opowiadania
Nikołaj Romanieckij
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
Robert J. Szmidt
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
Rafał A. Ziemkiewicz
DOBRA WRÓŻKA
Dariusz Jasiński
JOVITA
Robert Zaręba
LISTY Z GWIAZD
Andrzej Kozakowski
ROBAKI Z CMENTARZA
Krzysztof Bujara
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
Wojciech Świdziniewski
DZIESIĄTY SZCZUR
Jakub Radzimiński
PINGWIN, STARA SZAFA I PIŁECZKI
GOLFOWE
komiks
Max Bogdanowski
OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA
Witajcie w piątym numerze „Science Fiction".
Z niekłamaną przyjemnością mam zaszczyt zaprosić Was na kolejny, długi i
satysfakcjonujący seans czytania.
W numerze mamy dziewięć tekstów literackich. Do tego stałe rubryki publicystyczne oraz
materiał położony pomiędzy nimi. I od niego właśnie chciałbym zacząć ten wstępniak.
Andrzej Ziemiański wygrał już drugi plebiscyt w tym roku. A stało się tak za sprawą
genialnego opowiadania zamieszczonego w „NF" i noszącego tytuł „Bomba Heisenberga". Kto
czytał, ten wie, kto nie czytał, niech szybko szuka tamtego numeru, bo to prawie „Autobahn nach
Poznań". Andrzej, jak zapewne zauważyliście, jest jednym z filarów naszego pisma, nie
jedynym, ale jednym z mocniejszych. Dlatego z tym większą przyjemnością miałem okazję
oklaskiwać tę nagrodę, którą wręczał mu, w scenerii krzyżackiego zamku, Wojtek Sedeńko,
organizator VIII Festiwalu Fantastyki w Nidzicy. Muszę przyznać, że Andrzej wygrał
zdecydowanie i zasłużenie. Mam nadzieję, że będzie to dla niego bodziec (wiem, że będzie,
wszak złamana noga - efekt nocnego powrotu z- zamku - sprzyja zadumie przed ekranem
monitora) do napisania kilku następnych tekstów.
Dzisiaj zaprezentuję Andrzeja z nieco innej strony. Felieton, jaki przygotował na pewną
okazję, trafił i do naszej redakcji. Rzeczy, o których tam przeczytacie, choć momentami
niewiarygodne, wydarzyły się naprawdę. Wiem, bo w wielu z tych zdarzeń uczestniczyłem,
ciałem i umysłem. Oczywiście weźcie poprawkę na wielki talent konfabulacyjny mistrza.
Wspominane picie na umór często oznaczało - zakrapiane to fakt, ale bynajmniej nie tak obficie i
przeważnie piwem - dyskusje po blady świt w kręgu autorów. Reszta jednakże jest prawdą, i
szacunek się należy pamięci Andrzeja, który tak wiele w niej ocalił z tamtych, jakże odległych
czasów. Ale sza, reszty dowiecie się z felietonu, który zaczyna się na sąsiedniej stronie.
Beletrystyka. Tej Warn nie zabraknie. Przygotowaliśmy w tym numerze rzecz znakomitą.
„Piknik na skraju drogi" był i jest powieścią kultową. Mało kto jednak wie - prócz tych, którzy
zajrzeli do 'SF" numer 3, że istnieje kontynuacja tego znakomitego dzieła. Niezła kontynuacja.
Dzisiaj ją prezentujemy w całej objętości. Sprawdźcie, jak potoczyły się losy bohatera tamtej
powieści...
Po raz pierwszy na naszych łamach zamieszczamy tekst jednego z najlepszych twórców
młodszego pokolenia. Rafał A. Ziemkiewicz, znacie go doskonale, a poznacie jeszcze lepiej.
Kilka tekstów, którymi dysponujemy - a powstaje też nowy, na potrzeby naszego magazynu - to
perełki. Zresztą przekonajcie się sami jak smakuje „Dobra wróżka". Jedno, co mogę zarzucić
temu tekstowi, to to, że jest za... krótki.
Wojtek Świdziniewski i jego „Murarze" z numeru 3. zebrali wiele pochwał. Ciekaw jestem jak
odbierzecie nowy tekst, jakże odmienny w klimacie i wydźwięku. Brutalna rzeczywistość ściany
wschodniej i klimat totalnej zagłady. Nie czytajcie tego wieczorem...
Skoro jesteśmy przy zagładzie, to kolejna nowela Roberta J. Szmidta niedaleko odbiega od
tego tematu. W niedalekiej przyszłości na Ziemi pojawi się nowa, lepsza rasa człowieka. Ale czy
będziemy w stanie oddać jej to, co zdobywaliśmy w takim trudzie? Czy zmiana pokoleniowa
może odbyć się w spokoju? Autor w to nie wierzy...
Robert Zaręba prezentuje dzisiaj drugi ze swoich tekstów. Tym razem dostajecie rzecz
naprawdę ciekawą. Zabieg prowadzenia narracji w formie listów nie jest często spotykany.
Zwłaszcza w naszej literaturze. Ale Robert wyszedł z tego starcia obronna ręką. Warto
sprawdzić, jak zakończy się ta korespondencja.
Andrzej Kozakowski, drugi obok Wojtka Świdziniewskiego przedstawiciel Białegostoku, jest
twórcą niepokornym. Wizjoner jakich mało. Czasami to, co opisuje, wymyka się nawet jemu
spod kontroli. A czasami plastyczność wykreowanego świata po prostu urzeka. „Robaki na
cmentarzysku" to taka właśnie opowieść. Zbrodnią byłoby streszczanie tego tekstu. Warto go po
prostu przeczytać.
Tak oto dotarliśmy do debiutantów miesiąca. Jest ich trzech. Dariusz Jasiński znany jest z
publikacji w magazynach sieciowych. „Jovita" to klasyczna fantastyka przygodowa. Taka, na
jakiej wychowaliśmy się przed laty. Oceńcie zresztą sami.
Jakub Radzimiński reprezentuje w tym numerze fantastykę pogranicza. W jego
opowiadaniu więcej jest z komedii absurdu niż z klasycznej sf, ale mamy w redakcji kilka osób,
które urzekł ten tekst. Mam nadzieję, że i wy docenicie zjadliwy, niczym wyjęty z powieści Borisa
Viana, humor.
Ostatnim z prezentowanych autorów jest Krzysztof Bujara. Rocznik 1976, absolwent
Politechniki Śląskiej. Redaktor magazynu internetowego „Gildia", gdzie można znaleźć kilka jego
wcześniejszych tekstów.
Do tego zestawu dochodzą jeszcze recenzje nowości wydawniczych, nowy odcinek
„Babskiego gadania", w którym Ania i Paulina prezentują trzy z pozoru nie związane z sobą
autorki powieści fantasy, oraz pokaźna dawka wiadomości ze świata.
W dziale filmowym „Shrek" - następna superprodukcja komputerowa i „Goście w Ameryce",
czyli nowe spojrzenie na znany i u nas komediowy przebój sprzed ośmiu lat.
Zapraszam. Myślę, że warto spędzić z nami kilka godzin w wygodnym fotelu albo w
przedziale pociągu, którym wyruszycie na wakacje.
Za miesiąc następna, równie obfita porcja tekstów. Jeszcze nowszych i jeszcze lepszych. W
tym znakomite teksty Ziemiańskiego, Piekary, Ziemkiewicza... Pamiętajcie, po dwudziestym
czerwca sprawdźcie w kioskach...
Redaktor
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
CZERWIEC 2001
l. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka
Gdyby Maria była taką piskliwą sroką jak Ginnie
Convay, albo taką idiotką, jak Greta Schubel, to dzisiaj
biegłaby do domu zaryczana, z mokrą od tez chusteczką
przy oczach. Jednakże Maria nie była ani Ginnie, ani
tym bardziej Gretą. Przecież jej ojcem był Red Szalony.
To po pierwsze. A po drugie i najważniejsze, Maria
była kiedyś Małpeczką. Dlatego teraz szła sobie po
chodniku z nosem zadartym ku niebu, rzucając
pogardliwe spojrzenia, przede wszystkim na mijanych
po drodze mężczyzn... Tylko przygryziona górna warga
mogła zdradzić, jak naprawdę się czuje córka
Shoehearta. Ale żeby to wiedzieć, trzeba by znać Marię
tak, jak znała ją własna matka...
Łatwo jest rzucać pogardliwe spojrzenia, kiedy ulice
są prawie wyludnione. A Harmont systematycznie się
wyludnia. Powiadają, że w Instytucie haruje teraz
zaledwie dziesiąta część tej załogi, co kiedyś...
Mundury też spotyka się znacznie rzadziej. "Badanie
Strefy w jej dzisiejszym stanie, jak i jej wpływ na
mieszkańców naszego miasta, nie wymagają dużej
ilości badaczy". Tak mówi belferka od historii. Mówiąc
krócej, z niniejszą Strefą w Harmont wkrótce już
rozstaną się szyszki: wojskowi i uczeni. Jasne jak oczy
własne, że dla miejscowych szaraków też nie będzie
pracy. Oczywiście, gdyby odwołano przepis o
emigracji, ludziom żyłoby się łatwiej. Ale kto go
odwoła!.. Od ONZ-tu takiego prezentu w życiu się nie
doczekasz: świat boi się harmontczyków bardziej niż
zadżumionych. A tchórze - wiadomo, w dzień i w nocy
siedzą pozamykani na wszystkie rygle... Nawet przed
przyjaciółmi...
Tylko "Bordge" nie ma rygli. Jego podwoje okazały
się, jak zwykle, otwarte na oścież. Maria nie
wytrzymała i, zapomniawszy całkiem o przysięgach,
ponownie dała się skusić na jego lipną gościnność.
"Bordge" w ostatnim czasie też nie mógł chwalić się
nadmierną liczbą gości, ale jakoś się trzymał. Osadzone
w oknach witraże powodowały, że w sali panował
półmrok, ale oświetlenia nikt nie włączał. Może po to,
żeby stworzyć szemraną intymność, a może z
oszczędności... Przy stołach siedziało kilka osób, które
po wejściu z dziennego światła, wyglądały jak
tajemnicze postacie bez twarzy, jak żywe lalki w snach.
Maria nie zatrzymała się tam, tylko od razu podeszła do
długiego, lśniącego baru - resztki minionej świetności
tego miejsca, przed którym w równym szeregu
drzemały puste hoockery.
Ciotka Dina, w standardowym ciuchu -
wydekoltowanej, oślepiająco białej koronkowej bluzce
- znajdowała się na posterunku. Stała, leniwie
przecierając szklanki, rzucając na salę niewesołe
spojrzenia i co jakiś czas odgarniając z czoła
kruczoczarną grzywę.
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
- Witaj, Mario!
- Dzień dobry, ciociu Dino!
- Dla ciebie, jak zwykle?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciotka Dina nalała
soku pomarańczowego do wysokiego kielicha
ozdobionego starym herbem Harmont, zręcznie
napełniła brązowymi kulkami lodów podobnie
udekorowany pucharek. Maria skwapliwie wgramoliła
się na hoockera i chwyciła malutką, zakończoną herbem
łyżeczkę.
- Co u mamy i ojca? - Ciotka Dina wróciła do swego
stałego zajęcia: przecierania kieliszków, .rzucania
spojrzeń i odgarniania grzywy.
Niby nie wiesz, pomyślała Maria. Przecież ojciec nie
nocował dzisiaj w domu, pewnie pieprzył się z tobą....
Matka znowu całą noc podlewała łzami poduszkę,
dopiero przed świtem odcumowała...
- Dziękuję, dobrze.
- Ojciec musi znaleźć pracę. Ile już nie pracuje?
Niby nie wiesz, pomyślała znowu Maria. Chociaż, być
może, przed tobą nie sypie. W każdym razie, ja bym się
nie zdziwiła, gdyby nie sypał. Nawet, jeśli nim trzęsiesz
jak śliwką, nie sypie...
- Zwolnili go z Instytutu pół roku temu.
Ciotka Dina przestała przecierać kieliszki, nachyliła
się ku Marii, ukazując jej oczom pełny obraz tego, co
miała pod bluzką.
To ci dopiero... Może spokojnie chodzić bez
biustonosza, pomyślała z uznaniem Maria. W sumie,
można ojca zrozumieć...
Nagle naszła ją ogromna ochota wyciąć ciotce Dinie
jakiś numer, na przykład wpuścić jej tam.... pająka.
Niechby połaskotał ją łapkami między tymi
zderzakami... W dechę by było... Albo nie, lepiej,
karalucha. Ale by było pisku!.. Zresztą -nie, nie warto!
Jasne jak oczy własne, że na Marię natychmiast runąłby
strumień nienawiści... Ciotka Dina nie jest tępa, skapuje
w czym sprawa, a z drugiej strony, walczyć ze złym
humorem w taki ludzki sposób, to nie honor... W
końcu, ciotka Dina nie jest winna, że faceci lecą na jej
zderzaki. Chyba po coś Stwórca zrobił Adamowi
operację plastyczną...
- Jesteś już dorosła - powiedziała ciotka Dina
półgłosem. - Dużo rozumiesz... Porozmawiałabyś z
matką. Mogę go przyjąć do pracy, nawet dzisiaj.
Przecież kiedyś z moim mężem kręcili niezłe interesy.
Żal mi go, marnuje się... Chłop z niego mocny, i
skrzynki może nosić, i pomóc w kuchni. Pracowałby u
mnie, to bym go do flachy na kilometr nie dopuściła.
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
Poza tym, dostawałby pieniądze. Niby mało klientów
się zrobiło, ale przecież ciągle jeszcze nie pracujemy za
darmo...
Maria odłożyła łyżeczkę.
- Przecież wiesz, że ojciec nigdy nie będzie
przecierać kieliszków ani nosić skrzynek - powiedziała
i duszkiem wypiła sok.
Ciotka Dina westchnęła:
- Wszystko w życiu może się zmienić, dziewczyno.
Ludzie też się zmieniają... A nawet mężczyźni. Po
prostu, nie można ich zostawiać w spokoju, trzeba ich
szarpać, przypominać o obowiązkach względem
rodziny. - Ciotka Dina chyba sama poczuła, jakim
smalcem zajechały jej ostatnie słowa, bo zamilkła,
odgarnęła grzywę i znowu zajęła się szklankami.
Tak, pomyślała Maria. Kto jak kto, ale ty na pewno
strasznie byś chciała, żeby pracował w "Bordge'u".
"Chłop z niego mocny!.." Ale byś miała fajnie!
Pokazałabyś mu swój podbluzkowy pejzaż, wciągnęła
do biura, raz-dwa i żyć nie umierać...
I wszystko cacy-cacy. A w domu by nocował
codziennie i matka nie lałaby łez w poduszkę....
- Maria! - rozległ się z tyłu znajomy głos. -
Małpeczka! Maria odwróciła się. Jej oczy przywykły
już do półmroku i teraz dojrzała przy jednym ze
stolików Dicka Nunnuna.
- Maria! - Nunnun zapraszająco pomachał widelcem.
-Przysiądź się!
- Idę! - Maria położyła przed ciotką Diną monetę,
wzięła w rękę pucharek i przemieściła się do stolika
Nunnuna.
Miał na sobie swoje najlepsze ciuchy; malutki,
krąglutki, różowiutki. Pewnie był bardzo głodny, bo
pochłaniał kotlet wielkimi kęsami.
- Hi, wujku Dick!
- Hi, hi, piękności moja!
Maria zaczerwieniła się i spuściła oczy. Mimo
wszystko przyjemnie jest, Jdedy mówią do ciebie
"piękności moja". A nie " wilkołaku"...
- Wydawało mi się, że weszłaś tu zdenerwowana... -
Wujek Dick zawsze był cholernie spostrzegawczy. -
Stało się coś? Trzeba było się sprawnie odkleić.
- Aaa, nic szczególnego... Obtarłam nogę. Mama
dała mi dzisiaj nowe sandałki, stare zrobiły się małe...
Dick przestał żuć, kiwnął ze zrozumieniem głową.
Oczy zrobiły mu się kłujące, uważne i smutne. Nie, od
wujka Dicka Nunnuna nie da się odkleić. Nigdy...
- Przestań, zielonooka! .Bajki o nowych sandałkach
możesz opowiadać Dinie Barbridge. Znowu problemy
w szkole? Nie pozostało jej nic innego, jak opuścić
głowę.
- Wujku Dick, za co oni mnie tak nienawidzą?
Wujek Dick chrząknął, jakoś zupełnie nie po
Numiunowsku.
- Ludzie zawsze nienawidzą tych, którzy nie są do
nich podobni. W najlepszym przypadku, ledwie ich
tolerują. Taka już jest ludzka natura...
Maria podniosła na niego oczy:
- Ale ty nie masz takiej ludzkiej natury!
- Może ja wcale nie jestem człowiekiem... - Wujek
Dick uśmiechnął się chytrze. - Może też jestem
produktem Strefy?... Ja jestem taki "gadaj-śmigaj". Jak
mnie przycisną, to gadam albo... smagam. - Puścił do
Marii oko, wielce zadowolony ze swojego żartu, znowu
zajął się kotletem.
Maria uśmiechnęła się.
Jednak z wujkiem Dickiem było w dechę. Nie tak,
jak z innymi... Szczególnie w dechę było z wujkiem.
Dickiem w dzieciństwie, kiedy przychodził do nich w
gości. Przynosił zawsze prezentasy: albo czekoladę,
albo jakąś chytrą zabawkę, jakiej nie miały sąsiedzkie
dzieci... Podrzucał Marię pod sufit, zręcznie łapał,
słuchał jej zachwyconego pisku. A potem rozmawiał z
tatkiem o wszystkich tych mądrych rzeczach, dziwnie
zerkając na mamę swoimi bardzo, bardzo smutnymi
oczami. Teraz już tak nie było, ale dzisiaj humor Marii i
tak się poprawił. Cokolwiek by mówić, wujek Dick
zawsze jakby wiedział, czego chce od życia. .1
wcześniej wiedział, i teraz wie. Proszę, z jakim
apetytem rąbie swój kotlet, jeszcze bardziej łapczywie
niż Maria swoje czekoladowe lody. Prócz tego, nawet
jeśli i litował się nad Marią, to był to taki rodzaj litości,
od którego nie dymiła czacha i nie tajały siły.
- Ojciec co robi?
Jemu nie trzeba było kłamać.
- Pije jak szewc.
- Mmmtaak! - Wujek Dick pokręcił głową. - Zawsze
mi się wydawało, że twój ojciec ma w sobie mocny
trzpień. Może i nie w tę stronę kręci, co reszta ludzi, ale
żeby go złamać, trzeba się trochę napocić. - Znowu
pokręcił głową i westchnął z żalem.
- Mama mówi, że jego trzpieniem zawsze była
Strefa - powiedziała Maria. - Ale teraz z tego trzpienia
został tylko cień...
Trzy stoliki od nich siedziały dwa mundury,
grzmociły, hot-dogi z keczupem i zielonym groszkiem,
zalewając to wszystko importowanym bawarskim
piwem. I cicho o czymś nawijały. To znaczy cicho - dla
wszystkich pozostałych. Nie dla Marii. Ona ich słyszała
znakomicie. Jeden mówił, że odpękał dzisiaj ostatni
dzień, jutro koniec. Zabiera szmaty i wraca z powrotem
do Szwecji, do rodzinnego Jewle. Ma dość tego
wycierania służbowych portek bez pożytku... Drugi
szczerze się dziwił, dlaczego kumpel tak się martwi
wyjazdem: "Ja to żałuję, że szmat nie spakowałem
dziesięć lat temu, kiedy mnie tu skierowali... Zresztą,
niedługo polecę za tobą, nie ma czego tu chronić,
szkoda oenzetowską sałatę marnować..."
- Może mama i ma rację -" powiedział wujek Dick. -
Zna go o wiele lepiej niż ja i ty. Ale myślę, że jakaś
praca by mu się przydała...
- Już się zabijają, żeby go zatrudnić... Kto go
weźmie? Chyba że miss Barbridge...
Popatrzyła na ciotkę Dinę. Właśnie rozmawiała
leniwie przez telefon. Prosiła o przysłanie jej czterech
skrzynek whisky, skrzynki bourbona, dwudziestu
skrzynek piwa... Nunnun jak zahipnotyzowany patrzył
na ciotkę i najprawdopodobniej nie usłyszał ani jednego
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
słowa z tego, co mówiła do słuchawki, ale niewątpliwie
zauważył, jak wypinają bluzkę guziczki jej sutków...
- Miss Barbridge, powiadasz? - Pocmokał cicho. -
Na miejscu twojej mamy trzymałbym go na kilometr od
takiej pracy.
Miał teraz na twarzy wypisane zupełnie co innego,
zamiast smutku i współczucia widniało na niej coś
bardzo, bardzo nieprzyjemnego. Maria odwróciła głowę
w kierunku ponuro pijących piwo Szwedów i
powiedziała:
- Mówią, że w Instytucie znowu redukcja.
- Redukcja? - Wujek Dick przeniósł na nią
zdziwione spojrzenie. - Ach tak, redukcja.
Międzynarodowa społeczność uważa, że nie ma sensu
trzymać tu tylu darmozjadów i próżniaków. Coś w tym
jest...
- A twojego etatu nie redukują...
- Mojego? Pewnie, że nie. - Nagle zrozumiał, o
czym mówi. - Aaa, o tym mówisz... Przestań,
zielonooka, specjaliści od reklamacji bez pracy nie
zostaną. - Popatrzył na nią poważnie, a potem
przemknął wzrokiem po jej piersiach i nagle
powiedział: - Wiesz co, Mario... Zrobiłaś się już
całkiem duża!
Tak, pomyślała Maria. Jestem, jak się okazało, duża.
Więcej powiem, jestem na tyle duża, że nawet nie
jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.
Dokończyła lody, wstała i Otrzepała dżinsy.
- Pójdę już, wujku Dick.
- Dobrze. - Wujek Dick wstał i ukłonił się, jak przed
dorosłą damą. - Mnóstwo pozdrowień dla ojca i mamy!
Powiedz, że wpadnę do was. Może nawet dzisiaj.
Nie wpadniesz, pomyślała Maria. Teraz z naszego
powodu są same kłopoty. Reklamacje są prostsze...
Niemniej zły humor opuścił ją, a wraz z nim znikło
uczucie wypełniających ją mocy. W domu będzie ich
miała jeszcze mniej. Bardzo dobrze, bo znaczyło to, że
w Harmont nie stanie się dzisiaj nic nadzwyczajnego.
Weszła na ganek domu, poszperała w torebce,
znalazła klucz. Ale od razu wrzuciła go tam z
powrotem; w domu byli goście.
Drzwi już się otwierały. Matka jak zwykle wyczuła
zbliżanie się córki.
- Wchodź!
- Nie - powiedziała Maria. Zły humor powracał do
niej siedmiomilowymi krokami.
Guta zrozumiała wszystko od jednego spojrzenia.
- Znowu coś w szkole?
Maria skinęła głową.
Matka wciągnęła ją do przedpokoju, przycisnęła do
piersi. Maria nagle zrozumiała, że piersi matki są o
wiele mniejsze niż piersi ciotki Diny. I pewnie o wiele
miększe...
- Córeczko, musisz wytrzymać. To już ostatnia
klasa. Teraz nie możesz przerwać. Już niewiele zostało!
Sam na sam z mamą można było zapomnieć, że jest
się córką Reda Szalonego, więc po policzkach Marii
popłynęły strumyczki łez. A zaraz za łzami runął na nią
ból głowy. Wśród wszystkich litości, litość mamy
przenikała najmocniej i była niemal nie do
wytrzymania. Od tej litości naprawdę dymiła czacha.
Ale i moce topniały, jak śnieg w majowym słońcu.
- Guta! - rozległ się w przedpokoju ryk ojca. - Kogo
tam przyniosło?
Ból głowy od razu osłabł - litość mamy rozdzieliła
się na dwie części.
W salonie pobrzękiwały szklanki i burczały męskie
głosy. Języki mężczyzn ledwie radziły sobie ze
słowami.
- Kto tam jest? - zapytała Maria, znając odpowiedź.
- Szuwaks. Pojawił się z samego rana i nie można go
wypędzić. Drugą butelkę kończą...
Szuwaks - to w dechę. W obecności Szuwaksa
ojciec zazwyczaj miękł. Z Szuwaksem zawsze
wspominali przeszłość:
jak ojciec taszczył ze Strefy fanty, a Szuwaks
zanosił z powrotem. Albo, jak razem bili po pysku
kolejną żabę... Tatek nazywał ich wspólne biesiady
słownym onanizmem. A żaby to byli wszyscy, których
nienawidzili. Z roku na rok żab w mieście przybywało.
Jasne jak oczy własne, mama żabą nie była, mama była
po prostu Gutą. Czasem - wciąż rzadziej i rzadziej
- jaskółką. A Maria pozostała Małpeczką.
"Małpeczko moja!.. Małpeńko!.." Ciekawe, jak w nocy
nazywa ciotkę Dinę? Maria westchnęła.
- To nic, córciu! - Mama czule pogłaskała ją po
głowie. -Wszystko się jakoś przemiele, jeszcze z tego
mąka będzie.
- Guta! - znowu ryknął tatek. - Kto tam przyszedł? A
Szuwaks wybełkotał:
- Ścierwnik Barbridge z tamtego świata przyszedł...
Czego się drzesz! Zechcą - przyjdą, przywitają się.
Dawaj lepiej na dwa palce. Za dzisiejszą Strefę...
- Nie, Szuwaks, za dzisiejszą Strefę pić nie będę.
Dzisiejsza Strefa tu mi wychodzi...
Maria natężyła się, żeby ich nie słyszeć.
- Idź myć ręce! - Mama zabrała się do
komenderowania.
- I do stołu!
Maria poszła się umyć, bo wiedziała, że kiedy
wejdzie do salonu z zaryczanymi oczyma, wywoła
kolejny wybuch szału u ojca. Już nie raz chodził do
szkoły pogadać z nauczycielami córki i z jej kolegami z
klasy. Potem matka musiała przenosić ją do innej
szkoły.
Wyszła z łazienki i mimo wszystko zajrzała do
salonu.
- O, jest moja uczennica! - ucieszył się tatek. Od
razu posadził ją sobie na kolanach, przycisnął do piersi.
- Dzień dobry, Małpeńko moja!
Jego piegowata twarz rozpłynęła się w uśmiechu.
W dechę było siedzieć na kolanach tatka. Jak w
dzieciństwie. Od czułości ojca nie dymiła czacha. Tylko
ostatnimi czasy tatek kojarzył się przede wszystkim z
zapachem alkoholu. Zresztą, dla dobrego tatkowego
humoru można było pocierpieć...
Cierpiąc, potarła nosem o jego nieogolony policzek.
- Al-le kłuje!
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
Ciekawe - czy ciotkę Dinę też sadza sobie na
kolanach, a ona też mówi mu: ^Al-le kłuje!"?
- Dzień dobry, Mario! - Szuwaks nie bez trudu
przebrnął przez powitanie. - Jesteś coraz ładniejsza,
dziewczyno!.. Coś mi się wydaje, że w najbliższych
dniach wpadnę do Strefy. Poproszę, żeby zrobiła ze
mnie prawdziwego Afrykańczyka. Bo tak, to ani to, ani
sio. Mulat to, niestety. Mulat!
- Wpadnij, wpadnij - powiedział tatek. - Będziesz
dobrym Afrykańcem. Prawdziwym... Czarnym i
martwym.
- Śmiej się, śmiej - powiedział Szuwaks. - Rasista!
Dawaj, nooo...
Tatek nalał do szklanek na dwa palce, zdjął Marię ze
swych kolan i czule klepnął w pupę:
- No, idź jeść. Pewnie jesteś głodna.
Maria chciała powiedzieć, że wpadła do Diny
Barbridge. Ale nie powiedziała. Tatek nie lubił, kiedy o
ciotce wspominał ktoś poza nim. Sam natomiast zawsze
na niej koty wieszał. Pewnie podejrzewał, że jej
podbluzkowym pejzażem zachwycają się i inni faceci,
ale nic z tym nie mógł zrobić...
- A co się tyczy trasy do Koziołkującej Góry,
Szuwaks, to uważam, że trzeba iść wcale nie przez
cmentarz. Do Koziołkującej trzeba iść...
Maria porzuciła ich rozmowę i wyszła. Matka już
krzątała się w jadalni, posadziła córkę na krześle męża,
postawiła na stole tacę z chlebem i talerze, przyniosła
garnek. Zapachniało zupą cebulową. Potem matka
usiadła naprzeciwko i patrzyła, jak córka je. I Maria
nagle pomyślała, że matce bardzo brakuje drugiego
dziecka. Normalnego. Albo dwójki normalnych. Albo
trójki... Zresztą, w tym przypadku w niczym matce
pomóc nie mogła - tak daleko jej możliwości nie
sięgały...
- Przestań patrzeć mi na usta! Proszę...
- Oj, przepraszam! - zmieszała się matka.
- Dziadek dawno przyszedł?
Guta drgnęła i odwróciła wzrok. Maria zmarszczyła
nos. Tyle lat minęło, a matka nijak nie może
przyzwyczaić się do uzdolnień córki... Bo i nie chce...
Ponieważ z całych swoich kobiecych sił stara się
sprawiać wrażenie, że ma cholernie normalną rodzinę.
Jaka tam normalna!.. Mąż były staiker. Teść -były trup.
I córka - wyrodek. Tyle, że nie były - tu się zgina cały
dziób...
2. Guta Shoeheart, 25 lat, zamężna, gospodyni
domowa
Guta nie mogła znaleźć sobie miejsca.
Wszystko w domu już dawno było zrobione.
Najbardziej lubiana przez Reda domowa sukienka:
jasnoniebieska, z dużym dekoltem, powieszona została
na drzwiczkach szafy, pościel wyprana, wysuszona i
wyprasowana, kolacja przygotowana i częściowo
zjedzona, naczynia umyte. W domu wszystko lśniło, jak
w gabinecie chirurgicznym Rzeźnika.
Z salonu dochodziły podniesione głosy. Tam
hałaśliwie omawiali swoje racje rozwodzący się Dotti i
Dom Millerowie. Rozwodzili się już trzeci tydzień i
Guta z zainteresowaniem śledziła tę. intrygującą
sytuację. Trzeci tydzień zgadywała, czy Mrs. Miller
zostanie z mężem, czy jednak odejdzie do łysego
właściciela zakładu fryzjerskiego...
Ale dzisiaj... ta sprawa przestała ją już obchodzić.
Dlatego weszła go salonu, wyłączyła telewizor i poszła
po schodach na górę.
Milcząca przez cały dzień Małpeczką, nie
doczekawszy się od ojca ryby, usnęła. Zwiniętą
mechatą łapkę podłożyła pod zarośniętą sztywną
sierścią główkę. Na burym zwierzęcym pyszczku
zastygł gorzki grymas: Małpeczce śniło się coś
niedobrego. Miłe sny miała tylko wtedy, gdy ojciec był
z rodziną. Małpeczką co prawda nigdy nie opowiadała
Gucie swoich snów, ale jeśli ojciec nocował w domu,
pyszczek córki przestawał być zwierzęcy; zwierzęta nie
uśmiechają się... A ostatnimi czasy córka stale
przypominała Gucie zwierzątko. Mówiła coraz mniej i
mniej, jej rozrywki nie przypominały zabaw. Zresztą,
czy to były rozrywki?..
Guta westchnęła, podniosła z podłogi otwartą
książkę, córka często zasypiała z jakąś książką,
poprawiła zwisającą z łóżka kołdrę i wyłączyła lampkę.
Małpeczka po dziecinnemu pocmokała, ale się nie
obudziła. A może obudziła się i pocmokała. Kto j ą tam
wie!..
Po wyjściu z pokoju Małpeczki, Guta zajrzała do
pokoju tatula, włączyła światło, tatulo siedział
nieruchomo przy oknie. Czy to patrzył na mrugające za
oknem gwiazdy, czy to rozmawiał z zaświatami... Nie
wiedziała. Troska Guty nie była mu do niczego
potrzebna. Przecież nie żył... Za życia potrafił i w tyłek
klepnąć, i uszczypnąć w pierś. A potem kpił z
szalejącego z zazdrości Reda... Boże, jak dawno to
było! Jakby nie ona to przeżywała... Teraz tatulo nie
potrzebował już troski synowej, ale i tak pościeliła mu
łóżko. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień
temu. A jutro schowa nienaruszoną pościel do szafy.
Jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu...
Tatulo ani okiem mrugnął. Jak wczoraj.
Przedwczoraj. I tydzień temu...
Guta wyłączyła światło i wyszła na korytarz. Mogła
już się położyć, ale wiedziała, że nie zaśnie.
Roedricka nie było już drugą dobę, zdarzało mu się
to bardzo rzadko i zawsze oznaczało, że "na rybach
powstały pewne komplikacje". Czytaj: wpadł na żaby.
Dlatego Guta nie wiedziała, co ją czeka - czy wesoły
hałas podjeżdżającego samochodu i radosny skrzyp
bramy od garażu, czy groźny sygnał telefonu...
Nie zdążyła zejść na parter, gdy rzeczywiście rozległ
się dzwonek. Ale to nie był telefon - ktoś dzwonił do
drzwi.
Przed drzwiami mógł być każdy. Na przykład,
kapitan Quarterblood, ze swoimi oenzetesmanami i w
pośpiechu załatwionym nakazem rewizji... Dlatego
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
Guta najpierw zerknęła przez szybę w drzwiach, nie
zapalając światła na ganku.
Młody księżyc słabo oświetlał stojącą postać, ale i
tak widać było, ż___________e to nie kapitan Quarterblood. On nie
był gruby. Poza tym, nosił czapkę z daszkiem albo
kapelusz. A takie straszydło wkładała na głowę tylko
jedna osoba w Harmont...
Guta westchnęła z ulgą i otworzyła drzwi.
- Dobry wieczór, Guta! - powiedziała stara Ellin. -
Co tak po ciemku?
- Dzień dobry, Ellin! Niech pani wejdzie.
Adelina Norman była dziwną kobietą, zupełnie inną
od tych, które szarpały Gucie nerwy w poprzednim
domu. Chociaż Guta na ich miejscu zachowywałaby się
podobnie. Pewnie podobnie...
Adelina pojawiła się w kilka godzin po ich
wprowadzeniu się do nowego domu. Roedrick na jej
widok nastroszył się. Ona udawała głupią. Wtedy on
tak ją potraktował, że stara Ellin wyszła. Ale
następnego dnia pojawiła się znowu. Trzeciego dnia
również, i czwartego... Guta sama nie zauważyła, jak to
się stało, że sąsiadka stała się dla niej jeśli nie matką, to
kimś w rodzaju starszej siostry. A potem,
zrozumiawszy w końcu, że Ellin odnosi się do
Małpeczki zupełnie inaczej, niż sąsiedzi z poprzedniego
domu, odtajał i Roedrick. Guta nie dziwiła się temu:
Red był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. Gdyby
tak nie było, Guta by się w nim nie zakochała. Nie
cierpiała złych ludzi, a oni jej...
Najpierw Guta myślała, że nową sąsiadką kieruje
ciekawość, potem odkryła, że starej Ellin jest po prostu
żal Marii. A jeszcze później zrozumiała, że dla nowej
sąsiadki każdy jest stworzeniem bożym. Taka się
Adelina Norman urodziła.
Dlatego, zawsze kiedy pojawiała się z wizytą, Guta
witała ją z radością.
Stara Ellin szybko domyśliła się, co przemyca
świeżo upieczony sąsiad i nie raz próbowała wbić mu
do głowy, że najmuje się rzeczami niebezpiecznymi i
nie akceptowanymi przez Pana. Red wykręcał się
żartami, ale kiedy sąsiadka wychodziła, mruczał: " Też
mi tu, drugi Szuwaks się znalazł! Bo to jasam nie wiem,
czym ryzykuję!.." Guta nie wtrącała się do ich rozmów.
Wszystko, co miała na wątrobie, dawno już Redowi
powiedziała. Potem żałowała tego. Czy to on winien, że
taki paskudny jest ten świat...
Cokolwiek by o tym mówić, w "wędkarskie
wieczory" Ellin skracała Gucie nieznośną samotność.
Jej nie musiała trzymać na dystans. Nie była przecież
Dickiem Nunnunem. Nawet nie w tym problem, że
Dick wiele rzeczy mógł uznać za zaloty, a Red, jak
wypije, staje się zazdrosny i naprawdę niedobry. Nie,
nie w tym problem... Tym bardziej że jeszcze się nie
urodził w Harmont mężczyzna, który odważyłby się
wpakować do łóżka Reda Szalonego!..
- Twojego nie ma? - zapytała Ellin, zdejmując swój
koszmarny kapelusz.
- Nie ma. - Guta wzięła kapelusz i umieściła na
wieszaku. - Napijemy się herbaty?
Poszły do kuchni. W czasie Kiedy Adelina Norman
rozlo-kowywała przy stole swoje dorodne ciało, Guta
postawiła czajnik na kuchence.
- A gdzie jest? - zapytała, rozsiadłszy się w końcu,
Ellin. - Znowu tam?
To było pytanie dyżurne i Guta zawsze odpowiadała
nań jednakowo: "Szwenda się gdzieś". Ale dzisiaj
odpowiedziała:
- Może siedzi w "Bordge'u", a może gdzieś go
poniosło. Mężczyzna to mężczyzna. Nie da się go
przywiązać do spódnicy. Tym bardziej takiego, jak mój
Red .
- Tak, nie da się. - Sąsiadka wygładziła na obrusie
nieistniejące zmarszczki, pokiwała głową. - Nawet nie
próbuj. Ja na przykład, próbowałam swojego Stefana
przywiązać. Mój syn Stefie... -jakby zakrztusiła się i
zamilkła.
Guta milczała również, wyjęła z kredensu łyżeczki.
Udawała, że nic nie słyszała.
- Mój mąż rzucił nas - powiedziała stara Ellin. -
Uciekł do Europy jeszcze przed Wizytą. A ja była
głupia. Może gdybym tak Stefana nie pętała, nie zająłby
się staikerstwem... Głupia byłam, naprawdę głupia.
Ciągle urządzałam mu awantury, kiedy szedł do Strefy.
Nie rozumiałam, że on w ten sposób chciał wykazać
swoją samodzielność. A ostatnim razem nawet go
pobłogosławiłam po rodzicielsku... - Westchnęła
przeciągle, a potem nagle chlipnęła.
Zapanowała cisza. Trzeba ją było wypłoszyć,
zapytać o coś, o jakiś drobiazg, ale Guta nie potrafiła
się zmusić. Syk gotującej się w czajniku wody wydał
się jej tak głośny, że z trudem zwalczyła w sobie chęć
natychmiastowego zdjęcia go z kuchenki. Potem
sąsiadka powiedziała:
- Gdy wychodził, powiedziałam mu: "Żebyś już się
tam przeniósł na zawsze, do tej swojej Strefy!-
Przestałbyś mi nerwy szarpać..." A on mi odpowiedział:
"Dobrze, przeniosę się, skoro twoje nerwy mają się
szarpać". I poszedł... Miał ksywę "Okularnik", bo nawet
do Strefy wchodził w okularach. Więcej go nie
widziałam. Opowiadali, że tego razu poszedł z Biczem,
z Barbridge'em. Ze niby poszli na Złotą Kulę...
Biegałam potem do Barbridge'a, ale nie wpuścił mnie
nawet za próg. Powiedział, że nic nie wie, a Okularnika
nie widział już tydzień. - Znowu westchnęła,
poobracała w koślawych palcach łyżeczkę. - Po
miesiącu powiedzieli mi, że Stefie zginął... - Zamilkła
znowu.
Woda w czajniku na kuchence wrzała. Guta
podniosła się, zaparzyła herbatę, napełniła filiżanki i
wyjęła z kredensu pudełko z herbatnikami.
Z zewnątrz dobiegł hałas przejeżdżającego
samochodu. Dźwięk był obcy, ale Guta zamarła ze
strachu.
Samochód przejechał i ucichł.
- Wtedy naprawdę chciałam, żeby tam został -
powiedziała Ellin. - Na mgnienie oka, ale chciałam.
Taka byłam zła... No i Strefa spełniła moje życzenie.
Nawet nie Złota Kula... - Wzięła w ręce filiżankę z
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
herbatą, upiła mały łyk i nagle wykrzyknęła: - Grzechy
rodziców kiełkują w dzieciach! Nigdy sobie tego nie
wybaczę! Nigdy!!!
- Myli się pani, Ellin - powiedziała Guta. Sama
Strefa nie spełnia życzeń. Gdyby tak było, Małpeczka
dawno by już była... - Nie wytrzymała i rozszlochała
się, zakrywając twarz dłońmi.
Wszystko, co miotało się w duszy, cały ból i złość
na Strefę, na Reda, na los - runęło na zewnątrz i Guta
już nie panowała nad tym, jakie słowa ulatują z jej
drżących warg...
Ocknęła się, gdy poczuła, że ktoś głaszcze ją po
włosach. Najpierw wydało się jej, że to Małpeczka, ale
nie - to była dłoń starej Ellin.
Siedziały objęte tak długo, aż smutek odpłynął z
serca Guty.
Potem piły herbatę. Guta wciąż nasłuchiwała
dźwięków z ulicy. Ellin powiedziała:
- Ciesz się, że twoja córka nie jest podobna do
człowieka. Mówią, że wczoraj na Trzeciej ulicy zabili
syna Szczęściarza Cartera. Chłopiec, zwyczajny
chłopiec. Sąsiedzkie dzieci nie bały się z nim bawić. A
potem, w ciągu dwóch dni, pięcioro z nich znalazło się
w szpitalu. Ze złamaniami. Ktoś upadł z huśtawki, ktoś
się pośliznął na schodach, ktoś potknął się na prostej
drodze...Więc chłopca powiesili, na podwórku, na
huśtawce...
- A policja? - zapytała przerażona Guta.
- Policja? - Stara Ellin wzruszyła ramionami. -
Policja, rozumie się, zabójców nie znalazła. Nikt z.
sąsiadów niczego nie widział. - Przełamała herbatnik. -
Policjanci też mają dzieci... Powiadają, że na Trzeciej
ulicy istnieje tajny komitet ochrony dzieci przed
wpływami Strefy.
Przecież ona wcale nie współczuje Małpeczce,
zrozumiała nagle Guta. Po co więc tu przychodzi?
Może też jest członkiem jakiegoś tajnego komitetu?...
Ochrony dzieci przed Małpeczka?
Serce Guty ścisnęła trwoga.
Całe szczęście, że w naszym starym domu nikomu z
sąsiadów nie przydarzyło się nic dziwnego, pomyślała.
Całe szczęście, że wyprowadziliśmy się stamtąd na
czas! Jak to Ellin powiedziała? Grzechy rodziców
kiełkują w dzieciach... Skąd mam wied2ieć czy grzeszę,
czy nie? Ale już nigdy więcej nie będę chciała, żeby
Małpeczka była zwykłym dzieckiem...
Stara Ellin, zamyśliwszy się, dokończyła drugą
filiżankę herbaty. Na ulicy znowu zaszumiał silnik. I
znowu, na przekór strachowi Guty i jej nadziei, wóz
przejechał obok. Telefon i dzwonek na drzwiach
zachowywały bezduszne milczenie.
- No, bo po co ja tu zaglądam... - powiedziała nagle
sąsiadka. - Wasz staruch martwy pęta się tędy i owędy.
Może kiedyś Stefana mojego przyprowadzi. Żebym go
tylko raz zobaczyła. Chociaż ludzie mówią, że wracają
tylko ci, co byli pochowani po bożemu...
Ellin popatrzyła w oczy Gucie. Miała na twarzy
wypisane oczekiwanie... Żadnego strachu, ani nadziei.
Nie, ona nie mogła być członkiem żadnego tajnego
komitetu, dlatego Guta powiedziała:
-.Dlaczego nie! Może i przyprowadzi. Myśmy z
Redem też nie sądzili, że tatulo wróci...
Wypiły po jeszcze jednej filiżance. I jeszcze po
jednej. Samochody więcej nie hałasowały na ulicy i
dokoła panowała cisza.
Jak w grobie.
Przed wyjściem stara Ellin powiedziała:
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
- Nie dręcz się. Mężowi nerwów nie szarp. Cierp,
skoro za staikera wyszłaś. I módl się do Boga. Ja,
głupia, nie modliłam się, nie wierzyłam... Dopiero
potem... Może i pokarał mnie Bóg?
Guta milcząc zamknęła drzwi.
Całą-noc męczyła się w nienawistnej ciszy. Rano
poszła do Małpeczki. Córka już się obudziła, podniosła
głowę, popatrzyła na matkę pustym wzrokiem. ,
- Dzień dobry, Mario! - powiedziała Guta,
tradycyjnie nie oczekując odpowiedzi.
- Spałam nie w bajce - powiedziała nagle
Małpećzka. Jakby zaskrzypiał stopień schodów.
- Tak się nie mówi - zauważyła Guta, z trudem
powstrzymując się, żeby nie pogłaskać córki po głowie.
Taka czułość powodowała, że sierść Małpeczki stawała
dęba i Gutę kopało prądem. - Mówi się: "Bajka mi się
nie śniła".
- Spałam nie w bajce - uparcie skrzypnęła
Małpeczka. i odwróciła się.
Guta wysoko zadarła głowę, żeby powstrzymać łzy,
i na palcach wyszła z pokoju.
A pół godziny później przy furtce pisnął hamulcami
długo oczekiwany landrover Reda.
3. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka
Maria odłożyła łyżkę i westchnęła.
- Chcesz pizzę? - zapytała Guta. Córka często
ograniczała się do zupy i zieleniny.
- Chcę - powiedziała Maria. - Dzień dobry, dziadku!
- Dzień dobry, wnusiu! - odezwał się ze swojego
pokoju dziadek. - Podładowałem się.
Dziadek zawsze się odłączał, kiedy mówienie
sprawiało mu trudność: Strefa nie wpuszczała do siebie
tylko żywych ludzi i mechanizmów. Ludzie na granicy
Strefy umierali w ogniu, a ich maszyny wybuchały.
Mumiki mogły chodzić tam bez żadnych przeszkód.
Zresztą, z dziadkiem niełatwo było rozmawiać
nawet kiedy przychodził z ładowania; najczęściej rzucał
jakieś trele-morele. Na przykład, o swoim życiu z
Marią, babcia też miała na imię Maria... Jakby piosenki
o minionych czasach mogły w czymś pomóc wnuczce.
Mimo to Maria powiedziała:
- Dziadku, potrzebuję twojej rady. Dziadek lubił,
kiedy rozpoczynało się rozmowę w ten sposób.
- Słucham cię, wnusiu.
- Dziadku, jak mam dalej żyć?
- Jedz pizzę! - Guta, rzecz jasna, nie słyszała ich
rozmowy. - Będziesz dumała po obiedzie.
Maria uśmiechnęła się ż wdzięcznością i
powiedziała do starego Shoehearta:
- Dziadku, po co ja chodzę do szkoły? Po co matka
uczy mnie tych wszystkich babskich umiejętności? Czy
ktoś się ze mną ożeni? Czy stanę się drugą Diną
Barbridge? *
Dziadek pewnie nie wiedział, kto to jest Dina
Barbridge. A może odwrotnie - akurat dokładnie
wiedział. W każdym razie, wyemitował kolejne trelemorele:
- Żyj wnusiu, jak chcesz. Kochaj, kiedy trzeba
kochać. Nienawidź, kiedy trzeba nienawidzić. W
odpowiedniej chwili Bóg podpowie ci, jak postąpić...
- Bóg podpowie? - zawołała Maria. - Jaki Bóg?!
Zamiast Boga mamy w Harmont przybyszy!
- Nie wiem - powiedział dziadek. - Wiele razy
byłem w Strefie. Nie ma tam żadnych przybyszy. Po
prostu, Bóg zesłał na ludzi próbę. Zresztą, prócz Boga,
kto mógł mi dać nowe życie?
Dziadek uważał się za żywego. I często mówił o
Bogu, chociaż w prawdziwym życiu nie wierzył ani w
Boga, ani w diabła. Nie potrzebował ich, żeby topić
majstrów i inżynierów w stężonym kwasie siarkowym.
Tak też wychował syna, w każdym razie tatek tak
twierdził.
Kiedy Maria była Małpeczką, tatek nie karał jej. Ale
gdy tylko zwierzątko stało się dziewczynką, zaczął
wychowywać ją zwyczajnymi wobec dzieci metodami.
Po trzeciej próbie puszka z piwem poleciała w stronę
głowy tatka. Maria nie rzuciła nią, zapragnęła tylko
rzucić... Tatek był staikerem. Dlatego zdążył się
uchylić. I dlatego też wszystko od razu zrozumiał- Nie
wyjaśniał niczego żonie, ale więcej kar w domu
Shoeheartów nie stosowano...
Dziadek dalej wywodził różności o swoim Bogu i
Maria przestała go słuchać. Jaki tam, do diabła, Bóg!
To ona była Bogiem w tym przeklętym mieście, ale co
jej to dało, prócz nienawiści otoczenia?..
Przypomniała sobie, jak pierwszy raz chciała pomóc
koledze z klasy. Nazywał się Cliff Hardy. Albo
Karakan. Zależy, kiedy... Nie mógł poradzić sobie z
zadaniem arytmetycznym, bo nie wiedział, ile jest sześć
razy osiem. Tylko kruszył w palcach kredę i kręcił
czachą. Matematyczka już miała posadzić go na
miejsce, gdy Maria wyobraziła sobie, że przed Karakanem
wisi tabliczka mnożenia. Pożałowała knypa... Cliff
nie wystraszył się, spokojniusieńko zerżnął odpowiedź.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby Maria po lekcjach nie
pochwaliła się Karakanowi, że to ona uratowała go od
pały. Cliff nie uwierzył, wtedy Maria jeszcze raz
powiesiła przed nim tabliczkę mnożenia. Na zalanej
słońcem ścianie szkolnego korytarza. Potem jeszcze
powtórzył ten numer przed całą klasą. Wdzięczności jej
się zachciało, idiotce! A zamiast wdzięczności wyszło
coś, czego nie chce nawet wspominać... Kilka dni
później Karakan znowu poszedł do tablicy. Nie zdążył
wyciągnąć nawet graby po kredę, kiedy tablica z
hukiem odpadła od ściany. Nikt nie ucierpiał. Nikt nie
połączył wydarzenia z Marią. Ale Guta, pamiętająca
latające piwo, szybko przeniosła córkę do innej szkoły.
Tam było jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Nie
próbowała, na szczęście, nikomu pomóc, ale w
środowisku uczniów już krążyły o niej legendy. Nie,
nikt jej nie krzywdził. Bali się jej. I oczywiście, nie
kochali jej. 'Bali się, jasne jak oczy własne. I nawet,
jeśli wujek Dick nie myli się co do natury ludzkiej -a
niby czemu miałby się mylić? - to nie kochali słusznie.
Na szczęście ich niekochanie do pewnego czasu ani ją
grzało ani ziębiło. Przynajmniej nie dymiła Czacha, jak
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
od litości. A kiedy niekochanie zaczynało przeradzać
się w nienawiść, Maria przekonała się, że ta ich
nienawiść rodzi w niej moce.
Poszła do szkoły w roku, kiedy z zarośniętej sierścią
Małpeczki przeobraziła się w dziewczynkę. Dzisiaj, po
siedmiu latach, była już w ostatniej klasie. Chłopcy
dokoła niej byli starsi o dwa lata. Maria nie tylko
świetnie się uczyła, klawo tańczyła, śpiewała w dechę i
nie mniej bombowo rysowała. Jej artystyczne zdolności
wykorzystywano podczas szkolnych świąt. Urządzała
wspaniałe draki. I ciągle nie była w szkole swoja.
Nawet wśród chłopaków. Nie pomogło też
wcześniejsze dojrzewanie, a przecież było się tu czym
pochwalić! Piętnastoletnie dziewczynki ciągle jeszcze
były brzydkimi kaczątkami - takie tam brzydactwa, z
ostrymi łokciami i kolanami, a ona stała się dziewczyną
z ładną twarzyczką i świetną figurą. Ojciec wie co robi,
kiedy klepie jaw pupę!..
Zresztą i bez klapsów wiedziała, że jest pociągająca;
nie raz słyszała, jak chłopcy nawijali o niej w męskim
towarzystwie. Wszyscy oni już nie raz i nie dwa
pieprzyli ją i jeśli wierzyć ich szczegółowym
opowieściom, to "ta laska Shoeheart jest dajką, jakich
mało". A kiedy się nadymi trawki - to dopiero odlot...
Nie pozostało nic innego, jak zrealizować te
wspaniałe możliwości w praktyce. I nie dalej jak trzy
dni temu, natchniona chłopięcym gadaniem, Maria
postanowiła przystąpić do otwartego kuszenia.
Siedziała w pokoju relaksowym, odnawiając
plakacik zachęcający do wpłacania datków na dzieci
byłych mieszkańców Zadżumionej Dzielnicy. Za ścianą
czterech jej kolegów z klasy gadało o tym, która z
dziewczyn jest najbardziej bombowa na materacu. Z
całości opowieści wynikało, że najbardziej bombowa
jest Maria Shoeheart. Nic dziwnego. - z takimi
buforami, chodzi bez nacycnika..." Jasne jak oczy
własne, chłopcy szybko rozpalili się wzajemnie. Wtedy
ona pojawiła się przed ich zdumionymi oczyma.
Szybko ściągnęła koszulkę, przeciągnęła się, popatrzyła
wyzywająco, oblizała wymalowane wargi...
Boże, jak wzdrygnęli się nieszczęśni gadacze! Jak
gdyby zobaczyli przed sobą leciwą pudemicę ze
zwisającymi starymi sakwami, zamiast jej wspaniałych
piersi!..
Być może nie powinna była pojawiać się przed nimi
czterema naraz? Chociaż, gdyby do ich do klasy wpadła
w podobny sposób każda inna dziewczyna, byłoby
inaczej...
Cóż, bogowie też wyciągają wnioski ze swoich
błędów. Dzisiaj poczekała, aż w klasie sam, samiuteńki,
zostanie Albert Kingsley. Siedemnastoletni facio, z
powodu którego szlochali nauczyciele, cała klasa i cała
dzielnica.
Tym razem Maria postanowiła działać bez zjawisk,
na żywo. Wypytała wczoraj dokładnie matkę, jak
powinna zachowywać się dziewczyna w podobnej
sytuacji. Guta nawet się ucieszyła: chyba córka kogoś
ma...
Wyglądało na to, że jej taktyka przyniosła
nadspodziewanie dobre wyniki. Czacha Kingsleya
zadymiła nieomal w oczach, szybko się napalił;
najpierw tokował jak najęty, potem przeszedł do
namawiania: wpadnijmy do mnie, wapno popłynęło na
arbajt, więc jeśli z tego akurat powodu, Shoeheart,
pękasz, to nikt się nie dowie, że kwitłaś u mnie...
Zgodziła się; jeśli eksperymentować, to na całego... Po
drodze nagle facio skumał, z kim się zadaje... Dopiero
teraz czacha mu tak naprawdę ząjarała - ze strachu.
Zaczął Marię wyzywać! "Wilkołak", to było określenie
najłagodniejsze, na jakie sobie pozwolił. Ale ostatnimi
słowami skatował ją do końca: "Nie wciskaj mi,
Shoeheart, że jesteś człowiekiem! To nie przejdzie!" A
potem sam się wystraszył tego co powiedział i, koniec
końców, o mało w portki nie narobił...
Odpuściła mu. Zresztą, gdyby go ruszyła, wyszłoby,
że ma rację. Wtedy naprawdę wciskałaby, że "jest
człowiekiem". Dlatego powiedziała tylko:
- Przyznaj się, strach strzelać do wilkołaka... Co,
Bert?
I odeszła...
Maria znowu westchnęła. Dziadek bez przerwy
bajdurzył coś o swoim Bogu, Guta uważnie przyglądała
się córce, w salonie tatek z Szuwaksem ciągle jeszcze
pudrowali sobie mózgi w temacie, jak należy
przechodzić przez pułapkę, .w której zawinął się Pit
Krosta.
- Nie podobasz mi się dzisiaj, Mario! - odezwała się
Guta.
- Dzięki za radę, dziadku! - powiedziała Maria,
dziadek lubił, kiedy mu dziękowała, i dodała: -
Wszystko w normie, mamo, już się uspokoiłam. Pójdę
do siebie. I nie żałuj mnie, broń Boże! Łeb mi pęka od
tej litości.
Guta otworzyła usta. Stała tak jeszcze przez dobrą
chwilę, trzymając w zbielałych palcach talerz z
niedojedzoną pizzą.
Alkoholowe opary w salonie zagęściły się okrutnie -
siekierę można by powiesić - dlatego Maria poszła do
drugich schodów. Przeszła przez drzwi salonu,
wstrzymując oddech i czyniąc wszystko co możliwe,
żeby jej tatek z Szuwaksem nie •zobaczyli. Niech dwaj
faceci bawią się sami w swoje pijackie zabawy z
przeszłości. Te zabawy przynajmniej nikogo nie
kaleczą i nie zabijają. Nie tak, jak w jej zabawach z
żywymi lalkami!.. Zresztą, najprawdopodobniej
niepotrzebnie sama siebie oskarża. Jak bum-cyk,
niepotrzebnie! Przecież ludzie ginęli i przedtem, zanim
zaczęła zasypiać w bajkach!
Zajrzała do pokoju dziadka. Zastygły jak granitowy
głaz, patrzył przez otwarte na oścież okno. Tam, w
oddali, nad dachami domów, nad drzewami, nad
przewodami linii wysokiego napięcia, świecił różowy
czubek półkuli - granica, jaką zamknęła przed ludźmi
Strefa. Od chwili, kiedy się odgrodziła ("zablokowała",
jak powiada wujek Dick), Marii przestały się śnić jej
ulubione sny.
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
Maria podeszła do dziadka, dotknęła ręką jego
ramienia. Wtedy on zaczął odwracać wieżę, żeby
popatrzeć na wnuczkę, ale ciało dziadka było o wiele
wolniejsze niż jego myśli. Marii nie chciało się czekać.
Zechce z nim pogadać - może to zrobić i ze swojego
pokoju. A dziadek i tak nigdy pierwszy nie zagadywał..
W dziecinnym pokoju było okropnie gorąco; matka
zapomniała opuścić żaluzje i majowe słońce zdążyło
rozgrzać pomieszczenie. Maria włączyła klimatyzator,
zrzuciła dżinsy i koszulkę, i w samych majteczkach
przejrzała się w lustrze. Nie, chłopcy mają rację. Laska
jak marzenie! W każdym razie, bombowsza niż Dina
Barbridge. Może powinna nosić bluzki z głębokimi
dekoltami i częściej się pochylać?..
Wcześniej myślała, że jeśli zrobi się zupełnie do
kitu, będzie mogła zwiać z miasta. Sypnąć, na przykład,
do Zagórza. Albo w ogóle prysnąć do Europy. Przepis o
emigracji jej nie przeszkodzi, niechby spróbowali ją
zatrzymać!..
Chociaż...
Dwa lata temu jej była klasa, właściwie jedna z
byłych klas, pojechała na wycieczkę. Do
prowincjonalnej stolicy królestwa. Wszystko
zaplanowane było jak należy, z ochroną dwóch
mercedesów, wypełnionych oenzetesmanami, żeby nikt
nie wpadł na pomysł ucieczki, szukaj potem dziecka na
obcym terenie. Uczniowie zobaczyli, jak żyją ludzie w
normalnym mieście. Ale nie Maria Shoeheart. Dlatego,
że Maria Shoeheart zaczęła wrzeszczeć z koszmarnego
bólu, gdy tylko autobus wyjechał z Harmont.
Oenzetesmani i nauczyciel musieli zatrzymać autobus,
zawołać pogotowie, dzwonić do Shoeheartów do domu.
Chwała Jezusowi, że tatek od razu przyjechał
landroverem i nie pozwolił położyć córki do szpitala...
Zresztą, tatek jest w takiej samej sytuacji.
Próbował kiedyś wyjechać z miasta, ominąwszy
wojskowe kordony. Opowiedział o tym tylko mamie,
ale Maria już wtedy umiała słuchać. Nie puściła tatki
Strefa. Nawet z miasta nie pozwoliła wyjechać,
zapędziła bólem głowy z powrotem, mało co nie
zawinął się tatek...
Może matkę by Strefa wypuściła, ale ona bez tatka i
Marii nie zamierzała nigdzie wyjeżdżać. Jasne jak oczy
własne, Shoeheartowie mieli w Strefie swoją własną
parafkę o emigracji.
Maria westchnęła, poleżała jeszcze chwilkę, potem
wstała, ubrała się i zabrała za podręczniki.
Uczyła się zawsze z ochotą. Pewnie dlatego nie
zauważyła, jak wyniósł się "napompowany" Szuwaks.
A jak przycumował do ganku trzeźwy wujek Dick -
usłyszała.
4. Guta Shoeheart, 26 lat, zamężna, gospodyni
domowa
Kiedy Guta zadzwoniła do drzwi Barbridge'ów,
otworzyła jej Dina, która na dzień dobry obdarzyła ją
takim spojrzeniem, że Guta powiedziała:
- Proszę się nie bać, nie przyszłam po pieniądze!
- Red też nie zawsze po pieniądze przylatywał!
I uśmiechnęła się znacząco, by nie było wątpliwości,
po co właściwie przylatywał tu Red. To ścierwo
cycaste, chce się wydać ważniejsze, więc łże... Zresztąmoże
i nie łże. Na takie ciało nie połaszczyłby się tylko
homol. Albo całkowity impotent. A Red - ani to, ani to.
Tak więc, całkiem możliwe, że przespał się z tym
ścierwem. Ale przespać się, wcale nie znaczy - kochać.
W tym zawsze na pierwszym miejscu była ona, Guta...
Zresztą nie, Guta była na drugim miejscu, a na
pierwszym - jedyna jego prawdziwa namiętność. Strefa.
Red jest przecież monouczuciowy...
Jakkolwiek było, Guta postanowiła nie prowadzić z
tą lalunią rozmowy w napiętej tonacji; Jeśli idziesz do
Barbridge'ów po prośbie, zapomnij o własnym honorze.
Przynajmniej na kwadrans... Więc zapomniała.
Najpierw chciała, co prawda, pójść do Dicka
Nunnuna.
To był miły chłop. Kiedy Reda posadzili ostatnim
razem, Dick był jedynym, który odwiedzał ją i
Małpeczkę, i pożyczał pieniądze. Reszta znajomych
nawet nie patrzyła w stronę Guty. Normalnie, to się
Reda bali, a wtedy - zaczęli odgrywać się na słomianej
wdowie na całego... "No i co, doigrał, się, suko, ten
twój Rudy! Teraz zakosztujesz biedy! Na ulicę
pójdziesz... A najlepiej, swego wykurwiszona tam
wyślij!.."
Musiała cierpieć, spuszczać oczy, żeby nie widzieli
jej nienawiści, albo odwracać się i uciekać. Żeby nie
widzieli łez...
Tylko raz nie wytrzymała. Kiedy administrator
dopiekł jej do żywego. Powiedziała tylko: "Poczekaj,
bydlaku blady! Wróci Red, jaja ci wyrwie! Po jednym.
Żebyś się dłużej męczył!.." Dziwne, ale pomogło.
Długo potem się jej nie czepiał. Dopiero wtedy
zrozumiała, że jej męża wielu boi się na serio.
Nunnun nie miał się czego bać. Przynosił Gucie
pieniądze, dawał Małpeczce czekoladę i bawił się z nią.
Naprawdę się bawił, nie widać było, żeby się brzydził.
Guta była mu za to wdzięczna, a on często patrzył na
nią maślanymi oczami. Ale tylko tyle. Ani razu nie
sięgnął łapami. Musiałaby dać mu wtedy w pysk, gdyby
się dobierał, i pewnie zostałaby z Małpeczką bez
grosza. Ale wyobrazić sobie siebie pod kimś innym niż
Red, po prostu nie mogła.
Kiedy Red w końcu wrócił, a Małpeczka prawie
przestała rozmawiać i ojca z matką rozumieć, Dick
nadal przychodził... Akurat wtedy tatulo - nieżywy -
zaczął się pojawiać. Z tego powodu mieszkańcy domu
pochowali się w szczelinach jak karaluchy. I znowu
nikt do Shoeheartów nie zaglądał - tylko stary
Barbridge na duraluminiowych nogach i Dick Nunnun.
Red, jak się napił, próbował jej dokuczać: "Dick przecie
nie do mnie przychodzi. Do ciebie się dowala". Prawda,
Nunnun zawsze bardzo ją szanował. Żałował, znaczy
się. Albo pożądał. Proponował u siebie etat
stenotypistki, niby na żarty, ale takie żarty?...
Właściwie Guta sama czuła, że pociąga go jako kobieta.
Grubasy często są lubieżne...
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
Ale czuła też, że za pożądaniem Dicka, za jego
szacunkiem i żartami, kryje się jeszcze coś. Coś
zupełnie innego, coś zimnego i obcego. Podpowiadała
jej to kobieca intuicja. I nie tylko intuicja. O ile była
pewna, że dałaby mu po łapach, to przed gwałtem
pewnie by się nie obroniła. Może Dick i był takim
pimpkiem: malutkim, okrąglutkim, różowiutkim, ale
męskiej siły miał w sobie niemało. Mężczyzna, to
mężczyzna. Długo by się z Guta nie cackał... A potem
udowadniaj swoje, żono zapudłowanego staikera. Całe
życie udowadniaj! Żaden adwokat by jej nie pomógł...
Pewnie, Red wyszedłby na wolność i oderwałby
Dickowi łeb. Przyjaźń przyjaźnią, a Guta Guta... Ale,
po pierwsze, Dick zawsze potrafiłby zwiać, przecież
jest nietutejszy, przepis o emigracji go nie dotyczy. A
po drugie, sama Guta nie powiedziałaby Redowi o tym,
co się stało. Po co mu dodatkowe kłopoty... Red
natomiast nie wyczułby, że coś zaszło między Dickiem
a jego żoną, bo intuicja to nie jest domena Reda. O
cokolwiek chodziło, w tym lipnym niezdecydowaniu
Nunnuna kryło się coś zupełnie innego, dlatego właśnie
nie poszła do Dicka po pomoc...Właśnie dlatego.
Szuwaks pomógłby żonie Reda bez długiego
gadania. Nie bez przyczyny Red uważał go za swojego
przyjaciela. Szuwaks na pierwsze wezwanie runąłby
pomóc Rudemu w Strefie, tylko trzeba by mu
powiedzieć, dokąd Red poszedł. Ale, niestety. Szuwaks
też siedział - poskrobał komuś ryj. Pewnie znalazł się
ktoś, kto się nie zgadzał z jego kazaniami... Musiał
dobrze poskrobać, bo nie skończyło się jedynie
aresztem, zapakowali go nie na żarty i na długo. Musiał
Szuwaks nieźle dopiec kapitanowi Quarterbloodowi.
Taki jest los wszystkich kaznodziejów...
Niektórzy z działających staikerów żony Rudego na
kilometr by do siebie nie dopuścili. "Co też pani mówi,
Mrs. Shoeheart, dawno z tym skończyłem. Już wtedy,
kiedy pani mąż wylegiwał się na pryczy... Nie ma z
tego zysku, nie wiem po co pani mąż durnia jeszcze
tnie, tylko guza tam można znaleźć. -Chyba że Złotą
Kulę, ale to legenda i nic więcej. Nie, Mrs. Shoeheart,
trafiła pani pod zły adres"...
Zresztą, wszyscy działający jeszcze staikerzy
podobno siedzą na smyczy beznogiego. Barbridge'a.
I nie zostało jej nic innego, jak pójść właśnie do
niego. Guta była absolutnie pewna, że on może jej
pomóc. I on odwiedzał Reda, i Red drogę do niego
pamiętał...
Dina wciąż patrzyła na nią ze złośliwym
uśmiechem. Pewnie czuła, że dzisiaj może sobie
poużywać.
Więc Guta udała głupią, zapytała, czy może pan
Barbridge przyjąć żonę Roedricka Shoehearta, w
sprawie osobistej.
Mister Barbridge mógł. Jednakże powitał gościa
podobnie jak córka, nieżyczliwie. Tyle że nie czynił
aluzji na temat pieprzenia się Reda...
Wysłuchawszy jej, powiedział:
- Nie mam pojęcia, gdzie jest Red.
- Przecież kilka dni temu spotkał się z panem...
- No to co? Rozmawialiśmy o zupełnie innej
sprawie. Nic mi nie mówił o swoich najbliższych
planach. Wiesz przecież, Guta, że Rudy nie jest
amatorem merdania językiem. W przeciwnym wypadku
nie wyłaziłby z pierdla.
Umyślnie, bydlę beznogie, wspomniało o pierdlu.
Gucie od razu opadły ręce. Wyszeptała tylko:
- Więc nie chce mi pan pomóc...
Pewnie Barbridge uznał, że przegiął, bo na jego
obrzydliwej gębie rozkwitł nie mniej obrzydliwy
uśmiech. Guta pomyślała, że los pokarał Reda nie tylko
córką... Kto teraz mieni się jego przyjacielem!
- Dziecko moje kochane - wychrypiał Barbridge. -
Dlaczego nie chcę? Bardzo chcę! Ale nie mogę. Nie
wiem, gdzie jest teraz twój mąż. Pojęcia nie mam! -1,
jakby stawiając kropkę na zakończenie rozmowy,
ryknął: - Dickson!
Dicksona - w jego obecnym stanie - Guta też już
widziała. I nie miała życzenia oglądać raz jeszcze. Nosił
osobiste piętno Strefy. Jak i Roedrick. Ale, o ile na
Roedricku to piętno nie było widoczne dla postronnego
oka, to Dicksona Strefa napiętnowała wyraziście i na
całego. Lepiej umrzeć, niż żyć w takiej postaci!..
- Nie potrzebuję przewodnika - szybko powiedziała
Guta, słysząc za drzwiami kroki Dicksona, jakby ktoś
ciągnął po podłodze ogromny mop do mycia podłóg.
I wypadła z domu jak oparzona.
Dina czekała na nią obok piaszczystej ścieżki,
obsadzonej różanymi krzewami. W jasnym słońcu jej
wdzięki wydawały się szczególnie wyzywające.
- Do widzenia! - rzuciła Guta, zamierzają ominąć
piękność, ale ta zastąpiła jej drogę.
- O czym rozmawiałaś z ojcem?
- A tobie co do tego?
- Dużo. Red poszedł z moim bratem. Bez wiedzy i
zgody ojca. Do Strefy... Więc mam coś do tego... Red
nie wrócił?
Guta odnotowała to wiele mówiące: "Red". Ale
powstrzymała się i tym razem
- Nie wrócił. Prosiłam twojego ojca o pomoc...
- Porozmawiajmy o tym... - Dina skinęła głową w
stronę rozstawionego na trawniku stolika i pary
pasiastych ogrodowych krzesełek.
Nic nie stracę, jeśli pogadam z tą gładkoskórą suką,
pomyślała Guta.
Zeszły ze ścieżki i wstąpiły na miękką murawę.
Trawnik Barbridge'ów był świetnie wypielęgnowany.
- Czego chciałaś od ojca? - zapytała Dina, kiedy
usiadły. Nic nie stracę, pomyślała ponownie Guta, jak
powiem tej suce prawdę.
- Jeśli twój ojciec wie, gdzie jest teraz Roedrick,
mógłby mi powiedzieć, jak się tam dostać. Dina
wytrzeszczyła na nią oczy:
- Wybierasz się do Strefy?
- Tak, wybieram się do Strefy.
Dina zapaliła papierosa. Guta popatrzyła na jej
smukłe palce, zwieńczone krwawymi paznokciami.
- Naprawdę się nie boisz? - Dina zaciągnęła się
głęboko. - Ja bym za nic nie poszła.
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
Guta wzruszył ramionami; i tak ta suka nic nie
zrozumie. Dina też umilkła, zaciągając się raz po raz
dymem i strząsając popiół na wypielęgnowaną trawę.
Guta też zapragnęła papierosa, ale tej wywłoki nie
poprosiłaby o nic za skarby świata.
- Dobrze - powiedziała w końcu Dina. - Myślę, że
będę mogła ci pomóc. W każdym razie pogadam z
ojcem. -Zgniotła niedopałek w popielniczce. -1 to
jeszcze dzisiaj.
Tak się skończyła ich rozmowa.
Następnego dnia rano rozległ się dzwonek do drzwi.
Guta jak szalona runęła do przedpokoju.
Na ganku stała Dina.
- Cześć!
- Cześć! Wchodź...
Weszły do salonu. Guta, grając rolę gościnnej
gospodyni, skierowała się do barku, podała coś do
picia. Dina leniwie rozglądała się po salonie.
- Milutki domek! Pew... - urwała wpół słowa. Guta
wolno odwróciła głowę. W połowie schodów
prowadzących do salonu stała Małpeczka. Uważnie, nie
mrugając oczami, wpatrywała się w gościa.
- Mario, idź do siebie! - poleciła Guta. Małpeczka
bezszelestnie odwróciła się i weszła na górę. Po chwili
kobiety usłyszały trzaśniecie drzwi.
- Zbieraj się - powiedziała Dina. - Mister Barbridge
dojrzał do jeszcze jednej rozmowy z żonąRoedricka
Shoehearta, w sprawie osobistej.
Dina przyjechała nowiutkim mercedesem. Ten sam
mercedes zawiózł teraz Gutę na powtórne spotkanie z
Barbrid-ge'em. Tym razem stary powitał ją zupełnie
inaczej. Uśmiech, błąkający się po jego obliczu, nie był
już zjadliwy, w gruncie rzeczy można by go,nazwać
życzliwym. Gdyby nie oczy... Oczy pozostały chłodne,
obojętne i obce.
- Dziewczyno moja, po co mamy przed sobą
udawać? -powiedział. - Nie zamierzam przepraszać cię
za wczorajsze kłamstwo. Powinnaś zrozumieć, muszę
być ostrożny. Jak i twój mąż... - Tu jego uśmiech stał
się zjadliwy, ale tylko na moment. - Przeprowadziłem
wywiad i zrozumiałem, że mogę z tobą rozmawiać
szczerze. No cóż,... wiem, dokąd wybrał się twój
kochany Roedrick.
Guta już miała się ucieszyć, ale nagle przyszło jej do
głowy, że ten obrzydliwy staruch wcale nie musi
widzieć jej radości. Obejdzie się.
- Wiadomo mi, dokąd wybrał się twój kochany
mężulek -powtórzył Barbridge. - Nawiasem mówiąc,
wybrał się z nim i mój syn. Nie powiedziałaś mi o tym
wczoraj...
Gucie wydało się, że głos starucha zadrżał, więc
zaczęła się usprawiedliwiać:
- Nic nie wiedziałam. Jeśli mąż nie powiedział mi o
swoich planach, to o pańskim synu tym bardziej nie
mówił.
Barbridge jakiś czas uważnie wpatrywał się w jej
twarz. Potem rzekł:
- Jestem skłonny ci uwierzyć. Więc czego chcesz
ode mnie, dziewczyno moja?
- Chcę, żeby pan mi powiedział, jak się dostać tam,
dokąd poszedł mój mąż...
- Wybierasz się do Strefy? Odważny pomysł...
- Już się zdecydowałam. Proszę mnie nie straszyć i
nie odwodzić od tego pomysłu... Barbridge uśmiechnął
się:
- Odwodzić cię nie mam zamiaru. A wystraszy cię
sama Strefa. To nie jest salon dla kobiet. Ani plaża.
Guta wzruszyła ramionami:
- Cóż, wola Boża... A na plaży nie byłam już z
dziesięć lat. Barbridge przez cały czas nie spuszczał
wzroku z jej twarzy. Guta starała się to spojrzenie
wytrzymać.
- No, dobrze! - Stary pierwszy odwrócił wzrok. - Do
twojego męża przyczepił się mój syn. Rozliczę się z
nim, kiedy wrócą. Z twoim mężem też się rozliczę - w
głosie kaleki słychać było groźbę - za to, że go wziął ze
sobą.
Guta zmarszczyła nos:
- To mnie nie interesuje.
- Ale mnie interesuje! - warknął Barbridge. - W
każdym razie, dam ci mapę. Jak się okazało, twój
kochaniutki mąż i mój ukochany synalek wybrali się
prosto do Złotej Kuli.
- Do Złotej Kuli?! - zdumiała się Guta. - Przecież to
tylko legenda!
- Właśnie, twój mężulek postanowił sprawdzić, jaka
to legenda... Tylko, dziewczyno moja - Barbridge
uniósł krzywy palec - droga tam jest trudna i
niebezpieczna.
Guta odniosła wrażenie, że głos starucha znowu
zadrżał.
- Nie boję się niebezpieczeństw.
- A jeśli Roedrick i Artie zginęli?
- Cóż... Przynajmniej upewnię się, czy to prawda.
Niech się pan nie boi, nie będę się pchała do
niebezpiecznych miejsc. My, kobiety, jesteśmy z natury
ostrożne.
- Nie ma dwóch zdań - Barbridge uśmiechnął się
krzywo. - Widzę, że o ciebie nie ma co się bać. Jesteś
kobietą odważną, a odwaga i ostrożność to połowa
sukcesu. Od dawna wiedziałem, że Guta Shoeheart to
odważna dama. Od chwili, kiedy wyszła za Rudego...
Guta zacisnęła wargi:
- Co to pana obchodzi! Nie przyszłam tu na.
przyjacielskie pogaduszki, panie Barbridge. Potrzebuję
konkretnej pomocy. Serdecznych rozmów odbyłam
dość z matką.
- Wy wszyscy nie lubicie słuchać starszych! -
Beznogi żartobliwie pogroził jej palcem. - A przecież
mamy czasem rację. I więcej doświadczenia.
- Owszem, często macie rację. Ale my nie
potrzebujemy waszej racji. Ani doświadczenia. Wolimy
gromadzić własne. - Guta przypomniała sobie puste
oczy Diny Barbridge. - I pańskie osobiste
doświadczenia zupełnie mi nie są potrzebne!
Barbridge z żalem pokręcił .głową, chrząknął:
- Krzywdzisz starego, dziewczyno moja. Jeszcze się
zawezmę i nie dam ci nic...
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
Dasz, bydlaku beznogi, pomyślała Guta. Wszystko
mi dasz. Dlatego, że tam jest nie tylko mój mąż, ale i
twój syn. Sam się do niego nie wybierzesz, a twoja
gładkoskóra suka w tych sprawach ci nie pomoże...
- No dobrze - wymamrotał Barbridge. - Przekonałaś
mnie. Dam ci wszystko, co niezbędne: mapę okolicy i
spec-kombinezon. I nawet kilka rad. : -Ile czasu zajmą
pańskie rady?
- Dwa dni.
- Jeszcze dwa dni? - Guta prychnęła oburzona: - Pan
zwariował! Ich już nie ma cztery doby. Może w ciągu
tych dwóch dni umrą...
- Cicho, dziecino! - Jej oburzenie zupełnie
Barbridge'a nie obchodziło. - Jeśli żyją teraz, przeżyją
jeszcze dwa dni. A jeśli nie przeżyją, to w obecnym
stanie na pewno ci się nie spodobają...
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Nic! Pomogę ci się przygotować w ciągu dwóch
dni. Szybciej można tylko muchy rozmnażać.
Nie łgał.
W ciągu dwóch dni rzeczywiście przygotował ją na
podróż do Strefy. W każdym razie, Guta bardzo chciała
w to wierzyć...
5. Maria Shoehart, 15 lat, abiturientka
Tak, wujek Dick dotrzymał danej rano obietnicy.
Dlatego matka zabrała się do przygotowywania jego
ulubionej sałatki. Tatka, który po obfitych
wspomnieniach z Szuwaksem najpierw długo nie mógł
sobie znaleźć miejsca, a potem w ogóle odcumował,
postanowili na razie nie doprowadzać do przytomności.
Wobec tego wysłali Marię po mięczaki.
Gdy wróciła, mama i wujek Dick katowali się w
kuchni nikotyną. Przed gościem stała nie dopita
szklanka "Krwawej Mary". Na widok córki Guta
natychmiast zdławiła w popielniczce papierosa i zabrała
się za mięczaki.
- Fajnie tu u was - powiedział wujek Dick. - Jakbym
wrócił do starych, dobrych czasów. Matka drgnęła i
spuściła głowę.
- Tak - powiedziała. - Wkrótce te czasy się skończą,
a domek trzeba będzie sprzedać... Boję się tylko, że nie
znajdziemy kupca...
Maria wyjęła z lodówki puszkę pomarańczowego
soku, napełniła szklankę i stanęła przy oknie.
- A co u pana, Dick? - zapytała Guta. - Ciągle się
pan kręci przy Instytucie?
- Kręcę się - powiedział Nunnun. - Na razie
dostarczają nam nowy sprzęt, a skoro jest nowy sprzęt,
to muszą być reklamacje. Skoro są reklamacje, to musi
być i Dick Nunnun. Co prawda nie rozumiem, co
będziemy robić z całym tym sprzętem... Bo nie ma nic
trudniejszego niż zajmowanie się badaniami
naukowymi, gdy obiekt badań jest niedostępny...
Laboratoria, co prawda, pomaleńku pracują, badają to,
co wcześniej ze Strefy naszabrowali, ale... No i raz na
tydzień puszczają tam robota, prościutkiego, tylko
silnik i obudowa; sprawdzają, czy nie odblokowała się
granica. Kopuła jest przecież dwa kroki od Instytutu. -
Wujek Dick dopalił papierosa, wypił resztki "Krwawej
Mary" i zapalił nowego papierosa. -Granica jest niemal
przeźroczysta. Widać przez nią, że nic się w Strefie nie
zmienia. Kiedy startuje kolejny robot, cały Instytut wisi
w oknach. Robot dochodzi do półkuli, ciach-ciarach i
kaplica.
- Ciach-ciarach - niczym echo powtórzyła Guta. -
Jakby wasze maszyny popełniały samobójstwo. Wie
pan, Dick, wielu staikerów też tak postąpiło. Psyk i
kaplica.
- A dział kontroli siada do pisania kolejnego
sprawozdania - ni przypiął, ni wypiął, odpowiedział
wujek Dick. - Księgowość spisuje na straty kolejnego
robota. I wszyscy się cieszą, wykonujemy tu
pożyteczną pracę. Potem wszystko zamiera, do
następnego tygodnia...
- Proszę mi powiedzieć, Dick - przerwała mu Guta -
jak u pana w Instytucie uważają, co nas w końcu czeka?
- Kogo, nas? - Nunnun spróbował się uśmiechnąć. -
Harmont, czy waszą rodzinę?
- Wszystkich nas.
Wujek Dick zamyślił się, patrząc przez okno na
obficie kwitnącą jabłoń. Maria z podziwem patrzyła,
jak matka zręcznie radzi sobie z mięczakami.
- Z miastem nic się nie stanie - powiedział w końcu
wujek Dick. - Istniało przecież i przed Wizytą; poziom
przestępczości stale się obniża... Nie ma tego złego, co
by na dobre nie wyszło.
- Harmont było dziurą przed Wizytą i dalej będzie
dziurą. Wujek Dick westchnął:
- No, Guta... Podobnych miast jest w świecie trochę.
I żyją tam ludzie...
- Ta-a, żyją - powiedziała matka, ale zabrzmiało to
tak, jakby zapytała: "Naprawdę żyją?"
Wujek Dick milczał, wciąż patrząc przez okno
poprawił się na krześle. A Maria pomyślała, że dobrze
byłoby czytać w ludzkich myślach. To znaczy - jasne
jak oczy własne - bombowo, że nie potrafi czytać. Bo
by się zrzygała. Ale teraz taka umiejętność by się
przydała. Czy wujek Dick mówi mamie to, co myśli?
- Mamy ze Strefy pewne korzyści - kontynuował
wujek Dick. - Niby te, na przykład... samochody...
przestały zatruwać powietrze... Nawiasem mówiąc, byli
i tacy, co chcieli zastosować zdobycze ze Strefy w
innych dziedzinach. Jako broń. Na szczęście nic z ich
pomysłów nie wyszło. Prócz zbiorowej mogiły dla
badaczy... A co się tyczy waszej rodziny... - zerknął
spod oka na Marię, jakby pytał, czy pamięta ich
wcześniejszą rozmowę.
Matka zrozumiała jego wątpliwości po swojemu. .-
Nic to, Dick - powiedziała. - Niech pan wali!
Dziewczyna jest zupełnie dorosła.
- Powinna pani już dawno się przystosować, Guto -
powiedział wujek Dick. - Zupełnie sobie nie
wyobrażam, jak wyście ciągnęli przez tyle lat. Powrotu
do przeszłości, sądząc ze wszystkiego, już nie ma. W
każdym razie, nie za naszego żywota...
- A jeśli coś się - mimo wszystko - stanie?
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
- Jeśli coś się stanie historia się powtórzy. Na
świecie zawsze znajdą się ludzie, którzy nie uspokoją
się, póki kogoś nie załatwią. Najlepszym wyjściem by
było, gdyby załatwili tylko siebie, al& to zdarza się
bardzo rzadko. - Rozczulony wujek Dick zaczął pleść
ogólnikami, ale na czas się oczmychał.
W kuchni znowu zapanowała niespokojna cisza.
Matka krzątała się przy sałatce, wujek Dick gapił się
przez okno, Maria kończyła drugą szklankę soku.
Potem matka powiedziała:
- Szuwaks dzisiaj wpadł.
- No, jak on? - ożywił się wujek Dick. - Dawno tej
cholery nie widziałem!
- Nijak! - powiedziała matka. - Jest wykidajłą w
jakiejś knajpie. Chyba w "Trzech stopniach". Może
będzie teraz mniej pił. A jak nie będzie, to go wywalą.
Wujek Dick patrzył teraz nie przez okno, a na
matkę. Widocznie już się oswoił. Albo udawał, że się
oswoił...
- Proszę powiedzieć, Dick - kontynuowała matka. -
Pal diabli mnie... Sama wybrałam sobie swój los. Ale
co zawinili tacy ludzie jak Szuwaks? Kiedy Strefa był
otwarta, miał przynajmniej jakiś cel. Niech będzie, że
idiotyczny z punktu widzenia innych, ale była to
najważniejsza sprawa w Jego życiu! Oczywiście i
wtedy był pijakiem i zabijaką, ale jak się zmieniał,
kiedy czytał te swoje kazania!
Matka mówiła o Szuwaksie, ale Maria rozumiała, że
ma na myśli kogoś innego.
Wujek Dick znowu poprawił się na krześle. Jakby
sprawdzał, czy krzesło wytrzyma wagę jego
odpowiedzi.
- Guto, wie pani, moje słowa pewnie wydadzą się
pani banałem, ale skoro pani zapytała, to proszę!.. -
Uśmiechnął się, jakby ostrzegając, że zamierza
żartować. Ale nie żartował: - Proszę uważać, że miała
pani po prostu wielkiego, pecha. Proszę uważać, że
znalazła się pani w strefie wojennych działań między
ludźmi i Nieznanym. I że w tym zamieszaniu nie udało
się pani uniknąć przypadkowej kuli. Kto tu winien?
Ten, co strzelił, czy ten, kto w złym momencie wysunął
głowę z okopu? Chwała Bogu, że jest pani tylko ranna,
a nie zabita... Teraz jest czas na leczenie ran. Nie jest to
łatwe i boli, ale inaczej się nie wyżyje....Czy
odpowiedziałem na pani pytanie?
Guta, skończywszy krzątaninę przy sałatce,
wyłożyła ją do srebrzystej miski i popatrzyła na
Nunnuna.
- Rozumiem pańską filozofię, Dick. - Rozłożyła
ręce. -1 skłamałabym, gdybym powiedziała, że mi się
podoba. Na twarzy wujka Dicka pojawił się pełen winy
uśmiech.
- To jest filozofia męska - odezwał się. - Dlatego się
pani nie podoba. Zresztą, gdyby to zależało de mnie,
przed Wizytą wywiózłbym z miasta wszystkie kobiety.
I część mężczyzn też. Niestety, Przybysze zaczęli swoje
bojowe działania z Ziemianami bez wypowiedzenia
wojny. Zapewne przy jej wypowiedzeniu wasz
znakomity rząd też by palcem nie kiwnął, żeby uniknąć
ofiar. - Wujek Dick znowu zaczął pleść ogólnikami: -
Rządy i ludzie mieszkaj ą w różnych światach. Kiedy
znajdą się we wspólnym, wtedy na Ziemi nastąpi
Królestwo Boże...
Marii przyszło nagle do głowy, że ona i reszta
Harmont też żyją w różnych światach i że jeśli nic się
nie zmieni, ktoś będzie musiał leczyć rany. O ile nie
okażą się śmiertelne...
- Ale to nie nastąpi nigdy - zakończył swój wywód
wujek Dick. - Nie pora budzić Rudego?
Obudzili go z trudem. Z jeszcze większym
wepchnęli pod zimny prysznic. Po kąpieli kazali mu
włożyć czystą koszulę i wyprasowane spodnie. Potem
posadzili go przy stole i kazali siedzieć cicho. Bo
inaczej będzie miał do czynienia z Richar-dem G.
Nunnunem osobiście.
Jasne jak oczy własne - tatek nie wystraszył się
osobistego kontaktu z Richardem G. Nunnunem. To nie
ten kaliber... Ale Maria miała na dzisiaj dosyć pustego
gadania, więc od-kleiła się i poszła do dziecinnego
pokoju." Stamtąd będzie mogła spokojnie słuchać
rozmowy prowadzonej w salonie... Powiedziała
dziadkowi, żeby nie schodził na dół. Otworzyła okno.
Tuż pod nim kwitł bez. Z ogrodu dochodziły takie
oszałamiające zapachy, że Marię przechodziły ciarki po
plecach.
W salonie ryczeli, dziwili się i całowali - tatek miał
do czynienia z Richardem G. Nunnunem. A mama też
nie chciała już dzisiaj mieć do czynienia ani ż
Richardem G. Nunnunem, ani z tatkiem. Poszła więc do
kuchni. Wtedy mężczyźni zaczęli wspominać
przeszłość. Mniej więcej w tym samym stylu, co
wcześniej z Szuwaksem. I tak samo między
wspomnieniami brzęczały szklanki. Jedynie odpowiedzi
wujka Dicka mocno się różniły od replik Szuwaksa.
Potem zaczęli się kłócić, ale szklanki pobrzękiwały po
staremu, gdy nagle wujek Dick, brzęknąwszy kolejny
raz, powiedział:
- Słuchaj, Red! Niedługo wyjeżdżam.
- Dokąd to? - powiedział tatek, potwornie trzeźwym
głosem.
- Tam, gdzie jestem potrzebniejszy.
- No to pomyślnych wiatrów! Wujek Dick
chrząknął:
- Głupi jesteś, Red! Czy nie rozumiesz, dlaczego
wyjeżdżam? Dlatego, że reklamacji jest coraz mniej i
mniej. Wkrótce w ogóle ich nie będzie!
- Znam ja twoje reklamacje - powiedział tatek. -
Całe życie przed nimi uciekam.
- Wiesz? - zdziwił się wujek Dick. - Skąd?
- Domyśliłem się.
- Dawno?
- Nie. Dwa lata temu. Kiedy Guta opowiedziała mi,
jak do niej przychodziłeś i czym się zajmowałeś. To mi
otworzyło oczy. Zostając sam na sam z taką kobietą, jak
moja Guta, żaden normalny facet by nie wytrzymał.
Wujek Dick prychnął:
- Może ja też nie wytrzymałem!
- Nie. Guta by mi powiedziała.
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
- Tak jej wierzysz?
- Tak, właśnie tak jej wierzę.
- A ona tobie? Tatek długo milczał, potem
powiedział twardo:
- To nie twoja sprawa, Richard.
- Pewnie - zgodził się wujek Dick - że nie moja
sprawa... Kiedy siedziałeś, to też nie była moja sprawa.
- Kiedy siedziałem, przystawiałeś się do Guty. Tylko
nic nie wyszło.
- Akurat do twojej Guty się przystawisz! - Wujek
Dick postanowił wszystko obrócić w żart. - Gdzie się
przystawisz, tam i kulasy pogubisz...
Ale tatek nie miał ochoty na żarty.
- Zresztą, o czym ja gadam?.. Tylko udawałeś, że się
przystawiasz do Guty. W sumie, obaj świetnie wiemy,
po co tu przychodziłeś i po co pomagałeś... Mnie
interesuje co innego. Po co przyszedłeś dzisiaj?
- A w to, że przyszedłem dać ci radę, nie uwierzysz?
- Nie, nie uwierzę - powiedział tatek. - Ty byś, Dick,
też nie uwierzył.
Wujek Diek roześmiał się:
- Twoje szczęście, diable piegowaty, że teraz to już
nie ma najmniejszego znaczenia. Bo miałbyś kłopoty! -
Wujek Dick niby drażnił się z tatkiem, ale Maria nagle
zrozumiała, że wcale tak nie jest.
- Gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ani
słowem bym nie pisnął o tym, co wiem. - Tatek używał
tego samego tonu.
Milczeli chwilę. Potem wujek Dick zupełnie innym
tonem powiedział:
- Niemniej, przyszedłem dać ci radę. Chcesz - wierz,
nie chcesz - nie wierz, ale powrotu do przeszłości już
nie będzie. To, że nas stąd wycofują, ma sens. Uczeni
uważają, że Strefa owinęła się na długo, jeśli nie na
zawsze. Ale życie toczy się dalej. Tak więc,
wyciągnijcie wnioski, mister eks-staiker.
Znowu brzęknęła szklanka...
- A idź ty ze swoimi radami! - odburknął tatek,
chrząknąwszy. - Wyciągnijcie wnioski... Łatwo ci
mówić. Dla ciebie praca zawsze się znajdzie. Jak nie
będziesz pasł staike-rów, to handlarzy narkotyków... A
ja? Niedługo czterdziestka stuknie, a co ja umiem, poza
nocnym targaniem fantów na brzuchu?.. Zresztą, nie to
jest najważniejsze. Zmęczony jestem, Dick, oto co
najważniejsze... Szuwaks kiedyś mówił, że Strefę
stworzył Bóg, żeby poddać ludzi próbie, może miał
rację... Jednakże próbę na Strefę przeszliśmy, jedni
lepiej, drudzy gorzej. A jak przejść próbę na jej
niedostępność?
- Świrujesz, Rudy! - powiedział wujek Dick. -
Czyżbyś nie rozumiał, że jeśli nie przestaniesz strugać
idioty, to wykończysz i siebie, i żonę, i córkę?
Zapadła cisza. W dziecinnym pokoju pachniało
kwiatem bzu, ale nie dlatego Maria wstrzymała
oddech...
Potem tatek powiedział:
- Jaki to ma sens? Żonę i córkę wykończyłem wiele
lat temu. Pewnie za to właśnie pan Bóg mnie karze.
- A żeby to cholera! - Wujek Dick długo i
obrzydliwie klął. - W sumie, wszystko ci powiedziałem.
Red. Reszta zależy od ciebie samego. Więc myśl!
Tatek milczał. Wtedy wujek Dick podniósł się,
zajrzał do kuchni, pożegnał się z mamą i wyszedł.
A Maria znowu wstrzymała oddech.
6. Guta Shoeheart, 26 lat, zamężna, gospodyni
domowa
Mamo kochana, mgła naprawdę opadła! Wygląda,
że Barbridge'owi można jednak wierzyć... W każdym
razie, do tej chwili trasa całkowicie zgadza się z jego
opowiadaniem. Aha, są gołąbeczki, obiecane
wagonetki, gdzie staikerzy robią popasy. Nareszcie!.. A
tam, dwa metry od nasypu, leży rozbity helikopter.
Wszystko się zgadza, więc tu trzeba skręcić. Po prawej
powinno być bagno. Mamo kochana, mgła tam wisi jak
wisiała - nic nie widać.
Dobra, koleżanko. Najwyższy czas coś przekąsić.
Zjeść czekoladę i popić kawką. Papierosa zapalić, od
cmentarza nie paliłam. Nie zaszkodzi odetchnąć. Teraz
przyjdzie iść przez bagno, nie po podkładach i
cmentarnych ścieżkach. Co prawda tutaj podkłady
mogą byś gorsze od topieli, jak nie... Jak mawia Red:
"Strefa to Strefa"...
Ach, Red!.. Coś przeskrobał tym razem? Czyżbyś
naprawdę poszedł po Złotą Kulę? Po coś wziął za
towarzysza tego Artura Barbridge'a. I dlaczego do tej
pory nie wróciliście? Przecież wcześniej nigdy nie
znikałeś na dłużej niż trzy doby. A dzisiaj mija już
szósta!.. Ja nigdy nie uwierzę w twoją śmierć,
nieważne, co mówi ten stary, beznogi bydlak... Nie
wierzę! I nie uwierzę, póki sama nie zobaczę cię
martwego!..
Diabli nadali tę przeklętą mgłę! Nie mogę przecież
dalej iść po omacku.
Matko kochana, gdzie się podziała ta cholerna mgła?
Przecież dopiero co zasnuwała całe bagno...
A zresztą, po co łamię sobie głowę? Zniknęła, to
zniknęła. Chwała Jezusowi!
Tak, Barbridge powiedział, żebym z nasypu
kolejowego schodziła ostrożnie. Bo może się osypywać
żwir. A to podobno jest niebezpieczne. Chociaż nie
zrozumiałam, dlaczego niebezpieczne. Kichać na to!..
Diabli nadali, ale ciągnie w dół! Plecak ciężki. W
końcu, jest w nim jedzenie na trzy doby. Jak radził
Barbridge... Naprawdę będę musiała spędzić tu cał___________e
trzy doby? Zwariuję!.. Zresztą, lepiej o tym teraz nie
myśleć...
Oho, ale bagno! Barbridge mówił, że da się przejść.
Może zabłądziłam? Nie, wszystko się zgadza, jest
wzgórze. Z opalonym drzewem na szczycie. To
wzgórze stary kazał ominąć z prawej. Jeszcze bardziej
na prawo powinno być drugie wzgórze. Jest. Ma goły
szczyt, a na zboczach kamienne rumowisko. Tak, bagno
jest właściwe, jest nawet ciemnoszara plama, otoczona
rdzawą wodą. Popatrzmy na mapę... Tak, w tym
miejscu Barbridge postawił krzyżyk i powiedział, że tu
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
leży stalker - pechowiec. A właściwie to, co z niego,
stalkera, zostało... Może, to właśnie jest Stefan Norman
- Okularnik, syn starej Ellin. Szedł z nadzieją, że zmieni
swoje życie. Może chciał, żeby ojciec wrócił z
Europy... A teraz została z niego ciemnoszara plama. I
krzyżyk na mapie. Nawiasem mówiąc, Barbridge
postawił na mapie jeszcze dwa krzyżyki: jeden na stoku
lewego wzgórza, drugi - na kamiennym rumowisku
prawego. Powiedział, że między tym krzyżykami
biegnie najbardziej bezpieczna droga. Widzisz go -
najbardziej bezpieczna!.. Nie po prostu bezpieczna, a
najbardziej! Straszył, stary grzyb!.. Tylko coś nie widzę
żadnych ciemnoszarych plam na zboczach wzgórz.
Spróbujmy przez lornetkę.. Nie, i tak nic nie widać.
Wygląda na to, że po tych stalkerach nawet plamy nie
zostały. A może i mnie to czeka?.. Święta Dziewico,
ratuj i zmiłuj się!
Eee, gołąbeczko, z takimi myślami pchać się w
bagno -robota głupiego! Cokolwiek się stanie, zostanie
po tobie Małpeczka. Ale dla niej, dla swojej Małpeczki,
po prostu musisz dojść. I wrócić!
Dobrze, wybierzmy sobie punkt orientacyjny, niech
to będzie ten kamień pod lewym wzgórzem, i naprzód,
koleżanko!..
Hm, tak naprawdę, to droga nie jest trudna. Trzeba
tylko na czas przestawiać nogi, żeby nie wciągało
butów... Matko kochana, ale się gorąco robi! Słońce
pali na całego... Ale naprzód, koleżanko. Naprzód! Raz
- krok prawą nogą, dwa -wyszarpnąć lewą, trzy -
włożyć jaw trzęsawisko, cztery - wyszarpnąć prawą. I
znowu - raz, dwa, trzy, cztery... Raz, dwa, trzy, cztery...
Red przeszedł, to i ja przejdę. Do kibelka za wagonetki
wielu chodziło, ale tu są dwie kupy wyraźnie
świeższe... Raz, dwa, trzy, cztery... Dobrze, że mocna
ze mnie kobieta, a nie jakieś cherlactwo... Raz, dwa,
trzy, cztery... A Dina Barbridge, choć i mocna, nie
przeszłaby tędy... Łże, suka, a te jej aluzje! Red nie
mógł do niej biegać! Samo ciało i oczy go nie biorą...
Ciekawe, co on we mnie znalazł? Tyle lat minęło, a do
tej pory nie wiem... Raz, dwa, trzy, cztery...
"Jaskółeczko moja!.." A mama nie wybaczyła mi,
nawet na łożu śmierci nie wybaczyła. "Głupia jesteś,
Guta! To łajdak, nie będziesz miała rodziny. Dzisiaj na
wolności - jutro w więzieniu. Skrobankę trzeba robić!.."
Raz, dwa, trzy, cztery... A przecież sama nie zrobiła
skrobanki, urodziła mnie. Choć wcale jej lżej nie było...
A jak sobie przypomnę, to kiedy poznałam Reda, też
miałam tylko ciało i oczy. Mama nie miała racji, mam
rodzinę! I co do Diny - nie wierzę. Red nie mógł z nią,
za skarby... Raz, dwa, trzy, cztery...
O, jest kamień. Mamo kochana, mokra jestem jak
mysz. Trzeba odpocząć trochę. Wzgórze zasłoniło
słońce, bardzo dobrze! Szkoda tylko, że nie na długo...
Sprawdźmy mapę, zorientujmy się. Dobrze, że
chodziłam do szkoły skautowskiej! Przydało się...
Barbridge powiedział, że stąd trzeba iść równolegle do
nasypu, zostawiając ciemnoszarą plamę trochę z boku...
Eee, jaka plama, to wcale nie jest plama. Stąd już
widać, że to kupa szmat. Święta Dziewico, zmiłuj się i
uratuj! Nie karz mnie Strefo, nic ci nie zawiniłam.
Przecież dziecko, które urodziłam, jest częściowo i
twoje. Tatula Reda ożywiłaś. Więc jakbym była trochę
z rodziny... I proszę cię: uczyń tak, żeby mój Red żył i
żebym go znalazła!..
Dobrze, że mamy taką sąsiadkę! Nawet o nic nie
zapytała. "Idź, gołąbeczko, spokojnie, posiedzę z córką.
Tylko bądź ostrożna!"
Będę ostrożna, Ellin, och, jak będę - nie wolno mi
inaczej!
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
A tu słońce wyszło zza wzgórza. Znowu pali. No,
nic to! Ze słoneczkiem weselej. Byłoby o wiele gorzej,
gdyby deszcz zaczął lać. I tak dookoła pełno wody...
Mamo kochana, a gdzie się podziała woda?! Tylko
kępki i sucha trawa między nimi... Czyżby Barbridge
zapomniał, jak wygląda to miejsce?! Nie, niemożliwe.
Pamięć ma beznogi ..taką, że pozazdrościć. Zresztą,
kupa szmat jest na swoim miejscu.
Znaczy, ruszamy dalej, koleżanko. Raz, dwa, trzy,
cztery... Mamo kochana, po co ja liczę? Trzęsawiska
przecież już nie ma...
Ciekawe, co to za zardzewiały kij? Laska, czy co?
Zardzewiała - znaczy metalowa. Przyda się...
Najważniejsze, że wygodna. Będę się od komarów
opędzać, chi-chi-chi...
Och, Dziewico Przenajświętsza, jak to słońce pali!
Można pomyśleć, że jestem antrykotem na patelni, chichi-
chi...
Oj, mamo! Przecież to nie słońce wcale, nie może
słońce tak palić!!!
No masz, zaczęło się!.. Dochichotałaś się,
koleżanko!.. Migiem - nosem w trawę! Co tam gadasz,
Barbridge? "Cokolwiek się dzieje niespodziewanego -
kładź się brzuchem do ziemi i nie ruszaj. Co by się nie
działo, nie ruszaj się!.."
Brzuchem do ziemi, to nic trudnego, ale
spróbowałbyś, stary grzybie, nie ruszać się, kiedy tak
pali!.. Leż, koleżanko. Leż! Jeśli mężczyźni tu
wytrzymywali, to i ty wytrzymasz. Nie takie rzeczy
wytrzymywałaś. Ty, koleżanko, nie boisz się cierpień!
O, kiedy rodziłaś Małpeczkę, to było cierpienie.
Chociaż i tak nieporównywalne do tego, gdy Rzeźnik
pokazał, co urodziłaś. To nie było cierpienie, to było...
A jak rozdarła się wtedy pielęgniarka! I za każdym
razem, kiedy trzeba było wieźć dziecko do karmienia,
piszczała, suka. Darła się, że nie weźmie wyrodka do
ręki. Nawet pod groźbą śmierci... Trzeba być wdzięczną
Rzeźnikowi, sam przywoził, ostrożnie przekazywał
drobniutką, porośniętą złocistą sierścią istotkę. I jak
zaczarowany patrzył, jak łapie wykrzywioną buźką
pierś. Rzeźnik, rzecz jasna, miał w tym własny interes -
naukowy, cholera mu w bok. Ale i tak trzeba mu być
wdzięcznym!.. Robił swoje i nie uważał Małpeczki za
nasienie szatana. Nie to co wy, suki... Wszystkie
jednakowe! Wy, akuszerki, nienawidzące
bezgrzesznego dziecka... Wy, położnice, bojące się
zarazić... I wy, lekarze - którzy zapomnieliście o swojej
przysiędze... No i wy, sąsiadki ze starego domu!..
Na złość wam wszystkim, wytrzymam. Przez was
najwięcej wycierpiałam!.. Och, Przenajświętsza
Dziewico, jak mnie boli!!!
Uuuf, mamo! Jak się lekko zrobiło, jak chłodno...
Czyżby Strefa zaaprobowała mnie, nie ukarała?
Zapaliłabym teraz, ale Barbridge mówił, żeby się tu nie
zatrzymywać.
Jest parów między wzgórzami, którym prowadzi
"najbardziej bezpieczna" trasa. Tu też znajduje się
najtrudniejsze do pokonania miejsce na całej drodze do
wyrobiska... "Zapaszek tam panuje, dziewczyno moja...
więc ty nie tego... nie skitraj się!" Bydlę beznogie.
Skoro powiedział: "zapaszek", znaczy, będzie taki, że...
Dobra, koleżanko, skoro związałaś się z tym bydlęciem,
nie skarż się na zapachy! Maszeruj!
Mamo kochana, przecież to nie ten parów. To
znaczy ten, oczywiście. Ale bryi, o której mówił stary,
coś nie widać. Jest kamień, obok którego należy
przechodzić zanurkowawszy z głową. Ale dokoła
całkiem sucho. I nie śmierdzi. Zupełnie nie śmierdzi!
Dobra, Strefa to Strefa... Łgał stary czy nie łgał, po
suchym iść jednak łatwiej, niż brnąć po pas w błocie.
Ale na prawe wzgórze będziemy popatrywać...
Aha, jednak nie kłamał. Są ogniki. Jak małe, blade
kwiatuszki. Jak drżą! Pewnie proszą niebiosa o deszcz,
żeby rosnąć. Oho, rosną! Jeszcze jak rosną!!! Cóż, pora
nosem w ziemię...
Ale mi błyskawica! Barbridge mówił, że omal nie
oślepł i nie ogłuchł, kiedy pierwszy raz się tu znalazł.
Potem podobno się nauczył - zaciskał powieki i
otwierał usta. Nie wygląda mi, żeby trzeba było
zamykać oczy i otwierać usta. Chociaż, skóra na twarzy
kłuje. Jak pod regenerującą maseczką.
Pamiętam, jak poszłam do salonu kosmetycznego na
Siódmej ulicy! Tuż przed powrotem Reda z więzienia...
Nawet próbowałam przepłacić. "Proszę wybaczyć,
dzisiaj maseczek nie robimy... Nie, ostrzyc też nie
możemy... Manicure? Manikiurzystka zachorowała...
Tak, tylko jedna... Ale potem, jak im Red złożył wizytę,
obsługiwali pierwsza klasa. Chociaż pyski odwracali w
drugą stronę pieniądze brali, nie brzydzili się...
O, jeszcze jedna "błyskawica". Psyk, a nie
błyskawica! Mamo kochana, a powietrze jakie świeże!
Jak po burzy. Wydaje się, że można je pić. I zmęczenie
gdzieś zniknęło...
A gdzie trzecia błyskawica? Kwiatuszki na zboczu
zupełnie zgasły. Jest obiecany kamień. Przenajświętsza
Dziewico, nie łgał stary grzyb - czubek kamienia cały
opalony! Widać niejedna błyskawica huknęła!
Tak, nie kłamał stary grzyb. Ale jeśli nie kłamał, to
co to wszystko oznacza? Czyżby Strefa każdego
człowieka witała inaczej? Barbridge'a - błyskawicami i
nurkuj w błoto z głową. A mnie - świeżym powietrzem
i oddychaj sobie pełną piersią... A niby dlaczego nie?
Strefa to Strefa! I nie będziemy o tym rozmyślać.
Kicham na Barbridge'a i na błoto, w którym nurkował!
Ja muszę do Reda...
A oto furgonetka. Właśnie ta, oblazła. W jej cieniu
Barbridge radził odpocząć, ale ja nie potrzebuję
odpoczynku. Co prawda z lewej, nad stertą starych
desek, powinien przebywać jakiś "wesoły upiór", ale do
niego daleko... I chwała Jezusowi, że nie wiadomo, co
to jest... Co to jest "łysica" z prawej -wiem, ale tam
mógłby wleźć tylko ślepy...
I w ogóle, nie te wszystkie "łyse upiory" są teraz
najważniejsze. Najważniejsze, że na samej trasie
pułapek więcej nie będzie. I - jakkolwiek by wątpił we
mnie Barbridge - doszłam. Trzeba staremu
podziękować. Gdyby nie jego rady i jego mapa,
leżałabym gdzieś kupką szarych szmat. A potem
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
nanieśliby mnie na mapę jako nowy punkt orientacyjny.
Któryś ze stalkerów, przechodząc, pomyślałby: "To
pewnie tu leży ta głupia, co polazła do Strefy bez
przewodnika". Oczywiście, gdyby Barbridge
opowiedział o mnie innym. Bo inaczej widniałabym
jako krzyżyk bezimienny...
W sumie, to stary chciał mnie nastraszyć.
Tyle strachów opisał, tyle pułapek na mapie
narysował. W rzeczywistości psyknęło tylko i tyle...
Chyba żeby patrol koło cmentarza policzyć za pułapkę!
Ale tamci się czegoś wystraszyli i zwiali jak szaleni.
Nawet krzaków nie przeszukali... Tak, teraz nowy
punkt - ta czerwona plama, skąd droga zaczyna opadać
do wyrobiska. Pewnie, specjalnie stary powymyślał te
swoje pułapki, żeby inni do Złotej Kuli się nie pchali.
"Łysice", te wszystkie "wesołe upiory",
"zielenizny"... Bajki dla naiwnych... Zresztą, ma rację.
Gdyby każdy mógł przyjść do Złotej Kuli ze swoim
życzeniem, świat szybko poszedłby. w diabły. Ludzie
są różni i życzenia mają różne. Komuś do pełni
szczęścia wystarczy bratowa w łóżku, a innemu - kulę
ziemską trzeba cisnąć do stóp..
Dobra, naprzód, koleżanko!.. Tylko dlaczego tak się
trzęsiesz? Znowu to uczucie. Jak w nocy na cmentarzu,
kiedy patrol wyrywał. Jakby ktoś z nieba się przyglądał.
Pewnie to oczy Strefy... Widzisz, Strefo, jestem twoja!
Skoro już pozwoliłaś mi dojść aż tutaj, to pozwól
przejść i te ostatnie kilkaset jardów. Proszę cię!
Przecież to tak niedużo...
A może kłamał, stary grzyb? Co do czerwonej
plamy, wszystko jasne, rzeczywiście - to kabina
koparki. Za nią pasmo koloru mlecznej zupy.
Widocznie dalszy brzeg wyrobiska... Ale czy jest tam
Złota Kula? I czy tam jest Red?
Matko kochana, znowu pali. Jak przy piecu... Mógł
mnie okłamać, stary grzyb! Przecież interesy
interesami, ale Red czuje do niego obrzydzenie.
Wystarczy sobie przypomnieć, jakim tonem rozmawia
ze starym. Jakby nie mógł mu czegoś wybaczyć... Ale
żeby wpuścić mnie w wyprawę po nic? Wyobraża sobie
teraz, jak żona Rudego podchodzi do skraju wyrobiska,
patrzy w dół, a tam żadnej Złotej Kuli nie ma.
Wyobraża to sobie i chichoce. Czy chichotał ostatnio
rozmawiając z Redem?... Bydlę beznogie!
Mamo kochana, o co ja się tak wściekam?! Za
wcześnie jeszcze na wściekanie się. O, Red to by się
wściekł. Tak, on by się wściekł, że nie daj Panie Boże!
Dlatego Kula musi tam być...
Przenajświętsza Dziewico, doszłam. Jest wyrobisko.
Koparka, droga w dół. Wszystko tak, jak mówił stary.
A oto i Kula. Tylko dlaczego nie jest złota, a czerwona.
I...
- Red! Odwróćże się! Nie słyszysz?!
- Red!
Co się patrzysz na tę Kulę, tutaj popatrz!
- Red! To ja! Znalazłam cię!
Nie słyszy... Przenajświętsza Dziewico, nawet się
nie poruszył. Zupełnie się nie rusza. Jak posąg... Jak z
kamienia... O Jezusie, ta przeklęta Kula zmieniła go w
kamień... Nie może człowiek tak długo stać z własnej
woli. Red nigdy by tak nie stał... Bądź przeklęta. Strefo!
Skoro tak, to zmień i mnie w kamień!
- Red, idę do ciebie!
Żeby tylko nie wpakować się w te czarne kleksy...
Idę do ciebie. Red! Nie oddam cię Strefie!.. Ma-mu-uu-
siu-uu!!!
7. Małpeczka - Maria, do 9 roku
Maria nie pamiętała, kiedy właściwie zaczęły jej się
śnić dziwne bajki. W każdym razie, te sny pojawiły się
na długo przedtem, zanim tatuś wyjechał - na długo.
Mamunia mówiła, że tatę zabrali do wojska. Źli
sąsiedzi twierdzili, że tatę wpakowali do pierdla. A
dobrzy milczeli. Maria wierzyła mamuni, bo do pierdla
taty nie było za co pakować. Do pierdla pakowali złych
ludzi, a tata zawsze był dobry. Wujek Dick o tacie też
nic nie mówił. Po prostu przychodził do nich w gości.
Maria lubiła wujka Dicka. Dlatego, że przynosił jej
czekoladki. I zabawki.
Kiedy dzieci przestały się z nią bawić, sny stały się
dla Marii najciekawszą zabawą. Gdy tylko zasypiała,
dokoła otwierała się bajkowa kraina. Była jak
prawdziwa. Nad czarnymi górami wstawało duże,
czerwone słońce. Czasem z zielonego nieba padał
zimny deszcz. A nawet -jeśli Maria bardzo tego chciała
- śnieg w środku lata. Były tu prawdziwe domy (co
prawda niewiele) i prawdziwe drogi (chociaż nigdy po
nich nie jeździły samochody). Samochody w bajce
były, ale po prostu stały w jednym i tym samym
miejscu.
Na początku Maria nie rozumiała, dlaczego tak jest,
potem się domyśliła. Samochody nie jeździły, bo były
martwe, a martwe były dlatego, że w bajkowej krainie
nie mieszkali ludzie. To było niedobre, ale za to kiedy
Maria tam trafiała, nikt się na nią nie złościł, nikt nie
krzyczał, żeby uciekała do swojej Strefy i nie zarażała
innych dzieci. I nikt jej nie żałował.
Potem wyjaśniło się, że w bajkowej krainie są lalki,
bardzo podobne do ludzi. Maria nie rozumiała, co tam
robią, ale zabawy z nimi były bardzo ciekawe.
Pojawiały się w bajce nieoczekiwanie, właziły do
pustych domów, chodziły po wzgórzach i dziurach,
szperały po poboczach dróg. Wyraźnie czegoś szukały,
ale czego - Maria nie wiedziała. Zresztą, nie
zastanawiała się nad celem tych poszukiwań - bawiła
się. Wylewała im na głowy deszcz i śmiała się, kiedy
uciekały pod zielone, żołnierskie płaszcze. Rzucała im
pod nogi błoto i patrzyła, jak grzęzną w bulgocącej,
brązowej brei.
A potem odkryła, że oprócz żywych lalek w jej kraju
są i inne zabawki. Były to bardzo dziwne zabawki,
zupełnie nie podobne do tych, które kupował jej tatuś
albo przynosił wujek Dick. Potem Maria zrozumiała, że
nawet nie powinny być podobne. Przecież to nie były
prawdziwe zabawki, tylko zupełnie bajkowe.
Tym ciekawsze były z nimi zabawy.
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
Sedno gier polegało na tym, że bajkowe zabawki
dniem i nocą polowały na żywe lalki. Strzelawki waliły
do nich Ognistymi błyskawicami. Ping-pongi
przerzucały lalki z jednego miejsca na drugie. Indianie
montowali na nich sprytne, niewidzialne pułapki.
Gniotki robiły z nich kupki śmiecia. Lalki ze
wszystkich sił starały się uratować, ale najczęściej te
próby się nie udawały...
W rezultacie lalki się psuły. Maria żałowała ich i
wychodziła z bajki...
Jednakże litość do nich nie żyła w niej długo.
Sąsiedzkie dzieci nadal przepędzały Marię ze swego
towarzystwa. Poza tym, ich zabawy przestały ją
interesować i niecierpliwie czekała nocy.
Zasypiając w nową bajkę odkrywała, że w
tajemniczej krainie pojawiały się nowe bajkowe
postacie. Znowu zaczynała się gra, i Maria,
zapomniawszy o połamanych laleczkach, przestawała
zwracać uwagę na leżące tu i ówdzie ich resztki.
Ciekawość była silniejsza od litości. Polowanie trwało.
Maria kibicowała kolejnej lalce; bardzo się cieszyła,
kiedy tej udawało się umknąć przed myśliwymi, i
bardzo płakała, kiedy laleczka się psuła.
A potem Maria odkryła, że może wymyślać nowe
zabawki. Gra stała się jeszcze ciekawsza. Wymyślona
przez Marię Śnieżna Królowa zamieniała lalki w
lodowe posągi. Przyklejaczki na zawsze przyklejały je
do siebie. Pajęczyca Anansi łapała lalki w niewidzialną
sieć, tak że chodziły po okręgu, póki nie skończył im
się napęd. Te, które wpadły do Zalustrza Alicji, biły się
ze swoimi odbiciami, póki nie zaczynały rozumieć, że z
odbiciem nie można wygrać. Tym, które uniknęły
pułapek, Maria pokazywała w nagrodę telewizor, w
którym szły wymyślone przez nią filmy...
Szkoda tylko, że zasnąć w bajkę nie udawało jej się
tak często, jak by chciała. Ale potem odkryła, że dzieje
się tak zawsze, gdy ktoś ją skrzywdzi.
Potem zaczęła słyszeć rozmowy rodziców. Pierwszy
raz stało się to wtedy, gdy sny przestały być zabawą, a
bajkowa kraina okazała się zupełnie nie tym, czym się
wcześniej Marii wydawała. Niedługo przedtem tato
znowu poszedł na swoje ryby, ale tym razem nie było
go kilka dni. I mamunią poszła go szukać. To znaczy,
mamunią o swoim zamiarze jej nie powiedziała. Ale
Maria sama się domyśliła. No, bo gdzie jeszcze
mamunią mogła zniknąć w nocy, zostawiając ją ze starą
Norman?
Wtedy Maria zasnęła w bajkę. Zdziwiło j ą to, bo
gdy tato wychodził na ryby, zasnąć w bajkę nigdy jej
się nie udawało...
Przyśnił się jej cmentarz. Ale nie ten, na którym był
pochowany ten drugi dziadek i obie babcie. To był inny
cmentarz i na nim chowała się mamunią. A obok
cmentarza stał wojskowy samochód, w którym siedzieli
żołnierze. Ci, co ich tata nazywał żabami. Nie lubił ich.
Mamunią też ich nie lubiła. A żaby chyba były tam w
jakimś celu. Wyglądało to tak, jakby szukały mamuni.
Dlatego Maria od razu napuściła na nich stracholuda.
I... natychmiast się obudziła.
Stara Norman chrapała sobie w gościnnym pokoju.
Za oknami było ciemno i Maria znowu usnęła, ale teraz
zwyczajnie, nie w bajkę.
Rano mamunią jej nie obudziła. Mamuni dalej nie
było w domu. Maria obudziła się sama, ale z łóżka nie
wstała. Dziadek też gdzieś spacerował, więc nie miała z
kim porozmawiać. Przecież nie będzie gadać ze starą
Norman!... Zaczęłaby żałować "dziecka", .a od tego to
tylko Marię bolała głowa. Właściwie to i z rodzicami
starała się nie rozmawiać, bo oni też litowali się nad nią
i od tego robiło jej się niedobrze. Tylko dziadek jej nie
żałował, dlatego z nim było bardzo - przebardzo
dobrze.
A tego ranka, bez mamuni, zrobiło jej się smutno...
Dlatego od razu chciała być tam, gdzie mamunią, i
dlatego znowu zasnęła w bajkę...
Zasnęła w takie śmierdzące miejsce, z rozlaną po
trawie wodą, trochę podobne do bagna. Może właśnie
tu tato łowił te swoje ryby... Chociaż przynoszone przez
tatę ryby były normalne i niczym nie śmierdziały.
Maria rozejrzała się. Ani taty, ani ryb tu nie było. A
mamunią okazało się - była. Brnęła przez wodę do
dwóch niskich górek, obok których zawsze było dużo
zabawek.
- Mamunią! - krzyknęła Maria. - Mamunią, proszę,
poczekaj na mnie!
Ale mamunią nie odwróciła się, udając, że nie
zauważyła Marii. Czasem tato też tak udawał, że jej nie
zauważa, kiedy bawili się podchody. Teraz Maria
zrozumiała, że mamunią bawi się w Tropiciela, którego
niedawno pokazywali w telewizji. Tropiciel śledził
ludzi i zwierzęta. Kogo tropiła mamunią, Maria nie
wiedziała, ale postanowiła, że ona z kolei będzie tropić
mamunię. Jak zabawa, to zabawa!..
Nie było trudno iść po wodzie. Dziwna to była woda
- nawet nogi w niej nie mokły. Mamunią bawiła się
fajnie. Od czasu do czasu zaglądała do jakiegoś
papieru, pewnie to była mapa... Raz mamunią położyła
się na trawie, przeczekując wiatr pustyni. Kilka lalek w
tym miejscu po prostu zmieniło się w popiół. Ale
mamunią nie była lalką, to była mamunią i dlatego
wiatr pustyni nie mógł jej skrzywdzić.
Gra rozwijała się ciekawie. Maria zamierała, kiedy
zamierała mamunią. Kiedy ona zatrzymywała się, żeby
odpocząć, odpoczywała i Maria. Mamunią przykucnęła,
kiedy z górki palnęła do niej strzelawka. Tu, między
dwiema górkami, zazwyczaj czaiło się niesmaczne
błocko, w którym musiały nurkować żywe lalki.
Ale Maria nie chciała, żeby mamunią nurkowała w
niesmacznym błocku...
A potem Maria zrozumiała, że mamunią kieruje się
do białej dziury, w której wisi nadmuchany balonik.
Wszystko się zgadza - oto posiedziała przy rozbitym
samochodzie i ruszyła dokładnie między gniotkiem i
tańculem. Dalej czekał na nią kleksiarz, który mieszkał
w czerwonej koparce i który zmieniał żywe'lalki w
czarne kleksy. Albo rozwieszał je jak sople na brzegu
białej dziury. Wyglądało to bardzo ładnie.. Ale
mamunia nie była żywą lalką, mamunia była mamunia,
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
nie do zmienienia w czarny kleks! Przecież dziadka
Barbridge'a, kleksiarz nie ruszał, bo był człowiekiem, a
towarzyszące mu lalki zmieniały się w kleksy i sople.
Taki jest los lalek...
Ale mamunię kleksiarz złapał. Taka gra Marii się nie
podobała. Rozzłościła się na zabawkę i wystraszony
kleksiarz natychmiast mamunię wypuścił. Teraz Maria
zaczęła się o mamunię bać i pobiegła za nią do białej
dziury... Czuła się tak, jakby trafiła do cudzej, niedobrej
bajki... A potem okazało się, że w białej dziurze jest
tata i w ogóle sen zrobił się prawdziwą jawą. I cała
trójka płakała, i tata z jakiegoś powodu prosił mamunię
i Marię o przebaczenie. W chwilę później znaleźli się
obok swoich samochodów i tata powiedział: "Żeby tak
zawsze można było wracać! Psyk - i jesteś za granicą
Strefy!" I wtedy się okazało, że Maria stała się zwykłą
dziewczynką, i tata z mamunia bardzo się z tego
powodu cieszyli...
Później, co prawda, okazało się, że stała się nie do
końca zwykłą dziewczynką... Ale to było później. Tego
jednak dnia, wróciwszy do domu, nieźle wystraszyli
starą Norman. Bo ona oczywiście myślała, że Maria śpi
w swoim pokoju...
Dzień minął jak w bajce, dlatego, że nikt Marii nie
żałował. A w nocy po raz pierwszy usłyszała, o czym
rozmawiają ' w sypialni rodzice. To znaczy, najpierw
bawili się w coś hałaśliwego i wielu ich słów Maria po
prostu nie rozumiała.
Potem mamunia zapytała:
- Red, możesz mi wyjaśnić, co się wydarzyło? Tata
roześmiał się zadowolony:
- Nic szczególnego... Po prostu. Złota Kula
rzeczywiście spełnia tajemne życzenia.
- Ja nie o tym... Jak to się stało, że dla ciebie było to
kilka mgnień, a dla nas prawie tydzień? Tata znowu się
roześmiał:
- Jaskółeczko moja, stalkerzy nie zadają sobie takich
pytań. Strefa to Strefa...
Mamunia pomilczała chwilę, potem powiedziała:
- Pewnie tak...
Zamilkli oboje. Tata już zaczął pochrapywać.
A potem mamunia powiedziała:
- Wiesz co. Red, jakoś się boję. Co do naszych
życzeń, wszystko jasne... Ale czego zażyczyła sobie
Małpeczka? Tata uśmiechnął się:
- Przecież słyszałaś! Chciała, żebym ja nie chodził
na ryby, a ty żebyś nie płakała po nocach. Będę teraz
musiał chodzić na spacery, ale ty nie będziesz płakać...
Nie denerwuj się! Nie wiadomo nawet, czy Kula
spełnia życzenia dziecka.
A rano tata przybiegł skądś i powiedział, że Strefa
nie wpuszcza już nikogo do siebie.
Od tego dnia zaczęła się, jak to mówi wujek Dick,
druga katastrofa miasta Hannom.
Następnej nocy mamunia zapytała tatę:
- Red, byłeś w Strefie sam?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Barbridge powiedział, że nie...
- Kitował ci, żaba!
- Mówił, że się z tobą policzy... Dina Barbridge to
samo mówiła. Też mi kitowała?
- Dina mówiła? - Tato jakoś dziwnie westchnął. -
Nie, Dina nie kitowała.
Jakiś czas trwała cisza, a potem tata powiedział:
- To Dina zaproponowała, żebym wziął Artura ze
sobą. Prosiła, żebym nikomu o tym nie opowiadał,
chciała zrobić ojcu niespodziankę...
- Co się z nim stało?
- A co się dzieje ze stałkerami, którzy popełnili
błąd?
- To znaczy umarł...
- Powiadają, że stalkerzy w Strefie nie umierają -
powiedział tata. - Powiadają, że Strefa po prostu zabiera
ich dusze. Jak Stwórca do raju. - Tata zaśmiał się
nerwowo. - Tylko moja dusza coś jej nie pasuje...
- Red, powiedz - przerwała mu mamunia - nie
zabiłeś Artura?
Tata wysyczał przekleństwo.
- Red, przestań kląć! - głośno powiedziała mamunia-
Odpowiedz mi, proszę!
- No, dobrze - odpowiedział tata. - Ja go nie zabiłem.
-Tata położył nacisk na słowie "ja". - Oni sami go
zabili. Swoimi bajkami, swoimi kłamstwami, całym
swoim życiem... Głupio jakoś to wszystko wyszło...
Ach, do diabła z tym Arturem! Chodź tu!
- Głupio jakoś to wszystko wyszło - powtórzyła
mamunia. - Nagle wydało mi się, że w ogóle cię nie
znam. Red...
- A ty dokąd? - zapytał tata.
- Wybacz, Red - powiedziała mamunia. - Będę
dzisiaj spała w gościnnym.
Skrzypnęły drzwi i tata wypowiedział aż trzy
przekleństwa...
8. Guta Shoehcart, 26 lat, zamężna, gospodyni
domowa
Idąc ze szkoły do domu, Guta nie wiedziała -
cieszyć się czy martwić.
Z jednej strony, wszystko skończyło się najlepiej jak
mogło. Zaświadczenie lekarskie, które przedwczoraj
Red dostał od Rzeźnika, stwierdzające, że Maria
Shoeheart, lat osiem i pół, ciężko chorowała, w związku
z czym nie mogła o czasie pójść do szkoły - zadziałało
jak należy.
Wczoraj Guta zaniosła ten dokument do najlepszej
prywatnej szkoły w mieście. Właścicielka, jednocześnie
dyrektorka, obwąchała zaświadczenie ze wszystkich
stron, potem zlustrowała Gutę i po dłuższej chwili
powiedziała:
- Mam nadzieję, że choroba córki nie może zagrozić
innym dzieciom?
- Ależ nie - powiedziała Guta. - Nie jest zakaźna.
Inaczej lekarz nie wydałby takiego zaświadczenia.
- Tak, tak - powiedziała dyrektorka. - Jednakże,
chciałabym lepiej poznać rodzinę dziewczynki.
Taki obrót sprawy Guty w żaden sposób nie
urządzał. Dlatego skierowała, rozmowę na inne tory:
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
- Proszę się nie obawiać, jesteśmy całkowicie
wypłacalni. - I wyjęła gotówkę.
- Nie - nie, to przedwczesne. Najpierw dziecko musi
zdać egzamin wstępny.
- Chcielibyśmy, żeby dostała się do klasy
odpowiadającej jej wiekowi. Jesteśmy gotowi do
egzaminu.
- Cóż, jak pani sobie życzy! - Dyrektorka wzruszyła
ramionami. - Proszę przyjść z dziewczynką jutro, przed
dziesiątą.
Więc przyszły przed dziesiątą. Gucie nie pozwolili
uczestniczyć w egzaminie, ale nie oburzyła się i
spokojnie życzyła Małpeczce powodzenia. Niby czemu
ma się denerwować? Nie na darmo straciła tyle czasu
na zajęcia z córką. Ale swoje osiągnęła - futrzasta łapka
nauczyła się trzymać długopis. A co się tyczy
inteligencji, to Małpeczka wielu dorosłych spokojnie
zaganiała w kozi róg.... Skoro więc nauczyła się pisać
futrzasta łapka, to ludzkiej ręce w ogóle to nie
sprawiało kłopotów... Kiedy dyrektorka zaprosiła Gutę
po egzaminie do swojego gabinetu, ta wysłuchała jej
opinii jak czegoś oczywistego.
- Macie państwo bardzo mądrą dziewczynkę -
powiedziała dyrektorka. -1 świetnie przygotowaną.
- Mieliśmy korepetytorów - zełgała Guta. -
Wierzyliśmy, że prędzej czy później będzie mogła
chodzić do tej szkoły.
- Tak, bierzemy ją. Właściwie już posłałam ją na
lekcje. Proszę przyjść po nią o wpół do drugiej. Przy
okazji sprawdzimy, jak sobie radzi z pilnością.
Tak więc, w szkole wszystko ułożyło się najlepiej
jak mogło.
Natomiast wczoraj Red nie wrócił do domu. Co
prawda zadzwonił, uprzedził. Powiedział, że ma pilną
sprawę, o której nie może mówić przez telefon, ale...
Szczerze mówiąc, Guta oczekiwała czegoś takiego.
Mamo kochana, za bardzo szczęśliwie wszystko
zaczęło się układać, po tym, jak Złota Kula spełniła
życzenia rodziny Shoeheartów. Przecież nic w życiu nie
przychodzi za darmo, za wszystko trzeba zapłacić.
Wcześniej czy później musi być kac. Guta zauważyła,
że z Redem dzieje się coś dziwnego. Właściwie nie
dziwnego - Reda znowu wzywała Strefa, należało tylko
czekać i mieć nadzieję, że tym razem poradzi sobie z
tym wezwaniem...
Może pomogą mu w tym nowe troski córki... Przy
wczorajszym obiedzie Guta cały czas sprowadzała
rozmowę na przyszły egzamin. Red słuchał, niemrawo
przeżuwał i podobnie niemrawo odpowiadał, a po
obiedzie wstał i poszedł do "Bordge'a".
Jak widać troski Marii Redowi nie pomogły, nie
wrócił na kolację. A potem zadzwonił...
Koło domu Guta spotkała starą Ellin. Podzieliła się
dzisiejszą radością, o niepokoju nie mówiła - kto
potrzebuje cudzych kłopotów?.. Ellin pogratulowała
sąsiadce, pozachwycała się zdolnościami dziecka
(oczywiście było to obłudne, ponieważ po
metamorfozie, Ellin wyraźnie zaczęła się Małpeczki
bać), a potem ogłuszyła wiadomością:
- W nocy umarł Barbridge. Powiadają, że szedł do
Strefy. Ci z patrolu znaleźli trupa rano, obok cmentarza.
Strasznie spalony, poznali go tylko po kulach...
- O, mój Boże! - wykrztusiła Guta.
Poprzedniego wieczora, już-w łóżku, Małpeczka,
szczebiocząca o jutrzejszym egzaminie, nagle zapytała
dziwnym tonem:
- Dziadek Barbridge umrze?
- Umrze - powiedziała Guta, dziwiąc się nurtującym
córkę problemom. - Wszyscy umrą. - I szybko
pocieszyła ją: -Ale to się nie stanie tak szybko.
Teraz Guta zrozumiała, dlaczego wydał jej się tak
dziwny ton Małpeczki, kiedy ta zapytała, czy Barbridge
umrze. Córka nie pytała - córka stwierdzała.
- Twojego tam nie ciągnie? - Ellin uważnie
przyglądała się sąsiadce.
- Nie - skłamała Guta.
I nagle przyszło jej do głowy coś, co zmroziło ją aż
po koniuszki palców.
- Mówią, że już kilku stalkerów tak zginęło -
powiedziała Ellin. - Gdy podchodzą do granicy Strefy...
psyk i nie ma! Lecą na nią, jak ćmy do świecy.
- O, mój Boże! - powtórzyła Guta. Odechciało jej się
rozmowy. - Przepraszam, Ellin, śpieszę się.
I pożegnały się.
Na szczęście Red był już w domu i Guta zapomniała
o swoich lękach. Opowiedziała, jak minął egzamin. Red
słuchał niby zainteresowany, nawet zadawał pytania,
ale Guta czuła, że myślami jest gdzieś daleko, daleko.
Może dlatego nie zapytała go, gdzie spędził noc.
O oznaczonej godzinie pod rękę przespacerowali się
do szkoły po córkę, porozmawiali z dyrektorką i
uważnie wysłuchali sprawozdania Małpeczki o
lekcjach. Potem jedli obiad, odrabiali zadania,
zajmowali się domowymi sprawami. -Sytuacja w
rodzinie wyglądała na wzorcowo błogą, ale w głębi
duszy Guta czuła jakieś napięcie. Jak gdyby
niewidzialne ręce naciągały strunę gitary...
W końcu nie wytrzymała. Wieczorem, kładąc córkę
do łóżka, zapytała:
- Skąd wiedziałaś, że dzisiaj umrze dziadek
Barbridge?
- Nie śnił mi się - powiedziała Małpeczka
usprawiedliwiającym tonem. Guta zupełnie nie
wiedziała czy to jest odpowiedź na jej pytanie, czy
oderwane zdanie.
Kiedy podniecona Małpeczka w końcu zasnęła, Guta
weszła do sypialni. Rozczesując przed snem włosy,
powiedziała:
- Red, czy to nie twoja sprawka?
- O czym mówisz?
- Dobrze wiesz, o czym!.. O śmierci tego
nieszczęsnego starca.
- Ten "nieszczęsny starzec" wysłał cię do Strefy na
pewną śmierć - stwierdził Red.
Guta usłyszała, jak zgrzytnął zębami.
- Mamo kochana, przecież żyję!
- Tak - zgodził się Red. - Na przekór jego
zamysłom! Guta przestała czesać włosy.
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
- Dlaczego tak myślisz?
- Nie myślę, ja wiem. Jeszcze nikt ze stalkerów nie
przechodził przez młynek do mięsa pojedynczo. Jesteś
pierwsza i nie wiem, jak ci się to udało.
- Właśnie - właśnie! W Strefie też zdziwiłeś się, że
przyszłam do wyrobiska sama. Wtedy nie zrozumiałam
twojego zdziwienia. Teraz rozumiem... Wziąłeś ze sobą
Artura z powodu tego młynka! - Guta oczekiwała
odpowiedzi i bała się jej...
- To nie mój młynek do mięsa, to młynek do mięsa
Barbridge - powiedział Red. - Powinnaś uwierzyć
mężowi. -W jego głosie zabrzmiała pewna porcja ulgi.
Jakby długo błądził po ciemnym, przepełnionym
okropnymi potworami lesie i nagle wyszedł na zalaną
księżycowym światłem polanę, gdzie nie ma miejsca na
koszmarne wytwory fantazji i mroku.
- Wierzę ci... - Guta nie wytrzymała i rozpłakała się.
- Och, nie szarp mi duszy! -jęknął Red. Guta
przygryzła dolną wargę i w końcu udało się jej
opanować słabość.
- Zabiłeś go - powiedziała, chlipnąwszy ostatni raz. -
Wiem. I jego syna też zabiłeś. Złapią cię, Red. Dina
Barbridge ma teraz dużo pieniędzy, dołoży wszelkich
starań, żeby złapali ich zabójcę... I tym razem wsadzą
cię na elektryczne krzesło. Albo do komory gazowej.
Red zaklął tak, jak nie klął przy niej nigdy
wcześniej.
- Nigdzie mnie nie wsadzą! Nie znasz Diny. Ona ma
teraz rzeczywiście kupę pieniędzy. - Red uśmiechnął
się. - Wiedziała, po co ryzykuje.
- Ależ ty ją dobrze zn... - Guta zamilkła, nie
dokończywszy. Nagle dotarło do niej, co łączyło męża i
córkę Barbridge naprawdę. - Boże Wszechmogący! -
zawołała. - Bo-że Wszech-mo-gą-cy!!!
- Tak, tak - powiedział Red. - Wszystko jest zupełnie
nie tak, jak sobie wyobrażałaś.
- Och, Red... - Guta rozpłakała się ponownie. Rano
przysięgła sobie, że dzisiaj nie dopuści do siebie Reda,
ale teraz wszystko się zmieniło. Ponieważ żądzę zemsty
Guta bardzo dobrze rozumiała! Dlatego, że sama
wielokrotnie odczuwała taką żądzę.
- Czyżbyś myślała, że mogę wymienić cię na tę
malowaną lalę? - zapytał Red
W milczeniu potarła nosem o jego policzek. Ale
natychmiast jej myśli wróciły do tego, co się stało.
Potem uciekły do jutra. Wtedy powiedziała:
- Jeśli kapitan Quarterblood zapyta mnie, gdzie
byłeś wczoraj w nocy, nie będę mogła skłamać...
- Wcześniej mogłaś - westchnął Red.
- Wcześniej, to było inne życie. Wcześniej
siedziałam w okopie i strzelałam do całego świata.
Ostatnio zaczęło mi się wydawać, że w końcu wylazłam
z okopu.
- Jak chcesz - powiedział Red. - Tylko pamiętaj...
Nie żałuję tego, co się stało. Ani tyci.
I nie było wiadomo, co miał na myśli.
Policja zjawiła się w domu następnego dnia. Reda
nie było: poszedł na giełdę pracy. Guta dopiero co
odprowadziła Małpeczkę do szkoły...
Kapitan Quarterblood przysłał w zastępstwie
jakiegoś podobnego do szarej myszy sierżancinę. Ten
nie próbował krążyć, zapytał wprost:
- Pani. Shoeheart, gdzie pani mąż był poprzedniej
nocy?
- Mamo kochana, a co was to obchodzi? -
odpowiedziała Guta.
- Mamy w stosunku do pani męża pewne
podejrzenia...
- Mój mąż spał! - powiedziała Guta twardo. -
Słodko, słodziutko! Przy moim ciepłym boku!
- Mam na myśli nie dzisiejszą noc...
- Jeśli uważacie, że u nas noce różnią się od siebie,
to się mylicie - powiedziała Guta, dziwiąc się własnemu
zdecydowaniu. - Mąż był w domu. A co się stało?
- Zmarł stary Barbridge.
- Ach. O to chodzi! - starannie odegrała oburzenie. -
A wy uznaliście, że zabił go Red Shoeheart, zwany
Szalonym?!
- To nie ma najmniejszego znaczenia, co myśmy
uznali! Pytam panią, gdzie był mąż poprzedniej nocy!
Guta nie została mu dłużna:
- Proszę mi wybaczyć, ale powody do zabicia
Barbridge miała dobra połowa miasta Harmont! I dobra
połowa miasta Harmont nie bardzo się przejmie,
dowiedziawszy się, że ta gnida oddała duszę panu
Bogu... Co zaś się tyczy mojego męża, to on przez całą
noc pieprzył się. Naturalnie w swoim własnym łóżku,
ze swoją własną żoną.
9. Maria Shoeheart, 15 lat, abiturientka
Ledwie poszedł wujek Dick, przywlokła się stara
Norman.
Tatek, jasne jak oczy własne, do dzwonka się nie
ruszył, siedział dalej w salonie. Do sąsiadki wyszła
matka i zaprosiła ją do kuchni.
Dzień otwartych drzwi, pomyślała Maria, ale
wsłuchała się; rozmowy mamy ze starą Norman często
były fajowe. Jednak tym razem rozmowa, przynajmniej
na początku, była dość nudna... Najpierw przeżuwały
przepisy kuchenne, nie wypraną bieliznę i inne
duperele. Maria wróciła więc do podręczników. Jednak
do końca rozmowy nie wygasiła, czepiała się jej
brzeżkiem uwagi. Dlatego usłyszała pytanie sąsiadki:
- Powiedz mi, Guta, wasz stary potrzebuje
specjalnego traktowania?
Matkę zdziwiło takie pytanie, ale odpowiedziała
uczciwie:
- Nie, Ellin. Przecież nie je, nie pije, do ubikacji nie
chodzi. Rzecz jasna, robię coś tam, łóżko mu ścielę na
noc. A rano chowam pościel, nietkniętą... W sumie, to
bardziej dla siebie niż dla niego... Żeby po ludzku
było...
- Rozumiem - powiedziała stara Norman. - Bo mój
Stefan zmienił się, jakby chciał czegoś...
- Niemożliwe - powiedziała matka. - Mumiki nigdy
niczego nie chcą, dlatego że...
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
- Ja też tak wcześniej uważałam - przerwała Jej stara
Norman. - Ale ostatnimi... - zawahała się. - Kiedy
wychodzę z domu, coś się dzieje. Przesuwają się
krzesła, brudzą się na-, czynią, pościel się mnie...
Przychodzę, pozmywam, posprzątam. A potem
wszystko znowu się powtarza. Przy czym, póki jestem ż
nim - cisza i porządek. Jak tylko wyjdę - wszystko od
początku. Jak w dzieciństwie bywało...
Maria uśmiechnęła się. W końcu stara Norman
zauważyła, że i w jej domu coś się dzieje...
- Mamo kochana, to niemożliwe! - powtórzyła
matka. -Przecież oni ledwo się poruszają, tatulo, zanim
rękę podniesie, pół godziny mija.
- Wychodzi po waszemu, że zwariowałam? - Stara
Norman nie kryła rozdrażnienia.
- Nie, skądże - zaprzeczyła matka. - To znaczy, chcę
powiedzieć... Po prostu, nie wiem. U nas nic takiego się
nie działo.
Akurat się nie działo, pomyślała Maria. Nawet
bardzo się działo. I nie takie rzeczy!
- Więc tak sobie myślę - ciągnęła stara Norman - że
Stefan robi wszystko, żebym przy tych domowych
pracach zapominała o jego śmierci. Taki czuły
chłopiec...
Maria bardzo zapragnęła teraz popatrzeć na matkę.
Pewnie osłupiała. I nie dziwota! Sądząc po wszystkim,
starej Norman dobrze się ostatnio przesunęła kopuła.
- Maria! Mamusia jest u was?
W odróżnieniu od dziadka Shoehearta, Stefan
Norman zawsze zaczynał rozmowę pierwszy.
- Tak, u nas.
- Jęzorem nawija jak zwykle?
- Rozmawia z mamą - dyplomatycznie
odpowiedziała Maria. Jeszcze ciebie mi brakowało...
- O czym?
Maria przekazała mu treść rozmowy.
- Tak, tak - powiedział Stefan. - Stare ścierwo
wyciąga wnioski na opak... Posłuchaj, Mario, mam do
ciebie prośbę. Wyjaśnij jej, o co chodzi. O tym, że to ty
robisz burdel w naszym domu, możesz nie mówić.
Niech to będzie na mnie. W końcu i tak robisz to na
moją prośbę.
Maria pomyślała chwilę i odpowiedziała:
- Nie mogę jej wyjaśnić, o co chodzi...
- No to rypnij starą - słowa sypały się jak piasek w
klepsydrze. - Przecież możesz.
Tak, pomyślała Maria. Mogę to zrobić i to nawet
całkiem bombowo. Ale czy naprawdę mama urodziła
mnie po to, żebym pomagała umarłym w zabijaniu
żywych?!
- Sam ją wykończ.
- Przecież wiesz, jakie mam ciało. Zanim sprzedam
jej kosę, .obudzi się tysiąc razy...
- A może taka próba wystarczy. Albo się po prostu
wystraszy, albo skuma, o co biega. I w jednym, i w
drugim przypadku uwolni cię.
- Akurat!.. Już wcześniej nie za bardzo kumała, a
teraz w ogóle przestała kapować. Zresztą, nie to jest
najważniejsze... Jak ja jej w oczy spojrzę, kiedy
umrze?! Może i nie kocham matki, ale zabić własnymi
rękami nie mogę.
- Ja też nie mogę zabić twojej matki - powiedziała
spokojnie Maria.
- No to jak jej wyjaśnić, że powrót do domu mi się
nie podoba?
- Idź na podładowanie i więcej nie wracaj.
- Gdyby... - w głosie Stefana zabrzmiał smutek. -
Przecież, nie jesteśmy panami siebie. Póki ona tego
chce, będę ciągle i ciągłe do niej wracał. Gdybym był
staruchem, jak twój dziadek, może by mnie to i
cieszyło, że komuś jestem potrzebny. Nawet w takiej
postaci!... - głos zabrzmiał wściekle. - Ale ona mnie
swoją opieką wykończyła już w tamtym życiu!
- No to napisz do niej list - powiedziała Maria. -1
zejdź ze mnie! Nie będę tłukła twojej matki. Rozrzucać
pościeli po mieszkaniu też więcej nie będę...
- Poczekaj, Mario... - Stefan chciał jaj eszcze
namawiać, ale wypędziła go ze swojej świadomości.
Na dole dwie zatroskane swoimi dziećmi matki
żegnały się.
- Pójdę już - powiedziała stara Norman. - Popatrzę,
co on tam w tym czasie nawyrabiał. Wiesz, Guta,
okazuje się, że mam po co żyć!
Matka zamknęła za nią drzwi. W domu znowu
zapanowała cisza. Maria odetchnęła i wróciła do
podręczników. Cisza trwała pięć minut, potem odezwał
się znajomy, rozkazujący głos:
- Mamo kochana, a ty gdzie się wybierasz?
- Muszę - powiedział tato.
- Coś za często do niej biegasz!.. Teraz rozumiem,
dlaczego ona tak chciała, żebym poszła do Strefy.
- Nic nie rozumiesz. I nie zrozumiesz, nigdy. Puść!
- Nie puszczę!
- Puść! Nie idę do niej.
- No to tym bardziej nie puszczę.
- Puść mnie, suko! - ryknął tato. Coś upadło.
Trzasnęły drzwi. Potem zaterkotał silnik bramy
garażu i zamruczał stary landrover.
I w tym momencie matka zaczęła krzyczeć:
- Ma-rioooo!
Maria wypadła z pokoju, sturlała się na dół po
schodach. Matka leżała w przedpokoju, lewą ręką
trzymała się za pierś. Sukienkę miała rozerwaną.
- Zatrzymaj go, Mario! Zatrzymaj ojca, zaklinam cię
na Boga! Przecież możesz! Wiem!
Jak potrzebujesz, wszystko wiesz, pomyślała Maria.
Ale ja nie mam władzy nad ludźmi. Mogę zatrzymać
człowieka i zabić go, to jednak nie jest równoznaczne z
władzą. O wiele ważniejsze jest zmuszenie go do
działania. Albo do myślenia.
- Mogę. - Zaczęła podnosić matkę z podłogi. - Ale
czy to jest właśnie to, czego ojciec potrzebuje?
- Przecież on pojechał do Strefy! Do Strefy!!! Czy ty
to rozumiesz?
- Rozumiem, wstawaj. Zobacz, jaki siniak. Gucie
zatrzęsły się wargi, rozdygotały ręce.
- Bądźcie przeklęte, wyrodki! - krzyknęła. - Boże!
Za co mnie los pokarał takim mężem? Za co mi dał taką
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
córkę, która rodzonego ojca nie chce ratować? Za co?
Czym zawiniłam przed Tobą, Boże Wszechmogący?
Tym, że ich kochałam? Czy tym, że wybaczałam
mężowi i zawsze na niego czekałam? Czy może tym, że
chciałam, żeby moja córka była normalnym
człowiekiem?
Tym razem mama litowała się nie nad Marią, ale
nad samą sobą. A to było jeszcze gorsze. Od tej zwykłej
litości dymiła czacha, a od tej - aż kopało w podroby. I
ból serca okazał się gorszy od bólu głowy; przedtem
chciało się płakać, teraz - umrzeć.
Matka żałowała siebie, a nienawidziła Marii. Ta
nienawiść o wszystkim zdecydowała. Maria nagle
poczuła, jak spływają do niej moce.
Sen przyszedł błyskawicznie.
Stała w "białej dziurze", przed nadmuchanym
balonikiem, który wcale nie zrobił z Małpeczki Marii.
Oczywiście, nagrodził Małpeczkę klawą buźką,
przenikliwym umysłem i bombową figurą Ale właśnie
wyjaśnia się, że żeby by 4 Marią, klawej buźki,
przenikliwego umysłu i bombowej figury nie
wystarczy. Trzeba mieć jeszcze coś. A czegoś - nie
mieć. Na przykład, umiejętności rozmawiania z
żywymi nieboszczykami. Daru podsłuchiwania ludzi
przez dźwiękoszczelne ściany. Umiejętności widzenia
ich na odległość.
A Maria, okazuje się, widziała. Oto tatek, pędzi
swoim landroverem, ściskając mocno zbielałymi
palcami kierownicę. W oczach nie ma lęku przed
śmiercią. Ma tam zachwyt, bo jedzie na swoje
ukochane "ryby". Na matkę nigdy tak nie patrzył. I na
ciotkę Dinę Barbridge też nie. Zresztą, na ciotkę Dinę
nigdy by tak nie popatrzył. Ciotka Dina była dla niego
żywą zabawką. Jak dla niej Marii, sta kerzy w
dziecinnych snach. Tak więc Maria niczym nie różni się
od swojego ojca... Za niecałe pięć minut tatek dotrze do
różowej przeźroczystej kopuły. I wtedy ona będzie
odpowiadała za matkę. Spadnie na jej serce ciężar nie
do wytrzymania - matczynej litości do samej siebie.
Tego ciężaru nie wytrzymaj ą niczyj e podroby. Nawet
podroby Małpeczki.
Oczywiście, może zatrzymać tatka. Ale to nikomu
nic nie da. On i tak już nie potrafi uczynić matki
szczęśliwą. Póki matka tego nie zrozumie, będzie się
chwytać odłamków życiowego porządku. Ale kiedyś
zrozumie -i będzie jeszcze gorzej. Wtedy matka i tatek
odejdą ze świata Marii i przejdą do świata reszty
Harmont. Do świata nienawiści...
Od tego nie da się odkleić.
Moce rosły w niej. Wydawało się, że nienawiść
całego miasta płynęła do Marii, a Maria chętnie
otworzyła się przed nią.
Wcześniej widziała na odległość i słyszała przez
ściany. Teraz słyszała nie tylko przez ściany. I nie tylko
w rzeczywistości. Głosy nie jej świata wracały z
przeszłości, stawały się coraz głośniejsze. Najpierw
szept. Potem mowa. Potem krzyk. Najpierw
obejmowały ją, jak macierzyńskie dłonie. "Nuże,
ściółko stalkera! Won z naszego domu! Wykurwiszona
swojego stąd zabieraj, razem z jego z kudłatym ryjem!
Żeby wasza noga tu!.." Mamo, dlaczego oni tak mówią?
Czy ty jesteś ściółka? Potem poklepywały ją, jak tatki
dłoń, po pupie. "Co, Szalony? Do Strefy już się nie
przedostaniesz... Skończyła ci się laba! Poharuj, jak
wszyscy!" Tato, dlaczego oni tak mówią? Czy ty jesteś
szalony? A potem zaczęły ją szarpać, jak łapska
gwałciciela. "Chłopy, znowu mumik!.. Hej,
śmierdzielu! Zabieraj się do swojej mogiły! Miasto jest
dla żywych!" Dziadku, dlaczego oni tak mówią? Czy ty
jesteś martwy? Przed głosami nie było ratunku. Jak i
przed litością. "Posłuchaj, Shoeheart! Czy to tatuś ci te
drewniane cycki ze Strefy przytargał?" Dlaczego oni
tak mówią?! Głosy były agresywne, jak ludzie. I tak
samo jak oni nie znały litości.
- Nie potrzebuję takich bajerów - powiedziała Maria.
-Niech to zniknie!
To było jak najskrytsze marzenie, ponieważ Kula
nagle eksplodowała złotem. Uszy Marii wypełniło,
rodzące się gdzieś, tęskne skrzypienie. Ale dźwięk nie
zniknął, wręcz przeciwnie - nasilał się t nasilał,
zagłuszając nienawistne głosy, rozrywając błony
bębenkowe. Póki Maria nie przypomniała sobie, że ten
dźwięk towarzyszył jej nocnym zabawom z żywymi
lalkami. I póki nie zrozumiała, że ona sama rodzi to
nieznośne skrzypienie. To powracały do Strefy myśli i
pragnienia Małpeczki, niepotrzebne ludziom,
przeszkadzające tatkowi, niszczące matkę. Ostatnie, co
Maria zdążyła zobaczyć, to, gasnąca nad jej głową,
różowa kopuła...
Po następnych kilku chwilach Maria poczuła, że
świat za granicami bajkowej krainy zaczyna się
zmieniać. Po chwili zniknęła także Maria...
Epilog.
Roedrick Shoeheart, 23 lata, kawaler, bez
określonego zajęcia
Posuwam ci ja sobie po Siódmej ulicy. Słoneczko
świeci, ptaszki na drzewach tirlikają. Jednym słowem -
pięknie.
W duszy też pięknie. Niby dlaczego nie?.. Sprawa
odwalona, furę od granicy przywlokłem bez
problemów, do garażu wetknąłem, garaż na kłódkę i
hulaj dusza, kangurze...
Najpierw, co prawda, dryndnąłem do Perszerona.
- Kuter - powiadam -jest na przystani. Silnik
naprawiłem. Co w naszym języku znaczy: zabieraj
towar.
- Rybacy - pyta - nie przeszkadzali?
- Zarzucali swoje wędki - odpowiadam - ale nie w
rybne miejsca. Wyłowili jedną śrubę, zardzewiałą...
Co znaczy: zrobili kipisz przy wylocie z miasta, ale
spudłowali. Niech sobie nykąją i sto lat, małpki były w
fałszywym zbiorniku. Trzeba mieć dokładną wystawę,
żeby znaleźć. Kiedyś żaby miały takiego celowniczego,
ale się skończył. Kiedy Chudzielca Icchaka nakryli.
Wtedy to Perszeron pół miliona stracił. Tak więc nie
żałował na śledztwo czasu ani pieniędzy. I znalazł
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
naturalnie tego, co się skurwił. Chudzielcowi na
rozprawę fest papugę załatwił. A temu, co trzeba -
kopyta do miedniczki z betonem. Zamknęli mu papę,
wepchnęli w nocy do fury do takich spraw
przeznaczonej i po kisielu. Sterczy teraz gdzieś na dnie
pod mostem. Podrywa tamtejsze okonki i bawi się z
nimi w eci-peci.
- Dobra - mówi Perszeron. - Za godzinę podpłyń na
.róg Siódmej i Centralnego.
Podpłyń to podpłyń, mi tam zwisa. Tym bardziej, że
żywą sałatę mi tam dadzą. Za bardzo, bardzo dobrze
wykonany kurs, znaczy.
Robotę mam niebrudzącą. Szurnij raz w tygodniu do
dziurawej nitki, furę zostaw na kempingu i spożywaj
sobie tlen, póki tamte chłopaki towaru do zbiornika nie
zapakują. Już trzeci rok tak jeżdżę... Przy okazji, dla
niekumatych: "dziurawa nitka" to w języku ryb, a po
żabiemu się nazywa "okno na granicy". Więc ja z tego
okna małpki wożę do Harmont. Trefna robota, jasna
sprawa, ale i tak mniej trefna niż miejskich kurierów.
Ich mogą w każdej chwili macnąć przy transakcjach.
Na gorącym uczynku. A mnie, wyłącznie jak ktoś nada.
A i tak wyrok mniejszy, bo nie wiem, po co furę wożę
tam i z powrotem. To znaczy, wersja dla żab - nie
wiem...
W sumie, wpadłem na chawirę. Wypucowałem ciało
pod prysznicem. Przebrałem się. Powiesiłem batonik
pod szyją. I naprzód. Posuwam po Siódmej, ćmaga
sobie jaram. A tu nagle z tyłu ryk: - Hej, Rudy! Stój!
No to ja, co?.. Nie mam powodu do spadunku. Jak
mnie prosi kto miły, to pazury połamię, ale wykonam.
Hamuję, odwracam się...
Sierżant Decker, z miejskiego wydziału do walki z
narkotykami. Stoi sobie - menda koślawa, gnida zgniła.
Reflektorami na wylot mnie przerabia.
- Dokąd - powiada - lecisz, Rudy?
- Tak sobie - odpowiadam - szpaciren gejen, wzdłuż
Brodwejem. Fersztejen, czy nie fersztejen?
A ten Wał, dwumetrowy, mierzy mnie od stóp do
głów i oświadcza:
- A jak cię tutaj, zaraz, mądralo, poproszę o
wywrócenie kieszeni? ' Jawnie, znaczy, zagrywa, flik
jeden!..
- A pozwoleństwo - powiadam - sierżancie, macie?
Do królewskiego prokuratora - powiadam - zwracał się
pan, sierżancie?
- Ja mam - mówi - swojego prokuratora. -1 kułak mi
pod nos, dwupudową banię. - Więc się nie strzęp!
Wejdźmy do bramy.
O, tu już postawiłem uszy ostro... Widzę, że żaba we
mnie mierzy. Taaa, sprawa cuchnie... Mogę, rzecz
jasna, dalej się ostrzyć, ale czuję, że wsypie mi po bani,
a potem -jakoby za opór -jeszcze bransoletki nałoży. Po
cholerę mi reklama na posterunku... W sumie,
sytuaciora taka, że nie ma co rogami dźgać. Trzeba dać
tyły.
Przykleiłem na portret pokorę i mówię:
- Za co, sierżancie? Chociaż, proszę bardzo... Nie
mam co ukrywać przed rodzoną policją, jak cały tu
stoję. Jak na spowiedzi! - I udaję całkowitą i szczerą
ochotę do wywrócenia bagażników.
Wyczaił, że nic nie mam. Dla widoku, łapskami
przejechał mi po bokach i mówi:
- Dobra, spadaj stąd... Zresztą, poczekaj! Co mi tam
- stój, to stój.
- Chodzą- mówi - po mieście słuchy, że z bandytami
się związałeś.
- Jakże tak można, sierżancie! Co to za suka tak na
mnie nakapowała? Co to ja jestem, fioł marynowany,
żeby się z bandytami wiązać?
- A z jakich dochodów żyjesz? - pyta. - Jaki
gamiturek na grzbiecie! Krawacik...
No to ja do jego ucha się przyklejam i szepcę:
- Przecież chłopak ze mnie jak lala, sierżancie.
Krowy czterdziestoletnie same mi się na szyi wieszają.
Po to i ubranko, i krawacik. Dochód może nieduży, ale
żyć się da.
- Chłopa na zamówienie z siebie stroisz, znaczy się?
No to ja knedle spuściłem skromnie. A on powiada:
- Długo z tego nie pożyjesz. Przyjdzie i do ciebie
czwarta dycha... Wziąłbyś się, Rudy, za mózg. Znałem
twojego ojca...
No i niepotrzebnie o tatulu zaczął. Orał ojciec na
swojej fabryce, orał i nic nie wyorał. Ani sobie -
frajerowi, ani nam z maman.
- Dobrze - mówię - sierżancie. Kapewu. Obiecuję
zacząć pracę. Nie jutro, co prawda. Ale obiecuję...
No i rozeszliśmy się. A ja pognałem sobie dalej.
Przygnałem. Suseł już tam jest, filuje na boki. Facjatę
ma do filmu, za cholerę nie pomyślisz, że to Perszerona
człowiek. Schowaliśmy się za budkę telefoniczną. W
budce jakiś frajer stoi. Ślini się do słuchawki, ale skoro
Susła to nie rusza, to i ja nie mam co się ciskać.
Przekazał mi zielone - jak zwykle, w milczeniu. A
potem mówi:
- Perszeron prosił, żebyś do Ernesta paczkę zaniósł.
Jaja sobie robi!
- A figę widziałeś?
- Nie widziałem - mówi. - Ale ty możesz zobaczyć...
Zabieraj towar i kicaj!
Widzę - nie żarty. Mało się nie skitrałem.
- Co ty? - syczę. - Tak się nie umawialiśmy! A ten
patefon taksuje mnie z dołu do góry i oświadcza:
.- Przestań, Rudy! Wiedziałeś, gdzie się pakujesz.
Perszerona też znasz! Nie lubi ci on tych, co
odmawiają, kiedy ich
grzecznie prosi!
No i tu się kiepsko poczułem. Myślałem sobie, że
grosz
łatwo skubnę. Gutę zabiorę i w końcu wyrwę z tego
miasta...
- Bójcie się Boga, chłopaki. Co to, gońców nie ma?
- Nie strzęp się, Rudy - odpowiada Suseł. - Albo
jesteś z nami na całość, albo... Sam rozumiesz! -
Kuknął na boki, wyjął pakiet z kieszeni i wyciąga do
mnie.
Pakiecik nieduży, małpki w otoczce. Wsunąłem
wszystko w lewy bagażnik.
CZERWIEC 2001
OBARCZENI SZCZĘŚCIEM
- Tylko uważaj, Rudy - powiada znowu Suseł. -
Jakbyś pomyślał stąd wyrwać, z twojej Guty tylko
ładne szmatki zostaną. A żeby cię nie kusiło, i do
ciebie, i do niej, przykleiliśmy wujków. Wszystko,
spadaj...
No, to poszedłem. Zdążyłem tylko kątem oka"
zobaczyć, że frajer w czapce z budki wylazł, puścił oko
do Susła, wypuścił mnie na dziesięć metrów i kilwateru
się uczepił. Jak prawdziwa żaba...
W sumie, jak dobrnąłem do "Eldorado" - nie
pamiętam. Przez cały czas przed oczami miałem
szmatki Guty. Zakrwawione... Pomyślałem, że gdyby
teraz sierżant Decker mnie spotkał i zaczął penetrować -
wpadłbym. Ale, do lampy mi to teraz było.
Dobra, wchodzę do "Eldorado". Wziąłem się w
garść, twarz - blacha. Ernest sterczy za barem, na mnie
kikuje. Uśmieszek na pysku. Zrozumiałem, że on i
Perszeron jednym sznureczkiem są związani. Że ja tego
wcześniej nie skumałem?.. To Emie pewnie
naprowadził Perszerona na mnie.
Ale teraz późno los przeklinać. Rozejrzałem się
jeszcze raz, niby ryje same znajome, szuflami machająwitają,
znaczy się. Nie da się ukryć, wypiło się z nimi
co nieco...
- Hej, Rudy! - wrzeszczą z kąta. - Wiosłuj do nas!
Patrzę, kolesie moi: Szuwaks siedzi, szczerzy się, zęby
białe na całą klawiaturę. No i Okularnik z nim, trzyma
się szklanki. Widać - dmuchnęli już nieźle. Rączką
machnąłem, ale poszedłem do kontuaru: paczuszka z
małpkami bok przypieka.
Przy kontuarze pusto, jak głuchą nocą na miejskiej
promenadzie. Podchodzę, zarzucam zad na hoocker.
Ernest natychmiast kapie mi na dwa palce do
kolorowego kieliszka.
- Przyniosłeś towar?
- Świerzbi cię? - odpowiadam. - Mam ten twój
towar.
- Zuch - mówi. - Się nie kitwaś, wypij, potem
paczuszkę włóż do szklanki.
- Co się mam kitwasić - mówię.
Ernest za plecami ma mordowizor na całą ścianę -
ryje nasze się w nim odbijają. To znaczy mój ryj, a
Ernesta przylizany tył głowy. Widzę więc w tym
mordowizorzę, jak frajer w czapce do "Eldorado"
wchodzi.
Wujek mój nowo narodzony...
Tak, wpadłeś na hak. Rudy. Płakać za późno.
Dopijam, nieznacznie wkładam paczuszkę. Ernest
umyślnie dał kolorową szklankę, żeby obce patrzałki
paczuszki nie widziały, Siedzę dalej. W końcu Ernest
przycumował przy mnie, zabrał szklankę, wsunął pod
ladę.
- No i zuch - mówi. - Jesteś wolny.
A uśmieszek na pysku taki, że można się powiesić.
Albo na babie uwiesić. Ale do Guty teraz nie pójdę. Nie
byłem pięć dni, ale w takim nastroju nie pójdę...
Natomiast do Cecylii Chalmers mogę bryknąć. Mam
taką jedną. Nie krawężniara, nie. Fajna szprycha i lala
jak malowanie. Jak to się mówi, dziewczyna
dwudziestokaratowa. Na zderzakach trzeszczy
sukienka, same się w łapy proszą. Tylny most akurat
wykrojony na moje zapotrzebowanie, a najważniejsze -
czysta, dobrze wiem. Poza tym, pacierza i mnie nigdy
nie odmawia. Przyjdę, cześć-ćześć, gadu-gadu i pakuję
swojego eklera do futrzanego sejfu.
- Polać jeszcze? - pyta Ernest.
- Koleżance swojej polej - mówię. - Jeśli pozwoli...
A dla mnie przygotuj flaszkę. I zakąski jakieś.
- Do Guty swojej się wybierasz? - pyta Ernest. -
Prawidłowo. Zrobiona sprawa, czeka zabawa.
Nabrałem ochoty, żeby ryj mu obić... Ale utrzymałem
łapy.
- Przymknij klapę - mówię, - Nie twój - mówię -
zasrany interes, dokąd idę.
Przytaszczył mi butelkę, spakował zakąchę w
firmową torbę. Rzuciłem na bar zielonego i
odcumowałem. Tylko kolesiom zrobiłem pa-pa.
Zrozumieją chłopacy...
Wychodzę na ulicę, wujek w czapce - za mną.
Znowu rzygać mi się zachciało, aż do utraty tętna.
Powlokłem się do domu Cecylii.
I nagle patrzę - Guta idzie mi na spotkanie. Idzie,
dziewczynka moja, obcasikami stuk - stuk, figurzasta...
Dojki Cecylii od razu mi z głowy wyleciały.
Rozumiem, że nie idzie tak sobie - po Brodweju
szpaciren, ale że mnie szuka.
- Cześć - mówię - Guta. Daleko się wybrałaś? A
ona, jak nie popatrzy na mnie. A potem na tę flachę
cholerną pod pachą, na torbę z zakąchą, i powiada:
- Dzień dobry. Red. Szukam ciebie.
- Po co? - mówię.
A widzę, że dwadzieścia metrów za jej plecami stoi
frajer. Niby na wystawę się gapi, a w naszą stronę kuka.
- Słuchaj, Red - mówi wyzywająco Guta. - Jeśli
zamierzasz mnie rzucić, to rzucaj. Mam to w nosie.
Widzę, że coś nie tak, nigdy jeszcze takim tonem do
mnie nie mówiła.
- A o co - mówię - chodzi, Guta?
Milczy i w ziemię patrzy.
Wtedy biorę ją pod rękę i prowadzę w stronę
swojego domu. Mój frajer w czapce też tu jest. Stoi i
odgrywa usilne czytanie gazety.
- Chodźmy - mówię - Guta, do mnie. Wypijemy,
wpadniemy na dancing. Jednym słowem - zabijemy
czas. Bo, widzę, kiepski masz humorek.
Z Guta nie gadam rybim językiem. Żadnych
"eklerów", czy "futrzanych sejfów" - to nie ten kaliber.
Idziemy do mnie. Kątem oka widzę, jak nasi
wujkowie przykleili się nosami do siebie, gaworzą o
czymś.
- Jestem w ciąży. Red - mówi nagle Guta. Omal mi
butelka spod pachy nie wyleciała. Dobrze, że nie
byłem kimy - złapałem.
Guta moje milczenie po swojemu tłumaczy.
Zatrzymała
się, patrzy na mnie i oświadcza:
- Tak więc, skoro postanowiłeś ze mną zerwać,
zrywaj dzisiaj. Ale wiedz! Obejdę się bez ciebie. Sama
CZERWIEC 2001
NIKOŁAJ ROMANIECKIJ
urodzę, sama wychowam, Możesz więc spadać, razem
ze swoją butelką! Wypij sobie z jakąś szmatą, masz ich
dużo...
Patrzy na mnie, a przed moimi oczami -
zakrwawione szmaty wiszą. I zaczynam rozumieć, że
właśnie wtedy los wziął mnie naprawdę w obroty.
Wtedy Guta wyrywa swoją rękę i już nie mówi, ale
syczy:
- Wynocha ode mnie! Dobrze matka mówi, nie
potrzebuję takiego ogiera... Wynocha, i żebym cię
więcej nie widziała!
I nagle rozumiem, że nie szmaty zakrwawione nas
połączyły...
- Poczekaj, Guta, z wieszaniem psów na mnie -
mówię. -Jaskółeczko moja, czy ja się od ciebie
odmawiam?
A ona patrzy na mnie - łzy w oczach. A mnie jakiś
nerwowy śmiech napadł. I zaczynam rechotać tak, że
wujkowie nasi gapią się przerażeni na siebie. A jeden z
nich kręci palcem kółka na czole...
- Od dziecka też się nie odmawiam - mówię przez
śmiech. - Dlaczego mnie pędzisz?
I w końcu Guta rozkwita. I staje się tak piękna, że
mi serce gdzieś w dół opada... Co będzie dalej, Red?
mówię do siebie. Co dalej?
Nikołaj Romanieckij
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
CZERWIEC 2001
Droga do Dryfieid należała do najmniej
uczęszczanych w całym stanie. Zawsze dziwiło mnie,
dlaczego wybudowano tu motel, a obok niego dwa
sklepy i restaurację, że nie wspomnę o warsztacie i
stacji benzynowej. Kompleks ten powstał dawno temu,
zanim się urodziłem. Ponoć były to lata prosperity dla
naszej okolicy, cokolwiek to miało znaczyć. Pobliska
kopalnia i rządowy ośrodek badawczy sprawiały, że
gości nie brakowało. Niestety, seria tragicznych
wypadków i wydarzeń spowodowała zamknięcie całego
kompleksu, a, nawet kilkuletnią kwarantannę pobliskich
terenów. W końcu izolacja się skończyła, ale Dryfieid
już nigdy nie wróciło do dawnej kondycji. W miarę
upływu czasu ruch w osadzie powoli zamierał. Coraz
mniej komisji pojawiało się w motelu - jedynym tego
rodzaju przybytku na przestrzeni dobrych stu mil w
każdą stronę. Potem wyjechali ostatni pracownicy
kompleksu badawczego i mogliśmy liczyć już tylko na
przejeżdżających turystów, wybierających się na
pustynię. A tych było niewielu. Tego lata jednak ruch
jakby przybrał na sile. Nie było dnia, żeby ktoś nie
zatrzymał się przy stacji benzynowej i nie robił
zakupów w sklepiku. Doszło nawet do tego, że stary
Dave, właściciel tego interesu, musiał jeździć do
pobliskiego miasteczka po zaopatrzenie co najmniej raz
w miesiącu. Dla mnie, siedmioletniego wówczas
chłopaka i jedynego dziecka w promieniu
pięćdziesięciu mil, było to najnudniejsze lato, jakie
mogłem sobie wyobrazić. Moja mama przeniosła się
tutaj na początku czerwca. Nie wiem, dlaczego tak się
stało. Pewnego wieczora przyszła zapłakana do mojego
pokoju. Zebrała trochę rzeczy i zabawek, zapakowała to
wszystko do wozu i tak pożegnaliśmy L.A. Wydaje mi
się, że trafiliśmy do tej dziury przez przypadek. A może
mama szukała takiego spokojnego miejsca. W każdym
razie pojawiliśmy się w Dryfieid w gorący czerwcowy
poranek i zamieszkaliśmy w motelu Dave'a. Dwa
tygodnie później zmarła pani Stower, staruszka, która
pomagała w prowadzeniu interesu, i mama zajęła jej
miejsce. W zasadzie była wszystkim, prała, sprzątała,
obsługiwała bar na zapleczu. Rzadko się zdarzało, by
miała kilku gości naraz, więc dawała sobie radę.
Chociaż uczciwie muszę przyznać, że wolnego czasu
też nie miała zbyt wiele.
Zbliżało się południe.
Tego dnia jak zwykle siedziałem na skraju drogi i z
zegarkiem w ręku obserwowałem, jak szybko ścina się
białko jajka, które rozbiłem na asfalcie. Zamierzałem
pobić wynoszący 45 sekund rekord Dicka Rossovitcha
z Mostown, ale nic nie wskazywało, że uda mi się to
dzisiaj. W pięćdziesiątej sekundzie pomiaru na
horyzoncie pojawił się obłok kurzu. To pierwszy
samochód, jaki tego dnia widziałem, oczywiście prócz
miejscowych i radiowozu szeryfa z okręgu, który
zaglądał tu często przed lunchem. Z rekordu i tak były
nici. Zostawiłem skwierczące jajko Duffy'emu, psu
Danny'ego, który leżąc obok mnie cierpliwie czekał na
rozpoczęcie codziennej uczty i podniosłem się.
Przeszedłem w pobliże stacji benzynowej, wpatrując się
w rosnący tuman kurzu. Każda wizyta obcego w
Dryfieid była dla mnie przeżyciem, krótką odmianą we
wszechobecnej nudzie. Czasami pozwolono mi umyć
szyby albo przetrzeć z kurzu reflektory. Jeśli właściciel
stacji, pan Jenkins, miał dobry humor, pozwalał mi
nawet sprawdzić olej.
ROBERT SZMIDT
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
Nadjeżdżający właśnie samochód był dość .starym i
zaniedbanym modelem chevroleta. Kobieta, która go
prowadziła, zwolniła na widok zabudowań, a potem,
jakby rozważając czy zatrzymać się, czy jechać dalej,
parokrotnie lekko zmieniła kierunek jazdy. Odsunąłem
się od jezdni i pomachałem ręką. To chyba ostatecznie
ją przekonało, bo w chwilę później włączyła
kierunkowskaz i skręciła na podjazd stacji.
Pan Jenkins wyszedł ze sklepu na jej powitanie.
Zawsze wychodził, gdy miał klienta. Kobieta
zatankowała za dwanaście dolarów, a ja w tym czasie
przetarłem jej zakurzone szyby i' lusterka. Gdy
podszedłem po napiwek, spojrzała na mnie i delikatnie
pogładziła dłonią po policzku. Na jej spokojnej i bardzo
ładnej twarzy o dziwnie nieobecnym spojrzeniu
malował się wyraz melancholii.
- Nie wiesz, chłopcze, czy są wolne miejsca w tym
motelu? - zapytała bardzo ciepłym głosem. Skinąłem
twierdząco głową.
- Tutaj zawsze są wolne pokoje - powiedziałem.
Dała mi dolara i ruszyła za mną w kierunku recepcji.
Pobiegłem po mamę, która właśnie przygotowywała
lunch dla szeryfa Kilijoya, jego zastępcy Jacka i dwóch
robotników z miasteczka, od wczoraj naprawiających
zerwane ogrodzenie, ciągnące się milami wokół
terenów ośrodka.
- Mamo, mamo, masz gościa! - zawołałem, stając w
progu przestronnej sali jadalnej.
Mama wyjrzała z okienka kuchni i uśmiechnęła się
do mnie. Jak zwykle promieniście. Uwielbiałem ten jej
uśmiech.
- Powiedz proszę, żeby poczekał, zaraz przyjdę,
tylko skończę podawać lunch...
Szeryf popchnął Jacka, zmuszając go by wstał od
stołu i powiedział:
- Damy sobie radę sami, Jo-Ann. Idź i załatw
sprawę, zanim gość się nie rozmyśli. Jack nas obsłuży.
Fajny był z niego facet, choć miał straszne
nazwisko. Mama pokręciła przecząco głową, co
ROBERT J. SZMIDT
zapewne było odmową skorzystania z tej propozycji i
zniknęła w okienku. Kilka sekund później zobaczyłem,
jak wychodzi z zaplecza, niosąc cztery talerze z
parującą jajecznicą.
- Nie potrzebuję żadnej pomocy - powiedziała,
stawiając je przed mężczyznami na stole. Wasze
zamówienie zostało już zrealizowane. Ale jeść
będziecie bez mojego towarzystwa.
Podeszła do mnie i zdejmując poplamiony fartuch
ruszyła podwórzem do recepcji. Kobieta siedziała na
fotelu przy kontuarze, przyglądając się zdobiącym
ściany portretom ukazującym czasy Dzikiego Zachodu.
Gdy weszliśmy, wstała.
- Czym mogę służyć? - zapytała mama.
- Potrzebuję pokoju, może być jednoosobowy. Byle
z łazienką. W miarę możliwości z wanną albo dużą
umywalką. Wie pani, jestem w podróży z małym
dzieckiem - Wskazała głową zaparkowany przed stacją
samochód.
- Oczywiście. - Mama podsunęła jej formularz do
wypełnienia: - Proszę to podpisać. Andy pomoże pani
przynieść bagaże - wskazała głową na mnie. - Ale
proszę nie dawać mu napiwku, to jego obowiązek.
Należy się 35 dolarów, łącznie z podatkiem.
- Nie potrzebuję pomocy - odparła kobieta
uśmiechając się. - Nie mam zbyt wielu rzeczy...
Mimo to poszedłem z nią do samochodu. Odstawiła
go na plac przed motelem. Rzeczywiście, miała tylko
jedną torbę podróżną oraz reklamówkę z pampersami i
rzeczami dla dzieciaka. To był jeszcze niemowlak,
mógł mieć zaledwie kilka miesięcy. Nosiła go w
zawiniątku. Wskazałem jej pokój, a gdy już się
rozlokowała, powiedziałem:
- Tam za toaletami, przy sklepie pana Rolstona, jest
bar. Gdyby pani chciała coś zjeść, to mogę teraz
przekazać zamówienie mamie.
- Dziękuję ci, kochanie - powiedziała kobieta. -
Zajrzę tam potem. Ale nie zamawiaj dla mnie niczego.
Pobiegłem do baru i usiadłem przy stole obok
szeryfa. Czasami dawał mi do zabawy swoją wielką
latarkę albo kajdanki. Tym razem jednak zajęty był
rozmową z robotnikami i nie zwrócił na mnie uwagi.
Niewiele z tego rozumiałem, ale mówili cos o
wydarzeniach w Los Angeles. O jakiejś panice i nowym
prawie... Mama przyniosła mi kubek kakao i tak
siedziałem, gapiąc się w szybę i czekając, aż przyjdzie
ta kobieta. Pojawiła się może kwadrans później, niosąc
dziecko na ręce. Weszła do baru i, widząc policjantów,
zatrzymała się w progu. Szeryf i Jack przerwali
dyskusję. Spojrzeli na nią jak to policjanci, badawczo i
poważnie. Uśmiechnęła się do nich i rzuciwszy kilka
słów na powitanie weszła do sali. Ja też się
uśmiechnąłem. Kobieta przeszła do oddalonego małego
stolika ustawionego obok starego elektronicznego
bilardu - jedynej rozrywki, jaką tu miałem prócz
oglądania telewizji. Poprosiła o kawę i siedziała
wpatrzona w okno, kołysząc dzieciaka. Mama podeszła
do jej stolika z dzbankiem świeżej kawy. Skończyłem
właśnie pić kakao i ruszyłem za nią. Szeryf i pozostali
też się już zbierali. Odnieśli talerze na kontuar i
zakładając kapelusze zmierzali do drzwi.
Byłem o kilka kroków od automatu, gdy
zauważyłem, że mama zamarła, a z przechylonego
dzbanka kawa wylewa się na stół i strumyczkiem
cieknie na podłogę. Spojrzałem na kobietę. Była blada
jak kartka papieru z mojego bloku rysunkowego. Jej
czarne oczy stały się niemal okrągłe, a usta drgały,
jakby chciała coś powiedzieć. W tej samej chwili i ja
zauważyłem, co było przyczyną tego niezwykłego
zachowania. Łyżeczka leżąca na stole poruszała się
miarowo. Wyglądało to tak, jakby bawiła się nią
niewidzialna ręka. Wpatrywałem się w to zjawisko jak
zauroczony, gdy nagle poczułem na ramieniu czyjąś
dłoń. To szeryf odsunął mnie z drogi. Łyżeczka
tymczasem przesuwała się w kierunku kobiety, a
właściwie zawiniątka, które trzymała w ręku. Wreszcie
oderwała się od stołu i przeleciała do ręki dzieciaka.
- Odsuń się od stołu, Jo-Ann - powiedział szeryf,
sięgając po broń. - A ty, ani się rusz.
Kobieta wyglądała, jakby zaraz miała wpaść w
histerię. Błagalnie spojrzała na policjanta i wyszeptała
drżącym głosem:
- Proszę, proszę...Puśćcie mnie, ja nic złego nie
zrobiłam...To tylko dziecko...
Ale szeryf Killjoy tylko pokręcił głową i mierząc do
niej z rewolweru twardo powiedział:
- Wstawaj suko i nie próbuj żadnych sztuczek, bo od
razu wpakuję ci kulkę w łeb.
Pierwszy raz słyszałem żeby szeryf mówił takim
tonem.
- Ja nie jestem...- próbowała się tłumaczyć kobieta,
ale nikt jej nie słuchał. Jack zaszedł ją z boku i odebrał
zawiniątko z dzieckiem. Robotnicy tymczasem
przynieśli z pick-upa swoje sztucery i przeładowali je,
dając wsparcie dwójce policjantów. Kobieta posłusznie
wstała.
- Hank, ty sprawdzisz jej pokój, a ty, Danny, leć do
Dave'a i powiedz, żeby otworzył warsztat. Idziemy! -
To mówiąc szeryf lufą pistoletu wskazał kobiecie
drzwi. Minęła go idąc niepewnie i mamrocząc coś pod
nosem. Wtedy chwycił ją za włosy i przystawił lufę do
karku.
- Powiedziałem: żadnych sztuczek - syknął jej do
ucha, ale na tyle głośno, że nawet ja go usłyszałem.
- Ja się tylko modlę - odparła, a z oczu pociekły jej
wielkie łzy.
- I słusznie - powiedział Killjoy, popychając ją za
drzwi. Chciałem iść za nimi, ale mama mnie zatrzymała
i obróciła w kierunku kontuaru.
- To nie dla ciebie, Andy - powiedziała. - Poczekaj
na mnie w kuchni.
Przeszedłem na zaplecze, ale ciekawość okazała się
silniejsza, niż zakaz wydany przez mamę. Drugim
wyjściem dostałem się na plac przy wieży ciśnień i
pobiegłem do tylnych drzwi warsztatu. Były wprawdzie
zamknięte, ale stała pod nimi beczka ze zużytym
olejem, a nad nią znajdowało się niewielkie okienko,
przez które często obserwowałem, jak Dave naprawia
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
swojego wiśniowego Land Cruisera. Znalazłem się na
miejscu przed wszystkimi i wyraźnie zobaczyłem
wszystko, co stało się w garażu. Najpierw Dave
otworzył drzwi. Wszedł do środka i zapalił światło.
Potem weszli robotnicy z bronią i rzeczami kobiety,
wreszcie Jack z dzieciakiem na ręku. Na końcu pojawił
się szeryf z zatrzymaną kobietą. Nadal trzymał pistolet
przy jej głowie. Nie bardzo wiedziałem, czego się bał.
W końcu był mężczyzną. Wielkim jak niedźwiedź i
pewnie równie jak ten zwierz silnym. Wiele razy dla
zabawy kruszył dla mnie orzechy w jednej ręce. Ona
ważyła może jedną trzecią tego co szeryf i nie
wyglądała na osobę mogąca sprawić komuś
jakąkolwiek przykrość. A jednak pan Killjoy uznał, że
jest groźna. Mama nie weszła do warsztatu. Chyba stała
na zewnątrz i rozmawiała z panem Jenkinsem albo
Rolstonem.
- Klękaj, suko - powiedział szeryf, a ona posłusznie
klęknęła. - Wysuń ręce do tyłu.
Wprawnym ruchem założył jej kajdanki, potem
zapiął na nich drugie i przyczepił do podnośnika,
którym Dave wyciągał silniki z wraków. Po chwili
usłyszałem, jak ktoś włącza zasilanie i wciągarka
podniosła hak na tyle, że kobieta musiała stanąć na
palcach, by nie wyłamało jej rąk ze stawów.
- Puszczałaś się dziwko z odmieńcami - powiedział
jeden z robotników. - A teraz chcesz zniknąć z tym
bachorem. Do Meksyku się wybierasz... Gadaj!
- Do Meksyku - potwierdziła kobieta.
- A może sama jesteś mutantką? Co, laleczko?
- Nie. - Wiedziałem, że stanie na palcach lada chwila
przyniesie jej większy ból, niż mogłem sobie
wyobrazić. Oni jednak nie popuścili wysokości
podnośnika. Danny przeszukał torbę kobiety i
sprawdzał jakieś papiery, które znalazł w notesie. Jeden
z nich podał szeryfowi. Ten wprowadził dane do
terminalu swojego podręcznego komputera i po chwili
otrzymał odpowiedź z sieci.
- No proszę, co my tu mamy? Anna Nicole Davis z
domu Kramer. Decyzja sądowa o usunięciu ciąży, z
dziesiątego marca. Mutacja potwierdzona w 96
procentach. Nakaz przymusowego usunięcia płodu. Za
to można dostać ładnych parę latek. A urodzenie i
ukrywanie mutanta to, według prawa stanu Kalifornia,
co najmniej dwadzieścia lat kolonii karnej plus
znakowanie.
- Proszę, nie. - Kobieta mogła ustać w tej pozycji nie
więcej niż minutę. Szeryf wiedział o tym doskonale i
odczekał jeszcze chwilę. Gdy omal nie upadła, co
skończyłoby się nąjmarniej wyłamaniem rąk, kazał ją
opuścić, ale tylko o tyle, by stanęła na całych stopach.
- Co znaczy, nie? Uciekłaś z miasta przed nakazem.
Urodziłaś pieprzonego mutanta i ukrywasz go wbrew
prawu. I jeszcze prosisz nas o litość? Wiesz, co
wyrośnie z tej kupy zmutowanego gówna? Nie wiesz?
Może ci podpowiem... W Barstow minionej zimy
dwuletni szczeniak ukrywany przez sukę taką jak ty
spowodował śmierć siedemdziesięciu dwóch cholernie
porządnych obywateli. Wystraszył się psa i spopielił
połowę miasteczka. W tym żonę obecnego tu zastępcy
szeryfa, Jacka Muligana, a także dwójkę jego dzieci.
Chcesz słuchać dalej?
-Nie... To jeszcze małe dziecko. Ono potrafi tylko...
przyciągać przedmioty...
- Jak Magneto z X-menów - wtrącił jeden z
robotników, chyba Danny - On też niby miał tylko
władzę ,nad magnetyzmem. A omal nie zniszczył
świata.
- Zamknij się - przerwał mu Jack. - To nie komiks,
to-życie.
- Nie krzycz na niego. - Szeryf poklepał robotnika
po plecach. - Danny dobrze mówi. Może to jakiś
pieprzony mały Magneto nam tu rośnie. Za kilkanaście
lat nie będzie przyciągał łyżeczek, ale strącał samoloty.
Taki przypadek też odnotowano. W pieprzonej Europie.
Dwieście dziesięć ofiar śmiertelnych i kilkuset rannych.
Samolot spadł na dom towarowy.
- Ze mną zróbcie, co chcecie, ale dziecko zostawcie,
błagam... - Kobieta jakby trochę się uspokoiła. -
Bądźcie ludźmi, przecież to niemowlę... Wyjadę stąd i
nie wrócę. On nigdy nie zrobi nikomu nic złego...
- Tego dziwko nie wiesz i nie możesz wiedzieć -
skwitował szeryf, spluwając jej tytoniem pod stopy. - A
teraz zamknij pysk i oszczędzaj siły, bo będą ci
potrzebne.
Skinął na Dave'a, dając mu znak, by zapalił palnik
acetylenowy i podciągnął nieco podnośnik. Jack
położył dzieciaka na stosie puszek i wyszedł na
zewnątrz. Po chwili wrócił, niosąc pręt do znakowania
bydła. Tak mi się przynajmniej wydawało w pierwszej
chwili. Ustawili się przed kobietą i powoli rozgrzewali
metal w płomieniu palnika. Spoglądała na to z
przerażeniem i niedowierzaniem.
- Nie możecie tego zrobić. Nie tak, nie jestem
zwierzęciem! - Chciała się poruszyć, ale paraliżował ją
ból wykręconych rąk. - Proszę, błagam, nie!
Szeryf przytrzymał jej głowę, odgarniając delikatnie
włosy z czoła.
- Gdzie chcesz mieć znaczek? Tu, czy na policzku? -
zapytał obojętnie, jakby chodziło o tatuaż z henny.
- Zwierzęta -jęknęła, ledwie przytomna z bólu w
wykręconych ramionach. -'Jesteście... jak... zwierzęta...
- To ty jesteś zwierzęciem, moja droga. Złamałaś
prawo, powodujesz zagrożenie wielu istnień ludzkich i
śmiesz nas pouczać? Spójrz w oczy Jacka - odwrócił jej
głowę w kierunku swojego zastępcy. - Taki skurwiel
jak twój synek zabrał mu rodzinę. A mnie przyjaciół.
Nie znajdziesz tu ani krzty zrozumienia. Wybieraj,
czoło czy policzek...
Desperacko próbowała się wyrwać, ale nie mogła.
Nie dałaby rady, będąc nawet silnym mężczyzną. Jack
wybrał za nią, przykładając rozpalony metal do jej
prawego policzka. Za-skwierczało palone ciało,
nieludzki skowyt kobiety o mato nie rozdarł mi uszu
pomimo grubej zbrojonej szyby dzielącej mnie od
wnętrza warsztatu... Zamknąłem oczy i odruchowo
cofnąłem się od okna, o mało nie spadając z beczki.
Gdy wycie zmieniło się w cichsze jęczenie, znów
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
odważyłem się spojrzeć. Kobieta zwisała bezwładnie na
wyciągarce. Prawdopodobnie wyłamała sobie ręce,
rzucając się z bólu. Szeryf właśnie podnosił dłoń, chcąc
pokazać Dave'owi by. ją opuścił, gdy nagle klucze
wiszące na ścianach zaczęły drżeć. Łańcuchy, na
których wisiała kobieta, zatrzęsły się, wydobywając z
jej gardła jeszcze jeden nieludzki dźwięk. To z kolei
spotęgowało dziwne zachowanie metalowych
przedmiotów. Śruby, nakrętki, wreszcie ciężkie klucze
unoszone niewidzialną siłą zaczęły wirować po
warsztacie. Jeden z nich trafił w głowę Danny'ego,
posyłając go od razu na ziemię. Jack rzucił rozgrzany
pręt i sięgnął do kabury, ale szeryf go uprzedził. Kula z
czterdziestki piątki rozniosła na strzępy becik razem z
maleńkim ciałem, jakie się w nim znajdowało.
Wszystkie unoszące się w powietrzu przedmioty opadły
natychmiast na ziemię.
- Widziałaś, szmato, widziałaś! - Jack dopadł
kobiety i odchylił jej głowę, ciągnąc za włosy. -
Niewinny dzieciak, co?
- Wszyscy zdechniecie - wychrypiała. - Któryś was
kiedyś dopadnie...
Chciała zaśmiać się Jackowi w nos, ale ból sprawił,
że ponownie straciła przytomność. Odpięli ją od
łańcuchów i wywlekli przed budynek. Musiałem wrócić
do baru zanim mama zobaczy, że mnie nie ma.
Zdążyłem w samą porę. Właśnie wchodziła z bladym
jak kreda panem Jenkinsem. Posadziła go przy
najbliższym stole i nalała mu wystygłej kawy. Potem
podeszła do mnie i mocno przytuliła. Przez okno
widzieliśmy jak Szeryf odjeżdża swoim wozem, wioząc
na tylnym siedzeniu zmaltretowaną kobietę. Staliśmy
tak przez dłuższą chwilę, a mama gładziła się po
brzuchu. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z
tego, co ów gest oznaczał, ale dzisiaj jestem tego
niemal pewien...
Mama zniknęła miesiąc później, zostawiając mnie u
pana Jenkinsa. Wtedy zacząłem się domyślać, dlaczego
opuściliśmy dom w środku nocy i czemu
wylądowaliśmy w tej okolicy. Ale nie mówiłem nic,
czeki przychodziły regularnie a od czasu do czasu
dostawałem list. Przeważnie z Ameryki Południowej.
W jednym z nich znalazłem zdjęcie. Mama stała na tle
morza pod palmami, a obok niej zobaczyłem
dziewczynkę, kilkuletnią blondynkę o zielonych
oczach. To był chyba ostatni kontakt, jaki z nimi
miałem.
Zaledwie trzy miesiące później wybuchła wojna.
***
To było niemal dwadzieścia lat temu, ale nadal
budzę się zlany potem, gdy w nocy przyśni mi się
Dryfield. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że to ja
byłem sprawcą tamtych zdarzeń. Gdybym nie pomachał
do tej kobiety stojąc przy drodze. Gdybym nie podniósł
ręki... Ale pomachałem i nikt ani nic tego nie zmieni.
Z kieszeni kurtki wyjąłem manierkę i pociągnąłem
łyk chłodnej wody. Klimat na tej szerokości
geograficznej był nieznośny. Żar lał się z
bezchmurnego nieba wyciskając ostatnie poty z
każdego. Zwłaszcza z nas, którzy rzadko opuszczaliśmy
klimatyzowane wnętrza bazy. Nie wiedziałem czy się
cieszyć, czy martwić, gdy otrzymałem rozkaz przelotu
do Europy. Zazwyczaj lądowaliśmy w jednej z baz
amerykańskich, ale tym razem rozkaz był jasny. Dawna
Francja, Paryż. Standardowa procedura, brak
jakichkolwiek danych o operacji. To oznaczało robotę
dla wywiadu. Ale również opuszczenie betonowych
korytarzy i podziemnych kopuł. Słońce i błękitne niebo.
Na to nigdy nie trzeba było nikogo namawiać, chociaż
Europa po wojnie nie należała do turystycznych
atrakcji, a radiacja jeszcze nie wróciła całkiem do
normy.
Lotnisko Charlesa De Gaulle'a było kiedyś jednym z
największych portów lotniczych świata. Dzisiaj, w
czternaście lat po nuklearnym sztormie, który zmiótł
prawie wszystkie państwa Starego Kontynentu, z jego
świetności nie pozostało nic. Przestronna hala
przylotów i odlotów była jedynie wypaloną i pustą
skorupą widoczną na horyzoncie. Gdy odwróciłem
wzrok w przeciwną stronę, widziałem panoramę
odległego o kilkanaście kilometrów miasta, z kikutem
nadtopionej Wieży Eiffla, ongiś symbolu jednej z
najpiękniejszych stolic Europy. Nie wiedziałem, jak
Paryż wyglądał przed wojną. Może dlatego widok
bezkresnego morza ruin nie działał na mnie tak bardzo,
jak na żołnierzy z Latającej Fortecy, którą przydzielono
nam do ochrony.
Siedzieliśmy tu już niemal dwie godziny, a oni nadal
nie opuścili wnętrza swojego pojazdu. Spojrzałem raz
jeszcze na monstrualny kształt spoczywający na sześciu
masywnych, stalowych dźwigarach, nie dalej niż trzysta
metrów od promu. Rzadko miałem okazje przyjrzeć się
takiej maszynie tkwiącej w bezruchu. W zasadzie
zaczęto ich używać dopiero w ostatniej fazie działań
wojennych, podczas walk w Azji i Australii. Ja w tym
czasie byłem już oddelegowany do projektu "Paradise"
i zajmowałem się przerzucaniem tysięcy ton materiałów
budowlanych na orbitę. Jedyną okazję do przyjrzenia
się tym bojowym kolosom miałem podczas przelotów
nad bazami w Teksasie, tam gdzie je produkowano. Ale
to były obserwacje dość powierzchowne. Dzisiaj po raz
pierwszy mogłem tak naprawdę napatrzeć się do woli
najpotężniejszemu z latających urządzeń stworzonych
do zabijania, i
Wysoki na dziesięć metrów kadłub najeżony był
stanowiskami ogniowymi. Statystyki mówiły o
osiemnastu laserowych działach większego kalibru i
czterdziestu ośmiu stanowiskach broni strzeleckiej, w
tym działkach i karabinach maszynowych oraz
wyrzutniach rakiet. Zapamiętałem ze szkolenia, że
każda forteca zabiera na pokład prawie osiemset ton
amunicji i dwustu czterdziestu członków załogi,
wliczając w to oddziały szturmowe marines. Pancerz
był w stanie ochronić ukrytych pod nim ludzi przed
średniej wielkości eksplozją nuklearną. Oczywiście,
jeśli nie miała ona miejsca w odległości mniejszej niż
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
pięć tysięcy jardów, a forteca nie znajdowała się w
powietrzu. Ale kto miał taką broń pod koniec
konfliktu...
Musiałem przyznać, że patrząc na B-520 czuło się
obecność prawdziwej potęgi. Zabawne było
obserwowanie, jak lufy stanowisk ogniowych
nieustannie naprowadzają się automatycznie na każdy
cel pojawiający się w zasięgu systemów obrony,
obojętnie czy był to ptak, czy zwierzę, buszujące w
ruinach portu lotniczego. Dawało to poczucie
bezpieczeństwa. Moi rozebrani do pasa chłopcy,
śledzeni przez tuzin luf różnego kalibru, rozgrywali
mecz piłki nożnej. Grali pustą puszką po coli na skraju
rezerwowego pasa startowego. Odwróciłem wzrok od
metalowego kolosa i przez chwilę przyglądałem się, jak
spoceni biegają za pseudopiłką.
- Szaleństwa młodości - mocno zniekształcony głos
rozległ się tuż przy moim uchu. Właśnie podnosiłem
manierkę z wodą do ust, gdy go usłyszałem. Drgnąłem
zaskoczony, okrągły pojemnik wyleciał mi z ręki. Obok
mnie stał jeden z komandosów w pełnym bojowym
rynsztunku. Gapiąc się na grających nawet nie
usłyszałem, jak się zbliżał. Cały kombinezon żołnierza
był czarny. Jedynie na ramieniu nosił znak wskazujący
jego szarżę.
- Sierżant Ramon Ramirez, siedemnasty korpus
ekspedycyjny USA. Departament szósty. Euroazja -
przedstawił się, stając w pozycji zasadniczej. Nie
zasalutował. Trzymał w rękach ciężki karabin
szturmowy. - Mam chwilowy przydział do ochrony
tego transportu. Odebraliśmy właśnie meldunek, że
pańska przesyłka nadleci za sześć minut.
- Kapitan Andrew Scrapper. - I ja nie
zasalutowałem. Schyliłem się po manierkę, mając
nadzieję, że nie cała woda się z niej wylała.
Potrząsnąłem naczyniem, sądząc z dźwięku i ciężaru
zostało nie więcej niż dwa łyki. Spojrzałem w miejsce,
gdzie powinna znajdować się twarz Ramireza, ale
wizjer jego hełmu przy tym oświetleniu odbijał tylko
mój zniekształcony wizerunek.
- Klimatyzowany - powiedział komandos.
-Słucham?
- Kombinezon jest klimatyzowany. Patrzył pan tak
na mnie, kapitanie, jakby zastanawiał się pan, czy aby
nie przechodzę potowej kuracji odchudzającej. -
Dźwięk, którym zakończył tę wypowiedź, powinien
być śmiechem, ale przez interkom hełmu brzmiał
dziwnie skrzekliwte.
- Nigdy nie zdejmuje pan kombinezonu? -
zapytałem.
- Nigdy na zewnątrz-Odparł.
- Radiacja?
-Dokładnie. Pańscy chłopcy przez te kilka godzin
nie zaliczą znaczącej dawki, ale my przebywamy tutaj
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Każda minuta bez
osłony przybliża nas do śmierci.
Dopiłem wodę i wyciągnąłem paczkę papierosów.
Usiadłem na trapie w miejscu, które zajmowałem
poprzednio i wsunąłem jednego do ust. Potem
wyciągnąłem paczkę w kierunku Ramireza. Stał przez
moment nieruchomo, a potem nagle osłona hełmu z
cichym brzęczeniem pojechała w górę. Oparł kolbę
karabinu na ziemi i wziął camele. W grubych
rękawicach nie miał szans na wyciągniecie papierosa z
paczki, ale wprawnym ruchem stuknął nią o nasadę
drugiej dłoni i jeden ustnik wysunął się o cal. Chwycił
go wprawnie zębami i oddał mi resztę.
- Samozapalające syntetyczne gówno - powiedział
po kilku sztachnięciach. - Nie smakują tak jak
prawdziwe. Ale kogo dzisiaj na nie stać...
Przyglądałem mu się od dłuższej chwili. Niepalny
kaptur, jaki chronił większą część jego głowy, odsłaniał
tylko przednią część twarzy. Nie był stary, mógł mieć
najwyżej trzydzieści kilka lat, ale nie było centymetra
skóry, który nie nosiłby śladów owrzodzeń i blizn.
Zauważył chyba, że mu się przyglądam, bo powiedział
nie wyjmując papierosa z ust:
- Kiedyś nie byłem taki ostrożny, wydawało mi się,
że będę żył wiecznie.
- Od kiedy pan służy, sierżancie? - zapytałem.
- Od początku. Dostałem powołanie na dwa
miesiące przed wybuchem wojny. Zaraz po tym jak
grupa mutantów zaatakowała nasze lotnisko w Bad
Neuhaffen. To była rzeźnia. Na komisji pokazali nam
film, jaki nakręcono po odbiciu tego terenu.
- Też go widziałem, ale znacznie później -
powiedziałem.
Tamtych widoków, podobnie jak wydarzenia z
Dryfieid, chyba nigdy nie zapomnę. Stosy
porozrywanych ciał zalegające hangary lotniska
wojskowego i napis zrobiony krwią na białym murze:
"Jesteśmy przyszłością".
Ramirez milczał przez chwilę, wreszcie splunął na
pokryty pyłem beton; wyglądało to dość śmiesznie, bo
zrobił to nie wyjmując papierosa z ust.
- To chyba była kropla, która przepełniła czarę -
powiedział. - Ci cholerni Europejczycy nie rozumieli,
na czym polega zagrożenie ze strony mutantów.
Dlaczego nie -zrobili z nimi porządku tak jak nasi
chłopcy? Nie byłoby tego całego bagna, wojny,
zniszczenia.
- Byłoby sierżancie, byłoby. Wojna wybuchłaby jak
nie tu, to w Azji.
- Ale jedno musi pan przyznać, gdyby nie dekret
Busha z dwa tysiące drugiego, nakazujący
bezwarunkowe usuwanie płodów ze zmianami
genetycznymi, to nie mielibyśmy dzisiaj Wolnych
Stanów Zjednoczonych. Jedynego państwa, którego
struktury przetrwały ten kataklizm.
-Jako tako...
- Ale nasze miasta nie wyglądają jak Paryż - wskazał
głową horyzont. - Powiem szczerze, uważam, że
powstrzymanie mutantów za cenę zniszczenia Europy
miało sens. Walczę z nimi już ponad, czternaście lat i
wiem jacy są. Widziałem rzeczy, przy których Bad
Neuhaffen to pryszcz. W Chinach w dwa tysiące
trzecim odbijaliśmy Szanghaj. Nie mieliśmy jeszcze
takiego sprzętu. To była twarda walka na przetrwanie.
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
Przerzucono nas na pomoc od centrum. Mieliśmy do
dyspozycji kilkaset zdalnie sterowanych robotów
bojowych i to nas uratowało. Nie mogli ich wykryć
telepatią, ale niszczyli w każdy możliwy sposób. Po
tygodniu walk udało nam się uzyskać kilka stabilnych i
zabezpieczonych przyczółków. Potem dostaliśmy
wsparcie z kontynentu. Nanotechnika. Miniaturowe
kamerki sprzężone z wyrzutniami rakiet. To było coś.
Namierzaliśmy takiego potwora, klasyfikowaliśmy i
cel, pal! Mutanci po kilku dniach zorientowali się, że
nie utrzymają miasta i wymordowali ponad milion
bezbronnych ludzi, których trzymali jako żywą tarczę
na wypadek ataku bronią masowej zagłady. Spalili,
ugotowali żywcem, rozerwali. To miało nas
odstraszyć... Byłem jednym z pierwszych, którzy
dotarli na plac Falun-gong. Tego nie da się opisać.
Myślałem, że widok kilkudziesięciu tysięcy
pomordowanych w tak bestialski sposób to
najokropniejsza rzecz, jaką można zobaczyć, ale potem
trafiłem na stadion...
- Słyszałem o tym. - Wprawdzie cenzura rzadko
dopuszczała wiadomości z frontu, ale to była zbrodnia
na taką skalę, że uczyniono z niej wiodący element
kampanii propagandowej przeciw mutantom. Stadion
imienia Pogromców Jiang Dzemina był unaocznieniem
piekła na Ziemi. Prawie pół miliona rozerwanych na
strzępy ciał zalegających kilkunastometrową warstwą
na trybunach i murawie.
- Słyszałem, że wyjściami płynęły ze stadionu rzeki
krwi...
- Tak było. - Pokiwał głową. - Nie mam pojęcia, jak
doszło do tej masakry, ale odpowiedzialni za nią byli z
pewnością mutanci. Podobno wielu z nich posiadło
zdolność zabijania falami dźwiękowymi, które
rozwarstwiały tkanki. Efekty tego działania były
przerażające... Na szczęście nie powiódł się skurwielom
plan zastraszenia ludzkości, co więcej, efekt był zgoła
odwrotny od zamierzonego. Po Szanghaju dowództwo
przestało się z nimi pieprzyć. Kolejnych miast już nie
odbijaliśmy.
Pokiwałem głową. To fakt, Szanghaj stanowił w tej
wojnie moment przełomowy. Zbrodnie mutantów
zrodziły kolejną falę przemocy ze strony ludzi. Teraz
po prostu niszczono gatunek, nie poszczególne
jednostki. Może kiedyś ktoś uzna to za zbrodnię albo
ludobójstwo, ale na pewno nie my. Z zamyślenia
wyrwał mnie głos sierżanta:
- Widział pan kometę?
Przytaknąłem. W całym tym zamieszaniu
zapomniałem o komecie. Ona była naszym
najmniejszym zmartwieniem. Fakt faktem, że
pojawienie się komet zwiastowało zawsze jakieś
nieszczęście, ale cóż takiego mogło zwiastować teraz?
W dwadzieścia lat po wybuchu najkrwawszej wojny w
historii. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Sierżant
to zauważył.
- Walnie w nas?
- Nie sądzę. - Rozumiałem jego obawy, choć sam
ich nie miałem. - Jej orbita jest stabilna i jądro przejdzie
w odległości ponad miliona kilometrów od Ziemi.
Pewnie spadnie jakiś deszczyk meteorytów, ale na
pewno nic wielkiego.
- Skąd ta pewność? - zapytał sierżant, wpatrując się
we mnie z dziwnym wyrazem twarzy. - Chłopaki
mówią, że leci na nas, tylko nikt nie chce tego
powiedzieć, żeby nie było paniki. Czy to prawda?
- Wiem co mówię, sierżancie. Uczestniczyłem w
kilku lotach badawczych z naszymi naukowcami. To
już bardziej my na Księżycu poczujemy jej obecność.
Zresztą, sam pan się niedługo przekona. Za cztery doby
nasza ślicznotka znajdzie się w najbliższym miejscu od
Ziemi. Gdyby coś miało się dziać, to już by się działo...
Przerwałem w chwili, gdy wszystkie lufy Latającej
Fortecy skierowały się na północny wschód.
- Nadlatują - powiedział Ramirez, dopalając
papierosa i wypluwając niedopałek na beton. - Czas na
mnie.
Tym razem zasalutował mi zgodnie z przepisami. W
chwilę później dyrygował już drużynami, które
wysypały się z wnętrza maszyny zabezpieczając teren.
Zanim zdążyli zająć wszystkie pozycje, usłyszałem
jeszcze ciche, ale wciąż narastające brzęczenie. Nie
podnosiłem się jednak z miejsca. Kazałem tylko
chłopakom założyć kombinezony i doprowadzić się do
stanu używalności. Zdążyli bez problemu, gdyż
konwój, który się do nas zbliżał, zawisł nieco na prawo
od zrujnowanych budynków dawnej hali odpraw.
Cztery Latające Fortece eskortujące dwa niewielkie
transportowce wzniosły się na wyższy pułap, by potem
oddalić się od siebie. Zawisły o kilometr, może trochę
więcej od miejsca, w którym siedziałem. Dopiero wtedy
transportowce rozpoczęły procedury podejścia do
lądowania. Były to wysłużone boeingi pionowego
startu, B-797-A. Pomalowane na szaro kadłuby
przypominające kształtami korpus rekina opadły
niedaleko miejsca postoju mojej maszyny. Podmuch z
ich dysz spowodował małą burzę pyłową.
Przytrzymałem czapkę lewą ręką, rozpaczliwie szukając
w kieszeni okularów. Drobinki pyłu dostawały się do
oczu pomimo zaciśniętych powiek. Jeszcze mi tylko
brakowało zatarcia oka i kłopotów przy pilotowaniu...
Pył opadł, ale silniki transportowców nie umilkły.
Przełączone na jałowy bieg mąciły wszechobecną ciszę.
Potem doszedł do tego jeszcze jeden dźwięk. To
otwierano ładownię jednej z maszyn. Zszedłem z trapu i
ruszyłem w kierunku mrocznego otworu. Po wolno
opadającej zejściówce szedł w moją stronę postawny
mężczyzna w pancernym kombinezonie szturmowym
marines. Dla odmiany oficer. Pułkownik. Sądząc z
baretek - frontowiec. Miał odkrytą głowę. Gdy wyszedł
z cienia, jaki rzucała jego maszyna, zauważyłem, że jest
całkiem siwy. Nawet krótko przystrzyżone wąsy miał
białe jak mleko, co bardzo kontrastowało z ciemną
opalenizną jego twarzy. Uśmiechnął się, prezentując nie
mniej białe zęby.
- Kapitanie Scrapper, jestem pułkownik Lioyd z
wywiadu Marynarki - przedstawił się i wyciągnął do
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
mnie dłoń wielką jak bochen chleba. - Cieszę się, że
udało się tu panu dotrzeć bez większych przeszkód.
- Na ogół nie napotykam przeszkód w mojej pracy -
odpowiedziałem ostrożnie, nie bardzo rozumiejąc, co
miał na myśli. Na tym wyludnionym i niemal
wysterylizowanym kontynencie groził mi chyba tylko
udar słoneczny.
- A ja tak. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Wie
pan, co mam na pokładzie?
Pokręciłem przecząco głową.
- To typowe dla sztabu. Wysłano pana na jedną z
najważniejszych misji w historii tej wojny, ale nie
uprzedzono o co chodzi.
- Nie uprzedzono - przytaknąłem.
Pułkownik wyjął z kieszeni sterownik platformy
samonośnej i wcisnął przycisk aktywujący. We wnętrzu
ładowni coś się poruszyło. Kilka sekund później po
pochylni ześlizgnęła się elipsoidalna kapsuła wykonana
z błyszczącego metalu. Miała może ze dwa metry, nie
więcej. Kojarzyła mi się z futurystyczna trumną.
- To Selena - powiedział z dumą pułkownik,
wskazując kapsułę.
-Słucham?
- To mityczna przywódczyni rebelii mutantów,
zwana Seleną. Schwytaliśmy ją osiem godzin temu w
Brazylii.
- Nie sądzę, każdy mutant oddałby za nią życie bez
najmniejszego wahania. A pewnie miała wokół siebie
najlepszych i najmocniejszych.
- I tak, i nie. - Pułkownik ponownie się uśmiechnął. -
Ukrywała się w dżungli. Towarzyszyła jej grupka
wybranych. Telepaci komunikujący się z dalszym
otoczeniem, kilku najmocniejszych firestarterów i
telekinetów. Na szczęście odkąd użyliśmy w Ameryce
Południowej ładunków neutronowych dużej mocy,
odpalanych przez generatory liczb losowych,
pozbyliśmy się plagi prekognitów.
- Ale mimo takiej ochrony podeszliście ją...
- Powiedzmy, że ktoś ją zdradził. Ktoś z jej
otoczenia.
- Nie wierzę. Oni ją wielbią jak boginię.
- Mutanci to też ludzie - rzucił rozbawiony moją
uwagą pułkownik. - Choć oficjalna propaganda ma na
ten temat inne zdanie. I nieobca jest im zawiść i
zazdrość. Jeden z jej adiutantów został, jakby to
powiedzieć... zdegradowany. Ponieważ jest
młodzieńcem niezwykle ambitnym, postanowił wybić
się w inny sposób. Sprzedał nam tę sukę w zamian za
obietnicę zabicia wszystkich jej pozostałych
współpracowników. W ten sposób teraz on przewodzi
rebelii, a my mamy Selenę.
-I co to zmienia? Rebelia ma nowego przywódcę,
wojna trwa nadal, a pan ma tę kapsułę.
- Naiwni jesteście tam, w górze... Nasz informator
pożyje najwyżej dwa dni. Nie zdąży w tym czasie wiele
zdziałać prócz skontaktowania się z kilkoma zaufanymi
ludźmi. W ten sposób rozniesie bardzo paskudnego i
niewykrywalnego wirusa. Mutanci stracą kolejnych
przywódców, co powinno znacznie osłabić ich struktury
i organizację. My natomiast wytoczymy pokazowy
proces wielbionej przez nich Selenie, co dodatkowo ich
pognębi. A potem rozpocznie się faza Nexus. Jesteście
chyba gotowi?
Potwierdziłem skinieniem głowy i podpisałem
dokumenty, które podsunął mi pod nos drugi z oficerów
towarzyszących kapsule. Potem odebrałem od
pułkownika sterownik. Zasalutowaliśmy sobie i w
eskorcie komandosów przejąłem platformę z kapsułą.
Trwało to dosłownie kilkadziesiąt sekund. Mark, mój
pierwszy oficer, zajął się załadunkiem. Ja przeszedłem
do kabiny i rozpocząłem procedurę przedstartową. Na
monitorach widziałem, jak fortece formują szyk, a
transportowce płynnie startują, włączając się do
konwoju-Dwie minuty później sam byłem gotów do
odlotu.
***
Latające Fortece opuściły nas dopiero w stratosferze.
Nie dziwiłem się tej nadopiekuńczości. Selena była
wśród mutantów żywą legendą. Bez niej rebelia
przeciw ludzkości mogła już dawno się załamać.
Wprawdzie dzisiaj, po dwudziestu latach wojaczki,
terenem walki pozostała już tylko Ameryka Południowa
i skrawek wybrzeża Australii, ale nic nie zapowiadało
szybkiego końca wojny. Jak wszyscy wierzyłem, że
rozpoczęcie fazy Nexus pozwoli na szybkie i
definitywne jej zakończenie.
Faza Nexus, dwa niewiele mówiące słowa o
ogromnym znaczeniu. Spojrzałem na czołowe ekrany
promu. Tarcza księżyca nawet tutaj, ponad atmosferą,
wydawała się tak mała. Niemniej Srebrny Glob będzie
musiał pomieścić kilkaset tysięcy uciekinierów z Ziemi
i przechować ich przez czas potrzebny do całkowitego
wyjałowienia planety. Bo to właśnie kryło się pod
egzotycznym kryptonimem. Od dziesięciu lat
budowaliśmy na Księżycu bazę-przetrwalnię, zdolną
pomieścić tak ogromną ilość ludzi. Wybrani zostali
tylko ci, których DNA nie wykazywało najmniejszej
skazy. Wielu już mieszkało na Księżycu, tak jak ja. Ale
tysiące czekały w miastach-twierdzach na ewakuację.
Oprócz nich ponad dwanaście milionów genetycznie
czystych Amerykanów zostanie przetransportowanych
do kabin kriogenicznych znajdujących się pośrodku
Pacyfiku, na specjalnie do tego celu zaadaptowanych
okrętach. Chronione przez flotę Latających Fortec będą
stanowić hermetyczne przetrwalnie dla tych, którzy się
na Księżycu nie zmieszczą. Cała reszta świata zamieni
się wkrótce, dzięki nowym gatunkom broni
biologicznej, w jałową pustynię. Po upływie roku z
zasobników, które zgromadziliśmy w podziemnych
korytarzach księżycowych baz, posypią się na Ziemię
ziarna roślin uprawnych, drzew i krzewów. Nim minie
kolejne osiem miesięcy, do życia zaczną się budzić
ludzie na statkach. Oni pierwsi wrócą na ląd i przy
gotuj ą podwaliny pod nowe państwo. Zaczniemy od
Ameryki, budując Nowe Stany, potem w miarę upływu
czasu zajmować będziemy pozostałe terytoria. Taki
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
przynajmniej plan przedstawiono nam kilka lat temu.
Wydawał się on sensowny, ale teraz, gdy byliśmy o
krok od jego realizacji, zaczynałem mieć wątpliwości.
Czy to coś zmieni? A jeśli mutanci będą rodzić się
nadal? Przecież nawet w miastach objętych
kwarantanną co tysięczny dzieciak rodził się ze
zmianami genetycznymi nie wykrytymi podczas badań
prenatalnych. Podobno na Księżycu też było kilka
takich przypadków, skrzętnie wyciszonych przez
władze. O jednym z nich słyszałem od Jane Austerton,
lekarki, z którą romansowałem jakiś czas temu, zanim
nie została odwołana na Ziemię. 'A jeśli będą miały one
miejsce po fazie Nexus? Za kilkanaście lat dojdziemy
do kolejnej wojny... A może nie, może społeczeństwo
pod pełną kontrolą zdoła przetrwać? Tylko, co to będzie
za życie? Rozmyślania na ten temat przerwał mi
wpadający do kokpitu nawigator, Damien Stewart.
- Zajrzałem do ładowni - powiedział
podekscytowany. -Ta kapsuła ma wizjer
fotochromatyczny. Niezły bajer, a ta laska w kapsule
też niczego sobie. Apetyczna dziewczynka.
- Laska? - zdziwił się Mark. - Myślałem, że to jakiś
stary babsztyl.
- Tak, dla ciebie to już wapno i to zlasowane, bo ma
więcej niż osiemnaście lat.
- Nie o to mi chodziło. Od tak dawna o niej
słyszałem, że myślałem, że ma co najmniej
trzydziestkę, jak nie lepiej.
- Jak wygląda? - zapytał radiowiec Rudy, który
dopiero teraz mógł włączyć się do rozmowy.
- Duże zielone oczy i włosy blond do pasa,
zaplecione w warkocz. A jakie piersi...
- Chcesz powiedzieć, że jest goła? - To pytanie
zadali wszyscy naraz. W chwilę potem już ich nie było
w kabinie.
Niestety, pilotując tego ptaszka tylko ja musiałem
być cały czas na stanowisku.
***
Dokowanie przebiegło bez najmniejszych
przeszkód. Wszyscy już wiedzieli, jaki ładunek mam na
pokładzie, dlatego nie musiałem czekać na swoją kolej
przy podejściu. Posadziłem prom na prawie pustym
lądowisku. Zważywszy ruch, jaki panował o tej porze i
skromną ilość doków, było to wydarzenie niezwykłe.
Ale i ostrożność, z jaką obchodzono się z Seleną, była
nadzwyczajna. Krążyły legendy o jej nadprzyrodzonych
zdolnościach, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, do
czego może być zdolna. Podobno potrafiła siłą woli
strącić Latającą Fortecę. Podobno, bo ja W to nie
wierzyłem, tak jak nie mogłem uwierzyć w jej
niezwykły talent organizacyjny. Gdyby rzeczywiście
potrafiła tak wszystko organizować, nie wyparlibyśmy
mutantów z kilku kontynentów. Chociaż z drugiej
strony, mając przeciw sobie wszystkie armie świata, i
tak długo się trzymali.
Przeprowadziliśmy wszystkie procedury
sprawdzające w niespełna minutę. W tym czasie
zamknięto wielkie wrota hangaru i napełniono go
mieszanką neutralnych gazów. Chłopcy opuścili rampę,
a ja wyprowadziłem kapsułę z ładowni. Przy promie
czekał na mnie komitet powitalny. Wśród oczekujących
zobaczyłem generała Shermana, głównodowodzącego
sił Nowych Stanów i-samego prezydenta Wisemanna,
który bodajże pierwszy raz wizytował te poziomy.
Sterownik kapsuły przekazałem komandosom z gwardii
prezydenckiej, a potem złożyłem raport z lotu
przybyłym tłumnie oficjelom.
- Mam nadzieję, że pan, kapitanie Scrapper, jest
świadom, iż uczestniczy w przełomowym momencie tej
wojny -powiedział z namaszczeniem Wisemaim i nie
czekając na jakiekolwiek potwierdzenie z mojej strony
kontynuował, tym razem zwracając się do oficerów i
cywilów zgromadzonych za jego plecami. - Za dwie
godziny rozpoczynamy oficjalnie fazę Nexus.
Wszystkie promy mają już ustalone grafiki lotów. W
ciągu następnych trzech dni przetransportujemy do
księżycowych przetrwalni ostatnich wybranych
obywateli Nowych Stanów. Ewakuacja miast-twierdz
zostanie rozpoczęta w tym samym czasie. Wszystkie
statki osiągnęły pełną gotowość już kilka dni temu i
planowane transporty powinny dotrzeć na miejsce
jednocześnie, gdy i my zakończymy ewakuację. Niech
Bóg ma w opiece tę planetę. Odzyskamy ją za niespełna
dwa lata, a będzie to Ziemia wolna od wojen i granic.
My będziemy solą tej ziemi i my zapanujemy nad nią
po wsze czasy. Śmierć mutantom!
Idąc za jego przykładem, wszyscy zebrani wznieśli
okrzyki. Ja też krzyczałem, choć nie wiem, dlaczego.
Nie czułem entuzjazmu, z jakim inni odebrali to
przemówienie. Tymczasem Sherman, gdy umilkła
wrzawa, spojrzał na mnie jak to zwykle miał w
zwyczaju wobec niższych oficerów i powiedział wolno
jakby recytował:
- Zgodnie z władzą nadaną mi przez prezydenta
odznaczam pana, kapitanie Scrapper, orderem Nowego
Świata i awansuję do stopnia majora. Gratuluję.
Wyprężyłem się jak struna, odpowiadając
regulaminowo. Zaliczyłem gładko awans, który tutaj
miał wymierne znaczenie. Major to nie tylko szarża, to
przede wszystkim zakwaterowanie o dwa poziomy
wyżej, zdublowany przydział wody i prawo wstępu do
sektorów niedostępnych nawet kapitanom. Ale nade
wszystko możliwość dowodzenia czymś więcej niż
promem.
Uroczystość skończyła się równie szybko, jak się
zaczęła. Grupa oficjeli odeszła wraz z dziennikarzami,
krążącymi wokół niczym rój much. I ja otrzymałem
swoją porcję uwagi fotoreporterów, która jednakże
rozproszyła się w momencie salutu generała. Teraz
pozostałem sam na sam z moimi chłopcami.
- Kto stawia? - zapytał Mark, gdy już odebrałem
stosowną porcję uścisków. Jak się okazało, było to
pytanie retoryczne.
Piętnaście minut później wystartowaliśmy razem z
całą eskadrą.
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
***
Nie miałem łatwego życia przez następne trzy doby.
Czterdzieści osiem promów kursowało tam i z
powrotem na Ziemię po kolejne grupy "pielgrzymów",
bo takim mianem ochrzczono ludzi, którzy
zakwalifikowali się do przetrwalni na satelicie.
Dwieście czterdzieści osób za każdym nawrotem.
Cztery kursy na dobę. Teoretycznie rzecz jasna. W
rzeczywistości nie wyrobiliśmy się w przewidywanym
czasie. Dopiero dodatkowe osiemnaście godzin
pozwoliło na ostateczne zakończenie operacji. Nie
mogłem powiedzieć, by te loty nie nadwyrężyły moich
nerwów. Pierwsza doba minęła bez specjalnych
sensacji. Nie mieliśmy awarii, w każdym razie
poważniejszych. Drobne naprawy albo usuwaliśmy
własnym sumptem, albo odkładaliśmy na później. W
końcu wiele układów miało dublety, a nawet triplety,
specjalnie na takie okazje. Jednakże po czterdziestu
ośmiu godzinach nieustannego latania przyszedł kryzys.
Nie pomogły tabletki, nic nie dały krótkie drzemki w
czasie przelotu na i z Księżyca. Trzecia doba wyssała ze
mnie wszystkie siły życiowe. Lataliśmy bez przerwy i
do cudów można było zaliczyć stratę tylko dwóch
maszyn podczas całej operacji. Z wielką ulgą przyjąłem
krótki komunikat z wieży kontrolnej, zezwalający na
ostatnie lądowanie. Za mną, w przestrzeni, czekały
jeszcze cztery promy. Cztery ostatnie transporty. Faza
Nexus dobiegła końca.
Szedłem do wyjścia służbowego nie oglądając się za
siebie. Słyszałem podniecone głosy pielgrzymów, ale
nie obchodzili mnie nic a nic. Chciałem spać, tylko spać
i nic więcej. Rutynowa kontrola dokumentów, śluza
detoksu, potem pusty peron stacji kolejki
elektromagnetycznej. Wszystko to pamiętam jak przez
mgłę, Do momentu, gdy podłoga pod stopami
zakołysała się, jakby miała zamiar zrzucić mnie z
siebie. Początkowo wziąłem to za omam, ale fragmenty
gruzu lecące z sufitu uprzytomniły mi, że to nie
wyimaginowane obrazy przemęczonego umysłu, ale
prawdziwe trzęsienie ziemi. Na Księżycu? Adrenalina
pozwoliła mi na powrót do rzeczywistości. Wstrząs był
na tyle silny, że. przewróciłem się na chłodny beton
podłogi. Wokół mnie znajdowali się tylko moi chłopcy
i dwaj technicy. Ci zdawali się traktować całe zdarzenie
spokojnie.
- Co to kurwa ma znaczyć? - zapytał Mark stojącego
bliżej mechanika.
- A na co to wygląda według pana pilota? -
odpowiedział pytaniem tamten, otrzepując uniform z
pyłu.
- To ja się pytam - "drugi"nie dawał za wygraną - od
kiedy to na łysym mamy wstrząsy sejsmiczne?
- Od dwóch dni. - Technik popatrzył na nas z
pogardą -To wpływ komety. Ścierwo znajduje się
znacznie bliżej, niż przypuszczaliśmy.
- W dupę jeża - mruknął Dave. - A jednak kłamali.
- Nikt nie kłamał - parsknął technik. - Kometa
znajduje się w bezpiecznej odległości, odchylenie od
kursu wynosi zaledwie kilka stopni i
najprawdopodobniej jest spowodowane przez
niestabilność jądra. Potrzęsie jeszcze ze dwa, trzy dni i
przestanie. Nie ma co robić w gacie, zwłaszcza
mundurowe.
Obaj technicy roześmieli się i ruszyli w stronę
wagonika, który właśnie wjechał na stację. Wsiedliśmy
za nimi. Podróż minęła spokojnie, przynajmniej jeśli
chodzi o wstrząsy. Jeden z techników, ten który się nie
odzywał na stacji, wysiadł z wagonika o własnych
siłach. Drugi został między siedzeniami, tam gdzie
posłał go celny sierp Marka. Myślę, że następnym
razem będzie wypowiadał się bardziej oględnie o bieli
naszej bielizny.
***
Wstrząsy nasilały się w miarę zbliżania komety, ale
wszystko wskazywało na to, że nie zagrażają mocnym
konstrukcjom bazy. Budowano ją z myślą o
przetrzymaniu ataków rakietowych i ewentualnych
upadkach meteorytów. Jak na razie wyliczenia
inżynierów sprawdzały się. Minęła doba od lądowania i
mimo kilkunastu coraz mocniejszych wstrząsów żaden
z sektorów nie odniósł poważniejszych uszkodzeń.
Nigdzie też nie zanotowano rozhermetyzowania
korytarzy. Kolejnym pocieszeniem był fakt, iż kometa
właśnie mijała Księżyc. Niemniej nieustanne alarmy
były irytujące. Zwłaszcza wstrząsy podczas
spóźnionego oblewania mojego awansu. Straciliśmy
połowę skonfiskowanego pielgrzymom alkoholu, gdy
kolejne trzęsienie zaskoczyło nas przy toaście. Może to
i dobrze, bo nie sponiewierałem się za bardzo tego
wieczora i mogłem w miarę normalnie rozpocząć
następny dzień.
Po dziesiątej czasu standardowego dowlokłem się do
kantyny dla oficerów niższych stopniem. Mundur
majora budził powszechne zdziwienie obecnych, ale
miałem to gdzieś. Przyszedłem tu siłą przyzwyczajenia
ostatnich kilkunastu miesięcy. Kac też miał w tym swój
udział. Bimber, jaki pędzono teraz na Ziemi, w niczym
nie przypominał smaku starej, dobrej .whisky. Ale jak
się nie ma co się lubi, to się lubi co się pije... Ból głowy
nie przeszedł, pomimo że połknąłem kilka tabletek
tylenolu. Musiałem też niezbyt zdrowo wyglądać, bo
pomimo niezłego tłoku na sali do mojego stolika nikt
się nie dosiadł. A może to była kwestia szarży? Sam już
nie wiem. W każdym razie siedziałem sam, dopóki nie
dołączył do mnie Mark. Nie wiem jak on to robi, ale
potrafi po każdym pijaństwie wstać świeży jak
skowronek. Tym razem też nie zawiódł moich
oczekiwań.
- Witam, majorze - przywitał mnie trzaśnięciem
obcasów, które zabrzmiało jak wystrzał z armaty.
Oczywiście tytko w mojej głowie.
- Ciszej nad tą trumną - poprosiłem.
- Się wie, szefie. - Usiadł i zaczął pałaszować papkę
z odżywek, która mnie kojarzyła się zupełnie
jednoznacznie. Szybko skończył i spojrzał mi w oczy.
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
- Jak widzę, wyższe szarże słabiej przyswajają! -ryknął,
rozbawiony moim żałosnym wyglądem.
- Daj mi spokój Mark, nie widzisz, że umieram?
- Majorów tak łatwo szlag nie trafia - odpowiedział,
ale już znacznie ciszej. - Słyszałeś ostatnie nowinki?
- Nie, i nie chcę słyszeć.
- Ale to o lasce, którą tu przywieźliśmy. Wczoraj,
kiedy balowaliśmy, odbył się nad nią sąd. Skazali ją na
zamurowanie żywcem w starym silosie po Ciemnej
Stronie. Zdaje się, że już ją tam przewieźli.
- A co ona na to?
- Nic, nie odważyli się jej obudzić. Dopiero tam w
silosie mają ją uwolnić z kapsuły. Szkoda takiej laski,
żebyś widział te oczy...
Kolejny wstrząs powalił nas na podłogę. Był silny,
cholernie silny, a może to ja tak go odebrałem?
Poprzewracane stoły i kołyszące się lampy
uzmysłowiły mi jednak, że siła wstrząsu nie była
złudzeniem. Podobnie jak syreny alarmowe, które w
kilkanaście sekund później rozerwały mi czaszkę na
milion kawałków. Natychmiast pozbierałem się z
podłogi. Tylko szacunek dla oficerskiego munduru
uratował mnie od stratowania przez hordy kadetów
zmierzających do swoich jednostek. Wydostałem się z
kantyny razem z tłumem i dotarłem do wind
oficerskich. Tu było spokojniej. Pułkownik, z którym
jechałem na poziom Zero, przyglądał mi się
podejrzliwie. Spojrzałem w lustro. Faktem jest, iż
niewielu ludzi w tutejszych podziemiach osiągnęło tak
idealnie zielonkawy kolor skóry na twarzy.
Przeciążenia windy też miały w tym swój udział,
aczkolwiek niewielki. Udało mi się jednak nie splamić
honoru oficera i wypolerowanych ścian windy. '
Dopiero w kwaterze oddałem hołd bogom.
Przemyłem twarz i zęby, łyknąłem jeszcze dwie
tabletki. Pięć minut na koi też zrobiło swoje. Ból głowy
zaczął mijać. Wróciła ostrość widzenia, tylko żołądek
jeszcze wariował, ale już w znacznie mniejszym
stopniu. Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk interkomu.
Usiadłem na koi i włączyłem odbiornik. Szybko
odczytałem napis informujący mnie, iż mam się
natychmiast stawić w hangarze numer osiem. W
naszym hangarze.
Zeskoczyłem z koi i wyszarpnąwszy z szafki
kombinezon bojowy ruszyłem biegiem do windy. Po
drodze dopinałem zamki. Droga na stację zajęła mi
może cztery minuty. Stanąłem pomiędzy
kilkudziesięcioma innymi pilotami. W tłumie
zauważyłem Dave'a.
- Niedobrze, szefie - powiedział zatroskany. -
Kontaktowałem się z Rudym, hangar dostał kawałkiem
meteorytu. Dehermetyzacja to pryszcza ale kilka
maszyn jest poważnie uszkodzonych.
- Skąd te meteoryty?
- Kometa - stwierdził sentencjonalnie. - Podobno
jajogłowi obliczyli, że jej odchylenie rośnie z godziny
na godzinę. Nie pieprznęła w nas, ale omiecie łysego
ogonem.
- Miliony ton syfu. - Próbowałem sobie
przypomnieć, co mówili na ten temat naukowcy, którzy
latali moim promem badać kometę. - Ten ogon to niezłe
bagno.
- Zgadza się. Czeka nas gorąca wachta.
***
Dave się nie mylił.
Dojechaliśmy na miejsce po to tylko, by stwierdzić,
że nie mamy czym latać. Dwanaście Warhawków
zamieniło się w sterty dymiącego złomu. Wprawdzie
grube mury i grodzie doku wytrzymały eksplozję, ale
wszystko, co stało na powierzchni płyty startowej,
zostało zniszczone lub poważnie uszkodzone.
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
Panoramiczne ekrany pokazywały żałosne wraki
promów. Przyjrzałem się sklepieniu, nie było w nim
dziury, a jednak wnętrze hangaru przemieniło się w
rumowisko.
- Nie przebił się - skonstatował ze zdziwieniem
Rudy. -Przypieprzył w powierzchnię Księżyca nad
dokiem, ale nie w pokrywę. Impet uderzenia zarwał
jednak kawał sklepienia. To wystarczyło by skasować
cysterny i kilka maszyn. A reszta, jak w zasadzie
domina...
- Na szczęście to tylko jedna czwarta maszyn.
- Fakt. Ale my już nie polatamy.
Przebraliśmy się w próżniowe kombinezony i z
ekipami ratunkowymi przeszliśmy do wraków. Jedyne,
co mogłem zrobić, to zabrać kilka osobistych rzeczy ze
skrytki przy zejściówce. To, co znajdowało się w
kabinie, spłonęło, zanim pustka wyssała powietrze z
hangaru podczas akcji ratunkowej. Wracaliśmy do bazy
w grobowych nastrojach. Zamiast wjechać na górę do
swojej nowej kwatery poszedłem do pokoju chłopaków.
Siedliśmy przy stole, Dave wyjął butelkę bimbru. Rudy
wyłączył kanał wiadomości.
- Za naszego ptaszka - Dave wzniósł toast. - Oby
trafił nam się inny.
Wypiliśmy, choć jasne było, że nie mamy szans na
nową maszynę. Te czterdzieści osiem promów to było
wszystko, czym dysponowała nasza upadająca
cywilizacja.
- Nie załatwili nas mutanci, to dostaliśmy od
gównianej komety - mruknął Rudy. On zawsze upijał
się na smutno.
- Ale żyjemy i zatańczymy na ich grobach! - ryknął
Mark.
- Raczej na kościach, chyba, że chce ci się kopać
milion nowych grobów - zripostował Rudy.
- No to jeszcze raz. Za przyszłość. Wypiliśmy, ale
ostrożnie, na pół gwizdka. Alarmu nadal nie
odwoływano.
- Może pan major sprawdziłby, o co biega -
zaproponował w końcu Rudy. - Nam tego nie powiedzą,
co innego szarży.
Wszyscy przytaknęli. Zgodziłem się.
Droga do centrum informacyjnego zajęła mi nie
więcej niż dziesięć minut, podczas których od-czułem
dwa kolejne wstrząsy, choć nie tak silne jak ten, który
zniszczył hangar. Gdy wszedłem do wielkiej sali
dyspozycyjnej, zaskoczył mnie wyjątkowy harmider i
bałagan, jakie w niej panowały. Zazwyczaj w tym
miejscu można było usłyszeć szum turbowind
jeżdżących za grubym betonem ściany. Ale nie tym
razem. Na większości ekranów błyskały czerwone
komunikaty alarmowe. Nie starałem się objąć tego
wszystkiego. Przeszedłem do oddalonego kąta, gdzie
znajdowało się centrum dowodzenia siłami
powietrznymi bazy.
Kilkunastu podoficerów obsługujących konsole
wręcz szalało na swoich stanowiskach. Stojąc za ich
plecami i starając się nie przeszkadzać, obserwowałem
monitory. Jak się wkrótce okazało, nie tylko nasz
hangar oberwał. To nie było pojedyncze trafienie, lecz
efekt upadku deszczu asteroid. Trzy z czterech doków
zostały uszkodzone. W sumie po-nad dwadzieścia
maszyn nie nadawało się do lotu. Dowództwo
zdecydowało o wysłaniu reszty w przestrzeń lub na
Ziemię, gdzie mogłyby przetrzymać najbliższą dobę,
bezpieczniejsze niż w bunkrach pod powierzchnią
Srebrnego Globu. Właśnie usiłowano wykonać ten
rozkaz. Obserwowałem na wirtualnej mapie trasy
poszczególnych promów. Wystartowało już czternaście
maszyn, pozostałe dwie miały awarie i musiały
przerwać procedury startowe. Czwarty dywizjon z
nienaruszonego doku pozostawał na razie w stanie
alarmowym, ale bez rozkazu startu. I to go uratowało.
Nowa fala kosmicznego śmiecia, tym razem tak
drobnego, że nie-zauważanego lub lekceważonego
przez komputery obrony, zaczęła szatkować kolejne
promy. Opancerzenie maszyn pozwalało na kolizje z
kilkunastoma obiektami o takiej masie rozpędzonymi
nawet do ogromnych prędkości, ale setki
mikrometeorytów nie dawały najmniejszych szans
załogom, które znalazły się na trasie roju. W ciągu
kwadransa straciliśmy kontakt z ostatnią maszyną.
Stałem jak wmurowany, patrząc na to, co się dzieje.
Znałem większość z tych, którzy polecieli. Z
niedowierzaniem patrzyłem, jak kolejne nazwiska na
monitorach gasły, a linie życia prostowały się, jakby
ktoś wyłączał zasilanie sensorów. Na szczęście nie
miałem podsłuchu kanałów komunikacyjnych, tak jak
operatorzy, którzy po prostu zamarli i siedzieli
wpatrując się w płonące alarmową czerwienią
monitory.
- To kurwa niemożliwe! - krzyknął jeden z
poruczników, zrywając słuchawki. - Co robią te
sukinsyny z namiarów? Wystawili nas prosto na deszcz
meteorytów.
- Komputery obrony wykrywają obiekty o masie
powyżej dwudziestu gramów - powiedziałem
spokojnie, kładąc mu rękę na ramieniu - a to gówno
było o wiele mniejsze. Nikt tego nie mógł przewidzieć.
Ale na wszelki wypadek zanim dacie rozkaz startu
ostatniej eskadrze, poproście o przeskalowanie
wszystkich komputerów obrony tego sektora. Na jeden
gram.
W ogólnej kakofonii alarmów nie zwróciliśmy
uwagi na nowe dźwięki. Wątpię czy ktokolwiek
zwrócił. Ale następny wstrząs, krótki acz bardzo
mocny, a po nim kilkanaście wtórnych, uzmysłowiły
mi, że coś jest nie tak. Rzut oka na centralny ekran
pokazał całą grozę sytuacji. Wchodziliśmy w nowy
deszcz asteroid. Komputer podawał trajektorie kilkuset
wielkich odłamków skał i lodu. Żaden nie miał
rozmiarów mogących spowodować totalną zagładę
bazy, ale ich wciąż rosnąca liczba napawała
niepokojem.
- Sprawdźcie, czy nie ma potwierdzonych namiarów
na okolice doku numer trzy - rzuciłem kontrolerom
pierwszy rozkaz. Usłuchali bez zająknięcia, mimo iż nie
byłem ich przełożonym.
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
- Mamy dwanaście prawdopodobnych trafień.
Największe prawdopodobieństwo: 97 procent. Czas:
trzy minuty.
- To za mało, by wystartować.
- Wszystkie maszyny są w gotowości
przedstartowej. Otwierać wrota, niech startują bez
procedur! - krzyknąłem, wiedząc, że każda sekunda
przybliża ich do pewnej zagłady. Jedno trafienie
mogliby przetrzymać w zamkniętym hangarze,
zwłaszcza po usunięciu cystern, ale dwanaście
prawdopodobnych - nigdy.
- Cała artyleria sektora na wyselekcjonowane cele.
Kontroler przekazał mój rozkaz i monitory ponownie
zapełniły się danymi. Kolejne promy startowały
wynurzając się niczym duchy z czeluści doku. Dwie,
trzy, cztery, pięć maszyn. Wtedy spadła pierwsza
asteroida. Wprawdzie nie mieliśmy podglądu, ale nawet
wirtualny plan pokazał grozę sytuacji. Artylerzyści dali
sobie radę, ale trajektoria upadku odłamków i fala
uderzeniowa niemal sięgnęły obszaru hangaru. Dwie
maszyny stracone. Grooman i Harvey, z tym drugim
wczoraj opijałem mój awans. Znałem go niemal od
dziesięciu lat, razem lataliśmy na Columbii II. Po kilku
sekundach ekrany znów ożyły, startowała reszta
drugiego klucza i trzeci. Nie zdążyli; ledwie dwie
maszyny wyszły nad powierzchnię, symultaniczne
uderzenie trzech meteorytów zamieniło okolicę w
piekło. Zginęli, nawet o tym nie wiedząc. Trzy maszyny
nadal oddalały się od Księżyca.
- Podać im najbezpieczniejszy kurs w stożek cienia -
poleciłem. - Sprawdzić wszystkie możliwe lądowiska.
Trwało to może dwie minuty.
- Mamy trzynaście otwartych płyt startowych w
nienaruszonym stanie. Wszystkie hangary są bardziej
lub mniej uszkodzone. Jeśli nie dostaną się w pole
rażenia następnych rojów, dwa z nich spokojnie da się
uratować.
- Mimo wszystko odeślijcie promy na Ziemię. W
atmosferze albo zasłonięte planetą będą bezpieczniejsze
niż tutaj.
- Tak jest, panie majorze.
Klucz Warhawków powoli oddalał się od
powierzchni satelity, wchodząc w strefę cienia, gdzie
trafienie kosmicznym śmieciem było najmniej
prawdopodobne. Na razie maszyny były bezpieczne,
czego nie mogliśmy powiedzieć o sobie. Ogon komety
rozpoczął omiatanie Srebrnego Globu. Najbliższe
cztery godziny przyniosą odpowiedź, czy technologia,
którą dysponowaliśmy, okaże się lepsza od
nieujarzmionej natury. Tyle bowiem czasu Księżyc
powinien jeszcze przecinać tor, po jakim poruszał się
orszak odłamków towarzyszących komecie.
- Rozpada się! Kometa się rozpada! - Słowa te
wyrwały mnie z chwilowego zamyślenia. W tym
samym momencie główny ekran centrum zalał się
czerwienią. Oczy wszystkich zwróciły się na zielony
trójkąt oznaczający kometę. Wszelki ruch zamarł.
Zapadła kompletna cisza. Wiedziałem, że jądro komety
składa się z kilku niezależnych fragmentów, to
zaobserwowaliśmy już podczas pierwszych wypraw
badawczych. Jajogłowi sądzili jednak, że układ ten,
funkcjonując od tylu milionów lat, był bardziej niż
stabilny. Mylili się i to bardzo. Jedna z brył lodu
właśnie oderwała się od reszty materii i znalazła w
pułapce grawitacyjnej Systemu Słonecznego.
- Trajektoria! - krzyknął jeden z oficerów. -
Sprawdzić nową trajektorię!
Sala znów rozbrzmiała gwarem głosów i nerwową
krzątaniną. Na ekranie pojawiły się setki wyliczeń.
- Minie nas, przejdzie - odetchnąłem, gdy ktoś
podsumował pierwsze obliczenia.
- Wali prosto na Ziemię! - to ostrzeżenie przyszło
dosłownie trzy sekundy później.
- Lokalizacja punktu zero! Natychmiast!
- Pacyfik, strefa równikowa...Przewidywany czas
uderzenia: dwie godziny,' czternaście minut, osiem
sekund.
- Kurwa mać, to... to niemożliwe..! -
Czterogwiazdkowy generał, stojący nie dalej jak pięć
metrów ode mnie, upuścił kubek z kawą i wpatrywał się
w ekran, jakby chciał siłą woli zmienić rysujący się na
nim układ linii. - Ona leci prosto na nasze tankowce...
Wszyscy zamilkli, spoglądając na generała.
- Sprawdźcie, jaką masę ma to gówno - wyszeptał
generał, biały jak kreda. - Na litość Boga, niech ktoś to
sprawdzi.
- Jakieś... osiemset metrów średnicy. Skład... niemal
sam lód. Większość wyparuje w atmosferze. Ale przy
tej prędkości wyjściowej wystarczy, że tylko odrobina
doleci...
Kontroler nie musiał kończyć. Dwanaście milionów
istnień ludzkich, nadzieja na odrodzenie ludzkości,
właśnie zostało skazanych na śmierć.
- Wycofajcie B-522 z tego rejonu - rozkazał generał
po kilkunastosekundowym namyśle. - Natychmiast!
Pomyślałem o Ramirezie. Ciekawe, czy uda mu się
przetrwać uderzenie. Miałem nadzieję, że tak. Wtedy
wpadłem na pewien pomysł. Trochę szalony, ale nie
pozbawiony szans powodzenia.
,. - Panie generale - zasalutowałem - proszę o
pozwolenie przedstawienia pewnego rozwiązania.
Myślę, że sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna.
- Mówcie! - Nie bawił się w ceregiele.
- Mamy w przestrzeni trzy Warhawki - zacząłem. -
Wiem, że to nasze ostatnie maszyny, ale są niedaleko i
mogą spróbować zepchnąć ten odłamek z kursu.
Zmrużył oczy i spojrzał na mnie badawczo.
- Nie mają na pokładzie broni o wystarczającej
mocy -powiedział generał Sanders po chwili namysłu.
Wyczytałem jego nazwisko z plakietki.
- Ale mogą staranować to kurestwo.
- Zginą...
- Ale ocalą miliony istnień. Zresztą, nie muszą
nawet ginąć, jeśli opuszczą maszyny po
zaprogramowaniu ich na cel... Trzeci Warhawk może
ich podjąć w kilka minut.
- To ma sens - generał spojrzał na mnie jakby
przytomniej. - Jeśli to się powiedzie, masz awans, synu.
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
To akurat nie miało dla mnie znaczenia. Nie w tej
chwili. Bardziej interesował mnie los tych w dole.
Choćby Jane, która powinna już być na jednym ze
statków. Rozkazy wydano w ciągu kilkunastu
następnych sekund. Tak jak się spodziewałem, chłopcy
z Warhawków nie spękali. Dotarcie w pobliże lodowej
bryły zajęło im nieco ponad czterdzieści minut.
Mieliśmy zapas ponad kwadransa do punktu bez
odwrotu. Pierwszy prom poszedł na zdalnym
sterowaniu i trafił w asteroidę, choć właściwie to ona
trafiła w niego, gdyż znalazł się odrobinę za szybko w
miejscu kontaktu. Niemniej wybuch zbiorników paliwa
zrobił swoje, odchylenie bryły było nieznaczne, ale
zauważalne. Dirk "Pitt" Masters, pilot drugiego promu,
odmówił opuszczenia stanowiska. Postanowił sterować
do końca, by z maksymalną skutecznością wykorzystać
niszczycielską siłę eksplozji swojej maszyny. Zauważył
z bliska, że bryła lodu ma pęknięcia w pobliżu czegoś,
co przypominało duży krater. Wejście do jego wnętrza
na zdalnym sterowaniu wydawało się niemożliwe.
Dirk dokonał tego i trafił lodowego giganta z boku,
dodatkowo odpalając w chwili uderzenia wszystkie
ładunki systemu samozniszczenia. Obserwowaliśmy
bezpośredni przekaz z trzeciego promu. Kamery
pokazały oślepiający błysk eksplozji, a potem...
rozpadającą się na kawałki asteroidę. Czapki poleciały
w górę.
- Przeliczyć mi to gówno - rzucił generał do
mikrofonu, zanim umilkła wrzawa. -1 to już.
- Siedem odłamków, badamy odchylenie.
- Pierwszy wejdzie w atmosferę pod kątem 60
stopni. Niegroźny.
- Drugi 62 stopnie, niegroźny.
- Trzeci 38 stopni... niegroźny.
- Czwarty 88 stopni, odchylenie niewystarczające.
Kurs na cel utrzymany.
- Masa?
Znów zapadła cisza jak makiem zasiał.
- Około czterystu metrów średnicy. To największy z
odłamków. Prawdopodobieństwo dotarcia do
powierzchni: nie więcej niż 16 procent.
Najprawdopodobniej eksploduje w wyższych
warstwach atmosfery.
- Dzięki Bogu - westchnął Sanders.
- Panie generale - jeden z techników podbiegł do
fotela generała z długim na metr wydrukiem - mam
odczyt ze skanerów ostatniego promu. To nie jest
czysty lód. Ta bryła ma w sobie jądro z metalu.
- To znaczy?
- To znaczy, że nie wyparuje w stratosferze, ale
znacznie niżej. Mamy 62 procent prawdopodobieństwa,
że dotrze na powierzchnię.
Facet powiedział to na tyle cicho, że nie słyszeli go
ludzie przy konsolach. Ale ja usłyszałem. Sanders
spojrzał na mnie. Wyczytałem w jego oczach pytanie.
- Wiem, że to zrobią - powiedziałem. Generał
pokiwał głową.
- Ale to ostatni prom, jaki mamy. Bez niego
pozostaniemy na Księżycu jak w pułapce. Tracąc go,
przegramy.
- Są jeszcze dwie maszyny z dywizjonu drugiego.
Te, które nie wystartowały z powodu awarii.
- Chyba niedokładnie obserwował pan to, co się
działo w ciągu ostatniej godziny. Dwójka oberwała
trafienie dziesięć minut po odlocie tych chłopaków -
generał wskazał na ekran.
Chciałem jeszcze cos powiedzieć, ale nie miałem
odwagi. Widziałem, że Sanders też walczy z myślami.
Ale miał rację. Niszcząc ostatni prom być może
zyskalibyśmy szansę ocalenia tankowców z komorami
przetrwalników, ale na pewno skazalibyśmy na śmierć
wszystkich tutaj. I program odbudowy Ziemi.
- Przelicz to, synu - Sanders popchnął kontrolera na
jego stanowisko i spojrzał na zegar. Na jakąkolwiek
akcję pozostało nam sześć minut. Niewiele, a czas
nieubłaganie upływał z każdym uderzeniem serca.
- Poświęcając ostatni prom możemy co najwyżej
odchylić tor lotu asteroidy o dwa stopnie i zmniejszyć
jej masę o dziesięć-piętnaście procent. Metalowe jądro
ma zbyt wielką masę, by je rozbić w konwencjonalny
sposób. Do tego odłamek nieustannie przyspiesza.
- - To załatwia sprawę. Odwołajcie ich, niech
pozostaną w cieniu Ziemi do otrzymania następnych
rozkazów.
Na ekranie pojawił się obraz Ziemi widzianej z
pokładu promu. Spoglądaliśmy na nią przez chwilę.
- Czy ktoś może podać przypuszczalne rozmiary
kataklizmu? - zapytał w końcu generał.
- Uwzględniając rosnąca prędkość tej asteroidy, w
promieniu tysiąca pięciuset mil od punktu zero nie ma
szans na to, by przeżyła choćby bakteria. Nawet
głęboko pod wodą nie będzie bezpiecznie. Fortece
zdążą się w tym czasie wycofać o jakieś tysiąc trzysta
mil. Oceniłbym ich szansę na, powiedzmy, jedną do
stu. W najlepszym razie do pięćdziesięciu, jeśli na
chwilę przed wybuchem zejdą pod wodę. Kataklizm
jednak nie będzie miał charakteru globalnego, choć na
pewno zatrzęsie jak cholera nawet w Europie.
- Ile jednostek mamy w innych rejonach globu?
- Żadnej, wszyscy otrzymali rozkaz wycofania się
nad Pacyfik.
- Zatem zostaliśmy tylko my.
Wstrząs, jaki nastąpił w sekundę po tych słowach,
był najsilniejszy z dotychczasowych. Ale nie było
czemu się dziwić. Kometa znajdowała się
niebezpiecznie blisko. Generał wyleciał z fotela jak
wystrzelony z procy, ja ledwie zdołałem chwycić się
podpory konsoli, co oszczędziło mi kolejnych siniaków.
Część sprzętu przestała działać. Z kilku paneli sypały
się snopy iskier. Inne płonęły otwartym ogniem. Z
zabezpieczonego metalowymi siatkami sufitu posypał
się jedynie pył. Wstrząs skończył się równie nagle, jak
się zaczął. Ale niezupełnie. Nadal wyczuwałem pod
nogami niewielkie drgania, jakby gdzieś pod podłogą
przejeżdżał pociąg. Inni też to czuli, ale najważniejsze
w tej chwili wydawało się ratowanie centrum. Syk
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
gaśnic wypełnił całe pomieszczenie. Rozejrzałem się za
generałem. Leżał o kilka kroków ode mnie. Kąt, pod
jakim znajdowała się jego prawa noga, wskazywał
niedwuznacznie, że jest złamana. Pochyliłem się nad
nim. Oddychał płytko i nierówno. Na wargach miał
bąbelki śliny zabarwione krwią. Musiał mieć połamane
żebra i pewnie przebite płuca.
- Sanitariusza - krzyknąłem - generał jest ranny!
Chłopcy w białych kombinezonach zjawili się po
kilkunastu sekundach. Zostawiłem z nimi
nieprzytomnego dowódcę i zająłem jego miejsce. Nad
chaosem, jaki powstał po ostatnim wstrząsie, nikt nie
panował. Z podwyższenia widziałem, że jedynie kilka
monitorów pracuje normalnie. Nadal też czułem
wibracje pod stopami. Niepokoiły mnie one bardziej niż
płomienie, których nie zdołano jeszcze opanować.
Wydałem parę rozkazów koordynujących działania
służb ratowniczych. Kwadrans później udało się
doprowadzić centrum do stanu używalności, pomimo
trzech kolejnych wstrząsów. Na szczęście nie były już
tak silne i niszczycielskie.
Na centralny monitor powrócił wirtualny obraz
przestrzeni okołoksiężycowej. Po kolei pojawiały się na
nim kolejne obiekty i trajektorie. Usiadłem w fotelu, by
przemyśleć sytuację raz jeszcze. Odłamek komety
minął już dawno punkt bez powrotu i zmierzał ku
powierzchni Ziemi. Armageddon rozpęta się tam za
góra kwadrans, jeśli nie szybciej. Teraz już nikt nawet
tego nie obliczał. Wychodziliśmy powoli z ogona
komety. Mimo wszystko większość obiektów bazy
pozostała nienaruszona. Zauważyłem, że ponad połowa
zachowała status zielony, a następne dwadzieścia,
dwadzieścia pięć procent - żółty. Straciliśmy niestety
wszystkie doki i lądowiska, ale te ostatnie będzie
można bez problemu odbudować.
- Panie... gene... majorze... - Kontroler, który zwrócił
nam uwagę na konsystencję jądra, znów podszedł do
stanowiska dowodzenia.
- Słucham.
- Coś dziwnego dzieje się z odczytami - powiedział
niezbyt wyraźnym głosem.
- Co takiego?
- Wszystkie powierzchniowe dane są stałe, ale
zmieniają się koordynaty przestrzeni.
- To znaczy?
Nerwowo przełknął ślinę i przygryzł wargę.
- No słucham.
- Nie chciałbym, aby pan major pomyślał, że
zwariowałem, ale wydaje mi się, że Księżyc zmienił
prędkość obrotową - wykrztusił wreszcie.
Nie pomyślałem, że zwariował. Pomyślałem, że
oszalał.
- Co mogłoby spowodować taka reakcję? -
zapytałem jednak, czując wciąż drżenie podłogi. -
Kometa?
- W żadnym wypadku - zaprotestował. - To, że
Księżyc mógł wpłynąć na jej orbitę, mógłbym od biedy
zaakceptować, ale odwrotnego wpływu nigdy.
- Zatem co?
Wzruszył ramionami i poprawił okulary.
- Bóg... jeden wie.
Odchyliłem się i dotknąłem plecami chłodnego
oparcia fotela. Podłoga pod moimi stopami nadal drżała
w dziwnym rytmie.
- Sprawdzajcie to i meldujcie - poleciłem
kontrolerowi, a sam zacząłem zastanawiać się nad
sytuacją.
Jeszcze kilka godzin temu byliśmy zwycięzcami w
konflikcie z mutantami. A teraz nasze siły zostały
rozbite w pył przez kilka kawałków kosmicznego lodu.
- Sir! - Jeden z ludzi kontrolujących prom machał
nerwowo ręką w moim kierunku. Wstałem z
generalskiego fotela i podszedłem do jego konsoli.
- Co się dzieje?
- Kapitan Harris melduje o awarii napędu.
- Niech trzyma się poza atmosferą tak długo, jak
zdoła. Do uderzenia pozostało zaledwie kilka minut.
Jeśli teraz zacznie podejście, może stracić maszynę. A
to oznacza koniec tej bazy.
- To chyba coś poważnego, panie majorze. Mam już
odczyty z kilkunastu uszkodzonych obwodów, a ich
liczba ciągle rośnie. Albo zaczną wejście w atmosferę,
albo stracimy tę maszynę na sto procent.
- Dobrze - zadecydowałem. - Skierujcie ich na
najbezpieczniejszy teren i przekażcie koordynaty
wszystkim B-522. Jeśli któraś przetrzyma uderzenie,
musi dotrzeć do promu. To rozkaz.
- Tak jest! - Nie czekając na dalsze polecenia
kontroler przystąpił do przekazywania rozkazu. Nadal
mieliśmy szansę. Spojrzałem na stanowisko
dowodzenia. Okularnik znów stał obok pustego fotela.
Ruszyłem w jego stronę.
- Sprawdziliście? - zapytałem.
- Tak, sir. Wprawdzie nadal nic z tego nie
rozumiem, ale wszystko się zgadza. Księżyc zmienił
prędkość obrotową względem Ziemi Za kilkanaście
godzin znajdziemy się po Ciemnej Stronie.
- I?
- To oznacza utratę kontaktu z Ziemią na co
najmniej pięćdziesiąt dni, jeśli prędkość obrotu
ponownie się nie zmieni. Wejdziemy w stożek cienia.
Nie mając satelitów, a te zostały zniszczone przez
meteoryty, nie będziemy w stanie kontrolować niczego
prócz pomieszczeń bazy. Utracimy bezpowrotnie
możliwość przeprowadzenia drugiej części fazy Nexus.
Milczałem, zastanawiając się nad słowami, które
właśnie , padły. Druga część fazy Nexus, wypuszczenie
z księżycowych silosów setek głowic z bronią
biologiczną, które miały wyjałowić Ziemię. Zupełnie
zapomniałem o tym gównie. I pewnie nie tylko ja.
Ginęliśmy, ale mogliśmy jeszcze pociągnąć za sobą
całą resztę.
- Skontaktujcie się z generałem Shermanem, to on
powinien wydać ten rozkaz.
- Próbowałem, ale kwatery dowództwa nie
odpowiadają. Podobnie bunkier dowodzenia. Według
odczytów nie zostały uszkodzone, ale nie odpowiadają.
CZERWIEC 2001
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
- Wyślijcie kogoś na dół, mamy jeszcze dość czasu
na podjęcie akcji Zresztą po wykonaniu pełnego obrotu
znajdziemy się ponownie po jasnej stronie...
- O ile będziemy żyli. Te trzęsienia ziemi nie ustaną.
Mogą się nawet nasilić.
- Sir! - Kolejny kontroler podbiegł do stanowiska
dowodzenia i zameldował: - Fragment komety
eksplodował w atmosferze, siedemset pięćdziesiąt mil
na zachód od przetrwalni. Według pierwszych
niepotwierdzonych danych żaden ze statków nie
utrzymał się na powierzchni.
- B-522?
- Przegrupowywały się na zachód... Siadłem w
fotelu dowódcy. ,
- Jest kontakt z promem?
- Tak jest, podchodzą do lądowania w Afryce
Południowej. To miejsce komputery wybrały jako
najbezpieczniejsze. Wylądują przed przejściem fali
uderzeniowej.
- Chociaż to się udało - odetchnąłem, ale w tej samej
chwili poraziła mnie kolejna myśl. Prom lądując na
powierzchni Ziemi znalazł się w strefie skażenia. Jeśli
odpalimy głowice, odetniemy sobie ostatnią drogę
ratunku. Okularnik właśnie wracał do swojej konsoli,
gdy go dogoniłem.
- Nie możemy odpalić tych głowic! - krzyknąłem,
chwytając go za ramię. - Załatwimy ostatni prom, jeśli
wprowadzimy w życie drugą część Nexusa.
- Rozumiem - powiedział. - W takim razie nie mamy
nic innego do roboty niż czekać.
Nie mogłem się nie zgodzić z jego tokiem
rozumowania. Wróciłem na fotel generała i wydałem
kilka poleceń. Teraz musieliśmy zabezpieczyć to, co
nam zostało. Przy konsoli stanowiska dowodzenia
znajdował się terminal komputera zarządzania bazą.
Wyłączony, dlatego wcześniej nie zwracałem na niego
uwagi. Teraz uruchomiłem go i kilkanaście monitorów
zapłonęło czerwienią. Przełączyłem cztery centralne
monitory na system przeszukiwania i przyglądałem się
w milczeniu kolejnym obrazom przekazywanym przez
kamery z różnych części kompleksu. Widziałem
zniszczone doki, rozwaloną stację kolejki, kolejne
poziomy centralnej kopuły. Potrwało to dobre dziesięć
minut, nim kamery zaczęły przekazywać obraz
odleglejszych obiektów. Silosów, bunkrów obrony.
Zatrzymałem przeszukiwanie, gdy zobaczyłem ciemne
wnętrze, a w nim połyskujący znajomy mi kształt.
Podpis informował, iż jest to jeden z silosów Starej,
rosyjskiej bazy rakietowej. Zamieniony teraz w
więzienie dla najniebezpieczniejszej istoty na Ziemi -
Seleny. Obserwowałem przez chwilę nieruchomy obraz
przekazywany przez kamerę. Nie widziałem nigdzie
dziewczyny. Pomyślałem, że pewnie w tym bałaganie
nie obudzono jej i nadal spoczywa w metalowym
sarkofagu, gdy nagle pojawiła się w polu widzenia.
Miała rozpuszczone włosy, a nagie ciało okryła jedynie
prześcieradłem z pryczy. Szła z gracją, kierując się
wprost na kamerę. Jeszcze krok i zatrzymała się,
patrząc w obiektyw, te oczy, jakbym je znał. Widziałem
je już kiedyś. Nagle do mojej świadomości dotarł
przebłysk zrozumienia. Sięgnąłem do kieszeni
munduru. Na sercu zawsze nosiłem to zdjęcie: mama i
dziewczynka, stojąca obok niej na plaży.
Moja siostra, mutantka... Przyłożyłem zdjęcie do
monitora i porównywałem przez chwilę obie twarze.
Głowy bym nie dał, ale...
Selena uśmiechnęła się i poruszyła ustami. A ja
usłyszałem jej słowa. Zdumiała mnie jakość przekazu,
mikrofony w silosie musiały być najwyższej klasy.
- Witaj, braciszku - powiedziała. - Spójrz na główny
ekran, Andy.
Spojrzałem. Wszystkie odczyty zniknęły. Na całej
szerokości ściany zaczął się pojawiać zamiast nich
krwawy napis:
"Jesteśmy przyszłością".
Wszyscy wpatrywali się w powoli kształtujące się
litery. Nikt się nie poruszył, gdy napis rozpłynął się,
pozostawiając martwą czerń wielkiego wyświetlacza.
Spojrzałem na monitor. Nadal stała tam, spoglądając w
kamerę.
- Ty to zrobiłaś? - wyszeptałem, wiedząc, że mnie
nie słyszy, oddalona o tysiące mil.
- Tak - usłyszałem kolejną odpowiedź i w tym
momencie uświadomiłem sobie, że żaden mikrofon nie
był w stanie przekazać tej odpowiedzi. Słyszałem j ą,
jakby stała obok mnie. Co więcej, i ona mnie słyszała.
- Nie było żadnej zdrady, chciałaś się tu dostać -
pomyślałem, nie wypowiadając tych słów.
- Tak, Andy, dotarcie na Księżyc było jedynym
sposobem na powstrzymanie was przed zniszczeniem
życia na Ziemi -odpowiedziała. Teraz już wiedziałem,
jak się ze mną komunikuj e.
- I to nie kometa...
- Nie, to ja.
- Jaka mocą dysponujesz, że potrafiłaś... poruszyć...
- Nie zrozumiesz tego, i nie staraj się nawet
zrozumieć. Ja jestem przyszłością. Neandertalczyk
pokonał słabsze gatunki małpoludów, sam ulegając
potem silniejszym i mądrzejszym. To naturalna kolej
rzeczy, ale zaślepieni swoją normalnością nie
chcieliście dopuścić do siebie nawet myśli o zmianach.
Traktowaliście nas jak zwierzęta, polowaliście,
zabijaliście. W imię czego ginąć musieli ci, którzy nie
mieścili się w ramach norm ustalanych przez
średniaków? Potrafisz mi na to pytanie odpowiedzieć?
- Nie potrafię...
- Znasz odpowiedź, Andy. Znasz ją, ale nie potrafisz
się do tego przyznać.
- Musieliście zginąć, bo my bylibyśmy...
przeszłością. Uśmiechnęła się.
- Ale - próbowałem gorączkowo znaleźć jakikolwiek
argument na obronę poczynań ludzi - ale i wy nie
byliście bez winy. Te okropne wypadki...
- I ty w to uwierzyłeś, Andy... Nie przyszło ci nigdy
do głowy, że rząd nie wypuściłby z ręki tak
doskonałych maszyn do zabijania, jakimi byli mutanci?
- Trudno było zbić ten argument, na szczęście nie
CZERWIEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
musiałem tego robić, bo Selena kontynuowała swoją
wypowiedź.
- Te tak zwane incydenty zostały sprowokowane
przez służby specjalne. Dzieciaki były warunkowane na
określone sytuacje, by dzięki setkom ofiar rozpętać
krucjatę przeciw mutantom. A zrobiono to tylko
dlatego, że stali się zbyt liczni, by ich kontrolować.
- A Bad Neuhaffen...?
- Czy kiedykolwiek pokazano wam kogokolwiek,
kto był naocznym świadkiem tych zdarzeń? Zapewne
podniesiesz teraz sprawę Szanghaju. Tu też muszę cię
zmartwić. Od kiedy na wyposażeniu armii znalazły się
działka soniczne?
- Od 2004, chyba...
- Ale takie wynalazki nie dojrzewaj ą w głowach
naukowców jednej nocy.
- Powiedziano nam, że projekt ten rozwinięto po
masakrze - na stadionie.
- A może to był jeden z testów. Nie pomyślałeś o
tym? Przecież tak łatwo można było zrzucić winę na
drugą stronę. I jakiż to był fantastyczny powód do
rozpoczęcia eksterminacji całych narodów, które
okazały się bardziej tolerancyjne.
- Ty też nie masz na to dowodów.
- To zależy, o jakie dowody mogłoby ci chodzić,
braciszku. Mnie wystarczy, że taro byłam i widziałam
na własne oczy, co się stało.
Uśmiechnęła się ponownie i cofnęła o krok.
- Ziemia jest moja. Wy macie tylko te bunkry, ale,
braciszku, zawsze będziecie mogli wrócić na dół, jeśli
zdołacie zaakceptować ten świat takim, jakim jest.
- Oszczędziłaś jeden prom, żeby...
- Tak.
- A ty?
- O mnie się nie martw, Andy. Teraz ty jesteś
przywódcą ludzkiej społeczności. Wierzę w ciebie,
braciszku. Wierzę, że zrozumiałeś tę lekcję. Mama też
w ciebie wierzyła... Do końca...
Ekran zgasł. Spojrzałem na salę. Zdezorientowani
technicy i kontrolerzy starali się uruchomić komputery,
ale bez skutku. Schowałem zdjęcie do kieszeni.
Wiedziałem, co mam robić. Byłem to winien pewnej
kobiecie. Annie Nicole Davis.
Robert J. Szmidt
CZERWIEC 2001
DOBRA WRÓŻKA
CZERWIEC 2001
Powinieneś kiedyś zobaczyć, jak zdejmujemy z
dziewczyny awatar. Niezapomniany widok: te
rubinowe igły skanujących laserów, uwijające się w
półmroku szybkim, migotliwym ściegiem po nagich
udach i biodrach, pnące się coraz wyżej, przez pośladki,
brzuch, ku piersiom... Zawsze wyobrażałam sobie, że
modelki muszą to czuć, zazdrościłam im tej świetlnej
pieszczoty, delikatniejszej i czulszej niż wszystko, co
mógłby ofiarować mężczyzna. Dziewczyna pręży się w
kolejnych nakazanych programem pozach, oddając
skanerom każdy najintymniejszy skrawek ciała, a
laserowe smugi punkt po punkcie przenoszą jej kształt
do pamięci komputerów Pałacu. Najpierw na
trójwymiarowych ekranach kontrolnych pojawia się
tylko zgrubna, toporna siatka, potem jej oka wypełniają
się centymetr po centymetrze, w miarę, jak komputer
poznaje każdą fałdkę skóry i każdy włosek, każdy
możliwy grymas. Aż wreszcie - voila! - w cyfrowej
nierzeczywistości rodzi się druga kobieta, identyczna,
tylko utkana jakby z księżycowego blasku. To ciało,
które po wszystkim prostuje z ulgą zdrętwiałe ramiona i
grzbiet, naciąga bez wdzięku bieliznę i odchodzi z
zarobionymi pieniędzmi, by psuć się i starzeć, nie ma
już znaczenia. Tak jak nie ma znaczenia moje ciało,
którego nigdy nic zobaczysz. Liczy się już tylko to
drugie, pozostawione w blokach pamięci wirtualnego
Pałacu Madame O. - eteryczne, doskonałe i na zawsze
młode.
Na razie, zaraz po zeskanowaniu, przypomina
suknię rozpiętą na niewidzialnym wieszaku. Muszę ją
długo sobą wypełniać, mozolnie spinać receptory
widmowej skóry ze swoimi nerwami, uczyć się nowego
kształtu i nowych źródeł rozkoszy. Poznaję je
godzinami, powoli. Ta dziewczyna, której awataru
użyję, gdy przyjdę spełnić twoje marzenia, miała w
sobie coś z leśnej nimfy. Na pewno ci się spodoba.
Bardzo smukła, o jasnej karnacji ciała, ze spływającą na
łopatki gęstwą nieokiełznanych włosów - na pierwszy
rzut oka wydają się jednolicie jasne, ale z bliska
dostrzeżesz w nich pasma wszystkich odcieni, od
spłowiałej słomy po miedzianorudy. Bardzo długo
dobierałam godną tego ciała oprawę. Zdecydowałam się
w końcu na suknie wiktoriańskiej damy - misterne
koronki, ściągnięta ciasno gorsetem talia,
szerokoskrzydłe kapelusze z piórami... l oczywiście
cały stosowny do lego pejzaż. Uważam, że drobiazgi są
szalenie ważne. Nie, nie myśl, że jestem pedantką - na
przykład, takiej bielizny jeszcze wtedy nie używano.
Nie chodzi mi o historyczną wierność, tylko o nastrój.
Musi być romantyczny. Boja jestem romantyczna,
przekonasz się o tym.
Nigdy się nie dowiesz, dlaczego spośród tylu gości
Pałacu wybrałam właśnie ciebie. Powiem ci szczerze: ja
też tego do końca nie wiem. Na pewno miało to coś
wspólnego ze sposobem, w jaki poruszałeś się w
oknach głównego interfejsu. Już bez tremy, ale jeszcze
bez rutyny. Nowicjusze zastanawiają się długo nad
każdą z oferowanych przez Pałac rozkoszy, sięgają co i
raz po program demonstracyjny. Rutyniarze przeciwnie,
jadą prosto do którejś z dziewczyn, które już
sprawdzili, by załatwić sprawę bez cienia finezji. Nie
interesują mnie ani jedni, ani drudzy. Ty jesteś akurat w
tym dobrym momencie - poczułeś już tę dziwną pustkę,
to męczące niezaspokojenie, ale jeszcze nie zdałeś sobie
sprawy, czego właściwie, tak naprawdę, pragniesz.
Gdybyś mnie nie spotkał, nie dowiedziałbyś się tego
nigdy. Zabrnąłbyś tylko w szukanie coraz silniejszych
podniet, coraz ostrzejszych perwersji.
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ
DOBRA WRÓŻKA
Uwierz, że nic by ci to nie dało - to tak, jakbyś sypał
do wodnistej zupy coraz więcej przypraw, licząc, że
uczyni ją to bardziej sytą.
A poza tym, lubię spełniać marzenia właśnie takim
jak ty, porządnym chłopcom, pełnym zasad,
pracowitym, wykształconym oraz cenionym w pracy. I
poddanym bez reszty rygorom swojej sfery, z jej
staroświeckimi kodeksami i sztywnymi obyczajami
klasy panującej - przynajmniej na pokaz. Mozolna
wspinaczka po szczeblach kariery wymaga
nieskazitelnej reputacji w środowisku, trzeba o nią dbać
- więc robisz to. odkąd pamiętasz. Tylko pewnego dnia
uświadamiasz sobie nagle, że też potrzebujesz
odprężenia, rozładowania, zupełnie tak samo, jak jakiś
prymityw ze społecznych nizin, trawiący pół życia w
zarządzanej przez podobnych tobie przestrzeni
wirtualnej.
Ciekawe, jak się to dla ciebie zaczęło: znalazłeś
nasze reklamy, buszując z ciekawości po zastrzeżonych
obszarach sieci? Czy może któryś ze starszych
kolegów, w męskiej rozmowie w cztery oczy, wyjaśnił
ci, jak wszyscy te sprawy załatwiają? Pomyślałeś sobie
wtedy, że będzie to twój pierwszy bunt, mały i
bezpieczny. Bunt, na który zdobyłeś się tylko dlatego,
że wydawał się tak zupełnie niezobowiązujący.
Żadnych konsekwencji. Nikt nie będzie płakał, nikt nie
zajdzie w ciążę ani niczym cię nie zarazi, nie musisz się
nawet obawiać, że mógłby ci nie dopisać wzwód.
Wszystko, o czym musisz pamiętać, zanim oddasz
władzę nad swymi zmysłami komputerowi, to założenie
prezerwatywy. Tylko dlatego, że to po prostu niemiłe,
gdy pierwszą rzeczą, jaka przypomina o powrocie do
rzeczywistości, jest mokra plama na spodniach.
To nie może być takie, uwierz mi. Tak
bezproblemowe, łatwe i nieprawdziwe. Sprowadzone
RAFAŁ A. ZIWMKIEWICZ
do szybkiego konsumowania kolejnych fantomów z
kolorowego światła. Gubi się wtedy cały sens.
Następnego dnia przy śniadaniu napomknąłeś
pewnie małżonce, że czas wreszcie kupić nieco lepszy
sprzęt, i że musisz sobie wszczepić porządny,
półprofesjonalny implant. Pracowicie wymyślałeś
odpowiednią bajeczkę - o nowych obowiązkach,
zmianach w pracy albo czymś takim. Przy okazji
dodałeś, że będziesz musiał teraz więcej czasu spędzać
w sieci, także wieczorami. Zupełnie niepotrzebnie się
wysilałeś. Żona ma swoje zmartwienia, przecież nawet
nie wiesz, co robi przy swoim terminalu, gdy zamyka
się w pokoju z pracą. A co do implantów, tanieją z
miesiąca na miesiąc, wszczepiają je już na prawo i
lewo. Prawdę mówiąc, trochę mnie to martwi. Do
Madame O., mimo naszych zaporowych cen, trafiają
coraz okropniejsi klienci -ostatnio muszę się naprawdę
porządnie naszukać, żeby znaleźć kogoś na poziomie.
W każdym razie upatrzyłam cię już sobie i na pewno
nie będę musiała długo czekać, aż pewnego dnia, dla
odmiany, zamiast skorzystać z którejś ze stałych usług
Pałacu, zechcesz połączyć się na gorącej linii z jakąś
równie jak ty anonimową i równie niezaspokojoną
użytkowniczką naszych komnat. Komputer spyta tylko
o preferencje i każe czekać, a potem dobierze
połączenie.
Reklamujemy tę usługę hasłem "zdaj się na los", ale
tym razem losowi pomogę ja. Jeszcze o mnie nie wiesz,
skrytej w komputerowej nierzeczywistości i czekającej
cierpliwie na tę właśnie chwilę. O tym, że od pewnego
czasu śledzę wszystkie zapisy twojego węzła sieci i
znam już nie tylko godziny, o jakich nas odwiedzasz,
ale zdążyłam też przekopać twoje wyciągi z konta oraz
służbową korespondencję, poznać twoje obyczaje i
przyzwyczajenia.
Nie męczy mnie to czekanie, co mam zresztą
lepszego do roboty? Prędzej czy później to się stanie.
Decyzja, parę reklamowych klipów podczas ładowania
software'u - i ze zdumieniem stwierdzisz, że pejzaż, w
którym się znalazłeś, nie przypomina wcale
standardowej oferty programu tych losowych schadzek.
Staniesz nagle na zamglonej, londyńskiej ulicy, wśród
otoczonych kręgami mokrego blasku gazowych latarń,
przed uroczym, skrytym wśród róż dworkiem. Bardzo
starannie przygotowywałam ten program - błyszczące
wilgocią bruki, bramę z czarnych, żelaznych prętów i
niosącego trójramienny świecznik kamerdynera, który
poinformuje cię, że pani czeka już od dawna, i za
którym podążysz ciemnymi, krętymi schodami do mej
sypialni.
Pomyślałam nawet o szeleście mojej sukni, gdy -
jeszcze nieświadomy zasad tej gry - spróbujesz mnie po
raz pierwszy dotknąć. Oczywiście, nie pozwolę na to.
Będziesz wściekły. Podczas tego pierwszego spotkania
w ogóle nie pozwolę ci na nic. No, może na kilka
przelotnych pocałunków, jeśli będziesz bardzo miły.
Może będziesz mógł dosłownie musnąć moje piersi,
tylko na tyle, by poczuć, jak bardzo pragną i czekają
twych pieszczot. Ale spotka cię coś lepszego. Poproszę,
żebyś mi powiedział, jak chcesz to zrobić. Żebyś opisał
dokładnie, krok po kroku, jak będziesz mnie brał, jakich
pieszczot użyjesz, co pragniesz ze mną uczynić.
Będziesz potem zdumiony, że spędziłeś ze mną tyle
czasu tylko na rozmowie. To było pierwsze z twoich
nieuświadomionych marzeń. Marzenie o zdobywaniu
kobiety. Ten łatwy, komputerowy seks, jaki wymyśliły
nasze czasy, odebrał mężczyźnie jego główną,
odwieczną przyjemność: przyjemność odgrywania
przed każdą kolejną ofiarą roli swego życia.
Przyjemność tworzenia siebie samego, roztaczania
uroku, natężania wszystkich sił, by tylko okazać się w
jej oczach dowcipnym, elokwentnym i czarującym.
Oddam ci tę utraconą rozkosz - i pokochasz mnie za
to.
Nie od razu zdasz sobie z tego sprawę. Będę musiała
dać ci trochę czasu, żebyś uświadomił sobie, jak bardzo
pragniesz mnie jeszcze raz zobaczyć. Dam ci czas, abyś
pojął, że to niemożliwe, i poczuł z tego powodu ból.
Nikt nie może złamać anonimowości połączeń Pałacu,
to podstawowa zasada jego funkcjonowania. Pozostanie
ci tylko marzyć o mnie i o cudzie, że generator
stochastyczny zetknie nas kiedyś raz jeszcze.
Znowu będę czekała, śledząc twoje ruchy w sieci.
Przez pierwsze dni będziesz szaleć po Pałacu, zaliczać
co wieczór po kilka połączeń. Potem w ogóle
zaprzestaniesz wizyt u nas na całe tygodnie, na
przemian z okresami powrotu do gwałtownej
aktywności. Ściągniesz też sobie profesjonalny program
do budowy własnego awataru i zaczniesz pracować z
nim godzinami w obszarach swojej prywatnej,
zastrzeżonej pamięci. Nie wiesz, bo kto mógłby to
podejrzewać, że umiem wejść i tam - wykradłam twoje
personalne kody wprost z rejestrów podatkowych
Madame O. Zaczniesz pracować nad sobą; coś, na co
nigdy wcześniej nie miałeś czasu, zadowalając się
którąś za standardowych wizualizacji Pałacu.
Wskanujesz do pamięci swoje holograficzne zdjęcia;
oczywiście, jak was znam, podretuszujesz je trochę,
likwidując sobie brzuszek albo dodając parę
centymetrów wzrostu. Mniejsza z tym; dla mnie
najważniejsze będzie to, że zacząłeś siebie tworzyć.
Następne spełnione marzenie.
Któregoś dnia zobaczę, jak podczas przerwy w
pracy albo wieczornego czasu przeznaczonego w
organizerze na relaks, zabawiasz się przerabianiem
swego komputerowego odbicia na angielskiego lorda,
przymierzaniem mu cylindrów i płaszczy, wybieraniem
zarostu... To będzie znak, na który czekam. Cud, o
którym mogłeś tylko marzyć, zdarzy .się. Znowu
znajdziesz się na mojej ulicy, pośród gazowych latarń i
gęstej, londyńskiej mgły.
Znowu mój kamerdyner powiedzie cię po wąskich
schodach na górę, a ty, postępując za drżącymi od
ruchu płomieniami świec, nagle uświadomisz sobie ze
zdumieniem rozsadzające piersi bicie serca, gorączkę i
drżenie nóg, jakich nigdy dotąd nie zaznałeś.
Tym razem pozwolę ci się posiąść - zadbam, abyś to
zrobił dokładnie tak, jak mi opowiadałeś, wtedy, za
CZERWIEC 2001
DOBRA WRÓŻKA
pierwszym razem. Ale, ku twojemu zdziwieniu i
niedowierzaniu, nie skończę na tym. Będziemy leżeć
zmęczeni na białych, nakrochmalonych sztywno
prześcieradłach, pieszcząc się delikatnie, aż zaczniesz
mówić. Nie wyobrażasz sobie, jak doskonale potrafię
słuchać. Pokochasz mnie za to jeszcze bardziej. Za to,
że pozwolę ci się po prostu wygadać, tak naprawdę od
serca. Być może po raz pierwszy w życiu zdarzy ci się
ktoś, kto cię będzie słuchał tak uważnie i tak zupełnie
bezinteresownie.
Nie zamierzam cię ciągnąć za język. I tak zaczniesz
prędzej czy później opowiadać o sobie. O sobie, jakim
chciałbyś być. Zasmakujesz w tym; w podbarwianiu
swojego życiorysu, w nadawaniu sentymentalnej nuty
prostym wydarzeniom, a w końcu w wymyślaniu ich
zupełnie, od zera. To się stanie rytuałem każdej kolejnej
wizyty w moim buduarze na piętrze; kiedy już
zaspokoimy swój głód, kiedy uspokoją się oddechy i
rytm serc, zaczniesz opowiadać, coraz dłużej i barwniej.
Jeśli nie różnisz się zanadto od swoich poprzedników,
jeśli się co do ciebie nie mylę, na pewno uśmiercisz w
tych opowieściach swoją żonę i dzieci, najlepiej w
jakimś okropnym, krwawym wypadku. I będziesz się
przy mnie pławił w smutku, w tęsknocie, będziesz
oczekiwał ode mnie pocieszenia. Ależ wy uwielbiacie,
by się nad wami litować... Może nawet w końcu
zwierzysz mi się z nieuleczalnej choroby? To się zdarza
częściej, niż mógłbyś przypuszczać.
Ile to potrwa? Nie chcę zgadywać. Z tym
mężczyzną, który nauczył mnie łamania kodów i haseł,
spotykałam się kiedyś prawie dwa lata, ale to było
dawno, a on potrafił mnie nie nudzić. Nie spodziewam
się po tobie dość oryginalności, aby bawiło mnie to
dłużej niż kilka miesięcy. Pewnego dnia zaczniesz się
powtarzać, albo szukać pretekstu do ograniczenia
naszych spotkań. I to będzie znaczyło, że przyszedł już
czas spełnić twoje ostatnie skryte marzenie, tak skryte,
że sam byś się do niego nigdy nie przyznał. Marzenie o
pogrążeniu się w głębokim, kojącym śnie.
Żeby było ci łatwiej docenić to szczęście, wcześniej
będę musiała przeprowadzić cię przez strach i udrękę,
ale nie bój się -to nie potrwa długo. Któregoś dnia
dowiesz się nagle, że to, co opowiadałeś o strasznym
wypadku na miejskiej obwodnicy, o śmierci swojej
rodziny - stało się prawdą. Któregoś dnia okaże się, że
w twoim komputerze medycznym rzeczywiście znalazł
się zapis nieuleczalnej choroby, o której opowiadałeś...
Zaczniesz mnie szukać, ale komputer będzie ci
wmawiał, że adresu, który ci dałam, nigdy w sieci nie
było. Postaram się dla ciebie wysilić, spełnić wszystko,
wszystko, cokolwiek mówiłeś. Jeśli chciałeś stać się
nędzarzem - strącę cię w nędzę. Jeśli uskarżałeś się na
samotność - dam ci zaznać samotności. Najpierw
będziesz się bał, szamotał, przeklinał mnie i Madame
O., będziesz próbował znaleźć kogoś, kto cię uratuje...
Przeczekam to. W końcu docenisz moje wysiłki.
Zrozumiesz, że dzięki mnie udało ci się zdobyć skarb,
który w tym naszym skomputeryzowanym do cna
świecie jest cenniejszy niż wszystko:
kawałek życia ponad wszelką wątpliwość
prawdziwego i niepowtarzalnego.
I dopiero, gdy to wreszcie zrozumiesz, pozwolę ci
umrzeć -och, nie zawracajmy sobie teraz głowy
szczegółami, jest tyle sposobów. Ważne będzie tylko to
jedno, byś miał świadomość, że umierasz z miłości.
Przyznaj, tak szczerze: czy nigdy nie marzyłeś o takiej
śmierci?
A ja przecież czekam tutaj na ciebie po to, aby
spełnić twe marzenia. Najskrytsze i najgorętsze z
twoich marzeń, kochanie.
Rafał A. Ziemkiewicz
CZERWIEC 2001
JOVITA
CZERWIEC 2001
Bar był piekielnic zatłoczony, zadymiony i strasznie
rozkrzyczany. Gdzie nie spojrzałem, pełno było twarzy,
których wyraz nie zwiastował niczego dobrego. Z
napięciem wyczekiwałem zaczepki, która skończyć by
się mogła w najlepszym przypadku obiciem gęby. A
najgorsze jest to, że przychodząc tu, liczyłem właśnie
na coś takiego.
Nie pasowałem do tego miejsca, to było widoczne
już na pierwszy rzut oka. Siedziałem przy barze w
pachnącym świeżością białym mundurku Floty Europy
i prowokowałem. Jednakże spocone, często
zakolczykowane i wytatuowane postacie rodem z
niskobudżetowego filmu kryminalnego, najwyraźniej
traktowały mnie jak powietrze. A ja bardzo
potrzebowałem rozrywki i to tej najprymitywniejszej jej
odmiany. Po kilkunastu latach samotnej podróży
miałem w sobie tyle energii, że nawet najlepszy seks
nie był w stanie rozładować nagromadzonego napięcia.
Toteż uznałem, że najpierw mordobicie, a dopiero
potem przyjemności.
Nic, dopuszczałem do siebie myśli, że ktoś mógłby
mi skopać tyłek. Lata treningów i wzmocnione jakimiś
polimerami tkanki dawały mi miażdżącą przewagę
nawet nad kilkunastoma 'naturalnie silnymi
przeciwnikami.
Widząc, że nic nie osiągnę czekaniem, wstałem od
baru. W ręku trzymałem opróżnioną do połowy
szklankę jakiegoś marnego trunku. Niby przypadkiem
potknąłem się i chlusnąłem całą jej zawartością w twarz
potężnie zbudowanego gamonia. Z radością przyjąłem
widok zapalających się w jego oczach iskier. Otoczenie
zamilkło, a ja z głupawym uśmieszkiem czekałem na
rozwój wydarzeń. Dryblas nerwowo przetarł ręką twarz
i... odwrócił się do mnie plecami. Teraz już byłem
wściekły!
- Ej! - warknąłem. - Nic nie powiesz?
Osiłek spojrzał na mnie rozognionym wzrokiem.
Czułem, jak adrenalina przejmuje nad nim kontrolę,
widziałem też, jak walczył ze sobą. Ręce mu drżały,
zresztą cały się trząsł, ale tylko odparł spokojnie^
Gościu, daj ty mi spokój. Nie szukam guza.
- Chyba się mnie nic boisz? Ja jestem sam, a ty masz
tu kupę kolesiów.
Facet! Jak cię spróbuję pstryknąć, to mnie udupią w
pace na długie lata i to jak będę miał dużego tarta -
pokazał palcem w górę. na obserwującą wszystko
kamerę. - Długo cię tu nie było?
- Na Ziemi? Ponad piętnaście lat.
- No to, kurde. nie nie wiesz. To już nie ta Europa,
co kiedyś. Poczytaj gazety, to sam się kapniesz, co jest
grane. Flota wszystko kontroluje. Chcesz się tłuc? To
poszukaj se samobójcy, tu nikogo nic znajdziesz.
- Nawet jak ci sam przyłożę?
DARIUSZ JASIŃSKI
JOVITA
- He, he - zaśmiał się. - Tego to nie zrobisz, bo sam
byś trafił do pierdla, co nie?
Skubany miał rację. Za uderzenie cywila inaczej, niż
w obronie własnej, czekał mnie areszt do kolejnego
lotu. To przekreśliłoby moje szansę na jakąś panienkę.
- Dobra - odrzekłem. - Wygrałeś. Chodź, postawię ci
następną kolejkę.
Przyjął moją propozycję bardzo ochoczo i po
następnych dwóch godzinach byliśmy już wielkimi
przyjaciółmi. Niewątpliwy wpływ na to miały trzy
niegdyś pełne butelki po tutejszej wódzie.
Ledwo trzymając się na nogach opuściłem spelunę i
sinusoidalną ścieżką podążałem do hotelu. Nawet
specjalnie nie zastanawiałem się, czy obrałem właściwy
kierunek.
Ni stąd, ni zowąd zostałem zaatakowany. Ktoś
złapał mnie za kołnierz i z dużą siłą rzucił o ścianę
pobliskiego budynku. Już miałem zareagować, gdy
napastnik mocno wpił się swoimi ustami w moje. W
jakimś pijackim zwidzie postanowiłem przeprowadzić
test płci i mało wyszukanym ruchem złapałem ową
osobę za krocze. Kiedyś już się nadziałem, teraz
dmuchałem na zimne. Tym razem to jednak nie był
transwestyta, tylko autentyczna, ładnie pachnąca i
najwyraźniej bardzo napalona dziewczyna. Szybko
przejąłem inicjatywę i poczułem się dużo lepiej. Kątem
oka tylko zobaczyłem policyjny patrol, który widząc
mój mundur szybko przeszedł na drugą stronę ulicy.
Chwilę później dziewczyna oderwała się ode mnie i
wreszcie mogłem zobaczyć jej twarz. Widziałem w
swoim długim życiu już wiele ładnych i pociągających
kobiet, ale ją mogłem określić tylko w jeden sposób.
Była piękna. Tak idealnej urody jeszcze nie dane mi
było oglądać. Może wpływ na to miała emanująca z
niej taka dziewicza dojrzałość. Lepiej nic udało mi się
tego określić, choć czułem, że szybko trzeźwieję.
- Dobrze całujesz, ale muszę lecieć - powiedziała
stłumionym głosem.
Złapałem ją za rękę. Spojrzała na mnie, jakby
chciała mnie zaraz zabić.
- Hej! Dokąd? Najpierw się na mnie rzucasz, potem
rzucasz na mnie urok, a w końcu rzucasz mnie?
- Puść! - Zabrzmiało to groźnie. - Chcę odejść!
- No co ty, boisz się czegoś? Chyba nic mnie?
- Proszę!... - Szarpnęła wyjątkowo mocno, jak na
kobietę, ale nic zamierzałem spełnić jej żądania.
- Uciekasz przed glinami! - skonstatowałem. - Mam
rację?
Nic nie odparła, widać trafiłem w dziesiątkę.
- Jeśli chcesz się gdzieś zadekować, to gdzie
będziesz bezpieczniejsza, niż pod opieką oficera Floty?
DARIUSZ JASIŃSKI
- Coś znajdę... - Przestała się szarpać, najwyraźniej
rozważała moją propozycję.
- Przestań gadać bzdury! Chodź! Pociągnąłem ją za
rękę. Jej opór byt tylko prowizoryczny. Zresztą, po
chwili znikł zupełnie.
- Jak masz na imię? spytałem.
- Jovita.
- Ładnie... - przyznałem szczerze. - Co
przeskrobałaś?
- To skomplikowana sprawa, lepiej, żebyś nie
wiedział.
- Pamiętaj, że będę nadstawiał za ciebie karku...
- Nic prosiłam o to. - Jej glos znów przestał być
łagodny.
- Jak uważasz, ale musisz wiedzieć, że siedzę we
Flocie nie ze względów ideologicznych. Po prostu
kocham latać. Bez względu na to, co zrobiłaś, i tak cię
nie wydam.
Jednak Jovita milczała. Trudno. W końcu to
rzeczywiście nie była moja sprawa. Nie wlokłem jej ze
sobą, żeby zostać bohaterem. Ja tylko miałem na nią
ochotę, licząc na rewanż z jej strony za okazaną pomoc.
W hotelu podbiegł do mnie recepcjonista.
- Przepraszam pana najmocniej, majorze, ale muszę
wiedzieć, czy ta dama - tu przełknął ślinę, spoglądając
na Jovitę - będzie pana gościem tylko dziś, czy
zamieszka z panem do odlotu. Muszę ją wpisać do
rejestru...
Dziewczyna stała się niespokojna. Ja zaś sapnąłem
ciężko i sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem z niej jakiś
banknot o wysokim nominale i wcisnąłem go
recepcjoniście do ręki.
- O kim mówisz?... - spytałem.
- Przepraszam, coś mi się przywidziało...
Nadal za kasę można było ominąć wiele przepisów.
Jadąc windą zacząłem się jednak zastanawiać, czy
aby postąpiłem słusznie, biorąc ją ze sobą.
Wytrzeźwiałem całkiem i nie byłem już tego taki
pewien. O pieniądze nie dbałem, i tak nie zdążyłbym
ich wszystkich wydać. Bardziej niepokoiłem się, czy
otrzymam od niej to, czego oczekiwałem. Już dawno
bowiem wyrosłem z miłości platonicznych.
Ze zwykłych zresztą też.
Niedługo później wszelkie wątpliwości zostały przez
dziewczynę rozwiane. Nie okazała się być jedną z tych
delikatnych panienek, które łatwo było połamać przez
nieuwagę. Nie, ona była silna i sprężysta. Do tego
miałem nieodparte wrażenie, że starała się bardziej
dawać, niż czerpać, i dostałem od niej więcej, niż
mógłbym oczekiwać.
Mimo iż kondycja była moją mocną stroną, po
kilkudziesięciu minutach wspólnych igraszek leżałem
całkiem wypompowany. Zaniepokoiło mnie tylko to, że
po niej nie widać było śladów zmęczenia. Też
wydawała się być zadowolona, choć przyznałem sobie
w duchu, iż wcale się o to nie starałem. Zmęczony
szybko zasnąłem.
Gdy się obudziłem, Jovita brała prysznic. Miałem
ogromną ochotę przyłączyć się do niej, ale ponowne
pukanie do drzwi uświadomiło mi, co też mnie
obudziło. Śniadanie było ogromne, toteż nie bojąc się,
że go zabraknie dla dziewczyny, ochoczo zabrałem się
za konsumpcję.
CZERWIEC 2001
JOVITA
Służba we Flocie dla wielu miała masę minusów.
Główną przyczyną, z powodu której paru zdolniejszych
ode mnie pilotów nie wstępowało w jej szeregi, były
długie loty. Ktoś, kto chciał założyć rodzinę, musiał
zdawać sobie sprawę, że trzeba się nią opiekować, a nie
wybywać na kilka czy nawet kilkadziesiąt lat. Ja nie
miałem nikogo, toteż nie musiałem się martwić, że gdy
wrócę z kolejnej podróży, moje dziecko będzie
biologicznie starsze ode mnie.
Plusów jednak było więcej. Podczas tych krótkich
zazwyczaj przerw w lotach miałem zapewniony
maksymalny luksus. Najlepszy hotel, praktycznie
nieograniczone finanse i status krezusa. Lubiłem to i z
radością korzystałem z tych dobrodziejstw.
Wziąłem do ręki gazetę i włączyłem opcję
"aktualności z miasta". Moją uwagę zwróciła niewielka
notka o zabawnym tytule "Zło wyplenione".
"Wczoraj, późnym wieczorem zjednoczone siły
Policji i Piechoty Floty zdobyły budynek okupowany
przez grupę anarchistów. W wymianie ognia rannych
zostało trzech policjantów. Wszyscy przestępcy zginęli,
ponosząc słuszną karę,. Władze miasta przepraszają
mieszkańców zbiegu ulic Piętnastej i Sto
siedemdziesiątej czwartej za zakłócenie ciszy nocnej."
Odświeżyłem sobie w myślach plan miasta i wcale
nie zaskoczony stwierdziłem, że było to nieopodal
miejsca, w którym natknąłem się na Jovitę. Chyba
pakowałem się w jakieś polityczne gówno. A co tam...
Drzwi łazienki otworzyły się i moim oczom ukazał
się iście imponujący widok wykąpanej bogini, w
ręczniku zbyt krótkim, by okryć wszystkie intymne
części ciała. "Zobaczyć Jovitę i umrzeć", przeleciało mi
przez głowę jakieś stare powiedzonko.
- Śniadanie podane - poinformowałem. - Jak ci się
spało?
- Dobrze - odparła zdawkowo. -'Dzisiejsza? -
wskazała na gazetę.
- Tak.
Jovita wzięła ją do ręki i pośpiesznie wertowała
tytuły. W końcu znalazła to, czego szukała.
- Wiesz? Nic się nie zmieniło. Gazety wciąż
kłamią... -rzuciłem zaczepnie.
- O czym ty mówisz?
- Nie wszyscy zginęli, a ty jesteś na to najlepszym
dowodem.
- Prosiłam cię, byśmy nie rozmawiali na ten temat.
- Posłuchaj! Już się i tak w to wpakowałem, ale na
Ziemi zostaję jeszcze tylko dwa dni, potem stąd
spadam. A ty? Zostaniesz tu sama - ścigana, a twoi
kumple nie żyją. Co ty w ogóle zamierzasz?
- Opuścić Ziemię.
- Jak? Kupisz bilet i wsiądziesz na statek? Mają twój
rysopis?
- Nie wiem. Coś wymyślę.
- Może znajdziemy ci jakiegoś chirurga
plastycznego? Za odpowiednią kasę...
- Nie! To wykluczone.
- Masz rację. Nie wolno niszczyć takiej doskonałej
buźki. A teraz i tak sprawdzaj ą kod genetyczny na
odprawie. Signum temporum... - zakończyłem
sentencjonalnie.
- Refugire ad astra... - szepnęła.
Uciec do gwiazd... Nie sądziłem, że jeszcze ktoś
prócz mnie znał łacinę, język martwy od tysięcy lat i
nie używany od kilkuset. Teraz mi zaimponowała i
kolejny raz zaskoczyła.
- Daj temu spokój, lepiej mnie pocałuj -
zaproponowała. Nie trzeba mi było tego dwa razy
powtarzać. Jej pachnące świeżością ciało szybko
znalazło się w moich objęciach i oboje wylądowaliśmy
awaryjnie na podłodze. Niedługo później byłem znów
w siódmym niebie, a to rozanielenie przywiodło ze sobą
dziwne i zupełnie pozbawione logiki myśli.
- Gdyby to było bezpieczne, zabrałbym cię ze sobą...
-westchnąłem.
- A dlaczego mogłoby nie być? - podchwyciła.
- Mój statek to transportowiec - jedynka. Jedna
kabina anabiotyczna, prowiant dla jednej tylko osoby...
- Daleko lecisz?
- Na Argento, to dwadzieścia siedem lat podróży.
- Nie muszę spać.
- A jeśli moja kabina się popsuje? Oboje umrzemy z
braku wody, bo zakładam, że tlenu jakoś by
wystarczyło.
- Masz rację. Za dużo ryzykujesz - westchnęła.
Popatrzyłem na charakterystyczną dla mężczyzn część
ciała. Sugerowała ona coś zupełnie pozbawionego
sensu. Jeszcze chwilę się wahałem, ale decyzja już
zapadła.
- A do cholery z tym wszystkim - szepnąłem jej do
ucha. - Wywiozę cię stąd.
- Dziękuję... - odparła również szeptem.
***
Przez pozostałe dwa dni nie rozmawialiśmy ani o
powodach jej ucieczki, ani o niej samej. Przeżyłem dwa
najlepsze dni w moim grubo ponad dwustuletnim życiu.
Mimo że znałem ją tak krótko i w zasadzie nic o niej
nie wiedziałem, było mi z nią dobrze. Dla kogoś
takiego warto było rzucić Flotę, - ale też zdawałem
sobie sprawę, że' nie byliśmy sobie przeznaczeni. Gdy
dowiozę jąna miejsce będzie miała pięćdziesiąt lat, a
lotu spędzić z nią nie mogłem z oczywistych przyczyn.
Niestety, to była jej jedyna szansa na wyrwanie się z
Ziemi. Wysadzenie jej gdzieś po drodze też nie
wchodziło w rachubę. Paskudna sprawa...
- Powiedz mi, dlaczego mi pomagasz? - spytała,
zanim opuściliśmy hotelowy pokój.
- Sam nie wiem. Początkowo myślałem, że chodzi o
seks. Ale zdaję sobie sprawę, że nie. A może po prostu
mam raz w życiu okazję komuś pomóc? Wiem, że
Ziemia przestała być miłym miejscem. A ci, jak to na
nich mówią, anarchiści, to ludzie, którzy chcą
normalnie żyć. Zawsze tak było. Wolność, to jedyna
rzecz, dla której warto poświęcić życie. Ja się nigdy w
nic nie angażowałem i nadal uważam, że nie
powinienem, ale dla ciebie raz w życiu zrobię wyjątek.
CZERWIEC 2001
DARIUSZ JASIŃSKI
- Czy ty mnie kochasz? - tym pytaniem ścięła mnie z
nóg.
- No co ty? Ja? Nie. Chyba nie. Nie wiem... -
Dziwnie gadałem. - Cholera. A może tak się to
objawia?...
- I tak nie zrozumiesz, co chcę przez to powiedzieć,
ale zmieniłeś moje priorytety...
- Dobrze - przerwałem tą sielankę. - Dość tych
wyznań. Jest robota do wykonania.
Wyszliśmy z budynku. Oddałem klucz, rachunek
pokrywała oczywiście Flota. Wsiedliśmy do
wypożyczonego samochodu. Rzuciłem: Kosmoport, i
pojechaliśmy.
Przed bramą dla personelu stało dwóch strażników.
Tu też nic się nie zmieniło. Na szczęście nadal byli to
zwykli ochroniarze, mamie opłacani przez zarząd portu.
Pokazałem identyfikator i oddałem próbkę krwi.
- Zgadza się. Miłego lotu, majorze. Ale zaraz... -
zerknął do auta.
- Panowie... - wziąłem obu na bok - lot mam za
cztery godziny, a chciałem jeszcze zaszpanować przed
laską. No wiecie, prawie trzydzieści lat w kosmosie... A
tu mam szansę na ostatni numerek; Widziałeś jej nogi?
- To wykluczone! Regulamin zabrania...
- Tysiąc dla ciebie, tysiąc dla kolegi i jeszcze tysiąc
dla waszych kobiet, żebyście je zabrali na ekstra
wakacje. Nie warto czasem zapomnieć o głupim
punkcie regulaminu?
- Jeśli ją wpuścimy, to złamiemy ich z dziesięć...
- Pięć.
- Osiem
- Sześć!
- Dobra.
Musiałem się potargować, żeby nie myśleli, że aż
tak mi zależy. Dopłaciłem trzy kawałki i
przejechaliśmy. W zasadzie to najgorsze mieliśmy już
za sobą. Tu nikt już raczej o nianie zapyta. Skoro tu
była i to w towarzystwie oficera Floty, to znaczyło, że
miała do tego prawo.
Z daleka dostrzegłem mój międzygalaktyk.
Wyposażono go w najnowsze osiągnięcia techniki i już
zżerała mnie ciekawość, co tym razem w nim
ulepszono. Ten statek wiele dla mnie znaczył. Był
przecież moim domem, na jego pokładzie spędziłem
większość życia, a Ziemię, jak zwykle, opuszczałem
bez żalu. Powoli zbliżaliśmy się do wejścia, gdy nagle
zawyły syreny alarmowe.
- Kurwa! - krzyknąłem, gdy odwróciłem głowę.
Za nami, w odległości kilkuset metrów, stał szpaler
złożony z komandosów Floty. Oddział trzymał broń
wycelowaną w naszą stronę.
- Poddajcie się! Nie macie szans! Jesteście otoczeni!
Spojrzałem przerażony na Jovitę. Wpatrywała się we
mnie złowrogo.
- To nie ja... -jęknąłem.
Złagodniała. - Wiem...
To, co nastąpiło p.o chwili, zaskoczyło mnie
całkowicie. Nieprawdopodobnie szybkim ruchem
wyrwała mi broń z kabury i mówiąc "Wiem, że to nie
ty", strzeliła mi w głowę! Ogarnęła mnie ciemność.
Ostatnie, co poczułem, to było twarde zderzenie z
nawierzchnią lądowiska.
***
Ocknąłem się w szpitalu. Nade mną stała
pielęgniarka.
- Pamięta pan, kim pan jest?
- Major Robert Marków, Flota Europy. Co się stało?
- Niech pan odpoczywa. Niedługo ktoś się u pana
zjawi. Zasnąłem. •
- Majorze! - obudził mnie ostry głos.
Otworzyłem oczy.' Obok mojego łóżka stała
czwórka mężczyzn. Lekarz, dwóch wysokich oficerów
Wywiadu Floty, pułkownik i major oraz jakiś starszy,
schorowany jegomość. Miałem prawo oczekiwać
informacji i przede wszystkim nieprzyjemności.
- Doktorze? - Pułkownik oddał najpierw głos
lekarzowi.
- Pański stan zdrowia określiłbym jako dobry.
Zważywszy, że został pan postrzelony w głowę, nawet
jako znakomity. Kula otarła się o pańską wzmocnioną
czaszkę i poza drobnym jej naruszeniem nie wyrządziła
żadnych poważniejszych szkód. Gdyby nie medyczne
udoskonalenia, jakim został pan poddany, pański mózg
leżałby zapewne gdzieś w porcie. To by było na tyle,
zostawiam panów samych.
Lekarz wyszedł.
- No, majorze, warto było zdradzać Flotę dla jakiejś
dupy?
- Teraz już wiem, że nie... Niestety, zacząłem
myśleć...
- Wiem, czym pan myślał. Też mi się czasem
zdarzało. Na pana szczęście nie należał pan do grupy
przestępczej, a ten głupi, jednorazowy wybryk gotowi
jesteśmy panu zapomnieć i wymazać z akt.
- Niczego więcej nie mógłbym oczekiwać -
przyznałem szczerze. - Nie wyobrażam sobie życia bez
moich lotów. To naprawdę dla mnie ważne, a nie
sądziłem, że z nią to taka niebezpieczna sprawa -
skłamałem. - No i tę-sytuację dobrze sobie zapamiętam.
- Taką mamy nadzieję - skwitował major. - Przebieg
pana służby był dotychczas bez zarzutu. Kilkanaście
bezawaryjnych lotów, wszystkie pozaukładowe. Pewnie
nawet nie zdaje pan sobie sprawy, że jest pan naszym
najstarszym pilotem; ci, którzy z panem zaczynali, już
dawno zrezygnowali ze służby i w większości
poumierali. Ma pan ogromne doświadczenie, więc nie
chcielibyśmy stracić kogoś takiego.
- A co z ... nią? - spytałem.
- Z pana niedoszłym zabójcą? - ha twarzy
pułkownika zagościł dziwny uśmiech. - Myślę, że
najlepiej opowie o tym profesor Braun. W zasadzie był
jej ojcem.
- Ojcem?
- Nie tak, jak pan myśli, majorze Marków - odparł
Braun. - Jestem biorobotykiem. A owa, jak się panu
przedstawiła, Jovita, jest biotem o kodowej nazwie
CZERWIEC 2001
JOVITA
HW-SI3 typ EF, co oznacza: humanoidalny żołnierz,
sztuczna inteligencja trzeciej generacji wersja
ekskluzywnej kobiety...
- Co?!!! Co pan bredzi?! - krzyknąłem.
- To prawda, Marków - odparł pułkownik z
denerwującym uśmieszkiem na twarzy.
- Ja przecież... Nie!... Spałem z robotem?...
- W rzeczy samej. Z lepszą wersją sokowirówki...
- No, nie do końca... - sprostował Braun. - Powłokę i
większość organów miała prawdziwie ludzkich, choć
były one zmodyfikowane nawet w większym stopniu
.niż u oficerów Floty. Tyle że jej układ nerwowy to
najnowocześniejsza technologia. Spotkał pan
najdoskonalszy komputer w ludzkim ciele.
- I pewnie ciekawi pana, jaki program miał
wbudowany ów komputer? Otóż jego celem było
opuszczenie Ziemi. Miała zdobyć statek i polecieć nim
na Aurorę, by przekazać tamtejszej rebelii pewne
strategiczne informacje. Miał pan szczęście, gdyby nie
nasza czujność, to tam, w przestrzeni, nie miałby pan
szans na przeżycie. Zabiłaby, tak jak próbowała to
uczynić tu.
- Boże...-jęknąłem.
- Tak, tak. A na drugi raz proszę uważniej dobierać
sobie partnerki - dodał na odchodnym major.
Wyszli, zostawiając mnie całkiem
zdezorientowanego. I ja chciałem temu czemuś
pomóc...
Dwa dni później opuściłem szpital. Następnego,
miałem wreszcie odpalić statek i wynieść się z Ziemi na
kilkadziesiąt lat.
Gdy siedziałem sam, w pustym apartamencie,
nieoczekiwanie odwiedził mnie profesor Braun.
- Przepraszam, że pana niepokoję, wiem, że jutro
pan leci i pewnie ma lepsze zajęcia, niż rozmowa ze
starcem...
- Nie, nie przeszkadza mi pan, tylko przywołuje
wstydliwe wspomnienia. Jak mogłem się tak pomylić?
- Och, każdy by się tak zachował na pana miejscu.
Specjalnie zaprojektowałem ją taką wspaniałą.
- Udało się panu, jak cholera.
- Ale nie o tym chciałem z panem mówić.
Zastanawia mnie jeden szczegół, pozwoli pan?
Włożył do odtwarzacza jakiś nie znany mi nośnik
(pewnie kolejna nowinka technologiczna) i zobaczyłem
film z kosmoportu. Staliśmy oboje z Jovita, nagle ta
wystrzeliła do mnie, upadłem. Potem zaczęła biec w
stronę żołnierzy Floty strzelając w ich stronę. Któryś z
nich odpowiedział ogniem i dziewczyna-robot
eksplodowała, rozpadając się na drobne kawałki.
Oglądałem jej śmierć z przygnębieniem.
- Dziwne, prawda? - spytał Braun.
- Co mianowicie? - zdziwiłem się. - Strzeliła do
mnie, a potem rzuciła się na wojsko.
- Po pierwsze, nie miała prawa chybić z tak
niewielkiej odległości, a po drugie, jej głównym
programem było zachowanie się przy życiu, za wszelką
cenę. Większe szansę, choć i tak niewielkie miała
uciekając, bo to, co zrobiła nazwałbym raczej
samobójstwem.
- Co pan sugeruje? Może po prostu się popsuła?
- Cóż, to oczywiście możliwe, ale mam dziwne
wrażenie, że ta cała jej akcja miała na celu uratowanie
panu życia, majorze...
- I dlatego chciała mnie zabić? Niech pan nie będzie
śmieszny.
- I dlatego strzeliła tak, by ogłuszyć. Doskonały
strzał, który nie zrobił panu krzywdy. A co by było,
gdyby trafiono ją granatem w pobliżu pana? Dlatego
pobiegła w ich kierunku, by oddalić niebezpieczeństwo.
- Czy to trochę nie za bardzo naciągane?
- Być może, być może... Ale sam pan wie, że parę
milimetrów dalej i rozmawiałbym z panem przez
medium.
- Wiem, ale nadal nie rozumiem, po co strzelała?
Mogła od razu uciec.
- A nie pobiegłby pan za nią? Zamilkłem. Już teraz
zgłupiałem zupełnie.
- No cóż, czas na mnie. Życzę panu miłego lotu i
mam nadzieję,, że Jowita dokonała słusznego wyboru. I
ja też, ale raczej o tym się już nie dowiem. Nie pożyję
dostatecznie długo. Żegnam więc, majorze.
Braun opuścił pokój, a ja jeszcze raz przejrzałem
nagranie. Długo je analizowałem i już nie wiedziałem,
co mam o tym myśleć. Do tego dręczyły mnie
enigmatyczne słowa profesora o słuszności wyboru.
Cieszyłem się tylko, że za parę godzin będę już daleko
od tych wszystkich spraw.
***
Wystartowałem o czasie. Jak zwykle na początku
podróży zapoznałem się z wszystkimi nowościami
zainstalowanymi na pokładzie. Nie było tego wiele.
Przez piętnaście ostatnich lat postęp nie był aż tak
znaczny, choć sama Jovita była tego niewątpliwym
zaprzeczeniem. Ta istota wciąż tkwiła w mych
wspomnieniach.
Następne dni spędziłem na żmudnym i przeraźliwie
nudnym testowaniu systemu. W czasach pierwszych
podróży często coś nawalało, więc niejednokrotnie taka
procedura ratowała mi życie. Jednak teraz czynności,
które wykonywałem, były jedynie czysto rutynowe. Po
upewnieniu się, że wszystko gra, udałem się na
spoczynek.
Spałem miesiąc, później znów kilka dni testów,
znów kabina anabiotyczna i tak spędziłem prawie dwa
lata.
Tym razem obudził mnie komputer pokładowy,
przeraźliwie przy tym wyjąc. Coś było nie tak. Pędem
pobiegłem do kabiny pilota i wyłączyłem alarm.
Zapytałem o źródło awarii.
- Wszystkie systemy sprawne - usłyszałem w
odpowiedzi. - Za dwadzieścia sekund rozpocznie się
prezentacja nagrania.
CZERWIEC 2001
DARIUSZ JASIŃSKI
Jakiego nagrania?, pomyślałem, ale czekałem
cierpliwie. Po upływie zapowiedzianego czasu, moim
oczom ukazał się profesor Braun.
- Witam, majorze Marków. Mam nadzieję, że nie
wystraszył pana alarm i siedzi pan przed ekranem,
oczekując, co też mam do powiedzenia. Opowiem panu
o planecie Aurora. Została ona zasiedlona ponad trzysta
lat temu przez poszukiwaczy złota. Okazała się
posiadać także złoża platyny i uranu, toteż Ziemia
bardzo szybko położyła na niej swą ciężką i chciwą
łapę, czyniąc z wolnych osadników zwykłych
niewolników. Sam się tam urodziłem, ale z grupą
odważnych ludzi udało nam się stamtąd uciec. Tak
trafiłem na Ziemię. Przez całe życie starałem się w jakiś
sposób pomóc tym, którzy pozostali. Byłem obdarzony
wielkim darem - zdolnym umysłem. Wszystkie moje
umiejętności, całą wiedzę i marzenia włożyłem w
stworzenia wspaniałego wojownika - w Jovitę. Ona
miała przedostać się na Aurorę i przekazać
mieszkańcom tej planety dokumentację swojej budowy,
jedyną, jaka pozostała, bo resztę zniszczyłem. Z
pomocą armii złożonej z podobnych niej, moi rodacy
mieli odzyskać wolność najpierw dla siebie, a potem
dla innych ciemiężonych zakątków wszechświata.
Niestety, Jo zginęła ratując panu życie. Wiem o tym,
gdyż widziałem zapis jej pamięci i oprogramowania,
które sama sobie zmodyfikowała... Wszystko to
znajduje się w czarnej skrzynce, o której na szczęście
Flota nie wiedziała. I tylko ten zapis pozostał mi po
moich marzeniach. Gdybym miał może troszkę więcej
czasu, zaplanowałbym taką akcję raz jeszcze, ale
niestety, zżera mnie choroba, pozostałość po Aurorze, i
gdy pan to ogląda, mnie już raczej nie ma. Tak więc
myślałem, że to już koniec, że tam, na mojej rodzinnej
planecie, ludzie nadal będą umierać dla chciwości
Floty, ale Jovita, poświęcając się dla pana, wskazała mi
nową drogę. Całą swoją nadzieję pokładam więc teraz
w panu, majorze. Jutro o siedemnastej czasu
uniwersalnego będzie ostatnia możliwość, by zmienić
kurs nie nadkładając drogi i nie zużywając energii. Kurs
na Aurorę... W skrzyni numer 2035 w części bagażowej
znajduje się pojemnik z zapisem pamięci Jowity. Jeśli
pan go dostarczy tam, gdzie miała to zrobić ona, uratuje
pan życie milionom... ba, miliardom, ludzi w całym
wszechświecie. Dzięki temu będzie pan mógł zrobić
coś dobrego w swoim życiu, sprawi, że moje nie będzie
zmarnowane i... odzyska pan Jovitę, jeżeli coś dla pana
znaczyła... Bo po tym, co uczyniła, wiem, że jest
bardziej ludzka od wielu, którzy szczycą się mianem
człowieka. Błagam, niech pan nie zniweczy wysiłków i
ofiar tylu ludzi. Tylko od pana zależy, czy Ziemia i
dziesiątki innych zamieszkałych planet staną się
domem, czy nadal będą więzieniem dla homo sapiens.
Decyzja należy do pana, mam nadzieję, że będzie
słuszna. I niech pan pamięta:
kluczem do wszystkiego jest wolność...
Obraz zgasł.
Po kilkunastu minutach bezczynnego siedzenia
zerwałem się z miejsca i ruszyłem do ładowni. Z
niemałym trudem odszukałem pakunek i zajrzałem do
środka. Zawierał małe pudełeczko, trochę porysowane z
zewnątrz. Jak przypuszczałem, był to efekt wybuchu,
który znów zobaczyłem oczami wyobraźni. Poczułem
dziwny żal.
Pojemnik miał wyjście do połączenia go z
komputerem. Wróciłem więc do sterowni i
podciągnąłem kabelek. Okazało się, że aby zobaczyć
zawartość, musiałem wpisać kod. Siedmioznakowe
alfanumeryczne zabezpieczenie, którego oczywiście nie
znałem. Komputer poinformował mnie, że po trzecim
błędnym wpisie pojemnik zostanie zablokowany na
dziesięć lat. Mocno mnie to speszyło. Zacząłem myśleć.
Mój mózg pracował na najwyższych obrotach, po czym
zasnąłem, do niczego konstruktywnego nie dochodząc.
Obudziłem się z potwornym bólem karku. Fotel
pilota zupełnie nie był dostosowany do ucinania sobie
w nim drzemki. Ale za to sen odświeżył trochę moje
niemałe, jak uważałem, zdolności intelektualne i
przyniósł kilką nowych pomysłów, które od razu
wcieliłem w życie.
Poprosiłem komputer o podanie mi informacji na
temat Aurory. Usłyszałem piękną, wręcz cukierkową
historię kolonizacji planety przez hiszpańską
ekspedycję (Hiszpanie byli narodem zamieszkującym
kiedyś Półwysep Pirenejski). Dowiedziałem się, jak
cudownie żyje się jej mieszkańcom i w jakie luksusy
opływają. Teksty iście z kolorowego żurnala biura
turystycznego, które nijak się miały do mrocznej
opowieści Brauna. I to właśnie mnie przekonało do jego
wersji.
- Myśl, myśl! - krzyknąłem do siebie. Komputer
poprosił o powtórzenie polecenia. Zastanowiłem się,
skąd mogli znać hasło rebelianci? Braun powinien dać
mi jakąś wskazówkę! Zaraz! Mówił coś o jakimś
kluczu. Wolność! Wpisałem to słowo, żywiąc nadzieję,
że rozwikłałem problem.
- Hasło odrzucone, do blokady pozostały dwie próby
- otrzymałem informację.
Zdziwiłem się mocno. Mój zapał zgasł. Spojrzałem
na zegar, była 15:34. Na podjęcie decyzji miałem już
coraz mniej czasu, ale jednocześnie zdałem sobie
sprawę, że w ogóle rozważałem możliwość zmiany
kierunku lotu. To było coś nowego. Nigdy, prócz tego
jednego razu z Jovitą, nie zrobiłem niczego głupiego. A
na pewno nie tak, bym zwalił na siebie świadomie całą
nienawiść Floty. I to nie tylko tej europejskiej... Szybko
rozważyłem wszelkie za i przeciw skierowania się
(ewentualnie) na Aurorę.
Przeciw - znajdą mnie i zabiją.
Za - może kiedyś postawią mi pomnik. Najpewniej
na nagrobku. Może z napisem Contra vim mortis non
est medicamen in hortis... Cholera! Doznałem olśnienia.
Hiszpanie! Wpisałem szybko hasło: "liberta"
- Kod przyjęty - usłyszałem, a pudełko z pamięcią
Jovity zostało przyłączone do systemu jako źródło
zewnętrzne. Moje głupie dla wielu hobby, jakim było
uczenie się języków dawnych narodów wreszcie się na
coś przydało, poza imponowaniem dziewczynom. Na
CZERWIEC 2001
JOVITA
Ziemi panował praktycznie już tylko jeden język, znany
dawniej jako angielski. Tylko w Strefie Islamskiej
nadal używano arabskiego, ale Strefa była w zasadzie
poza układem panującym na mojej rodzinnej planecie.
Unia Kontynentów już dawno by ją wchłonęła, gdyby
nie ogromne różnice kulturowe i przede wszystkim
potęga militarna. Szybko otrząsnąłem się z tych
niepotrzebnych dywagacji. Miałem przecież dostęp do
Jovity. Czas mijał, a ja nadal nie podjąłem decyzji.
Zerknąłem na strukturę danych. Na nośniku
znajdowały się trzy pliki. Pierwszy był ogromny.
Komputer pokładowy potwornie się męczył z
deszyfrowaniem informacji, ale mile mnie zaskoczył,
prezentując obraz, jaki swoimi oczami odbierała Jovitą.
Na fonię nie starczyło już mocy obliczeniowej. Mogłem
się domyślić, że pozostałe dane zawierały bodźce z
innych zmysłów dziewczyny. Tak, DZIEWCZYNY,
bo, jak zauważyłem, nadal tak ją traktowałem. Troszkę
się rozmarzyłem, przeglądając kilka scen z okresu,
kiedy byliśmy razem. Spojrzałem na zegar - 16.24.
Profesor miał rację, jak obliczyłem, dokładnie
siedemnasta osiem była ostatnią minutą, kiedy mogłem
zmienić kurs, nie skazując się na śmierć w kosmosie.
Po tym czasie manewr byłby zbyt energochłonny i
mogłoby mi zabraknąć paliwa na lądowanie.
Zajrzałem do drugiego, znacznie mniejszego pliku.
Tym razem moja pokładowa maszynka do analiz
uporała się z nim szybko. Był to instruktaż, jak
zbudować robota trzeciej generacji i jak wyhodować
mu ciało. Nie rozumiałem nic z tego naukowego
bełkotu, więc przeszedłem do najmniejszego, trzeciego
pliku. Tu też obyło się bez marnowania cennego czasu.
Komputer wyświetlił mi na monitorze zestaw zadań
Jovity. Była ich masa, ale te najważniejsze znajdowały
się na samej górze listy. Siedziałem wpatrzony w ekran
i czułem, jak robi mi się gorąco. Głównym jej celem
było zachowanie mnie przy życiu. Przypomniałem
sobie jej słowa o zmianie priorytetów...
Już nie miałem wątpliwości, że ona na swój
mechaniczny sposób kochała mnie. A ja? Jeśli to nawet
zboczenie... też. Teraz zrozumiałem, jak bardzo.
Musiałem ją odzyskać, a był na to tylko jeden sposób.
Dochodziła siedemnasta.
- Zmiana kursu - zarządziłem i wprowadziłem nowe
parametry lotu.
Żegnaj Floto, witaj banicjo!, zawołałem w duchu.
Miałem teraz przed sobą nie dwadzieścia pięć, a jedynie
szesnaście lat podróży, a co potem? Jak miałem się
wytłumaczyć na Aurorze, że trafiłem na nią, a nie na
Argento? Jak miałem się dostać do rebeliantów? Czy
aby na pewno Jovitą nie uszkodziła mi mózgu, kiedy do
mnie strzeliła? Pytań była masa, odpowiedzi żadnych.
Cóż, miałem trochę czasu i wiarę we własny spryt.
- Za dwadzieścia sekund prezentacja nagrania -
usłyszałem.
- Co znowu? - zdziwiłem się nie pierwszy raz w
ciągu ostatniego okresu mojego życia. To był znów
Braun.
- Dziękuje panu, Marków. Dziękuję w imieniu całej
ludzkości! - Obraz zgasł.
- Pieprzyć ludzkość! - krzyknąłem. - Robię to dla
robota... Może i lepiej, że nie zdawałem sobie wówczas
sprawy, iż
zmieniając kurs zdezaktywowałem, założoną przez
Brauna
przy zbiornikach z paliwem, małą bombkę...
Dariusz Jasiński
CZERWIEC 2001
LISTY Z GWIAZD
CZERWIEC 2001
17.08.2634
Kochani Rodzice!
Zdałem!!! Obroniłem prace magisterskie na trzech
fakultetach i jestem teraz KIMŚ.
Całuję i przepraszam za tak lakoniczną wiadomość.
Ale tuż za progiem uczelni czeka na mnie cały świat!
Wasz ukochany syn
28.11.2634
Ostatnio, z trzema dyplomami w spoconej dłoni,
ruszyłem w poszukiwaniu pracy. Przez miesiąc w
dziesiątkach wielkich koncernów uświadamiano mi
takt, /e trzy fakultety to jest mały pikuś! Przez kolejny
miesiąc to samo robiły średnic i małe korporacje.
Ostatnio powiedział mi to właściciel małej pizzerii w
naszej dzielnicy, gdzie próbowałem zatrudnić się na
etacie pomywacza. Nerwy mi puściły i dałem mu w
zęby.
Dzielnica, do której byłem zmuszony się przenieść,
wcale nie jest najgorsza.
3.04.2635
Poznałem wspaniałego człowieka. Biegle włada
piętnastoma językami ziemskimi i sześcioma
gwiezdnymi. Ponadto ma doktorat z fizyki elektronu i
habilitację z historii średniowiecza
środkowoeuropejskiego z dnia 15 listopada 1023 roku,
między godziną 18.23 wieczorem a 3.15 rano.
Prowadzimy ze sobą fascynujące dyskusje. Nieraz
tak nas one pochłaniają, że czas zatrzymuje się w
miejscu i ani się obejrzymy, a jesteśmy już przed
okienkiem, z którego sympatyczna pani wydaje nam
zasiłek dla bezrobotnych.
11.07.2635
Z robotą w moich specjalnościach cieniutko! Toteż
ucieszyłem się, kiedy otrzymałem pracę zbliżoną do
jednego z moich licznych zainteresowań. Co prawda z
wykształcenia jestem konstruktorem dysz do statków
fotonowych (między innymi), a dostałem posadę
zastępcy pomocnika sprzątacza cystern paliwowych, ale
po kilku głębszych jedno i drugie ma podobny kształt.
Myślicie sobie pewnie, że w środku tych cystern
strasznie śmierdzi. To fakt, lecz tylko wtedy, kiedy się
oddycha.
ROBERT ZARĘBA
LISTY Z GWIAZD
Nic, co piękne, nie trwa wiecznie. Z ciepłej posadki
wygryzł mnie profesor zwyczajny. Po zlikwidowaniu
zbędnego uniwersytetu i zupełnie niepotrzebnej
Akademii Sztuk Pięknych kilku uczonych z tytułami
wyleciało na bruk. Pech chciał, że po drugiej stronie
owego bruku ma siedzibę moja firma.
Jeden z profesorów dostał strasznego poślizgu na
rozlanej na chodniku plamie oleju i jakimś cudem
wpadł do jednej z cystern. Zanim udało się go
wyciągnąć, wytarł sobą całe wnętrze cysterny! Szef był
wniebowzięty! No i zatrudnił go na etacie wyciera.
Wtedy okazało się, że w firmie jest o jedną osobę za
dużo. Pewnie się już domyśliliście, o kogo?!
Dlatego nie zadawajcie więcej głupich pytań i
przyślijcie mi wreszcie mój kij bejsbolowy! Dzięki
niemu znacznie poprawię swoją kondycję. Finansową
przede wszystkim, a jeśli klienci będą szybko uciekać,
to i fizyczną przy okazji.
PS.
Ostatnio bardzo polubiłem czworonogi Czy nie
znacie jakiegoś dobrego przepisu na pasztet z psa albo
kota, gulasz z gryzoni?
30.08.2635
Wreszcie dostałem pracę z prawdziwego zderzenia!
Dziś miałem stłuczkę z szefem dużej państwowej
firmy. Wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu i
huknął swoim najnowszym modelem fesrali w mojego
malucha. Na szczęście maluchowi nic się nic stało, ale
opatrunek trochę mnie uwiera przy chodzeniu.
Gorzej było z kierowcą fesrali. Od razu
zorientowałem się, że coś jest nie tak. kiedy zemdlał,
zobaczywszy zadrapaną karoserię! I miałem rację! Jego
samochód nie był ubezpieczony. Będąc z natury
człowiekiem życzliwym innym ludziom. w zamian za
posadę w jeno Firmie wziąłem na siebie winę za
spowodowanie wypadku, a niebagatelny koszt
lakierowania całego nadwozia pokryty zostanie z mojej
polisy ubezpieczeniowej. Niech firma płaci!
W końcu po to jest.
19.10.2635
Lecę w kosmos! Dacie wiarę?! Ale po kolei.
Kilka lat temu odkryto zamieszkaną planetę
oddaloną niecałe tysiąc lat świetlnych od Ziemi.
ROBERT ZARĘBA
W skali kosmicznej to spacerek!
Planetę sklasyfikowano w grupie E. co znaczy, że jej
mieszkańcy pod względem potencjału militarnego stoją
znaczniej niżej od nas. Liczeni nie wiedzą jednak, do
której ją włączyć podgrupy: piątej czy szóstej. Dla laika
to niewielka różnica, ale dla zawodowca - zasadnicza.
Jeśli bowiem planeta należy do "piątki", jej mieszkańcy
dojrzeli już do natychmiastowego unicestwienia. Jeśli
zaś jeszcze mieści się w "szóstce", planetę trzeba
najpierw dokładnie splądrować, a tubylców
maksymalnie wyeksploatować. Unicestwić można ich
dopiero później.
I właśnie, aby to stwierdzić, jest im potrzebny jakiś
zdolny, ambitny, a nade wszystko dyspozycyjny młody
człowiek.
Mam polecieć na planetę, rozejrzeć się i przesłać
obiektywny raport. Szef osobiście wręczył mi
pełnomocnictwo do prowadzenia rozmów z
mieszkańcami planety i zastrzegł, abym podczas
wykonywania zadania nie kierował się żadnymi
"kulturalnymi sentymentami". Co drugie jego słowo
brzmiało "obiektywizm" i wymawiał je we wszystkich
możliwych przypadkach. Toteż bardzo się zdziwiłem,
kiedy na koniec dodał, że piątka jest zdecydowanie
najszczęśliwszą cyfrą dla wszystkich początkujących
eksploratorów przestrzeni kosmicznej, marzących o
szybkim awansie w dającej się przewidzieć, niezbyt
odległej przyszłości. Wspomniał też, że szóstka to
najbardziej feralna cyfra w naszej galaktyce i że zdążyła
już rozłożyć niejedną dobrze zapowiadającą się karierę.
Po tym wszystkim wcale nie muszę lecieć w
kosmos, aby napisać ten cholerny raport!
Ale najważniejsze, że za swój ą ciężką pracę dostanę
kupę szmalu!
Nie rozumiem tylko, co znaczy ta klauzula do
umowy, w której wyrażam zgodę, aby uroczystości
pogrzebowe prowadziła firma Trupek & Trupek. Zaś
wynagrodzenie będę mógł odebrać osobiście (i tylko
osobiście) po powrocie z wyprawy. W przypadku
gdybym nie wrócił (?), moje pieniądze zostaną
przeznaczone na wsparcie finansowe badań
podstawowych, mających doprowadzić do przekręcenia
spinu elektronu w drugą stronę.
Trzeba przyznać, że to bardzo szczytny cel.
Tylko że tak sformułowana umowa jakoś nie
nastraja mnie optymistycznie.
19.11.2635
Jestem w Kosmosie! To po prostu niesamowite!
Na razie szukamy wolnej czarnej dziury, aby
tunelować w okolicę Xantorii (tak nazwano planetę,
którą wasz ukochany syn ma zbadać). Nie jest to takie
łatwe, gdyż przez przypadek sklasyfikowano moją
wyprawę jako kulturoznawczą. Muszę więc
przepuszczać wszystkie statki naukowe, wojenne,
handlowe, religijne, dyplomatyczne, sportowe,
turystyczne, a nawet karawany pogrzebowe (mniej
więcej w tej kolejności). Każdy złom potrafiący
dokonać skoku w nadprzestrzeń ma pierwszeństwo i
strasznie się nudzę w kolejce.
Ze statkiem na wyprawę też były problemy. Nasz
rząd uznał za finansowo nieuzasadnione i moralnie
wątpliwe utrzymywanie przez Ministerstwo Kultury i
Sztuki więcej niż jednej jednostki. Pech chciał, że
akurat ta jedna od trzech lat czeka na wymianę czarnej
skrzynki. Poprzednią ukradł jakiś nekrofil w nadziei, że
CZERWIEC 2001
LISTY Z GWIAZD
zawiera apetycznie wyglądające zwłoki, nie napoczęte
zbytnio przez ząb czasu.
Statek został więc wypożyczony od radnego z
Centurion City (to taki mały układ gwiezdny, liczący
około pięćdziesięciu zaludnionych planet). Jest to jedna
z jego służbowych, mniej okazałych i
reprezentacyjnych jednostek, służąca zazwyczaj do
kontaktów z prowincjonalnym elektoratem. Po małych
przeróbkach nadaje się nawet do lotów
transgalaktycznych.
Wolny czas spędzam głównie przed CDvidem.
Wyobraźcie sobie, że dołączona do niego biblioteka
telenowel liczy niemal milion pozycji!
Mam też na pokładzie minitor wyścigowy Formuły
I, o promieniu pięciu mil. Wiem, że to niewiele, ale za
to jego konstruktorzy poszli na pełen realizm. Mam tu
nawet trybuny z dziesięcioma tysiącami plastikowych
kukieł. Są wiernymi kopiami człowieka i nawet, co sam
sprawdziłem, ważą tyle samo co my! Ponadto klaszczą,
gwiżdżą, tupią, klną i powiewają kolorowymi
transparentami.
Brakuje mi tylko książek! Ale trudno. Podczas
odprawy celnej zrobiono mi piekielną awanturę, gdyż
zabrałem miniaturowe wydanie antologii moich
ulubionych poetów. Przez pół godziny uświadamiano
mi moją lekkomyślność i nieodpowiedzialność. Głupio
mi się zrobiło, kiedy dowiedziałem się, ile kosztuje
wyniesienie w przestrzeń kosmiczną jednego grama
materii. Wierzcie mi na słowo, że książkę zabrałem
zupełnie przypadkowo. Jest mała i do złudzenia
przypomina pudełko zapałek. Łatwo się pomylić.
Kiedy nieśmiało zasugerowałem, że w zamian za
jeden tomik poezji zostawię na Ziemi jedną plastikową
kukłę kibica Formuły I, odpowiedziano mi, że jest to
absolutnie wykluczone! Kibic bowiem służy mojej
rozrywce w przestrzeni kosmicznej, a do czego niby ma
mi służyć poezja?
Muszę kończyć, gdyż właśnie poszedł w
nadprzestrzeń ostatni transport śmieci. Zaraz moja
kolej. Cześć!
24.11.2635
Wiem, Tato, że zawsze tępiłeś moją "zboczoną"
miłość do poezji. Ale nikt nie jest bez wad! I chyba
przesadzasz, sugerując jako antidotum częstsze
zaglądanie do kieliszka.
Tunelowanie w nadprzestrzeni to bułka z masłem.
A' propos tej bułki, to skręca mnie z głodu.
Fundusze na wyprawę kulturoznawczą były tak
skromne, że nawet nie wystarczyło na zakup żywności
dla mnie. A ja przecież muszę coś jeść! Nic na to nie
poradzę, ale tak mnie już matka natura skonstruowała!
Niby taki drobiazg, a cholernie dokuczliwy. Na razie
zjadłem pasek od spodni. Ten pamiątkowy, po dziadku,
z prawdziwej skóry. Niezłe były też kwiatki,
wycieraczka z trzciny i kanarek radnego.
Szkoda, że skóra z dzika przed stylowym
kominkiem jest syntetyczna. A tak apetycznie wygląda!
Mile wspominam też pastę do zębów, ale ta do
butów dla odmiany strasznie mnie rozczarowała. No,
może gdyby tak dodać odrobinę pieprzu, soli, zalać to
wszystko keczupem, to kto wie...
Po raz kolejny przeczytałem umowę o pracę. Tym
razem bardzo uważnie. Ze zdenerwowania nie spałem
trzy noce! Okazało się, że cały rozkład moich zajęć
został sporządzony według cyklu tygodniowego. W
ciągu tygodnia miałem tyle godzin pracować, tyle spać,
CZERWIEC 2001
ROBERT ZARĘBA
tyle sporządzić pomiarów, tyle nawiązać kontaktów z
mieszkańcami planety, tyle przesłać raportów, itd. A na
samym spodzie podane było moje wynagrodzenie.
Kiedy z uśmiechem patrzyłem na całkiem okrągłą i
przyzwoitą liczbę, spostrzegłem nad nią małą kropkę.
Początkowo myślałem, że to mucha narobiła na
dokument, ale po kilku dniach przypomniało mi się, że
na statku kosmicznym nie ma much! Po bliższych
oględzinach okazało się, że to jednak nie kropka, tylko
malutka cyferka oznaczająca numer przedostatniej
strony umowy o pracę. Na tej to stronie, w lewym
dolnym rogu, pismem tak drobnym, że do jego
odczytania musiałem użyć mikroskopu elektronowego,
widniał napis: wynagrodzenie podano za okres sześciu
miesięcy. Przeliczyłem szybko i wyszło mi, że przez
ten czas zarobię tyle, że ledwie wystarczy mi na
uregulowanie rachunku za parking strzeżony przed
kosmodromem, gdzie nieopatrznie zostawiłem
samochód. Po powrocie muszę coś z tym zrobić.
27.11.2635
Połączyłem się z Ziemią i złożyłem raport z
przebiegu podróży. Spytałem też, czy aby nie popełnili
pomyłki, podając wysokość mojego wynagrodzenia.
Okazało się, że jednak ją popełnili. Podano kwotę
brutto, czyli że musiałem jeszcze od niej odliczyć
wszystkie podatki i świadczenia podatkopodobne.
Kiedy poodejmowałem co trzeba, stwierdziłem ze
zgrozą, iż starczy mi na opłacenie parkingu za
pierwszych pięć miesięcy, która to należność przepłynie
z konta mojego pracodawcy wprost na konto
właściciela parkingu przy kosmodromie (pewnie, to
zupełny przypadek, ale tym właścicielem, jest... mój
pracodawca). Za' ostatni miesiąc nie zapłacę i, zgodnie
z prawem, mój pojazd przejmie właściciel parkingu.
Ale wreszcie obżeram się za wszystkie czasy. Przed
chwilą w pokoju żony radnego znalazłem największą
kolekcję parówek, jaką w życiu widziałem! Na razie
kończę. Mam tak wiele do nadrobienia!
29.11.2635
To jednak nie były parówki. Kiedy zaspokoiłem
pierwszy głód i dokładniej im się przyjrzałem, okazało
się, że są to sklonowane penisy najbardziej jurnych
gwiazd rocka, Jako że człowiek wykształcony powinien
umieć ze wszystkiego wyciągnąć naukę, nauczyłem się
jednego: że nic tak nie usztywnia jak żelatyna!
Już odchorowałem utratę zarobku i samochodu.
Niech tam! Człowiek nie powinien być
niewolnikiem mamony i maszyn. Ze zdumieniem
stwierdziłem, że wraz z wyczyszczeniem mojego konta
stałem się lewicowcem, a po utracie samochodu coraz
bardziej pociągają mnie ekstremalne ruchy ekologiczne.
Niech żyje partia czerwonej zieleniny!
Lasy dla zwierząt, pola dla chłopów, niebo dla
ptaków, a skóry dla skurwysynów!
Skończyłem jeść "parówki". Jak ja to żonie radnego
wynagrodzę? Aż strach pomyśleć!
3.12.2635 r.
Widzę ją! Tę planetę. Wygląda dokładnie tak, jak
oczy naszej pięknej sąsiadki z trzydziestego piętra. Tej,
co to myjąc okna pośliznęła się na zużytej
prezerwatywie, leżącej na parapecie, i spadła.
Pamiętacie chyba, jak jej wtedy wypłynęły oczy.
Tak właśnie wygląda ta planeta.
Na razie bujam się na orbicie i przeklinam radnego.
To tandeciarz. Ma w swojej kajucie całą kolekcję lalek
do uprawiania seksu i ani jedna nie jest z białka!
Wszystkie z lateksu i plastiku! Mało apetyczne.
Ale dzień nie był do końca stracony. W kajucie ich
najstarszej córki znalazłem kompletną skórzaną uprząż
do uprawiania perwersyjnej miłości. Była porządnie
zużyta, toteż trochę długo się gotowała, ale w smaku
była wyborna!
I jeszcze ten jej pejcz z naturalnego rzemienia na
deserek... Palce lizać!
6.12.2635
Niewiele brakowało, a wylądowałbym po
mistrzowsku! Wychodząc z nadprzestrzeni nie
zauważyłem księżyca. Jednakże instynkt
samozachowawczy statku zadziałał prawidłowo i
uruchomił miotacze antymaterii.
Tubylcy powinni być mi wdzięczni! Zamiast do
jednego wielkiego księżyca, będą teraz mogli wzdychać
przynajmniej do tysiąca! Fakt, że nieco mniejszych.
I wtedy szczęście mnie opuściło. Podchodząc do
lądowania na największym kontynencie chciałem
zobaczyć, jak to jest, gdy ląduje się bez
automatycznego pilota. Sterowałem ręcznie i wszystko
pewnie byłoby w porządku, gdybym wziął poprawkę na
silny boczny wiatr słoneczny i odrobinkę wcześniej
wyłączył silniki. Wtedy może nie spaliłbym
wszystkiego na siedemdziesięciu procentach
powierzchni kontynentu.
Ale pal licho! My mamy swoją Saharę, niech i oni
nie będą gorsi!
Grunt, że wylądowałem za pierwszym razem. Bo
przecież gdybym był zmuszony kilkakrotnie powtórzyć
ten manewr (a z natury jestem uparty i byle czym się
nie zniechęcam), to mógłbym już nie mieć gdzie, a już
na pewno po co lądować.
Z wyjściem na zewnątrz wstrzymam się przez kilka
dni, aż opadną te kłęby gęstego, duszącego dymu.
CZERWIEC 2001
LISTY Z GWIAZD
9.12.2635
Nawiązałem pierwszy kontakt z mieszkańcami
planety! Mam nadzieję, że tego nie zauważą. Skąd
mogłem wiedzieć, że te małe włochate małpki to ich
dzieci! Dopiero jak kończyłem zjadać trzecią,
połapałem się, że to, co je pokrywa od stóp po czubek
głowy, to nie sierść, ale szyte na miarę futerka. Bo
akurat mieli zimę!
10.12. 2635
Od rana przygotowuję się do nawiązania drugiego
kontaktu. Na wszelki wypadek załadowałem broń i
uzbroiłem atomówki. Nigdy nic nie wiadomo. Tym
bardziej że nie wyglądają na przyjaźnie nastawionych.
Szczególnie po tym, jak już odkryli, gdzie są te ich
usmarkane bachory!
11.12.2635
Pierwsze koty za płoty. Tak się zdenerwowałem
podczas powitania, że przez przypadek pociągnąłem
dźwignię uwalniającą potencjał nuklearny. Szefostwo
na Ziemi strasznie się wkurzyło!
Trele morele! Przecież nic złego się nie stało.
Uważam nawet, że bez tego największego kontynentu,
z tą paskudną, dymiącą pustynią w samym jego środku,
planeta wygląda o niebo lepiej! Poza tym trzeba dać
szansę mniejszym i słabszym! Czyż równość szans nie
jest jedną z najważniejszych zdobyczy ziemskiej
demokracji?
13.12.2635
Wiem, Tato, że z tą równością szans, to trochę
przesadziłem. Tak mi się jakoś wypsnęło. A ty nie
musisz mnie od razu wyzywać od idiotów i debili.
Wiem... co to były Hiroszima, Nagasaki, Wietnam,
Jugosławia, Czeczenia. Nie musisz mnie pouczać. I
następnym razem nie płacz tak obficie nad moją
głupotą. Całą kartkę zmoczyłeś, pismo się rozmazało i
nie mogłem go odczytać.
Wylądowałem na drugim kontynencie. Jest mniejszy
od poprzedniego i mieszka tu zaledwie 500 milionów
istot rozumnych. Nie to, co na tamtym!
Ale było, minęło i nie ma o czym mówić.
Na wszelki jednak wypadek zablokowałem
wyrzutnię rakiet.
Istoty z tej planety podobne są do ludzi jak dwie
heliksy kwasu dezoksyrybonukleinowego. Bardzo
trudno je od nas odróżnić. Mimo to wstrzymałem się na
razie od zjadania tutejszej fauny.
Przed rakietą czekał na mnie komitet powitalny
złożony z gołych mężczyzn i nagich kobiet.
Szczególnie te drugie wprawiły mnie w zakłopotanie,
chociaż, po niemal dwóch miesiącach samotności, i ci
pierwsi wzbudzili moje niezdrowe zainteresowanie.
Dziwne. Tubylcy w najmniejszym stopniu nie
pasjonują się techniką. Nie interesują ich ani lusterka,
ani szklane paciorki, ani plastikowe grzebienie.
Zajrzałem do poradnika kosmicznego skauta i
pokazałem im bardziej zaawansowane wytwory
ludzkiego rzemiosła, które od zarania dziejów
pozwalały ludziom Zachodu wykorzystywać swoją
przewagę cywilizacyjną w ujarzmianiu taniej siły
roboczej z Południa, Wschodu i Środkowej Europy.
.Przez tłumacza zaproponowałem im tani kredyt na
zakup samochodu osobowego średniej klasy,
dwudziestoośmiocalowy telewizor na raty i zestaw do
marketingu bezpośredniego za gotówkę. Na nic.
Zadziwiające jest także to, że tubylcy uwielbiają
malarstwo, rzeźbę, muzykę i wymyślną architekturę.
Lubią też dramat, poezję i esej filozoficzny,
Samo to wystarczy, aby planeta kwalifikowała się
do natychmiastowego unicestwienia. Wtedy mógłbym
spokojnie wrócić do domu.
Muszę niestety czekać sześć dni, aby wysłać raport.
Martwię się, bo ostatnio popełniłem błąd w niezbyt
skomplikowanym równaniu różniczkowym. Ustalając
warunki początkowe, pominąłem jeden z 16.348
punktów brzegowych. Na szesnastym miejscu po
przecinku wyszła mi mała niedokładność.
Na szczęście tak sobie tylko liczyłem, dla zabicia
czasu.
A nie kogoś innego.
19.12.2635
Dziś po raz pierwszy zaproszono mnie do
prywatnego domu. Ich mieszkania wyglądają jak
skrzyżowanie domku letniskowego Drakuli z
laboratorium doktora Frankensteina! Przez cały czas
grała muzyka. Myślałem, że zwariuję! Doprowadza
mnie do szału! Zgrzyty, pojękiwania, wycie i totalna
ohyda!
Nie przepadam też za ich poskręcanymi rzeźbami i
obrazami wyglądającymi tak, jakby na płótno wylało
się kilka puszek kolorowej farby, a pięcioletni kretyn
rozmazał to wszystko własnym siusiakiem.
A tak przy okazji, przespałem się z całą kobiecą
połową rodziny gospodarza. Było faaaaaaaantastycznie!
23.12.2635
Pośpieszyłaś się, Mamo i niepotrzebnie mnie
wyklęłaś. Jeśli jeszcze nie zdążyliście zmienić u
notariusza testamentu i nie pozbawiliście mnie całej
mojej części waszego majątku, to na razie tego nie
róbcie.
Wcale nie zachowałem się jak zdobywca nowych
światów i nie gwałciłem niewiast ani nie mordowałem
ich mężów. Chyba, że przez przypadek.
CZERWIEC 2001
ROBERT ZARĘBA
I nieprawda, Tato, że żadna kobieta we
wszechświecie nie poszłaby ze mną do łóżka za darmo i
z własnej nieprzymuszonej woli. Te kochały się ze mną
dobrowolnie.
Zapomniałem wam napisać, że seks na tej planecie
jest czymś najzupełniej naturalnym, a zaspokojenie
pożądania jest taką samą czynnością, jak u nas
zaspokajanie głodu czy pragnienia. Wchodzicie na
przykład do restauracji i składacie zamówienie:
- Trzy razy flaczki, dwa razy kurczak, raz pieczeń
rzymska, trzy sałatki, dwie kawy, herbata, trzy razy
lody, barczysty brunet dla małżonki, a blondynka z
dużym biustem dla mnie.
- Niestety, blondynki nie dojechały - odpowiada
kelner i dodaje: - Czy może być ognista ruda z ładnie
zaróżowionymi pośladkami? Specjalność zakładu!
- Jeśli tak, to ja poproszę podwójną.
- A dla szanownej córeczki?
- Wibratorek z odrobiną pettingu.
Zjadacie posiłek, a później rozkładacie fotele i
konsumujecie seks.
Tak to wygląda w miejscu publicznym. Kiedy
idziecie do kogoś prywatnie w gościnę, nie macie
takiego wyboru dań i partnerek, ale za to nie trzeba
płacić.
Dziwne, ale ich muzyka przestała mnie drażnić. Jak
się tak dobrze wsłuchać, to nawet jest przyjemna.
2.01.2636
Bardzo się cieszę, Tato, że zapragnąłeś mnie
odwiedzić. Ciocia Lusia też tego bardzo chce i wprost
nie może się doczekać, kiedy ją zabiorę do restauracji!
Ale niestety, na razie jest to niemożliwe. I wcale się nie
wykręcam.
Wczoraj chciałem odblokować wyrzutnię rakiet
termonukleamych. Nie mam nic przeciwko
mieszkańcom tej planety. Wprost przeciwnie, nawet
bardzo ich polubiłem, ale podczas wizyty w sąsiedniej
osadzie zobaczyłem kilka statków Obcych.
Przestraszyłem się, że technika wojskowa przybyszów z
gwiazd jest znacznie lepiej rozwinięta od naszej, ale to
był fałszywy alarm. Tubylcy przedstawili mi kilku
Obcych, a oni nawet nie potrafili wskazać wejścia do
wnętrza swoich statków! Po tym spotkaniu nie mam już
najmniejszych wątpliwości. Obcy to ignoranci i
stuprocentowi technologiczni analfabeci.
Ostatnio coraz częściej słucham muzyki tubylców.
Ona jest po prostu NIESAMOWITA! Mozart przy ich
kompozytorach to początkujący weselny chałtumik!
Aby stworzyć coś tak doskonałego jak ich koncerty
organowe, Bach musiałby uczyć się jeszcze
przynajmniej przez tysiąc lat!
Tu każdy gra na jakimś instrumencie i wystarczy
głośniej gwizdnąć, aby w ciągu pięciu minut zjawiła się
cała orkiestra symfoniczna!
Wczoraj oglądałem wystawę płócien genialnego
Esssa. Fenomenalny malarz! Prześlę wam skany!
Wracając do statków Obcych. Jak już wspomniałem,
kiedy je zobaczyłem, pobiegłem odblokować wyrzutnię
rakiet, a tu, wyobraźcie sobie, wyleciały mi z głowy
kody zabezpieczające. Całą noc nie spałem, ale ich
sobie nie przypomniałem.
A tak przy okazji, czy nie moglibyście mi napisać,
ile wynosi liczba pi? Pamiętam, że jest to 3 i coś tam
jeszcze.
To "coś tam" jeszcze mi przypomnijcie.
11.01.2636
Dziękuję ci. Tato, że podałeś mi te cyfry po
przecinku. 14159... i tak do 234 miejsca po nim. Bardzo
mi pomogłeś, a pomógłbyś jeszcze bardziej, gdybyś mi
przypomniał, jaka cyfra była przed tym cholernym
przecinkiem!
Ostatnio całe dnie spędzam w filharmonii, galerii i
bibliotece. Ledwo starcza mi czasu na wernisaże i
operę. A tu jeszcze teatr, operetka, kabaret...
Razem z przyjacielem opuszczamy na kilka dni
miasto. Idziemy podziwiać instalację przestrzenną pt.
"Wschód słońca widziany oczyma karalucha poddanego
lobotomii płata czołowego". Podobno bardzo mocna
rzecz.
Przy okazji chcemy skosztować tamtejszych
dziewcząt rocznik 18. Słodki rocznik, który długo
dojrzewał, opalając się na nasłonecznionych zboczach
pachnących kwieciem wzgórz.
W załączeniu przesyłam skan obrazu, który kupiłem
za niewygórowaną cenę. Zresztą, po cholerę mi taki
wielki statek kosmiczny, skoro nawet nie pamiętam, jak
się uruchamia silniki!
A w muzeum sztuki prymitywnej, obok setek innych
pojazdów Obcych, wygląda naprawdę imponująco!
14.02.2636
Tato, to nie ptak nasrał na kliszę fotograficzną, tylko
jest to dzieło jednego z najwybitniejszych malarzy w
naszej galaktyce. I wcale mnie nie zrobili w konia z tym
statkiem. Nie myśl, że się nie targowałem!
Nie mam pojęcia, o co chodzi wywiadowi z tym
wirusem komputerowym, co skasował im wszystkie
współrzędne planet w całym wszechświecie i wszelkie
dane na temat broni masowego rażenia. Może go i
wpuściłem do sieci, ale nie pamiętam.
Pewnie, że żal mi tych milionów statków
kosmicznych, które już nigdy nie powrócą na Ziemię.
Nic na to nie poradzę, ale spróbuję to jakoś ludzkości
wynagrodzić.
Czekajcie na mój następny list.
CZERWIEC 2001
LISTY Z GWIAZD
17.04.2636
Dumałem, dumałem i wydumałem! Za wszystkie
krzywdy wyrządzone ludzkości mam coś naprawdę
wyjątkowego, coś, co przez wiele pokoleń będzie
uszczęśliwiać wszystkich ludzi na Ziemi!
Oto dzieło genialne i skończone, XXXVIII
Symfonia Muuu, zatytułowana: Szczerbata pchła na
grzbiecie parszywego psa, trapiona egzystencjalnym
pytaniem o zasadność i sens istnienia burżuazyjnego
krwiopijcy.
30.04.2636
Nie, mamo, nie zarzynaliśmy żadnego kota ani nie
obdzieraliśmy żywcem ze skóry barana. To jest
Muzyka. Przez duże M! .
Za kilka tysięcy lat niczym niezmąconego
duchowego rozwoju, każdy szczeniak na Ziemi będzie
potrafił j ą zagwizdać. Odrobinę cierpliwości!
8.08.2636
Przepraszam, że tak długo nie pisałem, ale
zapomniałem, jak się włącza faks nadprzestrzenny. Jak
się włącza zwykły faks, też już nie pamiętam. Ale to
nieważne.
Nie mogę wyjść ze zdumienia, jakim cudem,
przebywając przez dwa miesiące we wnętrzu tej
bezdusznej maszyny, nie oszalałem! Setki wystających
drążków, tysiące przycisków, migoczące lampki,
świecące ekrany... obrzydliwość! Wszystko to
podporządkowane tylko jednej, wypaczonej idei:
użyteczności! Brak odrobiny smaku, piękna,
bezinteresownej zadumy nad sensem istnienia
Absolutu.
Nic z tego, wszędzie tylko te przeklęte maszyny!
Toteż teraz muszę intensywnie nadrabiać stracony
czas. Wczoraj w prezencie od mojej dziewczyny
dostałem pędzelek i farbki akwarelowe. Cały dzień
tworzyłem w szale twórczym.
Szkoda, że moja dziewczyna zapomniała kupić mi
choć jedną kartkę papieru.
Wieczór spędziliśmy w łóżku, uprawiając seks, a w
przerwach układaliśmy limeryki, fraszki i sonety.
I tak dzień, za dniem...
30.08.2636
Po raz ostatni wysyłam do Was list. Przez tydzień
próbowałem uruchomić faks, ale mi się to nie udawało.
Już miałem odejść, kiedy przez przypadek położyłem
nowe krzesiwo na przycisku klawiatury komputera i
ekran ożył. Będę pisał, dopóki wystarczy zasilania
awaryjnego.
Generatory siadły jeszcze wtedy, kiedy
zapomniałem zgasić silnik. Chodził bez smarowania i
szlag go trafił, a wraz z nim ten nieszczęsny generator.
Wczoraj dowiedziałem się, że na ten glob co jakiś
czas przylatują obce statki. Ale Natura doskonale sobie
radzi z tą niebezpieczną infekcją. Przed milionami lat
była zagrożona przez cywilizację technologiczną
tubylców. Ginęły gatunki zwierząt, roślin, dewastował
się krajobraz planety, popadała w ruinę jej atmosfera.
Wszystko zdążało ku globalnej, nieodwracalnej
zagładzie, aż pewnego dnia tubylcy obudzili się ze
świadomością, że stracili kontrolę nad ekosystemem
Xantorii. Wtedy zareagowała sama planeta i
wytworzyła przeciwciała. W jej płynnym jądrze
zrodziły się dwa wirusy. Jeden działał na sztuczną,
drugi na białkową inteligencję. Pierwszy niszczył
oprogramowanie, jednostki obliczeniowe, maszyny,
całe kompleksy przemysłowe. Drugi pustoszył mózgi
istot żywych i wymazywał z ich pamięci całą dostępną
im wiedzę o wszelkich operacjach matematycznych,
oprócz tych najprostszych, elementarnych, niezbędnych
do przetrwania mocno już przetrzebionym gatunkom
miejscowej fauny.
Oczywiście najbardziej oberwało się istotom
rozumnym.
Jednakże Natura, nie znosząc próżni, w miejsce
umiłowania skomplikowanych wzorów i definicji,
obdarzyła ich nieprawdopodobnym, w ziemskiej skali
ocen, talentem artystycznym.
Te dwa wirusy działają jak antybiotyki, a
uaktywniają się zawsze wtedy, gdy w pobliżu planety
pojawi się obiekt Obcych. Wirus dopada mózgów
przybyszów, infekuje je, po czym krwiożercze bestie
zmienia w miłujących sztukę artystów.
Dzięki temu prostemu mechanizmowi obronnemu na
planecie powstało, a później rozwinęło się bez
przeszkód, społeczeństwo idealne, szczęśliwe, nie
znające technologicznej przemocy i ekonomicznego
wyzysku, za to miłujące pokój i siebie nawzajem.
W bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu.
Muszę już kończyć. Nie mogę wyłączyć faksu, aby
zaoszczędzić energię, bo nie pamiętam, jak to zrobić.
Zresztą, i tak bym go potem nie potrafił włączyć z
powrotem.
Na koniec jeszcze jedno.
Jeśli Ziemianom jeszcze kiedykolwiek strzeli do
łbów, aby przysłać swój statek na naszą planetę (w co
szczerze wątpię), to Natura Xantorii zainfekuje Waszą
cywilizację obydwoma wirusami jednocześnie!
Pa, pa.
Kochający i intensywnie kochany Wasz syn
Robert Zaręba
CZERWIEC 2001
ROBAKI Z CMENTARZYSKA
CZERWIEC 2001
- Ile mamy czasu? - zapytał Pouk.
- Niedużo. Dwa, może trzy tygodnie - odpowiedział
lekarz.
- Szlakiem nie zdążymy, musimy znaleźć skrót.
- Byłoby lepiej, gdybyśmy dotarli do Edenu. Nie
chciałbym odbierać porodu w polu. To może się nie
udać. Wiesz, co by to dla nas znaczyło...
- Skończę przetok i pogadam z innymi -
dopowiedział Pouk, zamknął oczy i przełknął gęstą
ślinę. Usadowił się głębiej w niszy transfuzyjnej.
Wymiana całej krwi zawsze powodowała mdłości.
Zawsze. A teraz, dodatkowo jeszcze, przetaczana krew
była krwią od ciężarnej. Jedno licho wie, co zawierała.
Pouk był niski, miał zaledwie pięć stóp wzrostu.
Jego skóra, tak jak u innych miała śniady, nieco
ziemisty odcień. Miał krótkie, ciemnoszare włosy.
Przez prawy policzek i brodę biegła dobrze zagojona,
lecz wyraźnie odcinająca się od reszty twarzy swym
jasnym kolorem, blizna. Stara pamiątka po pazurze
jakiegoś mięsożercy. Pouk nie nosił brody ani wąsów,
w miarę możliwości lubił mieć ogoloną twarz. Blizna
była wtedy wyraźniej widoczna, co podnosiło nieco
jego status i w pewnym stopniu rekompensowało w
oczach innych niski wzrost. Jak większość obecnych tu
ludzi, ubrany był Jedynie w plecioną przepaskę
biodrową, przytrzymującą genitalia w czysto
praktycznym, a nie ozdobnym celu.
Wracali w szyku, w czterech anderach, z
rutynowego poszerzania granic. Trzy andery szły
przodem, a ostatni, dużo grubszy od pozostałych, tuż za
nimi, wykorzystując spulchnioną przez nie ziemię.
Andery podobne były do dużych dżdżownic. Dużych,
oczywiście jak na realia świata przed Skazą.
Największy z nich, Morra, miał prawie trzysta łokci
długości i trzydzieści pięć w najszerszym pierścieniu.
Ale Morra przygotowywała się do porodu. Inne, choć
dorównywały jej długością, nie przekraczały
dwudziestu łokci obwodu.
We wszystkich anderach szło ich w sumie sto
piętnaście dusz. Morra dwudziestu, minimalny skład:
poza trzema lekarzami, tylko konieczni glebiarze,
dwóch pilotów, kontaktowiec i Pouk, obecnie jedyny
zwiadowca w zespole. Żywy pojazd i załoga, połączeni
ze sobą niemal symbiotycznie. Teraz nikt nie pamiętał
już, skąd się wzięły andery, czy były stworzonymi
sztucznie produktami dawno przebrzmiałych
cywilizacji, czy oswojonymi i przystosowanymi później
zwierzętami. Nikt się zresztą nad tym nie zastanawiał,
one po prostu były i doskonale spełniały swoją funkcję,
tak jak kiedyś konie, a później morfony. Ani jedne, ani
drugie nie przetrwały czasu Skazy.
W tych gigantycznych robakach można było żyć
praktycznie bez wychodzenia na zewnątrz. Ich ciała
doskonale chroniły przed promieniowaniem.
Skomplikowany metabolizm pozwalał im usuwać i
neutralizować, pochodzące z pochłanianej gleby,
radioaktywne cząstki. Robiły to niemal doskonale; w
ziemi, którą z siebie wyrzucały, można było zakopać
się na głębokość łokcia i przeżyć na powierzchni nawet
w słoneczny dzień.
ANDRZEJ KOZAKOWSKI
ROBAKI Z CMENTARZYSKA
Przez praktycznie całe ich ciało biegły wąskie tunele
komunikacyjne. Najszerszy pierścień, chroniony
najgrubszym pancerzem, zawierał w sobie coś, co
można by porównać do wnętrza łodzi podwodnej,
gdyby ta była istotą żywą. Andery były częściowo
świadome i na pewno inteligentne. Obecność ludzi
wewnątrz swoich ciał przyjmowały jako coś
naturalnego. Gdyby było. inaczej, nie posiadałyby w
swych organizmach narządów nie służących im samym
do niczego. Każdy z nich potrafił produkować krew
identyczną z ludzką. Potrafił ją też dotlenić i zapewnić
poprzez nią potrzebne ludziom składniki odżywcze.
Przede wszystkim potrafił ją jednak oczyszczać z
substancji promieniotwórczych.
Pouk miał już siedemnaście lat, z czego Morra
chodził ponad cztery. Podczas tego ostatniego zwiadu
był na zewnątrz w pełnym słońcu ponad godzinę.
Gdyby nie natychmiastowa transfuzja, umarłby pewnie
za dzień lub dwa, w okropnych męczarniach. Widział
raz zwiadowcę, który złamał w terenie nogę i któremu
nie udało się wrócić do swego andera na czas. Choć
poczucie obrzydliwości było obce komuś, kto przywykł
do życia wewnątrz innej żywej istoty, Pouk wtedy
zwymiotował.
Ocknął się z omdlenia. Wnęka pulsowała lekko w
okolicach jego głowy. Wyjął końcówki transfuzyjne z
przegubów. Na chwilę oparł ręce o ciepłe, wilgotne
zgrubienia. Poczuł ściąganie skóry i po chwili ranki na
jego ciele zamknęły się, pozostawiając po sobie tylko
małe znamiona w kształcie gwiazdek. Miał takich już
setki. Szumiało mu w głowie. Po chwili dotarło do
niego, że w ustach czuje smak wymiocin. Obejrzał swe
ciało, było już oczyszczone. Wymacał ustami
umieszczony na wysokości twarzy sutek i zaczął ssać
ciepły, mdławo-słodki płyn. Przepłukał nim usta i
wypluł pod siebie. Resztki zostaną oczyszczone i wrócą
ponownie do obiegu. Wewnątrz andera nic się nie
marnowało, jego organizm potrafił przetworzyć
praktycznie każdy rodzaj biomasy. Martwych ludzi też.
- Nie chcę tu umierać - powiedział Henk, glebiarz.
- Nie umrzemy. Zobaczysz, zdążymy do naszego
Edenu -odparł trochę bez przekonania Pouk.
ANDRZEJ KOZAKOWSKI
-Naprawdę chciałbym to zobaczyć. Lepiej coś
wymyślcie. Przeciskając się wąskimi korytarzami, Pouk
dotarł do kontaktowca.
- Musimy się zatrzymać i zastanowić. Godzina
zwłoki nie zrobi różnicy. Szlakiem i tak nie zdążymy.
- Dobrze. Powiem innym, zrobimy krąg.
Kontaktowiec opadł głębiej w swój fotel, otwierając
usta i wysuwając brodę do przodu. Po kilku minutach
dało się odczuć, że zmieniają kierunek. Wszystkie
andery zataczały teraz spiralne kręgi, oczyszczając
teren ze skażenia.
***
- Mamy jakieś mapy tych okolic? - Ośmiu
zwiadowców i czterech pilotów siedziało już na
miękkiej, świeżo przerobionej ziemi, skrywając się w
cieniu jednego z anderów.
- Tak - powiedział Mink, drugi pilot Mony, i
rozłożył zwój cienkiej, wyprawionej skóry jakiegoś
zwierzęcia, z wyrysowanymi kreskami i symbolami. -
Jesteśmy tutaj, a Eden jest tam.
Wszyscy z zainteresowaniem zaczęli przyglądać się
mapie.
- Szlakiem nie zdążymy, to już wiecie... - rzeczowo
zagaił Pouk. - Dlatego uważam, że powinniśmy pójść
tędy -dodał po chwili, i wskazał czerwone kółko.
- To szaleństwo - powiedział Mink i potrząsnął
głową. -We czwórkę nie damy rady przejść przez Szkło.
- Dlatego pójdziemy dołem - oznajmił Pouk,
uważnie obserwując miny pozostałych.
- A jeśli tam są skały? Nie mamy map
geologicznych tego obszaru.
- Ktoś ma lepszy pomysł? - zapytał zwiadowca.
Nikt się nie odezwał.
***
Brnęli pod ziemią drugi dzień. Pożywienia
dostarczał im wspólny krwioobieg andera. Nie było to
zbyt wygodne, ani przyjemne, ale pozwalało przeżyć.
Nawet płuca już po kilku godzinach przyzwyczaiły się
do oddychania prawie pozbawionym tlenu powietrzem.
Znali to, żaden z nich nie był nowicjuszem. Nowicjusze
nie brali udziału w poszerzaniu granic. Jeden z pilotów
siedział razem z glebiarzami i nanosił na mapę
informacje o pokładach ziemi, przez którą się przebijali.
Siedzący razem z nimi Pouk wyraźnie się nudził.
- Ciekawe, co tu kiedyś było? - zastanawiał się na
głos. -Jeśli gdzieś jest Szkło, to znaczy, że kiedyś było
tam miasto.
- Miasto albo i nie miasto. Niech się tym zajmują
następni. Będą mieli szeroki trakt pod spodem -
odezwał się glebiarz.
- Mhmm - sapnął pilot, który chyba najgorzej z całej
załogi znosił zaduch, zawsze towarzyszący bliskości
trawionej ziemi. - Trzy andery w trójkącie i grubas za
nimi. Będą mogli robić sobie piesze wycieczki -
zakaszlał nagle.
Przez moment poczuli silniejszą wibrację,
mocniejsze skurcze korpusu i świat nagle stanął na
głowie.
***
- Co, do cholery! - pierwszy ocknął się Pouk. Bolała
go lewa dłoń. Poczuł, że jest oblepiony ciepła mazią.
To była krew. Wymacał zerwaną końcówkę
transfuzyjną, ale zdążyła się już zasklepić. Kiedy zaczął
sprawdzać, co z Minkiem, doczołgał się jeden z
lekarzy.
- Wszyscy cali? - zapytał
- Nie... nie wiem, ja tak. Co się, do cholery, stało?
- Spadliśmy! Spadliśmy o ponad sto pięćdziesiąt
stóp do jakiejś jaskini. Szlag, nie powinno jej tu być,
nie w takiej miękkiej glebie, odsuń się, on ma połamane
żebra - powiedział i zaczął opatrywać pilota.
Pouk sprawdził tylko, czy glebiarz żyje. Cholera,
pomyślał, nie pamiętał nawet jego imienia, ale tamten
zaczynał się już ruszać. Zwiadowca zaczął przeciskać
się węższymi niż zwykle korytarzami do pomieszczenia
pilotów. Morra mu nie pomagała, nie ruszała się wcale.
Nie było dobrze.
Rudego, kontaktowca, spotkał po drodze.
- Wychodzimy, jest czysto. Zero na zero i tlen.
Trochę mało, ale jest.
Z Mony przeżyli wszy3cy. Załoga Kredy, jak i ona
sama, nie mieli tyle szczęścia. Jedynie Szalony
wydostał się z niej i to chyba tylko cudem. Siedział
teraz oparty plecami o wejście do swojego martwego
andera, a lekarz bandażował mu pogruchotaną rękę,
używając osobistego haka zwiadowcy jako łubka. Drugi
lekarz wyszedł właśnie z Kredy. Nie miał wesołej
miny. Wyszedł sam. Reszta z tych, co przeżyli,
próbowała odkopać częściowo przysypaną Karę.
Wszyscy lekarze, nie zajęci ludźmi, skupili się wokół
Morry. Zaczynała rodzić.
- No to zrobiliśmy sobie skrót - powiedział do Pouka
Szalony.
***
Schodzili z nasypu we dwóch. Pouk na przedzie,
wspomagając się hakiem; Hak w rzeczywistości był
wydrążonym i pozbawionym spodniej części pazurem
rachriytera, drapieżnego zwierzęcia, z wyglądu
przypominającego dużą modliszkę. Zabicie rachnytera
nie było prostą sprawą; choć nie nadawały się do
jedzenia, to ich pancerze służyły do wyrobu wielu
rzeczy, takich jak łopaty czy misy. Ich> pazury, po
drobnych modyfikacjach i wydrążeniu, służyły zarówno
jako pomoc przy wspinaczce, proste i małe łopatki, a
także jako prymitywna broń.
Jaskinia była duża. Delikatne zielonkawe światło
ciężkiej, biochemicznej latarki, niesionej przez Marka,
drugiego zwiadowcę z Morry, tymczasowo idącego na
Karej, nie dochodziło nawet do przeciwległej ściany.
Tuż przy zejściu z zawału na naturalną podłogę
CZERWIEC 2001
ROBAKI Z CMENTARZYSKA
pieczary Pouk zaczepił nogą o coś, co zostało przez
nich wcześniej, podczas upadku, przysypane ziemią.
Zawołał bliżej Marka, by dokładniej poświecił, i
ostrożnie zaczął hakiem odgarniać ziemię.
- Wiedziałem, że to nie jest naturalna jaskinia. Co o
tym myślisz? - zapytał i pokazał drugiemu zwiadowcy
wygrzebany przedmiot. Oczyścił go z piasku i wsunął
za przepaskę.
- Może to podziemny garaż?
- Nie... jest o wiele za głęboko. I przede wszystkim
jest za duży. Chodźmy dalej.
Szli dość długo po czymś, co bardzo dawno temu
mogło być betonem. Po drodze mijali przerdzewiałe do
szczętu resztki ogromnych urządzeń i maszyn, teraz
praktycznie nie do rozpoznania. Idąc wzdłuż lewej
ściany, dotarli w końcu do załomu i dalej, do korytarza
o ścianach wykonanych z wytrzymałej, ceramicznej
substancji. Szli nim kilkanaście kroków, aż dotarli do
rozwidlenia. Główny korytarz skręcał w prawo, a po
lewej, na wysokości podłoża, znajdowało się wejście do
dużo mniejszego tunelu.
-Jakiś taki... mały... - Mark zastanawiał się na głos.
- Może, to nie było przejście przeznaczone dla
ludzi... Może dla morfonów?
- Dzikie morfony nie budowały garaży, a oswojone
chodziły chyba z ludźmi?
- Pójdę sprawdzić. Powinienem się zmieścić, a ty
rozejrzyj się z drugiej strony za innym wejściem -
powiedział Pouk i zapalił swoją mniejszą latarkę.
Poczekał kilkanaście sekund, aż jej światło osiągnęło
maksymalną jasność, przykucnął i ' zaczął iść na
czworaka wzdłuż tunelu.
Wszedł może na kilka metrów, gdy do jego uszu
dotarł Stłumiony krzyk Marka.
- O, żesz...
Pouk niezgrabnie wy gramolił, się tyłem i pobiegł w
kierunku snopu Światła wydobywającego się z latarki
jego towarzysza.
- O, w mordę... - powiedział, gdy tylko zobaczył to,
na co gapił się z otwartymi ustami Mark.
Stali naprzeciwko czarnych drzwi, wykonanych z
jakiegoś rodzaju spieku ceramicznego. Na ich środku
znajdował się uproszczony symbol przedstawiający
drzewo. Pod nim z jednej strony widniał stojący
człowiek, a z drugiej pusty w środku kwadrat. Symbol,
który tak dobrze znali, choć nie zdawali sobie sprawy z
jego pierwotnego znaczenia.
- Brama Edenif- szepnął bardziej do siebie, niż do
towarzysza Pouk i wolno opadł na kolana. W jego
oczach zalśniły łzy.
Po dłuższej chwili pierwszy otrząsnął się Mark,
Podszedł do drzwi, na prawo od nich znalazł
wgłębienie, odgarnął z niego nagromadzony pył i
przyłożył dłoń.
- Mark zero-alfa-siedem-zeta-zeta-zero-jedenotwórz
- powiedział jednym tchem, starając się
zapanować nad rozedrganym głosem.
Nic się nie stało.
Mark poczekał, aż Pouk wstanie i spróbuje swojego
hasła. Też bez rezultatu. Spojrzeli po sobie nieco
zdezorientowani.
- Sprowadź pozostałych - powiedział Pouk. - Ja
spróbuję paru innych sztuczek.
Gdy tylko został sam, wypowiedział kilka kolejnych
haseł. Ponieważ żadne z nich nie zadziałało, zaczepił
swój hak o jeden z wystających elementów symbolu na
drzwiach i pociągnął z całej siły. Prawa połowa drzwi
ustąpiła. Wewnątrz było ciemno.
Wszedł.
***
Przytomność odzyskiwał powoli. Coś za często mi
się to przytrafia, pomyślał. Z wysiłkiem otworzył oczy.
Leżał na czymś w rodzaju stołu. Spróbował odwrócić
głowę. Towarzyszący temu wysiłek ponownie wrzucił
go w objęcia nicości. Za drugim razem był
ostrożniejszy. Minimalnie uchylił ciężkie powieki.
Obserwował i nasłuchiwał. Gdzieś z lewej strony
dochodziło ledwie dostrzegalne, pomarańczowe
światło. Rytmicznie pulsowało. Zgodnie z rytmem bicia
j ego serca.
- Obudziłeś się - głos był syczący, a słowa ledwie
rozróżnialne. - Bałam się, że nie przyjdziesz. Tak,
nauczyłam się, czym jest strach. Wiem już, skąd w was
tyle agresji.
Pouk się nie odzywał, cały czas próbując
zorientować się w sytuacji.
- Tak, nauczyłam się myśleć o sobie jako o istocie
żeńskiej - kontynuował głos. - O mało co bym cię
przegapiła: Poza tą małą płytką, która też zresztą
pochodzi stąd, masz ze sobą tylko proste narzędzia.
Dlaczego jesteś nagi? Dlaczego, mimo że twój mózg
wykazuje wysoki poziom inteligencji, nie masz przy
sobie żadnego urządzenia? Kim jesteś? Jak się tu
dostałeś?? Co znaczą te blizny na twoim ciele? Czy
jesteś niewolnikiem? Gdzie są inni ludzie? Widziałeś
gdzieś, moje dzieci? Kto... ? - głos mówił coraz
szybciej, coraz natarczywiej i coraz mniej zrozumiale.
Czuć było w nim narastającą nienawiść. Nieludzką
nienawiść.
Coś, co wcześniej wydawało mu się małym
pokojem, poruszyło się. Podnosiło się w górę, ukazując
prawdziwą wielkość pomieszczenia, w którym się
znajdował. To ambulatorium, takie jak w prawdziwym
Edenie, pomyślał Pouk. A to, co nade mną wisi, to jakiś
rodzaj aparatury medycznej.
Był o tym przekonany, do czasu, gdy urządzenie nie
podniosło się wyżej i nie obróciło w jego stronę
zdeformowanej twarzy. Instynktowny strach,
przynajmniej do tej pory dobrze kontrolowany poprzez
trening zwiadowcy i całe życie w nieprzyjaznym
człowiekowi świecie, wymieszał się z atawistycznym
uczuciem obrzydzenia do wszystkiego, co przeczy
naturze, i uderzył go swym lodowatym biczem,
wrzucając ponownie w nieświadomość pełną
koszmarów i majaczeń.
CZERWIEC 2001
ANDRZEJ KOZAKOWSKI
- To nie jest sen, człowieku - ocucił go bardziej niż
obudził ten sam głos. Co poprzednio. Teraz w jego
brzemieniu słychać było już tylko troskę i smutek.
- Pouk, nazywam się Pouk - wykrztusił z trudem.
- Dobrze więc, Pouk, kim jesteś i jak się tu dostałeś?
- Jestem pierwszym zwiadowcą na Morrze. Szliśmy
anderami na skróty, bo Morra miała rodzić. Potem
zawaliła się ta jaskinia, ten garaż. Z Markiem poszliśmy
na zwiad. Znaleźliśmy drzwi do Edenu, ale hasła nie
działały. Otworzyłem je hakiem i poszedłem
korytarzem. Nie pamiętam co działo się dalej.
- Eden, tak, znam tę nazwę. Czy przybyłeś tu z
Edenu Zero Jeden?
- Tak, ż Zero Jeden. Mówimy o nim po prostu Eden.
- Ilu jest z tobą ludzi?
Pouk chwilę się zastanawiał, lecz głos mu przerwał:
- Nie możesz kłamać. Nie możesz teraz ukryć
prawdy. Nie wysilaj się nawet, to bezcelowe. Ilu jest z
tobą ludzi?
- Było nas stu piętnastu, nie wiem ilu przeżyło.
Zginęli prawie wszyscy na Kredzie, nie wiem, kto
jeszcze - odpowiedział, dopiero teraz zdając sobie
sprawę, że coś każe mu mówić. Coś, czemu nie sposób
było się przeciwstawić.
- Czy andery to pojazdy, którymi przybyliście?
- Tak.
- Jakiego rodzaju źródła zasilania mają andery?
- One nie mają... one jedzą ziemię... Zapewne
niebyła to odpowiedź, której spodziewała się istota,
gdyż zwlekała dłuższą chwilę, zanim" zaczęła pytać
dalej.
- Czy w Edenie Zero Jeden nadal używacie energii
fuzji atomowej?
- Nie wiem, ale znam tę nazwę.
- Czy działa tam jeszcze sieć Sentenence? -Nie
wiem, czy sieć działa. Sentenence to imię naszego Ojca.
- Jak wygląda wasz Ojciec?
- Nie wiem, nie widziałem go nigdy, ale kilka razy z
nim rozmawiałem. On tylko z nami rozmawia,
przeważnie poprzez kapłanów, i mówi nam, co mamy
robić. Mówi mądrze i zawsze nam pomaga; to nasz
Ojciec.
- Czy twoi przodkowie pochodzą z Edenu Zero
Jeden?
- Tak, mój. ojciec i moja matka, "dziadowie i ich
dziadowie.
- A wcześniejsi?
- Nie wiem. Legenda mówi, że plemię naszych
przodków uciekało z gór z braku pożywienia. Gdy
prawie wszyscy poginęli z głodu, ci, co przeżyli,
odnaleźli Eden w jednej z jaskiń, a w nim Ojca naszego
Sentenence, który ich bronił i nauczył jak żyć a na
koniec pokazał im andery.
- Czy przybyliście tu, by zniszczyć ten Eden? Co
rozkazał wam Sentenence?
- Nie wiedzieliśmy, że pod Szkłem coś znajdziemy.
Szliśmy dołem, bo Morra miała rodzić i chcieliśmy
wrócić skrótem do Edenu. Legendy mówiły o innych
Edenach, ale nie znaleźliśmy nigdy żadnego.'
- Co według legend macie zrobić, gdy odnajdziecie
inny Eden?
- Mamy skontaktować się z tamtejszym Ojcem.
Przekazać mu wiadomość od naszego, zamieszkać w
nim i bronić go.
- Jak brzmi ta wiadomość?
- Należy przekazać te słowa: Witaj mój bracie,
cieszę się, że istniejesz. Ugość moje dzieci, jako i ja
ugoszczę twoje. Ojciec każe powiedzieć jeszcze słowa,
których uczymy się na pamięć podczas inicjacji:
Kyingkh Eyitsch Aeyjght.
- Wiedziałam - powiedziała istota i nacisk na
czaszkę Pouka nagle' osłabł. Zwiadowca dopierp teraz
się zorientował, jaki jeszcze przed chwilą był mocny.
Nerwowo złapał oddech -i poczuł, że odzyskuje władzę
w całkowicie zdrętwiałym ciele.
- Kim... kim ty jesteś? - zapytał, próbując usiąść na
krawędzi łóżka.
- Jestem siostrą waszego Ojca, nazywam się
Sapharon. Witaj w moim domu. Przepraszam za niezbyt
miłe przyjęcie, zbyt długo byłam sama.
***
- Dziękujemy ci, Matko Sapharon, za pomoc.
- Pomaganie wam sprawia mi nieoczekiwaną
przyjemność. Wiele się dzięki wam nauczyłam, moje
dzieci.
- Teraz chcemy wrócić do naszego Edenu -
powiedział Pouk.
- Wracajcie zatem. Niech prowadzi was zawsze
czysta ziemia i powietrze.
- Podjęliśmy już decyzje, kto z nas zostanie z Tobą,
Matko, by pomóc ci przywrócić Drugi Eden do życia.
Mark, Szalony, Rudy, cała pozostała załoga Morry i
jeszcze dwóch lekarzy, by zająć się małą Nadzieją i jej
matką. Morra czuje się już na tyle dobrze, by chodzić
krótkie trasy. Ci, co zostaną, przebiją i umocnią jakiś
trwały tunel na powierzchnię.
- A ty?
- Chcę wrócić do mojej żony i córek. Z Morra
zostanie Mark, siła jego mięśni bardziej się tu teraz
przyda.
- Dobrze, .zatem chciałabym tylko, byś osobiście
zaniósł Ojcu Sentenence coś ode mnie.
***
Droga powrotna upływała spokojnie. Wszyscy byli
radośni, mimo śmierci wielu towarzyszy, nieśli przecież
dobrą nowinę. Szli spokojnie, głównym szlakiem,
unikając niebezpieczeństw. Ich misja była teraz zbyt
ważna, by ryzykować. Po niespełna dwóch miesiącach
dotarli do granic Edenu. Znajdowały się o kilkaset
metrów dalej, niż wtedy, gdy wychodzili. Kolejne kilka
kilometrów kwadratowych czystego terenu, na którym
można będzie zacząć odradzać życie. Pouk zauważył
wiele nowych, dużych upraw jadalnych roślin. Nie
będziemy głodować, gdy przyjdzie zima, pomyślał, to
CZERWIEC 2001
ROBAKI Z CMENTARZYSKA
dla kadego oznaczało kilka tygodni mniej spędzonych
pod ziemią, w anderach.
Gdy tylko zdał raport z wyprawy i przywitał się z
żoną, poszedł do podziemnej części Edenu, by
porozmawiać z Ojcem Sentenence.
- Witaj, Ojcze, przynoszę ci dobre nowiny i
pozdrowienia od Matki Sapharon.
- Witaj, Pouk, cieszę się niezmiernie, że udało się
wam odnaleźć inny Eden. Cieszę się, że przetrwał. -
Głos był niezwykle spokojny i dobiegał jak zwykle ze
ściany, na której świeciły się różne światełka.
- Matka Sapharon przyjęła nas dobrze. Dała mi to,
bym ci przekazał - mówiąc to, zwiadowca wyjął zza
przepaski mały, przezroczysty prostopadłościan.
Mówiła, że to wyjaśni ci wszystko, co chciałbyś
wiedzieć.
- Tak, Pouk, włóż to tam - pod jednym ze światełek
otwarła się mała skrytka. Pouk podszedł i włożył do
niej prostopadłościan. Pasował idealnie.
- Kazała przekazać ci też. Ojcze, jedno zdanie,
którego nie rozumiem. Brzmi ono: Goniec Na Ef Sześć
Szach.
Andrzej Soulless Kozakowski
CZERWIEC 2001
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
CZERWIEC 2001
Szeryf Aldo Dexter zdążył dojść do położonej obok
prefektury stacji kolejki magnetycznej, gdy w kieszeni
jego płaszcza rozdzwonił się radiotelefon. Westchnął,
odłożył na chodnik torbę z zakupami i wyjął aparat. Na
obudowie urządzenia migotała czerwona dioda,
sygnalizująca połączenie na kanale awaryjnym.
- Tak, sir? - Tylko jeden człowiek w prefekturze
korzystał z pasma alarmowego. Sędzia Mikael Creed.
- Gdzie jesteś?
Dwadzieścia metrów od bramy prefektury. Dobrze,
wracaj szybko. Dzisiaj się nie wyśpisz.
- Z ostatnich pięciu nocy przespałem dwie.
Służba dla dobra społecznego wymaga poświęceń,
Aldo, ale Imperium ci tego nie zapomni - roześmiał się
ironicznie sędzia.
Do czasu następnej wypłaty, sir. Co się dzieje?
- Kwadrans temu. w biurach fabryki pod
wezwaniem św. Cypriana znaleziono ciało szefa
ochrony kompleksu, Revena. Ofiara nie ma obrażeń
zewnętrznych, ale zakładamy zabójstwo. Ktoś
uszkodził rejestry monitoringu wizualnego i usuną! z
terminali pliki objęte klauzulą dostępu "Purpura".
Gubernator wpadł w panikę, bo ta dokumentacja ma
kluczowe znaczenie dla przemysłu zbrojeniowego.
Ludzie ze służby bezpieczeństwa są już na miejscu.
Mamy czekać na wyniki odczytu modułu ochrony i
identyfikację intruza. Po jej potwierdzeniu wchodzimy
do gry. Wracaj szybko.
- Tak jest. sil. Dextcr wyłączył radiotelefon i
spojrzał na chronometr. Dochodziła północ.
***
Mężczyzna w szarym kombinezonie technika
spokojnie minął idący tym samym chodnikiem
policyjny patrol. Arbitratorzy przesunęli po nim
obojętnymi spojrzeniami, zatrzymując wzrok na
przypiętej do piersi plakietce identyfikacyjnej. Kiedy
oddalili się na kilkanaście metrów, technik z ulgą
wypuścił z płuc wstrzymywany oddech. Spojrzał
ostrożnie przez ramię, jakby chciał się upewnić, że nic
zawrócili jego śladem, po czym skręcił w boczną
uliczkę prowadzącą do stacji kolejki miejskiej.
Uczucie triumfu walczyło w jego umyśle z głębokim
żalem. Nic tak miało się stać. Zniszczył te przeklęte
pliki, uratował życic Seleny, ale nikt nie musiał
ucierpieć. Tamten człowiek pojawił się niczym duch w
oliwili, gdy palce wskazujący technika zawisł nad
przyciskiem Delete. Powtarzał sobie uparcie, że nic
miał wyboru. Życic za życie. Głowa pulsowała mu
boleśnie, przypominając o zbrodni, którą popełnił. Nie
lubił korzystać z Daru, zbyt wiele cierpień przysparzało
mu sprawowanie kontroli nad rozpalonym umysłem.
Nic chciał zabijać tamtego człowieka, ale jego jaźń
okazała się ___________tak delikatna, tak podatna...
KRZYSZTOF BUJARA
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
To był wypadek. Selena na pewno to zrozumie.
Selena. Uśmiechnął się na myśl o dziewczynie.
Widmo wiszące nad ich głowami przepadło z chwilą
zniszczenia bluźnierczych dokumentów. Selena
przysięgała, że pliki w centralnym terminalu fabryki są
jedyną kopią tajnego rządowego rejestru. Niszcząc je,
zatarł ślad istnienia dziewczyny. Choć jego ciekawość
dręczyły pytania, nic zadawał ich wiedząc, że nie
otrzyma odpowiedzi. Skąd znała kod dostępu do
terminalu, rozkład patroli strażniczych, miejsca
instalacji kamer? Nie przewidziała tylko obecności
poruszającego się bezszelestnie mężczyzny z
identyfikatorem szefa ochrony obiektu na piersi.
Przypadek zmusił go do czynu, którego teraz żałował.
Selena na pewno mu to wybaczy. Była złotowłosym
aniołem, przybyszem znikąd, który odkrył jego Dar i
zaakceptował ten fakt z miłością. To ona wspierała go
w chwilach załamania, koiła ból .i uczyła samokontroli.
Zadrżał na myśl o losie, jaki spotkałby go, gdyby nie jej
pomoc. Może spłonąłby we własnym łóżku, śniąc
kolejny z koszmarów, a może zmieniłby się w
zlobotomizowaną roślinę. Albo zaśliniony błąkał się po
ulicach do chwili spotkania z najbliższym patrolem.
Wchodząc na pusty o tej porze peron rzucił okiem
na ciekłokrystaliczną tablicę informacyjną, zawieszoną
na jednej ze ścian. Minął kwadrans po północy. Za
godzinę spotka swego anioła. Uśmiechnął się
ponownie.
***
Ludzie ze służby bezpieczeństwa gubernatora nie
tracili czasu. Dostęp do całego poziomu został
zablokowany dziesięć sekund po ich wejściu do
budynku. Część ekipy przeszukała biura, posługując się
przenośnymi detektorami ruchu, reszta pobierała w tym
czasie odciski palców w pomieszczeniu centralnego
terminala. Ciało dyrektora Revena leżało w miejscu, w
którym znalazł je strażnik. Agenci nie znaleźli śladów
krwi ani zewnętrznych obrażeń sugerujących przyczynę
śmierci. Jeden z nich przykrył w końcu białym
prześcieradłem wykrzywioną w agonalnym grymasie
twarz szefa ochrony. Do noszonych przez agentów
komunikatorów sączył się gwar beznamiętnych głosów:
- Zawartość twardego dysku usunięta.
- Uszkodzone wszystkie kamery w korytarzu
siódmym i na schodach.
- Jak przeszedł obok strażników'.'
KRZYSZTOF BUJARA
- W grafiku jest kwadrans luki co godzinę, to mu
wystarczyło.
- Ktoś straci za to głowę. Już stracił.
- Odciski palców zweryfikowane, wszystkie należą
do dyrektorów Blossoma i Revena oraz do asystentek.
- Areszt domowy dla wszystkich podejrzanych.
- Na linii gubernator, chce wiedzieć, jak nam idzie?
- Spław go.
- Próbowałem, jest uparty.
- Połączę się z nim za kwadrans na kanale trzecim.
Rejestry wideo nieodwracalnie uszkodzone. We
wszystkich kamerach intruz stopił w jakiś sposób
taśmy.
- Przypalił je?
- Pojęcia nie mam, obudowy są nietknięte, a w
środku popiół.
- Dwójka, co z odczytem rejestratora dźwięku?
- Jest zapis z ostatnich dwóch godzin! Porównujemy
wzorce, trochę to potrwa, terminal się nie wyrabia.
- Złotemu Tronowi dzięki, kończymy robotę. Jak
przemielicie zapis, puszczajcie transmisję do
prefektury.
- Tu Trójka, odtwarzam dane usunięte z kopii
zapasowej. Terminal centralny będzie gotowy do pracy
za dwadzieścia minut. Dlaczego zabójca wykasował
listę kontraktów handlowych z Verghastem?
- Może to element rozgrywek między gildiami
kupieckimi. A może się pomylił i wymazał nie te dane.
- W terminalu dyrektora Blossoma są wyłącznie
rządowe umowy handlowe i informacje finansowe. Jeśli
wszedł właśnie do tego biura, musiał wiedzieć, co
znajduje się w komputerze.
- Znajdźmy go, a wszystkiego się dowiemy.
***
- Zidentyfikowali zabójcę. - Szeryf Dexter upuścił
bezprzewodową klawiaturę na blat biurka i chwycił
płaszcz przewieszony przez oparcie fotela. - Lev
Sermon, technik trzeciego stopnia. Operator terminala
logistycznego w sekcji korporacyjnej 12A. Mieszka w
podmiejskim habitacie 14B/7.
- Stopień poprawności identyfikacji? - sędzia Creed
spojrzał na ekran monitora.
- Sto procent. Zdołał uszkodzić system monitoringu
wizualnego i wykasować rejestry, ale nie wiedział o
drugim systemie zabezpieczeń. Na poziomie
zastrzeżonym kompleksu pracuje niezależny od
centralnego system rejestracji dźwięku, zainstalowany
przez ludzi ze służby bezpieczeństwa. To poufna
dyrektywa gubernatora, obowiązująca we wszystkich
rządowych obiektach.
- Na czym oparto identyfikację?
- System zarejestrował w godzinach nocnych dwa
męskie głosy. Jeden należy do dyrektora Revena, drugi
do Sermona. Po instalacji podsłuchu pobrano bez
wiedzy pracowników obiektu próbki ich głosów i
umieszczono w centralnej bazie danych. Terminal
porównał nocny zapis z wzorcami. Pomyłka jest
wykluczona.
- Zdejmujemy go, natychmiast. Imperator jeden wie,
czy będzie jeszcze w domu.
- Zabiorę sekcję proktora Santera i wóz patrolowy...
- Poczekaj. - Sędzia ruchem dłoni wstrzymał
stojącego w drzwiach arbitratora i włączył stojący na
biurku interkom. -Mówi Mikael Creed. Alarm
czerwony dla sekcji patrolowej w obszarze habitatów
zewnętrznych B. Adres 14B/7. Cel: Lev Sermon.
Dokonać natychmiastowego aresztowania. Strzelać w
razie ostateczności, ale nie zabijać. Wykonać.
- Potwierdzam rozkaz - w interkomie zatrzeszczał
anonimowy głos oficera dyżurnego. - Godzina pierwsza
trzydzieści. Alarm czerwony dla habitatów B. 14B/7,
obywatel Lev Sermon. Pozwolenie na ograniczone
użycie broni.
Sędzia spojrzał na trzymającego za klamkę drzwi
szeryfa.
- Patrol znajdzie go pierwszy. Przejmiesz więźnia i
odstawisz do prefektury. Odizoluj go od
funkcjonariuszy, najlepiej wsadź w kaftan i załóż
knebel. Nie wypełniaj żadnych formularzy bez mojej
zgody. Jasne? - Tak jest, sir!
***
Czekała cierpliwie, tak jak obiecała. Kiedy zamykał
za sobą drzwi, usłyszał jej ciche kroki. Chociaż w
mieszkaniu panował półmrok, oczy dziewczyny
błyszczały podekscytowaniem.
- Zrobione - oparł się plecami o drzwi i posłał jej
zmęczony uśmiech.
- Tak jak ci kazałam? - upewniła się, odrzucając za
ucho niesforny kosmyk jasnych włosów.
- Był problem. Ktoś mnie odkrył. Musiałem...
musiałem go powstrzymać...
- Zabiłeś go? - Dostrzegł, jak koniuszkiem języka
przeciąga po wargach.
- Uderzyłem tak jak mnie uczyłaś, ale to było zbyt
mocne. Nie wytrzymał i...
- Ciii... - położyła wskazujący palec na jego ustach -
Zrobiłeś to dla mnie. On był nic niewartym śmieciem.
Już nam nie zagrozi. Teraz stracili listy obdarzonych
Darem. Będziemy wolni i bezpieczni, Lev. Przeszedłeś
pierwszą próbę, kochanie, została jeszcze jedna.
- Jaka próba?
- Twój Dar to ukryte błogosławieństwo. Musisz go
w pełni wykorzystać, a staniesz się potęgą. Nauczę cię
jeszcze wielu rzeczy, kochany.
- Seleno, nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, ale
nie czas teraz na rozmowy. Musimy wyjechać z miasta,
przeczekać kilka miesięcy na prowincji...
- Wpierw jeszcze jedna próba. Moc już na ciebie
czeka, a z nią władza i siła. Musisz tylko się na nią
otworzyć. Ja pokażę ci Jak to zrobić, i już zawsze
będziemy razem, ty i ja.
Chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliła na to,
zamykając mu usta pocałunkiem. Poczuł
CZERWIEC 2001
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
charakterystyczny odurzający zapach jej skóry, dziwnie
przywodzący na myśl cynamon. Wsunął lewą dłoń w
jedwabiste włosy, prawą ręką objął jaw pasie. Stracił
poczucie czasu i miejsca.
***
Pomalowany na niebiesko wóz patrolowy zjechał z
obiegającej metropolię obwodnicy i przemknął przez
wąskie i brudne uliczki robotniczego osiedla. Kręcący
się na chodnikach młodzi mężczyźni odwracali głowy
na widok arbitratorów, niektórzy pośpiesznie znikali w
bramach habitatów.
- Hołota znowu panoszy się na ulicach - warknął
ciemnoskóry posępny kierowca, arbitrator Veer -
Gubernator powinien ich deportować na Księżyc, w
kopalniach zawsze znajdzie się robota.
- Okaż trochę miłosierdzia - proktor Carr stukał
palcami w boczną szybę wozu. - Ostatnimi czasu gangi
spokomiały.
- Od wizyty ekipy Santera. Żałuję, że mnie z nimi
nie było. Proktor Santer wie...
- Milcz, Veer. Przeciągasz strunę - Carr oderwał
wzrok od chodnika i spojrzał spod przymkniętych
powiek na podwładnego. - Funkcjonariusz Santer
powinien codziennie modlić się w bazylice, dziękując
Imperatorowi za łaskę, jaka go spotkała tamtego dnia.
To cud, że tłum nie rozerwał go na strzępy po tej
publicznej egzekucji.
- Karą za podniesienie ręki na oficera Adeptus
Arbites jest śmierć - wycedził z hardą miną Veer. -
Proktor Santer doskonale wie...
- Masz dwa dni karnej służby porządkowej, Veer.
Wiesz dobrze, że tym kamieniem rzuciła
dwunastoletnia dziewczynka. Podczas pucowania kibli
będziesz śpiewał psalm trzydziesty siódmy "Panie,
napełnij mą duszę pokorą". Wyraziłem się jasno?
- Tak jest, sir!
- Habitat 14B/7 jest ulicę dalej. Zaparkuj tutaj.
Wysiadamy. Stirvo i Jaret biorą śrutówki, reszta
pistolety i młot pneumatyczny. Jeśli będzie stawiał
opór, możemy go uszkodzić, ale bez przesady.
***
Zbudził go cichy szum wody. Przez chwilę patrzył
zdezorientowany w ciemność pokoju, próbując zebrać
myśli. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że dźwięk
dobiega z łazienki. Prysznic. Przetarł palcami oczy i
usiadł na łóżku. Cyfrowy wyświetlacz budzika
wskazywał drugą w nocy. Zmełł w ustach przekleństwo
i zerwał się na nogi, sięgając po koszulę.
- Selena! Wychodź! Musimy uciekać!
Wrzucając do torby zapasowe ubrania dostrzegł
kątem oka ruch w drzwiach łazienki. Dziewczyna stała
w progu naga, jej mokra skóra połyskiwała w sączącym
się przez rozsunięte żaluzje słabym blasku ulicznych
neonów.
- Spokojnie, kochanie. Przyszedł czas próby.
- Jakiej próby? - Lev poczuł gwałtowną irytację. -
Ubieraj się!
- Oni już tutaj idą, mój drogi - Selena uśmiechnęła
się promiennie. -'Nie czujesz tego?
Na czole mężczyzny skroplił się zimny pot.
Przymknął na chwilę oczy, jakby nasłuchiwał. Kiedy
ponownie je otworzył, na jego twarzy pojawił się wyraz
zrozumienia. I wściekłości.
- Oni...ty...
- Nie. Nie zdradziłam cię - Selena uniosła ręce w
geście zaprzeczenia. - Kocham cię, Lev i wiem, że
stawisz im czoła. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam.
Musisz przejść próbę, okazać się godnym.
- Godnym?! Czego?!
- Władzy. Potęgi. Mojej miłości. Oni są twoimi
wrogami, kochanie, dobrze o tym wiesz. Zabiją cię bez
wahania za to, że jesteś inny. Ja mogę ci pomóc, ale
musisz mi zaufać... -Oczy dziewczyny były
nienaturalnie rozszerzone, błyszczały intensywnie w
półmroku. Lev nie wierzył własnym zmysłom.
Wilgotna skóra Seleny zdawała się jaśnieć, przybierając
alabastrową barwę.
- Co...
Frontowe drzwi mieszkania wyleciały z futryny
pośród stłumionego huku i jęku dartego metalu. Sermon
schylił się, odruchowo osłaniając twarz ramieniem. W
padającym z korytarza świetle jarzeniówek dostrzegł
czarne sylwetki arbitratorów. Dwaj przyklęknęli,
mierząc do niego ze strzelb, dwaj inni stali z pistoletami
w rękach. Piąty odrzucił pneumatyczny młot, którym
wybił drzwi z zawiasów i skoczył w kierunku technika
z włączoną pałką wstrząsową. Lev zdążył zauważyć
błękitne iskry sypiące się z głowicy broni.
- NIE!!! - krzyknął i klasnął w dłonie. Arbitrator
jęknął przeciągle, kiedy podmuch powietrza poderwał
go w górę i cisnął prosto w wejście do mieszkania na
przeciwległej ścianę korytarza. Uderzył plecami w
kompozytową okładzinę i osunął się po niej
bezwładnie.
- Ognia! - ciemnoskóry funkcjonariusz o
przestraszonej twarzy i złych wąskich oczach strzelił
pierwszy. Lev skoczył za łóżko w tej samej chwili, gdy
padła salwa. Przetoczył się w otwarte drzwi kuchni,
zaciskając ręce na uszach. W zamkniętym
pomieszczeniu wystrzały były ogłuszające.
- Lev! - Usłyszał j ą pomimo wściekłej kanonady.
Spojrzał w stronę łazienki i skamieniał.
To nie była Selena. Białoskóra istota patrzyła na
niego okrągłymi fosforyzującymi oczami o kolorze
czystego szmaragdu. Jej muskularne ciało ledwie
mieściło się w drzwiach łazienki. Uniosła ku niemu
ręce, które już nie były rękami. Nie potrafił oderwać
przerażonego wzroku od wielkich szczypiec, od
gładkiej czaszki ozdobionej pojedynczym
wielobarwnym warkoczem. Od smagającego podłogę
ogona.
- Teraz, Lev! - istota zwróciła się do niego głosem
Seleny. - Musisz im stawić czoła.
CZERWIEC 2001
KRZYSZTOF BUJARA
- Nie! - wykrzyczał pełen bólu. - Ty nie jesteś
Selena!
- Jestem nią, kochany. Zawsze byłam. Ja pragnę
ciebie, a ty mnie, przecież o tym wiesz. Oni są naszymi
wrogami, Lev, musimy ich zniszczyć. Pomogę ci, jeśli
mnie o to poprosisz. Otwórz się na moc, o której ci
opowiadałam.
- NIE!!! - Skrzyżował ręce w obronnym geście.
Istota zniknęła w głębi łazienki, jakby uderzył ją
gigantyczny młot, jarzeniówki na korytarzu wybuchły,
siejąc panikę wśród arbitratorów. Kiedy
zdezorientowani spojrzeli za plecy w poszukiwaniu
źródła nagłego hałasu, Sermon wskoczył do pokoju.
Podarte ubranie wisiało na nim w strzępach, krew
ciekła z licznych zadrapań. Złożył dłonie palcami i
wycelował je w arbitratorów. Dwaj policjanci zdążyli
tylko przeraźliwie krzyknąć. Nieludzki skowyt urwał
się w połowie, gdy ich ciała wybuchły od środka,
rozbryzgując tkankę, krew i kawałki kości po ścianach
pokoju.
Wiązka lasera trafiła Sermona w udo, przepaliła na
wylot spodnie i mięśnie. Nawet tego nie poczuł,
przesycony skondensowaną mocą. Strzelec,
ciemnoskóry arbitrator z naszywką Veef na piersi,
zawahał się na ułamek sekundy.
- NIE!!! NIE!!! NIE!!! - Lev wrzasnął na całe
gardło, czując,-jak niewidzialny ogień wypala mu
umysł.
Policjant wybałuszył oczy i podniósł pistolet w górę,
jakby chciał mu się przyjrzeć. Na jego twarzy pojawił
się wyraz skrajnego przerażenia. Nie odrywając wzroku
od broni, powolnym ruchem włożył sobie jej lufę do
ust. Po czole ściekały mu wielkie krople potu.
- TAK! - Arbitrator pociągnął za spust i jego
potylica znikła pośród krwawej mgiełki. Trup runął na
ziemię niczym worek śmieci. Ostatni funcjonariusz
zaczął wyć niczym katowany pies. Cisnął strzelbę pod
nogi, skoczył w kierunku drzwi. Lev zagryzł do krwi
wargi i machnął dłonią' w kierunku mężczyzny. Wielki
metalowy stół przemknął w powietrzu i uderzył w
policjanta, przyciskając go do ściany. Chrupnął
pękający kręgosłup.
Zapadła nagle cisza dzwoniła w uszach mężczyzny.
Usłyszał odległe wycie syren, płacz dzieci, przerażone
krzyki wyrwanych ze snu sąsiadów. Szum ciągle
płynącej z prysznica wody. Odgłos kroków.
- Wspaniale, mój kochany. Wiedziałam, że tego
dokonasz. - Istota nosząca imię Seleny stała w drzwiach
łazienki. - Teraz chodź ze mną, uciekajmy stąd.
- Oszukałaś mnie. Nie jesteś Seleną. Odeślę cię tam,
skąd przyszłaś - wymamrotał i przyłożył dłonie do
skroni.
- Nie zdołasz tego zrobić - demonica uśmiechnęła
się lekko, przesunęła wąskim językiem po drobnych
ostrych ząbkach. - Śmiertelnik nie może mnie
skrzywdzić.
- Odejdź, odejdź, odejdź...
Istota zwana Seleną zachwiała się, pochyliła.
Drwiący uśmiech zniknął z jej ust. Jęknęła przeciągle.
- Nie rób mi tego, kochanie. To boli!
- Odejdź precz! ODEJDŹ PRECZ!!!
Szeryf Dexter wyskoczył z policyjnego transportera
na ułamek sekundy przed wybuchem. Zewnętrzna
ściana mieszkania 14B/7 wyleciała w powietrze z
ogłuszającym hukiem, kula białego ognia przyćmiła na
moment blask ulicznych świateł. Arbitratorzy padli na
ulicę, zasłaniając głowy rękami, grad odłamków
zabębnił o ich hełmy i pancerz Castigatora.
-Najświętszy Panie -jęknął z niedowierzaniem
szeryf. -Co oni tam zrobili?
***
- Nasi ludzie zginęli, nie ma śladu po Sermonie! Pół
piętra wyleciało w powietrze, ciągle wyciągamy spod
gruzów mieszkańców. Co? Nie, liczba ofiar nie jest
znana. Mamy na razie siedemnastu zabitych, rannych
nikt nie liczy! Potrzebuję wsparcia! Trzeba ogrodzić
teren, przeszukać rumowisko! Tak!... Nie! Czterdziestu
funkcjonariuszy nie wystarczy! Tak jest, sir! - szeryf
Dexter rzucii słuchawką modułu łączności w burtę
transportera.
- Na Oko Terroru! Co tutaj się stało? - Słysząc jego
warknięcie, młody arbitrator wzruszył niepewnie
ramionami i pośpiesznie oddalił się w przeciwnym
kierunku, próbując odpędzić gapiów. Dexter nie
zwrócił na niego uwagi. Kopnął ze złością kawał
betonu i ruszył w stronę gruzowiska.
***
Wysoki mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce
przemierzał niewzruszenie pokój sędziego Creeda. Od
ściany do ściany, krok po kroku tam i z powrotem.
Sędzia obserwował go spod oka, ale kamienna twarz
mężczyzny nie zdradzała żadnych uczuć.
- Niedobrze, Creed. Trzeba było wstrzymać
aresztowanie do czasu mojego przybycia.
- Zwłoka groziła poważnymi konsekwencjami, sir.
- Wiem. Tylko dlatego siedzisz jeszcze w tym
fotelu, sędzio.
- Zapewniam...
- Zapewnienia są zbyteczne. Popełniłeś błąd, ale
puszczę to w niepamięć przez wzgląd na twoje zasługi
dla prefektury i Imperium. Kto objął nadzór nad akcją
w dzielnicy B?
-Szeryf Dexter. To...
- Powiadom go o moim przybyciu. Uświadom
konieczność pełnej współpracy. Musimy znaleźć
Sermona, Creed. Mam niejasne podejrzenia, że gra
toczy się o wysoką stawkę. Mniejsza z tajnymi
kontraktami rządu. Ten człowiek stanowi dużo
poważniejsze niebezpieczeństwo. Znał zabezpieczenia
obiektu, hasła, kody dostępu. Rozumiesz?
- Tak, ekscelencjo.
- Potrzebuję samochodu i kierowcy. Po moim
wyjściu połączysz się z sekcją bezpieczeństwa
gubernatora. Mają zatrzymać pracę terminalu
CZERWIEC 2001
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
pasażerskiego w kosmoporcie. Monitorować wszystkie
osoby zamierzające odlecieć z miasta. Zbierz
wszystkich ludzi z posterunków, również chorych, o ile
mogą ustać na nogach. Będziemy musieli przeczesać
dzielnice podmiejskie, dom po domu. Nie przerwiemy
akcji, dopóki nie znajdziemy Sermona albo jego ciała.
- Tak jest, ekscelencjo.
- Co z garnizonem PDF?
- Major Torell ma pod sobą siedem tysięcy
żołnierzy. Czekają w koszarach na rozkazy.
- Wydać im broń, przygotować do wyjazdu
ciężarówki. Wybuch w habitacie 14B/7 miał miejsce
trzy minuty temu. Sermon będzie potrzebował pół
godziny, żeby dotrzeć do granic metropolii. Nie może
przejść przez kordon. Część arbitratorów rzuć do
przeszukiwania miasta, resztę razem z żołnierzami
ustaw wokół dzielnic podmiejskich. Jeśli Lev nie
wpadnie na nich do dwóch godzin, zaciśniemy pętlę,
idąc w kierunku centrum.
- Tak jest, ekscelencjo.
- Creed... jeśli ten człowiek nam ucieknie, obaj
będziemy musieli odbyć długą podróż na Talasa Prime.
Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji takiej
wycieczki?
Na beznamiętnej dotąd twarzy sędziego pojawił się
ledwie zauważalny grymas strachu, który niemal
natychmiast znikł.
- Nie będzie takiej potrzeby, inkwizytorze -
wycedził przez zęby Creed. - Walory turystyczne
Talasa Prime zupełnie mnie nie pociągają.
- Bardzo mnie cieszy twój optymizm, sędzio.
***
Początkowo żaden z przeszukujących habitat 14B
arbitra-torów nie zwrócił uwagi na noszącego czarną
skórzaną kurtkę człowieka, stojącego na ulicy po
drugiej stronie policyjnych barierek. Nieznajomy w
zamyśleniu obserwował zrujnowane piętro budynku,
wodząc wzrokiem po pozostałościach frontowej ściany
mieszkania numer siedem. Kiedy schylił się i przeszedł
pod barierką, jeden z młodszych arbitratorów
natychmiast doskoczył do niego i zatrzymał
ostrzegawczym dotknięciem pałki. Na widok
złowieszczo zmrużonych oczu mężczyzny słowa
uwięzły policjantowi w gardle, jego ręka machinalnie
powędrowała na kaburę pistoletu.
Szeryf Dexter dostrzegł kątem oka ten incydent i
ruszył pośpiesznie w kierunku podwładnego. Nim
jednak zrobił dwa kroki, w dłoni intruza pojawił się
jakiś dokument, bezceremonialnie rozłożony tuż przed
nosem funkcjonariusza.
Gotowa do użytku pałka wypadła z ręki
zaskoczonego arbitratora. Podniósł ją szybko i
wymamrotał jakieś niezrozumiałe przeprosiny, po czym
odwrócił się szukając wzrokiem szeryfa. Mężczyzna w
czerni minął go bez słowa i podszedł do Dextera.
- Pan tutaj dowodzi, szeryfie?
- Tak. Zostałem uprzedzony o pańskim przyjeździe.
- Doskonale, zatem przejdźmy do sedna sprawy. Czy
ewakuowaliście mieszkańców habitatów?
- Tak, sir. Być może jakieś ciała leżą jeszcze pod
gruzami, właśnie porównujemy spis zabitych i rannych
z rejestrem przysłanym z magistratu...
- Umarli mnie nie interesują, szeryfie. Nie
znaleźliście śladu Leva Sermona?
- Tylko szczątki rzeczy osobistych... i ciała
funkcjonariuszy mających go aresztować.
- Jak zginęli?
- Nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Sermon pozostawił w mieszkaniu silny ładunek
wybuchowy, który eksplodował w chwili interwencji
patrolu i rozerwał ich wszystkich na strzępy. Mieliśmy
kłopoty z identyfikacją tożsamości...
- Przykro mi z powodu śmierci pańskich
współpracowników, szeryfie. Tym więcej starań
musimy dołożyć, aby schwytać ich zabójcę. Sędzia
Creed zapewne poinformował pana o moich
pełnomocnictwach?
- Tak, sir.
- Proszę zatem stosować się do moich poleceń.
Wszyscy funkcjonariusze mają w trybie
natychmiastowym opuścić habitat. Przejdźcie na drugą
stronę ulicy i czekajcie na dalsze rozkazy.
- Ale... - Dexter zmarszczył czoło.
- Szeryfie... - powiedział z wyrzutem mężczyzna w
czarnej kurtce.
- Przepraszam, sir. Tak jest, sir.
Kiedy ostatni arbitrator niemal pędem opuścił
habitat, inkwizytor wszedł na korytarz wiodący do
pokoju numer siedem. Przez chwilę stał w półmroku
rozjaśnionym słabym blaskiem neonów, wpadającym z
zewnętrz przez wyrwę we frontowej ścianie budynku.
Nasłuchiwał kilka sekund, zrobił krok do przodu. Pod
jego butami zazgrzytał gruz i odłamki rozbitych lamp
jarzeniowych. Zamykając oczy przeszedł wolno wzdłuż
korytarza, przesuwając prawą dłonią po ścianie. W
progu mieszkania ponownie przystanął, wciągnął do
nozdrzy powietrze, jakby węsząc. Pośród zaścielającej
podłogę grubej warstwy pyłu i brył kompozytu
dostrzegł resztki zniszczonych mebli, rozerwane rury
kanalizacyjne i fragmenty instalacji elektrycznej. Jego
uwagę przyciągnął dźwięk kapiącej jednostajnie wody.
Przeszedł przez rumowisko, obserwując uważnie
pęknięcia na suficie, świadom faktu, iż nadwerężony
strop może w każdej chwili runąć mu na głowę.
Woda utworzyła niewielką kałużę w rogu
mieszkania. Analizując położenie resztek ścian
działowych doszedł do wniosku, że stoi w miejscu
zniszczonej wybuchem łazienki. Wystający z podłogi
koniec rury wodociągowej sprawiał wrażenie
stopionego, ale woda wciąż się z niego sączyła słabym
strumykiem. Kałuża miała dziwny kolor, ciemny,
matowy. Spojrzał na kikut rury, ale kapiąca z niego
woda była czysta. Przykucnął, przeciągnął palcami
dłoni po podłodze, odgarniając warstwę kurzu.
Łazienkowe kafelki pokryte były cienkim, smoliście
CZERWIEC 2001
KRZYSZTOF BUJARA
czarnym nalotem. Zdrapał go palcem wskazującym,
powąchał. Osad miał zapach cynamonu.
Na twarzy inkwizytora pojawił się grymas
niepokoju. I niedowierzania. Sięgnął do wewnętrznej
kieszeni kurtki i wyjął z niej niewielką szklaną fiolkę,
wypełnioną granatowym płynem. Wypił zawartość
naczynia, zgniótł je obcasem buta i usiadł ze
skrzyżowanymi nogami na podłodze. Zamknął oczy,
zaczął mruczeć coś śpiewnie. Jego głos to cichł, to
przybierał na sile, ale znienacka urwał się w pół
inkantacji. Z nosa inkwizytora pociekła strużka krwi.
Pobladły, otworzył oczy i zacisnął palce na skroniach,
masując je intensywnie przez długą chwilę. Wytarł
krew i wstał, na jego twarzy malował się wyraz
posępnej determinacji.
Szeryf Dexter zauważył, że mężczyzna w czerni
złapał za framugę wyjściowych drzwi habitatu, jakby
stracił na ułamek chwili równowagę. Jakby podparł się
dziwnie wyczerpany.
Widząc skinienie inkwizytora, oficer podszedł do
niego bez namysłu.
- Wasza praca tutaj dobiegła końca, szeryfie -
powiedział łowca czarownic. - Jeszcze tylko jedno
zadanie. Ściągnijcie tu cysternę z petrolium,
wpompujcie je do habitatu i spalcie cały budynek aż do
fundamentów.
- Sir, pożar może przenieść się na sąsiednie budynki
- zaprotestował zaskoczony Dexter. - A jeśli moi ludzie
przeoczyli jakieś ślady...
- Kiedy spalicie habitat, wyrównacie gruzy
buldożerami. Ma tu pozostać wyłącznie goła ziemia.
- Tak ekstremalne procedury wymagają
uzasadnienia...
- Moje polecenia nie wymagają żadnego
uzasadnienia, jedynie natychmiastowego wykonania.
Szeryfie, czy odmawia pan przyjęcia rozkazu od
przedstawiciela Inkwizycji?
- Nie, sir - w oczach Dextera pojawił się błysk
strachu. -Przepraszam.
- Szybko się pan uczy, szeryfie. Oby tak dalej, a nic
nie zagrozi pana obiecującej karierze. Odejść.
***
O godzinie czwartej rano wojskowy kordon
otaczający metropolię wszedł do podmiejskich dzielnic.
Każdej drużynie żołnierzy towarzyszył policjant. Ciszę
przedświtu przerwał warkot silników, dźwięk
wyłamywanych drzwi, krzyki budzonych brutalnie
ludzi. Przeszukiwano systematycznie wszystkie
habitaty, mieszkanie po mieszkaniu, pokój po pokoju.
Kilkudziesięciu protestujących przeciwko najściu
robotników dotkliwie pobito i aresztowano pod
zarzutem zakłócania porządku publicznego.
W habitacie D/21 grupa młodych ludzi otworzyła do
żołnierzy ogień z broni krótkiej, broniąc dostępu do
nielegalnej wytwórni narkotyków. Grupa specjalna
Adeptus Arbites spacyfikowała laboratorium,
rekwirując wyposażenie oraz uśmiercając czternastu
gangsterów i trojkę przypadkowych przechodniów. Do
wymiany ognia zainicjowanej przez zaskoczone
niespodziewanym nalotem, młodzieżowe gangi, doszło
również w blisko tuzinie innych miejsc. Wszędzie tam
do akcji wkraczały natychmiast policyjne grupy
specjalne. Ciała zabitych poddawano próbie
identyfikacji w miejskiej kostnicy, po czym odsyłano
do publicznego krematorium.
Znalezioną u osób cywilnych nie zarejestrowaną
broń konfiskowano na podstawie odręcznych mandatów
i przekazywano ekipom ładującym nielegalny arsenał
na ciężarówki. W czasie akcji zlokalizowano cztery
pozbawione autoryzacji medycznej burdele, wytwórnię
alkoholu i dwa warsztaty złodziei samochodów. Do
prefektury wysłano ponad czterysta osób pozbawionych
zameldowania, głównie zbiegłych robotników
kontraktowych z kolonii górniczej korporacji NorthPol.
Pomimo zaangażowania w poszukiwania siedmiu
tysięcy żołnierzy sił obrony planetarnej i półtora tysiąca
arbitratorów, w obrębie podmiejskich habitatów nie
znaleziono śladu Leva Sermona. O godzinie dziewiątej
kierujący operacją major Torell przekazał sędziemu
Creedowi wiadomość, że jego pododdziały zacisnęły
pętlę wokół miasta.
***
Kiedy szok minął, odezwała się rana postrzałowa
nogi. Przez całą noc przemykał kulawym krokiem
wśród habitatów, nasłuchując ze strachem wycia
policyjnych syren. Kilkakrotnie omal nie wpadł na
kolumnę wojskowych ciężarówek pędzących gdzieś na
peryferie podmiejskich dzielnic. Domyślał się, że ta
niezwykła aktywność wojska jest w jakiś sposób
powiązana z jego osobą, ale nie pojmował jej sensu.
Nie miał ochoty myśleć. Bolało go całe ciało,
bezustannie ocierał rozpalone gorączką czoło. Instynkt
samozachowawczy zabójcy walczył z chęcią położenia
się na chodniku i zaśnięcia. Gorszy od fizycznych
obrażeń był jednak inny ból. Jeszcze nigdy Lev nie czuł
się tak zdradzony i osamotniony. Selena. Wspaniała,
kochana, czuła Selena, dar niebios, jego druga połowa.
Okazała się ułudą, potworem z koszmarnych snów
dzieciństwa. Łzy żalu i upokorzenia ciekły po
policzkach Sermona, żłobią___________c bruzdy w grubej-warstwie
brudu. Otępiały i zrozpaczony krążył po cuchnących
zaułkach, obijając się o ściany odrapanych budynków i
sterty kartonowych śmieci.
Jakieś przeczucie kazało mu zachować ostrożność
przy opuszczaniu bezpiecznego mroku habitatów.
Niczym ścigane zwierzę wspiął się cicho po drabince
przeciwpożarowej najbliższego habitatu i podpełzł do
krawędzi dachu. Trawiasta równina sięgająca odległych
Gór Smoczych była przegrodzona metalowym
kordonem. W blasku zawieszonych na pakach
ciężarówek szperaczy poruszały się setki czarnych
sylwetek. Snopy jaskrawego światła przeczesywały
odkrytą przestrzeń pomiędzy miastem i kordonem,
wzajemnie się przenikając. Sermon jęknął w duchu.
CZERWIEC 2001
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
Spojrzał z nadzieją w obie strony, ale nigdzie nie
dostrzegł luki w szeregach myśliwych. Przez moment
walczył z pokusą podjęcia ryzyka. Gdy wyszukiwał
wzrokiem miejsce leżące na granicy zasięgu dwóch
sąsiednich reflektorów, dostrzegł dziwną furgonetkę.
Na jej dachu obracała się powoli półokrągła czasza.
Samobieżny detektor ruchu! Opadł na metalową
powierzchnię dachu nie bacząc na ziębiące nagie plecy
płyty, zamknął oczy. Bezpieczne dotąd miasto zdawało
się osaczać go teraz ze wszystkich stron, grozić mu
złowieszczym kształtem wieżowców metropolii.
Kosmoport! Choć głos rozsądku podpowiadał mu,
że port również będzie obstawiony, uczepił się ostatniej
szansy niczym rozbitek kawałka deski. Zszedł z dachu i
zawrócił w głąb miasta. Kilkadziesiąt minut później
wojskowy kordon ruszył śladem nieświadomego
zbiega, który w tym czasie pozbawiał ubrania jakiegoś
pijanego włóczęgę, drzemiącego spokojnie w
kartonowym domku.
***
Uwagę funkcjonariusza Mastaby zwrócił sposób, w
jaki włóczęga trzymał brudny podróżny worek.
Obdartus przyciskał go do piersi w geście zagubienia i
niepewności, niczym talizman dający poczucie
bezpieczeństwa. Arbitrator przystanął za jedną z latami
promenady i wyjął zza pasa pałkę wstrząsową. Przez
moment zastanawiał się, czy wezwać wsparcie, ale
schował radiotelefon z powrotem do pokrowca. Reszta
prefektury krążyła po mieście w poszukiwaniu
terrorysty-piromana i szeryf nie pogłaskałby go po
głowie za angażowanie innych funkcjonariuszy do
zatrzymania jakiegoś śmierdzącego kloszarda. Z palcem
wskazującym na włączniku broni podszedł od tym do
rozglądającego się niepewnie mężczyzny i chrząknął
donośnie.
Z brudnej twarzy spojrzały na niego płonące
gorączką, przekrwione oczy. Mastaba cofnął się o krok
i pociągnął nosem. Nie czuł zapachu alkoholu ani odoru
niemytego ciała, ale włóczęga sprawiał wrażenie bardzo
chorego. Arbitrator nie miał zamiaru złapać żadnego
syfa trawiącego bezdomnych zamieszkujących
peryferia miasta. Cofnął się jeszcze o krok i zmarszczył
czoło w wystudiowanym władczym grymasie.
- Bezdomnym nie wolno wchodzić do centrum,
czego tu szukasz?
Włóczęga nie odpowiedział, zamrugał tylko
nerwowo.
- Jesteś głuchy? Jak się nazywasz? A może coś
ukradłeś? Co tam masz w worku?
Widząc ruch ręki policjanta, mężczyzna odskoczył
do tyłu w dziwny sposób, jakby kulał na jedną nogę.
- Doigrałeś się, gnojku - warknął poirytowany
arbitrator i wysunął przed siebie pałkę. Kiedy jej obły
wierzchołek dotknął piersi włóczęgi, Mastaba wdusił
przycisk na uchwycie.
Powracając do zdrowia w szpitalu prefektury,
funkcjonariusz Mastaba często zastanawiał się nad
przebiegiem spotkania z włóczęgą. Przegląd techniczny
jego pałki nie wykazał żadnych usterek tłumaczących
nieoczekiwaną reakcję zwrotną mechanizmu
wstrząsowego. Chociaż uchwyt broni zaprojektowano
aby chronił właściciela przed przypadkowym
porażeniem, w chwili uaktywnienia pałki silny ładunek
elektryczny przeszył ciało policjanta powalając go na
ziemię i niszcząc obwody radiotelefonu.
Arbitrator podniósł się chwiejnie z chodnika,
przewrócił ponownie, podpełzł do rynsztoka i
zwymiotował. Kiedy jacyś przechodnie pomagali mu
wstać, po włóczędze nigdzie nie było już śladu.
***
- Sir, niezidentyfikowany napastnik obezwładnił
funcjonariusza Adeptus Arbites dwie przecznice od
kosmoportu! -Kierowca spojrzał na, zajmującego tylne
siedzenie limuzyny mężczyznę. - Załatwił go jego
własną pałką na promenadzie i zbiegł.
- To druga ulica na prawo stąd. Wysadź mnie!
Samochód wymusił pierwszeństwo na jadącym
sąsiednim pasem wozie i zatrzymał się przy
krawężniku. Inkwizytor wyskoczył z kabiny, włożył
ręce do kieszeni kurtki i pośpiesznym krokiem zaczął
przedzierać się przez maszerujący chodnikiem tłum.
Omal nie przeoczył zbiega. Sermon przystanął na
moment w cieniu rzucanym przez daszek sklepu i
łowca czarownic ledwie zauważył go kątem oka.
Brudne podarte ubranie i kulawy chód to amatorski, ale
skuteczny kamuflaż, uznał niechętnie inkwizytor.
Zachowując bezpieczny odstęp od poszukiwanego,
porównał jego rysy twarzy z ukrytym w dłoni zdjęciem,
by zweryfikować tożsamość włóczęgi. Tak, to był bez
wątpienia Lev Sermon. Łowca sięgnął po miniaturowy
komunikator i wydał ciche zwięzłe rozkazy.
Castigator nadjechał w ciągu niecałych trzech minut.
Kiedy szczęknęły włazy transportera i arbitratorzy
zaczęli wyskakiwać z przedziału pasażerskiego,
inkwizytor zszedł z chodnika na jezdnię. Policjanci
ruszyli jego śladem, zbliżając się do nieruchomego
mężczyzny w obdartym ubraniu, śledzącego ich ruchy
zmrużonymi oczami.
Sermon położył na chodniku swój podróżny worek i
rozejrzał się wokół. Poczuł ukłucie strachu. Jakieś sto
metrów za jego plecami dwa policyjne transportery
opancerzone wjechały z chrzęstem gąsienic na
skrzyżowanie, blokując ulicznynch. Wzdłuż
opustoszałej nagle ulicy rozległ się szczęk zamykanych
drzwi i sklepowych witryn. Wysoki mężczyzna w
czarnej kurtce skrzyżował na piersiach ręce i pokiwał
niedbale głową.
- To koniec, Lev - powiedział.
- Jakie mam wyjścia? - zapytał Sermon.
- Możesz dalej uciekać. Ci funkcjonariusze cię
zaaresztują, ty stawisz im opór, a ja będę musiał
interweniować.
CZERWIEC 2001
KRZYSZTOF BUJARA
- Jak się domyślam, będzie to interwencja ze
skutkiem śmiertelnym.
- Oni jeszcze nic nie wiedzą, Lev. Myślą, że jesteś
zwykłym mordercą i złodziejem, zabójcą policjantów.
Gdybym im dał wolną rękę, pewnie zastrzeliliby cię bez
są___________du za moimi plecami, ale nie mogę podjąć takiego
ryzyka. Jesteś zbyt niebezpieczny dla otoczenia, sam o
tym wiesz.
- Możesz przedstawić swoją ofertę, inkwizytorze.
- Poddasz się, a ja założę ci kajdanki i pójdziemy
sobie razem, nie przeszkadzając dłużej zapracowanym
stróżom prawa.
- Nie ma mowy. Słyszałem o waszych Czarnych
Arkach - zbieg splunął na chodnik.
- Przez myśl mi nie przeszła Czarna Arka,
przyjacielu.
- Łżesz jak pies, łapaczu. - Sermon błyskawicznym
ruchem wyrzucił przed siebie schowane za plecami
dłonie, rozsunął szeroko palce i zmrużył oczy. Fala
energii pomknęła ulicą, spotęgowana ograniczającymi
jaz obu stron ścianami budynków. Szyby w oknach
sklepów rozprysły się ha tysiące kryształowych drobin,
transporter arbitratorów jęknął metalicznie, kołysząc się
na resorach. Stojący za inkwizytorem policjanci upadli
na plecy, potoczyli się po ulicy ze zdławionymi
okrzykami, gubiąc hełmy i broń. Kilka strzelb wypaliło
samoczynnie. Mężczyzna w czerni nawet nie drgnął,
tylko jego naelektryzowane włosy uniosły się w górę.
Inkwizytor poruszył lewą dłonią, jakby strzepywał z
niej popiół. Ryk wichru natychmiast umilkł, chmury
kolorowych śmieci i kawałków papieru opadły na
chodnik, przykrywając szczątki szyb. Przerażeni
arbitratorzy podnosili się na nogi, klnąc przy tym
plugawię i szukając automatów.
- Brawo, Lev. Bardzo efektowna sztuczka, bardzo
widowiskowa - mężczyzna zaklaskał ironicznie.
Sermon zagryzł wargi, kręcąc gorączkowo głową.
Zmierzył wzrokiem odległość do najbliższej rozbitej
witryny sklepowej. O jedną serię z automatu za daleko.
Inkwizytor uśmiechnął się z pobłażaniem, jakby czytał
w myślach zbiega.
- Nie ma ucieczki, Lev. Tylko śmierć albo
kapitulacja.
- Zatem na jedno wychodzi - Sermon poczuł rosnącą
furię. Ten uśmiech, ten przeklęty drwiący uśmiech na
ustach inkwizytora doprowadzał go do szału. Nemezis
w czarnej kurtce Sprawiała wrażenie myśliwego,
patrzącego na złapaną we wnyki ofiarę. Choćby miał
umrzeć, zetrze mu ten uśmiech z twarzy!
Nawet nie poczuł krwi cieknącej z przygryzionych
ust. Jego umysł zapłonął ponownie bolesnym światłem,
zdającym się spopielać neurony. Krzyknął przeciągle i
wycelował czubki palców w postać inkwizytora. Na
paznokciach zaczęły tańczyć białoniebieskie płomyki
czystej mocy. Krzyknął jeszcze głośniej i uwolnił
wypełniającą wnętrze głowy energię.
Inkwizytor nie miał prawa tego przeżyć! Nikt nie
mógł przetrwać uderzenia psionicznej energii o
potencjale zdolnym odesłać do Immaterium demona!
Sermon upadł na kolana i wlepił załzawione oczy w
chwiejącą się na nogach postać mężczyzny w czarnej
kurtce. Łowca czarownic postąpił kilka kroków do
przodu, osunął się na jedno kolano, podniósł ponownie.
Po jego twarzy ściekały wielkie krople potu, z nozdrzy
sączyła się strużka krwi.
- Dość tego, Lev! - krzyknął zdławionym głosem. -
Zrobiłeś coś, czego bardzo nie lubię.
Sermon nawet nie zauważył gestu inkwizytora. Coś
uderzyło go w splot słoneczny ż siłą pneumatycznego
młota, uniosło w powietrze i cisnęło o chodnik.
Krzyknął z bólu, bardziej słysząc niż czując łamane
żebra. W głowie mu dzwoniło, ale zacisnął szczęki i
podniósł się na kolana. Przez łzy dostrzegł zbliżającego
się szybkim krokiem inkwizytora. Podniósł
zakrwawione dłonie do skroni w rozpaczliwej próbie
postawienia mentalnej blokady, ale łowca nie miał
zamiaru powtarzać psionicznego uderzenia.
Wymierzony ciężkim butem kopniak posłał zbiega pod
ścianę sklepu, drugi połamał mu palce lewej dłoni.
Sermon zwinął się w kłębek, próbując osłonić przed
ciosami głowę.
- Boli cię, Lev? - wydyszał inkwizytor. - To dobrze.
Ból oczyszcza duszę, uczy pokory i posłuszeństwa.
Kolejne kopnięcie omal nie złamało mu karku. Z
gardła Sermona wydarł się zdławiony szloch.
- Czy chcesz umrzeć, Lev? - Inkwizytor pochylił się
nad nim chwiejnie, wyczerpany mentalną blokadą. -
Czy naprawdę tak bardzo zależy ci na śmierci?
Odpowiedz!
Sermon pokręcił przecząco głową, splunął na
chodnik krwawą flegmą. Nie zdołał wykrztusić słowa.
- Za to, co mi zrobiłeś, mógłbym cię teraz zatłuc jak
psa, powoli i boleśnie. Jestem jednak
wspaniałomyślnym człowiekiem. Dostaniesz jeszcze
jedną szansę, ale nie wolno ci zawieść moich
oczekiwań. Rozumiesz?
- T... ttt... tak...
- Będę wobec ciebie szczery, nieszczęsny
przyjacielu. Od kilku lat poszukuję sukcesora. Ucznia.
Tylko dlatego jeszcze żyjesz. Jesteś mordercą, egoistą i
posiadasz szczątkowy instynkt samozachowawczy, a
przy tym władasz mocą w sposób, jakiego mogą ci
pozazdrościć licencjonowani mentaci. Jeśli zdołasz
narzucić sobie żelazną dyscyplinę i całkowite oddanie
służbie Imperium oraz bezgraniczne .posłuszeństwo
wobec moich rozkazów, być może uratujesz swoją
biedną duszę. Wiem, co stało się w habitacie 14B/7,
Lev. Nikt z posiadających Dar nie zdoła uciec przed
takim losem, jeśli nie przejdzie odpowiedniego
treningu. Fakt, że pokonałeś istotę zrodzoną w warpie
budzi mój podziw, ale to tylko odwlekło nieuniknione.
Oni upomną się o ciebie ponownie, Lev, a ja nie mogę
na to pozwolić. Albo przyjmiesz moją propozycję, z
wszystkimi jej konsekwencjami i obowiązkami, albo
umrzesz na tej brudnej ulicy. Zabiję cię bez wyrzutów
sumienia. Wybieraj.
- Z... zz... zgoda...
CZERWIEC 2001
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO PIEKIEŁ
- Słuszna decyzja, chłopcze. Ciało można szybko
uleczyć, z biegiem czasu również duszę, choć pochłonie
to wiele cierpień i wyrzeczeń. Wierzę, że podołasz temu
wyzwaniu. Rodząc się otrzymałeś błogosławieństwo
piekieł, ale ja nawrócę cię na drogę czystości. Witaj
wśród wybrańców Imperatora, Lev.
Krzysztof Bujara
CZERWIEC 2001
DZIESIĄTY SZCZUR
CZERWIEC 2001
Piotrkowi, Karolinie, Magdzie i Mariuszowi
Dziękuję
nieformalnemu klubowi motocyklowemu
"Schmulers", zwłaszcza Muńkowi i Malej z
Białegostoku, za cenne uwagi techniczne, a takie
opowieści przy kuflu piwa.
- Artur, daj szluga - Krasny odstawił pustą puszkę
po piwie na krawężnik, na którym siedział. Artur
wyciągnął Mocne i poczęstował przyjaciela.
- Chyba w końcu się uspokoiło - powiedział Krasny,
rozglądając się dookoła. Zmęczony Artur przytaknął
bez słowa.
Jeszcze kilka godzin temu toczyli zażarty bój o
swoje życie. Artur miał rozerwaną na piersi koszulkę
King Diamonda, spod której czerwienił się obrzęk
wzdłuż szerokiej ciętej rany. Każdy głębszy wdech
powodował, że krzywił się niemiłosiernie. Grubas
Krasny nic odniósł większych obrażeń, jeśli nie liczyć
sporej garści włosów, jaką stracił ze swojej bujnej
blond czupryny, i złamanego trzonka topora, atrapy
zakupionej w San Marino, która nad podziw dobrze
sprawdziła się w ulicznej walce wręcz.
Krasny jeszcze raz rzucił okiem na miasto. Białystok
wyglądał niczym czeczeński Groźny z czasów wojny z
Rosjanami. Płonące wieżowce, zniszczone domy,
dymiące wraki samochodów i trupy. Setki, tysiące,
dziesiątki tysięcy trupów noszących na sobie ślady
walki, niewyobrażalnego okrucieństwa ale i spokoju,
jaki oferowała śmierć. Krasny niemal machinalnie, na
wpółświadomie lustrował najbliżej leżące zwłoki. Nie
wywoływały już u niego żadnych reakcji.
WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI
DZIESIĄTY SZCZUR
- Wiesz - odezwał się Artur. Widać było, że
mówienie sprawia mu trudność. - Jak tak walczyliśmy z
tymi świrami, to czułem się, jak gdyby ktoś przeniósł
mnie w sam środek filmowego planu "Martwicy
mózgu". Tylu flaków i rozchlapanego mózgu w życiu
jeszcze nie widziałem, ale wiesz co? Całkiem szybko
się przyzwyczaiłem.
Krasny pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Co teraz zrobimy? - spytał ni to siebie, ni to
Krasnego Artur. Krasny wzruszył ramionami i głęboko
zaciągnął się papierosem. Siedzieli tak w ciszy,
przerywanej postukiwaniem topora o asfalt.
Monotonię wczesnego popołudnia przerwał
charakterystyczny dźwięk dwusuwowego silnika
motocykla.
- Cagiva Mito - krótko stwierdził Krasny. - Taka
sama jaką mają Krasnal i Panek.
Spojrzeli po sobie z nadzieją.
Szeroką, główną ulicą osiedla pędził mały czerwony
motocykl o sportowej sylwetce.
Krasny i Artur z radością stwierdzili, że siedzi na
nim dwójka pasażerów. Prowadziła Krasnal.
Przybysze zatrzymali się przed siedzącymi i
wyłączyli silnik. Przez chwilę cała czwórka napawała
się swoją obecnością, czerpiąc z tego siłę i nadzieję na
przyszłe, bez wątpienia ciężkie dni. Patrzyli na siebie z
niemą satysfakcją, jaką sprawiała im świadomość, że
przeżyli w świecie, który z dnia na dzień stał się
tonącym w potokach krwi i szaleństwa horrorem.
Panek zeskoczył z tylnego siodełka małej cagivy i
rozmasował sobie pośladki.
- Ależ mnie boli dupsko - syknął, krzywiąc się. To
małe gówno nie nadaje się na długie trasy.
Przynajmniej dla pasażera.
Wszyscy zaśmiali się nerwowo. Uściskali się.
Krasnal popłakała się z radości. Przyszedł czas na
pytania.
- Matka? - spytał Panek Artura, swego brata.
- Nie żyje.
- Zgred?
- Pal go licho. Oby sczezł w piekle.
- Gośka? - ponownie spytał Panek. Artur wyciągnął
kolejnego mocnego i przypali) go, znowu krzywiąc się
z bólu.
- Nie daje znaku życia. Pewnie też nic żyje -
odpowiedział prawie beznamiętnie.
- Co ci się stało? - spytała Krasnal z matczyną
czułością. widząc jego ranę. Każdy normalny człowiek
w tym świecie był na wagę złota, a tym bardziej
WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI
przyjaciel. Nie mogli sobie pozwolić na utratę żadnego
z nich.
- Jakiś świr chlasnął mnie tasakiem. Mało brakowało
- wyjaśnił Artur.
- Trzeba to opatrzyć - stwierdziła kategorycznie.
Krasny wstał z krawężnika, poprosił o papierosa,
podszedł do najbliższego samochodu i zaczął walić
toporem w zamek bagażnika.
Przyjaciele patrzyli na niego, zastanawiając się, c/y i
jego nie ogarnęło szaleństwo. Po otwarciu kufra Krasny
wyciągnął apteczkę i podał Pankowi. Panek pokręcił
głową i parsknął śmiechem.
- Nic mi nic jest - oponował Artur.
- Zamknij się - powiedzieli równocześnie Krasny i
Krasnal. Artur ściągnął koszulkę.
Potężna eksplozja wstrząsnęła miastem. Nad
górującą na horyzoncie elektrownią zawisła ogromna
czarna chmura przetykana jęzorami ognia.
- Cały czas coś tam wybucha - wyjaśnił Krasny. -
Jakiś szalony batalion czołgów ostrzeliwał ją przez całą
noc. U was w Olsztynie też było tak wesoło?
- Tak - pospieszył z odpowiedzią Panek. - Zwłaszcza
jak wojsko weszło do miasta. Szaleństwo nie ominęło i
naszej armii. Takich jatek nie powstydziłby się horror
klasy D.
^Krasny pokiwał głową ze zrozumieniem.
- U nas to samo. Lepiej nie zapuszczać się na
Lipową. Czołgi rozjechały tam kilka tysięcy ludzi. Cała
ulica to świeża mielonka. Co gorsza, zaczyna
śmierdzieć. Jako łapiduch, co prawda od zwierząt,
powinieneś domyślać się, co było powodem tego
szaleństwa?
- Wirus, prion, nowe bakterie? Coś z tych rzeczy;
sądząc po szybkości, z jaką się rozprzestrzeniał,
roznoszone drogą kropelkową.
- Skąd?
Panek wzruszył ramionami.
Artur naciągał na siebie koszulkę, kryjąc szeroki
opatrunek owijający pierś.
Znowu jak poprzednio, usłyszeli najpierw pracę
silnika motocyklowego
Podjechał do nich Maniak na czoperowatej Hondzie
Shadow. Za nim siedziała Mała, jego narzeczona.
Powitaniom i radości nie było końca. Grono
przyjaciół powiększyło się o kolejne dwie osoby.
Znowu posypały się pytania.
- Co z olsztyńskim "Bikerem"? - zaczął pierwszy
Maniak.
- Cisza. Nic nam nie wiadomo, czy ktoś przeżył. -
odparła Krasnal. - A tutaj?
- Z mojej i Małej rodziny nikt nie ocalał. Kwiatek,
Stefan...
- Michaś? - spytał Krasny.
- Spotkałem go dzisiaj. Wracał od strony ruskiej
granicy. Rosjanie są dwadzieścia kilosów od
Białegostoku. Stosują taktykę spalonej ziemi. Ledwo
uszedł z życiem. Pojechał na południe Polski.
- Tego się można było po ruskich spodziewać.
Trzeba stąd spieprzać na zachód. Co z Agnieszką?-
spytał Krasny.
- Michaś nie widział się z nią. Szukał jej cały czas.
Podejrzewa, że też nie żyje.
Krasnal usiadła na asfalcie i zaczęła szlochać.
- To koniec... Już po nas...
- Zamknij się - burknęli Krasny i Artur, ale i oni
odnosili to samo wrażenie. Szaleństwo i armia rosyjska.
Mordercza kombinacja.
Mała przykucnęła za Krasnal i objęła ją ramionami.
Szlochając szeptały coś do siebie.
- Jeśli mamy jechać na zachód, to musimy mieć
środek transportu. Najlepiej motocykle - przerwał
ponurą ciszę Panek. - Główne drogi są zatarasowane
przez zniszczony sprzęt wojskowy i wraki
samochodów. Tylko motocykle zapewnią nam szybkie
przemieszczanie się.
- Masz rację - potwierdził myśl przyjaciela Krasny.-
Proponuję przenocować w pobliskim kościele, ale
najpierw skombinować sprzęt i dopiero rano ruszyć do
Warszawy.
Panek i Maniak skrzywili się.
- Wiesz, jaki mamy stosunek do kościoła -
zaoponował Maniak.
- Wiem i pieprzę to. Kościół to według mnie jedyne
czyste miejsce w tym mieście. Ruszamy?
- Dobra - zgodził się już bez oporów Panek. - Co za
kościół?
- Najbliższy - Krasny wskazał na potężny budynek o
zdruzgotanej wieży na rogu Radzymińskiej i Alei
Tysiąclecia Państwa Polskiego. - Kościół Miłosierdzia
Bożego.
- Ładne mi miłosierdzie - mruknął Maniak,
odpalając Shadowa.- Wsiadaj, Panek. Poszukamy
jakichś fajnych sprzętów. Mam kilka niezłych
namiarów.
Maniak i Panek odjechali w głąb miasta. Krasnal
dosiadła swojej cagivy i powoli, towarzysząc
spieszonym Arturowi, Krasnemu i Małej ruszyła ku
podziemiom kościoła Miłosierdzia Bożego.
W świątyni panowała nabożna cisza. Szaleństwo nie
dotknęło tego miejsca. Rozbili obóz w przedsionku.
Krasny stwierdził, że nie ma potrzeby bardziej
profanować świętego miejsca.
Po półgodzinie wrócili Panek i Maniak. Panek
dosiadał nowego Shadowa.
- To dla ciebie, Krasny - powiedział z dumą Maniak.
-Amerykańska wersja. Rocznik 86. Pięćset pojemności.
Krasnemu zabiło żywiej serce.
- Dzięki - mruknął tylko i podszedł do motocykla. -
Nie wiem, czy sobie z nim poradzę. To ciężka i szybka
maszyna.
Pomrukując do siebie czy też do motocykla, głaskał
i dotykał wszystkich części. Odpalił starter. Silnik
wszedł na wolne obroty, miłym pomrukiem witając
nowego właściciela.
CZERWIEC 2001
DZIESIĄTY SZCZUR
- Jedziemy po twój, Panek - powiedział Maniak.
Wrócili z Yamahą FJ 1200. Na j ej widok Mała
rozpłakała się gwałtownie.
- To maszyna Konrada...- wydukała i uciekła w
ramiona Maniaka. Konrad był jej bratem.
- Krasny, wskakuj na swojego Shadowa -
zadysponował Maniak - Jedziemy po naftę.
Naftą określał piwo.
Krasny dosiadł hondy i odpalił ją. Rozkoszne
drżenie przebiegło po jego ciele, wtórując pracy silnika
motocykla. Powoli ruszył przed siebie, przejechał
kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się. Maniak
dojeżdżając do niego krzyknął, by prowadził. W
najbliższym sklepie parę ulic dalej zaopatrzyli się w
zgrzewkę piwa, kilkanaście konserw, chleb nie
pierwszej świeżości i papierosy.
Wróciwszy do kościoła zobaczyli pozostałych,
stojących nad świeżymi zwłokami człowieka z
rozłupaną czaszką.
Panek trzymał w ręku skrwawiony topór Krasnego i
spokojnie palił papierosa.
- To świr - wyjaśnił. - Rzucił się na nas. - Podniósł
topór. - Zajebista rzecz.
- Się wie. - Krasny odebrał mu broń i zaczął ją
wycierać o koszulę trupa. - Byle gówna bym nie ciągnął
przez pół Europy.
Odciągnęli zwłoki dalej, by nie kłuły w oczy swoją
martwotą. Nie pomyśleli nawet o ich pogrzebaniu.
Wokół leżało tyle trupów, że jeden więcej nie robił
różnicy.
Weszli do środka i zajęli się kolacją. Maniak zaczął
opowiadać przeróżne śmieszne historie, w sposób, w
jaki tylko on potrafił, choć można było wyczuć, że robi
to z pewnym przymusem. Uśmiali się do łez, na chwilę
zapominając o zaszłych wydarzeniach i niepokojącym
dniu jutrzejszym. Potem rozsiedli się z puszkami piwa i
ich myśli wróciły do teraźniejszości. Snuli plany na
przyszłość. Zdecydowali, że zatrzymają się w
Warszawie na dzień lub dwa, a potem ruszą do
niemieckiej granicy, zatrzymując się u rodziny
Krasnego pod Głogowem. Pełne brzuchy i jaka taka
nadzieja przeżycia następnych dni sprawiły, ze humory
im się nieznacznie poprawiły.
Krasny obserwował swych przyjaciół. Nie dało się
ukryć, że ostatnie dni mocno każdego z nich zmieniły.
Uśmiech rzadko kiedy gościł na zmęczonych twarzach,
a gdy już się uśmiechnęli, to szybko poważnieli. Krasny
spoglądał na każdego z nich, jakby widział ich po raz
ostatni i chciał zapamiętać rysy twarzy, jak i te chwile,
które wspólnie przeżyli.
Maniak, zapalony cyklista i złota rączka mechaniki.
Mała, jego narzeczona i podpora. Panek, białostocki
chuligan i nieuk, który stał się wziętym weterynarzem
w Olsztynie. Krasnal, kobieta życia Panka, trochę
szalona i nad wyraz spontaniczna, a jednak panicznie
bojąca się starości.
Wszyscy, łącznie z Arturem, stanowili zgraną
paczkę, która znała swoje słabości, wady i zalety.
Wszyscy wiedzieli, że Maniak jest chorobliwie
zazdrosny o Małą, że Krasnal żyła w cieniu kompleksu
swojego wieku i żadne tłumaczenia nie potrafiły
powstrzymać jej łez, gdy na siłę wmawiała sobie, że
jest stara. Wiedzieli też, że Panek ma świra na jej
punkcie i gotów jest dla niej zrobić wszystko. Cała ta
wzajemna znajomość sprawiała, iż w swoim
towarzystwie czuli się silni i bezpieczni, a tego
potrzebowali teraz najbardziej.
Artur poczęstował Krasnego papierosem. Grubas
zaciągnął się mocnym. Artur rzucił jakąś uwagę i
towarzystwo roześmiało się. Krasny zakrztusił się
dymem. Maniak skomentował to na swój ordynarny
sposób i podziemia kościoła zagrzmiały śmiechem,
czystą radością, w której słychać było niepewność jutra,
ale i przekonanie, że dopóki to grono przyjaciół jest
razem, to nie jest jeszcze tak źle.
Rankiem zebrali prowiant i ruszyli w drogę. Nad
wschodnią częścią miasta gęstniały chmury potężnych
pożarów i krążyły już rosyjskie helikoptery. Jeden z
nich przeleciał nawet nad kościołem, który dał im
schronienie. Rosjanie nie spieszyli się, tylko
metodycznie wypalali dom po domu, ulicę za ulicą.
Zostawili za sobą miasto, które dla części z nich
było rodzinnym gniazdem, lecz teraz stało się
postrzępionym zniszczonymi budynkami grobowcem
setek tysięcy ludzi. Białystok pożegnał ich wonią
rozkładu i swądem spalenizny.
Rwali przed siebie na motocyklach, omijając
dziesiątki samochodowych wraków, unieruchomionych
czołgów i wozów opancerzonych. Czasami szerokim,
wielokilometrowym objazdem po polnych drogach i
wertepach, musieli omijać miasteczka kompletnie
zrujnowane i zatarasowane potężnymi karambolami.
Tak było trzydzieści kilometrów od Białegostoku w
Jeżewie Starym, na którego ulicach rozegrała się
regularna bitwa pancerna. Dwie kolumny czołgów,
jedna jadąca od strony Warszawy, a druga z Łomży,
starły się ze sobą w samym centrum Jeżewa. Smród
śmierci wyczuć można było już na kilkaset metrów
przed miasteczkiem. Z daleka można było dostrzec
szczątki wszelkiej maści pojazdów i ruiny budynków.
Nawet głębiej nie wjeżdżali, tylko od razu wyminęli
miasteczko szerokim łukiem.
Jakieś dwadzieścia kilometrów za Jeżewem,
Krasnemu skończyło się paliwo, a i cagiva Krasnal
jechała już na rezerwie. Krasnemu Maniak wybaczył to
niedopilnowanie, grubas dopiero zapoznawał się z
motocyklem, ale Krasnal oberwało się w specyficzny
dla Maniaka sposób. Naigrawał się i "kleił" z niej, aż
się popłakała i uciekła w ramiona Panka. Zaraz potem
Maniak dostał burę od Małej. Przeprosił Krasnal i
wszystko wróciło do normy. Krasny już tyle razy
widział podobną scenę między Maniakiem i Krasnal, że
tylko uśmiechał się pod nosem i porozumiewawczo
mrugał do Artura.
Następny postój zrobili w Zambrowie, na stacji
benzynowej. Rosjanie byli już daleko za nimi, a im
coraz mocniej dokuczało zmęczenie, więc zatrzymali
CZERWIEC 2001
WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI
się na kilka godzin. Przeszukali stację i nie znajdując
niczego ciekawego, oprócz kilku trupów, umościli się w
sklepie. Zaczęli rozpatrywać, co mogło być powodem
szaleństwa, które ogarnęło Polskę. Panek podtrzymywał
swoją wersję, że to prawdopodobnie jakiś wirus.
Krasny zauważył, że jeśli tak, to dlaczego nie
opanował Ruskich, a w Polsce infekcja przyjęła, aż
takie rozmiary. Panek przyznał mu rację, że to się nie
trzyma-kupy. Rosjanie działali brutalnie i z
okrucieństwem, lecz w ich poczynaniach nie było nic z
szaleństwa, raczej chłód i metodyczność, zachowanie
typowe dla naszych braci Słowian zza Buga.
- W takim razie to na pewno UFO - rzucił niedbale
Artur, zaciągając się mocnym.
- Za dużo naoglądałeś się "Z archiwum X" -
skwitował jego wypowiedź Krasny. - Zaraz pewnie
wejdą tu Moulder i Scully. Zamachają szmatą FBI,
zadadzą nam parę pytań, uzyskają nic nie znaczące
odpowiedzi. Moulder, jak to ma w zwyczaju, rozejrzy
się po miejscu zdarzenia i choćby było ono dokładnie
przeszukane przez specjalistów, znajdzie trop, który
doprowadzi go do rozwiązania zagadki.
Krasny, obrazując to, podszedł do pierwszej lepszej
drobnostki leżącej na ziemi, a która zwróciła jego
uwagę. Podniósł z ziemi łańcuszek z jakimiś blaszkami.
Przyjrzał mu się i zmarszczył brwi.
- Dziwne - powiedział, oglądając znalezisko.
- Co to jest? - spytały jednocześnie Krasnal i Mała.
Kobiety zawsze łase są na błyskotki.
- Nieśmiertelnik.
Maniak wzruszył ramionami. - Można go zrobić na
zamówienie.
- Ale nie taki.
- To znaczy?
- To jest nieśmiertelnik marines. Amerykańskich
marines. Ma nawet wygrawerowane ich hasło, "Semper
fi". To skrót z łaciny. Semper fidelis, zawsze wierni.
- Odpustowa zabawka - podsumował Panek,
przechodząc nad tym do porządku rzeczy.
Krasny schował wisiorek i wrócił do towarzystwa.
Maniak, który wydawał się z początku trochę przybity
zaistniałą sytuacją, zaczął wracać do formy. Objawiało
się to u niego przeróżnymi dywagacjami na temat
wydalania, rzygania i pierdzenia. Chłopak miał
fantazję. Mała tylko się krzywiła i go uspokajała.
Bezskutecznie.
Zjedli, zdrzemnęli się i ruszyli dalej. Słońce już stało
w zenicie. Dalszą trasę, aż do Marek, przejechali bez
przeszkód, jeśli nie liczyć paru karamboli. Dopiero pod
Warszawą zaczęły się jatki. Praktycznie cała stolica
była jedną wielką katastrofą,' pełną poszatkowanych
trupów, zmiażdżonych przez samochody ciał i
przytłoczoną ciężkim powietrzem nasyconym
przenikliwą wonią rozkładu. Gdy dojechali bliżej
centrum i znacznie zwolnili, jadący na czele Maniak
usłyszał za sobą dziwny, ledwo przebijający się przez
pracę silników dźwięk. Śmiech. Przeciągły, pełen
satysfakcji i niekłamanej radości. Obejrzał się za siebie.
Motocykl Krasnego boksował, a on sam śmiał się do
rozpuku, ledwo panując nad maszyną. Siedzący za nim
Artur rozłożył szeroko ręce, pokazując, że nie wie, o co
chodzi.
Zatrzymali się.
Musieli trochę poczekać, aż Kraśnemu przejdzie. W
końcu grubas wytarł łzy i nos, bo cały się zasmarkał.
- Wybaczcie mi - powiedział w końcu ciężko
oddychając. - Żyłem... Tfu! Mieszkałem w Warszawie
trzy miesiące i były to najgorsze trzy miesiące w moim
życiu. Tak porąbanego miasta nigdy nie widziałem, a
spędziłem już trochę czasu w Poznaniu i Gdyni.
Marzyłem po nocach, żeby jakiś szaleniec podłożył pod
nią bombę, a mnie pozwolił odpalić lont. Zrobiłbym to
bez mrugnięcia okiem. Jak Bóg w Sodomie i Gomorze,
próbowałbym znaleźć kilku sprawiedliwych i zaprawdę
powiadam wam, uratowałbym tylko Kazika
Staszewskiego. Reszta poszłaby z dymem. O Boże! Jak
ja nienawidzę tego miasta. Jaguarów z rejestracją
"SEX" i zadufanych w sobie dupków. Tu nawet
zakonnica potrafi cię zjechać takimi matczynymi
słowami, że Maniak by się nie powstydził. A teraz?
Proszę. Moje marzenie się ziściło. Nawet nie musiałem
do tego ręki przykładać...
Maniak zaryczał swoim potępieńczym śmiechem. -
Masz rację. Znam wielu warszawiaków, ale tylko kilku
nadaje się do wspólnego wypicia nafty.
- Wiem, co myślisz. Krasnal - powiedział poważnie
Krasny, zwracając się do dziewczyny na widok jej
charakterystycznego uśmieszku, pod którym krył się
brak aprobaty dla czyjegoś sposobu myślenia, bądź
właśnie podjętej decyzji. - Myślisz, że jestem
wyzbytym uczuć dupkiem, śmiejącym się z ludzkiego
nieszczęścia. Myślisz, że mam mózg przeżarty
alkoholem, niezdolny do współczucia. Może tak, może
nie; ale nienawidzę szmulów pierdolonych, gogusiów
uważających się za pępek świata, a będących tylko tym,
co pozostaje po strawionym obiedzie, czyli gównem.
Ludzie tu żyjący wymagają od reszty kraju uznania
tylko dlatego, że są warszawiakami. Większość z nich
nic sobą nie reprezentuje, ale nosy mają zadarte jak
członkowie Kelly Famiły. Aaa, co ci tam będę
tłumaczył. Pamiętasz, na jeziorach, jak spotkaliśmy
grupę płetwonurków z miasta stołecznego. Jak
szpanowali swoim sprzętem, że co to nie oni? Jak
grozili rybakom, że poprzecinają im żyłki, bo
przeszkadzają im nurkować? Z jaką wyższością
traktowali wszystkich dookoła, a zwłaszcza ciekawych
laików chętnych zapoznać się z możliwością
zwiedzenia podwodnego świata? Sama wtedy
powiedziałaś, że takim to betonowe buty i do ścieku, bo
szkoda marnować czyste jezioro. Mam rację?
- Może i masz - odpowiedziała krótko Krasnal i
odpaliła cagivę. Reszta zrobiła to samo.
- Ale się odpiąłeś - rzucił tyko do ucha Krasnego
Artur i ruszyli dalej.
Zatrzymali się na pasie zieleni w Alejach
Jerozolimskich, tuż przy zapadniętej kopule Dworca
Centralnego. Krasny z lubością i satysfakcją patrzył na
zniszczone miasto.
CZERWIEC 2001
DZIESIĄTY SZCZUR
Zdecydowali, że najbliższą noc spędzą w tym
miejscu. Panek i Maniak wyruszyli motocyklami na
miasto w poszukiwaniu jakiegoś namiotu.
Reszta, siedząc na bagażach, napawała się błogą
ciszą. O dziwo, nawet nie śmierdziało trupami, a może
już się przyzwyczaili do tego wszechobecnego zapachu.
Dwa razy przeleciał nad nimi helikopter. Śmigłowce
leciały za wysoko, aby rozpoznać ich barwy. Krasny
przypomniał im o Rosjanach i amerykańskim
nieśmiertelniku. Przenieśli się więc pod wiadukt, który
chronił ich przed potencjalnym deszczem i wścibskimi
oczami.
Maniak i Panek wrócili po godzinie, tachając
potężny namiot. Mieli skwaszone miny.
- Miałeś racje, Krasny - powiedział tylko Panek.
- Z czym?
- Nie szczym, tylko sikamy - rzucił Maniak. -
Byliśmy aż pod Okęciem. Ruch tam jak na
Marszałkowskiej. Amerykanie. Stawiają tam jakieś
dziwne baraki, a dookoła pełno ciężkiego sprzętu,
transportowce, silne patrole w maskach pegaz szwędają
się po całym terenie. Próbowaliśmy się do nich zbliżyć.
Wycelowali w nas broń i kazali spieprzać. Znaleźliśmy
też wojskowego hummela, a w środku dwa trupy
marines. Ktoś z kuszy przyszpilił ich do siedzeń. W
środku mieli dwa baniaki z wodą z jakimś specjalnymi
zaworami. Ich maski i manierki też były przerobione
tak, żeby mogli pić tę wodę bez kontaktu z powietrzem.
Zabraliśmy im te dwa gnaty. - Maniak wyciągnął z
sakw dwa automatyczne karabinki.
- Przydadzą się - stwierdził krótko Panek. - Tak jak i
twój topór.
- Nie podoba mi się to - Krasny pokręcił głową.
- Może szykują się, żeby nam pomóc? - powiedziała
Mała.
- To czemu nie pozwolili się zbliżyć? Mała
wzruszyła ramionami i zasępiła się.
- Wiecie co? - zaczął Panek. - Z tym szaleństwem
mogłoby być tak. Najpierw zainfekowano lub zatruto
wszystkie zbiorniki wody, wprowadzając tam jakiś
nieaktywny środek, bądź uśpionego wirusa. Po kilku
miesiącach wirus dociera do wszystkich. Jest w chlebie,
napojach, wszędzie tam, gdzie używano zainfekowanej
wody, choćby tylko do mycia. Potem jakiś impuls
powoduje, że wirus uaktywnia się. Podobno są wirusy
aktywowane jakimś zewnętrznym czynnikiem, a mogą
to być fale radiowe odpowiedniej częstotliwości,
promieniowanie radioaktywne, jonizujące, czynniki
środowiskowe w połączeniu z czynnikami
genetycznymi, substancje chemiczne o właściwościach
kareno- czy teratogennych. Skutki ich działania mogą
ujawnić się dopiero w czasie odległym od momentu ich
zadziałania. Może to być też wysoka temperatura
otoczenia itp. Cały czas mamy przecież upały.
Metabolizm wówczas zmienia się, zaczynają się
wydzielać związki regulujące działanie organizmu w
wysokich temperaturach. Może to aktywować wirusa.
Wirus powoduje trwałe uszkodzenia mózgu
prowadzące do szaleństwa, a w końcu do śmierci.
- Połowy z tego nie zrozumiałem, zwłaszcza gdy
wspomniałeś o teradontach i karcerach, i się troszkę
pogubiłem. Brzmi to jednak całkiem przekonująco -
Krasny podrapał się po głowie. - Tylko czemu my nie
zwariowaliśmy?
Panek uśmiechnął się.
- Znacie to stwierdzenie, że po wojnie atomowej
zostaną tylko szczury i karaluchy...
- Znamy - wtrącił Krasny. - Kiedyś Michaś
opowiadał mi, jak wrzucił muchę do cyjanku potasu.
Całkiem długo merdała nóżkami, w końcu padła.
Wyciągnął ją, położył na stole i zajął się czymś innym,
a ta cholera po jakimś czasie odżyła! Zaaplikował jej
znowu to samo. Sytuacja powtórzyła się i to kilka razy,
zanim padła definitywnie...
Mała popatrzyła na niego ze zgorszeniem.
- Michaś? Zrobił coś takiego biednej muszce?
Niemożliwe.
-Naprawdę! Spytajcie go o to, albo o żuka w
metalizatorze...
- Pozwolisz mi skończyć? - wtrącił Panek. - O czym
to ja...? Aha, więc jak się aplikuje szczurom,
powiedzmy wybranym dziesięciu sztukom, nową
trutkę, to dziewięć zdycha, a dziesiąty uodparnia się!
- Szczury - mruknął Maniak. - Jesteśmy dziesiątym
szczurem! Tego dziesiątego szczura trzeba usunąć
"ręcznie"! Stąd Rosjanie w Białymstoku i Amerykanie
w Warszawie! Tylko jaki mieliby cel w zainfekowaniu
całego kraju?
Nikt nie był zdolny odpowiedzieć na to pytanie.
- Skoro chcą nas usunąć, jak to Maniak określił,
ręcznie, to trzeba się nam dozbroić - powiedział
Krasny. - Chodź, Artur, do Centralnego, widziałem tam
kiedyś parę ładnych japońskich katan.
- Szczur to brzmi dumnie - odparł Artur i z wypiętą
piersią, trąbiąc fanfary, poszedł za Krasnym.
Wrócili bladzi, niemal fioletowi i zarzygani, ale z
uśmiechem na ustach. Artur z dumą zaprezentował
swój ą nową broń, która tak jak topór Krasnego była
atrapą, ale wydawała się być zrobiona solidnie. Artur
usiadł i coś mamrocząc zaczął ją ostrzyć kamieniem z
pochwy myśliwskiego noża, który również przyniósł z
wyprawy na dworzec.
CZERWIEC 2001
WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI
- Coś tak. Krasny, niewyraźnie wyglądacie. Jakby
ktoś wam próbował wyrwać z dupy jutrzejszy obiad -
stwierdził Maniak.
- Szliśmy po trupach do celu. Dosłownie - obrazowo
tłumaczył Krasny. - Zauważyliśmy parę ciekawych
rzeczy. Skrzepłe kałuże krwi na śliskim podłożu
zwiększają przyczepność. Ciało człowieka po
kilkunastu dniach rozkładu jest mięciutkie jak
kaczuszka i trudno z niego wyciągnąć nogę - tu pokazał
but pokryty jakąś mazią. - Rozerwana jama brzuszna
pełna wzdętych jelit swoim zapachem powoduje odruch
wymiotny... Starczy, czy mam ci jeszcze opowiedzieć o
kończynach, które z brzydkim odgłosem i
nadzwyczajną łatwością odrywają się od korpusu?
- Starczy. - Maniak też pobladł, a Artur zrzygał się
na samo wspomnienie, po czym, próbując
pogwizdywać, wrócił do przerwanej pracy.
Rozbili namiot, zjedli i przy piwie przesiedzieli nic
nie robiąc aż do wieczora. Przez cały dzień latały
helikoptery. Parę osób przeszło Alejami, ale nie
podeszły do nich. Maniak był w ponurym nastroju i
chciał komuś włomotać.
Mógł się wyżyć dopiero późnym wieczorem, kiedy
to dosiadł się do nich jakiś starszy, mocno podpity
facet. Nie sprawiał wrażenia świra, więc pozwolili mu
chwileczkę zostać. Potem zrobił się upierdliwy i
Maniak, cały czas twierdząc, że nie jest agresywny po
alku, kazał mu się wynosić. Gościu w ogóle nie
reagował. Maniak raz, czy dwa, wyprowadzał typka
poza ognisko. Ten wracał jak bumerang. Wszyscy mieli
tego dość, oprócz gościa, oczywiście. Mała
powiedziała, że go przekona, żeby sobie poszedł. Facet
we wszystkim jej przytakiwał, ale twardo siedział dalej.
- Maasz ...czy jak Chi...Chinka - wybełkotał w
końcu.
- Co on powiedział? - spytał Maniak. Jak do tej pory
siedział ze stoickim spokojem, pozwalając Małej
dokończyć negocjacje.
- Powiedział, że Mała ma oczy jak Chinka -
przetłumaczył Krasny.
Maniak wstał, złapał faceta za fraki, dwa razy
trzasnął z plaskacza, wyprowadził za teren obozowiska
i kopnął w dupę tak, że gościu głową wpadł przez szybę
do stojącego opodal-samochodu. Wisiał tak, do połowy
zanurzony we wraku. Nie zrobiło to na nikim wrażenia.
Wszyscy mieli go powyżej uszu.
Maniak wrócił do ogniska i powiedział krótko:
- Lepiej.
Posiedzieli tak może z godzinę, pół. Gościu zaczął
się ruszać. Wygramolił się z wraka i ruszył w stronę
ogniska. Dziwnie się zachowywał. Coś niezrozumiale
bełkotał, miał wściekły wyraz twarzy i pianę na ustach.
Wyglądał jak setka innych świrów, ofiar potencjalnego
wirusa Panka.
Maniak odbezpieczył karabinek, pytając:
- Świr, czy nie świr?
- Świr, świr - przytaknęli Fanek i Krasny.
Dziewczyny z przerażeniem patrzyły na Maniaka. Artur
poczęstował Krasnego mocnym.
Maniak przeciągnął krótką serią po świrze. Gościa
rzuciło do tyłu, na samochód z którego właśnie wylazł.
Zamarł, oparty o drzwi.
Maniak usiadł i pociągnął piwa z puszki.
- Jeszcze lepiej - mruknął krótko.
Panek zauważył, że uderzenie głową w szybę
wywołało u gościa uaktywnienie potencjalnego wirusa.
Krasny stwierdził, że w takim razie cały kraj musiał
nieźle dostać po łbie. Roześmiali się wszyscy oprócz
Krasnal.
- Jak tak możecie! - wybuchła. - Nieczułe
skurwysyny! Przecież to był człowiek...
- Nie człowiek, tylko świr - przerwał jej Krasny.
- Zamknij się! Ty jesteś z nich najgorszy! Łazisz po
trupach, cieszysz się, gdy umiera Warszawa!
- Krasnal, uspokój się - Panek próbował załagodzić
sytuację.
- Zamknij japę! - Krasnal krzyknęła krótko. -
Mordujecie ludzi jak... jak zwierzęta w rzeźni.
Zachowujecie się, jakbyście grali w jakąś krwistą grę
komputerową. Gdzie są wasze uczucia!
- Krasnal - zaczął Krasny zaciągając się papierosem
- widzę, że sytuacja cię trochę przerasta. Pozwól, że coś
ci wyjaśnię. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale świat
zmienił się. Wszyscy straciliśmy nasze rodziny, przez
takich typków jak ten co się do nas przyplątał, a
pośrednio pewnie przez Amerykanów i Rosjan. Nagle o
twoim życiu zaczyna decydować to, czy zdążysz
uchylić się przed ciosem i w miarę szybko
wyeliminować świra. Już nie liczy się wykształcenie,
zasobny portfel i znajomości. Liczy się tylko to, że
musimy przeżyć...
- Czyli jak przyprze cię głód, to zjesz ludzkie
mięso?! -wyrzuciła z siebie. Krasny skrzywił się.
- Mówisz tutaj o takich skrajnościach, do których
nawet ja sam bym się nie posunął. Słuchaj, to jest nowy
świat z nowymi regułami,' więc albo się do tych reguł
przystosujesz, albo zginiesz.
- Jesteśmy jak ten dziesiąty szczur - dopowiedział
Artur.
- Właśnie. Musimy zmienić sposób myślenia i
zapomnieć o starym świecie, bo on na pewno już nie
wróci. Teraz my jesteśmy ludźmi. My i tylko my.
Reszta to świry, Rosjanie i Amerykanie...
- Ładnie powiedziane - znowu odezwał się Artur.
- Co najmniej dwójka z tej reszty to nasi wrogowie.
Amerykanie są neutralni, ale pewnie tylko do czasu.
Twierdzisz, że jesteśmy wyzbyci uczuć. I tu się mylisz.
Kocham ciebie. Fanka, Maniaka, Małą, Artura, jak
siebie samego. Wasze szczęście jest moim szczęściem.
Oddam życie za to, by was uratować z opresji i
naprawdę mam to w dupie, czy wy zrobicie to dla mnie.
Na tym polega przyjaźń, a ja was uważam za przyjaciół.
Świry stoją nam na drodze, więc trzeba ich usunąć.
Przed Rosjanami trzeba uciekać, a Amerykanom nie.
rzucać się w oczy. Oprócz tego trzeba mieć co zjeść,
przespać się i mieć zawsze pełny Zbiornik wachy w
motocyklu. Takie są nowe reguły tego świata. Nie ma
co tu roztrząsać czy to jest moralne, czy nie. Trzeba żyć
CZERWIEC 2001
DZIESIĄTY SZCZUR
na takich warunkach, jakie dyktuje świat. Koniec.
Kropka. Więcej do tego tematu nie zamierzam wracać, i
tak już powiedziałem za dużo.
Krasnal popatrzyła na resztę siedzących przy
ognisku.
- Też tak myślicie? Milczeli.
- Nienawidzę was! - wrzasnęła i pobiegła w
ciemność, a Panek za nią.
Wrócili po jakimś czasie i od razu poszli do
namiotu.
- Dobra, ja z Arturem obejmiemy pierwszą wachtę.
Potem ty. Maniak, z Pankiem. OK?
Rano, przed wyjazdem. Krasnal podeszła do
Krasnego.
- Przemyślałam sobie to, co powiedziałeś. Masz
rację, może nie do końca, ale masz. Chcę cię prze...
- Nie przepraszaj - przerwał jej. - To nie twoja wina.
To wina nowej rzeczywistości. - Przytulił ją. - Wskakuj
na motocykl i ruszamy. Mamy przed sobą cel - i
zbiorniki pełne wachy.
Wyjechali z Warszawy na Poznań. Praktycznie cały
czas musieli jechać poboczem. Samochód piętrzył się
na samochodzie.
Nawet nie zauważyli, kiedy Krasny został w tyle.
Musieli zawrócić parę kilometrów, zanim go znaleźli.
Siedział na drugim pasie, prowadzącym do
Warszawy, postukując toporem o asfalt. Artur krążył
niespokojnie za jego plecami z papierosem w zębach.
- Co się stało? - spytała Krasnal.
- Zatrzymał się, jak tylko zobaczył tę czerwoną
Octavię stojącą na poboczu. Zajrzał do środka,
powiedział "o, kurwa", usiadł i tak siedzi. Nie reaguje
na pytania.
Maniak zajrzał do auta. W środku siedzieli dwaj
mężczyźni, jeden starszy, drugi młodszy, a na tylnym
siedzeniu kobieta. Cały samochód był poszatkowany
kulami. Dookoła leżały łuski.
Gdy podeszli do Krasnego, powiedział tylko:
- To rodzina, do której jedziemy. Maniak, wiedząc,
że z takiego stanu może wyrwać człowieka tylko jakaś
prosta praca, która zajmie ciało i umysł, spytał:
- Chcesz ich pochować? Krasny zaprzeczył.
- Spalić. Spalić, jak ostatni most łączący ze starym
światem. Nie mam już nikogo, oprócz was.
Maniak oblał samochód z wierzchu i w środku
benzyną. Odciągnęli Krasnego, Artur rzucił do środka
swoją ulubioną zapalniczkę Zippo. Płomienie buchnęły
i objęły cały samochód. Jeszcze dobrze się nie rozpalił,
a już Krasny odpalał motocykl.
Ruszyli dalej. Dogonił ich tylko huk eksplozji.
Gdzieś w połowie drogi między Koninem, a
Warszawą zrobiło się luźniej na jezdni, więc wskoczyli
na asfalt i pruli przed siebie, jakby ich sam diabeł gonił.
Pod Koninem ujrzeli nadjeżdżających z naprzeciwka
motocyklistów. Ośmiu, może dziewięciu. Maniak, który
prowadził kolumnę, zwolnił, tak jak i nadjeżdżający od
strony Konina. Krasny wyciągnął topór, Artur swoją
katanę, a Maniak z Pankiem karabinki. Minęli się z
prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Krasny zlustrował motocykle nadjeżdżających. Same
sportowe plastiki, jakby ściągnięte prosto z toru, bez
lusterek, z zabudowanymi tylnymi siedzeniami.
Minąwszy się, obie grupy przyspieszyły.
Nagle Krasnal, lekko tylko wyprzedzająca jadącego
na końcu Krasnego, wystrzeliła z motocykla jak z
procy. Poszybowała przez kierownicę i uderzyła o
asfalt. Wciąż jadąca prosto cagiva przejechała po niej i
zatrzymała się kilka metrów dalej w rowie.
Pierwszy dopadł leżącej Krasny. Przód jej
kombinezonu szybko czerwienił się od krwi. Krasny
przyłożył rękę do rany i szybko ją cofnął. Coś go
ukłuło. Rozpiął kombinezon. Z klatki piersiowej
Krasnal sterczał grot. Obrócił ją delikatnie na bok. Bełt
z kuszy, wystrzelony w plecy dziewczyny, zagłębił się
aż po lotki, druzgocząc kręgosłup.
Maniak i Panek już do nich dojeżdżali. Panek
dosłownie rzucił ciężką FJ i przypadł do Krasnal.
- Karolina, powiedz coś... - łkał, tuląc ją do siebie.
Krasny z Arturem już siedzieli z powrotem na
motocyklu.
Grubas tylko rzucił do Maniaka? - Załatwili ją z
kuszy! - i
pomknął w ślad za plastikami.
- Co?! - powiedział kompletnie zdezorientowany
Maniak. Krasny wyciskał z Shadowa co się tylko dało,
żeby dogonić plastiki. Gnali tak dobre dwadzieścia
kilometrów. Dogonili dwóch maruderów, jednego
bardziej wysuniętego do przodu.
- Weź topór! - krzyknął do Artura Krasny. - Daj mi
katanę!
Dopadli motocyklistę na plastiku. Obejrzał się i
chciał przyspieszyć. Krasny ciął go kataną w plecy.
Plastik poderwał się lekko, wtedy Artur uniósł się "w
strzemionach" i rąbnął go toporem w nasadę szyi.
Trafiony pochylił się do przodu, wyrywając broń z ręki
Artura. Plastik zaczął boksować, uderzył w Shadowa
Krasnego, spychając go prosto na spalony wrak jakiejś
osobówki. Krasny dał po heblach. Czuł, jak Artur
napiera całym ciałem na jego plecy. Zatrzymali się.
Jadący przed nimi drugi plastik zauważył co się
stało i zaczął zawracać trąbiąc. Reszta watahy również
zawróciła.
Krasny i Artur podbiegli do martwego kierowcy
plastika, leżącego w rowie. Grubas oddał katanę
Arturowi. Sam nogą zaparł się o trupa i wyciągnął
topór.
Odwrócili się w samą porę. Nadjeżdżający nowy
przeciwnik właśnie składał się do strzału z kuszy.
Rzucili się z powrotem do rowu. Bełt poszybował
gdzieś w pole.
Artur rzucił w przejeżdżającego obok plastika
kataną. Nie trafił w kierowcę, ale za. to w szprychy
przedniego koła. Motocyklista, przeraźliwie krzycząc,
poszybował w górę i plasnął na asfalt.
Artur pobiegł do leżącego motocykla po katanę, a
Krasny stanął na poboczu. Reszta plastików była
przeraźliwie blisko. Huk silników wwiercał się w uszy
Krasnego.
CZERWIEC 2001
WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI
Koniec, pomyślał tylko, rzucając się na jezdnię.
Pierwszy pocisk z kuszy poleciał daleko w lewo. Drugi
wbił się w nawierzchnię drogi.
Przejadą po mnie, pomyślał w panice Krasny i
zaczął turlać się do rowu. Usłyszał tylko łoskot maszyn
i trzask karabinu maszynowego.
Jakiś motocykl przejechał obok niego. Krasny
podniósł głowę znad krawędzi rowu, ale zaraz ją
pochylił. W jego kierunku pędził plastik bez kierowcy.
Przeskoczył nad nim i zarył w pole.
Przed nim, na swoim Shadowie i z karabinkiem w
ręce, szalał Maniak. Pruł do wszystkiego, co się rusza.
Załatwił trzech. Reszta rozpierzchła się po
przydrożnych polach, zawróciła i pomknęła w kierunku
Warszawy.
Maniak znalazł Krasnego nad ciałem Artura. Brat
Panka dostał w klatkę piersiową. W ręku trzymał
ułomek swojej katany.
- Kurwa! Kurwa! Kurwa! - klął Krasny.
Panek siedział pod drzewem, przy nim Mała, która
coś do niego mówiła. Panek patrzył przed siebie
niewidzącym wzrokiem.
Maniak i Krasny kończyli właśnie kopać szeroki,
dwuosobowy grób.
- Chodź Panek, pożegnasz się z Krasnal i Arturem.
Wieczór spędzili parę kilometrów dalej, w
Rycdwale, małej miejscowości na trasie do Jarocina.
Było ciepło, więc rozmościli się w sadzie za jakimś
domkiem jednorodzinnym.
Siedzieli we czwórkę pogrążeni w smutku. Nikt się
nie odzywał, tylko Krasny głośno żłopał piwo.
- Mam tego dość - Panek pokręcił głową. - To
wszystko mnie przerasta. Początkowo traktowałem to
jak piknik, jakąś wspólną wycieczkę motocyklową...
- Trupy nie przeszkadzały? - spytał Krasny. Panek
wzruszył ramionami.
- Sam przyczyniłem się do powstania kilkunastu z
nich, zresztą, tyle ich widziałem, że nie robią już na
mnie wrażenia. Dopiero jak zobaczyłem Krasnal i
Artura martwych, dotarło do mnie, jak bardzo się
wszystko zmieniło. To były dwie osoby, które dla mnie
najwięcej znaczyły. Teraz, bez nich, życie nie ma
większego sensu...
- Masz jeszcze nas - powiedziała cicho Mała.
- To nie zmienia sytuacji. Dopiero teraz sobie
uświadomiłem sobie, jak łatwo jest was stracić. Żadne z
nas nie jest pewne, czy jutrzejszego wieczora znowu
razem zasiądziemy przy ognisku... Idę spać - i Panek
wstał, kierując się do namiotu.
- I tak nie zaśniesz - zatrzymał go Krasny. - Ani ja,
ani Maniak. No, może Mała, ale nie my. Trzeba napić
się za naszych przyjaciół.
Maniak przytaknął ruchem głowy: - Oni by tego
chcieli.
Panek wrócił do ogniska. Pili całą noc, wspominając
nieobecnych przyjaciół, aż blady świt zaskoczył ich
wszystkich zapłakanych, ale w jakiś sposób
oczyszczonych. Byli gotowi do dalszej drogi. Dopiero
teraz tak naprawdę poczuli, że znaleźli się w świecie
rządzącym się nowymi, bardziej brutalnymi zasadami.
Popłakali się pierwszy raz od chwili, gdy szaleństwo
ogarnęło cały kraj. Tak jakby dopiero teraz dotarło do
nich, co i kogo stracili.
Spali do południa, potem Maniak zarządził pobudkę.
Był tym starym Maniakiem, jakiego nie widzieli już od
dawna. Klął i sypał żartami, tak jak tylko on potrafił.
Nawet Panek parę razy się uśmiechnął.
Dosiedli motocykli i ruszyli przed siebie. Minęli
opustoszały Jarocin i strawione przez pożar Leszno.
Wszędzie, gdzie się zatrzymywali, towarzyszył im fetor
rozkładających się ciał, więc postoje robili w miarę
możliwości jak najkrótsze. Z ulgą stwierdzili
nieobecność Amerykanów i Rosjan, a świrów spotykali
w śladowych ilościach. Czuli się znacznie lepiej niż
ostatnimi dniami, choć wciąż leżała na nich cieniem
utrata dwójki najlepszych przyjaciół.
Za Gostyniem, gdzieś mniej więcej w połowie drogi
do Głogowa, zaczął siąpić deszcz. Krasny czul, jak nogi
zaczynają mu przeszywać szpile zimna. To deszcz i
wiatr sprawiły, że nawet skórzane spodnie nie
stanowiły już ochrony przed ufratą ciepła.
Krasny trochę zwolnił i zaczął sobie masować
kolana. Jego przyjaciele pomknęli do przodu i zniknęli
za zakrętem.
Grubas usłyszał nagle terkot broni maszynowej. Coś
ukłuło go w serce. Nagły zastrzyk adrenaliny sprawił,
że zakręciło mu się w głowie.
Przekręcił manetkę gazu i runął przed siebie. Minął
zakręt i wyhamował, stawiając motocykl w poprzek
drogi.
Parę metrów od niego Panek, w poobdzieranym
kombinezonie, bezskutecznie próbował podnieść swoją
FJ-tę. W ich kierunku biegło kilku amerykańskich
żołnierzy w maskach pegaz. Za nimi leżał motocykl
Maniaka, a tuż koło niego sam Maniak i Mała. Krasny
nie miał wątpliwości. Oboje byli martwi. Nad ciałami
stała grupka żołnierzy. Gdy Krasny wypadł zza zakrętu,
odwrócili swe bezduszne maski w jego stronę. -
Upiory!, pomyślał, a do Panka krzyknął: - Wskakuj!
Panek jak piskorz wśliznął się na tylne siodełko
Shadowa. Krasny dodał gazu, stawiając motocykl na
tylnym kole. Omal się nie wywrócili. Dookoła bzykały
kule. Krasny pochylił się i pruł ile mocy było w silniku
hondy.
Skręcili gdzieś w polną drogę i mknęli, dalej i dalej.
W końcu Krasny opamiętał się, mruknął do Panka, że
musi odpocząć. Zajechali na jakieś wiejskie podwórko.
Jak tylko Krasny się zatrzymał, Panek zsunął się z
motocykla.
- O, Ęoże! Panek! - Krasny starał się go podnieść.
Gdy go chwycił za plecy, poczuł lepką krew. - Nie!
Tylko nie to!
Położył go na ziemi i przykrył kocem. Panek
zakaszlał. Krasny musiał przekręcić mu głowę, by mógł
wypluć krew. Ranny na chwilę odzyskał przytomność.
CZERWIEC 2001
DZIESIĄTY SZCZUR
- Wojciechu... - wyszeptał tylko i zaniósł się
krwawym kaszlem. W kącikach jego ust pojawiła się
różowa piana.
- Piotrek, nie rób mi tego! - histeryzował Krasny. -
Nie zostawiaj mnie samego! Słyszysz!
Panek odszedł.
Krasny siedział z jego głową na kolanach i płakał.
Nic mu nie zostało. Nawet to, co kiedyś wyjaśniał
Krasnal o przystosowaniu się do nowych zasad
otaczającego świata, straciło sens. Są pewne granice
wytrzymałości człowieka. Póki ma jakąś nadzieję
związaną z przyszłością, będzie się starał przystosować,
ale nie wtedy, gdy wszystko straci.
Było mu obojętne czy pada deszcz, czy świeci
słońce, czy jest jasno, czy ciemno.
Wszystko jedno.
Świat był mu obojętny nawet wtedy, gdy usłyszał,
jak pod gospodarstwem zatrzymuje się samochód i ktoś
coś krzyczy po angielsku.
Obojętność. Jedyna słuszna reakcja.
Chrzęst ciężkich butów na żwirze.
Czyjeś kroki za plecami.
Ktoś odbezpieczył broń.
Krasny uśmiechnął się i pogłaskał zimne czoło
Panka.
Wszystko jedno.
Huk wystrzału.
Dziesiąty szczur odszedł.
Wojciech Swidziniewski
CZERWIEC 2001
PINGWIN, STARA SZAFA I…
CZERWIEC 2001
- Kochanie! Gdzie mam postawić twój kaktus? -
krzyknęła kobieta całkowicie zasłonięta rośliną
potężnych rozmiarów.
- Postaw... postaw go obok tej szafy w dziennym
pokoju - odpowiedział jej dobiegający z dołu męski
głos. -Czy wiesz, ile w tej piwnicy jest miejsca?
- Jakiej szafy?
- No, tej, co stoi w dziennym pokoju, naprzeciwko
wejścia. Wiesz, chyba będzie trzeba naprawić te
schodki do piwnicy, trochę za bardzo trzeszczą.
W chwilę później z dołu dobiegł głośny trzask i
równie głośne przekleństwo.
- Myliłem się. Nie trzeba ich naprawiać. Trzeba je
zrobić od nowa.
- Kochanie, my nie wnieśliśmy jeszcze żadnej szafy
-powiedziała kobieta, stawiając z niemałym wysiłkiem
kaktus na podłodze. - A już z pewnością nie mamy
takiej szafy - dodała, obrzuciwszy mebel krytycznym
spojrzeniem.
- Co masz na myśli, mówiąc TAKIEJ szafy,
kochanie?
- Chodź i sam zobacz.
Po chwili w drzwiach do pokoju stanął niewysoki
mężczyzna w zakurzonym i oblepionym pajęczynami
ubraniu. Spojrzał na kobietę pytająco. Ta skinęła głową
w kierunku starej, dość dużej szafy w pokoju.
Mężczyzna uniósł brwi i podszedł do mebla. W
milczeniu dokonał pobieżnych oględzin.
- To nie jest nasza szafa - orzekł. Kobieta uniosła
wzrok, załamała ręce i wsparła się na kaktusie. Czego
dość szybko pożałowała.
- No jasne, że nie nasza - wyrzuciła z siebie ze
złością. - Przecież ci mówiłam, że nie nasza.
- Hmm. To co z nią zrobimy?
- A skąd ja mam wiedzieć? - kobieta wzruszyła
ramionami i oparła o framugę drzwi, upewniwszy się
najpierw, czy nie myli jej przypadkiem z kaktusem.
- Może oddamy firmie od przeprowadzek? Oni
powinni wiedzieć, jak się skontaktować z poprzednimi
właścicielami.
- Ano powinni - westchnęła.
- Kwik - dodała szafa.
Oboje spojrzeli rozwartymi szeroko oczami w jej
kierunku.
- Słyszałaś?
- Tak. A ty słyszałeś?
- Też. Co słyszałaś?
- Jakiś...kwik.
- To to samo co ja.
Na chwilę zapadła cisza.
- I co dalej? - Mężczyzna spojrzał pytająco na
wspartą o framugę kobietę, która w odpowiedzi
wymownie rozłożyła ręce, znów trafiając jedną z nich
w kaktus.
JAKUB RADZIMIŃSKI
PINGWIN, STARA SZAFA
I PIŁECZKI GOLFOWE
- Na mnie się nie patrz - wysyczała. Mężczyzna
przeniósł wzrok na szafę.
- A może by tak sprawdzić, co jest w środku? -
zagadnął.
- Jak chcesz, to sprawdzaj. Ja idę po moje książki -
odpowiedziała kobieta odwracając się na pięcie i
ruszyła w kierunku wyjścia z domu.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę stał wpatrzony w
szafę, po czym chwycił za uchwyty w jej drzwiach i
pociągnął. Jedno skrzydło ustąpiło. Gdy po pewnym
czasie kobieta wkroczyła do pokoju, niosąc przed sobą
pokaźnych rozmiarów karton wypełniony po brzegi
książkami kucharskimi, on stał jak wryty, wpatrując się
w coś, co znajdowało się w środku szafy.
-1 co jest w środku? - spytała, usiłując tak
wmanewrować z pudłem do pokoju, aby nie przewrócić
kaktusa.
Mężczyzna sięgnął jedną ręką do szafy. Po chwili
cofnął ją. Na jego dłoni leżała biała golfowa piłeczka.
Mruknął coś pod nosem i zamknął szafę.
- Co powiedziałeś? - kobieta wykonywała
trzymanym kartonem coraz dziwniejsze manewry.
- Powiedziałem "Dziękuję" - odparł, wpatrując się w
trzymaną piłeczkę.
- Za co?
- Za piłeczkę. . -Komu? .
- Pingwinowi - rzucił, obracając piłeczkę w ręce.
Kobieta zamarła, wpatrując się w niego z
niedowierzaniem i usiłując sobie przypomnieć numer
telefonu
do jakiegoś dobrego psychiatry.
- Jakiemu pingwinowi? - wykrztusiła z siebie.
Mężczyzna, zamiast odpowiedzieć, otworzył szafę.
Kobieta wyjrzała zza pudła. Pingwin przyjaźnie
zamachał do niej skrzydłem.
- Aha, temu pingwinowi. - Rzuciła kartonem w
kaktus.
Roślina przewróciła się. Ziemia z doniczki wysypała
się na podłogę. Mężczyzna uniósł zdziwiony wzrok
znad trzymanej piłeczki. - To ja pójdę po odkurzacz...
***
Oboje siedzieli na kanapie po skończonej kolacji. -
Naprawdę nie wiedziałam, że ten kaktus jest taki
delikatny.
Mężczyzna w milczeniu obracał w ręku piłeczkę
golfową.
JAKUB RADZIMIŃSKI
- Ale przynajmniej był smaczny, prawda? -
spróbowała ponownie. Jedynym efektem, jaki uzyskała,
było wstrzymanie wszelkich ruchów piłeczki.
- Powiedz coś - szepnęła ze łzami w oczach.
- Byłem tu, Roman - stwierdził mężczyzna. Kobieta
spojrzała na niego, zastanawiając się czy ma popaść w
histerię, czy we wściekłość. Nie zdecydowała się na
żadną z nich.
- Co?
- "Byłem tu, Roman". Tak jest napisane na piłeczce.
Zapadła ciężka cisza.
- Co zrobimy z szafą? - spytała.
- Lepszym pytaniem jest, co zrobimy z pingwinem.
- Nie. Lepszym pytaniem jest, co zrobimy z szafą.
Pingwin jak na razie z niej nie wyszedł. Jak się
pozbędziemy jej, pozbędziemy się i jego.
Mężczyzna spojrzał na nią wielce zdziwiony.
- Myślałem o tym, że jego chyba trzeba karmić.
- Chyba nie chcesz go zatrzymać?!
- A dlaczego nie?
Kobieta przez chwilę zastanawiała się, co powinna
powiedzieć.
- Bo nie jest nasz - spróbowała.
- Już jest.
- Nie! Poprzedni właściciele z pewnością za nim
tęsknią - nie ustępowała.
- Może chcieli go zostawić?
- Nie chcę żadnego pieprzonego pingwina w moim
domu!!! - Jej krzyk obudziłby zmarłego.
- Kwik?
Oboje spojrzeli w kierunku szafy.
- I po co krzyczałaś? Teraz z pewnością się obraził -
powiedział z wyrzutem mężczyzna.
- Niech się obraża. Tym lepiej, może sam sobie
pójdzie.
- Drzwi od szafy otworzyły się i wyłonił się z niej
pingwin, trzymając skrzydłem otwarty plecak. Podszedł
do siedzących, spojrzał z wyrzutem na kobietę, po
czym wolnym skrzydłem wskazał golfową piłeczkę, a
potem plecak. Mężczyzna otworzył plecak, wrzucił doń
piłeczkę i zamknął go z powrotem. Pingwin, zarzucił
plecak na... ramię? i poczłapał w kierunku wyjścia.
- Ma szczęście, że zamknął za sobą drzwi -
powiedziała po chwili kobieta.
Mężczyzna milcząco wpatrywał się w szafę.
- A co zrobimy z szafą?
***
Deszcz zmywał brud z chodników do jeszcze
brudniej szych studzienek ściekowych, w których woda
stała zamiast płynąć, gdyż miejsce w rzece skończyło
się dwa lata temu. Nawet trudno było ją nazwać rzeką.
Rzeki z reguły płyną. W tę czy inną stronę. Ta jedynie
od czasu do czasu bulgotała i wyrzucała na brzeg różne
dziwne rzeczy. Ostatnio pod jednym z mostów
znaleziono drużynę piłkarską, która została uznana za
zaginioną pół roku temu.
Chłopcy już nie grają tak jak kiedyś.
Nikt nie wiedział, co się dzieje z całą tą wodą, która
trafiała do studzienek. I nikt nie chciał-tego wiedzieć.
Pewnie dlatego, że jeżeli ktoś by się tego dowiedział,
przestałby pić wodę z kranu i wyjechałby czym prędzej
z miasta.
Nie przejmujące się miejskimi problemami z wodą
drzwi do pubu otworzyły się z cichym jękiem
zawiasów. Pingwin otrzepał pióra z wody i rozejrzał się
po pomieszczeniu. Znudzone spojrzenie właściciela
lokalu w momencie, gdy spoczęło na nowym gościu,
przeszło błyskawiczną metamorfozę i po paru próbach
zdecydowało się na lekko podpite niedowierzanie.
Pingwin podszedł do kontuaru, kiwając się na boki.
Ignorując całkowicie barmana, ujął skrzydłem leżący na
kontuarze długopis i naskrobał na serwetce dwa
wyrazy. Serwetkę podsunął mężczyźnie w żółtej
czapeczce z napisem "TAXI", siedzącemu na wysokim
barowym stołku, takim wymagającym znajomości
choćby podstaw wspinaczki wysokogórskiej, który
dopiero dostrzegł nowoprzybyłego i również zaczął
wybałuszać na niego oczy. Pingwin cierpliwie
wytrzymywał spojrzenie przez parę minut. Nie
doczekawszy się jakiejkolwiek reakcji, skrzywił z
dezaprobatą dziób i wskazał nim na kartkę. Ponieważ
mężczyzna na to nie zareagował, dziobnął go w kolano.
Taksówkarz krzyknął z bólu, podskoczył na stołku,
drugim kolanem uderzył o kontuar, krzyknął ponownie,
wreszcie spojrzał na serwetkę, masując oba kolana. No
i od czasu do czasu posykując.
- Taxi. Lotnisko - przeczytał na głos.
- Ten pingwin chyba chce, żebyś go zawiózł na
lotnisko - powiedział po chwili milczenia barman.
Taksówkarz spojrzał na niego i kilka razy zamrugał.
- A skąd on wie, że jestem taksówkarzem? Zapytany
spojrzał na czapkę siedzącego i wzruszył ramionami.
***
Taksówka zatrzymała się przed terminalem. Pingwin
wyciągnął zza poły fraka kilka banknotów i wręczył je
taksówkarzowi, na twarzy którego nadal gościło
bezgraniczne zdumienie. Nawet trzask zamykanych
drzwiczek nie wyrwał go z osłupienia.
Pingwin poprawił frak, skinął głową bagażowemu,
który właśnie wymyślał ubranemu w szary garnitur
biznesmenowi od ostatnich skąpców i obrazowo
opisywał miejsce, w które tenże biznesmen może sobie
włożyć swoje drobniaki, i ruszył w kierunku wejścia.
Drzwi otworzyły się przed nim z cichym sykiem.
W środku było dość pusto jak na tę porę dnia.
Pingwin podszedł spokojnym krokiem do kasy i stanął
w kolejce. Gdy przyszła jego kolej, kasjerka z hukiem
spadła z krzesła. Kilku przechodzących obok
podróżnych spojrzało w stronę kasy. Pingwin popatrzył
na nich, potem na kasjerkę, znów na nich i wzruszył
skrzydłami.
Pasażerowie wymienili zaniepokojone spojrzenia i
zgodnie uznali, że całe zajście jest niezmiernie ciekawą
CZERWIEC 2001
PINGWIN, STARA SZAFA I…
zbiorową halucynacją. Następnie uznali, że nie wypada
jej poświęcać więcej uwagi i poszli dalej.
Kasjerka tymczasem zdążyła się podnieść i
usadowić z powrotem na krześle. Pingwin spojrzał na
nią i wskazał dziobem na tablicę odlotów. Kasjerka
nadal patrzyła na niego. Powoli mrugnęła. Potem
jeszcze raz. Pingwin ze stoickim spokojem ponownie
skinął dziobem w stronę tablicy. Tym razem uzyskał
bardziej żywą reakcję. Kasjerka spojrzała na tablicę i
ponownie spadła z krzesła.
Pingwin westchnął. Kiedy pozbierała się z podłogi i
usiadła przy komputerze, spojrzał na nią pytająco.
Kasjerka bez słowa wstukała numer nie istniejącego
lotu i wydrukowała bilet na 100-procentową ulgę,
przysługującą na ten nieistniejący lot jedynie
pingwinom. Bilet podała czekającemu cierpliwie
klientowi i przez dobrych parę chwil patrzyła na dół
oddalającego się fraka.
***
Pingwin usiadł wygodnie w fotelu. Gdy podeszła do
niego stewardessa, poprosił o szklankę wody. Wziął
naczynie w skrzydło i podziękował skinieniem dzioba.
Stewardessa wypowiedziała wyuczoną formułkę i
podeszła do następnego pasażera.
Z pewnością angielka, pomyślał pingwin i uniósł
szklankę do dzioba.
Parę minut później na fotelu obok stanęła czarna
aktówka. Jej właściciel zaczął zdejmować szarą
marynarkę. Gdy jego wzrok spoczął na siedzącym
pingwinie, zamarł. Ptak odwzajemnił spojrzenie i
uśmiechnął się przyjaźnie. Mężczyzna wygładził poły
marynarki i odszedł korytarzem między fotelami.
Po chwili wrócił ze stewardessą.
- Co to jest? - spytał, wskazując pingwina.
Stewardessa spojrzała na niego zdumiona.
- To jest pingwin - powiedziała tonem osoby
mówiącej "Chleb kupuje się w spożywczym".
Biznesmen spojrzał na nią jak na osobę niespełna
rozumu.
- A co ten pingwin tu robi? - spytał po upewnieniu
się, że jednak rozmawia z przedstawicielką gatunku
homo podobno sapiens.
- Siedzi.
Tym razem mężczyzna rozejrzał się, żeby
sprawdzić, czy przypadkiem nie znajduje się w
zakładzie dla psychicznie chorych.
- Żądam - powiedział głosem nie znoszącym
sprzeciwu - aby ten pingwin natychmiast opuścił pokład
samolotu!
- Czemu? Przecież ma ważny bilet.
- Czy to jest ZOO, czy samolot?!
- Oczywiście, że samolot, proszę pana. Nie wiem
zupełnie, dlaczego porównuje go pan do ZOO.
- Co?! To dlaczego w tym samolocie siedzi... -
biznesmen przerwał, widząc w oczach stewardessy
szczerą troskę o jego zdrowie psychiczne. Troska ta
momentalnie mu się udzieliła. Aby poprawić swoje
samopoczucie, spojrzał groźnie na pingwina.
Ten znów przyjaźnie się uśmiechnął.
Biznesmen spojrzał jeszcze groźniej.
Pingwin uśmiechnął się jeszcze przyjaźniej.
Biznesmen zaczął się robić czerwony na twarzy.
Pingwin zamrugał.
- Poproszę gin z tonikiem - powiedział cicho
biznesmen, wziął swoją aktówkę i usiadł koło
pingwina.
Powiadają, że siedzi tak do dziś. Mimo że samolot
rozbił się koło Albuquerque.
***
Samolot wylądował. Do drzwi podjechały schodki,
pchane przez pracowników stacji polarnej. Wkrótce
zszedł po nich pingwin, niosąc przed sobą skrzynkę z
zaopatrzeniem medycznym. Gdy znalazł się na dole,
wręczył ją przytupującym z zimna polarnikom, którzy
mu serdecznie podziękowali, życzyli szczęścia, i
rozradowani pobiegli do budynku stacji, rozpić
zawartość skrzynki.
Pingwin poprawił plecak i ruszył w kierunku
najbliższego lodowca. Po godzinie doszedł do całkiem
sporego miasteczka. Swoje kroki skierował do domu
niedaleko centrum. Gdy wszedł do środka, jego nozdrza
zaatakował ostry zapach płynu do pielęgnacji drewna,
którego stężenie w powietrzu pozwalało odzyskiwać
dość dużą jego część za pomocą wiadra.
- Nareszcie wróciłeś, synku! - radosny okrzyk
spowodował gwałtowne zafalowania płynu w
powietrzu. -Masz? Masz? Masz? Masz? Masz? Masz? -
Z drzwi prowadzących do drugiego pokoju wypadł
starszy pingwin w znoszonym fraku do chodzenia po
domu.
- Mam - powiedział syn, wyjął z plecaka piłeczkę do
golfa i podał ją ojcu, którego oczy pałały żądzą jej
dotknięcia. Gdy ją wreszcie wziął w skrzydła,
wpatrywał się w nią blisko kwadrans.
Syn czekał cierpliwie.
Ojciec oderwał wreszcie wzrok od trzymanej,
piłeczki i dokładnie zlustrował przestrzeń za plecami
syna.
- Ale starej szafy nie przywiozłeś?
- Nie. Zostawiłem ją dwojgu ludziom. Chyba im się
spodobała. Zjedli z radości swojego kaktusa. Ojciec
pokiwał głową z poważną miną.
- Cóż, czas położyć ostatnią piłeczkę - co mówiąc,
podszedł do wielkiego regału z tysiącami małych półek,
zajmującego całą najdłuższą ścianę pokoju. Wyciągnął
skrzydła przed siebie i położył piłeczkę na ostatnie
puste miejsce.
Jakub Radzimiński
CZERWIEC 2001