opowiadania
Gintas Iwanickas
I PRECZ PRZEPĘDŹ WSYSTKIE MOJE
SNY
Andrzej Pilipiuk
LENIN IMPOSSIBLE
Krzysztof Kochański
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
Andrzej Zimniak
PRZYNIEŚ MI SERCR MATKI TERESY
Wojciech Piechota
WEWNĄTRZ
Bartłomiej Rychter
DREAM ONE
Jan Rudziński
JESIEŃ ZACZĘŁA SIĘ W CZERWCU
Maciej Guzek
PROSTE RACHUNKI
komiks
Emil Cegielski
WYPADEK PRZY CZYSZCZENIU BRONI
Juliusz Masłowski
BUDZIK
Max Bogdanowski
OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA
Zarządca pierścionka.
Od wielu miesięcy wszystkie media zajmujące się filmem i fantastyką informowały o postępach w pracy nad
pierwszą polską superprodukcją z gatunku fantasy. Filmem, który według niektórych miał stać się naszą
odpowiedzią na zbliżającą się już wielkimi krokami premierę „Władcy Pierścieni". Wieści płynęły zgoła piorunujące.
Miliony dolarów na produkcję (wprawdzie tylko niecałe cztery - ale jak to brzmi... A jak wygląda, niektórzy już
mogli się przekonać), oszałamiające efekty specjalne (oba wyglądają w rzeczy samej doskonale, do momentu,
gdy nie ma na planie żywych aktorów, ale o tym później), plejada największych gwiazd (dobór niektórych ról
odbywał się chyba z partyjnego klucza, albo według zasług), a co najważniejsze - najpopularniejsza postać z kart
ksiąg fantastycznych lat minionych (i tu nie ma co wybrzydzać, wiedźmin jaki jest, każdy widzi). To wszystko
miało zagwarantować ogromny sukces prestiżowy i kasowy, porównywalny z dziełami pokroju „Pana Tadeusza" i
„Ogniem i Mieczem".
Jednakże, mając jeszcze świeżo w pamięci pierwsze boje fanów i ciągłe wątpliwości, jakie choćby w
korespondencji od czytelników się pojawiały, zaniechaliśmy wcześniejszego wychwalania tegoż tytułu. Po
premierze prasowej, która odbyła się czas jakiś przed wejściem filmu do kina, było już jasne. Nie ma sensu
zachwalać, nie ma sensu wspominać. Lepiej zapomnieć. Ale jak? Wszak z gazet, z ekranu telewizora, płynie
potok obrazów i słów, które wabią ofiary do ciemnych sal i nikt, wzorem bohatera „Inwazji pożeraczy ciał", ich nie
ostrzega. A jest przed czym, przyjaciele. I o tym będzie - teraz. Jeśli zaś ktoś czuje potrzebę udania się do
najbliższego kina, by na własne oczy przyjrzeć się temu, co ulepiono, lepiej by opuścił poniższe akapity. Na
wszelki wypadek inaczej zostaną oznaczone, bo i o innych sprawach czas wspomnieć we wstępniaku. Ale do
rzeczy.
To nie jest superprodukcja, to nie produkcja, to nie jest film nawet. To fragmenty taśmy posklejane bez ładu i
składu. I słusznie w „Wyborczej" napisali, że jak na trailer filmowy, to 130 minut jest stanowczo za dużo. Nie
dziwota, że Michał Szczerbie (skądinąd od dawna też za swoje pisanie przez fanów krytykowany) nie znalazł się w
czołówce filmu i w materiałach prasowych. Ze scenariuszem bowiem jest w tym przypadku jak w pewnym
kawale, gdy to dom w Moskwie się zawalił. Śledczy, jak to ma śledczy w zwyczaju, przesłuchuje wszystkich i
wszystko. Cegły się czerwienią, ale idą w zaparte, zbrojenia są harde, wreszcie dopada oficer cementu i mówi:
twoja wina, na co tamten spokojnie, nie zmieszany mówi tak: mnie, towarzyszu milicjancie, w ogóle tam nie było.
Stary ruski kawał, ale gdy wychodziłem z kina w tłumie zmieszanych ludzi, zdał mi się kwintesencją pracy
wykonanej na planie. Przeskoki akcji, tyleż zaskakujące co nieoczekiwane, nieobytemu w prozie ASa wydać się
mogą niezrozumiałe, tak jak postacie wprowadzane bez żadnego wyjaśnienia. Choćby Jaskier, pojawia się na
ekranie i mówi „Wiedźmin... tyle lat", koniec cytatu, po czym znika, i znów się gdzieś pojawia, wychodząc z
wychodka... John Milius, robiąc ekranizację „Conana", również wziął na warsztat cykl opowiadań, ale do sklecenia
scenariusza zatrudnił fachurę. Oliver Stone, tak, tak, ten sam, dopasował wszystkie elementy i sprawił, że nie
sposób zgubić się w obcych krainach, a i temu, który nic nie wie o erze hyboryjskiej pozostanie podziwianie czystej
akcji, której w „Wiedźminie", niestety, nie znajdziecie. Sztuczka, jaką Stone zafundował conanistom, polegała na
prostym zabiegu. Zmieniono zakończenia wielu scen, znanych z kart książek, i zdumiony widz, który już, już
oczekiwał rzeźni w grobowcu Atlanta, ze zdumieniem konstatował, że oto szkielet miast ożyć, w proch się
rozsypuje. Tamten film wzbogacił literacki pierwowzór, czego niestety o omawianej produkcji powiedzieć się nie
da.
Ale zostawmy już scenariusz, którego nie ma, co wyraźnie wynika choćby z napisów informujących, kto raczył
wziąć pieniądze za tęgo knota. Zajmijmy się... efektami. Taak, w dobie kręconych seryjnie „Parków jurajskich"
można wyczarować każdego stwora. Smok nawet niekulawo wygląda, choć tak mi teietubisiami jego oczy
zalatują, ale może się czepiam, natomiast wszelkie pomniejsze paskudztwo, z którym walczy wiedźmin od czasu
do czasu (kolejna zagadka zaginionego scenariusza - siedzą, gadają a tu nagle noc, błota i facet z mieczem
szuwary przemierza...), ze skutkiem wiadomym. Tu guma wprost wypada z ekranu. Zresztą, co tu dużo mówić,
wszystkie ujęcia z efektami można zobaczyć w programie, jaki po pomniejszych stacjach się przewija (ten ze
świecami). Naprawdę wszystkie. Kolejna sprawa, to zgranie postaci w komputerze generowanych z aktorami,
wypada żałośnie. Rycerz walczący ze smokiem jest tego dobitnym przykładem (pytanie za sto złotych: kto on i
skąd się wziął na planie, czy tylko po to go wprowadzono, by zginął po trzech sekundach, czy po to, by pan
Walczewski dostał jak Brando w „Supermanie" swoje pieniądze za rozśmieszenie sali). Polecam szanownym
panom amatorską pracę „Gwiezdne wojny; epizod XIII", tam autentyczni amatorzy w zaciszu domowym za budżet
nie równający się waszym rachunkom za pizzę, stworzyli coś znacznie ciekawszego. Też na motywach znanej
serii...
Kolejnym minusem tego tworu jest scenografia. Znów okazuje się, że starożytni budowali wspaniałe ruiny. Do
cholery, scena w której Nenneke przyjmuje rycerzy, siedząc na skrzynce po pomidorach w komnacie zasypanej
odpadłym tynkiem, z pustymi otworami miast okien i drzwi, jest doprawdy szczytem smaku. Skoro zrobiliście
smoka, to dlaczego nie stać was było na kilka planów komputerowo wzbogaconych. Wspomnijcie Rzym z
„Gladiatora"! Te żałosne ruiny zamków, na tle których pomykają nasi bohaterowie, toż to kpina... A co ze znaną
techniką domalowywania części krajobrazu, która jest tania jak barszcz i od dziesiątków lat znana?
I zdjęcia, na Bóg miły, nie mam pojęcia czemu film ten nie jest szerokoekranowy i dlaczego większość scen, a
zwłaszcza walk, kręcono w zbliżeniach. Wiedźmin szybki jest jak Staszek i wiadomo, że pełnię szczęścia z
oglądania jak niszczy przeciwnika można zyskać tylko poprzez wprowadzenie ujęć w zwolnionym tempie, nawet
matrixowanle wiele by tu dało. Ale miast tego mamy zbliżenia, szybki montaż i walka kończy się szybciej niż
zaczęła. Moim skromnym zdaniem, trzeba było trochę zmienić techniki walki wręcz, bowiem Aikido jest tak
charakterystyczne, że od razu nasuwa skojarzenia z Segalem i nie bardzo pasuje do tamtego świata. Moim
zdaniem błąd, ale mniejszy niż poprzednie.
Na koniec sprawa obsady. Wbrew temu, co sądzili fani, Michał Żebrowski jest doskonałym wyobrażeniem
wiedźmina (pani, albo pan odpowiedzialni za jego bliznę powinni dostać Oskara, bowiem jeszcze nie widziałem
tak ruchliwej blizny w całej historii kina, nawet tego w Popielawach, starałem się ulokować ją uwzględniając czasy,
że niby bardziej się zarosła, a to co widzę po chwili, to pewnie retrospekcja, niestety, w tym samym cyklu
czasowym potrafi zwijać się i rozwijać, ot zagadka). Ale na tym koniec poprawności. Jeśli Zbyszek Zamachowski
jest typem amanta, znanego z kart opowiadań, to i Agata Buzek o łabędziej szyi, której umięśnienie prezentowała
w wielu scenach, ujść może za piękność, o którą walczą rycerze. A i Yennefer powabu poprzez zmianę koloru
włosów i posuniecie w leciech, nie mówiąc o dyskretnym wąsiku, nie straci (chyba, że miarą było ujęcie biustu, w
tym jednak wypadku trzeba było sięgnąć po Renatę Dancewicz...). Ale nie oni wszyscy są najbardziej chybionymi
pomysłami z castingu. Nie wiem, kto zdecydował, by Marek Walczewski zagrał rycerza Eycka, cała sala rżała po
prostu, gdy wspiął się na wzgórze i smoka wyzywał. I tak go nie zobaczysz - krzyknął ktoś z tyłu. - Stępień, wracaj
po okulary! A co się działo na widok Paździocha... tego nawet nie będę komentował. Drobne role, ale świadczą o
braku wyobraźni osób odpowiedzialnych za produkcję. Oba seriale nie są kręcone od wczoraj i łatwo było
przewidzieć, jak ludzie zareagują na owe postacie. A scena, gdy Geralt przywozi ubitego stwora i wita go dwóch
strażników i trójka dzieci... znakiem tego, codziennie do osady przybywali wiedźmini z upolowanymi bestiami, skoro
to nikogo nie dziwi i nie wabi. Zresztą, prócz scen w świątyni, nie widziałem tam większej ilości statystów, co ja
mówię, nawet średniej nie da się zauważyć, jakby krainy te były całkiem wymarłe a i statystki we wspomnianej
scenie zachowują się co najmniej dziwnie. Spójrzcie jak wieszczka śmierć im przepowiada, spójrzcie co dzieje
się na drugim planie...
Wiele jeszcze mógłbym wylać żalów, ale przyznam się szczerze, odłożyłem ten tekst na kilka dni, bo inne
obowiązki wzywały i teraz siadłem nad nim i pustkę wielką odkryłem w głowie. Prócz tych kilku knotów nic nie
pamiętam. O co chodziło? Kto, kogo, dlaczego? Przecież to dopiero tydzień, a ja pamiętam trzeciorzędne
produkcje, sprzed lat, które jako agent oglądałem dziesiątkami... A może, może ten film był naprawdę o niczym?
Sam już nie wiem, jeśli lubicie ryzyko, oceńcie sami.
Robert J. Szmidt.
PS. Przypomniałem sobie. Elfy, elfy wyglądają jak Apacze z filmów o Winnetou, przykładem niech będzie
posłaniec, raniony podczas walki w świątyni. Szczęściem ktoś wyciął Olbrychskiego, który ponoć miał być
królem Elfów...
PS2. W „Radiu Z" po premierze prasowej korespondencję rozpoczynało zdanie (cytuję z pamięci, gdyby co):
„Strasznie mi przykro, ale niestety pomimo szczerych chęci, nie udało mi się znaleźć ani-jednej osoby, która
wyraziłaby się pozytywnie o tym filmie...", ja też wychodząc z kina nie spotkałem nikogo, kto miałby pochlebne
zdanie* o tym, co zaserwowano podczas seansu... niestety...
I PRECZ PRZEPĘDŹ…
2001 / 9
Who called these dead to dance?
Was it the young woman
learning to play the "Ghost
song" on her baby grand.
J. Morrisom
(Kto zaprosił tych martwych do tańca?
Czy to dziewczyna
Ucząca się grać „Widmową
Piosenkę" na swoim dziecinnym fortepianie).
ZDJĘCIE: NIEBO, MORZE, NA BRZEGU -
POSTAĆ PALĄCEGO MĘŻCZYZNY
NIEBO: Szmaragdowozielone, poprzecinane
drobnymi złocistymi żyłkami, obsiane
nierozpoznawalnymi gwiazdozbiorami. Kilka
mlecznobiałych obłoczków zawisło nad samą linią
horyzontu. Ten po lewej jest podobny do zamarłego w
skoku tygrysa.
MORZE: Niezwykle ciemna, niemal czarna woda,
ozdobiona białymi grzebieniami fal, które pienią się jak
szampan. Wydaje się, że tam, w głębinach, ktoś urządza
wielki bal, na który zaproszono tysiące gości.
Chciałoby się to zobaczyć, ale nie dane: powierzchnia
wody jest ciemna i nieprzenikniona, nie odbija ani
gwiazd, ani nawet miejscowego odpowiednika
Księżyca - złotego dysku, który dopiero co pojawił się
na nieboskłonie.
BRZEG: Fale liżą, niczym ogromną porcję lodów,
piasek plaży; ten ma bardziej czerwony odcień niż taki,
do którego przywykły wasze oczy! Mimo tych różnic,
kiedy wiatr wzbija ten dziwnie zabarwiony piach w
powietrze, to równie nieznośnie wnika on pod ubranie i
zmusza do mrużenia oczu. Piasek znajduje się nie tylko
na brzegu, ale na całym lądzie, gdzie tylko sięga wzrok.
Jedynie kępy błękitnawych roślin, przypominające
nieco olbrzymie kaktusy, zakłócają monotonię pustyni.
Jedyny ślad ludzkiej działalności: znajdujący się tu
saloon w stylu Dzikiego Zachodu, którego okna świecą
się, kusząc, by wejść i skosztować miejscowej whisky.
CZŁOWIEK: Ciemna postać w kapeluszu z
szerokim rondem stoi na brzegu, plecami do saloonu, i
pali. Ogienek papierosa nie oświetla jego oblicza.
Uwierzcie mi na słowo, to nawet lepiej. Nie ma co
patrzeć na tę twarz - widok nie należy do
najprzyjemniejszych, szczególnie z lewej strony.
Dobrze wiem, o czym mówię, albowiem ten człowiek -
to ja.
PAPIEROS: Syczy wpadając do wody, ale odgłos
uderzających o brzeg fal pochłania ten dźwięk.
Odwracam się i idę do saloonu.
Tłusty pysk barmana aż promienieje z radości -
widać ma nadzieję, że dziś sporo zostanie wypite i
dobrze się na tym obłowi. Pod sufitem wisi niebieska
chmura dymu z papierosów - klientów jest pełno. Hałas
nie cichnie ani na chwilę. Sprzeczki pijanych
mężczyzn, aż nadto głośne, od czasu do czasu pisk,
kiedy jakiś klient usiłuje uszczypnąć którąś z kobiet. Są
tu nie tylko po to, by sprzątać brudne talerze i szklanki,
ale też i po to, by naprawdę usłużyć klientowi, jeśli
któryś sobie tego zażyczy (rozumiecie chyba, co mam
na myśli, mówiąc: „obsłużyć"?). Skrzypce, żałośnie
szlochając w ręku zaniedbanego staruszka, nie są w
stanie zagłuszyć tego hałasu. Siedzę dość blisko
muzykanta i może dlatego zaczyna mi się wydawać, że
szloch instrumentu wywołuje nieumiejętne
posługiwanie się nim. Sącząc bursztynowego koloru
whisky staram się o niczym nie myśleć i odprężyć, żeby
wyzbyć się uczucia dominującej w moim wnętrzu
pustki. Otoczenie, naturalnie, nie bardzo sprzyja takim
stanom, ale skoro nie potrafiłem zapomnieć się nigdzie,
to tu też jest wystarczająco dobrze.
GINTAS IWANICKAS
I PRZECZ PRZEPĘDŹ
WSZYSTKIE MOJE SNY
Niespodziewanie przy jednym z prymitywnie
skleconych stolików wybucha jakieś zamieszanie: ktoś
kogoś przyłapał na szulerce. Oskarżony o oszukiwanie
w grze wstaje i strzałami z rewolweru zmusza
wszystkich swoich kompanów od stolika do
zamilknięcia na wieki. Potem, odwróciwszy się twarzą
do innych klientów lokalu i ciągle jeszcze wymachując
dymiącym coltem, wybucha śmiechem. Nie, to nie jest
rechot, to wycie zadowolonego z siebie zdziczałego
myśliwego. Panie, czy to też twór rąk Twoich?! Diabli
z nim, Panie, on mnie drażni. Rzucam spojrzenie w
jego kierunku, a colt zmienia się w rozjuszoną kobrę,
która kąsa trzymającą ją rękę. Jeszcze raz. I jeszcze...
Mężczyzna wyje teraz inaczej: to wycie przerażenia,
paniki. Tak też niedobrze... Zmienia się więc w krzew
gorejący, ale niczego proroczego nie głosi, i po minucie
kobiety zmiatają z podłogi popiół, a pozostali znowu
hałasują i piją.
Ciskam pustą szklankę najbliższej kobiecie, ale w jej
dłonie opada pachnąca róża. Chcę zostać sam - więc
tylko stary skrzypek pozostaje i męczy swój
cierpiętniczy instrument, ale teraz już gra czysto, nie
fałszuje. Spod jego smyka wypływa melodia, która
najpierw boleśnie dotyka ran, potem uspokaja i koi, a w
końcu brzmi uroczystym finałem. Jeszcze raz usiłuję
uwolnić się od staruszka, ale ten gra dalej, nie
zwracając uwagi na moje wysiłki. No to niech go
licho... W końcu - gra naprawdę nieźle.
A wszystko to marność nad marnościami... Smutny
Stwórca gra w swoje smutne gry.
GINTAS IWANICKAS
Temu, kto obserwuje nas z niebios, wydaje się, że
ktoś puścił taśmę filmową do tyłu: biegnę po morskim
brzegu, stawiając stopy w widniejących na nim śladach,
a ślady za mną ___________znikają...
ZDJĘCIE: SZPITALNA SALA, DWAJ
LEKARZE POCHYLAJĄCY SIĘ NAD
PACJENTEM.
SALA: Oślepiająco biała. Wszystko tu jest jakby
pokryte skorupą śniegu na lodowcu mroźnej Północy - i
ściany, i sufit, i pościel na jedynym w pomieszczeniu
łóżku.
LEKARZE: Ich pochylone postacie, spojrzenia
zimnych oczu lśnią niemocą. Ten z lewej w ręku
trzyma strzykawkę, wypełnioną bezbarwną cieczą.
PACJENT: Mężczyzna, któremu wystają spod
białego prześcieradła tylko ręce i głowa. Ręce są
nieprawdopodobnie wręcz wyschnięte. A twarz ma
zniekształconą. Lewą połowę twarzy pokrywają nie
gojące się rany, z których co jakiś czas wypływa
kropelka krwi, jakby mężczyzna płakał krwawymi.
łzami.
P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,
można zauważyć jeszcze coś: na piersi mężczyzny wije
się duża, pokryta łuskami żmija z zielonoszmaragdowymi
oczami. Żmija spluwa jadem na nie
gojące się rany.
***
Sen, niczym archiwalna taśma filmowa, powtarza
wydarzenia sprzed kilku lat. Kwitnące sady na brzegach
oceanu -to Kolchida, najczęściej odwiedzany kurort na
Wenus. Ja i Dyka - szczęśliwi, oszołomieni otaczającą
nas bajką kwiecia. Bawimy się i śmiejemy na
błękitnawej łące nieziemskiej trawy.
- Patrz,- co znalazłam - woła mnie Dyka, a ja biegnę
do niej.
Nieważne, co znalazła. Ważne jest to, że znajduje
się tuż obok, ale jesteśmy razem, i że od dziś zawsze
tak będzie. Ukochana pokazuje mi najrzadszy kwiat na
Wenus. Dotychczas widziały go tylko dwie osoby, obie
z grupy tych pierwszych kolonistów. Opowiadali, że
widzieli kwiat z daleka, w trudno dostępnych
miejscach. Dlatego wielu uważało, że to tylko ładna
legenda. Do dziś ja też tak myślałem. Dyka pokazuje mi
„Kwitnącą Kobrę" - tak nazwał kwiat jego odkrywca.
Rzeczywiście - podobieństwo jest zadziwiające. Pod
szerokimi, sięgającymi ziemi liśćmi jakiegoś drzewa,
na wyprostowanym ogonie stoi rozjuszona kobra z
rozwiniętym kapturem, ale zamiast pyska żmii widzimy
zielony, niewyobrażalnej piękności kwiat. Przez jakiś
czas zachwycamy się jego niezwykłą urodą, potem,
jakby zmówieni, jednocześnie pochylamy się, chcąc
poznać jego aromat. I wtedy nieszkodliwy kwiat tryska
strumieniem - przed naszymi twarzami w powietrzu
zawisa obłoczek z drobniuteńkich kropel. Dyka wdycha
je, ja nie, ale lewej strony mojej twarzy dotyka wilgoć -
wilgoć gęstej, obcej mgły.
...Oszołomiony, jak w narkotycznej malignie, na
uginających się nogach niosę jąw swych ramionach, do
czasu, aż cały świat w moich oczach traci barwy i
niknie. Upadając, zraniłem się w ramię. Potem ktoś
natrętnie potrząsał mną. Coś ukąsiło mnie w rękę.
Cichy głos przebił się przez gęstą kurtynę, w którą
owinięta była moja świadomość, i usłyszałem te
najstraszliwsze, najokropniejsze słowa: „Ona zmarła".
Nie! Tylko nie to, Panie, tylko nie to! Ja, który nigdy w
ciebie nie wierzyłem, błagam! Czy tak trudno uczynić
cud, najzwyklejszy cud?! Potem wpadłem do Tartaru...
***
Młoda pielęgniarka, posiadaczka długich czarnych
włosów, pędziła po szpitalnym korytarzu. Widząc
stojącego pod oknem, uzupełniającego swoje notatki
mężczyznę w bieli, zawołała:
- Doktorze! Doktorze, ten z czterdziestej siódmej!..
Otworzył oczy...
- Nie pomyliła się pani?
- Nie, nie! O Boże, tak na mnie popatrzył...
Teraz po korytarzu biegli we dwoje. Dosłownie
wpadli do sali, lekarz podskoczył do aparatury stojącej
obok jedynego w pomieszczeniu łóżka. Nie widząc w
jej zapisach żadnych zmian, lekarz zerknął na pacjenta,
chwycił jego nadgarstek, ale, pokiwawszy głową,
natychmiast wypuścił go ze swej dłoni. Rozległo się
ciche uderzenie ręki o brzeg szpitalnego łóżka.
- Pomyliła się siostra. Pięć lat w śpiączce - nie
sądzę, by kiedykolwiek otworzył oczy...
- A co mu jest, panie doktorze?
- Słyszała pani kiedyś o „Kwitnącej Kobrze"?
Kiedyś nic nie wiedzieliśmy o jej jadowitych
właściwościach; przeklęty kwiatek unicestwił już
kilkadziesiąt osób. Ten człowiek jako jeden z
pierwszych zetknął się z tą rośliną - i jest jedynym,
któremu to spotkanie udało się przeżyć.
Po chwili milczenia lekarz dodał:
- No... w połowie przeżyć. Tak więc, raczej się pani
wydawało.
Lekarz wyszedł. Pielęgniarka,. przygarbiona, stała w
kącie. Z jej warg ulatywał cichy szept:
- Nie, nie pomyliłam się. Patrzyłeś na mnie,
widziałam to...
Podeszła, ułożyła na pościeli zwisającą rękę
pacjenta. Odgarnęła mu włosy z czoła. Długo
wpatrywała się w powieki jego oczu, oczekując, że lada
chwila drgną... Cud nie nastąpił. Na razie nie nastąpił.
***
Pod szmaragdowym niebem, przy wejściu do
ciemnej pieczary, na gołym czerepie jakiegoś rogatego
potwora siedzi człowiek. Nie patrzcie na jego twarz.
Przecież ostrzegałem, że to nieprzyjemny widok.
Zapalam papierosa. Zapałka rysuje w powietrzu
karminowy łuk i, dotknąwszy piasku, gaśnie. Wolno
wypuszczam dym z płuc. Niczym ciche widmo ulatuje
2001 / 9
I PRECZ PRZEPĘDŹ…
do góry, ku niebu. Skądś pojawia się ogromny
wychudzony pies. Przysiada obok mnie i patrzy mi w
oczy. Gaszę papierosa o podeszwę buta. Podnoszę z
piasku gitarę, delikatnie dotykam strun. Pies,
przysłuchując się, porzuca swoje polowanie na pchły i
wydaje się, że czeka na ciąg dalszy. Palce tańczą po
strunach, w nocy rozlega się cicha i smutna melodia,
którą lubiłem grać dla ciebie, Dyko. Niespodziewanie
włącza się pies - wyje, jakby kogoś opłakiwał. Twój ból
i mój ból są do siebie podobne... Jeśli ktoś słyszał nasz
nocny duet, to bez wątpienia ciarki przeszły mu po
skórze, i jeśli jego szlak prowadził w naszym kierunku,
to zmienił drogę...
***
Wkraczam do jaskini, przerzuciwszy gitarę przez
ramię. Pies wiernie kroczy za mną, chociaż usiłuję go
odegnać. Wystarczyło, że zagłębiliśmy się w jaskinię na
kilka kroków i słabe światło nocnego nieba przestało
oświetlać nasz szlak. Ciemno, choć oko wykol. Ale ja,
jak kot, świetnie widzę w ciemnościach. Za moimi
plecami słabo świecą dwa rubinowe światełka - oczy
psa. Jeszcze raz próbuję go przepędzić, ale nie udaje mi
się - idzie krok w krok za mną. No i dobrze. Niech ma
do siebie pretensje...
Grunt pod nogami gwałtownie się obniża. Muszę
stąpać bardzo ostrożnie, by nie pośliznąć się i nie
zwalić w przepaść. Po jakiejś setce kroków stok staje
się tak stromy, że już nie idę, ale dosłownie obsuwam
się. Pies, nie mając możliwości pokonania stromizny,
żałośnie skowyczy. Sam nie wiem czym powodowany
wracam do niego, przywiązuję rzemieniem do pleców i
znowu - w dół. Teraz schodzę po prostu jak alpinista,
wisząc na rękach nad przepaścią, nogami szukam
oparcia. Pies wisi spokojnie, nie szarpie się. Mądry
piesek, tylko cholernie ciężki. Skąd w wychudzonym
psie taki ciężar? Dotarłszy do nieco szerszego występu
zatrzymuję się, by odetchnąć. Ręce, gdy przypalam
papierosa, drżą.
Na występie odpoczywam jakieś dwadzieścia minut,
może pół godziny, potem znowu schodzę. Nadal jest
strasznie stromo; staram się nie patrzeć w otchłań, bojąc
się zawrotu głowy. Lewa ręka ześlizguje mi się. Przez
długą minutę wiszę nad przepaścią, kiwam się,
utrzymuję swój ciężar (i nie tylko swój) na jednej ręce.
W końcu stopy znajdują oparcie. Przylgnąwszy do
ściany oddycham głęboko, nadrabiam to, co straciłem
wisząc. W głębi duszy przeklinam siebie najgorzej jak
mogę za to, że wziąłem ze sobą psa. W końcu -
dodatkowy ciężar. Ale nie zdobędę się teraz na
odwiązanie rzemienia i zrzucenie zwierzaka w dół.
Jakoś docieram do miejsca, gdzie przeklęte zbocze
przechodzi w końcu w mniej stromy stok. Potem też nie
jest lekko, ale przynajmniej nie muszę zgrywać się na
alpinistę. Odwiązuję psa - tu z trudem, ale może
poruszać się sam. Zgrana para, zgodnym krokiem,
ruszamy dalej. Nie wiadomo skąd pojawia się czerwone
światło. Na razie jeszcze zbytnio słabe, by oświetlić
drogę, ale to już nie jest ten nieprzenikniony mrok, co
przed chwilą.
Im głębiej schodzimy, tym jest jaśniej. Teraz widzę,
że światło bije z setek szczelin w skałach, a w tych
szczelinach wrze coś podobnego do rozżarzonej lawy.
Wzrok wychwytuje z mroku cień rzeki, płynącej pod
sklepieniem jaskini. Drugi brzeg kryje się we mgle, a na
tym bliższym widzę budowlę z bali. Za kilka minut
będziemy przy domku, którego okna słabo migocą w
wiecznym mroku tego miejsca.
Do budynku pozostaje nie więcej niż sto kroków,
kiedy zwala się na mnie niewytłumaczalna słabość.
Nogi uginają się pode mną i upadam na nagie kamienie.
Nie mogę poruszyć nawet palcem - całe ciało skuwa
tajemnicza moc. Skądś z daleka dochodzi do mnie
ujadanie psa. Czuję, jak wczepiony zębami w rękaw
mojej dżinsowej koszuli usiłuje wlec mnie, ale nie
wystarcza mu do tego sił.
Od strony rzeki napływają fale mgły. Z niej nagle
wyłaniają się dwie kościste ręce, przyciskające mnie do
ziemi. Dokładnie przed moimi oczami mgła zmienia się
w kobiece oblicze. Rysy twarzy aż do bólu
przypominają mi moją Eurydykę, ale okalają ją
rozwichrzone czarne loki, a oczy połyskują zielenią.
Nie, to nie jest Dyka. Jak w niemym kinie, kobieta
porusza wargami, ale nie słyszę żadnego dźwięku.
Potem coś gorącego i wilgotnego dotyka mojej twarzy.
Dociera do mnie, że to pies mnie liże. Mgła znika,
dziwne kobiece oblicze rozpływa się jak sen. Mogę już
się poruszać, ale słabość jeszcze nie zniknęła. Ostrożnie
siadam. Pies siedzi obok i wpatruje się we mnie.
Wyciągam rękę i głaszczę go po głowie.
Zbliżam się do domku. Nozdrza wychwytują zapach
smażonego mięsa. Teraz zaczynam odczuwać mocny
głód. Przyspieszam. Pies, bez słów domyśliwszy się, co
mi chodzi po głowie, biegnie przede mną. Przed
drzwiami otrzepuję ubranie z grudek ziemi i,
nakazawszy psu, by czekał na mnie, wchodzę do
wnętrza.
W środku domku - kilka stołów, a w przeciwległym
rogu przesłonięty dymem mężczyzna smaży szaszłyki.
Kiedy odwraca się, pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w
oczy, jest jego nos. Niezły mi nos. Największy
egzemplarz, jaki widziałem kiedykolwiek w życiu. Po
tym nosie sądząc, mężczyzna jest prawdziwym Cyrano.
Smagły, bardzo przypomina Ormianina, a oczy jego aż
promienieją dobrym humorem.
- Nie odmówisz szaszłyczka, miły gościu?
- Nie odmówiłbym, gospodarzu, ale nie mam czym
zapłacić.
- Zwij mnie Radamantem, takie imię dał mi ojciec.
Umie rając, nie zostawił mi wiele: imię i tę knajpkę,
najbardziej nie dochodowy lokal na świecie. Ci, co
wędrują obok, nigdy nie wpadają tu, by coś przekąsić.
Jesteś moim pierwszym klientem, tak więc jedz, ile
dusza zapragnie, a rozliczenie... Widzę, że masz przy
sobie gitarę. Kiedy się najesz, zagrasz coś dla ducha —
i będziemy kwita.
2001 / 9
GINTAS IWANICKAS
- Dzięki ci, Radamancie. W takim razie przygotuj,
proszę, szaszłyczek dla mnie i jakiś kawałek mięsa dla
psa, który czeka na mnie za drzwiami.
Radamant kładzie na stole przede mną talerz z
aromatycznymi kawałkami mięsa. Bez zwłoki
przystępuję do konsumpcji.
- Co do psa, to nie przejmuj się, nakarmię go. -
Radamant znika za wewnętrznymi drzwiami. Po chwili
pojawia się ponownie, niosąc wyraźnie nie pustą miskę.
Wyszedłszy na zewnątrz nie zamyka drzwi, więc
słyszę, jak mówi do psa:
- Jedz, ogoniasty. Strasznie jesteś chudy... Nie
miałeś lekkiego życia? Poczekaj no, poczekaj... Jakoś
mi się wyda jesz znajomy... Ort? Zmieniłeś się, psia
mordo. Co się z tobą stało? Nie mówisz? No dobrze, ale
pamiętaj, że nigdy nie byłem ci wrogiem.
Radamant wraca akurat w chwili, kiedy nasycony,
odsuwam od siebie pusty talerz. Teraz gospodarz
wydaje się być poważny, zamyślony.
- No to jak, gościu drogi, zagrasz?
Biorę do ręki gitarę. Zamyślam się: Co by tu zagrać?
Potem palce zaczynają swój pląs po strunach. Śpiewam
starą hiszpańską pieśń, rytm której zapala krew tak, jak
czyni to stare, wyleżakowane hiszpańskie wino. Drugi
refren Radamant śpiewa wraz ze mną. Gdzieś zniknęło
jego zamyślenie. Kiedy pieśń się kończy, prosi:
- Zagraj jeszcze coś, jeśli nie jesteś zmęczony.
Więc gram tę melodię, którą kiedyś Pan wygrywał
swoim satyrom. Twarz Radamanta jaśnieje, jakby
usłyszał coś znanego i miłego sercu.
- Dziękuję ci, człowieku - powiada. Wstaje i znowu
znika za drzwiami w głębi lokalu. Pojawia się z
metalową laseczką.
- Szlak na drugim brzegu rzeki jest trudny - mówi. -
Weź tę laskę. Nie będzie ci przeszkadzała.
- Dziękuję ci, Radamancie.
ZDJĘCIE: NA RZECE - ŁÓDKA Z
PRZEWOŹNIKIEM. NA BRZEGU - CZŁOWIEK
Z GITARĄ I PIES.
RZEKA: Szeroki i wartki nurt Styksu, płynący pod
wysokim sklepieniem pieczary, omywający niegościnne
brzegi.
PRZEWOŹNIK: Starzec w łachmanach, na oko -
tak słaby, że z trudem można uwierzyć, iż jest w stanie
pracować ciężkimi wiosłami.
CZŁOWIEK: Wysoki, ciemnowłosy, na plecach -
gitara. Twarz... Już wam opisywałem.
PIES: Jasne futro, ogromniasty, nieznanej rasy.
Pysk dobrodusznie wyszczerzony.
P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,
można zobaczyć jeszcze coś: pies ma dwie głowy. Ta z
lewej wcale nie wygląda dobrodusznie.
***
Starzec przygląda się nam uważnie, jedną ręką
drapiąc się po owłosionej piersi. Drugą dłoń wysunął do
przodu.
- Dziwny jakiś jesteś... Ani żywy, ani martwy. Nie
rozumiem... Łódką przeprawiam tylko martwych.
Naprawdę mar twych, rozumiesz? Nie zamierzam
łamać tej reguły.
Usiłuję go zmienić w słup ognia, ale kontury
przewoźnika tylko na mgnienie oka zacierają się,
rozmywają, i oto znowu stoi przede mną, jak
niezniszczalny mur. Teraz do rozmowy włącza się pies.
Głośno szczeka. Starzec długo patrzy nań, mrużąc oczy.
- Czy to ty, Ort? Przecież wiesz, że to wbrew
regułom. Ale skoro jest z tobą...
Ort - sądząc z tego, co słyszałem, tak wabi się pies -
szczeka znowu.
- No, skoro tak... Właźcie do łodzi.
Starzec wiosłuje bez szczególnego zapału, nigdzie
się nie śpiesząc. Niemal usypia mnie szum płynącej
wody, wtórują mu prawie niesłyszalne westchnienia,
dochodzące z drugiego brzegu. Wszystkie te dźwięki
zlewają się w dziwną, usypiającą melodię, przepełnioną
cichym bólem, nieziemskim smutkiem i spokojem. Ort
zaczyna cicho skowyczeć, jakby wtórował unoszącej
się w powietrzu pieśni. Kładę mu rękę na grzbiecie i
czuję: wszystkie mięśnie psa są napięte. Ort jest gotów
w każdej sekundzie runąć do ataku. Dziwne. Nie czuję
żadnego zagrożenia. Przeciwnie, jestem bardzo
spokojny.
Łódka wbija się dziobem w brzeg, porośnięty
dzikimi tulipanami.
***
W każdej wolnej chwili pielęgniarka siedziała przy
łóżku pacjenta i opowiadała mu o sobie. Wiedziała
dobrze, że jej nie słyszy, ale, być może, po prostu
chciała się wygadać. Albo przynajmniej spędzić kilka
chwil u boku człowieka, który śpi już piąty rok.
Ciekawa była, czy ma jakieś sny. A jeśli tak, to jakie?
Kiedy pacjent znowu otworzył oczy, pielęgniarka
nie pobiegła po lekarza, tylko pochyliła się nad
mężczyzną, usiłując nawiązać z nim kontakt. Ale chory
niemal natychmiast opuścił powieki.
Pielęgniarka sama zaczęła wątpić: może jej się tylko
zdawało?
***
Schodzimy na brzeg, a starzec zaczyna szybko
wiosłować z powrotem. Nie robię nawet kroku, gdy z
Ortem zaczyna się dziać coś dziwnego. Pies pada na
ziemię, jego ciałem miotają spazmy, z pyska wali
zielonkawa piana. Nie wiem, jak mogę mu pomóc.
Nagle ogarnia go płomień, przesłania przed moim
wzrokiem szczelną kurtyną czarnego dymu. Kiedy
wiatr rozwiewa dym - przede mną stoi smukły
młodzieniec w lekkim, jasnym ubraniu.
- Ort? Uśmiecha się:
2001 / 9
I PRECZ PRZEPĘDŹ…
- Nie myślałeś, że jestem taki? Porozmawiamy?
Ort pstryka palcami. Na brzegu wprost z powietrza
materializuje się stolik i dwa szezlongi.
- Siadaj. Napijesz się czegoś? Czy może jesteś
głodny? Jestem ci winien obiad, pamiętasz?
Siadam na szezlongu. Wyjmuję pomiętą paczkę
papierosów, zapalam i mówię:
- Coś zimnego do picia, poproszę.
Znowu pstryka palcami i nagle w jego ręku pojawia
się uperlona kroplami rosy puszka coca-coli.
- Może być?
- Dziękuję.
Siedzimy na brzegu podziemnej rzeki. Obok
naszych stóp kwitną dzikie tulipany-złotowłosy.
Dziwne, kwiaty te kwitną nie widząc słonecznego
światła. Blade kwiatostany prężą się do góry, bliżej do
nieba, które jest tu kamiennym sklepieniem. Otwieram
puszkę, przyjemnie chłodzącą moją dłoń, i łyknąwszy,
pytam:
- To znaczy, że masz na imię Ort?
- Tak. I jestem psem. Ale ponieważ moi rodzice byli
nie co niezwykli, to mogę zmieniać się w człowieka.
Tylko tutaj, w królestwie umarłych.
- A kim są twoi rodzice?
- Nie będziemy wdawać się w długie opowieści.
Lepiej pogadajmy o twoich sprawach. Świetnie wiem
po co, właściwie - po kogo tu przybyłeś. Dlatego
polazłem za tobą, chcąc ci pomóc.
- Bez wynagrodzenia? Uśmiecha się:
- Tego nie powiedziałem. Ty też możesz mi pomóc.
- Jak?
- Mam tu swoje sprawy. Dokładniej: jeden nie
spłacony dług. Dopniesz swego - przy okazji pomożesz
i mnie. A ja - tobie.
- Jak mogę ci pomóc?
- Na wszystko przyjdzie czas. Uwierz mi, nie
możemy się obejść bez siebie. Ja pomogę tobie, ale
tylko pod warunkiem...
- Co to za warunek?
- Czyń wszystko tak, jak ci powiem. Nie próbuj
niczego robić sam, według swego widzimisię. Inaczej
nigdy się stąd nie wydostaniesz. Jeśli nie wierzysz - na
bogów! - możesz wszystko robić jak chcesz. Ale wtedy
i pretensje miej do siebie. Jesteśmy umówieni?
- Jesteśmy umówieni. - I ciskam pustą puszkę w nurt
Styksu. Płynie wśród fal jak mały czerwony okręcik.
***
Ort maszeruje pierwszy, ja idę za nim. Ścieżka,
wijąca się po polu złotowłosów, wolno pnie się w górę.
- Tam, na szczycie, odpoczniemy, a ja wyjaśnię ci,
co należy dalej robić - mówi Ort.
W milczeniu kiwam głową, kontynuujemy naszą
drogę. Już dwie czy trzy godziny maszerujemy po tej
ścieżce. Pejzaż się nie zmienia i ponura jego
jednostajność zaczyna działać mi na nerwy. Na razie
nie natknęliśmy się ani na jedną żywą duszę. Chociaż -
co ja gadam? Jakie tu mogą być żywe dusze? No to
inaczej: w ogóle nikogo nie spotkaliśmy. Tylko bez
przerwy słyszę dźwięk przypominający szelest
opadających jesiennych liści. Przypomina odgłos fal,
uderzających o daleki brzeg. Ort wyjaśnia, że to głosy
duchów. Na razie słyszę je tylko, ale nie widzę. Do
szczytu wzgórza zostaje nam ze sto kroków, kiedy nad
naszymi głowami przemyka ogromna ciemna postać,
wymachująca tak ogromnymi skrzydłami, że spokojnie
można by nakryć co najmniej trzy autobusy ustawione
w szeregu. Otwieram usta, by zadać pytanie, ale Ort
mnie wyprzedza. Odwraca się do mnie, przykłada palec
do ust. Zrozumiałem. Milczę.
Na szczycie wzgórza Ort siada po turecku, krzyżując
nogi. Zrywa bladoróżowy kwiat złotowłosu i,
zamknąwszy oczy, wdycha z przyjemnością jego
aromat. Pamiętając o palcu przytkniętym do warg,
ciągle jeszcze milczę. Pierwszy zakłóca ciszę on sam:
- Chcesz przecież zapytać, kto to przeleciał nad
nami?
- Tak. Wyglądał bardzo przekonująco.
- To Tanatos, czyli Niosący Śmierć. Nic ci z jego
strony nie grozi... na razie. Ale nie należy na głos
wymawiać jego imienia. - Ort ponownie rozkoszuje się
aromatem złotowłosu, a potem mówi bardzo poważnie:
- Teraz słuchaj uważnie. Wkrótce zaczną nam
towarzyszyć bezcielesne duchy. Obserwując je, szukaj
tej, po którą tu przyszedłeś. Kiedy ją zobaczysz - nie
wołaj po imieniu, nie próbuj z nią rozmawiać. Zacznij
grać na gitarze. Tę pieśń, którą grałeś przy wejściu do
jaskini, kiedy do ciebie podszedłem. Bo to jest wasza
pieśń? Twoja i jej? Zgadłem?
Kiwam w milczeniu głową.
- Świetnie. Potem odwróć się i idź z powrotem tą
samą ___________drogą, którą tu przyszliśmy. W żadnym wypadku
nie oglądaj się - duch, którego szukasz, .będzie za tobą
podążał. Ja, nawiasem mówiąc, też. Droga powrotna to
nie spacer w letni dzionek. Tak po prostu nie uda nam
się opuścić tego miejsca. Po pierwsze, mogą ci
przeszkodzić Erynie. Zobaczysz grupę nagich kobiet,
będą ci zagradzały drogę, będą usiłowały zmusić cię do
zejścia ze ścieżki. Idź prosto na nie, nie bój się. Gdy
dojdziesz na odległość wyciągniętej ręki, Erynie ustąpią
ci drogi, przepuszczą. Kiedy pójdą w... Słowem, kiedy
zejdą ci z drogi, zatrzymaj się, a ja wyjaśnię ci, co robić
dalej. Rozumiesz? Zapamiętaj: czyń wszystko
dokładnie tak, jak ci mówię.
- Nie wiem, dlaczego mam ci wierzyć. Ale wierzę.
Będę robił wszystko, jak mówisz, Orcie.
- No, to chodźmy. I przygotuj swoją gitarę.
Z tym mam trochę kłopotu: do gry na gitarze obie
ręce muszę mieć wolne. A co mam zrobić z laseczką od
Radamanta? Zostawić jej tu nie chcę. W końcu
wsadzam ją z boku za pasek, jak szpadę. Przeszkadza
mi trochę w marszu, ale trzyma się. Da Bóg, nie zgubię.
***
Ort miał całkowitą rację: niemal od razu otoczyły
nas duchy. Jedne lekkie, jak malutkie obłoczki:
2001 / 9
GINTAS IWANICKAS
przeźroczyste, nieważkie, płyną w powietrzu, nogami
dotykając ziemi. Twarze mają przejrzyste, jak i ciała,
nie jest więc łatwo przyjrzeć się ich rysom. Wpatruję
się w każdego nowego ducha tak długo, dopóki nie
uznam, że to nie Dyka. Wtedy przenoszę wzrok na
kolejnego. Już jakiś czas idziemy wśród duchów,
snujących się w swoim dziwnym tańcu - bez muzyki,
bez rytmu. Każdy z nich pląsa swoją solową partię.
Przepatrzyłem już w ten sposób niejedną setkę takich
widmowych istot, ale swojej ukochanej wciąż tam nie
znalazłem. Ort trzyma się obok, nie wydając ani
jednego dźwięku. Boi się mi przeszkodzić? Ale oto,
wydaje mi się... Nie, nie pomyliłem się: to naprawdę
jest Dyka, tylko patrzy na mnie i nie poznaje. Jej twarz
przypomina skamieniałą maskę, jak wszystkie tu twarze
duchów.
Przypomniawszy sobie o radzie Orta, zaczynam
grać. Duchy na mgnienie oka zamierają w powietrzu,
wsłuchując się w muzykę. Oblicze Dyki ożywia się.
Szuka mnie oczami, ale jej spojrzenie ciągle ślizga się
po mnie, przemyka po mojej twarzy i szuka nadal.
Duchy niemal oszalały - krążą w powietrzu, wzbijają
się w górę, pikują ku ziemi... Trudno sobie wyobrazić
dziwniejszy widok: ich niemy taniec jest piękniejszy od
wszystkiego, co widziałem do tej pory, i jednocześnie
wieje od niego grozą. Istoty te nie podlegają
ziemskiemu przyciąganiu. Wiją się w łańcuchach,
ledwie dotykając stopami kielichów złotowłosów, jakby
przeskakując z kwiatka na kwiatek.
Ort szarpnie mnie za ramię. Ma rację: czas na nas.
Nie przestając grać odwracam się i idę z powrotem. W
tej samej chwili w oddali pojawiają się jakieś cienie.
Zbliżają się. Zarysy ich ciał są wyraziste, nie rozmyte
jak duchów - są to wyraźnie stwory materialne. Więcej
powiem, to kobiety. Kiedy zbliżają się jeszcze bardziej,
widzę, że są wszystkie podobne do siebie jak siostry.
Szara, ziemista cera i ogniste loki. Mógłbym chyba
przysiąc, że ich twarze są identyczne. Bardzo podobne
do oblicza, które pojawiło się we mgle obok domu
Radamanta. Tyle że tamta twarz była dobroduszna, a te
- złe, wściekle wykrzywione. Drapieżne spojrzenia,
krzywe uśmiechy nie zapowiadające niczego dobrego.
Stąpają lekko jak koty, miękko, bez wysiłku. Pierwsza
zatrzymuje się na ścieżce na wprost mnie. Mam do niej
nie więcej niż dziesięć kroków. Erynia jedną ręką
poprawia ogniste loki i zamiera, prężąc piękną pierś. Ja,
ciągle grając naszą melodię, idę na nią. Jeszcze krok i
zderzymy się. Robię ten krok, ale Erynii już nie ma.
Schodzi mi z drogi tak szybko, że nawet nie widzę tego
ruchu, tylko jego cień. Wszystkie one powtarzają ten
sam ruch - bez dźwięku, z jednakowym uśmiechem na
twarzach. Moja koszula jest mokra od potu, ręce drżą,
ale gram i idę do przodu. Gram i idę.
W końcu wszystkie Erynie znikają. Ort wyprzedza
mnie i kroczy pierwszy. Po stu krokach odwraca się i
pokazuje ręką, ,że mogę się zatrzymać.
- Ale nie oglądaj się! - woła. - Ta, której szukałeś,
idzie za tobą. Teraz możesz przestać grać. Poznała kim
jesteś i pójdzie za tobą. Kiedy wyjdziesz z jaskini,
odzyska ciało, ale pamiętaj - nie wolno ci się odwrócić i
choćby zerknąć na nią, póki jesteś tu. Możesz napatrzeć
się dopiero wtedy, gdy będziecie przeprawiali się przez
rzekę. To jedyny wyjątek. Rozumiesz?
- Czy ona naprawdę tu jest, Orcie? Stoi za moimi
plecami?
- Tak, tak. Tylko powiadam ci - nie oglądaj się. Jest
tu. Uśmiecha się. Moim zdaniem, do ciebie. Teraz
odpocznij, a ja opowiem ci, co nas czeka w przyszłości.
Zapalam papierosa: płomień zapałki odbija się w
oczach Orta.
- Na brzegu czeka para. Mój brat Cerber i Hekate
Trójgłowa - mówi Ort. - Cerber to moja sprawa. Po to
ci pomagałem, by miał kto odwrócić uwagę Hekate,
póki ja nie rozliczę się z bratem. Jestem mu coś winien,
a dziś chcę oddać to z nawiązką. Jak poradzisz sobie z
Hekate - nie wiem i nie mogę ci służyć żadną radą. Po
prostu musisz sobie poradzić. Szczególnie, że widzę:
masz o co walczyć. Zapamiętaj: ktokolwiek będzie na
nas czekał na brzegu wraz z Cerberem, to będzie to
Hekate, a raczej jedno z jej ciał. Jeśli nadciągną
wszystkie trzy ciała, będzie niedobrze. Jeśli jedno albo
dwa - niewiele lepiej, ale szansę na powodzenie
będziesz miał. Na mnie nie zwracaj uwagi; jeśli
pokonasz Hekate - skacz do łodzi. Co prawda, tym
razem Charon na pewno nie zechce cię przeprawić, ale,
jak sądzę, coś wymyślisz.
Ciskam niedopałek na ziemię i rozgniatam go
butem, patrząc przy tym Ortowi w oczy. Są wilgotne
jak u psa.
- To co, idziemy? - pyta. - Wiesz, co - podobasz mi
się. Naprawdę. Może spotkamy się przy jakiejś okazji i
zaśpiewa my razem? Jak wtedy, za pierwszym razem,
pamiętasz? Nie odmówisz?
- Nie odmówię. Orcie?
- Tak?
- Cokolwiek się wydarzy - dziękuję ci.
- Idziemy. Czas na nas. Rzeczywiście - czas.
ZDJĘCIE: DWAJ LUDZIE I DWA PSY STOJĄ
NAPRZECIW SIEBIE - CZŁOWIEK PRZED
CZŁOWIEKIEM, PIES PRZED PSEM.
LUDZIE: Jednakowego wzrostu i bardzo podobni
do siebie. Obaj uważnie przypatrują się przeciwnikowi.
Ten z lewej ma na plecach gitarę.
PSY: Pierwszy - o trzech głowach, wszystkie pyski
wyszczerzone, a dokoła szyi kłębią się węże. Drugi
nieco ustępuje pierwszemu wielkością, ale obie jego
głowy wyglądają równie groźnie, jak głowy rywala.
P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,
można zobaczyć za plecami mężczyzny z gitarą trudno
rozróżnialną sylwetkę kobiety.
***
Ja i Ort patrzymy na dwie oczekujące nas w oddali
postacie - człowieka i psa. Twarzy człowieka z tej
odległości nie widzę, ale jestem gotów przysiąc, że pies
jest trój głowy, i że coś wije się dokoła jego szyi.
2001 / 9
I PRECZ PRZEPĘDŹ…
- Cóż, czas - powiada Ort. - Nie martw się o mnie.
Pokonaj Hekate i biegiem do łodzi. Nie oglądaj się: ona
pójdzie za tobą, obiecuję ci to.
Nagle zaczyna się zmieniać. Opada na czworaki,
jeszcze chwila i widzę dobrze sobie znanego psa. Liże
mi rękę i pędzi na spotkanie swego losu. Żegnaj,
towarzyszu. Żegnaj, Orcie. Idę za nim.
Oczekujący mnie człowiek to ja sam. Przez pewien
czas nie mogę w to uwierzyć. Potem myślę: a co mnie
to?! W nosie mam, jak on wygląda. Nie aż tak bardzo
kocham własną twarz, by bać się ją uszkodzić. Jeśli
Hekate liczyła właśnie na to, to się pomyliła.
Drugi ,ja" trzyma już w ręku miecz. Tak. To gorzej.
Ale zaczynam czuć, że wrze we mnie jakaś nowa siła.
Jestem gotów. Cóż, zaczynamy nasze gry.
Kładę gitarę na ziemi. Wyjmuję zza pasa laskę
Radamanta. Oto, kiedy się przyda. Ruch ręki - i już
trzymam w dłoni miecz, taki sam jak miecz mojego
przeciwnika. Zakreślam dokoła siebie krąg i kielichy
wszystkich tulipanów zakwitają płomieniem. Ognie
drżą i tańczą. Rzucają cienie dziwacznych kształtów.
Zamach mieczem — przeciwnik paruje moje uderzenie.
Tańczymy w śmiertelnym pląsie w milczeniu, uważnie
patrząc sobie w oczy. W ciszy słychać tylko brzęk
zderzających się kling i ciężki oddech. Mój i... mój. Nie
mam czasu zerknąć, jak idzie Ortowi. Mój przeciwnik
jest zbyt potężny, bym mógł sobie pozwolić na chwilę
nieuwagi. Słyszę, że zbliża się jeszcze ktoś. Odgłos
kroków jest coraz wyraźniejszy. Rywal na ułamek
sekundy odsłania się i wykorzystuję to. Miecz łatwo
wchodzi w jego pierś, zakrwawione ostrze wychodzi
spomiędzy łopatek. Odpycham rywala nogą. Ciało,
uwalniając klingę, wolno osiada na ziemi.
Nie tracąc czasu na darmo odwracam się w kierunku
zbliżających się kroków. Miecz wypada z moich rąk.
To kobieta. Hekate, Poważne, szlachetne rysy twarzy -
to jej drugie ciało. W milczeniu przygląda się
pierwszemu, leżącemu u moich stóp. Potem przenosi
spojrzenie na mnie. Nie mogę walczyć z kobietą.
Szczególnie tak piękną jak ta. Biorę do ręki gitarę i
zaczynam grać.
W odpowiedzi na moją melodię nad rzeką porusza
się mgła. Powstają w niej nagle kolorowe, niemal żywe
obrazy. Hekate patrzy w tamtą stronę. We mgle -
marmurowe nabrzeże wąskiej rzeczki. Tam, pod
sklepieniem wspaniałego kasztana, siedzą dwie osoby -
chłopiec i dziewczyna. Chłopiec jest wysoki,
ciemnowłosy, jego twarz... Już wam mówiłem: nie
patrzcie na tę twarz. Dziewczyna ma jasne włosy, jej
szare oczy płoną miłością i radością. Echo jej
dźwięcznego śmiechu przeplata się z akordami gitary i
ulatuje pod sklepienie jaskini. Melodia brzmi smutniej,
a we mgle nad rzeką - już inny obraz. Znajome
nabrzeże, ale teraz panuje na nim jesień. Ten sam
chłopiec, owinięty czarnym płaszczem, samotnie
kroczy po nabrzeżu. Mży wstrętny jesienny deszcz.
Krople deszczu na jego twarzy mieszają się ze łzami i
krwią, płynącą z rany na twarzy. Wiatr zrywa mokre
liście kasztana, ciska je do rzeki. Rzeka wolno unosi
liście.
Jedna, niemal niewidoczna łza spływa po obliczu
Hekate. Kobieta na chwilę odwraca się. Kiedy znowu
patrzy na mnie, jej twarz jest już inną twarzą. To jest ta,
którą zobaczyłem we mgle obok domku Radamanta.
Melodia urywa się. Mgła. Znowu tylko mgła. Wraz z
obrazami we mgle ginie również Hekate. Zostaję sam.
Nie ma ciała u moich stóp, tylko o dwadzieścia kroków
ode mnie walczą Ort i jego brat. Dwie głowy Cerbera
zwisają bezsilnie, ale węże bezlitośnie kąsają Orta w
bok. Robię krok w ich kierunku, ale Ort warczy. A ja
słyszę w tym warczeniu słowa: „Do łodzi!"
Uciekam, a Ort z bratem walą się na ziemię,
wczepiwszy się w siebie zębami. Żegnaj, Orcie. Żegnaj,
nieoczekiwanie znaleziony przyjacielu.
***
Pielęgniarka odłożyła strzykawkę z resztką odżywki
i usiadła obok pacjenta. Wilgotną gąbką delikatnie
oczyściła krwawiącą stronę jego twarzy. Ujęła jego
dłoń w swoją i zaczęła cicho śpiewać. Kołysankę, tak
kochaną przez jej brata. Nie wiedziała, nie potrafiła
wyjaśnić, dla kogo śpiewa. Może dla. siebie. A może
dla mężczyzny, który nie słyszy jej, a i pewnie nigdy
nie usłyszy.
Śpiewać kołysankę dla kogoś, kto śpi piąty rok?..
***
Charon wymachuje rękami i usiłuje odepchnąć od
brzegu swoją cholerną łódkę, nie biorąc - rzecz jasna -
mnie na jej pokład. Wskakuję do niej, nie zwracając
uwagi na protesty starucha. Ten usiłuje wypchnąć mnie
z łodzi. Chwytam go w objęcia, podnoszę i rzucam w
fale Styksu. Mam nadzieję, że umie pływać. Szkoda by
było staruszka. Ale nie jestem członkiem towarzystwa
do spraw ratowania tonących i dlatego szybko siadam
do wioseł, plecami do odległego brzegu. Teraz widzę
swoją Dykę. Siedzi w łodzi i uśmiecha się do mnie.
Zarysy jej ciała stały się wyraźniejsze, bardziej już
przypomina żywego człowieka. Wydaje się, że minęła
jedna chwila, a już jesteśmy na drugim brzegu.
Wiosłuję, patrząc na ukochaną, póki dno łodzi nie
zgrzytnęło na piachu.
Teraz powinienem się odwrócić. Gdybyście
wiedzieli, jakie to trudne. Niemal niemożliwe. Mimo
wszystko odwracam się i przechodzę obok domku, w
którym mieszka Radamant. Śpieszę się, by możliwie
szybko wydostać się z przeklętej jaskini.
Nie wiadomo dlaczego wspinaczka jest łatwiejsza
niż zejście tutaj. Może dlatego, że widzę występy,
których się mogę uchwycić? A może dlatego, że coraz
bliższy jest zwycięski koniec mojej wyprawy. Jedna
myśl nie daje mi spokoju: co z Dyką? Nie została aby
na dole? Czy wspinaczka nie sprawia jej trudności
dlatego, że jest duchem, czy może jest zupełnie
odwrotnie?
2001 / 9
GINTAS IWANICKAS
W końcu zbocze pokonane. Jeszcze kilkaset kroków
- i już widzę przenikające do jaskini dzienne światło.
Odruchowo odwracam się, żeby popatrzeć, jak się ma
Eurydyka. Stoi obok mnie. Niemal jak żywa. Niemal...
Jej ciało nagle rozpływa się jak mgła. Jeszcze usiłuję
schwytać ją w swoje objęcia, ale moje ręce obejmują
pustkę. Jej już nie ma... Tylko słaby ognik oddala się
ode mnie.
Rzucam się za tym ognikiem, ale dosłownie dwa
kroki dalej uderzam w ogromne zwierciadło,
przegradzające mi drogę do jaskini. Chcę, by znikło -
ale nic się nie dzieje, tylko na powierzchni zwierciadła
pojawia się niemal niewidoczna rysa. Z całej siły
uderzam w swoje odbicie. Opadające odłamki kaleczą
mi ręce, ale to nic, to nie boli. Boli to, że za lustrem jest
mur. Kamienna ściana pokryta pleśnią. Krwawiącymi
rękami walę w zimne i nieczułe kamienie. Jeszcze raz
usiłuję zmienić coś. Zamykam oczy. Kiedy je otworzę,
mur zniknie.
Nie, nic się nie zmienia. Jestem bezsilny. Nie w
mojej mocy zmienić cokolwiek, droga z powrotem jest
przede mną zamknięta...
Walę głową w przeklęty mur. Łzy płyną mi po
policzkach, ale nie zauważam tego. Nie czuję niczego
prócz dzikiego bólu tam, gdzie, jak powiadają, powinno
znajdować się ludzkie serce.
Dyko, moja Dyko... Czyżbym cię znowu stracił?!
Z niebytu wyrywa mnie cicha pieśń. Dociera do
mnie niemal niesłyszalny kobiecy głos, ale nie potrafię
rozróżnić słów. Dźwięk dochodzi z miejsca, gdzie do
pieczary przenika dzienne światło. Odruchowo idę w
tamtym kierunku, jakby przyciągany czarującym
głosem. Słyszę głos coraz lepiej i lepiej. Przy wyjściu z
jaskini, tam, gdzie słoneczne światło walczy z mrokiem
podziemia, stoi dziewczyna. Jej twarz jest tą twarzą,
którą widziałem we mgle. Przypomina twarz Dyki, ale
jednocześnie -jest to i oblicze Erynii, i płaczącej
Hekate.
Cicho śpiewając, stąpa ku światłu. Znikąd pojawiają
się drzwi. Dziewczyna zatrzymuje się w progu i z
niewypowiedzianym pytaniem w oczach spogląda na
mnie.
Odwracam się - za moimi plecami niegościnnie
czerni się wejście do jaskini. Gdzieniegdzie połyskują
odłamki zwierciadła. Zwierciadła rozbitego jak i moje
nadzieje na powrót, na naprawienie tego, co się
naprawić nie da.
Robię krok do przodu - w kierunku prostokąta
drzwi. Z drugiej strony dochodzi do mnie świeży
wiosenny wiaterek, lekko tarmosząc białą sukienkę
stojącej w drzwiach dziewczyny. Idę do drzwi...
***
Kiedy otworzył oczy, była obok niego. Teraz błądził
spojrzeniem po sali, szukając czegoś, czy po prostu
usiłując zrozumieć, gdzie się znajduje.
Wzięła go za rękę, chcąc zwrócić uwagę na siebie.
Oczy mężczyzny skierowały się na nią, a wargi
rozchyliły - i dziewczyna usłyszała słaby głos:
- Dyka...
- Ja nie...
Ale mężczyzna powtórzył:
- Dyka.
***
Otwierają się drzwi do sali i wchodzisz ty.
Pochylasz się, całujesz. Pasma twoich włosów
delikatnie muskają moją twarz.
- Oto książka, o którą prosiłeś. Wrócę za chwilę.
Patrzę na twą znikającą za drzwiami postać,
przysłuchuję się dźwiękowi oddalających się kroków.
Potem otwieram książkę, na okładce której widnieje
tytuł „Fenomen «Kwitnącej Kobry»". Na pierwszej
stronie zdjęcie podstępnej rośliny. Patrzę na nią i moje
serce wypełnia masa różnych uczuć, ale ból dominuje
nad wszystkimi. Wertuję książkę. Na samym jej końcu
znajduje się lista ofiar „Kwitnącej Kobry". I ich
fotografie. Ze stronic książki uśmiecha się do mnie
Dyka. A obok... Nie, to nie jest pielęgniarka, chociaż
pomyślałem tak w pierwszej chwili. Twarz mężczyzny,
bardzo podobna do jej twarzy. Pod zdjęciem -
nazwisko, daty urodzin i śmierci. Dwa wydarzenia,
między które włożono życie...
Odkładam książkę.
„Kwitnąca Kobra" odebrała ci brata. A ty odebrałaś
jej mnie...
Słyszę kroki. To wracasz właśnie ty.
***
Kiedy zostaję sam, do sali zagląda pies. Zwykle
układa się w kącie i obserwuje mnie wilgotnymi
oczyma. Nazywam go Ort. Wydaje mi się, że to imię
mu się podoba.
Szybko dochodzę do zdrowia. Lekarze obiecują, że
jutro wyjdę na spacer na podwórko. A przez cały czas
obok mnie znajduje się ona. Wiem, że to nie jest moja
Dyka. Dyki nie ma już od dawna. Ale ona jest obok.
Tak pięknie się uśmiecha, a jej dłonie są takie ciepłe.
Powiedziałbym nawet, że to są kochające dłonie.
Powiedziałbym tak, gdybym się nie bał. Jej twarz, to
twarz dziewczyny, która wyprowadziła mnie z jaskini.
Twarz Erynii. Ale cholernie dobrej Erynii.
Piękna moja, przecież jestem pacjentem. Jestem
starszy od ciebie o prawie dziesięć lat.
A może o całe stulecia...
Gintas Iwanickas
przekład: Ewa i Eugeniusz Dębscy
2001 / 9
LENIN IMPOSSIBLE
2001 / 9
W ponurym betonowym lochu na piątym poziomic
piwnic wyrytych pod Kwaterą Główną KGB panował
wieczny półmrok. Dwa rzędy stalowych drzwi,
uzbrojonych w szyfrowe zamki broniły tajemnic zbyt
strasznych, by mogła poznać je klasa robotniczochłopska.
To tutaj zapadały decyzje o kierunkach
rozwoju ludzkiej cywilizacji. To tutaj testowano nowe
rodzaje śmiercionośnej broni, które niebawem posłużyć
miały umacnianiu światowego pokoju. Tu wreszcie
prowadzono śmiałe eksperymenty naukowe, których
wyniki zrewolucjonizować miały wszystkie gałęzie
nauki.
Za stalowymi drzwiami setki dzielnych agentów
KGB pracowały w pocie czoła nad tym, by służyć i
chronić szczęśliwą wyspę wolności i dobrobytu,
nieustannie atakowaną ze wszystkich stron przez
kapitalistycznych krwiopijców. Tu wreszcie, w
piwnicach wysypanych trocinami, ginęli z
przekleństwem na ustach najwięksi wrogowie
postępowej ludzkości.
Cały kompleks był oczywiście ściśle tajny. Co
kilkanaście metrów na korytarzach stali dumnie
wyprężeni wachmani, pilnujący, aby żaden szpieg
nigdy nie wdarł się w te tunele... Ale było miejsce
jeszcze bardziej tajne. Na końcu jednego z lochów
znajdowały się stalowe drzwi, zaopatrzone w tabliczkę:
Wydział XI KGB.
Przed tymi właśnie drzwiami stanęli dwaj ludzie w
mundurach bez dystynkcji. Generał Kałmanawardze
zastukał. Szczęknęła klapa judasza. Wartownik, stojący
po drugiej stronie drzwi, zlustrował ich posępnym
spojrzeniem i rozpoznawszy zwierzchnika niechętnie,
wpuścił do środka. Weszli, a drzwi z grobowym
łoskotem zatrzasnęły się za ich plecami. Wachman
zasalutował jak automat.
- Towarzyszu generale, posłusznie melduję, że
podczas mojej służby w strzeżonym obiekcie nie
zaszły...
- Spocznijcie, spocznijcie - dobrodusznie powiedział
generał.
Wartownik oparł dłoń na kolbie pistoletu
maszynowego.
- A to, to kto? - zlustrował spojrzeniem drugiego
gościa.
- Pułkownik Tichobzdiejew - przedstawił się
towarzysz generała, wyjmując z kieszeni legitymację. -
Wydział Badawczy GRU.
Wachman obejrzał legitymację z głębokim
zdziwieniem.
- Co to jest GRU? - zapytał generała.
- Radziecki wywiad wojskowy - wyjaśnił mu
przełożony.
- Nigdy nie słyszałem nazwy GRU - mruknął
strażnik.
ANDRZEJ PILIPIUK
LENIN IMPOSSIBLE
- To dlatego, że ta nazwa jest ściśle tajna - wyjaśnił
mu przybysz.
- Tak jest - zasalutował wachman. - Zaraz, jeśli jest
ściśle tajna, to ja nie powinienem o tym wiedzieć...
- Słusznie - mruknął generał, strzelając mu między
oczy. Ciało chlapnęło na podłogę, prawie dokładnie
wpasowując się w narysowaną kredą sylwetkę.
- No i, kurczę, znowu nie wcelowałem -
zawiedziony generał porównał kontur z
nieboszczykiem.
- Widzę, że dbacie tu o zachowanie tajemnicy
państwowej - w głosie pułkownika zabrzmiał głęboki
szacunek.
- Staramy się - generał uśmiechnął się z
zażenowaniem. Nie przywykł do pochwał.
- I za każdym razem... tak? - gość wskazał leżące na
betonie ciało,
- Nas mnogo...
Sięgnął do telefonu i wykręcił jakiś numer.
- Oficer rozprowadzający? Witajcie, towarzyszu.
Potrzeba pilnie uzupełnienia, wydział jedenasty, sektor
alfa. Był wypadek przy pracy... Co? Tak, tak jak
zwykle. Przypadkowe usłyszenie tajemnicy
państwowej, zakończone samobójstwem.
Rozłączył się. Ruszyli długim betonowym
korytarzem. Niebawem zatrzymali się przed solidnymi
drzwiami pokrytymi warstwą farby antykorozyjnej.
Generał wpuścił w szczelinę czytnika kartę
magnetyczną i wystukał kod.
- Widzę, że macie tu całkiem nowoczesne
urządzenia - zauważył pułkownik.
- A tak, nasi chłopcy rąbnęli w Japonii całego tira.
Miał być z bronią, okazało się, że elektronika, ale
przecież też się przyda...
Wreszcie drzwi ustąpiły. Weszli do sporej piwnicy.
Zaraz koło wejścia siedział bardzo spasiony wachman.
Na widok wchodzących poderwał się i zasalutował.
- Posłusznie melduję, że podczas mojej warty na
terenie chronionego obiektu...
- Spocznij - powiedział dobrodusznie generał - i
odmaszeruj, poczekasz za drzwiami...
Zatrzasnął stalowe wrota. Zostali sami.
- A zatem... - Kałmanawardze pstryknął
przełącznikiem - ...oto nasze osiągnięcie.
Pod sufitem zapłonęły świetlówki. Ich blask
wydobył z ciemności całe pomieszczenie. Pośrodku,
przykręcone do podłogi, stało krzesło. Na krześle
siedziała dziewczyna w diademie na głowie. Miała na
sobie suknię z jedwabiu morelowe-go koloru,
ozdobioną przy kołnierzu i mankietach koronkami.
ANDRZEJ PILIPIUK
Dziewczyna została przywiązana do krzesła bardzo
dużą ilością konopnego sznura. Usta zaklejał jej
tandetny plaster. Dziewczyna usiłowała wrzeszczeć, ale
knebel trzymał mocno.
Pułkownik obejrzał ją sobie z zainteresowaniem.
- Wygląda, jakby się z filmu urwała - powiedział. -
Ubrana jak strach na wróble, ładniutka jak aktoreczka...
- A więc, towarzyszu Tichobzdjejew, macie przed
sobą prawdziwą księżniczkę - oświadczył generał z
zadowoleniem.
- Coś podobnego - zdumiał się pułkownik. - Jakim
cudem się uchowała? Po siedemdziesięciu latach
władzy radzieckiej... Aż strach pomyśleć, że jej rodzina
przez całe dziesięciolecia piła krew naszych robotników
i chłopów...
- To nie nasza. U nas takie dawno wytępiono,
musieli chłopcy za granicą łowić...
- Rozumiem - mruknął przybysz. - To znaczy, nie
rozumiem. Po co nam ona?
- Zaraz zobaczycie - uśmiechnął się generał.
Podszedł do leżącego na stoliku interkomu i wystukał
sekwencję szyfru.
- A wachman, który jej pilnuje, nie próbował
wykorzystać sytuacji? - zaciekawił się pułkownik. -
Ostatecznie nie co dzień zdarza się...
- Wykastrowaliśmy go - wyjaśnił generał. - Jest nam
zbyt potrzebna, aby narażać ją na przedwczesne
zużycie... ale gdybyście, towarzyszu, mieli ochotę, to
po demonstracji...
- No wiecie, widzę, że macie tu w KGB burżuazyjne
odchyły! Luksusów się wam zachciewa... Władza
robotniczo- chłopska...
- Ależ nie - uśmiechnął się generał. - My to robimy
tylko po to, żeby jej przywrócić świadomość klasową.
Ale jak nie chcecie ryćkać, to nie będę zmuszał.
Pułkownik popatrzył na księżniczkę.
- Chcę -jęknął cicho.
- Da się załatwić po znajomości... ale najpierw
praca, potem przyjemności.
Rozległ się cichy brzęczyk, a w ścianie otworzyła
się klapa windy. Na podeście stało tekturowe pudełko.
Generał otworzył drzwi. Do pomieszczenia
wmaszerowali dwaj wachmani. Jeden dzierżył miotłę i
szufelkę, drugi miał zarzucony na plecy pękaty worek.
Zaraz też odwiązał sznurek i wysypał obok księżniczki
trociny. Niedużymi grabkami rozprowadził je, tworząc
dwucentymetrową warstwę. Drugi oparł miotłę o
ścianę.
- Widzę, że technika zakładania przenośnych
punktów egzekucyjnych nie odbiega od naszej -
pochwalił pułkownik.
- No cóż, opieramy się na podobnej chlubnej
tradycji... Od czasów rewolucji... -Wyjął z windy
pudełko i postawił na stole. Zdjął tekturową pokrywkę.
- Widzę tu dwie żaby - zauważył gość.
- Aha - Kałmanawardze potwierdził jego
przypuszczenia.
- No, to teraz patrzcie uważnie.
Złapał zręcznie pierwszego płaza i podszedł do
księżniczki. Jeden z wachmanów odkleił plaster.
Arystokratka zawyła jak syrena.
- Chyba chce niemieckiego konsula - pułkownik
zidentyfikował niektóre wywrzaskiwane przez
dziewczynę wyrazy.
- Już wam mówiłem, towarzyszko księżniczko, że
nie wpuszczamy tu obcych dyplomatów — powiedział
łagodnie generał. - A jeśli nawet, to oczywiście nie po
to, żeby ich później wypuszczać... — uśmiechnął się do
swoich wspomnień.
Księżniczka nie przestawała wrzeszczeć.
- Jest nawet miła, ale nie rozumie po naszemu -
wyjaśnił generał. - A więc, do roboty.
Jeden z wachmanów przyłożył arystokratce w łeb.
Pomogło — natychmiast umilkła.
- Uważaj - ostrzegł go generał - to cholernie
delikatny materiał... Ci kapitalistyczni ludzie to jak z
gówna zrobieni...
- Jedną ręką złapał ją za warkocz, a drugą podsunął
żabę do jej ust.
- Całuj, cholero — warknął.
Błysnęło zielone światło i na ziemię zwalił się obity
na ryju mężczyzna w okularach.
- Brać go, jest oszołomiony - polecił generał.
Strażnicy odciągnęli nieprzytomnego na bok i rzucili na
trociny. Generał wyjął z pudełka druga żabę. Znowu
błysnęło światło i na ziemię wywalił się mężczyzna w
białym stroju i wysokiej kucharskiej czapce.
Wachmani pochylili się nad nim, ale zwierzchnik
powstrzymał ich gestem.
- Zaraz, zaraz - mruknął. - Coś mi się tu nie zgadza...
Ten tutaj - wskazał okularnika - to niejaki Suworow,
nasz szpieg, który uciekł na Zachód i wypisywał
paszkwile na naszą socjalistyczną ojczyznę, która go
wychowała, wykarmiła i dała mu pracę... -
Zdenerwował się do tego stopnia, że aż mu ręce
zadrżały.
- Spokojnie - pułkownik poklepał go po ramieniu. -
Nie trzeba się tak denerwować... - A ten tutaj? -
wskazał kucharza.
- Miał był przewodniczący francuskiej partii
komunistycznej, który zaczął zdradzać odchyły... Ale
coś musieli pokręcić na miejscu... Trudno, rzućcie go w
kącie, jak dojdzie do siebie, sam wyśpiewa, kim jest.
- A on? - pułkownik wskazał szpiega.
- A, byłbym zapomniał. - Generał strzelił do
leżącego. Ciało zadrżało i znieruchomiało. Wachmani
szybko i sprawnie posprzątali.
- Z tymi żabami jednak nie wszystko jeszcze jest dla
mnie jasne - mruknął pułkownik. - Gdybyście,
towarzyszu, zechcieli zreferować...
- To proste. Nasz wydział rok temu natknął się w
tajdze na prawdziwą czarownicę... Gdy ją upolowali, to
znaczy, zanim ją upolowali, zamieniła ośmiu agentów
w żaby... KGB wyznaje zasadę, że zawsze należy dbać
o naszych ludzi i ratować, póki się... No, to
sprowadziliśmy księżniczkę, żeby ich odczarowała. A
kiedy już się udało, pomyślałem, że przecież można to
2001 / 9
LENIN IMPOSSIBLE
wykorzystać na większą skalę. A więc babcia siedzi
pod ambasadą w Paryżu. A księżniczka tutaj.
Upraszczając: staruszki-jędzy używamy jako aparatury
szyfrującej, a księżniczka jest swojego rodzaju
dekoderem.
Pułkownik z wrażenia cofnął się o krok.
- To wspaniały triumf przodującej radzieckiej nauki!
- wykrzyknął. - Ale gdzie prawo zachowania masy?
- Anulowane. Szkoda, że to ściśle tajne - westchnął
generał Kałmanawardze. - Nagroda Nobla przeszła koło
nosa. Ale przynajmniej order dali - zademonstrował
złotą gwiazdę na kolorowej wstążeczce.
Pułkownik przez chwilę podziwiał ją, a potem
pokazał swoje odznaczenia. Obaj wojskowi nic
zauważyli, że przez ciało przywiązanej do krzesła
dziewczyny przebiegł dziwny dreszcz. Nogi kilka razy
zadrżały, potem głowa opadła na piersi...
Z zamyślenia wyrwał ich dopiero brzęczyk przy
windzie. Otworzyła się klapa i we wnęce ukazało się
kolejne tekturowe pudełko. Generał pośpieszył i
wydobył je wraz z jakąś kartką. W kartonie siedziała
tylko jedna żaba.
- To nasz najlepszy agent - pułkownik zreferował
treść kartki przyczepionej do pokrywki. - Musieli go
pilnie ewakuować...
- No, to do dzieła, towarzyszu agencie, zaraz
będziecie tacy jak dawniej - generał uśmiechnął się do
żaby. Odwrócili się w stronę księżniczki.
- Coś kiepsko wygląda - mruknął Tichobzdiejew.
- Delikatna, psia krew! - Dłoń generała zacisnęła się
ze złości, a żaba zarechotała rozpaczliwie. - Zabiorę ją
jutro do kołchozu. Jak porobi w polu kilka dni, to
doceni jeszcze naszą opiekę i wygody...
- Wydaje mi się, że ona nie żyje - pułkownik
pochylił się i zajrzał jej w twarz.
- Cholera, tak szybko się zużyła? - zdumiał się jego
towarzysz. - Na pewno nie żyje?
Pułkownik przyłożył jej dłoń do piersi, a na jego
twarzy odmalował się wyraz rozmarzenia.
- Mmmm - mruknął.
- Ty mi nie badaj anatomii, tylko sprawdzaj, czy
żyje!
- Nie żyje, ale jeszcze ciepła. Dajcie tę żabę,
towarzyszu Kałmanawardze. Może jeszcze zadziała?
Przyłożyli żabę do stygnących ust, ale nic z tego nie
wyszło.
- Cholera - generał rzucił agenta z powrotem do
pudełka - do dupy z taka robotą. Zamówię następną, to
chłopaki się wściekną. Nie zamówię, zginie nasz
najlepszy człowiek. Wtedy dopiero się wściekną...
Wyjął z kieszeni pistolet i wykręcając rękę,
przytknął sobie lufę do potylicy.
- Co wy robicie? Towarzyszu! - zdumiał się jego
gość.
- Jak to, co? Popełniam samobójstwo dla uniknięcia
odpowiedzialności - wyjaśnił z godnością generał.
- Ale tak?
- Tradycja naszej służby zobowiązuje. W taki
sposób popełnił samobójstwo sam Feliks Dzierżyński.
Czytałem w książkach historycznych. Zabił się
trzykrotnym strzałem w potylicę... A tobie radzę to
samo. Lepsza śmierć z własnej ręki niż zamiatanie do
końca życia poligonu atomowego w Kazachstanie...
- A może by ją jakoś ożywić? - zadumał się
pułkownik. Generałowi ścierpła wykręcona ręka, więc
opuścił ją i
uważnie słuchał gościa.
- Nasza przodująca radziecka nauka jeszcze nie
potrafi ożywiać zmarłych - zauważył.
- Ale z Leninem przecież się udało - pułkownik
spojrzał na kolegę świdrującym wzrokiem.
- A wy skąd o tym wiecie?
- A myślicie, że co, mamy swoje źródła... skoro ten
cały Wędrowycz potrafił unieszkodliwić Lenina, to
może umie też podziałać w drugą stronę?
- Może i, faktycznie, warto spróbować - mruknął
generał. A potem zdjął słuchawkę czerwonego telefonu
wiszącego
na ścianie i zaczął wykręcać numer.
- Swoja drogą, to skoro Lenin ożył, dlaczego nie
wypuściliście go na wolność? - zagadnął pułkownik.
- A po co? Jeszcze by uciekł i zrobił rewolucję
światową...
- To chyba dobrze... Nie byłoby kapitalistów...
- I od kogo byśmy pożyczali pieniądze na zbrojenia?
- generał uśmiechnął się z politowaniem.
W słuchawce rozległ się głos dyżurnego. Trzeba
było wydać odpowiednie dyspozycje...
***
Tymczasem gdzieś daleko od Moskwy...
Oskarżyciel odchrząknął i zaczął mówić. Jakub
Wędrowycz oparł brodę na skutych kajdankami rękach
i wsłuchał się w jego słowa. Jednocześnie rozmyślał o
manierce leżącej pod krzesłem, na którym siedział w
ławie oskarżonych. Manierkę umieścił tam zapewne
któryś z jego kumpli, obecnych na sali.
- W toku śledztwa ustalono, co następuje. Oskarżony
zakupił w bazie rolniczej w Wojsławicach uszkodzony
elewator. Fakt sprzedaży mienia państwowego osobie
prywatnej jest jawnym pogwałceniem kodeksu karnego
PRL i w tej sprawie toczyć się będzie osobne
postępowanie. Następnie oskarżony przetransportował
elewator na teren swojego gospodarstwa i
wyremontowawszy, zaraz po żniwach wypełnił go
zbożem. Elewator ma pojemność pięćdziesięciu ton.
Biorąc pod uwagę, że przechowywanie zboża w ilości
większej niż dwie tony podpada pod paragraf o
gromadzeniu zapasów spekulacyjnych...
- Veto - krzyknął Jakub, ale zignorowano go.
Spuścił więc wzrok ku ziemi i podziwiał manierkę.
Trącił ją lekko butem. Była pełna.
- Ponadto do zakupu zboża od rolników
upoważnione są jedynie punkty skupu.
- Proszę o głos - powiedział Jakub, wstając.
- Udzielam głosu oskarżonemu - sędzia ocknął się z
zamyślenia.
2001 / 9
ANDRZEJ PILIPIUK
- Proszę, aby oskarżyciel udowodnił, że ja to zboże
kupiłem.
- Nawet zapłaciłeś dolarami - odgryzł się
oskarżyciel.
- Wypraszam sobie. Czy może w materiale
dowodowym są jakieś dolary z moimi odciskami
palców?
- To skąd oskarżony wytrzasnął pięćdziesiąt ton
jęczmienia? - zapytał łagodnie Wysoki Sąd.
- Ja go rozmnożyłem wegetatywnie w elewatorze.
Sala wybuchnęła śmiechem. Sędzia też się śmiał.
- Oskarżony zechce podzielić się tym wynalazkiem z
narodem - powiedział. - Kto wie, może to recepta na
nasze przejściowe problemy...
- Wysoki Sądzie - powiedział Jakub. - Sekret
rozmnażania jęczmienia przez pączkowanie przekazali
mi przodkowie i poprzysiągłem zachować go na
potrzeby mojej rodziny! - uśmiechnął się, zadowolony z
aliteracyjnego żartu.
- Pięćdziesiąt ton lewego zboża to dopiero początek
- głos oskarżyciela ociekał jadem. - Najważniejsze jest
to, co oskarżony z nim zrobił.
- Słuchamy - powiedział sędzia.
- Oskarżony zalał jęczmień wodą i dodał drożdży,
po czym odczekał miesiąc. Następnie umieścił pod
elewatorem piecyk gazowy, zresztą bez atestu...
- A skąd miałem mieć atest, jak sam go
zbudowałem? - zaprotestował Jakub, ale go
zignorowano.
- ...Zaś ze szczytu elewatora poprowadził rurę
długości dwudziestu metrów, kończącą się w jego
plugawej siedzibie.
- Sprzeciw! - wrzasnął Jakub.
- Przyjmuję sprzeciw - powiedział sędzia. - Nawet
jeśli ten dom przypomina dawno nie sprzątany chlew,
należy zachować odrobinę szacunku dla oskarżonego -
pouczył prokuratora.
- Proszę o głos - odezwał się podsądny.
- Udzielam.
- Wysoki Sąd przyjmuje za dobrą monetę
twierdzenia oskarżyciela?
- A ma pan jakieś wytłumaczenie?
- Ależ Wysoki Sądzie! Pięćdziesiąt tysięcy litrów
zacieru?
- Proszę wobec tego przedstawić swoją wersję
wydarzeń. Jakub był na lekkim kacu i pewnie dlatego
miał taką
fantazję.
- Wysoki Sądzie. To było tak. Pewna ilość wody
znajdowała się w elewatorze już wcześniej. Była
niezbędna w procesie rozmnażania. Zresztą, to
szczegóły techniczne, o drugorzędnym znaczeniu.
Bezpośrednio po napełnieniu się zbiornika zbożem
spadł gwałtowny deszcz, ja zaś zapomniałem zamknąć
pokrywę i woda opadowa zalała...
- Mam pytanie do oskarżonego - odezwał się
oskarżyciel.
- Zezwalam. .
- Jak wy, obywatelu Wędrowycz, wyjaśnicie nam
taką okoliczność. Elewator ma sześć metrów
wysokości. Woda deszczowa nie mogła go napełnić z
tej prostej przyczyny, że wedle wskazań stacji
meteorologicznej w Krasnymstawie suma opadów z
miesiąca, w którym podejmował pan swoje niezgodne z
prawem i poczuciem ludzkiej przyzwoitości...
- Krócej — polecił sędzia.
- ...działania, suma opadów wyniosła zaledwie
dwadzieścia centymetrów?
Jakub pociągnął bimbru z manierki, aby rozjaśnić
sobie umysł. Milicjanci zaraz mu ją odebrali.
- Co było w tym bidonie? - zaciekawił się sędzia.
- Bimber - wyjaśnił milicjant, wąchając z wyraźnym
obrzydzeniem zawartość.
- Czy oskarżony może nam wyjaśnić pochodzenie
tego przedmiotu?
Jakub mrugnął kilkakrotnie oczami.
- Nie, Wysoki Sądzie.
- Na pewno nie?
- Wrogowie podrzucili, aby mnie skompromitować.
Sędzia ukrył na chwilę twarz za stołem. Gdy ją
podniósł,
była lekko zaczerwieniona.
- Wróćmy -do sprawy - polecił.
- Tak więc silos nie mógł napełnić się wodą
deszczową - zakończył oskarżyciel..
- Proszę o głos.
- Udzielam.
- Wysoki Sądzie. Mamy tu do czynienia z
nadinterpretacją mojej wypowiedzi - głos bimbrownika
dźwięczał godnością. - Z tego, co powiedziałem, a co
można z całą pewnością sprawdzić w protokole, nie
wynikało, że elewator napełnił się wodą deszczową w
całości. Co więcej, wspomniałem o obecności w nim
wody użytej w procesie namnażania ziarna. Ponadto
oskarżyciel nie wyjaśnił, czy elewator wypełniony był
wodą w całości, czy może, na przykład, w jednej
trzeciej.
- Przyjmuję protest. Oskarżenie może kontynuować.
- Para z elewatora skraplała się w rurze i spływała
do wanny oskarżonego.
- To także mogę wyjaśnić - zaprotestował Jakub.
- W celu rozlania i dystrybucji uzyskiwanej cieczy
oskarżony naszykowane miał dwieście butelek
półlitrowych. Według mnie podane fakty wskazują
jednoznacznie na działanie z zamiarem przestępczym.
- Proszę o głos - odezwał się Jakub.
- Udzielam.
- Wysoki Sądzie. Prawdą jest, że podgrzewałem
elewator, jednak bynajmniej nie pędziłem w nim
niczego. Fakt istnienia dwudziestometrowej rury
prowadzącej do mojej wanny mogę wyjaśnić w bardzo
prosty sposób. Otóż uwielbiam gorące kąpiele, a nie
mam siły dźwigać wiader z wodą z pieca. Mając do
dyspozycji parę skraplałem ją, uzyskując ciepłą wodę.
Uprzedzając następne pytanie oskarżyciela spieszę
wyjaśnić, że woda w wannie zawierała istotnie około
pięćdziesięciu procent alkoholu, jednak bynajmniej nie
2001 / 9
LENIN IMPOSSIBLE
pochodził on z silosu. W toku prac śledczych
znaleziono u mnie dwieście butelek po spirytusie.
Mając możliwość zanurzenia się w ciepłej wodzie,
zapragnąłem przy okazji wygubić gnębiące mnie
choroby skóry i pasożyty. W tym celu napełnioną do
połowy wannę dopełniłem spirytusem zakupionym w
sklepie. Co więcej, nie złamałem tu nawet ustawy o
ilościach spekulacyjnych, gdyż nie gromadziłem go,
lecz natychmiast zużyłem dla podratowania swojego
wątłego zdrowia. No a butelki zostały. Oddałbym je do
skupu, ale mnie capnęli.
- Aresztowali - sprostował odruchowo sędzia.
- Aresztowali. Przepraszam, Wysoki Sądzie.
- W jakim celu podgrzewał pan elewator? - zapytał
sędzia.
Jakub zrobił minę niewiniątka.
- Jestem zbyt stary i słaby, aby wybierać wodę
wiadrami. Postanowiłem ją odparować.
Dwadzieścia osób nie potrafiło zachować powagi
mimo perswazji sędziego, więc usunięto je z sali.
Następnie sąd udał się na naradę. Oskarżony z braku
innego zajęcia przechylił się przez barierkę i podjął
rozmowę ze swoim kumplem, Józefem Paczenką.
- Jak cię wypuszczą, to zapraszam na balangę.
Będzie jesiotr.
- Fajnie. Czym oblejemy?
- Bimbrem Mariusza. Miałeś rację, żeby przegonić
adwokata i bronić się samemu.
- Hy!
Jakub wyciągnął z kieszeni gazetę i rozłożył ją. Na
pierwszej stronie wielkimi literami kłuł w oczy tytuł:
„Maleją szansę na Okrągły Stół". Zaczął powoli
literować tekst artykułu. Wrócił sędzia.
- Sąd, rozpatrzywszy zdania oskarżyciela i
oskarżonego, oraz wysłuchawszy świadków, uznaje
obywatela Jakuba Wędrowycza winnym produkcji
pięćdziesięciu tysięcy litrów zacieru, kradzieży mienia
państwowego, nielegalnych operacji finansowych z
użyciem walut pochodzenia kapitalistycznego,
gromadzenia nadwyżek spekulacyjnych w ilości
pięćdziesięciu tysięcy kilogramów ziarna...
W tym momencie na salę wbiegł zaaferowany
woźny sądowy i położył przed nim kartkę papieru.
Sędzia zamilkł i wpatrywał się w nią przez chwilę w
osłupieniu. Następnie nabrał w płuca metr sześcienny
powietrza i zmienił kolor twarzy na zupełnie czerwony.
Potem spuścił powietrze, popatrzył w zadumie na
wiszące na ścianie godło.
- W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
uwalniam obywatela Jakuba Wędrowycza od
wszystkich zarzutów. Obywatelu Wędrowycz, jesteście
wolny.
Sala osłupiała. Jakub uśmiechnął się i wyjąwszy z
rąk skamieniałego milicjanta manierkę, uniósł ją do
góry.
- Piję zdrowie Wysokiego Sądu - powiedział.
Sędzia nic nie powiedział, tylko rzucił w
podsądnego młotkiem. Nie trafił, bowiem Jakub
wymknął się już wejściem dla oskarżonych i wyszedł
na korytarz. Czekało tu na niego dwu barczystych
wachmanów w radzieckich mundurach wojsk MSW,
którzy wykręcili mu bez słowa ręce i skuli je
kajdankami.
- Protestuję! - wrzasnął. - Z nikąd nie uciekłem!
Puścili mnie! Znaczy, niewinny jestem!
- No to będziesz miał okazję dowiedzieć się,
dlaczego cię puścili - powiedział jeden z nich. - W
Moskwie.
- Gdzie? - zdumiał się Jakub.
- To takie miasto w Rosji - wyjaśnił drugi wachman,
troskliwie zaklejając mu usta taśmą klejącą.
A potem wpakowali go do samochodu i powieźli w
nieznane.
***
Mężczyzna w kucharskiej czapce z wysiłkiem
otworzył oczy. Jego wzrok bezładnie przetoczył się po
pomieszczeniu.
- Sacre bleu - jęknął - gdzie ja właściwie jestem?
Przyłożył rozpalone czoło do betonu.
- Ano, przypomnijmy sobie - mruknął. -
Przyjechałem razem z innymi kucharzami z hotelu.
Podawałem duszone raki na przyjęciu w radzieckiej
ambasadzie. Konsul poczęstował mnie szklanką wódki,
potem jeszcze butelką... Potem zakradłem się do
piwnicy, gdzie siedzieli ruscy szpiedzy. Równe
chłopaki, wypiliśmy i powiedzieli mi, jak zrobić bombę
atomową. Potem była jeszcze jedna flaszka, potem
pokazali mi tajne dokumenty, potem jeszcze flaszka i
powiedziałem, że ja też jestem szpiegiem, tylko że
angielskim. Potem wypiliśmy za partię komunistyczną,
potem za pokój na świecie, potem, żeby królową szlag
trafił. Potem poszliśmy odwiedzić jakąś staruszkę w
sąsiedniej piwnicy, następnie ganiały mnie małe białe
myszki. No, nie były takie małe, jak pociąg na
wielkość... A teraz jestem tutaj, cholera wie gdzie...
Rozejrzał się wokoło i spostrzegł krzesło z ciałem
księżniczki. Wstał chwiejnie na nogi i podszedłszy,
potrząsnął ją delikatnie za ramię.
- Halo, madamoiselle, proszę się obudzić...
Głowa dziewczyny przetoczyła się bezwładnie z
ramienia na ramię. Cofnął się przestraszony.
- O kurczę, ona nie żyje!
Nieoczekiwanie coś sobie przypomniał. Uniósł jej
główkę do światła i przez chwilę wpatrywał się w
stężałe rysy. Potem wyjął z kieszeni ulotkę i porównał.
- Hej! - wrzasnął uradowany. - To przecież
zaginiona księżniczka von Schlezwig-Holstein, za
odnalezienie której wyznaczono milion dolarów
nagrody! Jestem bogaty!
Z radości podskoczył kilka razy. Nieoczekiwanie
znieruchomiał.
- Zaraz - mruknął -jeśli ona nie żyje, to może nie
zapłacą wszystkiego? Ile może być warta martwa
księżniczka? Może dziewięćdziesiąt procent, a może
tylko siedemdziesiąt? - Wyjął z kieszeni komunikator. -
Po co się martwić na zapas - wystukał numer z ulotki. -
2001 / 9
ANDRZEJ PILIPIUK
Sprawdzę... Halo? - przyłożył aparat do ucha. Zaraz
cofnął go i zaskoczony spojrzał na wyświetlacz.
- Co się dzieje? - mruknął. - Nie łapie pola...
Zniechęcony usiadł na krzesełku.
- Nudno, cholera - westchnął. - I zjadłoby się coś...
Wzrok jego spoczął na tekturowym pudełku, ciągle
stojącym na stole. Podniósł pokrywkę i zobaczył
dorodną żabę.
- Francuski przysmaczek - mruknął. — Coś w sam
raz dla mnie.
Pod krzesłem leżał widelec. „Kucharz" wytarł go o
spodnie i nadział żabę.
- Ratunku! - rozległ się cichy pisk.
Szpieg rozejrzał się wokoło. Zwłoki księżniczki nie
poruszyły się. Piwnica była pusta.
- Kto to mówi? - zaciekawił się.
- Ja. Masz mnie na widelcu. Jestem agentem KGB...
- Czego to żaba nie wymyśli, żeby uniknąć zjedzenia
- mruknął z podziwem, a potem przystąpił do
konsumpcji.
Zostało mu już tylko jedno udko, gdy
nieoczekiwanie stalowe drzwi zazgrzytały i zaczęły się
odsuwać. Kucharz porzucił posiłek i padłszy pod
ścianę, udał nieprzytomnego. Ostrożność ta nie była
zbyteczna, bowiem do piwnicy weszli Jakub,
pułkownik i generał. Bystre oczy wioskowego
egzorcysty omiotły pomieszczenie.
- A więc w czym problem? - zapytał.
- Widzisz, Jakub - generał nachylił się do niego
konspiracyjnie - testujemy tu unikatowy system
transformacji ożywionej materii rozumnej.
Oczy Wędrowycza spoczęły na martwej księżniczce.
- To znaczy zamieniliście kogoś w żabę i nie
możecie odczarować - przełożył słowa generała na
bardziej zrozumiały język.
- Skąd wiesz? - zdumiał się pułkownik.
- Nie wy pierwsi - egzorcysta machnął lekceważąco
ręką i uśmiechnął się do swoich wspomnień.
- A więc mamy problem z księżniczką - generał
wskazał na dziewczynę. - Jak widzisz, zużyła się...
- Za intensywnie eksploatowaliście - mruknął Jakub.
- I co by tu teraz zrobić...
- Możecie, towarzyszu egzorcysto, zrobić z niej
zombie?
- W sumie, dałoby się - zastanowił się Jakub. - Ale
wtedy odczarowani przez nią też zrobią się zombie. A
w zasadzie tylko jedna noga zombie... - zajrzał do
pudełka.
Zaaferowani wojskowi nie zwrócili na to uwagi.
- Cholera - zaklął generał. - Niepotrzebnie
wlekliśmy go taki kawał...
- Hm. Agenci zombie... - rozważał pułkownik. -
Będzie trudno ich zabić...
- Ale z czasem zaczną się rozpadać - wyjaśnił Jakub.
- Poza tym śmierdzieć będą padliną na kilometr... I te
rybie oczy, wyszczerzone zęby, zapadnięte nosy,
rozczapierzone palce... A szpiedzy nie powinni się
chyba aż tak wyróżniać z tłumu...
- Dobra - zadecydował generał. - Zastrzelmy go i
składamy zamówienie na nową księżniczkę.
- Zaraz, zaraz - zdenerwował się Jakub. - Przecież...
- To nic osobistego - wyjaśnił Kałmanawardze. - Po
prostu takie są przepisy o zachowaniu tajemnicy
państwowej.
Wargi Jakuba wykrzywiły się w pogardliwym
uśmiechu.
- Macie strasznie niehumanitarne metody
zachowywania tajemnicy państwowej - powiedział.
Obaj mundurowi spojrzeli na niego zaskoczeni.
- A jakie są te humanitarne? - zapytał pułkownik.
- A, o! - egzorcysta wyjął z kieszeni manierkę
bimbru. - Jak się narąbiemy, to zapomnimy o
wszystkich tajemnicach — wyjaśnił.
Tichobzdiejew wzruszył ramionami.
- Może to i humanitarne - powiedział generał - ale
nasze sposoby są o wiele bardziej skuteczne.
Uniósł broń do strzału.
- Jakub, użyj Mocy! - wrzasnął po polsku leżący pod
ścianą kucharz.
Jakub użył Mocy. Huknęło, błysnęło i zgasło
światło. W ciemnościach padł strzał, po chwili drugi.
Jakub wyjął z kieszeni obgryzioną świeczkę i
zapalniczkę. Skrzesał ognia i poświecił. Obaj dzielni
agenci, i ten z KGB, i ten z GRU, leżeli martwi.
Kucharz nabijał pistolet.
- Zastrzelił kumpla, a potem popełnił samobójstwo -
uśmiechnął się wrednie.
- Jaaasne, doktorku - mruknął Jakub. — Niech i tak
będzie. A coś ty za jeden?
- Nazywam się Bond, James Bond...
- Aha. A ja jestem Wędrowycz, Jakub Wędrowycz -
przedstawił się egzorcysta. - Ale skoro wiedziałeś, że
mam Moc, to pewnie mnie znasz...
- Wspominano nam na szkoleniu - wyjaśnił. - Choć
nie sądziłem, że będzie mi kiedyś dane poznać
osobiście...
- Jak się stąd wydostaniemy?
- Proponuję wspiąć się szybem windy i wyciąć
dziurę w suficie - powiedział poważnie szpieg. - To
zwykły beton, a ja mam laser w zegarku...
Pomacał się po przegubie i zaklął wściekle.
- Musieli mi rąbnąć, jak byłem pijany - westchnął.
Jakub pochylił się nad trupem generała.
- Przebierzmy się - zaproponował, rozpinając
poplamiony krwią mundur nieboszczyka.
Po chwili dwaj wysokiej rangi funkcjonariusze
radzieckich służb specjalnych wyszli z piwnicy.
Zatrzasnęli za sobą ciężkie stalowe wrota.
- Dokąd teraz? - zagadnął egzorcysta.
- Hm. Skoro już tu jesteśmy, to co powiesz na to,
żeby trochę zmienić losy świata? - zapytał Bond.
- Jestem za. Tylko jak? -Zobaczysz...
Po kilku minutach stanęli przed kolejnymi
stalowymi drzwiami. Szpieg wsunął kartę w szczelinę i
wystukał szyfr.
- Skąd wiesz, jak się to otwiera? - zdumiał się
egzorcysta.
2001 / 9
LENIN IMPOSSIBLE
- To już dawno wyszpiegowałem, tylko nie było
okazji, żeby się tu dostać i wykorzystać.
- A ja znam kod do głowic - pochwalił się
Wędrowycz. - Jak się je stąd odpali, to możemy zrobić
III wojnę światową... A to się ludziska zdziwią...
Wreszcie drzwi ustąpiły. Stało tu biurko pokryte
dźwigniami i przełącznikami. Kolorowe światełka
mrugały delikatnie. Jakub zawsze kochał technikę. Miał
już taką analityczną naturę, że lubił różne rzeczy
rozbierać na części. Ale Bond go ubiegł. Zasiadł za
biurkiem i założył słuchawki na uszy.
- Stąd komuniści rządzą połową świata - powiedział.
- To znaczy rządzili. Teraz nasza kolej.
Wędrowycz zatarł ręce z uciechy. Od dawna chciał
sobie porządzić, tylko jakoś nigdy nie było okazji.
Bond wcisnął pierwszy z brzegu przycisk. Nad
przyciskiem widniał napis „Polska".
- No, to żegnaj komunizmie - uśmiechnął się agent. -
Ty będziesz mówił - polecił egzorcyście - bo ja po
polsku raczej słabo...
- Komitet Centralny, słuchamy! - rozległo się z
głośnika. Taki obrót spraw trochę Jakuba zaskoczył.
Jednak stanął
na wysokości zadania.
- Mówi Moskwa - powiedział grobowym głosem.
- Tak jest! - ryknął służbiście głośnik. - Słuchamy
poleceń...
- Dajcie towarzysza Cioska - polecił.
- Kiedy, towarzyszu konsultancie, towarzysz Ciosek
śpi w swoim gabinecie. Miał ciężką naradę.
- To go, do cholery, obudźcie! My tu w Moskwie też
mieliśmy ciężki dzień, a pracujemy.
- Tak jest.
Po chwili w słuchawce rozległ się zaspany głos:
- Ciosek. Słucham.
- Co tam z tym okrągłym stołem, towarzyszu? Długo
mam czekać?
- Towarzyszu konsultancie, ale trzy dni temu
mówiliście, żeby nie...
- Naradziliśmy się tu w Politbiurze i
zdecydowaliśmy, że jednak ma być tak, jak teraz
mówię...
- Ale generał Jaruzelski...
- Kto tu jest, do cholery, ważniejszy, ja czy on?
- Wy, towarzyszu konsultancie....
- Rozmowy mają się zacząć jutro. Stół stoi przecież
w Magdalence?
- Tak jest, ale generał...
- To powiedz generałowi, żeby się nie pieklił, bo go
zaprosimy w gości - głos Jakuba zabrzmiał
złowróżbnie.
- Tak jest.
- Zaczniecie o ósmej rano.
- Ale to już tylko trzy godziny.
- Co to, do cholery, za wykręty. Wyciągnąć
towarzyszy z łóżek. Zapewnić wojskowy transport
lotniczy. Chyba że chcecie pokarmić białe
niedźwiedzie.
- A jak się od tego zawali socjalizm? - zaniepokoił
się rozmówca.
- To już nasz problem. Wykonać!
Jakub wyłączył mikrofon i rozparł się w fotelu.
- Jak mi poszło? - zapytał.
- Kurczę, jesteś urodzonym szpiegiem - westchnął z
podziwem Bond. - Teraz ja pogadam z Honeckerem.
Przysunął do siebie mikrofon i zaczął wyrzucać
krótkie rozkazujące zdania po niemiecku. Jakub,
myszkując po pomieszczeniu, znalazł butelkę
„Stolicznej". Wypił kilka łyków i nalał Anglikowi do
szklanki po herbacie. W głowie przyjemnie mu
zaszumiało. Bond wcisnął kolejny guzik i zaczął gadać
po czesku. Następne polecenia wydał po rumuńsku,
potem jeszcze kolejne...
- Szkoda, że nie znam amcharskiego - powiedział,
wreszcie wyłączając urządzenie.
- A to gdzie ta Amcharia? - zaciekawił się Jakub.
- Po amcharsku mówią w Etiopii. Ale cóż, tam,
miejmy nadzieję, poradzi sobie lokalna partyzantka...
- A jak się KGB dowie, ale będzie cyrk - mruknął
egzorcysta i pociągnął jeszcze raz z gwinta.
- No, będzie zadyma - uśmiechnął się Anglik. -
Lepiej stąd znikać. Tylko najpierw... - Wypiął spinki z
koszuli, nastawił na nich czas i podpiął je pod konsolę.
- Żeby nie mogli już niczego odwołać - wyjaśnił.
Ruszyli betonowymi korytarzami. Od czasu do czasu
otwierali jakieś drzwi, ale nigdzie nie mogli znaleźć
wyjścia. Musiała być noc, bo w laboratoriach nie było
nikogo. Jakub zaopatrzył się tu w pudełko
uniwersalnego ogłupiacza, Bond też coś upychał po
kieszeniach. W innym magazynie znaleźli całe stosy
worków z różnymi walutami.
- Kurde, tyle forsy się marnuje - westchnął Jakub.
- Chcesz, to weź - Bond rzucił mu worek z polskimi
banknotami. - Po co ma się tu kisić...
Jakub wsadził sobie prezent za pazuchę. Wreszcie
stanęli przed znajomymi drzwiami.
- Kurczę, jaki tu może być szyfr? - zamyślił się
szpieg.
- A ja wiem - uśmiechnął się Jakub.
W tym momencie gdzieś w głębi lochów rozległ się
głuchy huk wybuchu.
- No, to spinki zadziałały - mruknął Bond. - Zaraz
zaczną nas szukać.
Faktycznie, zawyła syrena. Gdzieś z oddali dobiegł
ich uszu narastający tupot nóg. Jakub wykręcił na
tarczy kombinację cyfr: 1-2-3-4-5. Drzwi ustąpiły.
Weszli do sporej sali. . Pod ścianą znajdował się
kołowrót.
- Cholera, nie da się tego zatrzasnąć od środka. -
Szpieg obmacywał drzwi.
- Zaraz sobie poradzimy...
Egzorcysta uruchomił kołowrót. Z sufitu powoli
zjechała platforma. Stal na niej sarkofag z mumią
jakiegoś łysola.
- Rany, to przecież Lenin! - zdumiał się Bond.
2001 / 9
ANDRZEJ PILIPIUK
- A pewnie, że Lenin. To zapasowe wejście do
mauzoleum i tamtędy wyjdziemy na wolność. Tylko
najpierw...
Tupot podkutych butów zbliżał się... Egzorcysta
szarpiąc rozpiął kamizelkę na piersi wodza. Wymacał
osikowy kołek i wyrwał go jednym ruchem.
Lenin otworzył oczy.
- Co się stało? - wymamrotał.
- Nastała rewolucja światowa. - Jakub pomógł mu
wstać i wetknął pistolet generała w dłoń.
Wypchnęli mumię za drzwi, następnie wsiedli do
trumny. Zaterkotał kołowrót i platforma pojechała do
góry.
***
Dwunastu wachmanów specjalnie przeszkolonych
do zwalczania szpiegów wypadło zza zakrętu. W
wąskim korytarzu ktoś szedł im naprzeciw.
- Rany Boskie! -jęknął jeden z agentów, choć był
ateistą. - Co to jest?
Lenin przechylił łysą głowę.
- Co tu się dzieje! - huknął. - Władza ludowa
powołała was, byście jej strzegli, a wy sobie biegi po
korytarzach urządzacie?
- Wodzu, wybacz –jęknął jeden z agentów. - Jacyś
szpiedzy wysadzili dyspozytornię...
- To jak niby mam pokierować rewolucją światową!
- wściekł się Lenin. - Mieliście pilnować, a nie
upilnowaliście... Za takie przewinienie może być tylko
jedna kara, kara śmierci! - Automatycznym ruchem
uniósł rękę ze spluwą.
Dowódca oddziału oprzytomniał pierwszy.
- Może to i Lenin, ale rozwalcie go! - wrzasnął.
W betonowym lochu ponuro zabrzmiały salwy z
dwunastu pistoletów maszynowych i pojedyncze suche
strzały z parabellum ósemki...
***
Jakub wszedł do gospody w Wojsławicach.
- Pryta truskawkowa ze spirytusem - zadysponował.
- Wstrząśnięte, nie mieszane.
Barman wytrzeszczył na niego oczy. Kumple też
popatrzyli zdumieni. Nigdy nie słyszeli o takim napoju.
Jakub zauważył ich spojrzenia pełne nagany, ale
zinterpretował to nieco inaczej.
- Wszystkim stawiam! - wrzasnął na całe gardło. -
Chłopaki, właśnie załatwiłem nam koniec komuny,
musimy to oblać...
- A masz czym zapłacić? - zaciekawił się ajent.
Jakub wyciągnął zza pazuchy bankowy worek,
zerwał plombę i wysypał zawartość na stół. Takiej kupy
banknotów jeszcze w swoim życiu nie widzieli. Sala
zamarła w bezruchu. Tylko jeden człowiek poderwał
się dziarsko ze swojego miejsca. Posterunkowy Birski.
Podszedł cicho i położył Jakubowi ciężką rękę na
ramieniu:
- No cóż, obywatelu Wędrowycz. Za wcześnie,
widać, puścili?
- Ale to legalne!
- W bankowym worku, robaczku? Skąd to masz?
- Dał mi James Bond w kwaterze głównej KGB! -
Jakub lubił mówić prawdę...
Wszyscy zgromadzeni parsknęli śmiechem i
rechotali jeszcze, gdy posterunkowy wyprowadził
skutego kajdankami Jakuba. Worek zabrał ze sobą.
Andrzej Pilipiuk
2001 / 9
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
2001 / 9
Dusza obudziła mnie przed świtem.
- Niebezpieczeństwo - powiedziała.
Nigdy nie lekceważyłem uwag duszy.. Poprosiłem o
wyjaśnienie, w gruncie rzeczy nie licząc na nie, lecz —
ku memu zdumieniu - odpowiedź otrzymałem
natychmiast:
- Zbliżają się Obcy, wiadomość pochodzi od duszy
Grubego Gru.
Jeśli jeszcze czułem się senny, to natychmiast
przestałem.
Gruby Gru był w zasadzie półgłówkiem, lecz
posiadała go dusza o wyjątkowej haryz, być może
największej w Kraj. I największym autorytecie - jeśli
chodzi o dusze, ta zależność jest zawsze jednoznaczna.
Nie założywszy nawet krawata, wyszedłem przed
kopiec. Na wschodzie zielony blask zwiastował rychły
poranek. Było już na tyle jasno, że mogłem dostrzec
inne kopce Kraj i zauważyłem, że przed niektórymi
stoją już ich mieszkańcy, tak jak ja przed swoim, i
wciąż otwierają się następne drzwi. Wyglądało na to, że
wszystkie dusze pobudziły swoich ludzi. Odruchowo
spojrzałem na kopiec Wodnej Wo. Bardzo często na
niego spoglądałem, gdyż pragnienie bliskości z jego
mieszkanką kierowało moim ciałem z pominięciem
mnie samego. Mam tu na myśli własne pragnienie, bo
pragnienie Wodnej Wo jest mi, niestety, nieznane. Nie
raz próbowałem podpytać duszę o moją piękną
sąsiadkę, lecz niestety, nic nie wskórałem.
- To wasze sprawy. Podpytuj Wodną Wo, nie mnie -
doczekałem się raz odpowiedzi po dwudziestodniowym
naleganiu.
Łatwo powiedzieć.
Zatem spojrzałem na dom Wodnej Wo i był to
moment, gdy akurat z niego wychodziła. Miała na sobie
kokardę, co natychmiast uzmysłowiło mi, że w
pośpiechu pozostawiłem krawat w futerale. Trochę się
zawstydziłem, ale zaraz dostrzegłem, że inni mężczyźni
są tak samo nadzy jak ja, co przywróciło mi rozsądek.
Próżność kobiet nie zna granic, jest z nimi nawet wtedy,
gdy odzywa się do nich własna dusza.
Podszedłem do najbliższego sąsiada, Gadatliwego
Ga, i zapytałem go, co myśli o tej pobudce. Jego dusza
miała większą haryz od mojej, może wiedziała więcej.
- Nadchodzą ludzie, których nie znamy - odrzekł.
Tyle to sam się domyślałem.
- Wiele razy przychodzili ludzie z innych Kraj, tacy,
których nigdy nie widzieliśmy - powiedziałem. - I jakoś
dusze się w to nie wtrącały.
- Nie wiem - przyznał Gadatliwy Ga. - Jak człowiek
może być Obcy? Zupełnie tego nie rozumiem.
Miał rację. Obce są potwory ze snów, gwiazdy
spadające na ziemię. Ale ludzie?
- A dlaczego myślisz, że to są ludzie? - zapytałem. -
Czy twoja dusza tak mówiła?
KRZYSZTOF KOCHAŃSKI
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
Nie zdążył mi odpowiedzieć, bo oto nagle jakiś
straszliwy dźwięk przeszył bólem nasze uszy. Po raz
pierwszy w życiu usłyszałem coś tak głośnego.
Śmiertelnie przerażony, rozglądałem się dookoła i
widziałem, że inni czują to samo co ja. W tej samej
chwili słońce wyjrzało zza horyzontu, ale nawet jego
promienie nie powstrzymały mnie przed krzykiem.
- Nie bój się - powiedziała łagodnie moja dusza. -
Jestem z tobą, cokolwiek by się wydarzyło.
W tej chwili słowa te potrzebne mi były jak
powietrze do oddychania. Mój spięty umysł odblokował
się. Nie wiem, co by się stało, gdybym któregoś dnia
nie miał już duszy. To oczywiście niemożliwe, ale
czasami nachodzą mnie takie myśli.
- Posłuchaj mnie - mówiła dusza. - Rozmawiam z
duszami tych, którzy nadchodzą.
Poczułem się pewniej. Co innego dostać wiadomość
poprzez duszę Grubego Gru, a co innego, gdy
kontroluje to własna.
- Wszystkie te dusze są młodsze - kontynuowała. - Są
zdumione, że wśród nas takich nie ma, że różnimy się
tylko haryz.
Wibrujący dźwięk narastał, wypełniał przestrzeń
hukiem coraz trudniejszym do zniesienia i nagle coś
pękło, aż ziemia zadrżała. Wtedy wszyscy
zobaczyliśmy to, co zapowiedziały dusze: okrytą
srebrem włócznię, mknącą ku nam po niebie.
Usłyszałem krzyki ludzi, tak samo jak ja
przestraszonych, ale dusze znów do nas przemówiły i
uspokoiły krew.
Włócznia minęła nas, zatrzymała się dopiero nad
sawanną i tam opadła na ziemię, niknąc z zasięgu
wzroku.
Pierwszą osobą, która zerwała się do biegu, była
Wodna Wo. Nie wiem, czy poleciła jej to zrobić dusza,
nie przypuszczam, tym bardziej że moja milczała, a
pobiegłem również, tak samo jak inni zresztą.
Gdy dotarliśmy do Obiektu Obcych, stały przed nim
dwie postacie, przyobleczone w coś, co wyglądało jak
wykonane z kamienia. To oczywiście tylko porównanie
- nie mam złudzeń, nie można wykonać odzienia z
kamieni. Ale to nie ich ubiór sprawił, że zatrzymaliśmy
się jak wryci i przez długi czas, bez jednego słowa,
przyglądaliśmy się im w zdumieniu.
Żaden z nich nie miał duszy.
Gdyby po prostu jej nie było, pomyślelibyśmy, że
nie żyją, ale u Obcych w miejscu duszy znajdowała się
pustka. Puste miejsce. Przypominali ślimacze muszle,
opuszczone już przez właścicieli, wciąż jednak
poruszające się wbrew prawom natury.
KRZYSZTOF KOCHAŃSKI
Coś tu się nie zgadzało - przecież dopiero co nasze
dusze rozmawiały z duszami Obcych, tak oświadczyły.
Jak, skoro ich nie ma? Jak, duszo? Powtórzyłem to
pytanie, lecz odpowiedzi nie otrzymałem. Byłbym
zdziwiony, gdybym otrzymał; dusza nie jest skrzynką,
do której wrzucasz pytania i wyskakują odpowiedzi.
Zdarza się, że nie odzywa się do człowieka przez
dziesiątki dni i nie oznacza to wcale, że się obraziła -
takie pojęcie dla niej nie istnieje. Żadne zasługi, czy ich
brak, nie mogą wpłynąć na zachowanie duszy; jeśli nie
ma ci nic do zakomunikowania, w zasadzie nie masz
możliwości tego zmienić.
- Nie mają duszy... duszy... szy.. słyszałem liczne
szepty za swoimi plecami.
Dopóki wciąż nadchodzili ludzie, gwar narastał, lecz
gdy przybyli już wszyscy, nagle zapadła cisza.
Patrzyliśmy na tych dwóch Obcych, a oni patrzyli na
nas. Nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby nie
Wodna Wo. Niespodziewanie zaczęła się śmiać; głośno
i zaraźliwie. Trudno było się oprzeć temu śmiechowi,
tym bardziej że oczywisty jego powód wciąż stał przed
nami.
Człowiek bez duszy wygląda prześmiesznie, trudno
porównać to do czegokolwiek. Kto tego nie widział, nie
zrozumie, dlaczego łzy rozbawienia spływały po moich
— i nie tylko moich - policzkach, dlaczego wielu nie
zdołało utrzymać się na nogach i krztusząc się, tarzało
po ziemi.
Lecz tego ranka uczucia o przeciwnych biegunach
nie skończyły jeszcze swej zamiany miejsc.
- Jestem przy tobie - szept duszy znowu uspokajał
moje rozklekotane serce, bo oto groźny dźwięk, który
wcześniej towarzyszył przybyciu Obiektu, powtórzył
się. Wiedzieliśmy już, gdzie patrzeć, i wznieśliśmy
oczy ku niebu, ale to, co zobaczyliśmy, rzuciło nas
twarzami ku ziemi. Z przestworzy, majestatycznie,
zbliżał się do nas kształt przypominający spłaszczony
owoc dimingo. Drugi Obiekt, lecz wielokroć
potężniejszych rozmiarów od tamtego. Zatkałem uszy
palcami, aby uchronić je przed hałasem i zerkałem spod
oka. Obiekt był tak olbrzymi, że straciłem zdolność
oceny odległości. Wydawał się być tuż tuż, niemal w
zasięgu ręki, a jednak wciąż zbliżał się i przesłaniał
jeszcze większą część nieba.
A potem runął na nasze kopce, wgniatając je w
ziemię z taką łatwością, z jaką człowiek przydeptuje
stopą drobne ziarenka piasku. Gwałtowny podmuch
wiatru jeszcze bardziej przydusił ku ziemi tych, którym
ciekawość unosiła głowy ponad strach. Gdy wreszcie
cisza ośmieliła mnie i powstałem, spostrzegłem, że
pozbawione dusz postacie z pierwszego Obiektu
zbliżają się do nas. Nie byłem pierwszym, który to
zauważył, niektórzy cofali się zaniepokojeni, inni
czekali, a kilku - wśród nich Wodna Wo - wyszło im na
spotkanie. Nie zamierzałem być wśród tych ostatnich,
lecz postępowanie Wodnej Wo zmieniało mnie i
poszedłem za nią.
Nie potrafiliśmy z nimi rozmawiać. Byli ogromni, ze
trzy razy wyżsi od nas i wydawali pozbawione logiki
dźwięki. Próbowaliśmy przedstawić się,
wykonywaliśmy wiele oczywistych gestów, ale oni
wydawali się nie zwracać na nie uwagi. Wciąż coś
szemrali, najwyraźniej porozumiewali się między sobą,
chociaż w dziwny sposób, nie odwracając głowy w
swoją stronę. Tak, jakby mówili do powietrza. Nagle
jeden z nich pochylił się i chwycił mnie za rękę. Nim
zdążyłem się zorientować, już trzymał mnie wpół i
unosił do góry. Krzyknąłem, żeby mnie zostawił, co
przyniosło taki skutek, jakbym mówił do kamienia, z
którego wykonano jego odzienie.
Trzymał mnie silnym, bolesnym uściskiem, a ja
próbowałem wyrwać się, szarpiąc na boki i bijąc
pięściami po twarzy, która również okazała się twarda
jak kamień; poraniłem sobie o nią ręce do krwi,
podczas gdy on zdawał się tego nie zauważać. I nagle
puścił mnie. Spadłem na ziemię niczym przyniesiony
na rozpałkę kloc drewna, mimo to pozbierałem się
błyskawicznie i odskoczyłem jak najdalej. Nawet nie
próbował mnie gonić, dopiero po dłuższej chwili
zrozumiałem, dlaczego, ale było już za późno. Zresztą,
wcześniej też byłoby za późno, bo co mogłem zrobić?
Drugi osobnik niósł Wodną Wo w kierunku Obiektu, a
ten, który chciał zabrać mnie. biegł za nim.
- Nie pozwól na to! - Nie wiem, kto to powiedział,
może ktoś z naszych, może dusza, lecz najpewniej ja
sam. Pobiegłem. Biegłem jak szalony. Wiatr rozwiewał
sierść na moim ciele, wyciskał łzy z oczu i choć brakło
mi tchu, nie zwalniałem tempa. Rozpacz zdusiła mnie,
gdy zobaczyłem rozsuwający się fragment ściany
Obiektu Obcych i niknące w cieniu olbrzymie sylwetki.
A potem ściana zasunęła się, pochłaniając Obcych i
Wodną Wo. W pełnym biegu uderzyłem głową w
twardą płaszczyznę, odbiłem się od niej i upadłem
twarzą w piasek. Chyba na chwilę utraciłem
świadomość; gdy oprzytomniałem, wgniecione w
ziemię ucho odebrało dziesiątki uderzeń. To biegli inni,
zobaczyłem ich, gdy podniosłem głowę,
przestraszonych, wrzeszczących, lecz zdecydowanych
trzymać się razem za wszelką cenę. Razem - to zawsze
jest ważne, jesteśmy przecież ludźmi - a szczególnie
teraz, gdy wszystkie kopce uległy zniszczeniu.
Zatrzymali się przed Obiektem i umilkli. Niektórzy
przykładali dłonie do gładkiej powierzchni pokrycia,
inni zadzierali w górę głowy, oceniając rozmiary
Obiektu. Nic się nic działo, więc strach zniknął. Tacy
właśnie byliśmy.
A był to chyba ostatni dzień, kiedy byliśmy właśnie
tacy.
- Chodźmy stąd! - krzyknął Włochaty Wło. Nie
miałem siły wstać, więc czterech ludzi wzięło mnie na
ramiona i ruszyliśmy tam, gdzie pójść musieliśmy, na
cmentarzysko naszych kopców.
Prowadził nas Włochaty Wło. Posiadała go blada,
właściwie nigdy nie odzywająca się dusza, ale ludziom
tak silnym jak on wystarczała sama świadomość jej
istnienia. Zabrzmi to paradoksalnie, ale jestem zdania,
że w przypadku Włochatego Wło częste ingerencje
duszy mogłyby doprowadzić go do obłędu. Na każdy
2001 / 9
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
temat miał tak wypracowaną opinię, jego zdaniem
nieomylną, że skłonny byłby sprzeciwić się nawet
własnej duszy, byle udowodnić słuszność swych racji.
Wybaczaliśmy mu to jednak, gdyż, po pierwsze, taki
już był, a po drugie, nie mieliśmy w Kraj lepszego od
niego przywódcy.
Ledwie oddaliliśmy się od Obiektu, coś zawarczało
za naszymi plecami, a właściwie za plecami tych,
którzy szli, gdyż ja byłem niesiony na plecach, głową
do kierunku marszu, więc dokładnie widziałem, co się
stało. Pojazd Obcych zadrżał,, a następnie powoli,
wzbijając w górę tumany kurzu, ruszył do przodu. Nie
leciał, ale i nie pełzał po ziemi. Wciąż przyśpieszał.
Przez moment wydawało się, iż prze wprost na nas,
niczym atakujące dzikie zwierzę, lecz było to tylko
złudzenie.
Oto kolos - ten drugi Obiekt, który zgniótł nasze
kopce -otworzył przeogromną paszczę i
nieoczekiwanie, w mgnieniu oka, połknął swe dziecię.
Zatrzasnęła się gardziel, nie pozostawiając po sobie
najmniejszego śladu na litej powierzchni. Ale pozostał
odcisk w naszej pamięci.
Włochaty Wło zatrzymał pochód.
- Nasze kopce nie istnieją - oznajmił oczywistą
prawdę. - Ziemia musi urodzić nowe.
Podniecenie ogarnęło wszystkich. Nagle Obcy i ich
latające domy stali się mniej ważni. Wywołanie Porodu
u Ziemi jest nadzwyczajnym wydarzeniem, świętem
niemal tak ważnym jak narodziny człowieka. I rzadkim
- wielu młodych jeszcze nigdy w życiu nie
uczestniczyło w tym akcie.
- Kto pozostanie tutaj?
Trudne to pytanie. Jeszcze trudniejsza odpowiedź.
Milczenie. Wyczekiwanie. Ktoś pozostać musiał.
- Ja pozostanę - usłyszałem swój własny głos.
Mówiłem, lecz jakbym stał obok samego siebie. Było
mi wszystko jedno, bez Wodnej Wo było mi wszystko
jedno.
Położono mnie na ziemi.
- Jesteś ranny - rzekł Włochaty Wło.
- Nic się nie stało! - Wstałem. Stłuczenia na twarzy
piekły dotkliwie, trochę bolała głowa. - Potrafię
odebrać Poród. Zrobię to!
Jeszcze ktoś zaprotestował, ale powiedziałem mu,
żeby się nie wygłupiał, przecież tylko się przewróciłem.
- Odbiorę Poród - powtórzyłem i widziałem po ich
twarzach, że mi wierzą.
***
Byłem sam. Siedziałem na trawie i czekałem na
Rozwiązanie. Gdzieś tam, głęboko pod ziemią, ludzie z
mojej Kraj przekopywali się do Miejsca Poczęcia. Nie
wiedziałem kiedy tam dotrą, oni sami tego nie wiedzieli
i nie będą wiedzieć, dopóki nie osiągną celu. Ciężko
pracowali, przekopywali piasek, wbijali go w ściany
tunelu, połykali kamienie i wypijali sączącą się wodę.
Znałem to. Byłem dzieckiem, gdy rodziły się kopce, w
których mieszkaliśmy do dzisiaj, ale nie zapomniałem
powolnego pełzania w ciemnościach. Wtedy nie
rozumiałem jeszcze, dlaczego to robimy, wlokłem się
na samym końcu, wśród innych dzieci, i traktowałem
wszystko jak zabawę. A teraz po raz drugi przeżywałem
narodziny kopców i po raz drugi nie uczestniczyłem
bezpośrednio w akcie Poczęcia.
***
Byłem sam. Wciąż siedziałem na trawie i czekałem
na Rozwiązanie. Przede mną, w pewnym oddaleniu,
machina Obcych - niczym ogromna góra - przesłaniała
pół świata. Była nieruchoma jak ja, tak jak ja milcząca
i, być może, obserwująca mnie tak samo, jak ja ją.
Nawet, tak jak ja, zdawała się oczekiwać... Czego?
Nagle dostrzegłem ruch przy podstawie Obiektu, tuż
nad ziemią. Pośpiesznie podniosłem się z trawy i
wytężyłem wzrok. Zobaczyłem ludzi. Byli zupełnie inni
niż tamci dwaj, którzy uprowadzili Wodną Wo. Ale
najistotniejsze, że ci mieli dusze - nawet z tej odległości
widziałem je wyraźniej niż same ludzkie sylwetki.
Podekscytowany ruszyłem w ich kierunku, lecz w
pewnym momencie zatrzymałem się i nie mogłem
zrobić już ani kroku do przodu. Widywałem już ludzi z
dwiema, nawet trzema duszami, lecz to, co teraz
oglądały moje oczy, przekraczało wszelkie
wyobrażenia...
Przed machiną stał tylko jeden człowiek - nie wielu,
jak mi się wydawało. Odwrócony był twarzą do mnie,
czułem na sobie jego spojrzenie i nie byłem w stanie
odwrócić wzroku. On stał, a nad jego plecami dusze
składały się jak kwiatowy pyłek w pudełku. Nie byłem
w stanie ich policzyć. Czas mijał, a niewidocznym
śladem, którym Obcy wyszedł z Obiektu, wciąż
podążały nowe dusze.
Nie przypuszczałem, że na całym świecie mogło być
kiedykolwiek tyle istnień. Nie przypuszczałem, że
sumienie człowieka zdolne jest do udźwignięcia takiego
ciężaru.
Byłem przerażony, a moja dusza milczała, jakby i ją
poraził ten widok.
Wreszcie koniec. Pyłek ułożył się na duszy
mężczyzny, przy każdym ruchu zwielokrotniając jej
obraz... A potem z Obiektu wyszło jeszcze trzech ludzi.
Dwóch mężczyzn i kobieta. Z olbrzymią ulgą przyjąłem
fakt, że ich śladem nie podąża lawina, jak w tamtym
przypadku. Mężczyźni posiadali tylko ich własne
dusze; sumienie kobiety obciążone było, co prawda,
jednym istnieniem, ona jednak nie budziła we mnie
strachu, lecz współczucie. W jej drugiej duszy
rozpoznałem nienarodzone dziecko. Czasem tak się
zdarza. Dziecko umiera w łonie matki, ale jego dusza z
nią pozostaje.
Tych czworo Obcych widziało mnie. Wyraźnie
patrzyli w moją stronę, a kobieta wyciągnęła ręce z
jakimś niewielkim przedmiotem.
- Oddajcie Wodną Wo! - zawołałem i pewnie
byłbym pobiegł do nich, gdyby nagle nie dotarło do
mnie Wezwanie. Wezwanie, które oznaczało, że ludzie
2001 / 9
KRZYSZTOF KOCHAŃSKI
z mojej Kraj znaleźli Miejsce Poczęcia. Rozpoczęli
rytuał i teraz zespoleni jednym pragnieniem przekazują
mi Moc.
Zrobiłem jeszcze jeden, powolny krok naprzód i
moje ciało zaczęło tężeć, jak wysychające na słońcu
błoto. Pory skóry otworzyły się, wypychając sierść,
wypadającą całymi płatami... Ból poczułem tylko w
pierwszym momencie, potem zgasiła go energia,
napełniająca mnie jednostajnym strumieniem,
miażdżąca miękkie wnętrzności, które nigdy więcej nie
będą mi potrzebne.
Sztywno wyprostowany upadłem na ziemię, niczym
drzewo ścięte u samej nasady pnia. Potoczyłem się po
trawie i znieruchomiałem, leżąc na wznak, wpatrzony w
niebo. Nie leżałem długo, bo czucie z wolna wracało do
ciała. Wysiłkiem umysłu starałem się przyśpieszyć ten
proces, by zdążyć na czas Rozwiązania.
Wreszcie wstałem. Silny, lekki, pewny siebie. Tylko
moja naga, bezwłosa skóra wyglądała odpychająco, ale
nie przeszkadzało mi to i wcale nie odczuwałem zimna.
Byłem znacznie wyższy niż poprzednio, skutkiem
czego blisko położone przedmioty wydawały mi się
jakieś mniejsze. A może to zmieniła się ostrość mego
wzroku...
Byłem gotów do odebrania Porodu.
***
Obserwowałem uważnie płaszczyznę terenu i nie
przegapiłem pierwszej smugi pyłu, którą wiatr uniósł
ponad trawy. Natychmiast pobiegłem w to miejsce,
gdzie z ziemi obsypywał się kopiec. Wybrałem spośród
grudek kamyki, choć nie musiałem tego robić - były
zbyt małe, by zagrozić konstrukcji — lecz był to mój
pierwszy w życiu kopiec i nie potrafiłem opanować
instynktu.
A potem zaczęło się. Pył strzelał spod ziemi jak
wodny gejzer, coraz to w innych miejscach. Biegałem
coraz szybciej, byłem wszędzie tam, gdzie nowy kopiec
wyłaniał się na świat. W większości przypadków moja
pomoc nie była potrzebna, kilka razy odrzucałem
większe głazy, nim zdążyły na tyle odkształcić rodzący
się kopiec, by nie zdołał się odbudować.
W ogóle nie czułem zmęczenia, moje siły były
niespożyte, nie było przeszkody, której nie potrafiłbym
usunąć, ciężaru, którego nie zdołałbym udźwignąć...
Bez wysiłku wyrwałem i odrzuciłem daleko drzewo, w
pobliżu którego wyłonił się jeden z kopców; na razie
nie zagrażało mu ono, lecz oceniłem, iż w miarę
wzrostu kopca dojdzie do kolizji.
W pewnej chwili usłyszałem dudnienie i minęła
dłuższa chwila, nim zorientowałem się, że z jakiejś
przyczyny któryś z kopców nie może wydostać się na
zewnątrz. Zlokalizowałem to miejsce i zacząłem kopać.
Tuż pod powierzchnią ziemi odkryłem ogromny, płaski
głaz, który jak czapka nakrywał kopcowy stożek
wzrostu. Kopałem jak szalony, wbijałem ręce w piasek
i wygarniałem go na boki, aby palce znalazły jakiś
punkt oparcia, niezbędny do wyjęcia kamienia.
Musiałem przerwać tę pracę, by nie zmarnować innych
kopców, które wciąż wyłaniały się wśród traw, i gdy
powróciłem, nie usłyszałem już dudnienia. Mimo to nie
przerwałem pracy i wreszcie odrzuciłem głaz. Poleciał
daleko, ze świstem przeszywając powietrze, lecz,
niestety, nie zmieniło to faktu zniszczenia kopca.
Pomoc przyszła za późno, choć przecież starałem się,
jak tylko potrafiłem.
Ciężar winy przygniatał mnie, a przerażenie
wdzierało się w każdy zakamarek umysłu, lecz moja
psychika okazała się równie silna jak ciało. Potrafiłem
oddalić z pamięci tę porażkę, mimo iż oznaczała ona
nie tylko, że nikt nie zamieszka w tym kopcu.
Oznaczała przede wszystkim, że głęboko pod ziemią, w
grocie Miejsca Poczęcia, umarł człowiek, jeden z nas,
być może najbliższy przyjaciel.
***
Kopców przybywało. Te największe, które narodziły
się jako pierwsze, były już wyraźnie widoczne z daleka,
w promieniach słońca lśniły świeżą, wilgotną ziemią.
Pracy miałem coraz więcej, głównie biegania, ze
względu na wciąż zwiększające się odległości, lecz
nadal nie odczuwałem zmęczenia. 1 nagle, biegnąc od
kopca do kopca, dotarłem do Obiektu, machiny
Obcych, a to oznaczało, że nadzorowany obszar
przesuwa się właśnie w tym kierunku. Co zrobię, gdy
okaże się, że dalsze zalążki kopców znajdą się pod nim?
Jeden kopiec już straciłem...
Ledwie o tym pomyślałem, usłyszałem dudnienie,
takie samo, jak podczas nieszczęsnego zdarzenia z
tamtym głazem. Nie miałem wątpliwości - pod machiną
Obcych rodził się kopiec. Już nie zastanawiałem się, co
należy uczynić.
Podszedłem do wysokiej, sięgającej nieba ściany,
oparłem o nią obie dłonie i popchnąłem. Raz i drugi.
Nic. Zdałem sobie sprawę, że nie wierzę we własne siły
i nagle zrozumiałem, iż moja wiara nie ma tu nic do
rzeczy. Miałem w sobie energię ludzi skupionych w
Miejscu Narodzin, energię całego naszego świata. I
wtedy Obiekt przesunął się. Ciężar przestał istnieć, był
tylko przeszkodą, którą należało usunąć. Zatem
usunąłem ją. Odrzuciłem bryłę, choć byłem przy niej
jak ziarnko piasku.
Kopiec wystrzelił spod moich stóp. Nie był
uszkodzony -tym razem zdążyłem na czas. Nieopodal
smuga pyłu zasygnalizowała następne narodziny. Na
startych w proch gruzach naszych poprzednich domów
powstawały nowe i żaden człowiek - ani ten
pozbawiony duszy, ani ten z ich dziesiątkiem -nie był w
stanie tego zmienić.
Nagle ziemia zadrżała. Przeraźliwy hałas wbił się w
moje uszy, lecz byłem na tyle silny, że mogłem go
zignorować. Znałem ten dźwięk - pamiętałem nasz
strach przy lądowaniu Obcych - lecz tym razem Obiekt
wznosił się w powietrze. Najpierw pył, potem szczątki
roślin i kamienie uderzały z wichrem w moją twarz, a ja
stałem nieruchomo, bez cienia trwogi w sercu. Już nie
2001 / 9
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
byłem tym Przebudzonym Prze, który umykał w tłumie,
przerażony niewiadomym.
Niespodziewanie ziemia drgnęła pod moimi
stopami, szarpnęło tak, iż omal się nie przewróciłem.
Po chwili zrozumiałem swoją pomyłkę: to nie ziemia
się poruszyła - to latająca machina Obcych zachwiała
się, niczym zraniony w locie ptak, a jej ogrom sprawił,
że odniosłem odwrotne wrażenie.
Od razu wiedziałem, co się stało. Uszkodziłem ją.
Ale niewiele mnie to obeszło. Musiałem wracać do
kopców, gdyż wciąż jeszcze niektóre wyłaniały się
spod ziemi.
Z gwałtownym przyśpieszeniem Obiekt poleciał
gdzieś w bok, niemal pod linię horyzontu, po czym
runął w dół.
Tym razem ziemia zadrżała naprawdę.
Podążałem na pomoc nowym kopcom, a z oddali, z
ognia i dymu, wyłaniały się dusze. Te, do których Obcy
należeli od dnia swoich narodzin i te, które dołączyły
później, gdy niepokorne ciała zadawały śmierć.
I wszystkie zmierzały ku mnie. Wszak to ja
pozbawiłem życia ich nosicieli, wszak to mnie
przypisany jest teraz ich ciężar. Nie wiedziały tego, co
wiedziałem ja, i co wiedzieli wszyscy zebrani w
Miejscu Poczęcia: że nie jestem już Przebudzonym
Prze. Że moje człowieczeństwo dobiegło kresu.
Dopiero moja dusza przekazała im prawdę i mogły
odejść w pokoju.
***
Aż nadeszła wreszcie chwila, gdy kopców przestało
przybywać. Wciąż jeszcze biegałem między nimi,
czasami trafiałem na niedokładnie uporządkowane
miejsca, które przeoczyłem w pośpiechu, lecz
wiedziałem, że tak naprawdę to wcale nie jestem im już
potrzebny.
Zmęczenie przyszło nagle. Osunąłem się na ziemię i
z trudnością oparłem na rękach. Poczułem ból. Ogień,
który wcześniej wypalił moje wnętrzności, teraz trawił
od środka gorącym płomieniem.
- Nie bój się - szeptała śpiewnie dusza. - Ból jest
niczym. Nic nie znaczy.
Nie mogłem nic powiedzieć, nie mogłem się
poruszyć. Nie czułem niczego poza żarem, zadającym
tortury z głębi ciała. Lecz świadomość obecności duszy
sprawiła, że stało się tak, jak mówiła: ból przestał
oznaczać cokolwiek poza samym faktem zaistnienia.
Nie obchodził mnie już.
- Jestem z ciebie dumna. Zawsze byłam. To dobrze,
że do mnie należałeś.
Tak bardzo chciałem usłyszeć te słowa i oto je
usłyszałem. To wielkie szczęście, gdy spełnione zostaje
takie pragnienie.
- Jestem z tobą.
Była ze mną do samego końca. Aż umarłem.
Krzysztof Kochański
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
2001 / 9
Aristo, Nurek Zerowej Klasy z Gildii Genlordów,
spędzał czas w jednej z tokijskich dzielnic rozrywki,
popijając piwo i oddając się pingpongowej konwersacji
z gejszami poziomu lux. Latawce o kształtach parasolek
unosiły się ponad karuzelami z rodzaju „buzi-buzi w
Disneylandzie", przy barze jakiś Hiroto czy inny Kcizo
rozluźnił kołnierzyk i zdjął nienagannie czarną
marynarkę, a dalej całe ławice kolorowych kimon
opływały stoliki, oczekując nadzianych gości. O tak
wczesnej porze Cesarska Scena była ciemna i pusta.
- Widzisz te czarne dechy, Michiko? No, deski na
Scenie - sprecyzował Aristo, przysuwając się do młodo
wyglądającej adeptki o genetycznie podrasowanej
urodzie; co do tego założyłby się ojej miesięczną gażę.
Na dziś musiał zadowolić się takim towarem. Cóż,
spodziewał się dużego zlecenia i niezłego szmalu, ale to
mogło jeszcze trochę potrwać. Godzinę lub rok. Mogło
też nie nadejść wcale, taki obrót sprawy był
wkalkulowany w ryzyko zawodowe.
- Widzę, panie czarodzieju - odpowiedziała
dziewczyna, zachowując nieporuszony wyraz twarzy. -
Ale nie jestem Michiko, za to specjalnie dla ciebie
zostanę na dziś Kaori.
- W porządku. Tam, w starych słojach tych desek,
mieszkają duchy. Czyż nie tak?
- Ależ tak, mój panie. Jeśli właśnie to interesuje cię
dzisiaj najbardziej.
Aristo skrzywił się i popił piwa. Jak by to nazwać:
słowna gra wstępna, wynikająca z wyuzdanych potrzeb
kulturalnych. No i tak zwany poziom lux. Przyszło żyć
w czasach, w których znaczenie słów dewaluuje się
znacznie szybciej od wartości walut.
Chwycił dziewczynę za przegub i lekko przyciągnął.
Poddawała się bez oporu, ułatwiała każdą jego akcję,
przewidując ją bezbłędnie na dwa posunięcia naprzód.
Przyszło mu na myśl dobrze wyregulowane urządzenie
ze wspomaganiem hydraulicznym. Właściwie powinien
być zadowolony, bo nie miał zamiaru dopłacać
złamanego jena za jakieś nowomodne extras typu
„zgryz tarantuli na jabłku Adama". Bez pośpiechu
obejrzał sobie jej krótkie palce, rasowo krzywe nogi i
pełne uda, rozpychające pajęczynę kimona. Porządny
standard. Uważał się za konesera lokalnej architektury
przestrzennej i wiedział, że tutaj trawa nie chce rosnąć
inaczej niż w wąziutkich szpalerach. Między innymi
dlatego notorycznie nawiedzał kraj pod Fudżijamą.
Próbował uzyskać od dziewczyny choćby strzęp
informacji, w końcu spędziła tu całą świadomą część
swojego krótkiego życia. A jeśli była genetycznie
połataną starą wiedźmą, tym bardziej warto pociągnąć
ją za język. Cholernie go interesowała Cesarska Scena i
jej legenda, wszak nie wolno zaniedbywać żadnej
okazji doskonalenia profesji.
ANDRZEJ ZIMNIAK
PRZYNIEŚ MI SERCE
MATKI TERESY
- Słyszałem, maleńka, że aktor, grający na tej
Scenie, czasami potrafi stać się kimś innym. Ciągle tu
przesiadujesz, może widziałaś taki numer?
Spojrzała badawczo, a w jej czarnych oczach
mignęła mu otchłań bez dna. W tej chwili mogła być
równie dobrze wyczekującą szesnastką, jak i
zgorzkniałą stulatką. W ogóle gej-sza nie powinna
patrzeć w taki sposób, zwłaszcza za jego uczciwie
zarobione pieniądze.
- To zależy, jak zdefiniuje się aktorstwo, Genlordzie
Aristo.
Żachnął się. Tytułomanii przecież nie było w
protokole tych kilku uciesznych odsłonięć.
- Podobno zdarzało się, że niektórzy znikali. Ot, tak.
- Nachylił się i zdmuchnął świecę, stojącą na ich
stoliku. - Odbijali się od trampoliny wiekowych desek
Sceny i dawali nura w otchłań. Wiesz coś o tym,
dziewczyno?
Szarpnęła się, jakby chciała wstać i odejść, ale
natychmiast opanowała odruch. Przypisanie do
pradawnej tradycji trzyma ten kraj i utrzyma go do
końca świata, pomyślał z dumą. Czuł się tutaj jak u
siebie.
- Wolałabym o tym nie rozmawiać, panie Aristo.
Mogę tylko powiedzieć, że żadne duchy nie wykonają
pracy za pana, za mnie, ani nawet za młodego cesarza
Hirohito. Można tylko duchom pomóc w taki sposób,
żeby one pomogły nam. Proszę, porozmawiajmy o
czym innym.
No tak. Gejsza to nie byle kurwa; może odmówić
rozmowy i nie tylko rozmowy, korzysta z praw wolnej
wykonawczyni wolnego zawodu.
- Już dobrze, złotko. - Pogłaskał ją po dłoni, a potem
powędrował nieco wyżej. - Przejdziemy się trochę po
ogrodach?
- Jak sobie życzysz, mój miły panie.
Bez zacięć powróciła do swojej zwykłej roli. 1
bardzo dobrze.
Właśnie wtedy gdzieś w przestrzeni odezwał się
sygnał, przeznaczony wyłącznie dla jego uszu.
Komunikator nastawiony był tak, że przepuszczał tylko
ważne rozmowy. Ciągłe oczekiwanie i stan gotowości
należały do zawodu Nurka i z tego powodu nie wolno
mu było tracić czasu na jakieś elektroniczne ple-ple.
Bezzwłocznie dał świat zewnętrzny na hołd i
połączył się z Inteligentną Sekretarką. Rozmawiał kilka
minut, po czym zwinął elektroniczną otulinę i jednym
skokiem znalazł się na kontuarze. Wyrzucił ręce w górę
i zawołał, aż echo wróciło od sufitu, malowanego w
smoki z pyskami ryb:
ANDRZEJ ZIMNIAK
- Dziesięć pierwszych ślicznotek zapraszam na
sperminta! Kaori, oczywiście, jest moja od początku,
więc wchodzi poza kolejnością.
Chichoczący tłumek dziewczyn przepłynął do
dwudziestoosobowego buduaru z amfiteatralnie
usytuowanymi rzymskimi leżankami, dokąd zaraz
dostarczono skrzynki szampana. Aristo robił pianę i
strzykał musującym płynem, kobit-ki piszczały,
zasłaniając oczy i nadstawiając usta. Wszystkie miały
niemal jednakowo poprawne buźki, zostały odpicowane
niezawodnym wodoodpornym tuszem, były chętne z
godnością i łatwe bez cienia namolności. Gdyby
zechciał, mógłby publicznie zanurkować w każde z tych
niegłębokich oczek wodnych i zaraz wynurzyć się bez
dekompresji czy szumu w uszach, witany rzęsistymi
brawami.
Podniósł butelkę i krzyknął:
- Sto lat!
Kolorowe gejsze i kelnerzy w białych garniturach
wiwatowali, choć nie mieli pojęcia, z jakiego powodu.
Ale było wesoło, stały bywalec płacił dobrym bankgrafem,
zbliżały się orgazmy wielokrotne w seksie
grupowym. Ci ludzie zwyczajnie lubili swoją pracę, i
chwała im za to.
Nagle Aristo znieruchomiał z ręką wzniesioną do
toastu. Wyczuł w pobliżu obecność drugiego Nurka.
Był gdzieś całkiem blisko, nawet dostrzegał jego
rozmytą sylwetkę w objęciach prądów, ciągnących
ciało w głębinę. Ale przybysz walczył i dawał sobie
nieźle radę, więc po chwili jego twarz zbliżyła się ku
powierzchni. Aristo pochylił się nad nim, ale zobaczył
tylko płaską maskę, owal bez szczegółów.
Z powrotem przestroił się na swój świat, na buduar i
szampana. Wszystko było na miejscu, tylko
zaniepokojone gejsze wpatrywały się z napięciem w
pana wieczoru, któremu przecież nie wolno było
zasłabnąć, bo miał zamiar płacić za calutką noc.
Podniósł puchar.
- Pijemy za zdrowie Cesarza, a potem przenosimy
się na Jego Scenę! Wynajmuję ją na kilka zacnych
godzin!
Do ogólnego aplauzu nie przyłączyła się Kaori.
Opuściła głowę i nerwowo skubała pas kimona.
Obcy Nurek był coraz bliżej. Teraz dało się
zauważyć, że holował drugą osobę, która stanowiła
całkowicie bierny obiekt. Nurek musiał również należeć
do Gildii Genlordów, inaczej nie byłby zdolny do
takich akrobacji. Poza tym bez wątpienia potrafił coś, o
czym Aristo marzył od lat. Poruszał się w innej
rzeczywistości, w prawdziwie innym świecie, który nie
miał nic wspólnego z trywialnością wirtualnych
szmerków.
- Na Scenę! Na Scenę! - zawołał Aristo i ruszył
przodem, trzymając przed sobą otwartą flaszkę.
Tańcząc, zbliżali się do podium z ciemnych desek,
wypolerowanych niezliczonymi dotknięciami bosych
stóp. Nad Sceną rozpalały się majestatyczne lampiony.
Zabrzmiała jękliwa, piszczałkowo-strunowa muzyka.
Obcy Nurek, szczupły i zręczny jak morska syrena,
szukał przejścia. Krążył, przemieszczał się
gwałtownymi rzutami ramion i tułowia, znów nawracał,
przypominając pływaka pod lodem, nerwowo
wypatrującego drogi na powierzchnię. Na pewno był
młody, lecz w jego ruchach wyczuwało się maestrię
doświadczonego gracza. Jeśli nie potrafił wrócić, to
dlaczego zaryzykował niebezpieczny wypad z biernym
towarzyszem? Holowany obiekt dryfował w
przestrzeni, podobny do martwej ryby, a Nurek musiał
bezustannie dzielić się z nim energią.
Wąskimi schodkami wspinali się kolejno na
Cesarską Scenę. Muzyka potężniała, ostro szarpane
struny rezonowały w głębi starożytnej budowli o
doskonałej akustyce, dołączyły bębny i gong, świat
utonął w łoskocie, aby niespodziewanie porazić ciszą
tak nagłą, że aż bolesną. W tę ciszę sączył się daleki
śpiew, kobiecy głos skarżył się, ale z dystansem, nie
gubiąc godności.
Aristo słyszał już podobne preludia, albowiem
Cesarska Scena, jak opoka wynurzająca się z topieli
wieków, pozwalała na komponowanie przedziwnych
nastrojów. Jednak tym razem nie mógł w pełni
delektować się koncertem, bo przyjemność zepsuł mu
obcy Nurek, jak idiota szamoczący się na granicy
światów.
Jego smukłe ciało raptownym rzutem skierowało się
w szczelinę, która nagle otworzyła się na obrzeżu
rzeczywistości. Aristo domyślił się tego, bo zauważył
przejście dopiero wtedy, gdy Nurek zaczął
materializować się ponad sceną, w połowie odległości
od powały. Jeszcze nie w pełni cielesny, płynął
swobodnie w rzeczywistej przestrzeni jak w morskiej
toni. Przy akompaniamencie chóru piszczałek opuścił
się ostrożnie, odbił się rękami od podłogi, podciągnął
kolana w eleganckim salcie, i wreszcie stanął na lekko
ugiętych nogach, kompensując narastającą siłę
grawitacji.
Aristo odczuł zazdrość, graniczącą z zawiścią. Oto
młody chłopak, jeszcze gołowąs, posiadł wiedzę i
umiejętność eksploracji akwenu otaczającego
zewnętrzne zręby naszego świata. I potrafił prześliznąć
się przez szczelinę, której on, Aristo, Nurek Zerowej
Klasy, samodzielnie nie mógł nawet zlokalizować!
Holowana osoba bezwładnie jak worek przeleciała
przez przejście i runęła na Scenę. Zanim
zmaterializowała się do końca, przybysz zdołał
zmniejszyć jej pęd, chociaż było widać, jak wiele go to
kosztowało. Jego nozdrza drżały, szczęki były
zaciśnięte, a wargi pobladły i zbiegły się w wąską
kreskę. Był wyczerpany do ostateczności.
Jej nozdrza i jej wargi. Obcy Nurek, przybywający z
innej rzeczywistości, był kobietą, młodą i piękną.
Przynajmniej wyglądającą młodo i pięknie. Całkowita
materializacja wyostrzyła i dodefiniowała jej rysy i
okazało się, że Aristo znał ją, cóż, znał ją tak dobrze, że
z wrażenia nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą,
zapomniał też języka w gębie. Kiedyś, cholernie dawno
temu, spędzili razem całe dwa tygodnie na rajskiej
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
wyspie Korfu, gdzie uczyli się nurkowania
wielofazowego. Tam właśnie wygłupiali się, ćwicząc
nocne przepływanie przez ściany pobielanych chatek
albo ostre sprinty pod wiatr tuż nad dachami,
oczywiście przy pełni Księżyca. Ćwiczyli jeszcze inne
rzeczy, psia kość, i zupełnie nieźle im to wychodziło.
- Adrianna! - krzyknął i przypadł do niej, jak tylko
odzyskał zdolność ruchu. - Ja... nie wiem... - jąkał się,
usiłując sklecić choćby jedno sensowne zdanie. Nie
udało się.
Tymczasem dziewczyna opadała coraz niżej,
zbliżając się do absolutnego dna przestrzeni, do której z
takim wysiłkiem dążyła. Najpierw przygarbiła się,
bezwładnie zwieszając ramiona w stronę desek Sceny,
potem przyklękła na jedno kolano, podparła się i ciężko
usiadła. Zachowywała się tak, jakby przybyła na
planetę o grawitacji kilkakrotnie większej od ziemskiej,
i jakby jej wewnętrzny czas płynął o wiele za szybko.
Aristo był przy niej. Ujął jej twarz w dłonie i
spojrzał w oczy. Straciły blask, było w nich całe morze
udręki, która nie miała jednak wiele ze zwykłego
cierpienia ciała.
- Zacznij od poziomu chromosomalnego -
zaordynował - i natychmiast zwolnij lokalny upływ
czasu. - W sytuacjach krytycznych działał bez wahania
i zwykle dokonywał właściwych wyborów. Ale ona
pokręciła głową.
- Poznaję cię - stwierdziła, jakby to nie było
oczywiste. - Aristo, mój przyjacielu. Witaj i żegnaj. To
wszystko nie ma sensu.
- Adrianno, moja droga. Weź się w garść, musisz się
ratować! Zrób to bez zwłoki, bo możesz sobie
zaszkodzić!
Uśmiechnęła się blado.
- To już się stało. Nigdy nie nurkuj w tamtym
oceanie. - Zrobiła nieokreślony ruch ręką w stronę
miejsca, gdzie po zasłonie z falującego jedwabiu
spacerowały takie same smoki, jakie obserwowały ich z
powały.
- Na miłość Boską, kobieto, po co tam poszłaś?
- Z głupoty. Z ciekawości. Każdy chciałby kiedyś
zanurzyć się w rozszalałym gorącym morzu, prawda?
- Pleciesz. Weź się za siebie, dopóki nie jest za
późno!
- Ech, mój kompanie od nurkowania w beczułkach
greckiego wina. Ty nigdy tego nie rozumiałeś, i twoje
szczęście. Spójrz na tamtego człowieka - wskazała za
siebie.
Krąg kolorowych gejsz rozsunął się. Na dechach
leżał mężczyzna, który mimo ogromnego wysiłku
Adrianny rozbił się przy lądowaniu. Spoczywał
nieruchomo z podkurczonymi nogami, z zastygłym
grymasem złości na twarzy.
- Zwykły fagas, a zakochałam się w nim bez
pamięci. Powiedziałbyś: tuzinkowa miłość na
wyjeździe, zwykła pociecha dla ciała i ducha. Ale tam
było tak purpurowo, że nawet ty, wyniosły komesie,
pewnikiem byś się zadurzył w co drugiej bulwarowej
strzydze, mój drogi. Ach, tutaj świat składa się z lodu i
zupełnie nie nadaje się do życia. Mam prośbę: będzie
nam raźniej, jeśli umieścisz nasze prochy w jednej
urnie, przyjacielu. Obiecujesz?
- Przestań pieprzyć i weź się do cerowania! To
ostatnia chwila.
- Ta chwila już dawno minęła. Uległam
nieodwracalnej, fatalnej mutacji, drogi Aristo. A teraz
zostaw mnie w spokoju, bo muszę przygotować się do
zejścia w mroźną głębinę.
***
Przed upływem tygodnia nadeszło potwierdzenie.
Gdy tylko usłyszał sygnał, dał świat zewnętrzny na hołd
i połączył się z ISią, Inteligentną Sekretarką.
Pstryknęło i natychmiast znalazł się w swoim
gabinecie, gdzie na antycznym biurku spoczywała
skrzynka pełna elektroniki z grzywką kabli w
pomarańczowych koszulkach. Zdecydował, żeby
właśnie tak wyglądała, coś jak wrak XX-wiecznego
telewizora, wydobyty z przydennego mułu kanału La
Manche, więc nie miała wyboru.
- Cześć, Aristo - zapiszczała. - Chyba masz ten
kontrakt.
- Sie masz, Ruda. O co chodzi?
- Jest kontakt galaktyczny. Łączyć?
- Poczekaj.
Nie chciał, żeby tamci widzieli jego uśmieszek. Cóż,
musi im zależeć, skoro pompują tyle energii przez
wormhole. Wygładził policzki, a potem jeszcze bardziej
przyciemnił wizję zewnętrzną, w której uwijały się
gejsze, i niemal całkowicie odciął dźwięk. Dopiero
wtedy dał znak ISi.
Sprawiła się dobrze. Wygenerowała standardowe
pomieszczenie konferencyjne z owalnym stołem i
kierunkowymi lampami, wszystko w czerni i srebrze.
Miękkie skóry i barwione szkło.
Tamci wizualizowali się dosyć długo, neutrinowe
modemy pracowicie dostrajały parametry. Wreszcie
ukonstytuowali się w rogu pomieszczenia, wielcy,
śniadzi, o wysoko sklepionych kościach policzkowych.
Byli ubrani w szaty koloru rdzy.
- Witaj, Nurku z Gildii Genlordów - odezwali się
nieskładnym chórem, pochylając w ukłonach ogolone
głowy. Aristo nie był pewien, czy ów powszechny gest
pokojowego powitania, oddający cześć drogą własnego
chwilowego uniżenia, był również kultywowany przez
Wyspiarzy, czy ISia nastawiła translatory na
hiperczułość kulturową. Nie lubił tego, wolał mniej
oswojoną surowiznę życia.
ISia była naprawdę Inteligentną Sekretarką, bo
odezwała się miękkim altem w jego uchu
wewnętrznym:
- Jest jak lubisz, Ar, ale w takim razie powinieneś
być staroświecko układny, jeśli zależy ci na kontrakcie.
Wiem, że rozmawiali też z konkurencją: AppleBlack i
White Horse Cindy.
- Oboje do pięt mi nie dorastają- poinformował ISię
bezgłośnie, samym językiem w zamkniętych ustach. Po
2001 / 9
ANDRZEJ ZIMNIAK
czym zwrócił się do przybyłych, kłaniając się w
odpowiedzi podobnie jak oni, lecz utrzymując głowę w
pochyleniu o mrugnięcie dłużej. Niech mają.
- Goszczenie was, dostojni Wyspiarze, jest dla mnie
zaszczytem - powiedział uroczystym tonem. - Jeszcze
większym będzie zaoferowanie wam moich usług.
- Ach, tak, tak - cicho powtarzali klienci, zwracając
się raz do niego, raz do siebie. - To wyróżnienie dla
naszej małej społeczności, że Nurek Zerowej Klasy z
Gildii Genlordów, sam Aristo, chce z nami rozmawiać.
Naprawdę, to wspaniale!
Znów dyskretnie włączyła się nieoceniona ISia.
Powinienem być dla niej uprzejmiejszy, przyrzekł sobie
w duchu.
- Oni cały czas są na serio i działają w najlepszej
wierze. Taka sobie wyspiarska subkultura. Ale uważaj i
nie bądź zdziwiony, bo oni...
Weszli jej w słowo.
- Nasz Merlot byłby zachwycony, gdyby słyszał
twoje słowa, Nurku Aristo. Ach, naprawdę. Powiedz
teraz, co potrafisz, Nurku. Ach, na pewno nie
skłamiesz, szlachetny Genlordzie, ale mimo tego spraw,
żebyśmy ci uwierzyli. Czy masz w swojej wizytówce
demo, opatrzone sygnetem autentyczności Srebrnego
Wizarda?
Aristo, choć zaprawiony w różnego rodzaju bojach,
był jednak zaskoczony. Kiedyś, jeszcze w wieku
szczenięcym, nurkował w pobliżu Galapagos w miejscu
krzyżowania się prądu powierzchniowego z
głębinowym, i tam właśnie niefrasobliwie, jednym
rzutem ciała, przemieścił się przez mętną granicę: z
gorącej wody przypowierzchniowej wpadł w lodowatą
głębię, od razu, bez żadnego przygotowania. Teraz
również zesztywniał, tyle że opanował się znacznie
szybciej niż wtedy.
- Po prostu potrafię nurkować, jak wynika z mojego
tytułu, szanowni Wyspiarze. Wszędzie, zawsze i w
każdych warunkach. W powietrzu, wodzie, ziemi i
skale, w ogniu i próżni, tam, gdzie ustają cieplne
drgania molekuł, i tam, gdzie ekstremalne temperatury
zrywają powłoki elektronowe, zmieniając materię w
kłęby plazmy. Mogę zanurzyć się w każdej rzece,
oprócz zewnętrznej rzeki innego czasu, i w każdej
ciemności, oprócz tej, w której następuje gwiezdny
kolaps. Niemal cały wszechświat stoi przede mną
otworem.
- Ten wszechświat, Nurku?
Aristo żachnął się. Trafili w słaby punkt. Pragnął
skłamać, ale wiedział, że tego nie zrobi.
- Stoję u bram do innych światów, ale jeszcze nie
odważyłem się postąpić naprzód. Być może uczynię to
już jutro, jeśli będę miał dostateczną motywację,
dostojni Wyspiarze.
Ogolone głowy obcych zetknęły się, a potem
zaczęły pochylać się synchronicznie w taki sposób, aby
nie utracić fizycznego kontaktu. Naradzali się,
przekazując informacje w jakimś niewerbalnym kodzie.
Podczas oficjalnych spotkań czynność nieelegancka, ale
W końcu akceptowalna.
- Czy wiesz, szlachetny Nurku, jak nawiązać kontakt
z Genlordem Adrianną? Nurkowanie we dwoje jest
bezpieczniejsze i efektywniejsze, jak śmiemy
przypuszczać.
- Zawszę nurkuję sam - stwierdził mało
dyplomatycznie. - A jeśli na krótko potrzebuję
pomocnika, dobieram go według własnego uznania.
- Oczekujemy odpowiedzi na nasze pytanie,
Genlordzie Aristo.
- Nawiązanie takiego kontaktu nie jest możliwe.
Nurka Zerowej Klasy, Genlorda Adrianny, nie ma już
wśród żywych. Jej prochy własnoręcznie umieściłem w
urnie i zgodnie z pradawną tradycją złożyłem w naszym
morskim grobowcu.
Ogolone głowy znów dotknęły się czołami w
milczącej naradzie, tym razem zaledwie na kilka
sekund.
- To zastanawiające, szlachetny Aristo. Według
naszych informacji, dotychczas tylko pięciu nurków z
Gildii oficjalnie potwierdziło zdolność przemieszczania
się poza naszą rzeczywistość, i żaden z nich nie żyje.
Czy to prawda?
Aristo zacisnął szczęki. Nie musiał udzielać tej
informacji.
- Tak, to prawda - przyznał po chwili. - Jednak
wciąż nie wiadomo, kto z żyjących potrafi dokazać tej
sztuczki.
- Słuchamy cię, Genlordzie?
- Chciałem powiedzieć, że nic nie wiadomo o tym,
kto z pozostałych Nurków Zerowej Klasy potrafi
przemieszczać się do innych rzeczywistości. Może
niektórzy umieją bezpiecznie przenikać na tamte
akweny i wracać cało, lecz zachowują sekret dla siebie?
Wiele zapewne zależy od cech psychicznych, a także od
techniki. Jak pędzi na ciebie dziesięciometrowa fala, nie
walcz z nią, lecz spokojnie zanurz się na metr lub dwa.
Czy wyrażam się dostatecznie zrozumiale, dostojni
goście?
- Ależ tak, oczywiście. Czyli jesteś przekonany,
Nurku, że jest to zawsze tylko wewnętrzne
niebezpieczeństwo?
- Och, tak. Groźba pojawia się wtedy, gdy m y nie
potrafimy sprostać światu.
- Tak, tak, to logiczne. Jakie techniki nurkowania
stosujesz, Genlordzie?
Znów nagła wolta. Zupełnie jak krzyżówka martwej
fali ze spiętrzeniem wód przez nagły szkwał.
- Mogę powiedzieć tylko to, co jest na Ziemi
powszechnie znane, reszta pozostanie tajemnicą klanu.
Potrafię korzystać z niektórych nadmożliwości
organizmu, które pozwalają człowiekowi zapanować
nie tylko nad światem, ale także nad materią.
Wykorzystuję oddychanie beztlenowe, zmianę gęstości
ciała, bezkolizyjne rozmijanie intermolekularne i
odtwarzanie matrycy organizmu dzięki pamięci
przestrzeni. Jednakże przypuszczam, że bardziej
interesuje was efektywność niż teoria.
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
- Ależ tak, z pewnością, bez wątpienia. Mamy
problem godny ciebie, Genlordzie. Ktoś, albo coś z
głębi...
- Nie, moi drodzy, to znaczy, dostojni przybysze. W
tej chwili wykładanie sprawy nie jest potrzebne i nie ma
wielkiego sensu. O wszystkim dowiem się na miejscu
od świadków, a także zapytam ziemi, obłoków i słońca.
A przede wszystkim oceanu, który jest wszędzie,
przybiera tylko różne postacie. Pozostaje kwestia ceny,
którą musimy uzgodnić tutaj i teraz.
- Ach tak, to bardzo roztropne, godne pochwały, o
szlachetny. Naprawdę nic nie chcesz wiedzieć o celu?
- Swoją opinię już wyraziłem. Stawka za usługę
galaktyczną w Zerowej Klasie Gildii wynosi pięć
wiosek na Ali- quocie-C. Czy macie zamiar skorzystać
z niej w dobrej wierze?
- Och, jednakże, zważywszy na okoliczności,
Genlordzie... Rozważaliśmy jedną wioskę, duży
wysiłek budżetowy pozwoliłby na dwie, biorąc pod
uwagę kwalifikacje zleceniobiorcy.
- W drodze wyjątku, stosując specjalną taryfę dla
zaprzyjaźnionych z Unią Ziemską Wyspiarzy z Tau
Ceti, zgodzę się na cztery wioski. Niestety, więcej nie
mogę opuścić.
Dostojni zetknęli się czołami i pogadali po swojemu,
po czym skłonili się, pozostając w uniżonej pozycji o
sekundę dłużej niż to ostatnio uczynił Aristo.
- Ach, tak. Ze względu na wagę sprawy zgadzamy
się na trzy wioski w imieniu naszego Merlota. Kiedy
rozpoczniesz, Genlordzie?
- Niezwłocznie. Jutro, według okołoziemskiej
astronomii. Rejs na Wyspy zajmie mi odpowiednik
kilku naszych dni.
Na zgodę uścisnęli sobie łokcie, łącząc na chwilę
przedramiona. Dzięki nieocenionej ISi, która nadawała
mu prosto do ucha, zrobił to bezbłędnie.
***
Nurek Zerowej Klasy Genlord Aristo szykował się
do kolejnej wyprawy. Pozbył się natłoku myśli,
wyciszył wewnętrznie, sprawdził funkcje organizmu.
Rozpoznał i uruchomił możliwości, których zalążkami
dysponuje każdy człowiek: wyczuł istnienie układów
molekularnych, będących czymś więcej niż tylko
łańcuchami atomów węgla i wodoru, zyskał
świadomość cielesności przestrzeni, żyjącej i
posiadającej pamięć, poczuł się współgospodarzem,
reprezentującym jedną z cech świata.
Znajdował się na płaskim terenie, z dala od miasta i
jego nerwowej krzątaniny, na skraju oceanu nieba, w
którym pulsowały roje żywych gwiazd. Jak zwykle, był
pod wrażeniem transcendencji tej głębi, co pomogło mu
nowo włączonymi zmysłami dostrzec misterną sieć
wędrownych szlaków, wokół których dalekie słońca
przepływały na wyciągnięcie ręki jak wielkie świecące
ryby.
Musiał dostać się na początek szlaku. Od razu
rozpoczął przemianę - odcisnął molekularny sygnet
ciała w pamięci przestrzeni i wytworzone pułapki
obsadził nanocząstkami. Ostrożnie wysunął się z
cielesnej powłoki, która w tej samej chwili zaczęła
funkcjonować jako zombie, sterowane z centrali Gildii.
Naraz odczuł lęk - to bała się ISia. Potem zobaczył
Kaori. Cóż, jak zwykle w trakcie przemiany otwierały
się tunele, przez które swobodnie migrowały
psychoklastery czasoprzestrzenne. Musiał uważać, bo
częstokroć informacja tunelowa była nieodróżnialna od
rzeczywistej, a wirtualne bagnisko mogło otumanić i
błyskawicznie wessać jaźń nieostrożnego wędrowca. W
dżungli złożonej z tworów retrospekcji i obcych
sygnałów myślowych łatwo o pomyłkę, a błąd Nurka w
trakcie trwania misji nader często okazywał się błędem
ostatnim.
- To się nie uda - stwierdziła ISia. Głos miała
miarowy, maszynowy, ohydny, najwyraźniej modulator
nie mógł funkcjonować w holowanej matrycy jej
elektronicznego ego. Jej lęk udzielał się. - To się nie
może udać. Nie wziąłeś pod uwagę faktu, że wszystkie
twoje misje zawsze były nietechnologiczne.
- Nie idź tam, Aristo-san - błagała Kaori. - Po co
szukać duchów, jeśli tutaj nie zdążysz spotkać
wszystkich ludzi, których chciałbyś poznać?
Opuścił się na ziemię i powrócił do mumii własnego
ciała. Brr, była lodowata jak mokra koszula w
listopadowy wieczór.
- Sama widzisz, ISiek, że nie mogę zabrać nawet
twojej jaźni, dolega mi całe to technologiczne
zmanieryzowanie. Oto dlaczego nie podbiłaś świata,
móżdżku na tranzystorach: musisz siedzieć w swoich
drucikach! A ty, Kaori, zmykaj do białych
kołnierzyków, o które należy zadbać, bo przecież
nadchodzi wieczór. Już zapomniałaś, co to powinność?
Wtedy pojawiła się Adrianna. Karminowa suknia,
karminowe wargi, niezdrowe rumieńce, drapieżne zęby.
- Idź tam, zanurkuj aż do dna! Szkoda, że nie mogę
udzielić ci instrukcji, ale dasz sobie radę, jestem pewna.
Może twoje serce uderzy naprawdę choć jeden jedyny
raz. Tylko uważaj przy powrocie, hi, hi!
Aristo zacisnął szczęki. Musi przepędzić precz cały
ten babiniec, inaczej nici z wycieczki na Wyspy Tau
Ceti.
- Żegnaj, ISick, zostawiam cię, wrócę za małe kilka
chwilek. A wy obie, zwidy i zmory, uciekajcie, a kysz!
Adrianna spłoszyła się i znikła, ale Kaori cofnęła się
tylko o krok i skłoniła ze złożonymi dłońmi.
Najwidoczniej duch samurajskich przodków trzymał się
dobrze w jej delikatnym ciele.
- Nie uciekniesz daleko, Aristo-san. Zawsze
zdążymy za tobą, choćby na koniec świata, albo i
jeszcze dalej.
Wreszcie odeszła, a Aristo zdołał wygasić wszystkie
łuny nad widnokręgiem i znów pochylił się nad tonią
wszechoceanu, w którym unosiły się roje
fosforyzujących śnieżynek. Jeszcze raz wysunął się z
ciała i zanurkował bez pośpiechu, rozgarniając
przestrzeń, która stawiła tylko nieznaczny opór. Gdyby
ktoś oglądał go teraz, zobaczyłby jedynie obrys brwi,
2001 / 9
ANDRZEJ ZIMNIAK
nosa, ust, głowy i tułowia, przezroczysty kształt, skąpo
posypany tysiącem zimnych iskier, przemykający po
niebie ruchem delfina; był podobny do egzotycznych
mieszkańców największych głębin. Kierował się na
początek szlaku, który zaczynał się promienistym
pękiem wici, otaczających ujście wormhola.
Gdy dopłynął na miejsce, natychmiast wessał go
prąd. Boczny strumień był nieregularny, musiał uważać
na bystrzyny, rozlewiska i pułapki. W miejscu, w
którym odnoga łączyła się z głównymi prądami, wybrał
strugę gnającą przestrzennym skrótem w kierunku Tau
Ceti. Oceaniczna rzeka niosła go tak szybko, że musiał
skupić całą uwagę na sterowaniu.
O Ziemi zapomniał, od kiedy podjął wędrówkę. Był
w swoim żywiole, gnał wskroś pierwotnej przestrzeni
wszech-oceanu, a zewsząd napływały filigranowe
konstelacje gwiazd.
***
Gazowa korona gwiazdy Tau Ceti wytworzyła grube
obłoki zagęszczonej materii, sprasowanej gigantyczną
siłą grawitacji z jednej strony, a monstrualnym
gejzerem promieniowania z drugiej. Wewnątrz tych
chmur, albo może raczej wysp, wirujących w
zawrotnym tempie wokół cielska gwiazdy, gnieździło
się życie, wywodzące się w prostej linii od człowieka.
Wyspiarze byli kolonią totalnie kosmoformowalnych
ludzi, którzy kiedyś przeżyli katastrofę antycznego
statku podprzestrzennego. Uszli z tonącego wraku i
uratowali się z kipieli wszechoceanu, czepiając się
najbliższych skał, czyli właśnie Wysp Tau Ceti. Na
szczęście wszyscy mieli wszczepiony gen
kosmoformowalności, i u większości przeistoczenie,
dokonane pod osłoną zwolnionego upływu osobniczego
czasu, dało zadowalające rezultaty. Zanim ich
odnaleziono, przywykli do Wysp i zostali ich
gospodarzami. Żaden z ocalałych nie opuścił gazowomagmowych
zgęstków, bezustannie rozciąganych i
tłamszonych siłami pływowymi gwiazdy. Nie chcieli
poddawać się powtórnej transformacji i uznali
niegościnne Wyspy za swoją nową ojczyznę..
Gdy Aristo podpłynął do archipelagu, przywitały go
dwie młode dziewczyny. Przytuliły i wyściskały
przybysza, a on uścisnął i ucałował ich gorące dłonie.
Przez moment gdzieś w pobliżu kłębił się niszczący żar,
lecz potencjał adaptacyjny Nurka dostroił się
błyskawicznie. Gwiazdy i mgławice zaszły za gazową
chmurę, a pod stopami zastygła spękana glina, parująca
siarkowym czadem i dudniąca głucho przy każdym
stąpnięciu.
Miasteczko sprawiało wrażenie Palermo
pokolorowanego w stylu Hundertwasserhaus, albo
jakiejś innej równie urokliwej architektonicznej
kakofonii. Wąskie kamienne uliczki, brudne domy z
odpadającym tynkiem, krużganki i balkony z
markizami w wypłowiałe pasy, prezentowały się w
czerwieni, sepii, różu i brązie. Ospowatą tarczę
słoneczną, chyżo pędzącą po rdzaworóżowym niebie,
zniekształcały wykwity protuberancji.
To wszystko było jakimś rodzajem prawdy,
najpewniej tym, co on sam chciał widzieć, jedną z
subiektywnych masek rzeczy. Gdyby pragnął oglądać
pancerne rozgwiazdy, taplające się w półpłynnej skale,
pewnie i to byłoby możliwe, aczkolwiek całkowicie
bezcelowe. Oni, tubylcy, pewnie go właśnie takim
widzieli, i cholernie się cieszyli, że tak się do nich
kurtuazyjnie dopasował. Na szczęście wszyscy ludzie
byli od dawna informatyczni i posiadali zdolność
sterowania stopniem wirtualności postrzeganego świata.
Właściwie człowiek od zawsze tłumaczył rzeczywistość
na język zrozumiałych dla siebie symboli, a różnica
była tylko ilościowa: teraz robił to sprawniej i w
większym zakresie niż niegdyś.
Jeden z zastępców Merlota przyjął Arista w
obszernej komnacie o wysokich i wąskich otworach
okiennych, w których kłębił się ogień. Gdy potencjały
wyrównały się, z dworu wpadało już tylko łagodne,
pomarańczowe światło.
- Ach, tak, to wspaniale, że przybyłeś do naszego
świata, Nurku z Gildii Genlordów. Jesteśmy
zaszczyceni, naprawdę - mówił cicho Merlot. Siedział
za kamiennym stołem i wciąż pochylał ogoloną głowę.
- Jakie jest moje zadanie? - spytał Aristo. Lubił
wykonać robotę jak najszybciej, zainkasować
wynagrodzenie i powrócić do swoich gejsz, do kraju, w
którym trawa wschodzi zawsze w równych rządkach.
Kraj wschodzącej trawki? Może być, brzmi nieźle.
- Aha, aaa, no dobrze. Chodź ze mną, szlachetny.
Merlot wstał, obciągnął haftowaną szatę i wszedł w
ognistą jasność drzwi. Aristo podążył za nim.
Szli, ostrożnie posuwając stopami po wygładzonych
kamiennych płytach i przezornie nie unosząc kolan, bo
opór materii wzrastał wtedy tak bardzo, że powietrze
zakleszczało się wokół nóg jak kamieniejąca maź.
Wolał nie wiedzieć, co naprawdę działo się w tej
przestrzeni pełnej fantomów, na sprasowanej bryle
półpłynnych minerałów, gnającej po ciasnej orbicie
wokół zionącej ogniem Tau Ceti. Przecież to był tylko
krótki postój, przygotowanie do właściwej przygody.
Napotkani przechodnie pochylali głowy i krzyżowali
ramiona na piersiach, po czym oddalali się pośpiesznie.
Kobiety ubierały się tak samo jak mężczyźni i też goliły
głowy, choć ich szaty były trochę obficiej haftowane
przy zastosowaniu nieco jaskrawszych nici. Aristo nie
dbał o to, czy to rozróżnienie stanowiło jakieś dalekie
odbicie stanu faktycznego, czy też może jedynie
projekcję jego własnej orientacji kulturowej. Nie
widział par, kobiety i mężczyźni chodzili osobno.
Dzieciom najwidoczniej nie wolno było pętać się po
ulicach, a może wychowywano je w zbiorczych
internatach, bezpiecznie ukrytych we wnętrzu tego
strzępu materii, pływającego po oceanie rozprężającej
się plazmy.
Weszli do dziwnie chłodnej, zatęchłej sieni i
wąskimi schodami dostali się na górę. Siła utrudniająca
unoszenie nóg zelżała, posuwali się więc raźno
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
naprzód. Podłogę wyłożono spękaną, kolorową
terakotą, a w okna wprawiono witrażowe szybki. Część
z nich była wybita i przez te otwory co i raz wsuwały
się języki płomieni, które jednak nie grzały; przy
zetknięciu z mroźnym powietrzem sypały się iskry, a
ogień cofał się za okno.
- Uważaj, Genlordzie - powiedział Merlot i
odciągnął Nurka pod ścianę.
Chwytając się poręczy, po schodach zsuwał się
człowiek. Był Wyspiarzem, ale wyglądał jakoś inaczej
niż pozostali. Jego szaty przyblakły, a cera stała się
papierowa. Przesunął się koło nich jak widmo i,
zataczając się, wszedł w buchający żarem prostokąt
wyjścia.
- Kto to? - zapytał Aristo. Przewidywał początek
trudności. Merlot nie odpowiedział, tylko wskazał
podest na piętrze
i otwarte drzwi, pokryte szarą, w wielu miejscach
złuszczającą się farbą.
Ostatnie stopnie pokonali z wielkim trudem,
ponieważ znów dała o sobie znać siła obciążająca
kolana. Szurając podeszwami o posadzkę weszli do sali
długiej jak korytarz, zastawionej po obu stronach
rzędami prycz. Pierwszych kilkanaście stało walnych, a
na dalszych leżeli lub siedzieli pacjenci. Niektórzy
próbowali czytać gazety, ale niesporo im to szło, inni
zajmowali się wyplataniem koszyków lub grą w
warcaby. Ci z dalszych łóżek leżeli, przewracając się od
czasu do czasu na bok lub na plecy, a chorzy z głębi sali
spoczywali nieruchomo na wznak, wpatrując się tępo w
sufit.
Aristo i jego przewodnik doszli do końca
pomieszczenia, gdzie widniała żelazna, odsuwana płyta.
Merlot oparł się o nią, założywszy ręce za siebie.
- Och, Genlordzie, wybacz. Narażam cię na trud i
nieprzyjemności, ale wydaje się, że jest to niezbędne.
To nasi mieszkańcy, sami mężczyźni - wskazał brodą
na prycze - których poraziła Nira. Tak ją nazywamy,
chociaż podejrzewamy, że naprawdę jest to ktoś inny,
ktoś dobrze wszystkim znany. Ale nie mamy pewności,
więc tak jest lepiej.
- Czy mogę poznać jej prawdziwe imię?
- Nie, Genlordzie, bo nie jest nam znane. Tak mi
przykro.
- Przecież... Jak sądzę, właśnie ją mam ścigać?
- Owszem, szlachetny. Ale w naszej społeczności
nie rzuca się kalumnii ani nie wypowiada niepewnych
oskarżeń.
Zaległa cisza, która za tło miała daleki łoskot
płomieni. Aristo zauważył, że najbliżej spoczywający
pacjenci nie oddychają.
- To dzieje się bardzo powoli - wyjaśnił Merlot. -
Funkcje organizmu przebiegaj atak wolno, że można
mówić o stanie głębokiej śpiączki.
- Co im właściwie jest?
- Nie wiemy. Gdy powracają, znajdują się w stanie
psychicznej zapaści. To ci z początku sali. Potem stan
się pogarsza, przestają się poruszać, aż wreszcie
zasypiają i umierają. Umierają, Genlordzie,
bezpowrotnie odchodzą z naszego społeczeństwa. Ach,
wydaje się, że ty nie wiesz, szlachetny. U nas nie ma
naturalnej śmierci. Nie mamy dzieci, ale też nie
umieramy. Wszyscy, którzy odeszli, zginęli w
tragicznych wypadkach. A teraz odchodzą przez nią,
Nirę.
Aristo był poruszony, co zdarzało mu się zaiste
rzadko.
- Więc jakie macie cele i marzenia? Gdzie jest
miejsce na miłość? Po co żyjecie?
Merlot uniósł ramiona, jakby chciał osłonić się
przed lawiną pytań. Skrzywił usta w grymasie
dezaprobaty.
- Ach, przybyszu z daleka, my nie stawiamy pytań,
nie musimy wiedzieć, po co tracicie tyle energii na
tańce godowe i konflikty pokoleń, nie mamy czasu na
rozważania nad innością innych. Musimy walczyć o
przetrwanie, przez cały czas naprawiamy Wyspy i
udoskonalamy siebie samych, aby utrzymać się przy
życiu w tych nieprzyjaznych stronach. Wspieranie się
we wspólnym wysiłku nazywamy miłością. U was
miłość ma wiele imion.
- Pięknie. W porządku. Wieczne życie. Więc co
przytrafiło się tym nieborakom?
- Słucham, Genlordzie?
- Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Nira
zaszczepiła chorobę waszym obywatelom.
- Porywa ich - powiedział Merlot szeptem, jakby
ktoś lub coś mogło ich podsłuchiwać. Był podniecony,
jego policzki pokryły ceglaste rumieńce. - Przychodzi
w postaci fantomu- olbrzymki, porywa ich, a potem
oddaje, ale oni są już inni, naznaczeni, śmiertelnie
chorzy. Nie wszyscy dotychczas umarli, ale wszyscy
zapadli w śpiączkę, z której nigdy się nie obudzą.
- Porywa ich? Dokąd?
- Właśnie. Nie wiemy tego na pewno, ale uchodzą w
kierunku Tau Ceti, zupełnie jakby ta kobieta chciała
spaść ze swoją zdobyczą na gwiazdę. Przepadają, nie
możemy ich wyśledzić ani tym bardziej ścigać, bo
przenosi swoje ofiary do innej rzeczywistości. Potem,
po kilku tysiącach nawrotów, znienacka pojawiają się
ponownie na Wyspach. Jakim sposobem przeżywają
dwukrotny transfer, nie wie nikt.
- Taaa, baba musi znać się na rzeczy. Jakich
nawrotów?
- Po kilku miesiącach, według twojej rachuby czasu.
- Jeśli dobrze pojmuję twoje intencje, Merlocie, to
moim zadaniem jest ujęcie Niry i dostarczenie jej tutaj,
do was, czy tak?
- Nie, Nurku z Gildii Genlordów. Wyrządziła nam
szkody nie do naprawienia i zagroziła naszemu bytowi,
którego zasad nie mamy zamiaru zmieniać. Nie.
- Wiec co mam zrobić?
- Chcemy, żebyś ją zabił i dostarczył nam jej serce.
Nurek otarł pot z czoła, mimo że sala była tak zimna, że
para szła z ust. Rzadko wykonywał misje, które
kończyły się wyrokiem, natomiast po raz pierwszy
żądano od niego dokonania atawistycznej sekcji. Zwykł
2001 / 9
ANDRZEJ ZIMNIAK
jednak szanować systemy prawne obcych, zwłaszcza
jeśli zlecenie było poparte znaczącym wynagrodzeniem.
- Muszę mieć werdykt waszego sądu na piśmie.
- Będziesz go miał.
- Cena wzrasta do pięciu wiosek w Aliquocie-C. Ta
cena jest bezdyskusyjna i ostateczna. Natomiast w razie
nie wywiązania się z umowy nie otrzymuję nic.
- Jeśli wykonasz zadanie, pięć wiosek, zakupionych
przez nas, będzie należeć do ciebie.
***
Aristo, jeden z najlepszych Nurków z Gildii
Genlordów, przygotowywał się do zejścia w plazmową
kipiel gwiazdy Tau Ceti.
Jego ciało było praktycznie niezniszczalne: składało
się z zapamiętanych przez żyjącą przestrzeń
osobliwości, obsadzonych progową liczbą nanocząstek.
Zagrozić mogła mu jedynie bliskość strefy
Schwarzschilda, masywnej czarnej dziury, gdzie
wielkość deformacji przestrzeni powoduje zatarcie
informacji w niej zawartej. Z podobnych powodów
równie groźne mogło okazać się asymetryczne wejście
w strugę materii o przyświetlnej prędkości.
Dysponował danymi, że tego rodzaju zjawiska o
naturalnej genezie nie występowały w promieniu
dziesięciu lat świetlnych.
Jego ciało było niezniszczalne i tak godne zaufania,
jak podstawowe prawa przyrody. Ciało słuchało mózgu,
którego aktywność bazowała na wiedzy, rozumowaniu i
intuicji. Mózg tej osobliwości przestrzeni potrafił
jednak tylko tyle, ile szare komórki Nurka Aristo
gdziekolwiek na Ziemi, w tokijskim burdelu czy w
Nowym Jorku na odczycie o historii muzyki klasycznej.
Umiejętności te w zupełności wystarczały do
wykonania niemal każdego zadania, przynajmniej w
opinii ich dysponenta.
Aristo osłabił wirtualną więź z wyspiarskim
światem, pochylił się nad tonią wszechoceanu i
zanurkował. Znów znalazł się w czarnej głębi, pełnej
fosforyzujących punkcików, i szybował przez nią z
rozkosznym uczuciem lekkości. Bawił się,
wykorzystując tę swobodę, robił nagłe zwroty, wolty i
akrobacyjne beczki. Potem spoważniał i wziął kurs na
strupieszałe, pokryte erupcyjnymi wrzodami oblicze
gwiazdy. Od jej olbrzymiej tarczy, owiniętej
wykwitami protuberancji, pędził huragan
zjonizowanych atomów, któremu musiał stawić czoła.
W istocie napór wiatru słonecznego był minimalny,
lecz przy tej szybkości nurek odbierał go jako szkwał o
ostrych porywach, następujących po nuklearnych
eksplozjach na powierzchni gwiazdy. Szerokim łukiem
wyminął strzępy zagęszczonej materii, wyrzucanej
przez tornado o średnicy setek kilometrów. Z
olbrzymią, wciąż rosnącą prędkością spadał na
gwiazdę.
Aby zwolnić pęd, wszedł w pobliską strugę
korpuskularnej radiacji. Strumień protonów nic mógł
mu zagrozić, przenikając na wskroś niematerialne ciało,
słabe oddziaływania dawały jedynie wrażenie chłosty
ziarnami piasku. Środkiem strugi gnały twory podobne
do płomyków świec, które przy dotyku sprawiały
wrażenie bólu przez lokalne wychłodzenie. Wywinął
się, lawirując między tymi płomieniami, i wyskoczył na
zewnątrz.
Znów pędził wietrzną przestrzenią korony
gwiazdowej, szybciej i szybciej. W dole kłębiły się
chmury materii, stokroć bardziej ruchliwe niż wody
ziemskich oceanów. Wirujące kratery o mięsistych
brzegach różowiały i jaśniały ku środkowi, a w ich
wnętrzach łyskały atomowe erupcje. Fioletowoniebieskie
ściany fal wychłodzonej plazmy zderzały się,
plując zgęstkami materii, która natychmiast parowała w
przegrzanej atmosferze korony. Jednak te bryzgi były
nędznym pyłem w porównaniu z protuberancjami,
pędzonymi jądrowym kataklizmem, który
wynicowywał gwiazdę na zewnątrz, rzygając w
przestrzeń masą wielkości kontynentów. Potem to
wszystko zwalało się z powrotem na jej powierzchnię,
czyniąc tam coś gorszego od siedmiu piekielnych
kręgów.
Dla Nurka Aristo z Gildii Genlordów, aktywnego w
postaci przestrzennej matrycy, żadna z tych typowych
postaci istnienia materii nie stanowiła przeszkody w
działaniu. Protuberancja wielkości Afryki mogła
zaledwie odrzucić go trochę ria bok lub nieco zepchnąć
z kursu, a eksplozja nuklearna, słabo odkształcająca
przestrzeń, pozostawiłaby w jego ustroju szkody,
których pełna naprawa zajęłaby kilka minut. Groźny
byłby wybuch super-nowej, ale to zjawisko nie mogło
wystąpić na Tau Ceti przed upływem dwudziestu
miliardów lat.
Jak pilot samolotu, szukający dogodnego miejsca do
wejścia w chmury, Aristo zniżał lot nad rozszalałą
powierzchnią gwiazdy. Gdy już zamierzał zanurkować
pod stromiznę fali, z kipieli niby snop iskier wyprysnął
rój ogników, podobnych do uprzednio napotkanych
płomieni. Kłęby ognia tańczyły przez chwilę' wokół
nurka, muskając go przeraźliwym chłodem, a potem
rozprysły się, aby zanurzyć, każdy w innym miejscu, na
powrót w gazowym morzu.
Aristo powstrzymał swój pęd w dół, wyrównał lot i
popłynął nisko nad skłębioną powierzchnią. Jeden z
grzywaczy musnął go, a drugi, szczególnie wielki,
dosięgnął i ogarnął. Przez chwilę krótszą niż mgnienie
nie widział nic oprócz kleksów karminu i sepii, ale
później ujrzał pod sobą głębię, przestrzeń pełną
rozbłysków, obszary zgęstków materii, świecące bryły i
chmury pyłu. Potem fala opadła i znów szybował w
atmosferze korony; w dali, na wzburzonej powierzchni
ognia, dostrzegł pływający korpus człowieka.
Nurek zadziałał instynktownie: przyspieszył i runął
w dół, na spotkanie zawsze zbawczego morza. Intuicja i
odruchowa odpowiedź były cechami koniecznymi w
jego profesji i często ratowały życie. Przebił powłoki
gazów i zanurkował w głębinę.
Ten ludzki korpus był dziwny: unosił się na
powierzchni na wznak, ubrany w szorty i bluzkę - bo to
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
była dziewczyna. Zanim Aristo zanurzył się w ciele
gwiazdy, zdążył stwierdzić, że wizerunek spełnia
wszystkie kryteria kobiecego piękna i zmysłowości, a
przy tym jest monstrualnie wielki - szacując odległość,
musiał mierzyć przynajmniej ze sto metrów. Teraz
Nurek miał pewność: świat tej gwiazdy był
zamieszkany, i to zapewne przez inteligentną rasę. W
przeciwnym przypadku jego zmysł translacyjny nie
stworzyłby wrażenia kształtu ludzkiego ciała. Lecz co
reprezentowały ogniki? Jakieś mechanizmy? Roboty?
Zwierzęta?
Zredukował translacyjność do niższego poziomu,
przy którym odbierał obrazy mniej alegoryczne, ale też
z pewnością także mniej zrozumiałe. Wybór był
arbitralny, ponieważ nie miał pojęcia, na ile dopiero co
odkryte życie jest niebezpieczne, ani czy właśnie ono
stanowi cel misji. Wierzył w swoją intuicję i sprawność
- w końcu był jednym z najlepiej wyszkolonych
przedstawicieli ludzkiej rasy, specjalnie
przygotowanym do stawiania czoła wyzwaniom w
nieznanych rejonach kosmosu.
Okazało się, że wnętrze gwiazdy jest znacznie
spokojniejsze od jej wzburzonej powierzchni.
Olbrzymie ciśnienie powodowało, że na większej
głębokości masy półstałej materii poruszały się wolniej.
Panował tu karminowy półmrok, co raz rozjaśniany
rozbłyskami odległych reakcji termojądrowych.
Kierował się w głębinę. W chwili, gdy przyspieszał,
opływając wypiętrzone obłoki ciemnej materii,
zlokalizował w dole kształt o idealnej symetrii kuli.
Natychmiast przyspieszył swój lokalny upływ czasu,
aby w zwolnionym tempie obserwować zjawisko.
Wtedy dostrzegł drugą, bardziej rozdętą kulę, szybko
zwiększającą intensywność świecenia. Przygasła, gdy
kłąb ognia oderwał się od jej powierzchni i ruszył w
stronę Nurka. Ten ledwie zdążył zrobić unik, lecz już
nie dał rady uciec przed następnym pociskiem. Jak
można się było spodziewać, ognista torpeda nie
wyrządziła mu żadnej szkody - przeniknęła ciało na
wskroś, emanując chłodem, i pomknęła dalej.
Aristo zaśmiał się w duchu. Ta cywilizacja nie
dorasta nam do pięt, pomyślał. Spróbował
skoncentrować się na statku miotającym torpedy, ale
bez translatora nie potrafił dojrzeć niczego, co miałoby
znaczenie. Zanim zdążył przestawić go na wyższą
aktywność, z mniejszego obiektu wystrzeliła
skoncentrowana wiązka modulowanego, ciężkiego
promieniowania. Oszacował jej energię i odczuł
liźnięcie strachu.
Tak szybko, jak to było możliwe, podbił translator
na maksimum, co krańcowo odmieniło sposób percepcji
otoczenia. Naraz znalazł się w błękitnej toni morza, w
której w stanie nieważkości unosiły się bryły skał,
fragmenty raf koralowych i śmigały ławice
przestraszonych ryb. Kamienne obeliski ciągnęły za
sobą brody wodorostów, a piargi roznoszone były przez
lokalnie przyspieszające prądy.
Na miejscu pierwszej kuli znajdował się
przysadzisty bunkier. W oknach strzelniczych coś roiło
się i przewalało, a w następnej chwili ponownie
wyprysnął stamtąd metalicznie lśniący wąż, który
rozsypał się na tysiące mechanicznych szczurów,
poruszających się w regularnych formacjach.
Powrócił do pośredniego poziomu translacji, który
dawał najlepsze efekty. Wtedy z drugiego obiektu
wydostała się wiązka analogicznego promieniowania i
zaczęła szukać pierwszej. Już wiedział - znalazł się w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Interferencja tych
spójnych snopów radiacji lokalnie przyspieszy materię
do prędkości przyświetlnych, a wtedy nie będzie
ratunku, bo jego przestrzenna matryca nie tylko ulegnie
rozbiciu, lecz także nieodwracalnej deformacji.
Uciekał, ale nie dość szybko. Próbował walczyć,
miotając mentalne bomby - ale nic robił tego
wystarczająco efektywnie. Chciał osłonić się puklerzem
z wygenerowanej naprędce matrycy - na próżno.
Osłona została rozbita w puch przez nacierający wir
materii, rozpędzonej do krańcowej prędkości. Poczuł
łomot, jakby waliła się na niego stumetrowa fala, a
potem piekący ból w boku. Tak, Nurku Aristo, ból
możesz odczuwać w każdej ze swoich postaci. Jak
odczujesz śmierć?
Wtedy pojawiła się Kaori. Nic dziwnego, wszak
śmierć to rodzaj przeistoczenia, a na takim etapie
otwierają się kanały czasoprzestrzenne i napływają
psychoklastcry. Gejsza stała na Cesarskiej Scenie i
przywoływała go do siebie gwałtownymi ruchami
ramion. Poleciał do niej jak duch - po raz pierwszy
odważył się zapuścić w trzęsawisko informacji
tunelowej - a ona objęła go spazmatycznie, by w chwilę
później ściągnąć na deski Sceny. Najpierw nie mógł się
odnaleźć, ale za moment dechy stwardniały mu pod
stopami, wyczuł ich gładź, fakturę, ciepło, a także łzy,
które wsiąkły przed wiekami w drewno, krew, którą na
nich zasychała przez lata, i ból, który brał się z
cierpienia własnego i zadawanego, z przemijania i
świadomości bezsensu. Jako przeciwwaga pojawiła się
miłość, nie mająca jednakże niczego wspólnego z
pociągiem do partnera ani z rodzicielską powinnością.
Ktoś chciał bezinteresownie pomóc, jakieś dobre
duszki, zagnieżdżone w wyschniętych na wiór słojach,
mówiły mu, co ma zrobić. Posłuchał tego głosu i odbił
się od czarnych, wygładzonych tysięcznymi
dotknięciami desek, które od początku ludzkiego świata
chłonęły mądrość i głupotę, skargi i dziękczynne
modły, złość i radość. Odbił się z całych sił i
poszybował wzdłuż granicy światów. Bez trudu znalazł
przejście i zanurkował w inną rzeczywistość.
Dwie wiązki promieniowania zwarły się w
śmiertelnym uścisku, wytwarzając rezonansowe pola i
napędzając tornado przyświetlnych cząstek, ale w
miejscu tego wiru nie było już Nurka Aristo. Właśnie
materializował się w świecie, gdzie na klombach rosły
karminowe róże, a łagodne powietrze pachniało morską
bryzą.
***
2001 / 9
ANDRZEJ ZIMNIAK
Nawet przy zredukowanej translacji, a więc niemal
nietransformowalnej percepcji, ten świat składał się
wyłącznie z kiczu: pastelowość barw, czystość alejek,
idylla zachodów słońca i romantyzm nocy nużyły
monotonią. Bezksiężycowe niebo pełne było
nieznanych gwiazdozbiorów, a wszystkie gwiazdy
błyszczały jak pomalowane na złoto skarabeusze.
Zewsząd szczerzyły się w uśmiechach twarze
dziewcząt i chłopców, kobiet i mężczyzn - same udane
egzemplarze, wszyscy szczęśliwi. Cały ten tłum
spoglądał z plakatów, bo w alejkach i na promenadach
nie było żywej duszy. Turystyczne miasto okazało się
całkowicie wymarłe.
Z barów i kafejek rozbrzmiewała muzyka, zdawało
się, że dobiega stamtąd gwar głosów i pobrzękiwanie
szklanek, ale przy bliższych oględzinach wychodziło na
jaw,- że niezniszczalna szafa grająca piłuje w kółko tę
samą melodię, albo że gra radio, nastawione na
muzyczną stację. Tak było od samego początku, od
godziny jego przybycia.
Zaraz po przeniknięciu przez osobliwość
przestrzeni, czyli przejście między światami, Nurek
Aristo zaczął materializować się nad miastem. Mógł w
dalszym ciągu działać jako neutralna matryca, ale wolał
przybrać postać bardziej odpowiednią do warunków, w
jakich się znalazł. Pozwolił więc, aby poziomy pamięci
przestrzennej stopniowo wypełniły się miejscowymi
atomami, tworząc wizerunek jego własnego ciała.
Uprzednio, badając obszar graniczny, zauważył
wiele przejść, ale wybrał takie, które wiodło do świata
przyjaznego. Ponadto stwierdził, że ów świat związany
był z gwiazdą Tau Ceti, a ściśle - znajdował się w jej
wnętrzu. Ta lokalizacja interesowała go szczególnie.
Natychmiast po materializacji, w trakcie której
osiadł na nadmorskiej promenadzie, rozpoczął
poszukiwania. Już drugi dzień kręcił się po barach,
ulicach i hotelach - na próżno, bo nie spotkał nikogo.
Nie musiał jeść ani spać, ale mógł, więc z nudów
obsługiwał się sam, otwierając lodówki i dobierając się
do nieźle zaopatrzonych barków. Noc przeleżał w
hotelowym pokoju, rozmyślając. Na jakiej zasadzie i po
co funkcjonuje to miasto? Nigdzie nie natrafił na
najmniejszy ślad kataklizmu, który mógłby wygubić
mieszkańców lub zmusić ich do masowego exodusu.
Przeciwnie, wydawało się, że hotele, restauracje i plaże
oczekują gości. Zastanawiał się też, jakie warunki
naprawdę panują w tym osobnym świecie,
zlokalizowanym w samym brzuchu gwiazdy, i jaki jest
stopień indywidualnej percepcji i osobniczego
dostosowania. W końcu jednak uznał, że dociekanie
esencji rzeczy i prawdy bezwzględnej to zajęcia ze
wszech miar jałowe - tak było kiedyś i tak pozostanie,
niezależnie od stopnia doskonałości ludzkiego umysłu.
Pomyślał więc o Kaori i przez resztę nocy śnił o
niej. Brak mu było kobiety.
Trzeciego dnia wydawało mu się, że coś mignęło
między krzewami na skwerku. Puścił się pędem, ale nie
znalazł nikogo. W powietrzu smużył się delikatny
zapach perfum.
Przez kilka godzin krążył w pobliżu, chował się,
zaczajał w kioskach z napojami albo za stertami
plażowych leżaków. Wreszcie, zniechęcony, poszedł do
pobliskiej kafejki.
Na stoliku koło drzwi stała nie dopita szklanka
herbaty. Ciepłej herbaty! Obok leżała zapalniczka,
pachnąca tymi samymi perfumami, które wyczuł w
parku.
Szybkim spojrzeniem omiótł salkę, wskoczył za
kontuar, wpadł do toalety. Pusto! Wybiegł na zewnątrz,
rzucił się w stronę morza, potem w kierunku miasta.
Nic z tego. Gdy wrócił do kawiarni, ona - nieznajoma
kobieta -jak gdyby nigdy nic siedziała przy swoim
stoliku.
Nie widziała go, zajęta makijażem, więc mógł
zbliżyć się niepostrzeżenie. Przeglądała się w małym
lusterku, szminkując wargi, przy czym śmiesznie
wysuwała i zawijała czubek języka. Zapewne w końcu
uznała, że jak na to puste miasto wystarczy i schowała
szminkę do torebki. Jej dłoń pojawiła się ponownie,
wykonując szybki, koci ruch, tym razem uzbrojona w
pistolet. Raptownie odwróciła się i wpakowała w Aristo
sześć kuł, lokując je jak strzelec wyborowy: trzy w
czoło, trzy w klatkę piersiową. Potem odrzuciła broń i
wycofała się tyłem aż do baru.
Aristo osłupiał.
Najpierw wytarł tę odrobinę krwi, która pokazała się
przed zasklepieniem ran. Potem postąpił pół kroku w
stronę kobiety. Krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do
ucieczki, usiłując bokiem przemknąć się w kierunku
wyjścia. Zagrodził jej drogę i mocno chwycił za
nadgarstki. Nie, teraz nie może pozwolić jej zniknąć.
Działo się z nim coś dziwnego; ciepło jej rąk, dotyk
miękkiej skóry, zapach ciała, nakładający się na woń
perfum, szybki oddech - to wszystko robiło na nim
wrażenie jak na dorastającym młodzieńcu. Zaczerwienił
się niczym sztubak, nie kontrolując własnego
podniecenia.
Nie stawiała oporu, gdy sadzał ją przy stoliku.
Sięgnęła po papierosy, zapaliła. Uważnie obserwował
każdy jej ruch. Jego rany zabliźniły się i znikły, nie
było już po nich śladu.
- Przepraszam, przestraszyłam się. Wzięłam cię za
kogoś innego.
Drgnął na dźwięk jej głosu. Adrianna? Przecież
ona... Ale ta twarz, drapieżne nozdrza, zachłanne usta?
Opamiętał się. Miał przechlapane do końca życia;
każda fajna babka będzie Adrianną.
- Zawsze tak szybko reagujesz? Może dlatego
pustawo w tych okolicach?
Właściwie powinien dać jej w twarz, związać,
zamknąć w pokoju, a tymczasem dowcipkuje, jakby
kobitka poczęstowała go nie ołowiem ale
czekoladkami. Co się dzieje? Przecież przybył wykonać
wyrok, a nie stroić amory.
Uśmiechnęła się. Nawet przy niewielkiej translacji
oczekiwań była ładna. Niezła laska, do licha.
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
- Naprawdę się boję, darujesz mi? Tym bardziej, że
spudłowałam. A tak naprawdę... to nie chciałam cię
trafić.
- Rzeczywiście, nie zaszkodziłaś mi specjalnie. Ale
nie próbuj po raz drugi, bo mogę odpowiedzieć.
Odruchowo. A tak się składa, że ja rzadko pudłuję.
- Zatrzymaj broń. Dopóki jesteś ze mną, nie
potrzebuję jej.
- Hola, hola! Skąd wiesz, że nie jestem gorszy, niż
na to wyglądam?
- Nawet jeśli jesteś, to co z tego?
Miała rację, nic. Mógł ukręcić jej łebek w każdej
chwili, nawet jeśli dźwigałaby laserowe działo. Była w
jego mocy, ale wciąż nie wiedział, czy ma do niej
prawo.
- Możesz mi pomóc, jeśli chcesz wyrównać rachunki
- spróbował.
- Jeśli tylko będę mogła. Słucham.
- Przywożę ważne informacje dla niejakiej Niry.
Czy wiesz, gdzie ją znaleźć?
Zachowała kamienną twarz.
- Nira? Nie wiem. Chociaż... kiedyś słyszałam to
imię. Nira, Nira. Ach tak, już wiem. Poznałam ją w
zeszłym roku, też przyjezdna. Utonęła w morzu,
niestety. Niczego jej już nie przekażesz, posłańcu.
Paliła, dmuchając mu dymem w twarz. Nie cierpiał
papierosów, ale teraz odbierał to jako pewien rodzaj
poufałości, milczącej zmowy, a nawet pieszczoty na
odległość. Śmieszna rzecz, ale przy każdym kółku
dymu przypominało mu się, że jest mężczyzną. Do
licha, nigdy tak nie reagował, nawet wtedy na Korfu, z
Adrianną. Czy to ta planeta, albo atmosfera kurortu? A
może jest manipulowany? On, Nurek Aristo?
Idiotyczne podejrzenia.
Wtedy zarejestrował jakiś ruch na zewnątrz.
Szarpnął się w tamtą stronę, gotowy zarówno do
obrony, jak i do natychmiastowego ataku. Jednak nie
było potrzeby działania - za oknem kawiarni powoli
przeszła roześmiana para.
„Jego" kobieta też wybuchnęła śmiechem. Miała
dźwięczny, głęboki śmiech, powinna ładnie śpiewać.
Co za palant i tani amant ze mnie, pomyślał Aristo.
Czyżby materializacja w innym świecie dawała
niedokładne odwzorowanie genetyczne?
- Nie obawiaj się, przybyszu. Już nikt więcej cię nie
zaatakuje, tylko ja jestem taką wariatką. Wszyscy inni
będą cię kochać. Zwłaszcza że jesteś bardzo przystojny
i nosisz się jak macho.
- Aha. No, a ty... dlaczego jesteś wyjątkiem?
Opuściła głowę, przez chwilę dziobała łyżeczką w dno
szklanki.
- Już ci mówiłam, Macho. Mogę cię tak nazywać?
Przestraszyłeś mnie. Może pójdziemy na spacer?
Drzwi otwarły się i do kawiarni weszły dwie pary w
średnim wieku. Wypowiedzieli kilka słów powitania i
rozsiedli się przy bufecie. Mocno umalowana kobieta w
pretensjonalnej długiej sukni włączyła ekspres do kawy.
Przybyli prowadzili głośną rozmowę.
Aristo wstał i podał rękę dziewczynie. Z uśmiechem
wyciągnęła swoją i też powstała. Przeprosił damę w
długiej sukni i zabrał z kontuaru pistolet, który włożył
do kieszeni. Wyszli.
Był ciepły, letni wieczór, niebo obsypały złote
gwiazdy, a on, Nurek Aristo z Gildii Genlordów, być
może najlepszy ze wszystkich żywych, napalał się na
jakąś bezimienną dzierlatkę w zapadłej dziurze
Galaktyki! Zaiste, lokalny kicz tego świata musiał się
dopełnić. Odchrząknął.
- No, dobrze, w tym sezonie mogę zostać Macho. A
jak mam zwać ciebie, wojowniczko?
Znów roześmiała się głębokim altem.
- Jaka tam wojowniczka, raczej wystraszona gęś.
Mam na imię Teresa.
Poszli nadmorskim bulwarem, trzymając się za ręce,
ramię w ramię, prawie przytuleni. Co raz mijały ich
objęte parki, nigdzie nie było widać samotnych.
Aristo nie wiedział, kiedy to się stało, nie pamiętał
nawet, które z nich wykonało pierwszy gest i czy był on
w ogóle potrzebny. Po prostu nagle stało się coś, i już
trzymał ją w ramionach, całował jej twarz, oczy, usta,
tulił ją gwałtownie, starając się jednak zachować
delikatność. Kompletnie stracili poczucie czasu i
rzeczywistości, trwali w jakimś bajkowym świecie, w
psychodelicznym uniesieniu, uzależnieni od siebie
nawzajem i od miłosnego narkotyku. Stali pośrodku
alei, potrącani i popychani przez tłum, nagle wyległy na
deptak, ale było im to najzupełniej obojętne. Obudzili
się z tego snu na jawie dopiero nad ranem, oproszeni
kroplami rosy. Nie pamiętali, kiedy usiedli na ławce i
spletli się w uścisku. Za ich plecami szumiało morze i
krzyczały mewy śmieszki.
***
Leżeli w cieniu skały, blisko siebie, dotykając się
biodrami, ona z głową wspartą na jego ramieniu. Ocean
tłukł w pobliskie głazy, łomotał w szczelinach i na
klifach, ale Nurek Aristo po raz pierwszy nie zwracał
uwagi na gniew żywiołu, który kiedyś wybrał. Tuż
obok miał swoją kobietę, najwspanialszą istotę, jaka
istniała we wszechświecie, bo kochała go najlepsza z
najlepszych! W gardle czuł gwałtowny rytm serca, w
piersiach żar, i ogólnie rozpierała go duma godna
prawdziwego macho. Co tam morza i oceany, podjęte
zadania, Gildia i reszta świata, wszystko i tak pójdzie
swoim torem, a każda misja może poczekać. Mądrze
powiedziano, że człowiek bez miłości jest niczym. O
ileż bogatsza od niego była Adrianna, która uczuciem
karmiła się przez całe życie.
Chwilami miał wrażenie, że niebo otwiera się i
dopuszcza do planety ogień gwiazdy - wtedy jęzory
plazmy opadały jak czerwone welony, ale
zatrzymywały się gdzieś wysoko w atmosferze,
trzepotały przez mgnienie poniżej poziomu chmur, a
potem wycofywały się do wnętrza kosmicznego pieca.
Na szczęście rzadko nawiedzały go inne myśli,
równie obsesyjne co idiotyczne. Dlaczego marnuje
2001 / 9
ANDRZEJ ZIMNIAK
czas? Co robi u boku tego ciała, parującego hormonami
i feromonami? Jaka siła mogła go ubezwłasnowolnić,
kto lub co pokonało niezwyciężonego Aristo? Zaraz
jednak odganiał precz te głupoty, a Teresa pomagała
mu dotykiem ciężkich warg.
- Opowiedz mi coś o tym kraju - poprosił.
Przeciągnęła się, włożyła ciemne okulary.
- To dziwne miejsce. Nie jestem tutejsza, więc nie
potrafię objaśnić ci jego zagadek.
- Wykręt, moja droga. Spróbujmy inaczej: skąd
pochodzisz?
Żachnęła się. Usiadła, wypatrując czegoś na
wzburzonym morzu.
- Długa i nudna historia. Szkoda czasu na takie
opowieści.
- Wszystko, co dotyczy ciebie...
- Wiem, znam tę śpiewkę. Wzruszył ramionami.
- Jak chcesz. Nie musisz nic mówić, tak też jest
dobrze. Wstała, podniosła z plaży spory otoczak i przez
chwilę
ważyła go w dłoni. Potem wzięła zamach i z
niespodziewaną siłą cisnęła kamień. Pomknął nisko nad
falami i trafił w skałę, po czym rozprysnął się z takim
odgłosem, jakby eksplodował.
- Brawo! Masz krzepę, dziewczyno.
Odwróciła się w jego stronę, podeszła. Jej twarz
spoważniała, postarzała się.
- Co się stało? - spytał.
- Zdecydowałam się. Powiem ci, co zechcesz. Nie
mogę przez całą wieczność bać się przyszłości.
- Czy to taka trudna decyzja? Masz coś na sumieniu?
- Umówmy się: będę odpowiadać tylko na mądre
pytania. Pozwól, że najpierw powiem sama to, co
uznam za stosowne. A więc pochodzę z innego świata.
Z twojego.
- Skąd wiesz, że...
- Wiem. Oprócz mnie nie ma tu żywej duszy, więc
musisz być stamtąd. Ci wszyscy ludzie... - wskazała na
plażę i miasto hoteli - nie wiem, kim są. Widmami,
projekcjami? Pojawiają się w liczbie zawsze
proporcjonalnej do nasilenia emocji. Tak, zawsze, bo
chyba nie przypuszczałeś, że jesteś pierwszym, którego
kocham. Cały kurort też zapewne jest projekcją, tylko
czyją? Może rodzajem mojego oczekiwania?
- Rozumując w ten sposób można zwątpić, czy
Ziemia jest prawdziwa - wtrącił.
- Oczywiście, że tego nie wiemy. Ale Ziemia jest
nasza, stamtąd pochodzimy, tam działają wspólne dla
wszystkich ludzi zależności przyczynowo-skutkowe.
Tutaj nie, a jeśli działają, to inne, obce. Wracając do
mnie: w starym świecie byłam zakonnicą, podobno
wielce zasłużoną. Tuż przed śmiercią zapragnęłam
przenieść się do lepszego świata, napełnionego
miłością, w którym miłość wyzwala miłość. Moje
życzenie...
- Powiedz to: chciałam pożyć sobie jeszcze raz. W
pewnym wieku każdy ma chęć spróbować wszystkiego
od początku, w młodym ciele, ze świeżym zapasem
duchowej energii i wiary. Przecież zawsze pozostaje
tyle do zrobienia!
Opuściła głowę. Milczała.
- Nie - odpowiedziała po chwili. -No, dobrze.
Właściwie tak, zwyczajnie bałam się śmierci, bo... nie
wierzyłam dostatecznie mocno w ciąg dalszy. Może
powiem tak: w ciąg dalszy, jakiego pragnęłam.
Naprawdę myślałam, że świat napełniony samą
miłością będzie niebem. Również taką miłością, która
nawiązuje się między mężczyzną i kobietą, bo przecież
ona także może być piękna. Po prostu sądziłam, że
istnieje tylko jeden rodzaj prawdziwej i uczciwej
miłości, i wtedy nie jest ważne, kogo się kocha.
- Chciałaś poznać smak miłości, której nie dano ci
skosztować na Ziemi?
- Nie!!! - krzyknęła. - Mówisz jak Zły.
Poszukiwałam po prostu dobrej, uniwersalnej miłości.
Wciąż wierzę, że taka istnieje - bezinteresowna, trwała,
pełna ciepła i empatii, taka sama dla dawcy i biorcy.
- Masz ciągoty unifikacyjne, zupełnie jak jajogłowi
fizycy. Oni szukają jednego prostego Równania, ty
uniwersalnej Miłości, a teofilozofowie - Słowa.
Okazuje się, że świat jest bardziej skomplikowany, niż
wszyscy myślicie.
- Może. - Wzruszyła ramionami. - Posłuchaj teraz
dalszego ciągu mojej historii. A więc życzenie zostało
spełnione, i dostałam się tutaj, gdzie uczucie między
kobietą i mężczyzną jest wyabstrahowane, pozbawione
kontekstu cierpienia, niechęci i zła. Lecz nie jest tak
czyste, jakbym pragnęła, nie jest Miłością, jakiej
szukałam. Nie jest nią również litość ani współpraca,
ani przywiązanie czy wdzięczność. Teraz już nie wiem,
gdzie szukać. Tym, którzy przychodzili, próbowałam
dać wszystko, to była najlepsza miłość, na jaką stać ten
świat, i jedyna, na jaką stać mnie, tu i teraz.
Rozumiesz?! A oni przychodzili i potem odchodzili, nie
znaleźli tu szczęścia, które dałoby im pełnię.
Odchodzili, bo tęsknili do swoich niegościnnych
rodzinnych stron.
- Niegościnnych? W jaki sposób przychodzą i
odchodzą? Kim są?
- To ludzie, jak ja i ty. Jestem najzupełniej pewna, że
ulegają kosmotransformowaniu, umiem to
rozpoznawać. Ponieważ są w tym bardzo sprawni, więc
muszą pochodzić z okolic nieprzyjaznych dla
człowieka, a więc spoza Ziemi. Nic wiem wiele więcej
o świecie, w którym żyją, zresztą ten problem mnie nie
interesował.
- Czyżby potrafili przenikać przez granice światów?
- A czy ich obecność nie jest dowodem?
- Nie do końca. Ktoś mógłby zaproponować im
usługi przewoźnika. Można także wyobrazić sobie
porwanie i przemieszczenie siłą.
Obserwował ją uważnie. Spojrzała z niekłamanym
zdziwieniem - albo była znakomitą aktorką, albo
wierzyła w dobrowolne wycieczki Wyspiarzy.
- Mam wrażenie, że przypisujesz mi znacznie
więcej, niż potrafię.
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
- Och, nie ciebie miałem na myśli. W piekielnym
ogniu Tau Ceti coś żyje, wydaje się, że jest to
inteligentna rasa, dysponująca rozwiniętą technologią.
Wiem, czuję, że potrafią... dużo.
- Ci, którzy przychodzili do mnie, to wciąż ludzie,
bo w tutejszych warunkach, pozornie zbliżonych do
ziemskich, transformują się do ludzkiej postaci. Więc
muszą w głębi duszy tęsknić za miłością tak jak każdy,
jak ty i ja! Jestem przekonana, że przybywają z własnej
woli, chociaż być może korzystają z pomocy obcych.
Lecz potem zawsze nadchodzi taka chwila, że pragną
wrócić do swoich, do trudów i bólu, nudzi się im
spijanie wydestylowanego rektyfikatu uczucia. Wtedy
odchodzą. Pewnie tam u siebie, gdziekolwiek żyją, są
później szczęśliwi, no i mają co wspominać.
- Nie pomyślałaś nigdy, że może kończą na
narkotycznym głodzie? Że nie mogąjuż istnieć ani tu,
ani tam?
Pokręciła głową.
- Bzdura. Tam mają swoją pełnię prawdziwego
życia, za którym i ja coraz bardziej tęsknię.
- Więc dlaczego nie zabierzesz się stąd wraz z nimi?
- W tym problem. Wydaje mi się, że ten świat jest
mi pisany. Na zawsze.
- Ten świat nie jest dla-ciebie. Jeśli chcesz, zabiorę
cię ze sobą.
Zaśmiała się kpiąco, nieprzyjemnie.
- Każdy z nich tak mówił. I rankiem zostawiał
porządnie posłane łóżko z listem pożegnalnym
złożonym we czworo.
- Ja jestem inny. Pochodzę z Ziemi i mam... większe
możliwości.
- Wiem, że nie jesteś jednym z nich, bo od początku
zachowywałeś się inaczej. Ale nawet gdybyś był z
Gildii Gen- lordów, nie uda ci się zabrać mnie na
Ziemię. Sądzę, że decyzje podejmuje ktoś większy od
ciebie. Nie jest wykluczone, że stanowisz tylko
narzędzie.
Rzucił jej szybkie spojrzenie.
- Wiesz dużo. Ale nie wszystko.
- Więcej, niż myślisz, mój Macho.
- Za co zostałaś zesłana do tego piekła miłości?
- Kiedyś bardzo zgrzeszyłam i dlatego postanowiłam
zostać zakonnicą. Jak się okazało, nie odbyłam na
Ziemi dostatecznej pokuty, więc pobyt tutaj został
pomyślany jako jej dokończenie. Teraz jestem
gotowaSdo trzeciego etapu, tym razem bez żadnych
próśb i warunków wstępnych. Nie chcę już szukać, bo
wiem, że człowiek nie wszystko potrafi zrozumieć.
- Odpowiedz mi szczerze na jeszcze jedno pytanie.
- Jestem zmęczona.
- Dlaczego na początku chciałaś mnie zabić?
- Bo... przestraszyłeś mnie. Już ci mówiłam, że to
była reakcja spontaniczna.
Uśmiechnęła się dziwnie, samymi oczami.
Zrozumiał, że nie dowie się niczego więcej.
***
Naprawdę chciał ją zabrać. Marzył w bezsenne noce,
kiedy spała zwinięta w kłębek u jego boku, że wynajmą
bielony wapnem dom gdzieś na południu Francji, nad
zawsze lazurowym morzem, i będą wieczorami
spacerować pośród najprawdziwszych ludzi z krwi i
kości, dla których miłość jest wyborem. Planował, ale
niekonkretnie, bo na razie było mu dobrze. Nie miał
zamiaru się spieszyć.
Więc korzystali z danego im czasu, a każdy dzień
bardziej wiązał -ich ze sobą. Przebywali stale razem, a
pieszczotom i dowodom uczucia nie było końca. Już
dawno przestali się zastanawiać i coraz głębiej brnęli w
szaleństwo.
- Wiesz, miły - mówiła kiedyś o szarym świcie -
miłość jest jak śmierć. Każde zbliżenie kończy się
śmiercią chwili pełniejszego życia. Każde uczucie
kończy się, i wtedy dusza zaczyna umierać. Umiera nie
do końca, choć czasem - na zawsze. To umieranie za
życia jest tak bolesne, że stajesz przed piekielnie
trudnym wyborem: czy ciągnąć życie tylko dla życia,
czy ponownie umierać dla miłości.
- My nie musimy wybierać - odpowiedział szeptem.
- Za nas wybrała ta planeta, pełna miłosnego jadu.
- Żałujesz?
- Nie, nie żałuję ani jednej sekundy. To jest
wspaniałe i chcę, aby trwało wiecznie.
- Wychylimy ten kielich do dna?
Zawahał się, a potem chciał ją pocałować. Odsunęła
się.
- Odpowiedz!
- Tak. Zrobimy to, wiesz dobrze. Ale dokończymy
na Ziemi.
Zaśmiała się szeptem, z przydechem.
- Wiesz, czym mężczyźni różnią się od kobiet? Tym,
że nigdy nie dorastają.
Nie mogli spać, więc poszli na Dach Świata -
wjechali na górny taras najwyższego hotelu, aby
obejrzeć wschód słońca. Stali na pustej o tej porze
platformie, opierając się o barierkę, a u ich stóp
otwierał się obryw stumetrowej przepaści. Słońce
wynurzało się z waty pierzastych chmur, idealnie
symetryczna tarcza, równo oblana czerwienią.
- Kiedyś słyszałam, że dla wspinacza, odpadającego
od skalnej ściany, czas tak bardzo zwalnia bieg, że ten
człowiek może przeżyć całe życie w ciągu kilkunastu
sekund, które mu pozostały. Co o tym sądzisz? -
spytała, wpatrując się w szachownicę alejek w dole.
- Upływ osobniczego czasu można regulować, ale w
określonym celu, chwilowo; polega to na zmianie
szybkości wewnętrznych procesów. Gdyby spędzać
całe życie w innym rytmie, byłaby to karykatura
istnienia.
- Och, na pewno masz rację. Tylko... chciałabym
przedłużyć ten dzień, te dni z tobą. Nie pragnę już
otaczać miłością nikogo oprócz ciebie. Nie potrafię, nie
chcę. Wydaje mi się, że moja misja - czy może lepiej:
kara pokuty - dobiega końca.
2001 / 9
ANDRZEJ ZIMNIAK
- Ależ tak, moja droga. Niedługo wyruszymy w
drogę. Jestem Nurkiem i potrafię holować towarzyszącą
osobę. Zamieszkamy na Ziemi...
Przytuliła się, objęła go za szyję i przyciągnęła,
kładąc się na balustradzie. W dole poruszali się ludzie
wielkości mrówek.
- Nurek z Gildii Genlordów, oto mój Macho. Nie
pytam cię, po co tu przybyłeś, ale taki człowiek jak ty
powinien wiedzieć, że nie jest to tylko nasza własna
sprawa. Istnieją podskórne znaczenia i miary,
pokrywane przez codzienność, i mało kto potrafi je
dostrzec.
Ujął ją za ramiona i odciągnął od bariery.
- Sam określam miary dla siebie - stwierdził. -
Planuję i robię, co uważam za właściwe.
- Mój pyszny Macho. Wciąż ci się zdaje, że sam
piszesz scenariusz i sam grasz. Masz wysoki komfort
istnienia.
- Proponuję zjechać na niższy poziom, aż do Matki
Ziemi. Mieliśmy spróbować skuterów wodnych.
- Matka, co za wieloznaczne słowo. Prawie jak
Miłość. Cóż, chodźmy, przed nami ocean szaleństwa!
Pobiegli, trzymając się za ręce. Przez następne dni
ujeżdżali skutery, ostro żeglowali na szkwałach,
nurkowali aż do zielonych łąk, nad którymi srebrzyły
się ławice ryb, skakali w przepaść, uwiązani na linie
cienkiej jak włos. Wieczorami i nocami tańczyli jak
szaleńcy, całowali się i ściskali, zatracając upływ czasu.
Wydarzenia zapełniały każdą chwilę tak gęsto, że
przeżyli lata podczas długich kilku dni.
Kiedyś podczas nocnego spaceru plażą, natrafili na
knajpkę z parkietem ułożonym wśród palm. Damska
kapela grała tak dobrze, że rzucili się do tańca. Barwny
tłumek splecionych par falował wokół nich, a kelnerzy
w białych podkoszulkach roznosili koktajl z malibu.
Coś było w tym napitku, który wydawał się łagodny jak
korzenne mleko, bo świat stał się jeszcze bardziej
zwariowany. W każdej szklance tkwiła bagietka z
bibułką w kształcie serca na kawałku nitki.
- Poczekaj - powiedziała ze śmiechem, zatrzymując
się w tańcu. - Chcę coś ci ofiarować, mój Macho.
Oderwała papierowe serce i wcisnęła mu w dłoń.
- Jeśli je wyrzucisz lub oddasz, już nigdy do ciebie
nie wrócę.
- Nie strasz, królowo - szepnął jej do ucha,
pochylając się i kryjąc twarz. On, Nurek Aristo, nagle
przestraszył się tej kobiety, tej nocy, tych gwiazd.
Niezręcznym ruchem wcisnął bibułkę do kieszeni.
- Chodźmy tańczyć - rzucił szorstko.
Zapomnieli, a może tylko chcieli zapomnieć.
Tańczyli aż do świtu.
Gdy niebo na wschodzie poczęło szarzeć, tanecznym
krokiem weszli między palmy, a potem ze śmiechem
gonili się pośród krzewów. Upadli na wznak na piasek,
a gwiazdy nad nimi przybliżyły się i powiększyły,
wisiały tuż nad wierzchołkami drzew jak złote
lampiony. Aristo wspomniał Cesarską Scenę i jej
duchy, które uratowały mu życie.
- Pójdziemy tam? - zapytała Teresa, jakby czytając
w jego myślach.
- Tak, nadszedł już czas - przytaknął. - Czy zechcesz
podróżować ze mną, moja Pani?
- Tak, tak, tylko z tobą. Ale spróbujmy zrobić to z
fantazją; przeskoczmy do naszego świata na los
szczęścia, nie wybierając. Tam, gdzie się wynurzymy,
pozostaniemy na zawsze: ty jako mój mąż, ja jako
twoja żona. Dopiero w chwili, w której skończy się
nasze szaleństwo, będziesz naprawdę mój.
Poczuł dreszcz emocji. To była gra o nieznanym
stopniu ryzyka, która oddalała, a być może nawet
eliminowała nazbyt trudne decyzje.
Ujął ją mocno za rękę, otoczył swoim polem i
skoczył. Skoczył bez żadnego przygotowania, wprost w
przestrzeń wzburzonego praoceanu, a potem na ślepo
rzucił się w pierwsze napotkane przejście między
światami. Popełnił kilka rażących błędów, za które sam
powinien wykluczyć się z Gildii. Na jego
usprawiedliwienie można powiedzieć, że tak naprawdę
w kluczowym momencie był kimś innym.
Wykonali skok jak dwoje desperatów w
narkotycznym szczytowaniu, pragnących zrobić -
koniecznie wspólnie - coś najbardziej szalonego we
wszystkich wszechświatach. Nagle, bez jakiegokolwiek
przygotowania ani zwiadu, przenieśli się z plazmowego
jądra gwiazdy do kosmicznej pustki, skąd Tau Ceti
wyglądała jak miedziak, porzucony w ciemnej głębinie.
Przy transferze o takim gradiencie wszystkich
parametrów to musiało się stać - atomy ich ciał
rozprysły się z prędkością przyświetlną, unosząc ze
sobą energię fragmentu gwiazdy. Matka Teresa umarła
po raz drugi, a Nurek Aristo zginął w wirze
maksymalnie rozpędzonych cząstek, tracąc tożsamość
swojej przestrzennej matrycy.
Daleko na Ziemi Kaori musiała zatrzymać się w
tańcu na Cesarskiej Scenie, bo nagły ból przeszył jej
serce. Nagły i krótki; zaraz poprawiła kimono i na
powrót wśliznęła się pod deszcz nutek, padających ze
smoczego nieba.
ISia uroniła wirtualną łzę, czystą jak kwant energii.
Ona jedna zapłakała po nim, bo czymże była bez Nurka
Zerowej Klasy Genlorda Aristo? Tylko niepotrzebną
garścią spersonalizowanych scalaków i kabli w rudych
koszulkach. Wiedziała, że nikomu nie będzie się
chciało przestrajać złomu, w który przeistoczyło się
siedlisko jej elektronicznej duszy.
Wtedy stał się cud, który wszakże miał silne
zaplecze w świecie materialnym. Nurek Aristo nie na
darmo płacił Gildii Genlordów pokaźne składki roczne,
więc wirtuozi od nanokosmologii wmontowali kiedyś w
jego ego Immanentny Czynnik Bytu, który nie ulegał
destrukcji w żadnych warunkach - było to Słowo.
Czynnik Bytu pozwolił odnaleźć się zdegenerowanym
poziomom przestrzeni, pamiętającym indywidualną
matrycę, i chociaż eksplozja tej mocy wprowadziła
trwałe zaburzenia, ekstrapolował funkcje
unicestwionych poziomów i dopasował pozostałe, w
wyniku czego Aristo zmartwychwstał. Nie był
2001 / 9
PRZYNIEŚ MI SERCE…
dokładnie taki sam, ale za to w procesie rekonstrukcji
zagubiły się toksyczne domieszki obcej rzeczywistości,
więc mógł bez żadnych oporów wziąć się za
poszukiwanie szczątków serca Matki Teresy.
Oczywiście nie znalazł nic, więc uznał, że kawałek
bibułki, który wciąż miał przy sobie, musi starczyć za
dowód. To było wszystko, co zostało po tej
dziewczynie, po tym szaleństwie, po tych kilku dniach,
których aż nadto wystarczy na całe życie.
Natychmiast udał się w drogę powrotną na Wyspy
Tau Ceti, aby wypełnić podjęte zobowiązania.
Postanowił, że zaraz po zrealizowaniu umowy z
Wyspiarzami zamelduje Gildii o istnieniu rozumnego i
agresywnego życia w plazmowej topieli gwiazdy,
życia, które ingeruje w sprawy ludzi i próbuje
wygrywać ich słabości. Ponadto zaproponuje takie
uszczelnienie naszego świata, aby była możliwa
kontrola przepływu narkotycznej esencji zachowań
spoza najdalszych jego rubieży. Pewien poziom tej
esencji jest niezbędny, ponieważ żyjący wszechświat,
zdążając do bezpiecznego stanu wewnętrznej adaptacji,
wykorzystał obcy czynnik w celu napędzania cyklów
prokreacyjnych, ale Nurek nie miał wątpliwości, że
należy dążyć do rozwiązań optymalnych dla ludzkości.
Był przekonany, że w ojczyźnie człowieka powinien
obowiązywać ludzki plan.
Znów spokojny i wyniosły, przemierzał swój świat,
w którym gwiazdy lśniły błękitnym blaskiem, a miłość
zaliczano do trwałego dorobku kultury.
Andrzej Zimniak
2001 / 9
WEWNĄTRZ
2001 / 9
Ludzki mózg to w rzeczywistości dwa mózgi, każdy
zdolny do zaawansowanych czynności umysłowych.
Gdy wskutek zabiegu chirurgicznego mózg zostaje
podzielony, otrzymujemy jakby dwie strefy świadomości
w jednej czaszce.
Michael S. Gazzaniga
Pacjentka, młoda kobieta z anemiczną twarzą, patrzy
przed siebie, na punkt światła pośrodku białego ekranu,
na którym co chwilę migają wyświetlane obrazy i
symbole. Bezgłośnie porusza ustami, rozmawiając z
niewidocznym w ujęciu kamery asystentem. Kobieta
tuli ramiona do piersi i zbiera pod szyją kołnierz
szpitalnego szlafroka, jakby było zimno, choć na pewno
nie jest.
- ... w tych rzadkich przypadkach ostrej padaczki, w
których środki far-ma-ko-lo-gicz-ne są nieskuteczne -
Profesor cedzi sylaby wolno i dobitnie -jedyną
skuteczną terapią jest chirurgiczne przecięcie corpus
callosum, tkanki nerwowej łączącej półkule mózgowe.
Zabieg ten, na tyle prosty, że nazywam go za-bie-giem,
a nie operacją, faktycznie dzieli mózg na dwie
niezależne części. W wyniku zabiegu ataki epilepsji
ustają w prawie stu procentach przypadków.
Profesor wyciąga rękę z pilotem i zatrzymuje wideo.
Podkrążone sińcami oczy kobiety dominują na
zastygłym w bezruchu zbliżeniu jej schorowanej
twarzy.
- Pomimo roz-szcze-pienia mózgu pacjent
zachowuje ogólną koordynację ciała - peroruje
beznamiętnie Profesor - a psychika i zdolności in-telek-
tu-alne pacjenta nie wydają się ulegać większym
zmianom.
Nerwowy głos z sali pyta, jak to jest możliwe.
Profesor wyniośle mierzy audytorium, niezadowolony,
że ktoś mu przerywa.
- Do tego akurat zmierzam. Właśnie: jak to jest
możliwe, że tak poważna, zdawałoby się, interwencja -
Profesor kładzie na rzutniku schemat mózgu - nie
wydaje się powodować trwałych upośledzeń
umysłowych? Otóż okazuje się, że ludzki mózg składa
się z wyspecjalizowanych ośrodków, które mogą
działać nawet w izolacji. Struktury tak duże i złożone,
jak półkule mózgowe, są zdolne do autonomicznego
funkcjonowania nawet po chirurgicznym rozdzieleniu.
Potocznie przyjęło się nawet mówić: lewy mózg i
prawy mózg. - Cień kościstego palca Profesora
wskazuje na schemacie omawiane detale anatomii.
- W zdrowym ludzkim mózgu obie półkule
uzupełniają się, ale lewa półkula dominuje, dzięki
umiejętnościom porozumiewania się ze światem
zewnętrznym i sprawności w logicznym rozumowaniu.
Po przecięciu corpus callosum półkule mózgowe tracą
bezpośredni kontakt ze sobą i zaczynają funkcjonować
w izolacji. W kontrolowanych warunkach doś-wiadczal-
nych - Profesor skanduje znacząco - można
porozumiewać się z każdą półkulą osobno.
WOJCIECH PIECHOTA
WEWNĄTRZ
Profesor uruchamia zatrzymane wideo. Kobieta
obserwuje ekran, na którym migają obrazki, to z
prawej, to z lewej strony.
- Obraz wyświetlony z lewej strony pola widzenia
pacjentki trafia wyłącznie do jej prawego mózgu, bo tak
krzyżują się nerwy. Podobnie, obraz ukazany z prawej
strony jest widoczny tylko dla mózgu lewego.
Pacjentka bez trudu opisuje, co widzi jej lewy mózg,
gdyż właśnie w lewym mózgu zwykle jest ulokowany
ośrodek mowy. Natomiast nie potrafi opisać tego, co
widzi prawy mózg, gdyż tą półkula jest niema. Mimo
to, porozumiewanie się z prawym mózgiem też jest
możliwe.
Z lewej strony ekranu przed pacjentką pojawia się
obraz grzebienia do włosów. Kobieta sięga lewą ręką i
z leżącej przed nią kolekcji przedmiotów też wybiera
grzebień. Po chwili wybiera jeszcze spinkę do włosów.
***
Praktyka u Profesora jest trudna. Głównie z powodu
osoby samego Profesora. Jest niewielu chętnych. Z
tych, którzy się decydują, niewielu się dostaje. Ja się
zgłaszam i zostaję przyjęty. Ciekawe, dlaczego
przypadłem mu do gustu. W końcu powiedziałem mu
tylko, że niewiarygodnie wręcz fascynują mnie jego
badania.
- Panie Profesorze, a co się dzieje ze świadomością?
- Słucham? - Profesor patrzy na mnie jakby z oddali.
- Pacjenci pozostają świadomi.
- Tak, ale co się dzieje ze świadomością w mózgu,
który nagle został podzielony na dwie części? Czy
mamy wciąż do czynienia z jedną osobowością, czy z
dwiema osobnymi istotami w jednym ciele?
- Wie pan, ja nie bardzo rozumiem, co pan ma na
myśli, mówiąc o dzieleniu świadomości. Ja nawet nie
wiem, jak diagnozować świadomość. Może mógłby pan
podzielić się ze mną swoimi spostrzeżeniami w tej
materii?
- Świadomość... jest dla świadomej istoty rzeczą
oczywistą. - Sam zdaję sobie sprawę ze słabości mojej
definicji, ale nie potrafię wymyślić niczego lepszego.
- Pan wybaczy, szanowny panie, ale to brzmi trochę
niepoważnie - bezlitośnie ucina Profesor, patrząc na
mnie nagle z nieżyczliwą wyższością. - Ja nie zajmuję
się sprawami, których nie potrafię zdefiniować.
Powiem panu coś: - zmienia ton na pouczający -jestem
WOJCIECH PIECHOTA
lekarzem i jednocześnie naukowcem, i cieszę się, że
mam możliwość systematycznej a-na-li-zy tego
niezwykle skomplikowanego systemu, jakim jest ludzki
mózg. Radzę panu też skorzystać z okazji. Owszem,
może pan to rozważać holistycznie i filozoficznie, ale
nie na moim wydziale. - Podnosi palec znacząco. -
Medycyna i nauka. I tyle.
Nie spieram się z Profesorem. Nie chcę wyjść na
„filozofa". Profesor rozumie naukę jako analizę, czyli
zgłębianie detalu. Tak na pewno jest łatwiej. Mózg, tak
jak każda skomplikowana rzecz, jest łatwiejszy w
badaniu przy założeniu, że jest tylko kolekcją mniej lub
bardziej wyspecjalizowanych elementów. Tylko nie
pojmuję zasad, które każą Profesorowi odrzucać
oczywistość, o ile nie potrafi jej zdefiniować. Może to
przychodzi z wiekiem. Ja na razie nie potrzebuję
definicji świadomości, żeby wiedzieć, że ją mam. I
tylko jedną. Ale nie wiem jeszcze, jak to odczuwają
pacjenci Profesora.
***
Kobieta z wideo wygląda już lepiej. Wróciła do
domu, chodzi do pracy. Raz w tygodniu przychodzi na
badania. Testy przygotowuje sam Profesor, ale ich
wykonanie zleca swoim asystentom. Tak jak inni
profesorowie, nie ma czasu, żeby osobiście
przeprowadzać doświadczenia. Ja, jako nowy, dostaję
do wykonania najbardziej rutynowe testy, ale i tak
więcej widuję pacjentów niż on. Sam na sam z
pacjentką wtrącam swoje trzy grosze.
- Co jest największą zmianą, jaką pani odczuwa po
terapii?
- Przedtem byłam chora. Miałam ataki kilka razy
dziennie. Coś okropnego. Nie dało się już żyć - kobieta
mówi monotonnie, ale potrząsa głową emfatycznie.
- Czy ma pani kłopoty z pamięcią?
- Ja zawsze miałam kłopoty z pamięcią - próbuje
żartować. - Wie pan, jak to jest u niektórych... A gdy
zachorowałam, to już w ogóle. Po atakach nic się nie
pamięta. A co? - niepokoi się nagle. - Myśli pan, że po
terapii straciłam pamięć?
Widzę, że popełniłem błąd. Tak się nie rozmawia z
pacjentem. Nie wolno niepokoić.
- Nie. Pytam tylko, czy wróciła pani pamięć od
czasu, gdy miała pani ataki.
Wiem, że rozmawiam tylko z lewym mózgiem
kobiety. Prawy jedynie obserwuje i słucha. Jeżeli da mu
się możliwość, porozumiewa się co najwyżej na migi.
Mam też wrażenie, że kontroluje jej wyraz twarzy. Jej
mimika niezupełnie idzie w parze z mową.
- Co pani trzyma w ręku?
U pacjentów z przeciętym corpus callosum lewy
mózg nie wie, co trzyma lewa ręka. Nerwy z lewej
dłoni trafiają tylko do prawego mózgu, i odwrotnie. Ale
lewy mózg, nawet gdy czegoś nie wie, często zgaduje i
próbuje tuszować swą niewiedzę. Szuka we wszystkim
logiki, a gdy jej nie znajduje, coś zmyśla. Robi to
nieświadomie, automatycznie. Prawy mózg lojalnie
próbuje podpowiadać; lewy pilnie nasłuchuje, ale to co
„usłyszy", przypisuje sobie. Też nieświadomie.
Obserwuje gesty i emocje płynące od prawego przez
ich wspólne ciało. Tym razem nie ma jednak ani
pomocy, ani pomysłów. Tylko prawy mózg wie co
trzyma lewa ręka pod zasłaniającym pulpitem, ale w tej
sytuacji nie potrafi .podpowiedzieć lewemu.
- Nie wiem.
- Niech pani dobrze pomaca i zastanowi się.
- Macam, ale wciąż nie wiem.
- Ale czuje pani, że ma coś w ręku? -Tak.
Wcale nie czuje. Domyśla się tylko. Ale myśli, że
czuje.
- Więc skoro pani czuje, w czym leży trudność? Czy
trudno namacać, co to jest, czy tylko trudno nazwać?
Kobieta sprawnie obraca w palcach monetę (to
prawy mózg). Wygląda na zakłopotaną, zaniepokojoną.
Znów moja niefachowość.
- Nie wiem... To jest tak, jak się coś długo trzyma w
ręku nieruchomo. Potem się już tego nie czuje. Ale
normalnie wystarczy tylko trochę poruszyć palcami,
pomacać, i znów się czuje. A ja nie mogę... poczuć.
***
Pacjenci są wdzięczni Profesorowi.
Niekontrolowane ataki epilepsji następują kilka lub
nawet kilkanaście razy dziennie. Szybko wyniszczają
organizm. Profesor wyzwala ich znękane ciała,
porażone umysły. Wracają do domów, do pracy. Żyją
normalnie. Tylko wprawne oko Profesora widzi
zmiany. Permanentne, nieodwracalne. Profesor jest
świadom powagi tych zmian, ale unika „filozofowania".
Nie od tego jest lekarzem. Najważniejsze, żeby pacjent
mniej cierpiał. Z pewnością pacjenci cierpią mniej.
Pierwsze desperackie decyzje o rozszczepieniu mózgu
podjęli jego poprzednicy w nadziei na ograniczenie
ataków epilepsji do jednej półkuli mózgowej. Wyniki
przeszły oczekiwania. Ataki ustawały całkowicie, a
pacjenci szybko wracali do zdrowia, bez wyraźnych
zaburzeń osobowości i inteligencji.
Ale Profesor jest również naukowcem. Obserwuje i
widzi, że pacjenci po zabiegu zaczynają nazbyt polegać
na prawej stronie ciała, czyli tej, którą kontroluje
dominująca lewa półkula mózgowa. Ta, która
odpowiada na pytania, myśli logicznie i rozwiązuje
problemy. Prawy mózg, odcięty od możliwości
wyrażania się, obserwuje i milczy. Za to dobrze rysuje
(lewy rysuje fatalnie). W miarę możliwości pomaga
lewemu. Nawet wyzwolony spod jego kontroli
pozostaje dyspozycyjny. Czy naprawdę jest świadomy?
Czy ma swoje ,ja"? Nie wierzę, żeby Profesor nie
zadawał sobie tych pytań.
***
- Czy czuje się pani inaczej niż przez chorobą?
2001 / 9
WEWNĄTRZ
- Panie doktorze - mówi do mnie na wyrost per
„doktorze"- po takiej chorobie chyba nikt nie wraca do
siebie zupełnie.
Niejasna odpowiedź. Sama nie potrafi ocenić, co się
właściwie w niej zmieniło, ale ma ogólne poczucie
ciągłości, gdy porównuje siebie z przed i po operacji.
Jedna połowa jej mózgu straciła kontakt z drugą, a ona
niczego szczególnego nie zauważa. Trudno mi w to
uwierzyć, dlatego wciąż ją o to pytam, ale z czasem
widzę, że kobieta naprawdę nie ma mi w tej sprawie nic
szczególnego do powiedzenia. Gdy rozmawiam z nią
dłużej, mam uczucie zwyczajności na przemian z
wrażeniem niesamowitości. Siedzi naprzeciw mnie i
rozmawia ze mną normalna, młoda kobieta. Przychodzi
punktualnie i chyba nawet chętnie. Nie tyle z
wdzięczności, co z podziwu dla uzdrowicielskich mocy
Profesora. Czuję, że część tego podziwu spływa na
mnie. Duże, ciemne oczy obserwują mnie uważnie z jej
drobnej, wciąż jakby anemicznej twarzy, a ja czuję się
nieswojo, gdy uświadamiam sobie, że przez te oczy
patrzą na mnie dwie odrębne istoty.
***
Lewy mózg jest logiczny i komunikatywny. Zwraca
uwagę na szczegóły i stara się łączyć je w logiczną
całość. Posiada też ośrodek mowy i pisma. Natomiast
prawy ma ograniczone zdolności porozumiewania się,
ale jest sprawnym obserwatorem i posiada
zaawansowany zmysł orientacji w przestrzeni.
Obserwuje rzeczywistość w szerokiej perspektywie i, w
przeciwieństwie do lewego mózgu, nie forsuje
subiektywnej oceny tego, co widzi. Jest też
spontaniczny i emocjonalny. Choć sam nie umie
mówić, to właśnie on nadaje mowie emocjonalny
wyraz. Pacjenci po zabiegu tracą intonację wymowy.
Dlaczego przerwanie połączenia między półkulami
mózgowymi nie jest katastrofalne dla pacjentów?
Dlaczego sami pacjenci nie odczuwają niczego
szczególnego, nie doznają zaburzeń świadomości? Jak
to jest możliwe? Wymyślne testy nie dają odpowiedzi.
Chyba dlatego z biegiem czasu Profesor i jego koledzy
przestają pytać o świadomość. Schodzą na ziemię, robią
„analizę". Taka funkcja tu, taki ośrodek tam.
Testy coraz wymyślniejsze, technologia też.
Psychologowie, psychiatrzy, z założenia nie wierzą
swoim pacjentom. Szukają podtekstów w ich
wypowiedziach, starając się wydobyć ukrytą prawdę.
Usiłują przechytrzyć z natury pokrętny ludzki umysł,
tak aby nieumyślnie wyjawił swoją prawdziwą naturę.
A co, gdyby jednak przyjąć, że pacjentka mówi
prawdę? Skoro po rozszczepieniu mózgu nie odczuwa
większych zmian, to może naprawdę nic wielkiego się
nie stało? Może cała jej ludzka świadomość od
początku leżała tylko z jednej strony mózgu? Tej
logicznej i rozmawiającej lewej strony. Może prawa
strona pełni tylko funkcje pomocnicze, serwując
intonację mowy i orientację w przestrzeni?
Tylko że ja widziałem w doświadczeniach z
pacjentami prawy mózg rozumiejący i odpowiadający
na pytania (na migi), rysujący, żartujący i śmiejący się z
żartów (lewy nie ma za grosz poczucia humoru).
Widziałem świadomość w prawym mózgu, osobną i
niezależną od świadomości lewego. Czyżby więc
„zabieg" Profesora kreował nową świadomą istotę?
Jeżeli tak, to jak powstaje ta druga istota? Co czuje?
- Panie Profesorze. Czy można farmakologicznie
zablokować corpus callosum? Tymczasowo przerwać
połączenie między lewą i prawą stroną? Ktoś mógłby
to, na przykład, wypróbować na sobie.
— Można zablokować corpus callosum, można
nawet znieczulić całą półkulę mózgową. W razie
potrzeby. A co, pan chory? - Profesor patrzy na mnie
wnikliwie i powoli kręci głową. Widzę, że jeszcze
chwila i wyrzuci mnie obrażony, że chcę zrobić z niego
jakiegoś doktora Mengele. No tak, takich rzeczy
rzeczywiście robić nie wolno. Jestem zdrowy, nie mam
padaczki, żadnych zaburzeń, nie licząc irytującej dla
Profesora skłonności do „filozofowania". Mój cały,
zdrowy mózg musi mi wystarczyć do moich
doświadczeń na sobie.
Wybieram opcję gry w ciemno. Szachownica znika
z ekranu. Nigdy nie umiałem grać w ciemno, chociaż
nawet miałem taką ambicję. Niestety, nie potrafiłem
wyobrazić sobie szachownicy. Teraz mam pomysł, jak
sprawdzić się jeszcze raz. Program otwiera małe
okienko na ekranie i wyświetla swój pierwszy ruch: e4.
Typowy ruch pionka ku środkowi szachownicy. Tyle to
potrafię sobie wyobrazić. Ale powstrzymuję się, nie
odpowiadam. Lewą rękę trzymam nad klawiaturą,
przesuwam wolno palcami po literach, w tę i z
powrotem. Czekam na mimowolny ruch. Wiem, że
świadoma decyzja pochodziłaby z lewego mózgu -
tego, który dominuje. Tym razem chcę dać szansę
prawemu. — Słyszysz, prawy? -mówię na głos. - Jeżeli
naprawdę jesteś, jeżeli słyszysz i rozumiesz - daj znać.
Podobno masz dobrą orientację w przestrzeni. W takim
razie, pewnie umiesz grać w szachy, nawet w ciemno.
No to graj! - Lekko dotykam liter klawiatury, potem
cyfr. - Słyszysz, prawy? - powtarzam. - To twoja ręka.
Lewa. Tu ci bliżej. Bierz kontrolę. Twój ruch.
Ale wiem i czuję, że nic z tego. Niełatwo wyrzec się
kontroli, choćby na chwilę. U pacjentów z przeciętym
corpus callosum lewy mózg traci fizycznie kontakt i
kontrolę nad prawym. Częściowo też nad lewą stroną
ciała. Prawy jest odcięty, ale wolny. Dostaje w swoje
wyłączne władanie lewą rękę. Z czasem też staje się
bardziej samodzielny. Ale w nienaruszonym mózgu, jak
mój, połączenia nerwowe lewego mózgu oplatają całe
ciało, również prawy mózg. Mówię: słuchaj, prawy,
chwytaj swoją szansę. Widzisz rękę nad klawiaturą?
Użyj jej. Graj w szachy. Coś w sam raz dla ciebie.
Wiem, że nie umiesz mówić, ale literki chyba znasz.
Widziałem u pacjentów, że nie na takie rzeczy cię stać.
No, pisz swój ruch!
Czekam, ale czuję, że nic się nic wydarzy. Palce na
klawiaturze drżą. To ze zdenerwowania. Mimowolny
2001 / 9
WOJCIECH PIECHOTA
ruch? To by dopiero było! Strach, panika. Skrupulatny i
dominujący lewy mózg nie dopuściłby do utraty
kontroli. Żadnych mimowolnych ruchów, dopóki lewy
mózg nie śpi.
A lunatycy? Jak to jest z lunatykami? Chodzą we
śnie, coś robią, a potem nic nie pamiętają. Może to
prawy mózg się budzi, gdy lewy śpi? Dlatego nic potem
nie wiedzą. Raczej, to lewy mózg nie wie. Muszę
poczytać o lunatykach. Próbuję przypomnieć sobie coś
na temat somnambulizmu, ale przychodzi mi na myśl
tylko wspomnienie jakiejś starej komedii. Kiedy ja to
widziałem? Strasznie dawno. Byłem wtedy dzieckiem...
Wzrok błądzi po ekranie monitora. Odruchowo
odczytuję e4, ruch komputera. Ale nie jest to już jedyny
zapisana ekranie. Obok widzę c6. Mój prawy mózg
skorzystał z chwili nieuwagi lewego, użył ręki
pozostawionej na klawiaturze. Zagrał solidnie, Caro-
Kann.
***
Profesor jednak miał rację, mówiąc, że mózg to
zbiór wyspecjalizowanych ośrodków. Rozszczepienie
mózgu nie jest aż tak drastyczne w skutkach, jak by się
można spodziewać, bo obie półkule i tak funkcjonują
autonomicznie, każda ze swoją strefą świadomości.
Obserwując człowieka mamy wrażenie jedności, gdyż
tylko jedna półkula, lewa, rozmawia i dominuje. Prawa,
niema i bezsilna, widzi, obserwuje, ale sama umyka
obserwacji. Poczucie własnej jedności to też iluzja,
choć przekonująca. Wersja rzeczywistości
dominującego lewego mózgu. Ciało jest jego.
Naturalnie. Przecież je czuje, kontroluje. W
świadomości logicznego lewego mózgu wszystko się
zgadza i tworzy spójny obraz. W tym obrazie nie ma
miejsca na dwoistość, wieloznaczność. Lewy tak widzi,
bo tak mu dyktuje jego natura.
Nie dostrzega więc, że tuż obok żyje inna świadoma
istota. Bliskość, nawet tak ekstremalna, nie ma
istotnego znaczenia, bo innej świadomości i tak nic
można doświadczyć. Świadomość lewego, jak każda
świadomość, jest bezwzględnie odosobniona,
zamknięta w swoim kręgu doznań, skazana na siebie w
nieprzekraczalnych granicach swojego ja. Lewy mózg
wprawdzie korzysta z umiejętności prawego, ulega jego
emocjom, ale przypisuje wszystko sobie. Gdy zostaje
od niego chirurgicznie oddzielony, jest mu trochę
trudniej. Jego mowa traci intonację, emocjonalność,
której dostarczał prawy mózg. Traci bezpośrednią
władzę nad niektórymi częściami ciała, ale nie
przyjmuje tego do wiadomości. Nie bardzo też jest się
czym przejmować, bo przecież nic strasznego się nie
dzieje. Próbując odpowiedzieć na pytanie, co trzyma
lewa ręka lub co się ukazało z lewej strony pola
widzenia, lewy próbuje się domyślić, nieświadomie
nasłuchuje podpowiedzi od prawego, a w ostateczności
strzela w ciemno. Prawy mózg podpowiada, wywołując
odpowiednią reakcję ciała. Gdy lewy źle odgadnie,
prawy kręci głową, a wtedy lewy mówi: o przepraszam,
pomyliłem się, miałem na myśli..., i próbuje jeszcze
raz. Gdy prawy się śmieje, lewy mówi: zobaczyłem coś
śmiesznego, choć tak naprawdę nie wie, co. Taka już
jego natura.
Teraz już wiem, że nie jestem jedyną świadomością
w moim ciele. Jestem lewym mózgiem. Tuż obok, z
drugiej strony głowy, cichutko żyje ten drugi.
Podporządkowany mi, ograniczony do roli
pomocniczej, dzieli komfort i dyskomfort, ciała, które
wspólnie zamieszkujemy. Patrzy naszymi wspólnymi
oczyma, słucha naszymi wspólnymi uszami. Aż dziwię
się, że uzmysłowienie sobie tego tak niewiele zmienia.
Co on o mnie myśli? Czy o mnie w ogóle wie? Czy
zastanawia się, kto kieruje naszym ciałem, czy może też
jakimś cudem autoiluzji myśli, że jest sam, tak jak ja
myślałem dotychczas? Chyba nie. U pacjentów
Profesora, prawy jest świadomy lewego. Pomaga mu
przecież.
Mnie też pomaga. Lojalnie serwuje to, co potrafi
najlepiej: panoramiczny obraz otaczającego świata,
wraz z bogactwem odległych zależności i analogii.
Pozwala mi połapać się w chaotycznej, zabieganej
codzienności, pomaga wyłowić szerszy sens. Pozwala
zajmować się kilkoma rzeczami na raz, robić jedno, a
„myślami być gdzie indziej". Uważa na drogę, gdy
zamyślę się za kierownicą.
Czasem zastanawiam się, jak daleko sięga jego
lojalność? Jak głęboko leży w jego naturze? Ilu
pacjentów zakładów psychiatrycznych to ludzie, u
których prawy mózg wymówił posłuszeństwo i walczy
o swoje, o władanie nad ich wspólnym ciałem? Czy
taka walka, widziana z zewnątrz, może być odbierana
inaczej niż bełkot obłąkańca, który utracił kontrolę nad
sobą, nad własnym życiem? Cóż innego mógłby
stwierdzić lewy mózg psychiatry?
A co, gdy prawy mózg ma inne upodobania lub
fobie? Czy wtedy czujemy, poprzez nasze wspólne
ciało, niechęć do czegoś, nie wiedząc dlaczego? Czy
niepokoimy się „bez powodu"? Jak tłumaczyć te
dziwne humory: „Mam na coś ochotę, ale nie wiem na
co"? „Coś bym zjadł, tylko co?" Albo: „Jakiś jestem
dziś podenerwowany, ale nie wiem dlaczego"? „Dzisiaj
chyba wstałem prawą nogą; cieszę się jak głupi z byle
powodu." „Coś mnie gnębi, tylko co?" Lewy,
specjalista od detalu, odbiera też rozumne sygnały od
prawego, polega na nich, ale często ich nie rozumie.
Czasem nazywa je intuicją. Mówi: „Coś mnie tknęło".
Potem dziwi się, że miał trafne przeczucie.
Nie wiem, co myśli mój prawy mózg, co czuje, ale
teraz przynajmniej wiem, że jest. Chyba nie jest nam
razem źle. Normalnie. Czasami gramy w szachy.
Ostatnio niespecjalnie mi idzie.
Wojciech Piechota
2001 / 9
DREAM ONE
2001 / 9
Mocne popołudniowe słońce odbijało się od białych
fasad starych kamienic, przerdzewiałych rynien,
nierównych parapetów i drewnianych, pokrytych
łuszczącą się farbą okiennic. Ciepły wiatr szarpał
przyklejonym do drzwi wyblakłym afiszem, na którym
wielki czarny byk wściekle atakował rozmytego
deszczem matadora. Zza rogu dobiegał blaszany stukot
przejeżdżającego sąsiednią ulicą tramwaju.
- Na pewno nie będziesz żałował. To najlepszy
burdel w tym mieście - powiedział do swego
towarzysza wysoki mężczyzna w szarej marynarce. -
Nie będziesz żałował - powtórzył, pewnie kiwając
głową.
Przeszli przez wybrukowaną kocimi łbami ulicę,
przytrzymując targane wiatrem kapelusze. Otworzyli
stare, odrapane drzwi i przeszli wysokim korytarzem, o
ścianach podchodzących stęchłą wilgocią, do
przestronnej sali, oświetlonej jedynie stojącą w kącie
lampą gazową i rozmieszczonymi na okrągłych
stolikach świeczkami.
Przy ścianie, na drewnianej ławie, siedział
mężczyzna, tępo wpatrzony w tańczącą przed nim
kobietę. Leniwie trącał struny gitary, wydobywając z
instrumentu spokojne, tęskne dźwięki. Kobieta trzymała
w dłoniach rąbek uniesionej do połowy łydek
krwistoczerwonej sukni; wachlując nią, pokazywała
koronkowe krawędzie kremowych halek i wzbijała w
górę tumany pokrywającego nierówną podłogę kurzu.
Mężczyźni przez chwilę stali w drzwiach,
obserwując zmysłowe ruchy tańczącej dziewczyny.
Usiedli przy jednym ze stolików, zdjęli marynarki i
powiesili je na oparciach krzeseł. Po chwili kelnerka,
kruczowłosa dziewczyna w świeżej, mocno
wydekoltowanej bluzce z podwiniętymi mankietami,
przyniosła im dwie butelki ciepłego piwa. Pili je w
milczeniu, nie odrywając wzroku od opalonych,
poruszających się w rytm gitary, łydek tancerki.
- To piwo działa na mnie usypiająco - powiedział
jeden z nich. - Zaraz zasnę, jeżeli nie wydarzy się nic
ciekawego.
- Za drzwiami przy barze są schody — drugi
wskazał butelką otoczony półmrokiem kontuar, ze słabo
widoczną sylwetką barmana. - Na piętrze znajdziesz
ładne, chętne kobiety. O tej porze większość z nich jest
pewnie wolna.
- A ty? Będziesz tu siedział?
- Tak - skinął głową. - Myślę, że zostanę tu jeszcze
przez chwilę.
Patrzył, jak jego przyjaciel dopija piwo, jak
stanowczym, przesadzonym nieco ruchem odstawia
butelkę, sunąc nią po blacie brudnego stolika, jak
podnosi się i znika za niewielkimi drzwiami przy barze.
Zamknął oczy i wystukując rytm paznokciami na szkle
wsłuchiwał się w brzęk strun i uderzenia kobiecych
stóp o deski podłogi. Rozpiął koszulę i wygodniej
rozsiadł się na krześle. Gdy usłyszał pisk otwieranych
drzwi, otworzył oczy.
BARTŁOMIEJ RYCHTER
DREAM ONE
Kobieta, która weszła na salę, miała na sobie prostą,
szarą sukienkę. Sukienka ta poruszała się spokojnym
rytmem jej kroków, kleiła potem do bioder i ud. Kilka
pasemek włosów wymknęło się zza aksamitnej wstążki
i rozprostowało, przecinając ciemnymi, cienkimi
kreskami oliwkowy policzek. Usiadła przy barze, z
powodu upału podciągając sukienkę wysoko ponad
kolana. Barman podał jej małą szklaneczkę pełną
bursztynowego płynu. Podniosła ją do ust, lecz nie
upiła, a tylko wyłowiła językiem kostkę lodu i przez
chwilę trzymała ją między wargami. Gdy zziębły,
wydymając usta strąciła go z powrotem do szklanki i
odstawiła ją na bar.
Wstał i odpiął kolejny guzik koszuli, podwinął
rękawy na przedramionach. Z kieszeni spodni wyjął
chustkę, którą otarł twarz, szyję i szeroki, masywny
tors. Z rękoma w kieszeniach podszedł do siedzącej
przy barze dziewczyny.
- Cześć - uśmiechnął się. - Czy mogę tu usiąść ? -
zapytał, sadowiąc się na wysokim krześle.
- Tak - odpowiedziała. - To miejsce jest wolne. Tak
jak wszystkie pozostałe na tej sali.
Teraz, z bliska, widział zlepione potem kosmyki je
włosów, czerwoną z upału skórę pleców, czuł jej ciepły
zapach. Z trudem oderwał wzrok od smukłych,
odsłoniętych ud.
- Czy mogę postawić ci coś do picia?
- Dziękuję, ale spóźniłeś się o kilka chwil. Nie pijam
przed kolacją więcej niż jedną szklaneczkę.
Skulony w kącie gitarzysta zmienił tempo, mocniej
szarpnął struny, wybijając rytm na pudle instrumentu.
Tancerka natychmiast dostosowała swoje ruchy do
nowej melodii. Słyszał jej ciężki, przyśpieszony
oddech.
- Może pójdziemy na górę - zaproponował po
prostu. - To popołudnie jest zbyt gorące, by spędzić je
w ubraniu.
- Nie, dziękuje - odpowiedziała grzecznie. - Myślę,
że nie mam na to ochoty.
Zaniemówił. Nieczęsto zdarzało mu się słyszeć tak
bezpośrednią odmowę.
- Nie masz ochoty? Co więc robisz w tym miejscu?
- Sam powiedziałeś, to popołudnie jest takie gorące.
- Wzruszyła ramionami. - Postanowiłam więc
ochłodzić je szklaneczką ginu.
Powoli tracił cierpliwość. Pochylił twarz tak, że czuł
ustami słone ciepło jej szyi.
BARTŁOMIEJ RYCHTER
- Chodźmy na górę - wyszeptał. - Chodźmy, a
sprawię, że twoje najskrytsze marzenia się spełnią,
zaspokoję każdą twoją fantazję, każdą...
- Mam nadzieję, że już skończyłeś - po raz pierwszy
spojrzała mu w oczy - bo ja tak. - Odstawiła pustą
szklankę. - Chyba już pójdę.
- Nie możesz tak po prostu odejść! - Złapał ją za
rękę. - Nie teraz! Mam ci wiele do zaoferowania!
- Tak sadzisz? A co na przykład?
- Zapamiętasz ten dzień do końca życia!
- Nie - pokręciła głową, a w jej oczach zatańczyły
wesołe iskierki. - Nie. To ja sprawię, że o naszym
spotkaniu długo nie będziesz mógł zapomnieć.
Wstała i szepnęła mu do ucha kilka słów.
Wypowiedziała jedno krótkie zdanie, lecz to
wystarczyło, by szeroko otworzył oczy i z cichym
westchnieniem wypuścił powietrze z płuc.
Dziewczyna wyswobodziła ramię i ruszyła do
wyjścia.
Minęła chwila, zanim doszedł do siebie. Głośno
zaklął i wybiegł z sali. Zdyszany wypadł na ulicę,
nieomal wchodząc pod koła rozpędzonej półciężarówki.
Uskoczył na chodnik, gdy kierowca uderzył dłonią w
klakson. Samochód zniknął za zakrętem, a mężczyzna
został zupełnie sam pośrodku zalanej słońcem, cichej
ulicy. Rozejrzał się dookoła...
***
...po czym uruchomił formułę wyjścia. Zerwał ze
skroni przepoconą taśmę mocującą siatkę elektrod.
Zsunął z ramion i piersi zespół przyssawek, odpiął z
krocza gumową zbroję. Biegnąca wzdłuż stojącego tuż
obok ekranu linia podniosła się gwałtownie, niemal
wychodząc poza skalę. Gdzieś w sąsiedniej sali
rozległo się przeciągłe, pulsujące wycie alarmu.
Krępy łysawy człowieczek zerwał się z łóżka ciężko
dysząc. Wybiegł z pokoju niemal nagi, klapiąc bosymi
stopami o szarą podłogę z tworzywa. Na korytarzu
wpadł na jedną z pielęgniarek.
- Gdzie doktor Linius! - wrzasnął. - No, gdzie on
jest!
- Proszę się uspokoić. - Pielęgniarka sięgnęła dłonią
w kierunku swego identyfikatora. - Proszę się uspokoić,
bo wezwę ochronę!
- To nie będzie konieczne, siostro - z głębi korytarza
wyszedł szczupły mężczyzna w bladoniebieskim kitlu i
drucianych okularach. - Panie Wilcox, czy coś się
stało?
- Czy coś się stało? - Wilcox otworzył szeroko oczy.
- Czy coś się stało! Moi prawnicy zedrą z was ostatnią
koszulę, zapłacicie takie odszkodowanie, że odechce się
wam...
- Proszę się uspokoić! - głos lekarza zabrzmiał
stanowczo. - Natychmiast proszę się uspokoić!
Mężczyzna otarł twarz i zrezygnowany opuścił
ramiona. Lekarz objął go delikatnie dłońmi wokół
głowy, kciukami rozchylił drgające powieki. Białka
oczu były przekrwione, z wyraźnymi ciemnymi
obwódkami. Nienaturalnie powiększone źrenice
pulsowały sztucznym światłem jarzeniówek.
- Siostro, co się stało z tym pacjentem?
- Gwałtowne, samoczynne wyjście z Systemu. -
Pielęgniarka rzuciła okiem na wydruk: - W trybie
awaryjnym. Nasze kontrolery nie wykryły jednak
niczego, co mogłoby skłonić pacjenta do takiego
zachowania. Nie widzę tu żadnych anomalii. Poziom
wydzielania endorfiny w normie, tętno podniesione,
choć daleko jeszcze do granicy bezpieczeństwa. W
końcowej fazie projekcji oba czynniki zanotowały
jednak wyraźny wzrost.
- Jeżeli już się pan uspokoił, proszę opowiedzieć, co
się ( stało. - Lekarz cofnął opięte gumowymi
rękawiczkami dłonie i wsunął je do kieszeni fartucha.
- Kobieta - stęknął Wilcox. - W tym waszym
burdelu spotkałem kobietę. Nie fantoma, ale klientkę,
na pełnych prawach. Chcę wiedzieć, kim ona jest!
Muszę znać jej nazwisko!
Lekarz uśmiechnął się wyrozumiale.
- Rozumie pan, że nasz ośrodek jest stowarzyszony z
korporacją BioSec, a co za tym idzie, obowiązują nas
najwyższe standardy bezpieczeństwa, w tym również w
zakresie ochrony tożsamości naszych klientów. Dane
tej kobiety, podobnie jak wszystkich innych
uczestników projekcji, są absolutnie tajne. Nie zna ich
nikt w tej firmie. My jedynie umożliwiamy dostęp do
systemu, a sam użytkownik...
- Gówno prawda! - wrzasnął Wilcox, unosząc pięści.
- Gówno prawda! Ta kobieta znała moje nazwisko!
Moje prawdziwe nazwisko!
***
Wielki, pękaty sterowiec opuścił się powoli między
strzeliste wieżowce, ustabilizował wysokość, po czym
wykonał nawrót, by turyści siedzący po drugiej stronie
gondoli również mogli się przyjrzeć monumentalnym
kształtom Tashuioki, jednego z najwyższych drapaczy
chmur na świecie. Pod brzuchem sterowca szybko i
bezszelestnie, jak ławica małych rybek, przemknęło
kilkanaście smukłych, połyskujących w sztucznym
świetle miasta, helikopterów.
Letycja odwróciła wzrok od przeszklonej ściany
restauracji i spojrzała w oczy, siedzącej po drugiej
stronie elegancko nakrytego stolika, Lary Wilcox.
Możliwość zjedzenia kolacji w luksusowej
restauracji na siedemdziesiątym czwartym piętrze
najdroższego budynku w mieście była dodatkową
korzyścią płynącą z tego zlecenia. Korzyścią, której nie
przyćmiła nawet konieczność wypożyczenia specjalnie
na tę okazję szarego kostiumu wizytowego, drogich
szpilek i pasującej do całości torebki.
Widziała japo raz pierwszy w życiu. Do dziś była
dla niej jedynie cyfrowo przetworzonym głosem z
terminala komunikacyjnego, który suchym i
rzeczowym tonem udzielał dokładnych instrukcji.
Zawsze dokładnie, co do minuty oznaczony czas,
2001 / 9
DREAM ONE
miejsce zawsze określone w sposób wykluczający
jakąkolwiek pomyłkę.
Lara Wilcox okazała się kobietą z klasą. Klasa i styl
emanowały z niej całej, z każdego szczegółu jej stroju,
z każdego gestu, z akcentu, z jakim wypowiadała
słowa. Starannego, wystudiowanego akcentu starej
angielskiej arystokracji. Mówiła wolno i dobitnie, z
namysłem dobierając słowa. Jak pewny siebie
mężczyzna.
Kiedy tylko poznała nazwisko pracodawczyni,
postanowiła dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Tak
jak przypuszczała, nazwisko to było zastrzeżone, nie
było go w żadnej bazie danych, począwszy od książki
adresowej, na liście najsolidniejszych klientów
dystrybutora prasy skończywszy. Zabrała się więc za
przeglądanie list absolwentów wyższych uczelni. Tam
Larę Wilcox znalazła bardzo szybko, skończyła
prestiżowy wydział na jednym z najlepszych
uniwersytetów w kraju. Była druga w swoim roczniku.
Na tle swego męża, przeciętnego absolwenta
przeciętnej uczelni, wypadała wręcz olśniewająco. Po
otrzymaniu dyplomu z pewnością mogła przebierać
wśród ofert największych koncernów, zrezygnowała
jednak z kariery na rzecz rodziny czy też czegokolwiek
innego. Jej mąż, za pomocą rodzinnych koneksji, a
może dzięki szczęściu i umiejętności wykorzystywania
podsuwanych przez los okazji, dość szybko pokonywał
kolejne szczeble kariery, wspinając się niemal na
szczyt. Na wyświetlanych na ekranie terminala
fotografiach zawsze przedstawiony był jako pewny
siebie mężczyzna w średnim wieku, z nieco sztucznym
uśmiechem na twarzy, budzący zaufanie idealny
przedstawiciel branży ubezpieczeń. Na żadnej z
fotografii nie towarzyszyła mu żona.
Lara Wilcox odsunęła od siebie talerz z ostrygami,
powolnym ruchem otarła usta serwetą i sięgnęła do
torebki po papierośnicę. Jej wytworna cygaretka
pachniała lawendą i drzewem sandałowym.
- Czy to aby na pewno był on? - zapytała Letycja. -
Mogłam nie trafić.
- Brunet, około metra osiemdziesięciu?
Kwadratowa szczęka, byczy kark, zbudowany jak
zapaśnik? Nie ma mowy o pomyłce. Mój mąż nie
szczędził pieniędzy na swoje odbicie. Kartą kredytową
zrekompensował sobie niedostatki natury. Czasem
myślę, że System to jego prawdziwy świat, a naszą
rzeczywistość traktuje jedynie jako niezbędną
konieczność. Byłby szczęśliwy, mogąc zostać tam na
zawsze. - Upiła łyczek szampana i uśmiechnęła się do
swoich myśli. - Poza tym prześledziłam wyciąg z jego
konta, a w szczególności opłaty stałe. Po tym, co się
stało, nie utrzymuje już połowy luksusowych burdeli,
zrezygnował z niemal wszystkich. Teraz opłaca tylko
jeden. Hotel „LaTurville".
Letycja nabiła ociekającą sosem krewetkę na
srebrny widelec i wsunęła ją do ust.
- Nigdy nie słyszałam tej nazwy.
- To dziwne miejsce, nawet jak na atrakcje
oferowane przez System. Dostępne tylko dla ludzi z
trzeciej grupy podatkowej i właścicieli złotej karty
dostępu.
Dziewczyna zaśmiała się cicho.
- Z trzeciej grupy? Ja ze swymi pięcioma tysiącami
rocznego dochodu ledwie mieszczę się w drugiej!
- Pomyślałam o tym. Mój prawnik zajął się
wszystkim. Według dokumentów, przez ostatnie trzy
miesiące pracowałaś w Fundacji Charytatywnej Lary
Wilcox jako główny analityk finansowy. Twoje
dochody pozwoliły ci na złożenie wniosku o przyznanie
wyższej grupy, który rzecz jasna został rozpatrzony
pozytywnie. Jesteś w trzeciej grupie, przynajmniej do
końca roku. - Wyjęła z wiszącej na oparciu krzesła
torebki niewielki, podłużny przedmiot i przesunęła go
po stole w stronę dziewczyn: - To dla ciebie.
Letycja podniosła kartę i obejrzała ją dokładnie,
Była mniejsza od jej dłoni, delikatnie połyskiwała
złotym, opalizującym blaskiem. Nie widziała takiej
nigdy wcześniej.
- Czy coś jeszcze?
Kobieta wyjęła z torebki grubą szarą kopertę.
- Przejrzyj to. Naucz się wszystkiego na pamięć.
Może ci się to przydać w rozmowie z Leo Banggsem.
- Z kim?
- Z Leo Banggsem, a właściwie, jak on sam woli, z
księciem Bangsovem. To operator Hotelu. Kryteria
przyjęć są bardzo ostre, choć, delikatnie mówiąc,
niejednoznaczne. Powinien jednak pozwolić ci na
wejście, przynajmniej na okres próbny. Zresztą twoja
już w tym głowa, by się tam dostać. To wszystko.
Przynajmniej na razie.
Dziewczyna wstała i zasunęła za sobą krzesło.
- Odezwę się jutro wieczorem.
***
Wczesnym rankiem zjawiła się w NeoPlace,
dzielnicy artystów, ludzi z branży rozrywkowej i
innych, na tyle majętnych, by stać ich było na
niebotycznie wysokie czynsze, w zamian za co
otrzymywali luksus nagiego, nie przysłoniętego
aluminiowymi gmachami nieba. Hotel mieścił się w
małym budynku z białej cegły, z kamienną attyką od
frontu, otoczonym wysokim ogrodzeniem z kutej stali.
Z marmurowej tablicy przy wejściu spoglądał na nią
dwugłowy orzeł.
Nacisnęła przycisk domofonu i podała swoje
nazwisko. Umieszczona tuż nad jej głową kamera z
cichym szmerem wysunęła obiektyw.
- Byłam umówiona z panem Banggsem.
- Proszę wejść - zaskrzeczał głos z głośnika i
masywne, obite blachą drzwi ustąpiły pod dotknięciem
dłoni.
W wąskim choć wysokim korytarzu, oświetlonym
szeregiem mlecznobiałych kinkietów, przywitał ją
siwowłosy starzec, skulony na wózku inwalidzkim.
Jedną ręką, suchą i poskręcaną chorobami,
manipulował przy manetce sterującej wózkiem, drugą
wyciągnął na powitanie. Miał na sobie sfatygowany
2001 / 9
BARTŁOMIEJ RYCHTER
brązowy garnitur, którego spodnie nienaturalnie
układały się na chudych, nieruchomych nogach.
Uścisnęła zimną, trzęsącą się dłoń i uśmiechnęła się.
Starzec pachniał tanią wodą kolońską i dziecięcą
oliwką.
- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać.
- Nie ma za co. Czas to jedna z tych rzeczy, których
mam nadto.
Przeszli do małego salonu o ścianach wyłożonych
imitacją ręcznie zdobionej tapety. Starzec ustawił się
przy niewielkim okrągłym stoliku, dziewczyna usiadła
na starej przykurzonej sofie. Zza nieszczelnych okien
dobiegał hałas przejeżdżającej kolejki. Ustawiona za
szybą serwantki zastawa, udająca chińską porcelanę,
zatrzęsła się w rytm stukotu stalowych kół.
- Właściwie to ja powinienem pani podziękować -
powiedział starzec i odczekał chwilę, aż służąca,
Murzynka w średnim wieku, rozleje kawę i otworzy
paczkę ciastek. - Nieczęsto odwiedzają mnie kobiety.
W rzeczywistości, rzecz jasna.
- Bardzo się cieszę, że tu trafiłam - powiedziała,
udając że nie zauważa jego spojrzenia wbitego w swą
bluzkę. - Zupełnie niedawno odkryłam korespondencję
mojej prababki. Okazało się, że jej stryjeczny wuj był...
Starzec zaśmiał się, przechylił głowę jak
przedrzeźniające dziecko i pogroził palcem:
- Proszę mnie nie rozśmieszać. Słyszę takie
historyjki od większości ludzi, którzy mnie tu
odwiedzają. Żaden z nich nie ma pojęcia, o czym tak
naprawdę mówi. Pani to również dotyczy, czy nie mam
racji?
Nie odpowiedziała.
- Jest pani taka młoda - uśmiechnął się. - Taka
piękna. Czy pani droga ma skończyć się w moim
Hotelu?
- Moja droga?
- Każdy ma swoją drogę. - Pokiwał głową. - Pani
również. Pytanie tylko, gdzie ona się skończy, a
właściwie, gdzie się pani zatrzyma. Jest pani taka
piękna - powtórzył. - Ma pani tak wiele... możliwości.
Czy żadna z nich nie okazała się na tyle kusząca, by z
niej skorzystać? A może żadna z nich nie przeraziła
pani na tyle, by stać się ostatnią granicą? Pani karta jest
nowa, sprawdziliśmy to. To pani pierwszy raz w
Systemie. Może mi pani wierzyć - pochylił się w jej
stronę - tam znajdzie pani swą granicę. Wszyscy ją
znajdują.
- Stać mnie na to - powiedziała spokojnie. - Zna pan
stan mojego konta....
- Pani konta — starzec roześmiał się na głos, a
śmiech ten- zabrzmiał jak kaszel suchotnika. - Nie
interesują mnie pieniądze. Przez całe życie goniłem za
nimi, mam ich tyle, że wystarczy mi ich do końca życia.
Robienie pieniędzy zajęło mi całe życie, całe
prawdziwe życic. To zabawne, że u kresu żywota, kiedy
dokonujemy rozrachunków, nachodzą nas dziwne
uczucia, żal, że nie wykorzystaliśmy wszystkich szans,
wszystkich możliwych radości, przyjemności. Starzy
ludzie umierają z żalu za niewykorzystanymi okazjami.
Pieniądze to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Pragnę
tylu przyjemności, ilu tylko mogę jeszcze doznać.
- A więc coś nas łączy. — Sięgnęła po ciasteczko i
delikatnie je nadgryzła.
- Tak? - zdziwił się. - A może to sprawdzimy.
Proszę chwileczkę tu na mnie zaczekać.
Wyjechał z pokoju z cichym bzyczeniem
elektrycznego wózka. Wrócił po kilku minutach,
wyraźnie podekscytowany.
- Czy byłabyś tak miła - zapytał - i przeszła do
sąsiedniego pokoju? Jest tam szafa, w niej znajdziesz
suknię. Chciałbym, abyś się w nią przebrała. -
Podjechał do ściany i zdjął z niej obrazek, małą
akwarelę oprawioną w brązowe ramki. - Ja zostanę
tutaj, lecz z tego miejsca będę miał doskonały widok.
Proszę pamiętać, że będę to obserwował, mam więc
nadzieję, że się postarasz. - Obrócił wózek i spojrzał jej
w twarz. - W Systemie nie ma granic, nie ma
przyzwoitości, nie ma wstydu. Ale to wciąż będziesz ty,
ta sama ty. Jeżeli tutaj obawiasz się małego kroczku,
jak poradzisz sobie tam?
- Dobrze. - Wstała. - Jeżeli to zrobię, dostanę prawo
wstępu?
- Tak - pokiwał głową. - Jeżeli to zrobisz.
Przeszła korytarzem do wskazanego pokoju. Poza
szafą znajdowało się tu jeszcze wielkie łóżko, okryte
haftowaną narzutą. Łóżko miało wyjątkowo krótkie
nogi i poręcze dla osoby niepełnosprawnej. Otworzyła
szafę, gdy usłyszała muzykę. Czajkowski, pomyślała i
zdjęła suknię z wieszaka. Przez chwilkę naszła ją
ochota, by spojrzeć w stronę otworu w ścianie, ale
zrezygnowała z tego. Rozpuściła włosy i sięgnęła
dłonią do paska. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak
długo już nie rozbierała się przed żadnym mężczyzną.
Wyobraziła sobie, że robi to teraz dla tego ostatniego,
ale wcale to jej nie pomogło. Przestała myśleć o
czymkolwiek.
Kiedy miała już na sobie jedwabną halkę,
pończochy i suknię z krótkim trenem, związała na
powrót włosy i wróciła go Banggsa. Siedział przy stole,
plecami do ściany. Oniemiała.
- Pan przez cały ten czas... Spojrzał na nią przez
ramię.
- Tak - powiedział spokojnie. - Może pani zatrzymać
suknię. Jest w niej pani do twarzy.
- Czy to znaczy, że otrzymam pozwolenie na
wejście?
- Tak, na trzy miesiące. Potraktujemy to jako próbę.
Przekonamy się, czy umie pani grzeszyć. Grzeszyć z
klasą. W systemie działa obecnie ponad trzysta miejsc
podobnych do mojego, a ono, niezmiennie od wielu lat,
znajduje się w czołówce tych najbardziej
ekskluzywnych. Wszyscy chcą do niego należeć. A
wiesz, dlaczego? Wiesz, dlaczego oni tu przychodzą?
Bo gonienie za wciąż nowymi doznaniami zaczyna ich
nudzić. W pewnym momencie nie mogą już odkryć
niczego nowego, nie mogą obnażyć się już bardziej, nie
mogą iść do łóżka z większą ilością partnerów, nie
mogą mieć młodszych i młodszych. Chcą poczuć coś
2001 / 9
DREAM ONE
nowego, ale nie mogą, bo wszystko już było. Tutaj ja
ustalam zasady, a oni, czy tego chcą czy nie, muszą się
im podporządkować. A to dla nich coś zupełnie innego.
Tutaj nie ma przemocy, krwi, ciągłych zmian
tożsamości, zmian płci, ukrywania się za coraz nowymi
maskami. Każdy z nich ma tutaj jedną twarz, jedno
nazwisko. W świecie Hotelu znajdują przyjemność,
lecz jest to przyjemność z klasą. Obowiązuje ich kodeks
honorowy. Są arystokracją.
Starzec przerwał, splótł dłonie na chudych
kanciastych kolanach i pokiwał głową.
- Choć mimo wszystkich tych pozorów jest to
burdel. Tyle że ekskluzywny.
***
Hrabia Lewieński wymknął się z sali balowej w
chwili, kiedy orkiestra chwyciła temat kolejnego
walczyka. Dopił szampana, po czym przez nikogo nie
zatrzymywany przeszedł wzdłuż sali, kryjąc się w
cieniu galerii. Przez chwilę stał przy drzwiach,
obserwując zza pancernego ramienia ustawionej w rogu
zbroi, czy nikt nie idzie jego śladem. Kiedy nacisnął
mosiężną klamkę, drzwi z lakierowanego orzecha
ustąpiły z cichym szmerem. Przebiegł przez zupełnie
ciemny korytarz, odtwarzając w myślach układ
pomieszczeń. Otworzył kolejne drzwi, poczuł zapach
kurzu, nafty i książek. Był w bibliotece.
- Jednak przyszedł pan, panie hrabio - usłyszał
dobiegający z ciemności głos.
Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Z kieszeni
fraka wyjął zapałki i oświetlając sobie nimi drogę dotarł
do wielkiego, dębowego biurka, zawalonego stertą
papierzysk i książek. Zapalił stojącą w mosiężnym
świeczniku świecę.
- Panie hrabio! - Tuż przed nim pojawiła się spowita
w bladoniebieską suknię młoda kobieta. Jej długie jasne
włosy spinał nad czołem cienki srebrny diadem.
- Pani hrabino! - Pocałował jej dłoń, musnął ustami
ramię. Pchnął ją lekko w stronę stojącej pod ścianą
sofy.
- Panie hrabio! - spojrzała na niego zimno i z
wyrzutem. - Cóż to za maniery! Proponuje pan damie
tak prozaiczne rozwiązania!
Rozejrzał się wokoło niepewnym wzrokiem.
- To biurko to prawdziwy antyk, Conterwood, prosto
z Londynu. Robiony na zamówienie. Na całym świecie
nie ma drugiego takiego mebla! - Zrzucił dłonią książki
i arkusze, które opadły na miękki, czerwony dywan. -
Biurko będzie odpowiednie!
- Nie, to już było. Wszystko to już było! - Łagodną
linię jej czoła załamała gruba, podłużna zmarszczka. -
Mam! Szafa!
- Szafa? —jęknął i spojrzał w stronę wciśniętej
między regały zwalistej szafy.
Otworzyli szerokie, magdeburskie drzwi, prawdziwe
wrota obramowane dębowymi liśćmi misternych
zdobień. Gromadzony przez lata zbiór map znalazł się
na podłodze. Jaśniejąca bladą żółcią mapa Afryki
spadła w poprzek błękitnej karty mórz południowych.
Stary angielski globus wypadł z mocowania i potoczył
się pod biurko.
W szafie było ciemno, ciasno i pełno pajęczyn.
Pierwsza w ciemnej szczelinie niedomkniętych
drzwi pojawiła się czarna pończocha, która zawisła
zaraz na tkwiącym w zamku kluczu. Za pończochą
wyleciał ciemnozielony fular, spinki do mankietów i
zasznurowany, połyskujący but. Przez chwilę między
drzwiami tkwiła pokaźna część bladoniebieskiej sukni,
lecz została na powrót zagarnięta do środka przez opiętą
w jedwabną rękawiczkę dłoń.
Stare wysłużone zawiasy jęknęły głucho, drzwi
strzeliły o siebie, klejenia zatrzeszczały. Stojąca na
nierównych nogach szafa przechyliła się najpierw w
jedną, potem w drugą stronę, opierając się o
biblioteczne regały. Kilka tomów wypadło z półek na
dywan.
Szafa znieruchomiała, drzwi otworzyły się.
Dłoń w rękawiczce sięgnęła po pończochę, lecz
natrafiła na fular. Wciągnęła go do środka, by zaraz
odrzucić z cichym przekleństwem. W końcu chwyciła
właściwą bieliznę, a szafa na powrót rozpoczęła
balansować na wszystkie strony.
Hrabina wyszła z ciemnego, ciasnego mebla,
ocierając chusteczką lekko rozmazany tusz.
- Dziękuję, hrabio - rzuciła za siebie. - To było
takie... ekscytujące! - Nie czekając na odpowiedź,
wygładziła suknię i wybiegła z biblioteki.
Lewieński wygramolił się zaraz za nią, odszukał
fular i przystrojoną cekinami marynarkę galowego
munduru. Odczekał chwilę, nie chcąc wchodzić na salę
balową jednocześnie z hrabiną, po czym ruszył do
wyjścia.
- Brawo, panie Wilcox! Cóż za fantazja! Ciekawa
jestem, czy cieśla, który wykonał ten piękny mebel,
przypuszczał, do jakich celów zostanie on
wykorzystany!
Zamarł w pół kroku. Odwrócił się gwałtownie, lecz
niczego nie dostrzegł w panującej między regałami
ciemności. Podbiegł do biurka, chwycił lampę i
wyciągnął ją przed siebie. W jej bladym świetle ujrzał
siedzącą w szerokim fotelu kobiecą postać.
- To ty! - Rzucił się w kierunku kobiety. Chwycił ją
za gardło i zbliżył twarz do jej twarzy. Oślepiona
blaskiem lampy zmrużyła oczy. Mimo mocnego
uścisku nie poruszyła się, jej dłonie wciąż leżały na
oparciach fotela.
- Kim jesteś? - warknął. Jego bujne, arystokratyczne
bokobrody poruszyły się nerwowo. — Kim, u diabła,
jesteś?
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Jeżeli chcesz rozmawiać - wyszeptała - puść mnie.
Rozluźni lekko palce, pozwalając dziewczynie na
głębszy
oddech.
- Powinnam była się tego po tobie spodziewać -
powiedziała z ironią w głosie. - Każda okazja jest
dobra, byle tylko spełnić swe fantazje. Żadna nie
2001 / 9
BARTŁOMIEJ RYCHTER
chciała zgodzić się na duszenie? A może wolały
zamiast dłoni jedwabny pasek od szlafroczka?
- Kim jesteś? - powtórzył pytanie. - Pracujesz dla
Albers, tak? Chcecie mnie skompromitować? Ile ci
zapłacili? I jak, do cholery, sforsowałaś
zabezpieczenia?
- Zaczynasz mnie nudzić - zmrużyła oczy. - Nawet
w takiej chwili nie przestajesz myśleć o interesach.
Czyżbym pomyliła się co do ciebie?
Delikatnie objęła dłonią jego nadgarstek.
Przystrojony w galowy mundur oficer cofnął rękę.
- Znasz moje nazwisko. Nigdy i nikomu nie udało
się złamać zabezpieczeń BioSec. Nigdy.
- To prawda - przytaknęła. - Znam twoje nazwisko,
podobnie jak wszystkich innych użytkowników
systemu. Nazwiska, prawdziwe twarze, prawdziwe
sylwetki... Wszystko, czego chcemy.
- My? - zdziwił się.
- Właśnie tak, panie Wilcox. Jesteśmy grupą ludzi,
których znudziła już powszechna dostępność
najbardziej nawet wyszukanych rozrywek.
Postanowiliśmy poszukać czegoś nowego, czegoś, co
otworzyłoby nam zupełnie nowe możliwości...
- Złamaliście System - jęknął. - Jeżeli możecie wejść
i wyjść w dowolnym momencie, w każdym miejscu...
Ta technologia warta jest miliony...
Wstała i odepchnęła go lekko od siebie.
- Naprawdę, zaczynasz mnie nudzić. Będziemy
chyba musieli dokonać nowego wyboru. I pomyśleć że
ty, posiadacz złotej karty, członek wszystkich
ważniejszych klubów rozrywki, stając przed
możliwością przeżycia doznań, o jakich jeszcze wczoraj
ci się nie śniło, myślisz przede wszystkim o
pieniądzach!
- Czego ode mnie chcecie? - zapytał podejrzliwie. -
Dlaczego ja?
- Tworzymy zamknięty, hermetyczny krąg
zaufanych osób. Dbamy o to, by w naszym
towarzystwie nie znalazł się nikt, kto nie potrafiłby
docenić oferowanych możliwości, kto nie umiałby się
nimi cieszyć. Ty masz wszystko, czego oczekujemy od
ewentualnego kandydata. Odpowiedni wiek,
wykształcenie, status materialny. Odpowiednie...
zainteresowania.
- I to wszystko za darmo, tak? - zaśmiał się. - Na
świetie niczego nie dostaje się za darmo!
Podeszła do wypełnionego książkami regału.
Przebiegła wzrokiem po literach wytłoczonych na
grubych, skórzanych grzbietach.
- Masz rację - przyznała. - Niczego, co ma określoną
wartość, nie dostaje się za darmo. Być może przyjdzie
dzień, w którym będziesz musiał zapłacić za to, co od
nas dostaniesz. To jednak odległa przyszłość. Teraz
porozmawiajmy o tym, co my mamy ci do
zaoferowania. Potraktujmy to jako bezpłatną
prezentację.
- Gdybym nawet się na to zgodził - powiedział - jaką
mam pewność, że jest to bezpieczne? Korzystanie z
Systemu stanowi zagrożenie same w sobie, jeszcze
kilkanaście lat temu zdarzały się wypadki zaginięć,
ludzie podłączeni do niego wegetowali jak warzywa,
nie mogąc połączyć świadomości z ciałem. A wy
chcecie złamać wszelkie warunki i bariery? Jak
zaawansowana musi być technologia, która umożliwia
bezkarne wędrowanie wzdłuż i wszerz Systemu bez
żadnej kontroli?
— Technologia ma tu niewielkie znaczenie -
dziewczyna uśmiechnęła się. - Wyobraź sobie, że ta
półka, zamknięta ze wszystkich stron drewnianą ramą,
to BioSec, chroniący umieszczone we wnętrzu zbiory. -
Przejechała dłonią po opasłych tomiskach, ścierając
grubą warstwę tłustego kurzu.
- Wszystkie zabezpieczenia i bariery to BioSec, to
on decyduje, w którym miejscu wejdziesz i kiedy
wyjdziesz, decyduje o regułach, których musisz
przestrzegać, chroni anonimowość klientów,
pozwalając korzystać z odbić. Przechodząc przez niego
otrzymujesz smycz, dzięki której przez cały czas każdy
twój czyn jest kontrolowany przez operatorów
Systemu: To ona decyduje, co widzisz, co czujesz, na
co możesz sobie pozwolić. W każdej chwili możesz być
za nią wyciągnięty... Chyba że smycz jest na innej szyi.
Słyszałeś o Dream One?
Wzruszył ramionami.
- Syntetyczny halucynogen - powiedział niepewnie.
- Jeden z pierwszych wyższego rzędu. Pozwala
przeżywać emocje drugiej osoby. Nie wymaga wsparcia
technologicznego, a jedynie współdziałania partnera.
To ciekawe uczucie, ale nie umywa się do atrakcji
Systemu...
- Wyobraź sobie — spojrzała mu prosto w oczy -
nową mutację Dream One, znacznie silniejszą. Tak
silną, że pozwala nie tylko odbierać emocje drugiej
osoby, ale przeżywać je wspólnie! Całkowicie
niezależnie! Dwie niezależne osobowości w jednym
strumieniu świadomości! Nie lustro, ale rzeczywistość!
Wilcox podszedł do stolika i nalał sobie lampkę
koniaku.
- Nadal niczego nie rozumiem. W jaki sposób to...
- Dwie osoby złączone Dream One wchodzą do
Systemu
- powiedziała twardo, stając tuż za nim. - BioSec
widzi je jednak jako jedność i nakłada smycz tylko na
jedną szyję. Druga osoba jest wolna jak anioł. Żadnych
reguł, żadnych zasad. Wchodzisz w to?
***
Niebo poszarzało, między granatowymi
krawędziami postrzępionych chmur przeskoczyła
gromada bladożółtych iskier. Na dalekim horyzoncie,
między jasnymi punkcikami platform wiertniczych,
gdzie niebo łączyło się z niespokojnym oceanem,
wąska kreska błyskawicy na moment rozcięła taflę
szarości. Było gorąco i zupełnie sucho.
Letycja mocniej wdepnęła pedał gazu i zjechała z
ciągnącej się wzdłuż kamienistej plaży autostrady w
wąską, dwupasmową drogę biegnącą ponad oceanem.
2001 / 9
DREAM ONE
Na tylnym siedzeniu, zupełnie nieruchomo, leżał
podłużny pakunek sporych rozmiarów, obciągnięty
kilkoma warstwami czarnej folii.
Posiadłość usytuowana była na wyspie-platformie,
pięć mil od stałej linii brzegowej. Zza niskiego białego
murku okalającego zabudowania widać było
przeszklony dach budynku mieszkalnego i kołyszące
się na silnym wietrze czubki palm, rosnących w
ogrodzie po drugiej stronie platformy. Ciemne fale
oceanu uderzały monotonnie o krawędzie sztucznego
klifu.
Wjechała na podjazd i skręciła w stronę bramy.
Zgodnie z otrzymanymi wcześniej instrukcjami
zwolniła, lecz nie zatrzymała się przed niską, białą
budką strażnika, minęła podniesiony szlaban i ustawiła
się przed bramą, która natychmiast rozsunęła się na
szerokość samochodu. Znalazła się na przestronnym,
pogrążonym w wieczornych ciemnościach dziedzińcu.
Czekała.
Gdzieś z głębi zabudowań wystrzeliły ku niej
smukłe, czarne kształty. Tuż przy ziemi, z szybkością
błyskawicy obiegły samochód, cicho sapiąc obwąchały
pojazd, sunąc szpiczastymi pyskami wzdłuż linii drzwi.
Wyjrzała przez okno wprost w ciemne, połyskujące
matowo ślepia wielkiego dobermana, w opatrzony
podwójnym szeregiem ostrych i mocnych zębów pysk,
efekt pracy inżynierów genetyków nad wieloma
pokoleniami tej rasy. Wyraźnie słyszała warczenie i
posapywanie psów.
Zwierzęta zniknęły równie szybko i
niespodziewanie, jak się pojawiły. W tej samej chwili
ekran umieszczonego ponad kierownicą terminalu
zaświecił się, lecz zamiast obrazu pojawiła się
pajęczyna szarych, mieniących się w oczach linii, efekt
stosowania urządzenia kodującego.
- Podjedź pod drzwi garażu - głos dobiegający z
głośnika był pozbawiony zakłóceń. Letycja bez
kłopotów rozpoznała dźwięczny alt Lary Wilcox.
Posłusznie zawróciła i ustawiła swego nissana na
podjeździe przy szeregu garaży.
- Wyjdź z samochodu. Wnieś go przez tylne drzwi,
na prawo od ciebie.
Z ulgą odetchnęła świeżym morskim powietrzem, na
policzkach czuła pierwsze krople deszczu. Nie bez
wysiłku wyciągnęła pakunek z pojazdu i powoli,
wlokąc go po wyłożonym imitującymi marmur płytami
dziedzińcu, doszła pod wskazane drzwi. Przez chwilę
czekała na dalsze instrukcje, po czym zdecydowała się
otworzyć drzwi. Korytarz za nimi był pusty, błękitne
lampiony rzucały ciepły blask na jasnoszare ściany.
- Wnieś go do środka. Na końcu korytarza jest
winda. Zjedź nią w dół.
Ponownie chwyciła pakunek i wciągnęła go w głąb
korytarza. Rozsunęła ozdobne drzwi windy,
stylizowanej na dźwigi ze starych europejskich hoteli,
ułożyła tobół pod ścianą i uruchomiła mechanizm.
W wąskim, pozbawionym mebli pomieszczeniu nie
było nikogo, wyczuła jednak zapach aromatyzowanego
lawendą tytoniu.
- Wyciągnij go z windy. Sprawdź, czy nic mu się nie
stało. Letycja rozerwała fragment folii, przejechała
dłonią po
chłodnej, pomarszczonej twarzy, uniosła nieco
opadłe powieki i obejrzała źrenice. Sprawdziła tętno i
wstała, obracając się w stronę zawieszonej w rogu
kamery.
- Wygląda na to, że wszystko w porządku.
- Czy miałaś jakieś problemy, czy coś zakłóciło
przebieg akcji?
- Wszystko poszło dobrze - odpowiedziała. -
Wynajęłam całe piętro, wszystkie pozostałe
apartamenty były wolne. Nikt mnie nie zauważył,
portier, zgodnie z instrukcjami, poszedł wcześniej do
domu. Użyłam windy towarowej przy tylnym wyjściu,
gdzie ustawiłam samochód. Wszystko zgodnie z
instrukcją: mała furgonetka z ciemnymi szybami.
- Czy on niczego nie podejrzewał? Czy zgodnie z
moim poleceniem dzień wcześniej zażył leki osłonowe?
- Tak. Pytałam go o to dwa razy.
- Czy pigułki, które ci przekazałam, połknął w
odpowiedniej kolejności? Czy w ciągu wieczora unikał
alkoholu?
- Wyraźnie to zastrzegłam. Był przygotowany na
największą atrakcję swojego życia. Gotów był dla niej
na największe poświęcenie.
- To dobrze. Bardzo dobrze. Możesz wracać. Jutro
rano na twoim koncie znajdzie się pozostała część
należności.
Letycja wyjęła z kieszeni kurtki podłużną,
połyskującą złotem kartę.
- Gdzie mam to położyć - zapytała, unosząc ją do
kamery.
- Zatrzymaj ją. Jest opłacona jeszcze na miesiąc. Do
tego czasu możesz używać jej wedle własnego uznania.
Potraktujmy to jako premię.
Zapięła kurtkę i ruszyła w stronę windy. Kątem oka
spojrzała w nieprzytomną, ziemistą twarz Noa Wilcoxa.
Odwróciła się na pięcie.
- Jeżeli te tabletki to rzeczywiście były Dream One,
on może potrzebować lekarza. Dawka, którą zażył,
trzykrotnie przekroczyła normę.
Głos nie odpowiedział. Kamera szklanym, zimnym
okiem patrzyła nieruchomo w jej twarz.
- Chryste... Czy ty naprawdę w to wierzysz? W całą
tę historię o wejściu do Systemu? Dwie szyje, jedna
smycz? On może tego nie przeżyć!
- Za dwie minuty wypuszczam psy - ton głosu nie
zmienił się ani trochę. - Lepiej, żebyś była już wtedy w
samochodzie.
Letycja nie oglądając się za siebie wyjechała windą
na górę, uruchomiła samochód i najszybciej jak mogła
opuściła posiadłość.
***
Kilka tygodni później, siedząc wygodnie w szerokim
fotelu ze sztucznej skóry, na ekranie domowego
terminala po raz kolejny ujrzała okrągłe, nalane oblicze
2001 / 9
BARTŁOMIEJ RYCHTER
Noa Wilcoxa, prezesa Wilcox Inssurance.
Uśmiechnięty i rozluźniony, udzielał kolejnego
wywiadu na temat ekspansji swej firmy na rynki
dalekowschodnie. Wykres za jego plecami ukazywał
imponujący wzrost kursów akcji, jaki firma zanotowała
w ostatnich tygodniach.
Letycja wstała i podeszła do stojącej w rogu pokoju
małej szafki. Otworzyła jedną z szuflad i spod sterty
bielizny wyjęła małą złotą kartę. Dokładnie połamała ją
na drobne kawałki, a resztki wrzuciła do toalety i
obficie spłukała.
Na ekranie prezes Wilcox, swobodnie odpowiadając
na pytania dziennikarzy, trzymał między palcami
wąską, lawendową cygaretkę.
Bartłomiej Rychter
2001 / 9
DREAM ONE
2001 / 9
Braciom Strugackim
Adam wyjrzał przez okno samochodu na zalany
słońcem krajobraz. Na brzegu opalały się tłumy
plażowiczów, a jezioro zapełnione było żaglami.
Popatrzył na swoją towarzyszkę.
- Trochę szkoda, że tak się spieszymy. Piękna
pogoda, można by się ochłodzić w wodzie. Też chyba
lubisz pływać.
- Pewnie, że lubię. I opalać się lubię, i żeglować.
Robiłem tu patent żeglarski. Mógłbym pożyczyć
żaglówkę.
- Zapraszasz mnie? Miły jesteś i chętnie kiedyś
skorzystam, ale chyba powinnam cię uprzedzić
zawczasu: jestem dwadzieścia lat starsza od ciebie.
- Proszę?! - Adam osłupiał. - Pięć lat, góra
dziesięć...
- Widzisz, dobrze nam płacą w Instytucie i to nie
tylko w pieniądzach. Mogę korzystać z
eksperymentalnej metody odmładzania...
- …!
- Jeśli będziesz z nami pracować, też wiele
osiągniesz. O...mać!
Monika wdusiła hamulec, samochodem zarzuciło,
trójka, ostro gaz, dwa umiejętne ruchy kierownicą i
ominęli nieuważną kobietę.
- Widziałeś tę babę? Lezie prosto pod koła, a zabić
ją, to same nieprzyjemności. Zdaje się, że rozjeżdżanie
pieszych jest dalej zakazane?
- Niestety, tak. Miałem nawet wykład na trzecim
roku z podobnych spraw - prawo drogowe, Kodeks
karny, odpowiedzialność kierowcy, te rzeczy.
W samochodzie bez klimatyzacji było raczej gorąco,
co odbierało chęć do rozmowy. Przez trzydzieści
kilometrów milczeli. Przed kolejnym mostem Monika
zwolniła. Nagle przypomniała sobie o pytaniu, które
miała zadać.
- Co zrobiłeś z mieszkaniem?
- Tak. jak ustaliliśmy: zgłosiłem w biurze
turystycznym. O ile wiem. już wynajęli.
- Nieźle się urządziłeś - w twoim wieku własny kąt,
to jednak rzadkość.
- Dostałem ubezpieczenie po ojcu. Nie dorobił się
wiele, by! referentem w ministerstwie, ale wykupił
polisę.
- A, prawda... Ale pewnie nie chcesz o tym mówić.
- Nie, dlaczego. Już przywykłem. Na pewno wpadł
na ślad jakiejś afery i go uciszyli.
- A policja, co?
- Umorzyli śledztwo, jak zwykle... Wszystko lege
artis.
- Może Instytut pomoże ci wyjaśnić tę sprawę, kto
wie...
JAN RUDZIŃSKI
JESIEŃ ZACZĘŁA SIĘ W CZERWCU
Następnych kilkanaście kilometrów upłynęło
spokojnie. Stary polonez jechał zadziwiająco płynnie i
cicho po nienajlepszej nawierzchni mazowieckich dróg.
- Jak ci poszła sesja? Zaliczyłeś wszystko?
- Pytasz służbowo?
- Właściwie tak. Chcemy, żebyś miał jak najdłuższą
praktykę wakacyjną. Nic ci nic zostało na jesień?
- Wszystko zaliczone, rzecz jasna. Będę do waszej
dyspozycji do końca września.
- A co z kolegami? Nie zdziwi ich twoja
nieobecność? Wszystkim znajomym zapowiedziałem,
że wyjeżdżam
na samotną włóczęgę w góry. Wiedzą, że to lubię.
- A co wolisz? Góry, morze czy jeziora?
- Ha! ożywił się. - Samotność w górach albo żagle
na mazurskich jeziorach, albo tłumna plaża nad ciepłym
morzem... Pomyślał chwilę. Wszystko wolę. Póki
studiuję, mogę korzystać.
- To już niedługo. W przyszłym roku robisz dyplom,
prawda?
- Właśnie. Muszę myśleć o przyszłości. Mam
nadzieję, że praktyka u was będzie ciekawa. Liczę leż
na możliwość pracy po dyplomie.
- Adamie - powiedziała Monika, poważniejąc
niespodziewanie - praca w naszym Instytucie jest
najciekawszym zajęciem na tym świecie. Możliwe, że i
najlepiej płatnym. Ale musisz być gotowy na wszystko.
Poza tym nie myśl. że cokolwiek dostaniesz za darmo
mówiąc szczerze, odpracujesz z nawiązką każdy grosz,
jaki ci damy. U nas. jakby to powiedzieć... poniedziałek
zaczyna się w sobotę.
- Na razie nie narzekam, współpraca z Instytutem
była całkiem przyjemna. Ta panienka, którą miałem się
zainteresować i trochę upić, niezła z niej była laska!
Szkoda, że tak kategorycznie kazaliście ją wstawić do
taksówki i odesłać do domu.
- To była nasza taksówka i wcale nie do domu ją
odwiozła. Rozmawiałam z nią potem bardzo milo cię
wspominała.
- No, widzisz....
- Gdyby nie zasady, wpojone jej przez rodziców, na
pewno byś ją miał.
- Wtedy nic dostałbym honorarium.
- Tak jest. nie dostałbyś. A ona by żyła...
Monika zwolniła do sześćdziesięciu km/h.
dozwolonych na obszarze zabudowanym. Adam
spojrzał na nią trochę dziwnie.
- Nie żyje? Co się z nią stało? I jaki to ma związek z
cnotą, której nie straciła ze mną?
JAN RUDZIŃSKI
Monika nie odpowiedziała i skupiła się na
prowadzeniu samochodu. Po chwili wyjechali z
miasteczka i wyprzedzili autobus.
- Czytałeś pewnie, w jaki sposób próbowała się
odmłodzić Erzsebel Batory.
- Kto? Batory, król Batory. Nie król?... Eee... Niech
pomyślę... Erzsebet? A, już wiem!
- No właśnie. Te metodę stosowano od
niepamiętnych czasów, ale w średniowieczu wszystkich
szczegółów zdążyli już zapomnieć. Biedna Elżbietka
kąpała się w krwi dziewic, a młodości i tak nic
odzyskała. Tyle osiągnęła, że jest do dziś sławna, ale
bardzo ponurą sławą.
Samochód ponownie rozpędził się do niedozwolonej
prędkości stu dziesięciu km/h, którą Monika
konsekwentnie utrzymywała przez całą drogę.
- W moim wypadku wystarczyło pięć panienek.
Adam lekko się wzdrygnął.
- Możesz się nie przejmować - nasz Instytut zawsze
działa lege artis. Wszystko, co robimy, jest tak lub
inaczej umocowane prawnie.
Teraz Adam spoważniał i zapytał:
- Powiedz, czy jestem wam potrzebny jako przyszły
prawnik?
- Kandydaci do pracy u nas muszą dysponować
różnorakimi przymiotami ducha i ciała. - Monika
wyklepała to zdanie szybko i beznamiętnie, jak dobrze
wyuczoną formułkę, po czym się zastanowiła: - Trudno
mi powiedzieć, co jest najważniejsze w twoim
przypadku.
Po kilkunastu kilometrach dalszej jazdy Monika
poprosiła:
- Wyjmij telefon ze skrytki. I wybierz proszę
jedynkę... o tak.
Wzięła telefon do ręki:
- Wartownia? Tak to ja, Monika... Dojeżdżam,
otwórzcie bramę... W porządku.
Po kilku kilometrach, w połowie ostrego zakrętu w
lewo, Monika nie zmniejszając prędkości odbiła lekko
w prawo i wjechała w boczną drogę. Mimo że była
wąska i kręta, ciągnęli dalej sto dziesięć. Po chwili
Adam ujrzał, że z tą samą prędkością wjeżdżają prosto
w mur, zamykający drogę. Nie zdążył zamknąć oczu,
gdy ściana w ostatniej chwili rozstąpiła się przed nimi.
- Przestraszyłeś się, co? Brama udaje zwykły mur,
ale po odblokowaniu ustępuje przed pojazdem, który
porusza się szybciej niż sto kilometrów na godzinę.
- Skąd mogę mieć pewność, że brama jest
odblokowana?
- Nie możesz.
Podjechali przed główne wejście do Instytutu i
Monika zaparkowała tuż obok schodów. Adam wyjął z
bagażnika swoją torbę i razem weszli do budynku.
- Po prawej stronie jest wejście do klubu, tam zjemy
kolację. A teraz zgłoś się do recepcji, o tam, na lewo.
Jak już się zakwaterujesz, zejdź tutaj, oprowadzę cię po
terenie... No, to na razie, ja tu muszę jeszcze coś
załatwić.
Monika spojrzała na zamykające się za Adamem
drzwi, po czym podeszła do telefonu i wybrała numer
wewnętrzny.
***
Wieczorem Monika siedziała w winiarni, ulubionym
miejscu odpoczynku pracowników Instytutu. Ładnie
urządzone wnętrze, dyskretne oświetlenie, cicha, dobrze
dobrana muzyka, tworzyły nastrój pasujący do
doskonałych win podawanych tutaj w cenach
hurtowych. Towarzyszący jej mężczyzna nalał do
kieliszków szampana.
- Twoje zdrowie! Świetnie zakończyłaś tę misję.
- Na razie wypijmy za Adama — zaproponowała
Monika.
- Słusznie. Za Adama! - Wychylił kieliszek. Po
chwili dodał ciszej: - swoją drogą, musiał się chłopak
zdziwić!
- Dopilnowałeś wszystkiego?
- Jak tylko zadzwoniłaś, pobiegłem do rzeźni i
wszystko sprawdziłem. Ani miligram się nie zmarnuje.
A wiesz, staliśmy już w martwym punkcie - żółć
ojcobójcy była mi potrzebna wręcz do obłędu. Za
tydzień zobaczysz efekty.
Jan Rudziński
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
2001 / 9
Okręt mój płynie dalej
Gdzieś tam...
Serce choć popękane
Chce bić...
R. Kostrzewski „Łza dla cieniów minionych"
Wiatr zelżał, zesłabł, zmieniając się z porywistego
szkwału w lekki, przyjazny podmuch. Czerwień
zachodu rozlała się po spokojnej tafli morza. Nieliczne
chmury pełzły leniwie po niebie. Z tyłu, na tle
purpurowego kręgu, zamajaczyły kontury wyspy.
- Opuścić żagle! Wiosła z wody! - krzyknął
mężczyzna odziany w brązową, bardzo długą opończę.
Mimo że nie było ni zimno, ni deszczowo, głowę miał
osłoniętą kapturem.
Rozkazy wykonano ochoczo, pospiesznie, z
przesadną wręcz starannością, jakby w strachu by
czymkolwiek podpaść zakapturzonemu. Prostokątna
płachta koloru krwi, z wyrysowanym czarnym kołem,
spadła na pokład. Snekkar jeszcze przez chwilę pruł
wodę, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie stanął,
kołysząc się zgrabnie.
- Tu poczekamy - mruknął ponuro dowódca,
bardziej do siebie niż do załogi. Stanąwszy na dziobie
łodzi, wbił wzrok w ciemność, gęstniejącą na
wschodzie. Myśli zakapturzonego poszybowały ku
wydarzeniom sprzed roku. Gdyby tylko nie był tak
pochopny! Gdyby...
Ile czasu minęło od turnieju? Policzył w myśli -
rachunek był prosty.
- Jutro - wychrypiał znów do siebie. - Jutro galera
wyłoni się zza horyzontu. I wszystko się rozstrzygnie.
Raz jeszcze wrócił myślami do wydarzeń sprzed
roku.
***
Kapturnik, uczeń druidów. Tak niewiele jeszcze
wiedział, tak wiele błędów zdążył już popełnić, tylu
zginęło z jego ręki... Zbyt dobrze używał miecza. I zbyt
ochoczo. Nie dość tego, w dzieciństwie skażony został
wejrzeniem bazyliszka, stąd prawie nigdy nie
zdejmował kaptura, będącego w istocie protekcją przed
jego morderczym wzrokiem. I taki ktoś miał być
jedynym spadkobiercą, jedynym dziedzicem kilku
tysięcy lat tradycji strażników ładu ziemskiego,
mędrców, istot potężniejszych niż ludzie?!
Niestety, wszyscy inni odeszli.
Gnał przed siebie, zmuszając wierzchowca do
morderczego cwału. Czuł, że wpada w pajęczynę.
Tajemnicze śmierci, zaginięcia, anonimowe listy,
fałszywe tropy, zablokowane depozyty w bankach.
Siatka szpiegów i informatorów, zbudowana jeszcze
przy pomocy druidów, przestała istnieć...
MACIEJ GUZEK
PROSTE RACHUNKI
Matnia.
Zostawała jedna nadzieja, nikły ślad, będący niczym
kształt stopy odciśnięty w mokrym morskim piasku na
minutę przed przypływem.
„ Wyspa. Biała Wieża. Serkel! Musimy wrócić do
źródła"
Tak brzmiał ostatni przekaz, jaki dotarł doń od
Cathbada, Kapturnikowego nauczyciela, najwyższego
autorytetem i wiedzą pośród druidów. Cathbad był
jedynym, którego ciała nie znalazł, kiedy odwiedził
Głębiec - druidzką siedzibę.
To był czarny, zimowy dzień.
Trop wiódł z głębi kontynentu na wybrzeże i dalej,
aż na wyspę Woerholm. Musiał odnaleźć Cathbada,
musiał odkupić winy...
- Zatem do Lukki, koniku. Do Lukki.
***
Na czarnych kamiennych kopcach dookoła Lukki
płonęły ofiarne ognie, rozświetlające niebo czerwoną
łuną, gdy nastawała noc. Wzniesione w centralnych
punktach miasta ołtarze pachniały krwią jeńców
ofiarowanych Panu Jadów w podzięce za wojenną
pomyślność, na którą zaiste Odheyn nie mógł narzekać.
Port śmierdział rybami, setką podłych, dusznych
tawern i smołą, którą robotnicy portowi uszczelniali
Odheynowe okręty. Od morza wiał zimny wiatr,
powietrze miało posmak soli. Nadchodziła jesień, a
wraz z nią pierwsze sztormy. Coraz mniej statków
zawijało do portu. Z werwą zabrano się za to za
remonty. Miasto było przepełnione - prócz tłumu cieśli,
drwali i robotników innego sortu, po ulicach kręciło się
wielu zbrojnych. Właśnie w Lukce miała zimować
armia Odheyna Wyspiarza - gdzieżby indziej zresztą,
jeśli nie w stolicy jego państwa?
Kapturnik błąkał się po mieście, zmęczony i
wściekły. Był obcy, z trudem porozumiewał się z
mieszkańcami, których imperialia zdążyła się mocno
zwulgaryzować od czasów Ujednolicenia. Jedyne, z
czego mógł się cieszyć, to fakt, że jego strój nie budził
niezdrowego zainteresowania. Podobnie odziewali się
kapłani, słudzy Svaroha, współrządzącego z Odheynem
maga, a z nimi niewielu miało odwagę rozmawiać.
Jednakże na krnąbrnym, wyjątkowo pękatym
krasnoludzie z domu bankowego Gelin i Spółka,
Kapturnikowa opończa nie zrobiła najmniejszego
wrażenia. Ów, gdy tylko się zorientował, że
przybyszowi nie chodzi o konta świątyni, odparł:
MACIEJ GUZEK
- Nie, powtarzam, żadnych pieniędzy nic możesz
pan dostać. Konto zamknięte.
- Jak to???
- A tak to! - odparł krasnolud dobitnie. - Widzisz
pan, to całkiem prosty rachunek. Konta założono ponad
dwadzieścia lat temu, prawda? A od dziesięciu mamy tu
inny kraj, innego władcę i inne prawa. W myśl tychże,
możesz pan mnie w odbyt pocałować, bowiem
wszelkie zobowiązania powstałe przed przybyciem
Odheyna zostały anulowane. Czyli masz pan u nas nic.
Zero. Nul.
- A kto stanowi owe prawa, jeśli nie Rada
Korporacyj Krasnoludzkich? O ile wiem, macie bardzo
szeroką autonomię. To zwykła kradzież - syknął
Kapturnik.
- Kradzież? Nie, to zdecydowanie zbyt mocne
słowo. Raczej rekompensata za nakłady na
wprowadzanie nowego porządku. Ale, jak widzę, nie
dojdziemy do niczego sensownego...
Kapturnik wyszedł, nie czekając na bankowych
osiłków.
Jego sytuacja była trudna. Musiał dostać się na
wyspę Woerholm. Właściciele statków na samą
wzmiankę o rejsie pukali się w czoło. Trzeba było dużej
kwoty by przestawali patrzeć na człowieka, chcącego
wynająć ich łajbę, jak na kogoś będącego nie w pełni
władz umysłowych. A w Kapturnikowej sakiewce
widać było dno.
Idąc przez miasto minął kilka grupek wojowników.
Wszyscy, jeden w drugiego, byli pijani. Zataczali się
mocno, śpiewali, a w ich nasyconych alkoholem
głosach pobrzmiewały fałsze. Te z dziewczyn, które
nierozważnie wyszły z domów, były porywane przez
Odheynowych wojów i siłą prowadzone do ich kwater.
Nikt z rdzennych mieszkańców Lukki nie protestował -
byli wszak ludem podbitym. W ich oczach było
wprawdzie współczucie, ale był też i lęk przed
nieokrzesanymi piratami z Wysp, była i ulga, że ich
ominął podobny los.
Kapturnik zatrzymał się na niewielkim placu, przed
jedną z większych tawern w mieście. Jego uwagę
przykuła grupa osób, otaczająca siwowłosego lirnika.
Byli wśród nich wojownicy, byli i mieszkańcy Lukki,
nie wyłączając Kilku miejscowych dziewcząt. Bard,
pomyślał zakapturzony. Mężczyzna właśnie kończył
kolejną pieśń, zbierając gromkie oklaski i monety do
małej miseczki. Podchmieleni wojownicy ponaglali go
niecierpliwymi okrzykami, by śpiewał dalej, lecz skald
zaprotestował:
- Stary jestem - odparł. - Palce odpocząć muszą, bo
się już gubię. Ale opowiem wam legendę.
- Jakąś naszą. O morzu - rzucił któryś z piratów,
mówiąc, podobnie jak bard, w imperialii.
- A i o morzu być może. Na ten przykład o
Teargocie i Okręcie Dusz.
Tłumek zawrzał. Jedni protestowali, inni znów
prosili gorąco. Bard podniósł rękę. Zapadła cisza.
Wtedy zaczął mówić:
...Jest miejsce na morzu... Na oceanie dalekim... Na
zachód od Wysp Borealu. Tam Słupy Adriana
wyznaczają granicę naszego świata. Tam na grzbietach
fal ganiają morskie płaczki, żyją stwory, o którym nie
śniło się poetom. Tam ścielą się mgły.
Gadają, że za Słupy Adriana nie wypłynął jeszcze
żaden żeglarz z Wysp. Tego zresztą nie wiadomo na
pewno. Co wiadomo, to to, że nikt stamtąd nie wrócił.
Długo wcześniej nim wy, Iselringowie przybyliście
na Wyspy, żyli tam inni. Wasi przodkowie byli
żeglarzami nie mniej śmiałymi od was, a przy tym
cieszyli się łaską bogów. Ba, niewiele oni od bogów byli
słabsi. Panowali na morzach, panowali na wyspach.
Zamarzyli pewnego razu o tym, by dowiedzieć się,
co kryje ocean za Słupami Adriana, choć bogowie nie
życzyli sobie tego. Jeden cały i pół następnego roku
upłynęły na przygotowaniach do wyprawy. Byli wśród
nich tacy, co mówili, że Czemnokreina to kula, więc
gdyby dostatecznie długo płynąć, wróciłoby się z
drugiej strony. Wyliczali, jak długo winna trwać
podróż. Mówili - prosty rachunek. Inni powiadali, zeza
Słupami Adriana rozciąga się Swetlokreina, ziemia
bogów. I że kiedy tam dotrą, staną się bogom równi.
O naiwni...
Ruszyła armada na zachód. Ołtarze spłynęły krwią
ofiar, którymi starano się ułagodzić władców tego, co
niewidzialne. Okręty wypełnione były po brzegi,
emigrowało całe plemię. Płynął i Teargod, zwany
Wiernym, człek dobry, mężny, prawy i bogom pokorny.
On jeden był przeciwny wyprawie, bowiem umiłował
życie, jakim je miał, a i bogom nie chciał wchodzić w
paradę. Lecz złamał się - wszak w rejs ruszali wszyscy,
których kochał.
Płynęli długo, morze było spokojne i ciche. Bogowie
dali im czas do namysłu. Nie zawrócili. Wreszcie na
horyzoncie zobaczyli, otulone mgłami, Słupy Adriana.
I wtenczas poznali gniew bogów. Ocean wybuchnął
wściekłością. Sztormy i ulewy topiły jeden okręt za
drugim. Wężomory i kłonosy rozdzierały mniejsze
łodzie, żarłacze miażdżyły tych, co nie utonęli. Upiory i
wiedźmy morskie porywały pełniących nocne wachty,
wąpierze wysysały krew ze śpiących. Słupy wody
tryskały w górę, sięgając nieba, tylko po to, by spadając
zgruchotać i zatopić tyle statków ile tylko się da. Bogi
wód szalały.
Teargod wołał o ratunek, o przebaczenie. Widząc,
jak rozsierdzony jest Pan Wód, zwrócił się był wyżej, do
Władającego Wszytkimi Bogi. Ale masakra trwała. Na
nic zdały się prośby, płacz, na nic męstwo żeglarzy.
Okręty tonęły jeden po drugim. Aż został tylko jeden,
ów z Teargodem i jego rodziną na pokładzie.
Wówczas morze ucichło. Wyłonił się z wód ich
władca w całym swym majestacie, a z wysokości zstąpił.
Władający Wszytkimi Bogi. I rzekli do Teargoda: „ Ty
jeden pozostałeś nam wierny. Czeka cię nagroda. "
Rozwarły się wrota Swetlokreiny. Ci, co przeżyli, pojęli
swą głupotę.
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
„ Chodź z nami, jeśli chcesz ", rzekli Teargodowi.
Ten spytał, wskazując na swych bliskich: „A co z nimi?
"
„Poniosą karę, gdyż zbłądzili. Pochłonie ich odmęt
wód"
„Zatem - powiedział Teargod - będę przy nich i w tej
chwili złej, jako bywałem w dobrych. Cóż mi po waszym
królestwie, o bogi, jeśli sam tam będę?"
Na te słowa Pan Wód zapłonął gniewem. I byłby
niechybnie zabił Teargoda, gdyby nie Władający
Wszytkimi Bogi. Ów zapłakał nad swym sługą.
„Idziesz we właściwym kierunku Teargodzie, a
błądzisz. Czynisz, do czegoś stworzon, a jednak
odwracasz się ode mnie. Zatem poniesiesz karę i
nagrodę zarazem. Nie zginiesz ani ty, ani ci, których
kochasz. Lecz i bramy Swetlokreiny będą dla was
zamknięte na wieki. Skoro ziemskie radości
przedkładasz nad boskie, Czemnokreina będzie waszym
domem po kres czasów. Zostaniecie strażnikami Słupów
Adriana. Przed ludzkim wzrokiem skryją was mgły,
skryje was wiatr, ciemność, sen, a wasze stopy nigdy
nie dotkną stałego lądu. Będziecie zgubą innych,
podobnych wam, niepokornych... "
Odtąd po morzach północy pływa okręt widmowy.
Za załogę ma potępionych - nagrodzonych. Teargod
nim dowodzi, służąc bogom jako zły duch, jako
posłaniec cichej śmierci, co strzeże przesmyku i Słupów
Adriana.
Powiadają też, że czasem wyłania się z mgieł, by
zabrać na pokład podobnych sobie, co czcząc bogów,
nie umieli wyrzec się Czemnokreiny...\
- Grupie gadanie - powiedział drwiąco jeden z
żeglarzy. - Bajki ino, nic więcej. A jeśli się ich
strachacie - tu potoczył wzrokiem po zebranych -
samiście jak dzieci.
- Tak mówisz, Henwulf? A czy to nie ty, jak tylko
pokaże się mgła, każesz jeńców w ofierze Panu Jadów
składać? Taka twa odwaga.
- Nie ze strachu przed widmami, ale o właściwy kurs
bogów błagam i o łup pokaźny. A moją odwagę
poznasz, Arnulfie. Razem z ostrzem mego miecza!
Ręka Henwulfa powędrowała do pasa po broń.
- Ot, wzięły się za łby dwa koguty - zawołał skald. -
Zaraz jeden drugiemu kuper oćwiczy. Zostawilibyście
sobie trochę piór na jutrzejszy turniej, bo nie jak pawie
będziecie się puszyć, ale jak tuczne indory was
wypatroszą.
Zgromadzeni zaśmiali się głośno. Przeciwnicy
schowali miecze. Bard tymczasem oznajmił, że na dziś
występ zakończony, a on odpocząć idzie. Zebrani
zaczęli się rozchodzić. Kapturnik, wyszedłszy z cienia,
podszedł do bajarza.
- Witaj - rzekł. — Chciałbym zamienić z tobą słowo.
Stojący tyłem do niego bard odwrócił się i wzdrygnął,
widząc wysoką, zakapturzoną postać.
- Azaliżbym z samym Władcą Otchłani miał
sprawę? - spytał. - Kimżeś, przybyszu, co twarz kryjesz
w dzień jasny i czego chcesz ode mnie?
- Nic, czego byś nie mógł dać - rzekł zakapturzony,
jednocześnie aktywizując czar neutralizujący jego
spojrzenie. - A oto i moja twarz - dodał, zsuwając
kaptur z głowy. - Chciałbym, byś powiedział mi
cokolwiek na temat turnieju, który wspomniałeś przed
chwilą.
- Turnieju? Oczywiście - wydukał wciąż
przestraszony skald, przypatrując się ponurej fizjonomii
swego rozmówcy.
- Zapewne o suchym gardle trudniej ci będzie
opowiadać - rzekł Kapturnik, wyciągając spod poły
płaszcza sporą manierkę i czyniąc zapraszający gest.
Bard pociągnął łyk, potem drugi i trzeci.
- Dobre - stwierdził z błyskiem w oku. - Niech mnie
morscy diabli, dobre... Jestem Jergen, Jergen
Spielmitten. Skąd taki zacny i jak piorun mocny trunek
wziąłeś, przyjacielu?
- Agandburg - odpowiedział zdawkowo Kapturnik. -
Ale do rzeczy. Co z turniejem?
- Agandburg? Toś ze szlachetnego miasta przybył.
W całej Czemnokreinie trudno by o bogatsze. A
turniej? Ano będzie. Jutro. Odheyn, miłościwie nam coś
tam..., organizuje. Coś musi zrobić, by jego woje
przestali miasto niszczyć. Widziałeś? Pełno pijaczyn,
burdy i gwałty na każdym kroku. Kupce narzekają,
nawet Rada Korporacyj Krasnoludzkich petycję
przesłała, że tumulty i pogromy. A jak zrobi się turniej,
to Odheyn i wojów czymś zajmie, i się co głupszych po
wsze czasy pozbędzie. Tych lepszych w machaniu
mieczem weźmie do swej straży przybocznej - zawdy w
taki sposób ludzi dobiera:
- Nagroda jakaś na tym turnieju jest? - spytał
Kapturnik.
- A pewnie, pewnie. I to bynajmniej niemarna.
Myślisz, że za darmo gardło i dobre imię będą narażać?
Nie! Iselringi i na ołtarzach, i w kieszeni maja węża.
Kto zwycięży, dostanie worek złota. Iście królewskie to
trofeum. Taki majątek skusi najznamienitszych
wojowników wybrzeża.
Kapturnik przełknął ślinę.
- Co to będzie? - spytał. - Walki na koniach,
strzelanie z łuku?
- Nie, nie. Widać, żeś z Wyspiarzami nie miał do
czynienia. Oni walczą zwykle pieszo, na koń siadając
jeno w czas wielkiej potrzeby. Walki odbywają się w
kręgach wyrysowanych żwirem albo kamieniami na
ubitej ziemi. Średnica kręgu to dziesięć kroków. Bój
toczy się, dopóki jeden z przeciwników walki nie
zaprzestanie. A takie z nich charakterniki, co zazwyczaj
do ostatniej, nie pierwszej krwi się tłuką, a jak się kto
podda, to czasem udają, że nie dosłyszeli.
- Każdy może walczyć, czy jeno Wyspiarze?
- Wprawdzie pośród dawnych mieszkańców Lukki
takich śmiałków nie bywało, ale gdyby kto chciał, toby
mógł. Rzecz jasna, o ile uiści wpisowe. Dwadzieścia
sztuk złota. A coś myślał, że z czego Odheyn nagrodę
ufundował?
Kapturnik zdusił przekleństwo. Dwadzieścia sztuk
złota! Nie miał nawet połowy potrzebnej sumy. Z
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
drugiej strony dziesiąta część nagrody przekonałaby
każdego szypra, że lato jest właśnie w pełni, wypływać
w morze jak najbardziej można, a śnieg, który co i rusz
prószy, to niegroźna anomalia ciągle występująca w
tych stronach. Jeśli nie wypłynie tej jesieni, zmarnuje
kolejny rok!
Rozważania przerwał Jergen.
- Widzę, żeś się, panie, zainteresował walkami.
Może i słusznie. Gdybym był taki wielkolud i podobny
twojemu scyzor na plecach taszczył, też bym poszedł.
- Nie będzie z tego nic - odparł zakapturzony,
cedząc słowa. - Nie mam na wpiso... — przerwał,
zastanawiając się nad czymś głęboko.
- Mówiłeś, że w gwardii Odheyna służą tylko ci, co
na turniejach się pokazali?
- Ano, taką już ma nasz miłościwy - tu Jergen
chrząknął wymownie - fantazję.
- Jeśli się nie pomyliłem co do waszego króla -
mruknął Kapturnik pod nosem - to z dwudziestoma
sztukami złota nie powinno być kłopotu.
Na odchodnym rzucił jeszcze do barda:
- Bacz uważnie na to, co jutro dziać się będzie
podczas turnieju, byś nie stracił tematu do ballady. 1
postaw na mnie. Nie pożałujesz!
- Jak twoje imię?
- Usłyszysz je jutro!
***
Odheyn pokręcił z niedowierzaniem głową.
- ...obezwładnieni. Wszyscy! Co za głupcy. Lecz
wracając do twej propozycji, człowieku, wydała mi się
ona godna rozważenia. Ja wystawiam cię do turnieju.
Kiedy wygrasz, dzielimy się nagrodą. Zaiste
interesujące, lecz powiedz mi, co będzie, kiedy
przegrasz?
- Nie przegram. Ich widok powinien cię przekonać,
panie
- odparł Kapturnik, wskazując gwardzistów leżących
bez przytomności na podłodze królewskiej komnaty.
- Ja, widzisz, nie podzielam twojej wiary - rzekł
Odheyn, bębniąc palcami w poręcz kunsztownie
rzeźbionego krzesła.
- Wolałbym mieć zabezpieczenie. Gwarancje
jakieś... Mieć wieprza, chociaż ci ukradli wieprza - ot
co! Nie przeczę, zrobiłeś na mnie wrażenie, człowieku
w kapturze, wydaje mi się, że zwyciężysz, ale - tu
władca wstrzymał głos - to mi się tylko tak wydaje.
- To starczy - wtrącił Kapturnik.
- Nie, to za mało, zdecydowanie za mało. Słuchaj
tedy mej propozycji. Wpisowe - owszem, podział
nagrody jak najbardziej, lecz gdyby nagrody nijakiej
nie było, pójdziesz do mnie na służbę. O to, że cię
ubiją, nie martw się - mnie pierwej trzeba pytać o
zgodę. Tyś śmiały, a silny i niegłupi do tego. Takich
ludzi mi brakuje.
- Wykluczone — odparł Kapturnik stanowczo. -
Całe życie w służbie...
- A kto tu mówi o całym życiu? Rok starczy. Tak,
rok będzie w sam raz. Prosty rachunek: - mówił
Odheyn - wygrywasz, dostajesz połowę nagrody,
przegrywasz, to rok po- będziesz u mnie. Taki człowiek
jak ty bardzo mi się przyda, po tym wolnyś, a i trochę
żołdu ci skapnie. Prosty, rachunek, jak rzekłem.
- Zgoda!
***
Kapturaik stał na dziobie łodzi. Nie mógł spać.
Dzień zbliżał się zdecydowanie zbyt wielkimi krokami.
Delikatny szum oceanu miast koić, drażnił, miast
przynosić ulgę, stawał się znakomitym tłem dla
rozterek zakapturzonego mężczyzny. Czy będzie musiał
zabijać? Czyjego słowo, jego honor, są aż tak cenne,
jego pycha i miłość własna tak wielkie? A znów
przysięgi... Po cóż je składać, do ciężkiej cholery, jeśli
miałoby się ich nie dotrzymywać? Czy można rzec:
„Nie, toż to przypadek inny niż myślałem, gdym dawał
słowo, tegom nie przewidział"?
Cóż, trzeba było myśleć wcześniej. Czy ktoś
kogokolwiek zmuszał?
A teraz?
Kiedy dawał słowo, nie przypuszczał, że los
przywiedzie kobyłkę do płota.
Czy jednak miał prawo być sędzią?
Czy powinien być katem?
Jutro, pomyślał z goryczą.
Zbliżał się świt, a Kapturaik wciąż bił się z myślami
i wspomnieniami. Czuł się przy tym tak samo obolały
jak wówczas, gdy popełnił owo niewybaczalne
głupstwo...
***
Kałuża krwi.
Zraniony pirat jęknął, broń wysunęła się z jego ręki.
„Dość", wyszeptał, gdy ostrze Kapturnikowego miecza
dotknęło szyi. Kolejna przeszkoda pokonana.
Zagrały trombity.
- Następna walka! - zagrzmiał herold. - Do koła idą
Hen- wulf z Wolvii i Człowiek w Kapturze!
Znowu, pomyślał zniechęcony Kapturnik. Unik,
piruet, cięcie jedno, drugie... krew. Kątem oka
dostrzegł, jak Odheyn zaciera ręce... Znów zaryczały
trombity.
.. .pchnięcie, unik, parada... Krew, dużo krwi, zbyt
dużo... ...na udeptaną, lekko wilgotną ziemię padł
kolejny przeciwnik...
...groźny łomot wojennych bębnów wyspiarskich...
- Ostatni pojedynek! - wrzasnął herold. - O, dzielni
rycerze, pokłońcie się przed dobroczyńcą waszym,
królem Od- heynem Pierwszym, i wstąpcie do koła.
Kapturnik wydobył miecz z pochwy. Zaatakował
błyskawicznie.
Tłum zaszemrał ze zgrozą.
***
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
Jergen zaśmiał się, przypominając sobie Człowieka
w Kapturze. Złość bardowi przeszła, a zostały
wspomnienia. Cóż, zakapturzony w jednym miał rację.
Temat na balladę był przedni.
Bard pochylił głowę przed Trisellą ver Froest, Jarvą
Grit-hem i pozostałymi członkami rady powstańczej.
- To wszystkie informacje z obozu najeźdźcy, jakie
udało mi się zdobyć. Została jeszcze pieśń, którą
ułożyłem, przyglądając się walkom onych
barbarzyńców podczas turnieju, co zdarzył się
czternaście dni temu. Nie ma ona znaczenia
strategicznego, jednakże jako wszytkie moje, i ta jest
interesująca, a życie samo dopisało zabawne
zakończenie. Zatem, gdybyście, o dostojni, zechcieli
posłuchać...
Trisella, ostatnia przedstawicielka rodu Froest,
przywódczyni zbrojnego oporu przeciw agresji
wyspiarskiej i protektorka rodzącego się Kościoła
Utraconej Domeny, przyzwalająco skinęła głową.
***
...Oto i słuchajcie końca owej powiastki, a weźcie ją
sobie do serca, bo takoż niejeden z was to człek
gorączka. Nauka płynie taka, że zbytnia pewność bywa
zgubna, a szyki może wam pogmatwać nie tylko wróg
jako lis przebiegły, ale i, nie przymierzając, psia kupa.
Ów charakternik, co gęby mu widać nie było,
skoczył na Arnulfa Swiniogębego i jął go mieczem
młócić jako cepem, znać było, że się niecierpliwi i wziąć
chce nagrodę. Arnulf tak się zestrachał; że ino przed
kolejnymi sztychami umykał. Wszystkim dech odebrało,
bo znać było, że zakapturzonemu nie strzyma. I byłby
przegrał niechybnie, gdyby nie wzmiankowane przeze
mnie gówno psie, na którym się ów Kapturnik był
poślizgnął, unik czyniąc. Tedy Arnulf mieczem zakręcił,
ostrzem gardło przeciwnika pomacał, na co Odheyn
wstał i rzecze...
***
- Dość! Zwyciężyłeś, Arnulfie! - warknął Odheyn, z
trudem hamując złość. - Okazałeś się największym
wojownikiem pośród tu zgromadzonych. A że
wykazałeś niejeden talent, daruję ci drakkar, byś imię
twe rozsławił, gnąc karki moich wrogów.
A i ty..., pomyślał Odheyn, patrząc na Kaptumika,
niejedną mi oddasz przysługę. Od tej chwili należysz do
mnie. Pierwszą pracę dla ciebie już mam.
Właśnie zapadał zmierzch.
***
Opowieść dobiegła końca. Trisella zmarszczyła
czoło, nerwowo wodząc oczyma po ścianach jaskini.
- Słyszycie? - zapytała. - Psy ujadają, krzyki jakieś.
- Spokojnie, pani - rzekł Jarva. - Dość mamy ludzi,
by odeprzeć wraży podjazd. Odheyn musiałby podejść
tutaj z całą armią, a tę byśmy ż pewnością zauważyli.
Zresztą, prawdę rzekłszy, nie ma człowieka, który
byłby zdolny nas wytropić. Czary owego czarta,
Svaroha, nie przemogą ochrony, jaką daje nam wiara i
moje zaklęcia.
Wiara Jarvy Grithego musiała być niezwykle słaba,
bądź też były takimi jego wątpliwej jakości czary, dość
powiedzieć, że wszystkie pochodnie nagle zgasły
stłumione potężnym podmuchem. Na zewnątrz rozległa
się wrzawa. Wszyscy wybiegli z jaskini i w bladym
świetle ujrzeli, jak kilkunastu strażników zmaga się
pośród skał z rosłym człowiekiem. Tknięty złym
przeczuciem Jarva krzyknął do Triselli: „Uciekaj,
pani!", po czym sam pognał w labirynt skał. Jergen
zaklął paskudnie, z rezygnacją. On jeden wiedział, kim
jest ów człowiek. Poznał go w prosty sposób. Po
naciągniętym na głowę, nigdy nie spadającym kapturze.
***
Odheyn patrzył Triselli w oczy. Dziewczyna
powiedziała dobitnie, twardo:
- Nie, w żadnym razie. Nie pozbędziesz się mnie
niczym nieustawnej szafy, którą można wynieść na
poddasze. A może na śmietnik? - warknęła groźnie.
- Zostawiłam dla ciebie wszystko, czym wcześniej
żyłam. Okryłam się hańbą, bo miast gnić w więzieniu
pojawiłam się u twego boku. Moi rodacy gardzą mną,
tylko patrzeć, jak Utracona Domena mnie wyklnie...
- Zapomniałaś, że i ja poświęciłem wiele dla ciebie?
- przerwał jej Odheyn. - Gdzie są ołtarze, umalowane
krwią? Gdzie stosy ofiarne? Zapewniam cię, że niecały
rok temu znalazłabyś ich mnóstwo. Czy wiesz, ile
kosztowało mnie zaakceptowanie Utraconej Domeny?
Moi ludzie szemrają, Sva- roh zaprzestał pomagać mi w
walkach i w rządach. Jeszcze chwila, a wybuchnie bunt.
- Zatem, zaraz po moim wyjeździe wrócą stosy,
prześladowania, a twoi barbarzyńcy będą zadowoleni?
- Bynajmniej. Ale widzisz, Svaroh jest potężny,
wpływy ma rozległe, wiedzy niemało. A kogo ów
czarnoksiężnik wini za porażki? Ciebie, rzecz jasna!
Wielu by się znalazło chętnych na mym dworze, by
zatruć wino czy jakąś potrawę. Niech no tylko kto
możny podsunie im taki pomysł. Zrozum, chodzi mi o
twe bezpieczeństwo.
- Bezpieczeństwo? - Trisella prychnęła pogardliwie.
- A jak popłynę na Algom, to nic mi nie grozi, tak?
- Właśnie tak. To moja wyspa! Tam mogę zaufać
każdemu, tutaj niewielu. Wyślę z tobą najwierniejszych
i najlepszych ludzi. Pobędziesz tam jakieś pół roku,
przeczekasz, a ja uporam się z pewnymi problemami tu,
na miejscu. Kiedy zaś wrócisz, nie będziesz musiała już
znosić towarzystwa Svaroha.
- Czy to znaczy - zapytała ostrożnie Trisella - że
czarnoksiężnik ma...
- ...Zginąć - dokończył za nią Odheyn. - Tak
właśnie! Pamiętaj - dodał, widząc zakłopotanie Triselli
- że ja nie ślubowałem twej dziwacznej religii, mnie
wasza Księga Straty nie wiąże. Jeśli kto knowa przeciw
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
mnie, wojów podburza, pośród możnych ferment sieje,
to zasłużył na karę!
- Nigdy cię takim nie widziałam - rzekła Trisella. W
komnacie zaległa nerwowa cisza.
- Przepraszam - mruknął władca, tuląc swą
małżonkę. Mimo że była przywódczynią powstańców,
pozostała delikatna, dobra, szczera. Nie nadawała się na
żonę dla barbarzyńskiego króla. Właśnie za to Odheyn
kochał ją do szaleństwa.
- Przepraszam - powtórzył. - Widzisz, wszystko
potrafiłbym wybaczyć, mniejsza o to czy dla ciebie to
robię, czy dla Boga, którego kochasz. Ale zdrady...
zdrady... Nigdy!
***
- Cooo? Że ja łżę, taa? Zara ci gębę na gulasz
przerobię, jakem Orest, Tłustym zwany. Jam nie pływał
z Lotharem, ha! Łgarstwo mi zarzucać, do stu morskich
kurew! - zapłonął w słusznym gniewie brodaty
mężczyzna. Rozejrzał się po tawernie, czy kto jeszcze
śmie kwestionować jego opowieść, po czym mówił
dalej: - Dziesięć i pół roku spędziłem pod jego
komendą, służąc na galerze przy balistach! To był
wódz, to były czasy! Takem się obłowił, że przez dwa
roki inom się po knajpach włóczył. A nie bywało
wtenczas tak, co bym musiał na hojną rękę innych
liczyć. A, piwo, no właśnie - rzekł, spoglądając na
siedzącego przy nim, zasłuchanego w opowieść,
młodzika. - Skocz no, Albercik, po jaki kufelek, boja i
mój brzuch spragnieniśmy bardzo. Wracając do
Lothara, to owszem, powszechnie się gada, że jego
okręt, wypłynąwszy z Trisella, zaginął w drodze na
Algorn. A nieprawda to. Jam ci był na „Savitorze" i
historię prawdziwą rzec mogę. Chybam z załogi ostatni.
Coś dziwnego nad nami, fatum jakoweś czy klątwa. Tu
i ówdzie gadali, że miłościwie nam panujący nie bardzo
nas lubi, tedym w oczy mu się nie pchał. Ale tak se
myślę, że Odheyn już zapomniał.
W tawernie rozległy się pełne niedowierzania
szmery. Orest opowiadał dalej:
- Wiem, kiedy Lothar nie wrócił z rejsu, zaczęły się
ludzkie gadania, plotki, obmowy, ale powiadam,
łgarstwa to! Wiecie, jak go wtenczas Odheyn zwał? No,
wiecie? Mówił doń: „Mój..."
***
- ...przyjacielu - rzekł czarnowłosy władca. - Bodaj
tobie jednemu zawierzyć mogę. Wiem, nie darzysz
sympatią mej żony, lecz pod twą opieką dopłynie
bezpiecznie na Algorn. Być może zadanie to uwłacza
twej chwale wojennej, zatem proszę jako przyjaciel,
nie wydaję polecenia jako suzeren.
- Mylisz się, panie, myśląc, że uraziłeś mą dumę -
odparł Lothar. - Ta prośba to dla mnie zaszczyt.
Zaręczam ci, królu mój, że będę bronił twej małżonki
do ostatniej kropli krwi, i że, póki żyję ja, bądź ktoś z
mej załogi, nie pozwolimy o szlachetnej Triselli
powiedzieć złego słowa. Tak jak każesz, wypłyniemy
skrycie, przed świtem.
- Masz moją wdzięczność - powiedział Odheyn
radośnie. - Na kim jak na kim, ale na tobie mogę
polegać.
- Rzekłeś, panie!
***
Nie było rzeczy, którą Lothar cenił bardziej, niźli
zaufanie i przyjaźń Odheyna. Stąd nie dal po sobie
poznać, że ochrona Triselli to zadanie dlań przykre.
Odheyn miał rację - rycerz nie przepadał za królową.
Stworzył nawet teorię, która tłumaczyła błędy władcy
Wyspiarzy. Otóż wszystkiemu winna była Trisella. Czy
to nic ona spowodowała, że zaprzestano dalszych
podbojów starych krain? Czy to nie przez nią szerzyła
się na podbitych przez Odheyna terenach owa religia
dla słabeuszy, zwana Utraconą Domeną?
Z drugiej strony Lothar ani myślał pochwalać
zabójstwo królowej. Nie, takimi niegodnymi metodami
Lothar nie posłużyłby się nigdy. Ręka podniesiona na
Trisellę, była, według niego, ręką podniesioną na
majestat króla.
Dziedzic wyspy Woerholm uważał się za kogoś
lepszego niźli pospolici wojownicy z wysp. Jako jeden
z nielicznych potrafił pisać, znał doskonale imperialię
w trzech jej odmianach, czytywał księgi
kontynentalnych mędrców. W walce zaś, inaczej niż
Wyspiarze, przestrzegał ścisłego kodeksu honorowego,
a łupy traktował z nonszalancją, uważając je za
przyjemny, acz zbyteczny dodatek do rycerskiej sławy.
Po namyśle ucieszył się więc, że pokrzyżuje szyki
wyspiarskim watażkom. Od tejże konkluzji
przygotowywał wyprawę z właściwą sobie werwą i
starannością. Nie minęły trzy dni, kiedy „Savitorra" -
potężna galera, wypłynęła w morze z królową na
pokładzie.
***
Ciemny punkt, który godzinę wcześniej pojawił się
na horyzoncie, urósł na tyle, by można mieć
podejrzenia co do tego, czym jest w istocie. Kapturnik,
niestety, miał pewność. Spoglądał w niebo, bezradnie
szukając rady. Wiedział, że jeśli nie wykona wyroku,
postąpi tak samo jak ci, których miał ukarać.
Złamie przysięgę.
Nie chodziło właściwie o jego honor. W nocy zdążył
po wielokroć przekonać samego siebie, że zniesie
miano krzywoprzysiężcy. A bo to on jeden nie
dotrzymałby słowa? Nie, o nie. Dylemat
zakapturzonego powstał nie przez tych, co przyrzekali,
a nie dotrzymali...
Właśnie! Gdybyż przyrzeczenia miały skutek tylko
dla tych, co je składają, jakże proste byłoby życie. Lecz
nie, to ci, którym przysięgano, byli pokrzywdzeni.
Wiarołomca, zapatrzony w cel, nakazujący mu zdeptać,
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
co powiedział wcześniej, idzie po trupach, zostawiając
za sobą gruzy ludzkich uczuć.
„Liczy się tylko życie", mawiali druidzi.
Kapturnik wyobraził sobie wagę. Żadna z szal nie
chciała drgnąć.
Był cień szansy, owszem, lecz bardzo, bardzo blady.
Blaknął on zwłaszcza w świetle słońca, które nie doszło
jeszcze do zenitu.
Cień szansy...
- Mam nadzieję, że jesteś choć w połowie tak
dobrym szermierzem, jak powiadają, Lotharze -
mruknął do siebie Kapturnik.
***
Jednostajny, donośny dźwięk bębnów leciał daleko
w morze. Wioślarze pracowali w rytmie niespiesznych,
niskich uderzeń. Galera sunęła powoli przez
granatowozielony bezmiar. Niebo było czyste, a morze
spokojne.
- Zadziwiająco dobra pogoda jak na tę porę roku,
pani - rzekł Lothar, patrząc w górę.
- A ty, jak zwykle, zadziwiająco uprzejmy.
- Jesteś moją królową, pani...
- Uprzejmy i sztuczny - przerwała mu Trisella - Nie
lubisz mnie, ale wystarczy, jeśli nie będziesz tego
okazywał. Nie sil się na grzeczności. Obojętność byłaby
lepsza.
Rycerz spuścił głowę. Nie przywykł, by kobiety
rozmawiały z nim tak otwarcie, tak śmiało.
Kontynentalne zwyczaje były, jak widać, diametralnie
różne od wyspiarskich. Na Woerholmie żadna niewiasta
nie byłaby tak zuchwała. I tak bystra, dodał w myślach.
- A co do pogody - odezwała się Trisella - to
zapewne galernicy mieliby odmienne zdanie od twego.
- Przerwała na moment. Monotonne: bam, bam, bam,
rozbrzmiewało pod pokładem. - Dla nich spokój to
zabójstwo. Tymczasem mimo ich wysiłku płyniemy
wolno. Wygląda na to, że czy nam się to podoba, czy
nie, spędzimy ze sobą znacznie więcej czasu niż
przypuszczaliśmy.
- Możliwe - potaknął. - Lecz spójrz, o pani, na kolor
wody. Gdy przebija zieleń, zwiastuje to wichry. Wbrew
temu, co sugerujesz, Trisello, nie twego towarzystwa
się obawiam. Możemy płynąć i trzy tygodnie, obyśmy
tylko nie spotkali którejś z dzikich, korsarskich flotylli.
Stąd płyniemy trochę naokoło. Prąd tutaj nieco słabszy,
układ wiatrów inny, ale droga bezpieczniejsza. Szlak z
Lukki na Algorn jest piratom znany i dlatego...
- Lotharze!
- Słucham, pani?
- Nie zmuszaj się!
- Ależ nie, nis... - zająknął się wojownik. Tym razem
Trisella była w błędzie. Gdy mówił o morzu, nie
potrzebował udawać. A rozmowa z królową... Musiał z
niechęcią przygnać, że była daleko bardziej interesująca
od przysłuchiwania się stęknięciom wioślarzy czy
krzykom ich nadzorcy.
- Przepraszam, źle cię oceniłam - rzekła królowa. -
Widać morze tak cię interesuje, że opowiadałbyś o nim
nawet głuchemu.
Lothar potaknął zdawkowo. Czy ta kobieta czytała
w jego myślach?
- Widzisz, jesteś jedyną osobą na pokładzie, z którą
można porozmawiać normalnie. Mało kto z załogi
rozumie imperialię, a zresztą i tak nie miałabym z nimi
o czym mówić. No bo ani przepalanka, ani tym bardziej
portowe dziwki, nie interesują mnie ani na jotę.
- A dworki?
- Ach, prawda - zaśmiała się ironicznie - dworki.
Mogłabym razem z nimi plotkować o schadzkach z
wojami, pod pokładem, między beczkami wina.
Między beczkami!, pomyślał gniewnie Lothar. Więc
tam znikają podczas nocnych wacht!
- Ale widzisz - mówiła dalej Trisella - mnie takie
rzeczy nie przystoją. Ani też ciekawią. Bardziej mnie
frapuje, co wiesz na temat powodów mojego wyjazdu
na Algorn?
- Nie więcej niźli ty, pani.
- Mnie rzekł, że to z powodu owego maga, Svaroha.
Podobnież szykował on zamach, winiąc mnie, jak się
zdaje słusznie, za pobłażliwość Odheyna w stosunku do
Utraconej Domeny. Odheyn obiecywał, że nie będę
musiała martwić się kimkolwiek... kiedy wrócę.
- Zatem rzekł ci prawdę. Svaroh rozzuchwalił się,
ludzi buntuje, podkopuje pozycję Odheyna w
konfederacji... A sytuacja i bez tego jest nieciekawa.
Wprawdzie nikt nas z Lukki nie przepędzi, lecz ostatnio
i sukcesów było niewiele. Między innymi dzięki tobie,
królowo, i twemu parchatemu pomagierowi, Jarvie
Grithemu, owej wszy zdradzieckiej. Musisz wiedzieć,
pani, że mentalność kacyka z północy inna jest niż
wasza. On nie myśli na-zapas, z wyprzedzeniem, tak
jak wam się zdarzało w czasach świetności
kontynentalnej cywilizacji. On pragnie bogactw,
niewolników. I to już, zaraz. Posłał przecież swoich
współplemieńców! Odheyn musi godzić wielu takich
półgłówków, od których w pewnym stopniu jest
zależny, niestety... - Lothar westchnął ciężko.
- Odcinasz się od swych pobratymców, a przecież
sam władasz jedną z wysp.
- Nie porównuj mnie z nimi, pani. Iselringowie to w
większości dzicz, barbaria i pogarda dla rozumu. Mam
nadzieję, że dostrzegasz, pani, różnicę. Prawdę
rzekłszy, to przodków mam innych. Woerholm jest
najdalej wysuniętą na zachód z wszystkich wysp
archipelagu. Stąd przetrwali tam potomkowie dawnych
władców mórz, daleko wcześniejszych niż Iselringowie.
Od nich biorę swe pochodzenie. Co zaś się tyczy mej
rzeczonej krwiożerczości, to sama wiesz, ile jest
prawdy w legendach. - Tu rycerz zaśmiał się
półgębkiem.
- Bywa, że niemało - odparła Trisella. - Zaraz,
zaraz... - powiedziała cicho, marszcząc brwi - ...lud
przed Iselringa- mi... Czyżby ten, o którym legenda
powiada, że udał się na zachód przez morze? Ten, z
którego wywodził się Teargod?
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
- Znasz tę baśń, pani? - Rycerz uśmiechnął się,
zaskoczony: - Myślałem, że to opowieść Wyspiarzy.
- Babka straszyła mnie za młodu, że jeśli będę
niegrzeczna, z mgieł przypłynie Teargod i porwie mnie
z domu. 1 że będę z nim pływać po wszc czasy po
lodowych morzach. A ja bardzo nie lubiłam mrozu.
Roześmieli się oboje.
- Widzisz, pani - podjął Lothar - wielu na wyspach
bierze tę historię za pewnik. Za samo wymówienie
imienia Teargod niejeden wyrzuciłby cię za burtę. Oni
święcie wierzą – tu wojownik konfidencjonalnie zniżył
głos - że to przynosi nieszczęście. Że za Słupami
Adriana, gdzie w istocie ścielą się mgły, czai się okrętwidmo.
Jednakowoż mnie, choć kilka-kroć byłem przy
Słupach, żadne widy nie nękały.
- Przy Słupach?
- Dalej nie chcieli płynąć moi ludzie. Zagrozili
buntem. Jedyny raz! - głos Lothara zadrgał tłumioną
złością.
- Wracając do twego pytania, pani - zaczął znowu -
to zapewne, gdyby dobrze poszukać, popytać co
większych bajarzy na Woerholmie, znaleźliby mi
pokrewieństwo i z samym Teargodem.
Trisella zachichotała.
- Ale, tak, w legendzie chodzi o to samo plemię.
Chciałbym znać prawdziwą przyczynę jego upadku.
- Państwa upadają- powiedziała Trisella cicho. -
Ważne, by z nimi nie upadli ludzie.
- Zazwyczaj - odparł rycerz -jak pokazuje przykład
kontynentalnych Starych Królestw, to ludzie upadają
pierwsi.
***
Granatowy odmęt falował lekko, uspokajająco,
kołysząc do snu załogę i pasażerów galery. Wiaterek,
który ruszył się wieczorem, łamał doskonale płaską
powierzchnię oceanu, wykoślawiając ją, fałdując w
monotonne pagórkowate kształty. Błogi zapach
spokojnego morza sączył się do kajut. Niebo, za dnia
czyste, zaszło ciężkimi, zwalistymi chmurami. Było
cicho, wszelkie rozmowy ustały, wygaszono pochodnie.
Wejście do kajut, w których nocowała Trisella,
tonęło w mroku. Wartownik przemierzał pokład w
jednostajnym, sennym rytmie. Alf Lientz nie bardzo
miał ochotę na nocną służbę, którą wyznaczył mu
Lothar, i, po prawdzie, nie widział w niej sensu. Cała
załoga to byli przecież starzy, sprawdzeni kamraci;
choć wilki morskie, wiernością swemu dowódcy
bardziej przypominali psy.
Coś zaszurało nieopodal kasztelu, który skrywał
królewskie kajuty.
Alf Lientz ledwie zerknął w stronę, skąd dobiegł go
hałas. Szczury, pomyślał leniwie.
Mylił się.
Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów. Kobiece
krzyki wypełniły pokład.
Alf Lientz ruszył biegiem w kierunku kasztelu,
chociaż wiedział, że jest za późno. Serce łomotało mu
nie gorzej niż kilofy w kamieniołomach, a głowę
dręczyła jedna myśl, jedno słowo, które było bardziej
bolesne od najgorszych obelg: Zawiodłem!
Wskoczył do wąskiego korytarza. Pogrążony w
ciemnościach ruszył do kajuty zajmowanej przez
Trisellę, mijając pomieszczenia dla dworek, skąd
dochodziły go krzyki.
- Nie trzeba - usłyszał głos Lothara. - Już nie trzeba.
Zdążyłem. Zapal światło.
Alf namacał jedną z pochodni i brał się za krzesanie
ognia, gdy w korytarzu pojaśniało. Trisella otworzyła
drzwi, w jednej ręce trzymając kaganek, w drugiej
krótki, lekki miecz.
- Widzę, pani, że gotowaś się bronić sama, lecz
szczęściem nie ma takiej konieczności - rzekł Lothar,
wskazując na człowieka leżącego-w kałuży krwi, z
pleców którego wystawał mały, zgrabny topór.
Wojownik wyszarpnął okrwawioną broń, wytarł zimno
lśniące ostrze i obrócił trupa, by zobaczyć jego twarz.
- Jens... - wyszeptał z niedowierzaniem. - Jens, ty
głupku, co cię podkusiło? Na ognie Helheimu, co cię
opętało, do cholery? Wybacz królowo - zwrócił się do
Trisclli, momentalnie odzyskując kontrolę. - Wybacz,
lecz gdy zdradzi cię człowiek, który ci przysięgał,
trudno utrzymać nerwy na wodzy.
- Rozumiem - odparła, kiwając w zamyśleniu głową.
-Rozumiem, ale nie wybaczam, bo wybaczać nie ma
czego. Mogę tylko podziękować. Uratowałeś mi życie.
***
- Zły to był rejs od samego początku, niedobry,
pechowy rejs - perorował Orest - no bo, uważacie, żeby
kto z Lotharowych zdradził? Żeby na marną monetę się
połaszczył, na podszept jaki ucho dawał i zdradę
knował? Tfu, zawrócić w ten czas było, zawrócić, bo to
wróżba, ostrzeżenie, jakie bogi nam dały.
- Powiedzcie, Orest - przerwał jeden ze słuchających
brodacza żeglarzy - czyj to był podszept? Pewnikiem
Svaroha dzieło?
Grubas rozejrzał się po tawernie, zerknął na
sąsiednie stoły, na karczmarza, wreszcie znowu na tych,
którzy słuchali jego opowieści.
- Najsamprzód, to baczcie, co o magu gadacie. Nie
lubi on, jak kto mu jego wątpliwą cześć plugawi, a że
za wiadomość płaci niezgorzej, niejeden by się
donosiciel znalazł. Ale tu same znajome mordy, nie ma
strachu. A wracając, pytałżeś, mości Kauchenrant, kto
powodował onym gównozjadem, co chciał był Trisellę
do bogów wyekspediować. Otóż ja ci powiem tak:
rzeczony Svaroh był daleko...
***
- ...zbyt sprytny i zbyt inteligentny, by stosować
metodę tak prostą, niewymyślną i, rzekłbym,
łopatologiczną. Próbowałby prędzej jady do posiłku
dodać czy też upozorować wypadek, bowiem wówczas
nie byłoby dowodów.
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
Trisella ze zrozumieniem pokiwała głową, wreszcie,
po dłuższym zastanowieniu, spytała:
- Kogo zatem podejrzewasz, Lotharze?
- Dornów. Ów ród, mający w posiadaniu wyspę
Lane- berg, zawsze na władzę był łasy. I byłby ją
dostał, gdybyś nie pojawiła się ty, pani. Trzeba ci
wiedzieć, że Kristiena Dorn miała zostać Odheynową
żoną, wszystko było już omówione, kiedy miłościwie
nam panujący poznał ciebie. Od tamtej pory Dornowie
pałają żądzą odwetu, a z nimi cała wyspa. Jens
pochodził z Lanebergu. Popełniłem błąd, zabierając go
z sobą, ale myślałem, że dotrzyma... Zresztą, nieważne.
Trisella chwilę wpatrywała się w żółtoczerwony
płomień stojącego na stole kaganka, bawiąc się
zgrabnym, długim sztyletem.
- To ostrze... - przerwała. - Jestem twą dłużniczką. I,
doprawdy, trudno mi pojąć twe zachowanie.
- Co masz, pani, na myśli?
- Jesteśmy sami, próżno bawić się w aluzje i
niedomówienia. Wiem, że jestem osobą niewygodną
dla wielu. Również dla ciebie. Staram się zapobiegać
dalszym wojnom, co więcej, jestem z kontynentu - a
ludźmi ze Starych Królestw gardzisz. Dla waszych
kapłanów my, którzy staramy się iść drogą Księgi,
jesteśmy najgorszymi z wrogów.
- Nieprawda - zaprzeczył żywo Lothar. - Podziwiam
cywilizację kontynentu, a gardzę małymi, którzy
duchem nie dorośli do swego dziedzictwa. Ty zaś, pani,
jesteś wyjątkowa, inna niźli większość twoich
ziomków. Jeśli zaś idzie o religię, to, bynajmniej, nie
mam niczego wspólnego z barbarzyńskimi praktykami,
z owym morzem krwi wylewanym na ołtarzach Pana
Jadów. Nie żywię awersji do was, do Utraconej
Domeny, choć tu, przyznaję, jestem odosobniony. Ja
wam współczuję. Tak, współczuję - powtórzył, widząc
jej zdziwione spojrzenie. - Skoro, jak zauważyłaś, pani,
możemy mówić szczerze, to wiedz, że nie wyznaję
żadnego boga, żadnych przesądów. I żal mi tych, którzy
siły muszą szukać w legendach, opowieściach, mitach -
bo to wszystko wyssane z palca. Wszelkie obrzędy,
ofiary, które składam na początku rejsu, symbole, to
teatr, pokarm dla serc moich wojowników, dodający im
odwagi.
- A ty? - spytała cicho. - Co dodaje odwagi tobie?
- Nie muszę jej szukać daleko. - Palcem dotknął
skroni: - Umysł jest mą tarczą. Strach rodzi się w
głowie, strach to nasze wyobrażenia, myśli,
wątpliwości. A ja wątpliwości nie mam! Mój świat jest
prosty, taki, jaki ukazuje mi się mym oczom. Nie ma w
nim miejsca na bogów, a ludzi czy inne bestie można
pokonać. Zawsze. Dlaczego miałbym bać się
przeciwników? Czy nie lepiej, że to ja wzbudzam
strach? Człowiek, moja pani, jest stworzony by
panować nad światem bez niczyjej pomocy.
- Nawet boskiej?
- Zwłaszcza boskiej! - podkreślił żarliwie. - Trzeba
się wyzwolić, odrzucić fałszywe skromności, nie tłumić
żadnych popędów.
- Takich jak na przykład skłonność do wojny? -
zapytała Trisella gorzko.
Rycerz potaknął skwapliwie.
- Godności, wielkości - podjął - nie trzeba tłumaczyć
tym, że stworzyła nas, istoty z krwi i kości,
abstrakcyjna idea, którą niektórzy zwą Bogiem, a inni
rozbijają na części, tworząc całą bożą czeredę. Starczy,
że jesteśmy sobą. Nie ma dobra ni zła ponad to, co nam
służy. Nie ma dobra ni zła ponad to, co my za dobro i
zło uznajemy. Dlatego tak cenię przysięgi, dlatego,
pani, hołubię swój honor, swe słowo, gdyż jest ono
wyrazem mego rozumu. Gdybym złamał przyrzeczenie,
złamałbym siebie - rachunek jest prosty. Tylko tego się
lękam, wiedząc jednocześnie, że nic, absolutnie nic, nie
jest w stanie skłonić mnie do tego. Pamiętaj, pani, że
przysiągłem wierność królowi, przysiągłem też, że
dowiozę cię bezpiecznie na Algorn.
Lothar spojrzał na królową. Była zmęczona, kilka
poprzecznych zmarszczek, sygnalizujących
zmartwienie lub zamyślenie, przecięło jej jeszcze młode
czoło. Płomień świecy skakał nierówno, a z nim cienie
na foremnej, szlachetnorysej twarzy Triselli.
- Kiedyś - zaczęła, poprawiając ręką pasmo włosów,
które spadło jej na policzek - myślałam podobnie.
Owszem, wyznawałam Księgę, lecz nie potrzebowałam
szukać w niej oparcia. Miałam „sprawę" - czyli nasze
powstanie, miałam niezachwianą pewność, że nic stać
mi się nie może. Byłam, hmm, niezwyciężona,
sprzyjało mi szczęście. Moje oddziały gięły karki
waszych wojów, w żywe oczy kpiąc sobie z wojennej
sławy Wyspiarzy. Taktyką, uzbrojeniem,
pomysłowością biliśmy was na głowę, mimo że nie
była to regularna armia, a jeno jej resztki, otoczone
przez tabun woluntarzy i wspierane przez liczne
księstewka, które się potworzyły na gruzach Królestwa
Północnego. Kiedy w jednym ze starć pokonałam,
jakiegoś waszego mistrza fechtunku, tym oto mieczem -
klepnęła się w bok, brzęknął krótki kord, zawieszony u
pasa - podczas gdy w jego dłoniach połyskiwał długi,
katowski multan, od tamtej pory nie bałam się nikogo. 1
niczego. Aż przyszła straszna noc...
***
...bezwietrzna, spokojna. Wówczas zaczęło się
polowanie, owe, trwające tydzień, wielkie łowy,
historia, która swój finał miała znaleźć nieopodal
wyspy Woerholm.
Kapturnik spojrzał w niebo.
Łowy na kobietę... Wiele podobnych wypraw
kończyło się masakrami nieustraszonych wojowników z
Wysp Borealu, skutkiem czego stali się oni znacznie
mniej nieustraszeni niż byli poprzednio. A jednak,
kiedy podkradł się pod jaskinię powstańców suchej
jesiennej nocy, to ona się bała. To ona musiała umykać.
Niezbyt zresztą długo. Tydzień...
***
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
- Uciekałam przez tydzień, który zdał się być
wiecznością. Bałam się go, odkąd go ujrzałam, a nawet
wcześniej. Strach czułam już, słuchając opowieści
Jergcna w jaskini. Czarna długa opończa, kaptur,
skrywający jego twarz w nieprzeniknionych
ciemnościach, miecz szybszy od błyskawic, wszystko.':.
Trisella zaszlochała cicho, kryjąc twarz w dłoniach:
- Wartownicy... Nie mieli szans, ów czart wcielony
pokonał ich w kilka chwil. Nie zabijał, ogłuszał bądź
ranił, wytrącał broń i szedł przed siebie. Zrozumiałam,
że chodzi mu o mnie.Jarva postawił barierę magiczną,
byśmy zdążyli umknąć, lecz on skinął ręką, a osłona
pękła. Gwardia przyboczna, starzy żołnierze,
pamiętający mojego ojca, Rippena, stanęli murem. A
ja... ja... uciekłam - wyszeptała. - W las. Czułam na
plecach jego oddech, kolejni ludzie poświęcali się, by
zatrzymać, opóźnić pogoń. Siódmego dnia zostałam
sama, tylko z Jarvą u boku. Czułam, kiedy nadchodzi.
Nie miałam już sił, by uciekać. Zostało mi jedno
wsparcie, Ten, Który Jest. Jarva... Jarva starał się mnie
obronić, próbował jakichś uroków, przerastających jego
siły, a ja, stojąc na małej polance, płakałam i błagałam
o pomoc, o ratunek.
***
Kapturnik podniósł głowę znad ciała
nieprzytomnego czarodzieja. Oczy Jarvy były
przekrwione, z nosa sączyła się szklista wydzielina
przemieszana z posoką. Przeszacował swoje
możliwości, pomyślał Kapturnik, niewiele zostawił mi
do roboty.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Dumna
rebeliantka stała oparta plecami o dąb. Była sinoblada,
niczym nieudany twaróg. Drżała. Z jej oczu kapały łzy.
Prawą dłoń zaciskała na rękojeści kordu, ale w jej
spojrzeniu nie było dawnej odwagi, buty... Szeptała
jakieś słowa, to chyba była modlitwa...
- To na pewno była modlitwa - mruknął Kapturnik,
wbijając wzrok w misternie wyrzeźbionego węża, który
zdobił dziób okrętu. Do Jedynego. Nie myślał, że
Dawna Wiara, kult Tego, Który Jest, wciąż żyje. Często
później zastanawiał się, skąd w ustach rebeliantki,
potomkini starej, ateistycznej arystokracji
czemnokreinnej, wzięły się słowa dawnej modlitwy.
Tak, to było zastanawiające. Lecz wtedy, gdy pojmał
Triscllę, nie miało najmniejszego znaczenia. Rozkazy,
które otrzymał od Odheyna, były jasne.
***
- .. .zrozumiałam wtedy, że Ten, Którego Imię
Ukryte, zlitował się nade mną. Wówczas prześladowca
związał mi ręce, lekko, tak by krew mogła płynąć
swobodnie, z lasu wyprowadził dwa konie, jednego
swego, drugiego luzaka, przeznaczonego dla mnie. Nie
próbowałam się wyrywać, uciekać. Podświadomie
czułam, że i tak by mi się nie udało. A na Jarvę,
uważasz, więcej nie spojrzał. Zaśmiał się tylko i rzekł,
że czarodziej wydobrzeje. Zdziwiłam się, a on,
piekielnik, musiał czytać w mych myślach, bo odparł,
że w rozkazie była mowa tylko o mnie. Zatem, jak
rzekł, rachunek jest prosty. Potem odjechaliśmy.
Dziwny to człowiek. I straszny. Później dowiedziałam
się, że nie jest Wyspiarzem...
***
- ...mówiono później, że człowiek ów przyszedł z
południa, od Bramy Naiwnych, traktem, co kiedyś
wiódł był ku Krajom Granicznym, a dalej het, ku
Górom Sękatym. Tak po prawdzie nikt nie zna jego
pochodzenia. Jedni twierdzą, że podobny jest z twarzy
do mieszkańca Rangardu, drudzy, że urodę ma bardziej
południową. Ja sam spotkałem go raz tylko, przelotnie,
i wierz, pani, o ile Svaroh budzi we mnie niechęć, ten,
zaiste, wiódł za sobą grozę. Zwą go różnie: Człek w
Kapturze, Gontran, Kruk Bojowy. — Lothar zawahał
się chwilę. - Pani, winnaś coś wiedzieć. I ja brałem
udział w obławie. Miałem ze sobą najlepszych tropicieli
i maga. Podobnych mojej grup ruszyło dziesięć. Tylko
Gontran poszedł sam... Kiedy po bezowocnych
poszukiwaniach wróciliśmy do Lukki, ty od dwunastu
dni byłaś więźniem króla. Pani... - Lothar zawahał się
po raz drugi. Spojrzał w oczy Triselli, z morska zielone
i bezkresne jak ocean. Swą mocną dłoń położył na jej
chłodnych, delikatnych palcach. Przeszedł go dreszcz.
- Pani, żałuję, że cię wówczas nie odnalazłem.
- Ja również - odparła, uśmiechając się blado,
smutno. Jej
uśmiech...
***
Lothar wybiegł z kajuty. Sklął pełniących wachtę,
którzy ośmielili się zdrzemnąć, sprawdzał liny, węzły,
żagle, zapuścił się nawet pod pokład, miedzy beczki
wina, gdzie ochoczo dogadzali sobie jego wojak i
dworka Triselli. Rozeźlony do cna sklął także ich,
grożąc szubienicą tudzież wyrzuceniem za burtę. Nim
przyłapana in flagranti para zdążyła ochłonąć, Lothara
już nie było. Skląwszy z kolei wioślarzy - niewolników,
wyszedł był z powrotem na pokład, gdzie pozostał do
świtu, nie zaprzestając nerwowej bieganiny. Nie mógł
myśleć, musiał koniecznie zająć się czymś,
czymkolwiek, co pozwalało nakryć burzę, wybuchłą w
jego sercu, zbawczym kocem niepamięci. Ale statek był
stanowczo zbyt mały i zbyt mało było na nim do
zrobienia, by zbawić Lothara. Więc wspomnienia
wracały, chaotyczne, odpędzane niby stado natrętnego
ptactwa, wciąż wracały, wciskając w jego głowę
obrazy, słowa, gesty... To przypomniał mu się
delikatny, czuły prawie, uśmiech, to zamajaczył kontur
kształtnej głowy, długiej szyi, to znów wracał, niczym
potępiona, dusza, dotyk, który był jak muśnięcie wiatru,
lecz to był zwodniczy wiatr, niby zefirek ale oszust, bo
zwiastun czekającego za plecami huraganu. A najgorsze
były oczy. Wspaniałe, wielkie oczy Triselli, wpatrzone
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
w. niego jak w obraz. Choć chciał uciekać, zaprzeczyć
temu, co ujrzał w zielonym, hipnotycznym odmęcie
źrenic, podświadomie pojmował, że nie ma sposobu, by
zapomnieć... Więc Lothar, rycerz nieulękły, będący za
pan brat z wszelakimi potworami, ów Lothar nieraz
plujący śmierci-kochance w twarz, drżał ze strachu.
Bo w oczach Triselli ver Froest ujrzał swą zdradę.
***
Przez następne dwa dni, przeraźliwie długie,
bezwietrzne, nie spojrzał na swą królową ni razu.
Również Trisella uciekała wzrokiem, który jednak,
nieposłuszny, wracał co i rusz, i to mimo
kategorycznych postanowień, przysiąg nawet, mimo
uporczywych, pełnych żaru modlitw, w których prosiła
Tego, Który Jest, by odegnał kolibry jej myśli, by
uwolnił ją od tej chmury wątpliwości, która, podobna
chmarze komarów, bez ustanku kłębiła się nad jej
głową. Przeszłość przestała istnieć, teraźniejszość była
bólem, a i przyszłość jawiła się jako pasmo
nieprzerwanych cierpień. Pęta słów, pęta przyrzeczeń -
och, te okowy wiążą najmocniej, przy nich powrozy,
dyby, łańcuchy czy turmy więzienne, to fraszka,
zabawki królów, dające im złudę, że kimś zawładnęli.
Lecz nie, nie zawładnęli właśnie, bo cóż znaczy posiąść
ciało, gdy dusza, gdy umysł buntuje się, wierzga,
krzyczy i grozi swemu ciemiężycielowi? Prawdziwie
wiążą tylko węzły zaciśnięte na duszy; gdy pochwycisz
tego ptaka, nie trzeba innych kajdan.
Stąd oboje unikali się, jak to tylko było możliwe.
Przestali razem jadać, rozmawiać, kontaktowali się
przez posłańców. Lecz na okręcie, choćby była to
galera królewska, nie sposób odseparować się całkiem
od innych, nie sposób całkowicie stracić kogoś z oczu.
A połowiczna rozłąka jest najgorsza, czas, ten najlepszy
z lekarzy, nie uleczy żadnej rany, bo rozdrapuje się ją
wciąż i wciąż, od nowa.
Dlatego pod koniec drugiego dnia, kiedy purpurowe
słońce chowało się w torbie nieba, Trisella podeszła do
stojącego przy relingu Lothara.
***
- Co widzi?
- A co ci do tego, smarkulo? Królową panią będzie
podpatrywać, łachudra!
- Może co innego robisz, ha?
- Mnie wolno, ja swoje lata mam!
- Taa? Jak nie powie, co widzi, to wydam jaśnie
Triselli, że między beczkami z winem spaskudziła już
trzech wojaków pana Lothara!
- Żmija! - syknęła dziewczyna, jedyna pośród
dworek na tyle wysoka, by sięgnąć głową okna.
- Teraz pan Lothar coś mówi. Głowę schyla przed
naszą królową, za rękę chwyta, znowu coś mówi...
- Pewnikiem jeszcze przeprasza za zaniedbanie wart
- wyrwała się młoda dworka.
- A, tam! - parsknęła inna. - Ja wam mówię - tu
policzki dziewczyny zapłonęły ślicznie, wiśniowo - że
królowa go pokochała i teraz miłość sobie wyznają.
- Ty głupia! - ofuknęły jąpozostałe. - Za dużo się
bardów nasłuchałaś! Królowa ma męża. Króla!
Lepszego nie znajdzie, a i nie wolno jej. Zapomniałaś,
co prawiła nam o owym Bogu, co to niby sam jeden ma
być? On to przysięgi łamać nie dozwala. A nasza pani
przysięgała, że jeno król się dla niej liczy...
- Skąd wiesz?
- Bo byłam już na dworze, jak ją wielmożny Odheyn
brał za żonę, oto skąd! - odrzekła wyniośle najwyższa,
patrząca w okno. - Po mojemu, on ją przeprasza.
Kochankowie inaczej się zachowują.
- Bo ty wiesz, jak - odcięła się mała. Dworki
zachichotały.
- Jakem tylko ich ujrzał, mówię sobie - Orest, z tego
nic dobrego wyniknąć nie może. No bo, uważacie,
słońce zachodzi, on ponury jak śmierć, ona chmurna jak
sroga zima. W oczy sobie patrzą, chodzą jedno obok
drugiego, jakby tamto było drapieżnikiem, na którego
baczyć bez ustanku trzeba. Z rzadka co rzekną, znowu
spode łba na się zerkną. Od razum wiedział, co to było.
- Co takiego? - spytał Albert, stawiając przed starym
żeglarzem kolejny pienisty kufel. Orest schylił głowę,
upił łyk, znowu spojrzał na Alberta i odparł:
- Miłość. A cóżby innego?
***
- Przekleństwo... - wyszeptał. - Myślałbym - urok
jakiś, lecz byłby to li tylko głupi wykręt człowieka,
bojącego się spojrzeć prawdzie w twarz. Czemu, o
demony, czemu nie jam cię wtenczas pojmał...
- Za późno - rzekła cicho, grobowo.
- Za późno - zawtórował głucho. Wiatr porwał słowa
i cisnął nimi w morze.
- Za późno - podjął po chwili pełnej napięcia,
smutku i huku rozszalałych fal - by niczego nie stracić,
by zawrócić przeklęte koło czasu, które zadrwiło z nas,
a teraz uśmiecha się ironicznie. Byłem głupcem, lecz
widzę, że łatwiej przyjdzie mi rzucić dumę w
niepamięć, złamać przysięgi niż zrezygnować. Z
ciebie...
Znowu milczenie, bardziej wymowne niż niejedna
perora.
- Jeszcze wczoraj nie stać byłoby mnie na podobne
słowa, jeszcze wczoraj nie wierzyłem...
- Jakże ja dziś wątpić mogę? — spytała. - Ale nie
wolno nam. Kilka chwil, kilka słów i wszystko, co było,
ma przestać się liczyć? Przyrzeczenia, wyznania,
przyjaźnie, wreszcie religia...
- Trisello, przestań...
- Nic! - odparła z mocą. W głosie królowej
zabrzmiała beznadziejna desperacja. - Całe życie mamy
przekreślić ot tak, nie patrzeć wstecz, nie oglądać się na
innych? A zaufanie, którym mnie, ciebie, obdarzał
Odheyn? Do diabła, to mój mąż! Lothar, co się dzieje,
co się z nami dzieje?
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
Rycerz bezradnie wzruszył ramionami.
- Cholera wie - mruknął. - Nie do takich problemów
przywykłem.
Trisella spojrzała na rycerza. Ich dłonie spotkały się
nieśmiało. Nie trzeba było więcej wyznań, więcej słów.
Chwilo trwaaaj!
- To jest złe - powiedziała.
- Nie! Bzdura. Nie wiąże mnie nic, prócz mnie
samego. Słowo, honor, a cóż to, u diabła, znaczy? Jak
mogę mówić, że coś jest złem, skoro to aprobuję? To
hipokryzja! A ty? Przecież czujesz to samo?
- I cóż z tego? Jeśli ktoś zadaje mi ból, nazywam to
złem. Czy jeśli stanę po drugiej stronie, wszystko
będzie w porządku? Otóż nie! Nie ja jestem miernikiem
swoich czynów. Czymże zaś jest zdrada?
- Złem - przyznał ponuro. - Masz rację. Lecz jaki
mamy wpływ na to, co nas opętało? Żadnego. Choćbym
chciał, nie przestanę o tobie myśleć, nie przestanę cię...
- Ciii... — szepnęła. - Czym byśmy byli, gdybyśmy
nie potrafili panować nad swymi popędami? Sam
mówiłeś, że Stare Królestwa padły, bo ludzie folgowali
każdej swej słabości!
- Ale oni nie kochali nikogo. Folgowali ciału, ja
chciałbym pofolgować duszy.
- A jaka to różnica?
- Czy nie w tej waszej księdze napisane jest, że
miłość jest świata fundamentem? Czy twój Bóg byłby
zadowolony z tego, że się jej przeciwstawiasz?
- W Księdze Straty napisane jest również: „A mowa
twoja niechaj będzie: Tak, tak, nie, nie." Ja
powiedziałam „tak". Niestety, nie tobie. •
- Zaiste, to księga straty. Straty rozumu - odparł
rozgoryczony. - Ale jam też szalony. Honor mój tapla
się w błocie duszy. Kobieto, puchu marny, który wzrok
zaćmiewasz, nie potrafię ci złorzeczyć, ba, gotowym za
to jeszcze dziękować! Choć nie chcę...
- Lotharze, proszę... zapomnijmy... Póki mamy
resztkę sił, póki jest w nas jeszcze drobina godności,
honoru, który tak kochasz.
- Stokroć bardziej kocham ciebie.
- Przestań. Będziemy przeklęci.
- Jużem jest, mniejsza, co dalej będzie! Pierwej
zginę, niżbym miał wymazać cię z pamięci. O tak,
lepiej mi, bym zginął. Gdybym tylko miał jakichś
bogów, na klęczkach prosiłbym ich o łaskę śmierci!
I kiedy wstał następny poranek, a Lothar przebiegł
wzrokiem horyzont, pomyślał, że bogowie, w których
nie wierzył, wysłuchali go.
***
Statuty z Algorn (kapitularz).
Xięga VII. O odstępcach wszelakich y karceniu
tychże.
(...)
Rota X.
Jeśli się takowy znajdzie, co na okręt pod znakiem
Jąknie Srogości Odheyna nastaje, temu pisane
niniejszym przypiekanie, kciuków zaśrubowanie, a gdy
dowoda y powoda za tem przemówią, gardłem niech
zapłaci.
(...)
Rota XII.
Litera I. Kto do plemienia Yarthów przynależy, ten o
głowę winien skróconym być. Niniejszym nakazuje się
wszystkim poddanym Jego Srogości Odheyna owo
prawo wykonywać, kto zaś przeciw nakazowi
postępować będzie, na równi z parszywym plemieniem
Yarthów ukaran zostanie.
Litera II. Jeśli się takowy znajdzie, któren, będąc
poddanym Jego Srogości Odheyna, trudni się „
Pastuszeniem " temu specjalny rodzaj śmierci
niniejszym przeznaczony zostaje, mianowicie napal
względnie maszt okrętowy nabić go winien każdy, kto
takiego odstępcę odkrywa. Racja po temu taka, że
gorszy odstępca niźli wróg z urodzenia.
(...)
Xięga X Eksplenacyja terminów statutowych
Rota XXVII
(...)
Litera III. „Pastuszenie" -przeciwny naturze,
paskudny sposób, w jaki kiełzna się morskie potwory,
przez ludy dalekiej północy zwane „ kash-ly-thy",
zaprzęgając je do łodzi morskich y na tenże sposób
podróżując, gdy łódź, przez owe monstra jest ciągniętą.
(...). Zła to magia, brudna, zwierzęca, grozi ona
wysypem plagi rekinołactwa, względnie
zezwierzęceniem szlachetnego plemienia Iselringów.
Litera IV. „ Pastuchem " mieni się osobę, co się
„pastuszeniem" para.
Kto by kiedy miał z jakim pastuchem styczność,
niechże go ubije, nie patrząc, Iselring to czy Varth
wszeteczny (...).
***
- Łodzie Varthów - ryknął na całe gardło Lothar.
Zmrużył oczy, przeliczył, twarz mu zbladła.
Czternaście. Szybko oszacował siły. Zakładając, że w
każdej z varthańskich łodzi siedziało dwudziestu ludzi,
Varthów było niemal trzystu. On do dyspozycji miał
mniej więcej setkę wojów. Polegał na swej drużynie,
lecz i przeciwnikom niczego nie brakowało.
Walka! Przeczucie go nie myliło. Znajdzie ukojenie,
znajdzie lekarstwo. Śmierć w służbie Odheyna - to był
medykament, którego potrzebowała jego dusza.
Uśmiechnął się. Jeszcze tylko ochronić Trisellę, oddać
ją na powrót przyjacielowi -królowi. On, Lothar, się nie
liczył, gotowy poświęcić siebie, byle wrócić szczęście
innym.
- Maksymalne tempo, Leim! - krzyknął pod pokład,
do odpowiadającego za wioślarzy żeglarza. Następne
komendy popłynęły wartkim potokiem: - Stawiać
żagle! Wyciągać tarany! Kusze, ładować kusze. Orest,
przygotuj balisty! Pędem pod pokład po baryłki z
olejem. Łuczywa, cholera, łuczywa! Myślicie, że będą
czekali, aż się przygotujemy? Patrzcie, jak pędzą! Mają
z sobą pastuchów. I kaszlity!
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
- Jaki kurs? - krzyknął sternik.
- Na nich. Prosto na nich!
Nie pomylił się co do ludzi, których miał pod swą
komendą. Nie usłyszał od nich ni słowa protestu,
skargi, zdziwienia. Żaden nie okazał strachu.
Tylko wszystkim poszarzały twarze.
***
- Królowo - rycerz skłonił głowę przed Trisellą -
muszę prosić, czy nawet - tu Lothar zająknął się
niezręcznie - zażądać, byś ani ty, ani twe dworki nie
opuszczały swych komnat.
- ???
- Zbliża się wataha Varthów. Kilkanaście łodzi. Nie
wiem, skąd wzięli się na tych wodach, lecz spotkanie z
nimi... nie należy do przyjemnych.
- Kim oni są? - spytała. Jej głos lekko zadrżał.
- To pirackie plemię, żyjące na uboczu, które nigdy
nie uznało panowania Odheyna. Nie są zbyt liczni, stąd
król nie widział potrzeby, by z nimi walczyć. Lecz to są
dzikusy, półludzie, półzwierzęta. Żyjąc pośród lodów,
ów prymitywny lud niewiadomym sposobem opanował
magię. A ściślej rzec ujmując, plugawą i niebezpieczną
jej odmianę - pastuszenie. Ich czarownicy potrafią
rozmawiać i zawładnąć morskimi bestiami, kaszlitami.
Wykorzystują te wielkie niczym drakkar monstra, by
ciągnęły ich łodzie. Tworzą tak zwane zaprzęgi, po
kilka kaszlitów. Kierują nimi pastuchowie - to
czarownicy, o których mówiłem. Dzięki temu łodzie
Varthów są śmigłe. Nie będę cię, Tris..., ehm,
przepraszam, królowo, oszukiwał. Nie umkniemy im.
Musimy podjąć walkę. Na pokładzie rozpęta się piekło.
Nie chcę, by osobom, którymi się opiekuję, stało się
cokolwiek...
Trisellą skinęła głową. Odwróciła głowę, by nie
widzieć oczu rycerza, spoglądającego na nią w niemym
zachwycie.
- Czy te... kaszlity nie staranują okrętu?
- Nie. Długie żelazne kolce poniżej lustra wody,
którym kiedyś się przypatrywałaś, są właśnie po to, by
zabezpieczyć okręt przed atakiem bestii. Varthom z
zatopienia nas nic by nie przyszło. Im chodzi o łupy.
Lecz nie bój się... królowo.
- Jedyne, czego się lękam, to bezczynność - odparła
z gniewem.
- Zrozum, nie możesz ryzykować. Jesteś królową.
Twych kajut strzec będzie dziesięciu specjalnie
oddelegowanych po temu wojowników, ale... Na
wszelki wypadek miej w pogotowiu twój miecz -
powiedział sztywno. - Na mnie pora - dodał,
odwracając się ku drzwiom.
- Lothar! - krzyknęła. Rycerz przystanął. - Jest źle,
prawda? Jest ich więcej, czy tak?
Rycerz milczał. Skłonił się, chcąc wyjść, ale Trisellą
chwyciła go za rękę, zatrzymała i szepnęła:
- Lothar, uważaj na siebie. Proszę...
***
Warkocze czarnego dymu rozciągnęły się w
powietrzu. Pierwsze płonące pociski wystrzelone z
balist zatonęły z sykiem w wodzie.
- Pudło, do stu morskich kurew!!! - ryknął Orcst. -
Jak celujecie?
- Niech podpłyną bliżej. Trafimy!
- No, myślę. Chyba że chcecie, głupki, by wasze
głowy zdobiły zamki Varthów!
-Co ty...?
- Ano, jak mówię! Nie słyszeliście, że te gnidy
głowy kolekcjonują? Mają przy tym takie specyfiki, co
łeb zakonserwują, że ni zgnilizna, ni robactwo go nie
ruszy.
- Nie kracz - warknął Efil.
- Salwa! - ryknął Orest. Kolejne pociski
poszybowały w kierunku łodzi Varthów, ciągnąc za
sobą smoliste sznury dymu.
- Trafiony! - I drugi też!
- Salwa!
- Dostał! Następny dostał!
- Kaszlity odpływają.
- Kusznicy, salwą!
- Rufa! Uwaga na rufę! - krzyknął ktoś.
- Zaraz nas wychędożą od tyłu - mruknął Orest. - Źle
jest, psia kurwa, źle. Dużo ich!
- Wchodzimy taranem!- ryknął Lothar. - Wiosła!
Wiosła skryły się pod pokładem, wciągnięte przez
niewolnych. W tym samym momencie rozpędzona
galera uderzyła w jedną z łodzi Varthów, miażdżąc ją i
przełamując na pół. Krzyki, przekleństwa i jęki zlały się
z trzaskiem pękającego drewna i zgrzytem okutego
stalą dziobu galery. Chwilę później kaskada dźwięków
ucichła. Pochłonęło ja morze.
- Lewa burta! - ryknął bosman, odrzucając
butelczynę z gorzałką, którą bohatersko dzierżył aż do
tej chwili. W jej miejsce w bosmanowej dłoni błysnął
miecz. - Abordaż na lewej burcie! Dwie łodzie. Za
mną! A ty, Orest, gdzie spierdalasz? Między beczki się
kryć? Zgłupłeś do cna, tłuściochu? Jak się nie
obronimy, i tak cię dopadną! Stawaj przy mnie!
***
- Pierwszy bym strzaskał toporem ich głowy, gdyby
mnie Lothar nie ubiegł. Wpadliśmy w tłum Varthów
niby orły w stado kuraków. Cofnęli się trochę, lecz przy
relingach stanęli.
- I co, i co? — dopytywał się Albert. Oberżysta
szepnął coś do ucha pomagierowi, który wyszedł
pospiesznie, i przechyliwszy się przez szynkwas
dołączył do słuchających. Orest tymczasem zatopił
zęby w soczystym kawałku wieprzowej pieczeni i
ocierając rękawem twarz z sosu, uśmiechnąwszy się,
odparł:
- A co by miało być, kiedy z trzema takimi
zuchami, jak my, mieli sprawę? Zaczęła się rzeźba. Ale
nie było łatwo.
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
***
Tłok. Dookoła umierają ludzie. Jedni przeraźliwie
krzyczą, inni kontentują się słabym westchnieniem.
Krew barwi pokład, krew kapie z poranionych ciał,
krew jest na rękach tych, co zwyciężają. Kilka łodzi
Varthów stoi w płomieniach.
Śmierć, śmierć, śmierć!
Nie moja, pomyślał Lothar, tnąc szyję kolejnego
przeciwnika. Tylu moich dało gardła, a ja żyję. Śmierci,
wybawiciel-ko, gdzieś jest?
Stanął, potoczył czerwonomglistym wzrokiem po
pokładzie. Spostrzegłszy, że walki przeniosły się
niebezpiecznie blisko kajut Triselli, znów zaatakował,
choć ręce mdlały mu od nieustannej rąbaniny.
Tym lepiej, pomyślał.
***
...Był jak lód, jak niedźwiedź
Jak orzeł, jak zraniony wilk
By I jak śmierć posępny
1 nie zważał na to
Że życie takie krótkie.
Dwudziestu z jego ręki legio
Aż przyszła pora na przewodnika watahy
Skrzyżowali miecze
1 Iselring zwyciężył
Bo wyglądał jak gdyby byl Varthem
I walczył jak Varth.
„O Iselringu, co był Varthem"
Ballada ludu Varthów, przekład na imperialię -
Bartollus ver Gerdian (trzeci wiek po upadku Starych
Królestw).
Komentarz: Odkrycie owo jest jednym z
najważniejszych, patrząc z perspektywy badań nad
językiem i konstrukcjami fabularnymi. Owóż dowodzi
ono, że już w trzecim wieku po upadku Starych
Królestw pojawiła się beletrystyka. Bo w istocie jest to
utwór wymyślony przez Bartollusa - co nie ulega
kwestii. Adnotacja, iżby to miała być pieśń ludu
Yarthów, którego losy giną w pomroce dziejów i nie
wiadomo, czy takowy istniał naprawdę, ta adnotacja
stanowi jeno zręczną mistyfikację, mającą dodać
niezbyt wysublimowanej fabule szczyptę atrakcyjności.
Natomiast co do sugestii moich kolegów ~ historyków,
że tekst ów opisuje jakieś zdarzenie autentyczne, mogę
im jedynie radzić, by nie wystawiali się na
pośmiewisko. Trochę rozsądku, panowie!
Dr nauk językowych R. Gallen, Uniwersytet
Agandburski.
***
- Cofają się! - krzyknął Lothar, porządkując szyk. -
Kto miecz utrzyma, za mną!
Kilkudziesięciu wojowników natarło na topniejące
szybko szeregi piratów. Ci, widząc, że większość ich
łodzi stoi w płomieniach, zaczęli walczyć ze
zdwojonym zapałem. Zwarty szyk wyspiarzy, skruszał,
bitwa znów rozsypała się na szereg indywidualnych
pojedynków.
Tłusty Orest, porzuciwszy miecz, rąbał toporem
niby drwal, sapiąc i czerwieniejąc na twarzy. Lewy
policzek przecinała mu długa szrama. Widząc, że
Lothara otacza trzech Varthów, wsparł swego wodza,
przerąbując na pół jednego z przeciwników. Lothar
sparował cios, pchnął, godząc drugiego Vartha w
wątrobę. Orest z uśmiechem satysfakcji zwrócił się ku
ostatniemu z trójki.
Wtedy dostał cięcie. Puchata twarz Oresta zbladła w
jednej chwili, za to kubrak zaczerwienił się jaskrawo.
Zwalisty wojownik z jękiem osunął się na pokład.
Lothar spojrzał w stronę Oresta. I zaklął
mimowolnie.
Miast Iselringa ujrzał potężnego, muskularnego
Vartha. Wódz watahy w prawej dłoni trzymał
zakrwawiony miecz.
Dla ciebie Trisello! Dla ciebie Odheynie, pomyślał
Lothar.
I zaatakował.
***
- Co widzisz? Mów! Co się tam dzieje? - spytała
Trisclla najwyższą z dworek, przypatrującą się bitwie
przez szparę między deskami.
- Kiedy trudno, pani, takie zamieszanie. Krwi pełno,
momentami nie widać kto nasz, kto wróg.
- A rycerz Lothar?
- Bije się, jakby dziesięcioro demonów go chroniło.
W najgorszy wir skacze, wrogów jako łany zboża
wycina, a sam zdrów. Teraz znów nań idą. Wyciąga
miecz i... Ubity!
- Bogowie, Lothar? - szepnęła przerażona Trisella.
- Nie, nie. Ten, co na pana Lothara nastawał.
Muszę się pilnować, pomyślała królowa. Stokroć
lepsza byłaby walka niźli męka niepewności. Nie do
tego jestem stworzona.
Zgiełk się wzmógł, a wraz z nim i lęki. Nie o siebie
jednak bała się Trisella. Dobrze pamiętała słowa
Lothara, które wypowiedział ledwie poprzedniego
wieczora:
„Lepiej, bym zginął!"
Słowa modlitwy popłynęły same. Ze łzami w oczach
prosiła Tego, Który Jest, o łaskę, o to, by oszczędził
Lothara. Dopiero po chwili naszła ją refleksja, że nie
powinna, że jej miłość jest grzeszna. Ale proszę tylko o
to, by przeżył! A to nie może być grzechem! Dlaczego
jednak proszę, by przeżył tylko on? Znów grzeszę,
pomyślała. Naraz dotarło do niej, co od jakiejś chwili
wykrzykuje wysoka dworka:
- Zwycięstwo! Rycerz Lothar ubił wodza Varthów.
Ci się cofają! Zwycięstwo!
- Wychodzimy - powiedziała stanowczo Trisclla.
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
***
Ostrze przejechało po piersi Vartha, który zarzęził,
plunął krwią i upadł. Lothar odetchnął. To koniec,
pomyślał, widząc cofających się wrogów. Wygraliśmy.
Varthowie jeszcze walczyli, jakiś młody nieprzyjaciel
szedł w jego stronę, ale to było bez znaczenia.
Znudzony sparował kilka nieporadnych ataków
młodzieńca, wreszcie wybił mu miecz z dłoni. Tamten
uniósł ręce, poddając się.
- Lothar - usłyszał z tyłu. Trisella! Mimowolnie
uśmiechnął się. Bezpieczna. Tylko ja, ja jestem
niepotrzebny.
Nie mógł jednak powstrzymać się, by na nianie
spojrzeć, by choć przez chwilę dać folgę uczuciom.
Była śliczna. 1 chyba szczęśliwa, widząc go żywego.
Patrzył na twarz królowej i widział, jak się zmienia.
Radość w jej oczach zamarła, uśmiech wykoślawił się,
przechodząc w grymas przerażenia. Machała ręką,
krzyczała, lecz był zbył zmęczony, zbyt wypalony, by
pojąć, o co jej chodzi.
Zrozumiał, gdy poczuł przejmujące ukłucie w plecy.
Paraliżujący ból rozlał się po jego ciele. Potem przyszła
ciemność.
***
Widziała, jak w ręku chłopaka, którego Lothar
pokonał, błysnął nie wiadomo skąd dobyty nóż.
Widziała, jak Lothar, krańcowo wyczerpany, stara się
zrozumieć, co ona doń krzyczy. Widziała, jak blednie,
jak pada na zakrwawiony pokład. Widziała, jak spośród
zwału trupów zrywa się potężny, poraniony wojownik i
jednym machnięciem topora rozłupuje głowę Vartha,
jakby to była skorupa orzecha. Widziała, jak ranny
wojownik pada na kolana przy swym wodzu i zaczyna
szlochać. Wszyscy to widzieli.
I stanęli. Wszyscy ludzie Lothara. Osłupiali, nie
wierząc w to, co się stało, jeden po drugim padali pod
ciosami korzystających z okazji Varthów.
Trisella też nie mogła uwierzyć. Przez chwilę.
Bardzo, bardzo krótką. Potem krzyknęła.
Rozdzierający, pełen rozpaczy wrzask przeleciał nad
pokładem. Wówczas Trisella chwyciła swój miecz.
Wszystko ma swój czas - miłość, rozpacz, żal.
Właśnie nadszedł czas zemsty.
Pierwszego Vartha cięła w biegu, drugiego również,
uskakując przed morderczym sztychem. Kolejny piruet
i znów było dookoła niej pusto. Na początku
Iselringowie tylko patrzyli, równie zaskoczeni, jak
Varthowie. Królowa walczyła, królowa się nie poddała.
Królowa zwyciężała!
Wściekły ryk wydobył się z kilkudziesięciu gardeł.
Wojownicy ruszyli. By pomóc swej królowej.
Co było później, trudno nazwać walką. Bardziej
pasowałoby tu któreś z określeń masarskich - na
przykład rzeźnia czy ubój. Varthowie byli bez szans. A
podążający za Trisella wojownicy nie mieli litości.
Wreszcie ktoś krzyknął:
- Odpływają!
I faktycznie, jedyna łódź Varthów, która miała
obsadę, szybko oddalała się na północ, wspomagana
przez dwa wieloryby.
- Królowo, czy mamy ich ścigać? - spytał bosman. -
Królowo?!
Pokręciła przecząco głową i podeszła do leżącego w
kałuży krwi Lothara. W oczach kobiety błysnęły łzy.
***
Kapturnik stał w świetle dnia i obserwował małą
plamkę na horyzoncie. Plamka rosła, pęczniała,
nabierała kształtów, tak jak kształtów nabierały
Kapturnikowe obawy. Spojrzał na słońce. Wysoko! Za
wysoko! Dzień jeszcze w pełni! Przypłyną zbyt
wcześnie.
- Było ci, cholera, wówczas zemrzeć, Lotharze -
mruknął Kapturnik ponuro. Oszczędziłbyś problemów i
mnie, i Trisel-li, i Odheynowi, rzecz jasna. Ale nie, tyś
twarda sztuka... Cóż, sprawdzimy, jak twarda!
***
Trisella siedziała na zakrwawionym pokładzie,
trzymając w rękach bezwładną głowę Lothara. Płakała.-
Łzy szczęścia ciekły dwoma wąskimi strumyczkami po
jej policzkach. Jeszcze raz dotknęła rycerzowej szyi i
jeszcze raz przekonała się, że nie uległa złudzeniu.
Tętno, choć słabe, wciąż biło, klatka piersiowa z
wysiłkiem, ale jednak unosiła się kolejnymi oddechami.
- Żyje - wyszeptała. A potem głośniej, rozkazująco,
zwróciła się do otaczających ją wojowników:
- Pomóżcie mi go zanieść do kajuty. Szybko.
Medyka żadnego na statku nie ma, co? - Wojownicy
twierdząco pokiwali głowami. - Tak myślałam...
Zanieście go więc do mojej kajuty. Mam ze sobą trochę
ziół, maści, bandaży, a moje dworki znają się na
opatrywaniu ran. Przynieść mi tam wody czystej.
"Jeden garniec przydałoby się zagotować. No, biegiem!
Wy dwaj - wskazała palcem rosłych młodzików -
będziecie mi pomagać. Reszta niech pokład uprzątnie,
uszkodzenia naprawi! Tutaj - wskazała ręką podłogę
przy kasztelu - składajcie rannych. Moje służki pomogą
ich opatrywać. Jazda!
Wojownicy rozbiegli się po okręcie. Co chwila
jednak spoglądali w stronę Triselli. Po raz pierwszy od
rozpoczęcia podróży - z szacunkiem. Popołudnie
upłynęło wszystkim na krzątaninie pośród zwału
trupów, na przemywaniu ran gorącą wodą, odkażaniu
ich okowitą i obwiązywaniu białym płótnem,
nasączonym wywarami z ziół. Tamowano krwotoki,
smarowano maściami obtłuczenia i sińce, nastawiano
połamane i zwichnięte kończyny. Trisella, nie bacząc
na swą godność, uwijała się jak w ukropie. Działała. To
pozwalało oderwać się od natrętnej myśli, która
powracała, ilekroć sprawdzała, jak ma się Lothar. Nie
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
odzyskał przytomności, ale oddech wyrównał się, a
serce zaczęło bić mocniej. Rana, co spostrzegła
opatrując go, nic była głęboka. Kolczuga wyhamowała
pchnięcie, nóż ześlizgnął się, ostrze poszło bokiem, nie
dotarło nawet do żeber. Będzie długa blizna, nic więcej.
Wprawdzie Lothar stracił sporo krwi, ale za tydzień
powinien dojść do siebie.
Wieczorem, gdy pomogła wszystkim, którym mogła
pomóc, kiedy żagle były pozszywane, a pokład umyty,
wróciła do swej komnaty. Znalazła jakiś pretekst, zdaje
się, że nawet przekonujący, by odprawić dworkę.
Została sama z rannym. Podeszła do łóżka, usiadła, na
drugim stołku stawiając świecę. Dotknęła Lotharowego
czoła. Było chłodne, wilgotne. Myśl, która kiełkowała
w niej od chwili rozpoczęcia potyczki, teraz wybuchła,
i Trisella żadną miarą nie potrafiła jej powstrzymać.
Prawdę rzekłszy, nie bardzo chciała.
- Prawie ci się udało — szepnęła, gładząc włosy
rycerza. - Szukałeś śmierci... i byłeś blisko. Chciałeś
mnie uwolnić od siebie! Och, jakie to głupie! -
Podniosła gniewnie głos: -A ja mam dosyć udawania,
bronienia się przed tobą. Będę przeklęta? Zgoda, niech
się stanie! Ale kiedy padałeś, a nawet wcześniej,
zrozumiałam, że gdyby cię zabito, i ja nie miałabym po
co żyć. Z Odheynem koniec. Raz, że wstydziłabym się
spojrzeć mu w oczy, dwa, że nie chciałabym. Kiedyś
żyłam złudzeniami o miłości, ty dałeś mi prawdę! Nie
chcę niczego innego! Lotharze, słyszysz mnie? Ja cię...
- Zastanów się, nim coś powiesz, Trisello -
wychrypiał słabo, otwierając oczy. Dziewczyna
podskoczyła. - Bo wkroczysz na drogę, z której się nie
wraca. Na niej czeka cierpienie, potępienie, wstyd i
smutek. Niewiele jest miejsca na szczęście.
- Nieprawda - powiedziała z mocą. - Jeśli gdzieś
mogę znaleźć szczęście, to właśnie tam - szepnęła,
pochylając się ku rycerzowi.
- Trisello, zastanów się - poprosił.
- Dość miałam na to czasu!
Pocałowała go łapczywie, chciwie biorąc jedyną
nagrodę, która była im dana. Lothar odpowiedział tym
samym, przyciągając ją do siebie, chcąc utopić w
niepamięci drzazgę dni minionych, kiedy sechł z
tęsknoty, i widmo dni przyszłych, haniebnych,
zdradzieckich, dni z życia wiarołomcy. Ale w tamtej
chwili Lothar nie chciał o tym pamiętać. Liczyła się
teraźniejszość. Zapomnieć, nie myśleć, zapomnieć,
cicho, cicho sumienie, cicho, trzeba zapomnieć, nie
myśleć.
Udało się.
***
— Po bitwie dwa dni leża! Lothar w kajucie
królowej -opowiadał Orest. - Myślelim, że nie wyżyje,
ale on twardy, a rana okazała się być niegroźną. Trisella
leczyła go, chuchała, dmuchała, więc wydobrzał
szybko. Ale nadal nocował w kajucie królowej. Tak
woje jak i dworki poczęli szemrać. A królowa i Lothar
dawali powody, oj dawali. Nocą ci, co wachty trzymali,
opowiadali, jakie to odgłosy dobiegają z królewskiej
sypialni. Działy się rzeczy nieprzystojne, haniebne. No,
rozumiem, wziąć se nałożnicę czy dwie nawet do
wyrka, wychędożyć, zapić okowitą - męskie to
rzemiosło! Ale żeby królowi żonę spaskudzić...
Gromadka gości knajpianych otaczała Tłustego
Oresta, a ten prawił dalej o losach sławnego Lothafa i
nic mniej sławnej Triselli. A że opowiadał ciekawie i
wszystkich historia pochłonęła, nikt nic usłyszał drzwi
cicho otwieranych. Nikt nie usłyszał stukania ciężkich,
gwardyjskich butów, nikt nie zobaczył odzianej w
czarną opończę postaci idącej z gwardzistami.
Spostrzeżono, że dzieje się coś złego, dopiero wtedy,
kiedy za plecami gawędziarza wyrosło kilku wojów z
obnażonymi mieczami. Orest zakrztusił się, imię
Lothara uwięzło mu w gardle. Plując krwią, uderzył
głową w stół.
***
- Co zrobimy, Lotharze? - spytała cicho Trisella.
Leżeli przytuleni do siebie, nadzy, przykryci kocami, w
kajucie królewskiej. Na zewnątrz hulał wiatr, kołysząc
galerą na boki.
- Ludzie zaczynają szemrać - odparł Lothar. - Nie
zbuntują się przeciw mnie, to pewne, ale ta ich
niechęć... Popłyniemy na Woerholm - zdecydował. - A
stamtąd dalej, na zachód. Jeśli się zgodzisz...
- Gdzie ty, tam będę i ja - odparła.
- Zostawimy za sobą państwo Odheyna - mówił. - 1
nigdy nie będziemy mogli wrócić. Odheyn będzie nas
ścigał. Znam go. Nie spocznie, póki nie zobaczy
naszych głów. To składniki ceny, jaką przyjdzie nam
zapłacić. Myślę, że het, na zachodzie, jest jakiś ląd.
Świadczą o tym rzeczy, które morze wyrzucało czasem
na brzeg Woerholmu. Tyle że nikt tego nie wie na
pewno. Zdrowieję szybko, za kilka dni będę całkowicie
sprawny. Weźmiemy mniejszą łódź i tych, którzy
zechcą z nami popłynąć. Damy sobie radę.
- Oczywiście - odparła z uśmiechem. - Ty dasz sobie
radę ze wszystkim! Trzy dni od bitwy minęły, a ty sił
masz więcej niż nastolatek.
- Chodź! -to mówiąc przyciągnął ją do siebie. -
Skoro załoga i tak szemrze niezadowolona, niechże
chociaż ma po temu powody!
Powoli przejechał dłońmi po jej szczupłych udach.
- Śliczna - szepnął, nachylając się do jej ucha.
Pocałował ramiona, najpierw prawe, potem lewe. Dalej
musnął ustami gładką skórę szyi, i jego ręce, wędrując
pospiesznie, trafiły na obfite, nabrzmiałe podnieceniem
piersi. W tym czasie Trisella pieściła jego przepasany
opatrunkiem brzuch, stopniowo schodząc dłońmi niżej i
niżej. Westchnął. Po chwili westchnienie powtórzyła
dziewczyna. Ich oddechy przyspieszyły. Wątpliwości,
wstyd, wyrzuty sumienia, wszystko utonęło w
bezmiarze zadowolenia. Byli tylko on i ona, całkowicie
pochłonięci sobą. I nie liczyło się nic prócz nich
samych. Nieważne, co działo się na zewnątrz. Niechby i
eksplodował wszechświat, nie miało to dla nich
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
żadnego znaczenia. W ciemności rozległ się kobiecy
okrzyk.
- Jutro wczesnym rankiem - wyszeptał, gubiąc
oddech - weźmiemy kurs na Woerholm. Będziemy tam
za sześć, siedem dni. Musimy wykorzystać czas, póki
Odheyn niczego nie podejrzewa.
- Wydaje mi się - powiedziała Trisella, a w jej głosie
zabrzmiał lęk - wydaje mi się, że on już wie...
***
Pracownię Svaroha zasnuwały ciężkie dymy, opary i
wyziewy. W kilku kadziach bulgotały brązowe i
zielonkawe mikstury, jedno pomieszczenie zajmowały
systemy naczyń połączonych szklanymi rurkami, wśród
których uwijało się kilku asystentów. Następną salkę
zajmowały mapy i wykresy porozkładane na stołach,
pouwieszane na ścianach czy rozpięte swobodnie na
stojakach. W innej jeszcze znajdowały się dziesiątki
półek, na których stały tysiące amfor, słoiczków,
woreczków i wszelkich innych pojemników, jakie
wymyśliła cywilizacja Czemnokreiny. W ostatniej sali
były tylko księgi, mały stolik i okuty skórą ciężki,
dębowy fotel. Siedział na nim Svaroh, uważnie
wpatrując się w taflę wody uwięzionej w ciężkiej,
kamionkowej misie.
- Hmm... - mruknął, a jego twarz się rozpogodziła -
nic pomyliłem się co do was, Lotharze, Trisello...
byliście dla siebie stworzeni... Co zresztą potwierdziły
badania. Cóż za pech, że musieliście trafić na kogoś tak
wrednego, jak ja!
Mag zaśmiał się sucho.
- No, Odheynie, długo będziesz usychał ze zgryzot
w tym swoim, pożal się boże, pałacu? Czekam!
***
Odheyn chodził po komnatach dworu królewskiego,
na który przerobić kazał ratusz Lukki. Mimo że ludzi
było w nim aż nadto, on czuł się przeraźliwie samotny i
przygnębiony. Wielkie mi uczyniłaś pustki w domu
moim, Trisello, tym swoim zniknięciem, pomyślał. Mój
wybór. Mam nauczkę.
Trawiły go dwie troski, dwa robaki wygryzające
duszę. Jednym była tęsknota za żoną. Nie przypuszczał,
że tak źle zniesie rozłąkę. Wiedział, że to dla jej dobra,
ale to, co przekonuje rozum, prawie nigdy nie
przekonuje serca.
Drugim robakiem była świdrująca niepewność, lęk o
to, czy nic się Triselli nie stało. Powierzył ją opiece
najlepszego żeglarza i wojownika, dał okręt, lecz ani
umiejętności, ani najwspanialsza galera nie pomoże,
kiedy trafi się na górę lodową czy sztorm. Wzbraniał
się skorzystać z pomocy Svaro-ha, obawiał się bowiem,
że mag może wykorzystać informacje o Triselli
przeciwko niej.
Niewidzącym wzrokiem omiatał kunsztowne arrasy,
misterne kandelabry, bogate meble, pozostawione przez
poprzednich właścicieli tego przybytku - bajecznie
bogatych rajców Lukki. Każdego pirata ów przepych
cieszyłby niezmiernie. I w jego przypadku tak bywało.
Do niedawna. Gdy poznał Tri-sellę, wszystkie
zdobycze straciły znaczenie. Ona była prawdziwą
wygraną, jaką zgarnął w tej trwającej dwa
dziesięciolecia wojnie. Innej nie potrzebował.
Nogi same zaniosły go do małej komnaty,
znajdującej się w prawym skrzydle budynku. W niej
stworzył Triselli kapliczkę. Pomieszczenie urządzone
było oszczędnie, bez ekstrawagancji. Ściany obite
zostały granatowym płótnem. Pośrodku stał klęcznik,
na którym leżała otwarta księga. Po bokach klęcznika
wznosiły się smukłe świece, zakorzenione w ciężkich,
marmurowych świecznikach. Płaskorzeźba na ścianie
przedstawiała płomienie i wyłaniającego się z nich
mężczyznę. Pod spodem widniał zdobiony napis:
Ten, Który Jest Światłem
Otwórz serce
A rozgoni mrok
Spojrzał na ołtarz z pogardą, ale się zmitygował.
Trisella nic byłaby zadowolona, gdyby okazał jej Bogu
brak szacunku. Zresztą... Może on rzeczywiście istnieje.
Trisella nie mogłaby się mylić!
Niewiele myśląc, padł na kolana i pochylił przed
ołtarzem głowę. W komnacie panował półmrok. Od
podłogi ciągnęło chłodem.
Jeśliś jest, szeptał w myślach, nie pozwól, by
spotkało ją coś złego. I spraw, dziwny Boże, który tak
bardzo cenisz miłość, spraw, bym na powrót się z nią
połączył. Obiecuję ci ołtarze, obiecuję wyznawców, tak,
dam ci tłumy wiernych, tylko pomóż jej, pomóż mnie.
Niechże się skończą me kłopoty, a przysięgam, wojen
zaprzestanę, twoich kapłanów opieką otoczę, a Svaróha
i jego venomitów przegnam bądź wymorduję.
Zawrzyjmy przymierze, co, dziwny Boże?
Odheyn wstał z klęczek. Wciąż patrzył w
płaskorzeźbę i starał się wyczytać z niej jakąś
odpowiedź. Poczuł się rześki, wolny od trosk, niemal
szczęśliwy.
Z lekkim sercem poszedł do siedziby Svaroha.
Doszedł do wniosku, iż Trisella i Lothar są tak blisko
wyspy Algorn, że czarownik nic jest już w stanie im
zaszkodzić.
***
Pracownia Svaroha przywitała Odheyna setką
gryzących, nieprzyjemnych zapachów i czarnym kotem,
który przebiegł korytarz przed królem. Chwilę później
wyłonił się sam mag.
- Duchota w tych twoich piwnicach - mruknął
Odheyn, rozglądając się dookoła. - Trochę ciasno i
trochę ponuro.
- Za to ciekawiej niźli na twym dworze, gdzie roi się
od głupców i zabijaków. Zajmujące muszą być
rozmowy z nimi, czyż nic?
- A niech cię czarci! - odparł Odheyn.
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
- W samej rzeczy - powiedział Svaroh cicho, do
siebie. Głośniej dodał:
- Co cię sprowadza w me skromne progi? Czym
odzyskał utracone, na rzecz uroczej Triselli, łaski?
- Właśnie los Triselli sprowadza mnie do ciebie. Coś
stało się naszej miłościwej królowej?
- Mam nadzieję, że nie - odparł Odheyn. - Rzecz w
tym, że nie wiem. Chciałbym skorzystać z twej
pomocy, by dowiedzieć się, jak ma się moja małżonka.
- Chciałbyś, Odheynie, skorzystać z Kadzi? -Tak.
- Zatem, chodź za mną. By próba się powiodła,
musisz wiedzieć mniej więcej, gdzie szukać?
Odheyn skinął głową. Ruszyli długim niskim
korytarzem, mijając drzwi komnat. Jedne były
pootwierane, inne szczelnie zamknięte. Kiedy mijali
pomieszczenie, w którym pełno było szklanych rurek,
butli i palników, Odheyn spytał, bacznie przyglądając
się dziwacznej konstrukcji:
- Co tu preparujesz? Eliksir długowieczności?
- Bynajmniej - odparł czarownik. - Spirytus. Czysty,
nie zwykłą okowitę, jaką sprowadzamy z głębi
kontynentu. Na razie to eksperymenty, ale niebawem,
ho, ho - zaśmiał się. Jego śmiech był jak powiew
pustynnego wiatru. - Może spróbujesz, panie? - spytał,
wyciągając w stronę króla gliniany kubek. Odheyn
przecząco pokręcił głową.
- Później. Najpierw Trisella.
- Jak chcesz. Dochodzimy do celu - powiedział mag,
otwierając drzwi znajdujące się na końcu korytarza. -
Siądź w fotelu. A oto i Kadź. Trisella zapewne nie
byłaby zadowolona, wiedząc, że korzystasz z
pogańskiego artefaktu - zakpił.
- Zrozumie - odburknął Odheyn. A ciszej dodał: -
Nie musi się dowiedzieć.
- Spójrz w wodę - rzekł Svaroh. Głos mu się
zmienił, zmatowiał. Z ust poleciały zaklęcia, furkoczące
egzotycznymi zbitkami spółgłosek niby stado
niesfornego ptactwa.
Odheyn patrzył w ciemne, gładkie lustro wody.
Obraz zamajaczył na chwilę, rozpłynął się, po czym
znowu począł formować się z trudem... Wreszcie się
ustabilizował.
Odheyn parzył. I słuchał.
Początkowo nie pojmował tego, co zobaczył. Po
chwili zrozumiał. Nie mógł oderwać wzroku od płaskiej
nieruchomej tafli. Twarz bladła mu stopniowo, usta
wykrzywiły się w niekontrolowanym grymasie
zdumienia.
Odheyn patrzył. W pewniej chwili nie wytrzymał,
warknął i ręką zmącił wodę. Obraz zniknął. Chwycił
kubek ze spirytusem, postawiony przez Svaroha przy
jego fotelu i wychylił go jednym haustem. Kiedy
odwrócił się do maga, był blady jak pośmiertny całun.
- Wołać mi Człowieka w Kapturze! Szybko! -
wychrypiał wściekle. - Svarohu, będę potrzebował
jednego z twych zaklętych snekkarów.
- Łodzie-węże są do twej dyspozycji - rzekł mag,
kłaniając się nisko. Już wiedział, że wygrał.
- Nikt z załogi „Savitorry" nie może przeżyć. Ty i
twoi uczniowie pomożecie mi tropić tych, którym uda
się umknąć.
- Do usług, mój królu. Ale, powiedz mi, czy dotyczy
to również czcigodnej Triselli i Lothara?
- Ich zwłaszcza - odparł zapytany. - Lecz nimi
zajmie się Gontran.
- Czemu on właśnie? - Svaroh skrzywił się z
niechęcią.
- Bez dyskusji! To najlepszy człowiek, którego
mam!
- Posłałem po niego.
- Dobrze - mruknął Odheyn. Potem, patrząc w górę,
krzyknął:
- Trisello!!! Zdradziłaś mnie! Twój Bóg mnie
oszukał! Rzucił Svarohowi stalowe spojrzenie. Jego
twarz kipiała
gniewem.
- Rozpalić ofiarne stosy! - powiedział cicho.
***
Kapturnik skłonił się nisko. Tydzień. Pozostał mu
tydzień służby. O tydzień za dużo.
- Czy nie ma innego sposobu, innego człowieka?
Ja...
- Miałeś wypełniać moje rozkazy przez rok, czyż
nie? Zatem, taki jest mój rozkaz. Szykuj się do drogi,
wyruszysz nim się ściemni. Statek i załoga czekają. I
pamiętaj, wiąże cię absolutna tajemnica.
- Ale...
- Nie ma „ale"! Dałeś słowo, czy tak?
- Dałem - ponuro przyznał Kapturnik.
- Pamiętaj, najpierw zabijesz Lothara, tak by Trisella
to widziała. Dopiero potem... potem zabijesz również
ją. Pozdrów ją ode mnie. W nagrodę za wierną służbę
darowuję ci ten okręt i załogę. I dam ci trójząb, byś
mógł prowadzić swoje poszukiwania na wszystkich
wyspach, które są pod moim panowaniem. Zważ, że to
nie zwyczajny statek, ale zaklęty snekkar Svaroha. W
jego żagle dmie wiatr magiczny, okręt popłynie tam,
gdzie zapragniesz. Tak nagradzam wiernych!
- Wyruszę niebawem! - odparł Kapturnik.
Jeśli uczynię, co mi nakazano, nie będę godzien
szukać Białej Wieży. A po drugiej stronie -
wiarołomstwo. Co gorsze? Niech ogień pochłonie tych,
co chuci nie potrafią utrzymać na wodzy!, myślał.
Słońce było jeszcze wysoko nad horyzontem, kiedy
snekkar wyszedł w morze.
- Kurs na Woerholm! - krzyknął Kapturnik.
***
Jeśli uczynię, co mi nakazano, nie będę godny
pamięci Cathbada. Jeśli złamię słowo, skutek będzie
podobny. Co robić?, gorączkowo myślał Kapturnik,
patrząc, jak plamka na horyzoncie niepokojąco szybko
nabiera kształtów galery.
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
***
Tłusty Orest umierał, a wraz z nim wszyscy
zgromadzeni w tawernie goście. Gwardia kończyła swą
pracę. Chudy człowiek w czarnej opończy podszedł do
oberżysty.
- Dziękuję, Egilu.
- To był mój obowiązek. Tak przecież nakazaliście,
panie Svaroh.
- Tak nakazałem, racja... podoba mi się twoja
postawa. Lecz powiedz, czy ty aby nic usłyszałeś zbyt
wiele? Widzisz, dałem słowo memu przyjacielowi
Odheynowi, że nie przeżyje nikt, kto zna ową historię.
- Nie - zaprzeczył żywo karczmarz. - Niczegom nie
słyszał.
- Być może mówisz prawdę. Być może nie... Pół na
pół - to się nazywa rachunek prawdopodobieństwa.
Swoją drogą, bardzo prosty to rachunek. Ale widzisz,
mnie prawdopodobieństwa drażnią. Wolę mieć
pewność. Byłbym niepocieszony, widząc, że
zawiodłem, że złamałem słowo. I to słowo dane
królowi! Zatem...
Twarz szynkarza poszarzała. Zadrżał lękliwie.
A potem umarł, jak wszyscy inni, którzy słuchali
opowieści Oresta.
Jeden minus jeden daje zero. Zaiste, rachunek wręcz
banalny, pomyślał kpiąco Svaroh. Strzepnął z rękawa
niewidoczny pyłek i wyszedł z tawerny.
Tych kilka dni, które zajęła podróż na Woerholm,
było najszczęśliwszym okresem ich życia. Oddzieleni
od kłopotów granatowozielonym oceanem, raz
dokonawszy wyboru, uwolnili się od wątpliwości. Im
głośniej szeptano o nich wśród załogi, tym większa
ogarniała ich namiętność. Liczyli się tylko oni - Trisella
i Lothar.
Cieszyli się sobą, jakby mieli po kilkanaście lat.
Radość sprawiał im banalny, zdałoby się, zachód
słońca, długie godziny spędzali trawiąc czas na
rozmowach i przyglądaniu się mewom, szybującym nad
morzem.
A morze pachniało solą.
Podarowali sobie niepamięć, zanurzyli się w sobie,
odgradzając się od konsekwencji swych czynów murem
zapomnienia.
Żyli jak we śnie, troski nie miały do nich dostępu, a
kłopotliwe myśli i wspomnienia zagłuszali gorącymi
wyznaniami.
Galera cięła fale, dni mijały szybko, niepostrzeżenie.
Chwilami odnosiło się wrażenie, że czas specjalnie dla
nich zwolnił, by mogli dłużej cieszyć się tym, co mieli.
Bo poza sobą stracili wszystko. Lothar płakałby za
utraconą godnością, honorem, poczuciem siły, Trisella
za swą połamaną wiarą, za niebem, jakie miało na nią
czekać po śmierci. Lecz nie płakali, zapatrzeni w siebie.
Zmysły pozwalały na kontakt z niebem - jedynym, jakie
mogło być ich udziałem.
Morze szumiało monotonnie...
...pachniało solą...
Chcieli, by tak zostało. Na wieczność. Oddaliby
wszystko, by odciąć się od świata, zostawić przeszłość
za sobą.
Lecz siódmego dnia, rankiem, świat i przeszłość
upomniały się o nich.
***
- Woerholm - powiedział Lothar, stając na dziobie
galery. - Ta plama na horyzoncie to Woerholm.
Będziemy tam przed wieczorem.
- Boję się - szepnęła Trisella, tuląc się do rycerza. -
Czuję, że Odheyn wie. I czuję, że ściga nas Gontran. To
straszny człowiek!
- Zdaje ci się - uspokajał ja Lothar. - Niby skąd
Odheyn miał się dowiedzieć?
- Nie wiem. Lecz wtedy, rok temu, kiedy uciekałam
przed Człowiekiem w Kapturze, prześladował mnie ten
sam lęk, to samo uczucie.
- To nic - szeptał. - To nic. Teraz jesteś przy mnie i
nic ci nie grozi. Pamiętaj o tym. Jutro znów ruszymy.
Na zachód. Nikt nas nie dogoni.
- Lothar, boję się, że nie będziemy szczęśliwi. Boję
się, że z czasem zaczniesz obwiniać mnie o to, co
utraciłeś. Bo możemy przeczyć, udawać, ale
wspomnienia wrócą.
- Wiem. Heż się tego boję. Wyrządziłem ci krzywdę,
Tri- sello, zburzyłem twój uporządkowany świat,
skłoniłem, byś poszła wbrew swej wierze. Nasze
uczucie wyrosło na cierpieniu innych. Nie wiem, czy
będziesz potrafiła o tym zapomnieć. Nie wiem nawet,
czy byłoby dobrze, gdybyś zapomniała...
- Czy skoro złamaliśmy przyrzeczenia dane innym,
będziemy mogli wierzyć sobie? - W jej oczach stanęły
łzy. - Lothar, boję się.
- Ja też - szepnął - lecz mnie możesz być pewna. Nie
jestem wart tego, co mnie spotyka, odtąd będzie na
mnie ciążyć piętno wiarołomcy, haniebne, acz
prawdziwe miano, lecz ciebie nie zdradzę. Nigdy!
- Więc bądź i mnie pewien - odparła. - Choćbyś
utracił wszystko, mnie będziesz miał zawsze. Cóż mi
po niebie, gdy nie będę miała ciebie?
- Kocham cię - powiedział cicho. Nie
odpowiedziała. Musnęła jego usta swoimi i
uśmiechnęła się blado.
- Okręt! — dobiegł ich okrzyk młodego wojownika,
który siedząc w koszyku przymocowanym do masztu
miał za zadanie obserwować morze - Widzę okręt!!!
Trisella zadrżała:
- Mówiłam, on wie...
- Nie, nie - mruknął niepewnie Lothar. -To musi być
ktoś inny. Co widzisz? - zwrócił się do obserwatora.
- Niewiele. Żagiel ma spuszczony, trudno rzec, kto
zacz. Stoi, jakąś godzinę-dwie drogi od wyspy.
- Stoi? - zapytał Lothar ze zdziwieniem.
- Ano, tak - odkrzyknął obserwator. — Jakby czekał
na kogoś.
Trisella westchnęła.
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
- To na pewno jakiś patrol z wyspy. Nie może być
inaczej
- mruczał rycerz. - Orest, szykuj katapulty - krzyknął
jednak.
- Licho wie, co to za czort! Kiedy coś spostrzeżesz,
melduj!
- krzyknął do młodzika, siedzącego w „gnieździe",
jak nazywano koszyk.
Czekali. Słońce zdążyło minąć południe i schylić się
lekko ku zachodowi, kiedy młodzik zawołał:
- Widzę, widzę co to. Drakkar, ani chybi. Zara, burty
kawałek widzę... To nie drakkar! To snekkar. Z tych,
jakimi Svaroh włada.
Svaroh!? Jużeśmy zgubieni, pomyślał Lothar.
- Trisello, wróć do kajuty, proszę. To sprawa między
mną a twym mężem. Możliwe, że sam Odheyn jest na
pokładzie tego okrętu, zatem...
- Nie - zaprzeczyła stanowczo. Słysząc ją,
zrozumiał, że dyskusja na nic się nie zda. - Nie
opuszczę cię. Poza tym Odheyn nie zostawiłby swego
królestwa. Ja wiem, kto tam jest! 1 muszę się z nim
zmierzyć!
- Kto taki, królowo? - spytał Tłusty Orest, majstrując
przy katapultach.
***
Kapturnik stał na dziobie snekkara. Widział
zbliżającą się galerę, widział ja wyraźnie. Rozróżniał
nawet poszczególnych ludzi. Trisellę poznał od razu.
Domyślił się też, który jest Lotharem.
Głupcy, pomyślał gniewnie. Trzeba było uciekać!
Może by się wam udało!
Drwiąco przyglądał się krzątaninie, widział, jak
szykują balisty, jak celują, jak układają pociski.
Spojrzał w niebo. Wieczór nadchodził niespiesznie,
powoli. Zbyt powoli.
***
Galera obróciła się bokiem do snekkara. Lothar
podniesionym głosem wydawał komendy.
- Ognia - krzyknął Orest. Sześć pocisków pomknęło
w kierunku długiej łodzi ze smoczym łbem
wyrzeźbionym na dziobie.
***
Kapturnik spojrzał na pociski. Wykonał ledwie
dostrzegalny ruch ręką i zaśmiał się cicho.
***
— W wodę. Do stu kurew chędożonych, czwarta
salwa i wszystkie w wodę - klął Orest, widząc, jak
następne sześć pocisków zanurza się z sykiem w
czerwonym od zachodzącego słońca morzu.
- Ślepiście, zarazy, czy jak? Przecie ta łódka nawet
się nie ruszy.
- Sam celuj, jakeś mądry! - odburknęli uwijający się
przy balistach żeglarze. Celujemy dobrze...
-I co?
- I spada obok, cholera!
- No to spróbujcie jeszcze raz - wrzasnął. - Ładuj...
- Nie trafi - cicho powiedziała Trisella, obracając się
do Lothara - nikt w niego nie trafi. To mag, czarodziej,
kto wie czy nie potężniejszy od samego Svaroha.
Lothar w skupieniu przypatrywał się zakapturzonej
postaci, stojącej na dziobie snekkara.
- Pokonam go - mruknął. - Rana już mi nie dolega! -
Nie, nie walcz! Uciekajmy! Proszę...
- Trisello, błagam, nie chciej, by na tym, co zostało z
mojego honoru, pojawiła się następna plama. Ja
muszę... Dla ciebie... Dla mnie.
- Patrz, łódź się ruszyła. Płynie w naszą stronę.
Purpurowy krąg słońca, pochyliwszy się nisko, wisiał
tuż
nad górami wyspy Woerholm.
***
- Zostaniecie w łodzi - rozkazał Kapturnik
wojownikom. Dziób galery był bliżej i bliżej.
- Hamować - zarządził. Snekkar zwolnił. Od galery
dzieliło go kilka kroków. - Gdyby mi się nie powiodło,
rozkazuję wam odpłynąć, słyszycie? - piraci z
niedowierzaniem pokręcili głowami.
- Słyszycie? - spytał znowu, stanowczo. Potaknęli.
- Dobrze... - mruknął do siebie. - Nie ma co zabijać
się bez potrzeby...
Odwrócił się, spojrzał na czerwony okrąg wiszący
tuż nad wodą...
I skoczył, prosto na pokład „Savitorry".
***
Buty stuknęły o pokład, ciężka opończa zaszeleściła.
Oniemiała załoga galery patrzyła, jak odziany na
brązowo za-kapturzony człowiek podnosi się, prostuje i
wyciąga miecz z przytroczonej do pasa pochwy.
Wrzawa ucichła. Tylko morze szumiało cicho, smutno.
Ktoś chwycił kuszę, wycelował...
- Nie wystrzeli - powiedział Kapturnik sucho.
Faktycznie, nim jeszcze strzelec zdążył nałożyć bełt,
kusza pękła z trzaskiem. Widząc to, kilku piratów
chwyciło za miecze i zaatakowało intruza. Zgrzytnęły
krzyżowane ostrza. Kapturnik ciął szybko, precyzyjnie.
Nie chciał zabijać. Po chwili wszyscy, którzy rzucili się
na niego, leżeli, lekko poranieni, na pokładzie. Ich
miecze leżały kilka metrów dalej. Z tłumu wyłonił się
Tłusty Orest, dzierżąc w dłoni olbrzymi topór.
Kapturnik skoczył. Opończa zafurkotała, dał się słyszeć
głuchy trzask. Orest spojrzał na przerąbany trzonek.
Ostrze spadło krok dalej.
- Dość tego - warknął. — Nie będę walczył z wami.
Interesują mnie oni - palcem wskazał Lothara i Trisellę.
- Stawaj, wiarołomco! - rzekł w stronę rycerza.
- Nie -jęknęła Trisella.
2001 / 9
PROSTE RACHUNKI
- Tak - rzekł głucho Lothar, obnażając miecz. Nie
widział oczu Kapturnika, lecz był pewny, że ujrzałby w
nich swą śmierć.
- Nim cię zabiję - powiedział Kapturnik - odpowiedz
mi na jedno pytanie. Czy to ty wygnałeś Arnulfa
Świniogębego ze swej wyspy?
Lothar skinął głową.
Kapturnik zaśmiał się.
- Zaiste, los potrafi płatać figle - rzucił przez zęby.
Załoga rozstąpiła się na boki, robiąc miejsce
dziedzicowi
wyspy Woerholm. Zatrzymał się cztery kroki od
przeciwnika. Przez chwilę próbował przeniknąć
wzrokiem ciemność pod kapturem. Potem zaatakował.
Półobrót, unik, parada, pchnięcie...
Kapturnik od razu wykrył słabości Lothara. Przede
wszystkim rycerz ruszał się zbyt wolno, trochę
sztywno, jakby był lekko ranny. Po drugie był
zdesperowany, poddawał się emocjom. I nie wierzył w
zwycięstwo, wręcz chciał przegrać...
Błyskawiczny półobrót. Uderzenie.
Zabrzęczała stal.
Miecz Lothara uderzył o pokład.
Kapturnik wolno podszedł do leżącego na pokładzie
pokonanego przeciwnika. Dotknął mieczem jego szyi.
Poddani Lothara zamarli. Kapturnik spojrzał w niebo.
Zaklął szpetnie.
- Z pozdrowieniami od Odheyna - mruknął.
- Nieee! - usłyszał z boku. Kątem oka dostrzegł
jakieś zamieszanie. Instynktownie uniósł miecz do
parady.
W sam czas. Krótki kord Triselli odbił się od
Kapturniko-wej klingi.
- Zginiesz - syknęła wściekle.
- Nie sądzę - odrzekł beznamiętnie. Poprawił chwyt.
Tri- sella zaatakowała. Parował błyskawiczne
uderzenia, robił uniki i czekał, aż dziewczyna opadnie z
sił. Wreszcie uznał, że nadszedł właściwy moment.
Wtedy zza pleców usłyszał głos Lorthara:
- Trisello, trzymaj się! Idę!
- Zawsze walczycie w dwójkę z jednym
przeciwnikiem? Zawsze atakujecie plecy? - Kapturnik
zaśmiał się drwiąco. - Niewiele wam to pomoże.
Jednym mierzonym uderzeniem wybił miecz
Triselli. Dziewczyna upadła. Błyskawicznie obrócił się
w stronę Lothara, odbijając jego cios i zadając własny.
Broń rycerz zadrżała, wypadła z dłoni. Koziołkując,
Lothar dopadł Triselli i zakrył ją własnym ciałem.
- Nie! - krzyknął. - Zabij mnie, ją oszczędź.
Kapturnik stanął nad leżącymi. Miecz trzymał nisko,
gotów do zadania ciosu. Zapadał zmrok.
- Miałem zabić i ciebie, i ją... - zaczął, spojrzał za
siebie, na słońce. Nie zobaczył go - całkiem skryło się
już za horyzontem.
- Taki był rozkaz. I Bóg mi świadkiem, gotów byłem
to zrobić. Ale rok upłynął - moja służba skończona.
Rozkazy Odheyna przestały mnie wiązać! Dość
zabijania. Nie patrz na mnie, wiarołomco. Nie uwolnię
cię od twoich dylematów - powiedział do Lothara. - Nie
pozwolę ci moim kosztem oczyścić sumienia z winy.
- Pomyliłam się co do ciebie - wydusiła z siebie
Trisella. - Myślałam, że jesteś zły... Nieważne.
Dziękuję!
- Nie jestem pewien, czy jest za co. Dla niektórych
śmierć byłaby łaską. Odheyn nie zapomni! Życie w
strachu to nic przyjemnego.
- Uciekniemy!
- Przed wspomnieniami nie można uciec, wierzcie
mi. Nie myśl jednak, Lotharze, że odejdę
bezinteresownie. Potrzebny mi swobodny dostęp do
wszelkich ksiąg i kronik znajdujących się na twej
wyspie.
- Po cóż ci to? - spytał Lothar.
- By rozwiązać zagadkę z przeszłości.
- Zgoda - powiedział Lothar. - Masz mój pierścień -
dodał, wyciągając rękę w kierunku Kapturnika.
- Zegnajcie - krzyknął ten ostatni, wracając do
snekkara.
Stanąwszy na żmijopodobnym dziobie, uniósł ręce
do góry i krzyknął w niebo: -Wolny!!!
***
Następnego ranka, okryty poranną zasłoną mgieł,
mały okręt wypłynął z portu wyspy Woerholm. Płynął
na zachód.
Wyruszyli w stronę nieznanego, z nadzieją, że
Czemnokreina zapomni o nich, a i im pozwoli
zapomnieć. Dzień za dniem oddalali się od wszelkich
siedzib ludzkich, zmierzając ku granicy poznania, którą
wiek wcześniej wytyczył sławny żeglarz, Adrian Verea.
Nastała dziesiąta noc podróży, kiedy Trisellę ze snu
wyrwał delikatny płacz. Otworzyła oczy. Lothara przy
niej nie było. Wstała, zarzuciła na siebie lekką tunikę i
wyszła z kajuty.
Mgły ciężkimi obłokami przewalały się przez
pokład, z chwili na chwilę gęstniejąc.
Powietrze pachniało solą.
Lothara dojrzała po dłuższej chwili. Stał oparty
plecami o maszt. Słuchał.
- Co to - spytała. - Słyszałeś? Twierdząco skinął
głową.
- To morskie płaczki, duchy. Dopłynęliśmy do
Słupów Adriana.
- Gdzie załoga?
- Śpią, wszyscy śpią. Nieprędko się obudzą. To
dotyczy tylko nas — powiedział z rezygnacją w głosie.
- Co takiego?
I wtedy to dostrzegła. Drugi okręt, większy,
potężniejszy, majaczył wśród mgieł. Jego szary kontur
rozpływał się, falował, drżał. Stamtąd dobiegał ów
dziwny śpiewoszloch, który wywabił ich z kajuty.
- Teargod - szepnęła.
- W istocie - usłyszeli głos. Mgły rozstąpiły się na
boki. Po widmowym trapie, w powietrzu, kroczył w ich
stronę stary, odziany na szaro mężczyzna. - Witam na
pokładzie.
2001 / 9
MACIEJ GUZEK
- Nie, nie chcę... - szepnęła Trisella.
- Sami tak zdecydowaliście - powiedział smutno. -
Ja jestem tylko posłańcem.
- Czyim? - spytał Lothar.
- I tak byś w Niego nie uwierzył, Lotharze - zaśmiał
się starzec. - Chodźcie, chodźcie, dzieci moje. To dla
was jedyne wyjście. Inaczej zginiecie - dosięgnie was
ramię Pana Jadów i jego sługusa, Svaroha. Zresztą -
zachichotał - Ten, Który Jest nie pozostawił wam
wyboru.
- Co z naszą załogą?
- Cóż... Pośpiąjeszcze. Kiedy zaś się zbudzą,
przerażeni zaczną was szukać. Gdy ich wysiłki spełzną
na niczym, wrócą do domu, na Woerholm, dziękując
bogom, że cała historia skończyła się w taki sposób. A
na użytek dociekliwych spreparują jakąś historyjkę o
tym, jak to Teargod was porwał. Opowiastce tej, rzecz
jasna, nie uwierzy nikt normalny. I to będzie koniec.
- A my? Co będzie z nami? - głos Triselli uspokoił
się, kiedy poczuła na ramieniu dłoń Lothara.
- Zostaniecie ukarani przez sumienie. Zostaniecie
nagrodzeni swoją bliskością... Zależy, jak na to
spojrzeć. Będziecie mieli mnóstwo czasu, by to
rozstrzygnąć. Całą wieczność...
Powoli weszli na unoszący się w powietrzu,
zwiewny niczym halucynacja, trap. Ruszyli w sine
obłoki. Zapachniało solą, mocno, coraz mocniej. Śpiew
morskich płaczek nabrał melodii, wzmógł się. Korytarz
we mgle zamknął się za ich plecami. Statek spał.
Maciej Guzek
2001 / 9