Michail Zoszczenko 篸z czlowiekiem towarzyszu

MICHA艁 ZOSZCZENKO

B膭D殴 CZ艁OWIEKIEM, TOWARZYSZU

OPOWIADANIA 艢MIESZNE I SZYDERCZE




opowie艣膰 historyczna

W takiej sprawie nie godzi si臋 k艂ama膰. Je偶eli widzia艂e艣 W艂odzimierza Iljicza - to m贸w: widzia艂em tam a tam, w ta­kich a takich okoliczno艣ciach. A je偶eli nie widzia艂e艣 - sied藕 cicho i na pr贸偶no nie miel j臋zorem. lak b臋dzie lepiej dla historii.

A 偶e Iwan Siemionycz 呕uk贸w chwali si臋, jakoby widzia艂 W艂odzimierza Iljicza na wiecu i jakoby Iljicz przez ca艂y czas spogl膮da艂 mu w twarz, to s膮 to istne brednie i g艂upoty. Nie m贸g艂 Iljicz spogl膮da膰 mu w twarz - twarz jak twarz, pod­br贸dek ordynarny, stercz膮cy, nos zwyczajny i pospolity. Nie m贸g艂 Iljicz patrze膰 na takie oblicze, tym bardziej 偶e Iwan Sie­mionycz 呕uk贸w obecnie budk臋 otworzy艂 - handluje i, kto wie, mo偶e odwa偶niki ma nie cechowane.

Za takie 艂garstwa, jak si臋 spotkamy, splun臋 jeszcze temu 呕ukowowi w bezwstydne 艣lepia.

W og贸le z takich 艂garstw tylko gmatwanina mo偶e wy­nikn膮膰 w historii.

Ja to co innego - ja widzia艂em naszego drogiego wodza, W艂odzimierza Iljicza Lenina - prawd臋 m贸wi臋.

Ja, dajmy na to, od Martynowa przepustk臋 specjalnie uzyska艂em do Smolnego. Ja, dajmy na to, trzy godziny jak pot臋pieniec po korytarzach chodzi艂em i czeka艂em. I nic - nie chwal臋 si臋. A je偶eli teraz napomykam, to dla historii.

Ustawi艂em si臋 w tym korytarzu r贸wno o trzeciej po po­艂udniu. Ustawi艂em si臋 i stoj臋 jak pot臋pieniec. A tu ko艂o mnie taki m臋偶czyzna stoi w futrzanym ko偶uchu i przebiera no­gami z zimna.

- Co tak - pytam - stoicie i przebieracie nogami?

- Zmarz艂em - m贸wi. - Ja - m贸wi - jestem kierowc膮 Le­nina.

- Nie? - m贸wi臋.

Przyjrza艂em mu si臋 - osobisto艣膰 ca艂kiem zwyczajna, w膮­siki, nos.

- Pozw贸lcie - m贸wi臋 - 偶e si臋 zapoznamy. Nawi膮zali艣my rozmow臋.

- Jak - m贸wi臋 - wozicie? Nie macie cykora? To膰 pasa偶er nie pierwszy z brzegu. A tu doko艂a s艂upy, s艂upki - jak si臋, na psa urok, r膮bnie o kt贸ry?

- Nie - m贸wi - ma si臋 t臋 praktyk臋.

- No, uwa偶ajcie - m贸wi臋 - jed藕cie ostro偶nie. Dalib贸g, tak powiedzia艂em. I nie chwal臋 si臋. A je偶eli na­pomykam, to dla historii.

A kierowca, sw贸j ch艂op, popatrzy艂 na mnie i m贸wi:

- Dobra, postaram si臋.

Dalib贸g, tak powiedzia艂. Postaram si臋, m贸wi.

- No - m贸wi臋 - staraj si臋, bracie.

A on machn膮艂 r臋k膮 - niby, w porz膮dku.

- Ot贸偶 to - m贸wi臋.

Chcia艂em zanotowa膰 nasz膮 historyczn膮 rozmow臋 - a tu nie mam o艂贸wka. Grzebi臋 w jednej kieszeni: zapa艂ki, bibu艂ka do zwijania, nie napocz臋ta paczka tytoniu numer osiem, a o艂贸wka nie ma. Grzebi臋 w drugiej kieszeni - te偶 nie ma. Pobieg艂em na trzecie pi臋tro do kancelarii - dali ogryzek Zbiegam czym pr臋dzej z powrotem - nie ma kierowcy. Dopiero co sta艂 tu w ko偶uchu i przebiera艂 nogami, a teraz nie ma. I ko偶ucha nie ma. Ja tam i sam - nie ma.

Wybiegam na ulic臋 - kierowca w wozie siedzi, w贸z ter­koce i rusza z miejsca. A w 艣rodku - drogi w贸dz W艂odzimierz Iljicz siedzi z podniesionym ko艂nierzem.

Przy艂o偶y艂em d艂o艅 do daszka, chcia艂em krzykn膮膰 hurra, ale przela艂em si臋 wartownika i odszed艂em na bok

Odszed艂em - i nie chwal臋 si臋. I nie krzycz臋 na prawo i na lewo: 偶e widzia艂em, niby, Iljicza.

No, widzia艂em, to widzia艂em. Dla siebie jestem szcz臋­艣liwy, a kto chce si臋 ode mnie dowiedzie膰 szczeg贸艂贸w - niech zwr贸ci si臋 bezpo艣rednio do mnie.


w ofierze rewolucji

Jefim Grigoriewicz zdj膮艂 sw贸j bucior i pokaza艂 mi nog臋. Na pierwszy rzut oka nie by艂o w niej nic szczeg贸lnego. Do­piero usilnie si臋 wpatruj膮c mo偶na by艂o dojrze膰 na stopie ja­kie艣 zagojone ju偶 szramy i zadrapania.

- Goj膮 si臋! - z wyrzutem w g艂osie oznajmi艂 Jefim Grigo­riewicz. - Nic si臋 nie poradzi - by艂o nie by艂o, si贸dmy roczek idzie.

- A co to takiego? - zapyta艂em.

- To? - powiedzia艂 Jefim Grigoriewicz. - To, szanowny towarzyszu, ucierpia艂em podczas Rewolucji Pa藕dziernikowej. Teraz, kiedy sze艣膰 lat min臋艂o, ka偶den jeden, naturalnie, pr贸­buje si臋 przyklei膰: i on, niby, bra艂 w niej udzia艂, i on, a jak偶e, krew przelewa艂 i po艣wi臋ca艂 偶ycie...

A tymczasem ja, co tu gada膰, mam wyra藕ne 艣lady. 艢lady nie cygani膮... Ja, szanowny towarzyszu, niewa偶ne, 偶e na fa­bryce nie robi艂em i z by艂ego pochodzenia licz臋 si臋 za miesz­czanina z miasta Kronsztadu, ale w swoim czasie los mnie naznaczy艂 - po艣wi臋ci艂em si臋 dla rewolucji. Mnie, szanowny towarzyszu, przejecha艂a ci臋偶ar贸wka.

Tu Jefim Grigoriewicz z dum膮 na mnie popatrzy艂 i owi­jaj膮c nog臋 onuc膮 ci膮gn膮艂:

- Tak jest, ci臋偶ar贸wka mnie przejecha艂a. I nie w charakte­rze przechodnia czy jakiego艣 tam pieszego, przez nieuwa偶a- nie czy kr贸tkowzroczno艣膰, wprost przeciwnie - ucierpia艂em w okoliczno艣ciach i w czasie samej rewolucji. Zna艂 pan mo偶e by艂ego hrabiego Orieszyna?

- Nie.



- Znaczy si臋 tak... U tego hrabiego w艂a艣nie s艂u偶y艂em. Jako froter. Chc膮c nie chc膮c, a dwa razy wyfroteruj im po­sadzk臋. A jeden raz, naturalnie, z woskiem. Bardzo hrabio- stwo uwielbiali, 偶eby z woskiem. A ja mam to w nosie - tylko zb臋dny wydatek.

No i taki by艂, wie pan, wypadek: froterowa艂em im po­sadzki, powiedzmy, w poniedzia艂ek, a w sobot臋 zdarzy艂a si臋 rewolucja. W poniedzia艂ek froterowa艂em, w sobot臋 rewolu­cja, a we wtorek przylatuje do mnie ichni szwajcar i wo艂a:

- Chod藕 - m贸wi - masz si臋 stawi膰. Hrabiego - m贸wi - spotka艂a kradzie偶 i szkoda, a ty jeste艣 podejrzany. 呕wawo!

Narzuci艂em marynark臋, co艣 tam przetr膮ci艂em na drog臋 i ruszam.

Przybywam. Pakuj臋 si臋 na pokoje.

Patrz臋 鈥 sama by艂a hrabina wije si臋 w histerii i pi臋tami po dywanie tryka.

Zobaczy艂a mnie i powiada przez 艂zy:

- Ach - m贸wi - m贸j Jefimie, komsi-komsa, czy to nie ty zw臋dzi艂e艣 m贸j damski zegarek, dziewi臋膰dziesi膮tej sz贸stej pr贸by, obsypany brylantami?

- Co te偶 pani - m贸wi臋 - co te偶 pani, by艂a hrabino! Na choler臋 mi - m贸wi臋 - damski zegarek, je偶eli jestem m臋偶czy­zn膮? 艢miech - m贸wi臋. - Przepraszam za wyra偶enie.

A ona szlocha.

- Nie - m贸wi - nie inaczej, jak ty 偶e艣 zw臋dzi艂, komsi- -komsa.

I naraz wchodzi sam by艂y hrabia i zaznacza do wszyst­kich obecnych:

- Ja - m贸wi - jestem cz艂ek bogaty i dla mnie ten by艂y zegarek to hetka z p臋telk膮, ale - m贸wi - tej sprawy nie zosta­wi臋 bez konsekwencji. R膮k - m贸wi - nie b臋d臋 brudzi艂 o twoj膮 jadaczk臋, ale podam do poci膮gni臋cia, komsi-komsa. Zje偶d偶aj st膮d - powiada.

Ja, naturalnie, popatrzy艂em przez okno i wyszed艂em.

Przyszed艂em do domu, po艂o偶y艂em si臋 i le偶臋. I ze zmar­twienia nie mog臋 sobie znale藕膰 miejsca. Bo nie bra艂em ja ich­niego zegarka.

Le偶臋 dzie艅 i drugi - po偶ywienie przesta艂em spo偶ywa膰 i ci臋giem my艣l臋, gdzie m贸g艂 si臋 podzia膰 ten obsypany ze­garek.

I wtem - na pi膮ty dzie艅 鈥 jak nie uderzy mnie co艣 w g艂ow臋.

Matko 艣wi臋ta - my艣l臋 - to膰 ja ichni zegarek sam do dzbanuszka z pudrem wetkn膮艂em".

W jednej chwili narzuci艂em na siebie marynark臋 i nawet nic nie wzi膮wszy na z膮b, wybieg艂em na ulic臋. A mieszka艂 by艂y hrabia na Oficerskiej.

I biegn臋 ja tak po ulicy, i chwyta mnie jaki艣 niewyra藕ny niepok贸j. Czemu偶 to, my艣l臋, ludzie tak jako艣 dziwnie bokiem chodz膮 i jakby l臋kali si臋 wystrza艂贸w karabinowych i armat­nich?

Pytam przechodni贸w. Odpowiadaj膮: Rewolucja Pa藕­dziernikowa.

Przy艣pieszy艂em i - na Oficersk膮.

Dobiegam do domu. Ci偶ba. Ci臋偶ar贸wka stoi. I od razu jako艣 przysz艂o mi do g艂owy: 偶eby tylko nie wpa艣膰, my艣l臋, pod ko艂a. A ci臋偶ar贸wka stoi... No dobrze. Podszed艂em bli­偶ej i pytam:

- Co si臋 tu odbywa?

- A to - odpowiadaj膮 - jacy trafi膮 si臋 arystokraci, my ich na ci臋偶ar贸wk臋 wsadzamy i aresztujemy.

I naraz widz臋 - prowadz膮. By艂ego hrabiego prowadz膮 do ci臋偶ar贸wki.

Rozepchn膮艂em ludzi i wo艂am:

- W dzbanuszku - wo艂am - wasz przekl臋ty zegarek, w dzbanuszku z pudrem!

A hrabia, 艣cierwo, ani na mnie spojrzy i wsiada.

Rzuci艂em si臋 bli偶ej do samochodu, a samoch贸d, niech go diabli, jak nie zaburczy w tej chwili, jak me odepchnie mnie w bok ko艂ami

No i tak - my艣l臋 - jedna ofiara jest".

Tu Jefim Grigoriewicz znowu zdj膮艂 bucior i z irytacj膮 za­cz膮艂 si臋 przygl膮da膰 zagojonym 艣ladom na stopie. Nast臋pnie w艂o偶y艂 bucior z powrotem i rzek艂:

- lak to, szanowny towarzyszu, jak pan widzi, i ja ucier­pia艂em w swoim czasie, by tak rzec, po艣wi臋ci艂em si臋 dla rewo­lucji Naturalnie, nie 偶ebym si臋 tym che艂pi艂, ale naigrawa膰 si臋

z siebie nikomu nie pozwol臋. A tymczasem przewodnicz膮cy stowarzyszenia mieszka艅c贸w mierzy ca艂e moje mieszkanie w s膮偶niach kwadratowych i to miejsce, gdzie stoi komoda - tak samo. I jeszcze si臋 naigrawa: pod komod膮, m贸wi, mie艣ci si臋 oko艂o p贸艂 s膮偶nia pod艂ogi. A co to za p贸艂 s膮偶nia, skoro to miejsce zaj臋te jest przez komod臋? A komoda w艂a艣ciciela.

carskie buty

W tym roku w Pa艂acu Zimowym odby艂a si臋 wyprzeda偶 r贸偶nych carskich klamot贸w. Handlowa艂 tym Fundusz Muze­alny czy co艣 takiego. Nie wiem dok艂adnie.

Wybra艂em si臋 tam z Katarzyn膮 Fiodor贸wn膮 Kblenko- row膮. Potrzebny jej by艂 samowar na dziesi臋膰 os贸b.

Samowara zreszt膮 nie dostali艣my. Albo car pi艂 z czaj­nika. Albo mu nosili herbat臋 z kuchni w jakim艣 takim gra­niastym pucharze. Nie wiem. Do艣膰, 偶e samowar贸w nie by艂o w sprzeda偶y.

Za to by艂o mn贸stwo innych rzeczy. I wszystkie rzeczy faktycznie bardzo przewspania艂e. Rozmaite carskie portiery, bordiury, kieliszki, spluwaczki, koszulki i r贸偶ne inne carskie sztuczki. Po prostu oczy si臋 rozbiegaj膮 - nie wiesz, za co si臋 z艂apa膰 i co sobie sprawi膰.

Wobec powy偶szego Katarzyna Fiodor贸wn膮 za woln膮 go­t贸wk臋 naby艂a zamiast samowaru cztery koszulki z najcie艅­szego modepolamu. Niezwykle wytworne. Carskie.

Ja natomiast zauwa偶y艂em nagle w inwentarzu buty. Ro­syjskie cholewy. Za osiemna艣cie rudych.

Zapyta艂em od razu sprzedawcy:

- Co to za buty, 艂askawy przyjacielu?

On m贸wi:

- Wiadomo - carskie.

- A jak膮 - m贸wi臋 - mam gwarancj臋, 偶e to carskie? Mo偶e - m贸wi臋 - jaki艣 fagas je zdziera艂, a wy wydajecie niby za carskie. To - m贸wi臋 - nie艂adnie, nieprzyzwoicie.

On m贸wi

:


isgKSBHMHI

- Tu naoko艂o ca艂y dobytek jest carskiej rodzinki. My - m贸wi - byle g贸wna nie prowadzimy.

- Poka偶 - m贸wi臋 - towar.

Popatrzy艂em na buty. Bardzo mi si臋 okropnie spodoba艂y i rozmiar pasuje. I takie nieszerokie, raczej w膮ziutkie, przy­jemnie spojrze膰. Hi nosek, tam obcas. No, po prostu buty pe艂n膮 g臋b膮. I w og贸le nie znoszone. Mo偶e ze trzy dni tylko car je nosi艂. Zel贸wka jeszcze nie odchodzi.

- Bo偶e kochany - m贸wi臋 - Katarzyno Fiodor贸wno - m贸­wi臋 - czy dawniej m贸g艂 cz艂owiek marzy膰 wzgl臋dem carskiego obuwia? Albo na ten przyk艂ad przej艣膰 si臋 w carskich butach po ulicy? Bo偶e kochany - m贸wi臋 - jak historia si臋 zmienia, Katarzyno Fiodor贸wno!

Da艂em za nie osiemna艣cie rudych, nie przejmuj膮c si臋. I, naturalnie, za carskie buty to cena bardzo nie bardzo wy­g贸rowana.

Wy艂o偶y艂em osiemna艣cie rudych i zanios艂em carskie buty do domu.

Rzeczywi艣cie, wzu膰 je by艂o nie艂atwo. Nie m贸wi膮c

0 onucy - na zwyk艂膮 skarpetk臋 te偶 ledwie w艂a偶膮. Mimo wszystko, my艣l臋, rozchodz臋.

Trzy dni rozchadza艂em. Na czwarty odklei艂a si臋 pode­szwa. I nie to, 偶eby sama podeszwa, lecz kompletnie, razem z obcasem, ca艂e dolne pi臋tro si臋 odwali艂o. Nawet noga wy­sz艂a na zewn膮trz.

A sta艂a si臋 ta paskudna rzecz na ulicy, na bulwarze Zwi膮zk贸w Zawodowych, nie dochodz膮c do Pa艂acu Pracy.

1 popru艂em do domu, na Wysp臋 Wasiljewsk膮, bez podeszwy.

Najwa偶niejsze, 偶e bardzo szkoda by艂o pieni臋dzy. Mimo wszystko osiemna艣cie rudych. I nie ma gdzie si臋 poskar­偶y膰. No, niechby te buty by艂y firmy 鈥淪zybkobiegacz" albo ja­kich艣 innych zak艂ad贸w obuwniczych. Mo偶na by by艂o wszcz膮膰 spraw臋 albo pop臋dzi膰 ze sto艂ka czerwonego dyrektora za ta­kie uchybienie techniczne. A tu bardzo przepraszamy - car­skie buty.

Naturalnie na drugi dzie艅 poszed艂em do Funduszu Mu­zealnego. A tam ju偶 dawno zamkn臋li sklepik - nikogo nie ma.

Chcia艂em p贸j艣膰 narozrabia膰 do Ermita偶u albo jeszcze gdzie艣, ale machn膮艂em r臋k膮. Przede wszystkim Katarzyna Fiodor贸wna mnie powstrzyma艂a.

- To膰 - m贸wi - nie tylko carski, ale ka偶den kr贸lewski but mo偶e przez tyli czas wygni膰. Mimo wszystko, jak sobie chce­cie, od dnia rewolucji dziesi臋膰 lat min臋艂o. Nitki, naturalnie, mia艂y prawo sparcie膰. To trzeba rozumie膰.

A w samej rzeczy, mili moi, dziesi臋膰 lat zlecia艂o. To nie 偶arty! Towar - i ten zacz膮艂 si臋 rozk艂ada膰.

I chocia偶 Katarzyna Fiodor贸wna mnie uspokoi艂a, to kiedy, nawiasem m贸wi膮c, po pierwszym praniu te same car­skie damskie koszulki rozlaz艂y si臋 jej we wszystkie strony, ona sama bardzo okropnie pomstowa艂a na carski re偶im.

A w og贸le, naturalnie, dziesi臋膰 lat min臋艂o - 艣miesznie si臋 obra偶a膰.

Jak ten czas szybko leci, mili moi

.


merci

W tym roku ludno艣膰 posun臋艂a si臋 jeszcze troch臋, robi膮c miejsce dla innych.

Z jednej strony, naturalnie, nepmani wyjechali za mia­sto, 偶eby unikn膮膰 r贸偶nych powa偶nych nieporozumie艅 i pod wp艂ywem dekretu. Z drugiej strony, ludno艣膰 sama si臋 za­g臋艣ci艂a, bo nie ka偶demu odpowiada p艂acenie w potr贸jnym wymiarze.

Tak wi臋c ten rok wypad艂 bardzo nawet korzystnie w sen­sie powierzchni.

Je偶eli co roku b臋dzie si臋 zwalnia艂a taka powierzchnia mieszkaniowa - to wprost luksusowo, to nowych dom贸w mo偶na na razie nie budowa膰.

W tym roku bardzo wielu proletariuszy wesz艂o w posia­danie mieszka艅 i pokoik贸w drog膮 wprowadzenia. I bardzo dobrze!

Dobrze, ale nie ca艂kiem. Tym bardziej 偶e organizuje si臋 to wprowadzanie bez wielkiego pomy艣lunku. Byleby wpro­wadzi膰. A kogo i z kim, i dok膮d - w to niew膮tpliwie nikt nie wkracza.

Owszem, zgadza si臋, za bardzo wkracza膰 nie ma jak w sytuacji takiego ostrego kryzysu.

Ale warto by, naturalnie, je偶eli nie mo偶na teraz, to w dal­szej przysz艂o艣ci, zadba膰 o pewn膮 precyzj臋 przy wprowadza­niu. Albo o gwarancj臋, 偶e, dajmy na to, do spokojnego cz艂o­wieka nikt nie wprowadzi tr臋bacza czy tancerza baletu, kt贸ry jak oszala艂y g艂upek skacze pod sufit i niepotrzebnie trz臋sie nsieszkaniem.

50

Albo tak Sekretarzy naukowych wprowadza膰, dajmy na to, do sekretarzy naukowych. Cz艂onk贸w akademii, kt贸rzy przeszli weryfikacj臋 - do cz艂onk贸w akademii. Lekarzy den­tyst贸w - do lekarzy dentyst贸w. Tych, co gwi偶d偶膮 na flecie - tak samo do swoich - niech sobie ch艂opaki razem gwi偶d偶膮.

No, naturalnie, je偶eli nie mo偶na zapewni膰 takiej dok艂ad­no艣ci przy wprowadzaniu, to nie trzeba. Niech wed艂ug g艂贸w­nych cech wprowadzaj膮. Skoro 偶e艣 cz艂owiek pracy umys艂o­wej i lubisz po nocach ksi膮偶ki przegl膮da膰 - jazda do swoich nocnych pracownik贸w.

Inni - do innych. Jeszcze inni - do jeszcze innych.

Wtedy dopiero 偶ycie by zaja艣nia艂o. Bo teraz wychodzi niekiedy bardzo niesympatycznie. Jak na przyk艂ad taki fakt z pewnym naszym znajomym. Tak w og贸le to jest robotnik W艂贸kniarz. Nazwiska prosi艂 nie u偶ywa膰. O fakcie kaza艂 opo­wiedzie膰, a nazwiska rusza膰 nie pozwoli艂. Bo jeszcze, m贸wi, mog膮 mnie ostatecznie wyko艅czy膰 przy pomocy d藕wi臋k贸w.

Nazwijmy go wi臋c, no, niech b臋dzie Zachar贸w.

Jego, ptaszynk臋, akurat wprowadzono w tym roku. Na­turalnie, merci i dzi臋ki stokrotne, 偶e wprowadzono, poniewa偶 zamieszkiwa艂 do tego czasu u krewnych. Tylko 偶e to wpro­wadzenie wysz艂o mu bokiem.

By艂 to r贸wny go艣膰 i chocia偶, naturalnie, nerwowy, ale specjalnie si臋 na zdrowie nie skar偶y艂. A teraz prosz臋 bardzo

- nerwica serca i ca艂a krew zagotowa艂a si臋 z irytacji.

A g艂贸wny pow贸d - 偶e nie pasowa艂 do tego mieszkania.

Zamieszkiwa艂a w tym lokalu sama inteligencja. W jed­nym pokoju - in偶ynier. W drugim, naturalnie, muzyk - co to w kinie przygrywa i w restauracjach. W trzecim znowu偶

- niezam臋偶na kobieta z dzieckiem. W 艂azience pomoc do­mowa. Te偶, jak na z艂o艣膰, w pe艂ni inteligentna osoba, eks-ge- nera艂owa. W dzie艅 opiekuje si臋 dzieckiem. A w nocy mieszka w wannie. 艢pi.

Jednym s艂owem, gdzie nie spluniesz - inteligenci. I ich­nie 偶ycie nie takie odpowiednie, jak cz艂owiek by sobie, na­turalnie, 偶yczy艂.

Na ten przyk艂ad Zachar贸w wstaje naturalnie nie tak p贸藕no. O jakiej艣 pi膮tej rano. A mo偶e o p贸艂 do pi膮tej. Takie

5

1


ju偶 ma przyzwyczajenie - wcze艣nie wstawa膰. Tym bardziej 偶e nie do balowania wstaje, tylko do pracy.

A in偶ynier o tej porze akurat si臋 k艂adzie. Albo tam I o godzink臋 wcze艣niej. I stuka w 艣cian臋. Znaczy si臋, b膮d藕cie uprzejmi cicho si臋 porusza膰 na swoich obcasach.

No, Zachar贸w, naturalnie, t艂umaczy mu jak komu do­bremu, 偶e nie na bal tak mu pilno. Musi si臋, znakiem tego, umy膰, wrz膮tku sobie nagotowa膰 i tak dalej.

I tutaj naturalnie odbywa si臋 pierwsze starcie.

Chce Zachar贸w p贸j艣膰 si臋 umy膰 - w 艂azience 艣pi inteli­gentna paniusia. Paniusia podnosi wrzask, wszczyna dysku­sje i tak dalej.

I, naturalna rzecz, po takich starciach i debatach cz艂owiek zjawia si臋 w pracy nie taki 艣wie偶utki jak nale偶y.

Potem wraca do domu. Ko艂o pi膮tej albo tak jako艣. No, co艣 tam przek膮si. Przejrzy gazet臋.

Teraz zda艂oby si臋 spokojnie pole偶e膰, porozmy艣la膰 o po­lityce albo o jako艣ci produkcji - i znowu nic z tego.

Po lewej r臋ce ju偶 produkuje si臋 kwintet muzyczny.

Nasz muzyk z orkiestry ma zwyczaj w tym czasie przed seansem 膰wiczy膰 na swoim instrumencie. Na flecie. To jest taki bardzo strasznie d藕wi臋czny instrument. Muzyk go prze­dmuchuje, tr膮bi, wytrz膮sa 艣lin臋, a potem wygrywa gamy.

No, wyjdzie Zachar贸w na podw贸rze. Posiedzi godzink臋, dwie na murku - dusza wo艂a do domu.

Przyjdzie do domu, po偶ywi si臋, a po prawej r臋ce u in偶y­niera ju偶 go艣cie si臋 kot艂uj膮. W preferansa graj膮. Albo na swo­jej pianoli jaki艣 psi walczyk Liszta graj膮. Albo ta艅cz膮 shimmy - widocznie w dniach wyp艂aty.

Ani si臋 obejrzysz - i wiecz贸r min膮艂 niepostrze偶enie. Ma si臋 ku nocy. I chocia偶, naturalnie, noc膮 oni wystrzegaj膮 si臋 ha艂as贸w, bo mo偶na mie膰 do czynienia z milicj膮, ale mimo wszystko nie ma kompletnego spokoju. Chodz膮 z miejsca na miejsce. Po parkiecie pow艂贸cz膮 nogami. I tak dalej.

Ledwie si臋 rozejd膮 - muzyk zjawia si臋 z restauracji czy z pota艅c贸wki. K艂adzie instrument na komodzie. K艂贸ci si臋 z 偶on膮.

Ledwie k艂贸tnia sko艅czona - in偶ynier si臋 poruszy艂; ju偶 si臋, wyobra藕cie sobie pa艅stwo, naczyta艂 i idzie spa膰.

Ledwie si臋 po艂o偶y艂 in偶ynier - dla Zacharowa czas wsta­wa膰.

Ledwie wsta艂 Zachar贸w - in偶ynier si臋 denerwuje, wali w 艣cian臋, zabrania kr臋ci膰 si臋 na obcasach.

Ledwie wszed艂 Zachar贸w do 艂azienki - pisk i krzyki, 偶e niby z jakiej racji woda pryska w twarz. I tak dalej, i tak dalej.

I naturalnie praca na tym wszystkim cierpi: perkalik, sami widzicie, jaki niekiedy bywa rzadki i nieciekawy - to na pewno Zachar贸w produkuje. A jak ma produkowa膰 inny, kiedy nogi si臋 uginaj膮, r臋ce si臋 trz臋s膮, a w膮troba puchnie ze zmartwienia.

Tote偶 m贸wi臋: sekretarzy naukowych trzeba do sekre­tarzy naukowych, lekarzy dentyst贸w do lekarzy dentyst贸w i tak dalej. A tych, co na flecie gwi偶d偶膮, mo偶na osiedli膰 za miastem.

I wtedy 偶ycie zaja艣nieje ca艂ym swoim blaskiem

.


letnie wytchnienie

Jasna rzecz, 偶e wej艣膰 w posiadanie w艂asnego, osobnego mieszkanka - to jednak, co tu gada膰, mieszcza艅stwo.

Trzeba 偶y膰 zgodnie, w kolektywnej rodzinie, a nie za­myka膰 si臋 w swojej domowej twierdzy.

Trzeba 偶y膰 w mieszkaniu komunalnym. Wszystko dzieje si臋 tam na widoku. Jest z kim pogada膰. Poradzi膰 si臋. Pobi膰 si臋.

Pewnie, s膮 te偶 niedoci膮gni臋cia.

Na przyk艂ad elektryczno艣膰 stwarza niewygod臋.

Nie wiadomo, jak si臋 liczy膰. Od kogo ile si臋 nale偶y.

Jasne, w przysz艂o艣ci, kiedy nasz przemys艂 si臋 rozwinie, to mo偶na b臋dzie ka偶demu lokatorowi w ka偶dym k膮cie po­stawi膰 cho膰by i dwa liczniki. I niech liczniki same okre艣laj膮 przydzielon膮 energi臋. I wtedy, oczywi艣cie, 偶ycie w naszych mieszkaniach rozb艂y艣nie jak s艂o艅ce.

No, ale na razie, faktycznie, mamy same niewygody.

Dajmy na to u nas: mieszka dziewi臋膰 rodzin. Jeden prze­w贸d. Jeden licznik. Pod koniec miesi膮ca trzeba si臋 ustawi膰 do rachunk贸w. I wtedy, ma si臋 rozumie膰, wyst臋puj膮 powa偶ne nieporozumienia, a bywa, 偶e i mordobicie.

No dobra, powiecie: liczcie od 偶ar贸wki.

艢wietnie: od 偶ar贸wki. A jeden 艣wiadomy lokator to mo偶e 偶ar贸wk臋 zapala na pi臋膰 minut, 偶eby si臋 rozebra膰 albo pch艂臋 z艂apa膰. A inny zn贸w lokator do p贸艂nocy co艣 tam 偶uje przy 艣wietle. I nie chce elektryczno艣ci wy艂膮czy膰. Chocia偶 nikt mu nie ka偶e haftowa膰 wzork贸w.

Trzeci znajdzie si臋 taki, inteligent bez w膮tpienia, co to gapi si臋 w ksi膮偶k臋 dos艂ownie do pierwszej w nocy i d艂u偶ej, nie licz膮c si臋 z og贸ln膮 sytuacj膮.

A mo偶e jeszcze i 偶ar贸wk臋 mocniejsz膮 wkr臋ca. I algebr臋 czyta, jakby to by艂 dzie艅.

A mo偶e jeszcze zamkn膮wszy si臋 w swojej norze ten inte­ligent wrz膮tek gotuje na grza艂ce elektrycznej, albo i makaron. To trzeba umie膰!

By艂 u nas kiedy艣 taki lokator - 艂adowacz, ten to na tym tle dos艂ownie zbzikowa艂. Przesta艂 sypia膰 i wci膮偶 dochodzi艂, kt贸ry z lokator贸w czyta po nocach algebr臋 i produkty podgrzewa grza艂k膮. I przepad艂 cz艂owiek. Zbzikowa艂.

Po tym jak zbzikowa艂, pok贸j przej膮艂 jego krewniak. No i wtedy zacz臋艂y si臋 formalne bachanalie.

W ka偶dym miesi膮cu licznik nabija艂, no, nie wi臋cej ni偶 12 rubelk贸w, a ju偶 w najmarniejszym miesi膮cu, powiedzmy, 13. To, oczywi艣cie, dzi臋ki kontroli lokatora, co to zbzikowa艂. Kontrol臋 mia艂 dobrze zorganizowan膮. W nocy dos艂ownie nie spa艂, m贸wi臋 wam, i co minut臋 robi艂 remanent. To tu zajrzy, to 贸wdzie. I ci臋giem grozi艂, 偶e zar膮bie siekier膮, je艣li stwier­dzi, 偶e kto艣 zbytkuje. A偶 dziw bierze, 偶e inni lokatorzy nie zbzikowali od takiego 偶ycia.

No wi臋c, miesi臋cznie wychodzi艂o nie wi臋cej ni偶 12 rubli.

A tu nagle 16. Pardon! W czym rzecz? Co to za 艣winia nabi艂a tak膮 ilo艣膰? Czy to grza艂ka, czy maszynka, czy jeszcze co艣 innego?

Pokrzyczeli艣my, pokrzyczeli艣my, ale zap艂acili艣my.

Za miesi膮c z powrotem mamy 16.

Kt贸rzy z lokator贸w uczciwi s膮, to m贸wi膮 bez os艂onek:

- 呕y膰 si臋 odechciewa. To my oszcz臋dzamy jak g艂upi, a inni pr膮du sobie nie 偶a艂uj膮. To i my nie b臋dziemy 偶a艂owa膰. My te偶 b臋dziemy grza艂ki w艂膮cza膰 i makaron pitrasi膰.

A za miesi膮c wed艂ug licznika mamy 19.

J臋kn臋li lokatorzy, ale jednak zap艂acili i zacz臋li nabija膰. 艢wiat艂a nie gasz膮. Czytaj膮 powie艣ci. I w艂膮czaj膮 grza艂ki.

Po miesi膮cu mieli艣my 26.

I wtedy zacz臋艂y si臋 kompletne bachanalie.

Jednym s艂owem, kiedy licznik dojecha艂 do 38 rubli, trzeba by艂o odci膮膰 energi臋. Wszyscy odm贸wili p艂acenia. Je­den tylko inteligent b艂aga艂 i czepia艂 si臋 przewodu, ale nikt nie zwraca艂 na niego uwagi. Odci臋li艣my

.


Oczywi艣cie zrobili艣my to tylko przej艣ciowo. Nikt nie jest przeciw elektryfikacji. Na zebraniu og贸lnym tak te偶 o艣wiad­czono: nikt nie jest przeciw i w przysz艂o艣ci zadbamy i przy艂膮­czymy si臋 do sieci. A na razie niech tak b臋dzie. Zw艂aszcza 偶e idzie wiosna. Jasno jest. A potem lato. I 艣wiat艂o niepotrzebne. Nie b臋dziemy przecie偶 haftowa膰 wzork贸w. No, a zim膮 - zo­baczy si臋. Zim膮 mo偶e si臋 znowu pod艂膮czymy do sieci elek­trycznej. Albo kontrol臋 zorganizujemy, albo co innego.

A na razie trzeba latem odsapn膮膰. M臋cz膮ce te mieszka­niowe historie.

kryzys

Kt贸rego艣 dnia, obywatele, powie藕li ulic膮 w贸z cegie艂. Jak Boga kocham!

M贸wi臋 wam, a偶 mi serce podskoczy艂o z rado艣ci. No bo

- budujemy si臋, obywatele. Nie wozi si臋 przecie偶 cegie艂 bez powodu. Domeczek, znaczy si臋, gdzie艣 stawiaj膮. Zacz臋艂o si臋

- tfu, tfu, na psa urok!

Mo偶e za jakie艣 dwadzie艣cia lat, albo i mniej, ka偶demu obywatelowi przydziel膮, kto wie, po caluchnym pokoju. A je­艣li ludno艣膰 zanadto si臋 nie powi臋kszy i na ten przyk艂ad wszystkim pozwol膮 robi膰 skrobanki - to i po dwa. A nawet i po trzy na ry艂o. Z 艂azienk膮.

Dopiero sobie po偶yjemy, obywatele! Jeden pok贸j, po­wiedzmy, do spania, drugi - do przyjmowania go艣ci, trzeci na co艣 tam jeszcze... Ma艂o si臋 to spraw ponazbiera przy ta­kim swobodnym 偶yciu!

No, ale na razie, jak si臋 rozchodzi o powierzchni臋 kwa­dratow膮, to nie za bardzo. Wychodzi tego sk膮pawo. Z uwagi na kryzys.

Ot贸偶 ja, najmilsi, mieszka艂em w Moskwie. Dopiero nie­dawno stamt膮d wr贸ci艂em. Odczu艂em ten kryzys na w艂asnej sk贸rze.

Przyjecha艂em ja, wiecie, do Moskwy. Chodz臋 z rzeczami po ulicach. I ani rusz. Ma艂o powiedziane, 偶e nie ma si臋 gdzie zatrzyma膰 - nie ma nawet gdzie rzeczy po艂o偶y膰.

I tak dwa tygodnie, wiecie, przechodzi艂em z rzeczami po ulicach - zarost mi si臋 sypn膮艂 i rzeczy pogin臋艂y. No i chodz臋 tak, bez obci膮偶enia, na luzie. Rozgl膮dam si臋 za lokalem

.


I Wreszcie w jednym domu schodzi po schodach jaki艣 cz艂owieczyna.

- Za trzydzie艣ci dych - m贸wi - mog臋 was ulokowa膰 Iw 艂azience. Mieszkanie 鈥 m贸wi 鈥 magnackie. Trzy ubika­cje... Wanna... W 艂azience 鈥 m贸wi 鈥 mo偶ecie sobie mieszka膰. Wprawdzie - m贸wi - nie ma okien, ale za to drzwi s膮. I woda pod r臋k膮. Chcecie - m贸wi - to napu艣膰cie pe艂n膮 wann臋 wody i nurkujcie sobie cho膰by i calute艅ki dzie艅.

M贸wi臋:

- Nie jestem, drogi towarzyszu, ryb膮. P艂ywa膰 - m贸wi臋 - nie mam zapotrzebowania. Potrzebuj臋 - m贸wi臋 - na l膮dzie pomieszka膰. Opu艣膰cie - m贸wi臋 - co nieco za wilgo膰.

A on:

- Nie mog臋, towarzyszu. Chcia艂bym, ale nie mog臋. To nie ode mnie w zupe艂no艣ci zale偶y. Mieszkanko jest komunalne. I cen臋 za 艂azienk臋 ustalili艣my nieust臋pliw膮.

- No to - m贸wi臋 - co robi膰? Niech b臋dzie. Zedrzyjcie ze mnie 鈥 m贸wi臋 - trzydzie艣ci i czym pr臋dzej - m贸wi臋 - wpusz­czajcie. Ju偶 trzy tygodnie - m贸wi臋 - obijam si臋 po ulicach. Jeszcze - m贸wi臋 - opadn臋 z si艂.

No dobrze. Wpu艣cili. Zamieszka艂em.

A 艂azienka, w rzeczy samej, magnacka. Gdzie nie st膮p­niesz nog膮 - marmurowa wanna, piecyk i kurki. A usi膮艣膰, nawiasem m贸wi膮c, nie ma gdzie. Chyba 偶eby na brzegu, ale i tak od razu wpadasz do tej marmurowej wanny.

No to urz膮dzi艂em za trzydzie艣ci dych pomost z desek i mieszkam.

Po miesi膮cu, nawiasem m贸wi膮c, o偶eni艂em si臋.

Taka m艂odziutka, wiecie, sympatyczna ma艂偶onka mi si臋 trafi艂a. Bez mieszkania.

My艣la艂em, 偶e przez t臋 艂azienk臋 zniech臋ci si臋 do mnie i nie zaznam szcz臋艣cia rodzinnego i przytulno艣ci, ale ona bynajmniej nie rezygnuje. Nachmurzy艂a si臋 tylko odrobin臋 i odpowiada:

- C贸偶 - m贸wi - w 艂azience te偶 mog膮 dobrzy ludzie mieszka膰. A w ostateczno艣ci - m贸wi - mo偶na przegrodzi膰. Tutaj - m贸wi - na przyk艂ad buduar, a tam jadalnia...

A ja m贸wi臋:

- Mo偶na przegrodzi膰, obywatelko, tylko 偶e lokatorzy, diabelskie nasienie, nie pozwol膮. Ju偶 teraz gadaj膮: 偶adnych przer贸bek.

No dobrze. Mieszkamy tak, jak jest.

Po nieca艂ym roku urodzi艂o si臋 nam z ma艂偶onk膮 niedu偶e dzieci膮tko.

Dali艣my mu Wo艂od'ka i mieszkamy dalej. K膮piemy go na miejscu w wannie i mieszkamy.

I, wiecie, nawet ca艂kiem 艣wietnie idzie. Dziecko, znaczy si臋, codziennie si臋 k膮pie i wcale si臋 nie przezi臋bi膮.

Jedna tylko jest niewygoda: wieczorami lokatorzy komu­nalni przy艂a偶膮 do 艂azienki my膰 si臋.

Na ten czas zmuszeni jeste艣my chroni膰 si臋 ca艂膮 rodzin膮 na korytarzu.

A prosi艂em wszak mieszka艅c贸w:

- Obywatele - m贸wi臋 - k膮pcie si臋 w soboty. Przecie偶 nie mo偶na - m贸wi臋 - codziennie si臋 k膮pa膰. Kiedy偶 - m贸wi臋 - mieszka膰? Wejd藕cie w po艂o偶enie.

A jest ich, kanalii, trzydzie艣ci dwie osoby. I wszyscy wy­my艣laj膮 od takiej matki. A jakby co, gro偶膮 st艂uc mord臋.

No i co robi膰 - nic si臋 nie da zrobi膰. Mieszkamy, jak jest.

Po pewnym czasie mamusia ma艂偶onki mojej z prowincji przybywa do 艂azienki. Urz膮dza si臋 za piecykiem.

- Dawno - m贸wi - marzy艂am, 偶eby ko艂ysa膰 wnuka. Nie mo偶ecie - m贸wi - odm贸wi膰 mi tej przyjemno艣ci.

Na to m贸wi臋:

- Nie odmawiam. Ko艂ysz - m贸wi臋 - staruszko, nie kr臋­puj si臋. Pies ci臋 tr膮ca艂. Mo偶esz - m贸wi臋 - napu艣ci膰 wody do wanny i nurkuj sobie z wnukiem.

A do 偶ony m贸wi臋:

- Mo偶e, obywatelko, przyjad膮 do was jeszcze jacy艣 krewni, to ju偶 lepiej m贸wcie od razu, nie dr臋czcie.

Na to ona m贸wi:

- Najwy偶ej braciszek na ferie 艣wi膮teczne...

Nie czekaj膮c na braciszka, opu艣ci艂em Moskw臋. Pieni膮dze wysy艂am rodzinie poczt膮

.


czarna magia

i.

Nie takie teraz czasy, 偶eby wierzy膰 w czary albo, po­wiedzmy, w czarn膮 magi臋. No, ale opowiedzie膰 o tym nigdy nie zawadzi.

I do dzisiaj 偶yje niema艂o ciemnego narodu. Nie wiem, jak w innych wsiach, ale we wsi 艁aptionki to tak jest. We wsi 艁aptionki baby, na przyk艂ad, wszelkie choroby zamawiaj膮, wr贸偶膮 z ognia i wody i zio艂a o cudownych w艂a艣ciwo艣ciach zbieraj膮. Co do innych spraw, to nie wiem, nie mog臋 powie­dzie膰, no, ale z chorobami - to chyba si臋 zgadza. Z chorobami babka Wasilisa radzi sobie nawet ca艂kiem znakomicie.

Jasne, przyjedzie jaki艣 tam zagraniczny frant, to bez dw贸ch zda艅, tylko si臋 u艣mieje.

- Ech - powie - Rosja, Rosja, ciemny kraj!

Ale jemu co? Doktora mu przyprowad藕 w cylindrze i w marynarce, a na babk臋 Wasilis臋 taki nawet nie spojrzy. On, by膰 mo偶e, nawet na pomocnika lekarza Fiodora Iwany- cza Wasilczenk臋 te偶 nie spojrzy. Ot co! Taki frant!

Tyle 偶e z takim cz艂owiekiem nigdy bym si臋 nawet dys­kutowa膰 nie zgodzi艂. Oni tam maj膮 inne 偶ycie, nie jak u nas, tam mo偶e i chor贸b takich nie ma jak u nas.

Tam u nich, gadaj膮, piecyki w tramwajach stawiaj膮, 偶eby, znaczy si臋, przeci膮g n贸偶ek nie przewia艂, dobre sobie...

W takim razie co? Przecie偶 dalej to ju偶 i艣膰 nie ma dok膮d. Kompletna europejska kultura i o艣wiecenie...

A tu u nas 偶ycie ca艂kiem inne i ludziska te偶 nie tacy. Tu u nas, na przyk艂ad, jedna baba zgin臋艂a od czarnej magii. Ma艂偶onka Dymitra Naumycza.

A wszystko to si臋 zacz臋艂o ot tak, z niczego. Ot贸偶, wy­obra藕cie sobie, Dymitr Naumycz przep臋dzi艂 j膮 precz z cha­艂upy. I od tego wszystko si臋 zacz臋艂o. A w艂a艣ciwie nie, nie od tego.

Najpierw zdarzy艂o si臋 co innego, we wsi. Wpl膮ta艂 si臋 w t臋 histori臋 Waniuszka, diabelskie nasienie, lak to by艂o.

呕y艂 sobie ongi艣 na 艣wiecie taki Waniuszka, ch艂opina chory i ubogi.. Przez niego to si臋 wszystko sta艂o. Pewnie, wcze艣niej te偶 si臋 tu we wsi zdarza艂y r贸偶ne wypadki: na przy­k艂ad uparli si臋 ch艂opi ka偶dej wiosny topi膰 - a to Wasyl Wasy- licz, ch艂op bogaty, uton膮艂, to zn贸w so艂tys niechc膮cy da艂 nura, no, a teraz Waniuszka... Tylko 偶e wszystko to by艂o na weso艂o, a takiej sprawy, 偶eby, dajmy na to, bab臋 swoj膮 przep臋dzi膰 precz - czego艣 takiego nikt tu nie mia艂 w zwyczaju.

No wi臋c Waniuszka chory i biedny... Jak tylko zainsta­lowa艂em si臋 w 艁aptionkach, to od razu ca艂膮 swoj膮 uwag臋 skupi艂em na Waniuszce. Chodzi, wyobra藕cie sobie, wesolutki, r膮czki, kanalia, zaciera. Przyuwa偶y艂em go sobie i zatrzyma­艂em kt贸rego艣 dnia we wsi, wzi膮艂em na stron臋.

- Co ty tak - pytam - bezczelnie tak sobie chodzisz i r膮czki zacierasz, gadzino?

A on, jak dzi艣 pami臋tam, popatrzy艂 na mnie z takim szy­derstwem.

- A czego - m贸wi - b臋d臋 si臋 martwi膰? Teraz mam, wiedz pan to sobie, klawe 偶ycie. Nie szkodzi, 偶e chory je­stem i ubogi, 偶y膰 b臋d臋 teraz jak kr贸l. Bardzo teraz przede mn膮 otwiera si臋 szeroki horyzont w sensie bogatych narze­czonych i posagu.

- Co ty - m贸wi臋 - zalewasz?

- Nie - m贸wi - nie zalewam. Jak pan sobie chce. Ch艂op teraz jest w cenie, tylko 偶e, zakonotuj to pan sobie, musi by膰 kawaler, nie偶onaty... Niech pan - m贸wi - sam si臋 rozejrzy, co si臋 dooko艂a wyrabia.

Rozejrza艂em si臋 dooko艂a, no, widz臋 - faktycznie: we wsi roi si臋 od bab, dziewuchy na wieczorkach jedna z drug膮 ta艅­cz膮 jak g艂upie, a kawaler贸w dla nich jakby wymiot艂o. Nie ma ichnich kawaler贸w. No bo, zauwa偶cie, z dzielnych m艂odzie艅­c贸w 偶aden z wojny z Niemcami nie wr贸ci艂

.


No - my艣l臋 - a to d dopiero".

A Waniuszka w k贸艂ko po wsi chodzi i przechwala si臋.

- Doczeka艂em si臋 - m贸wi - swojej pory. Wedle chcenia. Dorwa艂em si臋 do luksusowego 偶ycia. Nie szkodzi, 偶e chory i ubogi, ale ch艂op. Co prawda, to prawda.

Z tydzie艅 tak pochodzi艂 Waniuszka po wsi i zacz膮艂, psi syn, z tej rado艣ci gorza艂臋 chla膰, nabra艂 te偶 zwyczaju je藕dzi膰 za rzeczk臋... Mieszka艂a tam sobie za rzeczk膮 wa偶niaczka taka, weso艂a 偶o艂nierka Niuszka... I, wyobra藕cie sobie, utopi艂 si臋 Wa­niuszka. Wraca艂 w nocy od 偶o艂nierki, pijaniutki, i uton膮艂, g艂u­piec. Nie utrzyma艂 swojego szcz臋艣cia.

Oj, natrz膮sali si臋 z niego wtedy ch艂opi.

3.

No dobrze. W nocy on, na ten przyk艂ad, uton膮艂, rano ch艂opi pochodzili po brzegu, po艣miali si臋 do woli i zabrali si臋 do wy艂awiania. Wyp艂yn臋li na 艂贸dkach, pomachali bosakami, rakami poskrobali dno - a Waniuszki nie ma.

A ta ca艂a rzeczka nic niewarta - tyle 偶e stoi zapisane, i偶 rzeczka.

A ch艂opi obra偶eni.

- Co jest - m贸wi膮 - jak rany Boga? Wasyla Wasylicza to­艣my od razu znale藕li, so艂tysa te偶 od razu, a takiego odmie艅ca, robaczka takiego to, wyobra藕cie sobie, znale藕膰 nie mo偶emy.

Pu艣cili na rzek臋 garnki... No tak. Zwyczajne garnki. Gli­niane... To nie jakie艣 tam ciemne wierzenie ani stary obyczaj, to jest wyborny spos贸b znajdowania topielca. Mo偶na to na­wet udowodni膰 naukowo. Powiedzmy, 偶e trup le偶y i mo偶e za jaki艣 pniak zaczepi艂 si臋 nog膮. Prosz臋 bardzo. Woda nad trupem musi niezawodnie wirowa膰 i tworzy膰 lej... Garnek tam wpada - i, wyobra藕cie sobie, zaczyna wirowa膰.

I tutaj tak samo. Pu艣cili garnki. Pop艂yn膮艂 jeden na 艣rodek rzeki i, patrzymy, kr臋ci si臋. No to bosakami tam - g艂臋boko. D贸艂 jaki艣. Pomajstrowali rakiem - zosta艂 na dnie.

Tfu, do diab艂a!

Postanowili ch艂opi: trzeba nurkowa膰.

Jeden, drugi, pi膮ty - wykr臋caj膮 si臋.

- Dymitrze Naumyczu...

Ten si臋 nie spiera艂, zrzuci艂 koszulin臋, g臋b臋 swoj膮 prze­偶egna艂 i zanurkowa艂.

1 w艂a艣nie wtedy, zwr贸膰cie uwag臋, wszystko si臋 zacz臋艂o.

4.

Opowiada艂 mi potem Dymitr Naumycz.

- Da艂em nura - m贸wi. - W porz膮dku. I ledwo da艂em nura, jak mnie nagle ol艣ni艂o: 鈥淐贸偶 - my艣l臋 - chodzi艂 tutaj taki Waniuszka, kawaler, nie偶onaty, i te偶 wody si臋 napi艂. To czeg贸偶 ja - my艣l臋 - okazj臋 tak膮 wspania艂膮 z r膮k mam wypusz­cza膰: wygoni臋, dajmy na to, swoj膮 bab臋 i o偶eni臋 si臋 z bogat膮".

Tak sobie pomy艣la艂 i ledwo co wod膮 si臋 nie zach艂ysn膮艂, ledwo nie zgin膮艂 ch艂op - przebywa艂 w wodzie ponad do­puszczaln膮 miar臋. Nawet si臋 ch艂opi wtedy zaniepokoili, bo jakie艣 takie du偶e bulkanie posz艂o po wodzie.

Ale po minucie wyp艂yn膮艂 Dymitr Naumycz na 艣wiat艂o dzienne, po艂o偶y艂 si臋 na piasku i le偶y przera藕liwie markotny, i nawet si臋 nie trz臋sie.

No - pomy艣leli ch艂opi - straszyd艂o jakie艣 na dnie, nie inaczej".

A na dnie, trzeba wam wiedzie膰, wszystko normalnie: le偶y Waniuszka na dnie, nogawk膮 zaczepiony o pieniek.

J臋li ch艂opi wypytywa膰: co i jak, a Dymitr Naumycz m贸wi:

- Ci膮gnijcie - m贸wi - rakiem, w porz膮dku b臋dzie.

Zacz臋li ch艂opi ci膮gn膮膰... tylko 偶e o tym to ju偶 nie ma

co gada膰 - Waniuszka ju偶 nam w naszej historii niepo­trzebny, poniewa偶 sprawa potoczy艂a si臋 w innym kierunku. No, a Waniuszk臋, tak, wyci膮gn臋li. I pobieg艂 Dymitr Naumycz do domu.

C贸偶 - biegnie i my艣li - dooko艂a we wszystkich wsiach nie偶onaty ch艂op w cenie. To ja - my艣li - zetr臋 teraz bab臋 swoj膮 z powierzchni ziemi - albo mo偶e przep臋dz臋 j膮".

Pomy艣la艂 jeszcze raz i widzi, 偶e tych w艂a艣nie s艂贸w mu potrzeba. Przyszed艂 do domu i zacz膮艂 si臋 czepia膰.

To baba 藕le st膮pn臋艂a, to zn贸w widok z okna jaki艣 nie taki

.


Widzi baba: ckni si臋 ch艂opu, ale z czego mu tak ckno - nie wiadomo. Podchodzi ona do niego ze s艂owami, a s艂owa jej s膮 ostro偶ne.

- Co to z wami - m贸wi - Dymitrze Naumyczu, co艣cie tacy markotni?

- A tak - odpowiada bezczelnie - markotny jestem. Chcia艂bym - powiada - by膰 bogaty, a wy mi w tym, miejcie na wzgl臋dzie, zawadzacie.

Zmilcza艂a baba.

A trzeba wam wiedzie膰, 偶e bab臋 mia艂 Dymitr Naumycz po prostu nadzwyczajn膮. Jeden tylko k艂opot, 偶e nie bogata, lecz biedna. A poza tym wszystko by艂o dobrze: g艂os mia艂a ci­chy i sympatyczny, ch贸d nie jaki艣 taki kaczy - z boku, przy­k艂adowo, na bok 鈥 ch贸d cudowny: idzie, a jakby p艂yn臋艂a.

I jej siostr臋 rodzon膮 nawet jaki艣 frant za urod臋 zabi艂. 呕y膰 z nim nie chcia艂a.

To si臋 sta艂o w Kijowie...

No wi臋c ta te偶 by艂a bardzo nawet urodziwa. Wszyscy tak uwa偶ali. Ale Dymitr Naumycz na t臋 opini臋 teraz nie zwa偶a艂 i ze swoj膮 my艣l膮 si臋 nie rozstawa艂.

Tak sobie porozmawiali, baba zmilcza艂a, a Dymitr Na­umycz ci膮gle, pami臋tajcie, szuka okazji.

Pochodzi艂 po izbie.

- Dawaj no, babo - wrzeszczy - je艣膰, albo co.

A do obiadu by艂o jeszcze daleko. Baba mu swoje racje wyk艂ada:

- Co te偶 wy, Dymitrze Naumyczu, ja - m贸wi - jeszcze i rozpala膰 w piecu nie my艣la艂am.

- Ach, ty - m贸wi - wied藕mo, mo偶e chcia艂a艣 mnie - m贸wi - wied藕mo, zamorzy膰 g艂odem. Zbieraj - m贸wi - swoje kla- moty, ju偶 ma艂偶onk膮 moj膮 - m贸wi - prawowit膮 nie jeste艣.

Bardzo si臋 baba wystraszy艂a, m贸zgownic膮 rusza.

Ale widzi, 偶e j膮 przep臋dza. A dlaczego przep臋dza - nie wiadomo. Czysta jest we wszystkich sprawach jak lustro. My­艣la艂a, 偶eby spraw臋 polubownie zako艅czy膰. Pok艂oni艂a mu si臋 do n贸g.

- Lepiej - powiada - zbij mnie, Pi艂acie-m臋czenniku, bo i艣膰 nie mam dok膮d.

A Dymitr Naumycz, chocia偶 jej pro艣b臋 spe艂ni艂, pobi艂 j膮, ale z domu mimo wszystko wyp臋dzi艂.

5.

No i zebra艂a baba swoje klamoty, dziuraw膮 swoj膮 su- kienczyn臋 - i wysz艂a na dw贸r.

A dok膮d ma baba p贸j艣膰, je艣li p贸j艣膰 nie ma dok膮d?

Pokr臋ci艂a si臋 baba po dworze, powy艂a, pop艂aka艂a i znowu g艂ow膮 ruszy艂a.

Ano, p贸jd臋 - my艣li - do s膮siadki, mo偶e co艣 mi poradzi".

Przychodzi do s膮siadki. S膮siadka j臋kn臋艂a, westchn臋艂a i karty na stole roz艂o偶y艂a.

- Tak - m贸wi - krucho z tob膮. Ca艂kiem - m贸wi - pa­skudna ta twoja sprawa. Zreszt膮 sama popatrz: tu kr贸l winny, tam 贸semka, a winna baba na brzegu. Karty nie k艂ami膮. Ma co艣 ch艂op przeciw tobie. Ale wiedz, 偶e to twoja wina.

Widzicie, jaka durna ta s膮siadka. Zamiast 偶eby bab臋 po­cieszy膰, kiedy ta miejsca sobie znale藕膰 nie mo偶e, to za艣pie­wa艂a jej s膮siadka tak膮 piosenk臋.

- Tak - za艣piewa艂a - sama jeste艣 sobie winna. Widzisz, 偶e ckni si臋 ch艂opu, to wytrzymaj, nie trajkocz mu nad g艂ow膮. On do ciebie, dajmy na to, nieprzystojnymi s艂owami, a ty mu tak: pozw贸lcie buciki wasze, niby, zdj膮膰 i szmatk膮 suchute艅k膮 przetrze膰 - ch艂opy to lubi膮...

Tfu, stara i g艂upia... Takie s艂owa...

Pocieszy膰 bab臋 trzeba, a ona j膮 rozj膮trzy艂a do niemo偶­liwo艣ci.

Zerwa艂a si臋 baba, ca艂a si臋 trz臋sie.

- Och - m贸wi - ale co ja takiego zrobi艂am? Och - m贸wi - porad藕偶e mi co艣 chocia偶 ty, na Boga jedynego. Na wszystko si臋 teraz zgodz臋. Przecie偶 nie mam dok膮d i艣膰.

A ta stara idiotka, tfu, nawet imi臋 jej odraza bierze wy­mawia 膰, r臋ce roz艂o偶y艂a:

- Nie wiem - powiada - kobito. Nic powiedzie膰 nie mog臋. Ch艂op teraz w du偶ej cenie. Sam膮 tylko urod膮 i za­letami go nie oczarujesz. Nawet nie my艣l

.


Rzuci艂a si臋 baba precz z izby, wybieg艂a na ty艂y i op艂ot­kami wzd艂u偶 wsi posz艂a. 艢rodkiem wsi wstyd jej by艂o, nie­szcz臋snej, i艣膰.

I patrzy baba: idzie jej na spotkanie pokurczona sta­ruszka, nieznajoma babulka, posuwa si臋 cichutko i co艣 do siebie mamrocze.

Pok艂oni艂a jej si臋 nasza baba, zap艂aka艂a.

- Pochwalony - m贸wi - maciupe艅ka staruszko, niezna­joma babulko. Patrzajcie no - m贸wi - jakie to sprawy na bo偶ym 艣wiecie si臋 dziej膮.

Popatrzy艂a stara babulka, mo偶e nawet g艂owin膮 swoj膮 kiwn臋艂a.

- Tak - powiada - dziej膮 si臋, dziej膮... Och - m贸wi - m艂贸dko ty moja, wszystko wiem, co si臋 na 艣wiecie wyrabia - wszystkich ludzisk贸w nale偶y si臋 zniszczy膰 - oto co si臋 wyra­bia. B艂agam ci臋 tylko, nie p艂acz, oczu sobie nie psuj. W takiej sprawie 艂za - to 偶aden ratunek. Ale powiem ci: mam ja r贸偶ne sposoby, mam te偶 zio艂a cudownej mocy. S膮 i s艂owne zakl臋­cia, tylko 偶e w takiej zakr臋conej sprawie nie s膮 nic warte. W takiej sprawie, 偶eby cz艂owieka przy sobie zatrzyma膰, jest tylko jeden spos贸b. Straszny to spos贸b: musi to by膰 niezwy­k艂y i wspania艂y czarny kot. Kota owego zawsze mo偶na roz­pozna膰. Oj, lubi ten kot w oczy patrze膰, a jak w oczy patrzy, to ogonem specjalnie powoli macha i grzbiet sw贸j wygina.

S艂ucha baba przera偶aj膮cych s艂贸w staruchy i serce w niej zamiera.

Nikt, oczywi艣cie, opr贸cz naszej baby, tych s艂贸w staruchy nie s艂ysza艂, ale wszystko to bez w膮tpienia si臋 zgadza. Zreszt膮 p贸藕niej wszystko si臋 wy艣wietli艂o. I wy艣wietli艂o si臋 jeszcze, 偶e trzeba by艂o wzi膮膰 owego czarnego kota, o p贸艂nocy w 艂a藕ni napali膰 i kota tego 偶ywcem wrzuci膰 do kot艂a.

- B艂agam ci臋 - prosi艂a babulka - wrzu膰 tego kota ko­niecznie 偶ywego, nie zdech艂ego. A jak b臋dzie po wszystkim; wy艂uskaj niedu偶膮 koci膮 kosteczk臋, tak膮 okr膮g艂膮, i zaklinam ci臋, no艣 j膮 zawsze przy sobie.

Jak tylko baba to us艂ysza艂a, przerazi艂a si臋, pok艂on niski z艂o偶y艂a staruszce.

P贸jd臋 - my艣li - jeszcze raz pok艂oni臋 si臋 Dymitrowi Na- umyczowi, a je艣li on swojego zdania nie zmieni, to mam spos贸b straszny, cudowny".

6.

Posz艂a baba do wsi pok艂oni膰 si臋 Dymitrowi Naumyczowi, tyle 偶e posz艂a, trzeba wam o tym wiedzie膰, na pr贸偶no.

Jak偶e mia艂 Dymitr Naumycz zmieni膰 swoje zdanie, kiedy a偶 pali艂 si臋 ca艂y i nawet do miasta chcia艂 jecha膰, by zako艅­czy膰 spraw臋.

Akurat do niego wst膮pi艂em Ju偶 zaprz臋ga艂 konia. Du偶o mi wtedy nagada艂.

- Nigdy bym - m贸wi - takiej baby nie wygna艂, B贸g mi 艣wiadkiem. Mo偶esz mnie - m贸wi - na kawa艂ki rozszarpa膰 i rozrzuci膰 po polu, ale na co艣 takiego nigdy bym si臋 nie zgodzi艂. Baba ta dla mnie w sam raz jak najbardziej. Tylko 偶e serce mi si臋 kraje, zrozum, chcia艂by cz艂owiek po偶y膰 jak bogacz. No, popatrz sam: jaki ze mnie ch艂op? Jedna tylko pociecha, 偶e konia mam, a tak wszystko si臋 wali i na wiatr rozwiewa. No, ty sam, przyjacielu, odpowiedz mi w imi臋 Boga, czy ja, na ten przyk艂ad, krow臋 mam, czy te偶 nie mam?

- Nie - m贸wi臋 - nie masz krowy, Dymitrze Naumyczu. To mog臋 potwierdzi膰. Nie masz - m贸wi臋 - nawet parszy­wej owcy.

- No - m贸wi - sam widzisz. Co ze mnie za ch艂op w ta­kiej sytuacji?

- Faktycznie - powiadam - bez krowy to jak bez r臋ki.

- W艂a艣nie - m贸wi - a m贸wicie: baba. Co tam baba? Tyle 偶e 艂adna, widzisz, a wi臋cej nie ma przewag nijakich... No, powiedzmy, 偶e siostr臋 jej za urod臋 zabili. W Kijowie. A mnie co z tego? Ja sobie z tego nawet kapoty nie uszyj臋. Zreszt膮, powiem wprost, mnie to teraz nie interesuje.

On tak ze mn膮 rozmawia, wyk艂ada mi, co i jak, a baba, zwr贸膰cie uwag臋, stoi obok.

Zobaczy艂 j膮, krzycze膰 zaczyna.

- Czego - krzyczy - ci trzeba? Id藕 sobie. B膮d藕 tak uprzejma

.


A baba wystraszy艂a si臋 krzyku, gada nie to, co potrzeba.

- Odchodz臋 - m贸wi - Dymitrze Naumyczu, nie wiem jeszcze dok膮d, najpewniej do 艁awry Kijowsko-Pieczerskiej, ale pozw贸lcie mi na po偶egnanie wyparzy膰 si臋 w waszej 艂a藕ni.

Popatrzy艂 ch艂op na ni膮, czy nie kombinuje czego艣 baba. Nie, nie kombinuje.

Z艂agodnia艂 Dymitr Naumycz.

- Niech b臋dzie - m贸wi - wyparz si臋. W tym - powiada - przeszk贸d nie stawiam. Co ja, zwierz jaki艣 jestem? Za co ci臋 wyp臋dzi艂em? Bardzo z ciebie 艣wietna baba i tak dalej, tylko 偶e, prosz臋 o wybaczenie, bida z n臋dz膮. Nic nie masz i, przyznaj si臋, nie mia艂a艣. A ci twoi krewni, s艂uchaj no, przez tyle lat, cho膰by kt贸ry splun膮艂. Cho膰by kto mi prezent jaki艣 dla kawa艂u zrobi艂. Koszul臋 by, na przyk艂ad, podarowa艂, od wielkiego dzwonu: no艣cie sobie, niby, Dymitrze Naumyczu, na szcz臋艣cie... Ale nie by艂o tego.

Nie s艂ucha艂a go d艂ugo baba, odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a, a Dy­mitr Naumycz wsiad艂 na w贸z, gwizdn膮艂, krzykn膮艂 i tylem go widzia艂.

No i wyobra藕cie sobie, jedzie on do miasta, a baba tym­czasem napali艂a w 艂a藕ni, popiego czarnego kota zwabi艂a, za­mkn臋艂a w 艂a藕ni i czeka nadej艣cia nocy.

Spotka艂em ja j膮, bab臋 nieszcz臋sn膮, tego wieczora. Bie­g艂a przez wie艣. Kota przycisn臋艂a, o tak, do piersi i biegnie, i biegnie z rozwianym w艂osem, jakby oszala艂a.

Och - pomy艣la艂em sobie - przepadnie baba". No ale, sami wiecie, to nie moja sprawa.

7.

A ch艂op sw贸j interes do wieczora za艂atwi艂, z bratem w mie艣cie napi艂 si臋 ociupink臋 i jedzie z powrotem wesolutki, nawet piosenki pod艣piewuje. I nie czuje, nie przewiduje, 偶e go zaraz spotka co艣 takiego. A przydarzy mu si臋 co艣 ca艂­kiem zdumiewaj膮cego - ga艂膮藕, no, ga艂膮zka, powiedzmy, su­cha o ko艂o si臋 zaczepi i ko艅 zginie...

Ale o tym p贸藕niej. Na to czas jeszcze nie nadszed艂. A ja tylko musz臋 powiedzie膰: gdyby ko艅 wtedy nie upad艂, to

mo偶e nic by si臋 z bab膮 nie sta艂o, zd膮偶y艂by Dymitr Naumycz, no, ale w贸wczas ko艅, wyobra藕cie sobie, upad艂.

Dobrze. No wi臋c jedzie ch艂op przez las, rozpar艂 si臋 na wozie, r臋ce na boki rozrzuci艂. Jedzie.

I ko艅 drobnym truchtem st膮pa, kierowa膰 nim nie trzeba. To i nie powozi Dymitr Naumycz. Lejce nawet, wyobra藕cie sobie, odrzuci艂.

I s艂usznie post膮pi艂: ko艅 i w dzie艅, i w nocy zawsze drog臋 do domu znajdzie. Wiem o tym doskonale. Ja sam ponad rok je藕dzi艂em za doro偶karza.

No wi臋c tak, st膮pa sobie ko艅 Dymitra Naumycza drob­nym truchtem, a Dymitr Naumycz lejce pu艣ci艂 i piosenki so­bie wy艣piewuje. A noc, 偶eby艣cie wiedzieli, ciemniute艅ka cho膰 oko wykol.

Dobrze. Po pijanemu mruczy Piwne ocz臋ta, a tu patrzy, 偶e do cmentarza podje偶d偶a.

I zrobi艂o si臋 ch艂opu niewyra藕nie.

Matko 艣wi臋ta - my艣li - ile tu ludzi zakopanych, i ja tego miejsca nie omin臋... A ja, widzicie no, jakimi sprawami zaj臋ty jestem: bab臋, na ten przyk艂ad, swoj膮 wyp臋dzam dla jakiego艣 tam bogactwa i luksusu..."

Podjecha艂 do cmentarza zas臋piony, piosenki swoje za­pomnia艂 i le偶y na wozie - pogr膮偶ony w zadumie. Ale czuje: jakby kto艣 go bacznie obserwowa艂.

- Kto to? - krzykn膮艂 ch艂op.

- O-o! - zawy艂o do niego z cmentarza.

Chcia艂 ch艂op konia smagn膮膰, ale czuje: nawet r臋k膮 po­ruszy膰 strach.

No - my艣li - szybciej by ju偶 min膮膰 to weso艂e miejsce".

Ledwo pomy艣la艂 to 偶yczenie, gdy nagle kto艣 go prask po g臋bie.

Zamar艂 Dymitr Naumycz, ch艂贸d go przej膮艂.

A ga艂膮藕, wyobra藕cie sobie, jeszcze raz przekr臋ci艂a si臋 w kole - i zn贸w prask po g臋bie. Wrzasn膮艂 przejmuj膮co Dy­mitr Naumycz. A ko艅 - g艂upi. S艂yszy ko艅, 偶e ch艂op krzyczy, my艣li, 偶e na niego - i poni贸s艂.

Ch艂op wrzeszczy nieswoim g艂osem, a ko艅 gna ze wszyst­kich si艂 do domu

.


Przemkn臋li tak mo偶e pi臋膰 wiorst, Dymitr Naumycz wi­dzi: nikt ju偶 go po pysku nie bije - przesta艂 krzycze膰, och艂o­n膮艂.

Och艂on膮艂, ale prr i prr - nie potrafi zatrzyma膰 konia.

Powinien by, g艂upi, sz-sz powiedzie膰, a on za lejce. On za lejce, a ko艅 niew膮tpliwie w bok. Ko艅 niew膮tpliwie w bok, a z boku, bezwarunkowo, drzewo.

Naskoczy艂 ko艅 na drzewo. Trach 艂bem o drzewo i le偶y martwy.

Wypad艂 ch艂op z wozu, czapk臋 zdj膮艂.

Widzi, 偶e ko艅 ducha wyzion膮艂. 鈥淥j - my艣li - bieda, bieda, takiego nieszcz臋艣cia w ca艂ym 偶yciu jeszcze nie by艂o. No - my艣li - to nieszcz臋艣cie dane mi nie inaczej, jak za moj膮 bab臋".

Stoi ch艂op i sam sobie nie wierzy.

I siebie mu 偶al, i konia - taka to drogocenna rzecz dla ch艂opa, a za bab膮 tak mu t臋skno, 偶e nie do wytrzymania. Posta艂 troch臋, posta艂.

No - my艣li - b臋dzie, jak ma by膰. P贸jd臋 czym pr臋dzej do wsi, mo偶e tam z moj膮 bab膮 nic si臋 jeszcze nie przytrafi艂o". Tak pomy艣la艂 i zacz膮艂 si臋 艣pieszy膰, konia po co艣 do drzewa przy­wi膮za艂, wrzuci艂 na siebie uprz膮偶 i ruszy艂 szybkim krokiem.

Ale 艣pieszy艂 si臋 na darmo. By艂o ju偶 za p贸藕no. Sta艂o si臋 ju偶 co艣 takiego, co si臋 nawet ch艂opu nie 艣ni艂o.

8.

Baba zacz臋艂a swoje - t臋 czarn膮 magi臋 - kiedy Dymitr Naumycz podje偶d偶a艂 do cmentarza.

Przysz艂a baba o tej porze do 艂a藕ni, krzy偶yk i sukienczyn臋 zostawi艂a w przedsionku i golusie艅ka wesz艂a do 艂a藕ni. Wesz艂a do 艂a藕ni, odsun臋艂a pokryw臋 z kot艂a i kota szuka.

Gdzie偶 - my艣li - podzia艂 si臋 ten kot. Co艣 go nie wida膰". Patrzy, a on wlaz艂 pod 艂awk臋.

Baba do niego: kici, kici, a on, wyobra藕cie sobie, z臋by szczerzy i patrzy w oczy.

Baba wyci膮gn臋艂a r臋k臋 - a on z臋bami chaps. Uchytrzy艂a si臋 baba, chwyci艂a go za sier艣膰, chlupn臋艂a do kot艂a i czym pr臋dzej przykry艂a pokryw膮.


Przykry艂a pokryw膮 i s艂yszy: miota si臋 kocisko po kotle, a tak okropnie, 偶e a偶 pokrywa 偶eliwna podskakuje. Napar艂a baba piersi膮 na kocio艂, a sama a偶 omdla艂a ca艂a ze strachu, ale czuje, 偶e jeszcze ciut-ciut i utrzyma膰 nie starczy si艂y. A w kotle zakr臋ci艂o si臋, zakr臋ci艂o i ucich艂o.

Do艂o偶y艂a baba wi臋cej drew, odesz艂a od pieca i przysiad艂a na 艂awce. Czeka. Nagle s艂yszy, jakby woda zacz臋艂a kipie膰. Popatrzy艂a: tak, pokrywa podnosi si臋 i podskakuje.

No - my艣li baba - teraz to koniec .

Podbieg艂a do kot艂a, ledwo pokryw臋 unios艂a, jak prosto w twarz kot jej wyskoczy艂, albo co艣 takiego innego. Klasn臋艂a baba w d艂onie i na ziemi臋 si臋 zwali艂a.

9.

Nikt oczywi艣cie nie wie, jak to dok艂adnie by艂o. Najpew­niej otworzy艂a kocio艂 i par膮 na ni膮 buchn臋艂o. A ze strachu pomy艣la艂a, 偶e to kot rzuci艂 si臋 na ni膮. Wzi臋艂a i ze strachu umar艂a. A koniec sprawy by艂 taki.

Wychodz臋 rano do wsi, patrz臋: p臋dzi Dymitr Naumycz, a na nim, wyobra藕cie sobie, ko艅ska uprz膮偶.

Bardzo si臋 zdziwi艂em, a on do mnie.

- Nie widzia艂e艣 - krzyczy - mojej baby?

- Nie - odpowiadam - baby twojej nie widzia艂em. Ale wczoraj - m贸wi臋 - widzia艂em, jak w 艂a藕ni rozpala艂a pod wie­cz贸r.

Z艂apa艂 mnie za r臋k臋 i pobiegli艣my.

Wdarli艣my si臋 do 艂a藕ni, przest膮pili艣my pr贸g, a tu taki nie do wytrzymania obraz nam si臋 ukaza艂.

Le偶y, wyobra藕cie sobie, baba na pod艂odze zupe艂nie mar­twa.

J臋kn膮艂 wtedy Dymitr Naumycz, chwyci艂 si臋 za g艂ow臋 i m贸wi:

| Oto - m贸wi - przez swoj膮 chciwo艣膰 utraci艂em tak膮 wiern膮 ma艂偶onk臋.

I, oczywi艣cie, zap艂aka艂 gorzkimi 艂zami

.


marno艣膰 nad marno艣ciami

呕ycie, przyjaciele, staje si臋 absolutnie normalne. Wszyst­ko wyra藕nie osi膮ga przedwojenn膮 jako艣膰.

Nawet taki drobiazg 偶yciowy jak pogrzeb, i ten w wi­doczny spos贸b osi膮ga poziom sprzed wojny.

Znowu pojawi艂y si臋 ozdobne karawany. Tak samo trumny produkuj膮 zn贸w z uchwytami. Nios膮 pochodnie. Po­niekt贸rzy prywaciarze naci膮gaj膮 siatki na konie, 偶eby ordy­narny widok zwierz臋cia nie obra偶a艂 zbola艂ych krewnych.

Odprowadzaj膮cy krewni te偶 wyra藕nie si臋 podci膮gn臋li - id膮 kup膮, nie w rozsypk臋. Wielu, nie zwa偶aj膮c na kryzys ma­teria艂owy, po dawnemu ozdabia kapelusze czarn膮 wst膮偶k膮.

Niezbyt dawno widzia艂em nawet, jak przed konduktem sypano 艣wierkowe ga艂膮zki i patyki. Co prawda id膮cy z ty艂u krewni i przechodnie od razu momentalnie podnosili te ga­艂膮zki i w niekt贸rych miejscach dochodzi艂o nawet do b贸jki, ale bynajmniej nie pomniejsza艂o to wspania艂o艣ci obrz臋du.

Og贸lnie m贸wi膮c, wszystko powraca do normy. Wprost przyjemnie umiera膰.

A w jakim艣 tam dwudziestym roku czy kto zwraca艂 uwag臋 na jakie艣 tam takie obrz臋dy?

Raz, pami臋tam, mili moi, znaleziono trupa w bramie na­szego domu. Na Wyspie Wasiljewskiej.

Nie by艂o specjalnego pop艂ochu, ale nadzwyczajne ze­branie mimo wszystko zwo艂ano.

Przewodnicz膮cy komitetu wyg艂osi艂 wtedy niewielk膮 mow臋.

- Sytuacja mi臋dzynarodowa | m贸wi j jest taka a taka, a obok tego zdarzaj膮 si臋 takie ma艂ostkowe fakty i post臋pki.

Niekt贸rym obywatelom nie chce si臋 rejestrowa膰 i grzeba膰 swoich trup贸w, tote偶 podrzucaj膮 je w cudzej bramie. W ci膮gu kr贸tkiego czasu drugi taki wypadek na naszej ulicy. To nale偶y do kolektywu. Ja mam w艂asnych spraw pot膮d.

Czasy by艂y wtedy proste. Po偶ywienie ordynarne. Po偶y­wienie to nie pozwala艂o na fantazjowanie i wymy艣lanie ob­rz臋d贸w. Wzi臋li lokatorzy i wieczorem kolektywnie odnie艣li trupa do s膮siedniego domu. I po艂o偶yli w bramie.

Z pi臋膰 albo sze艣膰 dni wa艂臋sa艂 si臋 ten trup po r贸偶nych domach. A potem gdzie艣 go wywieziono.

Dzi臋ki Bogu, mili moi, 偶e nie zdech艂em w dwudziestym roku.

Teraz cz艂owiek mimo wszystko, przez te obrz臋dy, jakby si臋 poczu艂 cz艂owiekiem

.


przezorna 偶ona

Poniekt贸ra biedota mo偶liwe, 偶e dosta艂a pa艂ace, a Iwan Sawicz, nawiasem m贸wi膮c, nie dosta艂. Nie nada艂 si臋, wida膰, z fizjonomii. I mieszka艂 Iwan Sawicz w starym swoim miesz­kanku, na Wielkiej Kanonierskiej.

艁adne mi mieszkanko, obywatele! Chyba tylko z nazwy, 偶e mieszkanie - a w ka偶dym k膮cie przytuli艂o si臋 po osobie. Babka Anisja - raz, babka Tekla - dwa, Paszka Og贸reczek - trzy... Tfu, dalib贸g, a偶 przykro wylicza膰!

W takim mieszkaniu i z takim zawodem, jaki mia艂 Iwan Sawicz - malarz i artysta - nijak nie dawa艂o si臋 偶y膰. Nie­dawno by艂 taki wypadek: babka Anisja sp贸dnic膮 zawadzi艂a i star艂a wszystkie kontury na szyldzie. Tak tam by艂o ciasno! Mo偶liwe, 偶e dlatego Iwan Sawicz nigdy nie wygrzeba艂 si臋 z biedy.

A mia艂 Iwan Sawicz 偶on臋. Drogocenn膮 ma艂偶onk臋 Ma- trion臋 Wasiliewn臋. To ci babsko - bestia przedpotopowa! Zna­czy si臋, obywatele, drugiego takiego babska w ca艂ej Rosji Sowieckiej nie znajdziesz. A je偶eli nawet znajdziesz, to bez 偶adnej amnestii trzeba takie przy pierwszej znajomo艣ci od razu dusi膰.

Iwan Sawicz tytu艂owa艂 j膮: Motia. Niez艂a Motia. Matriona. Matrionisko. Bo wiecie, co ona zrobi艂a z Iwanem Sawiczem? Ona mu, ta baba-lucyper, nie da艂a umrze膰. Jak Boga kocham, nie k艂ami臋! Niesamowicie wredne babsko. Tyle 偶e nie gryz艂a. A mo偶e i gryz艂a. Pies j膮 tr膮ca艂. Gdzie tylko jaka艣 draka, gdzie si臋 lej膮 po mordzie, tam od razu jest Matriona. P艂ywa jak ryba w wodzie, jak wieprz tapla si臋 w b艂ocie. Jednych podpuszcza, a niekt贸rych to i sama bije.

A przy tym prze偶yli z Iwanem Sawiczem prawie 偶e pi臋t­na艣cie lat jak dwa go艂膮bki. Prawda, t艂ukli si臋, bez dw贸ch zda艅. Czasami do krwi si臋 grzmocili, ale 偶eby jakie艣 za wielkie k艂贸tnie albo morderstwo - to tego nie by艂o. Mimo wszystko rozumia艂a Matriona, 偶e Iwan Sawicz to cz艂o­wiek nieco innego kalibru. W rzeczy samej: talencisko mia艂 ogromne. Czasem co艣 takiego wyobrazi na szyldzie - po­j膮膰 niepodobna. Jednym s艂owem, by艂 specjalnym malarzem. A przy tym starannym. Ale nie mia艂 fartu. Klepa艂 cz艂owiek bied臋.

Klepa艂 cz艂owiek bied臋, a tu jeszcze zachorowa艂. A zanim zachorowa艂, zrobi艂 si臋 s艂aby do niemo偶liwo艣ci. I nie 偶eby nie m贸g艂 ruszy膰 nog膮, nog膮 m贸g艂 ruszy膰, ale s艂aby si臋 zrobi艂, jak by to powiedzie膰, duchem i psychologi膮. Zat臋skni艂 za innym, lekkim 偶yciem. Zacz臋艂y mu si臋 艣ni膰 r贸偶ne stateczki, kwiatki, nasturcje, pa艂ace jakie艣. Zrobi艂 si臋 cichy, l臋kliwy, marzyciel­ski. Ci膮gle sobie krzywdowa艂, 偶e tak niespokojnie u nich w mieszkaniu. I po co, powiada, babka Anisja niczym s艂o艅 kr臋ci si臋 przy kuchni. I dlaczego Paszka Og贸reczek codzien­nie brzd膮ka na ba艂a艂ajce.

Ci膮gle 艂akn膮艂 ciszy. No, po prostu szykowa艂 si臋 cz艂owiek umrze膰. Nawet do ryby poczu艂 smak Ci膮gle chcia艂 czego艣 s艂onego - 艣ledzika.

No wi臋c we wtorek zachorowa艂, w 艣rod臋 zacz膮艂 prosi膰 艣ledzika, a we czwartek Matriona na niego wsiad艂a.

-1 po c贸偶 to - m贸wi - roz艂o偶y艂e艣 si臋? A mo偶e naumy艣lnie si臋 roz艂o偶y艂e艣. Sk膮d mam wiedzie膰. Mo偶e pracy nie chce ci si臋 wykonywa膰.

Ona, oczywi艣cie, wierci dziur臋 w brzuchu, a on milczy.

Niechaj - my艣li - baba j臋zykiem miele. Mnie teraz za jedno. Czuj臋, obywatele, 偶e nied艂ugo umr臋".

A sam, powiadam wam, ca艂y rozpalony, bredzi i w nocy po po艣cieli si臋 rzuca. A w dzie艅 le偶y os艂abiony, jak skurwy­syn, nogi rozrzucone. I ci膮gle marzy.

- Chcia艂bym - m贸wi - przed 艣mierci膮 na 艂ono przyrody wyjecha膰, popatrze膰, jakie ono jest. Nigdy - m贸wi - niczego takiego nie widzia艂em.

Zosta艂o mu ju偶 tych marze艅 dwa albo trzy dni, kiedy nagle nast膮pi艂y takie oto okoliczno艣ci

.


Podchodzi do 艂贸偶ka Matriona Wasiliewna i m贸wi:

- Umierasz? - m贸wi.

- Tak - m贸wi Iwan Sawicz - umieram, Motia... Nogi moje ju偶 zrobi艂y si臋 takie lekkie. Jakby je odj臋艂o.

- A ja - m贸wi mu Motia - nic ci nie wierz臋. Ja - m贸wi - wezw臋 zaraz medyka. Niech medyk powie. Wtedy - m贸wi - zdecydujemy, umiera膰 masz, czy jak.

No i wzywa rejonowego medyka z lecznicy komunalnej. Rejonowy medyk Iwana Sawicza zbada艂 i m贸wi do Motii:

- Tak - m贸wi - kiepsko. Ani chybi, 偶e umrze i akurat zaraz po mojej wizycie.

Tak powiedzia艂 rejonowy medyk i wyszed艂.

I wtedy podchodzi Matriona do Iwana Sawicza.

- Znaczy si臋 - m贸wi - naprawd臋 umierasz? A ja - m贸wi - nawiasem m贸wi膮c, nie dam ci umrze膰. Ty - m贸wi - obi­boku, po艂o偶y艂e艣 si臋 i my艣lisz, 偶e teraz ci wszystko wolno? lakiego! Nie dam ci umrze膰. Patrzcie go, znalaz艂 si臋 bogaty skurwysyn - wybra艂 si臋 umiera膰! A sk膮d, 艂ajdaku, we藕miesz pieni膮dze, 偶eby umrze膰? Teraz, przyk艂adowo, umy膰 niebosz­czyka to te偶 kosztuje.

Tu dobroduszna babka Anisja wysuwa si臋 do przodu.

- Ja - m贸wi - umyj臋. Ja - m贸wi - Iwanie Sawiczu, umyj臋 ciebie. Ty si臋 nie przejmuj. I pieni臋dzy za to nie wezm臋, ani kopiejeczki. To jest - m贸wi - bo偶a sprawa - umy膰 niebosz­czyka.

Tu, oczywi艣cie, Matriona Wasiliewna naskoczy艂a na babk臋 Anisj臋.

- Aha - m贸wi - umyjesz? A - m贸wi - trumna? A na ten przyk艂ad karawan? A popowi zap艂aci膰? Niech was licho we藕­mie! Nie dam mu umrze膰. Niech najpierw zarobi kapita艂... Zar贸b, Iwanie Sawiczu, na trumn臋 i umieraj sobie, cho膰by i dwa razy, s艂owa nie pisn臋.

Na t臋 mow臋 poblad艂 nawet Iwan Sawicz.

- Jak to tak - m贸wi - Motia? Nie ode mnie to przecie偶 zale偶y, kiedy umrze膰. Bez pieni臋dzy umr臋, Motia, s艂yszysz. Jak偶e to tak?

- A tak - m贸wi Matriona Wasiliewna. - Nie dam i ju偶. Wieczorem 偶eby mi by艂y pieni膮dze. Id藕, wydrap z ziemi, ale zdob膮d藕. Basta.

- Dobrze - m贸wi Iwan Sawicz - p贸jd臋, wy 偶ebrz臋.

I, wiecie, do wieczora le偶a艂 Iwan Sawicz jak umar艂y, na­wet oddech mu zamiera艂. A wieczorem zacz膮艂 si臋 ubiera膰. Wsta艂 z 艂贸偶ka, post臋ka艂 i wyszed艂 na ulic臋. A wygl膮da艂 strasz­nie: nos cieniu艣ki, r臋ce zgi臋te w pa艂膮k, a nogi ledwie doty­kaj膮 ziemi.

Wyszed艂 na podw贸rze. Spotka艂 str贸偶a Ignata.

Str贸偶 m贸wi:

- Uszanowanko. Winszuj臋 wyzdrowienia.

A Iwan Sawicz popatrzy艂 na niego smutnym spojrze­niem i odpowiada:

- Ignat, ej, Ignat. Daj pieni臋dzy... Nie oddam ci, to pewne. Bo jutro umr臋. A tymczasem Motia 偶膮da. Umy膰 nie­boszczyka, Ignat, to kosztuje.

- Id藕 sobie st膮d - m贸wi cicho Ignat. - Mnie - m贸wi - patrze膰 na ciebie strach.

I Iwan Sawicz poszed艂. Wyszed艂 na ulic臋. [Dobrn膮艂 do Wielkiego Prospektu. Siad艂 na s艂upku. Chcia艂 krzykn膮膰 g艂o­艣no, ale wysz艂o po cichutku:

- Umieram, obywatele.

Kto艣 po艂o偶y艂 mu na kolanach pieni膮dze. Potem jeszcze i jeszcze.

Na noc Iwan Sawicz wr贸ci艂 do domu. Przyszed艂 rozpa­lony i w 艣niegu. Przyszed艂 i po艂o偶y艂 si臋 na 艂贸偶ku.

W r臋kach trzyma艂 pieni膮dze.

Motia chcia艂a policzy膰, ale nie da艂.

- Nie dotykaj - m贸wi - nieczystymi r臋kami. Za ma艂o jeszcze.

Nazajutrz Iwan Sawicz znowu wsta艂. Znowu post臋ka艂, ubra艂 si臋 i roz艂o偶ywszy r臋ce wyszed艂 na ulic臋.

Na noc znowu wr贸ci艂 z pieni臋dzmi. Podliczy艂 doch贸d i po艂o偶y艂 si臋.

Trzeciego dnia tak samo. A potem ju偶 posz艂o - i wsta艂 cz艂owiek na nogi.

No i nie umar艂. Nie da艂a mu Matriona umrze膰.

Widzicie, co zrobi艂a Matriona z Iwanem Sawiczem.

Pewnie, jaki艣 rejonowy lekarczyk u艣miechnie si臋 czytaj膮c to opowiadanie. Powie, 偶e nauce takie fakty nie s膮 znane i 偶e Matriona Wasiliewna nie ma z tym nic wsp贸lnego. No, nauc

e


to mo偶e i rzeczywi艣cie takie fakty nie s膮 znane, jednakowo偶 Iwan Sawicz 偶yje po dzi艣 dzie艅. I nawet ka偶dego wieczoru siedzi sobie zdrowiusie艅ki na prospekcie i cichym g艂osem prosi obywateli o wsparcie.

A wiecie co? Przecie偶 ten przypadek mo偶na wyt艂uma­czy膰 i medycznie, naukowo. Mo偶e Iwan Sawicz, kiedy wy­szed艂 na ulic臋, zbytnio si臋 rozgrza艂 ze zdenerwowania, prze­grza艂 si臋 i ca艂a choroba razem z potem wysz艂a na zewn膮trz.

A zreszt膮 nic nie wiadomo.

mi艂o艣膰

Wieczorek sko艅czy艂 si臋 p贸藕no.

Wasia Czesnokow, zmachany i mokry, z przypi臋t膮 do bluzy kokard膮 wodzireja, sta艂 przed Masze艅k膮 i m贸wi艂 b艂a­galnym tonem:

- Najdro偶sza, niech pani poczeka... Niech pani poczeka do pierwszego tramwaju. No, dok膮d pani, jak Boga ko­cham, w samej rzeczy... Tutaj i posiedzie膰 mo偶na, i pocze­ka膰, i w og贸le, a pani chce i艣膰.. Do pierwszego tramwaju, jak Boga kocham. Bo tak to pani, na ten przyk艂ad, spocona, i ja spocony... To i z艂apa膰 co艣 bardzo 艂atwo na mrozie...

- Nie - powiedzia艂a Masze艅ka, wk艂adaj膮c boty. - I co z pana za kawaler, kt贸ry w mr贸z nie potrafi damy odpro­wadzi膰?

- To膰 jestem spocony - m贸wi艂 Wasia, o ma艂o nie p艂acz膮c.

- No, niech si臋 pan ubiera!

Wasia Czesnokow pokornie w艂o偶y艂 futro i wyszed艂 z Ma­sze艅k膮 na ulic臋, mocno wzi膮wszy j膮 pod r臋k臋.

By艂o zimno. 艢wieci艂 ksi臋偶yc. I pod nogami skrzypia艂 艣nieg.

- Jaka z pani niespokojna os贸bka - powiedzia艂 Wasia Czesnokow, z zachwytem wpatruj膮c si臋 w profil Masze艅ki. - Gdyby to by艂 kto inny, nie pani - za 偶adne skarby nie poszed艂bym odprowadza膰. Jak Boga kocham, w samej rzeczy. Tylko z tej mi艂o艣ci poszed艂em.

Masze艅ka za艣mia艂a si臋.

- Pani tu si臋 艣mieje i kpi sobie ze mnie - powiedzia艂 Wasia - a ja rzeczywi艣cie, Mario Wasyl贸wno, gor膮co pani


ub贸stwiam i kocham. Prosz臋 tylko powiedzie膰, po艂贸偶 si臋, Wa- sia Czesnokow, na torze tramwajowym, na szynach, i le偶 do pierwszego tramwaju - i ju偶 si臋 k艂ad臋. Jak Boga ko...

- Niech偶e pan da spok贸j - powiedzia艂a Masze艅ka - prosz臋 lepiej popatrze膰, jak cudnie jest wok贸艂, kiedy ksi臋­偶yc 艣wieci. Jakie przepi臋kne w nocy jest miasto! Jak cudnie i przepi臋knie!

- lak, niezwykle przepi臋knie - powiedzia艂 Wasia, z nie­jakim os艂upieniem wpatruj膮c si臋 w ob艂upany tynk domu. - Rzeczywi艣cie, bardzo przepi臋knie... Ot贸偶 i ta przepi臋kno艣膰 tak samo, Mario Wasyl贸wno, skutkuje, je偶eli kto艣 faktycz­nie 偶ywi uczucia... Wielu uczonych i partyjnych ludzi neguje uczucia mi艂o艣ci, a ja, Mario Wasyl贸wno, nie neguj臋. Ja mog臋 偶ywi膰 do pani uczucia do grobowej deski i do po艣wi臋cenia w艂asnej osoby. Jak Boga... Prosz臋 tylko powiedzie膰: trza艣nij, Wasia Czesnokow, potylic膮 o ten mur - i trzasn臋.

- Tylko tego brak - powiedzia艂a Masze艅ka nie bez przy­jemno艣ci.

- Jak Boga kocham, trzasn臋. Pani sobie 偶yczy?

Parka wysz艂a nad kana艂 Kriukow.

-Jak Boga ko... - zacz膮艂 znowu Wasia - chce pani, skocz臋 do kana艂u? Co, Mario Wasyl贸wno? Pani mi nie wierzy, a ja mog臋 udowodni膰...

Wasia Czesnokow chwyci艂 za por臋cz i udawa艂, 偶e prze­艂azi przez balustrad臋.

- Ach! - wykrzykn臋艂a Masze艅ka. - Wasia! Co pan robi!

Jaka艣 ponura posta膰 wynurzy艂a si臋 raptem zza w臋g艂a

i zatrzyma艂a si臋 przy latarni.

- Co si臋 tak wydzieracie? - powiedzia艂a posta膰 nie pod­nosz膮c g艂osu i dok艂adnie przygl膮daj膮c si臋 parce. Masze艅ka pisn臋艂a przera偶ona i przywar艂a do balustrady. M臋偶czyzna podszed艂 bli偶ej i poci膮gn膮艂 Wasi臋 Czesnokowa za r臋kaw.

- Ty, cacu艣 - powiedzia艂 m臋偶czyzna g艂uchym g艂osem - wyskakuj z paletka. 呕ywo... A pi艣nij mi tylko - stukn臋 w ma­k贸wk臋 - i ju偶 po tobie. Zrozumia艂e艣, gnoju? Wyskakuj!

- Py-py-py - wymamrota艂 Wasia, pragn膮c przez to po­wiedzie膰: przepraszam, z jakiej racji?

- No! - m臋偶czyzna poci膮gn膮艂 za klap臋 futra.

Wasia dr偶膮cymi r臋kami rozpi膮艂 i zdj膮艂 futro.

-1 buty zzuwaj! - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Buty te偶 mi si臋 kalkuluj膮.

- Py-py-py - powiedzia艂 Wasia - przepraszam... ale mr贸z...

- No!

- Jej pan nie rusza, a ja mam zzuwa膰 buty - powiedzia艂 Wasia z uraz膮 w g艂osie - ona ma i futro, i boty, a ja mam zzuwa膰.

M臋偶czyzna spokojnie popatrzy艂 na Masze艅k臋 i powie­dzia艂:

- Z niej zdejmiesz, poniesiesz tobo艂ek i wdep艂e艣. Wiem, co robi臋. Zzuwasz?

Masze艅ka w przera偶eniu wpatrywa艂a si臋 w m臋偶czyzn臋 i sta艂a bez ruchu. Wasia Czesnokow usiad艂 na 艣niegu i zacz膮艂 rozsznurowywa膰 buty.

- Ona ma i futro - znowu powiedzia艂 Wasia - i boty, a ja mam pokutowa膰 za wszystkich...

M臋偶czyzna wbi艂 si臋 w futro Wasi, buty wsun膮艂 do kie­szeni i powiedzia艂:

- Sied藕 i nie ruszaj si臋, i nie dzwo艅 z臋bami. A je偶eli krzykniesz albo poruszysz si臋 - zginiesz. Zrozumia艂e艣, gnoju? I ty, panienko...

M臋偶czyzna po艣piesznie stuli艂 po艂y futra i naraz znikn膮艂.

Wasia oklap艂, sflacza艂 i jak w贸r siedzia艂 na 艣niegu, z nie­dowierzaniem przypatruj膮c si臋 swoim stopom w bia艂ych skarpetkach.

- Doczekali艣my si臋 - powiedzia艂, rzucaj膮c z艂e spojrzenie na Masze艅k臋. - I odprowadzaj j膮, i mienia si臋 wyzbywaj, wszystko na mnie, tak?

Kiedy krok贸w rabusia nie by艂o ju偶 zupe艂nie s艂ycha膰, Wa­sia Czesnokow zacz膮艂 nagle przebiera膰 nogami po 艣niegu i krzycze膰 cienkim, przera藕liwym g艂osem:

- Ratunku! Rabuj膮!

Potem zerwa艂 si臋 z miejsca i pobieg艂 po 艣niegu, w przej臋­ciu podskakuj膮c i wyrzucaj膮c w bok nogi Masze艅ka zosta艂a przy balustradzie

.


z艂odzieje

Co艣 si臋 nam, obywatele, namno偶y艂o ostatnio z艂odziej贸w. Kradn膮, ile wlezie i co popadnie.

Po prostu trudno spotka膰 cz艂owieka, kt贸remu czego艣 nie podw臋dzili.

Mnie te偶 niedawno sprz膮tn臋li walizeczk臋, nie doje偶d偶a­j膮c do 呕merynki.

I co, na ten przyk艂ad, robi膰 z tak膮 plag膮 spo艂eczn膮? 艁ap­ska wyrywa膰 z艂odziejom, albo co?

M贸wi膮, 偶e w takiej Finlandii w dawnych czasach obci­nali z艂odziejom r臋ce. Nakradnie si臋, dajmy na to, jaki艣 tam ichni fi艅ski towarzysz i zaraz mu ciach, i zasuwaj, taki synu, bez r臋ki. Tote偶 i ludzie zrobili si臋 tam pozytywni. M贸wi膮, 偶e mo偶na tam nawet nie zamyka膰 mieszkania. A je偶eli, na ten przyk艂ad, obywatel zgubi portfel na ulicy, to i portfela tego nie capn膮. Po艂o偶膮 portfel na widocznym miejscu i niech sobie le偶y do ko艅ca 艣wiata... To dopiero durnie!

No, szmal z portfela to, nie ma obaw, wyci膮gn膮, lak ju偶 by膰 nie mo偶e, 偶eby nie wyci膮gn臋li. Je艣li o to chodzi, ma艂o 偶e 艂ap obcinanie, ale nawet 艂b贸w ukr臋canie - i to nie pomo偶e. Ale co tam pieni膮dze - rzecz nabyta. Dzi臋ki Bogu i za to, 偶e portfel zosta艂.

A jak mnie, nie doje偶d偶aj膮c do 呕merynki, t臋 walizk臋 艣wi­sn臋li, to ju偶 faktycznie do imentu. Z wszystkimi bebechami. R膮czki od walizki - tej te偶 nie zostawili. By艂a w walizce myjka - pi臋膰 kopiejek warta - wzi臋li i j膮. No, po choler臋 tym 艂obu­zom myjka?! To膰 wyrzuc膮 j膮 w diab艂y. Ale nie. Wzi臋li razem ze wszystkim.

82

A najwa偶niejsze, 偶e przysiada si臋 do mnie wieczorem w poci膮gu jaki艣 obywatel

- Niech pan - m贸wi - z 艂aski swej ostro偶nie tu podr贸­偶uje. Z艂odzieje tu s膮 - m贸wi - bardzo zuchwali. Wprost rzu­caj膮 si臋 na pasa偶er贸w.

- To - m贸wi臋 - wcale mnie nie przera偶a. Ja - m贸wi臋 - zawsze uchem na walizce si臋 k艂ad臋. Us艂ysz臋.

On m贸wi:

- Nie w uchu rzecz. Hi - m贸wi - tacy s膮 specjali艣ci - buty z ludzi zdejmuj膮. Co to dla nich ucho.

- Buty - m贸wi臋 - to ja mam rosyjskie. Nie zdejm膮.

- No to id藕 pan - m贸wi - do diab艂a. Moja rzecz - uprze­dzi膰. A dalej, to ju偶 jak pan uwa偶a.

Tu uderzy艂em w kimono.

Wtem, nie doje偶d偶aj膮c do 呕merynki, kto艣 w ciemno艣ci jak nie szarpnie mnie za nog臋. Jak Boga kocham, o ma艂o nie oderwa艂... Jak si臋 nie zerw臋, jak nie waln臋 z艂odzieja w rami臋. On jak da szczupaka w bok. Ja za nim z g贸rnej p贸艂ki. Ale biec nie mog臋.

Poniewa偶 but do po艂owy 艣ci膮gni臋ty i noga be艂ta si臋 w cholewie.

Podnios艂em krzyk. Ca艂y wagon zaalarmowa艂em.

- Co si臋 dzieje? - pytaj膮.

- But贸w - m贸wi臋 - obywatele, o ma艂o nie podprowa­dzili.

Zacz膮艂em wci膮ga膰 but i patrz臋 - nie ma walizki.

Znowu podnios艂em krzyk. Przeszuka艂em wszystkich pa­sa偶er贸w - nie ma walizki.

Na wi臋kszej stacji poszed艂em do oddzia艂u specjalnego - zameldowa膰.

No, wyrazili wsp贸艂czucie, spisali.

M贸wi臋:

- Je偶eli z艂apiecie, 艂apy mu wyrwijcie do wszystkich dia­b艂贸w.

艢miej膮 si臋.

- Dobra - m贸wi膮 - wyrwiemy. Tylko o艂贸wek prosz臋 po­艂o偶y膰 na miejsce.

W samej rzeczy, wprost nie wiem, jak to si臋 sta艂o, ale wzi膮艂em ze sto艂u ich kopiowy o艂贸wek i wsun膮艂em do kie­szeni.

8

3


Funkcjonariusz m贸wi:

- U nas - m贸wi - nie szkodzi, 偶e to wydzia艂 specjalny, ale pasa偶erowie w kr贸tkim czasie wszystkie przybory rozkradli Jeden skurwysyn nawet ka艂amarz wyni贸s艂. Z atramentem.

Przeprosi艂em za o艂贸wek i wyszed艂em.

lak to tak - my艣l臋 - jakby zacz膮膰 u nas r臋ce obcina膰, to do diab艂a i troch臋 inwalid贸w przyb臋dzie. Dro偶ej nas to b臋dzie kosztowa膰".

zapa艂 administracyjny

Mam ochot臋 opowiedzie膰 wam o pewnym naczelniku. Nadzwyczaj interesuj膮ca osobowo艣膰.

Szkoda naturalnie, 偶e nie pami臋tam, w jakim mie艣cie ta osobowo艣膰 przebywa. W swoim czasie czyta艂em o tym na­czelniku niewielk膮 notatk臋 w gazecie charkowskiej. A nazwy miasta - nie zapami臋ta艂em. Dziurawa pami臋膰.

No, ale to nie takie wa偶ne. Niech ludno艣膰 sama pozna si臋 na swoich bohaterach. lego, nie ma obawy, nie przeoczy - jego nazwisko Dro偶kin.

Ot贸偶 wi臋c, raczcie przyj膮膰 do wiadomo艣ci, dzia艂o si臋 to w niewielkim mie艣cie. Nawet, m贸wi膮c szczerze, nie w mie­艣cie, lecz w miasteczku.

I dzia艂o si臋 to w niedziel臋.

Wyobra藕cie sobie - wiosna, igra wiosenne s艂oneczko. Przyroda, mo偶na powiedzie膰, budzi si臋. Trawka, dajmy na to, zaczyna si臋 zieleni膰.

Ludno艣膰, naturalnie, wysypa艂a si臋 na ulic臋. Szlifuje bruki.

I tutaj, pomi臋dzy ludno艣ci膮, przechadza si臋 te偶 we w艂a­snej osobie pomocnik naczelnika miejscowej milicji, towa­rzysz Dro偶kin. Z ma艂偶onk膮. Sliczno艣ci toaleta z kretonu. Ka­pelusik. Parasolka. Boty.

I spaceruj膮 tak, no, po prostu zasuwaj膮 pod r膮czk臋 pu­blicznym chodnikiem.

Doszli do rogu by艂ej ulicy Skarbowej. Wtem stop. Po­艣rodku, mo偶na powiedzie膰, publicznego i powszechnego chodnika do chodzenia - p臋ta si臋 艣winia, laka dosy膰 poka藕na 艣winia: mo偶e z siedem pud贸w 偶ywej wagi

.


I licho j膮 wie, sk膮d si臋 przypl膮ta艂a. Ale fakt, 偶e si臋 przy­pl膮ta艂a i jawnie narusza nieporz膮dek publiczny.

A tu, jak na z艂o艣膰 - towarzysz Dro偶kin z po艂owic膮.

Twoja wola. Panie! Ale mo偶e towarzyszowi Dro偶kinowi nie sprawia przyjemno艣ci patrzenie na 艣wini臋? Mo偶e w go­dzinach nieurz臋dowych ma 偶yczenie popatrze膰 na jaki艣 szla­chetniejszy fragment przyrody? A tu 艣winia. Twoja wola. Pa­nie, ale co to za nieopatrzny post臋pek ze strony 艣wini! I kto tak膮 paskud臋 wypu艣ci艂 na zewn膮trz? To膰 to niemo偶liwe po prostu!

A g艂贸wne - 偶e towarzysz Dro偶kin by艂 zapalczywy. Od razu si臋 zagotowa艂.

- Czyja to - krzyczy - 艣winia? B膮d藕cie 艂askawi j膮 zli­kwidowa膰.

Przechodnie, wiadomo, potracili g艂owy. Nic nie odpo­wiadaj膮.

Naczelnik m贸wi:

- I co si臋 to robi w bia艂y dzie艅! 艢winie wypieraj膮 prze­chodni贸w. Kroku nie dadz膮 st膮pi膰. Jak j膮 zaraz trzepn臋 z re­wolweru!

Wyjmuje, naturalnie, towarzysz Dro偶kin gnata. Tu po­mi臋dzy ludno艣ci膮 miejscow膮 robi si臋 zamieszanie. Niekt贸­rzy bardziej do艣wiadczeni przechodnie, z wi臋ksz膮, 偶e tak powiem, praktyk膮 wojskow膮, dali szczupaka w bok na wy­padek kuli.

Ju偶 chcia艂 naczelnik 艣wink臋 zakatrupi膰 - a tu 偶ona si臋 wtr膮ci艂a. Ma艂偶onka.

- Pietia - m贸wi - nie trzeba do niej strzela膰 z rewolweru. Mo偶e ona zaraz oddali si臋 do bramy.

M膮偶 m贸wi:

- Nie tw贸j cywilny interes. Zamknij si臋 na kr贸tk膮 chwil臋. Nie utrudniaj dzia艂a艅 milicji.

W tym czasie wynurza si臋 z bramy taka niepozorna sta­ruszka.

Wynurza si臋 taka niepozorna staruszka i czego艣 szuka.

- Ojejku - m贸wi - Jezusie drogi! Oto gdzie si臋 podzia艂 m贸j wieprzek. Nie trzeba go, towarzyszu naczelniku, stracha膰 z pistoletu. Zaraz go zabior臋.

Towarzysz Dro偶kin na nowo si臋 zagotowa艂. Mo偶e mia艂 ochot臋 pozachwyca膰 si臋 przyrod膮, a tu, za przeproszeniem, niewydarzona staruszka z wieprzem.

- Aha - m贸wi - to twoja 艣winia! Zaraz trzasn臋 j膮 z rewol­weru. A ciebie wy艣l臋 do komisariatu. B臋dziesz mi tu 艣winie rozpuszcza艂a.

TU znowu wtr膮ci艂a si臋 偶ona.

- Pietia - m贸wi - chod藕my na mi艂o艣膰 bosk膮. Sp贸藕nimy si臋 na obiad.

I naturalnie z g艂upoty swojej poci膮gn臋艂a ma艂偶onka za r臋kaw - niby 偶e chod藕my.

Zblad艂 straszliwie naczelnik milicji.

- Ach tak - m贸wi - utrudnia膰 dzia艂ania i zarz膮dzenia milicji! 艁apa膰 za r臋kawy! Zaraz ci臋 aresztuj臋.

Gwizdn膮艂 towarzysz Dro偶kin na posterunkowego.

- Bra膰 - m贸wi - t臋 obywatelk臋. Doprowadzi膰 do komi­sariatu. Utrudnia艂a dzia艂ania milicji.

Wzi膮艂 posterunkowy nieostro偶n膮 ma艂偶onk臋 za r臋k臋 i za­prowadzi艂 do komisariatu.

Lud trwa艂 w milczeniu.

Jak d艂ugo przetrzymano 偶on臋 na milicji i jakie by艂y kon­sekwencje niesnasek rodzinnych - tego ju偶 nie wiemy

.


rozrachunek gospodarczy

W 艣wi臋ta ksi臋gowy Gieriuszkin urz膮dzi艂 u siebie obiad proszony. Zaproszonych by艂o niewielu.

Gospodarz wita艂 go艣ci w przedpokoju radosnymi okrzy­kami, pomaga艂 im zdejmowa膰 ko偶uchy i wci膮ga艂 przyby艂ych do jadalni.

- To jest - przedstawia艂 kolejnego go艣cia pani domu - najlepszy m贸j kolega i wsp贸艂pracownik.

Potem, pokazuj膮c syna, m贸wi艂:

- A to, prosz臋 zwr贸ci膰 uwag臋, m贸j nicpo艅... Loszka. In­teligentna bestia, nie da si臋 ukry膰.

Loszka wysuwa艂 j臋zyk, a go艣膰, z lekka skonfundowany, siada艂.

Kiedy wszyscy si臋 zgromadzili, gospodarz z uroczyst膮 min膮 zaprosi艂 do sto艂u.

- Prosz臋 siada膰 - zach臋ca艂 go艣cinnie. - Prosz臋 siada膰 i je艣膰 na zdrowie... Bardzo si臋 ciesz臋... Prosz臋 si臋 cz臋stowa膰...

Go艣cie jak jeden m膮偶 zabrz臋czeli sztu膰cami.

- Ta-ak - po chwili milczenia powiedzia艂 gospodarz - wszystko tak, wiecie pa艅stwo, podro偶a艂o. Czego nie tkn膮膰 - wprost gryzie. Pieni膮dz skacze, ceny rosn膮.

- Nie ma ratunku - powiedzia艂a pani domu, ze smut­kiem prze艂ykaj膮c zup臋.

- Daj臋 s艂owo - powiedzia艂 gospodarz - wprost nie ma ra­tunku. We藕my takie g艂upstwo, jak zupa. Niby nic. Drobiazg. Woda i tyle. A spr贸bujcie policzy膰, ile taka woda kosztuje.

- Hm, tak - w do艣膰 nieokre艣lony spos贸b zareagowali go艣cie.

- No w艂a艣nie - powiedzia艂 gospodarz. - We藕my co innego - s贸l. Byle jaki produkt, g艂upstwo, kompletne nic, a spr贸bujcie znowu policzy膰, ile kosztuje.

- Ta-ak - powiedzia艂 Loszka robi膮c grymasy - trafiaj膮 si臋 go艣cie, co jak zaczn膮 soli膰, to trzymaj si臋 mocno.

M艂ody cz艂owiek w okularach, kt贸ry przed chwil膮 posoli艂 zup臋, z przestrachem odsun膮艂 solniczk臋 od swojego nakrycia.

- Ale偶 prosz臋, niech pan soli, niech pan soli - powie­dzia艂a pani domu, przysuwaj膮c solniczk臋.

Go艣cie w napi臋ciu milczeli. Gospodarz z apetytem jad艂 zup臋, dobrodusznie popatruj膮c na go艣ci.

- Oto i drugie danie - og艂osi艂 z o偶ywieniem. - A wi臋c we藕my takie mi臋so. Pozwol膮 pa艅stwo, 偶e zapytam, ile to mi臋so kosztuje? No, s艂ucham? De tu jest funt贸w?

- Cztery i pi臋膰 贸smych - ze smutkiem oznajmi艂a pani domu.

- Liczmy pi臋膰 dla r贸wnego rachunku - powiedzia艂 m膮偶. - Prosz臋 bardzo: po p贸艂 rubla z艂otem. To na g艂ow臋 wypad­nie... Ile nas jest?...

- O艣mioro - podliczy艂 Loszka.

- O艣mioro - powt贸rzy艂 gospodarz. - Po p贸艂 funta... Po 膰wier膰 rubla na 艂eb minimum.

- Ta-ak - obra偶onym g艂osem powiedzia艂 Loszka - trafiaj膮 si臋 go艣cie, co mi臋so z musztard膮 偶r膮.

- Faktycznie - wykrzykn膮艂 gospodarz i za艣mia艂 si臋 do­brodusznie - by艂bym zapomnia艂 o musztardzie... Dorzu膰­cie pa艅stwo do og贸lnego rachunku musztard臋, to, tamto, owamto. I nabierze si臋 po ca艂ym rublu...

- Akurat, po rublu - powiedzia艂 Loszka - a jak Pawe艂 Jelisieicz szyb臋 艂okciem wypchn膮艂, to ile si臋 nabra艂o...

- Ach, taki - wykrzykn膮艂 gospodarz. - Prosz臋 sobie wy­obrazi膰, przyjmujemy raz go艣ci i jeden, ma si臋 rozumie膰 - niechc膮cy, wybi艂 szyb臋 lustrzan膮. Nie藕le nas ten obiad kosz­towa艂. Specjalnie podliczyli艣my p贸藕niej.

Gospodarz zag艂臋bi艂 si臋 we wspomnieniach.

- A swoj膮 drog膮 - powiedzia艂 - ten obiad te偶 nie wy­padnie tanio. Mo偶na podliczy膰.

Si臋gn膮艂 po o艂贸wek i zacz膮艂 oblicza膰, dok艂adnie wyszcze­g贸lniaj膮c wszystko, co si臋 zjad艂o. Go艣cie siedzieli jak trusie

.


bez ruchu, jedynie m艂ody cz艂owiek, kt贸ry posoli艂 by艂 lekko­my艣lnie zup臋, co chwila zdejmowa艂 spocone okulary i wy­ciera艂 je serwetk膮.

_ No tak - oznajmi艂 w ko艅cu gospodarz - po jakie艣 pi臋膰 rubli z hakiem...

- A elektryczno艣膰? - powiedzia艂a z oburzeniem pani domu. - A opa艂? A dla Marii za us艂ugiwanie?

Gospodarz klasn膮艂 w d艂onie i ze 艣miechem uderzy艂 si臋 w czo艂o.

- Faktycznie - powiedzia艂 - elektryczno艣膰, opa艂, s艂u偶膮ca... A lokal? Za pozwoleniem, prosz臋 pa艅stwa, faktycznie, lokal! Prosz臋 bardzo, osiem os贸b, cztery s膮偶nie kwadratowe... Po dziewi臋膰dziesi膮t kopiejek za s膮偶e艅... Dziennie, znaczy si臋, trzy kopiejki... Hm... To trzeba na papierze...

M艂ody cz艂owiek w okularach j膮艂 si臋 wierci膰 na krze艣le i raptem wyszed艂 do przedpokoju.

- Dok膮d pan? - wykrzykn膮艂 gospodarz. - Dok膮d pan, go艂膮beczku. Iwanie Siemionowiczu?

Go艣膰 nic nie odpowiedzia艂 i w艂o偶ywszy czyje艣 cudze ka­losze wyszed艂 bez po偶egnania. Za jego przyk艂adem zacz臋li si臋 rozchodzi膰 r贸wnie偶 i pozostali go艣cie.

Gospodarz d艂ugo jeszcze siedzia艂 przy stole z o艂贸wkiem w d艂oni, po czym og艂osi艂:

- Po jednej pi膮tej kopiejki z艂otem na 艂eb.

Og艂osi艂 to ma艂偶once i Loszce, bo go艣ci ju偶 nie by艂o.

pacjenci

Cz艂owiek - to do艣膰 osobliwe zwierz臋. Nie, to raczej w膮t­pliwe, 偶eby pochodzi艂 od ma艂py. Staruszek Darwin chyba jednak w tym temacie ze艂ga艂 co nieco.

Bo te偶 post臋pki cz艂owieka s膮 absolutnie, jak by to po­wiedzie膰, s膮 czysto ludzkie. 呕adnego, powiadam wam, po­dobie艅stwa do 艣wiata zwierz膮t.

No bo je艣li zwierz臋ta rozmawiaj膮 w jakim艣 tam swoim narzeczu, to w膮tpliwe, aby mog艂y prowadzi膰 tak膮 rozmow臋, jak膮 niedawno s艂ysza艂em.

A by艂o to w lecznicy. Podczas wizyty w przychodni. Raz w tygodniu lecz臋 si臋 na choroby wewn臋trzne. U dok­tora Opuszkina. Dobry taki medyk, rozumiej膮cy. Lecz臋 si臋 u niego ju偶 pi膮ty rok. I w porz膮dku, nie jest mi gorzej.

No wi臋c przychodz臋 do lecznicy. Dostaj臋 si贸dmy nume­rek. C贸偶 robi膰 - trzeba czeka膰.

Siadam wi臋c na 艂aweczce w korytarzu i czekam.

I s艂ysz臋 - chorzy w kolejce rozmawiaj膮 dyskretnie. Roz­mowa dosy膰 cicha, p贸艂g艂osem, bez awantur.

Jeden taki facio, z wielk膮 g臋b膮, w kr贸tkim paletku, m贸wi do s膮siada:

- Co to - powiada - kochaniutki, za choroba - ta twoja przepuklina. Splun膮膰 i rozetrze膰 - tyle twojej choroby. Co innego ja. Nie liczy si臋, 偶e g臋b臋 mam wypuk艂膮, jestem nieza­le偶nie okropnie chory. Nerki mi dolegaj膮.

S膮siad z obraz膮 w g艂osie m贸wi:

- Ja mam nie tylko przepuklin臋. Mam os艂abione p艂uca. I jeszcze t艂uszczaka przy uchu.

Wielka g臋ba m贸wi

:


- 呕adna r贸偶nica. Te choroby nie mog膮 si臋 r贸wna膰 z ner­kami!

Nagle pewna niewiasta z kolejki we flanelowej chustce rzuca zjadliwie:

- No i co, niech sobie b臋d膮 nerki. Moja rodzona siostrze- nica cierpia艂a na nerki - i nic. Mog艂a nawet szy膰 i prasowa膰 A z tak膮 fizys choroba pa艅ska niezbyt jest gro藕na. Nie mo偶e pan umrze膰 na t臋 swoj膮 chorob臋.

Wielka g臋ba na to:

- Nie mog臋 umrze膰! S艂yszeli艣cie? Ona m贸wi, 偶e nie mog臋 umrze膰 na t臋 chorob臋. Du偶o pani rozumie, obywatelko! A jeszcze si臋 wtr膮ca do rozm贸w o medycynie.

Na to obywatelka:

- Ja waszej choroby nie umniejszam, towarzyszu. To sa­modzielna choroba. Przyznaj臋 to. M贸wi臋 tylko, 偶e ja mam by膰 mo偶e, powa偶niejsz膮 chorob臋 ni偶 te r贸偶ne wasze nerki Ja mam raka.

Wielka g臋ba m贸wi:

- No i co, 偶e rak, rak. Zale偶y jaki rak. Poniekt贸ry rak - ca艂kiem bywa nieszkodliwy. Mo偶e przej艣膰 po p贸艂 roku.

Na tak膮 niezas艂u偶on膮 obelg臋 obywatelka ca艂a zblad艂a i zatrz臋s艂a si臋. Potem za艂ama艂a r臋ce i powiedzia艂a:

- Rak w p贸艂 roku! Widzieli艣cie! No, nie wiem, co艣 ty za raka widzia艂. Patrzcie go, jaki pysk sobie wyhodowa艂 na swojej chorobie.

Obywatel z g臋b膮 chcia艂 z godno艣ci膮 odpowiedzie膰 na zniewag臋, ale machn膮艂 r臋k膮 i odwr贸ci艂 si臋.

W tym czasie jeden z oczekuj膮cych u艣miechn膮艂 si臋 i m贸wi:

- A w艂a艣ciwie, obywatele, czym wy si臋 tak przechwa- lacie? I

Pacjenci popatrzyli na m贸wi膮cego i w milczeniu zacz臋li czeka膰 na wezwanie

.


-鈥..WM

obsuwa

Oto nadchodzi nowa rzeczywisto艣膰, a wielu rodzic贸w nie nabra艂o rozumu.

Wielu rodzic贸w nazywa jeszcze swoje dzieciaki: Kola, Pietia, Andriusza i tak dalej.

A za dwadzie艣cia lat, kiedy 偶ycie, mo偶na powiedzie膰, rozb艂y艣nie, takie mieszcza艅skie imiona, jak Pietia, zabrzmi膮 wprost zab贸jczo.

Pewnie, s膮 rodzice, co ju偶 teraz byliby radzi dawa膰 nowe imiona, tylko 偶e wyb贸r, trzeba przyzna膰, nie jest zbyt wielki Na palcach mo偶na zliczy膰. A jeszcze mo偶e si臋 zdarzy膰 ob­suwa. Jak u moich znajomych.

Moim znajomym urodzi艂 si臋 w tym sezonie ch艂opiec.

Rodzice, ludzie tacy, no, bardzo post臋powi, ucieszyli si臋.

- Aha - m贸wi膮 - w tym wypadku to ju偶 staniemy na wysoko艣ci zadania. Ju偶 my mu damy w艂a艣ciwe imi臋. To nie b臋dzie jaki艣 tam byle Pietia.

Zacz臋li my艣le膰, jak go nazwa膰. Owa dni my艣leli i wer­towali kalendarze, a偶 na trzeci dzie艅 odpadli. Nie mog膮 wy­my艣li膰 nadaj膮cego si臋 pi臋knego imienia.

Wtem przychodzi ich s膮siad.

- Otw贸rzcie - m贸wi - dowolny s艂ownik polityczny i wy­ci膮gnijcie stamt膮d jakiekolwiek wybitne nazwisko. I tym na­zwiskiem nazwijcie swoj膮 niewinn膮 kruszyn臋.

Otworzyli rodzice s艂ownik. P贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e by艂 to Polowy s艂ownik polityczny.


Patrz膮 - sympatyczne, 艂adne nazwisko - 呕ores. Czytaj膮: 鈥淧rzyw贸dca ruchu socjalistycznego we Francji.. Zdradziecko zamordowany zza w臋g艂a".

My艣l膮: nada si臋. Niech ch艂opiec b臋dzie 呕oresem na cze艣膰 bohatera Zoresa. Hurra!...

I dali swojemu smarkaczowi to imi臋. Zarejestrowali go oczywi艣cie i zacz臋li nazywa膰 呕oria.

A偶 pewnego razu przychodz膮 do nich go艣cie. I mi臋dzy innymi braciszek 偶ony, komsomolec Pasza K-ow.

Pasza m贸wi:

- No 鈥 m贸wi - to艣cie ca艂kiem osobliwe imionko dali, szkoda gada膰...

I u艣miecha si臋 przy tym.

- A co takiego? - m贸wi膮.

- Jak to co - m贸wi. - 呕ores - m贸wi - chocia偶 socjalista, ale by艂 wrogiem komunizmu. By艂 dzia艂aczem II Mi臋dzynaro­d贸wki. Niby taki mie艅szewik. Ale艣cie u trafili, moje gratulacje, to ci milutcy rodzice!

Tu si臋 rodzice zak艂opotali. Otwieraj膮 s艂ownik - socjalista. Patrz膮 na Paszk臋 - ten si臋 u艣miecha.

Zacz臋li si臋 rodzice martwi膰. Zacz臋li wzdycha膰 i synka swojego tarmosi膰.

Mamusia m贸wi:

- A to wysz艂a obsuwa. Dobrze jeszcze chocia偶, 偶e synek jest ma艂y, niezr臋cznie by mu by艂o nosi膰 takie mie艅szewic- kie imi臋.

Ojciec m贸wi:

- Trzeba jutro lecie膰 do urz臋du - zmieni膰 imi臋. Dajmy mu cho膰by Magnez.

I, znaczy si臋, pobieg艂a na drugi dzie艅 mamusia ze swoim niemowl臋ciem do urz臋du.

- Tak i tak - powiada - b膮d藕cie uprzejmi, bo to wprost wychodzi skandal...

A tam jej odpowiadaj膮:

- Bardzo nam - m贸wi膮 - przykro, ale - m贸wi膮 - wedle prawa zabrania si臋 zmienia膰 imiona i nazwiska do osiemna­stego roku 偶ycia. Niech wasz ch艂opak wpadnie za siedemna­艣cie lat, w poniedzia艂ek, mi臋dzy drug膮 a trzeci膮, wtedy si臋 rozpatrzy

.


No i nie pozwolili.

A rodzice si臋 zamartwiaj膮. Chocia偶 nie trac膮 nadziei. Nie trzeba traci膰 nadziei.

Trzeba liczy膰 na to, 偶e jaka艣 wysoka instancja rozstrzy­gnie mimo wszystko to przykre nieporozumienie.

uroki kultury

Zawsze sympatyzowa艂em z centralnymi przekonaniami.

Nie protestowa艂em nawet, kiedy w epoce wojennego ko­munizmu wprowadzano NEP. NEP to NEP. Wasza g艂owa wie lepiej.

Ale sk膮din膮d serce mi si臋 rozpaczliwie 艣ciska艂o przy tym wprowadzaniu. Jakbym przeczuwa艂 poniekt贸re gwa艂towne zmiany.

I faktycznie, za wojennego komunizmu o ile偶 swobod­niej si臋 偶y艂o pod wzgl臋dem kultury i cywilizacji. W teatrze, dajmy na to, m贸g艂 cz艂owiek swobodnie nawet si臋 nie rozebra膰 - w czym przyszed艂e艣, w tym sied藕. To ju偶 by艂o osi膮gni臋cie.

A kwestia kultury - to pieska kwestia. Cho膰by w temacie tego偶 rozbierania si臋 w teatrze. Jasne, szkoda s艂贸w, bez palta publiczno艣膰 korzystniej si臋 prezentuje - eleganciej i pi臋kniej. Ale co jest dobre w krajach bur偶uazyjnych, to u nas niekiedy wy艂azi bokiem.

Towarzysz 艁oktiew i jego dama, Niusza Koszelkowa, spotkali mnie w tych dniach na ulicy. Spacerowa艂em czy mo偶e szed艂em zwil偶y膰 gard艂o - nie pami臋tam.

Spotykaj膮 i namawiaj膮.

- Gard艂o - m贸wi膮 - nigdzie od was, Wasiliju Mitrofa- nowiczu, nie ucieknie. Gard艂o zawsze macie przy sobie, za­wsze zd膮偶ycie je przep艂uka膰. Lepiej chod藕my dzi艣 do teatru. Graj膮 Grza艂k臋.

I jednym s艂owem, nam贸wili mnie na ten teatr - kultu­ralne sp臋dzenie wieczoru

.


Przyszli艣my, naturalnie, do teatru. Wzi臋li艣my, natural­nie, bilety po rublu trzydzie艣ci kopiejek. Weszli艣my po scho­dach. Wtem wo艂aj膮 z powrotem. Ka偶膮 si臋 rozebra膰. - Paltoty - m贸wi膮 - zdejmujcie. 艁oktiew, ma si臋 rozumie膰, z dam膮 momentalnie zrzu­cili paltoty. A ja, naturalnie, stoj臋 w rozterce. Paltot tego wieczora mia艂em na艂o偶ony wprost na nocn膮 koszul臋. Ma­rynarki nie mia艂em. I czuj臋, moi kochani, 偶e jako艣 nie wy­pada zdejmowa膰. 鈥淧o prostu - my艣l臋 - sromota mo偶e zaraz nast膮pi膰". Najwa偶niejsze, 偶e koszula - nie, nie mo偶na po­wiedzie膰, 偶e brudna. Niespecjalnie brudna. Ale, naturalnie, ma艂o wytworna, zwyczajna, nocna. Do ko艂nierza, naturalnie, du偶y guzik od szynelu przyszyty. 鈥淲styd - my艣l臋 - z takim du偶ym guzikiem wej艣膰 do westybulu".

M贸wi臋 do swoich:

- Po prostu - m贸wi臋 - nie wiem, towarzysze, co robi膰. Ubrany dzi艣 jestem nie za bardzo. G艂upio mi jako艣 ten paltot zdejmowa膰. Mimo wszystko szelki tam i koszula faktycznie nocna.

Towarzysz 艁oktiew m贸wi:

- Ano, poka偶 si臋.

Rozpi膮艂em si臋. Pokazuj臋.

- Tak - m贸wi膮 - w rzeczy samej, widoczek...

Dama r贸wnie偶, naturalnie, popatrzy艂a i m贸wi:

- Ja - m贸wi - lepiej p贸jd臋 do domu. Ja - m贸wi - nie mog臋 tak, 偶eby kawalerowie w samych koszulach w moim towarzystwie paradowali. Brak jeszcze tylko - m贸wi - 偶eby kalesony na spodnie w艂o偶y膰. Dosy膰 g艂upio - m贸wi - w takiej abstrakcyjnej postaci do teatr贸w ucz臋szcza膰.

M贸wi臋:

- Nie wiedzia艂em - m贸wi臋 - kretynko jedna, 偶e do te­atr贸w ucz臋szczam. A mo偶e ja rzadko ubieram marynarki. Mo偶e ja je oszcz臋dzam - no i co takiego?

Zacz臋li艣my si臋 zastanawia膰, co robi膰. 艁oktiew, psiajucha, m贸wi:

- Ot贸偶 tak. Ja - m贸wi - Wasiliju Mitrofanowiczu, dam ci zaraz swoj膮 kamizelk臋 i chod藕 w niej, 偶e niby w marynarce ci za gor膮co.

Rozpi膮艂 marynark臋, zacz膮艂 maca膰 i szpera膰 wewn膮trz sie­bie.

- Oj - m贸wi - tam do licha, ja - m贸wi - sam dzi艣 je­stem bez kamizelki. Ja - m贸wi - dam ci lepiej krawat, mimo wszystko b臋dzie przyzwoiciej. Przywi膮偶 go do szyi i chod藕 tak, 偶e ci niby gor膮co.

Dama m贸wi:

- Lepiej - m贸wi - jak Boga kocham, p贸jd臋 do domu. Mnie - m贸wi - w domu jako艣 ra藕niej. Bo tu - m贸wi - jeden kawaler omal 偶e nie w kalesonach, a drugi ma krawat zamiast marynarki. Niech - m贸wi - Wasilij Mitrofanowicz poprosi, 偶eby go wpu艣cili w paltocie.

Prosimy i b艂agamy, pokazujemy legitymacje zwi膮zkowe - nie wpuszczaj膮.

- To - m贸wi膮 nie dziewi臋tnasty rok, 偶eby w paltocie siedzie膰.

- No c贸偶 - m贸wi臋 - nic nie zwojujemy. Zdaje si臋, naj­milsi, 偶e trzeba drepta膰 do domu.

Ale jak pomy艣l臋, 偶e zap艂aci艂em rubel trzydzie艣ci, nie mog臋 i艣膰 - nogi mnie nie nios膮 do wyj艣cia.

艁oktiew, psiajucha, m贸wi:

- To tak. Ty - m贸wi - szelki odczep, niech je dama nie­sie zamiast torebki. A sam wal, jak stoisz: 偶e niby to letnia koszula 鈥渁pasz" i tobie jest w niej, jednym s艂owem, ca艂y czas gor膮co.

Dama m贸wi:

- Jak sobie chcecie, ja szelek nie ponios臋. Ja - m贸wi - nie po to do teatru chodz臋, 偶eby nosi膰 w r臋kach m臋skie dodatki. Niech Wasilij Mitrofanowicz sam niesie albo niech w艂o偶y do kieszeni.

Rozbieram paltot. Stoj臋 w koszuli jak ten skurczybyk.

A zi膮b dosy膰 pieski. Dr偶臋 i wprost szcz臋kam z臋bami. A naoko艂o publiczno艣膰 stoi i przygl膮da si臋.

Dama odpowiada:

- Pr臋dzej, 艂ajdaku jeden, odpinaj te szelki. To膰 ludzie naoko艂o chodz膮. Oj, jak Boga kocham, lepiej p贸jd臋 do domu.

A ja tak ekspresowo ich nie odepn臋. Zimno mi. lak od razu odpi膮膰 - a mo偶e palce si臋 mnie nie s艂uchaj膮? Zaczynam wykonywa膰 r臋kami 膰wiczenia gimnastyczne

.


Nast臋pnie doprowadzamy si臋 do porz膮dku i siadamy na swoich miejscach.

Pierwszy akt mija g艂adko. Tyle 偶e zimno. Ja przez ca艂y akt zajmowa艂em si臋 gimnastyk膮.

Wtem w przerwie tylni s膮siedzi wszczynaj膮 awantur臋. Wzywaj膮 administracj臋. Wyg艂aszaj膮 na m贸j temat.

- Damom - m贸wi膮 - obrzydliwie jest patrze膰 na nocne koszule. To je - m贸wi膮 - szokuje. A poza tym - m贸wi膮 - on si臋 ca艂y czas wierci jak ten skurczybyk.

M贸wi臋:

- Wierc臋 si臋 z zimna. Spr贸bujcie no posiedzie膰 w samej koszuli. A mnie - m贸wi臋 - najmilsi, i samemu 艂yso. Co robi膰?

Wlok膮 mnie, naturalnie, do kancelarii. Zapisuj膮 wszyst­ko, co i jak.

Potem puszczaj膮.

- A teraz - m贸wi膮 - przyjdzie ci trzy ruble do s膮du p艂aci膰. Takie dra艅stwo! Ani si臋 cz艂owiek spodziewa, gdzie si臋

potknie na r贸wnej drodze...

na posterunku

Bardzo kiepski zaw贸d maj膮 lekarze. Najgorsze, 偶e pa­cjenci zrobili si臋 dzisiaj jacy艣 nieokrzesani. Nie kr臋puj膮 si臋. Ledwie co艣 nie tak - ju偶 si臋 bior膮 do r臋koczyn贸w albo wr臋cz morduj膮 lekarza jakim艣 przedmiotem.

A mo偶e taki lekarz jest inteligentnym cz艂owiekiem i nie lubi, 偶eby go mordowano. Mo偶e to go denerwuje.

Chocia偶 w naszej przychodni nie przyj膮艂 si臋 taki zwy­czaj, 偶eby zabija膰 lekarzy. W naszej, dajmy na to, od pocz膮tku rewolucji jeden lekarz niezmiennie trwa na posterunku. Ani razu go nie zabili

Felczera, faktycznie, raz zajechali po pysku, a lekarza nie tkn臋li palcem. Bo si臋 schowa艂 za parawanem.

A 偶e jeden raz naszego lekarza nie藕le nastraszyli, to nic w tym z艂ego. To si臋 sta艂o przypadkiem. Na dobitk臋 z naszego lekarza w og贸le by艂 do艣膰 strachliwy inteligent. Zdarza艂o si臋, 偶e s艂uchawk膮 dziabnie pacjenta i odbiegnie o jakie艣 czter­dzie艣ci krok贸w. I z tej odleg艂o艣ci rozmawia. Do艣膰 ostro偶ny z niego by艂 inteligent.

A kiedy Grigorij Iwanowkz Wieriowkin zg艂osi艂 si臋 na badanie, to lekarz ju偶 by艂 napi臋ty nerwowo.

Przynios艂o za艣 Grigorija Iwanowicza na to badanie w ab­solutnie pilnej okoliczno艣ci. Urlop by艂 mu potrzebny, no, po prostu na gwa艂t. Na wie艣 musia艂 jecha膰, tatulo go wzywali.

No wi臋c wparowa艂, zdj膮艂, co mia艂 na sobie, i stoi przed lekarzem w stroju adamowym. I my艣li

:


A lekarz, ma si臋 wiedzie膰, dziabn膮艂 go s艂uchawk膮 po ka艂- dunie i odbieg艂 za szafk臋. I stamt膮d mamrocze:

- Nie ma, tego, obiektywnych symptom贸w. Prosz臋 si臋 ubra膰.

A Grigorijowi Iwanowiczowi humor si臋 popsu艂 i m贸wi do niego z irytacj膮:

- Ty - m贸wi - cz艂owieku, dobrze mnie wys艂uchaj, a nie tykaj bez potrzeby s艂uchawk膮. Ja - m贸wi - i sam tyka膰 po­trafi臋.

Lekarzowi, naturalnie, te偶 popsu艂 si臋 humor i znowu zacz膮艂 wys艂uchiwa膰. Potem schowa艂 si臋 za szafk膮 i m贸wi:

- Dalib贸g - m贸wi - i prze偶egna膰 si臋 mog臋 - nic takiego nie ma. Prosz臋 si臋 ubra膰.

Zacz膮艂 si臋 Grigorij Iwanowicz ubiera膰. Ubiera si臋.

I, naturalnie, Grigorijowi Iwanowiczowi, go艂膮beczkowi, nie posta艂o nawet w g艂owie, 偶eby lekarza, na ten przyk艂ad, zabi膰 albo felczera stukn膮膰. Po prostu i zwyczajnie zmartwi艂 si臋 cz艂owiek, 偶e urlop mu si臋 zawali艂. I targany uczuciami nawet splun膮艂 w bok. Nawet r臋k臋 wsadzi艂 do kieszeni, chcia艂 wyj膮膰 chusteczk臋 - wysmarka膰 si臋 dla ca艂kowitego uspoko­jenia.

I ledwie wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni - krzyk.

Lekarz, naturalnie, krzyczy: morduj膮. Felczer wyma­chuje r臋k膮, zwo艂uje ludzi.

Przybiegli ludzie, z艂apali Grigorija Iwanowicza Wieriow- kina, trzymaj膮.

Wieriowkin m贸wi:

- Co艣cie wy, ludzie kochani, na g艂ow臋 upadli, czy jak?

A felczer, zaraza, odpowiada:

- On 艂ap臋 do kieszeni wsun膮艂, chcia艂 mo偶e nas, obu me­dyk贸w, na miejscu rozwali膰.

Zacz臋to przeszukiwa膰 Grigorija Iwanowicza, ale nic ta­kiego, poza machork膮, nie znaleziono.

A co m贸wi艂 Grigorij Iwanowicz wzgl臋dem chusteczki, ja­koby pragn膮艂 si臋 w ni膮 inteligentnie wysmarka膰, to 艂偶e. Chu­steczki tak偶e u niego nie znaleziono.

Znakiem tego, ot tak, po prostu wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni. I zaraz podnie艣li krzyk.

Tylko 偶e niepotrzebnie podnie艣li krzyk. Nie jest u nas w zwyczaju, 偶eby mordowa膰 lekarzy. Niech sobie 偶yj膮. Szkoda komu, czy co

?



dwaj palacze

By艂o to w Chabarowsku. Albo ostatecznie we W艂adywo- stoku. Jednym s艂owem, gdzie艣 w tamtych stronach.

Zacz臋艂o si臋 wszystko od zupe艂nego g艂upstwa.

By艂o sobie, na ten przyk艂ad, dw贸ch palaczy. Nazwisko jednego palacza, nie lubimy plotkowa膰, by艂o Ry偶kow. Dru­giego - Szelajew.

Ry偶kow mia艂 syna - partyjnego pioniera Kost'k臋. Szela­jew natomiast - bezpartyjnego m艂okosa Wa艣k臋, lat pi臋膰.

Pewnego razu ch艂opaczkowie wzi臋li si臋 za 艂by. Od czego to si臋 zacz臋艂o - nie umiem wam powiedzie膰. Albo, by膰 mo偶e, Wa艣ka pokaza艂 pionierowi j臋zyk. Albo, by膰 mo偶e, Kostia-pio- nier wyg艂osi艂 jaki艣 wierszyk, na przyk艂ad: 鈥淲a艣ka-Wasiaczek - 艣wi艅ski prosiaczek". Ale dosz艂o pomi臋dzy nimi do formal­nej b贸jki.

Zwyci臋偶y艂 pionier Kostia - wytarga艂 przeciwnika za w艂osy.

Bezpartyjny za艣 Wa艣ka z g艂o艣nym bekiem pomkn膮艂 na skarg臋 do tatu艅cia.

A tatu艅cio, palacz Szelajew, bardzo si臋 przej膮艂. Wieczo­rem poszed艂 przejmowa膰 dy偶ur od Ry偶kowa i m贸wi:

- No - m贸wi - uwa偶aj, Ry偶kow! Ja - m贸wi - twojemu szczeniakowi nogi wyrw臋 z ty艂ka, w razie jakby co. Niech na drugi raz nie podskakuje do mojego Wa艣ki.

A tatu艅cio Ry偶kow by艂 dumnym tatu艅ciem.

- Nie strasz, nie strasz - m贸wi - bo si臋 zesrasz. Widzicie go, znalaz艂 si臋 charakterny - dzieciom nogi wyrywa膰 z ty艂ka. A je偶eli to jest nasza zmiana? To膰 za takie s艂owa ja ci臋, gnoju, rozstrzela膰 mog臋.

- Ach, tak! - zdziwi艂 si臋 Szelajew. - Rozstrzeliwa膰 pala­czy? Rozstrzeliwa膰 cz艂onk贸w zwi膮zku zawodowego? Za takie pomys艂y ja ci臋, skurczysynu, mog臋 na So艂owki wpakowa膰!

Od s艂owa do s艂owa - pogniewali si臋 na siebie nawzajem.

Ry偶kow zszed艂 z dy偶uru, splun膮艂 i my艣li:

Ja - my艣li - za艂atwi臋 ciebie, gnoju. Pod艂o偶臋 ci tak膮 艣wi­ni臋, 偶e si臋 nie pozbierasz".

Palacz Szelajew przej膮艂 dy偶ur i te偶 my艣li:

Poczekaj" - my艣li. 鈥淒am ci, gadzie, nauczk臋. Zepsuj臋 ci co艣 w kotle. Albo jeszcze lepiej - wezm臋 i z jedenastu atmo­sfer spuszcz臋 do o艣miu... T艂umacz si臋 potem, skurczybyku... B臋dziesz wiedzia艂, jak rozstrzeliwa膰 palaczy..."

Powiedziane - zrobione.

Spu艣ci艂 Szelajew par臋 do o艣miu atmosfer.

Nazajutrz Ry偶kow przej膮艂 dy偶ur.

Ehe - my艣li - tak mi pod艣wini膰? Poczekaj, ja ci spuszcz臋 do sze艣ciu atmosfer".

Spadaj膮ce ci艣nienie naturalnie spad艂o. Ludzie si臋 dzi­wuj膮, nie kapuj膮 jednakowo偶, co z czym i dlaczego.

Nazajutrz znowu Szelajew przej膮艂 dy偶ur.

Ehe - my艣li - sze艣膰 atmosfer? A ja d, skurczybyku, cztery zmajstruj臋. I z rezerwowego kot艂a spuszcz臋 ci, draniu, wod臋. Niech to si臋 rozpieprzy do wszystkich diab艂贸w".

Powiedziane - zrobione.

Spu艣ci艂 do czterech atmosfer. I z rezerwowego kot艂a wy­pu艣ci艂 par臋. Czeka, co b臋dzie.

Nast臋pnego dnia chcia艂 Ry偶kow spu艣ci膰 do dw贸ch at­mosfer i w og贸le wybi膰 kurek do jasnej cholery. Ale nie mia艂 okazji

Specjalna komisja zaj臋艂a si臋 palaczami.

Co teraz b臋dzie - nie wiadomo.

A zreszt膮, je偶eli poruszy膰 m贸zgownic膮, to mo偶na prze­widzie膰.

Synowie, Wasia z Kosti膮, niechybnie si臋 pogodz膮. Z po­wodu 偶e - szcz臋艣liwe, bez chmur, dzieci艅stwo.

Palacze najpewniej te偶 si臋 pogodz膮. Nale偶膮 mimo wszystko do jednego zwi膮zku i mieszkaj膮 na jednej ulicy.

Natomiast ze strony komisji przewidujemy ostre nie­przyjemno艣ci

.



I w samej rzeczy: ukazuj膮cy si臋 w Chabarowsku dzien­nik 鈥淪zlak Robotniczy* pisze: 鈥淜omitet rejonowy postanowi艂 zwolni膰 tych dw贸ch palaczy i wpisa膰 nagan臋 do legitymacji cz艂onkowskich".

B臋d膮, oj, b臋d膮 teraz mieli czas bezrobotni palacze, by pomy艣le膰 o tym, co narozrabiali!

wesele

Pewnie, 偶e Wo艂od'ka Zawituszkin troch臋 si臋 po艣pieszy艂. To trzeba przyzna膰.

Wo艂od'ka, mo偶na powiedzie膰, ani nie obejrza艂 nale偶ycie swojej wybranki. A po prawdzie rzec, to bez palta i bez kape­lusza w og贸le jej nie widzia艂. Poniewa偶 g艂贸wne wydarzenia rozegra艂y si臋 na ulicy.

A 偶e przed samym 艣lubem Wo艂od'ka Zawituszkin wst膮­pi艂 z narzeczon膮 przedstawi膰 si臋 jej mamusi, no tak, ale to nie rozbieraj膮c si臋. W korytarzu, 偶e tak powiem, w biegu.

A zapozna艂 si臋 Wo艂odia Zawituszkin ze swoj膮 wybrank膮 w tramwaju.

Siedzi sobie w tramwaju i nagle widzi, 偶e wy艂ania si臋 przed nim taka panienka, laka niczego sobie panienka, jak nale偶y. W palcie zimowym.

I stoi ta panienka w swoim palcie zimowym przed Wo- 艂od'k膮, a r臋k膮 trzyma si臋 za por臋cz, 偶eby pasa偶erowie jej nie przewr贸cili. A drug膮 r臋k膮 przyciska do piersi paczk臋. A w tramwaju oczywi艣cie 艣cisk Jeden drugiego popycha. Sta膰, powiedzmy to wprost, nie jest zbyt wygodnie.

Tote偶 Wo艂od'ce 偶al si臋 jej zrobi艂o.

- Pani siada - m贸wi - na jednym kolanie, by艂o nie by艂o, l偶ej b臋dzie jecha膰.

- Ach nie - m贸wi - merci.

- To wobec tego - m贸wi - prosz臋 da膰 paczk臋. Pani po艂o偶y mi na kolanach, bez kr臋pacji. By艂o nie by艂o, l偶ej b臋dzie sta膰.

Nie, widzi Wo艂odia, paczki te偶 nie daje. Mo偶e boi si臋, 偶eby nie r膮bn膮艂. Albo co innego

.


Popatrzy艂 na ni膮 Wo艂od'ka Zawituszkin jeszcze raz i wprost oniemia艂.

Jezu - my艣li - co te偶 za urocze panienki tramwajami zasuwaj膮".

Jad膮 tak dwa przystanki. Trzy. Cztery. W ko艅cu, widzi Zawituszkin, panienka przeciska si臋 do wyj艣cia. To i Wo艂od'ka wsta艂. Tu, przy wyj艣ciu, znaczy si臋, zawarli znajomo艣膰.

Zapoznali si臋. Poszli razem. I tak si臋 to u nich szybko i bez nak艂ad贸w potoczy艂o, 偶e po dw贸ch dniach Wo艂od'ka Zawituszkin ju偶 si臋 o艣wiadczy艂.

A ona, czy si臋 od razu zgodzi艂a, czy nie, do艣膰, 偶e na trzeci dzie艅 poszli do podwydzia艂u cywilnego i z艂o偶yli podpisy.

Z艂o偶yli podpisy w Urz臋dzie Stanu Cywilnego, a po pod­pisach rozegra艂y si臋 wnet g艂o艣ne wydarzenia.

Po podpisach m艂odzi poszli do mieszkania mamusi, lam, naturalnie, kompletny rozgardiasz. Nakrywaj膮 do sto艂u, Go­艣ci t艂um. I w og贸le uroczysto艣膰 rodzinna - tylko czekaj膮 na m艂odych.

I r贸偶ne jakie艣 panny i kawalerowie krz膮taj膮 si臋 po poko­jach - ustawiaj膮 nakrycia i odkorkowuj膮 butelki.

A swoj膮 m艂od膮 ma艂偶onk臋 Wo艂od'ka Zawituszkin jeszcze w przedpokoju straci艂 z oczu.

Od razu, jak na z艂o艣膰, obst膮pi艂y go r贸偶ne mamusie i krewni - zacz臋li mu gratulowa膰 i ci膮gn膮膰 do pokoju.

Przyprowadzili go do pokoju - rozmawiaj膮, r臋k臋 艣ciskaj膮, wypytuj膮, do jakiego, niby, nale偶y zwi膮zku.

Tylko 偶e widzi Wo艂od'ka - nie rozpozna nijak, kt贸ra to jego m艂oda 偶ona. Panien w pokoju zatrz臋sienie. Wszystkie si臋 kr臋c膮, wierc膮, a on prosto z ulicy, za 艣wiat艂a, cho膰 zabij, nie rozpozna

Jezu - my艣li Wo艂od'ka - nigdy mi si臋 nic podobnego nie przydarzy艂o. Kt贸ra z nich jest moj膮 m艂od膮 偶on膮?"

Zacz膮艂 chodzi膰 po pokoju mi臋dzy pannami. To do jed­nej przysunie si臋, to do drugiej. A one do艣膰 niech臋tnie si臋 trzymaj膮 i szczeg贸lnej rado艣ci nie okazuj膮.

Tu Wo艂od'k臋 troch臋 nawet oblecia艂 strach.

No prosz臋 - my艣li - na czym si臋 obsun膮艂em - 偶ony swojej nie mog臋 znale藕膰".

A tu jeszcze krewni zacz臋li popatrywa膰 z ukosa - czego ten m艂ody chodzi jak nienormalny i na wszystkie panny si臋 rzuca.

Stan膮艂 Wo艂od'ka w drzwiach i stoi kompletnie przybity.

No, dobrze jeszcze - my艣li - gdyby teraz sadzali do sto艂u. Wtedy mo偶e co艣 si臋 wyklaruje. Kt贸ra si膮dzie przy mnie, znaczy si臋 - ta. Gdyby tak - my艣li - o ta blondyneczka usia­d艂a. A jak, Bo偶e bro艅, podetkn膮 paskudztwo jakie艣 - i 偶yj potem z nim".

Go艣cie tymczasem zacz臋li siada膰 do sto艂u.

Mamusia na rany Chrystusa b艂aga, 偶eby jeszcze troch臋 poczekali i nie siadali. Ale go艣cie nie znaj膮 miary - rzucaj膮 si臋 na 偶arcie i picie.

Wo艂odi臋 Zawituszkina wlok膮 teraz na honorowe miejsce. A obok niego z jednej strony sadzaj膮 pann臋.

Popatrzy艂 na ni膮 Wo艂od'ka i kamie艅 spad艂 mu z serca.

A to ci - my艣li - si臋 trafi艂a. Zupe艂nie - my艣li - niczego sobie. Bez tego tam kapelusza nawet jest lepiej. Nos si臋 tak nie pcha do przodu".

Przepe艂niony uczuciem Wo艂odia Zawituszkin podla艂 so­bie i jej w贸deczki i run膮艂 do ca艂us贸w i powinszowa艅.

Rozleg艂y si臋 krzyki i rozmaite lamenty.

- Co za jaki艣 鈥 krzycz膮 鈥 nienormalny sukinsyn. Na wszystkie panny si臋 rzuca. M艂oda ma艂偶onka jeszcze nie wy­sz艂a do go艣ci, robi si臋 na b贸stwo, a ten z drug膮 zacz膮艂 si臋 wprawia膰.

Tu zrobi艂 si臋 absolutny zam臋t i obrzydliwo艣膰.

Powinien by Wo艂od'ka, naturalnie, obr贸ci膰 to wszystko w 偶art. Ale on strasznie wzi膮艂 na ambit. W zamieszaniu jaki艣 krewny trzasn膮艂 go butelk膮 po karku.

- Diabli si臋 w tym po艂api膮! Nasprowadzali r贸偶nych bab i orientuj si臋 tu, cz艂owieku!

W tym momencie objawia si臋 oblubienica w czym艣ci艣 bia艂ym. I kwiaty z boku.

Zn贸w, naturalnie, lament, krzyki, histeria.

Rodzina zacz臋艂a, naturalnie, wyp臋dza膰 Wo艂od'k臋 z mieszkania.

Wo艂od'ka m贸wi

:


- Dajcie cho膰 podje艣膰. Od rana - m贸wi - przez to ma­rudzenie nic w g臋bie nie mia艂em.

Ale krewni naparli i wypchn臋li Wo艂od'k臋 na schody.

Na drugi dzie艅 Wo艂od'ka Zawituszkin poszed艂 po pracy do podwydzia艂u cywilnego i rozwi贸d艂 si臋.

Nawet si臋 tam nie zdziwili.

- Io - m贸wi膮 - nic takiego, zdarza si臋. Teraz - m贸wi膮 - to na porz膮dku dziennym.

I dali rozw贸d.

dama z kwiatami

Patrzcie, do czego to dosz艂o - wystarczy napisa膰 na po­wa偶ny temat opowiadanie nie ca艂kiem ju偶 takie 艣mieszne, a publika si臋 zaraz obra偶a.

- My - powiadaj膮 鈥 chcieli艣my poczyta膰 co艣 weso艂ego, a tu jakie艣 naukowe bazgro艂y. Tak nie wolno! Nazwisko au­tora powinno odpowiada膰 samo za siebie;

Tak 偶e trzeba si臋 teraz co i rusz t艂umaczy膰, je艣li co艣 jest nie tak albo je艣li, dajmy na to, temacik bierze si臋 nie taki ca艂kiem do 艣miechu.

A bywaj膮 czasem takie ma艂o zabawne temaciki, prosto z 偶ycia. Powiedzmy - jaka艣 b贸jka, mordobicie, ohydne mor­derstwo albo dobytek gwizdn臋li.

Wtedy, w rzeczy samej, nie ma si臋 co 艣mia膰 i szanownej publiki nie da rady zabawi膰. Cz艂owiek ch臋tnie by obs艂u偶y艂 czytelnika, jak to si臋 m贸wi, od tej strony, ale okoliczno艣ci nie umo偶liwiaj膮.

Albo, na ten przyk艂ad, to opowiadanie. Wyra藕nie smutne. O tym, jak pewna inteligentna dama uton臋艂a.

艢miechu, prawd臋 m贸wi膮c, niewiele da si臋 wycisn膮膰 z tego faktu.

Tak wi臋c autor najpokorniej prosi o wybaczenie za swoj膮 impertynencj臋 i za to, 偶e bierze si臋 za takie zbyt smutne p贸艂- naukowe opowie艣ci.

No, tym razem jako艣 to musicie wytrzyma膰, a w przy­sz艂o艣ci mo偶na b臋dzie przy艂o偶y膰 stara艅 i znowu struga膰 wa­riata.

Chocia偶 trzeba powiedzie膰, 偶e i w tym opowiadaniu b臋d膮 pewne 艣mieszne sytuacje. Zobaczycie sami

.


Oczywi艣cie nie zawraca艂bym g艂owy wsp贸艂czesnemu czy­telnikowi takim niezupe艂nie brawurowym opowiadaniem, tylko 偶e bardzo odpowiedzialny jest, musicie wiedzie膰, ten wsp贸艂czesny temacik. Na konto materializmu.

Jest to, jednym s艂owem, opowiadanie na okoliczno艣膰, jak pewnego razu wskutek nieszcz臋艣liwego wypadku wyja艣ni艂o si臋 ostatecznie, 偶e wszelka mistyka, wszelka idealistyka, taka tam nieziemska mi艂o艣膰 i tak dalej, i tym podobne to formalna bujda i bzdurnota. I 偶e w 偶yciu liczy si臋 tylko podej艣cie ma- terialistyczne, a nic wi臋cej, niestety, nie ma.

By膰 mo偶e niekt贸rym zacofanym inteligentom Jl akade­mikom to si臋 wyda zanadto smutne, by膰 mo偶e, 偶e przez to znowu b臋d膮 biadoli膰, ale gdy sko艅cz膮 biadolenia, to niechaj ogarn膮 spojrzeniem swoje minione 偶ycie, a zobacz膮 wtedy, ile niepotrzebnej biedy sobie napytali.

Pozw贸lcie wi臋c staremu nieokrzesanemu materiali艣cie, kt贸ry po tej historii definitywnie ju偶 postawi艂 krzy偶yk na wielu wznios艂ych rzeczach, opowiedzie膰 t臋 w艂a艣nie histori臋. I zechciejcie raz jeszcze wybaczy膰, je艣li 艣miech b臋dzie nie taki niepohamowany, jak by si臋 pragn臋艂o.

Zw艂aszcza 偶e, powt贸rzmy to, jaki tam znowu 艣miech, kiedy uton臋艂a pewna niewiasta. Uton臋艂a w rzece. Chcia艂a p贸j艣膰 si臋 wyk膮pa膰. I posz艂a po balach. Tam nad rzek膮, przy brzegu by艂 sp艂aw. Takie tratwy. I ona mia艂a w zwyczaju cho­dzi膰 po tych balach jak najdalej od brzegu, 偶eby przestrze艅 by艂a i pi臋kno, i tam si臋 k膮pa艂a. I, rzecz jasna, uton臋艂a.

Ale nie o to chodzi.

Ot贸偶 do wsi Radosna nad rzek膮 New膮 przyjecha艂 w tym roku na letnisko niejaki in偶ynier Miko艂aj Miko艂ajewicz Gor- batow.

In偶ynier technolog albo drogowiec. Jednym s艂owem, na jego mundurowej czapce by艂 jaki艣 znaczek produkcyjny - pilnik i jeszcze co艣 w tym rodzaju. Ale nie o to chodzi.

Wiosn膮 tego roku przyjecha艂 do Radosnej ten in偶ynier ze swoj膮 m艂od膮 ma艂偶onk膮 Nin膮 Pietrown膮.

Taka sobie, nic nadzwyczajnego. C贸偶, niewiasta jak niewiasta. Czarnulka taka, kolorowa. Zawsze z kwiatami w r膮czce. Trzyma je albo w膮cha. No i ubrana, ma si臋 ro­zumie膰, bardzo prze艣licznie.

Mimo to in偶ynier Gorbatow tak j膮 kocha艂, 偶e a偶 dziw

bra艂.

Prawda te偶, 偶e niczego innego z 偶ycia nie mia艂 i do ni­czego nie d膮偶y艂. 呕adnych obowi膮zk贸w spo艂ecznych. Kultur膮 fizyczn膮 si臋 nie zajmowa艂. Artyku艂贸w nie pisa艂. I w og贸le, trzeba to powiedzie膰 z ca艂膮 szczero艣ci膮, unika艂 偶ycia publicz­nego.

Nie dotrzymywa艂 kroku wsp贸艂czesno艣ci. Mia艂, oczywi­艣cie, ko艂o czterdziestki i ca艂y tkwi艂 w przesz艂o艣ci. Podoba艂o mu si臋, jednym s艂owem, dawne bur偶uazyjne 偶ycie z jego r贸偶nymi poduszeczkami, przystawkami i tak dalej.

A w bie偶膮cym wsp贸艂czesnym 偶yciu nie widzia艂 nic pr贸cz prostactwa i od wszystkiego odwraca艂 swoj膮 osob臋.

A poniewa偶 ona, jako ma艂偶onka, nie wyda艂aby go, to opowiada艂 jej r贸偶ne swoje reakcyjne my艣li i pogl膮dy:

- Jestem - m贸wi - cz艂owiekiem do g艂臋bi inteligentnym, dost臋pne mi jest - m贸wi - zrozumienie wielu mistycznych i abstrakcyjnych obraz贸w mego dzieci艅stwa. Nie mog臋 - m贸wi - czu膰 si臋 usatysfakcjonowany t膮 brutaln膮 rzeczywisto­艣ci膮, nagonk膮 na specjalist贸w, redukcj膮, czynszem i tak dalej. Wychowa艂em si臋 - m贸wi - na wielu pi臋knych rzeczach i bibe­lotach, rozumiem subteln膮 mi艂o艣膰 i nie widz臋 niczego stosow­nego w ordynarnym ob艂apianiu i tak dalej, i tym podobne.

Tak wi臋c na skutek tego wszystkiego in偶ynier oderwa艂 si臋 od mas i zasklepi艂 definitywnie w swoim 偶yciu rodzinnym i w mi艂o艣ci do tej swojej laluni z kwiatuszkami.

A ona, bez dw贸ch zda艅, by艂a dostosowana do swojej roli.

A poniewa偶 by艂a jego ma艂偶onk膮, ta艅czy艂a, jak jej zagra艂, ze wszystkim takim si臋 zgadza艂a i ponad miar臋 t臋skni艂a za dawnym 偶yciem.

By艂a to, jednym s艂owem, os贸bka poetyczna, zdolna przez ca艂y dzie艅 w膮cha膰 kwiatki i nasturcje albo siedzie膰 na brzegu i spogl膮da膰 w dal, jakby tam by艂o co艣 konkretnego - owoce lub pasztet贸wka.

Tacy to, znaczy si臋, byli ma艂偶onkowie ze swoj膮 mi艂o艣ci膮.

O niej to nie da si臋 powiedzie膰, 偶eby jako艣 zanadto go kocha艂a i wielbi艂a, ale on, rzeczywi艣cie, oczu z niej nie spusz­cza艂. Rano odp艂ywa statkiem, a ona, w swoim rozkoszny

m


szlafroczku, 艣pieszy go odprowadzi膰 na swoich cienkich in­teligenckich n贸偶kach. On j膮 pod r膮czk臋 przytrzymuje, 偶eby, uchowaj Bo偶e, nie wywichn臋艂a sobie n贸偶ki. I szczebioce co艣 do niej, 艣le ze statku poca艂unki w powietrzu. Jednym s艂o­wem, a偶 przykro patrze膰.

A wi臋c on pojecha艂, a ona usiad艂a i siedzi, jak g艂upia, ma­rzy o r贸偶nych tam abstrakcjach. No, posz艂aby co艣 przepra膰, jak ju偶 nie chce zaj膮膰 si臋 kultur膮 fizyczn膮. Albo 艂贸偶ko temu swojemu Gorbatowowi zas艂a膰. Ale nie! Usiad艂a i siedzi. I je艣膰 nie prosi. Za to potem na pewno tak 艂atwo straci艂a g艂ow臋 od tych swoich marze艅 i przez to nie mog艂a si臋 wydosta膰 na l膮d.

No, ale skoro ju偶 uton臋艂a, nie b臋dziemy niepokoi膰 jej pami臋ci r贸偶nymi obra藕liwymi uwagami.

No wi臋c oko艂o godziny si贸dmej przyje偶d偶a Gorbatow z miejsca pracy. Przyje偶d偶a z miejsca pracy i 艣pieszy na spo­tkanie ze swoj膮 go艂膮bk膮.

Pierwszy zeskakuje ze statku. I co艣 niesie w r臋ku. Czy to prezenty, czy dla niej majteczki albo jaki艣 nowiutki biu­stonosz.

Wr臋cza jej prezent i od razu po plecach j膮 poklepuje, wyg艂upia si臋, obejmuje. Co to dla niego! Najwa偶niejsze, 偶e nie ma 偶adnych obowi膮zk贸w spo艂ecznych i ca艂y zasklepi艂 si臋 w swoim horyzoncie i w swoich czu艂ych prze偶yciach.

No, a ona patrzy, co te偶 przyni贸s艂, zmarszczy nosek i idzie na swoich cienkich n贸偶kach.

Tylko 偶e, jednym s艂owem, uton臋艂a. Bardzo, rzecz ja­sna, szkoda, bardzo to bolesny fakt, ale przywr贸ci膰 jej 偶ycia, zw艂aszcza z nasz膮 medycyn膮, ju偶 si臋 nie da.

Oczywi艣cie, gdyby si臋 w swoim czasie cho膰 troch臋 zaj­mowa艂a 膰wiczeniami gimnastycznymi, to da艂aby sobie rad臋 i chocia偶 w ostatniej chwili wyp艂yn臋艂aby. A tymczasem po­gr膮偶y艂a si臋 ze swoimi kwiatami i posz艂a na dno od razu, nie stawiaj膮c przyrodzie oporu.

Zw艂aszcza 偶e sz艂a po 艣liskich balach. Zawsze chodzi艂a si臋 k膮pa膰 po tych balach. A tym razem wybra艂a si臋 po desz­czu na swoich francuskich obcasikach, no i zwali艂a si臋. Tylko majteczki zosta艂y na tratwie.

A mo偶e te偶 by膰, 偶e umy艣lnie osun臋艂a si臋 do wody. Bo mo偶e 偶y艂a i 偶y艂a z takim zacofanym elementem, po czym

wzi臋艂a i uton臋艂a. Tym bardziej 偶e, by膰 mo偶e, zawr贸ci艂 jej w g艂owie swoj膮 mistyk膮.

Tylko 偶e przypuszczam, 偶e w膮tpi臋. Ju偶 raczej, je艣li t艂u­maczy膰 psychologicznie, po艣lizn臋艂a si臋 na balach i uton臋艂a.

Nie b臋dziemy, rzecz jasna, nadmiernie psu膰 humoru czytelnikom artystycznym opisem dalszych wydarze艅. Do艣膰 powiedzie膰, 偶e in偶ynier Miko艂aj Miko艂aj ewicz niezwykle za­martwia艂 si臋 i cierpia艂 z powodu tego faktu! Pok艂ada艂 si臋 na brzegu, szlocha艂 i r贸偶ne takie, ale jego ukochana zgin臋艂a bez­powrotnie i nawet cia艂a jej nie mo偶na by艂o znale藕膰. I z tego powodu in偶ynier r贸wnie偶 ogromnie cierpia艂 i zamartwia艂 si臋.

- Gdyby ona - m贸wi艂 do swojej gospodyni - si臋 zna­laz艂a, bardziej bym si臋 uspokoi艂. Ale - m贸wi - taki okropny szczeg贸艂, 偶e jej nie znaleziono, absolutnie mnie wyczerpuje. I ja - m贸wi - przez to nocami nie sypiam i bez przerwy

0 niej my艣l臋. Tym bardziej 偶e kocha艂em j膮 zupe艂nie nieziem­sk膮 mi艂o艣ci膮 i - powiada - tyle mi tylko pozosta艂o, 偶eby j膮 odnale藕膰, przylgn膮膰 do jej prochu i pochowa膰 j膮 w porz膮d­nej mogi艂ce, i chodzi膰 co sobot臋 na t臋 mogi艂k臋, 偶eby obcowa膰 z ni膮 duchowo i prowadzi膰 za艣wiatowe rozmowy.

Tak powiedzia艂, naci膮艂 karteluszk贸w i na tych kartelusz- kach napisa艂 du偶ymi literami, 偶e ten, kto znajdzie cia艂o i tak dalej, otrzyma wysok膮 nagrod臋 wysoko艣ci trzydziestu rubli

1 tym podobne.

I te 艣wistki porozkleja艂 po ca艂ej wsi i osadzie rybackiej.

Ale miesi膮c mija - i nic. Wielu jej szuka i przy pomocy rak贸w, i bosak贸w, i tak dalej, ale jako艣 znale藕膰 nie mog膮.

A on, poczciwina in偶ynier Gorbatow, unika wszystkich, z nikim si臋 nie wita, ten tylko ma problem, 偶e czeka, czy nie znajd膮 jego ukochanej.

Ale, oczywi艣cie, 偶adne nieszcz臋艣cie nie mo偶e trwa膰 zbyt d艂ugo. Pod tym wzgl臋dem nasz organizm dziwnie jest pomy­艣lany. Nawet najkoszmarniejszy dramat szybko idzie w za­pomnienie i prawie nic z niego nie zostaje.

lak 偶e nieszcz臋艣cie in偶yniera te偶 si臋 troch臋 zamgli艂o. Chocia偶 nie przestawa艂 rozpacza膰, uwa偶aj膮c, 偶e jego wielka mi艂o艣膰 zostanie z nim na wieki.

I, rozpaczaj膮c, nie wyprowadzi艂 si臋 z letniska, lecz nadal co dzie艅 doje偶d偶a艂, nie chc膮c rozsta膰 si臋 z drogimi miejscami

.


A偶 pewnego razu, na pocz膮tku wrze艣nia, rybacy odna­le藕li jej cia艂o. Pr膮d zni贸s艂 j膮 o jakie艣 pi臋膰 wiorst i przygna艂 do brzegu.

No wi臋c przyje偶d偶aj膮 do in偶yniera dwaj rybacy i mel­duj膮 - prosz臋 spojrze膰, m贸wi膮, trzeba rozpozna膰, a jakby co, to si臋 od pana nale偶y.

Ach, zacz膮艂 si臋 krz膮ta膰, poblad艂, ruchy jego sta艂y si臋 po­艣pieszne, wsiad艂 do 艂贸dki i pojecha艂 z rybakami.

Nie b臋dziemy zag臋szcza膰 kolor贸w i opisywa膰 szcze­g贸艂贸w psychologicznych, powiedzmy tylko, 偶e od razu na brzegu podszed艂 do swojej by艂ej ukochanej i zatrzyma艂 si臋 obok niej. Rybacy stoj膮 dooko艂a, stoj膮 oczywi艣cie w milcze­niu, i patrz膮 na niego, co te偶 powie 鈥 rozpozna czy nie roz­pozna, tym bardziej 偶e rozpozna膰, oczywi艣cie, nie by艂o 艂a­two - czas i woda wykona艂y swoj膮 straszn膮 robot臋. I nawet brudne szmaty po kostiumie niezbyt teraz przypomina艂y co艣 porz膮dnego, tamten dawny prze艣liczny kostium. Nie m贸wi膮c ju偶 o twarzy, kt贸r膮 tym bardziej uszkodzi艂 up艂yw czasu.

Wtedy jeden z rybak贸w, nie chc膮c na pr贸偶no traci膰 dro­gocennych chwil, m贸wi - no wi臋c jak? Ona? Je艣li to nie ona, to chod藕cie, obywatele, rozejdziemy si臋, co tu wystawa膰 po pr贸偶nicy!

In偶ynier Gorbatow pochyli艂 si臋 nieco ni偶ej i wtedy gry­mas obrzydzenia i odrazy wykrzywi艂 jego inteligenckie usta.

Noskiem swojego bucika przekr臋ci艂 twarz topielicy i zn贸w na ni膮 popatrzy艂.

Potem pochyli艂 g艂ow臋 i cicho wyszepta艂:

lak... to ona!

Znowu wstr臋t wstrz膮sn膮艂 jego ramionami. Odwr贸ci艂 si臋 i szybko poszed艂 do 艂贸dki.

Wtedy rybacy zacz臋li na niego krzycze膰 - a pieni膮dze, krzycz膮, obieca艂 pieni膮dze i daje drapaka, i to jeszcze by艂y inteligent, i w czapce!

Gorbatow, oczywi艣cie, bez s艂owa wyjmuje pieni膮dze i podaje rybakom, i dok艂ada jeszcze pi膮taka, 偶eby pochowali t臋 pani膮 na miejscowym cmentarzu.

A potem M. M. Gorbatow wyjecha艂 do Radosnej, a stam­t膮d do Leningradu.

A niedawno widziano go - szed艂 ulic膮 z jak膮艣 damulk膮. Prowadzi艂 j膮 pod rami臋 i co艣 tam nawija艂.

Oto i ca艂a historia.

Pami臋膰 topielicy i g艂臋bok膮 nieziemsk膮 mi艂o艣膰 do niej in­偶yniera uczcijmy powstaniem i przejd藕my do spraw bie偶膮­cych. Tym bardziej 偶e czasy nie takie zn贸w, 偶eby si臋 d艂ugo za­trzymywa膰 przy utopionych obywatelach i dorabia膰 do nich wszelk膮 psychologi臋, fizjologi臋 i tym podobne.


grymas nep-u

Na 艣wi臋ta je偶d偶臋 zazwyczaj do 艁ugi. Tam, m贸wi膮, po­wietrze jest bardzo wy艣mienite - sosnowe i 艣wierkowe. Do­skonale robi na bronchit. Lekarze tak m贸wi膮. Nie wiem. Nie wydaje mi si臋.

Najwa偶niejsze, 偶e je藕dzi膰 do 艁ugi - to istna plaga. Ludzi okropne mn贸stwo. Popychaj膮 si臋. Bez pytania siadaj膮 na ko­lanach. Stawiaj膮 na g艂owie koszyki i tobo艂ki. Co tam bronchit - mo偶na z艂apa膰 i szkarlatyn臋.

Poprzedniego razu na jakiej艣 stacji w drodze do 艁ugi, nie zwa偶aj膮c na formalne przepe艂nienie, wciska si臋 do wagonu jaki艣 typ. Niestary jeszcze. Z w膮sikami. Elegant. W wyso­kich butach. A z nim - staruszka. Taka zwyczajna staruszka z dwoma tobo艂kami i z koszykiem.

W艂a艣ciwie ta staruszka pierwsza wpakowa艂a si臋 do wa­gonu ze swoim baga偶em. A dopiero za ni膮 ten go艣膰 ze swo­imi w膮sikami

Staruszka, znakiem tego, idzie przodem - przebija si臋 przez publiczno艣膰, a on za ni膮 niedba艂ym krokiem. I ca艂y czas rz膮dzi:

- Nie艣 - krzyczy - r贸wniej ten koszyk. Wysypiesz jeszcze co艣 tam takiego... Tera stawiaj pod 艂awk臋! Pod 艂awk臋, m贸wi臋, go zatran偶alaj. Ach, ty 艂bie barani! To膰 nie k艂ad藕 tego t艂umoka obywatelom na kolana. K艂ad藕 chwilowo na g艂ow臋... Poczekaj, zara podsadz臋 go na g贸rn膮 p贸艂k臋. Tfu, ty, m贸wi臋 czy nie m贸wi臋, do licha!

Widz膮 pasa偶erowie, 偶e post臋powanie obywatela co艣 nie bardzo - formalne przekroczenie karnego kodeksu pracy.

Jednym s艂owem, pasa偶erowie widz膮, 偶e naruszono norm臋 w stosunku do pracuj膮cego cz艂owieka.

Niekt贸rzy zacz臋li na g艂os wyra偶a膰 swoje niezadowole­nie: niby, czy nie czas go osadzi膰, skoro pozwala sobie i ko­menderuje, i wrzeszczy na star膮 s艂ug臋. Gdzie偶 to mo偶liwe, 偶eby pojedynczej staruszce 艂adowa膰 t艂umok na g艂ow臋? To膰 to formalny grymas NEP-u.

Ko艂o okna w艣r贸d pasa偶er贸w po prostu zacz膮艂 si臋 fer­ment.

- To - m贸wi膮 - wyzysk przero艣ni臋tych! Nie mo偶na tak krzycze膰 i rz膮dzi膰 na oczach wszystkich. To poni偶a jej star­cz膮 godno艣膰.

Wtem jeden, najbardziej ze wszystkich nerwowy oby­watel podchodzi do tego z w膮sikami i chwyta go bezpo艣red­nio za klapy.

- To - m贸wi - niemo偶liwe dopuszczanie si臋 takich po­st臋pk贸w. To naigrawanie si臋 ze zniewolonej osobisto艣ci. To formalny grymas NEP-u.

Czyli kiedy tego nowego z艂apano za klapy, on zblad艂 i odchyli艂 si臋. I dopiero nast臋pnie zacz膮艂 protestowa膰.

- Przepraszam - m贸wi - a mo偶e nie ma 偶adnego gry­masu? Mo偶e to ja z w艂asn膮 mamusi膮 udaj臋 si臋 do miasta Leningradu? Dosy膰 - m贸wi - ubli偶aj膮ce jest s艂uchanie po­dobnych s艂贸w z przekroczeniem kodeksu.

lii pomi臋dzy pasa偶erami nast膮pi艂o niejakie zamieszanie. Niejaka konfuzja: wtr膮cili si臋, niby, w nie swoje rodzinne sprawy. Wprost nieprzyjemnie. Okazuje si臋, 偶e to raptem mamusia.

Najbardziej nerwowy nie od razu si臋, naturalnie, podda艂.

- A pies - m贸wi - si臋 w niej wyzna! Nie ma na czole napisane - mamusia czy tatu艣. Trza og艂asza膰 przy wchodze­niu, jak tak.

Ale potem usiad艂 przy swoim oknie i m贸wi:

- Przepraszam mimo wszystko. Nie wiedzieli艣my, 偶e to wielebna mamusia obywatela. Pomy艣leli艣my akurat, jak by to powiedzie膰, odwrotnie. Niby, tego, pomy艣leli艣my, 偶e to s艂uga domowa. W takim razie przepraszamy.

Do samego Leningradu ten z w膮sikami czu艂 si臋 coraz bardziej dotkni臋ty z powodu zniewag, jakie go spotka艂y

.


- Ju偶 - m贸wi - przejecha膰 si臋 nie mo偶na, od razu 艂a­pi膮 za klapy. Dotykaj膮, dajmy na to, posiadacza wa偶nego biletu... Niech mamusia po艂o偶y nog臋 na t艂umoku, bo jeszcze wyci膮gn膮... Znale藕li si臋 kontrolerzy... A co, je偶eli ja sam od siedemnastego roku mieszkam w Leningradzie?

Pozostali pasa偶erowie siedzieli w milczeniu i unikali wzroku tego dotkni臋tego cz艂owieka.

rzetelna robota

Niekt贸rzy, daj臋 s艂owo, uwzi臋li si臋 na specjalist贸w - 偶e to, niby, szkodnicy, spece i tak dalej.

A ja, na ten przyk艂ad, takich marnych specjalist贸w w og贸le nie widzia艂em. Nie zdarzy艂o si臋.

Przeciwnie, ci, kt贸rych spotyka艂em, wszyscy byli tacy mili, wprost nadzwyczajni.

Na przyk艂ad tego lata.

Z naszego komunalnego mieszkania jedna rodzina wy­jecha艂a na letnisko, lata, mama i ich latoro艣l.

Wyjechali. Zamkn臋li sw贸j pokoik na k艂贸dk臋. Jeden klucz zabrali ze sob膮, a drugi, oczywi艣cie, zostawili s膮siadce - kto wie, co mo偶e si臋 zdarzy膰. I wybyli.

A trzeba powiedzie膰, 偶e mieli oni w pokoju instrument - fortepian. No, zwyk艂e pianino. Wypo偶yczyli je w Centrali Muzycznej.

Wypo偶yczyli ten fortepian do nauki dla swojego nicpo­nia, kt贸ry w rzeczy samej wali艂 w klawisze z ca艂ym swoim dzieci臋cym sprytem.

Przychodzi lato - trzeba nicponia wie藕膰 na letnisko.

No i, oczywi艣cie, zawie藕li.

A ten fortepian, albo - m贸wi膮c pro艣ciej - pianino, za­mkn臋li w pokoju razem z r贸偶nymi innymi przedmiotami i wyjechali. Odpoczywaj膮 sobie na letnisku. Nagle, znaczy si臋, zjawia si臋 w ichnim miejskim mieszkaniu specjalista - stroiciel fortepian贸w, przys艂any, oczywi艣cie, przez swoj膮 in­stytucj臋

.


S膮siadka, ma si臋 rozumie膰, m贸wi tak: sami, powiada, wy­jechawszy do jesieni, fortepian zamkn臋li i 偶adnego strojenia absolutnie nie b臋dzie.

Stroiciel powiada:

- Ja tam nie wiem, nie moja sprawa wchodzi膰 w psy­chologi臋 urlopuj膮cych. Skoro - powiada - mam w r臋ku zle­cenie, to musz臋 to zlecenie zrealizowa膰, 偶eby mnie nie wylali z pracy, jak jakiego艣 sabota偶yst臋 albo szkodnika.

No i, znaczy si臋, otworzy艂a mu drzwi; marynareczk臋 zrzuci艂 i zacz膮艂 rozbiera膰 to pianino, odkr臋caj膮c rozmaite na­kr臋tki, sztuczki i gwo藕dziki. Rozkr臋ci艂 i zacz膮艂 swoj膮 kakofo­ni臋. Przez dwie albo trzy godziny, jak jaki艣 chory, sprawdza艂 r贸偶ne d藕wi臋ki i katowa艂 s膮siad贸w. Nast臋pnie pokwitowali na jego skierowaniu, on ca艂y si臋 rozpogodzi艂, powiedzia艂 do widzenia i poszed艂.

Ledwo mija miesi膮c - zn贸w si臋 zjawia.

- Jak偶e tam - m贸wi - m贸j fortepian?

- W porz膮dku - m贸wi膮 - stoi.

- To ja go - m贸wi - bezwzgl臋dnie musz臋 jeszcze nastroi膰. U nas nastraja si臋 raz na miesi膮c. Taki porz膮dek.

Zacz臋li go mieszka艅cy namawia膰 i ugadywa膰 - 偶e nie trzeba. Pokoik, m贸wi膮, zamkni臋ty. Fortepian jeszcze dwa miesi膮ce b臋dzie sta艂 nietkni臋ty. Na co takie zb臋dne wysi艂ki!

Ale upar艂 si臋.

- Mam - m贸wi - zlecenie w r臋ku. Nawet nie pro艣cie. Nie mog臋.

No i znowu rozkr臋ci艂 fortepian. Znowu dwie godziny skr臋ca艂 z powrotem. Brz臋cza艂 i d藕wi臋cza艂, i pe艂za艂 na brzuchu pod fortepianem.

Potem po偶egna艂 si臋 i poszed艂, znu偶ony ci臋偶k膮 prac膮 spe­cjalisty.

Ostatnio przylaz艂 trzeci raz.

- No i co - m贸wi - przyjechawszy?

- Nie - m贸wi膮 - odpoczywaj膮 na letnisku!

- No to jeszcze podstroj臋. Jak przyjad膮 - 艣licznie im b臋­dzie gra艂o.

I chocia偶 mu wyja艣niali, i nawet jeden najbardziej krewki lokator chcia艂 mu obi膰 mord臋 za d藕wi臋ki nie z tego 艣wiata,

on jednak dorwa艂 si臋 do fortepianu i rozpocz膮艂 znowu swoje

^LnS膮 rzeteln膮 robot臋 i odszed艂 na swoich g teligentnych n贸偶kach

.


puszkin

Dziewi臋膰dziesi膮t lat temu zabito w pojedynku Aleksan­dra Siergiejewicza Puszkina.

Ca艂a Rosja, mo偶na powiedzie膰, rozpacza i 艂zy roni w t臋 sm臋tn膮 rocznic臋. Ale, nawiasem m贸wi膮c, najbardziej ze wszystkich rozpacza i zamartwia si臋 Iwan Fiodorowicz Go艂owkin.

贸w mi艂y cz艂owiek na samo tylko s艂owo 鈥淧uszkin" okrop­nie si臋 wzdryga i wbija wzrok w przestrze艅.

Bo i jak偶e ma, najmilsi, nie wbija膰 wzroku w prze­strze艅, kiedy wysz艂a na jaw taka, mo偶na powiedzie膰, po­s臋pna, mroczna strona 偶ycia genialnego poety.

Opowie艣膰 nasz膮 zaczniemy, oczywi艣cie, z daleka, 偶eby nie obrazi膰 pami臋ci znakomitego geniusza. Zaczniemy mniej wi臋cej od 1921 roku. Wtedy wszystko uka偶e nam si臋 wy­ra藕niej.

W roku 1921, w miesi膮cu grudniu. Iwan Fiodorowicz Go艂owkin przyjecha艂 z wojska do ojczystego miasteczka.

A tu akurat zacz膮艂 si臋 NEP. O偶ywienie. Bu艂ki zacz臋to wypieka膰. Pojawi艂 si臋 handelek. 呕ycie, jednym s艂owem, try­sn臋艂o zdrojem.

A nasz przyjaciel Go艂owkin, mimo tego wszystkiego, bezskutecznie chodzi po mie艣cie. Nie ma gdzie g艂owy z艂o­偶y膰. W soboty sypia u znajomych. Na psim wyrku. W przed­pokoju.

No i, oczywi艣cie, przez to jest w sceptycznym nastroju.

- NEP - m贸wi - to formalna utopia. P贸艂 roku - m贸wi 鈥 nie mog臋 znale藕膰 lokalu.

W roku 1923 Go艂owkin wycwani艂 si臋 jednak i znalaz艂 lokal. Albo da艂 w 艂ap臋, albo w og贸le szcz臋艣cie si臋 do niego u艣miechn臋艂o, do艣膰, 偶e znalaz艂.

Pokoik milutki. Dwa okna. Naturalnie - pod艂oga. Sufit. Wszystko jest. Z艂ego s艂owa nie powiesz.

Bardzo pieczo艂owicie urz膮dzi艂 si臋 tam Go艂owkin. Zruj­nowa艂 si臋 na tapety - oklei艂. Gdzie trzeba, przybi艂 gwo藕dzie, 偶eby wygl膮da艂o przytulniej. I mieszka jak padyszach.

A czas, naturalnie, p艂ynie. Oto wybija ju偶 osiemdzie­si膮ta si贸dma rocznica od dnia 艣mierci naszego drogiego poety Puszkina. Potem osiemdziesi膮ta 贸sma.

W osiemdziesi膮t膮 dziewi膮t膮 rocznic臋 zacz臋艂y si臋, oczy­wi艣cie, w mieszkaniu rozmowy. 呕e pono膰 Puszkin. Pisarz. Mieszka艂 pono膰 w swoim czasie w tym lokalu. Uszcz臋艣liwi艂 pono膰 powierzchni臋 mieszkaln膮 swoim niemo偶liwym geniu­szem. Nie藕le by by艂o na mocy powy偶szego przybi膰 jak膮艣 ta­bliczk臋 z pe艂nym zaznaczeniem ku przestrodze potomnych.

Iwan Fiodorowicz Go艂owkin te偶 zg艂upia艂 i wzi膮艂 udzia艂 w ca艂ej tej tabliczce. Na swoj膮 zgub臋.

A偶 tu nagle w mieszkaniu wielkie poruszenie. Panie mio­taj膮 si臋. Czyszcz膮 rondelki. Wymiataj膮 z k膮t贸w.

Przychodzi pi臋cioosobowa komisja. Ogl膮da lokal.

Zobaczy艂a komisja r贸偶ne domowe wn臋trzno艣ci w miesz­kaniu - rondle i marynarki - i westchn臋艂a z gorycz膮.

- Tutaj - m贸wi - mieszka艂 kiedy艣 Aleksander Siergieje- wicz Puszkin. A jednocze艣nie mo偶na tu zaobserwowa膰 for­malny skandal. O, tam stoi miot艂a. A tu wisz膮 spodnie - szelki powiewaj膮 na 艣cianie. Przecie偶 to wprost uw艂aczaj膮ce pami臋ci geniusza!

No i, jednym s艂owem, po trzech tygodniach wysiedlono z tego lokalu wszystkich mieszka艅c贸w.

Go艂owkin, co prawda, bardzo si臋 awanturowa艂. Z艂orze­czy艂. Wyra偶a艂 otwarcie swoje odr臋bne zdanie, nie zwa偶aj膮c na ewentualne nast臋pstwa.

- Co to jest - m贸wi - takiego?! No, niech b臋dzie, 偶e ge­niusz. No, niech b臋dzie, 偶e wierszyk u艂o偶y艂: 鈥淧o ga艂膮zce pta­szek skacze". Ale dlaczego wysiedla si臋 szarego cz艂owieka? To偶 to utopia, jakby tak wszystkich lokator贸w wysiedla膰

.


Chcia艂 Go艂owkin pojecha膰 do muzeum Puszkina - wy­k艂贸ca膰 si臋 - ale potem zaj膮艂 si臋 szukaniem mieszkania.

Jeszcze teraz szuka. Zmizernia艂, posiwia艂. Zrobi艂 si臋 jaki艣 taki wymagaj膮cy. Ci膮gle wypytuje, kto te偶 wcze艣niej miesz­ka艂 w danym lokalu. Czy nie mieszka艂 tu, Bo偶e bro艅, Demian Biedny albo Meyerhold. Bo je艣li mieszka艂, to on, Go艂owkin, nie we藕mie takiego lokalu nawet za darmo.

Co艣 w tym jest: niekt贸rzy wybitni geniusze naprawd臋 zachowuj膮 si臋 lekkomy艣lnie. A skutki s膮 potem op艂akane.

Nie trzeba daleko szuka膰: w naszych czasach nasz znajomy poeta Mitia Cenzor, Dmitrij Michaj艂owicz. Ten to w ci膮gu ostatniego roku nie mniej ni偶 siedem pokoi zmieni艂. Ci膮gle, widzicie, nie mo偶e si臋 dogada膰. Wzgl臋dem zalegania z zap艂at膮.

A przecie偶 z niego, diabli wiedz膮, by膰 mo偶e geniusz!

Och, ale mu za jakie艣 pi臋膰dziesi膮t lat nawrzucaj膮 za tych siedem mieszka艅.

Chyba 偶e do tego czasu kryzys mo偶e troch臋 zel偶eje. Je­dyna nadzieja.

- " idW&SnB

ma艂偶e艅stwo z wyrachowania

- Dawniej, obywatele, wszystko by艂o bez por贸wnania prostsze - powiedzia艂 Grigorij Iwanowicz. - Kt贸ry staraj膮cy si臋 - wszystko mia艂 jak na d艂oni. To jest, dajmy na to, panna na wydaniu, to jej mamusia, a to posag. A skoro posag, to znowu偶 - jaki ten posag: got贸wka czy mo偶e domek na fun­damencie.

Je偶eli got贸wka - czcigodny rodzic oznajmia sum臋. A je­偶eli domek na fundamencie, to znowu偶 insza rozmowa 鈥 jaki domek? Mo偶e drewniany, a mo偶e i murowany... Wszystko na widoku, we wszystko warto wnikn膮膰 i nie ma w tym 偶adnej lipy.

No, a teraz! Pakuj si臋, prosz臋, kt贸ry staraj膮cy si臋, w ten ca艂y interes w ciemno! Bo wsp贸艂czesny rodzic nie ma takiego przyzwyczajenia, 偶eby dawa膰 got贸wk臋. A kt贸rzy konkurenci na mienie si臋 orientuj膮 - to jeszcze gorzej.

Dajmy na to, nieruchomo艣膰 - wisi futro na wieszaku. No, wisi i wisi. Miesi膮c wisi i drugi wisi. Co dzie艅, na ten przyk艂ad, mo偶na je zobaczy膰 i r臋kami pomaca膰, a jak co do czego, to futro, jak sobie pa艅stwo chcecie, sublokator powiesi艂 i wcale nie nale偶y ono do panny...

No i macie pa艅stwo mienie! Z takim mieniem cz艂owiek krwi sobie tylko napsuje.

Ach, co te偶 si臋 wyrabia na 艣wiecie - g艂owa puchnie!

Ja jestem starym rewolucjonist膮 od dziewi臋膰set dziewi膮­tego roku, we wszystkich partiach by艂em, i te偶 kr臋ci mi si臋 we 艂bie, i nie wiem, z kt贸rej strony to ugry藕膰

.


Jedyne, co zosta艂o, to - je偶eli panna jest na posadzie. Tu nie ma lipy: siatka p艂ac, kategoria, grupa... Ale i tu mo偶na si臋 naci膮膰.

Mnie si臋, na przyk艂ad, spodoba艂a taka jedna. Wymieni­li艣my czu艂e spojrzenia. Zapoznali艣my si臋. Gadu-gadu, gdzie, pytam, pani pracuje i ile zarabia? Niby siatka p艂ac i wide艂ki.

- Pracuj臋 - m贸wi - w magazynie. Pensja taka a taka.

- No - m贸wi臋 - merci i bardzo dobrze. Pani - m贸wi臋 - mi si臋 podoba. I siatka p艂ac sympatyczna, i wide艂ki niczego sobie. Poznajmy si臋 bli偶ej.

Zacz臋li艣my z ni膮 ucz臋szcza膰 do kina. Ja p艂ac臋. Ucz臋sz­czali艣my tydzie艅 albo dwa - stawiam ultimatum: 偶ycz臋 sobie by膰 wprowadzony do domu.

Wprowadzi艂a do domu. No, naturalnie, w domu mamu­sia staruszka. Tatu艣 - stary rewolucjonista. C贸rka na wydaniu i przy niej ja - staraj膮cy si臋 niby.

Im dalej, tym wspanialej. Chadzam do nich w go艣ci i przypatruj臋 si臋. Z mamu艣k膮 rozmawiam na tematy filozo­ficzne: niby, jak im si臋 wiedzie, czy nie maj膮 k艂opot贸w? Czy, bro艅 Bo偶e, nie trzeba b臋dzie wspomaga膰.

- Nie - odpowiada - na konto wspomo偶enia to nie po­trzeba. A co do posagu, nie sk艂ami臋, posagu nie ma. Chocia偶 bielizn臋 i p贸艂 tuzina 艂y偶eczek mo偶na odpali膰.

- Ach - m贸wi臋 - staruszko, kwiatku bo偶y! P贸艂 tuzina czy ca艂y tuzin, to si臋 zobaczy. Albo偶 warto o tym m贸wi膰 za­wczasu. Mnie - m贸wi臋 - c贸reczka pa艅stwa i tak si臋 podoba, by艂o nie by艂o - pi臋tnasta grupa, zni偶ki, talony... To dla mnie, mo偶na powiedzie膰, posag.

No, staruszka, kwiatek bo偶y, w szloch. I tatu艅cio, stary rewolucjonista, pu艣ci艂 艂ezk臋.

- C贸偶 - m贸wi - 偶e艅 si臋, kochasiu, skoro tak.

No, zar臋czyny. Rozmowy. Westchnienia.

A staruszka, kwiatek bo偶y, na konto cerkwi daje do zro­zumienia. 呕e niby nie zaszkodzi艂oby w cerkwi u艣wi臋ci膰 zwi膮­zek.

A ja m贸wi臋:

- U艣wi臋cimy i bez tego. Jestem - m贸wi臋 - starym rewo­lucjonist膮. Nie czekaj膮c na czyszczenie szereg贸w, wypisa艂em

si臋 z partii. Nie mog臋 post臋powa膰 wbrew sumieniu. Prosz臋 nie nalega膰.

Pop艂aka艂a staruszka. I tatu艣, stary rewolucjonista, pu艣ci艂 艂ezk臋. Jednakowo偶 nie protestuj膮.

O偶enili艣my si臋.

Ka偶dego ranka pi臋kna m艂oda ma艂偶onka wybywa do pracy, a o czwartej wraca z powrotem. A w r臋kach ma za­wini膮tko.

No, naturalnie, czu艂e rozmowy - niby, wstawaj, Grisza, b臋dziesz mia艂 odle偶yny.

I znowu 艂zy szcz臋艣cia i miodowy miesi膮c.

I ci膮gnie si臋 ta dyskusja dwa miesi膮ce wedle nowego stylu.

Tyle 偶e pewnego dnia pi臋kna m艂oda ma艂偶onka zjawia si臋 bez zawini膮tka i tak jakby szlocha.

- Wzgl臋dem czego - pytam - pani p艂acze, czy nie zgu­bi艂a, Bo偶e bro艅, zawini膮tka?

- Ale偶 nie - m贸wi - co znaczy zawini膮tko? Zwolnili mnie z tytu艂u redukcji.

- Prosz臋 nie 偶artowa膰 鈥 m贸wi臋.

- Niestety - m贸wi.

- Przepraszam - m贸wi臋 - nie 偶膮dam posagu, ale 鈥 m贸wi臋 - orientowa艂em si臋 na posad臋.

A m艂oda ma艂偶onka jest niepocieszona.

- Tak - m贸wi - zredukowali jako m臋偶atk臋.

- Prosz臋 o wybaczenie - m贸wi臋 - w takim razie ja sam tam p贸jd臋 wyja艣ni膰 spraw臋. To nie do pomy艣lenia.

W艂o偶y艂em czym pr臋dzej spodnie i poszed艂em.

Przychodz臋. Kierownikiem jest taki stary rewoluqonista z br贸dk膮.

T艂umacz臋 艂ajdakowi wszystkie szczeg贸艂y, a ten si臋 upiera i m贸wi - nic nie wiem. Ja jemu o posagu, a on - nie wtr膮cam si臋 do spraw rodzinnych.

M贸wi臋:

- Ja te偶 jestem starym rewolucjonist膮, od dziewi臋膰set pi膮tego roku.

A on uprzejmie pokazuje mi drzwi.

Po偶egna艂em si臋 z nim i do domu. Przychodz臋. Ma艂偶onka siedzi i p艂acze

.


- C贸偶 - m贸wi臋 - szkoda 艂ez! Ja - m贸wi臋 - o偶eni艂em si臋 z pani膮, a pani si臋 redukuje?

Bior臋 j膮 za r臋k臋 i idziemy do mamusi.

- Dzi臋kuj臋 - m贸wi臋 - za przys艂ug臋. My艣li pani, 偶e tuzin 艂y偶ek odpali艂a i basta?

No, staruszka, kwiatuszek bo偶y, w p艂acz. I tatunio, stary rewolucjonista, pu艣ci艂 艂ezk臋.

- Wszystko - m贸wi - w r臋ku Boga. Mo偶e - m贸wi - i tak prze偶yjecie?

Chcia艂em tatu艅cia za to zamalowa膰 po g臋bie, ale po­wstrzyma艂em si臋. Jeszcze, my艣l臋, poda, 艣cierwo, do s膮du.

Splun膮艂em w kiesze艅 i wyszed艂em.

A teraz rozwiod艂em si臋 i szukam narzeczonej.

bywa i tak

A Waniuszka Lediencow dosta艂 robot臋. Najprawdziwsza prawda. Pracuje teraz w zjednoczeniu.

I kto by m贸g艂 pomy艣le膰! Cz艂owiek ani 偶adnej protekcji nie mia艂, ani jakich艣 szczeg贸lnych znajomo艣ci, ani przynale偶­no艣ci - nic z tych rzeczy. No i prosz臋! Pracuje.

A m贸wi si臋, 偶e wsz臋dzie kumoterstwo i protekcja i obcy cz艂owiek nigdzie si臋 nie wkr臋ci. Ale zalewaj膮!

Waniuszka Lediencow w ca艂ym tym zjednoczeniu nie mia艂 ani jednego znajomka. Nie tylko, powiedzmy, jakiego艣 wa偶nego na odpowiedzialnym stanowisku znajomego, ale w og贸le nikogo. By艂 jeden bezpartyjny 艂adowacz, ale i ten na dni贸wki. A co mo偶e zrobi膰 dni贸wkowy 艂adowacz?

I przyszed艂 kt贸rego艣 razu Waniuszka Lediencow do tego 艂adowacza. Postawi艂 mu par臋 piw i m贸wi:

-Jest sprawa, przyjacielu! Protekcji, sam wiesz, nie mam, do kom贸rki nie przynale偶臋 - za艂atw, je艣li mo偶esz.

艁adowacz odpowiada:

- W膮tpliwe, kochasiu, czy dam rad臋 za艂atwi膰. Nie da si臋 przecie偶 tak, szast-prast, bez protekcji. Sam rozumiesz.

Ale wszystko potoczy艂o si臋 pomy艣lnie. W zesz艂ym roku 艂adowacz przewozi艂 meble ksi臋gowemu ze zjednoczenia.

- Tak i tak - m贸wi - szanowny towarzyszu ksi臋gowy. Meble wam swego czasu przewozi艂em. Niczego takiego nie zniszczy艂em, je艣li nie liczy膰 jednej n贸偶ki i umywalki. We­pchnijcie gdziekolwiek Waniuszk臋 Lediencowa. Protekcji, 艂o­buz, nie ma 偶adnej. Nic z tych rzeczy. Do kom贸rki nie przy­nale偶y. Zginie ch艂opak bez protekcji.

Ksi臋gowy m贸wi

:


- W膮tpliwe, kolego, czy da si臋 bez protekcji, lak 偶e - m贸wi - obieca膰 ci nie mog臋.

Ale tutaj Waniuszce si臋 uda艂o. Takie mu, 艂otrowi, wypa­d艂y gwiazdy.

Nast臋pnego dnia, dajmy na to, przychodzi ksi臋gowy do dyrektora handlowego, podsuwa mu papier do podpisu i m贸wi:

- Wiecie, towarzyszu dyrektorze, bez protekcji to teraz po prostu mogi艂a.

- A o co chodzi? 鈥 pyta dyrektor.

- A tak 鈥 m贸wi ksi臋gowy 鈥 kr臋ci si臋 tutaj taki jeden facet bez protekcji i nie mo偶e si臋 nigdzie za艂apa膰. A i my, w膮tpliwe, czy mo偶emy go wkr臋ci膰.

- Sk膮d - m贸wi dyrektor - bez znajomo艣ci jak go, 艂obuza, upchn膮膰. Marnie bez protekcji.

A tu akurat wchodzi dyrektor-dyspozytor.

- O czym - m贸wi - dyskutujecie?

- W艂a艣nie - m贸wi膮 - towarzyszu dyrektorze-dyspozy- torze, jest tu jeden go艣膰, Lediencow si臋 nazywa, 偶adnej, su­kinsyn, nie ma protekcji, nigdzie si臋 nie mo偶e zaczepi膰, kr臋ci si臋 ci膮gle.

Dyrektor-dyspozytor m贸wi:

- No to niech przyjdzie do nas. Zobaczymy. Nie mo偶na tak, obywatele, wszystko tylko po znajomo艣ci i po znajomo­艣ci. Trzeba przecie偶 cz艂owieka bez protekcji te偶 uwzgl臋dni膰.

No i uwzgl臋dnili.

A m贸wi膮, 偶e wsz臋dzie tylko kumoterstwo i protekcja. Ale bywa i tak...

mechanizm teatralny

Dobrze, nie b臋d臋 si臋 z wami bez sensu sprzecza艂, kto jest w teatrze wa偶niejszy - aktor, re偶yser czy mo偶e teatralny cie艣la. Fakty poka偶膮. Fakty zawsze m贸wi膮 same za siebie.

Dzia艂o si臋 to w Saratowie albo w Symbirsku, jednym s艂o­wem - gdzie艣 niedaleko od Turkiestanu. W teatrze miejskim.

Grali w tym teatrze miejskim oper臋. Opr贸cz wielce zna­komitej gry artyst贸w by艂 w tym teatrze mi臋dzy innymi elek­tryk - Iwan Ku藕micz Miakiszew.

Na og贸lnej grupie, kiedy w dwudziestym trzecim roku ca艂y teatr zdejmowali na poczt贸wk臋, tego elektryka upchn臋li gdzie艣 z boku - niby 偶e personel techniczny. A w 艣rodeczku, na krze艣le z oparciem, posadzili tenora.

Majster Iwan Ku藕micz Miakiszew nic na to chamstwo nie powiedzia艂, ale zatai艂 w duszy pewn膮 brutalno艣膰.

A tu takie si臋 zbieg艂o. Dzisiaj, na ten przyk艂ad, graj膮 Ru- s艂ana i Ludmi艂臋. Muzyka Glinki Dyryguje maestro Kacman. A za kwadrans 贸sma melduj膮 si臋 do tego elektryka dwie znane mu panienki. Czy je wcze艣niej zaprosi艂, czy same si臋 przytran偶oli艂y - nie wiadomo. Do艣膰, 偶e zjawiaj膮 si臋 te dwie znajome panienki, flirtuj膮 na pe艂ny regulator i w og贸le pro­sz膮, 偶eby je posadzi膰 na og贸lnej widowni - chc膮 obejrze膰 przedstawienie.

Elektryk m贸wi:

- Ale偶 z najwi臋ksz膮 ch臋ci膮, mesdames. Zaraz wam ob艂a- twi臋 dwa bileciki. Posied藕cie tu ko艂o budki.

I w te p臋dy, naturalnie, do administratora.

Administrator m贸wi

:


- Dzi艣 tak jakby sobota. Frekwencja dopisa艂a. Ka偶de krzes艂o si臋 liczy. Nie dam rady.

Elektryk m贸wi:

- Ach tak - m贸wi. - No to ja odmawiam wyst臋pu. Ani mi si臋 艣ni, jednym s艂owem, o艣wietla膰 wasz膮 fabryk臋. Grajcie beze mnie. Zobaczymy, kto z nas jest wa偶niejszy i kogo z boku fotografowa膰, a kogo sadza膰 w 艣rodku.

I z powrotem do budki. W ca艂ym teatrze 艣wiat艂o wy艂膮­czy艂 do jasnej cholery, zamkn膮艂 budk臋 na wszystkie spusty i siedzi - jak naj臋ty migdali si臋 z panienkami.

Hi nast膮pi艂a, ma si臋 rozumie膰, formalna abstrakcja. Ad­ministrator biega. Publiczno艣膰 si臋 wydziera. Kasjer popiskuje, w strachu, 偶e mu w ciemno艣ci fors臋 podprowadz膮. A 艂ajdak, g艂贸wny tenor operowy, przyzwyczajony zawsze zdejmowa膰 si臋 w 艣rodku, melduje si臋 w dyrekcji i m贸wi swoim tenorem:

- 艢piewa膰 tenorem w ciemno艣ci kategorycznie odma­wiam. Skoro - m贸wi - ciemno - to id臋 sobie. M贸j g艂os - m贸wi - jest mi dro偶szy. Niech skurwysyn elektryk 艣piewa.

Elektryk m贸wi:

- Niech nie 艣piewa. Mnie to wisi. Skoro on, kanalia taka, w 艣rodku si臋 zdejmuje, to niech te偶 jedn膮 r臋k膮 艣piewa, a drug膮 艣wiat艂o zapala. Znalaz艂 si臋, g贸wniany artysta! My艣li, 偶e jak z niego tenor, to b臋d臋 mu ca艂y czas 艣wieci艂. Panowie si臋 sko艅czyli!

Tu, naturalnie, dosz艂o do zwarcia elektryka z tenorem.

Wtem zjawia si臋 administrator i m贸wi:

- Gdzie te dwie cholerne dziewuchy? Przez nie obserwu­jemy kompletn膮 katastrof臋. Zaraz je gdzie艣 posadz臋, niech je g臋艣 kopnie!

Elektryk m贸wi:

- Tutaj s膮 cholerne dziewuchy! Tylko nie przez nie kata­strofa, a przeze mnie. Zaraz - m贸wi - dam 艣wiat艂o. Energii mi zasadniczo nie szkoda.

I w tej偶e chwili da艂 艣wiat艂o.

- Zaczynajcie - m贸wi.

Sadzaj膮 jego panienki na wybitne miejsca i zaczynaj膮 przedstawienie.

Teraz sami g艂贸wkujcie, kto jest wa偶niejszy w tym skom­plikowanym mechanizmie teatralnym.

godny ubolewania incydent

Wyr jak chcecie, towarzysze, ale co do mnie, to bardzo wsp贸艂czuj臋 Miko艂ajowi Iwanowiczowi.

Zrujnowa艂 si臋 ten zacny cz艂owiek na ca艂ych sze艣膰dziesi膮t kopiejek i nic takiego nadzwyczajnego za w艂asne pieni膮dze nie zobaczy艂.

Rzecz w tym, 偶e charakter, okaza艂o si臋, mia艂 mi臋kki i ust臋pliwy. Inny mo偶e by na jego miejscu ca艂e kino roz­wali艂, a publiczno艣膰 wykurzy艂 z sali. W ko艅cu sze艣膰dziesi膮t' kopiejek nie chodzi piechot膮. Trzeba to zrozumie膰.

A w sobot臋 nasz go艂膮beczek, Miko艂aj Iwanowicz, odro­bin臋, ma si臋 rozumie膰, wypi艂. Po wyp艂acie.

A by艂 to cz艂owiek w najwy偶szym stopniu u艣wiadomiony. Inny po pijaku zaraz zacz膮艂by burdy robi膰 i przejmowa膰 si臋, a Miko艂aj Iwanowicz grzecznie i statecznie przeszed艂 si臋 ulic膮. Co艣 tam sobie za艣piewa艂. Nagle patrzy 鈥 a przed nim kino.

Co tam - my艣li - niech b臋dzie 鈥 wst膮pi臋 do kina. Je­stem - my艣li - cz艂owiekiem kulturalnym, p贸艂inteligentnym, co mam przez miasto bez potrzeby po pijaku si臋 w艂贸czy膰 i przechodni贸w zaczepia膰? Lepiej - my艣li 鈥 film po pijaku obejrz臋. Nigdy nie widzia艂em nic podobnego".

Kupi艂 za w艂asne pieni膮dze bilet. I usiad艂 na samym prze­dzie.

Usiad艂 na przedzie i grzecznie-statecznie ogl膮da.

Tylko 偶e obejrza艂 mo偶e jeden napis i nagle pu艣ci艂 pawia.

Jako 偶e na widowni bardzo ciep艂o, publiczno艣膰 oddycha i ciemno艣膰 korzystnie dzia艂a na psychik臋.

Pu艣ci艂 nasz Miko艂aj Iwanowicz pawia, wszystko grzecz­nie-statecznie - nikogo nie rusza, za ekran r臋kami nie 艂apie

.


偶ar贸wek nie wykr臋ca, tylko siedzi sobie i po cichutku pusz­cza pawia.

Nagle trze藕wa publiczno艣膰 zacz臋艂a wyra偶a膰 niezadowo­lenie z powodu, znaczy si臋, pawia.

- Mogliby艣cie - m贸wi膮 - towarzyszu, w tym celu przej艣膰 si臋 do foyer, bo tylko - m贸wi膮 - widz贸w ogl膮daj膮cych dramat odrywacie do innych spraw.

Miko艂aj Iwanowicz - cz艂owiek kulturalny, u艣wiado­miony - nie zacz膮艂, oczywi艣cie, po pr贸偶nicy dyskutowa膰 i go­r膮czkowa膰 si臋. Wsta艂 sobie i po cichutku wyszed艂.

Czego - my艣li - b臋d臋 si臋 z trze藕wymi zadawa艂? Z nimi bez skandalu si臋 nie obejdzie".

Poszed艂 do wyj艣cia. Zwraca si臋 do kasy.

- Dopiero co - m贸wi - panienko, zosta艂 tu wykupiony bilet, prosz臋 o zwrot pieni臋dzy. Poniewa偶 nie mog臋 ogl膮da膰 filmu - rozbiera mnie w ciemno艣ci.

Kasjerka m贸wi:

- Pieni臋dzy odda膰 nie mo偶emy, a je偶eli pana rozbiera - prosz臋 spokojnie i艣膰 spa膰.

Tu dosz艂o do tumultu i wymiany zda艅. Inny by na miej­scu Miko艂aja Iwanowicza wywl贸k艂 za kud艂y kasjerk臋 z kasy i odzyska艂 swoje pieni膮dze. Ale Miko艂aj Iwanowicz to cz艂o­wiek spokojny i kulturalny, mo偶e raz najwy偶ej potr膮ci艂 ka­sjerk臋:

- Ty - m贸wi 鈥 zarazo jedna, zrozum, jeszcze tego two­jego filmu nie obejrza艂em. Oddaj - m贸wi - moje pieni膮dze.

I wszystko tak grzecznie-statecznie, bez awantury, prosi, 偶eby mu zwr贸cono w og贸lno艣ci jego w ko艅cu pieni膮dze.

Przybiega kierownik.

- My - m贸wi 鈥 pieni臋dzy z powrotem nie oddajemy, skoro - m贸wi - zap艂acone, b膮d藕 pan uprzejmy obejrze膰 film.

Inny to by na miejscu Miko艂aja Iwanowicza plun膮艂 kie­rownikowi w twarz i poszed艂 doko艅czy膰 ogl膮danie za swoje pieni膮dze. Ale Miko艂ajowi Iwanowiczowi bardzo si臋 zrobi艂o smutno w temacie pieni臋dzy, zacz膮艂 gor膮czkowo przekony­wa膰 i znowu pu艣ci艂 pawia.

Wtedy, oczywi艣cie, z艂apali Miko艂aja Iwanowicza jak psa i zawlekli na milicj臋. Trzymali do rana. A rano policzyli mu trzy ruble grzywny i wypu艣cili.

Bardzo mi teraz 偶al Miko艂aja Iwanowicza. Taki, prawda, godny ubolewania incydent: cz艂owiek, mo偶na powiedzie膰, filmu nie ogl膮da艂, tyle 偶e bilet potrzyma艂 w r臋ku - i prosz臋, za t臋 drobn膮 przyjemno艣膰 trzy ruble sze艣膰dziesi膮t kopiejek. I za co, ja si臋 pytam, trzy ruble sze艣膰dziesi膮t kopiejek

?



beczka

Ot贸偶 i, przyjaciele, nadesz艂a wiosna. A potem ino patrze膰 i zacznie si臋 lato. Pysznie jest, towarzysze, latem! S艂o艅ce przy­pieka. Upa艂. A ty chodzisz sobie jak kr贸l, bez walonek, w sa­mych tylko portkach i oddychasz. I ptaszki gdzie艣 nad tob膮 fruwaj膮. 呕uczki dok膮d艣 zd膮偶aj膮. Robaczki 膰wierkaj膮. Pysznie jest, przyjaciele, latem.

No tak, pysznie jest latem, ale nie ca艂kiem.

Ze dwa lata temu pracowali艣my po linii czerwonej sp贸艂­dzielczo艣ci. Taki wtedy nurt pojawi艂 si臋 w naszym 偶yciu. Trzeba by艂o stan膮膰 za lad膮.

Ot贸偶 dla czerwonej sp贸艂dzielczo艣ci, towarzysze, nie ma nic gorszego jak upa艂. Produkt wszak ulega zepsuciu. Pod- 艣mierduje produkt, no nie? Jasna sprawa, 偶e pod艣mierduje. A je偶eli produkt pod艣mierduje, to s膮 z tego straty dla czer­wonej sp贸艂dzielczo艣ci czy nie? Ano, s膮.

A tu, mo偶e i jednocze艣nie, rzucaj膮 has艂o - gospodarka oszcz臋dno艣ciowa. No i jak to pogodzi膰, ja si臋 pytam?

Nie mo偶na przecie偶, obywatele, z takim ca艂kowitym ego­izmem odnosi膰 si臋 do zjawisk przyrody i cieszy膰 si臋, i ta艅­czy膰, kiedy robi si臋 cieplej. Trzeba, obywatele, i o spo艂eczny interes zadba膰.

A pami臋tam, obywatele, jak si臋 w naszej sp贸艂dzielni ze­psu艂a kapusta, prze艣mierd艂a, przepraszam za por贸wnanie.

I nie do艣膰, 偶e przez to mamy bezpo艣redni膮 strat臋 w czer­wonej sp贸艂dzielczo艣ci, to jeszcze koszty administracyjne. Okazuje si臋 - wywie藕膰 trzeba ten zepsuty produkt. U cie­bie, znaczy si臋, uleg艂o zepsuciu, a ty jeszcze do tego swoje pieni膮偶ki dok艂adaj. Krzywda!

A beczka prze艣mierd艂a nam wielgachna. Takie beczysko, mo偶e o艣miopudowe. A je艣li w kilogramach, to w og贸le nie zliczysz. Tkkie beczysko!

I taki zapaszek od niej poszed艂 ponury - 艣mier膰.

Nasz kierownik, Iwan Fiodorowicz, od tego zapaszku to wprost sens 偶yda utraci艂. Chodzi i w膮cha.

- Zdaje si臋 - m贸wi - koledzy, 偶e co艣 zaje偶d偶a?

- Gdzie tam - m贸wimy - Iwanie Fiodorowiczu, nie za­je偶d偶a, ale wprost pachnie.

A zapaszek, istotnie, trzeba powiedzie膰, by艂 mocny. Prze­chodnie to si臋 wystrzegali chodzenia po naszej stronie. Zu­pe艂nie zwala艂o z n贸g.

I trzeba by t臋 beczuszk臋 wywie藕膰 czym pr臋dzej gdzie艣 do wszystkich diab艂贸w, ale kierownik, Iwan Fiodorowicz, oci膮ga si臋. Mimo wszystko szkoda mu pieni臋dzy. Furmank臋 trzeba wynaj膮膰, jedno, drugie, dziesi膮te. I zawie藕膰, gdzie dia­be艂 m贸wi dobranoc, przez ca艂e miasto. W ko艅cu jednak kie­rownik m贸wi:

- Chocia偶 - m贸wi - przyjaciele, 偶al pieni膮偶k贸w i procent - m贸wi - od tego nam si臋 obni偶y, to jednak trzeba b臋dzie t臋 beczu艂k臋 wywie藕膰. Smr贸d ju偶 bardzo dotkliwy.

A by艂 u nas taki sprzedawca, Wa艣ka Wieriowkin. I ten Wa艣ka m贸wi:

- A po kiego grzyba, towarzysze, wywozi膰 t臋 beczuszk臋 i tym samym pieni膮偶ki ludowe traci膰 i procenty sobie obni­偶a膰? Lepiej wytoczmy t臋 beczk臋 na dw贸r. I poczekajmy, co b臋dzie do rana.

Wypchn臋li艣my t臋 beczk臋 na podw贸rze. Rano zjawiamy si臋 - a beczka wyczyszczona. 艢wisn臋li przez noc kapust臋.

My, pracownicy sp贸艂dzielczo艣ci, bardzo艣my od tego faktu poweseleli. Robota wprost pali nam si臋 w r臋kach - taki wida膰 entuzjazm. Nasz kierownik, go艂膮beczek Iwan Fiodoro­wicz, chodzi i zaciera r膮czki.

- 艢wietnie - m贸wi - towarzysze, teraz to niech sobie nawet ca艂y towar gnije, zawsze tak b臋dziemy robi膰.

Wkr贸tce za艣mierd艂a jeszcze jedna beczka. I faska og贸r­k贸w

.


Ucieszyli艣my si臋. Wytoczyli艣my ten maj膮tek na podw贸­rze i odrobin臋 odemkn臋li艣my furtk臋. Niech troch臋 lepiej b臋­dzie wida膰 z ulicy. I droga wolna, obywatele!

Tyle 偶e tym razem poszkapili艣my si臋. Nie tylko wynie艣li nam kapust臋, ale i beczk臋, 艂ajzy, gwizdn臋li. I fask臋 dmuchn臋li.

No, a za nast臋pnymi razami to艣my zepsuty produkt wy­walali na jakiej艣 p艂achcie. I z t膮 p艂acht膮 wynosiH.

rodzinne kwiprokwo

Po偶ar艂a si臋 niedawno pewna nasza lokatorka ze swoim faktycznym wsp贸艂ma艂偶onkiem.

Bezwarunkowo co tydzie艅 zdarza艂o im si臋 jakie艣 ro­dzinne kwiprokwo, ale to przesz艂o wszelkie oczekiwania. Za­cz臋艂y te cholery obrzuca膰 si臋 przedmiotami

On w ni膮 rzuci艂 kranikiem od samowara. To z samowara, rozumiecie, pociek艂o. Ona si臋 rozz艂o艣ci艂a i w niego spodecz- kiem. A on podni贸s艂 szk艂o z tego rozbitego spodeczka i na­umy艣lnie dziabn膮艂 tym szk艂em swoje wy艣wiechtane oblicze. I wydziera si臋, 偶e niby mia艂o miejsce bestialskie m臋偶ob贸jstwo.

Ale ona, znaczy si臋, ma艂偶onka jego, Katiusza Bie艂owa, okaza艂a si臋 bardziej u艣wiadomiona.

- Ach tak! 鈥 m贸wi.

No, jednym s艂owem, sami rozumiecie, co m贸wi.

- Ja - m贸wi - mo偶e w tej chwili przestan臋 z tob膮 wsp贸艂­偶y膰. W tej chwili - m贸wi - spakuj臋 sw贸j dobytek i wtedy prosz臋 rzuca膰 kranikami w swoich s膮siad贸w, a je艣li o mnie chodzi, wystarczy.

On m贸wi:

- Ach - m贸wi - jak si臋 przestraszy艂em. Prosz臋 bardzo - m贸wi. - B臋dzie lepsze powietrze.

TU znowu wynik艂o mi臋dzy nimi pewne o偶ywienie, by tak rzec, niewielkie zwarcie o charakterze rodzinnym. PO czym Katia spakowa艂a swoje manele. Zawin臋艂a je w kap臋 z 艂贸偶ka. Splun臋艂a na swojego faktycznego 艂ajdaka. I posz艂a sobie

.


Posz艂a do swojej matki rodzonej. Do swojej mamusi.

|A mamusia nie bardzo si臋 ucieszy艂a. Jednym s艂owem, nie

skaka艂a wok贸艂 c贸ruchny.

- Jako 偶e - m贸wi - sama jestem podnajemczyni膮 i - m贸wi - jak 艂askawej pani wiadomo, nie dysponuj臋 zb臋dn膮 powierzchni膮.

Katia m贸wi:

- Znakiem tego, ja wszystkiego mo偶e na par臋 dni, do znalezienia sobie pokoju.

Staruszka nie wykaza艂a w tym temacie chwiejno艣ci ide­ologicznej.

- Wiemy - m贸wi. - Ludzie - m贸wi - po sze艣膰dziesi膮t lat szukaj膮 pokoju i znale藕膰 nie mog膮, a ty - m贸wi - trafi艂a艣 si臋 taka dowcipna.

Widzi c贸rka, 偶e mamusia jak gdyby nieu偶yta - po艂o偶y艂a tobo艂ek w k膮cie i posz艂a do swojej przyjaci贸艂ki. Mia艂a przy­jaci贸艂k臋 - Tosi臋.

Tosia m贸wi:

- Bardzo ci - m贸wi - wsp贸艂czuj臋. Mo偶esz - m贸wi - li­czy膰 na moje moralne poparcie, ale - m贸wi - ja sama z m臋­偶em mieszkam w jednym malutkim pokoiku, wi臋c o czym tu m贸wi膰.

Wtedy pobieg艂a Katiusza do jeszcze jednej znajomej fa­cetki, ale i z tego nic nie wynik艂o.

A tu zbli偶a si臋 wiecz贸r. Trzeba si臋 gdzie艣 podzia膰. To nie Wyspy Hawajskie.

Pobieg艂a Katia jeszcze w jedno miejsce. Potem wst膮pi艂a do hotelu 鈥 dawniej 鈥淢oderne". W 鈥淢oderne" m贸wi膮 jej:

- Jako 偶e u nas przyjmuje si臋 tylko przyjezdnych. Bo tak - m贸wi膮 - kwitnie rozpusta. Gdyby pani, na ten przyk艂ad, mieszka艂a w Moskwie, to - m贸wi膮 - ch臋tnie by艣my pani膮 przyj臋li, jako przyjezdn膮, a tak - m贸wi膮 - niestety.

Wtedy Katiusza pochodzi艂a jeszcze troch臋 po ulicach i skierowa艂a si臋 cichym krokiem do swojego wygas艂ego do­mowego ogniska.

Jej faktyczny m膮偶 m贸wi:

- Aha, raczy艂a wr贸ci膰! Czy n贸偶ek | m贸wi - za przepro­szeniem, nie przemoczy艂a, szwendaj膮c si臋 po ulicach?

Po czym, z lekka sobie naubli偶awszy, zjedli kolacj臋 i po­szli spa膰.

A jej zwidzia艂o si臋 we 艣nie, 偶e kto艣 jej powiedzia艂, i偶 gdzie艣 odnajmuj膮 pok贸j.

A tak w og贸le kwestia mieszkaniowa niew膮tpliwie umac­nia 偶ycie rodzinne.

Niekt贸rzy towarzysze twierdz膮, jakoby wi臋藕 rodzinna ulega艂a rozchwianiu, jakoby cz臋ste by艂y rozwody i tak dalej. Nie, to nieprawda!

Ma艂偶e艅stwo jest teraz do艣膰 mocne. Mocno si臋 trzyma

.


omy艂ka

Jaki to dzi艣 dzie艅 mamy? Zdaje si臋, 艣roda. No tak, 艣roda. A to by艂o w poniedzia艂ek. W poniedzia艂ek ludzie u nas o ma艂o nie wykitowali ze 艣miechu. Poniewa偶 bardzo to by艂o za­bawne. Omy艂ka si臋 zdarzy艂a.

Najwa偶niejsze, 偶e ludzie u nas na zak艂adzie wszyscy s膮 wykszta艂ceni. Kt贸rego chcesz, obud藕, dajmy na to, w nocy i ka偶 napisa膰 swoje nazwisko - a jak偶e, napisze.

Poniewa偶 tr贸jk臋 u nas wytypowano bardzo stanowcz膮. W ci膮gu trzech miesi臋cy zlikwidowa艂a ca艂y alfabetyzm. Na­turalnie, zostali niekt贸rzy nie za bardzo poj臋tni. Pl膮tali swoje nazwiska. Gusiew, na ten przyk艂ad, pl膮ta艂. To 鈥渟y" nie w tym miejscu napisze, to zawijas nie tak mu wyjdzie, to liter臋 鈥済y" zapomni. No, a reszta dawa艂a sobie rad臋.

I oto przy takim og贸lnym poziomie taki, wyobra藕cie so­bie, b艂ahy przypadek.

S臋k w tym, 偶e kasjer Jeremiej Mironowicz przypadkowo to zauwa偶y艂. W sobot臋, dajmy na to, wyp艂ata, a w poniedzia­艂ek kasjer list臋 p艂ac sprawdza - czy si臋 nie przeliczy艂. I trzaska na liczyd艂ach, i naraz widzi na li艣cie p艂ac krzy偶yk. Wsz臋dzie podpisy, a tu w rubryce - krzy偶yk.

Jak to krzy偶yk?" - my艣li kasjer. 鈥淛akim prawem krzy­偶yk?"

Z jakiej racji krzy偶yk, skoro alfabetyzm do imentu zli­kwidowany i wszyscy umiej膮 si臋 podpisa膰?

Popatrzy艂 kasjer i widzi, 偶e stoi ten krzy偶yk naprzeciwko nazwiska 鈥 Chleb nikow".

Kasjer do ksi臋gowego - 偶e krzy偶yk, niby. Ksi臋gowy do sekretarza. Sekretarz dalej.

Gadki si臋 zacz臋艂y po halach: a to ci tr贸jka! Przez tyli, m贸wi膮, czas zlikwidowa膰 alfabetyzmu nie potrafili.

Przewodnicz膮cy rady zak艂adowej biegnie do kasy. Do­maga si臋 listy p艂ac. Tr贸jka te偶 na miejscu, wok贸艂 kasy si臋 kitwasi. Patrz膮, zgadza si臋, widz膮 - krzy偶yk naprzeciwko Chlebnikowa.

- Kt贸ry to Chlebnikow? - zapytuj膮. - Dlaczeg贸偶 to Chlebnikow nie zlikwidowany? Z jakiej racji wszyscy s膮 pw 艣mienni i wykszta艂ceni, a jedyny Chlebnikow ginie w ciem­nocie i w przepa艣ci? I jak tak mo偶na? I czym si臋 tr贸jka zaj­mowa艂a i jakim miejscem my艣la艂a?

A tr贸jka stoi tu偶 i porusza ramionami.

Wezwali Chlebnikowa. A Chlebnikow jest wykwalifiko­wanym tokarzem. Idzie niech臋tnie.

Pytaj膮 go:

- Pi艣mienny?

- Pi艣mienny - m贸wi.

- Potrafisz - pytaj膮 - nazwisko podpisa膰?

- Potrafi臋 - m贸wi. - Przez trzy miesi膮ce likwidowali.

Przewodnicz膮cy rady zak艂adowej rozk艂ada r臋ce. Tr贸jka

porusza ramionami. A kasjer podaje list臋 p艂ac.

Podsun臋li list臋 Chlebnikowowi. Pytaj膮:

- Kto podpisa艂 krzy偶yk?

Patrzy艂 Chlebnikow, patrzy艂.

- Tak - m贸wi - charakter m贸j. Ja pisa艂em krzy偶yk. Pijany by艂em dosy膰, nie mog艂em nazwiska wyrysowa膰.

Tu 艣miech podni贸s艂 si臋 wok贸艂.

Tr贸jce wszyscy gratuluj膮 - nie nawalili, znaczy si臋.

Chlebnikowowi 艣ciskaj膮 d艂o艅.

- No - m贸wi膮 - jakby kamie艅 zwali艂 si臋 z serca. Bo­艣my ju偶 my艣leli, 偶e ty, Chlebnikow, do tego czasu jak 艣lepiec b艂膮dzisz w ciemnocie i przepa艣ci...

A za drug膮 po艂ow臋 miesi膮ca Chlebnikow, przy ca艂ej swo­jej uczono艣ci, znowu po pijanemu wyrysowa艂 krzy偶yk. Ale tym nikt si臋 ju偶 nie przejmowa艂. Poniewa偶 - przyzwyczaili si臋. I mieli pewno艣膰, 偶e cz艂owiek pi艣mienny

.


sm臋tek obywatelski

Dawno, przyjaciele, mia艂em zamiar opowiedzie膰 o kom­somolcu Griszy Stiepanczykowie, ale wci膮偶 jako艣 wylatywa艂o mi z g艂owy. A czas, naturalnie, mija艂.

P贸艂 roku mo偶e przelecia艂o od tego czasu, kiedy przytra­fi艂a si臋 Griszy ta dra艅ska nieprzyjemno艣膰.

Fakt, przy艂apali ch艂opaka na paskudnych sprawkach - mieszcza艅skie nastroje i w og贸le podkopywanie socjali­zmu. Mo偶e jednak pozwolicie, 偶e wszechstronnie o艣wietl臋 t臋 wielce szanown膮 histori臋?

Zdarzy艂o si臋 to, zdaje si臋, w Moskwie. A mo偶e i nie w Moskwie. Ale wygl膮da na to, 偶e w Moskwie. Po rozmachu mo偶na pozna膰. Nie twierdzimy jednakowo偶 na sto procent. 鈥淐zerwona Gazeta" nie wdawa艂a si臋 w szczeg贸艂y. Zaznaczy艂a tylko drobnym p贸艂petitem, 偶e pono膰 w Siemionowskiej ja- czejce.

A by艂o to tak. W Siemionowskiej, jak si臋 rzek艂o, jaczejce figurowa艂 ten nasz wielce m臋cze艅ski Grisza Stiepanczykow. I pewnego razu wybili temu Griszy trzy z臋by. Z jakiej oka­zji wybili - znowu nie wiadomo. Mo偶e z nadmiaru kultury fizycznej. A mo偶e uderzy艂 si臋 o drzewo. Albo mo偶e nadu偶y­wa艂 s艂odyczy w wieku pachol臋cym. Wiadomo tylko, 偶e nie w pijackiej okoliczno艣ci wyj臋li mu z臋by. Tego by膰 nie mo偶e.

Ot贸偶 偶yje sobie nasz Grisza bez trzech z臋b贸w. Pozosta艂e tkwi膮 wszystkie na swoim miejscu. A tych, jak na z艂o艣膰, nie ma.

A ch艂opak m艂ody. Wszechstronny. To, wiecie, niezbyt atrakcyjne dla niego - nie mie膰 trzech z臋b贸w. Co to za 偶ycie z takim uszczerbkiem? Gwizda膰 nie mo偶na. Wcina膰 trudno.

I nie ma w czym trzyma膰 papierosa. Na dobitk臋 sepleni przy rozmowie. I herbata si臋 wylewa.

Ch艂opak ju偶 i tak, i owak - i woskiem zalepia艂 dziurk臋, i chlebem sitkowym 艂ata艂 - nic z tego.

Uciu艂a艂 Grisza pieni膮偶k贸w. Poszed艂 do lekarza.

- Wstaw pan - m贸wi - skoro tak, trzy sztuczne z臋by.

A lekarz trafi艂 si臋 m艂ody, nieostro偶ny. Nie postawi艂

si臋 w psychologii Siemionowskiej jaczejki. Wzi膮艂 ten lekarz i wstawi艂 Griszy trzy z艂ote z臋by.

Rzeczywi艣cie, brak s艂贸w, wysz艂o bogato. Otworzy usta - obrazek. Oczu nie mo偶na oderwa膰. Nokturn.

Zacz臋li w jaczejce krzywo na Grisz臋 patrze膰. Znaczy si臋, ledwie otworzy usta - gada albo zak膮sza - wszyscy si臋 ga­pi膮. Niby 偶e - o co tu chodzi? Z jakiej racji ch艂opak tak nam obrasta?

Coraz wi臋cej gadania wok贸艂 tej sprawy. Sk膮d, niby, ta­kie nepma艅skie zap臋dy? Dlaczego takie mieszcza艅skie na­stroje? Czy偶by zwyk艂y komsomolec nie m贸g艂 偶u膰 i je艣膰 przy pomocy dziurki?

I na kolejnym zebraniu podniesiono kwesti臋 - czy co艣 takiego podobnego jest dopuszczalne. I w og贸lno艣ci posta­nowiono:

Uzna膰 posiadanie z艂otych z臋b贸w za zjawisko prowa­dz膮ce do wyrzeczenia si臋 socjalizmu i jego idea艂贸w, i my, cz艂onkowie WLKZM jaczejki Siemionowskiej, wypowiadamy ichnim nosicielom walk臋, jako zjawisku rujnuj膮cemu nasze komsomolskie idee. Z臋by - odda膰 na fundusz bezrobotnych. W przeciwnym wypadku stanie kwestia wykluczenia z sze­reg贸w zwi膮zku".

Tu przewodnicz膮cy jeszcze od siebie dosun膮艂. M臋偶­czyzna, naturalnie, gor膮cy, niepow艣ci膮gliwy. Nagada艂 wiele gorzkich s艂贸w.

- Ja - m贸wi - nie szkodzi, 偶e przewodnicz膮cy, i te偶 - m贸wi - nie porywam si臋 na z艂ote duperele. A u mnie - m贸wi - dawno zamiast tylnych z臋b贸w same pie艅ki stercz膮. I nic - 偶uj臋. A jak 偶uj臋 - jeden B贸g wie. Mo偶e palcami pomagam 偶u膰, znaczy si臋. Ale si臋 nie porywam.

Za艂ka艂, naturalnie, Grisza Stiepanczykow. Smutno mu oddawa膰 takie z臋by na fundusz bezrobotnych. Zacz膮艂 t艂u­maczy膰: niby przylutowane s膮, wybija膰 trudno

.


I nie odda艂.

A czy go wy chrzanili ze zwi膮zku, czy nie - tego nie wiemy. Nie mieli艣my wi臋cej informacji w tej sprawie. Ale pewnikiem wychrzanili.

A m贸wi膮, 偶e Trocki ma siedem z艂otych z臋b贸w i jedn膮 srebrn膮 plomb臋. I gdzie ma oczy Siemionowska jaczejka?...

skuteczny spos贸b

Niedawno pewien szanowany towarzysz, Kulkow Fio­dor Aleksiejewicz, wynalaz艂 spos贸b przeciwko biurokracji. To dopiero ministerialny 艂eb!

A spos贸b ten taki jest skuteczny, taki op艂acalny, 偶e na­le偶a艂oby opatentowa膰 go za granic膮, tylko 偶e, ku wielkiemu 偶alowi, Fiodor Aleksiejewicz Kulkow nie mo偶e teraz wybra膰 si臋 za granic臋 - posadzili biedaka za jego eksperyment. Nie masz proroka w ojczystym kraju.

A przeciwko biurokracji Fiodor Kulkow nast臋puj膮cy ostry wymy艣li艂 spos贸b.

Ot贸偶 Kulkow bardzo cz臋sto chodzi艂 do pewnego wielce szanownego urz臋du. W pewnej swojej sprawie. I czy to mie­si膮c chodzi艂, czy to dwa. Dzie艅 w dzie艅. I ci膮gle bez rezultatu. Znaczy si臋, nie zwracaj膮 na niego biurokraci uwagi, tylko usi膮艣膰 i p艂aka膰. Nie mog膮 znale藕膰 jego papier贸w. To na r贸偶ne pi臋tra posy艂aj膮. To 艣niadanie jedz膮. To po prostu w odpowie­dzi ordynarnie nos wycieraj膮.

Ma si臋 rozumie膰, ich sytuacja te偶 jest g贸wniana. Do nich, biurokrat贸w, te偶 mo偶e ze stu interesant贸w dziennie wtran- 偶ala si臋 z g艂upimi pytaniami. Hi, chc膮c nie chc膮c, nerwowa ordynarno艣膰 powstanie.

Jednak偶e Kulkow 'nie m贸g艂 wchodzi膰 w te intymne szczeg贸艂y i d艂u偶ej czeka膰.

My艣li sobie:

Je偶eli dzi艣 nie za艂atwi臋 sprawy, to n臋dzne moje widoki. Ponad miesi膮c jeszcze b臋d膮 si臋 ze mn膮 bawi膰. Teraz - my艣li - wezm臋 kogo艣 z personelu urz臋dowego i zajad臋 mu z lekk

a


w mord臋. Mo偶e po tym fakcie racz膮 zwr贸ci膰 na mnie uwag臋 i nadadz膮 sprawie bieg".

Wchodzi Fiodor Kulkow na wszelki wypadek na najni偶­szy piwniczny poziom - 偶eby nie zanadto si臋 pot艂uc, je艣li go wyrzuc膮 przez okno. Chodzi po pokojach.

I wtem widzi tak膮 oburzaj膮c膮 scen臋. Jaki艣 biurokrata w 艣rednim wieku siedzi na wiede艅skim krze艣le przy stole. Ko艂nierzyk czysty. Krawat. Mankiety. Siedzi i absolutnie nic nie robi. Jeszcze gorzej: rozpiera si臋 na krze艣le, z lekka po­gwizduje przez wargi i nog膮 kiwa.

To ostatnie po prostu wyprowadzi艂o Fiodora Kulkowa z r贸wnowagi.

Jak to - my艣li - aparat pa艅stwowy, naoko艂o wisz膮 por­trety, le偶膮 ksi膮偶ki, stoj膮 biurka, a tutaj obok kiwanie nog膮 i pogwizdywanie - formalna zniewaga".

Fiodor Kulkow bardzo d艂ugo spogl膮da艂 na biurokrat臋 - podnieca艂 si臋. Nast臋pnie podszed艂, zamachn膮艂 si臋 i, ma si臋 rozumie膰, zamalowa艂 go z lekkiego rozmachu w g臋b臋.

Biurokrata zlecia艂, naturalnie, ze swojego wiede艅skiego krzes艂a. I przesta艂 kiwa膰 nog膮. Tylko wrzeszczy przera藕liwie.

Tu biurokraci, jasna sprawa, zbiegli si臋 ze wszystkich stron - trzyma膰 Kulkowa, 偶eby si臋 nie wymkn膮艂.

Pobity m贸wi:

- Ja - m贸wi - za艂atwi膰 spraw臋 przyszed艂szy, od rana siedz臋. A je偶eli jeszcze zaczn膮 mnie o suchym pysku po g臋bie trzaska膰, to pokornie dzi臋kuj臋, nie mam ochoty, obejdziemy si臋 bez tych fakt贸w.

Fiodor Kulkow, znakiem tego, zdumia艂 si臋 niezwykle.

- Ja - m贸wi - po prostu, towarzysze, nie wiedzia艂em, 偶e to petent przyszed艂szy, my艣la艂em, 偶e normalnie biurokrata siedzi. Nie tkn膮艂bym go wcale.

Naczelnicy rycz膮:

- Odnale藕膰, tacy-owacy, teczk臋 Kulkowa.

Pobity m贸wi:

- Za pozwoleniem, w takim razie niech i na mnie zwr贸c膮 uwag臋. Dlaczego taki przywilej dla bij膮cego? Niech i moj膮 teczk臋 odnajd膮. Nazwisko Obrezkin.

Pobity, ma si臋 rozumie膰, obsypuje podzi臋kowaniami Kul­kowa, 艣ciska mu r膮czki

- G臋ba - m贸wi 鈥 rzecz nabyta, a wdzi臋czno艣膰 moja do grobowej deski za wsp贸艂udzia艂 w walce z biurokratyczn膮 mi­tr臋g膮 nie ma granic.

Hi w szybkim tempie wypisuj膮 protok贸艂 i jednocze艣nie przynosz膮 teczk臋 Kulkowa. Przynosz膮 papiery Kulkowa, opa­truj膮 je rezolucj膮 i nadaj膮 sprawie ca艂kowicie legalny bieg.

Pobitemu za艣 odpowiadaj膮:

- Pan - m贸wi膮 - m艂odzie艅cze, najwidoczniej pomyli艂 instytucje. Panu - m贸wi膮 - najwidoczniej potrzebny jest dzia艂 socjalny, a pan - m贸wi膮 - do nas przyszed艂szy.

Pobity m贸wi:

- Za pozwoleniem, towarzysze. Za co mnie w takim ra­zie, ostatecznie, zmalowano po pysku? Niech przynajmniej wydadz膮 mi za艣wiadczenie, znaczy si臋, dnia tego a tego to­warzysz Obrezkin faktycznie oberwa艂 w g臋b臋.

Obrezkinowi odm贸wiono za艣wiadczenia i wtedy, natu­ralnie, polaz艂 z pi臋艣ciami do Fiodora Kulkowa. Jednak偶e wy­prowadzono go i wi臋cej o jego sprawie si臋 nie s艂ysza艂o.

Kulkowa natomiast posadzono na dwa tygodnie, ale za to jego sprawa pomy艣lnie i 偶wawo zosta艂a za艂atwiona bez jakiejkolwiek mitr臋gi

.


okre艣lona ideologia

Zebranie dobiega艂o ko艅ca.

Kancelista z dzia艂u rachuby Sierio偶a B艂ochin d艂ugo od- chrz膮kiwa艂, przest臋powa艂 z nogi na nog臋 i wreszcie/ czuj膮c, jak dusza powoli idzie mu w pi臋ty, poprosi艂 o g艂os.

- Prosz臋. M贸w - surowo powiedzia艂 przewodnicz膮cy.

Sierio偶a wgramoli艂 si臋 na podwy偶szenie i z przestrachem

spojrza艂 na zgromadzenie.

Z臋by wybija艂y mu szybkiego werbla.

- A-ba-ba, towarzysze - powiedzia艂 Sierio偶a B艂ochin dzwoni膮c z臋bami. - Ja o tym, a-ba-ba, o tym, 偶e... Ja, towa­rzysze... mojego przedm贸wc臋 a-ba-ba...

Jednym s艂owem, urz臋dnik Sierio偶a B艂ochin chcia艂 powia­domi膰 zebranie, 偶e poprzedni m贸wca nies艂usznie wyrzuca pracownikom umys艂owym chwiejno艣膰 pogl膮d贸w oraz brak w艂a艣ciwej i dok艂adnie okre艣lonej ideologii. Sierio偶a chcia艂 po­wiedzie膰, 偶e nie 艣wi臋ci garnki lepi膮 i okre艣lon膮 ideologi臋 ka偶dy posiada.

Jeszcze chcia艂 Sierio偶a powiedzie膰 o kolektywnym dzia­艂aniu pa艅stwowotw贸rczym, ale speszy艂 si臋, trzy razy z rz臋du powiedzia艂 a-ba-ba i zszed艂 z podwy偶szenia.

No c贸偶! Nie ka偶demu dane s膮 zdolno艣ci krasom贸wcze i nie ka偶dy narodzi艂 si臋 dla trybuny.

Sierio偶a nie narodzi艂 si臋 dla trybuny i dlatego, otar艂szy pot z czo艂a, opu艣ci艂 zebranie przygn臋biony nieco swoim 艣mia­艂ym wyst膮pieniem i swoim zainteresowaniem dla zada艅 spo­艂ecznych.

Sierio偶a szed艂 ulic膮 wymachuj膮c r臋kami i gromi膮c w my­艣lach oponent贸w.

- Tk-ak! - krzycza艂 w my艣li Sierio偶a. - M贸j przedm贸wca zarzuca nam chwiejno艣膰... A my, towarzysze, gotowi jeste­艣my 偶ycie z艂o偶y膰 na o艂tarzu ojczyzny... M贸j przedm贸wca ob- ra藕liwie wypowiada si臋 ad personom... Bi膰 go, towarzysze! 艁a­pa膰 mojego przedm贸wc臋! 艢ci膮gn膮膰 go z trybuny!...

Do domu Sierio偶a B艂ochin przyszed艂 p贸藕no i w domu, 艂ykaj膮c zimn膮 zup臋, dzieli艂 si臋 z 偶on膮 wra偶eniami.

-Ja, 艁usza, tak w艂a艣nie powiedzia艂em - m贸wi艂 B艂ochin. 鈥 O艣wiadczam, 偶e to 艣wi艅stwo zarzuca膰 nam chwiejno艣膰. My, m贸wi臋, gotowi jeste艣my 偶ycie z艂o偶y膰 na o艂tarzu ojczyzny, je艣li pa艅stwo b臋dzie w potrzebie. A wy twierdzicie, 偶e nie mamy ideologii! Ech, m贸wi臋, towarzysze!... B贸g mi 艣wiad­kiem, tak powiedzia艂em...

呕ona z niepokojem s艂ucha艂a Sierio偶y, z wyrzutem ki­wa艂a g艂ow膮.

- A ty, 艁usza, kiwasz g艂ow膮 - powiedzia艂 Sierio偶a 鈥 strach ci臋 chyba oblecia艂, po co to ja niby, my艣lisz, wyst臋puj臋 publicznie i mowy oskar偶ycielskie wyg艂aszam. A przecie偶 kto艣 powinien powiedzie膰... Powinien kto艣 mie膰 na uwadze publiczne dobro... lak te偶 powiedzia艂em: przesta艅cie, m贸wi臋, o nas si臋 martwi膰. My, m贸wi臋, te偶 sroce spod ogona nie wy­padli艣my...

- No, dosy膰 ju偶 tego gadania - przerwa艂a z uraz膮 偶ona. - Lepiej by艣 poszed艂 do administratora. Jaki to nam czynsz wyznaczyli: czterna艣cie rubli...

- Jak to? - zapyta艂 Sierio偶a. - Dlaczego niby czterna艣cie? Sk膮d tyle, je艣li ja jestem pracownikiem umys艂owym? Nie po­myli艂a艣 czego艣, co?

- Nie pomyli艂am - odpowiedzia艂a 偶ona. - Lista wisi w bramie...

- Prosz臋! - powiedzia艂 Sierio偶a 艂api膮c si臋 za g艂ow臋. - Widzia艂 to kto, czterna艣cie rubli! Do czego to podobne? lak nie mo偶na! Ja, 艁usza, na zebraniu tak w艂a艣nie powiedzia艂em: nie mo偶na tak, m贸wi臋, towarzysze. Gdyby cho膰 by艂o za co, m贸wi臋, 偶ycie z艂o偶y膰 na o艂tarzu ojczyzny. A skoro tak, m贸wi臋, nie ma za co sk艂ada膰...

呕ona z przestrachem popatrzy艂a na Sierio偶臋 i powie­dzia艂a:

- Doczekasz si臋 - aresztuj膮 ci臋 jeszcze za takie s艂owa

.


- No i niech! - powiedzia艂 Sierio偶a. - Niech aresztuj膮. Niech ze艣l膮 do Kraju Narymskiego. Ja tak d艂u偶ej nie mog臋... Prawda jest dla mnie wa偶na... Tak w艂a艣nie powiedzia艂em... Zycie, m贸wi臋, 偶yciem, a prawda, m贸wi臋, jest wa偶niejsza. Nie mog臋, m贸wi臋, uznawa膰 takiej dzia艂alno艣ci pa艅stwowotw贸r- czej. Tfu! Ale czy ty czego艣 nie pomyli艂a艣, 艁usza? Niech no pobiegn臋 do administracji.

Sierio偶a wcisn膮艂 czapk臋 na g艂ow臋 i wybieg艂 z mieszkania.

Po pi臋ciu minutach Sierio偶a wr贸ci艂 zacieraj膮c r臋ce.

- Pomyli艂, 艣wintuch - powiedzia艂 Sierio偶a. - Poki膰ka艂o si臋, powiada... Wszystko mu wygarn膮艂em. Tak m贸wi臋: to my za was, tacy owacy, na zebraniach publicznych wyst臋pujemy, uczestniczymy, 偶e tak powiem, w kolektywnej dzia艂alno艣ci pa艅stwowotw贸rczej, a wy, m贸wi臋, c贸偶 to, szanowny towa­rzyszu?...

- A co on na to? - oboj臋tnie spyta艂a 偶ona.

- A on ogon pod siebie. Pomyli艂 si臋, powiada. Dziewi臋膰, powiada, rubli za wasze mieszkanie. Ot贸偶 to, m贸wi臋.

Sierio偶a westchn膮艂 z ulg膮 i zabra艂 si臋 do przerwanego obiadu.

agitator

Dozorca szko艂y lotniczej Grigorij Kosonosow pojecha艂 na urlop na wie艣.

- No i c贸偶, towarzyszu Kosonosow - m贸wili znajomi przed odjazdem - pojedziecie, to ju偶 tam, tego, poagitujcie na wsi. Powiedzcie ch艂opinom: lotnictwo, znakiem tego, rozwija si臋... Mo偶e si臋 ch艂opiny na aeroplan z艂o偶膮.

- Spokojna g艂owa, zajm臋 si臋 - m贸wi艂 Kosonosow - po- agituj臋. Co innego to nie wiem, ale jak si臋 rozchodzi o lot­nictwo, nic si臋 nie b贸jcie, powiem.

Na wie艣 przyjecha艂 Kosonosow jesieni膮 i od razu pierw­szego dnia uda艂 si臋 do rady wiejskiej.

- Znakiem tego - powiedzia艂 - 偶ycz臋 sobie poagitowa膰. Jako 偶e jestem przyjechawszy z miasta, to czy nie da艂oby si臋 zebra膰 zebrania?

- C贸偶 - powiedzia艂 przewodnicz膮cy - walcie. Jutro zbior臋 rolnik贸w.

Na drugi dzie艅 przewodnicz膮cy zebra艂 rolnik贸w przy szopie stra偶y po偶arnej.

Grigorij Kosonosow wyszed艂 do nich, z艂o偶y艂 uk艂on i, onie艣mielony z nieprzyzwyczajenia, zacz膮艂 m贸wi膰 dr偶膮cym g艂osem:

- No to, tego... - powiedzia艂 Kosonosow - lotnictwo, to­warzysze w艂o艣cianie... Jako 偶e wy艣cie s膮 ludzie, ma si臋 wie­dzie膰, ciemni, to tego, powiem o polityce... Tu s膮, powiedzmy, Niemcy, a tu Curzon. Tu Rosja, a tu... i w og贸le...

- Ty o czym tak, kochanie艅ki? - nie zrozumieli rolnicy

.


- O czym? - obrazi艂 si臋 Kosonosow. - O lotnictwie. Roz­wija si臋, tego, lotnictwo... Tu jest Rosja, a tu Chiny.

Rolnicy s艂uchali pos臋pnie/

- Nie marud藕! - krzykn膮艂 kto艣 z ty艂u.

- Nie marudz臋 - powiedzia艂 Kosonosow. - Ja o lotnic­twie... Rozwija si臋, towarzysze w艂o艣cianie. Z艂ego s艂owa nie powiem. Jak jest, tak jest. Nie sprzeczam si臋...

- Nie rozumiemy! - krzykn膮艂 przewodnicz膮cy. - Wy, to­warzyszu, zbli偶cie si臋 do mas...

Kosonosow podszed艂 bli偶ej do t艂umu i zwin膮wszy skr臋ta, znowu zacz膮艂:

- No wi臋c, tego, towarzysze w艂o艣cianie... Robi膮 euro- plany i potem lataj膮. W powietrzu, znaczy si臋. No, czasem jaki艣, naturalnie, si臋 nie utrzyma - gruchnie na d贸艂. Jak na przyk艂ad lotnik towarzysz Jermi艂kin. Wzbi膰 si臋 - wzbi艂 si臋, a potem jak nie grzmotnie, wszystkie bebechy osobno...

- Przecie nie ptak - powiedzieli ch艂opi.

- M贸wi臋 w艂a艣nie - ucieszy艂 si臋 Kosonosow z popar­cia - wiadomo, 偶e nie ptak. Ptak, ten jak upadnie - to dla niego g贸wno - otrz膮sn膮艂 si臋 i jazda... A tu, figa z makiem... Inny, te偶 lotnik, towarzysz Michai艂 Iwanycz Popkow. Pole­cia艂, wszystko jak nale偶y, a tu b臋c - schrzani艂o si臋 w silniku... Jak nie grzmotnie!...

- Nie mo偶e by膰? - zapytali ch艂opi.

- Jak Boga kocham... A jeden, to si臋 na drzewa oba­li艂. I wisi jak p臋tak. Zestracha艂 si臋, wariuje - heca... R贸偶ne bywaj膮 wypadki... A raz to nam krowa wlaz艂a pod 艣mig艂o. Raz-raz, bach-ba膰h - i na kawa艂ki. Gdzie rogi, a gdzie brzuch i w og贸le, nie mo偶na odr贸偶ni膰... PSy, te偶 bywa, wpadaj膮.

- A konie? - zapytali ch艂opi. - Czy konie te偶, kocha­nie艅ki, wpadaj膮?

- Konie te偶 - powiedzia艂 Kosonosow. - Prosta sprawa.

- To ci dra艅stwo, 偶eby ich cholera - powiedzia艂 kto艣. - Do czego to doszli! Konie mia偶d偶y膰... I co, kochanie艅ki, rozwija si臋?

- M贸wi臋 przecie偶 - powiedzia艂 Kosonosow - rozwija si臋, towarzysze w艂o艣cianie... Wy si臋, tego, zbierzcie do kupy i z艂贸偶cie si臋.

_ A na co to, kochanie艅ki, mamy si臋 sk艂ada膰? i *禄py- tali ch艂opi. zwiedzia艂 Kosonosow.

dzi膰

.


W JASNYM 艢WIETLE

Jakie dzisiaj, moi kochani, jest najmodniejsze s艂owo, no powiedzcie?

Najmodniejsze dzi艣 s艂owo to, ma si臋 rozumie膰, elektry­fikacja.

Nie przecz臋, Rosj臋 Sowieck膮 艣wiat艂em o艣wietli膰 - to jest sprawa najwy偶szej wagi. Ale jak na razie, ma ona tak偶e mniej pon臋tne aspekty. Nie m贸wi臋 o tym, towarzysze, 偶e drogo kosztuje. Kosztuje nie tak drogo. Kosztuje jakie艣 pieni膮dze. Nie o tym m贸wi臋.

Zaraz dowiecie si臋, o czym.

Mieszka艂em ja, towarzysze, w ogromniastym budynku. Jecha艂 ca艂y ten budynek na nafcie. Jeden mia艂 kaganek, drugi niewielk膮 lampk臋, a by艂 i taki, co niczego nie mia艂 - popowsk膮 艣wieczk膮 sobie przy艣wieca艂. Po prostu bieda!

I oto zacz臋li przeprowadza膰 艣wiat艂o.

Jako pierwszy przeprowadzi艂 pe艂nomocnik. No dobrze, przeprowadzi艂 i ju偶. To spokojny go艣膰, nic po sobie nie po­kazuje. Ale ch贸d ma mimo wszystko jaki艣 dziwny i raz po raz w zamy艣leniu czy艣ci sobie nos.

Ale jeszcze po sobie nie pokazuje.

A tu droga nasza gospody艅cia El偶bieta Ignatiewna Pro- chorowa przychodzi pewnego razu i proponuje, 偶eby o艣wie­tli膰 mieszkanie.

Wszyscy 鈥 m贸wi 鈥 przeprowadzaj膮. I sam - m贸wi - pe艂nomocnik przeprowadzi艂.

Co robi膰! Zacz臋li艣my i my przeprowadza膰...

Przeprowadzili艣my, o艣wietlili - matko 艣wi臋ta! Naoko艂o brud i zgnilizna.

Przedtem, bywa艂o, rano wychodzi艂 cz艂owiek do pracy, wieczorem wraca艂, herbatki popi艂 - i spa膰. I nic takiego przy nafcie nie by艂o wida膰. A teraz zapalone i patrzymy - tu czyj艣 podarty kape膰 si臋 poniewiera, tu tapety oderwane i odstaj膮 jak k艂aki, tu pluskwa k艂usem p臋dzi - ucieka przed 艣wiat艂em, tu nie wiadomo co za ga艂gan, tu plwocina, tu niedopa艂ek, tu pch艂a si臋 gimnastykuje...

Matko 艣wi臋ta! Tylko wo艂a膰 ratunku. Przykro patrze膰 na takie widowisko.

Sta艂a na przyk艂ad otomanka taka w naszym pokoju. My­艣la艂em, 偶e niczego sobie, przyzwoita otomanka. Cz臋sto siady­wa艂em na niej wieczorami A teraz - zapali艂em elektryczno艣膰 - matko 艣wi臋ta! A to ci dopiero! To ci mebel! Wszystko ster­czy, wszystko zwisa, wszystko ze 艣rodka wy艂azi. Nie usi膮d臋 na czym艣 takim - dusza protestuje.

No - my艣l臋 - niebogato 偶yj臋. Tylko bra膰 nogi za pas i nie ogl膮da膰 si臋 za siebie. Jedna obrzydliwo艣膰. Robota z r膮k si臋 wali".

Widz臋, 偶e i gospody艅cia El偶bieta Ignatiewna chodzi mar­kotna, co艣 tam szura po kuchni, krz膮ta si臋.

- C贸偶 to - pytam - gospody艅ciu, pani wyprawia?

A ona r臋k膮 macha.

- Ja - m贸wi - m贸j z艂ociutki, nie my艣la艂am nawet, 偶e tak ubogo 偶yj臋.

Popatrzy艂em na gospody艅ci manele - faktycznie, my艣l臋 sobie, nie zanadto: brud, zgnilizna i wszelka szmat艂awo艣膰. I wszystko to jasnym 艣wiat艂em zalane i rzuca si臋 w oczy.

Zacz膮艂em wraca膰 do domu tak jakby nie w swoim sosie.

Przyjd臋, zapal臋 艣wiat艂o, na lampk臋 si臋 napatrz臋 i nos wetkn臋 w poduch臋.

Potem namy艣li艂em si臋, pobra艂em pobory, kupi艂em kredy, rozprowadzi艂em i zabra艂em si臋 do roboty. Zerwa艂em tapety, wybi艂em pluskwy, zmiot艂em paj臋czyn臋, wywali艂em kanap臋, wymalowa艂em, wszystkie szykany - dusza 艣piewa i cieszy si臋.

Ale chocia偶 wysz艂o klawo, to nie za bardzo. Zb臋dnie i nadaremnie, moi kochani, rozchrzani艂em pieni膮偶ki - go­spody艅cia odci臋艂a druty.

- Boli cz艂owieka - m贸wi - 偶e tak ubogo przy tym 艣wietle wypada. Po co - m贸wi - takie ub贸stwo o艣wietla膰 pluskwom na uciech臋

.


I prosi艂em j膮, i przytacza艂em argumenty 鈥 nic z tego. Zni­kaj, m贸wi, z mieszkania. Nie 偶ycz臋 sobie, m贸wi, 偶y膰 z elek­tryczno艣ci膮. Nie mam pieni臋dzy, 偶eby remonty remontowa膰.

A czy 艂atwo znika膰, towarzysze, je偶eli taki pieni膮dz wy­rzuci艂em na remont? No i podda艂em si臋.

Ech, kochani, i dobra rzecz 艣wiat艂o, i ze 艣wiat艂em jed­nakowo偶 parszywie.

katorga

To katorga i nic innego - posiada膰 teraz rower. Fakt, zga­dza si臋, niesamowita przyjemno艣膰, rozrywka i wszystko takie. Na psa, tak samo, najecha膰 mo偶na. Albo kurczaka nastraszy膰.

Ale ja, nie zwa偶aj膮c na to wszystko, ju偶 nie chc臋 roweru. Rozchorowa艂em si臋 ci臋偶ko przez t臋 swoj膮 machin臋, przez ten ca艂y aparat.

Naderwa艂em si臋. I teraz lecz臋 si臋 w przychodni. Przepu­klina mi wyskoczy艂a. Jestem teraz, mo偶na powiedzie膰, inwa­lid膮. W艂asne dwa k贸艂ka tak mnie za艂atwi艂y.

Faktycznie, sytuacja jest nast臋puj膮ca: niemo偶liwo艣膰 ro­wer na dwie minuty bez swojej obecno艣ci pozostawi膰 鈥 r膮bn膮. No i si艂膮 rzeczy nale偶a艂o si臋 nosi膰 go na sobie w czasie wolnym od jazdy. Na w艂asnym karku.

Zdarza艂o si臋, wejdzie cz艂owiek do sklepu z tym rowe­rem - i kupuj膮cych za lad臋 zepchnie k贸艂kami. Albo do zna­jomych na r贸偶ne pi臋tra si臋 gramoli. Bo ma spraw臋. Albo do krewnych.

I u krewnych jak siedzi - tak偶e samo trzyma si臋 kierow­nicy. Albo to wiadomo, w jakim krewni s膮 akurat humorze. Ja nie wiem. W cudz膮 dusz臋 nie wliz臋. Odkr臋c膮 tylne ko艂o albo d臋tk臋 wyjm膮. A potem b臋d膮 m贸wi膰: tak ju偶 by艂o.

Og贸lnie bior膮c, nie by艂o lekko.

Nie wiadomo nawet, kto na kim wi臋cej je藕dzi艂. Ja na rowerze czy rower na mnie.

Naturalnie, poniekt贸rzy przedwojenni cykli艣ci pr贸bo­wali zostawia膰 rower na ulicy. Zamykali na wszystkie zamki. Jednakowo偶 nie wychodzi艂o - rower wsi膮ka艂

.


No i wypada艂o liczy膰 si臋 ze 艣wiatopogl膮dem wszystkich obywateli. Trzeba by艂o d藕wiga膰 machin臋 na sobie.

Naturalnie, ponosi膰 j膮 troch臋 to 偶adna sprawa dla cz艂o­wieka ze zdrow膮 psychik膮. Ale tu okoliczno艣ci zbieg艂y si臋 dla mnie niesympatycznie.

Bo akurat jeden rubel by艂 mi w pilnym trybie potrzebny. 呕eby dusz臋 obmy膰.

Trzeba - my艣l臋 - gdzie艣 ustrzeli膰".

Jako 偶e pojazd jest - wsiad艂em i pojecha艂em. Zajecha艂em do jednego kumpla - nie ma go w domu. Zajecha艂em do drugiego - nie ma w domu pieni臋dzy, a on, owszem, jest.

I jakkolwiek ten pierwszy mieszka na drugim pi臋trze, to ten drugi za to na sz贸stym. Tam i z powrotem machn膮艂em si臋 z machin膮 鈥 i ju偶 j臋zor na wierzchu.

Po czym pojecha艂em do krewnej. Na ulic臋 Symbirsk膮. Do ciotki rodzonej.

A ona, paskuda, na pi膮tym pi臋trze mieszka.

Wdrapa艂em si臋 ze swoim pojazdem na pi膮te pi臋tro. Pa­trz臋 - na drzwiach kartka, 偶e niby za p贸艂 godziny wracam.

Szlaja si臋 鈥 my艣l臋 - stary pogrzebacz".

Okropnie si臋 zdenerwowa艂em i nim si臋 opami臋ta艂em, by艂em ju偶 na dole. Powinienem by艂 z rowerem poczeka膰 na g贸rze, a ja z tego rozdra偶nienia uczu膰 zszed艂em na d贸艂 i tu czekam na ciotk臋.

Wnet si臋 zjawia i obra偶a si臋 na mnie, 偶e nie chc臋 z ni膮 i艣膰 na g贸r臋.

Ze sob膮 鈥 m贸wi - mam ko艂o dziesi膮taka. Reszta pie­ni臋dzy na g贸rze.

Wzi膮艂em machin臋 na rami臋 i pomaszerowa艂em za ciotk膮. I czuj臋, 偶e czkawka mn膮 trz臋sie i j臋zyk wywala si臋 na wierzch. Jednakowo偶 dotar艂em. Otrzyma艂em pieni膮dze w ca­艂o艣ci. Wtrz膮chn膮艂em co艣 dla pokrzepienia organizmu. Na­pompowa艂em ko艂o i poszed艂em na d贸艂.

A ledwie doszed艂em, patrz臋 鈥 drzwi frontowe zamkni臋te. U nich zamykaj膮 o si贸dmej.

Nic wtedy nie powiedzia艂em, tylko straszliwie zazgrzy­ta艂em z臋bami, na艂o偶y艂em na siebie rower i zacz膮艂em zn贸w si臋 wdrapywa膰. Jak d艂ugo to trwa艂o - nie mam poj臋cia. Szed艂em po prostu jak we 艣nie.

Zacz臋艂a mnie ciotka wypuszcza膰 kuchennymi schodami. I 艣mieje si臋 przy tym, paskuda.

- Zostawi艂by艣 - m贸wi - machin臋 na g贸rze, jak na dole si臋 obawiasz.

Nast臋pnie przesta艂a si臋 艣mia膰 - widzi straszliw膮 blado艣膰 rozlewaj膮c膮 si臋 po moim obliczu. A ja faktycznie trzymam si臋 za kierownic臋 i chwiej臋 si臋 na nogach.

Jako艣 wyszed艂em na ulic臋. Ale jecha膰 ze s艂abo艣ci nie mog臋. A teraz objawi艂y si臋 konsekwencje - ca艂y chory jestem przez t臋 katorg臋.

Tylko tym si臋 pocieszam, 偶e motocykli艣ci maj膮 jeszcze gorzej. Ci to, my艣l臋 sobie, prze偶ywaj膮!

I dobrze jeszcze, 偶e nie domy艣lili si臋 u nas, 偶eby zbudo­wa膰 drapacze chmur. Ile ludu by pad艂o

!


hipnoza

Mog臋, towarzysze, powiedzie膰 z dum膮: Przez ca艂e swoje 偶ycie nie zabi艂em ani jednego lekarza. Nawet nie uderzy艂em.

Z pewnym lekarzem, faktycznie, dosz艂o do sytuacji, ale opr贸cz wymiany zda艅 z wymachiwaniem przedmiotami nic takiego nadprzyrodzonego mi臋dzy nami nie by艂o. Palcem skurczybyka nie tkn膮艂em, chocia偶, prawd臋 m贸wi膮c, pot臋偶nie sw臋dzia艂y mnie r臋ce. Jedynie 艣wiadomo艣膰 mnie powstrzy­ma艂a, bo inaczej, jak Boga kocham, da艂bym mu popali膰.

Ta kompletna 艣wiadomo艣膰 nie pozwoli艂a mi te偶 tkn膮膰 jego medycznej po艂owicy.

A ona mnie, ch艂opaki, w bardzo niew艂a艣ciwy spos贸b wy­pycha艂a z przedpokoju. I rozdziera艂a si臋 jeszcze, zaraza, 偶e j膮 w bok szturchn膮艂em. A takiej baby, ch艂opaki, jak si臋 w bok nie szturchnie, to na kark cz艂owiekowi wsi膮dzie i w sin膮 dal pocwa艂uje.

A przyszed艂em, towarzysze, do tego medyka, w bardzo pilnej sprawie. Na hipnotyczne wm贸wienie. Prosi艂em, 偶eby mi wm贸wi艂, 偶e mam rzuci膰 palenie. Bo taka mnie opanowa艂a straszna nami臋tno艣膰: co chwil臋 zapalam papierosa i ci膮gle mi ma艂o. I pieni膮dze traci si臋 bez po偶ytku, i j臋zyk puchnie.

Wi臋c poszed艂em, za czyj膮艣 rad膮, do tego medyka i mu t艂umacz臋.

On m贸wi:

- To - m贸wi - mo偶na za艂atwi膰 w dwa pacierze.

Usadowi艂 mnie w fotelu, kaza艂 wyj膮膰 machork臋 z kie­szeni i zacz膮艂 trz膮艣膰 艂apami nad g臋b膮 i co艣 tam naszeptywa膰.

1 wtem, faktycznie, s艂abo艣膰 mnie napad艂a. Zamkn膮艂em oczy i o niczym nie my艣l臋. My艣l臋 tylko - 偶eby nie zapomnie膰, my艣l臋, machorki na stole.

A tymczasem dokt贸r m贸wi:

- Gotowe. Wm贸wi艂em panu, co trzeba. Seans leczenia sko艅czony.

- A to - m贸wi臋 - bardzo dzi臋kuj臋!

Wyj膮艂em pieni膮dze, zap艂aci艂em i poszed艂em sobie.

Na schodach ogarn膮艂 mnie raptem niepok贸j.

Matko 艣wi臋ta - my艣l臋 - Ue te偶 ja temu skurczybykowi, niech no sobie przypomn臋, zap艂aci艂em?"

I pami臋tam - le偶a艂 w moje) ksi膮偶eczce obrachunkowej rubel i trzy ruble, i pi臋膰.

Otworzy艂em ksi膮偶eczk臋 - rubel jest, trzy ruble tak samo, a po pi臋ciu ni 艣ladu.

Matko 艣wi臋ta - my艣l臋 - omy艂kowo najwi臋kszy papierek da艂em mu w 艂ap臋, niech go diabli wezm膮!"

Doszed艂em do domu i omal nie p艂acz臋, tak mi pi臋ciu rubli 偶al.

W domu ma艂偶onka mi m贸wi:

- Co - m贸wi - zachcia艂o si臋 nowego kursu leczenia? Ib - m贸wi - p艂a膰 teraz. Wm贸wi艂 d - m贸wi 鈥 ten cholerny konowa艂, 偶eby艣 da艂 mu pi膮tk臋 zamiast jednego rubla, a ty: wedle rozkazu. Ju偶 lepiej by艣 - m贸wi - pali艂, ty 艂ysy diable, zamiast tak obsypywa膰 doktor贸w pi臋dorubl贸wkami.

Tu i mnie, faktycznie, ol艣ni艂o.

Racja - my艣l臋 - nie inaczej, jak wm贸wi艂. Ach ty - my艣l臋 - paso偶yde, jakie wmawia idee!"

Zaraz si臋 ubra艂em, p贸ki nie och艂on膮艂em, i do niego.

- Tkn膮膰 - m贸wi臋 - to pana nie tkn臋. 艢wiadomo艣膰 nie pozwala mi tyka膰 lekarzy, ale - m贸wi臋 - to nietaktowne wmawia膰 takie idee.

A on jakby si臋 wystraszy艂 i wr臋cza fors臋 z powrotem.

M贸wi臋:

- Teraz - m贸wi臋 - wr臋czasz, a o czym wcze艣niej my艣la­艂e艣? Te偶 mi - m贸wi臋 - praktyka!

W tym momende na moje pytania wkracza medyczna po艂owica. T\i dosz艂o do naszego zwarcia. A 艂apiducha nawe

t


palcem nie tkn膮艂em. 艢wiadomo艣膰 mi nie pozwala ich tvka膰 Tkniesz ich, a potem b臋d膮 ci臋 po s膮dach w艂贸czyli.

A palenie to faktycznie rzuci艂em. Jednakowo偶 wm贸wi艂 skurczybyki '

kalosz

H H ZKubi膰 kalosz w tramwaju to proste. Szczeg贸lnie 鈻燸Bli a z ty艂u jaki艣 rozrabiaka przydepme

pi臋t臋 - no i po kaloszu.

Straci膰 kalosz - to po prostu bagatela.

Mnie zdj臋li kalosz, anim si臋 obejrza艂. Mo偶na powiedzie膰, 偶e nawet westchn膮膰 nie zd膮偶y艂em.

Kiedy wsiad艂em do tramwaju - oba kalosze by艂y na miej­scu, pami臋tam jak dzi艣. Jeszcze r臋k膮 sprawdzi艂em, kiedy si臋 gramoli艂em - czy s膮.

A kiedy wysiad艂em, patrz臋: jeden kalosz jest, w porz膮- deczku, a drugiego nie ma. But - na miejscu. I skarpetka, patrz臋, tak samo. I kalesony na miejscu. A kalosza nie ma.

A tramwaju, rzecz jasna, ju偶 cz艂owiek nie dogoni.

Zdj膮艂em pozosta艂y kalosz, zawin膮艂em w gazet臋 i posze­d艂em tak. 鈥淧o pracy - my艣l臋 - rzuc臋 si臋 na poszukiwania. Szkoda przecie偶 takiego towaru. Zdob臋d臋 go cho膰by spod ziemi".

Po pracy poszed艂em szuka膰. Na pocz膮tek - poradzi艂em si臋 jednego znajomego motorniczego.

A on podtrzyma艂 mnie wprost na duchu.

- Ciesz si臋 i m贸wi - 偶e艣 w tramwaju zgubi艂. Co do in­nych miejsc publicznych, nie mog臋 gwarantowa膰, ale zgubi膰 w tramwaju - to 艣wi臋ta sprawa. Mamy takie biuro od zkeu- bionych przedmiot贸w. Przychod藕 i bierz. 艢wi臋ta sprawa' a H 掳 ' H ~ SUl wProst kamie艅 spad艂 mi z serca

^rr2JSZe' g ^ | ggl nowy.PDop"ro gj

j


Nazajutrz pojecha艂em do tego biura.

- Czy mo偶na by - m贸wi臋 - panowie, dosta膰 kalosz z po­wrotem? W tramwaju mi zdj臋li.

- Mo偶na - m贸wi膮. - Jaki kalosz?

- Kalosz 鈥 m贸wi臋 鈥 zwyczajny. Rozmiar - dwunastka.

- Dwunastki - m贸wi膮 - b臋dzie u nas mo偶e ze dwana艣cie tysi臋cy. Wymie艅 znaki szczeg贸lne.

- Cedry - m贸wi臋 - ma zwyczajne: pi臋ta, oczywi艣cie, podniszczona, w 艣rodku nie ma flaneli - znosi艂a si臋.

- Takich kaloszy - m贸wi膮 - to mamy mo偶e ponad tysi膮c. A nie ma jakich艣 znak贸w bardziej szczeg贸lnych?

- Szczeg贸lne - m贸wi臋 - znaki - s膮, a jak偶e. Czubek tak jakby ca艂kiem by艂 urwany, ledwie si臋 trzyma. I obcasa - m贸­wi臋 鈥 prawie nie ma. Zu偶y艂 si臋 obcas. Ale boki - m贸wi臋 - ca艂kiem, ca艂kiem, trzymaj膮 si臋 p贸ki co.

- Posied藕 - m贸wi膮 - tutaj. Zaraz sprawdzimy.

Nagle wynosz膮 m贸j kalosz.

Znakiem tego, przera藕liwie si臋 udeszy艂em. Wprost si臋 wzruszy艂em. 鈥淧rosz臋 - my艣l臋 sobie - co za ideowi ludzie - ile k艂opot贸w wzi臋li na siebie z powodu jednego kalosza".

- Wdzi臋czny jestem - m贸wi臋 - przyjadele, do grobowej deski. Dajde go tu szybdej. Zaraz go na艂o偶臋.

- Nie 鈥 m贸wi膮 鈥 szanowny towarzyszu, nie mo偶emy ci da膰. My 鈥 m贸wi膮 - nie wiemy, mo偶e to nie wy zgubili艣de.

- Ale偶 to ja - m贸wi臋 - zgubi艂em.

- Bardzo - m贸wi膮 - mo偶liwe, ale da膰 nie mo偶emy. Przy­nie艣 za艣wiadczenie, 偶e to rzeczywi艣ae ty straci艂e艣 kalosz. Niech administracja po艣wiadczy ten fakt i wtedy bez zb臋d­nej mitr臋gi wydamy.

- Brada - m贸wi臋 - towarzysze z艂od, ale w domu nie wiedz膮 o tym fakde. Mo偶e nie dadz膮 mi takiego dokumentu.

- Dadz膮 - m贸wi膮 - to ich psi obowi膮zek, 偶eby da膰.

Popatrzy艂em jeszcze raz na kalosz i wyszed艂em.

Nast臋pnego dnia poszed艂em do przewodnicz膮cego.

- Dawaj - m贸wi臋 - dokument. Kalosz przepada.

- A naprawd臋 - m贸wi - straci艂e艣? Nie nabierasz?

- S艂owo daj臋 - m贸wi臋 - zgubi艂em.

- Pisz - m贸wi - podanie.

Napisa艂em podanie. Nast臋pnego dnia dosta艂em for­malne za艣wiadczenie.

Poszed艂em z tym za艣wiadczeniem do biura znalezionych rzeczy. I bez problem贸w, bez przewlekania wydaj膮 mi kalosz.

Dopiero kiedy w艂o偶y艂em kalosz na nog臋, poczu艂em kom­pletne rozczulenie. 鈥淧rosz臋 - my艣l臋 - pracuje aparat pa艅­stwowy! Bo na przyk艂ad w jakim艣 zacofanym kraju czy偶 zacz臋liby zawraca膰 sobie g艂ow臋 moim kaloszem przez tyle czasu? Gdzie tam, wyrzuciliby go z tramwaju i po wszyst­kim. A tutaj nawet tygodnia nie trwa艂y moje starania i wy­daj膮 z powrotem. To rozumiem - aparat!"

Przykro tylko, 偶e przez ten tydzie艅, p贸ki za艂atwia艂em spraw臋, zgubi艂em tamten drugi kalosz. Nosi艂em go pod pa­ch膮 zawini臋ty w papier - i nie pami臋tam, w jakim miejscu zostawi艂em. W ka偶dym razie nie w tramwaju. Beznadziejna sprawa, skoro nie w tramwaju. Ale gdzie go szuka膰?

Za to mam pierwszy kalosz. Postawi艂em go na komodzie. Jak si臋 czasem zrobi markotnie - spojrzy cz艂owiek na kalosz - i na duszy robi si臋 jako艣 tak lekko i niewinnie. 鈥淭o rozumiem - my艣l臋 - aparat!

"


bajeczki dla dzieci

Dzisiejsi wydawcy - to dziwni ludzie. Przyniesie im cz艂o­wiek powie艣膰 z 偶ycia hiszpa艅skiego, a oni nosem kr臋c膮, gry­masz膮.

- Zamiast g艂upstwa pisa膰 - m贸wi膮 - napisa艂by pan ra­czej co艣 dla dziatwy. Doros艂y byle gazet臋 mo偶e przeczyta膰, 鈥淕艂os Rady Piotrogrodzkiej" mo偶e przeczyta膰 - i czego mu wi臋cej trzeba? A jak dziatwa sobie poradzi? Dziatw臋 dr臋czy g艂贸d ksi膮偶ki. Niech偶e pan, dobrodzieju, napisze jakie艣 takie bajeczki. I nam b臋dzie ra藕niej, i wszystkim przyjemniej, i dla dziatwy rado艣膰.

C贸偶, mo偶na i dla dziatwy. Prosz臋 bardzo.

1. Mamusina skrobanka

Byli sobie tatu艣 i mamusia. Wtem rozporz膮dzenie admi­nistracji dom贸w mieszkalnych przychodzi - 偶eby mamusia powi艂a syna.

Rozp艂aka艂a si臋 mamusia.

- Och-cho-cho - m贸wi - powij臋 syna, a jego mo偶e do wojska wezm膮 albo pod s膮d oddadz膮 - ani sk贸rki dla mnie nie zostanie, ani wyprawki Jak tak - m贸wi - to ju偶 wol臋, by艂o nie by艂o, c贸r臋...

A tatu艣 nachmurzy艂 si臋 ponad wszelk膮 miar臋 i m贸wi:

- C贸rk臋 te偶, nie tego, nie bardzo... Mo偶e ona pod tram­waj wpadnie, a ja mam s艂abe nerwy. Rewolucja na mnie po­dzia艂a艂a. A mo偶e jeszcze zasiedzi si臋 w bezrobotnych. Aktu­alnie wsz臋dzie redukcje i g艂贸wnie na konto tych, co to tego - panienki.

A mamusia m贸wi:

- W takim razie - m贸wi - lepiej zrobi臋 skrobank臋. Aktu­alnie prawo karne tego nie 艣ciga... Daj mi - m贸wi - pieni臋dzy.

Rozp艂aka艂 si臋 tatu艣, w艂o偶y艂 czyst膮 bielizn臋. Zap艂aci艂 we­dle licznika, za wod臋 zap艂aci艂, za wyw贸z 艣mieci tak samo zap艂aci艂, podatki zap艂aci艂 - obywatelski, powszechny i na po­praw臋 egzystencji stra偶ak贸w, i na rozw贸j przemys艂u w艂贸kien­niczego... Zapisa艂 mamusi臋 do Po艣rednictwa Pracy i w ci臋偶­kich cierpieniach wyzion膮艂 ducha.

2. Kot w butach

By艂 sobie kot - Wa艣ka Korkoci膮g. I taki to by艂 wspania艂y kot, pi臋kny jak malowanie, 偶e ani w bajce opowiedzie膰, ani pi贸rem opisa膰.

呕y艂 ten kot z Ma艅k膮 Bia艂膮, nic nie robi艂 - jad艂, spa艂 i p艂y­wa艂 ca艂y czas jak p膮czek w ma艣le.

Ale pewnego razu powiedzia艂 Ma艅ce:

- Jako艣 mi si臋 obrzydliwie zrobi艂o w ameryka艅skich ka­maszach chodzi膰, chc臋 - m贸wi - chodzi膰 w rosyjskich butach.

Rozp艂aka艂a si臋 Ma艅ka nad wszelk膮 miar臋.

- Och - m贸wi - kotku ty m贸j wspania艂y! Gdzie偶 ja pie­ni臋dzy wezm臋 na t臋 okazj臋? Dochody mam nie B贸g wie jakie, wczoraj ledwie na obywatelski podatek zapracowa艂am. A ci, jak ich tam, go艣cie, to nie ka偶dego dnia si臋 zg艂aszaj膮 i ci臋­giem podarte papierki pr贸buj膮 wtryni膰.

Posz艂a Ma艅ka po rozum do g艂owy i postanowi艂a ob艂o偶y膰 go艣ci grzywn膮.

Powiedziane - zrobione. Ob艂o偶y艂a go艣ci grzywn膮 i kupi艂a kotowi rosyjskie buty.

Od tego czasu zacz膮艂 kot chodzi膰 w butach.

3. Piefka Pleciuch

By艂 sobie na rogu Newskiego Piefka Pleciuch. Handlo­wa艂 chi艅skimi. Pewnego razu podliczy艂 sw贸j utarg i m贸wi do ch艂opak贸w w wieku przedpapierosowym

:


- Taka sprawa, ch艂opaki. Kto - m贸wi - chce ze mn膮 ak­tualnie zagra膰 w szmendefera albo w makao?

Ucieszyli si臋 ch艂opaki i m贸wi膮:

- My na to jak na lato. To jak, idziemy?

Poszli ch艂opcy do Ba艂abi艅skiego, wynaj臋li pok贸j jako przyjezdni z rogu Newskiego i machn臋li si臋 w kard臋ta. Machn臋li si臋 w te karci臋ta, a Piefka Pleciuch wzi膮艂 i ogra艂 ca艂膮 ferajn臋.

I wzbogaci艂 si臋, no, wprost okropnie.

Przeprowadzi艂 si臋 do Europejskiego, 偶yje w przepychu 鈥 przeja偶d偶ki tramwajem uskutecznia, papierosy nr 6 pali - jednym s艂owem, hulanki i swawole.

Ale min臋艂y trzy dni - roztrwoni艂 ca艂y maj膮tek.

Chodzi po Europejskim markotny, patrzy - fotel stoi.

C贸偶 - my艣li Piefka - mo偶e on bezpa艅ski".

Wytoczy艂 fotel na ulic臋 i handluje.

Wtem idzie bur偶uj.

- Bur偶uju, hej, bur偶uju! - m贸wi Piefka. - Nie kupi艂­by艣 fotelika? Nad wszelk膮 miar臋 wspania艂y, magiczny fotel - zwalnia z wszystkich podatk贸w.

Ucieszy艂 si臋 bur偶uj. Zacz膮艂 si臋 z Pief k膮 targowa膰. Zap艂a­ci艂 mu trylion rubli, zarzuci艂 fotel na plecy i poszed艂 sobie.

A Piet'ka zn贸w si臋 wzbogaci艂. O偶eni艂 si臋.

Na weselu tym by艂em, samogon pi艂em. Po w膮sach de- k艂o, lecz wtem zwali艂a si臋 milicja - cosik tu obywatelowi po w膮sach cieknie. Nie samogon aby? Je偶eli samogon, to si臋 od obywatela nale偶y.

LALKA PI臉膯DZIESI膭T

l.

I co to za cudak powiedzia艂, 偶e w Pi trze kiepsko si臋 偶yje? Wspaniale si臋 偶yje! Nigdzie nie jest tak weso艂o, jak w Pi- trze. Byle by艂 szmal. A bez szmalu... To fakt, 偶e bez szmalu zginiesz. Kiedy偶 nadejd膮 wreszcie takie cudowne czasy, 偶e cz艂owiekowi wszystko dadz膮 za frajer?

Wieczorami po Newskim przechadzaj膮 si臋 ludzie. I nie tak, 偶eby spacerkiem i ju偶, ale postoj膮 sobie na rogu, pogapi膮 si臋 na dziewczynki, przejd膮 tanecznym, wiosennym krokiem i znowu na r贸g... I na ka偶d膮 okoliczno艣膰 potrzebne s膮 finanse. Na ka偶d膮 okoliczno艣膰 - inne rozliczenie...

- Chod藕 no tu, ch艂opczyku fartowy, chod藕 no tu! Pocz臋­stuj papieroskiem...

Maksym nie podejdzie. Maksym ma na oku robot臋. R贸w­niutko uk艂ada si臋 w g艂owie jedno z drugim. Jak zacz膮膰 i jak kombinowa膰 dalej. Doskona艂膮 robot臋 wymy艣li艂 nasz Maksym. Niebezpieczn膮. Jak si臋 nie zasypie - a偶 dreszcz przebiega po plecach - zostanie Maksym wielkim cz艂owiekiem. Wzbogaci si臋 wprost niesamowicie. I b臋dzie g贸r膮.

Bo bardzo wspania艂a jest ta Lalka Pi臋膰dziesi膮t. Lubi szmalec - da jej Maksym szmalec. Albo mu szkoda? Lalka ma potrzeby - to fakt. laka ma niema艂e potrzeby. Dywanik, prosz臋 bardzo, na 艣cianie, dywan na pod艂odze, a w bia艂ej klatce - tropikalny ptaszek papuga. Cukier 偶re... 艢miech.

Naturalnie, 偶e pieni膮偶ki s膮 potrzebne. Potrzebne, p贸ki nie nast膮pi艂y bezp艂atne czasy dla cz艂owieka

.


O wilku mowa. Idzie Lalka Pi臋膰dziesi膮t, postukuje ob­casikami.

- Witaj, Laluniu Pi臋膰dziesi膮t... Jak si臋 miewasz? Nie po­zna艂a艣, najdro偶sza?

Pozna艂a. Jak nie pozna膰 鈥 znany margines... Tylko co za po偶ytek z rozm贸w. Lalce pilno na Newski, a Maksymowi mo偶e w ca艂kiem odwrotn膮 stron臋.

Nieuprzejma dzi艣 Lalka. Nie ma przyjemno艣ci z sympa­tycznej rozmowy. Nie to nie.

Podszed艂 Maksymka bliziutko do niej, zajrza艂 w jasne ocz臋ta.

- Wieczorem - powiedzia艂 - przyjd臋 do ciebie. Z wielkim szmalem. Czekaj na mnie.

U艣miechn臋艂a si臋, za艣mia艂a si臋 Lalka, ale nie uwierzy艂a. Niby, 艂偶e margines. A po jak膮 choler臋 艂偶e? Trudno zrozumie膰.

Ale na wszelki wypadek poda艂a r膮czk臋 na po偶egnanie.

Poszed艂 Maksym na Miko艂ajewsk膮, posta艂 przy potrzeb­nym domu, a w g艂owie ta robota z wszystkimi detalami. 鈥淪przedaj 鈥 powie 鈥 babciu Awdotio, towarku za dziesi臋膰 patyk贸w". Babka sprzeda, a dalej jak po ma艣le. Nie b臋dzie 偶adnej obsuwy. A jak nie b臋dzie obsuwy - zg艂osi si臋 Mak­symka do Lalki Pi臋膰dziesi膮t. Wy艂o偶y moniaki... 鈥淏ierz - powie 鈥 prosz臋 bardzo. Nie czuj臋 mi臋ty do szmalu. Bierz paczk臋 za ca艂usa..."

A Lalka tymczasem dosz艂a do Newskiego, posta艂a na rogu, poko艂ysa艂a biodrami, zatupa艂a n贸偶kami, jakby ta艅czy艂a czeczotk臋, i zaraz za艂apa艂a bogatego Chi艅czyka.

艢mieszne, naturalnie, 偶e takiego 偶贸艂tka.

Nawet ciekawe. Tylko 偶e Chi艅czyk po rosyjsku dosko­nale nawija.

- P贸jd臋 do ciebie - m贸wi - 艣licznoto.

2.

Na drzwiach napisane kred膮: 鈥淜rawiec". Ale naprawd臋 nie ma tu 偶adnego krawca. I nigdy nie by艂o. A mieszka tu Awdotia-spekulantka. Prowadzi nie rejestrowany sklep deta­liczny. To ona umie艣ci艂a napis kred膮 na drzwiach dla zamy­dlenia oczu.

Do tej to babki Awdotii wybra艂 si臋 Maksym.

Do drzwi, na kt贸rych kreda obwieszcza: 鈥淜rawiec", za­puka艂 w um贸wiony spos贸b.

A kiedy otworzy艂y si臋 drzwi - ca艂y plan Maksymki z miejsca si臋 zachwia艂. Nie Awdotia, lecz m膮偶 Awdotii sta艂 przed Maksymem.

Przest膮pi艂 Maksym pr贸g, mamrocze co艣 niezrozumia­艂ego. G艂贸wkuje tymczasem, co robi膰. Obsun膮艂 si臋 plan, i tyle. Nie w por臋 przyjecha艂 cholerny m膮偶...

Wypowiada Maksymka niem膮dre s艂owa:

- Sprzedaj - m贸wi - babciu Awdotio, za dziesi臋膰 pa­tyk贸w...

U艣miechn膮艂 si臋 babciny m膮偶 i poszed艂 do pokoju.

A Maksym za nim.

Babciny m膮偶 wag臋 ustawia, a Maksymka miarkuje: co robi膰. Tylko 偶e obsun膮艂 si臋 plan, czy uda si臋 furtk臋 znale藕膰 od razu?

A babciny m膮偶 rozpytuje si臋:

- Jakiego ci, kawalerze, trzeba towarku?

- Rozmaitego towarku sprzedaj...

- Mo偶e z kwa艣niutkiego - dopytuje si臋 - kapustki?

Hi babciny m膮偶 zacz膮艂 wyk艂ada膰 kapust臋 z beczki, a Maksym strzeli艂 tu i tam okiem. Z艂apa艂 Maksym odwa偶­nik i trzyfuntowym odwa偶nikiem stukn膮艂 babcinego m臋偶a w g艂ow臋.

Run膮艂 babciny m膮偶 ko艂o beczu艂ki. W r臋ce widelec. Na widelcu kapusta.

A Maksym do lady. Na ladzie - skrzyneczka z fors膮. Szpera Maksym, a palce dygoc膮. Wyci膮gn膮艂 pieni膮偶ki, ale co艣 ich ma艂o. Gdzie ten szmal?

Przekopuje si臋 Maksym przez pok贸j - nie ma pieni臋dzy. A do r膮k w艂azi wszystko niepotrzebne: na przyk艂ad grzebyk albo lusterko.

- Tfu, do licha, a gdzie pieni膮偶ki?

Tu ze schod贸w kto艣 zapuka艂 w um贸wiony spos贸b.

Zas艂oni艂 Maksym babcinego m臋偶a rogo偶膮. I podszed艂 do drzwi. S艂ucha. Otworzy膰, nie otworzy膰? - otworz臋. Uspokoi艂 serce i otworzy艂 drzwi

.


Wszed艂 malutki staruszek i powiedzia艂 cienkim g艂osi­kiem:

- Ja do babci Awdotii...

A Maksym na to:

- Nie ma, staruszku, Awdotii. Id藕 sobie z Bogiem. Id藕, bardzo ci臋 prosz臋.

Powiedzia艂 to i widzi, 偶e w r臋ce ma trzyfuntowy odwa偶­nik. Przestraszy艂 si臋, 偶e staruszek zauwa偶y odwa偶nik, wpy­cha go do kieszeni, chowa ten ca艂y odwa偶nik, a staruszek boczkiem, boczkiem i wcisn膮艂 si臋 przez ten czas do pokoju.

- Poczekam - m贸wi - na babci臋 Awdoti臋. Babda Awdo- tia ma wyborne ziemniaczki... E, na pewno i kapustk臋 ma wyborn膮. Tak. Dalib贸g wyborn膮...

I taki gadu艂a, naukowy staruszek, chcia艂by Maksym ze­bra膰 si臋 z my艣lami, a staruszek swoje:

- No dobrze, wszystko bezp艂atne dla cz艂owieka. Zgoda. Tylko 偶e, moim naukowym zdaniem, 偶ywienie zbiorowe - to ju偶, przepraszam, to s膮 istne bzdury i absolutnie fa艂szywe has艂a. Zgadzam si臋 na wszystko, ale tu ju偶 p贸jd臋 do baba Awdotii. Nie mog臋... Przepraszam... Ja, dajmy na to, popra­cowa艂em umys艂owo i zachcia艂o mi si臋 rybki: w rybce jest fosfor. Ty j臋zykiem pochlapa艂e艣 - dla ciebie dieta mleczna... A wy powiadacie 鈥 偶ywienie zbiorowe. Z koryta... Tak, tak, tak, m艂ody cz艂owieku, na wszystko si臋 zgodz臋, ale babd臋 Aw­doti臋 ju偶 mi zostawcie... Absolutnie fa艂szywe has艂a.

- Ja nic nie m贸wi臋 - przel膮k艂 si臋 Maksym.

I wyszed艂 na korytarz. A stamt膮d na schody i schodami w d贸艂, przeskakuj膮c po trzy stopnie naraz.

Wyszed艂 na ulic臋, pomaca艂 pieni膮dze w kieszeni.

- Ech, ma艂o! Gdzie oni trzymaj膮 pieni膮偶ki?

I poszed艂 rozko艂ysanym krokiem.

3.

- Chod藕 no tu, ch艂opczyku fartowy, chod藕 no tu!

- Pocz臋stuj papieroskiem...

Nie by艂 Maksym ciekaw dziewczynek. Stan膮艂 Maksym na rogu i opar艂 si臋 o okno.

Zabi膰 nie zabi艂 cz艂owieka i przecie偶 nie tak zn贸w mocno stukn膮艂 go w g艂ow臋, ale to dla cz艂owieka nic dobrego, szkoda cz艂owieka...

Posta艂 Maksym i pomy艣la艂, i ruszy艂y ju偶 same weso艂e my艣li.

Patrzy Maksym na wszystkich dumny jak kr贸l. Szuka Maksym wzrokiem Lalki Pi臋膰dziesi膮t. Ale nie ma Laluni.

A na rogu blondyna 膰mi papieroska i u艣miecha si臋 do Maksyma. Budki ma wysokie do kolan i sp贸dniczk臋 je­dwabn膮 fru-fru... Obr贸d si臋 - i zaszele艣d, za艣mieje si臋 - zaszele艣d.

Zaszele艣ci艂a i bez s艂owa podesz艂a do Maksyma. Podesz艂a i 艂agodnie wzi臋艂a za r臋k臋.

A wtem jak nie zaszumi wszystko, jak nie za tupie.

- Ob艂awa, panienki - wykrzykn臋艂a blondyna i od Mak­syma w bok do 偶elaznej bramy.

Zrobi艂 Maksym krok za blondyn膮, a z przeciwka m臋偶­czyzna. Ca艂y w ostrogach. Brz臋czy ostrogami, szabl膮 stuka, a w d艂oni gnat pi臋tiostrza艂owy.

Zadr偶a艂 Maksym i w nogi.

I biegnie Maksym, i biegnie. Serce 艂omoce. Biegnie przez Ligowk臋 - a tu p艂ot. Maksym przez p艂ot, a pod nogami sterty 艣mied. Maksym przez sterty... Przebieg艂 jeszcze troch臋 i zwa­li艂 si臋 w b艂oto. Ale nie sam.

- Podstawili nog臋 - zmiarkowa艂 Maksym i pomaca艂 fors臋.

A na Maksyma nagle Czarny nasiad艂. I ma艂o 偶e nasiad艂,

jeszcze dusL

- Pu艣膰 - wychrypia艂 Maksym - pu艣膰... trudno oddycha膰.

I Czarny z lekka mu popu艣ci艂.

Siedzi Czarny na Maksymie i przemawia:

- Biegnie, widz臋, cz艂owiek po wysypisku. St贸j, my艣l臋. Bez powodu nie pobiegnie. Dzi臋kuj臋. Albo z艂odziej, albo przed z艂odziejem nawiewa... Oddaj fors臋.

I szpera po kieszeniach.

Oj, wyci膮gn膮艂 paczuszk臋. Oj, drug膮 wyci膮gn膮艂. Oj, znowu dusi przekl臋ty.

- A to co?

- Odwa偶nik - powiedzia艂 Maksym i przypomnia艂 sobie babcinego m臋偶a

.


- Odwa偶nik - za艣mia艂 si臋 Czarny i stukn膮艂 Maksyma w 艂eb odwa偶nikiem. - Spadaj teraz i nie ogl膮daj si臋. Spa­daj, szemrany, m贸wi臋... St贸j! Zapomnia艂e艣 odwa偶nika. Masz odwa偶nik.

Wzi膮艂 Maksym odwa偶nik i pobieg艂. Przebieg艂 kawa艂eczek i usiad艂 na stercie 艣mieci.

Po c贸偶 cz艂owieka bi膰 po g艂owie?

4.

Posiedzia艂 Maksym, uspokoi艂 serce i poszed艂 do miasta. Zda艂oby si臋 do domu, a nogi na Garncarsk膮 id膮, do Lalki Pi臋膰dziesi膮t. Idzie Maksym na Garncarsk膮. Na ulicach pusto. I w sercu pusto...

A oto i Lalki bia艂y dom.

- Si臋 masz. Lalki mi艂e domostwo!

Wdrapa艂 si臋 Maksym na schody i zapuka艂, i wszed艂 do Lalki pokoju.

Na 艣cianie dywanik, na pod艂odze dywan, a w bia艂ej klatce papuga.

A Lalka siedzi na chi艅skich kolanach, wichrzy r膮czk膮 chi艅skie w膮sy.

- Przynios艂e艣? - spyta艂a Lalka i podesz艂a do Maksyma.

- Przynios艂em - cicho powiedzia艂 Maksym. - Tylko prze­p臋d藕 chi艅sk膮 osob臋. Przykro patrze膰...

A Chi艅czyk doskonale rozumia艂 po rosyjsku. Obrazi艂 si臋 i wsta艂. I kaw臋 z fili偶anki wychlusn膮艂 na pod艂og臋.

- Po co - m贸wi - podejmowa膰 tak膮 uchwa艂臋? P贸jd臋 i nie zap艂ac臋.

Poszed艂 Chi艅czyk i trzasn膮艂 drzwiami. Tu Maksym pod­szed艂 do Lalki. Nachyli艂 si臋 do Lalki i ca艂uje Lalk臋 w policzek.

- Nie mam szmalu, Lalko Pi臋膰dziesi膮t.

i Ach tak - wykrzykn臋艂a Lalka Pi臋膰dziesi膮t - nie ma szmalu?

- Nie ma szmalu. Po偶a艂uj mnie, Lalko. Bardzo mi nie- klawo, po偶a艂uj bezp艂atnie, no, powiedz, 偶e ci 偶al.

Tu Lalka jak nie krzyknie:

- A chi艅skie straty kto wyr贸wna?

- Masz ty serce? - powiedzia艂 Maksym i usiad艂 na dy­wanie, i obj膮艂 nogi Laluni. - Masz serce, pytam? Ptaszyny ci 偶al? 呕al ci papu偶ki?

Tu Lalka Pi臋膰dziesi膮t jak nie palnie Maksyma - wszystko si臋 zm膮ci艂o.

J臋kn膮艂 Maksym. J臋kn膮艂 i podni贸s艂 si臋 z pod艂ogi.

Namaca艂 w kieszeni odwa偶nik. Wyci膮gn膮艂 odwa偶nik, chcia艂 Lalk臋 trzasn膮膰 w g艂ow臋, ale nie trzasn膮艂. R臋ka si臋 nie podnios艂a.

Zamachn膮艂 si臋 Maksym i r膮bn膮艂 w klatk臋.

Okropnie zakrzycza艂a papu偶ka i Lalka cieniutko zakrzy- cza艂a. A Maksym rzuci艂 odwa偶nik i z powrotem usiad艂 na dywanie.

- No powiedz, 偶e ci 偶al, Lalko Pi臋膰dziesi膮t

.


go艣cie

Jasna sprawa, o czym tu gada膰! Go艣膰 w tych czasach posypa艂 si臋 nienormalny. Oka z niego nie mo偶na spu艣ci膰. I palto, 偶eby w艂o偶y艂 swoje. I 偶eby dodatkowej czapki futrza­nej na 艂eb nie wciska艂.

Jedzenie, no to niech ju偶 bior膮. Ale 偶eby je zawija膰 w ser­wetki? To ju偶, przepraszam bardzo, przesada. Jak nie przypil­nujesz, to w dwa prywaty za艂atwi膮 ci ca艂y dobytek, z 艂贸偶kami i kredensami. Tacy to teraz go艣cie!

U moich znajomych zdarzy艂 si臋 na tym gruncie niedu偶y incydent w ostatnie 艣wi臋ta.

Na Bo偶e Narodzenie zaproszono pi臋tna艣cioro najrozma­itszych go艣ci. By艂y tam i damy, i niedamy. Pij膮cy i popija艂y.

Przyj臋cie by艂o wystawne. Na sam膮 zagrych臋 posz艂o oko艂o siedmiu rubli. Wypitka - sk艂adkowa. Po dwa i p贸艂 od 艂ba. Damy bezp艂atnie. Chocia偶 to, prawd臋 m贸wi膮c, g艂upio. Poniekt贸ra dama tak podgazuje, 偶e ka偶demu facetowi da­艂aby sto for贸w. Ale nie b臋dziemy wchodzi膰 w te szczeg贸艂y i rozstraja膰 swoje nerwy. To ju偶 sprawa gospodarzy. Oni wiedz膮 lepiej.

A gospodarzy by艂o troje. Ma艂偶onkowie Zefir贸w i ichni staruszek 鈥 tatu艣 偶ony 鈥 Jewdokimycz.

Jego bodaj specjalnie zaprosili na okoliczno艣膰, 偶eby po- uwa偶a艂 na go艣ci.

- We tr贸jk臋 - m贸wi膮 - ca艂kiem swobodnie damy rad臋 ich dopilnowa膰. Ka偶den jeden b臋dzie na ewidencji.

No i zacz臋li pilnowa膰.

Pierwszy wypad艂 z szeregu Jewdokimycz. Ten staruch, daj mu Bo偶e zdrowie i szcz臋艣liw膮 staro艣膰, ju偶 przez pierw­

szych pi臋膰 minut tak sobie dogodzi艂, 偶e 鈥渕ama" nie m贸g艂 powiedzie膰.

Siedzi, oczami przewraca i do dam mamrocze wiadome rzeczy.

Pan Zefir贸w bardzo si臋 tym tatusiowym ubzdryngole- niem przej膮艂 i zmartwi艂, i sam zacz膮艂 chodzi膰 po mieszkaniu - uwa偶a膰, co i jak, i 偶eby wszystko by艂o jak trza.

Ale tak pod dwunast膮 z tego kompletnego zmartwienia sam si臋 wtr膮bi艂 do nieprzytomno艣ci. I zasn膮艂 na widocznym miejscu - w jadalni na parapecie.

Potem wysz艂o na jaw, 偶e mu zawia艂o facjat臋 i przez trzy tygodnie chodzi艂 spuchni臋ty.

Go艣cie na偶ar艂szy si臋 do woli, zacz臋li si臋 bawi膰 i wese­li膰. Zacz臋艂y si臋 ciuciubabki, kom贸rki do wynaj臋cia i inne gry towarzyskie.

Wtem otwieraj膮 si臋 drzwi i do pokoju wchodzi pani Ze­fir贸w, blada jak 艣mier膰, i m贸wi:

- To ju偶 - m贸wi - zupe艂ny skandal! Kto艣 wykr臋ci艂 w ubi­kacji dwudziestk臋 pi膮tk臋. No - m贸wi - ju偶 po prostu nie mo偶na wpuszcza膰 go艣ci do ubikacji.

Wszcz膮艂 si臋 zgie艂k i zam臋t, latu艣 Jewdokimycz momen­talnie, ma si臋 rozumie膰, wytrze藕wia艂, zrobi艂 si臋 niespokojny i zacz膮艂 go艣ci 艂apa膰 za to i za tamto.

Damy niew膮tpliwie piszcz膮 i 艂apa膰 si臋 nie daj膮.

- Niech pan 艂apie - m贸wi膮 - w ostateczno艣ci m臋偶czyzn.

A m臋偶czy藕ni m贸wi膮:

- Jak tak, to niech wszystkich przeszukaj膮.

Przedsi臋wzi臋to 艣rodki. Zamkni臋to drzwi. Przyst膮piono

do przeszukania.

Go艣cie sami po kolei wywracali kieszenie, rozpinali bluzy i spodnie, zdejmowali buty. Ale niczego takiego karygod­nego, opr贸cz kilku kanapek i p贸艂 butelki madery, dw贸ch nie­du偶ych kieliszk贸w i jednej karafki, nie wykryto.

Pani domu zacz臋艂a gor膮co przeprasza膰 - 偶e niby unios艂a si臋 i rzuci艂a cie艅 na takie doborowe towarzystwo. I wyra­zi艂a przypuszczenie, 偶e, by膰 mo偶e, kto艣 postronny wszed艂 do ubikacji i wykr臋ci艂 偶ar贸wk臋.

Ale nastr贸j by艂 ju偶 zepsuty. Nikt ju偶 nie chcia艂 gier towa­rzyskich, ta艅ce pod ba艂a艂ajk臋 te偶 si臋 rozlecia艂y i go艣cie zacz臋li si臋 pomalutku rozchodzi膰

.


Rankiem za艣, kiedy pan domu przetar艂 藕renice, wszystko si臋 ostatecznie wyja艣ni艂o. Okaza艂o si臋, 偶e pan domu, w oba­wie, i偶 jaki艣 rozochocony go艣膰 mo偶e zwin膮膰 偶ar贸wk臋, wy­kr臋ci艂 j膮 i w艂o偶y艂 do bocznej kieszeni. Tam si臋 te偶 st艂uk艂a. Przygni贸t艂 j膮 widocznie, kiedy zasn膮艂 na parapecie.

poeta od sochy

Nie zapami臋ta艂em dobrze nazwiska tego samorodnego talentu i poety ch艂opskiego. Bodaj偶e Owczynnikow. A imi臋 mia艂 zwyczajne - Iwan Filipowicz.

Iwan Filipowicz odwiedza艂 mnie trzy razy w tygodniu. Potem zacz膮艂 przychodzi膰 co dzie艅.

Sprawa, jak膮 mia艂 do mnie, by艂a niezbyt skomplikowana. G艂osem cichym jak u karalucha czyta艂 swoje siermi臋偶ne wier­szyki i prosi艂, 偶ebym umie艣ci艂 je po znajomo艣ci, mo偶liwie szybko, w jakim艣 czasopi艣mie albo w gazetce.

- Niechby cho膰 jeden kawa艂ek wydrukowali - m贸wi艂 Iwan Filipowicz. - Chcia艂oby si臋 zobaczy膰, jak to wygl膮da w druku.

Niekiedy Iwan Filipowicz siada艂 na 艂贸偶ku i m贸wi艂 wzdy­chaj膮c:

- Poci膮g do poezji, szanowny towarzyszu, powiem bez os艂onek, czuj臋 od male艅ko艣ci. Od male艅ko艣ci wra偶liwy je­stem na urod臋 i przyrod臋... Inne ch艂opaki, bywa艂o, 艣miej膮 si臋, a ja zobacz臋, na ten przyk艂ad, byczka albo chmurk臋 i prze­偶ywam... Bardzo wnikliwie rozumia艂em t臋 urod臋. Chmurk臋 rozumia艂em, wiaterek, byczka... Wszystko to, szanowny to­warzyszu, rozumia艂em bardzo wnikliwie.

Mimo rozumienia byczk贸w i chmurek Iwan Filipowicz wierszyki mia艂 dosy膰 kiepskie. Mog艂yby by膰 jeszcze gorsze, ale z trudno艣ci膮. Jedyne, co w nich ujmowa艂o, to kompletna rezygnacja z jakichkolwiek rym贸w.

- Nie pisz臋 wierszy z rymami - wyznawa艂 Iwan Fili­powicz. - Z tymi rymami to tylko zamieszanie wychodzi

.


I mniej si臋 pisze. A taksa jednakowa - jeden diabe艂, z rymem czy bez rymu.

Z pocz膮tku uczciwie chodzi艂em po redakcjach i ofero­wa艂em wierszyki, ale potem przesta艂em chodzi膰 - nie przyj­mowali...

Iwan Filipowicz przychodzi艂 do mnie wczesnym ran­kiem, siada艂 na 艂贸偶ku i pyta艂:

- No jak? Nie przyjmuj膮?

- Nie przyjmuj膮, Iwanie Filipowiczu.

- A co gadaj膮? Mo偶e oni, jak by to powiedzie膰, maj膮 w膮tpliwo艣ci co do mojego pochodzenia? To niech nie maj膮 - czystej krwi w艂o艣cianin. lak te偶 prosz臋 powiedzie膰 redak­torom: od sochy niby. Poniewa偶 z przodu i z ty艂u w艂o艣cia­nin. I dziad, i ojciec, i jacy tam pradziadowie byli - wszyscy na wylot w艂o艣cianie. I 偶enili si臋 Owczynnikowowie zawsze z w艂o艣cian kami. Jak Boga kocham. Bywa艂o i tak, 偶e wszyscy dooko艂a 艣miej膮 si臋 z nich: 鈥淐o wy - m贸wi膮 - Owczynni­kowowie, ci臋giem w艂o艣cianki za 偶ony bierzecie? Bierzcie - m贸wi膮 - inne..." - 鈥淣ic z tego - m贸wimy - wiemy, co ro­bimy". Jak Boga kocham, szanowny towarzyszu. Niech nie maj膮 w膮tpliwo艣ci...

- Kiedy nie o to chodzi, Iwanie Filipowiczu. Nie przyj­muj膮 i ju偶. M贸wi膮, 偶e nie wsp贸艂brzmi z epok膮.

- No, to ju偶 oni troch臋 tego - oburza艂 si臋 Iwan Filipo­wicz. - Te wiersze nie wsp贸艂brzmi膮? Chyba im si臋 przekr臋­ci艂o... Jak偶e to nie wsp贸艂brzmi膮, skoro ja od dziecka przyrod臋 czu艂em? I chmurk臋 rozumia艂em, byczka... Za co, szanowny towarzyszu, nie przyjmuj膮? Niech naprawd臋 powiedz膮. Nie wolno go艂os艂ownie pomiata膰 osob膮! Niechby wzi臋li chocia偶 jeden kawa艂ek.

Przez dwa miesi膮ce wytrwale wytrzymywa艂em nap贸r poety.

Przez dwa miesi膮ce ja, nerwowy i chory cz艂owiek, za­truty gazami podczas wojny z Niemcami, znosi艂em naj艣cia Iwana Filipowicza z szacunku dla jego pochodzenia. Ale po dw贸ch miesi膮cach zacz膮艂em si臋 za艂amywa膰.

I wreszcie, kiedy Iwan Filipowicz przyni贸s艂 mi du偶y po­emat czy ballad臋, diabe艂 si臋 na tym wyzna, ostatecznie si臋 za艂ama艂em.

- Aha - powiedzia艂em - przyni贸s艂 pan poemacik-

- Przynios艂em poemacik - dobrodusznie potwierdzi艂 Iwan Filipowicz - bardzo wnikliwy poemacik wyszed艂... Dwa dni pisa艂em... Jakby tam臋 przerwa艂o. Niepowstrzymanie...

- I czemu偶 to tak?

- Sam nie mam poj臋cia, szanowny towarzyszu. Tw贸r­czo艣膰 napad艂a. Pisze si臋 i pisze. Jakby kto艣 r臋k臋 prowadzi艂 za 艂okie膰. Natchnienie...

- Natchnienie! - powiedzia艂em. - Wierszyki piszesz... Trzeba, towarzyszu, pracowa膰 - ot co! Daliby ci kamienie t艂uc na szosie, toby艣...

Iwan Filipowicz o偶ywi艂 si臋 i rozpromieni艂:

- Niech pan da - powiedzia艂. - Je偶eli jest praca, to niech pan da. Upraszam i b艂agam. Bo ju偶 dosz艂o do ostateczno­艣ci. Drugi rok puchn臋 bez pracy. 呕ebym za艂apa艂 jak膮kolwiek rob贸tk臋...

- Jak to? 鈥 zdziwi艂em si臋. 鈥 A poezja?

- Co tam poezja - powiedzia艂 Iwan Filipowicz g艂osem karalucha. - 呕ry膰 trzeba... Poezja!... Nie tylko poezja, ale, sza­nowny towarzyszu, diabli wiedz膮 co, jest dla mnie do przy­j臋cia... Poezja...

Iwan Filipowicz stanowczym tonem po偶yczy艂 ode mnie trojaka i poszed艂.

A po tygodniu zaprotegowa艂em Iwana Filipowicza jako go艅ca w pewnej redakcji. Wierszyk贸w odt膮d nie pisa艂.

Obecnie odwiedza mnie by艂y kancelista z fabryki tyto­niowej - poeta-robotnik.

Czy ja jestem urz臋dem zatrudnienia, czy co

?


szcz臋艣liwe dzieci艅stwo

Wczoraj, obywatele, siedz臋 ja sobie na 艂awce w Ogrodzie Taurydzkim. Skr臋cam papierosa. Rozgl膮dam si臋 na wszystkie strony. A naoko艂o - ach jak cudownie! Wiosna. S艂oneczne igraszki. Maluchy baraszkuj膮 w piaseczku. A tu偶 ko艂o mnie, patrz臋, siedzi taki szkrab, mo偶e dziesi臋cioletni. I nog膮 macha.

Popatrzy艂em na niego i naoko艂o.

Ech - my艣l臋 - o ile偶 wspanialej 偶yje si臋 tym smarka­czom ni偶 doros艂emu. Co mo偶e doros艂y? Ani giczo艂em poma­cha膰, ani powala膰 si臋 na piaseczku. A pomachasz giczo艂em - widzicie go, powiedz膮, ba艂wan jaki艣, giczo艂em kiwa. Jeszcze dadz膮 po pysku. Ech - my艣l臋 - niesympatycznie jako艣 do­ros艂emu cz艂owiekowi... Komisje jakie艣, podkomisje. Referaty, zebrania... Wyrwiesz si臋, jak dobrze p贸jdzie, na trzy minuty, pooddycha膰 艣wie偶膮 atmosfer膮, a tu 偶ona ju偶 czeka, 艣cierk膮, wymachuje, wymy艣la od ostatnich, jakim prawem, niby, si臋 sp贸藕niasz. Ech 鈥 my艣l臋 - szcz臋艣liwa pora, z艂ote dni dzieci艅­stwa! I jak偶e艣cie to wy niepostrze偶enie przemkn臋艂y i prze­min臋艂y..."

Popatrzy艂em jeszcze raz na dzieciaki i na ch艂opaczka, co nog膮 macha, i tak膮, szczerze m贸wi膮c, czu艂o艣膰 do niego poczu艂em, taki sentyment - 偶e a偶 dech zapiera.

- Ch艂opczyku - m贸wi臋 - 艂ajdaku jeden! Nie odczuwasz

- m贸wi臋 - draniu, kompletnego swojego szcz臋艣cia? Siedzisz

- m贸wi臋 - giczo艂em kiwasz, nie masz 偶adnych zmartwie艅. Olewasz to wszystko z wysokiego pi臋tra. Ech ty - m贸wi臋 - najmilszy m贸j, 艂ajdaku jeden! Jak si臋 - m贸wi臋 - wabisz? Jak masz, jednym s艂owem, na imi臋?

Nic nie odpowiada. Nie艣mia艂y, czy jak

- Nie wstyd藕 si臋 - m贸wi臋 - kochasiu drogi. Nie zje cie­bie stary staruszek Chod藕 - m贸wi臋 - wezm臋 ci臋 na kolana, pohu艣tam.

A ch艂opiec odwraca si臋 do mnie i odpowiada:

- Nie mam czasu - m贸wi - hu艣ta膰 si臋 na twoich kola­nach. G贸wno zasrane te twoje kolana. Idiota jaki艣.

Masz, babo - my艣l臋 - placek Za艂atwi艂 mnie ch艂opaczek Nie ma czasu".

- Z jakiej to racji - m贸wi臋 - nie ma obywatel czasu? Jakie, przepraszam za por贸wnanie, ma interesy?

A ch艂opaczek, dzieci臋 natury, odpowiada basem:

- Zestarzejesz si臋, jak za du偶o b臋dziesz wiedzia艂.

Ale mi si臋 pachol臋 - my艣l臋 - trafi艂o".

- Nie gniewaj si臋 - m贸wi臋. - Zachcia艂o si臋 - m贸wi臋 - starowinie parszywemu dowiedzie膰, co to za sprawy zdarzaj膮 si臋 w waszym drobnym wieku.

Po tych s艂owach ch艂opiec jakby z艂agodnia艂.

- Spraw - m贸wi - do cholery i troch臋! Komisje r贸偶ne, podkomisje. Referaty, zebrania. Za chwil臋 na konto Polski mam referowa膰. Trzeba lecie膰. I szko艂a, naturalnie. Wu-ef, by艂o nie by艂o... Mo偶e na trzy minuty wyrwie si臋 cz艂owiek po­oddycha膰 艣wie偶ym strumieniem, a Ma艅ka B艂ochina czy Ka- tiuszka Siemieczkina wymy艣laj膮 ju偶 od ostatnich. Ech, 偶ycie!

Ch艂opiec wyj膮艂 鈥淎rmat臋", zapali艂, splun膮艂 przez z臋by, niedbale skin膮艂 g艂ow膮 i poszed艂 sobie.

A ja siedz臋 i my艣l臋:

Szcz臋艣liwa pora, z艂ota moja staro艣膰! I do szko艂y, no­tabene, nie trzeba chodzi膰. I wu-efem mimo wszystko nie truj膮".

Po czym zapali艂em 鈥淎rmat臋" i te偶 sobie poszed艂em

.


mieszkanie

Zdarzy艂a si臋 w naszym domu tragedia. Morderstwo. M膮偶 z zazdro艣ci zamordowa艂 swoj膮 m艂od膮 faktyczn膮 ma艂偶onk臋 i jej pe艂noprawn膮 mamusi臋.

Nie b臋dziemy si臋 wg艂臋biali w psychologi臋 morderstwa, powiemy tylko tyle, 偶e mia艂o ono miejsce w niedu偶ym przy­tulnym mieszkanku - dwa pokoje z kuchni膮. Pierwsze pi臋tro. Ubikacja. 艁azienka. Dziesi臋膰 s膮偶ni kwadratowych.

Na podw贸rku zebra艂o si臋 pe艂no ludzi. Ka偶dy by艂, na­turalnie, ciekaw dowiedzie膰 si臋, komu teraz administracja domu przydzieli to zwolnione mieszkanie.

Morderc臋 ju偶 zabrano. Zw艂oki te偶 zabrano, gdzie trzeba - t艂um si臋 nie rozchodzi艂.

Dosz艂o do ma艂ej awantury. Kto艣 dziko wrzeszcza艂, 偶e to wyra藕ne kumoterstwo - oddawa膰 t臋 powierzchni臋 bliskim krewnym. Lepiej niech ci膮gn膮 losy - komu przypadnie.

I nagle, moi kochani, zrobi艂o mi si臋 markotnie na sercu. Zrobi艂o mi si臋 niewymownie przykro.

Tu, mo偶na rzec, taka tragedia i dramat, z krwi膮 i z mor­derstwem, a tu偶 obok - takie ma艂ostkowe kramarskie wyra­chowanie. 鈥淓ch - my艣l臋 - blade twarze, moi wy bli藕ni!"

I d艂ugo sta艂em w bramie. I wstr臋tny mi by艂 udzia艂 w tych ordynarnych rozmowach.

Tym bardziej 偶e w minionym tygodniu okazyjnie otrzy­ma艂em ca艂kiem niez艂e mieszkanie. To 艣mieszne - ci膮gle go­r膮czkowa膰 si臋 i narzeka膰. Ja jestem zadowolony.

ma艂pi j臋zyk

Trudny ten j臋zyk rosyjski, drodzy obywatele! laki trudny, 偶e nie wiem!

G艂贸wny pow贸d 鈥 偶e w nim do diab艂a i troch臋 cudzoziem­skich wyraz贸w. No, we藕my j臋zyk francuski. Wszystko 艂adnie i zrozumiale. Kieskiese, mersi, komsi 鈥 same, prosz臋 zwr贸ci膰 uwag臋, czysto francuskie, naturalne, zrozumia艂e s艂owa.

A teraz wpakujcie si臋 z rosyjskim zdaniem - istne nie- szcz臋艣de. Ca艂a gadka naszpikowana s艂owami o mglistym cu­dzoziemskim znaczeniu.

Od tego cz艂owiek si臋 j膮ka, tchu mu brak i strz臋pi膮 si臋 nerwy.

S艂ysza艂em w tych dniach rozmow臋. Na zebraniu to by艂o. S膮siedzi moi si臋 rozgadali.

Bardzo m膮drze i inteligentnie gadali, ale ja, cz艂owiek bez wy偶szego wykszta艂cenia, kiepsko rozumia艂em ichni膮 roz­mow臋 i strzyg艂em tylko uszami.

Zacz臋艂o si臋 od drobiazg贸w.

M贸j s膮siad, niestary jeszcze go艣膰 z brod膮, nachyli艂 si臋 do s膮siada z lewej strony i uprzejmie zapyta艂:

- To jak, towarzyszu, posiedzenie b臋dzie plenarne czy jakie艣 inne?

- Plenarne - niedbale odpar艂 s膮siad.

- Co艣 takiego - zdziwi艂 si臋 pierwszy - no, patrz臋 w艂a艣nie, co si臋 dzieje - a ono tak jakby plenarne.

- Spokojna g艂owa - surowo odpowiedzia艂 drugi. - Dzi­siaj w stu procentach plenarne i kworum takie si臋 zebra艂o, 偶e ho, ho

.


Nie mo偶e by膰? - zapyta艂 s膮siad. - Czy偶by i kworum si臋 zebra艂o?

Jak Boga kocham - powiedzia艂 drugi.

I c贸偶 z tym kworum?

Ano nic - odpowiedzia艂 s膮siad, nieco stropiony. - Ze­bra艂o si臋 i tyle.

A to dopiero - pierwszy s膮siad z przykro艣ci膮 pokiwa艂 g艂ow膮. - I czemu偶 ono tak?

Drugi s膮siad roz艂o偶y艂 r臋ce i surowo popatrzy艂 na swojego rozm贸wc臋, po czym doda艂 z wyrozumia艂ym u艣miechem:

Widz臋, towarzyszu, 偶e nie akceptujecie tych plenar­nych posiedze艅... A mnie one s膮 jako艣 bli偶sze. Wszystko, wiecie, uk艂ada si臋 w nich minimalnie w bie偶膮cym temacie... Chocia偶 nie ukrywam, 偶e ostatnio 偶ywi臋 do tych zebra艅 sto­sunek dosy膰 permanentny. Takie, wiecie, meritum z pustego w pr贸偶ne.

Nie zawsze tak - nie zgodzi艂 si臋 pierwszy. - Je偶eli, naturalnie, popatrze膰 z punktu widzenia. Stan膮膰, 偶e tak po­wiem, na punkcie widzenia i stamt膮d, z punktu widzenia, to owszem - meritum konkretnie.

Konkretnie faktycznie - surowo poprawi艂 drugi.

Mo偶liwe - zgodzi艂 si臋 rozm贸wca. - Got贸w jestem to przyzna膰. Konkretnie faktycznie. Chocia偶 jak kiedy...

Zawsze - kr贸tko uci膮艂 drugi. - Zawsze, szanowny to­warzyszu. Zw艂aszcza gdy po przem贸wieniach podsekcja mi­nimalnie si臋 zagotuje. Dyskusji i krzyku wtedy si臋 nie unik­nie.

Na trybun臋 wst膮pi艂 m臋偶czyzna i machn膮艂 r臋k膮. Wszystko umilk艂o. Jedynie moi s膮siedzi, rozgrzani sporem, nie od razu si臋 uspokoili. Pierwszy s膮siad w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 si臋 pogodzi膰 z tym, 偶e podsekcja zagotowuje si臋 minimalnie. Jego zdaniem, podsekcja zagotowuje si臋 jako艣 inaczej.

Na s膮siad贸w moich zacz臋to psyka膰. Wzruszyli ramio­nami i umilkli. Potem pierwszy s膮siad nachyli艂 si臋 do dru­giego i cicho spyta艂:

Kt贸偶 to taki tam wszed艂szy?

To? Wszed艂szy prezydium. Bardzo ostry go艣膰. I pierw­szorz臋dny m贸wca. Zawsze ostro wyg艂asza w bie偶膮cym te­macie.

I kiedy wyg艂asza艂 pompatyczne s艂owa o mglistym cudzo­ziemskim znaczeniu, moi s膮siedzi powa偶nie kiwali g艂owami. Przy czym drugi s膮siad surowo popatrywa艂 na pierwszego, daj膮c do zrozumienia, 偶e to on mimo wszystko mia艂 rag臋 w zako艅czonej przed chwil膮 dyskusji.

Trudno, towarzysze, porozumie膰 si臋 po rosyjsku

!


system oszcz臋dno艣ciowy

Nie wiem, towarzysze, jak w innych miastach funkcjo­nuje system oszcz臋dno艣ciowy.

Ale na przyk艂ad w mie艣cie Bory sowie system ten wypad艂 bardzo korzystnie.

W ci膮gu jednej kr贸tkiej zimy w samym tylko naszym przedsi臋biorstwie zaoszcz臋dzono siedem s膮偶ni drzewa 艣wier­kowego.

Nie藕le, co?

Dziesi臋膰 lat takiej gospodarki - to, by艂o nie by艂o, dzie­si臋膰 metr贸w sze艣ciennych. A przez sto lat mo偶na spokojnie zaoszcz臋dzi膰 trzy barki. A za tysi膮c lat w og贸le b臋dzie mo偶na handlowa膰 drewnem.

I o czym to ludzie wcze艣niej my艣leli? Dlaczego nie wpro­wadzali w obieg takiego korzystnego systemu? A偶 przykro za nich!

U nas przyj膮艂 si臋 ten w艂a艣nie system ju偶 od jesieni.

Nasz kierownik - to sw贸j ch艂op. We wszystkim si臋 nas radzi i gada jak z rodzin膮. I nawet papieroska, sukinsyn, nie odm贸wi

Przychodzi wi臋c ten kierownik pewnego razu i og艂asza:

- No to, ch艂opaki, zacz臋艂o si臋... Podci膮gn膮膰 si臋 trzeba. Oszcz臋dzajcie cokolwiek, co tam chcecie...

Ale co i jak oszcz臋dza膰 - nie wiadomo. Zacz臋li艣my ra­dzi膰, co by tu zaoszcz臋dzi膰. Ksi臋gowemu, czy jak, 艂ysemu diab艂u, nie zap艂aci膰, albo co innego...

Kierownik m贸wi:

- Jak si臋 ksi臋gowemu, ch艂optasie wy moi, nie zap艂aci, to on, 艂ysy diabe艂, raz-dwa pry艣nie do stra偶y przemys艂owej, lak to nie da rady. My艣lcie jeszcze.

A偶 tu, na szcz臋艣cie, nasza sprz膮taczka Niusza stawia do rozpatrzenia kwesti臋 kobiec膮:

- Skoro mamy - m贸wi - tak膮 sytuacj臋 mi臋dzynarodow膮 i w og贸le klops, to - m贸wi - mo偶na, na ten przyk艂ad, nie ogrzewa膰 wychodka. Po co tam na pr贸偶no drwa wpycha膰? Co to, salon?

- S艂usznie - m贸wimy - niech sobie wychodek na zimnie postoi. Ze siedem s膮偶ni mo偶e si臋 zaoszcz臋dzi. A 偶e b臋dzie ch艂odnawo, to nic nie szkodzi. Na mrozie publika nie b臋dzie si臋 zasiadywa膰. Od tego nawet wydajno艣膰 mo偶e aktualnie wzrosn膮膰.

Tak te偶 zrobili艣my. Sko艅czyli艣my z paleniem - zacz臋li­艣my podlicza膰 oszcz臋dno艣ci.

Faktycznie, zaoszcz臋dzili艣my siedem s膮偶ni. Zacz臋li艣my oszcz臋dza膰 贸smy, ale tutaj grzmotn臋艂a wiosna.

To dopiero niefart!

Gdyby - my艣limy - nie ta diabelna wiosna, jeszcze by­艣my zaoszcz臋dzili p贸艂 metra".

Pod艂o偶y艂a nam, jednym s艂owem, 艣wini臋 ta wiosna. No, ale siedem s膮偶ni, dzi臋kuj臋, te偶 piechot膮 nie chodzi.

A 偶e jaka艣 tam rura od mrozu, okaza艂o si臋, trzas艂a, to ta rura by艂a zamontowana jeszcze za cara. Takie rury to trzeba w og贸le z korzeniami wyrywa膰.

Zreszt膮 do jesieni spokojnie obejdziemy si臋 bez rury. A jesieni膮 za艂o偶ymy jak膮艣 taniutk膮. Co to, salon

?


drobne wydarzenie

Wczoraj wynik艂o nieporozumienie z naszym podmiej­skim poci膮giem.

Doje偶d偶amy, wiecie, do Leningradu i naraz - stop, ha­mowanie. Koniec jazdy. Cztery wiorsty wcze艣niej, ko艂o ja­kiej艣 tam budki.

Gwa艂towne hamowanie. Ludzie nie to, 偶eby pospadali z miejsc, ale wystraszyli si臋. Niekt贸rzy nawet chcieli wyska­kiwa膰 przez okna. Poniewa偶 mo偶na si臋 spodziewa膰 wszyst­kiego w zwi膮zku z angielskimi bie偶膮cymi wydarzeniami. A podmiejski poci膮g wykopyrtn膮膰 niewielka sztuka.

Rzucili si臋 ludzie do okien. Patrz膮, co si臋 tam sta艂o. Naraz widz膮, 偶e nic si臋 takiego nie sta艂o. Ale widz膮, 偶e maszynista obcyndala zwrotniczego.

Zwrotniczy stoi na swoim posterunku pracy. Jedn膮 nog膮 naciska zwrotnic臋. W drugiej r臋ce trzyma chor膮giewk臋.

Maszynista wrzeszczy z lokomotywy:

- Uwa偶aj, barani 艂bie, jak膮 chor膮giewk膮 machasz!

Zwrotniczy odpowiada:

- Zwyczajnie jak膮 - zielon膮. Je偶eli masz s艂aby wzrok - na艂贸偶 okulary.

Maszynista m贸wi:

- Niech ci臋 diabli wezm膮 razem z twoj膮 chor膮giewk膮. To膰 niemo偶liwo艣膰 odr贸偶ni膰 kolor. My艣la艂em, 偶e to czerwony - nie wolno jecha膰.

Patrz膮 ludzie na chor膮giewk臋. Faktycznie trudno si臋 po- kapowa膰. Taka brudna, 偶e z dwudziestu krok贸w nie da rady odr贸偶ni膰 - czerwona czy zielona.

Maszynista si臋 denerwuje:

- Bez potrzeby - m贸wi - zatrzyma艂em maszyn臋. Pop艂u- ka艂by艣, niechby i bez myd艂a, swoje narz臋dzie pracy, przecie偶 rzeka w blisko艣ci p艂ynie. Popatrz, jakie to upaprane!

M贸wi zwrotniczy:

- 艢miechu warte twoje gadanie. Na choler臋 jej by膰 czy­st膮. Codziennie musowo j膮 bra膰 r臋kami.

Tu ludzie zacz臋li doradza膰:

- Ty by艣, wujku, zamiast chor膮giewki 艂opuch zerwa艂. I 艂o­puchem by艣 wymachiwa艂. O tysi膮c krok贸w zielony kolor si臋 zobaczy.

Zwrotniczy m贸wi:

- Do cholery z wami wszystkimi! Przyczepili si臋. Jed藕cie sobie z Bogiem. Dla mnie ju偶 czas na herbatk臋.

Tu obra偶eni ludzie nawymy艣lali jeszcze troch臋 zwrotni­czemu i kazali maszyni艣cie jecha膰 dalej.

Maszynista po艂o偶y艂 lach臋 na zwrotniczego i ruszy艂. Sp贸藕­nienia nie by艂o. Przez ostatnie trzy wiorsty maszynista da艂 gazu.

A w samej rzeczy! Dlaczeg贸偶 by letni膮 por膮 nie macha膰 艂opuchem? Czysto i elegancko. I bli偶ej przyrody. I niewielk膮 oszcz臋dno艣膰 mo偶na uzyska膰.

Zastan贸wcie si臋

!


zabawna przygoda

呕ona pewnego umys艂owego, dosy膰 m艂oda i atrakcyjna pani, pochodzenia drobnomieszcza艅skiego, zakocha艂a si臋 w pewnym aktorze.

On by艂 artyst膮 dramatu i komedii. A ona si臋 w nim za­kocha艂a.

Czy to ujrza艂a go na deskach scenicznych i podbi艂 j膮 swoj膮 wy艣mienit膮 gr膮, czy odwrotnie - gry jego nie widzia艂a, on za艣, by膰 mo偶e, po prostu spodoba艂 si臋 jej dzi臋ki arty­stycznej powierzchowno艣ci, do艣膰, 偶e, w sumie, zakocha艂a si臋 w nim po uszy. I przez pewien czas nie wiedzia艂a nawet, jak ma post膮pi膰: czy porzuci膰 m臋偶a i przenie艣膰 si臋 do artysty, czy m臋偶a nie porzuca膰, lecz po prostu durzy膰 si臋 w aktorze, nie zmieniaj膮c swojego 偶ycia.

Ale p贸藕niej, kiedy zauwa偶y艂a, 偶e aktor dramatyczny tak jakby nic nie mia艂 - ani stanowiska, ani w og贸le nic szcze­g贸lnego - postanowi艂a m臋偶a nie porzuca膰. Tym bardziej 偶e i sam artysta nie pa艂a艂 pragnieniem po艣lubienia jej, jako 偶e by艂 cz艂owiekiem obarczonym ju偶 liczn膮 rodzin膮.

Poniewa偶 jednak byli w sobie zakochani, to mimo wszystko zacz臋li si臋 spotyka膰 od czasu do czasu.

On do niej telefonowa艂, a ona wpada艂a do niego na pr贸b臋, 偶eby popatrze膰, jak jej ukochany dziarsko odgrywa role. I w ten spos贸b jeszcze nami臋tniej si臋 w nim zakocha艂a i marzy艂a o cz臋stszych z nim spotkaniach.

Ale wobec tego, 偶e w艂a艣ciwie nie mieli si臋 gdzie spotyka膰, to dos艂ownie jak Romeo i Julia zacz臋li si臋 spotyka膰 na ulicy albo w kinie, albo wpadali do kawiarni, 偶eby wymieni膰 tam czu艂e s艂贸wka.

Jednak偶e takie kr贸tkie spotkania niezbyt ich, naturalnie, satysfakcjonowa艂y, wi臋c martwili si臋 stale, 偶e tak niekorzyst­nie uk艂ada im si臋 偶ycie i nie maj膮 nawet gdzie porozmawia膰

0 swojej szalonej mi艂o艣ci.

Bo do niego, oczywi艣cie, nie mog艂a przychodzi膰, jako 偶e artysta by艂 cz艂owiekiem obarczonym rodzin膮.

A co si臋 tyczy, 偶eby przyj艣膰 do niej, to nierzadko go zaprasza艂a, kiedy m膮偶 by艂 w biurze. Ale po tym, jak par臋 razy j膮 odwiedzi艂, kategorycznie odm贸wi艂 takich wizyt.

Jako cz艂owiek nerwowy, obdarzony ponadto choro­bliw膮 wyobra藕ni膮 artysty, po prostu mia艂 stracha, 偶e naraz, wszystko si臋 przecie偶 mo偶e zdarzy膰, wkroczy m膮偶 i zaczn膮 si臋, by膰 mo偶e, gwa艂towne rozmowy z u偶yciem broni palnej

1 tak dalej.

I wskutek takich my艣li artysta bawi艂 u niej, by tak rzec, w nienormalnym stanie i w og贸le na wp贸艂 martwy ze strachu.

I wtedy przesta艂a go, naturalnie, zaprasza膰, dostrzegaj膮c, 偶e cz艂owiek, no, po prostu, odchodzi od zmys艂贸w i staje si臋 jakby nie z tego 艣wiata.

I oto pewnego razu kochaj膮ca kobieta o艣wiadcza:

- W takim razie zrobimy tak Je偶eli chce si臋 pan ze mn膮 zobaczy膰, to prosz臋 przyj艣膰 w najbli偶szy wolny dzie艅 do mo­jej przyjaci贸艂ki.

Na co artysta dramatyczny:

- To wspania艂e wyj艣cie! Bo m贸j zaw贸d, jak wiadomo, wymaga wra偶liwych nerw贸w i ja - powiada - bawi膮c u pani, nie mog臋 pohamowa膰 l臋ku.

A mia艂a nasza bohaterka najbli偶sz膮 przyjaci贸艂k臋 imie­niem Sonieczka. Bardzo mi艂膮 os贸bk臋, dosy膰 wykszta艂con膮. Zdaje si臋, 偶e z baletu.

I ma艂偶onek naszej damy ca艂kowicie akceptowa艂 t臋 zna­jomo艣膰, m贸wi膮c, 偶e nie 偶yczy sobie dla 偶ony lepszej przy­jaci贸艂ki.

I oto po gor膮cych pro艣bach wymieniona baletnica po­zwoli艂a przyjaci贸艂ce spotka膰 si臋 w swym mieszkaniu z uko­chanym celem om贸wienia sytuacji.

Tkk tedy rankiem w dzie艅 wolny od pracy nasz artysta zasuwa艂, wysztafirowany, na to spotkanie

.


A trzeba powiedzie膰, 偶e w tramwaju przytrafi艂 mu si臋 niewielki epizod i nieporozumienie z s膮siadem. No, tak og贸l­nie, lekka wymiana zda艅, podniesione g艂osy i tak dalej. W re­zultacie nasz artysta, jako cz艂owiek bardziej porywczy, ni偶 nale偶y, uni贸s艂 si臋 troch臋. I kiedy s膮siad wysiada艂 po incy­dencie z tramwaju, nasz artysta nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 i splun膮艂 na niego. I bardzo by艂 rad, 偶e tramwaj szybko ru­szy艂 i zniewa偶ony wsp贸艂pasa偶er nie m贸g艂 ju偶 go dop臋dzi膰, jak to pr贸bowa艂 uczyni膰.

Jednak偶e awantura ta nie popsu艂a arty艣cie humoru. Spo­tka艂 si臋 ze swoj膮 sympati膮 i razem poszli do przyjaci贸艂ki, kt贸ra zajmowa艂a w komunalnym mieszkaniu niewielki, ale przytulny pok贸j, do kt贸rego klucz znajdowa艂 si臋 teraz w ich r臋kach.

Ledwie jednak weszli do pokoju i usiedli na otomanie, 偶eby pogaw臋dzi膰 o swoim dalszym 偶yciu, kiedy nagle kto艣 zapuka艂 do drzwi.

M艂oda dama da艂a znak arty艣cie, 偶eby si臋 nie odzywa艂, ale ten i bez jej znak贸w zastyg艂 w milczeniu.

Wtem zza drzwi rozleg艂 si臋 g艂os:

- Prosz臋 powiedzie膰, a czy ona nied艂ugo wr贸ci?

Nasza dama na d藕wi臋k tego g艂osu straszliwie zblad艂a

i szeptem oznajmi艂a aktorowi, 偶e to g艂os jej m臋偶a. I 偶e m膮偶 najwidoczniej zobaczy艂 ich na ulicy i wy艣ledzi艂 ich dalsze kroki.

Na wie艣膰 o podobnym obrocie rzeczy artysta drama­tyczny a偶 si臋 zatrz膮s艂 i zadygota艂, po czym wyci膮gn膮艂 si臋 na otomanie wstrzymuj膮c dech i z wyrzutem spogl膮daj膮c na swoj膮 sympati臋.

A g艂os za drzwiami powiada:

- W takim razie skrobn臋 par臋 s艂贸w. Prosz臋 jej powie­dzie膰, 偶e zagl膮da艂em.

I m膮偶 naszej damy (bo to by艂 rzeczywi艣cie on), napisaw­szy sw贸j li艣cik, wsun膮艂 go pod drzwi i zawr贸ci艂 do wyj艣cia.

Nasza dama, bardzo zdziwiona, momentalnie z艂apa艂a kartk臋 i zacz臋艂a j膮 czyta膰. Po czym j臋艂a g艂o艣no szlocha膰, j臋­cze膰 i pada膰 na kanap臋.

Artysta dramatyczny, kt贸ry pod wp艂ywem d藕wi臋k贸w damskiego g艂osu odrobin臋 och艂on膮艂, r贸wnie偶 nie bez zdzi­wienia przeczyta艂 贸w bilecik nast臋puj膮cej tre艣ci:

Kotu艣! Przypadkiem wcze艣niej si臋 zwolni艂em i zajrza­艂em do ciebie, ale - niestety! - nie zasta艂em. Wpadn臋 o trze­ciej. Mocno ca艂uj臋. Miko艂aj".

Nasza dama przez 艂zy i szlochanie m贸wi do artysty:

- Co by to mia艂o znaczy膰? Jak pan my艣li?

Na co on:

- Wygl膮da na to, 偶e pani m膮偶 jest zainteresowany jej przyjaci贸艂k膮. I przyszed艂 tutaj nie inaczej, tylko dla wytchnie­nia od 偶ycia rodzinnego. Teraz mo偶e pani mie膰 spokojne su­mienie i r膮czk臋 poprosz臋.

I ju偶 chcia艂 podnie艣膰 jej r膮czk臋 do swoich szorstkich warg, kiedy rozleg艂o si臋 niesamowite pukanie do drzwi. A zza drzwi s艂ycha膰 by艂o pe艂en niepokoju g艂os przyjaci贸艂ki:

- Ach, prosz臋 szybciej otworzy膰! To ja. Czy nikogo tu nie by艂o pod moj膮 nieobecno艣膰?

Na d藕wi臋k tych s艂贸w nasza dama momentalnie wybuch- n臋艂a p艂aczem i wpu艣ciwszy przyjaci贸艂k臋 poda艂a jej szlochaj膮c znaleziony pod drzwiami li艣cik.

Ta przeczyta艂a i po kr贸tkiej chwili zmieszania rzek艂a:

- Nie ma w tym nic dziwnego. A skoro ju偶 wszystko wie­cie, to nie b臋d臋 ukrywa艂a. Jednym s艂owem, b膮d藕cie 艂askawi momentalnie si臋 wynosi膰, bo kto艣 ma mnie odwiedzi膰

Nasza dama m贸wi:

- Jaki kto艣? Z li艣ciku wida膰, 偶e to m贸j m膮偶 zaraz do ciebie przyjdzie. A to dobre! - wynosi膰 si臋 w takim momencie. A je偶eli ja 偶ycz臋 sobie zobaczy膰, jak ten 艂ajdak przekroczy pr贸g tej meliny?!

M艂ody m臋偶czyzna, kt贸remu wszystkie te perypetie po­psu艂y humor, chcia艂 si臋 dyskretnie usun膮膰, ale nasza pa艂aj膮ca gniewem dama nie pozwoli艂a.

Oznajmi艂a:

- Zaraz przyjdzie m贸j m膮偶 i wtedy przetniemy ten w臋ze艂 gordyjski.

S艂ysz膮c s艂owa zbli偶one do wokabularza dzia艂a艅 wojen­nych, artysta si臋gn膮艂 po czapk臋 i z wi臋ksz膮 energi膮 zabra艂 si臋 do 偶egnania i wychodzenia. Ale tu dosz艂o mi臋dzy przy­jaci贸艂kami do r贸偶nicy zda艅 i k艂贸tni na jego temat - ma czy nie ma wychodzi膰

.


hmmbhhhbMHHI

Na pocz膮tku obie chcia艂y, 偶eby zosta艂 do przybycia m臋偶a jako dow贸d rzeczowy. Pierwsza, 偶eby pokaza膰 m臋偶owi, co | za ptaszek z przyjaci贸艂ki, kt贸ra u偶yczy艂a im pokoju, druga - 偶eby pokaza膰 mu, jak膮 ma 偶on臋.

Potem jednak zasz艂a w ich my艣lach odmiana. Przyja­ci贸艂ka raptem nie zechcia艂a si臋 kompromitowa膰, a 偶ona prze­straszy艂a si臋, co m膮偶 o niej pomy艣li. I uzgodniwszy pogl膮dy, nakaza艂y arty艣cie, 偶eby sobie czym pr臋dzej poszed艂.

Ledwie wszak偶e ten ostami, zadowolony z podobnego obrotu rzeczy, zacz膮艂 si臋 偶egna膰, kiedy zn贸w rozleg艂o si臋 pu­kanie do drzwi, a w 艣lad za tym g艂os m臋偶a:

- Kotu艣, to ja! Otw贸rz!

Tu dosz艂o w pokoju do pewnej paniki i zamieszania.

Artysta dramatyczny natychmiast upad艂 na duchu i w stanie strasznej rozpaczy chcia艂 ju偶 roz艂o偶y膰 si臋 na ka­napie udaj膮c chorego lub umieraj膮cego, ale w por臋 uprzy­tomni艂 sobie, 偶e akurat w takiej poziomej pozycji najbardziej nara偶a si臋, i偶 otworz膮 do niego ogie艅 jako do wyleguj膮cego si臋 lekkomy艣lnie na kanapie.

I w tej sytuacji zacz膮艂 si臋 miota膰 po pokoju, zawadzaj膮c

0 wszystko nogami i produkuj膮c straszliwy ha艂as i gruchot.

Stoj膮cego za drzwiami m臋偶a niezwykle zdziwi艂a zw艂oka

1 ha艂as, zacz膮艂 wi臋c energiczniej 艂omota膰 do drzwi, wyobra­偶aj膮c sobie, 偶e w pokoju dzieje si臋 co艣 osobliwego.

Wtedy przyjaci贸艂ka m贸wi do artysty:

Tu s膮 drzwi do pokoju s膮siada. Zaraz je panu otworz臋. Prosz臋 t臋dy przej艣膰, a stamt膮d prowadz膮 drzwi na korytarz i schody. Wszystkiego dobrego!

I czym pr臋dzej podnosi haczyk na drzwiach do s膮siada i popycha artyst臋, 偶eby szybciej wychodzi艂, tym bardziej 偶e przyby艂y m膮偶, s艂ysz膮c ha艂as w pokoju, zacz膮艂 te pierwsze drzwi wywa偶a膰 z zawias贸w, 偶eby tam wej艣膰. Wtedy nasz ar­tysta wlecia艂 jak pocisk do s膮siedniego pokoju i chcia艂 ju偶 wyj艣膰 na korytarz, kiedy naraz stwierdzi艂, 偶e drzwi na ko­rytarz s膮 zamkni臋te od drugiej strony, prawdopodobnie na k艂贸dk臋.

Artysta chcia艂 si臋 cofn膮膰, 偶eby zawiadomi膰 obydwie pa­nie, 偶e znalaz艂 si臋 w sytuacji krytycznej - drzwi zamkni臋te i nie ma jak wyj艣膰. Ale by艂o ju偶 za p贸藕no.

Do tamtego pokoju wpuszczono m臋偶a i dosz艂o do roz­mowy, przy kt贸rej wkroczenie artysty by艂oby skrajnie nie­po偶膮dane.

Wtedy artysta, jako osobnik niezr贸wnowa偶ony, momen­talnie os艂ab艂 z nadmiaru wra偶e艅 i czuj膮c kra艅cowe wyczer­panie fizyczne tudzie偶 zawr贸t g艂owy, po艂o偶y艂 si臋 na 艂贸偶ku, mniemaj膮c, 偶e tu jest ca艂kowicie bezpieczny.

Ot贸偶 le偶y sobie na 艂贸偶ku i wymy艣la r贸偶ne desperackie my艣li - o tym, o tamtym, a mi臋dzy innymi o niedorzeczno艣ci mi艂osnych zapa艂贸w. I naraz s艂yszy, jak kto艣 zgrzyta k艂贸dk膮 w korytarzu. Kto艣, jednym s艂owem, majstruje przy drzwiach i niechybnie wejdzie zaraz do pokoju.

Tutaj drzwi w samej rzeczy si臋 otwieraj膮 i na progu staje m臋偶czyzna z pude艂kiem ciastek i butelk膮 wina.

Ujrzawszy obcego wyleguj膮cego si臋 na jego 艂贸偶ku, przy­bysz ze zdumienia rozdziawia g臋b臋 i nic nie rozumiej膮c chce zatrzasn膮膰 za sob膮 drzwi.

Artysta zaczyna si臋 t艂umaczy膰 i be艂kota膰 rozmaite s艂owa, i wtem dostrzega z przera偶eniem, 偶e przyby艂y w艂a艣ciciel po­koju to nikt inny, tylko ten w艂a艣nie facet, z kt贸rym rano wda艂 si臋 w awantur臋 i na kt贸rego splun膮艂 z platformy tramwaju.

Nie licz膮c, 偶e ujdzie ca艂o z opresji, nasz artysta znowu, jak nieletnie dzieci臋, k艂adzie si臋 na 艂贸偶ku, w nadziei, 偶e osta­tecznie to tylko sen, kt贸ry zaraz si臋 sko艅czy, wtedy za艣 na­st膮pi wspania艂e 偶ycie, bez wszelkich nieprzyjemno艣ci i k艂o­pot贸w.

Przybysz, w kt贸rym zdumienie wzi臋艂o g贸r臋 nad gnie­wem, skar偶y si臋 p艂aczliwie:

- Co to ma, prosz臋 pa艅stwa, znaczy膰? Zaraz ma mnie odwiedzi膰 znajoma, a tu, patrzcie no, jaka艣 morda rozloko­wa艂a si臋 w moim pokoju. Kt贸r臋dy te偶 on tu wlaz艂? Przez zamkni臋te drzwi?

Artysta, stwierdzaj膮c, 偶e nikt mu nie wy艂amuje r膮k i nie daje kopa pod 偶ebro, m贸wi w uniesieniu duchowym:

- Ach, pardon). W tej chwili wychodz臋. Tylko na sekund臋 po艂o偶y艂em si臋, 偶eby odpocz膮膰... Nie wiedzia艂em, 偶e to pa艅skie 艂贸偶ko... Kr臋ci mi si臋 w g艂owie z nadmiaru wydarze艅...

Hi w艂a艣ciciel pokoju, w kt贸rym gniew znowu wzi膮艂 g贸r臋 nad zdumieniem, rozdar艂 g臋b臋

:


- Ale偶 to skandal! Patrzcie no, wpakowa艂 si臋 z nogami na moje 艂贸偶ko. Kiedy ja nawet znajomym nie pozwalam prze­bywa膰 z nogami. Co to za nowe zwyczaje! Szubrawiec!

Podbiega do artysty, 艂apie go za ramiona i dos艂ownie wytrz膮sa z 艂贸偶ka. I nagle spostrzega, 偶e bu藕ka artysty jest mu ju偶 znajoma z porannego incydentu.

Tu nast臋puje nied艂uga pauza.

Gospodarz, niewiele rozumiej膮c, m贸wi:

- A, tu ci臋 mam, ty rybi 艂bie!

I chce go z艂apa膰 za gard艂o.

Ale w tym momencie rozlega si臋 czu艂e stukanie do drzwi. Gospodarz m贸wi:

- No, dzi臋kuj Bogu, 偶e przysz艂a do mnie dama, na kt贸r膮 czekam. Bo zrobi艂bym z ciebie kotlet siekany.

I 艂api膮c artyst臋 za ko艂nierz, ci膮gnie go do drzwi, 偶eby wyrzuci膰 na korytarz jak szmat臋, na co artysta w zupe艂no艣ci si臋 zgadza i nawet jest zadowolony.

Ale drzwi raptownie si臋 otwieraj膮 i w progu staje do艣膰 efektowna niewiasta, kt贸ra przysz艂a z wizyt膮 do gospoda­rza, staj膮c si臋 poniek膮d wybawicielk膮 naszego os艂awionego artysty.

Artysta nasz jednakowo偶 na widok przyby艂ej wprost za­toczy艂 si臋 ze zdumienia i nie m贸g艂 z艂apa膰 r贸wnowagi, ponie­wa偶 by艂a to jego 艣lubna ma艂偶onka.

I jako zbieg okoliczno艣ci by艂o to w samej rzeczy co艣 zdu­miewaj膮cego.

Tu nasz artysta, skrajnie ma艂om贸wny przez ostatnie dwie godziny, j膮艂 wrzeszcze膰 i awanturowa膰 si臋, 偶膮daj膮c od 偶ony wyt艂umaczenia, co ma znaczy膰 ta zagadkowa wizyta.

呕ona zacz臋艂a p艂aka膰 i szlocha膰, m贸wi膮c, 偶e to jej kolega z pracy i 偶e faktycznie wpada do niego czasami na herbat臋 i ciastka.

Skonfundowany kolega z pracy rzek艂, 偶e teraz, kiedy s膮 kwita, mogliby si臋 pogodzi膰 i we troje napi膰 si臋 herbaty. Na co aktor wybuchn膮艂 takimi pi臋trowymi wymy艣laniami i krzy­kami, 偶e a偶 偶ona wpad艂a w histeri臋. A jej kolega z pracy znowu chcia艂 si臋 bi膰, gdy偶 poczu艂 si臋 obra偶ony za tamto spluni臋cie.

I wtedy zbiegli si臋 wszyscy s膮siedzi, 偶eby zobaczy膰, co tu si臋 dzieje.

W艣r贸d obecnych znalaz艂a si臋 r贸wnie偶 znana nam pani z m臋偶em i przyjaci贸艂k膮.

Zorientowawszy si臋 w ca艂ej sytuacji> ca艂a sz贸stka zebra艂a si臋 w pokoju i zacz臋艂a si臋 naradza膰, co teraz robi膰.

Ta z baletu tak m贸wi do przyjaci贸艂ki:

- Prosta sprawa. Ja wychodz臋 za m膮偶 za Miko艂aja. Ar­tysta 偶eni si臋 z tob膮, a tych dwoje koleg贸w z pracy r贸wnie偶 b臋dzie stanowi膰 szcz臋艣liw膮 par臋, zatrudnion膮 w jednej insty­tucji. Oto co powinni艣my zrobi膰.

Kolega z pracy, do kt贸rego przysz艂a 偶ona aktora, m贸wi:

- Dzi臋kuj臋, postoj臋! Ona ma, je艣li si臋 nie myl臋, kup臋 ba­chor贸w, a ja mam si臋 z ni膮 偶eni膰. A jak偶e, znale藕li艣cie jelenia.

Artysta dramatyczny m贸wi:

- Prosz臋 nie obra偶a膰 mojej 偶ony. Tym bardziej 偶e nie zamierzam wydawa膰 jej za pierwszego lepszego.

呕ona artysty m贸wi:

-1 tak bym si臋 do niego nie przenios艂a. Prosz臋 popatrze膰, co on ma za pok贸j! Mia艂abym si臋 tu gnie藕dzi膰 we czw贸rk臋 z dzie膰mi?

Kolega z pracy m贸wi:

- To膰 ja ciebie z dzie膰mi na odleg艂o艣膰 wystrza艂u armat­niego nie dopuszcz臋 do tego pokoju. Ma takiego 艂ajdaka za m臋偶a i na dobitk臋 chce mi zabra膰 m贸j pok贸j. Widzia艂em ju偶, jak taki jeden wyleguje si臋 na moim 艂贸偶ku.

Sonieczka z baletu pojednawczo:

- To zr贸bmy tak: ja wyjd臋 za Miko艂aja, artysta z 偶on膮 zostan膮 tak, jak byli, a z 偶on膮 Miko艂aja o偶enimy tego kretyna koleg臋 z pracy.

Kolega z pracy m贸wi:

- Dzie艅 dobry pa艅stwu! Nic mi nie lepiej. Ju偶 lec臋 si臋 z ni膮 rejestrowa膰. Nie mam nic lepszego do roboty! To膰 ja pierwszy raz w 偶yciu widz臋 t臋 wylinia艂膮 osob臋. A mo偶e to w dodatku z艂odziejka kieszonkowa?!

Artysta m贸wi:

|t Uprasza si臋 nie obra偶a膰 naszych pa艅. Uwa偶am, 偶e to jest w艂a艣ciwe wyj艣cie.

Nasza dama m贸wi

:


- No nie, przepraszam. Nie zamierzam nigdzie si臋 wy­prowadza膰 z naszego mieszkania. Mamy trzy pokoje z 艂a­zienk膮. Tego tylko brakuje, 偶ebym si臋 p臋ta艂a po komunal­nych.

Sonieczka m贸wi:

- Przez trzech drani wszystkie pary si臋 rozpadaj膮. Tak by艂oby pysznie - ja za Miko艂aja, ta za tamtego. A oni tak.

Tu zacz臋艂a si臋 mi臋tdzy paniami ordynarna k艂贸tnia i wy­pominanie to tego, to owego. Po czym m臋偶czy藕ni, zaciska­j膮c z臋by, zdecydowali, 偶e wszystko ma zosta膰 po staremu. Z tym si臋 te偶 rozstali.

Jednak偶e nie wysz艂o ca艂kowicie po staremu. Sonieczka niebawem wysz艂a za m膮偶 za s膮siada, koleg臋 z pracy 偶ony artysty. I od czasu do czasu zacz膮艂 j膮 odwiedza膰 nasz artysta, kt贸ry si臋 jej spodoba艂 ze wzgl臋du na sw贸j 艂agodny, ust臋pliwy charakter.

A nasza dama, rozczarowana do mieszcza艅skiego cha­rakteru artysty, zakocha艂a si臋 w pewnym fizjologu. A co si臋 tyczy Miko艂aja, to ten, je艣li si臋 nie myl臋, aktualnie z nikim nie romansuje i po uszy pogr膮偶y艂 si臋 w pracy, ale z Sonieczk膮, sk膮din膮d, niekiedy si臋 spotyka i w wolne od pracy dni nie­rzadko je藕dzi z ni膮 za miasto.

Pos艂owie

艢MIECH I GRZECH MICHA艁A ZOSZCZENKI

Kiedy swego czasu, w trakcie spotka艅 publicznych, pytany o najbli偶sze prace, wymienia艂em mi臋dzy innymi zamiar t艂umaczenia Zoszczenki, zdarza艂o mi si臋 spotyka膰 ze zdziwieniem, niedowierza­niem, a nawet z jawn膮 dezaprobat膮. W 艣wiadomo艣ci s艂uchaczy pi­sarz ten istnia艂 jako humorysta, niewybredny roz艣mieszacz, tw贸rca po艣ledniejszego gatunku literackiego, ju偶 ze wzgl臋du na swoj膮 po­pularno艣膰 podejrzanego o niewysokie loty.

A tymczasem ja od dawna wiedzia艂em, 偶e to pisarz znakomity.

I domy艣la艂 si臋 tego r贸wnie偶 - no w艂a艣nie! - taki autorytet, jak J贸zef Wissarionowicz Stalin oraz jego prawa r臋ka, towarzysz Zdanow, czemu obaj m臋偶owie stanu dali wyraz w najw艂a艣dwszy sobie spos贸b: poprzez szykany, zniewagi, prze艣ladowania, jakimi n臋kali Zoszczenk臋 przez d艂ugie lata. Podzieli艂 pod tym wzgl臋dem los innych wielkich wsp贸艂czesnych - Achmatowej, P艂atonowa, Bu艂­hakowa. I jak oni doznawa艂 te偶 mimo wszystko pewnej 艂askawo艣ci w艂adc贸w, bo nie ruszy艂, w 艣lad za Mandelsztamem, Charmsem i B膮­blem, wi臋zienno-艂agrow膮 drog膮 zag艂ady.

Nie zaczynajmy jednak偶e opowie艣ci od 艣rodka.

Najlepiej niech zacznie j膮 sam bohater:

Urodzi艂em si臋 w roku 1895. W ubieg艂ym stuleciu! Okropnie mnie to martwi. Urodzi艂em si臋 w XIX wieku! Pewnie dlatego nie dostaje mi uprzejmo艣a i romantycznego spojrzenia na nasze dni - jestem humoryst膮".

Autobiografi臋 rozpocz臋t膮 powy偶szymi zdaniami napisa艂 Zosz­czenko dla satyrycznej encyklopedii pisma 鈥淏ehemof w 1927 roku, czyli pi臋膰 lat po swoim debiucie wydawniczym (by艂y nim og艂oszone bez nazwiska autora Opowiadania Nazara Iljicza, pana Siniebriuchowa)

.


Mia艂em bardzo du偶o zawod贸w" - komunikowa艂 dalej w tym samym tek艣tie i wylicza艂 niekt贸re z nich, mi臋dzy innymi profesj臋 szewca, posterunkowego, instruktora hodowli kr贸lik贸w, ko艅cz膮c, jak nast臋puje:

Obecnie moja biografia jest uboga. Literat Zdaje si臋, 偶e to ostatni zaw贸d w moim 偶yau. 呕a艂uj臋, 偶e zatrzyma艂em si臋 na tym zawodzie, lo bardzo kiepski zaw贸d, pal go diabli! Najgorszy z dwu­nastu, jakie uprawia艂em".

W kilku innych, napisanych z r贸偶nych okazji 偶yaorysach i autokomentarza膰h znale藕膰 mo偶na szczeg贸艂y, nad kt贸rymi w tym pierwszym autor si臋 prze艣lizn膮艂, jak dwuletni pobyt na frond臋 pod­czas pierwszej wojny 艣wiatowej - tu, dowodz膮c batalionem, zosta艂 ranny i zatruty gazami. Jesieni膮 1918 - w Rosji toczy艂a si臋 ju偶 wojna domowa - wst膮pi艂 do Armii Czerwonej, z kt贸rej zwolniono go po p贸艂 roku ze wzgl臋du na wad臋 serca.

Pierwsze zaa膮gni臋ae si臋 do wojska skomentowa艂 dwadzie艣aa lat p贸藕niej:

Nie w艂ada艂y mn膮, o ile pami臋tam, nastroje patriotyczne - po prostu nie mog艂em usiedzie膰 na miejscu przez sk艂onno艣膰 do hipo- chondrii i melancholii".

To zwierzenie warto zapami臋ta膰.

W okresie pracy nad pierwsz膮 ksi膮偶k膮 (pisa艂 j膮 jeszcze jako kancelista i pomocnik ksi臋gowego w porcie piotrogrodzkim) Zosz­czenko zwi膮za艂 si臋 z grup膮 literack膮 鈥淏racia Serafio艅scy", p贸藕­niej rozp臋dzon膮 i pot臋pion膮. Nale偶eli do niej m艂odzi pisarze pio- trogrodzcy, kt贸rych w owym czasie mniej interesowa艂a polityka, bardziej za艣 samodzielny 偶ywot utworu literackiego, eksperyment kompozycyjny i stylistyczny. Obiecuj膮cym m艂odzie艅com patrono­wali 鈥渄oro艣li", w szczeg贸lno艣ci Maksym Gorki i Kornel Czukowski.

Zoszczenk臋 zar贸wno ci uznani mistrzowie, jak i pocz膮tkuj膮cy wsp贸艂debiutanci uwa偶ali za najzdolniejszego w ca艂ym gronie i bodaj 偶e bez odruchu zawi艣ci ulegali 偶ywio艂owi 艣miechu, parodii, kary­katury, jaki by艂 (albo zdawa艂 si臋) istot膮 jego prozy niepodobnej do 偶adnej innej.

W zak艂opotanie wprawia艂o ich co艣 innego.

W ci膮gu wielu lat naszej przyja藕ni - wspomina艂 鈥渂rat sera- fio艅ski" Kawierin - nigdy nie s艂ysza艂em jego 艣miechu..."

Dziwnie by艂o patrze膰 - stwierdza艂 Czukowski - 偶e t膮 cudown膮 w艂adz膮 zmuszania ludzi do 艣miechu obdarzony by艂 taki smutny cz艂owiek".

Taki pan ponury, mroczny - dlaczego?" - zastanawia艂 si臋 Gorki.

Fbznany w Moskwie Majakowski pyta艂 ze zdumieniem: 鈥淎 dla­czego pan jest... taki?"

Na co Zoszczenko odpowiada艂, 偶e sam szuka przyczyny.

Tropi艂 j膮 usilnie, przypuszczaj膮c, 偶e skoro znajdzie - wyzwoli si臋 z depresji; w celu autoterapii podj膮艂 w latach drugiej wojny 艣wiatowej, ewakuowany z Leningradu do A艂ma-Aty, prac臋 nad po- wie艣ri膮 Przed wschodem s艂o艅ca - cofaj膮c si臋 a偶 do najwcze艣niejszego dzieci艅stwa, zg艂臋bia艂 w niej w艂asny 偶yaorys w poszukiwaniu 鈥渢ego" wydarzenia, kt贸re takim smutkiem i nieokre艣lonym l臋kiem sp臋ta艂o mu dusz臋. By艂 to po prostu ogromny seans freudowskiej psycho­analizy, w kt贸rym pisarz pe艂ni艂 rol臋 i pacjenta, i lekarza; zapis za艣 owego seansu sta艂 si臋 nieprzed臋tn膮 literatur膮. Czy kuracja si臋 uda艂a? Autor s膮dzi艂, 偶e wydoby艂 z dzied臋cej pami臋d czy przedpami臋d ja­kie艣 straszne doznania, kt贸rych osaczaj膮ce go przez ca艂e 偶yti臋 sym­bole (przede wszystkim maj膮ce co艣 wsp贸lnego z wod膮 i bia艂ym prze- 艣aerad艂em) zatruwa艂y mu egzystencj臋. Dzi臋ki temu odkryau czu艂 si臋 ju偶 prawie uleczony; by膰 mo偶e mia艂 raq'臋, ale przebieg ekspe­rymentu zak艂贸cony zosta艂 przez ingerenq臋 z zewn膮trz: poczynaj膮c od napi臋tnowania Przed wschodem s艂o艅ca w prasie partyjnej (artyku艂 w pi艣mie 鈥淏olszewik", nr 2, 1944, nosi艂 z艂owrogi tytu艂 鈥淥 pewnej szkodliwej powie艣a") oraz odpowiedniej uchwa艂y Zwi膮zku Pisa­rzy Radzieckich, Zoszczenko mia艂 do ko艅ca swoich dni (1958) nie zazna膰 spokoju.

Wr贸膰my jednak偶e do lat dwudziestych, kiedy to po opubliko­waniu pierwszych opowiada艅 Zoszczenko - wedle okre艣lenia in­nego z 鈥渂rad serafio艅skich", Fiedina - 鈥減ewnego ranka obudzi艂 si臋 jako s艂awny pisarz". Pisa艂 wtedy du偶o i 艂atwo, aeszy艂 si臋 powodze­niem u szerokiej publiczno艣a, przyjaa贸艂-literat贸w i pi臋knych kobiet (cho膰a偶 rozlega艂y si臋 te偶 zgry藕liwe g艂osy 鈥減ryncypialnej" krytyki, kt贸re m贸g艂 jeszcze lekcewa偶y膰) i - a膮gle nie potrafi艂 wyzby膰 si臋 zdumiewaj膮cej otoczenie ponuro艣a. By艂y jednak momenty, kiedy go opuszcza艂a - jeden z nich opisze we wspomnianej powie艣a au­tobiograficznej.

Jest noc, autor przegl膮da listy czytelnik贸w, kt贸re otrzyma艂 z re­dakcji 鈥淐zerwonej Gazety", na ich podstawie ma powsta膰 interwen­cyjny tekst., o nieporz膮dkach w 艂a藕niach. Felietonista zabiera si臋 do roboty i:

Ju偶 pierwsze linijki 艣miesz膮 mnie. Wybucham 艣miechem. 艢miej臋 si臋 coraz g艂o艣niej. Wreszae tak p臋kam ze 艣miechu, 偶e o艂贸­wek i notes wypada mi z r膮k.

Znowu pisz臋. I znowu 艣miech wstrz膮sa moim da艂em. (...) Brzuch mnie boli od 艣miechu.


S膮siad puka w 艣cian臋. To ksi臋gowy. Jutro ma wcze艣nie wsta膰 Przeszkadzam mu spa膰. Dzisiaj wali pi臋艣ci膮. Widocznie go obudzi­艂em. Przykra sprawa.

Wo艂am:

- Przepraszam, Piotrze Aleksiejewiczu.

Zn贸w si臋gam po notes. Zn贸w si臋 艣miej臋, zatykaj膮c usta po­duszk膮.

Po dwudziestu minutach opowiadanie jest gotowe. 呕a艂uj臋, 偶e tak szybko je napisa艂em. (...) Przepisuj膮c, nadal cichute艅ko si臋 艣miej臋. A nazajutrz, kiedy b臋d臋 je czyta艂 w redakcji, nie b臋d臋 si臋 ju偶 艣mia艂. B臋d臋 czyta艂 z min膮 powa偶n膮, a nawet zas臋pion膮.

Druga nad ranem. K艂ad臋 si臋, ale d艂ugo nie mog臋 zasn膮膰. Ob­my艣lam tematy nowych opowiada艅. 艢wita. Za偶ywam brom, 偶eby zasn膮膰".

Tak oto, dzi臋ki zwierzeniom pisarza i obserwaq'om tych, co go znali, mo偶emy podpatrze膰 zachowanie kogo艣 nale偶膮cego - jak Go­gol, Sa艂tykow-Szczedrin i Czechow - do plemienia wielkich melan- cholik贸w literatury rosyjskiej, kt贸rzy 艣miechem, kpin膮, satyryczn膮 brawur膮 pr贸bowali ob艂askawi膰, rozbroi膰 otaczaj膮cy ich, s膮cz膮cy si臋 wszystkimi porami smutek 艣wiata.

Natura owego smutku bywa dwoista. Sk艂ada si臋 na ni膮 do­艣wiadczany przez ludzi od zawsze, zwi膮zany z 偶a艂osn膮 kondycj膮 zamieszkuj膮cego ziemi臋 rodzaju, z d膮偶膮cym na nim nieodwo艂alnym wyrokiem, trudny do okre艣lenia, cho膰 bole艣nie odczuwany smutek - jak go nazwa膰? antropologiczny? egzystencjalny? I - uchwytniej- szy, kieruj膮cy spojrzenie ku konkretnym uk艂adom mi臋dzyludzkim i warunkom 偶ycia w ka偶dorazowej sytuacji czasu i miejsca, smu­tek 鈥渟po艂eczny". Rzucaj膮c bezpo艣rednie wyzwanie temu drugiemu, przywo艂uj膮c i o艣mieszaj膮c jego realia, tworzona przez wielkich me- lancholik贸w literatura (nie tylko rosyjska) zachowa艂a w g艂臋bszych swych warstwach, cho膰by i rezygnuj膮c z widocznych do niego od­niesie艅, r贸wnie偶 ten pierwszy, uniwersalny, nigdy nie daj膮cy si臋 do ko艅ca zaleczy膰. Stosuj膮c za艣 autoterapi臋 艣miechem i szyderstwem (skuteczniejsz膮, by膰 mo偶e, od freudowskiej), poddawali jej przecie偶 nie tylko samych siebie, ale r贸wnie偶 rzesze 艂akn膮cych tego mimo- wiednie czytelnik贸w - aktualnych i maj膮cych po ich ksi膮偶ki si臋gn膮膰 w przysz艂o艣ci.

Zoszczenk臋 przyj臋to w latach dwudziestych w Rosji z tak膮 sa­tysfakcj膮 ze wzgl臋du na t臋 warstw臋 jego utwor贸w, kt贸ra godzi艂a w dokuczliw膮 rzeczywisto艣膰 spo艂eczn膮, jej absurdy, zniewolenia, mistyfikacje. Pisarz m贸g艂by wprawdzie powt贸rzy膰 za Gogolem: J> kogo si臋 艣miejecie? Z samych siebie si臋 艣miejecie!" - ale przeae偶 ka偶dy 艣mia艂 si臋, to by艂o oczywiste, z chama, kt贸ry mu nadepn膮艂 na

odcisk, z kolesia-kombinatora, paskudnego szefa oraz wielu odmian znanych sobie typ贸w, z kt贸rych w 偶adnym nie chcia艂 zobaczy膰 sie­bie. Z perspektywy lat 艂atwiej rozpozna膰 w 鈥渂ohaterze Zoszczenki" (okre艣lenie to zacz臋艂o wnet funkcjonowa膰 jako imi臋 pospolite), ro­bi膮cym 艂okciami w t艂umie podobnych sobie osobnik贸w - gatunek homo sovieticus, w pierwszym okresie jego komunistycz­nej edukacji i gorliwego wysi艂ku dostosowania do uk艂adu, kt贸ry go kszta艂towa艂, gn臋bi艂 i obdarza艂 szans膮 偶yciow膮.

Tferminu tego, notabene, nie wymy艣lili p贸藕niejsi krytycy i wro­gowie systemu; istnia艂 oficjalnie jako 鈥渟owietskij cze艂owiek", cz艂owiek radziecki, w jedynych za艣 uczelniach, kt贸re mia艂y w programie 艂a­cin臋, to znaczy medycznych, pierwsze zdanie podr臋cznika, jak po­daje Micha艂 Heller, brzmia艂o: 鈥淗omo s贸uieticus sum" (jestem cz艂o­wiekiem radzieckim), 'tylko 偶e cz艂owiek radziecki to by艂 w inten­cjach 贸wczesnej pedagogiki politycznej kto艣 wspania艂y, wyzbyty 鈥減rze偶ytk贸w przesz艂o艣ci", niemal偶e nadcz艂owiek, przeciwstawiony n臋dznym podludziom 艣wiata przedrewolucyjnego. Zoszczenko nie podj膮艂 polemiki z tym wyobra偶eniem, kaza艂 jedynie swojemu bo­haterowi przem贸wi膰.

Metod臋 Zoszczenkowskiej prozy badacze charakteryzowali jako tzw. skaz - narracj臋 prowadzon膮 w imieniu postaci, kt贸rej 艣wia­domo艣膰 j臋zykowa i w og贸le kulturowa nie mie艣ci si臋 w normach 鈥減oprawno艣ci" i kt贸rej barwne monologi, dzi臋ki intonacji i zdaj膮­cemu si臋 jej towarzyszy膰 gestowi, odbiera si臋 raczej jako widziane i s艂yszane ani偶eli czytane. Skaz ma swoj膮 tradycj臋 w literaturze rosyj­skiej (np. Leskow), ale mowa 鈥渂ohatera Zoszczenki" nie tyle nawi膮­zuje do stylistyki XEX-wiecznego ch艂opka-roztropka, co odtwarza i kondensuje wsp贸艂czesn膮 pisarzowi miazg臋 j臋zykow膮, czerpi膮c膮 ze swarliwego leksykonu kolejek i wsp贸lnych kuchni, z trywialnej es­tetyki groszowych romans贸w i 鈥減roletariackich powie艣ci", wreszcie w przemo偶nym stopniu z 偶argonu biurokratycznego, gazetowego, propagandowego. S艂uch autora by艂 niezawodny: takim j臋zykiem dokonywa艂a si臋 mimowolna autodemaskacja otaczaj膮cej go rzeczy­wisto艣ci spo艂ecznej. Niekiedy obok jej najbardziej prymitywnego protagonisty pojawia艂 si臋 jako narrator 鈥渓iterat" - z sugesti膮, 偶e to prawdziwy autor przedstawianej historii - ale tu rzecz jest bardziej skomplikowana, narrator ten bowiem (na przyk艂ad w d艂u偶szym opowiadaniu O czym 艣piewa艂 s艂owik) prezentuje, z jednej strony, prawomy艣lne pogl膮dy, wymagane od sowieckiego pisarza, sk膮d­in膮d w karykaturalnej interpretacji p贸艂inteligenta, z drugiej za艣 - wyrywa mu si臋 raptem okrzyk rozpaczy, kt贸ry wolno przyj膮膰 za autentyczny g艂os samego Zoszczenk

i


Krytyka zazwyczaj negowa艂a adekwatno艣膰 Zoszczenkow- skiego portretu wsp贸艂obywatela. Jej naj偶yczliwszy pisarzowi od艂am broni艂 go wskazuj膮c, 偶e to satyra na 鈥渕ieszczanina", prze偶ytek prze­sz艂o艣ci, jeszcze, niestety, nie reedukowany i nie wyeliminowany ze spo艂ecze艅stwa. Tymczasem grzech Zoszczenki wobec 鈥渞ealizmu so­cjalistycznego" polega艂 na tym, 偶e bohater jego nie by艂 w tym spo­艂ecze艅stwie jakim艣 rarogiem, przybyszem z obcej planety - nie mia艂 te偶 w sobie nic demonicznego 鈥 kierowa艂y nim normalne ludzkie instynkty, na czele z instynktem posiadania i wyniesienia si臋 ponad bli藕nich, tyle 偶e nie tylko w nowych warunkach nie przyt艂umione, lecz odwrotnie, rozbuchane, spokracznia艂e, a ponadto okraszone 鈥渋deologi膮" i hipokryzj膮 鈥渟ocjalistycznego" fagasa.

Zoszczenko p臋ka艂 ze 艣miechu, kiedy wcielaj膮c si臋 w t臋 po­sta膰 uk艂ada艂 jej kwieciste oracje; ludzie 艣miali si臋 czytaj膮c lub s艂u­chaj膮c Arystokratki i Urok贸w kultury na wieczorach literackich; ale gdzie艣 si臋 wcale nie 艣miano. Po latach, kiedy pisarza spotka艂o ju偶 wszystko z艂e, co mia艂o go spotka膰, i kiedy po 艣miera Stalina zacz臋to sobie pozwala膰 na rozwa偶anie sensu r贸偶nych poczyna艅 dyktatora, pad艂o r贸wnie偶 pytanie, za co tak prze艣ladowano Zoszczenk臋. Po­wtarzano w贸wczas anegdot臋, kt贸r膮 poprzedzi膰 wypada uwag膮, 偶e w latach trzydziestych satyryk pr贸bowa艂 uczyni膰 zado艣膰 postulatom krytyki i godzi艂 si臋 na druk niekt贸rych opowiada艅 w odosanej po­staci, ze st臋pionym ostrzem; innych w og贸le ju偶 nie wznawiano; to za艣, co wtedy pisa艂, nale偶a艂o do odmiennych gatunk贸w i nie by艂o ani 艣mieszne, ani szydercze, lecz 鈥減ozytywne". To ugi臋cie si臋 wobec 鈥渟i艂y wy偶szej" - w dobrej wierze? ze strachu? z t臋sknoty za 艣wi臋­tym spokojem? 鈥 stanowi艂o swoisty odpowiednik spalenia przez Gogola w艂asnych r臋kopis贸w sto lat wcze艣niej. Takie kapitulacje by艂y sk膮din膮d w ZSRR na porz膮dku dziennym, a to, na co zdecydowa艂 si臋 by艂 w贸wczas Zoszczenko, wcale nie ocali艂o go przed k艂opotami. W roku 1940 ukaza艂y si臋 jego przeznaczone dla dzieri Opowiadania o Leninie. Kiedy ile艣 lat p贸藕niej przet艂umaczono je na polski, czy­telnicy dopatrywali si臋 w nich najzjadliwszej satyry, ale zdaje si臋, 偶e przez autora pomy艣lane zosta艂y serio i tak te偶 traktowali je ro­dzimi odbiorcy. Ot贸偶 w jednym z tych opowiada艅 wartownik przed siedzib膮 kierownictwa partii, nie znaj膮cy osobi艣ae Lenina, 偶膮da od niego okazania przepustki, za co zbesztany zostaje ordynarnie przez towarzysz膮cego wodzowi m臋偶czyzn臋 z br贸dk膮. Ludzki Lenin, od­wrotnie, chwali wartownika i okazuje przepustk臋, a nadgorliwego towarzysza przywo艂uje do porz膮dku. Redakcji m臋偶czyzna z br贸dk膮 skojarzy艂 si臋 z Dzier偶y艅skim, wi臋c Zoszczenko przerobi艂 br贸dk臋 na w膮sy i tak ju偶 zosta艂o. Wtedy w negatywnej postaa rozpozna艂 sie­

bie Stalin (mo偶liwe, 偶e kto艣 z艂o偶y艂 mu donos) - i nigdy ju偶 nie wybaczy艂 Zoszczence.

Anegdota nie wiadomo, czy prawdziwa, w ka偶dym razie 鈥 o czym by艂a ju偶 mowa - ledwie w 1943 roku ukaza艂a si臋 pierw­sza cz臋艣膰 powie艣a, r贸wnie偶 na og贸艂 niezabawnej, ale nie maj膮cej te偶 nic wsp贸lnego z szablonami literatury radzieckiej, na autora posypa艂y si臋 gromy. Drugiej cz臋艣a nie uda艂o si臋 ju偶 opublikowa膰, z dnia na dzie艅 usuni臋to Zoszczenk臋 z kolegium redakcyjnego pi­sma 鈥淜rokodyl", robiono mu r贸wnie偶 trudno艣ci z wpuszczeniem, po powrode z ewakuacji, do Leningradu. Te i inne szykany trwa艂y ko艂o dw贸ch lat, po czym na kr贸tko usta艂y, pisarza znowu zacz臋to drukowa膰, a nawet - bez pytania o zgod臋 - przedrukowywa膰; tak latem 1946 roku w miesi臋czniku 鈥淶wiezda" zamieszczono ni st膮d, ni zow膮d (p贸藕niej niekt贸rzy domniemywali, 偶e w celach prowokacji) og艂oszone wcze艣niej w pisemku dla dzieci Przygody ma艂py. I zn贸w nie trzeba by艂o d艂ugo czeka膰 na odzew partyjnej gazety pod ruty­nowym tytu艂em 鈥淪zkodliwe opowiadanie Micha艂a Zoszczenki", co by艂o zaledwie preludium do podj臋tia przez KC WKP(b) z dat膮 14 sierpnia 1946 gro藕nej uchwa艂y 鈥淲 sprawie czasopism 芦Zwiezda禄 i 芦Leningrad>禄"; tezy jej rozwin膮艂 Andrzej 呕danow w os艂awionym referaae na zebraniu leningradzkich pisarzy.

Oto pr贸bka 贸wczesnej partyjnej elokwencji, kt贸rej staran­nego t艂umaczenia nie oszcz臋dzono r贸wnie偶 czytelnikowi polskiemu (przepisuj臋 z broszury Uchwa艂y KC WKP(b) o literaturze i sztuce; Ksi膮偶ka i Wiedza 1952):

Powa偶nym b艂臋dem czasopisma by艂o udost臋pnienie trybuny literackiej pisarzowi Zoszczence, kt贸rego utwory obce s膮 literaturze radzieckiej. Redakcja 芦Zwiezdy禄 wie, 偶e Zoszczenko dawno wyspe- q"alizowa艂 si臋 w pisaniu rzeczy ja艂owych, wypranych z tre艣ci i wul­garnych, w propagowaniu zgni艂ej bezideowo艣a, wulgarno艣ci i apo­lityczno艣ci, maj膮cych na celu zdezorientowanie naszej m艂odzie偶y i zatrude jej 艣wiadomo艣ci. Ostatnie z opublikowanych opowiada艅 Zoszczenki, Przygody ma艂py, to ordynarny paszkwil na 偶yae radziec­kie i na ludzi radzieckich. Zoszczenko przedstawia ustr贸j radziecki i ludzi radzieckich w odra偶aj膮cej, karykaturalnej formie, szkaluje lu­dzi radzieckich przedstawiaj膮c ich jako prymitywnych, niekultural­nych, g艂upich, jako ludzi o filisterskich upodobaniach i obyczajach. Z艂o艣liwe, chuliga艅skie przedstawienie naszej rzeczywisto艣ti 艂膮czy si臋 u Zoszczenki z wyskokami antyradzieckimi".

R贸wnie wymowne sformu艂owania uchwa艂y dotyczy艂y .typo­wej przedstawicielki obcej naszemu narodowi czczej, bezideowej poezji" - Anny Achmatowej

.


Kierownikom Zwi膮zku Pisarzy Radzieckich wytkni臋to, 偶e 鈥渘ie tylko nie prowadzili walki ze szkodliwymi wp艂ywami Zoszczenki, Achmatowej i im podobnych nieradzieckich pisarzy na literatur臋 ra­dzieck膮, ale nawet patrzyli przez palce na przenikanie do czasopism obcych literaturze radzieckiej tendencji i zwyczaj贸w".

Abstrahuj膮c od malowniczej historyjki z w膮sami Stalina, wy­daje si臋, 偶e g艂贸wne obiekty nagonki wybrano nieprzypadkowo: li­ryka wielkiej poetki naprawd臋 by艂a 鈥渘ieradziecka" (po prostu nieza­le偶na od narzucanej poetom 鈥渞adziecko艣ci" temat贸w, uj臋膰, j臋zyka), a znakomity prozaik, zw艂aszcza w tw贸rczo艣ci lat dwudziestych, na­dal mimo wszystko trwale funkcjonuj膮cej w obiegu czytelniczym, naprawd臋 przystawia艂 鈥渃z艂owiekowi radzieckiemu" lustro, w jakim z punktu widzenia rz膮dz膮cej partii nie wolno mu si臋 by艂o prze­gl膮da膰.

W ca艂ej kampanii - podobnie jak w kilku analogicznych, roze­granych niebawem na innym terenie (np. muzyki) - chodzi艂o jednak o co艣 wi臋cej ni偶 tylko o ukaranie dwojga 鈥渟zkodnik贸w ideologicz­nych". Chodzi艂o niew膮tpliwie o to - i cel ten zosta艂 w znacznej mie­rze osi膮gni臋ty - 偶eby upokorzy膰, przestraszy膰, rozmi臋kczy膰, sk艂贸­ci膰 ca艂e 艣rodowisko, do kt贸rego nale偶a艂y upatrzone ofiary. Wolno mniema膰, 偶e r贸wnie偶 o to (jak dziesi臋膰 lat wcze艣niej w akcji maso­wych deportacji leningradzkiej inteligencji, a dwadzie艣cia lat p贸藕­niej w procesie Brodskiego), 偶eby zniszczy膰 nienawistny 鈥渃z艂owie­kowi radzieckiemu" u w艂adzy 鈥渄uch Petersburga" - tradycj臋 kultu­raln膮 tego miasta, z jej swoistym arystokratyzmem, elegancj膮, pa­mi臋ci膮 o zakorzenionym w przesz艂o艣ci 鈥渂ezpartyjnym", niepodle­g艂ym pi臋knie.

Pozosta艅my przy losach Micha艂a Zoszczenki. Nie sko艅czy艂o si臋 oczywi艣ae na srogiej uchwale KC i wyzwiskach w referacie Zdanowa, powielanych nast臋pnie w tysi膮cu artyku艂贸w, deklaracji, przem贸wie艅, 鈥渙dci臋膰 si臋" od napi臋tnowanych. Ani nawet na po­艣piesznym usuni臋ciu obojga 鈥渟zkodnik贸w" ze Zwi膮zku Pisarzy Ra­dzieckich. Zastosowano wobec nich kompletny zakaz druku. Wy­dawnictwa nie tylko zerwa艂y zawarte umowy, ale za偶膮da艂y zwrotu pobranych zaliczek. Zoszczence i jego 偶onie odebrano kartki 偶yw­no艣ciowe. 呕onie pisarza ubiegaj膮cej si臋 dla chleba o posad臋 ma­szynistki obiecywano j膮 pod warunkiem zmiany nazwiska. On sam sp臋dza艂 noce na klatce schodowej z podr臋cznym t艂umoczkiem: 鈥淣ie chc臋, 偶eby to si臋 sta艂o w mieszkaniu" - wyja艣nia艂 zdumionemu au­torowi jednego ze wspomnie艅 (Miko艂ajowi Tomaszewskiemu). 鈥淭b nie nast膮pi艂o, ale niejeden znajomy, spotykaj膮c Zoszczenk臋 na ulicy, na wszelki wypadek przechodzi艂 na drug膮 stron臋. Prawda, byli i inni, na czele ze starym Czukowskim, kt贸rzy nie odsun臋li si臋 od


niego i pomagali mu r贸wnie偶 materialnie. Bez nich by艂by z rodzin膮 skazany na 艣mier膰 g艂odow膮...

Chyba niepodobna si臋 dziwi膰, 偶e napisa艂 list do Stalina, w kt贸­rym naiwnie usi艂owa艂 go przekona膰, i偶 zasz艂a pomy艂ka, poniewa偶 鈥渘igdy nie by艂 antyradziecki". Opisuj膮c swoj膮 drog臋 tw贸rcz膮, za­pewnia艂:

Krok za krokiem zacz膮艂em unika膰 satyry i poczynaj膮c od roku trzydziestego pisa艂em coraz mniej opowiada艅 satyrycznych"...

Odpowiedzi na list nie by艂o.

Po trzech latach kwarantanny pozwolono Zoszczence... t艂uma­czy膰 powie艣a z fi艅skiego i osety艅skiego.

W 1953 roku, po 艣mierci Stalina, przyj臋to go ponownie do Zwi膮zku Pisarzy, ale rok p贸藕niej wszystko zacz臋艂o si臋 od pocz膮tku, poniewa偶 na pytanie angielskich student贸w o stosunek do referatu nie偶yj膮cego ju偶 r贸wnie偶 呕danowa mia艂 nieostro偶no艣膰 szczerze od­powiedzie膰, 偶e nie zgadza si臋 z oskar偶eniami. Rozp臋ta艂o si臋 znajome piek艂o pot臋pie艅, pom贸wie艅, publicznych zniewag. Na zebraniu le- ningradzkich pisarzy, po mieszaj膮cym go z b艂otem referacie nie­jakiego Druzina, Zoszczenko wyg艂osi艂 dramatyczne przem贸wienie, na ko艅cu wo艂aj膮c: 鈥淐zego ode mnie chcecie? Mam si臋 przyzna膰, 偶e jestem cwaniakiem, oszustem, tch贸rzem?!... Nie b臋d臋 was o nic prosi艂! Nie trzeba mi waszej pob艂a偶liwo艣ci ani waszego Druzina, ani waszych z艂orzecze艅 i wrzask贸w! Jestem zm臋czony! Zgodz臋 si臋 na jakikolwiek los odmienny od tego, jaki mi przypad艂!"

Spo艣r贸d obecnych literat贸w jeden tylko odwa偶y艂 si臋 na okla­ski...

Nasz nowy wyb贸r starych opowiada艅 - i 艣miech t艂umaczy, kiedy pracowali nad ich spolszczeniem, i, mamy nadziej臋, weso艂o艣膰 czytelnik贸w - niech do艂膮czy do tych oklask贸w dla wielkiego me- lancholika, kt贸ry 艣miechem zwyci臋偶a艂 ponuro艣膰 艣wiata i zap艂aci艂 za to tak wysok膮 cen臋...

Wiktor Woroszylski

Warszawa, sierpie艅 1993



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zoszczenko Michail Badz czlowiekiem towarzyszu
spotkanie w przedziale, Michai艂 Zoszczenko: „Mi艂e spotkanie w przedziale kolejowym”
Agitator Michail Zoszczenko
Michail Szolochow Los czlowieka
Michai艂 Zoszczenko 艁a藕nia
54 Cz艂owiek?zprawia wed艂ug Towarzystwa Stra偶nica
Definicja wg Mi艜dzynarodowego Towarzystwa?dania B藝lu
Zoszczenko Michai艂 - Rozkosze kultury, FILOLOGIA ROSYJSKA UW, 3 rok lektury
Zoszczenko Michail Arystokratka
128.Cierpienie jest elementem towarzysz膮cym cz艂owiekowi od pocz膮tku jego istnienia, A-Z wypracowania
jezyk polski, Mi艂o艣膰 towarzyszy cz艂owiekowi od zarania dziej贸w, Mi艂o膰 towarzyszy cz艂owiekowi od zara
Relacje, jakie zachodz膮 pomi臋dzy cz艂owiekiem a Bogiem, Relacje, jakie zachodz藱 pomi藱dzy cz藱owiekiem
ekologia, Temat 7, Idea ochrony przyrody towarzyszy艂a cz艂owiekowi od dawna
D19200301 Rozporz膮dzenie Ministr贸w Skarbu i Sprawiedliwo艣ci o wypuszczaniu list贸w zastawnych Towarz
Zoszczenko Michai艂 Agitator
mi艂o艣膰 towarzyszy cz艂owiekowi od zarania dziej贸w
Szo艂ochow Michail Los czlowieka
Zoszczenko Michai艂 Punkt widzenia
Szo艂ochow Michai艂 Los cz艂owieka opowiadanie poprawiony