jej, faworyt Zarzecki, o nich wiedział.

Spojrzał na Onufrego, który ręce gniótł i miny robił.

— Zarzeckiego naturalnie egzaminowaliście? — pytał, niby nic nie wiedząc czy zapomniawszy, starościc.

— Nie tylkośmy go egzaminowali — podchwycił gospodarz — ale sąd go badał, był uwięziony, trzymany i nic z niego nie dobyto.

— Nic? proszę? Gdzie się to podziało? gdzie?

— Niepojęta rzecz! — powtórzył pan Onufry.

— Zarzecki wie, co się z pieniędzmi stało, na to słowo daję — dodał Szumiński. — Do niego się wziąwszy, nie sposób, żeby się nie dobyło zeznania. Człek pono zacięty, ale są na to środki.

Uśmiechnął się.

Gospodarz słuchał z wielką atencją, nie śmiejąc ani zaprzeczać, ani za daleko się posuwać, zważywszy, iż żona teraz była za postępowaniem łagodnym.

Zmrużonymi oczkami przypatrywał się wnukowi ładnemu dziadunio, z wolna cedząc wyrazy przez nie rozpuszczone jeszcze miętowe pastylki.

— Ja — mówił — prawdziwie nie pojmuję nieboszczki. Troskliwą była bardzo o zachowanie owocu swej krwawej pracy i oszczędności, a w końcu bąka takiego ustrzeliła. Gdym u niej był ostatni raz, miała ochotę mnie powierzyć wszystko, z tym, ażebym ja połączywszy to z moją fortuną zrobił majorat dla Manczyńskich. Nie byłem od tego, majoraty są rzeczą ładną, Anglicy, którzy ich używają, mają dużo rozumu. Szanuję wielce Anglików. Nie byłem od tego, ale na to potrzeba było i czasu. Żądałem też, aby Manczyńscy połączyli nazwisko swe z naszym i pisali się Manczyńscy — Szumińscy, herb Prus pierwszy włączając do swojego. Na to jakoś nie było zgody i rozeszliśmy się z nieboszczką. Ale wyraźną wolą jej było, aby kapitały do moich się rąk dostały. Wszak ci to potem wszystko będzie wasze!

Pan Onufry na tak wyraziste zapewnienie rzucił się do ucałowania ręki. Serce mu biło mocno. Gotów był nazwisko Szumińskich i herb Prus przyjąć, wcielić, byle zarazem wcieliła się fortuna, której on dla Idzi i dla siebie potrzebował.

Starościc pomilczał trochę.

— Muszę też asindziejowi powiedzieć — odezwał się — żem popasając w miasteczku przypadkiem natrafił na Zarzeckiego.

— A? — zapytał Onufry ciekawie — i mówił pan starościc z nim?

— A jakże? Mówiłem mu do sumienia, do przekonania, ale co to! groch na ścianę!! Myślę, że jutro jeszcze poprobujemy go wezwać i ja go przyprę… Musi być w domu?

— Nie wiem, bo ja go nie widuję — rzekł Onufry — ale dowiedzieć się łatwo.

— Pozwolisz asindziej, że ja tu jutro u niego wypocznę — odezwał się staroście — weźmiemy go na spytki, przyprzemy, co się zowie, nastraszymy trochę i dobędziemy wiadomości.

Popatrzał na pana Onufrego, który dla bezpieczeństwa oczy spuścił, nie chciał się bowiem ani dziaduniowi sprzeciwiać, ani obiecywać coś takiego, czego by potem żona jego mogła nie chcieć przyjąć. Wiedział to z doświadczenia, że gdy co bez niej postanowił, zawsze się jej to nie podobało, nie dla rzeczy samej, ale dla formy. Stała przy tym mocno, aby wola jej szła przodem.

Milczenie dwuznaczne pana Onufrego skłoniło dziadunia do zapytania raz jeszcze:

— Hę? Weźmiemy go na spytki?

— Rozkaz pana starościca spełnimy — mruknął gospodarz.

— Przyznam się asindziejowi — dodał Szumiński ponawiając dozę pastylków miętowych — że po części dla tej sprawy przybyłem tutaj. Jestem stary, czas pomyśleć o rozporządzeniach, aby tak jak z podkomorzyną nie było.

— Ale! niechże Bóg uchowa! pan dobrodziej żyć nam jeszcze będzie długie lata!

Na to stary nic nie odpowiedział. Zaczął dopytywać o majątki, o gospodarstwo, dochody itp., a choć pan Onufry nie bardzo był dobrze przysposobiony do egzaminu, ogólnikami się wykręcał.

Wieczór w salonie spłynął na wysiłkach zabawienia starościca, który dopiero gdy wpadł na stosunki urzędowe, przyjaźń z wysoko położonymi figurami itp., rozgadał się otwarciej. Osobliwie jedno przyjęcie na wsi ministra i jenerał — gubernatora, wielce pamiętne, opisał ze szczegółami.

Wieczór wydał się obojgu gospodarstwu nieskończenie długim. Spoglądano na igły zegara, które w takich razach zdają się zawsze stać nieruchomo. Pan Onufry odetchnął, gdy dziadunia oddał w ręce jego służącego. Zażądano jeszcze na noc rumianku, do którego był przywykły, i nastąpił dobrze zasłużony spoczynek.

W interwalach* wieczornej rozmowy Onufry żonie szepnął o projektowanym nazajutrz badaniu starego Zarzeckiego.

— Niech sobie starościc robi z nim, co chce — odpowiedziała — ty zostań neutralnym, proszę cię. Postanowiliśmy tych Zarzeckich załagodzić i ja na to więcej rachuję niż na groźby. Starego męczono, trzymano i wszystko się to na nic nie zdało.

Ruszyła ramionami.

— Naturalnie, starościcowi zabronić nie możemy rozmowy, ale my — zostańmy na boku, proszę cię. Szumiński, jak mogłeś sam miarkować, rości pretensje do tych znikłych kapitałów, a gdyby je pod jakim pozorem zagarnął, kto wie, co by potem było!

Uznał pan Onufry, że żona daleko była przenikliwszą od niego, i postanowił iść za jej wskazówkami.

Z rana kawę pił starościc u siebie i natychmiast posłano pisarza Więckowskiego, aby w imieniu pana Szumińskiego prosił starego Zarzeckiego do dworu.

Upłynęło dobre pół godziny, nim się pisarz z powrotem stawił.

— Zarzeckiego, proszę jaśnie pana, już trzeci dzień w domu nie ma i nikt nie wie, co się z nim stało. Panna powiada, że pojechał do miasteczka i nie wrócił. Nakazał tylko przez człowieka, ażeby się o niego nie frasowano.

Raport ten zdawał od progu Więckowski wobec Szumińskiego, który się niezmiernie obruszył.

— Otóż tobie masz! — zawołał — proszę ja kogo! Widać, że się stary zląkł i po rozmowie ze mną drapnął! Ale to nie może być i toż go przecie choć przez policję wyszukać można! Chce mnie puścić tak z kwitkiem jak innych — ano nie uda się, bo ja coś więcej wiem niż inni!

Wygadał się z prędkości Szumiński, lecz natychmiast zmilkł i wstał z krzesła.

— Asindziej — odezwał się do Onufrego — źle z nim jesteś, może ci to uczynić przykrość iść ze mną, a więc ja sam pójdę do dworku.

Skinął na Więckowskiego.

— Asan mi tylko drogę pokażesz.

— Ja mogę towarzyszyć, jeśli pan starościc każe — odezwał się Onufry.

— Nie potrzeba! nie! Owszem, lepiej, gdy mnie zostawicie samego, ja sobie radę dam i dobędę go z kryjówki.

Bardzo energicznie chwycił za kij pan starościc. Kazał sobie podać surdut długi, uśmiechnął się do Onufrego i Więckowskiemu zadysponował:

— Idź waść przodem, a nie pędzić, bo ja chodzę powoli.

Nie było się co z rezolutnym starcem sprzeczać, niepodobna mu się było sprzeciwiać; pan Onufry go przeprowadził kawałek i stanął patrząc z daleka, jak Szumiński, zawsze z gwiazdą, maszerował ku dworkowi.

Więckowski przewodniczył mu aż do furtki prowadzącej ku dworkowi; tu starościc się rozpatrzył i ruszył dalej sam. Idąc, ciągle spoglądał na dworek i co go otaczało, kiwając głową, zatrzymując się, mrucząc sam do siebie — wrotka stały otworem, drzwi do sieni także; starościc pod nogi uważnie patrząc, aby się nie potknąć, spuścił się z progu do sieni.

Tu ujrzał starą niewiastę, dosyć odartą, nad ceberkiem wody, płuczącą marchew i pietruszkę. Stanął.

— Gdzie Zarzecki? — spytał.

— Nie ma go doma — odparła niewiasta.

— Co to nie ma? Jak to nie ma? — laską stukając o podłogę rzekł staroście — musi być!

Słysząc głos ten podniesiony zbytecznie, Lucia, siedząc przy chorej matce, wybiegła trochę już podrażniona. Zobaczywszy dziewczę w nader skromnym ubraniu Szumiński z góry zapytał:

— Kto asanna jesteś? Zaczerwieniła się mocno Aniela.

— Przepraszam pana — odparła śmiało — ja jestem w moim domu i nim odpowiem, mam prawo pana zapytać — kto pan jesteś?

Szumiński głowę podniósł.

— Peht! — sapnął. — A to mi się podoba.

— Mnie się nie podoba — odezwała się Lucia — że pan chorą matkę moją możesz głośno mówiąc nastraszyć. Proszę do pokoju.

Wskazała ręką na drzwi. Starościc stał jak skamieniały, pokiwał głową i wolnym krokiem posunął się do bawialnej izby.

Przyjęcie, którego się wcale nie spodziewał, tak go poruszyło, że naprzód począł szukać, na czym by usiadł. W ślad za nim szła Aniela, nie mniej tą napaścią na dom nieznanego człowieka podrażniona. Usposobiło ją i to niedobrze, że Szumiński nie pytając zasiadł.

— Jestem starościc Szumiński, brat nieboszczki podkomorzynej — odezwał się dumnie — słyszysz, acanna?

— Słyszę, ale nie widzę racji, ażebyś pan miał być dla mnie niegrzecznym — odparła śmiało Lucia.

Szumiński, który już usta miał otwarte, zamilkł. Aniela mu się skłoniła z lekka i dodała:

— Ja jestem Aniela Zarzecka, córka Jakuba.

— Gdzie ojciec jej?

— Ja nie wiem — rzekła sucho.

— Uciekł przede mną, schował się — począł staroście — może gdzie na strychu w sianie siedzi! Hę? ale ja go potrafię wyszukać.

Anieli krew uderzyła do głowy.

— Ojciec mój — odparła gniewnie — kryć się i uciekać przed nikim nie ma ani powodu, ani zwyczaju. Trzeci dzień temu wyjechał z domu wezwany listem do miasteczka i nie powrócił dotąd.

Rozśmiał się szydersko pan Szumiński.

— Nie powrócił, bo wiedział, że ja się do niego wezmę ostro — rzekł z wyrazem surowym — nie powrócił… A gdzież? dokąd mógł się udać!

— Nie wiem — odezwała się Aniela głosem podniesionym. — Masz pan interes do niego proszę czynić, co się podoba, ale dom ten jest nasz, matka moja leży chora, ja potrzebną jej jestem i darujesz mi pan, że go opuszczę.

To mówiąc dygnęła z lekka i krokiem poważnym skierowała się ku drzwiom.

Starościc zaniemiał. Obie ręce sparłszy na kiju patrzał na tę istotę, na której ani jego gwiazda, ani nazwisko, ani pozycja socjalna najmniejszego nie czyniła wrażenia.

— A to mi się podoba! — mruknął. — Fora ze dwora! i kwita. Krótko a węzłowato. Z czyjejże to łaski acaństwo i tę chatę macie?

— To pewna, że nie z pańskiej — odpowiedziała Aniela zwracając się. — Jeżeli pan dobrodziej po to tylko zaszczyciłeś nas odwiedzinami swymi, aby nam przykrość uczynić, dziwię się, że w wieku tak podeszłym nie nauczyłeś się nawet przyzwoicie z ludźmi obchodzić.

Lucia była już naprawdę rozgniewana, starościc drżał ze złości, ale za zniewagę osoby chciał się pomścić.

— Z ludźmi, mościa panno! — rzekł — to jak z jakimi! Są ludzie i ludziska. Wiem, kogo poszanować, a acaństwa nie widzę potrzeby z weneracją spotykać — ojciec jej na to nie zasłużył!

Aniela otwarła w tej chwili drzwi i wskazała ręką na nie.

— Wyjdź pan! ktokolwiek jesteś, z ust jego ani niczyich potwarzy przeciwko ojcu słuchać nie będę cierpliwie. Jeśli pan natychmiast nie opuścisz tego domu, będę zmuszoną…

Słów zabrakło Luci, gniew bezsilny zmienił się w płacz gwałtowny. Staroście siedział przez upór na krześle, trząsł się z gniewu, ale sam sobie wyrzucał, że do tak gwałtownej sceny dał powód. Rad by był w jakikolwiek sposób zatrzeć pierwsze wrażenie, nie wiedział, jak się wziąć do tego, czuł tylko, że się omylił na córce Zarzeckiego, w której teraz dopiero odkrył inny stopień wykształcenia niż ten, którego się spodziewał.

— Acanna swym postępowaniem zuchwałym — rzekł — zamiast ojcu pomóc, pogarszasz jego położenie; pokora niebiosa przebija, a zuchwałym się nie przebacza. Acanna nie wiesz, żeś może odstręczyła tego, który mógł być ich dobroczyńcą!

— Dobroczyńcą? — podchwyciła Aniela — my od niego dobrodziejstwa nie żądamy i nie przyjmujemy! Umiemy z głodu umierać o nic nie prosząc. Mój ojciec nie lęka się niczego i żadnego nie potrzebuje pobłażania.

Starościc wstał nareszcie, widząc, że ze śmiałą dziewczyną rady sobie nie da.

— Z babami wojen nie zwykłem prowadzić — rzekł. — Powiedz tylko acanna ojcu, bo go znajdziecie, gdy zechcecie, że ja z pomocą policji szukać go będę. Zatajone przez niego kapitały muszą wyjść na jaw.

Lucia wzruszyła ramionami wzgardliwie.

— Stare plotki i potwarze! — rzekła obojętnie.

— Nie potwarze! nie! — krzyknął Szumiński podnosząc kij do góry — ja poprzysięgnę, że podkomorzyna mi mówiła, że do rąk jego odda wszystko. Gdzież to podział? Co z tym zrobił? Tak! ja poprzysięgnę!!

Lucia słysząc te słowa zaczęła drżeć, załamała ręce, oparła się o ścianę i na nowo wybuchnęła płaczem.

— Tak! — mruczał starościc ciągle — złożę świadectwo, dam dowody! Przecież mój głos więcej wart niż jakiegoś oficjalisty. Powiedzcie mu to! Spod ziemi go dobędę i nie puszczę, aż się wszystko na jaw wyświeci!

Tak grożąc pan Szumiński uznał nareszcie właściwym opuścić dworek i trzęsąc się jeszcze z gniewu wyszedł na podwórze, gdzie na niego w pewnym oddaleniu Więckowski oczekiwał. Chociaż nie był świadkiem sceny z Anielą, słyszał podniesiony głos i gwałtowny spór, nie zdziwił się więc widząc wychodzącego starca jakby upojonego, chwiejącego się na nogach.

Podał mu ręką w milczeniu i poprowadził bliższą drogą do parku. Pan Onufry, który na powrót czatował, spotkał starościca w ogrodzie. Po twarzy jego poznał, że coś się mu nieprzyjemnego przytrafić musiało. Stary, jak tylko go zobaczył, wybuchnął:

— Pięknie mnie tam dziewczyna przyjęła! Od czci, od wiary! Ledwie że nie miotłą za drzwi. Tak! stary się schował, kryje, ale ja go widzieć muszę, znaleźć, dobyć. Jam darmo podróży nie odbył.

Pan Onufry stał w nadzwyczajnej perpleksji*, nie wiedząc, co czynić. Tymczasem nawykły do rozkazywania despotycznego starościc, rozdrażniony do najwyższego stopnia, zwrócił się do Więckowskiego.

— Proszę mi dać ze trzech ludzi! — zawołał. — Dworek zrewiduję! On tam siedzi ukryty! to nie może być! My go znajdziemy.

Zbladł pan Onufry.

— Niech się pan starościc uspokoi — rzekł — mnie się zdaje, że jego we dworku nie ma, prędzej w miasteczku. Nadaremnie zaś robić zamięszanie, niepokój.

— Co? jakie zamięszanie? niepokój? — począł Szumiński — a to mi się podoba! Dworek stoi na waszym gruncie, każdego czasu masz asindziej prawo do niego zajść i zrewidować! Ludzi mi dać! ja na siebie biorę odpowiedzialność.

Więckowski patrzał na pana, który ramionami ruszał. Staroście, nie ustępując z miejsca, kijem w ziemię bił i powtarzał:

— Ludzi mi dać proszę!

— A jeśli go nie ma we dworku? — pytał pan Onufry.

— To co? skarżyć będą? Niech się skarżą, ja zapłacę! Ludzi mi proszę dać!

Widząc upór starca, a nie chcąc sobie narażać dziadunia, pan Onufry szepnął coś do ucha Więckowskiemu, który natychmiast ruszył ku stodołom.

— Ja stąd ani krokiem nie pójdę — mruczał starościc — aż się przekonam, gdzie on skryty, i nauczę panienkę stroić fanaberie.

Z wielką trudnością udało się nieco uspokoić starego panu Onufremu i nakłonić, aby siadł na bliskiej ławce. Oglądał się jednak ciągle, dopominając o ludzi, i mruczał niezrozumiałe odgróżki.

Po dosyć długim oczekiwaniu Więckowski ukazał się z trzema ludźmi wiejskimi, gdyż ostrożny pan Onufry dworskich brać zabronił. Jak tylko zobaczył ich starościc, wstał z ławy i gorączkowo począł się orientować, szukając drogi ku dworkowi.

— Dziadunio mi daruje — odezwał się w ramię go całując widocznie strwożony Onufry — że ja mu towarzyszyć nie mogę.

— Pójdę sam! — krzyknął stary. Więckowskiemu także nie bardzo się chciało na tę wyprawę, ale pan kazał — musiał. Ludzie idąc to śmieli się, to dziko poglądali na zaperzonego starca.

W progu domu stojąca blada i zapłakana Aniela, zobaczywszy powracającego starościca z pisarzem i ludźmi, nie czując już w sobie sił do nowej walki, wbiegła do izby matczynej i zaszczepnęła* się ze środka.

Jedną więc Łukowę zastali w sieniach, przestraszoną, niemą, i natychmiast starosta, nawykły po dawnemu do rozporządzania się bezwzględnego na swojej ziemi, rozkazał trząść dom cały. Sam poszedł z ludźmi do dwóch izb otwartych, kazał drabinę przystawić na wyżki, szukać w lochu, a że alkierz Zarzeckiego na kłódkę był zamknięty, odbito ją, strzęsiono go, nie znaleziono nigdzie nic. Na ostatek uparty Szumiński począł się dobijać do drzwi zamkniętych chorej. Więckowski na próżno się go starał powstrzymać, zaręczając, że tam leżała od dawna nie wstająca z łóżka Zarzecka. Odepchnął go starościc.

Wewnątrz słychać było tylko szlochanie Luci i płacz z krzykiem, rozdzierający serce. Stary, który niemal oszalał, nie zważając na nic drzwi kazał szturmować.

Wśród tej napaści i wrzawy, z wnętrza dobył się nagle jeden dziki, straszny głos, który przeraził wszystkich. Starościc nawet stanął jak wryty. Lecz po chwili umilkło wszystko. Ludzie odmawiali posługi. Szumiński gniewny nie wiedział, czy ma się już cofnąć, gdy drzwi się otworzyły i jak widmo straszna stanęła w nich Aniela, ręką wskazując na łóżko.

— Idź, patrz! zbójco — krzyknęła — zabiłeś ją! To mówiąc upadła omdlała.

Na łóżku widać było z podniesioną głową, z otwartymi ustami, zdrętwiałą już Zarzecką, którą przestrach na wieki od cierpień uwolnił.

Staroście dopiero ostygł i oprzytomniał, powiódł obłąkanymi oczyma po izbie, ręką machnął i z wolna, krokiem chwiejnym, sparłszy się na Więckowskim, wyszedł z dworku.

Napaść zakończona tak tragicznie mogła mieć najprzykrzejsze następstwa. Staroście widział to teraz sam i strwożył się. Nie tyle może poruszył go dokonany gwałt, jak obawa o kieszeń i następstwa dla niej wyniknąć stąd mogące, gdyż o osobę swą się nie lękał.

Gdy Łukowa przypadła trzeźwić nieszczęśliwą Anielę, a ciekawi ludzie z pobliża poczęli się zbiegać do dworku, staroście tymczasem, milczący i zmieniony, kroczył ku ogrodowi. W furtce stał pan Onufry pytając z daleka:

— A cóż? a cóż?

Więckowski mu oczyma wskazał starościca, którego prowadził, i dał tylko znak, że zaszło coś złego. Nie spodziewał się jednak pan Onufry tak strasznej katastrofy.

Szumińskiego posadzono na ławce.

— Uniosłem się, trochę się uniosłem — odezwał się słabym głosem — ale winien nie jestem. Któż mógł wiedzieć, że tam chora leży kobieta.

— A cóż się stało? — podchwycił pan Onufry.

— Podobno się przestraszyła i omdlała, a oni mówią, że umarła — rzekł starościc. — Cóż! miała umrzeć z tego, że do drzwi stukano! Nikt jej palcem nie tknął, mam świadków.

Słysząc to Onufry ręce załamał.

— Umarła! — krzyknął.

— Musiała zemdleć tylko! To gadanie — przebąknął Szumiński — u nich byle co — zabił! umarł! Przyjdzie do siebie i koniec.

Niespokojny gospodarz szepnął pisarzowi na ucho: — Idź mi się dowiedz.

— Nie ma po co iść i dowiadywać się — odparł Więckowski — jużci, że umarła!

Najmniej zdawał się uczuwać to starościc, który był ostygł zupełnie z gniewu i zaczynał się kłopotać o siebie.

— Krew mi to wzburzyło — rzekł — i widzę, że muszę Morrysona wziąć zaraz, bo inaczej odchoruję. Dziś acaństwu do stołu służyć nie będę i pozwolicie, że zjem rosołu u siebie.

To mówiąc wstał z ławy. Onufry, który go miał prowadzić, sam na nogach się ledwie mógł utrzymać. Milczał.

— Naturalna rzecz — dodał Szumiński — że co tam w sądzie będzie potrzeba smarować, to już ja to jakoś załatwię, choć rzeczywiście w podróży nie byłem przygotowany na te wydatki. Ale to tak z tymi ludźmi, kanaliami, zuchwałymi — zawsze najspokojniejszego człowieka przyprowadzą do niecierpliwości. Sami sobie winni. Dlaczegóż mi drzwi nie chcieli otworzyć!

Zakłopotany trochę, obrócił się jeszcze ku stojącemu z dala Więckowskiemu i skinął na niego.

— Idź acan na miejsce, przekonaj się, czy ją otrzeźwiono — i powracaj tu zaraz.

Stanęli oczekując, Onufry ocierał pot z czoła i był tak przybity, że słowa wymówić nie mógł.

Pędem pobiegłszy pisarz wrócił z głową spuszczoną.

— A co? — pytał stary.

— Umarła — cicho odparł Więckowski. Szumiński laską zamachnął, spuścił głowę i spieszniejszym nieco krokiem skierował się ku pałacowi.

— Prosto do mojej stancji, proszę, bo muszę Morrysona niezwłocznie wziąć , aby gorszemu zapobiec.

Posłuszny powiódł go pan Onufry.


* * *


W „Zielonej Budzie” dnia tego wieczorem jakoś tłumno było bardzo, gdy jeszcze jedna bryczka zajechała. Kuternoga wyjrzał przez okno i rzekł do otaczających:

— To z Borku.

Z bryczki wysiadł młody mężczyzna, więcej by koniom dać wypocząć, niż dla własnego pokrzepienia. Nie miał nawet ochoty wielkiej do środka wchodzić i przechadzał się przed karczemką, gdy wierny swemu systemowi Kuternoga wysunął się ku niemu, probując, czy się nie da do jakiej konsumpcji nakłonić. Spostrzegł jednak zbliżywszy się, że chociaż konie i bryczka były w istocie z Borku, podróżny młodzieniec jakiś nieznajomy.

To go skłoniło do zawiązania rozmowy, gdyż miał zwyczaj nie opuszczać zręczności do zaznajamiania się z ludźmi. Każdy człowiek na coś się przydać może siedzącemu na urzędzie.

Skłonił się, podnosząc tylko chwilowo zatłuszczoną swą czapeczkę.

— Pan dobrodziej z Borku? — rzekł Wicuś.

Młodzieniec popatrzał nań obojętnie.

— A z Borku — rzekł.

— Od państwa Du Royerów? — dodał Wicuś.

— Tak.

— Godne państwo — przebąknął karczmarz. — Nie mogę panu czym służyć?

— Dziękuję. Nastąpiło milczenie.

— Czas mamy śliczny jak na tę porę — nie chcąc przerywać rozmowy ciągnął dalej Wicuś. — Już co siq tyczy pogody, dawno takiej nie bywało.

Na to nie było odpowiedzi.

— Państwo już wiedzą, co się to za awantura stała w Żabiem? — dodał Wicuś.

— W Żabiem? — żywo przystępując zapytał młodzieniec — ja nie wiem.

— Ale bo to historia z tysiąca nocy, proszę pana — począł uśmiechając się karczmarz — tak że mnie wierzyć się nie chciało, gdy Jędrek ją przywiózł, ano ze dworu potem jechał Więckowski do sądu, a on sam swymi oczyma na to patrzał.

— Cóż takiego? — ciekawie podchwycił podróżny.

— Pan nietutejszy — począł Wicuś — to i osób nie zna, otóż powiedzieć muszę, że tam we dworku na dożywociu mieszkają niejacy Zarzeccy.

Podróżny uśmiechnął się smutnie.

— Starego ja znam, poczciwości człowiek, a że czasem kieliszek wypije, kto bez tego, proszę pana. Wszyscyśmy śmiertelni. Tego człowieka co bez daj racji namęczyli, na wołowej skórze by nie spisał. Ale to nie w tym rzecz. Więckowski powiada, że do dworu przybył z daleka, czterema końmi, landarą, z Białej czy Czarnej Rusi, bo to ja tego nie wiem, starszy brat nieboszczki podkomorzynej, o której pan pewnie słyszał. Temu się koniecznie zachciało widzieć Zarzeckiego a jego, słyszę, w domu nie ma. Poczęli tedy słać, szukać, gdzie Zarzecki? a że to jakiś butny pan z tej Rusi, tak koniecznie, że Zarzecki się schować musiał. Dawaj ludzi trząść dworek.

Podróżny podniósł pięść do góry.

— Trząść dworek! — krzyknął — a to łajdak jakiś! Wyrażeniem tym i gniewem słuchacza trochę zdziwiony, Wicuś na chwilę się w opowiadaniu zatrzymał.

— Mówże, na miły Bóg, co się stało? — zakrzyczał podróżny.

— A cóż, proszę pana, słyszę, chora Zarzecka, która już dawno nie wstaje z łóżka, przelękła się — wzięła i — umarła!!

Spojrzał Wicuś na słuchacza i sam też się przestraszył okrutnie; młody pan chwycił się za głowę i krzyk dziki wyrwał mu się z piersi.

Był to Zygmunt.

Dopiero teraz domyślił się Wicuś, kogo miał przed sobą, i poskoczył z ratunkiem. Ale Zygmunt wyrwał mu się wołając na furmana, aby natychmiast konie podawał.

— Niech pozdychają! — krzyknął — jedźmy! Na miłość Bożą, jedźmy!

Kuternoga pobiegł po wodę, bo mu się żal zrobiło rozpaczającego chłopaka, który jęczał i szlochał… Woźnica też zobaczywszy, że coś się stało nadzwyczajnego, spieszył kiełznać. Ludzie z karczmy powychodzili przyglądać się nieszczęśliwemu. Jeden z nich, a był to Jędrek, przystąpił do lamentującego Zygmunta potwierdzając smutną wiadomość, która już po wsi i po okolicy się była rozeszła.

Zygmunt nie miał chwili do stracenia i już pędził do Żabiego w trwodze o siostrę, która sama jedna pozostała, rachując zapewne na pomoc jego.

Droga wydała się nieskończenie długą, a gniew miał czas wezbrać w piersi. Nieprzytomny prawie wpadł do dworku, który stał pusty. Jedna Łukowa kręciła się koło niego, a na ławce przed domem leżała twarz w rękach tuląc Lucia; posłała ona po brata i czekała na niego.

Trzy razy przychodzili ze dworu z różnymi propozycjami pomocy, posługi; Aniela odprawiła wszystkich milczeniem, wskazując, aby szli precz.

Rozpacz jej, oburzenie, gniew, żal tym większe były, że swojemu obejściu się dumnemu ze starościcem część winy przypisywała. Była niewinną — a jednak wyrzucała sobie, iż mimowolnie stać się mogła przyczyną śmierci matki; płakała i szlochała — o ojcu nie było żadnej wiadomości, brat nie przybywał, trumny nie było za co zamówić ani kogo posłać po księdza. Umarła leżała jeszcze, jak skonała, na tym łóżku, na którym przecierpiała lat tyle…

Usłyszawszy chód zerwała się Lucia i zawisła z nowym płaczu wybuchem na szyi brata. Nie mówili do siebie, płakali oboje — ale łzy nie starczyły, potrzeba było myśleć o zwłokach i o sobie.

Aniela nie chciała ani chwili dłużej pozostać w tym miejscu, do którego nic już ją nie wiązało. Ojcu była raczej ciężarem niż pomocą, jego też wyrwać chcieli oboje z tego miejsca nieszczęśliwego.

Nierychło mogła Aniela, łzami sobie ciągle przerywając, opowiedzieć Zygmuntowi, co dnia tego przeżyła. Usprawiedliwiając się przed nim, powtórzyła mu niemal dosłownie rozmowę z Szumińskim. Brat nie znajdował ją winną, inaczej by i on na miejscu jej nie postąpił.

Oburzenie jego w początku doszło do tego stopnia, że chciał sądownie dochodzić gwałtu i niemal zabójstwa — lecz mógłże nawet pomyśleć o tym?

Noc nadeszła na naradach. Łukową posłano na wieś po ludzi, Zygmunt siadł pisać listy do księdza, do Du Royerów — do miasteczka.

Nim jednak pismo jego doszło do Borku, już wieść tam przyniosła historię tę, której zrazu wierzyć nie chciano. Wydawała się nieprawdopodobną. Dopiero list Zygmunta wahającego się starego Du Royera poruszył, oboje z żoną siedli i na całą noc puścili się do Żabiego.

Nim jeszcze przybyli, coraz niespokojniejszy starościc, któremu pigułki Morrysona nie odjęły frasunku, dowiedziawszy się o przyjeździe Zygmunta naparł się, aby ktoś ze dworu poszedł do niego dla załagodzenia sprawy.

Pan Onufry wręcz odmówił, składając się tym, że zerwał zupełnie z Zarzeckimi. Więckowski był zanadto młody i niezręczny i nie miano by się wcale kim posłużyć, gdyby Opatrzność sama nie zesłała wypadkiem hrabiego Zamińskiego.

Jechał wcale z innymi projektami, wioząc odpowiedź pięknej pani Idalii na list do siebie pisany, a trafił na tragiczną scenę tu, którą mu w progu zaraz, łamiąc ręce, zwiastował rozpaczający Onufry. Radość z przybycia bogatego dziadunia zmieniła się w strapienie niewypowiedziane. Pani Idalia gniewała się na męża, on sam wyrzucał sobie swą powolność, biegał jak oparzony to przepraszać panią, to konsolować* dziadunia, który wzburzenia żółci zaczynał się lękać.

Rumianek kwartami noszono mu z kuchni na górę.

Hrabia Zamiński posłyszawszy tę historię, nie do wiary prawie, naprzód, jako mąż praktyczny, pomyślał, czy z niej jakiej korzyści dla siebie nie będzie mógł wyciągnąć. Ludzka bieda najczęściej bliźniemu służy za materiał do posłużenia samemu sobie.

Pan Onufry, wtajemniczywszy Zamińskiego w swą sytuację, wprowadził go do salonu, do którego natychmiast przyszła pani Idalia. Zwykle bywała ona obojętną na wszelkie kłopoty domowe, ciężar ich zrzucając na mężowskie ramiona. Tym razem, po raz pierwszy ujrzał ją pan Onufry nie tylko podzielającą utrapienie jego, ale do zbytku może biorącą je do serca; twarz miała zmienioną, ruchy niespokojne, głos drżący. Mąż całował ją po rękach strwożony, prosząc, aby się uspokoiła. Ona, co nie płakała nigdy, łzy teraz miała w oczach. Rozpacz malowała się na ładnej, nagle aż zestarzałej twarzyczce, która, jak tylko zapomniała o tym, że powinna być młodą, straciła resztę młodego wdzięku. Wola ludzka, a szczególniej kobieca, ma tę potęgę, że nawet oblicze zmienić może. Podała rączkę hrabiemu, w postawie litość wyzywającej stając przed nim zdawała się mówić: „Patrz pan! patrz, jak jestem nieszczęśliwą”.

Cher comte — odezwała się głosikiem pieszczonym — ach! to Pan Bóg sam was tu zesłał! Ratuj nas! Po nie wiedzieć wielu latach niebytności przybył do nas w odwiedziny dziadunio, o którym zapomnieliśmy prawie, że żyje, i los chciał, aby nam zamiast pociechy przyniósł prawdziwe nieszczęście za sobą. Onio (pieszczone imię męża) mówił już pewnie, co się stało! Dosyć jest tego, aby złośliwym ludziom dać pretekst do znęcania się nad nami! Onio bo był zanadto powolny — a! tak! nie godziło mu się pozwalać na to! Trzeba w jakikolwiek sposób to załagodzić, familię nieszczęśliwą przekonać, że myśmy nic nie winni. Zjednać ich choćby największymi ofiarami.

Hrabio! śmiem rachować na przyjaźń waszą dla nas. Znasz tych Zarzeckich, zlituj się, bądź pośrednikiem!

Onufry prośbę tę potwierdził uściskiem ręki.

— A tak! — dodał — pomóż nam, proszę. Hrabia drobinkę się podrożył, chociaż wezwanie było mu bardzo na rękę.

— Jeśli państwo każą! — rzekł — jestem na ich usługi.

— Zdaje mi się, że brat przyjechał — szepnął Onufry — mógłbyś z nim pomówić. Wygląda na przyzwoitego człowieka. Pan hrabia pojmujesz moje położenie. Stary po raz pierwszy się do nas zbliżył, nie mogłem go zniechęcać, bo na niego rachuję dla dzieci. Uparł się robić tę rewizję beze mnie, obszedł się po grubiańsku, ale ja, ale my żadnego w tym nie mieliśmy udziału!

— Hrabia im powiesz, że ja jestem w rozpaczy. Płakałam! — dodała hrabina — mam łzy na oczach jeszcze, dostałam palpitacji serca. Gotowam pannę wziąć do dworu, proś ich pan do nas, ją i brata (dodała szybko).

Zaledwie dano odetchnąć hrabiemu, który z flegmą wysłuchawszy tłumaczenia obojga państwa natychmiast przygotował się iść do dworku.

Zygmunt właśnie skończył był pisać listy i zajmował się siostrą, której od ciała matki oderwać było trudno, gdy hrabia wszedł do bawialni we dworku; szukając go, musiał tu zaczekać chwilę, obejrzał się po nędznych sprzętach, spojrzał do izdebki Luci i z tego wszystkiego wyciągnął wniosek, że w tym położeniu rodzina czułą być powinna na wszelką oznakę sympatii.

Zygmunt, któremu oznajmiła Łukowa, że ktoś przyszedł, pospieszył do izby i zdziwił się, znajdując tu hrabiego. Zamiński w milczeniu przyszedł mu podać rękę, ściskając mocno dłoń jego.

— Na pierwszą wieść o nieszczęściu, jakie państwa spotkało — rzekł poważnie — czułem się w obowiązku przybiec tu, prosząc, abyście mną dysponowali.

— Dziękuję hrabiemu — odparł Zygmunt — ale w tej chwili jeszcze sam nie wiem, co mam robić, od czego począć. Ojca mojego nie ma. Dla niego będzie to cios okropny! Siostra rozpaczająca, ja bezsilny, głowę tracę.

— Na Boga, męstwa, panie Zygmuncie — począł hrabia. — Wypadek okropny, przykry, ale to wypadek. Wstąpiłem nie wiedząc jeszcze o niczym do Manczyńskich, oni także są w rozpaczy. Sama pani płacze, on ręce łamie. Gotowi są we wszystkim pomóc, a naprzód proszą państwa oboje do siebie, niech panna Aniela przynajmniej usunie się od tego widoku.

Właśnie gdy to mówił, Aniela, z rozpuszczonymi na ramiona włosami, wchodziła do pokoju goniąc za bratem. Widok hrabiego bynajmniej jej nie zmięszał, nie cofnęła się.

— Kto? ja? — zawołała ręce załamując — ja? miałabym iść pod opiekę tych, co mi matkę zabili! co nie mając litości nad nami, posunęli się aż do gwałtu, nie umiejąc poszanować ani nieszczęścia, ani choroby…

— Pani dobrodziejko — wtrącił powoli hrabia — kazano mi oświadczyć najuroczyściej, że pan Onufry wcale się do tego nie przyczynił, nie miał udziału, opierał się.

— I nie zapobiegł — odezwała się Lucia — pozwolił swoim ludziom znęcać się nad nami! A pan możesz bronić ich i trzymać stronę napastników.

— Przepraszani panią — przerwał hrabia — ja niczyjej strony nie trzymam. Mówię, co mi powiedzieć kazano, a w duszy boleję i potępiam to okrucieństwo…

— My, my byśmy mieli kiedykolwiek w życiu stopą dotknąć ich progu! im zawdzięczać cokolwiek bądź — sprzedać pamięć zamordowanej matki!…

— Lucia ma słuszność — dodał Zygmunt — między nimi a nami nic nie może być wspólnego, żaden stosunek nie jest możliwy, boby nas upodlił.

Hrabia słuchał smutny, poważny, surowy, pełen sympatii dla rodziny.

— Nie mam ani słowa więcej do powiedzenia — odezwał się — proszę tylko, abyście mnie i usług moich nie odrzucali i nie łączyli z nimi. Rad bym im służyć, rozkazujcie.

Aniela padła na krzesło i łzy już wypłakawszy siedziała nieruchoma z twarzą płonącą — jak skamieniała bólem i znużeniem. Cierpienie to wycieńczoną i osłabłą trzymało przy życiu, wprawiając w gorączkę.

— Pani tu nie powinnaś pozostać, nie możesz — odezwał się hrabia — potrzebujesz spoczynku…

— Nie teraz! — odparła Aniela krótko.

Hrabia na bok wziąwszy brata coś z nim szeptać zaczął, gdy powóz zahuczał; był to ksiądz staruszek, przyjaciel Zarzeckiego, który na wieść o wypadku przybiegł wioząc z sobą organistę, babkę z kościoła i sługę. Za nim wieziono, co do pogrzebu mogło być potrzebnym.

Gdy Zygmunt wyszedł na jego powitanie i oblaną łzami rozmowę, Lucia została sam na sam z hrabią. Zamiński jednak nie ośmielił się ani przystąpić do niej, ani odezwać się słowem. Poszanował boleść jej mimowolnie — co go jednak nie powstrzymało od uwag nad skutkiem, jaki wywiera cierpienie na wdzięk niewieści. Lucia mu przypominała jakąś postać z grupy Niobidów*.

Stał jeszcze w progu patrząc na skamieniałą, gdy nadjechali Du Royerowie, których Aniela nie znała, tylko z opowiadania Zygmunta.

Pani Klementyna była może jedyną osobą mogącą z prawie macierzyńską powagą przemówić do dziewczęcia.

— Prowadź mnie pan do siostry — odezwała się wchodząc do Zygmunta — jej należy największe staranie i troskliwość.

Na widok wchodzącej domyśliła się Lucia, kogo miała przed sobą, wstała, choć chwiejąc się na nogach, i rozpłakała znowu widząc, jak dobra pani ręce jej otwarła do uścisku.

W pierwszej chwili pani Du Royer nie przemówiła nawet, czuła, że słowo byłoby zbytecznym, samo przybycie mówiło więcej nad nie.

— Przyjechałam po was, panno Anielo — szepnęła po cichu, dawszy się wypłakać. — Zaklinam was, abyście jechali ze mną i odpoczęli. Tu wszystko, co potrzeba, się dopełni. Pan Zygmunt, mój mąż, ksiądz proboszcz się tym zajmie, mamy obowiązek was ratować. Powóz nasz stoi, należy, abyś się natychmiast stąd oddaliła.

Pan Du Royer o to samo prosił Zygmunta, który przyszedł z nim do siostry, i Aniela się skłoniła do podróży. Osłabiona, już tu rękami nic pomóc nie mogła, prosiła tylko, aby jej było wolno zwłoki męczennicy pożegnać… Gdy potem nalegano na nią do wyjazdu, a Zygmunt stał razem z panią Klementyną chcąc przyspieszyć go, Aniela, która fałszywego wstydu nie miała nigdy, rzekła cicho:

— Pani, ja prawie nie mam co włożyć na siebie, abym przyzwoicie pokazać się mogła w ich domu. W czasie słabości biednej matki sukienki moje poszły do Żydów w miasteczku.

Zarumienił się pan Zygmunt, a pani Du Royer dodała szybko:

— Okryj się czymkolwiek, musisz mieć płaszcz jakiś, zaradzimy na wszystko — ale jedźmy stąd. Potrzebujesz spoczynku, biedne dziecko, bo się ledwie trzymasz na nogach. Jedźmy!

Łukowa po cichu wyjawiła tę jeszcze tajemnicę panu Du Royer, że panienka przez dwadzieścia cztery godziny nic nie jadła.

Zabrano więc ją prawie gwałtem ze dworku i powóz potoczył się drogą ku Borkowi, a hrabia Zamiński, widząc się tu już wcale niepotrzebnym, powoli zwrócił kroki ku pałacowi.

Godzina była bardzo spóźniona, ale tam jeszcze na niego oczekiwano. Łudziła się pani Idalia słabą nadzieją, że Zarzecka da się skłonić na schronienie u nich; mniej się tego spodziewał pan Onufry. Starościc pił rumianek i co pół godziny przysyłał po coś do gospodarza, myśląc o tym, jak się wywikła z nieprzyjemnych następstw wypadku.

Dawał mu instrukcje, rozpytywał o charaktery i usposobienia urzędników i w jakich z nimi dwór był stosunkach.

— Ja u siebie na Białej Rusi, widzisz asindziej — mówił Onufremu — niewiele wprawdzie, ale daję wszystkim pensyjki i ordynarie. Jeżeli casus* jaki wypadnie, usłużą mi zawsze dobrze i małym prezencikiem się obejdzie. Regularne, stałe honoraria, wiem z doświadczenia, są najmilsze. Jeżeli się asindziej nie trzymasz tej metody…

Pan Onufry głową potrząsnął.

— U nas tego nie ma — rzekł.

— Jak tylko urzędnik zjedzie — proszę go do mnie wprowadzić i zostawić nas na osobności, abym mu wytłumaczył, jak się to stało…

W kwadrans potem starościc posyłał się dowiadywać, czy nie powrócił stary Zarzecki, i gniewał się, że go nie było.

W istocie wszyscy się o niego niepokoili; syn, córka, proboszcz. Lękali się, aby go wiadomość o śmierci żony nie schwyciła gdzie niespodzianie i nie wywarła niebezpiecznego skutku przy jego temperamencie, szczerzej mówiąc, jego nałogu.

Wprawdzie nie pierwszy to raz znikał tak na dni kilka lub kilkanaście pan Jakub, trafiało mu się to co kilka miesięcy i nikt nie wiedział, gdzie przesiadywał; nakazał też dzieciom, aby się nie frasowały, ale katastrofa niespodziana kazała się lękać o niego.

Domyślano się, że nigdzie w okolicy ukrywać się nie mógł, boby go już była doszła ta smutna wiadomość.

W pałacu i we dworku noc była bezsenna.

Gdy hrabia wrócił na pokoje ze smutną twarzą, sam jeden, wyczytano z niej, nie pytając, że skutku nie odniosły perswazje. Pani Idalia wlepiła w niego wejrzenie błagające miłosierdzia.

— Spełniłem rozkaz pani — odezwał się z cicha — wprawdzie nie mogę się pochwalić skutkiem, ale, któż wie, byłbym może potrafił wreszcie skłonić ich, gdyby nie okoliczność jedna, co mi szyki pomięszała.

Oboje spojrzeli ciekawie na hrabiego, który się skrzywił dziwnie.

— Państwo Du Royer przybyli osobiście po pannę i brat naturalnie oddał im ją w opiekę.

Pani Idalia mocno się zarumieniła. Nie można było sąsiadom, u których Zygmunt przebywał, zaprzeczyć prawa przybycia w pomoc jego siostrze, pomimo to mocny żal uczuła do nich piękna pani.

— Jest to bardzo ładnie z ich strony — odezwała się — że tak są skorzy do ratowania i pocieszania, ale ils ont un peu empiété sur mon terrain*! — dodała z przyciskiem. — To trochę nie po sąsiedzku.

Jest to sprawa domowa — mówiła ożywiając się — która powinna się była na miejscu, między nami, załatwić, pośrednictwo to wygląda jakby rzucenie rękawicy.

Wszyscy milczeli. Onufry pragnął uspokoić swą panią.

Ma chere*, nie trzeba tego brać tak bardzo surowo, musimy ignorować uchybienie, wierz mi.

Pani zamilkła, usta zaciskając — nie była przekonaną.

W tej chwili wywołano pana Onufrego znowu do dziadunia i miała zręczność, po wyjściu jego, cały swój żal do sąsiadów odkryć hrabiemu, nazywając ich niewdzięcznymi, bo Żabie Borkowi nie tylko nie uchybiło nigdy, ale aż nadto mu okazywało przyjaźni. Już samo „zaakaparowanie*” (sic!) młodego Zarzeckiego było podejrzanym, mogło się uważać za wzięcie strony tej rodziny przeciw państwu Manczyńskim itp.

Hrabia, we cztery oczy, potakiwał nieszczęśliwej Idalii, która tego wieczora będąc w werwie satyrycznej, gdy skończyła o Du Royerach, poczęła o starościcu, jego ekwipażu i dworze, jego manierach, a na ostatku obwiniła tego swego poczciwego Onufrego, który zawsze zbytnią dobrocią i powolnością grzeszył.

Spodziewany tegoż wieczora jeszcze urzędnik nie przybył nawet w nocy. Oznajmiono o nim, kanceliście jego i doktorze dla obdukcji* dopiero z rana, gdy starościc po „Morrysonie” i rumianku był usnął.

Rządca, już uprzedzony, jak miał rzecz przedstawić, przyjął tych gości u siebie, i dopiero około dziesiątej, gdy starościc, ubrany, gwiazdę przypiął spodziewając się, iż ona pewnie wywrze wrażenie, wprowadzono doń urzędnika dla rozmowy.

Wprzódy, nim się to stało jednak, troskliwy o siebie pan Onufry rozmówił się ?. urzędnikami, całą winę z siebie zrzucając na dziadunia.

Chodziło panu Szumińskiemu o okazanie, iż zbiegłego przed nim Zarzeckiego miał prawo poszukiwać z powodu rachunków pieniężnych, że we dworku nie wiedział wcale o chorej i obszedł się jak najłagodniej, a że jej na złość się w tej chwili umrzeć podobało, temu nie był wcale winien.

Doktor miał poświadczyć, iż chora i bez tego byłaby niezawodnie umarła. Rozumowanie starościca tak było zręczne i logiczne, iż po godzinnej dyskusji urzędnicy skłaniali się do podzielenia w tym opinii pana starościca. Znajdowali tylko, że dla uniknięcia dalszych nieprzyjemności pan Szumiński powinien by z familią zmarłej wejść w porozumienie, aby skarg i niepotrzebnej gadaniny nie było.

Długa słabość pani Zarzeckiej doskonale tłumaczyła nagłą jej śmierć. Daleko w ogóle gładziej poszedł ten interes, niż się pan Onufry spodziewał, a dziadunio zaraz po konferencji oświadczył, iż, jeden ten tylko dzień wypocząwszy jeszcze po lekarstwie w Żabiem, musi natychmiast powracać do domu.

Pan Onufry przekładał na próżno, iż koniecznie należałoby poczekać na powrót starego Jakuba, który, dowiedziawszy się o śmierci żony, musi wreszcie przybyć do domu — starościc na żaden sposób dłużej bawić nie chciał.

Niespokojny był, zgryziony i gdyby nie troskliwość o zdrowie, tego samego dnia może w drogę by się już wybierał.

Ponieważ ani Zygmunt, ani Aniela nie chcieli i nie mogli poszukiwać prawnie gwałtu dokonanego w ich domu, sprawa pokrytą została milczeniem.

We dwa dni potem odbył się skromny pogrzeb starej Zarzeckiej, za którym, oprócz dzieci i kilkunastu osób ze wsi, szli tylko państwo Du Royerowie.

O starym ani słychać nie było.

Hrabia Zamiński już pod koniec obrzędu przystawił się także i pokazał przy mogile.

Onufry wahał się długo, lecz mu w ostatniej chwili odwagi zabrakło i konie wyprząc kazał.

Tajemniczo, nie postrzeżona, zakwefiwszy się panna Barbara Drobisz pojechała także, aby być świadkiem, jak się pogrzeb odbędzie, i donieść o tym pani, za której przyzwoleniem wycieczkę tę zrobiła. Stara panna pozostała, jak była, nieubłaganą nieprzyjaciółką rodziny.

Los biednej Zarzeckiej wcale jej nie rozczulił.

„Dobrze im tak, niech nie wojują, dowojowali się, czego chcieli! Tony sobie jakieś dawała ta hołota, a jak starościc przyjechał, pan Zarzecki aż drapnął. Na złodzieju czapka gore!”

Tak myślała w drodze wracając z pogrzebu panna Drobisz, a gdy ją zawołano do pani dla raportu, w tym tonie też rozpoczęła swe opowiadanie. Zdziwiła się mocno, gdy po pierwszych słowach pani Idalia wtrąciła:

— Tylko proszę cię, Basiu, bez tych przekąsów, nieszczęście ma swoje prawa. Ja nie lubię tego twego tonu.

Drobisz nadto była siebie pewną, aby się z panią potrzebowała maskować.

— Przyznam się paniuńci, że co prawda, to prawda, ja też mam serce, ale ci ludzie go niewarci. To tałałajstwo, a nosy drą, i po wszystkim.

Surowe spojrzenie pani zamknęło jej usta i panna w zły humor wpadła.

— Cóż? pogrzeb — mówiła krótko, urywanymi wyrazy — jak zwyczajnie ubogich ludzi, nie było nic nadzwyczajnego. Ksiądz mowy nie powiedział żadnej, jako żywo, bo mu wyperswadowali, tylko się spłakał. Panna, cała czarno ubrana, padła na ziemię, brat i pan Du Royer ją podnieśli. Te Du Royery były całym domem i z dziećmi, a i hrabia Zamiński także się przystawił. We mnie krew się burzyła patrząc na to; bo to wszystko w pik państwu!! wszystko na złość, żeby pokazać, co to za godni ci Zarzeccy. O! to! nie inaczej! Ja to rozumiem.

Pani Idalia rada była spytać o Zygmunta, gdyż myśl o nim nie przestawała ją ścigać, lecz nie umiała zagadnąć Basi tak, aby się nie zdradzić.

— Był i syn? — szepnęła w końcu.

— A był! — odezwała się sługa. — Żeby pani wiedziała, jak to wygląda, jakie to sobie tony daje, jaki paniczykowaty. Bez kija nie przystępuj! Fiu! Fiu!

— Ale dajże spokój — rzekła pani — ja go widziałam, bardzo przystojny i przyzwoicie wygląda.

— At! drągal zdrów i tyle — ofuknęła panna Barbara — nawet nie widzę, żeby przystojnym był. A jak się Du Royery rozpadali nad panną, jakby to też co osobliwego było. Prowadzili ją ze cmentarza pod ręce do powozu, aż mi się śmiać chciało.

— Basiu! dajże pokój! — zawołała pani rumieniąc się — nie lubię tego.

Panna Drobisz popatrzała, pochwyciła chustkę z krzesła, poczęła ją składać i słowa nie mówiąc wyszła.


* * *


Parę miesięcy upłynęło od opisanych wypadków, późna jesień już była, liście z drzew osunęły się prawie wszystkie, niebo okryło ołowianym pokrowcem, jak meble w salonie, gdy nie ma gości. Świat drzemał, nim miał usnąć pod białymi śniegami utulony.

Dworek za ogrodem stał od owego nieszczęsnego pogrzebu pustkami, bo starego Zarzeckiego dotąd nie było. To jego oddalenie się nie tylko niepokoiło nieszczęśliwą rodzinę, ale rzucało podejrzenie na człowieka, który jakby z obawy rewelacyj starościca uszedł bez wieści.

Zygmunt chodził przybity i strapiony, unikając wspomnienia ojca. Ufał mu znając go i był pewien niewinności, lecz sam pozór winy ciężył na nim brzemieniem okrutnym.

W pierwszych dniach po pogrzebie Aniela, otoczona staraniem państwa Du Royer, choć mocno odchorowała i wrażenia, i niewczasy przebyte, siłą młodości wkrótce powstała z łóżka…

Pilno jej było opuścić dom gościnny, w którym się czuła na łasce.

Zaledwie wstawszy i odzyskawszy sił nieco powołała brata do siebie.

— Czas w świat! — odezwała się smutnie. — Aż nadto mi tu dobrze, alem ja nie stworzona do pieszczot, życie nie dane do próżnowania… Moje powołanie ciągnie mnie, trzeba sakwy zarzucić — i w drogę.

— Dokąd? — zapytał Zygmunt.

— W kraj sztuki, bo to moja ojczyzna — odezwało się dziewczę. — Wstyd mi się przyznać do tego, ale obok tęsknicy za moją biedną męczennicą, którą ten okrutnik dobił, tęsknota za muzyką nie daje mi spoczynku. Trzeba iść!

— Jeszcze raz pytam Lucię dokąd? — rzekł brat.

— Jeszcze raz Lucia ci odpowiada: w świat pieśni i sztuki — mówiła siostra. — Innego dla mnie przeznaczenia nie ma, tylko walczyć o kawałek chleba, aby móc o nim uprawiać sztukę…

— Kochana Luciu, ależ samą sztuką żyć niepodobna? — rzekł Zygmunt.

Smutno uśmiechnęła mu się Aniela.

— Wszyscy sztuką żyć nie mogą samą, to pewna — odezwała się spokojnie — ale są tacy, co tylko nią wyżyć mogą. Ja śmiem się do tych wybranych policzyć. Obok tego zadania życia — wszystkie inne wydają mi się drobne, nikczemne, małe.

— Na tym punkcie — przerwał Zygmunt — pani moja jest trochę…

— Mów, bardzo — sfiksowana — dokończyła Lucia. — Ty mnie nie zrozumiesz nigdy.

— Chciałbym cię widzieć szczęśliwą.

— Po swojemu? nieprawdaż? Ja ci nawet powiem, jak to szczęście wedle twojego pojęcia wyglądać ma. Wyobrażasz sobie szlachcica, który się w twej siostrze zakochał i — na gwałt prowadzi ją do ołtarza. Familia woła wniebogłosy — to córka oficjalisty! Nie pomaga nic. Szlachcic jest zakochany i żeni się. Lucia wpada w familię, która kolce nastawia ze wszech stron. Rodzina się powiększa, fortepian i muzyka zapomina, Lucia chodzi z kluczykami i płacze. Ale jest panią szlachcicową i jeździ koczem do parafialnego kościoła, a wieczorem dotknąwszy rozstrojonego fortepianu zalewa się łzami…

Potrząsnęła Lucia głową.

— Nie, nie — takiego szczęścia ja nie chcę. Powiem ci, jak moje wygląda… Lucia po błocie, w kaloszach, lata dając lekcje po mieście i męczy się z dziećmi, które jej świętości kaleczą, ale wieczorem uwolniona od kaloszów i błota siada grać kwintet Schumanna z muzykami tak nastrojonymi duchem jak ona i zapomina błota, kaloszów, dzieci i całego świata. Kilka godzin na skrzydłach pieśni dusza jej porwana ma niebios widzenie. Oto szczęście moje, i — wierz mi, wyższego nie ma na świecie. A! przepraszam cię, wyższe jest jeszcze to — wyśpiewać własną pieśń, taką, co by ducha naszego i innych podniosła.

Zamilkła siostra.

Zygmunt długo się z nią spierał, pocałowała go, uścisnęła i zakończyła z poetą:

— „Idźmy każdy w swoją drogę!”

Gdy się zaczęła po pokoju przechadzać Lucia, pani Du Royer przyszła po nią, aby ją zaprosić do salonu. W domu takim jak Borek, choć państwo nie mieszkali stale, fortepian już kilkoletni Bösendorfera znajdował się w salonie. Był nawet nastrojony niedawno, bo starszy syn grywał trochę.

W czasie słabości Luci nikt nie tykał fortepianu, wiedząc, że ten dźwięk mógłby ją podrażnić. Gdy pani Du Royer wprowadziła potem już prawie uzdrowioną do pokoju tego, na widok Bösendorfera twarzyczka blada zarumieniła się, Lucia stanęła drżąca i złożyła ręce.

— A! pani! — zawołała — pani! Fortepian — a ja, oprócz organów, nie tknęłam klawisza od tak dawna… Fortepian!

Syn starszy pośpieszył otworzyć.

Lucia przystąpiła nieśmiało, cała poruszona, oglądając się jak winowajca, wstydząc słabości swojej.

— A! pani! — rzekła głosem cichym — to będzie śmieszne! Nie, nie mogę! Wstydzę się. Fortepian uczynił na mnie wrażenie kochanka nie widzianego przez długie lata.

W milczeniu otoczyli ją wszyscy.

— Ale, graj! graj! zapomnij o nas, moja panno Anielo — odezwała się z lekka ją popychając pani Du Royer.

Dziewczę miało łzy w oczach. Nie opierało się już, nie słyszało może, co mówiono dokoła, a patrzało na fortepian… Ręka prawa przesunęła się leciuchno, jak wietrzyk, co muska wodę, po klawiszach. Lękała się, aby Bösendorfer nie odpowiedział krzykliwie rozstrojonymi dźwiękami, i uradowała się usłyszawszy tony zgodne.

Nie wiedziała, co grać będzie, ani szukała myślą muzyki, sama ona znalazła się pod palcami. Był to ten dziwny, straszny, tragiczny prelud Chopina, który się zrodził wśród ciemności i niepokoju, a zbolałej duszy tłumaczył uczucia.

Lucia zagrała go, jak się gra czasem po długim pragnieniu muzyki, z siłą i wyrazem, jakich nie daje wola, tylko natchnienie. Słuchali wszyscy w milczeniu uroczystym, a Zygmunt, który dawno jej nie słyszał, osłupiał zdziwiony.

Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego Aniela szczęścia gdzie indziej jak w sztuce szukać nie mogła.

Z tego pochodu przeszła w marsz żałobny z sonaty i po nim wstała jak upojona, łzy płynęły jej z oczów.

To, co z wielkiego uczucia płynie, nawet gdyby ułomnym było, wywiera zawsze wrażenie potężne.

Artysta, który gra najcudowniej, jeśli nie czuje pieśni, nie da jej uczuć drugim. Silić się może na efekta, zadziwi, nastraszy, ale serca nie uderzą, tylko — gdy biło serce.

Gra Anieli uczyniła też na słuchaczach, znawcach i nieznawcach, nadzwyczajne wrażenie. Od tej chwili w oczach ich białe czoło artystki otoczyła aureola.

Bratu zdało się, że ją inaczej kochał, do braterskiej miłości przyłączyło się poszanowanie iskry bożej, która błyskała na jej czole.

Wieczorem tego dnia grała Lucia dużo i wstała od fortepianu szczęśliwa, ale osłabła tak, że nazajutrz w łóżku musiała pozostać.

W kilka dni potem, chociaż państwo Du Royer chcieli koniecznie powstrzymać ją do swego powrotu ze wsi i zabrać z sobą, Aniela wyprosiła się do Warszawy.

Pojechała sama, ze szczupłym groszem pożyczonym u brata, ale z męstwem wielkim, które umiała nawet przelać w nie dowierzającego Zygmunta.

— Ja się niczego nie obawiam — rzekła mu na odjezdnym — bądź o mnie spokojny. Nic mnie nie kosztuje być trochę głodną, wystarczy mi strój jak najprostszy, oswojona jestem z lekceważeniem, słowem, umiem doskonale cierpieć i śmiać się. Puść mnie w świat, to moje przeznaczenie!

Miała wolę tak niezłomną, że się jej nie sprzeciwiano. Pojechała. Znaczny dość przeciąg czasu upłynął od ostatniej jej bytności w Warszawie, a nic się łatwiej nie zaciera nad pamięć człowieka. Zaledwie zniknął z szeregu, w którym stał, miejsce zajęte, ścisnęli się ci, co go otaczali, nowi przybysze zwrócili oczy. Powracający znajduje w przyjaciołach obcych, w tych, z którymi żył i których znał, zupełnie jakichś innych ludzi.

Aniela, choć nie była może do tego przygotowaną, zrozumiała to pierwszego dnia. W dwóch czy trzech miejscach przypomniano ją sobie wprawdzie, ale zajęte były miejsca; uśmiechem zimnym przywitano ją i pożegnano.

Nie zraziło ją to wcale, umieściła się tylko w jak najskromniejszym lokalu, rozrachowawszy, że długiego czasu potrzebować będzie dla wywalczenia stanowiska. Męstwo jej miało ten przymiot najrzadszy, iż fizjognomią obdarzone było wesołą. Nawet w najprzykrzejszych życia chwilach nie opuszczała ją odwaga pogodna. Nie gniewała się ani na losy, ani na ludzi, była przygotowaną na wszystko, na więcej może, niż to, co ją spotkać miało.

Śliczna jej twarzyczka, choć nigdy nie śmiała się dziecinnie, nie marszczyła się też niczym. Wyższość, jaką w sobie czuła, czyniła ją mniej drażliwą na drobne ukłucia, na które nie odpowiadała nawet. W ostateczności zaś, gdy potrzebowała się bronić, czyniła to z otwartością i odwagą, z jaką widzieliśmy ją przyjmującą hrabiego i starościca.

Artyści tuzinkowi, choć dobrze wiedzieli o jej pochodzeniu, bo się z nim nie kryła i głośno opowiadała, że była córką oficjalisty — wyrzucali jej ton arystokratyczny.

Miała go może w istocie, lecz płynął z tej wyższości ducha, która prawdziwą arystokrację stanowi.

Już na wyjezdnym do Warszawy, pan hrabia Zamiński, który starał się na próżno zatrzymać pannę Anielę w okolicy, chcąc dla niej tu wyszukać zajęcia, dość smutny przybył pożegnać artystkę.

— Pani nas opuszcza! — rzekł wzdychając.

— Z wielkim smutkiem — odparła trochę ironicznie — lecz woła mnie moje przeznaczenie.

— Do Warszawy?

— Prawdziwie nie wiem. Naprzód do Warszawy, a potem, choćby do Bombaj i Kalkuty…

— W Warszawie panią zatrzymają, a ja będę tak szczęśliwy, że tam ją znajdę zimą.

Lucia spojrzała nań chłodno.

— Wątpię — rzekła — nasze drogi są zupełnie różne. Hrabia masz świat inny, dla mnie ani dostępny, ani pożądany, ja moje sfery poziome…

— Nie tracę nadziei, że pani do niedostępnego świata zostaniesz wciągniętą, a gdyby mi przyszło jej szukać i w innym…

— Hrabia jesteś bardzo grzeczny, lecz… Dokończyła półuśmiechem, brat przerwał rozmowę.

Hrabia Zamiński w kilka tygodni potem wyjechał na zimę do miasta.

Lucia, umieściwszy się na strychu prawie i ledwie bardzo nędzne pianino mogąc nająć, aby palcom nie dać ociężeć, puściła się na poszukiwanie lekcyj. Ogłoszenia w „Kurierze”, bieganina po znajomych w początku pozostały bezowocnymi. Naczelnik jednego wielkiego zakładu, który znał i pannę, i jej grę od dawna, byłby chętnie korzystał z jej położenia, lecz, pominąwszy cenę nadzwyczaj skromną, oczy miał tak słodkie i uśmiechy tak znaczące, iż panna Aniela wolała zwrócić się gdzie indziej. Odprawiony chłodno, mścił się potem półsłówkami i mówił o niej z lekceważeniem, ale u tych, co ją znali, zaszkodzić to jej nie mogło.

Parę lekcyj ledwie wystarczyło na bardzo skromne życie, ale się nigdy nie skarżyła. O koncercie ani było można pomyśleć. Popis taki potrzebuje być urządzonym, przygotowanym, głoszonym, a jeśli wielkie imię nań nie pociąga, może się skończyć na czystej stracie. Aniela nie miała nic do stracenia, a nikt ją nie protegował. W kaloszach więc, po błocie, chodziła na lekcyjki małe, na pensyjki małe, a wieczorami czasem się wciskała do teatru lub na koncerta wirtuozów…

Słyszymy ciągłe narzekania tych, którym raz przyklaśnięto, którzy mają talent jakiś lub sobie wyobrażają, że mieć go powinni — na świat, na ludzi, na brak współczucia i uznania; Aniela nie chorowała na tę mizantropię* artystyczną, wszystko widzącą czarno, brała życie, jak się snuło, wyszukując w nim stron jasnych, mężnie przechodząc przez ciemności. Być może, iż jej to nie pomagało, bo widząc ją zawsze swobodną, nie uskarżającą się nigdy — ludzie nie śpieszyli z pomocą.

Jednego wieczora, gdy powracała do mieszkania ze zwitkiem nut w ręku, na Nowym Świecie uderzyła ją z dala postać człowieka, na której widok serce jej zabiło. Sądziła zrazu, że się omyliła, że się jej przywidziało: ktoś ten idący z przeciwnej strony zupełnie był do jej ojca podobny. Szedł z wolna przy murze się trzymając, z głową spuszczoną, zadumany. Gdy się nieco zbliżyła, poznała na nim nawet starą odzież sobie dobrze znaną, wytarty surdut, czapkę — nie była to omyłka, miała przed sobą tego ojca, o którego tak się niepokoiła.

Idący z wolna Zarzecki nie spostrzegł czy nie poznał córki, tak że podszedłszy ku niemu Aniela chwycić go musiała za rękę.

— Ojciec! — zawołała.

Zarzecki przestraszony podniósł głowę, zobaczył córkę i objął ją rękami mocno wzruszony.

— Luciu? Co ty tu robisz! — krzyknął.

— Ojcze, kochany ojcze, ale ty sam — ty porzuciłeś nas tak! — przerwała Aniela.

— Ja! ja! — odezwał się niewyraźnie bełkocąc stary i oglądając się dokoła — ja musiałem! Była konieczność.

— Na tak długo! Stary stał zmięszany.

— Wszystko się to wyjaśni — rzekł — ty pewnie za mną goniłaś tutaj! Któż ci mógł wskazać, że ja tu jestem?

— Ja nie wiedziałam o tym, przypadek nas z sobą zbliżył, kochany ojcze, i dziękuję temu szczęśliwemu trafowi.

— Ale nie mogłaś od matki odstąpić! — odezwał się Zarzecki — ja, powiadani ci, musiałem, ty powinnaś była krokiem od niej nie ruszać.

Aniela nie mogła, mówiąc mu od razu wszystko, przybić nieszczęśliwego, spojrzała nań milcząco, nie śmiejąc się odezwać, i dodała po chwilce:

— Pozwolisz mi się odprowadzić, kochany ojcze — tam pomówimy obszerniej.

— Ty? mnie, odprowadzić? — wtrącił zmięszany Zarzecki — ale ja w takiej dziurze mieszkam, że nie mam własnego kąta. — A ty?

— Ja nieosobliwe też mam schronienie — odezwała się Lucia — ale jeśli ojciec zechcesz do mnie… Tu w ulicy rozmówić się niepodobna, a ja ojca nie puszczę.

— Ani ja ciebie, kiedy Bóg dał, żem cię spotkał — rzekł Zarzecki. — Prowadź mnie, jeśli się nie wstydzisz, że obdartus jakiś pójdzie za tobą.

Stary ze łzami w oczach patrzał na córkę; westchnął i powtórzył:

— Wszystko by to było dobrze, ale jak ty mogłaś tak biedną matkę zdać na obce ręce!

Zbyła go Aniela milczeniem znowu, pośpieszając z nim do swego mieszkania, a idąc myślała tylko, jak powiedzieć potrafi to, co musiała mu wyjawić; kryć to, co się w domu stało, nie było podobna, dziś czy jutro Zarzecki dowiedzieć się był powinien o śmierci żony.

Weszli tak nie mówiąc prawie do siebie do izdebki pod dachem, którą Lucia ze swym pianinem zajmowała. Było to mieszkanie ubogie, lecz chędogie, czyściuchne i z pewnym smakiem urządzone. Czuć w nim było arystkę.

Po chacie za ogrodem staremu wydało się poddasze prawie wytwornym.

— Prawda, że wysoko — odezwał się, gdy go Aniela na sofce przed stołem posadziła — ale tu wcale czysto i wesoło. Przyznaj no się, Luciu — dodał — ty taki gonić musiałaś za mną, tyś miała jakieś poszlaki, że ja jestem w Warszawie.

— Żadnych — odpowiedziała córka siadając przy nim. — Opuściłeś nas nielitościwie, kochany ojcze.

Zarzecki się zasępił.

— Nielitościwie! — rzekł — dobrze ci to mówić Ja ani nad sobą, ani nad drugimi litości mieć nie mogłem, bom musiał ratować — sumienie! powtarzam ci — musiałem zejść z oczów i nie wracać, aż się wszystko skończy.

— Co, kochany ojcze? — spytała Lucia.

— Co? to się okaże! wszystko się wyjaśni! prawda wyjdzie na wierzch i nikt się na honor starego Zarzeckiego nie będzie śmiał targnąć!

Mówił gorączkowo, podrażniony.

— Musiało tak być! musiało! — dodał — przekonacie się sami. Niedługo już czekać na to! Nie wińcie mnie, staremu Zarzeckiemu ludzie sprawiedliwość oddadzą.

Na wpół sam do siebie mruczał dalej:

— Niech sobie ludzie gadają, co chcą, przekonają się, żem sumienie miał i powinność moją spełnił. Gdy o poczciwość chodzi, wszystko reszta na bok iść musi.

Córka mu przerywać nie śmiała.

— Któż tam jest przy matce? Kogoś ty tam zostawiła? Zygmunt jej dopilnować nie potrafi, a dwór, jak może, dokucza.

— Kochany ojcze — ze łzami w oczach poczęła Lucia — nie byłabym nigdy porzuciła samej, ale tam, tam od twego wyjazdu wiele się zmieniło.

Stary drgnął i ręce załamał.

— Juści, żeście ze dworem w żadne nie weszli konszachty aniście matki do szpitala nie oddali? — zawołał.

— Jakżebym ja to mogła uczynić! — odparła Lucia płacząc i łzy łykając. — Matka, matka już mnie ani nikogo nie potrzebuje.

Spuściła głowę i zamilkła. Zarzecki ryknął prawie, zanosząc się od nagłego szlochu, położył ręce na stole i jak dziecko płakać zaczął, nie pytając więcej.

Aniela przyniosła mu wody — odsunął szklankę, podniósł oczy.

— Mów — rzekł — nie jestem dziecko, przeżyłem wiele, zniosę i to, co mi Bóg zesłał… kiedy, jak ona skończyła?

Nie wiedziała Lucia, jak na to odpowiedzieć, wolała od razu nie przybijać go, malując tę scenę okropną, której sama omal życiem nie przypłaciła. Poczęła oględnie, zamilczając wiele.

— Wiesz, kochany ojcze, jak długo cierpiała, jak była osłabioną. Najmniejszy szmer ją wprawiał w trwogę. Starościc Szumiński przybył po twym oddaleniu się do Żabiego i szukał ciebie we dworku. Krzykliwe jego wołanie nastraszyło trochę biedną matkę, choroba jej się wzmogła.

Lucia nie dokończyła.

Siedział Zarzecki pogrążony w żalu, niemy, i łzy tylko biegnące po twarzy ocierał.

— Pan dał, Pan wziął, niech będzie imię Jego błogosławione — odezwał się w końcu.

— Wszyscy się dla nas w tym nieszczęściu łaskawymi i dobrymi a litościwymi okazali — dodała Lucia. — Nawet dwór ofiarował nam się z pomocą, aleśmy jej, na dawne zajścia pomnąc, przyjąć nie mogli.

Stary ręką zamachnął.

— I dobrzeście uczynili, bo się od nich nic — na włos nic przyjąć nie godzi. Skrzywdzili nas, niech tę krzywdę całą na sumieniu dźwigają. Gdyby nie oni, już by się wszystko dawno skończyło i ja bym miał sumienie wolne, a imię czyste!

— Po śmierci matki — kończyła Aniela — jakiś czas przebyłam w Borku, chcieli mnie tam zatrzymać, wolałam tu wrócić na chleb zarabiać!

— A będzieszże ty go miała? — zapytał Zarzecki.

— Nie rozpaczam o tym — odezwała się Aniela — przyjdzie to z czasem, choć niełatwo. Głodu i teraz nie mam, a do niedostatku przywykłam.

— Bóg wam pobłogosławi — szepnął stary — u niego zapłata pewna. Probuje i doświadcza człowieka, ale czuwa nad nim. Zygmunta masz, który dla ciebie opiekunem będzie, ja niedługo pociągną. Bylem, co należy, dopełnił, na świecie nie mam co robić! Nie zdałem się na nic nikomu, a ciężarem też być nie chcę. Pomilczał troszkę.

— A cóż się stało z dworkiem? — spytał — tam moje rupiecie wszystkie. Może to niewiele warte, ale kawałki młyna, o nie mi najwięcej chodzi, żeby tam tego nie rozkradli i nie roznieśli…

— Łukowa pilnuje dworku i siedzi w nim, wszystko pozamykane — odezwała się Lucia.

Zarzecki uspokoił się nieco. Wnet przypomnienie żony łzy mu wycisnęło znowu i płakał rzucając pytaniami. Szło mu o to, czy księdza w porę przywołano, czy umrzeć miała czas po chrześcijańsku, na śmierć przygotowana.

Odpowiedź na to niewyraźną dała córka, ale uspakajającą. Nie śmiała pytać sama, ani co ojca w Warszawie trzymało, ani jak długo tu miał pozostać. Nie miał też teraz po co do ubogiego, pustego dworku powracać. Sam on, jakby zgadując myśl Anieli, począł w końcu mówić o sobie.

— Bóg da, ja niedługo tu już będę potrzebny. Jak kania dżdżu, czekam godziny, co mnie oswobodzi. Prędko się to skończyć musi, prędko.

Wśród rozmowy tej godziny przeleciały szybko i stary opatrzył się, że mu wracać potrzeba było do „dziury” swej, bo tak, nie bez przyczyny, mieszkanie nazywał. Już był wstał do wyjścia, gdy coś sobie przypominając, dobył z kieszeni skórzanego woreczka i wysypał na stół zawarte w nim złotówki, dziesiątki i groszaki. Było tego bardzo niewiele. Ręką drżącą począł stary przebierać i liczyć.

— Może ojcu potrzeba! — zawołała Lucia chwytając za swoją sakiewkę, w której niewiele więcej się znajdowało.

— Chowaj Panie Boże! chowaj Boże! — krzykną! stary — nie potrzebuję nic od nikogo, mam aż nadto. Ale jutro trzeba dać na mszę za duszę nieboszczki. I ty musisz ze mną na niej być — patrzę, czy na jutro będę miał, pojutrze znów zarobię. Ja tu jestem bogatszy niż w Żabiem — dodał żywo — w wielkim mieście siaki taki zarobek uczciwy człowiek znajdzie zawsze. O mnie się nie masz co turbować! Starczy na wszystko!

Rubla na mszę taki dać muszę, a tyle się zbierze — dodał chowając skrzętnie rozrzucone pieniądze.

— Wszakże ja dać go mogę — przerwała Aniela — po coż ojciec masz ostatniego się pozbywać?

— Ty możesz dać! — przerwał Zarzecki — ale ty a ja to co innego. Jeżeli nabożeństwo ma być skuteczne, trzeba, bym sobie od gęby odjął, a nie żeby kto dawał za mnie. O mnie się na frasuj — prędzej ja zapracuję niż ty, bo moja praca łatwiej się od twojej przyda komu!

To mówiąc żegnał córkę, która świecę zapaliwszy zabierała się go przeprowadzić po ciemnych wschodach do bramy.

— Ale, ojcze kochany, czy mi pozwolisz, czy nie, przyjść do siebie, zawsze ja na wszelki wypadek o mieszkaniu twym wiedzieć muszę!

Zarzecki głową potrząsł.

— Nie — rzekł — twoja noga tam nie postanie, nie chcę tego i nie pozwolę na to. Jutro rano o ósmej u Bernardynów się spotkamy, msza będzie.

Noc już była, gdy stary wolnym krokiem wywlókł się z bramy. Aniela nie widziała tego, że wszedł do najbliższego szynku, cichym głosem kazał dać wódki kieliszek, wypił go i jakby się sam wstydził, pociągnął dalej uliczką ku przedmieściom.

Nazajutrz o ósmej Aniela już go zastała przed ołtarzem Matki Boskiej, klęczącego ze złożonymi rękami i modlącego się półgłosem, w tej samej odzieży co wczoraj. Gdy się, słysząc szelest, odwrócił ku niej, spostrzegła, że oczy miał mocno od łez zaczerwienione, twarz jakby od płaczu zmienioną i nabrzękłą. Wkrótce wyszła zamówiona msza żałobna, której oboje słuchali klęcząc u ołtarza. Skończyło się nabożeństwo, a stary długo jeszcze kończył swe koronki i różańce. Lucia czekała na niego. Razem wyszli potem na plac i ojciec uścisnął ją milczący.

— Ty pewnie masz robotę, a ja też bez niej nie jestem — rzekł. — Wyprosiłem się tylko na godzinę. Jak zechcesz się ty zobaczyć ze mną, na rannej mszy u Bernardynów znajdziesz mnie zawsze. Gdy mnie ciebie będzie potrzeba, a zatęsknię za tobą, wiem, gdzie cię szukać.

— Wkrótce też i Zygmuś tu z Du Royerami przyjedzie — dodała Aniela. — On i ja moglibyśmy bez żadnego uszczerbku dla nas ojcu ulżyć, zaspokoić potrzeby i od pracy go uwolnić.

— Praca mi nie ciężka — rzekł stary — a ja ani od was, ani od nikogo nic nie potrzebuję! Co wam się śni! Ja tu długo nie pobędę! Jak się wszystko skończy, co mam tu robić, pójdę tam! (wskazał ręką na wschód) siądę pod kościołem naszym. Ksiądz mi da choć w szpitalu przytułek. Bylem kościół miał i chleb razowy — czego mi już na świecie potrzeba?…

Uścisnął córkę stary i szybkim się krokiem oddalił. Lucia patrzała za nim długo, ścisnęło się jej serce, niedobrze rozumiała, co się ze starym działo, dlaczego tu siedział, na co czekał — lecz badać się stary nie dawał ani ona śmiała.


* * *


Wypadek w Żabiem, chociaż dla pana starościca Szumińskiego żadnych za sobą nie pociągnął skutków widocznych, bo śmierć biednej staruszki okazała się naturalnym choroby długiej następstwem, a nikt nie poszukiwał sprawcy gwałtu — wzruszył mocno i wzburzył starego, do spokojnego życia nawykłego człowieka.

Wybrał się natychmiast, powrót swój do domu przyśpieszając, bo mimo pigułek i rumianku czuł się niedobrze na zdrowiu. Chociaż sam winien był wszystkiemu, jak się to bardzo często trafia, nieprzyjemności doznane i wzruszenia przypisał w duchu panu Onufremu… Jakim sposobem potrafił to sobie wytłumaczyć, było jego tajemnicą, to pewna, że na Manczyńskich cała wina w przekonaniu jego spadała.

Pożegnał ich jednak dosyć grzecznie, ubolewając nad tym, iż okoliczności się tak składały, że dłużej im służyć nie mógł.

Pan Onufry, którego żona nie znosiła starościca od owej historii we dworku, nie bardzo go nawet zapraszał. Powtórzył na wyjezdnym pan Szumiński, iż jak się tylko Zarzecki ukaże, natychmiast się znowu do niego ostro wziąć powinni, gdyż on o kapitałach zatraconych wiedział z pewnością, a sama jego ucieczka nagła przed starościcem najlepszym tego była dowodem.

Po wyjeździe starościca nie spodziewano się wcale wiadomości od niego, gdyż i wprzód wcale im o sobie znać nie dawał, gdy w miesiąc jakoś dowiedział się z gazety pan Onufry, że Szumiński świat ten pożegnał, nawet testamentu i rozporządzenia nie zostawiwszy po sobie. Natychmiast pobiegł po radę do juryskonsultów*: jawnym było i oczywistym, że dobra białoruskie na Manczyńskich spadały. Szczęśliwa o tym wiadomość potwierdziła się wkrótce, nikt nawet nie przeczył temu, oprócz owego Szumińskiego herbu Rogala, który miał wprawdzie obietnice jakieś słowne, ale prawa najmniejszego.

Przekonawszy się o tym pan Onufry, wziąwszy z sobą prawnika, natychmiast ruszył na miejsce dla objęcia sukcesji. Stary był tak skąpy jak nieboszczka siostra, ale miał dwie namiętności: dumę, która dosyć kosztowała, choć ją najtańszymi starał się zaspakajać środkami, i chciwość posiadania jak największych ziemi obszarów.

Szło mu zawsze o zaokrąglanie dóbr, dokupywał coraz nowe, zaciągając długi bankowe i poświęcając na to wszystek grosz, jaki oszczędził. Spadek więc po nim był bardzo imponującym: tysiącami włók najniegodziwszej ziemi i wyniszczonych lasów, błot i zarośli liczyło się do dóbr starościca, wszystko to prawie było przepłacone, nieintratne i do sprzedania trudne. Pieniędzy i kosztowności odziedziczono tak jak nic; miał tylko przyjemność mówić pan Onufry o rozległych dobrach białoruskich, zapewniając, że w nich by się dwa niemieckie księstwa pomieścić mogły. Poprawiało to kredyt jego znacznie i sama pani oświadczyła natychmiast, że na zimę muszą jechać do miasta. Dobra powydzierżawiano, z przypożyczeniem u posesorów*, tak aby pilne długi pozałatwiać się mogły i na Warszawę stało. Pani Idalia teraz o żadnych oszczędnościach ani słuchać nie chciała. Dowodziła też, że wychowanie dzieci niezbędnie wymagało mieszkania w mieście. Rada była okazać Du Royerom, że przecie z nimi o lepsze iść mogła.

Państwo Du Royer wyruszali z Borku, musieli Manczyńscy wybierać się także. Pomiędzy dwoma domami, dawniej bardzo po światowemu sprzyjaźnionymi, nie zaszło nic, co by je jawnie poróżniło, lecz od śmierci starej Zarzeckiej Manczyńscy unikali Borku, a ten im się nie narzucał. Kłaniano się sobie w kościele, rozmawiano wychodząc z kościoła, przy czym pani Idalia na stojącego w dali Zygmunta rzucała oczyma, w których było coś wyzywającego, co go mięszało i niepokoiło. Ponieważ Du Royerowie winni byli wizytę, przybyli do Żabiego raz po obiedzie, ale sami, bez guwernera i dzieci. Odwiedziny były trochę ceremonialne i chłodne. Pani Idalia użalała się, że młodzi panowie dla poznania się z jej synem nie przyjechali. Z młodszymi panami, naturalnie, musiałby był przybyć ich towarzysz i nauczyciel. Nieszczęsna ta fantazja pani Idalii nie mogła jej jakoś wyjść z głowy. Z uporem dziwnym powtarzała w duchu, że przyciągnąć musi młodzieńca i poznać go bliżej. Wyjazd do Warszawy, któż wie, może był także jakąś rachubą do tego samego dążącą celu?

Gdy wieść o spadku olbrzymim po starościcu rozeszła się po sąsiedztwie, bo ją sami Manczyńscy starali się rozgłosić i mówili o tych obszarach bez ustanku, państwo Du Royer uznali właściwym przybyć do nich z powinszowaniem.

Pamiętano o tym, że młodzież była zaproszoną. Du Royer nikomu nigdy chybić nie chciał; zapowiedział więc synom, że i oni pojadą. Było to przy obiedzie. Zygmunt po cichutku odezwał się, że rad by być uwolnionym od towarzyszenia państwu do Żabiego.

— Ale dlaczegoż pan z nami nie masz jechać? — odezwała się sama pani. — Nie robisz im wizyty; jedziesz dla swojego ucznia. Manczyńscy, zresztą, jeżeli przeciw wam zgrzeszyli — wierz mi pan, było w tym więcej niezręczności (wyrażam się grzecznie) niż złego serca. Jedź pan, owszem, trochę na złość im.

Pan Du Royer był tegoż samego zdania. Posłuszny Zygmunt, choć mu to było przykrym, pojechał. Wyrzucał sobie zbytnią może powolność, lecz opierać się nie chciał, aby nie okazać się do zbytku drażliwym i mściwym.

W czasie tych odwiedzin pani Idalia, która na widok Zygmunta zarumieniła się niezmiernie, manewrowała tak nadzwyczaj zręcznie, ze strategią prawdziwie niewieścią, iż pomimo usuwania się Zygmunta pochwyciła go w ganku, w chwili gdy całe towarzystwo było na drugim jego końcu. Chciała koniecznie zyskać go sobie, a że niewiele miała na to czasu, chwile skąpo policzone, strzeliła doń oczyma razem, których wzrok był bardzo wymowny, i słowy.

— Nie uwierzysz pan — rzekła szybko — jak mnie boli, że nasz dom prawie za nieprzyjacielski musisz pan liczyć. Tak zrządziły okoliczności, na przekór właśnie uczuciu sympatii, jaką ja mam dla pana. Nie jest to czcze słowo, wierz mi pan, nie jest to prosta grzeczność — jest to wyraz uczucia, którego się trochę wstydzę, ale jest ono tak szczere i głębokie, że się na jaw wyjść nawet nie lęka.

Szybko wypowiedziawszy te wyrazy, które tylko długo tajona namiętność podyktować mogła, pani Idalia wyciągnęła rękę drżącą, którą Zygmunt musiał uścisnąć, i uczuł jej uścisk. Spojrzała nań raz jeszcze i uciekła.

Ci, co tę scenę maluczką widzieli z daleka, mogli ją sobie tłumaczyć chęcią przejednania biednej familii; nie było w tym nic dziwnego. Zygmunt, w którym każde słowo, z gorączką wypowiedziane, odbiło się silnie, wzruszonym był nad wszelki wyraz. W jego życiu, ubogim w wypadki, uboższym w uczucia, było to coś niesłychanego, mogącego głowę zawrócić.

Zygmunt nie znał kobiet, a to czarujące arystokratyczne zjawisko mignęło mu jak coś idealnego. Namiętność mówiła do krwi i zmysłów może, lecz w młodzieńcu krew się w poezją przemienia i zmysły tworzą ideały!

Gdy powracając z Żabiego pani Du Royer, która z daleka widziała tylko rozmowę, ale jej nie słyszała, spytała o nią żartobliwie Zygmunta, zarumienił się i zmięszał, odpowiadając tylko, że pani Manczyńska oświadczyła mu współczucie dla jego rodziny i ubolewanie nad tym, iż przykrość jej wyrządzić mogli.

Logika zmysłów przedstawiała panu Zygmuntowi panią Idalią jako kobietę niewinną, nie mającą zapewne wpływu na sprawy domowe. Wina spadała z niej na męża. Chociaż cały świat wiedział i głosił, że ona nim rządziła, pan Zygmunt po tej przemowie przeciwnego był zdania.

Niestety! pani była śliczną, oczy miała wymowne i uśmiechała się nimi tak, że można było oszaleć. Pan Zygmunt pierwszy raz w życiu zamarzył, iż platoniczna miłość tak pięknej pani mogła być rajem poezji!

Wszystkie miłości są zawsze platoniczne w początkach, a gdyby trwałymi i poetycznymi być chciały, powinny by nimi pozostać do końca. Lecz gdzie się Plato kończy, a Eros niepoczciwy zaczyna, nadzwyczaj trudno oznaczyć. Należałoby dwie dusze czyste zamykać w dwóch wieżach kamiennych za żelaznymi kratami, dając im tylko okienko do patrzenia i rozmowy ze sobą.

Tego wieczora, powróciwszy do swojego pokoju, Zygmunt powtórzył sobie razy kilka, co mu pani Idalia mówiła. Słowa jej opatrzył komentarzem uczonym i przez całą noc nie mógł oka zmrużyć.

Nim państwo Du Royer wybrali się ze wsi do Warszawy, zaszła jeszcze jedna okoliczność, zgubna dla pana Zygmunta, która mu głowę do reszty zawróciła. Uczyniwszy ten pierwszy krok szalony, piękna pani nie ograniczyła się na nim.

Jak potrafiła złamać swą Basię i skłonić ją do pewnego rodzaju pośrednictwa między panem Zygmuntem a sobą, nie umiemy wytłumaczyć. Panna Drobisz nienawidziła całej rodziny Zarzeckich, jak wiemy, jednakże jednego dnia zmuszoną była napisać do pana Zygmunta, iż w jego własnym interesie mówić z nim potrzebuje, i naznaczyła mu miejsce we dworku, aby nie potrzebował się fatygować do pałacu, co by mu przykrość może zrobiło. Z listu tyle tylko mógł pan Zygmunt zrozumieć, iż to była więcej sprawa rodziny niż jego własna.

Dosyć zaciekawiony pojechał wieczorem do Żabiego. Panna Drobisz, która czatowała w parku, przystawiła się natychmiast do „obrzydłej chałupy”.

— Przepraszam pana bardzo — rzekła witając go ze śmiałością starej faworyty — przepraszam, że się mieszam nie w swoją rzecz; prawdę powiedziawszy, to mojej anielskiej pani troskliwość o dobro państwa skłoniła mnie do tego kroku.

Rzecz jest taka: panna Aniela, siostra pańska, odjechała, pan z Du Royerami jedzie, ojca pańskiego nie ma, a tej głupiej babie Łukowej powierzona straż dworku. Wszakże tam są i sprzęty, i rzeczy pańskiego ojca. Moja pani, która jest panu bardzo życzliwą (tu się uśmiechnęła znacząco), kazała m: pana przestrzec; jeżeli pan pozwoli, to my każemy oficjaliście na dworek naglądać.

Tak się rozpoczęła rozmowa, której ton wesoły, żartobliwy starała się nadać panna Drobisz; pokierowała nią tak umiejętnie, że po kilkakroć powtórzyła z uśmiechem to — iż pani panu Zygmuntowi bardzo sprzyja.

Spoufaliwszy się trochę z nim, ku czemu ton rozmowy służył jej dobrze, dodała niby niechcący się wypaplawszy:

— Pan bo jesteś szczęśliwy człowiek, słowo daję.

Znam moją panią od młodości, a nie pamiętam, żeby ją kto tak interesował jak pan. Aż śmiech! słowo daję! A w takiej ślicznej pani to niepodobna się nie zakochać, słowo daję, to jest bóstwo! Patrzaj no pan — dodała — mam fotografię, którą mi na pamiątkę darowała. Co to za śliczność!

Koniec końców, choć pan Zygmunt nie śmiał prosić o tę fotografię, wmówiła mu panna Barbara, że jej pożądał, i — wcisnęła mu ją w wielkim sekrecie.

Rozstając się zaś szepnęła:

— Gdybym ją dała komu innemu, gniewałaby się pani strasznie, ale panu, to gotowa się nawet cieszyć! Słowo daję.

Młodemu człowiekowi, choćby najchłodniejszemu i najzacniejszemu, łatwo niestety zawrócić głowę, nawet gdy się o to nie taka piękność stara, bo za wszelki wdzięk starczy okazana sympatia; cóż, gdy czarownica jest czarującą i stawi się w całym blasku, jaki daje zbytek, wytworność, elegancja?

Z konferencji tej z panną Drobisz powrócił Zygmunt tak poruszony, iż sam siebie poznać nie mógł. Snuły mu się po głowie grzeszne marzenia, które go we własnych oczach upadlały. W kroku, jaki zrobiła Basia, choćby był nie chciał, mimowolnie musiał czuć wpływ samej pani. Śmiałość, z jaką go wzywano, świadczyła o… sympatii gorącej, bo Zygmunt namiętnością nie śmiał tego nazywać. Niespokojny, następnych dni starał się nieznacznie dowiedzieć z dala od pana Du Royera o przeszłości pani Idalii, jej zamążpójściu, stosunkach domowych, które znał mało. Pan i pani Du Royer świadczyli o nieposzlakowanej zacności osobistej pani Manczyńskiej, która lubiła być wielbioną, chciała się podobać, ale jej nikt nie mógł żadnej zarzucić płochości.

Tym bardziej więc sentyment ten, jaki okazywała dla pana Zygmunta, mimo jego położenia, pochodzenia, przeszłości — nabierał ceny.

Ostatni raz spotkał jeszcze pan Zygmunt panią Idalię przed kościołem, przy wyjściu z nabożeństwa. Nie wahała się przy pożegnaniu zbliżyć do niego z uśmiechem, podała mu rączkę i szepnęła półgłosem:

— Spodziewam się, że do widzenia w Warszawie. Rachuję na to.

Poczciwy pan Onufry, który miał nieograniczone w żonie zaufanie i w swą piękność wierzył mocno, na te wszystkie przymilenia dla pana Zygmunta najmniejszej nie zwracał uwagi. Zarzecki był dla niego figurą niewiele wyżej stojącą od kamerdynera. Widząc uprzedzającą grzeczność pani Idalii dla niego, kładł ją na rachunek pożądanego przejednania.

Przez myśl mu nawet przejść nie mogło, by piękna Idealia miała fantazje i potrzeby serca, które miłość jego tak nieograniczonym poddaństwem zaspakajała.

Od niejakiego czasu panna Drobisz poglądała na niego z rodzajem szyderskiego politowania, lecz i tego pan Onufry dostrzec nie mógł, przy tym zajęty był tak mocno teraz dobrami białoruskimi i zdawało mu się, iż tak pracował z tego powodu, że na nic innego mu już czasu nie stawało!

Jak tylko państwo Du Royerowie wyruszyli do Warszawy, pani Idalia natychmiast też wybierać się zaczęła i napędzać męża, aby mieszkanie najął i wyjazd przyśpieszył.

Zygmunt nawet w oczach państwa Du Royer ostatnimi czasy zmienił się wielce. Postrzegli, że był zamyślony, smutny i roztargniony, i jakby w niezgodzie z sobą samym.

Dawniej był to wesoły towarzysz dwóch chłopców, z którymi nawet po dziecinnemu swawolić umiał, teraz spoważniał nagle i to, co go bawiło, stało mu się obojętnym.

Podróż do Warszawy odbył nie wspomniawszy prawie o siostrze, zatopiony w myślach, tak że pani Du Royer z macierzyńską poufałością powiedziała mu raz:

— Wiesz pan, że gdybym nie wiedziała, iż nawet nie było się u nas w kim zakochać, posądziłabym pana o jakąś niedorzeczną pasyjkę! Co się z panem stało!

Zygmunt wielce był uderzony trafnym spostrzeżeniem pani, obrócił posądzenie w śmiech i postanowił być ostrożniejszym, sądząc, że się czymś zdradzić musiał. Wstydził się tak rozbudzonej namiętności, upokorzonym był, iż na samą myśl, że ją mógł kto odgadnąć, rad by się był pod ziemię schował.

Drugiego dnia po przybyciu Zygmunt pobiegł do siostry. Wybrał godzinę, w której zastać ją musiał, i ucieszył się tak, zobaczywszy ją, że na chwilę zapomniał o tym, co go dręczyło.

Pierwszym słowem Luci było:

— Ojciec tu jest! Nie pozwolił mi o tym pisać do ciebie — widziałam go, widuję!

— Na Boga, cóż on tu robi? dlaczego uciekł i dał się posądzać o to, że się obawiał?

— Mój drogi, ja nic nie wiem, bo ojciec nic powiedzieć nie chce, ale ci przysięgam, że niewinnym jest, a sprawa tej niewinności, która na jaw wyjść musi, tu go trzyma. Tyle tylko z mowy jego mogłam zrozumieć.

Zygmunt zamilkł. Chciał mieć adres ojca. Lucia innego nie miała nad ranną mszę w bernardyńskim kościele. Oboje nazajutrz poszli go tam spotkać.

Klęczący na modlitwie spostrzegł Zygmunta, lecz gdy się modlił, żadna w świecie moc przerwać nie mogła tej rozmowy z Bogiem. Choć mu się twarz poruszyła i zadrgała, nie przywitał syna — aż po mszy, gdy razem wyszli do kruchty.

— Cośmy się to o ojca naturbowali! — rzekł w rękę go całując Zygmunt.

— Daj już pokój, nie mów — odparł Zarzecki. — Luci to powtarzałem sto razy — musiałem precz iść stamtąd. Sumienie kazało. Wszystko się wkrótce skończy i wyjdzie na jaw. Ojciec wasz pójdzie czysty do grobu, z okiem nie zaprószonym; ubogi jak Hiob, ale wam wstydu nie uczyni! Bądźcie spokojni!

Mówiąc poruszał się stary, bił w piersi, szarpał na sobie odzienie. Było ono też same jeszcze, które wyniósł z Żabiego, ani pomyślał, by w mieście trochę się lepiej ogarnąć.

Gdy szli ulicą, Zygmunt mu uczynił tę uwagę.

— Cóż? chyba się nie wstydzicie ze mną iść, żem odarty? — zapytał. — A mnie to co obchodzi, za kogo mnie ludzie wezmą! Wolę moje łachmany jak ich sajety*, które może od łez ludzkich się świecą. Kto mnie zna, ten mnie poszanuje takim, jakim jestem, a o innych ja nie dbam.

Wśród rozmowy Zygmunt nawiasem wspomniał coś, że Manczyńscy starali się zbliżyć i przejednać.

— Mnie to wszystko jedno — rzekł pan Jakub — miłości ich nie potrzebuję, a złości się nie boję!

Z ust syna dowiedział się też Zarzecki, iż starościc zmarł i dziedzictwo po nim wziął wnuk podkomorzynej.

— Oni to przeszastają! — westchnął smutnie stary. — Nieboszczka miała słuszność: żeby im miliony dać, stopnieją w ich ręku rychło. Będą szukać sposobów, jak by się ich co najprędzej pozbyli. To taki naród.

Oznajmił mu Zygmunt, że w istocie Manczyńscy przyjadą na zimę do Warszawy. Spytał, kiedy, ale syn powiedzieć nie umiał.

Lucia poszła na swe lekcje, a Zygmunt, idąc z ojcem, chciał się dowiedzieć, gdzie mieszka.

— A tobie to na co potrzebne? — odparł Zarzecki — żebyście mnie tak za mieszkanie sekowali* jak za odzienie? Jak mnie zechcecie zobaczyć, w kościele co dzień pewniej niż w mieszkaniu.

Zygmunt chciał koniecznie podzielić się z nim pieniędzmi, stary z oburzeniem niemal ofiarę odtrącił.

— Patrzcie go, jaki mi pan! Schowaj to dla siebie — ofuknął go. — Ja nie potrzebuję. Wam się zdaje, że jak chodzę odarto jak żebrak, to już nie mam nic. Nieprawda! mam!

Dobył skórzanego woreczka i pokazał w nim kilka rubli.

— Mam zarobek — dokończył — starczy mi na wszystko. Ja też tu ani godziny dłużej nie myślę siedzieć, tylko co mi potrzeba, aby skończyć moją sprawę. Wodzą mnie z nią od Annasza do Kajfasza — co robić, trzeba końca doczekać, Bogu to ofiaruję.

— A jakąż ojciec ma sprawę? — zapytał Zygmunt.

— O tym się później dowiecie — odparł Zarzecki — sprawa sumienia, i moja, i wasza. Ano, Bóg łaskaw, wszystko będzie w porządku! Potem umrę spokojnie, gdzie mnie śmierć zaskoczy, bo już nikomu nie będę potrzebnym.

Przybycie państwa Du Royer, jeśli dla kogo, to dla Luci było wypadkiem szczęśliwym. Nie mogła się oprzeć zaproszeniom ich, a że dom mieli otwarty i osób w nim przesuwało się dużo, mogła się tu dać poznać ze swym talentem.

Zaraz w pierwszych dniach kilka lekcyj w majętniejszych domach się nastręczyło. Panna Aniela wchodziła w modę. Ci, co się mało na czym znają, posługują się wielce modami, które za nich smak i znajomość rzeczy mieć muszą. Wygodnie jest w wyborze być popartym powszechnym uznaniem.

Natomiast przyjaźń hrabiego Zamińskiego była dla Luci utrapieniem. Pierwszy raz zobaczywszy z daleka na ulicy, potrafiła spotkania uniknąć; przekonała się jednak wkrótce, że pan Ludwik, nie dając tego poznać po sobie, śledził ją i zabiegał drogę, tak że nie było podobna ujść tego naprzykrzonego ścigania.

Po namyśle panna Aniela zmieniła taktykę i postanowiła odważnie mu stawić czoło, nie był dla niej wcale niebezpiecznym.

Jednego popołudnia na Krakowskim Przedmieściu, śpiesząc ze swoją teczką w ręku, Lucia zobaczyła przed sobą uśmiechniętą twarz wyelegantowanego admiratora. Zmarszczyła trochę brwi, zacięła usta, ale szła śmiało naprzeciw niebezpieczeństwa.

— Przecież choć raz miałem szczęście spotkać się z panią — odezwał się hrabia.

— Wszyscy więc jesteśmy, jak widzę, w Warszawie — rzekła uśmiechając się i idąc z wolna Aniela — nie wiedziałam o panu hrabi.

— A ja wiedziałem o pani i goniłem za nią! — szepnął adorator.

Spojrzenie ostre dosyć i zdziwione dało mu do zrozumienia, że postąpił niezręcznie.

— Niech się pani nie gniewa za to natręctwo — dodał — sądziłem, że mając tu dosyć stosunków i znajomości, mógłbym być użytecznym.

— Dziękuję panu za dobre chęci — zawołała artystka — ale miarkuj pan sam, czyby to było właściwym, ażebyś hrabia mnie rekomendował? Ci, co nie znają mnie, a młodych jak pan ludzi posądzają łatwo, mogliby z tego dla mnie wcale nieprzyjemne wyciągać wnioski.

Zamilkł Zamiński; i ten zwrot mu się nie udał.

— Są położenia — rzekł z westchnieniem — w których z najlepszymi intencjami w świecie ręce się ma związane.

— Ale ja mogą zaręczyć panu hrabiemu, że, dzięki Bogu, radę sobie daję wcale dobrze i przy opiece mojego brata i ojca, którzy tu są oba, czuję się zupełnie zabezpieczoną na wszelki wypadek.

Zamiński szedł dalej, ale widocznie skłopotany.

— Nie może mi być za grzech poczytanym, że panią widzieć i słyszeć bym pragnął — rzekł. — Wszak pani bywa u Du Royerów?

— Czasami, dosyć rzadko — odparła Aniela przyśpieszając kroku.

— Może choć tam będę miał przyjemność.

Skłonił się, Lucia chłodno mu oddała ukłon i zwróciła w inną ulicę. Miała mocne postanowienie przy pierwszej zręczności dać mu ostrą odprawę.

Przeczuł to zapewne hrabia i jakiś czas trzymał się na stronie, kłaniał z daleka, nie zatrzymywał w ulicy.

W jednym z domów, w którym lekcje dawała, znalazła się średniego wieku dama, czarno i skromnie ubrana, bardzo poważna, z twarzą, na której resztki piękności znać było jeszcze.

W czasie muzyki siedziała w drugim pokoju z gospodynią na cichej rozmowie, a gdy Aniela się już oddalać miała, wyszła razem z panią domu. Zwrócono się do Luci. Hrabina (zwano ją zwykle hrabiną jenerałową) z uśmiechem dobrotliwym, w pochlebnych bardzo wyrazach, ściskając rękę Luci, wynosząc jej talent, dawno już znany, zażądała od niej i lekcji dla swej — wychowanicy, i czasem godziny wprawy na cztery ręce dla siebie. Zaproszenie było tak uprzejme, warunki tak dobre, że Aniela najmniejszego powodu nie miała do odmówienia.

Tegoż dnia zaraz pani jenerałowa, mieszkająca niedaleko, zabrała z sobą przyszłą nauczycielkę swej wychowanicy na herbatę, dla lepszego poznania się i umowy.

Była to osoba tak nadzwyczajnie w pożyciu słodka, miła, czuła, grzeczna, nadskakująca, iż obudzała przez to więcej obawy jakiejś niż współczucia. W dobroci tej czuć było coś nienaturalnego. Wychowanica jenerałowej, imieniem Laura (która ją nazywała mamą), uderzająco była do niej samej podobną.

Dom, na dosyć pańskiej stopie, odznaczał się popisem niezwykłym z godłami religijnymi i znakami pobożności, która ile razy jest szczerą, zwykła bywać cichą i skromną. Panna Laura, której kazano pokazać, co umie, grała wcale nieosobliwie, a co gorzej, nie miała do muzyki ani talentu, ani ochoty, ale jenerałowa koniecznie chciała uczynić ją muzykalną. Należało to do planu wychowania. Sama ona, jak się okazało, była bardzo wykształconą muzykalnie i grała wybornie.

W chwilach gdy siadała do fortepianu, zdawała się zmieniać naturę i charakter, zapominać o swym hrabiostwie, pozbywać się sztywności.

Aniela pogodziła się z nią, gdy zagrała i o muzyce mówić zaczęła. Rozumiały się naówczas doskonale.

Wstawszy od fortepianu jenerałowa stawała się tą słodką, wymuszoną, pełną pretensji hrabiną, od której chłodem wiało i fałszem.

Spędziwszy część wieczora u niej Aniela wróciła do swojej izdebki dosyć rada ze znajomości.

Postanowiła jednak prosić brata, ażeby ostrożnie u Du Royerów zasięgnął bliższych wiadomości o jenerałowej. Kilka dni upłynęło i lekcje z panną Laurą już się rozpoczęły, gdy Zygmunt przyszedł jednego dnia do siostry zwiastując jej, że raport przynosi o tej pani, którą poznała.

— Pani jenerałowa — rzekł — co jej bynajmniej nie uwłacza, była guwernantką przy dzieciach późniejszego męża swojego i znakomitą artystką. Stary jenerał zakochał się w niej i ożenił. Oto wszystko… Źli ludzie mówią, że wychowanica jej, Laura, jest może Własną córką — ale już po owdowieniu w lat parę na świat przybyłą. Zresztą, dom surowy bardzo, przyjmujący tylko elitę towarzystwa, stosunki w świecie wielkie, wpływy znaczne; pobożność nader gorąca, a salon odznaczający się nielitościwym rygoryzmem.

Wszystko to dla Anieli dość było obojętnym, jak tylko nic do zarzucenia nie miano pani jenerałowej i towarzystwo jej nie wystawiało na żadną nieprzyjemność i niebezpieczeństwo. Lekcje z panną Laurą szły nieregularnie, ale za to jenerałowa z zapałem grywała na cztery ręce z Lucią, mówiła z nią o muzyce i zaczęła ją zapraszać na herbaty i wieczory muzykalne.

Na jednym z nich wcale niespodzianie zjawił się hrabia Zamiński, chociaż dotąd w domu o nim nigdy wzmianki żadnej nie było. Nie miałoby to wielkiego znaczenia, gdyby Lucia nie postrzegła zaraz, że hrabia Luidor był tu na stopie tak poufałej z panią domu, jakby bliższe jakieś węzły go z nią łączyły.

Z panną Laurą, już dorastającą, obchodził się jak wujaszek: protekcjonalnie, wielce swobodnie, opiekuńczo.

Jenerałowa w ciągu wieczora posługiwała się nim, w domu grał rolę wicegospodarza. Było to tak uderzającym, dziwnym, iż wzbudziło rodzaj niepokoju w artystce, dlaczego się nie pokazywał dotąd, czemu unikano mowy o nim nawet, gdy takie tu stanowisko zajmował? Trudno to sobie wytłumaczyć było.

W ciągu wieczora hrabia się zbliżył do panny Anieli, wyrażając uszczęśliwienie swe, iż ją znajdował w domu kuzynki.

— Nie wiedziałem wcale — anim się mógł spodziewać, abym panią tu zastał. Mówiono mi o bardzo utalentowanej artystce, którą kuzynka jest zachwyconą, alem się nie domyślił, że trafiła tak szczęśliwie.

Po krótkiej rozmowie Zamiński się oddalił i nie starał zbliżać więcej. W kilka dni potem znalazł się w czasie lekcji przedobiedniej i dnia tego hrabina starała się Lucię na obiad u siebie zatrzymać, ale zaproszenie nie zostało przyjętym.

Dziwnym trafem później składało się tak prawie zawsze, że gdy panna Zarzecka na lekcje przychodziła, hrabia albo przybywał, albo już się tam znajdował, i niekiedy wychodzącą nudził, dłuższą zawiązując rozmową.

Hrabiny czasem nie było w domu. Laura sama, a i ta wysuwała się, gdy Zamiński zabawiał piękną pannę, która coraz się surowiej z nim obchodziła.

Chociaż dom ten z wielu innych względów był dla Luci przyjemnym, bo sama pani rozumiała i lubiła muzykę, Zarzecka już się namyślała, czy jej go nie wypada pożegnać, gdy raz po obiedzie jenerałowa zaprosiła ją na kawę do swojego pokoju. Zostały same.

— Od niejakiego czasu, kochana panno Anielo — poczęła gospodyni — widzę marsa* na twym czole, jesteś jakby z nas i ze mnie niekontenta. Ponieważ mi wielce chodzi o przyjaźń twoją, jeżeli istotnie coś jest, co cię zraża do nas, proszę cię, powiedz mi otwarcie.

Aniela się zamyśliła chwilę i podniosła ku niej oczy swe jasne.

— Szczerze mam mówić? — zapytała.

— Dasz mi tym dowód zaufania.

— Więc powiem otwarcie: spotykam się tu zbyt często z hrabią Zamińskim; jest dla mnie bardzo łaskaw i grzeczny, ale to właśnie zmusza mnie, bym go unikała.

Hrabina ruszyła z lekka ramionami.

— Wiesz, że jest moim kuzynem — rzekła — znam go doskonale i od bardzo dawna. Niech to zostanie między nami; był czas, że, mimo kuzynostwa, kochał się trochę we mnie. O! dawno już temu, był naówczas młodym chłopakiem. Starsza od niego, wyjść zań ani chciałam, ani mogłam. Znam więc go, jak widzisz, nie od dziś dnia. Jest to bardzo miły człowiek, którego nie masz się co obawiać, nie jest wcale niebezpiecznym. Podług mojej teorii najniebezpieczniejsi są ludzie, co się kochają, on ma tylko fantazje uparte. Pozbędziesz się go łatwo, nie biorąc na serio, ale proszę, abyś dla niego mojego domu nie porzucała. Ja nie mogę się go pozbyć, familijne stosunki mnie wiążą.

Westchnęła hrabina, zdawała się być szczerą, pół łzy się jej zakręciło w oku.

— O! ci mężczyźni! — szepnęła cicho i więcej mowy o tym nie było.

Przybyło trochę odwagi po tym Luci i postanowiła przy pierwszej zręczności otwarcie się rozmówić z hrabią, wcale go nie oszczędzając.


* * *


Pan Onufry poprzedził żonę do Warszawy; obowiązki kwatermistrza spełniał dosyć niedołężnie, więcej zawsze sobą będąc zajęty niż nimi, wysługując się ludźmi, zapominając mnóstwo rzeczy, lecz na oko krzątał się gorliwie. Pani Idalia chciała mieć apartament w Warszawie odpowiedni stanowisku, jakie zajmowała w społeczeństwie; dom musiał być na tej stopie, która milionowych panów rujnuje. Wiele więc było do czynienia; służba, ekwipaż, umeblowanie musiały stać w gotowości na przyjazd pani.

Tymczasem zacny pan Onufry, który życia miejskiego od dawna nie kosztował, od pierwszego dnia dał się jego urokowi pociągnąć. Odnawiał stare i robił nowe znajomości. Spotkanie z hrabią, który jako dobry sąsiad stręczył się na posługi, było bardzo na rękę. Po trudach domowych i kłopotliwych rachunkach śniadaniali razem i obiadowali.

Zamiński chciał zachować dobre stosunki z domem, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, najmniej dwie zimy miał przebywać w mieście, ściągając śmietankę towarzystwa. Nie rozstawali się oni prawie z panem Onufrym, który żonie co dzień dawał znać o postępie w urządzeniu domu, ale przybycie jej wstrzymywać jeszcze. Piękna Idalia co dzień też napominała go perfumowanymi bilecikami, aby przyspieszał przygotowania, gdyż na wsi nudziła się śmiertelnie. Półkawalerskie życie tak jakoś smakowało Manczyńskiemu, iż, mimo posłuszeństwa żonie należnego, niemal zwlekał powołanie jej do Warszawy.

Tymczasem jednego dnia, po bardzo dobrym obiedzie z Zamińskim i dwoma dawnymi znajomymi, pan Onufry wychodząc z teatru — czy się zaziębił, czy mu co zaszkodziło — uczuł się źle i tegoż wieczora położyć się musiał. Nazajutrz przywołany doktór znalazł coś gastrycznego, coś nie rozwiniętego, co się nie dawało jeszcze dobrze oznaczyć, diagnoza była niepodobieństwem, kazano choremu pozostać w łóżku. Niedyspozycja charakteru groźnego nie miała, chociaż na wieczór objawiła się gorączka. Wzrosła ona w nocy i nad rankiem lekarz mógł już z pewnością powiedzieć, że to, co się zrazu zdawało gastrytą* lub katarem, było tyfoidalną gorączką* dosyć silną.

Hrabia Zamiński miał polecone napisać do pani Idalii, że mąż dostał silnej kataralnej gorączki, która na kilka dni w łóżku go zatrzyma.

Spodziewana kryzys nie rozwinęła się szczęśliwie, doktór oznajmił, że familii dać potrzeba znać o niebezpieczeństwie. Chory wprawdzie mógł przyjść do zdrowia, lecz zarówno i umrzeć.

Zatelegrafowano ostrożnie bardzo do rządcy w Żabiem, który jak się wywiązał z obowiązku — nie wiadomo. Przyszło zapytanie, czy choroba nie była z rodzaju tych, które zaraźliwymi się zowią. Doktór nie mógł ukryć, iż tyfoidalne gorączki charakter ten mają.

Pani Idalia więc telegrafowała dwa razy na dzień dowiadując się o męża, ale Basia ją nie puszczała, perswadując, że mężowi żadną być nie może pomocą, a przy nader wrażliwym temperamencie łatwo się sama na chorobę narazić może, gdy powinna drogie swe życie pielęgnować dla dzieci. Argumentowi temu uległa piękna pani i nie pojechała.

Pan Onufry w końcu, mimo starań lekarzy, konsyliów i niezmiernej troskliwości, jednego wieczora skończył żywot doczesny.

Co się w Żabiem działo, gdy objawiono pani Manczyńskiej zgon męża, opisać się nie daje.

Czuła nad miarę kobieta Basi tylko winną była, że ani na zdrowiu, ani na wdziękach nie poniosła szwanku. Pogrzeb z największą pompą polecono odbyć natychmiast, apartamenta oczyścić, wywietrzyć, jak najsurowszej poddać dezynfekcji i trzymać je w pogotowiu dla pięknej wdowy.

Na wsi, jak wiadomo, porządnej nawet i smakownej żałoby sprawić niepodobna, pani Idalia musiała natychmiast, mimo osłabienia, jechać do Warszawy. Trzeba się też było starać o radę opiekuńczą, gdyż Manczyński, nagle zmarły, żadnych rozporządzeń nie zostawił, a majątek cały należał do małoletnich. Pan Du Royer, hrabia Zamiński i daleki kuzyn pani Idalii, książę August, mieli wejść do niej.

Niespodziany ten zgon zmienił zupełnie położenie pani Manczyńskiej, która powtarzała ciągle, że nigdy za mąż nie wyjdzie i cała się chce poświęcić wychowaniu dzieci.

Gdy Zygmunt ojcu rano do Bernardynów przyniósł wiadomość o nagłej śmierci pana Onufrego, stary stał długo ze złożonymi rękami, nie mogąc wymówić słowa.

— Palec Boży! — rzekł — poszedł na sąd, niech mu miłosierdzie boskie przebaczy winy. Ja mu też daruję wszystko, com wycierpiał. Dowiedz się, kiedy pogrzeb, bo i ja chcę pójść za trumną, i wy za nią iść musicie. Żal żalem, a prawo Boże nade wszystko — nieprzyjaciołom przebaczyć On kazał.

Posłuszna ojcu Lucia i Zygmunt poszli z nim z dala za trumną pana Onufrego.

Oprócz hrabiego Zamińskiego nikt na to pewnie uwagi nie zwrócił i nie ocenił czynu miłosierdzia chrześcijańskiego.

Stary Zarzecki powtarzał ciągle, mrucząc:

— Nie doczekał! nie doczekał!

Upłynęło parę tygodni, pani Idalia znajdowała się już w mieście.

Jednym z pierwszych, którzy mieli szczęście oglądać ją w żałobie, a było jej w niej cudownie pięknie — był wezwany bilecikiem, z czarną ramką szeroką, hrabia Zamiński.

Ocierając łzy, które już wszystkie wypłakała, jak mówiła piękna pani, oświadczyła hrabiemu to, co już wprzód mówiła otaczającym ją, że chce się cała poświęcić dzieciom, że do zgonu opłakiwać będzie biednego, poczciwego swego Onia, którego jej nic w świecie zastąpić nie może.

Hrabia miał jej być pomocą w spełnianiu macierzyńskich obowiązków.

Dołożyła zaraz, że z guwernera Niemca do syna była bardzo niekontenta i że go zmienić musi, a być może, iż rady i pomocy hrabiego w tym potrzebować będzie. Ofiarował się hrabia Ludwik postarać o nauczyciela, na co mu żywo odpowiedziano, że pani miała już coś obmyślanego, o czym później będzie mowa.

Właśnie gdy się to działo i opieka nad wdową i dziećmi już urzędownie naznaczoną być miała, dnia jednego rano bardzo wpadł stary Zarzecki do córki.

Pora była tak wczesna, a fizjognomia starca tak dziwnie zmieniona, promieniejąca, jasna, napiętnowana jakimś wyrazem niezwyczajnym radości, szczęścia, że Lucia na widok wbiegającego, w rozpiętej sukni, z uśmiechem na ustach, czapką na bakier, przelękła się i pobladła, serce jej się ścisnęło, bo nadzwyczajne to wesele przypisywała nałogowi, któremu stary Zarzecki był podległy.

Ten przestrach na twarzy dziecka uderzył pana Jakuba, posunął się ku Luci, biorąc ją za głowę, i zawołał:

— Teraz Panie odpuść sługę swojego! Dożyłem najszczęśliwszego dnia w życiu moim. Cieszcie się i radujcie. Hosannah! Luciu, Bóg łaskaw i wielki, niewinność moja na jaw wychodzi!

To mówiąc kląkł wpośród izdebki, złożył ręce i płacząc radośnie, modlić się zaczął.

Luci serce biło — nie rozumiała nic, a zlękła się o ojca, nie zdawał się jej przytomnym.

— Na Boga Ukrzyżowanego! — zawołał — idź, idź, jedź, śpiesz, niech Zygmunt tu przybywa, potrzebuję, aby mnie do Manczyńskiej zaprowadził.

Dopiero teraz spostrzegła Lucia, gdy ręką sięgnął do kieszeni stary, że miał pełną papierów, które z niej wystawały.

— Ani godziny zwłóczyć nie potrzeba — dodał. — Wszystko skończone! Rad bym mieć świadków, chciałbym na rynek wyjść i ogłosić wszemu światu, że ów oplwany stary Zarzecki czysty jest i na obwinienie palca nie wziął nic cudzego. Owszem, o własnym pocie i trudzie spełnił święcie wolę nieboszczki — ten łajdak, pijaczyna Zarzecki.

Począł się śmiać trwożąc córkę coraz bardziej.

— Ojcze kochany, ja — ja nic nie rozumiem! Co mam robić!

— Jedź, wołaj mi Zygmunta! Musimy iść do Manczyńskiej, oddać jej akta. Skończyłem sprawę, zbyłem się depozytu podkomorzynej, uzyskałem potwierdzenie jej woli — Manczyńscy mają miliony, ale ich nie ukąszą i dochodem zadowolnić się muszą. Ot, co jest! podkomorzyna nieboszczka tego chciała, to mi zwierzyła i doprowadziłem to z pomocą dobrych ludzi do skutku. Trzeba iść, rzucić im w oczy tym aktem, rachunkami, i oczyścić się. Mam na to świadków, że hołota ani szeląga nie uroniła z depozytu! Marłem głodem, chodziłem drwa piłować, a miałem cudze miliony do dyspozycji i nie tknąłem szeląga! Ani szeląga! Bóg świadkiem duszy mojej!

Z dumą powtarzał to stary.

Luci twarz się też dumą zarumieniła, przyklękła do kolan ojca, objęła je i w nogi go całować poczęła.

— Jadę po Zygmunta! — zawołała — ty tu poczekasz na mnie.

Stary przystał w początku, ale się rozmyślił wkrótce.

— Nie — rzekł — od wczoraj nic nie miałem w gębie, zejdę na dół.

Spojrzenie Luci wywołało rumieniec i uśmiech na twarzy starego, uderzył ją po ramieniu.

— Nie bój bo się — zawołał — choćbym kieliszek wódki wypił, nie zawróci mi głowy.

I jak powiedział, zszedł w istocie do szynku na wódkę i skromne śniadanie tragarza, do którego był nawykły. Stary był tak znużony i wysilony, że czekając na dzieci sparty o stół zadrzemał.

Tak go tu zastał nadjeżdżający Zygmunt. Zerwał się przytomny i począł ściskać syna.

— Do Manczyńskiej — zawołał — jedźmy zaraz, a potem na mszę świętą, Panu Bogu podziękować, że mi dał dożyć tej chwili.

Chociaż godzina była jeszcze bardzo ranna na wizytę u pięknej pani, która do dziesiątej nie bywała widzialną, stary, syna z sobą prowadząc, poszedł do jej mieszkania.

Słudzy z Żabiego znali dobrze obu Zarzeckich, przyjście ich było czymś tak dziwnym, iż natychmiast znać dano pannie Barbarze. Wybiegła zaledwie chustką się osłoniwszy, dowiedziawszy się o panu Zygmuncie.

Widok starego, który drżał z niecierpliwości i wziąć go było można łatwo za pijanego, zmięszał pannę Drobisz, powiodła oczyma ciekawymi po obu, okazując zdziwienie, co oni mogli tu robić o tej godzinie.

Zarzecki tak był przejęty tym, z czym przychodził, iż się nie mógł powstrzymać.

— Niech panna oznajmi swej pani — rzekł — że stary łajdak, pijaczyna, hołota Zarzecki przyszedł i przyniósł jej dzieciom w kieszeni miliony pani podkomorzynej!

To mówiąc podniósł papiery do góry, pokazał je i nazad schował prędko.

— Tak — dodał śmiejąc się — jak Bóg Bogiem, święta prawda. Nie ukradł nic, choć głodem marł stary hołysz — bo sumienie miał.

Panna Drobisz zrozumiała tylko jedno, że przypływały miliony, reszta jej była obojętną.

Pobiegła do pani. Zarzeckich obu zaproszono do salonu.

Stał pustką wielki jak stodoła, złocony jak kościół, pachnący jak sklep fryzjera salon ów wielkiej pani, w którym ze swymi butami obłoconymi, w odzieży odartej znalazłszy się pan Jakub okiem powiódł i śmiał się.

— Co to za honor dla mnie, że po tych depcę splendorach, a jutro do ubogiej jamy nazad — i nie westchnę do nich pewnie.

Pomimo że miliony przynosili, oczekiwali dosyć długo na panią, która wiedząc o Zygmuncie nie chciała mu się pokazać, ażby twarz swą uczyniła tak piękną, jak tylko być mogła.

Drzwi się otwarły wreszcie, ubrana w czerni, blada trochę, dziwnie piękna w tych obłokach smutku, którymi się przyodziewała jako wdowa — weszła z wolna pani Manczyńska, a idąca za nią panna Drobisz, zaledwie trochę drzwi przymknąwszy, została w nich u progu.

Zarzecki z miną wcale dumną podstąpił nieco i skłonił się. Dobył papiery z kieszeni.

— Przychodzę do pani jako egzekutor* woli nieboszczki podkomorzynej — odezwał się. — Święta pani ta moja miała we mnie zaufanie, oddała mi i powierzyła do wiernych rąk, do woli i dyspozycji wszystko, co uzbierała długim życiem, i chciała, aby się to wnukom dostało, ale nie na zatracenie marne, tylko na wieczny pożytek.

Uczynili mnie ludzie złodziejem, rozbójnikiem, znęcali się nade mną, musiałem milczeć, dopókim nie zrobił tego, co nieboszczka mieć chciała. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, dziś wszystko spełnione, potwierdzone, zapisane, niewzruszone. Jam czysty! Oto rachunki poświadczone, urzędowe. Nie uroniłem grosza, com zrobił, to moim kosztem, oddaję wszystko, jak wziąłem…

Pani Manczyńska słuchała, a choć chwila dla niej była uroczysta i wielkiego znaczenia, oczy jej zatrzymywały się więcej na synu niż na ojcu. Widać było lekkie drżenie w jej twarzy.

Stary skończył i papiery jej wręczył, ręką się wziął w bok i stanął dumny. Miał do tego prawo.

— Wierz mi pan — odezwała się głosem pieszczonym pani Idalia — ja, ja nigdy go nie posądzałam, ja nie byłam przyczyną.

— Bóg z wami! — odparł stary — przebaczam wszystkim! skończone dziś wszystko — jam czysty!

Stary skinął już na syna, aby odchodzić, gdy zmieszana pani postąpiła kilka kroków.

— Ale to tak się skończyć nie może — odezwała się — pan cierpiałeś, odchodzisz z żalem, ja powinnam starać się mu wynagrodzić jego czyn szlachetny!

— Wynagrodzić! — opryskliwie odezwał się Zarzecki. — Nie ma skarbów, co by mi mogły zapłacić za to, co ja wycierpiałem. Bóg jeden może mi to wynagrodzić. Pani się mylisz, ja nie przyjmę nic, bobym swoją poczciwość miał zapłaconą, a co by ona była warta. Jakem był ubogim, tak zostanę, dzieci też — zapracują sobie na kawałek chleba. Nie potrzebujemy nic i nic nie przyjmę, nic a nic!

Szydersko mu się skrzywiły usta jakimś sarkazmem dziwnym.

— Wie pani co? — odezwał się oglądając po salonie — jedno przyjmę: każ mi pani dać kieliszek wódki!

Żądanie było niemal obrażające, zarumieniła się pani Idalia, obejrzała ku Basi, a panna Drobisz znikła. Trzeba było spełnić życzenie starego.

Lokaj wniósł na tacy butelkę, kieliszek, chleb i sól. Szedł z powagą wielką, sam nie wiedząc, jak przystąpić do Zarzeckiego. Skorzystała z tej chwili Idalia i przysunęła się do Zygmunta.

— Zaklinam pana na wszystko — odezwała się — przyjdź do mnie. Potrzebuję go widzieć, mówić z nim. Proszę i błagam go o to…

Stary Zarzecki, zakąsiwszy chlebem, otarł usta, skłonił się.

— Dziękuję — rzekł. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Skinął na syna.

— Chodźmy!

Stała jeszcze pani Idalia z papierami w ręku i patrzała długo za odchodzącymi, ledwie mogąc przyjść do siebie ze zdumienia, gdy panna Drobisz przypadła do niej wołając, że mecenasa potrzeba zaraz wezwać, aby rozpatrzył papiery.

Nastręczony przez hrabiego Zamińskiego do interesów prawnych mecenas był właśnie tym samym, który Zarzeckiemu pomagał do spełnienia jego legatu. Gdy w godzinę potem przybył na żądanie pani hrabiny, a ta mu papiery podała, w których sama się nie umiała rozpatrzeć, oświadczył jej wesoły, okrągluchny i wielce wyświeżony syn Temidy*, że papiery te właśnie wczoraj wyszły z jego własnej kancelarii i rozpatrywać ich nie potrzebował, bo je znał lepiej niż ktokolwiek bądź w świecie.

— Pracowaliśmy nad tym z tym poczciwym Zarzeckim — rzekł — lat niemało, a miałbym dla tego osobliwego człowieka prawdziwą admirację, gdyby czasem od niego, z przeproszeniem, do zbytku gorzałki czuć nie było. Ale cóż! i to mu się wybaczyć musi, bo często ją pił dlatego, że nie miał co jeść. Wie pani, żem przed nim nieraz stał zdumiony, pojąć go nie mogąc. Uszczerbku by państwu nie uczynił, kilkadziesiąt złotych biorąc na utrzymanie swe, gdy mu często na wszystkim zbywało. Wolał iść drzewo piłować niż tknąć grosz jeden z tego, co mu było powierzonym, a z czego nikt by go nawet nie mógł rachunku słuchać.

— Ale, panie mecenasie — zawołała Manczyńska — przecież my musimy mu w jakikolwiek sposób wynagrodzić to, co ucierpiał, i starość spokojną zapewnić. Dzieci moje są mu to winne, ja bym nie zniosła myśli, że człowiek, któremu zawdzięczamy tyle, w niedostatku i biedzie dogorywa.

Mecenas potrząsnął głową.

— O ile ja go znam, jest niepodobieństwem, ażeby przyjął cokolwiek. Duma jego poczciwa oburza się na myśl jakiejkolwiek zapłaty za spełnienie obowiązku. Znam go nadto dobrze, ażebym mógł nawet próbować.

Odzyskanie spadku po podkomorzynie, prawie cudowne, nie było już tajemnicą dla nikogo. Mówił o nim mecenas jako o fakcie nadzwyczajnym w rocznikach swej działalności, tegoż dnia dowiedzieli się Du Royerowie, choć Zygmunt nie chciał się pierwszy chwalić ojcem swoim, z którego był dumny.

Koło wszystkich znajomych obiegła wieść ta, zwiększając znacznie konsyderacją dla rodziny, bo nic, niestety, tak nie podnosi na świecie, jak ten grosz, na pozór lekceważony. Na nim się świat obraca, z nim toczy się życie, jest to rękojmia przyszłości, jakiej drudzy nie mają, której wszyscy zazdroszczą.

Wypadek ten, oprócz innych skutków, które wyliczać za długo by było, przymnożył wielką liczbę przyjaciół pani Idalii, ozłocił jej grubą żałobę, rozproszył smutek. Parę razy westchnęła nad tym, że poczciwy jej, dobry, nieodżałowany Onio pociechy tej nie dożył, lecz takie były przeznaczeń wyroki.

Pan Zygmunt długo się wahał i walczył z sobą, czy miał być posłusznym rozkazowi pani Idalii i udać się do niej, lub — unikać. Wywierała na nim wrażenie, którego się obawiał, czuł, że mogła go opanować i że namiętność, jaką w nim budziła, odbierała mu władzę nad sobą. Być jednak nieposłusznym, niegrzecznym — było zarazem okazać się bojaźliwym.

Logika wszystkich namiętności kończy się na doprowadzeniu zawsze jakimikolwiek drogami do celu, ku któremu one ciągną. Pan Zygmunt, postanowiwszy być zimnym, obojętnym, niewzruszonym, powiedział sobie, iż bądź co bądź pójść, rozmówić się było koniecznością. Bliższe poznanie mogło też rozwiać wiele złudzeń.

I jednego poobiedzia pan Zygmunt znalazł się w przedpokoju pani Idalii, a kamerdyner doniósł o tym pannie Drobisz, która natychmiast pobiegła do pani.

Wprowadzono gościa do salonu naprzód, potem panna Barbara, szepcąc mu coś ciągle przez drogę, powoli powiodła go do gabinetu pani, która, cokolwiek się czując niezdrową, gdzie indziej przyjąć go nie mogła.

Godzina czwarta biła na regulatorze w przedpokojach, gdy pan Zygmunt wchodził z panną Drobisz do gabinetu. Rachował na to, że nie zatrzyma się tu dłużej nad małe pół godziny. Tymczasem na cichej bardzo rozmowie, z której nawet podsłuchująca jej panna Drobisz nie mogła nic pochwycić, upłynęło całe dwie godziny — nim Zygmunt, mocno zarumieniony, pomięszany jakiś, niepewnym krokiem idąc, przesunął się, do drzwi przedpokoju trafić nie mogąc.

Panna Drobisz, która w Warszawie znalazła starego przyjaciela i powiernika, opowiadała mu później, śmiejąc się, że słyszała westchnienia swej pani, posuwanie krzeseł, kilka wykrzykników, i ze wszystkiego wnosiła, że pan Zygmunt przy chłopcu Niemca zastąpi.

— Jak mamę kocham! — żartobliwie mówiła stara panna — po naszej pani się tego nigdy nie spodziewałam, bo się formalnie tym chłopcem zadurzyła, oszalała! Całe życie była sobie pieszczoszką i lubiła bałamucić, a sama się nie dawała nikomu, aż w końcu! ale — sza!

Dodawała, że po wyjściu pana Zygmunta, z miną bardzo serio, otworzyła drzwi do gabinetu i rzuciła okiem na swoją panią; znalazła ją w fotelu, z oczyma w niebo wzniesionymi, zadumaną, z uśmiechem na ustach.

Naturalnie panna Drobisz o nic pytać nie śmiała, ale z usposobienia pani Idalii wnosiła, że musiała być rada z posiedzenia. Była wieczora tego czułą dla wszystkich: dla dzieci, dla sług, dla Basi swej szczególniej, której podarek znaczny zrobiła, o Zarzeckim mowy nie było, ale około zwierciadła zachód wielki nazajutrz, rozpatrywanie się w twarzyczce, obawy, tak że panna Drobisz musiała jej poprzysiąc, że wyglądała cudownie, że odmłodniała, że piękniejszej pani nie było chyba w całej Warszawie, może na całym świecie nawet…

Zygmunt wyszedłszy na ulicę błądził długo, nie chcąc powrócić do domu. Skierował się ku mieszkaniu siostry i zawrócił ze wschodów, dwa razy był pod drzwiami własnego mieszkania i poszedł dalej. Nareszcie późno dość zjawił się w cichym salonie Du Royerów blady, pomięszany, tak że sama pani o chorobę go posądziła.

Całą noc słyszano go chodzącego po izdebce i wzdychającego ciężko.

Dzień następny nie przyniósł mu ulgi. Spotkał się z siostrą, która, popatrzywszy nań bystrymi swymi, przenikającymi oczyma, powiedziała otwarcie:

— Wiesz, że ty mi się nie podobasz! Wyglądasz jak człowiek, który z sobą samym nie jest w zgodzie, ty się czymś męczysz. Mów! nie taj, może ci to ulgę przyniesie?

— Nic mi nie jest! — odparł Zygmunt — masz imaginację. Głowa mnie trochę boli.

— Zygmusiu, byle nie serce! — odparła siostra.

O ojcu od dni kilku nic nie wiedzieli, taił się zawsze jeszcze ze swoim mieszkaniem, mówił o wybraniu się na wieś do dworku i wyjście zwlekał. Lucia goniła za nim co dzień do Bernardynów, co spostrzegłszy stary powiedział jej śmiejąc się, że juściż im nie uciecze. Zygmunt także od kilku dni go nie widział. Stary od owego pamiętnego poranka ciągle jeszcze był w usposobieniu wesołym i dumnym. Żartował z dziećmi, śmiał się do nich, a wśród rozmowy jedno tylko powtarzał ciągle:

— Ani ja, ani wy żadnych łask od nich — nic, nic! Wszystko skończone, nic nie potrzebujemy! Dworek mnie na moją starość „siem tem” wyżywi! A jeszcze może i młyn pobuduję, to dopiero zobaczycie — co on wam przyniesie! Mnie bo już nic nie potrzeba. Trzy łokcie ziemi i kwita. Ja moje skończyłem — patrzajcie wy, żebyście ojcu wstydu nie zrobili!

Tajemnicą, którą przed dziećmi ukrywał stary Zarzecki, było podobno to, że nie miał o czym do dworku powrócić, a jak nie chciał przyjąć pomocy od Manczyńskiej, tak też od syna i córki brać jej nie myślał. Pracował więc teraz na to, ażeby coś uciułać na podróż do swojego dworku.

„Byle mi tam mojego młyna nie rozkradli! — mówił w duchu — bo te kółka i tryby wyglądają na drzazgi, a dla mnie to rzecz droga”.

Historia spadku przez hrabiego Zamińskiego dostała się i do domu pani jenerałowej, której on ją po swojemu opowiedział, śmiejąc się i szydząc z głupiej takiej bezinteresowności człowieka nie mającego grosza przy duszy, a nie chcącego korzystać z tego, że milionami dysponował.

Za pierwszym przybyciem na lekcje Luci jenerałowa powinszowała jej szlachetnego czynu ojca, a po muzyce zabrała ją do swego pokoju.

— Ale, moja panno Anielo — odezwała się — możeż to być, aby ten szanowny ojciec wasz tak zapomniał o obowiązkach dla dzieci i tam, gdzie mógł sumiennie wynagrodzenia wymagać, przez zbytnią, przesadzoną delikatność wyrzekł się wszystkiego? Lucia się uśmiechnęła.

— Ja zupełnie z ojcem trzymam — rzekła — dopełnił obowiązku, nie mógł i nie powinien był nic żądać za to.

— Ależ całe życie spędził na usługach tej podkomorzyny! Namęczył się tyle.

— A, pani — przerwała Lucia — gorsze nad wszystko było to, że w oczach własnej żony i dzieci był chwilami niezrozumiałym, stawał się podejrzanym, a i to nawet zniósł nie skarżąc się i milczał.

— Jest to prześliczne, moja panno Anielo — dokończyła gospodyni — ale dziś już takich ludzi nie ma i z waszego starego ojca się śmieją!

— Ale go poszanować muszą! — dodała Lucia — więc o śmiech już mniejsza.

Na dzieci Zarzeckiego spłynęła część konsyderacji, jaką on sobie pozyskał, Zygmunt i panna Aniela zyskali na tym. Nie zmieniło to ich położenia wcale, lecz Zygmunt od dnia posłuchania u pani Manczyńskiej chodził zmieniony, smutny i blady. Uważali to Du Royerowie tłumacząc sobie różnie, więcej jeszcze niepokoiła się tym siostra. Patrzała, odgadywała, lecz przyczyny smutku brata dojść nie mogła.

Zagadnęła go po dniach kilku znowu:

— Zygmunt, mów mi, co ci jest? Niepokoisz mnie. Wiesz, że to się tak wydaje, jak gdybyś swoim złym humorem postępowanie ojca naganiał. Ludzie gotowi to sobie tak tłumaczyć!

Zygmunt oburzył się na to przypuszczenie i prawie pogniewał się na siostrę, lecz chmura mu nie zeszła z czoła, owszem, zdawała się powiększać jeszcze.

Siostra, która z dawniejszego pobytu w Warszawie doskonale znała miasto, postanowiła wreszcie, pomimo wstrętu, jaki czuła ku podobnemu szpiegowaniu, przypilnować nieco brata, dośledzić, czy nie miał jakich w mieście stosunków, z którymi się taił.

Przez parę dni wyrzekła się swoich lekcji pod jakimś pozorem i krok w krok chodziła za Zygmuntem. W porze popołudniowej zobaczyła go wchodzącego do kamienicy, w której mieszkała Manczyńska, i na zegarku licząc przekonała się, że siedział tam z półtorej godziny.

Następnych dni, gdy się to powtarzało zawsze „dans l’avant soirée*”, gdy nikogo pani nie przyjmowała, Lucia nie wiedziała, jak to sobie tłumaczyć. Zygmunt przed nią nigdy o stosunkach tych ani wspomniał.

Postanowiła ze zwykłą swą odwagą wprost go o to zapytać.

Przy pierwszym spotkaniu pociągnęła go do swego mieszkania:

— Chodź — rzekła — mamy z sobą do pomówienia.

Zygmunt popatrzał na zegarek, chciał się wymawiać, wahał, gdyż Aniela z trochę złośliwą intencją wybrała właśnie godzinę, o której zwykł był chodzić do pani Idalii — poszedł wreszcie.

— Słuchaj, Zygmuś — rzekła stając przed nim, posadziwszy go na sofie — tyś nieswój i coś taisz przede mną. Zły to znak. Jeszcze cię raz pytam — co ci jest?

— Ale cóż mi ma być — z pustym śmiechem odparł Zygmunt.

— Ja ci powiem — odezwała się Lucia — zdaje mi się, że to zgadnę. Serce siostry ma jasnowidzenia, jak macierzyńskie. Ty się w kimś kochasz. Dwa razy widziałam cię wchodzącego do kamienicy, w której mieszka Manczyńska, bawiłeś tam długo — siałam i czekałam na wyjście twoje!

Porwał się Zygmunt z sofy, zagniewany.

— Cóż to, szpiegujesz mnie? — zapytał z gniewem — nie jestemże panem swojej woli?

— Szpieguję cię, bo kocham — rzekła spokojnie siostra. — Nie gniewaj się — wytłumacz.

— Z czego się mam tłumaczyć! — odezwał się porywczo brat. — Z czego! Manczyńska chce mnie mieć do syna! Tym sposobem rada by ojcu zawdzięczyć, co mu winna. Jest kobieta biedna.

— Tak — przerwała Lucia — i przypominam sobie, żeś mi mówił, iż ją piękną znajdujesz!

Zygmunt się zaczerwienił mocno.

— Pleciesz nie do rzeczy! — krzyknął. — Ja tego nie lubię.

Z zimną krwią wytrzymała wybuch gniewu Aniela.

— Kochany mój — dodała — zły to znak, że cię tak oburza, co ja myślę. Ja się tych stosunków wprost boję i tej kobiety dla ciebie, tyś młody, ona zalotna; mogłeś się jej podobać, piękną rolę grać będziesz w domu. Mówię ci otwarcie: Zygmusiu! dla syna Zarzeckiego to nie jest miejsce.

Zmilczał pan Zygmunt, patrzał w okno, po chwili dodał gniewnie:

— Pleciesz, jesteś kobietą, nie rozumiesz nic, a chcesz sądzić.

— Zygmusiu, kocham cię i przestrzegam. Instynktowo lękam się tej kobiety. Z dala ją widziałam; to uosobione samolubstwo. Poświęci swej fantazji ciebie, nas, i odbierze ci życie, zatruje. Nic nie wiem, lecz jeśli jest choć cień poufnego stosunku z nią — strzeż się, uciekaj. Bogata pani nauczyciela do syna znajdzie łatwo, nie masz obowiązku poświęcać się dla niej. To nie miejsce dla ciebie.

— Żadnego w świecie, jak ty nazywasz, stosunku — nie ma! — odparł ciągle burząc się Zygmunt. — Śni ci się nie wiedzieć co. Dlaczego nie mam być nauczycielem tam, gdzie mi się podoba?

— Wszędzie, gdzie ci zda, mój Zygmusiu, tylko nie u Manczyńskiej — mówiła Lucia. — W oczach ludzi będzie to wyglądało zawsze za wynagrodzenie za cnotę ojca… Ojciec by tego nie ścierpiał.

— Więc proszę o tym ojcu nie wspominać — wtrącił porywczo Zygmunt — bardzo proszę. Nic nie ma i nic nie będzie. Jestem u Du Royerów do roku, potem — nie wiem, co z sobą zrobię, ale to pewna, że wstydzić się za mnie nie będziecie potrzebowali.

Mówiąc to wstał i chciał odchodzić, gdy siostra mu się na szyję rzuciła.

— Nie gniewajże się! Zygmusiu, bracie drogi, ciebie jednego mam, strzegę jak skarbu. Boję się o ciebie, powtarzam, bo kocham. Nie płać mi za miłość urazą.

— Jesteś podejrzliwa i traktujesz mnie — jak dziecko — począł, nieco uspakajając się, Zygmunt. — To mi się nie podoba, ten rodzaj kurateli oburza mnie. Względem biednej Manczyńskiej masz niesłuszne uprzedzenia. Jest to kobieta nieszczęśliwa, bez przyjaciół, otoczona pochlebcami — całe życie męczyła się, bo męża nie kochała i on jej godzien nie był.

— A ty to wszystko już wiesz? — zapytała Lucia. Zygmunt zaczerwienił się i zaperzył na nowo.

— Więc czyni ci już takie wyznania? — spytała.

— Któż ci mówił, że ja to wiem od niej? — przerwał Zygmunt. — Dosyć już tego, daj mi pokój.

Pożegnał siostrę zimno bardzo i trzasnąwszy drzwiami wyszedł.


* * *


Hrabia Zamiński, zimę spędzający w Warszawie, miał apartamencik na drugim piętrze na Długiej ulicy, dosyć pokaźny, choć niedrogi. Jak na wsi, tak i tu dbał o to, aby urządzenie się jego wyglądało pańsko, a nie kosztowało wiele, przyjmował rzadko, i to tylko w rannych godzinach, a niekiedy zapraszał na herbatę młodzież, która się w karty zabawiać lubiła. Na wsi nie brał on ich prawie do rąk, w mieście nie wypuszczał ich prawie z ręki. Grał grubo i nadzwyczaj szczęśliwie, ale mu w grze nic nigdy zarzucić nie było można, chyba niezmiernie zimną krew, która go nigdy nie opuszczała.

Nią pobijał swych przeciwników. Wygrywał czy przegrywał, co mu się nadzwyczaj rzadko trafiało, nie zapalał się nigdy, a im inni silniej się roznamiętniali, tym on stawał się chłodniejszym.

Nie można go było nazwać graczem z profesji, a w istocie niewiele brakło do tego. Owe wdowy i rozwódki, u których był w łaskach, zabawiał wieczorami, zaszczepiając im pasyjkę do kart, na której nieźle wychodził.

Może nie bez pewnego związku z tą zabawą ulubioną było dane mu przezwisko Luidora.

— Luidor ma szalone szczęście! — mówiła młodzież czasem, gdy się późno w noc rachunki kończyły.

— Tak — szeptali inni — dlatego też do pań jakoś mu ono nie sprzyja, postarzał niemal i ożenić się nie mógł.

— Stare kwoczki go lubią! — szeptali inni.

W ogóle hrabia używał bardzo dobrej reputacji.

Jednego ranka, właśnie gdy nakładał starannie rękawiczki i miał się puścić na miasto, po znajomych, w bocznym pokoju posłyszał kroki i przez drzwi postrzegł wchodzącego jegomości, na którego widok rzucił się chyżo i wybiegł.

— Stryjcio tu! — zawołał zdumiony.

Nazwany stryjem przychodzień, ubrany na wpół po podróżnemu, niewykwintnie, był podtatusiałym, łysym, okrągłym szlachcicem galicyjskiego typu, twarzy jakby pomiętej i podeptanej, niepięknej wcale: siedział w pośrodku jej nos jak kartofel, i to czerwony, usta rozchodziły się szeroko, czoło było niskie, brwi nastrzępione, uszy ogromne, policzki jakby marmurowe, w żyły czerwone i fioletowawe.

Uściskali się.

Ochrypłym głosem, siadając na krześle, odezwał się stryjcio:

— Cóż się z tobą dzieje? gadaj? Zamiński westchnął.

— Po dawnemu, nie zmieniło się nic.

— Tam do licha, nie żenisz się?

— Nie trafia się.

— A interesa?

Hrabia usta ściągnął i minę kwaśną zrobił.

— Wloką się — odparł.

— Raz przecie trzeba, żebyś sobie poradził — mruknął stryjcio. — Ja umyślnie się zwlokłem, czy się co nie dowiem. Siadaj i mów mi. Kocham cię jak własne dziecko — rad bym widzieć z takim kłopotem przez ojca ufundowane w familii hrabstwo rozkwitającym.

Uśmiechnął się Zamiński.

— Trudno mu zakwitnąć — rzekł — robię, co mogę, i… nie zrobiłem prawie nic.

— Spłaciłeś co długów? — pytał stryj.

— Trochę — odparł krótko gospodarz.

— Aleć na Boga, żebyś ty, ty — począł stryj — ty! z twoją głową, tytułem, postawą, taktem, ożenić się nie mógł. To nie do pojęcia.

Zamiński westchnął.

— Prawdę rzekłszy — odezwał się — sam temu trochę winien jestem, mój stosunek z jenerałową zabrał mi zbyt wiele czasu. Żenić się z nią nie mogłem, a byłem związany.

— Podobne stosunki zawsze bokiem wyłażą — odparł stryj.

— Mój stryjciu — wtrącił Luidor — nikt by na moim miejscu nie uniknął bąka. Zdawało się, że jenerałowa po mężu odziedziczy, naówczas byłaby to partia piękna, tymczasem stary dał jej — co? dożywocie! I to jeszcze z warunkiem: do pójścia za mąż.

I cicho dodał:

— Lorka nie będzie miała nic, jeśli się dla niej coś nie zbierze.

— To nie twoja rzecz — syknął szlachcic — co ci tam do tej Lorki.

— Stryj właśnie znalazłeś mnie — przerwał odwracając rozmowę hrabia — w punkcie, gdy najmocniej rozmyślałem o nowym projekcie. Nic mi się tu nie trafia prócz jednej wdówki.

— Sytuacja? — zapytał breviter* stryj.

— Dzieci dwoje małoletnich, dożywocie na znacznym majątku, dziedzicznego nic, ale dochody, z których można by znakomicie korzystać. Kobieta śliczna, dobrego tonu i — dobrze dla mnie usposobiona.

Nazwisko szepnął na ucho stryjowi. Praktyczny szlachcic zapytał o wiek dzieci, głową pokiwał.

— Skomplikowany interes! — rzekł. — A nie kochasz się?

— Ja — rozśmiał się Luidor — ja, ale cóż znowu! Przeszedł się od kanapy do zwierciadła i zwrócił do stryja.

— Dla stryjcia tajemnic nie ma. Zadurzyłem się szpetnie, ale w kim innym. Golutenieczkiej i artystce — dodał Luidor.

— No, artystce — rzekł stryj cynicznie — nie ma niebezpieczeństwa, chyba dla kieszeni — fantazja bez konsekwencji.

— Przepraszam, bo dziewczyna z takim charakterem, dumą, tak nieubłagana, tak…

Stryj ramionami poruszył.

— W twoim wieku — odezwał się — nie do darowania podobna fantazja, zostaw to młodym.

— Walczę też, staram się więzy potargać, a — trudno — mówił Luidor. — Dziewczyna obchodzi się ze mną jak z Murzynem, a odstręczyć nie mogła — zawróciła mi głowę w niepojęty sposób.

— Niechże Bóg uchowa! — wybuchnął stryj — gdybyś się ożenił, toś przepadł!

— Wiem o tym — począł Luidor — majątek potrzebuje reparacyj — ja lubię żyć, stryjcio mi niewiele zostawi.

— Bo nie mam! — westchnął stary. — Wioszczyna nędzna, podatki ogromne, u nas w Galilei nawet papierowego grosza — bo innego nie znamy — chyba u Żydów szukać. Tyś się powinien ożenić bogato, a artystkom dać pokój.

Tak rozpoczęła się owa narada familijna; przebrano potem listę rozmaitych kandydatek do stanu małżeńskiego, nie wyjmując tych, które wprzód musiały być ochrzczone, nim zaślubione być mogły. Stryj pytał tylko o cyfry, reszta go obchodziła mało. Projekt ożenienia się z wdową nie podobał mu się wcale. Zamiński dla stryjcia wyrzekł się wycieczki na miasto, przesiedział z nim zamknięty dzień niemal cały, dał słowo, że artystki będzie unikał i do rozumnego ożenienia dążył.

Pomimo to jednak nazajutrz wyrachował się z wizytą u jenerałowej tak, aby u niej zastać i zobaczyć Lucię. Zatrzymał ją na rozmowę i wyszedł więcej rozmarzony niż kiedykolwiek. Stryjowskie rady zapomniane zostały.

Młodzież w kilka dni potem rozpowiadała, że giez jakiś pokąsał Zamińskiego, który w ciągu tygodnia oświadczył się córce kupca, siostrzenicy bogatego urzędnika mającej po nim odziedziczyć i wdowie majętnej po właścicielu fabryki. We wszystkich tych trzech miejscach bardzo grzecznie odprawiono go z niczym. Nie miał szczęścia.

Z rozpaczy zapewne, a na mocy dawnych nadskakiwań pięknej Idalii, Luidor wybrał się pod wieczór do pani Manczyńskiej. Godzinę tę przed recepcją* u niej umyślnie obrachował, aby nie zastać nikogo.

Trzy odkosze naraz zmuszały go sięgnąć po rękę dożywotniczki. Stryj był już wyjechał.

Gdy hrabia Zamiński nadszedł, dopiero światła w salonie zapalono. Panna Barbara w przedpokoju na czatach stojąca zobaczywszy go pierzchnęła żywo i razem z lampami wprowadzono gościa do pustki.

Dosyć długo oczekiwać musiał na wyjście pięknej wdowy, przypisując to staraniom około tualety wieczornej i lękając się, aby kto z gości nie nadszedł, a szyków mu nie pomięszał. Wysunęła się na ostatek w czerni, zarumieniona mocno, pomięszana nieco, lecz wielce uprzejmie witając go, pani Idalia.

Uskarżała się na silny ból głowy, który miał przejść po wzięciu Eau de Mélisse des Carmes*. Było to ulubione lekarstwo pani Manczyńskiej. Siadła na kanapie, Zamiński tuż koło niej zajął miejsce.

— Leciałem tu — odezwał się — spragnionym będąc widzenia pani! Dwa dni ostatnie wydały mi się wiekiem.

— Jaki pan jesteś dobry! — szepnęła melancholicznie Idalia.

— Czyż pani mogłaś powątpiewać o moim uwielbieniu dla siebie? — trochę porywczo zagaił hrabia. — Początki jego sięgają tych czasów, gdym nie śmiał go okazywać i musiał milczeć.

Hrabina ściągnęła usteczka drobne półuśmiechem, ale czoło jej się zmarszczyło.

— Hrabia jesteś bałamut! — rzekła półgłosem.

— Niestety! rad bym nim być, a nie mogę, w życiu moim miałem jedną tylko pasję — i tą byłaś pani!

Leciuchny okrzyk wyrwał się z ust Manczyńskiej, zmrużonymi oczkami wpatrzyła pilno w hrabiego.

— Żartujesz, hrabio.

— Pani to możesz uważać za żarty. Z uczucia się nie robi igraszki.

— Ale, mój hrabio!

Zamiński pochwycił rączkę białą i gorąco ją do ust przycisnął.

— Pociesz mnie pani choć jednym dobrym słóweczkiem nadziei! — zawołał.

Nic nie mogło być przyjemniejszym dla pani Idalii nad taki tryumf, chociażby do niczego nie prowadził; pochlebiał jej, cieszył ją — uczuła jednak coś w oświadczeniu nagłym tak impetycznego, nie przygotowanego, iż więcej była zdumioną nim niż uradowaną.

„Co mu się stało?” — mówiła w duchu, patrząc nań zmrużonymi oczkami.

Hrabia czekał trzymając rękę, nie wyrywającą się wcale, piękna pani siedziała milcząca.

Cher comte! — odezwała się cedząc pieszczono wyrazy — nieskończenie mu jestem wdzięczną za jego uczucie dla mnie, ale nie zapominaj, że jestem wdową i że pamięci mojego drogiego Onia chcę wierną pozostać. Jest to moje niezłomne postanowienie — poświęcić się wychowaniu dzieci. Serce mam złamane, nie mogłabym ci dać nawzajem, czego miłość wymagać ma prawo!

Westchnienie się z jej piersi wyrwało.

— Pani — zawołał hrabia — właśnie ja bym ci pomocą był w wychowaniu, sługą twym i doradcą.

Przyjaźń twa nawet i życzliwość uszczęśliwiłaby mnie, a może z czasem potrafiłbym sobie serce pozyskać.

Idalia zarumieniła się mocno.

— Nie, nie! to być nie może! — odparła — małżeństwo bez miłości byłoby świętokradztwem — nie, drogi hrabio, zachowaj mi swą przyjaźń, pewnym być możesz mojej i — nie żądaj więcej od biednej wdowy, którą łzy uczyniły mumią bez życia.

Spojrzała pocieszając go wejrzeniem pełnym sympatii, ścisnęła mu rękę i ruchem mimowolnym cofnęła się w głąb kanapy.

Milczenie, które nastąpiło, przykre było dla obojga. Zamiński siedział z głową spuszczoną, jak najnieszczęśliwszy z ludzi, a był w istocie najmocniej rozgniewanym tylko i oburzonym.

Manczyńska czuła dlań litość, na którą nie zasługiwał, bo wierzyła w to, że istotnie w niej był zakochany. Nim się miała czas namyśleć nad zwróceniem rozmowy, nadeszli Du Royerowie. Ponieważ zapraszała ich zawsze z synami, Zygmunt stawił się także, choć przed godziną wymknął się ze zwykłej konferencji nad wychowaniem, prawie codziennie się w gabinecie pod strażą panny Drobisz odbywającej.

Ujrzawszy go pani Manczyńska prawie zapomniała przywitać Du Royerów, tak chciwie łapała oczyma tę ofiarę. Zygmunt szedł jak winowajca, kryjąc się za młodzież, bo mu się zdawało, że z twarzy jego wszyscy tajemnicę wyczytają. Nikt się jej nie domyślał oprócz hrabiego, który dawniej już na trop wpadał. Spojrzenie pani Idalii, pomięszanie Zygmunta, wreszcie jakiś instynkt mówił mu: „Ten ci stanął na drodze!”

Sam jednak temu głosowi wewnętrznemu nie wierzył. Przybycie gości z czułego usposobienia wprawiło go w złośliwe i szyderskie. Chciał wesołego udawać.

Czwarta z rzędu rekuza — goryczą go napełniała.

Cofnął się nieco w głąb salonu, począł dowcipkować głośno, z pół godziny słychać go było więcej niż wszystkich nadchodzących gości, potem zniknął. W pokojach było mu duszno, w tej odzieży wesołka, którą przywdziewał, ciasno — potrzebował być sam z sobą albo wśród wrzawy, która by upoiła.

Po krótkim namyśle grać poszedł. Rano, przed lekcją panny Laury, był już u jenerałowej, która go do swojego pokoju prosić kazała. W progu spojrzawszy na niego, a znając od lat wielu — postrzegła zmianę w twarzy.

— Chory jesteś? — spytała.

— Jestem wściekły — odparł rzucając kapelusz na kanapę. — W ciągu tygodnia cztery rekuzy. O jednej z nich ludzie mogą nie wiedzieć, ale dosyć trzeba na to, ażeby zostać śmiesznym.

— Któż się tak porywczo chwyta! — powoli przemówiła jenerałowa.

— Kto! ten, co się spóźnił! — rozśmiał się Luidor — a winna temu…

— No, ja! — odezwała się chłodno gospodyni — bo zawsze na kogoś winę zrzucać trzeba.

— Naprawże to, żeniąc mnie, z kim chcesz, jak chcesz! muszę się choć bez sensu ożenić!

— Jeśli ci to tak konieczne, mogę stręczyć Bronisię, moją garderobianę — z przekąsem poczęła jenerałowa. — Że ładna, to uznajesz sam, boś ją kilka razy na schodach całował, o czym wiem; bardzo do rzeczy, nie miała więcej kochanków nad dwóch, a w sukni atłasowej…

— Zlitujże się! bez żartów! ja się i tak wściekam — krzyknął Luidor.

— Zatem bez żartów, jesteś wielbicielem pięknej artystki, panny Anieli Zarzeckiej. Cóż? może ta?

— Gdyby miała choć — choć jakich nędznych parękroć — wtrącił hrabia — anibym się wahał.

— No, dalej, je suis au bout de mon latin* — uśmiechnęła się jenerałowa. — Szukaj sobie sam.

Padł na kanapkę Luidor i niegrzecznie się na niej rozparł, ręką rozgarniając włosy.

— Dla ocalenia reputacji, dla zamknięcia ust plotkarzom, wiesz — począł cicho — niewiele brak, bym się artystce oświadczył.

— Ja bym ci tego nie życzyła! — wtrąciła gospodyni spokojnie.

— Jak to? tylko coś mi ją stręczyła, a teraz nie życzysz!

— Wspomniałam, żeś jej wielbicielem, ale za nic nigdy nie ręczyłam, oprócz Bronisi. Gdybyś się oświadczył Zarzeckiej, dostałbyś — piątego odkosza!

— Cha! cha! — rozśmiał się hrabia — to mi się podoba.

— To rzecz najniezawodniejsza! — potwierdziła jenerałowa.

— Nie rozumiem, jaką masz pasję przyprowadzać mnie do najwyższej niecierpliwości i rozdrażnienia!

— Do upamiętania! — poprawiła jenerałowa. — Aniela by ci niechybnie odmówiła.

— Chodźmy o zakład! — odezwał się śmiejąc gorzko hrabia — jeżeli mnie przyjmie, to ją wyposażysz! Zgoda?

— Nie mam czym — rzekła zimno jenerałowa — a nie założę się o to, czego jestem najzupełniej pewna.

— Pewna, ale to może doprowadzić do wariacji — począł głos nieprzyzwoicie podnosząc hrabia.

— Mów ciszej — ostrzegała jenerałowa.

— Jak to? taka dziewczyna uboga, córka jakiegoś oficjalisty sans feu ni lieu*, artystka courant le cachet*, miałaby wzgardzić moją dziewięcioperłową koroną — i przecież majątkiem i pozycją.

— Sprobuj! — spokojnie rzekła gospodyni.

W tejże chwili uderzenie o fortepian zwiastowało przybycie Luci, która z Laurą rozpoczęła sonatę Beethovenowską. Nieszczęśliwa uczennica grała ją co dnia gorzej.

Jenerałowa posłyszawszy fortepian ukazała ręką na drzwi. Zamiński rozparty pozostał na kanapie, zamyślony, zdrętwiały jakiś, jak człowiek, który się zmęczył życiem i rad by wyjść już z niego.

Zostawując go myślom, gospodyni wyszła do fortepianu, gdyż nieudolność Laury do rozpaczy ją przyprowadzała, chciała sama być pomocą nieszczęśliwej nauczycielce.

Przez cały czas trwania opłakanej lekcji hrabia nie ruszył się z kanapki, nie przemówił słowa do wchodzącej i wychodzącej jenerałowej. Siedział jak martwy.

Przebrzmiał wreszcie fortepian i biedna uczennica uciekła. Aniela zabierała się do wyjścia już, gdy nagle skoczył ze swojego siedzenia hrabia i, jakby go co pędziło, wpadł do saloniku.

— Dzień dobry pani! — zawołał zbliżając się.

— Dzień dobry.

Zmierzała ku drzwiom.

— Pani ode mnie ucieka?

— Nie, ale mam czas obliczony.

— I ani chwileczki nie chce mi go pani poświęcić?

— Niewielką bym hrabiemu uczyniła przysługę — szepnęła Lucia.

— Bo pani wierzyć nie chce, że jestem wielbicielem jej i każda chwileczka darowana mi szczęściem jest dla mnie.

Wychodząc już Lucia odwróciła się z uśmieszkiem szyderskim.

— Aż szczęściem! — powtórzyła. — To trochę za wiele.

— Nic a nic — odezwał się, natarczywie drogę zastępując ode drzwi, hrabia z miną istotnie desperacką — jestem w pani rozkochany!

— Proszę mnie wypuścić — odezwała się z powagą — nie nawykłam do podobnych żartów i do takich miłości. Między nami, panie hrabio, przepaść jest, jam kobieta szanująca godność moją, pan mężczyzną jesteś nie nawykłym szanować nic, nawet siebie.

— Przepraszam panią — zawołał hrabia prostując się i przybierając postawę poważną — tak dalece szanuję panią i siebie, że oświadczam się jej i to, com powiedział, gotówem u ołtarza potwierdzić przysięgą.

Jenerałowa stała w progu drugiego pokoju, Lucia zobaczyła ją.

— Słyszy pani? — spytała głosem w którym najmniejszego nie było wzruszenia.

— Powtarzam wobec pani jenerałowej — dodał gorąco hrabia — że oświadczam się o jej rękę.

Oczy panny Anieli zwróciły się z wolna ku mówiącemu.

— Czynisz mi pan hrabia honor, na który nie zasłużyłam wcale — odezwała się Lucia — jestem mu wdzięczną za to. Niestety! panie hrabio, gdybym z tego nierozważnego słowa skorzystała, żałowałbyś pan i ja. Oddałabym rękę żebrakowi, gdybym go kochała, odmówiłabym królowi, nie czując dlań przywiązania. Kocham dotąd jedną tylko sztukę — i jej zostanę wierną. Tytuł, stanowisko, dostatek są to śliczne rzeczy dla tych, co w duszy innego nad nie ideału nie mają. Hrabiną nie potrafiłabym być, jestem dziewczyną dziką i lubię swobodę, która się w formy świata okuć nie daje.

Serdeczne dzięki! — dodała kłaniając — się mogę dla uspokojenia pana upewnić go najuroczystszym słowem, że o tym nikomu w świecie nie powiem.

Skłoniła się jenerałowej i skierowała ku drzwiom, w których stał hrabia osłupiały. Usunął się jej z drogi z ukłonem, Lucia wyszła spokojnie, w przedpokoju usłyszała tylko stłumiony śmiech jenerałowej.

— Została ci jedna Bronisia! — odezwała się szydersko do hrabiego. — Za tę bym ci mogła zaręczyć, że nie odmówi.

Lucia szła tymczasem ku domowi z wolna, a choć na twarzy wzruszenia widać nie było, serce jej biło żywiej i myśl plątała się smutno.

„Człowiek ten jednak albo mnie kochać musiał, lub chociaż chwilową mieć fantazję! Śmieszna rzecz, uczucie, które się rodzi w jednym sercu, a zdobyć drugiego nie może?”

Co się działo z hrabią — tłumaczyć nie potrzebujemy; upokorzonym był, zawstydzonym, a gdy w kwadrans później wychodził od jenerałowej, miał w sercu jedno pragnienie — zemsty.

— Piękna panienko — mruczał idąc — nie chciałaś być moją żoną, a gdybyś zmuszoną była prosić mnie kiedy na próżno, ażebym ci cześć uratował? Na świecie są różne wypadki, są nocne napaście, są usypiające napoje, są porwania i uwiedzenia — są ludzie, co pomagają za zapłatą i nie lękają się zgryzot sumienia!

W pierwszym momencie tak daleko się posunął myślami pan hrabia, a może i czynem byłby się nie wahał sięgnąć po zemstę, gdyby — energia w nim równała się wzburzeniu i gniewom.

Przez myśl przesunęły mu się marzenia zbrodnicze, zbrukały go, wstrząsły nim, lecz między zbrodnią a zamiarem stała trwoga cywilizowanego człowieka, który to tylko złe spełnić gotów, za jakim nie idzie zemsta prawa. Choćby mu było słodko się pomścić, namiętność nie dochodziła do tego stopnia gwałtowności, co na następstwa zaślepia. Przez dni kilka nie pokazywał się tylko w mieście i mówiono, że był chory.

Oprócz panny Anieli, wszystkie cztery panie, które mu odmówiły, przypisywały swojemu okrucieństwu cierpienia nieszczęśliwego pacjenta. Pani Manczyńska posyłała się nawet co dzień dowiadywać o zdrowie jego.

Zima już była nadeszła, a stary Zarzecki jeszcze siedział w Warszawie. Niekiedy przychodził do córki, z synem spotykał się tylko na mszy.

Jednego rana i Zygmunt, i Aniela znaleźli się u Bernardynów; Zarzecki modlił się gorąco swoim zwyczajem i wyszedł razem z nimi z twarzą niezwyczajnie wesołą.

— Niedługo — a nie ujrzycie mnie już tutaj — odezwał się spoglądając po kolei na oboje. — Wolałbym ja pozostać z wami, ani słowa, ale mnie tam grób mojej starej woła, chata pusta i tęsknota. Nie mam już tu co robić. Was mało widzę, pieścić się z sobą nie ma czasu, bo pracować potrzeba! Jeszcze jaki tydzień i pożegnać się przyjdzie — a gdzie i jak was zobaczę? Zalazłszy do Żabiego, już się stamtąd wyciągnąć nie dam. Będę sam! ale Bóg nada mną.

Trochę się zasmuciwszy, prędko znów twarz przybrał wesołą.

Dzieci szły z nim powoli, rozstać się było trudno. Zarzecki co zamilkł trochę, to znów poczynał wpół do siebie, a pół do nich.

— Jak wy tu sobie rady dacie! — mówił. — O Zygmunta ja się nie boję, mężczyzna zawsze sobie łatwiej rady da, ale o tę poczciwą Lucię niepokoję się ciągle.

— O mnie? — zapytała córka. — Ale ojciec przecie widzi, że ja sobie też umiem radzić. Nie skarżę się wcale. Dzięki nieboszczce podkomorzynie i pani Muzyce mam sukienkę, chleb i — co więcej znaczy — życie mi się uśmiecha. Zajmuję się tym, co lubię, co kocham, możeż być szczęście większe?

— Już ty tam sobie mów, co chcesz — przerwał stary — muzyka to bardzo piękna rzecz, szczególniej ta, która na chwałę Bożą się obraca, ale samą muzyką żyć i wyżyć kobiecie trudno. Wolałbym cię widzieć poczciwego ekonoma żoną niż tą tam muzykantką; i na wsi spokojnej, a nie w tym mieścisku, gdzie się kobiety psują.

— A ja się bardzo popsułam! — rozśmiała się Lucia.

— Ty jeszcze nie — odparł stary — i niech cię Bóg strzeże, a broni od złego; ano dużo takich jak ty przepada.

Gdy tak szli w miasto, Zygmunt szepnął, że może by ojciec zjadł z nimi śniadanie.

— Ano dobrze — odezwał się stary — ja cię bardzo nie objem, kieliszek wódki każesz mi dać i serdelka z bulką, będzie ze mnie dosyć. Wy sobie jedzcie, co chcecie, ja więcej nie potrzebuję.

Weszli tedy do malej restauracyjki i siedli za stolikiem.

— Kto wie? — rzekł stary — może oto ostatni raz siedziemy u stołu społem, Bóg niech będzie błogosławiony i za tę chwilę.

Pocałował syna w czoło, córkę uścisnął, łzy mu się w oczach kręciły, chwycił potem za przyniesioną wódkę, wypił duszkiem i twarz nastroił wesołą.

— To mnie o Lucię uspokaja — rzekł — że taki Zygmunta jej zostawię za opiekuna.

— A ja nawzajem będę się opiekowała Zygmuntem — przerwała Aniela — bo choć mężczyzna, nie zaszkodzi i na niego mieć oko!

Powiedziała to na pół żartobliwie, stary się rozśmiał.

— Ano tak, pilnujcie się, tu nawzajem, aby mi wstydu nie zrobić — począł. — Życie krótkie, a nic tak nie ciąży jak kamień na sumieniu. Ja modlić się będę ciągle na waszą intencją u grobu matki. O Zygmunta nie mam troski, boć gdy u Du Royerów się skończy robota, znajdzie się gdzie indziej.

Zygmunt chcąc skorzystać z tego zwrotu rozmowy wtrącił żywo, że już miał propozycje.

— Ano, widzisz — odparł Zarzecki. — Tylko, póki ciebie chcą, tych Du Royerów nie rzucaj, choćby ci się gdzie indziej stręczyło i lepiej. O grosz nie idzie, ale o ludzi, a to poczciwe ludziska.

Zygmunt coś zabełkotał, zarumienił się, spojrzał na siostrę i zebrał się na odwagę.

— Pani Manczyńska — rzekł — czyniła mi propozycje do swojego syna.

Zarzecki się żachnął.

— A! niechże Pan Bóg uchowa! Gdzie chcesz, tylko nie tam.

— Dlaczego, kochany ojcze? — spytał Zygmunt spuszczając głowę, bo czuł, że go siostra oczyma badała.

— Dlatego, że ja tą kobietę znam od dawna — począł stary — że fałszywą jest, bez serca, samolubną i okrutną. Manczyński by nigdy tak dla nas nie był złym, gdyby nie ona. W domu sługą był i robił, cc mu kazano, ona komenderowała, ona go z podkomorzyną poróżniła, ona do zbytków i marnotrawstwa pędziła. Zła kobieta jest, i po wszystkim.

Zygmunt nie podnosząc głowy chwytał chleb, jadł, ale czoło i uszy, które widziała siostra, bo reszta twarzy spuszczonej nie była widoczną, pałały krwią.

— Mnie się zdaje — odezwał się po przestanku Zygmunt — że ojciec uprzedzonym jest, ludzie nagadali.

— A skądże ty, mój kochany — przerwał stary — lepiej ją masz znać nade mnie? Powiem ci jeszcze i to, że taka młoda i piękna pani, jeśli rozum ma, nie dobiera sobie do syna ładnego i młodego chłopaka, bo z tego głupie gadanie rośnie. Żeby na ciebie ludzie pleść mieli, żeś został faworytem u wdowy — w grób by mnie to wpędziło! Niech Bóg uchowa! Rób sobie, co chcesz, a od Manczyńskiej mi wara. Nie pozwalam.

Aniela spojrzała na Zygmunta, który siedział ciągle z głową spuszczoną. Nie odpow:iecział ani słowa — nie śmiał, lecz ze wszystkiego widać było, że cierpiał i zakaz ojcowski dotknął go mocno.

Skromne śniadanie było skończone. Zarzecki wstał, znowu dzieci uściskał i wziąwszy za kij wyszedł. Brat i siostra ruszyli się także za nim, żegnając jakoś chłodno z sobą. Zygmunt popatrzał na zegarek i puścił się szybkim krokiem ku domowi.

Lucia miała w pobliżu lekcję i pośpieszyła na nią. Cały dzień potem nie była w domu aż do wieczora, a gdy o mroku przyszła po klucz do służącej, której go zwykła była zostawiać, ta oznajmiła jej, że już dwa razy jakiś stary człowiek dopytywał się o nią, chcąc mówić z nią koniecznie.

Lucia domyśliła się w nim łatwo ojca i niespokojna weszła na górę. Nie wiedziała, gdzie go szukać, musiała czekać do rannej mszy u Bernardynów. Składała nuty na półce myśląc o tym, gdy drzwi się otworzyły i stary Zarzecki wpadł szybko do izdebki. Szedł zamyślony ku córce, zapomniawszy zrzucić: czapki, ranna wesołość znikła mu z twarzy, zasępiony był.

— Słuchaj, Luciu — odezwał się — mam ci coś do powiedzenia. Niespokojny jestem o Zygmusia. Tknęło to mnie, gdy z rana zagadał o Manczyńskiej. Kiepska sprawa! poszedłem na zwiady. To coś jest! Jego tam ta dzierlatka gotowa pociągnąć — on tam, słyszę, chodzi co dnia.

— Skądże ojciec wie o tym? — spytała zmięszana Aniela.

— Ale już ty mnie nie pytaj, skąd ja to wiem — zawołał Zarzecki. — Hm! I u Manczyńskiej są poczciwi ludzie, z którymi się żyło. Co ci tam zresztą po tym, skąd ja co mam, ale to pewna, że ta go do siebie ciągnie. To nie bez kozery! To diabła warto! Wiesz ty co? mówił ci co?

— Nic więcej nie wiem od ojca — odparła córka. —

Niech się ojciec uspokoi. Zygmunt poczciwy jest i dobry, usłucha przestrogi, a przeciw woli waszej nie pójdzie.

— Ty tego nie rozumiesz — kręcąc głową, odparł Zarzecki — ty jesteś sobie poczciwa gąska i męskich spraw nie znasz. Takiego chłopaka obałamucić łatwo, a jak mu się głowa zawróci, to nie tylko ojciec, ale żeby sam Bóg żywym głosem z nieba wolał, nie upamięta się łatwo. Z Zygmuntem źle jest.

Aniela stała milcząc, nie śmiała przeciwko bratu powiedzieć nic, a za nim nie miała co mówić. Stary stęknął siedząc na sofie.

— Chodziłem do ludzi Manczyńskiej, mam tam takich, co mi zawsze dobrze życzyli, choć się obawiali z tym wydać. Ty nic nie wiesz — rzekł. — Jego tam ciągną dawno. On tam siedzi co dzień, przesiaduje u pani w gabinecie godzinami, ludzie o tym wiedzą wszyscy, a ta przeklęta Drobiszówna śmieje się i głową kręci. To nie bez kozery. Ja na niego nie mogę wpaść, bo zresztą pełnoletni, co ja mu zrobię, jak na kieł zechce wziąć ? Przyszedłem do ciebie, ty jako siostra przemówić możesz. Powiedz, żem chodził, szperał, że o tych paskudnych konszachtach wiem, że mi na głowie włosy dębem stają — do grobu mnie tym wpędzi. Podła rzecz! Paskudna rzecz! Taka jejmość nie boi się niczego, ani nawet Pana Boga; zgubi człowieka, spodli go, zmarnuje się.

Lucia słuchała ciągle.

— Kochany ojcze — odezwała się cicho i nieśmiało — mnie powiedzieć mu coś będzie trudno, zrobię jednak, co mogę, sprobuję, choć za skutek nie ręczę. Siostra, kobieta — nie znajdę u niego posłuchania.

— Ja nie chcę do ostateczności się posuwać — wybuchł Zarzecki — dlatego ślę ciebie naprzód, a gdy to nie pomoże, pomodlę się, zapłaczę i co ojciec powinien — zrobię.

Uderzył w stół ręką stary i wstał.

— Bóg mnie dotknął — zamruczał — gdym sądził, że już wszystko złe się skończyło.

— Ojcze kochany, jeszcze nie ma nic! Zygmuś u Du Royerów! Do skończenia roku daleko! nie trzeba się gryźć tym, co nie przyszło jeszcze i może nie przyjść nigdy.

— Co ty wiesz! — zawołał stary wzdychając — jam na świat patrzał, ja wiem, co się dzieje na nim. Niech Bóg przemieni i odwróci!

Ręce złożył stary i modlitewkę począł szeptać, a skończywszy ją jeszcze raz powtórzył:

— Mów z nim, nie posłucha? wystąpię ja!

I wyszedł.


* * *


W rok potem — jesiennego dnia chmurnego, przy deszczu zimnym i wichrze, który resztę liści pożółkłych z drzew otrząsał, jednokonny karawan skromny, przy którym szło dwu czarno odzianych sług żałobnych, wiózł trumnę ubogą na Powązki. Jeden ksiądz z krzyżem w ręku jej towarzyszył, za trumną szła czarnym woalem osłoniona kobieta — więcej nikogo.

Ludzie stawali po drodze, spoglądając na pogrzeb ubogiego, i szli dalej otulając się płaszczami, osłaniając parasolami. Karawan ciągnął się powoli, kobieta towarzysząca mu brnęła przez kałuże z głową spuszczoną, nie czując ani wichru, ni słoty, cała w bólu niemym zatopiona. Nie ocierała łez, bo je musiała wprzódy już wypłakać wszystkie.

Twarzy jej widać nie było, strój bardzo ubogi nic odgadnąć nie dawał, z ruchu jednak i postawy widać było, że kobieta być mogła młodą.

W jednej z głównych ulic miasta, wlokąc się tak, biedna kobieta nagle głowę do góry podniosła, spojrzała w okna kamienicy, której rolety były pozapuszczane, popatrzała długo i głowa jej opadła znowu.

W bramie domu stała właśnie niemłoda, otyła kobieta, jedną ręką w bok się podparłszy, drugą piórkiem wykałając zęby popsute. Za nią kilku ludzi w liberiach z rękami w tył pozakładanymi.

— Jak Boga kocham — odezwała się kobieta zwracając się do najbliższego ze sług — to jego wieźć muszą. Skocz, Walenty, do karawaniarza i spytaj.

Posłuszny lokaj podbiegł do jednego z ludzi idących przy trumnie i poszeptał z nim, a powracając dał znak potakujący.

— A co? nie mówiłam? — odezwała się kobieta — poznałam zaraz siostrę, choć twarz sobie zawiązała dobrze. Ho! ho!

Karawan się odsuwał powoli, gdy wysokiego wzrostu mężczyzna, szpakowaty, twarzy rumianej, z postawy zakrawający na szwajcara hotelowego i czapkę też mający z jakimś galonkiem, przybliżył się do panny salutując ją wesoło.

— Jak się panna Barbara ma? — odezwał się rękę jej podając.

— A pan jak?

— Po troszeczku! z biedą! at! at! — rzekł śmiejąc się szwajcar.

Stanął poufale obok otyłej jejmości, patrząc jej w oczy, jak się spogląda dobrej, starej znajomości.

— Wiesz, panie Serafinie, kogo powieźli? — szepnęła cicho panna Barbara, w której czytelnicy poznają łatwo faworytę pani Idalii, wcale nie zmienioną pannę Drobisz.

— A kto to może wiedzieć! — wesoło odparł Serafin — tyle znać, że golca jakiegoś, bo biedą pojechał na cmentarz i nieludno za trumną.

Panna Barbara schyliła się ku uchu pana Serafina, który grzecznie głowę zniżył, aby go dosiąc mogła.

— Naszego Zarzeckiego na cmentarz potransportowali. Jak mamę kocham!

Ruszyła ramionami.

— Ja od razu mówiłam, że to się źle skończy. Zawsze równy równego sobie powinien szukać, a już jak panowie romansują w garderobie, a panie w przedpokoju, to zawsze awanturą się kończy. Ja pani perswadowałam, do czego się to zdało! Znalazłaby była sobie w kim się kochać z tych ludzi, co umieją jak należy poromansować i wiedzą, kiedy dać pokój. Nie i nie! Wiedziałam, że to jej się naprzykrzy i że potem bieda będzie. Otóż się tak stało, jak mówiłam. Romansowała, romansowała, póki się nie rozpatrzyła, że on to bierze na serio i myśli o ślubie. Dopieroż strach, dopiero dawaj się komosić, dąsać, kwasić. A tu w dodatku i Zamiński był pod bokiem, który się koło niej kręcił i wzdychał, choć mu raz rekuzę dała. Poczęły się awantury, przychodzi on — nie puszczam, potem pani się go żal zrobi, wołaj, posyłaj. Przyjdzie, klęka, płacze, lamentuje, pani się zmęczy i desperuje. Wiedziałam, że to długo nie pociągnie. Dała mu na ostatek odprawę, bo już go miała dosyć.

Poodsyłał jej het wszystko, co miał od niej, do kruszynki, bo hardy był okrutnie. Myślimy: skończyło się, to i dobrze. Pani już poczęła się reflektować, że bodaj Zamińskiego przyjmie.

Jednego dnia dowiadywać się kazała przez litość, co się z odprawionym dzieje, powiadają — zachorował. A, co prawda, mnie się wierzyć nie chciało i zaraz–em panią uspokoiła, że to zmyślenie, aby miłosierdzie obudzić.

Nie — bo proszęż pana Serafina, słychana to rzecz, żeby kto umierał z miłości?

Poczęła się śmiać, a ogromny drab obok jeszcze mocniej.

— Ino w bajkach! — dodał szydersko.

— Ja i teraz jeszcze powiem — ciągnęła dalej panna Barbara — nie z jakiej tam miłości zmarł, tylko suchoty miał i z nich płuca wypluł wszystkie. Co to ma jedno do drugiego. Ale pani imaginowała, że on tak po niej się zatęsknił! Z początku była poirytowana, niespokojna, póki nie poszepnęłam hrabiemu, żeby ją rozbawili. Ledwie nieledwie przyszła do siebie. A taki mnie posyłała na zwiady, jak się ma, co jemu jest. Musiałam kłamać, że nie ma nic, że zdrów.

Tak jej go przecież wybiłam z głowy, a Zamiński pomógł, bo się jakoś w porę oświadczył i przyjęła go. Potem już o chorym mowy nie było i skończyło się.

Ja tylko ino przez ciekawość com się dla siebie przewiadywała i powiedział doktór: „Nic z niego nie będzie. Gdyby zawczasu jechał do cieplejszego klimatu!” A on w końcu i butów do chodzenia nie miał, bo go siostra utrzymywała i siedziała przy nim, i pielęgnowała do ostatka. Ona też sama poszła za trumną.

Spojrzeli oboje na karawan, który już w rogu ulicy zakręcał. Panna Drobisz głową nieco już łysiejącą potrząsała.

— O! już to ja powiadam zawsze, swój swojego niech się trzyma, nie ma nic gorszego jak te fantazje. Co prawda, że nieboszczyk paniuńcię kochał, można powiedzieć, do wariacji, i romansował tak, że bywało, stojąc pode drzwiami, kiedy począł mówić do niej, to słowo panu daję, jak mamę kocham, zdawało się muzykę słyszeć, tak ślicznie gadał. I pani słuchała go, a w początkach szalała za nim. Ale ona chciała sobie tak się z chłopcem pobawić, a jemu co innego było w głowie. Ciągle mówił: „Na wieki! nic nas nie rozłączy”. Nie, bo i ludzie już gadali, i w salonie patrzano na to koso. Trwać to nie mogło.

A żeby on to życiem przypłacił, jako żywo, bajka. Bez tego suchoty miał i płuca powypluwał. Gdzie temu dawno na ziemi chustkę znalazłam jego, co na niej krew była, ale się z tym krył.

— Hrabina wie o jego śmierci? — spytał Serafin.

— Musi wiedzieć, ale to już teraz przestygło! zapomniane! Naprzykrzał się jej; ani o nim wspominać. Zamiński opanował zupełnie. Niech gadają, co chcą, jaki on tam hrabia i z kogo pochodzi, i czy szuler, czy nie, a trzeba mu to przyznać, że sobie rady dać umie, zna kobiety i człowiek z taktem. Boję się tylko, że co ona Onufrego nieboszczyka za nos wodziła, ten ją poprowadzi. A co mnie do tego? przestrzegałam, nie słuchała; jak sobie pościele, tak się wyśpi. Ja bym już rada służbę rzucić, mam tego dość.

Spojrzała na uśmiechającego się w czapce z galonkiem.

— Cóż panna myśli, po starej znajomości, jakby my się pobrali? — odezwał się pan Serafin. — Hoteliczek mały by się wzięło w arendę i żyłoby się na swoim pomaleńku, bo nie ma jak hotelik, a ja temu rady bym dał.

— Kiedy z asana bałamut! — odezwała się panna Drobisz. — Niby ja nie wiem?

Poczęli szeptać z sobą, rozmowa trwała długo, a gdy pan Serafin odprowadził pannę Barbarę na wschody, zdaje się, że pacta conventa* musiały być podpisane, bo je na wschodach pocałunkiem głośnym przypieczętowano.

I ten pogrzeb przechodzący smutnie ulicą był świadkiem zrękowin niemłodego stadła.

Późno już karawan dowlókł się na Powązki. Deszcz drogę uczynił grząską, ziemię oślizłą, kałuże stały w kolejach, po dołkach, kamienie zdawały się pływać w wodzie, ludzie z trumną ledwie na nogach utrzymać się mogli, ślizgając się co chwila. Ksiądz szukał trawy po brzegach ulicy, aby przejść suchszą nogą. Grób był wykopany daleko, w kąciku, między mogiłami wielu zaklęsłymi, których krzyżyki poopadały i deszczułki pogniły. Grabarz ciasnymi przejściami prowadził dc niego w milczeniu, mrok zapadał.

Stanęli wreszcie u wykopanego dołu, około którego kupa świeżo wyrzuconej ziemi leżała.

Ksiądz prędko począł modlitwę i trumnę święconą wodą pokropił, sznury już były gotowe, wszystkim pilno zbyć się smutnego obrzędu. Cicho spuściła się trumna na dno i zamiast ziemi przesiąkłe deszczem błoto rzucać na nią zaczęto.

Bryłkę chwyciła klęcząca, puściła ją w dół i pochylona modliła się i płakała, nikt nie patrzył na nią nawet. Księdzu pilno powrócić było, a ludzie ci, do codziennych łez nawykli, już ich ni widzieli, ni słyszeli Teraz spod łopat coraz żwawiej sypała się ziemia i sypała, brano ją obok klęczącej, niemal spod niej, aż jeden z grabarzy się odezwał:

— Niechaj panienka do domu wraca, bo to tu niezdrowo, a i deszczysko plaży co strach Ta i noc, nie ma tu już czego siedzieć, mogiłę się dokończy, jak należy.

Głosem tym jakby obudzona, wstała posłuszna, owinęła się płaszczykiem i obejrzawszy wśród mroku, powlokła nazad ku miastu piechotą. Z dala wśród słotnej atmosfery widać je było jakby łuną bladą świecące i głuche gwary życia wiatr niósł ku cmentarzowi.

Noc już była, gdy zmęczona, tak że się ledwie na nogach utrzymać mogła, Lucia stanęła w progu stancyjki swojej, a litościwa sługa cudza, nieśmiało spoglądając w oczy, otworzyła drzwi, zapaliła światło, zdjęła odzież mokrą i poczęła pytać, czym by jej mogła posłużyć.

Lucia nie zdawała się słyszeć nic, padła na sofę, sparła się na stole, była jakby głuchą i niemą.

Gdy odsłoniła twarz, trudno w niej było poznać pełną energii i życia artystkę, która w sztuce czerpała zasoby i karm swoją. Boleść uczyniła z niej niewiastę biedną, słabą, wylękłą, bezmyślną.

Przez czas choroby brata nie zaglądała prawie do swej stancyjki na poddaszu, tu pył okrywał wszystko, nieład panował i powietrze pustką czuć było.

Służąca przestraszona milczeniem dotknęła jej ramienia.

— Może panience co trzeba? — spytała litościwie. Obudziła się Lucia, podniosła oczy, ale po raz drugi potrzeba jej było powtórzyć pytanie.

— Dziękują ci! a! nic, nic mi już nie trzeba! — odezwała się cicho.

Litościwa dusza stała jednak, nie mogąc odejść od nieszczęśliwej, i narzucała się jej cicho, i prosiła, dopóki jak martwą nie rozebrała i nie układła.

Oczy wypłakane nie spostrzegły nawet na stoliczku leżącego listu, niezgrabnie zapieczętowanego, który od dwóch dni na nią czekał.

Nazajutrz dopiero, gdy się zwlekła, na nowo chcąc rozpocząć pchać taczkę życia, Aniela zobaczyła i opatrzywszy go, otwarła ręką drżącą. Poznała na nim rękę proboszcza z Żabiego.

Staruszek w krótkich wyrazach oznajmywał jej, że Zarzecki był trochę chory i choć nie było niebezpieczeństwa, dobrze by uczyniła przyjeżdżając ojca pocieszyć i odwiedzić.

Sił wprawdzie do tej podróży brakło, lecz obowiązek się z nimi nie liczy. Aniela posiedziała chwilę zadumana, spojrzała na datę listu i poszła pakować się, płacząc, na drogę.

Z dawnych przyjaciół i znajomych pozostali jej jedni Du Royerowie, którzy przyjaźń dla Zygmunta dochowali do śmierci. Aniela potrzebowała ich uwiadomić o wyjeździe, poszła do nich. Stało się to bez myśli żadnej, aby im zanieść tylko ostatnią podziękę; lecz wypadkiem pan Du Royer wybierał się właśnie do Borku i, zobaczywszy tę nieszczęśliwą istotę, której głos w piersi ze znużenia zamierał, chwiejącą się na nogach, nie władającą sobą, prosił jej, aby miejsce przyjęła w powozie.

Aniela nie odmówiła. Miała więc opiekę w drodze i słowo pociechy. Drugiego dnia zatrzymali się w Żabiem, Du Royer nie chciał jej puścić samej i przeprowadził do dworku…

W jednym jego oknie świeciło się.

We drzwiach stała stara Łukowa z rękami założonymi.

— Ojciec? — zapytała podbiegając Aniela — ojciec?

— A! to nasza panna! — plaskając w dłonie krzyknęła stara kobieta — ot się stary uraduje!

Pożegnawszy towarzysza podróży Aniela weszła do małej izdebki ojcowskiej. Miał on teraz cały swój dworek do rozporządzenia, ale dawnego alkierzyka swojego porzucić nie chciał. Leżał w nim na starym łóżeczku brudnym, przy ogarku świecy, z różańcem w ręku, otoczony tymi samymi rupieciami i łomem, z którym znaczną część życia przepędził.

Gdy drzwi się otwarły, stary, który już nie widział dobrze, stęknął z łóżka.

— Łukowa.

— To ja jestem, kochany ojcze — odpowiedziała Lucia — to ja!

Głos ten poruszył starca dając mu siłę, której dawno nie miał, chwycił się za łóżko i usiadł na nim.

— Luciu! ty! skąd? jak? Bóg, Bóg cię zsyła! Otworzył ręce, aby ją objąć, i uścisnął, długo trzymając nimi przy sobie.

— Bogu naprzód, potem tobie dziękuję, że cię jeszcze zobaczę i posłyszę.

Zamilkł trochę i dodał ciszej:

— A Zygmuś?

Aniela wstrzymywała łzy w sobie, pomilczała trochę.

— Wyjechać musiał — rzekła.

— Zdrowszy?

— Zdrów — odparła kłamiąc pobożnie.

— To dobrze, że pojechał, to dobrze — rzekł stary — jemu to powietrze warszawskie było niezdrowe. Jakaś ty dobra, że mnie odwiedziłaś. Ja bo troszkę niedomagałem, ale to nic. Starość nie radość, nogi mi pobrzękły, chodzić jakoś nie mogę. No — jesień! Ja zawsze w jesieni miałem ciężkie nogi. Ale gdzież to Łukowa, żeby ci co zrobiła — bo ty z podróży musisz być i głodna? Pójdzie, stanie i aby jej mleć językiem, a wołaj, krzycz, rozedrzej ,się, nie dowołasz się, gdy potrzeba.

Stary ogromnym głosem zawołał Łukowej, która weszła, a Lucia, głos starając się sobie nadać spokojny, upewniała, że w domu się sama rozgospodaruje.

Po chwili rozmowy stary chwycił za różaniec i kazał jej iść się urządzić, bo potrzebował się modlić. Nim wyszła, jeszcze głośno rozpoczął litanię do Serca Jezusowego.

Aniela wyszła jak pijana; błądzi po tym dworku, w którym zastała znowu wszystko tak, jak niegdyś rzuciła. W pokoju matki łóżko jej puste, parawanik podarty, stoliczek od lekarstw poplamiony, firankę, co ją od światła uprzykrzonego osłaniała.

Zdało się jej, że na poduszce widziała jeszcze tę twarz bladą, przelękłą, która od trwogi zastygła na wieki z krzykiem na ustach.

W izbie gościnnej nie zmieniło się nic, pogniły tylko więcej podłogi i pyłem okrył się sprzęt ubogi. W pokoiku, który Lucia zajmowała, znalazła łóżko swoje, próżne półki i powbijane w ścianę kołki, na których ostatek sukienek wieszała — tu było jej miejsce obok ojcowskiego alkierza, z którego teraz dochodził ją głos pacierzy, a nocą mogła każdy jęk starego posłyszeć.

Wracała do tego życia, jakie tu pędziła dawniej, z tą samą rezygnacją, z jaką raz pierwszy rzuciła wszystko, idąc spełnić obowiązek. Puściej tylko daleko było tu teraz, ani promyka nadziei! Zygmunt biedny leżał na Powązkach, matka była w grobie, ojciec już z łóżka nie wstawał.

Mogłaż go córka opuścić i zdać na najemne ręce?

Dla niej życie nie miało już wdzięku, sztuka nawet stała się niemal obojętną, zbyt ogromnym brzemieniem przywaliły ją losy, zdrętwiała od niego. Stanęła w okienku. Blady księżyc świecił na łysych polach, na których siwej płycie gałęzie czarne starej gruszy siatką dziwaczną się plątały. Był to jakby obraz jej życia. Szara dal odblaskami przeszłości oświecona, ciemnymi smugi przecięta.

Stała długo, jak posąg, spoglądając to w okno, to na przyniesiony swój tłumoczek odarty, gdy głos ojca zawołał Łukowej. Poszła ona sama. Lękała się jednej rzeczy tylko, pytań o Zygmunta. Na co mu miała serce zakrwawiać, mówiąc prawdą, a jak straszliwie trudno fałsz przechodził przez usta!

Odgadła myśl ojcowską, w istocie upominać się zaczął o syna, chciał wiedzieć o nim. Aniela kłamała mężnie, choć łzy się jej cisnęły do oczów. Uspokojony stary do snu się położył pobłogosławiwszy córkę.

Minęło pół roku, stary Zarzecki nie wstawał z łóżka, doczekał wiosny, spodziewając się polepszenia, podstąpiła puchlina powoli, oddech stał się ciężkim, pan Jakub poczuł zbliżanie się śmierci, ale przyjął ją jak długo oczekiwanego gościa. Żalił się tylko, że Zygmunta nie zobaczy, że młyna swojego nie dokończy.

Pięknego dnia kwietniowego wychodził znowu pogrzeb skromny na cmentarz w Żabiem, za trumną szła czarno ubrana kobieta nie mogąc płakać już. Pochowano starego hołotę, Aniela powróciła do dworku, w którym już dłużej pozostać nie miała prawa. Nazajutrz rządca pani hrabiny Manczyńskiej sam przyszedł się dowiedzieć, kiedy chałupę mu zdadzą.

— Natychmiast — odpowiedziała Aniela.

Stary proboszcz w szopce obiecał pomieścić sprzęt, którego zbyć nie było podobna, córka wzięła w spuściźnie po ojcu starą, wymodloną książkę i wygładzony palcami jego różaniec. Obeszła izdebki — była bezdomną teraz. Nawet ten kąt, w którym lata męczeńskie przeżyła, nie należał do niej. Chałupę natychmiast zrzucić miano, ażeby z ogrodu nie zasłaniała widoku.

Z małym węzełkiem na furce chłopskiej wyjechała, sama jedna teraz w świecie całym, Aniela, nie wiedząc nawet, dokąd się uda.

W Warszawie miała znajomych, życzliwych i może wrzawę, która głuszyła natrętne głosy duszy, wspomnień jęki. Znalazła się tu znowu na bruku, ze swoją teczką w ręku, zmuszona biegać za chlebem powszednim. Ostatnie lata jedno jej przyniosły dobrodziejstwo: odjęły piękność młodą i świeżą, oblokły twarz przedwczesną dojrzałością. Zbladły rumieńce, pożółkły alabastry, przygasły, zmieniły się kształty, pochyliła głowa, nikt już za przechodzącą nie odwracał się i nie spoglądał. Lżej jej z tym było.

W tydzień po powrocie Aniela szła około św. Krzyża, gdy gromadka ciekawych stojąca przed nim zatamowała jej drogę. Wesele czy pogrzeb to był — nie mogła się dowiedzieć, jedno z dwojga niezawodnie. Ponieważ przejść nie było podobna, stanęła i ona, właśnie gdy przepyszne ekwipaże przybywać zaczęły.

Było to wesele.

Pani młoda wysiadała okryta płaszczem gronostajami okładanym, który książęce jej pochodzenie opowiadał światu. Była to piękna Idealia, mająca dnia tego podać dłoń hrabiemu Zamińskiemu, długo pogardzanemu i odtrącanemu, zwycięskiemu nareszcie. Na twarzy pana młodego, chociaż żenił się tylko z dożywociem — niestety — widać było radość promienną. Stryjcio okrągły, któremu fryzjer nadał przyzwoitą na ten dzień fizjognomię, toczył się poważnie w gronie wielu dostojnych przyjaciół obojga państwa, kłaniając się pokornie do zbytku na wszystkie strony.

Przed kościołem ogromny mężczyzna szpakowaty stał trzymając pod ręką otyłą jejmość, która się od płaczu zanosiła. Była to panna Drobisz, dziś już pani Scrafinowa, opłakująca przeszłość swoją.

— I, dałabyś bo pokój! — mówił pan Serafin z powagę mężowską — po cóż beczeć! Licho bo wie co i na co?

— Szkoda mi mojej pani! — westchnęła Basia.

— Nic się jej nie stanie! — odparł wesoło maż. — Jeszcze to widiami pisano, kto z nich panować będzie, a jak kasa u jejmości!…

Ale pani Serafinowa płakała.

Lucia pobladła zobaczywszy tę parę, chciała ujść, lecz tłum stał uparty, zaciekawiony, potrzebując się przypatrzeć fizjognomii młodej pary odchodzącej od ołtarza. Ogromnym marszem zabrzmiały pełne organy, we drzwiach widać śliczną panią i wiodącego ją arcydystyngowanego mężczyznę. Tuż za nim idzie jenerałowa hrabina z Laurą, poważna, zimna, z góry patrząca na ulicę.

Z dala postrzegła Anielę i wpatrzyła się w nią mocno, długo, tak długo, aż kareta, co ją zabrać miała, nie zatoczyła się i lokaj drzwiczek nie otworzył z trzaskiem.

Tłum się rozpływał z wolna, powozy sunęły długim szeregiem do nowożeńców domu, Aniela, cisnąc swą teczkę pod pachą, mogła się nareszcie puścić w drogę do domu.

Możecie ją spotkać jeszcze którego dnia, otuloną płaszczykiem od deszczu, z nutami w rękach, z twarzą osłoniętą, przesuwającą się pod ścianami, zamyśloną, z twarzą jakby zdrętwiałą, która ani śmiać się, ani płakać nie umie. Czasem tylko, gdy w kościele brzmi wielki chorał, z którym dusza się ku niebu unosi, Luci twarz blada się ożywia, młodnieje, aureola jakaś rozjaśnia oblicze i staje się na chwilę anielsko piękną, ale gdy pieśń ucichnie i wychodzi ostygła, z tłumem, w ubogim przyodziewku, z głową spuszczoną, z czołem zmarszczonym, każdy spojrzawszy na nią pozna zaraz, że to tak sobie — biedna jakaś hołota.


* zafolowany — tu: zabrudzony, zasmarowany

* weneracja — cześć, uwielbienie, poważanie, szacunek

* mitenki — rękawiczki bawełniane lub jedwabne sięgające połowy palców

* austeria — gospoda, szynk

* likwor — płyn, napój

* arte (łac.) — doskonale, po mistrzowsku

* in votis (łac.) — życzeniem, pragnieniem

* szaber — drobne kawałki cegły

* kuratela — opieka prawna, nadzór nad osobą i jej majątkiem

* Olimp — najwyższy szczyt górski w Grecji, w mit gr. siedziba bogów

* kamerton — tu w przenośni: nastrój

* marque au sceau de le distinction (fr.) — co jej się wydawało dystyngowane

* gracjalista — dożywotnik, oficjalista na łaskawym chlebie

* alkierz — boczny mały pokój służący zwykle za sypialnię

* modelusz — model

* ekstrakcja — pochodzenie

* akomodować się — dostosowywać się

* insynuować się — wkradać się w łaski

* procedencja — pochodzenie, ród, rodowód

* menażować — oszczędzać, ochraniać metamorfoza — przeobrażenie, przemiana

* siurpryza — niespodzianka

* brawować — tu: lekceważyć

* emablować — bawić (kobiety)

**, akcesoria — dodatki

* Le beau Dunois (fr.) — piękny Dunois

* Louis le Fat (fr.) — Ludwik Pyszałkowaty

* villegiatura (wł.) — — wypoczynek letni na wsi i letnie mieszkanie

* tout lasse, tout passe, tout casse (fr.) — wszystko nudzi, wszystko przemija, wszystko ginie

* ambra — substancja stosowana w perfumerii jako utrwalacz zapachów

* qui est–ce quia des dents (fr.) — któż dziś ma zęby

* dywersja — tu: odwrócenie uwagi

* antidotum — odtrutka

* j’ y suis (fr.) — już wiem

* ni vu ni connu (fr.) — tu: kto tu ją widział, kto tu ją słyszał

* Henselt Adolf (1814–1889) — niemiecki pianista i kompozytor

* Rubinstein Anton (1829–1894) — wybitny pianista rosyjski

* totumfacki — zaufany sługa, rodzaj powiernika, który ma prawo rozporządzać w czyimś domu

* idée fixe (fr.) — pewna myśl stale zajmująca umysł, urojenie

* egzagerować — przesadzać

* rendez–vous (fr.) — spotkanie, umówiona schadzka

* aksjomat — pewnik, zasada

* Schumannowskie Warum? — Dlaczego?, nastrojowa kompozycja fortepianowa Roberta Schumanna (1810–1856)

* konsyderacja — poważanie, szacunek, względy

* opółka — deska boczna z klocka, z jednej strony płaska, z drugiej zaokrąglona

* pawilon — rodzaj namiociku nad łóżkiem

* oblatowany — wpisany do akt

* sumy neapolitańskie — pieniądze (ok. 43 tys. dukatów), które królowa Bona pożyczyła Filipowi II hiszp.; po śmierci Bony sumy te przypadły Zygmuntowi Augustowi i córkom Bony; pomimo starań Zygmunta Augusta i jego następców odzyskano tylko niewielką ich część

* utraktować — uczęstować, uraczyć, ugościć

* hetera — nazwa zalotnicy, kurtyzany

* Aspazja — dosłownie: Pożądana, Miła; imię Greczynki, żony Peryklesa, odznaczającej się wybitnymi zaletami umysłu

* majorat — sposób dziedziczenia, według którego cały majątek, nie podzielony, przechodzi na najstarszego syna lub krewnego

* vicomte (fr.) — wicehrabia

* aristolochia — kokornak, krzew ozdobny przede wszystkim dzięki dużym liściom, używany jako roślina pnąca do obsadzania altan, murów (pochodzi z Ameryki Północnej)

* tres comme il faut (fr.) — w bardzo dobrym tonie, bardzo wytworny

* Monsieur Sigismond (fr.) — Pan Zygmunt

* trybularz — kadzielnica

* strategemat — podstęp, fortel

* madame Clémence (fr.) — panią Klementynę

* spleenik — od spleen (ang.) — zły humor, zniechęcenie

* formalizować się — tu: czuć się urażonym z powodu nieprzestrzegania form towarzyskich

* Juno — w mit. rzym. bogini patronująca życiu kobiety (żony i matki), małżonka Jowisza; opiekuńczy duch kobiety, odpowiednik męskiego geniusza

* ekspensować — wydawać, wykosztować się: tu zużytkować

* vert de mer (fr.) — kolor morski

* Ondyna — nimfa wodna, rusałka, boginka wodna

* incomprise (fr.) — niezrozumiana

* das ewig Weibliche (niem.) — właśc: das Ewigweibliche (zieht uns hinan) — nawiązanie do cytatu z Fausta Goethego; „(to co) wiecznie kobiece (pociąga nas wzwyż, tj. do nieba)”

* pour en avoir le coeur net (fr.) — żeby wiedzieć, czego się trzymać

* ma foi (fr.) — słowo daję

* cela dépasse tout (fr.) — to przechodzi wszelkie pojęcie

* c'est charmant! (fr.) — tu ironicznie: a to piękna historia!

* Ristiri Adeleide (1822–1906) — aktorka wł. uważana za największą tragiczkę w swej epoce

* monomania — chorobliwe zajęcie się jedną wyłącznie myślą

* kompartyment — pomieszczenie kondycja — posada nauczyciela domowego

* jurysta — prawnik

* wywłoka — liche, zabiedzone zwierze

* sukcesor — spadkobierca

* na seto duryty (ukr.) — po co kłamać niepoczesny — brudny, nie dość przyzwoity

* sfantować się — tu: wyprzedać się ze wszystkiego

* sepecik — skrzyneczka, kuferek

* kordiał — napój wzmacniający, orzeźwiający

* tandem (łac.) — na koniec, na ostatku

* kruty ne werty, treba umerty (ukr.) — tu w znacz.: choćbyś na głowie stawał, od śmierci się nie wywiniesz

* cottage (ang.) — dworek wiejski, willa dla jednej rodziny

* panoplia — pełne uzbrojenie rycerskie, rozwieszone na ścianie jako ozdoba

* kompars — na scenie: osoba niema nie biorąca udziału w akcji

* soye angielskie — sosy przyprawowe

* ingrediencja — składnik mieszaniny

* Moscheles Ignaz (1794: — 1870) — niemiecki pianista i kompozytor

* de fil en aiguille (fr.) — po nitce do kłąbka; powoli, lecz systematycznie

* la folie du logis (fr.) — tu: wyobraźnia

* cher comte (fr.) — drogi hrabio

* umbrelka — zasłona na lampkę

* con brio (wł.) — z ogniem, świetnie

* gwiazda Bożogrobska — gwiazda posrebrzana — odznaczenie osoby świeckiej należącej do Bractwa Bożogrobców pierwotnie zwanych Templariuszami (zakon powstał w XII w.)

* krezus — bogacz (Krezus w mit. gr. król Lidii, legendarny bogacz)

* item (łac.) — także, również

* interwal — przerwa

* perpleksja — zmieszanie, zakłopotanie, położenie bez wyjścia

* zaszczepnęła się — zamknęła się na zaszczepkę (rodzaj najprostszej klamki z kawałka drzewa)

* konsolować — pocieszać

* grupa Niobidów — nawiązanie do rzeźby pt. Śmierć Niobidów z IV w. p.n.e. przypisywanej Skopasowi, znanej z wielu fragmentarycznie zachowanych rzymskich kopii marmurowych, przedstawiającej śmierć synów i córek Niobe. (Według mit. gr. od strzał Apollina i Artemidy zginały wszystkie dzieci Niobe, która została w ten sposób ukarana za to, że uważała się za bardziej godną czci niż Latona — matka obu bóstw).

* casus (łac.) — wypadek, przypadek, traf

* ils ont un peu empiété sur mon terrain (fr.) — wleźli na nie swoje podwórko

* ma chere (fr.) — moja droga

* akaparować — przywłaszczać sobie

* obdukcja — lekarskie oględziny zwłok

* mizantropia — wstręt do ludzi, unikanie towarzystwa

* juryskonsult — radca prawny

* posesor — tu: dzierżawca

* sajety — tu w przenośni: jedwabie, atłasy, kosztowne, wspaniałe stroje

* sekować — drażnić, dokuczać, prześladować

* mars — groźna, zasępiona mina (Mars — w mit. rzym. bóg wojny)

* gastryta (a. gastritis) — nieżyt żołądka

* tyfoidalna gorączka — gorączka tyfusowa

* egzekutor — wykonawca

* syn Temidy — prawnik (w gr. mit. Temida była boginią sprawiedliwości)

* dans l’avant soirée (fr.) — pod wieczór

* breviter (łac.) — krótko

* recepcja — przyjęcie, przyjmowanie gości

* Eau de Melisse des Carmes (fr.) — nazwa wody kwiatowej

* je suis au bout de mon latin (fr.) — tu w znacz.: nie wiem, co ci radzić

* sans feu ni lieu (fr.) — tu: bez własnego kąta

* courant le cachet (fr.) — zarobkująca lekcjami dawanymi po domach

* pacta conventa (łac.) — warunki ugody

- 100 -


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Józef Ignacy Kraszewski Hołota
Oblicza Kraszewskiego
Bliska miłość z dystansu, Kraszewski Józef Ignacy
Kraszewski J I Zygmuntowskie czasy
Kraszewski Stara?śń BN
humoreski z teki woeszylly kraszewski j 4Z4GDICN3RZPF47FQKOMKQ7O6VWT3ITJNVAVSJI
68 J I Kraszewski, Hrabina Cosel
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
Kraszewski J I , Stara?śń (opracowanie streszczenie)
LOGIKA KRASZEWSKI id 272137 Nieznany
Kraszewski Orbeka
Kraszewski Z siedmioletniej wojny
Kraszewski DP23?jbuza
Kraszewski Budnik
Kraszewski?rani Kozuszek
Kraszewski dziecie Starego Miasta
pol dzialje weneckie kraszewski JQJSIEBIWYTPGQGUN5MXUYF5G536PCJ6WB5V3GI
Taksonomia celów nauczania, „Sztuka nauczania” pod red Krzysztofa Kraszewskiego PWN W-wa
muzyczuk kraszewska proj 1 hydro