31 Małżeństwo na niby

MARGIT SANDEMO

MAŁŻEŃSTWO NA NIBY

ROZDZIAŁ I

Są tacy, którzy uważają, że wszystko, co im się przytrafia, jest z góry ustalone i nie do uniknięcia, że całe ich życie jest zależne od przeznaczenia. Zdaje się, że nazywa się ich fatalistami. A ja uważam, że byłoby ciekawsze, gdyby udało im się odwrócić los za pomocą własnego silnego przekonania. Moje życie jest tego niezbitym dowodem. Musi tak być, bo inaczej oznaczałoby to, że tajemnicze coś zwane przeznaczeniem musiało być nieźle wstawione w momencie ustalania mojego losu. Nikt, komu nie brakuje szóstej klepki, a nawet piątej czy czwartej, nie wymyśliłby czegoś tak strasznie zagmatwanego.

Nie, nie wierzę w żadne przeznaczenie. To, co przeżywamy, zależy od przypadku i szczęścia. Za wszystko, czego dokonamy, za wszystkie błędy możemy winić, w mniejszym lub większym stopniu, tylko samych siebie. Uznawanie przeznaczenia, Boga czy jakichś złych mocy za sprawców naszych nieszczęść jest niczym innym jak samooszukiwaniem się.

Ale może lepiej będzie, jeśli posłużę się przykładami z mojego szalonego dzieciństwa.

Tak naprawdę jestem przeciwniczką chwalenia się własnymi błędami. Owszem, przyznaję się do nich, płynie z nich przecież jakaś nauczka, ale nie lubię demonstracyjnego bicia się w piersi.

Fakty mówią same za siebie, nie trzeba im mojej pomocy. Teraz jednak muszę wspomnieć parę epizodów z przeszłości, bo bez tego nie da się zrozumieć niecodziennych kolei mych dalszych losów.

Moja niezwykła kariera rozpoczęła się wcześnie. Kiedy byłam dzieckiem, wszystkie matki zabraniały swoim małym aniołkom bawić się ze mną, chociaż same aniołki bezgranicznie mnie podziwiały. Jako trzylatka podpaliłam stóg siana i jak zaczarowana stałam wpatrzona we wspaniały ogień. Jako pięciolatka powybijałam wszystkie okna w szkole. Gdy miałam lat osiem, zebrałam naręcze „świerszczyków” ojca i rozdzieliłam je, zadowolona, pomiędzy przestraszonych sąsiadów, pokazawszy je uprzednio okolicznym dzieciom. Byłam świetną nauczycielką także na innych polach: uczyłam, jak wkładać dwa palce do ust i przeraźliwie gwizdać, nie mówiąc już o paleniu, przeklinaniu i innych rzeczach, których się robić nie powinno. Rodzice rozpaczali, lecz ich autorytet sromotnie przegrywał w konfrontacji z moim. Nikt przecież nie umiał pluć dalej niż ja! Chodziłam ubrana jak chłopak, w za dużych, spranych ciuchach. Śledziłam starszych, aby później móc szantażem wyciągać od nich papierosy i czekoladę. Gdy robili gorsze rzeczy, zdobywałam nawet i pieniądze!

Gdy skończyłam czternaście lat, zdarzyło się jednak coś, co wkrótce miało odmienić moje życie. Postanowiłam, że wyjdę za mąż za Arnego Møllera.

Że nie okaże się to łatwe, rozumiałam już wtedy. Arne dopiero co się do nas przeprowadził. Był wysoki, jasnowłosy i niemal całkiem dorosły, a na dodatek podobny jak dwie krople wody do mojego ówczesnego idola filmowego. Skakał do wody z dziesięciometrowej wieży, miał prawo jazdy i zdobył więcej nagród w zawodach sportowych niż wszyscy inni moi znajomi razem wzięci. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, komu nie mogłam dorównać! To sprawiło, że poczułam się dziwnie: po kobiecemu słaba, jednocześnie pałałam chęcią usadzenia go, pokonania w którejś z jego dziedzin.

Myślę, że najpierw spodobał mi się jego spokojny i jakby nonszalancki sposób chodzenia, który musiałam zacząć naśladować. Rezultat lepiej pominąć milczeniem... Nie powinnam była zapominać, że mimo wszystko istnieje pewna różnica pomiędzy dziewczynami a chłopakami.

Nie mnie jednej podobał się Arne Møller. Umawiał się po kolei z najładniejszymi dziewczynami w mieście. Szli do kina lub na tańce. Spędzał z każdą z nich jeden, dwa, góra trzy wieczory, ale nie miał jeszcze żadnej na stałe. Rokowało to dobrze dla mnie! Walczyłam zaciekle, aby mnie zauważył: wrzeszczałam do niego z czubka najwyższego drzewa, włóczyłam się koło jego domu, a gdy to nie wystarczyło, wzięłam się za szminkę i temu podobne... Nigdy później nie bywałam tak koszmarnie umalowana jak wtedy, nigdy też nie posyłałam równie magnetycznych, przyciągających spojrzeń... Wszystko na próżno, nic nie skutkowało! Wreszcie odrzuciłam wszelkie zasady i niemal zażądałam, by zaprosił mnie do kina.

Do końca życia nie zapomnę przepełnionego pogardą spojrzenia, jakie mi posłał.

- Ciebie? - spytał szyderczo. - Enfant terrible tego miasta?

Nie rozumiałam wprawdzie, co to znaczy, ale wyraz jego twarzy dał mi pewne o tym pojęcie.

Potwierdziło się, gdy wróciłam do domu i sprawdziłam w słowniku. „Dokuczliwy łobuziak” pasowało najlepiej. Albo może zacytuję słownik: okropne dziecko, osoba szokująca otoczenie swoim sposobem wyrażania się lub zachowania.

Ale tego dowiedziałam się później. W czasie rozmowy z Arnem moja wiedza opierała się jedynie na wyrazie jego twarzy.

No i na komentarzach.

A te były wystarczająco nieprzyjemne.

- Nawet jeszcze nie obcinasz sobie sama paznokci - ciągnął bezlitośnie. - I ja mam pokazywać się z tobą publicznie? Nie, wolę umówić się z robakami spod tego kamienia.

Wyłożył kawę na ławę, prawda?

Mimo to właśnie wtedy podjęłam decyzję.

- Ha! - wykrzyknęłam, wzmacniając efekt dramatycznym gestem. - Poczekaj tylko, aż będę sławna na cały świat! Przypełzniesz wtedy na kolanach i będziesz błagał o moją rękę!

To miało go usadzić.

W rzeczy samej, odwrócił się i zrezygnowany odszedł niespiesznie, kręcąc głową.

A ja...?

Oczywiście, przepełniał mnie dotkliwy ból, ale jednocześnie poczułam się silna i zdecydowana.

Miałam przecież cel. Nie spocznę, dopóki nie zostanę piękną, powabną, sławną... żoną Arnego.

Po pewnym czasie wyjechał z miasta i zdarzało się niekiedy, że o nim zapominałam. Ale nigdy całkowicie. W chwilach samotności snułam marzenia o Arnem. Żądzę zemsty dawno już zastąpiła melancholijna tęsknota. Właściwie nigdy nie poznałam dobrze obiektu moich westchnień i dlatego mogłam wyposażyć go w te wszystkie cechy, które chciałam widzieć u swego mężczyzny. Którymi z nich odznaczał się naprawdę, nie wiedziałam. Było to zresztą nieważne - w marzeniach był moim ideałem!

Trochę oporniej szła mi praca nad sobą. Jako osiemnastolatka miałam na swoim koncie niezliczone próby ucieczek z domu. Ciało pedagogiczne mojej szkoły musiało odetchnąć z ulgą, gdy wreszcie zakończyłam naukę.

Ponieważ niewiele mnie już łączyło z rodzinnym miastem, z czystym sumieniem mogłam się spakować i wyruszyć w wielki świat...

Co w praktyce oznaczało miasto, w którym mieszkał Arne.

Związałam się wkrótce z bandą długowłosych osobników siadujących na podłodze, grywających smutne kawałki na gitarze i rozmawiających o Życiu (proszę zwrócić uwagę na wielką literę!). Używali skomplikowanych słów i wyrażeń typu: „czwarty wymiar”, „uzasadnienie bytu” czy „ból egzystencji”. To konieczne, gdy się chce zgłębić jakiś problem. Przynajmniej tak wierzyliśmy.

W takich oto okolicznościach po raz pierwszy spotkałam Scotta Hollingera. Nie miałam pojęcia, kim był, skąd się wziął ani dokąd potem zamierzał pójść. Jedno zrozumiałam od razu: z całą pewnością nie należał do tej zebranej w piwnicy grupy ludzi w dżinsach. Wydawał się zbyt inteligentny jak na to środowisko.

Może też zbyt przystojny? Nawet ja, która czułam słabość do blondynów w typie Arnego, musiałam to przyznać. Scott Hollinger miał ciemne, falujące włosy, szare oczy o przenikliwym spojrzeniu i wrażliwe usta? Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Aż biła od niego pewność siebie, stanowczość i doświadczenie. Był dojrzałym człowiekiem, niebezpiecznym jako wróg i... pamiętam, że przez chwilę zastanawiałam się, jaki by był jako przyjaciel.

Tak się złożyło, że zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Moje pierwsze wrażenie potwierdziło się zaskakująco dokładnie. Okazał się niesamowicie inteligentny. Ja, która uwielbiałam popisywać się swoim wysokim ilorazem - tak, byłam wtedy aż tak dziecinna - nagle poczułam się jak niedouczone zero. Zażenowana, podkuliłam nogi w zniszczonych butach i śmiejąc się przepraszająco, starałam się zatrzeć złe wrażenie. Niezbyt mi się to udało, a rozmowa potoczyła się w takim tempie i zeszła na takie tory, że zupełnie jej nie kontrolowałam.

Mimo że czułam się przy Scotcie skrępowana, jakoś musiał mnie zauważyć, bo odprowadził mnie do domu. Podczas tego nocnego spaceru powiedział mi, że mógłby dostać wspaniałą pracę za granicą, gdyby tylko był żonaty. A nie był. I nie znał żadnej dziewczyny, z którą mógłby się tak nagle ożenić. Zresztą w ogóle nie chciał się żenić.

Scott uznał temat za zakończony, ja jednak uważałam inaczej.

- Jeżeli chcesz, ożeń się ze mną - rzuciłam lekkim tonem. - Od razu po ślubie możesz o mnie zapomnieć. Wiesz, nocuję kątem u różnych znajomych. Jako mężatka mogłabym wynająć mieszkanie, bo gospodarze nie lubią wolnych ptaków.

Scott Hollinger stanął jak wryty.

- To mogłoby się udać - zaczął z wahaniem. - Nic do siebie nie czujemy. Żadne z nas nie chce wiązać się małżeństwem, lecz tylko potrzebuje aktu ślubu... - Przygryzł dolną wargę. - Nie, nie mogę ci czegoś takiego zrobić - powiedział powoli.

- Ależ to tylko przygoda - zaprotestowałam. - Uwielbiam przygody!

Kontrakt spisaliśmy na ławce w parku. Ślub postanowiliśmy wziąć jak najszybciej. O żadnym pożyciu małżeńskim rzecz jasna nie było mowy. Scott zadzwonił w środku nocy do swego przyjaciela, adwokata, który obiecał zająć się stroną praktyczną tego przedsięwzięcia. Gdy już to będzie możliwe, przeprowadzi dyskretny rozwód. Całą winę weźmie na siebie Scott i... nie zobaczymy się więcej.

- Może chcesz coś za to? - spytał. - Jakieś pieniądze?

Niemal zasztyletowałam go spojrzeniem.

- Pieniądze - prychnęłam wzgardliwie. - Nie obrażaj mnie. Szukam tylko mieszkania, nic więcej mnie nie interesuje. Czy wyglądam na łowcę posagów?

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a jego uśmiech trudno byłoby opisać.

- Nie - rzucił, a ja, nie wiedzieć czemu, poczułam się zawiedziona, jakby mnie jakoś obraził.

- A poza tym - dodałam - szukasz przecież pracy, więc pewnie sam nie masz pieniędzy na zbyciu.

Scott Hollinger jakby się zakrztusił i tylko coś mruknął pod nosem.

Wszystko zostało załatwione dokładnie według planu, a przede wszystkim - bez rozgłosu.

Żadnego z nas nie interesowało kontynuowanie znajomości. Spotykaliśmy się, gdy to było niezbędne do dopełnienia jakichś formalności. Pamiętam, jak obojętna i chłodna czułam się w dniu, który, jak mówią, jest najważniejszy w życiu kobiety. Oczywiście, zmieniłam mój zwykły strój na jakiś elegancki kostium. O dziwo, znalazłam takowy w mojej mało urozmaiconej garderobie. Widać mama wysłała mi go razem z innymi rzeczami po wyjeździe z domu.

Scott ujął mnie przepisowo pod ramię, gdy weszliśmy do sali, w której w sposób właściwy odpowiedzieliśmy na zadane pytania i podpisaliśmy właściwe dokumenty. Jako świadkowie wystąpiła para urzędników. I już było po wszystkim! Nawet nie zawracaliśmy sobie głowy tradycyjnym pocałunkiem.

Po wyjściu z ratusza zatrzymaliśmy się z wahaniem. Żadne z nas nie wiedziało, co dalej robić. Podszedł wtedy do Scotta mężczyzna wyglądający na szofera i poprosił o rozmowę. Przeprosili mnie i odeszli na bok.

Zostałam na miejscu, czując się ciut niezręcznie. Zwróciłam jednak uwagę na młodego człowieka na motocyklu, który wydawał się być niezwykle zainteresowany Scottem i jego rozmówcą. Udawał, że poprawia coś przy pojeździe, jednak uwagę koncentrował na obu mężczyznach.

Był niewysoki, ciemnowłosy i miał wysuniętą dolną szczękę. Gdy zauważył, że na niego patrzę, odwrócił się szybko.

Scott powrócił wyraźnie czymś zmartwiony.

- Muszę już iść, Synnøve - powiedział. - Pewnie się nie spotkamy, więc chciałbym się pożegnać i podziękować. Dostaniesz dokumenty rozwodowe od mojego przyjaciela, jak tylko stanie się to możliwe. Jeśli mi się uda, zadzwonię do ciebie wieczorem. Może powinniśmy to jakoś uczcić, ale z drugiej strony... po co pogłębiać tę znajomość?

Zgodziłam się z nim, choć dopiero wtedy zauważyłam, jak przystojnego i interesującego męża miałam przez te dwie minuty. Wkrótce oddalił się razem z szoferem. Gdy wsiedli do samochodu i ruszyli, motocykl pojechał za nimi.

Zostałam tam, tak świeżo poślubiona, jak tylko możliwe, i... wcale nie czułam się zamężna.

Bukiet ślubny cisnęłam do pierwszego napotkanego kosza.

Epizod ze Scottem bardzo szybko wyrzuciłam z pamięci, bowiem kilka miesięcy później zaszło w moim życiu coś bardzo ważnego.

Pewnego wieczoru śpiewałam ballady w jednym z lepszych lokali. Włosy, ufarbowane na heban, opadały mi aż na oczy. Ubrana na czarno, grałam na ogromnej gitarze. Po występie wycofałam się do garderoby i starałam się opanować nerwy. Zapukano wtedy do mnie z wiadomością, że chciałby się ze mną widzieć jakiś mężczyzna.

Kontrakt, pomyślałam natychmiast, podniecona. Zostałam odkryta! Wreszcie będę mogła zdobyć Arnego!

Bo chyba już wspominałam, że nie udało mi się o nim zapomnieć. Był miłością mojego życia, a ja musiałam zostać naprawdę kimś, aby mieć nadzieję, że on spojrzy w moim kierunku.

Ale to nie był żaden kontrakt... O, nie, to było coś znacznie lepszego! Do garderoby wkroczył Arne Møller we własnej osobie.

Aby ukryć rumieniec wypełzający na policzki, pochyliłam się, udając, że stroję gitarę. Wreszcie podniosłam głowę i spytałam:

- Pan chciał ze mną rozmawiać?

Roześmiał się.

A ja mogłam tylko błagać serce, aby nadal biło. Był tysiąc razy bardziej pociągający, niż go zapamiętałam.

- Synnøve Berge - powiedział z uśmiechem. - Któż mógłby przypuszczać! Ta mała łobuziara! Tylko dlaczego ukrywasz takie ładne oczy pod czarną grzywą?

Ładne oczy? Tego jeszcze nigdy nie słyszałam! Owszem, ktoś utrzymywał, że błyszczały ciekawością życia... a ktoś inny mówił nawet, że są jak natchnione. Ale żeby ładne? Zerknęłam szybko w lustro na ścianie. Nie mogłam uwierzyć, że sam Arne Møller mógłby uważać, że moje oczy są ładne.

- Przepraszam, ale...

Przerwał mi:

- Nie mów tylko, że mnie nie poznajesz - zaśmiał się. - Tak usilnie podrywany nie byłem ani wcześniej, ani potem. Przecież miałem pełzać na kolanach z błaganiem, żebyś za mnie wyszła, nie pamiętasz? A widzę, że rzeczywiście pracujesz nad osiągnięciem sukcesu i sławy. Poza tym znalazłem dla ciebie pracę.

- Tak?

- Mogłabyś być syreną przybrzeżną! Z tym głosem jak sygnał przeciwmgielny...

Tego już za wiele, pomyślałam.

- A, już wiem, kim jesteś - zaczęłam słodko. - Arne... Arne... nazwiska nie pamiętam. Wybacz, że cię od razu nie poznałam, ale... cóż, przytyłeś trochę i włosy ci się przerzedziły...

To nie była prawda, ale z zadowoleniem zauważyłam, że uśmiech zamarł mu na ustach. Przejechał szybko dłonią po włosach.

Jednocześnie poczułam silniej niż kiedykolwiek, że naprawdę go kocham. Z zachwytem graniczącym z bólem patrzyłam na niego, wysokiego i przystojnego, z tymi jego piwnymi oczami i jasnymi włosami - kombinacją wręcz nie do odparcia - i uśmiechem, od którego topniało mi serce. Jednak to nadal on miał przewagę. Chciałam zranić go naprawdę głęboko za te moje wszystkie samotne, przepełnione tęsknotą wieczory, za te wszystkie marzenia, którymi się nie przejmował... Ach, żeby tak się teraz we mnie zakochał... Mogłabym mu dać kosza!

Ale pewnie nigdy bym tego nie zrobiła, pomyślałam pokornie.

- Czym się teraz zajmujesz? - spytałam obojętnie.

- Teraz? Właśnie stoję tu i patrzę na ciebie...

- Niezbyt inteligentna odpowiedź - prychnęłam.

Raczej mu się to nie spodobało.

- Mam własną firmę - wyjaśnił z lekką irytacją. - Ale, ale, Synnøve... Zainteresowałaś mnie. Patrzyłem na ciebie, gdy śpiewałaś. Jak na twoje możliwości ubierasz się paskudnie... Pozwól, że zajmę się tobą i zrobię z ciebie damę!

Zerknęłam na niego podejrzliwie.

- Czyżbyś cierpiał na kompleks Pigmaliona? - spytałam. - Czuję się całkiem dobrze w moich paskudnych ciuchach, wiesz?

Nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Wcale mnie nie słuchał. Odgarnął moje włosy i przyglądał mi się z głową przechyloną na bok. Ze złością stwierdziłam, że podoba mi się jego dotyk.

- Synnøve - powiedział powoli - pozwól, że cię zaproszę jutro na obiad. Będziemy mogli porozmawiać.

Spowodował tylko mój wybuch. Krzyczałam, że może dać sobie spokój, bo i tak się nie podporządkuję jego ograniczonemu mieszczańskiemu smakowi!

Ale oczywiście poszłam na ten obiad.

Z początku sprzeciwiałam się wszystkiemu, co mówił Arne, protestowałam zarówno przeciw jego propozycjom, jak i rozkazom. Miał jednak takie szczególne, lekko pogardliwe spojrzenie, które mnie dobijało. A może to jego wyjątkowa oszczędność w prawieniu komplementów złamała mój opór? Umierałam z chęci usłyszenia jakiegoś słowa uznania, więc kiedy wreszcie po dniach wypełnionych sarkastycznymi uwagami powiedział: „dobrze, Synnøve!” albo „nieźle w tym wyglądasz”... Tak, poczułam, że mogłabym za niego umrzeć. Wysłał mnie do fryzjera, gdzie obcięto moje długie włosy i przywrócono ich naturalny odcień. Zmusił mnie do pożegnania się z dżinsami. Dawał mi rady dotyczące wszystkiego: od sposobu ubierania się do zachowania. No i, przynajmniej od strony zewnętrznej, udało mu się zrobić ze mnie damę.

W pewnym stopniu miał rację - to wspaniale być podziwianą i szanowaną, nie mówiąc już o tym, że ktoś się wreszcie mną zaopiekował. Tego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Byłam upojona okazywanym mi zainteresowaniem, chętna jak szczeniak do wprawiania go w dobry nastrój. Arne był silny - trzeba przyznać, że na pewno psychicznie. Nie wiem, czy o jego muskułach dałoby się powiedzieć to samo...

Spytałam raz, dlaczego on, tak pociągający mężczyzna, nie ma dziewczyny. Odpowiedział, że zerwał zaręczyny tuż przed spotkaniem mnie.

- Teraz jestem z tego zadowolony - dorzucił.

Po raz pierwszy dał do zrozumienia, że jego stosunek do mnie ma charakter inny niż ojcowski. Pamiętam, że ze wzruszenia długo nie mogłam wydusić słowa.

W miarę upływu czasu zaczęłam się orientować, że Arne to nie byle kto. W zdumiewającym tempie zbudował własną firmę zaraz po tym, jak z rekordową szybkością wspiął się w górę w innej. Wiele podróżował i nigdy nie musiał jadać w barach mlecznych ani liczyć się z groszem.

Powoli zmieniał również moje poglądy i myśli. Krąg jego znajomych, ludzi bogatych i z towarzystwa, stawał się moim, jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać. Nazywał mnie swoim brzydkim kaczątkiem, dając do zrozumienia, że kiedyś zmienię się w łabędzia. Zainteresowanie, jakie mi okazywał, stawało się coraz głębsze.

Jednak mimo to zaskoczył mnie, gdy pewnego dnia spojrzał na mnie z czułością, niemal nieśmiało, i powiedział, ujmując moją twarz w swoje dłonie:

- Nie jesteś sławna na cały świat, Synnøve, ale poddaję się. Wygrałaś. Padam na kolana i błagam, abyś za mnie wyszła.

Jakimś cudem udało mi się wydobyć niepewne „tak”.

Tak oto w zarysie przedstawia się moja przeszłość.

Teraz zacznie się właściwa akcja. I uważam, że albo w tym momencie wyżej wspomniane przeznaczenie wypiło o kilka kieliszków za dużo, gdy rysowało dalszą drogę mego życia, albo też wszystko, co mnie spotkało, było dziełem splotu bardzo nieprawdopodobnych przypadków.

ROZDZIAŁ II

Wracaliśmy z obiadu rodzinnego. Arne został przedstawiony moim najbliższym, których akurat dzisiaj było zdumiewająco dużo. Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i zaśmiał się z ulgą.

- Myślę, że spodobałem im się, Synnøve - powiedział z zadowoleniem.

- Spodobałeś się? Byli zachwyceni! Mówiłam przecież, że wszystko pójdzie jak z płatka i że nie masz powodu się przejmować. Wszystkim tak ulżyło, że rodzinne „enfant terrible” wreszcie się ustatkuje, że zaakceptowaliby każdego!

Uśmiech Arnego nieco zbladł i dlatego dodałam pospiesznie:

- No i sam pomyśl, jak bardzo musieli się ucieszyć, gdy zobaczyli ciebie. Dojrzały, solidny, robiący karierę, no i jakże przystojny...

- Dzięki, dzięki, już wystarczy - zaśmiał się, lecz zarówno głos, jak i mina zdradzały, że docenił komplementy.

Ruszyliśmy z miejsca.

- Słuchaj - rzucił - ten dywan, który wybrałaś... Najlepiej będzie, jeśli go wymienisz. Ma tak intensywne kolory, że psuje całość.

- Ale... - zaczęłam, lecz zaraz umilkłam, wiedząc, że to na nic się nie zda. A tak mi się podobał! Kupiłam go za własne pieniądze jako niespodziankę dla Arnego. Zebrałam resztki odwagi i powiedziałam mu o tym.

- Oczywiście, kochanie - uśmiechnął się przyjaźnie. - Sam dywan jest świetny, doceniłem twój prezent. On po prostu nie pasuje do tego mieszkania. Wybierzesz nowy sama, zgodnie z twoim smakiem, tylko nieco bardziej dyskretny. Może bardziej w tonie niebieskozielonym, będzie wtedy pasował do kanapy.

- Dobrze, Arne - odrzekłam potulnie.

Z pewnością znał się lepiej ode mnie na gustownych zestawieniach kolorystycznych. Znał się przecież na wszystkim, można było mu zaufać.

Dojechaliśmy już do miasta. Zamierzaliśmy udać się na plebanię i dać na zapowiedzi. Później miałam zobaczyć wreszcie to mieszkanie, które załatwił Arne. Wiedziałam tylko, że znajduje się w świetnie położonych blokach na przedmieściach miasta, że są tam zsypy i place zabaw, że ma mały balkon i wszystkie wygody.

Nie wiem, skąd wzięło się we mnie nagle poczucie, że zostałam skrępowana kaftanem bezpieczeństwa. Może z powodu tego dywanu, jedynej rzeczy, którą sama wybrałam, a którą Arne polecił mi wymienić na bardziej dyskretną w kolorach? A może to była reakcja na obiad u moich rodziców, na spojrzenia wysyłane mi przez Arnego, gdy, jak za dawnych czasów, zrzuciłam pantofle i zwinęłam się w rogu kanapy?

Na plebanii musieliśmy zaczekać, gdyż urzędnik zniknął w sąsiednim pokoju. Siedzieliśmy z Arnem na twardej ławce, trzymając się za ręce. Oczy płonęły mi napięciem i oczekiwaniem. Czułam się jak dama w błękitnym letnim kostiumie kupionym mi przez Arnego na tę właśnie okazję.

Urzędnik wyszedł do nas z grubą księgą w dłoniach. Miał zakłopotany wyraz twarzy.

- Czy pani jest tą Synnøve Berge, która jest tutaj wymieniona? - pokazał palcem miejsce w księdze.

Przeczytałam.

- Tak, oczywiście, to ja - odpowiedziałam.

- W takim razie nie rozumiem... Jak może pani dawać w ogóle na zapowiedzi? Przecież jest pani mężatką!

- Co takiego? - wyjąkał Arne, zaskoczony.

Czułam, jak spływa na mnie lodowaty chłód... a zarazem płonie mi głowa.

- Nie, nie jestem - wyrzekłam powoli. - To jakaś pomyłka.

- Ale tutaj jest wyraźnie napisane, że wzięła pani ślub dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu... ze Scottem Hollingerem. Czyż nie tak?

- No tak... - przyznałam zmieszana - tak było, ale ślub został wkrótce unieważniony.

Urzędnik przerzucił kilka stron.

- Nic tu o tym nie wspomniano - stwierdził. - Czy może pani pokazać dowód unieważnienia małżeństwa?

- Nie... teraz nie mam, ale mogę się o niego postarać.

- Tak, tak będzie najlepiej. Potem może pani tutaj wrócić.

Nie pamiętam, w jaki sposób udało mi się dotrzeć do drzwi. Arne długo nic nie mówił. Dopiero na schodach odzyskał głos.

- Nie chciałem tam zaczynać dyskusji - oświadczył. - Ale szczerze, Synnøve, co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego zataiłaś, że jesteś mężatką?!

Wyczuwałam, że jest bardzo zdenerwowany.

- O, to nic takiego - odrzekłam swoim dawnym, lekkim tonem. - To nic nie znaczyło ani dla mnie, ani dla niego, więc nie widziałam powodów, aby ci o tym wspominać. Poza tym, zapomniałam o całej sprawie.

- Nie chciałaś o tym wspominać? - powtórzył Arne gorzko. - Chodź, pójdziemy na chwilę do parku, bo jeszcze ludzie pomyślą, że robimy sceny. No, mów wszystko!

- Ale ja już powiedziałam wszystko! - broniłam się. - To naprawdę nic nie znaczyło. Prawie go nie znałam. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkiem. Okazało się, że tylko jako człowiek żonaty miał szansę dostać dobrą pracę, a ja musiałam być zamężna, aby móc wynająć to mieszkanie, którego tak nie lubisz. No i zawarliśmy małżeństwo na niby! Zostało rozwiązane wkrótce potem, tak się umówiliśmy.

Arne wyglądał, jakby miał za chwilę wybuchnąć, ale, jak zwykle, trzymał się w ryzach. Odznaczał się naprawdę niezwykłym opanowaniem.

- Nie powiedziałaś mi o tym - wydusił z wyrzutem. - Wiedziałaś przecież, jak bardzo chciałem mieć nieskalaną żonę, zasługującą na białą suknię ślubną. A tu nagle okazuje się, że jest ktoś, kto już pewnie wszystko zepsuł...

- Czekaj - przerwałam mu oburzona. - Jak możesz coś takiego mówić?! Przecież dałam ci słowo, że będziesz dla mnie pierwszy. Czy to nie wystarczy?

Zacisnął mocno usta; od razu wyglądał na dwadzieścia lat starszego.

- I chcesz, żebym nadal w to wierzył? Zostałaś przecież jego żoną!

Wreszcie wybuchnęłam:

- Pożegnaliśmy się ze Scottem przed ratuszem! Od tamtej pory nie widziałam nawet czubka jego nosa! Jego przyjaciel, adwokat, zaraz zaczął załatwiać rozwód.

Arne odetchnął głęboko.

- Mówiłaś, że masz papiery rozwodowe. Najlepiej będzie, jeżeli je szybko tu dostarczysz.

Czułam, że jest dotknięty do żywego. Zdawałam sobie sprawę, że nie będzie walczył, jeśli tylko coś z mojej szalonej przeszłości stanie na drodze naszego małżeństwa. Arne nie tolerował lekkomyślności.

- Nigdy nie dostałam żadnego dokumentu - wyjaśniłam drżącym głosem - ale wiem, jak nazywa się jego adwokat. Właśnie do niego chciałam pójść, na pewno da mi ten akt rozwodu.

Arne westchnął.

- Synnøve - powiedział - to szczyt niefrasobliwości! Jak można być tak nierozsądnym? Zapomnieć, że się brało ślub? No i w taki sposób, bez sensu ani uczucia. Co to w ogóle był za typek?

- Taki jakiś... łowca przygód.

- No tak, tego się można było po tobie spodziewać - skomentował zgryźliwie. - Odprowadzę cię teraz do tego adwokata, żebyś jeszcze nie pogorszyła sprawy.

- Dobrze, Arne - szepnęłam pokornie.

ROZDZIAŁ III

Pierwszy cios otrzymaliśmy zaraz po wkroczeniu do kancelarii adwokata. Sekretarka, młoda, piękna jak modelka kobieta o purpurowych włosach poinformowała nas mianowicie, że spotkanie z adwokatem Trygve Torem nie jest możliwe, jako że znajduje się on obecnie w Anglii.

- Czy ma pani pełnomocnictwo w przypadku spraw naglących?

- Zależy, czego dotyczą - brzmiała pełna rezerwy odpowiedź.

- Czy może pani sprawdzić, czy adwokat Tor pomagał w przeprowadzeniu rozwodu pomiędzy Scottem Hollingerem i Synnøve Berge w kwietniu lub maju dwa lata temu?

Chłodne spojrzenie jej zielonych oczu stało się lodowate.

- Obowiązuje nas tajemnica zawodowa - rzuciła krótko.

Arne poczerwieniał.

- Proszę wybaczyć, nieco się pospieszyłem - powiedział. - To jest Synnøve Berge.

Pozostało mi tylko wyjaśnić do końca tę nieszczęsną sprawę.

Sekretarka popatrzyła na nas z niedowierzaniem.

- To zastanawiające, że pytają państwo właśnie o Scotta Hollingera. Adwokat Tor wspominał przed wyjazdem, że już dawno nie miał od niego wiadomości...

- Tak? - przerwałam jej. - Od jak dawna?

- Tego nie wiem - odparła piękność - ale pamiętam dobrze, jak to było z tym rozwodem...

- Jak? - spytaliśmy chciwie.

- Scott Hollinger nigdy czegoś takiego nie załatwiał. Wiem, ponieważ adwokat Tor żartował często właśnie na ten temat... że Scott nadal jest uwięziony w tej klatce, ponieważ nigdy nie wystąpił o rozwód.

Patrzyłam na nią przez długą chwilę.

- Znaczy to, że wciąż jestem mężatką? - wykrztusiłam w końcu.

- Tak, na to wygląda.

- Wnoszę więc o rozwód tu i teraz!

Zaśmiała się tylko.

- Nie mogę pani w tym pomóc - rzuciła. - Do tego potrzebny jest jednak adwokat... oraz Scott Hollinger.

- Czyż pani nie rozumie? - wykrzyknęłam zdesperowana. - Za miesiąc mam wyjść za mąż za...

Para oczu wpatrywała się we mnie chłodno.

- Przepraszam - powiedziałam cicho. - Czy jest możliwe uzyskanie adresu Scotta Hollingera? Oraz informacji o miejscu pobytu adwokata Tora w Anglii?

- Adwokat Tor miał jechać do Amesbury - wyjaśniła sekretarka, nie czyniąc mnie o wiele mądrzejszą. - To niedaleko Salisbury. Mieszkać miał w zajeździe „Niedźwiedź”, ale wspominał też o przeniesieniu się do „Odpoczynku Wędrowca”, który leży nieco poza miastem. A jeśli chodzi o Scotta Hollingera... Mam tu jego adres, ale obawiam się, że jest już nieaktualny.

Arne zagwizdał, gdy usłyszał nazwę ulicy.

- Wcale nieźle! Kim właściwie jest ten Scott Hollinger?

Sekretarka szybko wróciła do dawnego, chłodnego i zniechęcającego tonu.

- Scott Hollinger jest właścicielem koncernu „Kira”, który ma oddziały w wielu krajach Europy, między innymi w Norwegii. Siedziba zarządu znajduje się w Anglii.

- Czyżby Scott był Anglikiem? - przerwałam. - Właściwie zdziwiło mnie trochę jego nazwisko, ale mówił tak dobrze po norwesku, że...

Znów to chłodne spojrzenie. Na pewno uważała, że dla przyzwoitości powinnam była wiedzieć nieco więcej o człowieku, za którego wyszłam.

- Poniekąd tak - przyznała. - Jego matka była Angielką. To po jej ojcu odziedziczył koncern. Ale nie miał bynajmniej ochoty siedzieć na dyrektorskim fotelu. Przekazał wszystko bratu i zaczął szukać innej pracy.

- Wie pani, gdzie? - wpadłam jej w słowo.

- Nie, ale mogę sprawdzić. Hollinger był przecież nie tylko przyjacielem adwokata Tora, ale także klientem.

Przerzuciła kilka dokumentów i zakomunikowała, że Scott otrzymał pracę w dużej firmie budowlanej w Ameryce Południowej.

Aż stęknęłam. Ameryka Południowa...

- Może się pani czegoś dowie bezpośrednio u nich - dodała i położyła karteczkę z adresem.

To nie było daleko. Obudziła się we mnie słaba nadzieja.

Nagle odezwał się Arne:

- Musiał więc chyba być bogaty? - spytał, a ja niemal nie poznałam jego głosu. Brzmiał tak... jakby pełen respektu...

Sekretarka uśmiechnęła się.

- Jeden z najbogatszych ludzi w Anglii - odrzekła. - Multimilioner!

- O Boże... - wyjąkałam.

Arne nic nie powiedział, jakby odjęło mu mowę. Ale nagle chwycił mnie za ramię.

- Dziękujemy pani bardzo za pomoc. Chodź, Synnøve - wychrypiał.

Na ulicy pomaszerował do samochodu długimi krokami, nie czekając na mnie.

- To się mogło przytrafić tylko jednemu jedynemu człowiekowi na całym świecie: tobie - niemal wysyczał w moim kierunku. - Żeby wyjść za multimilionera, nie wiedząc o tym! Mogłaś mieć już masę pieniędzy, gdybyś tylko chciała...

- Ale nie chciałam - ucięłam. - Nic mi nie jest winien, a na pieniądzach mi nie zależy.

- Ech - zirytował się Arne.

- A teraz - powiedziałam, kiedy usiedliśmy w samochodzie - zaczynamy szukać Scotta Hollingera.

Ponieważ wspomniana przez sekretarkę duża firma budowlana miała swoje biura całkiem niedaleko, zaczęliśmy właśnie tam. Arne pomógł mi przy wysiadaniu z samochodu. Łatwo dało się zauważyć, że był w bardzo złym humorze.

- Przez to musimy odłożyć ślub - rzucił zirytowany. - Czy wiesz, co to oznacza? Wszyscy goście, których zaprosiliśmy, zamówiony lokal, mieszkanie...

Uważałam, że mógł jeszcze wspomnieć, iż będzie musiał o wiele dłużej czekać na mnie, ale i tak rozumiałam dobrze, że czuł się oszukany.

- Strasznie mi przykro - wyszeptałam tak pokornie, jak tylko mogłam. - Gdybym wiedziała, że spowoduję tyle zamieszania, nigdy bym nie zawierała tego nieszczęsnego małżeństwa.

- Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej - rzucił Arne kwaśno. - Teraz powinnaś jak najszybciej odnaleźć tego gangstera, bo jak inaczej nazwać takiego typa, i natychmiast wziąć rozwód. No, a tutaj musisz poradzić sobie sama. Czekam w samochodzie.

Gdy dostrzegł, że jestem niemal zdruzgotana, nieco dawnej czułości na powrót zjawiło się w jego spojrzeniu.

- Ty mały łobuzie - powiedział niemal pieszczotliwie. - I tak nie można ci się oprzeć. Czuję, że mógłbym ci wybaczyć chyba wszystko.

Czy muszę dodawać, że świat naokoło mnie znów nabrał barw? W każdym razie gdy Arne był niedaleko... Niestety, obowiązek wzywał. Onieśmielona, popatrzyłam na stalowo - szklany, błyszczący budynek i od razu nasunęło mi się porównanie z jakimś straszliwym potworem. A ja miałam tam pójść i upomnieć się o zaginionego człowieka... Przepraszam, o mojego zaginionego męża.

Szef działu personalnego był zdezorientowany.

- Dwa lata temu? Scott Hollinger... Proszę chwileczkę zaczekać, sprawdzę, choć wiem, że obecnie nie mamy nikogo w firmie o tym nazwisku ani tu, ani w Ameryce Południowej.

Czekałam długo, aż wreszcie usłyszałam „tak”.

- Tak, rzeczywiście - powiedział urzędnik - mamy tu coś. Scott Hollinger ubiegał się u nas o pracę kilka lat temu, zgadza się. Dostał tę pracę, gdy już się ożenił. Zatrudniamy tylko żonatych, rozumie pani, oni mają większe poczucie odpowiedzialności niż kawalerowie. Nasza praca nie należy bynajmniej do bezpiecznych. Ale wygląda na to, że ów Hollinger wycofał podanie, o, tu jest notatka. Dwudziestego trzeciego kwietnia zadzwonił do nas z informacją, że jednak niestety nie może przyjąć posady, gdyż coś mu stoi na przeszkodzie. Nic bliższego nie powiedział.

Zerknął na mnie.

- Niestety, bardziej nie mogę pani pomóc - rzekł przepraszająco.

Westchnęłam. Kolejna szansa została przekreślona. Wszystko jakby się sprzysięgło przeciwko mnie.

Zebrałam się w sobie. Był jeszcze adres Scotta. Może tam coś się wyjaśni? Miałam nadzieję, że nie będę musiała go szukać przez Czerwony Krzyż...

Nie chcieliśmy jechać na miejsce, postanowiliśmy tylko zadzwonić. Po wstępnych wyjaśnieniach słuchawkę przejęła jakaś starsza pani.

- Scott Hollinger? Tak, pamiętam go - zabrzmiał miły głos - ale gdzie jest teraz, tego nie wiem.

- Nie pozostawił żadnego adresu?

- Nie, wszystko odbyło się bardzo szybko. Pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił. Kilka dni później zjawił się jakiś mężczyzna i zabrał jego rzeczy.

Przycisnęłam słuchawkę mocniej do ucha.

- Kiedy dokładnie zniknął?

- O, dawno. Ale, ale... powinnam to mieć gdzieś zapisane... przecież prowadzę książki meldunkowe... chwileczkę...

Usłyszałam oddalające się kroki. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko stać i przestępować z nogi na nogę. Wreszcie kroki zbliżyły się.

- Halo? Tak, mam to. Wyszedł dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu bez słowa wyjaśnienia.

Mogłam się tego domyślić... Dzień naszego ślubu! Ten nieszczęsny dzień, o którym tak starałam się zapomnieć! Tak, to była kara za lekkomyślność. A teraz mogę stracić Arnego!

O, nie, tylko nie to! Bez niego stałabym się zupełnie bezradna. Jeśli jest się zakochanym przez osiem czy dziesięć lat najwcześniejszej młodości i nagle obiekt zakochania wpada w ręce, niemal podany na tacy, to myśl o jego utracie jest nie do zniesienia! Oczywiście, Arne jest surowy, lubi krytykować, ale właśnie takiego mężczyzny potrzebuję. A czasem potrafi być tak czuły i delikatny, że mnie wzrusza do łez. Nikt mnie dotychczas nie traktował z takim ciepłem i zainteresowaniem. Synnøve Berge była na pewno fajna, dobrze się z nią gadało i żartowało, ale nikt się w niej nie zakochiwał. Do tego wybierano inne dziewczyny, a nie taką upartą dziką kotkę. Nie, nie dałabym sobie rady bez Arnego...

Niechętnie wróciłam do samochodu.

- No? - mruknął Arne pytająco.

Pokręciłam głową.

- Znów pudło. Dokąd teraz?

Pojechaliśmy do siedziby norweskiego oddziału koncernu „Kira”.

- Może ze mną wejdziesz? - poprosiłam.

- Wolę nie - odpowiedział Arne, znów odęty. - Sama musisz sobie poradzić w tej aferze ze Scottem Hollingerem.

Scott Hollinger! Jakże już nienawidziłam tego nazwiska! Wydawało mi się, że jest jakimś... węgorzem, który wciąż wymyka mi się z rąk!

Arne zatrzymał samochód.

- Niedaleko jest przyjemna restauracja. Zaczekam tam i zamówię dla nas obiad No, idź już. I postaraj się wrócić tym razem z jakąś dobrą wiadomością!

Miałam zaszczyt rozmawiać z samym szefem. Dyrektor Nilsen miał zimne spojrzenie i duży brzuch.

- Scott Hollinger? Nie, nie jest dyrektorem generalnym koncernu, nigdy zresztą nim nie był. Po śmierci dziadka przekazał wszystko swojemu przyrodniemu bratu.

Jedna rzecz mnie zastanowiła: Dlaczego mówił o nim tak nieprzyjaznym tonem? Nie lubił go?

- Widocznie źle zrozumiałam - powiedziałam. - Chciałabym wiedzieć, gdzie mogę go teraz znaleźć. To dla mnie bardzo ważne.

Dyrektor Nilsen wzruszył ramionami. Odezwał się w końcu, nadal z rezerwą w głosie:

- Nie chciał „zgnić w biurze”, jak to sam określał, więc ubiegał się o pracę w Ameryce Południowej, chyba w jakiejś firmie budowlanej.

- Kiedy?

- Kilka lat temu.

- Nie miał pan od niego od tego czasu wiadomości?

- Nie! I nie było to zresztą potrzebne.

Znów mnie zaskoczył. Czułam, że pod jego pozornym opanowaniem wprost kipi wściekłość. Ale dlaczego? Co się za tym kryło?

- W takim razie nie będę dłużej zabierać panu czasu - powiedziałam, wstając. - Jeszcze tylko jedno pytanie: kiedy dokładnie wyjechał do Ameryki?

- Tego nie wiem. Pamiętam tylko, kiedy zakończył tutaj pracę. Jego dziadek zmarł dwa lata temu, w lutym. Był bardzo stary, ale pod wieloma względami wspaniały. Już na następnym zebraniu zarządu zaproponowano, aby ktoś inny niż Scott Hollinger objął stanowisko szefa. Wymieniano kilka nazwisk...

W tym także twoje, pomyślałam, wnioskując z jego spojrzenia.

- ...jednak matka Scotta ostro się temu sprzeciwiła - kontynuował. - Dla niej istniał tylko jeden przywódca: Scott. Jej wniosek został zresztą odrzucony i ustalono datę nowego zebrania. Pod koniec marca umarła na wylew do mózgu i wkrótce potem Scott dobrowolnie się wycofał. Postawił tylko jeden warunek: to stanowisko miał objąć jego przyrodni brat, Dag Hollinger.

- Chwileczkę - przerwałam. - Jeśli nazywa się Dag Hollinger, to jak może być synem córki starego dyrektora?

- On i Scott mieli tego samego ojca, nie matkę. Dag jest o dobre kilka lat starszy.

- Ale nie ma praw do dziedziczenia?

Dyrektor Nilsen zesztywniał.

- Nie, ale jest bardzo kompetentnym człowiekiem, który wiele lat przepracował w koncernie. Scott Hollinger sam go polecił.

- No tak. Ale to jednak Scott dziedziczy po dziadku i tak naprawdę on jest właścicielem koncernu?

- Tak!

Z tonu dyrektora Nilsena łatwo można było wywnioskować, jak bardzo jest z tego niezadowolony.

- Czyli - spytałam - kiedy ostatnio miał pan od niego wiadomość?

Dyrektor Nilsen zadzwonił do sekretarki i polecił przynieść jakieś notatki. Przejrzał je, popatrzył na mnie i obwieścił:

- Scott Hollinger opuścił ten pokój w wielkiej złości po południu dwudziestego drugiego kwietnia dwa lata temu. Obiecywał wszem i wobec, że już nigdy nie będzie miał do czynienia ani z nami, ani z koncernem „Kira”. Od tamtej pory nie mieliśmy od niego wiadomości, oprócz...

Zawahał się.

We mnie zaś obudziła się nadzieja.

- Tak, dyrektorze? Powiedział pan „oprócz”...

Posłał mi mordercze spojrzenie, ale kontynuował:

- Rozumie pani, Scott Hollinger zdążył zrobić wiele złego dla koncernu. Mówił, że jest niewinny, a na jego usprawiedliwienie można powiedzieć, że starał się to później załagodzić za pośrednictwem swego adwokata.

- Czy to było po dwudziestym drugim kwietnia?

- Tak, adwokat skontaktował się z nami jakiś czas później w tym samym roku, ale nie mówił, gdzie jest Scott. Odnieśliśmy zresztą wrażenie, że to była inicjatywa tego właśnie adwokata, który zresztą sam nie miał wiadomości od Hollingera.

- Czy ten adwokat to Trygve Tor?

- Zgadza się. Był też najbliższym przyjacielem Hollingera, dlatego myślimy, że podjął działania na własną rękę, aby ratować jego honor.

- Dziękuję bardzo! Nie będę więcej zabierać panu czasu. Jestem wdzięczna za pomoc - powiedziałam i wstałam.

Opuszczając pokój miałam wrażenie, że całe pomieszczenie jest aż naładowane tym specyficznym rodzajem strachu, który sprawia, że psy atakują człowieka, który się boi. Może to głupie porównanie, ale wtedy przyszło mi do głowy. Ja na pewno nie miałam ochoty skakać do gardła temu Nilsenowi.

ROZDZIAŁ IV

Do tej pory nie zbliżyłam się ani na milimetr do Scotta. Miałam co prawda niezły obraz jego przeszłości, ale to było wszystko.

Gdy schodziłam ze schodów, uderzyła mnie następna myśl: czy będę umiała go rozpoznać, jeśli się w końcu spotkamy?

O, tak! odpowiedziałam sobie. Takiej twarzy i tak niezwykłej osobowości się nie zapomina. Zresztą już chyba wspominałam, że gdybym raz na zawsze nie oddała mojego serca Arnemu, nie mogłabym wykluczyć możliwości zakochania się w Scotcie. Jednak obawiam się, że byłoby to trudne, jego charakter wydawał się zbyt podobny do mojego, abyśmy mogli wytrzymać razem przez dłuższy czas. Przystanęłam w drzwiach restauracji i obserwowałam Arnego. Ach, jak bardzo przypominał Steve McQueena, mojego ulubionego aktora... Próbowałam się przed tym bronić, mówiłam, że jestem za stara na takie zauroczenia gwiazdami kina, lecz jednocześnie miałam pewność, że Arne odznaczał się takimi samymi cechami jak McQueen w filmach: silny, pewny siebie, lecz także czuły i rozumiejący dusze kobiet.

Arne zamówił wspaniały obiad. Byłam już naprawdę głodna. Relacjonowałam mu wydarzenia, ale on słuchał z roztargnieniem.

- Arne - rzuciłam zniecierpliwiona - o czym myślisz?

Odpowiedział po dłuższej chwili.

- Synnøve... czy ten dyrektor... chyba Nilsen? Czy on nie wspominał, że to nie Scott kontaktował się z nimi poprzez adwokata, ale że to była inicjatywa samego Tora?

- Tak, coś takiego mówił - przyznałam.

- Czyli że nikt nie widział Scotta Hollingera po dwudziestym trzecim kwietnia dwa lata temu?

- O ile zrozumiałam, nie.

Arne przygryzł dolną wargę i zamyślił się.

- No? - przynagliłam.

Wziął mnie za rękę i długo patrzył w oczy.

- Synnøve, nie zrozum mnie źle, ale chyba będzie najlepiej, jeśli odłożymy ślub na jakiś czas...

- Na ile? - spytałam szybko.

- Na jeden rok! Bo nie przypuszczam, abyśmy musieli czekać aż osiem.

- Osiem lat?! - wykrzyknęłam na całą restaurację. - Oszalałeś?

- Cicho - syknął, rozglądając się nerwowo. - Nie, powiedziałem przecież, że to raczej nie będzie konieczne. Tylko rok! Pojmujesz chyba, że nie warto szukać tego Scotta.

Wyrwałam mu swoją dłoń.

- Nie wiem, o co ci chodzi, Arne. Co to właściwie za głupstwa? Nie chcesz się już ze mną ożenić?

- Oczywiście, że chcę! Ale pomyśl sama przez chwilę. Przecież wszystko stanęło teraz w innym świetle!

- Nie rozumiem...

- Ale ja rozumiem. Zobacz, jeżeli zaczniemy szukać tego przeklętego faceta i go znajdziemy, dostaniesz rozwód.

- Tak, to jasne.

- Ale gdybyśmy go nie znaleźli... albo nie szukali, co by się wtedy stało?

- Będę jego żoną już na zawsze! I nigdy cię nie dostanę...

Westchnął zniecierpliwiony.

- Postaraj się pomyśleć bardziej praktycznie, Synnøve. Jesteś żoną zaginionego multimilionera... A co dzieje się po upływie kilku lat z zaginionymi osobami?

- No, przypuszczam, że się je uznaje za zmarłe.

- No właśnie - powiedział z ulgą Arne i oparł się wygodnie w fotelu. - Po dziesięciu latach, gdy znikają bez śladu. Tego faceta nikt nie widział od dwóch lat. Ale jest też klauzula, że jeśli są podstawy do przypuszczeń, iż z jego zniknięciem związane były jakieś niepokojące wydarzenia, może zostać uznany za zmarłego już po trzech latach. Czyli za rok...

Niby wszystko było jasne, ale wciąż nic nie rozumiałam.

- No tak, ale co to ma z nami wspólnego? - spytałam.

- Ależ Synnøve, pomyśl tylko! Jeśli poczekamy, odziedziczysz majątek! Cały koncern!

Gdy milczałam, mówił dalej:

- Czy nie warto trochę poczekać?

- Nie chcę czekać! - wykrzyknęłam buntowniczo. - Chcę za ciebie wyjść teraz! Czekałam już osiem lat. Następnych ośmiu po prostu nie wytrzymam!

- Ależ to nie będzie osiem lat! - pospieszył Arne z odpowiedzią. - Możemy to skrócić do jednego roku, jeśli zeznasz, że został uprowadzony spod ratusza siłą.

Upierałam się jednak przy swoim i pokręciłam głową.

- Także jeden rok to za długo - stwierdziłam. - Ja nie chcę pieniędzy, chcę ciebie!

- Ależ Synnøve, bądź rozsądna - rzucił zniecierpliwiony. - Nie odpowiadaj od razu tak kategorycznie. Dam ci pięć minut na zastanowienie się; nic nie mów, tylko przemyśl sprawę tak gruntownie, jak tylko potrafisz.

Przez te pięć minut moje myśli przelatywały niby błyskawice, a ja próbowałam znaleźć wszystkie za i przeciw. Nie ukrywam, że wizja fortuny była kusząca. Pieniądze są przecież potrzebne, a wyrzutów sumienia z powodu Scotta Hollingera nie musiałam w końcu mieć.

- Pięć minut minęło! Nabrałam głęboko powietrza.

- Nie - oświadczyłam. - Nie i jeszcze raz nie. To ostateczne! Czułabym się jak oszust, gdybym przyjęła te pieniądze. Ty znaczysz dla mnie o wiele więcej niż jakieś nędzne miliony.

Arne przez chwilę wydawał się całkiem zrezygnowany. W końcu poddał się.

- Synnøve, Synnøve - zaśmiał się i ujął mnie za rękę przez stół. - Sprawiłaś, że poczułem się jak przestępca. Ale naprawdę, jesteś niesamowita. Zawsze uważałem, że jesteś nieodpowiedzialna, a teraz nagle okazuje się, że masz jakieś przedziwne zasady... Nie, długo jeszcze będę cię poznawał, misiaczku.

- E, nie jestem taka niezwykła - zachichotałam zakłopotana. „Misiaczku”... Nigdy mnie tak nie nazywał, a już na pewno nie publicznie. Przy ludziach w ogóle nie okazywał uczuć.

Wydało mi się, że oczekuje, bym jeszcze coś dodała.

- Mam tylko jedną zasadę, której staram się przestrzegać - rzekłam cicho. - „Rób, na co masz ochotę, byle nie zranić ani nie skrzywdzić nikogo”.

- No, to wyznajemy taką samą zasadę! - wykrzyknął Arne podniecony. - Moja jest niemal dokładnie taka sama: „Bierz, ile się da, aby tylko nikt się nie dowiedział”. Widzisz? To to samo.

Aż mnie zatkało ze zdziwienia; „To to samo”, powiedział. Dla mnie różnica była niebotyczna. Spojrzenie Arnego wyraźnie odtajało.

- Żebyś wiedziała, jak bardzo cię kocham, Synnøve - wyrecytował powoli - Mam nadzieję, że mi wybaczysz tę głupią propozycję. Teraz widzę, jak nędzna musiała ci się wydawać. No i gdy sam się zastanowiłem... dla mnie rok oczekiwania też byłby za długi.

Mogłam tylko wysyłać niechętne myśli do ludzi nas otaczających. Ach, gdybyśmy byli sami!

Po długiej nabrzmiałej miłością ciszy odezwał się Arne:

- Co teraz robimy?

- No... Adwokat Tor przebywa w jakimś zajeździe w pobliżu Amesbury w Anglii i jest to nieco za daleko. A Scott...

- No właśnie, Scott - przerwał mi. - O ile rozumiem, to ty widziałaś go ostatnia. Dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu, przed ratuszem.

- Ten szofer musiał go widzieć później, to jasne.

- Aha, ten, który chciał z nim rozmawiać. Możesz go opisać?

- Nie, człowiek w mundurze jest dla mnie tylko mundurem, niczym innym. Tak jakby tracił osobowość. Chociaż... przypominał raczej prywatnego szofera.

- Ha, prywatny szofer - prychnął Arne, chcąc zapewne okazać pogardę. Wyglądało to jednak bardziej na zazdrość. - Słyszałaś, o czym rozmawiali?

- Ani słowa.

Wykrzywił się.

- No, to chyba już wszystko - westchnął.

- Czekaj! Że też o tym nie pomyślałam! Miał przecież samochód...

- Pamiętasz go?

- No tak! Był z tych luksusowych, no i... Arne!

- Cicho, Synnøve. Uspokój się trochę. No, co tam?

- Numery rejestracyjne - wyszeptałam - były zagraniczne.

- Z jakiego kraju?

- Nie wiem. Widziałam tylko przód samochodu. Były srebrnobiałe na czarnym tle. Najpierw trzy litery, potem trzy cyfry.

Arne zastanowił się.

- Wygląda to na Anglię - rzekł. - Pamiętasz numery?

- Coś ty, to było dwa lata temu. Ale pamiętam, że patrzyłam na ten samochód, gdy rozmawiali. Miał śmieszną rejestrację, ale nie pamiętam, dlaczego...

- Spróbuj - poprosił Arne. - Zacznij od liter.

Myślałam, aż trzeszczało.

- Miał Y w środku, tak!

Jakoś przypomniałam sobie dwie pozostałe litery i Arne popędził do telefonu.

- Samochód jest z Salisbury - zakomunikował, gdy wrócił. - Nic bliższego nie udało mi się uzyskać.

Zagwizdałam cicho.

- Stamtąd, dokąd pojechał adwokat Tor... To już za dużo jak na zbieg okoliczności. To przesądza sprawę. Nie mógłbyś pojechać, Arne?

Pokręcił przecząco głową.

- To niestety niemożliwe. I tak już wziąłem na dziś wolne. Ale jeżeli ty chcesz jechać, nie przejmuj się pieniędzmi. Myślisz, że dasz sobie radę?

- Byłoby fajnie trochę pojeździć. Gdybym tylko wiedziała, gdzie szukać... No tak, adwokat Tor i te dwa zajazdy... jak się one nazywały?

- „Niedźwiedź” i „Odpoczynek Wędrowca”.

- Aha, zgadza się. Ale zaczekaj... Coś mi przyszło do głowy!

Teraz ja popędziłam do telefonu. Wkrótce słyszałam głos dyrektora Nilsena.

- Przepraszam, że znowu przeszkadzam - powiedziałam - ale chciałabym jeszcze wiedzieć, czy Scott Hollinger miał jakieś powiązania z Salisbury w Anglii?

- Salisbury? Nic o tym mi nie wiadomo.

- A może z Amesbury? - nie poddawałam się.

- Amesbury... coś mi ta nazwa mówi... A, oczywiście, jego matka miała tam letni dom.

- Wie pan może, gdzie dokładnie?

- Nie znam, niestety, adresu. Pamiętam tylko, że wspominała kiedyś, iż jedzenie dostarczano jej z zajazdu zwanego chyba „Odpoczynek Wędrowca”.

- Dziękuję bardzo! - zawołałam radośnie i odłożyłam słuchawkę.

ROZDZIAŁ V

Popołudniowe słońce stało nisko nad wrzosowiskiem, gdy opuściłam miły pokój wynajęty w „Odpoczynku Wędrowca”. Podróż minęła dobrze, samolotem leciało się świetnie, bez najmniejszych trudności odnalazłam Amesbury i zajazd. Zapytałam od razu o adwokata Tora, no i oczywiście odpowiedziano mi, że mają gościa o takim nazwisku, ale obecnie niestety jest nieobecny. Bardzo dyskretnie przepytałam się o letni domek pani Hollinger i właśnie byłam w drodze do niego.

Nie chciałam iść prostą drogą, za bardzo rzucałabym się w oczy. Nie, najpierw odbyłam uczciwy spacer po wrzosowisku. Po minięciu kolejnych wzniesień roztoczył się przede mną wspaniały widok. W oddali dostrzegłam nawet wieżę słynnej katedry w Salisbury. Zerknąwszy natomiast w lewo przeżyłam szok, gdy zobaczyłam ogromne, wspaniałe formacje kamienne. Wydawało mi się, że powinnam je znać, zwłaszcza że widziałam je na pocztówkach w zajeździe, jednak nie mogłam sobie nic przypomnieć. Postanowiłam obejrzeć je dokładniej w drodze powrotnej.

Napis „droga prywatna” nie powstrzymał mnie. Chciałam tylko przyjrzeć się z bliska temu domkowi letniemu, i już. Najprościej byłoby odnaleźć tu ukrywającego się z jakichś powodów Scotta. Ukrywającego się, ale właściwie przed czym? Tego nie wiedziałam, ale dyrektor Nilsen wyraźnie dał do zrozumienia, że młody człowiek nie był bynajmniej aniołem. Musiał mieć coś na sumieniu. „Zdołał zrobić wiele złego dla koncernu”, czyż nie tak się wyraził? Ale co takiego mógł zrobić?

Nagle usłyszałam energiczne kroki po drugiej stronie żywopłotu i zanim zdążyłam podjąć decyzję, czy mam się schować, czy nie, zatrzymał się przede mną mężczyzna, na oko czterdziestoletni. Był wysoki, szczupły, o jasnobrązowych oczach i lekko siwiejących włosach. Ubrany jak angielski gentleman i najwyraźniej zarówno dobrze wychowany, jak i wykształcony. Słychać to było wyraźnie w jego głosie, gdy spytał, pełen rezerwy:

- Czy pani czegoś szuka?

- Tak - odpowiedziałam, nie mając pomysłu na właściwą odpowiedź. - Chciałabym się zobaczyć ze Scottem Hollingerem.

- Ze Scottem? - zdziwił się mężczyzna. - Ale tu go nie ma. Jestem jego bratem. Dag Hollinger, Może mógłbym pani pomóc?

A więc to był ten przyrodni brat, który objął władzę nad całym koncernem „Kira”, ale nie dziedziczył niczego! Zdusiłam śmiech. Gdyby tylko wiedział, że jest moim szwagrem!

- Nazywam się Synnøve Berge - przedstawiłam się. - Muszę koniecznie skontaktować się ze Scottem. Nie mogę podać powodów, dotyczą bowiem spraw osobistych, mam jednak nadzieję, że pan mi pomoże. Czy wie pan, gdzie mogę go spotkać?

- Właśnie mi się wydawało, że jest coś znajomego w pani akcencie - Dag Hollinger przeszedł na norweski. A ja tak byłam dumna ze swej angielskiej wymowy! - Jestem Norwegiem, nie ma potrzeby używania obcego języka. Naprawdę chciałbym pani pomóc, ale niestety nie wiem, gdzie jest teraz Scott. Proszę jednak do środka, możemy porozmawiać.

Z uśmiechem wskazał drogę do uroczego domku o dachu krytym słomą. Wnętrze było tak typowo angielskie, jak widzi się to tylko na filmach, pomyślałam. Czuć było w nim kobiecą dłoń, jakby właścicielka dopiero co wyszła. Zaczęłam się zastanawiać, jaka mogła być matka Scotta. Miałam niemal pewność, że bym ją polubiła.

- Ten domek należał do mojej macochy, Kiry Hollinger - wyjaśnił Dag. - Ja tu przyjechałem na krótko. Jest pani przyjaciółką Scotta?

Musiałam się szybko zastanowić. Jakiej mógł oczekiwać odpowiedzi? Wyglądał na tak pełnego nadziei, że nie wahałam się.

- Tak, jestem.

Uśmiechnął się.

- W takim razie, kiedy widziała go pani po raz ostatni?

- Dokładnie dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu.

Usiadł wygodnie w fotelu i w zamyśleniu przymknął oczy.

- Czyli przed jego wyjazdem do Ameryki Południowej...

- Nigdy tam nie pojechał - przerwałam mu.

- Co takiego? - Dag Hollinger wyprostował się gwałtownie. - A dokąd pojechał, jeśli można wiedzieć?

- No cóż - rzuciłam lekko - tego miałam nadzieję dowiedzieć się od pana.

Siedział z miną wyrażającą wielkie zdumienie. Zirytowało mnie to.

- Proszę mi powiedzieć - zaczęłam ostro - czy nikt z was nie podjął żadnej próby skontaktowania się z nim? Minęły przecież dwa lata... i o ile dobrze zrozumiałam, nie był on byle kim!

Pokręcił głową.

- To raczej przykra historia - wyrzekł powoli. - I tak niepodobna do Scotta. Ale tego pani nie pojmie...

Pochyliłam się do przodu.

- O, nie, coś wiem - zaryzykowałam. - Wiem, że Scott najwyraźniej popełnił jakieś wykroczenie w stosunku do firmy, zwolnił się z niej i przekazał panu kierownictwo. O ile zrozumiałam, wszyscy cenią pana zdolności. Później Scott próbował naprawić część zła za pośrednictwem swego adwokata...

- Chwileczkę - przerwał mi Dag - adwokat Tor z własnej inicjatywy podjął próbę jego rehabilitacji. Od Scotta nikt nie miał wiadomości.

- No tak, może to i tak było.

Dag podjął temat.

- Ponieważ wie pani tak wiele i jest przyjaciółką Scotta, może pani usłyszeć resztę. Ja bardzo lubię Scotta i dobrze go znam. On nie ma ani zdolności, ani chęci do robienia interesów... Jest typem człowieka natury, nienawidził każdego dnia, który musiał spędzić za biurkiem.

Podniósł się i nalał dwa kieliszki sherry. Było wspaniałe, ale piłam ostrożnie. Zawsze tak robię, to jedna z moich zasad.

Dag zaczął mówić nieco gwałtowniej.

- Dlatego przeżyłem prawdziwy szok, gdy okazało się, że Scott zniszczył cały koncern.

- Zniszczył? - zdumiałam się. - Jak mógł to zrobić?

Mój świeżo odnaleziony szwagier znowu usiadł. Widziałam wyraźnie, że jest poruszony, ale jednocześnie jest mu bardzo przykro. Pokiwał głową.

- Tak, Scott miał wystarczająco dużo pieniędzy i nie musiał czegoś takiego robić - powiedział. - To było w marcu dwa lata temu, czyli miesiąc wcześniej, zanim zniknął. Każda wielka firma, taka jak nasza, musi mieć kapitał własny w formie akcji czy innych inwestycji, coś, co stanowi gwarancję stabilności w razie, gdy cała reszta zawiedzie. Koncern „Kira” miał specjalny system, nie mogę zdradzić szczegółów, ale powiem tylko, że pakiet zabezpieczający, złożony z kilku ważnych dokumentów, zamknięto w sejfie. Teraz rozumiem, jakie to było nierozsądne. W ciągu jednego tylko miesiąca po przejęciu wszystkiego przez Scotta zdołał on uwolnić cały kapitał własny w Anglii, Francji, Hiszpanii i Norwegii. Pozostałe filie zostały na szczęście uratowane w ostatniej chwili.

- Uwolnił kapitał? - spytałam zdezorientowana.

- No, może użyłem zbyt fachowego określenia... On po prostu wziął te dokumenty. Efekt był taki, że cały koncern zadrżał w posadach. Wybuchła wręcz panika. Na szczęście ja oraz najbliżsi współpracownicy zdołaliśmy jakoś załagodzić sytuację, przynajmniej na zewnątrz. Wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zabrał ze sobą. Nam zostało jedynie konto w banku oraz majątek ruchomy.

Byłam zaszokowana.

- Ale dlaczego? - spytałam.

- Kto to wie! Nie miał żadnego powodu, aby coś takiego zrobić. Chyba że z czystej żądzy zemsty za to, że zarząd nie wybrał go na prezesa.

- Przecież sam tego nie chciał!

- No właśnie. Starał się oswobodzić, szukał innej pracy, aby zdobyć niezależność i nie wiązać się żadnymi układami. Respektowaliśmy to. Właśnie dlatego nie staraliśmy się z nim skontaktować. Tylko jego matka za wszelką cenę starała się umieścić go w fotelu prezesa. Biedna Kira, spalała się szybko jak świeca płonąca z obu końców, jak mówią. Bardzo szybko dostała wylewu do mózgu... Cały czas uwielbiała Scotta, a on zrobił coś takiego.

Podniosłam wzrok na obraz olejny wiszący nad kominkiem. Przedstawiał drobną kobietę w średnim wieku, która miała w oczach jakąś niecierpliwość i oczekiwanie. Kira Hollinger.

Jaka była? Jedyna córka magnata przemysłowego... Rozpieszczona czy samotna? Pewnie jedno i drugie. Dziwne, ale czułam się jakby z nią związana, żałowałam, że nie mogłam jej poznać...

Co za głupstwa! Na co by mi się to zdało? Przecież to za Arnego miałam wyjść za mąż. Teraz zależało mi na tym, aby jak najszybciej zakończyć nieszczęsną znajomość z synem tej Kiry...

Na półce z książkami stało zdjęcie Scotta. Podeszłam bliżej. Trudno było dostrzec jego oczy, widziałam tylko ciemne brwi i gęste włosy opadające na czoło. Mimo to patrzyłam na świetne zdjęcie, nastrojowe i tchnące melancholijnym zamyśleniem.

- Czy istnieje pewność, że to wszystko on zrobił? - spytałam.

- Sam się przyznał - odrzekł Dag szybko. - Prosiliśmy go, aby, na litość boską, wyjaśnił powody! Pokręcił tylko głową i powiedział, że nie może. Jeszcze nie teraz. „Ale pewnego dnia wrócę i wszystko wytłumaczę”, dodał. I zniknął. Jak mówiłem, myśleliśmy, że wyjechał do Ameryki Południowej. Jakiś czas później adwokat Tor przelał pokaźną sumę pieniędzy z prywatnego konta Scotta na rzecz koncernu, ale stanowiła ona niewielki ułamek wartości zaginionych dokumentów.

- Czyli w rzeczywistości po koncernie „Kira” pozostała jedynie nazwa?

Pokiwał głową.

- Tak. Siedzimy jak na szpilkach ze strachu, że to ktoś odkryje...

Przez chwilę milczałam, starając się to wszystko przetrawić. Ciekawa byłam zdania Arnego w tej sprawie.

Wzruszyłam ramionami.

- Właściwie przyjechałam zobaczyć się z adwokatem Torem - rzuciłam lekko. - Mieszka w „Odpoczynku Wędrowca”, ale go tam nie zastałam.

- On jest tutaj? - Dag Hollinger był zaskoczony. - Nie wiedziałem. Cóż takiego mogło go tu ściągnąć?

- Mnie też to zastanawia. Miałam nadzieję, że pomoże mi skontaktować się ze Scottem.

- Zawsze może pani próbować - zabrzmiała pełna sceptycyzmu odpowiedź.

Odprowadził mnie do bramy i poprosił o zawiadomienie go, jeśli trafię na jakiś ślad.

- Dlaczego nie zgłosiliście panowie zniknięcia Scotta policji?

- Po pierwsze, to jego firma i jego pieniądze. Po drugie, ujawniłoby to słabą pozycję „Kiry”. Nie, jesteśmy zmuszeni do zachowania wszelkich pozorów. Ciągle nie mogę zrozumieć, po co mu były potrzebne te dokumenty? Jaki to ma sens?

- Chyba nieprędko go odnajdziemy. Dziękuję panu za pomoc. Dam znać, jeśli się czegoś dowiem.

Długo jeszcze stał w bramie i patrzył w moim kierunku.

ROZDZIAŁ VI

Słońce już zaszło, nad wrzosowiskiem rozciągała się pomarańczowa łuna. Wracałam tą samą drogą, aby jeszcze raz spojrzeć na te wspaniałe formacje kamienne. Wkrótce wyłoniły się przede mną, rysując się imponująco i groźnie na tle nieba. Zatrzymałam się i patrzyłam na nie, usilnie starając się sobie przypomnieć, skąd je znam.

Nie usłyszałam nawet odgłosu zbliżających się kroków.

- Niezły widok, prawda? Pobudza wyobraźnię - odezwał się przyjaźnie męski głos.

Odwróciłam się szybko i ujrzałam mocno zbudowanego mężczyznę w swetrze o norweskim wzorze. Wymowa obcego także wydawała mi się znajoma, dlatego bez wahania spytałam, czy może jest adwokatem Trygve Torem.

- Tak, zgadza się - odpowiedział zdziwiony.

- To wspaniale - odrzekłam po norwesku. - Właśnie pana szukam! Nazywam się Synnøve Berge.

- Synnøve Berge... - zastanowił się - ta, która... - I nagle przeskoczył na serię pytań: - I co było dalej? Scott nigdy już nie wspominał nic o rozwodzie, czyżby się jednak wam poszczęściło?

- O, nie! W każdym razie nie ze sobą nawzajem - próbowałam ostudzić jego zapał. - Może zacznę od początku?

- Świetnie. Interesuje mnie to bardziej, niż można przypuszczać.

W drodze powrotnej do zajazdu opowiedziałam swoją część historii, o czekającym Arnem i o Scotcie, po którym ślad zaginął. Adwokat Tor słuchał z zainteresowaniem. Przed zajazdem zatrzymał się.

- To nie wygląda dobrze - stwierdził z powagą w głosie. - Najlepiej będzie, jeśli pozna pani także moją wersję. Wtedy zobaczymy, co się da zrobić. Jadalnia już jest zamknięta, więc może pozwoli pani, że ją zaproszę do pubu, pani Hollinger.

Wzdrygnęłam się. Po raz pierwszy ktoś zmusił mnie do uświadomienia sobie, że jestem panią Hollinger. Nie podobało mi się to. Chciałam przecież zostać panią Møller, i to szybko!

Ale za zaproszenie podziękowałam. Gdy ruszył, przypomniałam sobie coś:

- Ale zaraz! Te dziwne kamienie, na które patrzyliśmy... Co to właściwie jest?

Tor spojrzał na mnie zdumiony.

- Ależ nie wie pani? To przecież Stonehenge!

Stonehenge! No oczywiście. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, a moja bujna fantazja od razu podsunęła mi przedziwne obrazy...

- Nie wiedziałam, że to jest właśnie tutaj!

- Tak, dla osób, które interesują się historią, to coś naprawdę imponującego - odpowiedział Tor.

Ogarnęły mnie osobliwe uczucia, gdy pomyślałam o tych ogromnych głazach tworzących magiczne kręgi w oddali za wzgórzem. Przypomniałam sobie te leżące poziomo na innych, ustawionych pionowo, i pozostałe, stojące samotnie i jakby wygrażające z wyrzutem niebu, że straciły swoje „pomosty”.

- Najbardziej pobudza wyobraźnię tajemnica ich pochodzenia - szepnęłam. - Gdy pierwsi wikingowie zeszli na ląd angielski w piątym wieku, one już tu stały. Nikt nie może powiedzieć, kto i kiedy je wzniósł, takie są stare...

- Stanowiły świątynię słońca - wyjaśnił adwokat. - Tyle wiadomo. Były już tutaj, gdy kilka tysięcy lat temu nadeszli Rzymianie. Przypuszcza się, że są pochodzenia celtyckiego, czyli że mają około czterech tysięcy lat.

Znów poczułam dreszcz.

- A czy jest tam ołtarz ofiarny?

Adwokat Tor zaśmiał się.

Zbliżyliśmy się do wejścia do pubu i posłałam ostatnią myśl w kierunku tych głazów, stojących tam, na wrzosowisku, czarnych i tajemniczych.

- Cóż, ołtarz ofiarny - rzekł Tor, gdy wchodziliśmy do lokalu. - Co tak naprawdę wiemy o naszych przodkach z epoki kamiennej? Na jakiej podstawie przypuszczamy, że składali ofiary ze zwierząt albo ludzi? Na pewno dostatecznie zajmowała ich codzienna walka o ogień i pożywienie. Utrzymuje się, że celtyccy kapłani składali ofiary z ludzi, lecz któż może tego dowieść? Proszę spróbować wyobrazić sobie świat za cztery tysiące lat i kogoś, kto odkryje opactwo Westminster albo katedrę w Trondheim z ich wielkimi ołtarzami... Nie sądzi pani, że taki ktoś będzie mógł powiedzieć: „Na pewno składano tu ofiary z ludzi...”? A może po prostu wyrabiano tam chleb?

To się nazywa trzeźwy realizm!

Jego słowa sprawiły, że mój zachwyt nad Stonehenge, przemieszany z lękiem, zniknął. Jednak mimo wszystko zdecydowałam się zachować resztki romantycznych wyobrażeń. Tego mi nikt nie zabroni.

Pub wypełniali głównie angielscy robotnicy, którzy przyszli na piwo i kilka rundek rzutek.

Usiedliśmy.

- Jeśli ma pani ochotę - zaczął Tor - możemy jutro przejść się do Stonehenge. Powinniśmy być tam wcześnie, aby zobaczyć, jak promienie słońca wpadają przez kamienną bramę prosto na tę dużą półkę pośrodku.

Pokiwałam głową, więc zaproponował godzinę szóstą.

- Przyjdę - obiecałam.

Gdy już dostaliśmy nasze kanapki i piwo, adwokat nagie spoważniał.

- Postaram się pani pomóc w odnalezieniu Scotta - powiedział - ale łatwe to nie będzie.

- Jestem tego w pełni świadoma - westchnęłam.

Wydawało mi się, że rozmawiałam już o Scotcie z setką ludzi i że każdy z nich miał coś o nim do powiedzenia, ale czy to mi choć trochę pomogło? Przyjechałam co prawda do Anglii, ale nie czułam się bliżej celu. Scotta nadal nie było, jakby zniknął z powierzchni ziemi. Trudno przypuszczać, że adwokat Tor powie mi coś nowego. Zaczynałam widzieć wszystko w czarnych barwach. Ani ślubu, ani Arnego! Ech...

- Pani słyszała już na pewno dużo dziwnych rzeczy o Scotcie - rozpoczął.

Wzdrygnęłam się. Czyżby czytał w myślach?

- Tak - przyznałam. - Ci, którzy go dobrze znali, lubili go, inni nie.

- Zgadza się. Ja go bardzo lubiłem.

- Jednak to, co zrobił firmie, stawia go w dziwnym świetle...

Tor zaśmiał się smutno.

- Tak... Jeżeli on to zrobił. A to nie on!

- Ale przecież się przyznał - powiedziałam zaskoczona.

- Bo musiał. I nietrudno się domyślić, dlaczego, pani Hollinger. To jasne.

Starałam się, jak mogłam, ale bez skutku. Rozpraszało mnie to jego „pani Hollinger”...

- Po pierwszym zebraniu zarządu Kira Hollinger odniosła wrażenie, że Scott jednak nie zostanie wybrany szefem. Kochała go nad życie. Ponieważ była już niezbyt zrównoważona psychicznie, uroiła sobie, że zarząd na tym nie poprzestanie i że odbierze mu wszystko. Dlatego opróżniła sejfy! Niewielu miało do nich dostęp, proszę także pamiętać, że przecież cały koncern nazwany jest jej imieniem. Dziwne, że nikt dotychczas tego nie skojarzył... No i pod koniec marca umarła. Tego dnia Scott otrzymał list, w którym opisała, co zrobiła. Wszystko, oczywiście, dla jego dobra.

- Biedny Scott - wyrwało mi się.

- O, tak, na pewno. Scott jest porządnym człowiekiem, więc obarczenie winą zmarłej matki nawet przez myśl mu nie przeszło. Jej reputacja musiała pozostać nieskalana. W liście napisała, gdzie ukryła dokumenty, ale niestety posłużyła się zagadkami.

- Ojej - zmartwiłam się.

Adwokat pokiwał głową.

- Tak, to nie było szczególnie korzystne dla Scotta. Musiał zrezygnować z pracy w Ameryce Południowej, a naprawdę się z niej cieszył. Muszę też dodać, że był pani bardzo wdzięczny za pomoc. „Po raz pierwszy spotkałem tak rzeczową dziewczynę. W dodatku dało się z nią normalnie rozmawiać”, tak się o pani wyraził.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie byłam pewna, czy podoba mi się taki komplement.

Tor wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę papieru.

- Oto kopia listu jego matki. Proszę ją przestudiować, może pani uda się coś z tego zrozumieć. Wymieniła miejsca, w których ukryła dokumenty, jednak bez bliższego opisu.

Spojrzałam na kartkę.

- Amesbury... chodzi pewnie o dokumenty angielskiej filii.

Pokiwał głową.

- No właśnie! Wydawało się naturalne, że powinna je schować w letnim domku, ale nie znalazłem ich tam!

- Bergerac we Francji...

- Tak, a Santander leży na północnym wybrzeżu Hiszpanii. Do Syrakuz na Sycylii Scott już dotarł...

Spojrzałam na niego.

- A więc miał pan z nim kontakt! - zawołałam.

Tor uciszył mnie.

- Tak, jeden raz - przyznał - Zadzwonił do mnie w kilka miesięcy po zniknięciu. Mówił, że był w tych wszystkich miejscach, ale nie wpadł na żaden ślad. Dodał jeszcze coś...

- Co takiego?

- Że jest śledzony przez jakichś mężczyzn. Prosił mnie też o przekazanie dużej sumy ze swojego konta na rzecz koncernu. Nie wolno mi było za żadne skarby zdradzić, gdzie jest. Od tej pory, pani Hollinger, nie miałem więcej wiadomości. Dlatego tu jestem, staram się wpaść na jakiś ślad. Bardzo się o niego martwię.

Ślad, ślad, myślałam gorączkowo. Nie, przecież ta rozmowa odbyła się półtora roku temu, to niemożliwe, żeby nadal był na Sycylii.

- A więc kogoś musiało obchodzić, dokąd pojechał - rzekłam w zadumie. - Proszę mi odpowiedzieć, choć to może brzydkie pytanie... Gdyby Scott umarł, kto wtedy po nim dziedziczy? Mnie proszę nie brać pod uwagę, ja chcę się tylko jak najszybciej rozwieść.

- Jeżeli umrze, to wszystko dziedziczy Dag Hollinger!

Zniżył głos i rozejrzał się trwożnie po lokalu.

- Jest jeszcze coś - wyszeptał. - Przebywam tu już od tygodnia... i mnie też ktoś śledzi!

Wydawało mi się, że zaczyna dramatyzować, i ledwo powstrzymałam się od uśmiechu.

- Pana? Kto?

- Człowiek, którego znam z Norwegii, łobuz najgorszego rodzaju. Miałem już z nim awantury i gdyby nie jego siostra, wsadziłbym go za kratki dawno temu.

Jego siostra...? Trudno mi było wyobrazić sobie jowialnego adwokata Tora poświęcającego się dla jakiejś dziewczyny, ale nie powiedziałam tego głośno.

- To mi się naprawdę nie podoba - mówił dalej. - Wiem, że za tym musi stać jeszcze ktoś, on nie jest od myślenia. Nie polepsza to bynajmniej sprawy. Musi być pani ostrożna, pani Hollinger. Ten mężczyzna oznacza niebezpieczeństwo.

- Niebezpieczeństwo? - powtórzyłam bezmyślnie. - Nie rozumiem...

Ściszył głos tak, że z trudnością odróżniałam słowa.

- O ile się dobrze domyślam, wiem, kto stoi za zniknięciem Scotta.

Jego zachowanie rozbawiło mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie wziąć jego słów na serio. Konspiracyjnie pochyliłam się do przodu jak na najlepszych filmach szpiegowskich.

- Proszę powiedzieć - wyszeptałam.

W oczach adwokata zamigotał strach.

- Nie tu. Jutro rano.

Pokiwałam poważnie głową kilka razy. Powędrowałam wzrokiem za jego trwożnym spojrzeniem i zrozumiałam, że mężczyzna, który akurat przeszedł koło naszego stolika i zatrzymał się przy barze plecami do nas, musiał być właśnie tym „cieniem”.

Powiedzieliśmy sobie dobranoc i poszliśmy do naszych pokojów. Było już późno, ale zabrałam się za czytanie listu Kiry Hollinger.

Pisała go osoba o wyraźnie rozstrojonych nerwach. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie spłodziłby podobnego tekstu. „Nikt nie zrobi czegoś takiego mojemu synowi i ponieważ schowałam wszystkie dokumenty dla ciebie, będą mieli za swoje, ta cała zgraja”. Wymieniła potem wszystkie schowki. „Wiesz, gdzie to jest, znasz mnie przecież, zawsze byłam romantyczną marzycielką. Część włożyłam do czerwonej szkatułki, resztę ukryłam w bardzo wyszukanych miejscach, oznaczonych K.H. Dobrze się przy tym bawiłam i mam nadzieję, że ty też będziesz miał niezłą rozrywkę. Teraz pojadę po norweskie dokumenty, potem po szwedzkie... „ Tego już nie zdążyła zrobić. Przeszkodziła jej choroba i śmierć.

Amesbury, Bergerac, Santander, Syrakuzy...

Najwyraźniej Scott nie zdołał zrozumieć, gdzie matka ukryła dokumenty.

Usłyszałam głosy na zewnątrz i podeszłam do okna. Świecący szyld „Traveller’s Rest” kiwał się lekko na nocnym wietrze. Gospodarz właśnie wszedł do środka po pożegnaniu się z mężczyzną palącym papierosa pod latarnią.

Mężczyzna zrobił kilka kroków. Rozpoznałam go, to on miał rzekomo śledzić Tora.

Uśmiechnęłam się lekko i ostrożnie zgasiłam lampę. On zdeptał niedopałek, odwrócił się powoli i spojrzał prosto w moje okno.

Zadrżałam. Po raz pierwszy zobaczyłam jego twarz i nagle zrozumiałam, że adwokat Tor bynajmniej nie dramatyzował.

Ciemne włosy, drobna budowa, wydatna dolna szczęka... To był człowiek, który siedział na motocyklu przed ratuszem i pojechał za Scottem dwa lata temu!

ROZDZIAŁ VII

O, tak, Stonehenge zapewne wyglądałoby wspaniale w chłodnych promieniach wschodzącego słońca. Ten poranek był jednak pochmurny. Oczywiście zaspałam, obudziłam się piętnaście po szóstej. Mimo że bardzo się potem spieszyłam, nie mogłam zdążyć na umówioną godzinę. Miałam nadzieję, że adwokat Tor będzie czekał na mnie przed zajazdem, ale, no cóż... Widać poszedł przodem i czekał przy tym, co nazwał „świątynią słońca”. Pozostało mi tylko tam pospieszyć.

Nie tylko zresztą dlatego. Bardzo chciałam z nim porozmawiać. Wydawało mi się, że wpadłam na nowy trop.

W myślach wręcz wiwatowałam, gdy biegłam mokrym od rosy wrzosowiskiem. Odkryłam mianowicie wspólną cechę czterech miejsc wymienionych w liście. Co więcej, wydawało mi się, że wiem, gdzie matka Scotta ukryła dokumenty.

Amesbury, Bergerac, Santander, Syrakuzy...

Och, muszę o tym opowiedzieć adwokatowi. To przecież takie proste! Wystarczyło tylko pomyśleć logicznie - a raczej po kobiecemu romantycznie, jak Kira Hollinger - a rozwiązanie nasuwało się samo. Nic dziwnego, że Scott nie znalazł kryjówek. Był przecież mężczyzną, a oni zawsze myślą praktycznie i nie zwracają uwagi na drobne detale, które mogą być bardzo istotne. To było takie proste!

Amesbury leży niedaleko Stonehenge, najbardziej znanego zabytku prehistorycznego Anglii, a w pobliżu Santander znajdują się jaskinie Altamiry ze słynnymi malowidłami naskalnymi, jeszcze starszymi od Stonehenge. Wtedy zaczęłam wszystko łączyć...

Nad Bergerac trochę się namęczyłam, muszę przyznać. Z pomocą przyszedł mi atlas Europy, w który wyposażył mnie Arne. Zobaczyłam, że Bergerac leży nad rzeką Dordogne, i wtedy sobie przypomniałam... Cro - Magnon! Tam przecież znaleziono czaszkę człowieka nazwanego kromaniońskim. No i Syrakuzy... Jest to z pewnością miasto pełne wspaniałych miejsc historycznych, byłam tego pewna.

Doszłam do wzgórza. Nawet z takiej odległości Stonehenge sprawiało duże wrażenie. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Trudno wyjaśnić czemu, ale to miejsce jakby mnie przeraziło.

Przez chwilę miałam ochotę zawrócić.

I co, wystawić do wiatru adwokata Tora? Nie, tego nie wolno mi było zrobić.

Pozostało więc tylko zebrać się w sobie i iść w kierunku tej ponurej grupy megalitów.

Nieoczekiwanie musiałam przejść przez większą drogę. Zobaczyłam wtedy, że Stonehenge leży jakby w rogu dużego Y utworzonego przez dwie szosy. Jakiś samochód sportowy przemknął po dalszej z nich, poza tym panowała cisza. Czułam się coraz bardziej niepewnie... Może dlatego, że zawsze pociągał mnie okultyzm, a te potężne głazy działały na mnie z ogromną siłą. Bo cóż się musiało dziać pomiędzy nimi tysiące lat temu?

Zadrżałam, gdy znalazłam się w pierwszym kręgu. Od razu ogarnął mnie dziwny nastrój. Arne na pewno nie poczułby nic niezwykłego pośród tych kamieni, ale ja byłam podatna... o, jakże podatna!

Nigdzie nie dostrzegłam adwokata Tora, ruszyłam więc powoli w kierunku środka. Sądziłam, że skrzynka została zakopana przy najokazalszym z głazów.

Dziwne, w jaki sposób rzeczy nieożywione mogą wpływać na człowieka. Serce miałam w gardle, a to przecież nie jest jego miejsce? Próbowałam sobie wmawiać, że to tylko głazy rozrzucone przez przodków kilka tysięcy lat temu. Nie pomagało. Tu nic nie było przypadkowo porozrzucane, wszystko starannie zbudowano na siedzibę strachu i zła...

Podeszłam do ogromnej bramy z dwóch ustawionych pionowo głazów i trzeciego leżącego na nich poziomo. Zatrzymałam się, a raczej moje strachliwe ja nie pozwoliło mi iść dalej. Wreszcie zmusiłam się do zrobienia kroku naprzód.

Nie wiem, czego oczekiwałam, może przeniesienia w pogańskie czasy, ale na pewno nie tego, co tam ujrzałam... Najpierw myślałam, że znalazłam się w jakimś śnie, chciałam trzeć oczy, aby się obudzić i nie oglądać tego straszliwego widoku, ale nic nie pomagało. Koszmar nie chciał zniknąć.

Dziwne, że nie krzyczałam. Czułam za to, że jestem bliska omdlenia. Słyszałam wiatr świszczący pośród głazów i poddawałam się fali strachu przepływającej przez moje ciało, fali odbierającej mi siły.

Oparłam się ciężko o kamień z prawej strony.

Na głazie przypominającym ołtarz leżał wyciągnięty mężczyzna. Jego martwe oczy patrzyły prosto na deszczowe chmury ponad nim. A z piersi sterczała mu rękojeść noża.

To był adwokat Tor!

ROZDZIAŁ VIII

Nie wiem, jak długo stałam i patrzyłam, kompletnie sparaliżowana. Wszystko wydawało się tak nierealne... W końcu jakoś udało mi się zebrać w sobie i podejść bliżej. Adwokat leżał na kamiennej półce, o której wczoraj mówiłam, że mogła służyć jako ołtarz ofiarny, gdyż znajdowała się w samym środku wewnętrznego kręgu. Nie miałam wątpliwości, że Tor nie żyje. Nie zastanawiając się długo, ściągnęłam go na ziemię. Nie obchodziło mnie, co powie na to policja. Chciałam tylko uczynić jakąś przysługę temu miłemu adwokatowi.

Jakże żałowałam teraz, że nie potraktowałam jego słów poważnie! Może i nie mogłabym nic szczególnego zrobić, ale przynajmniej nie powinnam się śmiać z jego ostrzeżeń. Chociaż pewnie nawet on nie przypuszczał, że niebezpieczeństwo może być aż tak wielkie!

Rozejrzałam się wokół. Ruchu na szosach nie było, nie widziałam ani samochodów, ani pieszych. Nie miałam czasu do stracenia. Zaczęłam gorączkowo szukać.

Wiem, że to może się wydawać makabryczne, ale musiałam odnaleźć skrzynkę! Wszystko wskazywało na to, że Kira ukryła ją właśnie koło półki, na której znalazłam Tora. O ile moje teorie zgadzały się z rzeczywistością...

Miałam rację!

Nie musiałam długo szukać, aby odnaleźć pierwszy ślad. Była to wąska tasiemka do znaczenia ubrań z inicjałami K.H., przyklejona nisko na półce i niewidoczna dla zwykłych turystów. Miałam ze sobą nóż przemycony z jadalni „Odpoczynku Wędrowca”. Z całych sił zaczęłam nim kopać ziemię. Czubek noża się odłamał, ale wierciłam dalej i w końcu znalazłam płaską, czerwoną szkatułkę. Wydostałam ją ostrożnie, wypełniłam miejsce po niej ziemią i odkleiłam tasiemkę.

Tylko kobieta jest w stanie przejrzeć zamysły innej romantycznej kobiety, pomyślałam z gorzką satysfakcją.

Opuściłam szybko Stonehenge, pozwalając następnemu turyście zameldować o znalezieniu zwłok. Przez chwilę gniotłam list Kiry w kieszeni, zastanawiając się, czy to o niego chodziło mordercy Tora. Jeśli tak, to... Nie, nie odważyłam się skończyć tej myśli.

Poszłam prosto do domku Hollingerów, napisałam na kartce: „Od Scotta Hollingera - pierwsza rata”, położyłam papier na dokumentach w szkatułce i przepchnęłam wszystko przez otwór na listy. Dag będzie miał miłą niespodziankę!

Przez chwilę wahałam się, czy nie dołączyć jeszcze listu od Kiry, aby oczyścić Scotta z wszelkich zarzutów. Pomyślałam jednak, że on by tego nie chciał.

Pospieszyłam do zajazdu, spakowałam się i zawiadomiłam gospodarza, że wyjeżdżam. Mogło to wyglądać na ucieczkę, ale trudno. Nie miałam czasu, aby się dać zamieszać w jakąś aferę z zabójstwem. Tak, możliwe zresztą, że celem mordercy było rzucenie na mnie podejrzeń. Mógł słyszeć, jak wspominaliśmy wczoraj Stonehenge.

Nie, lepiej być poza zasięgiem policjantów, gdy znajdą zwłoki Tora.

Już od dzieciństwa przyzwyczajona byłam do traktowania policji jak wroga, czegoś, przed czym się ucieka za róg najbliższego domu. Teraz wręcz utrudniałam pracę tejże policji - usunęłam dowód czy jak to nazwać - ale czułam stanowczy wewnętrzny sprzeciw. Dziwne, pomyślałam. Chyba nagle stałam się lojalna wobec prawa! Wpływ Arnego był najwyraźniej silniejszy, niż przypuszczałam.

Ale iskierka zadowolenia z robienia rzeczy zabronionych, którą pamiętałam z dzieciństwa, nadal się we mnie tliła, mimo że starałam się ją stłumić. Dużo czasu zajmuje powrót do grona praworządnych obywateli, jeśli się jest tą najczarniejszą z owiec.

Za właściwy cel dalszej podróży uznałam Sycylię, jako że stamtąd Scott przesłał ostatnią wiadomość. Moim zamiarem nie było zdobycie dokumentów, ale rozwód ze Scottem, zanim Arne zmęczy się czekaniem.

Ale i poszukiwania w tajemniczych jaskiniach mogłyby okazać się całkiem ciekawe...

Spokojnie, Synnøve, pamiętaj, że jesteś już dorosła!

Z lotniska Heathrow pod Londynem zadzwoniłam do Arnego i opowiedziałam mu wszystko, mając w tle monotonne zapowiedzi przylotów i odlotów.

- Synnøve! - zawołał zdenerwowany. - Wracaj w tej chwili do domu! Zostaw tego Hollingera, Sycylię i to wszystko. To już nie jest zabawa.

- A czy kiedykolwiek była? - spytałam sucho, ale oczywiście jego troska mnie ucieszyła. Byle co nie zdołałoby wytrącić Arnego z równowagi. Zrozumiałam, że znaczyłam dla niego więcej, niż kiedykolwiek sądziłam. Miło w końcu to usłyszeć!

- Zostawmy tę sprawę policji - powiedział Arne, starając się uspokoić. - A ty wracaj do domu!

Nie trafił jednak na podatny grunt.

- Nie - zaprotestowałam. - Idę dalej. Zaciekawiło mnie to! Poza tym chyba tylko ja mogę odnaleźć zaginione dokumenty. No i chyba nie zapomniałeś, że chcę rozwodu, aby wyjść za ciebie! Dlatego muszę odszukać Scotta. Trzymaj z dala policję! Jeżeli zostanie wciągnięta w sprawy koncernu, może to oznaczać jego koniec.

- Co przez to rozumiesz?

Starałam się wyjaśnić jak najszybciej. Interesy to jest coś, na czym Arne znał się dobrze. Zamilkł na chwilę.

- A więc koncern „Kira” to już tylko nazwa... - powtórzył moje słowa w zadumie. - To ci nowiny. Tak, chyba powinnaś rzeczywiście jechać. Nie, nikomu o tym nie powiem. Ale kochanie, obiecaj, że będziesz ostrożna...

- Tak, obiecuję - rzuciłam szybko. - Zapowiadają mój samolot. Och, Arne, jak ja uwielbiam latać! Zadzwonię do ciebie z Sycylii.

- Masz pieniądze?

- Całą masę. Pozdrów wszystkich!

Kwadrans później Londyn zniknął w chmurach pode mną. Byłam w drodze na południe.

ROZDZIAŁ IX

Całe dwa dni włóczyłam się po Syrakuzach, zachwycając się tym wspaniałym miastem, nie natrafiłam jednak na żaden ślad Scotta. Wiedziałam tylko, że był tu półtora roku temu. To zbyt mało, aby go odnaleźć.

Rozmawiałam z Arnem przez telefon. Powiedział, że morderstwo w Stonehenge znalazło się na pierwszych stronach gazet, jednak nikt nie połączył z nim mojego nazwiska. Trochę mnie to zdziwiło, gdyż właściwie byłam pierwszą podejrzaną. Umówiłam się z Torem na miejscu zbrodni, a potem wyjechałam na łeb, na szyję. Chociaż... można to wytłumaczyć: rozmawiałam z nim przecież po norwesku. Tylko jeden człowiek mógł nas tam zrozumieć, ten drobny brunet o wysuniętej dolnej szczęce. Było oczywiste, że nic nie powiedział. Ani przez sekundę nie wątpiłam, że to on jest mordercą...

Tak, bez wątpienia mogłabym bardzo pomóc policji, ale nie miałam na to czasu. Może później, teraz musiałam odnaleźć Scotta.

Trzeciego dnia poddałam się i ruszyłam na komisariat policji Szefa nie zastałam, urzędował tam tylko całkiem przystojny policjant.

- Signor Hollinger? Si, si! - odpowiedział, gdy spytałam, czy go zna.

- Co?! - wykrzyknęłam zaskoczona. Była to ostatnia odpowiedź, jakiej oczekiwałam. - Gdzie on jest?

Mówiłam słabo po włosku, a jego angielski nie był lepszy, dlatego nasza rozmowa kulała. Zrozumiałam tylko tyle, że signor Hollinger to bardzo zły człowiek, który chciał oszukać świetną policję sycylijską. Ale dostali informację od sympatycznej osoby, no i gdy przejrzeli bagaż Hollingera, to... ho, ho!

Osobnik w mundurze aż kipiał z oburzenia, a ja czekałam na ostateczne wyjaśnienie. Najpierw zalał mnie falą słów, z których wyłapałam jedynie, że ktoś próbował coś ukryć, ale nie wiadomo, gdzie.

- Ale o co w tym wszystkim chodzi? - udało mi się w końcu wtrącić.

Spojrzał na mnie zdumiony, widać uważał, że już dawno mogłam się domyślić.

- Marihuana - oświadczył dobitnie i znów z jego ust posypały się słowa najgłębszego oburzenia.

- Ale gdzie on jest teraz?! - wrzasnęłam w końcu, uderzając w stół.

Policjant uspokoił się nieco.

- Tu - rzucił. - W areszcie.

Ulga była tak wielka, że musiałam się oprzeć o stół, żeby nie upaść.

- Jak długo tu siedzi? - wyjąkałam.

Wzruszył ramionami.

- Będzie już wkrótce półtora roku. Ciągle czeka na rozprawę.

- Ale... nie zawiadomiliście jego rodziny? Konsulatu? Familia! Konsulata! - wrzeszczałam, jakby był głuchy.

Znów wzruszył ramionami.

- Mamy tutaj tylu szmuglerów narkotyków, że gdybyśmy mieli zawiadamiać wszystkich...

O Boże, westchnęłam w duchu. Zebrałam się w sobie.

- A więc - rzuciłam - ja jestem jego żoną i domagam się jego zwolnienia.

- Impossibile! Niemożliwe!

Uparciuch...

Zastanowiłam się, zacisnęłam zęby i położyłam przed nim kilka dużych banknotów. Popatrzył na nie przeciągle, ale pokręcił głową.

- Zobacz! Będziesz mógł za to kupić nowe odznaki...

- To niemożliwe, signora Hollinger.

Wyczułam jednak pęknięcie w murze i sięgnęłam po kolejne banknoty.

Zawahał się.

- Może... Ale nie, nie!

Zamachał rękami, jakby broniąc się przed pokusą.

Wyłożyłam resztę, zostawiając sobie tylko na zapłacenie rachunku w hotelu.

Wtedy mur runął.

Ze spojrzeniem błądzącym po suficie zmiótł pieniądze do szuflady biurka.

- Tędy, signora - rzucił ochryple.

Pobrzękując władczo kluczami otwierał różne drzwi, aż weszliśmy do cuchnącego korytarza. Po drodze mijaliśmy więźniów, którzy rzucali na mój widok różne nieprzyzwoite słowa. Na tyle rozumiałam włoski, niestety...

Zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i otworzył je.

- Przyjechała pańska żona, signor Hollinger - zakomunikował.

- Moja kto? - spytał z niedowierzaniem mężczyzna. Spojrzał na mnie. Długo nie mógł nic wykrztusić. - A więc to Synnøve Berge. Nie poznałem cię.

Było to całkiem zrozumiałe.

Ja też z trudnością go poznałam, musiałam wręcz pytać samą siebie, czy to naprawdę może być Scott Hollinger... Brudny, chudy, blady, z brodą... Oczy jednak miał takie same. No i włosy, mimo że o wiele dłuższe. Poczułam nagłe pragnienie zajęcia się nim. Naprawdę tego potrzebował.

- Możesz iść - powiedział policjant. - Odbierz ubrania i bagaże.

- Iść? Teraz? - spytał Scott, jakby nie mogąc uwierzyć własnym uszom.

- Wykupiłam cię - oświadczyłam sucho po norwesku - za cholernie dużo pieniędzy. Ta figura galeonowa na szczęście nie brzydzi się forsą.

- Zatem zmieniłaś się tylko z zewnątrz - uśmiechnął się Scott. - A ja muszę wyglądać okropnie. Ta szczurza nora...

- Próżność zachowaj sobie na inną okazję. Teraz się lepiej pospiesz... zanim pewna osoba zacznie żałować...

W świetle słońca Scott wyglądał, o ile to możliwe, jeszcze gorzej. Zatrzymał się na środku ulicy i wziął głęboki oddech, wciągał świeże powietrze z całych sił. Zza wybielonych domów można było dostrzec mieniące się błękitem Morze Śródziemne. Rozumiałam, jak mógł się teraz czuć.

Ruszyliśmy w stronę hotelu.

- Jakim cudem mnie odnalazłaś? - spytał, mrużąc oczy przed ostrym słońcem.

- To długa historia. Lepiej najpierw doprowadź się do normalnego wyglądu. Zaczniesz od porządnej kąpieli.

Skinął głową i westchnął z ulgą.

- Gdybyś tylko wiedziała, jak wspaniale jest być znów na powietrzu - powiedział. - I móc z kimś porozmawiać...

Musieliśmy stanowić dziwną parę, idąc tak ulicą: ja elegancka, a on... w najlepszym przypadku mógłby uchodzić za włóczęgę.

Ale nie przejmowałam się tym. Szłam, wiwatując w duszy. Pokonałam największą przeszkodę w zdobyciu Arnego: odnalazłam Scotta Hollingera!!!

ROZDZIAŁ X

Mały hotelik, w którym się zatrzymałam, był tani i czysty. Dobrze było wejść i poczuć chłodną kamienną podłogę pod stopami. Poprosiłam o jeszcze jeden pokój z łazienką i wepchnęłam tam Scotta, zanim portier zdążył zadać mu jakieś pytania.

Scott rozglądał się po pokoju, jakby trafił do raju po przebyciu czyśćca. Nie miałam serca sprowadzać go z powrotem na ziemię, ale czas naglił.

- Jeśli czegoś potrzebujesz, mogę po to skoczyć, gdy się będziesz kąpał - zaproponowałam.

Bardzo powoli odwrócił się, spojrzał na mnie błyszczącymi oczami i uśmiechnął się. Ogarnęła mnie przedziwna fala ciepła...

Teraz mnie trzeba było sprowadzić na ziemię. Wymienił różne przybory toaletowe, a ja pospiesznie ruszyłam po zakupy.

Czy muszę dodawać, że czułam się bardzo z siebie zadowolona? Arne powinien być ze mnie dumny. „Brawo, Synnøve”, powiedziałby na pewno. O, muszę koniecznie do niego zadzwonić z dobrą wiadomością. Będzie pewnie zły, że potrzebuję więcej pieniędzy na powrót do domu, no ale co mogłam zrobić innego... Musiałam wydostać Scotta z aresztu!

Wróciłam do hotelu. Scott przebrał się w ciemnoczerwoną koszulę i białe spodnie. Z podwiniętymi rękawami, rozpiętą pod szyją koszulą i z gęstwiną ciemnych włosów wyglądał dużo lepiej.

- Muszę się ogolić i obciąć włosy - rzucił.

- Masz pieniądze?

Potrząsnął głową.

- Ani grosza. Pewnie były w tej części bagażu, której nie mogłem odzyskać.

- Masz - dałam mu kilka banknotów. - Ale nie bądź rozrzutny. Nawet nie wiem, czy zdołam zapłacić rachunek za hotel... I nie obcinaj za krótko grzywki! - zawołałam za nim.

Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco.

- Jest ci w niej do twarzy - wytłumaczyłam i... zaczerwieniłam się. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Najdziwniejsze, że to uczucie nie minęło nawet, gdy wyszedł. Nagle ogarnęła mnie nieprzeparta chęć przebrania się, zmienienia sztywnego kostiumu podróżnego na coś innego. Nie miałam szczególnie dużo ciuchów ze sobą, ale jedną lżejszą sukienkę na szczęście wzięłam. Była to mała sukienka bez rękawów, dająca się zwinąć w kulkę, którą można wszędzie upchnąć. Ładny, perski wzór na tkaninie dobrze pasował do lekkiej opalenizny, którą uzyskałam po tych kilku dniach we Włoszech. Poprawiłam też fryzurę, rozluźniając ją nieco i wyciągając kilka pasemek na grzywkę. Arne nie cierpiał grzywek... Wreszcie umalowałam mocniej usta.

Gdy powrócił Scott, świeżo ogolony i ze zdecydowanie bardziej cywilizowaną fryzurą, obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, ale nic nie powiedział.

- Chcesz coś zjeść? - spytałam.

- Mogę zaczekać. Najpierw pogadajmy.

Zgodziłam się.

Siedzieliśmy w jego pokoju. Słońce przeświecało przez żaluzje, z ulicy dochodził hałas.

- Przede wszystkim chcę ci podziękować - zaczął Scott. - Myślę, że rozumiesz, co to dla mnie znaczy.

- Domyślam się... Połóż się na łóżku, wyglądasz na zmęczonego. Ja usiądę przy oknie.

Posłuchał od razu.

- Ze wszystkich ludzi na świecie to musiałaś być właśnie ty - powiedział powoli. - Dziewczyna, którą ledwo znałem, wydostała mnie z aresztu... Dlaczego to zrobiłaś?

Wyglądał na zmęczonego. Wyjaśniłam trochę zbyt twardym tonem:

- Muszę mieć rozwód. Mam wyjść za mąż za kilka tygodni.

Usiadł gwałtownie, oczy zdawały się płonąć w jego twarzy.

- Mówisz, że... nie mamy rozwodu?

- Nie, wygląda na to, że zapomniałeś pójść do adwokata, więc uchodzę nadal za twoją żonę. Przykro mi.

- O rany! Zaraz zadzwonię do Trygve Tora.

- To nic nie pomoże - przerwałam mu. - Trygve Tor nie żyje. Został zamordowany w Stonehenge kilka dni temu.

Scott wpatrywał się we mnie. Widać było, że ta wiadomość zaszokowała go. Położył się z powrotem.

- Najlepiej będzie, jeśli mi o wszystkim opowiesz - poprosił matowym głosem.

Zrelacjonowałam mu wszystko od początku do końca.

- Znalazłaś je?! - zawołał, gdy w swej opowieści doszłam do dokumentów w szkatułce. - No oczywiście! Że też o tym nie pomyślałem. Mama w młodości interesowała się przecież archeologią. To typowe dla niej, że wybrała takie skrytki.

- Tego nie wiedziałam. Za punkt wyjścia wzięłam to, co napisała o byciu „romantyczną”. I że dobrze się bawiła, chowając papiery. W ten sposób doszłam do rozwiązania.

- Te kobiety - westchnął Scott. - No, to teraz po resztę dokumentów!

- O, nie - zaprotestowałam ostro. - Ja ich nie potrzebuję. Grzecznie pojedziesz ze mną do Norwegii i zaczniemy załatwiać rozwód.

Zerknął na mnie spod oka.

- Bez tych dokumentów nigdzie się nie ruszę. Ważniejsze jest ratowanie koncernu.

- Właśnie, że nie. A może chcesz z powrotem do aresztu?

Nowe zerknięcie.

- Grozisz? Daleko z tym nie zajedziesz.

Powietrze wydało się nagle aż naładowane złością.

W końcu wygrałam. No, może trudno mówić o pełnej kapitulacji Scotta, ale nawet pół wygranej to już sukces.

- Tak w ogóle, to o wiele lepiej kiedyś wyglądałaś - rzucił Scott od niechcenia. - Byłaś sobą. Teraz wyraźnie ma na ciebie wpływ ktoś o złym smaku. No, może ta sukienka jest jeszcze niezła, ale wtedy, jak weszłaś do aresztu, to...

Rozzłościłam się.

- Arne wcale nie ma złego...

Zaśmiał się.

- Aha, a więc to Arne tak cię przebrał. Szczerze mówiąc, wydaje się, że jest nieco nudny.

Podziałało to na mnie jak czerwona płachta na byka.

- Arne jest wspaniały - zapewniłam szybko. - Bądź tak uprzejmy nie mieszać go do tego.

Scott uniósł brwi.

- To przecież nie ja o nim pierwszy wspomniałem.

Zauważyłam, że zaczynam tracić pole, i zmieniłam szybko temat rozmowy.

- Czy musimy się kłócić? - spytałam. - Nie mamy poważniejszych spraw?

- No tak, przepraszam.

Starałam się stłumić gwałtowne emocje na tyle, na ile to było możliwe w obecności Scotta. Bardzo niechętnie muszę przyznać, że działał na mnie. Mieliśmy dużo wspólnego w sposobie myślenia i reagowania, więcej niż z Arnem. Aż za dużo, myślałam, muszę się mieć na baczności, aby moje dawne ja znów nie zwyciężyło. Gdyby tylko Arne mógł być tutaj! Jak bardzo chciałabym poczuć otaczające mnie jego ramiona... Na pewno zająłby się wszystkim i wydostał nas z kłopotu, w który wpakowało nas to moje małżeństwo na niby.

- Chyba najwyższy czas, abyś opowiedział swoje przejścia - zaproponowałam, aby zmienić tok myśli. - Adwokat Tor wspominał, że byłeś śledzony w Syrakuzach.

Scott zmarszczył brwi.

- Tak, już w Hiszpanii czułem, że ktoś depcze mi po piętach, a tutaj stało się to już bardzo wyraźne. Ale to im nie wystarczyło. Ktoś podłożył marihuanę do mojej walizki i doniósł na policję, aby wyeliminować mnie z gry.

Westchnął ciężko.

- A tak się zawsze starałem być uczciwym obywatelem! - mówił dalej gorzko. - Teraz jestem uznawany i za defraudanta, i za szmuglera narkotyków. Jak można się zrehabilitować po czymś takim, Synnøve? Nawet nie warto próbować... Kto raz ukradł, ten zawsze złodziej, wiesz...

Znowu poczułam tę głupią kulę w gardle. On musi przestać grać na moich instynktach opiekuńczych!

- Ja ci wierzę - mruknęłam pod nosem i odwróciłam się do okna. - Scott, ten człowiek, który przyjechał po ciebie pod ratusz... Szofer z samochodem z Salisbury... kim on jest?

- O, to żadna tajemnica - zaśmiał się, błyskając białymi zębami. - Samochód należał do mojej matki, i on w pewien sposób też... Przejąłem po prostu całość. Przyjechał, aby mnie zawiadomić, że wszystko zostało przygotowane do podróży do Anglii. Chciałem wyruszyć jak najszybciej, aby szukać zaginionych dokumentów. Załatwiłem mu później spokojną pracę w Salisbury.

Pokiwałam głową, obserwując z roztargnieniem jego szczupłe ciało. Żebra rysowały się pod koszulą, kość biodrowa odznaczała się ostro pod spodniami. Musieli go głodzić!

- Tak, ale jest jeszcze jedna tajemnicza osoba - dorzuciłam żywo.

- Nie jedna - odrzekł Scott apatycznie. - Wiele!

- Wiem o tym. Tego, o którym myślę, widziałam przed ratuszem. Rozmawiałeś wtedy z szoferem.

Opowiedziałam mu o mężczyźnie z wydatną dolną szczęką siedzącym na motocyklu, o tym, że pojawił się w „Odpoczynku Wędrowca” i że podejrzewałam go o zamordowanie Tora.

- Wiem, o kim mówisz - powiedział Scott. - To dziwne! Mogę przysiąc, że ten sam facet śledził mnie w Hiszpanii. Widziałem go też tutaj... tuż przed historią z marihuaną. Poza tym miałem dwa inne „cienie”, ale jego widziałem tu na ulicy...

- A więc znałeś go wcześniej?

- Tak, z widzenia. Spotkałem go parę razy na schodach u adwokata Tora, czyli zgadza się, że miał z nim jakieś powiązania. Musiał być trudnym klientem.

- Czy przypuszczasz, że współpracował z tymi dwoma, którzy cię śledzili?

- Nie wiem. Może.

- Jak oni wyglądali?

- Byli Włochami. Jeden przywodził mi na myśl węża, a drugi był z typu tych, w których skandynawskie dziewczyny zakochują się na wakacjach.

- Ale dlaczego? - spytałam.

- Dlaczego się w takich zakochują?

- Nie bądź głupi. Dlaczego sądzisz, że to oni wpakowali cię do więzienia... i zamordowali Tora?

Potrząsnął głową, najwyraźniej nie rozumiejąc, o co mi chodzi.

- Myślisz, że szukają listu, w którym są wymienione miejsca ukrycia dokumentów? - próbowałam go naprowadzić.

- To jest możliwe, ale... - usiadł nagle. - Nie moglibyśmy dać temu na chwilę spokój i pójść coś zjeść?

- Nie chcesz się najpierw przespać?

Prychnął tylko.

- Sen był w areszcie moją jedyną rozrywką. Nie, zmęczyłem się chodzeniem. Przez ostatnie półtora roku mało chodziłem, a ty potrafisz nadać tempo... Ale już odpocząłem. Chodźmy!

Znaleźliśmy wolny stolik w ogródku hotelowej restauracji. Uśmiechnięty kelner zaraz zjawił się przy nas. Scott zamówił bulion, a na drugie smażone krewetki z sałatą i pomidorami. Piliśmy do tego wspaniałe sycylijskie wino. Byłam zmęczona po dramatycznych wydarzeniach dnia i nie przyzwyczajona do wina, dlatego szybko poczułam je w głowie. Przy stoliku obok kilka starszych Amerykanek mówiło do siebie głośno. Przypominały mi krzyczące mewy.

Uspokoiłam się wreszcie.

- Możesz już rozmawiać? - spytałam cicho.

Skinął głową.

- Możliwe, że byłam dziś zbyt ostra - przyznałam ze skruchą. - Ale nie chcę, abyś jeździł po Francji i Hiszpanii, zamiast wrócić do Norwegii Skoro jednak już tu jesteśmy, możemy poszukać tych dokumentów.

- Dobrze, tylko gdzie? - spytał Scott.

- Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?! - rzuciłam zniecierpliwiona. - Sam mógłbyś na to wpaść. Nie jestem chodzącym przewodnikiem po zabytkach z przeszłości. Są tu jakieś ważne miejsca?

Wzruszył ramionami.

- Mnie o to pytasz?

Zreflektowałam się. Rzeczywiście nie miał ostatnio zbyt dużo czasu na zwiedzanie...

Zmarszczył czoło.

- No, jest tu trochę tego - powiedział w końcu. - Zatopiona świątynia Diany koło Palermo...

- Hm - zaczęłam sceptycznie - trochę trudno wyobrazić mi sobie twoją matkę jako nurka.

Roześmiał się. Był taki ładny, gdy się śmiał...

- Nie znałaś mojej matki. Miała najdziwaczniejsze pomysły. Zresztą Palermo leży po drugiej stronie Sycylii.

Coś przyszło mi do głowy.

- Twierdza obronna - rzuciłam. - Gdy łaziłam po mieście, ciągle ją widziałam, ale czy jest wystarczająco stara i znana?

Scott po włosku zawołał kelnera i rozpoczął rozmowę. Mówił w zabójczym tempie. W końcu podziękował i odwrócił się do mnie.

- Myślę, że się nadaje - uśmiechnął się. - Grecka, z czterechsetnego roku przed naszą erą. Bardzo znana.

- Wspaniale - odetchnęłam i odchyliłam się z uśmiechem na oparcie krzesła. Ciepło i wino mocno na mnie podziałały. Znalazłam się w stanie euforii, wszystko wydawało mi się cudowne. Czułam, jakbym nie miała już ciała, tylko samą duszę. Ale gdy spojrzałam na ramiona Scotta i powędrowałam wzrokiem do jego silnych dłoni spoczywających na stoliku, poczułam się nagle całkiem cielesna... i wcale mi się to nie podobało! Posłałam mu spojrzenie pełne niechęci. Jego oczy, które jeszcze przed chwilą błyszczały pogodnie, zmieniły wyraz, stały się zimne i surowe.

Miły nastrój prysnął jak bańka mydlana. Gdy jedliśmy podane na deser owoce i sery, zerkałam na Włocha siedzącego przy dalszym stoliku za Scottem i sprawnie pochłaniającego spaghetti. Nie był może przystojny, ale miał w sobie coś, co mnie zafascynowało. Niezbyt wysoki, ubrany w szary garnitur. Wydawał się blady przy tych ciemnych oczach... takich orientalnych, przyszło mi na myśl. No i ten lekko ironiczny wyraz twarzy....

Chyba zauważył moje spojrzenie, bo podniósł głowę i popatrzył na mnie. Nie za długo, ale wystarczająco, aby przeszył mnie dziwny, ale wcale nie niemiły dreszcz.

- Co tam widzisz? - spytał ostro Scott. Kierował się jakby szóstym zmysłem, kiedy chodziło o mnie.

- Nic... to znaczy, morze - odpowiedziałam zmieszana.

To sycylijskie wino naprawdę było niebezpieczne...

Po obiedzie przeszliśmy się po Syrakuzach. Scott chciał się pozbyć więziennej karnacji, jak to określał. Włóczyliśmy się bez specjalnego celu. Po jakimś czasie znaleźliśmy się na wąskiej i brudnej uliczce, gdzie psy grzebały wśród śmieci i rozciągały wnętrzności zdechłej kury. Zemdliło mnie, ale żal mi też było tych wychudzonych psów. Scotta to nie poruszyło.

- Typowa Sycylia - rzucił sucho.

Nasze układy weszły w stadium szczególnego napięcia. Cóż, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich los nas zetknął... Obserwowaliśmy siebie nawzajem, utrzymując zawieszenie broni.

Domy, które teraz oglądaliśmy skąpane w słońcu, wydawały nam się ładne, mimo że były zniszczone... a może właśnie dlatego. Na białej ścianie budynku przed nami widniało słowo „BAR” namalowane niebieską farbą. W wejściu wisiały jako zasłona sznury jasnych koralików. Wyglądało to zachęcająco, a ponieważ Scotta zmęczyło chodzenie, weszliśmy w chłodny półmrok.

Młody chłopiec za kontuarem tak się zdziwił i zaciekawił naszym widokiem, że aż upuścił szklanki na podłogę. Zaśmiał się, wzruszył ramionami i pozbierał odłamki szkła.

Scott zamówił dla siebie whisky, a dla mnie, mimo moich protestów, lampkę moscato di Siracusa. Smakowało wspaniale, ale trochę się niepokoiłam. Wspomniałam już, że nie byłam przyzwyczajona do picia wina, a zdążyłam już zauważyć pewne skutki jego działania, dla mnie z pewnością niebezpieczne... Scott opowiadał mi, w jaki sposób wytwarzano to wino. Słuchałam go jednym uchem, a w drugie wpadała mi muzyka z szafy grającej, która stała w kącie Sali.

Dwaj chłopcy wrzucili kilka stulirówek i wybrali utwory, które mogłyby wydawać się banalne w innym kraju i innych okolicznościach, tu jednak brzmiały dramatycznie i podniecająco.

Po jakimś czasie zauważyłam, że repertuar zmienił charakter. Trini Lopez śpiewała swoim miękkim, prowokującym głosem o miłości pokonującej wszystkie przeszkody. Zerknęłam w stronę szafy grającej, aby zobaczyć, kto to wybrał. Mężczyzna w szarej marynarce stał do nas plecami, lecz odwrócił się powoli i posłał mi długie, prowokujące spojrzenie. Poznałam go - to był facet z restauracji. Mimo nieco odpychającego wyrazu twarzy i papierosa przyklejonego do wargi było w nim coś, co mnie pociągało. Może dlatego, że wydawał się pochodzić ze świata tak różnego od mojego.

Chyba nie jestem dużo lepsza od tych skandynawskich dziewczyn na wakacjach, o których wyrażano się z taką pogardą, pomyślałam.

Scott niczego nie zauważył. Whisky sprawiła, że stał się niezwykle rozmowny. Wciągnął do dyskusji kilku starszych panów siedzących przy stoliku obok, i, sądząc po gwałtownej gestykulacji, ta wymiana zdań stała się bardzo interesująca.

Zanim wyszliśmy z baru, zerknęłam raz jeszcze w stronę mężczyzny stojącego przy szafie grającej. Tym razem odpowiedział mi spojrzeniem, w którym dostrzegłam podziw.

Poczułam się atrakcyjną kobietą! Było to niezwykłe uczucie. Po tylu krytycznych spojrzeniach i pouczeniach Arnego oraz przy kompletnym braku zainteresowania ze strony Scotta...

Dalej włóczyliśmy się po mieście. Zapadł już zmrok. Ciemność była ciepła i miękka, wydawało się, że otulała i ochraniała przed wszelkimi nieprzyjemnościami czającymi się za dnia. Minęliśmy kilka willi, przypominających teraz białe pałace otoczone ogrodami pełnymi tajemnic.

Wszystko wydawało się teraz takie czyste, zniknął kurz, brud i smród. Patrzyłam dokoła zachwycona, nawet przyszłość zaczęła mi się wydawać tak obiecująca, że odruchowo złapałam Scotta za rękę. Wzdrygnął się, jakbym go oparzyła, i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

- Zawróćmy lepiej, zanim zabłądzimy - powiedział cicho.

Ale już zabłądziliśmy i dopiero po serii pytań i niezbyt zrozumiałych wyjaśnień dotarliśmy do hotelu.

Z tarasu dochodziła muzyka. Mimo że oboje byliśmy zmęczeni, chcieliśmy jeszcze zerknąć na tańczących. Gdybym oczekiwała taranteli lub innych tańców ludowych, doznałabym zawodu. Ludzie poruszali się w takt współczesnej muzyki, którą można było usłyszeć wszędzie wokół Morza Śródziemnego.

- Chodź, usiądziemy - zaproponował Scott. W świetle kolorowych lampionów jego oczy miały ponury wyraz. Nie powinien był pić whisky po tak długim odosobnieniu, pomyślałam. Starałam się stłumić nerwowe napięcie, które czułam w jego obecności.

Usiedliśmy przy stoliku w ciemnym kącie tarasu, jednak zauważono nas. Po chwili jakiś mężczyzna stanął przy nas, ukłonił się lekko w stronę Scotta i spytał po angielsku z włoskim akcentem:

- Pozwoli pan?

Zanim zdążyłam zaprotestować, Scott skinął głową i pozostało mi tylko podnieść się i pozwolić otoczyć ramionami. Poruszał się lekko... Jak czający się drapieżnik, pomyślałam. Jednak sposób, w jaki mnie prowadził, sprawił, że czułam się zarówno elegancka, jak i podziwiana.

Nie odważyłam się na niego spojrzeć, patrzyłam prosto przed siebie. Zauważyłam szarą marynarkę - i nagle wiedziałam, z kim tańczę.

Już trzeci raz był w pobliżu.

Cóż za wytrwały wielbiciel, pomyślałam naiwnie.

ROZDZIAŁ XI

Powoli podniosłam głowę i spojrzałam mu w twarz. Musiał tego oczekiwać, bo od razu napotkałam spojrzenie ciemnych oczu... a doprawdy były to oczy, które potrafiły mówić... Miałam wrażenie, że mnie przyciągają, chcą, abym się w nich zatopiła. Instynktownie czułam, że powinnam uważać, jeśli chcę zachować godność i szacunek do siebie.

Cisza panująca między nami dodatkowo pogarszała sytuację, dlatego zaczęłam paplać o tym, jak pięknie jest na Sycylii. Zapytał, co było do przewidzenia, czy jesteśmy turystami. Zaprzeczyłam, mówiąc z dumą, że czeka nas tu ważne zadanie. Widać było, że mu to zaimponowało, więc mówiłam dalej. Wreszcie zapytałam o najkrótszą drogę do twierdzy. Wydało mi się wtedy, że drgnął, a jego ręce mocniej mnie przytrzymały. Ale zaraz wytłumaczył mi spokojnie, jak mamy iść.

Muzycy grali jeden z typowych włoskich utworów, pełnych gorzkiej melancholii. Solista śpiewał z zaangażowaniem. Wpływ wina i muzyki sprawił, że mój partner wydał mi się wręcz pociągający. No i miało to pewne skutki... Aż do momentu, gdy napotkałam spojrzenie Scotta. Sprowadziło mnie błyskawicznie na ziemię, a nawet więcej, poczułam rodzaj pogardy do siebie. Gdy taniec się zakończył, zostałam odprowadzona do stolika.

Scott był blady i milczący. Widziałam, że siedzi, zaciskając zęby.

- Zapłaciłem rachunek - rzucił, przejął bowiem resztę mojej kasy. Bez dania mi szansy na odpowiedź, wziął mnie za ramię i zaprowadził do hotelu aż pod nasze pokoje. - Można mieć słabość do takich kryminalnych typów, ale nie trzeba tego aż tak wyraźnie okazywać - syknął Scott, gdy już otworzyliśmy drzwi. Wyglądał na naprawdę rozzłoszczonego.

- Wcale mi się nie podobał. Był okropny - protestowałam - ale żeby zaraz kryminalny... to już za dużo. Był całkiem miły, powiedział mi zresztą, jak znaleźć drogę do twierdzy.

Scott zesztywniał i zbladł jak ściana.

- O czym ty mówisz? Jesteś pijana, czy ci całkiem odbiło? Powiedziałaś temu typowi, że mamy tam iść?! To jeden z tych, którzy mnie śledzili! Za późno się zorientowałem. Jak mogłaś być taka głupia?

Złapał mnie brutalnie za ramię i potrząsnął.

- Au! - zajęczałam. - Boli! Ale to ty zmusiłeś mnie do zatańczenia z nim, mimo że nie chciałam, jak i zresztą nie chciałam pić tego ostatniego kieliszka wina!

Zreflektował się.

- Nie pijasz wina? - spytał.

- Prawie nigdy. Zawsze strasznie bałam się upić. A już kilka kieliszków wystarcza, abym poczuła jego działanie!

Patrzył na mnie zdziwiony. Masowałam bolące miejsca, rzucając mu pełne złości spojrzenia. Nie było już mowy o żadnej uprzejmości, czułam do niego wyłącznie niechęć.

Scott potarł czoło.

- Przepraszam, Synnøve - westchnął. - Powinienem być ostatnim, który namawiałby cię do picia wbrew twojej woli. Wiesz, matka przez ostatnie lata życia była właściwie alkoholiczką... Możesz mi wybaczyć? To się nigdy nie powtórzy, obiecuję. Rozzłościłem się, bo się wygadałaś, dokąd idziemy, a poza tym...

Przerwał gwałtownie, aż musiałam się zastanowić, co chciał dodać. Widok jego zakłopotanej twarzy poprawił mi nieco samopoczucie.

- Nie mogę już tego cofnąć, ale może da się coś naprawić? - spytałam ostrożnie.

- Nie - zaprzeczył spokojniejszym głosem - ale będziemy musieli wybrać się do twierdzy już dziś w nocy. Poczekamy, aż wszyscy pójdą spać. Możemy się przyłożyć na kilka godzin i wystartować około czwartej. Dobranoc.

- Dobranoc - odrzekłam pokornie.

Jednak już w kilka minut później pukałam do jego drzwi.

- Scott - powiedziałam niepewnie.

- Tak, wejdź.

Z policzkami płonącymi wstydem wśliznęłam się do środka. Przepraszającym tonem przedstawiłam mój problem.

- Trochę się za bardzo spieszyłam przy zdejmowaniu sukienki i suwak się zaciął. Czy mógłbyś... czy mógłbyś mi pomóc?

Scott uśmiechnął się krzywo.

- Po raz pierwszy słyszę, jak prosisz o pomoc - stwierdził. Był bez koszuli i gdy zobaczyłam jego ciało od szerokich ramion do wąskich bioder, przeszył mnie bolesny dreszcz.

Arne i tak jest ładniejszy, pomyślałam przekornie.

No i zresztą nie tylko wygląd się liczy, dodałam niekonsekwentnie.

Scottowi trzęsły się dłonie, gdy próbował rozpiąć zamek, prawdopodobnie przez tę całą historię, którą zgotowałam. Sama też byłam tak zdenerwowana i zirytowana, że wydawało mi się, iż jego manipulacje trwają całą wieczność. Nagle pojawiła się myśl, że on przecież siedział w areszcie przez półtora roku, i sprawiła, że poczułam mrowienie w całym ciele, zupełnie jakby jego dłonie wysyłały impulsy elektryczne.

Nasunęło mi się całkiem zwariowane porównanie, że dotykanie Scotta było jakby wkładaniem palców w gniazdko elektryczne, a dotykanie Arnego - jakby w spodek letniego mleka...

- Czy skończysz wreszcie? - syknęłam i w tej samej chwili się zawstydziłam. - Przepraszam, chyba mi puszczają nerwy po dzisiejszym dniu.

- Nieważne - powiedział spokojnie. - No, już jesteś wolna.

- Dziękuję - rzuciłam i prawie uciekłam z jego pokoju. Nie mogłam tam zostać ani sekundy dłużej, bałam się własnych uczuć. Szczęściem pościel była cudownie chłodna i udało mi się szybko zasnąć.

Miałam niesamowite sny, z dżunglą, mięsożernymi kwiatami, szarymi garniturami i orientalnymi oczami. Dobrze, że przeszły w coś niezwykle ładnego, nie pamiętam, w co, ale gdy Scott przyszedł mnie obudzić w środku nocy, nadal byłam pod ich wrażeniem i wyciągnęłam do niego ramiona. Dopiero gdy spostrzegłam jego napiętą, zmieszaną twarz, obudziłam się naprawdę i opuściłam ręce.

- Czy już trzeba wstawać? - spytałam niewyraźnie.

- Tak - rzucił.

Ubrany był w spodnie i czarny golf. Gdy czekał na zewnątrz, założyłam cieplejszą sukienkę.

Obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.

- Nie masz spodni? - zapytał.

Pytanie tak mnie zaskoczyło, że odpowiedź wymknęła się sama z siebie.

- Nie, Arne nie pozwala...

Przerwał mi, zły:

- Co, u diabła, się z tobą stało, Synnøve? Poznałem cię jako wolną i samodzielną osobę o własnym smaku i poglądach... A teraz pozwalasz traktować siebie w taki sposób?! Może dobrze jest próbować zmienić człowieka na lepsze, ale chcieć zrobić kogoś zupełnie innego, zmieniać według swojego, zresztą wątpliwego, gustu... o, nie!

Myślałam, że pęknę z oburzenia. Odpowiedź nasunęła mi się sama:

- Jestem zakochana w Arnem, od kiedy skończyłam czternaście lat, i to chyba się liczy!

Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym współczucia.

- Czy doprawdy uważasz, że to przemawia na twoją korzyść? Że zamykasz oczy na wszelkie argumenty i ślepo trzymasz się miłości z lat dziecinnych? Mnie wydaje się to raczej zastojem w rozwoju. To tak, jakbyś kochała się w aktorze filmowym!

Czułam, jak rumieniec wypływa mi na policzki. Lepiej będzie nie zdradzić się, że Arne właśnie stanowi wcielenie mojego idola.

- Kocham go - powtórzyłam z uporem.

- Dobrze, ale to i tak nie zmienia faktu, że nie masz długich spodni - skwitował Scott sucho. - Obawiam się, że ta sukienka okaże się niepraktyczna na dłuższą metę.

- Dlaczego?

- Czy ty uważasz, że jesteśmy na jakichś luksusowych wakacjach? - spytał gwałtownie. - Czy sądzisz, że Trygve Tor umarł całkiem przypadkowo? Nie, będziemy musieli walczyć zębami i pazurami, Synnøve.

- E, tam - zlekceważyłam jego słowa - jutro będziemy w drodze do Norwegii.

- Synnøve - zaczął Scott przez zaciśnięte zęby - zapłaciłem za hotel. Jak tylko odzyskamy dokumenty, musimy stąd uciekać. Nie zostało nam dużo pieniędzy.

- Ile?

- Prawie nic

Jednak ja, urodzona optymistka, nie przejęłam się tym.

- Jakoś to będzie!

- Tak sądzisz... - westchnął Scott zasępiony.

Dotarliśmy do twierdzy bez żadnych przeszkód. Starożytna budowla zrobiła na mnie duże wrażenie. Scott natomiast bardzo się zdenerwował. Twierdza okazała się ogromna, a my nie mieliśmy żadnej wskazówki. Ryzykowaliśmy, że możemy szukać całymi godzinami bez rezultatu. Staliśmy w bramie. Kira pisała, że to było zabawne... Nie przypuszczała pewnie, że jej syn będzie szukał ukrytych dokumentów z narażeniem życia.

W końcu zaczęliśmy iść, przemykaliśmy się z pomieszczenia do pomieszczenia, wychodziliśmy poza obręb murów i znów wchodziliśmy przez kolejne bramy, a ja czułam, jak poczucie beznadziejności tego przedsięwzięcia niemal odbiera mi siły. Oddychałam z coraz większym trudem, aż wreszcie musiałam poszukać oparcia. Chciałam wziąć Scotta za rękę, ale cofnął ją natychmiast. To było jak uderzenie w twarz... Nagle jednak dostrzegłam, że stoi i świeci latarką na ścianę pomiędzy dwojgiem niskich żelaznych drzwi. Powędrowałam wzrokiem za światłem i zamarłam.

Zobaczyłam ledwo widoczne litery K.H., a pod spodem strzałkę wskazującą drzwi po lewej stronie.

Scott rzucił się do przodu i pociągnął za nie.

Wydawały się być zamknięte, ale gdy szarpnął ze wszystkich sił, otworzyły się z przeciągłym jękiem. Rdza posypała się na jego dłonie, nie zwrócił jednak na to uwagi.

- Ta część twierdzy jest zamknięta dla zwiedzających - wyszeptał.

Chciałam być pierwsza, więc przepchnęłam się przed niego i... ogromna pajęczyna osiadła mi na twarzy. Przerażona, wzdrygnęłam się. Gdyby Scott mnie nie przytrzymał, wpadłabym do ziejącej pode mną czeluści. Staliśmy tak przez chwilę, jego silne ramię otaczało mnie i czułam, że jego serce wali równie mocno jak moje. Tak blisko siebie jeszcze nie byliśmy, uwolniłam się więc szybko, zirytowana.

- Dzięki - bąknęłam - powinnam być ostrożniejsza.

Scott oświetlił niebezpiecznie strome schody. Zeszliśmy na dół i znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku, gdzie było tak wilgotno i zimno, że zaczęłam szczękać zębami. Odniosłam wrażenie, że jesteśmy głęboko pod ziemią i że zaraz uduszę się w tej ciasnocie. Odetchnęłam z ulgą, gdy weszliśmy do jakiegoś dużego pomieszczenia.

Mogłoby się wydawać, że Kira Hollinger tu właśnie ukryła dokumenty, ale niestety. Zobaczyliśmy jedynie resztki łańcuchów przymocowane do ściany. To było więzienie!

Byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie widzieliśmy żadnego innego wyjścia. Scott posłał mi zdesperowane spojrzenie.

- Miejmy nadzieję, że nikt nas nie śledził - powiedział. - Nie byłoby zbyt przyjemne zostać tu zamkniętym... nawet razem z tobą - dodał, widząc moją żałosną minę.

- Możesz sobie darować tanie komplementy - odcięłam się kwaśno. Za nic w świecie nie chciałam żadnej niepotrzebnie intymnej atmosfery pomiędzy nami.

Scott zaczął świecić latarką na mur. Nagle pochylił się i przesunął po nim ręką.

- Synnøve, chyba jesteśmy uratowani! - zawołał. - Jest tu jakaś klapa, całkiem przy ziemi. Musimy ją unieść.

Poszło łatwiej, niż przypuszczaliśmy.

Po podniesieniu klapy naszym oczom ukazał się wąski i ciemny korytarzyk. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Widziałam po Scotcie, że też czuł się nieszczególnie.

- A więc i tu była moja matka. To niewiarygodne - rzekł zdumiony.

Przez chwilę staliśmy, zbierając odwagę. W końcu Scott pochylił się i wpełzł do środka zwinnie jak wąż. Przez moment kusiło mnie, aby zostać, jednak poszłam za nim. Nie chciałam czekać sama, a poza tym - co za przygoda! Ciekawość, co znajdowało się po drugiej stronie, okazała się silniejsza od strachu.

Gdy już dotarłam do końca korytarza, czułam się brudna jak kominiarz. Ogarnęła mnie dławiąca klaustrofobia i ucieszyłam się, gdy Scott pomógł mi stanąć na nogi. Pomieszczenie okazało się maleńkie i tak niskie, że Scott musiał pochylać głowę.

- Pewnie siedzieli tu co lepsi więźniowie - powiedział cicho.

Pierwsze, co wpadło mi w oko, to czaszka stojąca na małej półce w ścianie. Podeszłam bliżej. Podziwiałam pięknie sklepione czoło. Sądząc po zębach, czaszka musiała być pozostałością po bardzo młodym człowieku. Może po królewiczu zagradzającym drogę do tronu innemu pretendentowi?

Ostrożnie starłam z niej kurz i zajrzałam do oczodołów. Nagle zesztywniałam.

- Scott, możesz mi pomóc? Poświeć na tę czaszkę, szybko!

Aż mi nadepnął na stopę z pośpiechu, ale nawet nie odczułam bólu. W świetle latarki oboje zauważyliśmy przyklejoną tasiemkę z literami K.H.

- Dokumenty! - zawołał Scott i wsadził dłoń pomiędzy szczęki czaszki. Gdy wyciągnął rękę, trzymał coś w palcach. Zgnieciony papier, będący zapewne dokumentem.

- Ech, mamo - wykrzyknął pomiędzy płaczem a śmiechem. - Cóż powiedzą teraz ci ważni panowie? Koncern „Kira” będzie zmuszony do kupienia żelazka. Naprawdę, zorganizowałaś nam ciekawą pogoń za skarbem...

- Może brakowało jej wrażeń - powiedziałam cicho.

Scotta ogarnęły wspomnienia, tak że na chwilę niemal zapomniał, gdzie i w jakim celu się znajduje.

- Tak, to na pewno. Matka była wspaniałą kobietą, zanim... zachorowała. Zresztą przypominała twoje dawne, żądne przygód „ja”. Zupełnie nie pasowała do świata finansjery. Pamiętam, jak kiedyś na jakimś większym przyjęciu zjechała po poręczy schodów. Goście doznali szoku.

Zaśmiał się, ale w jego śmiechu zabrakło radości.

- To musiała być jej ostatnia przygoda. A potem ten straszny upadek...

Zamilkł.

- Sądzisz, że to samo stanie się ze mną? - spytałam cicho. To przywróciło go do rzeczywistości. Uśmiechnął się do mnie serdecznie.

Trwało to tylko chwilę. Jego twarz znowu przybrała surowy wyraz i odwrócił się.

- Może. Jeżeli temu Arnemu uda się zdławić twoją osobowość, to na pewno pójdziesz tą samą drogą!

Chciałam zaprotestować, ale nie zdołałam.

Scott wygładził dokumenty i wsadził je do kieszeni. Mogliśmy ruszać z powrotem.

Mimo że cieszyłam się ze znaleziska, nie zdołałam opanować niechęci do przeciskania się tym ciasnym korytarzem. Poza tym cały czas myślałam, kogo możemy spotkać u jego wylotu...

Wreszcie poczułam dłoń Scotta na mojej. Pomógł mi wstać. Z radości zarzuciłam mu ręce na szyję i przytuliłam się. Zrobiłam to instynktownie, nie mogłam się powstrzymać. Obejmował mnie przez chwilę, jakby rozumiejąc mój nastrój.

W drodze powrotnej z twierdzy czekałam tylko, aż jakiś kamień spadnie z góry i trafi Scotta albo że zza rogu wyskoczy ktoś ze wzniesionym do ciosu sztyletem... Byłam sztywna ze strachu. Nic się jednak nie zdarzyło. W przypływie nagłej radości aż zatańczyłam kilka kroków.

- Nie wyzywaj losu - powiedział Scott cicho, ale słyszałam wyraźnie, że i on się cieszy.

Zaczęło już świtać. Morze wyglądało wspaniale. Kusiło nas, aby pobiec ku brzegowi, rzucić się w niebieskie fale i zmyć z siebie cały kurz i brud. Niestety, jedyne, na co mieliśmy czas, to szybki prysznic w hotelu i przebranie się w coś lżejszego. Założyłam znów tę wzorzystą sukienkę i rozejrzałam się po pokoju. Na walizkach zauważyłam lornetkę Scotta. Wzięłam ją i podeszłam do okna, chciałam zobaczyć, czy nie ma jakiegoś statku.

Nastawiając lornetkę, trzymałam ją skierowaną w dół. Nagle wzdrygnęłam się, a serce skoczyło mi do gardła. Patrzyłam prosto w oczy mojego wielbiciela z poprzedniego wieczora. Siedział w samochodzie z dwoma jeszcze towarzyszami i patrzył dokładnie w moje okno.

ROZDZIAŁ XII

W pierwszym odruchu chciałam poderwać się do panicznej ucieczki, ale zrozumiałam, że ten człowiek nie mógł mnie widzieć.

Siedział na przednim siedzeniu. Gdyby chodziło mu tylko o mnie, byłby pewnie sam, ale miał jeszcze dwóch towarzyszy. Gdy wreszcie zrozumiałam, co to oznacza, serce przestało mi bić ze strachu i nieomal zemdlałam. Najbardziej przeraził mnie mężczyzna za kierownicą. Był chudy, o bezczelnym spojrzeniu i cały czas zwilżał usta językiem, co nieodparcie przywodziło na myśl węża.

To musiał być ten mężczyzna, o którym opowiadał Scott. A mój kawaler to oczywiście ten w typie wszystkich skandynawskich dziewczyn... Rozumiałam je dobrze. Sądziłam, że potrafię trzeźwo oceniać sytuację, a jednak i ja uległam jego niemal zwierzęcemu magnetyzmowi. A co dopiero jakaś naiwna nastolatka marząca o romantycznej przygodzie na południu... Biedne dziewczynki...

Ale kim był ten trzeci? Nie mogłam mu się przyjrzeć, siedział ukryty.

Ostrożnie wycofałam się od okna. Wszedł Scott, jeszcze mokry, z koszulką przyklejoną do ciała.

- Co się stało, Synnøve? Jesteś zupełnie zielona!

Opowiedziałam o tym, co zobaczyłam. Scott wziął lornetkę i przyjrzał się samochodowi i jego pasażerom, pewien, że ich rozpozna.

- Tak, to ci dwaj - pokiwał głową. - Trzeciego nie mogłem dobrze zobaczyć. No, musimy wymknąć się tylnym wyjściem.

Byłam gotowa, więc wkrótce schodziliśmy po schodach z lekkim bagażem w rękach. Nocny portier spojrzał na nas zdziwiony, ale Scott zareagował szybko.

- Moja żona zyskała tutaj wiernego wielbiciela - rzucił. - Ten osobnik nie podda się, zanim nie osiągnie swego celu, nawet otoczył hotel. Musimy dyskretnie zniknąć.

To wyjaśnienie trafiło Włochowi do przekonania. Mrugnął do nas i uśmiechnął od ucha do ucha.

- Rozumiem - powiedział, machając ręką na pożegnanie. Wyszliśmy do ogrodu. Niechętnie pospieszyłam za Scottem. Było tu tak ładnie! Dlaczego nie mogliśmy jeszcze zostać? Dlaczego musieliśmy wymykać się jak najgorsi przestępcy?

Bocznymi ulicami wydostaliśmy się na drogę wyjazdową na Katanię. Stał przy niej jakiś motel, weszliśmy więc i zamówiliśmy po kawie i małym kieliszku brandy dla wzmocnienia.

- Czy jeździ tędy dużo samochodów w kierunku Katanii i Messyny? - zagadnął Scott barmana.

Mężczyzna zaśmiał się.

- Dobrze trafiliście! Widzicie tamten samochód? - spytał i wskazał na dużą ciężarówkę stojącą przy dystrybutorze paliwa. - To Peppino. Jedzie do Villa San Giovanni na Półwysep. Porozmawiam z nim, na pewno was zabierze. Una bella straniera!

Spojrzał na mnie z zachwytem, przytknął palec wskazujący do policzka i pokręcił nim. Był to gest wyrażający uznanie, tego zdążyłam się dowiedzieć.

Gdybyśmy nawet mieli obawy co do uczciwości tego Peppina, zniknęłyby one po naszym przywitaniu się z nim. Miał twarz sycylijskiego chłopa, czy może raczej rybaka - szczerą i pogodną. Czarne kręcone włosy stanowiły oprawę dla szerokiego czoła, zmęczonych oczu o przyjacielskim wejrzeniu i ładnych, stanowczych ust. Spojrzenie, którym mnie obdarzył, gdy wspięłam się na przednie siedzenie i wcisnęłam pomiędzy niego i Scotta, ogrzało moje serce.

Samochód odpalił z wielkim hałasem. Było tak głośno, że chciałam zatkać uszy palcami. Ale w zasadzie nie miało to znaczenia, i tak nie pogadałabym z kierowcą.

By nie przeszkadzać przy zmianie biegów, przysunęłam się jak najbliżej Scotta. Ciepło jego nogi przenikało przez moją sukienkę i wkrótce oboje spływaliśmy potem.

Upajałam się wspaniałym krajobrazem: górami widniejącymi w oddali za wzgórzami i pustkowiem urozmaicanym kępami drzew oliwnych i pomarańczowych. Pobudzał wyobraźnię, ale jednocześnie sprawiał, że poczułam się osamotniona. Dlatego było miło znów zobaczyć tłumy ludzi, gdy dotarliśmy do Katanii. Rynek wypełniali czarno ubrani mężczyźni, którzy rozmawiali, gestykulując. Sądząc z ich podnieconych głosów, mówili o polityce. Zdziwiłam się, że nie ma wśród nich żadnej kobiety, ale pewnie żony, narzeczone i córki siedziały grzecznie w domach i szyły lub haftowały.

Na ścianie kina wisiał wielki plakat przedstawiający Anitę Ekberg z „La dolce vita”, wyblakły pod promieniami nielitościwego słońca, jednak wciąż przykuwający wzrok. Nie wiem, dlaczego aktorka przypomniała mi pewnego „wielbiciela” w szarym garniturze. Może dlatego, że oboje emanowali tym samym rodzajem fizycznego, wręcz zwierzęcego przyciągania? Myśl o tajemniczym Włochu obudziła we mnie na nowo strach. Miał inteligentne oczy... Jak zdołamy się wymknąć takiemu człowiekowi? Zna kraj na pewno sto razy lepiej niż Scott.

Nieco za Katanią Peppino zatrzymał się na filiżankę kawy. Gdy wszedł do baru, znów ogarnął mnie lęk. Miałam wrażenie, że pełznie mi po nogach i zagnieżdża się w dole brzucha. Podróżowaliśmy w tak powolnym tempie, a gdzieś za nami byli oni...

- Muszę zadzwonić do Arnego! - wybuchnęłam.

- Za co? - spytał Scott rzeczowo. - Nie mamy nawet na znaczki.

- No tak... To źle. Ale on mógłby mi coś przysłać.

- Nie sądzisz, że mogę postarać się sam o pieniądze bez proszenia tego tam Arnego? - zaperzył się Scott. - Tylko że teraz jest to po prostu niemożliwe!

- Mamy za dużo bagaży - powiedziałam w zamyśleniu. - Moglibyśmy coś sprzedać. Trochę moich ubrań...

- I moją lornetkę! Kupiłabyś sobie spodnie.

- I zadzwoniła do Arnego!

- Idź do diabła! - wykrzyknął Scott, lecz zreflektował się szybko. - Przepraszam.

Ale znów byliśmy nieprzyjaciółmi.

Dziwne, wszystko układało się dobrze, póki żadne z nas nie wymieniło imienia Arnego.

Och, jakże tęskniłam za jego spokojem! Tak różnił się od tego żaru, który niósł w sobie Scott i który odbierał mi pewność siebie.

Poczucie wspólnoty ze Scottem okazało się ułudą, przekonywałam samą siebie. Zrodziło się tylko dlatego, że byliśmy rodakami w obcym kraju, na dodatek ściganymi przez prześladowców. Spojrzałam spod oka, zła, na jego klasyczny profil.

Mijało nas wiele samochodów. W każdym z nich widziałam naszych wrogów i uważałam, że jadą podejrzanie powoli. Dlatego z radością powitałam Peppina wychodzącego z baru. Niósł mnóstwo wielkich pomarańczy. Owoce nie były ani trochę kwaśne jak te kupowane w Norwegii i spływały słodkim, wspaniałym sokiem. Myślę, że ani Scottowi, ani mnie nic jeszcze nigdy tak bardzo nie smakowało.

Gorąco sprawiło, że staliśmy się apatyczni. Siedzieliśmy tylko i gapiliśmy się przed siebie, nie odczuwając ani strachu, ani zdenerwowania. A może to ten niezwykły spokój Peppina zaczął się nam udzielać?

Niespiesznie minęliśmy słynne plantacje pomarańczy w Acireale i wkrótce znaleźliśmy się pod Taorminą. Przed sobą mieliśmy stromą, krętą drogę wiodącą do miasta. Wszystko wydawało się podejrzanie idylliczne, bardziej przypominało podróż poślubną niż niebezpieczną przygodę. Minęliśmy długi rząd wózków zaprzężonych w osły. Pod każdym z nich, pomiędzy kołami, biegł przywiązany pies. W końcu nie mogłam się powstrzymać i jęknęłam ze współczuciem. Dłoń Scotta natychmiast przykryła moją. Rozumiał mnie! Ale wcale mi się to nie podobało, byłam przecież dziewczyną Arnego! I to już od wielu lat!

Zbliżaliśmy się do przeprawy w Messynie. Przez otwarte okno wpadał świeży wiatr od morza. Scott powiedział, abym położyła głowę na jego kolanach, gdyż mnie najłatwiej byłoby rozpoznać... gdyby pojawił się pewien ciemnozielony samochód. Sam wcisnął głęboko na oczy stary kapelusz od słońca, który Peppino miał w szoferce.

Na prom dostaliśmy się bez żadnych problemów. Villa San Giovanni po drugiej stronie wydawała się być blisko. Wiedziałam, że z ulgą powitam stały ląd, nie chciałam już dłużej być uwięziona na wyspie.

Leżąc tak z policzkiem na kolanie Scotta słyszałam łomotanie z maszynowni i chlupot fal o burty. Wydawały mi się cudowną muzyką. Niestety, leżałam tak skręcona, że w końcu złapał mnie skurcz... i nie puszczał, mimo że usiłowałam zmienić pozycję.

- Muszę wysiąść - wystękałam. - Skurcz mnie złapał...

- Przecież nie możesz - zaprotestował Scott. Próbował masować moją nogę, ale to nie pomagało.

Zacisnęłam zęby, aby nie krzyczeć z bólu.

- Pewnie jesteś przemęczona - stwierdził Scott. - Skurczów dostaje się z wyczerpania. Dobra, idź! Ale pamiętaj, tylko raz naokoło samochodu!

Zestawił mnie na pokład i pokuśtykałam wzdłuż ciężarówki, opierając się o nią. Czułam, jak skurcz powoli mija. Gdy byłam z tyłu samochodu, dotarła do mnie muzyka.

- O saraceno, o saraceno - śpiewał chrapliwy arabski głos. Zobaczyłam grupę młodzieży skupioną wokół tranzystora, po kociemu smukłe dziewczyny i mocniej zbudowanych chłopaków siedzących wprost na pokładzie. Gdy utwór się skończył, poszłam dalej. Było ciasno, gdyż koło naszej stała inna wielka ciężarówka. Z rosnącym uczuciem paniki wcisnęłam się między te dwa kolosy.

Nie wiem, co się stało potem. Usłyszałam słaby szelest, coś zakryło mi nos i usta, a duszący, słodki zapach odebrał mi oddech. Czułam, że zapadam się w przepaść.

Ogarnęła mnie ciemność...

ROZDZIAŁ XIII

Z ciężkiej walki z koszmarami obudziło mnie klepanie po policzkach. Przez chwilę było mi z tym nawet dobrze, ale klepanie stawało się coraz mocniejsze, więc otworzyłam oczy.

Nadal znajdowałam się na pokładzie promu. Siedziałam oparta o zakurzone koło ciężarówki.

Peppino ze zmartwioną miną przykucnął przede mną, zalewając potokiem niezrozumiałych słów.

- Pobrudziłam sukienkę - wymamrotałam. - Co powie Arne?

Zaraz jednak dotarł do mnie bezsens tego stwierdzenia.

- Co się stało? Gdzie jest Scott? - pytałam, próbując jednocześnie odzyskać jasność umysłu.

Peppino gadał dalej. Strasznie chciało mi się pić i byłam raczej w kiepskiej formie. Ostrożnie poruszyłam głową i rozejrzałam się. Prom stał już w porcie.

- Scott? - spytałam. - Mon amigo?

Czułam, że mówię bardziej po hiszpańsku niż włosku, ale Peppino i tak odpowiedział mi długą przemową. Z oderwanych słówek i gwałtownych gestów zdołałam zrozumieć, że Scott postanowił mnie szukać i też przepadł. Gdy prom dopłynął do brzegu, Peppino zaczął się niepokoić... no i znalazł mnie. Scotta widział tylko przez chwilę. Wrzucono go do samochodu, który właśnie znika za rogiem.

- Och, Scott! - jęknęłam, ponieważ był to właśnie ten samochód, który czekał na nas pod hotelem. A więc płynęliśmy tym samym promem... - Dzięki, Peppino - rzuciłam, uściskałam go i pobiegłam.

- Bagaże! - zawołał za mną.

- Możesz je wziąć! - krzyknęłam. - No tempo!

Miało to oznaczać „nie mam czasu”, a pewnie znaczyło coś innego... Nie, nie miałam powodów do chwalenia się moim włoskim.

Na nabrzeżu stał skuter z kluczykiem w stacyjce. Bez chwili zastanowienia i wyrzutów sumienia uruchomiłam go i ruszyłam w pogoń.

Miałam szczęście, tył samochodu dostrzegłam daleko przed sobą na drodze.

Muszę oddać ten skuter, myślałam w roztargnieniu. Nie będę złodziejem... nawet dla Scotta.

Nawet dla Scotta? Naprawdę muszę wziąć się w garść! On nic dla mnie nie znaczył, w każdym razie nie więcej niż jakikolwiek inny człowiek w niebezpieczeństwie.

Sukienka furkotała za mną w pędzie, ale nie miałam czasu przejmować się takimi drobiazgami. Ze wzrokiem wbitym w samochód gnałam naprzód, nie mając pojęcia, dokąd.

Nie wiem, jak długo tak jechaliśmy, lecz wreszcie w jakimś małym miasteczku samochód skręcił w przecznicę. Teraz prowadziłam skuter ostrożniej. Pragnienie niemal sklejało mi usta i przyprawiało o ból gardła i piersi, jednak nic nie mogłam na to poradzić. Nadal odczuwałam skutki działania środka oszałamiającego, głowa mi pękają, a za każdym razem, gdy podskakiwałam na nierówności, miałam ochotę rzucić gdzieś ten skuter i położyć się, choćby i przy drodze...

Samochód kluczył ciasnymi uliczkami, aż wreszcie zatrzymał się przed pobielonym domem z wysokimi, wąskimi oknami i niskimi drzwiami.

Cicho wtoczyłam skuter na chodnik i oparłam o ścianę. Stało tam dużo samochodów, miałam więc nadzieję, że prześladowcy mnie nie zauważą.

Scott został brutalnie wepchnięty do środka przez trzech mężczyzn. Zamknięto drzwi.

Poznałam już na tyle włoskie domy, że bez trudu znalazłam tylne wejście. Było otwarte, więc wśliznęłam się do wnętrza. Nie miałam żadnego planu, działałam spontanicznie.

Usłyszałam podniesione męskie głosy dochodzące z pokoju obok. Nie mogłam rozróżnić ani kto mówił, ani co. Przyłożyłam ucho do ściany.

Myśli kłębiły mi się w głowie... Miałam wpaść sama do tego pokoju, czy raczej poszukać pomocy? Już zaczynałam się przychylać do drugiej możliwości, gdy nagle drzwi się otworzyły i z pokoju wyszedł mężczyzna. Poczułam lodowaty chłód, dojrzawszy jego twarz, której miałam nadzieję nigdy już nie zobaczyć. Te nieco wyłupiaste oczy, wąskie usta stale zwilżane długim, obrzydliwym językiem...

Wydawał się być równie zszokowany jak ja. Najpierw sprawiał wrażenie zdziwionego i przestraszonego, jednak szybko zmienił wyraz twarzy. Jego wężowata głowa zaczęła się zbliżać do mojej, aż wreszcie złapał mnie brutalnie za ręce i przytrzymał.

Zaczęłam krzyczeć. Zatkał mi dłonią usta, czułam, że się duszę...

Ale nadszedł ratunek.

- Guido - zabrzmiał rozkazujący głos i dłoń przykrywająca moje usta natychmiast się cofnęła. Guido jak szczur uciekł z powrotem do pokoju. Zobaczyłam swego wczorajszego „wielbiciela”. Miał na sobie błękitną koszulę i od razu przyznałam w duszy, że było mu w niej do twarzy! Podkreślała złocistobrązowy odcień jego skóry. Włosy wydawały się czarne z niebieskim połyskiem. Znów poczułam to dziwne przyciąganie!

Nie wiem, czy to moje oczy coś zdradziły, czy wyraz twarzy, ale mężczyzna nagle roześmiał się. Jego śmiech starł wszystko, co wydawało się prostackie czy brutalne w jego rysach. Sprawił, że ogarnęła mnie ochota, by go bliżej poznać. Poza tym tak mi ulżyło zniknięcie Guida! Zapomniałam, że mój wybawca może być jeszcze bardziej niebezpiecznym wrogiem.

Mężczyzna widać wyczuł, o czym myślę, gdyż spojrzał na mnie z błyskiem w oku.

- Guido, przynieś coś do jedzenia i picia dla dziewczyny! - zawołał.

Coś do picia!... Z przerażenia niemal zapomniałam o dręczącym mnie pragnieniu. Powróciło teraz z podwójną siłą i gdy dostałam szklankę czerwonego wina, chwyciłam ją drżącymi dłońmi i opróżniłam duszkiem. Dostałam też bułkę z serem i pochłonęłam ją niemal w tym samym tempie. „Wielbiciel” siedział na krześle. Patrzył na mnie cały czas, ale nie czułam się z tym źle. Myślę, że byłam nazbyt zszokowana, aby odczuwać strach.

- Mam na imię Giancarlo - odezwał się. - A ty?

Przełknęłam ostatni kęs.

- Synnøve - przedstawiłam się cicho.

- Chcesz papierosa?

Zapalił jednego i włożył mi go w usta. Nie zdążyłam odpowiedzieć, że nie palę, od kiedy jestem dorosła i już mi wolno.

Tytoń dodatkowo nasilił oszołomienie wywołane przez wino.

Gdy Giancarlo zobaczył moją reakcję, zabrał mi papierosa. Usiadł blisko i otoczył mnie ramieniem. Ogarnęło mnie dziwne uczucie... nieprzyjemne i miłe jednocześnie. Myślę, że wpadłam w rodzaj jakiegoś transu. W każdym razie siedziałam spokojnie, nie odsunęłam się nawet o centymetr.

- Spójrz na mnie - rozkazał mi swym niskim głosem. Za nic w świecie bym się na to nie odważyła, więc wbiłam wzrok w jego szyję tam, gdzie złoty krzyżyk błyszczał na tle brązowej skóry. Serce waliło mi mocno, czułam się oszołomiona. Zła byłam, że wypiłam to wino, ale wiedziałam przecież, że nie mogłam zrobić inaczej - tak chciało mi się pić!

Ponieważ nie usłuchałam rozkazu, uniósł mój podbródek palcem wskazującym, aż nasze oczy się spotkały. Czułam się jak zahipnotyzowana.

- Pozwolę ci odejść - usłyszałam jego dobiegający jakby z oddali głos - jeśli obiecasz, że nic nikomu nie powiesz. Ten mężczyzna i tak nic dla ciebie nie znaczy. Mieliście osobne pokoje...

I tu Giancarlo zrobił błąd: przecenił swą siłę przyciągania. Nagle stanęła mi przed oczami twarz Scotta, jego szlachetne rysy, szczere spojrzenie...

W jednej chwili skoczyłam ku drzwiom do sąsiedniego pokoju. Giancarlo okazał się równie szybki i złapał mnie za sukienkę. Starałam się wyrwać, ale bałam się, że sukienka się podrze. Innej nie miałam...

Giancarlo złapał mnie wpół, twarz miał całkiem zmienioną złością i wysiłkiem. Przyciągnął mnie do siebie. Dziwne, nie czułam strachu ani bólu, tylko chłodno oceniałam szanse ucieczki.

- Co to za hałasy? - usłyszałam nowy głos. Zerknęłam w stronę, skąd dochodził, i zdążyłam jeszcze rozpoznać motocyklistę o wydatnej dolnej szczęce, zanim Scott rzucił się na niego i obalił go na ziemię. Wężowaty Guido musiał chyba akurat wyjść, bo Scott natychmiast zaatakował Giancarla.

Wtedy oczywiście musiałam włączyć się do bójki. Przydały się wszystkie chwyty zapamiętane z dzieciństwa. Po chwili obaj prześladowcy zostali związani i unieszkodliwieni. Oczy Giancarla przypominały teraz oczy rannego zwierzęcia. Wydawało mi się, że mówią: „Mimo wszystko nadal cię lubię. Żałuję tylko, że stoisz po niewłaściwej stronie”.

Z dziką satysfakcją słuchałam najgorszych przekleństw, które miotał po norwesku motocyklista.

- Świetnie, Synnøve - powiedział Scott i ucieszyło mnie to bardziej niż wszystkie pochwały Arnego.

Nie przeszkadzało mi nawet, że jego słowa dotyczyły czegoś tak wątpliwie pozytywnego jak umiejętność bicia się.

ROZDZIAŁ XIV

Scott wyciągnął do mnie rękę.

- Pospieszmy się, Synnøve, zanim wróci ten trzeci.

Zdążyłam już się przyzwyczaić, że był ode mnie silniejszy, więc zaskoczyło mnie jego zmęczenie. Słaniał się niemal, twarz miał bladą i poobijaną. Musiałam mu pomóc wyjść na ulicę. Ożywił się, gdy odetchnął chłodnym powietrzem.

- Oj, to już wieczór - zdziwiłam się.

- Błogosławiony wieczór - dodał Scott i wziął mnie za rękę. - Łatwiej uciekniemy.

- Gdzie właściwie jesteśmy? - wyszeptałam.

- W Nicastro, w Kalabrii. Musimy się pospieszyć. Nie zapominaj, że mamy trzech wrogów. Jak mnie znalazłaś?

- Wyjaśnię ci innym razem - odpowiedziałam szybko. - Co oni ci zrobili?

- Nie używali jedwabnych rękawiczek, to pewne - próbował się uśmiechnąć. - Sądzę, że zamierzali mnie zabić. Nie, wolałbym o tym teraz nie mówić...

- Przepraszam.

Ścisnęłam jego dłoń. Była lodowata.

- Nie chcesz chwilę odpocząć? - spytałam zaniepokojona.

Zatrzymał się. Stał, kiwając się na boki, i wycierał pot z twarzy.

- Och, Scott! - zawołałam ze współczuciem. - Mogę ci jakoś pomóc?

- Nie, musimy iść dalej.

- Tędy - wskazałam drogę.

Kwiaty jaśminu pachniały oszałamiająco, ale jak zwykle nie mieliśmy czasu na zachwyty. Skuter stał nadal oparty o ścianę.

- Spójrz - rzekłam dumnie. - Prawdziwy kradziony towar, który oczywiście zwrócę na miejsce!

Scott podszedł do skutera i obejrzał go przy świetle latarki - naszego jedynego bagażu.

- Wspaniały! - wykrzyknął. - Myślę, że jesteśmy uratowani!

Przetoczył pojazd o kilka przecznic, usiadł, a ja za nim. Nie miałam wątpliwości, że czeka nas ciężka jazda.

- Dasz radę prowadzić? - spytałam zaniepokojona.

- Powiem ci, kiedy wylądujemy w rowie - oświadczył spokojnie.

Wkrótce Nicastro pozostało już za nami. Jechaliśmy na północ. Reflektor oświetlał drogę i porastające pobocza krzaki. Objęłam Scotta w pasie i przytuliłam policzek do jego pleców. Dobrze było znów być razem z nim.

Od strony gór dobiegł nas niski pomruk. Staraliśmy się go zbagatelizować, ale wkrótce stało się oczywiste, że goni nas burza!

Scott zjechał na pobocze i zatrzymał się.

- Jeżeli nas zmoczy, będzie źle! - stwierdził. - Nie mamy innych ubrań. A dokumenty? Z papierowej masy nie będzie pożytku.

- Nie zabrali dokumentów? - zdziwiłam się.

- Nie. Pewnie uważali pułapkę za tak pewną, że się nie spieszyli.

- To możliwe - przytaknęłam. - Sądzę jednak, że będą bezpieczniejsze u mnie. Przecież oni myślą, że to ty je masz.

Usłyszałam jego śmiech.

- Nie myśl, że ci nie ufam, ale gdzie zamierzasz je schować?

Zmieszałam się. Rzeczywiście, nie pomyślałam o tym.

- Nie sądzę, aby najważniejsze dokumenty szacownego koncernu „Kira” czuły się najlepiej w twoim staniku - żartował Scott.

Uśmiechnęłam się, zażenowana.

Burza zbliżała się nieubłaganie. Chmury zagęściły się ponad naszymi głowami i nagle nad górami uderzył piorun. Tak wielkiej i rozgałęzionej błyskawicy jeszcze nie widziałam!

Jednocześnie jednak zauważyliśmy coś innego... Coś przerażającego, ale dającego nam nadzieję. Na tle nieba rysowały się ruiny.

- Musimy tam dotrzeć! - zawołał Scott. - Nikt nie będzie nas tam szukał.

- Zwariowałeś? - Zimne dreszcze już zaczęły przebiegać mi po plecach.

Scott spojrzał na mnie.

- Czy przeżyłaś kiedyś śródziemnomorską burzę? - spytał.

Zaprzeczyłam.

- W takim razie bądź cicho i choć raz zrób, co mówię. Wyobrażaj sobie, że jestem Arnem.

- To niemożliwe.

Odwrócił się i spojrzał oczami błyszczącymi niechęcią.

- Dzięki! To najlepszy komplement, jakim mogłaś mnie obdarzyć - powiedział złośliwie.

Przegrałam!

Scott znalazł drogę prowadzącą w stronę ruin. Była niemal nieprzejezdna, biedny skuter jechał ostatkiem sił, aż wreszcie nastąpiło to, czego się od dawna obawiałam: skończyła się benzyna. Ponieważ i ja przekonałam się o konieczności zdobycia dachu nad głową, wspólnymi siłami pchaliśmy pojazd dalej i osiągnęliśmy cel, zanim rozszalała się ulewa.

Idąc tym, co kiedyś było główną ulicą, pilnie uważałam, aby nie oderwać wzroku od pleców Scotta. Nie odważyłabym się spojrzeć na bok, bałam się tego, co mogłabym zobaczyć.

Scott zajęty był pchaniem skutera, a zresztą na pewno nie wierzył w duchy.

Po chwili poszukiwań znaleźliśmy kościół z resztką dachu. Weszliśmy do środka, wepchnęliśmy też skuter. Scott znalazł zaciszny kącik. Nadal starał się sprawiać wrażenie silnego. Zanim jednak usiedliśmy, jego organizm zareagował na ostatnie trudne przeżycia. Prawdopodobnie podczas jazdy Scott był spięty do ostateczności, a gdy dotarliśmy w bezpieczne miejsce, nerwy mu puściły. Był na granicy omdlenia, nagle po prostu opadła mu głowa. Bardzo się przestraszyłam, objęłam go i oparłam o siebie.

- Źle się czujesz, Scott? - spytałam.

- Nie... trochę mi się kręci w głowie... i tak strasznie chce mi się pić i jeść - wyjąkał.

Coś mi to przypomniało. Wcisnęłam dłoń do tylnej kieszeni jego spodni i już wiedziałam, dlaczego coś mnie uwierało w brzuch podczas jazdy. Miał tam wielką pomarańczę. Pewnie chciał ją zjeść później, ale nie było kiedy. A teraz zabrakło mu siły.

Błyskawicznie obrałam owoc, podzieliłam na cząstki i zaczęłam karmić Scotta. Momentami zasypiał, ale nie poddawałam się, dopóki nie zjadł wszystkiego.

- Jesteś taka miła - powiedział niewyraźnie i poklepał mnie jak wiernego psa. Wytarłam mu usta skrajem sukienki, a on zasnął. Ani grzmoty, ani błyskawice nie były go już w stanie obudzić.

Ja jednak zasnąć nie mogłam. Przytuliłam się ciasno do Scotta. Był ciepły i ciężki od snu, a właśnie ciepła potrzebowałam najbardziej. Leżałam na kamiennej posadzce i czułam, jak zimno powoli przenika mi przez ubranie. W końcu miałam na sobie tylko letnią sukienkę bez rękawów! Z szeroko otwartymi oczami liczyłam sekundy pomiędzy błyskawicą a grzmotem, podczas gdy myśli krążyły wokół tego, że ukryliśmy się w ruinach na szczycie wzgórza. Pewnie były bezpieczniejsze miejsca...

Deszcz padał przez pęknięcie w dachu i tworzył kałużę na kamiennej podłodze. Nasze miejsce było suche, od czasu do czasu padała na nas jakaś zabłąkana kropla. Poprawiłam rękę pod głową Scotta, a myśli pobiegły do Norwegii i czekającego tam na mnie Arnego. Na pewno zamartwiał się, gdzie jestem. Ostatni raz z nim rozmawiałam, jeszcze zanim odnalazłam Scotta. Nic nie wiedział o naszych przygodach ani grożącym niebezpieczeństwie.

Jednak jakoś nie mogłam skoncentrować się na wspominaniu Arnego. Starałam zebrać się w sobie, wręcz zmusić się do tego. Arne był zawsze taki miły, zajął się mną, tyle dla mnie zrobił. To nieprawda, że zabił moją osobowość! On chciał mi tylko pomóc stać się lepszym człowiekiem.

Ziewnęłam. Poczułam się nagle taka samotna. Żeby tak móc z kimś porozmawiać! Scott...

Bywał nieprzyjemny i irytujący, ale zawsze dobrze się z nim gadało. Nawet przez moment chciałam go obudzić.

Oczywiście nie zrobiłam tego. Leżałam tylko i czułam, jak ogarnia mnie coraz większe zdenerwowanie. Nie mogłam zasnąć. Arne był tak bardzo daleko, leżałam w okropnie niewygodnej pozycji, nie cierpiałam Scotta za to, że mnie tu wpakował... Ale ze mnie idiotka, jeszcze niedawno go żałowałam! Dlaczego to wszystko stało się aż tak trudne?

Rozżaliłam się nad sobą i zaczęłam pociągać nosem. Wkrótce łzy popłynęły na wyścigi z deszczem na dworze.

Musiałam w ten sposób odreagować wyczerpanie, bo potem nic już nie pamiętałam. Widocznie po prostu zasnęłam, a gdy się obudziłam, był już ranek. Ukośne promienie słońca padały na podłogę, grzejąc mi stopy.

Ostrożnie wyśliznęłam się na zewnątrz.

Miasteczko w świetle dnia nie wyglądało wcale przerażająco. Stapiało się z naturą. Szczątki murów zarastały kwiaty i krzewy. Podeszłam bliżej i odkryłam mnóstwo wielkich, soczystych czarnych jagód! Zaczęłam je zbierać, używając sukienki jako koszyka. Nadal byłam zziębnięta, ale słońce grzało mocno, ogrzewając zarazem i humor. Gdy już nie miałam gdzie kłaść jagód, wróciłam do kościoła i obudziłam Scotta. Przypominał zmęczone dziecko, ale ucieszył się z niespodzianki. Brakowało śmietany i cukru, lecz mimo to posiłek okazał się udany.

- Można o tobie powiedzieć dużo różnych rzeczy, Synnøve, ale kilka dobrych cech masz na pewno - przyznał Scott z takim wyrazem twarzy, że mu uwierzyłam.

Po śniadaniu zafundowaliśmy sobie chwilę luksusu. Znaleźliśmy słoneczną polankę za kościołem i padliśmy na trawę, która już wyschła po deszczu. Zerknęłam na Scotta. Leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Mimo brudu i zadrapań jego twarz nadal była ładna. Znów poczułam ogarniający mnie ten dziwny niepokój, jakbym... Nie, nie chcę takich myśli! Wstałam i patrzyłam na dziki górski krajobraz udekorowany wijącymi się, białymi drogami. Ten wspaniały widok przypomniał mi jednak, gdzie jesteśmy... Kalabria była znana ze swych bandytów jak Sycylia z mafii. A jeśli wylądowaliśmy w centrum rewiru jakiejś bandy?

Scott musiał pomyśleć to samo, bo podniósł się i założył koszulę.

- Chyba nigdy nie wyglądałaś ładniej - wymknęło mu się. - Ostatnie przygody nie zostawiły na tobie żadnych śladów.

Zamilkł, nieco zmieszany. Po raz pierwszy go takim widziałam. Zwykle okazywał tyle pewności siebie, że aż trudno było z nim wytrzymać. Ale jego słowa sprawiły mi przyjemność, większą niż cokolwiek innego.

- Słuchaj, Synnøve - powiedział szybko, wręcz za szybko, jakby chciał zmienić temat - jeśli będziemy się trzymać mniejszych dróg i dotrzemy do wybrzeża Adriatyku, myślę, że pozbędziemy się tej trójki. Jednak to może zająć dużo czasu, a nie mamy go zbyt wiele... Pieniędzy też, a bez jedzenia i picia... - Pokręcił głową. - Może jednak lepiej trzymać się tej strony? Na pewno jest to bardziej niebezpieczne, ale... - tu popatrzył na mnie znacząco - jeśli będziemy czujni i nie damy się nikomu oczarować, to myślę, że wydostaniemy się z Włoch z dokumentami.

- Nie bądź głupcem - prychnęłam. - Jedyne, co może nam teraz przeszkodzić, to jakaś włoska piękność uwodząca ciebie!

- Nie sądzę, aby to wchodziło w grę - stwierdził i spojrzał na mnie wymownie. Pod jego wzrokiem zaczerwieniłam się aż po koniuszki uszu. Gdy Scott zauważył moją reakcję, wyglądał, jakby dostał kopniaka w brzuch. Napięcie między nami osiągnęło punkt krytyczny.

Odwróciłam oczy.

- Gdybym tylko mogła zadzwonić do Arnego - bąknęłam wbrew samej sobie.

- Właśnie - zgodził się chyba po raz pierwszy Scott.

Zerknęłam na niego i to wystarczyło, aby wszystko stało się jasne. Nagle zrozumiałam, że używaliśmy imienia Arnego jako deski ratunku, i nie mogłam powstrzymać śmiechu. Scott zrozumiał mnie i też zaczął się śmiać.

Czy to sprawiło poczucie ulgi, czy ten piękny poranek, nie wiem, ale nie mogliśmy przestać się śmiać. Było to wspaniałe i oczyszczające.

W końcu zdołaliśmy się opanować, jednak między nami zrodziło się coś nowego... coś czystego i ładnego!

ROZDZIAŁ XV

Opuszczenie wzgórza samo w sobie było przeżyciem. Ponieważ droga biegła w dół, siedzieliśmy na skuterze i śmigaliśmy przez krainę spowitą lekką mgiełką. Wkrótce znaleźliśmy się na głównej drodze, wcale nie przypominającej autostrady. Cadillac pewnie by tu nie pasował, ale „nasz” skuter wydawał się wprost stworzony do takich warunków. Wierzyłam, że dałby radę każdemu zakrętowi, gdybyśmy tylko mieli benzynę.

Droga okazała się na tyle uprzejma, że biegła jeszcze kawałek w dół. Spadek stawał się jednak coraz słabszy, aż wreszcie skuter ledwo się toczył.

Dostrzegłam jednak szansę ratunku...

- Stacja benzynowa! - zawołałam. Nigdy przedtem brzydki szyld nie obudził we mnie takich emocji.

- No i co z tego? - rzucił Scott obojętnie. - Nie mamy pieniędzy na benzynę.

- A latarka? - spytałam.

Prychnął tylko. Mimo to zatrzymał się i z wahaniem wtoczył skuter na stację. Aby móc się chwilę zastanowić, weszliśmy do baru.

I to był nasz błąd. Jagody, choć wspaniałe, okazały się niezbyt sycące. W barze otoczył nas cudowny zapach kawy i świeżych bułeczek. Głód niemal mnie zamroczył.

- Och, Scott - jęknęłam błagalnie.

Westchnął.

- I jaki ze mnie milioner - powiedział gorzko - jeśli nie mogę zafundować nikomu nawet filiżanki kawy.

Stanęliśmy bezradni przy końcu baru. Nagle zrozumiałam dzieci z nadzieją przylepiające nosy do witryny z ciastkami...

Za oknem zobaczyłam kilka miejscowych kobiet z koszami na głowach.

Miały grube, niemal wulgarne rysy twarzy, ale mimo to wydały mi się interesujące, Scott podzielał widać moją opinię, bo także patrzył na nie z ciekawością. Pomyślałam, że przyjemnie byłoby podróżować z nim i poznawać Włochy w roli turystów. Przepraszam, oczywiście miałam na myśli podróżowanie z Arnem.

Moje spojrzenie powróciło do drożdżówek i brzuch niemal rozpłakał się z tęsknoty za nimi.

Nie zauważyłam nawet, kiedy zyskaliśmy sąsiada przy barze. Zdziwiona popatrzyłam na wysoką, szczupłą i elegancką kobietę stojącą przy nas. Włoska dama z wyższych sfer, pewna siebie, obyta, ze spojrzeniem łowcy pierwszej kategorii. Ubrana była w spodnie, żółty jedwabny żakiet i biały golf, wspaniale kontrastujący z kruczoczarnymi włosami. Obrzuciła mnie szybkim, obojętnym spojrzeniem i skupiła zainteresowanie na Scotcie. Zagadała coś do niego po włosku tak szybko, że zrozumiałam ledwo połowę. Scott odpowiedział po angielsku, co było uprzejmym gestem w moją stronę. Wyczuł chyba, że potrzebuję wsparcia i pewności siebie w obliczu tego zjawiska!

Dama chciała wiedzieć, czy dotrzymamy jej towarzystwa przy filiżance kawy. Kopnęłam Scotta w kostkę, aby przypadkiem nie odmówił. Ale chętnie na to przystał i wkrótce siedzieliśmy we troje przy stoliku. Włoska piękność poczęstowała Scotta papierosem i zaczęli rozmawiać. Zauważyłam, że obserwuje mego towarzysza z niemal czułym wyrazem twarzy. Zrozumiałam, dlaczego, gdy spojrzałam na niego jej oczami. Choć nieco poturbowany, i tak wydawał się nad wyraz pociągający!

Co by dopiero zrobiła, gdyby zobaczyła Arnego, próbowałam przekonywać samą siebie, ale... nie miałam pewności co do rezultatu.

Jasne było jedno: czarnowłosa piękność najchętniej by się mnie pozbyła. Nie dziwiło mnie to specjalnie: moja sukienka była poplamiona i brudna, a kurz włoskich dróg pokrywał grubą warstwą moją skórę i włosy. Ponieważ jednak nie zwracałam niczyjej uwagi, poczęstowałam się jeszcze dwiema bułkami.

Już po kilku minutach dama przedstawiła się. Nazwisko okazało się za długie do zapamiętania, ale prosiła, aby mówić na nią Donna, tak jak jej wszyscy przyjaciele. Wyjechała właśnie z Taorminy i udawała się do domu, do Florencji. Gdybyśmy chcieli wstąpić do niej po drodze, z chęcią zajęłaby się nami i pokazała „serce Italii”. To, czego ona nie wiedziała o Florencji, nie było warte poznania, stwierdziła i posłała Scottowi najgorętsze spojrzenie, jakie można sobie wyobrazić.

Razem wyszliśmy z baru. Idąc obok dwojga tak urodziwych ludzi, czułam się jak piąte koło u wozu. Gdy Donna ujrzała skuter, skrzywiła się.

- Zostawcie ten wrak tutaj i jedźcie ze mną - zaproponowała. - Dotrzecie szybciej na miejsce.

Szerokim, pełnym gracji gestem wskazała jednocześnie na samochód zaparkowany przy drodze. Nie wierzyłam własnym oczom. To był maserati.

Usłyszałam westchnienie Scotta. Serce zaczęło mi bić mocniej. Gdyby Donna rzeczywiście nas podwiozła, nasi prześladowcy nigdy by nas nie dogonili.

Nagle radość zastąpił jednak strach. Mogła istnieć jeszcze inna możliwość...

Napotkałam wzrok Scotta i odczytałam w nim to samo podejrzenie. Nasza nowa przyjaciółka mogła przecież być narzeczoną gangstera!

Zobaczyłam błysk w jego oku i zaciśnięte szczęki. Zrozumiałam, że postanowił podjąć ryzyko.

Znalazł kierowcę, który zgodził się dostarczyć skuter na nabrzeże w Villa San Giovanni. Odetchnęłam z ulgą, że nie będę już musiała czuć się jak złodziejka. Posłaliśmy skuterowi ostatnie pełne wdzięczności spojrzenie, gdy załadowywano go na ciężarówkę.

Donna chciała oczywiście, aby Scott siedział przy niej, z przodu. Ja musiałam się zadowolić tylnym siedzeniem.

Nasz anioł opatrzności należał do tych kierowców - ekwilibrystów, którzy mogą swobodnie rozmawiać, jadąc z prędkością znacznie przekraczającą dozwoloną. Siedziałam jak na szpilkach i miałam ochotę prosić Donnę albo o zamknięcie buzi, albo o zwolnienie tempa jazdy. Ona nie zwracała na mnie uwagi, tylko paplała ile sił, uwodziła Scotta i czuła się wspaniale. Kilka razy puściła nawet kierownicę, aby zademonstrować, jak dobrzy są kierowcy we Florencji.

Widziałam wyraźnie, że Scott siedział spięty. Za każdym razem, gdy Donna wykonywała któryś ze swoich ryzykownych manewrów, za co w Norwegii pozbawiono by ją prawa jazdy do końca życia, posyłał jej ostre spojrzenie. Także i na to nie zwracała uwagi. Przeciwnie, wydawało się, że bawi ją nasze zdenerwowanie.

Scott odwracał się często w moją stronę. Miałam wrażenie, że boi się tylko ze względu na mnie. Ta myśl dodawała mi otuchy, pomagała rozplątać supły, które czułam w moim biednym brzuchu.

Za którymś razem, gdy śmigaliśmy krawędzią wzgórza, mając pod sobą przepaść, wyciągnęłam rękę i wbiłam palce w ramię Scotta. Zrobiłam to nieświadomie, jednak gdy przykrył moją rękę swoją ciepłą, mocną dłonią i ścisnął, poczułam się niezwykle. Było to coś silniejszego od woli i zdrowego rozsądku. Marzyłam tylko o jednym: aby wziął mnie w ramiona i chronił przed wszystkimi przestępcami i szalonymi kierowcami.

Była to, jak na mnie, myśl niezwykła. Sprawiła, że mój świat, zdominowany dotychczas przez Arnego, zachwiał się w posadach.

Minęliśmy miasteczko jak z bajki, przypominające sznur różowych pereł rozciągnięty wzdłuż morza z szafirów i turkusów. Donna poinformowała, że to zjawisko nazywa się Salerno. Wkrótce znaleźliśmy się na zatłoczonej drodze łączącej miasto z Neapolem i wtedy naprawdę zaczęłam żałować, że spotkaliśmy tę Donnę z jej maseratim. Twarz miałam sztywną i bladą od ciągłego strachu wywoływanego jej szalonymi manewrami. Jedyną zaletą naszej zwariowanej jazdy było to, że żaden samochód nas nie wyprzedził... Zostawialiśmy za sobą jednego obrażonego kierowcę za drugim. Gdybym miała pokusić się o ich sklasyfikowanie, wygraliby pyzaci neapolitańczycy jadący z kobietami, którym chcieli zaimponować. Oni byli najbardziej rozzłoszczeni, starali się nas gonić aż do momentu, gdy woda gotowała się im w chłodnicach.

Z wielką ulgą powitałam Neapol. Oszołomieni, na miękkich kolanach wygrzebaliśmy się z samochodu. Na Donnie podróż nie pozostawiła żadnego śladu. Starannie zamknęła samochód i poprowadziła nas przez ruchliwe miasto.

- Jeżeli macie coś w kieszeniach, to uważajcie - ostrzegła. - Możecie to stracić, zanim się spostrzeżecie. Tutaj dużo dzieci wychowuje się na kieszonkowców. To ich jedyne źródło utrzymania.

Scott szybko wsadził rękę do prawej kieszeni. Donna uśmiechnęła się domyślnie. Miałam wrażenie, że wiedziała, co on tam trzyma. Przeszedł mnie zimny dreszcz, mimo że tego wieczora termometry wskazywały dobrze ponad dwadzieścia stopni.

Nasza dobrodziejka nalegała, abyśmy zjedli z nią kolację. Z oczywistych powodów nie mogliśmy odmówić. Znalazła wspaniałą restauracyjkę w bocznej uliczce. Widać było, że mamy do czynienia z osobą znającą swoją Italię. Oczywiście, usiadła blisko Scotta, ale byłam taka głodna, że nawet nie mrugnęłam.

Z pomocą szefa kuchni zamówiła fantastyczny posiłek składający się ze specjałów kuchni neapolitańskiej, a potem przeprosiła nas na chwilę i wyszła z sali.

- A co będzie, jeśli jednak jest wrogiem i właśnie dzwoni do pomocników? - wyszeptałam. - Mamy uciekać?

- Nie wiem - odpowiedział Scott. - Ale intuicja podpowiada mi, że zainteresowanie, które okazuje mojej skromnej osobie, nie jest spowodowane żadnymi zaginionymi dokumentami.

Obdarzyłam go cukierkowym uśmiechem. Zanim jednak zdołałam coś odpowiedzieć, Donna zjawiła się przy stole otoczona intensywnym zapachem perfum. Ten zapach, świeżo uszminkowane usta i przyczernione brwi rozwiały moje wątpliwości. Nie mogła jednocześnie dzwonić i poprawiać makijaż.

Zjadłam całą kolację bez słowa, Donna natomiast mówiła bardzo dużo. Starała się także co jakiś czas kłaść dłoń na ręce Scotta. Najpierw czułam nieuzasadnione ukłucie w sercu, jednak gdy spostrzegłam, że czuł się coraz bardziej niepewnie w obliczu jej gorących ataków, sytuacja zaczęła mnie nawet bawić. Scott spostrzegł to i posyłał mi coraz bardziej mordercze spojrzenia. Z trudem powstrzymywałam wybuch śmiechu.

Pod koniec deseru Donna powiedziała coś, co sprawiło, że niemal się udławił. Odwrócił się do mnie, blady jak ściana.

- Pyta, czy może nam zafundować pokój w hotelu - zakomunikował po norwesku.

Uśmiechnęłam się.

- Byłoby miło - odrzekłam niewinnie. - Nic złego się chyba nie stanie.

- Tak sądzisz? - syknął. - Siedzi i cały czas pieści mnie stopami. Nie mam ochoty zostać uwiedziony!

- Naprawdę to robi?! - wybuchnęłam i poczułam, jak policzki mi płoną z obrazy. Jak mogła czynić przy mnie jakieś awanse mojemu mężowi!

Scott jakby czytał moje myśli.

- Spokojnie, Synnøve. Ona nie wie, że jesteśmy małżeństwem - wyjaśnił szybko.

Jego słowa sprawiły, że poczerwieniałam jeszcze bardziej. Nagle zaczęłam się zastanawiać, jakby to było być naprawdę jego żoną. Zerknęłam na niego ukradkiem. Siedział swobodnie, głowę odchylił lekko do tyłu, nareszcie dobrze widziałam jego chłopięcy profil. Ciemne włosy spadały jak zawsze na czoło, dodatkowo podkreślając jego zawadiacki wygląd. Gdy pomyślałam o małżeństwie z nim - o takim istniejącym nie tylko na papierze - znów poczułam to niezrozumiałe mrowienie wzdłuż pleców. Wyjście za niego za mąż na pewno nie oznaczałoby ustatkowania się, to oczywiste.

Potrząsnęłam głową. Nie wolno mi było tak myśleć, powinnam raczej zająć się innymi, ważnymi sprawami.

- Tak, ale pomyśl, Scott - szepnęłam proszącym tonem - to będzie hotel! Czysta pościel, kąpiel i... pewnie uda nam się zadzwonić do Norwegii! To nas może uratować. A ty zdołasz chyba jakoś obronić się przed słabą kobietą, nawet gdyby wyszła dziś w nocy na polowanie?

- Chyba nie znasz Włoszek jej klasy - odrzekł Scott posępnie. Nagle rozjaśnił się. - Mam pomysł! - rzucił ożywiony. - Będziesz miała ten pokój, nie martw się. Ale pamiętaj, sama tego chciałaś...

Ostrzegał mnie! Ale nie rozumiałam, dlaczego, dopóki nie weszliśmy do hotelu, luksusowego zresztą, gdzie Scott pociągnął mnie do recepcji. Tam Donna poprosiła o dwa pokoje: jeden dla siebie i drugi dla państwa Hollinger.

Zatkało mnie z przerażenia. A więc tak to obmyślił! Jednak na protesty było już za późno.

Kolana zaczęły mi drżeć...

ROZDZIAŁ XVI

Powiedzieliśmy sobie dobranoc w korytarzu. Donna potrząsnęła zachęcająco swoim kluczem w stronę Scotta. Zrobiło mi się za nią wstyd. Nie współczułam jej jednak, gdyż było oczywiste, że zwykle otrzymywała to, czego chciała.

Scott zmarszczył brwi i powiedział po włosku coś, co i ja zrozumiałam.

- Nie, Donna, nie przyjdę do ciebie. Rozumiesz, ja kocham moją żonę.

Okazał się naprawdę zdolnym aktorem...

Gdy już znaleźliśmy się w pokoju, Scott usiadł na podwójnym łożu.

- No więc - zaczął agresywnie - masz to, czego chciałaś. Pokój hotelowy.

Byłam zmęczona i otumaniona szarpiącą nerwy podróżą, dlatego nie chciało mi się nic mówić. Padłam na fotel.

- Nie widzę w tym nic niemoralnego - kontynuował Scott. - W końcu jesteśmy małżeństwem.

Na to już musiałam zareagować.

- Czuję się bardziej żoną mego narzeczonego niż twoją - syknęłam.

- No coś ty - żachnął się - przecież nie będę wykorzystywał sytuacji!

Od razu pożałowałam moich słów.

- Przepraszam cię - powiedziałam tak ciepło, jak umiałam. - Wiem, że tego nie zrobisz. No i w ogóle byłeś wspaniały. Jestem tylko taka zmęczona i... rozumiesz, Arne tak długo się starał, aby mnie zmienić, a ty żądasz, żebym nagle zachowywała się tak jak dawniej. Gdybyś tylko wiedział, jak często chciałam być taka jak zwykle, cieszyć się życiem, zapominając o konwenansach! Sprzeciwiałam się, naprawdę! A teraz... jeśli chcesz wiedzieć, to ta cała wyprawa strasznie mi się podoba.

Gdy zobaczył mój smutny uśmiech, wyciągnął do mnie ramiona.

- Chodź - szepnął miękko. - Widzę, że potrzebujesz małego wsparcia. Nie bój się, zachowam neutralność. Mimo że nie cierpię tego całego Arnego, szanuję twoją lojalność.

Bez sprzeciwu przeniosłam się na łóżko. Położył moją głowę przy swojej szyi i ostrożnie pogładził po plecach. Westchnęłam głęboko, zadowolona.

- Ach, jak za tym tęskniłam w czasie tej szalonej jazdy! Jakże chciałam znaleźć się w twoich ramionach! Czy nie jestem przypadkiem nielojalna wobec Arnego? - zakończyłam przestraszona.

Scott zaśmiał się czule.

- Nie sądzę, abyś mogła być nielojalna wobec kogokolwiek, Synnøve - oświadczył z powagą. - Jesteś najbardziej uczciwą osobą, jaką znam.

Przysunęłam się do niego jeszcze trochę.

- Scott - szepnęłam. - Mamy z Arnem swoje dewizy życiowe. On uważa, że się niczym nie różnią, ale ja tak nie myślę. Możesz to rozsądzić?

- Chętnie.

- Moja brzmi tak: „Rób, na co masz ochotę, byle nie zranić ani nie skrzywdzić nikogo”. A jego tak: „Bierz, ile się da, aby tylko nikt się nie dowiedział”.

Poczułam, jak napinają się jego mięśnie.

- I to on usiłuje zrobić z ciebie lepszego człowieka! - stwierdził szyderczo.

Westchnęłam.

- Och, Scott, dlaczego to wszystko musi być takie trudne...

Długo nie odpowiadał.

- Dla tego, kto próbuje działać, nie raniąc nikogo, życie zawsze będzie trudne - usłyszałam w końcu.

Nie za bardzo rozumiałam, co miał na myśli, ale jego słowa mnie uspokoiły. Zamknęłam oczy, potarłam nosem jego szyję, chcąc znaleźć najprzyjemniejsze w niej zagłębienie, i wdychałam ciepły, męski zapach skóry Scotta, Czułam, jak jego dłonie gładzą moje plecy, i było mi bardzo dobrze. Ogarnął mnie błogostan.

Ale jak długo może coś takiego trwać?

- Zanim zaśniesz... Miałaś zadzwonić do Arnego? - spytał nagle.

- No tak, oczywiście! - Zerwałam się na równe nogi, pełna poczucia winy.

Donna na pewno nie zbiednieje, jeśli będzie musiała zapłacić za rozmowę z Norwegią...

Gdy czekałam na połączenie, Scott poszedł do łazienki. Wreszcie, po kilku „halo?”, usłyszałam głos Arnego.

- Synnøve?! Gdzież ty się podziewasz?!

- O, Arne! - wykrzyknęłam niemal histerycznie. - Arne, kocham cię!

Przez kilka sekund w słuchawce panowała cisza.

- Synnøve, co się stało? - spytał wreszcie podejrzliwie.

- Potrzebuję cię, Arne. Muszę mieć kogoś pewnego, solidnego, taką opokę, rozumiesz? Tak się boję. To jakaś przepaść...

- Synnøve - przerwał ostro - jesteś pijana czy chora, co się stało?!

- Przepraszam - odpowiedziałam apatycznie. - To wszystko przez to straszne zmęczenie, Arne. Jestem w Neapolu, odnalazłam Scotta, śledzą nas i nie mamy pieniędzy.

- Czekaj, to trochę za dużo na raz. Jak to możliwe, że nie macie pieniędzy? Typek jest milionerem, a ty też zabrałaś ze sobą niemało!

Arne zawsze zwracał uwagę na sprawy najistotniejsze... dla niego.

- Ech, długo by trzeba tłumaczyć - zniecierpliwiłam się. - Proszę cię, Arne. Czy mógłbyś zorganizować trochę pieniędzy do odebrania w Rzymie?

- Spokojnie - rzucił szybko. - Wydawało mi się, że jesteście w Neapolu. Zostańcie tam. Podaj mi adres, to przyjadę jak najszybciej.

- Nie mogę, jesteśmy w potrzasku. A Scott musi dotrzeć do Rzymu, bo tam odda dokumenty i zorganizuje pieniądze dla siebie.

- Ale jak się tam dostaniecie?

- Jakoś to będzie. Musimy tylko wiedzieć, że otrzymamy tam pomoc...

- Gdzie teraz mieszkacie? Skąd dzwonisz? Mówiłaś przecież, że nie macie pieniędzy?

Westchnęłam. Doprawdy bywał irytujący. Ale może mu jednak powiedzieć? Nie podda się tak łatwo.

- Pomaga nam pewna bardzo bogata i miła dama - wyjaśniłam. - Mieszkamy w luksusowym hotelu, a ona zapłaciła i za pokój, i...

Okrzyk Arnego sprawił, że słuchawka zadrżała.

- Za pokój!

Odetchnęłam głęboko. Po co mu to mówiłam?..

- Spokojnie, Arne - tłumaczyłam. - Wszystko jest w porządku. To żaden skandal. Mimo wszystko on jest moim mężem...

Czułam, jak stara się opanować kolejny wybuch.

- Synnøve, mówiłaś coś o przepaści?

- Tak... miałam na myśli, że nas śledzą.

- Trzy minuty - odezwał się metaliczny głos w słuchawce.

Błyskawicznie umówiliśmy się na spotkanie w Rzymie i pożegnaliśmy się nerwowo.

Scott wynurzył się z łazienki z ręcznikiem przewieszonym przez nagie ramię. Uśmiechnął się pytająco. Gdy zobaczyłam, jaki jest zrelaksowany i beztroski, rzuciłam zirytowana:

- Idź sobie! Właśnie skończyłam rozmawiać z Arnem i chcę się jeszcze chwilę tym nacieszyć!

Wycofał się bez słowa.

- Scott, nie chciałam tego tak powiedzieć! - zawołałam za nim. - Chodź, proszę cię!

Wrócił. Spytałam lekkim tonem:

- Ty nie będziesz dzwonił?

- Do kogo? Możliwe, że niepotrzebnie za każdym krzakiem widzę czającego się wilka, ale mam wrażenie, że muszę być ostrożny. Nie mogę zatelefonować do banku, bo uważają mnie tam za oszusta. Do biura w Rzymie powinienem pójść osobiście. Sądzę, że nie chcieliby ze mną gadać, gdybym zadzwonił i powiedział: „Cześć, to ja, Scott. Możecie mi dać trochę pieniędzy?”

- A biuro Trygve Tora?

Wyglądał, jakby poczuł w ustach coś naprawdę obrzydliwego.

- I co, rozmawiać z jego sekretarką, piękną Ritą? - niemal wypluł to imię. - Nie, dziękuję. Poznałaś Donnę... Przy Ricie to istna zakonnica!

Stanęła mi przed oczami posągowa piękność o purpurowych włosach.

- Czyżby chciała cię zdobyć? - spytałam na pozór obojętnie.

- A zgadnij! - odpowiedział, kładąc koszulę na krześle. - Gdy dałem jej do zrozumienia, najłagodniej jak tylko potrafiłem, że traci czas, znienawidziła mnie. No, ale teraz może dla przyzwoitości poszłabyś do łazienki? Chciałbym się położyć...

Zawstydzona zniknęłam w łazience.

Miałam tam sporo roboty. Moje zakurzone ubranie plus koszula Scotta zostały starannie uprane i powieszone. Jego niegdyś białe, a obecnie czarnoszare spodnie zostawiłam, jak były.

Zresztą hotelowe mydełko nigdy by się z nimi nie uporało.

Wreszcie mogłam owinąć się ręcznikiem i wrócić do pokoju. Scott zgasił światło po swojej stronie łóżka i leżał odwrócony plecami. Wśliznęłam się pomiędzy cudownie czyste prześcieradła i zgasiłam moją lampkę. No i już wiedziałam, jak to jest zasypiać w tym samym pokoju z mężczyzną.

Intensywnie czułam jego bliskość.

Wreszcie usłyszałam ciche pytanie:

- Co mówił Arne?

Powtórzyłam.

- Rozumiem. Dobranoc, Synnøve.

- Dobranoc, Scott.

Przerwał milczenie po minucie:

- Dlaczego powiedziałaś, że nie możemy na niego zaczekać? Że jesteśmy w potrzasku?

Odwróciłam się na plecy, aby mógł mnie lepiej słyszeć.

- Bo wpadł mi w oko pewien ciemnozielony samochód tu w Neapolu - wyjaśniłam. - Nic nie mówiłam, bo nie chciałam cię martwić.

- Ależ Synnøve! - Scott był wzruszony i oburzony jednocześnie. - Czy nie powinniśmy się dzielić naszymi niepokojami?

- Tak, ale masz ich tyle. I jeszcze mnie na karku.

- O, nie - rzekł z uśmiechem. - To ci się nie uda. Dobranoc.

- Dobranoc! Zresztą nic nie miało mi się udawać.

Zaśmiał się przekornie.

Oczywiście nadal nie mogłam zasnąć. Za dużo myśli przelatywało mi przez głowę.

- Spisz? - wyszeptałam po chwili.

- Nie.

- Dlaczego nie poszedłeś na policję tu we Włoszech?

Odwrócił się do mnie i oparł na łokciu.

- Przecież właśnie stamtąd wracam! Półtora roku znajomości wystarczy mi aż nadto. Poza tym, co mógłbym im powiedzieć? Jak miałbym im to wytłumaczyć? Miałbym narazić cały koncern, odsłaniając tajemnicę?

- A czy nie moglibyśmy udawać turystów napastowanych przez kilku nieprzyjemnych typów?

Zaśmiał się drwiąco.

- Zapominasz, że istnieje coś takiego, jak dokumenty. Co powiedzieliby na fakt, że siedziałem za przemyt marihuany?

- Masz rację - westchnęłam.

- Synnøve - zaczął i zaraz przerwał.

- Tak?

- Nie, nic.

- No powiedz!

- Nie spodobałoby ci się to - mruknął i położył się na plecach.

Nic więcej nie uzyskałam. Rozzłościłam się, gdyż jego ton był tak ciepły i zapowiadał nowe, niezwykle kuszące rzeczy.

- Scott, jaki jest twój brat? - spytałam po chwili.

- Myślisz, że to on? Nie, Synnøve, nie sądzę, aby to on za tym stał. Zawsze był dobrym starszym bratem, zajmował się mną i pomagał. Nie, to nie Dag.

- Tak, ja też go polubiłam. A dyrektor Nilsen?

- Kto? A, ten wazeliniarz?

- Jak go nazwałeś?

- Przepraszam za wyrażenie. Niech będzie: taki, który chce się piąć do góry za wszelką cenę. Ale zawiódł się. Chciałem, żeby to Dag został szefem, i tak się stało.

- Gdy rozmawiałam z Nilsenem, wydawał się sztywny ze strachu.

Scott zaśmiał się.

- Nie dziwi mnie to. Boi się mojego powrotu. Wie, że go nie cierpię. Uważają mnie za humorzastego, więc obawia się, że od razu go wyleję. Ale czy nie powinniśmy trochę pospać?

- Dobry pomysł. Ale nie będę ci życzyła więcej dobrej nocy, bo będzie już zbyt dobra...

- Wątpię.

Nie mam pojęcia, co chciał przez to powiedzieć.

ROZDZIAŁ XVII

Bladym świtem staliśmy na drodze wylotowej z miasta.

Scott zostawił w hotelu list do Donny, w którym podziękował za pomoc i wytłumaczył, że musieliśmy jak najszybciej ruszyć w drogę. Ona chciała zostać w Neapolu jeszcze jeden dzień.

Ludzie uważali pewnie, że jesteśmy parą autostopowiczów, a nie ofiarami bezlitosnych przestępców. Nikomu zapewne nie przyszło na myśl, że w każdej chwili mogliśmy zostać zabici, a nasze ciała mogły być odnalezione dopiero po kilku tygodniach albo miesiącach.

- Jesteś pewna, że widziałaś ich samochód? - spytał Scott.

- Nie, wcale nie jestem pewna - przyznałam. - Był do niego podobny.

- Może to nie oni - zastanawiał się. - Chociaż nigdy nie wiadomo. Mogli nas minąć, gdy spaliśmy w ruinach.

- Mogli też nas wyprzedzić dziś w nocy. Scott, oni mogą czaić się wszędzie! Nigdy nie będziemy bezpieczni...

Zastanawiał się, stojąc ze spuszczoną głową. Był zasępiony.

- Synnøve - zaczął, patrząc na mnie z powagą.

- Co takiego? - spytałam z lękiem.

- Miałem zły sen...

- E, tam - przerwałam mu. - Sny nic nie znaczą.

- Chciałbym się mylić - westchnął. - Ale jeśli coś miałoby się wydarzyć... gdybyśmy się rozdzielili... może ustalimy jakieś miejsce w Rzymie, gdzie moglibyśmy się spotkać?

- No dobrze - odparłam, zaniepokojona jego tonem.

- Niech to będzie dworzec Termini. Jest tam informacja czy coś w tym rodzaju. Spytasz, czy nie mają dla ciebie wiadomości. Jeżeli nie, zostaw jakąś o sobie, gdzie cię można odnaleźć i tak dalej.

Popatrzyłam na niego przeciągle.

- Mam nadzieję, że nie będę musiała - odpowiedziałam.

Nad górną wargą wystąpiły mu kropelki potu. Widziałam, że coś go wzburzyło. Usta mu zadrżały i nieoczekiwanie posłał mi spojrzenie pełne... nienawiści!

- Co cię to tak naprawdę obchodzi?! - spytał niechętnie. - Myślisz jedynie o tym sadystycznym bałwanie Arnem!

Złapał mnie za ramiona i potrząsnął. Jego palce wbiły mi się w ciało. W oczach miał rozpacz, gdy krzyczał na mnie ze wściekłością:

- Musisz się wreszcie ocknąć, Synnøve! Czy nie widzisz, że on cię złamie... zniszczy twoją osobowość?! Niemal przestałaś się śmiać, bo się nie możesz odważyć! Cokolwiek robisz, oglądasz się przez ramię, czy ktoś cię nie ocenia. Musisz zebrać się w sobie, zanim nie będzie za późno! Nie pozwalaj mu sobą dyrygować!

Patrzyłam na niego, przerażona.

- Scott! Zwariowałeś? - wyjąkałam.

Puścił mnie tak gwałtownie, że się zachwiałam. Opadłam na kolana i zakryłam twarz dłońmi. Chciałam płakać, ale nie byłam w stanie. Jego nagły wybuch był niezrozumiały i niesprawiedliwy. Ogarnęła mnie złość. Wciąż bolało mnie ciało w miejscach, w których je ściskał. Chciałam się podnieść, aby... nawet nie wiem, po co, było mi wszystko jedno... ale nogi mnie nie słuchały. Nagle Scott padł przede mną na kolana, objął mnie i przytulił gwałtownie.

- Synnøve, Synnøve, wybacz mi. Sam nie wiem, co robię - szepnął i łzy pojawiły się w jego oczach.

Serce waliło mi dziko. Nic nie rozumiałam poza tym, że było mu trudno i że chciałam mu pomóc. Pogładziłam go po włosach, gęstych jak sierść szczeniaka. Takie lekkie dotknięcie, ale pomogło. Scott odprężył się, uśmiechnął się swoim ciepłym, czułym uśmiechem i ostrożnie pomógł mi wstać.

Daliśmy to niewątpliwie dziwne przedstawienie na stacji benzynowej przy wyjeździe z Neapolu. Gdy ochłonęliśmy nieco, zobaczyliśmy wgapiony w nas personel stacji. Jeden z klientów, któremu właśnie sprawdzano samochód, podszedł bliżej i spojrzał wyzywająco na Scotta.

- Bije pan kobietę? - zapytał groźnie.

- To moja żona. Zachowała się głupio i potrzebowała upomnienia - odpowiedział Scott pospiesznie.

Postarałam się o uległy wyraz twarzy.

Mężczyzna zaśmiał się i złagodniał. Był w średnim wieku, miał typowy wygląd byłego boksera: złamany nos, kalafiorowate uszy... Nikt by go nie mógł uznać za ładnego.

- Jedziecie samochodem? - spytał zaciekawiony.

- Nie, autostopem - odparł szybko Scott.

- Dokąd?

- Do Rzymu.

- Mogę was podrzucić - zaproponował łaskawie. - Ale nie mam ochoty na jazdę autostradą, wolę Via Appia. Jest ładniejsza.

Scott zerknął na mnie. Kiwnęłam głową. Chętnie zobaczę tę słynną drogę, skoro jest okazja.

Dziesięć minut później sunęliśmy miękko mercedesem eks - boksera. Samochód mruczał jak kot pod jego wprawnymi rękami. Udało się nam zająć tylne siedzenie. Żadnemu z nas nie podobały się spojrzenia posyłane mi przez naszego kierowcę.

Siedzieliśmy jednak spokojnie i rozglądaliśmy się, świadomi wzajemnej bliskości. Coś nowego pojawiło się między nami, przypominało radość połączoną z bólem, stanowiło rodzaj oszołomienia. Brak doświadczenia nie pozwolił mi tego nazwać. Nie była to miłość, co do tego miałam pewność. Wiem, co to jest miłość, kocham przecież tego samego mężczyznę już dziewięć lat! To raczej szczególny rodzaj przyjaźni i zażyłości.

Myśli o tym pochłaniały mnie całkowicie. No, prawie. Zmieszane były ze strachem, dławiącym przeczuciem niebezpieczeństwa.

- Zaraz skręcamy na Via Appia - poinformował bokser.

Sekundę później zostałam nagle zepchnięta na podłogę. Scott pochylał się nade mną, przytrzymując delikatnie.

- Samochód - wyszeptał mi w ucho.

Ostrożnie uniosłam się i spojrzałam przez tylną szybę. Nieco za nami stał ciemnozielony samochód. Był już za daleko, aby rozpoznać twarze pasażerów, ale widziałam, że obserwowali każdy mijający ich pojazd.

Z wysiłkiem przełknęłam ślinę i poprawiłam się na siedzeniu.

- Myślisz, że nas widzieli?

- Nie, nie sądzę. Dobrze, że zaraz zjedziemy z autostrady.

- Co się stało? - chciał wiedzieć bokser.

- Nic takiego, moja żona upuściła paszport na podłogę - odpowiedział Scott.

Bokser zachichotał.

- Ma pan dziś problemy z żoną, prawda?

- O, tak, zdecydowanie...

Na prastarej Via Appia poczuliśmy się bezpiecznie. Napawając się widokami, słuchaliśmy historii życia naszego kierowcy. Mówił dobrze po angielsku, ponieważ spędził dużo czasu na walkach wyjazdowych w Europie, był nawet w Skandynawii. Wycofał się i teraz żyje z pieniędzy zarobionych w czasach świetności Przewidująco zainwestował w działalność hotelową. Staraliśmy się dać wyraz podziwowi, chociaż człowiek ów nie wzbudził naszej sympatii Na pewno potrafił nieustępliwie walczyć o swoje sprawy.

Signor Nicoletti, bo tak się nazywał, jechał spokojnie, zapewne w takim tempie, abyśmy mogli skorzystać jak najwięcej z wyprawy. Ale panował upał i wkrótce siedzieliśmy spoceni i zirytowani. Nie pomogło nawet zimne campari w ładnym miasteczku Velletri. Ciągła obawa przed pościgiem nie dawała nam spokoju. Mimo że nie widzieliśmy naszych prześladowców od chwili, gdy zjechaliśmy z autostrady, nie mogliśmy powstrzymać się przed posyłaniem do tyłu ukradkowych spojrzeń.

Wjechaliśmy w góry na południe od Rzymu. Nicoletti zapytał, czy nie bylibyśmy zainteresowani małą wycieczką do Castel Gandolfo, letniej rezydencji papieża. Szczerze mówiąc, nie byłam, ale wzięłam pod uwagę korzyści płynące z podróżowania bocznymi drogami i kiwnęłam głową. To samo zrobił Scott. Ucieszyło mnie to. Świadomość, że zgadzamy się w wielu sprawach, napełniła mnie uczuciem szczęścia. To wspaniale nie widzieć tych pogardliwych spojrzeń, jakimi raczył mnie Arne za każdym razem, gdy powiedziałam coś, co uznał za głupie.

Na szczęście pan Nicoletti zgrzał się i zmęczył tak samo jak my, więc zwiedzanie nie zajęło nam dużo czasu. Z wysoko położonego Castel Gandolfo zobaczyliśmy za to jezioro Albano, błyszczące niczym błękitne oko pod zalesionymi zboczami. Powinnam być zachwycona, jednak dręczył mnie niepokój. Wyczuwałam w tym miejscu coś niemal złowrogiego. Dziwne, przecież przyjeżdżali tu często na pikniki mieszkańcy Rzymu.

- Nie podoba mi się - wyszeptałam do Scotta.

Twarz rozjaśniła mu się radosnym zdziwieniem.

- To wspaniale. Mnie też nie - powiedział ciepło. - Bałem się, że powiesz coś o ślicznym widoku. Zawiódłbym się wtedy.

W Marino, małej osadzie w pobliżu jeziora, Nicoletti zaprosił nas na lunch. Posiłek okazał się smaczny i obfity, ale nie czułam się specjalnie głodna. Nasyciłam się już po spaghetti. Może wpływał na to fakt, że nasz gospodarz nie spuszczał ze mnie spojrzenia i cały czas próbował flirtować. Jako mieszkanka Północy, nigdy nie przyzwyczaiłabym się do tego, że dla Włocha flirt jest czymś tak naturalnym jak oddychanie.

Słońce paliło bezlitośnie nasz taras. Scott rozpiął koszulę aż do pasa. Czoło oblepiały mu ciemne włosy. Czułam, że się zaraz rozpuszczę.

Nicoletti spojrzał na nas, zadowolony i spytał kusząco:

- Przydałaby się teraz kąpiel, co?

Popatrzyliśmy na błękitną wodę. Scott skinął głową w moją stronę. Po raz pierwszy mieliśmy czas na taki luksus. Jechaliśmy kilometrami wzdłuż turkusowego morza, mijaliśmy najwspanialsze plaże, nie mogąc zamoczyć nawet palca, a teraz mielibyśmy pływać w takim małym, ponurym jeziorku? Sama myśl wywołała w nas uśmiech.

Gdy jednak Nicoletti zaczął opowiadać pokrzepiającą historię o znalezionej tu kobiecie z obciętą głową, pomagając sobie gestykulacją, odechciało mi się śmiać. Od razu pomyślałam, jak łatwo zniknąć tu we Włoszech, zwłaszcza cudzoziemcowi.

Mieliśmy właśnie wsiadać do samochodu, gdy zauważyłam gondole na linie zjeżdżające w dół nad jeziorem. Strasznie zachciało mi się nimi przejechać. Bokser zaśmiał się i podwiózł nas na stację kolejki.

- Synnøve - rzucił Scott - nie chcę, żeby on wiedział, jak mało mamy pieniędzy. Weź tę monetę, to nasza ostatnia. Mam nadzieję, że starczy na bilet.

- Och, ale byłam głupia. Nie, nie pojadę.

- Nie, jedź - zaśmiał się. - Na nic innego by i tak nie starczyło.

Wsadziłam monetę do otworu w automacie i pospieszyłam w kierunku gondoli sunącej w dół. Scott i Nicoletti mieli jechać samochodem, zamierzaliśmy sprawdzić, kto pierwszy znajdzie się na dole. Zapięłam pas i ruszyłam. Odwróciłam się triumfalnie i pomachałam do mężczyzn przy samochodzie.

Gondola bujała się trochę, ale nie było to nieprzyjemne. Byłam najwyraźniej jedyną osobą na tej kolejce. W przeciwnym kierunku jechały puste gondole. Pode mną rozciągało się zbocze porośnięte wysuszonymi ostami i trawą. Ścisnęło mnie w brzuchu od patrzenia w dół. Jeszcze raz odwróciłam się, aby spojrzeć, gdzie jest Scott i nasz życzliwy kierowca.

I zostałam w tej pozycji jak zamurowana. Zobaczyłam mianowicie inny samochód, który do nich podjechał, szeroki, ciemnozielony, znany aż za dobrze...

Moje biedne serce, tak ciężko ostatnio doświadczane, biło jak szalone. Cóż ja zrobiłam? Ale ze mnie idiotka! Zostawiłam Scotta sam na sam z człowiekiem, który mógł być naszym wrogiem! Tak, jestem idiotką! Przecież stacja benzynowa przy drodze wylotowej z Neapolu to idealne miejsce, żeby nas znaleźć.

Wszystko stało się teraz jasne... Nicoletti specjalnie nas tu przywiózł. Samochód na autostradzie tylko czekał na jego sygnał. A mój pomysł podróży kolejką linową musiał spaść mu jak z nieba. Bandyci na pewno byli umówieni, świadczyło o tym zaproszenie na lunch. A więc było ich teraz czterech...

Chyba krzyczałam. Ostatnie, co zobaczyłam, zanim zniknęłam za wzgórzem, to rozpaczliwe wysiłki Scotta starającego się uwolnić.

I zostałam sama, wysoko ponad błyszczącym, groźnym jeziorem.

ROZDZIAŁ XVIII

Kolejka linowa jechała tak wolno... Niemal podskakiwałam z niecierpliwości, siedząc w gondoli. Próbowałam dosięgnąć którejś z jadących do góry, lecz na próżno. Strażnik na dole dał mi wyraźnie do zrozumienia, że nikt nie wjedzie bez zapłaty. Nie pozostało mi nic innego, jak wysiąść i biec z powrotem. Droga była stroma, wkrótce nieźle się zasapałam. Musiałam zwolnić. Jak na złość pękł mi rzemyk przy prawym sandale, co tylko pogorszyło całą sprawę.

Na górze, jak zresztą przypuszczałam, nie było już żadnego samochodu. Zaczęłam rozglądać się za jakimiś śladami

- Scott, Scott - jęczałam.

Nadal odczuwałam skutki biegu pod górę. W połączeniu z nagłym strachem sprawiły, że zrobiło mi się niedobrze. Co miałam robić? Pójść na policję? Bez wątpienia dobry pomysł, ale bezużyteczny tutaj, gdzie nikt by mnie nie zrozumiał ani uwierzył. Nie, najlepiej dotrzeć jak najszybciej do Rzymu i sprawdzić, czy nie ma dla mnie wiadomości na dworcu. Jeśli nie będzie, wtedy pójdę na policję. Tam powinni mnie zrozumieć i pomóc.

Znów zaczęłam biec, teraz nieco wolniej i w przeciwnym kierunku. Z trudem powstrzymywałam się od szlochu. Raz stawała mi przed oczami twarz Scotta z jego ciepłym, zawadiackim uśmiechem, innym razem pozbawione głowy zwłoki młodej Włoszki.

Popatrzyłam za siebie na to nieszczęsne jezioro. Słońce właśnie zaszło i jak zwykle ten fakt napełnił mnie smutkiem. Zawsze tak czuję, nic na to nie poradzę, a tego wieczoru było gorzej niż kiedykolwiek. Odnosiłam wrażenie, że jezioro mruga do mnie szyderczo spomiędzy drzew. Przyspieszyłam.

Jak to zdarza się we Włoszech, nawet nie musiałam dawać znaku, że potrzebuję podwiezienia. Samochody zatrzymywały się same. W pierwszym siedziało dwóch panów pod pięćdziesiątkę i gwizdało do mnie zachęcająco. Energicznie pokręciłam głową.

Następny samochód nadjechał zaraz potem. Był to stary składak nieokreślonej marki. Za kierownicą siedziała, co mnie zaskoczyło, dziewczyna. Była niska i, muszę użyć tego słowa, tłusta. Włosy z rozjaśnionymi pasemkami spadały jej na oczy. Spoglądała na mnie badawczo, ale niebyt bystro. Oceniłam, że nie może być niebezpieczna, i wsiadłam.

Nie mogę powiedzieć, żebyśmy mknęły naprzód. Nawet zatęskniłam za maseratim! Przydałby się teraz... Ale przynajmniej nic mi nie groziło.

Z ulgą przyjęłam fakt, że jest Niemką. Nie miałyśmy problemów z porozumiewaniem się. Rozmowa pomagała mi odsunąć przykre myśli. Dziewczyna zaraz zaczęła opowiadać mi o sobie. Przede wszystkim oznajmiła, że samochód dostała od przyjaciela.

- O - wyraziłam uznanie, bo chyba tego oczekiwała.

- Tak, bo wiesz, zagram tu w filmie - mówiła dalej. - Samochód i mieszkanie w Rzymie należą do człowieka, który mi w tym pomoże.

Brzmiało to tak naiwnie, że aż pokręciłam głową. Jedyne, co w niej kojarzyło mi się z filmem, to jej przesadne gesty w sam raz do komedii.

Podczas gdy moja towarzyszka rozprawiała o swych podbojach wśród męskiej części rzymian, ja obejrzałam się ostrożnie za siebie. Z przyzwyczajenia, bo oczywiście nikt nas nie śledził. Mieli przecież Scotta, ja nie byłam im potrzebna.

Trudno opisać strach i wyrzuty sumienia, które czułam, jadąc w trzęsącym się gruchocie do Rzymu. Najbardziej dokuczała mi myśl, że zrobiłam coś dokładnie odwrotnego do tego, co powinnam była zrobić. Może należało zaczekać tam przy jeziorze na Scotta, a nie uciekać na łeb, na szyję? Albo może, mimo trudności językowych, skontaktować się z lokalnym posterunkiem policji? Ale, pomyślałam, zajęłoby to tyle samo czasu, co dotarcie do Rzymu.

Z roztargnieniem słuchałam życiorysu Niemki. Monotonnym głosem opowiadała, że pochodzi z okręgu Ruhry. Została odkryta przez przystojnego Włocha w średnim wieku, który jest łowcą talentów dla wielkiej wytwórni filmowej. Jak tylko nauczy się lepiej włoskiego, zabierze ją do Cinecitta.

- A o czym będzie film? - spytałam uprzejmie.

- O, to jeszcze nie jest ustalone - odpowiedziała wymijająco, a w jej rozbieganych oczach wyczytałam niepewność. Zrobiło mi się jej trochę żal.

Ta podróż przypominała mi wyścig ze śmiercią. Wiele razy miałam ochotę przesiąść się do innego, szybszego samochodu, ale jakoś zdołałam się opanować. Tu w każdym razie nic mi nie groziło.

Skręcało mnie z niepewności. Musiałam odnaleźć Scotta, znów go zobaczyć. On nie może umrzeć!

Myślami wybiegłam w przyszłość. Przypomniałam sobie, że miałam spotkać się z Arnem w Rzymie, i nawet się ucieszyłam. Scott wróci do siebie, do swojego życia... pewnie ożeni się kiedyś „porządnie” z jakąś dziewczyną...

Aż coś mnie zakłuło!

Ale i tak jeszcze go nie odnalazłam, więc po co o tym myśleć?

Wjechałyśmy wreszcie do Rzymu. Dziewczyna powiedziała chyba coś niepochlebnego o swym przyjacielu, bo potem nagle rzuciła:

- Zabawimy się dziś wieczorem! Pójdziemy razem w miasto! Zobaczy, że dobrze się bawię i bez niego!

Nie mogła zaproponować mi czegoś mniej nęcącego.

- Ja... nie wiem, czy dam radę - odrzekłam z wahaniem. - Muszę się wyspać... Ale dzięki za propozycję.

- Bzdury! Na pewno dasz radę. I tak miałam dziś ochotę na zabawę, ale jeżeli pójdziemy we dwie, będzie jeszcze lepiej. Zobacz! Widzisz tych dwóch? Przystojniacy! Wyglądają na zamożnych. Chodź, damy się zaprosić do restauracji.

Wjechała na krawężnik. W naszą stronę ruszyło dwóch mężczyzn w średnim wieku, gwiżdżących za wszystkimi dziewczynami, jakie spotykali.

- Niestety - wykrzyknęłam i w panice wyskoczyłam z samochodu - nie mogę! Źle się czuję!

W ekspresowym tempie podziękowałam jej, życzyłam sukcesów w branży filmowej i uciekłam za najbliższy róg. Bezpiecznie poczułam się dopiero po przebiegnięciu kilku przecznic.

Przystanęłam, aby zorientować się, gdzie jestem. Zobaczyłam napis „Piazza di San Giovanni”, ale mi to nie pomogło. Zaczęłam iść dalej. Nie byłam w stanie zapytać nikogo o drogę, gdyż ogarnął mnie dziwny lęk i byłam przekonana, że wszyscy oglądają się za mną. To musiała być reakcja po przeżyciach dnia.

Znalazłam postrzępioną mapkę turystyczną Rzymu. Dworzec Termini nie był na niej zaznaczony, ale wyrysowany fragment linii kolejowej pomógł mi zorientować się w kierunku marszu.

Rzemyki sandałów od dawna mnie uwierały. Nie mogłam już w nich wytrzymać, więc wyrzuciłam je i szłam dalej boso.

Nie wiem, jak długo błądziłam po ciemnych ulicach. Nagle ujrzałam przed sobą wielkie, jasno oświetlone Colosseum. Spacerowało tam wiele zakochanych par. Zobaczyłam ciemnowłosego chłopaka obejmującego ciasno blondynkę. Śmiali się i całowali. Widok ten ugodził mnie w serce niczym nożem.

Oszołomiona zmęczeniem wędrowałam dalej, aż zaszłam w ruiny Forum Traianum. Cały czas bałam się, że ktoś mnie może śledzić. Nawet nie tamci, ale po prostu mężczyźni, którzy wybrali się na nocne łowy. Gdy usłyszałam zbliżające się głosy trzech młodzieńców, bez wahania wskoczyłam pomiędzy ruiny i padłam na ziemię.

Kiedy czekałam, aż mnie miną, poczułam nagle coś miękkiego i ciepłego, dotykającego mojego policzka. Wzdrygnęłam się, ale dostrzegłam, że to tylko biały kotek. Nie bał się, ocierał się o mnie i mruczał. Usiadłam na trawie, oparłam się plecami o kamień i wzięłam go na kolana. Tak to cudownie poczuć znów coś żywego blisko siebie!

Moje myśli zaraz powędrowały ku Scottowi. Stanęła mi przed oczami jego stanowcza twarz, piękne usta i silne ręce. Przypomniałam sobie, jak upadł przede mną na kolana tam w Neapolu i jak drżał, gdy mnie wtedy przytulił.

Dopiero teraz zrozumiałam, co oznaczały jego słowa i zachowanie, i dzika radość napełniła mi serce. Zaraz jednak zmieniła się w bezgraniczny smutek. Wtuliłam twarz w kocie futerko, które szybko zmoczyłam łzami.

Myślę, że czułam się samotna tym bardziej, że ostatnie dwie noce spędziłam blisko Scotta. Wtedy w kościele spał tak ufnie w moich ramionach... W hotelu też leżałam, słuchając jego równego oddechu. A teraz nie miałam nic...

- Scott - wyszeptałam z płaczem. Kociak zastanawiał się pewnie, czy to nie jest przypadkiem jego nowe imię...

O dziwo, zasnęłam i obudziłam się o świcie. Leżałam koło kamiennego bloku z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakbym nadal trzymała tego kotka. Oczywiście już sobie poszedł.

Wstałam, lekko zmarznięta i obolała, ale czułam, że sen dobrze mi zrobił. Rozejrzałam się wokół. Wśród traw zarastających resztki kamiennych budowli kilka pręgowanych kotów robiło poranną toaletę. Wydawało się to tak pełne życia i bliskie natury, że niemal rozumiałam lu­dzi, którzy kochają ruiny.

Był to piękny poranek. Napawałabym się nim jeszcze dłu­go, gdyby nie myśl o Scotcie. To, że byłam głodna, spragnio­na, bosa i brudna, nie znaczyło zbyt wiele. Takie niedogod­ności nie robiły już na mnie ostatnio wielkiego wrażenia.

Pozostało mi tylko dotrzeć do dworca Termini.

Wyszłam na ulicę i rozejrzałam się za kimś, kogo mo­głabym zapytać o drogę. Wczorajsze wieczorne lęki już mnie opuściły. Ciekawe, że wszystko wydaje się o wiele prostsze w świetle dnia.

Nikogo jednak nie zobaczyłam. Rozczesałam włosy pal­cami, strzepnęłam trawę z sukienki i zaczęłam iść. W Oslo zostałabym zapewne zaaresztowana za włóczęgostwo, ale widać tutaj brud i bieda nie zwracały niczyjej uwagi.

Minęłam kilku mężczyzn, zerkających na mnie z za­ciekawieniem. Nic dziwnego, musiałam sprawiać dosyć dziwne wrażenie. Nie odważyłam się ich zaczepić. Mia­łam jednak szczęście, bo wpadłam na kobietę, wyglądają­cą na miłą i inteligentną. Powiedziała, że jeśli pójdę Via Cavour, za jakiś czas dojdę na stację. Odprowadziła mnie do tej właśnie ulicy i życzyła powodzenia. Poczułam się o wiele lepiej. Przecież to i tak było przeżycie: znaleźć się w Rzymie i oglądać, jak budzi się do życia. Nie mogłam się powstrzymać przed rzucaniem okiem na wystawy. Je­śli odnajdę Scotta, na pewno ruszymy razem w miasto! Czyżbym pomyślała „Scott”? Odkryłam, że od dłuż­szego czasu nie poświęciłam Arnemu ani jednej myśli!

Poczułam na nowo wyrzuty sumienia.

No, ale to przecież nic dziwnego, że koncentrowałam się na Scotcie: w końcu to jego życie było w niebezpie­czeństwie! A to nie miało nic wspólnego z moją miłością do Arnego! Czułam jednak, że oszukuję samą siebie...

Myśl o Scotcie sprawiła, że przyspieszyłam. Serce wali­ło mi mocno. Czasami mignęło mi w oknie odbicie mojej twarzy: bladej, wymizerowanej i ze śladami po łzach, po­zostawionymi w warstwie kurzu. Właściwie mi to odpo­wiadało, czułam się trochę jak w przebraniu.

Zaniepokoiło mnie co innego: płyty chodnika stawały się coraz cieplejsze od słońca. Nie byłam przyzwyczajona do chodzenia boso, na pewno porobią mi się pęcherze. Jakże chciałam mieć trochę pieniędzy, żeby kupić choć plastry! W tej chwili niczego bardziej nie pragnęłam... Pierwszy raz byłam bez grosza w obcym kraju, i to cał­kiem sama. Nie powiem, żebym czuła się zbyt pewnie...

Wydawało mi się, że Via Cavour ciągnie się w nieskoń­czoność. Gdy dotarłam do kościoła Santa Maria Maggiore, zobaczyłam, że jest dopiero szósta. Przysiadłam na scho­dach, aby chwilę odpocząć. Starałam się nie myśleć o pra­gnieniu, które sklejało mi usta. W brzuchu mi burczało.

Posiedziałam zaledwie chwilkę, gdy podeszło do mnie dwóch mężczyzn. Nie szczędzili komplementów, muszę przyznać. O ile zrozumiałam, mówili, że jestem ładna i miła, i spytali, czy nie mam ochoty z nimi pójść. Odpo­wiedziałam, żeby poszli do diabła, a wtedy całkiem zmie­nili nastawienie. Okazało się, że jestem brzydka i głupia, a gdy i to nie pomogło, niemal udławili się ze złości. Śmia­łam się w duchu z ich dziecinnego zachowania.

Poszłam dalej. Podeszwy stóp swędziały mnie i bolały, ale rosnące zdenerwowanie nie pozwalało mi tego zauważać. Zbliżałam się przecież do dworca Termini!

Dostrzegłam wreszcie jego wielki, nowoczesny budynek. Podbiegłam i weszłam do środka. Oczyma odszukałam napis „ L’ufficio turistico”.

Czułam walenie tętna w skroniach, nogi niemal odmawiały mi posłuszeństwa. Gdy zobaczyłam długą kolejkę wijącą się przed okienkiem, byłam bliska załamania. Zwykle nie rozpycham się łokciami w życiu, ale teraz bez skrupułów prześliznęłam się bliżej. I tak musiałam odczekać chyba dziesięć minut, zanim na trzęsących się nogach stanęłam przed urzędnikiem i po angielsku wyjaśniłam moją sprawę. Naokoło panował duży hałas i musiałam powtórzyć pytanie drugi i trzeci raz. Nie ma żadnej wiadomości, przelatywało mi przez głowę. Nie ma go, zginął... Ratunku, pomóżcie mi! Co robić?!

Gdy powtórzyłam pytanie po raz czwarty, mężczyzna popatrzył na mnie i zniknął na zapleczu. Bliska omdlenia, kurczowo trzymałam się lady obiema rękami. W końcu urzędnik wrócił.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy położył przede mną kopertę. Gapiłam się bezmyślnie na moje własne nazwisko napisane zdecydowanym charakterem pisma. Nawet nie wyszłam z kolejki, rozerwałam kopertę, popychana przez ludzi stojących za mną.

Opanowałam się jednak. Musiałam być sama z listem od Scotta. Wyplątałam się z tłumu i znalazłam spokojne miejsce za kioskiem. Wyprostowałam nerwowo kartkę. Litery skakały mi przed oczami, jednak udało mi się skupić.

Synnøve, mam nadzieję, że dobre moce pozwolą Ci przeczytać ten list. Boję się myśleć, co mogło Ci się tam stać. Ja miałem ogromne szczęście. Widziałaś, co zaszło, bo usłyszałem Twój krzyk. Udało mi się jednak wyrwać i akurat przejeżdżał samochód. Kierowca załapał, o co chodzi, i w połowie drogi do Rzymu udało nam się ich zgubić. Wróciliśmy tam, aby Cię szukać, ale już Cię nie było. Nie opiszę, co wtedy czułem. Jedyne, co mogłem zrobić, to przyjechać z nim do Rzymu. Teraz idę do siedziby „Kiry”. Znalazłem dyskretny hotelik na Zatybrzu. Przyjdź jak najszybciej. Czekam na Ciebie. Jestem tak zdenerwowany, że cały drżę. Synnøve, nie przestanę, dopóki znów nie będziesz blisko mnie.

Muszę pędzić,

Twój Scott.

Musiałam oprzeć się o ścianę. Serce z radości i podniecenia biło mi tak mocno, że nieomal sprawiało mi ból. Znów zobaczę Scotta! Znów poczuję jego silne dłonie zapewniające mi poczucie bezpieczeństwa!

ROZDZIAŁ XIX

Bardzo długo i dokładnie oglądałam mapę, ustalając drogę na Zatybrze... moją własną via dolorosa. O stanie moich stóp lepiej nie wspominać, a przecież miałam przewędrować niemal pół Rzymu. Dlatego określenie „droga krzyżowa” pasuje tu jak najbardziej. Mimo to szłam lekko i nie czułam bólu. Przecież czekał na mnie Scott! Oby tylko nic mu się nie stało! A co będzie, jeśli...?

Nie, Synnøve, nie martw się na zapas, masz wystarczająco dużo problemów i teraz!

Brudna, bosa, budziłam zainteresowanie przechodniów, lecz nic nie mogłam na to poradzić. Znów posuwałam się Via Cavour, ale teraz w przeciwnym kierunku. Minęłam ledwie parę przecznic, gdy przy krawężniku zatrzymał się sportowy, nisko zawieszony samochód. Za kierownicą siedział chłopak o szlachetnych rysach twarzy. Spojrzał na mnie z uśmiechem i spytał, czy pozwolę zawieźć się tam, dokąd idę. Gdybym była przy zdrowych zmysłach, zgodziłabym się, ale szumiało mi w głowie i czułam się jak ścigane zwierzę, więc potrząsnęłam głową. Odjechał. Pożałowałam, ale za późno.

Najbardziej dokuczało mi pragnienie. Za każdym razem, gdy mijałam jakiś bar albo restaurację i widziałam ludzi chłodzących się napojami czy lodami, język zwijał mi się w ustach. Czułam się jakby wypalona, a głowa mi płonęła.

Szłam cały czas prawym chodnikiem. W pewnym momencie z przecznicy Via Cavour wyszedł dostojnie kondukt pogrzebowy. Przykrytą kwiatami trumnę umieszczono na staroświeckim wozie ciągniętym przez konie. Za nim posuwała się grupa ubranych na czarno osób, pewnie najbliższa rodzina. Dalej ciągnął się sznur ciemnych limuzyn jadących w ślimaczym tempie. Samochody na Via Cavour musiały się zatrzymać, co rozzłościło większość kierowców. Rzuciłam mściwe spojrzenie na najbliższy pojazd. Był duży, zielony, a kierowca miał szarą marynarkę i śnieżnobiałą koszulę...

Czy muszę więcej dodawać?

Moje spojrzenie przesuwało się wyżej... aż napotkało jego, i nasze oczy rozszerzyły się jednocześnie. Stałam i patrzyłam jak sparaliżowana na Giancarla!

Ci bandyci są wszędzie, pomyślałam zrozpaczona. Ponieważ Scott im uciekł, najwyraźniej przeczesywali Rzym.

Z piskiem rzuciłam się przed siebie, przecisnęłam przez kondukt i znalazłam się na przeciwległym chodniku. Jacyś chłopcy gwizdali za mną, kierowcy piorunowali mnie wzrokiem. Rozumiałam ich, mnie samej to się nie podobało.

Jednak ta szybka akcja dała mi kilka minut przewagi. Giancarlo siedział uwięziony w samochodzie, nie mógł go przecież zostawić na środku ulicy.

Mimo że byłam nieprzytomna ze strachu, instynkt nie pozwolił mi doprowadzić prześladowców do Scotta. Zwalczyłam też chęć wskoczenia do pierwszej lepszej bramy. Weszłam dopiero do trzeciej. Przemknęłam przez podwórko i wpadłam do następnej. Wbiegłam na schody. Moją jedyną szansą było przeczekanie.

Czułam, że nogi mam jak z waty; nie wiem, jak udało mi się wejść aż na poddasze. Opadłam na stopień. Z trudem łapałam oddech. Oparłam się ciężko o ścianę, półprzytomna z przerażenia.

Może to zabrzmi niewiarygodnie: nie bałam się o siebie, ale o Scotta. Za nic w świecie nie powinni go teraz odnaleźć. Na pewno są wściekli, że wywinął im się już drugi raz.

Trudno nie stracić poczucia czasu, gdy się tak siedzi w napięciu. Z jednej strony nie powinnam za szybko stąd wyjść, a z drugiej było mi trudno dalej czekać... Bałam się, że nie odczekam wystarczająco długo i że bandyci będą jeszcze gdzieś na ulicy.

Wreszcie zebrałam resztki odwagi i wyszłam. Nie rozglądałam się, lecz ruszyłam zdecydowanym krokiem. Oczekiwałam jednak w każdej chwili twardego uścisku ręki Giancarla na moim ramieniu.

Początkowo nie zauważałam bólu stóp, lecz z każdą chwilą rósł i stawał się nie do zniesienia. W tłumie mignął mi mundur policjanta, co mnie jednocześnie uspokoiło i zaniepokoiło. W tej sytuacji Giancarlo nie odważyłby się na atak, ale z drugiej strony moja obecność na jednej z lepszych ulic Rzymu nie byłaby specjalnie mile widziana przez policję.

Przemknęłam się ostrożnie, zasłonięta przez przechodniów.

Cały czas miałam uczucie, że zielony samochód jedzie gdzieś z tyłu i bandyci tylko czekają, abym doprowadziła ich do kryjówki Scotta. W końcu nie mogłam się oprzeć i obejrzałam się, jednak w powodzi aut nie byłam w stanie nic rozróżnić.

Po długiej, mozolnej wędrówce znalazłam się wreszcie nad Tybrem. Zapatrzyłam się na szaroniebieską wodę. Z mostu Palatino, co odczytałam z tabliczki, zobaczyłam resztki innego mostu, a za nimi wyspę na środku rzeki. Musiała to być Isola Tiberina, jak pamiętałam z mapy z dworca, czyli byłam na właściwej drodze.

Na moście jednak przyszło mi na myśl, że jestem doskonale widoczna i że gdyby nadjechał teraz Giancarlo, znalazłabym się w pułapce. W panice zaczęłam biec, ból przeszywał mi stopy, kolana się uginały. Gdy dotarłam na drugą stronę, nie byłam w stanie zrobić kroku.

Dziwne, ale na Zatybrzu poczułam się bezpieczniej. Mijałam zatłoczone, hałaśliwe skwery i targowiska i chwilami czułam się jak w Paryżu, gdzie byłam na szkolnej wycieczce.

Już byłam w stanie pytać o drogę. Ostatnie przecznice minęłam niby we mgle. Ludzie patrzyli na mnie ze zdziwieniem, gdy zataczałam się jak pijana. To się nie liczyło. Najważniejsze, że każdy krok przybliżał mnie do bezpiecznej przystani.

Wreszcie zobaczyłam tabliczkę z właściwą nazwą ulicy, odliczyłam domy i znalazłam się w mrocznym wnętrzu hotelu. Wyjąkałam swoje pytanie podejrzliwemu recepcjoniście, trzymając się kurczowo lady, żeby nie upaść. O dziwo, położył przede mną księgę gości, abym się wpisała.

Linie skakały mi przed oczami, ale zdołałam drżącą dłonią napisać „Synnøve”. Zawahałam się potem przez chwilę i podjęłam decyzję. Westchnęłam głęboko, pisząc „Hollinger”.

Synnøve Hollinger. Nagle wydało to się tak proste i oczywiste. Zupełnie jakbym wygrała jakąś walkę.

Recepcjonista zrozumiał, że nie jestem w najlepszej formie, bo wziął mnie pod ramię i zaprowadził po schodach pod drzwi pokoju z numerem siedem. Zapamiętałam tę siódemkę...

W drzwiach pochwyciła mnie para silnych ramion. Drzwi zamknęły się.

- Scott, Scott - wyszeptałam i łzy polały mi się z oczu.

- Synnøve, kochana - usłyszałam jego wzruszony głos. - Tak się bałem, tak bałem... Mogłem tylko czekać i mieć nadzieję... och, Synnøve, Synnøve - szeptał mi z ustami tuż przy moim policzku.

Pamiętam tylko, że ogarnęła mnie jakby gorączka, odwróciłam głowę, aby przyjąć pocałunek, lecz nagle pociemniało mi w oczach. Usłyszałam tylko rozpaczliwy krzyk Scotta i poczułam, że mnie podtrzymuje, abym nie upadła.

ROZDZIAŁ XX

Na głowie i stopach miałam coś cudownie chłodnego. Leżałam na czymś tak miękkim i przyjemnym, że zacisnęłam mocniej powieki, aby śnić dalej. Jednak gdy dobiegło mnie brzęknięcie talerzy i sztućców, zachwycony żołądek zasygnalizował: „jedzenie!” i natychmiast otworzyłam oczy.

Musiałam długo spać, bo za oknem zapadał niebieskawy zmierzch.

- Scott - wykrztusiłam.

No i ujrzałam jego wytęsknioną twarz. Dostrzegłam też, że miał nowe, czyste ubranie!

- Scott - jęknęłam. - To niesprawiedliwe... Nie mam się w co przebrać. Wyglądasz tak ładnie, a ja okropnie.

Przysiadł na krawędzi łóżka, a oczy błyszczały mu niepokojem i czułością. Pogłaskał mnie po policzku.

- Jak się czujesz, Synnøve?

Zastanowiłam się. Leżałam na łóżku, w tej samej brudnej sukience, z chłodnymi okładami na stopach. Było wspaniale. Na czole miałam wilgotną chustkę. Zdjęłam ją szybko, bo na pewno nie była twarzowa, a chciałam wyglądać jak najładniej.

- Możesz mi dać lusterko? - spytałam drżącym głosem.

- No, będzie żyć! - zaśmiał się.

Zerknęłam szybko i aż jęknęłam.

- Nie patrz na mnie, Scott - poprosiłam.

Spoważniał.

- Dla mnie jesteś piękniejsza niż wszystko na ziemi - powiedział spokojnie.

Zmieszałam się, szukałam rozpaczliwie jakiejś dowcipnej riposty.

- Nie można ci wierzyć, przez półtora roku nie oglądałeś przecież ludzi - rzuciłam wreszcie.

Dostrzegłam, że go to zraniło, i pożałowałam moich słów.

- Ale dziękuję, Scott. Potrzebuję teraz pocieszenia.

Pomogło.

- Żebyś wiedziała, jakie to było okropne, Synnøve - westchnął. - Mogłem tylko siedzieć i mieć nadzieję, że przyjdziesz. Bałem się, że jak pójdę cię szukać, to się miniemy.

- Trzeba było wynająć helikopter - doradziłam - i krążyć nad miastem z odpowiednim tekstem przyczepionym do ogona.

Oczy mu pociemniały.

- Synnøve - zaczął surowo - od kiedy się obudziłaś, nie powiedziałaś nic sensownego. Możesz spoważnieć?

- Nie! - wykrzyknęłam z desperacją. - Nie i jeszcze raz nie! Nie rozumiesz, że nie mam na to odwagi? Sam widziałeś: gdybym nie zemdlała, pocałowalibyśmy się!

Zerwał się i stanął odwrócony twarzą do okna.

- To byłoby takie straszne? - spytał powoli. - Jesteś przecież moją żoną...

Westchnęłam.

- Spróbuj zrozumieć, Scott. Nie chcę nikogo oszukiwać. Arne mi wierzy i chcę, żeby nadal mógł mi ufać.

Wzruszył ramionami.

- Mówiłem przecież, że nie musisz się mnie obawiać - rzekł spokojnie.

- Tak, ale nie to miałam na myśli - rzuciłam niecierpliwie. - Wiem, że mogę ci wierzyć. Boję się tylko, że w końcu ziemia ucieknie mi spod nóg, rozumiesz?

Skinął głową.

- Słyszałem twoje słowa w czasie rozmowy z Arnem. To było coś o przepaści...

- No właśnie - szepnęłam.

Nadal stał zwrócony do mnie plecami, zatopiony w myślach. Nagle ocknął się.

- Wybacz mi, Synnøve. Zapomniałem o twoim jedzeniu!

- O, chętnie - uśmiechnęłam się z wdzięcznością. - Mogłabym zjeść własne buty... gdybym je miała.

Pachniało wspaniale. Usiadłam. Koło łóżka wylądowała taca pełna wspaniałości.

- Pomyślałem, że potrzebujesz się wzmocnić - zaśmiał się Scott. - Biedna dziewczyno, jak ty wyglądałaś, gdy słaniając się weszłaś do pokoju. A gdy zobaczyłem twoje stopy... Jak dałaś radę, Synnøve?

- Frunęłam na skrzydłach tęsknoty - rzuciłam beztrosko. - Nie, może to za bardzo nie pasuje. Cofam!

Scott pominął to milczeniem. Gdy jadłam, opowiedział mi o swoich przeżyciach.

- ...a dzisiaj - zakończył, gdy odsunęłam tacę - dokonałem kilku rzeczy.

- Tak?

- Zdobyłem pieniądze na jeszcze kilka tygodni. Gdybyś zobaczyła ich miny, gdy pojawiłem się w siedzibie koncernu... Musiałem tłumaczyć w nieskończoność, ale uwierzyli mi. Chciałem kupić ci trochę ubrania, ale pomyślałem, że tym razem sama sobie wybierzesz. Możesz to zrobić dla mnie? Wybierz sobie, co tylko chcesz, i nie przejmuj się ceną.

Nie patrzył na mnie, gdy to mówił, tak jakby te słowa sprawiały mu trudność. Nie rozmawialiśmy za często o pieniądzach. Pomyślałam, że byłoby przesadą odmówić, więc wsunęłam w jego dłoń swoją na znak podziękowania.

- Kupiłem tylko parę sandałów. Odrysowałem twoją stopę i pokazałem to w sklepie.

Zaśmiałam się i uścisnęłam jego rękę. Aż zakłuło mnie w sercu, gdy zobaczyłam wyraz jego twarzy. Nigdy czegoś takiego nie czułam, to było tak, jakby gwałtowna gorączka przyspieszyła bieg mojej krwi...

- Poza tym poszedłem na policję.

Dobrze, że zaczął mówić o czymś innym!

- Naprawdę? - zdziwiłam się.

- Tak, już się nie bałem. Też oczywiście musiałem się długo tłumaczyć. Okazało się, że i Giancarlo, i Guido są starymi znajomymi policji, przestępcami do wynajęcia. Właśnie otrzymałem telefon, że ich zaaresztowano. Nicoletti był tylko znajomym Giancarla. Nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło, więc puścili go.

- A tamci powiedzieli coś?

- Ani słowa. O ile ich zdążyłem poznać, nic nie powiedzą.

- A ten czwarty? Norweg?

- Na pewno jest już daleko. Może składa właśnie raport w kraju.

Zamilkliśmy, myśląc to samo: kto za tym stał? No i kim był ten, który się wszędzie pojawiał?

- On jest tylko narzędziem w czyimś ręku, nie sądzisz? - myślałam na głos.

- Jestem tego pewien!

Zacisnął usta. Czekałam z niepokojem na to, co powie teraz. I rzeczywiście... Poruszył temat, którego chciałam unikać.

- Synnøve - zaczął i spojrzał na mnie płonącymi oczami. - Wszystko się zmieniło, prawda? Mimo że nie chcesz oszukiwać Arnego, nie czujesz już do niego tego, co kiedyś. Nie możesz czuć!

Spostrzegłam, że drżę.

- Scott - poprosiłam. - Daj mi trochę czasu. Jutro przyjedzie Arne. Pozwól, że najpierw się z nim zobaczę, zbadam moje uczucia. Rozumiesz, jestem typem kobiety jednego mężczyzny, nie umiem przechodzić lekko od jednego do drugiego.

- Tak, wiem - rzucił gorzko. - Osiem lat bezsensownego zakochania w jakimś nicponiu.

- Dziewięć - poprawiłam automatycznie. - Ale jak możesz tak mówić o kimś, kogo nie poznałeś? - protestowałam słabo. - On wiele dla mnie znaczy.

Scott nie dał się przekonać.

- Marzenie - stwierdził. - Wydumany ideał mężczyzny. Nie widzisz, że rzeczywistość nie przystaje do ideału?

Przetarłam oczy, zmęczona.

- Nie rozmawiajmy o tym teraz, Scott. Pozwól mi wybrać. Nie chcę, żeby coś wpływało na moją decyzję.

- Przepraszam - powiedział, wstając. - Wiem, ale muszę jeszcze coś dodać. Wiedz, że znaczysz dla mnie bardzo dużo, Synnøve. Ale pewnie już to zrozumiałaś.

Zaczęłam drżeć na całym ciele i zerwałam się na równe nogi. Chciałam znaleźć się jak najdalej od niego.

- Nie możesz przestać?! - krzyknęłam zrozpaczona. - Ja tu walczę i walczę, aby zachować się lojalnie w stosunku do Arnego, a ty mi w tym cały czas przeszkadzasz!

Zapadła śmiertelna cisza. Stałam, trzymając się oparcia krzesła, aby Scott nie spostrzegł, że drżę. On trwał bez ruchu z zamkniętymi oczami, tak jakby musiał użyć wszystkich sił, aby uspokoić kłębiące się w nim uczucia.

- Wybacz mi, Synnøve - poprosił w końcu ochrypłym głosem.

Już dawno przestałam być zła.

Nasze spojrzenia spotkały się i nagle się roześmieliśmy. Doprawdy, co za zmienność nastrojów...

Scott opanował się pierwszy.

- Zobacz, kupiłem norweską gazetę - zagadnął z podziwu godnym spokojem. - Pomyślałem, że chętnie przeczytasz nowości z kraju.

Z wdzięcznością przyjęłam gazetę i poszłam do łazienki. Ależ bolały mnie stopy!

Leżąc w wannie, czytałam, aż papier całkiem zamókł. Ale dostrzegłam małą notatkę...

Czułam się, jakbym dostała obuchem po głowie. Błyskawicznie owinęłam się hotelowym ręcznikiem i wpadłam do pokoju.

- Scott, zobacz! - zawołałam, padając na łóżko obok niego. Leżał i czytał coś, nadal w ubraniu.

- Zobacz! Firma Arnego jest bliska bankructwa!

Scott doczytał notatkę do końca.

- No, na to wygląda.

- Muszę być z nim. On mnie potrzebuje!

Popatrzył na mnie długo, tak długo, aż zakręciło mi się w głowie.

- Ja też cię potrzebuję, Synnøve - powiedział cicho. - I jesteś moją żoną.

Potrząsnęłam głową. Nie byłam w stanie wykrztusić ani słowa. Myślałam o tych wszystkich relacjach i uczuciach, jakie się między nami wytworzyły: obojętność, przyjaźń, podejrzliwość, zazdrość, nienawiść, irytacja, pożądanie i czułość. Nic jednak nie mogło porównać się z tym poczuciem wspólnoty, które teraz przepływało między nami jak gorący strumień.

W tym samym momencie, patrząc w jego gorejące oczy, przypomniałam sobie tę niezwykłą scenę, gdy padł przede mną na kolana przy drodze. Pamiętałam jego łzy, ból malujący się na twarzy... Poczułam mrowienie w ciele. Bezwiednie zmięłam gazetę.

- Pomóż mi, Scott - wyszeptałam bezradna. - Pomóż. Czuję się jak porwana na strzępy. Nie wiem, z kim chcę być. Pragnę dochować wierności, ale już nie wiem, komu.

- Sobie samej - odszepnął ochryple.

- A kim jestem? Jakoś już nie wiem...

Jego twarz była blada i napięta.

- Mam przenieść się do innego pokoju? - spytał.

- Nie! - zawołałam rozpaczliwie. - Nie, Scott! Zostań!

Myśl, że mógłby stąd odejść, sprawiła, że straciłam opanowanie. Wyciągnęłam rękę, złapałam go za koszulę... i to wystarczyło. To była iskra, która rozpaliła potężny płomień namiętności Wina leżała po mojej stronie, nie Scotta.

Próbował powstrzymać własne dłonie, ale na próżno. Gdy zobaczył moje bezradne spojrzenie, poczuł, że garnę się do niego, wyszeptał bez tchu:

- Nie rób tego, Synnøve, nie rób!

Było już za późno.

- Chcę zostać z tobą, Scott - jęknęłam żałośnie.

No i wtedy gwałtownie porwał mnie w ramiona, przyciągnął do siebie i wtulił twarz w moją szyję.

- Och, Scott - westchnęłam zachwycona.

Cudownie było znaleźć się w jego objęciach. Na krótką chwilę jakiś cień przesłonił moje myśli, ale szybko go odgoniłam.

Poczułam usta Scotta na swoich, głodne i ciepłe. Przytuliłam się do niego jakby w oszołomieniu. Nawet mi się nie śniło, że można coś takiego czuć. Zupełnie jakbyśmy wpadli w jakiś kręcący się bęben, który nie mógł się zatrzymać. Jego ręce, drżące i palące mi skórę, gorące słowa szeptane do ucha...

Na sekundę ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi głęboko w oczy. Potem, jakby znalazłszy odpowiedź, której szukał, opuścił powoli głowę i otarł się o mnie policzkiem.

- Moja cudowna żona - wyszeptał.

ROZDZIAŁ XXI

Scott odsłonił okno. Poranne słońce oświetliło łóżko i obudziło mnie.

- Cześć - uśmiechnęłam się do niego, zmęczona i nieco zawstydzona. - Już wstałeś?

- Już? - zaśmiał się. Wyglądał wprost nieprzyzwoicie rześko. - Jak się masz?

Przeciągnęłam się.

- Och, Scott, jak to wspaniale być małżeństwem.

- Zgadzam się! Oto twoje rzeczy. Gdy będziesz gotowa, opatrzę ci nogi.

Wzięłam prysznic i ubrałam się. Scott posmarował mi maścią stopy i zakleił plastrami rany.

- Pospieszmy się, musimy kupić ci nowe ubrania, zanim przyjedzie Arne.

Arne! Zupełnie jakby ogromny głaz wyrzutów sumienia spadł mi na głowę. Zakryłam dłonią usta.

- Scott, co ja narobiłam - wyszeptałam zrozpaczona.

Zerknął na mnie i zmarszczył brwi.

- Nie zrobiłaś nic złego. Jesteśmy mężem i żoną, wszystko jest legalne.

- Ale obiecałam...

Zbladł.

- Jeżeli coś na tobie wymusiłem, pierwszy przeproszę, ale wydawało mi się...

Złapałam go za rękę.

- Nic takiego nie zrobiłeś - zaprotestowałam. - Ja niczego nie żałuję. To było coś najpiękniejszego i najwspanialszego, co kiedykolwiek przeżyłam. Tylko że nie było to w porządku wobec Arnego.

- Boże mój, czy ten facet jest normalny? Czy sądzi, że znajdzie dziś dwudziestotrzylatkę tak niewinną jak ty? - Scott potrząsnął głową i spojrzał na mnie z czułością. - Synnøve, nie chcę wywierać na ciebie żadnego wpływu. Masz sama wybrać. Chciałbym wiedzieć tylko jedno: dlaczego tak kurczowo trzymasz się tego Arnego?

Zamknęliśmy za sobą drzwi i zaczęliśmy schodzić po schodach. Nie sprawiało mi to dziś zbytniej trudności, tylko lekko kulałam.

- Arne jest jakby moim ratownikiem - tłumaczyłam apatycznie. - Nigdy nie byłam najlepszym dzieckiem bożym... A pomyśl o sobie: nieokiełznany Scott i równie dzika Synnøve. Jak by to z nami było? Potrzebujesz kogoś poważnego, odpowiedzialnego... i ja zresztą też.

Wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę.

- Założyłaś sobie coś takiego, Synnøve - przekonywał mnie. - Możliwe, że w dzieciństwie byłaś dzikuską. Wtedy, kiedy cię spotkałem, przypominałaś czarujące dziecko ulicy. Arne cię z tego wyciągnął. Tak, przyznam nawet, że na wyższy poziom, przynajmniej na zewnątrz. Wewnątrz pozostało ci czyste serce, ale to na pewno nie jest zasługą Arnego. Właściwie to on chciał cię skrzywdzić i wciągnąć w błoto.

Zawstydzona, wpatrywałam się w chodnik.

- Nie mógłbyś dać mi nieco więcej czasu? - westchnęłam. - Przynajmniej chciałabym spróbować, czy nadal do siebie pasujemy. Zapewniał mi poczucie stabilności i bezpieczeństwa, a teraz potrzebuje mojego wsparcia... Jakbyś ty się czuł, gdyby dziewczyna, która kochała cię przez dziewięć lat, odwróciła się plecami, gdy stałeś się biedny?

- Bezpieczeństwo - prychnął Scott. - Mówisz, że daje ci poczucie bezpieczeństwa. Czy to tyle dla ciebie znaczy? A co z miłością?!

Oczywiście osłabiło to moje argumenty, przytuliłam się do niego i potarłam czołem o jego policzek.

- Wiesz, że nie mam zmysłu praktycznego, Scott, a próbuję właśnie myśleć spokojnie i praktycznie. Po jednej stronie jest wszystko, co czułam do Arnego przez te dziewięć lat. Po drugiej... Scott, my się przecież znamy ledwo tydzień! Przeżyliśmy razem niebezpieczne przygody, byliśmy blisko siebie, samotni wśród obcych, niemal jak przestępcy. W takiej sytuacji łatwo rodzą się gorące, romantyczne uczucia, może nawet i miłość, ale czy to przetrwa? Pozwól mi wrócić do mojego zwykłego życia i wtedy zdecydować, które uczucie jest bardziej czyste i prawdziwe. Daj też sobie szansę wyboru. To także ciebie dotyczy.

Nadjechała taksówka. Wsiedliśmy, a Scott rzucił nazwę jakiegoś hotelu. Popatrzyłam na niego pytająco.

- Mój brat przyjechał rano. Chciałby z tobą porozmawiać.

- Och - westchnęłam bezradnie.

No i znów powróciliśmy do starego tematu.

- Synnøve - nie poddawał się Scott - ja wiem, że teoretycznie masz rację. Jednak niezależnie od tego, co mówisz, jesteś moja! Spałaś dziś w nocy tak spokojnie w moich ramionach. Miałaś jeszcze ślady łez na policzkach... Zrozumiałem wtedy, że nie zniosę, gdybym miał cię stracić raz jeszcze. Będę walczył, aby cię odzyskać, Synnøve. Jeżeli chcesz rozwodu, dam ci go, nie jestem żadnym potworem, ale zawsze będę na ciebie czekał.

Nabrałam powietrza, świadoma powagi chwili. Odpowiedziałam drżącym głosem, że nie zechcę rozwodu, dopóki nie zdobędę absolutnej pewności, że pragnę być z Arnem.

- W tej chwili nic do niego nie czuję, ale muszę mieć szansę zorientowania się co do swoich uczuć w bardziej swojskim otoczeniu.

- Przyjmuję to, Synnøve. Nie będę cię już więcej niepokoił.

Zanim weszliśmy do hotelu, Scott wręczył mi zwitek banknotów i wskazał drogę do dużego domu towarowego. Dom okazał się bardzo elegancki, dlatego początkowo czułam się jak dachowiec na wystawie kotów rasowych. Jednak gdy już zaczęłam kupować, zniknęły moje kompleksy. To była po prostu wspaniała zabawa!

Ale zaszalałam! Najpierw wybierałam ostrożnie i nieśmiało, bo nie wiedziałam, czy mnie stać na to wszystko, potem coraz odważniej. Nie kupiłam dużo rzeczy, tyle tylko, żeby skompletować podróżną garderobę. Nauki Arnego poszły w kąt, wybierałam całkowicie według swego smaku. Myślałam zarazem: to się na pewno spodoba Scottowi.

I miałam rację!

Czekał w restauracji. Gdy podeszłam, oczy mu rozbłysły. Pokazałam mu z dumą nowe ubrania i wszystko mu się podobało. Jak cudownie być akceptowaną!

Zawahałam się przed założeniem obcisłych spodni i batikowej bluzki, choć była prawdziwym dziełem sztuki. Mówi się przecież, że zmiana nie może być zbyt gwałtowna... Wybrałam białą sukienkę z haftowanym w drobne wzory przodem, gdyż według mnie pasowała do sandałów. Miałam świeżo umyte włosy, na szczęście z ledwo już widoczną trwałą. Rozpuszczone, sięgały mi do ramion.

Scott nic nie powiedział, ale jego oczy rozbłysły miłością i zachwytem. Poczułam się wspaniale. Poszliśmy do hotelu.

- Scott - zawołał Dag Hollinger, wychodząc nam spotkanie - co to wszystko znaczy? Myśleliśmy, że jesteś w Ameryce Południowej i żyjesz tam, wolny od wszystkiego i wszystkich.

- Nie, nie było tak - odpowiedział Scott.

Przyjrzałam się dwóm braciom. Mimo braku podobieństwa, jeśli nie brać pod uwagę oczu, wyczuwało się łączącą ich swego rodzaju więź. Dag był opiekuńczy, jakby przyzwyczajony do nieustannego czuwania nad niesfornym bratem, z kolei fakt, że Scott szanował starszego brata, nie mógł budzić niczyich wątpliwości

Dag odwrócił się w moją stronę.

- Słyszałem, że to pani go odnalazła.

- Dag, zapomniałem ci przedstawić moją żonę - wtrącił Scott. - Oto Synnøve Hollinger.

- Co? - spytał zaskoczony starszy brat. - Kiedy to się stało? Dziś?

- Nie, dwa lata temu - zaśmiałam się. - To trochę skomplikowane...

Zmarszczył brwi.

- Chyba tak. Nie wiedziałem, że Scott się ożenił. Ale cieszę się. Witam w rodzinie! Zawsze liczyłem na to, że on się kiedyś ustatkuje. Potrzebuje kogoś, kto potrafiłby o niego zadbać.

Wymieniliśmy ze Scottem znaczące spojrzenia.

- Dziękuję za dokumenty - zwrócił się do mnie Dag. - Tak przypuszczałem, że to ty włożyłaś je do skrzynki na listy. Postąpiłaś trochę lekkomyślnie, ale wszystko trafiło we właściwe ręce.

- Czy wiadomo coś nowego o śmierci Trygve Tora? - zapytał Scott. - Nie, nie dawaj Synnøve żadnego alkoholu, staje się wtedy niemożliwa!

Dag uśmiechnął się do mnie, a potem odpowiedział na pytanie brata.

- Nie, nic nie wiadomo o morderstwie w Stonehenge. Policja utrzymuje, że wie, kto go zabił. Norweg, drobnej budowy, kręcący się koło „Odpoczynku Wędrowca” przez kilka dni, zniknął zaraz po zbrodni. Nikt od tamtej pory go nie widział. O ile zrozumiałem, poszukują go i tutaj?

- Tak.

- Scott - zaczął Dag, w zamyśleniu oglądając pod światło wino w kieliszku. - To Kira, prawda?

Scott wzdrygnął się i powoli pochylił głowę.

- Tak - wyszeptał w końcu. - To matka wzięła dokumenty. Nie chciałem, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział. Próbowałem je odnaleźć, lecz nie miałem szczęścia. No a potem wsadzono mnie do aresztu.

Roztrząsali rozmaite teorie, próbując wyjaśnić, dlaczego śledzono Scotta, ale nie potrafili nic wymyślić. Cieszyłam się, że Scott nie wspomniał o moim narzeczonym... Byłoby to zbyt dużo jak na jeden raz.

Rozstaliśmy się wreszcie, umówiwszy się na spotkanie w Oslo. Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy na lotnisko. Po drodze zaczął mnie oblewać zimny pot. Nie czułam nawet cienia radości, że oto zaraz zobaczę mojego przyszłego męża...

- Może będzie lepiej, jeśli przywitam go sama? - zaproponowałam tchórzliwie.

- O, nie - zaprotestował Scott zdecydowanie. - Chcę zobaczyć człowieka, który rzucił na ciebie urok na te wszystkie lata.

Jęknęłam cicho.

Ujrzeliśmy Arne Møllera od razu, jak weszliśmy do hali przylotów. Rozmawiał z celnikami i nie zauważył nas.

- Czy to on? - spytał Scott, widząc rumieniec palący mi policzki.

Pokiwałam głową. Usta miałam wysuszone.

Scott zmarszczył czoło.

- Jest podobny do jakiegoś gwiazdora, ale...

Podpowiedziałam mu nazwisko.

- Oczywiście, że tak! No nie, Synnøve, doprawdy... Dobra, nie będę cię męczyć, już i tak źle wyglądasz, ale posłuchaj. Nic nie mam przeciwko temu McQuinnowi. Jest wspaniały na ekranie, na pewno w twoim guście. Ale ten tam Arne Møller - potrząsnął głową. - Cóż on ma wspólnego z McQuinnem prócz wyglądu? Nic! Spójrz na tę bruzdę wzdłuż ust... Wskazuje na brak skrupułów! A przymrużone oczy? Za kilka lat będzie bezwzględnym tyranem domowym! Nie, wiesz co, takiej konkurencji nie muszę się bać.

- Scott - rzuciłam przez zaciśnięte zęby - to nie fair. Obiecałeś, że nie będziesz już na mnie wpływał, pamiętasz? A jednak starasz się, żebym spojrzała na niego twoimi oczami. Pozwól, że użyję własnych!

Arne dostrzegł nas i podszedł szybkimi krokami. Opanowany jak zawsze, nie pozwolił sobie na żadne uściski, przecież byliśmy w miejscu publicznym. Ujął mnie za rękę i czekał, abym ich sobie przedstawiła.

- Arne Møller... Scott Hollinger - wybąkałam. Nie mogłam przecież precyzować: „mój narzeczony” i „mój mąż”... Zęby mi zresztą szczękały.

Miło ze strony Arnego, że przyjechał tu, żeby mi pomóc Przez chwilę aż byłam na siebie zła, że na jego widok nie czuję nic poza wyrzutami sumienia. Jego twarz, lekki, zgrabny chód, pewność siebie, autorytet... Wszystko, co tak długo podziwiałam, nagle zniknęło, stało się martwe! Za to Scott... Fala ciepła przepłynęła przeze mnie, gdy dostrzegłam jego pobladłą twarz, cierpienie w spojrzeniu... Ech, ta sytuacja mnie przerasta, nie mogłam sobie z nią poradzić!

- Masz nowe ubranie? - zapytał Arne, dając wyraz swemu niezawodnemu wyczuciu szczegółów.

- Tak - wyjąkałam. - Tamte mi ukradli... to znaczy, zgubiłam je.

Ledwo zdołałam ukryć uśmiech, gdy pomyślałam, że te grzeczne podróżne ubrania mogły się teraz znajdować u zachwyconych krewnych Peppina na Sycylii.

- Te mam od Scotta - dodałam.

- Dziękuję - powiedział sucho Arne, zwracając się do Scotta. - Zwykle sam dbam o garderobę mojej narzeczonej.

Już otworzyłam usta, aby zaprotestować, ale zdołałam się powstrzymać. Scott także wyglądał, jakby z całych sił powstrzymywał się przed wybuchem.

Ledwie opanowałam atak histerii, tak było to nieprzyjemne. Jednak nie mogłam nie dostrzec śmieszności całej sytuacji. Staliśmy, przestępując z nogi na nogę, i nikt nie mógł wymyślić tematu na przedłużenie rozmowy. Utknęliśmy na mieliźnie.

Milczenie przerwał Scott.

- No tak, przekazałem już panu Synnøve i niestety muszę iść - stwierdził. - Mój brat czeka. Prawdopodobnie jutro polecimy do Oslo. Kiedy państwo zamierzają wracać?

- Zostaniemy jeszcze tydzień - odpowiedział Arne, zanim nawet zauważyłam pytanie Scotta. - Załatwię parę interesów, skoro już tu jestem. Poza tym chciałbym pokazać Synnøve wieczne miasto.

Twarz Scotta przypominała nieruchomą maskę.

- Mam nadzieję, że spotkamy się w Oslo?

Arne spojrzał na niego niemal z pogardą.

- Synnøve jak najszybciej zacznie załatwiać rozwód, więc nie uniknie kontaktów z panem. Poza tym nie widzę powodów, aby się z panem spotykać. A teraz proszę mi wybaczyć, muszę zadzwonić do hotelu. Czekają tam dla nas pokoje, Synnøve.

Odszedł. Nerwy miałam zwinięte w supły.

- Ależ, Synnøve - uśmiechnął się Scott z ogromną czułością i otarł łzy z moich oczu. - Nie możesz płakać. Arne nie znosi takich wybuchów uczuć.

- Będzie tak pusto i zimno wokół mnie, gdy cię zabraknie - wyszeptałam smutno.

- Zawsze możesz wrócić, wiesz przecież - przypomniał łagodnie.

- Dziękuję, Scott. Zapamiętam to. Bądź ostrożny, dobrze? Nie lubię, gdy jesteś sam. Nie wszyscy nasi wrogowie siedzą za kratkami...

- Tak, wiem. Arne idzie. Pójdę już, nie chcę z nim więcej rozmawiać. Masz mój numer telefonu w Oslo?

Kiwnęłam głową, a on odwrócił się i szybko odszedł. Stałam, patrząc za nim, i naprawdę się bałam. Może nie powinnam pozwolić Scottowi zostać sam na sam z przyrodnim bratem? Czy można ufać Dagowi Hollingerowi, człowiekowi, któremu naprawdę opłaca się zniknięcie Scotta na zawsze?

ROZDZIAŁ XXII

Zwiedzanie Rzymu z Arnem w niczym nie przypominało wędrówek ze Scottem. Był to wyjątkowo smutny tydzień. Arne często załatwiał sprawy służbowe. Wyraźnie starał się zdobyć pieniądze na uratowanie firmy. Któregoś razu chciałam porozmawiać z nim o grożącym mu bankructwie, ale zbył mnie słowami pełnymi takiej pogardy, że niczego podobnego wcześniej nie słyszałam.

- Ech, to tylko chwilowe. Jacyś idioci uwzięli się na mnie. Tak to jest, gdy się człowiek zwiąże z jakimiś niekompetentnymi tchórzami. Zaczekaj, postawię firmę na nogi, zanim się obejrzysz. Nikt nie wepchnie Arne Møllera do rynsztoka, możesz to sobie zapamiętać.

Kilka razy, gdy znalazł trochę wolnego czasu dla mnie i chciał „pokazać mi miasto”, oglądaliśmy miejsca wymieniane w pierwszym lepszym przewodniku. Byliśmy w modnych nocnych klubach, wrzuciliśmy monetę do fontanny di Trevi, zwiedziliśmy Colosseum i Forum Traianum. Arne zasypywał mnie wiadomościami, które posiadłam już w szkole podstawowej... Przeszliśmy obok kamiennego bloku, gdzie spałam z kotem w objęciach, ale Arnemu nawet o tym nie wspomniałam. Przypomniałam sobie tę noc, gdy moje serce pękało z niepokoju o Scotta, i gdy Arne nie widział, pogłaskałam mój kamień.

Nie można powiedzieć, żeby Arne okazał się żarliwym i oddanym wielbicielem. Traktował mnie z rodzajem opiekuńczej pobłażliwości. Najbliższy miłosnym uniesieniom był wtedy, gdy życzył mi dobrej nocy, całując przelotnie. Było mi smutniej niż kiedykolwiek. Bez żalu pożegnałam się z Rzymem, wsiadając do samolotu do Oslo.

W czasie podróży zadałam mu pytanie, które nie dawało mi już od dawna spokoju.

- Arne, co ty naprawdę we mnie widzisz? To znaczy... czy mnie potrzebujesz?

Wlepił we mnie oczy.

- Co ci, u diabła, przyszło do głowy?

- No... - zawahałam się - gdybym nagle zechciała się rozstać, zrobiłoby ci to różnicę, czy nie?

Nie spodziewałam się takiej reakcji. Arnemu zbielały usta.

- Nie... nie mówisz chyba tego poważnie, Synnøve - wyjąkał. - Jesteś moja, nie zapominaj. Ja... przecież cię kocham.

Westchnęłam.

- Chciałam właśnie to usłyszeć, Arne. Czasami zaczynam w to wątpić...

Spojrzał mi poważnie w oczy.

- Nigdy nie możesz w to wątpić, Synnøve. Myślałem, że powiedziałem ci to raz na zawsze wtedy, gdy poprosiłem cię o rękę.

Pokiwałam głową, pokonana.

- Oczywiście. Przepraszam. Chciałam cię tylko sprowokować.

Odwróciłam się szybko do okna, aby nie zobaczył, jak drżą mi usta.

Choć Arne mnie nie poganiał, wiedziałam, że czeka, abym zaczęła załatwiać rozwód. Odsuwałam to, jak mogłam. Moje uczucia nie zmieniały się, nic nie wskazywało, żeby ta gwałtowna namiętność, która wybuchła między Scottem i mną we Włoszech, była przemijająca. Wiedziałam, że on czeka na znak ode mnie, ale chciałam mieć absolutną pewność, zanim wybiorę.

Najgorsze było to bankructwo. Arne nigdy już o tym nie wspominał, ale widziałam, jak jego twarz staje się coraz bardziej napięta, a nerwy coraz słabsze. Denerwowały go nawet drobiazgi. Wzruszało mnie to. Zawsze był taki silny! Może mnie teraz potrzebował?

Pojechaliśmy zobaczyć wreszcie mieszkanie w bloku, gdyż skończył już je urządzać.

Podczas jazdy windą padło pytanie, którego się obawiałam:

- Kiedy dostaniesz rozwód?

Patrzyłam na mijane piętra.

- W każdej chwili. Ale Arne, czy możesz sobie teraz pozwolić na to mieszkanie? Czy nie lepiej...

Twarz mu stężała.

- Potrzebujemy tego mieszkania! Nie zadowolę się byle czym, wiesz przecież. I proszę cię po raz ostatni: nie mieszaj się w moje sprawy. Wszystko, co dotyczy spraw finansowych, ja załatwię najlepiej.

Zaczęłam się zastanawiać, jaką rolę przeznaczył dla mnie w tym małżeństwie. Czy chciał tylko zaspokoić swoją próżność, „ulepszając” żonę dokładnie według swego gustu?

Zacisnęłam oczy i otworzyłam je dopiero, gdy winda stanęła.

- Proszę! - zawołał Arne z dumą po otwarciu drzwi do mieszkania. - Wszystko gotowe na przyjęcie pani tego domu.

Obeszłam powoli mieszkanie. Było to mieszkanie Arnego; ani moje, ani nasze... Reprezentacyjne, umeblowane jakby na zamówienie. W gardle rosła mi dławiąca kula.

- Arne - wykrztusiłam, czując, jak zimny pot zrasza mi czoło - możesz dać mi wody? Chyba jeszcze jestem zmęczona po podróży.

- Bzdury. Wróciliśmy przecież dwa tygodnie temu... Ależ kochanie, jesteś taka blada!

A więc w tym koszmarnym mieszkaniu miałam spędzić swoją przyszłość?! Ta zimna, obca karykatura mieszkania, gdzie nie spodobało mi się nic, nawet najmniejszy detal. Opadłam na nadmiernie kwiecisty fotel.

- Woda nie jest jeszcze podłączona - wyjaśnił zaniepokojony. - Zejdę po coś do picia. Na dole jest sklepik, to bardzo praktyczne.

Praktyczne, praktyczne... brzęczało mi w głowie, gdy już poszedł. Nagle poczułam, że chce mi się krzyczeć. Opanowałam się, ale było mi tak źle w tym obcym mieszkaniu, którego nigdy nie mogłabym nazwać domem, że aż mnie roznosiło.

I nagle zrozumiałam, co powinnam zrobić.

Oby tylko telefon był podłączony...

Na szczęście był. Drżącymi palcami wybrałam numer Scotta.

A jeśli nie zastanę go w domu? Gdy się wreszcie zdecydowałam, strasznie chciałam porozmawiać z nim od razu.

Ach, jak ja za nim tęskniłam. Te niekończące się tygodnie bez niego, gdy próbowałam odsuwać wszelkie o nim myśli, wypychać je ze świadomości, czując jednocześnie tęsknotę. Gdy wreszcie usłyszałam niski, ciepły głos, zamknęłam oczy i odetchnęłam.

- Scott... - zaczęłam.

Jego głos podziałał na mnie jak zastrzyk witamin.

- Synnøve - zawołał z radością - czy to naprawdę ty? Gdzie jesteś?

- W najokropniejszym mieszkaniu, jakie sobie można wyobrazić - odpowiedziałam. - Prawdziwe straszydło. Aż się źle poczułam.

- Synnøve... o czym właściwie mówisz? - spytał nieco ostrożniej.

- Jestem w mieszkaniu, które miałoby być moim przyszłym domem. Scott... czy nie zmieniłeś zdania... że będziesz na mnie czekał?

Usłyszałam w słuchawce długie, drżące westchnienie.

- Nie, Synnøve, wiesz przecież. Wybrałaś?

- To nie takie trudne. Te tygodnie były jak koszmar. Scott, kocham cię.

- A ja ciebie. Ponad wszystko. Przyjadę do ciebie za godzinę, będziesz w domu?

- Dla ciebie zawsze.

- Czy rozmawiałaś z Arnem?

- Zaraz to zrobię. Czekam na ciebie, Scott.

Odłożyłam słuchawkę. Ogarnął mnie cudowny spokój.

Niestety, był zdradliwy. Zapomnieliśmy o grożących nam niebezpieczeństwach, o tym, że ręce przestępców wciąż wyciągały się w stronę Scotta, gotowe chwycić, gdy się nadarzy okazja.

A właśnie się nadarzyła...

ROZDZIAŁ XXIII

Gdy Arne wrócił, zakomunikowałam mu o swojej decyzji, spokojnie i bez cienia strachu.

Oczywiście wściekł się, ale nie przeraził mnie tym. Postanowienie było ostateczne.

- Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem - grzmiał - ile w ciebie zainwestowałem, na co miałem nadzieję... Stworzyłem cię z niczego, nauczyłem dobrych manier, a ty? Ledwo znalazłaś się poza moim zasięgiem, zakochałaś się w innym i wróciłaś do dawnych grzechów. Ależ ty wyglądałaś tam w Rzymie! W sandałach, bez pończoch, rozczochrane włosy...

Wszystko, co mówił, wypadało mi szybko z ucha. Byłam wolna, wolna! Należałam teraz do Scotta - wspaniałego Scotta, równie szalonego jak ja. Jakie fantastyczne życie nas czekało!

Arne powiedział w końcu to, na co czekałam:

- Aha, rozumiem, co się za tym kryje! Boisz się, że będę biedny, więc wolisz bogatszego. Po prostu lecisz na pieniądze, ot co!

- To nieprawda - odparłam spokojnie. - Właśnie dlatego, że dowiedziałam się o twoich kłopotach, chciałam zostać z tobą. W przeciwnym razie usłyszałbyś to wszystko już w Rzymie. Ale ty mnie wcale nie potrzebujesz, nawet nie wolno mi cię wspierać!

- Piękne słówka - rzucił szyderczo. - Spróbuj tylko do mnie wrócić, gdy już stanę na nogi! Wtedy drzwi będą zamknięte, zobaczysz!

Jak ja kiedykolwiek mogłam podziwiać takiego człowieka? Jak dalece byłam zaślepiona? Tylko dlatego, że był jedynym, który się mną zainteresował, dodałam mu wiele zalet, których wcale nie miał! Nawet gdy dostrzegałam jego wady, nie widziałam powodów, aby zareagować. Usprawiedliwiałam go sama przed sobą i próbowałam kochać mimo wszystko. Teraz przyprawiał mnie o mdłości.

- Chętnie bym sobie pogadał z tym pozbawionym skrupułów Hollingerem. Kiedy masz się z nim spotkać?

Słuchałam go jednym uchem, marząc o czekającej mnie wspaniałej przyszłości, więc odrzekłam automatycznie:

- Przyjedzie do mnie za godzinę.

- To ja też! Powiem mu coś do słuchu...

- Jak sobie chcesz - odparłam obojętnie. - Ale żadnych awantur!

Spojrzał na mnie, obrażony.

- Czy kiedykolwiek robiłem awantury?

- No... nie - przyznałam.

Aż dziwne, że mogłam być tak nim zauroczona. Scott miał rację, to było tylko młodzieńcze marzenie. A ponieważ z natury jestem wierna, trzymałam się tego marzenia.

Wreszcie wydoroślałam.

W gorączkowym pośpiechu uporządkowałam mieszkanie, przygotowałam moje popisowe danie i zasiadłam przed lustrem. Chciałam mu się spodobać. Nie widziałam Scotta trzy tygodnie, i były to tygodnie bardzo długie!

Jednak dał na siebie czekać. Godzina przeciągnęła się do półtorej, danie wyschło w piekarniku... Chodziłam tam i z powrotem pomiędzy oknami w kuchni i pokoju. O myślach, które przeleciały mi wtedy przez głowę, najchętniej bym zapomniała. Żadna z nich nie była przyjemna!

Gdy wreszcie ktoś zadzwonił do drzwi, serce skoczyło mi do gardła. Jeśli to Arne, zatrzasnę mu drzwi przed nosem.

Ale to był Scott.

Przemoczony od stóp do głów, z włosami pasmami oklejającymi czoło... i nadal wspaniały.

Serce znów mi załomotało, tym razem z miłości i niepokoju.

- Wejdź - powiedziałam przestraszona. - Musiałeś tu płynąć?

- Prawie.

Pomogłam zdjąć mu kurtkę i buty.

- A ja tak się dla ciebie wystroiłem - próbował się uśmiechnąć.

- Co się stało? - nie mogłam zapanować nad drżeniem głosu.

Wyżął koszulę i skarpetki nad zlewem. Boso, w ociekających wodą spodniach, i tak wydawał mi się nieziemsko piękny. Nie mogłam się napatrzeć, a gdy przypomniałam sobie, że kiedyś trzymał mnie w ramionach mrowie przeszło mi po ciele.

Sprowadził mnie na ziemię, mówiąc:

- Znasz ten mostek po drodze tutaj?

- Tak - zastanowiłam się. - Jechałeś na skróty?

Pokiwał głową.

- Chciałem zaoszczędzić kilka minut - urwał, ale zrozumiałam, co miał na myśli. Tak dobrze, że się zarumieniłam. - Nagle z lasu wyskoczył samochód i wjechał za mną na most. Wkrótce był już przy mnie i przycisnął do barierki. Nie mogłem nic zrobić, wpadłem do wody. Szczęściem udało mi się wydostać z samochodu i dopłynąć do brzegu. Tamten uciekł w zawrotnym tempie, ale dostrzegłem, kto prowadził.

- Och, Scott! - krzyknęłam, zakrywając dłonią usta. - To okropne! Mogłeś zginąć!

- Na pewno o to mu chodziło. To był nasz stary przyjaciel sprzed ratusza, ze Stonehenge i Włoch.

- Ten, którego nazwiska nie znamy? Tak myślałam. Sądzisz, że to on jest szefem?

- Nie - zaprzeczył Scott po chwili zastanowienia. - Myślę, że są od niego ważniejsi. On jest zbyt młody i niedoświadczony, zresztą nie na tyle inteligentny, żeby coś takiego zaplanować.

Kiwnęłam głową.

- Też tak sądzę. Czy coś takiego przydarzyło ci się tu po raz pierwszy?

- Skąd! Gdybyś widziała pierwszy tydzień... gdy jeszcze byłaś we Włoszech. Musiałem strasznie na siebie uważać. Ciągle przytrafiały mi się jakieś dziwne wypadki. Wreszcie załatwiono mi ochronę, i to pomogło.

- Scott, to okropne! - Czułam, że blednę. - To się musi wreszcie skończyć! Chcę, żeby mój mąż miał spokój!

Uśmiech, który mi posłał, był pełen miłości.

- Podobało mi się to „mój mąż”...

Przez chwilę staliśmy w uroczystym milczeniu. Scott pieszczotliwie pogładził mnie po twarzy. Nadal jednak był zbyt mokry, więc się nie przytuliliśmy. Mieliśmy czas.

- Widziałeś na moście jakichś ludzi? - spytałam, starając się zejść na ziemię.

- Nie, o dziwo było całkiem pusto. Trochę mi zabrało czasu otworzenie drzwi pod wodą, ale nikt się nie zjawił.

- Tak, rzadko ktoś jeździ tamtędy - przyznałam, wycierając mu plecy. - Och, zapomniałam o piecyku!

Przestraszona, wyciągnęłam brytfankę.

- Wygląda wspaniale - powiedział Scott z uznaniem.

Ja nie zdążyłam nic dostrzec. Nagle cała kuchnia zawirowała mi przed oczami.

- Ależ Synnøve - zawołał Scott poruszony - strasznie zbladłaś! Co ci jest?

Objął mnie i posadził na krześle. Otarłam czoło. Było całkiem mokre od potu.

- Nic nie rozumiem, Scott. Coś podobnego przytrafiło mi się u Arnego. Wczoraj rano też...

Scott wpatrywał się we mnie bez słowa.

- Co się stało? Dlaczego tak na mnie patrzysz?

I nagle sama zrozumiałam.

- Scott! Och, Scott! - wybuchnęłam niemal histerycznym śmiechem. - O ile się nie mylę, będziesz musiał dbać nie tylko o żonę, ale o całą rodzinę!

Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu. Ze śmiechem szczęścia porwał mnie z krzesła i mocno uścisnął.

- Synnøve... ile mi jeszcze dasz? Chęć do życia, do pracy... a teraz jeszcze to! Wreszcie czuję, że warto jest żyć!

Zgadzałam się z nim w stu procentach.

Ale właśnie wtedy ktoś oczywiście musiał zadzwonić do drzwi.

- O, to Arne - szepnęłam. - Chciał z tobą porozmawiać.

- O czym? - mruknął Scott - Idź i otwórz... ja zaraz przyjdę.

- Ale moja sukienka! Mam przecież mokrą plamę po twoich spodniach...

- Trzymaj! Załóż fartuszek, będziesz taka śliczna, że go zamuruje.

- O, jego nie - odpowiedziałam sceptycznie.

Dzwonek zabrzmiał tym razem energiczniej. Poszłam otworzyć.

To był rzeczywiście Arne. Ale jak wyglądał...

Równie przemoczony jak Scott, w teatralnej pozie opierał się o framugę i ciężko oddychał. Wciągnęłam go do środka. Opadł bezsilnie na krzesło. Zauważyłam, że drzwi od kuchni są uchylone, ale nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk

Gdy drugi mężczyzna wszedł tak samo przemoczony jak pierwszy, sytuacja wydała mi się na tyle komiczna, że z trudem powstrzymałam się od śmiechu.

- Arne, co się stało?

Podniósł się i schwycił mnie za ręce.

- Synnøve, musisz być teraz silna - zaczął poważnie.

- Ja jestem silna - zapewniłam. - O co chodzi?

Spojrzał mi głęboko w oczy.

- Scott Hollinger nie żyje.

- Co ty mówisz?! - zawołałam zaskoczona.

- Jadąc tutaj zobaczyłem, że samochód przede mną dziwnie się zachowuje. Zjeżdżał z jednej strony na drugą. Gdy się zbliżyłem, dostrzegłem, że prowadzi go Hollinger. Nagle skręcił gwałtownie, rozbił barierkę i spadł z mostu. Zatrzymałem się, oczywiście, i wskoczyłem do wody w miejscu, gdzie zniknął jego wóz.

Gapiłam się na Arnego bez słowa. Uznał, że jestem w szoku, co zresztą było prawdą.

- Synnøve, spokojnie. To musi być dla ciebie ciężki cios, ale pamiętaj, że jestem przy tobie.

Jego głos był samym ciepłem i współczuciem.

- Nie znalazłem go, Synnøve. Drzwi były otwarte. Musiał wypaść i pewnie prąd go porwał. Synnøve... Puszczę w niepamięć te wszystkie głupstwa, których mi dziś nagadałaś. Zaczniemy od nowa. Zaraz weźmiemy ślub... bo przecież jesteś teraz wolna, i wkrótce zapomnisz przy mnie o tej okropnej historii. Może to i dobrze, że tak się stało. Twoje zainteresowanie Hollingerem to tylko przelotna namiętność, przyznasz sama.

Oszołomiona, zakryłam dłońmi twarz. Wreszcie zebrałam się w sobie; gwałtowny gniew przywrócił mi zdolność działania.

- Dziękuję, Arne, jesteś bardzo miły - wykrztusiłam. - Idź teraz do łazienki, przebierz się, żebyś się nie przeziębił. Wisi tam szlafrok, weź go.

Gdy to mówiłam, wyjęłam niepostrzeżenie klucz tkwiący od wewnętrznej strony drzwi. Arne nic nie zauważył i wszedł do środka, a wtedy błyskawicznie przekręciłam klucz.

Scott był już obok i obejmował mnie. Staliśmy tak przez chwilę, drżałam na całym ciele. Wreszcie podeszłam do telefonu.

- Proszę z wydziałem zabójstw - powiedziałam po wybraniu numeru policji.

Od strony łazienki dobiegło nas łomotanie w drzwi.

ROZDZIAŁ XXIV

Niedługo później policjanci wypuścili z łazienki nadal mokrego i niezwykle zdenerwowanego Arne Møllera.

- To jest skandal! - brzmiały jego pierwsze słowa. - Nic nie powiem, zanim nie porozumiem się z moim adwokatem.

- Nie sądzę, żeby panu mógł coś pomóc - odparł na to spokojnie jeden z policjantów. - Obawiam się, że trudno będzie panu wytłumaczyć tę nagłą kąpiel. Według Scotta Hollingera na moście nie było ani ludzi, ani samochodów. Poza tym... czy nie był pan kiedyś zaręczony z Ritą Svendsen, sekretarką adwokata Tora?

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Nigdy o niej nie słyszałem.

- Pańscy sąsiedzi są odmiennego zdania. Według nich ta młoda dama odwiedza pana nadal kilka razy w tygodniu.

Podwójna gra Arnego nawet mnie nie zdołała rozzłościć, tak mało już dla mnie znaczył.

- Czy nie było tak - kontynuował inspektor - że pańska narzeczona, Rita Svendsen, opowiedziała panu o bogatym kliencie adwokata Tora? - Tu skinął głową w kierunku Scotta. - O ile wiemy, pańskiej firmie nie wiodło się najlepiej. Mieliśmy na pana oko. Otóż jedną z niewielu osób, która wiedziała o bezowocnych poszukiwaniach dokumentów przez pana Hollingera, była sekretarka w kancelarii adwokata Tora. Przedziwnym zbiegiem okoliczności dawny narzeczony tejże sekretarki zapałał nagłą chęcią ożenku z Synnøve Berge, żoną Scotta Hollingera, który pochopnie zawarł z nią małżeństwo.

- To nie była wcale pochopna decyzja - mruknął Scott. - To najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem.

Pięknie wyglądał, stojąc tak z nagim torsem i w opiętych mokrych spodniach. Arne nawet nie zdjął płaszcza. Szykowało mu się niezłe przeziębienie... I dobrze mu tak. Ciekawe, co sądziła policja o tych dwóch przemoczonych rywalach.

Nikt nie przewidział następnego ruchu Arnego. Wydawał się tak opanowany, że policjanci nie mieli powodów do zachowania szczególnej uwagi. Nie wzbudził ich podejrzeń, gdy podszedł do stołu. Wyjął przedtem papierosa i sądzili, że sięgnie po zapałki, ale złapał za coś zupełnie innego. Zanim ktokolwiek się zorientował, trzymał mnie przed sobą jak tarczę, a do pleców przyciskał mi nóż do rozcinania kartek.

- Nie ruszać się, bo ją zabiję - wysyczał zdesperowany. - Dacie mi pięć minut. Jeżeli pójdziecie za mną wcześniej, możecie uważać ją za martwą.

Jego ramię ściskało mi szyję, ostrze kłuło mnie w plecy... nic nie mogłam zrobić. Policjanci stali bezradni, a Scott był blady jak ściana i zaciskał zęby.

- Møller - powiedział po chwili z tłumioną wściekłością - jeśli zrobisz krzywdę Synnøve albo dziecku, będę cię prześladował aż do śmierci. Życie i tak straciłoby dla mnie sens. Przysięgam, że cię zabiję.

Arne zareagował bynajmniej nie na groźby.

- Dziecko?! - wrzasnął falsetem. - A więc jednak oszukałaś mnie! Ty dziwko! A ja miałem...

Wściekłość odebrała mu panowanie nad sobą. Złapał mnie za ramię i na chwilę ostrze noża zmieniło kierunek. To wystarczyło, aby czterech mężczyzn zdołało go obezwładnić.

Scott objął mnie mocno. Pomogło mi to puścić mimo uszu nienawistne słowa, posyłane nam przez wyprowadzanego pod policyjną eskortą Arnego.

Arne Møller przyznał się w końcu do wszystkiego. Utrzymanie Rity wiele go kosztowało, firma kulała, on chciał wydawać się lepiej sytuowany, niż był w istocie. Pilnie potrzebował pieniędzy. Zawsze piął się w górę, nie zważając na innych, więc bez zbędnych skrupułów ułożył perfidny plan. Gdy Rita powiedziała mu, że Scott Hollinger szuka żony pro forma, postanowili, że to właśnie ona go zdobędzie. Celem był, oczywiście, rozwód w hollywoodzkim stylu, zapewniający dostatnie życie jej i Arnemu. Jednak Scott nie zainteresował się Ritą, wybrał natomiast mnie... i zapomniał o rozwodzie w całym zamieszaniu z zaginionymi dokumentami koncernu. Dlatego ułożyli kolejny plan, dużo trudniejszy w realizacji, mimo że okoliczności im sprzyjały. Na przykład moja osoba. Że też to właśnie ja wyszłam za Scotta, dziewczyna, która kiedyś uganiała się za Arnem... Stanowiłam łatwy łup i zdecydowanie zwiększałam szanse Arnego na przejęcie koncernu „Kira”. Scott przecież zaginął i gdyby zadbali, żeby się nie odnalazł jeszcze przez jakiś czas, to wkrótce zostałabym uznana za wdowę... za bardzo, bardzo bogatą wdowę!

Wszystko to omawialiśmy ze Scottem u mnie pewnego późnego jesiennego wieczoru. Wróciliśmy ze wsi, gdzie oglądaliśmy dom na sprzedaż. Oboje zdecydowaliśmy, że miasto i ruch uliczny to nic dobrego dla dzieci, i postanowiliśmy się przeprowadzić. Scott był wspaniały jako mąż. Czuły i opiekuńczy, szalony i impulsywny... Każdy dzień przynosił coś nowego. Minął dopiero tydzień od czasu aresztowania Arnego, więc jeszcze zajmowaliśmy dawne mieszkania, nocując u siebie nawzajem.

- Jak mógł tak łatwo cię śledzić? - spytałam.

Uśmiechnął się.

- Trygve Tor wiedział, dokąd jadę. Nie był specjalnie gadatliwy, ale jego sekretarka miała wiele okazji, aby pogrzebać w papierach.

Pokiwałam głową.

- Głupia byłam, że nie zrozumiałam, kim był ten tajemniczy mężczyzna spod ratusza - przyznałam. - Trygve Tor prawie mi to powiedział w Anglii: „Gdyby nie jego siostra, już dawno bym go zamknął”. To był brat Rity!

- No właśnie. Nic dziwnego, że widziałem go często na schodach wiodących do kancelarii. Myślałem, że jest klientem Tora, a on pewnie szedł rozmawiać z siostrunią.

- I otrzymywać rozkazy - dodałam. - Oboje mieliśmy szczęście...

Ramiona Scotta natychmiast mnie otoczyły. Poczułam się tak bezpieczna, każdą komórką ciała czułam, że należę do niego. To było wspaniałe!

- Co się teraz z nimi stanie? - wyszeptałam.

Scott pocałował mnie.

- Czeka ich więzienie, oczywiście. Rita wywinie się szybciej, lecz jej brata i Arnego pewnie długo nie zobaczymy. Oskarżeni są w końcu o morderstwo i o usiłowanie morderstwa...

Teraz ja go pocałowałam. Właściwie dlaczego siedzieliśmy tak i układaliśmy protokół przestępstwa? Są przecież przyjemniejsze zajęcia. Scott najwyraźniej podzielał moje zdanie.

- Jednej rzeczy mi szkoda - mruknął.

- Jakiej?

- Że nie pojedziesz ze mną do Francji i Hiszpanii, aby szukać dokumentów.

- Przecież mogę!

- Nie ma mowy! - zaprotestował stanowczo i przytulił mnie mocno, jakby w obawie, że coś mi się stanie. - Nic ci się teraz nie może przydarzyć, Synnøve.

Objęłam go za szyję.

- A ja myślałam, że bezpiecznie będę się czuła tylko z Arnem! Ty jesteś tysiąc razy bardziej opiekuńczy od niego. I w o wiele ciekawszy sposób.

Scott zaśmiał się.

- A to dopiero początek! - powiedział obiecująco. - Zobaczysz jeszcze! Wreszcie mam na kogo wydawać pieniądze. Pomyśleć tylko: mam rodzinę! Dziękuję ci, Synnøve.

- Cała przyjemność po mojej stronie - szepnęłam nieśmiało.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Opowieści 31 Małżeństwo na niby
Opowieści 31 Małżeństwo na niby Margit Sandemo
ebook Margit Sandemo 31 Małżeństwo na niby
Sandemo Margit Opowieści 31 Małżeństwo na niby
(Opowieści 31) Małżeństwo na niby Margit Sandemo
Sandemo Margit Opowieści1 Małżeństwo Na Niby (Mandragora76)
175 Rimmer Christine Małżeństwo na niby
Chatfield Susan Malzenstwo na niby
Sandemo Margit Opowieści 31 Małżeństwo na niby
Sandemo Margit Małżeństwo Na Niby
Chatfield Susan Małżeństwo na niby(1)
Autoalarm na niby
Janet G Woititz Małżeństwo na lodzie
062 Michaels Leigh Zareczyny na niby
LABORATORIUM PRACOWNI SPALANIA ZSZ PF 31 Informacja dla slucha, PODZIAú NA GRUPY ĂW. ZSZ-PF-31, PODZ
LABORATORIUM PRACOWNI SPALANIA ZSZ PF 31 Informacja dla slucha, PODZIAú NA GRUPY ĂW. ZSZ-PF-31, PODZ
KNR 2 31 Nawierzchnie na drogach i ulicach
System prawa małżeńskiego na ziemiach polskich w XIX w., prawo