MAgazyn Science Fiction 5


opowiadania

Nikołaj Romanieckij

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

Robert J. Szmidt

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

Rafał A. Ziemkiewicz

DOBRA WRÓŻKA

Dariusz Jasiński

JOVITA

Robert Zaręba

LISTY Z GWIAZD

Andrzej Kozakowski

ROBAKI Z CMENTARZA

Krzysztof Bujara

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

Wojciech Świdziniewski

DZIESIĄTY SZCZUR

Jakub Radzimiński

PINGWIN, STARA SZAFA I PIŁECZKI

GOLFOWE

komiks

Max Bogdanowski

OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA

Witajcie w piątym numerze „Science Fiction".

Z niekłamaną przyjemnością mam zaszczyt zaprosić Was na kolejny, długi i

satysfakcjonujący seans czytania.

W numerze mamy dziewięć tekstów literackich. Do tego stałe rubryki publicystyczne oraz

materiał położony pomiędzy nimi. I od niego właśnie chciałbym zacząć ten wstępniak.

Andrzej Ziemiański wygrał już drugi plebiscyt w tym roku. A stało się tak za sprawą

genialnego opowiadania zamieszczonego w „NF" i noszącego tytuł „Bomba Heisenberga". Kto

czytał, ten wie, kto nie czytał, niech szybko szuka tamtego numeru, bo to prawie „Autobahn nach

Poznań". Andrzej, jak zapewne zauważyliście, jest jednym z filarów naszego pisma, nie

jedynym, ale jednym z mocniejszych. Dlatego z tym większą przyjemnością miałem okazję

oklaskiwać tę nagrodę, którą wręczał mu, w scenerii krzyżackiego zamku, Wojtek Sedeńko,

organizator VIII Festiwalu Fantastyki w Nidzicy. Muszę przyznać, że Andrzej wygrał

zdecydowanie i zasłużenie. Mam nadzieję, że będzie to dla niego bodziec (wiem, że będzie,

wszak złamana noga - efekt nocnego powrotu z- zamku - sprzyja zadumie przed ekranem

monitora) do napisania kilku następnych tekstów.

Dzisiaj zaprezentuję Andrzeja z nieco innej strony. Felieton, jaki przygotował na pewną

okazję, trafił i do naszej redakcji. Rzeczy, o których tam przeczytacie, choć momentami

niewiarygodne, wydarzyły się naprawdę. Wiem, bo w wielu z tych zdarzeń uczestniczyłem,

ciałem i umysłem. Oczywiście weźcie poprawkę na wielki talent konfabulacyjny mistrza.

Wspominane picie na umór często oznaczało - zakrapiane to fakt, ale bynajmniej nie tak obficie i

przeważnie piwem - dyskusje po blady świt w kręgu autorów. Reszta jednakże jest prawdą, i

szacunek się należy pamięci Andrzeja, który tak wiele w niej ocalił z tamtych, jakże odległych

czasów. Ale sza, reszty dowiecie się z felietonu, który zaczyna się na sąsiedniej stronie.

Beletrystyka. Tej Warn nie zabraknie. Przygotowaliśmy w tym numerze rzecz znakomitą.

Piknik na skraju drogi" był i jest powieścią kultową. Mało kto jednak wie - prócz tych, którzy

zajrzeli do 'SF" numer 3, że istnieje kontynuacja tego znakomitego dzieła. Niezła kontynuacja.

Dzisiaj ją prezentujemy w całej objętości. Sprawdźcie, jak potoczyły się losy bohatera tamtej

powieści...

Po raz pierwszy na naszych łamach zamieszczamy tekst jednego z najlepszych twórców

młodszego pokolenia. Rafał A. Ziemkiewicz, znacie go doskonale, a poznacie jeszcze lepiej.

Kilka tekstów, którymi dysponujemy - a powstaje też nowy, na potrzeby naszego magazynu - to

perełki. Zresztą przekonajcie się sami jak smakuje „Dobra wróżka". Jedno, co mogę zarzucić

temu tekstowi, to to, że jest za... krótki.

Wojtek Świdziniewski i jego „Murarze" z numeru 3. zebrali wiele pochwał. Ciekaw jestem jak

odbierzecie nowy tekst, jakże odmienny w klimacie i wydźwięku. Brutalna rzeczywistość ściany

wschodniej i klimat totalnej zagłady. Nie czytajcie tego wieczorem...

Skoro jesteśmy przy zagładzie, to kolejna nowela Roberta J. Szmidta niedaleko odbiega od

tego tematu. W niedalekiej przyszłości na Ziemi pojawi się nowa, lepsza rasa człowieka. Ale czy

będziemy w stanie oddać jej to, co zdobywaliśmy w takim trudzie? Czy zmiana pokoleniowa

może odbyć się w spokoju? Autor w to nie wierzy...

Robert Zaręba prezentuje dzisiaj drugi ze swoich tekstów. Tym razem dostajecie rzecz

naprawdę ciekawą. Zabieg prowadzenia narracji w formie listów nie jest często spotykany.

Zwłaszcza w naszej literaturze. Ale Robert wyszedł z tego starcia obronna ręką. Warto

sprawdzić, jak zakończy się ta korespondencja.

Andrzej Kozakowski, drugi obok Wojtka Świdziniewskiego przedstawiciel Białegostoku, jest

twórcą niepokornym. Wizjoner jakich mało. Czasami to, co opisuje, wymyka się nawet jemu

spod kontroli. A czasami plastyczność wykreowanego świata po prostu urzeka. „Robaki na

cmentarzysku" to taka właśnie opowieść. Zbrodnią byłoby streszczanie tego tekstu. Warto go po

prostu przeczytać.

Tak oto dotarliśmy do debiutantów miesiąca. Jest ich trzech. Dariusz Jasiński znany jest z

publikacji w magazynach sieciowych. „Jovita" to klasyczna fantastyka przygodowa. Taka, na

jakiej wychowaliśmy się przed laty. Oceńcie zresztą sami.

Jakub Radzimiński reprezentuje w tym numerze fantastykę pogranicza. W jego

opowiadaniu więcej jest z komedii absurdu niż z klasycznej sf, ale mamy w redakcji kilka osób,

które urzekł ten tekst. Mam nadzieję, że i wy docenicie zjadliwy, niczym wyjęty z powieści Borisa

Viana, humor.

Ostatnim z prezentowanych autorów jest Krzysztof Bujara. Rocznik 1976, absolwent

Politechniki Śląskiej. Redaktor magazynu internetowego „Gildia", gdzie można znaleźć kilka jego

wcześniejszych tekstów.

Do tego zestawu dochodzą jeszcze recenzje nowości wydawniczych, nowy odcinek

Babskiego gadania", w którym Ania i Paulina prezentują trzy z pozoru nie związane z sobą

autorki powieści fantasy, oraz pokaźna dawka wiadomości ze świata.

W dziale filmowym „Shrek" - następna superprodukcja komputerowa i „Goście w Ameryce",

czyli nowe spojrzenie na znany i u nas komediowy przebój sprzed ośmiu lat.

Zapraszam. Myślę, że warto spędzić z nami kilka godzin w wygodnym fotelu albo w

przedziale pociągu, którym wyruszycie na wakacje.

Za miesiąc następna, równie obfita porcja tekstów. Jeszcze nowszych i jeszcze lepszych. W

tym znakomite teksty Ziemiańskiego, Piekary, Ziemkiewicza... Pamiętajcie, po dwudziestym

czerwca sprawdźcie w kioskach...

Redaktor

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

CZERWIEC 2001

l. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka

Gdyby Maria była taką piskliwą sroką jak Ginnie

Convay, albo taką idiotką, jak Greta Schubel, to dzisiaj

biegłaby do domu zaryczana, z mokrą od tez chusteczką

przy oczach. Jednakże Maria nie była ani Ginnie, ani

tym bardziej Gretą. Przecież jej ojcem był Red Szalony.

To po pierwsze. A po drugie i najważniejsze, Maria

była kiedyś Małpeczką. Dlatego teraz szła sobie po

chodniku z nosem zadartym ku niebu, rzucając

pogardliwe spojrzenia, przede wszystkim na mijanych

po drodze mężczyzn... Tylko przygryziona górna warga

mogła zdradzić, jak naprawdę się czuje córka

Shoehearta. Ale żeby to wiedzieć, trzeba by znać Marię

tak, jak znała ją własna matka...

Łatwo jest rzucać pogardliwe spojrzenia, kiedy ulice

są prawie wyludnione. A Harmont systematycznie się

wyludnia. Powiadają, że w Instytucie haruje teraz

zaledwie dziesiąta część tej załogi, co kiedyś...

Mundury też spotyka się znacznie rzadziej. "Badanie

Strefy w jej dzisiejszym stanie, jak i jej wpływ na

mieszkańców naszego miasta, nie wymagają dużej

ilości badaczy". Tak mówi belferka od historii. Mówiąc

krócej, z niniejszą Strefą w Harmont wkrótce już

rozstaną się szyszki: wojskowi i uczeni. Jasne jak oczy

własne, że dla miejscowych szaraków też nie będzie

pracy. Oczywiście, gdyby odwołano przepis o

emigracji, ludziom żyłoby się łatwiej. Ale kto go

odwoła!.. Od ONZ-tu takiego prezentu w życiu się nie

doczekasz: świat boi się harmontczyków bardziej niż

zadżumionych. A tchórze - wiadomo, w dzień i w nocy

siedzą pozamykani na wszystkie rygle... Nawet przed

przyjaciółmi...

Tylko "Bordge" nie ma rygli. Jego podwoje okazały

się, jak zwykle, otwarte na oścież. Maria nie

wytrzymała i, zapomniawszy całkiem o przysięgach,

ponownie dała się skusić na jego lipną gościnność.

"Bordge" w ostatnim czasie też nie mógł chwalić się

nadmierną liczbą gości, ale jakoś się trzymał. Osadzone

w oknach witraże powodowały, że w sali panował

łmrok, ale oświetlenia nikt nie włączał. Może po to,

żeby stworzyć szemraną intymność, a może z

oszczędności... Przy stołach siedziało kilka osób, które

po wejściu z dziennego światła, wyglądały jak

tajemnicze postacie bez twarzy, jak żywe lalki w snach.

Maria nie zatrzymała się tam, tylko od razu podeszła do

długiego, lśniącego baru - resztki minionej świetności

tego miejsca, przed którym w równym szeregu

drzemały puste hoockery.

Ciotka Dina, w standardowym ciuchu -

wydekoltowanej, oślepiająco białej koronkowej bluzce

- znajdowała się na posterunku. Stała, leniwie

przecierając szklanki, rzucając na salę niewesołe

spojrzenia i co jakiś czas odgarniając z czoła

kruczoczarną grzywę.

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

- Witaj, Mario!

- Dzień dobry, ciociu Dino!

- Dla ciebie, jak zwykle?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciotka Dina nalała

soku pomarańczowego do wysokiego kielicha

ozdobionego starym herbem Harmont, zręcznie

napełniła brązowymi kulkami lodów podobnie

udekorowany pucharek. Maria skwapliwie wgramoliła

się na hoockera i chwyciła malutką, zakończoną herbem

łyżeczkę.

- Co u mamy i ojca? - Ciotka Dina wróciła do swego

stałego zajęcia: przecierania kieliszków, .rzucania

spojrzeń i odgarniania grzywy.

Niby nie wiesz, pomyślała Maria. Przecież ojciec nie

nocował dzisiaj w domu, pewnie pieprzył się z tobą....

Matka znowu całą noc podlewała łzami poduszkę,

dopiero przed świtem odcumowała...

- Dziękuję, dobrze.

- Ojciec musi znaleźć pracę. Ile już nie pracuje?

Niby nie wiesz, pomyślała znowu Maria. Chociaż, być

może, przed tobą nie sypie. W każdym razie, ja bym się

nie zdziwiła, gdyby nie sypał. Nawet, jeśli nim trzęsiesz

jak śliwką, nie sypie...

- Zwolnili go z Instytutu pół roku temu.

Ciotka Dina przestała przecierać kieliszki, nachyliła

się ku Marii, ukazując jej oczom pełny obraz tego, co

miała pod bluzką.

To ci dopiero... Może spokojnie chodzić bez

biustonosza, pomyślała z uznaniem Maria. W sumie,

można ojca zrozumieć...

Nagle naszła ją ogromna ochota wyciąć ciotce Dinie

jakiś numer, na przykład wpuścić jej tam.... pająka.

Niechby połaskotał ją łapkami między tymi

zderzakami... W dechę by było... Albo nie, lepiej,

karalucha. Ale by było pisku!.. Zresztą -nie, nie warto!

Jasne jak oczy własne, że na Marię natychmiast runąłby

strumień nienawiści... Ciotka Dina nie jest tępa, skapuje

w czym sprawa, a z drugiej strony, walczyć ze złym

humorem w taki ludzki sposób, to nie honor... W

końcu, ciotka Dina nie jest winna, że faceci lecą na jej

zderzaki. Chyba po coś Stwórca zrobił Adamowi

operację plastyczną...

- Jesteś już dorosła - powiedziała ciotka Dina

łgłosem. - Dużo rozumiesz... Porozmawiałabyś z

matką. Mogę go przyjąć do pracy, nawet dzisiaj.

Przecież kiedyś z moim mężem kręcili niezłe interesy.

Żal mi go, marnuje się... Chłop z niego mocny, i

skrzynki może nosić, i pomóc w kuchni. Pracowałby u

mnie, to bym go do flachy na kilometr nie dopuściła.

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

Poza tym, dostawałby pieniądze. Niby mało klientów

się zrobiło, ale przecież ciągle jeszcze nie pracujemy za

darmo...

Maria odłożyła łyżeczkę.

- Przecież wiesz, że ojciec nigdy nie będzie

przecierać kieliszków ani nosić skrzynek - powiedziała

i duszkiem wypiła sok.

Ciotka Dina westchnęła:

- Wszystko w życiu może się zmienić, dziewczyno.

Ludzie też się zmieniają... A nawet mężczyźni. Po

prostu, nie można ich zostawiać w spokoju, trzeba ich

szarpać, przypominać o obowiązkach względem

rodziny. - Ciotka Dina chyba sama poczuła, jakim

smalcem zajechały jej ostatnie słowa, bo zamilkła,

odgarnęła grzywę i znowu zajęła się szklankami.

Tak, pomyślała Maria. Kto jak kto, ale ty na pewno

strasznie byś chciała, żeby pracował w "Bordge'u".

"Chłop z niego mocny!.." Ale byś miała fajnie!

Pokazałabyś mu swój podbluzkowy pejzaż, wciągnęła

do biura, raz-dwa i żyć nie umierać...

I wszystko cacy-cacy. A w domu by nocował

codziennie i matka nie lałaby łez w poduszkę....

- Maria! - rozległ się z tyłu znajomy głos. -

Małpeczka! Maria odwróciła się. Jej oczy przywykły

już do półmroku i teraz dojrzała przy jednym ze

stolików Dicka Nunnuna.

- Maria! - Nunnun zapraszająco pomachał widelcem.

-Przysiądź się!

- Idę! - Maria położyła przed ciotką Diną monetę,

wzięła w rękę pucharek i przemieściła się do stolika

Nunnuna.

Miał na sobie swoje najlepsze ciuchy; malutki,

krąglutki, różowiutki. Pewnie był bardzo głodny, bo

pochłaniał kotlet wielkimi kęsami.

- Hi, wujku Dick!

- Hi, hi, piękności moja!

Maria zaczerwieniła się i spuściła oczy. Mimo

wszystko przyjemnie jest, Jdedy mówią do ciebie

"piękności moja". A nie " wilkołaku"...

- Wydawało mi się, że weszłaś tu zdenerwowana... -

Wujek Dick zawsze był cholernie spostrzegawczy. -

Stało się coś? Trzeba było się sprawnie odkleić.

- Aaa, nic szczególnego... Obtarłam nogę. Mama

dała mi dzisiaj nowe sandałki, stare zrobiły się małe...

Dick przestał żuć, kiwnął ze zrozumieniem głową.

Oczy zrobiły mu się kłujące, uważne i smutne. Nie, od

wujka Dicka Nunnuna nie da się odkleić. Nigdy...

- Przestań, zielonooka! .Bajki o nowych sandałkach

możesz opowiadać Dinie Barbridge. Znowu problemy

w szkole? Nie pozostało jej nic innego, jak opuścić

głowę.

- Wujku Dick, za co oni mnie tak nienawidzą?

Wujek Dick chrząknął, jakoś zupełnie nie po

Numiunowsku.

- Ludzie zawsze nienawidzą tych, którzy nie są do

nich podobni. W najlepszym przypadku, ledwie ich

tolerują. Taka już jest ludzka natura...

Maria podniosła na niego oczy:

- Ale ty nie masz takiej ludzkiej natury!

- Może ja wcale nie jestem człowiekiem... - Wujek

Dick uśmiechnął się chytrze. - Może też jestem

produktem Strefy?... Ja jestem taki "gadaj-śmigaj". Jak

mnie przycisną, to gadam albo... smagam. - Puścił do

Marii oko, wielce zadowolony ze swojego żartu, znowu

zajął się kotletem.

Maria uśmiechnęła się.

Jednak z wujkiem Dickiem było w dechę. Nie tak,

jak z innymi... Szczególnie w dechę było z wujkiem.

Dickiem w dzieciństwie, kiedy przychodził do nich w

gości. Przynosił zawsze prezentasy: albo czekoladę,

albo jakąś chytrą zabawkę, jakiej nie miały sąsiedzkie

dzieci... Podrzucał Marię pod sufit, zręcznie łapał,

słuchał jej zachwyconego pisku. A potem rozmawiał z

tatkiem o wszystkich tych mądrych rzeczach, dziwnie

zerkając na mamę swoimi bardzo, bardzo smutnymi

oczami. Teraz już tak nie było, ale dzisiaj humor Marii i

tak się poprawił. Cokolwiek by mówić, wujek Dick

zawsze jakby wiedział, czego chce od życia. .1

wcześniej wiedział, i teraz wie. Proszę, z jakim

apetytem rąbie swój kotlet, jeszcze bardziej łapczywie

niż Maria swoje czekoladowe lody. Prócz tego, nawet

jeśli i litował się nad Marią, to był to taki rodzaj litości,

od którego nie dymiła czacha i nie tajały siły.

- Ojciec co robi?

Jemu nie trzeba było kłamać.

- Pije jak szewc.

- Mmmtaak! - Wujek Dick pokręcił głową. - Zawsze

mi się wydawało, że twój ojciec ma w sobie mocny

trzpień. Może i nie w tę stronę kręci, co reszta ludzi, ale

żeby go złamać, trzeba się trochę napocić. - Znowu

pokręcił głową i westchnął z żalem.

- Mama mówi, że jego trzpieniem zawsze była

Strefa - powiedziała Maria. - Ale teraz z tego trzpienia

został tylko cień...

Trzy stoliki od nich siedziały dwa mundury,

grzmociły, hot-dogi z keczupem i zielonym groszkiem,

zalewając to wszystko importowanym bawarskim

piwem. I cicho o czymś nawijały. To znaczy cicho - dla

wszystkich pozostałych. Nie dla Marii. Ona ich słyszała

znakomicie. Jeden mówił, że odpękał dzisiaj ostatni

dzień, jutro koniec. Zabiera szmaty i wraca z powrotem

do Szwecji, do rodzinnego Jewle. Ma dość tego

wycierania służbowych portek bez pożytku... Drugi

szczerze się dziwił, dlaczego kumpel tak się martwi

wyjazdem: "Ja to żałuję, że szmat nie spakowałem

dziesięć lat temu, kiedy mnie tu skierowali... Zresztą,

niedługo polecę za tobą, nie ma czego tu chronić,

szkoda oenzetowską sałatę marnować..."

- Może mama i ma rację -" powiedział wujek Dick. -

Zna go o wiele lepiej niż ja i ty. Ale myślę, że jakaś

praca by mu się przydała...

- Już się zabijają, żeby go zatrudnić... Kto go

weźmie? Chyba że miss Barbridge...

Popatrzyła na ciotkę Dinę. Właśnie rozmawiała

leniwie przez telefon. Prosiła o przysłanie jej czterech

skrzynek whisky, skrzynki bourbona, dwudziestu

skrzynek piwa... Nunnun jak zahipnotyzowany patrzył

na ciotkę i najprawdopodobniej nie usłyszał ani jednego

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

słowa z tego, co mówiła do słuchawki, ale niewątpliwie

zauważył, jak wypinają bluzkę guziczki jej sutków...

- Miss Barbridge, powiadasz? - Pocmokał cicho. -

Na miejscu twojej mamy trzymałbym go na kilometr od

takiej pracy.

Miał teraz na twarzy wypisane zupełnie co innego,

zamiast smutku i współczucia widniało na niej coś

bardzo, bardzo nieprzyjemnego. Maria odwróciła głowę

w kierunku ponuro pijących piwo Szwedów i

powiedziała:

- Mówią, że w Instytucie znowu redukcja.

- Redukcja? - Wujek Dick przeniósł na nią

zdziwione spojrzenie. - Ach tak, redukcja.

Międzynarodowa społeczność uważa, że nie ma sensu

trzymać tu tylu darmozjadów i próżniaków. Coś w tym

jest...

- A twojego etatu nie redukują...

- Mojego? Pewnie, że nie. - Nagle zrozumiał, o

czym mówi. - Aaa, o tym mówisz... Przestań,

zielonooka, specjaliści od reklamacji bez pracy nie

zostaną. - Popatrzył na nią poważnie, a potem

przemknął wzrokiem po jej piersiach i nagle

powiedział: - Wiesz co, Mario... Zrobiłaś się już

całkiem duża!

Tak, pomyślała Maria. Jestem, jak się okazało, duża.

Więcej powiem, jestem na tyle duża, że nawet nie

jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.

Dokończyła lody, wstała i Otrzepała dżinsy.

- Pójdę już, wujku Dick.

- Dobrze. - Wujek Dick wstał i ukłonił się, jak przed

dorosłą damą. - Mnóstwo pozdrowień dla ojca i mamy!

Powiedz, że wpadnę do was. Może nawet dzisiaj.

Nie wpadniesz, pomyślała Maria. Teraz z naszego

powodu są same kłopoty. Reklamacje są prostsze...

Niemniej zły humor opuścił ją, a wraz z nim znikło

uczucie wypełniających ją mocy. W domu będzie ich

miała jeszcze mniej. Bardzo dobrze, bo znaczyło to, że

w Harmont nie stanie się dzisiaj nic nadzwyczajnego.

Weszła na ganek domu, poszperała w torebce,

znalazła klucz. Ale od razu wrzuciła go tam z

powrotem; w domu byli goście.

Drzwi już się otwierały. Matka jak zwykle wyczuła

zbliżanie się córki.

- Wchodź!

- Nie - powiedziała Maria. Zły humor powracał do

niej siedmiomilowymi krokami.

Guta zrozumiała wszystko od jednego spojrzenia.

- Znowu coś w szkole?

Maria skinęła głową.

Matka wciągnęła ją do przedpokoju, przycisnęła do

piersi. Maria nagle zrozumiała, że piersi matki są o

wiele mniejsze niż piersi ciotki Diny. I pewnie o wiele

miększe...

- Córeczko, musisz wytrzymać. To już ostatnia

klasa. Teraz nie możesz przerwać. Już niewiele zostało!

Sam na sam z mamą można było zapomnieć, że jest

się córką Reda Szalonego, więc po policzkach Marii

popłynęły strumyczki łez. A zaraz za łzami runął na nią

ból głowy. Wśród wszystkich litości, litość mamy

przenikała najmocniej i była niemal nie do

wytrzymania. Od tej litości naprawdę dymiła czacha.

Ale i moce topniały, jak śnieg w majowym słońcu.

- Guta! - rozległ się w przedpokoju ryk ojca. - Kogo

tam przyniosło?

Ból głowy od razu osłabł - litość mamy rozdzieliła

się na dwie części.

W salonie pobrzękiwały szklanki i burczały męskie

głosy. Języki mężczyzn ledwie radziły sobie ze

słowami.

- Kto tam jest? - zapytała Maria, znając odpowiedź.

- Szuwaks. Pojawił się z samego rana i nie można go

wypędzić. Drugą butelkę kończą...

Szuwaks - to w dechę. W obecności Szuwaksa

ojciec zazwyczaj miękł. Z Szuwaksem zawsze

wspominali przeszłość:

jak ojciec taszczył ze Strefy fanty, a Szuwaks

zanosił z powrotem. Albo, jak razem bili po pysku

kolejną żabę... Tatek nazywał ich wspólne biesiady

słownym onanizmem. A żaby to byli wszyscy, których

nienawidzili. Z roku na rok żab w mieście przybywało.

Jasne jak oczy własne, mama żabą nie była, mama była

po prostu Gutą. Czasem - wciąż rzadziej i rzadziej

- jaskółką. A Maria pozostała Małpeczką.

"Małpeczko moja!.. Małpeńko!.." Ciekawe, jak w nocy

nazywa ciotkę Dinę? Maria westchnęła.

- To nic, córciu! - Mama czule pogłaskała ją po

głowie. -Wszystko się jakoś przemiele, jeszcze z tego

mąka będzie.

- Guta! - znowu ryknął tatek. - Kto tam przyszedł? A

Szuwaks wybełkotał:

- Ścierwnik Barbridge z tamtego świata przyszedł...

Czego się drzesz! Zechcą - przyjdą, przywitają się.

Dawaj lepiej na dwa palce. Za dzisiejszą Strefę...

- Nie, Szuwaks, za dzisiejszą Strefę pić nie będę.

Dzisiejsza Strefa tu mi wychodzi...

Maria natężyła się, żeby ich nie słyszeć.

- Idź myć ręce! - Mama zabrała się do

komenderowania.

- I do stołu!

Maria poszła się umyć, bo wiedziała, że kiedy

wejdzie do salonu z zaryczanymi oczyma, wywoła

kolejny wybuch szału u ojca. Już nie raz chodził do

szkoły pogadać z nauczycielami córki i z jej kolegami z

klasy. Potem matka musiała przenosić ją do innej

szkoły.

Wyszła z łazienki i mimo wszystko zajrzała do

salonu.

- O, jest moja uczennica! - ucieszył się tatek. Od

razu posadził ją sobie na kolanach, przycisnął do piersi.

- Dzień dobry, Małpeńko moja!

Jego piegowata twarz rozpłynęła się w uśmiechu.

W dechę było siedzieć na kolanach tatka. Jak w

dzieciństwie. Od czułości ojca nie dymiła czacha. Tylko

ostatnimi czasy tatek kojarzył się przede wszystkim z

zapachem alkoholu. Zresztą, dla dobrego tatkowego

humoru można było pocierpieć...

Cierpiąc, potarła nosem o jego nieogolony policzek.

- Al-le kłuje!

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

Ciekawe - czy ciotkę Dinę też sadza sobie na

kolanach, a ona też mówi mu: ^Al-le kłuje!"?

- Dzień dobry, Mario! - Szuwaks nie bez trudu

przebrnął przez powitanie. - Jesteś coraz ładniejsza,

dziewczyno!.. Coś mi się wydaje, że w najbliższych

dniach wpadnę do Strefy. Poproszę, żeby zrobiła ze

mnie prawdziwego Afrykańczyka. Bo tak, to ani to, ani

sio. Mulat to, niestety. Mulat!

- Wpadnij, wpadnij - powiedział tatek. - Będziesz

dobrym Afrykańcem. Prawdziwym... Czarnym i

martwym.

- Śmiej się, śmiej - powiedział Szuwaks. - Rasista!

Dawaj, nooo...

Tatek nalał do szklanek na dwa palce, zdjął Marię ze

swych kolan i czule klepnął w pupę:

- No, idź jeść. Pewnie jesteś głodna.

Maria chciała powiedzieć, że wpadła do Diny

Barbridge. Ale nie powiedziała. Tatek nie lubił, kiedy o

ciotce wspominał ktoś poza nim. Sam natomiast zawsze

na niej koty wieszał. Pewnie podejrzewał, że jej

podbluzkowym pejzażem zachwycają się i inni faceci,

ale nic z tym nie mógł zrobić...

- A co się tyczy trasy do Koziołkującej Góry,

Szuwaks, to uważam, że trzeba iść wcale nie przez

cmentarz. Do Koziołkującej trzeba iść...

Maria porzuciła ich rozmowę i wyszła. Matka już

krzątała się w jadalni, posadziła córkę na krześle męża,

postawiła na stole tacę z chlebem i talerze, przyniosła

garnek. Zapachniało zupą cebulową. Potem matka

usiadła naprzeciwko i patrzyła, jak córka je. I Maria

nagle pomyślała, że matce bardzo brakuje drugiego

dziecka. Normalnego. Albo dwójki normalnych. Albo

trójki... Zresztą, w tym przypadku w niczym matce

pomóc nie mogła - tak daleko jej możliwości nie

sięgały...

- Przestań patrzeć mi na usta! Proszę...

- Oj, przepraszam! - zmieszała się matka.

- Dziadek dawno przyszedł?

Guta drgnęła i odwróciła wzrok. Maria zmarszczyła

nos. Tyle lat minęło, a matka nijak nie może

przyzwyczaić się do uzdolnień córki... Bo i nie chce...

Ponieważ z całych swoich kobiecych sił stara się

sprawiać wrażenie, że ma cholernie normalną rodzinę.

Jaka tam normalna!.. Mąż były staiker. Teść -były trup.

I córka - wyrodek. Tyle, że nie były - tu się zgina cały

dziób...

2. Guta Shoeheart, 25 lat, zamężna, gospodyni

domowa

Guta nie mogła znaleźć sobie miejsca.

Wszystko w domu już dawno było zrobione.

Najbardziej lubiana przez Reda domowa sukienka:

jasnoniebieska, z dużym dekoltem, powieszona została

na drzwiczkach szafy, pościel wyprana, wysuszona i

wyprasowana, kolacja przygotowana i częściowo

zjedzona, naczynia umyte. W domu wszystko lśniło, jak

w gabinecie chirurgicznym Rzeźnika.

Z salonu dochodziły podniesione głosy. Tam

hałaśliwie omawiali swoje racje rozwodzący się Dotti i

Dom Millerowie. Rozwodzili się już trzeci tydzień i

Guta z zainteresowaniem śledziła tę. intrygującą

sytuację. Trzeci tydzień zgadywała, czy Mrs. Miller

zostanie z mężem, czy jednak odejdzie do łysego

właściciela zakładu fryzjerskiego...

Ale dzisiaj... ta sprawa przestała ją już obchodzić.

Dlatego weszła go salonu, wyłączyła telewizor i poszła

po schodach na górę.

Milcząca przez cały dzień Małpeczką, nie

doczekawszy się od ojca ryby, usnęła. Zwiniętą

mechatą łapkę podłożyła pod zarośniętą sztywną

sierścią główkę. Na burym zwierzęcym pyszczku

zastygł gorzki grymas: Małpeczce śniło się coś

niedobrego. Miłe sny miała tylko wtedy, gdy ojciec był

z rodziną. Małpeczką co prawda nigdy nie opowiadała

Gucie swoich snów, ale jeśli ojciec nocował w domu,

pyszczek córki przestawał być zwierzęcy; zwierzęta nie

uśmiechają się... A ostatnimi czasy córka stale

przypominała Gucie zwierzątko. Mówiła coraz mniej i

mniej, jej rozrywki nie przypominały zabaw. Zresztą,

czy to były rozrywki?..

Guta westchnęła, podniosła z podłogi otwartą

książkę, córka często zasypiała z jakąś książką,

poprawiła zwisającą z łóżka kołdrę i wyłączyła lampkę.

Małpeczka po dziecinnemu pocmokała, ale się nie

obudziła. A może obudziła się i pocmokała. Kto j ą tam

wie!..

Po wyjściu z pokoju Małpeczki, Guta zajrzała do

pokoju tatula, włączyła światło, tatulo siedział

nieruchomo przy oknie. Czy to patrzył na mrugające za

oknem gwiazdy, czy to rozmawiał z zaświatami... Nie

wiedziała. Troska Guty nie była mu do niczego

potrzebna. Przecież nie żył... Za życia potrafił i w tyłek

klepnąć, i uszczypnąć w pierś. A potem kpił z

szalejącego z zazdrości Reda... Boże, jak dawno to

było! Jakby nie ona to przeżywała... Teraz tatulo nie

potrzebował już troski synowej, ale i tak pościeliła mu

łóżko. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień

temu. A jutro schowa nienaruszoną pościel do szafy.

Jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu...

Tatulo ani okiem mrugnął. Jak wczoraj.

Przedwczoraj. I tydzień temu...

Guta wyłączyła światło i wyszła na korytarz. Mogła

już się położyć, ale wiedziała, że nie zaśnie.

Roedricka nie było już drugą dobę, zdarzało mu się

to bardzo rzadko i zawsze oznaczało, że "na rybach

powstały pewne komplikacje". Czytaj: wpadł na żaby.

Dlatego Guta nie wiedziała, co ją czeka - czy wesoły

hałas podjeżdżającego samochodu i radosny skrzyp

bramy od garażu, czy groźny sygnał telefonu...

Nie zdążyła zejść na parter, gdy rzeczywiście rozległ

się dzwonek. Ale to nie był telefon - ktoś dzwonił do

drzwi.

Przed drzwiami mógł być każdy. Na przykład,

kapitan Quarterblood, ze swoimi oenzetesmanami i w

pośpiechu załatwionym nakazem rewizji... Dlatego

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

Guta najpierw zerknęła przez szybę w drzwiach, nie

zapalając światła na ganku.

Młody księżyc słabo oświetlał stojącą postać, ale i

tak widać było, ż___________e to nie kapitan Quarterblood. On nie

był gruby. Poza tym, nosił czapkę z daszkiem albo

kapelusz. A takie straszydło wkładała na głowę tylko

jedna osoba w Harmont...

Guta westchnęła z ulgą i otworzyła drzwi.

- Dobry wieczór, Guta! - powiedziała stara Ellin. -

Co tak po ciemku?

- Dzień dobry, Ellin! Niech pani wejdzie.

Adelina Norman była dziwną kobietą, zupełnie inną

od tych, które szarpały Gucie nerwy w poprzednim

domu. Chociaż Guta na ich miejscu zachowywałaby się

podobnie. Pewnie podobnie...

Adelina pojawiła się w kilka godzin po ich

wprowadzeniu się do nowego domu. Roedrick na jej

widok nastroszył się. Ona udawała głupią. Wtedy on

tak ją potraktował, że stara Ellin wyszła. Ale

następnego dnia pojawiła się znowu. Trzeciego dnia

również, i czwartego... Guta sama nie zauważyła, jak to

się stało, że sąsiadka stała się dla niej jeśli nie matką, to

kimś w rodzaju starszej siostry. A potem,

zrozumiawszy w końcu, że Ellin odnosi się do

Małpeczki zupełnie inaczej, niż sąsiedzi z poprzedniego

domu, odtajał i Roedrick. Guta nie dziwiła się temu:

Red był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. Gdyby

tak nie było, Guta by się w nim nie zakochała. Nie

cierpiała złych ludzi, a oni jej...

Najpierw Guta myślała, że nową sąsiadką kieruje

ciekawość, potem odkryła, że starej Ellin jest po prostu

żal Marii. A jeszcze później zrozumiała, że dla nowej

sąsiadki każdy jest stworzeniem bożym. Taka się

Adelina Norman urodziła.

Dlatego, zawsze kiedy pojawiała się z wizytą, Guta

witała ją z radością.

Stara Ellin szybko domyśliła się, co przemyca

świeżo upieczony sąsiad i nie raz próbowała wbić mu

do głowy, że najmuje się rzeczami niebezpiecznymi i

nie akceptowanymi przez Pana. Red wykręcał się

żartami, ale kiedy sąsiadka wychodziła, mruczał: " Też

mi tu, drugi Szuwaks się znalazł! Bo to jasam nie wiem,

czym ryzykuję!.." Guta nie wtrącała się do ich rozmów.

Wszystko, co miała na wątrobie, dawno już Redowi

powiedziała. Potem żałowała tego. Czy to on winien, że

taki paskudny jest ten świat...

Cokolwiek by o tym mówić, w "wędkarskie

wieczory" Ellin skracała Gucie nieznośną samotność.

Jej nie musiała trzymać na dystans. Nie była przecież

Dickiem Nunnunem. Nawet nie w tym problem, że

Dick wiele rzeczy mógł uznać za zaloty, a Red, jak

wypije, staje się zazdrosny i naprawdę niedobry. Nie,

nie w tym problem... Tym bardziej że jeszcze się nie

urodził w Harmont mężczyzna, który odważyłby się

wpakować do łóżka Reda Szalonego!..

- Twojego nie ma? - zapytała Ellin, zdejmując swój

koszmarny kapelusz.

- Nie ma. - Guta wzięła kapelusz i umieściła na

wieszaku. - Napijemy się herbaty?

Poszły do kuchni. W czasie Kiedy Adelina Norman

rozlo-kowywała przy stole swoje dorodne ciało, Guta

postawiła czajnik na kuchence.

- A gdzie jest? - zapytała, rozsiadłszy się w końcu,

Ellin. - Znowu tam?

To było pytanie dyżurne i Guta zawsze odpowiadała

nań jednakowo: "Szwenda się gdzieś". Ale dzisiaj

odpowiedziała:

- Może siedzi w "Bordge'u", a może gdzieś go

poniosło. Mężczyzna to mężczyzna. Nie da się go

przywiązać do spódnicy. Tym bardziej takiego, jak mój

Red .

- Tak, nie da się. - Sąsiadka wygładziła na obrusie

nieistniejące zmarszczki, pokiwała głową. - Nawet nie

próbuj. Ja na przykład, próbowałam swojego Stefana

przywiązać. Mój syn Stefie... -jakby zakrztusiła się i

zamilkła.

Guta milczała również, wyjęła z kredensu łyżeczki.

Udawała, że nic nie słyszała.

- Mój mąż rzucił nas - powiedziała stara Ellin. -

Uciekł do Europy jeszcze przed Wizytą. A ja była

głupia. Może gdybym tak Stefana nie pętała, nie zająłby

się staikerstwem... Głupia byłam, naprawdę głupia.

Ciągle urządzałam mu awantury, kiedy szedł do Strefy.

Nie rozumiałam, że on w ten sposób chciał wykazać

swoją samodzielność. A ostatnim razem nawet go

pobłogosławiłam po rodzicielsku... - Westchnęła

przeciągle, a potem nagle chlipnęła.

Zapanowała cisza. Trzeba ją było wypłoszyć,

zapytać o coś, o jakiś drobiazg, ale Guta nie potrafiła

się zmusić. Syk gotującej się w czajniku wody wydał

się jej tak głośny, że z trudem zwalczyła w sobie chęć

natychmiastowego zdjęcia go z kuchenki. Potem

sąsiadka powiedziała:

- Gdy wychodził, powiedziałam mu: "Żebyś już się

tam przeniósł na zawsze, do tej swojej Strefy!-

Przestałbyś mi nerwy szarpać..." A on mi odpowiedział:

"Dobrze, przeniosę się, skoro twoje nerwy mają się

szarpać". I poszedł... Miał ksywę "Okularnik", bo nawet

do Strefy wchodził w okularach. Więcej go nie

widziałam. Opowiadali, że tego razu poszedł z Biczem,

z Barbridge'em. Ze niby poszli na Złotą Kulę...

Biegałam potem do Barbridge'a, ale nie wpuścił mnie

nawet za próg. Powiedział, że nic nie wie, a Okularnika

nie widział już tydzień. - Znowu westchnęła,

poobracała w koślawych palcach łyżeczkę. - Po

miesiącu powiedzieli mi, że Stefie zginął... - Zamilkła

znowu.

Woda w czajniku na kuchence wrzała. Guta

podniosła się, zaparzyła herbatę, napełniła filiżanki i

wyjęła z kredensu pudełko z herbatnikami.

Z zewnątrz dobiegł hałas przejeżdżającego

samochodu. Dźwięk był obcy, ale Guta zamarła ze

strachu.

Samochód przejechał i ucichł.

- Wtedy naprawdę chciałam, żeby tam został -

powiedziała Ellin. - Na mgnienie oka, ale chciałam.

Taka byłam zła... No i Strefa spełniła moje życzenie.

Nawet nie Złota Kula... - Wzięła w ręce filiżankę z

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

herbatą, upiła mały łyk i nagle wykrzyknęła: - Grzechy

rodziców kiełkują w dzieciach! Nigdy sobie tego nie

wybaczę! Nigdy!!!

- Myli się pani, Ellin - powiedziała Guta. Sama

Strefa nie spełnia życzeń. Gdyby tak było, Małpeczka

dawno by już była... - Nie wytrzymała i rozszlochała

się, zakrywając twarz dłońmi.

Wszystko, co miotało się w duszy, cały ból i złość

na Strefę, na Reda, na los - runęło na zewnątrz i Guta

już nie panowała nad tym, jakie słowa ulatują z jej

drżących warg...

Ocknęła się, gdy poczuła, że ktoś głaszcze ją po

włosach. Najpierw wydało się jej, że to Małpeczka, ale

nie - to była dłoń starej Ellin.

Siedziały objęte tak długo, aż smutek odpłynął z

serca Guty.

Potem piły herbatę. Guta wciąż nasłuchiwała

dźwięków z ulicy. Ellin powiedziała:

- Ciesz się, że twoja córka nie jest podobna do

człowieka. Mówią, że wczoraj na Trzeciej ulicy zabili

syna Szczęściarza Cartera. Chłopiec, zwyczajny

chłopiec. Sąsiedzkie dzieci nie bały się z nim bawić. A

potem, w ciągu dwóch dni, pięcioro z nich znalazło się

w szpitalu. Ze złamaniami. Ktoś upadł z huśtawki, ktoś

się pośliznął na schodach, ktoś potknął się na prostej

drodze...Więc chłopca powiesili, na podwórku, na

huśtawce...

- A policja? - zapytała przerażona Guta.

- Policja? - Stara Ellin wzruszyła ramionami. -

Policja, rozumie się, zabójców nie znalazła. Nikt z.

sąsiadów niczego nie widział. - Przełamała herbatnik. -

Policjanci też mają dzieci... Powiadają, że na Trzeciej

ulicy istnieje tajny komitet ochrony dzieci przed

wpływami Strefy.

Przecież ona wcale nie współczuje Małpeczce,

zrozumiała nagle Guta. Po co więc tu przychodzi?

Może też jest członkiem jakiegoś tajnego komitetu?...

Ochrony dzieci przed Małpeczka?

Serce Guty ścisnęła trwoga.

Całe szczęście, że w naszym starym domu nikomu z

sąsiadów nie przydarzyło się nic dziwnego, pomyślała.

Całe szczęście, że wyprowadziliśmy się stamtąd na

czas! Jak to Ellin powiedziała? Grzechy rodziców

kiełkują w dzieciach... Skąd mam wied2ieć czy grzeszę,

czy nie? Ale już nigdy więcej nie będę chciała, żeby

Małpeczka była zwykłym dzieckiem...

Stara Ellin, zamyśliwszy się, dokończyła drugą

filiżankę herbaty. Na ulicy znowu zaszumiał silnik. I

znowu, na przekór strachowi Guty i jej nadziei, wóz

przejechał obok. Telefon i dzwonek na drzwiach

zachowywały bezduszne milczenie.

- No, bo po co ja tu zaglądam... - powiedziała nagle

sąsiadka. - Wasz staruch martwy pęta się tędy i owędy.

Może kiedyś Stefana mojego przyprowadzi. Żebym go

tylko raz zobaczyła. Chociaż ludzie mówią, że wracają

tylko ci, co byli pochowani po bożemu...

Ellin popatrzyła w oczy Gucie. Miała na twarzy

wypisane oczekiwanie... Żadnego strachu, ani nadziei.

Nie, ona nie mogła być członkiem żadnego tajnego

komitetu, dlatego Guta powiedziała:

-.Dlaczego nie! Może i przyprowadzi. Myśmy z

Redem też nie sądzili, że tatulo wróci...

Wypiły po jeszcze jednej filiżance. I jeszcze po

jednej. Samochody więcej nie hałasowały na ulicy i

dokoła panowała cisza.

Jak w grobie.

Przed wyjściem stara Ellin powiedziała:

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

- Nie dręcz się. Mężowi nerwów nie szarp. Cierp,

skoro za staikera wyszłaś. I módl się do Boga. Ja,

głupia, nie modliłam się, nie wierzyłam... Dopiero

potem... Może i pokarał mnie Bóg?

Guta milcząc zamknęła drzwi.

Całą-noc męczyła się w nienawistnej ciszy. Rano

poszła do Małpeczki. Córka już się obudziła, podniosła

głowę, popatrzyła na matkę pustym wzrokiem. ,

- Dzień dobry, Mario! - powiedziała Guta,

tradycyjnie nie oczekując odpowiedzi.

- Spałam nie w bajce - powiedziała nagle

Małpećzka. Jakby zaskrzypiał stopień schodów.

- Tak się nie mówi - zauważyła Guta, z trudem

powstrzymując się, żeby nie pogłaskać córki po głowie.

Taka czułość powodowała, że sierść Małpeczki stawała

dęba i Gutę kopało prądem. - Mówi się: "Bajka mi się

nie śniła".

- Spałam nie w bajce - uparcie skrzypnęła

Małpeczka. i odwróciła się.

Guta wysoko zadarła głowę, żeby powstrzymać łzy,

i na palcach wyszła z pokoju.

A pół godziny później przy furtce pisnął hamulcami

długo oczekiwany landrover Reda.

3. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka

Maria odłożyła łyżkę i westchnęła.

- Chcesz pizzę? - zapytała Guta. Córka często

ograniczała się do zupy i zieleniny.

- Chcę - powiedziała Maria. - Dzień dobry, dziadku!

- Dzień dobry, wnusiu! - odezwał się ze swojego

pokoju dziadek. - Podładowałem się.

Dziadek zawsze się odłączał, kiedy mówienie

sprawiało mu trudność: Strefa nie wpuszczała do siebie

tylko żywych ludzi i mechanizmów. Ludzie na granicy

Strefy umierali w ogniu, a ich maszyny wybuchały.

Mumiki mogły chodzić tam bez żadnych przeszkód.

Zresztą, z dziadkiem niełatwo było rozmawiać

nawet kiedy przychodził z ładowania; najczęściej rzucał

jakieś trele-morele. Na przykład, o swoim życiu z

Marią, babcia też miała na imię Maria... Jakby piosenki

o minionych czasach mogły w czymś pomóc wnuczce.

Mimo to Maria powiedziała:

- Dziadku, potrzebuję twojej rady. Dziadek lubił,

kiedy rozpoczynało się rozmowę w ten sposób.

- Słucham cię, wnusiu.

- Dziadku, jak mam dalej żyć?

- Jedz pizzę! - Guta, rzecz jasna, nie słyszała ich

rozmowy. - Będziesz dumała po obiedzie.

Maria uśmiechnęła się ż wdzięcznością i

powiedziała do starego Shoehearta:

- Dziadku, po co ja chodzę do szkoły? Po co matka

uczy mnie tych wszystkich babskich umiejętności? Czy

ktoś się ze mną ożeni? Czy stanę się drugą Diną

Barbridge? *

Dziadek pewnie nie wiedział, kto to jest Dina

Barbridge. A może odwrotnie - akurat dokładnie

wiedział. W każdym razie, wyemitował kolejne trelemorele:

- Żyj wnusiu, jak chcesz. Kochaj, kiedy trzeba

kochać. Nienawidź, kiedy trzeba nienawidzić. W

odpowiedniej chwili Bóg podpowie ci, jak postąpić...

- Bóg podpowie? - zawołała Maria. - Jaki Bóg?!

Zamiast Boga mamy w Harmont przybyszy!

- Nie wiem - powiedział dziadek. - Wiele razy

byłem w Strefie. Nie ma tam żadnych przybyszy. Po

prostu, Bóg zesłał na ludzi próbę. Zresztą, prócz Boga,

kto mógł mi dać nowe życie?

Dziadek uważał się za żywego. I często mówił o

Bogu, chociaż w prawdziwym życiu nie wierzył ani w

Boga, ani w diabła. Nie potrzebował ich, żeby topić

majstrów i inżynierów w stężonym kwasie siarkowym.

Tak też wychował syna, w każdym razie tatek tak

twierdził.

Kiedy Maria była Małpeczką, tatek nie karał jej. Ale

gdy tylko zwierzątko stało się dziewczynką, zaczął

wychowywać ją zwyczajnymi wobec dzieci metodami.

Po trzeciej próbie puszka z piwem poleciała w stronę

głowy tatka. Maria nie rzuciła nią, zapragnęła tylko

rzucić... Tatek był staikerem. Dlatego zdążył się

uchylić. I dlatego też wszystko od razu zrozumiał- Nie

wyjaśniał niczego żonie, ale więcej kar w domu

Shoeheartów nie stosowano...

Dziadek dalej wywodziłżności o swoim Bogu i

Maria przestała go słuchać. Jaki tam, do diabła, Bóg!

To ona była Bogiem w tym przeklętym mieście, ale co

jej to dało, prócz nienawiści otoczenia?..

Przypomniała sobie, jak pierwszy raz chciała pomóc

koledze z klasy. Nazywał się Cliff Hardy. Albo

Karakan. Zależy, kiedy... Nie mógł poradzić sobie z

zadaniem arytmetycznym, bo nie wiedział, ile jest sześć

razy osiem. Tylko kruszył w palcach kredę i kręcił

czachą. Matematyczka już miała posadzić go na

miejsce, gdy Maria wyobraziła sobie, że przed Karakanem

wisi tabliczka mnożenia. Pożałowała knypa... Cliff

nie wystraszył się, spokojniusieńko zerżnął odpowiedź.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby Maria po lekcjach nie

pochwaliła się Karakanowi, że to ona uratowała go od

pały. Cliff nie uwierzył, wtedy Maria jeszcze raz

powiesiła przed nim tabliczkę mnożenia. Na zalanej

słońcem ścianie szkolnego korytarza. Potem jeszcze

powtórzył ten numer przed całą klasą. Wdzięczności jej

się zachciało, idiotce! A zamiast wdzięczności wyszło

coś, czego nie chce nawet wspominać... Kilka dni

źniej Karakan znowu poszedł do tablicy. Nie zdążył

wyciągnąć nawet graby po kredę, kiedy tablica z

hukiem odpadła od ściany. Nikt nie ucierpiał. Nikt nie

połączył wydarzenia z Marią. Ale Guta, pamiętająca

latające piwo, szybko przeniosła córkę do innej szkoły.

Tam było jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Nie

próbowała, na szczęście, nikomu pomóc, ale w

środowisku uczniów już krążyły o niej legendy. Nie,

nikt jej nie krzywdził. Bali się jej. I oczywiście, nie

kochali jej. 'Bali się, jasne jak oczy własne. I nawet,

jeśli wujek Dick nie myli się co do natury ludzkiej -a

niby czemu miałby się mylić? - to nie kochali słusznie.

Na szczęście ich niekochanie do pewnego czasu ani ją

grzało ani ziębiło. Przynajmniej nie dymiła Czacha, jak

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

od litości. A kiedy niekochanie zaczynało przeradzać

się w nienawiść, Maria przekonała się, że ta ich

nienawiść rodzi w niej moce.

Poszła do szkoły w roku, kiedy z zarośniętej sierścią

Małpeczki przeobraziła się w dziewczynkę. Dzisiaj, po

siedmiu latach, była już w ostatniej klasie. Chłopcy

dokoła niej byli starsi o dwa lata. Maria nie tylko

świetnie się uczyła, klawo tańczyła, śpiewała w dechę i

nie mniej bombowo rysowała. Jej artystyczne zdolności

wykorzystywano podczas szkolnych świąt. Urządzała

wspaniałe draki. I ciągle nie była w szkole swoja.

Nawet wśród chłopaków. Nie pomogło też

wcześniejsze dojrzewanie, a przecież było się tu czym

pochwalić! Piętnastoletnie dziewczynki ciągle jeszcze

były brzydkimi kaczątkami - takie tam brzydactwa, z

ostrymi łokciami i kolanami, a ona stała się dziewczyną

z ładną twarzyczką i świetną figurą. Ojciec wie co robi,

kiedy klepie jaw pupę!..

Zresztą i bez klapsów wiedziała, że jest pociągająca;

nie raz słyszała, jak chłopcy nawijali o niej w męskim

towarzystwie. Wszyscy oni już nie raz i nie dwa

pieprzyli ją i jeśli wierzyć ich szczegółowym

opowieściom, to "ta laska Shoeheart jest dajką, jakich

mało". A kiedy się nadymi trawki - to dopiero odlot...

Nie pozostało nic innego, jak zrealizować te

wspaniałe możliwości w praktyce. I nie dalej jak trzy

dni temu, natchniona chłopięcym gadaniem, Maria

postanowiła przystąpić do otwartego kuszenia.

Siedziała w pokoju relaksowym, odnawiając

plakacik zachęcający do wpłacania datków na dzieci

byłych mieszkańców Zadżumionej Dzielnicy. Za ścianą

czterech jej kolegów z klasy gadało o tym, która z

dziewczyn jest najbardziej bombowa na materacu. Z

całości opowieści wynikało, że najbardziej bombowa

jest Maria Shoeheart. Nic dziwnego. - z takimi

buforami, chodzi bez nacycnika..." Jasne jak oczy

własne, chłopcy szybko rozpalili się wzajemnie. Wtedy

ona pojawiła się przed ich zdumionymi oczyma.

Szybko ściągnęła koszulkę, przeciągnęła się, popatrzyła

wyzywająco, oblizała wymalowane wargi...

Boże, jak wzdrygnęli się nieszczęśni gadacze! Jak

gdyby zobaczyli przed sobą leciwą pudemicę ze

zwisającymi starymi sakwami, zamiast jej wspaniałych

piersi!..

Być może nie powinna była pojawiać się przed nimi

czterema naraz? Chociaż, gdyby do ich do klasy wpadła

w podobny sposób każda inna dziewczyna, byłoby

inaczej...

ż, bogowie też wyciągają wnioski ze swoich

błędów. Dzisiaj poczekała, aż w klasie sam, samiuteńki,

zostanie Albert Kingsley. Siedemnastoletni facio, z

powodu którego szlochali nauczyciele, cała klasa i cała

dzielnica.

Tym razem Maria postanowiła działać bez zjawisk,

na żywo. Wypytała wczoraj dokładnie matkę, jak

powinna zachowywać się dziewczyna w podobnej

sytuacji. Guta nawet się ucieszyła: chyba córka kogoś

ma...

Wyglądało na to, że jej taktyka przyniosła

nadspodziewanie dobre wyniki. Czacha Kingsleya

zadymiła nieomal w oczach, szybko się napalił;

najpierw tokował jak najęty, potem przeszedł do

namawiania: wpadnijmy do mnie, wapno popłynęło na

arbajt, więc jeśli z tego akurat powodu, Shoeheart,

pękasz, to nikt się nie dowie, że kwitłaś u mnie...

Zgodziła się; jeśli eksperymentować, to na całego... Po

drodze nagle facio skumał, z kim się zadaje... Dopiero

teraz czacha mu tak naprawdę ząjarała - ze strachu.

Zaczął Marię wyzywać! "Wilkołak", to było określenie

najłagodniejsze, na jakie sobie pozwolił. Ale ostatnimi

słowami skatował ją do końca: "Nie wciskaj mi,

Shoeheart, że jesteś człowiekiem! To nie przejdzie!" A

potem sam się wystraszył tego co powiedział i, koniec

końców, o mało w portki nie narobił...

Odpuściła mu. Zresztą, gdyby go ruszyła, wyszłoby,

że ma rację. Wtedy naprawdę wciskałaby, że "jest

człowiekiem". Dlatego powiedziała tylko:

- Przyznaj się, strach strzelać do wilkołaka... Co,

Bert?

I odeszła...

Maria znowu westchnęła. Dziadek bez przerwy

bajdurzył coś o swoim Bogu, Guta uważnie przyglądała

się córce, w salonie tatek z Szuwaksem ciągle jeszcze

pudrowali sobie mózgi w temacie, jak należy

przechodzić przez pułapkę, .w której zawinął się Pit

Krosta.

- Nie podobasz mi się dzisiaj, Mario! - odezwała się

Guta.

- Dzięki za radę, dziadku! - powiedziała Maria,

dziadek lubił, kiedy mu dziękowała, i dodała: -

Wszystko w normie, mamo, już się uspokoiłam. Pójdę

do siebie. I nie żałuj mnie, broń Boże! Łeb mi pęka od

tej litości.

Guta otworzyła usta. Stała tak jeszcze przez dobrą

chwilę, trzymając w zbielałych palcach talerz z

niedojedzoną pizzą.

Alkoholowe opary w salonie zagęściły się okrutnie -

siekierę można by powiesić - dlatego Maria poszła do

drugich schodów. Przeszła przez drzwi salonu,

wstrzymując oddech i czyniąc wszystko co możliwe,

żeby jej tatek z Szuwaksem nie •zobaczyli. Niech dwaj

faceci bawią się sami w swoje pijackie zabawy z

przeszłości. Te zabawy przynajmniej nikogo nie

kaleczą i nie zabijają. Nie tak, jak w jej zabawach z

żywymi lalkami!.. Zresztą, najprawdopodobniej

niepotrzebnie sama siebie oskarża. Jak bum-cyk,

niepotrzebnie! Przecież ludzie ginęli i przedtem, zanim

zaczęła zasypiać w bajkach!

Zajrzała do pokoju dziadka. Zastygły jak granitowy

głaz, patrzył przez otwarte na oścież okno. Tam, w

oddali, nad dachami domów, nad drzewami, nad

przewodami linii wysokiego napięcia, świeciłżowy

czubek półkuli - granica, jaką zamknęła przed ludźmi

Strefa. Od chwili, kiedy się odgrodziła ("zablokowała",

jak powiada wujek Dick), Marii przestały się śnić jej

ulubione sny.

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

Maria podeszła do dziadka, dotknęła ręką jego

ramienia. Wtedy on zaczął odwracać wieżę, żeby

popatrzeć na wnuczkę, ale ciało dziadka było o wiele

wolniejsze niż jego myśli. Marii nie chciało się czekać.

Zechce z nim pogadać - może to zrobić i ze swojego

pokoju. A dziadek i tak nigdy pierwszy nie zagadywał..

W dziecinnym pokoju było okropnie gorąco; matka

zapomniała opuścić żaluzje i majowe słońce zdążyło

rozgrzać pomieszczenie. Maria włączyła klimatyzator,

zrzuciła dżinsy i koszulkę, i w samych majteczkach

przejrzała się w lustrze. Nie, chłopcy mają rację. Laska

jak marzenie! W każdym razie, bombowsza niż Dina

Barbridge. Może powinna nosić bluzki z głębokimi

dekoltami i częściej się pochylać?..

Wcześniej myślała, że jeśli zrobi się zupełnie do

kitu, będzie mogła zwiać z miasta. Sypnąć, na przykład,

do Zagórza. Albo w ogóle prysnąć do Europy. Przepis o

emigracji jej nie przeszkodzi, niechby spróbowali ją

zatrzymać!..

Chociaż...

Dwa lata temu jej była klasa, właściwie jedna z

byłych klas, pojechała na wycieczkę. Do

prowincjonalnej stolicy królestwa. Wszystko

zaplanowane było jak należy, z ochroną dwóch

mercedesów, wypełnionych oenzetesmanami, żeby nikt

nie wpadł na pomysł ucieczki, szukaj potem dziecka na

obcym terenie. Uczniowie zobaczyli, jak żyją ludzie w

normalnym mieście. Ale nie Maria Shoeheart. Dlatego,

że Maria Shoeheart zaczęła wrzeszczeć z koszmarnego

bólu, gdy tylko autobus wyjechał z Harmont.

Oenzetesmani i nauczyciel musieli zatrzymać autobus,

zawołać pogotowie, dzwonić do Shoeheartów do domu.

Chwała Jezusowi, że tatek od razu przyjechał

landroverem i nie pozwolił położyć córki do szpitala...

Zresztą, tatek jest w takiej samej sytuacji.

Próbował kiedyś wyjechać z miasta, ominąwszy

wojskowe kordony. Opowiedział o tym tylko mamie,

ale Maria już wtedy umiała słuchać. Nie puściła tatki

Strefa. Nawet z miasta nie pozwoliła wyjechać,

zapędziła bólem głowy z powrotem, mało co nie

zawinął się tatek...

Może matkę by Strefa wypuściła, ale ona bez tatka i

Marii nie zamierzała nigdzie wyjeżdżać. Jasne jak oczy

własne, Shoeheartowie mieli w Strefie swoją własną

parafkę o emigracji.

Maria westchnęła, poleżała jeszcze chwilkę, potem

wstała, ubrała się i zabrała za podręczniki.

Uczyła się zawsze z ochotą. Pewnie dlatego nie

zauważyła, jak wyniósł się "napompowany" Szuwaks.

A jak przycumował do ganku trzeźwy wujek Dick -

usłyszała.

4. Guta Shoeheart, 26 lat, zamężna, gospodyni

domowa

Kiedy Guta zadzwoniła do drzwi Barbridge'ów,

otworzyła jej Dina, która na dzień dobry obdarzyła ją

takim spojrzeniem, że Guta powiedziała:

- Proszę się nie bać, nie przyszłam po pieniądze!

- Red też nie zawsze po pieniądze przylatywał!

I uśmiechnęła się znacząco, by nie było wątpliwości,

po co właściwie przylatywał tu Red. To ścierwo

cycaste, chce się wydać ważniejsze, więc łże... Zresztąmoże

i nie łże. Na takie ciało nie połaszczyłby się tylko

homol. Albo całkowity impotent. A Red - ani to, ani to.

Tak więc, całkiem możliwe, że przespał się z tym

ścierwem. Ale przespać się, wcale nie znaczy - kochać.

W tym zawsze na pierwszym miejscu była ona, Guta...

Zresztą nie, Guta była na drugim miejscu, a na

pierwszym - jedyna jego prawdziwa namiętność. Strefa.

Red jest przecież monouczuciowy...

Jakkolwiek było, Guta postanowiła nie prowadzić z

tą lalunią rozmowy w napiętej tonacji; Jeśli idziesz do

Barbridge'ów po prośbie, zapomnij o własnym honorze.

Przynajmniej na kwadrans... Więc zapomniała.

Najpierw chciała, co prawda, pójść do Dicka

Nunnuna.

To był miły chłop. Kiedy Reda posadzili ostatnim

razem, Dick był jedynym, który odwiedzał ją i

Małpeczkę, i pożyczał pieniądze. Reszta znajomych

nawet nie patrzyła w stronę Guty. Normalnie, to się

Reda bali, a wtedy - zaczęli odgrywać się na słomianej

wdowie na całego... "No i co, doigrał, się, suko, ten

twój Rudy! Teraz zakosztujesz biedy! Na ulicę

pójdziesz... A najlepiej, swego wykurwiszona tam

wyślij!.."

Musiała cierpieć, spuszczać oczy, żeby nie widzieli

jej nienawiści, albo odwracać się i uciekać. Żeby nie

widzieli łez...

Tylko raz nie wytrzymała. Kiedy administrator

dopiekł jej do żywego. Powiedziała tylko: "Poczekaj,

bydlaku blady! Wróci Red, jaja ci wyrwie! Po jednym.

Żebyś się dłużej męczył!.." Dziwne, ale pomogło.

Długo potem się jej nie czepiał. Dopiero wtedy

zrozumiała, że jej męża wielu boi się na serio.

Nunnun nie miał się czego bać. Przynosił Gucie

pieniądze, dawał Małpeczce czekoladę i bawił się z nią.

Naprawdę się bawił, nie widać było, żeby się brzydził.

Guta była mu za to wdzięczna, a on często patrzył na

nią maślanymi oczami. Ale tylko tyle. Ani razu nie

sięgnął łapami. Musiałaby dać mu wtedy w pysk, gdyby

się dobierał, i pewnie zostałaby z Małpeczką bez

grosza. Ale wyobrazić sobie siebie pod kimś innym niż

Red, po prostu nie mogła.

Kiedy Red w końcu wrócił, a Małpeczka prawie

przestała rozmawiać i ojca z matką rozumieć, Dick

nadal przychodził... Akurat wtedy tatulo - nieżywy -

zaczął się pojawiać. Z tego powodu mieszkańcy domu

pochowali się w szczelinach jak karaluchy. I znowu

nikt do Shoeheartów nie zaglądał - tylko stary

Barbridge na duraluminiowych nogach i Dick Nunnun.

Red, jak się napił, próbował jej dokuczać: "Dick przecie

nie do mnie przychodzi. Do ciebie się dowala". Prawda,

Nunnun zawsze bardzo ją szanował. Żałował, znaczy

się. Albo pożądał. Proponował u siebie etat

stenotypistki, niby na żarty, ale takie żarty?...

Właściwie Guta sama czuła, że pociąga go jako kobieta.

Grubasy często są lubieżne...

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

Ale czuła też, że za pożądaniem Dicka, za jego

szacunkiem i żartami, kryje się jeszcze coś. Coś

zupełnie innego, coś zimnego i obcego. Podpowiadała

jej to kobieca intuicja. I nie tylko intuicja. O ile była

pewna, że dałaby mu po łapach, to przed gwałtem

pewnie by się nie obroniła. Może Dick i był takim

pimpkiem: malutkim, okrąglutkim, różowiutkim, ale

męskiej siły miał w sobie niemało. Mężczyzna, to

mężczyzna. Długo by się z Guta nie cackał... A potem

udowadniaj swoje, żono zapudłowanego staikera. Całe

życie udowadniaj! Żaden adwokat by jej nie pomógł...

Pewnie, Red wyszedłby na wolność i oderwałby

Dickowi łeb. Przyjaźń przyjaźnią, a Guta Guta... Ale,

po pierwsze, Dick zawsze potrafiłby zwiać, przecież

jest nietutejszy, przepis o emigracji go nie dotyczy. A

po drugie, sama Guta nie powiedziałaby Redowi o tym,

co się stało. Po co mu dodatkowe kłopoty... Red

natomiast nie wyczułby, że coś zaszło między Dickiem

a jego żoną, bo intuicja to nie jest domena Reda. O

cokolwiek chodziło, w tym lipnym niezdecydowaniu

Nunnuna kryło się coś zupełnie innego, dlatego właśnie

nie poszła do Dicka po pomoc...Właśnie dlatego.

Szuwaks pomógłby żonie Reda bez długiego

gadania. Nie bez przyczyny Red uważał go za swojego

przyjaciela. Szuwaks na pierwsze wezwanie runąłby

pomóc Rudemu w Strefie, tylko trzeba by mu

powiedzieć, dokąd Red poszedł. Ale, niestety. Szuwaks

też siedział - poskrobał komuś ryj. Pewnie znalazł się

ktoś, kto się nie zgadzał z jego kazaniami... Musiał

dobrze poskrobać, bo nie skończyło się jedynie

aresztem, zapakowali go nie na żarty i na długo. Musiał

Szuwaks nieźle dopiec kapitanowi Quarterbloodowi.

Taki jest los wszystkich kaznodziejów...

Niektórzy z działających staikerów żony Rudego na

kilometr by do siebie nie dopuścili. "Co też pani mówi,

Mrs. Shoeheart, dawno z tym skończyłem. Już wtedy,

kiedy pani mąż wylegiwał się na pryczy... Nie ma z

tego zysku, nie wiem po co pani mąż durnia jeszcze

tnie, tylko guza tam można znaleźć. -Chyba że Złotą

Kulę, ale to legenda i nic więcej. Nie, Mrs. Shoeheart,

trafiła pani pod zły adres"...

Zresztą, wszyscy działający jeszcze staikerzy

podobno siedzą na smyczy beznogiego. Barbridge'a.

I nie zostało jej nic innego, jak pójść właśnie do

niego. Guta była absolutnie pewna, że on może jej

pomóc. I on odwiedzał Reda, i Red drogę do niego

pamiętał...

Dina wciąż patrzyła na nią ze złośliwym

uśmiechem. Pewnie czuła, że dzisiaj może sobie

poużywać.

Więc Guta udała głupią, zapytała, czy może pan

Barbridge przyjąć żonę Roedricka Shoehearta, w

sprawie osobistej.

Mister Barbridge mógł. Jednakże powitał gościa

podobnie jak córka, nieżyczliwie. Tyle że nie czynił

aluzji na temat pieprzenia się Reda...

Wysłuchawszy jej, powiedział:

- Nie mam pojęcia, gdzie jest Red.

- Przecież kilka dni temu spotkał się z panem...

- No to co? Rozmawialiśmy o zupełnie innej

sprawie. Nic mi nie mówił o swoich najbliższych

planach. Wiesz przecież, Guta, że Rudy nie jest

amatorem merdania językiem. W przeciwnym wypadku

nie wyłaziłby z pierdla.

Umyślnie, bydlę beznogie, wspomniało o pierdlu.

Gucie od razu opadły ręce. Wyszeptała tylko:

- Więc nie chce mi pan pomóc...

Pewnie Barbridge uznał, że przegiął, bo na jego

obrzydliwej gębie rozkwitł nie mniej obrzydliwy

uśmiech. Guta pomyślała, że los pokarał Reda nie tylko

córką... Kto teraz mieni się jego przyjacielem!

- Dziecko moje kochane - wychrypiał Barbridge. -

Dlaczego nie chcę? Bardzo chcę! Ale nie mogę. Nie

wiem, gdzie jest teraz twój mąż. Pojęcia nie mam! -1,

jakby stawiając kropkę na zakończenie rozmowy,

ryknął: - Dickson!

Dicksona - w jego obecnym stanie - Guta też już

widziała. I nie miała życzenia oglądać raz jeszcze. Nosił

osobiste piętno Strefy. Jak i Roedrick. Ale, o ile na

Roedricku to piętno nie było widoczne dla postronnego

oka, to Dicksona Strefa napiętnowała wyraziście i na

całego. Lepiej umrzeć, niż żyć w takiej postaci!..

- Nie potrzebuję przewodnika - szybko powiedziała

Guta, słysząc za drzwiami kroki Dicksona, jakby ktoś

ciągnął po podłodze ogromny mop do mycia podłóg.

I wypadła z domu jak oparzona.

Dina czekała na nią obok piaszczystej ścieżki,

obsadzonej różanymi krzewami. W jasnym słońcu jej

wdzięki wydawały się szczególnie wyzywające.

- Do widzenia! - rzuciła Guta, zamierzają ominąć

piękność, ale ta zastąpiła jej drogę.

- O czym rozmawiałaś z ojcem?

- A tobie co do tego?

- Dużo. Red poszedł z moim bratem. Bez wiedzy i

zgody ojca. Do Strefy... Więc mam coś do tego... Red

nie wrócił?

Guta odnotowała to wiele mówiące: "Red". Ale

powstrzymała się i tym razem

- Nie wrócił. Prosiłam twojego ojca o pomoc...

- Porozmawiajmy o tym... - Dina skinęła głową w

stronę rozstawionego na trawniku stolika i pary

pasiastych ogrodowych krzesełek.

Nic nie stracę, jeśli pogadam z tą gładkoskórą suką,

pomyślała Guta.

Zeszły ze ścieżki i wstąpiły na miękką murawę.

Trawnik Barbridge'ów był świetnie wypielęgnowany.

- Czego chciałaś od ojca? - zapytała Dina, kiedy

usiadły. Nic nie stracę, pomyślała ponownie Guta, jak

powiem tej suce prawdę.

- Jeśli twój ojciec wie, gdzie jest teraz Roedrick,

mógłby mi powiedzieć, jak się tam dostać. Dina

wytrzeszczyła na nią oczy:

- Wybierasz się do Strefy?

- Tak, wybieram się do Strefy.

Dina zapaliła papierosa. Guta popatrzyła na jej

smukłe palce, zwieńczone krwawymi paznokciami.

- Naprawdę się nie boisz? - Dina zaciągnęła się

głęboko. - Ja bym za nic nie poszła.

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

Guta wzruszył ramionami; i tak ta suka nic nie

zrozumie. Dina też umilkła, zaciągając się raz po raz

dymem i strząsając popiół na wypielęgnowaną trawę.

Guta też zapragnęła papierosa, ale tej wywłoki nie

poprosiłaby o nic za skarby świata.

- Dobrze - powiedziała w końcu Dina. - Myślę, że

będę mogła ci pomóc. W każdym razie pogadam z

ojcem. -Zgniotła niedopałek w popielniczce. -1 to

jeszcze dzisiaj.

Tak się skończyła ich rozmowa.

Następnego dnia rano rozległ się dzwonek do drzwi.

Guta jak szalona runęła do przedpokoju.

Na ganku stała Dina.

- Cześć!

- Cześć! Wchodź...

Weszły do salonu. Guta, grając rolę gościnnej

gospodyni, skierowała się do barku, podała coś do

picia. Dina leniwie rozglądała się po salonie.

- Milutki domek! Pew... - urwała wpół słowa. Guta

wolno odwróciła głowę. W połowie schodów

prowadzących do salonu stała Małpeczka. Uważnie, nie

mrugając oczami, wpatrywała się w gościa.

- Mario, idź do siebie! - poleciła Guta. Małpeczka

bezszelestnie odwróciła się i weszła na górę. Po chwili

kobiety usłyszały trzaśniecie drzwi.

- Zbieraj się - powiedziała Dina. - Mister Barbridge

dojrzał do jeszcze jednej rozmowy z żonąRoedricka

Shoehearta, w sprawie osobistej.

Dina przyjechała nowiutkim mercedesem. Ten sam

mercedes zawiózł teraz Gutę na powtórne spotkanie z

Barbrid-ge'em. Tym razem stary powitał ją zupełnie

inaczej. Uśmiech, błąkający się po jego obliczu, nie był

już zjadliwy, w gruncie rzeczy można by go,nazwać

życzliwym. Gdyby nie oczy... Oczy pozostały chłodne,

obojętne i obce.

- Dziewczyno moja, po co mamy przed sobą

udawać? -powiedział. - Nie zamierzam przepraszać cię

za wczorajsze kłamstwo. Powinnaś zrozumieć, muszę

być ostrożny. Jak i twój mąż... - Tu jego uśmiech stał

się zjadliwy, ale tylko na moment. - Przeprowadziłem

wywiad i zrozumiałem, że mogę z tobą rozmawiać

szczerze. No cóż,... wiem, dokąd wybrał się twój

kochany Roedrick.

Guta już miała się ucieszyć, ale nagle przyszło jej do

głowy, że ten obrzydliwy staruch wcale nie musi

widzieć jej radości. Obejdzie się.

- Wiadomo mi, dokąd wybrał się twój kochany

mężulek -powtórzył Barbridge. - Nawiasem mówiąc,

wybrał się z nim i mój syn. Nie powiedziałaś mi o tym

wczoraj...

Gucie wydało się, że głos starucha zadrżał, więc

zaczęła się usprawiedliwiać:

- Nic nie wiedziałam. Jeśli mąż nie powiedział mi o

swoich planach, to o pańskim synu tym bardziej nie

mówił.

Barbridge jakiś czas uważnie wpatrywał się w jej

twarz. Potem rzekł:

- Jestem skłonny ci uwierzyć. Więc czego chcesz

ode mnie, dziewczyno moja?

- Chcę, żeby pan mi powiedział, jak się dostać tam,

dokąd poszedł mój mąż...

- Wybierasz się do Strefy? Odważny pomysł...

- Już się zdecydowałam. Proszę mnie nie straszyć i

nie odwodzić od tego pomysłu... Barbridge uśmiechnął

się:

- Odwodzić cię nie mam zamiaru. A wystraszy cię

sama Strefa. To nie jest salon dla kobiet. Ani plaża.

Guta wzruszyła ramionami:

- Cóż, wola Boża... A na plaży nie byłam już z

dziesięć lat. Barbridge przez cały czas nie spuszczał

wzroku z jej twarzy. Guta starała się to spojrzenie

wytrzymać.

- No, dobrze! - Stary pierwszy odwrócił wzrok. - Do

twojego męża przyczepił się mój syn. Rozliczę się z

nim, kiedy wrócą. Z twoim mężem też się rozliczę - w

głosie kaleki słychać było groźbę - za to, że go wziął ze

sobą.

Guta zmarszczyła nos:

- To mnie nie interesuje.

- Ale mnie interesuje! - warknął Barbridge. - W

każdym razie, dam ci mapę. Jak się okazało, twój

kochaniutki mąż i mój ukochany synalek wybrali się

prosto do Złotej Kuli.

- Do Złotej Kuli?! - zdumiała się Guta. - Przecież to

tylko legenda!

- Właśnie, twój mężulek postanowił sprawdzić, jaka

to legenda... Tylko, dziewczyno moja - Barbridge

uniósł krzywy palec - droga tam jest trudna i

niebezpieczna.

Guta odniosła wrażenie, że głos starucha znowu

zadrżał.

- Nie boję się niebezpieczeństw.

- A jeśli Roedrick i Artie zginęli?

- Cóż... Przynajmniej upewnię się, czy to prawda.

Niech się pan nie boi, nie będę się pchała do

niebezpiecznych miejsc. My, kobiety, jesteśmy z natury

ostrożne.

- Nie ma dwóch zdań - Barbridge uśmiechnął się

krzywo. - Widzę, że o ciebie nie ma co się bać. Jesteś

kobietą odważną, a odwaga i ostrożność to połowa

sukcesu. Od dawna wiedziałem, że Guta Shoeheart to

odważna dama. Od chwili, kiedy wyszła za Rudego...

Guta zacisnęła wargi:

- Co to pana obchodzi! Nie przyszłam tu na.

przyjacielskie pogaduszki, panie Barbridge. Potrzebuję

konkretnej pomocy. Serdecznych rozmów odbyłam

dość z matką.

- Wy wszyscy nie lubicie słuchać starszych! -

Beznogi żartobliwie pogroził jej palcem. - A przecież

mamy czasem rację. I więcej doświadczenia.

- Owszem, często macie rację. Ale my nie

potrzebujemy waszej racji. Ani doświadczenia. Wolimy

gromadzić własne. - Guta przypomniała sobie puste

oczy Diny Barbridge. - I pańskie osobiste

doświadczenia zupełnie mi nie są potrzebne!

Barbridge z żalem pokręcił .głową, chrząknął:

- Krzywdzisz starego, dziewczyno moja. Jeszcze się

zawezmę i nie dam ci nic...

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

Dasz, bydlaku beznogi, pomyślała Guta. Wszystko

mi dasz. Dlatego, że tam jest nie tylko mój mąż, ale i

twój syn. Sam się do niego nie wybierzesz, a twoja

gładkoskóra suka w tych sprawach ci nie pomoże...

- No dobrze - wymamrotał Barbridge. - Przekonałaś

mnie. Dam ci wszystko, co niezbędne: mapę okolicy i

spec-kombinezon. I nawet kilka rad. : -Ile czasu zajmą

pańskie rady?

- Dwa dni.

- Jeszcze dwa dni? - Guta prychnęła oburzona: - Pan

zwariował! Ich już nie ma cztery doby. Może w ciągu

tych dwóch dni umrą...

- Cicho, dziecino! - Jej oburzenie zupełnie

Barbridge'a nie obchodziło. - Jeśli żyją teraz, przeżyją

jeszcze dwa dni. A jeśli nie przeżyją, to w obecnym

stanie na pewno ci się nie spodobają...

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Nic! Pomogę ci się przygotować w ciągu dwóch

dni. Szybciej można tylko muchy rozmnażać.

Nie łgał.

W ciągu dwóch dni rzeczywiście przygotował ją na

podróż do Strefy. W każdym razie, Guta bardzo chciała

w to wierzyć...

5. Maria Shoehart, 15 lat, abiturientka

Tak, wujek Dick dotrzymał danej rano obietnicy.

Dlatego matka zabrała się do przygotowywania jego

ulubionej sałatki. Tatka, który po obfitych

wspomnieniach z Szuwaksem najpierw długo nie mógł

sobie znaleźć miejsca, a potem w ogóle odcumował,

postanowili na razie nie doprowadzać do przytomności.

Wobec tego wysłali Marię po mięczaki.

Gdy wróciła, mama i wujek Dick katowali się w

kuchni nikotyną. Przed gościem stała nie dopita

szklanka "Krwawej Mary". Na widok córki Guta

natychmiast zdławiła w popielniczce papierosa i zabrała

się za mięczaki.

- Fajnie tu u was - powiedział wujek Dick. - Jakbym

wrócił do starych, dobrych czasów. Matka drgnęła i

spuściła głowę.

- Tak - powiedziała. - Wkrótce te czasy się skończą,

a domek trzeba będzie sprzedać... Boję się tylko, że nie

znajdziemy kupca...

Maria wyjęła z lodówki puszkę pomarańczowego

soku, napełniła szklankę i stanęła przy oknie.

- A co u pana, Dick? - zapytała Guta. - Ciągle się

pan kręci przy Instytucie?

- Kręcę się - powiedział Nunnun. - Na razie

dostarczają nam nowy sprzęt, a skoro jest nowy sprzęt,

to muszą być reklamacje. Skoro są reklamacje, to musi

być i Dick Nunnun. Co prawda nie rozumiem, co

będziemy robić z całym tym sprzętem... Bo nie ma nic

trudniejszego niż zajmowanie się badaniami

naukowymi, gdy obiekt badań jest niedostępny...

Laboratoria, co prawda, pomaleńku pracują, badają to,

co wcześniej ze Strefy naszabrowali, ale... No i raz na

tydzień puszczają tam robota, prościutkiego, tylko

silnik i obudowa; sprawdzają, czy nie odblokowała się

granica. Kopuła jest przecież dwa kroki od Instytutu. -

Wujek Dick dopalił papierosa, wypił resztki "Krwawej

Mary" i zapalił nowego papierosa. -Granica jest niemal

przeźroczysta. Widać przez nią, że nic się w Strefie nie

zmienia. Kiedy startuje kolejny robot, cały Instytut wisi

w oknach. Robot dochodzi do półkuli, ciach-ciarach i

kaplica.

- Ciach-ciarach - niczym echo powtórzyła Guta. -

Jakby wasze maszyny popełniały samobójstwo. Wie

pan, Dick, wielu staikerów też tak postąpiło. Psyk i

kaplica.

- A dział kontroli siada do pisania kolejnego

sprawozdania - ni przypiął, ni wypiął, odpowiedział

wujek Dick. - Księgowość spisuje na straty kolejnego

robota. I wszyscy się cieszą, wykonujemy tu

pożyteczną pracę. Potem wszystko zamiera, do

następnego tygodnia...

- Proszę mi powiedzieć, Dick - przerwała mu Guta -

jak u pana w Instytucie uważają, co nas w końcu czeka?

- Kogo, nas? - Nunnun spróbował się uśmiechnąć. -

Harmont, czy waszą rodzinę?

- Wszystkich nas.

Wujek Dick zamyślił się, patrząc przez okno na

obficie kwitnącą jabłoń. Maria z podziwem patrzyła,

jak matka zręcznie radzi sobie z mięczakami.

- Z miastem nic się nie stanie - powiedział w końcu

wujek Dick. - Istniało przecież i przed Wizytą; poziom

przestępczości stale się obniża... Nie ma tego złego, co

by na dobre nie wyszło.

- Harmont było dziurą przed Wizytą i dalej będzie

dziurą. Wujek Dick westchnął:

- No, Guta... Podobnych miast jest w świecie trochę.

I żyją tam ludzie...

- Ta-a, żyją - powiedziała matka, ale zabrzmiało to

tak, jakby zapytała: "Naprawdę żyją?"

Wujek Dick milczał, wciąż patrząc przez okno

poprawił się na krześle. A Maria pomyślała, że dobrze

byłoby czytać w ludzkich myślach. To znaczy - jasne

jak oczy własne - bombowo, że nie potrafi czytać. Bo

by się zrzygała. Ale teraz taka umiejętność by się

przydała. Czy wujek Dick mówi mamie to, co myśli?

- Mamy ze Strefy pewne korzyści - kontynuował

wujek Dick. - Niby te, na przykład... samochody...

przestały zatruwać powietrze... Nawiasem mówiąc, byli

i tacy, co chcieli zastosować zdobycze ze Strefy w

innych dziedzinach. Jako broń. Na szczęście nic z ich

pomysłów nie wyszło. Prócz zbiorowej mogiły dla

badaczy... A co się tyczy waszej rodziny... - zerknął

spod oka na Marię, jakby pytał, czy pamięta ich

wcześniejszą rozmowę.

Matka zrozumiała jego wątpliwości po swojemu. .-

Nic to, Dick - powiedziała. - Niech pan wali!

Dziewczyna jest zupełnie dorosła.

- Powinna pani już dawno się przystosować, Guto -

powiedział wujek Dick. - Zupełnie sobie nie

wyobrażam, jak wyście ciągnęli przez tyle lat. Powrotu

do przeszłości, sądząc ze wszystkiego, już nie ma. W

każdym razie, nie za naszego żywota...

- A jeśli coś się - mimo wszystko - stanie?

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

- Jeśli coś się stanie historia się powtórzy. Na

świecie zawsze znajdą się ludzie, którzy nie uspokoją

się, póki kogoś nie załatwią. Najlepszym wyjściem by

było, gdyby załatwili tylko siebie, al& to zdarza się

bardzo rzadko. - Rozczulony wujek Dick zaczął pleść

ogólnikami, ale na czas się oczmychał.

W kuchni znowu zapanowała niespokojna cisza.

Matka krzątała się przy sałatce, wujek Dick gapił się

przez okno, Maria kończyła drugą szklankę soku.

Potem matka powiedziała:

- Szuwaks dzisiaj wpadł.

- No, jak on? - ożywił się wujek Dick. - Dawno tej

cholery nie widziałem!

- Nijak! - powiedziała matka. - Jest wykidajłą w

jakiejś knajpie. Chyba w "Trzech stopniach". Może

będzie teraz mniej pił. A jak nie będzie, to go wywalą.

Wujek Dick patrzył teraz nie przez okno, a na

matkę. Widocznie już się oswoił. Albo udawał, że się

oswoił...

- Proszę powiedzieć, Dick - kontynuowała matka. -

Pal diabli mnie... Sama wybrałam sobie swój los. Ale

co zawinili tacy ludzie jak Szuwaks? Kiedy Strefa był

otwarta, miał przynajmniej jakiś cel. Niech będzie, że

idiotyczny z punktu widzenia innych, ale była to

najważniejsza sprawa w Jego życiu! Oczywiście i

wtedy był pijakiem i zabijaką, ale jak się zmieniał,

kiedy czytał te swoje kazania!

Matka mówiła o Szuwaksie, ale Maria rozumiała, że

ma na myśli kogoś innego.

Wujek Dick znowu poprawił się na krześle. Jakby

sprawdzał, czy krzesło wytrzyma wagę jego

odpowiedzi.

- Guto, wie pani, moje słowa pewnie wydadzą się

pani banałem, ale skoro pani zapytała, to proszę!.. -

Uśmiechnął się, jakby ostrzegając, że zamierza

żartować. Ale nie żartował: - Proszę uważać, że miała

pani po prostu wielkiego, pecha. Proszę uważać, że

znalazła się pani w strefie wojennych działań między

ludźmi i Nieznanym. I że w tym zamieszaniu nie udało

się pani uniknąć przypadkowej kuli. Kto tu winien?

Ten, co strzelił, czy ten, kto w złym momencie wysunął

głowę z okopu? Chwała Bogu, że jest pani tylko ranna,

a nie zabita... Teraz jest czas na leczenie ran. Nie jest to

łatwe i boli, ale inaczej się nie wyżyje....Czy

odpowiedziałem na pani pytanie?

Guta, skończywszy krzątaninę przy sałatce,

wyłożyła ją do srebrzystej miski i popatrzyła na

Nunnuna.

- Rozumiem pańską filozofię, Dick. - Rozłożyła

ręce. -1 skłamałabym, gdybym powiedziała, że mi się

podoba. Na twarzy wujka Dicka pojawił się pełen winy

uśmiech.

- To jest filozofia męska - odezwał się. - Dlatego się

pani nie podoba. Zresztą, gdyby to zależało de mnie,

przed Wizytą wywiózłbym z miasta wszystkie kobiety.

I część mężczyzn też. Niestety, Przybysze zaczęli swoje

bojowe działania z Ziemianami bez wypowiedzenia

wojny. Zapewne przy jej wypowiedzeniu wasz

znakomity rząd też by palcem nie kiwnął, żeby uniknąć

ofiar. - Wujek Dick znowu zaczął pleść ogólnikami: -

Rządy i ludzie mieszkaj ą w różnych światach. Kiedy

znajdą się we wspólnym, wtedy na Ziemi nastąpi

Królestwo Boże...

Marii przyszło nagle do głowy, że ona i reszta

Harmont też żyją w różnych światach i że jeśli nic się

nie zmieni, ktoś będzie musiał leczyć rany. O ile nie

okażą się śmiertelne...

- Ale to nie nastąpi nigdy - zakończył swój wywód

wujek Dick. - Nie pora budzić Rudego?

Obudzili go z trudem. Z jeszcze większym

wepchnęli pod zimny prysznic. Po kąpieli kazali mu

włożyć czystą koszulę i wyprasowane spodnie. Potem

posadzili go przy stole i kazali siedzieć cicho. Bo

inaczej będzie miał do czynienia z Richar-dem G.

Nunnunem osobiście.

Jasne jak oczy własne - tatek nie wystraszył się

osobistego kontaktu z Richardem G. Nunnunem. To nie

ten kaliber... Ale Maria miała na dzisiaj dosyć pustego

gadania, więc od-kleiła się i poszła do dziecinnego

pokoju." Stamtąd będzie mogła spokojnie słuchać

rozmowy prowadzonej w salonie... Powiedziała

dziadkowi, żeby nie schodził na dół. Otworzyła okno.

Tuż pod nim kwitł bez. Z ogrodu dochodziły takie

oszałamiające zapachy, że Marię przechodziły ciarki po

plecach.

W salonie ryczeli, dziwili się i całowali - tatek miał

do czynienia z Richardem G. Nunnunem. A mama też

nie chciała już dzisiaj mieć do czynienia ani ż

Richardem G. Nunnunem, ani z tatkiem. Poszła więc do

kuchni. Wtedy mężczyźni zaczęli wspominać

przeszłość. Mniej więcej w tym samym stylu, co

wcześniej z Szuwaksem. I tak samo między

wspomnieniami brzęczały szklanki. Jedynie odpowiedzi

wujka Dicka mocno siężniły od replik Szuwaksa.

Potem zaczęli się kłócić, ale szklanki pobrzękiwały po

staremu, gdy nagle wujek Dick, brzęknąwszy kolejny

raz, powiedział:

- Słuchaj, Red! Niedługo wyjeżdżam.

- Dokąd to? - powiedział tatek, potwornie trzeźwym

głosem.

- Tam, gdzie jestem potrzebniejszy.

- No to pomyślnych wiatrów! Wujek Dick

chrząknął:

- Głupi jesteś, Red! Czy nie rozumiesz, dlaczego

wyjeżdżam? Dlatego, że reklamacji jest coraz mniej i

mniej. Wkrótce w ogóle ich nie będzie!

- Znam ja twoje reklamacje - powiedział tatek. -

Całe życie przed nimi uciekam.

- Wiesz? - zdziwił się wujek Dick. - Skąd?

- Domyśliłem się.

- Dawno?

- Nie. Dwa lata temu. Kiedy Guta opowiedziała mi,

jak do niej przychodziłeś i czym się zajmowałeś. To mi

otworzyło oczy. Zostając sam na sam z taką kobietą, jak

moja Guta, żaden normalny facet by nie wytrzymał.

Wujek Dick prychnął:

- Może ja też nie wytrzymałem!

- Nie. Guta by mi powiedziała.

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

- Tak jej wierzysz?

- Tak, właśnie tak jej wierzę.

- A ona tobie? Tatek długo milczał, potem

powiedział twardo:

- To nie twoja sprawa, Richard.

- Pewnie - zgodził się wujek Dick - że nie moja

sprawa... Kiedy siedziałeś, to też nie była moja sprawa.

- Kiedy siedziałem, przystawiałeś się do Guty. Tylko

nic nie wyszło.

- Akurat do twojej Guty się przystawisz! - Wujek

Dick postanowił wszystko obrócić w żart. - Gdzie się

przystawisz, tam i kulasy pogubisz...

Ale tatek nie miał ochoty na żarty.

- Zresztą, o czym ja gadam?.. Tylko udawałeś, że się

przystawiasz do Guty. W sumie, obaj świetnie wiemy,

po co tu przychodziłeś i po co pomagałeś... Mnie

interesuje co innego. Po co przyszedłeś dzisiaj?

- A w to, że przyszedłem dać ci radę, nie uwierzysz?

- Nie, nie uwierzę - powiedział tatek. - Ty byś, Dick,

też nie uwierzył.

Wujek Diek roześmiał się:

- Twoje szczęście, diable piegowaty, że teraz to już

nie ma najmniejszego znaczenia. Bo miałbyś kłopoty! -

Wujek Dick niby drażnił się z tatkiem, ale Maria nagle

zrozumiała, że wcale tak nie jest.

- Gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ani

słowem bym nie pisnął o tym, co wiem. - Tatek używał

tego samego tonu.

Milczeli chwilę. Potem wujek Dick zupełnie innym

tonem powiedział:

- Niemniej, przyszedłem dać ci radę. Chcesz - wierz,

nie chcesz - nie wierz, ale powrotu do przeszłości już

nie będzie. To, że nas stąd wycofują, ma sens. Uczeni

uważają, że Strefa owinęła się na długo, jeśli nie na

zawsze. Ale życie toczy się dalej. Tak więc,

wyciągnijcie wnioski, mister eks-staiker.

Znowu brzęknęła szklanka...

- A idź ty ze swoimi radami! - odburknął tatek,

chrząknąwszy. - Wyciągnijcie wnioski... Łatwo ci

mówić. Dla ciebie praca zawsze się znajdzie. Jak nie

będziesz pasł staike-rów, to handlarzy narkotyków... A

ja? Niedługo czterdziestka stuknie, a co ja umiem, poza

nocnym targaniem fantów na brzuchu?.. Zresztą, nie to

jest najważniejsze. Zmęczony jestem, Dick, oto co

najważniejsze... Szuwaks kiedyś mówił, że Strefę

stworzył Bóg, żeby poddać ludzi próbie, może miał

rację... Jednakże próbę na Strefę przeszliśmy, jedni

lepiej, drudzy gorzej. A jak przejść próbę na jej

niedostępność?

- Świrujesz, Rudy! - powiedział wujek Dick. -

Czyżbyś nie rozumiał, że jeśli nie przestaniesz strugać

idioty, to wykończysz i siebie, i żonę, i córkę?

Zapadła cisza. W dziecinnym pokoju pachniało

kwiatem bzu, ale nie dlatego Maria wstrzymała

oddech...

Potem tatek powiedział:

- Jaki to ma sens? Żonę i córkę wykończyłem wiele

lat temu. Pewnie za to właśnie pan Bóg mnie karze.

- A żeby to cholera! - Wujek Dick długo i

obrzydliwie klął. - W sumie, wszystko ci powiedziałem.

Red. Reszta zależy od ciebie samego. Więc myśl!

Tatek milczał. Wtedy wujek Dick podniósł się,

zajrzał do kuchni, pożegnał się z mamą i wyszedł.

A Maria znowu wstrzymała oddech.

6. Guta Shoeheart, 26 lat, zamężna, gospodyni

domowa

Mamo kochana, mgła naprawdę opadła! Wygląda,

że Barbridge'owi można jednak wierzyć... W każdym

razie, do tej chwili trasa całkowicie zgadza się z jego

opowiadaniem. Aha, są gołąbeczki, obiecane

wagonetki, gdzie staikerzy robią popasy. Nareszcie!.. A

tam, dwa metry od nasypu, leży rozbity helikopter.

Wszystko się zgadza, więc tu trzeba skręcić. Po prawej

powinno być bagno. Mamo kochana, mgła tam wisi jak

wisiała - nic nie widać.

Dobra, koleżanko. Najwyższy czas coś przekąsić.

Zjeść czekoladę i popić kawką. Papierosa zapalić, od

cmentarza nie paliłam. Nie zaszkodzi odetchnąć. Teraz

przyjdzie iść przez bagno, nie po podkładach i

cmentarnych ścieżkach. Co prawda tutaj podkłady

mogą byś gorsze od topieli, jak nie... Jak mawia Red:

"Strefa to Strefa"...

Ach, Red!.. Coś przeskrobał tym razem? Czyżbyś

naprawdę poszedł po Złotą Kulę? Po coś wziął za

towarzysza tego Artura Barbridge'a. I dlaczego do tej

pory nie wróciliście? Przecież wcześniej nigdy nie

znikałeś na dłużej niż trzy doby. A dzisiaj mija już

szósta!.. Ja nigdy nie uwierzę w twoją śmierć,

nieważne, co mówi ten stary, beznogi bydlak... Nie

wierzę! I nie uwierzę, póki sama nie zobaczę cię

martwego!..

Diabli nadali tę przeklętą mgłę! Nie mogę przecież

dalej iść po omacku.

Matko kochana, gdzie się podziała ta cholerna mgła?

Przecież dopiero co zasnuwała całe bagno...

A zresztą, po co łamię sobie głowę? Zniknęła, to

zniknęła. Chwała Jezusowi!

Tak, Barbridge powiedział, żebym z nasypu

kolejowego schodziła ostrożnie. Bo może się osypywać

żwir. A to podobno jest niebezpieczne. Chociaż nie

zrozumiałam, dlaczego niebezpieczne. Kichać na to!..

Diabli nadali, ale ciągnie w dół! Plecak ciężki. W

końcu, jest w nim jedzenie na trzy doby. Jak radził

Barbridge... Naprawdę będę musiała spędzić tu cał___________e

trzy doby? Zwariuję!.. Zresztą, lepiej o tym teraz nie

myśleć...

Oho, ale bagno! Barbridge mówił, że da się przejść.

Może zabłądziłam? Nie, wszystko się zgadza, jest

wzgórze. Z opalonym drzewem na szczycie. To

wzgórze stary kazał ominąć z prawej. Jeszcze bardziej

na prawo powinno być drugie wzgórze. Jest. Ma goły

szczyt, a na zboczach kamienne rumowisko. Tak, bagno

jest właściwe, jest nawet ciemnoszara plama, otoczona

rdzawą wodą. Popatrzmy na mapę... Tak, w tym

miejscu Barbridge postawił krzyżyk i powiedział, że tu

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

leży stalker - pechowiec. A właściwie to, co z niego,

stalkera, zostało... Może, to właśnie jest Stefan Norman

- Okularnik, syn starej Ellin. Szedł z nadzieją, że zmieni

swoje życie. Może chciał, żeby ojciec wrócił z

Europy... A teraz została z niego ciemnoszara plama. I

krzyżyk na mapie. Nawiasem mówiąc, Barbridge

postawił na mapie jeszcze dwa krzyżyki: jeden na stoku

lewego wzgórza, drugi - na kamiennym rumowisku

prawego. Powiedział, że między tym krzyżykami

biegnie najbardziej bezpieczna droga. Widzisz go -

najbardziej bezpieczna!.. Nie po prostu bezpieczna, a

najbardziej! Straszył, stary grzyb!.. Tylko coś nie widzę

żadnych ciemnoszarych plam na zboczach wzgórz.

Spróbujmy przez lornetkę.. Nie, i tak nic nie widać.

Wygląda na to, że po tych stalkerach nawet plamy nie

zostały. A może i mnie to czeka?.. Święta Dziewico,

ratuj i zmiłuj się!

Eee, gołąbeczko, z takimi myślami pchać się w

bagno -robota głupiego! Cokolwiek się stanie, zostanie

po tobie Małpeczka. Ale dla niej, dla swojej Małpeczki,

po prostu musisz dojść. I wrócić!

Dobrze, wybierzmy sobie punkt orientacyjny, niech

to będzie ten kamień pod lewym wzgórzem, i naprzód,

koleżanko!..

Hm, tak naprawdę, to droga nie jest trudna. Trzeba

tylko na czas przestawiać nogi, żeby nie wciągało

butów... Matko kochana, ale się gorąco robi! Słońce

pali na całego... Ale naprzód, koleżanko. Naprzód! Raz

- krok prawą nogą, dwa -wyszarpnąć lewą, trzy -

włożyć jaw trzęsawisko, cztery - wyszarpnąć prawą. I

znowu - raz, dwa, trzy, cztery... Raz, dwa, trzy, cztery...

Red przeszedł, to i ja przejdę. Do kibelka za wagonetki

wielu chodziło, ale tu są dwie kupy wyraźnie

świeższe... Raz, dwa, trzy, cztery... Dobrze, że mocna

ze mnie kobieta, a nie jakieś cherlactwo... Raz, dwa,

trzy, cztery... A Dina Barbridge, choć i mocna, nie

przeszłaby tędy... Łże, suka, a te jej aluzje! Red nie

mógł do niej biegać! Samo ciało i oczy go nie biorą...

Ciekawe, co on we mnie znalazł? Tyle lat minęło, a do

tej pory nie wiem... Raz, dwa, trzy, cztery...

"Jaskółeczko moja!.." A mama nie wybaczyła mi,

nawet na łożu śmierci nie wybaczyła. "Głupia jesteś,

Guta! To łajdak, nie będziesz miała rodziny. Dzisiaj na

wolności - jutro w więzieniu. Skrobankę trzeba robić!.."

Raz, dwa, trzy, cztery... A przecież sama nie zrobiła

skrobanki, urodziła mnie. Choć wcale jej lżej nie było...

A jak sobie przypomnę, to kiedy poznałam Reda, też

miałam tylko ciało i oczy. Mama nie miała racji, mam

rodzinę! I co do Diny - nie wierzę. Red nie mógł z nią,

za skarby... Raz, dwa, trzy, cztery...

O, jest kamień. Mamo kochana, mokra jestem jak

mysz. Trzeba odpocząć trochę. Wzgórze zasłoniło

słońce, bardzo dobrze! Szkoda tylko, że nie na długo...

Sprawdźmy mapę, zorientujmy się. Dobrze, że

chodziłam do szkoły skautowskiej! Przydało się...

Barbridge powiedział, że stąd trzeba iść równolegle do

nasypu, zostawiając ciemnoszarą plamę trochę z boku...

Eee, jaka plama, to wcale nie jest plama. Stąd już

widać, że to kupa szmat. Święta Dziewico, zmiłuj się i

uratuj! Nie karz mnie Strefo, nic ci nie zawiniłam.

Przecież dziecko, które urodziłam, jest częściowo i

twoje. Tatula Reda ożywiłaś. Więc jakbym była trochę

z rodziny... I proszę cię: uczyń tak, żeby mój Red żył i

żebym go znalazła!..

Dobrze, że mamy taką sąsiadkę! Nawet o nic nie

zapytała. "Idź, gołąbeczko, spokojnie, posiedzę z córką.

Tylko bądź ostrożna!"

Będę ostrożna, Ellin, och, jak będę - nie wolno mi

inaczej!

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

A tu słońce wyszło zza wzgórza. Znowu pali. No,

nic to! Ze słoneczkiem weselej. Byłoby o wiele gorzej,

gdyby deszcz zaczął lać. I tak dookoła pełno wody...

Mamo kochana, a gdzie się podziała woda?! Tylko

kępki i sucha trawa między nimi... Czyżby Barbridge

zapomniał, jak wygląda to miejsce?! Nie, niemożliwe.

Pamięć ma beznogi ..taką, że pozazdrościć. Zresztą,

kupa szmat jest na swoim miejscu.

Znaczy, ruszamy dalej, koleżanko. Raz, dwa, trzy,

cztery... Mamo kochana, po co ja liczę? Trzęsawiska

przecież już nie ma...

Ciekawe, co to za zardzewiały kij? Laska, czy co?

Zardzewiała - znaczy metalowa. Przyda się...

Najważniejsze, że wygodna. Będę się od komarów

opędzać, chi-chi-chi...

Och, Dziewico Przenajświętsza, jak to słońce pali!

Można pomyśleć, że jestem antrykotem na patelni, chichi-

chi...

Oj, mamo! Przecież to nie słońce wcale, nie może

słońce tak palić!!!

No masz, zaczęło się!.. Dochichotałaś się,

koleżanko!.. Migiem - nosem w trawę! Co tam gadasz,

Barbridge? "Cokolwiek się dzieje niespodziewanego -

kładź się brzuchem do ziemi i nie ruszaj. Co by się nie

działo, nie ruszaj się!.."

Brzuchem do ziemi, to nic trudnego, ale

spróbowałbyś, stary grzybie, nie ruszać się, kiedy tak

pali!.. Leż, koleżanko. Leż! Jeśli mężczyźni tu

wytrzymywali, to i ty wytrzymasz. Nie takie rzeczy

wytrzymywałaś. Ty, koleżanko, nie boisz się cierpień!

O, kiedy rodziłaś Małpeczkę, to było cierpienie.

Chociaż i tak nieporównywalne do tego, gdy Rzeźnik

pokazał, co urodziłaś. To nie było cierpienie, to było...

A jak rozdarła się wtedy pielęgniarka! I za każdym

razem, kiedy trzeba było wieźć dziecko do karmienia,

piszczała, suka. Darła się, że nie weźmie wyrodka do

ręki. Nawet pod groźbą śmierci... Trzeba być wdzięczną

Rzeźnikowi, sam przywoził, ostrożnie przekazywał

drobniutką, porośniętą złocistą sierścią istotkę. I jak

zaczarowany patrzył, jak łapie wykrzywioną buźką

pierś. Rzeźnik, rzecz jasna, miał w tym własny interes -

naukowy, cholera mu w bok. Ale i tak trzeba mu być

wdzięcznym!.. Robił swoje i nie uważał Małpeczki za

nasienie szatana. Nie to co wy, suki... Wszystkie

jednakowe! Wy, akuszerki, nienawidzące

bezgrzesznego dziecka... Wy, położnice, bojące się

zarazić... I wy, lekarze - którzy zapomnieliście o swojej

przysiędze... No i wy, sąsiadki ze starego domu!..

Na złość wam wszystkim, wytrzymam. Przez was

najwięcej wycierpiałam!.. Och, Przenajświętsza

Dziewico, jak mnie boli!!!

Uuuf, mamo! Jak się lekko zrobiło, jak chłodno...

Czyżby Strefa zaaprobowała mnie, nie ukarała?

Zapaliłabym teraz, ale Barbridge mówił, żeby się tu nie

zatrzymywać.

Jest parów między wzgórzami, którym prowadzi

"najbardziej bezpieczna" trasa. Tu też znajduje się

najtrudniejsze do pokonania miejsce na całej drodze do

wyrobiska... "Zapaszek tam panuje, dziewczyno moja...

więc ty nie tego... nie skitraj się!" Bydlę beznogie.

Skoro powiedział: "zapaszek", znaczy, będzie taki, że...

Dobra, koleżanko, skoro związałaś się z tym bydlęciem,

nie skarż się na zapachy! Maszeruj!

Mamo kochana, przecież to nie ten parów. To

znaczy ten, oczywiście. Ale bryi, o której mówił stary,

coś nie widać. Jest kamień, obok którego należy

przechodzić zanurkowawszy z głową. Ale dokoła

całkiem sucho. I nie śmierdzi. Zupełnie nie śmierdzi!

Dobra, Strefa to Strefa... Łgał stary czy nie łgał, po

suchym iść jednak łatwiej, niż brnąć po pas w błocie.

Ale na prawe wzgórze będziemy popatrywać...

Aha, jednak nie kłamał. Są ogniki. Jak małe, blade

kwiatuszki. Jak drżą! Pewnie proszą niebiosa o deszcz,

żeby rosnąć. Oho, rosną! Jeszcze jak rosną!!! Cóż, pora

nosem w ziemię...

Ale mi błyskawica! Barbridge mówił, że omal nie

oślepł i nie ogłuchł, kiedy pierwszy raz się tu znalazł.

Potem podobno się nauczył - zaciskał powieki i

otwierał usta. Nie wygląda mi, żeby trzeba było

zamykać oczy i otwierać usta. Chociaż, skóra na twarzy

kłuje. Jak pod regenerującą maseczką.

Pamiętam, jak poszłam do salonu kosmetycznego na

Siódmej ulicy! Tuż przed powrotem Reda z więzienia...

Nawet próbowałam przepłacić. "Proszę wybaczyć,

dzisiaj maseczek nie robimy... Nie, ostrzyc też nie

możemy... Manicure? Manikiurzystka zachorowała...

Tak, tylko jedna... Ale potem, jak im Red złożył wizytę,

obsługiwali pierwsza klasa. Chociaż pyski odwracali w

drugą stronę pieniądze brali, nie brzydzili się...

O, jeszcze jedna "błyskawica". Psyk, a nie

błyskawica! Mamo kochana, a powietrze jakie świeże!

Jak po burzy. Wydaje się, że można je pić. I zmęczenie

gdzieś zniknęło...

A gdzie trzecia błyskawica? Kwiatuszki na zboczu

zupełnie zgasły. Jest obiecany kamień. Przenajświętsza

Dziewico, nie łgał stary grzyb - czubek kamienia cały

opalony! Widać niejedna błyskawica huknęła!

Tak, nie kłamał stary grzyb. Ale jeśli nie kłamał, to

co to wszystko oznacza? Czyżby Strefa każdego

człowieka witała inaczej? Barbridge'a - błyskawicami i

nurkuj w błoto z głową. A mnie - świeżym powietrzem

i oddychaj sobie pełną piersią... A niby dlaczego nie?

Strefa to Strefa! I nie będziemy o tym rozmyślać.

Kicham na Barbridge'a i na błoto, w którym nurkował!

Ja muszę do Reda...

A oto furgonetka. Właśnie ta, oblazła. W jej cieniu

Barbridge radził odpocząć, ale ja nie potrzebuję

odpoczynku. Co prawda z lewej, nad stertą starych

desek, powinien przebywać jakiś "wesoły upiór", ale do

niego daleko... I chwała Jezusowi, że nie wiadomo, co

to jest... Co to jest "łysica" z prawej -wiem, ale tam

mógłby wleźć tylko ślepy...

I w ogóle, nie te wszystkie "łyse upiory" są teraz

najważniejsze. Najważniejsze, że na samej trasie

pułapek więcej nie będzie. I - jakkolwiek by wątpił we

mnie Barbridge - doszłam. Trzeba staremu

podziękować. Gdyby nie jego rady i jego mapa,

leżałabym gdzieś kupką szarych szmat. A potem

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

nanieśliby mnie na mapę jako nowy punkt orientacyjny.

Któryś ze stalkerów, przechodząc, pomyślałby: "To

pewnie tu leży ta głupia, co polazła do Strefy bez

przewodnika". Oczywiście, gdyby Barbridge

opowiedział o mnie innym. Bo inaczej widniałabym

jako krzyżyk bezimienny...

W sumie, to stary chciał mnie nastraszyć.

Tyle strachów opisał, tyle pułapek na mapie

narysował. W rzeczywistości psyknęło tylko i tyle...

Chyba żeby patrol koło cmentarza policzyć za pułapkę!

Ale tamci się czegoś wystraszyli i zwiali jak szaleni.

Nawet krzaków nie przeszukali... Tak, teraz nowy

punkt - ta czerwona plama, skąd droga zaczyna opadać

do wyrobiska. Pewnie, specjalnie stary powymyślał te

swoje pułapki, żeby inni do Złotej Kuli się nie pchali.

"Łysice", te wszystkie "wesołe upiory",

"zielenizny"... Bajki dla naiwnych... Zresztą, ma rację.

Gdyby każdy mógł przyjść do Złotej Kuli ze swoim

życzeniem, świat szybko poszedłby. w diabły. Ludzie

sążni i życzenia majążne. Komuś do pełni

szczęścia wystarczy bratowa w łóżku, a innemu - kulę

ziemską trzeba cisnąć do stóp..

Dobra, naprzód, koleżanko!.. Tylko dlaczego tak się

trzęsiesz? Znowu to uczucie. Jak w nocy na cmentarzu,

kiedy patrol wyrywał. Jakby ktoś z nieba się przyglądał.

Pewnie to oczy Strefy... Widzisz, Strefo, jestem twoja!

Skoro już pozwoliłaś mi dojść aż tutaj, to pozwól

przejść i te ostatnie kilkaset jardów. Proszę cię!

Przecież to tak niedużo...

A może kłamał, stary grzyb? Co do czerwonej

plamy, wszystko jasne, rzeczywiście - to kabina

koparki. Za nią pasmo koloru mlecznej zupy.

Widocznie dalszy brzeg wyrobiska... Ale czy jest tam

Złota Kula? I czy tam jest Red?

Matko kochana, znowu pali. Jak przy piecu... Mógł

mnie okłamać, stary grzyb! Przecież interesy

interesami, ale Red czuje do niego obrzydzenie.

Wystarczy sobie przypomnieć, jakim tonem rozmawia

ze starym. Jakby nie mógł mu czegoś wybaczyć... Ale

żeby wpuścić mnie w wyprawę po nic? Wyobraża sobie

teraz, jak żona Rudego podchodzi do skraju wyrobiska,

patrzy w dół, a tam żadnej Złotej Kuli nie ma.

Wyobraża to sobie i chichoce. Czy chichotał ostatnio

rozmawiając z Redem?... Bydlę beznogie!

Mamo kochana, o co ja się tak wściekam?! Za

wcześnie jeszcze na wściekanie się. O, Red to by się

wściekł. Tak, on by się wściekł, że nie daj Panie Boże!

Dlatego Kula musi tam być...

Przenajświętsza Dziewico, doszłam. Jest wyrobisko.

Koparka, droga w dół. Wszystko tak, jak mówił stary.

A oto i Kula. Tylko dlaczego nie jest złota, a czerwona.

I...

- Red! Odwróćże się! Nie słyszysz?!

- Red!

Co się patrzysz na tę Kulę, tutaj popatrz!

- Red! To ja! Znalazłam cię!

Nie słyszy... Przenajświętsza Dziewico, nawet się

nie poruszył. Zupełnie się nie rusza. Jak posąg... Jak z

kamienia... O Jezusie, ta przeklęta Kula zmieniła go w

kamień... Nie może człowiek tak długo stać z własnej

woli. Red nigdy by tak nie stał... Bądź przeklęta. Strefo!

Skoro tak, to zmień i mnie w kamień!

- Red, idę do ciebie!

Żeby tylko nie wpakować się w te czarne kleksy...

Idę do ciebie. Red! Nie oddam cię Strefie!.. Ma-mu-uu-

siu-uu!!!

7. Małpeczka - Maria, do 9 roku

Maria nie pamiętała, kiedy właściwie zaczęły jej się

śnić dziwne bajki. W każdym razie, te sny pojawiły się

na długo przedtem, zanim tatuś wyjechał - na długo.

Mamunia mówiła, że tatę zabrali do wojska. Źli

sąsiedzi twierdzili, że tatę wpakowali do pierdla. A

dobrzy milczeli. Maria wierzyła mamuni, bo do pierdla

taty nie było za co pakować. Do pierdla pakowali złych

ludzi, a tata zawsze był dobry. Wujek Dick o tacie też

nic nie mówił. Po prostu przychodził do nich w gości.

Maria lubiła wujka Dicka. Dlatego, że przynosił jej

czekoladki. I zabawki.

Kiedy dzieci przestały się z nią bawić, sny stały się

dla Marii najciekawszą zabawą. Gdy tylko zasypiała,

dokoła otwierała się bajkowa kraina. Była jak

prawdziwa. Nad czarnymi górami wstawało duże,

czerwone słońce. Czasem z zielonego nieba padał

zimny deszcz. A nawet -jeśli Maria bardzo tego chciała

- śnieg w środku lata. Były tu prawdziwe domy (co

prawda niewiele) i prawdziwe drogi (chociaż nigdy po

nich nie jeździły samochody). Samochody w bajce

były, ale po prostu stały w jednym i tym samym

miejscu.

Na początku Maria nie rozumiała, dlaczego tak jest,

potem się domyśliła. Samochody nie jeździły, bo były

martwe, a martwe były dlatego, że w bajkowej krainie

nie mieszkali ludzie. To było niedobre, ale za to kiedy

Maria tam trafiała, nikt się na nią nie złościł, nikt nie

krzyczał, żeby uciekała do swojej Strefy i nie zarażała

innych dzieci. I nikt jej nie żałował.

Potem wyjaśniło się, że w bajkowej krainie są lalki,

bardzo podobne do ludzi. Maria nie rozumiała, co tam

robią, ale zabawy z nimi były bardzo ciekawe.

Pojawiały się w bajce nieoczekiwanie, właziły do

pustych domów, chodziły po wzgórzach i dziurach,

szperały po poboczach dróg. Wyraźnie czegoś szukały,

ale czego - Maria nie wiedziała. Zresztą, nie

zastanawiała się nad celem tych poszukiwań - bawiła

się. Wylewała im na głowy deszcz i śmiała się, kiedy

uciekały pod zielone, żołnierskie płaszcze. Rzucała im

pod nogi błoto i patrzyła, jak grzęzną w bulgocącej,

brązowej brei.

A potem odkryła, że oprócz żywych lalek w jej kraju

są i inne zabawki. Były to bardzo dziwne zabawki,

zupełnie nie podobne do tych, które kupował jej tatuś

albo przynosił wujek Dick. Potem Maria zrozumiała, że

nawet nie powinny być podobne. Przecież to nie były

prawdziwe zabawki, tylko zupełnie bajkowe.

Tym ciekawsze były z nimi zabawy.

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

Sedno gier polegało na tym, że bajkowe zabawki

dniem i nocą polowały na żywe lalki. Strzelawki waliły

do nich Ognistymi błyskawicami. Ping-pongi

przerzucały lalki z jednego miejsca na drugie. Indianie

montowali na nich sprytne, niewidzialne pułapki.

Gniotki robiły z nich kupki śmiecia. Lalki ze

wszystkich sił starały się uratować, ale najczęściej te

próby się nie udawały...

W rezultacie lalki się psuły. Maria żałowała ich i

wychodziła z bajki...

Jednakże litość do nich nie żyła w niej długo.

Sąsiedzkie dzieci nadal przepędzały Marię ze swego

towarzystwa. Poza tym, ich zabawy przestały ją

interesować i niecierpliwie czekała nocy.

Zasypiając w nową bajkę odkrywała, że w

tajemniczej krainie pojawiały się nowe bajkowe

postacie. Znowu zaczynała się gra, i Maria,

zapomniawszy o połamanych laleczkach, przestawała

zwracać uwagę na leżące tu i ówdzie ich resztki.

Ciekawość była silniejsza od litości. Polowanie trwało.

Maria kibicowała kolejnej lalce; bardzo się cieszyła,

kiedy tej udawało się umknąć przed myśliwymi, i

bardzo płakała, kiedy laleczka się psuła.

A potem Maria odkryła, że może wymyślać nowe

zabawki. Gra stała się jeszcze ciekawsza. Wymyślona

przez Marię Śnieżna Królowa zamieniała lalki w

lodowe posągi. Przyklejaczki na zawsze przyklejały je

do siebie. Pajęczyca Anansi łapała lalki w niewidzialną

sieć, tak że chodziły po okręgu, póki nie skończył im

się napęd. Te, które wpadły do Zalustrza Alicji, biły się

ze swoimi odbiciami, póki nie zaczynały rozumieć, że z

odbiciem nie można wygrać. Tym, które uniknęły

pułapek, Maria pokazywała w nagrodę telewizor, w

którym szły wymyślone przez nią filmy...

Szkoda tylko, że zasnąć w bajkę nie udawało jej się

tak często, jak by chciała. Ale potem odkryła, że dzieje

się tak zawsze, gdy ktoś ją skrzywdzi.

Potem zaczęła słyszeć rozmowy rodziców. Pierwszy

raz stało się to wtedy, gdy sny przestały być zabawą, a

bajkowa kraina okazała się zupełnie nie tym, czym się

wcześniej Marii wydawała. Niedługo przedtem tato

znowu poszedł na swoje ryby, ale tym razem nie było

go kilka dni. I mamunią poszła go szukać. To znaczy,

mamunią o swoim zamiarze jej nie powiedziała. Ale

Maria sama się domyśliła. No, bo gdzie jeszcze

mamunią mogła zniknąć w nocy, zostawiając ją ze starą

Norman?

Wtedy Maria zasnęła w bajkę. Zdziwiło j ą to, bo

gdy tato wychodził na ryby, zasnąć w bajkę nigdy jej

się nie udawało...

Przyśnił się jej cmentarz. Ale nie ten, na którym był

pochowany ten drugi dziadek i obie babcie. To był inny

cmentarz i na nim chowała się mamunią. A obok

cmentarza stał wojskowy samochód, w którym siedzieli

żołnierze. Ci, co ich tata nazywał żabami. Nie lubił ich.

Mamunią też ich nie lubiła. A żaby chyba były tam w

jakimś celu. Wyglądało to tak, jakby szukały mamuni.

Dlatego Maria od razu napuściła na nich stracholuda.

I... natychmiast się obudziła.

Stara Norman chrapała sobie w gościnnym pokoju.

Za oknami było ciemno i Maria znowu usnęła, ale teraz

zwyczajnie, nie w bajkę.

Rano mamunią jej nie obudziła. Mamuni dalej nie

było w domu. Maria obudziła się sama, ale z łóżka nie

wstała. Dziadek też gdzieś spacerował, więc nie miała z

kim porozmawiać. Przecież nie będzie gadać ze starą

Norman!... Zaczęłaby żałować "dziecka", .a od tego to

tylko Marię bolała głowa. Właściwie to i z rodzicami

starała się nie rozmawiać, bo oni też litowali się nad nią

i od tego robiło jej się niedobrze. Tylko dziadek jej nie

żałował, dlatego z nim było bardzo - przebardzo

dobrze.

A tego ranka, bez mamuni, zrobiło jej się smutno...

Dlatego od razu chciała być tam, gdzie mamunią, i

dlatego znowu zasnęła w bajkę...

Zasnęła w takie śmierdzące miejsce, z rozlaną po

trawie wodą, trochę podobne do bagna. Może właśnie

tu tato łowił te swoje ryby... Chociaż przynoszone przez

tatę ryby były normalne i niczym nie śmierdziały.

Maria rozejrzała się. Ani taty, ani ryb tu nie było. A

mamunią okazało się - była. Brnęła przez wodę do

dwóch niskich górek, obok których zawsze było dużo

zabawek.

- Mamunią! - krzyknęła Maria. - Mamunią, proszę,

poczekaj na mnie!

Ale mamunią nie odwróciła się, udając, że nie

zauważyła Marii. Czasem tato też tak udawał, że jej nie

zauważa, kiedy bawili się podchody. Teraz Maria

zrozumiała, że mamunią bawi się w Tropiciela, którego

niedawno pokazywali w telewizji. Tropiciel śledził

ludzi i zwierzęta. Kogo tropiła mamunią, Maria nie

wiedziała, ale postanowiła, że ona z kolei będzie tropić

mamunię. Jak zabawa, to zabawa!..

Nie było trudno iść po wodzie. Dziwna to była woda

- nawet nogi w niej nie mokły. Mamunią bawiła się

fajnie. Od czasu do czasu zaglądała do jakiegoś

papieru, pewnie to była mapa... Raz mamunią położyła

się na trawie, przeczekując wiatr pustyni. Kilka lalek w

tym miejscu po prostu zmieniło się w popiół. Ale

mamunią nie była lalką, to była mamunią i dlatego

wiatr pustyni nie mógł jej skrzywdzić.

Gra rozwijała się ciekawie. Maria zamierała, kiedy

zamierała mamunią. Kiedy ona zatrzymywała się, żeby

odpocząć, odpoczywała i Maria. Mamunią przykucnęła,

kiedy z górki palnęła do niej strzelawka. Tu, między

dwiema górkami, zazwyczaj czaiło się niesmaczne

błocko, w którym musiały nurkować żywe lalki.

Ale Maria nie chciała, żeby mamunią nurkowała w

niesmacznym błocku...

A potem Maria zrozumiała, że mamunią kieruje się

do białej dziury, w której wisi nadmuchany balonik.

Wszystko się zgadza - oto posiedziała przy rozbitym

samochodzie i ruszyła dokładnie między gniotkiem i

tańculem. Dalej czekał na nią kleksiarz, który mieszkał

w czerwonej koparce i który zmieniał żywe'lalki w

czarne kleksy. Albo rozwieszał je jak sople na brzegu

białej dziury. Wyglądało to bardzo ładnie.. Ale

mamunia nie była żywą lalką, mamunia była mamunia,

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

nie do zmienienia w czarny kleks! Przecież dziadka

Barbridge'a, kleksiarz nie ruszał, bo był człowiekiem, a

towarzyszące mu lalki zmieniały się w kleksy i sople.

Taki jest los lalek...

Ale mamunię kleksiarz złapał. Taka gra Marii się nie

podobała. Rozzłościła się na zabawkę i wystraszony

kleksiarz natychmiast mamunię wypuścił. Teraz Maria

zaczęła się o mamunię bać i pobiegła za nią do białej

dziury... Czuła się tak, jakby trafiła do cudzej, niedobrej

bajki... A potem okazało się, że w białej dziurze jest

tata i w ogóle sen zrobił się prawdziwą jawą. I cała

trójka płakała, i tata z jakiegoś powodu prosił mamunię

i Marię o przebaczenie. W chwilęźniej znaleźli się

obok swoich samochodów i tata powiedział: "Żeby tak

zawsze można było wracać! Psyk - i jesteś za granicą

Strefy!" I wtedy się okazało, że Maria stała się zwykłą

dziewczynką, i tata z mamunia bardzo się z tego

powodu cieszyli...

źniej, co prawda, okazało się, że stała się nie do

końca zwykłą dziewczynką... Ale to było później. Tego

jednak dnia, wróciwszy do domu, nieźle wystraszyli

starą Norman. Bo ona oczywiście myślała, że Maria śpi

w swoim pokoju...

Dzień minął jak w bajce, dlatego, że nikt Marii nie

żałował. A w nocy po raz pierwszy usłyszała, o czym

rozmawiają ' w sypialni rodzice. To znaczy, najpierw

bawili się w coś hałaśliwego i wielu ich słów Maria po

prostu nie rozumiała.

Potem mamunia zapytała:

- Red, możesz mi wyjaśnić, co się wydarzyło? Tata

roześmiał się zadowolony:

- Nic szczególnego... Po prostu. Złota Kula

rzeczywiście spełnia tajemne życzenia.

- Ja nie o tym... Jak to się stało, że dla ciebie było to

kilka mgnień, a dla nas prawie tydzień? Tata znowu się

roześmiał:

- Jaskółeczko moja, stalkerzy nie zadają sobie takich

pytań. Strefa to Strefa...

Mamunia pomilczała chwilę, potem powiedziała:

- Pewnie tak...

Zamilkli oboje. Tata już zaczął pochrapywać.

A potem mamunia powiedziała:

- Wiesz co. Red, jakoś się boję. Co do naszych

życzeń, wszystko jasne... Ale czego zażyczyła sobie

Małpeczka? Tata uśmiechnął się:

- Przecież słyszałaś! Chciała, żebym ja nie chodził

na ryby, a ty żebyś nie płakała po nocach. Będę teraz

musiał chodzić na spacery, ale ty nie będziesz płakać...

Nie denerwuj się! Nie wiadomo nawet, czy Kula

spełnia życzenia dziecka.

A rano tata przybiegł skądś i powiedział, że Strefa

nie wpuszcza już nikogo do siebie.

Od tego dnia zaczęła się, jak to mówi wujek Dick,

druga katastrofa miasta Hannom.

Następnej nocy mamunia zapytała tatę:

- Red, byłeś w Strefie sam?

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Barbridge powiedział, że nie...

- Kitował ci, żaba!

- Mówił, że się z tobą policzy... Dina Barbridge to

samo mówiła. Też mi kitowała?

- Dina mówiła? - Tato jakoś dziwnie westchnął. -

Nie, Dina nie kitowała.

Jakiś czas trwała cisza, a potem tata powiedział:

- To Dina zaproponowała, żebym wziął Artura ze

sobą. Prosiła, żebym nikomu o tym nie opowiadał,

chciała zrobić ojcu niespodziankę...

- Co się z nim stało?

- A co się dzieje ze stałkerami, którzy popełnili

błąd?

- To znaczy umarł...

- Powiadają, że stalkerzy w Strefie nie umierają -

powiedział tata. - Powiadają, że Strefa po prostu zabiera

ich dusze. Jak Stwórca do raju. - Tata zaśmiał się

nerwowo. - Tylko moja dusza coś jej nie pasuje...

- Red, powiedz - przerwała mu mamunia - nie

zabiłeś Artura?

Tata wysyczał przekleństwo.

- Red, przestań kląć! - głośno powiedziała mamunia-

Odpowiedz mi, proszę!

- No, dobrze - odpowiedział tata. - Ja go nie zabiłem.

-Tata położył nacisk na słowie "ja". - Oni sami go

zabili. Swoimi bajkami, swoimi kłamstwami, całym

swoim życiem... Głupio jakoś to wszystko wyszło...

Ach, do diabła z tym Arturem! Chodź tu!

- Głupio jakoś to wszystko wyszło - powtórzyła

mamunia. - Nagle wydało mi się, że w ogóle cię nie

znam. Red...

- A ty dokąd? - zapytał tata.

- Wybacz, Red - powiedziała mamunia. - Będę

dzisiaj spała w gościnnym.

Skrzypnęły drzwi i tata wypowiedział aż trzy

przekleństwa...

8. Guta Shoehcart, 26 lat, zamężna, gospodyni

domowa

Idąc ze szkoły do domu, Guta nie wiedziała -

cieszyć się czy martwić.

Z jednej strony, wszystko skończyło się najlepiej jak

mogło. Zaświadczenie lekarskie, które przedwczoraj

Red dostał od Rzeźnika, stwierdzające, że Maria

Shoeheart, lat osiem i pół, ciężko chorowała, w związku

z czym nie mogła o czasie pójść do szkoły - zadziałało

jak należy.

Wczoraj Guta zaniosła ten dokument do najlepszej

prywatnej szkoły w mieście. Właścicielka, jednocześnie

dyrektorka, obwąchała zaświadczenie ze wszystkich

stron, potem zlustrowała Gutę i po dłuższej chwili

powiedziała:

- Mam nadzieję, że choroba córki nie może zagrozić

innym dzieciom?

- Ależ nie - powiedziała Guta. - Nie jest zakaźna.

Inaczej lekarz nie wydałby takiego zaświadczenia.

- Tak, tak - powiedziała dyrektorka. - Jednakże,

chciałabym lepiej poznać rodzinę dziewczynki.

Taki obrót sprawy Guty w żaden sposób nie

urządzał. Dlatego skierowała, rozmowę na inne tory:

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

- Proszę się nie obawiać, jesteśmy całkowicie

wypłacalni. - I wyjęła gotówkę.

- Nie - nie, to przedwczesne. Najpierw dziecko musi

zdać egzamin wstępny.

- Chcielibyśmy, żeby dostała się do klasy

odpowiadającej jej wiekowi. Jesteśmy gotowi do

egzaminu.

- Cóż, jak pani sobie życzy! - Dyrektorka wzruszyła

ramionami. - Proszę przyjść z dziewczynką jutro, przed

dziesiątą.

Więc przyszły przed dziesiątą. Gucie nie pozwolili

uczestniczyć w egzaminie, ale nie oburzyła się i

spokojnie życzyła Małpeczce powodzenia. Niby czemu

ma się denerwować? Nie na darmo straciła tyle czasu

na zajęcia z córką. Ale swoje osiągnęła - futrzasta łapka

nauczyła się trzymać długopis. A co się tyczy

inteligencji, to Małpeczka wielu dorosłych spokojnie

zaganiała w kozi róg.... Skoro więc nauczyła się pisać

futrzasta łapka, to ludzkiej ręce w ogóle to nie

sprawiało kłopotów... Kiedy dyrektorka zaprosiła Gutę

po egzaminie do swojego gabinetu, ta wysłuchała jej

opinii jak czegoś oczywistego.

- Macie państwo bardzo mądrą dziewczynkę -

powiedziała dyrektorka. -1 świetnie przygotowaną.

- Mieliśmy korepetytorów - zełgała Guta. -

Wierzyliśmy, że prędzej czy później będzie mogła

chodzić do tej szkoły.

- Tak, bierzemy ją. Właściwie już posłałam ją na

lekcje. Proszę przyjść po nią o wpół do drugiej. Przy

okazji sprawdzimy, jak sobie radzi z pilnością.

Tak więc, w szkole wszystko ułożyło się najlepiej

jak mogło.

Natomiast wczoraj Red nie wrócił do domu. Co

prawda zadzwonił, uprzedził. Powiedział, że ma pilną

sprawę, o której nie może mówić przez telefon, ale...

Szczerze mówiąc, Guta oczekiwała czegoś takiego.

Mamo kochana, za bardzo szczęśliwie wszystko

zaczęło się układać, po tym, jak Złota Kula spełniła

życzenia rodziny Shoeheartów. Przecież nic w życiu nie

przychodzi za darmo, za wszystko trzeba zapłacić.

Wcześniej czy później musi być kac. Guta zauważyła,

że z Redem dzieje się coś dziwnego. Właściwie nie

dziwnego - Reda znowu wzywała Strefa, należało tylko

czekać i mieć nadzieję, że tym razem poradzi sobie z

tym wezwaniem...

Może pomogą mu w tym nowe troski córki... Przy

wczorajszym obiedzie Guta cały czas sprowadzała

rozmowę na przyszły egzamin. Red słuchał, niemrawo

przeżuwał i podobnie niemrawo odpowiadał, a po

obiedzie wstał i poszedł do "Bordge'a".

Jak widać troski Marii Redowi nie pomogły, nie

wrócił na kolację. A potem zadzwonił...

Koło domu Guta spotkała starą Ellin. Podzieliła się

dzisiejszą radością, o niepokoju nie mówiła - kto

potrzebuje cudzych kłopotów?.. Ellin pogratulowała

sąsiadce, pozachwycała się zdolnościami dziecka

(oczywiście było to obłudne, ponieważ po

metamorfozie, Ellin wyraźnie zaczęła się Małpeczki

bać), a potem ogłuszyła wiadomością:

- W nocy umarł Barbridge. Powiadają, że szedł do

Strefy. Ci z patrolu znaleźli trupa rano, obok cmentarza.

Strasznie spalony, poznali go tylko po kulach...

- O, mój Boże! - wykrztusiła Guta.

Poprzedniego wieczora, już-w łóżku, Małpeczka,

szczebiocząca o jutrzejszym egzaminie, nagle zapytała

dziwnym tonem:

- Dziadek Barbridge umrze?

- Umrze - powiedziała Guta, dziwiąc się nurtującym

córkę problemom. - Wszyscy umrą. - I szybko

pocieszyła ją: -Ale to się nie stanie tak szybko.

Teraz Guta zrozumiała, dlaczego wydał jej się tak

dziwny ton Małpeczki, kiedy ta zapytała, czy Barbridge

umrze. Córka nie pytała - córka stwierdzała.

- Twojego tam nie ciągnie? - Ellin uważnie

przyglądała się sąsiadce.

- Nie - skłamała Guta.

I nagle przyszło jej do głowy coś, co zmroziło ją aż

po koniuszki palców.

- Mówią, że już kilku stalkerów tak zginęło -

powiedziała Ellin. - Gdy podchodzą do granicy Strefy...

psyk i nie ma! Lecą na nią, jak ćmy do świecy.

- O, mój Boże! - powtórzyła Guta. Odechciało jej się

rozmowy. - Przepraszam, Ellin, śpieszę się.

I pożegnały się.

Na szczęście Red był już w domu i Guta zapomniała

o swoich lękach. Opowiedziała, jak minął egzamin. Red

słuchał niby zainteresowany, nawet zadawał pytania,

ale Guta czuła, że myślami jest gdzieś daleko, daleko.

Może dlatego nie zapytała go, gdzie spędził noc.

O oznaczonej godzinie pod rękę przespacerowali się

do szkoły po córkę, porozmawiali z dyrektorką i

uważnie wysłuchali sprawozdania Małpeczki o

lekcjach. Potem jedli obiad, odrabiali zadania,

zajmowali się domowymi sprawami. -Sytuacja w

rodzinie wyglądała na wzorcowo błogą, ale w głębi

duszy Guta czuła jakieś napięcie. Jak gdyby

niewidzialne ręce naciągały strunę gitary...

W końcu nie wytrzymała. Wieczorem, kładąc córkę

do łóżka, zapytała:

- Skąd wiedziałaś, że dzisiaj umrze dziadek

Barbridge?

- Nie śnił mi się - powiedziała Małpeczka

usprawiedliwiającym tonem. Guta zupełnie nie

wiedziała czy to jest odpowiedź na jej pytanie, czy

oderwane zdanie.

Kiedy podniecona Małpeczka w końcu zasnęła, Guta

weszła do sypialni. Rozczesując przed snem włosy,

powiedziała:

- Red, czy to nie twoja sprawka?

- O czym mówisz?

- Dobrze wiesz, o czym!.. O śmierci tego

nieszczęsnego starca.

- Ten "nieszczęsny starzec" wysłał cię do Strefy na

pewną śmierć - stwierdził Red.

Guta usłyszała, jak zgrzytnął zębami.

- Mamo kochana, przecież żyję!

- Tak - zgodził się Red. - Na przekór jego

zamysłom! Guta przestała czesać włosy.

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

- Dlaczego tak myślisz?

- Nie myślę, ja wiem. Jeszcze nikt ze stalkerów nie

przechodził przez młynek do mięsa pojedynczo. Jesteś

pierwsza i nie wiem, jak ci się to udało.

- Właśnie - właśnie! W Strefie też zdziwiłeś się, że

przyszłam do wyrobiska sama. Wtedy nie zrozumiałam

twojego zdziwienia. Teraz rozumiem... Wziąłeś ze sobą

Artura z powodu tego młynka! - Guta oczekiwała

odpowiedzi i bała się jej...

- To nie mój młynek do mięsa, to młynek do mięsa

Barbridge - powiedział Red. - Powinnaś uwierzyć

mężowi. -W jego głosie zabrzmiała pewna porcja ulgi.

Jakby długo błądził po ciemnym, przepełnionym

okropnymi potworami lesie i nagle wyszedł na zalaną

księżycowym światłem polanę, gdzie nie ma miejsca na

koszmarne wytwory fantazji i mroku.

- Wierzę ci... - Guta nie wytrzymała i rozpłakała się.

- Och, nie szarp mi duszy! -jęknął Red. Guta

przygryzła dolną wargę i w końcu udało się jej

opanować słabość.

- Zabiłeś go - powiedziała, chlipnąwszy ostatni raz. -

Wiem. I jego syna też zabiłeś. Złapią cię, Red. Dina

Barbridge ma teraz dużo pieniędzy, dołoży wszelkich

starań, żeby złapali ich zabójcę... I tym razem wsadzą

cię na elektryczne krzesło. Albo do komory gazowej.

Red zaklął tak, jak nie klął przy niej nigdy

wcześniej.

- Nigdzie mnie nie wsadzą! Nie znasz Diny. Ona ma

teraz rzeczywiście kupę pieniędzy. - Red uśmiechnął

się. - Wiedziała, po co ryzykuje.

- Ależ ty ją dobrze zn... - Guta zamilkła, nie

dokończywszy. Nagle dotarło do niej, co łączyło męża i

córkę Barbridge naprawdę. - Boże Wszechmogący! -

zawołała. - Bo-że Wszech-mo-gą-cy!!!

- Tak, tak - powiedział Red. - Wszystko jest zupełnie

nie tak, jak sobie wyobrażałaś.

- Och, Red... - Guta rozpłakała się ponownie. Rano

przysięgła sobie, że dzisiaj nie dopuści do siebie Reda,

ale teraz wszystko się zmieniło. Ponieważ żądzę zemsty

Guta bardzo dobrze rozumiała! Dlatego, że sama

wielokrotnie odczuwała taką żądzę.

- Czyżbyś myślała, że mogę wymienić cię na tę

malowaną lalę? - zapytał Red

W milczeniu potarła nosem o jego policzek. Ale

natychmiast jej myśli wróciły do tego, co się stało.

Potem uciekły do jutra. Wtedy powiedziała:

- Jeśli kapitan Quarterblood zapyta mnie, gdzie

byłeś wczoraj w nocy, nie będę mogła skłamać...

- Wcześniej mogłaś - westchnął Red.

- Wcześniej, to było inne życie. Wcześniej

siedziałam w okopie i strzelałam do całego świata.

Ostatnio zaczęło mi się wydawać, że w końcu wylazłam

z okopu.

- Jak chcesz - powiedział Red. - Tylko pamiętaj...

Nie żałuję tego, co się stało. Ani tyci.

I nie było wiadomo, co miał na myśli.

Policja zjawiła się w domu następnego dnia. Reda

nie było: poszedł na giełdę pracy. Guta dopiero co

odprowadziła Małpeczkę do szkoły...

Kapitan Quarterblood przysłał w zastępstwie

jakiegoś podobnego do szarej myszy sierżancinę. Ten

nie próbował krążyć, zapytał wprost:

- Pani. Shoeheart, gdzie pani mąż był poprzedniej

nocy?

- Mamo kochana, a co was to obchodzi? -

odpowiedziała Guta.

- Mamy w stosunku do pani męża pewne

podejrzenia...

- Mój mąż spał! - powiedziała Guta twardo. -

Słodko, słodziutko! Przy moim ciepłym boku!

- Mam na myśli nie dzisiejszą noc...

- Jeśli uważacie, że u nas noce różnią się od siebie,

to się mylicie - powiedziała Guta, dziwiąc się własnemu

zdecydowaniu. - Mąż był w domu. A co się stało?

- Zmarł stary Barbridge.

- Ach. O to chodzi! - starannie odegrała oburzenie. -

A wy uznaliście, że zabił go Red Shoeheart, zwany

Szalonym?!

- To nie ma najmniejszego znaczenia, co myśmy

uznali! Pytam panią, gdzie był mąż poprzedniej nocy!

Guta nie została mu dłużna:

- Proszę mi wybaczyć, ale powody do zabicia

Barbridge miała dobra połowa miasta Harmont! I dobra

połowa miasta Harmont nie bardzo się przejmie,

dowiedziawszy się, że ta gnida oddała duszę panu

Bogu... Co zaś się tyczy mojego męża, to on przez całą

noc pieprzył się. Naturalnie w swoim własnym łóżku,

ze swoją własną żoną.

9. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka

Ledwie poszedł wujek Dick, przywlokła się stara

Norman.

Tatek, jasne jak oczy własne, do dzwonka się nie

ruszył, siedział dalej w salonie. Do sąsiadki wyszła

matka i zaprosiła ją do kuchni.

Dzień otwartych drzwi, pomyślała Maria, ale

wsłuchała się; rozmowy mamy ze starą Norman często

były fajowe. Jednak tym razem rozmowa, przynajmniej

na początku, była dość nudna... Najpierw przeżuwały

przepisy kuchenne, nie wypraną bieliznę i inne

duperele. Maria wróciła więc do podręczników. Jednak

do końca rozmowy nie wygasiła, czepiała się jej

brzeżkiem uwagi. Dlatego usłyszała pytanie sąsiadki:

- Powiedz mi, Guta, wasz stary potrzebuje

specjalnego traktowania?

Matkę zdziwiło takie pytanie, ale odpowiedziała

uczciwie:

- Nie, Ellin. Przecież nie je, nie pije, do ubikacji nie

chodzi. Rzecz jasna, robię coś tam, łóżko mu ścielę na

noc. A rano chowam pościel, nietkniętą... W sumie, to

bardziej dla siebie niż dla niego... Żeby po ludzku

było...

- Rozumiem - powiedziała stara Norman. - Bo mój

Stefan zmienił się, jakby chciał czegoś...

- Niemożliwe - powiedziała matka. - Mumiki nigdy

niczego nie chcą, dlatego że...

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

- Ja też tak wcześniej uważałam - przerwała Jej stara

Norman. - Ale ostatnimi... - zawahała się. - Kiedy

wychodzę z domu, coś się dzieje. Przesuwają się

krzesła, brudzą się na-, czynią, pościel się mnie...

Przychodzę, pozmywam, posprzątam. A potem

wszystko znowu się powtarza. Przy czym, póki jestem ż

nim - cisza i porządek. Jak tylko wyjdę - wszystko od

początku. Jak w dzieciństwie bywało...

Maria uśmiechnęła się. W końcu stara Norman

zauważyła, że i w jej domu coś się dzieje...

- Mamo kochana, to niemożliwe! - powtórzyła

matka. -Przecież oni ledwo się poruszają, tatulo, zanim

rękę podniesie, pół godziny mija.

- Wychodzi po waszemu, że zwariowałam? - Stara

Norman nie kryła rozdrażnienia.

- Nie, skądże - zaprzeczyła matka. - To znaczy, chcę

powiedzieć... Po prostu, nie wiem. U nas nic takiego się

nie działo.

Akurat się nie działo, pomyślała Maria. Nawet

bardzo się działo. I nie takie rzeczy!

- Więc tak sobie myślę - ciągnęła stara Norman - że

Stefan robi wszystko, żebym przy tych domowych

pracach zapominała o jego śmierci. Taki czuły

chłopiec...

Maria bardzo zapragnęła teraz popatrzeć na matkę.

Pewnie osłupiała. I nie dziwota! Sądząc po wszystkim,

starej Norman dobrze się ostatnio przesunęła kopuła.

- Maria! Mamusia jest u was?

W odróżnieniu od dziadka Shoehearta, Stefan

Norman zawsze zaczynał rozmowę pierwszy.

- Tak, u nas.

- Jęzorem nawija jak zwykle?

- Rozmawia z mamą - dyplomatycznie

odpowiedziała Maria. Jeszcze ciebie mi brakowało...

- O czym?

Maria przekazała mu treść rozmowy.

- Tak, tak - powiedział Stefan. - Stare ścierwo

wyciąga wnioski na opak... Posłuchaj, Mario, mam do

ciebie prośbę. Wyjaśnij jej, o co chodzi. O tym, że to ty

robisz burdel w naszym domu, możesz nie mówić.

Niech to będzie na mnie. W końcu i tak robisz to na

moją prośbę.

Maria pomyślała chwilę i odpowiedziała:

- Nie mogę jej wyjaśnić, o co chodzi...

- No to rypnij starą - słowa sypały się jak piasek w

klepsydrze. - Przecież możesz.

Tak, pomyślała Maria. Mogę to zrobić i to nawet

całkiem bombowo. Ale czy naprawdę mama urodziła

mnie po to, żebym pomagała umarłym w zabijaniu

żywych?!

- Sam ją wykończ.

- Przecież wiesz, jakie mam ciało. Zanim sprzedam

jej kosę, .obudzi się tysiąc razy...

- A może taka próba wystarczy. Albo się po prostu

wystraszy, albo skuma, o co biega. I w jednym, i w

drugim przypadku uwolni cię.

- Akurat!.. Już wcześniej nie za bardzo kumała, a

teraz w ogóle przestała kapować. Zresztą, nie to jest

najważniejsze... Jak ja jej w oczy spojrzę, kiedy

umrze?! Może i nie kocham matki, ale zabić własnymi

rękami nie mogę.

- Ja też nie mogę zabić twojej matki - powiedziała

spokojnie Maria.

- No to jak jej wyjaśnić, że powrót do domu mi się

nie podoba?

- Idź na podładowanie i więcej nie wracaj.

- Gdyby... - w głosie Stefana zabrzmiał smutek. -

Przecież, nie jesteśmy panami siebie. Póki ona tego

chce, będę ciągle i ciągłe do niej wracał. Gdybym był

staruchem, jak twój dziadek, może by mnie to i

cieszyło, że komuś jestem potrzebny. Nawet w takiej

postaci!... - głos zabrzmiał wściekle. - Ale ona mnie

swoją opieką wykończyła już w tamtym życiu!

- No to napisz do niej list - powiedziała Maria. -1

zejdź ze mnie! Nie będę tłukła twojej matki. Rozrzucać

pościeli po mieszkaniu też więcej nie będę...

- Poczekaj, Mario... - Stefan chciał jaj eszcze

namawiać, ale wypędziła go ze swojej świadomości.

Na dole dwie zatroskane swoimi dziećmi matki

żegnały się.

- Pójdę już - powiedziała stara Norman. - Popatrzę,

co on tam w tym czasie nawyrabiał. Wiesz, Guta,

okazuje się, że mam po co żyć!

Matka zamknęła za nią drzwi. W domu znowu

zapanowała cisza. Maria odetchnęła i wróciła do

podręczników. Cisza trwała pięć minut, potem odezwał

się znajomy, rozkazujący głos:

- Mamo kochana, a ty gdzie się wybierasz?

- Muszę - powiedział tato.

- Coś za często do niej biegasz!.. Teraz rozumiem,

dlaczego ona tak chciała, żebym poszła do Strefy.

- Nic nie rozumiesz. I nie zrozumiesz, nigdy. Puść!

- Nie puszczę!

- Puść! Nie idę do niej.

- No to tym bardziej nie puszczę.

- Puść mnie, suko! - ryknął tato. Coś upadło.

Trzasnęły drzwi. Potem zaterkotał silnik bramy

garażu i zamruczał stary landrover.

I w tym momencie matka zaczęła krzyczeć:

- Ma-rioooo!

Maria wypadła z pokoju, sturlała się na dół po

schodach. Matka leżała w przedpokoju, lewą ręką

trzymała się za pierś. Sukienkę miała rozerwaną.

- Zatrzymaj go, Mario! Zatrzymaj ojca, zaklinam cię

na Boga! Przecież możesz! Wiem!

Jak potrzebujesz, wszystko wiesz, pomyślała Maria.

Ale ja nie mam władzy nad ludźmi. Mogę zatrzymać

człowieka i zabić go, to jednak nie jest równoznaczne z

władzą. O wiele ważniejsze jest zmuszenie go do

działania. Albo do myślenia.

- Mogę. - Zaczęła podnosić matkę z podłogi. - Ale

czy to jest właśnie to, czego ojciec potrzebuje?

- Przecież on pojechał do Strefy! Do Strefy!!! Czy ty

to rozumiesz?

- Rozumiem, wstawaj. Zobacz, jaki siniak. Gucie

zatrzęsły się wargi, rozdygotały ręce.

- Bądźcie przeklęte, wyrodki! - krzyknęła. - Boże!

Za co mnie los pokarał takim mężem? Za co mi dał taką

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

córkę, która rodzonego ojca nie chce ratować? Za co?

Czym zawiniłam przed Tobą, Boże Wszechmogący?

Tym, że ich kochałam? Czy tym, że wybaczałam

mężowi i zawsze na niego czekałam? Czy może tym, że

chciałam, żeby moja córka była normalnym

człowiekiem?

Tym razem mama litowała się nie nad Marią, ale

nad samą sobą. A to było jeszcze gorsze. Od tej zwykłej

litości dymiła czacha, a od tej - aż kopało w podroby. I

ból serca okazał się gorszy od bólu głowy; przedtem

chciało się płakać, teraz - umrzeć.

Matka żałowała siebie, a nienawidziła Marii. Ta

nienawiść o wszystkim zdecydowała. Maria nagle

poczuła, jak spływają do niej moce.

Sen przyszedł błyskawicznie.

Stała w "białej dziurze", przed nadmuchanym

balonikiem, który wcale nie zrobił z Małpeczki Marii.

Oczywiście, nagrodził Małpeczkę klawą buźką,

przenikliwym umysłem i bombową figurą Ale właśnie

wyjaśnia się, że żeby by 4 Marią, klawej buźki,

przenikliwego umysłu i bombowej figury nie

wystarczy. Trzeba mieć jeszcze coś. A czegoś - nie

mieć. Na przykład, umiejętności rozmawiania z

żywymi nieboszczykami. Daru podsłuchiwania ludzi

przez dźwiękoszczelne ściany. Umiejętności widzenia

ich na odległość.

A Maria, okazuje się, widziała. Oto tatek, pędzi

swoim landroverem, ściskając mocno zbielałymi

palcami kierownicę. W oczach nie ma lęku przed

śmiercią. Ma tam zachwyt, bo jedzie na swoje

ukochane "ryby". Na matkę nigdy tak nie patrzył. I na

ciotkę Dinę Barbridge też nie. Zresztą, na ciotkę Dinę

nigdy by tak nie popatrzył. Ciotka Dina była dla niego

żywą zabawką. Jak dla niej Marii, sta kerzy w

dziecinnych snach. Tak więc Maria niczym nie różni się

od swojego ojca... Za niecałe pięć minut tatek dotrze do

żowej przeźroczystej kopuły. I wtedy ona będzie

odpowiadała za matkę. Spadnie na jej serce ciężar nie

do wytrzymania - matczynej litości do samej siebie.

Tego ciężaru nie wytrzymaj ą niczyj e podroby. Nawet

podroby Małpeczki.

Oczywiście, może zatrzymać tatka. Ale to nikomu

nic nie da. On i tak już nie potrafi uczynić matki

szczęśliwą. Póki matka tego nie zrozumie, będzie się

chwytać odłamków życiowego porządku. Ale kiedyś

zrozumie -i będzie jeszcze gorzej. Wtedy matka i tatek

odejdą ze świata Marii i przejdą do świata reszty

Harmont. Do świata nienawiści...

Od tego nie da się odkleić.

Moce rosły w niej. Wydawało się, że nienawiść

całego miasta płynęła do Marii, a Maria chętnie

otworzyła się przed nią.

Wcześniej widziała na odległość i słyszała przez

ściany. Teraz słyszała nie tylko przez ściany. I nie tylko

w rzeczywistości. Głosy nie jej świata wracały z

przeszłości, stawały się coraz głośniejsze. Najpierw

szept. Potem mowa. Potem krzyk. Najpierw

obejmowały ją, jak macierzyńskie dłonie. "Nuże,

ściółko stalkera! Won z naszego domu! Wykurwiszona

swojego stąd zabieraj, razem z jego z kudłatym ryjem!

Żeby wasza noga tu!.." Mamo, dlaczego oni tak mówią?

Czy ty jesteś ściółka? Potem poklepywały ją, jak tatki

dłoń, po pupie. "Co, Szalony? Do Strefy już się nie

przedostaniesz... Skończyła ci się laba! Poharuj, jak

wszyscy!" Tato, dlaczego oni tak mówią? Czy ty jesteś

szalony? A potem zaczęły ją szarpać, jak łapska

gwałciciela. "Chłopy, znowu mumik!.. Hej,

śmierdzielu! Zabieraj się do swojej mogiły! Miasto jest

dla żywych!" Dziadku, dlaczego oni tak mówią? Czy ty

jesteś martwy? Przed głosami nie było ratunku. Jak i

przed litością. "Posłuchaj, Shoeheart! Czy to tatuś ci te

drewniane cycki ze Strefy przytargał?" Dlaczego oni

tak mówią?! Głosy były agresywne, jak ludzie. I tak

samo jak oni nie znały litości.

- Nie potrzebuję takich bajerów - powiedziała Maria.

-Niech to zniknie!

To było jak najskrytsze marzenie, ponieważ Kula

nagle eksplodowała złotem. Uszy Marii wypełniło,

rodzące się gdzieś, tęskne skrzypienie. Ale dźwięk nie

zniknął, wręcz przeciwnie - nasilał się t nasilał,

zagłuszając nienawistne głosy, rozrywając błony

bębenkowe. Póki Maria nie przypomniała sobie, że ten

dźwięk towarzyszył jej nocnym zabawom z żywymi

lalkami. I póki nie zrozumiała, że ona sama rodzi to

nieznośne skrzypienie. To powracały do Strefy myśli i

pragnienia Małpeczki, niepotrzebne ludziom,

przeszkadzające tatkowi, niszczące matkę. Ostatnie, co

Maria zdążyła zobaczyć, to, gasnąca nad jej głową,

żowa kopuła...

Po następnych kilku chwilach Maria poczuła, że

świat za granicami bajkowej krainy zaczyna się

zmieniać. Po chwili zniknęła także Maria...

Epilog.

Roedrick Shoeheart, 23 lata, kawaler, bez

określonego zajęcia

Posuwam ci ja sobie po Siódmej ulicy. Słoneczko

świeci, ptaszki na drzewach tirlikają. Jednym słowem -

pięknie.

W duszy też pięknie. Niby dlaczego nie?.. Sprawa

odwalona, furę od granicy przywlokłem bez

problemów, do garażu wetknąłem, garaż na kłódkę i

hulaj dusza, kangurze...

Najpierw, co prawda, dryndnąłem do Perszerona.

- Kuter - powiadam -jest na przystani. Silnik

naprawiłem. Co w naszym języku znaczy: zabieraj

towar.

- Rybacy - pyta - nie przeszkadzali?

- Zarzucali swoje wędki - odpowiadam - ale nie w

rybne miejsca. Wyłowili jedną śrubę, zardzewiałą...

Co znaczy: zrobili kipisz przy wylocie z miasta, ale

spudłowali. Niech sobie nykąją i sto lat, małpki były w

fałszywym zbiorniku. Trzeba mieć dokładną wystawę,

żeby znaleźć. Kiedyś żaby miały takiego celowniczego,

ale się skończył. Kiedy Chudzielca Icchaka nakryli.

Wtedy to Perszeron pół miliona stracił. Tak więc nie

żałował na śledztwo czasu ani pieniędzy. I znalazł

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

naturalnie tego, co się skurwił. Chudzielcowi na

rozprawę fest papugę załatwił. A temu, co trzeba -

kopyta do miedniczki z betonem. Zamknęli mu papę,

wepchnęli w nocy do fury do takich spraw

przeznaczonej i po kisielu. Sterczy teraz gdzieś na dnie

pod mostem. Podrywa tamtejsze okonki i bawi się z

nimi w eci-peci.

- Dobra - mówi Perszeron. - Za godzinę podpłyń na

.róg Siódmej i Centralnego.

Podpłyń to podpłyń, mi tam zwisa. Tym bardziej, że

żywą sałatę mi tam dadzą. Za bardzo, bardzo dobrze

wykonany kurs, znaczy.

Robotę mam niebrudzącą. Szurnij raz w tygodniu do

dziurawej nitki, furę zostaw na kempingu i spożywaj

sobie tlen, póki tamte chłopaki towaru do zbiornika nie

zapakują. Już trzeci rok tak jeżdżę... Przy okazji, dla

niekumatych: "dziurawa nitka" to w języku ryb, a po

żabiemu się nazywa "okno na granicy". Więc ja z tego

okna małpki wożę do Harmont. Trefna robota, jasna

sprawa, ale i tak mniej trefna niż miejskich kurierów.

Ich mogą w każdej chwili macnąć przy transakcjach.

Na gorącym uczynku. A mnie, wyłącznie jak ktoś nada.

A i tak wyrok mniejszy, bo nie wiem, po co furę wożę

tam i z powrotem. To znaczy, wersja dla żab - nie

wiem...

W sumie, wpadłem na chawirę. Wypucowałem ciało

pod prysznicem. Przebrałem się. Powiesiłem batonik

pod szyją. I naprzód. Posuwam po Siódmej, ćmaga

sobie jaram. A tu nagle z tyłu ryk: - Hej, Rudy! Stój!

No to ja, co?.. Nie mam powodu do spadunku. Jak

mnie prosi kto miły, to pazury połamię, ale wykonam.

Hamuję, odwracam się...

Sierżant Decker, z miejskiego wydziału do walki z

narkotykami. Stoi sobie - menda koślawa, gnida zgniła.

Reflektorami na wylot mnie przerabia.

- Dokąd - powiada - lecisz, Rudy?

- Tak sobie - odpowiadam - szpaciren gejen, wzdłuż

Brodwejem. Fersztejen, czy nie fersztejen?

A ten Wał, dwumetrowy, mierzy mnie od stóp do

głów i oświadcza:

- A jak cię tutaj, zaraz, mądralo, poproszę o

wywrócenie kieszeni? ' Jawnie, znaczy, zagrywa, flik

jeden!..

- A pozwoleństwo - powiadam - sierżancie, macie?

Do królewskiego prokuratora - powiadam - zwracał się

pan, sierżancie?

- Ja mam - mówi - swojego prokuratora. -1 kułak mi

pod nos, dwupudową banię. - Więc się nie strzęp!

Wejdźmy do bramy.

O, tu już postawiłem uszy ostro... Widzę, że żaba we

mnie mierzy. Taaa, sprawa cuchnie... Mogę, rzecz

jasna, dalej się ostrzyć, ale czuję, że wsypie mi po bani,

a potem -jakoby za opór -jeszcze bransoletki nałoży. Po

cholerę mi reklama na posterunku... W sumie,

sytuaciora taka, że nie ma co rogami dźgać. Trzeba dać

tyły.

Przykleiłem na portret pokorę i mówię:

- Za co, sierżancie? Chociaż, proszę bardzo... Nie

mam co ukrywać przed rodzoną policją, jak cały tu

stoję. Jak na spowiedzi! - I udaję całkowitą i szczerą

ochotę do wywrócenia bagażników.

Wyczaił, że nic nie mam. Dla widoku, łapskami

przejechał mi po bokach i mówi:

- Dobra, spadaj stąd... Zresztą, poczekaj! Co mi tam

- stój, to stój.

- Chodzą- mówi - po mieście słuchy, że z bandytami

się związałeś.

- Jakże tak można, sierżancie! Co to za suka tak na

mnie nakapowała? Co to ja jestem, fioł marynowany,

żeby się z bandytami wiązać?

- A z jakich dochodów żyjesz? - pyta. - Jaki

gamiturek na grzbiecie! Krawacik...

No to ja do jego ucha się przyklejam i szepcę:

- Przecież chłopak ze mnie jak lala, sierżancie.

Krowy czterdziestoletnie same mi się na szyi wieszają.

Po to i ubranko, i krawacik. Dochód może nieduży, ale

żyć się da.

- Chłopa na zamówienie z siebie stroisz, znaczy się?

No to ja knedle spuściłem skromnie. A on powiada:

- Długo z tego nie pożyjesz. Przyjdzie i do ciebie

czwarta dycha... Wziąłbyś się, Rudy, za mózg. Znałem

twojego ojca...

No i niepotrzebnie o tatulu zaczął. Orał ojciec na

swojej fabryce, orał i nic nie wyorał. Ani sobie -

frajerowi, ani nam z maman.

- Dobrze - mówię - sierżancie. Kapewu. Obiecuję

zacząć pracę. Nie jutro, co prawda. Ale obiecuję...

No i rozeszliśmy się. A ja pognałem sobie dalej.

Przygnałem. Suseł już tam jest, filuje na boki. Facjatę

ma do filmu, za cholerę nie pomyślisz, że to Perszerona

człowiek. Schowaliśmy się za budkę telefoniczną. W

budce jakiś frajer stoi. Ślini się do słuchawki, ale skoro

Susła to nie rusza, to i ja nie mam co się ciskać.

Przekazał mi zielone - jak zwykle, w milczeniu. A

potem mówi:

- Perszeron prosił, żebyś do Ernesta paczkę zaniósł.

Jaja sobie robi!

- A figę widziałeś?

- Nie widziałem - mówi. - Ale ty możesz zobaczyć...

Zabieraj towar i kicaj!

Widzę - nie żarty. Mało się nie skitrałem.

- Co ty? - syczę. - Tak się nie umawialiśmy! A ten

patefon taksuje mnie z dołu do góry i oświadcza:

.- Przestań, Rudy! Wiedziałeś, gdzie się pakujesz.

Perszerona też znasz! Nie lubi ci on tych, co

odmawiają, kiedy ich

grzecznie prosi!

No i tu się kiepsko poczułem. Myślałem sobie, że

grosz

łatwo skubnę. Gutę zabiorę i w końcu wyrwę z tego

miasta...

- Bójcie się Boga, chłopaki. Co to, gońców nie ma?

- Nie strzęp się, Rudy - odpowiada Suseł. - Albo

jesteś z nami na całość, albo... Sam rozumiesz! -

Kuknął na boki, wyjął pakiet z kieszeni i wyciąga do

mnie.

Pakiecik nieduży, małpki w otoczce. Wsunąłem

wszystko w lewy bagażnik.

CZERWIEC 2001

OBARCZENI SZCZĘŚCIEM

- Tylko uważaj, Rudy - powiada znowu Suseł. -

Jakbyś pomyślał stąd wyrwać, z twojej Guty tylko

ładne szmatki zostaną. A żeby cię nie kusiło, i do

ciebie, i do niej, przykleiliśmy wujków. Wszystko,

spadaj...

No, to poszedłem. Zdążyłem tylko kątem oka"

zobaczyć, że frajer w czapce z budki wylazł, puścił oko

do Susła, wypuścił mnie na dziesięć metrów i kilwateru

się uczepił. Jak prawdziwa żaba...

W sumie, jak dobrnąłem do "Eldorado" - nie

pamiętam. Przez cały czas przed oczami miałem

szmatki Guty. Zakrwawione... Pomyślałem, że gdyby

teraz sierżant Decker mnie spotkał i zaczął penetrować -

wpadłbym. Ale, do lampy mi to teraz było.

Dobra, wchodzę do "Eldorado". Wziąłem się w

garść, twarz - blacha. Ernest sterczy za barem, na mnie

kikuje. Uśmieszek na pysku. Zrozumiałem, że on i

Perszeron jednym sznureczkiem są związani. Że ja tego

wcześniej nie skumałem?.. To Emie pewnie

naprowadził Perszerona na mnie.

Ale teraz późno los przeklinać. Rozejrzałem się

jeszcze raz, niby ryje same znajome, szuflami machająwitają,

znaczy się. Nie da się ukryć, wypiło się z nimi

co nieco...

- Hej, Rudy! - wrzeszczą z kąta. - Wiosłuj do nas!

Patrzę, kolesie moi: Szuwaks siedzi, szczerzy się, zęby

białe na całą klawiaturę. No i Okularnik z nim, trzyma

się szklanki. Widać - dmuchnęli już nieźle. Rączką

machnąłem, ale poszedłem do kontuaru: paczuszka z

małpkami bok przypieka.

Przy kontuarze pusto, jak głuchą nocą na miejskiej

promenadzie. Podchodzę, zarzucam zad na hoocker.

Ernest natychmiast kapie mi na dwa palce do

kolorowego kieliszka.

- Przyniosłeś towar?

- Świerzbi cię? - odpowiadam. - Mam ten twój

towar.

- Zuch - mówi. - Się nie kitwaś, wypij, potem

paczuszkę włóż do szklanki.

- Co się mam kitwasić - mówię.

Ernest za plecami ma mordowizor na całą ścianę -

ryje nasze się w nim odbijają. To znaczy mój ryj, a

Ernesta przylizany tył głowy. Widzę więc w tym

mordowizorzę, jak frajer w czapce do "Eldorado"

wchodzi.

Wujek mój nowo narodzony...

Tak, wpadłeś na hak. Rudy. Płakać za późno.

Dopijam, nieznacznie wkładam paczuszkę. Ernest

umyślnie dał kolorową szklankę, żeby obce patrzałki

paczuszki nie widziały, Siedzę dalej. W końcu Ernest

przycumował przy mnie, zabrał szklankę, wsunął pod

ladę.

- No i zuch - mówi. - Jesteś wolny.

A uśmieszek na pysku taki, że można się powiesić.

Albo na babie uwiesić. Ale do Guty teraz nie pójdę. Nie

byłem pięć dni, ale w takim nastroju nie pójdę...

Natomiast do Cecylii Chalmers mogę bryknąć. Mam

taką jedną. Nie krawężniara, nie. Fajna szprycha i lala

jak malowanie. Jak to się mówi, dziewczyna

dwudziestokaratowa. Na zderzakach trzeszczy

sukienka, same się w łapy proszą. Tylny most akurat

wykrojony na moje zapotrzebowanie, a najważniejsze -

czysta, dobrze wiem. Poza tym, pacierza i mnie nigdy

nie odmawia. Przyjdę, cześć-ćześć, gadu-gadu i pakuję

swojego eklera do futrzanego sejfu.

- Polać jeszcze? - pyta Ernest.

- Koleżance swojej polej - mówię. - Jeśli pozwoli...

A dla mnie przygotuj flaszkę. I zakąski jakieś.

- Do Guty swojej się wybierasz? - pyta Ernest. -

Prawidłowo. Zrobiona sprawa, czeka zabawa.

Nabrałem ochoty, żeby ryj mu obić... Ale utrzymałem

łapy.

- Przymknij klapę - mówię, - Nie twój - mówię -

zasrany interes, dokąd idę.

Przytaszczył mi butelkę, spakował zakąchę w

firmową torbę. Rzuciłem na bar zielonego i

odcumowałem. Tylko kolesiom zrobiłem pa-pa.

Zrozumieją chłopacy...

Wychodzę na ulicę, wujek w czapce - za mną.

Znowu rzygać mi się zachciało, aż do utraty tętna.

Powlokłem się do domu Cecylii.

I nagle patrzę - Guta idzie mi na spotkanie. Idzie,

dziewczynka moja, obcasikami stuk - stuk, figurzasta...

Dojki Cecylii od razu mi z głowy wyleciały.

Rozumiem, że nie idzie tak sobie - po Brodweju

szpaciren, ale że mnie szuka.

- Cześć - mówię - Guta. Daleko się wybrałaś? A

ona, jak nie popatrzy na mnie. A potem na tę flachę

cholerną pod pachą, na torbę z zakąchą, i powiada:

- Dzień dobry. Red. Szukam ciebie.

- Po co? - mówię.

A widzę, że dwadzieścia metrów za jej plecami stoi

frajer. Niby na wystawę się gapi, a w naszą stronę kuka.

- Słuchaj, Red - mówi wyzywająco Guta. - Jeśli

zamierzasz mnie rzucić, to rzucaj. Mam to w nosie.

Widzę, że coś nie tak, nigdy jeszcze takim tonem do

mnie nie mówiła.

- A o co - mówię - chodzi, Guta?

Milczy i w ziemię patrzy.

Wtedy biorę ją pod rękę i prowadzę w stronę

swojego domu. Mój frajer w czapce też tu jest. Stoi i

odgrywa usilne czytanie gazety.

- Chodźmy - mówię - Guta, do mnie. Wypijemy,

wpadniemy na dancing. Jednym słowem - zabijemy

czas. Bo, widzę, kiepski masz humorek.

Z Guta nie gadam rybim językiem. Żadnych

"eklerów", czy "futrzanych sejfów" - to nie ten kaliber.

Idziemy do mnie. Kątem oka widzę, jak nasi

wujkowie przykleili się nosami do siebie, gaworzą o

czymś.

- Jestem w ciąży. Red - mówi nagle Guta. Omal mi

butelka spod pachy nie wyleciała. Dobrze, że nie

byłem kimy - złapałem.

Guta moje milczenie po swojemu tłumaczy.

Zatrzymała

się, patrzy na mnie i oświadcza:

- Tak więc, skoro postanowiłeś ze mną zerwać,

zrywaj dzisiaj. Ale wiedz! Obejdę się bez ciebie. Sama

CZERWIEC 2001

NIKOŁAJ ROMANIECKIJ

urodzę, sama wychowam, Możesz więc spadać, razem

ze swoją butelką! Wypij sobie z jakąś szmatą, masz ich

dużo...

Patrzy na mnie, a przed moimi oczami -

zakrwawione szmaty wiszą. I zaczynam rozumieć, że

właśnie wtedy los wziął mnie naprawdę w obroty.

Wtedy Guta wyrywa swoją rękę i już nie mówi, ale

syczy:

- Wynocha ode mnie! Dobrze matka mówi, nie

potrzebuję takiego ogiera... Wynocha, i żebym cię

więcej nie widziała!

I nagle rozumiem, że nie szmaty zakrwawione nas

połączyły...

- Poczekaj, Guta, z wieszaniem psów na mnie -

mówię. -Jaskółeczko moja, czy ja się od ciebie

odmawiam?

A ona patrzy na mnie - łzy w oczach. A mnie jakiś

nerwowy śmiech napadł. I zaczynam rechotać tak, że

wujkowie nasi gapią się przerażeni na siebie. A jeden z

nich kręci palcem kółka na czole...

- Od dziecka też się nie odmawiam - mówię przez

śmiech. - Dlaczego mnie pędzisz?

I w końcu Guta rozkwita. I staje się tak piękna, że

mi serce gdzieś w dół opada... Co będzie dalej, Red?

mówię do siebie. Co dalej?

Nikołaj Romanieckij

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

CZERWIEC 2001

Droga do Dryfieid należała do najmniej

uczęszczanych w całym stanie. Zawsze dziwiło mnie,

dlaczego wybudowano tu motel, a obok niego dwa

sklepy i restaurację, że nie wspomnę o warsztacie i

stacji benzynowej. Kompleks ten powstał dawno temu,

zanim się urodziłem. Ponoć były to lata prosperity dla

naszej okolicy, cokolwiek to miało znaczyć. Pobliska

kopalnia i rządowy ośrodek badawczy sprawiały, że

gości nie brakowało. Niestety, seria tragicznych

wypadków i wydarzeń spowodowała zamknięcie całego

kompleksu, a, nawet kilkuletnią kwarantannę pobliskich

terenów. W końcu izolacja się skończyła, ale Dryfieid

już nigdy nie wróciło do dawnej kondycji. W miarę

upływu czasu ruch w osadzie powoli zamierał. Coraz

mniej komisji pojawiało się w motelu - jedynym tego

rodzaju przybytku na przestrzeni dobrych stu mil w

każdą stronę. Potem wyjechali ostatni pracownicy

kompleksu badawczego i mogliśmy liczyć już tylko na

przejeżdżających turystów, wybierających się na

pustynię. A tych było niewielu. Tego lata jednak ruch

jakby przybrał na sile. Nie było dnia, żeby ktoś nie

zatrzymał się przy stacji benzynowej i nie robił

zakupów w sklepiku. Doszło nawet do tego, że stary

Dave, właściciel tego interesu, musiał jeździć do

pobliskiego miasteczka po zaopatrzenie co najmniej raz

w miesiącu. Dla mnie, siedmioletniego wówczas

chłopaka i jedynego dziecka w promieniu

pięćdziesięciu mil, było to najnudniejsze lato, jakie

mogłem sobie wyobrazić. Moja mama przeniosła się

tutaj na początku czerwca. Nie wiem, dlaczego tak się

stało. Pewnego wieczora przyszła zapłakana do mojego

pokoju. Zebrała trochę rzeczy i zabawek, zapakowała to

wszystko do wozu i tak pożegnaliśmy L.A. Wydaje mi

się, że trafiliśmy do tej dziury przez przypadek. A może

mama szukała takiego spokojnego miejsca. W każdym

razie pojawiliśmy się w Dryfieid w gorący czerwcowy

poranek i zamieszkaliśmy w motelu Dave'a. Dwa

tygodnie później zmarła pani Stower, staruszka, która

pomagała w prowadzeniu interesu, i mama zajęła jej

miejsce. W zasadzie była wszystkim, prała, sprzątała,

obsługiwała bar na zapleczu. Rzadko się zdarzało, by

miała kilku gości naraz, więc dawała sobie radę.

Chociaż uczciwie muszę przyznać, że wolnego czasu

też nie miała zbyt wiele.

Zbliżało się południe.

Tego dnia jak zwykle siedziałem na skraju drogi i z

zegarkiem w ręku obserwowałem, jak szybko ścina się

białko jajka, które rozbiłem na asfalcie. Zamierzałem

pobić wynoszący 45 sekund rekord Dicka Rossovitcha

z Mostown, ale nic nie wskazywało, że uda mi się to

dzisiaj. W pięćdziesiątej sekundzie pomiaru na

horyzoncie pojawił się obłok kurzu. To pierwszy

samochód, jaki tego dnia widziałem, oczywiście prócz

miejscowych i radiowozu szeryfa z okręgu, który

zaglądał tu często przed lunchem. Z rekordu i tak były

nici. Zostawiłem skwierczące jajko Duffy'emu, psu

Danny'ego, który leżąc obok mnie cierpliwie czekał na

rozpoczęcie codziennej uczty i podniosłem się.

Przeszedłem w pobliże stacji benzynowej, wpatrując się

w rosnący tuman kurzu. Każda wizyta obcego w

Dryfieid była dla mnie przeżyciem, krótką odmianą we

wszechobecnej nudzie. Czasami pozwolono mi umyć

szyby albo przetrzeć z kurzu reflektory. Jeśli właściciel

stacji, pan Jenkins, miał dobry humor, pozwalał mi

nawet sprawdzić olej.

ROBERT SZMIDT

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

Nadjeżdżający właśnie samochód był dość .starym i

zaniedbanym modelem chevroleta. Kobieta, która go

prowadziła, zwolniła na widok zabudowań, a potem,

jakby rozważając czy zatrzymać się, czy jechać dalej,

parokrotnie lekko zmieniła kierunek jazdy. Odsunąłem

się od jezdni i pomachałem ręką. To chyba ostatecznie

ją przekonało, bo w chwilęźniej włączyła

kierunkowskaz i skręciła na podjazd stacji.

Pan Jenkins wyszedł ze sklepu na jej powitanie.

Zawsze wychodził, gdy miał klienta. Kobieta

zatankowała za dwanaście dolarów, a ja w tym czasie

przetarłem jej zakurzone szyby i' lusterka. Gdy

podszedłem po napiwek, spojrzała na mnie i delikatnie

pogładziła dłonią po policzku. Na jej spokojnej i bardzo

ładnej twarzy o dziwnie nieobecnym spojrzeniu

malował się wyraz melancholii.

- Nie wiesz, chłopcze, czy są wolne miejsca w tym

motelu? - zapytała bardzo ciepłym głosem. Skinąłem

twierdząco głową.

- Tutaj zawsze są wolne pokoje - powiedziałem.

Dała mi dolara i ruszyła za mną w kierunku recepcji.

Pobiegłem po mamę, która właśnie przygotowywała

lunch dla szeryfa Kilijoya, jego zastępcy Jacka i dwóch

robotników z miasteczka, od wczoraj naprawiających

zerwane ogrodzenie, ciągnące się milami wokół

terenów ośrodka.

- Mamo, mamo, masz gościa! - zawołałem, stając w

progu przestronnej sali jadalnej.

Mama wyjrzała z okienka kuchni i uśmiechnęła się

do mnie. Jak zwykle promieniście. Uwielbiałem ten jej

uśmiech.

- Powiedz proszę, żeby poczekał, zaraz przyjdę,

tylko skończę podawać lunch...

Szeryf popchnął Jacka, zmuszając go by wstał od

stołu i powiedział:

- Damy sobie radę sami, Jo-Ann. Idź i załatw

sprawę, zanim gość się nie rozmyśli. Jack nas obsłuży.

Fajny był z niego facet, choć miał straszne

nazwisko. Mama pokręciła przecząco głową, co

ROBERT J. SZMIDT

zapewne było odmową skorzystania z tej propozycji i

zniknęła w okienku. Kilka sekund później zobaczyłem,

jak wychodzi z zaplecza, niosąc cztery talerze z

parującą jajecznicą.

- Nie potrzebuję żadnej pomocy - powiedziała,

stawiając je przed mężczyznami na stole. Wasze

zamówienie zostało już zrealizowane. Ale jeść

będziecie bez mojego towarzystwa.

Podeszła do mnie i zdejmując poplamiony fartuch

ruszyła podwórzem do recepcji. Kobieta siedziała na

fotelu przy kontuarze, przyglądając się zdobiącym

ściany portretom ukazującym czasy Dzikiego Zachodu.

Gdy weszliśmy, wstała.

- Czym mogę służyć? - zapytała mama.

- Potrzebuję pokoju, może być jednoosobowy. Byle

z łazienką. W miarę możliwości z wanną albo dużą

umywalką. Wie pani, jestem w podróży z małym

dzieckiem - Wskazała głową zaparkowany przed stacją

samochód.

- Oczywiście. - Mama podsunęła jej formularz do

wypełnienia: - Proszę to podpisać. Andy pomoże pani

przynieść bagaże - wskazała głową na mnie. - Ale

proszę nie dawać mu napiwku, to jego obowiązek.

Należy się 35 dolarów, łącznie z podatkiem.

- Nie potrzebuję pomocy - odparła kobieta

uśmiechając się. - Nie mam zbyt wielu rzeczy...

Mimo to poszedłem z nią do samochodu. Odstawiła

go na plac przed motelem. Rzeczywiście, miała tylko

jedną torbę podróżną oraz reklamówkę z pampersami i

rzeczami dla dzieciaka. To był jeszcze niemowlak,

mógł mieć zaledwie kilka miesięcy. Nosiła go w

zawiniątku. Wskazałem jej pokój, a gdy już się

rozlokowała, powiedziałem:

- Tam za toaletami, przy sklepie pana Rolstona, jest

bar. Gdyby pani chciała coś zjeść, to mogę teraz

przekazać zamówienie mamie.

- Dziękuję ci, kochanie - powiedziała kobieta. -

Zajrzę tam potem. Ale nie zamawiaj dla mnie niczego.

Pobiegłem do baru i usiadłem przy stole obok

szeryfa. Czasami dawał mi do zabawy swoją wielką

latarkę albo kajdanki. Tym razem jednak zajęty był

rozmową z robotnikami i nie zwrócił na mnie uwagi.

Niewiele z tego rozumiałem, ale mówili cos o

wydarzeniach w Los Angeles. O jakiejś panice i nowym

prawie... Mama przyniosła mi kubek kakao i tak

siedziałem, gapiąc się w szybę i czekając, aż przyjdzie

ta kobieta. Pojawiła się może kwadrans później, niosąc

dziecko na ręce. Weszła do baru i, widząc policjantów,

zatrzymała się w progu. Szeryf i Jack przerwali

dyskusję. Spojrzeli na nią jak to policjanci, badawczo i

poważnie. Uśmiechnęła się do nich i rzuciwszy kilka

słów na powitanie weszła do sali. Ja też się

uśmiechnąłem. Kobieta przeszła do oddalonego małego

stolika ustawionego obok starego elektronicznego

bilardu - jedynej rozrywki, jaką tu miałem prócz

oglądania telewizji. Poprosiła o kawę i siedziała

wpatrzona w okno, kołysząc dzieciaka. Mama podeszła

do jej stolika z dzbankiem świeżej kawy. Skończyłem

właśnie pić kakao i ruszyłem za nią. Szeryf i pozostali

też się już zbierali. Odnieśli talerze na kontuar i

zakładając kapelusze zmierzali do drzwi.

Byłem o kilka kroków od automatu, gdy

zauważyłem, że mama zamarła, a z przechylonego

dzbanka kawa wylewa się na stół i strumyczkiem

cieknie na podłogę. Spojrzałem na kobietę. Była blada

jak kartka papieru z mojego bloku rysunkowego. Jej

czarne oczy stały się niemal okrągłe, a usta drgały,

jakby chciała coś powiedzieć. W tej samej chwili i ja

zauważyłem, co było przyczyną tego niezwykłego

zachowania. Łyżeczka leżąca na stole poruszała się

miarowo. Wyglądało to tak, jakby bawiła się nią

niewidzialna ręka. Wpatrywałem się w to zjawisko jak

zauroczony, gdy nagle poczułem na ramieniu czyjąś

dłoń. To szeryf odsunął mnie z drogi. Łyżeczka

tymczasem przesuwała się w kierunku kobiety, a

właściwie zawiniątka, które trzymała w ręku. Wreszcie

oderwała się od stołu i przeleciała do ręki dzieciaka.

- Odsuń się od stołu, Jo-Ann - powiedział szeryf,

sięgając po broń. - A ty, ani się rusz.

Kobieta wyglądała, jakby zaraz miała wpaść w

histerię. Błagalnie spojrzała na policjanta i wyszeptała

drżącym głosem:

- Proszę, proszę...Puśćcie mnie, ja nic złego nie

zrobiłam...To tylko dziecko...

Ale szeryf Killjoy tylko pokręcił głową i mierząc do

niej z rewolweru twardo powiedział:

- Wstawaj suko i nie próbuj żadnych sztuczek, bo od

razu wpakuję ci kulkę w łeb.

Pierwszy raz słyszałem żeby szeryf mówił takim

tonem.

- Ja nie jestem...- próbowała się tłumaczyć kobieta,

ale nikt jej nie słuchał. Jack zaszedł ją z boku i odebrał

zawiniątko z dzieckiem. Robotnicy tymczasem

przynieśli z pick-upa swoje sztucery i przeładowali je,

dając wsparcie dwójce policjantów. Kobieta posłusznie

wstała.

- Hank, ty sprawdzisz jej pokój, a ty, Danny, leć do

Dave'a i powiedz, żeby otworzył warsztat. Idziemy! -

To mówiąc szeryf lufą pistoletu wskazał kobiecie

drzwi. Minęła go idąc niepewnie i mamrocząc coś pod

nosem. Wtedy chwycił ją za włosy i przystawił lufę do

karku.

- Powiedziałem: żadnych sztuczek - syknął jej do

ucha, ale na tyle głośno, że nawet ja go usłyszałem.

- Ja się tylko modlę - odparła, a z oczu pociekły jej

wielkie łzy.

- I słusznie - powiedział Killjoy, popychając ją za

drzwi. Chciałem iść za nimi, ale mama mnie zatrzymała

i obróciła w kierunku kontuaru.

- To nie dla ciebie, Andy - powiedziała. - Poczekaj

na mnie w kuchni.

Przeszedłem na zaplecze, ale ciekawość okazała się

silniejsza, niż zakaz wydany przez mamę. Drugim

wyjściem dostałem się na plac przy wieży ciśnień i

pobiegłem do tylnych drzwi warsztatu. Były wprawdzie

zamknięte, ale stała pod nimi beczka ze zużytym

olejem, a nad nią znajdowało się niewielkie okienko,

przez które często obserwowałem, jak Dave naprawia

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

swojego wiśniowego Land Cruisera. Znalazłem się na

miejscu przed wszystkimi i wyraźnie zobaczyłem

wszystko, co stało się w garażu. Najpierw Dave

otworzył drzwi. Wszedł do środka i zapalił światło.

Potem weszli robotnicy z bronią i rzeczami kobiety,

wreszcie Jack z dzieciakiem na ręku. Na końcu pojawił

się szeryf z zatrzymaną kobietą. Nadal trzymał pistolet

przy jej głowie. Nie bardzo wiedziałem, czego się bał.

W końcu był mężczyzną. Wielkim jak niedźwiedź i

pewnie równie jak ten zwierz silnym. Wiele razy dla

zabawy kruszył dla mnie orzechy w jednej ręce. Ona

ważyła może jedną trzecią tego co szeryf i nie

wyglądała na osobę mogąca sprawić komuś

jakąkolwiek przykrość. A jednak pan Killjoy uznał, że

jest groźna. Mama nie weszła do warsztatu. Chyba stała

na zewnątrz i rozmawiała z panem Jenkinsem albo

Rolstonem.

- Klękaj, suko - powiedział szeryf, a ona posłusznie

klęknęła. - Wysuń ręce do tyłu.

Wprawnym ruchem założył jej kajdanki, potem

zapiął na nich drugie i przyczepił do podnośnika,

którym Dave wyciągał silniki z wraków. Po chwili

usłyszałem, jak ktoś włącza zasilanie i wciągarka

podniosła hak na tyle, że kobieta musiała stanąć na

palcach, by nie wyłamało jej rąk ze stawów.

- Puszczałaś się dziwko z odmieńcami - powiedział

jeden z robotników. - A teraz chcesz zniknąć z tym

bachorem. Do Meksyku się wybierasz... Gadaj!

- Do Meksyku - potwierdziła kobieta.

- A może sama jesteś mutantką? Co, laleczko?

- Nie. - Wiedziałem, że stanie na palcach lada chwila

przyniesie jej większy ból, niż mogłem sobie

wyobrazić. Oni jednak nie popuścili wysokości

podnośnika. Danny przeszukał torbę kobiety i

sprawdzał jakieś papiery, które znalazł w notesie. Jeden

z nich podał szeryfowi. Ten wprowadził dane do

terminalu swojego podręcznego komputera i po chwili

otrzymał odpowiedź z sieci.

- No proszę, co my tu mamy? Anna Nicole Davis z

domu Kramer. Decyzja sądowa o usunięciu ciąży, z

dziesiątego marca. Mutacja potwierdzona w 96

procentach. Nakaz przymusowego usunięcia płodu. Za

to można dostać ładnych parę latek. A urodzenie i

ukrywanie mutanta to, według prawa stanu Kalifornia,

co najmniej dwadzieścia lat kolonii karnej plus

znakowanie.

- Proszę, nie. - Kobieta mogła ustać w tej pozycji nie

więcej niż minutę. Szeryf wiedział o tym doskonale i

odczekał jeszcze chwilę. Gdy omal nie upadła, co

skończyłoby się nąjmarniej wyłamaniem rąk, kazał ją

opuścić, ale tylko o tyle, by stanęła na całych stopach.

- Co znaczy, nie? Uciekłaś z miasta przed nakazem.

Urodziłaś pieprzonego mutanta i ukrywasz go wbrew

prawu. I jeszcze prosisz nas o litość? Wiesz, co

wyrośnie z tej kupy zmutowanego gówna? Nie wiesz?

Może ci podpowiem... W Barstow minionej zimy

dwuletni szczeniak ukrywany przez sukę taką jak ty

spowodował śmierć siedemdziesięciu dwóch cholernie

porządnych obywateli. Wystraszył się psa i spopielił

połowę miasteczka. W tym żonę obecnego tu zastępcy

szeryfa, Jacka Muligana, a także dwójkę jego dzieci.

Chcesz słuchać dalej?

-Nie... To jeszcze małe dziecko. Ono potrafi tylko...

przyciągać przedmioty...

- Jak Magneto z X-menów - wtrącił jeden z

robotników, chyba Danny - On też niby miał tylko

władzę ,nad magnetyzmem. A omal nie zniszczył

świata.

- Zamknij się - przerwał mu Jack. - To nie komiks,

to-życie.

- Nie krzycz na niego. - Szeryf poklepał robotnika

po plecach. - Danny dobrze mówi. Może to jakiś

pieprzony mały Magneto nam tu rośnie. Za kilkanaście

lat nie będzie przyciągał łyżeczek, ale strącał samoloty.

Taki przypadek też odnotowano. W pieprzonej Europie.

Dwieście dziesięć ofiar śmiertelnych i kilkuset rannych.

Samolot spadł na dom towarowy.

- Ze mną zróbcie, co chcecie, ale dziecko zostawcie,

błagam... - Kobieta jakby trochę się uspokoiła. -

Bądźcie ludźmi, przecież to niemowlę... Wyjadę stąd i

nie wrócę. On nigdy nie zrobi nikomu nic złego...

- Tego dziwko nie wiesz i nie możesz wiedzieć -

skwitował szeryf, spluwając jej tytoniem pod stopy. - A

teraz zamknij pysk i oszczędzaj siły, bo będą ci

potrzebne.

Skinął na Dave'a, dając mu znak, by zapalił palnik

acetylenowy i podciągnął nieco podnośnik. Jack

położył dzieciaka na stosie puszek i wyszedł na

zewnątrz. Po chwili wrócił, niosąc pręt do znakowania

bydła. Tak mi się przynajmniej wydawało w pierwszej

chwili. Ustawili się przed kobietą i powoli rozgrzewali

metal w płomieniu palnika. Spoglądała na to z

przerażeniem i niedowierzaniem.

- Nie możecie tego zrobić. Nie tak, nie jestem

zwierzęciem! - Chciała się poruszyć, ale paraliżował ją

ból wykręconych rąk. - Proszę, błagam, nie!

Szeryf przytrzymał jej głowę, odgarniając delikatnie

włosy z czoła.

- Gdzie chcesz mieć znaczek? Tu, czy na policzku? -

zapytał obojętnie, jakby chodziło o tatuaż z henny.

- Zwierzęta -jęknęła, ledwie przytomna z bólu w

wykręconych ramionach. -'Jesteście... jak... zwierzęta...

- To ty jesteś zwierzęciem, moja droga. Złamałaś

prawo, powodujesz zagrożenie wielu istnień ludzkich i

śmiesz nas pouczać? Spójrz w oczy Jacka - odwrócił jej

głowę w kierunku swojego zastępcy. - Taki skurwiel

jak twój synek zabrał mu rodzinę. A mnie przyjaciół.

Nie znajdziesz tu ani krzty zrozumienia. Wybieraj,

czoło czy policzek...

Desperacko próbowała się wyrwać, ale nie mogła.

Nie dałaby rady, będąc nawet silnym mężczyzną. Jack

wybrał za nią, przykładając rozpalony metal do jej

prawego policzka. Za-skwierczało palone ciało,

nieludzki skowyt kobiety o mato nie rozdarł mi uszu

pomimo grubej zbrojonej szyby dzielącej mnie od

wnętrza warsztatu... Zamknąłem oczy i odruchowo

cofnąłem się od okna, o mało nie spadając z beczki.

Gdy wycie zmieniło się w cichsze jęczenie, znów

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

odważyłem się spojrzeć. Kobieta zwisała bezwładnie na

wyciągarce. Prawdopodobnie wyłamała sobie ręce,

rzucając się z bólu. Szeryf właśnie podnosił dłoń, chcąc

pokazać Dave'owi by. ją opuścił, gdy nagle klucze

wiszące na ścianach zaczęły drżeć. Łańcuchy, na

których wisiała kobieta, zatrzęsły się, wydobywając z

jej gardła jeszcze jeden nieludzki dźwięk. To z kolei

spotęgowało dziwne zachowanie metalowych

przedmiotów. Śruby, nakrętki, wreszcie ciężkie klucze

unoszone niewidzialną siłą zaczęły wirować po

warsztacie. Jeden z nich trafił w głowę Danny'ego,

posyłając go od razu na ziemię. Jack rzucił rozgrzany

pręt i sięgnął do kabury, ale szeryf go uprzedził. Kula z

czterdziestki piątki rozniosła na strzępy becik razem z

maleńkim ciałem, jakie się w nim znajdowało.

Wszystkie unoszące się w powietrzu przedmioty opadły

natychmiast na ziemię.

- Widziałaś, szmato, widziałaś! - Jack dopadł

kobiety i odchylił jej głowę, ciągnąc za włosy. -

Niewinny dzieciak, co?

- Wszyscy zdechniecie - wychrypiała. - Któryś was

kiedyś dopadnie...

Chciała zaśmiać się Jackowi w nos, ale ból sprawił,

że ponownie straciła przytomność. Odpięli ją od

łańcuchów i wywlekli przed budynek. Musiałem wrócić

do baru zanim mama zobaczy, że mnie nie ma.

Zdążyłem w samą porę. Właśnie wchodziła z bladym

jak kreda panem Jenkinsem. Posadziła go przy

najbliższym stole i nalała mu wystygłej kawy. Potem

podeszła do mnie i mocno przytuliła. Przez okno

widzieliśmy jak Szeryf odjeżdża swoim wozem, wioząc

na tylnym siedzeniu zmaltretowaną kobietę. Staliśmy

tak przez dłuższą chwilę, a mama gładziła się po

brzuchu. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z

tego, co ów gest oznaczał, ale dzisiaj jestem tego

niemal pewien...

Mama zniknęła miesiąc później, zostawiając mnie u

pana Jenkinsa. Wtedy zacząłem się domyślać, dlaczego

opuściliśmy dom w środku nocy i czemu

wylądowaliśmy w tej okolicy. Ale nie mówiłem nic,

czeki przychodziły regularnie a od czasu do czasu

dostawałem list. Przeważnie z Ameryki Południowej.

W jednym z nich znalazłem zdjęcie. Mama stała na tle

morza pod palmami, a obok niej zobaczyłem

dziewczynkę, kilkuletnią blondynkę o zielonych

oczach. To był chyba ostatni kontakt, jaki z nimi

miałem.

Zaledwie trzy miesiące później wybuchła wojna.

***

To było niemal dwadzieścia lat temu, ale nadal

budzę się zlany potem, gdy w nocy przyśni mi się

Dryfield. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że to ja

byłem sprawcą tamtych zdarzeń. Gdybym nie pomachał

do tej kobiety stojąc przy drodze. Gdybym nie podniósł

ręki... Ale pomachałem i nikt ani nic tego nie zmieni.

Z kieszeni kurtki wyjąłem manierkę i pociągnąłem

łyk chłodnej wody. Klimat na tej szerokości

geograficznej był nieznośny. Żar lał się z

bezchmurnego nieba wyciskając ostatnie poty z

każdego. Zwłaszcza z nas, którzy rzadko opuszczaliśmy

klimatyzowane wnętrza bazy. Nie wiedziałem czy się

cieszyć, czy martwić, gdy otrzymałem rozkaz przelotu

do Europy. Zazwyczaj lądowaliśmy w jednej z baz

amerykańskich, ale tym razem rozkaz był jasny. Dawna

Francja, Paryż. Standardowa procedura, brak

jakichkolwiek danych o operacji. To oznaczało robotę

dla wywiadu. Ale również opuszczenie betonowych

korytarzy i podziemnych kopuł. Słońce i błękitne niebo.

Na to nigdy nie trzeba było nikogo namawiać, chociaż

Europa po wojnie nie należała do turystycznych

atrakcji, a radiacja jeszcze nie wróciła całkiem do

normy.

Lotnisko Charlesa De Gaulle'a było kiedyś jednym z

największych portów lotniczych świata. Dzisiaj, w

czternaście lat po nuklearnym sztormie, który zmiótł

prawie wszystkie państwa Starego Kontynentu, z jego

świetności nie pozostało nic. Przestronna hala

przylotów i odlotów była jedynie wypaloną i pustą

skorupą widoczną na horyzoncie. Gdy odwróciłem

wzrok w przeciwną stronę, widziałem panoramę

odległego o kilkanaście kilometrów miasta, z kikutem

nadtopionej Wieży Eiffla, ongiś symbolu jednej z

najpiękniejszych stolic Europy. Nie wiedziałem, jak

Paryż wyglądał przed wojną. Może dlatego widok

bezkresnego morza ruin nie działał na mnie tak bardzo,

jak na żołnierzy z Latającej Fortecy, którą przydzielono

nam do ochrony.

Siedzieliśmy tu już niemal dwie godziny, a oni nadal

nie opuścili wnętrza swojego pojazdu. Spojrzałem raz

jeszcze na monstrualny kształt spoczywający na sześciu

masywnych, stalowych dźwigarach, nie dalej niż trzysta

metrów od promu. Rzadko miałem okazje przyjrzeć się

takiej maszynie tkwiącej w bezruchu. W zasadzie

zaczęto ich używać dopiero w ostatniej fazie działań

wojennych, podczas walk w Azji i Australii. Ja w tym

czasie byłem już oddelegowany do projektu "Paradise"

i zajmowałem się przerzucaniem tysięcy ton materiałów

budowlanych na orbitę. Jedyną okazję do przyjrzenia

się tym bojowym kolosom miałem podczas przelotów

nad bazami w Teksasie, tam gdzie je produkowano. Ale

to były obserwacje dość powierzchowne. Dzisiaj po raz

pierwszy mogłem tak naprawdę napatrzeć się do woli

najpotężniejszemu z latających urządzeń stworzonych

do zabijania, i

Wysoki na dziesięć metrów kadłub najeżony był

stanowiskami ogniowymi. Statystyki mówiły o

osiemnastu laserowych działach większego kalibru i

czterdziestu ośmiu stanowiskach broni strzeleckiej, w

tym działkach i karabinach maszynowych oraz

wyrzutniach rakiet. Zapamiętałem ze szkolenia, że

każda forteca zabiera na pokład prawie osiemset ton

amunicji i dwustu czterdziestu członków załogi,

wliczając w to oddziały szturmowe marines. Pancerz

był w stanie ochronić ukrytych pod nim ludzi przed

średniej wielkości eksplozją nuklearną. Oczywiście,

jeśli nie miała ona miejsca w odległości mniejszej niż

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

pięć tysięcy jardów, a forteca nie znajdowała się w

powietrzu. Ale kto miał taką broń pod koniec

konfliktu...

Musiałem przyznać, że patrząc na B-520 czuło się

obecność prawdziwej potęgi. Zabawne było

obserwowanie, jak lufy stanowisk ogniowych

nieustannie naprowadzają się automatycznie na każdy

cel pojawiający się w zasięgu systemów obrony,

obojętnie czy był to ptak, czy zwierzę, buszujące w

ruinach portu lotniczego. Dawało to poczucie

bezpieczeństwa. Moi rozebrani do pasa chłopcy,

śledzeni przez tuzin luf różnego kalibru, rozgrywali

mecz piłki nożnej. Grali pustą puszką po coli na skraju

rezerwowego pasa startowego. Odwróciłem wzrok od

metalowego kolosa i przez chwilę przyglądałem się, jak

spoceni biegają za pseudopiłką.

- Szaleństwa młodości - mocno zniekształcony głos

rozległ się tuż przy moim uchu. Właśnie podnosiłem

manierkę z wodą do ust, gdy go usłyszałem. Drgnąłem

zaskoczony, okrągły pojemnik wyleciał mi z ręki. Obok

mnie stał jeden z komandosów w pełnym bojowym

rynsztunku. Gapiąc się na grających nawet nie

usłyszałem, jak się zbliżał. Cały kombinezon żołnierza

był czarny. Jedynie na ramieniu nosił znak wskazujący

jego szarżę.

- Sierżant Ramon Ramirez, siedemnasty korpus

ekspedycyjny USA. Departament szósty. Euroazja -

przedstawił się, stając w pozycji zasadniczej. Nie

zasalutował. Trzymał w rękach ciężki karabin

szturmowy. - Mam chwilowy przydział do ochrony

tego transportu. Odebraliśmy właśnie meldunek, że

pańska przesyłka nadleci za sześć minut.

- Kapitan Andrew Scrapper. - I ja nie

zasalutowałem. Schyliłem się po manierkę, mając

nadzieję, że nie cała woda się z niej wylała.

Potrząsnąłem naczyniem, sądząc z dźwięku i ciężaru

zostało nie więcej niż dwa łyki. Spojrzałem w miejsce,

gdzie powinna znajdować się twarz Ramireza, ale

wizjer jego hełmu przy tym oświetleniu odbijał tylko

mój zniekształcony wizerunek.

- Klimatyzowany - powiedział komandos.

-Słucham?

- Kombinezon jest klimatyzowany. Patrzył pan tak

na mnie, kapitanie, jakby zastanawiał się pan, czy aby

nie przechodzę potowej kuracji odchudzającej. -

Dźwięk, którym zakończył tę wypowiedź, powinien

być śmiechem, ale przez interkom hełmu brzmiał

dziwnie skrzekliwte.

- Nigdy nie zdejmuje pan kombinezonu? -

zapytałem.

- Nigdy na zewnątrz-Odparł.

- Radiacja?

-Dokładnie. Pańscy chłopcy przez te kilka godzin

nie zaliczą znaczącej dawki, ale my przebywamy tutaj

dwadzieścia cztery godziny na dobę. Każda minuta bez

osłony przybliża nas do śmierci.

Dopiłem wodę i wyciągnąłem paczkę papierosów.

Usiadłem na trapie w miejscu, które zajmowałem

poprzednio i wsunąłem jednego do ust. Potem

wyciągnąłem paczkę w kierunku Ramireza. Stał przez

moment nieruchomo, a potem nagle osłona hełmu z

cichym brzęczeniem pojechała w górę. Oparł kolbę

karabinu na ziemi i wziął camele. W grubych

rękawicach nie miał szans na wyciągniecie papierosa z

paczki, ale wprawnym ruchem stuknął nią o nasadę

drugiej dłoni i jeden ustnik wysunął się o cal. Chwycił

go wprawnie zębami i oddał mi resztę.

- Samozapalające syntetyczne gówno - powiedział

po kilku sztachnięciach. - Nie smakują tak jak

prawdziwe. Ale kogo dzisiaj na nie stać...

Przyglądałem mu się od dłuższej chwili. Niepalny

kaptur, jaki chronił większą część jego głowy, odsłaniał

tylko przednią część twarzy. Nie był stary, mógł mieć

najwyżej trzydzieści kilka lat, ale nie było centymetra

skóry, który nie nosiłby śladów owrzodzeń i blizn.

Zauważył chyba, że mu się przyglądam, bo powiedział

nie wyjmując papierosa z ust:

- Kiedyś nie byłem taki ostrożny, wydawało mi się,

że będę żył wiecznie.

- Od kiedy pan służy, sierżancie? - zapytałem.

- Od początku. Dostałem powołanie na dwa

miesiące przed wybuchem wojny. Zaraz po tym jak

grupa mutantów zaatakowała nasze lotnisko w Bad

Neuhaffen. To była rzeźnia. Na komisji pokazali nam

film, jaki nakręcono po odbiciu tego terenu.

- Też go widziałem, ale znacznie później -

powiedziałem.

Tamtych widoków, podobnie jak wydarzenia z

Dryfieid, chyba nigdy nie zapomnę. Stosy

porozrywanych ciał zalegające hangary lotniska

wojskowego i napis zrobiony krwią na białym murze:

"Jesteśmy przyszłością".

Ramirez milczał przez chwilę, wreszcie splunął na

pokryty pyłem beton; wyglądało to dość śmiesznie, bo

zrobił to nie wyjmując papierosa z ust.

- To chyba była kropla, która przepełniła czarę -

powiedział. - Ci cholerni Europejczycy nie rozumieli,

na czym polega zagrożenie ze strony mutantów.

Dlaczego nie -zrobili z nimi porządku tak jak nasi

chłopcy? Nie byłoby tego całego bagna, wojny,

zniszczenia.

- Byłoby sierżancie, byłoby. Wojna wybuchłaby jak

nie tu, to w Azji.

- Ale jedno musi pan przyznać, gdyby nie dekret

Busha z dwa tysiące drugiego, nakazujący

bezwarunkowe usuwanie płodów ze zmianami

genetycznymi, to nie mielibyśmy dzisiaj Wolnych

Stanów Zjednoczonych. Jedynego państwa, którego

struktury przetrwały ten kataklizm.

-Jako tako...

- Ale nasze miasta nie wyglądają jak Paryż - wskazał

głową horyzont. - Powiem szczerze, uważam, że

powstrzymanie mutantów za cenę zniszczenia Europy

miało sens. Walczę z nimi już ponad, czternaście lat i

wiem jacy są. Widziałem rzeczy, przy których Bad

Neuhaffen to pryszcz. W Chinach w dwa tysiące

trzecim odbijaliśmy Szanghaj. Nie mieliśmy jeszcze

takiego sprzętu. To była twarda walka na przetrwanie.

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

Przerzucono nas na pomoc od centrum. Mieliśmy do

dyspozycji kilkaset zdalnie sterowanych robotów

bojowych i to nas uratowało. Nie mogli ich wykryć

telepatią, ale niszczyli w każdy możliwy sposób. Po

tygodniu walk udało nam się uzyskać kilka stabilnych i

zabezpieczonych przyczółków. Potem dostaliśmy

wsparcie z kontynentu. Nanotechnika. Miniaturowe

kamerki sprzężone z wyrzutniami rakiet. To było coś.

Namierzaliśmy takiego potwora, klasyfikowaliśmy i

cel, pal! Mutanci po kilku dniach zorientowali się, że

nie utrzymają miasta i wymordowali ponad milion

bezbronnych ludzi, których trzymali jako żywą tarczę

na wypadek ataku bronią masowej zagłady. Spalili,

ugotowali żywcem, rozerwali. To miało nas

odstraszyć... Byłem jednym z pierwszych, którzy

dotarli na plac Falun-gong. Tego nie da się opisać.

Myślałem, że widok kilkudziesięciu tysięcy

pomordowanych w tak bestialski sposób to

najokropniejsza rzecz, jaką można zobaczyć, ale potem

trafiłem na stadion...

- Słyszałem o tym. - Wprawdzie cenzura rzadko

dopuszczała wiadomości z frontu, ale to była zbrodnia

na taką skalę, że uczyniono z niej wiodący element

kampanii propagandowej przeciw mutantom. Stadion

imienia Pogromców Jiang Dzemina był unaocznieniem

piekła na Ziemi. Prawie pół miliona rozerwanych na

strzępy ciał zalegających kilkunastometrową warstwą

na trybunach i murawie.

- Słyszałem, że wyjściami płynęły ze stadionu rzeki

krwi...

- Tak było. - Pokiwał głową. - Nie mam pojęcia, jak

doszło do tej masakry, ale odpowiedzialni za nią byli z

pewnością mutanci. Podobno wielu z nich posiadło

zdolność zabijania falami dźwiękowymi, które

rozwarstwiały tkanki. Efekty tego działania były

przerażające... Na szczęście nie powiódł się skurwielom

plan zastraszenia ludzkości, co więcej, efekt był zgoła

odwrotny od zamierzonego. Po Szanghaju dowództwo

przestało się z nimi pieprzyć. Kolejnych miast już nie

odbijaliśmy.

Pokiwałem głową. To fakt, Szanghaj stanowił w tej

wojnie moment przełomowy. Zbrodnie mutantów

zrodziły kolejną falę przemocy ze strony ludzi. Teraz

po prostu niszczono gatunek, nie poszczególne

jednostki. Może kiedyś ktoś uzna to za zbrodnię albo

ludobójstwo, ale na pewno nie my. Z zamyślenia

wyrwał mnie głos sierżanta:

- Widział pan kometę?

Przytaknąłem. W całym tym zamieszaniu

zapomniałem o komecie. Ona była naszym

najmniejszym zmartwieniem. Fakt faktem, że

pojawienie się komet zwiastowało zawsze jakieś

nieszczęście, ale cóż takiego mogło zwiastować teraz?

W dwadzieścia lat po wybuchu najkrwawszej wojny w

historii. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Sierżant

to zauważył.

- Walnie w nas?

- Nie sądzę. - Rozumiałem jego obawy, choć sam

ich nie miałem. - Jej orbita jest stabilna i jądro przejdzie

w odległości ponad miliona kilometrów od Ziemi.

Pewnie spadnie jakiś deszczyk meteorytów, ale na

pewno nic wielkiego.

- Skąd ta pewność? - zapytał sierżant, wpatrując się

we mnie z dziwnym wyrazem twarzy. - Chłopaki

mówią, że leci na nas, tylko nikt nie chce tego

powiedzieć, żeby nie było paniki. Czy to prawda?

- Wiem co mówię, sierżancie. Uczestniczyłem w

kilku lotach badawczych z naszymi naukowcami. To

już bardziej my na Księżycu poczujemy jej obecność.

Zresztą, sam pan się niedługo przekona. Za cztery doby

nasza ślicznotka znajdzie się w najbliższym miejscu od

Ziemi. Gdyby coś miało się dziać, to już by się działo...

Przerwałem w chwili, gdy wszystkie lufy Latającej

Fortecy skierowały się na północny wschód.

- Nadlatują - powiedział Ramirez, dopalając

papierosa i wypluwając niedopałek na beton. - Czas na

mnie.

Tym razem zasalutował mi zgodnie z przepisami. W

chwilęźniej dyrygował już drużynami, które

wysypały się z wnętrza maszyny zabezpieczając teren.

Zanim zdążyli zająć wszystkie pozycje, usłyszałem

jeszcze ciche, ale wciąż narastające brzęczenie. Nie

podnosiłem się jednak z miejsca. Kazałem tylko

chłopakom założyć kombinezony i doprowadzić się do

stanu używalności. Zdążyli bez problemu, gdyż

konwój, który się do nas zbliżał, zawisł nieco na prawo

od zrujnowanych budynków dawnej hali odpraw.

Cztery Latające Fortece eskortujące dwa niewielkie

transportowce wzniosły się na wyższy pułap, by potem

oddalić się od siebie. Zawisły o kilometr, może trochę

więcej od miejsca, w którym siedziałem. Dopiero wtedy

transportowce rozpoczęły procedury podejścia do

lądowania. Były to wysłużone boeingi pionowego

startu, B-797-A. Pomalowane na szaro kadłuby

przypominające kształtami korpus rekina opadły

niedaleko miejsca postoju mojej maszyny. Podmuch z

ich dysz spowodował małą burzę pyłową.

Przytrzymałem czapkę lewą ręką, rozpaczliwie szukając

w kieszeni okularów. Drobinki pyłu dostawały się do

oczu pomimo zaciśniętych powiek. Jeszcze mi tylko

brakowało zatarcia oka i kłopotów przy pilotowaniu...

Pył opadł, ale silniki transportowców nie umilkły.

Przełączone na jałowy bieg mąciły wszechobecną ciszę.

Potem doszedł do tego jeszcze jeden dźwięk. To

otwierano ładownię jednej z maszyn. Zszedłem z trapu i

ruszyłem w kierunku mrocznego otworu. Po wolno

opadającej zejściówce szedł w moją stronę postawny

mężczyzna w pancernym kombinezonie szturmowym

marines. Dla odmiany oficer. Pułkownik. Sądząc z

baretek - frontowiec. Miał odkrytą głowę. Gdy wyszedł

z cienia, jaki rzucała jego maszyna, zauważyłem, że jest

całkiem siwy. Nawet krótko przystrzyżone wąsy miał

białe jak mleko, co bardzo kontrastowało z ciemną

opalenizną jego twarzy. Uśmiechnął się, prezentując nie

mniej białe zęby.

- Kapitanie Scrapper, jestem pułkownik Lioyd z

wywiadu Marynarki - przedstawił się i wyciągnął do

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

mnie dłoń wielką jak bochen chleba. - Cieszę się, że

udało się tu panu dotrzeć bez większych przeszkód.

- Na ogół nie napotykam przeszkód w mojej pracy -

odpowiedziałem ostrożnie, nie bardzo rozumiejąc, co

miał na myśli. Na tym wyludnionym i niemal

wysterylizowanym kontynencie groził mi chyba tylko

udar słoneczny.

- A ja tak. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Wie

pan, co mam na pokładzie?

Pokręciłem przecząco głową.

- To typowe dla sztabu. Wysłano pana na jedną z

najważniejszych misji w historii tej wojny, ale nie

uprzedzono o co chodzi.

- Nie uprzedzono - przytaknąłem.

Pułkownik wyjął z kieszeni sterownik platformy

samonośnej i wcisnął przycisk aktywujący. We wnętrzu

ładowni coś się poruszyło. Kilka sekund później po

pochylni ześlizgnęła się elipsoidalna kapsuła wykonana

z błyszczącego metalu. Miała może ze dwa metry, nie

więcej. Kojarzyła mi się z futurystyczna trumną.

- To Selena - powiedział z dumą pułkownik,

wskazując kapsułę.

-Słucham?

- To mityczna przywódczyni rebelii mutantów,

zwana Seleną. Schwytaliśmy ją osiem godzin temu w

Brazylii.

- Nie sądzę, każdy mutant oddałby za nią życie bez

najmniejszego wahania. A pewnie miała wokół siebie

najlepszych i najmocniejszych.

- I tak, i nie. - Pułkownik ponownie się uśmiechnął. -

Ukrywała się w dżungli. Towarzyszyła jej grupka

wybranych. Telepaci komunikujący się z dalszym

otoczeniem, kilku najmocniejszych firestarterów i

telekinetów. Na szczęście odkąd użyliśmy w Ameryce

Południowej ładunków neutronowych dużej mocy,

odpalanych przez generatory liczb losowych,

pozbyliśmy się plagi prekognitów.

- Ale mimo takiej ochrony podeszliście ją...

- Powiedzmy, że ktoś ją zdradził. Ktoś z jej

otoczenia.

- Nie wierzę. Oni ją wielbią jak boginię.

- Mutanci to też ludzie - rzucił rozbawiony moją

uwagą pułkownik. - Choć oficjalna propaganda ma na

ten temat inne zdanie. I nieobca jest im zawiść i

zazdrość. Jeden z jej adiutantów został, jakby to

powiedzieć... zdegradowany. Ponieważ jest

młodzieńcem niezwykle ambitnym, postanowił wybić

się w inny sposób. Sprzedał nam tę sukę w zamian za

obietnicę zabicia wszystkich jej pozostałych

współpracowników. W ten sposób teraz on przewodzi

rebelii, a my mamy Selenę.

-I co to zmienia? Rebelia ma nowego przywódcę,

wojna trwa nadal, a pan ma tę kapsułę.

- Naiwni jesteście tam, w górze... Nasz informator

pożyje najwyżej dwa dni. Nie zdąży w tym czasie wiele

zdziałać prócz skontaktowania się z kilkoma zaufanymi

ludźmi. W ten sposób rozniesie bardzo paskudnego i

niewykrywalnego wirusa. Mutanci stracą kolejnych

przywódców, co powinno znacznie osłabić ich struktury

i organizację. My natomiast wytoczymy pokazowy

proces wielbionej przez nich Selenie, co dodatkowo ich

pognębi. A potem rozpocznie się faza Nexus. Jesteście

chyba gotowi?

Potwierdziłem skinieniem głowy i podpisałem

dokumenty, które podsunął mi pod nos drugi z oficerów

towarzyszących kapsule. Potem odebrałem od

pułkownika sterownik. Zasalutowaliśmy sobie i w

eskorcie komandosów przejąłem platformę z kapsułą.

Trwało to dosłownie kilkadziesiąt sekund. Mark, mój

pierwszy oficer, zajął się załadunkiem. Ja przeszedłem

do kabiny i rozpocząłem procedurę przedstartową. Na

monitorach widziałem, jak fortece formują szyk, a

transportowce płynnie startują, włączając się do

konwoju-Dwie minuty później sam byłem gotów do

odlotu.

***

Latające Fortece opuściły nas dopiero w stratosferze.

Nie dziwiłem się tej nadopiekuńczości. Selena była

wśród mutantów żywą legendą. Bez niej rebelia

przeciw ludzkości mogła już dawno się załamać.

Wprawdzie dzisiaj, po dwudziestu latach wojaczki,

terenem walki pozostała już tylko Ameryka Południowa

i skrawek wybrzeża Australii, ale nic nie zapowiadało

szybkiego końca wojny. Jak wszyscy wierzyłem, że

rozpoczęcie fazy Nexus pozwoli na szybkie i

definitywne jej zakończenie.

Faza Nexus, dwa niewiele mówiące słowa o

ogromnym znaczeniu. Spojrzałem na czołowe ekrany

promu. Tarcza księżyca nawet tutaj, ponad atmosferą,

wydawała się tak mała. Niemniej Srebrny Glob będzie

musiał pomieścić kilkaset tysięcy uciekinierów z Ziemi

i przechować ich przez czas potrzebny do całkowitego

wyjałowienia planety. Bo to właśnie kryło się pod

egzotycznym kryptonimem. Od dziesięciu lat

budowaliśmy na Księżycu bazę-przetrwalnię, zdolną

pomieścić tak ogromną ilość ludzi. Wybrani zostali

tylko ci, których DNA nie wykazywało najmniejszej

skazy. Wielu już mieszkało na Księżycu, tak jak ja. Ale

tysiące czekały w miastach-twierdzach na ewakuację.

Oprócz nich ponad dwanaście milionów genetycznie

czystych Amerykanów zostanie przetransportowanych

do kabin kriogenicznych znajdujących się pośrodku

Pacyfiku, na specjalnie do tego celu zaadaptowanych

okrętach. Chronione przez flotę Latających Fortec będą

stanowić hermetyczne przetrwalnie dla tych, którzy się

na Księżycu nie zmieszczą. Cała reszta świata zamieni

się wkrótce, dzięki nowym gatunkom broni

biologicznej, w jałową pustynię. Po upływie roku z

zasobników, które zgromadziliśmy w podziemnych

korytarzach księżycowych baz, posypią się na Ziemię

ziarna roślin uprawnych, drzew i krzewów. Nim minie

kolejne osiem miesięcy, do życia zaczną się budzić

ludzie na statkach. Oni pierwsi wrócą na ląd i przy

gotuj ą podwaliny pod nowe państwo. Zaczniemy od

Ameryki, budując Nowe Stany, potem w miarę upływu

czasu zajmować będziemy pozostałe terytoria. Taki

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

przynajmniej plan przedstawiono nam kilka lat temu.

Wydawał się on sensowny, ale teraz, gdy byliśmy o

krok od jego realizacji, zaczynałem mieć wątpliwości.

Czy to coś zmieni? A jeśli mutanci będą rodzić się

nadal? Przecież nawet w miastach objętych

kwarantanną co tysięczny dzieciak rodził się ze

zmianami genetycznymi nie wykrytymi podczas badań

prenatalnych. Podobno na Księżycu też było kilka

takich przypadków, skrzętnie wyciszonych przez

władze. O jednym z nich słyszałem od Jane Austerton,

lekarki, z którą romansowałem jakiś czas temu, zanim

nie została odwołana na Ziemię. 'A jeśli będą miały one

miejsce po fazie Nexus? Za kilkanaście lat dojdziemy

do kolejnej wojny... A może nie, może społeczeństwo

pod pełną kontrolą zdoła przetrwać? Tylko, co to będzie

za życie? Rozmyślania na ten temat przerwał mi

wpadający do kokpitu nawigator, Damien Stewart.

- Zajrzałem do ładowni - powiedział

podekscytowany. -Ta kapsuła ma wizjer

fotochromatyczny. Niezły bajer, a ta laska w kapsule

też niczego sobie. Apetyczna dziewczynka.

- Laska? - zdziwił się Mark. - Myślałem, że to jakiś

stary babsztyl.

- Tak, dla ciebie to już wapno i to zlasowane, bo ma

więcej niż osiemnaście lat.

- Nie o to mi chodziło. Od tak dawna o niej

słyszałem, że myślałem, że ma co najmniej

trzydziestkę, jak nie lepiej.

- Jak wygląda? - zapytał radiowiec Rudy, który

dopiero teraz mógł włączyć się do rozmowy.

- Duże zielone oczy i włosy blond do pasa,

zaplecione w warkocz. A jakie piersi...

- Chcesz powiedzieć, że jest goła? - To pytanie

zadali wszyscy naraz. W chwilę potem już ich nie było

w kabinie.

Niestety, pilotując tego ptaszka tylko ja musiałem

być cały czas na stanowisku.

***

Dokowanie przebiegło bez najmniejszych

przeszkód. Wszyscy już wiedzieli, jaki ładunek mam na

pokładzie, dlatego nie musiałem czekać na swoją kolej

przy podejściu. Posadziłem prom na prawie pustym

lądowisku. Zważywszy ruch, jaki panował o tej porze i

skromną ilość doków, było to wydarzenie niezwykłe.

Ale i ostrożność, z jaką obchodzono się z Seleną, była

nadzwyczajna. Krążyły legendy o jej nadprzyrodzonych

zdolnościach, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, do

czego może być zdolna. Podobno potrafiła siłą woli

strącić Latającą Fortecę. Podobno, bo ja W to nie

wierzyłem, tak jak nie mogłem uwierzyć w jej

niezwykły talent organizacyjny. Gdyby rzeczywiście

potrafiła tak wszystko organizować, nie wyparlibyśmy

mutantów z kilku kontynentów. Chociaż z drugiej

strony, mając przeciw sobie wszystkie armie świata, i

tak długo się trzymali.

Przeprowadziliśmy wszystkie procedury

sprawdzające w niespełna minutę. W tym czasie

zamknięto wielkie wrota hangaru i napełniono go

mieszanką neutralnych gazów. Chłopcy opuścili rampę,

a ja wyprowadziłem kapsułę z ładowni. Przy promie

czekał na mnie komitet powitalny. Wśród oczekujących

zobaczyłem generała Shermana, głównodowodzącego

sił Nowych Stanów i-samego prezydenta Wisemanna,

który bodajże pierwszy raz wizytował te poziomy.

Sterownik kapsuły przekazałem komandosom z gwardii

prezydenckiej, a potem złożyłem raport z lotu

przybyłym tłumnie oficjelom.

- Mam nadzieję, że pan, kapitanie Scrapper, jest

świadom, iż uczestniczy w przełomowym momencie tej

wojny -powiedział z namaszczeniem Wisemaim i nie

czekając na jakiekolwiek potwierdzenie z mojej strony

kontynuował, tym razem zwracając się do oficerów i

cywilów zgromadzonych za jego plecami. - Za dwie

godziny rozpoczynamy oficjalnie fazę Nexus.

Wszystkie promy mają już ustalone grafiki lotów. W

ciągu następnych trzech dni przetransportujemy do

księżycowych przetrwalni ostatnich wybranych

obywateli Nowych Stanów. Ewakuacja miast-twierdz

zostanie rozpoczęta w tym samym czasie. Wszystkie

statki osiągnęły pełną gotowość już kilka dni temu i

planowane transporty powinny dotrzeć na miejsce

jednocześnie, gdy i my zakończymy ewakuację. Niech

Bóg ma w opiece tę planetę. Odzyskamy ją za niespełna

dwa lata, a będzie to Ziemia wolna od wojen i granic.

My będziemy solą tej ziemi i my zapanujemy nad nią

po wsze czasy. Śmierć mutantom!

Idąc za jego przykładem, wszyscy zebrani wznieśli

okrzyki. Ja też krzyczałem, choć nie wiem, dlaczego.

Nie czułem entuzjazmu, z jakim inni odebrali to

przemówienie. Tymczasem Sherman, gdy umilkła

wrzawa, spojrzał na mnie jak to zwykle miał w

zwyczaju wobec niższych oficerów i powiedział wolno

jakby recytował:

- Zgodnie z władzą nadaną mi przez prezydenta

odznaczam pana, kapitanie Scrapper, orderem Nowego

Świata i awansuję do stopnia majora. Gratuluję.

Wyprężyłem się jak struna, odpowiadając

regulaminowo. Zaliczyłem gładko awans, który tutaj

miał wymierne znaczenie. Major to nie tylko szarża, to

przede wszystkim zakwaterowanie o dwa poziomy

wyżej, zdublowany przydział wody i prawo wstępu do

sektorów niedostępnych nawet kapitanom. Ale nade

wszystko możliwość dowodzenia czymś więcej niż

promem.

Uroczystość skończyła się równie szybko, jak się

zaczęła. Grupa oficjeli odeszła wraz z dziennikarzami,

krążącymi wokół niczym rój much. I ja otrzymałem

swoją porcję uwagi fotoreporterów, która jednakże

rozproszyła się w momencie salutu generała. Teraz

pozostałem sam na sam z moimi chłopcami.

- Kto stawia? - zapytał Mark, gdy już odebrałem

stosowną porcję uścisków. Jak się okazało, było to

pytanie retoryczne.

Piętnaście minut później wystartowaliśmy razem z

całą eskadrą.

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

***

Nie miałem łatwego życia przez następne trzy doby.

Czterdzieści osiem promów kursowało tam i z

powrotem na Ziemię po kolejne grupy "pielgrzymów",

bo takim mianem ochrzczono ludzi, którzy

zakwalifikowali się do przetrwalni na satelicie.

Dwieście czterdzieści osób za każdym nawrotem.

Cztery kursy na dobę. Teoretycznie rzecz jasna. W

rzeczywistości nie wyrobiliśmy się w przewidywanym

czasie. Dopiero dodatkowe osiemnaście godzin

pozwoliło na ostateczne zakończenie operacji. Nie

mogłem powiedzieć, by te loty nie nadwyrężyły moich

nerwów. Pierwsza doba minęła bez specjalnych

sensacji. Nie mieliśmy awarii, w każdym razie

poważniejszych. Drobne naprawy albo usuwaliśmy

własnym sumptem, albo odkładaliśmy na później. W

końcu wiele układów miało dublety, a nawet triplety,

specjalnie na takie okazje. Jednakże po czterdziestu

ośmiu godzinach nieustannego latania przyszedł kryzys.

Nie pomogły tabletki, nic nie dały krótkie drzemki w

czasie przelotu na i z Księżyca. Trzecia doba wyssała ze

mnie wszystkie siły życiowe. Lataliśmy bez przerwy i

do cudów można było zaliczyć stratę tylko dwóch

maszyn podczas całej operacji. Z wielką ulgą przyjąłem

krótki komunikat z wieży kontrolnej, zezwalający na

ostatnie lądowanie. Za mną, w przestrzeni, czekały

jeszcze cztery promy. Cztery ostatnie transporty. Faza

Nexus dobiegła końca.

Szedłem do wyjścia służbowego nie oglądając się za

siebie. Słyszałem podniecone głosy pielgrzymów, ale

nie obchodzili mnie nic a nic. Chciałem spać, tylko spać

i nic więcej. Rutynowa kontrola dokumentów, śluza

detoksu, potem pusty peron stacji kolejki

elektromagnetycznej. Wszystko to pamiętam jak przez

mgłę, Do momentu, gdy podłoga pod stopami

zakołysała się, jakby miała zamiar zrzucić mnie z

siebie. Początkowo wziąłem to za omam, ale fragmenty

gruzu lecące z sufitu uprzytomniły mi, że to nie

wyimaginowane obrazy przemęczonego umysłu, ale

prawdziwe trzęsienie ziemi. Na Księżycu? Adrenalina

pozwoliła mi na powrót do rzeczywistości. Wstrząs był

na tyle silny, że. przewróciłem się na chłodny beton

podłogi. Wokół mnie znajdowali się tylko moi chłopcy

i dwaj technicy. Ci zdawali się traktować całe zdarzenie

spokojnie.

- Co to kurwa ma znaczyć? - zapytał Mark stojącego

bliżej mechanika.

- A na co to wygląda według pana pilota? -

odpowiedział pytaniem tamten, otrzepując uniform z

pyłu.

- To ja się pytam - "drugi"nie dawał za wygraną - od

kiedy to na łysym mamy wstrząsy sejsmiczne?

- Od dwóch dni. - Technik popatrzył na nas z

pogardą -To wpływ komety. Ścierwo znajduje się

znacznie bliżej, niż przypuszczaliśmy.

- W dupę jeża - mruknął Dave. - A jednak kłamali.

- Nikt nie kłamał - parsknął technik. - Kometa

znajduje się w bezpiecznej odległości, odchylenie od

kursu wynosi zaledwie kilka stopni i

najprawdopodobniej jest spowodowane przez

niestabilność jądra. Potrzęsie jeszcze ze dwa, trzy dni i

przestanie. Nie ma co robić w gacie, zwłaszcza

mundurowe.

Obaj technicy roześmieli się i ruszyli w stronę

wagonika, który właśnie wjechał na stację. Wsiedliśmy

za nimi. Podróż minęła spokojnie, przynajmniej jeśli

chodzi o wstrząsy. Jeden z techników, ten który się nie

odzywał na stacji, wysiadł z wagonika o własnych

siłach. Drugi został między siedzeniami, tam gdzie

posłał go celny sierp Marka. Myślę, że następnym

razem będzie wypowiadał się bardziej oględnie o bieli

naszej bielizny.

***

Wstrząsy nasilały się w miarę zbliżania komety, ale

wszystko wskazywało na to, że nie zagrażają mocnym

konstrukcjom bazy. Budowano ją z myślą o

przetrzymaniu ataków rakietowych i ewentualnych

upadkach meteorytów. Jak na razie wyliczenia

inżynierów sprawdzały się. Minęła doba od lądowania i

mimo kilkunastu coraz mocniejszych wstrząsów żaden

z sektorów nie odniósł poważniejszych uszkodzeń.

Nigdzie też nie zanotowano rozhermetyzowania

korytarzy. Kolejnym pocieszeniem był fakt, iż kometa

właśnie mijała Księżyc. Niemniej nieustanne alarmy

były irytujące. Zwłaszcza wstrząsy podczas

spóźnionego oblewania mojego awansu. Straciliśmy

połowę skonfiskowanego pielgrzymom alkoholu, gdy

kolejne trzęsienie zaskoczyło nas przy toaście. Może to

i dobrze, bo nie sponiewierałem się za bardzo tego

wieczora i mogłem w miarę normalnie rozpocząć

następny dzień.

Po dziesiątej czasu standardowego dowlokłem się do

kantyny dla oficerów niższych stopniem. Mundur

majora budził powszechne zdziwienie obecnych, ale

miałem to gdzieś. Przyszedłem tu siłą przyzwyczajenia

ostatnich kilkunastu miesięcy. Kac też miał w tym swój

udział. Bimber, jaki pędzono teraz na Ziemi, w niczym

nie przypominał smaku starej, dobrej .whisky. Ale jak

się nie ma co się lubi, to się lubi co się pije... Ból głowy

nie przeszedł, pomimo że połknąłem kilka tabletek

tylenolu. Musiałem też niezbyt zdrowo wyglądać, bo

pomimo niezłego tłoku na sali do mojego stolika nikt

się nie dosiadł. A może to była kwestia szarży? Sam już

nie wiem. W każdym razie siedziałem sam, dopóki nie

dołączył do mnie Mark. Nie wiem jak on to robi, ale

potrafi po każdym pijaństwie wstać świeży jak

skowronek. Tym razem też nie zawiódł moich

oczekiwań.

- Witam, majorze - przywitał mnie trzaśnięciem

obcasów, które zabrzmiało jak wystrzał z armaty.

Oczywiście tytko w mojej głowie.

- Ciszej nad tą trumną - poprosiłem.

- Się wie, szefie. - Usiadł i zaczął pałaszować papkę

z odżywek, która mnie kojarzyła się zupełnie

jednoznacznie. Szybko skończył i spojrzał mi w oczy.

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

- Jak widzę, wyższe szarże słabiej przyswajają! -ryknął,

rozbawiony moim żałosnym wyglądem.

- Daj mi spokój Mark, nie widzisz, że umieram?

- Majorów tak łatwo szlag nie trafia - odpowiedział,

ale już znacznie ciszej. - Słyszałeś ostatnie nowinki?

- Nie, i nie chcę słyszeć.

- Ale to o lasce, którą tu przywieźliśmy. Wczoraj,

kiedy balowaliśmy, odbył się nad nią sąd. Skazali ją na

zamurowanie żywcem w starym silosie po Ciemnej

Stronie. Zdaje się, że już ją tam przewieźli.

- A co ona na to?

- Nic, nie odważyli się jej obudzić. Dopiero tam w

silosie mają ją uwolnić z kapsuły. Szkoda takiej laski,

żebyś widział te oczy...

Kolejny wstrząs powalił nas na podłogę. Był silny,

cholernie silny, a może to ja tak go odebrałem?

Poprzewracane stoły i kołyszące się lampy

uzmysłowiły mi jednak, że siła wstrząsu nie była

złudzeniem. Podobnie jak syreny alarmowe, które w

kilkanaście sekund później rozerwały mi czaszkę na

milion kawałków. Natychmiast pozbierałem się z

podłogi. Tylko szacunek dla oficerskiego munduru

uratował mnie od stratowania przez hordy kadetów

zmierzających do swoich jednostek. Wydostałem się z

kantyny razem z tłumem i dotarłem do wind

oficerskich. Tu było spokojniej. Pułkownik, z którym

jechałem na poziom Zero, przyglądał mi się

podejrzliwie. Spojrzałem w lustro. Faktem jest, iż

niewielu ludzi w tutejszych podziemiach osiągnęło tak

idealnie zielonkawy kolor skóry na twarzy.

Przeciążenia windy też miały w tym swój udział,

aczkolwiek niewielki. Udało mi się jednak nie splamić

honoru oficera i wypolerowanych ścian windy. '

Dopiero w kwaterze oddałem hołd bogom.

Przemyłem twarz i zęby, łyknąłem jeszcze dwie

tabletki. Pięć minut na koi też zrobiło swoje. Ból głowy

zaczął mijać. Wróciła ostrość widzenia, tylko żołądek

jeszcze wariował, ale już w znacznie mniejszym

stopniu. Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk interkomu.

Usiadłem na koi i włączyłem odbiornik. Szybko

odczytałem napis informujący mnie, iż mam się

natychmiast stawić w hangarze numer osiem. W

naszym hangarze.

Zeskoczyłem z koi i wyszarpnąwszy z szafki

kombinezon bojowy ruszyłem biegiem do windy. Po

drodze dopinałem zamki. Droga na stację zajęła mi

może cztery minuty. Stanąłem pomiędzy

kilkudziesięcioma innymi pilotami. W tłumie

zauważyłem Dave'a.

- Niedobrze, szefie - powiedział zatroskany. -

Kontaktowałem się z Rudym, hangar dostał kawałkiem

meteorytu. Dehermetyzacja to pryszcza ale kilka

maszyn jest poważnie uszkodzonych.

- Skąd te meteoryty?

- Kometa - stwierdził sentencjonalnie. - Podobno

jajogłowi obliczyli, że jej odchylenie rośnie z godziny

na godzinę. Nie pieprznęła w nas, ale omiecie łysego

ogonem.

- Miliony ton syfu. - Próbowałem sobie

przypomnieć, co mówili na ten temat naukowcy, którzy

latali moim promem badać kometę. - Ten ogon to niezłe

bagno.

- Zgadza się. Czeka nas gorąca wachta.

***

Dave się nie mylił.

Dojechaliśmy na miejsce po to tylko, by stwierdzić,

że nie mamy czym latać. Dwanaście Warhawków

zamieniło się w sterty dymiącego złomu. Wprawdzie

grube mury i grodzie doku wytrzymały eksplozję, ale

wszystko, co stało na powierzchni płyty startowej,

zostało zniszczone lub poważnie uszkodzone.

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

Panoramiczne ekrany pokazywały żałosne wraki

promów. Przyjrzałem się sklepieniu, nie było w nim

dziury, a jednak wnętrze hangaru przemieniło się w

rumowisko.

- Nie przebił się - skonstatował ze zdziwieniem

Rudy. -Przypieprzył w powierzchnię Księżyca nad

dokiem, ale nie w pokrywę. Impet uderzenia zarwał

jednak kawał sklepienia. To wystarczyło by skasować

cysterny i kilka maszyn. A reszta, jak w zasadzie

domina...

- Na szczęście to tylko jedna czwarta maszyn.

- Fakt. Ale my już nie polatamy.

Przebraliśmy się w próżniowe kombinezony i z

ekipami ratunkowymi przeszliśmy do wraków. Jedyne,

co mogłem zrobić, to zabrać kilka osobistych rzeczy ze

skrytki przy zejściówce. To, co znajdowało się w

kabinie, spłonęło, zanim pustka wyssała powietrze z

hangaru podczas akcji ratunkowej. Wracaliśmy do bazy

w grobowych nastrojach. Zamiast wjechać na górę do

swojej nowej kwatery poszedłem do pokoju chłopaków.

Siedliśmy przy stole, Dave wyjął butelkę bimbru. Rudy

wyłączył kanał wiadomości.

- Za naszego ptaszka - Dave wzniósł toast. - Oby

trafił nam się inny.

Wypiliśmy, choć jasne było, że nie mamy szans na

nową maszynę. Te czterdzieści osiem promów to było

wszystko, czym dysponowała nasza upadająca

cywilizacja.

- Nie załatwili nas mutanci, to dostaliśmy od

gównianej komety - mruknął Rudy. On zawsze upijał

się na smutno.

- Ale żyjemy i zatańczymy na ich grobach! - ryknął

Mark.

- Raczej na kościach, chyba, że chce ci się kopać

milion nowych grobów - zripostował Rudy.

- No to jeszcze raz. Za przyszłość. Wypiliśmy, ale

ostrożnie, na pół gwizdka. Alarmu nadal nie

odwoływano.

- Może pan major sprawdziłby, o co biega -

zaproponował w końcu Rudy. - Nam tego nie powiedzą,

co innego szarży.

Wszyscy przytaknęli. Zgodziłem się.

Droga do centrum informacyjnego zajęła mi nie

więcej niż dziesięć minut, podczas których od-czułem

dwa kolejne wstrząsy, choć nie tak silne jak ten, który

zniszczył hangar. Gdy wszedłem do wielkiej sali

dyspozycyjnej, zaskoczył mnie wyjątkowy harmider i

bałagan, jakie w niej panowały. Zazwyczaj w tym

miejscu można było usłyszeć szum turbowind

jeżdżących za grubym betonem ściany. Ale nie tym

razem. Na większości ekranów błyskały czerwone

komunikaty alarmowe. Nie starałem się objąć tego

wszystkiego. Przeszedłem do oddalonego kąta, gdzie

znajdowało się centrum dowodzenia siłami

powietrznymi bazy.

Kilkunastu podoficerów obsługujących konsole

wręcz szalało na swoich stanowiskach. Stojąc za ich

plecami i starając się nie przeszkadzać, obserwowałem

monitory. Jak się wkrótce okazało, nie tylko nasz

hangar oberwał. To nie było pojedyncze trafienie, lecz

efekt upadku deszczu asteroid. Trzy z czterech doków

zostały uszkodzone. W sumie po-nad dwadzieścia

maszyn nie nadawało się do lotu. Dowództwo

zdecydowało o wysłaniu reszty w przestrzeń lub na

Ziemię, gdzie mogłyby przetrzymać najbliższą dobę,

bezpieczniejsze niż w bunkrach pod powierzchnią

Srebrnego Globu. Właśnie usiłowano wykonać ten

rozkaz. Obserwowałem na wirtualnej mapie trasy

poszczególnych promów. Wystartowało już czternaście

maszyn, pozostałe dwie miały awarie i musiały

przerwać procedury startowe. Czwarty dywizjon z

nienaruszonego doku pozostawał na razie w stanie

alarmowym, ale bez rozkazu startu. I to go uratowało.

Nowa fala kosmicznego śmiecia, tym razem tak

drobnego, że nie-zauważanego lub lekceważonego

przez komputery obrony, zaczęła szatkować kolejne

promy. Opancerzenie maszyn pozwalało na kolizje z

kilkunastoma obiektami o takiej masie rozpędzonymi

nawet do ogromnych prędkości, ale setki

mikrometeorytów nie dawały najmniejszych szans

załogom, które znalazły się na trasie roju. W ciągu

kwadransa straciliśmy kontakt z ostatnią maszyną.

Stałem jak wmurowany, patrząc na to, co się dzieje.

Znałem większość z tych, którzy polecieli. Z

niedowierzaniem patrzyłem, jak kolejne nazwiska na

monitorach gasły, a linie życia prostowały się, jakby

ktoś wyłączał zasilanie sensorów. Na szczęście nie

miałem podsłuchu kanałów komunikacyjnych, tak jak

operatorzy, którzy po prostu zamarli i siedzieli

wpatrując się w płonące alarmową czerwienią

monitory.

- To kurwa niemożliwe! - krzyknął jeden z

poruczników, zrywając słuchawki. - Co robią te

sukinsyny z namiarów? Wystawili nas prosto na deszcz

meteorytów.

- Komputery obrony wykrywają obiekty o masie

powyżej dwudziestu gramów - powiedziałem

spokojnie, kładąc mu rękę na ramieniu - a to gówno

było o wiele mniejsze. Nikt tego nie mógł przewidzieć.

Ale na wszelki wypadek zanim dacie rozkaz startu

ostatniej eskadrze, poproście o przeskalowanie

wszystkich komputerów obrony tego sektora. Na jeden

gram.

W ogólnej kakofonii alarmów nie zwróciliśmy

uwagi na nowe dźwięki. Wątpię czy ktokolwiek

zwrócił. Ale następny wstrząs, krótki acz bardzo

mocny, a po nim kilkanaście wtórnych, uzmysłowiły

mi, że coś jest nie tak. Rzut oka na centralny ekran

pokazał całą grozę sytuacji. Wchodziliśmy w nowy

deszcz asteroid. Komputer podawał trajektorie kilkuset

wielkich odłamków skał i lodu. Żaden nie miał

rozmiarów mogących spowodować totalną zagładę

bazy, ale ich wciąż rosnąca liczba napawała

niepokojem.

- Sprawdźcie, czy nie ma potwierdzonych namiarów

na okolice doku numer trzy - rzuciłem kontrolerom

pierwszy rozkaz. Usłuchali bez zająknięcia, mimo iż nie

byłem ich przełożonym.

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

- Mamy dwanaście prawdopodobnych trafień.

Największe prawdopodobieństwo: 97 procent. Czas:

trzy minuty.

- To za mało, by wystartować.

- Wszystkie maszyny są w gotowości

przedstartowej. Otwierać wrota, niech startują bez

procedur! - krzyknąłem, wiedząc, że każda sekunda

przybliża ich do pewnej zagłady. Jedno trafienie

mogliby przetrzymać w zamkniętym hangarze,

zwłaszcza po usunięciu cystern, ale dwanaście

prawdopodobnych - nigdy.

- Cała artyleria sektora na wyselekcjonowane cele.

Kontroler przekazał mój rozkaz i monitory ponownie

zapełniły się danymi. Kolejne promy startowały

wynurzając się niczym duchy z czeluści doku. Dwie,

trzy, cztery, pięć maszyn. Wtedy spadła pierwsza

asteroida. Wprawdzie nie mieliśmy podglądu, ale nawet

wirtualny plan pokazał grozę sytuacji. Artylerzyści dali

sobie radę, ale trajektoria upadku odłamków i fala

uderzeniowa niemal sięgnęły obszaru hangaru. Dwie

maszyny stracone. Grooman i Harvey, z tym drugim

wczoraj opijałem mój awans. Znałem go niemal od

dziesięciu lat, razem lataliśmy na Columbii II. Po kilku

sekundach ekrany znów ożyły, startowała reszta

drugiego klucza i trzeci. Nie zdążyli; ledwie dwie

maszyny wyszły nad powierzchnię, symultaniczne

uderzenie trzech meteorytów zamieniło okolicę w

piekło. Zginęli, nawet o tym nie wiedząc. Trzy maszyny

nadal oddalały się od Księżyca.

- Podać im najbezpieczniejszy kurs w stożek cienia -

poleciłem. - Sprawdzić wszystkie możliwe lądowiska.

Trwało to może dwie minuty.

- Mamy trzynaście otwartych płyt startowych w

nienaruszonym stanie. Wszystkie hangary są bardziej

lub mniej uszkodzone. Jeśli nie dostaną się w pole

rażenia następnych rojów, dwa z nich spokojnie da się

uratować.

- Mimo wszystko odeślijcie promy na Ziemię. W

atmosferze albo zasłonięte planetą będą bezpieczniejsze

niż tutaj.

- Tak jest, panie majorze.

Klucz Warhawków powoli oddalał się od

powierzchni satelity, wchodząc w strefę cienia, gdzie

trafienie kosmicznym śmieciem było najmniej

prawdopodobne. Na razie maszyny były bezpieczne,

czego nie mogliśmy powiedzieć o sobie. Ogon komety

rozpoczął omiatanie Srebrnego Globu. Najbliższe

cztery godziny przyniosą odpowiedź, czy technologia,

którą dysponowaliśmy, okaże się lepsza od

nieujarzmionej natury. Tyle bowiem czasu Księżyc

powinien jeszcze przecinać tor, po jakim poruszał się

orszak odłamków towarzyszących komecie.

- Rozpada się! Kometa się rozpada! - Słowa te

wyrwały mnie z chwilowego zamyślenia. W tym

samym momencie główny ekran centrum zalał się

czerwienią. Oczy wszystkich zwróciły się na zielony

trójkąt oznaczający kometę. Wszelki ruch zamarł.

Zapadła kompletna cisza. Wiedziałem, że jądro komety

składa się z kilku niezależnych fragmentów, to

zaobserwowaliśmy już podczas pierwszych wypraw

badawczych. Jajogłowi sądzili jednak, że układ ten,

funkcjonując od tylu milionów lat, był bardziej niż

stabilny. Mylili się i to bardzo. Jedna z brył lodu

właśnie oderwała się od reszty materii i znalazła w

pułapce grawitacyjnej Systemu Słonecznego.

- Trajektoria! - krzyknął jeden z oficerów. -

Sprawdzić nową trajektorię!

Sala znów rozbrzmiała gwarem głosów i nerwową

krzątaniną. Na ekranie pojawiły się setki wyliczeń.

- Minie nas, przejdzie - odetchnąłem, gdy ktoś

podsumował pierwsze obliczenia.

- Wali prosto na Ziemię! - to ostrzeżenie przyszło

dosłownie trzy sekundy później.

- Lokalizacja punktu zero! Natychmiast!

- Pacyfik, strefa równikowa...Przewidywany czas

uderzenia: dwie godziny,' czternaście minut, osiem

sekund.

- Kurwa mać, to... to niemożliwe..! -

Czterogwiazdkowy generał, stojący nie dalej jak pięć

metrów ode mnie, upuścił kubek z kawą i wpatrywał się

w ekran, jakby chciał siłą woli zmienić rysujący się na

nim układ linii. - Ona leci prosto na nasze tankowce...

Wszyscy zamilkli, spoglądając na generała.

- Sprawdźcie, jaką masę ma to gówno - wyszeptał

generał, biały jak kreda. - Na litość Boga, niech ktoś to

sprawdzi.

- Jakieś... osiemset metrów średnicy. Skład... niemal

sam lód. Większość wyparuje w atmosferze. Ale przy

tej prędkości wyjściowej wystarczy, że tylko odrobina

doleci...

Kontroler nie musiał kończyć. Dwanaście milionów

istnień ludzkich, nadzieja na odrodzenie ludzkości,

właśnie zostało skazanych na śmierć.

- Wycofajcie B-522 z tego rejonu - rozkazał generał

po kilkunastosekundowym namyśle. - Natychmiast!

Pomyślałem o Ramirezie. Ciekawe, czy uda mu się

przetrwać uderzenie. Miałem nadzieję, że tak. Wtedy

wpadłem na pewien pomysł. Trochę szalony, ale nie

pozbawiony szans powodzenia.

,. - Panie generale - zasalutowałem - proszę o

pozwolenie przedstawienia pewnego rozwiązania.

Myślę, że sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna.

- Mówcie! - Nie bawił się w ceregiele.

- Mamy w przestrzeni trzy Warhawki - zacząłem. -

Wiem, że to nasze ostatnie maszyny, ale są niedaleko i

mogą spróbować zepchnąć ten odłamek z kursu.

Zmrużył oczy i spojrzał na mnie badawczo.

- Nie mają na pokładzie broni o wystarczającej

mocy -powiedział generał Sanders po chwili namysłu.

Wyczytałem jego nazwisko z plakietki.

- Ale mogą staranować to kurestwo.

- Zginą...

- Ale ocalą miliony istnień. Zresztą, nie muszą

nawet ginąć, jeśli opuszczą maszyny po

zaprogramowaniu ich na cel... Trzeci Warhawk może

ich podjąć w kilka minut.

- To ma sens - generał spojrzał na mnie jakby

przytomniej. - Jeśli to się powiedzie, masz awans, synu.

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

To akurat nie miało dla mnie znaczenia. Nie w tej

chwili. Bardziej interesował mnie los tych w dole.

Choćby Jane, która powinna już być na jednym ze

statków. Rozkazy wydano w ciągu kilkunastu

następnych sekund. Tak jak się spodziewałem, chłopcy

z Warhawków nie spękali. Dotarcie w pobliże lodowej

bryły zajęło im nieco ponad czterdzieści minut.

Mieliśmy zapas ponad kwadransa do punktu bez

odwrotu. Pierwszy prom poszedł na zdalnym

sterowaniu i trafił w asteroidę, choć właściwie to ona

trafiła w niego, gdyż znalazł się odrobinę za szybko w

miejscu kontaktu. Niemniej wybuch zbiorników paliwa

zrobił swoje, odchylenie bryły było nieznaczne, ale

zauważalne. Dirk "Pitt" Masters, pilot drugiego promu,

odmówił opuszczenia stanowiska. Postanowił sterować

do końca, by z maksymalną skutecznością wykorzystać

niszczycielską siłę eksplozji swojej maszyny. Zauważył

z bliska, że bryła lodu ma pęknięcia w pobliżu czegoś,

co przypominało duży krater. Wejście do jego wnętrza

na zdalnym sterowaniu wydawało się niemożliwe.

Dirk dokonał tego i trafił lodowego giganta z boku,

dodatkowo odpalając w chwili uderzenia wszystkie

ładunki systemu samozniszczenia. Obserwowaliśmy

bezpośredni przekaz z trzeciego promu. Kamery

pokazały oślepiający błysk eksplozji, a potem...

rozpadającą się na kawałki asteroidę. Czapki poleciały

w górę.

- Przeliczyć mi to gówno - rzucił generał do

mikrofonu, zanim umilkła wrzawa. -1 to już.

- Siedem odłamków, badamy odchylenie.

- Pierwszy wejdzie w atmosferę pod kątem 60

stopni. Niegroźny.

- Drugi 62 stopnie, niegroźny.

- Trzeci 38 stopni... niegroźny.

- Czwarty 88 stopni, odchylenie niewystarczające.

Kurs na cel utrzymany.

- Masa?

Znów zapadła cisza jak makiem zasiał.

- Około czterystu metrów średnicy. To największy z

odłamków. Prawdopodobieństwo dotarcia do

powierzchni: nie więcej niż 16 procent.

Najprawdopodobniej eksploduje w wyższych

warstwach atmosfery.

- Dzięki Bogu - westchnął Sanders.

- Panie generale - jeden z techników podbiegł do

fotela generała z długim na metr wydrukiem - mam

odczyt ze skanerów ostatniego promu. To nie jest

czysty lód. Ta bryła ma w sobie jądro z metalu.

- To znaczy?

- To znaczy, że nie wyparuje w stratosferze, ale

znacznie niżej. Mamy 62 procent prawdopodobieństwa,

że dotrze na powierzchnię.

Facet powiedział to na tyle cicho, że nie słyszeli go

ludzie przy konsolach. Ale ja usłyszałem. Sanders

spojrzał na mnie. Wyczytałem w jego oczach pytanie.

- Wiem, że to zrobią - powiedziałem. Generał

pokiwał głową.

- Ale to ostatni prom, jaki mamy. Bez niego

pozostaniemy na Księżycu jak w pułapce. Tracąc go,

przegramy.

- Są jeszcze dwie maszyny z dywizjonu drugiego.

Te, które nie wystartowały z powodu awarii.

- Chyba niedokładnie obserwował pan to, co się

działo w ciągu ostatniej godziny. Dwójka oberwała

trafienie dziesięć minut po odlocie tych chłopaków -

generał wskazał na ekran.

Chciałem jeszcze cos powiedzieć, ale nie miałem

odwagi. Widziałem, że Sanders też walczy z myślami.

Ale miał rację. Niszcząc ostatni prom być może

zyskalibyśmy szansę ocalenia tankowców z komorami

przetrwalników, ale na pewno skazalibyśmy na śmierć

wszystkich tutaj. I program odbudowy Ziemi.

- Przelicz to, synu - Sanders popchnął kontrolera na

jego stanowisko i spojrzał na zegar. Na jakąkolwiek

akcję pozostało nam sześć minut. Niewiele, a czas

nieubłaganie upływał z każdym uderzeniem serca.

- Poświęcając ostatni prom możemy co najwyżej

odchylić tor lotu asteroidy o dwa stopnie i zmniejszyć

jej masę o dziesięć-piętnaście procent. Metalowe jądro

ma zbyt wielką masę, by je rozbić w konwencjonalny

sposób. Do tego odłamek nieustannie przyspiesza.

- - To załatwia sprawę. Odwołajcie ich, niech

pozostaną w cieniu Ziemi do otrzymania następnych

rozkazów.

Na ekranie pojawił się obraz Ziemi widzianej z

pokładu promu. Spoglądaliśmy na nią przez chwilę.

- Czy ktoś może podać przypuszczalne rozmiary

kataklizmu? - zapytał w końcu generał.

- Uwzględniając rosnąca prędkość tej asteroidy, w

promieniu tysiąca pięciuset mil od punktu zero nie ma

szans na to, by przeżyła choćby bakteria. Nawet

głęboko pod wodą nie będzie bezpiecznie. Fortece

zdążą się w tym czasie wycofać o jakieś tysiąc trzysta

mil. Oceniłbym ich szansę na, powiedzmy, jedną do

stu. W najlepszym razie do pięćdziesięciu, jeśli na

chwilę przed wybuchem zejdą pod wodę. Kataklizm

jednak nie będzie miał charakteru globalnego, choć na

pewno zatrzęsie jak cholera nawet w Europie.

- Ile jednostek mamy w innych rejonach globu?

- Żadnej, wszyscy otrzymali rozkaz wycofania się

nad Pacyfik.

- Zatem zostaliśmy tylko my.

Wstrząs, jaki nastąpił w sekundę po tych słowach,

był najsilniejszy z dotychczasowych. Ale nie było

czemu się dziwić. Kometa znajdowała się

niebezpiecznie blisko. Generał wyleciał z fotela jak

wystrzelony z procy, ja ledwie zdołałem chwycić się

podpory konsoli, co oszczędziło mi kolejnych siniaków.

Część sprzętu przestała działać. Z kilku paneli sypały

się snopy iskier. Inne płonęły otwartym ogniem. Z

zabezpieczonego metalowymi siatkami sufitu posypał

się jedynie pył. Wstrząs skończył się równie nagle, jak

się zaczął. Ale niezupełnie. Nadal wyczuwałem pod

nogami niewielkie drgania, jakby gdzieś pod podłogą

przejeżdżał pociąg. Inni też to czuli, ale najważniejsze

w tej chwili wydawało się ratowanie centrum. Syk

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

gaśnic wypełnił całe pomieszczenie. Rozejrzałem się za

generałem. Leżał o kilka kroków ode mnie. Kąt, pod

jakim znajdowała się jego prawa noga, wskazywał

niedwuznacznie, że jest złamana. Pochyliłem się nad

nim. Oddychał płytko i nierówno. Na wargach miał

bąbelki śliny zabarwione krwią. Musiał mieć połamane

żebra i pewnie przebite płuca.

- Sanitariusza - krzyknąłem - generał jest ranny!

Chłopcy w białych kombinezonach zjawili się po

kilkunastu sekundach. Zostawiłem z nimi

nieprzytomnego dowódcę i zająłem jego miejsce. Nad

chaosem, jaki powstał po ostatnim wstrząsie, nikt nie

panował. Z podwyższenia widziałem, że jedynie kilka

monitorów pracuje normalnie. Nadal też czułem

wibracje pod stopami. Niepokoiły mnie one bardziej niż

płomienie, których nie zdołano jeszcze opanować.

Wydałem parę rozkazów koordynujących działania

służb ratowniczych. Kwadrans później udało się

doprowadzić centrum do stanu używalności, pomimo

trzech kolejnych wstrząsów. Na szczęście nie były już

tak silne i niszczycielskie.

Na centralny monitor powrócił wirtualny obraz

przestrzeni okołoksiężycowej. Po kolei pojawiały się na

nim kolejne obiekty i trajektorie. Usiadłem w fotelu, by

przemyśleć sytuację raz jeszcze. Odłamek komety

minął już dawno punkt bez powrotu i zmierzał ku

powierzchni Ziemi. Armageddon rozpęta się tam za

góra kwadrans, jeśli nie szybciej. Teraz już nikt nawet

tego nie obliczał. Wychodziliśmy powoli z ogona

komety. Mimo wszystko większość obiektów bazy

pozostała nienaruszona. Zauważyłem, że ponad połowa

zachowała status zielony, a następne dwadzieścia,

dwadzieścia pięć procent - żółty. Straciliśmy niestety

wszystkie doki i lądowiska, ale te ostatnie będzie

można bez problemu odbudować.

- Panie... gene... majorze... - Kontroler, który zwrócił

nam uwagę na konsystencję jądra, znów podszedł do

stanowiska dowodzenia.

- Słucham.

- Coś dziwnego dzieje się z odczytami - powiedział

niezbyt wyraźnym głosem.

- Co takiego?

- Wszystkie powierzchniowe dane są stałe, ale

zmieniają się koordynaty przestrzeni.

- To znaczy?

Nerwowo przełknął ślinę i przygryzł wargę.

- No słucham.

- Nie chciałbym, aby pan major pomyślał, że

zwariowałem, ale wydaje mi się, że Księżyc zmienił

prędkość obrotową - wykrztusił wreszcie.

Nie pomyślałem, że zwariował. Pomyślałem, że

oszalał.

- Co mogłoby spowodować taka reakcję? -

zapytałem jednak, czując wciąż drżenie podłogi. -

Kometa?

- W żadnym wypadku - zaprotestował. - To, że

Księżyc mógł wpłynąć na jej orbitę, mógłbym od biedy

zaakceptować, ale odwrotnego wpływu nigdy.

- Zatem co?

Wzruszył ramionami i poprawił okulary.

- Bóg... jeden wie.

Odchyliłem się i dotknąłem plecami chłodnego

oparcia fotela. Podłoga pod moimi stopami nadal drżała

w dziwnym rytmie.

- Sprawdzajcie to i meldujcie - poleciłem

kontrolerowi, a sam zacząłem zastanawiać się nad

sytuacją.

Jeszcze kilka godzin temu byliśmy zwycięzcami w

konflikcie z mutantami. A teraz nasze siły zostały

rozbite w pył przez kilka kawałków kosmicznego lodu.

- Sir! - Jeden z ludzi kontrolujących prom machał

nerwowo ręką w moim kierunku. Wstałem z

generalskiego fotela i podszedłem do jego konsoli.

- Co się dzieje?

- Kapitan Harris melduje o awarii napędu.

- Niech trzyma się poza atmosferą tak długo, jak

zdoła. Do uderzenia pozostało zaledwie kilka minut.

Jeśli teraz zacznie podejście, może stracić maszynę. A

to oznacza koniec tej bazy.

- To chyba coś poważnego, panie majorze. Mam już

odczyty z kilkunastu uszkodzonych obwodów, a ich

liczba ciągle rośnie. Albo zaczną wejście w atmosferę,

albo stracimy tę maszynę na sto procent.

- Dobrze - zadecydowałem. - Skierujcie ich na

najbezpieczniejszy teren i przekażcie koordynaty

wszystkim B-522. Jeśli któraś przetrzyma uderzenie,

musi dotrzeć do promu. To rozkaz.

- Tak jest! - Nie czekając na dalsze polecenia

kontroler przystąpił do przekazywania rozkazu. Nadal

mieliśmy szansę. Spojrzałem na stanowisko

dowodzenia. Okularnik znów stał obok pustego fotela.

Ruszyłem w jego stronę.

- Sprawdziliście? - zapytałem.

- Tak, sir. Wprawdzie nadal nic z tego nie

rozumiem, ale wszystko się zgadza. Księżyc zmienił

prędkość obrotową względem Ziemi Za kilkanaście

godzin znajdziemy się po Ciemnej Stronie.

- I?

- To oznacza utratę kontaktu z Ziemią na co

najmniej pięćdziesiąt dni, jeśli prędkość obrotu

ponownie się nie zmieni. Wejdziemy w stożek cienia.

Nie mając satelitów, a te zostały zniszczone przez

meteoryty, nie będziemy w stanie kontrolować niczego

prócz pomieszczeń bazy. Utracimy bezpowrotnie

możliwość przeprowadzenia drugiej części fazy Nexus.

Milczałem, zastanawiając się nad słowami, które

właśnie , padły. Druga część fazy Nexus, wypuszczenie

z księżycowych silosów setek głowic z bronią

biologiczną, które miały wyjałowić Ziemię. Zupełnie

zapomniałem o tym gównie. I pewnie nie tylko ja.

Ginęliśmy, ale mogliśmy jeszcze pociągnąć za sobą

całą resztę.

- Skontaktujcie się z generałem Shermanem, to on

powinien wydać ten rozkaz.

- Próbowałem, ale kwatery dowództwa nie

odpowiadają. Podobnie bunkier dowodzenia. Według

odczytów nie zostały uszkodzone, ale nie odpowiadają.

CZERWIEC 2001

CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA

- Wyślijcie kogoś na dół, mamy jeszcze dość czasu

na podjęcie akcji Zresztą po wykonaniu pełnego obrotu

znajdziemy się ponownie po jasnej stronie...

- O ile będziemy żyli. Te trzęsienia ziemi nie ustaną.

Mogą się nawet nasilić.

- Sir! - Kolejny kontroler podbiegł do stanowiska

dowodzenia i zameldował: - Fragment komety

eksplodował w atmosferze, siedemset pięćdziesiąt mil

na zachód od przetrwalni. Według pierwszych

niepotwierdzonych danych żaden ze statków nie

utrzymał się na powierzchni.

- B-522?

- Przegrupowywały się na zachód... Siadłem w

fotelu dowódcy. ,

- Jest kontakt z promem?

- Tak jest, podchodzą do lądowania w Afryce

Południowej. To miejsce komputery wybrały jako

najbezpieczniejsze. Wylądują przed przejściem fali

uderzeniowej.

- Chociaż to się udało - odetchnąłem, ale w tej samej

chwili poraziła mnie kolejna myśl. Prom lądując na

powierzchni Ziemi znalazł się w strefie skażenia. Jeśli

odpalimy głowice, odetniemy sobie ostatnią drogę

ratunku. Okularnik właśnie wracał do swojej konsoli,

gdy go dogoniłem.

- Nie możemy odpalić tych głowic! - krzyknąłem,

chwytając go za ramię. - Załatwimy ostatni prom, jeśli

wprowadzimy w życie drugą część Nexusa.

- Rozumiem - powiedział. - W takim razie nie mamy

nic innego do roboty niż czekać.

Nie mogłem się nie zgodzić z jego tokiem

rozumowania. Wróciłem na fotel generała i wydałem

kilka poleceń. Teraz musieliśmy zabezpieczyć to, co

nam zostało. Przy konsoli stanowiska dowodzenia

znajdował się terminal komputera zarządzania bazą.

Wyłączony, dlatego wcześniej nie zwracałem na niego

uwagi. Teraz uruchomiłem go i kilkanaście monitorów

zapłonęło czerwienią. Przełączyłem cztery centralne

monitory na system przeszukiwania i przyglądałem się

w milczeniu kolejnym obrazom przekazywanym przez

kamery z różnych części kompleksu. Widziałem

zniszczone doki, rozwaloną stację kolejki, kolejne

poziomy centralnej kopuły. Potrwało to dobre dziesięć

minut, nim kamery zaczęły przekazywać obraz

odleglejszych obiektów. Silosów, bunkrów obrony.

Zatrzymałem przeszukiwanie, gdy zobaczyłem ciemne

wnętrze, a w nim połyskujący znajomy mi kształt.

Podpis informował, iż jest to jeden z silosów Starej,

rosyjskiej bazy rakietowej. Zamieniony teraz w

więzienie dla najniebezpieczniejszej istoty na Ziemi -

Seleny. Obserwowałem przez chwilę nieruchomy obraz

przekazywany przez kamerę. Nie widziałem nigdzie

dziewczyny. Pomyślałem, że pewnie w tym bałaganie

nie obudzono jej i nadal spoczywa w metalowym

sarkofagu, gdy nagle pojawiła się w polu widzenia.

Miała rozpuszczone włosy, a nagie ciało okryła jedynie

prześcieradłem z pryczy. Szła z gracją, kierując się

wprost na kamerę. Jeszcze krok i zatrzymała się,

patrząc w obiektyw, te oczy, jakbym je znał. Widziałem

je już kiedyś. Nagle do mojej świadomości dotarł

przebłysk zrozumienia. Sięgnąłem do kieszeni

munduru. Na sercu zawsze nosiłem to zdjęcie: mama i

dziewczynka, stojąca obok niej na plaży.

Moja siostra, mutantka... Przyłożyłem zdjęcie do

monitora i porównywałem przez chwilę obie twarze.

Głowy bym nie dał, ale...

Selena uśmiechnęła się i poruszyła ustami. A ja

usłyszałem jej słowa. Zdumiała mnie jakość przekazu,

mikrofony w silosie musiały być najwyższej klasy.

- Witaj, braciszku - powiedziała. - Spójrz na główny

ekran, Andy.

Spojrzałem. Wszystkie odczyty zniknęły. Na całej

szerokości ściany zaczął się pojawiać zamiast nich

krwawy napis:

"Jesteśmy przyszłością".

Wszyscy wpatrywali się w powoli kształtujące się

litery. Nikt się nie poruszył, gdy napis rozpłynął się,

pozostawiając martwą czerń wielkiego wyświetlacza.

Spojrzałem na monitor. Nadal stała tam, spoglądając w

kamerę.

- Ty to zrobiłaś? - wyszeptałem, wiedząc, że mnie

nie słyszy, oddalona o tysiące mil.

- Tak - usłyszałem kolejną odpowiedź i w tym

momencie uświadomiłem sobie, że żaden mikrofon nie

był w stanie przekazać tej odpowiedzi. Słyszałem j ą,

jakby stała obok mnie. Co więcej, i ona mnie słyszała.

- Nie było żadnej zdrady, chciałaś się tu dostać -

pomyślałem, nie wypowiadając tych słów.

- Tak, Andy, dotarcie na Księżyc było jedynym

sposobem na powstrzymanie was przed zniszczeniem

życia na Ziemi -odpowiedziała. Teraz już wiedziałem,

jak się ze mną komunikuj e.

- I to nie kometa...

- Nie, to ja.

- Jaka mocą dysponujesz, że potrafiłaś... poruszyć...

- Nie zrozumiesz tego, i nie staraj się nawet

zrozumieć. Ja jestem przyszłością. Neandertalczyk

pokonał słabsze gatunki małpoludów, sam ulegając

potem silniejszym i mądrzejszym. To naturalna kolej

rzeczy, ale zaślepieni swoją normalnością nie

chcieliście dopuścić do siebie nawet myśli o zmianach.

Traktowaliście nas jak zwierzęta, polowaliście,

zabijaliście. W imię czego ginąć musieli ci, którzy nie

mieścili się w ramach norm ustalanych przez

średniaków? Potrafisz mi na to pytanie odpowiedzieć?

- Nie potrafię...

- Znasz odpowiedź, Andy. Znasz ją, ale nie potrafisz

się do tego przyznać.

- Musieliście zginąć, bo my bylibyśmy...

przeszłością. Uśmiechnęła się.

- Ale - próbowałem gorączkowo znaleźć jakikolwiek

argument na obronę poczynań ludzi - ale i wy nie

byliście bez winy. Te okropne wypadki...

- I ty w to uwierzyłeś, Andy... Nie przyszło ci nigdy

do głowy, że rząd nie wypuściłby z ręki tak

doskonałych maszyn do zabijania, jakimi byli mutanci?

- Trudno było zbić ten argument, na szczęście nie

CZERWIEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

musiałem tego robić, bo Selena kontynuowała swoją

wypowiedź.

- Te tak zwane incydenty zostały sprowokowane

przez służby specjalne. Dzieciaki były warunkowane na

określone sytuacje, by dzięki setkom ofiar rozpętać

krucjatę przeciw mutantom. A zrobiono to tylko

dlatego, że stali się zbyt liczni, by ich kontrolować.

- A Bad Neuhaffen...?

- Czy kiedykolwiek pokazano wam kogokolwiek,

kto był naocznym świadkiem tych zdarzeń? Zapewne

podniesiesz teraz sprawę Szanghaju. Tu też muszę cię

zmartwić. Od kiedy na wyposażeniu armii znalazły się

działka soniczne?

- Od 2004, chyba...

- Ale takie wynalazki nie dojrzewaj ą w głowach

naukowców jednej nocy.

- Powiedziano nam, że projekt ten rozwinięto po

masakrze - na stadionie.

- A może to był jeden z testów. Nie pomyślałeś o

tym? Przecież tak łatwo można było zrzucić winę na

drugą stronę. I jakiż to był fantastyczny powód do

rozpoczęcia eksterminacji całych narodów, które

okazały się bardziej tolerancyjne.

- Ty też nie masz na to dowodów.

- To zależy, o jakie dowody mogłoby ci chodzić,

braciszku. Mnie wystarczy, że taro byłam i widziałam

na własne oczy, co się stało.

Uśmiechnęła się ponownie i cofnęła o krok.

- Ziemia jest moja. Wy macie tylko te bunkry, ale,

braciszku, zawsze będziecie mogli wrócić na dół, jeśli

zdołacie zaakceptować ten świat takim, jakim jest.

- Oszczędziłaś jeden prom, żeby...

- Tak.

- A ty?

- O mnie się nie martw, Andy. Teraz ty jesteś

przywódcą ludzkiej społeczności. Wierzę w ciebie,

braciszku. Wierzę, że zrozumiałeś tę lekcję. Mama też

w ciebie wierzyła... Do końca...

Ekran zgasł. Spojrzałem na salę. Zdezorientowani

technicy i kontrolerzy starali się uruchomić komputery,

ale bez skutku. Schowałem zdjęcie do kieszeni.

Wiedziałem, co mam robić. Byłem to winien pewnej

kobiecie. Annie Nicole Davis.

Robert J. Szmidt

CZERWIEC 2001

DOBRA WRÓŻKA

CZERWIEC 2001

Powinieneś kiedyś zobaczyć, jak zdejmujemy z

dziewczyny awatar. Niezapomniany widok: te

rubinowe igły skanujących laserów, uwijające się w

łmroku szybkim, migotliwym ściegiem po nagich

udach i biodrach, pnące się coraz wyżej, przez pośladki,

brzuch, ku piersiom... Zawsze wyobrażałam sobie, że

modelki muszą to czuć, zazdrościłam im tej świetlnej

pieszczoty, delikatniejszej i czulszej niż wszystko, co

mógłby ofiarować mężczyzna. Dziewczyna pręży się w

kolejnych nakazanych programem pozach, oddając

skanerom każdy najintymniejszy skrawek ciała, a

laserowe smugi punkt po punkcie przenoszą jej kształt

do pamięci komputerów Pałacu. Najpierw na

trójwymiarowych ekranach kontrolnych pojawia się

tylko zgrubna, toporna siatka, potem jej oka wypełniają

się centymetr po centymetrze, w miarę, jak komputer

poznaje każdą fałdkę skóry i każdy włosek, każdy

możliwy grymas. Aż wreszcie - voila! - w cyfrowej

nierzeczywistości rodzi się druga kobieta, identyczna,

tylko utkana jakby z księżycowego blasku. To ciało,

które po wszystkim prostuje z ulgą zdrętwiałe ramiona i

grzbiet, naciąga bez wdzięku bieliznę i odchodzi z

zarobionymi pieniędzmi, by psuć się i starzeć, nie ma

już znaczenia. Tak jak nie ma znaczenia moje ciało,

którego nigdy nic zobaczysz. Liczy się już tylko to

drugie, pozostawione w blokach pamięci wirtualnego

Pałacu Madame O. - eteryczne, doskonałe i na zawsze

młode.

Na razie, zaraz po zeskanowaniu, przypomina

suknię rozpiętą na niewidzialnym wieszaku. Muszę ją

długo sobą wypełniać, mozolnie spinać receptory

widmowej skóry ze swoimi nerwami, uczyć się nowego

kształtu i nowych źródeł rozkoszy. Poznaję je

godzinami, powoli. Ta dziewczyna, której awataru

użyję, gdy przyjdę spełnić twoje marzenia, miała w

sobie coś z leśnej nimfy. Na pewno ci się spodoba.

Bardzo smukła, o jasnej karnacji ciała, ze spływającą na

łopatki gęstwą nieokiełznanych włosów - na pierwszy

rzut oka wydają się jednolicie jasne, ale z bliska

dostrzeżesz w nich pasma wszystkich odcieni, od

spłowiałej słomy po miedzianorudy. Bardzo długo

dobierałam godną tego ciała oprawę. Zdecydowałam się

w końcu na suknie wiktoriańskiej damy - misterne

koronki, ściągnięta ciasno gorsetem talia,

szerokoskrzydłe kapelusze z piórami... l oczywiście

cały stosowny do lego pejzaż. Uważam, że drobiazgi są

szalenie ważne. Nie, nie myśl, że jestem pedantką - na

przykład, takiej bielizny jeszcze wtedy nie używano.

Nie chodzi mi o historyczną wierność, tylko o nastrój.

Musi być romantyczny. Boja jestem romantyczna,

przekonasz się o tym.

Nigdy się nie dowiesz, dlaczego spośród tylu gości

Pałacu wybrałam właśnie ciebie. Powiem ci szczerze: ja

też tego do końca nie wiem. Na pewno miało to coś

wspólnego ze sposobem, w jaki poruszałeś się w

oknach głównego interfejsu. Już bez tremy, ale jeszcze

bez rutyny. Nowicjusze zastanawiają się długo nad

każdą z oferowanych przez Pałac rozkoszy, sięgają co i

raz po program demonstracyjny. Rutyniarze przeciwnie,

jadą prosto do którejś z dziewczyn, które już

sprawdzili, by załatwić sprawę bez cienia finezji. Nie

interesują mnie ani jedni, ani drudzy. Ty jesteś akurat w

tym dobrym momencie - poczułeś już tę dziwną pustkę,

to męczące niezaspokojenie, ale jeszcze nie zdałeś sobie

sprawy, czego właściwie, tak naprawdę, pragniesz.

Gdybyś mnie nie spotkał, nie dowiedziałbyś się tego

nigdy. Zabrnąłbyś tylko w szukanie coraz silniejszych

podniet, coraz ostrzejszych perwersji.

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ

DOBRA WRÓŻKA

Uwierz, że nic by ci to nie dało - to tak, jakbyś sypał

do wodnistej zupy coraz więcej przypraw, licząc, że

uczyni ją to bardziej sytą.

A poza tym, lubię spełniać marzenia właśnie takim

jak ty, porządnym chłopcom, pełnym zasad,

pracowitym, wykształconym oraz cenionym w pracy. I

poddanym bez reszty rygorom swojej sfery, z jej

staroświeckimi kodeksami i sztywnymi obyczajami

klasy panującej - przynajmniej na pokaz. Mozolna

wspinaczka po szczeblach kariery wymaga

nieskazitelnej reputacji w środowisku, trzeba o nią dbać

- więc robisz to. odkąd pamiętasz. Tylko pewnego dnia

uświadamiasz sobie nagle, że też potrzebujesz

odprężenia, rozładowania, zupełnie tak samo, jak jakiś

prymityw ze społecznych nizin, trawiący pół życia w

zarządzanej przez podobnych tobie przestrzeni

wirtualnej.

Ciekawe, jak się to dla ciebie zaczęło: znalazłeś

nasze reklamy, buszując z ciekawości po zastrzeżonych

obszarach sieci? Czy może któryś ze starszych

kolegów, w męskiej rozmowie w cztery oczy, wyjaśnił

ci, jak wszyscy te sprawy załatwiają? Pomyślałeś sobie

wtedy, że będzie to twój pierwszy bunt, mały i

bezpieczny. Bunt, na który zdobyłeś się tylko dlatego,

że wydawał się tak zupełnie niezobowiązujący.

Żadnych konsekwencji. Nikt nie będzie płakał, nikt nie

zajdzie w ciążę ani niczym cię nie zarazi, nie musisz się

nawet obawiać, że mógłby ci nie dopisać wzwód.

Wszystko, o czym musisz pamiętać, zanim oddasz

władzę nad swymi zmysłami komputerowi, to założenie

prezerwatywy. Tylko dlatego, że to po prostu niemiłe,

gdy pierwszą rzeczą, jaka przypomina o powrocie do

rzeczywistości, jest mokra plama na spodniach.

To nie może być takie, uwierz mi. Tak

bezproblemowe, łatwe i nieprawdziwe. Sprowadzone

RAFAŁ A. ZIWMKIEWICZ

do szybkiego konsumowania kolejnych fantomów z

kolorowego światła. Gubi się wtedy cały sens.

Następnego dnia przy śniadaniu napomknąłeś

pewnie małżonce, że czas wreszcie kupić nieco lepszy

sprzęt, i że musisz sobie wszczepić porządny,

łprofesjonalny implant. Pracowicie wymyślałeś

odpowiednią bajeczkę - o nowych obowiązkach,

zmianach w pracy albo czymś takim. Przy okazji

dodałeś, że będziesz musiał teraz więcej czasu spędzać

w sieci, także wieczorami. Zupełnie niepotrzebnie się

wysilałeś. Żona ma swoje zmartwienia, przecież nawet

nie wiesz, co robi przy swoim terminalu, gdy zamyka

się w pokoju z pracą. A co do implantów, tanieją z

miesiąca na miesiąc, wszczepiają je już na prawo i

lewo. Prawdę mówiąc, trochę mnie to martwi. Do

Madame O., mimo naszych zaporowych cen, trafiają

coraz okropniejsi klienci -ostatnio muszę się naprawdę

porządnie naszukać, żeby znaleźć kogoś na poziomie.

W każdym razie upatrzyłam cię już sobie i na pewno

nie będę musiała długo czekać, aż pewnego dnia, dla

odmiany, zamiast skorzystać z którejś ze stałych usług

Pałacu, zechcesz połączyć się na gorącej linii z jakąś

równie jak ty anonimową i równie niezaspokojoną

użytkowniczką naszych komnat. Komputer spyta tylko

o preferencje i każe czekać, a potem dobierze

połączenie.

Reklamujemy tę usługę hasłem "zdaj się na los", ale

tym razem losowi pomogę ja. Jeszcze o mnie nie wiesz,

skrytej w komputerowej nierzeczywistości i czekającej

cierpliwie na tę właśnie chwilę. O tym, że od pewnego

czasu śledzę wszystkie zapisy twojego węzła sieci i

znam już nie tylko godziny, o jakich nas odwiedzasz,

ale zdążyłam też przekopać twoje wyciągi z konta oraz

służbową korespondencję, poznać twoje obyczaje i

przyzwyczajenia.

Nie męczy mnie to czekanie, co mam zresztą

lepszego do roboty? Prędzej czy później to się stanie.

Decyzja, parę reklamowych klipów podczas ładowania

software'u - i ze zdumieniem stwierdzisz, że pejzaż, w

którym się znalazłeś, nie przypomina wcale

standardowej oferty programu tych losowych schadzek.

Staniesz nagle na zamglonej, londyńskiej ulicy, wśród

otoczonych kręgami mokrego blasku gazowych latarń,

przed uroczym, skrytym wśród róż dworkiem. Bardzo

starannie przygotowywałam ten program - błyszczące

wilgocią bruki, bramę z czarnych, żelaznych prętów i

niosącego trójramienny świecznik kamerdynera, który

poinformuje cię, że pani czeka już od dawna, i za

którym podążysz ciemnymi, krętymi schodami do mej

sypialni.

Pomyślałam nawet o szeleście mojej sukni, gdy -

jeszcze nieświadomy zasad tej gry - spróbujesz mnie po

raz pierwszy dotknąć. Oczywiście, nie pozwolę na to.

Będziesz wściekły. Podczas tego pierwszego spotkania

w ogóle nie pozwolę ci na nic. No, może na kilka

przelotnych pocałunków, jeśli będziesz bardzo miły.

Może będziesz mógł dosłownie musnąć moje piersi,

tylko na tyle, by poczuć, jak bardzo pragną i czekają

twych pieszczot. Ale spotka cię coś lepszego. Poproszę,

żebyś mi powiedział, jak chcesz to zrobić. Żebyś opisał

dokładnie, krok po kroku, jak będziesz mnie brał, jakich

pieszczot użyjesz, co pragniesz ze mną uczynić.

Będziesz potem zdumiony, że spędziłeś ze mną tyle

czasu tylko na rozmowie. To było pierwsze z twoich

nieuświadomionych marzeń. Marzenie o zdobywaniu

kobiety. Ten łatwy, komputerowy seks, jaki wymyśliły

nasze czasy, odebrał mężczyźnie jego główną,

odwieczną przyjemność: przyjemność odgrywania

przed każdą kolejną ofiarą roli swego życia.

Przyjemność tworzenia siebie samego, roztaczania

uroku, natężania wszystkich sił, by tylko okazać się w

jej oczach dowcipnym, elokwentnym i czarującym.

Oddam ci tę utraconą rozkosz - i pokochasz mnie za

to.

Nie od razu zdasz sobie z tego sprawę. Będę musiała

dać ci trochę czasu, żebyś uświadomił sobie, jak bardzo

pragniesz mnie jeszcze raz zobaczyć. Dam ci czas, abyś

pojął, że to niemożliwe, i poczuł z tego powodu ból.

Nikt nie może złamać anonimowości połączeń Pałacu,

to podstawowa zasada jego funkcjonowania. Pozostanie

ci tylko marzyć o mnie i o cudzie, że generator

stochastyczny zetknie nas kiedyś raz jeszcze.

Znowu będę czekała, śledząc twoje ruchy w sieci.

Przez pierwsze dni będziesz szaleć po Pałacu, zaliczać

co wieczór po kilka połączeń. Potem w ogóle

zaprzestaniesz wizyt u nas na całe tygodnie, na

przemian z okresami powrotu do gwałtownej

aktywności. Ściągniesz też sobie profesjonalny program

do budowy własnego awataru i zaczniesz pracować z

nim godzinami w obszarach swojej prywatnej,

zastrzeżonej pamięci. Nie wiesz, bo kto mógłby to

podejrzewać, że umiem wejść i tam - wykradłam twoje

personalne kody wprost z rejestrów podatkowych

Madame O. Zaczniesz pracować nad sobą; coś, na co

nigdy wcześniej nie miałeś czasu, zadowalając się

którąś za standardowych wizualizacji Pałacu.

Wskanujesz do pamięci swoje holograficzne zdjęcia;

oczywiście, jak was znam, podretuszujesz je trochę,

likwidując sobie brzuszek albo dodając parę

centymetrów wzrostu. Mniejsza z tym; dla mnie

najważniejsze będzie to, że zacząłeś siebie tworzyć.

Następne spełnione marzenie.

Któregoś dnia zobaczę, jak podczas przerwy w

pracy albo wieczornego czasu przeznaczonego w

organizerze na relaks, zabawiasz się przerabianiem

swego komputerowego odbicia na angielskiego lorda,

przymierzaniem mu cylindrów i płaszczy, wybieraniem

zarostu... To będzie znak, na który czekam. Cud, o

którym mogłeś tylko marzyć, zdarzy .się. Znowu

znajdziesz się na mojej ulicy, pośród gazowych latarń i

gęstej, londyńskiej mgły.

Znowu mój kamerdyner powiedzie cię po wąskich

schodach na górę, a ty, postępując za drżącymi od

ruchu płomieniami świec, nagle uświadomisz sobie ze

zdumieniem rozsadzające piersi bicie serca, gorączkę i

drżenie nóg, jakich nigdy dotąd nie zaznałeś.

Tym razem pozwolę ci się posiąść - zadbam, abyś to

zrobił dokładnie tak, jak mi opowiadałeś, wtedy, za

CZERWIEC 2001

DOBRA WRÓŻKA

pierwszym razem. Ale, ku twojemu zdziwieniu i

niedowierzaniu, nie skończę na tym. Będziemy leżeć

zmęczeni na białych, nakrochmalonych sztywno

prześcieradłach, pieszcząc się delikatnie, aż zaczniesz

mówić. Nie wyobrażasz sobie, jak doskonale potrafię

słuchać. Pokochasz mnie za to jeszcze bardziej. Za to,

że pozwolę ci się po prostu wygadać, tak naprawdę od

serca. Być może po raz pierwszy w życiu zdarzy ci się

ktoś, kto cię będzie słuchał tak uważnie i tak zupełnie

bezinteresownie.

Nie zamierzam cię ciągnąć za język. I tak zaczniesz

prędzej czy później opowiadać o sobie. O sobie, jakim

chciałbyś być. Zasmakujesz w tym; w podbarwianiu

swojego życiorysu, w nadawaniu sentymentalnej nuty

prostym wydarzeniom, a w końcu w wymyślaniu ich

zupełnie, od zera. To się stanie rytuałem każdej kolejnej

wizyty w moim buduarze na piętrze; kiedy już

zaspokoimy swój głód, kiedy uspokoją się oddechy i

rytm serc, zaczniesz opowiadać, coraz dłużej i barwniej.

Jeśli nie różnisz się zanadto od swoich poprzedników,

jeśli się co do ciebie nie mylę, na pewno uśmiercisz w

tych opowieściach swoją żonę i dzieci, najlepiej w

jakimś okropnym, krwawym wypadku. I będziesz się

przy mnie pławił w smutku, w tęsknocie, będziesz

oczekiwał ode mnie pocieszenia. Ależ wy uwielbiacie,

by się nad wami litować... Może nawet w końcu

zwierzysz mi się z nieuleczalnej choroby? To się zdarza

częściej, niż mógłbyś przypuszczać.

Ile to potrwa? Nie chcę zgadywać. Z tym

mężczyzną, który nauczył mnie łamania kodów i haseł,

spotykałam się kiedyś prawie dwa lata, ale to było

dawno, a on potrafił mnie nie nudzić. Nie spodziewam

się po tobie dość oryginalności, aby bawiło mnie to

dłużej niż kilka miesięcy. Pewnego dnia zaczniesz się

powtarzać, albo szukać pretekstu do ograniczenia

naszych spotkań. I to będzie znaczyło, że przyszedł już

czas spełnić twoje ostatnie skryte marzenie, tak skryte,

że sam byś się do niego nigdy nie przyznał. Marzenie o

pogrążeniu się w głębokim, kojącym śnie.

Żeby było ci łatwiej docenić to szczęście, wcześniej

będę musiała przeprowadzić cię przez strach i udrękę,

ale nie bój się -to nie potrwa długo. Któregoś dnia

dowiesz się nagle, że to, co opowiadałeś o strasznym

wypadku na miejskiej obwodnicy, o śmierci swojej

rodziny - stało się prawdą. Któregoś dnia okaże się, że

w twoim komputerze medycznym rzeczywiście znalazł

się zapis nieuleczalnej choroby, o której opowiadałeś...

Zaczniesz mnie szukać, ale komputer będzie ci

wmawiał, że adresu, który ci dałam, nigdy w sieci nie

było. Postaram się dla ciebie wysilić, spełnić wszystko,

wszystko, cokolwiek mówiłeś. Jeśli chciałeś stać się

nędzarzem - strącę cię w nędzę. Jeśli uskarżałeś się na

samotność - dam ci zaznać samotności. Najpierw

będziesz się bał, szamotał, przeklinał mnie i Madame

O., będziesz próbował znaleźć kogoś, kto cię uratuje...

Przeczekam to. W końcu docenisz moje wysiłki.

Zrozumiesz, że dzięki mnie udało ci się zdobyć skarb,

który w tym naszym skomputeryzowanym do cna

świecie jest cenniejszy niż wszystko:

kawałek życia ponad wszelką wątpliwość

prawdziwego i niepowtarzalnego.

I dopiero, gdy to wreszcie zrozumiesz, pozwolę ci

umrzeć -och, nie zawracajmy sobie teraz głowy

szczegółami, jest tyle sposobów. Ważne będzie tylko to

jedno, byś miał świadomość, że umierasz z miłości.

Przyznaj, tak szczerze: czy nigdy nie marzyłeś o takiej

śmierci?

A ja przecież czekam tutaj na ciebie po to, aby

spełnić twe marzenia. Najskrytsze i najgorętsze z

twoich marzeń, kochanie.

Rafał A. Ziemkiewicz

CZERWIEC 2001

JOVITA

CZERWIEC 2001

Bar był piekielnic zatłoczony, zadymiony i strasznie

rozkrzyczany. Gdzie nie spojrzałem, pełno było twarzy,

których wyraz nie zwiastował niczego dobrego. Z

napięciem wyczekiwałem zaczepki, która skończyć by

się mogła w najlepszym przypadku obiciem gęby. A

najgorsze jest to, że przychodząc tu, liczyłem właśnie

na coś takiego.

Nie pasowałem do tego miejsca, to było widoczne

już na pierwszy rzut oka. Siedziałem przy barze w

pachnącym świeżością białym mundurku Floty Europy

i prowokowałem. Jednakże spocone, często

zakolczykowane i wytatuowane postacie rodem z

niskobudżetowego filmu kryminalnego, najwyraźniej

traktowały mnie jak powietrze. A ja bardzo

potrzebowałem rozrywki i to tej najprymitywniejszej jej

odmiany. Po kilkunastu latach samotnej podróży

miałem w sobie tyle energii, że nawet najlepszy seks

nie był w stanie rozładować nagromadzonego napięcia.

Toteż uznałem, że najpierw mordobicie, a dopiero

potem przyjemności.

Nic, dopuszczałem do siebie myśli, że ktoś mógłby

mi skopać tyłek. Lata treningów i wzmocnione jakimiś

polimerami tkanki dawały mi miażdżącą przewagę

nawet nad kilkunastoma 'naturalnie silnymi

przeciwnikami.

Widząc, że nic nie osiągnę czekaniem, wstałem od

baru. W ręku trzymałem opróżnioną do połowy

szklankę jakiegoś marnego trunku. Niby przypadkiem

potknąłem się i chlusnąłem całą jej zawartością w twarz

potężnie zbudowanego gamonia. Z radością przyjąłem

widok zapalających się w jego oczach iskier. Otoczenie

zamilkło, a ja z głupawym uśmieszkiem czekałem na

rozwój wydarzeń. Dryblas nerwowo przetarł ręką twarz

i... odwrócił się do mnie plecami. Teraz już byłem

wściekły!

- Ej! - warknąłem. - Nic nie powiesz?

Osiłek spojrzał na mnie rozognionym wzrokiem.

Czułem, jak adrenalina przejmuje nad nim kontrolę,

widziałem też, jak walczył ze sobą. Ręce mu drżały,

zresztą cały się trząsł, ale tylko odparł spokojnie^

Gościu, daj ty mi spokój. Nie szukam guza.

- Chyba się mnie nic boisz? Ja jestem sam, a ty masz

tu kupę kolesiów.

Facet! Jak cię spróbuję pstryknąć, to mnie udupią w

pace na długie lata i to jak będę miał dużego tarta -

pokazał palcem w górę. na obserwującą wszystko

kamerę. - Długo cię tu nie było?

- Na Ziemi? Ponad piętnaście lat.

- No to, kurde. nie nie wiesz. To już nie ta Europa,

co kiedyś. Poczytaj gazety, to sam się kapniesz, co jest

grane. Flota wszystko kontroluje. Chcesz się tłuc? To

poszukaj se samobójcy, tu nikogo nic znajdziesz.

- Nawet jak ci sam przyłożę?

DARIUSZ JASIŃSKI

JOVITA

- He, he - zaśmiał się. - Tego to nie zrobisz, bo sam

byś trafił do pierdla, co nie?

Skubany miał rację. Za uderzenie cywila inaczej, niż

w obronie własnej, czekał mnie areszt do kolejnego

lotu. To przekreśliłoby moje szansę na jakąś panienkę.

- Dobra - odrzekłem. - Wygrałeś. Chodź, postawię ci

następną kolejkę.

Przyjął moją propozycję bardzo ochoczo i po

następnych dwóch godzinach byliśmy już wielkimi

przyjaciółmi. Niewątpliwy wpływ na to miały trzy

niegdyś pełne butelki po tutejszej wódzie.

Ledwo trzymając się na nogach opuściłem spelunę i

sinusoidalną ścieżką podążałem do hotelu. Nawet

specjalnie nie zastanawiałem się, czy obrałem właściwy

kierunek.

Ni stąd, ni zowąd zostałem zaatakowany. Ktoś

złapał mnie za kołnierz i z dużą siłą rzucił o ścianę

pobliskiego budynku. Już miałem zareagować, gdy

napastnik mocno wpił się swoimi ustami w moje. W

jakimś pijackim zwidzie postanowiłem przeprowadzić

test płci i mało wyszukanym ruchem złapałem ową

osobę za krocze. Kiedyś już się nadziałem, teraz

dmuchałem na zimne. Tym razem to jednak nie był

transwestyta, tylko autentyczna, ładnie pachnąca i

najwyraźniej bardzo napalona dziewczyna. Szybko

przejąłem inicjatywę i poczułem się dużo lepiej. Kątem

oka tylko zobaczyłem policyjny patrol, który widząc

mój mundur szybko przeszedł na drugą stronę ulicy.

Chwilęźniej dziewczyna oderwała się ode mnie i

wreszcie mogłem zobaczyć jej twarz. Widziałem w

swoim długim życiu już wiele ładnych i pociągających

kobiet, ale ją mogłem określić tylko w jeden sposób.

Była piękna. Tak idealnej urody jeszcze nie dane mi

było oglądać. Może wpływ na to miała emanująca z

niej taka dziewicza dojrzałość. Lepiej nic udało mi się

tego określić, choć czułem, że szybko trzeźwieję.

- Dobrze całujesz, ale muszę lecieć - powiedziała

stłumionym głosem.

Złapałem ją za rękę. Spojrzała na mnie, jakby

chciała mnie zaraz zabić.

- Hej! Dokąd? Najpierw się na mnie rzucasz, potem

rzucasz na mnie urok, a w końcu rzucasz mnie?

- Puść! - Zabrzmiało to groźnie. - Chcę odejść!

- No co ty, boisz się czegoś? Chyba nic mnie?

- Proszę!... - Szarpnęła wyjątkowo mocno, jak na

kobietę, ale nic zamierzałem spełnić jej żądania.

- Uciekasz przed glinami! - skonstatowałem. - Mam

rację?

Nic nie odparła, widać trafiłem w dziesiątkę.

- Jeśli chcesz się gdzieś zadekować, to gdzie

będziesz bezpieczniejsza, niż pod opieką oficera Floty?

DARIUSZ JASIŃSKI

- Coś znajdę... - Przestała się szarpać, najwyraźniej

rozważała moją propozycję.

- Przestań gadać bzdury! Chodź! Pociągnąłem ją za

rękę. Jej opór byt tylko prowizoryczny. Zresztą, po

chwili znikł zupełnie.

- Jak masz na imię? spytałem.

- Jovita.

- Ładnie... - przyznałem szczerze. - Co

przeskrobałaś?

- To skomplikowana sprawa, lepiej, żebyś nie

wiedział.

- Pamiętaj, że będę nadstawiał za ciebie karku...

- Nic prosiłam o to. - Jej glos znów przestał być

łagodny.

- Jak uważasz, ale musisz wiedzieć, że siedzę we

Flocie nie ze względów ideologicznych. Po prostu

kocham latać. Bez względu na to, co zrobiłaś, i tak cię

nie wydam.

Jednak Jovita milczała. Trudno. W końcu to

rzeczywiście nie była moja sprawa. Nie wlokłem jej ze

sobą, żeby zostać bohaterem. Ja tylko miałem na nią

ochotę, licząc na rewanż z jej strony za okazaną pomoc.

W hotelu podbiegł do mnie recepcjonista.

- Przepraszam pana najmocniej, majorze, ale muszę

wiedzieć, czy ta dama - tu przełknął ślinę, spoglądając

na Jovitę - będzie pana gościem tylko dziś, czy

zamieszka z panem do odlotu. Muszę ją wpisać do

rejestru...

Dziewczyna stała się niespokojna. Ja zaś sapnąłem

ciężko i sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem z niej jakiś

banknot o wysokim nominale i wcisnąłem go

recepcjoniście do ręki.

- O kim mówisz?... - spytałem.

- Przepraszam, coś mi się przywidziało...

Nadal za kasę można było ominąć wiele przepisów.

Jadąc windą zacząłem się jednak zastanawiać, czy

aby postąpiłem słusznie, biorąc ją ze sobą.

Wytrzeźwiałem całkiem i nie byłem już tego taki

pewien. O pieniądze nie dbałem, i tak nie zdążyłbym

ich wszystkich wydać. Bardziej niepokoiłem się, czy

otrzymam od niej to, czego oczekiwałem. Już dawno

bowiem wyrosłem z miłości platonicznych.

Ze zwykłych zresztą też.

Niedługo później wszelkie wątpliwości zostały przez

dziewczynę rozwiane. Nie okazała się być jedną z tych

delikatnych panienek, które łatwo było połamać przez

nieuwagę. Nie, ona była silna i sprężysta. Do tego

miałem nieodparte wrażenie, że starała się bardziej

dawać, niż czerpać, i dostałem od niej więcej, niż

mógłbym oczekiwać.

Mimo iż kondycja była moją mocną stroną, po

kilkudziesięciu minutach wspólnych igraszek leżałem

całkiem wypompowany. Zaniepokoiło mnie tylko to, że

po niej nie widać było śladów zmęczenia. Też

wydawała się być zadowolona, choć przyznałem sobie

w duchu, iż wcale się o to nie starałem. Zmęczony

szybko zasnąłem.

Gdy się obudziłem, Jovita brała prysznic. Miałem

ogromną ochotę przyłączyć się do niej, ale ponowne

pukanie do drzwi uświadomiło mi, co też mnie

obudziło. Śniadanie było ogromne, toteż nie bojąc się,

że go zabraknie dla dziewczyny, ochoczo zabrałem się

za konsumpcję.

CZERWIEC 2001

JOVITA

Służba we Flocie dla wielu miała masę minusów.

Główną przyczyną, z powodu której paru zdolniejszych

ode mnie pilotów nie wstępowało w jej szeregi, były

długie loty. Ktoś, kto chciał założyć rodzinę, musiał

zdawać sobie sprawę, że trzeba się nią opiekować, a nie

wybywać na kilka czy nawet kilkadziesiąt lat. Ja nie

miałem nikogo, toteż nie musiałem się martwić, że gdy

wrócę z kolejnej podróży, moje dziecko będzie

biologicznie starsze ode mnie.

Plusów jednak było więcej. Podczas tych krótkich

zazwyczaj przerw w lotach miałem zapewniony

maksymalny luksus. Najlepszy hotel, praktycznie

nieograniczone finanse i status krezusa. Lubiłem to i z

radością korzystałem z tych dobrodziejstw.

Wziąłem do ręki gazetę i włączyłem opcję

"aktualności z miasta". Moją uwagę zwróciła niewielka

notka o zabawnym tytule "Zło wyplenione".

"Wczoraj, późnym wieczorem zjednoczone siły

Policji i Piechoty Floty zdobyły budynek okupowany

przez grupę anarchistów. W wymianie ognia rannych

zostało trzech policjantów. Wszyscy przestępcy zginęli,

ponosząc słuszną karę,. Władze miasta przepraszają

mieszkańców zbiegu ulic Piętnastej i Sto

siedemdziesiątej czwartej za zakłócenie ciszy nocnej."

Odświeżyłem sobie w myślach plan miasta i wcale

nie zaskoczony stwierdziłem, że było to nieopodal

miejsca, w którym natknąłem się na Jovitę. Chyba

pakowałem się w jakieś polityczne gówno. A co tam...

Drzwi łazienki otworzyły się i moim oczom ukazał

się iście imponujący widok wykąpanej bogini, w

ręczniku zbyt krótkim, by okryć wszystkie intymne

części ciała. "Zobaczyć Jovitę i umrzeć", przeleciało mi

przez głowę jakieś stare powiedzonko.

- Śniadanie podane - poinformowałem. - Jak ci się

spało?

- Dobrze - odparła zdawkowo. -'Dzisiejsza? -

wskazała na gazetę.

- Tak.

Jovita wzięła ją do ręki i pośpiesznie wertowała

tytuły. W końcu znalazła to, czego szukała.

- Wiesz? Nic się nie zmieniło. Gazety wciąż

kłamią... -rzuciłem zaczepnie.

- O czym ty mówisz?

- Nie wszyscy zginęli, a ty jesteś na to najlepszym

dowodem.

- Prosiłam cię, byśmy nie rozmawiali na ten temat.

- Posłuchaj! Już się i tak w to wpakowałem, ale na

Ziemi zostaję jeszcze tylko dwa dni, potem stąd

spadam. A ty? Zostaniesz tu sama - ścigana, a twoi

kumple nie żyją. Co ty w ogóle zamierzasz?

- Opuścić Ziemię.

- Jak? Kupisz bilet i wsiądziesz na statek? Mają twój

rysopis?

- Nie wiem. Coś wymyślę.

- Może znajdziemy ci jakiegoś chirurga

plastycznego? Za odpowiednią kasę...

- Nie! To wykluczone.

- Masz rację. Nie wolno niszczyć takiej doskonałej

buźki. A teraz i tak sprawdzaj ą kod genetyczny na

odprawie. Signum temporum... - zakończyłem

sentencjonalnie.

- Refugire ad astra... - szepnęła.

Uciec do gwiazd... Nie sądziłem, że jeszcze ktoś

prócz mnie znał łacinę, język martwy od tysięcy lat i

nie używany od kilkuset. Teraz mi zaimponowała i

kolejny raz zaskoczyła.

- Daj temu spokój, lepiej mnie pocałuj -

zaproponowała. Nie trzeba mi było tego dwa razy

powtarzać. Jej pachnące świeżością ciało szybko

znalazło się w moich objęciach i oboje wylądowaliśmy

awaryjnie na podłodze. Niedługo później byłem znów

w siódmym niebie, a to rozanielenie przywiodło ze sobą

dziwne i zupełnie pozbawione logiki myśli.

- Gdyby to było bezpieczne, zabrałbym cię ze sobą...

-westchnąłem.

- A dlaczego mogłoby nie być? - podchwyciła.

- Mój statek to transportowiec - jedynka. Jedna

kabina anabiotyczna, prowiant dla jednej tylko osoby...

- Daleko lecisz?

- Na Argento, to dwadzieścia siedem lat podróży.

- Nie muszę spać.

- A jeśli moja kabina się popsuje? Oboje umrzemy z

braku wody, bo zakładam, że tlenu jakoś by

wystarczyło.

- Masz rację. Za dużo ryzykujesz - westchnęła.

Popatrzyłem na charakterystyczną dla mężczyzn część

ciała. Sugerowała ona coś zupełnie pozbawionego

sensu. Jeszcze chwilę się wahałem, ale decyzja już

zapadła.

- A do cholery z tym wszystkim - szepnąłem jej do

ucha. - Wywiozę cię stąd.

- Dziękuję... - odparła również szeptem.

***

Przez pozostałe dwa dni nie rozmawialiśmy ani o

powodach jej ucieczki, ani o niej samej. Przeżyłem dwa

najlepsze dni w moim grubo ponad dwustuletnim życiu.

Mimo że znałem ją tak krótko i w zasadzie nic o niej

nie wiedziałem, było mi z nią dobrze. Dla kogoś

takiego warto było rzucić Flotę, - ale też zdawałem

sobie sprawę, że' nie byliśmy sobie przeznaczeni. Gdy

dowiozę jąna miejsce będzie miała pięćdziesiąt lat, a

lotu spędzić z nią nie mogłem z oczywistych przyczyn.

Niestety, to była jej jedyna szansa na wyrwanie się z

Ziemi. Wysadzenie jej gdzieś po drodze też nie

wchodziło w rachubę. Paskudna sprawa...

- Powiedz mi, dlaczego mi pomagasz? - spytała,

zanim opuściliśmy hotelowy pokój.

- Sam nie wiem. Początkowo myślałem, że chodzi o

seks. Ale zdaję sobie sprawę, że nie. A może po prostu

mam raz w życiu okazję komuś pomóc? Wiem, że

Ziemia przestała być miłym miejscem. A ci, jak to na

nich mówią, anarchiści, to ludzie, którzy chcą

normalnie żyć. Zawsze tak było. Wolność, to jedyna

rzecz, dla której warto poświęcić życie. Ja się nigdy w

nic nie angażowałem i nadal uważam, że nie

powinienem, ale dla ciebie raz w życiu zrobię wyjątek.

CZERWIEC 2001

DARIUSZ JASIŃSKI

- Czy ty mnie kochasz? - tym pytaniem ścięła mnie z

nóg.

- No co ty? Ja? Nie. Chyba nie. Nie wiem... -

Dziwnie gadałem. - Cholera. A może tak się to

objawia?...

- I tak nie zrozumiesz, co chcę przez to powiedzieć,

ale zmieniłeś moje priorytety...

- Dobrze - przerwałem tą sielankę. - Dość tych

wyznań. Jest robota do wykonania.

Wyszliśmy z budynku. Oddałem klucz, rachunek

pokrywała oczywiście Flota. Wsiedliśmy do

wypożyczonego samochodu. Rzuciłem: Kosmoport, i

pojechaliśmy.

Przed bramą dla personelu stało dwóch strażników.

Tu też nic się nie zmieniło. Na szczęście nadal byli to

zwykli ochroniarze, mamie opłacani przez zarząd portu.

Pokazałem identyfikator i oddałem próbkę krwi.

- Zgadza się. Miłego lotu, majorze. Ale zaraz... -

zerknął do auta.

- Panowie... - wziąłem obu na bok - lot mam za

cztery godziny, a chciałem jeszcze zaszpanować przed

laską. No wiecie, prawie trzydzieści lat w kosmosie... A

tu mam szansę na ostatni numerek; Widziałeś jej nogi?

- To wykluczone! Regulamin zabrania...

- Tysiąc dla ciebie, tysiąc dla kolegi i jeszcze tysiąc

dla waszych kobiet, żebyście je zabrali na ekstra

wakacje. Nie warto czasem zapomnieć o głupim

punkcie regulaminu?

- Jeśli ją wpuścimy, to złamiemy ich z dziesięć...

- Pięć.

- Osiem

- Sześć!

- Dobra.

Musiałem się potargować, żeby nie myśleli, że aż

tak mi zależy. Dopłaciłem trzy kawałki i

przejechaliśmy. W zasadzie to najgorsze mieliśmy już

za sobą. Tu nikt już raczej o nianie zapyta. Skoro tu

była i to w towarzystwie oficera Floty, to znaczyło, że

miała do tego prawo.

Z daleka dostrzegłem mój międzygalaktyk.

Wyposażono go w najnowsze osiągnięcia techniki i już

zżerała mnie ciekawość, co tym razem w nim

ulepszono. Ten statek wiele dla mnie znaczył. Był

przecież moim domem, na jego pokładzie spędziłem

większość życia, a Ziemię, jak zwykle, opuszczałem

bez żalu. Powoli zbliżaliśmy się do wejścia, gdy nagle

zawyły syreny alarmowe.

- Kurwa! - krzyknąłem, gdy odwróciłem głowę.

Za nami, w odległości kilkuset metrów, stał szpaler

złożony z komandosów Floty. Oddział trzymał broń

wycelowaną w naszą stronę.

- Poddajcie się! Nie macie szans! Jesteście otoczeni!

Spojrzałem przerażony na Jovitę. Wpatrywała się we

mnie złowrogo.

- To nie ja... -jęknąłem.

Złagodniała. - Wiem...

To, co nastąpiło p.o chwili, zaskoczyło mnie

całkowicie. Nieprawdopodobnie szybkim ruchem

wyrwała mi broń z kabury i mówiąc "Wiem, że to nie

ty", strzeliła mi w głowę! Ogarnęła mnie ciemność.

Ostatnie, co poczułem, to było twarde zderzenie z

nawierzchnią lądowiska.

***

Ocknąłem się w szpitalu. Nade mną stała

pielęgniarka.

- Pamięta pan, kim pan jest?

- Major Robert Marków, Flota Europy. Co się stało?

- Niech pan odpoczywa. Niedługo ktoś się u pana

zjawi. Zasnąłem. •

- Majorze! - obudził mnie ostry głos.

Otworzyłem oczy.' Obok mojego łóżka stała

czwórka mężczyzn. Lekarz, dwóch wysokich oficerów

Wywiadu Floty, pułkownik i major oraz jakiś starszy,

schorowany jegomość. Miałem prawo oczekiwać

informacji i przede wszystkim nieprzyjemności.

- Doktorze? - Pułkownik oddał najpierw głos

lekarzowi.

- Pański stan zdrowia określiłbym jako dobry.

Zważywszy, że został pan postrzelony w głowę, nawet

jako znakomity. Kula otarła się o pańską wzmocnioną

czaszkę i poza drobnym jej naruszeniem nie wyrządziła

żadnych poważniejszych szkód. Gdyby nie medyczne

udoskonalenia, jakim został pan poddany, pański mózg

leżałby zapewne gdzieś w porcie. To by było na tyle,

zostawiam panów samych.

Lekarz wyszedł.

- No, majorze, warto było zdradzać Flotę dla jakiejś

dupy?

- Teraz już wiem, że nie... Niestety, zacząłem

myśleć...

- Wiem, czym pan myślał. Też mi się czasem

zdarzało. Na pana szczęście nie należał pan do grupy

przestępczej, a ten głupi, jednorazowy wybryk gotowi

jesteśmy panu zapomnieć i wymazać z akt.

- Niczego więcej nie mógłbym oczekiwać -

przyznałem szczerze. - Nie wyobrażam sobie życia bez

moich lotów. To naprawdę dla mnie ważne, a nie

sądziłem, że z nią to taka niebezpieczna sprawa -

skłamałem. - No i tę-sytuację dobrze sobie zapamiętam.

- Taką mamy nadzieję - skwitował major. - Przebieg

pana służby był dotychczas bez zarzutu. Kilkanaście

bezawaryjnych lotów, wszystkie pozaukładowe. Pewnie

nawet nie zdaje pan sobie sprawy, że jest pan naszym

najstarszym pilotem; ci, którzy z panem zaczynali, już

dawno zrezygnowali ze służby i w większości

poumierali. Ma pan ogromne doświadczenie, więc nie

chcielibyśmy stracić kogoś takiego.

- A co z ... nią? - spytałem.

- Z pana niedoszłym zabójcą? - ha twarzy

pułkownika zagościł dziwny uśmiech. - Myślę, że

najlepiej opowie o tym profesor Braun. W zasadzie był

jej ojcem.

- Ojcem?

- Nie tak, jak pan myśli, majorze Marków - odparł

Braun. - Jestem biorobotykiem. A owa, jak się panu

przedstawiła, Jovita, jest biotem o kodowej nazwie

CZERWIEC 2001

JOVITA

HW-SI3 typ EF, co oznacza: humanoidalny żołnierz,

sztuczna inteligencja trzeciej generacji wersja

ekskluzywnej kobiety...

- Co?!!! Co pan bredzi?! - krzyknąłem.

- To prawda, Marków - odparł pułkownik z

denerwującym uśmieszkiem na twarzy.

- Ja przecież... Nie!... Spałem z robotem?...

- W rzeczy samej. Z lepszą wersją sokowirówki...

- No, nie do końca... - sprostował Braun. - Powłokę i

większość organów miała prawdziwie ludzkich, choć

były one zmodyfikowane nawet w większym stopniu

.niż u oficerów Floty. Tyle że jej układ nerwowy to

najnowocześniejsza technologia. Spotkał pan

najdoskonalszy komputer w ludzkim ciele.

- I pewnie ciekawi pana, jaki program miał

wbudowany ów komputer? Otóż jego celem było

opuszczenie Ziemi. Miała zdobyć statek i polecieć nim

na Aurorę, by przekazać tamtejszej rebelii pewne

strategiczne informacje. Miał pan szczęście, gdyby nie

nasza czujność, to tam, w przestrzeni, nie miałby pan

szans na przeżycie. Zabiłaby, tak jak próbowała to

uczynić tu.

- Boże...-jęknąłem.

- Tak, tak. A na drugi raz proszę uważniej dobierać

sobie partnerki - dodał na odchodnym major.

Wyszli, zostawiając mnie całkiem

zdezorientowanego. I ja chciałem temu czemuś

pomóc...

Dwa dni później opuściłem szpital. Następnego,

miałem wreszcie odpalić statek i wynieść się z Ziemi na

kilkadziesiąt lat.

Gdy siedziałem sam, w pustym apartamencie,

nieoczekiwanie odwiedził mnie profesor Braun.

- Przepraszam, że pana niepokoję, wiem, że jutro

pan leci i pewnie ma lepsze zajęcia, niż rozmowa ze

starcem...

- Nie, nie przeszkadza mi pan, tylko przywołuje

wstydliwe wspomnienia. Jak mogłem się tak pomylić?

- Och, każdy by się tak zachował na pana miejscu.

Specjalnie zaprojektowałem ją taką wspaniałą.

- Udało się panu, jak cholera.

- Ale nie o tym chciałem z panem mówić.

Zastanawia mnie jeden szczegół, pozwoli pan?

Włożył do odtwarzacza jakiś nie znany mi nośnik

(pewnie kolejna nowinka technologiczna) i zobaczyłem

film z kosmoportu. Staliśmy oboje z Jovita, nagle ta

wystrzeliła do mnie, upadłem. Potem zaczęła biec w

stronę żołnierzy Floty strzelając w ich stronę. Któryś z

nich odpowiedział ogniem i dziewczyna-robot

eksplodowała, rozpadając się na drobne kawałki.

Oglądałem jej śmierć z przygnębieniem.

- Dziwne, prawda? - spytał Braun.

- Co mianowicie? - zdziwiłem się. - Strzeliła do

mnie, a potem rzuciła się na wojsko.

- Po pierwsze, nie miała prawa chybić z tak

niewielkiej odległości, a po drugie, jej głównym

programem było zachowanie się przy życiu, za wszelką

cenę. Większe szansę, choć i tak niewielkie miała

uciekając, bo to, co zrobiła nazwałbym raczej

samobójstwem.

- Co pan sugeruje? Może po prostu się popsuła?

- Cóż, to oczywiście możliwe, ale mam dziwne

wrażenie, że ta cała jej akcja miała na celu uratowanie

panu życia, majorze...

- I dlatego chciała mnie zabić? Niech pan nie będzie

śmieszny.

- I dlatego strzeliła tak, by ogłuszyć. Doskonały

strzał, który nie zrobił panu krzywdy. A co by było,

gdyby trafiono ją granatem w pobliżu pana? Dlatego

pobiegła w ich kierunku, by oddalić niebezpieczeństwo.

- Czy to trochę nie za bardzo naciągane?

- Być może, być może... Ale sam pan wie, że parę

milimetrów dalej i rozmawiałbym z panem przez

medium.

- Wiem, ale nadal nie rozumiem, po co strzelała?

Mogła od razu uciec.

- A nie pobiegłby pan za nią? Zamilkłem. Już teraz

zgłupiałem zupełnie.

- No cóż, czas na mnie. Życzę panu miłego lotu i

mam nadzieję,, że Jowita dokonała słusznego wyboru. I

ja też, ale raczej o tym się już nie dowiem. Nie pożyję

dostatecznie długo. Żegnam więc, majorze.

Braun opuścił pokój, a ja jeszcze raz przejrzałem

nagranie. Długo je analizowałem i już nie wiedziałem,

co mam o tym myśleć. Do tego dręczyły mnie

enigmatyczne słowa profesora o słuszności wyboru.

Cieszyłem się tylko, że za parę godzin będę już daleko

od tych wszystkich spraw.

***

Wystartowałem o czasie. Jak zwykle na początku

podróży zapoznałem się z wszystkimi nowościami

zainstalowanymi na pokładzie. Nie było tego wiele.

Przez piętnaście ostatnich lat postęp nie był aż tak

znaczny, choć sama Jovita była tego niewątpliwym

zaprzeczeniem. Ta istota wciąż tkwiła w mych

wspomnieniach.

Następne dni spędziłem na żmudnym i przeraźliwie

nudnym testowaniu systemu. W czasach pierwszych

podróży często coś nawalało, więc niejednokrotnie taka

procedura ratowała mi życie. Jednak teraz czynności,

które wykonywałem, były jedynie czysto rutynowe. Po

upewnieniu się, że wszystko gra, udałem się na

spoczynek.

Spałem miesiąc, później znów kilka dni testów,

znów kabina anabiotyczna i tak spędziłem prawie dwa

lata.

Tym razem obudził mnie komputer pokładowy,

przeraźliwie przy tym wyjąc. Coś było nie tak. Pędem

pobiegłem do kabiny pilota i wyłączyłem alarm.

Zapytałem o źródło awarii.

- Wszystkie systemy sprawne - usłyszałem w

odpowiedzi. - Za dwadzieścia sekund rozpocznie się

prezentacja nagrania.

CZERWIEC 2001

DARIUSZ JASIŃSKI

Jakiego nagrania?, pomyślałem, ale czekałem

cierpliwie. Po upływie zapowiedzianego czasu, moim

oczom ukazał się profesor Braun.

- Witam, majorze Marków. Mam nadzieję, że nie

wystraszył pana alarm i siedzi pan przed ekranem,

oczekując, co też mam do powiedzenia. Opowiem panu

o planecie Aurora. Została ona zasiedlona ponad trzysta

lat temu przez poszukiwaczy złota. Okazała się

posiadać także złoża platyny i uranu, toteż Ziemia

bardzo szybko położyła na niej swą ciężką i chciwą

łapę, czyniąc z wolnych osadników zwykłych

niewolników. Sam się tam urodziłem, ale z grupą

odważnych ludzi udało nam się stamtąd uciec. Tak

trafiłem na Ziemię. Przez całe życie starałem się w jakiś

sposób pomóc tym, którzy pozostali. Byłem obdarzony

wielkim darem - zdolnym umysłem. Wszystkie moje

umiejętności, całą wiedzę i marzenia włożyłem w

stworzenia wspaniałego wojownika - w Jovitę. Ona

miała przedostać się na Aurorę i przekazać

mieszkańcom tej planety dokumentację swojej budowy,

jedyną, jaka pozostała, bo resztę zniszczyłem. Z

pomocą armii złożonej z podobnych niej, moi rodacy

mieli odzyskać wolność najpierw dla siebie, a potem

dla innych ciemiężonych zakątków wszechświata.

Niestety, Jo zginęła ratując panu życie. Wiem o tym,

gdyż widziałem zapis jej pamięci i oprogramowania,

które sama sobie zmodyfikowała... Wszystko to

znajduje się w czarnej skrzynce, o której na szczęście

Flota nie wiedziała. I tylko ten zapis pozostał mi po

moich marzeniach. Gdybym miał może troszkę więcej

czasu, zaplanowałbym taką akcję raz jeszcze, ale

niestety, zżera mnie choroba, pozostałość po Aurorze, i

gdy pan to ogląda, mnie już raczej nie ma. Tak więc

myślałem, że to już koniec, że tam, na mojej rodzinnej

planecie, ludzie nadal będą umierać dla chciwości

Floty, ale Jovita, poświęcając się dla pana, wskazała mi

nową drogę. Całą swoją nadzieję pokładam więc teraz

w panu, majorze. Jutro o siedemnastej czasu

uniwersalnego będzie ostatnia możliwość, by zmienić

kurs nie nadkładając drogi i nie zużywając energii. Kurs

na Aurorę... W skrzyni numer 2035 w części bagażowej

znajduje się pojemnik z zapisem pamięci Jowity. Jeśli

pan go dostarczy tam, gdzie miała to zrobić ona, uratuje

pan życie milionom... ba, miliardom, ludzi w całym

wszechświecie. Dzięki temu będzie pan mógł zrobić

coś dobrego w swoim życiu, sprawi, że moje nie będzie

zmarnowane i... odzyska pan Jovitę, jeżeli coś dla pana

znaczyła... Bo po tym, co uczyniła, wiem, że jest

bardziej ludzka od wielu, którzy szczycą się mianem

człowieka. Błagam, niech pan nie zniweczy wysiłków i

ofiar tylu ludzi. Tylko od pana zależy, czy Ziemia i

dziesiątki innych zamieszkałych planet staną się

domem, czy nadal będą więzieniem dla homo sapiens.

Decyzja należy do pana, mam nadzieję, że będzie

słuszna. I niech pan pamięta:

kluczem do wszystkiego jest wolność...

Obraz zgasł.

Po kilkunastu minutach bezczynnego siedzenia

zerwałem się z miejsca i ruszyłem do ładowni. Z

niemałym trudem odszukałem pakunek i zajrzałem do

środka. Zawierał małe pudełeczko, trochę porysowane z

zewnątrz. Jak przypuszczałem, był to efekt wybuchu,

który znów zobaczyłem oczami wyobraźni. Poczułem

dziwny żal.

Pojemnik miał wyjście do połączenia go z

komputerem. Wróciłem więc do sterowni i

podciągnąłem kabelek. Okazało się, że aby zobaczyć

zawartość, musiałem wpisać kod. Siedmioznakowe

alfanumeryczne zabezpieczenie, którego oczywiście nie

znałem. Komputer poinformował mnie, że po trzecim

błędnym wpisie pojemnik zostanie zablokowany na

dziesięć lat. Mocno mnie to speszyło. Zacząłem myśleć.

Mój mózg pracował na najwyższych obrotach, po czym

zasnąłem, do niczego konstruktywnego nie dochodząc.

Obudziłem się z potwornym bólem karku. Fotel

pilota zupełnie nie był dostosowany do ucinania sobie

w nim drzemki. Ale za to sen odświeżył trochę moje

niemałe, jak uważałem, zdolności intelektualne i

przyniósł kilką nowych pomysłów, które od razu

wcieliłem w życie.

Poprosiłem komputer o podanie mi informacji na

temat Aurory. Usłyszałem piękną, wręcz cukierkową

historię kolonizacji planety przez hiszpańską

ekspedycję (Hiszpanie byli narodem zamieszkującym

kiedyśłwysep Pirenejski). Dowiedziałem się, jak

cudownie żyje się jej mieszkańcom i w jakie luksusy

opływają. Teksty iście z kolorowego żurnala biura

turystycznego, które nijak się miały do mrocznej

opowieści Brauna. I to właśnie mnie przekonało do jego

wersji.

- Myśl, myśl! - krzyknąłem do siebie. Komputer

poprosił o powtórzenie polecenia. Zastanowiłem się,

skąd mogli znać hasło rebelianci? Braun powinien dać

mi jakąś wskazówkę! Zaraz! Mówił coś o jakimś

kluczu. Wolność! Wpisałem to słowo, żywiąc nadzieję,

że rozwikłałem problem.

- Hasło odrzucone, do blokady pozostały dwie próby

- otrzymałem informację.

Zdziwiłem się mocno. Mój zapał zgasł. Spojrzałem

na zegar, była 15:34. Na podjęcie decyzji miałem już

coraz mniej czasu, ale jednocześnie zdałem sobie

sprawę, że w ogóle rozważałem możliwość zmiany

kierunku lotu. To było coś nowego. Nigdy, prócz tego

jednego razu z Jovitą, nie zrobiłem niczego głupiego. A

na pewno nie tak, bym zwalił na siebie świadomie całą

nienawiść Floty. I to nie tylko tej europejskiej... Szybko

rozważyłem wszelkie za i przeciw skierowania się

(ewentualnie) na Aurorę.

Przeciw - znajdą mnie i zabiją.

Za - może kiedyś postawią mi pomnik. Najpewniej

na nagrobku. Może z napisem Contra vim mortis non

est medicamen in hortis... Cholera! Doznałem olśnienia.

Hiszpanie! Wpisałem szybko hasło: "liberta"

- Kod przyjęty - usłyszałem, a pudełko z pamięcią

Jovity zostało przyłączone do systemu jako źródło

zewnętrzne. Moje głupie dla wielu hobby, jakim było

uczenie się języków dawnych narodów wreszcie się na

coś przydało, poza imponowaniem dziewczynom. Na

CZERWIEC 2001

JOVITA

Ziemi panował praktycznie już tylko jeden język, znany

dawniej jako angielski. Tylko w Strefie Islamskiej

nadal używano arabskiego, ale Strefa była w zasadzie

poza układem panującym na mojej rodzinnej planecie.

Unia Kontynentów już dawno by ją wchłonęła, gdyby

nie ogromne różnice kulturowe i przede wszystkim

potęga militarna. Szybko otrząsnąłem się z tych

niepotrzebnych dywagacji. Miałem przecież dostęp do

Jovity. Czas mijał, a ja nadal nie podjąłem decyzji.

Zerknąłem na strukturę danych. Na nośniku

znajdowały się trzy pliki. Pierwszy był ogromny.

Komputer pokładowy potwornie się męczył z

deszyfrowaniem informacji, ale mile mnie zaskoczył,

prezentując obraz, jaki swoimi oczami odbierała Jovitą.

Na fonię nie starczyło już mocy obliczeniowej. Mogłem

się domyślić, że pozostałe dane zawierały bodźce z

innych zmysłów dziewczyny. Tak, DZIEWCZYNY,

bo, jak zauważyłem, nadal tak ją traktowałem. Troszkę

się rozmarzyłem, przeglądając kilka scen z okresu,

kiedy byliśmy razem. Spojrzałem na zegar - 16.24.

Profesor miał rację, jak obliczyłem, dokładnie

siedemnasta osiem była ostatnią minutą, kiedy mogłem

zmienić kurs, nie skazując się na śmierć w kosmosie.

Po tym czasie manewr byłby zbyt energochłonny i

mogłoby mi zabraknąć paliwa na lądowanie.

Zajrzałem do drugiego, znacznie mniejszego pliku.

Tym razem moja pokładowa maszynka do analiz

uporała się z nim szybko. Był to instruktaż, jak

zbudować robota trzeciej generacji i jak wyhodować

mu ciało. Nie rozumiałem nic z tego naukowego

bełkotu, więc przeszedłem do najmniejszego, trzeciego

pliku. Tu też obyło się bez marnowania cennego czasu.

Komputer wyświetlił mi na monitorze zestaw zadań

Jovity. Była ich masa, ale te najważniejsze znajdowały

się na samej górze listy. Siedziałem wpatrzony w ekran

i czułem, jak robi mi się gorąco. Głównym jej celem

było zachowanie mnie przy życiu. Przypomniałem

sobie jej słowa o zmianie priorytetów...

Już nie miałem wątpliwości, że ona na swój

mechaniczny sposób kochała mnie. A ja? Jeśli to nawet

zboczenie... też. Teraz zrozumiałem, jak bardzo.

Musiałem ją odzyskać, a był na to tylko jeden sposób.

Dochodziła siedemnasta.

- Zmiana kursu - zarządziłem i wprowadziłem nowe

parametry lotu.

Żegnaj Floto, witaj banicjo!, zawołałem w duchu.

Miałem teraz przed sobą nie dwadzieścia pięć, a jedynie

szesnaście lat podróży, a co potem? Jak miałem się

wytłumaczyć na Aurorze, że trafiłem na nią, a nie na

Argento? Jak miałem się dostać do rebeliantów? Czy

aby na pewno Jovitą nie uszkodziła mi mózgu, kiedy do

mnie strzeliła? Pytań była masa, odpowiedzi żadnych.

ż, miałem trochę czasu i wiarę we własny spryt.

- Za dwadzieścia sekund prezentacja nagrania -

usłyszałem.

- Co znowu? - zdziwiłem się nie pierwszy raz w

ciągu ostatniego okresu mojego życia. To był znów

Braun.

- Dziękuje panu, Marków. Dziękuję w imieniu całej

ludzkości! - Obraz zgasł.

- Pieprzyć ludzkość! - krzyknąłem. - Robię to dla

robota... Może i lepiej, że nie zdawałem sobie wówczas

sprawy, iż

zmieniając kurs zdezaktywowałem, założoną przez

Brauna

przy zbiornikach z paliwem, małą bombkę...

Dariusz Jasiński

CZERWIEC 2001

LISTY Z GWIAZD

CZERWIEC 2001

17.08.2634

Kochani Rodzice!

Zdałem!!! Obroniłem prace magisterskie na trzech

fakultetach i jestem teraz KIMŚ.

Całuję i przepraszam za tak lakoniczną wiadomość.

Ale tuż za progiem uczelni czeka na mnie cały świat!

Wasz ukochany syn

28.11.2634

Ostatnio, z trzema dyplomami w spoconej dłoni,

ruszyłem w poszukiwaniu pracy. Przez miesiąc w

dziesiątkach wielkich koncernów uświadamiano mi

takt, /e trzy fakultety to jest mały pikuś! Przez kolejny

miesiąc to samo robiły średnic i małe korporacje.

Ostatnio powiedział mi to właściciel małej pizzerii w

naszej dzielnicy, gdzie próbowałem zatrudnić się na

etacie pomywacza. Nerwy mi puściły i dałem mu w

zęby.

Dzielnica, do której byłem zmuszony się przenieść,

wcale nie jest najgorsza.

3.04.2635

Poznałem wspaniałego człowieka. Biegle włada

piętnastoma językami ziemskimi i sześcioma

gwiezdnymi. Ponadto ma doktorat z fizyki elektronu i

habilitację z historii średniowiecza

środkowoeuropejskiego z dnia 15 listopada 1023 roku,

między godziną 18.23 wieczorem a 3.15 rano.

Prowadzimy ze sobą fascynujące dyskusje. Nieraz

tak nas one pochłaniają, że czas zatrzymuje się w

miejscu i ani się obejrzymy, a jesteśmy już przed

okienkiem, z którego sympatyczna pani wydaje nam

zasiłek dla bezrobotnych.

11.07.2635

Z robotą w moich specjalnościach cieniutko! Toteż

ucieszyłem się, kiedy otrzymałem pracę zbliżoną do

jednego z moich licznych zainteresowań. Co prawda z

wykształcenia jestem konstruktorem dysz do statków

fotonowych (między innymi), a dostałem posadę

zastępcy pomocnika sprzątacza cystern paliwowych, ale

po kilku głębszych jedno i drugie ma podobny kształt.

Myślicie sobie pewnie, że w środku tych cystern

strasznie śmierdzi. To fakt, lecz tylko wtedy, kiedy się

oddycha.

ROBERT ZARĘBA

LISTY Z GWIAZD

Nic, co piękne, nie trwa wiecznie. Z ciepłej posadki

wygryzł mnie profesor zwyczajny. Po zlikwidowaniu

zbędnego uniwersytetu i zupełnie niepotrzebnej

Akademii Sztuk Pięknych kilku uczonych z tytułami

wyleciało na bruk. Pech chciał, że po drugiej stronie

owego bruku ma siedzibę moja firma.

Jeden z profesorów dostał strasznego poślizgu na

rozlanej na chodniku plamie oleju i jakimś cudem

wpadł do jednej z cystern. Zanim udało się go

wyciągnąć, wytarł sobą całe wnętrze cysterny! Szef był

wniebowzięty! No i zatrudnił go na etacie wyciera.

Wtedy okazało się, że w firmie jest o jedną osobę za

dużo. Pewnie się już domyśliliście, o kogo?!

Dlatego nie zadawajcie więcej głupich pytań i

przyślijcie mi wreszcie mój kij bejsbolowy! Dzięki

niemu znacznie poprawię swoją kondycję. Finansową

przede wszystkim, a jeśli klienci będą szybko uciekać,

to i fizyczną przy okazji.

PS.

Ostatnio bardzo polubiłem czworonogi Czy nie

znacie jakiegoś dobrego przepisu na pasztet z psa albo

kota, gulasz z gryzoni?

30.08.2635

Wreszcie dostałem pracę z prawdziwego zderzenia!

Dziś miałem stłuczkę z szefem dużej państwowej

firmy. Wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu i

huknął swoim najnowszym modelem fesrali w mojego

malucha. Na szczęście maluchowi nic się nic stało, ale

opatrunek trochę mnie uwiera przy chodzeniu.

Gorzej było z kierowcą fesrali. Od razu

zorientowałem się, że coś jest nie tak. kiedy zemdlał,

zobaczywszy zadrapaną karoserię! I miałem rację! Jego

samochód nie był ubezpieczony. Będąc z natury

człowiekiem życzliwym innym ludziom. w zamian za

posadę w jeno Firmie wziąłem na siebie winę za

spowodowanie wypadku, a niebagatelny koszt

lakierowania całego nadwozia pokryty zostanie z mojej

polisy ubezpieczeniowej. Niech firma płaci!

W końcu po to jest.

19.10.2635

Lecę w kosmos! Dacie wiarę?! Ale po kolei.

Kilka lat temu odkryto zamieszkaną planetę

oddaloną niecałe tysiąc lat świetlnych od Ziemi.

ROBERT ZARĘBA

W skali kosmicznej to spacerek!

Planetę sklasyfikowano w grupie E. co znaczy, że jej

mieszkańcy pod względem potencjału militarnego stoją

znaczniej niżej od nas. Liczeni nie wiedzą jednak, do

której ją włączyć podgrupy: piątej czy szóstej. Dla laika

to niewielka różnica, ale dla zawodowca - zasadnicza.

Jeśli bowiem planeta należy do "piątki", jej mieszkańcy

dojrzeli już do natychmiastowego unicestwienia. Jeśli

zaś jeszcze mieści się w "szóstce", planetę trzeba

najpierw dokładnie splądrować, a tubylców

maksymalnie wyeksploatować. Unicestwić można ich

dopiero później.

I właśnie, aby to stwierdzić, jest im potrzebny jakiś

zdolny, ambitny, a nade wszystko dyspozycyjny młody

człowiek.

Mam polecieć na planetę, rozejrzeć się i przesłać

obiektywny raport. Szef osobiście wręczył mi

pełnomocnictwo do prowadzenia rozmów z

mieszkańcami planety i zastrzegł, abym podczas

wykonywania zadania nie kierował się żadnymi

"kulturalnymi sentymentami". Co drugie jego słowo

brzmiało "obiektywizm" i wymawiał je we wszystkich

możliwych przypadkach. Toteż bardzo się zdziwiłem,

kiedy na koniec dodał, że piątka jest zdecydowanie

najszczęśliwszą cyfrą dla wszystkich początkujących

eksploratorów przestrzeni kosmicznej, marzących o

szybkim awansie w dającej się przewidzieć, niezbyt

odległej przyszłości. Wspomniał też, że szóstka to

najbardziej feralna cyfra w naszej galaktyce i że zdążyła

już rozłożyć niejedną dobrze zapowiadającą się karierę.

Po tym wszystkim wcale nie muszę lecieć w

kosmos, aby napisać ten cholerny raport!

Ale najważniejsze, że za swój ą ciężką pracę dostanę

kupę szmalu!

Nie rozumiem tylko, co znaczy ta klauzula do

umowy, w której wyrażam zgodę, aby uroczystości

pogrzebowe prowadziła firma Trupek & Trupek. Zaś

wynagrodzenie będę mógł odebrać osobiście (i tylko

osobiście) po powrocie z wyprawy. W przypadku

gdybym nie wrócił (?), moje pieniądze zostaną

przeznaczone na wsparcie finansowe badań

podstawowych, mających doprowadzić do przekręcenia

spinu elektronu w drugą stronę.

Trzeba przyznać, że to bardzo szczytny cel.

Tylko że tak sformułowana umowa jakoś nie

nastraja mnie optymistycznie.

19.11.2635

Jestem w Kosmosie! To po prostu niesamowite!

Na razie szukamy wolnej czarnej dziury, aby

tunelować w okolicę Xantorii (tak nazwano planetę,

którą wasz ukochany syn ma zbadać). Nie jest to takie

łatwe, gdyż przez przypadek sklasyfikowano moją

wyprawę jako kulturoznawczą. Muszę więc

przepuszczać wszystkie statki naukowe, wojenne,

handlowe, religijne, dyplomatyczne, sportowe,

turystyczne, a nawet karawany pogrzebowe (mniej

więcej w tej kolejności). Każdy złom potrafiący

dokonać skoku w nadprzestrzeń ma pierwszeństwo i

strasznie się nudzę w kolejce.

Ze statkiem na wyprawę też były problemy. Nasz

rząd uznał za finansowo nieuzasadnione i moralnie

wątpliwe utrzymywanie przez Ministerstwo Kultury i

Sztuki więcej niż jednej jednostki. Pech chciał, że

akurat ta jedna od trzech lat czeka na wymianę czarnej

skrzynki. Poprzednią ukradł jakiś nekrofil w nadziei, że

CZERWIEC 2001

LISTY Z GWIAZD

zawiera apetycznie wyglądające zwłoki, nie napoczęte

zbytnio przez ząb czasu.

Statek został więc wypożyczony od radnego z

Centurion City (to taki mały układ gwiezdny, liczący

około pięćdziesięciu zaludnionych planet). Jest to jedna

z jego służbowych, mniej okazałych i

reprezentacyjnych jednostek, służąca zazwyczaj do

kontaktów z prowincjonalnym elektoratem. Po małych

przeróbkach nadaje się nawet do lotów

transgalaktycznych.

Wolny czas spędzam głównie przed CDvidem.

Wyobraźcie sobie, że dołączona do niego biblioteka

telenowel liczy niemal milion pozycji!

Mam też na pokładzie minitor wyścigowy Formuły

I, o promieniu pięciu mil. Wiem, że to niewiele, ale za

to jego konstruktorzy poszli na pełen realizm. Mam tu

nawet trybuny z dziesięcioma tysiącami plastikowych

kukieł. Są wiernymi kopiami człowieka i nawet, co sam

sprawdziłem, ważą tyle samo co my! Ponadto klaszczą,

gwiżdżą, tupią, klną i powiewają kolorowymi

transparentami.

Brakuje mi tylko książek! Ale trudno. Podczas

odprawy celnej zrobiono mi piekielną awanturę, gdyż

zabrałem miniaturowe wydanie antologii moich

ulubionych poetów. Przez pół godziny uświadamiano

mi moją lekkomyślność i nieodpowiedzialność. Głupio

mi się zrobiło, kiedy dowiedziałem się, ile kosztuje

wyniesienie w przestrzeń kosmiczną jednego grama

materii. Wierzcie mi na słowo, że książkę zabrałem

zupełnie przypadkowo. Jest mała i do złudzenia

przypomina pudełko zapałek. Łatwo się pomylić.

Kiedy nieśmiało zasugerowałem, że w zamian za

jeden tomik poezji zostawię na Ziemi jedną plastikową

kukłę kibica Formuły I, odpowiedziano mi, że jest to

absolutnie wykluczone! Kibic bowiem służy mojej

rozrywce w przestrzeni kosmicznej, a do czego niby ma

mi służyć poezja?

Muszę kończyć, gdyż właśnie poszedł w

nadprzestrzeń ostatni transport śmieci. Zaraz moja

kolej. Cześć!

24.11.2635

Wiem, Tato, że zawsze tępiłeś moją "zboczoną"

miłość do poezji. Ale nikt nie jest bez wad! I chyba

przesadzasz, sugerując jako antidotum częstsze

zaglądanie do kieliszka.

Tunelowanie w nadprzestrzeni to bułka z masłem.

A' propos tej bułki, to skręca mnie z głodu.

Fundusze na wyprawę kulturoznawczą były tak

skromne, że nawet nie wystarczyło na zakup żywności

dla mnie. A ja przecież muszę coś jeść! Nic na to nie

poradzę, ale tak mnie już matka natura skonstruowała!

Niby taki drobiazg, a cholernie dokuczliwy. Na razie

zjadłem pasek od spodni. Ten pamiątkowy, po dziadku,

z prawdziwej skóry. Niezłe były też kwiatki,

wycieraczka z trzciny i kanarek radnego.

Szkoda, że skóra z dzika przed stylowym

kominkiem jest syntetyczna. A tak apetycznie wygląda!

Mile wspominam też pastę do zębów, ale ta do

butów dla odmiany strasznie mnie rozczarowała. No,

może gdyby tak dodać odrobinę pieprzu, soli, zalać to

wszystko keczupem, to kto wie...

Po raz kolejny przeczytałem umowę o pracę. Tym

razem bardzo uważnie. Ze zdenerwowania nie spałem

trzy noce! Okazało się, że cały rozkład moich zajęć

został sporządzony według cyklu tygodniowego. W

ciągu tygodnia miałem tyle godzin pracować, tyle spać,

CZERWIEC 2001

ROBERT ZARĘBA

tyle sporządzić pomiarów, tyle nawiązać kontaktów z

mieszkańcami planety, tyle przesłać raportów, itd. A na

samym spodzie podane było moje wynagrodzenie.

Kiedy z uśmiechem patrzyłem na całkiem okrągłą i

przyzwoitą liczbę, spostrzegłem nad nią małą kropkę.

Początkowo myślałem, że to mucha narobiła na

dokument, ale po kilku dniach przypomniało mi się, że

na statku kosmicznym nie ma much! Po bliższych

oględzinach okazało się, że to jednak nie kropka, tylko

malutka cyferka oznaczająca numer przedostatniej

strony umowy o pracę. Na tej to stronie, w lewym

dolnym rogu, pismem tak drobnym, że do jego

odczytania musiałem użyć mikroskopu elektronowego,

widniał napis: wynagrodzenie podano za okres sześciu

miesięcy. Przeliczyłem szybko i wyszło mi, że przez

ten czas zarobię tyle, że ledwie wystarczy mi na

uregulowanie rachunku za parking strzeżony przed

kosmodromem, gdzie nieopatrznie zostawiłem

samochód. Po powrocie muszę coś z tym zrobić.

27.11.2635

Połączyłem się z Ziemią i złożyłem raport z

przebiegu podróży. Spytałem też, czy aby nie popełnili

pomyłki, podając wysokość mojego wynagrodzenia.

Okazało się, że jednak ją popełnili. Podano kwotę

brutto, czyli że musiałem jeszcze od niej odliczyć

wszystkie podatki i świadczenia podatkopodobne.

Kiedy poodejmowałem co trzeba, stwierdziłem ze

zgrozą, iż starczy mi na opłacenie parkingu za

pierwszych pięć miesięcy, która to należność przepłynie

z konta mojego pracodawcy wprost na konto

właściciela parkingu przy kosmodromie (pewnie, to

zupełny przypadek, ale tym właścicielem, jest... mój

pracodawca). Za' ostatni miesiąc nie zapłacę i, zgodnie

z prawem, mój pojazd przejmie właściciel parkingu.

Ale wreszcie obżeram się za wszystkie czasy. Przed

chwilą w pokoju żony radnego znalazłem największą

kolekcję parówek, jaką w życiu widziałem! Na razie

kończę. Mam tak wiele do nadrobienia!

29.11.2635

To jednak nie były parówki. Kiedy zaspokoiłem

pierwszy głód i dokładniej im się przyjrzałem, okazało

się, że są to sklonowane penisy najbardziej jurnych

gwiazd rocka, Jako że człowiek wykształcony powinien

umieć ze wszystkiego wyciągnąć naukę, nauczyłem się

jednego: że nic tak nie usztywnia jak żelatyna!

Już odchorowałem utratę zarobku i samochodu.

Niech tam! Człowiek nie powinien być

niewolnikiem mamony i maszyn. Ze zdumieniem

stwierdziłem, że wraz z wyczyszczeniem mojego konta

stałem się lewicowcem, a po utracie samochodu coraz

bardziej pociągają mnie ekstremalne ruchy ekologiczne.

Niech żyje partia czerwonej zieleniny!

Lasy dla zwierząt, pola dla chłopów, niebo dla

ptaków, a skóry dla skurwysynów!

Skończyłem jeść "parówki". Jak ja to żonie radnego

wynagrodzę? Aż strach pomyśleć!

3.12.2635 r.

Widzę ją! Tę planetę. Wygląda dokładnie tak, jak

oczy naszej pięknej sąsiadki z trzydziestego piętra. Tej,

co to myjąc okna pośliznęła się na zużytej

prezerwatywie, leżącej na parapecie, i spadła.

Pamiętacie chyba, jak jej wtedy wypłynęły oczy.

Tak właśnie wygląda ta planeta.

Na razie bujam się na orbicie i przeklinam radnego.

To tandeciarz. Ma w swojej kajucie całą kolekcję lalek

do uprawiania seksu i ani jedna nie jest z białka!

Wszystkie z lateksu i plastiku! Mało apetyczne.

Ale dzień nie był do końca stracony. W kajucie ich

najstarszej córki znalazłem kompletną skórzaną uprząż

do uprawiania perwersyjnej miłości. Była porządnie

zużyta, toteż trochę długo się gotowała, ale w smaku

była wyborna!

I jeszcze ten jej pejcz z naturalnego rzemienia na

deserek... Palce lizać!

6.12.2635

Niewiele brakowało, a wylądowałbym po

mistrzowsku! Wychodząc z nadprzestrzeni nie

zauważyłem księżyca. Jednakże instynkt

samozachowawczy statku zadziałał prawidłowo i

uruchomił miotacze antymaterii.

Tubylcy powinni być mi wdzięczni! Zamiast do

jednego wielkiego księżyca, będą teraz mogli wzdychać

przynajmniej do tysiąca! Fakt, że nieco mniejszych.

I wtedy szczęście mnie opuściło. Podchodząc do

lądowania na największym kontynencie chciałem

zobaczyć, jak to jest, gdy ląduje się bez

automatycznego pilota. Sterowałem ręcznie i wszystko

pewnie byłoby w porządku, gdybym wziął poprawkę na

silny boczny wiatr słoneczny i odrobinkę wcześniej

wyłączył silniki. Wtedy może nie spaliłbym

wszystkiego na siedemdziesięciu procentach

powierzchni kontynentu.

Ale pal licho! My mamy swoją Saharę, niech i oni

nie będą gorsi!

Grunt, że wylądowałem za pierwszym razem. Bo

przecież gdybym był zmuszony kilkakrotnie powtórzyć

ten manewr (a z natury jestem uparty i byle czym się

nie zniechęcam), to mógłbym już nie mieć gdzie, a już

na pewno po co lądować.

Z wyjściem na zewnątrz wstrzymam się przez kilka

dni, aż opadną te kłęby gęstego, duszącego dymu.

CZERWIEC 2001

LISTY Z GWIAZD

9.12.2635

Nawiązałem pierwszy kontakt z mieszkańcami

planety! Mam nadzieję, że tego nie zauważą. Skąd

mogłem wiedzieć, że te małe włochate małpki to ich

dzieci! Dopiero jak kończyłem zjadać trzecią,

połapałem się, że to, co je pokrywa od stóp po czubek

głowy, to nie sierść, ale szyte na miarę futerka. Bo

akurat mieli zimę!

10.12. 2635

Od rana przygotowuję się do nawiązania drugiego

kontaktu. Na wszelki wypadek załadowałem broń i

uzbroiłem atomówki. Nigdy nic nie wiadomo. Tym

bardziej że nie wyglądają na przyjaźnie nastawionych.

Szczególnie po tym, jak już odkryli, gdzie są te ich

usmarkane bachory!

11.12.2635

Pierwsze koty za płoty. Tak się zdenerwowałem

podczas powitania, że przez przypadek pociągnąłem

dźwignię uwalniającą potencjał nuklearny. Szefostwo

na Ziemi strasznie się wkurzyło!

Trele morele! Przecież nic złego się nie stało.

Uważam nawet, że bez tego największego kontynentu,

z tą paskudną, dymiącą pustynią w samym jego środku,

planeta wygląda o niebo lepiej! Poza tym trzeba dać

szansę mniejszym i słabszym! Czyż równość szans nie

jest jedną z najważniejszych zdobyczy ziemskiej

demokracji?

13.12.2635

Wiem, Tato, że z tą równością szans, to trochę

przesadziłem. Tak mi się jakoś wypsnęło. A ty nie

musisz mnie od razu wyzywać od idiotów i debili.

Wiem... co to były Hiroszima, Nagasaki, Wietnam,

Jugosławia, Czeczenia. Nie musisz mnie pouczać. I

następnym razem nie płacz tak obficie nad moją

głupotą. Całą kartkę zmoczyłeś, pismo się rozmazało i

nie mogłem go odczytać.

Wylądowałem na drugim kontynencie. Jest mniejszy

od poprzedniego i mieszka tu zaledwie 500 milionów

istot rozumnych. Nie to, co na tamtym!

Ale było, minęło i nie ma o czym mówić.

Na wszelki jednak wypadek zablokowałem

wyrzutnię rakiet.

Istoty z tej planety podobne są do ludzi jak dwie

heliksy kwasu dezoksyrybonukleinowego. Bardzo

trudno je od nas odróżnić. Mimo to wstrzymałem się na

razie od zjadania tutejszej fauny.

Przed rakietą czekał na mnie komitet powitalny

złożony z gołych mężczyzn i nagich kobiet.

Szczególnie te drugie wprawiły mnie w zakłopotanie,

chociaż, po niemal dwóch miesiącach samotności, i ci

pierwsi wzbudzili moje niezdrowe zainteresowanie.

Dziwne. Tubylcy w najmniejszym stopniu nie

pasjonują się techniką. Nie interesują ich ani lusterka,

ani szklane paciorki, ani plastikowe grzebienie.

Zajrzałem do poradnika kosmicznego skauta i

pokazałem im bardziej zaawansowane wytwory

ludzkiego rzemiosła, które od zarania dziejów

pozwalały ludziom Zachodu wykorzystywać swoją

przewagę cywilizacyjną w ujarzmianiu taniej siły

roboczej z Południa, Wschodu i Środkowej Europy.

.Przez tłumacza zaproponowałem im tani kredyt na

zakup samochodu osobowego średniej klasy,

dwudziestoośmiocalowy telewizor na raty i zestaw do

marketingu bezpośredniego za gotówkę. Na nic.

Zadziwiające jest także to, że tubylcy uwielbiają

malarstwo, rzeźbę, muzykę i wymyślną architekturę.

Lubią też dramat, poezję i esej filozoficzny,

Samo to wystarczy, aby planeta kwalifikowała się

do natychmiastowego unicestwienia. Wtedy mógłbym

spokojnie wrócić do domu.

Muszę niestety czekać sześć dni, aby wysłać raport.

Martwię się, bo ostatnio popełniłem błąd w niezbyt

skomplikowanym równaniu różniczkowym. Ustalając

warunki początkowe, pominąłem jeden z 16.348

punktów brzegowych. Na szesnastym miejscu po

przecinku wyszła mi mała niedokładność.

Na szczęście tak sobie tylko liczyłem, dla zabicia

czasu.

A nie kogoś innego.

19.12.2635

Dziś po raz pierwszy zaproszono mnie do

prywatnego domu. Ich mieszkania wyglądają jak

skrzyżowanie domku letniskowego Drakuli z

laboratorium doktora Frankensteina! Przez cały czas

grała muzyka. Myślałem, że zwariuję! Doprowadza

mnie do szału! Zgrzyty, pojękiwania, wycie i totalna

ohyda!

Nie przepadam też za ich poskręcanymi rzeźbami i

obrazami wyglądającymi tak, jakby na płótno wylało

się kilka puszek kolorowej farby, a pięcioletni kretyn

rozmazał to wszystko własnym siusiakiem.

A tak przy okazji, przespałem się z całą kobiecą

połową rodziny gospodarza. Było faaaaaaaantastycznie!

23.12.2635

Pośpieszyłaś się, Mamo i niepotrzebnie mnie

wyklęłaś. Jeśli jeszcze nie zdążyliście zmienić u

notariusza testamentu i nie pozbawiliście mnie całej

mojej części waszego majątku, to na razie tego nie

róbcie.

Wcale nie zachowałem się jak zdobywca nowych

światów i nie gwałciłem niewiast ani nie mordowałem

ich mężów. Chyba, że przez przypadek.

CZERWIEC 2001

ROBERT ZARĘBA

I nieprawda, Tato, że żadna kobieta we

wszechświecie nie poszłaby ze mną do łóżka za darmo i

z własnej nieprzymuszonej woli. Te kochały się ze mną

dobrowolnie.

Zapomniałem wam napisać, że seks na tej planecie

jest czymś najzupełniej naturalnym, a zaspokojenie

pożądania jest taką samą czynnością, jak u nas

zaspokajanie głodu czy pragnienia. Wchodzicie na

przykład do restauracji i składacie zamówienie:

- Trzy razy flaczki, dwa razy kurczak, raz pieczeń

rzymska, trzy sałatki, dwie kawy, herbata, trzy razy

lody, barczysty brunet dla małżonki, a blondynka z

dużym biustem dla mnie.

- Niestety, blondynki nie dojechały - odpowiada

kelner i dodaje: - Czy może być ognista ruda z ładnie

zaróżowionymi pośladkami? Specjalność zakładu!

- Jeśli tak, to ja poproszę podwójną.

- A dla szanownej córeczki?

- Wibratorek z odrobiną pettingu.

Zjadacie posiłek, a później rozkładacie fotele i

konsumujecie seks.

Tak to wygląda w miejscu publicznym. Kiedy

idziecie do kogoś prywatnie w gościnę, nie macie

takiego wyboru dań i partnerek, ale za to nie trzeba

płacić.

Dziwne, ale ich muzyka przestała mnie drażnić. Jak

się tak dobrze wsłuchać, to nawet jest przyjemna.

2.01.2636

Bardzo się cieszę, Tato, że zapragnąłeś mnie

odwiedzić. Ciocia Lusia też tego bardzo chce i wprost

nie może się doczekać, kiedy ją zabiorę do restauracji!

Ale niestety, na razie jest to niemożliwe. I wcale się nie

wykręcam.

Wczoraj chciałem odblokować wyrzutnię rakiet

termonukleamych. Nie mam nic przeciwko

mieszkańcom tej planety. Wprost przeciwnie, nawet

bardzo ich polubiłem, ale podczas wizyty w sąsiedniej

osadzie zobaczyłem kilka statków Obcych.

Przestraszyłem się, że technika wojskowa przybyszów z

gwiazd jest znacznie lepiej rozwinięta od naszej, ale to

był fałszywy alarm. Tubylcy przedstawili mi kilku

Obcych, a oni nawet nie potrafili wskazać wejścia do

wnętrza swoich statków! Po tym spotkaniu nie mam już

najmniejszych wątpliwości. Obcy to ignoranci i

stuprocentowi technologiczni analfabeci.

Ostatnio coraz częściej słucham muzyki tubylców.

Ona jest po prostu NIESAMOWITA! Mozart przy ich

kompozytorach to początkujący weselny chałtumik!

Aby stworzyć coś tak doskonałego jak ich koncerty

organowe, Bach musiałby uczyć się jeszcze

przynajmniej przez tysiąc lat!

Tu każdy gra na jakimś instrumencie i wystarczy

głośniej gwizdnąć, aby w ciągu pięciu minut zjawiła się

cała orkiestra symfoniczna!

Wczoraj oglądałem wystawę płócien genialnego

Esssa. Fenomenalny malarz! Prześlę wam skany!

Wracając do statków Obcych. Jak już wspomniałem,

kiedy je zobaczyłem, pobiegłem odblokować wyrzutnię

rakiet, a tu, wyobraźcie sobie, wyleciały mi z głowy

kody zabezpieczające. Całą noc nie spałem, ale ich

sobie nie przypomniałem.

A tak przy okazji, czy nie moglibyście mi napisać,

ile wynosi liczba pi? Pamiętam, że jest to 3 i coś tam

jeszcze.

To "coś tam" jeszcze mi przypomnijcie.

11.01.2636

Dziękuję ci. Tato, że podałeś mi te cyfry po

przecinku. 14159... i tak do 234 miejsca po nim. Bardzo

mi pomogłeś, a pomógłbyś jeszcze bardziej, gdybyś mi

przypomniał, jaka cyfra była przed tym cholernym

przecinkiem!

Ostatnio całe dnie spędzam w filharmonii, galerii i

bibliotece. Ledwo starcza mi czasu na wernisaże i

operę. A tu jeszcze teatr, operetka, kabaret...

Razem z przyjacielem opuszczamy na kilka dni

miasto. Idziemy podziwiać instalację przestrzenną pt.

"Wschód słońca widziany oczyma karalucha poddanego

lobotomii płata czołowego". Podobno bardzo mocna

rzecz.

Przy okazji chcemy skosztować tamtejszych

dziewcząt rocznik 18. Słodki rocznik, który długo

dojrzewał, opalając się na nasłonecznionych zboczach

pachnących kwieciem wzgórz.

W załączeniu przesyłam skan obrazu, który kupiłem

za niewygórowaną cenę. Zresztą, po cholerę mi taki

wielki statek kosmiczny, skoro nawet nie pamiętam, jak

się uruchamia silniki!

A w muzeum sztuki prymitywnej, obok setek innych

pojazdów Obcych, wygląda naprawdę imponująco!

14.02.2636

Tato, to nie ptak nasrał na kliszę fotograficzną, tylko

jest to dzieło jednego z najwybitniejszych malarzy w

naszej galaktyce. I wcale mnie nie zrobili w konia z tym

statkiem. Nie myśl, że się nie targowałem!

Nie mam pojęcia, o co chodzi wywiadowi z tym

wirusem komputerowym, co skasował im wszystkie

współrzędne planet w całym wszechświecie i wszelkie

dane na temat broni masowego rażenia. Może go i

wpuściłem do sieci, ale nie pamiętam.

Pewnie, że żal mi tych milionów statków

kosmicznych, które już nigdy nie powrócą na Ziemię.

Nic na to nie poradzę, ale spróbuję to jakoś ludzkości

wynagrodzić.

Czekajcie na mój następny list.

CZERWIEC 2001

LISTY Z GWIAZD

17.04.2636

Dumałem, dumałem i wydumałem! Za wszystkie

krzywdy wyrządzone ludzkości mam coś naprawdę

wyjątkowego, coś, co przez wiele pokoleń będzie

uszczęśliwiać wszystkich ludzi na Ziemi!

Oto dzieło genialne i skończone, XXXVIII

Symfonia Muuu, zatytułowana: Szczerbata pchła na

grzbiecie parszywego psa, trapiona egzystencjalnym

pytaniem o zasadność i sens istnienia burżuazyjnego

krwiopijcy.

30.04.2636

Nie, mamo, nie zarzynaliśmy żadnego kota ani nie

obdzieraliśmy żywcem ze skóry barana. To jest

Muzyka. Przez duże M! .

Za kilka tysięcy lat niczym niezmąconego

duchowego rozwoju, każdy szczeniak na Ziemi będzie

potrafił j ą zagwizdać. Odrobinę cierpliwości!

8.08.2636

Przepraszam, że tak długo nie pisałem, ale

zapomniałem, jak się włącza faks nadprzestrzenny. Jak

się włącza zwykły faks, też już nie pamiętam. Ale to

nieważne.

Nie mogę wyjść ze zdumienia, jakim cudem,

przebywając przez dwa miesiące we wnętrzu tej

bezdusznej maszyny, nie oszalałem! Setki wystających

drążków, tysiące przycisków, migoczące lampki,

świecące ekrany... obrzydliwość! Wszystko to

podporządkowane tylko jednej, wypaczonej idei:

użyteczności! Brak odrobiny smaku, piękna,

bezinteresownej zadumy nad sensem istnienia

Absolutu.

Nic z tego, wszędzie tylko te przeklęte maszyny!

Toteż teraz muszę intensywnie nadrabiać stracony

czas. Wczoraj w prezencie od mojej dziewczyny

dostałem pędzelek i farbki akwarelowe. Cały dzień

tworzyłem w szale twórczym.

Szkoda, że moja dziewczyna zapomniała kupić mi

choć jedną kartkę papieru.

Wieczór spędziliśmy w łóżku, uprawiając seks, a w

przerwach układaliśmy limeryki, fraszki i sonety.

I tak dzień, za dniem...

30.08.2636

Po raz ostatni wysyłam do Was list. Przez tydzień

próbowałem uruchomić faks, ale mi się to nie udawało.

Już miałem odejść, kiedy przez przypadek położyłem

nowe krzesiwo na przycisku klawiatury komputera i

ekran ożył. Będę pisał, dopóki wystarczy zasilania

awaryjnego.

Generatory siadły jeszcze wtedy, kiedy

zapomniałem zgasić silnik. Chodził bez smarowania i

szlag go trafił, a wraz z nim ten nieszczęsny generator.

Wczoraj dowiedziałem się, że na ten glob co jakiś

czas przylatują obce statki. Ale Natura doskonale sobie

radzi z tą niebezpieczną infekcją. Przed milionami lat

była zagrożona przez cywilizację technologiczną

tubylców. Ginęły gatunki zwierząt, roślin, dewastował

się krajobraz planety, popadała w ruinę jej atmosfera.

Wszystko zdążało ku globalnej, nieodwracalnej

zagładzie, aż pewnego dnia tubylcy obudzili się ze

świadomością, że stracili kontrolę nad ekosystemem

Xantorii. Wtedy zareagowała sama planeta i

wytworzyła przeciwciała. W jej płynnym jądrze

zrodziły się dwa wirusy. Jeden działał na sztuczną,

drugi na białkową inteligencję. Pierwszy niszczył

oprogramowanie, jednostki obliczeniowe, maszyny,

całe kompleksy przemysłowe. Drugi pustoszył mózgi

istot żywych i wymazywał z ich pamięci całą dostępną

im wiedzę o wszelkich operacjach matematycznych,

oprócz tych najprostszych, elementarnych, niezbędnych

do przetrwania mocno już przetrzebionym gatunkom

miejscowej fauny.

Oczywiście najbardziej oberwało się istotom

rozumnym.

Jednakże Natura, nie znosząc próżni, w miejsce

umiłowania skomplikowanych wzorów i definicji,

obdarzyła ich nieprawdopodobnym, w ziemskiej skali

ocen, talentem artystycznym.

Te dwa wirusy działają jak antybiotyki, a

uaktywniają się zawsze wtedy, gdy w pobliżu planety

pojawi się obiekt Obcych. Wirus dopada mózgów

przybyszów, infekuje je, po czym krwiożercze bestie

zmienia w miłujących sztukę artystów.

Dzięki temu prostemu mechanizmowi obronnemu na

planecie powstało, a później rozwinęło się bez

przeszkód, społeczeństwo idealne, szczęśliwe, nie

znające technologicznej przemocy i ekonomicznego

wyzysku, za to miłujące pokój i siebie nawzajem.

W bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu.

Muszę już kończyć. Nie mogę wyłączyć faksu, aby

zaoszczędzić energię, bo nie pamiętam, jak to zrobić.

Zresztą, i tak bym go potem nie potrafił włączyć z

powrotem.

Na koniec jeszcze jedno.

Jeśli Ziemianom jeszcze kiedykolwiek strzeli do

łbów, aby przysłać swój statek na naszą planetę (w co

szczerze wątpię), to Natura Xantorii zainfekuje Waszą

cywilizację obydwoma wirusami jednocześnie!

Pa, pa.

Kochający i intensywnie kochany Wasz syn

Robert Zaręba

CZERWIEC 2001

ROBAKI Z CMENTARZYSKA

CZERWIEC 2001

- Ile mamy czasu? - zapytał Pouk.

- Niedużo. Dwa, może trzy tygodnie - odpowiedział

lekarz.

- Szlakiem nie zdążymy, musimy znaleźć skrót.

- Byłoby lepiej, gdybyśmy dotarli do Edenu. Nie

chciałbym odbierać porodu w polu. To może się nie

udać. Wiesz, co by to dla nas znaczyło...

- Skończę przetok i pogadam z innymi -

dopowiedział Pouk, zamknął oczy i przełknął gęstą

ślinę. Usadowił się głębiej w niszy transfuzyjnej.

Wymiana całej krwi zawsze powodowała mdłości.

Zawsze. A teraz, dodatkowo jeszcze, przetaczana krew

była krwią od ciężarnej. Jedno licho wie, co zawierała.

Pouk był niski, miał zaledwie pięć stóp wzrostu.

Jego skóra, tak jak u innych miała śniady, nieco

ziemisty odcień. Miał krótkie, ciemnoszare włosy.

Przez prawy policzek i brodę biegła dobrze zagojona,

lecz wyraźnie odcinająca się od reszty twarzy swym

jasnym kolorem, blizna. Stara pamiątka po pazurze

jakiegoś mięsożercy. Pouk nie nosił brody ani wąsów,

w miarę możliwości lubił mieć ogoloną twarz. Blizna

była wtedy wyraźniej widoczna, co podnosiło nieco

jego status i w pewnym stopniu rekompensowało w

oczach innych niski wzrost. Jak większość obecnych tu

ludzi, ubrany był Jedynie w plecioną przepaskę

biodrową, przytrzymującą genitalia w czysto

praktycznym, a nie ozdobnym celu.

Wracali w szyku, w czterech anderach, z

rutynowego poszerzania granic. Trzy andery szły

przodem, a ostatni, dużo grubszy od pozostałych, tuż za

nimi, wykorzystując spulchnioną przez nie ziemię.

Andery podobne były do dużych dżdżownic. Dużych,

oczywiście jak na realia świata przed Skazą.

Największy z nich, Morra, miał prawie trzysta łokci

długości i trzydzieści pięć w najszerszym pierścieniu.

Ale Morra przygotowywała się do porodu. Inne, choć

dorównywały jej długością, nie przekraczały

dwudziestu łokci obwodu.

We wszystkich anderach szło ich w sumie sto

piętnaście dusz. Morra dwudziestu, minimalny skład:

poza trzema lekarzami, tylko konieczni glebiarze,

dwóch pilotów, kontaktowiec i Pouk, obecnie jedyny

zwiadowca w zespole. Żywy pojazd i załoga, połączeni

ze sobą niemal symbiotycznie. Teraz nikt nie pamiętał

już, skąd się wzięły andery, czy były stworzonymi

sztucznie produktami dawno przebrzmiałych

cywilizacji, czy oswojonymi i przystosowanymi później

zwierzętami. Nikt się zresztą nad tym nie zastanawiał,

one po prostu były i doskonale spełniały swoją funkcję,

tak jak kiedyś konie, a później morfony. Ani jedne, ani

drugie nie przetrwały czasu Skazy.

W tych gigantycznych robakach można było żyć

praktycznie bez wychodzenia na zewnątrz. Ich ciała

doskonale chroniły przed promieniowaniem.

Skomplikowany metabolizm pozwalał im usuwać i

neutralizować, pochodzące z pochłanianej gleby,

radioaktywne cząstki. Robiły to niemal doskonale; w

ziemi, którą z siebie wyrzucały, można było zakopać

się na głębokość łokcia i przeżyć na powierzchni nawet

w słoneczny dzień.

ANDRZEJ KOZAKOWSKI

ROBAKI Z CMENTARZYSKA

Przez praktycznie całe ich ciało biegły wąskie tunele

komunikacyjne. Najszerszy pierścień, chroniony

najgrubszym pancerzem, zawierał w sobie coś, co

można by porównać do wnętrza łodzi podwodnej,

gdyby ta była istotą żywą. Andery były częściowo

świadome i na pewno inteligentne. Obecność ludzi

wewnątrz swoich ciał przyjmowały jako coś

naturalnego. Gdyby było. inaczej, nie posiadałyby w

swych organizmach narządów nie służących im samym

do niczego. Każdy z nich potrafił produkować krew

identyczną z ludzką. Potrafił ją też dotlenić i zapewnić

poprzez nią potrzebne ludziom składniki odżywcze.

Przede wszystkim potrafił ją jednak oczyszczać z

substancji promieniotwórczych.

Pouk miał już siedemnaście lat, z czego Morra

chodził ponad cztery. Podczas tego ostatniego zwiadu

był na zewnątrz w pełnym słońcu ponad godzinę.

Gdyby nie natychmiastowa transfuzja, umarłby pewnie

za dzień lub dwa, w okropnych męczarniach. Widział

raz zwiadowcę, który złamał w terenie nogę i któremu

nie udało się wrócić do swego andera na czas. Choć

poczucie obrzydliwości było obce komuś, kto przywykł

do życia wewnątrz innej żywej istoty, Pouk wtedy

zwymiotował.

Ocknął się z omdlenia. Wnęka pulsowała lekko w

okolicach jego głowy. Wyjął końcówki transfuzyjne z

przegubów. Na chwilę oparł ręce o ciepłe, wilgotne

zgrubienia. Poczuł ściąganie skóry i po chwili ranki na

jego ciele zamknęły się, pozostawiając po sobie tylko

małe znamiona w kształcie gwiazdek. Miał takich już

setki. Szumiało mu w głowie. Po chwili dotarło do

niego, że w ustach czuje smak wymiocin. Obejrzał swe

ciało, było już oczyszczone. Wymacał ustami

umieszczony na wysokości twarzy sutek i zaczął ssać

ciepły, mdławo-słodki płyn. Przepłukał nim usta i

wypluł pod siebie. Resztki zostaną oczyszczone i wrócą

ponownie do obiegu. Wewnątrz andera nic się nie

marnowało, jego organizm potrafił przetworzyć

praktycznie każdy rodzaj biomasy. Martwych ludzi też.

- Nie chcę tu umierać - powiedział Henk, glebiarz.

- Nie umrzemy. Zobaczysz, zdążymy do naszego

Edenu -odparł trochę bez przekonania Pouk.

ANDRZEJ KOZAKOWSKI

-Naprawdę chciałbym to zobaczyć. Lepiej coś

wymyślcie. Przeciskając się wąskimi korytarzami, Pouk

dotarł do kontaktowca.

- Musimy się zatrzymać i zastanowić. Godzina

zwłoki nie zrobi różnicy. Szlakiem i tak nie zdążymy.

- Dobrze. Powiem innym, zrobimy krąg.

Kontaktowiec opadł głębiej w swój fotel, otwierając

usta i wysuwając brodę do przodu. Po kilku minutach

dało się odczuć, że zmieniają kierunek. Wszystkie

andery zataczały teraz spiralne kręgi, oczyszczając

teren ze skażenia.

***

- Mamy jakieś mapy tych okolic? - Ośmiu

zwiadowców i czterech pilotów siedziało już na

miękkiej, świeżo przerobionej ziemi, skrywając się w

cieniu jednego z anderów.

- Tak - powiedział Mink, drugi pilot Mony, i

rozłożył zwój cienkiej, wyprawionej skóry jakiegoś

zwierzęcia, z wyrysowanymi kreskami i symbolami. -

Jesteśmy tutaj, a Eden jest tam.

Wszyscy z zainteresowaniem zaczęli przyglądać się

mapie.

- Szlakiem nie zdążymy, to już wiecie... - rzeczowo

zagaił Pouk. - Dlatego uważam, że powinniśmy pójść

tędy -dodał po chwili, i wskazał czerwone kółko.

- To szaleństwo - powiedział Mink i potrząsnął

głową. -We czwórkę nie damy rady przejść przez Szkło.

- Dlatego pójdziemy dołem - oznajmił Pouk,

uważnie obserwując miny pozostałych.

- A jeśli tam są skały? Nie mamy map

geologicznych tego obszaru.

- Ktoś ma lepszy pomysł? - zapytał zwiadowca.

Nikt się nie odezwał.

***

Brnęli pod ziemią drugi dzień. Pożywienia

dostarczał im wspólny krwioobieg andera. Nie było to

zbyt wygodne, ani przyjemne, ale pozwalało przeżyć.

Nawet płuca już po kilku godzinach przyzwyczaiły się

do oddychania prawie pozbawionym tlenu powietrzem.

Znali to, żaden z nich nie był nowicjuszem. Nowicjusze

nie brali udziału w poszerzaniu granic. Jeden z pilotów

siedział razem z glebiarzami i nanosił na mapę

informacje o pokładach ziemi, przez którą się przebijali.

Siedzący razem z nimi Pouk wyraźnie się nudził.

- Ciekawe, co tu kiedyś było? - zastanawiał się na

głos. -Jeśli gdzieś jest Szkło, to znaczy, że kiedyś było

tam miasto.

- Miasto albo i nie miasto. Niech się tym zajmują

następni. Będą mieli szeroki trakt pod spodem -

odezwał się glebiarz.

- Mhmm - sapnął pilot, który chyba najgorzej z całej

załogi znosił zaduch, zawsze towarzyszący bliskości

trawionej ziemi. - Trzy andery w trójkącie i grubas za

nimi. Będą mogli robić sobie piesze wycieczki -

zakaszlał nagle.

Przez moment poczuli silniejszą wibrację,

mocniejsze skurcze korpusu i świat nagle stanął na

głowie.

***

- Co, do cholery! - pierwszy ocknął się Pouk. Bolała

go lewa dłoń. Poczuł, że jest oblepiony ciepła mazią.

To była krew. Wymacał zerwaną końcówkę

transfuzyjną, ale zdążyła się już zasklepić. Kiedy zaczął

sprawdzać, co z Minkiem, doczołgał się jeden z

lekarzy.

- Wszyscy cali? - zapytał

- Nie... nie wiem, ja tak. Co się, do cholery, stało?

- Spadliśmy! Spadliśmy o ponad sto pięćdziesiąt

stóp do jakiejś jaskini. Szlag, nie powinno jej tu być,

nie w takiej miękkiej glebie, odsuń się, on ma połamane

żebra - powiedział i zaczął opatrywać pilota.

Pouk sprawdził tylko, czy glebiarz żyje. Cholera,

pomyślał, nie pamiętał nawet jego imienia, ale tamten

zaczynał się już ruszać. Zwiadowca zaczął przeciskać

się węższymi niż zwykle korytarzami do pomieszczenia

pilotów. Morra mu nie pomagała, nie ruszała się wcale.

Nie było dobrze.

Rudego, kontaktowca, spotkał po drodze.

- Wychodzimy, jest czysto. Zero na zero i tlen.

Trochę mało, ale jest.

Z Mony przeżyli wszy3cy. Załoga Kredy, jak i ona

sama, nie mieli tyle szczęścia. Jedynie Szalony

wydostał się z niej i to chyba tylko cudem. Siedział

teraz oparty plecami o wejście do swojego martwego

andera, a lekarz bandażował mu pogruchotaną rękę,

używając osobistego haka zwiadowcy jako łubka. Drugi

lekarz wyszedł właśnie z Kredy. Nie miał wesołej

miny. Wyszedł sam. Reszta z tych, co przeżyli,

próbowała odkopać częściowo przysypaną Karę.

Wszyscy lekarze, nie zajęci ludźmi, skupili się wokół

Morry. Zaczynała rodzić.

- No to zrobiliśmy sobie skrót - powiedział do Pouka

Szalony.

***

Schodzili z nasypu we dwóch. Pouk na przedzie,

wspomagając się hakiem; Hak w rzeczywistości był

wydrążonym i pozbawionym spodniej części pazurem

rachriytera, drapieżnego zwierzęcia, z wyglądu

przypominającego dużą modliszkę. Zabicie rachnytera

nie było prostą sprawą; choć nie nadawały się do

jedzenia, to ich pancerze służyły do wyrobu wielu

rzeczy, takich jak łopaty czy misy. Ich> pazury, po

drobnych modyfikacjach i wydrążeniu, służyły zarówno

jako pomoc przy wspinaczce, proste i małe łopatki, a

także jako prymitywna broń.

Jaskinia była duża. Delikatne zielonkawe światło

ciężkiej, biochemicznej latarki, niesionej przez Marka,

drugiego zwiadowcę z Morry, tymczasowo idącego na

Karej, nie dochodziło nawet do przeciwległej ściany.

Tuż przy zejściu z zawału na naturalną podłogę

CZERWIEC 2001

ROBAKI Z CMENTARZYSKA

pieczary Pouk zaczepił nogą o coś, co zostało przez

nich wcześniej, podczas upadku, przysypane ziemią.

Zawołał bliżej Marka, by dokładniej poświecił, i

ostrożnie zaczął hakiem odgarniać ziemię.

- Wiedziałem, że to nie jest naturalna jaskinia. Co o

tym myślisz? - zapytał i pokazał drugiemu zwiadowcy

wygrzebany przedmiot. Oczyścił go z piasku i wsunął

za przepaskę.

- Może to podziemny garaż?

- Nie... jest o wiele za głęboko. I przede wszystkim

jest za duży. Chodźmy dalej.

Szli dość długo po czymś, co bardzo dawno temu

mogło być betonem. Po drodze mijali przerdzewiałe do

szczętu resztki ogromnych urządzeń i maszyn, teraz

praktycznie nie do rozpoznania. Idąc wzdłuż lewej

ściany, dotarli w końcu do załomu i dalej, do korytarza

o ścianach wykonanych z wytrzymałej, ceramicznej

substancji. Szli nim kilkanaście kroków, aż dotarli do

rozwidlenia. Główny korytarz skręcał w prawo, a po

lewej, na wysokości podłoża, znajdowało się wejście do

dużo mniejszego tunelu.

-Jakiś taki... mały... - Mark zastanawiał się na głos.

- Może, to nie było przejście przeznaczone dla

ludzi... Może dla morfonów?

- Dzikie morfony nie budowały garaży, a oswojone

chodziły chyba z ludźmi?

- Pójdę sprawdzić. Powinienem się zmieścić, a ty

rozejrzyj się z drugiej strony za innym wejściem -

powiedział Pouk i zapalił swoją mniejszą latarkę.

Poczekał kilkanaście sekund, aż jej światło osiągnęło

maksymalną jasność, przykucnął i ' zaczął iść na

czworaka wzdłuż tunelu.

Wszedł może na kilka metrów, gdy do jego uszu

dotarł Stłumiony krzyk Marka.

- O, żesz...

Pouk niezgrabnie wy gramolił, się tyłem i pobiegł w

kierunku snopu Światła wydobywającego się z latarki

jego towarzysza.

- O, w mordę... - powiedział, gdy tylko zobaczył to,

na co gapił się z otwartymi ustami Mark.

Stali naprzeciwko czarnych drzwi, wykonanych z

jakiegoś rodzaju spieku ceramicznego. Na ich środku

znajdował się uproszczony symbol przedstawiający

drzewo. Pod nim z jednej strony widniał stojący

człowiek, a z drugiej pusty w środku kwadrat. Symbol,

który tak dobrze znali, choć nie zdawali sobie sprawy z

jego pierwotnego znaczenia.

- Brama Edenif- szepnął bardziej do siebie, niż do

towarzysza Pouk i wolno opadł na kolana. W jego

oczach zalśniły łzy.

Po dłuższej chwili pierwszy otrząsnął się Mark,

Podszedł do drzwi, na prawo od nich znalazł

wgłębienie, odgarnął z niego nagromadzony pył i

przyłożył dłoń.

- Mark zero-alfa-siedem-zeta-zeta-zero-jedenotwórz

- powiedział jednym tchem, starając się

zapanować nad rozedrganym głosem.

Nic się nie stało.

Mark poczekał, aż Pouk wstanie i spróbuje swojego

hasła. Też bez rezultatu. Spojrzeli po sobie nieco

zdezorientowani.

- Sprowadź pozostałych - powiedział Pouk. - Ja

spróbuję paru innych sztuczek.

Gdy tylko został sam, wypowiedział kilka kolejnych

haseł. Ponieważ żadne z nich nie zadziałało, zaczepił

swój hak o jeden z wystających elementów symbolu na

drzwiach i pociągnął z całej siły. Prawa połowa drzwi

ustąpiła. Wewnątrz było ciemno.

Wszedł.

***

Przytomność odzyskiwał powoli. Coś za często mi

się to przytrafia, pomyślał. Z wysiłkiem otworzył oczy.

Leżał na czymś w rodzaju stołu. Spróbował odwrócić

głowę. Towarzyszący temu wysiłek ponownie wrzucił

go w objęcia nicości. Za drugim razem był

ostrożniejszy. Minimalnie uchylił ciężkie powieki.

Obserwował i nasłuchiwał. Gdzieś z lewej strony

dochodziło ledwie dostrzegalne, pomarańczowe

światło. Rytmicznie pulsowało. Zgodnie z rytmem bicia

j ego serca.

- Obudziłeś się - głos był syczący, a słowa ledwie

rozróżnialne. - Bałam się, że nie przyjdziesz. Tak,

nauczyłam się, czym jest strach. Wiem już, skąd w was

tyle agresji.

Pouk się nie odzywał, cały czas próbując

zorientować się w sytuacji.

- Tak, nauczyłam się myśleć o sobie jako o istocie

żeńskiej - kontynuował głos. - O mało co bym cię

przegapiła: Poza tą małą płytką, która też zresztą

pochodzi stąd, masz ze sobą tylko proste narzędzia.

Dlaczego jesteś nagi? Dlaczego, mimo że twój mózg

wykazuje wysoki poziom inteligencji, nie masz przy

sobie żadnego urządzenia? Kim jesteś? Jak się tu

dostałeś?? Co znaczą te blizny na twoim ciele? Czy

jesteś niewolnikiem? Gdzie są inni ludzie? Widziałeś

gdzieś, moje dzieci? Kto... ? - głos mówił coraz

szybciej, coraz natarczywiej i coraz mniej zrozumiale.

Czuć było w nim narastającą nienawiść. Nieludzką

nienawiść.

Coś, co wcześniej wydawało mu się małym

pokojem, poruszyło się. Podnosiło się w górę, ukazując

prawdziwą wielkość pomieszczenia, w którym się

znajdował. To ambulatorium, takie jak w prawdziwym

Edenie, pomyślał Pouk. A to, co nade mną wisi, to jakiś

rodzaj aparatury medycznej.

Był o tym przekonany, do czasu, gdy urządzenie nie

podniosło się wyżej i nie obróciło w jego stronę

zdeformowanej twarzy. Instynktowny strach,

przynajmniej do tej pory dobrze kontrolowany poprzez

trening zwiadowcy i całe życie w nieprzyjaznym

człowiekowi świecie, wymieszał się z atawistycznym

uczuciem obrzydzenia do wszystkiego, co przeczy

naturze, i uderzył go swym lodowatym biczem,

wrzucając ponownie w nieświadomość pełną

koszmarów i majaczeń.

CZERWIEC 2001

ANDRZEJ KOZAKOWSKI

- To nie jest sen, człowieku - ocucił go bardziej niż

obudził ten sam głos. Co poprzednio. Teraz w jego

brzemieniu słychać było już tylko troskę i smutek.

- Pouk, nazywam się Pouk - wykrztusił z trudem.

- Dobrze więc, Pouk, kim jesteś i jak się tu dostałeś?

- Jestem pierwszym zwiadowcą na Morrze. Szliśmy

anderami na skróty, bo Morra miała rodzić. Potem

zawaliła się ta jaskinia, ten garaż. Z Markiem poszliśmy

na zwiad. Znaleźliśmy drzwi do Edenu, ale hasła nie

działały. Otworzyłem je hakiem i poszedłem

korytarzem. Nie pamiętam co działo się dalej.

- Eden, tak, znam tę nazwę. Czy przybyłeś tu z

Edenu Zero Jeden?

- Tak, ż Zero Jeden. Mówimy o nim po prostu Eden.

- Ilu jest z tobą ludzi?

Pouk chwilę się zastanawiał, lecz głos mu przerwał:

- Nie możesz kłamać. Nie możesz teraz ukryć

prawdy. Nie wysilaj się nawet, to bezcelowe. Ilu jest z

tobą ludzi?

- Było nas stu piętnastu, nie wiem ilu przeżyło.

Zginęli prawie wszyscy na Kredzie, nie wiem, kto

jeszcze - odpowiedział, dopiero teraz zdając sobie

sprawę, że coś każe mu mówić. Coś, czemu nie sposób

było się przeciwstawić.

- Czy andery to pojazdy, którymi przybyliście?

- Tak.

- Jakiego rodzaju źródła zasilania mają andery?

- One nie mają... one jedzą ziemię... Zapewne

niebyła to odpowiedź, której spodziewała się istota,

gdyż zwlekała dłuższą chwilę, zanim" zaczęła pytać

dalej.

- Czy w Edenie Zero Jeden nadal używacie energii

fuzji atomowej?

- Nie wiem, ale znam tę nazwę.

- Czy działa tam jeszcze sieć Sentenence? -Nie

wiem, czy sieć działa. Sentenence to imię naszego Ojca.

- Jak wygląda wasz Ojciec?

- Nie wiem, nie widziałem go nigdy, ale kilka razy z

nim rozmawiałem. On tylko z nami rozmawia,

przeważnie poprzez kapłanów, i mówi nam, co mamy

robić. Mówi mądrze i zawsze nam pomaga; to nasz

Ojciec.

- Czy twoi przodkowie pochodzą z Edenu Zero

Jeden?

- Tak, mój. ojciec i moja matka, "dziadowie i ich

dziadowie.

- A wcześniejsi?

- Nie wiem. Legenda mówi, że plemię naszych

przodków uciekało z gór z braku pożywienia. Gdy

prawie wszyscy poginęli z głodu, ci, co przeżyli,

odnaleźli Eden w jednej z jaskiń, a w nim Ojca naszego

Sentenence, który ich bronił i nauczył jak żyć a na

koniec pokazał im andery.

- Czy przybyliście tu, by zniszczyć ten Eden? Co

rozkazał wam Sentenence?

- Nie wiedzieliśmy, że pod Szkłem coś znajdziemy.

Szliśmy dołem, bo Morra miała rodzić i chcieliśmy

wrócić skrótem do Edenu. Legendy mówiły o innych

Edenach, ale nie znaleźliśmy nigdy żadnego.'

- Co według legend macie zrobić, gdy odnajdziecie

inny Eden?

- Mamy skontaktować się z tamtejszym Ojcem.

Przekazać mu wiadomość od naszego, zamieszkać w

nim i bronić go.

- Jak brzmi ta wiadomość?

- Należy przekazać te słowa: Witaj mój bracie,

cieszę się, że istniejesz. Ugość moje dzieci, jako i ja

ugoszczę twoje. Ojciec każe powiedzieć jeszcze słowa,

których uczymy się na pamięć podczas inicjacji:

Kyingkh Eyitsch Aeyjght.

- Wiedziałam - powiedziała istota i nacisk na

czaszkę Pouka nagle' osłabł. Zwiadowca dopierp teraz

się zorientował, jaki jeszcze przed chwilą był mocny.

Nerwowo złapał oddech -i poczuł, że odzyskuje władzę

w całkowicie zdrętwiałym ciele.

- Kim... kim ty jesteś? - zapytał, próbując usiąść na

krawędzi łóżka.

- Jestem siostrą waszego Ojca, nazywam się

Sapharon. Witaj w moim domu. Przepraszam za niezbyt

miłe przyjęcie, zbyt długo byłam sama.

***

- Dziękujemy ci, Matko Sapharon, za pomoc.

- Pomaganie wam sprawia mi nieoczekiwaną

przyjemność. Wiele się dzięki wam nauczyłam, moje

dzieci.

- Teraz chcemy wrócić do naszego Edenu -

powiedział Pouk.

- Wracajcie zatem. Niech prowadzi was zawsze

czysta ziemia i powietrze.

- Podjęliśmy już decyzje, kto z nas zostanie z Tobą,

Matko, by pomóc ci przywrócić Drugi Eden do życia.

Mark, Szalony, Rudy, cała pozostała załoga Morry i

jeszcze dwóch lekarzy, by zająć się małą Nadzieją i jej

matką. Morra czuje się już na tyle dobrze, by chodzić

krótkie trasy. Ci, co zostaną, przebiją i umocnią jakiś

trwały tunel na powierzchnię.

- A ty?

- Chcę wrócić do mojej żony i córek. Z Morra

zostanie Mark, siła jego mięśni bardziej się tu teraz

przyda.

- Dobrze, .zatem chciałabym tylko, byś osobiście

zaniósł Ojcu Sentenence coś ode mnie.

***

Droga powrotna upływała spokojnie. Wszyscy byli

radośni, mimo śmierci wielu towarzyszy, nieśli przecież

dobrą nowinę. Szli spokojnie, głównym szlakiem,

unikając niebezpieczeństw. Ich misja była teraz zbyt

ważna, by ryzykować. Po niespełna dwóch miesiącach

dotarli do granic Edenu. Znajdowały się o kilkaset

metrów dalej, niż wtedy, gdy wychodzili. Kolejne kilka

kilometrów kwadratowych czystego terenu, na którym

można będzie zacząć odradzać życie. Pouk zauważył

wiele nowych, dużych upraw jadalnych roślin. Nie

będziemy głodować, gdy przyjdzie zima, pomyślał, to

CZERWIEC 2001

ROBAKI Z CMENTARZYSKA

dla kadego oznaczało kilka tygodni mniej spędzonych

pod ziemią, w anderach.

Gdy tylko zdał raport z wyprawy i przywitał się z

żoną, poszedł do podziemnej części Edenu, by

porozmawiać z Ojcem Sentenence.

- Witaj, Ojcze, przynoszę ci dobre nowiny i

pozdrowienia od Matki Sapharon.

- Witaj, Pouk, cieszę się niezmiernie, że udało się

wam odnaleźć inny Eden. Cieszę się, że przetrwał. -

Głos był niezwykle spokojny i dobiegał jak zwykle ze

ściany, na której świeciły siężne światełka.

- Matka Sapharon przyjęła nas dobrze. Dała mi to,

bym ci przekazał - mówiąc to, zwiadowca wyjął zza

przepaski mały, przezroczysty prostopadłościan.

Mówiła, że to wyjaśni ci wszystko, co chciałbyś

wiedzieć.

- Tak, Pouk, włóż to tam - pod jednym ze światełek

otwarła się mała skrytka. Pouk podszedł i włożył do

niej prostopadłościan. Pasował idealnie.

- Kazała przekazać ci też. Ojcze, jedno zdanie,

którego nie rozumiem. Brzmi ono: Goniec Na Ef Sześć

Szach.

Andrzej Soulless Kozakowski

CZERWIEC 2001

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

CZERWIEC 2001

Szeryf Aldo Dexter zdążył dojść do położonej obok

prefektury stacji kolejki magnetycznej, gdy w kieszeni

jego płaszcza rozdzwonił się radiotelefon. Westchnął,

odłożył na chodnik torbę z zakupami i wyjął aparat. Na

obudowie urządzenia migotała czerwona dioda,

sygnalizująca połączenie na kanale awaryjnym.

- Tak, sir? - Tylko jeden człowiek w prefekturze

korzystał z pasma alarmowego. Sędzia Mikael Creed.

- Gdzie jesteś?

Dwadzieścia metrów od bramy prefektury. Dobrze,

wracaj szybko. Dzisiaj się nie wyśpisz.

- Z ostatnich pięciu nocy przespałem dwie.

Służba dla dobra społecznego wymaga poświęceń,

Aldo, ale Imperium ci tego nie zapomni - roześmiał się

ironicznie sędzia.

Do czasu następnej wypłaty, sir. Co się dzieje?

- Kwadrans temu. w biurach fabryki pod

wezwaniem św. Cypriana znaleziono ciało szefa

ochrony kompleksu, Revena. Ofiara nie ma obrażeń

zewnętrznych, ale zakładamy zabójstwo. Ktoś

uszkodził rejestry monitoringu wizualnego i usuną! z

terminali pliki objęte klauzulą dostępu "Purpura".

Gubernator wpadł w panikę, bo ta dokumentacja ma

kluczowe znaczenie dla przemysłu zbrojeniowego.

Ludzie ze służby bezpieczeństwa są już na miejscu.

Mamy czekać na wyniki odczytu modułu ochrony i

identyfikację intruza. Po jej potwierdzeniu wchodzimy

do gry. Wracaj szybko.

- Tak jest. sil. Dextcr wyłączył radiotelefon i

spojrzał na chronometr. Dochodziła północ.

***

Mężczyzna w szarym kombinezonie technika

spokojnie minął idący tym samym chodnikiem

policyjny patrol. Arbitratorzy przesunęli po nim

obojętnymi spojrzeniami, zatrzymując wzrok na

przypiętej do piersi plakietce identyfikacyjnej. Kiedy

oddalili się na kilkanaście metrów, technik z ulgą

wypuścił z płuc wstrzymywany oddech. Spojrzał

ostrożnie przez ramię, jakby chciał się upewnić, że nic

zawrócili jego śladem, po czym skręcił w boczną

uliczkę prowadzącą do stacji kolejki miejskiej.

Uczucie triumfu walczyło w jego umyśle z głębokim

żalem. Nic tak miało się stać. Zniszczył te przeklęte

pliki, uratował życic Seleny, ale nikt nie musiał

ucierpieć. Tamten człowiek pojawił się niczym duch w

oliwili, gdy palce wskazujący technika zawisł nad

przyciskiem Delete. Powtarzał sobie uparcie, że nic

miał wyboru. Życic za życie. Głowa pulsowała mu

boleśnie, przypominając o zbrodni, którą popełnił. Nie

lubił korzystać z Daru, zbyt wiele cierpień przysparzało

mu sprawowanie kontroli nad rozpalonym umysłem.

Nic chciał zabijać tamtego człowieka, ale jego jaźń

okazała się ___________tak delikatna, tak podatna...

KRZYSZTOF BUJARA

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

To był wypadek. Selena na pewno to zrozumie.

Selena. Uśmiechnął się na myśl o dziewczynie.

Widmo wiszące nad ich głowami przepadło z chwilą

zniszczenia bluźnierczych dokumentów. Selena

przysięgała, że pliki w centralnym terminalu fabryki są

jedyną kopią tajnego rządowego rejestru. Niszcząc je,

zatarł ślad istnienia dziewczyny. Choć jego ciekawość

dręczyły pytania, nic zadawał ich wiedząc, że nie

otrzyma odpowiedzi. Skąd znała kod dostępu do

terminalu, rozkład patroli strażniczych, miejsca

instalacji kamer? Nie przewidziała tylko obecności

poruszającego się bezszelestnie mężczyzny z

identyfikatorem szefa ochrony obiektu na piersi.

Przypadek zmusił go do czynu, którego teraz żałował.

Selena na pewno mu to wybaczy. Była złotowłosym

aniołem, przybyszem znikąd, który odkrył jego Dar i

zaakceptował ten fakt z miłością. To ona wspierała go

w chwilach załamania, koiła ból .i uczyła samokontroli.

Zadrżał na myśl o losie, jaki spotkałby go, gdyby nie jej

pomoc. Może spłonąłby we własnym łóżku, śniąc

kolejny z koszmarów, a może zmieniłby się w

zlobotomizowaną roślinę. Albo zaśliniony błąkał się po

ulicach do chwili spotkania z najbliższym patrolem.

Wchodząc na pusty o tej porze peron rzucił okiem

na ciekłokrystaliczną tablicę informacyjną, zawieszoną

na jednej ze ścian. Minął kwadrans po północy. Za

godzinę spotka swego anioła. Uśmiechnął się

ponownie.

***

Ludzie ze służby bezpieczeństwa gubernatora nie

tracili czasu. Dostęp do całego poziomu został

zablokowany dziesięć sekund po ich wejściu do

budynku. Część ekipy przeszukała biura, posługując się

przenośnymi detektorami ruchu, reszta pobierała w tym

czasie odciski palców w pomieszczeniu centralnego

terminala. Ciało dyrektora Revena leżało w miejscu, w

którym znalazł je strażnik. Agenci nie znaleźli śladów

krwi ani zewnętrznych obrażeń sugerujących przyczynę

śmierci. Jeden z nich przykrył w końcu białym

prześcieradłem wykrzywioną w agonalnym grymasie

twarz szefa ochrony. Do noszonych przez agentów

komunikatorów sączył się gwar beznamiętnych głosów:

- Zawartość twardego dysku usunięta.

- Uszkodzone wszystkie kamery w korytarzu

siódmym i na schodach.

- Jak przeszedł obok strażników'.'

KRZYSZTOF BUJARA

- W grafiku jest kwadrans luki co godzinę, to mu

wystarczyło.

- Ktoś straci za to głowę. Już stracił.

- Odciski palców zweryfikowane, wszystkie należą

do dyrektorów Blossoma i Revena oraz do asystentek.

- Areszt domowy dla wszystkich podejrzanych.

- Na linii gubernator, chce wiedzieć, jak nam idzie?

- Spław go.

- Próbowałem, jest uparty.

- Połączę się z nim za kwadrans na kanale trzecim.

Rejestry wideo nieodwracalnie uszkodzone. We

wszystkich kamerach intruz stopił w jakiś sposób

taśmy.

- Przypalił je?

- Pojęcia nie mam, obudowy są nietknięte, a w

środku popiół.

- Dwójka, co z odczytem rejestratora dźwięku?

- Jest zapis z ostatnich dwóch godzin! Porównujemy

wzorce, trochę to potrwa, terminal się nie wyrabia.

- Złotemu Tronowi dzięki, kończymy robotę. Jak

przemielicie zapis, puszczajcie transmisję do

prefektury.

- Tu Trójka, odtwarzam dane usunięte z kopii

zapasowej. Terminal centralny będzie gotowy do pracy

za dwadzieścia minut. Dlaczego zabójca wykasował

listę kontraktów handlowych z Verghastem?

- Może to element rozgrywek między gildiami

kupieckimi. A może się pomylił i wymazał nie te dane.

- W terminalu dyrektora Blossoma są wyłącznie

rządowe umowy handlowe i informacje finansowe. Jeśli

wszedł właśnie do tego biura, musiał wiedzieć, co

znajduje się w komputerze.

- Znajdźmy go, a wszystkiego się dowiemy.

***

- Zidentyfikowali zabójcę. - Szeryf Dexter upuścił

bezprzewodową klawiaturę na blat biurka i chwycił

płaszcz przewieszony przez oparcie fotela. - Lev

Sermon, technik trzeciego stopnia. Operator terminala

logistycznego w sekcji korporacyjnej 12A. Mieszka w

podmiejskim habitacie 14B/7.

- Stopień poprawności identyfikacji? - sędzia Creed

spojrzał na ekran monitora.

- Sto procent. Zdołał uszkodzić system monitoringu

wizualnego i wykasować rejestry, ale nie wiedział o

drugim systemie zabezpieczeń. Na poziomie

zastrzeżonym kompleksu pracuje niezależny od

centralnego system rejestracji dźwięku, zainstalowany

przez ludzi ze służby bezpieczeństwa. To poufna

dyrektywa gubernatora, obowiązująca we wszystkich

rządowych obiektach.

- Na czym oparto identyfikację?

- System zarejestrował w godzinach nocnych dwa

męskie głosy. Jeden należy do dyrektora Revena, drugi

do Sermona. Po instalacji podsłuchu pobrano bez

wiedzy pracowników obiektu próbki ich głosów i

umieszczono w centralnej bazie danych. Terminal

porównał nocny zapis z wzorcami. Pomyłka jest

wykluczona.

- Zdejmujemy go, natychmiast. Imperator jeden wie,

czy będzie jeszcze w domu.

- Zabiorę sekcję proktora Santera i wóz patrolowy...

- Poczekaj. - Sędzia ruchem dłoni wstrzymał

stojącego w drzwiach arbitratora i włączył stojący na

biurku interkom. -Mówi Mikael Creed. Alarm

czerwony dla sekcji patrolowej w obszarze habitatów

zewnętrznych B. Adres 14B/7. Cel: Lev Sermon.

Dokonać natychmiastowego aresztowania. Strzelać w

razie ostateczności, ale nie zabijać. Wykonać.

- Potwierdzam rozkaz - w interkomie zatrzeszczał

anonimowy głos oficera dyżurnego. - Godzina pierwsza

trzydzieści. Alarm czerwony dla habitatów B. 14B/7,

obywatel Lev Sermon. Pozwolenie na ograniczone

użycie broni.

Sędzia spojrzał na trzymającego za klamkę drzwi

szeryfa.

- Patrol znajdzie go pierwszy. Przejmiesz więźnia i

odstawisz do prefektury. Odizoluj go od

funkcjonariuszy, najlepiej wsadź w kaftan i załóż

knebel. Nie wypełniaj żadnych formularzy bez mojej

zgody. Jasne? - Tak jest, sir!

***

Czekała cierpliwie, tak jak obiecała. Kiedy zamykał

za sobą drzwi, usłyszał jej ciche kroki. Chociaż w

mieszkaniu panowałłmrok, oczy dziewczyny

błyszczały podekscytowaniem.

- Zrobione - oparł się plecami o drzwi i posłał jej

zmęczony uśmiech.

- Tak jak ci kazałam? - upewniła się, odrzucając za

ucho niesforny kosmyk jasnych włosów.

- Był problem. Ktoś mnie odkrył. Musiałem...

musiałem go powstrzymać...

- Zabiłeś go? - Dostrzegł, jak koniuszkiem języka

przeciąga po wargach.

- Uderzyłem tak jak mnie uczyłaś, ale to było zbyt

mocne. Nie wytrzymał i...

- Ciii... - położyła wskazujący palec na jego ustach -

Zrobiłeś to dla mnie. On był nic niewartym śmieciem.

Już nam nie zagrozi. Teraz stracili listy obdarzonych

Darem. Będziemy wolni i bezpieczni, Lev. Przeszedłeś

pierwszą próbę, kochanie, została jeszcze jedna.

- Jaka próba?

- Twój Dar to ukryte błogosławieństwo. Musisz go

w pełni wykorzystać, a staniesz się potęgą. Nauczę cię

jeszcze wielu rzeczy, kochany.

- Seleno, nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, ale

nie czas teraz na rozmowy. Musimy wyjechać z miasta,

przeczekać kilka miesięcy na prowincji...

- Wpierw jeszcze jedna próba. Moc już na ciebie

czeka, a z nią władza i siła. Musisz tylko się na nią

otworzyć. Ja pokażę ci Jak to zrobić, i już zawsze

będziemy razem, ty i ja.

Chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliła na to,

zamykając mu usta pocałunkiem. Poczuł

CZERWIEC 2001

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

charakterystyczny odurzający zapach jej skóry, dziwnie

przywodzący na myśl cynamon. Wsunął lewą dłoń w

jedwabiste włosy, prawą ręką objął jaw pasie. Stracił

poczucie czasu i miejsca.

***

Pomalowany na niebiesko wóz patrolowy zjechał z

obiegającej metropolię obwodnicy i przemknął przez

wąskie i brudne uliczki robotniczego osiedla. Kręcący

się na chodnikach młodzi mężczyźni odwracali głowy

na widok arbitratorów, niektórzy pośpiesznie znikali w

bramach habitatów.

- Hołota znowu panoszy się na ulicach - warknął

ciemnoskóry posępny kierowca, arbitrator Veer -

Gubernator powinien ich deportować na Księżyc, w

kopalniach zawsze znajdzie się robota.

- Okaż trochę miłosierdzia - proktor Carr stukał

palcami w boczną szybę wozu. - Ostatnimi czasu gangi

spokomiały.

- Od wizyty ekipy Santera. Żałuję, że mnie z nimi

nie było. Proktor Santer wie...

- Milcz, Veer. Przeciągasz strunę - Carr oderwał

wzrok od chodnika i spojrzał spod przymkniętych

powiek na podwładnego. - Funkcjonariusz Santer

powinien codziennie modlić się w bazylice, dziękując

Imperatorowi za łaskę, jaka go spotkała tamtego dnia.

To cud, że tłum nie rozerwał go na strzępy po tej

publicznej egzekucji.

- Karą za podniesienie ręki na oficera Adeptus

Arbites jest śmierć - wycedził z hardą miną Veer. -

Proktor Santer doskonale wie...

- Masz dwa dni karnej służby porządkowej, Veer.

Wiesz dobrze, że tym kamieniem rzuciła

dwunastoletnia dziewczynka. Podczas pucowania kibli

będziesz śpiewał psalm trzydziesty siódmy "Panie,

napełnij mą duszę pokorą". Wyraziłem się jasno?

- Tak jest, sir!

- Habitat 14B/7 jest ulicę dalej. Zaparkuj tutaj.

Wysiadamy. Stirvo i Jaret biorą śrutówki, reszta

pistolety i młot pneumatyczny. Jeśli będzie stawiał

opór, możemy go uszkodzić, ale bez przesady.

***

Zbudził go cichy szum wody. Przez chwilę patrzył

zdezorientowany w ciemność pokoju, próbując zebrać

myśli. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że dźwięk

dobiega z łazienki. Prysznic. Przetarł palcami oczy i

usiadł na łóżku. Cyfrowy wyświetlacz budzika

wskazywał drugą w nocy. Zmełł w ustach przekleństwo

i zerwał się na nogi, sięgając po koszulę.

- Selena! Wychodź! Musimy uciekać!

Wrzucając do torby zapasowe ubrania dostrzegł

kątem oka ruch w drzwiach łazienki. Dziewczyna stała

w progu naga, jej mokra skóra połyskiwała w sączącym

się przez rozsunięte żaluzje słabym blasku ulicznych

neonów.

- Spokojnie, kochanie. Przyszedł czas próby.

- Jakiej próby? - Lev poczuł gwałtowną irytację. -

Ubieraj się!

- Oni już tutaj idą, mój drogi - Selena uśmiechnęła

się promiennie. -'Nie czujesz tego?

Na czole mężczyzny skroplił się zimny pot.

Przymknął na chwilę oczy, jakby nasłuchiwał. Kiedy

ponownie je otworzył, na jego twarzy pojawił się wyraz

zrozumienia. I wściekłości.

- Oni...ty...

- Nie. Nie zdradziłam cię - Selena uniosła ręce w

geście zaprzeczenia. - Kocham cię, Lev i wiem, że

stawisz im czoła. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam.

Musisz przejść próbę, okazać się godnym.

- Godnym?! Czego?!

- Władzy. Potęgi. Mojej miłości. Oni są twoimi

wrogami, kochanie, dobrze o tym wiesz. Zabiją cię bez

wahania za to, że jesteś inny. Ja mogę ci pomóc, ale

musisz mi zaufać... -Oczy dziewczyny były

nienaturalnie rozszerzone, błyszczały intensywnie w

łmroku. Lev nie wierzył własnym zmysłom.

Wilgotna skóra Seleny zdawała się jaśnieć, przybierając

alabastrową barwę.

- Co...

Frontowe drzwi mieszkania wyleciały z futryny

pośród stłumionego huku i jęku dartego metalu. Sermon

schylił się, odruchowo osłaniając twarz ramieniem. W

padającym z korytarza świetle jarzeniówek dostrzegł

czarne sylwetki arbitratorów. Dwaj przyklęknęli,

mierząc do niego ze strzelb, dwaj inni stali z pistoletami

w rękach. Piąty odrzucił pneumatyczny młot, którym

wybił drzwi z zawiasów i skoczył w kierunku technika

z włączoną pałką wstrząsową. Lev zdążył zauważyć

błękitne iskry sypiące się z głowicy broni.

- NIE!!! - krzyknął i klasnął w dłonie. Arbitrator

jęknął przeciągle, kiedy podmuch powietrza poderwał

go w górę i cisnął prosto w wejście do mieszkania na

przeciwległej ścianę korytarza. Uderzył plecami w

kompozytową okładzinę i osunął się po niej

bezwładnie.

- Ognia! - ciemnoskóry funkcjonariusz o

przestraszonej twarzy i złych wąskich oczach strzelił

pierwszy. Lev skoczył za łóżko w tej samej chwili, gdy

padła salwa. Przetoczył się w otwarte drzwi kuchni,

zaciskając ręce na uszach. W zamkniętym

pomieszczeniu wystrzały były ogłuszające.

- Lev! - Usłyszał j ą pomimo wściekłej kanonady.

Spojrzał w stronę łazienki i skamieniał.

To nie była Selena. Białoskóra istota patrzyła na

niego okrągłymi fosforyzującymi oczami o kolorze

czystego szmaragdu. Jej muskularne ciało ledwie

mieściło się w drzwiach łazienki. Uniosła ku niemu

ręce, które już nie były rękami. Nie potrafił oderwać

przerażonego wzroku od wielkich szczypiec, od

gładkiej czaszki ozdobionej pojedynczym

wielobarwnym warkoczem. Od smagającego podłogę

ogona.

- Teraz, Lev! - istota zwróciła się do niego głosem

Seleny. - Musisz im stawić czoła.

CZERWIEC 2001

KRZYSZTOF BUJARA

- Nie! - wykrzyczał pełen bólu. - Ty nie jesteś

Selena!

- Jestem nią, kochany. Zawsze byłam. Ja pragnę

ciebie, a ty mnie, przecież o tym wiesz. Oni są naszymi

wrogami, Lev, musimy ich zniszczyć. Pomogę ci, jeśli

mnie o to poprosisz. Otwórz się na moc, o której ci

opowiadałam.

- NIE!!! - Skrzyżował ręce w obronnym geście.

Istota zniknęła w głębi łazienki, jakby uderzył ją

gigantyczny młot, jarzeniówki na korytarzu wybuchły,

siejąc panikę wśród arbitratorów. Kiedy

zdezorientowani spojrzeli za plecy w poszukiwaniu

źródła nagłego hałasu, Sermon wskoczył do pokoju.

Podarte ubranie wisiało na nim w strzępach, krew

ciekła z licznych zadrapań. Złożył dłonie palcami i

wycelował je w arbitratorów. Dwaj policjanci zdążyli

tylko przeraźliwie krzyknąć. Nieludzki skowyt urwał

się w połowie, gdy ich ciała wybuchły od środka,

rozbryzgując tkankę, krew i kawałki kości po ścianach

pokoju.

Wiązka lasera trafiła Sermona w udo, przepaliła na

wylot spodnie i mięśnie. Nawet tego nie poczuł,

przesycony skondensowaną mocą. Strzelec,

ciemnoskóry arbitrator z naszywką Veef na piersi,

zawahał się na ułamek sekundy.

- NIE!!! NIE!!! NIE!!! - Lev wrzasnął na całe

gardło, czując,-jak niewidzialny ogień wypala mu

umysł.

Policjant wybałuszył oczy i podniósł pistolet w górę,

jakby chciał mu się przyjrzeć. Na jego twarzy pojawił

się wyraz skrajnego przerażenia. Nie odrywając wzroku

od broni, powolnym ruchem włożył sobie jej lufę do

ust. Po czole ściekały mu wielkie krople potu.

- TAK! - Arbitrator pociągnął za spust i jego

potylica znikła pośród krwawej mgiełki. Trup runął na

ziemię niczym worek śmieci. Ostatni funcjonariusz

zaczął wyć niczym katowany pies. Cisnął strzelbę pod

nogi, skoczył w kierunku drzwi. Lev zagryzł do krwi

wargi i machnął dłonią' w kierunku mężczyzny. Wielki

metalowy stół przemknął w powietrzu i uderzył w

policjanta, przyciskając go do ściany. Chrupnął

pękający kręgosłup.

Zapadła nagle cisza dzwoniła w uszach mężczyzny.

Usłyszał odległe wycie syren, płacz dzieci, przerażone

krzyki wyrwanych ze snu sąsiadów. Szum ciągle

płynącej z prysznica wody. Odgłos kroków.

- Wspaniale, mój kochany. Wiedziałam, że tego

dokonasz. - Istota nosząca imię Seleny stała w drzwiach

łazienki. - Teraz chodź ze mną, uciekajmy stąd.

- Oszukałaś mnie. Nie jesteś Seleną. Odeślę cię tam,

skąd przyszłaś - wymamrotał i przyłożył dłonie do

skroni.

- Nie zdołasz tego zrobić - demonica uśmiechnęła

się lekko, przesunęła wąskim językiem po drobnych

ostrych ząbkach. - Śmiertelnik nie może mnie

skrzywdzić.

- Odejdź, odejdź, odejdź...

Istota zwana Seleną zachwiała się, pochyliła.

Drwiący uśmiech zniknął z jej ust. Jęknęła przeciągle.

- Nie rób mi tego, kochanie. To boli!

- Odejdź precz! ODEJDŹ PRECZ!!!

Szeryf Dexter wyskoczył z policyjnego transportera

na ułamek sekundy przed wybuchem. Zewnętrzna

ściana mieszkania 14B/7 wyleciała w powietrze z

ogłuszającym hukiem, kula białego ognia przyćmiła na

moment blask ulicznych świateł. Arbitratorzy padli na

ulicę, zasłaniając głowy rękami, grad odłamków

zabębnił o ich hełmy i pancerz Castigatora.

-Najświętszy Panie -jęknął z niedowierzaniem

szeryf. -Co oni tam zrobili?

***

- Nasi ludzie zginęli, nie ma śladu po Sermonie! Pół

piętra wyleciało w powietrze, ciągle wyciągamy spod

gruzów mieszkańców. Co? Nie, liczba ofiar nie jest

znana. Mamy na razie siedemnastu zabitych, rannych

nikt nie liczy! Potrzebuję wsparcia! Trzeba ogrodzić

teren, przeszukać rumowisko! Tak!... Nie! Czterdziestu

funkcjonariuszy nie wystarczy! Tak jest, sir! - szeryf

Dexter rzucii słuchawką modułu łączności w burtę

transportera.

- Na Oko Terroru! Co tutaj się stało? - Słysząc jego

warknięcie, młody arbitrator wzruszył niepewnie

ramionami i pośpiesznie oddalił się w przeciwnym

kierunku, próbując odpędzić gapiów. Dexter nie

zwrócił na niego uwagi. Kopnął ze złością kawał

betonu i ruszył w stronę gruzowiska.

***

Wysoki mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce

przemierzał niewzruszenie pokój sędziego Creeda. Od

ściany do ściany, krok po kroku tam i z powrotem.

Sędzia obserwował go spod oka, ale kamienna twarz

mężczyzny nie zdradzała żadnych uczuć.

- Niedobrze, Creed. Trzeba było wstrzymać

aresztowanie do czasu mojego przybycia.

- Zwłoka groziła poważnymi konsekwencjami, sir.

- Wiem. Tylko dlatego siedzisz jeszcze w tym

fotelu, sędzio.

- Zapewniam...

- Zapewnienia są zbyteczne. Popełniłeś błąd, ale

puszczę to w niepamięć przez wzgląd na twoje zasługi

dla prefektury i Imperium. Kto objął nadzór nad akcją

w dzielnicy B?

-Szeryf Dexter. To...

- Powiadom go o moim przybyciu. Uświadom

konieczność pełnej współpracy. Musimy znaleźć

Sermona, Creed. Mam niejasne podejrzenia, że gra

toczy się o wysoką stawkę. Mniejsza z tajnymi

kontraktami rządu. Ten człowiek stanowi dużo

poważniejsze niebezpieczeństwo. Znał zabezpieczenia

obiektu, hasła, kody dostępu. Rozumiesz?

- Tak, ekscelencjo.

- Potrzebuję samochodu i kierowcy. Po moim

wyjściu połączysz się z sekcją bezpieczeństwa

gubernatora. Mają zatrzymać pracę terminalu

CZERWIEC 2001

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

pasażerskiego w kosmoporcie. Monitorować wszystkie

osoby zamierzające odlecieć z miasta. Zbierz

wszystkich ludzi z posterunków, również chorych, o ile

mogą ustać na nogach. Będziemy musieli przeczesać

dzielnice podmiejskie, dom po domu. Nie przerwiemy

akcji, dopóki nie znajdziemy Sermona albo jego ciała.

- Tak jest, ekscelencjo.

- Co z garnizonem PDF?

- Major Torell ma pod sobą siedem tysięcy

żołnierzy. Czekają w koszarach na rozkazy.

- Wydać im broń, przygotować do wyjazdu

ciężarówki. Wybuch w habitacie 14B/7 miał miejsce

trzy minuty temu. Sermon będzie potrzebowałł

godziny, żeby dotrzeć do granic metropolii. Nie może

przejść przez kordon. Część arbitratorów rzuć do

przeszukiwania miasta, resztę razem z żołnierzami

ustaw wokół dzielnic podmiejskich. Jeśli Lev nie

wpadnie na nich do dwóch godzin, zaciśniemy pętlę,

idąc w kierunku centrum.

- Tak jest, ekscelencjo.

- Creed... jeśli ten człowiek nam ucieknie, obaj

będziemy musieli odbyć długą podróż na Talasa Prime.

Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji takiej

wycieczki?

Na beznamiętnej dotąd twarzy sędziego pojawił się

ledwie zauważalny grymas strachu, który niemal

natychmiast znikł.

- Nie będzie takiej potrzeby, inkwizytorze -

wycedził przez zęby Creed. - Walory turystyczne

Talasa Prime zupełnie mnie nie pociągają.

- Bardzo mnie cieszy twój optymizm, sędzio.

***

Początkowo żaden z przeszukujących habitat 14B

arbitra-torów nie zwrócił uwagi na noszącego czarną

skórzaną kurtkę człowieka, stojącego na ulicy po

drugiej stronie policyjnych barierek. Nieznajomy w

zamyśleniu obserwował zrujnowane piętro budynku,

wodząc wzrokiem po pozostałościach frontowej ściany

mieszkania numer siedem. Kiedy schylił się i przeszedł

pod barierką, jeden z młodszych arbitratorów

natychmiast doskoczył do niego i zatrzymał

ostrzegawczym dotknięciem pałki. Na widok

złowieszczo zmrużonych oczu mężczyzny słowa

uwięzły policjantowi w gardle, jego ręka machinalnie

powędrowała na kaburę pistoletu.

Szeryf Dexter dostrzegł kątem oka ten incydent i

ruszył pośpiesznie w kierunku podwładnego. Nim

jednak zrobił dwa kroki, w dłoni intruza pojawił się

jakiś dokument, bezceremonialnie rozłożony tuż przed

nosem funkcjonariusza.

Gotowa do użytku pałka wypadła z ręki

zaskoczonego arbitratora. Podniósł ją szybko i

wymamrotał jakieś niezrozumiałe przeprosiny, po czym

odwrócił się szukając wzrokiem szeryfa. Mężczyzna w

czerni minął go bez słowa i podszedł do Dextera.

- Pan tutaj dowodzi, szeryfie?

- Tak. Zostałem uprzedzony o pańskim przyjeździe.

- Doskonale, zatem przejdźmy do sedna sprawy. Czy

ewakuowaliście mieszkańców habitatów?

- Tak, sir. Być może jakieś ciała leżą jeszcze pod

gruzami, właśnie porównujemy spis zabitych i rannych

z rejestrem przysłanym z magistratu...

- Umarli mnie nie interesują, szeryfie. Nie

znaleźliście śladu Leva Sermona?

- Tylko szczątki rzeczy osobistych... i ciała

funkcjonariuszy mających go aresztować.

- Jak zginęli?

- Nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

Sermon pozostawił w mieszkaniu silny ładunek

wybuchowy, który eksplodował w chwili interwencji

patrolu i rozerwał ich wszystkich na strzępy. Mieliśmy

kłopoty z identyfikacją tożsamości...

- Przykro mi z powodu śmierci pańskich

współpracowników, szeryfie. Tym więcej starań

musimy dołożyć, aby schwytać ich zabójcę. Sędzia

Creed zapewne poinformował pana o moich

pełnomocnictwach?

- Tak, sir.

- Proszę zatem stosować się do moich poleceń.

Wszyscy funkcjonariusze mają w trybie

natychmiastowym opuścić habitat. Przejdźcie na drugą

stronę ulicy i czekajcie na dalsze rozkazy.

- Ale... - Dexter zmarszczył czoło.

- Szeryfie... - powiedział z wyrzutem mężczyzna w

czarnej kurtce.

- Przepraszam, sir. Tak jest, sir.

Kiedy ostatni arbitrator niemal pędem opuścił

habitat, inkwizytor wszedł na korytarz wiodący do

pokoju numer siedem. Przez chwilę stał w półmroku

rozjaśnionym słabym blaskiem neonów, wpadającym z

zewnętrz przez wyrwę we frontowej ścianie budynku.

Nasłuchiwał kilka sekund, zrobił krok do przodu. Pod

jego butami zazgrzytał gruz i odłamki rozbitych lamp

jarzeniowych. Zamykając oczy przeszedł wolno wzdłuż

korytarza, przesuwając prawą dłonią po ścianie. W

progu mieszkania ponownie przystanął, wciągnął do

nozdrzy powietrze, jakby węsząc. Pośród zaścielającej

podłogę grubej warstwy pyłu i brył kompozytu

dostrzegł resztki zniszczonych mebli, rozerwane rury

kanalizacyjne i fragmenty instalacji elektrycznej. Jego

uwagę przyciągnął dźwięk kapiącej jednostajnie wody.

Przeszedł przez rumowisko, obserwując uważnie

pęknięcia na suficie, świadom faktu, iż nadwerężony

strop może w każdej chwili runąć mu na głowę.

Woda utworzyła niewielką kałużę w rogu

mieszkania. Analizując położenie resztek ścian

działowych doszedł do wniosku, że stoi w miejscu

zniszczonej wybuchem łazienki. Wystający z podłogi

koniec rury wodociągowej sprawiał wrażenie

stopionego, ale woda wciąż się z niego sączyła słabym

strumykiem. Kałuża miała dziwny kolor, ciemny,

matowy. Spojrzał na kikut rury, ale kapiąca z niego

woda była czysta. Przykucnął, przeciągnął palcami

dłoni po podłodze, odgarniając warstwę kurzu.

Łazienkowe kafelki pokryte były cienkim, smoliście

CZERWIEC 2001

KRZYSZTOF BUJARA

czarnym nalotem. Zdrapał go palcem wskazującym,

powąchał. Osad miał zapach cynamonu.

Na twarzy inkwizytora pojawił się grymas

niepokoju. I niedowierzania. Sięgnął do wewnętrznej

kieszeni kurtki i wyjął z niej niewielką szklaną fiolkę,

wypełnioną granatowym płynem. Wypił zawartość

naczynia, zgniótł je obcasem buta i usiadł ze

skrzyżowanymi nogami na podłodze. Zamknął oczy,

zaczął mruczeć coś śpiewnie. Jego głos to cichł, to

przybierał na sile, ale znienacka urwał się w pół

inkantacji. Z nosa inkwizytora pociekła strużka krwi.

Pobladły, otworzył oczy i zacisnął palce na skroniach,

masując je intensywnie przez długą chwilę. Wytarł

krew i wstał, na jego twarzy malował się wyraz

posępnej determinacji.

Szeryf Dexter zauważył, że mężczyzna w czerni

złapał za framugę wyjściowych drzwi habitatu, jakby

stracił na ułamek chwili równowagę. Jakby podparł się

dziwnie wyczerpany.

Widząc skinienie inkwizytora, oficer podszedł do

niego bez namysłu.

- Wasza praca tutaj dobiegła końca, szeryfie -

powiedział łowca czarownic. - Jeszcze tylko jedno

zadanie. Ściągnijcie tu cysternę z petrolium,

wpompujcie je do habitatu i spalcie cały budynek aż do

fundamentów.

- Sir, pożar może przenieść się na sąsiednie budynki

- zaprotestował zaskoczony Dexter. - A jeśli moi ludzie

przeoczyli jakieś ślady...

- Kiedy spalicie habitat, wyrównacie gruzy

buldożerami. Ma tu pozostać wyłącznie goła ziemia.

- Tak ekstremalne procedury wymagają

uzasadnienia...

- Moje polecenia nie wymagają żadnego

uzasadnienia, jedynie natychmiastowego wykonania.

Szeryfie, czy odmawia pan przyjęcia rozkazu od

przedstawiciela Inkwizycji?

- Nie, sir - w oczach Dextera pojawił się błysk

strachu. -Przepraszam.

- Szybko się pan uczy, szeryfie. Oby tak dalej, a nic

nie zagrozi pana obiecującej karierze. Odejść.

***

O godzinie czwartej rano wojskowy kordon

otaczający metropolię wszedł do podmiejskich dzielnic.

Każdej drużynie żołnierzy towarzyszył policjant. Ciszę

przedświtu przerwał warkot silników, dźwięk

wyłamywanych drzwi, krzyki budzonych brutalnie

ludzi. Przeszukiwano systematycznie wszystkie

habitaty, mieszkanie po mieszkaniu, pokój po pokoju.

Kilkudziesięciu protestujących przeciwko najściu

robotników dotkliwie pobito i aresztowano pod

zarzutem zakłócania porządku publicznego.

W habitacie D/21 grupa młodych ludzi otworzyła do

żołnierzy ogień z broni krótkiej, broniąc dostępu do

nielegalnej wytwórni narkotyków. Grupa specjalna

Adeptus Arbites spacyfikowała laboratorium,

rekwirując wyposażenie oraz uśmiercając czternastu

gangsterów i trojkę przypadkowych przechodniów. Do

wymiany ognia zainicjowanej przez zaskoczone

niespodziewanym nalotem, młodzieżowe gangi, doszło

również w blisko tuzinie innych miejsc. Wszędzie tam

do akcji wkraczały natychmiast policyjne grupy

specjalne. Ciała zabitych poddawano próbie

identyfikacji w miejskiej kostnicy, po czym odsyłano

do publicznego krematorium.

Znalezioną u osób cywilnych nie zarejestrowaną

broń konfiskowano na podstawie odręcznych mandatów

i przekazywano ekipom ładującym nielegalny arsenał

na ciężarówki. W czasie akcji zlokalizowano cztery

pozbawione autoryzacji medycznej burdele, wytwórnię

alkoholu i dwa warsztaty złodziei samochodów. Do

prefektury wysłano ponad czterysta osób pozbawionych

zameldowania, głównie zbiegłych robotników

kontraktowych z kolonii górniczej korporacji NorthPol.

Pomimo zaangażowania w poszukiwania siedmiu

tysięcy żołnierzy sił obrony planetarnej i półtora tysiąca

arbitratorów, w obrębie podmiejskich habitatów nie

znaleziono śladu Leva Sermona. O godzinie dziewiątej

kierujący operacją major Torell przekazał sędziemu

Creedowi wiadomość, że jego pododdziały zacisnęły

pętlę wokół miasta.

***

Kiedy szok minął, odezwała się rana postrzałowa

nogi. Przez całą noc przemykał kulawym krokiem

wśród habitatów, nasłuchując ze strachem wycia

policyjnych syren. Kilkakrotnie omal nie wpadł na

kolumnę wojskowych ciężarówek pędzących gdzieś na

peryferie podmiejskich dzielnic. Domyślał się, że ta

niezwykła aktywność wojska jest w jakiś sposób

powiązana z jego osobą, ale nie pojmował jej sensu.

Nie miał ochoty myśleć. Bolało go całe ciało,

bezustannie ocierał rozpalone gorączką czoło. Instynkt

samozachowawczy zabójcy walczył z chęcią położenia

się na chodniku i zaśnięcia. Gorszy od fizycznych

obrażeń był jednak inny ból. Jeszcze nigdy Lev nie czuł

się tak zdradzony i osamotniony. Selena. Wspaniała,

kochana, czuła Selena, dar niebios, jego druga połowa.

Okazała się ułudą, potworem z koszmarnych snów

dzieciństwa. Łzy żalu i upokorzenia ciekły po

policzkach Sermona, żłobią___________c bruzdy w grubej-warstwie

brudu. Otępiały i zrozpaczony krążył po cuchnących

zaułkach, obijając się o ściany odrapanych budynków i

sterty kartonowych śmieci.

Jakieś przeczucie kazało mu zachować ostrożność

przy opuszczaniu bezpiecznego mroku habitatów.

Niczym ścigane zwierzę wspiął się cicho po drabince

przeciwpożarowej najbliższego habitatu i podpełzł do

krawędzi dachu. Trawiasta równina sięgająca odległych

Gór Smoczych była przegrodzona metalowym

kordonem. W blasku zawieszonych na pakach

ciężarówek szperaczy poruszały się setki czarnych

sylwetek. Snopy jaskrawego światła przeczesywały

odkrytą przestrzeń pomiędzy miastem i kordonem,

wzajemnie się przenikając. Sermon jęknął w duchu.

CZERWIEC 2001

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

Spojrzał z nadzieją w obie strony, ale nigdzie nie

dostrzegł luki w szeregach myśliwych. Przez moment

walczył z pokusą podjęcia ryzyka. Gdy wyszukiwał

wzrokiem miejsce leżące na granicy zasięgu dwóch

sąsiednich reflektorów, dostrzegł dziwną furgonetkę.

Na jej dachu obracała się powoli półokrągła czasza.

Samobieżny detektor ruchu! Opadł na metalową

powierzchnię dachu nie bacząc na ziębiące nagie plecy

płyty, zamknął oczy. Bezpieczne dotąd miasto zdawało

się osaczać go teraz ze wszystkich stron, grozić mu

złowieszczym kształtem wieżowców metropolii.

Kosmoport! Choć głos rozsądku podpowiadał mu,

że port również będzie obstawiony, uczepił się ostatniej

szansy niczym rozbitek kawałka deski. Zszedł z dachu i

zawrócił w głąb miasta. Kilkadziesiąt minut później

wojskowy kordon ruszył śladem nieświadomego

zbiega, który w tym czasie pozbawiał ubrania jakiegoś

pijanego włóczęgę, drzemiącego spokojnie w

kartonowym domku.

***

Uwagę funkcjonariusza Mastaby zwrócił sposób, w

jaki włóczęga trzymał brudny podróżny worek.

Obdartus przyciskał go do piersi w geście zagubienia i

niepewności, niczym talizman dający poczucie

bezpieczeństwa. Arbitrator przystanął za jedną z latami

promenady i wyjął zza pasa pałkę wstrząsową. Przez

moment zastanawiał się, czy wezwać wsparcie, ale

schował radiotelefon z powrotem do pokrowca. Reszta

prefektury krążyła po mieście w poszukiwaniu

terrorysty-piromana i szeryf nie pogłaskałby go po

głowie za angażowanie innych funkcjonariuszy do

zatrzymania jakiegoś śmierdzącego kloszarda. Z palcem

wskazującym na włączniku broni podszedł od tym do

rozglądającego się niepewnie mężczyzny i chrząknął

donośnie.

Z brudnej twarzy spojrzały na niego płonące

gorączką, przekrwione oczy. Mastaba cofnął się o krok

i pociągnął nosem. Nie czuł zapachu alkoholu ani odoru

niemytego ciała, ale włóczęga sprawiał wrażenie bardzo

chorego. Arbitrator nie miał zamiaru złapać żadnego

syfa trawiącego bezdomnych zamieszkujących

peryferia miasta. Cofnął się jeszcze o krok i zmarszczył

czoło w wystudiowanym władczym grymasie.

- Bezdomnym nie wolno wchodzić do centrum,

czego tu szukasz?

Włóczęga nie odpowiedział, zamrugał tylko

nerwowo.

- Jesteś głuchy? Jak się nazywasz? A może coś

ukradłeś? Co tam masz w worku?

Widząc ruch ręki policjanta, mężczyzna odskoczył

do tyłu w dziwny sposób, jakby kulał na jedną nogę.

- Doigrałeś się, gnojku - warknął poirytowany

arbitrator i wysunął przed siebie pałkę. Kiedy jej obły

wierzchołek dotknął piersi włóczęgi, Mastaba wdusił

przycisk na uchwycie.

Powracając do zdrowia w szpitalu prefektury,

funkcjonariusz Mastaba często zastanawiał się nad

przebiegiem spotkania z włóczęgą. Przegląd techniczny

jego pałki nie wykazał żadnych usterek tłumaczących

nieoczekiwaną reakcję zwrotną mechanizmu

wstrząsowego. Chociaż uchwyt broni zaprojektowano

aby chronił właściciela przed przypadkowym

porażeniem, w chwili uaktywnienia pałki silny ładunek

elektryczny przeszył ciało policjanta powalając go na

ziemię i niszcząc obwody radiotelefonu.

Arbitrator podniósł się chwiejnie z chodnika,

przewrócił ponownie, podpełzł do rynsztoka i

zwymiotował. Kiedy jacyś przechodnie pomagali mu

wstać, po włóczędze nigdzie nie było już śladu.

***

- Sir, niezidentyfikowany napastnik obezwładnił

funcjonariusza Adeptus Arbites dwie przecznice od

kosmoportu! -Kierowca spojrzał na, zajmującego tylne

siedzenie limuzyny mężczyznę. - Załatwił go jego

własną pałką na promenadzie i zbiegł.

- To druga ulica na prawo stąd. Wysadź mnie!

Samochód wymusił pierwszeństwo na jadącym

sąsiednim pasem wozie i zatrzymał się przy

krawężniku. Inkwizytor wyskoczył z kabiny, włożył

ręce do kieszeni kurtki i pośpiesznym krokiem zaczął

przedzierać się przez maszerujący chodnikiem tłum.

Omal nie przeoczył zbiega. Sermon przystanął na

moment w cieniu rzucanym przez daszek sklepu i

łowca czarownic ledwie zauważył go kątem oka.

Brudne podarte ubranie i kulawy chód to amatorski, ale

skuteczny kamuflaż, uznał niechętnie inkwizytor.

Zachowując bezpieczny odstęp od poszukiwanego,

porównał jego rysy twarzy z ukrytym w dłoni zdjęciem,

by zweryfikować tożsamość włóczęgi. Tak, to był bez

wątpienia Lev Sermon. Łowca sięgnął po miniaturowy

komunikator i wydał ciche zwięzłe rozkazy.

Castigator nadjechał w ciągu niecałych trzech minut.

Kiedy szczęknęły włazy transportera i arbitratorzy

zaczęli wyskakiwać z przedziału pasażerskiego,

inkwizytor zszedł z chodnika na jezdnię. Policjanci

ruszyli jego śladem, zbliżając się do nieruchomego

mężczyzny w obdartym ubraniu, śledzącego ich ruchy

zmrużonymi oczami.

Sermon położył na chodniku swój podróżny worek i

rozejrzał się wokół. Poczuł ukłucie strachu. Jakieś sto

metrów za jego plecami dwa policyjne transportery

opancerzone wjechały z chrzęstem gąsienic na

skrzyżowanie, blokując ulicznynch. Wzdłuż

opustoszałej nagle ulicy rozległ się szczęk zamykanych

drzwi i sklepowych witryn. Wysoki mężczyzna w

czarnej kurtce skrzyżował na piersiach ręce i pokiwał

niedbale głową.

- To koniec, Lev - powiedział.

- Jakie mam wyjścia? - zapytał Sermon.

- Możesz dalej uciekać. Ci funkcjonariusze cię

zaaresztują, ty stawisz im opór, a ja będę musiał

interweniować.

CZERWIEC 2001

KRZYSZTOF BUJARA

- Jak się domyślam, będzie to interwencja ze

skutkiem śmiertelnym.

- Oni jeszcze nic nie wiedzą, Lev. Myślą, że jesteś

zwykłym mordercą i złodziejem, zabójcą policjantów.

Gdybym im dał wolną rękę, pewnie zastrzeliliby cię bez

są___________du za moimi plecami, ale nie mogę podjąć takiego

ryzyka. Jesteś zbyt niebezpieczny dla otoczenia, sam o

tym wiesz.

- Możesz przedstawić swoją ofertę, inkwizytorze.

- Poddasz się, a ja założę ci kajdanki i pójdziemy

sobie razem, nie przeszkadzając dłużej zapracowanym

stróżom prawa.

- Nie ma mowy. Słyszałem o waszych Czarnych

Arkach - zbieg splunął na chodnik.

- Przez myśl mi nie przeszła Czarna Arka,

przyjacielu.

- Łżesz jak pies, łapaczu. - Sermon błyskawicznym

ruchem wyrzucił przed siebie schowane za plecami

dłonie, rozsunął szeroko palce i zmrużył oczy. Fala

energii pomknęła ulicą, spotęgowana ograniczającymi

jaz obu stron ścianami budynków. Szyby w oknach

sklepów rozprysły się ha tysiące kryształowych drobin,

transporter arbitratorów jęknął metalicznie, kołysząc się

na resorach. Stojący za inkwizytorem policjanci upadli

na plecy, potoczyli się po ulicy ze zdławionymi

okrzykami, gubiąc hełmy i broń. Kilka strzelb wypaliło

samoczynnie. Mężczyzna w czerni nawet nie drgnął,

tylko jego naelektryzowane włosy uniosły się w górę.

Inkwizytor poruszył lewą dłonią, jakby strzepywał z

niej popiół. Ryk wichru natychmiast umilkł, chmury

kolorowych śmieci i kawałków papieru opadły na

chodnik, przykrywając szczątki szyb. Przerażeni

arbitratorzy podnosili się na nogi, klnąc przy tym

plugawię i szukając automatów.

- Brawo, Lev. Bardzo efektowna sztuczka, bardzo

widowiskowa - mężczyzna zaklaskał ironicznie.

Sermon zagryzł wargi, kręcąc gorączkowo głową.

Zmierzył wzrokiem odległość do najbliższej rozbitej

witryny sklepowej. O jedną serię z automatu za daleko.

Inkwizytor uśmiechnął się z pobłażaniem, jakby czytał

w myślach zbiega.

- Nie ma ucieczki, Lev. Tylko śmierć albo

kapitulacja.

- Zatem na jedno wychodzi - Sermon poczuł rosnącą

furię. Ten uśmiech, ten przeklęty drwiący uśmiech na

ustach inkwizytora doprowadzał go do szału. Nemezis

w czarnej kurtce Sprawiała wrażenie myśliwego,

patrzącego na złapaną we wnyki ofiarę. Choćby miał

umrzeć, zetrze mu ten uśmiech z twarzy!

Nawet nie poczuł krwi cieknącej z przygryzionych

ust. Jego umysł zapłonął ponownie bolesnym światłem,

zdającym się spopielać neurony. Krzyknął przeciągle i

wycelował czubki palców w postać inkwizytora. Na

paznokciach zaczęły tańczyć białoniebieskie płomyki

czystej mocy. Krzyknął jeszcze głośniej i uwolnił

wypełniającą wnętrze głowy energię.

Inkwizytor nie miał prawa tego przeżyć! Nikt nie

mógł przetrwać uderzenia psionicznej energii o

potencjale zdolnym odesłać do Immaterium demona!

Sermon upadł na kolana i wlepił załzawione oczy w

chwiejącą się na nogach postać mężczyzny w czarnej

kurtce. Łowca czarownic postąpił kilka kroków do

przodu, osunął się na jedno kolano, podniósł ponownie.

Po jego twarzy ściekały wielkie krople potu, z nozdrzy

sączyła się strużka krwi.

- Dość tego, Lev! - krzyknął zdławionym głosem. -

Zrobiłeś coś, czego bardzo nie lubię.

Sermon nawet nie zauważył gestu inkwizytora. Coś

uderzyło go w splot słoneczny ż siłą pneumatycznego

młota, uniosło w powietrze i cisnęło o chodnik.

Krzyknął z bólu, bardziej słysząc niż czując łamane

żebra. W głowie mu dzwoniło, ale zacisnął szczęki i

podniósł się na kolana. Przez łzy dostrzegł zbliżającego

się szybkim krokiem inkwizytora. Podniósł

zakrwawione dłonie do skroni w rozpaczliwej próbie

postawienia mentalnej blokady, ale łowca nie miał

zamiaru powtarzać psionicznego uderzenia.

Wymierzony ciężkim butem kopniak posłał zbiega pod

ścianę sklepu, drugi połamał mu palce lewej dłoni.

Sermon zwinął się w kłębek, próbując osłonić przed

ciosami głowę.

- Boli cię, Lev? - wydyszał inkwizytor. - To dobrze.

Ból oczyszcza duszę, uczy pokory i posłuszeństwa.

Kolejne kopnięcie omal nie złamało mu karku. Z

gardła Sermona wydarł się zdławiony szloch.

- Czy chcesz umrzeć, Lev? - Inkwizytor pochylił się

nad nim chwiejnie, wyczerpany mentalną blokadą. -

Czy naprawdę tak bardzo zależy ci na śmierci?

Odpowiedz!

Sermon pokręcił przecząco głową, splunął na

chodnik krwawą flegmą. Nie zdołał wykrztusić słowa.

- Za to, co mi zrobiłeś, mógłbym cię teraz zatłuc jak

psa, powoli i boleśnie. Jestem jednak

wspaniałomyślnym człowiekiem. Dostaniesz jeszcze

jedną szansę, ale nie wolno ci zawieść moich

oczekiwań. Rozumiesz?

- T... ttt... tak...

- Będę wobec ciebie szczery, nieszczęsny

przyjacielu. Od kilku lat poszukuję sukcesora. Ucznia.

Tylko dlatego jeszcze żyjesz. Jesteś mordercą, egoistą i

posiadasz szczątkowy instynkt samozachowawczy, a

przy tym władasz mocą w sposób, jakiego mogą ci

pozazdrościć licencjonowani mentaci. Jeśli zdołasz

narzucić sobie żelazną dyscyplinę i całkowite oddanie

służbie Imperium oraz bezgraniczne .posłuszeństwo

wobec moich rozkazów, być może uratujesz swoją

biedną duszę. Wiem, co stało się w habitacie 14B/7,

Lev. Nikt z posiadających Dar nie zdoła uciec przed

takim losem, jeśli nie przejdzie odpowiedniego

treningu. Fakt, że pokonałeś istotę zrodzoną w warpie

budzi mój podziw, ale to tylko odwlekło nieuniknione.

Oni upomną się o ciebie ponownie, Lev, a ja nie mogę

na to pozwolić. Albo przyjmiesz moją propozycję, z

wszystkimi jej konsekwencjami i obowiązkami, albo

umrzesz na tej brudnej ulicy. Zabiję cię bez wyrzutów

sumienia. Wybieraj.

- Z... zz... zgoda...

CZERWIEC 2001

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ

- Słuszna decyzja, chłopcze. Ciało można szybko

uleczyć, z biegiem czasu również duszę, choć pochłonie

to wiele cierpień i wyrzeczeń. Wierzę, że podołasz temu

wyzwaniu. Rodząc się otrzymałeś błogosławieństwo

piekieł, ale ja nawrócę cię na drogę czystości. Witaj

wśród wybrańców Imperatora, Lev.

Krzysztof Bujara

CZERWIEC 2001

DZIESIĄTY SZCZUR

CZERWIEC 2001

Piotrkowi, Karolinie, Magdzie i Mariuszowi

Dziękuję

nieformalnemu klubowi motocyklowemu

"Schmulers", zwłaszcza Muńkowi i Malej z

Białegostoku, za cenne uwagi techniczne, a takie

opowieści przy kuflu piwa.

- Artur, daj szluga - Krasny odstawił pustą puszkę

po piwie na krawężnik, na którym siedział. Artur

wyciągnął Mocne i poczęstował przyjaciela.

- Chyba w końcu się uspokoiło - powiedział Krasny,

rozglądając się dookoła. Zmęczony Artur przytaknął

bez słowa.

Jeszcze kilka godzin temu toczyli zażarty bój o

swoje życie. Artur miał rozerwaną na piersi koszulkę

King Diamonda, spod której czerwienił się obrzęk

wzdłuż szerokiej ciętej rany. Każdy głębszy wdech

powodował, że krzywił się niemiłosiernie. Grubas

Krasny nic odniósł większych obrażeń, jeśli nie liczyć

sporej garści włosów, jaką stracił ze swojej bujnej

blond czupryny, i złamanego trzonka topora, atrapy

zakupionej w San Marino, która nad podziw dobrze

sprawdziła się w ulicznej walce wręcz.

Krasny jeszcze raz rzucił okiem na miasto. Białystok

wyglądał niczym czeczeński Groźny z czasów wojny z

Rosjanami. Płonące wieżowce, zniszczone domy,

dymiące wraki samochodów i trupy. Setki, tysiące,

dziesiątki tysięcy trupów noszących na sobie ślady

walki, niewyobrażalnego okrucieństwa ale i spokoju,

jaki oferowała śmierć. Krasny niemal machinalnie, na

wpółświadomie lustrował najbliżej leżące zwłoki. Nie

wywoływały już u niego żadnych reakcji.

WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI

DZIESIĄTY SZCZUR

- Wiesz - odezwał się Artur. Widać było, że

mówienie sprawia mu trudność. - Jak tak walczyliśmy z

tymi świrami, to czułem się, jak gdyby ktoś przeniósł

mnie w sam środek filmowego planu "Martwicy

mózgu". Tylu flaków i rozchlapanego mózgu w życiu

jeszcze nie widziałem, ale wiesz co? Całkiem szybko

się przyzwyczaiłem.

Krasny pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Co teraz zrobimy? - spytał ni to siebie, ni to

Krasnego Artur. Krasny wzruszył ramionami i głęboko

zaciągnął się papierosem. Siedzieli tak w ciszy,

przerywanej postukiwaniem topora o asfalt.

Monotonię wczesnego popołudnia przerwał

charakterystyczny dźwięk dwusuwowego silnika

motocykla.

- Cagiva Mito - krótko stwierdził Krasny. - Taka

sama jaką mają Krasnal i Panek.

Spojrzeli po sobie z nadzieją.

Szeroką, główną ulicą osiedla pędził mały czerwony

motocykl o sportowej sylwetce.

Krasny i Artur z radością stwierdzili, że siedzi na

nim dwójka pasażerów. Prowadziła Krasnal.

Przybysze zatrzymali się przed siedzącymi i

wyłączyli silnik. Przez chwilę cała czwórka napawała

się swoją obecnością, czerpiąc z tego siłę i nadzieję na

przyszłe, bez wątpienia ciężkie dni. Patrzyli na siebie z

niemą satysfakcją, jaką sprawiała im świadomość, że

przeżyli w świecie, który z dnia na dzień stał się

tonącym w potokach krwi i szaleństwa horrorem.

Panek zeskoczył z tylnego siodełka małej cagivy i

rozmasował sobie pośladki.

- Ależ mnie boli dupsko - syknął, krzywiąc się. To

małe gówno nie nadaje się na długie trasy.

Przynajmniej dla pasażera.

Wszyscy zaśmiali się nerwowo. Uściskali się.

Krasnal popłakała się z radości. Przyszedł czas na

pytania.

- Matka? - spytał Panek Artura, swego brata.

- Nie żyje.

- Zgred?

- Pal go licho. Oby sczezł w piekle.

- Gośka? - ponownie spytał Panek. Artur wyciągnął

kolejnego mocnego i przypali) go, znowu krzywiąc się

z bólu.

- Nie daje znaku życia. Pewnie też nic żyje -

odpowiedział prawie beznamiętnie.

- Co ci się stało? - spytała Krasnal z matczyną

czułością. widząc jego ranę. Każdy normalny człowiek

w tym świecie był na wagę złota, a tym bardziej

WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI

przyjaciel. Nie mogli sobie pozwolić na utratę żadnego

z nich.

- Jakiś świr chlasnął mnie tasakiem. Mało brakowało

- wyjaśnił Artur.

- Trzeba to opatrzyć - stwierdziła kategorycznie.

Krasny wstał z krawężnika, poprosił o papierosa,

podszedł do najbliższego samochodu i zaczął walić

toporem w zamek bagażnika.

Przyjaciele patrzyli na niego, zastanawiając się, c/y i

jego nie ogarnęło szaleństwo. Po otwarciu kufra Krasny

wyciągnął apteczkę i podał Pankowi. Panek pokręcił

głową i parsknął śmiechem.

- Nic mi nic jest - oponował Artur.

- Zamknij się - powiedzieli równocześnie Krasny i

Krasnal. Artur ściągnął koszulkę.

Potężna eksplozja wstrząsnęła miastem. Nad

górującą na horyzoncie elektrownią zawisła ogromna

czarna chmura przetykana jęzorami ognia.

- Cały czas coś tam wybucha - wyjaśnił Krasny. -

Jakiś szalony batalion czołgów ostrzeliwał ją przez całą

noc. U was w Olsztynie też było tak wesoło?

- Tak - pospieszył z odpowiedzią Panek. - Zwłaszcza

jak wojsko weszło do miasta. Szaleństwo nie ominęło i

naszej armii. Takich jatek nie powstydziłby się horror

klasy D.

^Krasny pokiwał głową ze zrozumieniem.

- U nas to samo. Lepiej nie zapuszczać się na

Lipową. Czołgi rozjechały tam kilka tysięcy ludzi. Cała

ulica to świeża mielonka. Co gorsza, zaczyna

śmierdzieć. Jako łapiduch, co prawda od zwierząt,

powinieneś domyślać się, co było powodem tego

szaleństwa?

- Wirus, prion, nowe bakterie? Coś z tych rzeczy;

sądząc po szybkości, z jaką się rozprzestrzeniał,

roznoszone drogą kropelkową.

- Skąd?

Panek wzruszył ramionami.

Artur naciągał na siebie koszulkę, kryjąc szeroki

opatrunek owijający pierś.

Znowu jak poprzednio, usłyszeli najpierw pracę

silnika motocyklowego

Podjechał do nich Maniak na czoperowatej Hondzie

Shadow. Za nim siedziała Mała, jego narzeczona.

Powitaniom i radości nie było końca. Grono

przyjaciół powiększyło się o kolejne dwie osoby.

Znowu posypały się pytania.

- Co z olsztyńskim "Bikerem"? - zaczął pierwszy

Maniak.

- Cisza. Nic nam nie wiadomo, czy ktoś przeżył. -

odparła Krasnal. - A tutaj?

- Z mojej i Małej rodziny nikt nie ocalał. Kwiatek,

Stefan...

- Michaś? - spytał Krasny.

- Spotkałem go dzisiaj. Wracał od strony ruskiej

granicy. Rosjanie są dwadzieścia kilosów od

Białegostoku. Stosują taktykę spalonej ziemi. Ledwo

uszedł z życiem. Pojechał na południe Polski.

- Tego się można było po ruskich spodziewać.

Trzeba stąd spieprzać na zachód. Co z Agnieszką?-

spytał Krasny.

- Michaś nie widział się z nią. Szukał jej cały czas.

Podejrzewa, że też nie żyje.

Krasnal usiadła na asfalcie i zaczęła szlochać.

- To koniec... Już po nas...

- Zamknij się - burknęli Krasny i Artur, ale i oni

odnosili to samo wrażenie. Szaleństwo i armia rosyjska.

Mordercza kombinacja.

Mała przykucnęła za Krasnal i objęła ją ramionami.

Szlochając szeptały coś do siebie.

- Jeśli mamy jechać na zachód, to musimy mieć

środek transportu. Najlepiej motocykle - przerwał

ponurą ciszę Panek. - Główne drogi są zatarasowane

przez zniszczony sprzęt wojskowy i wraki

samochodów. Tylko motocykle zapewnią nam szybkie

przemieszczanie się.

- Masz rację - potwierdził myśl przyjaciela Krasny.-

Proponuję przenocować w pobliskim kościele, ale

najpierw skombinować sprzęt i dopiero rano ruszyć do

Warszawy.

Panek i Maniak skrzywili się.

- Wiesz, jaki mamy stosunek do kościoła -

zaoponował Maniak.

- Wiem i pieprzę to. Kościół to według mnie jedyne

czyste miejsce w tym mieście. Ruszamy?

- Dobra - zgodził się już bez oporów Panek. - Co za

kościół?

- Najbliższy - Krasny wskazał na potężny budynek o

zdruzgotanej wieży na rogu Radzymińskiej i Alei

Tysiąclecia Państwa Polskiego. - Kościół Miłosierdzia

Bożego.

- Ładne mi miłosierdzie - mruknął Maniak,

odpalając Shadowa.- Wsiadaj, Panek. Poszukamy

jakichś fajnych sprzętów. Mam kilka niezłych

namiarów.

Maniak i Panek odjechali w głąb miasta. Krasnal

dosiadła swojej cagivy i powoli, towarzysząc

spieszonym Arturowi, Krasnemu i Małej ruszyła ku

podziemiom kościoła Miłosierdzia Bożego.

W świątyni panowała nabożna cisza. Szaleństwo nie

dotknęło tego miejsca. Rozbili obóz w przedsionku.

Krasny stwierdził, że nie ma potrzeby bardziej

profanować świętego miejsca.

Po półgodzinie wrócili Panek i Maniak. Panek

dosiadał nowego Shadowa.

- To dla ciebie, Krasny - powiedział z dumą Maniak.

-Amerykańska wersja. Rocznik 86. Pięćset pojemności.

Krasnemu zabiło żywiej serce.

- Dzięki - mruknął tylko i podszedł do motocykla. -

Nie wiem, czy sobie z nim poradzę. To ciężka i szybka

maszyna.

Pomrukując do siebie czy też do motocykla, głaskał

i dotykał wszystkich części. Odpalił starter. Silnik

wszedł na wolne obroty, miłym pomrukiem witając

nowego właściciela.

CZERWIEC 2001

DZIESIĄTY SZCZUR

- Jedziemy po twój, Panek - powiedział Maniak.

Wrócili z Yamahą FJ 1200. Na j ej widok Mała

rozpłakała się gwałtownie.

- To maszyna Konrada...- wydukała i uciekła w

ramiona Maniaka. Konrad był jej bratem.

- Krasny, wskakuj na swojego Shadowa -

zadysponował Maniak - Jedziemy po naftę.

Naftą określał piwo.

Krasny dosiadł hondy i odpalił ją. Rozkoszne

drżenie przebiegło po jego ciele, wtórując pracy silnika

motocykla. Powoli ruszył przed siebie, przejechał

kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się. Maniak

dojeżdżając do niego krzyknął, by prowadził. W

najbliższym sklepie parę ulic dalej zaopatrzyli się w

zgrzewkę piwa, kilkanaście konserw, chleb nie

pierwszej świeżości i papierosy.

Wróciwszy do kościoła zobaczyli pozostałych,

stojących nad świeżymi zwłokami człowieka z

rozłupaną czaszką.

Panek trzymał w ręku skrwawiony topór Krasnego i

spokojnie palił papierosa.

- To świr - wyjaśnił. - Rzucił się na nas. - Podniósł

topór. - Zajebista rzecz.

- Się wie. - Krasny odebrał mu broń i zaczął ją

wycierać o koszulę trupa. - Byle gówna bym nie ciągnął

przez pół Europy.

Odciągnęli zwłoki dalej, by nie kłuły w oczy swoją

martwotą. Nie pomyśleli nawet o ich pogrzebaniu.

Wokół leżało tyle trupów, że jeden więcej nie robił

żnicy.

Weszli do środka i zajęli się kolacją. Maniak zaczął

opowiadać przeróżne śmieszne historie, w sposób, w

jaki tylko on potrafił, choć można było wyczuć, że robi

to z pewnym przymusem. Uśmiali się do łez, na chwilę

zapominając o zaszłych wydarzeniach i niepokojącym

dniu jutrzejszym. Potem rozsiedli się z puszkami piwa i

ich myśli wróciły do teraźniejszości. Snuli plany na

przyszłość. Zdecydowali, że zatrzymają się w

Warszawie na dzień lub dwa, a potem ruszą do

niemieckiej granicy, zatrzymując się u rodziny

Krasnego pod Głogowem. Pełne brzuchy i jaka taka

nadzieja przeżycia następnych dni sprawiły, ze humory

im się nieznacznie poprawiły.

Krasny obserwował swych przyjaciół. Nie dało się

ukryć, że ostatnie dni mocno każdego z nich zmieniły.

Uśmiech rzadko kiedy gościł na zmęczonych twarzach,

a gdy już się uśmiechnęli, to szybko poważnieli. Krasny

spoglądał na każdego z nich, jakby widział ich po raz

ostatni i chciał zapamiętać rysy twarzy, jak i te chwile,

które wspólnie przeżyli.

Maniak, zapalony cyklista i złota rączka mechaniki.

Mała, jego narzeczona i podpora. Panek, białostocki

chuligan i nieuk, który stał się wziętym weterynarzem

w Olsztynie. Krasnal, kobieta życia Panka, trochę

szalona i nad wyraz spontaniczna, a jednak panicznie

bojąca się starości.

Wszyscy, łącznie z Arturem, stanowili zgraną

paczkę, która znała swoje słabości, wady i zalety.

Wszyscy wiedzieli, że Maniak jest chorobliwie

zazdrosny o Małą, że Krasnal żyła w cieniu kompleksu

swojego wieku i żadne tłumaczenia nie potrafiły

powstrzymać jej łez, gdy na siłę wmawiała sobie, że

jest stara. Wiedzieli też, że Panek ma świra na jej

punkcie i gotów jest dla niej zrobić wszystko. Cała ta

wzajemna znajomość sprawiała, iż w swoim

towarzystwie czuli się silni i bezpieczni, a tego

potrzebowali teraz najbardziej.

Artur poczęstował Krasnego papierosem. Grubas

zaciągnął się mocnym. Artur rzucił jakąś uwagę i

towarzystwo roześmiało się. Krasny zakrztusił się

dymem. Maniak skomentował to na swój ordynarny

sposób i podziemia kościoła zagrzmiały śmiechem,

czystą radością, w której słychać było niepewność jutra,

ale i przekonanie, że dopóki to grono przyjaciół jest

razem, to nie jest jeszcze tak źle.

Rankiem zebrali prowiant i ruszyli w drogę. Nad

wschodnią częścią miasta gęstniały chmury potężnych

pożarów i krążyły już rosyjskie helikoptery. Jeden z

nich przeleciał nawet nad kościołem, który dał im

schronienie. Rosjanie nie spieszyli się, tylko

metodycznie wypalali dom po domu, ulicę za ulicą.

Zostawili za sobą miasto, które dla części z nich

było rodzinnym gniazdem, lecz teraz stało się

postrzępionym zniszczonymi budynkami grobowcem

setek tysięcy ludzi. Białystok pożegnał ich wonią

rozkładu i swądem spalenizny.

Rwali przed siebie na motocyklach, omijając

dziesiątki samochodowych wraków, unieruchomionych

czołgów i wozów opancerzonych. Czasami szerokim,

wielokilometrowym objazdem po polnych drogach i

wertepach, musieli omijać miasteczka kompletnie

zrujnowane i zatarasowane potężnymi karambolami.

Tak było trzydzieści kilometrów od Białegostoku w

Jeżewie Starym, na którego ulicach rozegrała się

regularna bitwa pancerna. Dwie kolumny czołgów,

jedna jadąca od strony Warszawy, a druga z Łomży,

starły się ze sobą w samym centrum Jeżewa. Smród

śmierci wyczuć można było już na kilkaset metrów

przed miasteczkiem. Z daleka można było dostrzec

szczątki wszelkiej maści pojazdów i ruiny budynków.

Nawet głębiej nie wjeżdżali, tylko od razu wyminęli

miasteczko szerokim łukiem.

Jakieś dwadzieścia kilometrów za Jeżewem,

Krasnemu skończyło się paliwo, a i cagiva Krasnal

jechała już na rezerwie. Krasnemu Maniak wybaczył to

niedopilnowanie, grubas dopiero zapoznawał się z

motocyklem, ale Krasnal oberwało się w specyficzny

dla Maniaka sposób. Naigrawał się i "kleił" z niej, aż

się popłakała i uciekła w ramiona Panka. Zaraz potem

Maniak dostał burę od Małej. Przeprosił Krasnal i

wszystko wróciło do normy. Krasny już tyle razy

widział podobną scenę między Maniakiem i Krasnal, że

tylko uśmiechał się pod nosem i porozumiewawczo

mrugał do Artura.

Następny postój zrobili w Zambrowie, na stacji

benzynowej. Rosjanie byli już daleko za nimi, a im

coraz mocniej dokuczało zmęczenie, więc zatrzymali

CZERWIEC 2001

WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI

się na kilka godzin. Przeszukali stację i nie znajdując

niczego ciekawego, oprócz kilku trupów, umościli się w

sklepie. Zaczęli rozpatrywać, co mogło być powodem

szaleństwa, które ogarnęło Polskę. Panek podtrzymywał

swoją wersję, że to prawdopodobnie jakiś wirus.

Krasny zauważył, że jeśli tak, to dlaczego nie

opanował Ruskich, a w Polsce infekcja przyjęła, aż

takie rozmiary. Panek przyznał mu rację, że to się nie

trzyma-kupy. Rosjanie działali brutalnie i z

okrucieństwem, lecz w ich poczynaniach nie było nic z

szaleństwa, raczej chłód i metodyczność, zachowanie

typowe dla naszych braci Słowian zza Buga.

- W takim razie to na pewno UFO - rzucił niedbale

Artur, zaciągając się mocnym.

- Za dużo naoglądałeś się "Z archiwum X" -

skwitował jego wypowiedź Krasny. - Zaraz pewnie

wejdą tu Moulder i Scully. Zamachają szmatą FBI,

zadadzą nam parę pytań, uzyskają nic nie znaczące

odpowiedzi. Moulder, jak to ma w zwyczaju, rozejrzy

się po miejscu zdarzenia i choćby było ono dokładnie

przeszukane przez specjalistów, znajdzie trop, który

doprowadzi go do rozwiązania zagadki.

Krasny, obrazując to, podszedł do pierwszej lepszej

drobnostki leżącej na ziemi, a która zwróciła jego

uwagę. Podniósł z ziemi łańcuszek z jakimiś blaszkami.

Przyjrzał mu się i zmarszczył brwi.

- Dziwne - powiedział, oglądając znalezisko.

- Co to jest? - spytały jednocześnie Krasnal i Mała.

Kobiety zawsze łase są na błyskotki.

- Nieśmiertelnik.

Maniak wzruszył ramionami. - Można go zrobić na

zamówienie.

- Ale nie taki.

- To znaczy?

- To jest nieśmiertelnik marines. Amerykańskich

marines. Ma nawet wygrawerowane ich hasło, "Semper

fi". To skrót z łaciny. Semper fidelis, zawsze wierni.

- Odpustowa zabawka - podsumował Panek,

przechodząc nad tym do porządku rzeczy.

Krasny schował wisiorek i wrócił do towarzystwa.

Maniak, który wydawał się z początku trochę przybity

zaistniałą sytuacją, zaczął wracać do formy. Objawiało

się to u niego przeróżnymi dywagacjami na temat

wydalania, rzygania i pierdzenia. Chłopak miał

fantazję. Mała tylko się krzywiła i go uspokajała.

Bezskutecznie.

Zjedli, zdrzemnęli się i ruszyli dalej. Słońce już stało

w zenicie. Dalszą trasę, aż do Marek, przejechali bez

przeszkód, jeśli nie liczyć paru karamboli. Dopiero pod

Warszawą zaczęły się jatki. Praktycznie cała stolica

była jedną wielką katastrofą,' pełną poszatkowanych

trupów, zmiażdżonych przez samochody ciał i

przytłoczoną ciężkim powietrzem nasyconym

przenikliwą wonią rozkładu. Gdy dojechali bliżej

centrum i znacznie zwolnili, jadący na czele Maniak

usłyszał za sobą dziwny, ledwo przebijający się przez

pracę silników dźwięk. Śmiech. Przeciągły, pełen

satysfakcji i niekłamanej radości. Obejrzał się za siebie.

Motocykl Krasnego boksował, a on sam śmiał się do

rozpuku, ledwo panując nad maszyną. Siedzący za nim

Artur rozłożył szeroko ręce, pokazując, że nie wie, o co

chodzi.

Zatrzymali się.

Musieli trochę poczekać, aż Kraśnemu przejdzie. W

końcu grubas wytarł łzy i nos, bo cały się zasmarkał.

- Wybaczcie mi - powiedział w końcu ciężko

oddychając. - Żyłem... Tfu! Mieszkałem w Warszawie

trzy miesiące i były to najgorsze trzy miesiące w moim

życiu. Tak porąbanego miasta nigdy nie widziałem, a

spędziłem już trochę czasu w Poznaniu i Gdyni.

Marzyłem po nocach, żeby jakiś szaleniec podłożył pod

nią bombę, a mnie pozwolił odpalić lont. Zrobiłbym to

bez mrugnięcia okiem. Jak Bóg w Sodomie i Gomorze,

próbowałbym znaleźć kilku sprawiedliwych i zaprawdę

powiadam wam, uratowałbym tylko Kazika

Staszewskiego. Reszta poszłaby z dymem. O Boże! Jak

ja nienawidzę tego miasta. Jaguarów z rejestracją

"SEX" i zadufanych w sobie dupków. Tu nawet

zakonnica potrafi cię zjechać takimi matczynymi

słowami, że Maniak by się nie powstydził. A teraz?

Proszę. Moje marzenie się ziściło. Nawet nie musiałem

do tego ręki przykładać...

Maniak zaryczał swoim potępieńczym śmiechem. -

Masz rację. Znam wielu warszawiaków, ale tylko kilku

nadaje się do wspólnego wypicia nafty.

- Wiem, co myślisz. Krasnal - powiedział poważnie

Krasny, zwracając się do dziewczyny na widok jej

charakterystycznego uśmieszku, pod którym krył się

brak aprobaty dla czyjegoś sposobu myślenia, bądź

właśnie podjętej decyzji. - Myślisz, że jestem

wyzbytym uczuć dupkiem, śmiejącym się z ludzkiego

nieszczęścia. Myślisz, że mam mózg przeżarty

alkoholem, niezdolny do współczucia. Może tak, może

nie; ale nienawidzę szmulów pierdolonych, gogusiów

uważających się za pępek świata, a będących tylko tym,

co pozostaje po strawionym obiedzie, czyli gównem.

Ludzie tu żyjący wymagają od reszty kraju uznania

tylko dlatego, że są warszawiakami. Większość z nich

nic sobą nie reprezentuje, ale nosy mają zadarte jak

członkowie Kelly Famiły. Aaa, co ci tam będę

tłumaczył. Pamiętasz, na jeziorach, jak spotkaliśmy

grupę płetwonurków z miasta stołecznego. Jak

szpanowali swoim sprzętem, że co to nie oni? Jak

grozili rybakom, że poprzecinają im żyłki, bo

przeszkadzają im nurkować? Z jaką wyższością

traktowali wszystkich dookoła, a zwłaszcza ciekawych

laików chętnych zapoznać się z możliwością

zwiedzenia podwodnego świata? Sama wtedy

powiedziałaś, że takim to betonowe buty i do ścieku, bo

szkoda marnować czyste jezioro. Mam rację?

- Może i masz - odpowiedziała krótko Krasnal i

odpaliła cagivę. Reszta zrobiła to samo.

- Ale się odpiąłeś - rzucił tyko do ucha Krasnego

Artur i ruszyli dalej.

Zatrzymali się na pasie zieleni w Alejach

Jerozolimskich, tuż przy zapadniętej kopule Dworca

Centralnego. Krasny z lubością i satysfakcją patrzył na

zniszczone miasto.

CZERWIEC 2001

DZIESIĄTY SZCZUR

Zdecydowali, że najbliższą noc spędzą w tym

miejscu. Panek i Maniak wyruszyli motocyklami na

miasto w poszukiwaniu jakiegoś namiotu.

Reszta, siedząc na bagażach, napawała się błogą

ciszą. O dziwo, nawet nie śmierdziało trupami, a może

już się przyzwyczaili do tego wszechobecnego zapachu.

Dwa razy przeleciał nad nimi helikopter. Śmigłowce

leciały za wysoko, aby rozpoznać ich barwy. Krasny

przypomniał im o Rosjanach i amerykańskim

nieśmiertelniku. Przenieśli się więc pod wiadukt, który

chronił ich przed potencjalnym deszczem i wścibskimi

oczami.

Maniak i Panek wrócili po godzinie, tachając

potężny namiot. Mieli skwaszone miny.

- Miałeś racje, Krasny - powiedział tylko Panek.

- Z czym?

- Nie szczym, tylko sikamy - rzucił Maniak. -

Byliśmy aż pod Okęciem. Ruch tam jak na

Marszałkowskiej. Amerykanie. Stawiają tam jakieś

dziwne baraki, a dookoła pełno ciężkiego sprzętu,

transportowce, silne patrole w maskach pegaz szwędają

się po całym terenie. Próbowaliśmy się do nich zbliżyć.

Wycelowali w nas broń i kazali spieprzać. Znaleźliśmy

też wojskowego hummela, a w środku dwa trupy

marines. Ktoś z kuszy przyszpilił ich do siedzeń. W

środku mieli dwa baniaki z wodą z jakimś specjalnymi

zaworami. Ich maski i manierki też były przerobione

tak, żeby mogli pić tę wodę bez kontaktu z powietrzem.

Zabraliśmy im te dwa gnaty. - Maniak wyciągnął z

sakw dwa automatyczne karabinki.

- Przydadzą się - stwierdził krótko Panek. - Tak jak i

twój topór.

- Nie podoba mi się to - Krasny pokręcił głową.

- Może szykują się, żeby nam pomóc? - powiedziała

Mała.

- To czemu nie pozwolili się zbliżyć? Mała

wzruszyła ramionami i zasępiła się.

- Wiecie co? - zaczął Panek. - Z tym szaleństwem

mogłoby być tak. Najpierw zainfekowano lub zatruto

wszystkie zbiorniki wody, wprowadzając tam jakiś

nieaktywny środek, bądź uśpionego wirusa. Po kilku

miesiącach wirus dociera do wszystkich. Jest w chlebie,

napojach, wszędzie tam, gdzie używano zainfekowanej

wody, choćby tylko do mycia. Potem jakiś impuls

powoduje, że wirus uaktywnia się. Podobno są wirusy

aktywowane jakimś zewnętrznym czynnikiem, a mogą

to być fale radiowe odpowiedniej częstotliwości,

promieniowanie radioaktywne, jonizujące, czynniki

środowiskowe w połączeniu z czynnikami

genetycznymi, substancje chemiczne o właściwościach

kareno- czy teratogennych. Skutki ich działania mogą

ujawnić się dopiero w czasie odległym od momentu ich

zadziałania. Może to być też wysoka temperatura

otoczenia itp. Cały czas mamy przecież upały.

Metabolizm wówczas zmienia się, zaczynają się

wydzielać związki regulujące działanie organizmu w

wysokich temperaturach. Może to aktywować wirusa.

Wirus powoduje trwałe uszkodzenia mózgu

prowadzące do szaleństwa, a w końcu do śmierci.

- Połowy z tego nie zrozumiałem, zwłaszcza gdy

wspomniałeś o teradontach i karcerach, i się troszkę

pogubiłem. Brzmi to jednak całkiem przekonująco -

Krasny podrapał się po głowie. - Tylko czemu my nie

zwariowaliśmy?

Panek uśmiechnął się.

- Znacie to stwierdzenie, że po wojnie atomowej

zostaną tylko szczury i karaluchy...

- Znamy - wtrącił Krasny. - Kiedyś Michaś

opowiadał mi, jak wrzucił muchę do cyjanku potasu.

Całkiem długo merdała nóżkami, w końcu padła.

Wyciągnął ją, położył na stole i zajął się czymś innym,

a ta cholera po jakimś czasie odżyła! Zaaplikował jej

znowu to samo. Sytuacja powtórzyła się i to kilka razy,

zanim padła definitywnie...

Mała popatrzyła na niego ze zgorszeniem.

- Michaś? Zrobił coś takiego biednej muszce?

Niemożliwe.

-Naprawdę! Spytajcie go o to, albo o żuka w

metalizatorze...

- Pozwolisz mi skończyć? - wtrącił Panek. - O czym

to ja...? Aha, więc jak się aplikuje szczurom,

powiedzmy wybranym dziesięciu sztukom, nową

trutkę, to dziewięć zdycha, a dziesiąty uodparnia się!

- Szczury - mruknął Maniak. - Jesteśmy dziesiątym

szczurem! Tego dziesiątego szczura trzeba usunąć

"ręcznie"! Stąd Rosjanie w Białymstoku i Amerykanie

w Warszawie! Tylko jaki mieliby cel w zainfekowaniu

całego kraju?

Nikt nie był zdolny odpowiedzieć na to pytanie.

- Skoro chcą nas usunąć, jak to Maniak określił,

ręcznie, to trzeba się nam dozbroić - powiedział

Krasny. - Chodź, Artur, do Centralnego, widziałem tam

kiedyś parę ładnych japońskich katan.

- Szczur to brzmi dumnie - odparł Artur i z wypiętą

piersią, trąbiąc fanfary, poszedł za Krasnym.

Wrócili bladzi, niemal fioletowi i zarzygani, ale z

uśmiechem na ustach. Artur z dumą zaprezentował

swój ą nową broń, która tak jak topór Krasnego była

atrapą, ale wydawała się być zrobiona solidnie. Artur

usiadł i coś mamrocząc zaczął ją ostrzyć kamieniem z

pochwy myśliwskiego noża, który również przyniósł z

wyprawy na dworzec.

CZERWIEC 2001

WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI

- Coś tak. Krasny, niewyraźnie wyglądacie. Jakby

ktoś wam próbował wyrwać z dupy jutrzejszy obiad -

stwierdził Maniak.

- Szliśmy po trupach do celu. Dosłownie - obrazowo

tłumaczył Krasny. - Zauważyliśmy parę ciekawych

rzeczy. Skrzepłe kałuże krwi na śliskim podłożu

zwiększają przyczepność. Ciało człowieka po

kilkunastu dniach rozkładu jest mięciutkie jak

kaczuszka i trudno z niego wyciągnąć nogę - tu pokazał

but pokryty jakąś mazią. - Rozerwana jama brzuszna

pełna wzdętych jelit swoim zapachem powoduje odruch

wymiotny... Starczy, czy mam ci jeszcze opowiedzieć o

kończynach, które z brzydkim odgłosem i

nadzwyczajną łatwością odrywają się od korpusu?

- Starczy. - Maniak też pobladł, a Artur zrzygał się

na samo wspomnienie, po czym, próbując

pogwizdywać, wrócił do przerwanej pracy.

Rozbili namiot, zjedli i przy piwie przesiedzieli nic

nie robiąc aż do wieczora. Przez cały dzień latały

helikoptery. Parę osób przeszło Alejami, ale nie

podeszły do nich. Maniak był w ponurym nastroju i

chciał komuś włomotać.

Mógł się wyżyć dopiero późnym wieczorem, kiedy

to dosiadł się do nich jakiś starszy, mocno podpity

facet. Nie sprawiał wrażenia świra, więc pozwolili mu

chwileczkę zostać. Potem zrobił się upierdliwy i

Maniak, cały czas twierdząc, że nie jest agresywny po

alku, kazał mu się wynosić. Gościu w ogóle nie

reagował. Maniak raz, czy dwa, wyprowadzał typka

poza ognisko. Ten wracał jak bumerang. Wszyscy mieli

tego dość, oprócz gościa, oczywiście. Mała

powiedziała, że go przekona, żeby sobie poszedł. Facet

we wszystkim jej przytakiwał, ale twardo siedział dalej.

- Maasz ...czy jak Chi...Chinka - wybełkotał w

końcu.

- Co on powiedział? - spytał Maniak. Jak do tej pory

siedział ze stoickim spokojem, pozwalając Małej

dokończyć negocjacje.

- Powiedział, że Mała ma oczy jak Chinka -

przetłumaczył Krasny.

Maniak wstał, złapał faceta za fraki, dwa razy

trzasnął z plaskacza, wyprowadził za teren obozowiska

i kopnął w dupę tak, że gościu głową wpadł przez szybę

do stojącego opodal-samochodu. Wisiał tak, do połowy

zanurzony we wraku. Nie zrobiło to na nikim wrażenia.

Wszyscy mieli go powyżej uszu.

Maniak wrócił do ogniska i powiedział krótko:

- Lepiej.

Posiedzieli tak może z godzinę, pół. Gościu zaczął

się ruszać. Wygramolił się z wraka i ruszył w stronę

ogniska. Dziwnie się zachowywał. Coś niezrozumiale

bełkotał, miał wściekły wyraz twarzy i pianę na ustach.

Wyglądał jak setka innych świrów, ofiar potencjalnego

wirusa Panka.

Maniak odbezpieczył karabinek, pytając:

- Świr, czy nie świr?

- Świr, świr - przytaknęli Fanek i Krasny.

Dziewczyny z przerażeniem patrzyły na Maniaka. Artur

poczęstował Krasnego mocnym.

Maniak przeciągnął krótką serią po świrze. Gościa

rzuciło do tyłu, na samochód z którego właśnie wylazł.

Zamarł, oparty o drzwi.

Maniak usiadł i pociągnął piwa z puszki.

- Jeszcze lepiej - mruknął krótko.

Panek zauważył, że uderzenie głową w szybę

wywołało u gościa uaktywnienie potencjalnego wirusa.

Krasny stwierdził, że w takim razie cały kraj musiał

nieźle dostać po łbie. Roześmiali się wszyscy oprócz

Krasnal.

- Jak tak możecie! - wybuchła. - Nieczułe

skurwysyny! Przecież to był człowiek...

- Nie człowiek, tylko świr - przerwał jej Krasny.

- Zamknij się! Ty jesteś z nich najgorszy! Łazisz po

trupach, cieszysz się, gdy umiera Warszawa!

- Krasnal, uspokój się - Panek próbował załagodzić

sytuację.

- Zamknij japę! - Krasnal krzyknęła krótko. -

Mordujecie ludzi jak... jak zwierzęta w rzeźni.

Zachowujecie się, jakbyście grali w jakąś krwistą grę

komputerową. Gdzie są wasze uczucia!

- Krasnal - zaczął Krasny zaciągając się papierosem

- widzę, że sytuacja cię trochę przerasta. Pozwól, że coś

ci wyjaśnię. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale świat

zmienił się. Wszyscy straciliśmy nasze rodziny, przez

takich typków jak ten co się do nas przyplątał, a

pośrednio pewnie przez Amerykanów i Rosjan. Nagle o

twoim życiu zaczyna decydować to, czy zdążysz

uchylić się przed ciosem i w miarę szybko

wyeliminować świra. Już nie liczy się wykształcenie,

zasobny portfel i znajomości. Liczy się tylko to, że

musimy przeżyć...

- Czyli jak przyprze cię głód, to zjesz ludzkie

mięso?! -wyrzuciła z siebie. Krasny skrzywił się.

- Mówisz tutaj o takich skrajnościach, do których

nawet ja sam bym się nie posunął. Słuchaj, to jest nowy

świat z nowymi regułami,' więc albo się do tych reguł

przystosujesz, albo zginiesz.

- Jesteśmy jak ten dziesiąty szczur - dopowiedział

Artur.

- Właśnie. Musimy zmienić sposób myślenia i

zapomnieć o starym świecie, bo on na pewno już nie

wróci. Teraz my jesteśmy ludźmi. My i tylko my.

Reszta to świry, Rosjanie i Amerykanie...

- Ładnie powiedziane - znowu odezwał się Artur.

- Co najmniej dwójka z tej reszty to nasi wrogowie.

Amerykanie są neutralni, ale pewnie tylko do czasu.

Twierdzisz, że jesteśmy wyzbyci uczuć. I tu się mylisz.

Kocham ciebie. Fanka, Maniaka, Małą, Artura, jak

siebie samego. Wasze szczęście jest moim szczęściem.

Oddam życie za to, by was uratować z opresji i

naprawdę mam to w dupie, czy wy zrobicie to dla mnie.

Na tym polega przyjaźń, a ja was uważam za przyjaciół.

Świry stoją nam na drodze, więc trzeba ich usunąć.

Przed Rosjanami trzeba uciekać, a Amerykanom nie.

rzucać się w oczy. Oprócz tego trzeba mieć co zjeść,

przespać się i mieć zawsze pełny Zbiornik wachy w

motocyklu. Takie są nowe reguły tego świata. Nie ma

co tu roztrząsać czy to jest moralne, czy nie. Trzeba żyć

CZERWIEC 2001

DZIESIĄTY SZCZUR

na takich warunkach, jakie dyktuje świat. Koniec.

Kropka. Więcej do tego tematu nie zamierzam wracać, i

tak już powiedziałem za dużo.

Krasnal popatrzyła na resztę siedzących przy

ognisku.

- Też tak myślicie? Milczeli.

- Nienawidzę was! - wrzasnęła i pobiegła w

ciemność, a Panek za nią.

Wrócili po jakimś czasie i od razu poszli do

namiotu.

- Dobra, ja z Arturem obejmiemy pierwszą wachtę.

Potem ty. Maniak, z Pankiem. OK?

Rano, przed wyjazdem. Krasnal podeszła do

Krasnego.

- Przemyślałam sobie to, co powiedziałeś. Masz

rację, może nie do końca, ale masz. Chcę cię prze...

- Nie przepraszaj - przerwał jej. - To nie twoja wina.

To wina nowej rzeczywistości. - Przytulił ją. - Wskakuj

na motocykl i ruszamy. Mamy przed sobą cel - i

zbiorniki pełne wachy.

Wyjechali z Warszawy na Poznań. Praktycznie cały

czas musieli jechać poboczem. Samochód piętrzył się

na samochodzie.

Nawet nie zauważyli, kiedy Krasny został w tyle.

Musieli zawrócić parę kilometrów, zanim go znaleźli.

Siedział na drugim pasie, prowadzącym do

Warszawy, postukując toporem o asfalt. Artur krążył

niespokojnie za jego plecami z papierosem w zębach.

- Co się stało? - spytała Krasnal.

- Zatrzymał się, jak tylko zobaczył tę czerwoną

Octavię stojącą na poboczu. Zajrzał do środka,

powiedział "o, kurwa", usiadł i tak siedzi. Nie reaguje

na pytania.

Maniak zajrzał do auta. W środku siedzieli dwaj

mężczyźni, jeden starszy, drugi młodszy, a na tylnym

siedzeniu kobieta. Cały samochód był poszatkowany

kulami. Dookoła leżały łuski.

Gdy podeszli do Krasnego, powiedział tylko:

- To rodzina, do której jedziemy. Maniak, wiedząc,

że z takiego stanu może wyrwać człowieka tylko jakaś

prosta praca, która zajmie ciało i umysł, spytał:

- Chcesz ich pochować? Krasny zaprzeczył.

- Spalić. Spalić, jak ostatni most łączący ze starym

światem. Nie mam już nikogo, oprócz was.

Maniak oblał samochód z wierzchu i w środku

benzyną. Odciągnęli Krasnego, Artur rzucił do środka

swoją ulubioną zapalniczkę Zippo. Płomienie buchnęły

i objęły cały samochód. Jeszcze dobrze się nie rozpalił,

a już Krasny odpalał motocykl.

Ruszyli dalej. Dogonił ich tylko huk eksplozji.

Gdzieś w połowie drogi między Koninem, a

Warszawą zrobiło się luźniej na jezdni, więc wskoczyli

na asfalt i pruli przed siebie, jakby ich sam diabeł gonił.

Pod Koninem ujrzeli nadjeżdżających z naprzeciwka

motocyklistów. Ośmiu, może dziewięciu. Maniak, który

prowadził kolumnę, zwolnił, tak jak i nadjeżdżający od

strony Konina. Krasny wyciągnął topór, Artur swoją

katanę, a Maniak z Pankiem karabinki. Minęli się z

prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Krasny zlustrował motocykle nadjeżdżających. Same

sportowe plastiki, jakby ściągnięte prosto z toru, bez

lusterek, z zabudowanymi tylnymi siedzeniami.

Minąwszy się, obie grupy przyspieszyły.

Nagle Krasnal, lekko tylko wyprzedzająca jadącego

na końcu Krasnego, wystrzeliła z motocykla jak z

procy. Poszybowała przez kierownicę i uderzyła o

asfalt. Wciąż jadąca prosto cagiva przejechała po niej i

zatrzymała się kilka metrów dalej w rowie.

Pierwszy dopadł leżącej Krasny. Przód jej

kombinezonu szybko czerwienił się od krwi. Krasny

przyłożył rękę do rany i szybko ją cofnął. Coś go

ukłuło. Rozpiął kombinezon. Z klatki piersiowej

Krasnal sterczał grot. Obrócił ją delikatnie na bok. Bełt

z kuszy, wystrzelony w plecy dziewczyny, zagłębił się

aż po lotki, druzgocząc kręgosłup.

Maniak i Panek już do nich dojeżdżali. Panek

dosłownie rzucił ciężką FJ i przypadł do Krasnal.

- Karolina, powiedz coś... - łkał, tuląc ją do siebie.

Krasny z Arturem już siedzieli z powrotem na

motocyklu.

Grubas tylko rzucił do Maniaka? - Załatwili ją z

kuszy! - i

pomknął w ślad za plastikami.

- Co?! - powiedział kompletnie zdezorientowany

Maniak. Krasny wyciskał z Shadowa co się tylko dało,

żeby dogonić plastiki. Gnali tak dobre dwadzieścia

kilometrów. Dogonili dwóch maruderów, jednego

bardziej wysuniętego do przodu.

- Weź topór! - krzyknął do Artura Krasny. - Daj mi

katanę!

Dopadli motocyklistę na plastiku. Obejrzał się i

chciał przyspieszyć. Krasny ciął go kataną w plecy.

Plastik poderwał się lekko, wtedy Artur uniósł się "w

strzemionach" i rąbnął go toporem w nasadę szyi.

Trafiony pochylił się do przodu, wyrywając broń z ręki

Artura. Plastik zaczął boksować, uderzył w Shadowa

Krasnego, spychając go prosto na spalony wrak jakiejś

osobówki. Krasny dał po heblach. Czuł, jak Artur

napiera całym ciałem na jego plecy. Zatrzymali się.

Jadący przed nimi drugi plastik zauważył co się

stało i zaczął zawracać trąbiąc. Reszta watahy również

zawróciła.

Krasny i Artur podbiegli do martwego kierowcy

plastika, leżącego w rowie. Grubas oddał katanę

Arturowi. Sam nogą zaparł się o trupa i wyciągnął

topór.

Odwrócili się w samą porę. Nadjeżdżający nowy

przeciwnik właśnie składał się do strzału z kuszy.

Rzucili się z powrotem do rowu. Bełt poszybował

gdzieś w pole.

Artur rzucił w przejeżdżającego obok plastika

kataną. Nie trafił w kierowcę, ale za. to w szprychy

przedniego koła. Motocyklista, przeraźliwie krzycząc,

poszybował w górę i plasnął na asfalt.

Artur pobiegł do leżącego motocykla po katanę, a

Krasny stanął na poboczu. Reszta plastików była

przeraźliwie blisko. Huk silników wwiercał się w uszy

Krasnego.

CZERWIEC 2001

WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI

Koniec, pomyślał tylko, rzucając się na jezdnię.

Pierwszy pocisk z kuszy poleciał daleko w lewo. Drugi

wbił się w nawierzchnię drogi.

Przejadą po mnie, pomyślał w panice Krasny i

zaczął turlać się do rowu. Usłyszał tylko łoskot maszyn

i trzask karabinu maszynowego.

Jakiś motocykl przejechał obok niego. Krasny

podniósł głowę znad krawędzi rowu, ale zaraz ją

pochylił. W jego kierunku pędził plastik bez kierowcy.

Przeskoczył nad nim i zarył w pole.

Przed nim, na swoim Shadowie i z karabinkiem w

ręce, szalał Maniak. Pruł do wszystkiego, co się rusza.

Załatwił trzech. Reszta rozpierzchła się po

przydrożnych polach, zawróciła i pomknęła w kierunku

Warszawy.

Maniak znalazł Krasnego nad ciałem Artura. Brat

Panka dostał w klatkę piersiową. W ręku trzymał

ułomek swojej katany.

- Kurwa! Kurwa! Kurwa! - klął Krasny.

Panek siedział pod drzewem, przy nim Mała, która

coś do niego mówiła. Panek patrzył przed siebie

niewidzącym wzrokiem.

Maniak i Krasny kończyli właśnie kopać szeroki,

dwuosobowy grób.

- Chodź Panek, pożegnasz się z Krasnal i Arturem.

Wieczór spędzili parę kilometrów dalej, w

Rycdwale, małej miejscowości na trasie do Jarocina.

Było ciepło, więc rozmościli się w sadzie za jakimś

domkiem jednorodzinnym.

Siedzieli we czwórkę pogrążeni w smutku. Nikt się

nie odzywał, tylko Krasny głośno żłopał piwo.

- Mam tego dość - Panek pokręcił głową. - To

wszystko mnie przerasta. Początkowo traktowałem to

jak piknik, jakąś wspólną wycieczkę motocyklową...

- Trupy nie przeszkadzały? - spytał Krasny. Panek

wzruszył ramionami.

- Sam przyczyniłem się do powstania kilkunastu z

nich, zresztą, tyle ich widziałem, że nie robią już na

mnie wrażenia. Dopiero jak zobaczyłem Krasnal i

Artura martwych, dotarło do mnie, jak bardzo się

wszystko zmieniło. To były dwie osoby, które dla mnie

najwięcej znaczyły. Teraz, bez nich, życie nie ma

większego sensu...

- Masz jeszcze nas - powiedziała cicho Mała.

- To nie zmienia sytuacji. Dopiero teraz sobie

uświadomiłem sobie, jak łatwo jest was stracić. Żadne z

nas nie jest pewne, czy jutrzejszego wieczora znowu

razem zasiądziemy przy ognisku... Idę spać - i Panek

wstał, kierując się do namiotu.

- I tak nie zaśniesz - zatrzymał go Krasny. - Ani ja,

ani Maniak. No, może Mała, ale nie my. Trzeba napić

się za naszych przyjaciół.

Maniak przytaknął ruchem głowy: - Oni by tego

chcieli.

Panek wrócił do ogniska. Pili całą noc, wspominając

nieobecnych przyjaciół, aż blady świt zaskoczył ich

wszystkich zapłakanych, ale w jakiś sposób

oczyszczonych. Byli gotowi do dalszej drogi. Dopiero

teraz tak naprawdę poczuli, że znaleźli się w świecie

rządzącym się nowymi, bardziej brutalnymi zasadami.

Popłakali się pierwszy raz od chwili, gdy szaleństwo

ogarnęło cały kraj. Tak jakby dopiero teraz dotarło do

nich, co i kogo stracili.

Spali do południa, potem Maniak zarządził pobudkę.

Był tym starym Maniakiem, jakiego nie widzieli już od

dawna. Klął i sypał żartami, tak jak tylko on potrafił.

Nawet Panek parę razy się uśmiechnął.

Dosiedli motocykli i ruszyli przed siebie. Minęli

opustoszały Jarocin i strawione przez pożar Leszno.

Wszędzie, gdzie się zatrzymywali, towarzyszył im fetor

rozkładających się ciał, więc postoje robili w miarę

możliwości jak najkrótsze. Z ulgą stwierdzili

nieobecność Amerykanów i Rosjan, a świrów spotykali

w śladowych ilościach. Czuli się znacznie lepiej niż

ostatnimi dniami, choć wciąż leżała na nich cieniem

utrata dwójki najlepszych przyjaciół.

Za Gostyniem, gdzieś mniej więcej w połowie drogi

do Głogowa, zaczął siąpić deszcz. Krasny czul, jak nogi

zaczynają mu przeszywać szpile zimna. To deszcz i

wiatr sprawiły, że nawet skórzane spodnie nie

stanowiły już ochrony przed ufratą ciepła.

Krasny trochę zwolnił i zaczął sobie masować

kolana. Jego przyjaciele pomknęli do przodu i zniknęli

za zakrętem.

Grubas usłyszał nagle terkot broni maszynowej. Coś

ukłuło go w serce. Nagły zastrzyk adrenaliny sprawił,

że zakręciło mu się w głowie.

Przekręcił manetkę gazu i runął przed siebie. Minął

zakręt i wyhamował, stawiając motocykl w poprzek

drogi.

Parę metrów od niego Panek, w poobdzieranym

kombinezonie, bezskutecznie próbował podnieść swoją

FJ-tę. W ich kierunku biegło kilku amerykańskich

żołnierzy w maskach pegaz. Za nimi leżał motocykl

Maniaka, a tuż koło niego sam Maniak i Mała. Krasny

nie miał wątpliwości. Oboje byli martwi. Nad ciałami

stała grupka żołnierzy. Gdy Krasny wypadł zza zakrętu,

odwrócili swe bezduszne maski w jego stronę. -

Upiory!, pomyślał, a do Panka krzyknął: - Wskakuj!

Panek jak piskorz wśliznął się na tylne siodełko

Shadowa. Krasny dodał gazu, stawiając motocykl na

tylnym kole. Omal się nie wywrócili. Dookoła bzykały

kule. Krasny pochylił się i pruł ile mocy było w silniku

hondy.

Skręcili gdzieś w polną drogę i mknęli, dalej i dalej.

W końcu Krasny opamiętał się, mruknął do Panka, że

musi odpocząć. Zajechali na jakieś wiejskie podwórko.

Jak tylko Krasny się zatrzymał, Panek zsunął się z

motocykla.

- O, Ęoże! Panek! - Krasny starał się go podnieść.

Gdy go chwycił za plecy, poczuł lepką krew. - Nie!

Tylko nie to!

Położył go na ziemi i przykrył kocem. Panek

zakaszlał. Krasny musiał przekręcić mu głowę, by mógł

wypluć krew. Ranny na chwilę odzyskał przytomność.

CZERWIEC 2001

DZIESIĄTY SZCZUR

- Wojciechu... - wyszeptał tylko i zaniósł się

krwawym kaszlem. W kącikach jego ust pojawiła się

żowa piana.

- Piotrek, nie rób mi tego! - histeryzował Krasny. -

Nie zostawiaj mnie samego! Słyszysz!

Panek odszedł.

Krasny siedział z jego głową na kolanach i płakał.

Nic mu nie zostało. Nawet to, co kiedyś wyjaśniał

Krasnal o przystosowaniu się do nowych zasad

otaczającego świata, straciło sens. Są pewne granice

wytrzymałości człowieka. Póki ma jakąś nadzieję

związaną z przyszłością, będzie się starał przystosować,

ale nie wtedy, gdy wszystko straci.

Było mu obojętne czy pada deszcz, czy świeci

słońce, czy jest jasno, czy ciemno.

Wszystko jedno.

Świat był mu obojętny nawet wtedy, gdy usłyszał,

jak pod gospodarstwem zatrzymuje się samochód i ktoś

coś krzyczy po angielsku.

Obojętność. Jedyna słuszna reakcja.

Chrzęst ciężkich butów na żwirze.

Czyjeś kroki za plecami.

Ktoś odbezpieczył broń.

Krasny uśmiechnął się i pogłaskał zimne czoło

Panka.

Wszystko jedno.

Huk wystrzału.

Dziesiąty szczur odszedł.

Wojciech Swidziniewski

CZERWIEC 2001

PINGWIN, STARA SZAFA I…

CZERWIEC 2001

- Kochanie! Gdzie mam postawić twój kaktus? -

krzyknęła kobieta całkowicie zasłonięta rośliną

potężnych rozmiarów.

- Postaw... postaw go obok tej szafy w dziennym

pokoju - odpowiedział jej dobiegający z dołu męski

głos. -Czy wiesz, ile w tej piwnicy jest miejsca?

- Jakiej szafy?

- No, tej, co stoi w dziennym pokoju, naprzeciwko

wejścia. Wiesz, chyba będzie trzeba naprawić te

schodki do piwnicy, trochę za bardzo trzeszczą.

W chwilęźniej z dołu dobiegł głośny trzask i

równie głośne przekleństwo.

- Myliłem się. Nie trzeba ich naprawiać. Trzeba je

zrobić od nowa.

- Kochanie, my nie wnieśliśmy jeszcze żadnej szafy

-powiedziała kobieta, stawiając z niemałym wysiłkiem

kaktus na podłodze. - A już z pewnością nie mamy

takiej szafy - dodała, obrzuciwszy mebel krytycznym

spojrzeniem.

- Co masz na myśli, mówiąc TAKIEJ szafy,

kochanie?

- Chodź i sam zobacz.

Po chwili w drzwiach do pokoju stanął niewysoki

mężczyzna w zakurzonym i oblepionym pajęczynami

ubraniu. Spojrzał na kobietę pytająco. Ta skinęła głową

w kierunku starej, dość dużej szafy w pokoju.

Mężczyzna uniósł brwi i podszedł do mebla. W

milczeniu dokonał pobieżnych oględzin.

- To nie jest nasza szafa - orzekł. Kobieta uniosła

wzrok, załamała ręce i wsparła się na kaktusie. Czego

dość szybko pożałowała.

- No jasne, że nie nasza - wyrzuciła z siebie ze

złością. - Przecież ci mówiłam, że nie nasza.

- Hmm. To co z nią zrobimy?

- A skąd ja mam wiedzieć? - kobieta wzruszyła

ramionami i oparła o framugę drzwi, upewniwszy się

najpierw, czy nie myli jej przypadkiem z kaktusem.

- Może oddamy firmie od przeprowadzek? Oni

powinni wiedzieć, jak się skontaktować z poprzednimi

właścicielami.

- Ano powinni - westchnęła.

- Kwik - dodała szafa.

Oboje spojrzeli rozwartymi szeroko oczami w jej

kierunku.

- Słyszałaś?

- Tak. A ty słyszałeś?

- Też. Co słyszałaś?

- Jakiś...kwik.

- To to samo co ja.

Na chwilę zapadła cisza.

- I co dalej? - Mężczyzna spojrzał pytająco na

wspartą o framugę kobietę, która w odpowiedzi

wymownie rozłożyła ręce, znów trafiając jedną z nich

w kaktus.

JAKUB RADZIMIŃSKI

PINGWIN, STARA SZAFA

I PIŁECZKI GOLFOWE

- Na mnie się nie patrz - wysyczała. Mężczyzna

przeniósł wzrok na szafę.

- A może by tak sprawdzić, co jest w środku? -

zagadnął.

- Jak chcesz, to sprawdzaj. Ja idę po moje książki -

odpowiedziała kobieta odwracając się na pięcie i

ruszyła w kierunku wyjścia z domu.

Mężczyzna jeszcze przez chwilę stał wpatrzony w

szafę, po czym chwycił za uchwyty w jej drzwiach i

pociągnął. Jedno skrzydło ustąpiło. Gdy po pewnym

czasie kobieta wkroczyła do pokoju, niosąc przed sobą

pokaźnych rozmiarów karton wypełniony po brzegi

książkami kucharskimi, on stał jak wryty, wpatrując się

w coś, co znajdowało się w środku szafy.

-1 co jest w środku? - spytała, usiłując tak

wmanewrować z pudłem do pokoju, aby nie przewrócić

kaktusa.

Mężczyzna sięgnął jedną ręką do szafy. Po chwili

cofnął ją. Na jego dłoni leżała biała golfowa piłeczka.

Mruknął coś pod nosem i zamknął szafę.

- Co powiedziałeś? - kobieta wykonywała

trzymanym kartonem coraz dziwniejsze manewry.

- Powiedziałem "Dziękuję" - odparł, wpatrując się w

trzymaną piłeczkę.

- Za co?

- Za piłeczkę. . -Komu? .

- Pingwinowi - rzucił, obracając piłeczkę w ręce.

Kobieta zamarła, wpatrując się w niego z

niedowierzaniem i usiłując sobie przypomnieć numer

telefonu

do jakiegoś dobrego psychiatry.

- Jakiemu pingwinowi? - wykrztusiła z siebie.

Mężczyzna, zamiast odpowiedzieć, otworzył szafę.

Kobieta wyjrzała zza pudła. Pingwin przyjaźnie

zamachał do niej skrzydłem.

- Aha, temu pingwinowi. - Rzuciła kartonem w

kaktus.

Roślina przewróciła się. Ziemia z doniczki wysypała

się na podłogę. Mężczyzna uniósł zdziwiony wzrok

znad trzymanej piłeczki. - To ja pójdę po odkurzacz...

***

Oboje siedzieli na kanapie po skończonej kolacji. -

Naprawdę nie wiedziałam, że ten kaktus jest taki

delikatny.

Mężczyzna w milczeniu obracał w ręku piłeczkę

golfową.

JAKUB RADZIMIŃSKI

- Ale przynajmniej był smaczny, prawda? -

spróbowała ponownie. Jedynym efektem, jaki uzyskała,

było wstrzymanie wszelkich ruchów piłeczki.

- Powiedz coś - szepnęła ze łzami w oczach.

- Byłem tu, Roman - stwierdził mężczyzna. Kobieta

spojrzała na niego, zastanawiając się czy ma popaść w

histerię, czy we wściekłość. Nie zdecydowała się na

żadną z nich.

- Co?

- "Byłem tu, Roman". Tak jest napisane na piłeczce.

Zapadła ciężka cisza.

- Co zrobimy z szafą? - spytała.

- Lepszym pytaniem jest, co zrobimy z pingwinem.

- Nie. Lepszym pytaniem jest, co zrobimy z szafą.

Pingwin jak na razie z niej nie wyszedł. Jak się

pozbędziemy jej, pozbędziemy się i jego.

Mężczyzna spojrzał na nią wielce zdziwiony.

- Myślałem o tym, że jego chyba trzeba karmić.

- Chyba nie chcesz go zatrzymać?!

- A dlaczego nie?

Kobieta przez chwilę zastanawiała się, co powinna

powiedzieć.

- Bo nie jest nasz - spróbowała.

- Już jest.

- Nie! Poprzedni właściciele z pewnością za nim

tęsknią - nie ustępowała.

- Może chcieli go zostawić?

- Nie chcę żadnego pieprzonego pingwina w moim

domu!!! - Jej krzyk obudziłby zmarłego.

- Kwik?

Oboje spojrzeli w kierunku szafy.

- I po co krzyczałaś? Teraz z pewnością się obraził -

powiedział z wyrzutem mężczyzna.

- Niech się obraża. Tym lepiej, może sam sobie

pójdzie.

- Drzwi od szafy otworzyły się i wyłonił się z niej

pingwin, trzymając skrzydłem otwarty plecak. Podszedł

do siedzących, spojrzał z wyrzutem na kobietę, po

czym wolnym skrzydłem wskazał golfową piłeczkę, a

potem plecak. Mężczyzna otworzył plecak, wrzucił doń

piłeczkę i zamknął go z powrotem. Pingwin, zarzucił

plecak na... ramię? i poczłapał w kierunku wyjścia.

- Ma szczęście, że zamknął za sobą drzwi -

powiedziała po chwili kobieta.

Mężczyzna milcząco wpatrywał się w szafę.

- A co zrobimy z szafą?

***

Deszcz zmywał brud z chodników do jeszcze

brudniej szych studzienek ściekowych, w których woda

stała zamiast płynąć, gdyż miejsce w rzece skończyło

się dwa lata temu. Nawet trudno było ją nazwać rzeką.

Rzeki z reguły płyną. W tę czy inną stronę. Ta jedynie

od czasu do czasu bulgotała i wyrzucała na brzeg różne

dziwne rzeczy. Ostatnio pod jednym z mostów

znaleziono drużynę piłkarską, która została uznana za

zaginionął roku temu.

Chłopcy już nie grają tak jak kiedyś.

Nikt nie wiedział, co się dzieje z całą tą wodą, która

trafiała do studzienek. I nikt nie chciał-tego wiedzieć.

Pewnie dlatego, że jeżeli ktoś by się tego dowiedział,

przestałby pić wodę z kranu i wyjechałby czym prędzej

z miasta.

Nie przejmujące się miejskimi problemami z wodą

drzwi do pubu otworzyły się z cichym jękiem

zawiasów. Pingwin otrzepał pióra z wody i rozejrzał się

po pomieszczeniu. Znudzone spojrzenie właściciela

lokalu w momencie, gdy spoczęło na nowym gościu,

przeszło błyskawiczną metamorfozę i po paru próbach

zdecydowało się na lekko podpite niedowierzanie.

Pingwin podszedł do kontuaru, kiwając się na boki.

Ignorując całkowicie barmana, ujął skrzydłem leżący na

kontuarze długopis i naskrobał na serwetce dwa

wyrazy. Serwetkę podsunął mężczyźnie w żółtej

czapeczce z napisem "TAXI", siedzącemu na wysokim

barowym stołku, takim wymagającym znajomości

choćby podstaw wspinaczki wysokogórskiej, który

dopiero dostrzegł nowoprzybyłego i również zaczął

wybałuszać na niego oczy. Pingwin cierpliwie

wytrzymywał spojrzenie przez parę minut. Nie

doczekawszy się jakiejkolwiek reakcji, skrzywił z

dezaprobatą dziób i wskazał nim na kartkę. Ponieważ

mężczyzna na to nie zareagował, dziobnął go w kolano.

Taksówkarz krzyknął z bólu, podskoczył na stołku,

drugim kolanem uderzył o kontuar, krzyknął ponownie,

wreszcie spojrzał na serwetkę, masując oba kolana. No

i od czasu do czasu posykując.

- Taxi. Lotnisko - przeczytał na głos.

- Ten pingwin chyba chce, żebyś go zawiózł na

lotnisko - powiedział po chwili milczenia barman.

Taksówkarz spojrzał na niego i kilka razy zamrugał.

- A skąd on wie, że jestem taksówkarzem? Zapytany

spojrzał na czapkę siedzącego i wzruszył ramionami.

***

Taksówka zatrzymała się przed terminalem. Pingwin

wyciągnął zza poły fraka kilka banknotów i wręczył je

taksówkarzowi, na twarzy którego nadal gościło

bezgraniczne zdumienie. Nawet trzask zamykanych

drzwiczek nie wyrwał go z osłupienia.

Pingwin poprawił frak, skinął głową bagażowemu,

który właśnie wymyślał ubranemu w szary garnitur

biznesmenowi od ostatnich skąpców i obrazowo

opisywał miejsce, w które tenże biznesmen może sobie

włożyć swoje drobniaki, i ruszył w kierunku wejścia.

Drzwi otworzyły się przed nim z cichym sykiem.

W środku było dość pusto jak na tę porę dnia.

Pingwin podszedł spokojnym krokiem do kasy i stanął

w kolejce. Gdy przyszła jego kolej, kasjerka z hukiem

spadła z krzesła. Kilku przechodzących obok

podróżnych spojrzało w stronę kasy. Pingwin popatrzył

na nich, potem na kasjerkę, znów na nich i wzruszył

skrzydłami.

Pasażerowie wymienili zaniepokojone spojrzenia i

zgodnie uznali, że całe zajście jest niezmiernie ciekawą

CZERWIEC 2001

PINGWIN, STARA SZAFA I…

zbiorową halucynacją. Następnie uznali, że nie wypada

jej poświęcać więcej uwagi i poszli dalej.

Kasjerka tymczasem zdążyła się podnieść i

usadowić z powrotem na krześle. Pingwin spojrzał na

nią i wskazał dziobem na tablicę odlotów. Kasjerka

nadal patrzyła na niego. Powoli mrugnęła. Potem

jeszcze raz. Pingwin ze stoickim spokojem ponownie

skinął dziobem w stronę tablicy. Tym razem uzyskał

bardziej żywą reakcję. Kasjerka spojrzała na tablicę i

ponownie spadła z krzesła.

Pingwin westchnął. Kiedy pozbierała się z podłogi i

usiadła przy komputerze, spojrzał na nią pytająco.

Kasjerka bez słowa wstukała numer nie istniejącego

lotu i wydrukowała bilet na 100-procentową ulgę,

przysługującą na ten nieistniejący lot jedynie

pingwinom. Bilet podała czekającemu cierpliwie

klientowi i przez dobrych parę chwil patrzyła na dół

oddalającego się fraka.

***

Pingwin usiadł wygodnie w fotelu. Gdy podeszła do

niego stewardessa, poprosił o szklankę wody. Wziął

naczynie w skrzydło i podziękował skinieniem dzioba.

Stewardessa wypowiedziała wyuczoną formułkę i

podeszła do następnego pasażera.

Z pewnością angielka, pomyślał pingwin i uniósł

szklankę do dzioba.

Parę minut później na fotelu obok stanęła czarna

aktówka. Jej właściciel zaczął zdejmować szarą

marynarkę. Gdy jego wzrok spoczął na siedzącym

pingwinie, zamarł. Ptak odwzajemnił spojrzenie i

uśmiechnął się przyjaźnie. Mężczyzna wygładził poły

marynarki i odszedł korytarzem między fotelami.

Po chwili wrócił ze stewardessą.

- Co to jest? - spytał, wskazując pingwina.

Stewardessa spojrzała na niego zdumiona.

- To jest pingwin - powiedziała tonem osoby

mówiącej "Chleb kupuje się w spożywczym".

Biznesmen spojrzał na nią jak na osobę niespełna

rozumu.

- A co ten pingwin tu robi? - spytał po upewnieniu

się, że jednak rozmawia z przedstawicielką gatunku

homo podobno sapiens.

- Siedzi.

Tym razem mężczyzna rozejrzał się, żeby

sprawdzić, czy przypadkiem nie znajduje się w

zakładzie dla psychicznie chorych.

- Żądam - powiedział głosem nie znoszącym

sprzeciwu - aby ten pingwin natychmiast opuścił pokład

samolotu!

- Czemu? Przecież ma ważny bilet.

- Czy to jest ZOO, czy samolot?!

- Oczywiście, że samolot, proszę pana. Nie wiem

zupełnie, dlaczego porównuje go pan do ZOO.

- Co?! To dlaczego w tym samolocie siedzi... -

biznesmen przerwał, widząc w oczach stewardessy

szczerą troskę o jego zdrowie psychiczne. Troska ta

momentalnie mu się udzieliła. Aby poprawić swoje

samopoczucie, spojrzał groźnie na pingwina.

Ten znów przyjaźnie się uśmiechnął.

Biznesmen spojrzał jeszcze groźniej.

Pingwin uśmiechnął się jeszcze przyjaźniej.

Biznesmen zaczął się robić czerwony na twarzy.

Pingwin zamrugał.

- Poproszę gin z tonikiem - powiedział cicho

biznesmen, wziął swoją aktówkę i usiadł koło

pingwina.

Powiadają, że siedzi tak do dziś. Mimo że samolot

rozbił się koło Albuquerque.

***

Samolot wylądował. Do drzwi podjechały schodki,

pchane przez pracowników stacji polarnej. Wkrótce

zszedł po nich pingwin, niosąc przed sobą skrzynkę z

zaopatrzeniem medycznym. Gdy znalazł się na dole,

wręczył ją przytupującym z zimna polarnikom, którzy

mu serdecznie podziękowali, życzyli szczęścia, i

rozradowani pobiegli do budynku stacji, rozpić

zawartość skrzynki.

Pingwin poprawił plecak i ruszył w kierunku

najbliższego lodowca. Po godzinie doszedł do całkiem

sporego miasteczka. Swoje kroki skierował do domu

niedaleko centrum. Gdy wszedł do środka, jego nozdrza

zaatakował ostry zapach płynu do pielęgnacji drewna,

którego stężenie w powietrzu pozwalało odzyskiwać

dość dużą jego część za pomocą wiadra.

- Nareszcie wróciłeś, synku! - radosny okrzyk

spowodował gwałtowne zafalowania płynu w

powietrzu. -Masz? Masz? Masz? Masz? Masz? Masz? -

Z drzwi prowadzących do drugiego pokoju wypadł

starszy pingwin w znoszonym fraku do chodzenia po

domu.

- Mam - powiedział syn, wyjął z plecaka piłeczkę do

golfa i podał ją ojcu, którego oczy pałały żądzą jej

dotknięcia. Gdy ją wreszcie wziął w skrzydła,

wpatrywał się w nią blisko kwadrans.

Syn czekał cierpliwie.

Ojciec oderwał wreszcie wzrok od trzymanej,

piłeczki i dokładnie zlustrował przestrzeń za plecami

syna.

- Ale starej szafy nie przywiozłeś?

- Nie. Zostawiłem ją dwojgu ludziom. Chyba im się

spodobała. Zjedli z radości swojego kaktusa. Ojciec

pokiwał głową z poważną miną.

- Cóż, czas położyć ostatnią piłeczkę - co mówiąc,

podszedł do wielkiego regału z tysiącami małych półek,

zajmującego całą najdłuższą ścianę pokoju. Wyciągnął

skrzydła przed siebie i położył piłeczkę na ostatnie

puste miejsce.

Jakub Radzimiński

CZERWIEC 2001




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MAgazyn Science Fiction 3
Magazyn Science Fiction nr 1 (2)
!Magazyn Science Fiction nr 1 (rtf)
Magazyn Science Fiction nr 1 v 1 1
MAgazyn Science Fiction 2
MAgazyn Science Fiction 9
Swanwick Periodic Table of Science Fiction
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack 2(1)
Asimov's Science Fiction [2001 04] (v2007 05 RTF)
Antologia Droga do Science Fiction 3
Swanwick ?ter Science Fiction Died
040 Science fiction lat 50 , czyli ziemskie problemy w kosmicznym kostiumie
Antologia Droga do Science Fiction 4
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 2 (PERN)
Magazine Asimov's Science Fiction 98 Issue [v1 0]
time travel as a motif of science fiction literature VI6ORRO2IIKCW77P7OIGCQCUXBD6KNDGDY43DRI
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 1 (PERN)