Magazyn Science Fiction nr 1 v 1 1

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI



Toy Toy Song...


Toy Iceberg otworzyła wielkie drzwi ozdobione napisem „Prywatny detektyw. Paul Iceberg i..." Widząc to cholerne "i" w napisie na drzwiach, dostawała szału. "Paul Iceberg i córka"...

Weszła do ciemnego pomieszczenia stanowiącego biuro. Szczęściem czynsz był zapłacony na dziesięć lat z góry. Tyle jej. Wytrząsnęła na biurko wszystko, co miała w torebce. Z powodzi drobiazgów wyłuskiwa­ła pojedyncze monety. Siedemdziesiąt centów. Majątek. Jednym ruchem zgarnęła duperele z powrotem do torebki. Otworzyła szufladę biurka i wyjęła konserwę.

Paul zmarł przed rokiem. Dwadzieścia kilka lat pracował w policji, potem jako prywatny detektyw. Cholernik musiał mieć powiązania z ma­fią. Nie słyszała o żadnej aferze związanej z Paulem, o żadnych podej­rzeniach, żadnych łapówkach, a jednak... umierając, zostawił jej ponad sześć milionów dolarów. Na pewno mafia. Żył tak skromnie... Pracował do końca, żeby umrzeć na zawał we własnym łóżku. Albo mafia, albo UFO, albo załatwił jakąś grubą rybę. Przecież tyle nie zarobił.

Otworzyła konserwę, podważając blokadę wieczka kciukiem. Wbiła widelec w mięso i zaczęła jeść, patrząc bezmyślnie na swój materac z rozłożonym śpiworem pod ścianą. Była strasznie głodna, ale wiedziała, że musi zostawić sobie coś na rano, więc odstawiła pół konserwy na biur­ko i podeszła do automatu z kawą. Siedemdziesiąt centów. Nie kupi na­wet coli. Ile razy używała tego samego filtra z tą samą mieloną kawą, który tkwił w środku? Eeee... maksimum pięć razy. Wlała do zbiornika wodę z kranu. Szósty raz to przecież nie dziesiąty, coś powinno naciąg­nąć.

Ciekawe, ile milionerek na świecie musiało pić zaparzaną po raz szósty kawę? Pamiętała, jak spłakana po pogrzebie poszła do adwokata ojca. Akurat. Ojca... Paul adoptował ją dokładnie półtora roku przed swoją śmiercią. Poznali się na ulicy. Chyba zrobiło mu się żal młodziutkiej pro­stytutki stojącej na golasa przy krawężniku w „Sex Side”, zasmarkanej jak szlag, bo było już zimno. Tam nawet policjanci woleli się nie zapusz­czać. Paul szukał jakiejś dziewczyny, która uciekła od rodziców. Nie zna­lazł. Ale spotkał Toy. Swoją „Zabaweczkę”. I wyciągnął ją stamtąd. Jesz­cze jeden dowód na to, że miał jakieś kontakty z mafią. Ciekawe, co dla nich robił?

Toy, już ubrana, wyleczona z zapalenia oskrzeli, z jakichś względów wydała mu się strasznie fajna. Nigdy ze sobą nie spali. Grali w karty w tym biurze (oszukiwała nieporadnie - tylko się śmiał), chodzili na obiady do knajpy naprzeciw, do kina na zabawne filmy, układali na ławce w parku kostki domina. W gruncie rzeczy Paul, przy tym całym swoim starannie ukrywanym bogactwie, był cholernie samotnym facetem. Po­tem ją adoptował. Była odtąd Toy Iceberg. Boże, jak to nazwisko do nie­go pasowało. Choć dziewczyna trochę go nadtopiła.

Kazał jej się uczyć. Zmuszał ją, żeby czytała jedną książkę na dwa dni. Na początku było to męczące, bo odpytywał, ale w końcu nawet ją wciągnęło. A potem zaczął ją uczyć "fachu". Poznała tajniki broni palnej, dowiedziała się, jak czyścić, ładować, celować i naciskać spust. Wyćwi­czyła się nawet w trafianiu do celu. Dość bliskiego, żeby być ścisłym. Nigdy mu się nie przyznała, że jest krótkowidzem i bez okularów widzi mniej więcej tyle, co przeciętny kret, a on się nie domyślił. Bo... bo chyba chciał mieć syna... Wyczuwała to instynktownie i udawała, jak tylko mo­gła najstaranniej, że nigdy nie ma miesiączki. Miał ją uczyć dalej, żeby mogła przejąć firmę. Ale... No umarł.

Kiedy po pogrzebie poszła do jego adwokata, przeżyła dwa największe zdziwienia w swoim życiu. Po pierwsze, że zostawił jej z górą sześć milionów dolarów. Jezu! O mało jej majtki nie spadły z tyłka. Po drugie, że dostanie tę forsę dopiero za dziesięć lat, jeśli spełni jeden warunek.

Chryste! Paul był beznadziejnym romantykiem. Nie chciał zrobić z niej rozwydrzonej laleczki wydającej forsę na różne zachcianki. Miała naj­pierw poznać życie. No kurwa mać !!! Przez dwa lata była prostytutką. Średnio ośmiu klientów dziennie. Policzmy, osiem razy trzysta sześć­dziesiąt pięć razy dwa... Przeleciało ją prawie sześć tysięcy facetów! Trzy razy złapała syfilis, raz tryper, raz rzeżączkę. Dobrze, że alfonsi nie żało­wali na antybiotyki. Bito ją, musiała stać goła tuż przy krawężniku noc w noc, a jak szła spać, skuwali jej ręce i kneblowali, żeby nie mogła niczego zaplanować z resztą „koleżanek”. Była narkomanką na totalnym odlocie, z charakterystycznym wytrzeszczem oczu i niezborną gadką... Dopiero Paul kazał ją uwarunkować na odwyku. Kto, jak nie ona, znała życie na tej planecie??? Ale nie... Dla Paula to było najwyraźniej za mało. Miała przez dziesięć lat utrzymywać się, pracując jako prywatny detektyw. Boże... Przynaj­mniej biuro było opłacone z góry. Firma prawnicza miała sprawdzać, czy nie zatrudnia się gdzie indziej. Jeśli przeżyje dziesięć lat jako detektyw ­forsa jej. Jeśli nie, jeśli będzie dorabiać na boku, dawać tyłka odpłatnie, oszukiwać w wypełnianiu warunków testamentu... Sześć milionów dola­rów powędruje na cele dobroczynne.

O rany! Paul... Byłeś beznadziejnym romantykiem! Jak ty to sobie wy­obrażałeś? Zerknęła do lustra. Nic się nie zmieniło. Nadal była dwudzie­stojednoletnią, śliczną dziewczyną. Miała duży biust, fajny tyłek, metr sześćdziesiąt wzrostu i... Ważyła raptem czterdzieści pięć kilo. Jak śred­niej wielkości kurczak... W budynku, gdzie było biuro winda miała takie ekstra zabezpieczenie. Żeby dzieci nie bawiły się dźwigiem, wmontowano specjalne urządzenie - ukrytą w podłodze wagę. Jeśli pasażer (w domyśle dziecko) ważył za mało, urządzenie nie chciało się uruchomić. Niestety, kiedy Toy wsiadała do windy sama, ta... nie chciała ruszyć. Wiele razy zdarzało jej się, że wchodziła na siódme piętro schodami. Wiele razy ładowała do windy wszystkie okoliczne kubły na śmieci, żeby móc ruszyć. Po prostu była za lekka. Paul! Nie widziałeś, że twoja córka kupuje sobie buty w sklepie dla dzieci, bo ma za małe stopy nawet jak na kobiecą miarę? Nie zauważyłeś, że w barze nikt nie chce jej dać nawet piwa? Że nie wpuszczają jej na film dla dorosłych zanim nie pokaże jakiegoś dokumentu? Jak ty to sobie wy­obrażałeś? Że co? Wchodzi klient do biura i widzi dziewczynę o twarzy aniołka, której nogi majtają w powietrzu, bo siedząc w fotelu, nie mogła dosięgnąć stopami podłogi, i... I co powie? „Proszę pani, dostaję anoni­my, jacyś bandyci chcą mnie zabić, a pani ma ich zmasakrować w trzy dni!”. Paul, jak to sobie wyobrażałeś? Czy naprawdę nie zauważyłeś, że ta twoja baba jest tak potwornym krótkowidzem, że na dziesięć metrów widzi tylko rozmazane plamy? Toy przygryzła wargi. Odbębniła już rok. Wyszkoliła się. Mydło kradła w ubikacjach na stacjach benzynowych. Naczynia, plastikowe noże i widelce u McDonalda. Z praniem nie było żadnego kłopotu. Chodziła do pralni w różnych blokach, czekała, aż pojawi się jakaś baba i kwiliła: „Proszę pani, zapomniałam proszku i tatuś będzie zły...”. Zawsze dostała. A potem prosiła jeszcze o monetę do automatu. Sto procent trafień. Często dostawała jeszcze coś ekstra na oranżadę. Najgorzej było z żar­ciem. Nie kradła już w supermarketach, bo dwa razy ją złapali. Czasem zwinęła coś w małych sklepikach, ale tam też trzeba było uważać. Usiło­wała dorabiać nielegalnym sprzątaniem. Żadnej rejestrowanej, oficjalnej pracy nie mogła podjąć, bo wtedy... żegnajcie miliony. Firma adwokacka była bardzo skrupulatna w kontrolowaniu jej działalności. Ale czasem udało jej się uszczknąć coś na boku za mycie kibli dwa piętra niżej. Po­rządkowała papiery w firmie naprzeciw. Ale to już się skończyło. Stary szef, który ją lubił i zawsze dał parę dolców więcej niż się umawiali, od­szedł na emeryturę, a do nowej szefowej wolała nie podchodzić bez kija w ręce. Na początku swędziała ją głowa, ale potem stwierdziła, że płyn do odkażania rąk jest świetnym szamponem. Wchodziła do pierwszego lepszego hotelu, podstawiała foliowy worek pod aplikator w ubikacji i wypróżniała cały pojemnik. Gorzej jednak szło z samym myciem. W biurze, gdzie mieszkała, była tylko umywalka. Trudno. Traktowała to jak dodatkowe ćwiczenia z gimnastyki. A szlag z tym...

Książek już nie czytała, bo najbliższa bezpłatna biblioteka była kilka­naście kilometrów stąd. Ale miała całe mnóstwo gazet. Karni biznesmeni skrupulatnie wyrzucali wszystkie papiery do specjalnych pojemników i nie musiała nawet gmerać w jakichś ohydnych organicznych śmieciach.

Paul, tak to sobie wyobrażałeś? Chyba nie. Jeszcze dziewięć lat. Oparła nogi o parapet i bezmyślnie popatrzyła w okno. A jak dostanie raka? I tuż przed wypłatą wywinie orła. A jak ją przejedzie samochód? A jak cały budynek spłonie razem z nią? A jak splajtuje firma, która inwestuje jej miliony? Eeeee... nie. Są porządni. Licząc inwestycje, kapitalizacje odse­tek i takie tam różne, mogła się spodziewać nawet dziesięciu baniek. W wieku trzydziestu lat. Jeśli dożyje. Jeśli spełni warunki. Jeśli nie dosta­nie AIDS-a. Spokojnie. To przynajmniej jej nie groziło. Żyła jak dziewi­ca, odkąd wyciągnął ją znad krawężnika.

Ktoś dotknął jej ramienia. Okej. Runęła w dół na podłogę. Zwinęła się w kłębek. Przetoczyła pod biur­kiem. „Biurko jest świetnym instrumentem walki - powtarzał zawsze Paul. - Tylko ludzie niepotrzebnie się za nim chowają". Pewnie! Wsko­czyła na blat. I runęła na napastnika z góry.

Paul zawsze powtarzał, że jeśli skoczyć z góry na kogokolwiek, to po prostu nie ma siły, żeby tamten się nie przewrócił. Masa i pęd. Jasne. Tyle tylko, że Paul miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył sto kilo. Ona miała metr sześćdziesiąt i ważyła czterdzieści pięć. Facet złapał ją w locie. I spokojnie podniósł do góry tak, że teraz bez­radnie machała w powietrzu nogami, usiłując kopnąć go w twarz. Psia ­krew!!! Miał dłuższe ręce niż ona nogi. Ale drągal. Co za goryl pieprzo­ny... Teraz to już mogła mu tylko napluć na głowę. O żeby go jasna zara­za... Krótka spódniczka zsunęła jej się na biodra, ukazując majtki. Nie­ustraszony detektyw w akcji! Żenujące...

- Szybka jesteś - mruknął mężczyzna z pewnym nawet podziwem. ­Mam cię postawić na biurko czy na podłogę? - spytał.

- Na biurko - warknęła. - Nie chcę, żebyś musiał kucać!

Nie chwycił dowcipu. Postawił ją na blacie. Teraz dopiero mogła go kopnąć prosto w splot. Świnia! Po prostu złapał ją za nogę i palnął tak, że runęła na pupę. Syknęła, masując pośladki.

- Co będzie? - bolało ją gdzieś w krzyżach. - Morderstwo? Gwałt? - Nie chciałem cię przestraszyć. Oferuję pracę.

- Aaaaa... - odruchowo zsunęła kolana razem i obciągnęła spódniczkę. - W takim razie zechce pan spocząć - wskazała mu krzesło dla klientów. Raczej nieużywane ostatnio. Szlag! Okulary!!! Tkwiły gdzieś w szufla­dzie biurka. A bez nich była właściwie bezbronna. - Słucham pana? W czym mogę pomóc? - przysiadła na fotelu bokiem. Samym skrajem pupy. Nie chciała, żeby widział, że jak usiądzie normalnie, to jej nogi nie sięgają podłogi.

Zajął miejsce na krześle. Otworzyła szufladę. Ale gnój!!! Sięgnął szyb­ciej niż ona i wyciągnął Colta Springfielda wprost spod jej palców. Uśmiechnęła się. Nałożyła okulary i zacisnęła dłoń na Rugerze z krótką lufą przyklejonym taśmą pod blatem.

- Nie wygłupiaj się - wymierzył z jej własnego pistoletu. - Odklej to coś i połóż tak, żebym widział.

Posłusznie wyjęła rewolwer spod biurka. Swołocz na krześle sprawiał wrażenie, że strzeli szybciej niż ona. Pozostała jej już tylko dubeltówka z obciętą lufą i kolbą w specjalnym uchwycie pod fotelem. Ale na razie wolała jej nie macać.

- Czym mogę służyć? - usiłowała zakpić, ale wypadło to bardzo blado. Nagle przygryzła wargi. Jezu... Znała go! Z gazet. To... Pat Dante! Jeden z najsłynniejszych najemników. Na zdjęciach miał jednak zawsze masku­jący mundur. Teraz ubrał się w zwykły sweter.

- Dobra... - Pat też się uśmiechnął. - Nie wiem, ile masz tu jeszcze zamontowanych pułapek, a chciałbym porozmawiać bez trzymania cię na muszce... Więc daj mi to - nachylił się i ściągnął jej okulary z nosa. - Wybacz kotek - mruknął - W interesach nie rozmawia się, mierząc do siebie nawzajem...

Załatwił ją. Odsunął krzesło aż pod ścianę. Wiedziała, gdzie jest. Mniej więcej. Ale nic poza tym.

- Nie zniszcz ich, jeśli nie zamierzasz mnie zabić od razu - poprosiła. - Nie stać mnie na nowe.

- Wiem - powiedział. - Wyglądasz w nich strasznie sexy... - A wiesz, jak fajnie wyglądam w nocnej koszuli?

- Nie kpij. Marlowe to ty nie jesteś.

Spuściła głowę. Dubeltówka była nabita grubym śrutem. Mogłaby go załatwić nawet bez okularów, ale... szlag... Strzeli szybciej czy nie? Wy­szarpnąć, wymierzyć, pociągnąć za dwa spusty... Jezu! To Dante! Za­strzeli ją, zanim sięgnie pod fotel czy dopiero, jak będzie wyciągać broń?

- Mam dla ciebie robotę - powiedział Dante.

Nagle, tuż przed sobą, zauważyła puszkę z karmą dla kotów, którą napoczęła niedawno. Nie usiłowała mu wpierać, że żywi jakieś zwierzę­ta. Żaden kot raczej nie posługiwałby się widelcem, choćby plastikowym, takim jak ten, który tkwił właśnie wbity w mięso. Poczuła, że ma rumień­ce.

- Nie przejmuj się - mruknął Dante. Zauważył - Żarłem już w życiu gorsze świństwa niż to...

Jakoś tam przełamał lody. Nie ufała mu. Ale wiedziała, że nie jest świnią, tak jak przedstawiały go gazety.

- Mam pojechać na Kubę i obalić reżim?

- Nie rżnij Marlowe'a... - zapalił papierosa. - Kiepsko ci idzie. - Daj mi - poprosiła.

Zapalił drugiego, podszedł i wetknął jej do ust. Mogłaby go zastrzelić. Mogłaby! Teraz!... Sukinsyn. Wrócił na krzesło, nie odwracając się do niej plecami.

- Zabaweczko... naprawdę chcę ci dać pracę. Przełknęła ślinę.

- Moje warunki to...

- Dam ci dziesięć tysięcy dolców, jak to zrobisz. Plus pensja najemni­ka.

- Dychę? - wyrwało jej się mimowolnie. - A co cię powstrzyma, żeby mnie nie zastrzelić, jak już zrobię to coś? - przygryzła wargi. Musiał się uśmiechnąć. Poznała po głosie.

- Z góry wyślę czek na ciebie tej twojej firmie adwokackiej. - Wiedział o niej naprawdę dużo. - Jak nie wrócisz... pójdzie na cele dobroczynne. Jak wrócisz, to se weźmiesz.

- Jeśli tak, to... - tym razem ona się uśmiechnęła. - Co mnie powstrzy­ma od zabicia ciebie?

- Moi ludzie - odpowiedział szczerze. - Jak do mnie strzelisz, to oni nakarmią cię twoimi własnymi piersiami...

Skrzywiła się lekko. Zasrane odruchy. Ciekawe, czy zauważył?

- Powiedziałeś dycha plus... co?

- Wiem, że masz kłopoty z oczami. Ale ze słuchem też? Plus pensja najemnika?

- Mhm.

- Jezu... Dlaczego ja?

Tym razem roześmiał się na głos.

- Po pierwsze, potrzebuję ślicznej dziewczyny; po drugie, potrzebuję dziewczyny, która nie zsika się na sam widok jakiejś świni z rewolwe­rem; po trzecie, potrzebuję byłej prostytutki. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko daniu dupy facetowi za coś tam?

- Nie - powiedziała równie szczerze jak on. - To chyba lepsze niż kocie konserwy, wiesz?

- Nie wiem. Ale wierzę ci na słowo. Uśmiechnęła się.

- A teraz szczerze -powiedziała. - Dlaczego ja?

- Bo... - zająknął się. - Szukam dziewczyny... uczciwej. - Jezu! Znajdź se pierdoloną zakonnicę.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Potem podrapał się w coś, słysza­ła wyraźnie szelest materiału.

- Pogrzebałem w twoich papierach, Zabaweczko. Pół roku temu umó­wiłaś się z pewną firmą. Oni mieli ci dawać niby-zlecenia, żebyś mogła wykazać się przed tą firmą prawniczą. Mieli ci płacić tyle, żebyś mogła dostatnio żyć. A za to... za dziesięć lat... zgarną połowę twojego spadku. Zagryzła wargi. Skąd gnój tyle wiedział?

- No i? - usiłowała nadrabiać miną.

- No i... - przedrzeźniał ją wyraźnie. - Zrezygnowałaś z tego... Wyraźnie chcesz wypełnić ostatnią wolę Iceberga - znowu roześmiał się na głos. - Jesteś głupią idealistką, Toy. I właśnie takiej kretynki potrzebuję.

Wstała ostrożnie i podeszła do automatu z kawą. - Chcesz?

- Nie. Dzięki.

Chyba zobaczył barwę płynu w zbiorniku. Nalała sobie filiżankę. Od­gryzła czubek tutki z cukrem od MacDonalda i wsypała do środka. Pomieszała plastikową łyżką. Powoli wróciła za biurko.

- Przecież chciałam ich wyrolować - warknęła.

- Ale coś w tej twojej głupiej głowie cię powstrzymało - mruknął. - I nie były to bynajmniej narkotyki, które ci serwowano przez dwa lata w Sex Side.

- Chcesz ze mnie zrobić komandosa?

Ryknął śmiechem.

- Bez jaj!

- Zdecydowanie będę komandosem bez jaj - wskazała na swoje biodra. - Jestem dziewczyną.

Po dłuższej chwili przyznał: - No... To ci się udało.

- Co chcesz mi zlecić? - spytała. - Dowiesz się później.

- Mam się zgodzić w ciemno?

- Nie masz wyjścia, Zabaweczko. Wstał. To widziała.

- Okulary kładę na krześle. Znajdziesz? Wyszedł bez pożegnania.

Pognała do krzesła odstawionego pod ścianę. Namacała Colta Spring­flelda i te pieprzone okulary. Kiedy miała je już na nosie, podeszła do drzwi. Psiamać! Powinny przecież zaskrzypieć. Specjalnie nikt ich nie konserwował, żeby mogły ostrzec o nieproszonych gościach... Zerknęła na zawiasy. Skurwysyn! Naoliwił je z zewnątrz, żeby ją podejść. Teraz będzie musiała nasypać piasku...


* * *


Port lotniczy zlokalizowano na pustyni Mojave tylko dla ludzi, którzy mieli klimatyzowane samochody. Jeśli ktoś musiał jechać autobusem, jak Toy, mogło mu się wydawać, że jest OK. Do momentu aż kazali wysiąść i poddać się kontroli. Port był strefą zamkniętą. Dwadzieścia minut oczekiwania na wyprażonym przez słońce betonie, zamieniło dziewczynę dosłownie w ociekający potem wrak. Lodowate zimno głównej hali dwo­rca przywróciło jej trochę przytomności, ale w gruncie rzeczy niewiele.

Jeśli miała nadzieję na przeżycie jakiejś przygody, to srogo się roz­czarowała. Opanowanie portu przez oddział najemników, porwanie wa­hadłowca, wysadzenie wieży, wspólna walka... Za dużo filmów oglądała w dzieciństwie. Najemnicy, cały pluton, czekali grzecznie w cywilnych ciuchach pod największym zegarem, gdzie wyznaczono miejsce zbiórki. Porozsiadali się na własnych bagażach i w większości spali chyba, albo udawali, że śpią. Jezu... Mało kto miał mniej niż dwa metry wzrostu. Dante rozbudził ich wyciem.

- Po pierwsze: spóźniłaś się, krowo! - wrzasnął i chwycił Toy za włosy. - Po drugie: co to jest???!!!

- Trawa?

- Jedziesz na akcję, krowo! Marsz do fryzjera. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku.

- Nie mam pieniędzy.

Oddział zaczął się śmiać. Dante klnąc, odliczył jej kilkanaście dolarów. - Obetnij na centymetr i... - postanowił się zemścić - przefarbuj na blond!

- Tak jest! - zasalutowała. - Aha... Ale te na głowie mogą zostać nor­malne? - zakpiła.

Jakaś dziewczyna z oddziału zachichotała. Przynajmniej tyle. Poma­szerowała do najbliższego fryzjera. Na szczęście nie musiała czekać, o tej porze w zakładzie nie było nikogo. Czuła się idiotycznie, wychodząc z prawie ogoloną, blond głową. Jasne włosy idiotycznie kontrastowały z jej czarnymi brwiami. A co gorsze, widać teraz było jej tatuaż na karku w całej okazałości.

Oddział na jej widok zaczął wyć ze śmiechu.

- Ty, na jakim jarmarku ci to zrobili? - rosła dziewczyna klepała się po karku.

- A mówiłem nie gwałć jej od razu - jakiś najemnik szturchnął kolegę. - Baba z Triad, flaki ci wypruje.

Nowy ryk śmiechu.

- Ty, mała... - rosły, barczysty chłop podniósł się nagle. - Ćwicz mięś­nie pochwy. Bo na statku, wiesz...

Najwyraźniej nie wiedział, że przez dwa lata pracowała w Sex Side i naprawdę była własnością Triad. Prywatną własnością. Podeszła do nie­go i włożyła mu rękę do spodni.

- Eeeee... Przecież tatuś mówił, że to coś ma być duże, jak będą gwałcić...

- Poruszaj ręką - tamten usiłował nadrabiać miną. - Tak? - ścisnęła mocno.

Znowu ktoś zachichotał Miała już w oddziale jednego wroga i jednego „być może sprzymierzeńca”.

Bijatykę zażegnał Dante.

- Wyjmij mu łapsko z gaci i oddaj broń. - Jaką broń? - dała się zaskoczyć.

- Tego twojego Colta Springtielda...

Oddała mu wielki półautomatyczny pistolet. - Rugera też. Oddała rewolwer.

- No co ty, kurwa, wariata ze mnie strugasz??? - ryknął. - Dawaj wszystko!

Oddała dubeltówkę, kastet i nóż sprężynowy. Oddział śmiał się bez przerwy.

- Ty, blond krasnoludek! Ćwicz mięśnie pochwy! - krzyknął ktoś z tyłu. - To ci się niedługo przyda...

- A jeśli o mnie chodzi - dodał inny. - Ćwicz wargi! Musisz je układać w takie duże „O”...

- Ułożyła usta w maleńkie „o”, jakby chciała wziąć do buzi wkład od długopisu.

- Takie wystarczy?

Znowu ktoś zachichotał. Tym razem zauważyła. Ruda, wysoka dziewczyna w dżinsowej kurtce i spódniczce. Przynajmniej jeden „nie-wróg”. Dante wściekły zaprowadził ich na odprawę. Musieli oddać swoje baga­że. W przypadku Toy była to tylko torebka z podpaskami, nielegalnym, ceramicznym granatem i całkowicie legalnym paralizatorem Reynoldsa. Porcelanowego granatu rentgen nie wykrył, odkryła go dopiero celnicz­ka.

- Co to, do cholery, jest? - zapytała grzecznie.

- Zapalniczka - Toy pokazała, jak wywołać płomień przy zawleczce. Paul był mistrzem w tworzeniu takich mylących cudeniek.

- Aha. Następny!

Miała małą satysfakcję. Ją przepuszczono od razu. Reszta najemników odprawiała się przez parę godzin. Sprawdzano ich w komputerach, pobie­rano odciski palców, telefonowano do różnych służb bez końca.

Dante musiał mieć mocne wejścia - w sumie z plutonu cofnięto zaled­wie cztery osoby i tylko jedną aresztowano. Wsiedli do promu A&A cholernie spóźnieni. Dante klął, stewardessy sarkały. Inni pasażerowie grozili windykacją swoich ubezpieczeń. Na szczęście kapitan miał trochę adrenaliny w żyłach i skrajem korytarza zawiózł ich szybko na Beta 3, orbitalną stację należącą do cywilnej sieci Crystal of America. Tu już celniczka, gruba, wredna baba, potraktowała Toy inaczej niż na Ziemi.

- OK. Rozbierz się, łapy na głowę, nogi szeroko. Podeszła do dziewczyny, kiedy ta wykonała rozkaz. - Ile masz lat?

- Dwadzieścia jeden, proszę pani.

- Nie opowiadaj mi tu bzdur! - rozszczekało się babsko w mundurze kontrolerów. - Wychowałam trzy córki i wiem, że piersi mogą tak ster­czeć tylko dziewczynie, która ma siedemnaście, osiemnaście lat.

- Nie wiem, czemu mi ciągle sterczą - mruknęła Toy. - No sterczą i już!

Babsko obeszło ją wokół. Sprawdziło czytnikiem tatuaże na karku i pupie.

- Aha... Prawdziwe! Cycki ci sterczą, bo jesteś znarkotyzowana na śmierć! - sprawdziła jej krew.

- Zero narkotyków? Jak to możliwe?

- Uwarunkowano mnie.

- I kto wywalił tyle forsy na takiego śmiecia jak ty? - Mój ojciec.

Babsko wzruszyło ramionami. A potem włożyło gumową rękawicę na prawą dłoń.

- Dobra. Siadaj tu i rozkracz się.

Toy wyszła z kontroli celnej, usiłując siłą woli pozbawić się rumieńców na twarzy. Niepotrzebnie. Sądząc z wyglądu innych dziewczyn z oddzia­łu, nie tylko jej sprawę potraktowano „dogłębnie”. Ale i tak im lepiej po­szło niż mężczyznom. Drągal, który kazał jej „ćwiczyć mięśnie pochwy” miał nawet podbite oko.

Ustawiono ich wszystkich pod ścianą, pobrano odciski palców i znowu zaczęła się męcząca procedura sprawdzania w komputerach. Kilka go­dzin stania w rozkroku z łapskami opartymi o śliską, plastikową powierz­chnię, kiedy tak strasznie chciało się sikać... W końcu puścili ich. Tym ra­zem nie zatrzymano nikogo. Szlag... Wymęczono ich już na Ziemi, potem lot, teraz kontrola... Toy nie udało się pierwszej dopaść toalety. Oddział kuksańcami zepchnął ją na sam koniec kolejki. Myślała, że zdechnie, czekając. Nie da się przecież bardziej przycisnąć kolana do kolana.

Zaokrętowano ich na „Voyagera”. Zasrane szczęście. Każdy miał swoją koję, ale toaleta była tylko jedna. Toy usiłowała zasnąć, słuchając niewy­brednych dowcipów oddziału, często kierowanych zresztą pod jej adres. Wiedziała jedno. Bycie najemnikiem we współczesnym świecie to kosz­mar!

Przespała lądowanie na Księżycu. I chyba dobrze. Nie zdążyła się uczu­lić nas kolejne, stare babsko, które nałożyło gumową rękawicę i rozkaza­ło jej cichym głosem: „Usiądź tu i nóżki szeroko”... Jezu! Sadystka. Co niby mogła przemycić przez poprzednie kontrole? No... mogła. Na przy­kład ceramiczny granat. Ale przecież nie w pochwie. I tak powinna dzię­kować szczęściu. Ta ruda, LeMoy Hutton, miała właśnie okres. Wyszła z kontroli zmieszana z błotem, zupełnie jakby ją ktoś obił po mordzie i napluł. Traktowano ich jak bandyckie bydło. Mężczyźni tym razem trzymali się lepiej.

- Słyszałeś, co mu powiedziałem? Słyszałeś? - perorował jeden z najemników. - Nie będzie se gnój bezkarnie grzebał w mojej dupie!

Zaprowadzono ich do prywatnej części stacji będącej własnością Moonsunga. Tylko Toy przewróciła się kilka razy, nie mogąc sobie pora­dzić z księżycową grawitacją. Jednak nikt nawet się nie roześmiał. Wściekłość oddziału skupiała się chwilowo na kimś innym.

U Moonsunga dostali swój pierwszy prawdziwy posiłek. Pieprzone fry­tki, hamburgery i colę. Ale i tak to było lepsze niż lepkie gówno, które mogli zećpać na „Voyagerze”. Oddział sarkał, jedynie Toy jadła z apety­tem. LeMoy nie tknęła niczego. Jezu... Być na miejscu tego babska z kon­troli i widzieć panią Hutton z karabinem w rękach. Tak! Tak! Tak!!! Toy życzyła celniczce takiego widoku z całego serca. Oddałaby wszystkie swoje pieniądze na amunicję dla rudej.

Potem rozdano im mundury. I zaczął się horror. Nikt najwyraźniej nie przewidział, że jeden

z żołnierzy może mieć metr sześćdziesiąt wzrostu i ważyć raptem czterdzieści pięć kilo. Oddział rechotał, a nawet wył z okrutnej uciechy, kiedy Toy usiłowała przymierzyć najmniejsze spod­nie i jakoś w nich nie utonąć. LeMoy, sama wściekła, ucięła jej w końcu nogawki, tuż pod samymi kieszeniami na udach i ścisnęła w pasie sznur­kiem. Oryginalny pasek nie miał po prostu tylu dziurek, żeby można było go zapiąć. Mundurowa bluza sięgała Toy do kolan. Nawet Dante się roze­śmiał. W zawinięty kilkakrotnie rękaw mogłaby włożyć głowę...

- Ty! Pinokio! - ktoś zakpił. - Ale najgorsze dopiero przed tobą!

Miał rację. Żołnierze o mało się nie posikali ze śmiechu. Zaczęli przy­mierzać kombinezony próżniowe. Jezu! Stary rosyjski sprzęt. Najłatwiej było to coś przemycić do bazy, bo był już na Księżycu, ale... Chryste Panie! Najmniejszy kobiecy skafander dla rosyjskiego żołnierza przewidywał babę o wzroście minimum metr osiemdziesiąt. Ja cię pieprzę - klęła Toy. - Czy wszystkie Rosjanki były takie duże??? Jak włożyła pancerną trumnę, to krok wraz z babską, prze­nośną toaletą, miała na wysokości kolan. Nawet nie mogła się ruszyć. Pieprzone niskie sportsmenki!!! Wszelkie próby podniesienia tego sznur­kami, szelkami i paskami spełzły na niczym. Wolała nie pamiętać uwag i „życzliwych” rad rzucanych przez żołnierzy.

W końcu LeMoy zdenerwowała się wyraźnie.

- Ściągaj spodnie i majtki - przyniosła jej najmniejszy z męskich kom­binezonów. - Jakby co... sikaj wprost do skafandra.

- Jezu! Co???

Trzy skupione wokół baby, spocone już, bo same w próżniowych kom­binezonach, rozebrały ją od pasa w dół.

- Nic się nie stanie - jedna z dziewczyn, śliczna, ogolona na łyso Murzynka, pomagała jej wkładać męski sprzęt. - Najwyżej będzie chlu­potać w butach.

Mężczyźni wyli z radości. A kiedy przymocowała sobie okulary taśmą klejącą do skroni, o mało sami się nie posikali. Na szczęście rozdano im broń i to skierowało uwagę oddziału w inną stronę. Ueeee... Stare chińskie

P dwa zero zero jeden. Czyli kradziona technologia - tak po prawdzie, to ruskie kałachy z igłowymi pociskami plus podwieszane granatniki Winchestera plus chińskie wykonawstwo całości. Humor najemników zważył się momentalnie. Ciekawe, ile razy to gówno zatnie się przy pierwszej serii? Dobrze, że przynajmniej od­dano im odebraną jeszcze na Ziemi „broń własną”. Chyba przyjechała pocztą dyplomatyczną.

Dante kazał włożyć hełmy. Przez małą śluzę kolejno wyszli na ze­wnątrz. Toy miała wrażenie, że się udusi. Coś było nie tak z ciśnieniem w jej skafandrze. Jezu... nie mogła rozpoznać rosyjskich bukw na przyci­skach. Zasrana cyrylica! Jak się zmniejsza ciśnienie? Nie mogła nawet zobaczyć księżycowego krajobrazu, bo pociemniało jej w oczach. Na szczęście nie tylko ona miała takie kłopoty.

- Ty... - rozległo się w słuchawkach. - Czy „da” to znaczy „tak”, czy „nie”?

- A co przycisnąłeś?

- Nie wiem! Duszę się!

- Poliż przycisk „Escape” -poradził ktoś życzliwy. W próżniowym heł­mie rzeczywiście jedyną metodą włączenia czegokolwiek było polizanie odpowiedniego przycisku.

- A jak jest po rosyjsku „Escape”? - Pewnie „spierdalaj”!

- Nie lizać gnoje niczego! - rozpoznała głos Dantego. - Bo włączycie rakietowe silniki!

- Duszę się!

- Ja też - dodała nieśmiało Toy.

- To wojskowy skafander... - mruknęła jedna z kobiet. - Samo się po jakimś czasie wyreguluje...

- Pierdol się! - warknął któryś z mężczyzn. - Ty głupia kurwo! - Ja też się duszę - dodał ktoś inny.

- Nie szczekać już! - warknął Dante. - Przyzwyczaicie się.

- Zaraz poliżę przycisk „raspierdolic komandira” - zażartował ktoś, nieudolnie naśladując rosyjski akcent.

- Gdzie masz taki przycisk??? - krzyknął ktoś bardziej zdesperowany. - W moim hełmie nie ma!!!

Najemnicy zaczęli się śmiać.

- Cisza radiowa, pajace!!! - zawył Dante.

Cisza zapanowała momentalnie. Pat Dante pakował ich grupkami na księżycowe łaziki. Ni cholery... Łazik teoretycznie mieścił cztery osoby plus kierowcę. Praktycznie trzy. Podstawiono cztery łaziki, więc brako­wało minimum pięciu... Pluton przymocowywał się więc pasami do sprzętu, żeby nie zlecieć na jakimś wyboju.

Toy bardzo chciała podziwiać nierealne obrazy innej planety. Po raz pierwszy w życiu była gdzieś poza Ziemią. Tak prawdę mówiąc, po raz pierwszy była gdzieś poza Los Angeles. Ale nie mogła niczego podzi­wiać. Po pierwsze, potworne ciśnienie w skafandrze wciskało jej oczy do środka głowy i bolały ją uszy, a po drugie, zepsuła się osłona przeciw­słoneczna. Bała się lizać na oślep oznaczone cyrylicą przyciski, więc całą podróż spędziła w kompletnych ciemnościach, ślepiąc oczy na malutki monitor medyczny, który pulsował czerwienią, chcąc jej chyba pokazać, że nie jest dobrze. Coś tam wypisywał po rosyjsku. Być może były to instrukcje, jak wziąć następny oddech. Ale kto by go, gnoja, zrozumiał.

Myślała, że wytrzyma. Ale nie... Po raz pierwszy zsikała się w ósmej godzinie podróży. Po raz drugi w czternastej. Chwilę później dotarli do bazy.

Jakoś w tłumie dotarła na oślep do ogromnej tym razem śluzy. O mało nie zsikała się po raz trzeci. Tym razem z ulgi - ściągając hełm z głowy. Zerknęła tylko na przydzielone im pomieszczenia i pobiegła szukać ła­zienki. Zamknęła i zablokowała drzwi, a potem... wylazła nareszcie z tej żelaznej dziewicy! Umyła się błyskawicznie, a potem przez godzinę czyściła i suszyła w środku swój skafander.

Wróciła do pomieszczeń plutonu tylko po to, żeby się dowiedzieć (roz­kaz poparto palnięciem w głowę), że ma przygotować gorący posiłek. Akurat! Znała się na gotowaniu tak samo jak na fizyce teoretycznej. Sta­nęła nad malutką kuchenką bezradna, żadnych znormalizowanych racji nie było. Otwierała więc konserwy i wrzucała do wielkiego gara. Jezus Maria! Gdzie można by się połączyć z jakąś książką kucharską w sieci? Jednym uchem, drętwiejąc, słuchała zdawkowych uwag rzucanych przez najemników.

- A pamiętasz tego naszego kucharza z Dai Lin? Położyłem mu łapsko na stole, urżnąłem jeden palec i powiedziałem, że obetnę następny, za każdym razem jak da jeszcze raz ten syf, co gotował.

- Eeeeee... ja zrobiłem lepiej. Kwitliśmy pod Matabele trzy tygodnie... Nie? Podszedłem do kucharza, wziąłem kombinerki i wyrwałem łosiowi dwa przednie zęby na żywca. Mówię, będzie ci się lepiej pluło, mówię, bo to, co dajesz, mówię, to plwociny, mówię, ciulu jeden...

Jezus! Jezus... To tylko dowcipy, uspokajała samą siebie, choć sama w to nie wierzyła. Zaczęły jej się trząść ręce. Zalała konserwy wodą i wsypała wszystkie przyprawy, jakie znalazła.

To coś było gotowe, jak sądziła, po pół godzinie. Owinęła gar szmatą i postawiła na stole. Lewą ręką namacała Rugera w tylnej kieszeni.

- Dawaj, dawaj - wielki blondyn nalał sobie pierwszy. Machnął swoją olbrzymią łychą jak chochlą. - Eeeee... Nawet da się zjeść...

- Dziwne jakieś - powiedziała LeMoy.

- To francuska kuchnia - skłamała Toy, trzymając już prawą dłoń na rękojeści Colta Springfielda.

- Uwielbiam francuską kuchnię! - Łysa Murzynka rzuciła się następna po swoją porcję. - O kurwa! - przełknęła pierwszą łyżkę. - Świetne! To jest ten... ta no... De Voulangere ? Czy jakoś, kurwa, tak...

- Mhm - mruknęła ostrożnie Toy. Nie miała jeszcze pojęcia, jak to sma­kuje. Najemnicy jednak jedli łapczywie. „Ekstra!”, „Fajne!”, „Może być...” - padały określenia konsumentów. „Dobra, Pinokio będzie kucha­rzyć!”

Toy spróbowała na samym końcu. Choć jadła w życiu różne świństwa, usiłowała się nie wyrzygać. Dojadła sucharami. Ciekawe, co ugotował facet, któremu wyrwano dwa przednie zęby kombinerkami? Albo ten, któremu ucięto palec?

Potem poszli spać. Toy nie. Nie mogła. W ciasnym korytarzu dopadło ją dwóch najemników. Miała już w dłoniach swojego Colta i Rugera, ale tamci byli szybsi. Po prostu unieśli ją w powietrzu, trzymając za ręce tak, że majtała teraz bezradnie nogami.

- Ściągaj majteczki, dziecko - powiedział ten wyższy.

- Niby jak - dwuletnia praktyka w Sex Side nauczyła ją nie bać się mężczyzn. - Przecież trzymacie mnie za łapy. Spojrzeli na siebie.

- Majtki mają gumkę - zakpiła. - Same nie spadną. Odebrali jej broń. Rozebrali. Rozkraczyli nawet.

- Odwalcie się! - to była LeMoy. Stała w korytarzu, ale nie miała żad­nej broni w rękach.

- Daj mi choć jeden powód, żeby nie przelecieć tej pindy! - warknął wyższy z najemników.

- Służę - LeMoy uśmiechnęła się lekko. - Ta pinda ma w dłoni cera­miczny granat.

Obaj odruchowo odskoczyli.

- Nie zdetonuje... - powiedział niższy.

- Przekonaj się - szepnęła LeMoy. - Normalna czy wariatka? Ale jak wariatka... to wszystkich nas szlag trafi!

Obaj spojrzeli na siebie jeszcze raz. Potem na malutką dłoń trzymającą granat w ten sposób, że kciuk był wsunięty w zawleczkę. Zwątpili.

- Szykuj się, mała - powiedział wyższy. - Jeszcze z tobą nie skończyliśmy!

Jednak odeszli stosunkowo spokojnie. Jeśli nie liczyć przekleństw.

- Dzięki - Toy wstała i włożyła spodnie. Podarte majtki wrzuciła do kosza.

- Nie ma za co - mruknęła LeMoy. - Nie chcę ginąć w próżni.

- Fajna jesteś.

- Nie pierdol - LeMoy ruszyła w kierunku sypialni. - Musisz wiedzieć jedno. Jutro zacznie się dzień sądu ostatecznego. Nikt nic nie wie, nie ma dla nas żadnych instrukcji, Dante wściekły jak zaraza... Jutro nas prze­ćwiczy tak, że lepiej było się nie rodzić. Wymyśl coś, kotek. Żeby urato­wać swoją dupeńkę... ale tym razem od prawdziwego niebezpieczeństwa. Słuchaj... Dante cię jutro zabije nawet za brudny zamek w karabinie.

LeMoy odeszła, kręcąc biodrami. Ciekawe, dlaczego jej nie chciał nikt zgwałcić? Była „swoja”, psiakrew! Nie to co obcy „Pinokio”... Szajs! Całe zajście odebrało Toy ochotę do spania. Musiała się napić wódki. Wolałaby troszeczkę kokainy, ale Paul uwarunkował ją na sztywno. O mało nie umarła po zabiegu tego pieprzonego lekarza. Zasrany „doktor Hollywood”! Na sam widok "twardych" dostawała amoku rzygała, srała, wywracało ją na lewą stronę. O mamo... Troszeczkę kokainy bez wymio­tów... Mamo, proszę cię!

Przebrała się w swoje cywilne ciuchy i poszła do baru. Baza Moonsun­ga miała kilka poziomów i kilka barów. Odlot. Prawdziwa ziemska re­stauracja z kelnerami we frakach. Toy zamówiła wódkę i o mało jej nie skręciło przy rachunku, który usłużny lokaj przyniósł razem z kielisz­kiem. Pięćdziesiąt dolarów za pięćdziesiątkę??? Jezu Chryste!!! Jedna szósta jej tygodniówki. Teraz zrozumiała, dlaczego nie ma tu żadnego z najemników.

Zdesperowana zamówiła piwo za trzydzieści dolców i zaczęła rozglą­dać się po sali. Paru spitych inżynierów. Jakiś prezes albo ktoś, kto grał ważniaka przy kolacji, dwóch techników mażących coś na serwetkach i stara prostytutka przystawiająca się właśnie do jakiegoś pilota. Wyraź­nie nie szło jej dzisiaj. Pilot zostawił ją po paru minutach z rachunkiem do zapłacenia.

Toy wzięła swoje piwo i przysiadła się do stolika tamtej. - Cześć.

- Lubisz dziewczynki, mała? ­- Nie. Jestem koleżanką po fachu.

- Chcesz mi zgarnąć klientów, pindo?

- Spadaj. Jestem „Krawężnikiem” z Sex Side...

Stara prostytutka wybałuszyła oczy. Pomacała jej kark, roześmiała się.

- Ty... takie coś to robią w każdym wesołym miasteczku. Pokaż dupę! Toy westchnęła. Przy tych wszystkich inżynierach, technikach, przy panu Ważnym wypięła się nagle i zsunęła spodnie.

- Ja cię pieprzę - stara o mało nie zakrztusiła się własną śliną, widząc tatuaż Triad. - Jak przeżyłaś?

- Kwestia szczęścia, kotek - Toy ubrała się i usiadła na fotelu. - Zapła­cę ten twój rachunek w zamian za informacje.

- To jakieś sto pięćdziesiąt dolców, mała.

- Sram to! - Pomóż mi...

Stara uśmiechnęła się. Zapaliła papierosa. Potem drugiego i podała go Toy.

- Słuchaj Maluszek... Będziesz mi tu tyłkiem bruździć?

- Nie.

- Okej. Idź do burdelu piętro wyżej, powołaj się na mnie i spytaj, która spała z kimś, kto coś wie - uśmiechnęła się. - Powodzenia ,Maluszek!

- Dzięki za fajkę - Toy wstała szybko.

Zapłaciła za swoje trunki i wyszła na oświetlony rzęsiście korytarz. Bez trudu odnalazła windę. A potem, piętro wyżej, luksusowy burdel. Zalogo­wała się na drzwiach jako klient i weszła do środka... Takiego luksusu nie widziała na Ziemi.

- Panienko - od razu opadły ją ze trzy kurwy. - Panienka lubi dziew­czyny?

- Chcę zobaczyć szefową. Od razu zmieniły ton.

- A legitymację masz, pindo?

- Grzecznie pytam.

- Taaa... A konkretnie, kto pyta?

- „Krawężnik”, Sex Side, Hollywood, L.A., Kalifornia, USA.

Prostytutki z burdelu były lepiej przygotowane niż ta w barze. Jedna chwyciła ją za kark, druga sprawdziła czytnikiem jej tatuaże. Ten na pupie też.

- Ja cię chrzanię - z bezbrzeżnym podziwem. - Autentyczny!!! Siksa z Triad? Jak przeżyłaś???

- Chcę gadać z szefową - powtórzyła Toy.

- Jezuuuuu... no pewnie. Siądź i napij się czegoś, siostro.

Tu przynajmniej nie kazano jej płacić. Napojono najlepszą whisky, jaką kiedykolwiek próbowała. Dobrze, że Paul nie kazał uwarunkować jej na wódę i fajki. Tego już by chyba nie przeżyła. O mamo... Tak strasznie chciała kokainy. Niestety... Wiedziała, że się zrzyga na sam widok. Trze­ba było tkwić w swoim biurze i olać te dziesięć tysięcy baksów. Miała od­lot na sam widok naćpanych kurew. Cała się trzęsła, telepało nią na wszy­stkie strony. Tak strasznie chciała. Troszeczkę kokainy. Troszeczkę... O tak mało przecież prosi. W dziąsła! Proszę, Jezu, proszę!!! Ni cholery. Jakaś dziewczyna widząc, co się dzieje podetknęła jej biały proszek, a Toy momentalnie zwymiotowała we własne, złożone dłonie. Pobiegła do ubikacji.

Kiedy wróciła, już umyta, burdelmama tkwiła na posterunku przy barze.

- Jesteś uwarunkowana? - wyglądała na ubawioną. - Mhm.

- Kto na ciebie wywalił tyle forsy? - Mniejsza z tym.

- Dobra, rozbieraj się do goła, wkładaj buty na obcasach... - burdel­mama wyglądała na zachwyconą nowym nabytkiem. - Zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.

- Nie przyszłam w sprawie pracy.

- A po co.

- Jakby tu powiedzieć? Chcę się czegoś dowiedzieć...

Burdelmama uśmiechnęła się lekko. Wśród kurew hierarchia była bar­dziej ścisła niż w wojsku. Ta stara w klasycznej armii byłaby już pułkow­nikiem. Toy zaledwie sierżantem. Ale... Toy, po swojej służbie w Tria­dach, byłaby sierżantem elitarnych jednostek spadochronowych. Kimś, kto brał udział w prawdziwym boju. Starszym sierżantem sztabowym, mającym za sobą dwa lata służby na prawdziwym froncie, w ogniu dział przeciwnika, pod prysznicem ich karabinów maszynowych, wśród opa­rów napalmu, w promieniowaniu bomb atomowych... w przeciwieństwie do pułkownika, który dotąd tylko grzał stołek w sztabie.

Burdelmama wydęła wargi.

- Pytaj, o co chcesz, dziecko - uśmiechnęła się ciepło. - My dla ciebie nawet w ogień...

- Przysłano do Moonsunga pluton najemników. Nikt nie wie, po co, co mają robić...

Burdelmama uśmiechnęła się naprawdę miło.

- Którą rżnął jakiś wysoko postawiony inżynierek z bazy? - szepnęła do swoich pracownic.

- Tally-Ho! - zaraportowała najbliższa prostytutka.

- Idź dziecko tam, na koniec korytarza - zasalutowała młodemu sier­żantowi. Dowiesz się, czego chcesz.

Toy skinęła głową. Boże! Ta piekielna organizacja działała wszędzie. Na Ziemi, na Księżycu, wszędzie. Jako kurwa Triad, jako straceniec, „Krawężnik” z Sex Side, miała wgląd we wszystko, w co tylko chciała mieć wgląd... Sierżant elitarnych jednostek spadochronowych... Koman­dos, który cudem przeżył jatkę na polu bitwy. Desperado, przed którym cofały się nawet diabły. Była „swoja” dla wszystkich kurew we wszech­świecie. Była „ich”. Była „rekomendowana” przez samobójcze tatuaże. Jak kamikaze w japońskiej armii. Tu była kimś. Dwa lata w Sex Side, dwa lata jako niewolnica Triad. Dwa lata służby liniowej - to było coś więcej niż „pułkownik” dekujący się na tyłach! To było naprawdę coś. Prostytutki rozstępowały się przed nią z szacunkiem, kiedy szła w kierun­ku korytarza. Jakby tylko potrafiły, salutowałyby jej z całą pewnością. Liniowy sierżant! Jezu!!! Z Sex Side! Zabójca diabła. „Nieustraszony po­gromca wampirów”. Który cudem jeszcze żyje...

- Tally-Ho - zawołała Toy. Otworzyły się najbliższe drzwi. - Chodź.

Rosła blondynka o niebieskich oczach zaprosiła ją do swojego pokoju. Ksywa idealnie pasowała do dziewczyny. Wyglądała na taką, która może ruszać tylko do ataku; zwarta, gibka, śliczna, energiczna, mało inteligent­na. Była ucieleśnieniem faszystowskich bogów wojny.

- Tally-Ho Vixen - przedstawiła się nazwiskiem, co wśród prostytutek stanowiło wyjątek.

- Toy Iceberg - zrewanżowała się. - Jesteś Szwedką?

- Żydówką- powiedziała blond piękność z niebieskimi oczami. Żywe wcielenie faszystowskich Bogów... zaiste!

- Mam mały problem...

- Nie przespałabyś się ze mną, malutki „Krawężniczku”? – spytała Vixen. Była naprawdę śliczna.

- Przecież musiałaś spać z koleżankami w Sex Side...

- W pewnym sensie. Po służbie skuwano nam ręce z tyłu, zakładano kneble i narkotyzowano do oporu. Musiałyśmy spać na brzuchach w dzień, bo wiesz... Żeby widać było łapska, czy niczego nie knują ­uśmiechnęła się smutno. - Spałam z koleżankami w jednym łóżku, ale... nawalona jak szlag. Do niczego nie doszło, kotek.

Jezu... Sława liniowego sierżanta! To po prostu było coś! Baba, która przeżyła dwa lata w Sex Side... Tally-Ho tylko przygryzła wargi w nie­mym podziwie.

- Co chcesz wiedzieć, kocurku? Wszystko ci wyśpiewam.

- Przysłano tu pluton najemników. Po co? Co mają zrobić? Kto za tym stoi?

- Firma Moonsung. Wszyscy mają zginąć. - Tally-Ho była szczera do bólu. - Afera jak szlag. Dziesięć lat temu Moonsung wysłał monstrualną kapsułę do badania innych gwiazd. Przeraźliwie wielki walec z kosmo­nautami, którzy po kilkudziesięciu pokoleniach mieli dotrzeć do jakiejś gwiazdy... Ale coś poszło nie tak. Potworny pojazd miał się pojawić za tysiąc lat albo i więcej. Nie wiem... Moonsung władował w to ponad połowę swojego budżetu. A tu nagle suprajz, suprajz... kapsuła nagle pojawiła się na czytnikach... parę miesięcy temu. A przecież nie mogła wrócić sama z siebie, bo nie miała paliwa, żeby zawrócić w próżni. Mogła tylko okrą­żyć docelową gwiazdę i bzzzzzz, nazad. Ale po tysiącu lat. Oni zamonto­wali tam jakieś sprytne urządzenie. Zanim Vega nie wpadnie w sidła ziemskich radarów, zgłosi się na monitorach Moonsunga. Suprajz! Sorry for dilej! To kurestwo właśnie się zgłosiło.

- Co???

- To wraca, kotek! Ledwie wyruszyło na tysiącletnią misję... To wraca. To gówno jest tuż obok. I te swołocze z Moonsunga nie wiedzą, co robić. Wynajęli najemników. Jakby było bardzo źle, najemnicy rozpieprzą to, co jest w środku. A potem do piachu. Ale jakby nie było tak bardzo źle... Jakby się okazało, że jakąś nową technologię zyskaliśmy, coś, co pozwala na przykład wracać z tysiącletniej misji po dziesięciu latach, to wtedy... rozda się ordery, a firma Moonsung położy łapsko na technologii. Głów­nie chodzi o to, żeby zobaczyć, co w środku, zanim nie złapią kurestwa ziemskie radary. A naprawdę to trzeba przejąć to nielegalne urządzenie Moonsunga, które ostrzega o szybszym powrocie i sprawdzić, co się wła­ściwie stało. Jak będzie OK, rozda się ordery. Jak nie, wszyscy do pia­chu... Poniała, kotek?

- Poniała. Dzięki, lalka.

- Weź nie pierdol. Prześpisz się ze mną, kotek, czy nie?

- Na razie nie. Ale nie wykluczam tej perspektywy na przyszłość...

- Co teraz robisz kotek? Naprawdę nie chciałabyś paru babskich nume­rów?

- Kurde... Nigdy nie spałam z kobietą. Ale... fajna jesteś.

Vixen przymrużyła oczy.

- Krawężniczku... Ty jesteś fajna... Zrobiłabym dla ciebie dużo więcej niż ta garść informacji od baranów, którzy mnie mieli...

Toy uśmiechnęła się.

- Tally-Ho... jesteś naprawdę fajna!

- „Krawężnik”... nigdy nie spałaś z kobietą?

- Nie.

- Ja cię... Kim teraz jesteś?

- Prywatnym detektywem. A chwilowo najemnikiem.

- Ale ci zazdroszczę.

- Nie wygłupiaj się. Chyba, że lubisz kocie konserwy. Żarłaś kiedyś coś takiego?

- Nie. Ale zżarłabym nawet gówno, żeby być najemnikiem.

Toy przygryzła wargi.

- A jakby cię gwałcili... też byś chciała?

- Ryzyko zawodowe, kotek. Dla mnie nie pierwszyzna.

- Tally-Ho... Lubię cię, małpo.

- Ja też cię lubię, „Krawężnik”... Weź mnie do swojej firmy, jak się tylko zwolni jakieś miejsce.

- Masz jak w banku.

- No to ekstra... Przynajmniej jakaś perspektywa.

- Tam nie będziesz zarabiać paru setek dziennie...

- Te kocie konserwy... Nie mogą być trujące. Przecież koty to jedzą.

Dante wył. Dokładnie tak, jak przewidziała LeMoy. Nikt niczego nie wiedział, nie było żadnych instrukcji, dowódcę najemników rozsadzało. Dostało się wszystkim. Za wszystko. Zdawało się, że nie można wymy­ślić zbyt ciężkich kar w pomieszczeniu mniejszym od psiej budy, wypeł­nionym w dodatku przez trzydzieści osób. Można było. Dante to potrafił. Toy czekała cierpliwie, aż złość szefa wyleje się na nią.

- Ty głupia krowo!!! - ryknął wreszcie stając przed dziewczyną. - Ka­rabin wyczyszczony? Zaraz sprawdzimy. Coś robiła od wczoraj? Dłu­bałaś w nosie?

- Dowiedziałam się wszystkiego - mruknęła.

- Co??? - dał się zaskoczyć. - Co?

- Wiem, po co tu jesteśmy.

Najemnicy spojrzeli na nią zszokowani. Dante pokazał, że jest fachow­cem. Uspokoił się momentalnie. Usiadł w jedynym fotelu.

- Mów.

- Firma Moonsung wysłała monstrualną, „pokoleniową” kapsułę do ja­kiejś tam gwiazdy. Miała wrócić po tysiącu lat. Po cichu, w tajemnicy przed rządem zamontowali tam jednak takie sprytne urządzenie. Maciu­peńki komputerek, który powie Moonsungowi, że coś jest nie tak jak być powinno, zanim jeszcze dowie się reszta świata. Kapsuła wystartowała ledwie dziesięć lat temu, ale to sprytne małe coś poinformowało firmę Moonsung, że już wraca!

- Co?

- Wraca. Choć nie mogła zawrócić sama w przestrzeni, to jednak już jest z powrotem. Po tysiąćletniej podróży.

- Jezu... Jak to możliwe? - Nie znam się na fizyce. - Po co my jesteśmy?

- Mamy polecieć do powracającej „Vegi”, zanim znajdzie się w zasięgu ziemskich radarów. Mamy zobaczyć, co się stało. Jak będzie bardzo źle, to rozpieprzymy wszystko, co jest w środku. A potem nas zlikwidują - ­uśmiechnęła się, czekając na efekt swych słów, ale na twarzy żadnego z najemników nie drgnął nawet mięsień.

- A jak będzie OK? - spytał Dante spokojnie.

- Wtedy firma sypnie forsą, żeby nas uciszyć kulturalnie. I położy łapy na nowej technologii.

- Dlaczego najemnicy? Dlaczego nie wojsko?

- Odpowiedź jest prosta. Moonsung bardzo nie chce, żeby rząd się dowiedział, że umieścili tam to małe, prywatne, sprytne gówienko, które pozwala im wiedzieć o czymś szybciej niż Stanom Zjednoczonym Ame­ryki Północnej - znowu się uśmiechnęła. - Mamy zdemontować to cudo i grzecznie dostarczyć tutaj. A potem zapominamy o sprawie nakarmieni pieniędzmi, albo też odpoczywając wiecznie dwa metry pod księżyco­wym gruntem. Zależy, co się okaże...

Dante zapalił papierosa.

- Daj mi też - poprosiła. Dał. Najemnicy skamienieli. LeMoy warknęła.

- Czemu nie powiedziałeś, że to twój pies??? - wskazała na Toy.

- Właśnie - ktoś podniósł się również. - Czemu nie powiedziałeś, że to twój pies???

- Tośmy się zachowali jak durnie... - mruknął jeden z jej wczorajszych, niedoszłych gwałcicieli. - Sorry, mała.

- Coście jej zrobili? - zainteresował się Dante.

- Nic. Miała granat - wyższy z niedoszłych gwałcicieli podał Toy swoje ogromne łapsko. -Jestem „Hot Dog” Christiansen - powiedział. - Ten drugi idiota to „Yellow” Vaskov. Jeszcze raz sorry.

- Nie ma sprawy.

Reszta najemników też zaczęła przedstawiać się kolejno. Zdaje się, że nareszcie została zaakceptowana. Toy nachyliła się do LeMoy i spytała szeptem:

- Co to jest „pies”?

- Zwiadowca szczególnego przeznaczenia.

- Zwiadowca? O takim wyglądzie jak mój?

LeMoy wzruszyła ramionami.

- Wy, psy, zawsze wyglądacie dziwnie - splunęła od niechcenia na zie­mię. - Pamiętam jednego psa spod Rocketfield IV... Wyglądał jak mon­goł. W sensie choroby, a nie narodowości. Kompletny kretyn. A jak nas chcieli uwalić, wyprowadził cały oddział. Psy zawsze są dziwne - powtó­rzyła.

- Dobra - ziewnęła ta śliczna, łysa Murzynka, Bett „Mobutu” Harris. - Skoro nas mają ubić, to można się przespać...

- Taaaaa... Kar już nie będzie – „Hot Dog” przyjacielsko uderzył Toy w głowę. - Dzięki piesek.


* * *


Kwitnęli w bazie jeszcze dwie doby. Toy powróciła do zawodu kucha­rza, choć po awansie na psa nikt tego od niej nie wymagał. Kiedy jednak obiad zrobiła druga Murzynka w oddziale, „Bokassa” Winter, zrozumiała dlaczego komuś wyrwano za to dwa zęby, a komu innemu ucięto palec. Bokassie niczego nie obcięto ani nie wyrwano, bo całe pół dnia siedziała zamknięta w szafie, krzycząc, że wypruje z kałacha do każdego, kto otworzy drzwi. Były pomysły, żeby obłożyć szafę materacami i podpalić albo owinąć folią i wpuścić tam gaz, ale... Toy uratowała tamtej życie, mówiąc, że dobra, że zrobi następny posiłek. Nie podejrzewała siebie o taki samorodny talent, ale to było korzystne. Wieczorem Winter, kiedy już odważyła się wyjść z szafy, wsunęła jej do plecaka karton fajek. Następnego dnia dostała od oddziału sześciopak piwa.

Życie w bazie mogło być fajne, skoro już nikt nie chciał z niej zedrzeć spodni w barwy ochronne z uciętymi nogawkami i przelecieć w ciemnym korytarzu. Piła to swoje piwo, ćmiła papierosa i usiłowała nie myśleć o kokainie. Na szczęście najemnicy lubili opowiadać o swoich przeszłych przewagach. Jeśli tylko ignorowało się inwektywy zastępujące co drugie słowo, jeśli się nie wierzyło, że jedną serią można załatwić czterdziestu ludzi i że szturmowy helikopter jest niczym, w porównaniu z saperską łopatką, to można było z tych mętnych opowieści wyłowić jakiś cień prawdy.

Na trzeci dzień przyszedł do nich „pan Broń”. Firma Moonsung mo­gła wymyślić coś bardziej oryginalnego. Choćby „pana Smitha”. Zoba­czyli też trzech inżynierów. Wyjaśniono im oględnie, że mają lecieć w daleką przestrzeń, przejąć „duży obiekt”. O szczegółach akcji dowie­dzą się, „jeśli zajdzie taka konieczność”.

Najemnicy śmiali się ukradkiem, szturchając Toy. Niestety... Znowu musieli nałożyć te pieprzone, ruskie skafandry. Załadowano ich do malut­kiego, wojskowego transportera z demobilu - ten rzęch musiał chyba pamiętać czasy Neila Armstronga. „Złomowisko”, jak błyskawicznie ochrzcili to coś żołnierze, podczepiono do układu pędnego super­nowoczesnego Centaura V. Bosko. Cud, że całość nie rozleciała się przy starcie. Ale przyspieszenie mieli makabryczne. Toy, która zachlapała krwią z nosa szybkę swojego hełmu, należała jedynie do osób „średnio poszkodowanych”.

W drodze „wyjątkowej łaski i dnia litości dla zwierząt”, jak się wyraził Dante, pozwolono jej nawet zdjąć skafander i skorzystać z próżniowej toalety w transporterze. Pozostali mogli jedynie zdjąć hełmy. To był czysty koszmar. Inżynierowie klęli na czym świat stoi. Ich pojazd z klocków to właściwie monstrualny zbiornik paliwa z przyczepionym mikroskopij­nym silnikiem Centaura i dospawanym, jeszcze mniejszym "Złomowis­kiem". Tym się nie dało praktycznie kierować. Dysze tego cuda warszta­towej improwizacji nie tkwiły na osi, tylko z boku i trzeba je było przeko­sić. Ale w tym położeniu grzały zbiornik z paliwem, który w każdej chwi­li mógł się zamienić w dość dużą kulę ognia. Inżynierowie już pod koniec pierwszego dnia po prostu wyli, usiłując manewrować. Jedynie ciągłe przyspieszanie wychodziło im dobrze.

Nocy, która potem nastąpiła, właściwie nie można opisać. Nad ranem zaczęli się przyzwyczajać. Nikt nie spał. To zresztą było niemożliwe na drucianych ławeczkach „Złomowiska”, do których przypięli się pasami, żeby nie połamać kończyn. Potem Toy niewiele już pamiętała. Może za­padała w krótkie drzemki, a może to były tylko omdlenia... Na pewno majaczyła, bo Yellow krzyczał, żeby przestała nazywać go alfonsem. Coś kupowała od LeMoy, bo pamiętała jak przez mgłę, że Hutton, kiedy już przestała wymiotować do plastikowego woreczka, powiedziała, że OK, przywiezie towar we wskazane miejsce, jak tylko znajdą się z powrotem na Ziemi. Hot Dog chyba miał wódkę, ale nie chciał się podzielić i ktoś go walnął kawałkiem ławki. A może jej się tylko śniło? Sen czy jawa najemnika... to była jedna wielka czarna rozpacz.

Potem nastąpiła chwila nieważkości. A potem... hamowanie. Naprawdę niewiele pamiętała. Nie miała pojęcia nawet, jak długo lecieli. Musiała coś jeść w trakcie podróży, bo stwierdziła nagle, że cały przód kombinezonu ma pochlapany dość miło pachnącą, spożywczą papką.

Kiedy dotarli do celu, Dante pozwolił im się wyspać. Całe pięć godzin w nieważkości. Lewitowali więc, zderzając się nawzajem we wnętrzu "Złomowiska". Nie tylko Toy miała koszmary. Co chwilę ktoś wierzgał nagle, kopał lub krzyczał, budząc pozostałych.

Toy miała wrażenie, że spuchła jej głowa, a pod oczami wyrosły szy­pułki. Nigdy nie była zdeklarowaną pacyfistką, ale też za żadne skarby nie była militarystką. Teraz jednak, czując totalne zmęczenie, wypluta do granic możliwości, w zepsutym, pomazanym jej własną krwią, niskim skafandrze, troszeczkę rozumiała morderców z My Lai. Jakby jej teraz, w tym stanie, kazali iść pacyfikować jakąś wieś, to by poszła. Normalnie wykonałaby rozkaz, byleby tylko móc potem położyć się w łóżku, móc coś zjeść bez wymiotów, móc się umyć, móc opanować strach. Żeby jej tylko tak nie drżały ręce, żeby nie szczękały zęby, żeby z całych sił nie musiała zaciskać pośladków. Żeby móc coś zobaczyć, mimo piekących oczu...

Kazano im włożyć hełmy i uszczelnić skafandry. Ktoś otworzył drzwi „Złomowiska”. Nie było żadnej śluzy. Powietrze uciekło momentalnie. Przyczepiono ich do liny ciągniętej przez skuter. Czuła, że na pewno się zaziębi. Była cała spocona, nie działał regulator temperatury, a skafander znowu przywalił jakieś straszne ciśnienie wewnątrz. Miała zepsutą osło­nę przeciwsłoneczną, co oszczędziło jej przynajmniej widoku „komplet­nej pustki, gdzie jedyną znajomą rzeczą było słońce”, jak ktoś ładnie po­wiedział. Nie widziała też gigantycznej, wirującej powoli konstrukcji przed nimi. Nie mogła oddychać normalnie, jej kałach chyba przerzynał właśnie linę łączącą ją ze skuterem, trzęsła się cała ze strachu, zimna i niewyspania. I to ma być życie żołnierza? A gdzie zatykanie flagi na Okinawie???

- Kurwa! - jęknęła.

- Nie szczekać w słuchawki! - ryknął Dante.

- No, ale mała ma rację - dodał ktoś zmęczonym głosem. - Cisza radiowa!

Skuter w coś rąbnął. O Matko Boska! Trzydzieści osób na linie przy­pieprzyło kolejno w metalową powierzchnię. Bum, bum, bum... Toy tyl­ko cudem się nie zsikała.

- Dokujemy - mruknął jakiś inżynier.

Szyba! Szyba w jej hełmie! Pękła!!! Jezu, nie... To tylko ta jej pieprzona osłona przeciwsłoneczna. Ale przez szparę przynajmniej coś widziała. Nie mogła opanować szybkiego oddechu. Nie była jedyna. Degradator w słuchawkach nie był nastawiony na oddechy i słyszała cały oddział. Bardzo pocieszające. A szczególnie, jak jakiś dowcipniś ryknął nagle na cały głos: „Uuuuuuuuuuuuuuu!!!” O mało nie zsikała się ze strachu po raz drugi. Dante sklął idiotę. Nie tylko on... Ktoś chichotał, bo dowcip wydał mu się całkiem, całkiem, ktoś beknął głośno.

- Cisza radiowa.

Tylko ten, co chichotał nie mógł się uspokoić. Toy o mało co nie dołą­czyła do niego, bo nagle, zupełnie irracjonalne wydało jej się strasznie śmieszne, że ktoś ryknął: „Uuuu!!!” w chwilę potem, kiedy wszyscy przyładowali hełmami w stalową płytę w kompletnej próżni.

- Stul pysk! - warknął Dante

Tamten przestał. W tym momencie Toy ryknęła histerycznym śmie­chem. Pociągnęła za sobą jeszcze dwie osoby.

- Zaraz będzie wam mniej wesoło...

Lina szarpnęła nagle i zaczęła ich gdzieś ciągnąć.

- O mamo - jęknęła jedna z dziewczyn. - Ta pieprzona ruska toaleta w skafandrze...

- Co?

- Właśnie pozbawiła mnie dziewictwa! Ludzie zaczęli wyć ze śmiechu.

- Stulić pyski, bo powyłączam radia! - Zesrałem się - wyznał ktoś nagle.

- To się ciesz! - warknęła Toy, usiłując nie szczękać za głośno zębami. - Ja nie mogę!

- Ja też bym chciał. Ale nic nie jadłem przez całą podróż...

- Koniec łączności - Dante wyłączył im radia. Szkoda... Jeszcze tyle wrażeń z doznań fizjologicznych było przed nimi.

Toy miała ściskoszczęk. Nie mogła otworzyć ust. Jeszcze i to? Walnęła w coś butlami ze sprężonym powietrzem. To też? Zawirowała nagle na linie i jeszcze raz przypieprzyła hełmem w coś metalowego. Słuchawki zawyły nagle w jakimś sprzężeniu. Ale gwizd! Straciła słuch? Nie, nie... przestały... Coś ćwierkało w komputerze, ale nie mogła zrozumieć cyryli­cy na ekranie. Powiększająca się szczelina w osłonie przeciwsłonecznej... A pierdolić! To przecież tylko osłona. Co tak mruga na ikonie oznaczają­cej butle z tlenem? Pulsujące, czerwone światło na monitorze na pewno oznaczało, że wszystko jest OK. Jezuuuuuu!!!! Ja chcę do domu!!! Mamo, ratuj...

Nie, nie... Spokojnie. Wszystko w porządku. Zdezelowany ruski skafan­der działał przecież równie sprawnie jak... jak... jak elektrownia w Czernobylu! Zaraz. No przecież to się nie może rozpaść od byle ude­rzenia. Mamo! Boże! No zresztą, niech którekolwiek z was wyciągnie mnie z tego gówna.

Ktoś chwycił ją w ramiona. Mama? Czy Bóg? Sekundę, sekundę... Mama nie żyje, a Boga nie ma. Teraz łatwiej uwierzyć, bo ktoś już ją trzy­mał. Wciągnęli ją do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Przez szczelinę w osłonie widziała światła latarek i szron osiadający na szybie hełmu. Dante włączył radia.

- Ja cię...

- Czy to się da zamknąć?

- Żeby wszystkich oficerów przesrało przez oczy!!! - Jakie masz ciśnienie na zewnętrznej?

- W moim skafandrze jest pełno wody. - Powiedz „bul bul bul”...

- Cisza radiowa, pajace!

- Mamo... - to była Toy. Na szczęście szeptem, więc może nie rozpoz­nali.

Inżynierom udało się jakoś zamknąć tysiącletnią klapę. Ktoś zapalił racę i znowu wszyscy zaczęli kląć porażeni nadmiarem światła. Na szczę­ście Toy miała zepsutą osłonę na hełmie i nie oślepła.

- Dobra - rozległ się głos Dantego. - Ściągać garnki z głów. - Ja cię... jesteś pewny, że to tlen?

- Zaraz się przekonasz.

Toy rozszczelniła skafander i zdjęła hełm bez dalszych wezwań. Było jej już wszystko jedno. Słyszała syk wyrównywaczy wokół. Mroźne po­wietrze momentalnie skleiło jej powieki. Usiłowała rozetrzeć oczy ręka­mi i połamała sobie rzęsy. Włożyła okulary, które szybko przymarzły jej do uszu. Szlag! I w dodatku zaparowały. Zaczęła drżeć jeszcze mocniej. Raca przygasła. Znowu widziała niewyraźne światła latarek.

- Rozbierać się, małpy! Zaczęli ściągać skafandry. - O Jezu, jak zimno!

- Ma któryś wódę?

Dante o mało nie eksplodował.

- Hot Dog, Slade, Caddilac, na szpicę! Mobutu, Greenic, Maiden ­osłona. Bokassa, Chrustschov, Winni-Winni osłaniać nam tyłki! Do przo­du, śmiecie zasrane! No co jest, gnoje? Clash! Oouroo! Chciałbym mieć erkaemy trochę bardziej wysunięte. Jeśli, oczywiście nie są za ciężkie. Jeśli łaska... Jeśli mogę was uprzejmie prosić o ruszenie dupska!

Oddział ruszył momentalnie dość wąskim, ciemnym korytarzem.

- Coffee? Piłeś?

Rosły najemnik zaprzeczył ruchem głowy.

- Maybe Not? Co z twoją latarką, pindo? Nie sprawdziłaś przed wyjś­ciem? Nie chciało się zerknąć na własny sprzęt? - Dante nagle ryknął głośniej. – Winni-Winni! Jeszcze raz mi się potkniesz, to w ryj. Czyżbyś nie spał dobrze ostatnio?

Winni-Winni powiedział bez głosu, samymi wargami: „Pierdol się!” LeMoy ryknęła śmiechem.

Oddział zatrzymał się przed wąskim tunelem prowadzącym do góry. Hot Dog przybiegł z meldunkiem.

- Caddilac melduje, że tam u góry jest siatka, folia i jakieś gówno!

- Kał? - spytał jeden z inżynierów. -Ktoś tam defekował?

- Nie sądzę - mruknął Dante. - Oni tak mówią na wszystko, czego nie są w stanie określić innymi słowami.

Po chwili przybiegł Slade.

- Caddilac mówi, żeby przysłać psa! Wygrzebał dziurę, ale za wąska. - No, co tak stoisz? - ryknął Dante na Toy. - Zapierdalaj żołnierzu! Skołowana dziewczyna pobiegła od razu. Z trudem minęła Clasha, który ledwie mógł zrobić jej przejście. Drągala po prostu zablokowało ze sprzętem w ciasnocie. Dalej było trochę luźniej. Wbiegła na górę po wąskich schodkach i zobaczyła Caddilaca, całego obsypanego ziemią.

- Tędy spływała woda - wskazał na pordzewiałą wyrwę w suficie. - Podsadzę cię.

Zabrał jej chińskiego kałasznikowa i okulary. - Hej! Bez tego jestem prawie ślepa!

- Jak każdy zwykły kret - mruknął obojętnie. - Widać do czołgania się w ziemi to zupełnie niepotrzebne...

Owinął okulary w chustkę i włożył do wewnętrznej kieszeni jej kurtki. Do lewego przedramienia przykleił jej taśmą mały pistolet z prezerwaty­wą naciągniętą na lufę, a do prawej dłoni wetknął saperską łopatkę.

- Teraz słuchaj. Szlag wie, co tam można napotkać. Przeciskając się pod ziemią będziesz prawie bezbronna. Ale pokażę ci taki fajny sposób, który poznałem podczas wojny w bunkrach.

Wyjął z kieszeni granat, odbezpieczył i włożył jej do ust. O mało nie zemdlała.

- Trzymaj mocno łyżkę! - ostrzegł - Słuchaj, nie wiadomo, co tam spotkasz pod ziemią. A tak, wystarczy, że wyplujesz! - uśmiechnął się radośnie.

Jej oczy wyrażały nieme pytanie.

- No tak... - przyznał - Ty też wtedy zginiesz. No, ale lepiej chyba zginąć od razu, niż żeby na przykład coś cię tam powoli zjadało żywcem. Nie?

Drżącą ręką roztarła pot na czole. Gestami spytała, co ma zrobić z gra­natem, jak już będzie na górze. Wyjaśnił, że ma po prostu wypluć i odrzu­cić daleko. „A jak tam będą jacyś ludzie?” - Jezu, jak ciężko rozmawia się samymi gestami. Caddilac jednak zrozumiał.

- Będą mieć pecha - uśmiechnął się lekko.

Obwiązał ją w pasie liną, chwycił leciutko i wepchnął do dziury w sufi­cie. Dłuższą chwilę nie mogła złapać punktu oparcia. Potem wbiła łopat­kę. Najemnik na dole popchnął ją jeszcze trochę. Dalej jego ręce nie się­gały. Musiała się czołgać wąziutką szczeliną wyżłobioną przez wodę. Ataki klaustrofobii następowały jeden za drugim. Miała wrażenie, że się dusi. Jednak... Jednak pomysł z granatem był świetny. Nie, żeby mogła się obronić przed czymkolwiek, ale to odbezpieczone coś w ustach zde­cydowanie dodawało jej motywacji do dalszej drogi. Parła do przodu po omacku, jak prawdziwy kret właściwie, z zamkniętymi oczami, usiłując rozkopać co węższe miejsca albo przecisnąć się przy użyciu siły woli. Na szczęście warstwa ziemi i skał nie była gruba. Najpierw poczuła przy­pływ ciepłego powietrza, a potem udało jej się przebić głową warstwę za­schłego błota. Zamknęła oczy, wypluła granat na dłoń i odrzuciła, cho­wając się na powrót w dziurze. Sekundę po eksplozji, wypluwając nad­miar śliny, wyczołgała się na zewnątrz, odkleiła pistolet z przedramienia, zębami zerwała prezerwatywę z lufy i zarepetowała. Potem włożyła oku­lary.

Znajdowała się na dnie jakiegoś wyschniętego bajora. Wokół mgła, tra­wa, jakieś krzaki i drzewa. Zerknęła do góry. O mamo... Czy rzeka może płynąć nad głową???

- W porządku Toy? - usłyszała w słuchawkach. Podgięła mikrofon do ust.

- OK.

- Pytam, czy teren czysty!

Spojrzała na swój ubłocony mundur. Pewnie im chodziło, czy są tu wokół jacyś ludzie. Z tego, co widziała, nie było.

- Czysty - zameldowała.

- To ciągnij linę.

Rozwiązała grube sploty z pasa i zaczęła ciągnąć. Co chwilę się bloko­wało. Tamci z dołu musieli "kontr ciągnąć", potem znowu ona. Trwało jakiś kwadrans, zanim zobaczyła swój automat w foliowym worku.

- Już? - usłyszała w słuchawkach.

- Już.

- Dobra, weź broń i spadaj na sto kroków. Do liny przywiązaliśmy ła­dunki wybuchowe.

Błyskawicznie rozerwała worek, wyszarpnęła swój automat i runęła biegiem do ucieczki. Świnie. Nie wiadomo, o jaką szybkość ją podejrze­wali, ale nie zdążyła przebiec nawet połowy dystansu, kiedy eksplozja za jej plecami wyrzuciła w górę zwały ziemi. Zaczęła kląć, a potem wróciła do krateru na środku bajora. Caddilac wspinał się właśnie po metalowej rurze.

- No! - ryknął na jej widok. - Teren zabezpieczaj, sikso!

- Te wszystkie psy... - westchnęła Mobutu, tuż za nim. - Są jakieś dziwne, nie?

- No! - warknął Oouroo, nie mogąc poradzić sobie z erkaemem na ślis­kiej rurze. - Maybe Not pamiętasz tego psa spod... - nagle Oouroo osu­nął się na rurze, zwalając Maybe Not, która wspinała się za nim.

- Daj se spokój ze wspominkami! - kobieta klęła, masując plecy. - Ale on walił owce!

- A ja mam okres i ktoś mi każe wspinać się z toną sprzętu na plecach... Oouroo, wpierniczę ci bagnet w dupę, co?

- Spadaj, Maybe Not!!! - erkaemista zaczął jednak wspinać się szyb­ciej. - A pamiętasz, jak facet załatwił tego szefa brygady...

Przerwał nagle, bo był już na powierzchni Toy przystawiła mu do skro­ni lufę Colta Springfielda.

- Nigdy w życiu nie waliłam owiec - wysyczała.

- Pewnie, że nie - wzruszył ramionami. - Przecież jesteś dziewczyną.

- Pociągnij spust! Pociągnij spust, piesek!!! - krzyknęła Maybe Not, gramoląc się na górę. - Zapłacę za gnojka do wspólnej kasy...

- Nie szczekać - następny był Dante. Rozejrzał się wokół. - Nagana, żołnierzu - warknął na Toy. - Nagana, żołnierzu - uśmiechnął się do Ca­ddilaca. - Nagana... - opieprzył Mobutu. - Oouroo, chciałbym tu widzieć jakieś zabezpieczenie. Maybe Not, może byś się tak zajęła zwiadem, oczywiście jeśli nie masz akurat w planach wymiany podpasek. Hot Dog, ty „pratiwpołożno” -popisał się znajomością rosyjskiego.

Żołnierze rozbiegli się do swoich zadań. Nakładali w biegu chińskie noktowizory. Nie żeby tu było przesadnie ciemno, ale noktowizor można było przestawić na podczerwień, a to pozwalało szybko wykryć wszyst­ko, co żyje.

- Pięć obiektów na godzinie szóstej! Jeden obiekt na godzinie czwartej, druga ćwiartka na górze, dużo obiektów na dwunastej, lewo góra, poru­szają się... - posypały się meldunki. Strasznie ciężko było określić kieru­nek we wnętrzu gigantycznego walca.

Pana Browna” i trzech inżynierów wyciągnięto na linie.

- Gdzie teraz? - zapytał Dante.

Jeden z inżynierów usiłował wyzerować żyroskopowy system napro­wadzania. Potem niezbyt pewnie wskazał kierunek.

- Dawać mi tu psa!!! - zawyła nagle Maybe Not do mikrofonu. - Da­wać tu psa, szybko!!!

Toy runęła biegiem, nie czekając na rozkaz dowódcy. Nie wiedziała, co oznacza jej jedna dotychczasowa nagana, ale... chyba nie wysoką premię.

- Niżej łeb! ! ! - opieprzono ją w słuchawkach.

Schyliła się, a potem zaczęła pełznąć przez spore pole dojrzałej pszeni­cy. Dotarła do Maybe Not i Mobutu leżących przed przydrożnym rowem. Nie wystawiały głów z pszenicy, dla noktowizorów nie była to przeszko­da.

- Kurde - Mobutu zaczęła montować na twarzy Toy jakieś urządzenie. - Dante jest genialny...

- Jaja se robisz? - warknęła Maybe Not.

- Tylko on mógł skądś wytrzasnąć tego piekielnie dobrze wyszkolone­go maluszka - palnęła przyjacielsko Toy w głowę. Murzynka miała ze dwa metry wzrostu. Głowa Toy odskoczyła jak walnięta kafarem.

- Aaaa... tak. Psy to on umie wyszukać - lekki kuksaniec w wątrobę. Jezu... Maybe Not miała jakiś metr dziewięćdziesiąt i mięśnie jak męż­czyzna. Wątroba zaczęła rwać momentalnie. Skąd Dante bierze te wielkie babska???

- OK. Ktoś idzie drogą... - Mobutu skończyła okręcać jej taśmę wokół głowy. Przykleiła wizjer urządzenia do jej okularów. - Jesteś mała, więc pójdziesz pierwsza, żeby go nie wystraszyć. Tu w wizjerze będziesz mia­ła wszystkie wykresy. Zobaczysz, czy kłamie, czy się boi i w ogóle, co z nim...

- No. Zapierdalaj pies. Obie popchnęły ją naraz. O mało nie przeleciała nad rowem. - Spoko, osłaniamy cię. Wyszła na drogę.

- Tu Clash - rozległo się w słuchawkach. - Jestem po drugiej stronie, piesku - szepnął uspokajająco. - Powiedz tylko słowo, a on rozpylony będzie na pojedyncze atomy... - zażartował.

Dopiero teraz zauważyła człowieka, o którym mówili tamci. Niezbyt wysoki mężczyzna, ubrany w coś, co wydało jej się długim płaszczem, szedł w jej kierunku. Na ramieniu miał wielki drąg z przyczepionym na końcu kawałkiem metalu o kształcie księżyca w ostatniej kwadrze. Gdzieś już widziała coś takiego... Na jakimś filmie. Nie mogła sobie przypomnieć.

Mężczyzna też ją zauważył. Co najmniej trzy wykresy podskoczyły na maksimum w wizjerze. Strach 100%. Adrenalina 100%. Mocznik 100%. Jeeeezzzuuuu... Facet najwyraźniej był przestraszony do granic możliwo­ści. Uśmiechnęła się, ale niczego nie widział zza jej mikrofonu i tego pie­kielnego, europejskiego urządzenia, które miała przyklejone na twarzy.

Zarepetowała kałasznikowa. Drgnął. Puściła broń na pasek i pokazała mu puste dłonie.

- Spokojnie, Maluszek - szeptał uspokajająco Clash w słuchawkach. - Jak tylko kichnie, to go rozpylę... Spokojnie, piesku!

Mężczyzna na drodze miał jakieś czterdzieści - czterdzieści pięć lat. Widać było, że jest silny, wytrenowany, niezbyt inteligentny. Nagle drgnęła, bo przypomniała sobie, co to jest... ten drąg z metalowym ostrzem. To kosa!

- Strzelać piesku - szepnął Clash.

- Nie.

Zrobiła kilka kroków, ciągle pokazując tamtemu puste dłonie. Wykresy w wizjerze skakały, pokazując coraz to nowe wartości. Facet był napraw­dę śmiertelnie przerażony.

- Powiedz coś, piesek - szepnęła Mobutu.

- Kim jesteś?

Mężczyzna zrobił ruch, jakby chciał się rzucić do ucieczki.

- Clash! Nie strzelaj ! - krzyknęła Toy. - Mobutu, Maybe Not, spokoj­nie...

Mężczyzna na drodze powiedział coś w śpiewnym języku.

- Nie rozumiem. Znasz angielski?

Powiedział coś. Nagle rozpoznała... To był angielski. Dziwny, śpiewny, z akcentem, przy którym trudno było wychwycić znaczenie słów. On spy­tał „Kim jesteś?”. Tak jak ona. Ale się nie rozumieli.

- Jestem Toy - powiedziała wyraźnie i powoli. To było idiotyczne, ale na nic innego nie wpadła.

- „Zabawka”? - spytał. Równie powoli i wyraźnie. Wychwyciła sens. - Nie. To tylko ksywa - wykresy europejskiego urządzenia pokazały jej, że on nic nie rozumie. - Takie imię.

- Cześć, Toy - powiedział. - Cześć.

Zrobiła krok do przodu.

- Możesz zrobić jeszcze trzy - szepnął Clash w słuchawkach. - Potem wejdziesz mi na linię ognia.

- Ty chłop? - spytał mężczyzna.

- Nie. Baba.

Facet na drodze roześmiał się nagle. Toy słyszała w słuchawkach ciche westchnienie. Któraś, Mobutu albo Maybe Not, o mało nie odpaliła całej serii.

- Pytałem, czy... - usiłował mówić powoli i wyraźnie. - Pytałem, czy ty z chłopskiej rodziny...

- Aaaaa... - domyśliła się. Jezu. Chłopi i szlachcice w wielkim walcu wirującym powoli w kosmosie? Wieśniacy z kosami we wnętrzu mon­strualnego pojazdu napakowanego najnowszą elektroniką, jaką tylko zna cywilizacja na Ziemi... - Nie. Nie wiem... Jestem żołnierzem.

Mężczyzna ukląkł nagle na drodze.

- Spokojnie Clash!!! - warknęła.

- Pani... Co rozkażesz?

- Mmmm... Nie przestrasz się - powiedziała powoli. - Teraz z krzaków wyjdą moi koledzy i koleżanki. Nie ruszaj się lepiej... Oni są trochę zde­nerwowani.

Wykresy powiedziały jej, że tamten niewiele zrozumiał. Pierwsi wypa­dli z krzaków inżynierowie, potem „pan Brown” i, powoli, reszta od­działu. Teren nie był jeszcze rozpoznany ani zabezpieczony.

- Co to jest? - szepnął „pan Brown”.

- Chyba „kto” - sprostował jeden z inżynierów.

- Co tu się stało? - perorował „pan Brown”. - Nie mam pojęcia, jak mogło dojść do czegoś takiego.

Wykresy w europejskim urządzeniu, które Toy miała ciągle przyklejone do twarzy, powiedziały jej, że „pan Brown” kłamał jak najęty. Ale fajna zabawka!!! Ale jaja!!!

Dante pieklił się nad żołnierzami. Potem też podszedł do klęczącego chłopa.

- Niczego się chyba nie dowiemy - mruknął. - Nie mam żadnego po­mysłu, jak zacząć...

Europejskie wykresy powiedziały: Kłamstwo 100%! Dante łgał. Ale jaja !!! Ale fajna maszynka! ! !

- Co tu się mogło stać? – „pan Brown” potrząsał głową. - jestem jak dziecko we mgle...

Kłamstwo 100%. Adrenalina 20%. Mocznik 34%.

- Nie wiem - powiedział Dante.

Kłamstwo 73%. Adrenalina 2%. Mocznik 10%.

- Spróbujmy dotrzeć do komputera - powiedział jeden z inżynierów. - Wiem, gdzie jest.

Prawda 30%. Adrenalina 72%. Mocznik 19%.

- Nie mam pojęcia, jak tu się wykształciło „chłopstwo”...

Pan Brown” - Kłamstwo 100%. Adrenalina 83%. Mocznik 67%.

- Ja też nie mam...

Dante - Kłamstwo 100%. Adrenalina 3%. Mocznik 18%.

- Idźmy do komputera.

Znowu Dante - Równowaga: zero-zero. Przekaz neutralny. Adrenalina 3%. Mocznik 17%.

- No to ruszmy ludzi.

Dante - Równowaga: zero-zero. Przekaz neutralny. Adrenalina 3%. Mocznik 17%.

- Może przepytajmy tego chłopa - powiedział jeden z inżynierów. - Może on coś wie, czego ja nie wiem...

Inżynier - Kłamstwo 13%. Zdenerwowany 54%. Adrenalina 81%. Mocznik 50%.

- On nic nie wie.

Dante - Kłamstwo 100%. Zdenerwowany 1 %. Adrenalina 3%. Mo­cznik 16%.

- On nic nie wie...

Pan Brown” - Kłamstwo 100%. Zdenerwowany 67%. Adrenalina 93%. Mocznik 68%.

Jakie jajca... Ale fajna, europejska maszynka! Aaaaaaaaaaaaa!!! Rock'n'roll.

- Dante - powiedziała Toy. - Dlaczego mnie zaangażowałeś?

- Bo jesteś dobra w branży...

Dante - Kłamstwo 100%. Zdenerwowany 2%. Wykres nagle rośnie... Adrenalina 39%. Mocznik 17%.

Zorientował się. Zerknął na LeMoy, a ta zdjęła urządzenie z twarzy Toy i schowała do plecaka. Oddział niczego nie dostrzegł. Jezuuuuuuuu... ale cudeńko europejskiej techniki Ludzie potrafią wymyślić aż taki odlot! Maszyna sądu ostatecznego. Mała, poręczna, skuteczna, przyklejona do twarzy. Europejska, naukowa mafia, która to wyprodukowała, dowiodła, że teraz ludzie jak bogowie... To lepsze niż kokaina!

- Z czego się śmiejesz, Toy? Zerknęła na Maybe Not.

- Wszyscy tu łżą - usiłowała stanąć na palcach i szepnąć jej coś do ucha - jak psy!

Maybe Not zrozumiała nagle. Spoważniała.

- Trzymaj się mnie, Maluszek - szepnęła. - I spokojnie, piesku. Żeby się nie zorientowali, że wiesz.

Podeszła do Mobutu i coś jej powiedziała do ucha. Murzynka zerknęła na Toy. Ukradkiem pokazała jej kciuk uniesiony do góry. Oddział ruszył wzdłuż drogi. Mobutu zatrzymała Bokassę, a ta Clasha i Oouroo. Znaleźli się w środku, tuż przy Toy.

- Piesek coś wywąchał!

- Co? - warknął Oouroo.

- Wszyscy łżą.

- Nie pierwszyzna - mruknął Clash.

- Ale w tej sytuacji? - szepnęła Bokassa. - Zapierdolą nas na amen.

- Dante też?

- Dante też? - Bokassa powtórzyła Toy.

- Mhm.

- Jezu... Ja cię... No pięknie - żołnierze przyjmowali to różnie.

- Dobra - pierwszy otrząsnął się Clash. - Pinokio niech wali do szefa i trzyma się blisko. A ty - zwrócił się do Maybe Not - Przekaż wszyst­kim, że nasz pies wywąchał gówno. Pełna gotowość!

- Nie - powiedziała Toy. - Jest tu ktoś, kto nas załatwi, jeśli pokażemy, że wiemy.

- Kto???

- Na mur... LeMoy. Nie wiem, kto jeszcze. - Pies! Jesteś świetna! - szepnął Oouroo.

- Jest najlepsza - mruknęła Mobutu.

- Jest, zdaje się, naszą ostatnią szansą... - wtrąciła Bokassa.

- Dobra Maybe Not... - powiedział Clash. - Hot Doga jestem pewien. Służyłem z tym ciulem w bunkrach. Za głupi, żeby go ktoś wynajął na nas.. Caddilac też pewny. Powiedz tylko im i morda w kubeł!

- Dobra... Toy, do szefa, psie - szepnęła Maybe Not. - Musisz węszyć dalej.

Pobiegła do przodu. Zdaje się, że część oddziału pokładała w niej prze­sadne nadzieje. Jezu... Przecież nie sprosta. Przypadkiem dowiedziała się na księżycowej stacji jakichś tajności wyciągniętych od kurew i teraz na­jemnicy uważają ją za super fachowca. Jezu... Zaraz. Przypadkiem? Na­prawdę przypadkiem wyciągnęła takie tajemnice od przygodnej prostytu­tki? Tally-Ho była pewna. W pewnych kwestiach przeczucie ją nie myli­ło. Jeśli już kogoś polubiła, tak jak tą śliczną Żydówkę to, nawet bez europejskiej maszyny dnia sądu ostatecznego, dałaby sobie uciąć wszyst­kie palce, że tamta nie kłamała. Więc, co? Kto kogo rolował w tej akcji? I o co chodzi? Kto przygodnej dupie zdradza aż takie sekrety??? Inżynier z problemami wzwodu? Pogada sobie i wywrze przynajmniej wrażenie jak już do niczego nie dojdzie? Możliwe. Ale czy... Zaraz. Jeśli tamten był aż tak wysoko postawiony, że znał prawdę, to czy naprawdę paplałby wszystko śliczniuteńkiej Tally-Ho? Aha. Więc o to chodzi, panowie... Już wiedziała. Przynajmniej jeden mały drobiazg.

Tally-Ho Vixen była kluczem do wszystkiego. Jeżeli ktoś miał urządze­nie, które pozwalało stwierdzić czy kto inny kłamał, to przecież, szlag, mogli stwierdzić też bez trudu, kogo Toy polubi odruchowo w burdelu. O taaaaaaak. Siksa z Triad miała do spełnienia inne zadanie niż to, o któ­rym wiedziała oficjalnie. No dobra, chłopaki... Tylko się teraz nie dziw­cie! Tally-Ho Vixen. Po pierwsze, Toy miała ją polubić, po drugie uwie­rzyć, po trzecie, wypaplać. Jawohl, herr general. Wypełniła już wszystko, do czego ją wynajęto. A teraz czekała ją już tylko cicha mogiła dwa metry pod księżycowym gruntem. Pewnie wybiorą ładne miejsce nawet. Gdzieś, gdzie jest prawdziwy spokój. Gdzieś, gdzie nikt nie przychodzi częściej niż raz na tysiąc lat... Niedoczekanie, sukinsyny. Nie po to prze­żyła dwa lata w Sex Side, żeby teraz dać się jakiemuś Moonsungowi. O mamo, jak strasznie chciała kokainy! Troszeczkę kokainy bez wymio­tów, błagaaaaaaaaaam! ! ! Zaczęła się trząść. Telepało nią tak, że nie mogła iść dalej. Moonsung jednak wygra. Była śmieciem. Była nic nie wartym gównem. Nie mogła myśleć o niczym innym niż o białym proszku. Ma­musiu, troszeczkę w dziąsła albo w pochwę, albo w tyłek choćby nawet w oko, wszystko jedno... troszeczkę! Dajcie mi choć troszeczkę!!!

Dante podniósł ją za kołnierz.

- Co cię tak telepie, Pinokio?

Rozdygotana nie była w stanie nawet odpowiedzieć.

- Chcesz proszku, mała? - szepnął.

- Tak! ! ! N... n... nie... nie mogę... - zaczęła płakać. - Jestem uwarunko­wana...

- Przestań się mazgaić! - usiłował ją ukryć przed oczami najbliższych żołnierzy. Zapalił papierosa i dał jej, ale miała tak roztrzęsione ręce, że upuściła na trawę. Podniósł i wetknął jej do ust. Pozwolił dziewczynie usiąść z boku i objąć rękami kolana.

- Całość stać - zakomenderował. ­Piesek nam się trochę rozkleił...

Wyszarpnął manierkę i dał jej łyk wódki.

- B... b... b... bo... jak mnie znajjjjjjdzie ttttto...

- Stul pysk i nie szczękaj zębami.

Dał jej jeszcze łyk. Nie mogła go rozgryźć. Ale nie zaprzątała sobie głowy, w której było teraz tylko wyobrażenie białego proszku.

- Dać ci tego syfu? - spytał.

- N... nnnnn... nie... za... za... za... zabijesz m... m... m... mnie - jąkała się potwornie. Tak strasznie chciała. Tak strasznie chciała. Wbrew swym słowom tak strasznie chciała tego białego syfu! ! !

- Długo to będzie trwało? - spytał znowu.

- Ppppp.. ppp... pół... godziny... ja... ja... ja... jakieś...

- Jeeeeezu. Postój - zakomenderował zniecierpliwiony.

Ktoś litościwy nakrył Toy kocem. Żeby nie wszyscy przynajmniej wi­dzieli jak strasznie się pociła, jak nią szarpało. Dante klął. „Pan Brown” i inżynierowie przyglądali się ze zdziwieniem całej scenie.

- Czy z każdym żołnierzem pan się tak cacka? - spytał „pan Brown”.

- Nie widzisz co jej jest? - wrzasnął Dante. Wściekły kopnął Toy tak, że aż się przetoczyła na trawie zrzucając koc. Zwymiotowała na samą myśl o białym proszku. Ktoś, może Yellow, przykrył ją ponownie. Miała jakieś czterdzieści stopni gorączki. Drżała i pociła się bez przerwy. Koka­ina!!! Błagam! Trochę kokainy... Prosiła o śmierć. Moonsung nie musiał nic robić. Była śmieciem. Była skończona. Żołnierze wokół odwracali głowy. Niby każdy miał jakieś doświadczenia z narkotykami. Marycha - każdy. Spid - każdy. LSD - co drugi. Kokaina - co drugi. Heroina - co dziesiąty. Ale... doprowadzić się aż do takiego stanu??? Jezu przecież... Nikt z nich nie brał końskich dawek dzień w dzień przez dwa lata... Nikt jej nie rozumiał. Nikt z nich nie miał wypalonego kokainą mózgu, nikt nie miał trwałego w Sex Side wytrzeszczu oczu, nikt nie doświadczył sta­nu, że przez dwa lata nie można było powiedzieć choć trzech powiąza­nych ze sobą słów! Kokaina! ! ! Proszę...

Ktoś wbił jej w tyłek, przez spodnie, igłę. Poczuła eksplozję w głowie. Benzedryna! Kowalskie rozwiązanie. Ulżyło jej. Zwymiotowała. Nowe uczucie ulgi. Wymioty. Przenicowało ją na lewą stronę. Jezu... Wymioty. Czy może jeszcze oddychać? Wymioty. Gorączka skoczyła jej na maksi­mum. Ile komórek mózgowych zabiła? Ile miliardów? Wymioty. Pierdo­lone uwarunkowanie! Z taką chęcią zaćpałaby się na śmierć. Moonsung nie musiał niczego robić. Wystarczyłoby ją cudownie odwarunkować i dać dwie garście białego proszku. Zjadłaby wszystko, dziękując im na kolanach. Niestety, Paul kazał uwarunkować ją na sztywno. Narkotyczne dziewictwo albo śmierć. To było nieodwracalne.

- No już, piesek. No już... - Mobutu waliła ją po twarzy. - Już, piesek. Przechodzi ci - jeszcze raz z pięści. - Pinokio, nie symuluj! Wyraźnie ci przechodzi...

- No dobra. Idziemy - zakomenderował Dante.

Mobutu zarzuciła sobie psa na plecy. Toy chyba zasnęła.


* * *


Obudziła się z bólem głowy. Najwyraźniej miała podpuchnięte lewe oko. Mobutu! Żeby cię jasny szlag trafił! Była naładowana po dziurki w nosie. Pieprzona benzedryna! Mogła teraz iść zdobywać cały kosmos. Wiedziała jedno. Jak to się skończy... jak skończy się ten stan euforii zno­wu przypomni jej się stara znajoma... kokainka. Cześć, pani Kokaino, jak my się dobrze znamy, co? Jak dwie jednojajowe siostry bliźniaczki, prawda? Nie mam nikogo bliższego niż pani... Ale puść mnie, proszę ... przynajmniej na pół godziny, proszę. Ta młoda, zdrowa siksa, Benzedry­na, przepędziła panią stąd teraz! ! ! Wiem, że tylko na chwilę. Wiem, że przyjdzie pani znowu. Ale póki co niech pani Benzedryna posprząta te wszystkie śmiecie...

Jeszcze będę cię miała, Toy, moja wierna kochanko!” - obiecała z bez­brzeżną miłością Królowa Wszystkich Istot, pani Kokaina.

Pani Benzedryno! Ratuj!” - krzyknęła Toy. – „Błagam! Ratunku!!! Niech mi pani nie da zrobić nic złego...”

Benzedryna działała jak stary komandos. Kopnęła Kokainę w dupę tak mocno, że ta szybowała obracając się w powietrzu.

No nie ma sprawy! Nie ma sprawy... Tylko moje usługi kosztują...” - powiedziała pani major Benzedryna. – „Ile masz jeszcze szarych komórek na sprzedaż, Toy? Ile miliardów ci jeszcze zostało?”

Zapłacę ci! Co do grosza. Tylko niech mnie pani pilnuje, proszę!” – „A kiedy zaczniesz przypominać roślinkę, Toy”? - spytała pani Ben­zedryna, obciągając na sobie mundur chemicznego komandosa.


* * *


Toy obudziła się z krzykiem. Ktoś zatkał jej usta. Leżeli rozrzuceni na wzgórzach wokół jakiegoś osiedla. Bolały ją oczy. Bolała ją wątroba. Mogła iść zdobywać kosmos. Benzedryna właśnie osiągała maksimum koncentracji w jej żyłach. Jezus... Dlaczego tak drogo musi płacić? Była napakowana erzacem narkotyków po same źrenice. Gotowa do akcji, gotowa na śmierć, totalny, ostateczny wojownik bez żadnych wahań, bez złudzeń, bez iluzji. Była maszyną śmierci. Ostatecznym rozwiązaniem wszystkiego. „Kocham cię, pani Benzedryno... Kocham panią! ! !”... Mo­gła wstać i iść walczyć z diabłem. „Pani Benzedryno, obcowanie z panią jest jak orgazm! Tylko niech pani nie dopuszcza tej drugiej małpy Koka­iny, proszę...”

Jeszcze przez chwilę, kotek” - powiedziała ciepło Benzedryna. - „Jeszcze przez chwilę, mała” - powiedział jej chemiczny Anioł Stróż. –„Tylko pamiętaj, moje usługi kosztują... Są bardzo drogie. Ochronię cię, ale zapłacisz mi swoimi szarymi komórkami co do grosza, laleczko... Co do grosza, kotek!”.

- Naprzód! - ryknął Dante.

Toy rzuciła się pierwsza. Zbiegła na dół z naładowanym kałasznikowem w rękach. O Boże. O Najjaśniejsza pani Benzedryno!!! My dla ciebie na­wet w ogień... Czy to samo czuli faceci spod My Lai? Rozpieprzyła ko­pniakiem jakieś drzwi z aluminium i drewna, wpadła do środka, dała serię w sufit i wymierzyła do trzęsących się chłopów klęczących na po­dłodze. Jezu!!! Benzedryno!!! Tak było w My Lai??? Mogła ich teraz za­bić. Pani Kokaina spoglądała zza węgła. „Już czas, Toy. Już niedługo przyjdę... - syczała - jak tylko pani Benzedryna osłabnie w twoich żyłach”. Jezuuuuu!!! Kopnęła najbliższego chłopa w twarz. Widząc czerwone fontanny z nosa, zaczęła wyć i kopniakami ustawiać ich pod ścianą. Niech tylko ktoś kichnie! Niech tylko ktoś kichnie! Kurwa mać! ! ! Pani Kokaina obserwowała akcję zza węgła. Krzyczała tak, że cudem tylko zachowała w całości własne bębenki w uszach. I co? Ładnie Kokainko? Mam palec na spuście tego maszynowego gówna! Jak odpierdolę, to tysiąc igieł poszybuje do przodu! ! ! A potem chiński granatnik Winche­stera! Yeeeaaaaaaaaa! ! !

- Yyyyyyyyeeeeeeeeeeeeeaaaaaaaa! ! ! Yeaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! ! !

- Uspokój się, Toy.

Jak przycisnę spust, to tu kamień na kamieniu nie zostanie...

- Uspokój się, Toy!

Zerknęła w bok. Dante z LeMoy stali w drzwiach.

- Całkiem ładnie kotek - szepnął Dante. LeMoy puściła do niej oko. - Tylko nie wykorzystaj ich seksualnie - westchnął szef. - Musisz naj­pierw przesłuchać.

Pani Kokaina zaglądała przez okno.

- Nazwiska! - ryknęła Toy.

Nie zrozumieli jej. No... dobra! Zaraz zobaczycie, co to tysiąc igło­wych pocisków! Panią Kokainę ktoś odepchnął od okna. Pani Benzedryna poszła na lunch. Jakaś mała dziewczynka spoglądała na nią i płakała. „Kim ty jesteś?”

Jestem tobą” - szepnęła łkając. – „Taka byś była, gdyby nie pani Ko­kaina, która zabrała ci mózg”.

Toy poczuła, że coś ją piecze pod powiekami.

Brzydka pani Kokaina” - powiedziała dziewczynka. – „Jest brzydka! Brzydka!”

- Ty...

- „Ja jej nie lubię! Ona jest brzydka!” - dziewczynka zasłoniła głowę rękami. – „A ty ją kochasz... Ją, a nie mnie!”.

Toy ciągle widziała podwójnie, ale już nie czuła bezpośredniego wpły­wu benzedryny. Usiadła na podłodze chałupy wykonanej z aluminium i drewna. Jezu... Jezuuuuu... My Lai? Oni to właśnie czuli? Podniosła swojego kałacha i włożyła sobie lufę do ust. Nie będzie taka jak oni! Pani Kokaina bała się podejść bliżej. Wołała z daleka. W końcu Toy miała przecież w rękach chiński igłowy automat Kałasznikowa! Tylko kom­pletny dureń zaryzykowałby podejście bliżej. No to... cześć Benzedryn­ko, kłamczuszku okropny! Teraz!

Mały chłopak wyjął jej lufę z ust. Seria poszła w sufit. Jezu...

Działanie benzedryny mijało właśnie. Przestała widzieć podwójnie. Chłopak patrzył ze współczuciem. Jego ojciec, na kolanach pod ścianą, krwawił z nosa. Jego mama i siostry tkwiły w kompletnym zamroczeniu strachem.

Chłopak powiedział:

- Pani... przyszedł żołnierz, chce zrobić coś złego. Muszę cię powstrzy­mać w imię Boga.

- Jakiego Boga? - Toy była już w miarę przytomna.

- Boga Moonsunga - powiedział poważnie chłopak.

Odetchnęła. Wzięła do ust kilka drażetek gumy do żucia. Rzuciła stare­mu chłopu swój pakiet medyczny. O mamo... Ale niewiele brakowało, żeby wypieprzyła sobie serię w usta. Albo żeby pozabijała ich wszystkich tutaj... Wyjęła papierosa i zapaliła. Żuła i zaciągała się szybko. Witaj, Toy, w realnym świecie. Wódki! Szlag. Ale aberracje umysłowe... Przy­pomniała sobie wszystko, co zaszło przez ostatnią godzinę. Aż tak jej od­pieprzyło po głupiej benzedrynie? No ładnie. Uwarunkowanie, uwarun­kowanie, uwarunkowanie... Ciekawe, co się stanie, jak weźmie aspirynę? Uśmiechnęła się do siebie. Pomogła chłopu rozerwać pakiet medyczny i założyła mu opatrunek. Aż tak go załatwiła z jednego kopa? Nooooo... ładnie.

- Toy? - rozległ się okrzyk zza okna. - Jesteś znowu z nami?

- No pewnie - wychyliła się przez drzwi z automatem w pogotowiu, a potem wyszła normalnie.

- Ale cię szarpało, piesek - to była Maybe Not.

- Pieprzona benzedryna - Toy usiłowała nie dotykać pokładów strachu, które tkwiły gdzieś wewnątrz. - Zawsze mam odpał po tym syfie - skła­mała.

- No! Ładnie cię wzięło, małpeczka!

Wolała nie opowiadać, jak niewiele ją dzieliło od wystrzelenia jakichś stu igłowych pocisków we własne podniebienie... Clash, Oouroo, Hot Dog, Caddilac, Mobutu i Bokassa niby przypad­kiem zebrali się w pobliżu.

- Nasz piesek znowu w formie? - spytał Clash. - Chyba już tak...

- No to niech zacznie węszyć!

Toy pamiętała jedną uwagę Paula Iceberga - „Jeśli masz nawet najbar­dziej durną informację, sprzedaj ją tak, jakby to były plany nowej bomby atomowej”.

- Dobra. Coś wam powiem - szepnęła.

- Nic nie mów. Byłaś zamroczona - powiedziała Bokassa.

- Ta??? - Toy zasalutowała z dziką satysfakcją. - Wasz piesek, trzeźwy czy nawalony, zawsze na służbie!

- Co ty pieprzysz?

- Bóg, którego religia tu kwitnie... nazywa się Moonsung.

- Ja cię chrzanię! - Clash aż przysiadł. – Skąd wiesz?!!!

Obserwowała ich zadowolona.

- Trzeźwy czy nawalony... - powtórzyła. - Piesek zawsze na służbie!

- Ona jest genialna.

- Ja cię pieprzę! Skąd Dante wytrzasnął takiego psa???

- Dobra, dobra... Nie podniecajcie się - szepnęła Mobutu. - Ona jest rzeczywiście świetna. I w związku z tym... teraz wszyscy do ochrony pieska! Potraktujcie to jako rozkaz. Żeby mi jej włos z głowy nie spadł!

Toy śmiała się w duchu. I niby co znaczyła taka informacja? Nic. To tylko kwestia podania. Paul, byłeś naprawdę genialny. Bogiem jest Moonsung. Jest właśnie godzina jedenasta trzydzieści sześć. Dwie równoważne in­formacje. Właściwie zerowe. Trzeba tylko ładnie podać jedną z nich... I już cię mają za geniusza. Paul, dzięki, jednak czegoś mnie nauczyłeś.

Znowu padł rozkaz wymarszu. Dante nawet nie zbierał informacji uzy­skanych przez własnych żołnierzy. To był koszmar. W gigantycznej kap­sule, napakowanej najbardziej wymyślnymi rzeczami, jakie wymyśliła ich cywilizacja, żyli ludzie, którzy uprawiali ziemię przy pomocy prymi­tywnych narzędzi, nie mieli pojęcia o nauce, a nawet o otaczającym ich świecie. Toy podeszła bliżej sztabu.

- Widziałeś te ich uprawy? - mówił jeden z inżynierów. - Jak oni utrzy­mują populację, stosując kosy w rolnictwie?

- Kosy to najmniejszy problem. Wydajna pszenica dalej tu rośnie. - Bez nawozów?

- Bez jaj... ziemia nawozi się sama. Widziałeś tę folię z rurkami? - Kurde balans. Mogli nam dać przynajmniej porządne plany.

- A widziałeś te budynki? Ktoś zrobił nawet młyn wodny... - inżynier załamał ręce. - Olbrzymi reaktor atomowy napędza rzekę, tylko po to, żeby ktoś na niej zbudował... młyn wodny do wyrobu mąki...

- Zachowajcie panowie swoje uwagi dla siebie - Dante podszedł do Toy. - No i co, pani detektyw - mruknął. - Byłaś już prawie po drugiej stronie...

- Prawie byłam.

- To ci się często zdarza?

- Raz na kwartał. Czasem raz na miesiąc, jak się źle odżywiam. Powin­nam żreć same witaminy, ale mnie nie stać...

Skinął głową.

- Ta podróż cię tak wykończyła?

- Mhm.

Nawet on nie mógł się pozbyć ciekawości.

- Słuchaj... - nie wiedział, jak zadać pytanie. - Cały czas myślisz o bia­łym proszku?

- Nie. Daj papierosa, proszę.

Poczęstował ją w marszu. Ale ciekawość dręczyła go coraz bardziej. - Raz dziennie?

Nie doczekał się reakcji.

- Myślisz o tym raz na godzinę? Częściej?

Uśmiechnęła się. Przystanęła, żeby zapalić papierosa i straciła dystans. Musiała potem podbiec. Zacisnął wargi. Wyraźnie nie lubił, jak się nie odpowiada na jego pytania.

- Jak się czuje narkoman na odwyku?

- Nie jestem na odwyku, Dante. Już przez to przeszłam.

- No to jak się czujesz uwarunkowana? Dałabyś sobie to zrobić jeszcze raz?

- Teraz dałabym sobie to zrobić - uśmiechnęła się znowu. - Ale jak mnie zaczyna telepać... Wtedy oddałabym życie, żeby mi to cofnęli.

- Tego się nie da cofnąć, prawda?

- Nie da się. Narkomanem i nakręcaną kukiełką zostajesz na całe życie. Dante skinął głową. Dłuższą chwilę szedł w milczeniu.

- Powiedz, Toy, a jakbym ci zrobił zastrzyk z morfiny?

- Zabiłbyś mnie.

- Lepiej napisz se to na czole, idiotko - mruknął. - Żeby cię nie dobił byle sanitariusz, jak zostaniesz ranna... - wyraźnie jednak był zaintereso­wany. - I co? Nigdy w życiu nie możesz mieć wyrwanego zęba? Nigdy żadnej operacji?

- Można mi wyrwać ząb, jeśli tylko nie wstrzykną nowokainy. Jest przecież gaz czy elektrostymulator... A operacja... Tylko pod miejsco­wym znieczuleniem - uśmiechnęła się po raz trzeci. - W grę wchodzi jedynie zamrożenie.

- Poważnie?

- Taaaa... Robią to już w co drugim szpitalu.

- Ale w żadnym wojskowym - mrugnął do niej.

- Poważnie? - sparodiowała go.

- Słuchaj Toy...

Teraz zada to pytanie, dla którego zaczął całą rozmowę. Czuła to.

- Powiedz mi... Jesteś po raz pierwszy poza Ziemią. W jakiejś prze­dziwnej kapsule, przeżywasz historię, o której wszyscy tam, na starym lądzie, mogliby tylko śnić i... Sprawiasz wrażenie, że cię to nie interesu­je. Nawet tak głupi facet jak Hot Dog gapi się bez przerwy wokół, że aż myli krok. A ty nie. Dlaczego, Toy?

- Po prostu myślę o czymś innym - odpowiedziała ostrożnie.

- O czym, Toy? - teraz zobaczyła go, jakim był naprawdę; twardym, wrednym mężczyzną, który doprowadza sprawy do końca. On też nie rozglądał się wokół.

- O tym, dlaczego mnie wynająłeś za dziesięć kawałków - wypaliła. Nawet się nie zmieszał.

- I do czego doszłaś?

- Do niczego - powiedziała szczerze. - Nie wiem, dlaczego wywaliłeś na mnie dziesięć tysięcy dolarów. Ale pachnie mi to ślicznym grobem tuż pod powierzchnią Księżyca...

- Dobra Toy... zarób na swój żołd - właśnie dochodzili do pionowej ściany wieńczącej walec i kryjącej aparaturę. - My idziemy po ten pie­przony komputer. Ty weź czterech ludzi i erkaemistę. Zorganizuj obronę, zabezpiecz teren, musisz nam ułatwić odwrót.

- Kpisz? - nie miała przecież żadnego doświadczenia wojskowego.

- Ruszaj się, psie!!! ryknął. - Myślisz, że będę specjalnie dla ciebie powtarzał rozkazy?

- Tak jest! - zupełnie go nie rozumiała. - Mobutu, Hot Dog, Clash, Maybe Not, Caddilac! Zorganizować zabezpieczenie - wyczerpała limit przydzielonych jej ludzi, więc mrugnęła do Bokassy, wskazała na swoje oczy i pokazała na Dantego. Nie zauważył Murzynka zrozumiała i ski­nęła głową. "OK" powiedziała samym ruchem warg. Oouroo też skinął głową.

Rozsypali się wokół, czekając, aż główny oddział odejdzie dalej. Potem skupili się znowu. Nie było sensu okopywania stanowisk. Prymitywni rolnicy mogli ich co najwyżej obrzucić kamieniami.

- I co? - pierwszy podskoczył Caddilac.

- Ma nas w ręku...

- Jezu - Mobutu przysiadła na skraju wiejskiej drogi. Takiej normalnej kamienistej wiejskiej drogi, jaką widać na filmach o Dzikim Zachodzie. Tyle, że ta skręcała nagle i wznosiła się wprost nad ich głowy. Tam, gdzie płynęła rzeka. Niby każdy wiedział coś o sile odśrodkowej, ale fakt, że rzeka była dokładnie nad ich głowami sprawiał, że każdy chylił się odru­chowo, żeby nie oberwać za mocno, kiedy te miliony ton wody zaczną już spadać im na łby.

- Bokassa przypilnuje Dantego, ale... - szepnęła Maybe Not.

- Nie doceniasz tego gościa - mruknęła Toy. - Wypytywał mnie przed chwilą. Coś czai.

- Wymyśl rozwiązanie, pies - warknął Hot Dog. - Bo nas położą we wspólnej mogile.

- Wymyśl, wymyśl... - przedrzeźniała go. - Powiedz co!

- Chcesz kokainy?

Momentalnie miała usta pełne śliny.

- Przestań o tym mówić, palancie!!! - Maybe Not palnęła go w głowę. - Jeszcze raz mi wymienisz samo słowo "kokaina"... - krzyknęła i zaraz przygryzła wargi, widząc reakcję Toy. - Sorry, piesek. Tak mi się głupio wyrwało...

Toy polała sobie głowę wodą z manierki.

- Co wie Dante? - powiedziała do samej siebie. - Dlaczego się zgodził na tę akcję?

- Wiesz... - mruknął Caddilac. - Jego to chyba chce zabić co trzeci zle­ceniodawca po wykonaniu roboty. Ale żadnemu się jeszcze nie udało... - Fajne pocieszenie. A my?

- Piesek. Dante nie słynie z tego, że zabija własny oddział. Ale... kurwy mogły sypnąć forsą do oporu...

- Pieprzyć was - Mobutu zdjęła swój hełm, zsunęła słuchawki na szyję i odgięła mikrofon. Była prześliczna. Była najpiękniejszą Murzynką, jaką Toy widziała w życiu. Choć ogolona na łyso. - Skąd wiecie, że w tym gównie - wskazała na swoją własną elektronikę wbudowaną we wszys­tko - nie ma podsłuchu?

- I kto słucha? - uśmiechnęła się Toy. - Szef? To powinien mieć już roztrzydzieścienie jaźni.

- Co?

- Rozdwojenie razy piętnaście...

- Nie wiem, czy w wieku dziewiętnastu lat chcę iść do wspólnej mogiły - powiedziała Mobutu. - Kurde... Jeszcze tylu facetów mogłoby mnie przelecieć...

Toy usiadła obok Murzynki i przytuliła się do jej ramienia.

- Nadmiar mógłby ci się nie spodobać - szepnęła. - Siostro... Mobutu objęła ją ramieniem.

- To co? Siedzimy tu jak te głupie cipy, siostrzyczko?

- Nie. Spróbujmy gdzieś pójść i zorientować się, o co tu chodzi...

- To przecież złamanie rozkazu o zabezpieczeniu - powiedział Hot Dog przerażony.

- Tak czy tak... przed nami wspólna mogiła na księżycu - mruknęła Toy. - Będę leżeć tuż koło ciebie, drągalu. Mam nadzieję, że nie chra­piesz po śmierci - zacmokała kilka razy, symulując pocałunki w powie­trzu.

Maybe Not zachichotała. Clash zaczął się śmiać.

- Lubię was, wy suki! Ale to ja chcę leżeć koło ciebie w grobie, mała! - No kurna... - warknęła Mobutu. - Miejsca nie starczy w mogile od nadmiaru chętnych...

Hot Dog się obraził.

- Jesteś pies - powiedział oficjalnie. - A pies ma wyprowadzić oddział z zagrożenia. Ruszaj głową czy dupą, wszystko jedno. Masz nas z tego wyciągnąć, psie!

- Dobra kotek. Nawet poćwiczę mięśnie pochwy - zakpiła przypomi­nając mu idiotyczną próbę gwałtu. - Specjalnie dla ciebie.

Był twardy albo głupi. Tylko wzruszył ramionami. Maybe Not chicho­tała. Mobutu pocałowała ją w czoło. Clash, zadowolony jak cholera, zapalił papierosa.

- Dobra Pinokio - mruknął. - Zacznij dowodzić, bo ci się wojsko po krzakach rozlezie od nadmiaru inteligentnej i... - mrugnął do niej i wskazał na Hot Doga, ale ten najwyraźniej nie zrozumiał. – OK., róbcie zwiad... Znacie się lepiej niż ja. Caddilac ruszył przodem.

Zbliżali się powoli do tłumu zgromadzonego na centralnym placu.

- Jakieś pięćdziesiąt obiektów skupionych na godzinie dwunastej ­zaraportował Clash. - Około trzydziestu ruchomych obiektów rozsypa­nych od godziny dziewiątej do dziesiątej... Nie zbliżają się.

Mobutu uniosła nagle prawą dłoń zwiniętą w pięść i poruszyła nią parę razy do góry i na dół. Najemnicy runęli do przodu biegiem. Toy ledwie nadążała.

Tłum złożony z chłopów rozstępował się przed nimi. Właściwie nie mieli innego wyjścia, choć nie mogli wiedzieć, że Clash tkwi z tyłu goto­wy do pozbawienia ich życia w przeciągu kilkunastu sekund. Musieli coś wyczuć instynktownie. Albo też... nigdy w życiu nie widzieli łysej Mu­rzynki ewidentnie przekraczającej wzrostem dwa metry.

Na środku placu cztery trupy z nożami wbitymi w szyje. W centrum, w otoczeniu kilku żołnierzy z mieczami i tarczami, leżała dziewczyna w krótkim, czarnym płaszczu. Jedną nogę miała przywiązaną do długiego sznura. Lewa ręka była ewidentnie złamana, ktoś po prostu zrobił jej trze­ci staw, pomiędzy łokciem a nadgarstkiem. Trzech mężczyzn trzymało widły o dwóch ostrzach założone na szyję leżącej tak, by przycisnąć jej kark do ziemi. Mężczyźni jednak usiłowali się trzymać z tyłu. Leżąca dziewczyna w zdrowej ręce miała jeszcze jeden nóż...

- Stać - powiedziała spokojnie Mobutu. - Kogo se wybierasz Toy na języka?

Ktoś z tłumu powiedział coś w tej dziwnej, śpiewnej angielszczyźnie.

- Hej, hej... mówić powoli i wyraźnie.

Toy rozglądała się wokół.

- A wy kim jesteście? - zapytał jeden z tych, którzy mieli tarcze i mie­cze.

- Żołnierzami - mruknął Caddilac. - Jeszczem takich nie widział!

- Spoko... Zobaczysz niedługo lepsze rzeczy...

- Jesteście żołnierzami? - dziewczyna przyszpilona za kark do ziemi ledwie mogła mówić. - Nie spod ich znaku?

- Nie jesteśmy spod ich znaku - wyjaśniła spokojnie Toy zszokowana rozgrywającą się przed nią sceną.

Dziewczyna na ziemi zawahała się.

- Jestem oficerem. Zakonnicą! - Na chwilę odłożyła nóż trzymany w zdrowej ręce i wyszarpnęła z kieszeni płaszcza świetlistą odznakę. - Oficer prosi o pomoc!

Jeden z mężczyzn usiłował wykorzystać fakt, że tamta była bez noża i skoczył do przodu. Pech. Mobutu walnęła go w pysk pięścią. Nie poszy­bował w tył na trzy metry jak trener koszykówki. Ale... poleciał dość daleko.

- Oficer prosi o wsparcie - powtórzyła dziewczyna na ziemi. - Pomóż­cie mi wykonać zadanie.

Toy usiadła na ziemi obok niej. Nie zamierzała na razie usuwać face­tów, którzy trzymali widły. Nie miała swojego pakietu medycznego, więc wyrwała strzykawkę wszytą w kieszeń jej wojskowych spodni i zębami zdjęła nasadkę.

- Kim jesteś? - wbiła igłę w ramię tamtej i przycisnęła tłok.

Widząc, jak tamta doznaje nagle bezbrzeżnej, morfinowej ulgi, jak przestaje ją boleć złamana ręka, jak oczy wypełniają się dziwnym blaskiem, sama o mało co nie dostała odlotu. Dziewczyna popatrzyła na swój dodatkowy staw na lewej ręce i zszoko­wana, że nagle, momentalnie przestało boleć, na Toy.

- Je... jestem oficerem. Zakonnica, porucznik, Shainee. Proszę o wspar­cie w wykonaniu misji, żołnierzu!

- Żeby wszystkich oficerów przesrało przez oczy - mruknął Caddilac.

- Pokażę ci swój tatuaż zakonny - szepnęła dziewczyna. - Pomóż, bła­gam!

- A widziałaś taki? - Toy roześmiała się i nachyliła, żeby pokazać swój kark.

- O Boże!!! Nie w ludzkiej mocy zrobić coś takiego... - dziewczyna usiłowała pochylić głowę, co pod widłami było dość trudne. - Przepra­szam, pani oficer! Przepraszam Matko Przełożona! Zabij mnie za zu­chwalstwo...

- Bez jaj - Toy zerknęła na najemników, czy aby na pewno widzą całą scenę. Mobutu chichotała, Caddilac wył, nawet Hot Dog krzywił swoją dość głupią mordę. Najwyraźniej trójwymiarowe tatuaże Triad nie były tu znane.

- Co się stało? Co się stało? - słyszeli w słuchawkach Clasha i Maybe

- Not, nic... - Mobutu nie mogła się opanować. - Pinokio została szefem zakonu!

Toy nachyliła się nad leżącą.

- No dobra... pokaż swój.

Dziewczyna usiłowała się przekręcić pod widłami. Zdrową ręką roz­pięła płaszcz i rozchyliła poły. Pod spodem miała jakieś elementy woj­skowego wyposażenia: pasy, kołczan ze strzałami do kuszy, manierkę, odznakę swojego stopnia i... rzeczywiście dość skomplikowany tatuaż nad lewą piersią. Ale... dopiero po rozpięciu płaszcza okazało się, że... dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży.

- Szlag! - mruknęła Toy. - Wy dwaj - powiedziała do tych, co trzymali widły. - Spadać.

Nie chcieli puścić przyszpilonej dziewczyny. Mobutu kopnęła jednego z nich. Znowu nie poleciał aż na trzy metry w tył jak trener koszykówki. Choć po prawdzie, to niewiele brakowało do poprawienia rekordu. Drugi uciekł z własnej woli nietknięty.

Shainee, zakonnica i porucznik, wstała tylko po to, żeby upaść na twarz przed Toy.

- Ty weź się nie wygłupiaj, bo mi tu zaraz poronisz...

- Ona powiedziała „porąbiesz”? - usłyszeli w słuchawkach. - Strze­lać???

- Nie, Clash - kiedy dziewczyna uklękła, Toy położyła dłoń na jej brzu­chu. - Który to miesiąc?

- Siódmy, pani! - I co tu robisz?

Sahinee przygryzła wargi.

- To... to tajemnica, pani. Ale chyba Matce Przełożonej mogę powie­dzieć...

Toy nie zamierzała wyprowadzać jej z błędu. Pogroziła pięścią chi­choczącej Mobutu. ­

- Wewnętrzni oblegali twierdzę Wu. Przez ponad rok. Nie mieliśmy już co jeść, kolejne szturmy podchodziły coraz bliżej ostatniej wieży i... nasz dowódca wiedział, że się nie utrzymamy, on sam był ranny, umierał. I wydał swój ostatni rozkaz.

- Jaki?

- Chciał spełnić wolę założyciela naszego zakonu. Chciał, żeby legen­da się dopełniła. Ale zakon właśnie ginął. Nie mogłyśmy wypełnić nasze­go przeznaczenia.

- A co to za przeznaczenie?

- Dotarcie do Drugiego Świata, Matko Przełożona - klęcząca dzie­wczyna zerknęła na Toy zdziwiona. - To egzamin, pani?

- Eeeee... Mhm. Powiedz, co to za legenda.

- Ojciec Założyciel mówił, że dotrzemy do Drugiego Świata, do Ziemi. Zakon istnieje po to, żeby umacniać wiarę w powodzenie tej misji -nrecy­towała jednym tchem. - Ale nasz dowódca był ostatnim potomkiem Ojca Założyciela w prostej linii.

- A jaki to ma związek z tobą?

- Ja... jestem oficerem, który wykonuje ostatni rozkaz dowódcy. Toy tylko pokręciła głową.

- I wybrał akurat ciebie? - uśmiechnęła się. - Słuchaj, czy wszystkie zakonnice nie mają pojęcia o środkach antykoncepcyjnych czy tylko ofi­cerowie?

Dziewczyna zaczerwieniła się po same czubki uszu. Opuściła głowę zmieszana i zawstydzona.

- Ukarz mnie pani. Wiem, że wszystkie zakonnice mają żyć w cnocie do samej śmierci. Każ mnie ściąć, Matko Przełożona!

- Weź przestań - Toy dotknęła jej wielkiego brzucha. - Ale też nie wpieraj, że to dzieworództwo...

- To jest ostatni rozkaz mojego dowódcy - zerknęła na swój brzuch. - To jest ostatni potomek założyciela zakonu...

- O kurde... - Toy pokręciła głową w podziwie.

Mobutu cmoknęła zachwycona. Maybe Not westchnęła w słuchawkach. Hot Dog tylko splunął. Caddilac machnął ręką.

- Kiedy mi to zrobił - znowu zerknęła na brzuch - wymknęłam się z oblężonej twierdzy. Moje koleżanki zginęły w szturmie, który odwrócił uwagę oblegających. Uciekałam przez siedem miesięcy, kluczyłam, aż dopadli mnie tutaj... Każ mnie zabić, Matko Przełożona. Wiem, że zakon­nicom nie wolno obcować z mężczyznami. Ukarz mnie. Ale... jeśli zasłużyłam w twych oczach, pani, choć na cień łaski, każ mnie zabić dopiero po tym, jak urodzę dziecko. Pozwól mi wykonać ostatni rozkaz mojego dowódcy, proszę. Toy zerknęła na Mobutu. Ta stała z wybałuszonymi oczami. Potem po­wiedziała bez głosu, samymi wargami, żeby zakonnica nie słyszała: „Oni tu wszyscy dostali fioła!”. Hot Dog znacząco kręcił palcem kółka na swo­jej skroni. Caddilac podszedł do jednego z żołnierzy, którzy ich otaczali.

- Przejście! - warknął. - Wycofujemy się - odwrócił głowę do swoich. - Nie wyjdziecie stąd żywi - powiedział żołnierz, wyjmując miecz. Caddilac prychnął śmiechem. Podniósł broń, chcąc dać serię ostrzegawczą w niebo, ale Toy podskoczyła i chwyciła go za rękę. - Złotko - wydyszała. - Tu nie ma nieba! ! !

- Co? - nie zrozumiał początkowo.

- Jak odpalisz w górę, to możesz zabić po tamtej stronie walca kupę niewinnych ludzi...

- Chryste! - jęknął. - Mogłem tam wysłać tysiąc pocisków...

Żołnierz z mieczem wybawił ich z kłopotu, gdzie oddać serię ostrzega­wczą. Ruszył do przodu, chcąc ściąć Caddilacowi głowę. Ten odpalił krótką serię na wprost. Jakieś dwadzieścia plastikowych igiełek przebiło natychmiast aluminiową zbroję i rozprysło się we wnętrzu ciała na ma­ciupeńkie, perforujące wszystko drobiazgi. Clash kilkoma seriami po­wstrzymał resztę żołnierzy ruszających do ataku. Ci, którzy nie dostali, zaczęli uciekać. Nikt nie zniesie za długo widoku eksplodujących kole­gów.

- Jezu... - jęknęła Toy, ocierając cudzą krew z twarzy. Spocone dłonie jedynie rozmazywały czerwone smugi.

Poczuła, jak ktoś chwyta ją za nogę.

- Matko Przełożona, wiedziałam... - to Shainee ciągle na kolanach. - Wiedziałam, że potrafisz sprawiać cuda!

- Ja cię... dom wariatów - Toy wyjęła z kieszeni chustkę i trzęsącymi się rękami zaczęła wycierać twarz jeszcze raz. - Idziesz z nami.

- Taaaaak! - porucznik-zakonnica zerwała się na równe nogi. Błyska­wicznie pozbierała swoje noże, zdrową ręką zarzuciła na ramię maleńki tobołek. A potem zachowała się zupełnie nie po oficersku i nie po zakon­nemu. Stanęła na rozstawionych nogach i bezczelnie pokazała język swo­im oprawcom. Niestety bez większego efektu. Chłopi, którzy ją dręczyli, leżeli na twarzach, trzęsąc się ze strachu.

- Po co ci ona? - szepnęła Mobutu. - Jako informator?

- Tak - skłamała Toy. - Wygląda na bardziej inteligentną od tych chłopów...

- Się od niej dowiesz... Wszyscy dostali jakiegoś świra.

Toy nie odpowiedziała, ruszając w drogę powrotną do pionowej ściany wieńczącej walec. Nie powiedziała też, że właściwie wie już, co tu się stało i że Shainee jest jej potrzebna w zupełnie innym celu. Bo dlaczego by nie wykorzystać asa, który niespodziewanie pojawił się przypadkiem w rękawie. Wielkiej korzyści to nie dawało, ale przynajmniej zwalniało od dalszego myślenia i za to Toy była wdzięczna losowi.

Dotarli do punktu, gdzie zostawił ich Dante zmęczeni i wściekli z po­wodu durnowatej strzelaniny. Jedynie Shainee wykorzystała postój. Cią­gle zdziwiona, że ją nie boli wyprostowała sobie złamaną rękę na przy­drożnym kamieniu. Nastawiła tak, jak umiała i zszokowana brakiem reakcji własnego organizmu zrobiła sobie prowizoryczne łupki z kilkunastu strzał do kuszy i wojskowego pasa.

- Niech ktoś jej da apteczkę - warknęła Mobutu. - Nie mogę na to patrzeć!

- Która wie, co robić, jak baba jest w ciąży? - spytała Toy. - Nie wiem - mruknęła Maybe Not. - Nigdy nie byłam.

- Tym bardziej ja - westchnęła Mobutu.

- Clash ma żonę - wtrącił się Hot Dog. - Clash, słuchaj... ta twoja łaziła z brzuchem?

- Pewnie. Mam syna.

- I co się wtedy robi?

- Jak się jest w ciąży? - Clash podniósł się z trawy, na której odpoczy­wał. - Czekaj... No... Chodzi się do ginekologa od czasu do czasu.

- Bez jaj - Hot Dog dowiódł, że potrafi być dociekliwy. - A w domu co się robi z taką jedną?

- No nie wiem... Ona... Żre wszystko, co jest w lodówce i już.

Toy nagle zaklęła.

- Macie rację... Ty - zwróciła się do zakonnicy. - Jesteś głodna?

Dziewczyna skwapliwie skinęła głową. Toy wyjęła z plecaka wojskową konserwę. Uderzeniem pięści w denko zgniotła chemiczny podgrzewacz, a kiedy po chwili konserwa zaczęła ją parzyć w dłoń, kciukiem zdjęła wieczko i podała zakonnicy. Tamta wyszarpnęła jeden ze swoich noży, wbiła w mięso, odkroiła potężny kawałek i włożyła do ust. Właściwie go nie zjadła... Po prostu pożarła, parząc wargi, język i usta.

- Od jak dawna nie jadłaś niczego ciepłego?

- Od siedmiu miesięcy, pani - Shainee nie mogła poradzić sobie z na­stępnym kęsem, po prostu wzięła trochę za dużo.

- Ty - Hot Dog kopnął leżącego Clasha. - Co żrą kobiety w ciąży?

- Wszystko.

- Bez jaj. Co konkretnie?

Clash podrapał się w czoło.

- Chyba piją mleko i wpieprzają truskawki... - wzruszył ramionami. - Nie wiem.

- Truskawek nie mamy - Toy wyjęła z plecaka puszkę ze skondenso­wanym, słodzonym mlekiem. Bagnetem wybiła dwie dziurki i podała Shainee. Tamta powąchała najpierw, a potem przytknęła do ust. Piła tak łapczywie, że lepki, biały płyn ciekł jej po brodzie.

- Teraz widzicie, dlaczego ONZ daje pomoc tym, co głodują- powie­działa Maybe Not. - Widok, jak ktoś żre te świństwa, których my nie dalibyśmy nawet psu... można porównać do orgazmu.

Hot Dog o mało nie zrolował się na polance ze śmiechu. Mobutu za­kryła twarz. Clash i Caddilac szturchali się wzajemnie zadowoleni jak zaraza.

- Daj jej jeszcze jakiś baton - powiedział Clash. - To naprawdę będzie miała orgazm.

Toy usiłowała zachować powagę. Przynajmniej przez chwilę. Znalazła jednak jakiś szeroko reklamowany, ociekający czekoladą junkbaton w swoim plecaku i rzuciła zakonnicy.

Shainee powąchała i zaczęła jeść razem z papierem.

- Aaaaaaaaaaaa... - Clash przeturlał się na trawie. - Ale odlot! - Daj jej podpaskę - ryknął Hot Dog. - Może też zećpa! ! !

- Ja cię... - Caddilac nie mógł się uspokoić. - Daj jej smar do kałacha!

Maybe Not chichotała i nie mogła nic powiedzieć. Mobutu uniosła obie ręce do góry.

- Masz kartę kredytową? - krzyknęła. - Może chociaż ugryzie...

Toy przytuliła się do Mobutu, przyciskając plecak do twarzy. Wycia nie dało się opanować.

- Jezu... - nie mogła powstrzymać śmiechu. - Ona jest naprawdę głodna!

- No! - Mobutu też trzęsła się bez opanowania. - Ja cię... ktoś żre te wojskowe gówna! ! !

- Patrzcie! - Clash tkwił na czworakach. - Można to wpierniczyć i przeżyć!!!

- Choć chwilę...

- Ja cię chrzanię - Maybe Not podskoczyła do zakonnicy i wyszarpnęła z kieszeni garść cukierków. - Masz. Ale zjedz mi z ręki!

Shainee nachyliła się posłusznie i zaczęła jeść z cudzej dłoni.

- Ale jaja!!!

Toy chichotała z innymi. Chwilę potem przyszło opamiętanie.

- Jezu... Ona jest naprawdę głodna.

Do Maybe Not dotarło to dokładnie w tej samej chwili. Cofnęła rękę, dała Shainee woreczek z cukierkami i odeszła jakaś skrzywiona.

- Nie wpieprzaj folii, idiotko! - krzyknęła nagle zła na siebie.

- Siedem miesięcy bez czegoś ciepłego? - Clash też się opamiętał. - ­Z dzieckiem w brzuchu?

Przygryzł wargi i przeturlał w stronę zakonnicy swoje dwie konserwy. Widząc, że tamta usiłuje je otworzyć nożem, podszedł bliżej, wziął jedną i uderzeniem pięści rozwalił wyzwalacz chemicznego podgrzewacza. Zerwał kciukiem wieczko i podał dziewczynie.

- Masz, idiotko... - mruknął usiłując unikać wzroku innych. - Nażryj się wreszcie do oporu.

- Nie tyle naraz - mruknął Hot Dog. - Bo ją przesra...

Toy było wstyd tak jak innym. Nie mogła patrzeć, jak dziewczyna je kolejną, wojskową konserwę z uczuciem takiej ulgi, jakby okazało się, że jej kochankiem jest sam Rudolf Valentino. Trzymała sobie puszkę mię­dzy udami i podnosiła nożem tak wielkie porcje, jakie tylko mogła wsa­dzić do ust. Mobutu trzymała głowę między własnymi kolanami. Caddilac usiłował patrzeć gdzie indziej. Clash w ogóle zamknął oczy. Cisza przedłużała się nieznośnie. Szlag! Najpierw ta kretyńska strzelanina, kil­ka niepotrzebnych nikomu trupów, adrenalina, zdenerwowanie i... takie zmieszanie z błotem tej biednej, głodnej dupy.

- Dante nadchodzi - powiedziała Mobutu, patrząc na rejestrator radio­wy. - Za pół godziny będą tutaj.

Toy zagryzła wargi. Trudno... Musi to zrobić. Wstała lekko i podeszła do Hot Doga.

- Widzisz? Co to za krzak? - odciągnęła go na bok, zdejmując jedno­cześnie swoje słuchawki i mikrofon. Nie był aż tak strasznie głupi, jak się mogło wydawać. Domyślił się. Zdjął swoje radio również.

- Już? - szepnął. - Mhm.

Ukradkiem zarepetował swojego kałacha. Potem odwrócił się błyskawi­cznie.

- Nie ruszać się!!! - ryknął. - Muszę widzieć wasze łapska, gnoje!!!

- Ty... - Clash ledwie otworzył jedno oko. - Odbiło ci?

- Nie ruszać się! - Hot Dog runął do przodu i kopnął Clasha w głowę. - Łapska! Muszę widzieć wasze łapska!

Nie ruszali się. Ale też nie rozumieli i nie spełniali poleceń. Dopiero jak z tyłu podeszła Toy z zarepetowanym kałasznikowem, dotarło do nich, że to nie są dowcipy.

- Ty...

- Nie ruszać się! - Hot Dog odkopywał ich automaty poza zasięg rąk. - Dobra, kotki - powiedział po chwili. - Nogi szeroko, łapy szeroko, kłaść się na brzuchach! Nie wiem, co tam macie poukrywane w kiesze­niach...

Clash, Caddilac, Maybe Not i Mobutu spełnili rozkaz. Shainee też chciała, ale Toy powstrzymała ją ruchem ręki.

- O co chodzi, świnie? - warknęła Maybe Not.

- Hot Dog, zwiąż ją- rozkazała Toy. - I za... za... za... Co z nią zrobić? - Toy nie mogła wypowiedzieć tego słowa. Jezu... - Zaknebluj!

O mamo. Sama miała w ustach wojskowy czy policyjny knebel dzień w dzień przez dwa lata. Leżała z tym świństwem w ustach przez prawie osiemset dni. Pracowała w nocy, w dzień alfonsi kładli je do łóżek, kne­blowali, skuwali ręce na plecach. Przez siedemnaście godzin dziennie trzeba było leżeć nieruchomo na brzuchu, w łóżku z trzema, czterema, nawet pięcioma koleżankami. Knebel. Na filmach pokazuje się to tak ładnie. Piękna aktorka ma w ustach szmatkę przewiązaną drugą szmatką. Wystarczy wypluć...

Usiłowała nie patrzeć, jak Hot Dog wkłada Maybe Not do ust niewielką kulkę, zakłada uprząż na głowę, a potem naciska wyzwalacz. Kulka w ustach dziewczyny eksplodowała, natychmiast powiększając się do rozmiarów dużej gruszki. Szczęki rozwarte na maksimum, zęby ślizgają­ce się na plastiku, i ślina, która od razu zaczęła spływać po brodzie.

- Ukryj ją w krzakach, tak żeby nikt nie widział.

Hot Dog pociągnął związaną Maybe Not w kierunku zarośli.

- Mobutu - powiedziała Toy, mierząc do niej z automatu. - Rozbieraj się.

- Ty suko...

- Zrób to, kotek. To dla twojego dobra.

- Jak cię dopadnę...

Hot Dog wrócił biegiem. - Masz kłopoty ze słuchem? - wrzasnął. - Rozbieraj się suko!!

- Wy świnie...

Murzynka podniosła się powoli. Zrzuciła swój plecak, odpięła rzepy kamizelki przeciwodłamkowej. Rozsznurowała i zdjęła buty, skarpetki. Zdjęła spodnie, bluzę i podkoszulkę.

- No dalej! - ryknął Hot Dog. - Przynajmniej się nie spocisz przy kopa­niu sobie grobu!

- Nie całkiem o to chodzi - usiłowała go uspokoić Toy.

- Wy świnie! - powtórzyła Mobutu. Zagryzając wargi, zdjęła stanik i majtki. Usiłowała zasłonić się dłońmi. - Chcecie mnie zastrzelić... - westchnęła ciężko. - Dlaczego na golasa?

Ale była piękna... OK. I o to chodziło. O to chodziło, mniej więcej. - Dobra, zbierz swoje ciuchy i rzuć Shainee.

- Co ja wam zrobiłam? - Mobutu spełniła rozkaz.

- Ty się zaraz dowiesz - warknął Hot Dog. - Zaraz się dowiesz.

- Nie, Hot Dog - usiłowała go wyprostować Toy. - Akurat jej możemy ufać.

- Co???

Mobutu też patrzyła rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. - OK. Kotku, rozkrok, klęknij i ręce za głowę.

Murzynka puściła taką wiązkę przekleństw, że Toy odruchowo się cofnęła. Wykonała jednak rozkaz.

- Ty świnio!!! Wszystko mi widać... Jak mnie nie zastrzelisz teraz, to cię potnę na paseczki!!!

- Dobra. Shainee, przebieraj się w jej ciuchy. Wiem, że jesteś za mała i utoniesz. Wypchaj wolne miejsca kocami, zwiń się w kłębek i udawaj kupkę nieszczęścia. - Toy odwróciła się do swojego współspiskowca. - Jaka rana wymaga owinięcia ofiary kocami?

- Rana w brzuch - mruknął Hot Dog. - Zawsze takiemu zimno się robi...

- OK. Shainee, będziesz udawać, że dostałaś w brzuch. Musisz się trochę trząść. Przykryję cię, żeby nie było widać, ale bądź gotowa. Mu­sisz wykonać mój rozkaz potem.

- Tak jest, Matko Przełożona.

Rzeczywiście utonęła w ubraniu Mobutu. Ale nie o to chodziło, żeby sprawnie biegała. Toy nakryła ją kocem, nałożyła wielki hełm i przykryła siatką maskującą.

- Zaraz będzie reszta oddziału - mruknął Hot Dog. Gapił się bez przer­wy na nagą, rozkraczoną na kolanach Murzynkę z rękami za głową. - Ale fajna... Dasz mi ją przelecieć przed egzekucją?

- I o to właśnie chodzi - powiedziała. - Żeby wszyscy gapili się na nią, a nie na tę kupę nieszczęścia - wskazała okutaną zakonnicę.

Dante z resztą oddziału, transportującą komputer Moonsunga, zjawił się kilkanaście minut potem.

- Czemu ta pinda jest goła? - wrzasnął na przywitanie.

- Strzeliła ukradkiem do Maybe Not.

- Co????

- Maybe Not dostała w brzuch. Już opatrzona - wskazała na ukrytą pod kocami i siatką Shainee. - Ale kiepsko to wygląda...

- Nie strzelałam do nikogo! - wrzasnęła Mobutu. - Stul pysk, krowo - rozkazał Hot Dog.

- Ona naprawdę nie strzelała – krzyknął Clash leżący na trawie.

- No... - Hot Dog okazał się człowiekiem na poziomie. - I właśnie za to, że łżesz, tutaj leżysz, gnojku!

- Spisek? - Dante patrzył ciągle na nagą Murzynkę. - Maybe Not? Wyjdzie z tego?

- Wątpię... Zarobiła ze dwadzieścia igiełek, prosto w brzuszek. Cud, że jeszcze dyszy napakowana morfiną.

Dante skinął głową. Nawet nie spojrzał na postać okutaną kocami. Tak jak reszta oddziału gapił się na gołą, prześliczną Mobutu. I o to chodziło. O to chodziło, mniej więcej...

- Ona kłamie - wrzasnęła Murzynka. - Do nikogo nie strzelałam.

- Hot Dog? - spytał Dante.

- Strzelała! A ci ją kryli... - wskazał na leżące postacie. Dante podszedł do Murzynki.

- Myślałem, że się przyjaźnisz z Maybe Not - szepnął. - Aż tak forsa Moonsunga zamieszała ci w duszy?

- Nie strzelałam!!! Maybe Not żyje! Leży tam w krzakach zakneblowa­na. Idź i sprawdź, Dante, proszę! Zrób te trzydzieści kroków i sprawdź, błagam!

Toy pokiwała głową.

- Idź, idź - usłużnie wskazała kierunek. - Tam właśnie leży Maybe Not... Aaaa... A ta tutaj - wskazała na okrytą kocami Shainee - to kto? Jeśli można spytać, oczywiście...

- To zakonnica, porucznik ichniej armii, w siódmym miesiącu ciąży!!!

Toy zapaliła papierosa. - Od jak dawna bierzesz narkotyki, Mobutu? - powiedziała.

Dante ryknął śmiechem. Toy zbliżała się do niego powoli. Żadnych gwałtownych ruchów. Przeciągnąć tę idiotyczną rozmowę. I podejść jesz­cze bliżej. Żeby się nie zorientował.

- Ona mówi prawdę - jęknął Clash.

- No dobra - Dante ewidentnie im nie wierzył. Był jednak fachowcem. - Sprawdzimy...

Niestety. Toy była już obok niego. Prawą ręką wyszarpnęła Colta Springfielda i przyłożyła mu do głowy. Lewą wyjęła swojego Rugera i oparła lufę o własną skroń.

- Wszyscy stać! - zakomenderowała.

- Wszyscy stać - powtórzył za nią jak echo Dante. Najwyraźniej nie zamierzał tracić życia w tym piekielnym walcu. - O co ci chodzi, krówsko? - dodał ciszej.

Toy westchnęła.

- Pamiętam twoje słowa, kotek - szepnęła. - I nie chcę kończyć na­karmiona własnymi piersiami przez twój oddział. Pociągnę za dwa spusty jednocześnie. Zginiemy obydwoje.

- No to strzelaj - uśmiechnął się ciepło.

- Chcę ci po prostu powiedzieć, że zapracowałam na swoje dziesięć tysięcy.

- No?

- Słuchaj, kotek. Wynająłeś mnie, szlag jeden wie, dlaczego. Myślałam o tym cały czas i teraz już wiem.

- No to wal, malutka - Dante nie był zdenerwowany. Zachwiało to jej pewnością siebie. - Słucham.

- Po co ci głupia dziewczyna detektyw? Co we mnie zobaczyłeś? To, że byłam kurwą Triad, prawda? Że podejmę się każdego zadania bo nie stać mnie nawet na żarcie... Idealna osoba. Moonsung chce zlikwidować najemników po wyczyszczeniu szamba. Jak dostarczymy ten komputer, załatwią wszystkich. Wiem, że to nie pierwszy pracodawca, który chce cię zlikwidować. Przewidziałeś to. Myślałeś tak: kto niby mógłby nas za­łatwić w kosmosie? Przecież „Złomowisko” doleci do celu nawet samo, a Moonsung nie będzie urządzał strzelanin na Księżycu. Więc jak? A właśnie. Umieszczą zabójcę w naszym oddziale. Wiedziałeś o tym. Wiedziałeś nawet za dobrze, co?

- Do czego zmierzasz?

- To ty jesteś facetem Moonsunga. Ty masz nas zlikwidować. Nawet nie drgnęła mu powieka.

- Może jakiś dowód? - zaproponował.

- OK. Jednej, dwóm, a nawet trzem ludziom będzie strasznie trudno zabić trzydziestu ludzi w plutonie. Najemnicy mogą pokapować za wcze­śnie, mogą zobaczyć jakieś przygotowania... Są w końcu fachowcami w branży, nie?

- I co?

- I wynająłeś mnie. Tylko po to, żeby mnie wystawić i... powiedzieć swoim ludziom, że ktoś na nich czyha. Wszyscy najemnicy jakoś tam znają się nawzajem. Któż więc pasuje najlepiej do obrazu mordercy? Ob­ca! Ale przecież nie malutka Toy. Musiałeś przekonać ich, że jestem stra­szliwym fachowcem. Wiedziałeś, że moje tatuaże są autentyczne, że każ­da kurwa we wszechświecie powie mi wszystko, co chcę wiedzieć. I sam posłałeś jakiegoś inżyniera do burdelu, żeby wyśpiewał stek bzdur przy­godnej prostytutce. A potem przyszłam ja i opowiedziałam tę historyjkę twoim ludziom. Odtąd mają mnie za twojego psa. Geniusza! Mają mnie za sukę, która w kilka godzin wywęszyła największe tajemnice firmy Moonsung. Wystawiłeś mnie kotek. No bo kto pasuje teraz do obrazu zabójcy w oczach tych ludzi? Obca. Taki superfachowiec jak mała Toy.

- Masz rację - potwierdził. - Oprócz jednego drobnego faktu. - Niby jakiego?

Uśmiechnął się. Ciągle pewny siebie, pewny jak cholera.

- Słuchaj... Jestem sukinsynem. Ochraniałem pola naftowe i kopalnie uranu. Robiłem przewroty w bananowych republikach, urządzałem akcje pacyfikacyjne, byłem do wynajęcia za pieniądze. Jestem mordercą i świ­nią, ale... Toy. Nigdy nie zabiłbym swojego oddziału.

Drgnęła. Było coś w jego wzroku... Szlag! Czy mogła się mylić?

- A może jakiś dowód? - zakpiła.

- Nie mam żadnego dowodu - uśmiechnął się. - Poza swoim słowem honoru.

Jezu... Uwierzyła mu. A on to zobaczył w jej oczach.

- Widzisz Toy - powiedział cicho. - Jestem gnojem i świnią... ale nie aż taką świnią, żeby mordować ludzi, którzy mi zaufali.

- A ja?

- Ty jesteś obca

Skrzywiła się lekko.

- Przepraszam. - Wierzyła mu. Teraz mu wierzyła.

- Słuchaj - kontynuował. - Nie przewidziałem, że jesteś aż tak spryt­na. Myślałem, że jesteś dupą Iceberga. Byłą prostytutką z wypalonym przez kokainę mózgiem. I rzeczywiście wystawiłem cię. Przepraszam. Sam poszedłem na Księżycu do burdelu i naplotłem Tally-Ho wszystko, czego dowiedziałem się od Moonsunga. Ten wieczór, kiedy opieprzałem wszystkich... Chciałem cię też ochrzanić i wysłać z misją do burdelu. Za­skoczyłaś mnie. Zaskoczyłaś mnie tym, że sama dowiedziałaś się wcze­śniej. Potrzebowałem w oddziale obcej, którą wszyscy uważają za super ­psa. Chciałem, żeby mordercy uważali ciebie za główne swoje zagroże­nie. Za mojego tajnego asa wyciągniętego z rękawa. Myślałem, że zabiją cię pierwszą, zrobią jakiś błąd i... i ja się dowiem, kim są. Przepraszam - ­powtórzył po raz trzeci.

Toy uśmiechnęła się jakby wbrew swej woli.

- Naciąłeś się, Dante.

- No - mruknął. - Nie doceniłem cię, mała.

- A ja nie o tym - roześmiała się głośno. Nie wiedziała, jak sprawić, żeby zęby nie szczekały jej ze strachu. - Chcę ci pokazać, jak się zarabia dziesięć tysięcy dolarów podczas jednej sesji z dwoma gnatami w dło­niach.

- Nie rżnij Marlowe'a, mała. Mówiłem, że ci nie idzie...

- Nie czytasz gazet, Dante.

- Co?

- A ja czytam. Nie mam co robić w tym swoim zasranym biurze, nudzę się i czytam. Wyciągam sobie wszystkie z koszów na śmieci i czytam od deski do deski...

- No i?...

- Naprawdę uwierzyłeś we wszystko, co powiedzieli spece od Moon­sunga? Pokoleniowa kapsuła, tysiąc lat podróży, dziwne zjawiska fizy­czne, które sprawiły, że walec wrócił zbyt szybko...

Wzruszył ramionami.

- Pracodawcy często mówią mi tylko część prawdy. Ale... jak to wy­tłumaczyć inaczej. Tę regresję wokół Cholera wie, co się stało przez tysiąc lat, co spotkali u celu podróży, co sprawiło, że są wcześniej z po­wrotem...

Uśmiechnęła się ciepło.

- Dante... A ile znasz źródeł energii, które mogą działać przez tysiąc lat?

Najpierw zmarszczył brwi. A potem, po chwili wybałuszył oczy.

- Jezu... Jezu Chryste! - patrzył na nią ogłupiały. Dłuższy czas usiłował się skupić. Trafiła go i zatopiła. - Chryste...

- Tysiąc lat podróży? - zakpiła. - To dlaczego jeszcze tu jest światło? Dlaczego płynie rzeka napędzana przez reaktor atomowy? Dlaczego inżynierowie tak łatwo otworzyli przez nikogo nie konserwowaną, meta­lową klapę w śluzie walca... Przecież powinna mieć tysiąc lat! Widziałeś już gdzieś tak stare drzwi, które otwiera się jednym ruchem ręki? A tlen, ciepło, zasilanie, woda, oczyszczanie powietrza... Ale spytam inaczej. Czy znasz komputer, który działa przez tysiąc lat? Czy wiesz, jak bardzo zmienił się język angielski przez ostatnie tysiąc lat? Myślisz, że zrozu­miałbyś Wilhelma Zdobywcę, nawet gdyby ten mówił powoli i wyraź­nie? "Thou art the men" - dzisiaj trzeba byłoby powiedzieć "You're this guy"... Wytłumacz mi: jakim cudem rozumiemy ten angielski, którym oni tu mówią?

Dante nie sprawiał wrażenia człowieka, który kiedykolwiek czytał stare książki. Zdawał się jednak doskonale wiedzieć, o co chodzi Toy. Uspo­koił się momentalnie.

- OK. Co wywąchałaś, piesek?

Uśmiechnęła się.

- Jakiś czas temu Europejczycy wpadli na pomysł, jak wykonać skok podprzestrzenny. Rewelacyjna teoria. Do dupy technologia. Tego ich pilota, Pierra Sauvage'a trzeba było potem zeskrobywać ze ścian pojaz­du skalpelem przez jakieś trzy miesiące, bo się cholernik dostał do wszy­stkich szczelin w aparaturze. Tą technologię ukradli Chińczycy. Ale sami nic nie wypuścili. Dlaczego?... Europejczycy podejrzewali, że się szajs zrobił z projektu, bo ich statek był za mały. Obliczyli potem nawet, że po­trzeba czegoś monstrualnego dla obwodów, jakiejś gigantycznej objętoś­ci, żeby umieścić odpowiednio wielkie akceleratory... To musiałoby być coś tak dużego, że Chiny musiały odpaść w przedbiegach...

- Moonsung?

- A jak myślisz? Ktoś odkupił technologię od Chińczyków albo ukradł Kto? No taka firma, która miała już w kosmosie coś bardzo dużego. Na przykład osiedle Vega, szybko przemianowane na „pokoleniową kapsułę” - Toy zaczynały cierpnąć ręce. - Czy wyobrażasz sobie, że ktoś wysy­ła „pokoleniową” kapsułę, nie mając odpowiednich źródeł energii i to do­kładnie w momencie, kiedy istnieje już teoria skoków podprzestrzen­nych? Po co? Za pierwszym razem się nie udało, ale przecież obliczenia już są. Technologia dogoni bardzo szybko, czego dowodzi choćby histo­ria lotnictwa. Po co wysyłać kapsułę?

- I co? - Dante był skupiony, nawet na nią nie patrzył.

- Nie wiem co. Polecieli, zrobili skok, który najwyraźniej się udał, skoro są z powrotem. Ale... Coś się popieprzyło. Coś skasowało im za­wartość umysłów... Przynajmniej w dużej części.

- Ile lat ma ten walec?

- Nie wiem. Ale nie sądzę, żeby więcej niż kilkanaście, może kilka­dziesiąt... Ale tylko wtedy, gdyby się tu czas rozciągnął - zakpiła. - Bo tak naprawdę nie ma nawet dziesięciu lat.

- OK - mruknął - przekonałaś mnie, że jestem bardziej ślepy niż ty bez okularów.

- Najlepsze zostawiłam na koniec. - Zagryzła wargi. Musiała to dobrze rozegrać.

- Kotek...

- Skoro już wspomniałeś o swoim słowie honoru...

- No?

- Daj mi takie. Daj słowo, że mnie nie zabijesz, że nie tkniesz palcem, że wrócę żywa na Ziemię.

Chciał skinąć głową ale lufa Colta Springfielda na czole skutecznie to uniemożliwiła.

- OK.

- Myślałam tak... Moonsung za połowę swojego budżetu wysyła w kos­mos „pokoleniową kapsułę”. Ale zamiast reaktorów, które przetrzymają tysiąc lat, bo tego jeszcze nikt jeszcze nie potrafi zrobić, umieszcza tu wielkie akceleratory. Kapsuła wykonuje skok podprzestrzenny, wraca, wszystko OK. Powiedz mi, dlaczego tak spanikowali, żeby aż wysyłać tu najemników?

- Nie wiem - powiedział szczerze Dante.

- Bo ten sprytny komputer, to wścibskie gówienko, powiedziało im nie tylko, że wraca. Powiedziało im wyraźnie, że coś skasowało zawartość mózgów załogi. Parę tysięcy osób ze „skasowanymi mózgami”. Jak Moonsung to przetrzyma?

- No jak?

- Odpowiedź brzmi: nie przetrzyma tego w żaden sposób.

- I co?

- Właśnie... I co? Uboczny efekt skoku to „Ultimate Delete” dla ludzi w środku. OK. Jak to wytłumaczyć przed prasą? Jak to wytłumaczyć przed rządem? Nie da się?... A od czego są najemnicy?

- Że niby zabijemy wszystkich tutaj?

- Dante!.. Rozpierdolą cały walec!!!

- Zrozumiał. Popatrzył na nią poważnie.

- Rozwalą wszystko - powiedziała. - Plan był taki. Jak się już nie uda­ło, to teraz... Najemnicy lądują w walcu. Demontują komputer, bo to są niezmiernie ważne dane. Najemników się zabija... A jakiś pan inicjuje reakcję w reaktorach i po kapsule pozostają jedynie pojedyncze atomy. Nikt nic nie wie. Oficjalnie: „wysłaliśmy kapsułę, ale się nie udało”. Zre­sztą, kto sprawdzi po tysiącu lat.

- Toy - warknął. - Chyba masz rację.

- I teraz - uśmiechnęła się. - Przed nami następujący dylemat. Tych, co mają rozwalić nasz oddział nie musimy się bać. Wymyśliłam, jak ich spacyfikować. Problem mamy jeden. Jest tu ktoś, kto ma spowodować eksplozję całej kapsuły, jeśli tylko wsiądziemy do „Złomowiska”. A po­tem nas. Gwarancją naszego życia jest ten walec. Musimy sprawić, żeby dotarł nietknięty w zasięg ziemskich radarów.

- Po co?

- Ależ to proste. Rząd będzie miał swój walec. Moonsung już nie pod­skoczy. A jak to zrobić?... Nie chcę, żebyś mnie kazał karmić moimi pier­siami. Powiem ci później.

- OK.

Dante ciągle nie był zdenerwowany. To było niesamowite. Facet na krawędzi świata. Facet poza ostateczną granicą. I nie wpływało to na jego wyraz twarzy...

- Co chcesz zrobić?

- Musimy spacyfikować nasz oddział.

- To wiem. Ale jak?

- Ludzi, którzy nas mieli zabić możemy się nie obawiać. Nie uderzą tutaj, tylko w „Złomowisku”. A to potrafię powstrzymać. Musimy się bać faceta, który ma urządzenie zdolne rozpieprzyć ten walec.

- A kto to jest?

- Nie wiem.

- Komu można ufać?

- Hot Dog i Yellow.

- Jezu... Im??? Tym dwóm półgłówkom?

- Owszem. Obaj chcieli mnie zgwałcić na Księżycu. Czy sądzisz, że agent z tajną misją będzie gwałcić kogokolwiek? Ryzykując wszystko? Ryzykując, że się dowiesz i wyznaczysz im jakieś kary?

- OK. Ale dwóch ludzi to za mało, żeby spacyfikować trzydziestu najemników...

- Mobutu i Bokassa.

- Co???

- Widziałeś „pana Browna”, inżynierów? Widziałeś obsługę Moonsun­ga na Księżycu? To same WASP-y. “White Anglo Saxon Protestants”. A Mobutu i Bokassa to Murzynki!

- Śnisz! Wiceprezesem Moonsunga jest Murzyn.

- Jasne. Na pokaz. Moonsung to Chińczycy. Są bardziej papiescy niż Ku Klux Klan. Nie wezmą Murzynek do niczego, bo i tak się za dużo gada, że kolorowi wykupują Amerykę. Nie znasz tych ludzi... Ale oczy­wiście to tylko... taka moja babska intuicja. .

- Dobra - mruknął Dante. - Powierzałem już swoje życie rzeczom mniej pewnym niż babska intuicja... - przynajmniej potrafił podjąć szybką decyzję. Uśmiechnął się nagle. - Hot Dog, Yellow, Mobutu, Bokassa! - ryknął nagle. - Dwadzieścia kroków w tył...

Patrzył jak wykonują rozkaz. Choć przekleństw nagiej Mobutu chyba nawet on wolałby nie słyszeć.

- OK. Bierzcie na muszki cały oddział i strzelać, jak ktoś się poruszy... Właściwie wszyscy oniemieli. Jedynie wściekły Hot Dog zerknął na Mobutu, a ta, goła jak niemowlę, z żądzą mordu w oczach na niego.

- I co teraz, Toy?

- Włóż na twarz to europejskie urządzenie...

- Idiotko. Przecież facet musi być uwarunkowany, jak ty! Niczego nie zobaczymy na wykresach.

- Ciszej, Dante... - szeptała. - Co ty sobie wyobrażasz? Że znaleźli fa­ceta, który rozwali walec z tysiącami osób na pokładzie??? Nakarmili jakiegoś prawdziwka kłamstwami tak, że już nie wie nawet, jak się nazy­wa. No, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie zabije jednym przycis­kiem tysięcy ludzi. On jest nawalony kłamstwami jak ja kokainą za daw­nych, dobrych czasów...

- LeMoy - rozkazał Dante. - Wyjmij z plecaka wykrywacz. Powoli!!! Powoli kretynko! Tak, żeby Toy przez cały czas widziała twoje ręce! LeMoy zbliżała się naprawdę powoli, trzymając urządzenie i obie swoje dłonie daleko z przodu. Ostrożnie, żeby nie dotknąć Colta, przykleiła to cudo Dantemu do twarzy. Potem cofnęła się, ciągle trzymając dłonie przed sobą.

Dante spojrzał na Toy. Dzięki temu europejskiemu urządzeniu zupełnie nagle zobaczył, że ona nie żartuje i naprawdę pociągnie za dwa spusty, jak coś pójdzie nie tak. Nie przestraszył się. Ale w jednym jego oku, tym, które było wolne od wizjera, dostrzegła coś na ślad szacunku. Powoli opuściła broń.

- Zagraj to dobrze.

Dante odwrócił się szybko.

- Słuchajcie gnoje, ktoś z was ma tu dwa spusty w kieszeniach. Dwa śliczne Moonsungowskie urządzenia, dwie maszyny sądu ostatecznego. Teraz wszyscy... głośno i wyraźnie powiecie mi, że to nie wy. Kto nie od­powie, tego zastrzeli mój pies, Toy. A jak ktoś powie nieprawdę... ja to zobaczę... - Uśmiechnął się wrednie. - Hot Dog, Yellow, Mobutu, Bokas­sa. Zastrzelić każdego, kto nie otworzy gęby i głośno nie powie, że to nie on. No dobra. Po kolei...

Pierwszy odezwał się Clash. - Dante... to nie ja!

Drugi był Caddilac. Potem Oouroo. LeMoy, Greenie, Slade, Chrusts­chov, Winnie-Winnie, Maiden, Coffee, Easy Now, Whiskey, Last Chance, Vanguard... A potem jeden z inżynierów wyszarpnął z kieszeni dwa joy­sticki. Toy zarobiła ładunkiem elektrycznym w brzuch i poleciała w tył.

- Spokojnie - wrzasnął inżynier. - Ta wasza broń jest dezaktywowana!

Klik - powiedział cicho zamek w karabinie Hot Doga. Klik, klik, klik - powiedziały zamki w karabinach Mobutu, Bokassy i Yellowa.

- A teraz... - inżynier podniósł drugi joystick.

- Shainee!!! - wrzasnęła Toy.

Wyostrzony jak brzytwa, aluminiowy nóż poszybował w przód, by wbić się w gardło inżyniera. Winnie-Winnie, rosły Australijczyk, podsko­czył chwilę później i złamał mu kark.

- Co wy robicie??? - zawył „pan Brown”.

- Jego też? - spytał Dante.

- Nie... za wielki sukinsyn, żeby wiedzieć, o co chodzi... - tylko na fil­mach ktoś, kto jest z wyglądu gnojem skończonym okazuje się gnojem naprawdę. „Pan Brown” był świnią, karierowiczem, ale wyglądał za brzydko, by być tajnym mordercą.

Toy uniosła się na łokciu. O kurde! Zsikała się po elektrycznym szoku. Szlag! Szlag, szlag!!! Kucnęła, osłaniając się rękami. „Pan Brown” pom­stował, nie mając nawet pojęcia, że uratowała mu życie. Dwóch pozosta­łych inżynierów odsuwało się od nieruchomego ciała trwożliwie. Mobutu podbiegła do Shainee.

- Oddawaj mi moje ciuchy! - wrzasnęła.

Shainee na sam widok wielkiej dłoni Murzynki zaczęła się rozbierać bez słowa.

- Kto to jest? - spytał Dante.

- Pani porucznik, zakonnica, w siódmym miesiącu ciąży - powiedziała Toy.

Roześmiał się. - A jakbyś jej nie znalazła?

- To pod kocami leżałby Hot Dog. I wtedy nam by się nie udało... - Nie wiedziałaś, że mogą zdezaktywować broń?

- Przez myśl mi nie przeszło... - usiłowała zasłonić dłońmi obsikane spodnie. - Ale jestem głupia. Przecież Mobutu prawie mi to powie­działa...

Mobutu podeszła już w swoim mundurze. - Myślałam, że cię zabiję - warknęła. Spojrzała w dół i zagryzła wargi. - Ale teraz trochę mi przeszło... Masz - rzuciła jej własne majtki. ­Przebierz się.

Maybe Not, już uwolniona z knebla i więzów, wracała biegiem. - Zabiję tę małą gnidę!!!

- Daj se na wstrzymanie - Bokassa zatrzymała ją ruchem ręki.

- Co?

- Nie wiesz co? Dante ma nosa do swoich psów. Mobutu skinęła głową.

- No. Nie wiem, o czym tam pieprzyli, bo jestem za głupia - palnęła przyjacielsko Toy w głowę. – Ale jak zwykle... psa wynalazł dobrego! Dante podszedł z boku.

- Mówiłaś, że wiesz, kto ma załatwić nasz oddział - mruknął.

- Nie mówiłam niczego takiego. Ta wiedza już nam niepotrzebna.

- Co?

- Nie uderzą - Toy wbiła swojego kałasznikowa lufą w ziemię. Rozpię­ła rzepy swojej kamizelki przeciwodłamkowej i pozwoliła jej upaść. Zdjęła hełm i odrzuciła w krzaki. - Na wszystkim są moje odciski pal­ców.

- No to co?

- Wszystkie nasze odciski są w odpowiednich kartotekach. Przynaj­mniej na dwóch lotniskach nam pobierali.

- Nam nawet wcześniej...

- No właśnie. Teraz walec wleci spokojnie w zasięg ziemskich radarów. Pojawią się setki komisji, niezależni specjaliści... I znajdą tu naszą broń, z naszymi odciskami. Będą wiedzieć, czyje to jest, prawda? Od razu! I co się stanie, jeśli przypadkiem okazałoby się, że ludzi od tych odcisków już nie ma wśród żywych? Co zrobi nasz kochany rząd Moonsungowi? Co zrobi mu opinia publiczna?

Dante uśmiechnął się. Zdjął swój hełm i upuścił na ziemię. - Zrzucać wyposażenie - rozkazał.

- Dante, mam jedną prośbę - Toy usiłowała zasłonić się kocem, żeby móc się przebrać.

- No?

- Shainee... Chcę, żeby wróciła ze mną na Ziemię. Wzruszył ramionami.

- Mamy jeden wolny skafander - zerknął na trupa inżyniera.

Odszedł, a Mobutu nachyliła się nad Toy. - Przebrałaś się? - powiedziała groźnie. - A wiesz, co ci teraz zrobię? Toy osłoniła się rękami. Mobutu chwyciła ją i posadziła sobie na karku. – Będziesz... będziesz jechać „na barana” - mruknęła. - Przynajmniej raz w życiu zobaczysz, jak wygląda świat widziany z góry, mała...

- Dobra - powiedział Hot Dog. - Masz u mnie piwo w najbliższym barze.

- Akurat... - Maybe Not splunęła na trawę. - Ona nie przechla tego, co jej są winni ci wszyscy ludzie w walcu.

- Nie zapłacą... - westchnął Hot Dog. - To świry...

Złomowisko” wracało z zupełnie przyzwoitym przyspieszeniem jednego g. Na więcej nie było już ich stać. Monstrualny zbiornik paliwa, do którego ich dospawano, był prawie pusty. Całe miesiące podróży...

Dante wyprosił inżynierów ze sterówki. Przy jednym g nie trzeba było sterować - silnik Centaura dusił się, jakby był na jałowym biegu... Komputery radziły sobie doskonale same.

Dante skinął na Toy. Kiedy znaleźli się sami w sterówce, zaryglował drzwi i przysiadł na obudowie maszyny, którą zdemontowali w walcu.

- Mam dla ciebie dwie wiadomości. Dobrą i złą... Odskoczyła.

- Obiecałeś, że nie tkniesz mnie palcem!

- Ja zawsze dotrzymuję słowa - włożył wskazujący palec do ust i oblizał starannie. Drugą ręką wyjął z kieszeni papierową tutkę, rozerwał i umoczył swój palec w białym proszku.

- Nieeeee! ! !

- Obiecałem, że nie dotknę - podszedł do niej. - To nie dotknę. Ale nie może tak być, żeby żołnierz mierzył w głowę swojemu dowódcy. Podetknął jej palec pod nos. Zwymiotowała gwałtownie. Podetknął jeszcze raz. Zwymiotowała momentalnie znowu. Opadła na podłogę i usiłowała się cofnąć. Znowu przysunął palec do jej nosa. Zwymiotowała, właściwie to już samą śliną.

- Nie... proszę... - telepało nią okrutnie. - Zabijesz mnie. - Znam ludzką wytrzymałość - powiedział spokojnie.

Chryste! Po prostu ją wynicował.

Obudziła się po jakimś czasie zwinięta w kłębek w jakimś kącie, usiłując złapać choć jeden głębszy oddech. Podniósł ją bez trudu. Posadził drżącą i dygocącą na małej metalowej ławeczce. Sam usiadł obok.

- A teraz dobra wiadomość.

Nie była w stanie odpowiedzieć. Telepało nią tak, że bezwiednie przytuliła się do jego ramienia, chcąc znaleźć gdzieś choć trochę ciepła, choćby miało to być po prostu ciepło ludzkiego ciała.

- Od dzisiaj jesteś moim prawdziwym psem - zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. - Jak będę miał jakieś poważne zlecenie; zadzwonię po ciebie, mała suko.

Nie mogła odpowiedzieć. Dygotała przyciśnięta do jego ramienia, nic nie widziała bez okularów, które leżały gdzieś na podłodze, tak bardzo chciała choć papierosa, ale nie była w stanie poprosić.

- Masz - położył jej na kolanach swój prywatny karabinek Mannlichera. - Na pamiątkę, małpo.

Chciała papierosa, a nie karabin!!! Ale nie mogła tego powiedzieć. Dante zaciągnął się znowu. Patrzył na gwiazdy migoczące na ekranach.

- Ale pięknie - westchnął. - Brakuje tylko muzyki.

Papierosa, papierosa, papierosa... Jak to powiedzieć przez zaciśnięte zęby?

- Zaśpiewaj mi coś, Toy. Toy?...


ROBERT J. SZMIDT




Umrzeć w Lea Monde


Zaledwie ustały ostatnie dźwięki tęsknej ballady, drzwi karczmy otworzyły się z hukiem i razem z mroźnym powietrzem wszedł do izby postawny mężczyzna odziany w futra. W samym progu otrzepał śnieg z włosia na czapie i ramionach, po czym ignorując dziewkę; która zająć się osuszeniem rzeczy chciała, wystąpił na sam środek sali. Mrok już panował, jak to zwykle późną nocą bywa, gdy ogień na palenisku się dopala, a zmęczeni podróżni spać idą. Wszyscy obecni jednako oczy na niego skierowali, gdyż energia bijąca z męż­czyzny oblicza wydawała się niemal materialna.

- Pomocy waszej, znamienici podróżnicy, potrzebuję - powiedział nowo przybyły głosem mocnym, acz niezbyt dobitnym, zdejmując czapę z wilczego futra i odsłaniając głowę. - Kobieta w potrzebie, dama serca mego, jedyna. Ona tam porwana...

Urwał na chwilę, a cisza, jaka zapadła po tych słowach, martwa była jako czaszki przybitych na krokwiach trofeów. Nikt się nie poru­szył, nikt nie odpowiedział. Przybysz po twarzach siedzących się ro­zejrzał i przestąpił kroków parę.

- Azaliż nie ma między wami męża, który wspomógłby damę?

Krzyknął tym razem głośniej, budząc nawet gawiedź, co w końcu izby do snu się ułożyła. Odpowiedzi nadal jednak nie było. Tu, na krańcu świata znanego, w Górach Ognistych, wiele złego działo się za dnia. Nocą nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawiłby nosa, gdy pośród kniei grasowały wyrgule i wszelkie inne czarcie stworze­nie. Karczmarz, zażywny jegomość o sinym licu - bowiem nigdy sobie z klientami nie folgował - wyszedł zza kontuaru i z rozłożonymi rękami ku przybyszowi podszedł, gdy ten stał w pozie pełnej wyczekiwania.

- Szanowny panie i dobrodzieju - powiedział nisko się kłaniając. - Toć nie widzisz, że to kupców gromada jeno, srodze drogą umę­czona. Nie znajdziesz tu bohaterów, a i sam nie idź w noc, bo żyw nie doczekasz kogutów piania. Tu pogranicze, tu inaczej rzeczy się mają. Rankiem wyślę umyślnego do grododzierżcy, on drużynę zbierze i za waścipanem rychle wyruszy. Póki co, przyjmij ten garniec wina i og­rzej się przy ogniu.

- Nie mogę - jęknął nieznajomy, odsuwając karczmarza. - Zanim noc się skończy, ona z zimna może skonać albo rozszarpana leżeć. Leśni ją zabrali, gdym konia z lodu uwolnić próbował. Na zachód przez las ją powiedli nie dalej niż pacierz temu. Jeśli ruszymy za nimi już teraz, szansa jest ich dopaść. Proszę, zaklinam, jeśli nie ma mię­dzy wami takiego, co dla chwały czynu tego dokona, to dam tyle zło­ta, ile owa panna waży...

- Daj pokój, panie - rzekł znowuż karczmarz, wciskając przyby­szowi garniec z winem i powtarzając. - Nie masz tu bohaterów, jeno kupców samych.

- Zamilcz brusi pomiocie - dobiegło nagle z kąta sali głośne napo­mnienie. Spojrzał tam karczmarz, spojrzeli pozostali. Z kupy skór gramoliła się postać, zrazu nie bardzo widoczna, ale po chwili ktoś pochodnię podstawił i zgromadzeni ujrzeli przeciągającego się ol­brzyma. Takim zdał się bowiem barbarzyńca, któren dopiero co się obudził, a teraz ziewał. - Daj no ten garniec i zawrzyj paszczę, bo chcę posłuchać, co szlachcic ma nam do powiedzenia - rzekł, prężąc mięśnie godne posągu, a nie śmiertelnika.

- Niewiele więcej mogę rzec, niźli powiedziałem - rzekł przybysz. - Tyle złota oferuję, ile ona panna waży.

- Azaliż nie jest mała? - zapytał barbarzyńca, ku środkowi sali idąc i szczerząc zęby w uśmiechu. - Bo ja za byle grosz nie będę życiem ryzykował.

- Osiemdziesiąt pięć funtów, ani grama mniej - rzekł mężczyzna. - Czy zadowoli cię, mości wojowniku, taka waga? Stoi nasza umo­wa?

- Stać może będzie - odrzekł południowiec. - Sami jednako nie pójdziemy, a gdy dojdzie do podziału...

- Dla każdego tyle przeznaczę - powiedział przybyły. - Macie moje słowo.

- A kimże ty jesteś - odezwał się młodzieniec siedzący przy ławie z prawej strony, o wielki miecz oparty. - Oferujesz nam złota pełne kufry, a przecie nie wiemy, czy masz przy sobie choćby talara.

Zebrani w sali zgodnym pomrukiem wyrazili aprobatę dla słów młokosa. Przybysz nabierał właśnie powietrza, by dać odpowiedź, gdy inny głos z drugiego końca sali uprzedził go, wypowiadając następujące słowa:

- Znam ci ja tego człowieka. To omniarcha północnych krain, Reh­bert Czarny we własnej osobie.

Nieznajomy drgnął nieznacznie, słysząc swoje imię. Spojrzał w stronę, skąd chrapliwy głos dobiegał, ale mówcy nie dostrzegał. Ten zaś spokojnie z ukrycia kontynuował:

- Masz zapewne, mości panie, w swoich skarbcach tyle złota, że zdołasz ją bez trudu wykupić. Po cóż by leśni porywali pannę, jak nie dla korzyści swojej. Jeść oni dawno już nie jedzą człeczego mięsa, a i dziewicą - znając ciebie - pewnie nie jest owa dama...

- Znamli ten głos - powiedział Rehbert, kładąc dłoń na głowni miecza. - Jednakowoż nie pamiętam, z jakiego rynsztoka dobiegał, gdym ostatni raz go słyszał. Pokaż się parchu, niechże poznam twoją nikczemną facjatę.

- Z przyjemnością - odparł tamten i z cienia za filarem wynurzyła się postać niewiele niższa od barbarzyńcy, ale bardziej smukła, odziana w skóry także, na której piersiach połyskiwał medalion wiel­kości pięści i dziwnego kształtu. - Pamiętasz mnie panie teraz?

- Zaklinacz Gavein - mruknął omniarcha. - Wszystkich, ale nie ciebie bym się tu spodziewał.

- A gdzie niby to miałbym być po tym, jak z księżniczką mnie okpiłeś. Mandryk Hardy ścigać mnie kazał jako psa wściekłego i wrogiem królestwa ogłosił, a za nim wszy wasale jego. Tu tylko mogę znaleźć spokój, na rubieżach, gdzie nie sięga prawo królew­skich edyktów. Czyżby Katherine ktoś ci jednak odebrał, szkaradny pomiocie?

- W rzeczy samej - odpowiedział mu omniarcha. - Masz do mnie, panie zaklinaczu, żale, ale to nie ja ścigać cię kazałem. Co więcej, gdybyś gościny mej chciał zaznać, nie miałbyś źle, ale inaczej sam wybrałeś.

- Prawda to, ale...

- Zamilcz, wypierdku kozi - ryknął barbarzyńca, do rozmowy się wtrącając, aż zadrżały naczynia na ławach. - Pan kominarcha ma dla mnie złoto, a ty przeszkadzasz. Chceszli zapoznać się z panią Trano­gową, co ma oba lica krwią skropione?...

Zapadła cisza, której nikt nie przerywał. Trzej mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Nagi barbarzyńca o muskulaturze, która dziewki do szaleństwa przyprawiać musiała, omniarcha, któren władzę miał wielką jak mięśnie barbarzyńcy, a może i większą, oraz zaklinacz stojący nieco z boku, w pozycji gotowej do skoku. Nie ruszyli się jednako na krok

- Z kim? - zapytał w końcu Gavein. - O kim mowa?

Wojownik z południa wyciągnął rękę i sięgnął do zawiniątka ze skór leżącego niedaleko ognia. Rozplątał rzemienie i wyjął z wnętrza topór bliźniaczy, którego ostrza na łokieć szerokie były. Trzonek się­gający mu do pasa wykonano z czarnego dębu, a na końcu wpra­wiono trzy klejnoty, błyszczące teraz w blasku dogasającego ogniska niczym oczy żywego stworzenia.

- Życzenie miałeś, panie, zapoznać się z istotą, która kryje się w tym zwiewnym kształcie - powiedział wolno, a klejnoty jaśniej zapłonęły, jakby zrozumiały, że topór zaraz pić krew będzie. - Zatem czas na przedstawienie...

- Zaczekaj - omniarcha stanął między nimi. - Nie pora na waśnie między dwoma znamienitymi wojownikami. Cóż z tego, że się posie­czecie, skoro tylko leśni coś na tym zyskają.

- Bronisz parcha, który cię obraża? - Tranog barbarzyńca opuścił topór, który jedną ręką trzymał, choć musiał z pięćdziesiąt funtów ważyć. - Ja bym go ubił bez wahania.

- Im więcej nas, tym i szanse większe mojej pani ratowania - odpowiedział mu omniarcha, w oczy patrząc. - Miarkuj gniew swój i dla leśnych go zachowaj, a ty zaklinaczu, co powiesz na przy­łączenie się do kompanii. Znam cię, wiem, żeś najlepszy w swojej profesji. Złoto też ci się przyda, jak mniemam...

Gavein spoglądał spode łba na wielmożę, z winy którego tyle czasu spędził na wygnaniu. Ale czy tak było naprawdę? Wszak cała afera nie taki podtekst miała. Miłość niespełniona i takie tam obce zaklina­czom terminy do tego miejsca go sprowadziły. „Co ja, kurwa, wiem o kochaniu?” - pomyślał koniec końców słowami od księżniczki zasłyszanymi. W jego pamięci stanęły jako żywe zapach perfumy i pieprzyk na szyi, twarz jej elfia w swojej nieziemskiej urodzie i śmiech perlisty. Cokolwiek się ongiś stało, nie mógł pozwolić, by ta twarz, to ciało...

- Pójdę, ale trzymaj swojego psa na uwięzi - powiedział zaklinacz. - Inaczej rzyć mu przefasuję w poprzek jego własnym toporem. I wiedz, że nie dla ciebie to czynię, ale dla Katherine, którą uwiodłeś, a potem na zatracenie, jak jaki głupiec ostatni, w las dziki powiodłeś.

- Daj pokój, panie zaklinaczu, i mnie, i barbarzyńcy - zaoponował Rehbert. - On pierwszy wszelako zgłosił swój akces do drużyny.

- Nie musisz mnie bronić, panie ominiarcho - odparł barbarzyń­ca. - Sam się obronić potrafię. Spójrz jeno na te opaski, toć skóra smoka górskiego, nie inaczej. Sam go ubiłem, panią Tranogową tro­chę jeno fatygując.

Rehbert skinął głową, smoki górskie do najtwardszych należały i ktoś, kto sam takiego pokonał, mógł mieć powód do wielkiej chwały. Wart był zatem barbarzyński wojownik swoich przechwałek. O ile prawda to była. A wyglądało, że w rzeczy samej.

- A co ten przeklinacz pokazać może, prócz paskudnego pyska? - zakończył swoją prezentację Tranog, zarzucając topór na ramię i z miną zwycięzcy środkiem sali się przechadzając.

Rehbert odsunął się nieco i Gaveinowi dał wyjść ku ogniowi, co pod kotłem dogasał. Zaklinacz poruszał się ostrożnie, ale z kocią gra­cją. Miecz miał przez plecy przewieszony na luźnym pasku, tak by wyjąć go było łatwo. Ale nie sięgnął po głownię, tylko rozwiązał rzemienie kaftana przy szyi i wyjął spod niego naszyjnik. Zgroma­dzeni w sali przysunęli się nieco, bowiem nie widzieli, czym są przedmioty na rzemień nanizane. Przybliżył się jeszcze Gavein i z lic barbarzyńcy rozradowanego uśmiech zniknął, ledwie ujrzał, z kim ma do czynienia. Naszyjnik bowiem zrobiono z kłów bruxsy, a jak wiadomo, każda z tych istot przewrotnych cztery tylko kły posiada charakterystyczne wielce, zakrzywione i podwójnym końcem obda­rzone. Nie to jednak podziw budziło, z jakiego potwora owe kły pochodziły, ale ich ilość. Na rzemieniu dziesiątki ich były.

Tranog splunął na klepisko i odłożył topór, opierając go o najbliż­szą ławę. Podszedł do Zaklinacza i wziął w rękę koniec naszyjnika.

- Ile ich jest? - zapytał.

- Sto dwadzieścia - odparł zaklinacz.

- Z ręki twojej padły wszystkie? - Skinienie głowy wystarczyło za odpowiedź. - W takim razie znaj, zaklinaczu - tym razem południo­wiec poprawnie wypowiedział miano profesji Gaveina - że ja, Tra­nog z Tormente, chylę przed tobą czoła, a nie masz na tym świecie wielu, przed którymi to uczyniłem. Sam żem bruxsę ubić próbował, ale jeno blizn się nabawiłem paru od takowych haczyków.

To mówiąc uściskał Gaveina niedźwiedzim chwytem, nieomal go nie dusząc. Na szczęście szybko tych umizgów zaprzestał i cofnął się ku swojej ławie, gdzie czekał pełen garniec wina. Dał tym zaklina­czowi do oddechu wrócić.

- Jest tu ktoś jeszcze, kto z nami ruszyć może? - zapytał Rehbert pozostałych gości. Zrazu zapadła cisza, a po chwili wstał podrostek, który czas jakiś temu o złoto się pytał. Jasne włosy jego twarz młodzieńczą okalały. Nosił zbroję skromną, czarną, wykonaną całą ze skóry, ale miecz jego niezwykle był okazały. Dwuręczne to ostrze, szerokie na dwie dłonie, z metalu jednako lekkiego było zrobione. Tak mniemał Gavein, bowiem szczupłej postury młodzieniec nie mógłby dźwigać miecza tej wielkości, a co dopiero wprawnie się nim posługiwać w boju.

- Pójdę z wami mości panowie - powiedział.

- Z kim mam przyjemność? - zapytał Rehbert, obchodząc go z boku.

Młodzieniec ukłon mu złożył prawie dworski, a potem odpowie­dział, dokładnie ważąc słowa, co w ustach tak młodej osoby rzadko­ścią było, zwłaszcza w tych okolicach:

- Zwą mnie Chmurny, bo takie mam oblicze. Pamięć straciłem, gdym w armii służył i nie pamiętam nawet krainy, z której pochodzę. Znam się wszelako na leczeniu i magii liznąłem trochę, a miecz mój na pewno przyda się tam, gdzie walczyć trzeba nie tylko z ludźmi, ale i bestiami. Wiem, co to ból po utracie ukochanej, wszak ma Aeris też zginęła, to jedno zapamiętałem...

Omniarcha skinął głową, za nim zaklinacz i na końcu Tranog. Czte­rech ich już było. Ale to wciąż mało. Rozglądali się po karczmie, lecz pośród gawiedzi nie widać było już nikogo, kto by nadał się do dru­żyny. Jednako znalazł się taki. Niedaleko szynkwasu na kawie siedział siwy mężczyzna, odziany jedynie w ozdobny strój skórzany. Nie miał przy sobie broni żadnej, jeno sakwę. Wstał powoli, a gdy sięgał po bagaże, uczynił to dość niezdarnie. Wszyscy na niego spo­glądali, jakby w niedowierzaniu, że ten kościsty i niemłody człek go­dzi się na takie wyzwanie. A on szedł już spokojnie ku środkowi sali. Gdy stanął przed członkami drużyny, ci zauważyli, że skóra na jego twarzy biała i pomarszczona była jako pergamin. Takoż i głos miał dziwny.

- Seeleon jestem - powiedział, co jak szelest zabrzmiało. - Nekro­manta z Ard Carraigh, do usług waszmości.

- Nekromanta - omniarcha cofnął się odruchowo. - Azaliż rozma­wiasz ze zmarłymi?

- Nie tylko panie - odparł tamten. - Potrafię też przyzywać ich do swojej obrony, a nawet więcej z nimi uczynić mogę. Władzę mam nad istotami z tamtego świata zaiste wielką.

Gdy to wypowiedział, szmer przeszedł po sali. Ludzie siedzący przy ławie, od której wstał nekromanta, podskoczyli jako oparzeni. Część pobiegła do swoich kwater, po relikwie zapewne, inni z prze­rażeniem na miejsce, gdzie przed chwilą siedział ich towarzysz spo­glądali.

- Pomogę ci, omniarcho, bom wiele o tobie słyszał, tam na północy. Mówili, żeś demon, ale ja nie czuję w tobie tej mocy, którą lśnią demony. Aczkolwiek coś jest w tobie, coś niezwykłego. Tyle że nie potrafię dokładniej określić tego.

- Pięciu nas i więcej nie będzie - powiedział Rehbert, gdy nekro­manta zakończył swoje orędzie. - Jesteśmy jako palce jednej ręki, każdy z nas inny, a zarazem w inności podobny. Razem stanowić jed­nako będziemy pięść, która mą lubą uwolni.

- Nie inaczej - odrzekli, a potem omniarcha z karczmarzem prze­prowadził targ krótki względem zapasów na drogę. W zasadzie polegał on na wymienieniu, czego drużynie potrzeba. Z szybkością, któ­rej nikt by nie podejrzewał u karczmarza, bardziej gnoma przypomi­nającego niźli człowieka, na kontuarze pojawiały się suszonego mię­sa płaty, bochny chleba i wina antały. Zapakowali wszystko to do to­reb i sakw, nałożyli wierzchnie odzienia - tylko nekromanta poszedł tak jak stał, ale jego ciało dawno już przestało odczuwać jakiekol­wiek wrażenia - i ruszyli ku drzwiom prowadzącym w świat, gdzie nawet wilk nie miał odwagi po zmierzchu dobyć głosu z gardła na wysokiej grani.

Tropy były jeszcze świeże, gdy przybyli w pobliże przełęczy, gdzie koń Rehberta po niefortunnym kroku na kruchym lodzie stanął. Zsie­dli z wierzchowców, a zaklinacz - jako jedyny z tropiciela zdolno­ściami w drużynie - przyjrzał się uważnie śladom.

- Sześciu ich było, zda się wilkołacy - powiedział. - Powiedli Katherine do lasu, konia uprzednio zagryzłszy. Świadczyć to może, że daleko jej nie zabrali. Wszelako taszczyć musieliby księżniczkę, a w takim śniegu nawet i leśni szybko by stracili siły. - Tu spojrzał na nekromantę, znającego lepiej wilkowych obyczaje. Ten skinie­niem przyznał mu rację.

- Jeśli się pospieszymy, może przed świtem znajdziemy ich gniaz­do - dokończył tedy Gavein, na nogi stając. - Jednego nie rozumiem wszelako. Dlaczegóż wilkołacy panienkę porwali? Wszak nigdy przedtem rzeczy takich nie czynili...

- Tego i ja nie wiem - odparł omniarcha, poprawiając się w siodle. - Nie znam wilkołaków przecie, ani ich zwyczajów.

- Byli z twoimi armiami sprzymierzeni - zaklinacz mówiąc to, podszedł do konia Rehbertowego. - Pamiętam, że miałeś ich po swo­jej stronie pod Zielonym Lasem.

- Prawda to, ale było ich niewielu i raczej zawdzięczałem ich udział czarodziejom niźli swojej woli.

Zaklinacz nie ustąpił po tej odpowiedzi. Uchwycił uzdę rumaka i twardo ją trzymał nie pozwalając wyrwać się omniarsze.

- Co robiłeś tutaj, z dala od swoich siedzib, razem z Katherine? Samotrzeć z damą po nocy, w takiej okolicy. Sam się o problemy prosiłeś.

- Nie twoja to rzecz zaklinaczu, co tu robilim. Ważne, że ona zagi­nęła. Nic więcej się nie liczy.

- Zaraz, zaraz - wtrącił się Chmurny. - Wziąłeś nas do pomocy, to traktuj należycie. Za garść złota mamy narażać dla twojej pani życie. Należy się zatem wyjaśnienie. Tak dla mnie, jak i dla całej drużyny. Nie chcę zginąć, nie znając nawet sprawy tej przyczyny.

Rehbert zsiadł z konia i powiódł wzrokiem po pozostałych. Zbliżyli się do siebie, ustawiając wierzchowce w półokrąg, którego centrum omniarcha stanowił. Słuch wytężyli.

- Zatem dobrze, zdradzę wam, jak wyglądały sprawy - powiedział, stając między nimi. - Razem z Katherine wyruszyłem z misją ku miastu, co leży poza znanymi granicami. Władyka tamtej krainy, Sid­ney Losta’lot, któren magiem jest potężnym, zapragnął przymierza z mojemi ludami. Przymierze to miało zostać przypieczętowane w zamczysku na pobliskiej grani. Warunkiem było, że sam tu przyja­dę, jako i on przybyć miał, a gwarantem pokoju miała być Katherine. Przekonan wszelako jestem, że słudzy Losta’lota ją porwali.

- Losta'lot, znam ci ja to miano - powiedział nekromanta, cedząc słowa szeleszczące, jak miał to w zwyczaju. - Panem on jest twier­dzy Lea Monde, co na krańcu świata leży. Jeśli twoja pani w oko mu wpadła, trudna będzie to sprawa stamtąd ją wydobyć.

- On ci to, ten sam - przytaknął Rehbert. - Wielki wróg Valuzji. - Która i tobie nie jest miła - wtrącił się Chmurny, celnie rozmowę puentując. - Jako że jedyna na północy twojej władzy się sprzeciwiła. Nie licząc samego Lea Monde, aleć to jest jeno kultystów siedzi­ba.

- Moc ich jest jednako - przytaknął Rehbert. - A teraz nie wiem, co począć, bowiem przeciw sobie mam potęgi obie. I Valuzję całą, i z Lea Monde odszczepieńców.

- Pięciu nas. Wszyscy niezwykli, aleć to za mało, by z taką potęgą wojować - powiedział barbarzyńca, kręcąc nosem. - Czy dla jednej dziewki warto takie ryzyko podejmować?

Rehbert chciał odpowiedzieć, ale zaklinacz go uprzedził:

- Warto, wierzaj mi. Warto iść na kraj świata i duszę swą zaprze­dać. Znałem ja ją dzień jeden, a jestem o tym przekonany. Zapewne i władyka Sidney też wrażeniu temu oprzeć się nie mógł.

- Takie tam dyrdymały o zakochanych - prychnął Tranog z pogar­dą.

- A co ty, kurwa, wiesz o kochaniu - razem powiedzieli Rehbert i Gavein, i na siebie spojrzeli ze zdziwieniem, że to samo pamiętają. Południowiec w osłupieniu na nich spoglądał i nic więcej nie wy­rzekł. Konia spiął i wyłamał się z szeregu. Chmurny zaś zdał się nie rozumieć całej sprawy, nikt jednako nie pospieszył mu z wyjaśnie­niami.

Czas było ruszać, póki trop świeży. Niebo zachodziło chmurami, a śnieg zniweczyłby wszelkie szanse na szybkie odnalezienie zguby. Niestety, nim minęło pół pacierza, z ołowianego nieba płaty gęste białego puchu padać zaczęły, grzebiąc pod sobą wszelkie ślady tak wilkołaków, jak i panny przez nich porwanej. Wkrótce zamieć taką osiągnęła siłę, że nie mieli wyjścia i stanęli przy skalnej ścianie. Obozowisko rozbić musieli i najgorsze przeczekać, pomimo złorze­czeń omniarchy i zaklinacza narzekań na nieskuteczność magii sto­sowanej wobec sił natury.

Trop stracony w świeżym śniegu był nie do odzyskania. Dzień cały strawili na szukaniu jakowych leśnych, by zasięgnąć języka, ale co którego zoczyli, ten się z matni wymykał. Tracić nadzieję zaczęli na sukces najmniejszy, gdy słońce pół drogi przebyło po szarym niebie. Ale nekromanta, wciąż trzymający się w tyle, znalazł na to radę.

- Ubić nam trzeba leśnego - wychrypiał bardziej niż zaszeleścił. - Trup nam niczego wszelako nie powie - Tranog jak zwykle swo­je trzy grosze wtrącić musiał.

- To się okaże...

Rehbert zatrzymał konia tuż obok siwego mężczyzny i uciszył bar­barzyńcę gestem dłoni, zanim ten znowuż głos zabrał.

- Wszelako myśl to genialna. Nekromantą waść jesteś. Zabitego wskrzesisz i sługą swoim zrobisz, a on doprowadzi nas do stada, albo i gniazda. A może sam będzie wiedział, co z Katherine się stało?

- Tak może być - przytaknął Seeleon. - Trza nam jednako broni specjalnej na wilkołaka.

- Srebro je ubija - powiedział zaklinacz - ale jako widzicie, z każ­dej pułapki uciekają hultaje. Gdy śniegu po pas, nie da się jako zwie­rze pomykać, a nie mam już eliksirów na taką sposobność przyrzą­dzonych.

- Strzała takiego dogoni - pomyślał na głos Chmurny. - Ale czy mamy ze srebra groty?

- Jest łuk - odpowiedział Rehbert na to - są strzały, a i srebro w trzosach mamy. Z tego da się przecie coś zrobić wprawnymi ręka­mi. Czy któryś z was ma denara z Tursalli? Srebrny on jest, odpo­wiednio wielki i łamać się da na ćwierci.

Nie mieli, ale w sakwie Chmurnego znalazły się monety w Kartha­gonie bite, nieco mniejsze i niedzielone, ale tym już zajął się Tranog. Na kamieniu sztyletem wysztancował na każdej krzyże, a potem w palcach metal połamał, jakby chleba bochen dzielił. Z dwóch ta­kich krążków srebra osiem grotów zrobili. O kamienie je naostrzyli, a potem rzemieniami na miejsce stalowych końcówek do drzewc przywiązali. Strzały były gotowe, trzeba było jeno poszukać ofiary i trafić ją, co w przypadku tak nie wyważonych pocisków dość trudne

się zdawało. Ale losu pokrętne wyroki dość szybko sprawiły, że na ścieżce ku wodopojowi prowadzącej pierwsza bestia się pojawiła.

Wilkowyj szedł ostrożnie, czując zapach ludzi, ale na swoim tere­nie tak bardzo intruzów się nie obawiał. Zaklinacz z Rehbertem inscenizację zaś wymyślili, coby leśny nie zorientował się do ostat­niej chwili, że to on jest ofiarą, nie łowczym na tym polowaniu. Nekromanta i barbarzyńca w śniegu brodzili ciągnąc za sobą młodzi­ka, któren rannego udawał. Wszyscy się na nogach słaniali. Omniar­cha zaś i zaklinacz na drzewach usadowieni opodal ścieżki po za­wietrznej czatowali. Gavein znak magiczny nakreślił, by pozostali jak najdłużej nie wykryci. I wszedł wilczy pomiot prosto w sidła na niego zastawione. Obaj na raz wystrzelili, ale tylko Gavein trafił. Strzała wbiła się w kark bestii, ryk powodując straszliwy, jako że sre­bro w kontakcie z transformowalnym ciałem leśnego żywym ogniem paliło. Raniony wilkowyj wyrwał szybko drzewce z rany, ale omniar­cha i zaklinacz cztery następne w niego wpakowali strzały. Tym razem celniej. W korpus wszystkie weszły, a jedna prosto w serce, kładąc leśnego na miejscu.

Zbiegli się członkowie drużyny, zanim sierść zanikła na ciele star­ca, który mocy magicznej po śmierci pozbawiony leżał teraz nagi, w ludzkiej postaci, krwawiąc obficie z ran wszystkich. Nekromanta przyklęknął przy wilkołaku odmienionym. Zbadał puls na jego szyi, po czym w gasnące wejrzał oczy.

- Martwy już jest i mogę zaczynać - powiedział, gdy pozostali go otoczyli. - Azaliż radzę odsuńcie się, a może i inne wybierzcie zaję­cia, bo to, co mam do zrobienia, nie będzie zbyt piękne ani przyjem­ne dla oczu waszych.

- Ja tam zostanę - Tranog oparł się na rękojeści topora tuż obok zabitego. - Wielem widział, ale nekromantę oglądać przy takim zaję­ciu pierwszy raz mi się zdarzy.

- Jako chcesz - rzekł tamten. - Wolna twoja wola, nie będę powta­rzał.

I przystąpił do dzieła. Mrucząc coś niezrozumiale, wbił obie dłonie, niczym szpony, w brzuch trupa, rozrywając skórę i sięgając do trze­wi. Tu wszyscy wzrok odwrócili, prócz barbarzyńcy, który nadal opierając się na toporze, widowisko to oglądał. Pozostali w tym mo­mencie w las odeszli. Tymczasem ręce nekromanty, w posoce unu­rzane, coraz głębiej w tors ofiary się zanurzały. On sam zaś zdawał się nosem i ustami muskać powierzchnię spienionej masy, jaka otwartą ranę wypełniała. Wreszcie gwałtownym ruchem Seeleon wy­szarpał serce wilkołaka i ociekające świeżą krwią na śnieg rzucił. Podniósł się z kolan i z sakwy, co ją miał przez plecy przerzuconą, wyjął krótką różdżkę, małą czaszką zwieńczoną. Nakreślił kilka runi­cznych znaków w powietrzu, a wisiały one złożone z blasku przez krótką chwilę, po czym jako dym się rozwiały. Potem trup się poru­szył. Krew w trzewiach zabulgotała, pojawiły się na skórze czarne igły włosia. Martwy na ich oczach wilkowyjem się stawał. Wreszcie powstał, mętnymi przewracając oczami.

- Moja robota skończona - rzekł nekromanta, wycierając o śnieg ręce skrwawione. - Waszeci teraz go oddaję.

- Straszne panują w profesji twojej obyczaje - powiedział Rehbert zbliżając się z wolna. - Zawsze tak okrutnie to czynisz, a może ze względu na nas trochę w rytuale żeś się hamował?

- Mogę rzeczy takie czynić na odległość, zwłok nie tykając. Tą cmentarną różdżką trupa też ożywić potrafię niezgorzej - odparł spo­kojnie nekromanta.

- Zatem, po co to wszystko było?

- Bo lubię...

Rehbert milczał i podszedł do leśnego, któren stał, niczym posąg na środku skrzepniętej krwi kałuży.

- Rozumiesz mnie? - zapytał.

- Tarrk - głos tamtego dobywał się jakby z wnętrza jamy.

- Szukamy porwanej przez leśnych damy, wiesz coś o tem? - Tarrk - potwierdziła bestia.

Tu wtrącił się nekromanta.

- Inaczej, panie, pytać musisz, wszak on niespełna jest teraz rozu­mu. Pokażę ci...

- Gdzie ona?

- Ku twierrrdzy ją wiodą - padła odpowiedź.

- Widzisz panie, tak pytać trzeba, by odpowiedź satysfakcjonującą była.

- Jaka to twierdza? - Rehbert podjął przesłuchanie.

- Lea Monde.

- Wiedziałem, wiedziałem. Ilu ich?

- Szesssciu... .

- Wilcy sami? .

- Nieee, człek ich prowadzi...

- Sługa Sidneya?

- W rzeeczy samej...

- Imię jego znasz?

- Imię jego Harrrdin jest...

- Sidneya ręka prawa. Znam ja łotra - omniarcha gorączkowo począł przechadzać się wokół bestii. - Znamy już sprawców, lecz co dalej?

- Niee wiem - wilkowyj odpowiedział, jakby jemu zadano to pytanie.

- A zamilcz pokrako! - rozsierdzony Rehbert skarcił go jak swoje­go człeka. To jednako żadnego skutku odnieść nie mogło, jako że leś­ny na pytania tylko był zaprogramowany.

- Dogonić, ze skóry obłupić, złotem tych, co przeżyją obdarować. Tak to widzę - Tranog pierwszy odpowiedział, jako zwykle czynił. - Zanim do twierdzy dotrą, dopaść ich musimy - dodał Chmurny

- Potem sprawy mogą przybrać obrót mniej pomyślny.

- Znasz drogę? - Tranog szturchnął toporem wilkowyja.

- Tarrk - ten odparł.

- To prowadź, zgnilcu, zanim wszelaka treść z ciebie wypłynie!

Wilkowyj prowadził ich niezbyt szybko, ale wprost do celu. Reh­bert żachnął się razy parę na nekromantę, który folgując swoim gus­tom nieco przesadził z bestii szatkowaniem. Przez to leśny, co i rusz o swoje wnętrzności się potykał i tempo marszu zwalniał. Ale nie mieli innego przewodnika, więc za wilczym podążali przez knieje, z dala od traktów i ścieżek ludziom znanych. Zmierzch już się zbli­żał, gdy do pierwszego z ognisk, przez porywaczy zostawionych, dotarli. Popioły ostygły już i zaklinacz szybko ustalił, że minęło ze sześć pacierzy, od kiedy tamci wyruszyli dalej. Rehbert wielce tym faktem był zaniepokojony.

- Do Lea Monde stąd nie więcej niż dzień drogi - rzekł nerwowo skubiąc brodę. - Jeśli sześć pacierzy przewagi mają, szanse nasze marne.

- Może by tak odmieńca srebrem za służbę wynagrodzić - zapropo­nował Tranog. - Sami szybciej ku zamczysku podążymy, jeśli znasz waść drogę.

- Problem w tym, mości barbarzyńco, że wejść tajemnych do Lea Monde nie znam, a bestia na pewno do jednego z nich nas doprowa­dzi, idąc tropem swoich braci.

- Zatem do gniazda kultystów nas wiedziesz - mruknął Chmurny. - Tam śmierć jeno i przekleństwo. Nikt żyw stamtąd nie powrócił.

- Żyć chcesz wiecznie, panie rycerzu? - zapytał niespodzianie nekromanta. - Wiedz, że z przyjemnością cię ożywię, gdy przyjdzie twoja pora. Różdżką rzecz jasna, w druhach się nie babram, jako w postronnych...

Chmurny splunął i spode łba na Seeleona spojrzał.

- Ani się waż tego uczynić. Wolę pójść w robaki, niźli służyć ci za tarczę w razie jakim.

- Wedle życzenia. Śmierci się boisz, a ja pomóc jeno chciałem strach twój pokonać.

- Już go pokonałem - rzucił młodzieniec i odjechał na stronę, byle dalej od człowieka, któren władzę nad martwymi sprawował.

Wyruszyli od razu, czasu więcej nie marnując. Jechali do wieczo­ra, nie napotykając nigdzie wrogości, choć okolice to dzikie były. W rzeczy samej niemal nikogo nie spotkali. Ziemie te, wyludnione wojnami między państwem-miastem, Valuzją zwanym, a kultystami, po latach stały się jeno pustkowiem, gdzie wsie spalone czerniły się między dzikimi polami. Gdy słońce dotknęło horyzontu, Rehbert wilkowyja nakazał przywołać i rozkaz dał do popasu. Nocą do twier­dzy zbliżać się niebezpiecznie było, a zdało się, że nie nadrobili wie­le drogi do uchodzących.

Wieś, do której wjechali, niewielka była, ledwie sześć chałup liczy­ła. Ogień ją oszczędził, przynajmniej po części. Za to kości walające się po obejściach sugerowały, że mieszkańcy nie mieli tyle szczęścia, ile same obejścia. Stanąć w miejscu takim na popas strach było, ale jechać dalej równie strasznie. Jednako omniarcha zdecydował, że staną w ostatniej chacie, nieco z dala od reszty stojącej. Studnia była tu czysta, a i wewnątrz domostwa śladów rzezi nie było tak widać.

Konie uwiązali w chlewiku, któren pusty się ostał, ale siana w nim było trochę i wierzchowce mogły napaść się do woli. Nekromanta wprzódy do chaty poszedł, sprawdził każdy jej zakątek, a gdy zdał relację omniarsze, reszta drużyny mogła spokojnie się na nocleg ro­zlokować. Wkrótce na palenisku ogień zapłonął i w kociołku, któren przyniósł ze wsi Seeleon warzyła się strawa z mięsa kupionego od karczmarza i warzyw z pola zebranych. Bukłaki wina pospołu rozpi­jane trochę rozluźniły wojów, acz nadal nieswojo się czuli w otocze­niu pomordowanych kmieci. Tylko Tranog nie czuł niczego szcze­gólnego i leniwie rozparty na przypiecku topór swój glansował, śpie­wając pod nosem sobie tylko znane pieśni. Rehbert zasiadł na zydlu w przyzby kącie i rozmyślał. Zaklinacz warzył strawę, a nekromanta z Chmurnym sposobili leśnego do objęcia warty.

- Planu nam trzeba - bardziej to do siebie Rehbert powiedział, niźli do pozostałych. - Mało nas, a w twierdzy załoga liczna. Nawet wchodząc tam w tajemnicy, liczyć się musimy, że koniec końców z samym Sidneyem twarzą w twarz staniemy. A on panem jest smo­ków i wyvernów wszelakich.

- Ty jesteś wodzem - odparł niespeszony barbarzyńca, polerki nie przerywając. - Jak zarządzisz, tak będzie. Nam nie każ myśleć. Od tego boli głowa bardziej niźli od taniego piwa.

- Wejdziemy sekretnym korytarzem - odezwał się zaklinacz chwilę potem, gdy już w kotle zamieszał. - Dobrym sposobem byłoby zdo­bycie kilku strojów miejscowych, co by nie wyróżniać się spośród tamtejszych, jak to ich zwiecie, kultystów. Wtedy szansa będzie, by tak szybko nas nie rozpoznano. To zaś pozwoli na lepsze twierdzy spenetrowanie i zaplanowanie uwolnienia księżniczki w spokoju.

- Dobrze kombinujesz, panie zaklinaczu - odparł Rehbert, koncep­cję rozważając - ale plan twój jeden błąd zawiera, acz znaczny. Większość mieszkańców twierdzy to duchy i potwory, ciężko by nam było przebrać się za nie. Zresztą, o ile pamiętam, nie ma strojów, jakimi by się tam specjalnie obnoszono. Do kultu wielu należy ama­torów z różnych stron świata przybyłych.

- Zatem wejść po cichu musimy i tak pannę porwać, by nikt się nie zwiedział - wtrącił niespodziewanie Tranog, zadziwiająco dobrze kalkulując. - To da się zrobić, wszak między nami sami nadzwyczaj­ni rycerze... I nekromanta biegły w swoim fachu na dodatek, psia jego mać.

- Oby tak się dało - mruknął omniarcha niby pod nosem, ale wszy­scy go usłyszeli. - Plan musimy ustalić, zanim jutro z rana pod mury twierdzy podejdziemy. Teraz próżno się zastanawiać, co robić może­my, skoro nie wiemy nawet, jako Lea Monde wygląda.

- Powiadają, że zniszczona jest kataklizmami - słowa te wymówił nekromanta, który nagle stanął w drzwiach chaty. - Trzęsienie ziemi z posad wysadziło zamek górny, a i gród, co w murach twierdzy le­żał, w gruz się rozpadł. Gadają, że jeno parę ulic przejście oferuje, reszta zaś to zwały kamienia i drew same.

- Znaczy, że jej nie pilnują? - zapytał omniarcha wywodem zacie­kawiony.

- A czego tu pilnować, w zgliszczach tyle bestii siedzi i upiorów, że nikt żywy stamtąd nie powrócił, kto nie miał glejtu od Sidneya. - Problem to oznacza...

- Może nie tak wielki - rzekł nekromanta, siadając pod miejscem, gdzie rozłożył się Tranog. - Ja glejt taki posiadam.

- Co rzeczesz, przyjacielu? - Rehbert zerwał się z miejsca jak opa­rzony, przewracając przy tem zydel, na którym tak niedawno przy­siadł. - Czemuś wcześniej tego nie powiedział?!

- A czy kto mnie pytał? Wszelako nie było mowy o wstępowaniu w progi tego przeklętego miejsca, gdzie budzą się do życia demony.

- Nie było - zawtórował barbarzyńca. - Do lasu mielim skoczyć, usiec wilków parę i do karczmy wrócić w chwale. I złotem mielim się podzielić.

- Panią poszliście ratować, nie tylko leśnych zabijać. A pani teraz w twierdzy, nie z mojej i nie z waszej przewiny. Ale, jak kto chce się wycofać, to nie będę go winił - Rehbert zydel postawił i ponownie na nim usiadł. - Lepiej zastanówmy się, jak wykorzystać ową okoliczność, że imć Seeleon glejty posiada. To może być nasza szansa jedyna na twierdzy spenetrowanie.

- Ja widzę to tak - powiedział nekromanta po dłuższym namyśle. - Wejdziemy do Lea Monde za dnia, głównym traktem, z glejtu ko­rzystając. Sir Rehbert iść z nami nie może, jego bowiem rozpoznają. My jednako, nikomu nieznani, szansę mamy na służbę do Sidneya wstąpić i - po rzeczy rozeznaniu - panią Katherinę uwolnić.

- Co zatem powinienem uczynić, skoro z wami iść nie mogę? - zapytał omniarcha, gdy zapadła cisza.

- Jedź na ziemie swoje i organizuj odsiecz - Seeleon spokojnie wy­łuszczył swoją część planu, którą właśnie obmyślił. - Ściągnij woj­ska, czyń jak najwięcej zamętu. Jako znam Sidneya, na dworze two­im szpiegów jego jest bez liku. Jeśli zobaczą cię w rozpaczy, pomy­ślą, że plan porwania się udał, a ty panie nie masz pojęcia o Sidneya sług w tym udziale. Poselstwo odnów. Zaznacz, że z przyczyn takich a takich lady Katherine być obecną przy rokowaniach nie może. Działania te spowodują, że czujność ich nie będzie tak wielka i na­sza akcja w murach twierdzy udać się może.

- Mądrze powiedziane - poparł jego słowa barbarzyńca. - Jak na trupojada całkiem dobrze gada. Dać mu wina!

- Jeszcze nie skończyłem! - nekromanta po raz pierwszy głos pod­niósł w ich obecności, zmuszając do zamilknięcia rozbawionego Tra­noga. - Zbierz omniarcho drużynę i na jej czele wyrusz z drugim poselstwem ku Lea Monde. Gromada musi być mała, na tyle, by po­dejrzeń nie wzbudzała, ale dobierz najlepszych. Dwudziestu wystar­czy. Zaopatrzcie się w magię prostą i amulety. Srebrnej broni musi­cie wziąć zapas i eliksirów na uroków odczynianie. Czarodziej też przydać się może w drużynie, ale nie szalej. To wyglądać ma na or­szak, nie armię. Jak myślisz, ile czasu zajmie zorganizowanie tako­wej wyprawy?

- Jeśli pojadę, co koń wyskoczy - zastanowił się omniarcha - w Gimrze będę za dwie noce. Na miejscu sprawa nie powinna zająć więcej niźli dni trzy, najwyżej cztery. Potem powrót, ale wolniejszy, następnych dni kilka, też nie więcej niż cztery. To da razem dziewięć dni od teraz. Mniej więcej.

- Tyleż czasu zatem mamy na przeniknięcie do serca Lea Monde i zmiarkowanie, gdzie panna uwięziona i jak ją wydostać. Gdy wje­dziesz w mury miasta, my sprawą się zajmiemy z cicha. Ty zaś i lu­dzie twoi jako odsiecz nam posłużycie, gdyby Sidneya sługi coś zwę­szyły.

- Takoż zrobię - rzekł Rehbert rozochocony planem. - Zaraz mogę wyruszyć.

- Konia masz osiodłanego, Chmurny go pilnuje - powiedział nekromanta. - Posil się, napij, a potem ruszaj z bogami, jakich wiel­bisz. Wiadomości od nas znajdziesz w swoich komnatach po przyby­ciu poselstwa. Już ja tego dopilnuję.

Rehbert w milczeniu zgodził się na dictum nekromanty. Nie był wprawdzie przekonany do tak rychłego wycofania, ale plan mu przedstawiony sens miał i szanse powodzenia większe, niźli to, co sam umyśliwał. Gdy dojadł swój posiłek i wyszedł, pożegnawszy się uprzednio z towarzyszami, zapadła długa cisza. Ogień na palenisku strzelał jeno, gdy kolejno zasypiali. ­

Ranek nie przyniósł niczego nowego. Wieś martwa pozostała, a w pasmach mgły unoszącej się z pól jeno bardziej upiornego cha­rakteru nabrała. Wilkowyj wszelako, u odrzwi chałupy straż trzyma­jący, jako wieczorem postawion, tak o świcie stał niewzruszony.

- Wygląda ów leśny, jako waszeci terminator, panie nekrofilusie - odezwał się Tranog, gdy Seeleon wyszedł z chałupy. - Jeno bar­dziej cuchnie.

- Taka już nieumarłych uroda - odpowiedział mu nekromanta i ski­nieniem różdżki uwolnił czar utrzymujący potwora. Wilkowyj jed­nako nadal w miejscu pozostał, nie otrzymawszy innych poleceń.

- Maszli moc wielką, mości Seeleonie - kontynuował południo­wiec, niczem nie zrażony. - Wszak każdą dziewkę możesz mieć na usługi. Jeno pacnąć ją w ciemiączko trzeba różdżką, miast zalotów. - Tu zaśmiał się rubasznie, klepiąc wielką dłonią po brzuchu. Nekro­manta spojrzał na niego bez cienia goryczy, potem sam się uśmiechnął i odparł na tyle głośno, by usłyszeli to wszyscy.

- Jako i ty Tranogu, tą samą metodą.

Zaklinacz rzadko się uśmiechał, ale na widok opuszczonej szczęki barbarzyńcy powstrzymać się nie mógł. Podobnie Chmurny, ten acz oszczędniej, ale zawtórował. Tranog zaś chwilę kontemplował śmiech kompanów i myjącego dłonie w cebrzyku nekromantę, po czym usta zamknął, podniósł topór na ramię i dopiero wtedy ryknął śmiechem, aż, ptaki z gniazd wyleciały.

- Za sztywniaka cię miałem Seeleonie - powiedział pomiędzy śmiechu atakami - aleć dobrze sobie na tym polu radzisz. Jak na umarlaka, rzecz jasna.

Gavein, nie czekając na ripostę nekromanty, uniósł dłoń i stanął na środku podwórca.

- Czterech nas, a każdy inny - powiedział. - Nie dążmy do zwady.

- A kto tu się wadzi? - zapytał południowiec. - Przecie to żarty jeno. Tak, wiem od zarania czasu krąży taka opinia, że my barbaria­nie humoru i ironii nie znamy. Ale wiedz, że jest inaczej. Już jako dziecko robiłem kawały swoim braciom. I nie tylko im. Pamiętam, jak razu pewnego z braciszkiem obluzowalim głownię korbacza sta­remu Kargulenowi, a on miał w zwyczaju na zaślubinach się popisy­wać kręceniem młynów wszelakich. I takoż popróbował tego razu, trupem kładąc oblubieńca. Ileż śmiechu było, gdy sam musiał stanąć potem na ślubnym kobiercu.

- Widzę, że wesoła z was barbarzyńców była gromadka - zaklinacz wyraźnie nie podzielał opinii, która przed chwilą padła. - Przed nami misja, która śmiercią każdego z nas zakończyć się może. Znamy się jednako niewiele, a powodzenie wtedy tylko osiągnąć możemy, gdy drużynę zaufaną stanowić będziemy, w której druh druha nie pozo­stawi, choćby niebo się na ziemię waliło. Zaraz uwarzę kocioł gorą­cej strawy, a wy w tym czasie przygotujcie w krótkim zarysie swoje dokonania. Podzielimy się nimi przy posiłku i lepiej się przed walką poznamy.

Jak zaklinacz uradził, tak zrobili. Do Lea Monde mieli zaledwie parę mil drogi, zatem spieszyć się nie musieli. Mięso nieco rozgoto­wane było, ale nikt nie narzekał, gdy zaklinacz strawę rozdzielał. Tranog - jako miał w zwyczaju - pierwszy głos zabrał. A do gada­nia, trza przyznać, miał talent.

- Skoro mówić mam o sobie, to powiem - zagaił pomiędzy kęsa­mi - a opowieść to będzie o wielkiej przygodzie. W dalekim Tormen­te wychowanym, jako syn kowala jedyny. Już jako dziecko w ręce najeźdźców trafiłem, choć nie byłem ofiarą napaści. W niewolę włas­ny ojciec mnie oddał, gdym mu kuźnię w psocie podpalił. Na dzie­sięć oków przykuto mnie do żaren, gdzie w koło chodziłem, obracając młyński kamień. Tam to krzepy nabrałem i mężczyzną prawdzi­wym się stałem. Wielu ze mną było. Żaden nie wytrzymał, ale ja trwałem. Do czasu jednako, razu pewnego wielmoża się pojawił i wykupił mnie z tej służby. Na arenę mnie zabrali, bym walczył dla uciechy gawiedzi. Zrazu w prowincjach, potem w miastach wielkich. Tyle, że nie mieli na mnie mocnego i szybko - choć sławny byłem - pozbyto się mnie z areny. Ponoć wszyscy na mnie stawiali i Nubij­czyk, co ten interes trzymał, Królem zwany, usunąć mnie wołał, niźli dalej srebro tracić. Takoż wolność dostałem i znalazłem się w rynsztoku. Skoro na arenę wrócić mi nie dali, to zaciągnąłem się do ar­mii, co na kampanię północną wyruszała. Wiele bitew przeżyłem, tam też moją panią Tranogową poznałem. Była ci mi przeznaczona, moja dama. Aliści o palec łotr dzierżący ją chybił i wbiła się w zie­mię, minąwszy moją głowę. Ręce gadowi wyrwałem i do rzyci wsadziłem, gdy żył jeszcze. Potem łeb jego z płucami zatknąłem na włó­czni, co przebiła setnika. A topór ten szlachetny moim orężem ostał się od tamtej pory... Resztę znacie. Wojna się skończyła, roboty nie było, przepijałem żołd w karczmach, na następne zaciągi czekając i od czasu do czasu dla wielmożów małe prace wykonując. Ostatnimi czasy niewiele było nawet takiego zajęcia. I tak znalazłem się na rubieżach, a potem między wami, z moją zwinną panią.

Gdy skończył mówić, wszyscy milczeli przez chwilę, żując strawę i opowieść zasłyszaną. Zaklinacz wskazał na nekromantę.

- Teraz twoja kolej - powiedział.

- Skoro wasza wola - Seeleon odstawił misę i usta otarł przed opo­wieścią. - Z wielkiego rodu pochodziłem w kraju, którego nazwy nie pomnicie, bo już nie istnieje. Imię moje stare nie jest ważne. Sługą byłem wielkiego władcy i kapłanem najwyższym, ale ambicje miałem większe niźli śmiertelnicy. Pan mój miał żonę młodą i powabną, której uroda wielu o szaleństwo przyprawiała.

- Jako Katherine - wtrącił zaklinacz.

- Być może, przez grzeczność nie zaprzeczę. Sięgnąłem ku niej nieostrożnie i dostałem jej owoc zakazany. Umyśliliśmy tedy, by ra­zem władcę usunąć i plan by się udał, gdyby nie wierni pretorianie. Pan ich padł, a oni w zemście ubili moją damę. Mnie zaś żywcem pochowali. Spędziłem w uwięzieniu lat setki, aż grób mój odkryto i mag wielki do życia mnie przywrócił. Miałem na jego posługach do piekieł wyruszyć, by zło powstrzymać, co na świat wychodziło. Ta­koż zrobiłem, demony wsze po drodze likwidując w trzech krainach i w samym piekle, przy okazji miano Profesjonała zdobywając. Aliś­ci zapłaty nie dostałem żadnej. Mag ów, Deckardem zwany, wyko­rzystywał mnie, jako swego niewolnika i czerpał zyski z tego, co zdobyłem. Takoż po wykonaniu zadania ostatniego i jego zabiłem. Od tej pory wolny po świecie chodzę, szukając krainy, skąd pochodzę i grobowca mojej damy. Teraz, mając nekromanty moce, przy­wrócić ją do żywych mogę, by moja była przez stulecia...

- W czym więc problem? - zapytał Tranog zafascynowany opo­wieścią nekromanty.

- W tym, że nie wiem, jaka kraina mnie wydała. Krążę, słucham wieści wszelakich, ale wciąż bez skutku. Do kultystów przystałem, bo ponoć Sidney ma talent widzenia przez mrok czasu minionego i przyszłego.

- I do nas dołączyłeś, choć go ubić idziemy?

- Historia Rehberta też na miłości oparta, skoro ja jej nie mam, może jemu będzie dana - filozoficznie zakończył Seeleon. - A poza tym martwy Sidney lepiej mi może posłużyć w rozwiązaniu sekretu.

- Twoja kolej, panie Chmurny - zaklinacz wskazał młodzieńca kopyścią, gdy nekromanta podniósł swoja misę. - Rzeknij, jako z tobą było i jakeś tu trafił.

- Długo by mówić - młody rycerz dawno już zjadł i teraz siedział wsparty o miecz wielki. - Niewiele pamiętam. Kadetem byłem w ar­mii, gdzieś tam walczyłem. Potem renegatem zostałem i przeciw swoim wystąpiłem. Świat mój, a chyba nie jest on tym samym, po którym stąpamy, w wielkim zagrożeniu się znalazł. Wyruszyłem jako i wy, z moimi kompany, by ratować krainę... Ale nie wiem, jaki rezultat te starania miały. Jedyne, co pamiętam, to Aeris twarz. Mojej ukochanej, gdy szła ku mnie z kwiatami. Midgar to słowo jest mi też znane, ale co oznacza - nie wiem... Krótka to historia, ale szanowni kompani nic więcej nie pamiętam, a z wami jestem, by inną panią ocalić od śmierci... Tak może swoje żale ukrócę...

Przez dłuższą chwilę milczeli, choć nikt już nie jadł. Wreszcie Tranog się odezwał:

- Wasza kolej, zaklinaczu. Wszak wy znacie wątki tej opowieści, w którą i my teraz wmieszani jesteśmy.

- Znam, przyjaciele - odparł Gavein - i z wami się nią podzielę. Nie było to tak dawno, jakby się zdało. Wszyscy o wojnie tej słyszeć musieliście. Całe południe stanęło przeciw północy, skąd siły Reh­berta nadchodziły. I ja byłem w tej armii, co nad rzeką w pobliżu Zie­lonego Lasu stanęła.

- Ja też tam byłem - wtrącił Tranog. - I ja - zaraz potem Chmurny się odezwał..

- Takoż i j a stałem nad rzeką - dodał nekromanta - acz po drugiej jej stronie. Alem Rehberta w życiu na oczy nie widział.

Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nikt nic nie powiedział.

- Niemniej tuż przed bitwą król mnie do siebie zawezwał - konty­nuował tymczasem zaklinacz - by misję specjalnej wagi mi powie­rzyć. Córkę jego, Katherine w bezpieczne miejsce, z dala od Rehber­ta, odwieźć miałem. Niby prosta misja, ale tkwił w niej szkopuł je­den. Panna świata poza omniarchą nie widziała i bitwa ta cała jeno pretekstem była, by zakpić z króla ojca, a i ze mnie przy okazji. Katherine wieści swemu oblubieńcowi słała, gdym ją wiódł przez knieje, a on podążał za nami i przy pierwszej sposobności z panną się spotkał. Tak to po raz pierwszy zadania powierzonego nie wykona­łem i edyktem króla na śmierć skazany schronienia szukać musiałem na granicy światów. Resztę znacie...

- Czemuś mu ją oddał? - zapytał Tranog, któren będąc barbarzyńcą pewnych rzeczy nie pojmował. - Wszak mogłeś go usiec i honor zachować.

- Honor mój niczym wobec szczęścia damy - zaklinacz z wbitym w ziemię wzrokiem wodził kopyścią po glinie. - Ty tego nie rozu­miesz przyjacielu. Wybór, jaki był mi dany, z jednej strony mógł honor mój ocalić, gdybym ból zadał boskiej istocie, lub jej szczęście mogłem ofiarować na mojego poświęcenia ołtarzu. Tak wybrałem i do dziś nie żałuję, choć do niedawna wsadziłbym tę kopyść w rzyć Rehberta i zabełtałbym jako w kotle.

- Dlaczego pomagasz znienawidzonemu wrogowi? - Nekromanta zadał jako pierwszy pytanie, które wszystkich nurtowało. O mgnienie oka wyprzedził w tym Tranoga, ku jego zresztą zdumieniu.

- Dla niej to robię, nie dla niego.

- Aliści zrobiła na tobie wrażenie...

- Dzionek jeden ją znałem, ale ona, kotka zielonooka i nieludzko piękna, duszę mą posiadła, choć pewnie nawet dziś mnie nie pamię­ta. Wszystko bym dla niej zrobił. I zrobię...

- Jako i my - wpadł mu w słowo Chmurny. - Choć żaden z nas nie ma nawet pojęcia, jak ona wyglądać może.

- Zanim wyruszymy ku twierdzy, to wam opowiedzieć mogę - za­klinacz przymknął oczy i słowami wyraził urodę i szyk pięknej damy, której nigdy nie zdobył, a którą stracił. W niczym nie skłamał, w niczym nie przesadził, ale swoim słuchaczom jawił się jeno jako bajarz i pochlebca.

Mury Lea Monde ujrzeli, zaledwie słońce stanęło w zenicie. Wilko­wyj doprowadził ich do jaru, w którym za omszałym głazem kryło się wejście do twierdzy tylko nielicznym znane. Nie skorzystali wszak z niego, glejty od Sidneya mając. Wiedzieć chcieli jeno, któ­rędy pannę do twierdzy przekazano i czy fakt ten w rzeczy samej miał miejsce. A miał, jak się okazało. Ku traktowi pobieżyli, niespe­cjalnie się rozglądając, a gdybyż to uczynili, pod jednym z dębów mogli ujrzeć młodego mężczyznę o jasnych włosach, ubranego w ko­szulę i krótkie spodnie typowe dla mieszkańców Valuzji, któren z oddali bystrym wzrokiem ich obserwował. Gdy ku bramie się udał; za nimi poszedł, trzymając się wszelako na dystans odpowiedni.

Twierdza, jako rzekł Seeleon, nie była broniona ni zamknięta. Po glejtu okazaniu czwórka przybyszów za mury przeniknęła. Jechali wolno, spoglądając na omszałe mury, co pękając wnętrza domów obnażyły. Przygnębiające wrażenie potęgowali mieszkańcy tej ruiny. Ród smoczy, acz zdegenerowany, jaszczurzymi wojownikami się objawiał. Pomiędzy nimi zmumifikowanych i zgoła szkielety spot­kać można było. A i duchów ślady widzieli w ciemnych zakamar­kach. Takoż i bestie, które między niemi jako gadzina postępowały. Ludzie, którzy najmniej do tej zbieraniny pasowali, wcale do mniejszości nie należeli. Wielu było tu zakutych w stal rycerzy, tych, co służbę na dworach porzucili, magnetyzmem Sidneya uwiedzeni i tych, co nigdy pana nad sobą nie mieli. Złożywszy barbuty na ka­mieniach, ostrzyli broń i gaworzyli jak to w zwykłych obozach bywało. Czterech jeźdźców nie zaprzątało niczyjej uwagi. Seeleon, zwany Profesjonałem, o drogę wypytywał i szybko ku katedrze, co w centrum grodu stała, się zbliżyli. Ów budynek siedzibę Sidneya stanowił, acz z zebranych wieści wynikało, że mag na kolejną wypra­wę wyruszył rano i jeszcze nie powrócił.

Za radą Tranoga ulokowali się w jednym z zajazdów, co koło kuźni się znajdował. Nazwany był Warownią Keana, jako i sama kuźnia. Tam sakwy złożyli, a konie obroku dostały. Nekromanta wyruszył do katedry samotrzeć, by załatwić formalności z kultystów przedstawi­cielami, reszta zaś po grodzie się rozpierzchła, co by obserwacje czy­nić. Umówili się na spotkanie o zachodzie słońca w biesiadnej sali zajazdu.

Gdy nadeszła pora, czwórka cała przy jednej ławie się żebrała. Wilkowyj w komnacie nekromanty został, jako że zapachem swoim psuł powietrze, co może większości mieszkańców tego grodu i nie przeszkadzało, ale wędrowcom i owszem. A nadto ktoś bagażu strzec musiał przed wszędobylskimi demonami.

- Jak sprawy w katedrze się mają? - zapytał Chmurny, gdy spóźniony nekromanta zasiadł przy ławie.

- Nie najlepiej. Sir Sidney Losta'lot wyruszył nocą na czele od­działu, by dwór swego dobroczyńcy, księcia Bardoby złupić. Ponoć szuka klucza do tajemnicy tego grodu.

- A Katherine?

- Przywiedli ją do katedry i na górnych piętrach trzymają. W jakim celu, nie wiadomo. Sidney wszelako nie okazuje nią zainteresowania. Zda się, że to Hardina sprawka być może...

- Za cienki on, by takie wypady samotrzeć urządzać - powiedział zaklinacz. - Już prędzej dla wywarcia wpływu na omniarchę ją wzię­li.

- To być może - zgodzili się wszyscy zebrani.

- Ale co nam w takiej sytuacji czynić? - za wszystkich zadał pyta­nie zaklinacz.

- Czekać - odparł nekromanta. - Dni mamy dziewięć, trza nam miasto zwiedzić, wsze kąty poznać i plan walki ustalić, zanim Reh­bert na czele oddziału nie przybędzie.

- To da się zrobić. Póki co, każdy weźmie rejon grodu jeden i plany sporządzi - zarządzi Gavein, a potem radzili długo, jak i gdzie mias­to podzielić. Ostatni też salę opuścili, rzucając służącemu za kontua­rem goblinowi sztuk złota parę.

Nim dni minęło dziewięć, przez łukowate bramy poselstwo z pół­nocy przybyło. Dwudziestu czterech zbrojnych, a na ich czele Reh­bert podążał. Do grodu wjechali główną bramą. Niewielu miejscowych ich powitało, ale też na to nie zwracali uwagi rycerze, jako na paradzie, czwórkami jechali, a pan ich na przedzie pod pełnymi sztandarami. Pierwszy zoczył ich Chmurny, który swoją część miasta najszybciej opisał i wolny czas na szermierki lekcje poświęcał. Ruszył wzdłuż trasy, posyłając jadącym kilka gestów przyjaznych. Omniarcha zlekceważył młodzika, tak z pozoru się wydawało i dum­nie wyprężony, w inną stronę spoglądając, zatrzymał konia na środ­ku drogi. Rozejrzał się, jakby nieprzytomnie i wskazując na Chmur­nego zapytał:

- Znaszli zajazd jaki władyki godny?

- A znam - młodzik odpowiedział, jakby pytającego nie znał i jeno przez grzeczność w diabły nie posłał. - Tu niedaleko, za rogiem nie­ledwie znajdziecie Warownię Keane'a. Zacna to gospoda, a i miejs­ca w niej wiele. Może i wszyscy wasi rycerze się tam pomieszczą.

Rehbert wyłuskał z rękawicy monetę i rzucił ją do stóp Chmurnego.

- Kup sobie garniec piwa, przyjacielu - rzekł i odjechał jak na władykę przystało.

Młody rycerz splunął w błoto, w którym srebro utonęło. Gdy odchodził, dwoje leśnych ku zdobyczy się rzuciło, ale odskoczyli jako oparzeni, gdy chwycona moneta skórę im wypaliła.

Orszak w tej samej chwili pod karczmę zajechał. Stajenne gnomy wierzchowce od rycerzy przejęły, a goblin, karczmarzem będący, wszystkich do środka zaprosił. Pokoi wolnych wystarczyło dla gro­mady, tak jak to nekromanta wyliczył, topiąc w studni poprzedniej nocy trzech adeptów magii, co służyć kultowi chcieli, a na przeszko­dzie planom drużyny stanęli, zajmując potrzebną izbę. Rycerze, prócz jednego, któren ku katedrze z misją został wysłany, zasiedli w ławach, zamawiając wino, a Rehbert do swojej izby się udał na odpoczynek niby. Po prawdzie zaś przeczytać notatki poszedł, co dru­żyna sporządziła. Plan był prosty, jako budowa cepa, ale do jego realizacji potrzebna była korelacja działań tak i rycerzy, jak i drużyny. Niemniej nekromanta dobrze się sprawił. Teraz pozostało tylko czekać.

Katedra Lea Monde jawiła się zbliżającym jako monstrualny pom­nik kultu Mullenkampa. Wysoka na stu chłopa, o wieżach strzeli­stych i kopule wielkiej, przytłaczała samym swoim istnieniem. Trzę­sienia ziemi, które w proch obróciły metropolię, katedrę pozostawiły zda się nietkniętą. Z dala jednako budowla tak wyglądała, ale gdy ku niej się zbliżyli, okazało się, że mury wiele pęknięć mają, a witraże miriadami odłamków zrosiły bruk zapadnięty w miejscach wielu. Rehbert wszelako nie okazywał respektu śladom kataklizmu i z ot­wartą przyłbicą wkroczył na teren siedziby Sidneya. Za nim dwu­dziestu czterech rycerzy niby spokojnie jechało, a każdy gotów na pierwszy sygnał władyki dobyć broni i rzeź rozpocząć.

Chmurny wraz z nekromantą nieco wcześniej do wnętrza budowli przemknęli. Znając dzięki wywiadowi rozkład komnat strategiczne pozycje zajęli i tylko czekali na znak. Orszak omniarchy na dziedzi­niec tymczasem zajechał i przed wrotami prowadzącymi do wnętrza nawy rycerze się zatrzymali, oczekując przybycia poselstwa magusa Sidneya. Ale chwile mijały, a nikt nie pojawiał się na ich powitanie. Zniecierpliwiony Rehbert zsiadł z wierzchowca i ku wrotom masyw­nym pobieżał, reszta jego orszaku cierpliwie czekała. Władyka popchnął dębowe wrota i w mrocznym westybulu się znalazł. Ciem­no tu było, acz nie na tyle, by nie rozpoznać po chwili zarysów murów i posągów strzegących wejścia do świątyni. Omniarcha stanął na kraciastej posadzce i zawołał:

- Jam jest Rehbert, władca północy, azaliż lekceważyć chcecie moje tu przybycie?

Odpowiedziała mu tylko cisza. Nikt się nie pojawił, nikt nie odpo­wiedział. To zbiło z pantałyku władcę krain północnych, ale nie dał tego poznać po sobie. Zaczekał i jego cierpliwość została wkrótce nagrodzona. Nim klepsydry przyszedł czas odwrócić, w przedsionku świątyni pojawili się kultu kapłani. Widząc ich Rehbert przemówił.

- Psie syny, czyż godzi się zaproszonego władcę na progu osta­wić! Serca wasze wyrwać każę i wieprzom rzucić na pożarcie. Gdzie Sidney Losta'lot, pan wasz?

Mnisi wydawali się być zaskoczeni obecnością gościa w murach katedry. Ten, który ich prowadził, w niskich ukłonach zbliżył się do omniarchy i takoż rzekł:

- Wybacz obcy panie, ale Sidney teraz ma przed sobą wielkich pro­blemów rozwiązanie. Racz poczekać, aż Valuzji szpiedzy zostaną pojmani. Wtedy pan nasz czas znajdzie, by cię powitać.

- Cóż to, kilku niegodnych sprawiło, że Sidney sprzymierzeńca swojego nie może podjąć jak należy? - Rehbert zgodnie z planem udawał oburzonego, co przyszło mu tym łatwiej, że w rzeczy samej czuł się oszukany.

- Nie tak to jest, panie mój - mnich giął się w ukłonach. - Sprawy wielkiej wagi odciągają go...

- Ilu ich? - ryknął omniarcha wprost w twarz skruszonego mnicha. - Ilu jest tych szpiegów?

- Nie jest istotna ich, liczba. Najlepsi riskbreakerzy Valuzjii w gra­nice twierdzy wniknęli. Sidney wszech najlepszych wojów przeciw nim do podziemi rzucił. Rychło kryzys opanujemy.

Rehbert odprawił go krótkim ruchem dłoni. Gdy mnich oddalał się, w sercu omniarchy zagrały uczucia. Alboć nie jest to moment, by na serce kultu uderzyć i zadać cios w plecy magusa Sidneya, prorokiem zwanego, a i pannę uwolnić? Wszak zebrani rycerze do elit należeli i każdy z nich chorągwi całej wart był na polu bitwy. Gdy odmieniec zajęty był swojemi problemami, Katherine na plan dalszy zejść mu­siała i mniej jej pewnie pilnowali. Najlepsi przeciw wrogowi zostali rzuceni, te słowa wciąż dźwięczały Rehbertowi w uszach. Ruszył ku wyjściu miarowym krokiem, na marmurach wybijając stalowymi ostrogami rytm znany od wieków, jako pieśń śmierci. Ledwie za wrota wyszedł, miecz z pochwy wyjął i zakrzyknął:

- Za honor pani Katherine! Za mną!

Po czym do katedry wrócił i nie czekając na rycerzy ku wewnę­trznemu sanktuarium ruszył. A pancerni za nim, o kilka kroków jeno w tyle podążali. Zakuci w stal srebrem lamowaną, z bronią w rękach i milczeniu złowrogim krok za krokiem do siedziby zła się zbliżali.

Nekromanta pierwszy wyczuł zagrożenie. Coś sprawiło, że dusza, która wróciła z zaświatów, zakłócenia eteru wyczuła, nim do walki na dole doszło. Dał znak pozostałym i ujął mocniejszym chwytem różdżkę cmentarną. Cała drużyna znajdowała się już na drugim piętrze katedry, blisko apartamentów Sidneya. Seeleon wyjrzał przez okno w sam czas, by ujrzeć gromadę zbrojnych wkraczających na dziedziniec.

- Już są - szepnął, nawet się nie odwracając. - Omniarcha wpraw­dzie nie trzyma się planu, ale jego drużyna do wrót katedry się zbliża. Pozostali głowami skinęli i broni dobyli bez słowa.

- Wiecie, co czynić trzeba? - zapytał zaklinacz. - Musimy straże, co pilnują Katherine, usunąć, zanim Sidneya sługi poznają, że we­wnątrz katedry ludzie sprzyjający Rehbertowi działają. Potem ku podziemiom uciekamy, jako nam riskbreaker poradził...

Raz jeszcze skinęli głowami, po czym ruszyli w milczeniu koryta­rzem ku komnatom Sidneya. Przy odrzwiach czterech smoczych sta­ło, aleć nie zdążyli nawet syku wydać, gdy pani Tranogowa i miecz Chmurnego pocięły ich na dzwona. Zatrzymali się na chwilę, nasłuchując, czy nikt ich nie ściga, ale cisza wokół panowała. Zaklinacz odrzwia otworzył i ostrożnie weszli do komnat. I tu cisza ich przywi­tała, głębsza nawet, niż ta na zewnątrz panująca. W zasięgu wzroku nikogo nie było. Ruszyli, zrazu ostrożnie, sprawdzając każdy zaka­marek, ale śladu panny nie zauważyli. Dopiero gdy do ostatniej kom­naty drzwi sforsowali, ujrzeli postać, która niczym kłębek nieszczęś­cia skulona na ławie leżała.

Zaklinacz ku niej postąpił. Miecz schował i z rękami pustymi powo­li się zbliżał.

- Za niski jesteś jak na kultystę - powiedziała dama w biel odziana, nie wstając z ławy.

- Księżniczko, przybylim po ciebie - powiedział cicho Gavein, zdejmując hełm skrzydlaty, kojącym zda się głosem, jakim zwierzę­ta hipnotyzował.

Katherine poruszyła się i przenikliwie na niego spojrzała. Przeto kontynuował:

- Rehbert na dole, ku komnatom się przebija, my jego sługi. Azaliż mnie nie poznajesz?

Utkwiła w nim spojrzenie i nagle błysk zrozumienia pojawił się na jej twarzy.

- Zaklinacz Gavein. Wszak ty go nienawidzisz, prędzej byś sztylet zatopił w jego plecach, niż mu pomógł...

- Prawdę mówisz Katherine, ale nie jemu pomagam, ale tobie.

- Gdy będę wolna, w jego wrócę ramiona - powiedziała księżnicz­ka, wstając z ławy. - Zatem pomagając mnie i jemu pomagasz.

- Może i tak jest, ale co ja kurwa wiem o kochaniu - mruknął za­klinacz cicho, by go nie słyszała, a głośniej dodał: - Razem tu z omniarchą się dostalim, by cię ratować. Przeto schowaj urazy i za nami podążaj, zanim Sidney się dowie, że nie ci na dole najgorszymi są jego wrogami.

Usłuchała i żwawo za nim podążyła. Nekromanta sprawdził kory­tarz i ruszyli ku bliskim schodom. Nadal w pobliżu nie widzieli niko­go. Gdy do stopni się zbliżyli, nekromanta raz jeszcze rzucił okiem na bitwę, co w głównej nawie się rozgrywała. Szybkim spojrzeniem plac objął i policzył ciała. Dwunastu rycerzy z Rehberta drużyny ży­cie już oddało, ale i Sidneya sługi drogo zapłaciły za opór stawiany. Ze trzy tuziny ich leżało, ale wciąż nowi z wnętrza katedry napływa­li. Sam omniarcha, choć okrwawiony, stał na nogach twardo i opra­wiał mieczem kultystów zagony.

Nagle, gdy już iść dalej mieli, zgrzyt kamienia trącego o kamień zwrócił ich uwagę. Wszyscy na prawo spojrzeli, skąd dźwięk dobiegał. I zobaczyli, jak golem, wzrostem dwu chłopa przewyższający, prostuje członki swoje. W jego nieforemnej głowie zapłonęły rubino­we oczy i ruszył, zrazu powoli, z każdym krokiem nabierając gracji. Zaklinacz znakiem próbował go powstrzymać, ale nie mógł znaleźć odpowiedniej magii. Reszta, może prócz Tranoga, ze zgrozą zrozu­miała, że takiej masie twardej skały nikt z nich przeciwstawić się nie może. Ale tu do akcji wkroczył Seeleon przez chwilę nieobecny. Zauważył druhów cofających się i wyszedł przed szereg pytając:

- Co z wami?

- Golem - szepnął Chmurny, ruchem głowy wskazując olbrzyma. Nekromanta splunął i nie patrząc nawet w stronę zbliżającego się potwora różdżką kilka szybkich ruchów wykonał. Podłoga komnaty wybrzuszyła się przed golemem i nagle z kamieni powstał twór dru­gi, równie wielki, acz bardziej masywny od Sidneya sługi. Nekro­manta zaś wskazał drużynie czerniejące opodal mrokiem korytarza wyjście z sali.

- Golemy to wsiowe czarowanie - powiedział sam do siebie, gdy ku niemu uciekali, ścigani rykami walczących gigantów.

Zbiegli po stopniach na pierwsze piętro, potem niżej ku parterowi. Tam Seeleon odłączył od grupy i przez nisko sklepione przejście wszedł do nawy. Kilka ruchów różdżki i spośród martwych dziesię­ciu powstało, by przeciw swoim towarzyszom się odwrócić. Ledwie truposze wstawać zaczęli, Rehbert dojrzał nekromantę i w cichym porozumieniu ku niemu ruszył. Dziesięciu jeszcze rycerzy walczyło, ale kultystów siły też już się nie zwiększały, a wręcz przeciwnie - rzedły szeregi mnichów do walki stających. Nikt chyba nie zauwa­żył w powstałym zamieszaniu, że omniarcha znika z przybyszem za łukami wykutymi w kamieniu.

- Witam cię, druhu - rzekł Rehbert, pod łokieć ujmując nekroman­tę. - Gdzie ona? Znaleźliście księżniczkę Katherine?

- W rzeczy samej, jest z zaklinaczem - odparł Seeleon i wskazał mu drogę.

Ruszyli biegiem, nie zważając na zgiełk bitewny, co zza pleców dochodził. Schodami krętymi dotarli do podziemi, gdzie reszta drużyny czekała. Rehbert, gdy panią swą zobaczył, oniemiał i rozwarłszy ramiona ku niej ruszył. Aleć daleko nie poszedł. Tranog drogę mu zastąpił wsparty na toporze i takoż rzekł:

- Waści na amory się zbiera, ale, nie czas na to. Wróg zaraz pojmie istotę podstępu, tak dokładnie przez imć Seeleona uwitą. Nie czas teraz na umizgi, zniknąć musimy bez utraty chwili. Potem będzie czas, by ją obłapiać...

Nie sposób było nie zgodzić się ze zdaniem południowca. Rehbert jednako go ominął i padł w ramiona ukochanej. Na chwilę tylko i choć jej delikatne dłonie przytrzymać go chciały, odsunął się, acz nie wyrywał i po złożeniu ognistego pocałunku wskazał jej drogę ku mrocznym tunelom, wiodącym do granic fortecy. I Katherine się nie ociągała. Biegiem ruszyli, a Chmurny i zaklinacz drogę pochodniami oświecali. Wszelako labirynt katakumb krył w sobie wiele pułapek i nim się upewnili, że pościgu nie ma, stanęli wobec setki lub więcej zmartwychwstałych. Sidney ich tu rzucił, by riskbreakerów szukali, a przypadek sprawił, że drogę drużynie zastawili. Rzesza nieumarłych wszelako przejście blokowała. Szkielety i zombie stali obok sie­bie ramię w ramię, a pomiędzy nimi Liczów kapelusze, niczym stoż­ki wskazywały, że i magia drogę do wolności zagradza.

Sześciu przeciw setce, nierówna to miała być walka. Korytarz, którym przyszli, nie był za szeroki, choć sala, w której stała groma­da, słuszne rozmiary miała. Ale to na korzyść drużyny się odwróciło. Tranog na czoło wystąpił, obok niego Chmurny stanął. Za nimi zaklinacz i nekromanta, a z tyłu Katherine ze swoim lubym. Chwil parę trwała cisza, po czym szeregi truposzy jakby na znak czyjś ruszyły. Zwarli się w śmiertelnym boju barbarzyńca i przybysz ze stron ob­cych z jednej strony, a kwiat minionych wieków z drugiej. Wpraw­dzie klasa wojowników drużyny dawała im przewagę nad każdym z osobna nieumarłym, ale masa przeciwników szybko ich do defen­sywy zepchnęła. Pani Tranogowa ze świstem zataczała kręgi od koś­ci ciało oddzielając i gruchocząc szkieletów konstrukcje. Podobnie wielkie ostrze Chmurnego życie dawno zabrane raz jeszcze odbiera­ło, ale wrogów było tylu, że nie dało się ich powstrzymać, mimo roz­paczliwych wysiłków nekromanty, któren wciąż nowych pobudzał do życia zabitych. Niestety i jego siły nie były w stanie zniwelować liczebnej przewagi Sidneyowego pomiotu. Pierwszego opadli Chmurnego, który mimo wielkich umiejętności, nie mógł pokazać kunsztu całego w takim zgiełku. Czyjeś ręce go uchwyciły, inne gardła sięgnęły i już po chwili wrogami oblepiony musiał uklęknąć, miecz opuszczając. Zanim zniknął pod skłębioną masą wrogów, od­wrócić się zdołał i ku nekromancie kierując słowa, tako krzyknął:

- Czyń, co musisz, daj mi powrócić!

Seeleon skinął głową jeno; a gdy okrzyk ostatni z krtani młodzień­ca do uszu jego dotarł, znak wykonał tajemny i wkrótce obok bły­sków topora znów pojawił się długi miecz Chmurnego. Po chwili z setki sług Sidneya ostało się jeno trzydziestu, może trochę więcej. Wkraczając do sali szereg drużyny się rozszerzył i do walki wkro­czyć mógł Gavein. Teraz szybciej, postępowała robota. A gdy skonał ostatni nieumarły, na środku sali się zatrzymali pośród popękanych katafalków. Przyszedł czas oddechu.

- Psie krwie - mamrotał Tranog - ubili Chmurnego, popatrzcie jeno, co z niego zostało.

W rzeczy samej młodzieniec nosił na twarzy i karku ślady ukąszeń, brakowało mu kawałka policzka, z rozcięć zbroi sączyła się posoka. Ale stał z mieczem w dłoni, wprawdzie opuszczonym, pomiędzy posiekanymi kultystami niczym posąg boga zemsty.

- Sam poprosił, bym go ożywił - szeleszczącym głosem ozwał się nekromanta.

- Nikt ci tego nie wypomina - uspokoił go zaklinacz - a jeśli bę­dziesz miał okazję i ze mną to zrób, gdybym padł w walce.

- Mógłbyś też paru z nich ożywić - wtrącił Tranog wskazując martwe Sidneya sługi. - Raźniej by nam było w większej kompanii.

- Tyle many już nie mam - wyznał nekromanta, nie wdając się w szczegóły, czym owa mana jest.

- Teraz mi to mówisz? - żachnął się południowiec wyraźnie zawie­dziony.

Nekromanta miał mu odpowiedzieć, gdy nagle z korytarza, którym przyszli, gwar dobiegł wielu głosów. Znak to, że wojowie Rehberta już życie oddali. Do sali napływać poczęły kolejne zastępy szkiele­tów i sług Sidneya nieumarłych. Tym razem więcej ich było, a i po­śród masy zwykłych wojów widać było pradawnych rycerzy, magów i gady. Duchów też kilka się zebrało.

Drużyna stanęła w szeregu. Z lewej ożywiony Chmurny, obok nie­go Seeleon, dalej zaklinacz i Tranog zamykający szereg z drugiej strony. Nacierający na moment się zatrzymali, nie wiedzieć dlacze­go, jakby niesłyszalnym rozkazem w miejscu osadzeni. Wtedy nekromanta odwrócił się ku Rehbertowi trzymającemu w ramionach Katherine i rzekł:

- Uciekaj, ratuj siebie i damę, my ich tu zatrzymamy, jak Bogowie dadzą, na tyle, byś dotarł bezpiecznie za twierdzy bramy. Omniarcha stał jednako niezdecydowany. Miecz w jednej dłoni trzymał, a drugą obejmował kibić przerażonej damy.

- Odejdź panie - warknął zaklinacz. - Oni lada moment do ataku ruszą. Ratuj Katherine życie... Po to tu przybylim i niech ta ofiara na darmo nie idzie.

- A wy? - zapytał Rehbert. - Co z wami?...

- Przybyliśmy tu ocalić panią, spróbujemy ją zatem ocalić - filo­zoficznie wyraził się Tranog barbarzyńca, człek ufający tylko stali. - Złota trochę oszczędzisz, jak nas tu ostawisz.

- Nie godzi mi się was ostawić. - Omniarcha czuł, że odchodząc ostatni raz ich widzi. Wiedział jednako, że zostając skazuje Katherine na wieczne potępienie, a może i hańbę w odmieńców niewoli. Chwy­cił ją za dłoń i zanim zniknęli w niskim przejściu, salut oddał mieczem czterem obrońcom, co przeciw hordom kultystów stanęli.

Wróg nadal zbliżał się powoli. Nie atakował, w milczeniu jeno szyk formował.

- Lea Monde zwą to miejsce - przez zęby barbarzyńca wycedził. - Tak je zwą, w rzeczy samej, choć nie wiem, co to znaczy - odparł mu zaklinacz.

- Zatem umrzeć nam przyjdzie w Lea Monde. Czy ktoś to spamię­ta?

- Wolałbyś umrzeć na łożu jako starzec - wtrącił nekromanta - czy z toporem w dłoni jak bohater?

- Ciebie to nie dotyczy, jako żeś już trup, tak jak i Chmurnego - żachnął się Tranog spoglądając na dziesiątki jakże bliskich wrogów - bo i on bólu już nie poczuje. A ja tak, i złota nie zobaczę...

- Nikt nie żyje wiecznie, ale jeśli Rehbert skórę uratuje, wszy bar­dowie śpiewać będą o bohaterach, co w czterech przeciw całej armii stanęli - powiedział zaklinacz. - A każda chwila, jaką mu damy, do wieczności nas przybliża.

- To zatańczmy taniec nasz ostatni - mruknął południowiec - by bogowie wszy zobaczyli, że zaklinacz z barbarzyńcą i nekromantą pospołu w zaświaty więcej dusz wyprawili niźli mityczny potop. A jeśli patrzeć nie zechcą, ich strata!

Słowa te Gavein za znak potraktował i ze srebrnym ostrzem w dłoni ku gromadzie zbrojnych się rzucił, a zanim poszli inni. W bój ostat­ni i krwawy...

Bohaterów czterech Co jak jeden mąż stali Zatrzymało szereg Sidneyowych wasali.

Położyli pokotem Wrogów tysiąca ćwierci aleć ulegli potem. I ostali w objęciach śmierci.

Bard nie był mistrzem w swoim fachu, ale i tak gawiedź go okla­skiwała, gdy zakończył śpiewany poemat. Tu, na pograniczu, rzadko się widziało artystę prawdziwego. Kto przy zdrowych zmysłach wędrowałby na świata kraniec, aby zdzierać gardło dla wpółzdzi­czałych mieszkańców wiosek i grodów podupadłych. Aliści ten gra­jek, zapewne z bogatych dworów za zbytki wygnany, potrafił zaba­wić gawiedź.

Zabawił też trzech wędrowców, którzy w kącie siedząc, leniwie wino sączyli. Jeden z nich - siwy, jednooki, ze szramą ciągnącą się od czoła po kącik ust - człek jakby zasuszony, rzucił grajkowi całego talara, nie odwracając nawet głowy. Tamten po podziękowaniach znów począł szarpać struny swojej lutni.

- Nasze zdrowie panowie - dzban wzniesiony w dłoni siwego stuk­nął o dwa inne naczynia gliniane.

- Głupi śpiewak zrobił z nami to, co wszelkim siłom Sidneya nie było dane - skontrował toast drugi z siedzących, olbrzym zakuty w misternie lamowaną zbroję. I wypił garniec, do dna go przechy­lając.

- Tako to wygląda. Nie ma już nas dla tego świata - powiedział roz­party na sąsiedniej lawie wielmoża o twarzy, którą wieńczył nos krzywy, jakby w walce złamany. - Ale czy godzi się tak piękną le­gendę niweczyć? Znacie jakiś tego sens?...

- Złota trochę szkoda - mruknął olbrzymi południowiec - co go omniarcha za pannę obiecał po dziewięćdziesiąt funtów na głowę. Siwy kolejny gąsior wina zamówił skinieniem chudej ręki.

- Dałbyś pokój temu złotu - powiedział, gdy karczmarz wino do­niósł i oddalił się na tyle, by nie słyszeć tematu rozmowy. - Wszak trzęsienie ziemi, które bestie pogrzebało, jako dar z niebios spadając na twierdzę, po tym jak na górze ten młodzik Riot, zwany Wędrow­cem, Rosenkrantza ubił, dało ci sposobność splądrowania skarbców wotywnych kultu Mullenkampa.

- A jak one wielkie były, wiemy tylko my, baronowie z pogranicza. Zdrowie - dokończył zdanie Gavein, który nadal czuł się nieswojo w gustownych jedwabiach. - Wszak to, co wyniosłeś z ruin katedry, w samych tylko brylantach, warte jest góry złota, mości barbarzyńco. - Jeśli o brylanty chodzi, to cebrzyk jeden jeno wyniosłem - żachnął się Tranog mianowany sam przez siebie generałem.

- Dlatego tylko, że mniejszych kamieni niźli pięść twoja nie brałeś - nekromanta rozlał wino do garnców sprawnym ruchem, rozlewając nieco, gdy kamraci głośnym śmiechem wybuchnęli.

- Jako i wy mości druhowie, jako i wy.

Nie uszło tak bogate towarzystwo uwagi miejscowych ladacznic, które od dłuższej chwili, przewijając się przez kolana różnych sprag­nionych uciech kmieciów, ku ławie ich zmierzały. Wreszcie panna jedna, o wyglądzie rusałki, przed trójką wędrowców stanęła i głośno, tak by inne słyszały, zagadnęła:

- A cóż to trzeba zrobić, by do wesołej kompanii bogatych wiel­możów dołączyć?

Nekromanta spojrzał na nią i już miał odpowiedzieć, gdy Tranog wstrzymał go, za dłoń chwytając:

- Umrzeć w Lea Monde! - ryknął barbarzyńca i śmiechem się zaniósł, a za nim jego towarzysze. Nikt z obecnych w karczmie nie rozumiał, z czego obcy tak się śmieją.


WŁADIMIR WASILJEW




Obowiązek, honor i taumas


Zawsze tak było, że jako pierwsi wyczuwali jego obecność długowieczni i dzieci. Elf, w zamyśleniu spoczywający na ławeczce naprzeciwko bramy do warsztatu, nieoczekiwanie poderwał głowę i wbił spojrzenie w naj­bliższe skrzyżowanie. Wyrostek - ork, który wraz z dwoma kolegami grzmocił właśnie w bramie butelkę podwędzonego przed chwilą port­weinu, upuścił nagle na wpół pustą szklankę, a pozostali dwaj nawet go za to nie opieprzyli.

Na skrzyżowaniu pojawił się staruteńki pikap, udomowiony chyba jeszcze przed Krymskim Podziałem.

Orki pośpiesznie cofnęły się w zbawczy półmrok bramy. Elf zmienił nieco pozycję, oderwał się nawet od dawno niemalowanego oparcia ławki.

Z pikapa wysiadł żywy. Ubrany był w wyblakłe dżinsy i ciężkie krasnoludzkie buciory. Miał całkowicie łysą czaszkę; nawet z tej odle­głości elf rozróżniał tatuaż na głowie: czerpak koparki zawisł dokładnie nad uchem. Obok widniała sylwetka żywego - ni to elfa, ni to człowie­ka. A może nawet niezbyt przysadzistego orka.

Elf natychmiast domyślił się, że nad drugim uchem wytatuowana jest cała koparka, a wysięgnik z żuchwą ciągnie się przez cały wygolony tył głowy.

Orki nie widziały tatuaży. Przede wszystkim z powodu innej budowy oczu. To znaczy - coś takiego ciemnego, co zdobiło czerep przybyłego ­widziały, ale ich uwagę przykuła przede wszystkim broń: przytroczony do kurtki pompowiec bez kolby.

Żywy zarzucił przez jedno ramię burego koloru bag i nieśpiesznym krokiem skierował się do bramy ozdobionej - o ile można użyć tego określenia w stosunku do takich pozbawionych koloru liter - lakonicz­nym szyldem:

SCHOD. ROZWAŁ. WULKANIZACJA. CAŁODOBOWO

Przemaszerował obok elfa, nie poświęciwszy mu ani jednego spoj­rzenia. Za bramą znajdowało się niewielkie podwórko, ograniczone z jednej strony szeregiem boksów-garaży. Na placyku, przed jedynym otwartym boksem, tkwił truck marki Inguł z sygnalizującą chorobę, otwartą i przesuniętą do przodu kabiną. Obok, nie mniej zamyślony niż ciężarówka, stał leciwy już kobold w wytartym z powodu długiego uży­wania skórzanym fartuchu, nałożonym na kombinezon. Obuwia na sto­pach nie było.

Kiedy łysy podszedł bliżej, kobold gwałtownie odwrócił się, rozłożył skrzyżowane na piersiach ręce:

- Geralt? - zapytał ze zdziwieniem. - Jakie wiatry cię tu przywiały? Witaj !

- Witaj, Schodzie Rozwałyczu - odparł nazwany Geraltem.

Z tonu jego głosu czuło się, że darzy kobolda głębokim i całkowicie szczerym uczuciem. Jak ojca czy nauczyciela.

- Geralt - dał się słyszeć głos, mogący należeć tylko do elfa. - Na­prawdę jesteś wiedźminem?

Geralt odwrócił się z lekka w stronę mówiącego i zerknął nań z uko­sa. W bramie stał elf, który zdecydował się w końcu na porzucenie ławeczki.

- Kto to, Schodzie Rozwałyczu? - zainteresował się wiedźmin po dzicsięcio sekundowym namyśle.

Kobold znowu rozłożył ręce, ale tym razem nie zabierał się do powi­talnego obejmowania.

- Nie wiem. Zwie się podobno Iland. Czeka na ciebie już siódmy dzień, a ja go uważałem za skończonego idiotę, bo nie oczekiwałem twojej wizyty. A ten się powoływał na jakieś tam nieznane mi prawo Shekleya i czekał na ciebie. Więc w tym momencie to ja oczom nie wierzę. Co to za prawo takie, co kochaneczku?

- A tam!.. - machnął ręką wiedźmin ze znużeniem. - Głupia to zasa­da, ale czasem działa. Kiedyś ci wyjaśnię. - I odwrócił się do elfa: - Dlaczego na mnie czekasz?

- Chcę cię wynająć.

- Pracuję wyłącznie za pieniądze - uprzedził wiedźmin. - Przy tym, za niemałe.

- Wiem o tym, wiedźminie. Wiem nawet to, że wy, wiedźmini, pracu­jecie tylko za opłatę z góry. Ale i tak nie mamy wyjścia.

- Cóż... Gdzie możemy rozpatrzyć wasz problem? Tu nieopodal, na Turowskiej, jest wspaniały szynk.

- Mnie jest wszystko jedno - odpowiedział elf

- Schodzie Rozwałyczu - wiedźmin znowu zwrócił się do kobolda - zatrzymam się tu, może być?

Ale kobold nie zdążył odpowiedzieć - w słowo mu wpadł potencjalny zleceniodawca Geralta:

- Nie ma takiej potrzeby - oświadczył niedopuszczającym protestu tonem. - Odjedziemy stąd najszybciej jak to możliwe.

- Zobaczymy - zachowując zimną krew, odezwał się wiedźmin. - Zo­baczymy. Na razie marzę tylko o jednej rzeczy, o dwóch: o tutejszych kotletach siekanych i kuflu porteru.

- Będą siekane, będzie i porter - zapewnił go nachmurzony elf. - No to idziemy.

I poszli. Skręcili z Dolnego Wału w stronę Szczekawicy; elf wyraźnie wiedział, gdzie znajduje się wspomniany przez Geralta szynk.

Cóż - myślał wiedźmin. - Początek tej historii wyraźnie mi się podo­ba. Zresztą, prawdę mówiąc, historii jeszcze nie słyszałem. Ale każda ma swój początek, kiedy nic jeszcze się nie wyjaśniło, kiedy zarysy przyszłych wydarzeń dopiero się rysują, ale już powstaje pewien kli­mat. Tak więc - zaczyna mi się podobać klimat tej historii...”

W szynku Geralt pozwolił sobie na chwilę luzu: był zbyt głodny, by przed jedzeniem zastanawiać się nad czymkolwiek. Elf nie zamawiał dla siebie nic do jedzenia, po prostu siedział milczący naprzeciwko, leniwie i bez apetytu gmerał widelcem w sałatce i sączył Łzę Elendila z wysokiego pucharu na ściemniałej ze starości srebrnej nóżce. Łza należała do tych napojów, które miały tak zwaną „prostą cenę”: gram ­hrywna. Tak więc tylko za swój drink elf wyłożył co najmniej setkę. To nader optymistycznie rokowało na przyszłość.

Nasyciwszy się, Geralt duszkiem wycedził kufel Czernihowskiego porteru i chwycił za drugi, ale już bez pośpiechu, rozkoszując się pi­wem, oblizując pianę z warg i smakując napój drobnymi łyczkami. Organizm sycił się rozkoszą.

- No - nagabnął elfa - co się tam u was wydarzyło?

Podobało mu się, że elf nie forsuje wydarzeń. Szczerze mówiąc, to wiedźmin już nawet się nieco niecierpliwił, oczekując na wyjaśnienie przyszłego zadania. Dlatego w końcu zapytał sam.

- Mamy cztery zgony - ponuro zakomunikował elf. - Zacznę od pre­historii, dobrze?

- Oczywiście. - Geralt rozwalił się na krześle. - I proszę kazać dono­sić piwa... ­

Elf strzelił długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznok­ciach. Kelner pojawił się w mgnieniu oka.

No pewnie - pomyślał Geralt. - Do takiego, co zamawia Łzę Elen­dila kelnerzy walą piorunem...”

- Właściwie powinienem, zacząć od legend. Tak będzie najlepiej.

Od legend? - zdziwił się wiedźmin. - O matko, co to za zlecenie chcą mi wcisnąć?”

- Znasz się na technice łączności specjalnej? - zapytał elf.

- No... - Geralt wzruszył ramionami i zerknął w bok na rozmówcę, na ułamek sekundy, nie dłużej. I ponownie natrafił na lodowate spoj­rzenie elfa. - W ogólnych zarysach. Przecież jestem wiedźminem.

- Słyszałeś opowieści o błędnych przekazach radiowych?

- Słyszałem. Kto nie słyszał tych bajd?

- To nie bajdy, Geralcie.

Wiedźmin starannie opróżnił kufel. Puste naczynie zostało natych­miast zastąpione pełnym.

- To nie bajdy. Nasz przywódca, zwą go Findamiel, zajmuje się błęd­nymi sygnałami radiowymi już ponad półtora tysiąca lat.

- Ho, ho! - uczciwie zdziwił się Geralt. - To robi wrażenie. I do czego doszedł?

- No, po pierwsze, wyróżnił zakresy, na których te sygnały pojawiają się szczególnie często. Po drugie, usystematyzował okresowość ich wy­stępowania i długość dzikich przekazów.

- I?

-Najczęściej pojawiają się wiosną, w okresie pierwszych burz. I nie­mal nigdy nie rozbrzmiewają zimą, w czasie opadów i zalegania śniegu. Zresztą, to nie jest takie ważne. Ważne jest co innego. W przedziale ostatnich piętnastu lat liczba dzikich przekazów wzrosła.

- Wyraźnie?

- Bardzo wyraźnie. Siedemdziesiąt razy.

- Ho, ho! - skwitował mocno poruszony wiedźmin. - Co z tego wyni­ka?

- Wynika, że błędne sygnały wykrywane są teraz nie dwa - trzy razy do roku, a raz na dobę. No, może trochę rzadziej, jeśli mam być szcze­ry - sprecyzował elf - Prócz tego, stały się one znacznie dłuższe i nie­mal pozbawione zakłóceń.

- Nie chcesz przypadkiem powiedzieć, że wasz przywódca zdołał roz­szyfrować te przekazy?

Elf obdarzył wiedźmina lodowatym spojrzeniem długowiecznego:

- Właśnie to chcę powiedzieć.

Geralt wzdrygnął się - częściowo z powodu mrozu we wzroku mó­wiącego, częściowo z powodu treści jego komunikatu.

- Zawierały współrzędne - wyjaśnił nachmurzony ciągle Iland. - Ko­ordynaty w jakimś nieznanym nam systemie cyfrowym. Sześć lat temu Findamielowi po raz pierwszy udało się przypisać te dane do realnie ist­niejących map. Rok temu udało się deszyfrować drugą współrzędną i przeliczyć ją na ogólnie przyjęte systemy.

- Gdzie? - krótko rzucił Geralt.

- Pod Czerniowcami. Stary jak wszyscy diabli zamek.

- Zbadaliście go?

- Usiłowaliśmy. Zginęły dwa elfy. Od razu pierwszego dnia. Wiedźmin pokręcił z dezaprobatą głową.

- Jak zginęli?

- Jeden wpadł w pułapkę na korytarzu - został przeszyty przez meta­lowy pręt. Drugi wpadł do podziemi. Jeszcze żył, gdy zaczęły go poże­rać szczury. Sam słyszałem jego wrzaski.

Oczy elfa zbielały - o ile to w ogóle możliwe - jeszcze bardziej. Geralt, sam będąc mutantem, mimo wszystko jednak krótkowiecznym człowiekiem, świetnie wiedział, jaki jest stosunek do śmierci długowiecznych elfów. Jak wysoko cenią życie braci. Wszak elfów rodzi się mało. Każdy nowo narodzony długowieczny na obszarze Wielkiego Kijowa jest świętem dla każdego dorosłego elfa. Ale okazje do święto­wania zdarzają się coraz rzadziej.

- Nie mieli jeszcze nawet czterystu lat - odezwał się głuchym tonem Iland. - Zginęły, na dobrą sprawę, dzieciaki...

Ech, życie... - pomyślał z mieszanymi uczuciami Geralt. - Nie mam jeszcze trzydziestu pięciu. Według elfich miarek jestem jeszcze embrio­nem... Właśnie dlatego chcą wsunąć w trzewia piekielne mnie, człowie­ka, którego życie nie jest warte ich zdaniem nawet srebrnego grosza. Zachowując tym samym swoje drogocenne tysiącletnie żywoty..."

- Po licho wam ten zamek - mruknął na głos. - Czyżby- był tak ważny?

lland łyknął z pucharu.

- W zamku znajduje się jedno z odkrytych źródeł dzikich sygnałów radiowych. Dokładniej rzecz ujmując, emitowane z zamku sygnały po jakimś czasie powtarzają się w eterze. Samodzielnie. Bez wsparcia żad­nych nadawczych urządzeń. Poza tym - to jasne - zamek nie znajduje się w wykazie zarejestrowanych u Technika Wielkiego Kijowa oficjal­nie udomowionych źródeł sygnałów radiowych.

Nawisło nad nimi ciężkie milczenie. Jak i wszyscy dzługowieczni, elf mógł milczeć całymi godzinami. Ale ludzie śpieszą się do życia, Iland chyba to rozumiał.

- W ciągu roku zginęli jeszcze dwaj nasi. I niemal dwudziestu najem­nych eksploratorów, w większości ludzi. Ani jednemu żywemu nie uda­ło się przejść poza hol. Właściwie - to do holu już wchodzimy niemal bez ryzyka i strachu, ale dalej - niestety. A musimy dostać się do wieży.

- Dlatego postanowiliście wynająć wiedźmina - podsumował wiedź­min. - Cóż, to mądre posunięcie, chociaż mogliście wcześniej podjąć taką decyzję.

- Decyzja została podjęta dawno temu - mruknął elf z przesadną obo­jętnością. - Szukaliśmy tylko odpowiedniej kandydatury.

Geralt łyknął piwa i z wyrazistym stuknięciem odstawił kufel na stół. - Zadanie nie należy do łatwych - przyznał. - Słyszałem co nieco o budynkach - zabójcach. Problem, jak sądzę, leży tylko w cenie. Ile możecie zapłacić?

- A jak wysoko cenisz swoje życie?

Wiedźmin roześmiał się szczerze, odrzuciwszy głowę do tyłu:

- Czy życie można wycenić w hrywnach?

- Można - odciął elf. - O ile się żyje odpowiednio długo.

- Ale ja jeszcze tyle nie przeżyłem.

- I nie przeżyjesz - westchnął elf - Taki jest los organizmów jedno­dniowych. Choć i jesteś wiedźminem, choć pociągniesz dłużej niż wię­kszość ludzi, ale i tak nie wyjdziesz z okresu duchowego niemowlęc­twa. Dlatego chcę usłyszeć, jaką ustalasz cenę. Wiadomo, że weźmiesz ją z sufitu. A my porównamy ją z naszą oceną wiedźminiej skóry. Jeśli porównanie będzie dla nas interesujące, to otrzymasz swoje pieniądze i udasz się do zamku.

- Zabawne - Geralt podłubał w zębach kolcem południowej akacji ściętej z drzewa dwa lata temu i znakomicie sprawującej się od tej chwili w charakterze wykałaczki. - Przypuśćmy, że się dogadaliśmy. Przypuśćmy, że wlezę do tego zamku - zabójcy. A co się stanie, jeśli nie przejdę poza hol? Co wam da mój zgon?

- Jesteś wiedźminem - oschle zauważył Iland. - Jesteś w każdym wy­padku zobowiązany do przejścia poza hol. Idealnie by było, gdybyś doszedł do wieży. I opowiedział, co tam zobaczysz.

- Zobowiązany... - z goryczą uśmiechnął się wiedźmin. - Zobowiąza­ny będę dopiero wtedy, gdy sięgnę po wasze pieniądze. Nie wcześniej.

- Oczywiście - potwierdził elf. - Ale sięgniesz. Wiem to. No to ­twoja cena?

Geralt usiłował dołożyć lodu do swojego spojrzenia, ale szybko zro­zumiał, że z elfem w tej konkurencji nie ma szans. Oświadczył więc po prostu:

- Dwadzieścia pięć tysięcy. Z góry.

- Zgoda - bez cienia wahania w głosie wytchnął elf. - Jeszcze piwa?

- Jeszcze.

- Ale pamiętaj - uprzedził go długowieczny. - Musimy wyjechać jesz­cze dziś. Jeśli przesadzisz, to po prostu załadujemy cię do limuzyny i wywieziemy.

- Bo to nie wiem tego? - prychnął Geralt i z przyjemnością łyknął porteru.

Każdy, kto może zginąć w każdej chwili, potrafi cieszyć się każdą życia chwilą. Jak nikt inny.

Ocknął się Geralt z powodu równomiernego kołysania. Nie, nikt nim nie potrząsał, kiwało się całe łoże. Otworzył oczy. Niewielkie ciasne pomieszczenie, sufitu można się­gnąć ręką, bez wstawania. Spuścił nogi z półki. Niżej była jeszcze jedna. Gdzieś z zewnątrz równomiernie huczał potężny silnik.

Za cholerę nie jest to limuzyna” - pomyślał Geralt ostrożnie zsuwa­jąc się na podłogę.

Pomieszczenie najbardziej przypominało pakę wielkiej ciężarówki; wzdłuż jednej burty - prycze w dwu piętrach, zasłane polowymi pleda­mi w kratę. Wzdłuż drugiej - stoły i stelaże z aparaturą techniczną i naukową. Geralt miał wrażenie, że aparatura wyraźnie ma związek z łącznością radiową. W przedniej części paki znajdowały się owalne drzwi, najpewniej do kabiny kierowcy. Przy ściance tylnej, w kąciku za półkami, nowomodna chemiczna toaleta.

Geralt prychnął z zadowolenia. Ostatnie odkrycie było bardzo na czasie, ponieważ wypite onegdaj piwo wściekle rwało się na zewnątrz. Kabina była ciasna, mieściła się tam tylko muszla i wąska nierdzewna umywalka z chromowanym kranem. Kiedy Geralt, przy okazji doko­nawszy ablucji, wrócił do pomieszczenia głównego, oczekiwał go ko­mitet powitalny. Dwa elfy, Iland i jeszcze jeden. Od Ilanda ten drugi różnił się tylko ubraniem i niemal niewidoczną blizną między brwiami. O jego wieku, to jasne, trudno było powiedzieć coś określonego. Tylko jedna rzecz nie podlegała dyskusji: elf nie był już taki młody, na pewno miał ponad pół tysiąca lat.

- Wyspałeś się? - oschłym tonem poinformował się Iland.

- Tak. Dziękuję.

- Twój plecak i twoja strzelba są tu.

Wyciągnął jedną z szuflad. Rzeczywiście - leżał niej wypłowiały bag wiedźmina i jego wierny pompowiec. A poza tym Geralt niczego i tak nie miał - chyba żeby wspomnieć o kilku kontach w paru bankach Wielkiego Kijowa.

- Gdzie jesteśmy?

- Pod Winnicą. Możemy wyjść i podelektować się twoimi ulubiony­mi sznyclami. Ale zalecałbym dziś powstrzymanie się od piwa.

- Od piwa się powstrzymam. W końcu jestem wiedźminem - obiecał Geralt. - A co do jedzenia, to milsza mi dziś jest solanka mięsna. Mógł­bym wychłeptać jej całą miskę.

- Dobrze.

Iland odwrócił się do swego współplemieńca i zadysponował:

- Powiedz Eranwaldowi, żeby zatrzymał się przy jakiejś knajpie.

Przed wiedźminem nie ukryło się, że Iland zwraca się do drugiego elfa nie jak przełożony, a jak równy. Tak więc jego dyspozycja wyglądała raczej na prośbę niż na rozkaz.

Elf z blizną na twarzy poszedł do szoferki, a Iland zwrócił się do Ge­ralta:

- Jeśli chcesz jeszcze powylegiwać się, to jest twoje leże. Zauwa­żyłem, że nauczyłeś się korzystać z wygódki. Światło, jeśli ci potrzeb­ne, włącza się tu. Fotele są w ścianach, trzeba je wyczepić. Czego jeszcze możesz potrzebować?

- Może łącze do Sieci? - zaproponował Geralt. - I jakieś źródło zasi­lania do notebooka, bo moje przenośne się wyczerpało.

Iland dotknął kilku przełączników na najbliższym panelu i odsunął płaską zaślepkę. Wiedźmin od razu odnotował wszystkie potrzebne mu łącza na cienkich, automatycznie wciągających się do wnętrza panelu przewodach.

- Fajną macie limuzynę - pochwalił. - Szkoda tylko, że baru tu nie ma.

- Bar jest - oficjalnym tonem poinformował go jakby urażony Iland. - Ale, jak pamiętam, ktoś tu obiecał powstrzymać się od piwa.

- Ale nie obiecywałem powstrzymywać się od mineralki! Czy może w barze nie ma mineralnej?

- Jest. Nawet kilka gatunków. Chodźmy, wybierzesz sobie.

W tym samym momencie „limuzyna” zwolniła, wiedźmin i elf zmu­szeni byli chwycić się za poręcze, przewidująco umocowane do prze­źroczystego sufitu.

- Chyba knajpa - powiedział elf. - Tam się napijesz mineralki. Chodźmy.

Owalne drzwi prowadziły rzeczywiście do szoferki - przestronnej i wygodnej. Z lewej strony w kabinie znajdował się fotel kierowcy, z prawej - podwójna kanapa dla pasażerów. W chwili obecnej siedzenie było podniesione, a drzwi pasażerów otwarte. Elfy już wyszły na zewnątrz. Geralt również opuścił kabinę, z przyjemnością zeskakując na stały grunt. Odwrócił się, żeby zlustrować od zewnątrz „limuzynę”. Wyglądała jak się patrzy - pokryta kamuflażem ciężarówka, bardziej nawet podobna do autobusu niż trucka, tyle że bez okien. Ale wyposażona w przeźroczysty sufit nie potrzebowała ich. Były - oczywiście - w ka­binie.

Knajpa była też niezła - modern aż do bólu. Zapewne powstała cał­kiem niedawno. I nieźle w niej karmili. W każdym razie Geralt długo wahał się: wziąć drugą porcję parującej, zawiesistej solanki czy nie brać. Elfy nie jadły, wypiły tylko po kieliszku jakiegoś swojego napitku z kupionej spod lady kraciastej butelki i zaczęły kopcić długie, brązowe cygara z krótkimi plastikowymi ustnikami.

Kiedy Geralt zdecydował, że jednak rezygnuje z drugiego talerza zupy i wstał, elfy siedziały nieruchomo niemal jeszcze przez minutę. Ale w końcu podniosły się i ruszyły do wyjścia, zupełnie nie zwraca­jąc uwagi na to, że wiedźmin skierował się do lady. Geralt zaś nie szu­kał czegoś szczególnego, po prostu obrzucił leniwym spojrzeniem wy­stawę, spotkał się wzrokiem z barmanem, w którym wyraźnie płynęła krew wirgów i wyszedł za elfami.

Kierowca, Eranwald, stosunkowo młody elf, na razie bez Antarktydy w spojrzeniu, już siedział za kierownicą. Iland i drugi, którego imienia Geralt jeszcze nie poznał, przestępowali z nogi na nogę obok otwartych drzwi ciężarówki. Nie wiadomo, dlaczego truck z otwartymi drzwiami skojarzył się wiedźminowi z ociężałym, dawno pozbawionym możli­wości lotu, ptakiem, stojącym ze smutnie wyprostowanym jednym skrzydłem.

Nie czekając na zaproszenie, Geralt wskoczył na stopień i przemknął do paki. Niemal od razu „limuzyna” ruszyła, stopniowo nabierając szybkości.

Iland zajrzał do wnętrza - wiedźmin akurat wyciągał z baga nieźle doświadczony przez los, ale wcale przez to nie gorszy specnotebook. Tę wierną i oddaną maszynę wręczono mu w Arzamasie-16, w wiedź­miniej szkole, którą opuszczają albo zimnokrwiści i wyrachowani zabójcy potworów, albo nie opuszczają w ogóle.

W zamyśleniu skinąwszy głową, Iland zamknął drzwi i Geralt został sam. Bez pośpiechu połączył konektory, jednocześnie głaszcząc notebook, jakby namawiał go, by kolejny raz pomógł swemu właścicielowi. Po­mógł samotnikowi i tułaczowi, nieznającemu ani miłości, ani litości. Jednemu z najbardziej niezależnych żywych stworzeń w całej upstrzo­nej megapolisami Eurazji.

System załadował się gładko, jak po maśle poszło łączenie z Siecią. Geralt wszedł na wiedźmini serwer i zamarł przed otwartym okienkiem systemu informacyjno wyszukiwawczego.

Czego potrzebuję? - zastanawiał się. - Spróbujmy tak... „ I wprowadził: „Radio”.

A potem kliknął „Szukaj”.

Oczywiste, że szperacz wywalił stertę odnośników, nawet po przefil­trowaniu wyniku przez specyficzne skrypty wiedźminiego serwera ­niemierzalne i nie do wykorzystania. Westchnąwszy ciężko, Geralt za­czął metodyczny odsiew i precyzowanie, a potem zajął się gmeraniem w wybranych odnośnikach, mając nadzieję, że uda mu się wyłowić coś cennego, pożytecznego, co się przyda w aktualnym zleceniu.

Wiedźmin - to nie tylko monstrum, obrzucające granatami zbiesiony buldożer. Nie tylko wojownik, walący ze strzelby do oszalałego mecha­nizmu czy tropiący bojowego Ripaespera. Wiedźmin to również długie godziny przed ekranem notebooka, to niekończące się błądzenie po Sieci. To zaczerwienione z niewyspania oczy i odcisk na palcu wska­zującym, którym jeździ się po prostokąciku touchpada i po ekranie monitora.

Ale najważniejsze, że wiedźmin - to wiedza i umiejętność wyszuka­nia wszystkich danych, niezbędnych do wykonania zlecenia, za które już zostały wypłacone pieniądze. Ale przecież wiedźmini nigdy nie zawodzą. Albo wykonują swoją pracę, albo giną.

Findamiel miał dziwnie nie lodowate spojrzenie - wręcz przeciwnie: jakieś tęskne, jakby przesłonięte mgiełką. Patrzenie w oczy starego elfa nie sprawiało przyjemności, dlatego Geralt, oparłszy się o wysoki tył rzeźbionego fotela, roztargnionym wzrokiem błądził po freskach na ścianach.

- Dwadzieścia pięć tysięcy? Hm... - Elf pomlaskał wargami, zupełnie jak ludzcy starcy, mimo że jego oblicze nie nabawiło się dotychczas ani jednej zmarszczki. - Niezła fortuna! Można za to długo żyć.

- Można - zgodził się Geralt.

- Ale można też zginąć, zarabiając na nie.

- Cóż - Geralt wzruszył ramionami. - Wtedy Arzamas-16 otrzyma całe moje honorarium, a nie zwyczajowy procent.

- A jaki procent wiedźmini płacą Arzamasowi-16?

Geralt pozwolił, by na jego ustach wykwitł niemal niezauważalny uśmiech i mimo wszystko zajrzał w oczy elfa - jak w przepaść.

- Przecież świetnie wiesz, czcigodny Findamielu. Na pewno zdążyłeś zapomnieć wielokrotnie więcej, niż reszta tu obecnych kiedykolwiek wiedziała. Czyż nie tak?

Elf jakby skamieniał, potem niechętnie pochylił głowę w bok:

- Rzeczywiście - znany mi jest procent marży każdego wiedźmina dla Arzamasu-16.

- No to po co pytasz?

- Muszę przecież cię sprawdzić? ­

- Sprawdzić? Po co? Skoro nie ufasz mi, to nie prowadź ze mną inte­resów. A skoro ufasz - to po co te zbędne pytania?

- Interesują mnie kierujące tobą motywy, wiedźminie. Wy wszyscy zawsze się różniliście od zwykłych ludzi.

- Oczywiście. Wszak jesteśmy mutantami. Wszyscy, jak jeden mąż. Inaczej nie moglibyśmy wiedźminić.

Elf ponownie skamieniał na chwilę. Potem w zamyśleniu, zwracając się gdzieś w pustkę ogromnej sali, oznajmił:

- Pięćdziesiąt procent! Połowa tego, co ci płacą za ryzyko! Odpo­wiedz, wiedźminie, dlaczego oddajesz te pieniądze tym, którzy zrobili z ciebie monstrum?

- Jesteś pewien, że chcesz to wiedzieć?

- Pewien.

- Zatem, dzieje się tak, by tacy, jak ty mogli posyłać na śmierć takich, jak ja. I nie wydaje mi się, by oddawana część była przesadną.

- Posłusznie idziesz na śmierć? Dla pieniędzy? Dla połowy honora­rium?

- Idę.

- Ale dlaczego? Dlaczegóż, odpowiedz mi?

- Dlatego, że właśnie za pięćdziesiąt procent od dochodu każdego idą­cego na śmierć przede mną, wiedźminem Geraltem, nauczono mnie właśnie, jak pozostać przy życiu, idąc na śmierć.

- Boisz się śmierci?

- Każdy boi się śmierci.

- Tym niemniej przyjmujesz oferty, gdzie szanse na powodzenie częs­to są nader mizerne?

- Przyjmuję. To moja praca.

- Ale przecież boisz się śmierci. Nie rozumiem cię.

- Zacny Findamielu... Może z powodu swego wieku, nieporównywa­lnego z wiekiem nawet jakiegoś marnego orka, po prostu nie jestem w stanie uświadomić sobie tej sformułowanej przez ciebie sprzecznoś­ci. W Arzamasie-16 nie uczono mnie nie bać się śmierci. Dlatego się boję. Ale uczono mnie jak przeżyć. Przecież już to mówiłem. Dlatego idę na śmierć, przeżywam, ale przy tym ciągle się boję śmierci. Gdzie tu sprzeczność? Ja jej nie widzę.

- Jakbyś nie chodził na śmierć, nie musiałbyś się jej bać.

- Jakbym nie chodził na śmierć, nie miałbym co jeść. Ja i ci, co dopie­ro się uczą, jak być wiedźminem.

- Dobrze! - Elf przyklasnął jego słowom uderzeniem w kolano. - Oto kontrakt. Zerknij, czy nie masz jakichś zastrzeżeń co do poszczególnych punktów.

Geralt dwoma palcami uniósł wydruk wykonany na cieniutkim herbo­wym papierze i zaczął go czytać.

- Nie mam pretensji, czcigodny Findamielu - oznajmił po jakimś czasie. - Ale mam dwie uwagi. Na przykład, sformułowanie „w możli­wym do przyjęcia terminie” wydaje mi się dość rozmyte. Możliwy do przyjęcia termin przez kogo? Przez was? Mogę nie dożyć, dla mnie czas płynie inaczej. Albo to: „dowolnym sposobem odsunąć widmo śmierci...” i tak dalej. Nie boicie się takich sformułowań? A jeśli wysa­dzę w powietrze cały ten zamek wraz z jego tajemnicą? Formalnie wykonam zadanie, ale czy was to zadowoli?

- Nie zrobisz tego - cicho powiedział Findamiel. - Żaden wiedźmin nie wyrządzi krzywdy miastu, które go przyjęło.

Elf nagle odrzucił głowę do tyłu i z charakterystycznym przyszeptem kazalną intonacją zacytował:

- Albowiem krucha jest równowaga miast i zniszczywszy dom, moż­na zniszczyć całą okolicę, a zmarnowawszy okolicę, można zrujnować całe miasto. Pamiętaj o Kartaginie...

Wzrok elfa zmętniał i wypłowiał ponownie, mówił jeszcze ciszej, a przyszept rozpłynął się w zwyczajnym dla elfów zmiękczeniu spół­głosek.

- Wy nazywacie siebie tylko zabójcami potworów. W rzeczywistości sami jesteście potworami, potworami-sanitariuszami. Dlatego nie boję się tego drugiego sformułowania. A co do pierwszego - zmień je do­wolnie, jak ci się spodoba.

Geralt zamyślił się, a potem zaproponował:

- Może punkt o terminach w ogóle usuńmy. Nie sądzę, byście podej­rzewali mnie o chęć spędzenia reszty życia w tej dziurze...

- Usuwamy - krótko zgodził się Findamiel i po minucie Geralt trzy­mał w ręku nowy wydruk.

Przejrzawszy go pobieżnie, wiedźmin odchrząknął z zadowoleniem:

- Kche-kche... No, teraz jest znakomicie. Podpisz proszę, czcigodny Findamielu.

Elf zamarł na chwilę ze stylowym piórem w szczupłych palcach, potem zamaszyście podpisał kontrakt. Geralt podniósł się z krzesła, oparł się o blat łokciem lewej ręki i też złożył podpis.

Teraz był oficjalnie wynajęty do wykonania zlecenia.

- Jak chcesz otrzymać zapłatę, wiedźminie? Gotówka? Przelew?

- Wolę przelew. Jakoś nie chce mi się szwendać z taką gotowizną w bagu poza Centrum... A, jak sądzę, nie będziecie kwapili się do od­wiezienia mnie z powrotem swoimi środkami lokomocji.

- Eranwaldzie! Przygotuj wóz. Pojedziemy do banku do Czerniowiec - polecił Findamiel młodziutkiemu elfowi - kierowcy.

I zwrócił się do Geralta:,

- To nam nie zajmie dużo czasu. Jak, mam nadzieję, nie zajmie wiele czasu i twoja praca.

- I ja mam taką nadzieję, czcigodny Findamielu - całkowicie szcze­rze zapewnił go wiedźmin.

I rzeczywiście, do banku i z powrotem uwinęli się w niecałe półtorej godziny. Geralt sprawdził, jak na jedno z jego kont w Gnomish Credit­investment skapnęło równe dwadzieścia pięć tysięcy hrywien i uspokoił się całkowicie. Nie był przyzwyczajony do tego, że elfy tak spokojnie płaciły ogrom­ne pieniądze za taką niezwykłą i nieokreśloną pracę.

Najpierw Geralt ponownie, z wyczerpującymi swą dokładnością szczegółami, wysłuchał opowieści o poprzednich próbach przebicia się do wnętrza zamku. Elfy wykazały się niewątpliwie dużym sprytem: usi­łowały przedostać się do wieży i przez główne wejście, i przez kilka małych, i przez okna, i nawet próbowały desantu ze śmigłowca bez­pośrednio na wieżyczkę. Bez rezultatu. Okna nie dały rady otworzyć; śmigłowiec, zaledwie zbliżył się do zamku, wpadł w niewytłuma­czalne „odrętwienie” i runął wraz z ochotnikami-orkami w położony nieopodal park. Udało się otworzyć małe wejście w lewym skrzydle, nawet bez większych problemów, ale dwaj eksploratorzy z najbliższej okolicy, którzy tam weszli, po prostu już nie wrócili.

Cierpliwie, krok po kroku, metr za metrem, elfy i ich naiwni pomo­cnicy z grona miejscowych, przybywający pod wpływem plotek o ob­fitej nagrodzie, niemal wylizywali językami każdy z siedmiu korytarzy, odchodzących od holu za wejściem centralnym. Na próżno. Ochotnicy ginęli, przy tym nawet nie wiadomo było, z jakiej przyczyny. Ani jeden z korytarzy nie miał prostego odcinka dłuższego niż dwadzieścia metrów. Badacz znikał z oczu obserwatorom, a potem rozlegał się stra­szliwy wrzask, czasem jakiś hałas i koniec. A czasem - ani krzyku, ani hałasu. Ochotnik po prostu znikał bez śladu.

Od czasu do czasu nocami w oknach górnych pięter migotały ognie, mętne i niepewne, nie mające nic wspólnego ze zwykłymi lampami czy lampami luminescencyjnymi. Raczej przypominało to jarzenie czy martwe świecenie próchna w głuszy zdziczałego parku. Właśnie w ta­kie noce odbiornik Findamiela wybuchał odgłosami dzikich przekazów. Geralt przesłuchał nagrania - przekazy naprawdę miały dziki charakter. Nie wyczuwał jakiegoś sensownego tekstu - słychać było tylko pochli­pywanie, mamrotanie, szept. A i do głosu, szczerze mówiąc, nie było to specjalnie podobne, raczej brzmiało, jak kakofoniczny opus jakiegoś awangardowego minstrela, niegardzącego w swej twórczości ani od­głosami skrzypiących zawiasów, ani miauczeniem oburzonego kocura, któremu ktoś przydepnął ogon.

Półtora tysiąca lat zainteresowania dzikimi przekazami wyraźnie nie zostały zmarnowane przez Findamiela. Elf zarejestrował na przykład moc przypadkowych audycji, za każdym razem inną, od kilkunastu wa­tów do sześciu z hakiem kilowatów. Pierwszy z takich sygnałów raczej nie dałby się wychwycić w odległości dziesięciu kilometrów, drugi bez trudu był odbierany nawet na wschodnich rubieżach Wielkiego Uralu.

Usiłował również elf zlokalizować źródło sygnałów; w tym celu zor­ganizował w okolicy trzy punkty radionamiaru. Za źródło sygnałów można było teraz uważać mniej więcej kulę o średnicy dziesięciu me­trów, w centrum której znajdowała się podstawa szpili wieży. Geralt osobiście przejrzał kilka pelengów, na szczęście po drodze tu dość do­głębnie przestudiował materiały z wiedźminiego site'u. Mimo scepty­cyzmu - nie znalazł w namiarach elfa błędów.

Jedyną rzeczą, jakiej nie pokazał Findamiel Geraltowi, były odkodo­wane przekazy ze współrzędnymi pewnych miejsc w obrębie Wielkiego Kijowa. Co to były za miejsca - Geralt wolał na wszelki wypadek nie pytać. Ale zachował w pamięci aluzję do nich, poczynioną niechcący przez Ilanda,, szczególnie że Findamiel zręcznie i bez wzbudzania za­interesowania postronnych „zepchnął” Ilanda ze śliskiego tematu i za­czął mówić o czymś zupełnie innym. Naturalnie, Geralt nawet mrugnię­ciem oka nie dał po sobie poznać, że odnotował i lapsus Ilanda, i inter­wencję Findamiela. Ale zapamiętał to, zapamiętał.

W końcu, dążeniami takich jak stary elf poszukiwaczy kieruje żądza czegoś - władzy, zysku czy wiedzy. Findamiel nie wyglądał na fanaty­cznego miłośnika czystej wiedzy. Co znaczyło, że pożąda od świata .czegoś innego. I usiłował osiągnąć to poprzez rozszyfrowanie tajemni­cy dzikich sygnałów. Błędnych przekazów.

Przekazy, raz wychwycone, błądziły po eterze całymi latami. Finda­miel skrupulatnie odnotowywał ich okresowość, obliczał wygasanie, usiłował wykreślić źródła echa, ale nie doszedł do żadnego w miarę pewnego wniosku. Karmił komputery megabajtami wyników obserwa­cji, ale i te nie potrafiły uporządkować tego w jakiś sensowny system.

W sumie, nikłe nadzieje Geralta na rozwiązanie zagadki w trybie gabinetowo- analitycznym, nie spełniły się. Szczerze mówiąc, w ciągu całej swej niedługiej na razie kariery wiedźmina, ani jeden problem nie dał się rozwiązać metodą gabinetowo-analityczną, ale Geralt ciągle miał nadzieję, że kiedyś coś takiego się stanie.

Ale nie tym razem jeszcze. Tym razem trzeba będzie wejść do zagad­kowego i - co tu ukrywać? - dość złowieszczego, porzuconego zamku. Geralt już wcześniej nastawił się na pajęczynę w kątach, na nietoperze i zardzewiałe łańcuchy na ścianach. Na kurz i strzępy gobelinów. Na nieprzewidziane niebezpieczeństwa i niebezpieczeństwa znane z góry, takie jak wyskakujące nieoczekiwanie że ścian metalowe pręty czy piwnica wypełniona czekającymi na łup szczurami, do której strącały śmiałków sprytnie obracające się kamienne płyty w podłodze. Być może Findamiel oczekiwał, że wiedźmin po prostu obwiesi się specekwipunkiem z plecaka, weźmie strzelbę i runie na łeb, na szyję do zamku. Ale Geralta w Arzamasie-16 nauczono PRZEŻYWAĆ w każ­dych okolicznościach. A przeżyje tylko ten, kto jest ostrożny, niczym stalker w Strefie. Kto nie wykona zbędnego ruchu, jeśli nie jest pewien, że nie doprowadzi go to do śmierci.

Dlatego przez całą resztę dnia Geralt chodził dokoła zamku po om­szałych kamiennych drogach, po dawno niestrzyżonych łąkach, nasłuchiwał, węszył i myślał. Myślał.

- Bądź ostrożny, wiedźminie - powiedział na pożegnanie Findamiel.

- Dziękuję - odparł Geralt i pomyślał: „Ostrożny... A pewnie - rzucę się pogwizdując w sedno piekła...”

Przed wyjściem przełknął kilka tabletek stymulujących i teraz w orga­nizmie szalało prawdziwe chemiczne piekło. Każdy dźwięk, każdy ruch wychwytywany przez wzrok, nabrały z niczym nieporównywalnej wy­razistości. Świat stał się jaskrawy i nieśpieszny, w każde mgnienie oka Geralt mógł wpakować teraz całą masę czynów i myśli.

Sprawdził, czy łatwo wychodzi z kabury strzelba, czy na miejscu jest nóż, czy coś nie przeszkadza. Nic nie przeszkadzało. Nóż był na miejs­cu. Strzelba bez pudła wskakiwała w ręce. Ostatnia rzecz - sznurówki. Pewnego razu w najmniej odpowiednim momencie rozwiązała się niedbale zawiązana sznurówka i wiedźmin przeklął wszystko na tym świecie, ponieważ akurat w tym momencie nie wolno mu było się potknąć. Koniec. Czas.

Odprowadzany spojrzeniami dwudziestu elfów Geralt miarowo i - jak mu się wydawało - wolno pomaszerował po żwirowej ścieżce do zam­ku.

Wchodził już dziś do holu - rano, razem z Ilandem i Eranwaldem. Geralt miał nadzieję, że wiedźmini węch podpowie mu coś, ale nic tego nie wyszło. Zamek wydawał się być martwy, żadnych mechani­cznych potworów, żadnych naukowych niespodzianek czy pułapek. Nie wyczuł NICZEGO, chociaż zazwyczaj wyczuwał wrogą technikę od razu. Szczególnie pod wpływem stymulatorów.

Siedem dróg do śmierci. Siedem korytarzy, a każdy z nich już pobrał swoją krwawą daninę.

Elfy nie wchodziły do holu: Rozsiadły się na łące przed zamkiem, od czasu do czasu podnosiły głowy i odprowadzały spojrzeniami przemy­kające ponad wieżyczką śnieżnobiałe góry z chmur. Od czasu do czasu elfy puszczały w kółko niewielką manierkę, z której każdy upijał łyk. A jeszcze rzadziej ktoś z tego kręgu zerkał na widniejącą nieopodal ofi­cynę, którą obrał za swoją rezydencję Findamiel. Na oko do oficyny było ze cztery kilometry; od zamku oddzielała ją płaska, słabo poro­śnięta budynkami i drzewami nizina.

Wiedźmin wypadł z holu, gdy od wejścia minęły cztery i pół godziny. Przez ten czas żaden z oczekujących nie wypowiedział ani jednego sło­wa. Na oko wiedźmin wyglądał nieźle, tylko był nieco pomięty. Pas z ładownicą przesunął się na bok, prawy rękaw kurtki był oderwany poniżej łokcia. Na policzku widniał purpurowy i już czerniejący owal­ny siniec.

Po kilku krokach wiedźmin runął na kolana, a potem zwalił się na plecy, z podkurczonymi nogami. Jak na komendę wszystkie elfy poder­wały się i rzuciły do niego.

- Pić... - wychrypiał wiedźmin.

Iland bez wahania podał mu ową manierkę.

Geralt usiadł z widocznym wysiłkiem, chwycił manierkę i przypiął się do wąskiej szyjki, ale zaraz zacharczał i rozkaszlał się.

- A żeby was! Chciałem się napić, a nie upić!

Eranwaid długimi susami pognał do wiśniowego wozu typu Cherkas­sy, którym przywieziono wiedźmina do zamku. Wrócił Eranwald z dwiema butelkami miejscowej wody mineralnej.

Geralt wyżłopał obie, chciwie, nie zwracając uwagi na wylewające się na brodę i pierś słonawe krople.

- Uff! Ale zadanko mi wynaleźliście, panowie długowieczni!

- Doszedłeś do góry? - szybo zapytał Iland.

Wiedźmin strząsnął do ust ostatnie krople i z żalem popatrzył na pustą butelkę.

- Doszedłem - sapnął. - I do góry, i z powrotem. Chociaż było to cholernie trudne.

- Jedziemy do szefa! - Iland chwycił go za rękaw, chcąc pomóc wstać.

- Poczekaj, Ilandzie. Mam do ciebie kilka pytań.

Wiedźmin w oczach odzyskiwał siły. Najpierw usiadł, patrząc na zgrupowanych dokoła elfów, żywych o niemałym wzroście, z dołu go góry. Potem z pewnym trudem wstał, opierając się na swojej potężnej strzelbie. Nawet teraz był o głowę niższy od najniższego z nich.

- Sattae, Seidhe! - powiedział Iland do swoich. - Unn heda pas eon­altabitae...

Wszyscy, prócz Eranwalda i samego Ilanda, posłusznie odwrócili się i skierowali na drogę, biegnącą od zamku do oficyny.

- Chodźmy do wozu - zaproponował Iland. - Chodźmy - zgodził się wiedźmin.

Zanim usiedli na starannie utrzymane tapicerki siedzeń, usiłował nawet oczyścić zabrudzone ubranie. Ale nie przesadzał w staraniach, czynił to niechętnie i bez większego efektu.

- Siadaj - polecił Iland. - Znajdzie się ktoś do oczyszczenia fotela. Geralt niemal złożył się we dwoje i wcisnął na tylny fotel. Iland usiadł obok, mimo że był znacznie wyższy od wiedźmina, elf wpasował się w ciasne wnętrze znacznie zręczniej i z większą gracją.

Eranwald usiadł za kierownicą.

- Powiedz, Ilandzie...- Ale proszę, mów prawdę, bo od tego wprost zależy to, co dla was robię. Ty i pozostałe elfy - pomagacie Findamie­lowi dobrowolnie? Czy zmusza was do tego?

Iland nie nachmurzył się, po prostu jego wzrok spochmurniał, jak sło­neczny od rana dzień, na który nasunęły się nie wiadomo skąd przybyłe burzowe chmury.

- Dlaczego o to pytasz, wiedźminie?

Geralt uniósł głowę, pociągnął nosem i przymknął oczy.

- Chcę zrozumieć, dlaczego pomagacie mu wyjaśnić tajemnicę nie­zarejestrowanych źródeł sygnałów radiowych. Jaki macie w tym inte­res?

Widząc, jak elf odwraca spojrzenie, wiedźmin zrozumiał, że trafił dokładnie w punkt.

- To się jakoś wiąże z waszymi elfimi stosunkami, prawda? - napie­rał. - Słyszałem, że istnieje w waszej społeczności jakieś formalne przewodnictwo starszego nad młodszym. I że nie wolno wam nie posłu­chać starszego. Czy tak jest naprawdę? Findamiel wiąże was tym roz­kazem?

- Tak - odpowiedział głuchym tonem Iland. - Findamiel jest naszym ojcem. I moim, i Eranwalda, i wszystkich obecnych tu elfów.

Wiedźmin, gotów już do zadania kolejnego pytania, przełknął słowa. Przez kilka sekund siedział z otwartymi ustami. Potem powiedział:

- O-ho-ho...

I ponownie zamilkł.

- W rodach elfów między rodzicami i dziećmi stosunki są zupełnie inne niż u was, krótko żyjących. - Iland mówił niechętnie, ale jednak mówił. - U nas jest to opieka starszego, bardziej doświadczonego nad gołowąsem i nieopierzonym. Findamiel, oczywiście, jest najbardziej doświadczony z nas wszystkich. Ale ja też mam zakichane dwieście lat i zdążyłem zobaczyć niemało. W sumie, nasze obyczaje wykluczają nieposłuszeństwo wobec ojca krwi. Nawet jeśli wyśle cię prosto pod koła dzikiej ciężarówki na autostradzie.

- Wiesz, czym zajmuje się ojciec tak naprawdę?

- Domyślam się.

- Czym więc?

Iland długo milczał. Potem oschłym tonem polecił młodemu elfowi:

- Eranwaldzie! Idź na piechotę. Dogonimy cię, ja poprowadzę. Młody elf podporządkował się bez cienia sprzeciwu czy niezadowolenia. Po prostu wysiadł z wozu, zatrzasnął drzwi i miarowym krokiem pomaszerował przed siebie.

- On też musi się podporządkowywać, tobie? - zainteresował się wiedźmin. - Jako młodszy brat starszemu?

- Eranwald jest moim synem - oświadczył Iland.

Był już znowu opanowany, znowu całkowicie kontrolował siebie, swoje czyny i słowa.

- Nie rozumiem - zdziwił się Geralt. - Przecież powiedziałeś, że wszyscy jesteście synami Findamiela?

Iland niemrawo wzruszył ramionami:

- Mówiłem, no to co? Tak to jest. Co ci za różnica: Krew Findamie­la poprzez mnie przekazana została Eranwaldowi. Wy, ludzie, nazwali­byście Findamiela dziadkiem Eranwalda. Elfy nazywają go ojcem. Sko­ro o to chodzi, to ja też nie jestem synem wprost, a synem jego syna.

- To znaczy, że Findamiel nie jest dla Eranwalda dziadkiem - mruk­nął Geralt. - Dobrze, zrozumiałem istotę rzeczy. Tak więc rozkaz krew­niaka z krwi jest dla was prawem?

- Nie rozkaz - poprawił go Iland. - Wezwanie. Skoro ojciec przyzy­wa syna, to syn przychodzi. W sumie słowo „wezwanie” też nie odda­je dokładnie sedna, ale w waszym języku nie ma dokładniejszego od­powiednika. Po elficku to wezwanie nazywa się „taimas”.

- Zatem póki Findamiel was nie zwolni, będziecie mu służyć wiernie i bez wahania?

- Tak.

- I będziecie włazić do tego po trzykroć przeklętego, naszpikowane­go śmiercią zamku?

- Tak.

- I nie odstąpicie od tego?

- Nie. Współplemieńcy nie zrozumieją nas, jeśli złamiemy taimas.

- Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Chociaż nie, nie wszystko. Coś mi chciałeś opowiedzieć o planach Findamiela. A może to też będzie złamaniem taimas?

Ponownie cień przemknął przez, oblicze elfa. Wiedźmin zrozumiał, że Iland z trudem zmusza siebie do zdradzania szczegółów, jakby miał świadomość przekraczania pewnego progu.

- Findamiel rozszyfrował kilka błędnych przekazów. Dokładnie - ­zdołał zestawić je w odpowiedniej kolejności i rozkodować część wiel­kiego komunikatu. O ile mogę sądzić, w tym komunikacie mowa jest o jakichś fundamentalnych naukowych wzorach budowy naszego świa­ta.

- To oznacza, że po prostu Findamiel dąży do władzy i potęgi - pod­sumował wiedźmin.

Iland uśmiechnął się sarkastycznie:

- A czy na tym świecie jest coś innego, do czego warto dążyć?

- Masz rację - pokiwał głową Geralt. - Masz rację, długowieczny. Nawet ja to rozumiem. Cóż, jedźmy...

Iland przesiadł się za kierownicę i Czerkassy żwawo runął do biegu po gładkim, wylizanym przez wiatry asfalcie. Geralt w zamyśleniu ob­serwował, jak zmniejsza się w lusterku wstecznym złowrogi, nafasze­rowany prawdziwą śmiercią zamek. Eranwald nie zdążył odejść daleko. Dogonili również i wyprzedzili pozostałych, idących drogą elfów. Mimo że w samochodzie były jesz­cze dwa miejsca, Iland nie zabrał nikogo.

Przy oficynie krzątał się samotny elf, syn Findamiela czy jego pra­pra -prawnuk, czy to wiadomo? Wyglądał tak samo młodo, jak Eran­wald, tylko spojrzenie miał nieco twardsze. Chyba więc starszy od niego. Findamiel przebywał w wielkiej sali oficyny, stał przy oknie, nerwo­wo obracając w palcach wytworne pióro, najpewniej przywiezione do Kijowa z Wielkiego Paryża. Stary elf maźnął wiedźmina błyskawi­cznym spojrzeniem i znowu odwrócił się do okna, przez które patrzył, jak się wydawało, już dość długo. Na tle oświetlonego zachodzącym słońcem nieba wyróżniała się wykutym konturem wieża ze szpilem. Nawet okno wieży można było dojrzeć bez trudu - okno, skąd Geralt nie tak dawno temu popatrzył na okolicę.

- Tak więc, wiedźminie? - nie odwracając się, zapytał Findamiel. - Wszedłeś do wieży?

- Tak, czcigodny Findamielu. Wszedłem do wieży. Ale, obawiam się, nie mam dla was dobrych wieści. Nie zobaczyłem tam niczego takiego, co mogłoby istotnie wpłynąć na rozwiązanie tajemnicy przypadkowych przekazów.

Stary elf odwrócił się gwałtownie i wpił się spojrzeniem w Geralta.

- Ach tak? - I wpadł w zamyślenie. - W takim razie powinieneś nauczyć mnie, albo któregoś z moich żywych, jak docierać do wieży­czki cało. I, oczywiście, jak wracać zdrowo, tak jak udało się to tobie.

Geralta jego żądanie nie poruszyło.

- Obawiam się, czcigodny Findamielu, że coś takiego się nie uda.

- Ciekawe, dlaczego?

- Dlatego, czcigodny Findamielu - posłusznie wyjaśniał Geralt - że nie jest mi do niczego potrzebna tajemnica tego zamku. Dokładniej rzecz ujmując - zupełnie mnie nie interesuje. Dlatego udało mi się tam przeżyć. No, i na dodatek dysponuję pewnymi specyficznymi odrucha­mi. Ale zapewniam was: same nawyki i odruchy nie wystarczyłyby. Sekret powodzenia polega na tym, że nie wchodziłem tam po tajemni­cę.

- Po co więc cię wysłałem? - zdziwił się Findamiel. - Jeśli wszystko dobrze rozumiem, to tu na stole leży nasz kontrakt, zgodnie z którym zobowiązujesz się rozwiązać nasz problem i ustrzec od śmierci moich współplemieńców na obszarze zamku.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, czcigodny. Właśnie zamierzam us­trzec od śmierci waszych współplemieńców. Dlatego radzę wam: wy­jedźcie stąd. Zapomnijcie o tym zamku, a jednocześnie o problemie błędnych przekazów radiowych. To, co tworzy ich istotę jest wiedzą niebezpieczną nawet dla was. A tym bardziej niebezpieczny stanie się posiadacz tej wiedzy, szczególnie że może to być elf, żyjący nie wiem nawet ile tysięcy lat.

- Dla kogo będzie niebezpieczny ów posiadacz wiedzy? - nie kryjąc ironii, zainteresował się Findamiel.

- Dla Wielkiego Kijowa - wcale nie tracąc kontenansu odpowiedział Geralt. - A, możliwe, że i całej Eurazji. Iland i Eranwald od samego początku rozmowy w milczeniu stali w otwartych drzwiach pokoju.

Findamiel uśmiechnął się zjadliwie:

- Widzę, że przygotowałeś się solidnie, wiedźminie. Udało ci się zro­zumieć nawet to coś, czego oszczędziłem swojemu starszemu synowi, Ilandowi. Ale czy naprawdę sądzisz, że wycofam się z tego?

- Nie - odparł wciąż niewzruszony wiedźmin. - Nie sądzę. Ale moim obowiązkiem było zaproponować wam wycofanie się i wyjazd z tej okolicy.

Findamiel zrobił krok naprzód i zaczął mówić; w każdej głosce ula­tującej z jego ust rozbrzmiewał metal. Nie sposób było nie usłuchać tego głosu... Ale zwracał się stary elf nie do kogoś tam, a do wiedźmi­na, a na niego to nie działało.

- Tak więc, wiedźminie... Co nam wyszło? Już ci powiedziałem, że na stole leży kontrakt. Z twoim podpisem. Odmówiłeś przekazania inte­resujących mnie danych. Wystarczy teraz, bym wysłał Eranwalda czy Godfreuda, czy innego z elfów do zamku... Ten wybrany pójdzie, możesz być pewny. I na pewno nie wróci. Po czym śmiało mogę zakomu­nikować o wszystkim do Arzamasu-16. Jak sądzisz, ile zostanie ci wte­dy życia, co wiedźminie? Jak szybko odnajdą cię i wykończą twoi wier­ni wiedźminim zasadom koledzy? Ciebie, odstępcę, który podpisałeś kontrakt, przyjąłeś zapłatę i nie wykonałeś ciążących na tobie obowiąz­ków?

- Czcigodny Findamielu - cierpliwie kontynuował Geralt. - Muszę ci przypomnieć, że twoje badania zagrażają bezpośrednio najbliższej oko­licy. A to znaczy, że i całemu Wielkiemu Kijowowi.

- Odezwał się w tobie sanitariusz? - Findamiel zatarł dłonie.

Geralt odruchowo odnotował, że nawet nie zauważył, kiedy i gdzie elf ukrył pióro, które jeszcze przed chwilą obracał w dłoniach.

- Wspaniale! No to, wiedźminie, musisz wybrać między obowiąz­kiem i honorem! Ustąpisz mi - zdradzisz miasto. Nie usłuchasz - zdra­dzisz wiedźmini kodeks. Bardzo jestem ciekaw, co wybierzesz. A przy okazji, przypominam: kontrakt jest uwierzytelniony u notariusza z firmy „Selemesz i synowie”. Możesz więc runąć do stołu i podrzeć leżące tu dokumenty na strzępy. Niczego to nie zmieni.

- Czy mam rozumieć, czcigodny Findamielu, że nie zrezygnujesz z badania zamku, skąd dopiero co wróciłem?

- Oczywiście, że nie zrezygnuję - prychnął Findamiel.

- W takim razie - westchnął wiedźmin - przyjdzie mi z honorem speł­nić swój obowiązek.

Błyskawicznym ruchem uniósł swój pompowiec i wystrzelił. Do Findamiela. Elfem cisnęło na plecy i przeciągnęło dobre dwa metry - strzelba mia­ła potworną moc. Ale stary elf jeszcze długich kilka sekund patrzył na wiedźmina, na krew chlustającą z piersi na podłogę; miał jeszcze siłę unieść głowę i trzymać ją w powietrzu przez cały ten czas, a jego oczy przepełnione były niezrozumieniem i poczuciem krzywdy.

A potem Findamiel opuścił głowę na podłogę i skonałn. Geralt wycelował lufę w Ilanda, z przerażeniem wpatrującego się w martwego przodka.

- Mam nadzieję, że ty nie będziesz wysyłał swoich... synów do zam­ku?

Iland przeniósł szalone spojrzenie z ciała Findamiela na czarną niczym noc otchłań lufy wiedźminiego pompowca.

- Nie będę - szepnął.

- No to świetnie. To oznacza, że nikt więcej w zamku nie zginie. Do­brze pamiętam wszystkie punkty kontraktu, Ilandzie. Dokładnie wiem, że spełniłem wszystkie, nałożone na mnie obowiązki i ani na jotę nie naruszyłem żadnego z punktów. Żałuję, że przyszło mi uciec się do sposobu najbardziej skrajnego z możliwych... Ale, widzisz - życie, propo­nowałem twojemu przodkowi, by zapomniał o wszystkich tych niele­galnych przekazach. Teraz proponuję, byś zapomniał o nich i ty. I twoi współplemieńcy.

Wiedźmin twardym krokiem przeciął pomieszczenie i podniósł z ka­napy swój wierny plecak-bambetlarz.

- Jesteście zwolnieni z taimas, Ilandzie. Wasz szalony ojciec nikogo więcej nie pośle na śmierć. A to oznacza, że mogę odejść. Odchodzę więc, Ilandzie.

Geralt zbliżył się do trwających w osłupieniu elfów, ramieniem odsu­nął z drogi Eranwalda i chwycił za klamkę.

- Wiedźminie - głuchym głosem odezwał się Iland. - Przysięgam nie pchać się do zamku. Przysięgam, że nie będę badał przekazów. Ale po­wiedz mi jednak - co zobaczyłeś w tej wieżyczce?

Wiedźmin odwrócił się z wolna. Popatrzył w oczy elfowi.

- Krótko żyję - oświadczył w zamyśleniu. - I zabiorę tajemnicę ze sobą do grobu. Nastąpi to dość szybko, jak na twoją miarę czasu, długowieczny. I, proszę, nie pytaj mnie więcej o nic.

Iland nie zapytał. Ale pytanie elfa tkwiło w głowie Geralta przez cały czas, kiedy maszerował do szosy, i potem, kiedy stał na stopie i łapał okazję. I dopiero kiedy wziął go do wozu wesoły, rumiany gnom, kie­rowca udomowionego trailera marki Kensworth, Geralt odważył się od­powiedzieć na to pytanie. W myślach, rzecz jasna.

Co było w tej wieżyczce? Ależ nic. Po prostu nic. Tylko kurz i trupy pająków. I to jeszcze umacnia mnie w przekonaniu, że słusznie postą­piłem”.

Kensworth pędził na spotkanie nasuwającej się na Wielki Kijów nocy, a rumiany gnom, jak się okazało, miał w pokładowej lodówce masę piwa. Porteru. Geralt bardzo lubił porter.


ANDRZEJ DRZEWIŃSKI




SYMULTANA


Starość to okropna rzecz, mawiała jego babka, kiedy zmo­gła ją choroba i leżała przykuta do łóżka. Tak, miała rację, pomy­ślał Karpicz i bezmyślnie spojrzał przez okno na park. Najgorsze, że było mu to całkowicie obojętne. Siedział na fotelu otulony w koc i wodził wzrokiem po gołych gałęziach drzew za oknem. Latem, a jeszcze lepiej wiosną, kiedy wszędzie było zielono, dom Złoty wiek mógł uchodzić za przyjemne miejsce. Oczywiście, pod warunkiem, że miało się te siedem krzyżyków na karku. Stu­kanie do drzwi sprawiło, że niechętnie obrócił głowę.

- Proszę! - zawołał o ton wyżej niż zamierzał, niestety, ostat­nio gorzej panował nad głosem.

Nowicki zaliczał się do najmłodszych pensjonariuszy, wiecz­nie ruchliwy, pełen nowych pomysłów.

- Przyjdziesz? - spytał, dopinając koszulę na swoim wystają­cym brzuchu. - Robimy szybki turniej, mówiłem ci.

Może i mówił. Karpicz mimo woli spojrzał na szachy rozło­żone przy łóżku.

- Nie - otulił się szczelniej kocem. - Źle się czuję, może na­stępnym razem.

Jego gość łypnął z dezaprobatą.

- Wołowina - mruknął pod nosem i wyszedł, swoim zwycza­jem nie domykając drzwi.

Był złośliwy, lecz miał rację. Od kiedy powstał szum wokół choroby szalonych krów, zauważalnie zmieniło się menu obiado­we w ich domu. Pewnie ktoś wziął sobie do serca informację, że wołowina staniała, a choroba w pełni rozwija się dopiero po kilkunastu latach od zarażenia, więc nikt z pensjonariuszy nie zdąży na nią umrzeć.

Przez uchylone drzwi do pokoju wślizgnął się pies. Karpicz nie zdziwił się, znał dobrze zwierzaka Boleskiego. Razem grywali w szachy. To znaczy Boleski grał, a pies nosił wetknięte za obrożę karteczki z kolejnymi posunięciami.

- Idź w cholerę - powiedział, lecz Reks tylko pomachał ogo­nem. Jego futro lśniło dzisiaj jak nigdy. Widać ktoś go wreszcie wykąpał.

Nachyliwszy głowę, pies zbliżył się do fotela, aby mężczyzna mógł go podrapać za uchem. Nie potrafił odmówić, tak samo jak nie potrafił odmówić Boleskiemu, praktycznie uwięzionemu w czterech ścianach swego pokoju. Wylew, jaki przeszedł rok temu, skazał go na wózek i pomoc innych. Jego pokój był dwa piętra niżej, lecz dzięki Reksowi mogli się kontaktować na odle­głość. Szkoda tylko, Karpicz westchnął, że Boleski okazał się tak słabym graczem.

Wykonał zapisany przez kolegę ruch, przesunął swego pionka, a potem wcisnął karteczkę za obrożę. Pies bezszelestnie znik­nął za drzwiami. Odkładając długopis, mężczyzna potrącił gazetę leżącą na krawędzi lóżka. Ze złośliwością, typową dla przedmio­tów martwych, spadła, odsłaniając znany mu artykuł. „Nagonka czy naga prawda”, odczytał kolejny raz nagłówek, zanim nie wko­pnął kartek pod łóżko. Trzęsącymi się dłońmi ściągnął poły szla­froka i, próbując się uspokoić, zatopił wzrok w prostokącie okna. Jednak, kiedy po chwili coś lodowacie zimnego dotknęło jego dłoni, nie potrafił powstrzymać okrzyku trwogi. Pies spojrzał z niewinną miną, jakby wiedząc, że uniesiona do ciosu dłoń i tak zaraz opadnie. O właśnie... i podrapie go za uchem.

Kiedy bicie serca wróciło do jako takiej normy, Karpicz wy­konał posunięcie Boleskiego, bez namysłu odpowiedział włas­nym, a potem znowu zapadł w odrętwienie typowe dla ostatnich tygodni. Regularne, w odstępach kilku minut, wizyty psa nawet mu specjalnie nie przeszkadzały. Pozwalał myślom krążyć gdzieś wokół starych, banalnych zdarzeń, potem na chwilkę bezboleśnie przesunął się z refleksjami w stronę córki i jej dwójki dzieci. Coś w nim musiało się wypalić. Uczucia były, ale mdłe jak woda w butli, z której dawno uciekł gaz. Psi chwost znowu zniknął za drzwiami. Karpicz opuścił wzrok i tępo spojrzał na wystający spod łóżka róg gazety. Tak, przed pewnymi problemami trudno jest uciec...

Wroński w czasie wojny pracował w granatowej policji. Dzię­ki temu nieraz z wyprzedzeniem wiedział o łapankach, przeszuki­waniach czy innych sprawach, które często decydowały o życiu bądź śmierci. Wielu go za to nienawidziło, a jedynie trzy osoby wiedziały, że tak naprawdę jest wtyczką podziemia. Kłopoty Wrońskiego wzięły się stąd, że dwie z nich zginęły w Powstaniu, a trzecia nie chciała się w nic mieszać. Pech Wrońskiego, że na­wet o niej nie wiedział.

Dotknięcie psiego nosa sprawiło, że wrócił do rzeczywistości. Odczytał zapisek, przesunął skoczka i, po raz pierwszy od roz­poczęcia partii, przyjrzał się uważniej szachownicy. Ależ tak! Oczywiście, że znał te posunięcia. Atak z czterech pionów w obronie królewsko-indyjskiej - tak typowy dla agresywnego stylu walki Fishera. Odruchowo powtarzał każde posunięcie par­tii. Spojrzał na psa, który - sądząc z miny - czekał na kolejną wia­domość.

- Skąd twój stary to wziął, hmmm...?

Reks tylko zastrzygł uchem i z nadzieją spojrzał na długopis. Karpicz znał rozgrywkę na pamięć, więc nie kazał mu dłużej cze­kać. Roześmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Skąd u licha Boleski wytrzasnął ten zapis? Przecież był całkowitym amatorem. No tak, ktoś musiał pożyczyć mu jakąś książkę, może dać. Zdaje się, że miał ostatnio urodziny. Cholera, zaklął, to były osiemdziesiąte urodziny, chciał go odwiedzić, ale zapomniał. Szczerze mówiąc, ostatnio zapominał o wielu rzeczach. Nachylił się i sięgnął po kolejną karteczkę przyniesioną przez czworo­nożnego posłańca. Żadnych wątpliwości! To była słynna partia ze Spasskim z walki o mistrzostwo świata, którą swego czasu pod­dawano tylu analizom. Wniosek był jeden: ósmy ruch przed koń­cem partii przesądzał sprawę. Po nim już żadna siła nie była w stanie uchronić czarne figury przed porażką. Karpicz przesunął swego czarnego gońca. Do końca partii miał jeszcze sporo ru­chów. Właśnie zaczęło się lawirowanie.

Coś mu zaszeleściło pod stopą, opuścił wzrok i spochmurniał. Wiele razy zastanawiał się, czy dobrze wtedy uczynił. Wtedy - przed z górą czterdziestu laty - kiedy nie zgłosił się sam do pro­kuratury. Bał się, że i jego w coś zaplączą. Przeklęta wojna, wycisnęła go jak cytrynę z odwagi, z wiary w człowieka, z dobroci... tak, z niej chyba także. Jak mu powiedziała córka?"Tato, ty zara­żasz wszystkich swoją chorobą duszy”.

- Władek dostał pięć lat, ale nawet połowy nie odsiedział ­nieoczekiwanie odezwał się na głos.

Objął głowę rękoma i bolesnym wzrokiem obserwował wcho­dzącego psa. Na poduszkach swoich łap szedł nad wyraz cicho, jakby unosił się nad podłogą. Karpicz na moment przymknął powieki. Kłopot wziął się stąd, że wnuk Władka zaangażował się w politykę. Dobry, uczciwy człowiek, którego główny błąd pole­gał na tym, że zgodził się kandydować na ważne stanowisko. To wystarczyło, przeciwnicy zaczęli grzebać w życiorysie jego i całej rodziny. No i dogrzebali się, dziadek granatowy policjant, zdraj­ca, to była gratka nie lada.

Pies musiał kilka razy szturchać go nosem, zanim przesunął figurę na szachownicy. To bez sensu, pomyślał, już dawno jest za późno, aby to wszystko odkręcać. Aby stanąć twarzą w twarz z jego żoną, jego synem i wnukiem, i powiedzieć: Wiedziałem, że był niewinny, lecz nic nie zrobiłem. Podejrzewał, że dla nich od tej całej polityki ważniejsze było oczyszczenie Wrońskiego. Moralne zadośćuczynienie, potwierdzenie tego, co przypuszczali, lecz nie potrafili udowodnić. Zacisnął pięści i tylko widok wcho­dzącego psa powstrzymał go od rozrzucenia figur po całym poko­ju.

- Przecież już dawno jest za późno - wychrypiał - prawda Reks?

Pies jak to pies, wykrzywił zabawnie pysk, a potem, wachlu­jąc ogonem, zniknął za drzwiami. Karpicz wbił wzrok w szacho­wnicę, jakby spodziewał się ujrzeć na niej rozwiązanie swego dylematu. Ósmy ruch, a może się myli, a może wszyscy analizu­jący partię popełniali jakiś błąd? Może jednak i potem można uni­knąć porażki? Kudłaty pomocnik wracał i odchodził. Hetman, potem pionek, jeszcze wieża, ruch za ruchem i w końcu ten ostat­ni, zwrotny moment. Reks szczeknął, więc Karpicz dłużej nie zwlekał. Przesunął pionek i już nie miał drogi odwrotu. Jak w ży­ciu, zaśmiał się płaczliwie, jak w życiu.

Niespodziewany promień światła boleśnie uderzył go w oczy i dopiero po chwili stary człowiek ustalił jego pochodzenie. Słoń­ce. Po raz pierwszy tego dnia przebiło się przez chmury i oświe­tliło fasadę domu. Jego wąska smuga padła na szachownicę, na­dając figurom ostrych konturów. Karpicz wsunął dłoń pod świa­tło, przyjrzał się plamom, pomarszczonej skórze i zawiłej plątani­nie nabrzmiałych żył. Słoneczny blask zgasł i do pokoju wsunął się pies. W jego spojrzeniu było coś przykuwającego uwagę. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie ku biało-czarnej powierz­chni. Tylu ludzi o wiele lepiej grających w szachy od niego, tyle tęgich umysłów głowiło się nad tą rozgrywką. A może jest jednak szansa?

Wysunął dłoń i lekko trzęsącymi się palcami przesunął jedną z figur: Nic nowego, ten sam siódmy ruch od końca z zapisu par­tii. Jednak teraz znajdował w sobie całkowitą pewność, że tak należy uczynić. Kątem oka zarejestrował, że pies opuszcza pokój, lecz skupiony na szachownicy nawet nie drgnął. W końcu dobrze wiedział, jakim posunięciem odpowiedzą białe. Jego umysł, ciało i duszę przenikało coś niepojętego. Jakaś nieważka,. eteryczna substancja wypełniła go całego, sprawiając, że zasłona spadła z umysłu, a myśli wyostrzyły się do granic szaleństwa. Myśli i wola należały do niego, ale ta moc, ta przejrzystość... Wtedy doj­rzał, pojął i już wiedział, jak można zremisować tę partię. Wygrać - nie, to niemożliwe, kiedy zaszło się tak daleko, ale wbrew utar­tym poglądom nie musi doznać porażki. Wystarczyło poświęcenie tak nieoczekiwane, że nikomu wcześniej nie przyszło do głowy.

Spojrzał na psa, mrugnął i zdecydowanym ruchem przestawił het­mana pod bicie białym pionkiem, co uaktywniło parę gońców, a zarazem w jakiś zagadkowy sposób widział te wszystkie ruchy przed sobą i widział sytuację patową, do której prowadzą. Wie­dział, że teraz już nie przegra. Pies szczeknął krótko i kiedy Kar­picz wsunął mu karteczkę, zniknął bez śladu jak duch.

Mężczyzna odwinął koc z nóg, wstał i przeszedł do okna. Chwilę stał z twarzą przy szybie, a potem zerknął za siebie. Mimo szumu w uszach poczuł się szczęśliwy. Wsparł dłonie o parapet i przyglądając się skłębionym chmurom, coś cicho zanucił. Do­piero po jakimś czasie zorientował się, że to jedna z piosenek, które śpiewali nad Wisłą. Władek miał doskonały słuch, a i głos niczego sobie, więc dziewczyny lgnęły do nich jak do miodu. Boże, jak to dawno było...

Zauważył, że pies długo nie wraca. Przez całą partię pojawiał się z powrotem w kilka minut i aż dziw, że Boleski potrafił tak szybko notować. Karpicz podszedł do łóżka, koło którego wciąż na podłodze leżała gazeta. Nachylił się, ujął kartki i położył na fotelu. Psa dalej nie było. Czyżby Boleski już spostrzegł, że prze­grał? Uśmiechnął się. Znał dobrze umiejętności swego kolegi od szachów. Pewnie zaskoczony pierwszym odmiennym ruchem nie wie, co teraz uczynić. Chce czy nie, musi zejść do niego. Raz jesz­cze zerknął na szachownicę. Naturalnie, że czuł radość z rozwią­zania zagadki, ale... Chwilę próbował nazwać stan swego ducha. Coś nowego, coś... pojawiło się w jego duszy. Wiedział, że pra­gnął tego przez całe życie, lecz nigdy nie odważył się ruszyć w tamtą stronę. Bał się tego, co należałoby zapłacić, ofiarować czy nawet poświęcić.

Wstał i wyszedł z pokoju. Schodami w dół, a potem koryta­rzem do aparatu telefonicznego wiszącego na ścianie. Notes miał ze sobą.

- Tak, Maria Wrońska - powtórzył kobiecie z informacji. - Tak...

Zanotował, podziękował i odłożył słuchawkę. Musiał oprzeć się o ścianę, gdyż inaczej by upadł.

- Ho, ho, wyszedłeś ze swojej jaskini - usłyszał czyjś głos za plecami.

Odwrócił się, machinalnie wyjmując kartę. Nowicki przypo­minał doktora Dolittle, o którym bajki czytywał kiedyś wnucz­kom.

- Ano, wyszedłem. Skończyliście swój turniej?

- Nie, dopiero się rozkręcamy - właściciel korpulentnej syl­wetki uśmiechnął się chytrze. - Może dołączysz?

- Może, ale najpierw chcę zadzwonić - obrócił kartę w pal­cach. - I jeszcze muszę na moment wpaść do Boleskiego. Nowicki machnął ręką.

- Boleskiego możesz sobie darować. Wczoraj rodzina zabrała go na tygodniową przepustkę. Pamiętasz chyba, że pies mu zdechł i chcieli chłopa jakoś rozruszać.

Karta wypadła z palców Karpicza i frunęła po posadzce. Zapomniał, jak on mógł zapomnieć?! Przecież mówił mu to ktoś przy obiedzie.

- To co, przyjdziesz? - Nowicki mrugnął figlarnie. - Może trafi ci się jakiś ciekawy partner.

Wolno, bardzo wolno skinął głową.

- Przyjdę, tylko mam jeden ważny telefon.

Tamten obrócił brzuch ku sali telewizyjnej i ruszył ku jej drzwiom. Karpicz odprowadził go wzrokiem, wsunął kartę i za­czął wybierać numer. Nie martwił się, jak zacząć rozmowę. Nie dzisiaj.

75




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Magazyn Science Fiction nr 1 (2)
!Magazyn Science Fiction nr 1 (rtf)
MAgazyn Science Fiction 3
MAgazyn Science Fiction 2
MAgazyn Science Fiction 9
MAgazyn Science Fiction 5
Joga Magazyn MaciejWielobob pl nr 2 sierpień 2010 yoga
Joga Magazyn MaciejWielobob pl nr 4 październik 2010 ajurweda
Swanwick Periodic Table of Science Fiction
Joga Magazyn MaciejWielobob pl nr 5 grudzień 2010 medytacja
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack 2(1)
Asimov's Science Fiction [2001 04] (v2007 05 RTF)
Antologia Droga do Science Fiction 3
Swanwick ?ter Science Fiction Died
040 Science fiction lat 50 , czyli ziemskie problemy w kosmicznym kostiumie
Antologia Droga do Science Fiction 4
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 2 (PERN)
Magazine Asimov's Science Fiction 98 Issue [v1 0]